Łysiak
na łamach
Przedmowa wydawcy
Słowo książkowe zostaje na półce w wielu domach, słowo gazetowe ginie — po latach można je znaleźć tylko
w zakurzonych zszywkach prasowych na półkach bibliotek publicznych. Dlatego warto ocalać perły publicystyki.
Kierując się tym przekonaniem, prezentujemy wybór dziennikarskich tekstów znakomitego pisarza, bez wątpienia
najpoczytniejszego w Polsce w ostatnich latach. (Dowiodły tego niezbicie wszystkie bez wyjątku publikowane
ostatnio sondy bibliotekarskie i księgarskie, vide „Polityka” 25 IX 1982 czy „Kurier Polski” 4 I 1983, oraz liczne
ogłoszenia w prasie: „Wszystkie dzieła Waldemara Łysiaka kupię”).
Pisarz, publicysta, wykładowca wyższej uczelni, dr Waldemar Łysiak jest autorem znanym czytelnikom prasy
z licznych artykułów i wywiadów (po jego dane biograficzne odsyłamy do „ankiety personalnej”, którą wypełnił
dla „Przekroju” — przedrukowujemy ją w rodziale „Wywiady”). W tomie, który właśnie oddajemy do rąk
czytelnikom, interesuje nas wyłącznie Łysiak na łamach gazet i pism. Barbara Kanold nazwała Łysiaka obecnego
na łamach prasowych: „Wielką, pasjonującą osobowością w gatunku publicystyki zajmującej się kulturą, literaturą,
historią. Czyta się go jednym tchem” („Dziennik Bałtycki” 17 — 20 IV 1981). Juliusz Foss pisał: „Waldemar
Łysiak, znakomity autor interesujących i niewiarygodnie wszechstronnych tekstów, jest jednym z nielicznych
autorów, przy czytaniu którego ręce mi opadają; opadają z szacunku, może nawet z zazdrości... Jak piekielnie dużo
dobrej techniki pisarskiej!... No i powiedzcie, czy nie ma szamaństwa w tym, czy nie ma zwyczajnych czarów, jeśli
nawet zawodowiec musi spojrzeć na to z szacunkiem, zresztą tym większym, kiedy pomyśli, z jaką regularnością i
częstotliwością Waldemar Łysiak bierze pióro do ręki i to pióro jakby samo mu posuwało się do przodu...”
(„Walka Młodych” 6 V 1979). W poświeconej najwybitniejszym pisarzom polskim i obcym książce „Konstelacje”
(Warszawa 1980), autor, Krzysztof Narutowicz, w rozdziale poświęconym Łysiakowi stwierdził, iż teksty
publicystyczne Łysiaka „można czytać na dziennikarskich seminariach — jest to klarowny, intensywnie barwiony
preparat, pokaz kunsztu: tak się opracowuje konstrukcję, komponuje składniki, tak się dawkuje informację i
napięcie, żeby to było czytane (...) Paradoksalne, że Łysiak, obecny we wszystkich liczących się pismach, autor
tekstów mistrzowskich, w rozmowach określa dziennikarstwo jako gatunek podrzędny. Honoruje wyłącznie
książki...”. Rzeczywiście — kilkakrotnie w wywiadach Łysiak wyrażał się o publicystyce z odcieniem
lekceważenia, twierdząc, iż traktuje ją jako margines swej twórczości, jako działalność wyłącznie zarobkową, i że
jedynie dla swoich prac literackich rezerwuje „morderczą pracę nad słowem”. Tak jakby bał się być posądzonym o
dziennikarstwo. Lecz jak słusznie zauważył Narutowicz: „Nawet pisząc powieść-rzekę czy poemat liryczny Łysiak
zawsze będzie urodzonym dziennikarzem, tak jak dziennikarzem był Mackiewicz. Tamten też bywał niesłychanie
poetyczny i troszeczkę anachroniczny, i strasznie kochał legendę”. Również z Catem-Mackiewiczem, a także z
Melchiorem Wańkowiczem porównano Łysiaka w „Faktach” (28 XI 1978), uznając go za spadkobiercę tych
ś
wietnych pisarzy, którzy parali się żurnalistyką.
Za wszystko, co powyżej, starczy zresztą fakt, że niektóre artykuły prasowe Łysiaka sprzedawano na czarnym
rynku po kilkaset złotych, jak o tym informowała prasa, m. in. bożonarodzeniowa „Panorama Północy” w 1979
roku.
Prezentujemy poniżej wybór tekstów prasowych Waldemara Łysiaka z lat siedemdziesiątych i z początku
osiemdziesiątych. Z kilku przyczyn nie było łatwo dokonać tej selekcji. Pierwszą trudność stanowiła spora liczba
owych artykułów i felietonów Łysiaka, który, nie będąc etatowym publicystą (jedynie w „Architekturze” i w
„Literaturze” był przez pewien czas współpracownikiem ryczałtowym), pisywał jako tzw. „autor % zewnątrz” na
zamówienie wielu pism
*
; miał też przez kilka lat stałe felietony we wkładce architektonicznej „Kultury”
(podpisywał je: Archibald), w „WTK” („Polonica kieszonkowe”) i w „Stolicy” (tzw. „poletko z bykiem”, od
graficznego symbolu tych felietonów, pokazującego byka atakowanego szpadą).
Względy objętościowe sprawiły, iż musieliśmy zrezygnować już nie tylko z wielu cennych pozycji, lecz nawet
z całych działów gatunkowych (m. in. nie przedrukowujemy pasjonujących reportaży Łysiaka z kilkunastu
egzotycznych krajów; zamieszczał je w „Kontynentach”, „Przekroju”, „Dookoła świata”, „Perspektywach”,
„Razem”, „Myśli Społecznej” i innych tygodnikach ilustrowanych).
*
Na ogół pod własnym nazwiskiem; w nielicznych przypadkach używał pseudonimów: Wojciech Kowalewski (w
„Literaturze"), Archibald (w „Kulturze"), Valdemar Baldhead (nowele drukowane w „Perspektywach") i Rezerwowy Ł. (w
„Literaturze").
Drugą trudność stanowił problem naukowej hermetyczności pewnych publikacji (zwłaszcza w „Architekturze”
i w „Ochronie Zabytków”) — zrezygnowaliśmy z pozycji wąskospecjalistycznych, zbyt trudnych dla nie
obznajmionego z daną dziedziną czytelnika.
Wreszcie trzeci kłopot to fakt, że wiele z najcenniejszych pozycji publicystycznych Łysiaka, jak choćby teksty
o sztuce (na czele ze świetną, przedrukowaną w kilku krajach analizą sztuki XX-wiecznej pt. „Quo vadis ars?”) czy
eseje historyczne (z takimi rewelacjami jak „Prawo błazna” czy „Zbrodnia i kara”) — weszło już do jego książek, a
przyjęliśmy zasadę, że przedrukowujemy tylko artykuły nigdy przedtem nie publikowane w formie książkowej.
Wszystkie przypisy w tym zbiorze pochodzą od wydawnictwa. Skróty dokonane przez wydawnictwo (za zgodą
autora) w przedrukowanych publikacjach zaznaczone są znakiem: (...) i dotyczą wyłącznie tekstów Waldemara
Łysiaka. Natomiast oznaczone tym samym symbolem skróty w cytatach czerpanych przez autora z
wykorzystywanych przezeń źródeł, są jego dziełem. Chcąc jednocześnie zaprezentować próbkę talentu graficznego
autora, rozpoczynamy wkładkę ilustracyjną od dwóch jego rysunków, którymi opatrzył swój reportaż z aukcji
antykwarskiej w Warszawie („Stolica” 16 XI 1969); zamieszczamy też narysowany przez Łysiaka jednorazowy
symbol jego felietonu w „Stolicy”, którym zastąpiono w Dniu Kobiet stały symbol z bykiem (do tekstu „Korzenie
emancypacji”)
*
.
I jeszcze ciekawostka: kiedy i gdzie Waldemar Łysiak po raz pierwszy pojawił się na łamach prasy?
Najdociekliwszy szperacz w rocznikach gazet nie potrafiłby odpowiedzieć na to pytanie, a my nie uczynilibyśmy
tego bez pomocy autora. 30 sierpnia 1957 roku młodzieżowy tygodnik „Przygoda” opublikował wyniki
ogólnopolskiego konkursu historycznego dla młodzieży, w którym wzięło udział kilka tysięcy chłopców i
dziewcząt. Przyznano 28 nagród i wyróżnień. Zwyciężył, zdobywając 1 nagrodę (radioodbiornik), 13-letni
Waldemar Łysiak z Warszawy.
*
Patrz rozdział „Szyderstwa"
Architektura
i budownictwo
Zacznijmy od sztuki budowlanej, gdyż Waldemar Łysiak jest z wykształcenia architektem, absolwentem
wydziałów Architektury Politechniki Warszawskiej i Uniwersytetu Rzymskiego. Opublikował dziesiątki artykułów
i felietonów na tematy architektoniczne, jako jeden z pierwszych (a w niektórych przypadkach jako pierwszy)
krytykując ostro wszystkie niedomogi tej dziedziny w Polsce (system osiedlowy, wielką płytę, estetykę,
normatywy, stosunki między trzema partnerami: inwestorem, projektantem i wykonawcą, itd.) oraz na świecie
(zuniformizowanie architektury globu, wady drapaczy chmur itd.). Pisał też o wielkich architektach XX wieku,
Gaudim („Architektura” nr 3, 1973), Le Corbusierze („Kultura” 22 VIII 1976), Wrighcie („Kultura” 8 IV 1979)
czy Buckminster Fullerze („Architektura” nry: 4/5, 1970; 5/6 1973, „Perspektywy” 11 XII 1970). W
monograficznych artykułach prezentował najwybitniejsze realizacje naszego stulecia. W kilkuletnim cyklu
artykułów na łamach „Myśli Społecznej” analizował budownictwo sakralne lat powojennych (obszerne zbiorcze
opracowanie ukazało się w „Zeszytach Naukowych PAX-u” nr 3, 1974). Inne jego analizy i syntezy dotyczyły
architektury sportowej („Architektura” nr 5/6, 1972), architektury lotnisk („Architektura” nr 3, 1972), systemów
komunikacji miejskiej („Architektura” nry: 11, 1970; 2, 1973; 8/9, 1973) oraz projektów futurologicznych (liczne
publikacje w „Architekturze”, w tygodnikach ilustrowanych, zwłaszcza w „Perspektywach” 24 XII 1971, 20 XII
1974, 28 III 1975, 26 XII 1975, artykuł o japońskich metabolistach w „Kontynentach” nr 5, 1972, obszerna
synteza w „Życiu i Myśli” nr 2, 1970). Na uwagę zasługiwał „Rys dziejów architektury powojennej” (polskiej)
opublikowany w kilku kolejnych numerach „Stolicy” w listopadzie i grudniu 1981.
Publikacje w branżowym miesięczniku „Architektura”, którego redaktorem-współpracownikiem był Łysiak
przez kilka lat, przeznaczone były dla fachowców (urbanistów, architektów, studentów architektury) — dla
czytelnika spoza branży architektonicznej byłyby one zbyt hermetyczne. Dlatego z bogatego dorobku
publicystycznego Łysiaka na tematy architektoniczne wybraliśmy trzy pozycje z tygodników: jedną poruszającą
problem ogólnoświatowy i dwie dotyczące naszych polskich kłopotów.
Rejestr grzechów głównych wieżowca
12-piętrowe domy znał już starożytny Rzym, co nie zmienia faktu, iż klasyczny wieżowiec jest
produktem made in USA. Jankesi nie mają tradycji murarskich, ponieważ układanie cegły na cegle i
kamienia na kamieniu wymagało kosztownej pracy rąk. Był to jeden z powodów, które sprawiły, że w
Stanach Zjednoczonych bardzo wcześnie zaczęto stosować o wiele tańsze szkielety stalowe (a później
ż
elbetowe) zdolne do drapania chmur. Kolebką wieżowca było Chicago (Home Insurance Building z lat
1883—85), później jednak pałeczkę przejął Nowy Jork, a konkretnie najeżony drapaczami Manhattan,
bijąc w roku 1929 wieżę Eiffla 319-metrowyrn gmachem firmy Chrysler (77 pięter). Rekord ten utrzymał
się tylko przez dwa lata, gdyż w roku 1931 oddano do użytku 400-metrowy (102 piętra) Empire State
Building, który znalazł pogromcę dopiero w 40 lat później, w pierwszym z dwóch bliźniaczych drapaczy
World Trade Center (412 m, 110 pięter). Chicago odzyskało prymat w roku 1974 za pomocą
kosztującego 100 milionów dolarów 110-piętrowego (z antenami 500 m) „czarnego wieżowca” (elewacje
z czarnego aluminium) koncernu Sears, Roebuck and Company.
Wszystkie wyżej wymienione drapacze chmur to budynki biurowe. Wieżowce mieszkalne niewiele
im ustępują. Jako przykład można wymienić dwie okrągłe 60-piętrowe baszty Marina City w Chicago i
100-piętrowego (350 m wysokości) „wielkiego Jasia”, czyli John Hancock Center, również w Chicago.
Wizje mieszkaniowe niektórych architektów — zwolenników wysokiego budownictwa — idą o wiele
dalej.
Powstają projekty wieżowców, przy których obecny rekordzista, Sears-Roebuck Building,
wyglądałby jak Guliwer w kraju gigantów. Już w roku 1956 sławny Frank Lloyd Wright zaproponował
postawienie w Chicago trójgraniastej iglicy mieszkaniowej (Mile High Building) o wysokości 1610 m!
Zachodnioniemiecki architekt Robert Gabriel sięgnął — w projekcie — swym 365-piętrowym miastem-
wieżą „tylko” do wysokości 1330 m. Anglik, inżynier William Frishman, nie miał takich obiekcji i jako
remedium na kłopoty mieszkaniowe Wielkiej Brytanii przedstawił projekt wieżowca 850-piętrowego
(3200 m wysokości) dla 500 tysięcy mieszkańców.
Projekty podobne nie były w ostatnich 20 latach wyjątkami, a specjaliści twierdzą, że nowe
technologie, materiały i metody utwardzania gruntu pozwalają rozwiązać wszelkie problemy natury
konstrukcyjnej. Inaczej mówiąc: nie ma już praktycznie technicznych przeszkód ograniczających
wysokość struktur, przez co należy chyba rozumieć, że gdyby ludzkość po raz drugi wzięła się do
wznoszenia wieży Babel, to tym razem byłaby zdolna dosięgnąć niebios. Amatorzy takiego budowania
podpierają swe argumentacje osiągnięciami natury. W dotychczasowych bowiem konstrukcjach stosunek
szerokości do wysokości nie przekracza l:20—35, podczas gdy przyroda daje nam przykłady takich
relacji jak l :100 (palma) czy nawet l:200 (pszenica). L. E. Robertson, współwłaściciel nowojorskiej firmy
budowlanej Skilling, Christiansen and Robertson, stwierdził niedawno: „W każdej chwili możemy
przystąpić do budowy wieżowca o wysokości l mili i nawet 2 tysiące metrów nas nie przeraża. Czy
jednak naprawdę zależy nam na tym? Problem polega nie na możliwościach technicznych, lecz na
potrzebie takiego budowania”.
Motorem narastającej opozycji jest splot negatywnych następstw urbanistycznych i socjologicznych
wywołanych przez budownictwo wysokościowe.
W roku 1958 Le Corbusier, patrząc z dumą na swój kolosalny blok marsylski, rzekł: „Pochodźcie po
piętrach i porozmawiajcie z 1600 mieszkańcami Marseille Unite, z matkami, ojcami i dziećmi. Czy nie
otworzyło się przed nimi nowe życie?”. W 15 lat później Ruth Inglis skomentowała to na łamach
„Observer Magazine” następująco: „Wątpię, czy Le Corbusier ośmieliłby się dziś wędrować po piętrach i
pytać ludzi, czy rzeczywiście otworzyło się tam przed nimi cudowne życie. Mógłby usłyszeć wiele
nieprzyjemnych rzeczy, zwłaszcza od matek małych dzieci. Wieżowce nie zachęcają do prowadzenia
ż
ycia towarzyskiego, a młode matki czują się w nich odcięte od świata. Dzieci również. Ucieczka na pół
dnia we względną swobodę przedszkola łagodzi objawy niepokoju, ale, jak wiemy, zastraszająco mały
odsetek dzieci ma dostęp do przedszkoli. Dziwić musi fakt, iż pomimo licznych dowodów świadczących
o tym, że wieżowce są nieodpowiednie dla rodzin z małymi dziećmi, nadal buduje się ich mnóstwo w
Europie i Ameryce”.
Doświadczenia, o których wspomniała Ruth Inglis, nie pochodzą wcale z ostatnich lat, były znane już
przed realizacjami Le Corbusiera. 23 lata temu amerykański socjolog, Anthony Wallace, przeprowadził
badania w 14-piętrowych domach w Filadelfii i skończywszy powiedział: „Wiele matek mówiło o
trudności porozumienia się z dziećmi i czuwania nad nimi wówczas, gdy są dostatecznie duże, by mogły
jeździć windą i bawić się na dole. Wołając przez okno z któregoś tam piętra matka nie może skutecznie
czuwać nad dzieckiem. Prowadzi to — co jest zupełnym paradoksem — do przedwczesnej niezależności
małych jeszcze dzieci, podobnie jak w dzielnicach slumsów. Jedyną alternatywą tej zdecydowanej
niezależności jest równie zdecydowana, a wiec szkodliwa, zależność, którą można osiągnąć nie
wypuszczając dziecka z mieszkania”.
Ale wtedy, kiedy Wallace mówił te słowa, to jest w początkach lat pięćdziesiątych, nikt nie zamierzał
go słuchać i budować wszerz — nadawano właśnie budownictwu olbrzymie przyspieszenie wzwyż.
