J.D. ROBB
CZARNA CEREMONIA
1
Śmierć była wokół niej. Towarzyszyła w dzień i w nocy. Eve
znała jej brzmienie, zapach, nawet czuła fizycznie jej obecność.
Potrafiła patrzeć prosto w ponure i przebiegłe oczy tego bez-
względnego wroga, wykorzystującego najmniejszy moment wa-
hania, by uderzyć i zwyciężyć.
Mimo że pracowała w policji już dziesięć lat, nie przyjmowała
jej ze spokojem, nie akceptowała.
Tym razem odszedł ktoś bliski.
Frank Wojinski był dobrym policjantem, choć zdaniem nie-
których zbyt pracowitym. Pamiętała go jako miłego człowieka, który
nigdy na nic się nie skarżył, nawet na nudną i żmudną papierkową
robotę i na to, że mimo iż był już po sześćdziesiątce, nadal
pozostawał w stopniu sierżanta.
Posiwiał i zestarzał się z godnością, nie korzystając z usług
popularnych w trzecim tysiącleciu chirurgów plastycznych. Teraz,
leżąc w trumnie, otoczony liliami, przypominał śpiącego mnicha z
odległych czasów.
Zresztą urodził się w końcu tysiąclecia. Pamiętał wojny
miejskie, ale nie mówił o nich tak dużo jak jego starsi koledzy. O
wiele chętniej pokazywał zdjęcia i hologramy dzieci i wnuków.
Opowiadał kiepskie dowcipy, interesował się sportem i miał słabość
do sojowych parówek.
Ten człowiek, dla którego wiele znaczyła rodzina, zapewne był
gorzko opłakiwany przez bliskich. Wszyscy, którzy go znali, kochali
go.
Zmarł, mając przed sobą jeszcze połowę życia. Jego serce, jak
się wydawało, mocne i zdrowe, ni stąd, ni zowąd przestało bić.
- Cholera jasna!
Eve odwróciła się i położyła dłoń na ramieniu stojącego za nią
mężczyzny.
- Przepraszam, Feeney. Popatrzył na nią zgnębiony.
- Łatwiej bym to przyjął, gdyby zmarł na służbie. Ale we
własnym fotelu, oglądając telewizję! Tak po prostu wysiadło mu
serce? To niesprawiedliwe, Dallas. Jeszcze nie musiał umierać.
- Wiem. - Objęła kolegę i odciągnęła od trumny.
- Opiekował się mną, wyszkolił mnie i nigdy nie zawiódł -
ciągnął zbolałym i drżącym głosem. - Na Franka zawsze można było
liczyć.
- Wiem - powtórzyła, nie znajdując słów pocieszenia. Feeney
był zawsze opanowany i silny. Jego przygnębienie trochę ją
przerażało. Przeszli przez pokój, przedzierając się między krewnymi
zmarłego i jego kolegami z pracy. Oczywiście podawano tu kawę, a
raczej jej namiastkę. Tam gdzie policja i śmierć, tam też i kawa. Eve
napełniła kubek i podała go Feeneyowi.
- Nie mogę przestać o nim myśleć, nie mogę przeboleć tej
śmierci - westchnął ciężko. Ten wysoki i silny mężczyzna nie krył
głębokiego wzruszenia. - Nie rozmawiałem z Sally, to ponad moje
siły. Jest z nią moja żona.
- Nie martw się. Ja też jeszcze nie składałam Sally kondolencji.
- Chyba dla uspokojenia drżących dłoni nalała sobie kawę, chociaż
nie zamierzała jej wypić. - Zaskoczył nas wszystkich. Nie
wiedziałam, że miał kłopoty z sercem.
- Nikt o tym nie wiedział - odparł cicho. - Nikt.
Eve rozejrzała się po zatłoczonym pomieszczeniu. Wyczuwała
dokoła bezsilność, sama też czuła się bezradna wobec
przeznaczenia. Policjant łatwiej znosi utratę kolegi, kiedy ten ginie
na służbie. Można wtedy zatrzymać i ukarać winnego, co innego,
gdy śmierć nastąpi z przyczyn naturalnych.
Urzędnik domu pogrzebowego, ubrany w tradycyjny czarny
garnitur, o twarzy bladej niczym twarze jego klientów, badawczo
lustrując salę, wygłosił zwyczajową mowę. Eve z trudem wysłuchała
pustych frazesów.
- Podejdźmy do rodziny. - Feeney skinął głową.
- Frank cię lubił, Dallas. „Ten dzieciak jest twardy i potrafi
myśleć”, mówił. Uważał, że można na tobie polegać.
Mile zaskoczona pochwałą, poczuła jeszcze większe przy-
gnębienie.
- Nie przypuszczałam, że miał o mnie tak dobre zdanie.
Popatrzył na nią uważniej. Była wysoka i szczupła. Jej
interesującą wyraźnie zarysowaną twarz wyróżniał mały dołeczek w
podbródku. Oczy miały typowy dla policjantki badawczy wyraz.
Tylko krótko obcięte złocisto kasztanowe włosy domagały się
nożyczek fryzjera.
- Miał o tobie dobre mniemanie, podobnie jak ja. Chodźmy
przywitać się z Sally i dzieciakami.
Przeszli przez salę, której i tak już ponury nastrój potęgowały
ściany wyłożone ciemną boazerią ciężkie czerwone zasłony i
duszący zapach kwiatów.
Eve zastanawiała się, dlaczego zmarłym zawsze towarzyszą
kwiaty i czerwień. Skąd taka tradycja i dlaczego ludzie nadal ją
kultywują? Postanowiła, że nie pozwoli, by, gdy nadejdzie jej czas,
wystawiono jej ciało w przegrzanym pokoju, zawalonym wieńcami,
których woń kojarzy się ze zgnilizną.
Zobaczyła Sally w otoczeniu dzieci i wnuków. Patrząc na tę
grupkę, zrozumiała, że ceremonia przeznaczona jest dla żywych.
- Ryan... - Sally wyciągnęła kruchą dłoń w stronę Feeneya, a
następnie podsunęła mu policzek do pocałunku. Zamknęła oczy i
zastygła w tej pozycji na krótką chwilę.
Ta szczupła kobieta o łagodnym głosie zawsze była dla Eve
uosobieniem delikatności. A przecież musiała mieć nerwy ze stali,
jeżeli wytrwała ponad czterdzieści lat u boku męża policjanta. Na jej
szyi dostrzegła łańcuszek z zawieszonym na nim policyjnym
sygnetem Franka.
Następny obrządek, następny symbol, podsumowała w duchu
Eve.
- Dobrze, że jesteś - cicho powiedziała Sally.
- Będzie go nam brakowało - odparł Feeney, niezręcznie
poklepując ją po ramieniu. Dławił go smutek. - Wiesz, że jeśli tylko
czegoś ci zabraknie...
- Wiem... - Sally uśmiechnęła się i uścisnęła mu dłoń. Potem
zwróciła się do Eve. - Jesteśmy wdzięczni, że jesteście tu z nami.
- Frank cieszył się opinią dobrego człowieka i doskonałego
policjanta.
- Był dumny ze służby w policji - odrzekła z łagodnym
uśmiechem Sally. - Jest tu komendant Whitney z żoną i komisarz
Tibbie. I wielu innych. - Wędrowała zamglonym wzrokiem po sali. -
Tyle przyszło osób. Frank coś dla nich znaczył.
- Oczywiście, Sally. - Feeney Przestępował z nogi na nogę. -
Chyba wiesz o... funduszu dla rodzin.
Znowu się uśmiechnęła i poklepała go po dłoni.
- Dziękuję za troskę, Feeney, ale nic nam nie potrzeba. Eve,
zdaje się, że nie znasz mojej rodziny. Porucznik Dallas, moja córka
Brenda.
Niska, dość tęga. Ciemne włosy i oczy. Podobna do ojca,
notowała w pamięci Eve.
- Syn, Curtis.
Szczupły, drobna budowa, delikatne dłonie, oczy suche, ale
jest wyraźnie przybity.
- Moje wnuki.
Było ich pięcioro. Najmłodszy chłopiec w wieku około ośmiu lat
z zadartym, piegowatym nosem, przyglądał się Eve z zainte-
resowaniem.
- Dlaczego nosisz broń? - Zmieszana, zasłoniła kaburę kurtką.
- Przyjechałam prosto z komisariatu. Nie miałam czasu wrócić
do domu, aby się przebrać.
- Pete. - Curtis spojrzał na Eve przepraszająco. - Nie męcz pani
porucznik.
- Gdyby ludzie docenili siłę woli i ducha, wszelka broń stałaby
się zbędna. Mam na imię Alice.
Do przodu wysunęła się szczupła blondynka o zdumiewającej
urodzie. Zdumiewającej tym bardziej, że reszta rodziny miała dość
pospolite rysy. Dziewczyna miała rozmarzone niebieskie oczy i
piękne wydatne usta bez cienia szminki. Proste włosy opadały jej na
ramiona. Z szyi zwisał długi, sięgający pasa łańcuszek, a na nim
czarny kamień oprawiony w srebro.
- Alice, jesteś stuknięta.
Dziewczyna zerknęła przez ramię na szesnastoletniego
chłopca, oplatając dłońmi czarny kamień, jakby go przed czymś
chroniła.
- Mój brat, Jamie - rzuciła słodko. - Ciągle jeszcze sądzi, że
będę reagowała na jego impertynencje. Dziadek opowiadał mi o
pani, pani porucznik.
- Miło mi.
- A gdzie pani mąż?
Eve wyczuwała w dziewczynie nie tylko smutek, ale także
zdenerwowanie.
- Niestety nie ma go na planecie. - Spojrzała na Sally. - Jednak
przesyła wyrazy współczucia.
- Chyba niełatwo pani było robić karierę przy takim człowieku
jak Roarke - przerwała Alice. - Dziadek mówił, że jest pani bardzo
uparta i wytrwała. To prawda?
- Jeśli się nie jest upartym, przegrywa się, a ja przegrywać nie
lubię. - Popatrzyła prosto w dziwne oczy Alice, po czym pochyliła się
do Pete'a i szepnęła mu do ucha: - Kiedyś widziałam, jak Frank
sprzątnął faceta z tysiąca metrów. Twój dziadek był najlepszy. Nie
zapomnimy go - powiedziała, wysuwając do Sally dłoń na
pożegnanie.
Chciała odejść, ale Alice złapała ją za ramię. Ręka dziewczyny
lekko drżała.
- Cieszę się, że panią poznałam. Dziękuję, że pani przyszła.
Eve skinęła głową i zniknęła w tłumie. Potem dotknęła kartki,
którą Alice wsunęła do jej kieszeni.
Jeszcze pół godziny kręciła się po sali i dopiero kiedy znalazła
się w samochodzie, sięgnęła po liścik i przeczytała go.
Spotkajmy się jutro o północy w klubie „Akwarium”. Proszą nic
nikomu nie mówić. Pani życie jest w niebezpieczeństwie.
Zamiast podpisu widniał rysunek przypominający labirynt
otoczony ciemną linią koła. Poirytowana, ale też zaintrygowana
wcisnęła kartkę do kieszeni i uruchomiła samochód. Dzięki czujności
typowej dla policjantki dostrzegła kryjącą się w cieniu postać. Ktoś
ją obserwował.
Kiedy Roarke wyjeżdżał, starała się wmówić sobie, że została
sama. Ignorowała obecność Summerseta, służącego Roarke'a, co
nie stanowiło większego problemu w dużym domu, składającym się
z labiryntu pokoi.
Weszła do szerokiego holu i rzuciła zniszczoną skórzaną kurtkę
na rzeźbiony słupek, wiedząc, że doprowadzi tym Summerseta do
wściekłości. Nie znosił, kiedy coś zakłócało elegancki wygląd domu,
zwłaszcza ona.
Po pokonaniu schodów prowadzących na piętro, zamiast do
sypialni, skierowała się do swojego gabinetu. Skoro Roarke ma
jeszcze jedną noc przebywać poza planetą, postanowiła, że prześpi
się w fotelu relaksującym.
Po pracy nie miała czasu niczego przegryźć, dlatego też
natychmiast zaprogramowała kanapkę z szynką i prawdziwą kawę.
Autokucharz zrealizował zamówienie w sekundę, ale nim ugryzła
szynkę, z lubością wciągnęła w nozdrza jej zapach. W takich
chwilach dziękowała opatrzności, że jest żoną człowieka, którego
stać na kupno prawdziwego pożywienia, a nie jego chemicznych
imitacji.
Podeszła do biurka i włączyła komputer. Przełknęła kęs
kanapki i popiła łykiem kawy.
- Podaj dostępne dane na temat obiektu Alice. Nazwisko
nieznane. Matka Brenda, z domu Wojinska, dziadkowie ze strony
matki, Frank i Sally Wojinscy.
Przetwarzanie...
Zabębniła palcami o blat biurka, po czym wyciągnęła
tajemniczy list i jeszcze raz go przeczytała.
Obiekt Alice Lingstrom. Urodzona 10 czerwca 2040 roku.
Pierwsze dziecko i jedyna córka Jana Lingstroma i Brendy Wojinski,
rozwiedzeni. Zamieszkała: West Eight Street 486, apartament nr
4B, Nowy Jork. Rodzeństwo: James Lingstrom, ur. 22 marca 2042 r.
Wykształcenie: ukończona szkoła średnia, dwa semestry na stu-
diach: Harvard. Specjalizacja: antropologia. Drugi kierunek:
mitologia. Obecnie pracuje jako sprzedawczyni w sklepie „Moc
Ducha” przy West Tenth Street 228, Nowy Jork. Stanu wolnego.
- Kartoteka kryminalna?
Brak.
- Nic specjalnego - mruknęła do siebie Eve. - Dane o „Mocy
Ducha”.
„Moc Ducha”. Sklep wyznawców kultu Wicca oraz, centrum
konsultingowe, właściciel: Isis Paige i Charles Forte. Trzy lata przy
Tenth Street. Roczny dochód 125 000 dolarów. Licencjonowane
wróżki i zielarki oraz hipnoterapeuci.
- Wicca? - sarknęła. - Magia? Jezu. Co to za bagno?
Wicca, pradawna religia i sztuka, kult oparty na wierze w
naturą, która...
- Wystarczy. - Westchnęła ciężko. Nie interesuje jej definicja
magicznych wierzeń, ale odpowiedź na pytanie, dlaczego wnuczka
gliniarza zajmuje się rzucaniem uroków i czytaniem ze szklanej kuli,
a przede wszystkim, po co chce się z nią spotkać? Dowie się
wszystkiego, jeśli pójdzie do „Akwarium”. Popatrzyła na podejrzany
liścik. Z chęcią by o nim zapomniała, gdyby nie pochodził od osoby
bliskiej człowiekowi, którego szanowała.
Przypomniała sobie postać kryjącą się w cieniu.
Przeszła do łazienki i zaczęła się rozbierać. Pomyślała z żalem,
że nie będzie mogła zabrać na spotkanie Mavis, a szkoda, bo
przyjaciółce z pewnością spodobałoby się w „Akwarium”.
Prostując zmęczone po całym dniu ciało, zastanawiała się, co
będzie robiła przez resztę wieczoru. Nie przyniosła z biura niczego
do pracy. Z ostatnim zabójstwem uporała się w osiem godzin. Może
obejrzy telewizję, a może wybierze coś z arsenału Roarke'a, zejdzie
do strzelnicy i wyładuje resztki energii? Nigdy nie próbowała broni z
okresu wojen miejskich. To mogłoby być ciekawe doświadczenie.
Weszła pod prysznic.
- Pełny strumień, pulsujący - rzuciła. - 40 stopni. Żałowała, że
nie prowadzi żadnej sprawy o morderstwo.
Zajęłaby umysł, uspokoiła nerwy. Nagle z irytacją zrozumiała,
że czuje się samotna, a Roarke wyjechał dopiero przed trzema
dniami.
Każde z nich miało własne życie. Tak było przed ślubem i tak
pozostało. Ich zajęcia wymagały pełnego zaangażowania czasu i
uwagi. Choć ciągle ją to zdumiewało, jednak jej związek z Roarkiem
trwał, i to właśnie dlatego, że obydwoje są osobami niezależnymi.
Przybita własną tęsknotą, wsadziła głowę pod strumień wody.
Nie poruszyła się, kiedy poczuła na biodrach dotyk rąk, które
zaraz przesunęły się na piersi. Znała ten dotyk, znała te długie i
wąskie palce. Odchyliła głowę.
- Och, Summerset. Ty dzikusie - jęknęła, czując ucisk na
sutkach.
- I tak go nie zwolnię. - Roarke zsunął rękę na jej brzuch.
- Warto było spróbować. Wróciłeś... - przerwała, bo w tej
chwili poczuła, jak jego palce wchodzą w nią - ...wcześniej -
skończyła.
- Powiedziałbym, że zjawiłem się w samą porę. - Odwrócił ją
do siebie i mocno pocałował.
Myślał o żonie w trakcie nie kończącego się lotu na Ziemię.
Myślał właśnie o tym: o pieszczotach i wsłuchiwaniu się w jej
urywany oddech.
Ustawił ją w rogu pod ścianą i przywarł do jej bioder.
- Tęskniłaś?
Czuła bicie serca na myśl, że zaraz będą się kochać.
- Raczej nie.
- W takim razie... - Pocałował ją w czoło. - Pozwolę ci w
spokoju dokończyć kąpiel.
Natychmiast mocno zacisnęła nogi.
- Tylko spróbuj, a cię zastrzelę.
- Tak więc, w obawie o własną skórę... - szepnął i wszedł w
nią wolno, patrząc, jak mętnieje jej wzrok.
Kochali się spokojnie, z czułością, jakiej oboje po sobie nie
oczekiwali. Wreszcie osiągnęli orgazm z cichym westchnieniem.
- Witaj w domu. - Patrzyła z zachwytem na twarz męża, na
mądre niebieskie oczy, na ciemne włosy ociekające wodą.
Zawsze po rozłące, kiedy mu się przyglądała, ogarniało ją to
samo zaskakujące uczucie. Wątpiła, że kiedykolwiek przyzwyczai się
do myśli, iż nie tylko pożąda jej ciała, ale także ją kocha.
- Wszystko w porządku z ośrodkiem „Olympus”?
- Zmiany i opóźnienia. Nic poważnego. - Pomyślała, że nie
musi się martwić, bo Roarke potrafi dopilnować, żeby kosmiczna
stacja i centrum rozrywki, w które zainwestował, zostały otwarte na
czas.
Wydał polecenie zamknięcia strumienia wody, po czym sięgnął
po ręcznik, by ją wytrzeć, choć mogła wejść do kabiny suszącej.
- Zaczynam rozumieć, dlaczego wolisz spać w gabinecie, kiedy
wyjeżdżam. Ja nie mogłem zasnąć w prezydenckim apartamencie. -
Wziął drugi ręcznik i okręcił jej głowę. - Zasnąć bez ciebie.
Przytuliła się do niego.
- Robimy się cholernie sentymentalni.
- Mnie to nie przeszkadza. W końcu jestem Irlandczykiem.
Uśmiechnęła się. Nie sądziła, żeby któryś z partnerów w inte-
resach męża albo któryś z jego wrogów uważał go za sentymen-
talnego.
- Żadnych nowych blizn - zaobserwował, pomagając jej włożyć
szlafrok. - Wnioskuję z tego, że ostatnie kilka dni minęły bez
wstrząsów.
- Prawie. Nie licząc pewnego młodzika, którego poniosło w
czasie erotycznej sesji z płatną panienką. Zadusił ją. - Zawiązała
szlafrok i przeczesała palcami włosy. - Przestraszył się i uciekł. Ale
widocznie dręczyły go wyrzuty sumienia i po kilku godzinach sam się
do nas zgłosił. Prokuratura podciągnęła jego czyn pod nieumyślne
spowodowanie morderstwa. Przekazałam sprawę Peabody.
- Aha. - Podszedł do kredensu i wyjął butelkę wina, po czym
nalał dwa kieliszki. - A więc było spokojnie.
- Tak, oprócz dzisiejszego pogrzebu.
Najpierw zmarszczył brwi, ale zaraz twarz mu pojaśniała.
- A tak, mówiłaś mi. Szkoda, że nie mogłem wrócić wcześniej,
żeby ci towarzyszyć.
- Feeney bardzo przeżył śmierć Franka. Chyba łatwiej by się z
nią pogodził, gdyby Frank zginął na służbie.
Roarke mocniej zmarszczył czoło.
- Wolelibyście, żeby wasz kolega został zabity, niż opuścił ten
padół łez bez cierpień?
- Przynajmniej bym to rozumiała. - Nie próbowała informować
męża, że sama też wolałaby szybką i gwałtowną śmierć. - Ale na
tym pogrzebie zdarzyło się coś dziwnego. Poznałam rodzinę Franka.
Jego najstarsza wnuczka jest dość oryginalna.
- To znaczy?
- Ma taki dziwny sposób mówienia. Wyszukałam o niej
wiadomości w komputerze.
- Sprawdzałaś ją?
- Bardzo pobieżnie. Głównie dlatego, że coś mi podrzuciła.
Eve podeszła do biurka i podała mu liścik.
- Labirynt Ziemi - rzucił Roarke po przeczytaniu listu.
- Słucham?
- Mówię o rysunku. To celtycki symbol. Potrząsnęła głową ze
zdumieniem.
- Skąd ty wiesz tyle dziwnych rzeczy?
- To wcale nie jest takie dziwne. W końcu wywodzę się z
Celtów. Ten pradawny symbol jest magiczny i święty.
- Wszystko do siebie pasuje. Wygląda na to, że dziewczyna
zajmuje się magią, chociaż ma dyplom z Harvardu. Mimo że
studiowała w najlepszej uczelni, jest teraz sprzedawczynią w jakimś
sklepie z kryształami i ziołami.
Roarke powiódł palcem po rysunku. W dzieciństwie, w
Dublinie, widział niejeden taki. Pradawne kultowe religie
wykorzystywane były przez różne gangi, ale też przez zagorzałych
pacyfistów. Oczywiście obydwie strony używały haseł religijnych
jako usprawiedliwienia dla zabijania lub ofiarowania życia.
- Domyślasz się, dlaczego chce się z tobą spotkać?
- Nie. Pewnie jej się wydaje, że zobaczyła moją aurę albo coś
takiego. Mavis, dopóki jej nie przymknęłam za wykradanie portfeli
przechodniom, prowadziła taki oszukańczy interes związany z
wróżbiarstwem. Twierdzi, że ludzie zapłacą każde pieniądze za to,
że powiesz im to, co chcą usłyszeć. A jeszcze więcej, jeśli powiesz
im to, czego nie chcą wiedzieć.
- I dlatego właśnie oszuści i politycy to ludzie tego samego
pokroju. - Uśmiechnął się. - Zakładam, że tak czy inaczej, wybierasz
się na spotkanie?
- Jasne.
Jeszcze raz zerknął na kartkę.
- Idę z tobą.
- Ale ona napisała...
- Mało istotne, co napisała. - Opróżnił kieliszek zdecydowanym
ruchem osoby, która jest przyzwyczajona, że dostaje to, czego
pragnie. - Nie będę ci wchodził w drogę, ale będę ci towarzyszył.
Mimo że „Akwarium” to w zasadzie spokojne miejsce, mogą się tam
kręcić podejrzane elementy.
- Podejrzane elementy to moje życie - zauważyła rzeczowo, po
czym przekrzywiła głowę. - Czy ty przypadkiem nie jesteś
właścicielem tego klubu?
- Nie - uśmiechnął się. - A chciałabyś?
Roześmiała się i pociągnęła go za rękę.
- Chodźmy spać.
Zrelaksowana i wtulona w męża zasnęła jak dziecko. Tym
większe było jej zdziwienie, gdy zaledwie po dwóch godzinach
całkowicie się rozbudziła. Nie męczył jej żaden koszmar, bo nie była
spocona, nie drżała i nic jej nie dolegało.
A jednak coś ją rozbudziło. Leżała nieruchomo, wpatrując się
w szerokie okno i wsłuchując w równy oddech Roarke'a.
Uniosła się i spojrzała w nogi łóżka. W jej stronę błysnęły
ciemne ślepia. W ostatniej chwili pohamowała krzyk. Zdała sobie
sprawę z ciężaru na stopach. To Galadah, pomyślała i odetchnęła.
Kot musiał wskoczyć na łóżko i to ją obudziło. Ot i cała tajemnica.
Położyła się z powrotem, przytuliła do męża, westchnęła i
zamknęła oczy.
Tylko kot, myślała, zapadając w sen.
Jednak mogłaby przysiąc, że słyszała czyjeś nucenie.
2
Następny dzień zaczął się od nawału pracy i Eve nie miała
czasu myśleć o dziwnym przebudzeniu w nocy. W mieście panował
spokój, więc uznała, że to świetny moment na porządki w biurze, a
raczej na zlecenie ich swej asystentce.
- Jak można mieć taki bałagan w komputerze. - Szczera i
solidna twarz Peabody wyrażała prawdziwe rozżalenie.
- Wiem, gdzie co mam - odparła Eve. - Uporządkuj pliki tak,
żebym nadal się orientowała, gdzie co jest, ale też żeby to miało
jakąś logikę. To zadanie jest dla ciebie za trudne?
- Dam sobie radę. - Peabody wykrzywiła twarz za jej plecami.
- To wspaniale i proszę nie robić do mnie min. Nawet jeśli
mam bałagan w komputerze, jak to ujęłaś, to dlatego, że ten rok
był trochę napięty. Ponieważ to ja cię szkolę, mogę ci zlecić tę
pracę. - Uśmiechnęła się lekko. - Mam nadzieję, że w przyszłości ty
także, Peabody, dorobisz się podwładnego, któremu będziesz zlecać
upierdliwe zajęcia.
- Pani wiara we mnie jest wzruszająca, pani porucznik. Aż
brakuje mi tchu. - Peabody syknęła w stronę komputera. - A może
duszę się, ponieważ są tu pliki sprzed pięciu lat, które już od roku
powinny być przesłane do centrali.
- Więc wyślij je teraz. - Eve uśmiechnęła się szerzej, słysząc
hurkot w komputerze, a zaraz potem zawiadomienie o błędzie
systemowym. - Życzę powodzenia.
- Technika może być naszym sprzymierzeńcem, tylko trzeba ją
rozumieć.
- Ja wszystko rozumiem - Eve dwukrotnie walnęła pięścią w
komputer. Maszyna znów zaczęła działać. - Widzisz?
- Jest pani niesamowicie delikatna, porucznik Dallas. Teraz
rozumiem, dlaczego chłopaki z laboratorium celują rzutkami w twoje
zdjęcie.
- Dalej to robią? Chryste, ale są pamiętliwi. - Ze wzruszeniem
ramion usiadła na rogu biurka. - Co wiesz na temat magii? Czarów?
- Jeśli chce pani rzucić urok na komputer, to na niewiele się
zdam. Peabody z zaciśniętymi zębami przesuwała pliki.
- Jesteś wyznawczynią Wolnej Ery - zauważyła Eve.
- Zawiesza się. No, popracuj jeszcze trochę - popędzała
komputer dziewczyna. - Tak, ale - nawiązała do stwierdzenia Eve -
wolnoerowcy nie są wyznawcami Wicca. Niby obydwie religie są
religiami Ziemi, opartymi na naturalnym porządku kosmosu, ale... ty
sukinsynu, gdzie to się podziało?
- Słucham? Gdzie co się podziało?
- Nic. - Peabody z napięciem wpatrywała się w monitor. - Nic.
Proszę się o nic nie martwić. Zresztą i tak pewnie nie potrzebowała
pani tych plików.
- Czy to jakiś żart, Peabody?
- No właśnie. Ha, ha. - Krople potu spływały po czole
policjantki. Z zawzięciem uderzała w klawiaturę. - O jest. Już po
sprawie. Wszystko wróciło na miejsce. A teraz wyślemy to do
centrali. - Odetchnęła ciężko. - Czy mogłabym się napić kawy? Żeby
zachować przytomność umysłu.
Eve spojrzała na ekran monitora, ale nie zobaczyła niczego
zatrważającego. Bez słowa wstała i zleciła autokucharzowi przy-
gotowanie kawy.
- Dlaczego interesują panią wiccanie? Chce się pani prze-
chrzcie? - Peabody uśmiechnęła się, a widząc złość w oczach
przełożonej, dodała: - Znowu tylko żartowałam.
- Widzę, że masz dzisiaj dobry humor. Jestem po prostu
ciekawa.
- No cóż, istnieje zbieżność głównych zasad w Wolnej Erze i
kulcie Wicca. Poszukiwanie harmonii, czczenie pór roku wywodzące
się z zamierzchłych czasów, całkowity zakaz używania przemocy.
- Zakaz używania przemocy? - Eve zmrużyła oczy. - A co z
urokami, zaklęciami i ofiarami? Naga dziewica na ołtarzu i czarne
koguty, którym odcina się głowy?
- To obraz z literatury, choćby z Szekspira. Główne źródło
mylnych sądów. Kapłanki nie są wiedźmowatymi, przerażającymi
staruchami pichcącymi w wielkich kotłach podejrzane wywary. Nie
straszą małych dzieci. Wiccanie lubią nagość, ale nikogo nie
krzywdzą. Korzystają wyłącznie z białej magii.
- Jej przeciwieństwem jest...
- ...czarna magia.
Eve przyglądała się podwładnej.
- Ty chyba nie wierzysz w te zabobony?
- Nie. - Orzeźwiona kawą Peabody wróciła do pracy przy
komputerze. - Znam kilka podstawowych zaklęć, ponieważ mój
kuzyn przeniósł się do Wicca. Już jakiś czas należy do zgromadzenia
w Cincinnati.
- Masz kuzyna, który należy do zgromadzenia w Cincinnati? -
Eve wybuchnęła śmiechem i odstawiła na biurko kubek z kawą. -
Peabody, ty mnie ciągle zaskakujesz.
- Któregoś razu opowiem pani o mojej babci i jej pięciu
kochankach.
- Pięciu kochanków w życiu to wcale nie tak wielu.
- Nie w życiu, ale w miesiącu. Naraz. - Podniosła poważny
wzrok. - Babcia ma dziewięćdziesiąt osiem lat. Mam nadzieję, że się
w nią wrodziłam.
Eve, hamując śmiech, spojrzała na wideofon, którego brzęczyk
właśnie się odezwał.
- Dallas... - Na ekranie pojawiła się twarz komendanta
Whitneya.
- Tak, komendancie.
- Chciałbym z panią jak najszybciej porozmawiać. Proszę do
mnie.
- Tak, sir, będę za pięć minut. - Eve rozłączyła się i z nadzieją
popatrzyła na Peabody. - Może jakaś nowa sprawa. Dokończ
czyszczenie komputera. Dam ci znać, jeśli coś się wydarzy. - Na
odchodnym jeszcze się odwróciła i powiedziała: - Tylko nie zjedz
mojego batonika.
- Cholera - zaklęła pod nosem Peabody. - Czy ona zawsze musi
trafiać w dziesiątkę?
Whitney większość zawodowego życia zajmował kierownicze
stanowisko. Zależało mu na tym, by znać swoich podwładnych,
wiedzieć, w czym są najlepsi i jakie są ich słabości. Umiał też zrobić
użytek z obydwu.
Był to potężny mężczyzna o dużych dłoniach robotnika i ciem-
nych bystrych oczach, o których niejeden mówił, że są zimne.
Zachowywał wręcz przerażający spokój, ale jak to bywa, pod maską
opanowania drzemał wulkan.
Eve go szanowała, czasami lubiła i zawsze podziwiała.
Kiedy weszła do biura, Whitney siedział przy biurku i ze
zmarszczonym czołem czytał jakiś dokument. Nie oderwał wzroku,
tylko gestem dłoni wskazał na krzesło. Usiadła, przyglądając się
powietrznemu tramwajowi, przepływającemu akurat za oknem. Jak
zawsze zdziwiła ją liczba pasażerów z lornetkami i szpiegowskimi
okularami.
Zastanawiała się, co też ci ludzie spodziewają się ujrzeć za
oknami budynku policji? Torturowanie podejrzanych, strzelaninę,
zakrwawione ofiary? I dlaczego bawią ich takie fantazje?
- Widziałem panią wczoraj na pogrzebie.
Wróciła myślami do gabinetu.
- Zdaje się, że byli tam wszyscy policjanci z komendy.
- Frank był lubiany.
- To prawda.
- Nigdy pani z nim nie pracowała?
- Dał mi kilka wskazówek, kiedy zaczynałam.
Whitney, nie przestając kiwać głową, nie spuszczał z niej
wzroku.
- Był partnerem Feeneya. Potem, kiedy przeszedł ze służby na
ulicy do biura, pani została partnerką Feeneya.
Eve zaczynała czuć się nieswojo.
- Tak, sir. Feeney bardzo przejął się śmiercią Franka.
- Wiem. Dlatego nie ma go dzisiaj w pracy. - Whitney oparł
łokcie na biurku i splótł dłonie. - Pani porucznik, mamy tu do
czynienia z delikatną sprawą.
- Dotyczącą sierżanta Wojinskiego?
- Informacja, którą zamierzam pani powierzyć, jest w najwyż-
szym stopniu poufna. Oprócz pani podwładnej nikt nie może o
niczym wiedzieć. Proszę o zachowanie dyskrecji. Rozkazuję -
poprawił się - żeby pracowała pani nad tą sprawą zupełnie sama.
W tej chwili poczuła już strach. Pomyślała o Feeneyu.
- Zrozumiałam.
- Istnieją pewne okoliczności dotyczące śmierci sierżanta
Wojinskiego, które wymagają wyjaśnienia.
- Okoliczności?
- Muszę zaznajomić panią z zastrzeżonymi danymi. - Opuścił
dłonie na biurko. - Jakiś czas temu powiadomiono mnie, że sierżant
Wojinski albo prowadził śledztwo na własną rękę, albo zajął się
nielegalnym procederem.
- Narkotyki? Frank? To niemożliwe.
Whitney nawet nie mrugnął.
- Dwudziestego drugiego września tego roku jeden z detek-
tywów z wydziału do spraw narkotyków widział Wojinskiego w
obserwowanym przez policję podejrzanym centrum dystrybucji
nielegalnych substancji. W prywatnym klubie „Athame”, związanym
z jakimś kultem religijnym. W tym klubie odbywają się indywidualne
i grupowe sesje seksualne. Wydział od narkotyków ma go na oku
już od dwóch lat. Widziano, jak Frank kupował tam narkotyki.
Eve milczała, więc nabrał głęboko powietrza i kontynuował.
- Zostałem natychmiast powiadomiony o zajściu. Zwróciłem się
do Franka z prośbą o wyjaśnienie, ale on nie był skory do rozmowy.
- Zawahał się, jednak postanowił skończyć. - Szczerze mówiąc fakt,
że Frank ani nie potwierdził, ani nie zaprzeczył, że w gruncie rzeczy
w ogóle nie chciał rozmawiać na ten temat, zupełnie mi do niego
nie pasował. Martwiłem się. Nakazałem mu zrobienie testów na
obecność w organizmie narkotyków i poradziłem, żeby wziął tydzień
urlopu. Zgodził się na wszystko. Wtedy testy nic nie wykazały. Ze
względu na jego nieskazitelną przeszłość oraz ponieważ dobrze go
znałem, to wydarzenie zostało pominięte w jego aktach. - Wstał i
odwrócił się do okna. - Być może popełniłem błąd. Gdybym wtedy
nie zostawił sprawy, może teraz Frank by żył i nie byłoby tej
rozmowy.
- Zaufał pan swojemu osądowi. Ufał pan Frankowi.
Spojrzał na nią. Jego oczy nie były zimne, tylko pełne napięcia.
- Tak, to prawda. Ale teraz mam więcej danych. Standardowa
autopsja wykazała we krwi Wojinskiego obecność naparstnicy,
środka nasercowego oraz Zeusa.
- Zeus. - Teraz Eve wstała. - Frank nie zażywał narkotyków,
komendancie. Pomijając to, jakim był człowiekiem, zażywanie tak
mocnego narkotyku jak Zeus pozostawia widoczne ślady. Widać to
po oczach, po zmianie w zachowaniu. Gdyby brał Zeusa, wiedziałby
o tym każdy funkcjonariusz w centrali. Poza tym testy by to
wykazały. Musiała nastąpić jakaś pomyłka. - Wepchnęła ręce w
kieszenie, z trudem hamując przymus chodzenia. - To prawda, że
niektórzy policjanci zażywają narkotyki i na dodatek sądzą, że
odznaka chroni ich przed prawem. Ale Frank do nich nie należał.
Nie, on był czysty.
- Niemniej wykryto w jego krwi kilka narkotyków. To właśnie
przez tę mieszankę doszło do zahamowania pracy serca i śmierci.
- Podejrzewa pan, że przedawkował? - Potrząsnęła głową. - To
niemożliwe.
- Powtarzam, wykryto narkotyki.
- W takim razie musi istnieć jakieś inne wytłumaczenie. Środki
nasercowe? - Zmarszczyła brwi. - Mówił pan, że przed kilkoma
tygodniami robił sobie badania. Dlaczego nie wykazały, że miał
kłopoty z sercem?
- Najbliższy przyjaciel Franka jest najlepszym informatykiem w
mieście.
- Feeney? - Zrobiła dwa kroki do przodu. - Myśli pan, że
Feeney go krył i wyczyścił mu akta? Do diabła, komendancie.
- Nie mogę wykluczyć takiej możliwości - odparł sucho. - Ani
pani. Przyjaźń może i zazwyczaj wpływa na obiektywizm oceny.
Ufam, że pani przyjaźń z Feeneyem nie wpłynie na pani osąd. -
Znowu podszedł do biurka, symbolu swojej władzy. - Te zarzuty i
podejrzenia trzeba bezwzględnie wyjaśnić.
Gorące języki strachu w żołądku Eve zmieniły się w prawdziwy
płomień.
- Chce pan, żebym poprowadziła dochodzenie przeciwko moim
kolegom, z których jeden nie żyje, a drugi mnie szkolił i jest moim
przyjacielem. - Położyła dłonie na biurku. - Jest także pana
przyjacielem, komendancie.
Spodziewał się gniewu. Tak jak się spodziewał, że jednak Eve
zgodzi się przyjąć sprawę.
- Wolałaby pani, żebym zlecił śledztwo komuś innemu? -
Uniósł pytająco brwi. - Chcę, żeby to było przeprowadzone po cichu.
Wszelkie dane i nowe fakty ma pani bezpośrednio mnie
przekazywać. Jeśli będzie pani zmuszona porozmawiać z rodziną
Wojinskiego, proszę uczynić to dyskretnie i taktownie. Nie ma
potrzeby pogłębiać ich smutku.
- A jeśli wywącham coś, co zapaskudzi Frankowi kartotekę?
- Wtedy ja się tym zajmę.
Wyprostowała się.
- Prosi mnie pan o cholerną przysługę.
- To nie prośba, lecz rozkaz - poprawił. - Tak będzie dla pani
łatwiej, pani porucznik. - Podał jej dwie zapieczętowane dyskietki. -
Niech to pani przejrzy w domu. Proszę się komunikować ze mną za
pomocą swojego domowego komputera. Nic nie może przechodzić
przez centralę, dopóki nie zmienię rozkazu. Jest pani wolna.
Obróciła się na pięcie i ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się
przy nich. Nie spojrzała jednak do tyłu.
- Do cholery, nie będę kapowała na Feeneya.
Whitney odprowadził ją wzrokiem, potem zamknął oczy.
Wiedział, że Eve zrobi to, co do niej należy. Miał tylko nadzieję, że
nie będzie musiała zrobić więcej, niż będzie mogła znieść.
Kiedy szła do biura, krew w niej wrzała. Peabody siedziała
przed monitorem komputera z dumnym uśmieszkiem.
- Właśnie się z nim uporałam. Stawiał niezły opór, ale go
pokonałam.
- Wyłącz komputer, Peabody - rzuciła krótko i sięgnęła po
kurtkę i torbę. - Zbieraj się.
- Mamy sprawę? - Policjantka podskoczyła na równe nogi. -
Jaką? Dokąd idziemy? - Musiała biec, żeby nadążyć za Eve. - Dallas?
Pani porucznik?
Eve z całej siły wcisnęła guzik windy. Jej wściekłe spojrzenie
zamknęło usta podopiecznej. Wsiadły do windy pełnej policjantów.
- Hej, Dallas, jak tam świeżo upieczeni małżonkowie? Namów
swojego bogatego męża, żeby wykupił naszą kantynę i zaopatrzył ją
w coś dobrego do żarcia.
Rzuciła przez ramię lodowate spojrzenie na rozradowaną twarz
policjanta.
- Możesz mnie ugryźć wiesz gdzie, Carter.
- Próbowałem trzy lata temu i nieomal połamałaś mi zęby.
Wolę nie ryzykować - odciął się.
W windzie wybuchł głośny śmiech.
- Bo jesteś dupkiem, Carter - parsknął inny policjant.
- Nie gorszym niż ty, Forenski. Hej, Peabody - ciągnął Carter -
chcesz, żebym cię ugryzł?
- A kiedy ostatnio byłeś u dentysty?
- Obiecuję, że zaraz po wizycie zgłoszę się do ciebie. - Mrugnął
okiem i wraz z resztą policjantów wytoczył się z windy.
- Carter jest niczego sobie - zagaiła Peabody, przestraszona,
że Eve ciągle wpatruje się przed siebie. - Szkoda, że to taki pajac. -
Żadnej odpowiedzi. - Ale Forenski też jest milutki - ciągnęła dalej
nie zrażając się milczeniem. - Chyba nie ma nikogo na stałe?
- Nie interesuje mnie prywatne życie kolegów - warknęła Eve i
kiedy zjechały na poziom garażu, zdecydowanym krokiem wyszła z
windy.
- Ale moje cię interesuje - mruknęła Peabody pod nosem.
Zaczekała, aż Eve wyłączy alarm, po czym usiadła na miejscu dla
pasażera. - Mam zaprogramować drogę, czy chcesz mi zrobić
niespodziankę? - Zamrugała, widząc, że Eve opuściła głowę na
kierownicę. - Hej, dobrze się pani czuje? Co się dzieje, Dallas?
- Wpisz trasę do mnie do domu. - Eve nabrała powietrza i
wyprostowała się. - Powiem ci wszystko w czasie jazdy. To są ściśle
poufne informacje. - Wyprowadziła samochód z garażu na ulicę. -
Masz prawo składać raport jedynie mnie lub komendantowi.
- Rozumiem. - Peabody przełknęła ślinę. - Chodzi o kogoś z
naszych, prawda?
Jej domowy komputer nie był tak zanieczyszczony jak biurowy.
Roarke tego dopilnował. Dane szybko pojawiły się na ekranie.
Detektyw Marion Burns. To ona była tajniakiem w „Athame”.
Pracowała w klubie przez osiem miesięcy jako barmanka. Eve
zacisnęła usta.
- Burns. Nie znam jej.
- A ja trochę znam. - Peabody przysunęła bliżej swoje krzesło.
- Poznałam ją, kiedy byłam... no wiesz, w czasie tej sprawy z Casto.
Zrobiła na mnie wrażenie solidnej. Jeśli dobrze pamiętam, jest
policjantką w trzecim pokoleniu. Jej matka nadal pracuje, w stopniu
kapitana, chyba w Bunko. Dziadek przeszedł na emeryturę w czasie
wojen miejskich. Nie mam pojęcia, dlaczego zagięła parol na
Wojinskiego.
- Może po prostu zameldowała o tym, co widziała. Będziemy
musiały sprawdzić. Raport złożony Whitneyowi jest dość krótki i
suchy. 22 września 2058 o godzinie dziesiątej trzydzieści zauważyła
sierżanta Wojinskiego siedzącego w klubie przy stoliku ze znaną
dealerką narkotyków Seliną Cross. Wojinski przekazał Cross kilka
żetonów kredytowych w zamian za małą paczkę, która zawierała
nielegalne substancje. Rozmowa trwała nie więcej niż kwadrans, po
czym Cross przesiadła się do innego stolika. Wojinski pozostał w
klubie jeszcze dziesięć minut, potem wyszedł. Detektyw Burns
śledziła go przez dwie przecznice, aż Wojinski wsiadł do publicznego
środka lokomocji.
- A więc nie widziała, jak zażywał narkotyki?
- Nie. Nie widziała też, żeby tej nocy ani żadnej następnej w
czasie jej zmiany pojawił się ponownie w klubie. Burns znajduje się
na pierwszym miejscu na liście osób, które musimy przesłuchać.
- Tak jest. Dallas, może Wojinski zwierzył się Feeneyowi, skoro
się przyjaźnili? A może Feeney sam coś zauważył?
- No nie wiem. - Eve potarła oczy. - „Athame”. Co to, do
diabła, jest to „Athame?”
- Nie mam pojęcia. - Peabody wyciągnęła podręczny
wideokom i wprowadziła dane. -
Athame,
obrzędowy nóż, narzędzie
rytualne, zazwyczaj wykonane ze stali. Tradycyjnie
athame
nie jest
używany do cięcia, ale do rysowania kół w religiach ziemskich.
Peabody popatrzyła na Eve.
- Znowu czary. To raczej nie przypadek.
- Raczej nie. - Sięgnęła do szuflady po list od Alice, po czym
pokazała go podwładnej. - Dostałam to od wnuczki Franka na
pogrzebie. Okazuje się, że dziewczyna pracuje w jakimś sklepie,
który nosi nazwę „Moc Ducha”. Znasz go?
- Tak. - Z wyrazem zaniepokojenia Peabody odłożyła list na
biurko. - Wiccanie nie są agresywni, Dallas. Stosują zioła, nie
narkotyki. Żaden ortodoksyjny wiccanin nie kupi, nie sprzeda ani nie
zażyje Zeusa.
- A naparstnica? - Przekrzywiła głowę. - To rodzaj zioła
podawanego chorym na serce, prawda?
- Tak. Medycyna używa jej od wieków.
- Czy działa pobudzająco?
- Nie znam się na sztuce uzdrawiania, ale sądzę, że tak.
- Tak jak Zeus. Ciekawe, co się dzieje, kiedy się połączy te
dwa środki? Nie zdziwiłabym się, gdyby źle dobrane dawki mogły
być przyczyną zawału serca.
- Myślisz, że Wojinski sam się zabił?
- Komendant coś o tym wspominał. Dręczy mnie tyle pytań -
rzuciła ze zniecierpliwieniem. - Musimy działać i zaczniemy od Alice.
Chcę, żebyś zjawiła się w klubie o jedenastej w cywilnym ubraniu.
Staraj się wyglądać jak wyznawczyni Wolnej Ery, a nie jak gliniarz.
Peabody skrzywiła usta.
- Mam sukienkę, którą mama uszyła mi na urodziny. Włożę ją,
ale wścieknę się, jeśli będzie się pani ze mnie śmiała.
- Postaram się opanować. A na razie spróbujmy wykopać coś
na temat tej Seliny Cross i klubu „Athame”.
Pięć minut później uśmiechała się ponuro do monitora.
- Interesujące. Nasza Selina to niezłe ziółko. Tylko popatrz na
kartotekę. Trochę sobie w życiu posiedziała. Za prostytucję w 43 i
44 roku. Oskarżenie o napad też w 44. W 47 zamknięta w Bunko za
prowadzenie nielegalnego studia mediumicznego. Po co ludzie chcą
gadać ze zmarłymi? Podejrzana o okaleczanie zwierząt w 49. Za
mało dowodów, żeby ją aresztować. Produkcja i dystrybucja
narkotyków. Za to ją zamknęli w 50. Przesiedziała rok. Płotka. Ale w
55 była przesłuchiwana w sprawie związanej z rytualnym
zabójstwem nieletniego. Miała alibi.
- Dział narkotyków obserwował ją od 51 roku - dodała
Peabody.
- Ale jej nie zamknęli.
- Sama powiedziałaś, że to płotka. Szukają grubszych ryb.
- No cóż, zobaczymy, co ma do powiedzenia Marion. Popatrz,
tu jest napisane, że Selina Cross jest właścicielką klubu „Athame”. -
Zasznurowała usta. - Skąd taka miernota wzięła pieniądze na kupno
klubu i na prowadzenie go? Jest tylko czyjaś przykrywką. Ciekawe,
czy „Narkotyki” wiedzą czyją? Zobaczmy, jak ona wygląda.
Komputer, proszę pokazać zdjęcie obiektu Cross, Selina.
- Uf - sapnęła Peabody, kiedy podobizna pojawiła się na
ekranie. - Straszna.
- Takiej twarzy się nie zapomina - mruknęła Eve. Kobieta na
zdjęciu miała pociągłe i ostre rysy. Do tego pełne, bardzo czerwone
usta, oczy czarne jak onyks, cerę jasną i gładką. Ogólnie sprawiała
wrażenie zimnej i przerażającej, jak zauważyła Peabody. Czarne
włosy, z przedziałkiem na środku, opadały luźno na ramiona. Na
lewej powiece widniał mały tatuaż.
- Co to za znak? - zainteresowała się. Powiększ obraz o trzy-
dzieści procent.
- Pentagram - oświadczyła Peabody drżącym głosem, aż Eve
zerknęła na nią z zaciekawieniem. - Odwrócony. Ona nie jest
wiccanką, Dallas - odchrząknęła. - To satanistka.
Eve nie wierzyła w magię - ani białą, ani czarną. Rozumiała
jednak, że ludzie wierzą w takie bzdury, a co więcej, często je
wykorzystują.
- Bądź ostrożna, Eve.
Spojrzała w bok. Roarke uparł się, że będzie prowadził. Nie
mogła się skarżyć, bo wszystkie jego samochody były sto razy
lepsze od jej policyjnego gruchota.
- Co masz na myśli?
- Musi istnieć przyczyna, dla której pewne religie trwają przez
wieki.
- Ta przyczyna to ludzka łatwowierność, którą daje się bez
większych kłopotów wykorzystać. Zamierzam sprawdzić, czy ktoś
nie wykorzystał Franka.
Opowiedziała mężowi o dochodzeniu, nie przejmując się, że
zdradza tajemnicę. Bardzo chciała, by jej pomógł.
- Jesteś dobrą policjantką i wrażliwą kobietą. Czasami aż
nazbyt dobrą i nazbyt wrażliwą. - Zatrzymał się na światłach i
spojrzał na nią. - Proszę cię, byś przy tej sprawie zachowała
szczególną ostrożność.
Jego twarz kryła się w cieniu, a głos brzmiał poważnie.
- Mówisz o czarownicach i czcicielach diabła? Roarke, mamy
trzecie tysiąclecie. Sataniści, też coś! - Strzepnęła włosy z twarzy. -
Ciekawa jestem, co oni chcieliby zrobić z tym szatanem, gdyby
istniał. I jak zwróciliby na siebie jego uwagę?
- W tym cały problem - odparł cicho i skręcił na zachód do
klubu „Akwarium”.
- Diabły rzeczywiście istnieją - sarknęła, kiedy parkował na
drugim poziomie nad ziemią. - Mają ciało i chodzą na dwóch
nogach. Widzieliśmy takich wielu.
Wysiadła i zeszła na ulicę. Wiał lekki wiatr. Na czarnym niebie
nie widać było ani księżyca, ani gwiazd, migały tylko światła
powietrznego ruchu ulicznego.
Znajdowali się w części miasta, którą upodobali sobie artyści.
Tu nawet restauracje były czyste i zamiast parówek z soi
oferowały hybrydowe owoce. Większość ulicznych sprzedawców
zwinęła na noc swoje kramy, ale za dnia kusiły one przechodniów
ręcznie wykonaną biżuterią, tkanymi gobelinami oraz ziołowymi
płynami do kąpieli i herbatkami.
Byli tu żebracy, ale nie pozwalali sobie na namolność, a ich
licencje widać było już z daleka. Dzienny urobek, zamiast na
chemiczne używki, przeznaczali najedzenie. W tej okolicy nawet
liczba przestępstw była mniejsza niż gdzie indziej. Tylko czynsze
osiągały tu mordercze kwoty, za to wiek mieszkańców i sprzedaw-
ców był zadziwiająco niski. Eve nie miałaby nic przeciwko temu,
żeby tu mieszkać.
- Przyjechaliśmy za wcześnie - stwierdziła, z przyzwyczajenia
uważnie lustrując ulicę. Potem na jej twarzy pojawił się kpiący
uśmieszek.
- Popatrz na to. „Psychic Deli”. Pewnie na główne danie
serwują haszysz z jarzynami, a na przystawkę wróżbę z ręki.
Otwarte. Wchodzimy? - zwróciła się do Roarke'a pod wpływem
nagłego impulsu i chęci zmiany ponurej atmosfery.
- Chcesz, żeby ci powróżyli?
- A co mi tam. - Złapała go za rękę. - To mnie wprowadzi w
odpowiedni nastrój do ścigania satanistycznych handlarzy
narkotyków. Może dadzą nam zniżkę i powróżą też tobie.
- Nie chcę wróżenia z ręki.
- Tchórz - mruknęła i pchnęła go przez drzwi.
- Raczej ostrożny.
Musiała przyznać, że w środku roznosił się wspaniały zapach.
Nie jakiejś tam smażonej cebuli i ciężkich sosów, tylko delikatna
woń przypraw i kwiatowej esencji doskonale pasujące do cichej
muzyczki sączącej się w tle.
Małe białe stoły z białymi krzesłami stały w odpowiedniej
odległości od lady, na której za błyszczącą czystością szklaną taflą
wystawiono miski i talerze z kolorowym jedzeniem. W lokalu było
tylko dwoje gości. Mieli ogolone głowy, białe ubrania i sandały na
gołych stopach. Siedzieli pochyleni nad miskami z zupą.
Za ladą stał jegomość w obszernej niebieskiej koszuli. Na
palcach obu rąk błyszczały srebrne pierścienie, a ściągnięte w
warkocz włosy opasywała srebrna przepaska. Uśmiechnął się do
wchodzących.
- Bądźcie błogosławieni. Pragniecie pokarmu dla ciała czy dla
ducha?
- Sądziłam, że pan nam doradzi - Eve uśmiechnęła się kąśliwie.
- Może jakieś wróżby?
- Z ręki, tarot, runy czy aura?
- Z ręki. - Dobrze się bawiąc, wyciągnęła dłoń.
- Naszą wróżbitką jest Cassandra. Proszę usiąść wygodnie, a
ona zaraz do ciebie podejdzie, siostro. Wasze aury są bardzo mocne
- dodał, kiedy odchodzili. - Dobrze się dobraliście. - Sięgnął po
drewnianą pałeczkę z zaokrąglonym rantem i przeciągnął delikatnie
po brzegu zmrożonej misy.
Rozległ się wibrujący dźwięk, na co zaraz zza paciorkowej
kurtyny wyłoniła się jakaś kobieta w srebrnej tunice. Jej ramiona
zdobiły srebrne bransolety. Eve zwróciła uwagę, że kobieta jest
bardzo młoda. Miała nie więcej niż dwadzieścia lat.
- Witam. - Odezwała się z lekkim irlandzkim akcentem. -
Usiądźcie wygodnie. Czy mam powróżyć obojgu?
- Nie, tylko mnie. - Eve zajęła miejsce przy najdalszym stoliku.
- Ile to kosztuje?
- Wróżenie z ręki jest bezpłatne. Prosimy wyłącznie o dob-
rowolne datki. - Usiadła z gracją i uśmiechnęła się do Roarke'a. -
Będziemy wdzięczni za szczodrość. Madam, proszę o rękę, z którą
się pani urodziła.
- Urodziłam się z obydwiema.
- Poproszę lewą. - Delikatnie ujęła w palce dłoń Eve. - Siła i
odwaga. Pani przeznaczenie nie zostało wyznaczone. Jakaś trauma,
przerwa w życiu, kiedy była pani jeszcze dzieckiem. - Uniosła szare
oczy. - Nie ciąży na pani żadna wina.
Zacisnęła palce, bo Eve instynktownie chciała cofnąć dłoń.
- Nie musi pani wszystkiego pamiętać, przynajmniej do czasu,
aż będzie pani gotowa. Żal i zwątpienie w siebie, zablokowane
emocje. Samotna kobieta, która ustaliła sobie jeden cel. Duża
potrzeba sprawiedliwości. Zdyscyplinowana, z motywacją...
zaniepokojona. Pani serce było złamane, więcej niż złamane,
pokiereszowane. Teraz strzeże pani tego, co zostało. To silna dłoń.
Można jej zaufać.
Stanowczym gestem sięgnęła po prawą rękę. Szare oczy nie
przestawały obserwować twarzy Eve.
- Większość przeszłości nosi pani w sobie. Przeszłość nie da
pani spokoju, nie ucichnie. Ale znalazła pani swoje miejsce. Władza
pani odpowiada, a także związana z nią odpowiedzialność. Jest pani
uparta, często jednostronna, ale pani serce jest prawie wyleczone.
Pani kocha.
Znowu zerknęła na Roarke'a, a jej usta złagodniały, kiedy
ponownie zwróciła wzrok ku Eve.
- Jest pani zaskoczona głębią tego uczucia. To panią zbija z
tropu, choć zazwyczaj nie jest łatwo wyprowadzić panią z
równowagi. - Przeciągnęła kciukiem po wierzchu dłoni. - Pani serce
sięga głęboko. Jest... wybredne. Jest ostrożne, ale kiedy się oddaje,
to całkowicie. Nosi pani identyfikator. Odznakę. - Uśmiechnęła się. -
Tak, dokonała pani słusznego wyboru. Być może jedynego
dostępnego. Zabijała pani. Nieraz. Nie miała pani wyjścia, jednak
ciąży to na pani umyśle i sercu. Z trudem oddziela pani intelekt od
emocji. Zabije pani znowu.
Szare oczy zeszkliły się i delikatny uścisk stężał.
- Jest ciemno. To ciemne moce. Zło. Już niejedno życie padło
ofiarą będą następne. Ból i strach. Ciało i dusza. Musi pani chronić
siebie i tych, których pani kocha.
Odwróciła się do Roarke'a, złapała jego dłoń i zaczęła mówić
szybko po celtycku. Twarz jej pobladła.
- Wystarczy. - Eve przerażona wyrwała dłoń. - Ale pokaz. -
Zirytowana faktem, że czuje na dłoni ciarki, potarła nią o spodnie. -
Masz dobre oko, Cassandro. I niezłą gadkę. - Sięgnęła do kieszeni,
wyciągnęła pięćdziesiąt żetonów kredytowych i położyła na stole.
- Poczekaj. - Cassandra otworzyła małą wyszywaną torebkę i
wyjęła z niej gładki, jasnozielony kamień. - To prezent. Symboliczna
pamiątka. - Wepchnęła kamień w dłoń Eve. - Noś go przy sobie.
- Dlaczego?
- A dlaczego nie? Proszę, przyjdźcie ponownie. Pozostańcie
błogosławieni.
Eve jeszcze raz przed odejściem dziewczyny przyjrzała się jej
pobladłej twarzy.
- A więc nici z „przepowiadam ci długą zamorską podróż” -
mruknęła, idąc do wyjścia. - Co ona ci powiedziała?
- Nie bardzo znam ten dialekt. Chyba pochodzi z zachodnich
hrabstw. - Roarke zaczerpnął świeżego powietrza. - Mówiła głównie
o tym, że jeżeli cię kocham tak bardzo, jak ona sądzi, to będę przy
tobie. Powiedziała, że twoje życie jest w niebezpieczeństwie, a być
może także dusza, i że mnie potrzebujesz, aby przetrwać.
- Co za bzdury. - Spojrzała na kamień w dłoni.
- Zatrzymaj go. - Zamknął na kamieniu jej palce. - Nie
zaszkodzi ci.
Ze wzruszeniem ramion wepchnęła kamień do kieszeni.
- Myślę, że będę się trzymała z dala od psycholi.
- Wspaniały pomysł - pochwalił.
Przeszli przez ulicę i stanęli u wejścia do „Akwarium”.
3
„Akwarium” zrobiło na Eve wrażenie. Przede wszystkim było tu
ciszej niż w innych klubach. Lekki szum eleganckiej muzyki mieszał
się ze szmerem rozmów gości.
Ustawienie stolików przypominało rysunek z liściku od Alice.
Ściany wyłożone były lustrami w kształcie gwiazd i księżyców. Na
każdym z luster wisiał kandelabr ze świecą której płomień odbijał
się w szklanej tafli. Pomiędzy nimi wisiały plakietki z nieznanymi Eve
symbolami i postaciami. Była tam mała scena i bar, przy którym
siedzieli goście na stołkach przedstawiających znaki zodiaku.
Dopiero po chwili Eve uzmysłowiła sobie, że zna osobę siedzącą na
stołku przedstawiającym dwie twarze Bliźniąt.
- Jezu, to Peabody.
Roarke przeniósł wzrok na kobietę w długiej zielononiebieskiej
sukni. Z jej pasa zwieszały się trzy sznury paciorków, a z uszu
podłużne kolczyki z kolorowego metalu.
- No, no - powiedziała uśmiechnął się lekko. - Nasza groźna
policjantka wygląda niczego sobie.
- Z pewnością... się nie wyróżnia - uznała Eve. - Idź z nią
pogadać, a ja poczekam na Alice.
- Z przyjemnością pani porucznik. - Spojrzał na jej wytarte
dżinsy, zniszczoną skórzaną kurtkę i uszy pozbawione ozdób. -
Natomiast ty się wyróżniasz.
- Czy to przytyk?
- Nie. - Dotknął dołeczka w jej podbródku. - Tylko stwier-
dzenie. - Odszedł i usiadł obok Peabody. - Co taka miła wiedźma
robi w tym lokalu?
Dziewczyna skrzywiła usta i obrzuciła go ponurym
spojrzeniem.
- Czuję się w tym przebraniu jak pajac.
- Wyglądasz ślicznie. Sarknęła.
- To nie mój styl.
- Wiesz, jaka jest prawda o kobietach, Peabody? - Pchnął
palcem długi kolczyk, wprawiając go w wahadłowy ruch. - Macie
wiele stylów. Co pijesz?
Zaczerwieniła się, mimo wszystko zadowolona z pochwały.
- Strzelec. To mój znak. Drink jest ponoć metabolicznie i
duchowo dopasowany do mojej osobowości. - Upiła łyk z prze-
zroczystego kielicha. - Nawet niezły. A jaki jest twój znak?
- Nie mam pojęcia. O ile dobrze pamiętam, urodziłem się w
pierwszym tygodniu października.
- To musi być Waga - osądziła, zdziwiona, że można nie
wiedzieć takich rzeczy.
- W takim razie bądźmy metabolicznie i duchowo poprawni. -
Odwrócił się, żeby zamówić drinka i spojrzał na Eve siedzącą
samotnie przy stoliku. - Jaki znak przypisałabyś swojej szefowej?
- Ją trudno określić.
- Zgadza się - mruknął.
Z miejsca, w którym siedziała, Eve widziała całą salę. Nigdzie
nie dostrzegła zespołu muzycznego ani jego holograficznego
wizerunku. Muzyka zdawała się dobiegać znikąd i zewsząd. W
melodii przeważały delikatne dźwięki fletu i gitary wraz z
niewymownie słodkim głosem kobiety śpiewającej w obcym języku.
Goście pogrążeni byli w rozmowie. Ktoś roześmiał się cicho.
Nikt nie zwrócił uwagi, kiedy pewna kobieta w białej sukni wstała i
zaczęła tańczyć. Eve kazała podać sobie wodę, którą, ku jej
zaskoczeniu, dostała w pięknym kielichu ze sztucznego srebra.
Zaczęła się przysłuchiwać rozmowie za plecami. Ze
zdumieniem przekonała się, że towarzystwo za nią zupełnie
naturalnym tonem opowiada sobie o astralnych podróżach.
Przy innym stoliku dwie kobiety rozprawiały o przeszłych
wcieleniach. Jedna była ponoć tancerką w świątyni na Atlantydzie.
Eve nigdy nie mogła zrozumieć, dlaczego ludzi bardziej interesują
poprzednie wcielenia niż obecne. Zresztą uważała, że żyje się tylko
raz.
Nieszkodliwi wariaci, uznała w duchu, ale nadal pocierała o
spodnie swędzącą dłoń.
Dostrzegła Alice, jak tylko pojawiła się w drzwiach. Wyglądała
na podenerwowaną. Niespokojne ruchy dłoni, ściągnięte ramiona,
rozbiegane oczy. Eve skinęła jej głową na przywitanie. Dziewczyna
spojrzała za siebie, po czym pospiesznie ruszyła do stolika.
- Przyszła pani. Nie byłam tego pewna. - Szybkim ruchem
sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła czarny kamień w srebrnej
oprawie. - Proszę to założyć, proszę - nalegała, widząc, że Eve nie
kwapi się do wykonania polecenia. - To obsydian. Został
poświęcony. Będzie panią chronił przed złem.
- Cieszę się. - Założyła łańcuszek. - Teraz lepiej?
- To najbezpieczniejsze miejsce, jakie znam. Czyste. - Alice
usiadła, ale nie przestawała rozglądać się po sali. - Często tu
przychodzę. - Widząc, że do stolika zbliża się kelnerka, złapała w
obydwie dłonie amulet wiszący na szyi. - Poproszę golden sun. -
Spojrzała na Eve i ciężko westchnęła. - Potrzebuję odwagi. Cały
dzień próbowałam medytować, ale jestem zablokowana. Boję się.
- Czego się boisz, Alice?
- Boję się, że ci, którzy zabili mojego dziadka, szykują się teraz
na mnie.
- Kto zabił twojego dziadka?
- Zło. Zabijanie to jego specjalność. Nie uwierzy pani w to, co
powiem. Jest pani zbyt przywiązana do rzeczy, które można
zobaczyć oczami. - Sięgnęła po drinka i przymknęła na chwilę
powieki, jakby się modliła. Potem wolno uniosła napój do ust. - Ale
wiem, że nie zignoruje pani moich słów. Jest pani policjantką. Nie
chcę umierać - powiedziała i odstawiła szklankę.
To było jej pierwsze sensowne zdanie. Eve uznała, że Alice nie
udaje strachu. Zdjęła maskę, którą przywdziała na czas pogrzebu.
Wtedy udawała spokój i opanowanie.
Ze względu na rodzinę, pomyślała.
- Kogo się boisz i dlaczego?
- Muszę to pani wyjaśnić. Wszystko. W ten sposób się
oczyszczę. Mój dziadek panią szanował. Dlatego właśnie zwróciłam
się do pani. Nie urodziłam się wiedźmą.
- Nie? - powtórzyła Eve sucho.
- Niektórzy rodzą się nimi, a niektórzy, tacy jak ja, po prostu
zostają wciągnięci w tę sztukę. Zainteresowałam się religią Wicca na
studiach. Im więcej się o niej dowiadywałam, tym bardziej czułam,
że chcę zostać jej adeptką. Pociągały mnie rytuały, poszukiwanie
harmonii, radość i pozytywna etyka. Nie ujawniłam moich
zainteresowań rodzinie. Nie zrozumiano by mnie.
Opuściła głowę, a włosy zakryły jej twarz niczym zasłona.
- Podobała mi się tajemniczość tego kultu. Byłam na tyle
młoda, że sabaty nagich czarownic pod gołym niebem wydały mi się
kuszące. Moja rodzina... - Uniosła głowę. - Oni są konserwatywni.
Jakaś część mnie chciała zrobić coś wyzywającego.
- Taka mała rebelia?
- Tak, zgadza się. Gdybym tylko na tym poprzestała - mruknę-
ła. - Gdybym wtedy szczerze zaakceptowała inicjację i wszystko, co
się z nią wiązało, moje życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej.
Byłam słaba i zbyt ambitna. - Znowu sięgnęła po napój i przepłuka-
ła nim wyschnięte gardło. - Chciałam wiedzieć, porównywać i
analizować. Chciałam się przekonać, na czym polegają różnice
między białą a czarną magią. Jak mogłam w pełni przyjąć jedną, nie
znając jej przeciwieństwa, pytałam siebie.
- Mówisz całkiem logicznie.
- To zdradziecka logika - sprzeciwiła się Alice. - Oszukiwałam
się. Moje ego i intelekt były tak aroganckie. Wmawiałam sobie, że
zajmę się czarną magią tylko od strony naukowej. Będę
przeprowadzała rozmowy z tymi, którzy wybrali inną drogę, i
odkryję, co ich odciągnęło od światła. To wydało mi się ekscytujące.
- Uśmiechnęła się z goryczą. - Tak sądziłam i przez jakiś czas
rzeczywiście dobrze się bawiłam.
Dziecko, osądzała w myśli Eve. Dziecko w ciele oszałamiającej
kobiety. Błyskotliwa i ciekawa, ale całkiem naiwna. Aż wstyd, jak
łatwo wyciągać informacje z młodych.
- I to wtedy poznałaś Selinę Cross?
Dziewczyna zbladła.
- Skąd pani o niej wie?
- Przeprowadziłam małe dochodzenie. Jako wnuczka policjanta
powinnaś się domyślić, że nie zjawię się tu całkiem zielona.
- Proszę się jej wystrzegać. - Zacisnęła usta. - Niech pani
uważa.
- Selina to podrzędna kryminalistka, handlująca narkotykami.
- Nie, myli się pani. Ona jest kimś więcej. - Ponownie zacisnęła
dłoń na amulecie. - Niech mi pani uwierzy, pani porucznik. Teraz
zajmie się panią. Ja to wiem. Jest pani dla niej wyzwaniem.
- Czy sądzisz, że miała coś wspólnego ze śmiercią Franka?
- Tak. - Do oczu napłynęły jej łzy. - I to przeze mnie.
Eve pochyliła się, by nikt na sali nie mógł zobaczyć zapłakanej
twarzy Alice.
- Opowiedz mi o niej.
- Poznałam Selinę rok temu. Na sabacie w czasie Samhain, to
znaczy w święto zmarłych. Mówiłam sobie, że tylko prowadzę
badania. Nie rozumiałam wtedy, jak głęboko już byłam wciągnięta,
uwiedziona przez wielką moc egoistycznej żądzy. Nie uczestniczyłam
w żadnych rytuałach, jeszcze nie. Tylko obserwowałam. Potem
spotkałam ją i kogoś, kogo nazywali Alban.
- Alban?
- To jej służący. - Dotknęła palcami ust. - Nadał nie potrafię
sobie dobrze przypomnieć tamtej nocy. Teraz wiem, że rzucili na
mnie przekleństwo. Pozwoliłam wprowadzić się w krąg, obedrzeć z
ubrań. Słyszałam dzwonki i śpiew ciemnego księcia. Przyglądałam
się ofiarowaniu kozła i wypiłam jego krew. - Zwiesiła głowę, jakby
pod ciężarem wstydu. - Piłam krew i dobrze się bawiłam. Tej nocy
to ja leżałam na ołtarzu. Przywiązali mnie do niego. Nie wiem, kiedy
i kto to zrobił, ale wcale się nie bałam. Byłam pobudzona.
Głos dziewczyny zmienił się w szept. Zmieniła się też muzyka
rozbrzmiewająca w sali. Teraz słychać było radosne i zmysłowe
bębenki i dzwonki, ale Alice nie zwracała na to uwagi.
- Dotykał mnie każdy członek zgrupowania, wcierali we mnie
olejki i krew. W środku słyszałam nucenie, byłam w transie. Selina
położyła się na mnie. Robiła różne... rzeczy. Nie miałam żadnego
doświadczenia seksualnego. Selina obnażyła mnie, a wtedy Alban
wszedł we mnie. Selina się temu przyglądała. Alban trzymał jej
piersi, a ona obserwowała moją twarz. Chciałam zamknąć oczy, ale
to było ponad moje siły. Nie mogłam przestać wpatrywać się w jej
oczy. To wyglądało tak, jakby to ona... jakby to ona była we mnie.
Łzy kapały gęsto na blat stolika. Choć Eve odgrodziła dziew-
czynę od spojrzeń gości, a ona mówiła szeptem, to i tak odwróciło
się w ich stronę kilka głów.
- Podali ci narkotyk, Alice, a potem wykorzystali. Nie masz się
czego wstydzić.
Spojrzała na Eve wzrokiem pełnym cierpienia, które rozszar-
pywało serce.
- To dlaczego jest mi tak bardzo wstyd? Byłam dziewicą i
stosunek sprawił mi ból, ale nawet było to podniecające. Bardzo.
Przyjemność, jaką odczuwałam, trudno opisać. Wykorzystali mnie, a
ja ich błagałam, żeby zrobili to jeszcze raz. I tak się stało.
Zgwałciło mnie całe zgromadzenie. Do rana należałam już do
nich, zostałam ich sługą. Obudziłam się w łóżku między Albanem i
Selina. Zostałam ich uczennicą. I zabawką.
Upiła łyk drinka, a łzy nie przestawały kapać jej z policzków.
- Pozwalałam im na każdą seksualną zachciankę. Dotknęłam
ciemności, a ona mnie pochłonęła. Stałam się arogancka i przez to
nieostrożna. Ktoś powiedział o moich wyczynach dziadkowi. Nie
chciał mi zdradzić, kto, ale ja wiem, że to ktoś z Wicca. Dziadek
zapytał mnie, czy to prawda, a ja go wyśmiałam. Prosiłam, by nie
wtrącał się w moje życie. Myślałam, że mnie posłuchał.
Eve bez słowa pchnęła w jej stronę kielich z wodą. Alice z
wdzięcznością go przyjęła i natychmiast opróżniła.
- Kilka miesięcy temu odkryłam, że Selina i Alban odprawiają w
swoim domu rytuały. Wróciłam z uczelni dzień wcześniej. Poszłam
do nich i usłyszałam ceremonialne pieśni. Otworzyłam drzwi
komnaty rytualnej. Byli tam obydwoje. Składali ofiarę. - Ręce
dziewczyny drżały. - Ale tym razem nie z kozła, ale z dziecka.
Małego chłopca.
Eve mocno ujęła jej dłonie.
- Widziałaś, jak mordowali małego chłopca?
- Mordowali to za słabe określenie na to, co robili. -
Przerażenie osuszyło łzy na jej twarzy. - Niech mi pani nie każe
opowiadać szczegółów.
Wiedziała, że kiedyś będzie musiała o to poprosić, ale nie była
to teraz odpowiednia chwila.
- Opowiedz mi tyle, ile możesz.
- Zobaczyłam... Selinę z rytualnym nożem. Widziałam krew,
słyszałam krzyki. Przysięgam, że krzyk można zobaczyć tak jak
ciemną łunę na niebie. Było za późno, żeby ich powstrzymać.
Znowu popatrzyła na Eve. W jej oczach czaiło się błaganie, by
uwierzyła.
- Wiedziałam, że jest za późno, żeby pomóc temu chłopcu,
nawet gdybym miała siłę i odwagę to uczynić.
- Byłaś tam sama, zdrętwiała z przerażenia. - W głosie Eve
zabrzmiało współczucie. - Selina miała nóż, chłopiec już nie żył. Nie
mogłaś mu pomóc.
Alice wpatrywała się w Eve przez długą chwilę, potem zakryła
dłońmi pobladłą twarz.
- Wmawiałam to sobie. Starałam się ze wszystkich sił. Nie
potrafię żyć z tym wspomnieniem. Ono mnie zabija. Uciekłam, po
prostu uciekłam.
- Nie możesz już nic zrobić. - Nadal trzymała dziewczynę za
nadgarstek, ale jej uścisk nieco zelżał. Kiedyś widziała okaleczone
dziecko. Też się wtedy spóźniła, ale nie uciekła. Zabiła oprawcę, ale
dziecku już nic nie mogło wrócić życia. - Nie da się cofnąć czasu i
zmienić przeszłości. Musisz nauczyć się z nią żyć.
- Wiem. To samo mówi Isis. - Nabrała powietrza i opuściła
dłonie. - Oni byli tak zajęci, że mnie nie widzieli. Przynajmniej mam
taką nadzieję. Nie powiedziałam niczego ani dziadkowi, ani policji.
Byłam chora z przerażenia. Nie wiem, ile czasu minęło, ale w końcu
poszłam do Isis, głównej kapłanki, która przeprowadziła moją
inicjację do Wicca. Przyjęła mnie. Mimo że uciekłam, ona mnie
przygarnęła.
- Nie opowiedziałaś Frankowi, co widziałaś?
Alice zamrugała oczami, słysząc naganę w głosie Eve.
- Wtedy nie. Jakiś czas spędziłam na refleksji i oczyszczaniu.
Isis przeprowadziła kilka obrządków, które miały uleczyć moją aurę.
Razem uznałyśmy, że powinnam pozostać w odosobnieniu,
skoncentrować się na odnalezieniu światła i zadośćuczynienia.
Eve pochyliła się do niej, ale tym razem jej oczy były chłodne i
ostre.
- Alice, widziałaś, jak ktoś morduje dziecko, i powiedziałaś o
tym tylko czarownicy?
- Wiem, że trudno w to uwierzyć. - Jej usta drgały, więc
przygryzła je zębami. - Nie mogłam już pomóc fizycznej powłoce
tego dziecka. Mogłam jedynie modlić się o bezpieczne przejście jego
duszy na inny poziom. Bałam się powiedzieć dziadkowi. Bałam się
tego, co mógłby zrobić, jak zareagowałaby Selina. Jednak miesiąc
temu poszłam do niego i wszystko opowiedziałam. Teraz on nie żyje
i wiem, że to za sprawą Seliny.
- Skąd ta pewność?
- Widziałam ją.
- Zaczekaj. - Eve ze zwężonymi oczami podniosła dłoń. -
Widziałaś, jak Selina go zabijała?
- Nie. Widziałam ją pod moim oknem. Wyjrzałam przez nie
tego wieczoru, kiedy dziadek umarł, i zobaczyłam ją. Stała tam i
patrzyła w górę. Patrzyła na mnie. Wtedy zadzwoniła matka z
wiadomością, że dziadek nie żyje. Selina się uśmiechnęła.
Uśmiechnęła i kiwnęła głową. - Alice zanurzyła twarz w dłoniach. -
Wysłała przeciwko niemu swoje siły. Użyła swojej mocy, żeby
zatrzymać bicie jego serca. Przeze mnie. Od tamtej pory na moim
oknie przesiaduje kruk i wpatruje się we mnie jej oczyma.
Mój Boże, pomyślała Eve, dokąd to wszystko zmierza.
- Patrzy na ciebie ptak?
Dziewczyna położyła roztrzęsione ręce na stole.