Decydowały tu nie tylko naciski inwestorów (drożejące grunty budowlane) i architektów, lecz także
demografów. Już 200 lat wcześniej pewien angielski dżentelmen, Thomas Malthus, zaobserwował nie-
bezpieczne zjawisko: liczba ludzi na Ziemi stale rośnie, lecz rozmiary planety się nie zmieniają. W dobie
komputerów z łatwością wyliczono, że w roku 2000 będzie nas 7—8 miliardów, a na 510 min km kw.
powierzchni naszej planety lądy (w tym góry, wieczne lody, pustynie itp.) stanowią zaledwie 149 min km
kw. Obecnie na jeden km kw. gruntu pod nogami przypada ponad 30 ludzi, a za sto lat będzie ich już
około 300. Jeśli nic się w tej materii nie zmieni, to w roku 2300, biorąc pod uwagę możliwość życia w
morzach i oceanach, na jednym km kw. kuli ziemskiej zaludnienie będzie się równało gęstwie, jaka jest
udziałem dzisiejszych metropolii. Ta prognostyczna statystyka narzucała wniosek, iż nie można rozlewać
miast jak kałuż oliwy na powierzchni planety, która nie jest z gumy.
Wybitny teoretyk architektury futurologicznej, Michel Ragon, który początkowo zachwycał się
drapaczem chmur jako „najtrwalszą z konstrukcji” i „najbardziej godnym uwagi przedsięwzięciem XX
wieku”, tek napisał w „Ou vivrons nous demain”: „Jest rzeczą niezmiernie ważną, by nie popaść w błędy
Manhattanu (...) Ściśnięte obok siebie nowojorskie drapacze czynią z ulic mroczne nory i chociaż są
wytworami XX wieku, zbudowane zostały przez ludzi myślących kategoriami XIX stulecia”.
Niemal to samo powiedział, patrząc w roku 1972 na dwa 412-metrowe giganty Centrum Handlu
Ś
wiatowego, autorytet głośniejszy od Ragona, wielki filozof, krytyk współczesnej urbanistyki i
architektury, Lewis Mumford: „World Trade Center to żaden objaw postępu. Wysokie budynki należą
bowiem do przeszłości i są efektem wiktoriańskiego sposobu myślenia. Wieżowce, które buduje się z
zasady dla celów reklamowych, nie są ani wydajne, ani opłacalne — przeciwnie, są cholernie
nierentowne. Wybudowanie Centrum Handlu Światowego jest nonsensem i dlatego też będzie ono
musiało być rozebrane”.
Zastrzeżenia Mumforda były słuszne i już w dwa lata później, w roku 1974, w obydwu budynkach
Centrum Handlu Światowego zaczął się potęgować dramat. W roku tym przebywało w nich 130 tyś.
użytkowników dziennie (50 tyś. pracowników i 80 tyś. interesantów), waga odpadków przekroczyła 50
ton, a objętość fali ściekowej 8,5 mln litrów. Wszystko to dziennie! Dopiero wówczas eksperci
zauważyli, że można było uniknąć tych problemów rozmieszczając kubaturę World Trade Center
sensowniej, w strukturach o konwencjonalnej wysokości, rozrzuconych na większej przestrzeni.
Zdawano sobie już wtedy sprawę z tego, iż wieżowce powodują kłopoty z zaopatrzeniem miasta w
wodę i drastycznie zwiększają ostrość szczytów odbioru energii elektrycznej (dla oświetlenia,
klimatyzacji pomieszczeń oraz pracy innych urządzeń mechanicznych). Była to jednak jeszcze tylko
zwykła nierentowność. Wspomniana przez Mumforda „cholerna nierentowność” stała się faktem, kiedy
na świat spadła nagle fala kryzysu energetycznego. Eksperci amerykańscy błyskawicznie obliczyli, że w
krajach rozwiniętych procesy wznoszenia i eksploatacji architektury pochłaniają blisko 40 procent całego
spożycia energii! Procent ten szokująco rośnie na terenach, gdzie powstają wieżowce. Jeden z członków
specjalnego zespołu badawczego, powołanego przez Amerykański Instytut Architektury, R. G. Stein,
powiedział na ten temat: „Istnieje wyraźna granica wysokości budynku, po przekroczeniu której staje się
on nieopłacalny z uwagi na marnotrawstwo energii. Obecne wieżowce są prawdopodobnie ostatnimi
budowlami tego rodzaju. Są one swoistym symbolem minionych dni i marnotrawienia nośników energii”.
Identyczny pogląd wyraził F. Dempster, wiceprezes do spraw projektów architektonicznych firmy
William F. Pereira Associates z Los Angeles, która zaprojektowała biurowiec koncernu Trans-america
Corporation of San Francisco: „W nadchodzących latach będziemy budować coraz mniej wieżowców,
gdyż wymagają one zbyt wielu wind, sztucznego oświetlenia oraz wielkich systemów ogrzewniczo-
chłodniczych”. Zdanie to opublikowano w „U.S. News and World Report”, dodając w komentarzu:
„Przyszłość należy do niższych budowli o analogicznej kubaturze”.
Niewątpliwie. W metropoliach coraz częściej wprowadza się limity wysokości budynków (m.in.
Waszyngton i Paryż), przy czym obostrzenia te mają również na celu ochronę historycznych pejzaży
miejskich. Ale nie to i nawet nie problemy energetyczne są podnoszone jako największa groźba. O wiele
bardziej istotne są argumenty, którymi biją na alarm socjologowie i lekarze. Dla tych ostatnich wieżowiec
to pionowy kocioł stresów, psychoz, nerwic i wszelakich innych chorób i urazów zagrażających życiu
osobistemu, rodzinnemu i społecznemu.
Przykładowo: administracja Centrum Hancocka twierdzi, że dla 1700 mieszkańców stworzono tu
takie warunki bytu, iż nie potrzebują wychodzić na ulicę. Jednocześnie ci sami mieszkańcy skarżą się na
uciążliwe czekanie na windy, przeklinają awarie oraz „życie pod chmurami” powodujące objawy choroby
wysokogórskiej, wreszcie podkreślają bez uśmiechu „uczucie izolacji od normalnego życia miejskiego”.
Jeden z nich mówi: „Gdy się budzimy, to znajdujemy się ponad chmurami i dopiero po zjechaniu na
parter dowiadujemy się, że pada deszcz”. A inny dodaje: „Wszystko tu jest sztuczne. By nie delektować
się smogiem z czterech stanów (Illinois, Indiana, Michigan i Wisconsin — przyp. W.Ł.), nie można
szeroko otworzyć okna, a jedynie włączyć wentylator. Wszystkie czynności są w pełni zautomatyzowane
— wystarczy nacisnąć odpowiedni guzik. Po jakimś czasie człowiek czuje się tak, jakby przebywał w
stacji kosmicznej orbitującej wokół Ziemi. Powstaje wówczas konieczność wyjścia na ulicę, aby znowu
poczuć stały grunt pod nogami”.
Stwierdzono również, że po przekroczeniu pewnej granicy wysokości budynku nie tylko rodziny, ale
nawet dość odporne jednostki zaczynają się „łamać”. Wywoływane silnymi wiatrami lub
minitrzęsieniami ziemi wibracje na wyższych piętrach wieżowców, choć niedostrzegalne dla większości
użytkowników, wywierają negatywny wpływ na podświadomość i zwiększają w sposób zdecydowany
napięcia nerwowe u ludzi. Zdaniem T. C. Kavanagha, wiceprezesa nowojorskiej firmy budowlanej
Praeger-Kavanagh-Waterbury, wibracje te powodują trwałe zakłócenia spokoju wewnętrznego lokatorów.
Co tu zresztą mówić o spokoju wewnętrznym, kiedy amplituda drgań powyżej 30 cm (w najwyższych
istniejących wieżowcach przekracza ona 40 cm!) wywołuje u ludzi najzwyklejsze mdłości...
Francuskie czasopismo „Marie Claire”, chcąc zbadać warunki pracy w wieżowcach i jej
konsekwencje, przeprowadziło ankietę. Dwie z wielu podobnych odpowiedzi: „Pracując tu ciągle
przeziębiam się, mam bronchit i migrenę, jestem wciąż chora i muszę przynosić do biura całą apteczkę
podręczną. Funkcjonuję na zwolnionych obrotach, jakbym była z waty. Czuję się tu jak śledź w beczce i
łaknę świeżego powietrza. Za każdym razem, gdy jadę windą tak wysoko, boli mnie serce. Trzeba mieć
końskie zdrowie, żeby tu pracować. Człowiek o słabej kondycji nie ma tu czego szukać, nie wytrzyma”
(sekretarka, 25 lat, pracuje na 45 piętrze). „Praca tutaj to prawdziwa katorga. W lecie, przy słońcu,
dusimy się, natomiast w zimie siedzimy w płaszczach. Wrażenie permanentnego przebywania w
samolocie wyrzuca człowieka poza nawias życia. To jest nieludzkie, ludzie cierpią przez to, zdarzają się
tacy, którzy dostają pomieszania zmysłów. Taka wysokość odbiera nam zdrowie i przyspiesza starzenie”
(pracownica działu reklamy, 34 lata, stanowisko na 43 piętrze).
Równie osobliwe rzeczy dzieją się na dole. Do dzisiaj nie w pełni rozwiązaną przez naukowców
zagadką jest zjawisko powstawania u stóp wysokich budynków tak silnych wiatrów, że przewracają one
przechodniów i wyrywają okna z framugami. Tajemnicę tę próbuje się rozwiązać badaniami w tunelach
aerodynamicznych, a na razie w pobliżu wysokościowców instaluje się mnóstwo poręczy, aby
przechodnie mieli się czego trzymać.
Gdy w wieżowcu wybucha pożar, to płomienie, dym i trujące gazy przemieszczają się po całym
budynku przez przewody klimatyzacyjne, zsypy do śmieci, szyby wind i klatki schodowe, które działają
jak kominy. Ogromną większość ofiar pożarów w drapaczach chmur stanowią uduszeni lub zatruci
gazami. „Należyta ochrona przeciwpożarowa w wieżowcach jest bardzo trudna, jeśli nie wręcz
niemożliwa” — twierdzi A. F. Sampson, komisarz do spraw budynków mieszkalnych w administracji
federalnej USA. Zaostrzenie przepisów przeciwpożarowych, wprowadzenie ognioodpornych materiałów i
tym podobne kroki mogą co prawda zmniejszyć niebezpieczeństwo, niemniej A. D. Mullendore,
przedstawiciel Towarzystwa Ubezpieczeń Pożarowych w USA, uważa, iż nieunikniony jest prawdziwie
katastrofalny pożar wielkiego drapacza, taki, jaki pokazano w nagrodzonym trzema Oscarami filmie „The
Towering Inferno”. „Nie ma wątpliwości — powiada Mullendore — że dojdzie do takiego pożaru.
Kwestia jedynie — kiedy i gdzie?!”
Wieżowce są także polem intensywnej działalności elementów kryminalnych. Dokonane przez jeden
z nowojorskich uniwersytetów i opublikowane w roku 1972 badania wykazały, że im wyższy jest dom,
tym częściej popełniane są w nim przestępstwa. Ustalono także, iż mitem jest, że drapacze rozwiązują
problemy zagęszczenia powierzchni miejskiej — przeciwnie, przyczyniają się one do wzrostu gęstości
zaludnienia miast i dezorganizują komunikację. Już 20-piętrowy budynek, ściągający jak magnes
odpowiednią liczbę samochodów (mieszkańcy + goście lub pracownicy + interesanci), może
spowodować w każdej metropolii groźny korek, jeśli nie sąsiadują z nim olbrzymie parkingi. Tymczasem
już obecnie w krajach rozwiniętych zapotrzebowanie na tereny parkingowe co najmniej trzykrotnie
przekracza powierzchnię, jaką można na ten cel przeznaczyć.
Kolejnym grzechem wieżowca jest zakłócanie odbioru fal telewizyjnych i promieni słonecznych
budynkom o konwencjonalnej wysokości. Tych grzechów znalazłoby się więcej. Lecz czy już samo to, że
struktury wysokościowe są antyhumanitarne, nie wystarcza, by raz na zawsze położyć im kres? Za
symbol i przestrogę może służyć dramatyczna historia składającego się z 33 wieżowców osiedla Pruitt-
Igoe w St. Louis: wysadzono je w powietrze i zrównano z ziemią, gdyż ludzie nie potrafili w nim
mieszkać.
Nie ulega już dzisiaj wątpliwości, iż drapacz chmur jest wielką pomyłką architektury XX stulecia.
Należy się z tym pogodzić i dobrze podrapać w głowę za każdym razem, kiedy przyjdzie ochota podrapać
chmury.
„KULTURA” 18 stycznia 1976
Zbrodnia niedoskonała
Architekci mają coraz mniej do powiedzenia przy
kształtowaniu środowiska — decyzję podejmują dziś
najczęściej biurokraci. Architekci powinni jednak
przynajmniej odznaczać się inteligencją, która by im
pozwoliła uczyć się z własnych widocznych błędów.
Powinni też, jako obywatele, mieć odwagę, by wyzwać do
walki siły, które grzebią ich idealistyczne intencje i
zagrażają im. Dlaczego więc nie czynią użytku ze swej
inteligencji i odwagi?
(Peter Blake w „Die Weltwoche” w roku 1975)
Wszystko, co znajduje się w tym artykule, zostało przeze mnie opublikowane wcześniej, w ciągu
ostatnich dziewięciu lat, w licznych, bardziej monograficznych szkicach na łamach „Architektury”,
„Kultury”, „Stolicy”, „Literatury”, „Perspektyw”, „Dookoła świata” oraz „Życia i Myśli” (na każde
żą
danie podam wykaz numerów), przy użyciu słów równie ostrych. Przypomnienie tego uważam za
konieczne, za warunek sine qua non tej publikacji, bo w dobie, kiedy odwaga stała się darmowa, nie chcę
uchodzić za jeszcze jednego neofitę prawdy i bezkompromisowości. Gdy redakcja „Kulis” zwróciła się
do mnie z propozycją napisania artykułu o stanie polskiej architektury, poinformowałem, że nie znajdzie
się w nim nic nowego i że mogę tylko dokonać syntezy wcześniejszych moich interwencji w tej sprawie.
Nowością jest forma — postanowiłem zrobić to metodą Petera Blake'a (metoda „tez i antytez”), adaptując
ją dla obalenia czterech podstawowych w naszej dotychczasowej propagandzie dogmatów na temat
architektury, którymi faszerowano społeczeństwo za „ancien regime'u”.
DOGMAT nr 1: Przyjęcie do masowej realizacji modelu o s i e d l a m i e s z k a n i o w e g o ,
będącego antytezą dawnej, zagęszczonej dzielnicy miejskiej, jest najbardziej prawidłowym, na
miarę potrzeb i oczekiwań obywateli ludowego państwa, programem osadnictwa mieszkaniowego w
średnich i dużych aglomeracjach.
P r a w d a c z y f a ł s z ?
F a ł s z .
Pierwszą, obok socjologii, dziedziną, z kręgu której pochodzą dowody na kłamliwość dogmatu nr l,
stała się medycyna. Lekarze wszystkich specjalności coraz częściej alarmują, że nasza współczesna
urbanistyka wywiera destrukcyjny wpływ na kondycję i psychikę mieszkańców. Pół wieku temu
francuski biolog, Alexis Carrel, pisał w książce „Człowiek istota nieznana”, że o ile człowiek posiada
dość dobry organiczny system uodparniający na zarazki (organizm wytwarza własne „antybiotyki”), o
tyle nie ma analogicznych zdolności przeciwdziałania wpływom zewnętrznym na bardzo wrażliwy ustrój
psychiczny. Wniosek stąd prosty, aczkolwiek nieco szokujący: mniej groźne jest narzucenie człowiekowi
niehigienicznych warunków życia, bo wówczas przynajmniej własny organizm go broni, niż złych
warunków architektoniczno-przestrzennych (urbanistycznych). Przytaczając niekwestionowanie słuszną
opinię Carrela warto zauważyć, że właśnie pół wieku temu (cóż za dziwny przypadek!) został dokonany
wynalazek osiedleńczy, którego fałszywy kult jest jedną z największych aberracji naszej codzienności i
który leży u podłoża ogólnospołecznej nienawiści do naszych siedlisk.
W roku 1933, na Międzynarodowym Kongresie Architektury Nowoczesnej w Atenach, zredagowano
osławioną Kartę Ateńską. Dokument ów rozpropagował zastąpienie tradycyjnego, doskonalonego od
wieków, organizmu dzielnicowego miasta modelem radykalnie odmiennym: osiedlem mieszkaniowym,
składającym się z wolno stojących daleko od centrum miasta „bloków” i pomyślanym przez jego
twórców jako sypialnia. Karta Ateńska bowiem — i nie ma w tym cienia żartu — została oparta na regule
„trzech” św. Benedykta, zgodnie z którą jedną trzecią życia przepracowujemy, jedną trzecią
odpoczywamy i jedną trzecią przesypiamy. Stąd wynikła zasada funkcjonalnego podziału miasta na trzy
obszary: pracy, wypoczynku (rozrywki) i mieszkania (spania). W teorii było to sprytne, lecz realizacja tej
idei, likwidując pewne kłopoty wynikające z tradycyjnego pomieszania wszystkich funkcji, zlikwidowała
brutalnie o wiele większe korzyści wynikające z tego samego faktu. W rezultacie scholastycznego
traktowania nowej idei — nowe obszary mieszkaniowe (osiedla) zostały wyjałowione ze wszystkiego, co
atrakcyjne i co oprócz łóżka potrzebne człowiekowi, zamieniając się w bezduszne legowiska.
Tak więc autorzy Karty Ateńskiej, a w jeszcze większym stopniu późniejsi dogmatyczni zwolennicy
jej zasad, skazali miliony ludzi na życie według teoretycznego, abstrakcyjnego modelu, rodem z odciętej
od życia pracowni laboratoryjnej, i pozbawili ich tych wszystkich korzyści, jakie niesie życie w mieście:
łatwej dostępności do różnych usług, instytucji, ośrodków rozrywki, centrów kulturalnych, wreszcie
prawa wyboru kształtowania wolnego czasu. Dlatego ludzie ci nie czują się w osiedlach jak w domu. lecz
jak w koszarach, a bardzo niewielu z nich ma duszę zawodowego żołnierza-ochotnika. Architekci udają,
ż
e nie wiedzą o tym, zasłaniając się brakiem dialogu, wiedzą bowiem, że i tak o kształcie ich tworów
decydują biurokraci.
Ludzi o to, czego pragną, pytają wyłącznie studenci-ankieterzy dostarczający materiału socjologom.