- Ona potrafi przybierać taką formę, jaką zapragnie. Unikałam
jej, jak umiałam, ale moja wiara może się okazać zbyt słaba. Oni
mnie do siebie ciągną, nawołują.
- Alice... - Eve nadal współczuła dziewczynie, ale jej cierp-
liwość już się kończyła. - Być może Selina Cross rzeczywiście
maczała palce w śmierci twojego dziadka, ale jeśli został zamor-
dowany, to doszło do tego na skutek przemyślanej akcji, a nie przez
urok rzucony przez wiedźmę. Znajdziemy na to dowody i postawimy
Selinę przed sądem.
- Nie można udowodnić rzucenia uroku.
Eve miała dosyć.
- Byłaś prawdopodobnie jedynym świadkiem zbrodni. Jeśli się
boisz, mogę zapewnić ci ochronę. - Mówiła rzeczowo i zwięźle, jak
policjantka. - Musisz mi opisać tamtego chłopca, żebym mogła
porównać opis z listą osób zaginionych. Jeśli złożysz oficjalne
zeznanie, dostanę nakaz na przeszukanie miejsca, w którym
widziałaś morderstwo. Podaj mi wszelkie szczegóły. Czas, adres i
nazwiska. Mogę ci pomóc.
- Pani mnie nie rozumie - odparła Alice, wolno kręcąc głową. -
Pani mi nie wierzy.
- Wierzę w to, że jesteś inteligentną i ciekawą świata kobietą,
która się zadała z paskudnymi ludźmi. Wierzę w to, że jesteś
przybita i zagubiona. Znam kogoś, z kim mogłabyś porozmawiać i
kto ci pomoże się odnaleźć.
- Kogo? - Głos dziewczyny stał się chłodny i twardy. -
Psychiatrę? Sądzi pani, że sobie wszystko wymyśliłam. - Wstała,
cała drżąc. - To nie mój umysł jest w niebezpieczeństwie, tylko
życie. Życie, pani porucznik, i moja dusza. Kiedy rozpocznie pani
walkę z Seliną, uwierzy mi pani. I niech bogowie mają panią w
swojej opiece.
Zrobiła zwrot i uciekła. Eve została, klnąc pod nosem.
- Wygląda na to, że rozmowa nie przebiegła pomyślnie - rzucił
Roarke, stając za jej plecami.
- Dziewczyna jest przerażona i wykończona - westchnęła
ciężko i wstała. - Chodźmy z tego piekielnego miejsca. - Dała znak
Peabody i ruszyła do drzwi.
Na zewnątrz przywitała ich nieruchoma mgła. Siąpił zimny
deszcz.
- Tam jest - powiedziała Eve, dostrzegając Alice znikającą za
rogiem. - Peabody, idź za nią i dopilnuj, żeby bezpiecznie dotarła do
domu.
- Tak jest - odparła karnie dziewczyna.
- To dziecko jest w rozsypce, Roarke. Pieprzyli ją na każdy
możliwy sposób. - Eve z obrzydzeniem wepchnęła ręce do kieszeni.
- Mogłam inaczej z nią rozmawiać, ale nie chciałam utwierdzać jej w
złudzeniach. Uroki, przekleństwa i ludzie zmieniający kształty. Jezu!
- Kochana Eve. - Pocałował ją w czoło. - Moja praktyczna
policjantka.
- Z opowiadania Alice wynikało, że została narzeczoną diabła. -
Złorzecząc pod nosem, zrobiła kilka kroków w stronę samochodu,
ale zaraz wróciła do męża. - Powiem ci, jak było, Roarke. Chciała się
zabawić, poigrać z okultyzmem i była świadkiem czegoś naprawdę
ohydnego. Jest naiwną, piękną dziewczyną i nie potrzebna
kryształowa kula, żeby to stwierdzić. Tak więc poszła na jeden z
tych ich sabatów, czy jak to zwą, i nafaszerowali ją tam
narkotykami. Potem dranie gwałcili. Wszyscy po kolei. Para
zawodowych oszustów z łatwością przekonała naćpaną i zszoko-
waną dziewczynę, że należy do nich. Zrobili kilka sztuczek, żeby jej
zaimponować, i użyli seksu, żeby ją zatrzymać.
- Wzruszyła cię - mruknął i pogładził żonę po włosach,
strzepując z nich wilgotne krople.
- Tak. Ale do cholery, czy ty widziałeś, jak ona wygląda? Jej
imię do niej pasuje. Pewnie wierzy w gadające króliki. - Westchnęła,
starając się pohamować wzburzenie. - Tylko że to nie bajka.
Twierdzi, że widziała rytualne morderstwo. Ofiarowanie małego
chłopca. Muszę zaprowadzić ją do Miry. Psychiatra będzie umiał
oddzielić fikcję od prawdy. Wierzę, że Alice nie wymyśliła
morderstwa i jeśli widziała, jak zabijają jedno dziecko, na pewno
zabili ich więcej. Tacy ludzie żerują na bezbronnych.
- Wiem. - Dotknął jej ramienia. - Coś ci to przypomina?
- Nie. To nie to, co przytrafiło się mnie albo tobie. - Nagle
wróciły przykre wspomnienia. - My nadal żyjemy, prawda? -
Dotknęła jego dłoni, ale odwróciła twarz. - Dlaczego Frank nie
zgłosił tego, co Alice mu powiedziała? Dlaczego, do diabła, zajął się
rozwikłaniem sprawy na własną rękę.
- Może gdzieś pozostawił zapiski na temat swojego
dochodzenia?
Eve zamrugała i spojrzała na męża.
- Boże, dlaczego ja tak wolno myślę! - Złapała jego twarz w
dłonie i ucałowała. - Jesteś geniuszem.
- Wiem. - Przyciągnął ją do siebie, bo nagle z cienia
wyskoczyła jakaś postać. - Czarny kot - stwierdził trochę
zaniepokojony i zdziwiony. - Zły omen.
- Tak, jasne. - Ruszyła kładką pod górę i z przekrzywioną
głową przyglądała się kotu, który przysiadł przy samochodzie
Roarke'a i wlepił w nich zielone, błyszczące ślepia. - Nie wyglądasz
na wygłodniałego. Jesteś zbyt lśniący i zadbany jak na dachowca.
Zbyt doskonały - uzmysłowiła sobie nagle. - To robot. - Wysunęła
dłoń, żeby pogłaskać zwierzę. Kot syknął, wygiął się w łuk i
zamachnął łapą. W ostatniej chwili usunęła rękę. - Mało przyjazny.
- Nie powinnaś dotykać obcych zwierząt, nawet robotów. -
Odblokowując alarm samochodu, Roarke wpatrywał się w zielone
ślepia. Kiedy Eve znalazła się w środku, odezwał się łagodnie do
kota. Ten najeżył sierść, postawił ogon, po czym zwinnie zeskoczył z
rampy na ulicę i zniknął w szarej mgle.
Nie umiał wyjaśnić, dlaczego po celtycku wydał polecenie
komputerowi pokładowemu. Zastanawiał się nad tym jeszcze, kiedy
zajmował miejsce koło żony.
- Słuchaj, Roarke, nie mogę prosić o pomoc Feeneya. Nie
chcę, żeby coś podejrzewał. Zostawię go w spokoju przynajmniej do
czasu, aż komendant zmieni zdanie na jego temat. Żeby się dostać
do osobistego komputera Franka, muszę odwiedzić jego bliskich, ale
wtedy będę musiała jakoś im to wytłumaczyć.
- A nie chcesz tego robić.
- Na razie nie. Może byś ty użył swojego talentu w celu
dotarcia do prywatnych plików Franka?
- A czy dostanę odznakę?
Uśmiechnęła się lekko.
- Nie, ale będziesz mógł się kochać z policjantką.
- Czy „mam do wyboru tylko policjantkę? - Uśmiechnął się,
kiedy trąciła go w ramię. - I tak wybrałbym ciebie. Tak sądzę.
Pewnie chcesz, żebym rozpoczął moje nieoficjalne dochodzenie już
dzisiaj?
- To dobry pomysł.
- Zgoda, ale najpierw seks. Z tobą, bo Peabody jest zajęta.
Tylko żartuję - dodał pospiesznie, widząc zły wzrok żony. - Chociaż
dzisiejszego wieczoru wyglądała całkiem pociągająco.
Z głośnym śmiechem złapał w powietrzu zaciśniętą w pięść
rękę Eve. Drugą dłoń położył jej na piersi.
- Słuchaj, kochasiu, i tak już masz kłopoty, bo uprawianie
seksu w pojeździe to wykroczenie - postraszyła go.
- Aresztuj mnie - zaproponował i uszczypnął jej dolną wargę.
- Jak tylko z tobą skończę. - Oswobodziła ręce i pchnęła go do
tyłu. - A za te dowcipne uwagi na temat mojej podwładnej seks
dopiero po wykonaniu zadania.
Włączył silnik i rzucił jej przeciągłe spojrzenie.
- Chcesz się założyć?
W odpowiedzi zmrużyła oczy.
- Pięćdziesiąt żetonów kredytowych, równe szanse.
- Zgoda. - Nie przestawał pogwizdywać aż do żelaznej bramy
prowadzącej do domu.
4
- Płać.
- Eve przekręciła się na brzuch i potarła nagie pośladki,
zastanawiając się, czy są na nich odciski. Jeszcze się nie otrząsnęła
po orgazmie.
- Słucham?
- Pięćdziesiąt żetonów kredytowych. - Pochylił się i delikatnie
pocałował jej pierś. - Przegrała pani, pani porucznik.
Otworzyła szeroko oczy i spojrzała na uradowaną twarz męża.
Leżeli na dywanie w gabinecie Roarke'a, a ich ubrania walały się
wszędzie. Zerknęła w stronę schodów, gdzie przyparł ją do ściany i
zaczął... wygrywać zakład.
- Jestem naga - zauważyła. - Zazwyczaj nie trzymam żetonów
w...
- Zadowolę się wekslem. - Wstał i podniósł z biurka notes
cyfrowy. - Proszę.
Patrzyła na notes, wiedząc, że jej godność i pięćdziesiąt
żetonów kredytowych są już stracone.
- Naprawdę dobrze się bawisz.
- Lepiej, niż sobie wyobrażasz.
Rzucając mu złe spojrzenie, sięgnęła po notes.
- Jestem winna Roarke'owi pięćdziesiąt żetonów. Porucznik
Eve Dallas. Zadowolony?
- Pod każdym względem. - Podjął sentymentalną decyzję, że
dołączy weksel do małego szarego guzika od marynarki, pamiątki z
ich pierwszego spotkania. - Kocham panią pani porucznik Dallas,
pod każdym względem.
Nie mogła mu się oprzeć, kiedy tak do niej mówił i na nią
patrzył.
- O nie, wcale mnie nie kochasz. Ty mnie wziąłeś za
pięćdziesiąt żetonów kredytowych. - Podniosła się, nim znowu
zdążył się do niej dorwać. - Gdzie, do diabła, są moje majtki?
- Nie mam najmniejszego pojęcia. - Podszedł do ściany i
nacisnął przycisk szafy. Wyciągnął z niej lekki jedwabny szlafroczek.
Eve aż przymrużyła oczy z zachwytu.
Często kupował jej prezenty, które niby to przypadkiem
znajdował akurat w tej części domu, w której chciał jej wręczyć.
- To nie jest strój do pracy.
- Możemy zostać nadzy, ale wtedy z pewnością stracisz
następną pięćdziesiątkę. - Założył swój szlafrok. - Czeka nas
żmudna dłubanina, więc musimy napić się kawy.
Zajęła się zamówieniem kawy, a on przeszedł za konsolę. Miał
tu sprzęt pierwszej jakości, na dodatek nigdzie nie rejestrowany.
Jednostki straży informatycznej nie mogły go wyśledzić ani
powstrzymać przed dostaniem się do innych systemów. Niemniej
odszukanie prywatnego pliku, który może, ale nie musi istnieć,
przypominało szukanie igły w stogu siana.
- Włączyć - wydał słowną komendę. - Chyba zacznę od
domowego komputera Franka, jak sądzisz?
- Wszystko, co miał w biurowym pececie, przeszło do centrali.
Jeśli chciał zachować coś dla siebie, z pewnością ma to w domu.
- Znasz jego adres? Zresztą nieważne - rzucił, zanim zdążyła
odpowiedzieć. - Sam znajdę. Dane: Wojinski Frank... jaki miał
stopień?
- Sierżant. Pracował w archiwum.
- Dane na ekran, proszę.
Czekając na wyświetlenie informacji, sięgnął po kawę, po czym
machnął ręką na dźwięk brzęczyka wideofonu.
- Odbierzesz?
Eve najeżyła się, ale zaraz poskromiła irytację. Po pierwsze,
Roarke był przyzwyczajony do wydawania rozkazów, a poza tym
uznała, że sytuacja wymaga, żeby mu asystowała.
- Rezydencja Roarke'a. To ty, Peabody?
- Nie odebrałaś wiadomości.
- Nie, rzeczywiście... - odparła, starając się nie myśleć, co
robiła, kiedy podwładna starała się z nią skontaktować. - O co
chodzi?
- Złe wieści, Dallas. Bardzo złe. - Choć głos dziewczyny brzmiał
spokojnie, jej twarz przypominała białą plamę. - Alice nie żyje.
Byłam bezradna. Nie zdążyłam do niej dobiec. Ona po prostu...
- Gdzie jesteś?
- Na Dziesiątej, między Broad i Siódmą. Zadzwoniłam po
pogotowie, ale to nic nie...
- Czy coś ci grozi?
- Nie, nie, tylko nie mogłam jej zatrzymać. Patrzyłam, jak...
- Trzeba zabezpieczyć miejsce. Już tam jadę. Zadzwoń po
grupę dochodzeniową i czekaj. Zrozumiano?
- Tak jest.
- Zawiozę cię. - Roarke już stał przy niej.
- Nie, to moje zadanie - odparła, modląc się w duchu, żeby się
nie okazało, iż jest winna śmierci Alice. - Będę wdzięczna, jeśli tu
zostaniesz i wydobędziesz z komputera, co tylko się da.
- W porządku. - Złapał ją mocno za ramię. - Eve, spójrz na
mnie. To nie twoja wina.
Popatrzyła na niego smutnymi oczami.
- Mam taką nadzieję.
Odetchnęła z ulgą, przekonawszy się, że na miejscu wypadku
nie zastała tłumu gapiów. Dochodziła druga w nocy i tylko kilku
niedobitków przystanęło za taśmą policyjną. Dostrzegła taksówkę z
firmy Rapid Cap zaparkowaną krzywo przy krawężniku i mężczyznę
za kierownicą trzymającego twarz w dłoniach. Rozmawiał z nim
funkcjonariusz z drogówki.
Na mokrej ulicy oświetlonej policyjnymi reflektorami, otoczona
chmurą mgły, leżała Alice. Jej ciało było skręcone i odwrócone
twarzą do góry. Rozpostarte ręce i nogi sprawiały wrażenie, jakby
dziewczyna chciała kogoś powitać. Krew przesiąkła przez suknię.
Obok stała Peabody, pomagając policjantom rozstawić ekran.
- Posterunkowa Peabody - Eve powiedziała to miękko, czeka-
jąc, aż podwładna się odwróci. - Proszę o raport.
- Zgodnie z rozkazem podążałam za Alice do jej domu, pani
porucznik. Widziałam, jak weszła do budynku i zaraz potem zapaliły
się światła w drugim wschodnim oknie na trzecim piętrze.
Postanowiłam, że poczekam przed wejściem jeszcze piętnaście
minut, by się upewnić, że dziewczyna nie opuści ponownie budynku.
Zamilkła i spojrzała na ciało. Eve przesunęła się i zasłoniła
sobą Alice.
- Proszę na mnie patrzeć.
- Tak jest. - Odwróciła głowę. - Alice wyszła z budynku już po
dziesięciu minutach. Wyglądała na podnieconą i oglądała się za
siebie, podążając na zachód pospiesznym krokiem. Płakała.
Zachowałam przepisową odległość. Dlatego właśnie nie mogłam jej
zatrzymać. - Peabody zaczerpnęła powietrza. - Zachowałam
standardową odległość.
- Weź się w garść - Eve mocno potrząsnęła podwładną. -
Dokończ raport.
Oczy Peabody zrobiły się puste i zimne.
- Tak jest. Alice nagle się zatrzymała, a potem zrobiła kilka
kroków do tyłu. Coś mówiła. Byłam za daleko, żeby zrozumieć, ale
odniosłam wrażenie, że z kimś rozmawia.
Odgrywała wszystko w pamięci jak z nagranej taśmy, każdy
najmniejszy krok.
- Zbliżyłam się nieco, ale nikogo nie zauważyłam na ulicy.
Trudno było dojrzeć cokolwiek przez tę mgłę.
- Alice stała na ulicy i rozmawiała z kimś, kogo nie było? -
upewniła się Eve.
- Tak to wyglądało, pani porucznik. Nagle bardzo się zdener-
wowała. Błagała, żeby ją zostawiono. Wykrzyknęła: „Czy nie
wystarczy wam to, co zrobiliście?! Zostawcie mnie w spokoju!”.
Peabody zerknęła na chodnik i znowu zobaczyła całą scenę.
Powtórnie w jej uszach zabrzmiał zdesperowany i przerażony głos
Alice.
- Wydało mi się, że usłyszałam czyjaś odpowiedź, ale nie
jestem pewna. Alice mówiła zbyt głośno i zbyt szybko. Po-
stanowiłam się zbliżyć, żeby się przekonać.
Usta dziewczyny zaczęły drżeć. Patrzyła przez ramię Eve.
- W tym momencie nadjechała taksówka. Alice obróciła się i
wybiegła na jezdnię, dokładnie pod koła samochodu. Kierowca
próbował się zatrzymać i ją ominąć, ale nie zdołał i uderzył w nią
przodem. - Zamilkła, aby odetchnąć. - Nawet przy lepszych
warunkach atmosferycznych nie miałby szansy tak wymanewrować,
żeby w nią nie uderzyć.
- Zrozumiałam. Mów dalej.
- Dobiegłam do ciała i chociaż widziałam, że Alice nie żyje,
wezwałam pogotowie. Potem próbowałam się skontaktować z panią
przez nadajnik. Nie udało mi się, więc uruchomiłam przenośny
wideofon i połączyłam się z pani domem. Zgodnie z rozkazami,
wezwałam grupę dochodzeniową potem zabezpieczyłam miejsce
wypadku.
Eve wiedziała, jak tragicznie czuje się człowiek, który nie
zdążył zapobiec czyjejś śmierci, więc nie próbowała nawet pocieszać
podwładnej.
- Bardzo dobrze. Czy to jest kierowca?
Dziewczyna nadal patrzyła przez ramię przełożonej, a jej głos
był przytłumiony.
- Tak, pani porucznik.
- Każ zabrać taksówkę do ekspertyzy, potem sprawdź, czy
kierowca jest w stanie zeznawać.
- Tak jest. - Ścisnęła dłoń w pięść. Nie podnosiła głosu, ale
wibrowały w nim emocje. - Jeszcze przed godziną siedziała pani z
nią przy jednym stole i piłyście drinka. Jej śmierć nic pani nie
obeszła?
Eve nie odezwała się. Dopiero kiedy podwładna się oddaliła,
mruknęła pod nosem:
- Owszem, obeszła. I w tym cały problem.
Otworzyła zestaw polowy i ukucnąwszy, zabrała się do pracy.
To był wypadek uliczny i Eve w zasadzie powinna przekazać
sprawę drogówce. Jednak kiedy przyglądała się karetce pogotowia
zabierającej ciało Alice, wiedziała, że tego nie uczyni.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na miejsce wypadku. Deszcz prawie
przestał padać, więc kałuża krwi nadal tkwiła na jezdni. Gapowicze
rozchodzili się powoli, rozbijając zasłonę mgły.
Miejska służba holownicza załadowała już taksówkę na cięża-
rówkę, żeby przewieźć ją do policyjnych garaży.
- Masz za sobą długą noc, Peabody. Jesteś wolna i pozwalam
ci wracać do domu - rozkazała.
- Wolałabym zostać, pani porucznik, i dopilnować wszystkiego
do końca.
- Nie pomożesz ani jej, ani mnie, jeśli nie zdobędziesz się na
obiektywny punkt widzenia.
- Jestem w stanie wykonywać swoje obowiązki, pani
porucznik. Moje uczucia nie mają tu znaczenia.
Eve zebrała zestaw polowy i przyjrzała się uważniej swej
asystentce.
- Owszem, mają. Tylko niech nie wchodzą mi w drogę. -
Wyjęła z torby kamerę. - Zaczynamy rejestrację. Najpierw obej-
rzymy mieszkanie Alice.
- Czy zamierza pani powiadomić rodzinę?
- Zrobię to po zakończeniu oględzin.
Skierowały się do domu Alice. Po drodze Eve myślała o tym, że
biedna dziewczyna nie uszła daleko, zaledwie jedną przecznicę. Co
ją zmusiło do wyjścia z domu? I co spowodowało, że rzuciła się pod
taksówkę?
Trzypiętrowy budynek, w którym mieszkała, miał ładną fasadę
z brązowego kamienia. Drzwi wejściowe były przeszklone. Nad nimi
wisiała kamera, a zamiast zamka zainstalowany był czytnik linii
papilarnych. Eve użyła klucza uniwersalnego i po przejściu małego i
pachnącego czystością foyer o wypolerowanej marmurowej
posadzce wsiadły do wyłożonej przyciemnionymi lustrami windy.
Alice miała dobry gust i pieniądze na to, żeby go zaspokajać.
Na trzecim piętrze znajdowały się trzy mieszkania. Eve ponownie
użyła uniwersalnego klucza.
- Tu porucznik Eve Dallas. Wraz z posterunkową Peabody
weszłyśmy do mieszkania zmarłej, aby przeprowadzić rutynowe
oględziny. Światło - wydała polecenie, ale pokój pozostał w ciem-
ności.
Peabody sięgnęła do ściany i wcisnęła kontakt.
- Najwyraźniej wolała ręczne sterowanie.
Pokój był zagracony i kolorowy. Na krzesłach i stolikach wisiały
piękne chusty i makatki. Na ścianach gobeliny przedstawiające
nagich ludzi i mitologiczne zwierzęta. Wszędzie - na stołach,
półkach, nawet na podłodze - stały świece. Dużo też było mis
pełnych kolorowych kamieni, ziół i suszonych płatków kwiatów.
Kawałki lśniących kryształów o różnych kształtach pokrywały każdą
wolną powierzchnię.
Włączony korektor samopoczucia pokazywał rozległą łąkę z
kwiatami polnymi poruszającymi się w powiewie delikatnej bryzy.
Obrazowi towarzyszył odgłos śpiewu ptaków i szumu wiatru.
- Lubiła ładne rzeczy - skomentowała Eve. - Dużo ich tu.
Podeszła do kontrolki korektora samopoczucia i potwierdziła
swoje przypuszczenie.
- Włączyła ekran zaraz po wejściu. Zapewne chciała się
uspokoić.
Zostawiając Peabody, przeszła do następnego pokoju. Znalazła
się w niewielkiej sypialni, przytulnej i zagraconej tak jak salon.
Narzuta okrywająca wąskie łóżko wyszyta była księżycami i
gwiazdami. Nad łóżkiem wisiała ozdoba ze szklanych paciorków
pobrzękujących melodyjnie za każdym razem, kiedy poruszył je
powiew powietrza płynącego od otwartego okna.
- To jest to okno, którego światło widziałaś.
- Tak sądzę.
- A więc włączyła ekran, po czym zaraz przeszła do sypialni.
Prawdopodobnie chciała zdjąć przemoczoną sukienkę i przebrać się
w coś suchego. Ale nie zrobiła tego. - Stanęła na małym dywaniku,
na którym widniała uśmiechnięta twarz słońca. - Pełno tu rupieci,
ale mieszkanie jest na swój sposób czyste. Żadnych śladów walki.
- Walki?
- Powiedziałaś, że wyglądała na podnieconą i że płakała.
Obrazek z łąką jej nie uspokoił.
- Nie wyłączyła go wychodząc. Jakby zapomniała.
- Zgadza się - przytaknęła Eve. - Możliwe, że kiedy przyszła, w
mieszkaniu ktoś na nią czekał. Ktoś, kto ją zdenerwował lub
przestraszył. Sprawdzimy zamki bezpieczeństwa. - Otworzyła drzwi
do pomieszczenia, które, jak sądziła, było garderobą. Gwizdnęła.
- Spójrz. Urządziła tu coś na kształt pokoju. Mniejszy bałagan
niż w reszcie mieszkania. Sfilmuj to.
Peabody weszła i powiodła kamerą po małym pokoiku o
białych ścianach. Miał drewnianą podłogę, na której środku
wyrysowany był biały pentagram. Na jego obrzeżach stały białe
świece. Na małym stoliku zauważyła kryształową kulę, wazę, lustro i
nóż o krótkim ostrzu i ciemnym trzonku.
Eve pociągnęła nosem, ale nie wyczuła ani dymu, ani zapachu
palonych świec.
- Jak myślisz, co tu robiła?
- Powiedziałabym, że to rodzaj rytualnej komnaty
przeznaczonej do medytacji albo rzucania zaklęć.
- Jezu. - Eve opuściła pokój, kręcąc głową. - Zostawimy to na
razie i sprawdzimy jej wideofon. Jeśli nikogo tu nie było, to może
dostała wiadomość, która ją przestraszyła. Najpierw weszła do
sypialni - mamrotała pod nosem, wracając do zamontowanego przy
łóżku wideofonu. - Może planowała po przebraniu się pobawić się w
czarownicę. Kiedy wychodziła z domu po raz drugi, nie miała przy
sobie niczego. Nie przyszła tu, żeby coś zabrać, a potem wyjść. Była
przybita, więc po prostu wróciła do domu.
Włączyła wideofon, poprosiła o powtórkę ostatnich nadchodzą-
cych i wychodzących połączeń. Pokój wypełnił się niskim i ryt-
micznym nuceniem.
- Co to jest, do diabła?
- Nie wiem. - Peabody z niepokojem na twarzy podeszła bliżej.
- Powtórka - nakazała Eve.
- Słuchaj imion. Słuchaj imion i bój się. Loki, Belzebub,
Bachomet. Jestem zniszczeniem. Jestem zemstą. In nomine Dei
nostri Satanas Luciferi excelsi. Zemsta tobie, która odeszłaś od
prawa. Słuchaj imion i drzyj.
- Stop. - Eve nieświadomie wzdrygnęła się. - Belzebub to to
diabelskie gówno, tak? Ci dranie ją prześladowali. A ona była na
skraju wyczerpania. Nic dziwnego, że stąd uciekła. Skąd nadawaliś-
cie, wy sukinsyny, skąd? Miejsce ostatniej transmisji? Wyświetl. -
Zacisnęła usta, odczytując dane. - Dziesiąta i Siódma. Po prostu
nadawali z ulicy. Prawdopodobnie z publicznego wideokomu.
Cholerne dranie. Wybiegła prosto na nich.
- Tam nikogo nie było. - Peabody przyglądała się twarzy Eve,
na której malowała się furia. - Nawet pomimo deszczu i mgły
zobaczyłabym, gdyby ktoś tam stał. Nie było nikogo oprócz kota.
Serce Eve zamarło.
- Oprócz czego?
- Zwykłego kota. Tak, oprócz kota nikogo nie widziałam na
ulicy.
- Kot. - Podeszła do okna. Nagle poczuła ogromną potrzebę
nabrania powietrza. Na parapecie dostrzegła długie czarne pióro. - I
ptak - mruknęła. Wyciągnęła szczypce i podniosła nimi pióro pod
światło. - Czy w Nowym Jorku nadal są wrony? Wrona to to samo
co kruk, prawda?
- Mniej więcej.
- Zapieczętuj to - rozkazała. - Pójdzie do analizy. - Potarła
oczy, próbując odgonić zmęczenie. Matka Alice nazywa się Brenda
Wojinski. Znajdź jej adres.
- Tak jest. - Peabody wyciągnęła podręczny pecet i w tej
samej chwili oblała ją fala wstydu. - Pani porucznik, chcę przeprosić
za moje uwagi i zachowanie.
Eve wyjęła z wideokomu dyskietkę i sama ją zapieczętowała.
- Nie przypominam sobie żadnych uwag, Peabody, ani żadnego
nagannego zachowania. - Spojrzała znacząco na podwładną. -
Skoro kamera nadal działa, jeszcze raz sfilmuj mieszkanie.
Peabody skinęła głową na znak, że zrozumiała.
- Pamiętam o tym, że kamera jest włączona, pani porucznik.
Chcę, żeby moja wypowiedź została utrwalona. Byłam
niesubordynowana i zachowałam się niestosownie, zarówno od
strony zawodowej, jak i osobistej.
Cholerna, przemądrzała idiotka, pomyślała Eve i przełknęła
przekleństwo.
- Nie dostrzegłam żadnej niesubordynacji, posterunkowa Pea-
body.
- Dallas - Dziewczyna westchnęła. - Zachowałam się potwor-
nie, ale byłam roztrzęsiona i nie potrafiłam dać sobie rady z
sytuacją. Co innego zobaczyć trupa, a co innego widzieć, jak kobieta
zostaje wystrzelona w powietrze na dziesięć stóp, a potem ląduje na
chodniku. Miałam jej pilnować.
- Potraktowałam cię ostro.
- Tak, to prawda. I tak należało. Myślałam, że skoro jest pani
opanowana i może wykonywać obowiązki, to znaczy, że niczym się
nie przejmuje. Myliłam się i przepraszam.
- Przyjęłam przeprosiny. A teraz włącz nagrywanie, Peabody.
Wykonałaś rozkazy, tak jak należy, i postępowałaś zgodnie z
procedurą. To, co się wydarzyło tej nocy, nie jest twoją winą. Nie
mogłaś zapobiec wypadkowi. Zapomnij o tym, teraz musimy dojść,
dlaczego Alice nie żyje.
Eve pomyślała, że córka policjanta będzie wiedziała, że jeżeli o
piątej nad ranem do jej drzwi puka policjant, to stało się coś
najgorszego. Przekonała się, że miała rację, kiedy tylko Brenda
otworzyła im drzwi.
- O Boże! Mama!
- Nie, nie chodzi o pani matkę. - Eve uznała, że należy to
załatwić szybko. - Chodzi o Alice. Czy możemy wejść?
- Alice? - Brenda zamrugała i oparła się o klamkę. - O Alice?
- Wejdźmy jednak do środka. - Najłagodniej, jak potrafiła, Eve
wzięła ją za ramię i wprowadziła do mieszkania. - Usiądźmy.
- Alice? - powtórzyła. - Oczy zamglił jej smutek, w kącikach
pojawiły się łzy. - O nie, nie moja Alice. Nie moje dziecko.
Zachwiała się i upadłaby, ale Eve złapała ją mocniej i szybko
zaprowadziła do najbliższego krzesła.
- Przykro mi, bardzo mi przykro, pani Wojinski. Wczesnym
rankiem zdarzył się wypadek, w którym Alice zginęła.
- Wypadek? Nie, pani się pomyliła. Chodzi o kogoś innego. To
nie Alice. - Kurczowo chwyciła rękę policjantki i wpatrywała się w
nią błagalnym wzrokiem. - Skąd ta pewność, że to moja córka?
- Niestety, jestem pewna.
Kobieta pochyliła się jak pod ciosem i zakryła twarz dłońmi.
- Zrobię jej herbaty - zaproponowała cicho Peabody.
- Tak, zrób. - Ta część pracy była dla Eve najtrudniejsza. W
podobnych sytuacjach czuła się bezradna. Nie potrafiła znaleźć słów
pocieszenia. - Czy mam do kogoś zadzwonić? Kogoś zawiadomić?
Może pani matkę? Brata?
- Mamę? O Boże, Alice. Jak my to zniesiemy?
Nie istnieje odpowiedź na to pytanie, myślała w duchu Eve. A
jednak będą musieli jakoś przez to przejść. Takie jest życie.
- Może podam pani coś na uspokojenie albo wezwę lekarza?
- Mamo?
Brenda nie przestawała się huśtać. Eve spojrzała ponad jej
ramieniem i zobaczyła w drzwiach półprzytomnego chłopca, sennie
mrugającego powiekami. Miał rozczochrane włosy i był ubrany w
podarte na kolanach spodnie od dresu.
To brat Alice. Zupełnie zapomniała o jego istnieniu.
Chłopak przeniósł na nią wzrok, w którym nie było już
senności, tylko powaga.
- Co się stało? - zapytał. - Stało się coś złego?
Jak on ma na imię, próbowała sobie przypomnieć. W końcu
uznała, że i tak nie ma to teraz większego znaczenia. Wstała.
Chłopak był wysoki jak na swój wiek. Na jego policzkach dostrzegła
odgniecenia od poduszki. Pochylił się, jakby przygotował się na
najgorsze.
- Był wypadek. Przykro mi, ale...
- Alice? - Jego podbródek drżał. - Ona nie żyje.
- Tak. Przykro mi.
Do pokoju weszła Peabody z herbatą na tacy.
- Jaki wypadek?
- Wcześnie rano najechał na nią samochód.
- Kierowca uciekł?
- Nie. - Eve spojrzała na niego uważniej. - Wbiegła wprost pod
koła nadjeżdżającej taksówki. Kierowca nie mógł się zatrzymać.
Oddaliśmy samochód do ekspertyzy, jednak na miejscu znajdował
się świadek, który poświadczył zeznanie taksówkarza. Nie sądzę,
żeby to była jego wina. Nie próbował zbiec z miejsca wypadku, a
jego akta jako kierowcy są czyste.
Chłopiec tylko skinął głową. Nie płakał, za to jęk jego matki
wypełniał cały pokój.
- Zajmę się nią - powiedział. - Najlepiej, żebyście zostawiły nas
samych.
- Dobrze. Jeśli będziecie chcieli o coś zapytać, można mnie
złapać w centrali. Nazywam się Dallas, porucznik Dallas.
- Wiem, kim pani jest. Zostawcie nas teraz - powtórzył i usiadł
obok matki.
- Ten dzieciak coś wie - stwierdziła Eve zaraz po wyjściu.
- Też tak uważam. Może Alice nie bała się z nim rozmawiać tak
jak z resztą rodziny. Są prawie równolatkami. Rodzeństwo często się
kłóci, ale zwierza się sobie.
- Jakbym nie wiedziała. - Eve sięgnęła do samochodu po
kawę. - Peabody, gdzie ty, do diabła, mieszkasz?
- Dlaczego pytasz?
- Odwiozę cię do domu. Prześpij się i staw w centrali o
jedenastej.
- Ty też zamierzasz się przespać?
- Tak. - Prawdopodobnie pójdzie spać, ale nie zamierzała
opowiadać się podwładnej. - Którędy mam jechać?
- Mieszkam na Huston.
- Huston? Peabody, należysz do bohemy.
- To mieszkanie mojej kuzynki. Zamieszkałam u niej, kiedy
postanowiła się przenieść do Kolorado i zająć tkaniem dywanów.
- To mi do ciebie pasuje. Pewnie cały wolny czas przesiadujesz
w barach dla poetów albo w klubach dla artystów.
- Wolę kawiarnie dla samotnych. Dają lepsze jedzenie.
- Nie miałabyś kłopotów z seksem, gdybyś tyle o nim nie
myślała.
- Nie, tego też próbowałam. - Ziewnęła niespodziewanie i
głośno. - Przepraszam.
- Nie ma za co. Kiedy zjawisz się w pracy, sprawdź wynik
autopsji. Chcę mieć pewność, że Alice była czysta od toksyn. I nie
zapomnij zmienić tej śmiesznej sukienki.
Peabody poruszyła się nieswojo w fotelu.
- Nie jest taka śmieszna. Zdaje się, że spodobała się kilku
facetom w „Akwarium”. Roarke'owi też.
- Rzeczywiście. Coś o tym wspominał.
Dziewczyna otworzyła szeroko usta i spojrzała na przełożoną.
- Naprawdę?
- Mówił, że wyglądasz pociągająco, więc mu przyłożyłam. Jako
przestrogę.
- Pociągająco, Jezu! - Uderzyła się w pierś. - Przejrzę inne
ciuchy, które uszyła mi matka. Pociągająco... - westchnęła. - Roarke
ma jakichś braci, kuzynów albo wujków?
- Jeśli się nie mylę, jest jedyny w swoim rodzaju.
Drzemał, kiedy wróciła. Nie w łóżku, ale na sofie w swoim
gabinecie. Zaraz gdy weszła, otworzył oczy.
- Miała pani ciężką noc, pani porucznik. - Wyciągnął do niej
rękę. - Chodź tu.
- Chcę wziąć prysznic i napić się kawy. Muszę wykonać kilka
telefonów.
Roarke doskonale wiedział, przez co przeszła, bo wcześniej
podłączył się do policyjnego nadajnika.
- Chodź - powtórzył i zacisnął dłoń na jej ręce, kiedy podeszła
do niego niechętnie. - Czy coś to zmieni, jeśli zadzwonisz za
godzinę?
- Nie, ale...
Pociągnął ją na kanapę i objął, a potem pocałował.
- Prześpij się trochę - powiedział cicho. - Potrzebujesz od-
poczynku.
- Była taka młoda, Roarke.
- Wiem. Odetnij się od tego, chociaż na moment.
- A dane? Pliki Franka? Znalazłeś coś?
- Porozmawiamy, jak się obudzisz.
- Tylko godzinkę. - Poczuła, że zapada w sen.
5
Sen pomógł, a także gorąca kąpiel i posiłek. Eve połykała jajka
i wpatrywała się w monitor na dane, które wyszukał mąż.
- Bardziej przypominają zapiski w pamiętniku niż policyjny
raport - uznała. - Z wielu osobistych uwag wynika, że bardzo
martwił się o Alice.
Nie jestem pewien, jak dalece wpłynęli na jej
umysł i zranili serce.
Myślał jak dziadek, nie jak policjant.
Wydostałeś to z jego domowego komputera?
- Tak. Plik był zakodowany i zabezpieczony hasłem. Podej-
rzewam, że ukrył go przed żoną.
- To jak go otworzyłeś?
Roarke. wyciągnął z paczki papierosa.
- Pani porucznik, chyba raczej nie powinienem pani tego
tłumaczyć.
- Chyba nie. - Nabrała na widelec następną porcję jajecznicy. -
Te osobiste uwagi niewiele mi pomogą. Ważne jest to, czego się
dowiedział, i jak daleko posunął się w śledztwie, zanim umarł.
- Jest tego więcej. - Przesunął strony na monitorze. - Opisuje,
jak śledził Selinę Cross, i podaje nazwiska jej... współpracowników.
- Ale tu brakuje faktów. Pisze, że podejrzewa ją o handel
narkotykami i że odprawia w swoim klubie i być może w domu
niedozwolone ceremonie. Spotkał w jej towarzystwie podejrzane
osoby, ale wszystko to nie fakty, tylko emocje. Frank zbyt długo
pracował w biurze. - Odsunęła talerz i wstała. - Skoro nie chciał
wciągnąć policji, dlaczego, do diabła, przynajmniej nie wynajął
prywatnego detektywa? Co to?
Zmarszczyła czoło i pochyliła się do monitora.
Chyba już czas. To ona. Nie jestem pewien, ale jest tak, jakby
ona mnie prowadziła. Wkrótce będą musiał wykonać swój ruch.
Alice jest przerażona, błaga mnie, żebym trzymał się z daleka od
Seliny, a także od niej. To biedne dziecko za dużo czasu spędza Z tą
Isis. Isis to dziwaczka, ale nieszkodliwa. Jednak nie ma dobrego
wpływu na Alice. Zapowiedziałem Sally, że muszę dłużej zostać w
pracy. Tej nocy wychodzą. Cross w czwartkowe wieczory jest w
klubie. Jej mieszkanie powinno być puste. Pójdę tam i przeszukam,
może znajdą cokolwiek, co potwierdzi, że Alice widziała to
morderstwo. Wtedy będę mógł zawiadomić anonimowo Whitneya.
Selina zapłaci za to, co ona i ten jej obrzydliwy kochanek zrobili
mojej malej dziewczynce. Tak czy inaczej, zapłaci.
- Chryste. Chciał włamać się do mieszkania i przeszukać je bez
zezwolenia. - Eve przeciągnęła rękami po włosach. - Czy on
zwariował? Przecież wiedział, że sąd nie uznałby w takich
okolicznościach żadnego dowodu rzeczowego.
- Odnoszę wrażenie, że Franka nie obchodził sąd. Zależało mu
na sprawiedliwości.
- I nie żyje. Także Alice. Gdzie jest reszta zapisków? Roarke
otworzył ostatni plik.
Nie mogłem przejść niepostrzeżenie przez ochroną budynku.
Cholera, za długo pracują przy papierkowej robocie. Chyba jednak
będę musiał wziąć kogoś do pomocy. Nawet gdyby to miała być
ostatnia rzecz, którą zrobią, ta wiedźma mi zapłaci.
-
To wszystko. Plik był założony w noc, kiedy umarł. Może jest
tego więcej pod innym kodem.
A więc nie doczekał się zemsty, pomyślała Eve. Nie starczyło
mu też czasu, żeby znaleźć kogoś do pomocy, pomyślała z żalem,
ale też z ulgą. Zapiski w pamiętniku oczyściły i jego samego, i
Feeneya.
- Ale tak nie sądzisz. Nie sądzisz, że napisał coś więcej?
- Nie, nie sądzę. Frank nie należał do ekspertów w dziedzinie
informatyki - wyjaśnił. - Odnalezienie tych plików było dziecinnie
łatwe. Ale jeszcze poszukam. To mi zajmie trochę czasu i zabiorę się
do tego nieco później, bo z samego rana mam kilka umówionych
spotkań.
Odwróciła się do męża. Nagle zdała sobie sprawę, że
całkowicie zapomniała, iż Roarke z nią nie pracuje. Jego firma
zajmuje się zupełnie innymi sprawami. Wiedziała, że nawet nie
zerknął do porannych notowań giełdowych ani nie odebrał
porannych rozmów, których nigdy nie brakowało.
- Zajmuję ci dużo czasu.
- Zgadza się. - Obszedł konsolę i oparł się o nią. - Ale odpłaci
mi się pani swoim czasem, pani porucznik. Dzień lub dwa poza
miastem, kiedy obydwoje będziemy mogli sobie na to pozwolić. - W
tej chwili jego uśmiech przybladł. Wziął ją za rękę. - Eve, nie lubię
się wtrącać do twojej pracy, ale proszę, byś w tej akurat sprawie
zachowała szczególną ostrożność.
- Dobry gliniarz jest zawsze ostrożny.
- Nie - sprzeciwił się, patrząc jej prosto w oczy. - Jest
odważny, sprytny, zręczny, ale nie ostrożny.
- Nie martw się, miałam do czynienia z bardziej niebezpiecz-
nymi typami niż Selina Cross. - Pocałowała go lekko. - Muszę iść do
siebie i zerknąć do raportów. Postaram się powiadomić cię, czy
wrócę do domu normalnie czy później.
- Tylko nie zapomnij - mruknął i odprowadził ją wzrokiem.
Jego zdaniem myliła się. Nigdy wcześniej nie zetknęła się z kimś
takim jak Selina Cross. Nie zamierzał zostawić żony samej. Podszedł
od wideofonu i przekazał swojemu asystentowi, żeby przełożył
wszystkie wyjazdy z miasta i z planety na przyszły miesiąc.
Postanowił trzymać się blisko domu i Eve.
Brak obecności narkotyków - stwierdziła Eve przeglądając
raport z badań toksykologicznych Alice. - Brak alkoholu. Nie była
pod wpływem środków odurzających, ale twierdzisz, że rozmawiała
z kimś, kogo tam nie było, i że świadomie wbiegła pod nadjeż-
dżającą taksówkę. Była przerażona, doprowadzona do ostateczności
przez pieśń z wideofonu. Wiedzieli, jak się do niej dobrać, jak nią
manipulować.
- Śpiewanie przez wideofon nie jest karalne.
- Nie - przyznała. - Ale karalne jest straszenie.
- To tylko wykroczenie - odparła Peabody.
- Dobre i to na początek. Jeśli uda się nam połączyć to z Seliną
Cross, możemy ją oskarżyć o znęcanie się. W każdym razie,
uważam, że czas, byśmy się spotkali. Co myślisz o małej wyprawie
do piekła, Peabody?
- Marzyłam o tym.
- A kto nie? - jednak nim zdążyła się podnieść, do biura wpadł
Feeney. Miał poszarzałą i nieogoloną twarz.
- Dlaczego tobie przydzielono sprawę Alice? To był wypadek
drogowy. Dlaczego, do diabła, porucznik z wydziału morderstw
zajmuje się pracą drogówki?
- Feeney...
- Była moją córką chrzestną. Nawet do mnie nie zadzwoniłaś.
Dowiedziałem się o jej śmierci z wiadomości.
- Przykro mi. Usiądź, Feeney.
Odepchnął ją, kiedy lekko dotknęła jego ramienia.
- Nie muszę siadać. Żądam odpowiedzi, Dallas. Żądam pie-
przonych wyjaśnień.
- Peabody - mruknęła i poczekała, aż podwładna wyjdzie i
zamknie za sobą drzwi. - Przykro mi, Feeney. Nie wiedziałam, że
byłeś ojcem chrzestnym Alice. Rozmawiałam z jej matką i bratem, i
po prostu uznałam, że sami powiadomią resztę rodziny.
- Brenda jest na środkach uspokajających - warknął. - Czego
się, do diabła, spodziewałaś? W ciągu kilku dni straciła ojca i córkę.
Jamie ma tylko szesnaście lat. Nim załatwił lekarza dla matki i
zadzwonił do Sally, ja już wszystko wiedziałem z wiadomości. Jezu,
Jezu, ona była jeszcze dzieckiem.
Odwrócił się, tarmosząc włosy.
- Woziłem ją na barana, dawałem ukradkiem słodycze.
Tak to jest, kiedy się traci kogoś, kogo się kocha, pomyślała
Eve. I odczuła ulgę, że jest tak niewiele osób, które ona kocha.
- Proszę, Feeney, usiądź. Nie powinieneś dzisiaj pracować.
- Powiedziałem już, że nie chcę siedzieć bezczynnie - burknął
gniewnie i odwrócił się do niej. - Wyjaśnij mi, Eve, dlaczego to ty
zajmujesz się wypadkiem Alice?
Nie mogła się zawahać i nie mogła też kłamać.
- Bo świadkiem była Peabody - zaczęła, szczęśliwa, że wolno
jej powiedzieć przynajmniej tyle. - Miała wolny wieczór i wybrała się
do klubu. Widziała wypadek. Wstrząsnął nią i dlatego mnie
wezwała. Działała pod wpływem impulsu. Nie wiedziałam, co się
wydarzyło, więc kazałam jej wezwać drogówkę, żeby zabezpieczono
miejsce. Ponieważ już tam byłam, powiadomiłam rodzinę. Uznałam,
że łatwiej zniosą, kiedy ja im to przekażę. - Wzruszyła ramionami,
zawstydzona, że oszukuje przyjaciela. - Pomyślałam, że choć tyle
mogę zrobić dla Franka. Feeney nie odrywał od niej wzroku.
- To wszystko?
- A co jeszcze? Posłuchaj, dopiero co dostałam raport z tok-
sycznego. Nic nie brała, Feeney. Nie była pijana. Może była przybita
po śmierci Franka albo z innego powodu. Nie wiem. Czy to możliwe,
że nie zauważyła tej przeklętej taksówki? Tamta noc była okropna,
mgła, deszcz.
- Ten drań jechał za szybko?
- Nie. - Nie potrafiła wskazać mu winnego. - Jechał przepi-
sowo. Ma czyste akta, nie był pijany ani pod wpływem narkotyków.
Feeney, ona mu wskoczyła pod koła. Nie mógł nic na to poradzić.
Chcę, żebyś to zrozumiał. Sama rozmawiałam z kierowcą i obej-
rzałam miejsce wypadku. To nie była jego wina. To nie była niczyja
wina.
Czyjaś musiała być, pomyślał. Dwie bliskie osoby nie umierają
jedna po drugiej bez powodu.
- Chcę porozmawiać z Peabody.
- Daj jej trochę czasu. Już i tak męczyli ją przesłuchaniami,
jest wyczerpana. Wolałabym zająć ją czymś innym, dopóki się nie
uspokoi.
Nabrał powietrza, potem głośno je wypuścił. Za smutkiem
czaiła się wdzięczność, że ktoś, komu ufa, zajmie się jego córką
chrzestną.
- Zamkniesz sprawę osobiście? I podasz mi wszystkie dane?
- Zamknę. Przyrzekam.
Skinął głową i potarł twarz dłońmi.
- Dobrze. Przepraszam, że na ciebie naskoczyłem.
- W porządku. Nic się nie stało. - Zawahała się, ale potem
lekko go dotknęła. - Idź do domu. Nie powinieneś tu dzisiaj
zostawać.
- Masz rację. - Położył dłoń na klamce. - Ona była taka
kochana, Dallas - powiedział cicho. - Boże, nie chcę iść na następny
pogrzeb.
Kiedy wyszedł, Eve zatopiła się w fotelu. Żałość i smutek, a
także gniew zaciskały się na jej gardle niczym pętla. Wstała i
chwyciła torebkę. Uznała, że jest w stosownym nastroju, by spotkać
się z Seliną Cross.
- Jak chcesz to rozegrać? - zapytała Peabody, kiedy parkowały
przed eleganckim budynkiem w centrum miasta.
- Bez owijania w bawełnę. Chcę, żeby wiedziała, że Alice ze
mną rozmawiała i że podejrzewam ją o znęcanie się, handel
narkotykami i współudział w morderstwie. Jeśli jest choć trochę
inteligentna, domyśli się, że nie mam żadnych poważnych dowo-
dów. Ale dam jej tym do myślenia.
Wysiadła z samochodu i obrzuciła wzrokiem budynek o zabyt-
kowych oknach i fasadzie upstrzonej kamiennymi rzeźbami.
- Skoro mieszka w takim miejscu, z pewnością nie cierpi na
brak pieniędzy. Musimy sprawdzić, skąd je bierze. Nagrywaj
wszystko, Peabody, i miej oczy otwarte. Potem zapytam cię o
wrażenia.
- Jedno już mi się nasuwa. - Peabody umieściła podręczny
rekorder w kieszeni marynarki munduru, ale nie odrywała oczu od
szerokiego okna na szczycie budynku. - To następny odwrócony
pentagram. Symbol satanistów. A i te chimeryczne głowy też nie są
przyjazne. - Uśmiechnęła się słabo. - Na mój gust wyglądają tak,
jakby były głodne.
- Wrażenia, Peabody. Staraj się do minimum pohamować
fantazję. - Eve podeszła do kamery przy wejściu.
- Proszę podać nazwisko i sprawę.
- Porucznik Eve Dallas wraz z podwładną. Nowojorska policja.
- Podniosła odznakę. - Do pani Seliny Cross.
- Czy są panie umówione?
- Nie, ale nie sądzę, żeby pani Cross była zaskoczona naszą
wizytą.
- Chwileczkę.
Eve, czekając, lustrowała ulicę. Zanotowała, że w pobliżu
budynku ruch uliczny jest dość duży. Jednak większość przechod-
niów trzymała się przeciwnej strony jezdni i wielu przyglądało się
budynkowi jakby ze strachem.
Co dziwne, nigdzie w pobliżu nie dostrzegła straganów z je-
dzeniem ani domokrążców.
- Proszę wejść, pani porucznik, i skierować się do windy numer
jeden. Jest już zaprogramowana.
- Wspaniale. - Zerknęła do góry i spostrzegła czyjś cień w
oknie na ostatnim piętrze. - Zachowaj oficjalny wygląd, Peabody -
mruknęła, kiedy podchodziły do ciężkich okratowanych drzwi
frontowych - Jesteśmy obserwowane.
Usłyszały zgrzyt zamków i kraty się rozsunęły. Światełko na
panelu bezpieczeństwa zmieniło się na zielone.
- Sporo tu zabezpieczeń, jak na zwykły budynek mieszkalny -
skomentowała Peabody, podążając za przełożoną i starając się nie
przejmować uciskiem w żołądku.
Podobnie jak przedsionek hol również skąpany był w czerwieni.
Na krwistym dywanie wił się dwugłowy wąż, złotymi oczyma
wpatrując się w czarno odzianego osobnika podcinającego gardło
białej kozicy.
- Piękne dzieło sztuki. - Eve ze zdziwieniem przyglądała się
Peabody, która łukiem omijała rysunek węża. - Wełna nie gryzie.
- Trzeba zachować ostrożność. - Kiedy wsiadały do windy,
obejrzała się za siebie. - Nienawidzę węży. Mój brat łapał je w lesie i
potem mnie nimi straszył. Zawsze miałam fobię na ich punkcie.
W windzie Eve dostrzegła następną kamerę.
Drzwi otworzyły się na obszerny hol o czarnej marmurowej
posadzce. Kończył się łukowatym przejściem, po jego obu stronach
stały wyściełane czerwonym welurem kanapki z poręczami w
kształcie szczerzących kły wilczych łbów. Głowa dzika służyła jako
wazon dla kwiatów.
- Tojad - cicho zauważyła Peabody - belladona i naparstnica. -
Wzdrygnęła się, widząc pytający wzrok Eve. - Moja matka interesuje
się botaniką. Uwierz mi, nie jest to zwykły bukiet.
- Ale zwykły jest taki nudny.
Pod łukiem stała Selina Cross. Miała na sobie spływającą do
ziemi czarną suknię i bose stopy z pomalowanymi na krwisto-
czerwony kolor paznokciami. Uśmiechała się. Jej cera biała jak u
wampira i czerwona szminka na ustach, przypominająca świeżą
krew, sprawiały przerażające wrażenie. Zielone oczy kota błyskały w
wąskiej wyzywającej twarzy. Czarne włosy opadały aż do pasa.
Miała pierścionki na każdym palcu, nawet na kciuku. Do każdego
dołączony był srebrny łańcuszek.
- Porucznik Dallas i posterunkowa Peabody, czyż nie? Cóż za
interesujący goście w ten ponury dzień. Czy wejdziecie panie do
mojego... salonu?
- Czy jest pani sama, pani Cross? Byłoby prościej, gdybyśmy
jednocześnie mogły porozmawiać z panem Albanem.
- Och, jaka szkoda. - Selina odwróciła się i przeszła pod
łukiem. - Alban jest zajęty. Proszę siadać. - Zrobiła ruch ręką po
bogato umeblowanym pokoju. Każde siedzenie miało zamiast
poręczy głowę, szpony lub dziób jakiegoś dzikiego zwierzęcia. - Czy
mogę paniom coś podać?
- Dziękujemy za napoje. - Eve usiadła w fotelu z oparciami w
kształcie psich głów. Uznała, że będzie najbardziej odpowiedni.
- Może przynajmniej kawę? To pani ulubiony napój, prawda? -
Selina dotknęła palcem pentagramu na powiece. - Ale jak panie
sobie życzą. - Wystudiowanym ruchem oparła się o rzeźbioną
kanapkę i położyła na poręczach długie ramiona. - Czym mogę
paniom służyć?
- Dzisiaj rano zginęła Alice Lingstrom.
- Tak, wiem. - Nadal uśmiechała się uprzejmie, jakby roz-
mawiała o pogodzie. - Widziałam wypadek w mojej szklanej kuli, ale
pewnie mi nie uwierzycie. Oczywiście, nie odżegnuję się od
nowoczesności i często oglądam też telewizję. Ta informacja została
podana do ogólnej wiadomości przed paroma godzinami.
- Pani znała Alice.
- Oczywiście, przez jakiś czas była moją uczennicą. Jak się
okazało, niezbyt pojętną. Alice skarżyła się na mnie pani.
Nie było to pytanie, ale zdawało się, że Selina oczekuje na
odpowiedź.
- Jeśli ma pani na myśli fakt, że mówiła o odurzeniu
narkotykami, gwałcie oraz przymuszeniu do oglądania okrucieństw,
to zgadza się, skarżyła się.
- Narkotyki, seks i okrucieństwa. - Selina wybuchła cichym
śmiechem. - Nasza mała Alice miała niezwykłą wyobraźnię. Szkoda,
że nie potrafiła poszerzyć swojej zdolności widzenia. A jak z pani
wyobraźnią, pani porucznik? - Poruszyła dłonią otoczoną
łańcuszkami. W małym marmurowym kominku rozgorzał ogień.
Peabody podskoczyła i cicho krzyknęła, ale Eve i Selina nie
zwracały na nią uwagi. Wpatrywały się w siebie bez zmrużenia
powiek.
- A może mogę mówić do pani Eve?
- Nie. Proszę się zwracać do mnie porucznik Dallas. Jest trochę
za ciepło na kominek, nie sądzi pani? I nieco za wczesna pora na
salonowe sztuczki.
- Lubię ciepło. Jest pani bardzo opanowana, pani porucznik.
- I bardzo nie lubię oszustów, handlarzy narkotyków i morder-
ców dzieci.
- Czy ja jestem tym wszystkim? - Zastukała czerwonymi
paznokciami po oparciu. - Proszę to w takim razie udowodnić.
- Zrobię to, niech się pani nie martwi. Gdzie była pani wczoraj
w nocy między pierwszą a trzecią?
- Tutaj, w komnacie rytualnej z Albanem i młodym adeptem,
Lobarem. Byliśmy zajęci prywatną ceremonią od północy aż do
brzasku. Lobar jest młody i... pełen entuzjazmu.
- Będę chciała porozmawiać z nimi obydwoma.
- Może się pani skontaktować z Lobarem w naszym klubie
między ósmą a jedenastą wieczorem. Jeśli chodzi o Albana, to nie
znam jego planów, ale zazwyczaj spędza noce albo tutaj, albo w
klubie. Jeśli nie wierzy pani w magię, pani porucznik, marnuje pani
czas. Trudno sobie wyobrazić, że w tym samym czasie, gdy
pieprzyłam się z dwoma bardzo pociągającymi mężczyznami,
spowodowałam śmierć Alice.
- Czy właśnie dlatego uważa się pani za czarodziejkę? - Eve
zerknęła z kpiną w stronę płonącego kominka. - To nic więcej niż
sztuczka oszukująca oko. Mogłaby pani wyrobić sobie licencję na
takie pokazy i nieźle na nich zarobić.
Selina zacisnęła zęby i pochyliła się do przodu. Jej oczy
płonęły.
- Jestem najwyższą kapłanką ciemnego Pana. Nasza liczba to
legiony. Posiadam moce, które potrafią zmusić do wycia z bólu.
- Nie jest łatwo zmusić mnie do płaczu, pani Cross. - Jest
nerwowa, pomyślała Eve z satysfakcją, i nietrudno zranić jej dumę.
- Nie ma pani do czynienia z osiemnastoletnim podlotkiem ani z jej
przerażonym dziadkiem. Kto z pani legionów zadzwonił do Alice i
puścił jej pieśni z groźbami?
- Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. I zaczyna mnie pani
nudzić.
- Czarne pióro na parapecie za oknem to też niezły pomysł. A
raczej symulacja pióra, choć Alice tego nie wiedziała. Zajmuje się
pani sztucznymi zwierzętami, pani Cross.
Selina leniwie podniosła dłoń, po czym zsunęła ją po włosach.
- W ogóle nie lubię... zwierząt.
- Nie? Nawet kotów i kruków?
- To by było takie oczywiste.
- Alice wierzyła, że potrafi pani zmieniać kształt. - Eve
zauważyła, że Selina się uśmiecha. - Mogłaby nam pani coś
zaprezentować - ciągnęła kpiąco.
Selina znowu zaczęła stukać paznokciami o sofę.
- Nie muszę nikogo zabawiać ani wysłuchiwać pani ironicznych
uwag.
- A więc to jest zabawa, pani zdaniem? Podobnie zabawiała
pani Alice. Koty, ptaki, przerażające pieśni przez wideofon? Chciała
ją pani zastraszyć? Czy była dla pani aż takim zagrożeniem?
- Jakim zagrożeniem? To jakieś nieporozumienie.
- Widziano, jak sprzedawała pani narkotyki Frankowi
Wojinskiemu.
Nagła zmiana tematu zaskoczyła Selinę. Niby się uśmiechnęła,
ale jej oczy pozostały skupione.
- Gdyby to była prawda, nie rozmawiałybyśmy tutaj, lecz
zostałabym wezwana na przesłuchanie. Jestem licencjonowaną
zielarką i często rozprowadzam całkowicie legalne substancje.
- Hoduje pani zioła w domu?
- Owszem.
- Chciałabym zobaczyć to miejsce.
- Musiałaby pani mieć nakaz, a obydwie wiemy, że brakuje
pani podstaw do uzyskania go.
- To prawda. Pewnie z tego powodu Frank nie przejmował się
nakazem. - Eve podniosła się powoli. - Wiedziałaś, że cię śledził, ale
czy przypuszczałaś, że się tu włamał? Nie zobaczyłaś tego w swojej
magicznej kuli, co? - Spostrzegła, że oddech Seliny stał się płytki i
urywany. - Co powiesz na to, że tu był i zebrał dowody przeciwko
tobie?
- Nic na mnie nie masz. Nic. - Selina skoczyła na nogi. - Frank
był starcem, brakowało mu refleksu i polotu. Od razu, kiedy zaczął
za mną łazić, rozpoznałam, że jest gliniarzem. Nigdy nie był w moim
mieszkaniu. Nic ci nie powiedział i z pewnością nic już nie powie.
- Nie? Nie wierzy pani, że można porozumieć się ze zmarłymi,
pani Cross?
- Myśli pani, że dam się zwieść? - Starała się wyrównać
oddech. - Alice była głupią dziewuchą, która sądziła, że wolno jej
igrać z ciemnymi mocami. Potem uciekła w objęcia tej patetycznej
białej magii i swojej czyściutkiej rodzinki. Zapłaciła za ignorancję i
tchórzostwo, ale nie ja się do tego przyczyniłam. Nie mam wam nic
więcej do powiedzenia.
- To na razie wystarczy. Peabody? - Eve ruszyła do wyjścia. -
Ogień wygasa, pani Cross - rzuciła jeszcze uprzejmym tonem. - Już
wkrótce pozostanie pani tylko ta kupka prochu.
Selina stała w miejscu, jakby porażona wściekłością. Kiedy
drzwi się zamknęły i uruchomił się alarm, zacisnęła dłonie w pięści i
zawyła.
Rozsunęła się część ściany. Pojawił się wysoki mężczyzna o
złotych włosach. Na piersiach miał tatuaż przedstawiający rogatego
kozła. Ubrany był jedynie w czarny szlafrok niedbale związany w
pasie.
- Alban! - Podbiegła i zarzuciła mu ramiona na szyję.
- Moja kochana. - Jego głos był głęboki i uspokajający. Na
palcu u ręki, którą gładził jej włosy, widniał duży srebrny pierścień z
wygrawerowanym odwróconym pentagramem. - Nie wolno ci
zachwiać równowagi twoich czakr.
- Pieprzę moje czakry. - Płakała i jak dziecko uderzała wściekłe
pięściami w jego pierś. - Nienawidzę jej. Nienawidzę. Musi zostać
ukarana.
Z westchnieniem wypuścił ją z objęć, pozwalając, by z prze-
kleństwami na ustach biegała po pokoju i rozbijała przedmioty.
Wiedział, że gniew szybciej ją opuści, jeśli będzie stał z boku i
pozwoli mu się wypalić.
- Chcę jej śmierci, Alban. Chcę, żeby umarła. Żeby umierała w
cierpieniu, żeby błagała o zlitowanie, by krwawiła. Obraziła mnie.
Wyzwała. Ona śmiała mi się prosto w twarz.
- Selino, ona nie wierzy. Nie posiada daru widzenia.
Wyczerpana, jak zawsze po wybuchu gniewu, opadła na sofę.
- Gliny, nienawidziłam ich całe życie.
- Wiem. - Podniósł wysoką, wąską butelkę i nalał do kieliszka
gęsty, parujący płyn. Podał go Selinie. - Musimy postępować z nią
ostrożnie. Jest wyrafinowana, ale coś wymyślimy.
- Oczywiście. - Uśmiechnęła się, popijając wolno wywar. -
Wymyślimy coś specjalnego. Pan chce, byśmy w tym przypadku
wykazali się inwencją. - Roześmiała się już na pełne gardło,
odchylając głowę do tyłu. Policja zawsze była zmorą jej życia,
dopóki nie odkryła wyższych mocy. - Zrobimy z niej wierzącą,
prawda, Albanie?
- Będzie wierzyła.
Piła już na całego, czując w głowie zniewalającą mgiełkę.
Upuściła kielich.
- Chodź tu i weź mnie. - Z błyszczącymi oczyma zsunęła się na
podłogę. - Siłą.
Kiedy padł na nią wbiła zęby w jego ramię aż do krwi.
- Chcę, żeby mnie bolało.
Potem, kiedy już się rozdzielili i leżeli obok siebie, Alban
czekał, aż Selina całkiem ochłonie i zacznie myśleć.
- Powinniśmy dziś w nocy odprawić ceremonię. Zwołaj całe
zgromadzenie na czarną mszę. Potrzebujemy mocy. Ona nie jest
słaba i chce nas zniszczyć.
- Nie uda się jej. - Z czułością gładził ją po policzku. - Nie jest
w stanie. W końcu to tylko policjantka, bez przeszłości i z
ograniczoną przyszłością. Ale naturalnie masz rację, zwołamy
zgromadzenie i odprawimy ceremoniał. Myślę, że zapewnimy
porucznik Dallas nieco rozrywki. Już wkrótce zabraknie jej chęci i
czasu, aby się zamartwiać małą Alice.
Poczuła świeżą falę podniecenia.
- Kto umrze?
Uniósł ją i położył na sobie.
- Tylko wybierz.
Nieźle ją pani wkurzyła. - Peabody starała się nie zwracać
uwagi na strużki potu, spływające po jej policzkach. Ruszyły spod
budynku.
- O to mi chodziło. Teraz już wiem, że nie najlepiej panuje nad
nerwami. Jeszcze nieraz ją wkurzę. Jest zarozumiała - uznała Eve. -
Sądziła, że damy się nabrać na tę drugorzędną sztuczkę z ogniem.
- Tak. - Peabody zmusiła się do słabego uśmiechu. - Też coś.
Eve postanowiła w duchu, że nie będzie dokuczać podopiecznej.
- Skoro już jesteśmy przy wiedźmach, to może sprawdzimy tę
Isis i „Moc Ducha”. - Zerknęła z rozbawieniem na Peabody. -
Będziesz miała okazję zaopatrzyć się w talizman albo jakieś zioła -
dorzuciła z powagą. - Wiesz, takie, co odstraszają zło.
Dziewczyna poruszyła się niespokojnie na siedzeniu. Poczucie,
że robi z siebie idiotkę, nie dorównywało strachowi, że zostanie
obrzucona klątwą.
- Właśnie tak zrobię.
- Po rozmowie z Isis pójdziemy na pizzę z dużą ilością czosnku.
- Czosnek jest na wampiry.
- Och, w takim razie poprosimy Roarke'a, żeby nam wypoży-
czył któraś z jego zabytkowych strzelb, tę ze srebrnymi kulami.
- To na wilkołaki, porucznik Dallas. Peabody, nieco weselsza,
uniosła oczy do nieba.
- W takim razie co chroni przed wiedźmami?
- Nie mam pojęcia - wyznała - ale z pewnością się dowiem.
6
Eve nie lubiła robić zakupów. Nie pociągało jej chodzenie po
sklepach, przyglądanie się wystawom ani zamawianie towarów za
pomocą elektronicznych katalogów. Jak mogła, unikała butików i aż
się wzdrygała na myśl o wizycie w jednym z powietrznych
supermarketów.
Podejrzewała, że właśnie przez tę niechęć, której nie umiała
ukryć, Isis natychmiast zorientowała się, że nie ma do czynienia ze
zwykłą klientką „Mocy Ducha”.
Sklep sprawiał miłe wrażenie. Jednak Eve nie zainteresowały
kryształy, talie kart, figurki i świece, choć były atrakcyjnie podane.
W tle sączyła się cicha muzyka. Przebijające się przez kryształowe
kamienie światło wydobywało z nich feerię kolorów.
Pachniało lasem.
Przyglądając się właścicielce sklepu, Eve uznała, że trudno o
dwie bardziej różniące się osoby jak Isis i Selina. Selina ze swoją
bladością, szczupłym ciałem i kocimi oczami miała w sobie coś
przerażającego. Isis przypominała egzotyczną piękność. Urzekały jej
rude kręcone włosy, okrągłe czarne oczy i wystające kości
policzkowe. Jej skóra miała ciepły koloryt mieszanych ras. Była dość
tęga.
Miała na sobie śnieżnobiałą suknię z paskiem wybitym
nieoszlifowanymi kamieniami. Jej prawe ramię od łokcia w górę
oplatały złote bransolety, a na palcach pobłyskiwało co najmniej
dwanaście pierścieni.
- Witam - odezwała się pasującym do jej wyglądu, niskim,
lekko zachrypniętym głosem. Uśmiechnęła się, ale raczej smutno. -
Pani jest znajomą Alice, policjantką.
Eve ze zdziwieniem sięgnęła po odznakę. Pomyślała, że jej
zawód można rozpoznać zapewne po wyglądzie, poza tym od ślubu
z Roarkiem jej twarz często pojawiała się w mediach.
- Porucznik Dallas, a pani, w takim razie, nazywa się Isis?
- Zgadza się. Chciałaby pani porozmawiać. Przepraszam na
chwilę. - Odeszła, a Eve patrząc za nią, podziwiała jej wdzięczne
ruchy. Isis wywiesiła staromodną odręcznie napisaną tabliczkę
„zamknięte”, opuściła na szklane drzwi roletę i przekręciła zamek.
Kiedy się odwróciła, w jej oczach widać było napięcie, a usta
wykrzywiał ponury grymas.
- Przyniosłyście ze sobą czarny cień. Jej smród przylega do
ludzi. - Na pytające spojrzenie Eve wyjaśniła. - Mówię o Selinie.
Jeszcze chwileczkę.
Przeszła do długiej półki i zapaliła stojące tam zapachowe
świece.
- To dla oczyszczenia i ochrony. Ścigają panią własne cienie,
Dallas. - Uśmiechnęła się do Peabody. - Pani nie.
- Przyszłam porozmawiać o Alice.
- Wiem. I jak widzę, jest pani niecierpliwa, a także rozbawiona
moim sklepem. Nic nie szkodzi. Każda religia winna być otwarta na
pytania i zmiany. Proszę usiąść.
Gestem dłoni wskazała na dwa krzesła stojące przy okrągłym
stoliku z wyrysowanymi na nim symbolami. Znowu uśmiechnęła się
do Peabody.
- Mogę przynieść dla pani krzesło z zaplecza.
- Nie potrzeba. Postoję. - Peabody nie potrafiła się opanować;
jej zgłodniały wzrok krążył po sklepie, wyszukując co ciekawsze
przedmioty.
- Proszę się rozejrzeć.
- Nie przyszłyśmy tu na zakupy. - Eve, siadając, obrzuciła
podwładną piorunującym spojrzeniem. - Kiedy ostatnio widziała się
pani lub rozmawiała z Alice?
- W noc, w którą zginęła.
- O której?
- Zdaje się, że około drugiej. Już nie żyła - wyjaśniła Isis,
splatając piękne, duże dłonie.
- Widziała się z nią pani po jej śmierci?
- Jej duszę. Rozumiem, że dla pani to głupie. Ale mogę tylko
powiedzieć, jak jest i jak było. Spałam i nagle się obudziłam. Stała
obok mojego łóżka. Wiedziałam, że ją straciliśmy. Ona czuje się
zawiedziona. Straciła zaufanie do siebie, rodziny, mnie. Jej dusza
jest niespokojna i pełna zgryzoty.
- Jej ciało jest martwe, Isis. I to mój kłopot.
- Tak. - Podniosła ze stolika gładki różowawy kamień i
zamknęła go w dłoni. - Nawet mnie, mimo mej wiary, trudno jest
się pogodzić z jej śmiercią. Taka młoda i bystra. - Duże ciemne oczy
zeszkliły się. - Kochałam ją jak młodszą siostrę. Ale nie było mi
przeznaczone uratować ją w tym życiu. Jej duch powróci, odrodzi
się. Wierzę, że się jeszcze spotkamy.
- Wspaniale, a teraz skoncentrujmy się na tym wcieleniu. I
śmierci.
Isis przełknęła łzy i zmusiła się do uśmiechu.
- Dla pani to wszystko musi się zdawać ogromnie nużące. Pani
umysł jest taki logiczny. Pragnę pani pomóc, Dallas, ze względu na
Alice. Chyba także ze względu na siebie, no i na panią. Rozpoznaję
panią.
- Rozumiem.
- Nie, mówię o innym wcieleniu. Inne miejsce, inny wymiar. -
Rozpostarła ramiona. - Ostatnio widziałam Alice na pogrzebie jej
dziadka. Obwiniała się, pragnęła odpokutować. Zeszła na złą
ścieżkę, dokonała złego wyboru, ale na krótko. Miała silne i jasne
serce. Kochała swoją rodzinę. I bała się, straszliwie się bała, co
Selina zrobi jej ciału i duszy.
- Zna pani Selinę Cross?
- Tak, spotkałyśmy się.
- W tym życiu? - sucho zapytała Eve, a Isis znowu się
uśmiechnęła.
- W tym i w innych. Nie stanowi dla mnie zagrożenia, ale ona
jest niebezpieczna. Zwodzi słabych, zbłąkanych i tych, którzy
wybrali jej drogę.
- Jako wiedźma...
- Ona nie jest wiedźmą. - Isis ściągnęła ramiona i uniosła
głowę. - My, którzy dostąpiliśmy zaszczytu poznania najwyższej
sztuki, uprawiamy ją w świetle, kierując się niezłomnym kodem. I
nikogo nie krzywdzimy. Selina użyła swoich godnych pożałowania
mocy do wezwania ciemnej strony, do wykorzystania jej
agresywności i brzydoty. Wiemy, co to jest zło, Dallas. Obydwie je
widziałyśmy. Przybiera różne formy, ale jego podstawowa natura
pozostaje nie zmieniona.
- Tu się zgadzamy. Dlaczego chciała skrzywdzić Alice?
- Ponieważ było to w jej mocy. Ponieważ ją to bawi. Nie ulega
wątpliwości, że jest odpowiedzialna za śmierć Alice. Jednak nie
będzie pani łatwo tego udowodnić. Pani się nie podda. -
Wpatrywała się w Eve dziwnym, napiętym wzrokiem. - Selina będzie
zdumiona i rozwścieczona pani nieustępliwością i siłą. Śmierć jest
dla pani obrazą a śmierć dziecka rzeźbi w pani sercu bolesne
bruzdy. Pamięta pani dobrze, ale nie wszystko. Nie urodziła się pani
jako Eve Dallas, ale stała się pani nią, a ona panią. Kiedy stoi pani
przy umarłym, stoi pani w jego obronie, nic nie ruszy pani z
miejsca. Jego śmierć była w pani. życiu konieczna.
- Proszę przestać - nakazała Eve.
- Dlaczego ma to panią prześladować? - Isis oddychała wolno i
ciężko, jej oczy pociemniały. - Wybór był słuszny. Straciłaś
niewinność, ale jej miejsce zajęła siła. W przypadku niektórych tak
być musi. Przed zakończeniem cyklu będziesz potrzebowała
wszystkich. Wilka, dzika i srebrnego ostrza. Ogień, dym i śmierć.
Zaufaj wilkowi, zarżnij dzika i żyj.
Zamrugała oczami, które zakryła mgła. Uniosła dłonie do
czoła.
- Przepraszam. Nie zamierzałam... - jęknęła cicho i przymknęła
powieki. - Ból głowy. Straszliwy. Proszę mi wybaczyć na chwilę. -
Wstała drżąc i wybiegła na zaplecze.
- Jezu, to się robi coraz bardziej niesamowite. Czy wiesz, o
czym ona mówiła?
„Jego śmierć była w pani życiu konieczna”. Przez ciało Eve
przebiegł dreszcz, przypomniała sobie ojca. Zimny pokój, noc i krew
na nożu ściskanym rączką zdesperowanego dziecka.
- Nie, to jakiś bełkot. - Czuła, że ma spocone dłonie, co ją
doprowadzało do furii. - Ci ludzie uważają że aby nas zaintere-
sować, muszą zaskoczyć nas jakimiś sztuczkami.
- Studiowałam w Instytucie Kinskiego w Pradze - wchodząc z
powrotem do sklepu poinformowała Isis. - I mnie tam studiowano.
Moje parapsychiczne zdolności są udokumentowane; to dla tych,
którzy potrzebują formalnego potwierdzenia. Niemniej przepraszam
panią, Dallas. Nie chciałam sprowadzić rozmowy na te tory. Bardzo
rzadko zdarza mi się stracić nad sobą kontrolę.
Usiadła na swoim miejscu, wdzięcznym gestem rozkładając
fałdy sukni.
- To prawdziwa udręka mieć dostęp do czyichś myśli i wspo-
mnień, i nie umieć tego kontrolować. Nie lubię wchodzić w czyjeś
myśli. To boli - dodała, znowu pocierając skronie. - Pomogę pani
wykonać to, czego pragnęła Alice. Dla niej pragnę, by spoczęła w
pokoju. Także ze względów osobistych chcę, by Selina zapłaciła za
swoje uczynki. Zrobię to, co mogę i na co mi pani pozwoli.
Eve nie należała do osób ufnych i postanowiła bardzo
dokładnie sprawdzić przeszłość Isis. Jednak uznała, że na razie
może ją wykorzystać.
- Proszę mi opowiedzieć wszystko, co pani wie na temat Seliny
Cross.
- Wiem, że ta kobieta nie ma sumienia i poczucia moralności.
Pani zapewne nazwałaby ją socjopatką, ale dla mnie to określenie
jest zbyt proste i zbyt czyste. Wolę nazywać ją wcielonym złem. Jest
przebiegła i umie w ludziach dostrzec ich słabości. Jeśli chodzi o jej
moce, nie umiem nic powiedzieć. Nie wiem, co czyta, widzi lub robi.
- A Alban?
- O nim nie wiem prawie nic. Trzyma go krótko przy sobie.
Zakładam, że jest jej kochankiem i prawdopodobnie do czegoś się
jej przydaje, bo inaczej już dawno by się go pozbyła.