Architekci nie mają żadnego kontaktu z tymi, dla których budują. Architekt Marek Budzyński w roku
1974: „Robimy w tej chwili Ursynów Północny — osiedle dla 40 tys. ludzi. Ani razu nie mieliśmy
spotkania z przyszłymi mieszkańcami tego osiedla. Nie wiemy, jakie są ich wymagania i oczekiwania.
Nic nie wiemy. Inwestor też nie wie”. Cóż z tego, że niektórzy twórcy mają dobrą wolę porozumienia się
z odbiorcami. Jak pisał językoznawca Edward Hall w „The Silent Language”: „Dobra wola, na której się
zwykle polega przy rozwiązywaniu problemów, jest często niepotrzebnie zaprzepaszczana z powodu
niemożności porozumienia”. Między polskimi architektami a ich klientelą nie ma żadnych słów, a to
problem niezwykle ważny.
Jest prawdą, że przy humanitarnym, związanym z wyobraźnią i zrozumieniem ludzkich potrzeb,
podejściu do systemu osiedla mieszkaniowego można z niego wycisnąć siedziby godne człowieka, czego
przykładem są chociażby realizacje francuskie i skandynawskie. Również pierwsze w Polsce,
przedwojenne osiedla WSM-owskie były eksperymentem o jeszcze humanitarnym charakterze.
Natomiast w powojennej budowlanej „osiedlologii” (lub lepiej: osiedlomanii) zagubione zostały
kompletnie obie podstawowe wartości tamtej koncepcji budownictwa społecznego: formacja przestrzenna
nie dewastująca dobrego samopoczucia człowieka w jego siedlisku oraz osiedlowa infrastruktura
kulturowa. Reasumując: ze wszystkich możliwych rodzajów osiedli mieszkaniowych realizujemy typ
najgorszy, bo martwy — i funkcjonalnie, i estetycznie.
Na drodze do zlikwidowania funkcjonalnego kalectwa i szpetoty naszych osiedli leżą, jako kłoda
główna, bariery administracyjne. Przez nie nawet te skromne, trwożliwe pomysły, które schodzą z
rajzbretów naszych projektantów, zostają w toku kolejnych „zatwierdzeń” i narzuconych „korekt”
oszczędnościowych oskubane do gołej skóry z każdego „zbędnego elementu”, tak iż zostaje tylko garść
bezdusznych kontenerów do mieszkania. Przede wszystkim idą pod nóż z zakresu estetyki: wszelkie
„ozdóbki” i „udziwnienia”, zaś z programu użyteczności: szkoły, przedszkola, żłobki, usługi, handel,
sport i kultura. Nie ma na nie „mocy przerobowych”. Co pozostaje? Żelbetowa pustynia noclegowa. Jest
to sprowadzanie człowieka do roli zwierzęcia domowego, któremu z łaski daje się budę z dachem i
ś
cianami dla osłony przed deszczem!
Wielki uczony Konrad Lorenz dostrzegł zadziwiającą analogię między starymi centrami miejskimi a
mikroskopowym obrazem zdrowej tkanki ludzkiej oraz między wspomnianym złym typem
współczesnego osiedlowego przedmieścia a powiększeniem tkanki rakowatej. Tkanka starego miasta, tak
jak zdrowa tkanka ludzka, była cudem zawiłości, lecz i celowości w spełnianiu potrzeb duchowych i
materialnych człowieka. Zuniformizowane osiedle to wierny obraz chorobliwie uproszczonej tkanki raka.
DOGMAT nr 2: Humanitaryzm naszej urbanistyki przejawia się rezygnacją z tradycyjnej, zwartej
zabudowy miejskiej na rzecz wolno stojących bloków, zapewniających duże, otwarte, pełne
powietrza przestrzenie między budynkami. Jest to największy walor osiedli mieszkaniowych.
P r a w d a c z y f a ł s z ?
F a ł s z.
Radziecki architekt, dr M. G. Barchin, tak rozpoczął swój artykuł „Artystyczny wizerunek miasta” w
„Litieraturnoj Gazietie” z 20 czerwca 1973: „Jeśli pytamy nie architekta, lecz zwykłego mieszkańca
miast, czym jest właściwie miasto, to każdy ze zdziwieniem odpowiada: oczywiście domy, mieszkania,
szkoły, sklepy, teatry... I dopiero po krótkiej chwili namysłu dodaje: ulice, place...”
Sformułowanie użyte przez Barchina najlapidarniej ujmuje istotę problemu: „Dopiero po krótkiej
chwili namysłu”. Ta chwila z każdym rokiem, osiedlem, pokoleniem będzie się wydłużać i stanowić
jaskrawy symptom tęsknoty mieszkańców osiedli za utraconymi ulicą i placem, o których się zapomina,
bo są gdzieś dalej, o kilka, kilkanaście kilometrów, w starym centrum, niczym atrakcje turystyczne, do
których się jeździ od czasu do czasu (właśnie słowa „tęsknota” użyła prof. Hanna Adamczewska-
Wejchert mówiąc na konferencji PAN-owskiej o „rodzącej się tęsknocie za ulicą, nawet w wydaniu z
ubiegłego wieku, za taśmą sklepów, neonów i tym wszystkim, co się kojarzy z wielkomiejskością”).
W osiedlu, składającym się z rozrzuconych klocków, nie może być podstawowych w odwiecznej
ś
wiadomości człowieka wnętrz urbanistycznych, to jest ulic i placów (zastąpiły je ścieżki i placyki
międzyblokowe), m.in. dlatego, że przy realizacji osiedli obowiązuje technologia uniemożliwiająca
budowę w parterach domów mieszkalnych sklepów, punktów usługowych, kulturalnych etc. Ważniejszą
przyczyną jest wszakże programowa rezygnacja z tętniących życiem ulic i placów, których trzecia strefa
ś
w. Benedykta (sypialnia) w istocie nie potrzebuje. Tylko czy człowiek, a mieszkańcy osiedli są przecież
ludźmi, potrzebuje wyłącznie sypialni?
Istota ludzka jest całkowicie uwarunkowana swoją konstrukcją psychofizyczną, a tej —jak dowodzą
wyniki badań przeprowadzonych przez wielu uczonych (najbardziej znane Davida Halla) — potrzebne są
wprost organicznie zdecydowane kompozycje wnętrz otaczającej przestrzeni (w urbanistyce ulice i
place), skupiające uwagę na określonych, usystematyzowanych wartościach. Chaotycznie zabudowana
blokami otwarta przestrzeń osiedla budzi niepokój, wyobcowanie, tęsknotę za zdeterminowaną ramami
architektury przestrzenią zamkniętą o ludzkiej skali.
Kilka opinii ekspertów różnych branż:
Sławny francuski psychiatra, prof. Paul Sivadon, komentując wyniki swoich badań na ten temat,
powiedział: „Doświadczenia dowodzą, że częściowe zamknięcie przestrzeni najbardziej sprzyja psychice
człowieka, jego pracy i odpoczynkowi. Tradycyjna struktura placu i ulicy pełni podwójnie pozytywną
rolę, zapewniając człowiekowi osłonę, a zarazem ułatwiając porozumiewanie się”.
Węgier Yona Friedman, jeden z najbardziej awangardowych architektów naszego stulecia, stwierdził,
ż
e otwarte przestrzenie urbanistyczne „nie oferują niczego poza świeżym powietrzem, nie dają gwarancji
pełnego życia w mieście i na dłuższą metę przynoszą tylko nudę”.
Wybitny grecki planista, ekspert ONZ-owski, Constantin Doxiadis: „Nie widzę żadnego powodu, by
odchodzić od historycznych wzorców ulicy i placu, które zapewniały szczęście poprzednim pokoleniom,
ponieważ ich koncepcja odpowiada potrzebom jednostki i zbiorowości i sprzyja rozwojowi stosunków
międzyludzkich”.
Dokładnie to samo zdanie wyrażali wielokrotnie dwaj czołowi w naszej epoce teoretycy i krytycy
architektury, Amerykanin Lewis Mumford i Francuz Michel Ragon, a także japoński architekt Yoshinobu
Ashihara, który podzielił otoczenie urbanistyczne człowieka na przestrzeń pozytywną (suma odczuć
modeluje w niej dobre samopoczucie człowieka) i negatywną (człowiek nie widzi zdecydowanych ram
architektonicznych i czuje się źle). Przestrzeń pozytywna działa skupiająco, a nie rozpraszająco (jako
przykład Japończyk podał klasyczne place miejskie), negatywna zaś to urbanistyka składająca się z
chaotycznej zabudowy osiedlowej.
Wszystkie wyniki ankiet przeprowadzonych wśród mieszkańców osiedli potwierdzają to. Dr Izabella
Wisłocka w swojej książce „Dom i miasto jutra” podsumowała wyniki tych sondaży następująco:
„Zarzuty mieszkańców można ująć w kilku zdaniach. A więc brak zróżnicowania typów domów, brak
tego, co stanowi urok starych miast — przestrzeni ujętych w ramy architektoniczne, w których człowiek
tak dobrze się czuje. Brak wnętrz urbanistycznych, jak ulice i place”.
*
Jean Clay pisał słusznie w roku 1973 (wrześniowy numer „Realites”): „Człowieka z przestrzenią, w
której żyje, nie łączy zwykły związek funkcjonalny, ale więź uczuciowa, w której legenda przeszłości
kojarzy się z konkretem. Miasto to zarazem łono, figura geometryczna i aparatura marzeń, fabryka
osiedleńcza i katalizator wzruszeń. Jego funkcja praktyczna splata się nierozerwalnie z zadaniami emo-
cjonalnymi i onirycznymi, gdyż działa ono na głębokie warstwy podświadomości”. Dlatego właśnie
ponoszą porażkę nasze kalekie, urbanistyczne maszyny do mieszkania. Palec można wkręcić w
obrabiarkę — nie wspomnienie.
Wartości tradycyjnego miasta musiały ustąpić (ze szkodą dla naszej psychiki) ahumanitarnemu
*
Szersze ujęcie tego problemu zamieścił Łysiak w artykule „Requiem dla placu" („Kultura" 15 maja 1977).
modelowi osiedleńczemu, gdyż miały zbyt wielu przemądrzałych wrogów, szukających za wszelką cenę
„rewolucyjnych” rozwiązań. Rzeczą zadziwiającą jest wszakże, iż po latach doświadczeń nieomal bez
reszty dyskwalifikujących system osiedli, tych wrogów nie ubyło. Apologeci osiedla, wyrażający swą
niechęć wobec tradycyjnej dzielnicy, znajdują się nie tylko wśród biurokratycznej administracji, ale także
wśród głuchych na opinie naukowe i społeczne architektów i urbanistów!
*
Nie wiem, dlaczego tak się
dzieje. Wiem tylko, że młodzieńcy, którzy nie znoszą sportu, ekonomiści, którzy nie cierpią matematyki,
i mężczyźni, którzy nie lubią kobiet, przejawiają dokładnie tę samą skłonność.
DOGMAT nr 3: Budynki mieszkalne, zwane „blokami osiedlowymi”, które wznosimy, są piękne,
funkcjonalne, nowoczesne, zdrowe, radosne etc.
P r a w d a c z y f a ł s z ?
F a ł s z.
Przekonywano nas wielokrotnie olbrzymimi tytułami na pierwszych stronach gazet i blaskomiotnymi
słowami ze skrzynek radiowych i telewizyjnych. Jeden z wielkich decydentów naszej architektury
napiętnował w roku 1974 (na łamach „Stolicy”) „konserwatyzm społeczny” takich jak ja „krytykantów”
naszego budownictwa, pochwalił gorąco rodzimą urbanistykę i architekturę, wreszcie, zmartwiony, że
ludność nie podziela jego zdania, stwierdził, iż niefachowa opinia tłumu „powinna być sterowana”. I
była, bardzo forsownie oraz tyle samo nieskutecznie, bo jak napisał przed wiekami śp. ksiądz Benedykt
Chmielowski: „Koń jaki jest, każdy widzi”.
Każdy z nas widzi szpetotę koszarowych bloków, podobnych do siebie jak podobne są pudełka
zapałek. Uniformizm ma to do siebie, że nie jest ani nowoczesny, ani piękny, a gorset sztampy
estetycznej (jeśli te pudełka w ogóle mają coś wspólnego z estetyką), w jaki zakuto naszą architekturę,
zaprzecza dynamice, która jest atrybutem prawdziwej twórczości. Trafnie spytał profesor Uniwersytetu
Harvarda,
Laurence Wylie, krytykując w wywiadzie dla tygodnika „L'Express” architekturę niektórych
krajów: „Jak dynamika może dojść do głosu w granicach definicji?”. To w jakimś stopniu rozgrzesza
naszych bezsilnych architektów. Uniemożliwiono im to, co jest głównym zadaniem architekta.
„Zadaniem tym jest — jak to sformułował Philip Johnson (głośny architekt amerykański) — tworzenie
pięknych budowli. To wszystko”.
Nasze nowe budownictwo nie jest piękne i nawet „mister Warszawy” nie wywoła takich wzruszeń
estetycznych jak najgorsza kamienica staromiejska. Dowcip polega na tym, że spory obszar rozwoju w
dawnych miastach był oddany poszukiwaniom walorów estetycznych. Moloch „nowoczesności” wymiótł
te „pięknoduchowskie figle”, czyli detal architektoniczny (chociaż nawet arcykapłan kąta prostego, Mies
van der Rohe, przestrzegał kolegów: „Bóg jest w szczegółach!”) i rzeźbiarskość bryły, zastępując je tzw.
prostotą, której zwolennicy podkreślali nieistotny dla architektury charakter wystroju artystycznego
gmachów. Ale prostota jako cel sam w sobie, zastosowana totalnie i opasująca cały kraj kaftanem
uniformizmu — stała się prostactwem.
Odarcie wznoszonych w Polsce domów z detalu architektonicznego ma coś z odarcia kobiety z
pięknego stroju lub biżuterii (te domy to kobiety w brudnych pidżamach o szóstej nad ranem!) —
wywołuje protest psychiki. Ale jak można przeskoczyć tę barierę, jeśli nawet najskromniejsza próba
zróżnicowania elewacji poprzez balkony czy załamania płaszczyzn wywołuje sprzeciw purystów, którzy
nazywają to „skrajnie eklektycznym sposobem rozumowania wielu architektów” (opinia wyrażona w
ubiegłym roku na łamach „Kultury”). Ci czciciele kontenerów ze skrajną ślepotą nie dostrzegają niczego,
nawet mnożących się ogłoszeń w prasie („Zamienię na lokal w starym budownictwie”), które świadczą o
tym, że ludzie mają w nosie ględzenie o „sanacyjnych kamienicach-studniach”, bo po pierwsze chcą żyć
w ludzkim metrażu, a po drugie są zakochani w owej secesji, m.in. przez jej „rzeźbki”.
Na podstawie ankiet przeprowadzanych wśród dorosłych, a także graficznych i słownych reakcji
dzieci (np. badania Borisa i Hirschela) ustalono, że ludziom marzą się stare domy z przeszłości,
pozwalające — nawet jeśli były pozbawione nowoczesnej infrastruktury technicznej — utożsamiać się z
nimi uczuciowo. Tamte domy „mówiły” do człowieka, a człowiek do nich, wytwarzał się swoisty fluid
między żywą jaźnią a murem. Dzisiejsza architektura, której sobie nie wybieramy, lecz która wybiera nas,
wypchnęła to wszystko do tęsknot za utraconym. Jej użytkownik stracił poczucie d o m u, tracąc tym
*
Patrz felieton pt. „Polopiryna, czyli urok «nowej monotonii»" w rozdziale „Polemiki".
samym cząstkę swej tożsamości. Nie łączy go z mieszkaniem serce, lecz tylko więzy funkcjonalne. Czyż
to nie klęska?
Funkcjonalnie te mieszkania również są tragiczne. Normatywy narzucone przez biurokrację
przetworzone zostały z instrumentu mającego zabezpieczyć interesy społeczne w recepturę
uniemożliwiającą sensowne rozplanowanie mieszkań. Pomijam tu fakt, że te ciasne mieszkania-klatki
dopasowane są do modelu życia, który za 20—30 lat będzie koszmarnym anachronizmem, i co wówczas
zrobimy z tymi Himalajami żelbetu szpecącego Polskę od Bałtyku po Tatry? — trwałość bloków będzie
dłuższa od tempa przemian, skąd nasze wnuki sprowadzą tyle dynamitu, by tę ohydę wysadzić w
powietrze? Chodzi o obecne oddziaływanie na nas tej architektury. Dam jeden przykład, symptoma-
tyczny. Znany urbanista, prof. Kazimierz Wejchert, mówiąc o coraz gorszym poziomie studentów, którzy
dostają się na wyższe uczelnie, wyraził opinię: „Wpływ przestrzeni stereotypowej na mieszkańców
istnieje i jest ujemny. Studenci pochodzący z nowoosiedlowych M-3 i M-4 będą mniej podatni na
program dydaktyczny. Trzeba w nich bowiem przełamać obciążenia psychiczne”.
Deformacje psychiczne są pochodną deformacji organizmu, czyli po prostu chorób, które wywołuje
bądź intensyfikuje nowe budownictwo żelbetowe. Beton, który nie ,,oddycha” tak jak mur ceglany i lubi
zawierać związki radioaktywne, nie jest zdrowy, co Francuzi udowodnili posługując się instynktem
zwierzęcym podczas doświadczenia, które stało się już legendarne. Na jednej z ferm wybudowano trzy
chlewy o identycznym komforcie — drewniany, ceglany i betonowy — dając świniom wolny dostęp do
każdego. Wszystkie świnie zamieszkały w drewnianym. Drewniany chlew rozebrano i wówczas
wszystkie świnie przeniosły się do ceglanego. Gdy rozebrano ceglany chlew, wszystkie świnie koczowały
na wolnym powietrzu. Ani jedna nie wprowadziła się do betonowego!
Tak więc nasze „bloki” nie są ani nowoczesne, ani piękne, ani funkcjonalne, ani zdrowe, ani radosne.
Niegdyś Chińczycy na oznaczenie pojęć „mieszkanie” i „szczęście” używali tego samego znaku
pisarskiego. Ale to było bardzo dawno temu.
DOGMAT nr 4: Najlepszą i najwydajniejszą formą masowego budownictwa uprzemysłowionego
jest budownictwo wielkopłytowe z „fabryk domów”.
P r a w d a c z y f a ł s z ?
F a ł s z.
27 sierpnia 1980 w „Polityce” ukazał się następujący tekst: „W ciągu ostatnich kilku lat we
wszystkich oficjalnych wypowiedziach szefów Ministerstwa Budownictwa i Przemysłu Materiałów
Budowlanych forsowano tezę, że w warunkach polskich masowe stosowanie technologii wielkopłytowej
stanowi jedyną drogę przyspieszenia tempa budownictwa mieszkaniowego, tym samym wykonania per-
spektywicznego programu. Nikt jednak nie przedstawił wiarygodnego rachunku czy dowodu, że fabryki
domów stanowią rzeczywiste rozwiązanie, choć wątpliwości podnoszone od dawna przez
«niewierzących» znajdują coraz wyraźniejsze potwierdzenie”.
Należałem do wąskiej grupy „niewierzących”, co przez kilka lat głośno demaskowali ten fałszywy
medal, którego awers to strona estetyczna, a rewers to problem wydajności. Podczas tej walki nożem
wsadzanym w plecy były publikacje usłużnych dziennikarzy, reklamujących wysoką jakość polskiego
przemysłu budowlanego
*
.
Z wielu różnych możliwości uprzemysłowienia budownictwa wybraliśmy montaż budynków z
wielkich płyt prefabrykowanych, a następnie ograniczyliśmy asortyment produkcji „fabryk domów” tak,
ż
e w praktyce — jak podsumował rzecz powszechnie znaną mgr Andrzej Fabierkiewicz na konferencji
poświęconej uprzemysłowieniu architektury — „umożliwia on wznoszenie jednego tylko typu
budynków”. Wytwórnie poszły na łatwiznę i zamiast produkować planowaną gamę elementów, co
umożliwiłoby bardziej elastyczne kształtowanie architektury (nazywa się to „systemem otwartym”),
dostarczają architektom najbardziej ograniczony zestaw płyt. Oto jedna z przyczyn potwornego
uniformizmu naszych bloków i osiedli, które na całe pokolenia zdeprecjonują rodzimy krajobraz. Wspo-
mniana praktyka nie daje architektom szansy, dlatego też w jednej z mych wcześniejszych publikacji
nazwałem ten typ uprzemysłowienia „modelem latającym na uwięzi”.
Nie negując konieczności uprzemysłowienia budownictwa (narzuciła ją masowość potrzeb
*
Patrz felieton „Pochwała kwadratowych pomidorów" w rozdziale „Polemiki".
mieszkaniowych), należy wyraźnie podkreślić, że wybierając monotechnikę wielkiej płyty wybraliśmy,
włożywszy w to olbrzymie kapitały, model we wszystkich aspektach zły. Istnieją inne uprzemysłowione
systemy o równie dużej lub większej wydajności, lecz zarazem ekonomiczniejsze i dające pole do dużo
lepszych rozwiązań estetycznych: np. szkieletowy i wielkoblokowy. Uczestnicy XVIII Konferencji
Naukowo-Technicznej „Uprzemysłowienie budownictwa a urbanistyka” zdecydowanie podkreślili
wyższość systemu szkieletowego nad wielkopłytowym (doc. inż. Stanisław Zaleski: „Konstrukcje
szkieletowe stwarzają prawie całkowitą swobodę w projektowaniu budynku”). Już w roku 1977 prof.
Dowgird ubolewał, że „pomimo najmniejszego ciężaru konstrukcji i największego stopnia elastyczności,
nie można liczyć na szybki rozwój tego systemu”. Nie można, bo całe budownictwo zdominowały
systemy wielkopłytowe (W-70, WK-70, OW-T, „Szczecin” itp.), o których eksperci, uczestnicy
wspomnianej konferencji, wypowiadali się z najwyższą dezaprobatą (z trybuny padały takie np. słowa o
najdroższym i najpowszechniej stosowanym obecnie systemie WK-70: „Nie cieszy się dobrą sławą ze
względu na niską wydajność i małą możliwość swobodnego kształtowania budynków i osiedli”; o
systemie „Szczecin”: „Nie spełnia podstawowych wymagań zarówno w zakresie struktury, jak i jakości
mieszkań” itd., itp.).
Z kolei stosowany u nas z powodzeniem przez 10 lat system wielkiego bloku, który „stwarza nieomal
nieograniczone możliwości kształtowania funkcjonalnego i przestrzennego projektowanych budynków i
zespołów mieszkaniowych”, został zarzucony „ku zmartwieniu projektantów” (A. Fabierkiewicz). Takim
systemem była np. „cegła żerańska”, wyróżniony nagrodą państwową kanałowy blok produkowany w
„Faelbecie”. Był to system najlepszy nie tylko z punktu widzenia architektury jako sztuki, ale i tańszy od
wielkiej płyty, czego dowiódł już w roku 1971 prof. Henryk Hajduk na łamach „Przeglądu Technicz-
nego”, pisząc: „Jeśli przyjmiemy wskaźnik efektywności ekonomicznej dla systemu W-70 za 100, to dla
systemu szczecińskiego wskaźnik pogarsza się o 5 procent, natomiast dla systemu żerańskiego poprawia
się o 5 procent. A zatem z ekonomicznego punktu widzenia «cegła żerańska» jest bezkonkurencyjna”.
Tych kilka procent w skali całego naszego budownictwa to są miliardowe sumy.
W cytowanym tekście z „Polityki” martwiono się brakiem „wiarygodnego rachunku”. Oto on. Na
każde sto metrów kwadratowych powierzchni użytkowej budynku z wielkich płyt zużywa się (na stropy i
ś
ciany osłonowe) 12—15 metrów sześciennych betonu i 1000—1200 kilogramów stali zbrojeniowej w i
ę
c e j niż w budynku systemu „Żerań” o tej samej Strukturze mieszkań. Oznacza to setki tysięcy ton
cementu i stali (nie mówiąc o kruszywie i innych materiałach, tudzież robociźnie) rocznie z m a r n o t r a
w i o n y c h ! Tak więc wielka płyta w ogromnym stopniu niekorzystnie wpływa na panujący w polskim
budownictwie deficyt kadry robotniczej i materiałów, podczas gdy gazobetonowe bloki „żerańskie” są
nieomal darmowe, bo koszt ich wyprodukowania z pyłów jest mniejszy od kosztów likwidacji pyłów i od
strat, które ponosimy corocznie na hektarach ziemi zniszczonej zwaliskami pyłów (np. przy wielkich
elektrowniach). Do tego „Żerań” nie wymaga superciężkiego transportu, z którym są u nas coraz większe
kłopoty, jest najbardziej elastyczny (niezwykle łatwo współpracujący z innymi technologiami,
rewelacyjnie dopasowywalny do zmieniających się przepisów, normatywów, ukształtowania terenu etc),
wreszcie bardziej zdrowy od żelbetu wielkich płyt.
W dobie klęski mieszkaniowej i masakrowania polskiego krajobrazu ponurymi pudełkami „bloków”,
w dobie, w której oszczędność staje się kwestią przeżycia — bezmyślnie odtrąciliśmy najtańszy i
najlepszy model uprzemysłowionego budownictwa na rzecz systemu drogiej, niefunkcjonalnej,
niezdrowej i nieestetycznej wielkiej płyty, to jest na rzecz modelu, który startując z „fabryk domów” lata
po kraju na uwięzi wszystkich swoich paskudnych wad. Koszty tej ślepoty, która kazała nam
zaakceptować i upowszechnić ów „model latający na uwięzi”, płacimy wszyscy i rosną one zastraszająco.
Typową dla „modeli latających na uwięzi” figurą jest pętla...
Tragedia wypływająca z naszego budownictwa mieszkaniowego polega na tym, że architektura i
urbanistyka kształtują ludzi. Realizując takie a nie inne koncepcje mieszkalnictwa, dajemy społeczeństwu
taki a nie inny język, który będzie modelował myśli, zachowanie i kulturę użytkowników tej architektury
przez długie lata
*
. Jak stwierdził podczas pobytu w Polsce w roku 1977 wykładowca uniwersytetu w
Durban, prof. Michał S. Zawadzki: „Cała otaczająca nas architektura w pierwszym rzędzie atakuje
podświadomość i w konsekwencji może albo zbudować podświadomość uszlachetnioną, albo ją
*
Obszerną analizę (semantyczną, historyczną, artystyczną i dydaktyczno-społeczną) "języka architektury" oraz problemów
związanych z. brakiem dialogu miedzy architektami a mieszkańcami opublikował Łysiak w „Kulturze" z 17 lipca 1977.
wykoślawić”.
Polska jest krajem architektonicznie i urbanistycznie zamordowanym. Od nas wszystkich zależy, czy
dokona się w tej dziedzinie cud zmartwychwstania.
„KULISY” 9 listopada 1980
Trasa Łazarza
„Podobnie jak kierowca zwiększając szybkość pojazdu musi zwiększyć również szybkość swych
reakcji, tak i społeczeństwo wciągnięte w szybszy rytm życia musi wyostrzyć posiadane już zdolności
przewidywania” (M. Massent w „Futuribles”). Z tym przewidywaniem zawsze było u nas fatalnie, a
jednym z przykładów jest warszawska Trasa Łazienkowska.
Kiedy w roku 1974 oddawano do użytku wybudowaną w piorunującym tempie ową „polską
autostradę słońca”, wszystkie nasze środki masowego przekazu zachłystywały się jej funkcjonalnością i
nowoczesnością, a 707 spośród budowniczych dostało za ten „cud techniki drogowej” wysokie
odznaczenia państwowe, ordery i odznaki. Przedstawiano Trasę z typowym dla „propagandy sukcesu” za-
ś
lepieniem jako ósmy cud świata, coś, czego wiele krajów może nam pozazdrościć. Trasa Ł stała się
jednym z neonów na majestatycznym tylko z zewnątrz, a przegniłym od wewnątrz gmachu minionej 10-
latki. Dzisiaj powiedzmy sobie o niej prawdę, nie tylko dlatego, że dzisiaj ją można powiedzieć, lecz
przede wszystkim dlatego, że obecnie — po 6 latach użytkowania — Trasa została wszechstronnie
sprawdzona. Efektem tego egzaminu mogłoby być przechrzczenie Trasy Ł na Trasę Łazarza.
Jednego nie da się jej odebrać: w widoku panoramicznym jest ładna, pełna zielonych dekoracji i kulis
na flankach, interesujących pejzaży z dominantami (np. Zamek Ujazdowski) i akcentami typu
rzeźbiarskiego. Ale jest to uroda ślicznie wydanej książki, która z daleka wabi obwolutą, a wewnątrz
brakuje połowy stron, te zaś, które są, zadrukowano głupotami. Nawet najbardziej rzeźbiarskie i
uplastyczniające Trasę elementy, słynne kładki i mostki różnych typów i kształtów stanowią jej grzech —
są wynikiem pójścia na łatwiznę, oszczędzania kosztem użytkowników. Utrudniają ruch wysokim
ciężarówkom, są męczące lub wręcz niezdrowe dla pieszych (silne wiatry na tych nadziemnych przej-
ś
ciach dają się mocno we znaki przekraczającym Trasę, zwłaszcza starcom i dzieciom), stają się
prawdziwym koszmarem dla matek z wózkami, dla których Trasa jest czymś w rodzaju muru chińskiego
dzielącego Warszawę. Od dawna było wiadomo (z wielu doświadczeń naszych i zagranicznych), że
przejścia podziemne są o wiele lepsze i tylko one powinny być stosowane. Do wszystkich innych zalet
przejść podziemnych, mających m. in. przestrzeń użytkową do wykorzystania, dochodzi jeszcze bardzo
ważny czynnik psychiczny: jak udowodniono, nawet przy tej samej liczbie stopni schodów (a przecież
mostki mają ich dwa razy więcej) przejście podziemne jest mniej męczące, zaczyna się bowiem
schodzeniem, po czym następuje możliwość odpoczynku w przestrzeni zamkniętej. Ale przejścia
podziemne wymagają większego nakładu pracy i kosztów, więc zastosowano wariant bardziej
„ekonomiczny”, przeklinany obecnie przez użytkowników. O tym, iż rzecz nie jest tak błaha, na jaką
może wyglądać, świadczy chociażby fakt, że kiedy trzy lata temu napisałem felieton o wyższości przejść
podziemnych nad mostkami, to nie mógł się on ukazać w druku — został „zdjęty” (sic!).
Idźmy dalej trasą, która nie tylko nie jest nowoczesna — to mniejsze zmartwienie — lecz przede
wszystkim nie jest funkcjonalna, a więc nie spełnia podstawowego warunku dla rozwiązań drogowych.
Otóż Trasę Ł, jak każdą arterię, zaprojektowano opierając się na fachowych prognozach natężenia ruchu,
rodem z Biura Studiów i Projektów Komunikacji Miejskiej. Jak większość naszych prognoz z minionego
czasu i ta prognoza okazała się kompletnie niewydarzona. Budowę Trasy rozpoczęto w roku 1971. W tym
samym roku ruszył gigantyczny program zmotoryzowania Polski samochodami osobowymi. Nawet
dziecko domyśliłoby się, że w tej sytuacji należy przeprojektować Trasę (poszerzyć), czego jednak nie
uczyniono. W rezultacie już w roku 1977 wystąpiło na niej natężenie ruchu przewidywane na rok 1985
(!), zaś obecnie przekroczone jest już natężenie graniczne! Każdy warszawiak widzi to codziennie,
zwłaszcza w godzinach 15—16
30
. Regularnie powstają wówczas na Trasie Ł kilometrowe korki. Wystar-
czy jeden samochód popsuty, by ruch na długo stanął zupełnie. Staje często. 1 to ma być ów „cud
techniki”! Boki można pozrywać ze śmiechu, gdyby komuś chciało się śmiać.
Niefunkcjonalność Trasy Ł można także zmierzyć liczbą zdarzających się na niej wypadków
drogowych (najbardziej spektakularne było w zeszłym roku „przefrunięcie” autobusu przez barierkę na
przeciwległe pasmo ruchu!). Tu już winni są nie prognoziści, lecz projektanci. Chodzi o za małe
(niektóre) łuki i o piekielnie niebezpieczne węzły (np. rondo Wiatraczna), a przede wszystkim styki z
odnogami (tzw. włączenia i wyłączenia) iście dla samobójców. Ewidentna, sprawdzona praktycznie (w
sposób tragiczny), kolizyjność tych „złącz” wprawiłaby w osłupienie każdego zagranicznego specjalistę.
Kolejna rzecz, wykonawstwo, tradycyjnie już w Polsce makabrycznie złe. Beznadziejne, wiecznie
naprawiane dylatacje, beznadziejnie zły beton, beznadziejnie zły i beznadziejnie źle położony asfalt,
rdzewiejące bariery, odpadający kamień wykładzin itd., itp. — sama rozpacz. Trasa jest tak wyboista,
pełna dziur i wzgórków (te powstały w wyniku niechlujnego zalepiania dziur), że przypomina polną
drogę po bombardowaniu. Tu znowu nawaliła jedna prognoza: że po Trasie będą jeździły ciężarówki z
maksymalnym obciążeniem do 10,5 tony. Jeżdżą 15-tonowe, a to ma swój wpływ. Natężenie i jakość
złorzeczeń kierowców są takie, że też stanowią potężne źródło drgań osłabiających konstrukcję i
nawierzchnię Trasy. A nie żartując: jak to się stało, że wytrzymałość betonu zastosowanego w konstrukcji
sztandarowej polskiej drogi jest... 50-procentowa (!), a jego nasiąkliwość i mrozoodporność urągają
sztuce budowania, bezpieczeństwu, trwałości i opłacalności?! Jak to się stało, że w asfalcie stanowiącym
nawierzchnię reprezentacyjnej arterii stolicy Polski niedobór lepiszcza sięga prawie jednej trzeciej stanu
wymaganego?! Głupota, złodziejstwo czy znowu „oszczędności”, które też są zbrodniczą głupotą,
ożenioną ze złodziejstwem! I pomyśleć, że naczelny dyrektor tej inwestycji w dniu otwarcia Trasy
oświadczył, że jej trwałość będzie 250-letnia (sic!!!).
Robiąc Trasę Ł zafundowaliśmy sobie taniochę ubraną przez propagandę w szatki królewskie. A stare
przysłowie mówi, że biednego nie stać na kupowanie tanio. Królewna jest naga.
„STOLICA” 15 lutego 1981
Ochrona
i konserwacja
zabytków
Łysiak, jakkolwiek obecnie jest przede wszystkim pisarzem, jest także konserwatorem zabytków, i to nie tylko
„z wykształcenia”, choć i z wykształcenia także. Skończył Wydział Architektury PW dyplomem z konserwacji i
adaptacji zabytku fortyfikacyjnego (promotorem był najwybitniejszy polski specjalista doby powojennej, prof. Jan
Zachwatowicz, były generalny konserwator zabytków). Ukończył też Łysiak z wyróżnieniem UNESCO-wskie
Międzynarodowe Centrum Konserwacji Zabytków i Studiów nad Zabytkami. Jako konserwator pracował m.in. na
Starym Mieście w Warszawie (PKZ-owska Grupa Robót Zamek), w Sieradzu i w Cieszynie (efektem prac w tym
ostatnim mieście było współautorstwo Karty Cieszyńskiej, nowatorskiego opracowania problemów ochrony i
restauracji zabytkowych zespołów miejskich).
Szczególnie interesował się Łysiak zabytkami architektury obronnej — konserwował i badał (przez kilka
letnich sezonów) ruinę sławnego „orlego gniazda”, zamku w Ogrodzieńcu, prowadził badania historyczno-
architektoniczne murów obronnych Radomia, analogiczne badania plus projekt konserwacji i adaptacji wykonał dla
renesansowych fortyfikacji Kapui we Włoszech (w Polsce wyniki zostały opublikowane na łamach ,,Ochrony
Zabytków” nr 4, 1973, w artykule „Prace studialne i projektowe nad rewaloryzacją fortyfikacji miasta Kapui”). W
licznych artykułach na łamach prasy fachowej (m.in. „Architektura” nr 5,1969, „Ochrona Zabytków” nr 3,1971) i
popularnej (m.in. artykuł „Skarb fortyfikacyjny” w „Razem” z 12 VI 1977) walczył Łysiak o nadanie rangi
pełnoprawnego zabytku znajdującym się na terenie Polski fortyfikacjom XIX-wiecznym; symptomatyczny był tu
tytuł publikacji w „Architekturze”: „Zabytek upośledzony, czyli problem ochrony XIX-wiecznych fortyfikacji”.