- A jej klub?
Isis uśmiechnęła się słabo.
- Nie odwiedzam takich... miejsc.
- Ale wie pani o jego istnieniu?
- Słyszy się plotki, rozmowy. - Wzruszyła ramionami. - Ce-
remonie zła, czarne msze, picie krwi i ofiary z ludzi. Gwałt,
morderstwa, przywoływanie demonów. - Westchnęła. - Z drugiej
strony to samo usłyszy pani o Wicca z ust tych, którzy nie rozumieją
naszej religii.
- Alice zarzekała się, że była świadkiem morderstwa dokona-
nego na dziecku.
- Wierzę jej. Nie potrafiłaby sama czegoś podobnego wymyślić.
Kiedy do mnie przyszła, była w szoku. - Zacisnęła usta. - Zrobiłam
dla niej, co mogłam.
- Poradziła jej pani, żeby zwróciła się do policji?
- Decyzja należała do niej. - Isis uniosła głowę i natknęła się
na gniewne oczy Eve. - Bardziej się martwiłam o jej emocje i duszę.
Dziecko już nie żyło; bałam się, że to samo spotka Alice. - Opuściła
wzrok, a w jej oczach zamigotały łzy. - Gorzko żałuję, że nie
postąpiłam inaczej. Zawiodłam ją. Być może to wina mojej dumy. -
Ponownie spojrzała na Eve. - Zapewne zna pani moc i zwodniczość
poczucia dumy. Sądziłam, że sobie poradzę, że jestem
wystarczająco mądra i silna. Myliłam się. Tak więc, pani porucznik,
w ramach odkupienia moich grzechów uczynię wszystko, o co mnie
pani poprosi, podzielę się wiedzą i mocą jaką obdarowali mnie
bogowie.
- Wystarczą mi informacje. - Eve przekrzywiła na bok głowę. -
Selina przywitała nas małą sztuczką twierdząc, że jej wykonanie
zawdzięcza wyższym mocom. Zrobiła wrażenie na Peabody.
- Zaskoczyła mnie - odburknęła posterunkowa, z zawstydze-
niem patrząc na Isis. Ta nagle odchyliła głowę i roześmiała się.
Brzmiało to jak tysiące perełek spadających na jedwab.
- Czy mam sprowadzić wiatr? - Trzymając się za serce,
zanosiła się śmiechem. - Obudzić zmarłych, wzniecić płomień?
Dallas, przecież i tak w to nie uwierzysz, więc traciłabym tylko czas i
energię. Być może jednak zainteresuje panią nasze spotkanie. Jedno
z nich odbędzie się pod koniec przyszłego tygodnia. Mogę załatwić
zaproszenie.
- Zastanowię się.
- Drwi pani z magii - lekko rzuciła Isis - a jednak na
pierścieniu, który nosi pani na palcu, widnieje jeden z pradawnych
symboli ochrony.
- Co?
- Twój pierścionek zaręczynowy, Dallas. - Z tym samym
łagodnym uśmiechem uniosła lewą dłoń Eve. - To stary celtycki
znak ochrony.
Eve ze zmieszaniem przyglądała się rysunkowi.
- To tylko wzorek.
- Bardzo specyficzny i posiadający wielką moc ochraniającą
właściciela przed złem. - Rozbawiona uniosła brwi. - Podejrzewam,
że nie wiedziała pani tego. Czy to aż tak bardzo zaskakujące? W
żyłach pani męża płynie celtycka krew, a pani przecież prowadzi
bardzo niebezpieczne życie. Roarke ogromnie panią kocha, czego
dowód znajduje się na pani palcu.
- Wolę fakty od przesądów - odparła Eve i podniosła się.
- Słusznie - zgodziła się Isis. - Tak czy inaczej, zapraszam na
nasze spotkanie. Proszę zabrać Roarke'a. - Uśmiechnęła się do
Peabody. - A także swoją podwładną. Czy przyjmiecie ode mnie
prezent?
- To wbrew przepisom.
- A przepisów należy przestrzegać. - Wstała i przeszła do małej
lady. Podniosła z niej niewielką przezroczystą misę z szerokim
obrzeżem. - W końcu przez waszą wizytę musiałam zamknąć sklep i
straciłam potencjalnych klientów. Dwadzieścia dolarów.
- Sprawiedliwe. - Eve sięgnęła do kieszeni po żetony kredy-
towe. - Co to jest?
- Nazywamy to misą strachu. Składa się w niej swoje bóle,
żale i lęki. Potem należy ją odstawić na bok. Będzie pani spokojnie
spać.
- Wspaniale - rzuciła Eve, kładąc na ladzie żetony.
Eve jak rzadko kiedy wróciła do domu dość wcześnie.
Zamierzała popracować w ciszy swojego gabinetu. Przejeżdżając
przez bramę myślała o Summersecie, ale doszła do wniosku, że nie
będzie z nim kłopotu. Pewnie jak zawsze prychnie na jej widok, a
potem ją zignoruje. Miała przed sobą kilka godzin, w czasie których
zbierze informacje o Isis i zadzwoni do biura Miry, żeby się z nią
umówić na wizytę. Ciekawe, co psychiatra powie o takich
indywidualnościach jak Isis i Selina.
Zaledwie zdążyła zamknąć za sobą drzwi, zrozumiała, że musi
pożegnać się ze swoimi planami.
Z salonu dobiegały grzmiące dźwięki muzyki. Zasłoniła uszy.
Nikt nie musiał jej mówić, że w domu jest Mavis. Nikt z jej
znajomych nie słuchał takiej dzikiej i na dodatek tak głośnej muzyki.
Mimo że krzykiem wydała rozkaz wyciszenia magnetofonu, sprzęt
nie zareagował.
Na kanapie, ubrana w kusą, jaskrawą sukienkę, leżała Mavis
Freestone. Choć wydawało się to niemożliwe, spała jak dziecko.
- Jezu Chryste. - Ponieważ komendy nie skutkowały, Eve
zaryzykowała odjęcie dłoni od uszu i poszukała zdalnego pilota.
Jęknęła z ulgą, kiedy muzyka ucichła.
Mavis otworzyła oczy.
- Hej, jak się masz?
- Co? - Potrząsnęła głową, by pozbyć się dźwięczenia w
uszach. - Co?
- To nowy zespół, który odkryłam dziś rano. „Mayhem”, jest
całkiem niezły.
- Co?
Mavis ze śmiechem zeskoczyła z kanapy i podeszła do barku.
- Zdaje się, że przydałby ci się drink, Dallas. Przysnęłam.
Zarwałam kilka ostatnich nocy. Chciałam z tobą pogadać.
- Twoje usta się poruszają - stwierdziła. - Czy ty coś do mnie
mówisz?
- Przecież nie było aż tak głośno. Masz, napij się. Summerset
powiedział, że mogę tu na ciebie poczekać. Nie wiedział, kiedy
wrócisz.
Z jakichś niezrozumiałych dla niej powodów sztywny kamer-
dyner upodobał sobie jej koleżankę.
- Pewnie siedzi w swojej norze i układa ody na cześć twoich
nóg.
- Hej, to nie ma nic wspólnego z seksem. On mnie po prostu
lubi, a więc... - Mavis uderzyła swoją szklaneczką w szklankę
gospodyni. - Roarke'a nie ma, tak?
- Nie wytrzymałby tej muzyki - sarknęła.
- To się dobrze składa, bo chciałam pogadać tylko z tobą. -
Usiadła i przekręciła szklankę w dłoniach, ale milczała.
- Masz jakiś kłopot? Pokłóciliście się z Leonardem?
- Nie, nie. Z nim nie można się kłócić. Jest za słodki. Wyjechał
na kilka dni do Mediolanu. Jakiś biznes z ciuchami.
- Dlaczego z nim nie pojechałaś? - Usiadła i oparła obute nogi
na bezcennym stoliku do kawy.
- Mam koncert w „Down and Dirty”. Nie chcę zawieść Cracka.
- Hm. - Oparła się wygodniej o kanapę. Kariera Mavis jako
wykonawczyni piosenek, bo trudno użyć słowa piosenkarka, biorąc
pod uwagę jej talenty, rozwijała się. Miała chwile załamania, ale to
już za nią. - Nie sądziłam, że tam jeszcze pracujesz. Przecież masz
kontrakt.
- No tak, o to właśnie chodzi. Kontrakt. Wiesz, po tym, jak się
okazało, że Jess mnie wykorzystywał, i ciebie, i Roarke'a, nie
sądziłam, że demo, które z nim nagrałam, gdziekolwiek pójdzie.
- Było dobre, Mavis; żywe i oryginalne. Dlatego zostało
wybrane.
- Tak? - Podniosła się. - Dowiedziałam się dzisiaj, że kontrakt
podpisała firma płytowa należąca do Roarke'a. - Upiła łyk. - Wiem,
Dallas, że o mnie dbasz, i chcę ci podziękować, nawet za to, że
wciągnęłaś Roarke'a. Ale muszę odrzucić ten kontrakt.
Eve zasznurowała usta.
- Mavis, nie mam pojęcia, o czym mówisz, do cholery.
Twierdzisz, że Roarke, facet, który tu mieszka, jest producentem
twojego dysku?
- To jego firma. „Eclectic”. Wydaje wszystko od klasyki do
wyżymaczy mózgu. Wielka firma, dlatego byłam taka zachwycona.
„Eclectic”, zastanawiała się w duchu. Wielka firma. To pasuje
do Roarke'a.
- Pierwszy raz słyszę, Mavis. Nie prosiłam go o pomoc.
- Nie prosiłaś. Słowo? - pochyliła się.
- Słowo - powtórzyła. - A on o niczym mi nie mówił. - Co także
do niego pasowało. - Uważam, że jeśli jego firma proponuje ci
kontrakt, to dlatego, że Roarke lub któryś z dyrektorów firmy uznali
twoją twórczość za wartościową.
Mavis nabrała powietrza. Tyle się napracowała nad decyzją, by
odrzucić ofertę, nie chcąc wykorzystywać przyjaźni. Teraz musiała
na nowo wszystko przemyśleć.
- Może Roarke to zaaranżował, zrobił mi uprzejmość?
Eve spojrzała na nią z powątpiewaniem.
- Dla niego biznes to biznes. Raczej bym powiedziała, że
oczekuje, że powiększysz jego majątek. A jeśli nawet chciał ci zrobić
uprzejmość, w co wątpię, będziesz musiała po prostu udowodnić
mu, że jesteś tego warta. Zgadzasz się, Mavis?
- Tak - westchnęła przeciągle. - Ja im wszystkim pokażę,
zobaczysz. - Rozpromieniła się. - Przyjdź na mój koncert wieczorem.
Opracowałam nowy materiał i Roarke mógłby się przekonać na
żywo, jak się sprawdza jego najnowsza inwestycja.
- Mam robotę. Muszę odwiedzić klub „Athame”. Mavis
skrzywiła usta.
- Co tam będziesz robić? To obrzydliwe miejsce.
- Byłaś tam?
- Kiedyś przypadkowo.
- Muszę tam z kimś porozmawiać w związku ze sprawą, którą
prowadzę. - Zamyśliła się. - Znasz jakieś wiedźmy, Mavis?
- Tak jakby. Kilku pracowników z Blue Squirrel bawiło się w to.
- Wierzysz w zaklęcia, wróżenie z ręki i tym podobne? Mavis
przekrzywiła głowę i zamyśliła się.
- To wielkie bzdury.
- Jesteś niesamowita - stwierdziła Eve. - Wydawało mi się, że
to w twoim stylu.
- Prowadziłam kiedyś taki lipny interes. Doradztwo duchowe.
Nazywałam się Ariel i byłam reinkarnacją wróżki. Zdziwiłabyś się, ile
mi płacili za rozmowę ze zmarłymi albo przepowiedzenie przyszłości.
Dla demonstracji odrzuciła głowę do tyłu, zamrugała
powiekami i otworzyła usta. Powoli uniosła ramiona z rozpostartymi
dłońmi.
- Czuję czyjąś obecność, silną, poszukującą, żałosną. - Zniżyła
ton głosu przyjmując dziwny akcent. - Ciemne moce działają
przeciwko tobie. Kryją się, ale chcą cię skrzywdzić. Uważaj. -
Opuściła ramiona i uśmiechnęła się. - Potem tłumaczysz, co trzeba
zrobić, żeby obronić się przed siłami zła. Należy zapieczętować w
kopercie tysiąc dolarów specjalnym rodzajem laki, którą tylko ja
sprzedawałam. Następnie trzeba zakopać kopertę nocą w
specjalnym miejscu, odśpiewać nad nią rytualną pieśń, a po jednym
cyklu księżyca wykopać ją i zwrócić mnie. Petent jest już
bezpieczny. Moc zła została zniweczona.
- I ludzie tak po prostu dawali ci pieniądze?
- No, czasami trzeba było trochę się napocić. Sprawdzić
przeszłość klienta, żeby nieco zbić go z tropu nazwiskami i
wydarzeniami. Ale zazwyczaj to nie było potrzebne. Ludzie chcą
wierzyć.
- Dlaczego?
- Ponieważ życie bywa paskudne.
To prawda, myślała Eve, kiedy została sama. Życie bywa
paskudne. Jej także takie bywało. Teraz mieszka w wielkim domu z
mężczyzną, który z jakichś powodów ją kocha. Nie zawsze go
rozumiała, ale starała się dostosować. Tak bardzo, że postanowiła
nie pogrążać się w pracy, tylko wyjść na godzinny spacer,
korzystając z pięknej jesiennej pogody.
Była przyzwyczajona do zatłoczonych ulic, spieszących się
przechodniów, ulicznego zgiełku. Teren należący do Roarke'a ją
zadziwiał. Był to w rzeczywistości doskonale utrzymany ogród, cichy
i bogaty w drzewa i rośliny. Pachniał jesienią.
Spojrzała w górę na prawie puste niebo. Żadnych rozkle-
kotanych powietrznych autobusów ani ciekawskich turystów
zerkających w dół.
Świat, który znała i który znał ją, znajdował się za murami
tego domu.
Tutaj mogła na krótko zapomnieć, że istnieje Nowy Jork,
zbrodnie i gwałt. Potrzebowała ciszy i świeżego powietrza. Krocząc
po bujnej, gęstej trawie przyglądała się pierścionkowi na palcu.
Po północnej stronie domu rosły winne krzewy o purpurowych
kwiatach. To tutaj brali z Roarkiem tradycyjny ślub. Starodawna
ceremonia nie zmieniająca się od wieków: goście, kwiaty, te same
zwroty, te same słowa i gesty.
Niektóre obrzędy trwają i ludzie nieustannie wierzą w ich moc.
I tak jest od Kaina i Abla. Jeden uprawiał pole, drugi opiekował się
stadem. Obydwaj składali ofiary. Jeden został przyjęty, drugi
odrzucony. Tak, można by rzec, urodziło się dobro i zło. Dobro i zło,
które potrzebują siebie nawzajem dla zachowania równowagi.
I tak od wieków. Można zignorować wiedzę i logikę, ale
zwyczaje, rytuały, kadzidła, śpiew i wino symbolizujące krew trwają.
I ofiary z niewinnych.
Poirytowana własnymi myślami, potarła dłońmi twarz. Uważała
filozofowanie za bezużyteczną głupotę. Ludzie zabijają i ludzie też
wymierzają sprawiedliwość. To w końcu jest ta równowaga między
złem a dobrem.
Usiadła na trawie pod winnym krzewem i mocno zaciągnęła się
wieczornym powietrzem.
- To do ciebie niepodobne - zza jej pleców wyłonił się Roarke.
- Rozmyślanie na łonie natury?
- Chyba za dużo czasu spędziłam dziś w zamkniętych pomiesz-
czeniach. - Uśmiechnęła się, kiedy podał jej jeden z czerwonych
kwiatów. Przyjrzała się mężowi.
Położył się koło niej na trawie i podparł twarz dłońmi.
Wyglądał na zrelaksowanego. Z przerażeniem pomyślała, co powie
Summerset o plamach z trawy na jego ubraniu. Ładnie pachniał,
wodą męską i drogą. Poczuła falę pożądania.
- Udany dzień? - zapytała.
- Najdalej za dwa dni dostaniemy forsę.
Wsunęła palce w jego włosy.
- Nie chodzi o pieniądze, prawda? Chodzi o ich zarabianie?
- Och, o pieniądze - jego oczy śmiały się do niej. - I zarabianie.
- Zerwał się nagle, objął ją i pocałował.
- Poczekaj.
Nie zdążyła mu umknąć i znalazła się pod nim.
- Czekam.
Jego usta chciwie zamknęły się na jej szyi.
- Chcę z tobą porozmawiać.
- W porządku. Ty mów, a ja zdejmę z ciebie te ubrania. Nadal
masz broń - zdziwił się. - Zamierzałaś coś upolować?
- To niezgodne z regulaminem miasta. - Złapała go za rękę,
kiedy dotknął jej piersi. - Chcę pogadać.
- A ja chcę się z tobą kochać. Zobaczymy, kto wygra. Powinna
czuć złość, że już rozpiął jej bluzkę i że czuła w piersiach ciepły ból
pożądania.
Dosięgnął do nich ustami. Mimo odczuwanej przyjemności, nie
chciała tak łatwo mu się poddać. Rozluźniła się, jęknęła i wsunęła
rękę w jego włosy.
- Twoja kurtka - mruknęła, ciągnąc za rękaw. Kiedy się
odchylił, żeby się rozebrać, przygniotła mu krocze kolanem, a ramię
zacisnęła na gardle.
- Jesteś podstępna. - Bez trudu mógłby uwolnić się od
ramienia, ale kolano?... Są rzeczy, których mężczyzna nigdy nie
ryzykuję. Nie odwracając wzroku od oczu żony, powoli uniósł dłonie
i okrężnymi ruchami zaczął wodzić nimi po jej piersiach. -
Podziwiam to u kobiet.
- Nie jesteś trudnym przeciwnikiem. - Poczuła muśnięcie
palców na brodawce. - Podziwiam to u mężczyzn.
- No teraz mnie masz. - Odpiął pasek spodni. - Bądź miła.
Uśmiechnęła się, rozpostarła ręce i pochyliła się. Dotknęła ustami
jego ust.
Usłyszała, jak wstrzymuje oddech, obejmując ją.
- Kolano - wystękał.
- Hm? - Pożądanie rozpalało już całe jej ciało. Przesunęła usta
na jego szyję.
- Weź kolano, kochanie. - Rzuciła się do jego ucha, prawie
zgniatając mu krocze. - To boli.
- Och, przepraszam. - Opuściła kolano i pozwoliła, żeby się na
niej położył. - Zapomniałam.
- Na to wygląda. Mogłaś mnie uszkodzić na zawsze.
- Aa. - Z dzikim grymasem odsunęła suwak jego spodni. -
Założę się, że mogę ci to wynagrodzić.
Wpatrywał się w nią, kiedy ich usta się połączyły.
Niebo nad nimi poczerwieniało, cienie wydłużyły się, rozległ się
wieczorny śpiew ptaków, liście szemrały. Dotyk jego rąk był jak
cudowne lekarstwo usuwające z niej brzydotę i ból świata.
Nawet nie wiedziała, że potrzebuje ukojenia, pomyślał Roarke,
doprowadzając żonę do powolnego i pełnego czułości orgazmu.
Sam też tego potrzebował, pomyślał, całując w świetle za-
chodzącego słońca kobietę, która tak bardzo go fascynowała.
Otoczyła go ściśle ramionami.
- Pozwoliłam ci się uwieść.
- Uhu.
- Nie chciałam urazić twoich uczuć.
- Jestem wdzięczny. Zniosłaś moje zaloty ze stoickim
spokojem.
- Policjanci muszą umieć się opanować.
Roarke przeciągnął dłonią po trawie i podniósł jej odznakę.
- Pani odznaka, pani porucznik. Klepnęła go w pośladek.
- Złaź ze mnie, ty słoniu.
- Mów do mnie tak słodko, a nie wiem, co się jeszcze wydarzy.
- Przekręcił się leniwie na bok, zauważając przy okazji, że niebo z
niebieskiego stało się jasnoszare. - Jestem głodny. Zajęłaś mi czas i
minęła pora obiadu.
Eve usiadła i zaczęła ciągnąć go za ubranie.
- Miałeś swój seks, a teraz moja kolej. Musimy pogadać.
- Możemy porozmawiać przy obiedzie. - Westchnął, widząc jej
stalowe spojrzenie. - Albo tutaj. Jakiś problem? - zapytał i wcisnął
kciuk w dołeczek w jej podbródku.
- Powiedzmy, że mam kilka pytań.
- Mogę znać odpowiedzi. Pytaj.
- Zacznę od... - przerwała i odetchnęła. Roarke siedział na
trawie prawie nagi. Przypominał lśniącego i zadowolonego z życia
kota. - Ubierz się, dobrze? Rozpraszasz mnie. - Rzuciła mu koszulę,
a on w odpowiedzi uśmiechnął się z przekorą. - Kiedy wróciłam dziś
do domu, czekała na mnie Mavis.
- Och - Obejrzał koszulę i mimo że nie wyglądała najlepiej,
zarzucił ją na ramiona. - Dlaczego nie została?
- Ma dzisiaj koncert w „Down and Dirty”. Roarke, dlaczego mi
nie powiedziałeś, że jesteś właścicielem „Eclectic”?
- To nie jest tajemnica. - Wsunął spodnie, po czym podał jej
kaburę. - Jestem właścicielem jeszcze kilku przedsiębiorstw.
- Wiesz, o czym mówię. - Postanowiła zachować cierpliwość,
bo wkraczała na teren delikatny dla nich obojga. - „Eclectic”
zaproponował Mavis kontrakt.
- Wiem.
- Wiem, że ty wiesz - warknęła, odtrącając jego rękę, kiedy
chciał poprawić jej włosy. - Do cholery, Roarke, mogłeś mi
powiedzieć. Byłabym przygotowana, kiedy mnie zapytała.
- O co? To zwyczajny kontrakt. Oczywiście jej agent lub ktoś ją
reprezentujący powinien go przejrzeć, ale...
- Czy zrobiłeś to dla mnie? - przerwała, patrząc mu prosto w
oczy.
- Czy co dla ciebie zrobiłem?
Teraz już zgrzytała zębami.
- Zaoferowałeś Mavis kontrakt.
Skrzyżował ramiona i przekrzywił na bok głowę.
- Nie planujesz chyba rzucić policji i zostać agentem artys-
tycznym?
- W takim razie ta sprawa nie ma z tobą nic wspólnego.
- Chyba nie powiesz, że podoba ci się muzyka Mavis.
- Nie jestem pewien, czy można użyć słowa muzyka na
określenie tego, co tworzy Mavis.
- A widzisz - wycelowała w niego palcem.
- Niemniej jej twórczość jest, powiedziałbym, komercyjna.
„Eclectic” ma za cel produkować i wydawać nagrania artystów
komercyjnych.
Eve zaczęła bębnić palcami po kolanie.
- A więc to czysty interes.
- Naturalnie. Podchodzę do interesów bardzo poważnie.
- Równie dobrze możesz mnie nabierać - stwierdziła po chwili.
- Umiesz oszukiwać.
- To prawda. - Uśmiechnął się, zadowolony, że jest jednym z
niewielu, którzy są w stanie nabrać jego żonę. - Tak czy inaczej,
umowa jest już podpisana. To wszystko?
- Nie - syknęła, potem pochyliła się i pocałowała go. - Dzięki.
- Proszę.
- Jeśli chodzi o drugą sprawę, to umówiłam się dziś wieczorem
z pewnym facetem w klubie „Athame”. - Zauważyła, że oczy mu
zalśniły i że zacisnął zęby. - Chciałabym, żebyś ze mną poszedł.
- Tak po prostu? To twoja zawodowa sprawa, czy nie robisz z
niej wielkiego halo?
- Nie. Po pierwsze chcę, żebyś był, bo możesz się przydać, po
drugie, zaoszczędzę czas. Najpierw byśmy się kłócili, czy masz ze
mną pójść, a w końcu i tak postawiłbyś na swoim. Kiedy ja cię
proszę, żebyś poszedł, pójdziesz, przecież ja rządzę.
- Sprytne. - Chwycił ją za rękę i podciągnął na nogi. - Zgoda,
ale po lunchu. Straciłem obiad.
- Jeszcze jedno. Dlaczego kazałeś wygrawerować na moim
zaręczynowym pierścionku celtycki symbol?
Zaskoczyła go, ale próbował to ukryć.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Nie, tym razem nie byłeś dość szybki. - Ucieszyła się, że
spostrzegła świetnie krytą chwilę zawahania. - Doskonale wiesz, o
czym mówię. Jedna z wiedźm z sąsiedztwa dzisiaj mi to powiedziała.
- Rozumiem. - Podniósł jej dłoń, by przyjrzeć się pierścionkowi.
- Wspaniały wzór.
- Nie rób ze mnie idiotki, Roarke. Jestem profesjonalistką. -
Zajrzała mu w oczy. - Ty to kupujesz. Ty naprawdę wierzysz w te
hokus - pokus.
- To nie tak - motał się.
- Zmieszałeś się. - Była zaskoczona i rozbawiona. - To do
ciebie niepodobne, ale nawet słodkie.
- Wcale się nie zmieszałem. Po prostu nie bardzo lubię się
tłumaczyć. Kocham cię - zamilkł, bo przeszkodził mu gardłowy
kaszel. - Ryzykujesz życie, a ono jest dla mnie najważniejsze. To
jest taka... - musnął pierścionek - mała, osobista tarcza ochronna.
- Miło z twojej strony, Roarke, naprawdę. Ale chyba nie
wierzysz w te magiczne nonsensy.
Uniósł oczy, które w wieczornym świetle zamigotały jak oczy
wilka. A właśnie wilkowi ma zaufać, przypomniała sobie.
- Twój świat jest relatywnie mały, Eve. Nie widziałaś tańców
olbrzymów ani nie czułaś mocy pradawnych kamieni. Nie dotykałaś
rzeźby Ogham w pniu drzewa wyżartym przez czas ani nie słyszałaś
szeptów rozchodzących się nad sekretnymi miejscami.
Zaskoczona, potrząsnęła głową.
- Bo tylko Irlandczycy to potrafią?
- Nie chodzi tu o narodowość czy rasę. Ty trzymasz się blisko
ziemi. - Pogładził jej ramię. - Jesteś niemal brutalnie uczciwa. Mój
styl życia, z drugiej strony, można by nazwać dość giętkim.
Potrzebuję cię i wykorzystam każdy sposób, by cię chronić. - Uniósł
pierścionek do ust.
- W porządku. - Nie znała go od tej strony. Ciekawe. - Ale nie
kryjesz gdzieś rytualnej komnaty, gdzie tańczysz i śpiewasz?
- Miałem taką, ale przerobiłem na garsonierę. To bardziej
użyteczne.
- Dobry pomysł. Chodźmy coś zjeść.
- Dzięki Bogu. - Złapał ją za rękę i pociągnął do domu.
7
„Athame” lśniła elegancją która była zasłoną dla deprawacji,
podobnie jak uśmiech dziecka na twarzy polityka. Jedno spojrzenie
wystarczyło, że Eve wolałaby spędzić wieczór w podrzędnej
knajpce, śmierdzącej zatęchłym odorem alkoholu i potem gości, niż
tutaj.
Klub składał się z dwóch kondygnacji. Dokoła parteru ciągnął
się balkon otoczony szklaną balustradą o chromowych poręczach.
Ci, którzy chcieli mieć widok z góry, mogli powoli krążyć wokół sali.
W centralnym punkcie znajdował się bar, rozchodzący się w pięciu
kierunkach, a przy każdej odnodze siedzieli goście na wysokich
barowych stołkach przedstawiających przesadzonej wielkości części
ludzkiego ciała.
Dwie kobiety w kusych spódniczkach z rozłożonymi nogami
zajmowało stołki w kształcie prącia w stanie erekcji. Śmiały się
głośno. Ogolony na łyso kelner wsadzał im ręce za bluzki.
Na ścianach wisiały duże lustra, oświetlone przyćmionymi
czerwonymi lampkami. Niektóre ze stolików przy parkiecie
tanecznym otoczone były parawanami oddzielającymi je od reszty
sali. Inne znów osłaniały szklane ścianki.
Była też scena, na której produkował się akurat jakiś zespół.
Grali ciężko i głośno. Eve zastanawiała się, co Mavis powiedziałaby o
pomalowanych twarzach członków grupy, ich wytatuowanych
piersiach i czarnych skórzanych kurtkach z ćwiekami. Pewnie by ich
wyśmiała.
- Usiądziemy? - zapytał wprost do jej ucha Roarke?
- Idziemy na górę - postanowiła. - Co to za zapach?
Weszli na ruchome schody.
- Cannabis, kadzidła. Pot.
Potrząsnęła głową. Czuła coś jeszcze, coś metalicznego.
- Krew. Świeża krew.
On też to wyczuł.
- W takich miejscach puszczają wentylacją środki odurzające.
- Urocze.
Znaleźli się na balkonie. Na podłodze leżały poduchy i grube
dywaniki. Ciekawscy przewieszali się przez chromową poręcz,
rozglądając się po sali. Eve domyślała się, że polują na poten-
cjalnego partnera, którego da się namówić na seks w specjalnym
pokoju.
Takich pokoi na piętrze znajdowało się około dwunastu. Do
każdego prowadziły ciężkie, pomalowane na czarno drzwi, na
których wisiały plakietki z napisami „Zatracenie”, „Lewiatan” i -
bardziej bezpośrednie zdaniem Eve - „Piekło” i „Przekleństwo”.
Z łatwością wyobraziła sobie typ ludzi, których pociągają takie
nazwy.
Mężczyzna obok niej, z oczami lśniącymi od alkoholu, zaczął
obmacywać swoją towarzyszkę. Wkładał jej rękę pod spódnicę, a
ona śmiała się głośno. Teoretycznie mogłaby zatrzymać ich za
uprawianie seksu w publicznym miejscu.
- Nie ma sensu - rzucił Roarke, odgadując jej myśli. Mówił
ściszonym głosem. Gdyby ktoś mu się przyjrzał, zobaczyłby lekko
znudzonego mężczyznę, jednak w rzeczywistości był przygotowany
na obronę lub atak, zależnie od sytuacji. - Masz ważniejsze rzeczy
do zrobienia niż zamykanie tej parki z Queens.
- Skąd wiesz, że są z Queens?
Zanim zdążył odpowiedzieć, młody przystojny wykidajło z buj-
nymi blond włosami i gołymi błyszczącymi ramionami opadł z
hukiem na ziemię obok zajętej sobą parki. Coś powiedział, a kobieta
zaczęła chichotać, po czym obdarowała go wyuzdanym
pocałunkiem.
- Chodź z nami, co? - zawołała ochoczo z akcentem z Queens.
Goryl wstał i gestem zachęcił parę, żeby za nim poszła.
- Queens - powtórzył z przekonaniem Roarke. - Sprytnie. - Z
zaciekawieniem odprowadzał wzrokiem parę, którą wykidajło
skierował do jednego z pokoi. - Dopłacą za wypożyczenie pokoju i
po kłopocie.
- Wynajęcie go musi nieźle kosztować - zauważyła Eve. -
Jednak... - rozejrzała się. Goście klubu byli w różnym wieku, od
bardzo młodych, którzy z pewnością weszli na podrobionych
dokumentach, do zupełnie leciwych. Sądząc po biżuterii i ubraniach,
klientela zaliczała się do wyższej średniej klasy. - Nie ma tu
biedaków. Dostrzegłam co najmniej pięć drogich prostytutek.
- Ja się doliczyłem dziesięciu.
Zmarszczyła czoło.
- Mamy też około dwunastu uzbrojonych goryli.
- Zgadza się. - Objął ją w pasie i podprowadził do poręczy. Na
parkiecie tłoczyły się pary ocierające się o siebie wymownie. Dzikie
okrzyki i śmiech odbijały się od lustrzanych ścian.
Orkiestra rozpoczęła swój pokazowy numer. Dwie wokalistki
zostały przywiązane skórzanymi pasami do zwisających z sufitu
srebrnych łańcuchów. Bębny waliły. Tancerki podpłynęły na skraj
sceny, na którą po chwili wskoczył jakiś mężczyzna z widowni i
zabrał się do zdzierania skąpych sukienek tancerek. Po sekundzie
były nagie, nie licząc lśniących gwiazdek na brodawkach i łonach.
Tłum wył i wiwatował. Mężczyzna namaszczał kobiety
olejkami, a one wiły się w łańcuchach, błagając o zlitowanie.
- Przeginają - skomentowała Eve.
- To występ. - Roarke przyglądał się, jak jeden z muzyków
okłada wokalistkę pluszowym sznurem. - Nadal w granicach prawa.
- To upadlające przedstawienie zachęca do rzeczywistego
czynu. - Zacisnęła zęby, kiedy drugi z muzyków zaczął bić po twarzy
jedną z tancerek. - Świat powinien już dawno porzucić ten rodzaj
wyzysku kobiet. Ale tak nie jest. Czego oni oczekują?
- Tanich wrażeń. - Pogładził ją po karku. Wiedziała, co to
znaczy być związaną i bitą. - Nie ma sensu na to patrzeć, Eve.
- Dlaczego oni to robią? - zastanawiała się. - Dlaczego kobieta
godzi się na takie traktowanie, nieważne, czy na scenie, czy w
rzeczywistości? Dlaczego nie kopnie go w jaja, aż mu wyjdą
gardłem?
- Nie jest tobą. - Pocałował ją i stanowczo oderwał od poręczy.
Tłoczyło się przy niej mnóstwo zaciekawionych występem gości.
Kiedy schodzili z piętra, podeszła do nich kobieta w zwiewnej
czarnej sukni.
- Witam na górnym poziomie. Czy macie rezerwację?
Cierpliwość Eve wyczerpała się. Wyciągnęła odznakę.
- Nie interesuje mnie to, co tu podajecie.
- Dobre jedzenie i wino - odparła kelnerka, zerkając szybko na
odznakę. - Prowadzimy legalny interes, pani porucznik. Jednak, jeśli
życzy sobie pani porozmawiać z właścicielem...
- Już to zrobiłam. Chcę się zobaczyć z Lobarem. Gdzie go
znajdę?
- Nie pracuje na tym poziomie. - Z dyskrecją i subtelnością
wytrawnego maître d'hôtel wskazała na parter. - Proszę tam
przejść, a Lobar zaraz do was dołączy.
- Dobrze. - Przyjrzała się atrakcyjnej twarzy kelnerki. Dziew-
czyna miała nie więcej niż dwadzieścia pięć łat. - Dlaczego to
robisz? - zapytała i spojrzała na jeden z ekranów, na którym
szamotała się jakaś kobieta przywiązana do marmurowego pala. -
Jak możesz to robić?
Kelnerka tylko zerknęła na jej odznakę, po czym uśmiechnęła
się słodko.
- A pani? - odrzekła i odeszła.
Zespół nie przestawał grać, ale teraz uwaga wszystkich skupiła
się na szerokim ekranie ustawionym w głębi sceny. Eve od razu
zrozumiała dlaczego. Klub nie miał pozwolenia na występy
przedstawiające seks na żywo, ale poradzono sobie z problemem za
pomocą wideo.
Dwie wokalistki nadal śpiewały, wypluwając sobie płuca, tyle
tylko że za sceną, przed kamerą, w towarzystwie mężczyzny z
widowni i jeszcze jakiegoś drugiego, nagiego, za to z maską dzika
na twarzy.
- Świnie - wyrwało się Eve, po czym jej wzrok padł na czyjeś
przekrwione, lśniące oczy.
- Proszę do stolika. - Młody mężczyzna uśmiechnął się,
pokazując połyskujące zęby, których kły zostały opiłowane na
kształt wampirzych. Odwrócił się. Czarne włosy z czerwonymi
pasmami opadały mu na kark. Otworzył szklane drzwi przepierzenia.
- Nazywam się Lobar. - Znowu się uśmiechnął. - Spodziewa-
łem się was.
Byłby zupełnie przystojny, gdyby nie te wampirze kły i
czerwone białka. Eve kojarzył się z przerośniętym chłopcem
przebranym na Halloween. Musiał zupełnie niedawno skończyć
osiemnastkę. Miał delikatną pozbawioną owłosienia pierś, ramiona
szczupłe jak u dziewczyny. Jednak to nie czerwień oczu odbierała
mu niewinność. To ich wyraz.
- Usiądź, Lobar.
- Jasne. - Opadł na krzesło. - Napiję się czegoś. Pani płaci -
stwierdził. - Zajmujecie mi czas, więc płacicie. - Wystukał
zamówienie na elektronicznym menu, po czym przekręcił krzesło, by
móc widzieć ekran. - Wspaniały show.
Zerknęła w stronę sceny.
- Przydałoby się poprawić scenariusz - odrzekła sucho. - Masz
jakiś dokument, Lobar?
Chłopak uniósł dłonie.
- Nie przy sobie. Chyba że myśli pani, że ukrywam na skórze
sekretne kieszenie?
- Jak masz naprawdę na imię?
Uśmiech z jego twarzy znikł, a w to miejsce pojawił się
dziecinny grymas.
- Lobar. Tak się nazywam. Nie muszę odpowiadać na pani
pytania, chociaż jestem skłonny do współpracy.
- Jesteś prawdziwie oddanym obywatelem. - Poczekała, aż
drink wyłoni się ze specjalnego otworu. - Alice Lingstrom. Co o niej
wiesz?
- Niewiele, oprócz tego, że to była głupia zdzira. - Wziął łyk. -
Kręciła się tu jakiś czas, potem zwiała. Pan nie potrzebuje takich
słabeuszy.
- Pan?
Znowu upił drinka i uśmiechnął się.
- Szatan - wyjaśnił.
- Wierzysz w szatana?
- Jasne. - Pochylił się i wysunął w stronę Eve dłoń z długimi
palcami o paznokciach pomalowanych czarnym lakierem. - A on
wierzy w ciebie.
- Uważaj - mruknął Roarke. - Jesteś za młody i za głupi, żeby
stracić rękę.
Lobar sarknął, ale cofnął dłoń.
- Twój pies? - rzucił w stronę Eve. - Twój bogaty pies. Wiemy,
kim jesteś - dodał, wlepiając czerwone oczy w Roarke'a. - Pieprzony
dupek. Tu nie masz żadnych wpływów, ani ty, ani twoja pieprzona
gliniara.
- Nie jestem jego gliniara - odpowiedziała spokojnie, spog-
lądając ostrzegawczo na męża. - Jestem swoją własną gliniara. A
jeśli chodzi o wpływy... - Wyprostowała się. - No cóż, mogę zabrać
cię do centrali na przesłuchanie. - Uśmiechnęła się, opuszczając
wzrok na jego nagą pierś i pobłyskujące w brodawkach kółka. -
Chłopcy byliby szczęśliwi, gdyby cię dostali w swoje ręce. Miluśki,
prawda, Roarke?
- W demonicznym stylu. Masz bardzo... interesującego den-
tystę. - Wyjął papierosa i zapalił.
- Mógłbym też zapalić? - zapytał Lobar.
- Tak? - Roarke ze wzruszeniem ramion pchnął drugiego
papierosa po stoliku. Lobar podniósł go i patrzył wyczekująco.
Roarke skrzywił usta w kpiącym uśmiechu. - Pewnie chcesz ognia?
Sądziłem, że umiesz go wzniecić tymi czarnymi paznokciami.
- Nie robię sztuczek dla zabawy. - Chłopak pochylił się po
ogień. - Słuchajcie, chcecie się dowiedzieć czegoś o Alice, ale ja nie
mogę wam pomóc. Nie była w moim typie. Zbyt ograniczona i ciągle
zadawała pytania. Jasne, że klika razy ją przeleciałem, ale tylko w
czasie ceremonii. Nic w tym nie było osobistego.
- A tej nocy, kiedy została zabita?
Wypuścił dym i ponownie mocno się zaciągnął. Nigdy
wcześniej nie palił tytoniu i ten drogi narkotyk odurzył go lekko.
- Nie widziałem jej. Byłem zajęty. Miałem prywatną ceremonię
z Seliną i Albanem. Seksualny rytuał. Pieprzyliśmy się prawie całą
noc.
Znowu się zaciągnął, wstrzymał powietrze, tak jakby palił
marihuanę, następnie wydmuchał dym nosem.
- Selina lubi dwóch kochanków naraz, a potem przygląda się i
sama sobie dogadza. Miała dosyć dopiero nad ranem.
- A więc we troje spędziliście razem całą noc? Nikt nie
wychodził, nawet na kilka minut?
Poruszył kościstymi ramionami.
- Tak to jest w trójkącie. Nie trzeba czekać. - Opuścił suges-
tywnie wzrok na jej biust. - Chcesz spróbować?
- Nie zamierzasz chyba uwieść gliny, Lobar. Poza tym ja lubię
mężczyzn, a nie chudych chłopców w idiotycznym przebraniu. Kto
zadzwonił do Alice i puścił jej nagranie. Pieśń?
Znowu wydął dziecinnie usta, bo zraniła jego dumę. W duchu
powiedział sobie, że gdyby z tą dziwką policjantką został sam na
sam pokazałby jej kilka sztuczek.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Alice nikogo nie ob-
chodziła, była nikim.
- Obchodziła jej dziadka.
- Słyszałem, że też nie żyje. - Czerwone oczy zabłysły. - Stary
piernik, taki gliniarz zza biurka, przyciskający guziki.
- Wystarczy, że był policjantem - zaznaczyła Eve. - Pracował
za biurkiem, to prawda, ale skąd ty o tym wiesz, Lobar?
Zorientowawszy się, że popełnił błąd, chłopak zdusił resztkę
papierosa krótkimi silnymi ruchami.
- Musiałem od kogoś usłyszeć. - Odsłonił kły w szerokim
uśmiechu. - Pewnie od Alice, kiedy ją pieprzyłem.
- Źle to świadczy o twoich talentach, skoro opowiadała o
dziadku, podczas gdy ją... pieprzyłeś.
- Dobra, usłyszałem to gdzieś indziej. - Złapał kielich i upił
spory łyk. - Co to za wielka pieprzona sprawa? Był stary.
- Czy go tu kiedykolwiek widziałeś?
- Widzę tu wiele osób. Nie przypominam sobie żadnego
starego gliny. - Machnął ręką. - Tutaj co wieczór jest kupa luda.
Skąd mam wiedzieć, kto wchodzi? Selina wynajęła mnie, żebym
zajmował się tymi, którzy przeszkadzają a nie żeby zapamiętywać
twarze gości.
- Selina prowadzi tu niczego sobie interes. Czy nadal sprzedaje
narkotyki? Tobie też?
Spojrzał na nią chytrze.
- Czerpię moc z wiary. Nie potrzebuję narkotyków.
- Czy widziałeś kiedyś składanie ofiary z człowieka? Czy
zarżnąłeś dziecko dla swojego Pana, Lobar?
Skończył drinka jednym haustem.
- To fantazje niewierzących. To tacy ludzie jak wy robią z
satanistów potwory.
- Tacy jak my - mruknął Roarke, mierząc Lobara od czarnych
włosów do kółek w piersiach. - Tak, rzeczywiście, my jesteśmy
stronniczy, a ty, po prostu... pobożny.
- Słuchajcie, to jest religia. A w tym kraju mamy wolność
wyznania. Chcecie nam wepchnąć waszego Boga w gardło? Cóż, my
go odrzucamy. Odrzucamy te jego idiotyczne przykazania. Będziemy
rządzić w piekle. - Poderwał się od stołu. - Nie mam nic więcej do
powiedzenia.
- W porządku - Eve spokojnie spojrzała mu w oczy. - Ale
zastanów się, Lobar. Już są trupy. Będą następne. Żebyś to nie był
ty.
Usta mu zadrżały, potem je zacisnął.
- Albo ty - odwarknął i wybiegł z kabiny.
- Jaki atrakcyjny młodzieniec - skwitował Roarke. - Doskonały
nabytek dla piekieł.
- Tam właśnie podąża. - Rozejrzała się szybko, po czym
wepchnęła pusty kielich do torebki. - Chcę sprawdzić, skąd
pochodzi. Odczytam odciski w domu.
- Dobrze. - Podniósł się i podał jej rękę. - Ale najpierw wezmę
prysznic. To miejsce zostawia na skórze ohydny odór.
- To prawda.
Robert Allen Mathias - odczytała dane z monitora. - Skończył
osiemnaście lat przed rokiem. Urodził się w Kansas, syn Jonathana i
Elaine Mathiasów, obydwoje są diakonami w kościele baptystów.
- O, dziecko księdza - wtrącił Roarke. - Te dzieciaki często się
buntują. Wygląda na to, że mały Robert nie był inny.
- Mam tu jego akta - ciągnęła. - Same problemy: małe
kradzieże, włamania, ucieczki, napad. Zanim skończył trzynaście lat,
uciekał z domu cztery razy. Kiedy miał piętnaście ukradł samochód.
Dostał kuratora. Posłali go do szkoły stanowej, ale po roku
wypchnięto go do poprawczaka za usiłowanie zgwałcenia
nauczycielki.
- Słodki chłopczyk - burknął Roarke. - Wiedziałem, że musi
istnieć powód, dla którego miałem ochotę wydłubać mu te krwiste
oczęta. Ciągle je wgapiał w twój biust.
- Tak. - Eve nieświadomie potarła piersi, jakby starała się
zetrzeć z nich coś wstrętnego. - Portret psychologiczny zgadza się z
twoimi przypuszczeniami: socjopatyczne skłonności, brak kontroli,
silne wahania nastroju. Obiekt żywi głęboką niechęć do rodziców i
innych autorytetów, w tym zwłaszcza do osób płci żeńskiej. Wysoki
poziom inteligencji oraz gwałtowności. Wykazuje całkowity brak
sumienia i wysoce przesadzone zainteresowanie okultyzmem.
- Co on, w takim razie, robi na ulicy. Dlaczego nie siedzi?
- Ponieważ takie jest prawo. Nie można go było zamknąć,
dopóki nie uzyskał pełnoletności. - Wydęła policzki i wydmuchnęła
powietrze. - To niebezpieczny mały drań, ale niewiele mogę z nim
zrobić. Potwierdza wersję Seliny dotyczącą nocy, w której zginęła
Alice.
- Został poinstruowany - zauważył Roarke.
- Ale wszystko do siebie pasuje. Chyba że uda mi się znaleźć
słaby punkt w ich wersji. Wiem, gdzie mieszka. Mogę tam
powęszyć, może sąsiedzi coś mi powiedzą. Może go na czymś
przyłapię i trochę ponaciskam. Sądzę, że mały Bobby się złamie.
- A jeśli nie?
- Jeśli nie, będę dalej szukała. - Potarła oczy. - Dopadniemy go
wcześniej czy później. W końcu przecież kogoś napadnie, zgwałci
jakąś kobietę, kopnie nie ten tyłek, co trzeba. Wtedy go
przymkniemy.
- Twoja praca jest beznadziejna.
- To prawda - zgodziła się. - Jesteś zmęczony?
- To zależy. - Spojrzał na monitor. Domyślał się, że żona chce
jeszcze popracować. Westchnął. - Czego potrzebujesz?
- Ciebie. - Czuła, że się rumieni, na co Roarke zrobił zdziwioną
minę. - Wiem, że jest późno i mieliśmy ciężki dzień, ale chciałabym
jakoś go z siebie zmazać. - Zmieszana zwróciła twarz do monitora. -
To głupie.
Roarke zawsze się zastanawiał, dlaczego Eve tak trudno jest o
coś poprosić. O cokolwiek.
- Nie jest to najbardziej romantyczna propozycja, jaką otrzy-
małem. - Położył dłoń na jej ramieniu. - Ale na pewno niegłupia.
Zamknij - rzucił w stronę komputera i monitor zrobił się czarny.
Okręcił fotel, na którym siedziała, i złapał ją za dłonie. - Chodźmy
do łóżka.
- Roarke. - Objęła go za szyję. Nie potrafiła wytłumaczyć,
dlaczego wydarzenia z dnia pozostawiły w niej nieprzyjemne
uczucie. Cała drżała w środku. Przy mężu się uspokajała. - Kocham
cię. - Uśmiechnęła się lekko i uniosła głowę. - Coraz łatwiej mi to
przechodzi przez gardło. Chyba spodobało mi się wyznawanie ci
miłości.
Z krótkim śmiechem ucałował ją w policzek.
- Chodźmy do łóżka - powtórzył. - Tam powiesz mi to jeszcze
raz.
Obrządek miał korzenie w pradawnych czasach, a jego celem
było wezwanie zła. Cały zbór zgromadził się w maskach i habitach w
prywatnej komnacie Seliny. Roznosił się tu ostry zapach świeżej
krwi. Czarne świece szkarłatnym płomieniem rzucały złowieszcze
cienie na ściany i sufit.
Tym razem na ołtarzu leżała Selina. Była naga. Między jej
udami paliła się czarna świeca, a pomiędzy bujnymi piersiami stała
misa ze świeżą krwią.
Uśmiechała się, spoglądając w stronę wielkiej kadzi
wypełnionej po brzegi banknotami i żetonami kredytowymi, które
złożyli tam członkowie zboru za przywilej należenia do niego. Ich
bogactwo stało się teraz jej bogactwem. Pan uratował ją przed
żebraczym życiem na ulicy i przyprowadził tutaj, do władzy i
komfortu.
Z całą radością przehandlowała swoją duszę za te dobra.
Tego wieczoru zbierze jeszcze więcej. Tego wieczoru będzie
śmierć, będzie dzielenie się ciałem i krwią. Oni nic nie zapamiętają,
pomyślała. Dodała narkotyki do mszalnego wina. Dzięki nim
wykonają każde polecenie Pana.
Tylko ona i Alban będą wiedzieli, że Pan domagał się ofiary i że
jego żądanie zostało wykonane.
Zbór ją otoczył. Ludzie mieli twarze zakryte kapturami, huśtali
się na boki, odurzeni narkotykami, dymem i śpiewami. Nad jej
głową stał Alban z maską dzika na twarzy i z
athame.
-
Czcimy jednego Pana - zaczął pięknym, czystym głosem. A
zbór odpowiedział:
- Szatan jest naszym Panem.
- Co jest jego, jest nasze.
- Ave, szatanie.
Alban uniósł misę i jego wzrok napotkał wzrok Seliny. Uniósł
nóż i kłuł nim powietrze w cztery strony świata. Zaczął wzywać
demony podziemi. Lista była długa i egzotyczna. Głosy wiernych
przeszły w jednostajne nucenie. Trzeszczał ogień w kotle usta-
wionym na marmurowej płycie.
Selina zaintonowała błagalną pieśń.
- Zniszcz naszych wrogów.
- Sprowadź chorobę i ból na tych, którzy chcą nas skrzywdzić.
Kiedy Alban położył rękę na jej ciele, zaczęła wyć.
- Dla ciebie zniesiemy wszystko. Śmierć dla słabych. Bogactwo
dla silnych.
Alban zrobił krok do tyłu i po namyśle uznał, że to Lobar ma
dzisiaj prawo być pierwszy. Skinął w jego kierunku.
- Nagroda za wierność. Weź ją - rozkazał. - Daj jej ból i
rozkosz.
Chłopak zawahał się. Nie było jeszcze ofiary. Ofiary z krwi.
Najpierw powinni zarżnąć kozła. Kiedy jednak spojrzał na Seline,
jego odurzony narkotykami umysł przestał pracować. Tam leży
kobieta. Dziwka. Patrzy na niego zimnym, taksującym wzrokiem.
On jej pokaże. Udowodni, że jest mężczyzną. Teraz nie będzie
tak jak ostatnim razem, kiedy go wykorzystała i upokorzyła.
Tym razem to on będzie górą.
Zrzucił z ramion habit i zrobił krok przed siebie.
8
Eve obudził ciągły sygnał.
- To niemożliwe, żeby już było rano. Dopiero co położyliśmy
się spać.
- To dzwonek alarmu domowego.
- Co? - Usiadła. - Naszego alarmu?
Roarke już wyskoczył z łóżka i wciągał spodnie. Eve najpierw
sięgnęła po broń, dopiero potem po ubranie.
- Ktoś się włamał.
- Chyba tak - potwierdził spokojnie. Ponieważ światło było
nadal zgaszone, widziała jedynie kontury jego sylwetki na tle okna.
Dostrzegła w jego dłoni zarys pistoletu.
- Skąd, do diabła, go wziąłeś? Myślałam, że broń jest
zamknięta. Do diaska, Roarke, to zabronione. Odłóż pistolet.
- Nie - odpowiedział chłodno, ładując wycofanego z użytku
dziewięciomilimetrowego Glocka.
- Cholera. - Złapała nadajnik i z przyzwyczajenia wsadziła go
do tylnej kieszeni spodni. - Nie wolno ci tego użyć. Sama sprawdzę,
co się dzieje, to moje zadanie. Ty zawiadom komisariat o
prawdopodobnym włamaniu.
- Nie - powtórzył i ruszył do drzwi. Eve szła dwa kroki za nim.
- Jeśli postrzelisz kogoś z tej broni, będę musiała cię zaaresz-
tować.
- W porządku.
- Roarke. - Chwyciła go za ramię. - Przepisy nie istnieją bez
powodu. Wezwij policję.
To mój dom, myślał. Moja kobieta. Fakt, że jest policjantką,
nie ma w tej chwili najmniejszego znaczenia.
- Nie będzie się pani czuła jak idiotka, pani porucznik, kiedy się
okaże, że coś się tylko popsuło.
- Twoje rzeczy nigdy się nie psują - mruknęła, a on
uśmiechnął się mimo zagrożenia.
- Dzięki. - Otworzył drzwi. Stał za nimi Summerset.
- Zdaje się, że ktoś jest na terenie.
- W którym miejscu przerwało obwód?
- Sekcja piętnasta, sektor południowo - zachodni.
- Kiedy wyjdziemy, włącz wszystkie kamery i alarm w całej
rezydencji. Sprawdzimy ogród. - Odruchowym gestem pogłaskał
Eve po plecach. - Dobrze jest mieć w domu gliniarza.
Spojrzała na pistolet w jego dłoni i pomyślała, że z pewnością
nie zdoła rozbroić męża, poza tym szkoda jej było na to czasu.
- Jeszcze sobie porozmawiamy - warknęła przez zaciśnięte
zęby.
- Z przyjemnością.
Schodzili po schodach ramię przy ramieniu. W domu panowała
już cisza.
- Nie weszli do środka - stwierdził Roarke, zatrzymując się przy
drzwiach prowadzących na szerokie patio. - Odgłos alarmu
zawiadamiający o włamaniu do samego domu jest inny. Ale przeszli
przez mur.
- A to oznacza, że na naszego gościa czy gości możemy
natknąć się wszędzie.
Księżyc był prawie w pełni, ale zasłaniały go gęste chmury.
Eve powiodła wzrokiem po drzewach i krzewach. Wspaniałe punkty
obserwacyjne lub na zasadzkę. Słyszała jedynie szelest liści.
- Musimy się rozdzielić. Tylko, na Boga, nie użyj pistoletu,
chyba że w obronie życia. Zwykli włamywacze zazwyczaj nie są
uzbrojeni.
- Do mojej posiadłości nie włamują się zwykli złodzieje. Uważaj
na siebie - powiedział cicho i znikł w cieniu.
Popatrzyła za nim z wahaniem, ale w końcu uznała w duchu,
że nie potrzebuje martwić się o męża. Wiedziała, że potrafi poradzić
sobie w trudnych sytuacjach. Skierowała się na zachód.
Otaczała ją niemal bajkowa cisza. Kiedy stąpała po gęstej
murawie, prawie nie słyszała własnych kroków. Za jej plecami
wznosiła się ciemna i ponura sylwetka starego domu, strzeżonego
przez chuderlawego kamerdynera.
Uśmiechnęła się. Chciałaby zobaczyć scenę spotkania
Summerseta z włamywaczem.
Dotarła do muru i zaczęła rozglądać się za przerwą w
obwodzie. Mur był wysoki i szeroki, miał zainstalowany system
porażający prądem wszystko, co ważyło ponad siedem kilogramów.
Kamery i reflektory były rozstawione co trzysta metrów. Nagle
zobaczyła, że w pewnym miejscu światełka kontrolne alarmu świecą
się na czerwono zamiast na zielono.
To tutaj jakiś sukinsyn przerwał obwód. Skierowała się na
południe.
Roarke kupił posiadłość przed ośmiu laty. Kazał ją przerobić i
urządzić na nowo. Sam zaprojektował system alarmowy. Był to jego
pierwszy prawdziwy dom, w którym postanowił osiedlić się na stałe
po wielu latach szwendania. Teraz, kiedy przeszukiwał ogród, mimo
że było chłodno, w środku aż kipiał od furii, zły, że ktoś śmiał najść
jego posesję.
Cały czas kalkulował, z kim ma do czynienia. Może z kimś
wynajętym przez konkurencję lub wroga - bo przecież dorabiał się,
pokonując po drodze licznych wrogów. Zwłaszcza że większość jego
interesów nie była legalna.
A może powodem jest Eve? Ona także ma wrogów, i to
niebezpiecznych. Obejrzał się przez ramię, ale zaraz pomyślał, że
nie powinien martwić się o żonę. Nie zna nikogo, kto lepiej
potrafiłby o siebie zadbać.
I właśnie w tej chwili, kiedy tak stał, wahając się, czy jednak
nie należałoby wrócić do Eve, usłyszał słaby odgłos kroków. Ścisnął
rękojeść pistoletu i skrył się w cieniu. Czekał.
Ktoś się skradał, oddychając ciężko i nerwowo. Roarke przy-
glądając się niewyraźnej sylwetce uznał, że jest to mężczyzna,
wzrostu około metra sześćdziesięciu, szczupły. Raczej nie uzbrojony,
więc Roarke też schował pistolet za pasek spodni.
Poczekał na dogodny moment, a potem skoczył z uniesioną
pięścią, gotowy do wymierzenia kary za najście. Gdy zacisnął ramię
na gardle włamywacza, zorientował się, że trzyma nie dorosłego
mężczyznę, ale chłopca. Bardzo wulgarnego i bardzo
przestraszonego chłopca.
- Hej, ty sukinsynu, puszczaj, bo cię zabiję.
Walka była krótka i z góry przesądzona. Roarke w mgnieniu
oka przyszpilił przeciwnika do drzewa.
- Jak, do diabła, tu się dostałeś? - krzyknął. Chłopak rzęził, a
jego twarz zrobiła się biała jak papier.
- Ty jesteś Roarke. - Przestał się szamotać i uśmiechnął się
kpiąco. - Masz niezły system alarmowy.
- Do tej pory też tak sądziłem. - To nie złodziej, myślał, ale
jakiś wścibski dzieciak. - Jak ci się udało go złamać?
- Ja... - Oczy chłopaka stały się wielkie. - Za tobą! Roarke
zręcznie się okręcił, ale nie puścił jeńca. Zobaczył nadchodzącą Eve.
- Mamy złodziejaszka, pani porucznik.
- Widzę. - Opuściła broń. - Jezu, Roarke, to dziecko. To jest...
- zatrzymała się i zmrużyła oczy. - Ja go znam.
- W takim razie może mi go przedstawisz.
- Jamie, tak? Jamie Lingstrom, brat Alice.
- Ma pani dobrą pamięć wzrokową pani porucznik. A teraz
niech pani powie mężowi, żeby przestał mnie dusić.
- Nie tak szybko. - Schowała broń i podeszła bliżej. - Dlaczego,
do cholery, włamujesz się na cudzą posesję w środku nocy? Na
Boga, przecież jesteś wnukiem policjanta. Chcesz wylądować w
poprawczaku?
- W tej chwili to nie ja jestem pani problemem, porucznik
Dallas. - Starał się zgrywać twardziela, ale głos mu się łamał. - Za
waszym murem leży trup. Prawdziwy trup - dodał i zadrżał.
- Czy ty kogoś zabiłeś, Jamie? - spokojnie zapytał Roarke.
- On już tam leżał, kiedy przyszedłem. - Przerażony, że nie
pohamuje buntującego się żołądka, przełknął ślinę. - Pokażę wam.
Eve uznała, że jeśli chłopak blefuje, to przynajmniej z
wyobraźnią.
- W porządku, chodźmy. Ale jeśli będziesz próbował uciec,
zastrzelę cię.
- Ucieczka nie miałaby większego sensu, skoro tyle mnie
kosztowało, żeby się tu dostać. Tędy. - Miał nogi jak z gumy i
nadzieję, że Eve i Roarke nie słyszą klekotu kolan obijających się o
siebie.
- Chciałbym się dowiedzieć, w jaki sposób się tu dostałeś? -
zapytał Roarke, kiedy szli w stronę głównej bramy. - Jak ominąłeś
alarm?
- Elektronika to moje hobby. Ma pan tutaj wysokiej klasy
system. Najlepszy.
- Tak też myślałem.
- Sądzę, że nie udało mi się wyłączyć całego alarmu. - Jamie
uśmiechnął się słabo. - Pan wiedział, że się włamałem.
- Znalazłeś się w środku - powtórzył Roarke. - Jak?
- Za pomocą tego. - Chłopak wyciągnął z kieszeni mały ręczny
komputer. - To jest łamacz alarmów, nad którym pracowałem przez
kilka lat. Czyta większość systemów - wyjaśnił, po czym zmarszczył
brwi, kiedy Roarke zabrał mu urządzenie. - Włączam go i komputer
zaczyna odczytywać wszystkie chipy i klonuje program. Potem to już
tylko sprawa odtworzenia programu do tyłu krok po kroku. Zajmuje
trochę czasu, ale działa.
Roarke wpatrywał się w urządzenie. Nie było większe od
cartridge'ów do gier, produkowanych przez jedną z jego kom-
puterowych firm. Obudowa wydała mu się nawet znajoma.
- Zaadaptowałeś obudowę gry. Stworzyłeś mechanizm, który
odczytał, sklonował i złamał mój system alarmowy?
- Przynajmniej jego część. - Oczy chłopaka zakryła mgiełka
irytacji. - Musiałem coś pominąć, pewnie któryś z programów
zapasowych. Chciałbym zobaczyć schemat pańskiego alarmu.
- Nie za mojego życia - burknął Roarke i wsunął urządzenie do
kieszeni.
Kiedy dotarli do bramy, ręcznie odblokował alarm wejściowy,
zerkając na chłopca, który go uważnie obserwował.
- Interesujące - rzekł. - Nie przyszło mi do głowy, że mogę
wejść tędy. Niepotrzebnie trudziłem się z przełażeniem przez mur i
przynoszeniem drabiny.
Roarke zamknął oczy.
- Drabina - rzucił w powietrze. - Wszedł po drabinie. Wspa-
niale. A kamery?
- Och, wyłączyłem je z ulicy, Moje urządzenie ma zasięg do
dziewięciuset metrów.
- Pani porucznik. - Pochwycił chłopaka za kołnierz. - Chcę,
żeby on został ukarany.
- Później. No, gdzie jest to ciało, które podobno widziałeś?
Buńczuczny uśmiech znikł z twarzy Jamiego.
- Na lewo - powiedział, znowu blednąc.
- Nie puszczaj go, Roarke. Zostańcie tu.
- Nie puszczę - zapewnił, ale nikt nie zmusiłby go do
pozostania na miejscu. Pociągnął chłopaka za bramę, napotykając
gniewne spojrzenie żony. - Nasz dom, nasz problem.
Rzuciła pod nosem jakieś niemiłe słowo i skręciła w lewo. Nie
musiała iść daleko. Ciało leżało na środku chodnika.
Trup był nagi i przywiązany do drewnianej konstrukcji w
kształcie gwiazdy. Dopiero po chwili Eve uświadomiła sobie, że jest
to odwrócony pentagram, tak więc głowa mężczyzna o martwych
mętnych oczach i poderżniętym gardle opadała na chodnik. Miał
rozpostarte nogi i ramiona. W piersi ziajała dziura większa od
męskiej pięści otoczona plamą sczerniałej krwi.
Eve pomyślała, że lekarz w czasie autopsji zwłok z pewnością
nie znajdzie w nich serca.
Usłyszała za sobą zdławiony kaszel. Odwróciła się i zobaczyła,
że Roarke, nie puszczając chłopaka, zasłania mu sobą widok.
- Lobar - powiedział.
- Tak. - Podeszła bliżej do trupa. Ktoś, kto wyrwał mu serce,
wbił też w jego jądra nóż, a wraz z nim kartkę.
CZCICIEL DIABŁA
ZABÓJCA DZIECI
NIECH PIEKŁO CIĘ POCHŁONIE.
- Zabierz chłopca do domu, dobrze, Roarke? - Spojrzała na
składaną drabinkę opartą o mur. - I pozbądź się tego. Niech
Summerset zajmie się chłopakiem. Nie mogę stąd odejść. -
Odwróciła w ich stronę pobladłą i pozbawioną wyrazu twarz. Twarz
policjantki. - Przyniesiesz mi mój zestaw polowy?
- Tak. Chodź, Jamie.
- Wiem, kto to jest. - Do oczu chłopca napłynęły łzy. - To
jeden z tych sukinsynów, którzy zabili moją siostrę. Mam nadzieję,
że zgnije w piekle.
Na końcu głos mu się załamał, więc Roarke objął go
ramieniem.
- Tak się stanie. Chodźmy do środka. Pozwólmy pani porucznik
wykonywać jej pracę. - Spojrzał jeszcze raz w stronę Eve, po czym
podniósł drabinę i odeszli.
Nie odrywając oczu od ciała, sięgnęła po nadajnik.
- Komisariat, tu porucznik Dallas, Eve Dallas. Zawiadamiam o
zabójstwie i proszę o pomoc. - Podała dane, po czym schowała
nadajnik. Odwróciła się i spojrzała w głąb cichej i ciemnej ulicy. Na
wschodzie zaczęły się pojawiać pierwsze zwiastuny dnia.
Nie po raz pierwszy w życiu zetknęła się z morderstwem i
zapewne nie po raz ostatni. Ale ten, który sprowadził je do jej
domu, zapłaci za to.
Nadszedł Roarke, niosąc zestaw polowy, a także jej wysłużoną
skórzaną kurtkę.
- O tej porze robi się zimno - stwierdził i podał jej kurtkę.
- Dzięki. Co z Jamiem?
- Przyglądają się sobie z Summersetem ze wzajemną niechęcią
i brakiem zaufania.
- Wiedziałam, że polubię tego dzieciaka. Możesz do nich wrócić
i im posędziować.
- Zostaję.
Ponieważ spodziewała się takiej odpowiedzi, nie oponowała.
- W takim razie, pomóż mi i nagrywaj. - Wyjęła z torby kamerę
i podała ją mężowi. - Przepraszam - powiedziała, dotykając jego
dłoni.
- Jesteś za mądra, żeby przepraszać za coś, czemu nie jesteś
winna. Nie zabili go tutaj, prawda?
- Nie. - Znowu podeszła do ciała.
- Jest niewiele krwi. Wykrwawił się przez tętnicę szyjną.
Prawdopodobnie to spowodowało śmierć. Przypuszczam, że reszta
ran została zadana już po zgonie. Ale sprawdzimy to. Włączyłeś
kamerę?
- Tak.
- Ofiara rozpoznana jako Robert Mathias, alias Lobar. Męż-
czyzna rasy białej, lat dziewiętnaście. Wstępne oględziny wykazują,
że śmierć nastąpiła na skutek poderżnięcia gardła ostrym narzę-
dziem. - Blokując emocje, Eve poświeciła latarką na dziurę w
piersiach. - Dodatkowe obrażenia to rana w piersi. Serce ofiary
zostało wyjęte. Nie ma tego organu nigdzie w pobliżu miejsca
oględzin. Potrzebuję zbliżenia - rzuciła do męża. Wyjęła z torby
przyrządy do pomiaru.
- W ciele, w okolicy jąder, wbity jest nóż z czarną, rzeźbioną
rękojeścią. Nożem została przybita do jąder kartka, wyglądająca na
wydruk z komputera - kończyła raport.
W tej chwili rozległ się dochodzący z oddali dźwięk syren
policyjnych.
- Drogówka - stwierdziła. - Zabezpieczą miejsce. O tej porze
nocy nie ma tu wielkiego ruchu.
- Na całe szczęście.
- Ciało zostało przywiązane skórzanymi pasami do drewnianej
konstrukcji w kształcie pentagramu. Mała ilość krwi oraz jej układ
na ciele wskazują, że mężczyzna został zabity w innym miejscu,
dopiero potem przetransportowany tutaj. Należy zrobić obchód
okolicy. Istnieje podejrzenie, że mogło dojść do włamania na teren
prywatnej posesji. Ciało zostało znalezione około 4.30 nad ranem
przez porucznik Eve Dallas i Roarke'a, właściciela posesji
przylegającej do ulicy, na której leżą zwłoki.
Odwróciła się i podeszła do zbliżających się policjantów.
- Zasłońcie ciało ekranem. Proszę zablokować ulicę. Nie chcę
tu żadnych gapiów ani pieprzonych dziennikarzy. Zrozumiano?
- Tak jest. - Dwóch policjantów wyskoczyło z samochodu i
pospiesznie zajęło się wyjmowaniem z bagażnika ekranu.
- Muszę tu jeszcze zostać - zwróciła się do męża. Odebrała mu
kamerę i podała jednemu z policjantów. - Ty wracaj do domu i
przypilnuj chłopaka. - Zmęczonym wzrokiem patrzyła na funk-
cjonariuszy rozstawiających ekran. - Powinniśmy chyba zawiadomić
matkę chłopaka, ale chciałabym najpierw z nim porozmawiać.
- Zajmę się tym. Odwołam dzisiejsze spotkania i będę do
twojej dyspozycji.
- To wspaniale. - Chciała go dotknąć, ale w ostatnim
momencie przypomniała sobie, że ma na rękach ochronne
rękawiczki całe we krwi. - Zajmij go czymś, żeby nie myślał o
morderstwie. Do cholery, Roarke, to jest okropne.
- Rytualne zabójstwo - mruknął i pogładził ją po policzku ze
współczuciem. - Tylko której strony to dzieło?
- Coś mi się zdaje, że czeka mnie długie przesłuchiwanie
czarownic. - Westchnęła, a potem zmarszczyła czoło, dostrzegając
biegnącą ulicą Peabody. - Gdzie, do diabła, masz swój pojazd? -
krzyknęła.
Dziewczyna dyszała ciężko.
- Nie posiadam samochodu, pani porucznik. Poruszam się
miejskim transportem. Najbliższy przystanek znajduje się cztery
przecznice stąd. - Spojrzała z wyrzutem na Roarke'a, jakby to była
jego wina. - Bogacze nie jeżdżą autobusami.
- W takim razie złóż zapotrzebowanie na cholerne auto -
rozkazała Eve. - Wracamy do domu, jak tylko tu skończymy - rzuciła
do męża, potem się odwróciła. - Ciało jest za ekranem. Zabierz
temu policjantowi kamerę. Coś za bardzo mu się ręce trzęsą. Zmierz
plamy krwi i sfilmuj zranienia pod każdym kątem. Zabezpiecz ręce.
Nie sądzę, żeby ci od daktyloskopii coś tu znaleźli, ale nie chcę
kompromitacji.
Roarke patrzył, jak żona znika za ekranem, domyślając się, że
na razie nie jest jej potrzebny.
W domu Summerset pilnował Jamiego.
- Nie wolno ci się tu szwendać - warczał do chłopca. - Niczego
nie dotykaj. Jeśli coś zbijesz lub zniszczysz, dostaniesz w skórę. -
Jamie nie usiadł nawet na chwilę. Chodził po małym salonie i
dotykał wszystkiego.
- No, teraz to jestem przerażony, naprawdę napędziłeś mi
stracha, staruszku.
- Brakuje ci manier - stwierdził Roarke, wchodząc do pokoju. -
Ktoś powinien nauczyć cię szacunku dla starszych.
- A jego ktoś powinien nauczyć uprzejmości dla gości.
- Goście nie łamią systemów alarmowych, nie przeskakują
przez mur i nie łażą po mojej posesji.
Jamie spuścił z tonu. Niełatwo mu było udawać twardziela pod
spojrzeniem zimnych oczu Roarke'a.
- Chciałem się spotkać z panią porucznik, tak żeby nikt o tym
nie wiedział - tłumaczył się.
- Następnym razem spróbuj użyć wideofonu - zaproponował
Roarke. - W porządku, Summersert. Już sobie poradzę.
- Jak pan sobie życzy. - Służący posłał chłopakowi ostatnie
chłodne spojrzenie i sztywny, jakby połknął kij, opuścił salon.
- Gdzie pan znalazł tego Księcia Nudziarzy? - zakpił Jamie,
opadając na krzesło. - W kostnicy?
Roarke usiadł na oparciu sofy i sięgnął po papierosa.
- Summerset takich spryciarzy jak ty zjada na śniadanie -
odparł ze spokojem i pstryknął zapalniczką.
- Akurat - prychnął chłopak, jednak zerknął z niepokojem w
stronę drzwi. - A propos śniadania, jest tu coś do jedzenia? Nie
miałem nic w ustach od kilku godzin.
Roarke wydmuchnął dym.
- Chcesz, żebym cię jeszcze nakarmił?
- No, wie pan, jak mamy tu siedzieć, równie dobrze
moglibyśmy coś przegryźć.
Mały spryciarz, pomyślał nie bez sympatii dla chłopaka. Tylko
młody może odczuwać apetyt po tym, co widzieli na ulicy.
- A na co masz ochotę? Naleśniki, a może mleko z płatkami?
- Myślałem raczej o pizzy albo o jakimś hamburgerze. -
Uśmiechnął się szelmowsko. - Moja mama ma fioła na punkcie
zdrowego odżywiania się. W domu dostajemy tylko to zdrowe
świństwo.
- Jest piąta rano, a ty chcesz pizzę?
- Pizza jest dobra o każdej porze.
- Może i masz rację. - Pomyślał, że w zasadzie sam także
mógłby coś przekąsić. - Chodźmy więc.
- Tu jest jak w muzeum - zauważył chłopak, idąc za gos-
podarzem przez lśniący hol, na którego ścianach wisiały obrazy w
starych ramach. - Ale podoba mi się. Pewnie kąpie się pan w forsie.
- Pewnie tak.
- Ludzie mówią że jak tylko się pan czegoś dotknie, od razu
zamienia pan to w kupę szmalu.
- Tak mówią?
- Tak. I jeszcze, że niekoniecznie robi pan czyste interesy. Ale
przez ten ślub z policjantką będzie się pan musiał ustatkować.
- Kto by pomyślał - mruknął pod nosem i pchnął drzwi
prowadzące do dużej kuchni.
- O! Ekstra. Ma pan ludzi, którzy, no, dla pana gotują?
- Wiedziałem, że tak będzie. - Wodził wzrokiem za chłopcem,
który z zafascynowaniem dotykał komputerowych przycisków przy
kuchennych urządzeniach. - Tak, ale nie jest to możliwe w tej chwili.
- Podszedł do ogromnego autokucharza. - No więc co ma być, pizza
czy hamburger?
Jamie uśmiechnął się z zadowolenia.
- I to, i to? I jeszcze napiłbym się pepsi.
Roarke wprowadził zamówienie, po czym podszedł do lodówki.
- Usiądź.
- Zimną poproszę - rzucił chłopak, widząc, że Roarke
wystukuje zamówienie na pepsi.
- Jeśli chcesz zadzwonić do matki, możesz to zrobić stąd -
wskazał na wideofon.
- Nie. - Jamie potarł dłonie o kolana. - I tak już jest na skraju
wyczerpania. Nie zniosłaby tego. Zresztą wzięła coś na uspokojenie.
Załatwialiśmy dzisiaj pogrzeb Alice.
- Rozumiem. - I ponieważ rzeczywiście rozumiał, odpuścił
temat. Podał chłopcu napój, a następnie wyjął z autokucharza
olbrzymią chrapiącą i gorącą pizzę. Postawił na stole, a zaraz potem
doniósł hamburgera.
- Fajno. - Z apetytem, właściwym młodym, Jamie złapał
hamburgera. - Człowieku! Człowieku, to jest prawdziwe mięso -
zawołał z pełnymi ustami. - Mięso!
Roarke z trudem hamował śmiech.
- Wolałbyś sojowe? - zapytał uprzejmie. - Wegetariańskie?
- Nigdy w życiu. - Wytarł usta wierzchem dłoni i uśmiechnął
się szeroko. - To jest pyszne. Dzięki.
Roarke przyniósł dwa talerze i nóż. Zajął się dzieleniem pizzy.
- Jak widzę włamywanie się do domów pobudza apetyt.
- Ja zawsze jestem głodny. - Bez żenady Jamie zsunął na swój
talerz pierwszy kawałek pizzy. - Mama twierdzi, że to taki wiek i że
rosnę, ale ja po prostu lubię jeść. Martwi się, że opycham się tymi
świństwami, więc prawdziwe żarcie muszę przemycać do domu. Wie
pan, jakie są matki.
- Nie, nie wiem. Ale ci wierzę. - I ponieważ nigdy tak
naprawdę nie był tak młody jak Jamie ani tak niewinny, nałożył
sobie jeden kawałek pizzy i patrzył z zadowoleniem, jak chłopak
pochłania resztę.
- Rodzice są w porządku. - Jamie wzruszył ramionami. - Nie
widuję ojca od kilku lat. Przeniósł się do Europy. Żyje w Morningsun
Community pod Londynem.
- Programowane mieszkalnictwo - wtrącił Roarke. - Bardzo
czyste.
- Tak i bardzo nudne. Nawet trawa jest komputerowa. Ale on i
tak się grzebie w ziemi, on i ta jego cwana żoneczka, trzecia z kolei.
- Znowu wzruszył ramionami i sięgnął po Pepsi. - Nie bardzo
interesuje go bycie ojcem. To przeszkadzało Alice, ale nie mnie. Dla
mnie to obojętne.
Nieprawda, pomyślał Roarke. Chłopak jest rozgoryczony. Dziw-
ne, że rodzice potrafią głęboko i trwale skrzywdzić własne dziecko.
- Matka nie wyszła powtórnie za mąż?
- Nie. Nie ma do tego głowy. Nieźle ją rąbnęło, kiedy staruszek
odszedł. Miałem wtedy sześć lat. Teraz mam szesnaście, a ona dalej
uważa, że jestem dzieckiem. Musiałem ją błagać kilka tygodni,
zanim pozwoliła mi zrobić kurs na prawo jazdy. Nie jest zła. Tylko...