Skrótowe uzasadnienie lansowanej przez Łysiaka teorii, iż właśnie te fortyfikacje są najcenniejszym skarbem
zabytkowym miedzy Tatrami a Bałtykiem, znajdzie czytelnik w artykule z „Polityki”, którego spory fragment
przedrukowujemy. Swoją rozprawę doktorską pt. „Napoleon-fortyfikator” poświęcił Łysiak również architekturze
obronnej, wypełniając białą plamę w dwóch historiografiach, napoleońskiej i fortyfikacyjnej: mianowicie jako
pierwszy zaprezentował i przeanalizował doktrynę fortyfikacyjną Bonapartego, dowodząc nadto, iż koronną
realizacją tej doktryny była polska twierdza Modlin.
Najbardziej znaczącą publikacją Łysiaka w zakresie ochrony i konserwacji zabytków była opublikowana w
pięciu językach „Propozycja nowej wersji Karty Weneckiej” (współautorstwo A. Gruszecki, „Architektura” nr
1/2,1974)—stała się ona głośna w międzynarodowym środowisku konserwatorskim, zwłaszcza ze względu na
ś
cisłe uporządkowanie spraw terminologicznych i definicyjnych oraz naukowe rozwiązanie problemów
urbanistycznych, których Karta Wenecka nie zawiera. Spośród innych „rewolucyjnych” opracowań warto
wymienić pierwszą na świecie próbę przeanalizowania i skodyfikowania (wręcz pierwszą próbę omówienia
problemu) ochrony zabytków „architektury morskiej”, czyli okrętów, opublikowaną na łamach „Kultury” (19 V
1977).
Jako specjalista w sprawach konserwatorskich był Łysiak zapraszany na liczne konferencje naukowe.
Skończyło się to w Międzynarodowym Roku Ochrony Zabytków (1975), gdy podczas uświetniającej ten rok
Ogólnopolskiej Sesji Naukowej na temat znaczenia zabytków w przemianach społecznych (Łódź 17—18 listopada
1975) wygłosił niesłychanie ostry referat, bezpośrednio oskarżając ówczesne władze państwowe o barbarzyńską
politykę wobec polskiej spuścizny architektonicznej. Od tej pory przestano go zapraszać.
Publicystyka konserwatorska Łysiaka to również duża liczba pozycji; nie sposób tu wymienić wszystkich. W
„Ochronie Zabytków” ogłaszał wąskospecjalistyczne rozprawy (np. w numerze 2, 1973 pierwsze w Polsce
monograficzne opracowanie na temat rekompozycji zabytków architektury, czy w numerze 1, 1973 szkic pt.
„Zamek Królewski w dobie napoleońskiej”, wypełniający zadziwiającą empirową lukę w książkowych
„biografiach” Zamku). Z kolei w pismach wielonakładowych toczył zawzięty bój o prawidłowe oblicze polskiej
ochrony zabytków. Głośne były w latach siedemdziesiątych nieomal coroczne „raporty” Łysiaka o stanie
rodzimych zabytków i pracy służb konserwatorskich, takie jak „Raport o stanie zabytków” („Perspektywy” 16 III
1973, przedrukowujemy zeń fragment dotyczący Ustawy, rejestracji zabytków, a także klasyfikacji zabytków, która
przestała obowiązywać m. in. dzięki tej krytyce), „Drugi raport o stanie zabytków” („Perspektywy” 7 V 1976),
trzyodcinkowy „Raport o stanie zabytków w XXX-leciu” („Dookoła świata” 28 IX 1975, 5 X 1975 i 12 X 1975)
czy „Siedem nieporozumień do wyjaśnienia”
*
(„Kultura” 22 VI 1975). Budziły one ogromne zainteresowanie — po
każdym przychodziły do redakcji setki listów, a prasa w całym kraju dokonywała przedruków.
Jeszcze większe emocje budziły piekielnie ostre, interwencyjne artykuły Łysiaka. Z dwóch, które
spowodowały największą burzę — jeden z nich dotyczył zamku Krzyżtopór („Czy stać nas na makiety?”, w
„Perspektywach” 29 VI1973—artykuł ten doczekał się nawet komentarzy za granicą), drugi Zamościa.
Przedrukowujemy ten drugi.
Wybraliśmy sześć pozycji (niektóre tylko we fragmentach), stanowiących symboliczny przekrój
konserwatorskiej tematyki (polskiej i zagranicznej) poruszanej przez Łysiaka.
*
Artykuł ten złożył Łysiak w redakcji „Kultury" pod tytułem „Siedem grzechów głównych polskiej ochrony zabytków", lecz
redakcja — nie uwzględniając tego z autorem — zeufemizowała ów tytuł. Podobne przypadki zdarzały się Łysiakowi
częściej.
Raport o stanie zabytków
Punkt 1 — Ustawa, rejestr, klasyfikacja
Polskim prawem w omawianej dziedzinie jest sejmowa Ustawa o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach z
15 lutego 1962 roku. Uchodzi ona za jeden z najnowocześniejszych aktów prawnych tego typu na
ś
wiecie. Dzieje się tak jednak z tej przyczyny, iż w wielu krajach prawodawstwo dotyczące ochrony
zabytków jest przestarzałe bądź żenująco infantylne. W porównaniu z tym nasze prawo zyskuje, co nie
znaczy, iż spełnia ono należycie swe zadania.
Ustawa z roku 1962 jest aktem całkowicie nieskutecznym, gdyż za prawidłowymi na ogół
wskazaniami teoretycznymi nie podążyły rygorystycznie egzekwowane rozporządzenia wykonawcze.
Brak jest m.in. — w formie rozporządzenia — określenia obowiązków państwa wobec zabytków użytko-
wanych przez instytucje i przedsiębiorstwa państwowe, a zwłaszcza wobec setek zespołów podworskich
(nierzadko zabytków I kategorii) eksploatowanych w sposób dewastacyjny przez PGR-y, PZGS-y,
szkoły, stadniny, Państwowy Fundusz Ziemi etc. (Po wyeksploatowaniu zabytku do stanu półruiny,
wynoszą się one do nowych obiektów, stare pozostawiając na pastwę deszczu i śniegu). Sama zresztą
Ustawa zbyt ogólnikowo określa te obowiązki, jak również obowiązki użytkowników w zakresie
bieżących konserwacji, co nie zapewnia zabytkom właściwej ochrony. Dzisiaj, po latach doświadczeń,
jest już rzeczą bezsporną, iż dla nadania Ustawie odpowiedniej efektywności niezbędna jest jej
nowelizacja i wydanie rozporządzeń wykonawczych.
Nierespektowanie postanowień Ustawy jest w Polsce nagminne. Jej art. 73 zawiera następujący
przepis karny: „Kto uszkodzi lub zniszczy zabytek, podlega karze więzienia do lat 5 i grzywny”. Surowe
są także przepisy karno-administracyjne odnośnie do wandalizmu i nawet działania nieumyślnego. W
praktyce nie znany jest w Polsce przypadek skazania człowieka lub instytucji za zniszczenie zabytku,
nawet zniszczenie z premedytacją. Nieliczne dochodzenia, wszczynane przez prokuratury na wnioski
konserwatorów, są umarzane z powodu „znikomej szkodliwości społecznej czynu”!
Resumując: niszczenie zabytku w Polsce jest bezkarne, a prawo w tym względzie istnieje na papierze
i nie jest egzekwowane nawet w części finansowej. Zresztą nie wysokość kar jest tutaj problemem
najistotniejszym, lecz powszechność ich stosowania, do której nie dojdzie, póki prokuratury nie
otrzymają odgórnych dyrektyw w sprawie stopnia tzw. szkodliwości społecznej obowiązującego w
przypadkach niszczenia zabytku.
Przejdźmy do polskiego rejestru i klasyfikacji zabytków. Klasyfikacja, czyli walorystyczny podział
obiektów zabytkowych na grupy (0 — zabytek o klasie międzynarodowej, oraz krajowe: I, II, III i IV),
budzi wiele zastrzeżeń, poczynając od tego, że nie była prowadzona według kryteriów specjalistyczno-
rodzajowych. O wiele chętniej np. przyznawano grupę 0, I i II monumentalnej budowli pałacowej niż
kamienicy mieszkalnej czy obiektowi drewnianemu, które przecież w swoim rodzaju mogą być unikalne.
Przykładowo: jeden z zaledwie dwóch istniejących w Polsce meczetów (pod Białymstokiem) został
zakwalifikowany do grupy III, co urąga zdrowemu rozsądkowi. Z setek drewnianych wiatraków tylko
kilkanaście zaliczono do grupy I i 11, praktycznie więc reszta ulegnie likwidacji; to samo grozi 80 proc.
historycznych domów mieszkalnych — ich wyburzenie może całkowicie zniszczyć charakter
zabytkowych ośrodków miejskich w kraju. Znakomitym (na szczęście teoretycznym) przykładem
nonsensowności i co za tym idzie szkodliwości klasyfikacji jest Kazimierz Dolny mający grupę 0 jako
zespół, a przewagę obiektów o klasie IV, która w pierwszej kolejności podlega wyburzeniom, i to na
podstawie decyzji lokalnej.
Polska jest niestety jednym z nielicznych krajów, w których przeprowadzono 5-grupową klasyfikację
zabytków. Fachowcy większości krajów europejskich, przewidując, czym taka drobiazgowość grozi,
wyodrębnili jedynie obiekty grupy 0, wszystkie inne umieszczając w rejestrze na równych prawach
zabytku. W tej sytuacji władza administracyjna, mając chęć na wyburzenie, każdorazowo musi pytać o
wartość obiektu specjalistów, a ci mają wówczas możliwość rozważenia walorów obiektu i wszystkich
aspektów sprawy oraz — jeśli uznają to za konieczne — walki o obiekt. W Polsce urzędnik władzy
terenowej bierze po prostu do ręki wydrukowaną klasyfikację i natychmiast jest zorientowany,
po czym bez wahania feruje wyroki na obiekty niższych klas.
Konserwatorzy popełnili błąd — upowszechniając klasyfikację sprawili, iż o życiu zabytków mogą
decydować niefachowcy. W rezultacie — klasyfikacja jest szkodliwa i sprzeczna z Ustawą o ochronie
dóbr kultury! Nie ulega wątpliwości, że ta brzytwa w ręku profanów, pustoszących naszą ziemię z
zabytków, powinna zostać bezwzględnie zniesiona.
Daleki od ideału jest również rejestr zabytków polskich, co ma niebagatelny wpływ na zmniejszanie
się ich liczebności — zmniejszanie piorunujące! Rejestr ów zawiera „około” 40 tysięcy obiektów. Już
samo to „około” (sformułowanie z materiału Ministerstwa Kultury i Sztuki) świadczy, iż rozeznanie
władz konserwatorskich w powierzonej im dziedzinie jest kiepskie. Generalny mankament rejestru to
znowu dominujący fetysz monumentalności: przez nieuwzględnienie wielu obiektów drobnych, którymi
nasycony jest krajobraz polski i które są tradycyjną wizytówką polskości tego krajobrazu, rejestr nie
stanowi tamy dla inicjatyw likwidacyjnych. W ciągu dwudziestu lat liczba zabytków w niektórych
województwach zmniejszyła się o ponad 50 procent!!! Dzięki temu pejzaż rodzimy ulega deprecjonują-
cym zmianom.
Celowo nie włączono do rejestru zabytków grupy IV, traktując tę grupę jako buforową. Nie włączone
zostały wszystkie zabytki grupy III (...) Można by zresztą powiedzieć, że nie jest najgorzej, gdyby
rzeczywiście owe zabytki „buforowe”, czyli skazane na zagładę, broniły najcenniejszych
zarejestrowanych zabytków wyższych grup. Ale i tak nie jest — pod nóż idą dziesiątki zabytków grupy II
i nawet liczne zabytki klasy I (to jest o najwyższej wartości krajowej !) — dowodem czarna statystyka z
referatu wygłoszonego w PAN-ie 14 grudnia 1972. Czy nie byłoby rzeczą słuszną, by przynajmniej
najcenniejsze zabytki polskie stały się integralną częścią Ustawy — wówczas decyzje o ich skreśleniu
mógłby podejmować wyłącznie Sejm PRL.
Innym rozwiązaniem mogłoby być nadanie większych uprawnień wojewódzkiej służbie
konserwatorskiej, to jest uniezależnienie jej od lokalnej władzy administracyjnej. Inaczej mówiąc: w nie
mniejszym stopniu, jak nowej Ustawy o ochronie dóbr kultury, potrzebujemy Ustawy o... ochronie
konserwatorów wojewódzkich. W odczuciu ogółu społeczeństwa wojewódzki konserwator zabytków to
wysoki funkcjonariusz państwowy do spraw ochrony dóbr kultury. W rzeczywistości jest to podległy
etatowo kierownikowi wydziału kultury Prezydium WRN urzędnik, którego zakres praktycznej ingerencji
w sprawy ochrony zabytków jest nader ograniczony — decyzje w sprawie wojewódzkiej polityki
konserwatorskiej zapadają o szczebel lub dwa wyżej od niego i są wydawane przez niefachowców.
Inteligentni konserwatorzy uciekają się w tej sytuacji do najprzedziwniejszych, często wręcz
humorystycznych, wolt tłumaczeniowych przy próbach ratowania zabytków, korzystając z
precedensowego przykładu Feliksa Radwańskiego, który w czasach Rzeczypospolitej Krakowskiej, w
momencie rozbierania na rozkaz władz murów obronnych grodu, uratował Bramę Floriańską
argumentem, iż zburzenie jej i otworzenie w ten sposób wylotu ulicy Floriańskiej... wywoła takie
przeciągi, że w mieście wybuchnie epidemia influenzy! Dzisiaj ufundowano mu za to tablicę
pamiątkową, zaś tłumaczenia „a la Radwański” są na porządku dziennym. Zjawisko używania innego
języka w gronie fachowym, a innego w rozmowach z władzami administracyjnymi, okazuje się niekiedy
najskuteczniejszą bronią konserwatorów. Tylko czy tak powinno być? (...)
Gdy w lipcu 1971 roku mówiłem w wywiadzie dla rzymskiego „Daily American” (18—19 VII 1971),
iż Polska przeznacza na ochronę zabytków większe fundusze (w liczbach względnych, w stosunku do
budżetu narodowego) niż niektóre bogate kraje zachodnie, redakcja dziennika opatrzyła ten fragment
wypowiedzi tytułem: „Kto płaci więcej?”. Przez przypadek zawarta w tytule gra słów idealnie
charakteryzuje istniejącą sytuację: Polska rzeczywiście płaci na zabytki więcej niż niektóre zamożniejsze
od nas państwa, lecz w państwach tych zabytki są lepiej traktowane. W konsekwencji prowadzi to do
paradoksu — Polska płaci bolesną cenę za brak kultury użytkowania zabytków. Płaci więcej niż inni (...).
„PERSPEKTYWY” 15 marca 1973; „KULTURA” 22 czerwca 1975
Po baroku jeszcze coś było
*
Zwolennicy zabytków muszą dziś przekonać szerokie rzesze, iż zabytkowym nie jest jedynie
budownictwo od XVIII wieku wstecz. Architektura późniejsza, XIX-wieczna i z pierwszej ćwierci XX
wieku (neoklasycyzm, eklektyzm, secesja, modernizm etc), wciąż jeszcze nie ma formalnie rangi za-
bytku, jest często lekceważona i niszczona przy modernizacji miast (...)
Polska posiada wszystkie bez wyjątku typy wspomnianego budownictwa w najróżniejszych jego
odmianach. Niestety, twórczość budowlana tego okresu, którego dokonania architektoniczne oraz
inżynierskie stały się podstawą rozwoju współczesnego budownictwa, cierpi na macosze traktowanie (...)
Dopiero w ostatnich latach nauka polska zainteresowała się ową spuścizną, czego dowodem
konferencje. Wszelako zjazdy, sympozja i konferencje naukowe są dość złudnym przejawem poprawy
złego stanu rzeczy, albowiem samym gadaniem nie dokonano jeszcze niczego. Za pieniądze, które
kosztuje każda z tych bezskutecznych (zważywszy liczbę idealistycznych postulatów, których nikt nie
realizuje, i narzekań, którymi się nikt nie przejmuje) sesji, można by uratować niejeden zabytek.
Fakt, że walka o zabytki nowsze nie jest zbyt łatwa w sytuacji, gdy liczne rafy napotyka walka o
zabytki starsze. Niewątpliwie też duża ilość dokonań z okresu XIX wieku i ich merytoryczna
różnorodność są powodem szczególnej trudności ocen i klasyfikacji. Największą jednak trudność stanowi
bariera świadomości społecznej, w której to, co XIX-wieczne, nie jest zabytkiem, gdyż jest zbyt świeże,
zbyt bliskie, gdyż w tym się mieszka i pracuje. Barierę ową należy jak najszybciej przełamać.
Do niedawna secesja — użyjmy jej jako przykładu — budziła negatywne skojarzenia, i to nie tylko ze
względów klasowych („czynszowy”, „domy-studnie”), ale i estetycznych. Dopiero przed kilku laty
zaczęto na nowo odkrywać jej urodę, w całej Europie secesja stała się modna. Najpierw w odniesieniu do
architektury wnętrz, mebli, grafiki, malarstwa i bibelotów, a następnie budownictwa. Dzisiaj fachowcy w
wielu krajach klękają przed secesją.
Problemem wymagającym szczególnej uwagi są z e s p o ł y architektury XIX-wiecznej i z
początków XX wieku. Budynek secesyjny dostrzegamy bez trudu, jednakże nie wszyscy wiedzą, iż na
skutek długotrwałej ewolucji pojęcia z a b y t e k przez określenie to rozumie się dzisiaj już nie
poszczególny obiekt, ale całe sprzężone z nim otoczenie, nawet przyrodniczo-krajobrazowe. Na sesji
naukowej w Radomiu, poświęconej aktywizacji małych miast i osiedli zabytkowych, doc. Wojciech
Kalinowski słusznie zauważył, iż w odróżnieniu od zabytków budownictwa, które są zrozumiałe i
uchwytne nawet dla laika, zabytkowe układy przestrzenne mogą być w pełni docenione jedynie przez
fachowców z tej dziedziny. Stąd też tylko znikoma liczba zabytkowych układów przestrzennych wpisana
jest do rejestru zabytków, co (z prawnego punktu widzenia) utrudnia interwencje władz konserwatorskich
(...)
Ż
aden rodzaj budownictwa nie został tak źle potraktowany w rejestrze zabytków polskich jak
budownictwo wojskowe XIX stulecia. W rezultacie ta grupa zabytków (zabytków rzeczywistych, lecz nie
w sensie formalnoprawnym), o pierwszorzędnym znaczeniu dla naszej historii i historii Europy,
praktycznie nie jest objęta ochroną przez służbę konserwatorską. Tylko 10 procent fortyfikacji wymienio-
nego okresu zostało umieszczonych w rejestrze. Niedocenianie wartości tej spuścizny staje się naprawdę
palącym problemem, gdyż XIX-wieczna architektura obronna nagminnie idzie pod kilof (często stając się
„kamieniołomami” dla odzysku cegły!), a przecież jest to jedyny rodzaj budownictwa, który nie ma już
współczesnej kontynuacji i bezpowrotnie odszedł w przeszłość. Tym większa jego wartość zabytkowa.
Znaczenie naszego kraju jest tutaj ogromne. Trzeba sobie wreszcie uświadomić, że w żadnym innym
rodzaju architektury historycznej nie posiadamy arcydzieł o wartości światowej i tylko jeśli chodzi o
fortyfikacje XIX-wieczne jesteśmy ewidentnym numerem jeden na świecie, prawdziwym Luwrem tego
typu budownictwa. W Polsce przez niespełna 100 lat (począwszy od rozbiorów i wojen napoleońskich)
powstawały umocnienia czterech największych ówczesnych potęg kontynentu: Francji, Austrii, Rosji i
Prus. Bieg historii zetknął na terenach polskich obiekty czołowych systemów nowożytnej fortyfikacji
(Modlin, Dęblin, Warszawa, Przemyśl, Kraków, Poznań, Zamość, Toruń, twierdze pomorskie i śląskie),
pozostawiając nam w spadku wprost modelowy obraz jej ówczesnego rozwoju. Polska jest więc
*
I ten tytuł pochodzi od redakcji („Polityki"), bez uzgodnienia z autorem.
bezkonkurencyjnym „skansenem” i poligonem studyjnym XIX-wiecznego budownictwa obronnego, a my
nie potrafimy tej szansy zrozumieć i wykorzystać.
Identycznie, jak w przypadku cywilnej architektury XIX--wiecznej i z początków XX stulecia, jedną z
przyczyn złego stanu rzeczy w sferze ochrony fortyfikacji tego samego okresu jest, obok braku
zabezpieczenia prawnego, bariera niechęci społecznej — wiązanie tych obiektów z zaborcami. Nierzadko
przecież budowane przez nich umocnienia służyły jako katownie polskich bojowników o wolność. Ale
przecież fakt, że obiekt budowali np. Prusacy, nie zmienia jego wartości historycznej, a już w żadnym
przypadku nie predestynuje go do rozbiórki i zniszczenia... (...)
„POLITYKA” 26 marca 1977
To szatańskie słowo „rekonstrukcja”
Niewiele jest w międzynarodowym słowniku wyrazów, które wywołują tyle nieporozumień,
kłopotów, kłótni i kwasów, o znaczeniu często ponadnarodowym, co słowo r e k o n s t r u k c j a, w
każdym kraju duplikowane tłumaczeniem o d b u d o w a. Chodzi o odbudowę zabytków, a kłopoty ze
wspomnianym terminem ma kilka grup zawodowych, nie tylko konserwatorzy zabytków i historycy
sztuki, lecz także politycy i dziennikarze. Jako że za sprawą tych ostatnich rzecz cała trafia do opinii
publicznej, zacznijmy od nich i od rodzimego podwórka.
Łamy naszej prasy oraz fale eteru duszą się wprost od kilku lat doniesieniami i rozważaniami na
temat ochrony i rewaloryzacji zabytków. Pisze i mówi każdy, kto umie pisać i mówić (a także kto nie
umie) i kogo chcą drukować i emitować, bo dziedzina wydaje się być łatwą i ogólnodostępną, a że jest do
tego modna — stała się największym żerowiskiem środowiska, publicystycznym eldorado. Efektem jest
ż
enująca (dla fachowca) komedia pomyłek, wynikająca z kompletnej u naszych publicystów i autorów
notek agencyjnych nieznajomości podstawowych niuansów i nawet terminologii zagadnienia. Otóż w
postępowaniu z zabytkami istnieje kilka interwencji technicznych, jako to: konserwacja, restauracja,
adaptacja, nowe uzupełnienia, przeniesienia, rekompozycja i rekonstrukcja (jej odmianą jest anastyloza).
Każda z nich to zupełnie inny rodzaj pracy, wszelako polscy dziennikarze uczepili się jednego słowa:
rekonstrukcja, i sądząc zapewne, że jest to termin uniwersalny, szermują nim na oślep, w odniesieniu do
wszystkiego, co się robi z zabytkami. „Zrekonstruowano zamek”, „przystąpiono do rekonstrukcji wieży”,
„wspaniale zrekonstruowano plafony sali balowej”, „szeroko zakrojony program rekonstrukcji zespołu
staromiejskiego”, „uwieńczona sukcesem rekonstrukcja fresków” etc, etc. Specjalista od ochrony
zabytków lub człowiek, który przynajmniej zna elementarną terminologię, czytając te bzdury pęka ze
ś
miechu albo klnie. Dla niego nazwanie .konserwacji plafonu lub restauracji wieży zamkowej
rekonstrukcją jest tym samym, czym dla lekarza określenie: „trepanacja wyrostka robaczkowego”.
Całe to dziennikarskie qui pro quo (charakterystyczne zresztą dla dyletantyzmu polskiego
dziennikarstwa) jest oczywiście drobiazgiem w porównaniu z problemami praktycznymi związanymi z
owym szatańskim terminem rekonstrukcja, który od co najmniej stu lat wywołuje moc namiętności. Cóż
to jest owa rekonstrukcja? Najlapidarniej i najprzystępniej tłumacząc laikowi jest to: reprodukcja zabytku,
odbudowa obiektu nie istniejącego już kompletnie lub prawie kompletnie zniszczonego. Od
wspomnianych stu lat, to jest od chwili, gdy przeciwnik tzw. stylowych rekonstrukcji sławnego Viollet-
le-Duca, włoski konserwator Camillo Boito, zaczął kłaść podwaliny pod współczesne, obowiązujące
dzisiaj zasady postępowania z zabytkami architektury, rekonstrukcja z roku na rok stawała się coraz
bardziej znienawidzonym przez świat nauki i sztuki dzieckiem ochrony zabytków, aż w końcu została
uznana za bękarta i wyrzucona za burtę ochroniarskiego galeonu. Podstawowy zarzut wobec niej brzmi:
rekonstrukcja, która nie jest w stanie wskrzesić autentycznej substancji zniszczonego zabytku, a jedynie
przypomnieć jego formę, to tworzenie bezwartościowych makiet zabytków w skali 1:1. Oto kilka z
licznych, wyrażanych współcześnie opinii na ten temat:
„Historyk sztuki, gdy uprzytomni sobie istotny charakter dzieła sztuki, może uniknąć wielkiej ilości
błędów poświęcając się ochronie zabytków i może skutecznie bronić ich substancji przed
rozpowszechnionymi i łatwymi tendencjami zmierzającymi do tak zwanych rekonstrukcji, które
niesłusznie identyfikuje się z konserwacją zabytków. Siła i moc dzieła sztuki żyje w jego substancji
materialnej (...), jej niszczenie niszczy więc najistotniejszy sens dzieła sztuki i zamienia wciąż żywy
przekaz naszych przodków, przekaz urągający ich śmierci, na pustą formę, będącą tylko cieniem
autentyku, na nagrobek wystawiony w miejsce żywego dzieła” (Ksawery Piwocki — „Sztuka żywa.
Szkice z teorii i metodyki historii i sztuki”, Wrocław 1970).
„Rekonstrukcja — przedsięwzięcie często ogromne i od strony technicznej wysoce godne podziwu —
nie ma nic wspólnego z tym, co nazywamy ochroną zabytków czy konserwatorstwem” (Walter Frodl —
„Wartościowania zabytków. Pojęcia i kryteria”, wydanie polskie: Warszawa 1966).
„Problem odbudowy zniszczonych zabytków jest szczególnie złożony. Już sam fakt podejmowania
takich akcji budzi wśród teoretyków historii sztuki poważne wątpliwości. Uważają oni, że odbudowa
może zastąpić utracony obiekt tylko w bryle, natomiast nie może mu przywrócić jego indywidualnej
oryginalności i autentyzmu, choćby z uwagi na to, że prace budowlane i wykończeniowe wykonane przez
współczesnych specjalistów, nawet doskonałe pod względem technicznym i estetycznym, nie oddadzą ani
ducha twórcy, ani śladów pracy rzemieślniczej minionego okresu” (Władysław Borusiewicz —
„Konserwacja zabytków budownictwa murowanego”, Warszawa 1971).
„W efekcie takiego działania (rekonstrukcji — przyp. W.Ł.) uzyskujemy obiekt przypominający
zniszczony zabytek, a różniący się od niego brakiem autentyzmu. Konserwacja zabytków jako nauka
uważa, że obiekt taki nie jest już zabytkiem” (Olgierd Czerner — „Rozważania konserwatorskie”,
Wrocław 1973).
Anatema, która została rzucona przez świat ochrony zabytków na rekonstrukcję i która swoje prawno-
definicyjne usankcjonowanie znalazła w międzynarodowej konstytucji ochrony i konserwacji zabytków,
Karcie Weneckiej („Wszelkie prace rekonstrukcyjne będą musiały być z góry wykluczone” — fragment
art. 15), miała być rzeczą bezsporną i wydawało się, że tak też będzie. Jednakże bardzo wcześnie
pewność ta została zachwiana — gdy w pierwszych latach naszego stulecia wystąpił problem kampanili
San Marco w Wenecji. Mając osłabioną konstrukcję wieża ta runęła. Włosi rozumieli, że z purystycznego
punktu widzenia w postępowaniu z zabytkami, to jest chcąc pozostać w zgodzie z tymi samymi
prawidłami, które sami sformułowali dla całego świata — nie powinni odbudowywać wieży. Zdawali
sobie jednak sprawę również z tego, że jeśli się jej nie odbuduje, wówczas kolosalnemu zeszpeceniu
(drastycznemu okaleczeniu charakteru zabytkowego) ulegnie przepiękny plac św. Marka, nazwany przez
Napoleona „salonem Europy”. I odbudowali dzwonnicę.
Rekonstrukcja kampanili San Marco była dla wielu purystów szokiem, powszechnie jednak
zaakceptowano decyzję Włochów jako wyjątek potwierdzający regułę. Podstawą do tej akceptacji była
nie tyle wartość artystyczna zniszczonego obiektu, bo przy takim rozumowaniu można by odbudowywać
wszystko, co tylko się zapragnie, tłumacząc to wyjątkową cennością obiektów, ile względy o charakterze
urbanistycznym. Biorąc pod uwagę samą tylko dzwonnicę — jej zreprodukowanie było najzwyklejszą re-
konstrukcją, a więc działaniem z punktu widzenia prawideł nagannym. Gdy jednak spojrzało się na rzecz
szerzej, to jest na cały plac San Marco, okazywało się, że odbudowa wieży (jego akcentu pionowego)
była tylko odtworzeniem fragmentu pewnej integralnej całości zabytkowej, a więc w kategoriach
urbanistycznych restauracją! Tylko że kategorie te nie były jeszcze wówczas rozpatrywane w świecie
ochrony zabytków, nie operowano tak dużą skalą — pojęcie zabytku ograniczało się do poszczególnych
obiektów, co nie mogło trwać długo.
Z biegiem czasu pojęcie zabytek zostało rozszerzone — zaczęto przez nie rozumieć nie tylko
pojedynczy obiekt, lecz także wszystko, co go otacza i współpracuje z nim (to, co wraz z nim tworzy
wartość historyczną i estetyczną). Dzisiaj jest to już nie tylko otoczenie architektoniczne, ale także
ś
rodowisko przyrodnicze, nawet niebo! (najlepszy przykład mamy w Warszawie, gdzie drapiące chmury
budynki, które postawiono w tle Starego Miasta, zeszpeciły jedną z najpiękniejszych zabytkowych
panoram Europy).
Problemy skali urbanistycznej, retroaktywnie usprawiedliwiające w pełni m.in. rekonstrukcję
kampanili San Marco, zostały po raz pierwszy opracowane w definicjach i zasadach w opublikowanej w
roku 1974 „Propozycji nowej wersji Karty Weneckiej” (A. Gruszecki i W. Łysiak z Instytutu Podstaw
Rozwoju Architektury PW). W dokumencie tym rozgraniczono także różne rodzaje odbudów, uznając, że
„niezwłoczne odtworzenie ostatniej fazy zabytku (sprzed jego zniszczenia w wyniku działań wojennych
bądź katastrofy), który istnieje jeszcze w świadomości żyjącego pokolenia i ma zachowaną poważną
część substancji historycznej”, jest czymś słuszniejszym niż całkowicie naganne „odtworzenie jednej z
faz rozwojowych obiektu historycznego, który nie istnieje już w świadomości żyjącego pokolenia i nie
ma zachowanych jego reliktów bądź ilość ich jest nieznaczna”.
Nie jest przypadkiem, że cytowany dokument został sformułowany przez Polaków, albowiem polskie
dzieje (długa niewola narodowa i liczne zniszczenia wojenne) zupełnie odmiennie niż dzieje innych
narodów — najbardziej zasłużonych przy wypracowywaniu zasad konserwatorskich (Włochy, Francja,
Austria i Wielka Brytania) — kształtowały nasze doświadczenia w postępowaniu z architektoniczną
spuścizną narodową. W ciągu 200 lat znęcano się nad naszymi zabytkami z taką zajadłością, że całkowita
rezygnacja z rekonstrukcji, przynajmniej najcenniejszych, symbolicznych dla narodu obiektów, była zbyt
trudna do przyjęcia. Co prawda pierwsze polskie zasady konserwatorskie, sformułowane na przełomie
XIX i XX wieku, pozostawały w pełnej zgodzie z najbardziej postępowymi tendencjami (zasada
podstawowa: konserwacja, czyli drobne bieżące naprawy, pozwalające utrzymywać obiekt w dobrym
stanie), gdy jednak wypłynął problem Wawelu — wybitny polski historyk sztuki i konserwator zabytków;
Stanisław Tomkowicz, oświadczył w roku 1908 publicznie: „Wszakże zasada ta (niedopuszczalność
rekonstrukcji — przyp. W.Ł.), słuszna i zdrowa, musi ulegać pewnym modyfikacjom w zastosowaniu
praktycznym”.
Od „modyfikacji zasad” do pełnej akceptacji rekonstrukcji było już stąd bardzo blisko. Momentem
przełomowym stała się I wojna światowa, gdy kilka frontów przewaliło się przez ziemie polskie niczym
zabytkożerczy walec i zostawiło morze ruin. Już w trakcie działań wojennych, w roku 1915,
zdesperowane Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Przeszłości, nie oglądając się na kanony, wydało
odezwę z następującym sformułowaniem: „Budowle mogą być odbudowywane historycznie, tj.
rekonstruowane w całości w ich poprzednim wyglądzie przed zniszczeniem”. Druga część tego
sformułowania: „tylko w takim wypadku, gdy są po temu poważne względy natury artystycznej i
pamiątkarskiej”, mogła być nie tyle klapą ograniczającą masowość rekonstrukcji, ile wytrychem do
pełnej w tym względzie dowolności, co jednak — na szczęście — nie nastąpiło.
Zupełnie inaczej ukształtowała się sytuacja po II wojnie światowej, w której kolosalne zniszczenia
polskich zabytków nie były już konsekwencją li tylko samej obiektywnej furii wojennej, lecz często
premedytacji o charakterze politycznym. W innych krajach zabytki też legły w gruzach, co musiało
spowodować spore zamieszanie w świecie konserwatorskim, albowiem do owego czasu reguły ochrony
zabytków zostały bardzo uściślone i kategorycznie wykluczały możliwość odbudowy. Z jednej strony
zasady, z drugiej ogrom zniszczeń. Nie wiedziano, na co się zdecydować, trwały gorące dyskusje i spory.
Decyzję podjęła Polska.
Nikt nie miał do tego większego prawa, gdyż do żadnego innego narodu nie odnosiły się bardziej niż
do Polski słowa Hitlera: „Zniszczyć kulturę narodu — to znaczy zniszczyć sam naród”, i w żadnym
innym kraju „nadludzie” spod znaku swastyki nie przeprowadzili planowej, „naukowo” przygotowanej
akcji eksterminowania zabytków. Poza setkami pojedynczych zabytków, zniszczone zostały w 60 — 90
procentach zabytkowe zespoły staromiejskie Warszawy, Gdańska, Poznania, Wrocławia, Szczecina,
Olsztyna, Opola, Głogowa, Elbląga, Stargardu, Malborka, Kołobrzegu, Koszalina, Braniewa, Pyrzyc,
Pyskowic, Raciborza i innych miast. Widząc to, Polacy uznali, że nie odbudować przynajmniej
najcenniejszych zabytków znaczyłoby pozwolić, by zatriumfowało hitlerowskie barbarzyństwo. Dlatego
też na Ogólnopolskiej Konferencji Historyków Sztuki, w roku 1945 w Krakowie, sformułowano program
działania w następujących słowach:
„Znaczenie zabytków przeszłości dla narodu jaskrawo uwypukliły doświadczenia ostatnich lat, kiedy
Niemcy, pragnąc zniszczyć nas jako naród, burzyli pomniki naszej przeszłości. Bo naród i pomniki jego
kultury to jedno. Z tej politycznej tezy wynikają zasadnicze wnioski, nie zawsze zgodne z naukowym
poglądem. Nie mogąc zgodzić się na wydarcie nam pomników kultury, będziemy je rekonstruowali,
będziemy je odbudowywali od fundamentów, aby przekazać pokoleniom, jeżeli nie autentyczną, to
przynajmniej dokładną formę tych pomników pamięci (...) Zabytki bowiem nie są potrzebne wyłącznie
dla smakoszów, ale są to sugestywne dokumenty historii w służbie mas. Wyzbyte wartości
starożytniczych, będą nadal pełniły służbę dydaktyczną i emocjonalno-architektoniczną. Wymowa kształ-
tu architektonicznego jest niezależna od tego, kiedy go wykonano”.