- Przerwał i spojrzał na talerz, jakby się zdziwił, skąd się na nim
wzięło jedzenie. - Ona na to nie zasługuje. Robi wszystko, co może.
Nie zasługuje na to. Kochała dziadka, byli ze sobą naprawdę blisko.
A teraz Alice. Ona była dziwaczką, ale...
- Ale to twoja siostra - dopowiedział cicho. - Kochałeś ją.
- To nie powinno jej spotkać. - Powoli uniósł wzrok i spojrzał
na Roarke'a z przerażającą furią. - Kiedy znajdę tych, którzy ją
skrzywdzili, zabiję.
- Uważaj, co mówisz, Jamie - ostrzegła Eve, pojawiając się w
kuchni. Miała poszarzałą, bladą ze zmęczenia twarz. Mimo że starała
się uważać, na spodniach widniało kilka krwawych plam. - Zostaw
zemstę policji.
- Oni zabili moją siostrę.
- To nie jest jeszcze potwierdzone. - Podeszła do autokucharza
i zamówiła kawę. - A ty i tak znalazłeś się w niezłych tarapatach -
dodała.
- Bądź rozsądny - wtrącił się Roarke, widząc, że dzieciak
otwiera usta, żeby coś powiedzieć. - Milcz.
Weszła Peabody. Spojrzała na Jamiego i poczuła ukłucie w
sercu. Miała brata w jego wieku. Wspominając go, uśmiechnęła się.
- Pizza na śniadanie - rzuciła wesoło. - Macie jeszcze?
- Częstuj się - zaprosił Roarke, wskazując miejsce na ławce
koło siebie. - Jamie, poznaj posterunkową Peabody.
- Mój dziadek panią znał. - Chłopak przyglądał się uważnie
podwładnej Eve.
- Naprawdę? - Sięgnęła po kawałek pizzy. - Nie sądzę, żebym
go kiedykolwiek spotkała. Ale słyszałam o nim. Wszyscy w centrali
bardzo żałowali, kiedy umarł.
- Znał panią. Mówił, że Dallas panią modeluje, urabia.
- Peabody jest policjantką - wtrąciła Eve - a nie grudką gliny. -
Poirytowana, wzięła ostatni kawałek pizzy. - Już jest zimna.
- Ekstra. - Peabody mrugnęła do Jamiego. - Nie ma nic
lepszego na śniadanie niż zimna pizza.
- Trzeba jeść, kiedy się da - stwierdziła filozoficznie Eve i
ugryzła następny kęs. - Czeka nas długi dzień. - Przyszpiliła Jamiego
wzrokiem. - Właśnie się dla nas zaczął. Skoro nie ma tu ani twojego
opiekuna, ani adwokata, mogę cię oficjalnie przesłuchać,
zrozumiałeś?
- Nie jestem idiotą ani dzieckiem. Mogę...
- Możesz zamilknąć - przerwała mu. - Czy masz, czy też nie
masz adwokata, mogę cię zamknąć w areszcie dla młodocianych za
włamanie. Jeśli Roarke zechce zgłosić...
- Eve, naprawdę...
- Ty także milcz. To nie jest zabawa. Doszło do zabójstwa. Na
zewnątrz pojawili się dziennikarze ze wszystkich agencji prasowych.
Są żądni krwi. Nie uda ci się opuścić własnego domu, żeby cię nie
dorwali.
- Sądzisz, że się tym przejmuję?
- Ja tak. I to cholernie. Moja praca nie powinna wlec się za
mną aż tutaj. - Odwróciła się.
Zdała sobie sprawę, że właśnie to przez cały czas ją gryzło.
Sprowadziła do swojego domu rozlew krwi.
- Na razie jednak zajmę się czymś innym. Musisz mi wyjaśnić
kilka rzeczy, mój chłopcze - zwróciła się do Jamiego. - Chcesz to
zrobić tutaj czy w centrali, po tym, jak powiadomię twoją matkę?
Milczał przez chwilę i przyglądał się jej, jakby ją oceniał. To
samo dojrzałe spojrzenie dostrzegła w jego oczach, kiedy mu
powiedziała, że jego siostra nie żyje.
- Wiem, kim był ten trup. Nazywał się Lobar i był jednym z
tych sukinsynów, którzy zabili moją siostrę. Widziałem go.
9
Oczy Jamiego płonęły furią. Eve nie spuszczała z nich wzroku.
Oparła dłonie na stole i pochyliła się.
- Chcesz mi powiedzieć, że widziałeś jak Lobar zabija twoją
siostrę?
Chłopiec przeżuwał słowa w ustach, wreszcie wypalił gorzko:
- Nie. Ale ja to wiem. Wiem, że to jeden z nich. Widziałem go z
Alice. Widziałem ich wszystkich. - Drżał mu głos i podbródek, co
przypomniało Eve, że ma do czynienia z szesnastolatkiem. - Jednej
nocy włamałem się do tego mieszkania w centrum.
- Jakiego mieszkania?
- Do mieszkania tej okropnej Seliny i tego dupka Albana. -
Wzruszył ramionami, ale raczej nerwowo niż buńczucznie. - Wi-
działem ten ich diabelski show. - Ujął w drżącą dłoń szklankę z
pepsi.
- Pozwolili ci przyglądać się ceremonii?
- Niczego mi nie pozwolili. Nie wiedzieli, że tam jestem. Można
powiedzieć, że sam się zaprosiłem. - Zerknął na Roarke'a. - Ich
system alarmowy nie jest nawet w połowie tak dobry jak pana.
- Pocieszająca wiadomość.
- Napracowałeś się, Jamie - gniewnie sarknęła Eve. - Planujesz
zrobić karierę jako włamywacz?
- Nie. - Nie rozśmieszyła go tym żartem. - Będę policjantem.
Tak jak pani.
Głośno wypuściła powietrze, potem potarła twarz i usiadła.
- Policjanci, którzy mają zwyczaj włamywać się do mieszkań,
lądują w końcu po drugiej stronie barykady.
- Oni mieli moją siostrę.
- Czy przetrzymywali ją wbrew jej woli?
- Zrobili jej pranie mózgu. To to samo.
Sprawa jest delikatna, dumała Eve. Nie można się cofnąć w
przeszłość i przeszkodzić chłopakowi włamywać się do cudzych
mieszkań. Dzieciak jedynie naśladuje dziadka, który był przecież
uczciwym policjantem.
- Zamierzam ci pomóc, bo lubiłam twojego dziadka. Wszystko
pozostanie między nami. Dla policji nigdy tam nie byłeś. Zro-
zumiałeś?
- Jasne. - Wzruszył ramionami.
- Opowiedz, co widziałeś. Tylko nie przesadzaj i nie koloryzuj.
Jamie wygiął usta w lekkim uśmiechu.
- Dziadek zawsze tak mówił.
- No właśnie. Chcesz być policjantem, to zdaj mi raport.
- W porządku. Alice uczyła się, ale od jakiegoś czasu zaczęła
opuszczać zajęcia i wspominała, że chce rzucić studia. Mama
strasznie się tym denerwowała. Myślała, że chodzi o jakiegoś
chłopaka, ale ja wiedziałem, że to nie to. Oczywiście nie od Alice.
Ona w ogóle przestała ze mną rozmawiać.
Przerwał, a w jego oczach pojawiła się prawdziwa rozpacz.
Potrząsnął głową westchnął i wrócił do opowiadania.
- Ale ja ją znałem. Alice, kiedy się zakochała, stawała się
marzycielska. Tym razem tak nie było. Podejrzewałem, że zaczęła
eksperymentować z narkotykami. Wiem, że mama rozmawiała z
dziadkiem, a on z Alice, ale ponieważ nic z tego nie wynikło,
postanowiłem działać. Śledziłem ją kilkakrotnie. Uznałem, że to
będzie dobre ćwiczenie. Nigdy mnie nie zauważyła. Żadne z nich
mnie nie zauważyło. Ludzie nie zwracają uwagi na dzieci, a nawet
jeśli, to uważają, że są nieszkodliwe.
Eve nie spuszczała z niego oczu.
- Ja nie uważam, że jesteś nieszkodliwy, Jamie.
Usta mu drgnęły. Zrozumiał, że uwaga nie należała do
pochlebstw.
- Śledziłem ją aż do klubu „Athame”. Za pierwszym razem
musiałem czekać na zewnątrz. Nie byłem przygotowany. Weszła
tam około dziesiątej, wyszła o dwunastej z upiorną obstawą.
Znowu lekko się uśmiechnął, dostrzegając zdziwienie w o
czach Eve.
- No dobra, obiekt opuścił obserwowany lokal w towarzystwie
trzech osób, dwóch mężczyzn i jednej kobiety. Już ich opisałem,
więc dodam, że później zostali rozpoznani jako Selina Cross i Alban
oraz Lobar. Kierowali się na wschód, pieszo, i weszli do budynku
należącego do Seliny Cross. Obserwator dostrzegł następnie, że
zapala się światło w oknie na ostatnim piętrze. Po dokonaniu oceny
sytuacji obserwator postanowił wejść do budynku. Bez większych
kłopotów ominął system alarmowy. Czy mogę dostać jeszcze jedną
pepsi?
Roarke bez słowa zabrał pustą puszkę, wyrzucił do dziury na
odpadki i przyniósł następną.
- W środku panowała cisza - ciągnął Jamie. - Jak na
cmentarzu.. Było ciemno. Miałem przy sobie kieszonkową latarkę,
ale jej nie użyłem. Wszedłem na górę. Udało mi się złamać kod
zamka na linie papilarne i wyłączyć kamery. Zamki w drzwiach nie
stanowiły problemu. Sądzę, że nie podejrzewali, że ktokolwiek
dojdzie tak daleko bez ich zaproszenia. Wszedłem do mieszkania,
ale było puste. Nic nie rozumiałem. Przecież widziałem, jak
wchodzili do budynku, widziałem światło w oknie. Rozejrzałem się.
Trzymają tam wariackie rzeczy. A ten zapach... fuj. Trochę jak w
sklepie Wolnej Ery, ale inaczej. Ohydnie. Znajdowałem się w jednej
z sypialni. Stoi tam taka dzika rzeźba. Facet z głową świni, reszta
ciała ludzka, z wielkim stojącym fiutem.
Zamilkł, nieco speszony, przypomniawszy sobie, że rozmawia z
kobietami.
- Przepraszam.
- Widziałam stojące fiuty - spokojnie odparła Eve. - Mów dalej.
- Okay. Więc przyglądałem się temu dziwactwu, kiedy nagle w
sypialni pojawił się ten facet. Pomyślałem, że już mnie mają, ale on
mnie nie zauważył. Wyciągnął coś z szuflady, okręcił się i wyszedł.
Nawet nie spojrzał w moim kierunku. - Jamie pokręcił głową, upił
łyk pepsi, na nowo przeżywając tamten lęk. - Dobiegłem do drzwi,
akurat kiedy przechodził przez ścianę. Sekretne przejście - wyjaśnił
z grymasem. - Myślałem, że można takie zobaczyć tylko na starych
filmach. Odczekałem kilka minut i poszedłem za facetem.
Eve mocno przycisnęła dłonie do twarzy.
- Poszedłeś za nim?
- Tak, dopisywało mi szczęście. Są tam wąskie schody, chyba
kamienne. Słyszałem muzykę, a raczej coś jak nucenie, i ten zapach
był tu mocniejszy. Schody zakręciły i zobaczyłem pokój. Połowę
mniejszy od tej kuchni i ze ścianami wyłożonymi lustrami. Dużo
świec i nowe dziwaczne świńskie rzeźby. Pełno dymu. Coś było w
tym dymie, bo nagle zakręciło mi się w głowie. Uważałem, żeby
głęboko nie oddychać.
Spojrzał na szklankę, którą trzymał w ręku. Przejście do
następnej części opowiadania sprawiało mu trudność większą, niż
przypuszczał.
- Tam jest taka platforma, cała w rzeźbionych napisach, ale
nie rozumiałem ich. Na tej platformie leżała Alice. Naga. Reszta
stała dokoła niej i coś mówili. Zdaje się, że śpiewali, ale nie
rozumiałem. Robili z nią różne rzeczy i ze sobą nawzajem też.
Musiał znowu przełknąć ślinę. Na jego twarzy pojawiły się
wielkie czerwone plamy.
- Mieli takie przyrządy, a ona... im na to pozwalała. Obydwaj ją
gwałcili, a ta dziwka Selina się przyglądała. Alice im pozwalała...
Eve pochwyciła bezwiednie rękę chłopaka, a on wbił się w jej
dłoń palcami aż do kości.
- Nie mogłem tam zostać. Zrobiło mi się niedobrze na ten
widok, od dymu i tych dźwięków. Musiałem wyjść. - Teraz w jego
oczach lśniły łzy. - Alice nigdy by im na to nie pozwoliła, gdyby nie
zrobili czegoś z jej mózgiem. Ona nie była dziwką. Nie była.
- Wiemy. Czy mówiłeś o tym komuś?
- Nie mogłem. - Przetarł dłonią twarz. - Chciałem powiedzieć
Alice, żeby zbić ją z tropu, żeby ją wystraszyć. Byłem na nią
wściekły, ale wstydziłem się. W końcu to moja siostra.
- Normalne.
- Kilka dni później poszedłem znowu do klubu.
- Wpuścili cię do środka?
- Pokazałem podrobiony dowód. W takich miejscach nie patrzą
na to, ile masz lat. Wystarczy im dowód. Mają tam bardziej
skomplikowany alarm. Skanery elektroniczne, nawet przy obstawie,
wszędzie. Zobaczyłem Alice i tego idiotę Lobara. Poszli na górę. Nie
mogłem się tam dostać, ale widziałem, że znowu zniknęli.
Domyśliłem się, że tam też jest taki sam pokój jak w tym
mieszkaniu. Kombinowałem, jak tam wejść, ale w końcu Alice
porzuciła to towarzystwo. Przeniosła się na jakiś czas do Isis, też
dziwaczki, a potem znalazła sobie mieszkanie i pracę. Więcej już nie
chodziła do klubu ani do tamtego mieszkania. - Odetchnął ciężko. -
Wydawało się, że wrócił jej rozum, że dotarło do niej, jacy z nich
pokręceni ludzie. Zaczęła ze mną rozmawiać.
- Czy opowiadała ci o nich?
- Nie. Powiedziała tylko, że popełniła błąd, straszny błąd. Że
teraz się oczyszcza i musi odpokutować. Była przestraszona, ale
wiedziałem, że rozmawiała z dziadkiem, więc uznałem, że wszystko
się jakoś ułoży. Czy oni i jego zabili?
- Nie ma na to dowodów. I nie zamierzam podawać ci więcej
szczegółów - dodała Eve, kiedy chłopak podniósł na nią przy-
gnębiony wzrok. - A ty też nie powinieneś rozmawiać z nikim na ten
temat. Nigdy więcej nie chodź do klubu ani do mieszkania Seliny.
Jeśli to zrobisz, a ja się dowiem - co jest oczywiste - założę ci
elektroniczne kajdanki i nie zrobisz kroku bez wiedzy policji.
- Skrzywdzono moją rodzinę.
- Tak, zgadza się. Jeśli chcesz zostać policjantem, musisz się
nauczyć, że lepiej zostawić komuś innemu sprawę, jeśli nie jest się
w stanie patrzeć na nią obiektywnie.
- Dziadek nie był obiektywny - cicho zauważył Jamie. - I teraz
nie żyje.
Eve zostawiła tę uwagę bez odpowiedzi.
- W tej chwili nasz problem polega na tym, że musimy cię stąd
niepostrzeżenie wywieźć. Dziennikarze obserwują bramę.
- Zawsze jest jakieś wyjście - odezwał się Roarke. - Ja się tym
zajmę.
Eve wiedziała, że może mu zaufać. Skinęła głową.
- Muszę się przebrać i dotrzeć do centrali. Peabody - rzuciła
podwładnej znaczące spojrzenie. - Zostań na posterunku.
- Ona chce, żebyś warowała przy mnie jak pies - burknął
Jamie, kiedy Eve i Roarke opuścili kuchnię.
- Tak. - Peabody uśmiechnęła się ciepło. - Chcesz jeszcze
pepsi?
- Jasne.
Podała mu puszkę, a sobie zaparzyła wspaniałej kawy
Roarke'a.
- Więc od jak dawna chcesz zostać policjantem?
- Odkąd pamiętam.
- Ze mną też tak było. - Usiadła przy stole gotowa do
przyjacielskiej pogawędki.
- Wywiozę go drogą powietrzną - stwierdził Roarke, kiedy się
przebierali w łazience.
- Powietrzną?
- I tak chciałem uruchomić minihelikopter.
- W tym obszarze nie wolno używać prywatnych pojazdów
latających.
Zakaszlał, żeby pokryć śmiech.
- Powtórz to, kiedy będziesz w mundurze.
Eve burknęła coś pod nosem i naciągnęła czysty podkoszulek.
- Będę ci wdzięczna, jeśli odstawisz go do domu. Dzieciak ma
szczęście, że w ogóle żyje.
- Jest sprytny i błyskotliwy - odrzekł, biorąc do ręki elektro-
niczny wytrych i. przyglądając mu się z uśmiechem. - Gdybym w
jego wieku miał coś takiego... eee, i takie możliwości.
- Wystarczyły ci zręczne dłonie.
- Prawda. - Wepchnął mechanizm do kieszeni. Zamierzał
pokazać go jednemu ze swoich inżynierów. - Obawiam się, że
dzisiejsza młodzież nie docenia pracy rąk. Jeśli mały Jamie zmieni
kiedyś zdanie na temat przyszłego zawodu, znajdę mu miejsce w
moim małym świecie.
- Nawet mu o tym nie wspominaj. Skorumpujesz dzieciaka.
Założył złoty zegarek.
- Doskonale sobie z nim poradziłaś. Byłaś stanowcza, ale nie
oziębła. Miły, dojrzały, a jednak matczyny styl.
Eve zamrugała.
- Co?
- Masz dobre podejście do dzieci. - Uśmiechnął się widząc, że
żona pobladła. - Powinnaś się nad tym zastanowić.
- Weź się w garść i porzuć takie myśli - odparła. - Jadę teraz
do centrali. Złożę raport, a następnie przekażę Whitneyowi
wiadomości, które nie mogą znaleźć się w oficjalnej relacji. Imienia
Jamiego też tam nie będzie. Mam nadzieję, że wymyślicie razem
jakąś wiarygodną wersję dla jego matki.
- Dziecinna zabawa - zapewnił.
- Hm. Z wstępnych oględzin wynika, że Lobar został zabity
około trzeciej trzydzieści. Jakąś godzinę po tym, jak opuściliśmy
klub. Trudno powiedzieć, jak długo leżał pod naszą bramą ale nie
sądzę, żeby dłużej niż piętnaście minut, zanim znalazł go Jamie.
Raczej niemożliwe, żeby ci, którzy porzucili Lobara, zostali w
pobliżu. Ale jeśli tak, i jeśli zauważyli chłopaka, może stać się ich
celem. Chcę dać mu ochronę, a dopóki Whitney nie ujawni sprawy,
to nie może być policjant.
- Mam przeznaczyć w tym celu jednego z moich zaufanych
pracowników?
- Właśnie. - Odwróciła się do lustra i palcami przeczesała
włosy. - Moja praca wchodzi nam do domu. Przepraszam.
Podszedł do niej, obrócił do siebie i objął jej twarz dłońmi.
- Nie uda ci się rozdzielić tego, co robisz, od tego, kim jesteś.
Nie oczekuję tego ani nie chcę. Co się tyczy ciebie, tyczy też mnie.
- Podczas ostatniego mojego śledztwa omal nie zginąłeś. -
Złapała go za nadgarstek i mocno ścisnęła. - Za bardzo cię
potrzebuję. To twoja wina.
- Nie przeczę. - Pochylił się i pocałował ją. - Tak właśnie chcę.
Niech pani idzie już do pracy, pani porucznik.
- Idę. - Ruszyła do drzwi, ale zatrzymała się przy nich i
spojrzała za siebie. - Nie chciałabym usłyszeć od drogówki, że mój
maż to powietrzny pirat.
- Nie martw się. Daję odpowiednio duże łapówki. Śmiejąc się,
poszła po swą podopieczną.
Peabody nie zdążyła jeszcze zapiąć pasów w samochodzie,
kiedy usłyszała ochrypłe szemranie silnika. Zerknęła przez boczne
okno i zobaczyła zgrabną sylwetkę małego helikoptera wznoszącego
się w powietrze.
- Ho, ho! Co za maszyna. To Roarke'a? Latałaś nią? Ale ma
przyspieszenie.
- Zamknij się, Peabody.
- Nigdy nie leciałam prywatnym samolotem. - Z żałosnym
westchnieniem usiadła w fotelu. - Przy nim samoloty komunikacji
miejskiej wyglądają jak parówki.
- Kiedyś potrafiłaś zamilknąć, gdy ci kazałam.
- To były dawne dobre czasy. - Uśmiechnęła się przekornie. -
Doskonale poradziła sobie pani z dzieciakiem, pani porucznik.
Eve uniosła oczy do nieba.
- Wiem, jak przesłuchiwać świadków.
- Nie każdy potrafi rozmawiać z nastolatkami. Są aroganccy i
drażliwi. Ten bardziej niż inni.
- Wiem. - Eve pamiętała, że też taka była, i może dlatego
rozumiała Jamiego. - Przygotuj się, Peabody. Rekiny już krążą.
Dziewczyna skrzywiła twarz na widok grupki dziennikarzy
stłoczonych przy bramie. Mieli minikamery, magnetofony i twarze
żądne sensacji.
- Cholera, mam nadzieję, że sfilmują mnie z mojej najlepszej
strony.
- Będzie trudno, skoro na niej siedzisz.
- Dzięki. Dużo ćwiczyłam. - Peabody machinalnie pozbyła się
grymasu i przybrała minę profesjonalistki. - Nie widzę Nadine -
mruknęła.
- Na pewno gdzieś jest. - Eve nacisnęła na pilota do bramy. -
Nie darowałaby sobie takiej gratki. W sekundę po minięciu bramy
dziennikarze otoczyli samochód, celując w niego obiektywami kamer
i zarzucając pytaniami. Kilku było na tyle bezczelnych lub głupich, że
przeszło przez bramę, wchodząc na teren prywatny. Eve zanotowała
nazwy agencji i włączyła przycisk megafonu.
- Śledztwo jest w toku - ogłosiła. - W południe policja poda
oficjalny komunikat. Każdy dziennikarz, który przekroczy granicę
prywatnego terenu, nie tylko zostanie oskarżony, ale też po-
zbawiony informacji.
- Gdzie, do cholery, są funkcjonariusze, których tu
postawiłam?
- Prawdopodobnie do tej pory zostali pożarci żywcem. -
Peabody przyglądała się dziennikarzowi, który przykleił się do jej
szyby. - Ten jest milusi, pani porucznik. Niech mu pani nie zniszczy
twarzy.
- Jego wybór. - Nie zatrzymywała się. Ktoś odbił się od
zderzaka i zaklął. Auto lekko podskoczyło, potem rozległ się
przeraźliwy krzyk.
- Dziesięć punktów za przejechanie po stopie - sekundowała
rozochocona Peabody. - Spróbuj trącić tamtą tam. Tę kobietę z
długimi nogami w zielonym kostiumie. Za to dostaniesz dodatkowe
pięć punktów.
Kobieta przylepiona do przedniej szyby ześliznęła się z niej,
kiedy Eve mocno skręciła kierownicę.
- Nie trafiłaś. Trudno, nie da się wszystkich wyeliminować.
- Peabody - odezwała się Eve, potrząsając głową i naciskając
na pedał gazu. - Zaczynam się o ciebie martwić.
Chciała najpierw spotkać się z Whitneyem, ale wcale nie była
zaskoczona, gdy zaraz po wejściu do centrali natknęła się na
Nadine, która ukryła się przy windzie na pierwszym piętrze.
- Ciężka noc, Dallas?
- Zgadza się. I jeszcze się nie skończyła. Mam kupę roboty. W
południe podamy komunikat.
- Powiedz mi coś już teraz. - Nadine wepchnęła się do windy.
Ta drobna kobieta była zwinna jak wąż. Między innymi właśnie
dzięki sprytowi i swojej szybkości zyskała renomę najlepszej
dziennikarki w mieście. - Cokolwiek, Dallas. Żebym miała coś do
moich wiadomości o dziesiątej.
- Jest jeden trup - rzuciła krótko Eve. - Nie podamy nazwiska,
dopóki nie powiadomimy rodziny.
- Więc wiecie, kto to jest. Czy domyślacie się już, kto
poderżnął mu gardło?
- Moim zdaniem, ktoś posługujący się ostrym narzędziem -
odparła sucho.
- Aha. - Nadine zmrużyła oczy. - Plotki mówią, że na miejscu
znaleźliście jakiś liścik. To było rytualne zabójstwo.
Cholerne przecieki, pomyślała Eve.
- Nie mogę tego komentować - powiedziała.
- Poczekaj. - Dziennikarka złapała ją za ramię. - Jeśli chcesz,
żebym milczała, wiesz, że tak będzie, ale daj mi coś, żebym mogła
pracować.
Nie należy mieć zaufania do prasy, ale Eve już nieraz zaufała
Nadine. Z obopólną korzyścią. Nadine była przydatna w śledztwach.
- Jeśli to było rytualne zabójstwo, co nie jest jeszcze potwier-
dzone, moim następnym ruchem będzie zebranie informacji o
kultach religijnych, legalnych i nielegalnych, działających w mieście.
- Takich kultów jest mnóstwo, Dallas.
- W takim razie zabieraj się lepiej do roboty. - Strząsnęła dłoń
dziennikarki z ramienia. - Śmieszne. Słowo kult pewnie jest
rdzeniem słowa okultystyczny. A może to tylko zbieg okoliczności.
- Może tak. - Nadine już wskakiwała do windy zjeżdżającej w
dół. - Odezwę się.
- To było czyste - uznała Peabody.
- Miejmy nadzieję, że tak zostanie. Idę do Whitneya. Ty spisz
nazwiska wszystkich funkcjonariuszy, którzy byli dzisiaj na miejscu
zbrodni. Porozmawiam sobie z każdym z nich z osobna na temat
wewnętrznych przepisów bezpieczeństwa.
- Ojej.
- Właśnie tak, do cholery - mruknęła i wsiadła do windy.
Whitney nie kazał jej czekać. Patrząc na jego twarz, domyśliła
się, że tej nocy nie spał więcej niż ona.
- Wydział spraw wewnętrznych węszy w sprawie Wojinskiego.
Domagają się oficjalnego śledztwa.
- Nie może ich pan przetrzymać?
- Tylko do końca dnia.
- Mój raport powinien pomóc. - Wyjęła z torebki dyskietkę. -
Nie istnieje najmniejszy dowód na to, że sierżant Wojinski zażywał
narkotyki. Natomiast wygląda na to, że prowadził własne
dochodzenie w sprawie Seliny Cross. Miał osobiste powody,
komendancie, ale nawet ci z wydziału wewnętrznego powinni być
wyrozumiali. Mam nagrane zeznanie Alice. Moim zdaniem została
odurzona narkotykami i przez swą naiwność... wykorzystana
seksualnie. Włączyła się do kultu religijnego szerzonego przez Selinę
Cross i niejakiego Albana. Kiedy z nimi zerwała, zaczęli ją straszyć.
Dziewczyna była przerażona. W końcu zwróciła się z prośbą o
pomoc do Franka.
- Dlaczego się na to zdecydowała?
- Twierdzi, że była świadkiem rytualnego zabójstwa dziecka.
- Co? - Komendant podskoczył na równe nogi. - Widziała
morderstwo i powiedziała o tym Frankowi, a on tego nie zgłosił?
- Zanim mu powiedziała, minęło trochę czasu, komendancie.
Nie istniały dowody potwierdzające jej zeznanie. Ale Alice
utrzymywała, że widziała morderstwo, i bała się o swoje życie.
Czuła się też winna śmierci dziadka. Uważała, że został zabity z
powodu dochodzenia, które prowadził w sprawie Seliny Cross.
Twierdziła, że Cross jest ekspertem w produkcji chemicznych
substancji i że otruła Franka.
- Są na to jakieś dowody?
- Jeszcze nie. Alice uważała, że ona będzie następna, i zginęła
w noc, w którą mi to oświadczyła. Mówiła także, że Selina Cross
potrafi przybierać różne kształty.
- Słucham?
- Wierzyła, że Selina potrafi zmieniać się w kogoś innego. Na
przykład w kruka.
- Wierzyła, że Cross może się stać ptakiem albo na przykład
muchą? Jezu, Dallas, chłopaki z wewnętrznego będą mieli ubaw.
- To nie musi być prawda, ale ona w to wierzyła. Była
wystraszona, udręczona przez tych ludzi. Znalazłam na parapecie jej
okna czarne ptasie pióro, sztuczne pióro, a na wideofonie
wiadomość zawierającą groźbę. Nie mam wątpliwości, że oni się nad
nią znęcali, a Frank próbował jedynie ochraniać własną rodzinę.
Może zabrał się do tego nie tak jak trzeba, ale był uczciwym
policjantem i jako taki zmarł. Wydział spraw wewnętrznych tego nie
zmieni.
- Musimy przypilnować, żeby się tak nie stało. - Zamknął
dyskietkę w sejfie. - Na razie zostanie tutaj.
- Feeney...
- Jeszcze nie teraz, pani porucznik.
Eve zacisnęła zęby i postanowiła nie dać się łatwo zbyć.
- Komendancie, w trakcie śledztwa nie wykryłam żadnych
powiązań między działaniami sierżanta Wojinskiego a kapitana
Feeneya. Nie ma najmniejszego śladu potwierdzającego podej-
rzenie, że Feeney manipulował aktami Franka.
- Czy sądzi pani, że Feeney jest tak głupi, żeby zostawiać po
sobie ślady?
Nie opuściła wzroku.
- Wiedziałabym, gdyby miał coś na sumieniu. Cierpi po śmierci
swojego przyjaciela i córki chrzestnej i nie wie nic więcej ponadto,
co podają media. Nie wie nic, komendancie, a ma prawo wiedzieć.
- Nie mogę brać pod uwagę jego osobistych praw, pani
porucznik. Niech pani uwierzy, że wydział wewnętrzny też tego nie
uczyni. Pani dochodzenie ma pozostać tajne. Wiem, że to trudne.
Eve z bólem serca skinęła głową.
- Czy istnieje jakiś związek między Selina Cross a ciałem
znalezionym przed pani domem?
- Robert Mathias, znany jako Lobar, biały mężczyzna, lat
dziewiętnaście - zdawała oficjalny raport. - Zmarł na skutek
poderżnięcia gardła, ale na jego ciele znalazłam także inne
okaleczenia. Należał do grupy wyznaniowej, której przewodziła
Selina Cross. Przesłuchiwałam go wczoraj wieczorem w miejscu
jego pracy, w klubie „Athame”, jego właścicielką jest Selina Cross.
- Twoi rozmówcy padają jak muchy, Dallas.
- Lobar stanowił alibi Seliny, jej i Albana na noc, w którą
zginęła Alice. Lobar zeznał, że spędził z nimi całą noc. - Otworzyła
torebkę. - Nie został zabity przed moim domem, ale porzucono go
tam i zostawiono w takiej pozie, która wskazuje na rytualne
zabójstwo. - Położyła na biurku jedno ze zdjęć.
- Narzędziem zbrodni był zapewne nóż wbity w jądra ofiary. To
jest
athame,
rytualny nóż. Narzędzie symboliczne, używane też w
wierze Wicca. - Wyjęła następną fotografię, zbliżenie listu. -
Wszystko wskazuje na to, że morderstwo zostało dokonane przez
wrogów kościoła szatana.
- Kościół szatana - mruknął Whitney. Zdjęcie trupa nie poru-
szyło go, a raczej znużyło. Widział takich już wiele. - Komuś nie
podobały się praktyki tego Lobara, więc go usunął.
- Tak by wynikało z listu i zresztą jest to całkiem możliwe.
Mam kilka podejrzeń i mogę pchnąć dochodzenie w tym kierunku.
Komendant uniósł wzrok znad fotografii.
- Sądzi pani, że Cross maczała w tym palce? Przecież zabijając
go, straciła alibi.
- Ona byłaby zdolna pozbyć się własnego potomstwa, gdyby
zaistniała taka konieczność. Cross jest sprytna - rozumowała Eve -
ale też szalona. Porozmawiam na jej temat z Mirą. Podejrzewam
jednak, że po prostu zabawiła się moim kosztem. Jest szczęśliwa, że
mogła mi rzucić w twarz tego trupa. Zresztą i tak nie potrzebowała
już Lobara. Zdążył przed śmiercią zapewnić jej alibi.
Whitney pokiwał głową.
- Niech pani porozmawia z nią jeszcze raz, a także z tym
Albanem.
- Tak, sir. - Schowała zdjęcia. - Jest jeszcze jedna dość
delikatna sprawa...
- O co chodzi?
- Nie wspomniałam o tym w raporcie, ale pozmieniałam nieco
czas wydarzeń. W wersji oficjalnej ja i Roarke zostaliśmy obudzeni
sygnałem alarmu, który się uruchomił, gdy ciało zostało oparte o
mur posesji. Prawdą jest jednak, że to nie my znaleźliśmy ciało,
zrobił to przed nami Jamie Lingstrom.
- Jezu - zawołał Whitney, przyciskając dłonie do oczu. - Jak do
tego doszło?
Eve odchrząknęła, po czym krótko i zwięźle zreferowała
przebieg wydarzeń. Zakończyła powtórzeniem opowiadania
Jamiego.
- Nie wiem, co postanowi pan ujawnić wydziałowi wewnętrz-
nemu. Zeznanie chłopca potwierdza zeznanie Alice.
- Zachowam dla siebie tyle, ile się da. - Nie przestawał trzeć
oczu. - Najpierw jego wnuczka, teraz wnuk.
- Nieźle go postraszyłam.
- Dallas, młodych bardzo trudno jest przestraszyć. Pamiętam
siebie.
- Zapewnię mu ochronę. Prywatnie. Whitney uniósł brew.
- Chce pani powiedzieć, że Roarke się tym zajmie? Eve złożyła
ręce.
- Chłopak dostanie ochronę.
- Pozostawmy to. - Oparł się o krzesło. - Elektroniczny wytrych
domowej roboty, mówi pani. Chłopak włamał się za jego pomocą do
tej fortecy, w której mieszkacie?
- Na to wygląda.
- Gdzie jest to urządzenie. Nie oddała go chyba pani chło-
pakowi?
- Nie jestem idiotką - odburknęła z irytacją, jakby dostała
klapsa po rękach. - Ma je Roarke. - Dopiero kończąc zdanie,
zrozumiała, że się zagalopowała.
- Ma je Roarke - powtórzył Whitney i mimo powagi omawia-
nych spraw wybuchnął śmiechem. - Lis dostał klucz do kurnika. -
Zerkając z ukosa na podwładną dostrzegł grymas niezadowolenia na
jej twarzy. - Proszę się nie złościć, pani porucznik, trochę humoru
nie zaszkodzi.
- Tak, sir. Odzyskam mechanizm.
- Bez obrazy, ale gdyby chciała się pani założyć, to stawiam na
pani męża. Tak czy inaczej, nieoficjalnie, departament policji
dziękuje mu za pomoc i współpracę.
- Proszę się nie gniewać, ale nie powtórzę pana słów.
Pochwały uderzają Roarke'owi do głowy. - Domyślając się, że to
koniec rozmowy, wstała. - Komendancie, Frank był czysty. Trudniej
będzie ustalić, czy umarł śmiercią naturalną, czy też został
zamordowany. Przydałby mi się kapitan Feeney.
- Dobrze pani wie, Dallas, że nie potrzebuje pani Feeneya,
przynajmniej w sensie zawodowym. Doceniam pani uczucia, ale
dopóki nie zmienię rozkazów, śledztwo pozostanie tajne. Być może,
pewnego dnia to pani zasiądzie na tym krześle - dodał, widząc, że w
jej oczach wyrasta zdziwienie. - Będzie pani zmuszona podejmować
trudne decyzje. A niech mi pani uwierzy, że wydawanie niektórych
poleceń może być tak samo frustrujące jak ich wykonywanie. Proszę
mnie informować o postępach w śledztwie.
- Tak, sir. - Wyszła przekonana, że nie chce ani krzesła
Whitneya, ani jego rangi, ani odpowiedzialności.
10
Musiała powiadomić rodzinę Lobara o jego śmierci. Kiedy
przekazywała tragiczną informację, twarz matki pozostawała bez
wyrazu, jakby nie chodziło o jej syna. Podziękowała Eve uprzejmie,
nie zadawała pytań, zgodziła się, że rzeczy syna zostaną odesłane
do domu.
Powiedziała tylko, że zapewnią mu godziwy chrześcijański
pogrzeb.
Zabrzmiało to tak, jakby mówiła o domowym zwierzątku.
Eve zastanawiała się, co sprawiło, że kobieta jest taka
nieczuła. Czy w ogóle kiedykolwiek kochała syna? Dlaczego jedna
matka rozpacza po utracie dziecka, tak jak matka Alice, a druga
przyjmuje taką wiadomość bez kropli łzy? A co czuła jej matka,
kiedy ją rodziła? Czy była szczęśliwa, czy też po prostu ulżyło jej, że
po dziewięciu miesiącach pozbyła się ciężaru.
Nie pamiętała matki; jej twarzy, wyglądu, zachowania.
Pamiętała tylko ojca, człowieka, który ciągał ją z miejsca w miejsce i
trzymał zamkniętą w różnych pokojach. Mimo że starała się o nim
zapomnieć, wspomnienia nadal ją prześladowały.
Może niektórzy ludzie są skazani na życie bez rodziny, dumała.
Pogrążona w ponurych myślach zadzwoniła do gabinetu doktor
Miry. Udało jej się namówić asystentkę, żeby wcisnęła ją w
jutrzejszy grafik spotkań, po czym chwyciła torbę i powiadomiła
Peabody, że wyjeżdżają. Nie umknęła jej uwagi skwaszona mina
podwładnej, kiedy zatrzymały się przed domem Seliny, ale
zignorowała to. Z nagle poszarzałego nieba spadł zimny deszcz.
Zaczęło wiać. Po drugiej stronie jezdni jakiś mężczyzna z czarnym
parasolem wszedł do sklepu z wymalowaną na witrynie trupią
czaszką i napisem „Arkana”.
- Doskonały dzień na odwiedziny w kramie szatana - zmusiła
się do żartu Peabody, ale zabobonnie zacisnęła palce na korzeniu
ziela św. Jana, który dostała od matki na ochronę przed czarną
magią. Nie mogła dalej zaprzeczać, że wierzy w wiedźmy.
Przeszły tę samą procedurę co poprzednio, tylko tym razem
czekały dłużej zlewane strumieniami deszczu. Na niebie pojawiły się
zatrważające smugi błyskawicy. Eve spojrzała w górę, potem na
podwładną. Uśmiechnęła się twardo i chłodno.
- Wspaniale.
Do holu weszły ociekające wodą. Na progu mieszkania Seliny
czekał na nie Alban.
- Pani porucznik Dallas - przywitał się i wyciągnął piękną dłoń,
na której błyszczał gruby pierścień z matowego srebra. - Nazywam
się Alban. Jestem znajomym Seliny. Ona w tej chwili medytuje. Nie
chciałbym jej przeszkadzać.
- Zostawmy ją. Na początek wystarczy nam pan.
- W takim razie zapraszam, usiądźcie. - Zachowywał się z wy-
szukaną elegancją, nie pasującą do gołej piersi wyłaniającej się
spod czarnego szlafroka. - Czy mogę coś paniom podać? Ciepłą
herbatę, by odpędzić chłód dworu. Cóż za interesująca zmiana
pogody.
- Niczego nie będziemy piły. - Eve pomyślała, że wolałaby już
dawkę Zeusa niż jakikolwiek napój przyrządzony w tym domu.
Paskudna pogoda pasowała do tego miejsca, tak jak i Alban z
piękną twarzą poety i boskim ciałem. Prawdziwy upadły anioł.
- Chciałabym się dowiedzieć, co pan robił wczoraj w nocy
między trzecią a piątą rano?
- Trzecią a piątą? - Zamrugał, jakby się starał zrozumieć
pytanie. - Zeszłej nocy, a raczej dzisiaj rano. No cóż, byłem tutaj.
Wróciliśmy z klubu około drugiej i od tamtej pory nie wychodziliśmy
z domu.
- My?
- Ja i Selina. Mieliśmy zebranie zgromadzenia, które skończyło
się koło trzeciej. Trochę je skróciliśmy, bo Selina nie czuła się
najlepiej. Zazwyczaj po takich zebraniach zabawiamy się jeszcze lub
kontynuujemy mszę w mniejszym prywatnym gronie.
- Ale zeszłej nocy tak się nie stało?
- Nie. Jak powiedziałem, Selina nie czuła się dobrze, więc
położyliśmy się wcześniej do łóżka. Wcześniej jak na nas -
wytłumaczył z uśmiechem. - Jesteśmy ludźmi nocy.
- Kto brał udział w zebraniu?
Uśmiech na twarzy mężczyzny przeszedł w powagę.
- Pani porucznik, religia jest sprawą osobistą. Mimo nowoczes-
nych czasów, w jakich żyjemy, nasze wyznanie nadał jest
prześladowane. Dlatego też nasi członkowie zabiegają o dyskrecję.
- Jeden z waszych wyznawców został zeszłej nocy zamor-
dowany.
- Nie. - Wstał, niepuszczając poręczy fotela jakby się obawiał,
że się przewróci. - Wiedziałem, że usłyszę coś strasznego. Selina
była taka podenerwowana. - Nabrał głęboko powietrza. - Kogo
zamordowano?
- Lobara. - Przez wąskie sklepione przejście wkroczyła do
pokoju Selina. Była przeraźliwie blada. Jej czarne włosy spływały na
ramiona. - Lobara... - powtórzyła. - Właśnie to zobaczyłam w
dymie. Albanie... - Podniosła dłoń do skroni i zachwiała się.
- Ale przedstawienie - mruknęła Eve, patrząc, jak mężczyzna
biegnie do Seliny, by ją podtrzymać. - Zobaczyła to pani w dymie? -
Przekrzywiła głowę. - Cóż za udogodnienie. Może powinnam rzucić
okiem na ten dym i sprawdzić, kto podciął Lobarowi gardło.
- Pani zobaczy w dymie jedynie własną ignorancję. - Opierając
się na ramieniu kochanka, Selina wolno podeszła do sofy. - Już
dobrze, Albanie - powiedziała, siadając.
- Moja droga. - Uniósł jej dłoń do ust. - Przyniosę ci coś na
uspokojenie.
- Tak, tak, dziękuję.
Pochyliła głowę, a Alban cicho opuścił pokój. Och, jak trudno
jej było ukryć uśmiech na wspomnienie mszy, ofiary, krwi. Tylko
ona i Alban odczuli ekscytującą moc tamtej chwili, gdy Lobar został
poświęcony Panu. Tylko ona poznała dreszcz podniecenia
towarzyszący zatapianiu noża w ciele ofiary. Zadrżała na wspo-
mnienie ciemnej rozkoszy. Oczy Lobara, kiedy na nią patrzył, zimna
rękojeść noża, a potem gorąca fontanna krwi.
Wyobraziła sobie szok i furię ogarniające Eve, kiedy znalazła
ciało ułożone przed wejściem do jej sanktuarium. Selina nie mogła
opanować kpiącego uśmieszku. Przycisnęła dłonie do ust, udając, że
hamuje płacz. Powiedziała sobie w duchu, że Alban jest geniuszem,
bo tylko geniusz potrafi wymyślić tak perfidną zemstę.
- Dar widzenia jest błogosławieństwem, ale może stać się
przekleństwem - odezwała się słabym głosem. - Ja pragnę uważać
go za łaskę, choć czasami przynosi mi ból. Utrata Lobara to wielkie
nieszczęście.
- Ciężko jest łgać, co?
Selina gwałtownie podniosła głowę, a jej oczy zalśniły
nienawiścią.
- Nie kpij ze mnie, Dallas. Sądzisz, że moja moc sprawia, że
jestem pozbawiona uczuć? Cierpię i krwawię - dodała i z szybkością
błyskawicy wbiła jeden z długich paznokci w swoją dłoń. Wytoczyła
się z niej krew.
- Ten pokaz nie był potrzebny - spokojnie powiedziała Eve. -
Wiem, że krwawisz, tak jak i Lobar.
- Gardło. Tak, widziałam w dymie. - Wyciągnęła ręce do
Albana, który wrócił do salonu, niosąc płytką srebrną misę. - Ale
tam było coś jeszcze. - Uniosła naczynie do ust. - Okaleczenie. Och,
jak oni nas nienawidzą.
- Oni?
- Słabi i biali.
Z kieszeni sukni wyjęła czarny kawałek materiału i podała go
Albanowi. Ten uniósł jej dłoń i dotknął zranienia ustami. Potem z
zadziwiającą zręcznością zrobił opatrunek. Selina ani razu na niego
nie spojrzała.
- Ci, którzy nienawidzą naszego Pana - ciągnęła. - Ci, którzy
praktykują magię głupich.
- A więc, pani zdaniem, to było morderstwo na tle religijnym?
- Oczywiście. Nie mam cienia wątpliwości. - Odstawiła misę. -
A pani?
- Mam i to sporo. Z tym, że ja jestem zmuszona prowadzić
dochodzenie w tradycyjny sposób. Nie mogę wezwać szatana i
poprosić o konsultację. Lobar był tu zeszłej nocy.
- Tak, prawie do trzeciej. Miał wkrótce otrzymać święcenia. -
Selina westchnęła, od niechcenia drapiąc paznokciami ramię
kochanka. - Jednym z ostatnich jego czynów było połączenie jego
ciała z moim.
- Wczoraj w nocy doszło między wami do aktu seksualnego?
- Tak. Seks jest bardzo ważnym składnikiem naszego rytuału.
Wczoraj wybrałam Lobara. - Znowu zadrżała na wspomnienie
wieczoru. - Miałam przeczucie. Coś mi podpowiadało, że stanie się
nieszczęście.
- Może ptak. Duże czarne ptaszysko. - Eve popatrzyła na
Albana. - A więc nie przeszkadza panu, że pana towarzyszka
uprawia seks z innymi? Większość mężczyzn w takich okolicznoś-
ciach byłaby zazdrosna. Żywiłaby do rywala wrogie uczucia.
- My nie uznajemy monogamii. Uważamy, że jest
ograniczająca i głupia. Seks to przyjemność, a my chcemy jej dać
jak najwięcej. Seks uprawiany w domu lub w licencjonowanym
klubie nie stoi w opozycji do prawa, pani porucznik. - Uśmiechnął
się. - Jestem przekonany, że sama go pani uprawia.
- Lubi się pan przyglądać, co, Alban?
Uniósł brwi.
- Czy to zaproszenie? - Słysząc chichot Seliny, potrząsnął jej
ręką. - Widzę, że czujesz się już lepiej.
- Smutek szybko przemija, prawda, Selino?
- Musi - zgodziła się, kiwając głową. - Trzeba żyć dalej. Niech
pani odnajdzie zabójców. Może się to pani uda. Ale kara
wymierzona przez naszego Pana będzie większa i straszniejsza, niż
sobie to pani wyobraża.
- Nie interesuje mnie wasz Pan tylko morderstwo. Skoro
przyjaźniła się pani ze zmarłym, może pozwoli pani mi się tu
rozejrzeć.
- Proszę przyjść z nakazem, a wtedy zapraszam. - Narkotyk
zamglił jej wzrok, ale głos nadal zachował swoją moc. Wstała. Jeśli
wierzy pani, że miałam coś wspólnego z tym morderstwem, jest
pani głupsza, niż sądziłam. Lobar był jednym z nas. Był lojalny. Nie
mogłabym zranić oddanego członka kultu.
- Rozmawiałam z nim wczoraj w klubie. Czy dym pokazał pani,
co Lobar mi powiedział?
Oczy Seliny pociemniały.
- Musi pani znaleźć inne akwarium do łowienia ryb, Dallas.
Jestem zmęczona. Alban, wyprowadź je - powiedziała i wyszła.
- Nie możemy pani więcej pomóc, pani porucznik. Selinie
potrzebny jest odpoczynek. - Popatrzył z lękiem za kochanką. -
Muszę się nią zająć.
- Wytresowała pana, co? - zauważyła Eve z lekkim nie-
smakiem. - Pan też uprawia czary?
Potrząsnął smutno głową.
- Jestem oddany Selinie. Została obdarzona wielką mocą, ale
ma też swoje potrzeby. Jestem wdzięczny losowi, że mogę je choć
w części zaspokoić. - Przeszedł przez foyer i otworzył drzwi. -
Chcielibyśmy zabrać ciało Lobara, kiedy będzie to już możliwe.
Musimy odprawić pośmiertną ceremonię.
- Podobnie jak jego rodzina, a oni mają pierwszeństwo.
- Co
mamy na tego Albana? - zapytała Eve, kiedy tylko
znalazły się na ulicy. Deszcz lał teraz jak z cebra.
- Prawie nic. - Peabody opadła na siedzenie samochodu i
natychmiast poczuła ulgę. Miała nadzieję, że już nigdy nie będzie
musiała odwiedzać tego domu.
- Żadnej rodziny, ani słowa o pochodzeniu.
- Musi coś być. Zawsze się coś znajdzie.
Ale nie jest to reguła. Eve przypomniała sobie śledztwo w
sprawie innego podejrzanego osobnika. Nie mogła znaleźć żadnych
informacji na jego temat. Oprócz imienia, Roarke.
- Poszukaj jeszcze - powiedziała i ruszyła. - To śmieszne -
zauważyła, podczas gdy Peabody podłączała się do minikomputera.
- Na tej ulicy nie ma ruchu, ale wystarczy skręcić za róg...
Uczyniła to i natychmiast znalazły się w środku ulicznego
korka. Po chodnikach spieszyli przechodnie. Dwóch strażników na
ślizgaczach kryło się przed deszczem pod niewielkimi daszkami,
kłócąc się zawzięcie.
- Ludzie posiadają instynkt, o którym nie mają pojęcia. -
Peabody, nadal podenerwowana, spojrzała za siebie, jakby oba-
wiając się, że ściga ich jakiś potwór. - Wokół tego budynku unosi się
dziwna aura.
- To tylko góra cegły i szkła.
- Tak, jednak domy nabierają cech swoich mieszkańców.
Eve skręciła, pospieszając przechodzących przez jezdnię pie-
szych sygnałem klaksonu. Ludzie złorzeczyli, robili wymowne gesty
dłońmi, ktoś splunął.
Z otworów podziemnej kanalizacji brudnymi oparami wydoby-
wała się para, zlewając się w gęstą chmurę z dymem buchającym
od bud zjedzeniem. Nad nimi najbliższy powietrzny chodnik nagle
się zatrzymał, na co pasażerowie odpowiedzieli gradem przekleństw
i skarg.
Jeszcze wyżej powietrzna reklama zachęcała turystów do
zatrzymania się w mieście, przekonując o jego rozlicznych zaletach.
Peabody odetchnęła z ulgą, zadowolona, że znowu znalazła się
na ulicach aroganckiego, ale swojskiego Nowego Jorku.
- Na przykład posesja Roarke'a - ciągnęła. - Jest duża i
elegancka. Onieśmielająca, ale także seksowna i tajemnicza. - Była
zbyt zajęta komputerem, by dostrzec rozbawione spojrzenie Eve. -
Dom moich rodziców? Jest otwarty i ciepły, choć nieco po-
gmatwany.
- A co powiesz o swoim mieszkaniu, Peabody? Jakie ono jest?
- Tymczasowe - odparła zdecydowanie. - Dallas, komputer
pokładowy nie działa w tym miejscu. Będę chyba mogła przesłać
dane... - Przerwała, bo Eve pochyliła się i uderzyła w tablicę
rozdzielczą nad ekranem. Natychmiast pojawił się nieco zamazany
obraz. - Trochę lepiej - uznała podwładna i kazała komputerowi
odnaleźć dane na temat Albana.
Alban - nazwisko nieznane - urodzony 22 marca 2020 w
Omaha, w stanie Nebraska.
-
Dziwne - wtrąciła Eve - nie wyglądał na wykarmionego
kukurydzą.
Numer dowodu 31666 - lrt - 99. Rodzice nieznani. Stan
cywilny, wolny. Nieznane źródło utrzymania. Brak danych o
inwestycjach finansowych.
-
Interesujące. Wygląda na to, że żyje na koszt Seliny.
Sprawdź, czy był notowany.
Brak kartoteki kryminalnej.
-
Wykształcenie?
Nieznane.
- Nasz chłopaczek wyczyścił albo kazał wyczyścić swoje akta -
stwierdziła Eve. - W czterdziestym roku życia musi mieć jakąś
kartotekę. Ma gdzieś koneksje.
Eve pomyślała, że przydałby się jej Feeney. On by potrafił
wydobyć z komputera dodatkowe dane. A tak pozostaje jej znowu
zwrócić się o pomoc do Roarke'a.
- Do cholery. - Zatrzymała się przed „Mocą Ducha” i skrzywiła,
widząc tabliczkę z napisem „Zamknięte”. - Peabody, idź, zajrzyj do
środka, może ona tam jest.
- Masz parasol albo płaszcz przeciwdeszczowy?
Eve zmarszczyła brwi.
- Żartujesz sobie?
Policjantka westchnęła i szybko wyskoczyła z samochodu.
Rozchlapując kałuże, podeszła do wystawy i zajrzała do środka
sklepu. Lekko drżąc, obróciła się i potrząsnęła przecząco mokrą
głową. Jęknęła, widząc, że Eve wskazuje palcem na mieszkanie nad
sklepem. Przeszła wzdłuż bloku i stanęła na chybotliwych
metalowych schodach. Wróciła po krótkiej chwili, cała ociekająca
wodą.
- Nikt nie odpowiada - poinformowała. - Prawie żadnego
systemu zabezpieczającego, nie licząc korzenia zioła św. Jana nad
drzwiami.
- Korzenia?
- Tak. - Pomimo przemoczonego munduru i włosów w
strąkach, Peabody roześmiała się głośno. - To ziele chroniące przed
działaniem złych mocy. - Rozbawiona sięgnęła do kieszeni po
własną gałązkę.
- Nosisz w kieszeni zioła?
- Teraz tak - przyznała Peabody, wsadzając korzeń z
powrotem do kieszeni. - Załatwić pani?
- Nie, dziękuję, wolę pistolet.
- To mój amulet.
- Jeśli ci pomaga. - Eve rozejrzała się dokoła. - Zajrzyjmy do
kawiarenki po drugiej stronie ulicy. Może jej właściciele powiedzą
nam, dlaczego sklep Isis jest zamknięty.
- Mam nadzieję, że podają tam dobrą kawę - mruknęła
Peabody i kichnęła. - Jeśli się zaziębię, koniec ze mną. Leczę się
potem tygodniami.
- Może powinnaś nosić przy sobie zioło chroniące przed
zarazkami. - Powiedziawszy to, Eve wyskoczyła z samochodu,
włączyła alarm i przebiegła przez ulicę w stronę kawiarenki o nazwie
„Cafe Ole”.
Spodobał jej się meksykański wystrój. Jasne kolory - zwłaszcza
pomarańczowy - wprawiały w dobry nastrój nawet w tak pochmurny
dzień jak dzisiejszy. Nie można było porównywać tego miejsca ze
wspaniałą willą Roarke'a położoną na zachodnim wybrzeżu
Meksyku, mimo to jednak upstrzona tandetnymi plastikowymi
kwiatami i bykami z papier - mache kawiarenka miała swój styl.
Przez głośniki lała się wesoła muzyka.
Albo z powodu deszczu, albo ze względu na miłe otoczenie
było tu tłoczno. Jednak, kiedy Eve rozejrzała się po kafejce,
zauważyła, że goście nie zajadają się
enchiladas,
ale siedzą jedynie
przy filiżankach parujących sojową kawą.
- Kończy się sezon rozgrywek pierwszej ligi koszykówki,
prawda Peabody?
Dziewczyna znowu kichnęła.
- Koszykówki? Zdaje się, że tak.
- Dzisiaj chyba jest decydujący mecz. Wyobrażam sobie, że
kupa forsy zmieni właściciela.
Peabody czuła, że ma coraz bardziej zapchany nos, ale to nie
przeszkodziło jej domyślić się, o co chodzi przełożonej.
- Myślisz, że znalazłyśmy się w salonie zakładów?
- To tylko przeczucie. Może je wykorzystamy. - Ruszyła w
stronę łady i przywołała barmana, wyglądającego na zmęczonego.
- Na miejscu czy na wynos?
- Ani to, ani to - zaczęła, po czym słysząc, że Peabody pociąga
nosem, zmieniła jednak zdanie. - Kawa dla niej, a dla mnie kilka
informacji.
- Serwujemy kawę. - Barman odwrócił się, żeby nalać do
filiżanki wielkości naparstka ciemny, gęsty wywar. - A nie
informacje.
- Może chciałby pan najpierw usłyszeć pytanie.
- Paniusiu, mam tu kupę gości. Muszę ich obsłużyć. Nie mam
czasu na rozmowę. - Postawił z hukiem filiżankę na ladzie i już
odchodził, ale Eve chwyciła go za nadgarstek. - Jakie są dzisiaj
stawki?
Popatrzył na boki, po czym wbił oczy w jej twarz. Dostrzegł
Peabody i jej mundur.
- Nie mam pojęcia, o czym pani mówi.
- Wie pan, że jeśli ja i moja podwładna rozsiądziemy się tu na
kilka godzin, interes szlag trafi. Osobiście mam gdzieś pana
działalność. Ale to się może zmienić.
Nie puszczając jego ręki, odwróciła głowę i spojrzała na dwóch
mężczyzn siedzących przy barze. Natychmiast postanowili przenieść
się z kawą gdzie indziej.
- Jak pan sądzi, ile mi zajmie wyczyszczenie tego miejsca?
- Czego pani chce? Przecież daję wam działkę.
Puściła go, zła, że się okazało, że ma policyjną protekcję. Nie
zaskoczyło jej to, tylko rozzłościło.
- Nie będę się wtrącała, chyba że mnie pan wkurzy. Proszę mi
coś powiedzieć o sklepie „Moc Ducha” po drugiej stronie ulicy.
Sarknął z wyraźną ulgą. Dolał Peabody kawy, po czym przetarł
ścierką kontuar.
- Pyta pani o tę czarownicę? Nie przychodzi tutaj. Nie pije
kawy, jeśli mnie pani rozumie.
- Sklep jest dzisiaj zamknięty.
- Tak? - Zmrużył oczy, żeby dostrzec przez deszcz drugą
stronę ulicy. - To dziwne.
- Kiedy widział ją pan po raz ostatni?
- Cholera. - Podrapał się po plecach. - Niech no pomyślę.
Chyba wczoraj. Kiedy zamykała? Tak, tak. Zamykała sklep około
szóstej, a ja akurat myłem witrynę. Trzeba dbać o czystość okien w
mieście.
- Jasne. Zamknęła koło szóstej. A potem?
- Wyszła gdzieś z facetem, z którym mieszka. Powoli piechotą.
Oni nie jeżdżą autobusami.
- Nie widział jej pan dzisiaj?
- Nie przypominam sobie. Mieszka nad sklepem. Ja znowu w
drugiej części miasta. Nie łączę interesu z życiem osobistym. To
moja dewiza.
- Czy ktoś z jej znajomych tu przychodzi?
- Nie. Czasami jakiś klient. A moi chodzą tam po coś na
szczęście. Dogadujemy się. Kiedyś nawet kupiłem u niej prezent dla
żony. Małą bransoletkę z kolorowych kamieni. Trochę mnie
kosztowała, ale kobiety lubią takie świecidełka.
Odrzucił ścierkę i zignorował klienta proszącego o kawę.
- Czy ona się w coś wplątała? Moim zdaniem jest w porządku.
Trochę dziwna, ale nie robi nikomu krzywdy.
- Co pan wie o dziewczynie, która tam pracowała? Młoda,
około osiemnastki. Blondynka.
- Ta dziwaczka. Jasne, że widziałem, jak przychodziła do
pracy. Zawsze się oglądała za siebie, jakby się bała, że ktoś za nią
idzie.
Bo ktoś szedł, pomyślała Eve.
- Dziękuję. Jeśli zobaczy pan dziś Isis, proszę do mnie
zadzwonić. - Rzuciła na ladę swoją wizytówkę i żetony kredytowe.
- Nie ma problemu. Nie chciałbym, żeby wpadła w jakieś
kłopoty. Jest w porządku jak na świrusa. Hej - zawołał za Eve. -
Mówiąc o świrusach, to widziałem jednego kilka dni temu, kiedy
zamykałem kawiarnię.
- Świrusa?
- Po prostu faceta. Chociaż mogła to być też kobieta, głowy
nie dam. Był ubrany w ciemną suknię z kapturem. Stał na chodniku
i przyglądał się sklepowi. Tylko stał i się gapił. Trochę się
przestraszyłem. Wybrałem nawet dłuższą drogę do przystanku, żeby
koło niego nie przechodzić. Jakoś mi się nie podobał. I wie pani co?
Kiedy się odwróciłem, nikogo już tam nie było. Siedział kot. Dziwne,
co?
- Tak - mruknęła Eve. - Dziwne.
- Ja też widziałam kota - rzekła Peabody, kiedy wracały do
samochodu - na ulicy, kiedy zginęła Alice.
- W mieście jest mnóstwo kotów - odparła Eve, ale
natychmiast stanął jej w pamięci kot na rampie. Lśniący, czarny i
złowrogi. - Wrócimy jeszcze do Isis. Chcę się porozumieć z lekarzem
od autopsji, zanim dam obwieszczenie dla prasy. - Odblokowała
samochód, a Peabody znowu kichnęła. - Poproszę, żeby przepisał ci
coś na przeziębienie.
Dziewczyna potarła nos.
- Wolę zatrzymać się przy aptece. Nie chcę, żeby badał mnie
doktor „Śmierć”, dopóki nie jest to absolutnie konieczne.
Po powrocie do biura Peabody poszła się przebrać w suchy
mundur, a Eve zasiadła do przeglądania raportu z autopsji Lobara.
Znała czas śmierci i przyczynę. Trudno było nie zauważyć
wielkiej dziury w gardle i krateru w klatce piersiowej. Jednak
zdziwiła się, czytając, że we krwi ofiary stwierdzono obecność
nielegalnych substancji.
A więc umarł zaspokojony seksualnie, a na dodatek naćpany.
Niektórzy z pewnością nie uznaliby tego za złą śmierć. Ale z drugiej
strony, kto chciałby skończyć z nożem w jądrach?
Podniosła zapieczętowany nóż i przyjrzała mu się. Tak, jak się
spodziewała, nie znaleziono na nim żadnych odcisków. Tylko krew
ofiary. Uważnie przyjrzała się symbolom i napisom wyrzeźbionym na
czarnej rękojeści. Nie rozumiała ich. Nóż wyglądał na stary i rzadki
okaz, ale to z pewnością nie pomoże jej odnaleźć właściciela. Ostrze
miało legalną długość, a to znaczyło, że nie potrzeba na niego
oficjalnego zezwolenia.
Jednak postanowiła, że przejdzie się po antykwariatach,
sklepach z nożami i chyba też sklepach dla czarownic. Z niesmakiem
uzmysłowiła sobie, że zajmie jej to dużo czasu i zapewne do
niczego nie doprowadzi.
Zostało jej tylko dwadzieścia minut do wywiadu z prasą, więc
odwróciła się do komputera. Właśnie zaczynała opisywać broń,
którą popełnione zostało morderstwo, gdy do pokoju wszedł
Feeney. Trzasnął za sobą drzwiami.
- Słyszałem, że miałaś dzisiaj nieprzyjemną pobudkę.
- Tak. - Poczuła skurcz żołądka, ale nie na wspomnienie
nocnych wydarzeń, lecz dlatego, że wiedziała, iż musi uważać na
każde słowo. - Nie takie prezenty lubię dostawać.
- Potrzebujesz pomocy? - Uśmiechnął się słabo. - Szukam
roboty.
- Na razie nie, ale będę o tobie pamiętać.
Przeszedł do okna i z powrotem do drzwi. Wyglądał na
wykończonego. Był zmęczony i smutny.
- Co to za historia? Znałaś faceta?
- Nie. Rozmawiałam z nim kiedyś na temat sprawy, którą
prowadziłam. Być może wiedział więcej, niż mi się do tego przyznał.
Teraz trudno będzie to stwierdzić. - Nabrała głęboko powietrza,
nienawidząc samej siebie. - Podejrzewam, że stoi za tym ktoś, kto
chciał wziąć odwet na mnie lub Roarke'u. - Wzruszyła ramionami. -
Niestety wszyscy wiedzą gdzie mieszkam.
- To cena za małżeństwo z osobą publiczną. Jesteś szczęśliwa?
- zapytał niespodziewanie, przypatrując się jej.
- Jasne. - Zastanawiała się, czy ma na czole wytatuowane
wielkimi literami wyrzuty sumienia.
- To dobrze. To dobrze - rzucił, znowu chodząc po pokoju i
bawiąc się orzechami, które często nosił w kieszeni, a na które
obecnie najwyraźniej nie miał apetytu. - Trudno pracować w policji i
mieć normalne życie osobiste. Frankowi to się udawało.
- Wiem.
- Dzisiaj jest pogrzeb Alice. Przyjdziesz?
- Nie mam pojęcia, Feeney. Postaram się.
- Przyznam ci się, że nie wiem, co robić. Moja żona jest teraz z
Brendą. Ona jest załamana, naprawdę załamana. Nie mogłem
dłużej na to patrzeć, więc przyszedłem tutaj.
- Dlaczego nie pójdziesz do domu, Feeney? - Wstała i dotknęła
jego ramienia. - Po prostu idź do domu. Wybierzcie się dokądś z
żoną na kilka dni. Ucieknij od tego wszystkiego.
- Dobry pomysł. Tylko jak można uciec od tego, co tkwi w
środku człowieka?
- Posłuchaj, Roarke ma w Meksyku domek. Jest wygodny,
całkowicie wyposażony. - Udało jej się uśmiechnąć. - Porozmawiam
z Roarkiem. Możecie tam pojechać całą rodziną.
- Całą rodziną - powtórzył zdanie wolno, jakby rozważał
propozycję. - Może tak zrobię. Zawsze brakowało mi czasu dla
rodziny. Pomyślę o tym - zdecydował. - Dzięki.
- Nie ma za co. To dom Roarke'a. - Usiadła za biurkiem. -
Przykro mi Feeney, ale muszę napisać obwieszczenie dla mediów.
- Jasne. - Zmusił się do uśmiechu. - Wiem, jak to kochasz.
Dam ci znać, czy pojadę.
- Tak, zrób to. - Nie odwracała głowy od monitora, dopóki nie
wyszedł. Powtarzała w myśli, że postępuje zgodnie z rozkazami, że
nie musi czuć się winna.
Więc dlaczego czuła się jak zdrajczyni.
11
Na pogrzeb zdołała dotrzeć dopiero pod sam koniec. Mimo że
znała już to miejsce, zapachy i ludzi, nie czuła się tu pewnie i była
wdzięczna Roarke'owi, że jej towarzyszył.
- Nienawidzę takich uroczystości - mruknęła. - Higieniczna
śmierć.
- Pogrzeby dodają otuchy.
Eve spojrzała na matkę Alice. Łzy spływały jej po twarzy. Oczy
szkliły się, jakby była pod wpływem środków uspokajających.
- Naprawdę?
- A przynajmniej coś kończą - poprawił się i wziął ją za rękę -
Zdaniem niektórych.
- Kiedy przyjdzie moja kolej, nie chcę, żeby mnie tak żegnano.
Rozdaj przydatne organy, a resztę spal.
Poczuł ucisk w sercu.
- Przestań.
- Wybacz. W takich miejscach nachodzą mnie makabryczne
myśli. No proszę. - Zatrzymała wzrok na Isis. - Oto i moja
czarownica.
Roarke odwrócił głowę i dostrzegł kobietę o imponującej
urodzie i płomiennych włosach. Była ubrana w prostą białą suknię.
Stała obok trumny w towarzystwie jakiegoś mężczyzny o głowę od
niej niższego, odzianego w tradycyjny garnitur, także cały biały.
Trzymali się za ręce.
- Kim jest ten mężczyzna obok niej?
- Nie znam go. Może należy do jej sekty. Sprawdźmy to.
Przeszli przez salon i jakby się wcześniej umówili, stanęli po bokach
pary. Eve zerknęła do trumny. Na twarzy Alice widniał spokój.
Śmierć wygładza rysy.
- Jej tu nie ma - cicho powiedziała Isis. - Jej dusza nadal
poszukuje ukojenia. Miałam nadzieję... miałam nadzieję, że ją tu
znajdę. Przykro mi, że mnie pani dzisiaj nie zastała, Dallas.
Modliliśmy się z przyjaciółmi za duszę Alice.
- Byłam też u pani w domu.
- Odprawialiśmy ceremonię gdzie indziej. Właściciel kawiarenki
powiedział mi, że pytała pani o mnie. - Na jej ustach pojawił się
nikły uśmiech. - Przejął się, że chodzi za mną policja. Ten człowiek
ma dobre serce mimo pewnego braku równowagi.
Odsunęła się, by przedstawić towarzyszącego jej mężczyznę.
- Poznajcie się. To Chas.
Eve nie pokazała po sobie zdziwienia, ale była zdumiona
wyglądem partnera Isis. Zupełnie do niej nie pasował. Miał jasne
włosy, wątłą budowę ciała, wąskie ramiona i krótkie nogi. Jego
twarz można by uznać za skromną i pospolitą, gdyby nie para
zaskakująco pięknych, głębokich szarych oczu. Uśmiechał się z taką
słodyczą, że trudno było nie odpowiedzieć mu uśmiechem.
- Przykro mi, że poznajemy się w takich okolicznościach. Isis
mówiła mi, że jest pani bardzo silną i przedsiębiorczą duszą. Widzę,
że miała rację, zresztą jak zawsze.
Eve zamrugała, słysząc jego głos. Był to głęboki ciepły
baryton, o którym marzy każdy śpiewak operowy. W żaden sposób
nie pasował do jego wyglądu.
- Muszę z wami jak najszybciej porozmawiać. - Rozejrzała się,
zastanawiając się, czy mogą wymknąć się niepostrzeżenie. Uznała,
że wypada jeszcze poczekać. - To Roarke, mój mąż.
- My się znamy. Spotkaliśmy się już kiedyś - rzuciła Isis,
wyciągając dłoń.
- Naprawdę? Kiedy? - zapytał z uprzejmym zainteresowaniem
Roarke. - Nigdy nie zapominam spotkania z piękną kobietą.
- W innym miejscu, innym czasie. - Nie spuszczała z niego
wzroku. - W innym życiu. Uratował mi je pan raz.
- Postąpiłem słusznie.
- Tak i bardzo wspaniałomyślnie. Być może pewnego dnia
odwiedzi pan powtórnie hrabstwo Cork i kiedy zobaczy pan kamyk
tańczący samotnie na ugorze... przypomni pan sobie. - Zdjęła z szyi
srebrny krzyżyk i podała go Roarke'owi. - Wtedy podarował mi pan
talizman. Podobny do tego celtyckiego krzyżyka. Przypuszczam, że
właśnie z tego powodu założyłam go dzisiaj. Żeby zamknąć koło.
Poczuł zadziwiające ciepło promieniujące od krzyżyka i nagle
coś poruszyło jego pamięcią, ale wrażenie minęło, nim zdążył je
określić.
- Dziękuję. - Wsunął podarunek do kieszeni.
- Być może pewnego dnia będę miała okazję odwdzięczyć się
panu. - Odwróciła się do Eve. - Jestem w każdej chwili gotowa do
rozmowy. Co ty na to, Chas?
- Oczywiście. Kiedy tylko będzie pani wygodnie, pani porucz-
nik. Może weźmie pani udział w naszej ceremonii? Bardzo byłoby
nam miło. Jest takie małe i ciche miejsce, które, jeśli pogoda
dopisze, doskonale nadaje się do przeprowadzenia ceremonii na
powietrzu. Mam nadzieję, że pani...
Przerwał, a jego wspaniałe oczy pociemniały. Zesztywniał i
zrobił się czujny.
- On nie jest jednym z nas - powiedział.
Eve obejrzała się i zobaczyła mężczyznę w czarnym garniturze.
Miał bladą twarz otoczoną kruczoczarnymi włosami. Sprawiał
wrażenie chorego. Zmierzał w stronę trumny, ale kiedy dostrzegł
stojącą przy niej grupę, obrócił się na pięcie i pospiesznie skierował
się do wyjścia.
- Sprawdzę go.
Roarke pobiegł za nią.
- Razem go sprawdzimy.
- Lepiej, żebyś został w środku.
- Zostanę z tobą.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
- Nie przeszkadzaj mi w pracy.
- Gdzieżbym śmiał.
Mężczyzna biegł do drzwi, ale Eve go dopadła. Wzdrygnął się,
kiedy dotknęła jego ramienia.
- Co? Czego pani chce? - Okręcił i pchnął drzwi. Wybiegł na
zlaną deszczem ulicę. - Nic złego nie zrobiłem.
- Nie? Jak na niewinnego wygląda bardzo podejrzanie,
zgodzisz się Roarke? - Eve wzmocniła uścisk na ramieniu
nieznajomego. - Proszę mi pokazać dokumenty.
- Nie muszę pani niczego pokazywać.
- To nie jest konieczne - spokojnie wtrącił Roarke. - Thomas
Wineburg, zgadza się? Z Wineburg Financial. Przyłapałaś niezły
charakterek. To bankier, trzecie pokolenie. A może czwarte?
- Piąte - poprawił Wineburg, patrząc z góry na coś, co jego
rodzina nazwałaby świeżą i niezbyt uczciwie zarobioną gotówką. - I
nie zrobiłem nic, co dawałoby podstawy, żeby legitymował mnie
policjant albo finansowy oszust.
- Ja jestem policjantką - stwierdziła Eve, zerkając na męża - a
więc ty musisz być oszustem.
- Po prostu jest wściekły, bo nie korzystam z usług jego banku
- wyjaśnił Roarke z cwanym uśmieszkiem. - Prawda, Tommy?
- Nie mam panu nic do powiedzenia.
- W takim razie proszę porozmawiać ze mną. Dlaczego tak się
pan spieszy?
- Mam... mam spotkanie, o którym zapomniałem. Już jestem
spóźniony.
- A więc kilka minut niczego nie zmieni. Czy jest pan
przyjacielem rodziny zmarłej?
- Nie.
- Rozumiem. Lubi pan spędzać deszczowe wieczory na po-
grzebach? Słyszałam, że to nowa moda samotnych.
- Ja... ja pomyliłem adres.
- Nie sądzę. Po co pan przyszedł? Kogo chciał pan zobaczyć?
- Ja... - Otworzył szeroko oczy na widok Isis i Chasa. -
Trzymajcie się ode mnie z daleka.
- Przepraszam, Dallas. Martwiliśmy się o panią. - Isis zwróciła
egzotyczne oczy na Wineburga. - Ma pan ciemną i gęstą aurę. Bawi
się pan czymś, w co pan nie do końca wierzy. Bawi się pan mocą
której pan nie rozumie. Jeśli nie zmieni pan drogi, grozi panu
nieszczęście.
- Zostaw mnie w spokoju. - Zaczął się wyrywać.
- Ona nie chce pana skrzywdzić. Co pan wie na temat śmierci
Alice?
- Ja nic nie wiem. - Jego głos stał się piskliwy. - Nie wiem nic o
niczym. Pomyliłem adres. Jestem umówiony na spotkanie. Nie
macie prawa mnie zatrzymywać.
Rzeczywiście nie miała takiego prawa, ale mogła go nieźle
postraszyć.
- Mogę zabrać pana na komendę i tam przesłuchać. Czy to nie
byłoby zabawne?
- Niczego nie zrobiłem. - Ku zaskoczeniu Eve, która przy-
glądała mu się z niesmakiem, zaczął łkać jak dziecko. - Musicie mnie
puścić. Nie brałem w tym udziału.
- Udziału w czym?
- To był tylko seks. To wszystko. Nie wiedziałem, że ktoś
zginie. Krew była wszędzie. Dobry Boże. Nie wiedziałem.
- Gdzie? Co pan widział?
Nadal płakał, ale gdy Eve popuściła nieco uścisk, pchnął ją
łokciem w brzuch, tak że runęła na Roarke'a i razem z nim na
chodnik. Rzucił się do ucieczki.
Eve natychmiast się poderwała i pobiegła za nim.
Sukinsyn. Uderzył ją tak mocno, że brakowało jej tchu i nie
mogła krzyknąć, żeby się zatrzymał.
Sięgnęła po broń, lecz w chwili gdy wpadł do podziemnego
garażu, zaraz zniknął między samochodami.
- Cholera. - Tyle tylko mogła z siebie wydusić. Potem warknęła
do męża: - Zjeżdżaj stąd. On prawdopodobnie nie jest uzbrojony,
ale ty z pewnością. Jeśli chcesz mi pomóc, zadzwoń po pomoc.
- Jeszcze nie nadszedł taki dzień, żeby jakiś bankierzyna rzucił
mnie na tyłek i za to nie zapłacił. - Okręcił się gwałtownie i zostawił
ją, słysząc, jak nadal przeklina.
Uciekinier mógł się skryć wszędzie. Eve, ufając instynktowi,
skręciła w lewo.
- Wineburg, może pan sobie tylko tym zaszkodzić. Ma pan
teraz na koncie napad na policjanta. Wychodź pan, żebym nie
musiała pana sama dopaść.
Skakała pochylona między samochodami, zaglądała pod nie i
biegła dalej.
- Roarke, zatrzymaj się na moment, bo nic nie słyszę.
Na chwilę zapanowała cisza. Doszedł ją odgłos kroków z lewej
strony. Biegnie na wyższy poziom. Chce się tam ukryć, pomyślała.
Wskoczyła na rampę, trzymając broń gotową do strzału. Usłyszała
kroki za sobą.
- Powinnam była wiedzieć, że to ty - powiedziała, kiedy mąż
przemknął obok niej. Ruszyła za nim. - Biegnie na górę - rzuciła. -
Cały czas. W końcu wpadnie w pułapkę, a wystarczyłoby, żeby się
położył i nikt by go nie znalazł.