Zgodnie z powyższym, puszczono w ruch machinę rekonstrukcji, poczynając od Starego Miasta w
Warszawie. Ówczesny generalny konserwator zabytków, prof. Jan Zachwatowicz, mówił: „Rozumiemy
dobrze jedyną wartość obiektów w ich autentyczności. Nie łudzimy się i nie chcemy nikogo łudzić, że
rekonstruowany obiekt zabytkowy ma wartość zabytku. Doświadczenie nasze wskazuje jednak, że
istnieje możliwość odtworzenia charakteru pewnych całości urbanistycznych, placów i ulic lub sylwety
zespołu”.
Wywiązała się na ten temat międzynarodowa dyskusja, padły głosy krytyczne. Ważyły się: na jednej
szali akademizm konserwatorski, na drugiej, polskiej, argument o potrzebie podtrzymania siły duchowej
narodu przez zwrócenie mu jego zabytków. Wówczas to polscy naukowcy użyli terminu „dowód
osobisty”. Na pytanie, dlaczego lekceważąc zasady konserwatorskie rekonstruujemy, odpowiedzieli:
„Jeśli nikczemna ręka skradnie i zniszczy dowód osobisty tożsamości obywatela, idzie on po nowy i
otrzymuje go!”. Najzagorzalszych krytyków zaprosiliśmy do kraju. Wielu z nich było zauroczonych, w
prasie zachodniej zaczęły się ukazywać artykuły pełne gorącego poparcia dla polskich inicjatyw.
Najciekawszą była wszakże opinia sławnego dzisiaj pisarza, Gabriela Garcii Marqueza, który
zwiedziwszy odbudowywaną warszawską Starówkę napisał o tym w wychodzącym w Bogocie
magazynie „Cromos”, chwaląc nas, jednakże nie bez nutki subtelnej ironii: „Osobliwe jest to miasto,
które zrobiono na podstawie fotografii. Średniowieczne uliczki pachną świeżą farbą. Czterechsetletnie fa-
sady nie są jeszcze wykończone. Na rusztowaniach pracują malarze urodzeni w roku 1925, kładąc
ś
cienne malowidła, które z dnia na dzień będą miały 300 lat”.
Liczyły się jednak opinie specjalistów. Jeden z najznakomitszych, austriacki profesor Walter Frodl,
powiedział wówczas o warszawskim Starym Mieście: „Jest rzeczą zrozumiałą, że ten rodzaj odbudowy
wywiera fascynujące wrażenie. Nawet przeciwnicy tej metody zostali przekonani, kiedy stanęli przed
nowo wzniesionymi budowlami”.
W rezultacie cała Europa, wzorując się na Polakach, podjęła na szeroką skalę przedsięwzięcia
rekonstrukcyjne. Francuzi odbudowali Saint-Malo, Włosi Monte Cassino, Rosjanie Carskie Sioło pod
Leningradem itd. Celowo też wstrzymano aż do roku 1964 opracowanie Karty Weneckiej, która
ostatecznie i bezwyjątkowo zabroniła odbudów, by dać czas na zakończenie już rozpoczętych. Uznano
dwa pierwsze powojenne dziesięciolecia za okres wyjątkowy, nie podlegający regułom. Po nim wróciła,
jeszcze ostrzejsza niż przedtem, anatema na rekonstrukcję. Zdaniem polskich naukowców (nie wszędzie
podzielanym), spod anatemy tej uchyla się Zamek Królewski w Warszawie. Jeśli bowiem cały świat
zaakceptował wyjątkowość dwóch powojennych dekad (przymknięcie oczu na zasady, dopuszczenie
rekonstrukcji), to powinien również zaakceptować odbudowę Zamku Warszawskiego, który miał być
wskrzeszony razem z całą Starówką, w tym samym czasie. Niefortunna decyzja wstrzymania tej
realizacji, odblokowana po niespełna ćwierćwieczu, mocno opóźniła odbudowę Zamku, lecz w tej sy-
tuacji należy uważać, iż jest to powojenna odbudowa z poślizgiem czasowym zawinionym nie przez
konserwatorów, lecz polityków. Inaczej mówiąc: Zamek Królewski przeniósł w nasze lata owe
wyjątkowe zasady (a raczej odstępstwo od zasad) tamtego okresu.
Wziąwszy powyższe pod uwagę — czemuż to ozdobiłem termin „rekonstrukcja” przymiotnikiem
szatańska? Otóż przed kilkoma laty wydawało się rzeczą oczywistą, iż odbudowa Zamku Warszawskiego
— jedynego integralnego elementu Starego Miasta jeszcze nie odbudowanego — nie stanie się źle
zrozumianym precedensem dla innych, niczym już nie usprawiedliwionych rekonstrukcji kubatur zabyt-
kowych. Tak być powinno chociażby z prostego szacunku dla wyjątkowych motywów i wyjątkowej rangi
tamtego przedsięwzięcia. Tak się jednak nie stało. Nieprzerwanie od 30 lat wznosimy, ostatnio z coraz
większym natężeniem, bezwartościowe reprodukcje zabytków, a także setki „upiększeń” (hełmy, wieże,
wykusze, wnętrza etc.) zabytków autentycznych w kształcie, jakiego one nigdy w historii nie posiadały
(notabene Zamek Królewski też nie jest od tego wolny). Albowiem nieodrodnym dzieckiem bękarta
rekonstrukcji jest „twórcza fantazja” rekonstruktorów, radosna i niepohamowana, wynikająca m.in. z ich
autorskich ambicji (rekonstruktor nie chce być tylko kopistą — chce być ostatnim w łańcuchu t w ó r c ó
w zabytku) i z tego, że w większości przypadków nie sposób, z braku pełnych źródeł, odtworzyć wiernie
kształtu historycznego. Wymyśla się więc brakujące fragmenty i tak mnożą się pseudozabytkowe
„Disneylandy”. Co gorsza, na niektórych uczelniach (np. krakowski Wydział Architektury, prof. Zin)
wychowuje się w tym duchu młodą kadrę specjalistów, a to z punktu widzenia prawidłowej konserwacji
zabytków jest już — excusez le mot — działalnością deprawacyjną. W jej efekcie grozi nam wybudo-
wanie, przez tak wyedukowanych projektantów „obiektów historycznych”, trzeciej Polski — Polski
bajkowych makiet udających zabytki i zabytków odartych z autentycznego charakteru przez duże
rekonstrukcyjne uzupełnienia!
Jako że rekonstrukcja to podnoszenie zabytku z ruiny (kompletnej lub częściowej) — problem ruiny
jest w omawianym temacie zagadnieniem wielce istotnym. Niestety — w Polsce ruina to termin
wzbudzający w następstwie zniszczeń wojennych określone, negatywne, skojarzenia. Uważamy ją za coś
hańbiącego. I to właśnie, w połączeniu ze zjawiskiem zalewu rekonstrukcji, wywołuje rodzaj masowej
psychozy, polegającej na uznawaniu za prawidłową reprodukcję zabytków, przy równoczesnym
negowaniu wartości ruiny. Musimy wreszcie zrozumieć, że ruina powstała z rozkazu Hitlera (np. Zamek
Królewski), w której przypadku pożądana była odbudowa, jest czymś zupełnie innym niż ruina
historyczna, którą oglądali nasi przodkowie od dziesiątków lub setek lat i która s t a n o w i z a b y t e k
w ł a ś n i e j a k o r u i n a ! Jej substancję zabytkową, która jest „niepowtarzalnym nosicielem faktury
pierwotnej dzieła” (prof. K. Piwocki), musimy — tak jak się to robi w wielu krajach — uszanować. Jest
to naczelnym hasłem prawdziwej konserwacji zabytków. My zaś, miast — jak Anglicy, Francuzi, Czesi i
inne nacje — konserwować ruiny i czynić z nich romantyczną „biżuterię” krajobrazu (tak zrobiliśmy z
zamkiem w Ogrodzieńcu i z kościołem w Chojnie, które są w Polsce wyjątkami potwierdzającymi
regułę), albo pozwalamy im sczeznąć zupełnie, albo odbudowujemy je do połysku, aż po kogutka na
szczycie najwyższej wieży.
Ta nasza miłość do rekonstrukcji nie musiałaby się wydawać arcygrzeszną ludziom mojego pokroju,
gdyby tylko łamała zasady konserwatorskie w sytuacji pełnego zabezpieczenia autentycznych zabytków.
Sytuacja jednak wygląda tak, że większość tych ostatnich nie może się doczekać ratunku i liczba ich, przy
wydatnej pomocy warunków atmosferycznych, zmniejsza się z roku na rok. Wali się Kraków, giną
dworki, butwieją wiatraki, rozsypują się zamki — bo, zamiast na prawidłowe interwencje konserwa-
torskie, większość przeznaczonych na ochronę zabytków pieniędzy i mocy przerobowych lokujemy w
makietach zabytków, w rekonstrukcjach! Często odczekujemy beztrosko, aż nie konserwowany zabytek
ulegnie zagładzie, po czym go z zapałem odbudowujemy. Czyż nie powinniśmy najpierw uratować
prawdziwych zabytków a dopiero potem, choćby za sto lat, stawiać sobie kopie? Powinniśmy, ale robimy
inaczej. I dlatego rekonstrukcje są rzeczą z gruntu niemoralną — każda z nich jest wyrokiem śmierci dla
sporej liczby autentycznych zabytków, dla których ratowania nie starcza funduszy!
Przed laty prof. Piwocki przestrzegał: „Niebezpieczeństwo polega na tym, że praktyka ta stwarza
pokusy beztroskiego omijania konieczności ochrony samej substancji zabytkowej dzieła, i to nie tylko z
przyczyn ekonomicznych czy technicznych, ale także z beztroski i wygodnictwa”. Słowo stało się ciałem
— nagminną dzisiaj praktyką, łatwizną, na którą idą polskie przedsiębiorstwa, jest celowe rozbieranie
istniejącego autentyku przeznaczonego do konserwacji i jego natychmiastowe odtwarzanie, albowiem
rekonstrukcja (nowa budowa) jest wygodniejsza od pieczołowitej konserwacji substancji zabytkowej!
*
Czyż to nie barbarzyństwo!?
W krajach zachodnich i zwłaszcza w kuluarach UNESCO te wątpliwe osiągnięcia „polskiej szkoły
rekonstrukcji zabytków” (funkcjonujące w Europie szydercze określenie) spotyka ostra, zjadliwa krytyka.
To, że jest ona słuszna, to jedna strona medalu. Drugą stroną są niezbyt czyste rączki i sumienia
krytyków. Albowiem zawarte w Karcie Weneckiej kanony postępowania z zabytkami, których tak bronią
eksperci zachodni i dostojnicy UNESCO, są po cichu przez nich samych w najbardziej bezwstydny pod
słońcem sposób gwałcone. Cichcem dokonuje się rekonstrukcji w całej Europie (fakt, że nie tak wielkich
kubaturowo jak nasze), a już to, co robi na innych kontynentach arcystrażnik prawidłowej ochrony
zabytków, UNESCO, woła wprost o pomstę do nieba.
UNESCO, ta szlachetna i nadęta ponadnarodowa instytucja kulturalna, która podobnie jak FAO gros
swych funduszy przeznacza na utrzymywanie scentralizowanej biurokracji, wydawanie publikacji,
których nikt nie czyta, i na ogół zbędne konferencje i podróże, stała się od kilku lat płaszczyzną
rozgrywek, wśród których dominują naciski polityczne i dyskryminacja polityczno-rasowa. Począwszy
od nieżyjącego Andre Malraux, poprzez Heinricha Bolla i Stephena Spendera, aż po Komitet Laureatów
Nagrody Nobla, tysiące artystów i intelektualistów świata publicznie zadeklarowało bojkot UNESCO aż
do chwili, gdy zacznie się ono zachowywać przyzwoiciej.
Jeśli chodzi o ochronę zabytków, to postępowanie UNESCO nosi — jakżeby inaczej — hasło zawarte
w owym szatańskim słowie „rekonstrukcja”. Z wielu przykładów podam dwa najsławniejsze. UNESCO-
wskie przedsięwzięcie opatrzone kryptonimem „Tunis-Kartagina” przewiduje częściową rekonstrukcję
starożytnego miasta (miasta!), przy czym Francuzi pragną zrekonstruować najstarszą Kartaginę, punicką,
a Włosi Kartaginę rzymską, z czym Francja za żadne skarby nie chce się zgodzić („Byłoby to uświę-
ceniem symbolu imperializmu rzymskiego!”). Obrzucający się epitetami panowie zupełnie zapomnieli o
zasadach konserwacji zabytków i szermują wyłącznie argumentami politycznymi. Czymś jeszcze bardziej
pikantnym jest fakt, iż UNESCO, nieprzejednany obrońca tych zasad i bezkompromisowy krytyk
polskich rekonstrukcji, naciskana przez polityków i rekinów przemysłu turystycznego, finansuje (w grę
wchodzą miliardy dolarów) obecnie gigantyczną rekonstrukcję całego Babilonu! Zreprodukowano już
ś
wiątynię boginii E-Mach oraz część pałacu Nabuchodonozora i murów obronnych. Prace potrwają 15
lat. W pierwszych reportażach dziennikarze, nie będący wcześniej przeciwnikami rekonstrukcji, określili
powstającą megamakietę mianem „jarmarczna tandeta”.
Ale Babilon to nie nasze zmartwienie, martwmy się o własne zachwaszczone rekonstrukcjami
*
Patrz artykuł „Sposób na zabytki" w tym samym rozdziale.
podwórko. „Zabytków” mamy coraz więcej — autentyków coraz mniej. Wskrzeszając pozornie tradycję
— coraz dokumentniej ją niszczymy.
„LITERATURA” 26 października 1978
Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana
(...) Powódź z 1966 roku była kroplą, która przepełniła czarę bierności. Rząd włoski za
pośrednictwem swej delegacji zwrócił się wówczas do UNESCO z prośbą o pomoc dla ginącego miasta.
W tym samym dniu, w którym Włosi wyciągnęli ręce do świata, Konferencja Generalna UNESCO
uchwaliła rezolucję inicjującą międzynarodową kampanię ratowania Miasta Dożów przed zgonem.
Przyczyny, dla których Wenecja umiera, są następujące:
„Acque alte” — tzw. wysokie wody, okresowe zjawisko przyboru morza spowodowane czynnikami
astronomicznymi (przypływy), atmosferycznymi (sirocco) i hydrodyna micznymi (wahania poziomu wód
Adriatyku i prądy morskie). Zalewając Wenecję wysokie wody codziennie urywają jakiś procent
odporności Perły Adriatyku.
Względy geologiczne. Co stulecie kora ziemska podnosi swą temperaturę o 0,1 stopnia Celsjusza.
Skutkiem tego co 10 lat wzrasta o 11 mm poziom mórz zasilanych przez topniejące lodowce. Rejon
Adriatyku podlega także ruchom tektonicznym, z powodu których ląd między Triestem a Wenecją
obniżył się przez ostatnie 40 lat o ponad 10 cm.
Przemysł — chemikalia w wodzie morskiej. Wenecja to nie tylko wyspy. Jej częścią są również
położone na wybrzeżu: nowe miasto Mestre oraz Marghera, największy włoski port naftowy i centrum
przemysłu chemicznego. Żrące ścieki spływają do laguny, niszcząc florę i faunę podwodną i nadgryzając
fundamenty zabytkowych budowli (większość z nich oparta jest na drewnianych palach).
Przemysł — chemikalia w powietrzu. Mestre i Marghera są także winne weneckiego air-pollution.
15 tys. ton zagęszczonego kwasu siarkowego wypluwanego rocznie przez przemysł, w połączeniu z
wilgotnym i słonym powietrzem morskim, stwarza mieszankę masakrującą zabytki miasta. „Rak”
kamienia i metalu. Pleśnieją freski, kruszą się tynki, rozkładają zaprawy, posągi (np. na bazylice S. Maria
delia Salute i w Pałacu Dożów) zamieniają się w trędowate kaleki, nie ostaje się nawet brąz słynnych
koni z bazyliki S. Marco.
Przemysł — studnie. Jednym z powodów pogrążania się Wenecji jest osiadanie gruntu na skutek
wypompowywania wód podskórnych. Katastrofą stało się kopanie potężnych ujęć słodkiej wody przez
ośrodek przemysłowy. W samej Margherze pracuje ponad 70 wielkich studni maszynowych.
Przemysł — osuszanie bagien. Jak stwierdzono: drastyczne zwiększenie częstotliwości
występowania acque alte nastąpiło od roku 1933, a więc od czasu osuszenia bagnisk pierwszej strefy
przemysłowej. Problem osuszania bagien ma kapitalne znaczenie dla sytuacji miasta. Od stuleci woda
morska dostająca się do laguny była w swym nadmiarze pochłaniana przez barene (gąbczaste trzęsawiska
na lądzie stałym). Od kilkudziesięciu lat ta naturalna równowaga ulega zachwianiu — Marghera „połyka”
wybrzeże osuszając kolejne połacie bagien.
Przemysł — destrukcja mierzei. Na domiar złego przerwana została mierzeja, tarcza miasta od
strony morza. Dla zwiększenia rangi i obrotów portu przemysłowego, między Marghera a Malamocco
wybudowano potężny kanał przecinający mierzeję i lagunę — mogą nim wpływać tankowce o
wyporności 50 tys. ton. Przez wytworzoną w ten sposób „dziurę” wlewa się wysoka fala adriatycka, która
nie znajdując ujścia w osuszonych barene, uderza z całą siłą w miasto.
Inne przyczyny. Jest ich wiele, mniej lub bardziej poważnych. Bestialskie poczynania turystów,
produkcja trawienna weneckich gołębi (w ich kale również zawarte są związki niszczące zabytki),
zastępowanie tradycyjnych gondoli wiosłowych motorówkami (fale wywoływane śrubami osłabiają mury
budowli) i wreszcie głupota władz miejskich (np. zainstalowanie boiska do koszykówki w jednej z sal
klasztoru Miłosierdzia, pełnej XVI-wiecznych fresków!).