- Jest przestraszony. Ludzie, kiedy się czegoś boją, uciekają
przynajmniej niektórzy. - Zerknął na Eve i ogarnęła go nagła i
niezrozumiała radość z tego, że tak biegną ramię przy ramieniu.
Nagle zrobiło się cicho. Eve złapała męża za ramię, zmuszając
go, by stanął. Wstrzymała oddech i natężyła słuch.
- Co to jest? - zapytała szeptem? - Co to za dźwięk, do
cholery?
- Śpiew.
Serce podskoczyło jej do gardła.
- Jezu Chryste. - Rzuciła się do szaleńczego biegu, ale w tej
chwili powietrze rozdarł okrzyk przerażenia. Wydawał się trwać
wiecznie, wysoki, nieludzki, straszny. Potem nagle ustał. Wyciągnęła
nadajnik nie przestając biec. - Potrzebne wsparcie. Potrzebne
wsparcie w garażu podziemnym przy Czterdziestej Dziewiątej i
Drugiej. Porucznik Eve Dallas w pościgu za... o Boże, niech to diabli!
- Komisariat do porucznik Dallas, proszę powtórzyć.
Nie chciała przyglądać się ciału leżącemu w kałuży krwi na
cementowej posadzce. Jedno spojrzenie na wybałuszone przera-
żeniem oczy i nóż z rzeźbionym trzonkiem tkwiący w sercu
wystarczyło, by stwierdzić zgon.
Wineburg pobiegł w złym kierunku.
- Potrzebuję ekipę, natychmiast. Mam tu zabójstwo.
Przestępca lub przestępcy prawdopodobnie nadal znajdują się w
pobliżu. Proszę przysłać radiowozy do zablokowania terenu.
Przyślijcie też torbę z narzędziami i moją asystentkę.
- Zgłoszenie przyjęte. Radiowozy są już w drodze. Wyłączamy
się.
- Muszę się rozejrzeć - powiedziała do Roarke'a.
- Rozumiem.
- Zostań przy ciele.
Spojrzał na Wineburga i poczuł cień litości.
- On się już nigdzie nie wybiera.
- Musisz tu zostać - powtórzyła. - Gdyby tędy wracali, nie
zgrywaj bohatera.
Skinął głową.
- Ty też nie.
Rzuciła ostatnie spojrzenie na ciało.
- Cholera - warknęła przygnębionym głosem. - Gdybym moc-
niej go trzymała.
Ruszyła wolno, obserwując samochody i przeszukując
zakamarki.
Już wcześniej widział Eve przy pracy. Podziwiał jej efektywne i
skoncentrowane ruchy. Często też zastanawiał się nad jej rutyną i
jak jej się udaje pohamować emocje podczas oględzin zwłok.
Nigdy jej o to nie pytał i chyba raczej tego nie uczyni.
Patrzył, jak wydaje rozkazy Peabody, jak wbija palec w pierś
jakiegoś policjanta, zielonodzioba, który coś spaprał. Każe mu
odejść, bo chłopak mdleje na widok trupa.
Niektórzy z nich nigdy nie nauczą się znosić widoku krwi i
zapachu ciała, które rozluźnia się po śmierci.
Światła reflektorów bezlitośnie oblewały miejsce mordu. Rana
w sercu krwawiła obficie. Gdyby Eve ubrała się na pogrzeb w
elegancki kostium, teraz z pewnością by tego żałowała. Zdzierając
pończochy, klęczała obok zmarłego, próbując usunąć nóż z jego
piersi.
Zapieczętowała go i oddała do analizy, ale Roarke już
wcześniej zdążył się mu przyjrzeć. Miał ciemnobrązowy,
prawdopodobnie rogowy trzonek. Bardzo przypominał nóż użyty w
poprzednim morderstwie. Athame. Narzędzie rytualne.
- Kiepska sprawa.
Roarke chrząknął potakująco do zbliżającego się Feeneya.
Policjant jakoś niewyraźnie wyglądał. Eve miała rację, że się o niego
martwi.
- Wiesz coś na ten temat? Nie powiedzieli mi nic więcej oprócz
tego, że Dallas rozmawiała z nim na zewnątrz. Uciekł i skończył
martwy.
- Tak mniej więcej było. Facet był czymś zdenerwowany,
najwyraźniej nie bez powodu. - Roarke odsunął się od ciała. - Mam
nadzieję, że przyjmiesz ofertę Eve i wyjedziesz do Meksyku.
- Porozmawiam o tym z żoną. Dziękuję. - Wzruszył ramionami.
- Wygląda na to, że mnie tu nie potrzebują. Wracam do domu. - Ale
stał w miejscu jeszcze kilka minut. W jego oczach za zmęczeniem
czaiła się policyjna podejrzliwość. - Ciekawe. Ciągle kogoś
zarzynają. Truposzczak pod twoim domem też zaliczył takim
dziwnym nożem, prawda?
- Tamten miał czarną rękojeść. Chyba z jakiegoś metalu.
- Tak, no cóż... - Pohuśtał się na obcasach. - Lepiej już pójdę.
Ruszył w stronę Eve, uważając, by nie pobrudzić odświętnych
butów. Spojrzała w górę, wycierając umazane krwią ręce w ręcznik.
Popatrzyła za nim, jak odchodzi. Wstała.
- Zapakujcie to - rozkazała i podeszła do męża. - Jadę do biura
napisać raport, póki mam wszystko świeżo w pamięci.
- W porządku. - Wziął ją za rękę.
- Nie. Ty powinieneś wracać do domu. Pojadę z kimś z ze-
społu.
- Zawiozę cię.
- Peabody...
- Peabody zabierze się z kimś innym. - Wiedział, że żona
potrzebuje kilku minut odprężenia. Nacisnął przycisk na nadgarstku,
by dać znać swojemu kierowcy.
- Będę się głupio czuła, podjeżdżając pod centralę limuzyną -
wymamrotała.
- Naprawdę? Ja nie. - Wyprowadził ją z garażu do drzwi domu
pogrzebowego. Limuzyna podpłynęła pod krawężnik. - Złapiesz
oddech - zasugerował, kiedy usiadła obok niego - a ja napiję się
kieliszek brandy. - Sięgnął po kryształową karafkę, a dla Eve
zaprogramował kawę.
- No cóż, skoro tu jesteśmy, możesz mi powiedzieć, co wiesz o
Wineburgu.
- To jeden z tych irytujących i rozpieszczonych bogaczy.
Odebrała kawę podaną w filiżance z delikatnej chińskiej porcelany.
Obrzuciła długim i chłodnym spojrzeniem męża, kieliszek brandy w
jego dłoni i pluszowe wnętrze limuzyny.
- Ty też jesteś bogaty.
- Tak - potwierdził z uśmiechem. - Ale czy rozpieszczony? Z
pewnością nie. - Nie przestawał się uśmiechać. - Dlatego też nie
jestem irytujący.
- Tak sądzisz? - Kawa przyspieszyła krążenie. - A więc był
bankierem. Zarządzał Wineburg Financial.
- Raczej wątpliwe. Jego ojciec nadal dobrze się trzyma.
Wineburg młodszy to płotka, sługus. Typ, któremu się daje
pracochłonne zajęcia, nic nie znaczące tytuły i ogromne biuro. Taki
bogaty pozorant z cotygodniowymi wizytami u kosmetyczki.
- W porządku, nie lubiłeś go.
- Przede wszystkim go nie znałem. - Upił brandy. - Nie
prowadzę z Wineburgami żadnych interesów. Na początku mojej...
kariery potrzebowałem wsparcia dla kilku projektów. Oczywiście
legalnych - dodał, widząc podejrzliwe spojrzenie żony. - Nie wpuścili
mnie nawet za próg. Nie pasowałem do poziomu ich klienteli.
Poszedłem gdzie indziej, dostałem kredyt i zarobiłem kupę szmalu.
Wineburgowie się wściekli.
- A więc jest to instytucja konserwatywna, o ustalonej
reputacji, prowadzona przez rodzinę.
- Dokładnie.
- Gdyby się okazało, że syn głównego właściciela należy do
sekty satanistycznej, firmie by się to nie spodobało.
- Cały zarząd dostałby zawału. Wywaliliby Wineburga na zbity
tyłek, nie patrząc na to, że należy do rodziny.
- Nie wyglądał na osobę, która chciałaby tak ryzykować, ale
nigdy nic nie wiadomo. Mówił coś o seksie. Może był jednym z tych,
którzy zgwałcili Alice. Przyszedł na pogrzeb, bo albo czuł się winny,
albo przygnała go ciekawość. Jedno jest pewne, był przestraszony.
On coś wiedział, Roarke. Był świadkiem morderstwa. Jestem pewna.
Gdybym go dopadła, wyciągnęłabym to z niego. Złamałabym go w
dziesięć minut.
- Najwyraźniej nie tylko ty tak sądziłaś.
- Tam był ktoś jeszcze. Obserwował Wineburga i pogrzeb.
- Albo ciebie - zakończył Roarke. - To bardziej prawdo-
podobne.
- Mam nadzieję, że dalej mnie obserwują bo zamierzam już
niedługo odwrócić się i odgryźć im gardła. - Limuzyna podjechała
pod centralę. Eve wysiadła z samochodu nieco speszona. Miała
nadzieję, że w pobliżu nie kręci się żaden kolega. Śmialiby się z niej
tygodniami. - Zobaczymy się w domu za kilka godzin.
- Zaczekam tutaj.
- Nie bądź śmieszny. Jedź do domu.
Roarke po prostu oparł się o siedzenie i nakazał komputerowi
wyświetlić ostatnie notowania giełdowe.
- Zaczekam - powtórzył i nalał sobie następną brandy.
- Uparty osioł - mruknęła i skrzywiła się, słysząc, że ktoś ją
woła.
- Hej, Dallas, idziesz do pracy razem z bracią robotniczą?
- Możesz mnie ugryźć, Carter - mruknęła i szybka wpadła w
drzwi wejściowe, aby radosny śmiech policjantów nie zmusił jej do
rozbicia kilku twarzy.
Wróciła po godzinie, zmęczona i tryskająca gniewem.
- Carter rozgłosił po całej centrali, że mój książę oczekuje na
mnie w karecie. Co za idiota. Nie wiem, czy walnąć jego, czy ciebie.
- Jego - poradził Roarke i objął ją ramieniem. Skończył już
pracę i oglądał właśnie stary film na wideo.
Eve wyczuła aromat drogiego tytoniu. Chciałaby powiedzieć,
że ją to irytuje, ale zapach działał uspokajająco, tak jak ramię męża
i czarno - biały film.
- Co to?
- Bogart i Bacall. Ich pierwszy wspólny film. Bacall miała wtedy
dziewiętnaście lat, jak sądzę.
- Fajny - powiedziała wyciągając przed siebie nogi.
- To dobry film. Musimy go kiedyś obejrzeć w całości. Jest pani
spięta, pani porucznik.
- Może masz rację.
- Trzeba coś na to zaradzić. - Pochylił się i nalał do kieliszka
jasny płyn. - Wypij.
- Co to jest?
- Tylko wino.
Pociągnęła podejrzliwie nosem, z nadzieją, że mąż nie dosypał
niczego do alkoholu.
- Chcę jeszcze trochę popracować po przyjeździe do domu.
Muszę mieć wolną głowę.
- Od czasu do czasu należy się wyłączyć. Rozluźnij się.
Będziesz miała wolną głowę jutro rano.
Racja. Zebrała tyle informacji, że wszystko jej się mieszało.
Cztery trupy, a śledztwo stoi w miejscu. Może jeśli przez kilka
godzin zajmie się czymś innym, zobaczy wszystko jaśniej.
- Ktokolwiek zabił Wineburga, zrobił to szybko i profesjonalnie.
Zaoszczędził sobie rozlewu krwi i bałaganu, uderzając w serce. Nie
tak jak w przypadku Lobara.
- Uhu. - Roarke zaczął masować jej kark.
- Razem biegliśmy za Wineburgiem. Byliśmy tuż za nim. Ten,
kto go zabił, zrobił to naprawdę szybko. No cóż, nie ma Wineburga,
ale są inni. Muszę zdobyć listę członków kościoła Seliny. - Upiła łyk
wina. - O czym rozmawiałeś z Feeneyem?
- O Meksyku. Przestań się martwić.
- Dobrze, już dobrze. - Oparła głowę o fotel i zamknęła oczy
na, jak się jej wydawało, kilka sekund. Ale kiedy je znowu otworzyła
przejeżdżali przez bramę domu. - Zasnęłam?
- Na jakieś pięć minut.
- To przez wino, prawda?
- Oczywiście. Następny punkt programu to gorąca kąpiel.
- Wykluczone, bo... - Zamilkła i zastanowiła się. - W zasadzie
brzmi zachęcająco.
Dziesięć minut później, kiedy woda zbierała się w wannie, Eve
nie miała już żadnych wątpliwości, że kąpiel była doskonałym
pomysłem. Zdziwiła się, widząc, że Roarke także się rozbiera.
- Dla kogo ta kąpiel, dla mnie czy dla ciebie?
- Dla nas. - Pospieszył ją klepnięciem w pośladek.
- Wspaniale. W takim razie pozwolę ci opowiedzieć, jak się
ratuje życie pięknej kobiecie.
- Hm. - Wszedł do spienionej wody. - Nie możesz mnie winić
za czyny, które popełniłem w poprzednim wcieleniu. - Podał jej
następny kieliszek wina. - Zgadzasz się?
- No nie wiem. Niektóre religie mówią o złej karmie, którą
należy odpokutować. - Wzięła kieliszek i zanurzyła się w kąpieli z
westchnieniem ulgi. - Sądzisz, że byliście kochankami?
Milcząc, gładził nogę żony.
- Jeśli wtedy wyglądała tak jak teraz, to mam nadzieję, że
byliśmy.
Skrzywiła się z kpiącym uśmiechem.
- Tak, założę się, że poleciałbyś na tę egzotyczną piękność. -
Wzruszywszy ramionami, bawiła się kieliszkiem. - Wiele osób
twierdzi, że żeniąc się ze mną bardzo obniżyłeś loty.
- Wiele osób?
Wypiła do końca wino.
- Jasne. Dostaję dreszczy, kiedy mamy się spotkać z tymi
twoimi bogatymi partnerami w interesach. Nie winię ich za to, że się
dziwią, co cię opętało. Nie mam ani dorodnych kształtów, ani
egzotycznej urody.
- Nie. Za to jesteś szczupła, zwinna i silna.
Poczuła się skrępowana tym wyznaniem.
- Dziwi mnie, że się przejmujesz zdaniem moich znajomych o
tobie lub o mnie.
- Nie przejmuję się. Tak tylko o tym wspomniałam. Wino
rozwiązało mi język - powiedziała, żałując, że zaczęła ten temat.
- Irytujesz mnie, Eve. - Jego głos zabrzmiał złowieszczo
chłodno, jak ostrzeżenie. - Krytykujesz mój gust.
- Zapomnij o tym. - Zanurzyła się w wodzie, ale zaraz
podskoczyła, czując jego dłonie na biodrach. - Hej, co robisz?
Chcesz mnie utopić? - Strzepnęła wodę z twarzy i zobaczyła, że
Roarke naprawdę jest zły. - Słuchaj...
- Nie, to ty słuchaj. Albo lepiej... - Wbił się w jej usta z
pożądaniem. - Trochę wcześniej, niż zamierzałem, przejdziemy do
trzeciego punktu programu. - Pozwolił jej złapać powietrze. - I
udowodnię ci, dlaczego jesteśmy na tym samym poziomie, pani
porucznik. Nie popełniam błędów.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
- Twoje aroganckie zachowanie na mnie nie działa. Już ci
mówiłam, że to przez wino.
- Nie będziesz mogła zwalić na wino tego, co z tobą zrobię -
zapowiedział, kładąc dłonie na wewnętrznej stronie jej ud. - Nie
będziesz mówiła o winie, kiedy doprowadzę cię do szaleństwa.
- Nie uda ci się. - Ale w tej chwili przeszył ją spazm. - Nie
mogę oddychać, kiedy tak robisz.
- Więc nie oddychaj. - Uniósł ją, tak że jej piersi znalazły się
nad wodą. Zanurzył się i złapał zębami jej wargi sromowe. - Wezmę
cię, a ty mi na to pozwolisz.
- Nie chcę być wzięta, jeśli sama nie będę mogła wziąć. -
Czuła ogarniającą ją słabość.
- Nie tym razem. - Zadziwiał ją nagłym pożądaniem. Chciał,
żeby była uległa i otwarta.
- Jak ty to robisz? - zapytała słabym głosem.
Miał ochotę się roześmiać, ale pragnienie, by ją posiąść, mu
nie pozwoliło. Wstał bez słowa i podniósł ją z wanny.
- Chcę cię w łóżku - powiedział. - Chcę, żebyś była mokra w
środku i na zewnątrz. Chcę, żebyś drżała pod moim dotykiem. -
Położył ją i przywarł ustami do jej szyi. - I chcę cię smakować.
Czuła się, jakby była pijana i nie mogła się kontrolować. A on
się spieszył, wygłodniały. Nie podążała za nim równie szybko. Nagle
jej ciało zesztywniało i z głośnym krzykiem osiągnęła gwałtowny
orgazm.
Wziął to, co chciał. Wszystko.
Kiedy pragnienie, by znaleźć się w jej wnętrzu, stało się nie do
zniesienia, rozsunął jej nogi i wbił się w nią jednym brutalnym
ruchem.
Całując piersi, czuł dzikie bicie jej serca. Znowu zaczynała
dochodzić do orgazmu, owijając się wokół niego jak rozgrzane
żelazo. Odsunął się.
- Spójrz na mnie. - Wygiął jej plecy, patrząc, jak drga jej ciało,
a biodra poruszają się rytmicznie. - Spójrz na mnie, Eve. - Przesunął
dłonie po jej ciele, pieszcząc każdy jego centymetr. Wchodząc w nią
powoli, oddychał urywanie. Tracił nad sobą kontrolę.
Otworzyła oczy, zamglone i ciężkie od podniecenia, ale jednak
patrzyła na niego.
- Ty jesteś tą jedyną - powiedział i objął ją mocno - Tylko ty.
Pocałował ją.
W końcu zasnął pierwszy. Eve leżała w ciemności, przy-
słuchując się oddechowi męża, grzejąc swoje ciało jego ciepłem.
Pogładziła go po włosach.
- Kocham cię - wymamrotała. - Tak bardzo cię kocham, że to
aż idiotyczne.
Z westchnieniem zsunęła się niżej, zamknęła oczy i zmusiła
umysł do wyciszenia.
Roarke uśmiechnął się w ciemności.
Nigdy nie zasypiał pierwszy.
12
W swoim biurze wysoko nad miastem Roarke kończył ostatnie
poranne zebranie. Wcześniej planował, że pojedzie do Rotterdamu,
żeby osobiście podpisać umowę zamykającą negocjacje z tamtejszą
firmą, jednak zmienił zdanie i postanowił uczynić to holograficznie.
Nie chciał oddalać się od domu. Od Eve.
Siedział przy długim lśniącym stole konferencyjnym, a jego
holograficzny sobowtór przy podobnym stole, tyle że za oceanem.
Asystentka podawała mu dokumenty do zaakceptowania i pod-
pisania. Obok czekał tłumacz, gotowy przyjść z pomocą gdyby
komputer nie dał sobie rady z przekładem.
Resztę miejsc zajmowali członkowie zarządu ScanAir, a raczej
ich odbicia. Ostatni rok był dla Roarke'a pomyślny, inaczej niż dla
ScanAir, któremu nie wiodło się już od kilku lat. Wykupując firmę,
Roarke wyrządzał im przysługę.
Po kamiennych minach holograficznych postaci nie widać było
jednak zadowolenia.
Przedsiębiorstwo potrzebowało cięć w budżecie, a to
oznaczało, że zmniejszą się uposażenia i dojdzie do zwolnień.
Roarke już wybrał kilku pracowników chętnych do wyjazdu do
Rotterdamu, by zaprowadzić tam porządek.
Słuchając tłumaczonego przez komputer kontraktu, przyglądał
się kontrahentom. Od czasu do czasu zwracał się do tłumacza z
prośbą o wyjaśnienie subtelności składni.
Znał na pamięć każde zdanie, każdą frazę umowy. Nie
zamierzał zapłacić tyle, na ile liczyli. Z drugiej strony zarząd żywił
nadzieję, że nie wyśledzi delikatnych - i dobrze ukrywanych -
finansowych kłopotów.
Nie dziwiło go ich postępowanie. Na ich miejscu działałby tak
samo. Jednak miał zasadę zawsze wszystko dokładnie sprawdzać i
dzięki temu nie dopuszczał do żadnej niejasności.
Złożył podpis na każdej kopii, po czym podał kontrakt
asystentce. Ta zapieczętowała dokumenty i umieściła w laserowym
faksie. W kilka sekund znalazły się za oceanem i zostały podpisane
przez drugą stronę.
- Gratuluję emerytury, panie Vanderlay - uprzejmie zwrócił się
do kontrahenta Roarke, kiedy odebrał odesłane i podpisane
dokumenty. - Mam nadzieję, że zrobi pan z niej dobry użytek.
W odpowiedzi otrzymał suche skinienie głowy i krótkie
orzeczenie, po czym hologram znikł.
Rozluźnił się, choć nadal odczuwał zdziwienie.
- Zauważyłaś, Caro, że ludzie nie zawsze odpłacają się
wdzięcznością za to, że daje im się pieniądze?
Asystentka, zadbana kobieta o włosach w szokującym odcieniu
bieli, wstała, zabierając ze sobą kontrakt wraz z zarejestrowanym
na dysku przebiegiem transakcji, by go odłożyć do akt. Miała piękne
nogi.
- Będą jeszcze mniej wdzięczni, kiedy pod pana zarządem
ScanAir stanie się dochodowe. Myślę, że nastąpi to w ciągu roku -
powiedziała.
- Po dziesięciu miesiącach - sprostował i odwrócił się do
tłumacza. - Dziękuję, Petrov. Twoja pomoc była nieoceniona jak
zawsze.
- Cała przyjemność po mojej stronie, sir. - Był to android
stworzony przez należącą do Roarke'a firmę inżynieryjną. Szczupły i
ubrany w dobrze skrojony czarny garnitur, miał w miarę atrakcyjną
twarz i wyglądał na mężczyznę w średnim wieku, co skłaniało do
zaufania.
- Caro, następne spotkanie dopiero za godzinę. Muszę się
zająć prywatną sprawą.
- O pierwszej jest pan umówiony na lunch z przewodniczącym
departamentu Sky Ways w sprawie przejęcia ScanAir.
- Tutaj czy w mieście?
- Tutaj, sir. Sam pan zatwierdził menu w zeszłym tygodniu. -
Uśmiechnęła się. - Przewidując pomyślne zakończenie negocjacji.
- Tak, pamiętam. Zjawię się. - Przeszedł bocznymi drzwiami do
swojego gabinetu. Zanim usiadł za biurkiem, włączył system
zamków. Nie było to konieczne, bo Caro nigdy nie wchodziła bez
zapowiedzenia, jednak wolał zachować ostrożność. Nikt nie
powinien wiedzieć, co będzie tu teraz robił. Bezpiecznej byłoby w
domu, ale brakowało mu czasu, żeby tam pojechać.
Włączył urządzenie blokujące systemy namierzające Straży
Informatycznej. Prawo krzywiło się na hackerów i nakładało na nich
spore kary.
- Komputer, dane na temat członków kościoła szatana, Nowy
Jork, pod przewodnictwem Seliny Cross.
Przetwarzanie...
Dane są chronione ustawą o danych osobowych. Polecenie
odrzucone.
Uśmiechnął się. Lubił wyzwania.
- Och, myślę, że potrafię cię przekonać.
Zadowolony zdjął marynarkę, podciągnął rękawy i zabrał się
do pracy.
W centrum miasta Eve przechadzała się po gustownie
urządzonym, stonowanym kolorystycznie gabinecie doktor Miry.
Nigdy nie czuła się tu całkowicie zrelaksowana, ale szanowała opinie
terapeutki. Niedawno nawet zaufała jej w sprawach osobistych,
oczywiście w stopniu, w jakim było to możliwe. Jednak dalej czuła
się tu nieswojo.
Mira wiedziała o niej więcej niż ktokolwiek. Chyba nawet
więcej, niż sama Eve wiedziała o sobie. Rozmowa z kimś, kto zna ją
na wylot, nie wpływała na nią uspokajająco.
Ale nie przyszła tu ze swoimi prywatnymi problemami. Przyszła
w sprawie morderstwa.
Otworzyły się drzwi i stanęła w nich Mira. Uśmiechała się
ciepło. Zawsze wygląda tak... doskonale, pomyślała Eve. Zadbana,
uczesana, pewna siebie. Dzisiaj zamiast tradycyjnego kostiumu pani
psycholog miała na sobie wąską pomarańczową sukienkę sięgającą
kolan, a na niej zapinany na jeden guzik płaszczyk tej samej
długości co sukienka. Na nogach lśniły o cień ciemniejsze pantofle
na cieniutkich obcasach, na których widok Eve natychmiast zadała
sobie pytanie, jak to możliwe, że Mira potrafi się w nich poruszać.
Na przywitanie objęła rękę Eve obydwiema dłońmi.
- Dobrze cię widzieć w wojowniczym nastroju, Eve. Nie masz
już kłopotów z kolanem?
- Och. - Zmarszczyła czoło i spojrzała w dół, przypominając
sobie o niedawnej kontuzji, która jej dokuczała przy ostatnim
śledztwie. - Nie. Lekarze zrobili dobrą robotę. Już o nim zapom-
niałam.
- To uboczne skutki twojej pracy. - Usiadła. - Uważam, że
trochę to przypomina poród.
- Co proszę?
- Mówię o zdolności zapominania bólu, przez co możliwe jest
powtórzenie sytuacji, o której wiemy, że może przynieść cierpienie.
Zawsze twierdziłam, że kobiety mają predyspozycje do pracy jako
policjantki lub lekarki, ponieważ posiadają wrodzoną odporność na
stres. Usiądź. Zrobię ci herbatę, a ty mi powiesz, w czym mogę ci
pomóc.
- Dziękuję, że upchnęłaś mnie w grafiku. - Usiadła, ale kręciła
się niespokojnie na krześle. Ilekroć znajdowała się w tym pokoju,
odnosiła wrażenie, że musi odsłonić duszę. - Chodzi o śledztwo,
które prowadzę. Nie jestem w stanie podać ci wielu szczegółów, bo
sprawa jest utajniona.
- Rozumiem. - Mira zaprogramowała herbatę. - Powiedz tyle,
ile możesz.
- Interesuje mnie młoda kobieta, około osiemnastki, bardzo
inteligentna, a także bardzo urocza.
- To wiek poszukiwań. - Podała Eve parującą herbatę w chiń-
skiej porcelanie.
- Pewnie tak. Ta dziewczyna ma rodzinę. Bliską, choć ojciec
pozostaje z boku. Reszta rodziny jest dość rozległa: dziadkowie,
kuzynowie, coś w tym stylu. Ona nie była, nie jest - poprawiła się -
sama.
Mira skinęła. Eve była sama, pomyślała.
- Dziewczyna zainteresowała się starodawnymi religiami i kul-
turami, nawet je studiowała. W zeszłym roku na poważnie zajęła się
okultyzmem.
- Hm. To także raczej typowe. Młodzi często testują różne
religie i wiary po to, by utrwalić i scementować własną. Okultyzm,
ze swoją tajemniczością i możliwościami, jest bardzo atrakcyjny.
- Zajęła się satanizmem.
- Jako obserwator?
Eve zmarszczyła czoło. Oczekiwała, że Mira okaże zaskoczenie
lub brak akceptacji. Jednak pani doktor spokojnie sączyła herbatę, a
z jej ust nie znikał łagodny uśmiech.
- Jeśli chodzi ci o to, czy się w to bawiła, to uważam, że poszła
głębiej.
- Przeszła inicjację?
- Nie wiem, czym można tak to określić.
- Wprawdzie każda sekta ma inne zwyczaje, ale ostatecznie
tak bardzo się od siebie nie różnią. Przeważnie na inicjację składa
się okres oczekiwania, następnie odbywa się przyjęcie ślubów,
umieszczenie znaku na ciele, zwykle na genitaliach lub tuż obok
nich. Do inicjacji dochodzi w czasie specjalnej ceremonii. Wyznawcy
zbierają się wokół ołtarza, na którym najczęściej jest ktoś z
członków, raczej kobieta. Wzywa się księcia piekieł, a inicjowany
klęczy. Używana symbolika to: płomień, dym, dźwięk dzwonków,
prochy ludzkie, najlepiej dziecka. Daje się im do picia wodę lub wino
zmieszane z uryną, po czym najwyższy kapłan lub kapłanka
naznaczają inicjowanego ceremonialnym nożem.
- Athame.
-
Tak. - Uśmiechnęła się, jakby miała do czynienia z pojętnym
uczniem. - Następnie, choć to zabronione, zostaje złożona ofiara z
młodego kozła. Czasami jego krew mieszana jest z winem i
podawana do wypicia. Potem jest czas na grupowe uprawianie
seksu. Ołtarza mogą użyć wszyscy, a przynajmniej wielu. Jest to
uważane za obowiązek, jak również za przyjemność.
- Jakbyś tam była.
- Nie, ale kiedyś pozwolono mi obserwować ceremonię sabatu.
To było całkiem fascynujące przeżycie.
- Chyba w to nie wierzysz? - Eve zdumiona, odstawiła na bok
filiżankę. - Nie wierzysz w przywoływanie diabła?
Mira uniosła wypielęgnowaną brew.
- Wierzę w dobro i zło, Eve. Zarówno w moim zawodzie, jak i
w twoim widzimy tak wiele ich przykładów, że nie wolno nam ich
ignorować.
- Ale czczenie diabła?
- Ci, którzy postanawiają oprzeć swoje życie - a może lepiej
powiedzieć dusze - na tej wierze, robią to zazwyczaj ze względu na
płynącą z jej zasad wolność i celebrację egoizmu. Jednych pociąga
przyrzeczenie władzy. Jeszcze innych seks.
To był tylko seks. Tak mówił Wineburg, zanim zginął, przy-
pomniała sobie Eve.
- Twoja dziewczyna, Eve, została wciągnięta do sekty praw-
dopodobnie przez intelekt. Satanizm posiada wiekową tradycję i jak
większość pogańskich religii tępi chrześcijaństwo. Dlaczego
przetrwał, a w niektórych kręgach nawet dobrze prosperuje, trudno
powiedzieć. Jest naznaczony zaklęciami, grzechem i seksem.
Satanistyczne ceremonie są tajemnicze i wyrafinowane. Zapewne
dziewczyna zrobiła pierwszy krok z czystej ciekawości, a ponieważ
pochodziła z kochającej się rodziny, zapragnęła odmiany. Zbun-
towała się.
- Ceremonia, którą mi opisałaś, bardzo przypominała tę, o
której mówiła ta dziewczyna. Ale to były początki, a w końcu
okazało się, że została wykorzystana seksualnie. Była dziewicą i jak
sądzę odurzyli ją narkotykami.
- Rozumiem. Są sekty, które rezygnują z ustalonych zasad.
Niektóre są bardzo niebezpieczne.
- Doszło do tego, że miała zaniki pamięci, nie wiedziała, co się
z nią dzieje, i stała się niemal służalczo oddana dwóm członkom
sekty. Odsunęła się od rodziny i przerwała studia. Trwało to do
chwili, gdy przypadkowo była świadkiem rytualnego morderstwa
popełnionego na dziecku.
- Ofiary z ludzi to pradawna praktyka. Oczywiście straszliwa. -
Mira upiła herbatę. - Jeśli w grę wchodziły narkotyki, możliwe, że się
uzależniła i ci ludzi nią manipulowali. To by tłumaczyło zaniki
pamięci. Jak rozumiem, morderstwo ją zaszokowało i zmusiło do
oderwania się od kultu i jego rytuałów.
- Była przerażona. Nie zwróciła się do rodziny, nie zgłosiła
zabójstwa na policję. Uciekła do czarownicy.
- Białej czarownicy? Wiccanki?
Eve zacisnęła usta.
- Zrobiła to, co jak sądzę, wymaga jej religia. Zaczęła palić
białe świece zamiast czarnych. Przeżywała horror i twierdziła, że
jeden z satanistów potrafi zmienić się w kruka.
- Zmiana kształtów - rzuciła z zastanowieniem terapeutka.
Wstała i zaprogramowała następną herbatę. - Interesujące.
- Bała się, że ją zabiją i uważała, że zabili kogoś jej bliskiego,
chociaż jak na razie oficjalnie mówi się, że śmierć tej osoby
nastąpiła z przyczyn naturalnych. Nie mam wątpliwości, że była
torturowana psychicznie. Znalazłam dowody na to, że wykorzys-
tywano jej strach i zagubienie. Sądzę, że niektóre wywodziły się z
jej poczucia winy i wstydu.
- Może masz rację. Emocje wpływają na umysł.
- Ale jak dalece? - zapytała Eve. - Do tego stopnia, że widziała
rzeczy, które nie istnieją? Że uciekła przed czymś niewidocznym
wprost pod koła nadjeżdżającego samochodu?
Mira znowu usiadła.
- A więc ona nie żyje. Przykro mi. Jesteś pewna, że uciekała
przed iluzją?
- Na miejscu wypadku znajdowała się funkcjonariuszka policji.
Nikogo nie widziała. Oprócz - dodała Eve, krzywiąc usta - czarnego
kota.
- Znany symbol. Wystarczył, by dziewczyna się załamała.
Nawet jeśli kot został tam specjalnie podrzucony, nie będzie ci łatwo
udowodnić zabójstwa.
- Eksperymentowali z jej umysłem, narkotyzowali ją, praw-
dopodobnie hipnotyzowali. Zamęczali sztuczkami i wiadomościami
nadawanymi przez wideofon. Do diabła, niech mi ktoś powie, że to
nie było morderstwo. I ja to udowodnię.
- Biorąc pod uwagę fakt, że obracasz się w sferze religii, a
zwłaszcza religii, której istnienie nie jest przez społeczeństwo
akceptowane, będziesz miała kłopoty ze skierowaniem sprawy do
sądu.
- Nie uciekam przed trudnościami. Za tym kultem kryją się źli
ludzie. Podejrzewam, że w ostatnich dwóch tygodniach zabili już
cztery osoby.
- Cztery - zdziwiła się psychoterapeutka. - A ciało znalezione
pod twoim domem? Szczegóły podawane przez media są bardzo
skąpe. Czy to ma jakiś związek?
- Tak. Zginął świeży adept sekty satanistycznej, któremu
poderżnięto gardło
athame.
Nóż był wbity w jego jądra razem z
kartką potępiającą satanizm. Chłopak był przywiązany do
odwróconego pentagramu.
- Okaleczenie i morderstwo. - Mira zacisnęła usta. - Nie pasuje
to do wiccanów. Przemoc jest sprzeczna z ich zasadami.
- Ludzie nieustannie robią rzeczy sprzeczne z własnymi
zasadami - niecierpliwie odparła Eve. - Jednak w tym wypadku
podejrzewam kogoś z satanistów. Zeszłej nocy zginął następny
mężczyzna. Także został ugodzony
athame.
Nie podaliśmy jeszcze
wiadomości o zabójstwie do porannej prasy, ale znajdzie się w
gazetach za kilka godzin. Byłam tam, ścigałam go i nie zdążyłam.
- Został zabity bez rytualnej ceremonii? A w pobliżu
znajdowała się policja? - Mira potrząsnęła głową. - Desperacki lub
arogancki ruch. Jeśli morderstwo popełnili ci sami ludzie, wskazuje
to na ich rosnącą pewność siebie.
- A może na upodobanie do przelewania krwi. To mi zakrawa
na uzależnienie. Chcę znać ludzi, którzy przewodzą takim kultom.
Interesuje mnie kobieta z długą kartoteką, oskarżana o nielegalny
seks i handel narkotykami. Jest biseksualna. Prowadzi prywatny
klub i nie narzeka na brak pieniędzy. Jej partner to postawny
mężczyzna, który jej usługuje. Lubi się pokazywać - dodała Eve,
przypominając sobie sztuczkę z ogniem. - Twierdzi, że umie
odczytywać przyszłość. Jest nerwowa i ma zmienne nastroje.
- Przypuszczalnie jej podstawową słabością jest duma. Jeśli ma
silną pozycję, zapewne z trudem przyjmuje brak szacunku. Czy umie
czytać w myślach?
- Pytasz poważnie?
- Eve. - Mira westchnęła lekko. - Tego rodzaju zdolności są
faktem naukowym.
- Tak, tak. - Machnęła ręką. - Instytut Kanskiego. Mam całą
dokumentację o pewnej wróżce białej magii, która się tam szkoliła.
Podobno jest czysta.
- A ty nie zgadzasz się z instytutem?
- Kryształowe kule i czytanie z ręki? Jesteś przecież na-
ukowcem.
- To prawda i jako naukowiec przyznaję, że nauka zmienia się,
im więcej dowiadujemy się o wszechświecie i jego mieszkańcach.
Wielu poważanych naukowców wierzy w to, że rodzimy się z
szóstym zmysłem. Niektórzy ludzie go rozwijają, inni blokują, jednak
większość ma go w jakimś procencie. Mówię o instynkcie,
przeczuciach, intuicji. Sama się na niej opierasz w swojej pracy.
- Opieram się na dowodach i faktach.
- Eve, posiadasz przeczucia. Potrafisz doskonale wykorzystać
swoją intuicję. Podobnie Roarke. - Uśmiechnęła się, widząc
zdumienie w oczach policjantki. - Człowiek nie dochodzi tak wysoko
w tak młodym wieku bez pomocy instynktu, który mu podpowiada,
kiedy i jaki ruch należy wykonać. Magia, jeśli wolisz użyć bardziej
romantycznej nazwy, istnieje.
- Twierdzisz, że wierzysz w czytanie w myślach i rzucanie
uroków?
- Mogę się domyślić, co dzieje się teraz w twojej głowie. -
Zachichotała Mira. - Myślisz, że mój wywód to stek bzdur.
Eve nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
- Coś w tym rodzaju.
- Pozwól, że coś ci powiem, ponieważ przypuszczam, że po to
między innymi do mnie przyszłaś. Magia, czarna i biała, istnieje tak
długo, jak długo istnieją ludzie. Magia daje władzę. A tam, gdzie
jest władza, są zyski, ale też oszustwa i zbrodnie. To także leży w
naturze człowieka. Nie możemy za pomocą nauki lub techniki
zniszczyć zła bez unicestwienia dobra. Władza wymaga oprawy, tak
jak wiara, dlatego też mamy ceremonie i rytuały. Potrzebujemy
różnych struktur, które dają nam poczucie bezpieczeństwa i
przynależności, a także, i owszem, potrzebujemy pewnej dozy
tajemniczości.
- Pani doktor, nie przeszkadzają mi ani ceremonie, ani rytuały,
dopóki nie jest łamane prawo.
- Zgadzam się. Z tym że prawo też jest ulotne. Zmienia się i
adaptuje.
- Morderstwo zawsze jest morderstwem. Czymkolwiek zostanie
dokonane, kamieniem czy laserowym miotaczem. - Oczy Eve
pociemniały i zapłonęły. - Lub za pomocą dymu i luster. Znajdę
przestępcę i żadna magia świata mnie nie powstrzyma.
- Nie. - Mira poczuła w żołądku ciche ćmienie strachu. - Nic cię
nie powstrzyma, Eve, to prawda. Nie jesteś pozbawiona mocy. -
Rozłożyła ręce. - Mogę zebrać dla ciebie więcej wiadomości na
temat satanizmu i wierzeń Wicca, jeśli ci to pomoże.
- Chcę wiedzieć, z czym mam do czynienia. Będę wdzięczna.
Możesz mi przygotować opis typowego członka tych kultów?
- Nie istnieje typowy członek, tak jak nie istnieje typowy
katolik czy buddysta, ale postaram się spisać główne cechy osoby,
którą pociąga okultyzm. Czy ta kobieta, wiccanka, też jest
podejrzana?
- Nie jest główną podejrzaną, chociaż chęć zemsty to silny
motyw. Sądzę jednak, że raczej rzuciła na swoich wrogów klątwę.
- Sprawdź paznokcie i włosy ofiar, także przyszłych. Mogą mieć
ślady niedawnych nacięć.
- Tak? Dobrze. - Wstała. - Dziękuję za pomoc.
- Jutro dostarczę ci raport.
- Wspaniale. - Ruszyła do wyjścia, ale się zatrzymała. -
Odniosłam wrażenie, że bardzo dużo wiesz na te tematy. Czy
studiuje się je na psychiatrii?
- Do pewnego stopnia. Ja miałam osobiste powody, żeby bliżej
się im przyjrzeć. - Zacisnęła usta. - Moja córka jest wiccanką.
Eve otworzyła usta.
- Och! - Co, do cholery, powinna teraz powiedzieć. - Cóż, to
wszystko wyjaśnia. - Zakłopotana wepchnęła ręce do kieszeni. -
Gdzieś tutaj?
- Nie, mieszka w Nowym Orleanie. Czuje się tam swobodniej.
Być może nie jestem do końca obiektywna, Eve, ale sama się
przekonasz, że ta wiara jest piękna, bardzo ludzka i szczodra.
- Jasne. - Pchnęła drzwi. - Jestem zaproszona na ich spotkanie
jutro wieczorem.
- Musisz mi potem opowiedzieć o swoich wrażeniach. Jeśli
będziesz miała pytania, moja córka z chęcią z tobą porozmawia.
- Dam ci znać. - Idąc do windy, odetchnęła głośno. Córka Miry
jest czarownicą myślała. To dopiero.
Wróciła do centrali po Peabody. Chciała z podwładną pojechać
do mieszkania Wineburga, zobaczyć, jak żył, zajrzeć do jego
osobistych notatek i akt. Przypuszczała, że trzymał gdzieś notes z
nazwiskami i adresami.
Dochodzeniówka już wcześniej sprawdziła mieszkanie, ale
oczywiście jak zwykle niczego nie znaleziono. Miała nadzieję, że jej
się powiedzie.
Na korytarzu natknęła się na Peabody.
- Spotkamy się w moim samochodzie za piętnaście minut.
Teraz lecę przesłuchać wiadomości i zadzwonić w kilka miejsc.
- Tak jest. Pani porucznik...
- Później - rzuciła krótko Eve, mijając pospiesznie Peabody i
ignorując jej skrzywioną twarz.
- Feeney? - Czekał na nią w jej pokoju. Zdjęła kurtkę i rzuciła
na krzesło. - A więc zdecydowałeś się na wyjazd do Meksyku. W
sprawie szczegółów musisz zadzwonić do Roarke'a. Powinien teraz
być...
Zamilkła, bo Feeney wstał, przeszedł przez pokój i zamknął
drzwi. Wyraz jego twarzy mówił wszystko.
- Okłamałaś mnie. - W głosie mężczyzny słychać było ból i
gniew. Jednak jego oczy pozostały chłodne. - Oszukałaś, a ja tak ci
ufałem. Sprawdzałaś Franka za moimi plecami.
Nie było sensu zaprzeczać i pytać, skąd się dowiedział.
- Zaplanowano wewnętrzne śledztwo. Whitney chciał, żebym
oczyściła Franka, i zrobiłam to.
- Pocałuj mnie gdzieś. Jakie wewnętrzne śledztwo? Frank był
czysty jak łza.
- Wiem, Feeney. Ja...
- Ale go sprawdzałaś. Dostałaś się do jego danych, i to beze
mnie.
- Tak miało być.
- Gówno prawda. Ja cię szkoliłem. Nadal stałabyś na ulicy,
gdyby nie ja. A ty mi wbijasz nóż w plecy? - Zrobił do niej krok z
zaciśniętymi pięściami.
Nawet chciała, żeby ich użył.
- Masz otwarte akta Alice. Podejrzewasz zabójstwo. To była
moja chrzestna córka i nie powiedziałaś mi, że być może ktoś ją
zabił? Odsunęłaś mnie od dochodzenia, oszukujesz mnie. Patrzysz
mi prosto w oczy i łżesz.
Eve miała w żołądku kulę lodu.
- Tak.
- Podejrzewasz, że była narkotyzowana, zgwałcona i zamor-
dowana, i nie włączasz mnie do sprawy?
Domyśliła się, że dostał się do zastrzeżonych informacji. Były
zakodowane, ale dla niego nie stanowiło to przeszkody. Widocznie
miał jakieś przeczucie. Zapewne zastanowiła go śmierć Wineburga.
- Nie mogłam - odparła słabo. - Nawet gdybym nie miała
takich rozkazów, i tak bym cię odsunęła. Byłeś za blisko związany ze
zmarłą. Nie potrafiłbyś być obiektywny.
- Co ty do cholery wiesz - wybuchnął i podniósł pięść. Tak,
wolałaby, żeby ją uderzył.
- Rozkazy? - ciągnął, mierząc ją pogardliwie. - Pieprzone
rozkazy. To twój styl, Dallas? To przez nie traktujesz mnie jak
jakiegoś pieprzonego nowicjusza? Zrób sobie wolne, Feeney. Pojedź
do ładniutkiego domu mojego bogatego mężulka. - Zacisnął usta z
kpiną. - To by ci odpowiadało, co? Pozbywasz się mnie, bo jestem w
tej sprawie nieużyteczny?
- Nie. Na Boga, Feeney...
- Chodziłem z tobą na akcje. - Nagle ściszył głos. - Ufałem ci.
Nadstawiałem za ciebie karku. Ale z tym już koniec. Jesteś dobra,
Dallas, ale zimna. Do diabła z tobą!
Nie potrafiła wydobyć z siebie głosu, kiedy odchodził.
- Dallas - do pokoju wpadła Peabody. - Nie mogłam...
Eve przerwała jej, unosząc dłoń i odwracając się. Powoli
dochodziła do siebie. Ale ból został. Nadal czuła zapach Feeneya, tej
głupiej wody kolońskiej, którą kupowała mu żona.
- Zbieraj się. Jedziemy przeszukać mieszkanie Wineburga.
Peabody otworzyła usta, potem je zamknęła. Nawet jeśli wiedziała,
co powiedzieć, nie była pewna, jak to zostanie przyjęte.
- Tak jest.
Eve odwróciła się. Jej oczy były puste i lodowate.
- W takim razie chodźmy.
13
Do domu dotarła w ponurym nastroju. Mimo że wraz z
Peabody przekopały mieszkanie Wineburga do góry nogami, niczego
nie znalazły. Przez trzy godziny bezowocnie przeglądały szafy i
szuflady, pliki w komputerze i odczytywały wiadomości na
wideofonie.
Wineburg był właścicielem około dwudziestu identycznych
czarnych garniturów, kilku par butów tak wypucowanych, że można
było się w nich przejrzeć, oraz kolekcji płyt kompaktowych ze
straszliwie nudną muzyką. Chociaż udało jej się odkryć tajny sejf, to
jego zawartość jej nie oszołomiła. Dwa tysiące w gotówce, następne
dziesięć w kartach kredytowych i spora liczba pornograficznych
filmów wideo, które mówiły wiele o właścicielu, ale nic o jego
zabójcy.
Wineburg nie prowadził dziennika, a jego notes zawierał
jedynie daty i miejsca, bez opisów spotkań. Dokumenty dotyczące
finansów były uporządkowane i dokładne, jak się można było
spodziewać po bankierze. Pieczołowicie zapisywał wszystkie wydatki
i dochody. Regularne wypłaty dużych sum co dwa miesiące z karty
kredytowej, zmieniane na gotówkę przez okres dwóch lat, wyjaśniły
Eve, dzięki czemu Selina może utrzymywać tak wysoki standard
życia. Wypłaty te zapisane były pod rubryką wydatków osobistych.
Wieczorne spotkania przez dwa lata, odbywające się także co
dwa miesiące, zgodne z datą wypłat, nie wystarczą na
potwierdzenie związku Wineburga z kultem Seliny Cross.
Nigdzie nie natknęła się na jej nazwisko.
Wineburg był rozwodnikiem, nie miał dzieci, mieszkał sam.
Eve zapukała do sąsiadów. Dowiedziała się od nich, że nie był
towarzyskim typem. Rzadko kto go odwiedzał, a sąsiedzi albo
rzeczywiście nie pamiętali, albo po prostu nie chcieli podać
rysopisów gości.
Opuściła mieszkanie z uczuciem niesmaku i frustracji. Nie
miała wątpliwości, że Wineburg należał do sekty Seliny, za który to
przywilej słono płacił, a w końcu oddał życie. Ale nie potrafiła tego
udowodnić, poza tym jej myśli krążyły gdzieś indziej.
Wracając do domu, odtwarzała w pamięci obraz zagniewanej
twarzy Feeneya i jego gorzkie słowa. Wiedziała, że go zawiodła.
Zdradziła. Usprawiedliwiła się, że jest policjantką i musiała słuchać
rozkazów. Ale tak nie postępuje przyjaciółka, pomyślała, czując w
skroniach bolesny ucisk. Wybrała pracę, a nie to, co podpowiadało
serce. Nazwał ją zimną. I nie pomylił się.
Kiedy otworzyła drzwi do holu, powitał ją kot owijający się jej
o nogi. O mało co, a potknęłaby się o niego. Zaklęła pod nosem. Z
bocznych drzwi wyszedł Summerset.
- Roarke starał się z tobą skontaktować.
- Tak? Byłam zajęta. - Odsunęła niecierpliwe Galahada. - Jest
w domu?
- Jeszcze nie. Możesz go złapać w biurze.
- Porozmawiam z nim, kiedy wróci. - Potrzebowała drinka,
mocnego i odurzającego. Uświadamiając sobie niebezpieczeństwo i
słabość takiego posunięcia, zamiast do salonu zwróciła się w
przeciwną stronę. - Nie ma mnie dla nikogo innego. Rozumiesz?
- Oczywiście - odparł sztywno służący.
Kiedy znikła, pochylił się i wziął kota na ręce, po czym go
pogłaskał. Nie zrobiłby tego nigdy w czyjejś obecności.
- Pani porucznik jest bardzo nieszczęśliwa - powiedział. - Może
powinniśmy gdzieś zadzwonić.
Galahad zamruczał i wygiął się w łuk. Lubił kościste palce
Summerseta. Wzajemna sympatia była ich wspólną małą tajemnicą.
Eve byłaby tym zaskoczona, choć w tej chwili nie myślała ani o
kocie, ani o służącym. Po schodach dotarła do bocznych drzwi,
przeszła przez pomieszczenie z basenem i ogród do sali gimnas-
tycznej. Wiedziała, że wysiłek fizyczny pomaga zmniejszyć stres.
Starając się o niczym nie myśleć, przebrała się w czarny
kostium i wysokie trampki. Zaprogramowała ćwiczenia na całe ciało,
każąc maszynie przeprowadzić ją przez serię wycieńczających
przysiadów, pompek i podskoków.
Była już nieźle spocona, kiedy postanowiła przełączyć
komputer na aerobik. Zaczęła od szaleńczego biegu po
wzniesieniach, równinie, po schodach. Ustawiła program na
zmienną nawierzchnię od symulowanego asfaltu, przez piasek i
trawę. Nadal jednak czuła ucisk w żołądku.
Możesz uciekać, powtarzała w duchu z otępieniem, ale się nie
ukryjesz. Serce rozrywało jej pierś, kostium przesiąkł do cna potem.
Nic nie pomagało. Zdecydowała się na rundę boksu. Nigdy jeszcze
nie ćwiczyła z androidem. Był jedną z najnowszych zabawek
Roarke'a. Średniej wagi i wzrostu, mocno umięśniony.
Eve wystukała program na jego panelu sterowania. Rozległ się
cichy szum, po czym maszyna przeszła w stan gotowości. Android
otworzył oczy. Miały uprzejmy wyraz.
- Masz ochotę na walkę?
- Tak, koleś.
- Boks, karate,
taekwondo,
kung - fu, styl uliczny. Dostępny
jest także program samoobrony. Kontakt do wyboru.
- Walka wręcz - zarządziła. - Pełen kontakt.
- Rundy czasowe?
- Nie, do diabła! Walczymy, aż jedno z nas znajdzie się na
ziemi.
- Przyjąłem. - Znowu cichy szum. - Oceniłem twoją wagę na
około 55 kilogramów. Jeśli sobie życzysz, dam ci fory.
Wystrzeliła pięścią prosto w szczękę robota, aż odskoczyła mu
głowa.
- Masz swoje fory. Zabieraj się do walki.
- Proszę bardzo. - Pochylił się i zaczął krążyć. - Nie za-
znaczyłaś, czy życzysz sobie dodatek wokalny. Obelgi, kpiny,
wyzwiska... - Zachwiał się, kiedy jej noga wylądowała w jego
trzewiach. - Pochwały lub okrzyki bólu.
- Nacieraj, na rany boskie!
Uczynił, jak kazała. Tak błyskawicznie i z taką siłą, że nieomal
zwalił ją z nóg. To jej bardziej pasowało. Zrobiła obrót wokół
własnej osi i uderzyła ramieniem.
Zablokował jej następne uderzenie, przekręcił do siebie i
zacisnął ramię na jej gardle. Eve rozstawiła szerzej nogi, wbiła w
niego łokcie, po czym przerzuciła napastnika przez ramię. Podniósł
się z ziemi, zanim zdążyła do niego doskoczyć. Miękka rękawica
bokserska utkwiła w jej splocie słonecznym, wypychając z niej całe
powietrze. Szybko zebrała siły i pochyliwszy się uderzyła w
przeciwnika głową potem natychmiast z całej mocy przytrzasnęła
mu stopę.
Kiedy dziesięć minut później Roarke wszedł do sali gimnas-
tycznej, zobaczył żonę przelatującą w powietrzu i lądującą na
macie. Zdziwiony i zaciekawiony, oparł się o framugę i patrzył. Nim
zdążyła się podnieść, android znalazł się już na niej, więc
pochwyciła go za kostkę, wykręciła z całej siły i pchnęła. W tej
chwili jej umysł wypełniała ciemna pustka. Oddychała ciężko, czując
w ustach metaliczny smak krwi.
Rzuciła się na przeciwnika jak burza, zimna i nieustępliwa.
Każde pchnięcie, uderzenie, kopnięcie, zadane lub otrzymane,
budziło w niej lodowatą, prymitywną wściekłość. Jej oczy wypełniała
teraz nienawiść, pięści bez litości waliły we wroga, spychając go do
tyłu.
Roarke zmarszczył czoło i wyprostował się. Oddech Eve
zamienił się w rzężenie, ale nie rezygnowała. Kiedy android się
zachwiał, a potem opadł na kolana, przygotowała się do zadania
śmiertelnego ciosu.
- Zakończ program - zawołał Roarke, łapiąc napięte ramię Eve,
nim zdążyła roztrzaskać chwiejącą się głowę robota. - Zepsujesz go
- powiedział miękko. - Nie jest zaprogramowany na zabijanie.
Pochyliła się, opierając ręce na kolanach, żeby złapać
powietrze. Jej umysł wypełniał gniew, czerwona wściekłość, musiała
go oczyścić.
- Przepraszam, poniosło mnie. - Spojrzała na klęczącego nadal
androida, którego usta zwisały bezwładnie, a w oczach lśniła
pustka. - Naprawię go.
- Nie martw się o niego. - Chciał odwrócić jej twarz do siebie,
ale się wyrwała i przeszła przez salę po ręcznik. - Jesteśmy w
nastroju do walki, co?
- Miałam ochotę coś rozwalić.
- Przebrać się w strój? - Uśmiechał się lekko, dopóki nie
zsunęła z twarzy ręcznika. Nie było już na niej wściekłości, tylko
wyraz udręki. - O co chodzi, Eve? Co się stało?
- Nic. Miałam po prostu ciężki dzień. - Odrzuciła ręcznik i
sięgnęła po butelkę z wodą mineralną. - Niczego nie było w
mieszkaniu Wineburga. Dochodzeniówka też nie znalazła niczego w
garażu. Zresztą nie spodziewałam się, że coś znajdzie. Widziałam
się z Mirą. Jej córka j est wiccanką, wyobrażasz sobie?
A więc to nie z powodu pracy jest nieszczęśliwa, pomyślał.
- No i co z tego?
- To nie wystarczy? Trudno będzie uzyskać od Miry obiektywną
analizę, skoro ma córkę zajmującą się rzucaniem zaklęć. Poza tym
Peabody złapała katar. Jest tak zasmarkana, że muszę dwa razy
powtarzać, żeby cokolwiek do niej dotarło.
Zdawała sobie sprawę, że mówi za szybko. Słowa wypadały z
jej ust, a ona nie mogła ich powstrzymać.
- Żadna z niej pomoc, jeśli cały dzień tylko wyciera nos i kicha.
Media uczepiły się śmierci Wineburga i faktu, że ty i ja byliśmy
na miejscu, kiedy go zabito. Mój wideofon przegrzał się od
pieprzonych wiadomości. Przecieki są wszędzie. Pieprzone przecieki.
Feeney dowiedział się, że go oszukiwałam. Aha, pomyślał Roarke, w
tym rzecz.
- Napadł na ciebie?
- A dlaczego miałby tego nie zrobić? - Jej głos stał się
piskliwszy, bo starała się ukryć żal. - Ufał mi, a ja go okłamałam.
Zełgałam prosto w twarz.
- Miałaś jakiś wybór?
- Zawsze jest wybór. - Zagryzła usta i ze wściekłością rzuciła
do połowy pełną butelką, która rozbiła się o ścianę, rozbryzgując
wszędzie bąbelki wody. - Zawsze jest - powtórzyła. - Ja dokonałam
swojego. Wiedziałam, co czuł do Franka, do Alice. A jednak
postanowiłam go odsunąć. Wykonywałam rozkazy. Byłam po-
słuszna.
Czuła, że ból zalewają całą, że zaraz z niej wypłynie, jak woda
z rozbitej butelki. Pragnęła go zahamować.
- Miał rację. Jego zarzuty były słuszne. Wszystkie. Mogłam
pogadać z nim nieoficjalnie.
- Czy tak właśnie zostałaś wyszkolona? Czy on tak cię
wyszkolił?
- W tym rzecz - odparła gwałtownie. - On był moim na-
uczycielem. Jestem mu coś winna. Mogłam mu o wszystkim
powiedzieć.
- Nie - zaprzeczył Roarke i podszedł do żony. - Nie, nie
mogłaś.
- Mogłam - krzyknęła. - Powinnam. Żałuję, że tak się nie stało!
- Zasłoniła twarz rękami. - O Boże, co ja mam teraz zrobić?
Przytulił ją. Rzadko płakała; tylko w ostateczności, zazwyczaj
ze wściekłości i poczucia niemocy.
- Daj mu czas, Eve. Jest policjantem. Po części cię rozumie. Na
resztę trzeba poczekać.
- Nie. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Sposób, w jaki na mnie
patrzył... Straciłam go, Roarke. Przysięgam, że wolałbym stracić
odznakę.
Poczekał, aż się wypłacze, aż jej ciało targane łkaniem,
uspokoi się. Emocje ją rozsadzają myślał. Emocje, które przez całe
życie spychała do wewnątrz, a które uwalniają się teraz ze
zdwojoną siłą.
- Do cholery - sapnęła. Bolała ją głowa, w gardle czuła ucisk. -
Nienawidzę płakać. Płacz na nic nie pomaga.
- Pomaga bardziej, niż myślisz. - Pogłaskał ją po głowie,
potem uniósł jej twarz. - Musisz zjeść coś konkretnego i dobrze się
wyspać, żeby zebrać siły do dalszej pracy.
- Jakiej pracy?
- Masz zamknąć sprawę. Kiedy ją skończysz, będziesz mogła
zostawić wszystko za sobą.
- Tak. - Przycisnęła dłonie do gorących, mokrych policzków. -
Zamknąć sprawę. O to, do cholery, chodzi - wysyczała.
- To sprawiedliwość. - Dotknął dołka w jej podbródku. -
Prawda?
Podniosła na niego czerwone i spuchnięte oczy.
- Już sama nie wiem.
Nie chciała nic jeść, a on jej nie namawiał. Nieraz w życiu czuł
się podle i wiedział, że jedzenie nie jest lekarstwem. Zastanawiał
się, czy nie zmusić jej, żeby zażyła coś na uspokojenie. Ale wtedy
następnego dnia będzie się czuła beznadziejnie. Zrezygnował z
pomysłu. Ucieszył się, że postanowiła wcześniej się położyć. Sam
musiał wracać do biura, więc wymówił się jakimś ważnym
telefonem, na który czeka.
Obserwował ją na monitorze z biura. Wierciła się i przewracała
z boku na bok, ale wreszcie zasnęła.
To, co miał do zrobienia, zajmie mu godzinę lub dwie. Wątpił,
żeby do tego czasu Eve się przebudziła i go szukała.
Nigdy nie był u Feeneya. Budynek, w którym mieszkał
policjant, był trochę zaniedbany, ale dobrze strzeżony i sprawiał
wrażenie niepretensjonalnego. Roarke uznał, że pasuje do Feeneya.
Ponieważ nie chciał ryzykować odmowy, ominął dzwonek domofonu
i system alarmowy.
To znowu pasowało do niego.
Przechodząc przez mały przedsionek, wyczuł słaby zapach
niedawnej deratyzacji. Choć uznawał słuszność walki z insektami,
nie podobał mu się ten odorek, wiec zanotował w pamięci, żeby coś
z tym zrobić.
W końcu jest właścicielem budynku.
Wszedł do windy i poprosił o jazdę na trzecie piętro. Na
korytarzu zwrócił uwagę na fakt, że należy wymienić wykładzinę.
Oświetlenie nie wzbudziło jego zastrzeżeń, a lampki kontrolne
kamer bezpieczeństwa świadczyły o tym, że alarm działa jak należy.
Ściany były czyste i na tyle grube, że nie przechodziły przez nie
odgłosy z mieszkań.
Słychać było jedynie przytłumioną muzykę, nagły wybuch
śmiechu, ściskający za serce płacz dziecka. Życie, pomyślał Roarke,
przyjemne życie. Nacisnął na dzwonek przy drzwiach Feeneya i
czekał.
Najpierw usłyszał bzyczenie kamery, potem poirytowany głos
w interkomie.
- Czego chcesz, do diabła? Zrobiłeś sobie wycieczkę po
slumsach?
- Nie uważam, że ten budynek zasługuje na tę nazwę.
- Każdy na nią zasługuje w porównaniu z miejscem, w którym
mieszkasz.
- Chcesz dyskutować o różnicach w naszych stylach życia przez
drzwi, czy może wpuścisz mnie do środka?
- Zapytałem, po co przyszedłeś.
- Wiesz, dlaczego tu jestem. - Zrobił kpiącą minę, mając
nadzieję, że jest wystarczająco obraźliwa. - Nie boisz się chyba ze
mną rozmawiać, co, Feeney?
Policjant zareagował, tak jak Roarke się spodziewał. Otworzył
drzwi i stanął w nich. Na twarzy miał wypisaną wściekłość, ciało
gotowe do walki.
- Nie wtrącaj się. To nie twój pieprzony interes.
- Przeciwnie. - Nie ruszał się z miejsca, mówił spokojnie. - To
jest mój pieprzony interes. Ale nie sądzę, żeby twoi sąsiedzi byli nim
zainteresowani.
Zaciskając zęby, Feeney odsunął się od drzwi.
- Wejdź, powiedz, co masz do powiedzenia i wynoś się, do
diabła.
- Czy twoja żona jest w domu? - zapytał Roarke, kiedy Feeney
zatrzasnął z hukiem drzwi.
- Ma dzisiaj jakieś babskie spotkanie - odpowiedział, po-
chylając głowę trochę jak rozjuszony byk gotowy do ataku. - Chcesz
mnie uderzyć? Proszę bardzo. Z przyjemnością przywalę ci w tę
twoją piękną buźkę.
- Jezu Chryste, ona jest taka sama jak ty. - Potrząsając głową
Roarke przeszedł przez pokój. Przytulne mieszkanie, choć niezbyt
czyste, notował w myślach. W telewizorze toczył się jakiś mecz.
Głos był ściszony. - Jaki wynik?
- Jankesi wygrywają. - Feeney przerwał, łapiąc się na tym, że
zaraz zaproponuje gościowi piwo. - Powiedziała ci? Dopuściła cię do
sprawy?
- Nikt jej tego nie zakazał. Poza tym potrzebowała pomocy. Ja
mogłem pomóc, myślał Feeney z gorzkim żalem. Poszukała pomocy
u swojego bogatego mężusia, a nie u mnie, jej nauczyciela i
partnera. Nie u człowieka, z którym pracowała ramię przy ramieniu
przez dziesięć lat.
- To nie zmienia faktu, że jesteś cywilem. - Jego zmęczone
oczy zrobiły się posępne. - Nawet nie znałeś Franka.
- Ja nie, ale Eve go znała i lubiła.
- Pracowałem z Frankiem. Byliśmy przyjaciółmi. Rodziną. Nie
powinna mnie odsunąć od sprawy. I to jej powiedziałem.
- Nie wątpię. - Roarke odwrócił się od telewizora i spojrzał
Feeneyowi prosto w oczy. - Jednak złamałeś jej serce.
- Trochę nią potrząsnąłem. - Podniósł na wpół opróżnioną
butelkę piwa. Mimo wściekłości zdążył dostrzec załamanie w oczach
Eve, ale postanowił się nie przejmować. - Przejdzie jej. - Upił spory
łyk, wiedząc, że nic nie spłucze gorzkiego smaku w ustach. -
Zakończy sprawę. Tylko już beze mnie.
- Powiedziałem, że złamałeś jej serce. Mówię to poważnie. Jak
długo ją znasz, Feeney? - Głos Roarke'a stwardniał, domagał się
uwagi. - Dziesięć, jedenaście lat? Jak często widziałeś ją załamaną?
Myślę, że wystarczy ci palców jednej ręki. Cóż, widziałem, jak się
rozpada dziś wieczorem. - Nabrał powietrza. Nie mógł pozwolić
sobie na gniew. - Jeśli chciałeś ją zmiażdżyć, udało ci się.
- Usłyszała tylko, jak się rzeczy mają. To wszystko. - Nagle
doznał pierwszego ukłucia wyrzutów sumienia i odstawił z trzaskiem
butelkę. - Policjanci mają się wspierać, mają sobie ufać, inaczej to
wszystko diabła warte. Kopała w aktach Franka. Mogła przyjść z
tym do mnie.
- Tak kazałeś jej postępować? - zaatakował Roarke. - Na taką
policjantkę ją wyszkoliłeś? To nie ty dostałeś rozkazy od Whitneya,
nie tobie zlecił rozwiązanie sprawy - nie pozwalał Feeneyowi dojść
do głosu. - I nie ty cierpiałeś z tego powodu.
- Nie. - Przelała się przez niego świeża fala urazy. - Nie ja. -
Usiadł i z rozmysłem podkręcił głos w telewizorze. Udawał, że
przygląda się grze.
Uparty, ciężko myślący irlandzki idiota, pomyślał Roarke,
czując zarazem przypływ sympatii, jak i zniecierpliwienia.
- Raz zrobiłeś mi przysługę - zaczął. - Było to, kiedy poznałem
Eve. Zraniłem ją wtedy, ponieważ nie rozumiałem sytuacji, a ty mi
ją wyjaśniłeś. Zamierzam oddać ci tę samą przysługę.
- Nie chcę od ciebie żadnych przysług.
- Dostaniesz ją i tak. - Usiadł w krześle. Sięgnął po prawie
pustą butelkę piwa. - Co wiesz na temat jej ojca?
- Co? - Feeney spojrzał na gościa ze zdumieniem. - A co to ma
do rzeczy?
- Ano ma. Czy wiesz, że ojciec bił ją torturował i wielokrotnie
gwałcił do czasu, aż skończyła osiem lat?
Feeney zacisnął zęby i ściszył telewizor. Wiedział, że
ośmioletnią Eve znaleziono na ulicy, pobitą pokaleczoną
wykorzystaną seksualnie. Znalazł te informacje w jej aktach, gdyż
nigdy nie zaczynał współpracy, jeśli wcześniej nie poznał oficjalnych
danych przyszłego partnera. Ale nie wiedział, że te wszystkie
okropności były dziełem jej ojca. Podejrzewał, ale nie wiedział.
Poczuł kłucie w żołądku, zacisnął dłonie.
- Przykro mi. Nigdy mi o tym nie mówiła.
- Ona nie wszystko pamięta. A raczej nie chce pamiętać.
Męczą ją nocne koszmary, straszliwe wspomnienia.
- Nie powinieneś mi tego mówić.
- Eve pewnie też by tak powiedziała, ale ja chcę ci to
powiedzieć. Stała się tym, kim się stała, i ty jej w tym pomogłeś.
Oddałaby za ciebie życie, wiesz o tym.
- Policjanci nadstawiają za siebie karku. Taka praca.
- Nie mówię o pracy. Ona cię kocha, choć niełatwo jej
pokochać kogokolwiek. Nie umie kochać i nie umie tego pokazać.
Zapewne na zawsze jakaś jej część pozostanie nieufna, gotowa na
uderzenie. Przez ostatnie dziesięć lat to ty byłeś jej ojcem, Feeney.
Ona nie zasługuje na to, żeby znowu ją odrzucić i złamać.
Wstał i bez słowa opuścił mieszkanie.
Feeney podniósł dłonie do twarzy, wsunął je we włosy, a
potem opuścił bezwładnie na kolana.
Była szósta piętnaście, kiedy Eve przekręciła się na bok i
zamrugała, bo poraziło ją światło dochodzące z okna. Roarke nie
lubił zasłoniętych okien.
Czuła, że ma ciężką głowę, i uznała, że to od nadmiaru snu.
Postanowiła wstać.
Zatrzymała ją dłoń męża.
- Jeszcze nie - powiedział ochrypłym głosem. Nie otworzył
oczu.
- Już się rozbudziłam. Nie mogę dłużej leżeć. - Wyrywała mu
się. - Spałam prawie dziewięć godzin. Już więcej nie mogę.
Otworzył jedno oko - wystarczyło, by stwierdzić, że rzeczywiś-
cie wygląda na wypoczętą.
- Jesteś detektywem - zauważył. - Założę się, że jeśli prze-
prowadzisz dochodzenie, odkryjesz szokujący fakt, iż w łóżku można
wykonywać inne czynności oprócz spania.
Z uśmiechem przekręcił się na nią.
- Pozwól, że ci podpowiem.
Nie powinna być zaskoczona, że jest już podniecony, a ona
sama gotowa na jego przyjęcie. Wszedł w nią lekko, wolno i
głęboko.
- Chyba się domyślam, co masz na myśli. - Uniosła biodra.
- Szybko się uczysz. - Dotknął ustami jej szyi tuż pod
podbródkiem. - Lubię to miejsce - wymamrotał. - I to też. - Jego
dłoń powędrowała do piersi.
Westchnęła, czując ogarniające ją słodkie podniecenie.
- Powiedz mi, kiedy dotrzesz do miejsca, którego nie lubisz.
Otoczyła go ramionami, zarzuciła nogi na jego biodra.
- Oddaj mi się. - Pieścił jej usta, dotykał językiem jej języka.
Ssał, gładził. - Oddaj - powtórzył. - Powoli.
- Cóż... - Zaczynała już tracić oddech. - Skoro tak ładnie
prosisz.
Orgazm przeszedł przez nią silną i obezwładniającą falą. Czuła,
że teraz on szczytuje, więc poddała się jego rytmowi, przyciskając
policzek do jego policzka.
- Czy to było zamiast ciasteczka? - zapytała.
- Hm?
- No wiesz, zjedz ciasteczko, to poczujesz się lepiej. - Objęła
dłońmi jego roześmianą twarz. - Czy chciałeś poprawić mi humor?
- Mam nadzieję, że mi się udało. Ja czuję się wspaniale. -
Pocałował ją lekko. - Pragnąłem cię.
- To ciekawe, że mężczyźni budzą się z rozumem w rozporku.
- Właśnie dlatego jesteśmy mężczyznami. - Nadal się śmiejąc,
przekręcił się i wciągnął ją na siebie. Poklepał po pośladkach. -
Weźmiemy prysznic, a potem dam ci następne ciasteczko.
Pół godziny później przeszła spod prysznica do kabiny
suszącej. W myślach nazywała męża czarodziejem nastrojów. W
ciągu krótkiego poranka obdarował ją najpierw rozleniwionym,
potem radosnym, następnie gorączkowym, namiętnym seksem.
Nadal czując zawrót głowy złapała się ręką za ramę kabiny.
Kiedy zobaczyła, że Roarke wychodzi spod prysznica, wysunęła w
jego stronę palec.
- Trzymaj się ode mnie z daleka. Dotkniesz mnie, a będę
musiała cię powalić na ziemię. Mówię poważnie. Mam pracę.
Zagwizdał pod nosem i sięgnął po ręcznik.
- Lubię kochać się z tobą rano. Wstajesz z łóżka szybko tylko
wtedy, kiedy masz wezwanie albo kiedy cię uwiodę.
- Już się obudziłam. - Wyszła z kabiny i przeczesała dłonią
włosy. Utrzymując bezpieczną odległość od męża sięgnęła po
szlafrok. - Idź sprawdzić relacje z giełdy albo cokolwiek.
- Mam taki zamiar. Chcesz śniadanie? - zapytał, wychodząc z
łazienki. - Zamówię dla ciebie.
Już chciała powiedzieć, że nie chce, że nie jest głodna, ale
przypomniała sobie, że bez porządnego posiłku nie przetrwa dnia.
Kiedy dołączyła do niego w sypialni, wkładał koszulę,
wpatrując się w monitor, na którym przelatywały dane z giełdy.
Wybrała ze swojej szafy proste szare spodnie.
- Przepraszam za wczoraj.
Uniósł na nią wzrok, ale stała do niego tyłem.
- Byłaś przygnębiona. Miałaś do tego prawo.
- Tak czy inaczej, dziękuję, że nie dałeś mi odczuć, jaka ze
mnie idiotka.
- A jak się teraz czujesz? Wzruszyła ramionami.
- Mam robotę. - Doszła do tego wniosku przed zaśnięciem. -
Wykonam ją. Może... no, jeśli wykonam ją dobrze, Feeney
przestanie się na mnie złościć.
- On nie czuje do ciebie nienawiści, Eve. - Ponieważ nic nie
odpowiedziała, nie ciągnął tematu. Zdążył już wydać
autokucharzowi polecenie dotyczące śniadania. - Myślę, że
jajecznica na szynce będzie wyśmienita na początek dnia.
Odebrał kawę i zaniósł ją do jadalni. Eve doniosła talerze z
jajecznicą. Włączył telewizor.
Jęknęła słysząc, jak wypacykowaną dziennikarka opowiada o
śmierci Wineburga.
- Choć porucznik Eve Dallas z wydziału zabójstw nowojorskiej
policji znajdowała się tylko kilka metrów od miejsca zbrodni, policja
nie złapała przestępców. Śledztwo trwa. To już drugie morderstwo z
użyciem noża związane z osobą porucznik Dallas. Zapytana o
związek między zabójstwami, porucznik odmawia komentarza.
- Rany boskie. Dziecko by się domyśliło, że są powiązane. -
Eve automatycznie podniosła widelec do ust, potem odsunęła talerz.
- Ta wiedźma Cross śmieje się teraz do rozpuku.
Nie mogąc usiedzieć, wstała i zaczęła krążyć po pokoju.
Roarke uznał to za dobry znak. Jest zła, więc nie ma czasu na
użalanie się nad sobą. Posmarował świeżą bułeczkę dżemem
truskawkowym.
- Dopadnę ją. Przysięgam na Boga, że ją dopadnę. Muszę
udowodnić, że Wineburg miał z nią kontakt. Wtedy będę mogła ją
pomęczyć. Może to nie wystarczy, żeby dostać pozwolenie na
przeszukanie jej domu, ale dobiorę się jej do tyłka.
- Zdaje się - zaczął, wycierając palce w lnianą serwetkę - że
mogę ci w tym pomóc.
Wstał i podszedł do komody, odsunął szufladę i wyjął z niej
zapieczętowaną dyskietkę.
- Pani porucznik?
- Co? Nie przeszkadzaj mi. Myślę.
- Dobrze, zresztą pewnie nie interesuje cię lista członków sekty
Cross. - Z półuśmiechem uderzał dyskietką w dłoń, czekając, aż
żona na niego spojrzy.
- Lista? Masz listę członków? Skąd? Przekrzywił głowę.
- Przecież wcale nie chcesz tego wiedzieć, prawda?
- Rzeczywiście nie - odparła pospiesznie. - Powiedz mi tylko,
czy jest na niej Wineburg. - Przymknęła na chwilę oczy. - Jest?
- Oczywiście.
Twarz rozświetlił jej uśmiech szczęścia.
- Kocham cię.
Roarke podał jej dyskietkę.
- Wiem.
14
Feeney chciał jako pierwszy tego dnia spotkać Whitneya.
Postanowił więc zobaczyć się z nim z samego rana na gruncie
prywatnym. Parkując przed ładną dwupiętrową willą na przed-
mieściach, wspominał swoją długoletnią znajomość z komendan-
tem. Bywał już jego gościem z okazji różnych przyjęć, które
uwielbiała wydawać żona Whitneya.
Tym razem, krocząc po kamiennej ścieżce prowadzącej do
cichego jeszcze domu, nie był w nastroju do zabawy. Gdzieś w
pobliżu rozległo się monotonne ujadanie psa. W niczym nie
przypominało lekko metalicznego dźwięku wydawanego przez
roboty. Prawdziwy pies, taki, co to zanieczyszcza ulice i ma pchły,
pomyślał Feeney, kręcąc głową.
Po ulicy wiatr wesoło rozwiewał liście, coraz spychając je na
zadbane trawniki. W dzielnicach willowych trawniki traktowane były
niemal z pobożną czcią.
Feeney nie lubił podmiejskiego stylu. Właściciele posesji
zmuszeni są poświęcać dużo czasu i pracy na grabienia, koszenia,
podlewania lub muszą wynająć kogoś, kto się tym zajmie. Jego
rodzina mieszkała w mieście i korzystała z publicznych parków.
Zresztą za wejście do nich też trzeba płacić, myślał, wzruszając
ramionami. Otoczony poranną ciszą, czuł się trochę niepewnie.
Otworzyła mu Anna Whitney i choć nie spodziewała się nikogo
o tej porze, była już ubrana, uczesana i starannie umalowana.
Uśmiechnęła się na przywitanie, ale w jej oczach zamigotało
zdziwienie. Jednak jako żona policjanta wiedziała, że nie należy o
nic pytać.
- Feeney, jak miło cię widzieć. Wejdź proszę, napijesz się
kawy. Jack pije już drugą w kuchni.
- Przepraszam, że nachodzę was w domu, Anno. Zajmę
Jackowi tylko kilka minut.
- Ach, nie ma problemu. Jak się czuje Sheila? - zapytała
uprzejmie, prowadząc go do kuchni.
- Dziękuję, dobrze.
- Ostatnim razem, kiedy ją widziałam, wyglądała wspaniale.
Chodzi do dobrego fryzjera. Jack masz towarzystwo do kawy -
oznajmiła mężowi, wchodząc do kuchni. Dostrzegła w jego oczach
wyraz zdziwienia, a potem zastanowienia. Wiedziała, że powinna jak
najszybciej się ulotnić. - Zostawię was samych. Czeka mnie
mnóstwo rzeczy do zrobienia. Feeney, przekaż Sheili moje
pozdrowienia.
- Przekażę. Dzięki. - Zaczekał, aż drzwi się za nią zamkną, choć
przez cały czas nie spuszczał wzroku z Whitneya. - Do cholery, Jack!
- Tą rozmowę powinniśmy przeprowadzić u mnie w biurze,
Feeney.
- Chcę rozmawiać z tobą a nie ze swoim szefem. - Wycelował
palcem w pierś komendanta. - Z kimś, kogo znam dwadzieścia pięć
lat. Z kimś, kto znał Franka. Dlaczego nic nie wiedziałem o
dochodzeniu? Dlaczego kazałeś Dallas mnie oszukiwać?
- Podjąłem decyzję o utajnieniu śledztwa.
- I uznałeś, że nie można mi zaufać.
- To nie tak. - Whitney splótł dłonie. - Po prostu nie musiałeś
brać w tym udziału.
- Ja i Frank razem wychowywaliśmy nasze dzieci. Alice była
moją córką chrzestną. Przez pięć pieprzonych lat byliśmy z Frankiem
partnerami. Nasze żony są jak siostry. Kim jesteś, żeby decydować,
że nie mam prawa wiedzieć o toczącym się dochodzeniu w sprawie
Franka?
- Twoim przełożonym - rzucił krótko Whitney i odstawił na bok
kubek z parającą kawą. - To, co przed chwilą powiedziałeś, było
powodem, dla którego podjąłem taką a nie inną decyzję.
- Odsunąłeś mnie, a przecież doskonale wiedziałeś, że
śledztwo powinien prowadzić mój wydział. Potrzebowałeś danych
zawartych w kartotece.
- Akta to tylko część problemu - odparł szczerze Whitney. - W
aktach Franka nie było słowa o jego kłopotach z sercem ani słowa o
prywatnych lub zawodowych kontaktach ze znaną policji handlarką
narkotyków.
- Frank nie miał nic wspólnego z narkotykami.
- Ani słowa na ten temat - ciągnął Whitney - a najbliższy
przyjaciel Franka jest znanym w mieście ekspertem informatycznym.
Oczy Feeneya zrobiły się okrągłe, a na policzki wypłynęły
czerwone plamy.
- Podejrzewasz, że wyczyściłem kartotekę? Kazałeś Dallas
mnie śledzić?
- Nie, nie podejrzewam, ale nie mogłem sobie pozwolić na
ignorowanie podobnej ewentualności. Zwłaszcza że mam na karku
wydział spraw wewnętrznych. Kogo byś wybrał do tej roboty,
Feeney? - zapytał z gestem zniecierpliwienia. - Wiedziałem, że
porucznik Dallas wykona zadanie dokładnie i z wyczuciem i że
wypruje sobie flaki, żeby oczyścić ciebie i Franka. Wiedziałem, że
zna... kogoś... kto znajdzie dostęp do akt.
Oszołomiony emocjami, Feeney odwrócił się w stronę okna, za
którym widać było zadbany trawnik i rabaty z jesiennymi kwiatami.
- Dałeś jej paskudne zadanie, Jack. Postawiłeś w trudnej
sytuacji. Czy tak rządzisz swoimi ludźmi? Ustawiasz ich pod ścianą?
- To się zdarza. - Whitney przesunął dłonią po ciemnych
włosach. - Trzeba czasami podejmować trudne decyzje i trzeba z
tym żyć. Naciskał na mnie wydział wewnętrzny. Uznałem, że sprawą
nadrzędną jest oczyszczenie Franka i uchronienie od dalszych
cierpień jego rodziny. Uważałem, że Dallas nadaje się do tego
najlepiej. Sam ją szkoliłeś, więc wiesz.
- Szkoliłem ją - potwierdził, czując mdłości.
- Co byś zrobił na moim miejscu? - zapytał Whitney. - Powiedz,
Feeney. Masz martwego policjanta. Przyłapano go na kupowaniu
narkotyków od podejrzanego handlarza. Autopsja stwierdziła
obecność narkotyków w jego organizmie. Wszystko ci mówi, że
facet był czysty, wszystko, nawet serce, bo pamiętasz czasy, kiedy
razem zaczynaliście służbę w policji. Ale wydział wewnętrzny nie
kieruje się sercem. Co byś zrobił?
Feeney pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia. Ale wiem, że nie chciałbym zajmować
twojego stanowiska, szefie.
- Byłbyś szalony, gdybyś tego chciał. - Pobladła twarz komen-
danta nieco się rozluźniła. - Dallas zebrała już dużo danych
potwierdzających niewinność Franka, a ciebie oczyściła w dwa-
dzieścia cztery godziny. Pracuje nad sprawą niecały tydzień, a udało
się jej już zdobyć wiele cennych informacji. Dzięki nim nie mam już
na karku wydziału wewnętrznego. Co prawda, nie podoba im się, że
Frank prowadził prywatne dochodzenie, ale mimo to trochę
odpuścili.
- To dobrze. - Feeney wsadził ręce w kieszenie i odwrócił się. -
Jack, zraniłem ją.
Whitney zmarszczył czoło.
- Trzeba było przyjść najpierw do mnie. Nie było sensu na nią
naciskać, Feeney. Wykonywała moje rozkazy.
- Potraktowałem całą sprawę bardzo osobiście. - Przypomniał
sobie zamglone smutkiem i strachem oczy Eve i jej pobladłą twarz.
Widywał już takie spojrzenie, spojrzenie ofiary, przygotowanej do
otrzymania ciosu. - Muszę to naprawić.
- Dzwoniła do mnie kilka minut przed twoim przyjściem.
Znalazła nowy trop. Rozpracowuje go w domu.
Feeney skinął głową.
- Chciałbym dostać kilka godzin wolnego.
- Nie ma problemu.
- I chcę, żebyś mnie włączył do dochodzenia. Whitney oparł
się o krzesło z zastanowieniem.
- O tym zdecyduje Dallas. Ona je prowadzi. Ona wybiera
współpracowników.
Odbierz wideofon, Peabody. - Eve nie przestawała przeglądać
danych na monitorze, mimo nieustającego buczenia dzwonka
telefonu. Była zaskoczona liczbą nazwisk, które znała. Osoby
publiczne, politycy, nawet policjanci. Jeszcze rok temu nie
wiedziałaby, kim są, ale w towarzystwie Roarke'a jej znajomości
nieustannie się poszerzały.
- Lekarze, prawnicy - mamrotała. - Chryste, ten facet był u nas
na przyjęciu. A z tą kobietą Roarke zdaje się sypiał. To tancerka,
gwiazda na Broadwayu, ma kilometrowe nogi.
- Nadine chce z tobą rozmawiać - oświadczyła Peabody,
zastanawiając się, czy przełożona mówi do siebie, czy także do niej.
Siąpnęła nosem, kichnęła, potem dodała zachrypniętym głosem: -
Nadine Furst.
- Wspaniale. - Eve wyczyściła ekran, tak na wszelki wypadek, i
odebrała rozmowę. - A więc Nadine, co to za historia?
- Ty jesteś tą historią, Dallas. Dwa trupy. Niebezpiecznie cię
znać.
- Jeszcze żyjesz.
- Jak na razie. Pomyślałam, że zainteresują cię pewne infor-
macje, które wpadły mi w ręce. Możemy pohandlować.
- Pokaż mi swoje, a może ja pokażę ci swoje.
- Dasz mi wyłączność na rozmowę, ty i ja w twoim domu, na
temat tych dwóch zabójstw, do mojego popołudniowego programu.
Eve sarknęła.
- Ty i ja, ale w moim biurze i do wieczornego wydania.
- Pierwszego trupa znaleziono w twoim domu. Chcę zrobić
wywiad u ciebie.
- Nie w domu, tylko za murami na chodniku. Nie wpuszczę cię
do siebie.
Nadine głośno westchnęła.
- To chociaż do popołudniowego wydania.
Eve spojrzała na zegarek i policzyła, ile ma czasu.
- Spotkamy się u mnie w biurze. Zjawię się tam o 11.30. Jeśli
nie zdążę...
- Do diabła. Musimy rozstawić sprzęt. Piętnaście minut to
nie....
- Wystarczy dla kogoś tak dobrego jak ty, Nadine. Pamiętaj,
twoje informacje mają być warte mojego czasu.
- A ty pamiętaj, żebyś nie wyglądała jak żebraczka - odpaliła
dziennikarka. - Zrób coś z włosami, na litość boską!
Eve wyłączyła się bez słowa.
- Dlaczego ludzie mają obsesję na punkcie mojej fryzury i
ubrania? - Przesunęła nerwowo dłonią po włosach.
- Mavis mówiła, że przegapiłaś wizytę u fryzjera. Leonardo jest
wściekły.
- Zadajesz się z Mavis?
- Poszłam na kilka jej występów. - Peabody głośno
wydmuchała nos. - Podobały mi się.
- Nie miałam czasu na fryzjera - mruknęła Eve. - Sama
podcięłam włosy kilka dni temu.
- Tak, to widać. - Na złowrogie spojrzenie szefowej, Peabody
uśmiechnęła się przymilnie. - Wyglądają cudownie, pani porucznik.
- Pocałuj mnie gdzieś. - Znowu włączyła komputer. - Jeśli
skończyłaś już krytykować mój wygląd, to może zajęłabyś się
sprawdzeniem kilku nazwisk.
- Niektóre rozpoznaję. - Peabody pochyliła się nad jej ramie-
niem. - Louis Trivane, sławny prawnik. Wyciąga gwiazdy z pierdla.
Marianna Bingsley, odziedziczyła dom towarowy i jest profesjonalną
łowczynią talentów. Carlo Mancinni, guru kosmetyki - doktor
medycyny - trzeba mieć górę pieniędzy, żeby chociaż rozważył
możliwość zrobienia ci operacji plastycznej.
- Znam ich nazwiska, Peabody. Potrzebuję bardziej szczegó-
łowych informacji. O ich finansach, przebytych chorobach i prze-
szłości kryminalnej. Chcę wiedzieć wszystko na temat ich bliskich,
nawet o domowych zwierzętach. Musisz się dowiedzieć, kiedy
związali się z Seliną Cross i dlaczego uważają, że szatan to taki fajny
facet.
- To mi zajmie tygodnie - jęknęła ponuro dziewczyna. Eve
pomyślała o Feeneyu. - Nawet jeśli sprawdzę ich przez MCDK.
Eve milczała. Międzynarodowe Centrum Danych Kryminalnych
było oczkiem w głowie i powodem do dumy Feeneya.
- Gdybym miała kogoś od nich do pomocy, zbieranie informacji
zajęłoby mi połowę mniej czasu. - Peabody wzruszyła ramionami. -
A więc, od czego mam zacząć?
- Mamy na tapecie Wineburga, więc najpierw zajmij się nim i
Lobarem, czyli Robertem Mathiasem. Następnie zacznij od początku
listy. Szukaj regularnych wypłat z kont. Spotkamy się w środku.
Zamyśliła się, zmrużywszy oczy. Dane na temat finansów
kościoła Seliny będą zapewne chronione ustawą o danych osobo-
wych, jako dane dotyczące zarejestrowanych wyznań. Niemniej
istnieje szansa, mała szansa, że Selina jest na tyle pewna siebie, że
składa pieniądze na osobistym koncie.
To łatwo sprawdzić. Co do reszty osób, będzie potrzebowała
Roarke'a. Postanowiła odczekać dzień lub dwa, a tymczasem
sprawdzi, ile zarabia Selina. Trudno będzie oskarżyć ją o wymu-
szenie, ale jest to jakiś początek.
- Jeśli zgłoszę związek Wineburga z kultem Seliny, mogę
dostać nakaz na jej przesłuchanie. Sądzę, że już koło jedenastej
wezmę ją w krzyżowy ogień pytań.
- Masz wywiad z Nadine o jedenastej czterdzieści pięć.
- Tak - Eve uśmiechnęła się szeroko. - To się dobrze składa.
- Och.
- To nie moja wina, że jakaś Wścibska dziennikarka dowie się i
połączy ze sobą fakt, że przesłuchuję Selinę Cross i że prowadzę
śledztwo w sprawie dwóch zabójstw.
- I opowie o tym na antenie.
- Taka wiadomość może wstrząsnąć członkami kościoła Seliny.
Niektórzy stają się bardzo rozmowni, kiedy coś ich poruszy.
- Pochylam czoło przed twoją mądrością.
- Zostaw to na chwilę, kiedy się okaże, że nasze działania
odniosły skutek. Użyj mojego komputera. Ja skorzystam z peceta
Roarke'a. Komputer, skopiuj dysk. - Odwróciła się, słysząc
poruszenie przy drzwiach. Zesztywniała. - Komputer, wyjdź z
programu. - Skuliła się, jakby oczekiwała na uderzenie.
- Peabody - odezwał się Feeney, spoglądając na podwładną
Eve. - Muszę porozmawiać z panią porucznik na osobności.
- Pani porucznik? - Peabody wstała, ale czekała na znak od
przełożonej.
- Zrób sobie przerwę, Peabody. Napij się kawy.
- Tak jest. - Z ulgą opuściła pokój, w którym nagle zapanowała
napięta atmosfera.
Eve milczała. Feeney zauważył, że przyjęła obronną postawę,
gotowa na odebranie ciosu. W jej oczach pojawiło się skupienie.
Dłoń oparta o biurko drżała. Feeney przyglądał się koleżance
zdumiony i zawstydzony faktem, że to on jest powodem jej strachu.
- Twój, aa, Summerset powiedział, że mam po prostu wejść. -
W pokoju było ciepło, ale nie zdjął z siebie wytartego płaszcza i
wepchnął dłonie w kieszenie. - Moje wczorajsze zachowanie było
karygodne. Nie miałem prawa na ciebie napadać. Wykonywałaś
swoją pracę.
Zauważył, że zadrżały jej usta, jakby zamierzała coś
powiedzieć, ale ostatecznie wybrała milczenie.
Złamałeś jej serce.
Ojciec ją bił, torturował, gwałcił.
Ty byłeś jej ojcem od dziesięciu lat.
Jak, do diabła, ma sobie poradzić z tą sytuacją? Nie może jej
przecież ot tak zignorować.
- To, co mówiłem... Nie powinienem był tego mówić. - Potarł
nerwowo twarz. - Jezu, Dallas, przepraszam cię.
- Czy wierzyłeś w to, co mówiłeś? - wyrzuciła z siebie, nie
umiejąc się dalej hamować. Podniosła rękę, odwróciła się i zaczęła
wyglądać przez okno.
- Chciałem wierzyć. Byłem wkurzony. - Zbliżył się do niej z
rękami zwisającymi bezwładnie po bokach. - Nie mam żadnego
wytłumaczenia - dodał. Dotknął jej, ale kiedy się wzdrygnęła,
szybko zabrał dłoń. - Żadnego - powtórzył. - Zrozumiem, jeśli się na
mnie obrazisz. Moje pretensje były bezpodstawne.
- Nie ufasz mi - powiedziała ocierając łzę, która pojawiła się w
kąciku oka.
- Bzdura, Dallas. Nikomu nie ufam bardziej niż tobie.
Posłuchaj, trzeba przystawić mi broń do głowy, żebym przeprosił
własną żonę. Mówię ci, że jest mi przykro za moje zachowanie. -
Tracąc już cierpliwość, złapał ją za ramię i odwrócił do siebie.
Zamarła. W jej oczach lśniły łzy, ale dzięki Bogu, nie spływały
jeszcze po policzkach. - Nie wzruszaj mnie, Dallas. Nie mogę
bardziej się kopnąć w tyłek, niż już to uczyniłem.
Uniosła głowę.
- Proszę. Masz wolną rękę. Wal, Nikomu nie powiem, że
uderzyłaś przełożonego.
- Nie chcę cię uderzyć.
- Do diabła, bo cię zdegraduję. Wal.
Po jej ustach przemknął lekki uśmieszek. Buta Feeneya, jego
wielbłądzie oczy tryskające gniewem rozbawiły ją.
- Najpierw się ogól. Nie chce podrapać sobie pięści.
Poczuł ulgę.
- Robisz się miękka, żyjąc z tym bogatym irlandzkim sukin-
synem.
- Wczoraj wyprałam bebechy treningowemu robotowi.
Jednemu z najlepszych, jakie posiada Roarke.
- Tak? - Poczuł przypływ nieuzasadnionej dumy.
- Wyobrażałam sobie, że to ty - zażartowała. Uśmiechnął się i
wyjął z kieszeni torebkę z orzeszkami w słodkiej polewie.
Poczęstował ją.
- Detektywi śledczy nie potrzebują pięści. Mają używać mózgu.
- Nauczyłeś mnie korzystać z obydwu.
- A także wykonywać rozkazy - dodał, patrząc na nią z po-
wagą. - Wstydziłbym się za ciebie, gdybyś o tym zapomniała.
Postąpiłaś słusznie, Dallas. Ze względu na Franka, wydział i na mnie
- oświadczył, widząc, że jej oczy znowu robią się wilgotne. -
Przestań - poprosił błagalnym tonem. - Nie zaczynaj z tym gównem.
To rozkaz.
Wytarła nos.
- Tak jest.
Odczekał chwilę, żeby się przekonać, czy rzeczywiście nie
straci nad sobą kontroli i nie zawstydzi ich obojga. Kiedy jej oczy
obeschły, skinął głową zarówno z ulgą jak i pochwałą.
- Dobrze. - Potrząsnął torebką orzeszków. - A teraz włączysz
mnie do śledztwa?
Otworzyła usta, potem je zamknęła.
- Widziałem się z Whitneyem - poinformował. Poczuł, że zbiera
mu się na śmiech. Miał przed sobą policjantkę, którą sam wyszkolił.
Jest twarda, uparta i uczciwa. - Przeżułem go w jego własnej
kuchni.
- Naprawdę? - Uniosła brwi. - Żałuję, że tego nie widziałam.
- Cały kłopot w tym, że kiedy było już po wszystkim, musiałem
mu przyznać rację. Wybrał najlepszą osobę do tej roboty. Wiem, że
zrobiłaś, co się dało, żeby uspokoić wydział wewnętrzny i oczyścić
Franka. I mnie - dodał. - Wiem, że pracujesz nad tym, żeby znaleźć
zabójców Franka i Alice. - Musiał nabrać powietrza, ponieważ nadal
czuł ból, kiedy mówił o śmierci przyjaciół. - Chcę ci pomóc, Dallas,
uczciwie. Muszę pozbyć się tego z bebechów. Whitney powiedział,
że sama masz zadecydować.
W tej chwili opuściło ją napięcie. Na nic innego nie czekała.
- Zabierajmy się do pracy.
Eve była taka szczęśliwa, że dostała pozwolenie na prze-
słuchanie Seliny Cross, iż zupełnie nie pomyślała o tym, że Selina
przyjdzie z adwokatem. Na całe szczęście wybrała na swojego
reprezentanta Louisa Trivane. Wchodząc do pokoju przesłuchań,
Eve rzuciła obydwojgu promienny uśmiech.
- Pani Cross, doceniam pani chęć współpracy. Panie Trivane.
- Eve...
- Porucznik Dallas - poprawiła, porzucając uśmiech. - Nie
zebraliśmy się tu w celach towarzyskich.
- Wy się znacie. - Selina przyszpiliła adwokata lodowatym
wzrokiem.
- Pani reprezentant jest znajomym mojego męża. Poznałam
kilku prawników w mieście, pani Cross. Nie ma to jednak wpływu
ani na ich, ani na moją pracę. Zaznaczam, że rozmowa jest
nagrywana.
Włączyła magnetofon, podając na głos datę i godzinę
spotkania. Po wyrecytowaniu skróconego tekstu uprawnień
przesłuchiwanej usiadła.
- Jak widzę, wykorzystała pani prawo do adwokata, pani
Cross.
- Oczywiście. Już dwukrotnie mnie pani nachodziła, pani
porucznik. Pragnę, żeby to nieustanne nękanie zostało oficjalnie
potwierdzone.
- Ja także. - Eve się uśmiechnęła. - Znała pani Roberta
Mathiasa, nazywanego także imieniem Lobar.
- To był Lobar - poprawiła Selina. - Takie imię sobie wybrał.
- Tak czy inaczej mężczyzna ten leży teraz w lodówce w
kostnicy. Podobnie jak Thomas Wineburg. Czy znała go pani?
- Nie sądzę, żebym miała przyjemność.
- A to interesujące. Był członkiem pani kościoła.
Selina wzburzyła się i gestem dłoni przywołała do siebie
Trivane'a. Adwokat pochylił się i zaczęli o czymś po cichu
dyskutować.
- Nie jestem w stanie pamiętać nazwisk wszystkich członków
mojego kościoła, Dallas. Jesteśmy... - rozłożyła dłonie na małym
stoliku - legionem.
- Może to odświeży pani pamięć. - Eve otworzyła teczkę,
wyjęła z niej zdjęcia z miejsca zbrodni, po czym pchnęła je w stronę
przesłuchiwanej.
Selina podniosła fotografie i oglądała z lekkim uśmieszkiem
czającym się w kącikach ust.
- Trudno powiedzieć. W czasie naszych ceremonii jest ciemno.
- Uniosła oczy na Eve. - Taki mamy styl.
- Nie wątpię. Zarówno Lobar, jak i Wineburg należeli do pani
wyznania i obydwaj zostali zabici nożem, jakiego się używa w
waszych rytuałach.
-
Athame.
Nie tylko nasza religia wykorzystuje
athame
w ce-
remoniach. Uważam, że po tych morderstwach popełnionych na
członkach mojego kościoła policja powinna nas raczej strzec, niż
oskarżać. To jasne, że ktoś chce się nas pozbyć.
- Sądziłam, że macie własną ochronę. Czy wasz Pan nie dba o
swoją trzódkę?
- Pani kpiący ton świadczy tylko o pani ignorancji.
- A uprawianie seksu z osiemnastolatkiem świadczy o pani. Czy
z Wineburgiem także łączyły panią podobne stosunki?
- Już powiedziałam, że wcale nie jestem pewna, czy go znam.
Ale jeśli tak, to bardzo prawdopodobne, że uprawialiśmy seks.
- Selino - wtrącił się adwokat, przerywając jej wypowiedź. -
Pani porucznik, proszę nie naciskać na moją klientkę. Już
oświadczyła, że nie jest w stanie zidentyfikować ofiary.
- Znała go. Obydwoje go znaliście. Był wtyczką. Pani Cross,
czy wie pani, co to znaczy w języku policyjnym informator? - Eve
wstała i pochyliła się nad Seliną - Bała się pani, co mi powie? Czy to
dlatego zaaranżowała pani jego śmierć? Kazała go pani śledzić? -
Przez sekundę patrzyła na Trivane'a. - Może rozkazała pani śledzić
wszystkich członków kościoła?
- Wszystko, co chcę zobaczyć, widzę w dymie.
- Tak, w dymie. Wineburg ryzykował, przychodząc na pogrzeb
Alice. Dlaczego, pani zdaniem, chciał na nią popatrzeć? Czy był
obecny w tę noc, kiedy została odurzona narkotykami i zgwałcona?
Czy pozwoliła mu pani ją posiąść?
- Alice przechodziła inicjację. Sama o nią zabiegała.
- Była dzieckiem. Zagubionym dzieckiem. Lubi pani zwabiać
młodych, prawda? Są o wiele bardziej interesujący niż tacy uparci
idioci jak Wineburg. Mają silne, młode ciała i podatne umysły.
Ludzie pokroju Wineburga i obecnego tutaj szacownego pana
adwokata są warci tylko tyle, ile ich pieniądze. Ale tacy jak Alice
stanowią smakowity kąsek.
Selina patrzyła na Eve przez zasłonę grubych, czarnych rzęs.
- To prawda. My byliśmy zadowoleni i Alice też. Nie musiałam
jej zwabiać, Dallas. Sama do mnie przyszła.
- A teraz nie żyje. Troje zmarłych. Pani podopieczni pewnie
zaczynają się denerwować. - Eve posłała suchy uśmiech
Trivane'owi. - Ja bym się denerwowała.
- Męczeńska śmierć to nic nowego, Dallas. Już przed wiekami
zabijano ludzi za ich wiarę. Ale wiara i tak zwyciężała. Przetrwamy i
zatryumfujemy.
Eve wyciągnęła następne zdjęcie i rzuciła na stolik.
- On nie przetrwał.
To był Lobar. Wydawało się, że otwarta rana w jego gardle
krzyczy błagalnie.
Tym razem Eve skoncentrowała się na twarzy Trivane'a.
Zamrugał gwałtownie powiekami, a oczy przysłoniło mu przera-
żenie. Pobladł i zaczął ciężko oddychać.
- Nie przetrwał, prawda, Selino - zapytała miękko.
- Jego śmierć posłuży za symbol. Nie zostanie zapomniany.
- Czy posiada pani
athame
?
-
Oczywiście, i to nawet kilka.
- Takie jak ten? - wyciągnęła następne zdjęcie, zbliżenie
narzędzia wbitego w krocze Lobara. Na ostrzu widniała krew.
- Mam kilka takich noży - powtórzyła Selina. - Niektóre są
podobne. Ale tego nie poznaję.
- W ciele Lobara wykryto halucynogeny. Używacie narkotyków
w czasie ceremonii?
- Tylko ziół i kilku chemicznych środków, wszystkie legalne.
- Nie wszystko, co wykryto u Lobara, należało do legalnych
środków.
- Nie mogę być odpowiedzialna za postępowanie innych ludzi.
- Był z panią w noc, w którą zginął. Czy coś zażywał?
- Wypił rytualne wino. Jeśli wziął coś jeszcze, zrobił to bez
mojej wiedzy.
- W przeszłości handlowała pani narkotykami.
- I spłaciłam dług tak zwanemu społeczeństwu. Nic pani na
mnie nie ma, pani porucznik.
- Mam trzy ciała. Każdy ze zmarłych należał do pani kościoła.
Mam martwego policjanta, który się z panią kontaktował. Dopadnę
cię, Selino. Krok po kroku.
- Trzymaj się ode mnie z daleka.
- Bo inaczej?
- Wiesz, co to znaczy ból, Dallas? - Głos Seliny stał się niski i
gruby. - Znasz ból, który wyżera wnętrzności jak kwas? Błagasz o
ulgę, ale nic nie pomaga. Ból staje się agonią, a agonia wydaje się
niemal przyjemnością. Ból staje się tak nieznośny, że gdybyś miała
nóż w rękach bez wahania wbiłabyś go w trzewia, byleby tylko
odciąć się od cierpienia.
- Zrobiłabym to? - zapytała Eve. - Naprawdę bym to zrobiła?
- Mogę ci to zapewnić. Mogę ci zapewnić ból.
Eve uśmiechnęła się, ale nie był to wesoły uśmiech.
- To zaczyna brzmieć jak grożenie funkcjonariuszowi. I dlatego
wsadzę cię na jakiś czas, aż twój adwokat cię nie wykupi.
- Ty dziwko. - Wściekła, że dała się tak łatwo podejść, Selina
skoczyła na równe nogi. - Nie możesz mnie zatrzymać.
- Mogę. Selino Cross, jest pani aresztowana za grożenie
funkcjonariuszowi policji.
Była szybka, ale Eve także. Odparowała pierwsze uderzenie,
jednak nie zdążyła obronić się przed drugim. Selina drapnęła ją
szponiastymi paznokciami po szyi. Eve poczuła, że krwawi.
Wystrzeliła do przodu i jednym ruchem zamknęła w uścisku
szamoczącą się przeciwniczkę.
- Wygląda na to, że muszę dodać do oskarżenia opieranie się
przed aresztowaniem. Ma pan zapewnioną robotę na kilka następ-
nych godzin, panie mecenasie.
Trivane nawet się nie poruszył, nie drgnął mu jeden mięsień.
Cały czas wpatrywał się w zdjęcia. Kiedy w drzwiach pojawił się
Feeney w asyście jeszcze jednego policjanta, Eve powiedziała:
- Zamknij ją. Za pogróżki słowne i stawianie oporu.
Selina chciała się wyrwać, kiedy Eve przekazywała ją
funkcjonariuszowi, ale jej wzrok stał się już bardziej przytomny.
Buchała z niego nienawiść. Nagle odezwała się zmienionym miękkim
głosem z rytmicznym przyśpiewem. Wychodziła z odwróconą głową,
wpatrzona w Eve.
Ta dotknęła szyi i skrzywiła się, widząc na palcach krew.
- Zrozumiałeś, co mówiła?
Feeney podał jej chusteczkę.
- Kogoś przeklinała, chyba po łacinie. Uczyłem się jej w
dzieciństwie, bo moja matka wpadła na śmieszny pomysł, że
zostanę księdzem.
- Przesłuchaj taśmę, może z niej coś wyłowisz. Cholera, to
piecze. Przesłuchanie zakończone - dodała, zapisując czas i datę. -
Trivane, chcesz ze mną porozmawiać?
- Co? - Adwokat podniósł wzrok, przełknął ślinę i pokręcił
głową. - Chcę się zobaczyć z moją klientką, kiedy tylko zostanie
umieszczona w areszcie. Te oskarżenia nie są wystarczające, żeby
ją przetrzymywać.
Eve wyciągnęła do niego zakrwawione palce.
- Och, sądzę, że wystarczą. Przyjrzyj się dobrze Louis. -
Podeszła do niego i podstawiła mu rękę pod nos. - Następnym
razem to może być twoja krew.
- Najpierw zobaczę się z moją klientką - powtórzył z nadal
pobladłą twarzą, po czym wybiegł z pokoju.
- Ta dziwka jest szalona - stwierdził Feeney.
- Powiedz mi coś, czego nie wiem.
- Nienawidzi cię - rzucił, szczęśliwy, że znowu tworzą tandem.
- Ale ty to wiesz. Rzuciła na ciebie urok.
- Co?
- Przeklęła cię. - Mrugnął do niej. - Powiedz mi, kiedy będzie
cię skręcać w żołądku. Zaczynasz się do niej dobierać.
- Jeszcze nie - mruknęła. - Ale stawiam na adwokata. Przydziel
mu kogoś, Feeney. Nie chcę, żeby zginął, zanim się złamie. Żebyś
widział, jak on się przyglądał zdjęciom martwego Lobara. Był
zszokowany, ale potem wyglądał tak, jakby coś sobie przypomniał. -
Potrząsnęła głową. - Nie możemy go stracić. - Zerknęła na zegarek i
gwizdnęła cicho z satysfakcją. - W samą porę na spotkanie z
Nadine.
- Powinnaś opatrzyć szyję, Eve. Nie podoba mi się to za-
drapanie.
- Później. - Wyszła szybko. Nadine z pewnością zwróci uwagę
na jej szyję, myślała, podobnie, jak wszystkowidząca kamera.
Co ci się stało, do diabła? - zdziwiła się dziennikarka. Wreszcie
mogła przestać krążyć i zerkać na zegarek.
- Małe problemy w trakcie przesłuchania.
- O mało co, abyś się spóźniła, Dallas. Zostały nam dwie
minuty do wejścia na antenę. Nie masz czasu na poprawienie
wyglądu.
- Dobrze się składa. Pokażę się tak, jak jestem.
- Ustawcie nagłośnienie i światła - nakazała Nadine
operatorom kamer, po czym poprawiła makijaż w małym
kieszonkowym lusterku. - To chyba paznokcie - dodała. - I to
kobiety. Długie i szponiaste. Masz cztery wyraźne ślady.
- Tak. - Eve przytknęła chustkę do szyi. - Ktoś ciekawski
mógłby sprawdzić, co się dzieje w areszcie.
Spojrzenie Nadine stało się nagle bardzo uważne.
- W areszcie, mówisz. Dobrze. Nie poprawiłaś włosów.
- Podcięłam je.
- Miałam na myśli jakaś konstruktywną zmianę. Zaraz wcho-
dzimy. Suzanna, jesteś gotowa?
Operatorka podniosła do góry kciuk.
- Ta świeża krew doskonale się prezentuje. Fajny pomysł.
- Ojej, dzięki - Eve usadowiła się wygodniej i założyła nogę na
nogę. - Tylko krótko, Nadine. Nie wiem jeszcze, co masz dla mnie.
- W takim razie dam ci przedsmak. Który z miejscowych
kapłanów białej magii jest synem wielokrotnego mordercy, Davida
Bainesa Conroya, co to odsiaduje pięć wyroków dożywocia, bez
możliwości zwolnienia warunkowego, w Omega, więzieniu o zao-
strzonym rygorze?
- Który...
- Na pięć - słodko rzuciła Nadine, zadowolona, że udało jej się
przyciągnąć uwagę Eve. - Cztery, trzy... - Na koniec dała sygnał
palcami. Spojrzała poważnie w kamerę.
- Dzień dobry. Tu Nadine Furst. Rozmawiam dziś z porucznik
Eve Dallas z wydziału zabójstw w jej biurze w komendzie głównej...
Eve była przygotowana na pytania, a poza tym znała styl
Nadine. Znała go na tyle dobrze, że nie pozwoliła się zaskoczyć
rewelacjami, które usłyszała tuż przed rozpoczęciem nagrania.
Odpowiadała krótko i rzeczowo, zdając sobie sprawę, że z każdą
sekundą wywiadu nabija punktów samej Nadine, jak i jej stacji,
Kanałowi 75.
- Opierając się na poszlakach, wydział przypuszcza, że oba
morderstwa są ze sobą powiązane. Zabójstw dokonano wprawdzie
różnymi narzędziami, ale bardzo do siebie podobnymi.
- Czy może pani opisać narzędzia zbrodni?
- Nie wolno mi tego uczynić.
- Ale to były noże?
- Były to ostre narzędzia. Nie mogę podać więcej szczegółów.
Ujawnienie ich w tej chwili zaszkodziłoby śledztwu.
- Druga ofiara to mężczyzna, którego ścigała pani na kilka
chwil przed tym, jak został zabity. Dlaczego go pani ścigała?
Była gotowa na to pytanie i postanowiła je wykorzystać.
- Thomas Wineburg dał mi do zrozumienia, że ma interesujące
informacje.
- Jakie informacje?
- Nie mogę tego ujawnić. Tylko powiem, że rozmawialiśmy, a
Wineburg nagle wpadł w popłoch i rzucił się do ucieczki. Ruszyłam
za nim w pościg.
- I został zabity.
- Tak. Ucieczka mu nie pomogła.
Zła, że dyrektor planu daje znać, że kończy się jej czas, Nadine
pożegnała widzów.
- Dzięki, Eve. Suzanno? - dziennikarka po prostu machnęła
ręką i operatorka wyszła. - Jeszcze tak nieoficjalnie... - zaczęła.
- Najpierw ty.
- No dobrze. - Nadine oparła się o krzesło i skrzyżowała piękne
nogi. - Charles Forte nosi nazwisko panieńskie matki od dwunastu
lat. To znaczy, od momentu, gdy jego ojciec został skazany na
dożywotnie więzienie za popełnienie rytualnych morderstw na pięciu
osobach. Mówi się, że w rzeczywistości zabił wiele więcej, ale mu
tego nie udowodniono. Nigdy nie znaleziono ciał.
- Znam historię Conroya. Nie wiedziałam tylko, że miał
dziecko.
- To była zastrzeżona informacja. Matka dziecka rozwiodła się
z Conroyem i przeniosła do innego miasta na kilka łat przed jego
zamknięciem. Dziecko miało wtedy szesnaście lat. Dwadzieścia
jeden, kiedy jego ojciec wylądował w więzieniu. Mój informator
twierdzi, że chłopak codziennie był w sądzie.
Eve pomyślała o niskim, skromnym mężczyźnie, którego
spotkała na pogrzebie Alice. Syn potwora. Czy dużo dziedziczy się w
genach? Pomyślała o własnym ojcu i zadrżała.
- Dzięki. Dam ci znać, kiedy skończy się śledztwo.
- Dobrze. Zebrałam mnóstwo informacji na temat kultowych
sekt działających w mieście. Nic tak dramatycznego jak to o
Conroyu, ale może się do czegoś przydadzą. Domyślam się, że skoro
przesłuchiwałaś kogoś, kto się wściekł tak bardzo, by rzucić ci się do
gardła, znaczy to, że masz podejrzanego.
Eve opuściła wzrok na swoje paznokcie.
- Nic ci nie mogę powiedzieć, ale przypomnę tylko, że nie
wolno wchodzić z kamerą do aresztu.
- Wielka szkoda. Dziękuję za wywiad, Dallas. Będę w kon-
takcie.
- W porządku. - Eve odprowadziła dziennikarkę wzrokiem,
przekonana, że ta uda się do aresztu i że imię Seliny Cross znajdzie
się w mediach do końca popołudniowego wydania.
Uznała, że, w gruncie rzeczy, poranek nie był zły.
Krzywiąc się, przetrząsnęła szuflady w poszukiwaniu apteczki.
15
Nie wrócę do domu - informowała Eve Roarke'a przez
wideokom, podczas gdy komputer odszukiwał dane na temat
Davida Bainesa Conroya. - Możesz przyjechać na szóstą? Poje-
dziemy na ten zjazd czarownic ode mnie z biura.
Roarke uniósł brew.
- Zgoda, pod warunkiem, że nie twoim samochodem. - Poma-
chał do niej dłonią. - Podejdź trochę bliżej do ekranu. Co to znowu?
- zapytał.
- Co to znaczy, „co to znowu”? Jestem zajęta.
- Chodzi mi o twoją szyję.
- Ach, to. - Dotknęła nadal jeszcze bolesnego miejsca. Nie
udało jej się znaleźć apteczki. - Różnica zdań. Moje zwyciężyło.
- Oczywiście. Niech pani zdezynfekuje zadrapania, pani
porucznik. Przyjadę o 18.30. Zjemy coś po drodze.
- Dobrze. Zjemy po drodze? Chwileczkę. Nie przyjeżdżaj
limuzyną.
Uśmiechnął się.
- Pamiętaj, osiemnasta trzydzieści.
- Mówię poważnie, Roarke, nie... - Syknęła, bo obraz z ekranu
znikł. - Cholera. - Z westchnieniem odwróciła się do komputera.
MCDK posiadało spore archiwum dotyczące Conroya. Eve
zatrzymała się nad najważniejszymi danymi.
Rozwiedziony, jedno dziecko, syn, urodzony 22 stycznia 2025,
opieka przyznana matce, Ellen Forte.
Też mi rewelacja, pomyślała. Kto daje opiekę nad dzieckiem
seryjnemu mordercy?
- No nic, zabierajmy się do roboty - mruknęła pod nosem. -
Dane kryminalne.
Osądzony i skazany za morderstwo, torturowanie, gwałt po-
śmiertny i poćwiartowanie Doreen Harden, dwudziestotrzyletniej
kobiety rasy mieszanej. Wyrok skazujący na dożywotnie więzienie o
zaostrzonym rygorze, bez możliwości wyjścia na podstawie
zwolnienia warunkowego.
Osądzony i skazany za morderstwo, gwałt, torturowanie i po-
ćwiartowanie Emmy Tangent, kobiety rasy czarnej, wiek 25 lat.
Wyrok skazujący na dożywocie, zaostrzony rygor, bez możliwości
wyjścia na podstawie zwolnienia warunkowego.
Osądzony i skazany za morderstwo, sodomią, tortury i
poćwiartowanie Lowella McBridea, białego mężczyzny, wiek 18 lat.
Skazany na dożywocie, zaostrzony rygor, bez zwolnienia warun-
kowego.
Osądzony i skazany za morderstwo, gwałt, torturowanie i po-
ćwiartowanie Darli Fitz, kobiety rasy mieszanej, wiek 23 lata.
Skazany na dożywocie, zaostrzony rygor, bez zwolnienia warun-
kowego.
Osądzony i skazany za morderstwo, sodomię, pośmiertny
gwałt, torturowanie i poćwiartowanie Martina Savoya, mężczyzny
rasy mieszanej, wiek 20 lat. Skazany na dożywocie, zaostrzony
rygor, bez zwolnienia warunkowego.
Obecnie odsiaduje wyrok w więzieniu stanowym Omega.
Podejrzany o dwanaście innych morderstw, sprawy w toku.
Niewystarczające dowody na złożenie oskarżenia. Oficerzy śledczy
przydzieleni do śledztwa udostępniają informacje na prośbę.
- Podaj listę policjantów, zajmujących się sprawą Conroya -
nakazała, patrząc, jak przez ekran przesuwają się nazwiska i adresy.
- Trochę się przemieszczałeś, co, Conroy? - mruknęła, widząc, że
detektywi pochodzą z całego kraju.
Była jeszcze nastolatką kiedy mediami zawładnęły sensacyjne
doniesienia o morderstwach popełnionych przez Conroya. Przy-
pominała sobie urywki programów, płaczące rodziny, błagające
zbrodniarza, żeby wyjawił im, gdzie znajdą szczątki ukochanych
osób. Pamiętała ponure twarze policjantów, zdających relacje z
postępów dochodzenia, i samego Conroya, jego spokój i czarne,
mściwe oczy.
Nazywali go diabłem wcielonym. Antychrystem. To słowo
powtarzano nieustannie, być może po to, żeby przynajmniej w ten
sposób oddzielić szaleńca od reszty ludzkości.
A jednak Conroy był na tyle człowiekiem, by począć dziecko.
Syna. I ten syn znajdował się na jej liście osób podejrzanych. Może
zbytnio się skoncentrowała na Selinie Cross?
Syna Conroya pociąga władza, potęga i moc. Magia jest
źródłem mocy, czyż nie? Znał przynajmniej jedną z ofiar. Dwie
zginęły od noża. Jego ojciec doskonale posługiwał się nożem.
Twierdził także, że jest narzędziem w rękach boga,
przypomniała sobie Eve, dalej przeglądając dane. Tak, tak, zgadza
się. Znalazła potwierdzającą jej przypuszczenie chaotyczną
wypowiedź. Zaznaczyła ją.
- Proszę o audio tego urywku.
Przetwarzanie...
-
Jestem siłą dla was niepojętą - rozległ się wyraźny i
melodyjny głos Conroya. Eve uzmysłowiła sobie, że Charles Forte
ma podobnie melodyjny i charyzmatyczny głos. - Jestem
narzędziem w rękach boga, boga zemsty i cierpienia. To, co czynię
w jego imieniu, jest wielkie. Drzyjcie przede mną, nigdy bowiem nie
zostanę pokonany. Jestem jak legiony.
- Jesteś śmieciem - sarknęła. Legion. Tego zwrotu użyła też
Cross. Interesujące... Czy Conroy bawił się w satanizm, w
czarnoksięstwo? I czy to z tego powodu jego syn zajmuje się
podobną dziedziną?
Ciekawe, ile tak naprawdę Charles Forte wiedział o działalności
ojca. I co o niej myślał?
- Komputer, podaj dane na temat Charlesa Forte z Nowego
Jorku, wcześniej Charles Conroy, syn Davida Bainesa Conroya.
Przetwarzanie.
Eve czekała na wynik, bębniąc palcami w blat biurka i
dumając. Matka wywiozła Charlesa do Nowego Jorku, co oznacza,
że chłopak musiał odbywać dalekie podróże, żeby uczestniczyć w
rozprawach. To wielki wysiłek, a na dodatek prawdopodobnie matka
nie godziła się na te wyjazdy. Został wyrzucony z technikum na
drugim semestrze. Uczył się farmacji. Bardzo interesujące.
Posiadając licencję chemika, pracował później przy produkcji
lekarstw. Uwagę Eve przykuł fakt, że Charles często się prze-
prowadzał. Podobnie jak jego kochany ojczulek. Potem znowu
osiedlił się w Nowym Jorku. Jest współwłaścicielem „Mocy Ducha”.
Odchyliła się i nieświadomie potarła zranioną szyję. Kawaler,
bezdzietny, żadnych aresztowań, zatrzymań.
- Dane medyczne.
Charles Forte. 6 lat - złamana raka. 6 lat - niewielki wstrząs
mózgu, potłuczony, posiniaczony brzuch.
7
lat - oparzenie przed-
ramienia drugiego stopnia.
7
lat - wstrząs mózgu i złamana piszczel.
Czytając listę obrażeń, którym Charles ulegał przez okres
całego dzieciństwa, Eve czuła coraz większy ucisk w żołądku.
- Zatrzymaj się. Wylicz procentowo możliwość zaistnienia
umyślnego znęcania się.
Dziewięćdziesiąt osiem.
-
Dlaczego do diabła nie zostało to uchwycone?
Z
danych wynika, że dziecku udzielano pomocy w różnych
szpitalach i w różnych miastach na przestrzeni dziesięciu lat. Nie ma
wzmianki o poleceniu przeprowadzenia dochodzenia poprzez
agencję zapobiegania maltretowaniu dzieci.
-
Idioci, co za idioci. - Potarła twarz i przycisnęła dłońmi
skronie. Wiedziała, że zbliża się migrena.
- Proszę podać informacje o ewentualnym leczeniu psychiat-
rycznym i portret psychologiczny obiektu.
Obiekt na własną prośbę zgłosił się do kliniki Millera jako
pacjent ambulatoryjny. Lekarz prowadzący, Ernest Renfrew,
zajmował się nim od lutego 2045 do września 2047. Akta z terapii
są zastrzeżone. Brak innych danych.
-
Dobrze, to na razie wystarczy. Zapisz dane w pliku o nazwie
Forte Charles, numer sprawy 34299 - H. Odsyłacz, Conroy. Zamknij
program, kiedy skończysz.
Podniosła wzrok, bo w drzwiach pojawiła się głowa Feeneya.
- Cross właśnie wyszła.
- No cóż, nasze szczęście nie mogło trwać wiecznie.
- Czy ktoś oglądał te zadrapania?
- Sama się tym zajmę. Za minutkę.
- Na pewno?
- Jasne.
- David Baines Conroy. - Feeney gwizdnął i usiadł na rogu
biurka. - Daleka przeszłość. Chory bandzior. Mordował ludzi, a
potem ich ćwiartował. Poćwiartowane ciała trzymał w turystycznej
lodówce. Mieszkał w wozie kempingowym. Podróżował nim po
całym kraju i wygłaszał kazania.
- Kazania?
- No, może to nie najlepsze słowo. Zrobił z siebie jakiegoś
antychrysta. Ględził kupę bzdur o anarchii, wolnym seksie i otwarciu
wrót piekieł. Coś w tym stylu. Zdaje się, że większość jego ofiar to
osoby, które spotkał po drodze. Przynajmniej trzy z nich były
prostytutkami. One zawsze są łatwym łupem dla maniaków.
- Uznano go za poczytalnego i zdolnego do zeznawania przed
sądem.
- Owszem, przeszedł testy. Specjaliści uznali, że jest zdrowy
psychicznie. Jednak moim zdaniem to był prawdziwy wariat.
- Miał rodzinę.
- Tak, tak, to się zgadza. - Feeney zamknął oczy, próbując
przypomnieć sobie szczegóły. - Wtedy nie pracowałem jeszcze w
wydziale zabójstw i chyba każdy policjant w kraju miał coś
wspólnego z tą sprawą. Conroy nigdy nie zmalował niczego w
Nowym Jorku, tego byliśmy pewni. Miał żonę, bladą, nerwową,
małą kobietę. Zostawiła go - chyba nim go zwinęli. Był jeszcze
dzieciak, syn. Dziwny.
- Dlaczego?
- Miał oczy ojca. Tylko że były martwe. Wiesz, o czym mówię.
Pamiętam, że kiedyś sobie pomyślałem, że pewnego dnia chłopak
pójdzie w ślady ojca. Potem matka i syn ukryli się za ustawą o
ochronie danych osobowych, od tej pory nikt o nich nie słyszał.
- Do dzisiaj. - Eve nie spuszczała wzroku z Feeneya. - Dzisiaj
wieczorem spotykam się z synem Conroya. Na sabacie czarownic.
Tak jak się spodziewała, Roarke przyjechał limuzyną, choćby
tylko po to, żeby zrobić jej na złość. Rzeczywiście byłaby zła, gdyby
nie to, że zobaczyła, iż autokucharz w samochodzie załadowany jest
włoskimi potrawami.
Zdążyła pochłonąć
manicotti,
nim dotarli do mostu Jacqueline
Onassis. Ale pokręciła przecząco głową, kiedy Roarke podał jej
kieliszek burgunda.
- Jestem na służbie - wyjaśniła z pełnymi ustami.
- Ja nie. - Upił łyk, przyglądając się żonie. - Dlaczego nie
opatrzyłaś rany? - zapytał, delikatnie dotykając jej szyi.
- Nie miałam kiedy.
- No właśnie. - Uśmiechnął się w odpowiedzi na jej pytające
spojrzenie. - Widziałem powtórkę wywiadu z Nadine. Jestem
zdumiony, że się zgodziłaś wystąpić.
- To był handel wymienny. Musiałam zapłacić swoją część. -
Pochyliła się i nacisnęła guzik uruchamiający ekran oddzielający
pasażerów od kierowcy. - Lepiej będzie, jak opowiem ci wszystko
przed dotarciem na wieczorne przedstawienie.
Zreferowała ze szczegółami najnowsze rewelacje Nadine, po
czym sięgnęła po słodką, grubą oliwkę.
- Forte przeskoczył kilka miejsc w górę na mojej liście
podejrzanych - kończyła.
- Za grzechy ojca?
- Czasami to się potwierdza.
Roarke milczał przez chwilę. Obydwoje mieli powody, ażeby ta
teoria im się nie podobała.
- Pani najlepiej wie, pani porucznik. Ale czy nie należałoby
przypuszczać, że przeszłość ojca pchnie syna w całkiem przeciwnym
kierunku?
- Znał Alice, jest chemikiem. We krwi Franka znaleziono środki
chemiczne, a Alice miała halucynacje. Popełniono dwa morderstwa,
w których narzędziem mordu były rytualne noże.
Forte jest wyznawcą religii, która używa takich narzędzi. Nie
mogę tego wszystkiego tak po prostu zignorować.
- Moim zdaniem on nie sprawia wrażenia zabójcy. Eve wzięła
do ust marynowaną papryczkę.
- Kiedyś prowadziłam śledztwo w sprawie pewnej staruszki,
która miała wygląd ukochanej babuni. Opiekowała się kotami i
piekła ciasteczka dla dzieciarni z sąsiedztwa. Hodowała na parapecie
geranium. - Sięgnęła po następną papryczkę. - Zwabiła do siebie
sześcioro dzieci i ich wnętrznościami nakarmiła swoje koty.
- Urocza historyjka. - Roarke odstawił talerz. - Rozumiem
puentę. - Sięgnął do kieszeni i wyjął amulet, który poprzedniego
wieczoru dała mu Isis. Zawiesił go na szyi Eve.
- A to na co?
- Ładniej się prezentuje na tobie niż na mnie. Spojrzała na
niego podejrzliwie.
- Nie kpij. Zwyczajnie jesteś przesądny.
- Nieprawda - skłamał, po czym zabrał od niej talerz i zaczął
rozpinać jej bluzkę.
- Co robisz?
- Zabijam czas. - Zręczne dłonie w sekundę znalazły się na jej
biuście. - Mamy jeszcze godzinę drogi.
- Nie będę się kochała na tylnym siedzeniu limuzyny -
powiedziała. - To...
- Wspaniałe - skończył za nią i opuścił głowę do jej piersi.
Czuła się zrelaksowana, jak po dobrze przespanej nocy.
Samochód skręcił w wąską, zadrzewioną wiejską drogę. Wyjrzała
przez okno i oprócz drzew i gwiazd na niebie zobaczyła tylko
kompletną ciemność. Korony drzew tworzyły nad nimi swoisty tunel.
Tuż przed maską samochodu przebiegło jakieś zwierzę, błysnąwszy
w ich stronę złotymi ślepiami.
- Feeney i Peabody jadą za nami?
- Uhu. - Roarke wepchnął koszulę w spodnie. - Na to wygląda.
- Włożyłaś bluzkę odwrotną stroną - powiedział miękko i uśmiechnął
się.
- Cholera. - Eve na nowo zaczęła walczyć z ubraniem. - Nie rób
takiej zarozumiałej miny. Tylko udawałam, że mi się podoba.
- Kochana Eve. - Pocałował ją w rękę. - Jesteś dla mnie za
dobra.
- Coś takiego. - Zdjęła amulet i zarzuciła mu na szyję. - Ty go
załóż. - Zanim zdążył zaprotestować, objęła dłońmi jego twarz. -
Proszę.
- Cóż, i tak nie wierzysz w jego działanie.
- Rzeczywiście nie. - Wsunęła wisiorek za koszulę męża i
poklepała go po piersi. - Ale ty wierzysz. Czy kierowca wie, dokąd
ma jechać?
- Kierunek jest zaprogramowany. - Spojrzał na zegarek. -
Zgodnie z wyliczeniami powinniśmy za chwilę znaleźć się na
miejscu.
- Dla mnie to jakieś pustkowie. - Wyjrzała przez okno. Nic
tylko ciemności, drzewa i znowu ciemności. - Wolę być na własnym
śmietnisku. Aż trudno uwierzyć, że to tylko dwie godziny drogi od
Nowego Jorku.
- Jesteś takim mieszczuchem.
- A ty nie?
Wzruszył ramionami.
- Lubię jeździć na wieś, ale na krótko. Cisza mnie uspokaja.
- A mnie denerwuje. - Znowu skręcili. - Tutaj wszystko
wygląda tak samo i nic się nie dzieje. Kiedy wchodzisz do któregoś z
miejskich parków, natychmiast wpadasz na kieszonkowca lub co
najmniej handlarza narkotyków. Prawie za każdym krzakiem stoi
panienka lekkich obyczajów lub para zboczeńców.
Zerknęła na męża, który uśmiechał się ironicznie.
- Życie z tobą jest takie... kolorowe.
Sarknęła.
- Mówisz tak, jakby twój świat, zanim się w nim zjawiłam, był
szary. Wino, kobiety i pieniądze. Rzeczywiście bardzo nużące.
- Nuda mnie dobijała - odparł z udawaną udręką. - Nie to co
teraz, kiedy dzięki tobie na każdym kroku natykam się na trupa.
- Dzień, w którym mnie spotkałeś, był po prostu twoim
zbawieniem. - Samochód wspiął się na wzniesienie i zaraz potem
dostrzegli światełka przedzierające się zza drzew. - Dzięki Bogu.
Zdaje się, że przyjęcie już się rozpoczęło.
- Spróbuj powstrzymać sarkazm. - Poklepał ją po kolanie. - Bo
obrazisz naszych gospodarzy.
- Nie zamierzam kpić. Chcę się na własne oczy przekonać, o co
tu chodzi. I nie tylko ze względu na Forte'a. Jeśli kogoś rozpoznasz,
daj mi znać. - Wyjęła coś z torebki i przełożyła do kieszeni.
- Podręczny rekorder? - cmoknął. - Zdaje się, że to nielegalne.
Nie wspominając już, że nieco nieuprzejme w stosunku do
gospodarzy.
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- I zbędne - dodał. Przekręcił dłoń i nacisnął na mały guziczek
przy zegarku. - Ten jest o wiele lepszy. Wiem, bo produkuję
obydwa. - Uśmiechnął się. W tej samej chwili samochód zatrzymał
się w niewielkim prześwicie. - Dojechaliśmy.
Eve pierwsza dostrzegła Isis, której zresztą trudno było nie
zauważyć. Ubrana w zwiewną, białą suknię, zdawała się lśnić jak
łuna księżyca. Miała rozpuszczone włosy, które luźno opadały na
ramiona. Na jej czole pobłyskiwała złota opaska wyłożona
kolorowymi kamieniami. Była bosa.
- Bądźcie błogosławieni - powiedziała na przywitanie, po czym,
zawstydzając Eve, pocałowała ją w oba policzki. Tak samo powitała
Roarke'a i znowu odwróciła się do Eve. - Pani jest skaleczona. -
Zanim Eve zdążyła zareagować, przytknęła palce do jej szyi. -
Trucizna.
- Trucizna? - Eve natychmiast wyobraziła sobie śmiercionośną
substancję rozlewającą się po jej układzie krwionośnym i
sprowadzającą na nią powolne konanie w mękach.
- Nie fizyczna, ale duchowa. Czuję obecność Seliny. - Nie
spuszczając wzroku z twarzy Eve, zsunęła dłoń na jej ramię. - Niech
się pani nie martwi. Coś na to zaradzimy. Mirium, proszę, powitaj
resztę gości - zwróciła się do niskiej, ciemnoskórej kobiety. Na
podjazd wtoczył się z hurkotem stary samochód Feeneya. - Chas
zajmie się pani szyją.
- Nie róbcie sobie kłopotu. Jutro z rana pójdę do naszego
lekarza.
- To zbyteczne. Proszę za mną. Nie mogę dopuścić, żeby
Selina była tu obecna nawet w takiej formie.
Idąc za gospodynią prowadzącą ich po obrzeżach polany, Eve
przyglądała się wyrysowanemu na środku białemu okręgowi
otoczonemu białymi świecami. Z lekkim zdziwieniem przyjęła fakt,
że stojący wokół ludzie rozmawiają ze sobą swobodnie, jakby
znajdowali się co najmniej na cocktail party. Ich ubrania były bardzo
różnorodne. Długie suknie, tradycyjne garnitury, damskie kostiumy
z długimi lub krótkimi spódniczkami.
Doliczyła się około dwudziestu osób w wieku od osiemnastu do
osiemdziesięciu lat, różnych ras i płci. Nie przeważał jakiś jeden typ
ludzi. W pobliżu stały turystyczne lodówki do napojów, kilka osób
popijało drinki. Rozmowy toczone przyciszonymi głosami przerywał
od czasu do czasu wybuch śmiechu.
Podeszli do składanego turystycznego stolika, przy którym
siedział Chas. Na ich widok podniósł się. Miał na sobie prosty
niebieski garnitur i miękkie mokasyny w tym samym kolorze.
Uśmiechnął się, widząc podejrzliwe spojrzenie Eve skierowane w
stronę stolika.
- Oprzyrządowanie czarownic - powiedział.
Leżały tam czerwone sznury i nóż z białym trzonkiem,
athame.
Kilka świec, mały miedziany gong, bicz, lśniący srebrny miecz,
kolorowe butelki, różnorodne misy i kubki.
- Interesujące.
- To pradawny rytuał wymagający pradawnych narzędzi. Ale
widzę, że pani jest zraniona. - Zbliżył się i uniósł rękę, jednak
opuścił ją, pohamowany zimnym wzrokiem Eve. - Przepraszam.
Wygląda na bolesne skaleczenie.
- Chas jest uzdrawiaczem. - Isis uśmiechnęła się nieco wyzy-
wająco. - Proszę potraktować jego pomoc jako pokaz jego
uzdolnień. Przecież przyszła tu pani po to, żeby zebrać obserwacje,
prawda? Co więcej, nie musi się pani niczego obawiać, bo pani
partner ma przy sobie ochronny amulet.
Eve, czując w kieszeni ciężar broni, pomyślała, że ona także
ma ochronę.
- Dobrze, proszę zademonstrować swoje umiejętności. - Od-
chyliła głowę, zapraszając Chasa, by obejrzał ranę.
Poczuła na szyi delikatne dotknięcie zaskakująco zimnych
palców. Nie spuszczała wzroku z jego oczu i zobaczyła, że najpierw
przepełniły się skupieniem, a potem nagle coś w nich rozbłysło. -
Ma pani szczęście - wymamrotał. - Rezultat nie dorównuje
zamiarowi. Proszę uspokoić umysł.
Przeniósł wzrok na jej oczy.
- Umysł i ciało są jednym - rzekł cicho pięknym głosem. -
Jedno prowadzi drugie, jedno uzdrawia drugie. Proszę mi pozwolić
pani ulżyć.
Poczuła ciepło emanujące z jego palców, które rozpływało się
od głowy w dół całego ciała. Ogarnęła ją senność, więc otrząsnęła
się i usłyszała jego cichy śmiech.
- Nie skrzywdzę pani.
Odwrócił się i sięgnął po bursztynową butelkę. Odkorkował ją i
wylał na dłoń jasny, pachnący kwiatową esencją płyn.
- To jest balsam zrobiony na podstawie starego przepisu ze
współczesnymi dodatkami. - Posmarował delikatnie zranienie. -
Oczyści i uzdrowi skaleczenie.
- Zna się pan na chemikaliach, prawda?
- Ten płyn jest ziołowy. - Wyjętą z kieszeni chustką obtarł
palce. - Ale to prawda, farmacja nie jest mi obca.
- Chciałabym porozmawiać z panem na ten temat. -
Przyglądała mu się uważnie, czekając na odpowiedź. - I o pana
ojcu.
Odniosła zamierzony skutek, bo jego źrenice najpierw się
rozszerzyły, potem zwęziły. W tej samej chwili pomiędzy nimi
stanęła Isis, a w jej oczach zobaczyła furię.
- To miejsce, do którego została pani zaproszona, jest święte.
Nie ma pani prawa...
- Isis. - Chas dotknął jej ramienia. - Ona ma misję. Wszyscy ją
mamy. - Patrzył na Eve i wyglądał tak, jakby się zbierał w sobie. -
Oczywiście, porozmawiam z panią, kiedy tylko wyrazi pani ochotę.
Ale do tego miejsca nie powinno się przynosić nieszczęścia. Zaraz
rozpocznie się ceremonia.
- Nie będziemy was zatrzymywać.
- Czy jutro o dziewiątej rano, w sklepie, odpowiada pani?
- Tak.
- A teraz proszę mi wybaczyć.
- Zawsze odpłaca pani za uprzejmość bólem? - zapytała Isis z
gniewem, kiedy Chas się oddalił. Potem potrząsnęła głową i wbiła
wzrok w Roarke'a. - Zapraszamy do obejrzenia ceremonii i mamy
nadzieję, że potraktujecie ją z szacunkiem. Nie wolno wam wchodzić
w obręb magicznego koła.
Odeszła, a Eve wsunęła ręce do kieszeni.
- No, teraz mam już przeciwko sobie dwie czarownice. -
Odwróciła się do spieszącej w ich kierunku Peabody.
- To jest inicjacja - poinformowała szeptem dziewczyna. - Tak
powiedziała tamta wspaniała czarownica ubrana we włoski kostium.
- Posłała uśmiech do stojącego po drugiej stronie polany
przystojnego mężczyzny. - Jezu, przez takiego faceta człowiek ma
ochotę zmienić wiarę.
- Zbierz się w sobie, Peabody. - Eve skinęła na Feeneya.
- Moja pobożna matka odmówiłaby cały różaniec, gdyby
wiedziała, gdzie jestem. - Feeney pokrył zdenerwowanie cichym
śmiechem. - Cholernie dziwne miejsce. Niby nic tu takiego się nie
dzieje, ale i tak czuję się nieswojo. Roarke westchnął i objął żonę
ramieniem.
- Zrobieni z tej samej gliny - mruknął i odwrócił wzrok w
stronę, gdzie rozpoczynano obrzęd.
Młoda kobieta, którą Isis nazywała Mirium, stała poza kręgiem
ze świec, związana i z zasłoniętymi oczami. Wszyscy oprócz
obserwujących byli teraz nadzy. Ich ciała pobłyskiwały w ciemności.
W pobliskim lesie rozległo się pohukiwanie nocnych ptaków.
Eve sięgnęła do kieszeni i dotknęła ukrytej tam broni. Do
Mirium podszedł Chas. Wskazał na jej nogi i powiedział:
- Stopy nie są ani związane, ani wolne. W jego głosie brzmiała
radosna powaga.
Eve z zaciekawieniem przyglądała się, jak uczestnicy stają
wokół białego kręgu. Musiała przyznać, że wyglądali na szczęśliwych
i zadowolonych. Ponad głowami księżyc oblewał srebrnymi
promieniami korony drzew. Raz po raz rozlegało się pohukiwanie
sów. Nikt nie zwracał uwagi na nagość. Nie zauważyła ani
podejrzliwych, ani skrytych spojrzeń, które widziała nieraz w mieście
w seksklubach.
Chas uniósł
athame,
na co Eve natychmiast sięgnęła do broni.
Przytknął nóż do piersi Mirium. Wznoszącym i opadającym tonem
wygłosił tekst inicjacji.
- Przyniosłam wam dwa zaklęte słowa - odpowiedziała mu
Mirium. - Doskonała miłość i doskonałe zaufanie.
Chas uśmiechnął się.
- Z takimi słowami witamy cię podwójnie. Podaruję ci trzecie,
byś mogła przejść przez te drzwi.
Oddał nóż stojącemu obok niego mężczyźnie, potem
pocałował Mirium. Był to ojcowski pocałunek. Następnie objął ją i
poprowadził do okręgu. Idący za nimi drugi mężczyzna wykonywał
w powietrzu dziwne znaki nożem.
Stojący wokół białego koła ludzie zaczęli śpiewać i głaskać
przechodzącą koło nich Mirium. Rozległ się trzykrotny dźwięk
gongu.
Chas ukląkł, pocałował stopy dziewczyny, potem jej kolana,
brzuch tuż nad łonem, jej piersi i usta.
Eve zdziwiła się, że nie widzi w tych poczynaniach żadnej
seksualności, a raczej... czułą przyjaźń.
- I co ty na to? - zapytała męża.
- Zachwycający, pełen mocy rytuał. Bardzo wzniosły. - Wsunął
dłoń do jej kieszeni i przykrył jej rękę trzymającą broń. Pociągnął za
nią delikatnie. - I bezpieczny. Jest w nim dużo seksu, ale bardzo
zrównoważonego i budzącego szacunek. Widzę przynajmniej dwie
znajome osoby.
- Ich nazwiska?
Nieświadomie potarła szyję i ze zdumieniem stwierdziła, że nie
czuje zadrapań ani bólu.
Kiedy opuściła rękę, spojrzał na nią Chas. Ich oczy się
spotkały. Uśmiechnął się do niej.
16
„Moc Ducha” był jeszcze zamknięty, kiedy Eve i Peabody
zaparkowały przy nim. Ale Chas już na nie czekał. Stał przed
sklepem, popijając coś z papierowego kubeczka.
- Dzień dobry. - Było chłodno i na policzkach miał czerwone
rumieńce. - Zastanawiałem się, czy zgodzą się panie porozmawiać
na górze, w mieszkaniu, zamiast w sklepie.
- Obecność policji źle wpływa na klientów? - zapytała ironicz-
nie Eve.
- Cóż, mogą się czuć zakłopotani. Zresztą i tak otwieramy
dopiero za pół godziny. Domyślam się, że nie będziecie po-
trzebowały Isis.
- W tej chwili nie.
- To wspaniale. W takim razie dajcie mi panie tylko minutkę. -
Zerknął na Eve oczami, w których czaił się niepokój. - Isis nie lubi,
kiedy w domu znajduje się kofeina. Jestem słaby - stwierdził, biorąc
następny łyk. - Ona doskonale wie, że co rano wymykam się, by
pofolgować mojemu uzależnieniu. Jednak udaje, że niczego nie
widzi. To głupie, ale jesteśmy z tym szczęśliwi.
- Proszę się nie spieszyć. Kupuje pan kawę po drugiej stronie
ulicy?
- To zbyt blisko domu. Poza tym, szczerze mówiąc, nie jest
tam za czysto. Dobrą kawę podają w kawiarni na rogu. - Z wyraźną
przyjemnością uniósł kubek do ust. - Kilka lat temu rzuciłem
palenie, ale nie umiem sobie poradzić bez filiżanki kawy. Czy
podobała się wam wczorajsza ceremonia?
- Z pewnością nas zainteresowała. - Ponieważ było naprawdę
zimno, Eve wetknęła ręce do kieszeni. Ruch na ulicy i w powietrzu
powoli się zmniejszał. - I trochę zdziwiła, zwłaszcza to bieganie
nago po lesie.
- W tym roku raczej już nie będziemy odprawiać ceremonii na
wolnym powietrzu, ale Mirium bardzo pragnęła zostać zaprzysiężona
na pierwszy stopień przed Samhain.
- Samhain?
- Halloween - odpowiedzieli razem Chas i Peabody. Policjantka
poruszyła się niespokojnie, kiedy Chas się do niej uśmiechnął. -
Wolna Era - wymamrotała wyjaśniająco.
- Och, istnieją pewne podstawowe podobieństwa. - Skończył
kawę, podszedł do kosza na śmieci i wyrzucił kubek. - Jest pani
przeziębiona.
- To prawda - Peabody pociągnęła nosem, wstrzymując kich-
nięcie.
- Mam coś, co powinno pomóc. Jedna z naszych członkiń
rozpoznała panią, pani porucznik. Powiedziała, że niedawno czytała
pani z ręki. Dokładnie w noc, kiedy zginęła Alice.
- Zgadza się.
- Cassandra jest bardzo uzdolniona i ma słodką naturę. -
Wchodzili po schodach. - Wyrzuca sobie, że nie widziała jaśniej, że
Alice grozi niebezpieczeństwo. Sądziła, że to panią przede
wszystkim powinna ostrzec. - Zatrzymał się i spojrzał za siebie. - Ma
nadzieję, że nosi pani kamień, który pani dała.
- Mam go gdzieś.
Wydał z siebie odgłos, który mógł być westchnieniem.
- Co z szyją?
- Jak nowa.
- Widzę, że się zagoiła.
- Tak, dość szybko. Co było w tym balsamie, który pan
przyłożył?
Ku zaskoczeniu Eve w jego oczach zamigotała wesołość.
- Och, tylko język nietoperza i oczy kijanki. - Otworzył drzwi,
przy czym usłyszały odgłos dzwoneczków. - Proszę się rozgościć, a
ja tymczasem przygotuję herbatę, żeby mogły się panie rozgrzać.
- Proszę nie robić sobie kłopotu.
- To żaden kłopot. Za chwilę wracam.
Wyszedł, a Eve postanowiła wykorzystać moment jego
nieobecności na obejrzenie pokoju.
Nie sprawiał wrażenia skromnego. Zapewne przez to, że
znajdowało się w nim wiele przedmiotów ze sklepu. Kawałki
kryształów pokrywały blat okrągłego stolika i otaczały miedzianą
urnę z kwiatami. Nad giętą niebieską sofą wisiał gobelin o zawiłym
wzorze: mężczyźni, kobiety, księżyce i słońca oraz płonący zamek.
- Główne arkana - wyjaśniła Peabody, widząc, że przełożona
zbliża się do gobelinu, by się mu dokładniej przyjrzeć. Kichnęła. - Z
tarota. Wygląda na starą, ręczną robotę.
- To już chyba artystyczne dzieło - orzekła Eve. - Takie
przedmioty nie są tanie.
Stały tam też ołowiane i kamienne figurki, przedstawiające
czarnoksiężników, smoki, dwugłowego psa, kobiety z delikatnymi
skrzydłami. Druga ściana była pokryta dziwnymi kolorowymi
symbolami.
- To z Księgi Kells. - Na zdziwione spojrzenie przełożonej
Peabody tylko wzruszyła ramionami. - Moja mama lubi wyszywać
poduszki i serwetki takimi wzorami. Podoba mi się ten pokój -
dodała, myśląc o tym, że nie przechodzą ją tu ciarki tak jak w
mieszkaniu Cross. - Jest ekscentryczny, ale miły.
- Sklep przynosi niezłe zyski - powiedział Chas, wchodząc do
pokoju z tacą, na której stały malowane w kwiaty porcelanowe
filiżanki i dzbanek. - Poza tym, zanim go otworzyliśmy, miałem
własne zasoby.
- Spadek?
- Nie. - Postawił kawę na okrągłym stoliku. - Oszczędności i
wpływy z inwestycji. Farmaceuci są dobrze opłacani.
- I mimo to porzucił pan to intratne zajęcie dla handlu?
- Porzuciłem - odparł po prostu. - Moja poprzednia praca nie
przynosiła mi zadowolenia. Moje poprzednie życie nie było
szczęśliwe.
- Terapia nie pomogła?
Znowu spojrzał jej w oczy, choć tym razem nie było to chyba
dla niego łatwe.
- Ale też nie zaszkodziła. Proszę usiąść. Odpowiem na
wszystkie pytania.
- Ona nie może cię zmusić do przechodzenia przez to, Chas. -
W pokoju niczym mgła pojawiła się Isis. Tego dnia ubrana była w
szarą suknię w kolorze chmurnego nieba, która oplatała się jej
wokół stóp. - Masz zagwarantowane przez państwo prawo do
zachowania prywatności.
- A ja mogę nalegać, by odpowiedział na pytania - przy-
pomniała Eve. - Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa. Chas,
oczywiście, ma prawo do konsultacji ze swoim adwokatem.
- On nie potrzebuje adwokata, ale spokoju. - Isis okręciła się,
a jej oczy pałały gniewem. Chas uniósł jej dłonie, ucałował i
przytulił do twarzy.
- Jestem spokojny - powiedział cicho. - Mam ciebie. Nie martw
się tak. Musisz zejść na dół i otworzyć sklep, a ja muszę przez to
przejść.
- Pozwól mi zostać.
Pokręcił głową. Wymienili się spojrzeniami. Eve przyglądała się
im, zaskoczona. To, co zobaczyła, przekonało ją, że łączy ich nie
tylko seks, ale prawdziwa miłość, a także oddanie.
Powinna poczuć rozbawienie, widząc, jak Isis pochyla swoje
wspaniałe ciało i całuje ukochanego w usta, a jednak ta scena ją
wzruszyła.
- Wystarczy, że zawołasz - zapewniła. - Wystarczy, że mnie
zapragniesz.
- Wiem. - Uścisnął jej rękę. Isis posłała Eve ostatnie pełne
gniewu spojrzenie i wyszła.
- Wątpię, czy przeżyłbym bez niej - powiedział, wpatrując się
w drzwi. - Jest pani silną kobietą, pani porucznik. Trudno pani
zrozumieć tego rodzaju potrzebę, tego rodzaju zależność.
Kiedyś zgodziłaby się z nim. Obecnie nie była już tego taka
pewna.
- Chciałabym nagrać naszą rozmowę, panie Forte.
- Proszę bardzo. - Usiadł i kiedy Peabody ustawiała magneto-
fon, mechanicznie nalewał herbatę do filiżanek. Nie patrząc na Eve,
wysłuchał recytowanej przez nią oficjalnej formułki.
- Czy zna pan swoje prawa i obowiązki?
- Tak. Czy nasypać cukru?
Eve z lekkim zniecierpliwieniem spojrzała na filiżankę, którą jej
podawał. Herbata pachniała podejrzanie, podobnie do tej, którą
poczęstowała ją Mira.
- Dziękuję.
- Do pani herbaty dodałem łyżeczkę miodu. - Uśmiechnął się
słodko do Peabody. - I jeszcze trochę czegoś... co z pewnością
złagodzi przeziębienie.
- Pachnie wspaniale. - Peabody ostrożnie upiła łyk, poczuła
przyjemny smak i uśmiechnęła się. - Dziękuję.
- Kiedy po raz ostatni widział pan ojca?
Chas szybko podniósł wzrok. Dłoń trzymająca filiżankę
zadrżała, raz, ale silnie.
- W dniu, w którym został skazany. Poszedłem na rozprawę i
widziałem, jak go zabierali. Zamknęli go w specjalnym więzieniu na
całe życie.
- I jak się pan wtedy czuł w związku z tym?
- Wstydziłem się, ale odczułem też ulgę. Byłem straszliwie
nieszczęśliwy, a może po prostu załamany. - Napił się herbaty, tak
jak czasami zdenerwowani ludzie piją alkohol. - Nienawidziłem go z
całego serca i z całej duszy.
- Ponieważ był mordercą?
- Ponieważ był moim ojcem. Bardzo zraniłem matkę, upierając
się, że będę uczestniczył w rozprawach sądowych. Była tak
wymęczona psychicznie, że nie miała sił mnie powstrzymać. Nigdy
też nie umiała powstrzymać ojca, chociaż ostatecznie go rzuciła.
Zabrała mnie i opuściła go, co, jak sądzę, było zaskoczeniem dla
nas wszystkich.
Wpatrywał się w dno filiżanki, jakby nagle bardzo go zainte-
resowały namalowane tam kwiaty.
- Jej także nienawidziłem. Przez bardzo, bardzo długi czas.
Nienawiść może określić człowieka, prawda, pani porucznik? Może
go zmienić w kogoś bardzo brzydkiego.
- Czy to właśnie stało się z panem?
- Prawie. Nasz dom nie należał do szczęśliwych. Trudno się
tego spodziewać, pamiętając, że rządził w nim taki człowiek jak mój
ojciec. Zapewne podejrzewa pani, że stałem się taki jak on. -
Zmysłowy głos Chasa nadal był spokojny. Jednak w jego oczach
tliło się napięcie.
W czasie przesłuchania należy obserwować oczy, przypomniała
sobie Eve. Słowa często nic nie znaczą.
- A nie stał się pan?
- „Krew wszystko wyjawi”, to chyba z Szekspira? - Potrząsnął
lekko głową. - Nie jestem do końca przekonany. Ale czy nie tego
obawiają się wszystkie dzieci, bez względu na to, jacy są ich
rodzice, że krew wszystko wyjawi?
Eve pomyślała, że sama żyje w strachu, ale nie pozwala, by
strach skrzywił jej charakter.
- Jak silny wpływ miał ojciec na pana życie?
- Trudno wyobrazić sobie większy. Jest pani doskonałym
detektywem, pani porucznik. Podejrzewam, że zna pani już moje
akta, słuchała pani taśm z przesłuchań, oglądała kasety z
wywiadami z ojcem. Zobaczyła pani mężczyznę o dużej charyzmie.
Straszliwej charyzmie. Mężczyznę, który uważał, że stoi ponad
prawem, ponad każdym prawem. Ten rodzaj arogancji jest sam w
sobie bardzo pociągający.
- Rzeczywiście, niektórych zło pociąga.
- Tak. - Uśmiechnął się smutno. - Pani to zna z pracy. Nie był
człowiekiem, którego można było... zwyciężyć psychicznie czy
emocjonalnie. Zawsze był silny. Bardzo silny.
Chas przymknął oczy, przeżywając raz jeszcze wspomnienia,
których pragnął się pozbyć.
- Bałem się, że mogę stać się taki jak on. Rozważałem oddanie
najdroższego skarbu, jaki otrzymałem. Swojego życia.
- Próbował się pan zabić?
- Nigdy nie doszedłem tak daleko, by próbować. Tylko
planowałem. Po raz pierwszy pomyślałem o tym, kiedy miałem
dziesięć lat. - Znowu napił się herbaty. - Czy potrafi pani wyobrazić
sobie dziesięciolatka rozmyślającego o samobójstwie?
Tak, potrafiła, i to bardzo wyraźnie. Była nawet młodsza, kiedy
nachodziły ją te same myśli.
- Czy on pana bił?
- Bił, choć to delikatne słowo. Nigdy też nie wydawał się
wzburzony, kiedy to robił. Po prostu wybierał sobie jakiś moment.
Kopał mnie lub tłukł pięścią z nieobecnym wyrazem twarzy, jakby
zabijał muchę.
Dłoń Chasa leżąca na kolanie zacisnęła się w pięść. Otworzył
ją z rozmysłem i rozprostował szeroko palce.
- Uderzał jak błyskawica, szybko i w kompletnej ciszy. Bez
ostrzeżenia. Moje życie, mój ból były całkowicie zależne od jego
zachcianki. Odsiedziałem swoje w piekle - kończył spokojnie, prawie
jakby się modlił.
- Nikt panu nie pomógł? - zapytała Eve. - Nikt nie próbował
interweniować?
- Ciągle się przeprowadzaliśmy i nie wolno nam było zawierać
bliższych znajomości, a tym bardziej przyjaźni. Ojciec powtarzał, że
musi objechać cały świat. Bił mnie, a potem sam wiózł do szpitala.
Udawał zmartwionego, opiekuńczego ojca.
- Nikomu pan nic nie mówił?
- Był moim ojcem, moim życiem. - Chas uniósł dłonie, ale
zaraz je opuścił. - Kim byłem, żeby się skarżyć?
Też się nie skarżyłam, przypomniała sobie Eve. Zresztą nie
miała komu.
- Przez jakiś czas, kiedy mówił, że to, co robi, jest
sprawiedliwe, wierzyłem mu. - Oczy Chasa zalśniły. - I naturalnie
uwierzyłem mu, kiedy mi wmawiał, że czekają mnie straszliwe męki,
jeśli komuś coś powiem. Miałem trzynaście lat, gdy po raz pierwszy
kazał mi uprawiać sodomię. Płakałem, a on związywał mi ręce i
mówił, że to część rytuału. Ceremonia przejścia. Seks to życie.
Trzeba go przyjąć. Musi wysłać mnie w tę podróż, bo to jest jego
obowiązek i jego prawo.
Uniósł dzbanek i dolał sobie herbaty.
- Nie wiem, czy to był gwałt. Nie walczyłem z nim. Nie
krzyczałem. Nie błagałem, żeby przestał. Tylko bezgłośnie płakałem
i pozwalałem na wszystko.
- To był gwałt - odezwała się cicho Peabody.
- Tak więc... - Nie mógł już pić, więc tylko trzymał filiżankę w
uniesionej dłoni. - Nikomu nic nie mówiłem. Nawet wiele lat później,
kiedy zamknęli go w więzieniu, nie powiedziałem niczego policji. Nie
wierzyłem, że naprawdę go zatrzymają. Po prostu nie wierzyłem, że
mogą. Był zbyt silny, posiadał tak wielką moc, a morderstwa, które
popełnił, tylko mnie utwierdzały w tym przeświadczeniu. Co dziwne,
właśnie seks zmusił moją matkę do ucieczki i do zabrania mnie ze
sobą. Nie przemoc, nie mały chłopiec z połamanymi kośćmi ani
nawet nie zabójstwa, o których podejrzewam, że wiedziała. To
widok mojego ojca klęczącego nade mną na ołtarzu, a dokoła
palące się czarne świece. On jej nie zauważył, ale ja tak. Widziałem
jej twarz, kiedy weszła do pokoju. Nie zareagowała, pozwoliła mu
skończyć, ale później tego dnia, kiedy ojca nie było w domu,
uciekliśmy.
- Jednak nadal nie zwracała się do policji?
- Nie. - Spojrzał na Eve. - Zakładam, że myśli pani, że gdyby to
uczyniła, kilka istnień zostałoby ocalonych. Ale strach to bardzo
silne i egoistyczne uczucie. Jej jedynym celem było przetrwanie.
Kiedy zaaresztowali ojca, codziennie chodziłem na rozprawy. Byłem
przekonany, że uda mu się jakoś wywinąć od kary. Nawet kiedy
powiedzieli, że go zamkną, ja nie wierzyłem. Potem pozbyłem się
jego nazwiska i próbowałem żyć normalnie. Rozpocząłem pracę,
która mnie interesowała i do której miałem jakiś talent. Tylko że nie
pozwalałem sobie na zbliżenie się do kogokolwiek. Moją duszę
toczyła wściekłość. Patrzyłem w czyjaś twarz i nienawidziłem jej
właściciela, bo wydawał mi się taki szczęśliwy albo smutny.
Nienawidziłem ludzi za to, że w ich życiu nie istnieje koszmarna
tajemnica. Tak jak ojciec, nigdzie nie pozostawałem dłużej.
Wreszcie, kiedy złapałem się na tym, że znowu mam samobójcze
myśli, postanowiłem poszukać pomocy.
Mógł się już uśmiechnąć.
- To był mój nowy początek. Spróbowałem wyrazić niewyrażal-
ne. Nauczyłem się akceptować siebie i wybaczyłem matce. Ale nadal
odczuwałem gniew. Tkwił we mnie silny, tajemny węzeł. Wtedy
spotkałem Isis.
- Przez zainteresowanie okultyzmem? - naciskała Eve.
- Okultyzm mnie nie interesował, ale musiałem się czegoś na
ten temat dowiedzieć, bo to była część terapii. - Upił herbaty. -
Pamiętam, że traktowałem Isis z wrogością. Wtedy każda religia
napawała mnie wstrętem, także wiara Isis, którą się brzydziłem. Ale
sama Isis była piękna, pełna światła. Nienawidziłem jej za to.
Zaprosiła mnie, a raczej sprowokowała, żebym wziął udział w
ceremonii, tak jak wy wczoraj. Uważałem się wtedy za naukowca.
Powtarzałem sobie, że pójdę tylko po to, żeby udowodnić, że w
religii Isis nie ma nic więcej niż puste słowa powtarzane przez
głupców. Podobnie jak za wyznaniem ojca nie kryło się nic więcej
prócz wymówki dla zadawania bólu i dominacji.
- Stałem z boku. Sam, przepełniony cynizmem i w skrytości
ducha pełen wściekłości. Nienawidziłem ich za prostotę i oddanie.
Czyż nie widziałem tego samego wyrazu oddania na twarzach tych,
którzy słuchali kazań ojca? Nie chciałem mieć z nimi nic wspólnego,
ale mnie wciągnęło. Trzy razy wracałem do nich, by przyglądać się
obrzędom, i sam o tym nie wiedząc, zacząłem zdrowieć. Aż
pewnego wieczoru Isis zaprosiła mnie do siebie do domu. Tutaj w
samotności powiedziała mi, że mnie rozpoznała. Spanikowałem. Tak
bardzo chciałem pogrzebać moją przeszłość. Wyjaśniła, że nie mówi
o tym życiu, chociaż domyślałem się, że ona wie. Wie, kim jestem,
skąd pochodzę. Powiedziała, że posiadam wspaniały dar
uzdrawiania i że go odkryję, kiedy tylko sam się wyleczę. Potem
mnie uwiodła.
Roześmiał się, a w tym krótkim wybuchu radości było wiele
ciepła.
- Wyobraźcie sobie moje zdumienie, kiedy ta piękna kobieta
prowadziła mnie do łóżka. Szedłem za nią jak psiak na smyczy, na
wpół chętny, na wpół przerażony. Isis była pierwszą i jedyną
kobietą, z którą się kochałem. Tej nocy węzeł oplatający moją duszę
zaczął się poluźniać.
- Uwierzyłem, że Isis mnie kocha, a ten cud pozwolił mi
uwierzyć w inne. Zostałem wyznawcą Wicca. Przyjęli mnie do siebie.
Zacząłem uzdrawiać. Uzdrowiłem też siebie. Skrzywdziłem w życiu
tylko jedną osobę: siebie. Jednak lepiej niż Isis, mimo jej daru
widzenia, rozumiem pociągający urok przemocy, egoizmu,
oddawania czci innemu Panu.
Eve wierzyła w to, co słyszała, ale życie Chasa tak bardzo
przypominało jej własne, że bała się zaufać instynktowi.
- Dołożył pan wiele trudu, by ukryć powinowactwo z ojcem.
- Pani by tego nie uczyniła?
- Czy Alice znała prawdę?
- Alice była niewinna i młoda. W jej życiu nie istniał ktoś taki
jak David Baines Conroy. Dopóki nie pojawiła się w nim Selina
Cross.
- A Selina jest inteligentną i mściwą kobietą. Gdyby odkryła
pana tajemnicę, mogłaby użyć Alice do szantażowania was. Czy
członkowie pańskiego wyznania dalej by panu ufali, gdyby znali
pana przeszłość?
- Ponieważ nigdy tego nie sprawdzałem, nie umiem dać pani
odpowiedzi. Osobiście wolę nie ujawniać historii mojego życia.
- I tej nocy, kiedy zginęła Alice, był pan tutaj. Sam na sam z
Isis.
- Tak, podobnie jak w noc, gdy zginął Lobar. Przy ostatnim
morderstwie także byłem tylko z Isis. - Uśmiechnął się. - Nie mam
wątpliwości, że Isis posunęłaby się ze względu na mnie nawet do
kłamstwa. Jednak, choć żyje z synem mordercy, nigdy nie
potrafiłaby żyć z mordercą. To wbrew wszystkiemu, w co wierzy.
- Isis pana kocha.
- Tak.
- A pan ją.
- Tak. - Zamrugał i w tej chwili w jego oczach pojawiło się
przerażenie. - Nie wierzy pani chyba, że miała jakiś udział w
morderstwach. Kochała Alice, opiekowała się nią jak matka chorym
dzieckiem. Nie jest zdolna kogokolwiek skrzywdzić.
- Panie Forte, każdy jest do tego zdolny.
- Chyba go nie podejrzewasz - zapytała Peabody, kiedy scho-
dziły na ulicę.
- Miał nienormalnego i bardzo wpływowego ojca. Jest
ekspertem w produkcji lekarstw, włączając halucynogeny i ziołowe
nalewki. Nie posiada alibi na czas żadnego z zabójstw. Był blisko
związany z Alice. Na tyle blisko, że dziewczyna mogła odkryć
tajemnicę, którą ukrywał od lat. Wiedział, że jeśli ktoś dowie się o
jego przeszłości, ucierpi na tym zgromadzenie.
Zatrzymała się i zaczęła się zastanawiać, stukając palcami w
poręcz.
- Ma powody, żeby nienawidzić Seliny Cross i jej wyznawców.
Ma powody, by chcieć ich ukarać, tak jak nigdy nie udało mu się
ukarać ojca. Był na miejscu, kiedy Wineburg zaczął się łamać, i
mógł z łatwością się wymknąć i go zabić. Jest motyw i wiemy, że
miał możliwość dokonania tych zbrodni, a biorąc pod uwagę jego
przeszłość, posiada też potencjał do agresywnego zachowania.
- Przecież stał się porządnym człowiekiem mimo tragicznego
dzieciństwa - zaprotestowała Peabody. - Nie możesz go potępiać za
to, co zrobił jego ojciec.
Eve ruszyła przez ulicę, walcząc z własnymi demonami.
- Nie potępiam go, Peabody. Rozpatruję każdą ewentualność.
Zastanów się. - Odwróciła się. - Jeśli Alice znała prawdę i po-
wiedziała o niej Frankowi, ten prawdopodobnie nakazał jej zerwać
kontakty z wiccanami. Bardzo możliwe, że skonfrontował się z
Forte'em, może nawet zagroził mu, że wyjawi jego prawdziwe
nazwisko, jeśli nie zrezygnuje ze swojego wpływu na wnuczkę.
Frank pracował w wydziale zabójstw, w czasie gdy Conroy został
aresztowany, zapewne znał każdy najbrudniejszy szczegół sprawy.
- Tak, ale...
- Alice przeprowadziła się do swojego mieszkania. Nadal
pracowała na pół etatu u Isis, ale już u niej nie mieszkała. Dlaczego
się wyprowadziła, skoro tak się bała?
- Nie wiem - przyznała Peabody.
- I nie możemy jej o to zapytać. - Eve odwróciła się i zaraz
zaklęła pod nosem, bo zobaczyła chłopca opierającego się o jej
samochód. - Tam, do diabła!
Naskoczyła na Jamiego.
- Zabieraj tyłek z maski. To wóz policyjny.
- Policyjny kawałek gówna - poprawił chłopak z zadziornym
uśmieszkiem. - Miasto daje policjantom stare rzęchy. Detektyw taki
jak pani powinien mieć lepszy sprzęt.
- Przekażę te uwagi burmistrzowi, kiedy tylko znajdę się
następnym razem w ratuszu. Co tu robisz?
- Po prostu stoję. - Znowu się uśmiechnął. - Pozbyłem się
mojego cienia, którego mi pani przydzieliła. Jest dobry. - Wepchnął
ręce w kieszenie. - Ale ja jestem lepszy.
- Dlaczego nie jesteś w szkole?
- Proszę nie zawracać sobie głowy wzywaniem brygady dla
nieletnich, pani porucznik. Jest sobota.
- W takim razie, dlaczego nie szwendasz się po jednym z
powietrznych supermarketów, jak inni normalni delikwenci w twoim
wieku?
Ponownie szeroko się uśmiechnął.
- Nienawidzę powietrznych supermarketów. Są takie niedzisiej-
sze. Widziałem panią na Kanale 75.
- Wpadłeś po autograf?
- Pewnie. - Popatrzył w stronę sklepu. - Obserwowałem cza-
rownicę. Ma dzisiaj wielką wyprzedaż.
Eve poszła za jego wzrokiem. W sklepie rzeczywiście było
wielu klientów.
- Widziałeś ją wcześniej?
- Tak, kilka razy, kiedy śledziłem Alice.
- Zauważyłeś coś ciekawego?
- Nie. Zawsze jest ubrana - zachichotał - ale nie tracę nadziei.
Czytałem co nieco o wiccanach. Lubią łazić nago. Kiedyś widziałem,
jak ta wiedźma wykopywała ze sklepu jakiegoś chłopaka.
- Naprawdę. - Teraz i Eve oparła się o maskę. - Dlaczego?
- Nie wiem, ale była strasznie wkurzona. Widziałem, że się
kłócili, i myślałem, że ona go uderzy. Zwłaszcza, kiedy ją pchnął.
- Pchnął ją?
- Tak. Chciałem już tam pójść, chociaż ona wyglądała na
silniejszą od niego. Ale i tak to nie w porządku, żeby chłopak
popychał kobietę. Jednak powiedziała mu coś takiego, że się
wycofał. Wybiegł ze sklepu w pośpiechu.
- Jak wyglądał?
- Chudy, średniego wzrostu. Starszy ode mnie kilka lat. Miał
długie ciemne włosy i czerwone paznokcie. Pociągłą twarz i zęby
przypominające kły wampira. Czerwone oczy. Jasna cera. Ubrany
tylko w czarną obcisłą skórę, bez koszuli. Na piersiach widziałem
jakieś tatuaże, ale byłem za daleko, żeby zobaczyć dokładnie.
Uśmiechnął się, ale dość ponuro.
- Brzmi znajomo, prawda? Kiedy ostatnio go widziałem, nie
wyglądał tak szałowo.
Lobar, pomyślała Eve, wymieniając z Peabody znaczące spoj-
rzenie. Jamie podał im niemal profesjonalny opis.
- I kiedy to było? Kiedy widziałeś to wydarzenie?
- W dzień... - głos lekko mu się załamał, więc odchrząknął. -
Dzień przed śmiercią Alice.
- A co Isis zrobiła później?
- Zadzwoniła gdzieś. Kilka minut potem facet, który z nią
mieszka, wybiegł na ulicę. Rozmawiali ze sobą jakiś czas, a potem
ona wywiesiła na drzwiach plakietkę „zamknięte” i znikli w po-
mieszczeniu na zapleczu. Zezłościłem się - dodał - bo mogłem pójść
za tamtym w skórze.
- Musisz przestać śledzić ludzi, Jamie. Jeśli ktoś się zorientuje,
może się zdenerwować.
- Nikt się nie zorientuje, bo jestem za dobry.
- Ale się rozklejasz na widok trupa - przypomniała mu oschle,
na co chłopak zaczerwienił się.
- To co innego. Pani posłucha, ten facet, który został
zarżnięty, był na pogrzebie Alice. Coś go pewnie z nią łączyło i z
tym dziwolągiem Lobarem. Mam prawo wiedzieć.
Eve wyprostowała się.
- Chcesz wiedzieć, w jakim punkcie znajduje się śledztwo?
- Tak, tak, właśnie. - Przewrócił oczami.
- Śledztwo jest w toku i to ci powinno wystarczyć - odparła
krótko. - A teraz zmiataj.
- Mam prawo wiedzieć - upierał się - kto jest podejrzany, jakie
dowody pani znalazła i wszystko inne.
- Jesteś wnukiem policjanta - przypomniała. - Wiesz, że nic ci
nie powiem. Jesteś nieletni. Nie muszę ci niczego mówić. A teraz idź
się w coś pobawić, dzieciaku, bo się zdenerwuję i każę Peabody
przymknąć cię za włóczęgostwo.
Chłopak zacisnął zęby.
- Nie jestem już dzieckiem. I jeśli nie rozprawi się pani z
mordercą Alice, ja to zrobię.
Chwyciła go za ramię, nim zdążył odbiec.
- Nie wchodź mi w drogę - powiedziała spokojnie. Przytknęła
twarz do jego twarzy, zmuszając go, by patrzył jej prosto w oczy. -
Chcesz sprawiedliwości, dostaniesz ją. Dostarczę ci ją za wszelką
cenę. Jeśli chcesz zemsty, zamknę cię. Przypomnij sobie, o co
walczył twój dziadek i kim była twoja siostra, a potem przemyśl
wszystko jeszcze raz. Znikaj.
- Kochałem ich. - Wyrwał ramię, ale zdążyła ujrzeć łzy w jego
oczach. - Pieprzę taką sprawiedliwość. I pieprzę panią.
Pozwoliła mu odejść, bo choć przeklinał jak dorosły, to w
oczach miał prawdziwie dziecięce łzy.
- Ten chłopak cierpi - mruknęła Peabody.
- Wiem. - Eve także teraz cierpiała. - Idź za nim, żeby się
przekonać, że się nie wplącze w jakieś kłopoty. Daj mu pół godziny
na uspokojenie się, a potem powiadom mnie, gdzie jesteś. Podjadę
po ciebie.
- Chcesz jeszcze porozmawiać z Isis?
- Tak. Zobaczymy, co ona i Lobar mieli sobie do powiedzenia. -
Aha, Peabody, uważaj. Jamie to sprytny dzieciak. Jeśli udało mu się
wykiwać człowieka Roarke'a, ciebie też może przechytrzyć.
Peabody uśmiechnęła się.
- Potrafię śledzić dziecko przez kilka ulic.
Spokojna, że podwładna dobrze zajmie się Jamiem, Eve
skierowała się do „Mocy Ducha”. W sklepie czuć było kadzidło i
zapach wielu palących się świec. Promienie słoneczne padające z
zewnątrz rozświetlały kolorami zwisające z sufitu pryzmaty.
W spojrzeniu Isis nie było ciepła.
- Skończyła już pani z Chasem, pani porucznik?
- Na razie. Teraz chcę pani zająć tylko kilka minut.
Isis odwróciła się do klientki pytającej o zioła wspomagające
pamięć.
- Proszę to parzyć przez pięć minut - tłumaczyła. - Potem musi
pani odcedzić wywar i pić codziennie przez co najmniej tydzień. Jeśli
nie pomoże, proszę dać mi znać. - Odwróciła się do Eve. - Jak pani
widzi, to nie najlepszy moment.
- Będę się streszczać. Chodzi mi o wizytę, którą złożył pani
Lobar kilka dni przed swoją śmiercią.
Mówiła cicho, ale z jej stanowczego tonu wynikało, że nie da
się zbyć. Będą rozmawiały, na osobności lub publicznie. Wybór
miejsca należał do Isis.
- Nie sądzę, żebym źle panią oceniła - odpowiedziała ta
spokojnie - Ale sprawia pani, że zaczynam powątpiewać w samą
siebie. - Dała znak ręką młodej kobiecie, którą Eve pamiętała z
wieczornej ceremonii. - Jane zajmie się sklepem - wyjaśniła i ruszyła
w stronę zaplecza. - Ale nie mogę zostawić jej samej na długo. Jest
nowa.
- Na miejsce Alice.
Oczy Isis zapłonęły.
- Nikt nie może zastąpić Alice.
Otworzyła drzwi do pokoju, który wyglądał jak biuro połączone
z magazynem. Na wzmocnionych plastykowych półkach stały
rzeźbione figurki, świece, suszone zioła i nasiona, różnej wielkości
butelki wypełnione kolorowymi płynami.
Na małym biurku stał bardzo nowoczesny komputer i
wideofon.
- Szałowe oprzyrządowanie - zauważyła Eve. - Bardzo na
czasie.
- Nie gardzimy nowoczesnością, pani porucznik. Adaptujemy ją
i wykorzystujemy to, co się nam przydaje. Zawsze tak było.
Wskazała na krzesło z wysokim rzeźbionym oparciem, sama usiadła
w fotelu o poręczach w kształcie skrzydeł. - Przyrzekła pani, że
będzie mówiła krótko. Jednak najpierw muszę się dowiedzieć, czy
zamierza pani zostawić Chasa w spokoju.
- Moim podstawowym celem jest zakończenie śledztwa, a nie
spokój podejrzanych.
- Jak może go pani podejrzewać? - Zacisnęła ręce na
poręczach i pochyliła się do przodu. - Pani przecież najlepiej wie,
przez co on przeszedł.
- Jeśli jego przeszłość ma znaczenie...
- A pani przeszłość? - zapytała Isis. - Czy fakt, że w dzieciń-
stwie przeszła pani przez piekło pomaga pani w życiu, czy
przeszkadza?
- To moja sprawa - odparła sucho Eve. - Zresztą nic pani nie
wie o mojej przeszłości.
- Docierają do mnie błyski i urywki wrażeń. Wiem, że pani
cierpiała i że jest pani niewinna. Tak jak Chas. Wiem, że nosi pani
ranę w sercu i jest pełna wątpliwości. Tak jak on. Wiem, że walczy
pani o własny spokój. Och, widzę jakieś pomieszczenie.
Nagle jej głos stał się niższy, oczy pociemniały.
- Mały, zimny pokój obmywany brudnym czerwonym światłem.
I dziecko, pobite i krwawiące, kucające w kącie. Ból jest nie do
zniesienia. Widzę mężczyznę. Jest wymazany krwią. Jego twarz
jest...
- Przestań. - Serce Eve waliło tak mocno, że czuła, że za
chwilę się udusi. Przez sekundę była tam, w tym dziecku z
zakrwawionymi dłońmi, które jak zaszczute zwierzę wczołgało się w
kąt. - Niech cię szlag!
- Przepraszam. - Isis przycisnęła drżącą dłoń do serca. -
Przepraszam. To do mnie niepodobne. Pozwoliłam zwyciężyć
gniewowi. - Mocno zacisnęła oczy. - Jest mi tak bardzo przykro.
17
Eve wstała, chcąc przejść się po pokoju i otrząsnąć z
dręczących ją wspomnień. Niestety pomieszczenie było na to zbyt
małe i zbyt zagracone.
- Jestem świadoma faktu - zaczęła chłodno - że posiada pani
coś, co się potocznie nazywa parapsychicznymi zdolnościami. Wiem,
że stanowią one przedmiot badań naukowców. Mam na biurku
raport na ten temat. Tak więc obdarzona jest pani oryginalnym
talentem, Isis, gratuluję. Ale proszę trzymać się z daleka od mojego
umysłu.
- Oczywiście. - W oczach wróżki pojawiło się współczucie,
które nie zniknęło do końca rozmowy. Zobaczyła o wiele więcej, niż
się spodziewała i niż chciała ujrzeć. - Mogę tylko jeszcze raz panią
przeprosić. Część mnie chciała zadać pani ból, nie panowałam nad
sobą.
- Zauważyłam, że trudno pani kontrolować swoją moc, kiedy
jest pani zdenerwowana, kiedy coś pani grozi lub kiedy widzi pani
czyjaś słabość, którą można wykorzystać.
Isis nabrała powietrza. Jej ciało nadal było spięte. Nie tylko na
skutek tego, co zobaczyła, ale także przez to, co właśnie uczyniła.
- To, co zrobiłam jest sprzeczne z moją wiarą. My nie
krzywdzimy. - Uniosła dłonie i przetarła oczy, osuszając je z łez. -
Odpowiem na pani pytania. Interesował panią Lobar.
- Widziano jak kłóciliście się na dzień przed śmiercią Alice.
Isis odzyskała już równowagę.
- To błąd wierzyć tylko własnym zmysłom. Tak, sprzeczaliśmy
się.
- O co?
- Chodziło o Alice. Lobar był młody, zagubiony i zarozumiały.
Uważał, że posiada wielką moc, ale się mylił.
- Alice tego dnia nie pracowała, prawda?
- Nie, miałam nadzieję, że spędzi jakiś czas z rodziną
połączona z nią na nowo po śmierci dziadka. Właśnie ze względu na
rodzinę namówiłam ją żeby się przeprowadziła do swego
mieszkania. Zwolniłam ją z pracy na kilka dni. Lobar myślał, że ją tu
zastanie. Nie sądzę, żeby ktoś go do mnie przysłał, przyszedł z
własnej woli. Może po to, by się sprawdzić.
- I doszło do kłótni.
- Tak. Powiedział, że nie zdołam jej ukryć, że Alice nigdy nie
uda się uciec. Złamała prawo, prawo Seliny Cross i wyznawców jej
wiary. Mówił, że Alice czeka bolesna kara. Śmierć.
- Groził, że ją zabije, a pani nic mi o tym nie powiedziała?
Byłam tu przecież i przesłuchiwałam panią.
- Nie powiedziałam. Uznałam, że tamto wydarzenie nie miało
większego znaczenia, że była to tylko nikomu nie zagrażająca
potyczka między nim a mną. Nie potrzebowałam swoich uzdolnień,
żeby to wyczuć. Lobar chciał mnie przygnębić, udowodnić swoją
wyższość. Próbował tego, opisując ze szczegółami, jak seksualnie
wykorzystał Alice. - Nabrała powietrza. - Powiedział też, że również
ja jestem mu przyrzeczona. Że kiedy moje moce zostaną
zniszczone, on pierwszy przyjdzie do mnie. Potem opowiadał, co
będzie ze mną robić. Zaproponował nawet pokaz kilku z jego wielu
talentów, żebym się przekonała, że jest bardziej męski niż Chas.
Wyśmiałam go.
- Czy uderzył panią.
- Pchnął mnie. Był wściekły. Umyślnie go rozjątrzyłam, a
potem wykorzystałam tę emocję przeciwko niemu. Sposób stary jak
świat - wyjaśniła z machnięciem dłoni. - Mechanizm lustra lub jak
kto woli bumerangu. Wszystko, co wysyłał do mnie, całą ciemność,
agresję, nienawiść, wróciło do niego, ale w powiększeniu. -
Uśmiechnęła się lekko. - Wtedy szybko opuścił sklep. Był przerażony
i już nie wrócił.
- A pani była przestraszona?
- Tak, fizycznie tak.
- Zawołała pani Forte'a.
- To mój partner. - Uniosła dumnie głowę. - Nie mam przed
nim tajemnic i polegam na nim.
- Musiał być zły.
- Nie. - Potrząsnęła przecząco głową nie odwracając oczu. -
Ale przejęty. Narysowaliśmy święty krąg i przeprowadziliśmy
ceremonię ochrony i oczyszczenia. Byliśmy zadowoleni. Powinnam
była wiedzieć - ciągnęła z żalem tlącym się w jej głosie. - Powinnam
była wiedzieć, że to Alice jest ich celem. Duma kazała mi myśleć, że
chodzi im o mnie, że nie ważą się jej dotknąć, dopóki jest pod moją
opieką. Może nie byłam z panią szczera tak jak powinnam. Już
wtedy wiedziałam, że gdyby nie moje złudzenia, Alice żyłaby teraz.
Odjeżdżając spod sklepu, Eve zastanawiała się, czy to, co
dostrzegła w oczach Isis, to rzeczywiście poczucie winy. Doszła do
wniosku, że raczej tak i że Isis, czując się winna, mogła pragnąć
wynagrodzić krzywdy, które wyrządziła. Frank i Alice zostali
zamordowani w inny sposób niż Lobar i Wineburg. Nie ulegało
wątpliwości, że istnieje związek pomiędzy zabójstwami, ale ten
związek nie oznaczał, że popełnione były przez tę samą osobę.
Postanowiła wrócić na komendę i sprawdzić za pomocą kom-
puterowego badania, czy jej podejrzenia są słuszne. Posiada
wystarczająco dużo danych. Jeśli liczby potwierdzą jej przypusz-
czenia, będzie mogła poprosić Whitneya o przydzielenie jej
pomocników do śledzenia podejrzanych osób.
Do diabła z budżetem, pomyślała, przedzierając się przez
korek uliczny. Jeśli tylko uzyska pozytywny wynik badania, centrala
nie bidzie żałowała jej czasu, pieniędzy i ludzi. Przy tak dużej liczbie
podejrzanych nie wystarczą tylko ona, Feeney i Peabody.
Ach, zapomniała o Jamiem. Ten dzieciak szuka kłopotów, a
jest tak sprytny, że z pewnością je znajdzie.
Zatrzymała się na rogu Siódmej i Czterdziestej Siódmej, gdzie
czekała na nią podwładna. Po drugiej stronie ulicy z salonu gier
komputerowych wylewała się głośna muzyka. Przekraczanie
ustawowego poziomu hałasu groziło karą, ale Eve podejrzewała, że
właściciele salonu starali się za wszelką cenę, nawet za cenę
mandatu, przyciągnąć turystów i znudzonych przechodniów.
- Czy on tam jest?
- Tak. - Peabody wygłodniałym wzrokiem popatrzyła na
otoczoną dymem budkę, z której unosił się zapach świeżych
sojowych hamburgerów i frytek. Zbliżała się pora obiadu i dziew-
czyna czuła ssanie w żołądku, jednak na myśl o jedzeniu
serwowanym w centrali do ssania dołączały się mdłości. - Czy mogę
skoczyć na sekundkę do tamtego wózka?
Eve rzuciła przez szybę zniecierpliwione spojrzenie.
- Nie masz jakiejś specjalnej diety ze względu na
przeziębienie?
- Nigdy nie potrafię dokończyć żadnej diety. Zresztą - pociąg-
nęła nosem - czuję się doskonale. Herbatka Chasa rzeczywiście mi
pomogła.
- Jasne. Leć, tylko szybko. Zjesz w drodze.
- Chcesz coś? - rzuciła przez ramię, wyskakując z samochodu.
- Nie. Kup sobie, co chcesz i jedziemy.
Narkotyki, seks, szatan i czytanie w myślach. Czy to jakaś
religijna wojna? Ludzkość od zarania walczyła o przekonania, tak jak
zwierzęta walczą o swoje terytorium. I tak jak zwierzęta zabijają
opornych lub stojących im na drodze przeciwników, dumała Eve,
czekając na podwładną.
- Wzięłam wszystkiego po dwa - poinformowała, wróciwszy, po
czym postawiła kartonowe pudełko z jedzeniem na siedzeniu między
nimi. - Jeśli nie będziesz chciała, pewnie sama to upchnę. Po raz
pierwszy od dwóch dni mam apetyt.
Wbiła zęby w grubą bułkę. Eve czekała, by włączyć się do
ruchu.
- Ten dzieciak trochę mnie przegonił. Przez jakiś czas prawie
biegł, potem wsiadł do tramwaju jadącego do centrum, wysiadł i
skierował się na zachód. Zatrzymał się przy straganie na Szóstej i
połknął dwa naprawdę wielkie hotdogi i megafrytki. Ulicę dalej kupił
sobie pomarańczowego loda, takiego, jak ja lubię, i zanim zniknął w
salonie, pożarł jeszcze trzy batoniki.
- Chłopak rośnie - skomentowała Eve, po czym wystrzeliła jak
pocisk, dostrzegając lukę w korku. Rozległy się protestujące
klaksony. - Lepiej, żeby zajadał się jedzeniem z fast foodów i
chodził do salonów gier, niż śledził ludzi.
Nie zwracając uwagi na ogłuszające dźwięki maszyn do gry,
Jamie uśmiechał się do małego odbiornika, który trzymał w ręce.
Przysłuchiwał się rozmowie toczącej się w samochodzie Eve, dumny,
że z taką łatwością udało mu się założyć podsłuch.
Dostrajając odbiornik, myślał, że warto było ryzykować, choć
w gruncie rzeczy nie dokonał wielkiego wyczynu. Samochód Eve nie
tylko jest kupą złomu, ale ma też kiepski system alarmowy. Żadne
wyzwanie dla mistrza elektroniki.
Dallas nigdy by mu nie powiedziała, co się dzieje, rozważał
ponuro, więc niech się nie dziwi, że zdecydował się wziąć sprawy w
swoje ręce.
Zabójca siostry musi się przygotować na śmierć.
Zaraz po dotarciu do biura Eve przeprowadziła symulacyjny
program, ale jego wyniki nie były niestety jednoznaczne. Wprawdzie
komputer potwierdził związek między zabójstwami, oceniając, że
możliwość jego zaistnienia sięga dziewięćdziesięciu sześciu procent.
Procent zmalał przy próbie ustalenia zabójcy.
Po wprowadzeniu informacji o podejrzanych najwięcej
punktów dostał Charles Forte, podobnie Selina Cross. Co do Albana,
brakowało jej danych.
Sfrustrowana, zadzwoniła do Feeneya.
- Chcę ci przesłać dane do przeprowadzenia testu. Sprawdź,
czy uda ci się coś zrobić z wynikiem.
Feeney zmarszczył czoło.
- Chcesz, żeby był wyższy czy niższy? Roześmiała się i
potrząsnęła głową.
- Wyższy, ale to ma być rzeczywisty wynik. Może po prostu coś
przeoczyłam.
- Prześlij dane. Spojrzę na nie.
- Dzięki. Aha, jeszcze jedno. Za każdym razem, kiedy chcę
znaleźć coś o tym Albanie, natykam się na głuchą ciszę. Facet ma
około trzydziestu kilku lat. Musi posiadać jakąś kartotekę. Brakuje
danych o jego wykształceniu, przebytych chorobach, historii
rodziny. Żadnej wzmianki o kryminalnej przeszłości, nawet o man-
datach za złe parkowanie. Moim zdaniem wyczyścił sobie akta.
- Trzeba do tego dużo talentu i pieniędzy. Coś zawsze się
znajdzie.
Pomyślała o Roarke'u i jego podejrzanie skąpych danych. Cóż,
Roarke miał talent, a także mnóstwo pieniędzy.
- Wiedziałabym, gdyby ktoś coś znalazł...
- Pochlebiasz mi, dzieciaku, ufając w moje zdolności. - Mrugnął
do niej. - Odezwę się.
- Dzięki, Feeney.
- Czy to był Feeney? - Do pokoju weszła Mavis, a raczej
wskoczyła, odbijając się od podłogi na nowych neonowożołtych
adidasach z nowoczesnymi powietrznymi podeszwami. - Cholera,
rozłączyłaś się. Chciałam z nim pogadać.
Eve spojrzała na przyjaciółkę. Wyglądała jak zawsze
porażająco.
Jej poskręcane, sterczące w każdym kierunku włosy miały
kolor trampek, przez co oczy Mavis zdawały się płonąć. Była ubrana
w lśniące spodnie ze skóropodobnego materiału, których pas
kończył się sporo poniżej pępka. W pępku tkwił czerwony kamień.
Biust zasłaniała bluzka, a raczej wąska szmatka w kolorze spodni.
Na całość Mavis zarzuciła przezroczysty płaszcz.
- Czy po drodze do mojego biura nikt nie chciał cię zaaresz-
tować?
- Nie, ale policjant pilnujący wejścia miał chyba orgazm. -
Dziewczyna zamrugała zielonymi rzęsami i opadła na krzesło. -
Ekstra ciuchy, co? Prosto z deski kreślarskiej Leonarda. Jesteś
gotowa?
- Gotowa? Na co?
- Mamy umówioną wizytę w salonie. Trina jakoś cię upchnęła.
Zostawiłam ci wiadomość na automatycznej sekretarce. Dwukrotnie.
- Popatrzyła na Eve podejrzliwie. - Nie mów, że jej nie odsłuchałaś,
bo wiem, że odsłuchałaś. Wyczyściłaś pamięć.
Eve przypomniała sobie, że rzeczywiście odegrała wiadomości,
a potem je skasowała. Sęk w tym, że wcale ich nie słuchała.
- Mavis, nie mam czasu na fryzjera.
- Nie jadłaś dzisiaj lunchu. Wyciągnęłam tę wiadomość od
dyżurnego sierżanta - rzuciła sprytnie. - Zanim miał orgazm. Ty
będziesz jadła, a w tym czasie Trina doprowadzi cię do porządku.
- Nie chcę być doprowadzona do porządku.
- Nie będzie źle, jeśli tylko znowu nie zaczniesz ich układać po
swojemu - Wstała i podniosła jej kurtkę. - Lepiej się nie sprzeciwiaj.
Zamierzam cię nękać, aż się zgodzisz. Zgłoś, że wychodzisz na
godzinę. Wrócisz i będziesz dalej stała na straży bezpieczeństwa
naszego miasta.
Ponieważ łatwiej było się zgodzić, niż wykłócać, Eve złapała
kurtkę.
- Tylko włosy. I nie pozwolę, żeby kładli mi na twarz te
wszystkie paskudztwa.
- Dallas, wyluzuj się. Korzystaj z tego, że jesteś kobietą. Eve
zapisała w książce czas wyjścia, kątem oka zerkając na opięte
skórzanymi spodniami kołyszące się pośladki Mavis.
- Nie sądzę, że znaczy to dla mnie to samo co dla ciebie.
Może to przez opary z olejków, farb i lakierów unoszących się
zawsze w salonach fryzjerskich Eve, kiedy tylko opadła w fotel,
poczuła odpływ sił.
Nie wiedziała, kiedy i jak to się stało, że pozbawiona ubrania,
została poddana niegodnym człowieka zabiegom upiększającym
ciało i twarz. Wyklepana, wymasowana i nasmarowana kremami
opuściła wreszcie nogi na podłogę - gołe stopy z wypielęgnowanymi
i pomalowanymi paznokciami - kiedy dyskusja zeszła na obecną
modę na tatuaże i przekłuwanie różnych części ciała.
Czuła się jak więzień, opatulona jakimiś foliami i z głową
pokrytą podejrzaną mazią. Przerażona widokiem zielonych włosów i
wielkich jak bomby piersi Triny zbliżającej się do niej z nożyczkami
w ręku, zamknęła oczy, by nie widzieć, że z minuty na minutę
zamienia się w wierną kopię fryzjerki.
- Minęło za dużo czasu - pouczała ją Trina. - Tysiąc razy
powtarzałam, że musisz częściej tu przychodzić. Masz potencjał, ale
ponieważ nie dbasz o siebie, jesteś zapuszczona. Gdybyś
odwiedzała mnie regularnie, nie musiałabym teraz poświęcać ci tyle
czasu, żeby przywrócić ci normalny wygląd.
Eve wcale nie zależało na normalnym wyglądzie. Chciała, żeby
zostawili ją w spokoju. Powstrzymała się przed wzdrygnięciem,
słysząc blisko twarzy buczenie jakiejś maszynki. Ach, to do
ukształtowania brwi, przypomniała sobie, hamując strach na myśl,
że Trina mogłaby wpaść na pomysł wytatuowania jej na czole
uśmiechniętej twarzyczki.
- Muszę wracać do pracy.
- Nie pospieszaj mnie. Magia potrzebuje czasu.
Magia, pomyślała i przewróciła oczami, na co fryzjerka
syknęła. Wygląda na to, że wszyscy mają obsesję na punkcie magii.
Zmarszczyła czoło, przysłuchując się radosnemu głosowi
Mavis, opowiadającej o nowym kremie do ciała, po którym jej skóra
nabrała złotego połysku.
- To dopiero magia. Mówię ci, Trina. Leonardo złapał się jak
mucha na lep.
- Ten krem jest zmywalny i jadalny. W sześciu smakach.
Brzoskwiniowy cieszy się największym wzięciem.
Kremy i płyny kosmetyczne, myślała Eve. Dym i lustra.
Ceremonie i rytuały. Uniosła powieki i zobaczyła, że Mavis i Trina
pochylają się nad fiolką ze złotym płynem. Z dziwnym
rozrzewnieniem patrzyła na żółte włosy jednej i zielone loki drugiej
kobiety.
Siostry dziwaczki.
Siostry dziwaczki, powtórzyła w myśli i usiadła. Trina znowu
syknęła.
- Połóż się, Dallas. Zostały tylko dwie minuty.
- Mavis, mówiłaś, że niedawno prowadziłaś salon wróżb.
- Zgadza się. - Mavis zamachała swoimi świeżo pomalowanymi
na żółto paznokciami. - Madam Elektra widzi i wie wszystko. Albo
Ariel, chochlik o smutnym spojrzeniu. - Pochyliła głowę, próbując
wyglądać delikatnie i żałośnie.
- Umiałabyś poznać, czy ktoś stosuje te same sztuczki co ty?
- Cholera, pytasz poważnie? Rozpoznam oszusta z odległości
sześciu ulic i w okularach przeciwsłonecznych.
- Założę się, że byłaś dobra - na głos zastanawiała się Eve. -
Nigdy nie widziałam cię w tej roli, ale inne oszustwa wychodziły ci
doskonale.
- Jednak mnie przymknęłaś.
- Tylko ci to dobrze zrobiło - uśmiechnęła się Eve i poczuła, że
strużka maziowatej substancji spływa jej na twarz. - Posłuchaj, jest
takie miejsce, które chciałabym, żebyś dla mnie sprawdziła -
zaczęła, podczas gdy Trina podeszła do niej i wyprostowała ją. -
Razem z Triną - dodała, zerkając na fryzjerkę.
- Hej, to jakaś policyjna akcyjka?
- Może.
- Ekstra - zachwyciła się i pchnęła swą klientkę w stronę
umywalni.
- Poszłybyście tam i oceniły to miejsce - kontynuowała Eve,
zaciskając oczy przed strumieniem wody. - Spróbowałybyście
wyciągnąć coś od pracującej tam dziewczyny. Ma na imię Jane.
Interesuje mnie, czy sklep jest przykrywką dla jakiegoś oszustwa.
Zdaje się, że właściciele nie żyją dobrze z policją.
- O kogo chodzi? - zainteresowała się Trina.
- Opowiecie mi o swoich wrażeniach - nie przerywała Eve. -
Pójdziecie tam i powiecie, że jesteście zainteresowane ziołami,
rozwojem umysłu, miłosnymi eliksirami, nalewkami na potencje. No
i środkami uspokajającymi.
- Jednym słowem narkotykami? - szybko zorientowała się
Mavis. - Podejrzewasz, że zajmują się ich rozprowadzaniem?
- Istnieje taka możliwość i chcę to sprawdzić. A właściwie wy
to sprawdzicie. Przekonacie się też, czy nabierają klientów.
Interesuje mnie, skąd płynie forsa.
- To może być niezła zabawa, Mavis - roześmiała się Trina. -
Ty i ja jako para detektywów. Jak Sherlock i doktor Jekyll.
- Myślałam, że to był doktor Holmes - odparła poważnie Mavis.
Eve westchnęła i znowu zamknęła oczy.
To z pewnością przez te opary.
Kiedy dotarła do domu, Mavis i Trina już tam były, zabawiając
Roarke'a opowieścią o ich wyczynie. Eve wzięła na ręce kota i
ruszyła w stronę miejsca, skąd dochodziły wybuchy śmiechu.
- Kupiłam ten płyn do wcierania - opowiadała Trina. - Ma
podobno obudzić w mężczyźnie zwierzę. - Podsunęła pod nos
Roarke'a natarte ramię. - I jak, rusza cię?
- Gdybym nie był żonaty z kobietą, która nosi broń, to... -
przerwał i uśmiechnął się. - Witaj, kochanie.
- Skończ zdanie - zachęciła Eve, kładąc kota mężowi na
kolana.
- Poczekam, aż pozbędziesz się broni.
- Dallas, to było takie, takie... w dechę - wtrąciła się Mavis,
wymachując kieliszkiem z winem. - Nie mogę się doczekać powrotu
do domu, kiedy opowiem wszystko Leonardowi. Ale przedtem
postanowiłyśmy z Triną zdać ci raport. Powinnaś zobaczyć, ile
rzeczy kupiłam w tym sklepie.
Wyciągnęła rękę do jednej z wypchanych toreb z logo „Mocy
Ducha”. Eve skrzywieniem ust powstrzymała ją przed ich roz-
pakowaniem.
- Najpierw opowiedz, co się wydarzyło. Musiałam stracić
rozum, posyłając was tam. To przez te wyziewy w salonie -
wyjaśniła Roarke'owi. - To pewnie przez nie ludzie siedzą tam tak
spokojnie, pozwalając się strzyc, malować i przekłuwać sobie ciało
w różnych miejscach.
Oczy Roarke'a nieco spochmurniały.
- Przekłuwać? Gdzie dokładnie?
- Och, ona się nie zgodziła na numer z sutkami - machnęła
dłonią Trina. - Powiedziała, że mnie zastrzeli, jeśli zbliżę się do niej z
przekłuwaczem.
- Grzeczna dziewczynka - mruknął. - Jestem dumny z twojej
powściągliwości.
Czując, że zaczyna dostawać migreny, Eve nalała sobie kie-
liszek wina.
- Czy oprócz wydania mnóstwa pieniędzy, udało wam się
zebrać jakieś informacje?
- Dałyśmy sobie powróżyć z ręki - poinformowała Mavis. - Sam
lukier. Ja mam duszę awanturnika, ale mój egoizm jest
zrównoważony przez szczodre serce.
Eve nie potrafiła powstrzymać śmiechu.
- Nie trzeba być wróżką, żeby to o tobie powiedzieć, Mavis.
Wystarczy mieć oczy. Poszłaś tam ubrana tak jak teraz, prawda?
Mavis pomachała neonowym trampkiem.
- Jasne. Ta sprzedawczyni, Jane, była bardzo uprzejma. Zna
się na ziołach. Uważam, że jest uczciwa, prawda Trina?
- Jane, że tak - poważnie odparła fryzjerka. - Trochę nudna.
Mogłabym przeprowadzić z nią kilka sesji. Rozjaśniłabym jej lekko
włosy i trochę popracowała nad ciałem. Ale z tą drugą boginią nie
miałabym nic do roboty.
- Isis. - Eve wyprostowała się w krześle. - Była w sklepie?
- Wyszła z zaplecza, kiedy rozmawiałyśmy na temat ziół -
wtrąciła Mavis. - Mówiłam właśnie, że bardzo potrzebuję czegoś, co
mi doda energii potrzebnej do występów. Rozumiesz, kiedy chcesz
kogoś nabrać, powinien ci uwierzyć, więc najlepiej mówić prawdę.
- Ja zapytałam o coś na seks - z grzesznym uśmieszkiem
przyznała się Trina. - Coś, co by działało na odmienną płeć.
Opowiedziałam, że mam bardzo stresującą pracę. Ciągle jestem
spięta i poirytowana. Poprosiłam o jakiś indywidualny środek bez
względu na cenę.
- Mają tam mnóstwo mieszanek - przejęła opowieść Mavis. -
Nie zauważyłam niczego nielegalnego. Ta bogini powiedziała nawet,
że narkotyki nie są odpowiedzią na nasze problemy, że
potrzebujemy naturalnego lekarstwa.
- Tak, naturalnego - potwierdziła Trina. - Naciskałyśmy na nią,
podtykałyśmy pod nos żetony kredytowe, ale nie dała się podejść.
- W końcu królowa amazonek poszła znowu na zaplecze -
ciągnęła Mavis. - I wróciła z tą miksturą. - Strzepując z czoła
rozwiane włosy, dziewczyna sięgnęła do torby i wyciągnęła z niej
mniejszą torebkę. - Powiedziała, że daje mi to na próbę, za darmo,
żebym przetestowała lekarstwo. Nie sądzę, żeby zawierało coś
nielegalnego.
- Kto wam wróżył?
- Isis. Nie wyglądała na bardzo zadowoloną, kiedy nas zoba-
czyła. - Mavis zastukała w dno kieliszka. - Trochę żeśmy przesadziły
z grą. Ja robiłam wielkie oczy i wybuchałam głośnym śmiechem.
Same ochy i achy.
Eve popatrzyła na torby ze sklepu.
- Widzę, ze poprowadziłaś grę do końca.
- Podobały mi się te rzeczy - wykrzywiła się, ale bez cienia
żalu. - Potem egzotyczna bogini oprowadziła nas po sklepie.
Upatrzyłam sobie taką zieloną kryształową kulę. Jak ona ją nazwała,
Trina?
- Turma coś.
- Turmalinowa - pomógł Roarke.
- No właśnie. Turmalinowa. Ale Isis powiedziała, że ta kula nie
jest dla mnie tylko dla osób, które chcą się zrelaksować. A mnie
zaproponowała pomarańczową, dodającą energii i witalności.
- Pewnie była droższa? - domyśliła się Eve.
- Nie, tańsza. O wiele tańsza. Powiedziała, że ta zielona nie
jest przeznaczona dla mnie. Powiedziała, że mam przyjaciółkę, która
mogłaby ją wykorzystać. Bliską przyjaciółkę, bardzo zestresowaną.
Ale że ta przyjaciółka musi sama się zdecydować na kupno kuli,
kiedy już będzie na to gotowa.
Eve mruknęła coś pod nosem i zmarszczyła czoło.
- Potem nam powróżyła. Za darmo. Zaczęła od tego, że jest
szczęśliwa, że do niej przyszłyśmy, bo potrzebowała pozytywnej
energii. Polubiłam ją, Dallas. Nie wygląda na oszustkę.
- W porządku, dzięki. Zabiorę tę mieszankę do analizy. - W
duchu myślała, że Isis ucieka się do bardzo sprytnego sposobu, by
zapewnić sobie stałą klientelę. Po prostu uzależnia ludzi.
- Idziemy wypróbować maść - zapowiedziała Mavis, wstając i
zbierając torby. - Kupiłam specjalną świecę, której zapach rozbudza
miłosne uczucia. Ciekawe, czy zadziała. Zobaczymy się we wtorek
wieczorem.
- We wtorek?
Mavis tupnęła nogą w podłogę.
- Zapomniałaś o moim przyjęciu na Halloween, Dallas?
Powiedziałaś, że przyjdziesz.
- Musiałam być pijana.
- Wcale nie. Dziewiąta wieczór, u mnie. Wszyscy przychodzą.
Namówiłam nawet Feeneya. Do zobaczenia.
- Wyluzuj się - poradziła Trina - i włóż jakiś kostium.
- Nigdy w życiu - odburknęła Eve i pomachała małą torebką. -
Podejrzewam, że to zwykła strata czasu.
- Dziewczyny miały dobrą zabawę. Ty też poczujesz się lepiej,
kiedy zbadasz mieszankę.
- Mam nadzieję, bo jak na razie nic mi się nie udaje. - Eve
odstawiła torebkę na stolik. - Wchodzę w ślepe uliczki. Czuję to.
- Kilka takich pomyłek i wreszcie trafisz na odpowiednie
miejsce. Jak zawsze. - Roarke położył jej ręce na ramionach i zaczął
je masować. - Mavis ma koleżankę, która jest zestresowana. -
Masował mocniej. - Ciekawe, o kogo chodziło?
- Zamknij się.
Zachichotał, a potem pocałował ją w szyję.
- Pięknie pachniesz.
- To ta maź, którą wysmarowała mnie Trina.
- Coś mi o tym wspominała. Powiedziała, że będę zadowolony.
- Znowu powąchał jej szyję. - Miała rację. Mówiła też, że udało jej
się przetrzymać cię na czas całej sesji. Mam zwrócić szczególną
uwagę na twój tyłeczek.
- Rzeczywiście, udało jej się. Próbowała namówić mnie na
tatuaż. Pączek róży na prawym policzku. - Ziewnęła, ale zaraz
zebrała się w sobie i wstała energicznie. - Powiedziałam, żeby to
sobie wybiła z głowy. Chyba nie zrobiła mi niespodzianki i nie
znajdę gdzieś na ciele idiotycznego rysuneczku.
Roarke uśmiechnął się i wstał.
- Sam to sprawdzę.
18
Eve ze wściekłością oglądała w lustrze małą różyczkę wyta-
tuowaną na pośladku.
- Mogę ją za to zamknąć - burknęła.
- Za podstępne upiększenie twojej pupy? - zapytał Roarke,
wchodząc.
- Widzę, że cię to ubawiło, co? - żachnęła się, zrywając z
wieszaka szlafrok.
- Kochanie. Wydawało mi się, że wczoraj dałem całkiem jasno
do zrozumienia, że jestem po twojej stronie. Czy nie starałem się ze
wszystkich sił wyssać tatuaż?
Przygryzła usta, postanawiając, że nie będzie się śmiała. Nie
widziała powodu do śmiechu.
- Muszę to jakoś wywabić.
- Po co się tak spieszyć? Ten kwiatek jest taki... słodki.
- A co zrobię, kiedy się zranię i będzie trzeba zdezynfekować
ranę? Albo kiedy będę musiała wziąć prysznic lub się przebrać na
służbie? Czy zdajesz sobie sprawę, przez co mogę przejść z powodu
tego tatuażu?
Wsunął ręce pod jej szlafrok.
- Dzisiaj nie idziesz do biura.
- Nie, ale popracuję w domu. Muszę sprawdzić, czy Feeney nie
przesłał mi jakichś danych.
- Nic się nie stanie, jeśli odłożysz to do poniedziałku rano.
Mamy jeden dzień wolny.
- I co będziemy robić?
Uśmiechnął się i pogładził dłonią pośladek z tatuażem.
- Może to samo co przed chwilą? Nie mam nic przeciwko
powtórce. Chociaż proponuję co innego. Na przykład leniwy dzień
nad basenem, co ty na to?
Leniwy dzień nad basenem? Zabrzmiało ciekawie.
- Cóż, może...
- Na Martynice. Nie trać czasu na pakowanie - dopowiedział,
całując ją w usta. - Wystarczy to, co masz na sobie.
Spędziła dzień na Martynice, nie mając na sobie nic więcej
oprócz uśmiechu i wytatuowanej na pośladku różyczki. Zapewne z
tego powodu w poniedziałkowy poranek guzdrała się z wyjściem do
pracy bardziej niż zwykle.
- Wygląda pani na zmęczoną, pani porucznik. - Peabody
wyciągnęła ze służbowej teczki torebkę z dwoma świeżutkimi
pączkami. Nadal jeszcze promieniała z radości, że udało jej się
przenieść je przez dyżurkę i psy ich nie wyczuły. - I chyba opaloną.
- Przyjrzała się. - A może to jakieś uczulenie?
- Nie. Rzeczywiście opalałam się wczoraj, to wszystko.
- Wczoraj cały dzień padało.
- Nie tam, gdzie ja byłam - odburknęła Eve, nadgryzając
ciastko. - Muszę popracować nad danymi dla komendanta. Feeney
przerobił je w komputerze i choć nadal procent nie jest wysoki,
zwrócę się z prośbą o przydzielenie nam funkcjonariuszy do
obserwowania podejrzanych.
- Wątpię, czy ci się powiedzie. Z samego rana przyszła notatka
przypominająca o oszczędnościach.
- Pieprzę ich oszczędności. Whitney musi przekonać
burmistrza, że mamy tu dochodzenia w sprawie poważnych
morderstw, którymi interesują się wszystkie media. Musimy dostać
pomoc, jeśli chcemy zamknąć sprawę.
Peabody zaryzykowała uśmiech.
- Myślisz, że przejmą się mediami?
- Może. - Westchnęła głośno. - Gdyby komputer wykazał
wyższe prawdopodobieństwo moich przypuszczeń, nie musiałabym
się uciekać do szantażowania ich prasą. Kłopot w tym, że mamy
zbyt wiele osób wplątanych w te zabójstwa. - Przycisnęła dłonie do
oczu. - Trzeba wprowadzić do komputera dane o każdym członku
obydwu wyznań. To ponad dwieście osób. Powiedzmy, że jeśli z
góry wyeliminujemy połowę, nadal pozostanie setka do
sprawdzenia.
- To nam zajmie tygodnie - osądziła Peabody. - Przypuszczam,
ze komendant przydzieli nam kilku funkcjonariuszy, którzy przejdą
się po mieszkaniach, popytają sąsiadów i w ten sposób
pozbędziemy się jeszcze kilku osób, które z pewnością nie były
wplątane w zabójstwa.
- Obawiam się, że takie nie istnieją. - Eve odepchnęła się od
biurka. - Do przewiezienia ciała Lobara i drewnianej konstrukcji, do
której go przywiązali, potrzebne było parę osób, no i duży
samochód.
- Żaden z głównych podejrzanych nie ma pojazdu na tyle
dużego, żeby zmieściło się w nim ciało i pentagram.
- Może któryś z członków ma bagażówkę. Sprawdzimy dowody
rejestracyjne ich pojazdów. Jeśli to nic nie da, przejdziemy się po
salonach wypożyczających samochody i przejrzymy wykaz pojazdów
skradzionych w noc morderstwa. - Przesunęła dłonią po włosach. -
A i tak jest możliwe, że ukradli samochód zostawiony na dłużej na
jakimś strzeżonym parkingu i nikt nawet tego nie zauważył.
- A więc co, zabieramy się do roboty?
- Tak, zabieramy się. Poproszę Feeneya, żeby dał nam kogoś
od siebie do pomocy. Ty zaczynaj, a ja idę błagać komendanta. -
Rozległ się dzwonek wideofonu. - Dallas, wydział zabójstw.
Słucham.
- Muszę z tobą pomówić.
- Louis?
Eve zmarszczyła czoło.
- Jeśli chcesz złożyć skargę w imieniu swojej klientki, pogadaj
z wydziałem wewnętrznym.
- Muszę z tobą porozmawiać - powtórzył. Podniósł dłoń do ust
i zaczął ogryzać wypielęgnowane paznokcie. - Prywatnie. Sami. Jak
najszybciej.
Opuściła dłoń, dając znak Peabody, żeby trzymała się poza
zasięgiem ekranu.
- O czym?
- Nie mogę ci teraz tego powiedzieć. Rozmawiam z kieszon-
kowego wideofonu, ale nawet to jest ryzykowne. Muszę być
ostrożny.
Eve zastanawiała się, czy adwokat dowiedział się, że śledzi go
funkcjonariusz, którego przydzielił mu Feeney, czy może po prostu
wpadł w jakąś paranoję.
- Ktoś cię śledzi?
- Musisz się ze mną spotkać - nalegał. - W moim klubie.
Nazywa się „Luxery”. Piąte piętro. Zostawię w recepcji twoje
nazwisko.
- Podaj mi jakieś szczegóły, Louis. Mam pełen grafik.
- Wydaje mi się, że... wydaje mi się, że widziałem morderstwo.
Nie będę rozmawiał z nikim innym, tylko z tobą, Eve. Niech nikt cię
nie śledzi. Pospiesz się.
Obraz z ekranu znikł. Eve zacisnęła usta.
- Cóż, nie mogę go zignorować. Peabody, robimy przerwę.
Uśmiechnij się do Feeneya, żeby dał ci dodatkową parę rąk do
pomocy.
- Nie pójdziesz tam sama - zaprotestowała podwładna, kiedy
Eve chwyciła torebkę.
- Poradzę sobie z jednym wystraszonym prawnikiem. - Po-
chyliła się i sprawdziła mały pistolecik przytwierdzony do kostki. -
Zresztą przed klubem stoi nasz człowiek. Nie wyłączam nadajnika.
Bądź w kontakcie.
- Tak jest. Uważaj na siebie.
Na piątym piętrze klubu „Luxery” znajdowało się dwadzieścia
prywatnych apartamentów przeznaczonych do dyspozycji członków
klubu. Odbywały się w nich prywatne lub oficjalne spotkania. Każdy
apartament był urządzony w innym stylu, ale każdy miał kompletnie
wyposażone zaplecze biurowe i pokój przyjęć.
Na specjalne polecenie członka klubu dyrekcja zapewniała
wyszukane posiłki i napoje, a za niewielką dodatkową opłatą u
recepcjonisty można było zamówić towarzystwo płatnej panienki.
Louis zawsze wynajmował apartament 5 - C. Podobał mu się
bogaty wystrój pokoi nawiązujący do francuskiego osiemnasto-
wiecznego stylu. Grube materiały obiciowe na rzeźbionych krzesłach
i welurowe sofy zaspokajały jego smak estetyczny. Lubił ciężkie,
ciemne zasłony w oknach i kryształowe lustra w złoconych ramach.
W wysokim i szerokim łożu zabawiał się z żoną i równie często z
innymi kobietami.
Uważał, że ten styl wyraża pochwałę dla ziemskich
przyjemności.
Arystokracja wiedziała, jak się bawić, ale także przez
umiłowanie komfortu, stawała się swoistym mecenasem sztuki. Cóż
z tego, że poddani głodowali za murami. Takie są prawa naturalnej
selekcji. Dzięki niej on, trzysta lat później, będąc w samym sercu
Manhattanu, może rozkoszować się zbytkiem dawnej magnaterii.
Jednak w tej chwili nie miał nastroju do napawania się
bogactwem. Chodził nerwowo po pokoju, popijając dużymi łykami
czystą whisky. Na jego twarzy rysowało się przerażenie. Czuł kłucie
w żołądku, a serce podchodziło mu do gardła. Nie przestawał się
zastanawiać, czy rzeczywiście widział morderstwo. Pamiętał, że
wszystko wydawało mu się takie nierealne i niewyraźne, jakby się
znalazł w wirtualnym świecie.
Tajemniczy pokój, dym, głosy - w tym jego własny - zlewające
się w nucenie. Dziwny smak w ustach. Smak ciepłego, kwaśnego
wina.
W rzeczywistości znał tę scenerię. Stanowiła część jego życia
już od trzech lat. Dołączył do kultu, ponieważ wierzył w jego
podstawowe zasady gloryfikujące oddanie się przyjemnościom.
Podobały mu się rytuały, długie szaty, maski, recytacja zaklęć.
I seks. Seks był wprost niesamowity.
Ale coś mu w tym przeszkadzało. Zauważył, że wręcz
obsesyjnie myśli o spotkaniach, nie mogąc się doczekać pierwszego
łyku ceremonialnego wina. Złapał się na tym, że miewa zaniki
pamięci, a dzień po ceremonii jest ospały i nie może się
skoncentrować.
Ostatnio pod paznokciami dostrzegł krew, ale nie umiał sobie
przypomnieć, skąd się tam znalazła. Zdjęcia, które pokazała mu
Eve, uczyniły wyłom w jego pamięci. Przeraził się. Przed oczami
zaczęły pojawiać się zapomniane obrazy. Dym, śpiew. Lśniące od
potu ciała poskręcane w wyuzdanych pozach. Jęki i charczenia.
Rozwiane czarne włosy, nagie piersi.
Potem fontanna krwi, która wytrysnęła nagle, jakby na zakoń-
czenie seksualnego aktu. I dziko uśmiechnięta Selina trzymająca w
ręku nóż ociekający krwią. Lobar - Boże, to był Lobar - ześlizgujący
się z ołtarza, z gardłem ziejącym jak otwarte usta.
Morderstwo. Uchylił nerwowo zasłonę i wyjrzał na ulicę. Był
świadkiem oddawania krwawej ofiary, i to nie była ofiara z kozła.
Czy zanurzył palce w tym otwartym gardle? Czy wsunął je potem w
usta, żeby poczuć smak krwi? Czy naprawdę uczynił coś tak
straszliwego? Mój Boże, dobry Boże, czy były inne ofiary? W inne
noce, podczas innych ceremonii? Czyje widział, ale tak jak teraz
wymazał z pamięci?
Jest człowiekiem cywilizowanym, powiedział sobie w myśli i
zasunął zasłonę. Jest mężem i ojcem. Jest szanowanym praw-
nikiem, a nie mordercą. To niemożliwe. Nie mogąc złapać oddechu,
nalał sobie jeszcze jedną szklaneczkę whisky i spojrzał w lustro.
Zobaczył mężczyznę, który nie spał, nie jadł i nie widział swojej
rodziny od wielu dni.
Bał się spać. Bał się, że we śnie obrazy staną się wyraźniejsze.
Bał się jeść, przekonany, że pożywienie utkwi mu w gardle i go
zadusi. Śmiertelnie bał się swojej rodziny.
Na ceremonii był Wineburg. Stał obok niego i widział to samo
co on.
Wineburg nie żyje. Wineburg nie miał żony, nie miał dzieci. Ale
on je ma. Bał się, że jeśli pójdzie do domu, to wróg pójdzie tam za
nim. Podczas tych długich bezsennych nocy, kiedy jego
towarzyszem był tylko alkohol, zaczynał rozumieć, jak straszliwie się
wstydzi tego, w co się wplatał. Ogarniało go przerażenie na myśl, że
jego dzieci dowiedzą się, w czym uczestniczył, co praktykował. Musi
je ochraniać. Musi ochraniać siebie. Tutaj jest bezpieczny, zapewniał
sam siebie. Nikt nie wejdzie do apartamentu bez jego zgody.
Skarcił się za wyolbrzymianie powagi sytuacji. Przetarł czoło
mokrą od potu chusteczką. Stres, praca ponad siły, zarwane noce.
Może przechodzi małe załamanie. Powinien udać się do lekarza.
Tak, zrobi to. Pójdzie się przebadać. Wyjedzie z rodziną na kilka
tygodni. Wakacje, czas na relaks, na odreagowanie. Oderwie się od
sekty. Najwyraźniej mu ona nie służy. Bóg wie, że członkostwo
kosztuje go małą fortunę. Nie wiedząc kiedy, zabrnął za daleko.
Zapomniał, że poszedł tam z ciekawości, szukając odmiany.
To przez ten dym i wino zaczął sobie wyobrażać różne rzeczy.
Ale przecież miał krew pod paznokciami.
Louis zakrył twarz dłońmi, wstrzymał oddech. To nieważne,
pomyślał. Nic nie jest ważne. Nie powinien był dzwonić do Eve.
Niepotrzebnie spanikował. Pewnie uważa go za szaleńca albo co
gorsza podejrzewa go o udział w morderstwie.
Selina jest jego klientką. Winien jej jest lojalność. Ale przecież
widział ją z nożem ociekającym krwią, widział, jak przesuwała nim
po gardle Lobara.
Potykając się przeszedł przez pokój do łazienki, opadł na
kolana i zwymiotował. Podciągnął się i oparł o umywalkę.
Charczącym głosem nakazał automatowi otworzyć strumień wody.
Skropił nią rozgorączkowaną twarz. Przez chwilę łkał, a jego płacz
odbijał się od lśniących kafelków. Potem uniósł głowę i zmusił się,
by jeszcze raz spojrzeć w lustro.
Czas przestać się oszukiwać. Był świadkiem popełnienia
morderstwa i musi opowiedzieć o wszystkim Eve. Zrzuci z siebie ten
koszmarny ciężar. Na krótką chwilę ogarnęła go niewymowna ulga.
Chciał zadzwonić do żony, usłyszeć głosy dzieci, zobaczyć ich
twarze. Nagle kątem oka dostrzegł jakieś poruszenie. Serce mu
zamarło.
- Jak tu weszłaś?
- Obsługa hotelowa, sir. - Ciemna kobieta w biało - czarnym
mundurku pokojówki trzymała w rękach miękkie ręczniki. Uśmie-
chała się.
- Nie chcę żadnej obsługi. - Przesunął drżącą dłonią po twarzy.
- Zaraz będę miał gościa. Zostaw ręczniki i... - Powoli opuścił rękę. -
Ja cię znam. Znam cię.
Pamięć sprowadziła przerażenie. Jedna z twarzy w dymie.
- Oczywiście, Louis. - Dziewczyna nie przestawała się uśmie-
chać, choć upuściła ręczniki, a w jej ręku zalśnił
athame. -
Pieprzyliśmy się niecały tydzień temu.
Otworzył usta do krzyku, ale nie zdążył wydobyć z siebie
głosu, bo nóż zatopił się w nim głęboko.
Eve wybiegła z windy, wściekle przeklinając. Recepcjonista na
dole sprawdzał jej dokumenty całe pięć minut. Potem pouczał, że
nie wolno wnosić broni na teren klubu. Już zamierzała jej użyć,
kiedy pojawił się kierownik zmiany z przeprosinami.
Fakt, że przepraszał żonę Roarke'a, a nie Eve Dallas, jeszcze
bardziej ją poirytował.
Postanowiła, że policzy się z nim później. Ciekawe, jak
właściciele klubu reagują na inspekcję sanitarną i urzędu skar-
bowego. Wiedziała, za jakie sznurki pociągnąć, żeby zapewnić
dyrekcji kilka dni piekła. Zwróciła się w stronę apartamentu 5 - C.
Wcisnęła dzwonek pod ekranem. Wpatrywała się w migające
światełko alarmu. Było zielone, co oznaczało, ze alarm jest
wyłączony.
Wyciągnęła broń.
- Peabody.
- Jestem.
- Drzwi są otwarte. Wchodzę.
- Potrzebujesz wsparcia?
- Jeszcze nie. Nie wyłączaj się.
Bez szmeru wsunęła się do środka i zamknęła za sobą drzwi.
Poruszała się powoli, omiatając wzrokiem pomieszczenie. Nowo-
bogackie meble, przytłaczające i brzydkie jej zdaniem. Zsunięte
zasłony. Cisza.
Trzymając się ściany przeszła w głąb pokoju. Sprawdziła, czy
nikt nie kryje się za meblami i za zasłonami. Mała kuchnia była
pusta. Nikt jej z pewnością nie używał. Stanęła w wejściu do
sypialni. Zasłane łóżko pokrywały dekoracyjne poduchy. Jego też
nikt nie używał. Przeniosła wzrok na szafę. Była zamknięta.
Już chciała do niej podejść, gdy usłyszała dźwięki dochodzące
z łazienki. Szybki i ciężki oddech, jakby od dużego wysiłku i kobiecy
kaszel. Przemknęło jej przez myśl, że Louis zabawia się z panienką.
Zacisnęła zęby ze złości. Jednak postanowiła dalej zachować
ostrożność. Zrobiła krok w stronę łazienki, przeniosła ciężar na
wysuniętą nogę i skoczyła do drzwi. Natychmiast uderzył ją dziwny
zapach.
- Jezu! Jezu Chryste!
- Pani porucznik? - Z jej kieszeni dobiegło przestraszone
wołanie Peabody.
- Odsuń się. - Eve uniosła pistolet. - Rzuć nóż i odsuń się.
- Przysyłam wsparcie. Proszę mi podać swoją sytuację, pani
porucznik.
- Mam tu zabójstwo. Zupełnie świeże. Do cholery, powiedzia-
łam, cofnij się.
Kobieta tylko się uśmiechnęła. Siedziała okrakiem na Louisie, a
raczej na tym, co po nim pozostało. Krew była wszędzie; na
posadzce, na białych kafelkach, rękach i twarzy oprawczyni. Zapach
krwi był silny jak gęsty dym.
Eve szybko oceniwszy sytuację uznała, że Louis nie ma już
szans. Jego wnętrzności leżały na podłodze.
- Nie żyje - uprzejmie poinformowała dziewczyna.
- Widzę. Odłóż nóż. - Eve zrobiła krok do przodu, dając znak
bronią. - Odłóż go i odsuń się. Powoli. Połóż się twarzą do podłogi,
ręce na plecach.
- To musiało się stać. - Dziewczyna zeszła z ciała i uklękła przy
nim. - Nie poznajesz mnie?
- Poznaję. - Nawet przez maskę z krwi Eve rozpoznała jej
twarz. Pamiętała też słodki głos. - Mirium, prawda? Czarownica
pierwszego stopnia. A teraz rzuć ten pieprzony nóż i pocałuj
podłogę. Ręce za siebie.
- W porządku. - Mirium posłusznie odłożyła nóż, nie patrząc,
jak Eve kopie go na bezpieczną odległość. - Powiedział mi, żebym
się spieszyła. Ale go nie posłuchałam.
Eve wyciągnęła z tylnej kieszeni kajdanki i zarzuciła jej na
nadgarstki.
- Kogo?
- Chasa. Powiedział, że mogę to zrobić sama, ale muszę się
spieszyć. - Westchnęła. - Zdaje się, że nie byłam dość szybka.
Z zaciętą twarzą Eve pochyliła się nad Louisem Trivane'em.
- Notujesz to, Peabody?
- Tak jest.
- Wezwij Charlesa Forte'a na przesłuchanie. Jedź po niego
osobiście i weź dwóch policjantów do obstawy. Nie zbliżaj się do
niego sama.
- Tak jest. Czy sytuacja jest pod kontrolą, pani porucznik?
Eve odsunęła się od strużki krwi spływającej w jej stronę.
- Tak - powiedziała. - Pod kontrolą.
Przed przesłuchaniem wykąpała się i przebrała. Musiała po-
święcić te dziesięć minut dla siebie. Była cała we krwi Louisa. Nawet
jeśli ktoś w szatni zobaczył małą elegancką różyczkę na jej
pośladku, nikt nie odważył się na komentarz.
Wieść o zbrodni rozeszła się już po komendzie.
- Najpierw porozmawiam z Mirium - poinformowała Feeneya,
który przyglądał się morderczyni przez weneckie lustro.
- Mogłabyś zrobić sobie przerwę, Dallas. Mówią, że było tam
dość ostro.
- Zazwyczaj wydaje nam się, że widzieliśmy już wszystko -
mruknęła. - Ale tak nie jest. Zawsze coś jeszcze zostaje. -
Odetchnęła. - Chcę to zrobić teraz. Chcę to zamknąć.
- W porządku, W duecie czy solo?
- Solo. Będzie mówiła. Ona coś brała... - Eve potrząsnęła
głową. - Może po prostu jest szalona, ale mam wrażenie, że coś
zażyła. Każę ją przebadać. Wydział wewnętrzny nie uznaje zeznań
naćpanych świadków.
- Wydam zaraz rozkaz.
- Dzięki.
Przeszła obok kolegi i weszła do pokoju. Na twarzy Mirium nie
było już krwi. Mimo że miała na sobie ubiór aresztanta, nadal
wyglądała jak wdzięczna młoda wróżka. Eve włączyła rekorder.
- Złapałam cię na gorącym uczynku, Mirium, więc możemy
sobie oszczędzić wstępów. Zamordowałaś Louisa Trivane'a.
- Tak.
- Co brałaś?
- Co?
- Nie wygląda to tylko na Zeusa, jesteś zbyt otępiała. Zgodzisz
się na badanie na obecność narkotyków?
- Nie chcę. - Dziewczyna po dziecięcemu wydęła piękne usta. -
Może później zmienię zdanie. - Opuściła głowę i pociągnęła za cienki
materiał koszuli. - Czy mogę dostać z powrotem swoje ubrania? To
drapie i jest brzydkie.
- Tak, to teraz nasze największe zmartwienie. Dlaczego zabiłaś
Louisa Trivane'a?
- On był zły. Chas tak powiedział.
- Mówiąc Chas, masz na myśli Charlesa Forte'a?
- Tak, ale nikt nie nazywa go Charles, tylko Chas.
- I to on powiedział ci, że Louis jest zły. Czy prosił cię, żebyś
go zabiła?
- Powiedział, że mogłabym to zrobić. Przy innych okazjach
tylko patrzyłam. Ale tym razem mogłam zrobić to sama. Było dużo
krwi. - Podniosła dłoń i uważnie się jej przyjrzała. - Już jej nie ma.
- Przy jakich innych okazjach, Mirium?
- Przy innych ofiarach. - Wzruszyła ramionami. - Krew oczy-
szcza.
- Czy asystowałaś albo byłaś świadkiem innych morderstw?
- Jasne. Śmierć to przejście. Musiałam pomóc temu
prawnikowi. Zabiłam w nim demona. Demony istnieją, a my z nimi
walczymy.
- Zabijając ludzi, w których one zamieszkują?
- Tak. Chas mówił mi, że pani jest sprytna. - Mirium popatrzyła
na nią z ukosa. - Ale nigdy go pani nie dostanie. Jest poza
zasięgiem pani prawa.
- Wróćmy do Louisa. Opowiedz mi o tym.
- No, mam znajomego w obsłudze klubu. Wystarczyło, że się z
nim przespałam. Lubię się pieprzyć. Potem ukryłam w kieszeni
jeden z wzorcowych kluczy. Za jego pomocą można się dostać
niemal wszędzie. Włożyłam mundurek pokojówki, żeby nikt nie
zwracał na mnie uwagi, i poszłam prosto do apartamentu Louisa.
Zaniosłam mu ręczniki. Był w łazience. Wymiotował wcześniej,
czułam to. Potem go ugodziłam. Poderżnęłam mu gardło, tak jak
miałam zrobić. Potem, niestety, mnie wzięło.
Znowu wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się złośliwie do
Eve.
- To trochę jak przebijanie nożem poduszki. I jest taki sam
odgłos, wsysania. Potem wypędziłam z niego demona i przyszłaś ty.
Ale swoje zadanie spełniłam.
- Tak, zdaje się, że tak. Jak długo znasz Chasa?
- Och, kilka lat. Lubimy robić to w parku, w dzień.
- A co na to Isis?
- Ona nic nie wie. - Mirium przekręciła oczami. - Nie podobało-
by się jej.
- A co ona myśli o morderstwach? Mirium zmarszczyła czoło.
- Morderstwach? Ona nie wie. Prawda? Nie, nie powiedzieliśmy
jej o nich.
- A więc wiecie tylko ty i Chas.
- Tak. - Zamrugała powiekami. - Chyba tylko my.
- Nie powiedzieliście nikomu ze zgromadzenia?
- Ze zgromadzenia? - Położyła palec na ustach. - Nie, nie. To
nasz sekret. Nasza mała tajemnica.
- A co z Wineburgiem?
- Kim?
- Zabójstwo w garażu, tego bankiera. Nie pamiętasz?
- Nie brałam w tym udziału. - Zagryzła wargę i potrząsnęła
głową. - On to zrobił. Miał mi przynieść serce, ale nie przyniósł.
Powiedział, że nie było czasu.
- A Lobar?
- Lobar, Lobar. - Stukała palcami po ustach. - To było co
innego, ale nie pamiętam. Zaczyna mnie boleć głowa. - Jej głos
jakby zamierał. - Nie chcę już rozmawiać, jestem zmęczona. -
Położyła ramiona na stole, oparła na nich głowę i zamknęła oczy.
Eve patrzyła na nią przez chwilę, po czym uznała, że nie ma
sensu dalej naciskać. To, co usłyszała, na razie wystarczy.
Dała znak policjantowi. Mirium zamruczała jak kotka, kiedy
zakładała jej kajdanki.
- Zaprowadź ją na dół do poradni psychologicznej. Niech Mira
ją przebada, jeśli to będzie możliwe; zrób notatkę z prośbą o
badanie na obecność narkotyków.
- Tak jest. - Eve poszła za odchodzącymi do drzwi i wcisnęła
przycisk interkomu. - Przyprowadźcie Forte'a do sali przesłuchań C.
Zdała sobie sprawę, że sama z chęcią położyłaby głowę na
ramionach. Zamiast tego przeszła korytarzem do pokoju obser-
wacyjnego. Stali tam już Peabody i Feeney.
- Chcę, żebyś przy tym była, Peabody. Co o niej myślisz,
Feeney?
- Dziwaczka. - Podniósł torebkę z orzeszkami. - Nie wiem, czy
to przez narkotyki, czy po prostu jest wariatką. Wygląda, że to
mieszanka obydwu.
- Ja też tak przypuszczam. Jak to możliwe, że tamtego
wieczoru zachowywała się zupełnie normalnie? - Przeciągnęła
rękami po włosach i roześmiała się. - Co ja mówię? Jak mogła być
normalna, jeśli stała tam naga, w środku lasu, a Forte całował jej
krocze. - Opuściła ręce i przycisnęła je do oczu. - Jego ojciec nigdy
nie miał wspólnika, przynajmniej tego nie stwierdzono. Pracował
samotnie.
- Syn wybrał inny styl - rzucił Feeney. - Wariatka czy nie,
dziewczyna wskazała na Forte'a.
- Coś mi tu nie pasuje - mruknęła Peabody, na co Eve
odwróciła się do niej.
- Co pani nie pasuje, pani posterunkowa?
Wyczuwając sarkazm, Peabody uniosła dumnie głowę.
- Wiccanie nie zabijają.
- Nie wszyscy odnoszą się poważnie do swojej religii -
przypomniała jej Eve. - Jadłaś ostatnio mięso?
Rumieniec rozchodzący się po twarzy dziewczyny wymownie
świadczył o jej nieczystym sumieniu. Jako wyznawczyni Wolnej Ery
nie powinna jadać zwierzęcych produktów.
- To co innego.
- Złapałam Mirium na gorącym uczynku - krótko stwierdziła
Eve. - Dziewczyna wskazała na Charlesa Forte'a jako swojego
wspólnika. To fakt. Nie chcę, byś brała pod uwagę cokolwiek innego
niż czyste fakty. Zrozumiano?
- Tak jest. - Peabody zesztywniała. - Doskonale. - Ale nie od
razu poszła za Eve do pokoju przesłuchań.
- Miała kiepski poranek - pocieszył ją Feeney. - Widziałem już
pierwsze zdjęcia z miejsca zbrodni. Trudno o coś paskudniejszego.
- Wiem. - Jednak potrząsała głową, widząc, jak do pokoju
wprowadzają Charlesa Forte'a. - Ale i tak coś mi tu nie gra.
Odwróciła się i weszła do sali przesłuchań, w chwili gdy Eve
odczytywała przesłuchiwanemu jego prawa.
- Nie rozumiem.
- Nie rozumie pan swoich praw i obowiązków?
- Nie, nie, to rozumiem. Nie rozumiem tylko, dlaczego się tu
znalazłem. - Odwrócił do Peabody oczy pełne wyrzutu. - Jeśli
chciałyście znowu ze mną porozmawiać, wystarczyło mi o tym
powiedzieć. Spotkałbym się z wami lub przyszedł tu z własnej woli.
Nie było potrzeby wysyłać po mnie trzech umundurowanych
policjantów.
- Ja uznałam to za konieczne - krótko odpowiedziała Eve. - Czy
życzy pan sobie adwokata, panie Forte?
- Nie. - Wzdrygnął się nerwowo, starając się zapomnieć, że
znajduje się w policyjnym komisariacie. - Proszę powiedzieć, o co
chodzi. Postaram się pomóc.
- Proszę mi powiedzieć o Lousie Trivanie.
- Przykro mi. - Potrząsnął głową. - Nie znam nikogo o tym
nazwisku.
- Czy
zawsze wysyła pan swoje podopieczne, by mordowały
nieznajomych?
- Słucham? - Pobladł i wstał. - O czym pani mówi?
- Proszę usiąść - warknęła Eve. - Dwie godziny temu Mirium
Hopkins zamordowała Louisa Trivane'a.
- Mirium? To niedorzeczne. Wprost niemożliwe.
- Jak najbardziej możliwe. Przyłapałam ją, kiedy wycinała mu
wątrobę.
Chas zachwiał się, po czym opadł na krzesło.
- Zaszła jakaś pomyłka. To niemożliwe.
- Sądzę, że popełnił pan błąd. - Eve wstała, obeszła Forte'a i
pochyliła się nad jego plecami. - Trzeba było być bardziej ostrożnym
w wyborze wspólnika.
- Nie mam pojęcia, o czym pani mówi. Czy mogę się czegoś
napić? Nic z tego nie rozumiem.
Eve ruchem ręki dała znać Peabody, żeby nalała mu wody.
- Mirium wszystko mi powiedziała, Chas. Powiedziała, że
jesteście kochankami, że nie przyniosłeś jej serca Wineburga, mimo
że przyrzekłeś, i że pozwoliłeś jej wykonać egzekucję na Trivanie.
Krew oczyszcza.
- Nie. - Mimo że podnosił szklankę obydwiema dłońmi i tak
rozlał wodę na biurko. - Nie.
- Twój ojciec lubił zarzynać ludzi. Czy pokazał ci, jak to się
robi? Kogo jeszcze wciągnąłeś do współpracy? Kto ci pomagał?
Rzucała w niego oskarżeniami, a on milczał i tylko wolno kręcił
głową.
- Czy to twoja wersja wojny religijnej, Chas? Wyeliminować
wroga? Twój ojciec był satanistą i uczynił z twojego życia piekło.
Nie mogłeś go zabić, nie możesz go dostać teraz. Ale są inni. Czy
zastępują ojca? Czy gdy ich zabijasz, tak naprawdę zabijasz ojca?
Rozdzierasz go na kawałki, ponieważ zniszczył ci życie?
Chas zacisnął oczy i zaczął się huśtać na krześle.
- Boże. Mój Boże! Och, Boże!
- Lamentowanie nic nie da. Powiedz mi, dlaczego i jak.
Wytłumacz to, Chas. Mogę ci pomóc. Opowiedz mi o Alice, o
Lobarze.
- Nie. Nie. - Uniósł na nią zbolałe oczy. - Nie jestem moim
ojcem.
Eve nie cofnęła się ani nie odwróciła wzroku od jego
błagalnego spojrzenia.
- Nie jesteś? - Odsunęła się, pozwalając mu łkać.
19
Pracowała nad nim przez godzinę; naciskała na niego
nieustępliwie, potem się wycofywała, zmieniała kierunek
przesłuchania. Rozłożyła na stole zdjęcia zamordowanych.
Ilu jeszcze, pytała. Ile jeszcze zdjęć tu brakuje?
Chas zaprzeczał, płakał, zaprzeczał lub milczał.
Kiedy skończyła, kiedy go wyprowadzali, patrzył jej prosto w
oczy. Nie przejęła się tym, natomiast zaintrygował ją wyraz oczu
podwładnej.
- Jakiś problem, Peabody.
Dziewczyna nabrała powietrza i otuliła się ramionami. Bała się
powiedzieć na głos, że przesłuchanie przypominało bezduszne
igraszki wilka ze zranioną sarną.
- Tak, pani porucznik. Nie podobała mi się techniczna strona
przesłuchania.
- Nie?
- Było niepotrzebnie okrutne. To ciągłe przypominanie mu ojca
i te zdjęcia.
Eve miała ściśnięty żołądek, w środku cała się trzęsła, ale
dłonie, którymi zbierała zdjęcia, nawet nie drgnęły.
- Szkoda, że po prostu nie poprosiłam go grzecznie, żeby się
przyznał. Mogłybyśmy wtedy wrócić spokojnie do domu i do
naszego wygodnego życia. Nie wiem, dlaczego o tym nie pomyśla-
łam. Wykorzystam tę technikę przy następnym przesłuchaniu.
Peabody powstrzymała grymas niezadowolenia.
- Pomyślałam tylko, pani porucznik, że skoro podejrzany nie
miał adwokata...
- Posterunkowa Peabody, czy nie przeczytałam mu jego praw?
- Tak, ale...
- Czy nie potwierdził, że je rozumie?
Peabody wolno skinęła głową.
- Tak.
- Czy możesz mi powiedzieć, Peabody, ile przesłuchań w spra-
wie morderstw przeprowadziłaś?
- Pani porucznik, ja...
- Ja tego powiedzieć nie mogę - odwarknęła Eve, a jej oczy z
zimnych stały się gorące. - Nie umiem zliczyć, ile takich przesłuchań
przeprowadziłam, ponieważ, do cholery, było ich tak wiele. Jeszcze
raz przyjrzyj się zdjęciom. Popatrz na wnętrzności Trivane'a
walające się po podłodze łazienki. Może to cię uczyni twardszą
Peabody? Bo jeśli mój sposób przesłuchiwania podejrzanego ci nie
odpowiada, bardzo prawdopodobne, że po postu wybrałaś zły
zawód.
Ruszyła do drzwi, ale zanim wyszła, jeszcze raz odwróciła się
do podwładnej, która stała w pozycji na baczność, sztywno
wyprostowana.
- Oczekuję od pomocnicy wsparcia, a nie podważania mojego
postępowania. Nic mnie nie interesuje, że masz słabość do adeptów
magii. Jeśli nie umiesz poradzić sobie z tą sytuacją, Peabody,
podpiszę twoją prośbę o przeniesienie. Zrozumiano?
- Tak jest. - Dziewczyna pozwoliła sobie na westchnięcie, kiedy
tylko Eve z hukiem zatrzasnęła za sobą drzwi. - Zrozumiano -
powiedziała do siebie i zacisnęła oczy.
- Potraktowałaś ją trochę za ostro - zauważył Feeney,
dołączając do Eve.
- Przynajmniej ty nie zaczynaj.
Uniósł dłoń.
- Przed chwilą zgłosiła się Isis. Dobrowolnie. Umieściłem ją w
sali B.
Eve potrząsnęła głową i natychmiast zmieniła kierunek
marszu. Otworzyła drzwi sali B.
Isis przerwała nerwowe chodzenie i odwróciła się do
wchodzącej.
- Jak mogłaś mu to zrobić? Jak mogłaś go tu sprowadzić? On
boi się takich miejsc.
- Charles Forte został zatrzymany jako podejrzany w sprawie o
zamordowanie Louisa Trivane'a. Między innymi. - W przeciwieństwie
do podniesionego, przepełnionego furią głosu Isis, Eve mówiła
spokojnie i ozięble. - Nie został jeszcze oskarżony.
- Oskarżony? - Złota twarz wróżki pobladła. - Chyba nie
wierzysz, że Chas miał coś wspólnego z jakimkolwiek morderstwem?
Trivane? Nie znam żadnego Louisa Trivane'a.
- Ale może Forte go znał. - Eve odłożyła na stół teczkę z
aktami i przykryła je ręką, jakby dla przypomnienia, co się w nich
znajduje. - Tak dobrze pani wie o wszystkim, co robi i myśli pani
partner?
- Jesteśmy ze sobą tak blisko, jak to tylko możliwe między
ludźmi. Także w sensie duchowym. Nie ma w nim cienia zła. -
Gniew już ją opuścił i mówiła drżącym głosem. - Pozwól mi zabrać
go do domu, proszę.
Eve patrzyła prosto w błagające oczy, nie pozwalając sobie
nawet na najmniejsze współczucie.
- Skoro byliście ze sobą tak blisko, z pewnością wie pani, że
Chas postanowił nawiązać równie bliski stosunek cielesny z Mirium?
- Mirium? - Isis zamrugała i omal nie wybuchła śmiechem. - To
idiotyczne.
- Sama mi to powiedziała, i to z uśmiechem na twarzy. Śmiała
się także w chwili, gdy siedziała okrakiem na tym, co pozostało po
Trivanie, cała wymazana w jego krwi.
Isis czując miękkość w nogach, chwyciła oparcie fotela.
- Mirium kogoś zabiła? To niemożliwe.
- Sądziłam, że w pani świecie wszystko jest możliwe. Osobiście
przeszkodziłam w odprawianiu do końca jej małej ceremonii. -
Znowu dotknęła teczki z aktami, ale jednak jej nie otworzyła. Mimo
wszystko żałowała Isis, która przecież była zakochana i zaufała
swojej miłości. - Mirium bardzo chętnie przystała na współpracę z
nami. Z radością opowiedziała mi, jak to Forte pozwolił jej zabić
Trivane'a. Poprzednie zbrodnie mogła jedynie obserwować.
Trzymając poręcz już obydwiema rękami, Isis obeszła fotel i
opadła nań ciężko.
- Ona kłamie. Chas nie miał nic wspólnego z tą sprawą.
Dlaczego nie przejrzałam jej na wskroś? - Zamknęła oczy i zaczęła
się lekko kołysać. - Dlaczego niczego nie dostrzegłam? Przyjęliśmy
ją do naszego zgromadzenia. Zrobiliśmy z niej jedną z nas.
- Nie jest pani w stanie zobaczyć wszystkiego, co? - Eve
przechyliła na bok głowę. - Uważam, że powinna pani bardziej
przyjrzeć się swojemu partnerowi.
- Nie. - Otworzyła oczy. Widać w nich było udrękę, ale za nią
krył się stalowy upór, który Eve tak dobrze znała. - Nikogo nie
postrzegam tak jasno jak Chasa. Ona kłamie.
- Mirium zostanie poddana testom na prawdomówność, a pani
radzę przemyśleć, czy nadal chce służyć Forte'owi za alibi. Zawiódł
pani zaufanie - przypomniała Eve, zbliżając się do stołu. - Równie
dobrze to mogła być pani, Isis. Mirium jest młodsza i
prawdopodobnie bardziej podatna na wpływy. Ciekawe, jak długo
jeszcze udawałby, że pozwala pani na przewodzenie.
- Czyżby nie rozumiała pani tego, co łączy mnie z Chasem,
skoro jest pani w podobnym związku? Sądzi pani, że słowa jakiejś
młodej, niezrównoważonej kobiety każą mi zwątpić w mężczyznę,
którego kocham? Czy pani zwątpiłaby w swojego męża?
- To nie moje osobiste życie jest na cenzurowanym - spokojnie
odparła Eve. - Jeśli tak bardzo zależy pani na Chasie, powinna pani
z nami współpracować. To jedyna droga, by go powstrzymać i mu
pomóc.
- Pomóc? - Wykrzywiła usta. - Pani nie chce mu pomóc. Pani
chce, żeby był winny, chce go ukarać za jego pochodzenie. Za jego
ojca.
Eve spojrzała na teczkę z aktami, na czystą okładkę, za którą
kryły się straszliwe zdjęcia.
- Myli się pani - odpowiedziała cicho, prawie sama do siebie. -
Chciałabym, żeby był niewinny. Właśnie ze względu na jego ojca.
Uniosła wzrok i spojrzała w oczy wróżki.
- Nakaz pewnie jest już podpisany. Przeszukamy pani sklep i
mieszkanie. Cokolwiek tam znajdziemy może zostać użyte także
przeciwko pani.
- To nieważne. - Isis wstała z wysiłkiem. - Zresztą i tak nic
pani nie znajdzie.
- Ma pani prawo być obecna w czasie przeszukiwania.
- Nie, zostanę tutaj. Chcę się zobaczyć z Chasem.
- Nie jest pani jego krewną ani żoną...
- Dallas - przerwała jej cicho. - Wiem, że masz serce. Proszę,
wsłuchaj się w nie i pozwól mi zobaczyć Chasa.
Tak, ma serce. I jej serce cierpiało, kiedy zobaczyła błaganie w
oczach mocnej kobiety.
- Pięć minut przez szybę. - Wychodząc z pokoju, rzuciła z
gniewem przez zęby. - Na litość boską zmuś go, żeby wziął sobie
adwokata.
W sklepie i w mieszkaniu ekipa policjantów znalazła setki
buteleczek i pojemników wypełnionych różnorodnymi cieczami,
proszkami, liśćmi i nasionami. Na wszystkich podany był szcze-
gółowy skład i sposób użycia.
Eve kazała wysłać je do laboratorium i poddać analizie.
W mieszkaniu znajdowała się też cała kolekcja noży. Jedne
miały kunsztownie rzeźbione trzonki, inne były zupełnie proste.
Różniły się też długościami ostrzy. Eve wezwała specjalistę od
daktyloskopii i poprosiła o odszukanie śladów krwi. Kazała zbadać
ceremonialne szaty i codzienne ubrania. Aby nie słyszeć rozmów
policjantów, skoncentrowała się na swojej pracy.
Na dnie szafy pachnącej rozmarynem i cedrem, pod porządnie
poskładanymi ubraniami, znalazła zwiniętą w kłębek czarną długą
szatę. Była cała utytłana we krwi.
- Tutaj - zawołała. - Zbadajcie to.
- Ładna próbka. - Ekspert przesunął końcówką przenośnego
testera po ubraniu. - Większość plam znajduje się na rękawach. -
Oczy policjanta zasłonięte ochronnymi okularami wydawały się
lekko znudzone. - Ludzka krew - potwierdził. - A Rh( - ). Na razie
więcej nie mogę nic powiedzieć.
- To wystarczy. - Eve zawinęła suknię i zamknęła ją w torebce,
którą ometkowała jako dowód rzeczowy. - Wineburg miał A Rh( - ).
- Spojrzała na Peabody i podała jej torebkę. - Wielka nieostrożność
ze strony Forte'a, prawda?
- Tak jest. - Podwładna schowała torebkę do podręcznej
teczki. - Na to wygląda.
- Lobar miał grupę zerową. - Eve przeszła do następnej szafy.
- Szukaj dalej.
Kiedy wsiadała z powrotem do samochodu zapadał już
zmierzch. Ponieważ nadal była zła na Peabody, nie odezwała, się
tylko włączyła pokładowy wideofon.
- Porucznik Dallas do doktor Miry.
- Doktor Mira ma sesję - uprzejmie odpowiedziała sekretarka. -
Mogę nagrać pani wiadomość.
- Czy doktor badała już Mirium Hopkins?
- Proszę poczekać, sprawdzę. - Sekretarka spojrzała na bok. -
Ta sesja została przełożona na jutro rano na ósmą trzydzieści.
- Przełożona, dlaczego?
- Z notatek wynika, że pacjentka skarżyła się na silne bóle
głowy i w czasie wizyty u lekarza podano jej środki przeciwbólowe.
- Jaki lekarz miał dyżur? - zapytała Eve przez zaciśnięte zęby.
- Doktor Arthur Simon.
- Simon, rozumiem. - Eve zdegustowana włączyła się do
ruchu. - Simon, ten to potrafi przepisać podwójną dawkę środków
uspokajających na ból paznokcia.
Recepcjonistka uśmiechnęła się współczująco.
- Przykro mi, pani porucznik, ale pacjentka otrzymała
lekarstwo przed planowaną sesją. Doktor Mira musi zaczekać z
badaniem do jutra.
- Wspaniale. Proszę jej przekazać, żeby się do mnie odezwała,
jak tylko je skończy. - Przerwała połączenie. - Sukinsyn. Pojadę i
sama ją sobie obejrzę. Peabody, zawieź znalezione przedmioty do
laboratorium, powiedz, że konieczny jest pośpiech, jeśli cokolwiek to
pomoże. Są już po pracy.
- Będziesz jeszcze dzisiaj przesłuchiwała Forte'a.
- Tak.
- Proszę o pozwolenie na uczestniczenie w przesłuchaniu.
- Odmawiam - krótko odpowiedziała Eve, wjeżdżając do
garaży komendy. - Jesteś wolna. - Wysiadła z samochodu i odeszła.
Dochodziła już północ, kiedy wymęczona potworną migreną
wróciła wreszcie do domu. Panowała w nim kompletna cisza. Eve
nie zdziwiła się, widząc, że Roarke siedzi jeszcze w sypialni przy
wideofonie. Zerknęła na monitor, na którym widniała twarz młodego
i przedsiębiorczego inżyniera zajmującego się Olympus Resort.
Przypomniała sobie ostatnie dni swojego miesiąca miodowego.
Wtedy też dopadła ją śmierć. Normalka, pomyślała, pochylając się
nad umywalką i skrapiając twarz zimną wodą. Śmierć pójdzie za nią
wszędzie.
Wytarła twarz, potem przeszła do sypialni i usiadła na krześle,
żeby zdjąć buty. Kiedy upadły na podłogę, poczuła, że nie ma już
sił, by ściągnąć resztę ubrania. Przeczołgała się na łóżko i położyła
na nim twarzą do dołu.
Roarke, słuchając relacji pracownika, nie odrywał wzroku od
żony. Wiedział, co oznaczają jej blada twarz, podkrążone oczy i
powolne ruchy. Znowu pracowała do granic wytrzymałości, zawsze
go to fascynowało, ale też irytowało.
- Oddzwonię jutro - powiedział i nagle przerwał rozmowę. -
Paskudna sprawa, co, pani porucznik?
Nie poruszyła się, kiedy pochylił się nad nią i zaczął masować
kark.
- Widziałam gorsze zbrodnie - mruknęła. - Tylko nie mogę
sobie przypomnieć kiedy.
- Wszystkie media mówiły o zamordowaniu Louisa Trivane'a.
- Cholerne sępy.
Roarke zdjął z niej kaburę z bronią i odłożył na bok.
- Znany prawnik zostaje poćwiartowany w prywatnym klubie.
To dopiero sensacja. - Umiejętnie masował jej kręgosłup. - Nadine
dzwoniła już kilkakrotnie.
- Tak, do centrali też; Nie mam dla niej czasu. Wyciągnął
koszulkę ze spodni.
- Weszłaś na samą zbrodnię?
- Tak. Może gdyby ten idiotyczny android w recepcji nie... -
Przerwała i pokręciła głową. - Spóźniłam się. Zdążyła go już
rozpruć. Kiedy weszłam, patroszyła go jak dziecko rozbierające jakiś
mechanizm. Wskazała na Charlesa Forte'a jako swojego wspólnika.
- O tym też mówili w mediach.
- Naturalnie - westchnęła. - Nie da się uciąć wszystkich
przecieków.
- Przymknęłaś go?
- Przesłuchujemy go. Ja go przesłuchuję. Wszystkiemu
zaprzecza. Znalazłam w jego mieszkaniu niepodważalny dowód, a
on i tak zaprzecza.
Zaprzecza, pomyślała, i wygląda na zszokowanego,
zagubionego i przerażonego.
- Cholera! - Wcisnęła twarz w pościel. - Cholera!
- No, no - delikatnie pocałował ją w czubek głowy. - Roz-
bierzemy cię teraz i zapakujemy do łóżka.
- Nie obchodź się ze mną jak z dzieckiem.
- Spróbuj mnie powstrzymać.
Poruszyła się, żeby wyrwać się mężowi, ale w ostatnim
momencie, pod wpływem impulsu, zarzuciła mu ramiona na szyję i
mocno się w niego wtuliła. Zaciskała oczy, jakby niczego nie chciała
widzieć.
- Zawsze czuję twoją obecność. Nawet gdy cię przy mnie nie
ma.
- Nie jesteśmy już samotni. Żadne z nas. - Objął ją mocniej. -
Opowiadaj. Mam wrażenie, że leży ci na sercu coś więcej niż tylko
morderstwo.
- Nie jestem dobrym człowiekiem - wyrzuciła z siebie, zanim
pomyślała, co mówi. - Jestem dobrą policjantką, ale złym czło-
wiekiem. Nie mogę sobie pozwolić na współczucie.
- To nonsens, Eve.
- To prawda. Tylko ty nie chcesz tego dostrzec. - Odsunęła się,
żeby popatrzeć mu w twarz. - Kiedy się kogoś kocha, znosi się jego
mniejsze wady, a dużych się nie widzi. Nie chcemy nawet pomyśleć,
do czego zdolna jest bliska nam osoba. Udajemy więc, że wszystko
jest w porządku.
- Do czego jesteś zdolna, a ja tego nie widzę?
- Przemieliłam Forte'a. Nie fizycznie - ciągnęła, odsuwając
włosy z twarzy. - To zbyt proste i czyste. Rozdarłam go na części
emocjonalnie. Chciałam tego. Chciałam, żeby wyznał, co zrobił,
żebym mogła zakończyć sprawę. A kiedy Peabody odważyła się
powiedzieć mi, że nie podoba jej się mój sposób przesłuchiwania,
nakrzyczałam na nią. Kazałam jej iść do domu, żebym mogła
spokojnie znowu przesłuchać Forte'a i znowu go powalić. Roarke
przez chwilę milczał, potem wstał i zaciągnął zasłony.
- Pozwól, że streszczę twoją opowieść. Przyłapałaś dzisiaj
mordercę na gorącym uczynku i zabrałaś go do aresztu. Morderca
wyznał, że jego wspólnikiem jest Charles Forte, że dokonali już
razem kilku zabójstw. Niedawno znalazłaś pokiereszowane ciało za
murem własnego domu.
- Nie wolno mi podchodzić do sprawy osobiście.
- Proszę mi wybaczyć, pani porucznik, ale gada pani bzdury.
Dalej - zbliżył się i zaczął rozpinać jej bluzkę - wezwałaś Charlesa
Forte'a na przesłuchanie. Człowieka, którego masz podstawy
podejrzewać o dokonanie kilku przerażających zbrodni. Byłaś
twarda, co twoja podopieczna, którą sama szkoliłaś i która jest
kompetentną policjantką, ale ma o wiele mniejsze doświadczenie od
ciebie, pozwoliła sobie skrytykować. Peabody nie widziała, jak tamta
kobieta patroszy Trivane'a. Znam szczegóły z wieczornych
wiadomości. I - ciągnął, nie dając jej dojść do słowa - skarciłaś
podopieczną za krytykowanie twojej pracy, po czym odesłałaś ją do
domu, żeby móc dalej spokojnie prowadzić przesłuchanie. Czy tak
mniej więcej było?
Eve ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w czubek jego
głowy, kiedy się pochylił, by ściągnąć z niej spodnie.
- Przedstawiłeś wszystko w biało - czarnych barwach. A to nie
tak.
- Nigdy tak nie jest. - Pchnął ją delikatnie na łóżko. - Powiem
ci, co ta sytuacja mówi mi o tobie, Eve. Dowodzi, że jesteś dobrą i
oddaną policjantką. A także bardzo ludzką. - Rozebrał się i wsunął
do łóżka obok niej. - I z tego powodu najlepiej się stanie, jeśli się z
tobą rozwiodę. - Przyciągnął ją do siebie. - Oczywiście, do tej pory
byłem ślepy i nie widziałem twoich okropnych cech charakteru.
- Robisz ze mnie idiotkę.
- I dobrze. Taki miałem zamiar. - Pocałował jej skroń i nakazał
wygaszenie świateł. - A teraz śpij.
Odwróciła do niego głowę, żeby zasypiając, czuć zapach jego
skóry.
- Chyba się nie zgodzę na ten rozwód - powiedziała z wes-
tchnieniem.
- Nie?
- Uhu. Nie ma mowy, żebym zrezygnowała z prawdziwej kawy.
Eve dotarła do pracy o ósmej rano. Przedtem zdążyła jeszcze
zajrzeć do laboratorium, żeby popędzić laborantów. Kiedy wchodziła
do swojego biura, wideofon już dzwonił.
Przy biurku na baczność stała Peabody.
- Wcześnie przyszłaś. - Eve podeszła do wideofonu i włączyła
odtwarzanie wiadomości. - Rozpoczynasz pracę dopiero za pół
godziny.
- Chciałam porozmawiać z panią przed służbą, pani porucznik.
- W porządku. - Wyłączyła automatyczną sekretarkę i od-
wróciła się do podopiecznej.
Ta patrzyła jej prosto w oczy. Wyglądała tak, jakby nie jadła i
nie spała przez całą dobę. Spotykało ją to zawsze, kiedy zrywała z
którymś ze swoich partnerów. Jednak to, co teraz przeżywała, było
sto razy gorsze od rozstania z ukochanym mężczyzną.
- Chciałabym złożyć formalne przeprosiny, pani porucznik, za
moje zachowanie po przesłuchaniu Forte'a. To była niesubordyna-
cja. Nie miałam prawa podważać metod pani pracy. Mam nadzieję,
że mój brak zrozumienia sytuacji nie każe pani wyłączyć mnie ze
sprawy ani przenieść z wydziału.
Eve usiadła w krześle, które zaskrzypiało przeraźliwie, doma-
gając się natychmiastowego naoliwienia.
- Czy to wszystko, posterunkowa Peabody?
- Tak, ale oprócz tego...
- Jeśli to wszystko, co chciałaś powiedzieć, to proponuję, żebyś
najpierw wypluła z siebie ten sztywny kołek. Nie jesteś na służbie i
nie rozmawiamy oficjalnie.
Ramiona Peabody lekko opadły, jednak nie dlatego, że jej
ulżyło, a raczej ponieważ poczuła się jeszcze bardziej przegrana.
- Przepraszam. Kiedy zobaczyłam, jak Forte się załamał,
zrobiło mi się go żal. Nie umiałam zachować obiektywizmu. Nie
wierzyłam... nie chciałam uwierzyć - poprawiła się - że jest winny.
To mnie zmyliło.
- Obiektywizm jest podstawowym wymogiem w naszym fachu.
I najczęściej, choć rzadko kto z nas to przyznaje, jest niemożliwy do
osiągnięcia. Ja także nie byłam do końca obiektywna i dlatego z
przesadą zareagowałam na twoją krytykę. Przepraszam cię za to.
Peabody ogarnęło zdziwienie i ulga.
- Nie wyrzuci mnie pani?
- Zainwestowałam w ciebie. - Uznając, że rozmowa powinna
się na tym zakończyć, odwróciła się do wideofonu.
Za jej plecami Peabody zacisnęła oczy, wyprostowała się i
głośno przełknęła ślinę.
- Czy to znaczy, że jesteśmy kwita?
Eve rzuciła krótkie spojrzenie na uśmiechniętą, pełną nadziei
twarz podopiecznej.
- Dlaczego nie mam jeszcze kawy? - Włączyła odtwarzanie
wiadomości. Była już pierwsza po południu, gdy Peabody postawiła
na stole parujący kubek.
- No, Dallas. Nie bądź taka. Mogę się zgłosić do ciebie o każdej
porze, w nocy lub w dzień. Oddzwoń do mnie, do cholery.
Potrzebuję tylko kilka szczegółów.
- Nie masz o czym marzyć, Nadine - mruknęła Eve i przeszła
do następnych wiadomości. Większość pochodziła od zdespero-
wanych dziennikarzy.
Był tam też komunikat na temat raportu z autopsji. Eve
przeniosła go do komputera i kazała wydrukować. Ostatnia
wiadomość przyszła z laboratorium. Potwierdzali, że krew na szacie
należała do Wineburga.
- Nie jest to dla mnie jasne - cicho powiedziała Peabody. -
Dlaczego nie jest? Wszystko niby się zgadza. - Uniosła ramiona, a
potem je opuściła.
- Oskarżymy Forte'a i zamkniemy. - Eve pocierała palcem
czoło. - Najpierw za zabicie Wineburga. Wstrzymamy się z oskar-
żeniem o współudział w zamordowaniu Trivane'a, dopóki Mira nie
przebada Mirium. Potem znowu przesłuchamy Forte'a. Zobaczymy,
co jeszcze ma na sumieniu.
- Ale dlaczego Alice? - zapytała Peabody. - Dlaczego Frank?
- Ich zabił ktoś inny.
- Ktoś inny? Uważasz, że to dzieło Seliny?
- Jestem pewna, ale mamy długą drogę przed sobą, żeby jej to
udowodnić.
Cały dzień poświęciła na wertowanie i pisanie raportów. W
południe, kiedy stanęła twarzą w twarz z Charlesem, miała już
opracowaną nową strategię przesłuchania.
Przyglądała się wybranej przez zatrzymanego adwokatce,
młodej kobiecie o smutnych oczach. Nawet nie westchnęła, kiedy
rozpoznała w niej jedną z uczestniczek ceremonii inicjacyjnej.
Prawniczka i na dodatek wiedźma, dumała.
- Pański adwokat, panie Forte?
- Tak. - Twarz mężczyzny była ciemnoszara ze zmęczenia. -
Leila zgodziła się mi pomóc.
- Wspaniale. Jest pan oskarżony o morderstwo, panie Forte.
- Zgłosiłam prośbę o rozprawę w sprawie wypuszczenia
mojego klienta za kaucją - zaczęła Leila, podsuwając Eve jakieś
dokumenty. - Ustalono, że odbędzie się o czternastej.
- Nie otrzyma pani zezwolenia. - Eve przekazała papiery
Peabody. - I nie odwleczecie w ten sposób niczego.
- Nawet nie znałem człowieka, który został zabity - odezwał się
drżącym głosem Forte. Nabrał powietrza i położył dłoń na dłoni
Leili, jakby szukając u niej wsparcia. - Nigdy w życiu nikogo nie
skrzywdziłem. To wbrew wszystkiemu, w co wierzę i kim się stałem.
Powiedziałem już, że niczego przed panią nie ukrywałem, wierząc,
że pani mnie zrozumie.
- Czy ma pan długą czarną szatę z naturalnego jedwabiu?
- Posiadam wiele takich szat, ale żadna nie jest czarna.
Eve podniosła rękę, czekając, aż Peabody położy na stole
zapieczętowany w torbie dowód rzeczowy.
- A więc nie rozpoznaje pan tej?
- Nie należy do mnie. - Wyglądał tak, jakby się nieco rozluźnił.
- To nie moje.
- Nie? A jednak została znaleziona w szafie w mieszkaniu,
które dzieli pan z Isis. Była wepchnięta w wyraźnym pośpiechu pod
stertę innych ubrań. Jest na niej krew, panie Forte. Krew
Wineburga.
- Nie - na chwilę zaniemówił. - To niemożliwe.
- To fakt. Pański adwokat może przeczytać raport z laborato-
rium. Zastanawiam się, czy Isis ją rozpozna. Może... zobaczywszy ją
odświeży sobie pamięć.
- Ona nie ma z tym nic wspólnego. Nic. - Widać było, że
ogarnęła go panika. - Nie możecie podejrzewać jej o...
- O co? - Eve przekrzywiła na bok głowę. - O współudział?
Mieszka z panem, pracuje, sypia. Nawet jeśli tylko pana ochrania,
jest winna.
- Nie macie prawa jej w to wciągać. Nie może przez to
przechodzić. - Pochylił się do przodu, kładąc drżące dłonie na stole.
- Zostawcie ją w spokoju. Jeśli mi to przyrzekniecie, powiem wam
wszystko, co tylko będziecie chcieli.
- Chas. - Leila wstała i złapała go silnie za ramię. - Usiądź i
milcz. Mój klient nie ma już nic więcej do powiedzenia, pani
porucznik. Muszę z nim porozmawiać na osobności.
Eve zmierzyła ją wzrokiem. Kobieta nie wyglądała już tak
młodo ani smutno, wręcz przeciwnie była chłodna i stanowcza.
- Nie dojdzie do ugody, pani mecenas, nie w tej sprawie. -
Wstała, dając znak Peabody. - Jednak gdyby pani klient do
wszystkiego się przyznał, może dostałby nakaz umieszczenia w
zakładzie psychiatrycznym, a nie w celi śmierci. Proszę to
przemyśleć.
Kiedy tylko znalazła się poza pokojem przesłuchań, zaklęła pod
nosem.
- Ta Leila każe mu teraz milczeć. A on zrobi wszystko, co ona
powie, bo jest wystraszony. - Zaczęła krążyć po korytarzu. - Muszę
zadzwonić do Miry. Pewnie skończyła już badanie. Ty skontaktuj się
z prokuraturą. Potrzebujemy tu kogoś od nich. Może kiedy prawnicy
pogadają ze sobą, Forte się otworzy.
- Załamał się, kiedy usłyszał o Isis. - Peabody zerknęła na
drzwi do sali przesłuchań. - On ją naprawdę kocha.
- Istnieją różne rodzaje miłości.
- Nie rozumiem, dlaczego sypiał z Mirium.
- Istnieją też różne rodzaje seksu. Niektóre to czysta manipula-
cja. - Weszła do swojego biura, żeby zadzwonić do Miry.
20
Osobowość niespójna, ze skłonnościami do uzależnień,
socjopatyczna i łatwo poddająca się wpływom.
Eve odrzuciła na bok raport Miry. Nie potrzebowała psychiatry,
żeby stwierdzić, że Mirium jest pozbawioną sumienia wariatką,
obsesyjnie zainteresowaną okultyzmem, o niskim poziomie
inteligencji, za to wysokim - agresywności.
Rekomendacje Miry, by poddać pacjentkę dalszym badaniom i
leczeniu, być może są słuszne, ale niczego nie zmieniają. Mirium z
zimną krwią wypatroszyła człowieka, a mimo to ma resztę życia
spędzić w spokoju i ciszy sal szpitala psychiatrycznego?
Test na prawdomówność także nie przyniósł rewelacji.
Wynikało z niego, że Mirium nie kłamie i że to, co widziała, zdarzyło
się w rzeczywistości. Choć wykryto też u niej luki w pamięci.
Nic dziwnego skoro po badaniu na obecność narkotyków
okazało się, że dziewczyna miała w sobie ponad pół tuzina
zakazanych substancji.
- Pani porucznik? - Do pokoju weszła Peabody. - Właśnie
zaczepił mnie Schultz z prokuratury.
- No i co, dogadali się?
- Nie bardzo. Adwokatka Forte'a upiera się przy teście na
prawdomówność, ale sam Forte się na niego nie zgadza. Schultz
sądzi, że prawniczka gra na zwłokę. Domaga się czterdziestu ośmiu
godzin na przejrzenie raportów i dowodów. Forte zostanie w
areszcie, ponieważ nie uzyskał pozwolenia na wyjście warunkowe.
Schultz uważa, że Forte jest na pograniczu złamania się, ale jego
adwokatka krótko go trzyma.
- Schultz ci to wszystko powiedział?
- Tak, chyba mu się nudziło. Jest świeżo po rozwodzie.
- O - Eve uniosła brew. - I podobają mu się kobiety w mun-
durach.
- Powiedziałabym raczej, że podoba mu się wszystko, co
posiada biust. Tak czy inaczej, stwierdził, że dzisiaj już nic więcej
nie wskóra. Odłożył rozmowy do rana i wyszedł.
- W porządku. Będą mieli czas na przemyślenia, a my poje-
dziemy do mieszkania Isis. Spróbujemy nią trochę potrząsnąć.
- Dobrze się składa, że mamy wolny wieczór - zaczęła
Peabody, idąc za Eve. - Zrelaksujesz się na przyjęciu.
- Na przyjęciu? - Eve zatrzymała się. - Ach, u Mavis. To dzisiaj?
Do diabła, zapomniałam.
- Ja się bardzo cieszę na dzisiejsze przyjęcie - oświadczyła
Peabody. - Ten tydzień był gówniany.
- Halloween to święto dla dzieciaków, żeby się mogły opychać
niezdrowym jedzeniem. Dorośli ludzie w śmiesznych kostiumach to
zawstydzający widok.
- Przebieranie się na Halloween to stara i szacowna tradycja
mająca swoje korzenie w pradawnych wierzeniach.
- Tylko nie zaczynaj mi z tymi religijnymi wywodami - ostrzegła
Eve, spoglądając podejrzliwie na podopieczną. - Chyba nie
zamierzasz się przebrać?
- A jak inaczej dostanę swoją porcję słodyczy?
W sklepie i w mieszkaniu było ciemno. Nikt nie odpowiadał na
pukanie do drzwi. Eve spojrzała na zegarek.
- Poczekam tu przez jakiś czas. Chcę jeszcze dzisiaj złapać Isis.
- Prawdopodobnie jest na jakimś sabacie czarownic.
- Nie sądzę, żeby w tych okolicznościach miała ochotę na
tańce nago. Ja zostaję, a ty musisz złapać stąd jakiś transport.
- Mogę też zaczekać.
- Nie ma potrzeby. Jeśli Isis nie pokaże się w ciągu kilku
godzin, pojadę prosto do Mavis.
- Ubrana tak jak teraz? - Peabody przemknęła wzrokiem po
wytartych dżinsach, zniszczonych botkach i skórzanej kurtce
przełożonej. - Nie masz ochoty ubrać się w coś bardziej...
wystrzałowego?
- Nie, spotkamy się u Mavis. - Eve wskoczyła do samochodu i
opuściła szybę okna. - A ty co wkładasz?
- To niespodzianka - odpowiedziała z tajemniczym uśmiesz-
kiem i odeszła.
- Zawstydzające - burknęła Eve i rozsiadła się wygodnie, po
czym włączyła wideofon. Połączyła się z biurem Roarke'a w mieście.
- Zdążyłaś mnie złapać - przywitał się, dostrzegając w rogu
ekranu rąbek kierownicy. - Oczywiście nie jesteś w domu i nie
stroisz się na przyjęcie.
- Oczywiście, że nie. Muszę tu poczekać kilka godzin, więc
spotkamy się na miejscu. Może wymkniemy się wcześniej.
- Widzę, że jesteś bardzo podniecona na myśl o ekscytującym
wieczorze.
- Halloween. - Zerknęła przez okno na przechodzącego przez
ulicę upiora w towarzystwie różowego królika. - Po prostu tego nie
łapię.
- Kochanie, dla niektórych to tylko okazja do wygłupiania się,
dla innych bardzo poważne święto. Samhain, początek celtyckiej
zimy. Przejście od starego roku do narodzin nowego. Tej nocy
rozgraniczająca je zasłona tajemnicy jest bardzo cienka.
- Chłopie. - Wzdrygnęła się z kpiną. - Teraz dopiero się boję.
- My ten wieczór wykorzystamy na zabawę. Nie masz ochoty
na upicie się, a potem na dziki seks?
- Tak - zazgrzytała zębami. - To brzmi bardzo interesująco.
- Możemy zacząć już teraz. Trochę seksu przez telefon.
- To zabronione. Jesteśmy na linii służbowej. Ktoś może mnie
podsłuchiwać.
- W takim razie nawet nie wspomnę o tym, jak bardzo pragnę
cię dotykać. Jak pożądam twoich ust. Jakie to wspaniałe uczucie
mieć cię pod sobą być w tobie, gdy ty się wyginasz, łapiąc
powietrze i zaciskając ręce na moich włosach.
- Lepiej nie wspominaj - zgodziła się, czując w lędźwiach miłe
ciepło. - Zobaczymy się za kilka godzin u Mavis. Urwiemy się
wcześniej do domu i wtedy dokończysz opowieść.
- Eve?
- Tak?
- Ubóstwiam cię. - Wyłączył się, posyłając jej wcześniej
jedwabisty, zadowolony uśmiech.
Odetchnęła głośno.
- Kiedy ja się do tego przyzwyczaję? - zapytała samą siebie na
głos.
Zanim poznała Roarke'a, uważała seks za czynność potrzebną i
przynoszącą względną przyjemność. Roarke sprawił, że obudziła się
w niej namiętność. Wystarczyło jedno jego spojrzenie, by rozbudzić
w niej podniecenie. Jeszcze większą władzę posiadał nad jej
sercem. Cieszyła się z tego, ale też trochę obawiała.
Nigdy nie rozumiała potęgi miłości.
Marszcząc czoło, spojrzała w stronę sklepu. Czy nie miłość
właśnie widziała w tamtym mieszkaniu? Miłość i siłę? Isis jest silną
kobietą. Czy miłość mogła ją tak całkowicie zaślepić?
Wprost nie do pomyślenia, ale wszystko wskazywało na to, że
tak się stało. Sama jest żoną człowieka, który nie zawsze działał
zgodnie z prawem. Można powiedzieć, że następował na prawo
twardą stopą.
Wiedziała, że kradł, oszukiwał, manipulował prawdą.
Wiedziała, że zabijał. Osierocone dziecko ulic Dublina nie cofało się
przed niczym, by przetrwać. Potem, gdy dorósł, zamarzyło mu się
dostatnie życie. Nie mogła tak do końca winić go za to.
Jak by się zachowała, gdyby dzisiaj użył swojej władzy i
pozycji, żeby zabić? Czy przestałaby go kochać? Nie umiała
odpowiedzieć na to pytanie teraz, ale była przekonana, że we
właściwym momencie znalazłaby słuszną odpowiedź. Zasady, jakimi
kierowała się w życiu, nie pozwoliłyby jej przymknąć oczu na
morderstwo.
Może reguły rządzące życiem Isis nie są aż tak niewzruszone?
Eve nie potrafiła tego ocenić. Forte prawie przyznał się do
popełnienia zabójstw. Złamał się, kiedy zobaczył pokrwawioną
szatę. Nie, złamał się w chwili, gdy rozmowa zeszła na Isis.
Ochraniał ją. Chciał się dla niej poświęcić.
Pod wpływem nagłej myśli Eve wysiadła z samochodu i
przeszła przez ulicę.
Kręciło się po niej wielu przebranych w kostiumy
przechodniów. Grupa nastolatków z krzykiem, który obudziłby
zmarłego, przebiegła tuż obok Eve. Nikt nie zwracał uwagi na
samotną kobietę w skórzanej kurtce, wspinającą się po schodach
prowadzących do ciemnego mieszkania.
Przystanęła na chwilę przed drzwiami i przyjrzała się ulicy i
sąsiednim budynkom. Uznała, że ludzie w tej okolicy wolą zajmować
się swoimi sprawami i nawet, gdy widzą coś szczególnego, wolą
odwrócić głowę.
Chcąc się przekonać, czy jej przypuszczenia są prawdziwe,
pchnęła drzwi. Były zamknięte, więc sięgnęła do kieszeni po
wzorcowy klucz. Użyła go i czekała, aż odezwie się alarm.
Cisza.
Mieszkanie nie miało żadnych zabezpieczeń. Pohamowała chęć
wejścia do środka. Przeciętny obywatel nie ma dojścia do klucza
wzorcowego, ale istnieją inne sposoby wyłamywania zamków.
Poprzedniego dnia mieszkanie też stało puste. Isis i Forte byli na
komendzie. Ktoś z łatwością mógł włamać się do mieszkania i
podrzucić zakrwawioną szatę.
Zamknęła drzwi, sprzeczając się w myśli sama ze sobą. Mirium
wskazała na Forte'a. Mówiła o nim, siedząc okrakiem na wypat-
roszonych zwłokach.
Socjopatyczna osobowość, łatwo poddająca się wpływom.
Do diabła! Eve zbiegła schodami do samochodu. To prawda,
że posiada niezaprzeczalne dowody. Jest też motyw. Sytuacja
niemal jak z podręcznika. Jest nawet wspólniczka w areszcie.
Wspólniczka, z którą Forte podobno sypiał, a potem na
dodatek wprowadził do zgromadzenia tuż pod nosem oficjalnej
kochanki.
Wszystko do siebie pasuje. I w tym cały problem. Wszystko
wskakuje na miejsce, jakby ktoś naoliwił części układanki. Należało
jedynie pozostawić na boku kwestię miłości - miłości
bezwarunkowej, pełnej oddania i nie zadającej pytań. Inaczej cała
teoria się rozpadała, krzyczała w proteście.
Eve postanowiła sprawdzić, czy przypadkiem nie padła ofiarą
ukartowanej i z góry zaplanowanej sytuacji. Pomyślała o za-
dzwonieniu do Peabody i już sięgała do wideofonu, kiedy usłyszała
krzyk. Chwytając za broń wyskoczyła z samochodu. Zobaczyła jakąś
postać w czarnej szacie ciągnącą za sobą kobietę.
- Policja. Odsunąć się - rozkazała.
Czarno odziany osobnik uczynił więcej, niż kazała. Uciekł. Eve
dobiegła do kobiety leżącej twarzą do chodnika. Schowała broń i
pochyliła się nad jęczącą ofiarą.
- Czy coś się pani stało? - Przekręcając kobietę, dostrzegła
błysk ostrza. Nóż wycelowany był w jej brzuch. Dopiero teraz
spojrzała w twarz nieznajomej. To była Selina.
- Wystarczy, że pchnę. Tylko trochę - ostrzegła z uśmiechem. -
Zrobię to z przyjemnością. Ale na razie... - Chwyciła Eve za gardło i
w tej chwili ta poczuła lekkie ukłucie. Wzrok jej się zamglił.
- A teraz pomożesz mi dojść do samochodu, a przynajmniej
ma to tak wyglądać dla przechodniów. - Nadal się uśmiechając,
objęła Eve ramieniem. - Jeśli nie będziesz robiła dokładnie tego, co
ci mówię, twoje flaki wypadną na chodnik, nim się spostrzeżesz, że
nie żyjesz. Eve czuła, że ma miękkie nogi, a głowa jej faluje.
- Wsiadaj - rozkazała Selina.
Posłusznie wykonywała polecenia, choć gdzieś w środku siebie
słyszała okrzyki protestu.
- Nie jesteś już taka sprytna, co, Dallas? Ani taka twarda.
Podeszliśmy cię, tak jak chcieliśmy, głupia dziwko. Jak się to
ustawia na automatycznego pilota?
- Ja... - Nie mogła myśleć. Do otępiałego umysłu nie przedo-
stawały się ani strach, ani gniew, ani doświadczenie lat treningu.
Popatrzyła błędnym wzrokiem na kontrolkę. - Auto?
To wystarczyło. Samochód zadrżał, rozległ się szum silnika.
- Nie nadajesz się do prowadzenia - Selina odrzuciła w tył
głowę i wybuchła śmiechem. - Podaj adres mojego mieszkania.
Przygotowaliśmy dla ciebie specjalną ceremonię.
Eve mechanicznie wypowiedziała nazwę ulicy, patrząc tępo
przed siebie, kiedy samochód ruszał z miejsca.
- To nie Forte - z trudem wydobyła z siebie. - To nie on.
- Ta patetyczna wymówka mężczyzny? Nie potrafiłby zabić
muchy, nawet gdyby usiadła mu na fiucie. Jeśli w ogóle go ma. Ale
on i ta jego dzikuska zapłacą nam. Dopilnowałaś tego, prawda?
Myśleli, że mogą uratować biedną małą Alice. Tak samo uważał ten
jej głupi dziadek. Widzisz, dokąd go to zaprowadziło. Każdy, kto
staje na mojej drodze, musi umrzeć. Już wkrótce się przekonasz,
jaką posiadam moc. Będziesz błagała, żebym cię zabiła i zakończyła
twoje cierpienie.
- To ty zabiłaś ich wszystkich.
- Każdego po kolei. - Selina przybliżyła się. - Było ich więcej.
Dużo więcej. Najbardziej lubię dzieci. Są takie... świeże. Z dziadkiem
też nie miałam kłopotu. Wykorzystałam jego słabość do kobiet.
Płakałam i skarżyłam się, że boję się o swoje życie, że Alban mnie
zabije. Potem wsypałam mu do drinka narkotyki. To go zabiło.
Chciałam krwi, ale cóż, musiałam zadowolić się widokiem jego oczu,
kiedy zrozumiał, że umiera. Ty wiesz, Dallas, że oczy umierają
pierwsze, prawda?
- Tak. - Mgła w jej umyśle zaczynała powoli rzednąć. Czuła
łaskotanie powracających do życia kończyn. - Tak, to prawda.
- A Alice. W sumie to żałowałam, kiedy się okazało, że musimy
z nią skończyć. Torturowanie jej dzień po dniu było takie
podniecające. Jak ona skakała na widok kota albo ptaka. Roboty.
Łatwo je programować. Tamtej nocy wykorzystaliśmy kota, który
mówił do niej moim głosem. Czekaliśmy na nią, mieliśmy co do niej
swoje plany, ale wybiegła na ulicę i się zabiła. Tak więc zrobimy z
tobą to, co planowaliśmy zrobić z nią. No, jesteśmy na miejscu.
Eve spróbowała zacisnąć dłoń w pięść. Udało się. Natychmiast
posłała Selinie mocny cios. W tej samej chwili ktoś otworzył drzwi
samochodu i złapał ją za gardło.
Straciła przytomność.
- Powinna już tu być. - Choć mieszkanie pełne było gości i
hałaśliwej muzyki, Mavis z niezadowoleniem wydymała usta. -
Przyrzekła.
- Zaraz przyjedzie. - Roarke usunął się z drogi czerwono
odzianemu człowiekowi z głową byka, który szaleńczo wykrzykiwał
toro, toro.
Obok w piruetach przemknął anioł bez głowy.
- Tak bardzo chciałam, żeby zobaczyła, jak dzięki mnie i
Leonardowi zmieniło się to miejsce. - Mavis z dumą obrzuciła
wzrokiem pokój. - Nie pozna swoich starych śmieci.
Roarke popatrzył na ściany upstrzone plamami i smugami
rażących oczy kolorów. Zamiast mebli w mieszkaniu leżały stosy
poduszek oraz szklane tuby, służące za stoliki. Wokół nich tańczyli
ludzie poprzebierani za kościotrupy, wiedźmy i czarne koty.
- Nie pozna - zgodził się z przekonaniem. - Dokonałaś tu...
cudu.
- Uwielbiamy je. I mamy najwspanialszego gospodarza na
świecie. - Ucałowała go entuzjastycznie.
Uśmiechnął się, zastanawiając się w duchu, czy zostawiła mu
na twarzy fioletowy znak po szmince.
- A wy jesteście moimi ulubionymi lokatorami.
- Czy mógłbyś się z nią porozumieć, Roarke? - Pociągnęła go
za rękaw. - Troszkę ją pospiesz.
- Oczywiście, idź do gości i o nic się nie martw. Sprowadzę ją
tu.
- Dzięki. - Odpłynęła na lśniących pantoflach o czerwonych
wysokich obcasach.
Roarke okręcił się dokoła, szukając jakiegoś miejsca, w którym
mógłby spokojnie uzyskać połączenie. Nagle zamrugał, jakby
zobaczył zjawę.
- Peabody?
Starannie wymalowana twarz dziewczyny posmutniała.
- Rozpoznałeś mnie?
- Z trudem. - Podszedł bliżej, żeby lepiej się przyjrzeć. Jasne
włosy policjantki spływały luźno na gołe ramiona. Piersi okrywał
skąpy staniczek. Jej ciało od pasa w dół zasłaniała połyskująca i
szeleszcząca zielona tkanina.
- Jesteś piękną nimfą.
- Dzięki. - Rozchmurzyła się. - Włożenie tego kostiumu zajęło
mi całe wieki.
- Jak ty w tym możesz chodzić?
- Mam wycięcie na nogi, ale jest zakryte ogonem. - Okręciła
się. - Nie widzę Dallas? - Rozejrzała się po pokoju. - Chciałam, żeby
mnie zobaczyła. Dopiero się uśmieje.
- Jeszcze nie przyszła.
- Nie? - Nie miała zegarka, więc spojrzała na zegarek Roarke'a.
- Jest już prawie dziesiąta. Mówiła, że będzie czekać na Isis tylko
kilka godzin, a potem miała się tu zjawić.
- Właśnie zamierzałem nawiązać z nią kontakt.
- Dobry pomysł - uznała, próbując zignorować ukłucie niepo-
koju. - Jak ją znam, zrobi wszystko, żeby przyjść jak najpóźniej.
Nienawidzi takich okazji.
- Zapewne masz rację - zgodził się, choć pomyślał, że Eve
wołałaby się nie spóźniać ze względu na Mavis, no i na niego.
Najpierw wystukał numer wideofonu w samochodzie żony, ale
nie odpowiadał. Potem spróbował połączyć się z jej wideokomem.
Wyglądało na to, że nie jest wyłączony, ale także nie odpowiadał.
- Coś mi tu nie gra - poinformował Peabody, podchodząc do
niej. - Nie odbiera.
- Wezmę torebkę i spróbuję połączyć się z nią.
- Już próbowałem - odrzekł krótko. - Nie podnosi go. Miała
stać przed „Mocą Ducha”?
- Tak. Chciała porozmawiać z Isis. Pomóż mi pozbyć się tego
kostiumu. Pojedziemy sprawdzić.
- Nie mogę na ciebie czekać. - Ruszył przed siebie, przepy-
chając się przez tłum, a Peabody, walcząc z kostiumem, szukała
wzrokiem Feeneya.
Ocknęła się, czując, że jest cała spocona i oszołomiona. Miała
wrażenie, że śni. W głowie jej wirowało, a kiedy chciała podnieść
rękę, stwierdziła, że nie może się poruszyć.
Najpierw ogarnęła ją panika. Ma związane ręce. Ojciec często
ją związywał, kiedy była dzieckiem. Przywiązywał do łóżka, a potem
zasłaniał jej usta dłonią żeby nie było słychać krzyków, kiedy ją
gwałcił.
Pociągnęła rękę i poczuła ból. Lina wrzynała się w nadgarstki.
Poruszyła stopami. Też były związane. Spróbowała unieść głowę,
chcąc się rozejrzeć. W pokoju panował półmrok przecinany
migoczącymi światełkami wielu świec. Widziała swoje odbicie w
ścianie z ciemnego szkła.
Nie jest dzieckiem i to nie ojciec ją związał, napomniała się w
myśli stanowczo.
Zdusiła panikę, wiedząc, że to uczucie tylko ją osłabi. Doszła
do wniosku, że została nafaszerowana narkotykami, następnie
rozebrana i przywiązana do marmurowego postumentu jak jakiś
kawałek mięsa.
Selina Cross planuje ją torturować, a potem zabić. Eve skon-
centrowała się na więzach unieruchamiających ręce. Szarpała je
systematycznie. Jednocześnie zastanawiała się, gdzie jest. Praw-
dopodobnie w mieszkaniu Seliny, chociaż nie pamiętała, jak się tu
znalazła. Nie sądziła, że Selina mogłaby zaryzykować zabranie jej do
klubu, w którym ktoś mógłby ich podejrzeć. Mieszkanie jest
bezpieczniejsze. To pewnie w tym pokoju Alice widziała
morderstwo.
Która to godzina? Boże, jak długo była nieprzytomna? Roarke
się wścieknie. Zagryzła mocno zęby, żeby powstrzymać przypływ
histerii. Zaczną się o nią niepokoić, zastanawiać, gdzie jest. Peabody
powie, gdzie ją zostawiła, i tam z pewnością zaczną poszukiwania.
Tylko co to da? Zamknęła oczy, starając się uspokoić
rozbiegane myśli. Uświadomiła sobie, że może liczyć tylko na siebie.
A zamierzała przeżyć.
Szklana ściana rozsunęła się i do pokoju weszła Selina w
rozpiętej czarnej szacie.
- Ach, obudziłaś się. To się dobrze składa. Chciałam, żebyś
była przytomna, zanim zaczniemy.
Pojawił się Alban. Miał na sobie podobną szatę i maskę dzika.
Nic nie mówiąc, wziął grubą świecę i postawił ją między nogami
Eve. Odsunął się, a następnie złapał nóż z rączką z kości słoniowej.
- Zaczynamy - powiedział.
Roarke otworzył drzwi samochodu i w tej samej chwili odezwał
się jego kieszonkowy wideofon.
- Eve?
- Tu Jamie. Wiem, gdzie ona jest. Porwali ją. Musisz się
spieszyć.
- Gdzie ona jest? - Wskakiwał z powrotem za kierownicę.
- U tej dziwki Cross. Zabrali ją do mieszkania. Tak sądzę.
Straciłem z nią kontakt. Połączenie się urwało, kiedy wyciągnęli ją z
samochodu.
Roarke nie czekał, tylko nacisnął pedał gazu.
- Jakie połączenie?
- Założyłem podsłuch na jej samochodzie. Chciałem wiedzieć,
co się dzieje. Słyszałem, jak kazała jej włączyć automatycznego
pilota i podała adres jej mieszkania. Dallas była chyba naćpana albo
coś w tym stylu, bo dziwnie mówiła. Cross opowiedziała, jak zabiła
dziadka i Alice. - Głos chłopaka zagłuszył płacz. - Zabiła ich
obydwoje. I jakieś dzieci. I Jezu...
- Gdzie jesteś?
- Stoję przed ich domem. Wchodzę.
- Nie rób tego. Do diabła, słuchaj, co mówię. Nie wchodź tam.
Wezwij policję. Zgłoś włamanie albo pożar, cokolwiek, ale ściągnij
gliny. Zrozumiałeś?
- Zabiła moją siostrę - Głos Jamiego stał się nagle spokojny i
chłodny. - A ja zabiję ją.
- Nie wchodź tam - powtórzył Roarke, klnąc, bo rozmowa się
przerwała. Zadzwonił do Mavis. W słuchawce usłyszał dziki śmiech.
Zaklął i kazał połączyć się z Peabody.
Podjeżdżał pod dom Seliny, kiedy wreszcie się zgłosiła.
- Roarke. Jedziemy z Feeneyem prosto do „Mocy Ducha”.
- Jej tam nie ma. Porwała ją Cross. Są u niej w domu. Ja też
tu już jestem i wchodzę.
- Jezu, nie zrób czegoś szalonego. Zawołam ekipę. Za chwilę
będziemy.
- W środku jest też młody chłopak. Lepiej się pospieszcie.
Wbiegł do domu, nie pamiętając, że nie ma przy sobie żadnej broni.
Pozostał mu tylko spryt i determinacja, żeby uwolnić Eve.
Stali nad nią, śpiewając. Alban rozpalił ogień w czarnym kotle,
z którego zaczął się unosić gęsty i słodkawy dym. Selina zdjęła
szatę i nacierała nagie ciało olejkiem.
- Czy byłaś kiedyś zgwałcona przez kobietę? Zamierzam
sprawić ci ból. On także. Nie zabijemy cię szybko. Zrobimy z tobą to
samo, co z Lobarem, to samo, co kazaliśmy zrobić Mirium z
Trivane'em. To będzie powolna i niewypowiedzianie bolesna śmierć.
Eve była już całkowicie przytomna. Brutalnie przytomna.
Nadgarstki jej płonęły, bo nie przestawała zdzierać sznurów, które
poprzecinały skórę do krwi.
- To w ten sposób wzywacie swoje demony? Wasza religia to
zwykłe oszustwo. Po prostu lubicie gwałcić i zabijać. Jesteście takimi
samymi degeneratami jak ci nędzarze w rynsztoku.
Selina podniosła dłoń i mocno uderzyła Eve w twarz.
- Chcę ją zabić już teraz.
- Wkrótce, moja miłości - uspokajał ją Alban. - Nie ma
potrzeby się spieszyć.
Sięgnął do pudełka i wyciągnął czarnego koguta, który
skrzeczał i gdakał, trzepocząc skrzydłami, podczas gdy Alban
trzymał go nad ciałem Eve i melodyjnie recytował jakieś słowa po
łacinie. Potem wziął nóż i odciął ptakowi głowę. Trysnęła krew,
obryzgując Eve. Selina jęknęła w ekstazie.
- Krew dla Pana.
- Tak, moja najmilsza. - Zwrócił się do niej. - Pan potrzebuje
krwi. - Bardzo spokojnie i bez chwili zawahania poderżnął Selinie
gardło. - Tak bardzo mnie już... nudziłaś - mruknął, kiedy kobieta
charcząc, złapała się za szyję. - Byłaś użyteczna, ale śmiertelnie
nudna.
Kiedy upadła, przeszedł nad nią, ściągnął maskę i odrzucił ją.
- Wystarczy tego pogaństwa. Jej się to podobało. Dla mnie
było nużące. - Uśmiechnął się uroczo. - A tobie nie zamierzam
zadawać bólu. Nie ma takiej potrzeby.
Odór krwi przywoływał nudności. Zbierając wszystkie siły, Eve
utkwiła wzrok w twarzy Albana.
- Dlaczego ją zabiłeś?
- Przestała być użyteczna. To wariatka. Narkomanka i
psychopatka. Lubiła, kiedy ją biłem przed seksem. - Potrząsnął
głową. - Czasami naprawdę mi się to podobało. Przynajmniej samo
bicie. Umiała używać narkotyków. - Z nieobecnym wzrokiem
przesuwał ręką po nodze Eve. - Przekonałem się też, że kiedy nią
dobrze pokierować, potrafi robić interesy. Przez ostatnie kilka lat
zebraliśmy mnóstwo forsy. Nie licząc oczywiście datków od naszych
członków. Ludzie zapłacą każdą sumę za seks i za nieśmiertelność.
- A więc to było oszustwo.
- No, Dallas. Przywoływanie demonów, sprzedawanie duszy. -
Zachichotał z radością. - Genialne oszustwo, ale nadszedł koniec.
Teraz Selina... - Spojrzał w dół i potarł podbródek. - Zaczynała brać
to wszystko na poważnie. Naprawdę uwierzyła, że posiada moc. -
Przyglądał się ciału z wyrazem rozbawienia i współczucia zarazem -
Uwierzyła, że widzi w dymie i może wzywać szatana. - Uśmiechnął
się i popukał w czoło.
Oszustwo, myślała Eve. Od samego początku nic więcej tylko
oszustwo dla zysków.
- Oszuści zazwyczaj nie składają ofiar z ludzi.
- Nie jestem zwykłym oszustem, a Selina chciała mieć praw-
dziwe ceremonie. Polubiła rozlew krwi. Ja też - przyznał. -
Uzależniłem się od tego. Odbieranie komuś życia, to bardzo
podniecające i wzniosłe wydarzenie.
Przesunął wzrokiem po jej ciele. Widać było, że go podnieca.
- Mogę najpierw cię wziąć. Szkoda by było tego nie zrobić. Eve
poczuła natychmiastową odrazę.
- To ty sypiałeś z Mirium i to ty kazałeś jej zabić Trivane'a.
Kazałeś jej dołączyć do wyznawców Wicca.
- Mirium jest najbardziej podatną na wpływy kobietą, jaką
znam. Po narkotykach i kilku sugestiach podanych w czasie hipnozy
robiła wszystko, co chciałem.
- A ja podejrzewałam Selinę. Dałam się zwieść. Myślałam, że
to ona tobą rządzi, a było odwrotnie.
- Bardzo trafnie powiedziane. Już jakiś czas temu zauważyłem,
że traci nad sobą kontrolę. Tego policjanta zabiła bez mojej zgody. -
Zacisnął zęby z irytacji. - To był początek końca, początek jej końca.
Staruszek nigdy by do nas nie dotarł. Trzeba było zostawić go w
spokoju, aż by mu się znudziło.
- Mylisz się. Frank był uparty.
- Nie ma to teraz większego znaczenia, prawda? - Odwrócił się
i sięgnął po małą fiolkę i strzykawkę. - Dam ci tylko trochę. Jesteś
naprawdę ładna. Mogę ci sprawić przyjemność, gwałcąc cię.
- Wszystkie narkotyki świata tego nie sprawią.
- No nie wiem - mruknął i ruszył w jej stronę.
Roarke w ostatnim momencie uprzytomnił sobie, że nie może
zbiegu wpaść do mieszkania. Jeśli Eve tam jest i ma kłopoty, to jego
nagłe wejście mogłoby pogorszyć sytuację. Cicho zamknął za sobą
drzwi. Alarm nie działał, co oznaczało, że Jamie też jest już w
środku.
Dostrzegł z boku jakieś poruszenie i poczuł, jak serce
podchodzi mu pod gardło.
- To ja. Jamie. Nie mogę wejść do pokoju. Zainstalowali nowy
alarm, którego nie potrafię wyłączyć.
- Gdzie oni są?
- Za tamtą ścianą. Nie słyszę ich, ale muszą tam być.
- Wyjdź na zewnątrz. - Nie, szkoda czasu.
- W takim razie trzymaj się z boku - rozkazał Roarke. Podszedł
do ściany i przemknął po niej palcami, nakazując sobie
metodyczność i powolność, choć każdy nerw w ciele rwał się do
działania.
Jeśli w ścianie zainstalowano jakieś urządzenie, jest dobrze
ukryte. Sięgnął do kieszeni i wyjął elektroniczny notatnik. Coś na
nim wystukał. Nagle wydało mu się, że słyszy odległy odgłos syren
policyjnych.
- Co to jest? - zapytał Jamie. - Jezu, to elektroniczny wytrych.
Nigdy nie widziałem takiego wbudowanego w kieszonkowy notatnik.
- Nie tylko ty znasz się na sztuczkach. - Ruszył wzdłuż ściany,
przeklinając się za to, że jest taki powolny. W pewnej chwili z
notatnika wydobył się niski szum, a potem rozległ dwukrotny
przeciągły dzwonek. - Tu jest ten mały sukinsyn.
Kiedy drzwi się rozsunęły, zacisnął zęby i przygotował do
skoku.
Eve napięła mięsień, ale Alban tylko pochylił się nad nią ze
strzykawką i nagle odsunął.
- Nie. - Odłożył strzykawkę z głośnym śmiechem. - Nie
wstrzyknę ci tego. To by było nieuczciwe w stosunku do ciebie, a i
ja czułbym się poniżony. Uśpię cię dopiero po stosunku, żebyś nie
czuła noża. Tyle przynajmniej mogę dla ciebie zrobić.
- Po prostu mnie zabij, ty skurwysynu. - Eve pociągnęła ostatni
raz za sznur, wyrwała jedną rękę i natychmiast wycelowała pięścią
w twarz Albana. Jednak kiedy sięgnęła po leżący obok nóż, ten
zsunął się na podłogę.
W tej chwili pomyślała, że demony piekieł naprawdę urwały się
z uwięzi.
Alban poderwał się z ziemi i rzucił do niej z wyszczerzonymi
zębami jak wygłodniały wilk. W tym samym momencie od tyłu
zaatakował go Roarke, strącając po drodze ze ściany kilka świec,
które z sykiem gasły w kałuży krwi.
Eve uwalniała drugą rękę, z przerażeniem patrząc na wejście,
w którym pojawił się Jamie.
- Pospiesz się, na Boga. Łap nóż i mnie odetnij. Szybciej.
Chłopak czuł, jak kurczy mu się żołądek, ale przeskoczył przez ciało
Seliny i pochwycił nóż. Przeciął sznur na ręce Eve.
- Daj mi go. - Patrzyła na desperacką walkę toczącą się na
zlanej krwią podłodze. W rogu pokoju rozgorzał ogień - Przyjechała
policja - powiedziała, słysząc syreny. - Idź ich wpuścić.
- Drzwi są otwarte - spokojnie i twardo odpowiedział chłopak,
uwalniając jej stopy.
- Zrób coś z tym ogniem - rozkazała, zeskakując z katafalku.
- Nie, niech się pali. Niech to przeklęte miejsce spłonie do cna.
- Zgaś go - warknęła, potem jak szalona rzuciła się na plecy
Albana. - Ty draniu, ty sukinsynu. - Odciągnęła go za włosy do tyłu,
a Roarke wymierzył mu cios prosto w twarz.
- Odsuń się do cholery - krzyknął. - On jest mój. Po chwili
okazało się, że Alban zemdlał.
- Skrzywdził cię? - zapytał Roarke, chwytając żonę za ramię z
dzikim wyrazem w oczach. - Czy cię dotknął?
- Nie. - Musiała zachować spokój za nich oboje. Nie wiedziała,
do czego Roarke jest zdolny w takim stanie. - Nawet mnie nie
dotknął. Przeszkodziłeś mu. Wszystko jest w porządku.
- To ty mu przeszkodziłaś. - Podniósł jej zakrwawioną rękę do
ust. - Zabiję go za to. Choćby tylko za to.
- Przestań. To część mojej pracy.
Z trudem przyjął jej słowa. Zdjął zniszczoną w czasie walki
marynarkę i zarzucił jej na ramiona.
- Jesteś naga.
- Tak, zauważyłam. Nie wiem, gdzie są moje ciuchy, ale muszę
coś włożyć, zanim zjawi się ekipa.
Wstała energicznie, ale nie czuła się do końca pewnie na
nogach.
- Nafaszerowali mnie narkotykami - wyjaśniła, potrząsając
głową. Roarke pomógł jej przejść i usiąść na kawałku czystej
podłogi.
- Wstrzymuj oddech. Muszę zdusić ogień.
- Dobry pomysł. - Nabrała kilka oczyszczających oddechów, a
Roarke, używając szat ceremonialnych, przydusił płomienie
pełzające po podłodze. Wtedy Eve podskoczyła na równe nogi. -
Nie, Jamie, nie. - Rzuciła się przed siebie, ale było za późno.
Jamie wyprostował się, podnosząc na nią pobladłą twarz. W
ręku trzymał nóż ociekający krwią Albana.
- Zabili moją rodzinę. - Jego oczy były duże, kiedy oddawał
nóż Eve. - Nic mnie nie obchodzi, co ze mną zrobicie. On już nigdy
nie zabije niczyjej siostry.
Eve usłyszała kroki na schodach i instynktownie złapała nóż,
tak żeby pozostały na nim jej odciski.
- Zamknij się. Po prostu, do cholery, się zamknij. Peabody -
powiedziała do podopiecznej, która weszła do komnaty z wyce-
lowaną przed siebie bronią. - Zdobądź mi jakieś ubranie.
Policjantka obrzuciła pokój jednym szybkim spojrzeniem i wy-
puściła głośno powietrze.
- Tak jest. Czy nic się pani nie stało?
- Wszystko w porządku. Cross i Alban podeszli mnie. Zrobili mi
zastrzyk z jakimś narkotykiem i przywieźli tutaj. Przyznali się do
zabicia Franka Wojinskiego i Alice Lingstrom, Lobara, Wineburga
oraz do współudziału przy zabiciu Trivane'a. Alban zabił Selinę z
powodów, które podam w raporcie. Sam zginął w czasie walki. Nie
bardzo wiem, jak do tego doszło. Nie sądzę, żeby miało to
znaczenie.
- Nie. - Obok Peabody stanął Feeney. Patrzył na pobladłą
twarz Jamiego i Eve. Wiedział. - Nie uważam, że ma to teraz jakieś
znaczenie. Chodź, Jamie, nie powinieneś tu być.
- Pani porucznik, z całym szacunkiem, ale uważam, że najlepiej
będzie, jeśli wraz z mężem udacie się do domu i zrobicie sobie
gorącą kąpiel. Można powiedzieć, że aż zanadto dostosowała się
pani do dzisiejszego święta.
Eve spojrzała na Roarke'a i skrzywiła usta z obrzydzeniem.
Twarz męża była pokryta krwią i smugami dymu.
- Wyglądasz obrzydliwie.
- Szkoda, że nie widzisz siebie. - Objął ją ramieniem. -
Peabody ma rację. Znajdziemy jakiś koc. To powinno wystarczyć,
żebyś nie zamarzła w drodze do domu albo nie została
aresztowana.
Tak bardzo pragnęła się wykąpać, że była bliska płaczu.
- Dobrze. Wracam za godzinę.
- Dallas, nie musisz już dzisiaj wracać.
- Jestem za godzinę - powtórzyła. - Zabezpieczcie to miejsce i
wezwijcie lekarza. Skontaktujcie się z Whitneyem. Będzie chciał
wiedzieć, co się tu wydarzyło. Muszę jak najszybciej zwolnić
Charlesa Forte'a.
Eve szczelniej otuliła się kurtką Roarke'a.
- Miałaś rację, Peabody. Twój instynkt cię nie zawiódł.
- Dziękuję, pani porucznik.
- Używaj go tak dalej. Jeśli ten chłopiec będzie mówił coś, co
się nie zgadza z moim krótkim raportem z przebiegu wydarzeń,
zignorujcie go. Jest w szoku. Nie chcę, by ktokolwiek go dzisiaj
przesłuchiwał.
Policjantka skinęła głową.
- Tak jest. Dopilnuję, żeby zaraz odwieziono go do domu.
Zostanę tu do pani powrotu.
- Dobrze.
- A przy okazji, Dallas.
- O co chodzi, Peabody?
- Masz ładny tatuaż. Nowy?
Eve zacisnęła zęby i ruszyła do drzwi z największą godnością,
na jaką w tej chwili było ją stać.
- Widzisz? - Wbiła palec w pierś męża, kiedy przechodzili
korytarzem. - Mówiłam, że ta różyczka przysporzy mi kłopotów.
- Zostałaś nafaszerowana narkotykami, porwana, związana,
rozebrana do naga i prawie zabita, a wstydzisz się tatuażu?
- Tamto to praca. Tatuaż to prywatna sprawa.
Śmiejąc się, objął ją ramieniem i przytulił.
- Chryste, pani porucznik, kocham panią.