Oto bilans efektów wszystkich wyżej wymienionych czynników: w wyniku działania wody (od dołu)
i smogu (od góry) Wenecja traci rocznie 6 proc. rzeźb marmurowych, 5 proc. fresków, 3 proc. obrazów i
2 proc. malowideł na drewnie. Bezpośredniemu zagrożeniu podlega 450 spośród 900 pałaców, 200
spośród 324 obiektów sakralnych i 147 światowej sławy obrazów. Znikają jeden po drugim przepyszne
ogrody założone w XVI wieku, a tysiące zawilgoconych domów mieszkalnych znajduje się na skraju
ruiny. Łącznie, aż połowa wszystkich budowli weneckich zbliża się już do tego stanu, jaki nazywamy
ruiną!
Do końca stulecia Wenecja utraci co najmniej połowę mieszkańców. Emigrują głównie młodzi (do
Mestre i Marghery) oraz bogaci (do Mediolanu i Turynu), jak szczury z okrętu, który rzeczywiście tonie.
Pozostaje biedota, gnieżdżąca się w budynkach, których zabytkowość polega także na tym, że 90 proc. z
nich nie ma co., a 74 proc. nie posiada nawet łazienki.
„Wszystko jest zwrócone przeciwko nam — mówi młody wenecjanin reporterowi tygodnika „Epoca”
— wszystko! Ożeniłem się teraz i chciałem pozostać w moim mieście, ale nie udało mi się, nie znalazłem
godziwego mieszkania. A przecież domy są, mówi się nawet, że mają budować nowe. Tylko że nie dla
nas, dla miliarderów, którzy chcą mieć swoje apartamenty w Wenecji, bo to teraz takie modne!”
Te nowe planowane domy, o których „mówi się”, to jedna z wielu weneckich afer. Okazuje się, że
pod naciskiem „majętnych ludzi i przedsiębiorstw” władze miasta, zamiast kompleksowo ratować
Wenecję, zamierzyły podzielenie jej na strefy: A (centrum, wokół placu św. Marka, pod ochroną) i B
(teren obrzeżny, „wyburzany stosownie do potrzeb” i zabudowywany nową architekturą). Wizja tego
„nowoczesnego lunaparku” wywołała wściekłość społeczeństwa. Przewodnicząca walczącej z owym
planem organizacji Venezia Nostra: „Stary historyczny ośrodek otoczony wysokościowymi hotelami —
to wstrząsa sumieniem każdego patrioty!”
Wenecja dostarcza wielu innych jeszcze powodów do wstrząsów sumienia, albowiem nieustannie
mnożą się w niej skandale korupcyjne i kryminalne afery związane z pomocą całego świata dla tonącego
cudu urbanistyki. Formy międzynarodowej pomocy zostały omówione w Wenecji w lipcu 1969 roku, w
trakcie obrad Międzynarodowego Komitetu Doradczego do spraw Wenecji. Postulaty Komitetu zostały
przedstawione na 83 sesji Rady Wykonawczej UNESCO, z której inicjatywy rozpoczęto wielką akcję
propagandową na całej kuli ziemskiej. I z całego globu zaczęły płynąć rwącym strumieniem miliony
dolarów...
A tymczasem najnowsza ekspertyza, wykonana przez wenecki Instytut Badania Dynamiki Wielkich
Mas, wykazała, że obecnie Wenecja tonie z szybkością 0,4 — 0,6 cm rocznie, Lido zaś aż 1 cm rocznie!,
co oznacza, że urodzony w 1976 roku mieszkaniec miasta będzie w ciągu swego życia świadkiem
zapadnięcia się Perły Adriatyku w wodę o około 35—40 cm. Liczby te przeraziły ekspertów.
Podjęto szybkie decyzje o kontrakcji i wydawało się, że „nie będzie sprawy”, tym bardziej że nie
brakowało pieniędzy. Na apel UNESCO: „Ratujmy Wenecję!” odpowiedziały najbogatsze kraje świata i
w ten sposób zebrano aż 510 milionów dolarów. Co prawda przez następne dwa lata trwały awantury
między władzami weneckimi a rządem włoskim na temat, kto ma dysponować tymi funduszami, lecz w
końcu parlament włoski zatwierdził głośną ustawę „Lex Venezia”. Zawierała ona uroczyste, kwieciście
sformułowane gwarancje, że sumy te zostaną w całości wykorzystane zgodnie z ich przeznaczeniem —
na uratowanie zabytków Wenecji i przywrócenie zachwianej równowagi naturalnej laguny, a także
ostateczne zapobieżenie katastrofalnym powodziom (w 1966 roku Wenecja ocalała tylko dlatego, że
poziom wody morskiej był akurat niski z powodu odpływu). Po czym przystąpiono do prac.
Po dwóch następnych latach skontrolowano efekty. Co zostało zrobione? Wyekspediowano z miasta
10 tys. gołębi, podniesiono zalewane wodą posadzki w dwóch kościołach, naprawiono kilka tynków i
kilka fundamentów wzmocniono zastrzykami cementowymi, odrestaurowano kilka pałaców. I to
wszystko za 510 milionów dolarów! W mieście zaczęto rozwieszać transparenty: „Wenecja zdradzona i
okradziona!”, a międzynarodowe sfery polityczne i kulturalne zrozumiały, że zostały przez Włochów
wykiwane. Okazało się, że do Wenecji nie dotarł a n i j e d e n c e n t z ponad 500-milionowego
kredytu międzynarodowego!
Wówczas to kilku europejskich polityków i kilku obrotnych dziennikarzy zaczęło szukać odpowiedzi
na pytanie: gdzie, u licha, podziały się te wielkie pieniądze?! Znaleźli odpowiedź, oczywiście
nieoficjalną: rząd włoski przeznaczył całą tę sumę na ratowanie waluty włoskiej walącej się w dół po
schodach inflacji! Mówiono także o straszliwych „dolach” korupcyjnych. Rozwścieczona prasa
europejska popuściła sobie cugli. Zachodnioniemiecki „Stern”: „To, o czym marzyli Bizantyjczycy i
Turcy, do czego nie doprowadziły burze morskie i pożary, staje się dzisiaj dziełem klas rządzących
Włochami: zagłada Wenecji zbliża się nieuchronnie z roku na rok, z miesiąca na miesiąc”. Londyński
„Times”: „Najważniejszym zadaniem powinno być uchronienie Wenecji przed rządem włoskim i
lokalnymi władzami!” Międzynarodowa pomoc dla Wenecji obejmowała nie tylko fundusze, lecz także
unikalne materiały budowlane. Te również rozkradziono. Pisarz włoski, Indro Montanelli: „Marszałek
Tito ofiarował nam dużą ilość kamienia z Istrii, jedynego materiału odpornego na działanie słonej wody
morskiej. Gdzie się podział ten kamień?! Do Wenecji nie dotarła ani jedna sztuka!”. Mało tego. Na dary z
zagranicy (również pieniężne) Włosi... nałożyli podatek obciążający ofiarodawców!!! Kiedy Stany
Zjednoczone przysłały dla instytutów naukowo-badawczych Wenecji unikalną aparaturę do badań
oceanograficznych, władze finansowe Rzymu zablokowały przesyłkę i zmagazynowały ją w takich
pomieszczeniach, że gdy po kilkumiesięcznej walce (ambasada amerykańska utworzyła specjalny komitet
dla odblokowania daru) udało się ją odblokować — wszystkie instrumenty były już przerdzewiałe.
Nic więc dziwnego, że brytyjski „Guardian” wysunął propozycję oddania Wenecji pod nadzór ONZ, a
zawsze trzeźwy „Times” bez cienia drwiny zaproponował nową międzynarodową zbiórkę pod hasłem
„Korupcja dla Wenecji”. Według tej koncepcji, jedyną szansą ratunku dla Perły Adriatyku jest zebranie
kolejnych 500 milionów dolarów i rozdzielenie ich między trzy wpływowe ośrodki włoskie: polityków,
którzy się wreszcie „nażrą” i pozwolą ratować Wenecję, mafię, która jako jedyna może tych polityków
zmusić do działania na rzecz Wenecji, i wielki przemysł, by przestał zatruwać miasto i częściowo się z
niego wyniósł (przemysł ten nie jest Wenecji potrzebny: na 130 tys. mieszkańców miasta w Mestre i
Margherze pracuje tylko 4 tys., kapitały zaś i tak odpływają do Mediolanu).
Wciąż nie wiadomo (poza oczywistą konserwacją, restauracją i adaptacją całej architektury), w jaki z
technicznego punktu widzenia sposób należy ratować Wenecję. Włoski inżynier Eugenio Miozzi,
naczelny architekt Genui, zaproponował wielkie tamy mające zamknąć drogę przypływom i odpływom,
lecz projekt ten odrzucono nie tyle ze względów krajobrazowo-estetycznych, ile że efektem byłoby
zakłócenie systemu oczyszczania wód laguny przez morze, a zakłócić rytm wody w lagunie znaczyłoby
spowodować śmierć Wenecji. Odrzucono też kilka innych projektów (m.in. olbrzymich tam na
Adriatyku, między ujściem Padu a wybrzeżem Jugosławii, oraz zmiany przebiegu kanałów morskich)...
Plany, narady, konsultacje, zebrania, kongresy, uchwały, powoływanie organizacji i ekspertów, badania,
gwarancje, przyrzeczenia, zapewnienia, projekty, obietnice... Tak już od dokładnie 10 lat. A Wenecja
wciąż tonie!
Chce się płakać, kiedy staje się na placu św. Marka, gdy jest on zalany po kostki wodą (do spacerów
służą wówczas specjalne drewniane kładki), ale można się też i śmiać, jeśli ktoś zechce. Wielką karierę
zrobił wydany drukiem pamflet pt. „Kilka propozycji zburzenia Wenecji”. Wśród nich: dynamit,
zmasowany ogień artylerii i wzniecenie epidemii szału wśród ludności miasta, która sama zburzy
architekturę. Na końcu: „Bądźcie spokojni, to nie będzie kosztować zbyt drogo. Większość roboty została
już wykonana”.
Chce się krzyczeć: Ludzie, opamiętajcie się! „Ludźmi wszak jesteśmy — pisał Wordsworth o upadku
Republiki Weneckiej — przeto musimy smucić się, gdy niknie nawet cień dawnej wielkości”. Nawet
cień! Dawno temu wydarzyło się w Wenecji coś cudownego. Szarpnięto pewną strunę w instrumencie
ludzkiego geniuszu, która już więcej nie zabrzmi pełnym tonem, a która pozostawiła po sobie lagunę z
bajki. Może to echo potrafi nas natchnąć. Może.
W chwili obecnej — niestety — ze zjawiskiem światowej troski o los Serenissimy (dawny tytuł
Republiki Weneckiej) wiąże się nierozerwalnie postać kosmopolitycznego eksperta UNESCO, który jak
zły duch krąży po snobistycznych salonach Europy i udając anioła zmartwychwstania zapewnia, że
wszystko będzie OK, że zmienił się klimat, więc nie ma obaw, inicjuje bicie medali pamiątkowych,
organizuje koncerty na rzecz Perły Adriatyku, mówi, mówi, mówi — „działa”.
Wenecki gondolier Sandro Perego, zapytany przez reportera tygodnika „Stern”, czy wierzy w to, że
Wenecja zostanie ocalona, odparł: „Równie dobrze mógłbym próbować płynąć moją gondolą po lądzie”.
„POLITYKA” 25 września 1976
Sposób na zabytki
„Kto uszkodzi lub zniszczy zabytek, podlega karze wię-
zienia do lat 5 i grzywny** (z art. 73 Ustawy o Ochronie
Dóbr Kultury i Muzeach).
W sytuacji, gdy odbudowa Zamku Królewskiego w Warszawie dawno minęła półmetek i bliski jest
już jej finał, oraz wziąwszy pod uwagę, że kompleksowa konserwatorska robota w Krakowie dopiero się
szykuje — inwestycją priorytetową, pępkiem ochrony zabytków w Polsce, jest obecnie rewaloryzacja
Starego Miasta w Zamościu. W mieście tym, będącym jako zespół zabytkiem klasy zerowej (najwyższa
wartość artystyczna, historyczna i naukowa w skali światowej), trwają prace na olbrzymim froncie, a ich
intensywność determinowana jest zbliżającą się galopem datą 3 kwietnia 1980 roku. W tym dniu minie
400 lat od chwili, gdy kanclerz i hetman wielki koronny, Jan Zamoyski, założył „Padwę Północy”.
Podniosły moment, 400-lecie, które będzie obchodzone z wielką pompą. Do tej chwili pierwszy etap
prac, zwłaszcza bloki (grupy domów zamknięte poszczególnymi ulicami) wokół rynku, ma być
ukończony. Żeby zdążyć, najlepiej byłoby zburzyć wszystkie autentyczne zabytki zamojskiej Starówki,
po czym odbudować je od podstaw, czyli zreprodukować w formie murowanych, bezwartościowych
makiet i atrap udających zabytki, bo jest to o wiele tańsze i szybsze, słowem, bardziej e k o n o m i c z n
e od konserwowania i restaurowania starej substancji zabytkowej. Wszystkich się jednak nie da wziąć
pod nóż, bo zrobiłaby się zbyt wielka draka, zbyt mocno naciśnięto by na odcisk opinii publicznej. Więc
może przynajmniej część, choćby kilka, kilku nie zauważa... I to się, do diabła, w Zamościu robi!
Zamość miał głupiego „pecha” — nie został zniszczony podczas ostatniej wojny. Brzmi to
paradoksalnie, ale jest prawdą, i to nader prostą. Otóż dokonana przez nas wielka rekonstrukcja zespołów
zniszczonych na skutek pożogi wojennej sprawiła, że w trakcie owych mozolnych, długoletnich i
kosztownych prac zaniedbano bieżącą opiekę nad zabytkami nie uszkodzonymi. Trudno o lepsze przy-
kłady niż w Gdańsku i w Warszawie. W Gdańsku odtworzono spalone fasady Starego Miasta, ale
pozostawiono na łasce losu nie zniszczone kamieniczki przy ulicy Straganiarskiej, co doprowadziło je po
latach do stanu agonii. W Warszawie pieczołowicie odbudowano zmasakrowaną Starówkę, natomiast
jedna z nielicznych kamieniczek, które nie uległy zburzeniu, przy ulicy Długiej, popadła przez
konserwatorskie „zapomnienie” w taką ruinę, iż w roku 1973 trzeba ją było odbudować od podstaw (!),
analogicznie jak te, które zginęły w Powstaniu. Gdyby stary Zamość legł w gruzach pod hitlerowskimi
bombami, dzisiaj stałby nowy i świeżutki jak pączek. Ale Zamość ocalał, długo więc nikt nie kiwnął
palcem w bucie, by mu pomóc, zaś czas, deszcz, śnieg, mrozy i tzw. grzybek hetmański robiły swoje. Aż
zaprowadziły „Padwę Północy” na krawędź przepaści, czyli rozsypki i zgnicia.
Dwa pierwsze apele o pomoc (z lat 1961 i z przełomu 1962—63) wystosowane do władz
wojewódzkich i centralnych przez Miejską Radę Narodową w Zamościu — przeszły bez echa. Dopiero
trzeci program renowacji Starego Miasta, przedłożony tym samym władzom w końcu roku 1970, trafił na
sprzyjający moment i podatny grunt. W efekcie, na fali atmosfery pogrudniowej, 19 marca 1971 roku w
ratuszu zamojskim odbyła się specjalna sesja Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie i
Miejskiej Rady Narodowej Zamościa, przy udziale przedstawicieli dwóch ministerstw (Kultury i Sztuki
oraz Gospodarki Komunalnej). Podjęto na tym spotkaniu decyzję o ratowaniu miasta, która to decyzja
znalazła odbicie w „Uchwale o kompleksowej rewaloryzacji Starego Miasta w Zamościu”.
Wreszcie przystąpiono do prac. Przez pierwsze lata bieg tych robót był przysłowiowym „obrazem
nędzy i rozpaczy”, toteż powszechnie się mówiło, że nieprawidłowo prowadzone prace rewaloryzacyjne
bardziej wykańczają perłę renesansu, niż to uczyniły minione cztery stulecia. Symbolem skandalu było
ś
ledztwo prokuratorskie z powodu belki stropowej, która runęła na głowy dostojnych gości podczas
otwierania Salonu Biura Wystaw Artystycznych w nowo odremontowanej kamienicy przy Wielkim
Rynku (notabene nawet w ratuszu, chociaż jego restauracja była traktowana priorytetowo, wkrótce po
przecięciu wstęgi popękały ściany wewnętrzne, nawalił system wodociągowy etc).
Skandal zataczał coraz szersze kręgi i wymagał radykalnych pociągnięć. Przełom formalny nastąpił w
roku 1974. Wówczas to Rada Ministrów podjęła uchwałę zatwierdzającą program prac renowacyjnych na
kwotę grubo ponad miliard złotych (w 4 lata później Rada podjęła kolejną uchwałę — w sprawie
uroczystych obchodów 400-lecia Zamościa w roku 1980). Przełom realizacyjny miał miejsce w
początkach 1977 roku, kiedy to na stanowisko naczelnego dyrektora Przedsiębiorstwa Państwowego
Pracownie Konserwacji Zabytków (PKZ) powrócił dr inż. Tadeusz Polak, jeden z tych cudownych
maniaków ochrony starej architektury, którzy w sposób quasi-religijny wyznają XlX-wiecz-ną zasadę
sławnego włoskiego „ojca konserwacji”, Kamila Boita: „Aby urzeczywistnić dzieło konserwacji zabytku,
trzeba go otoczyć tysiącem usilnych i czułych starań, natchnionych miłością płomienną i gorącym
miłosierdziem, tak jak chorego otacza opieka małżonki czy siostry miłosierdzia”. Wydawało się więc, że
wszystko będzie w porządku. Ale nie jest.
Cały problem polega na tym, że PKZ-ty nie mogły wystąpić same na placu boju, plac bowiem jest
ogromny, zbyt wiele jest do zrobienia w krótkim czasie do 3 kwietnia Anno Domini 1980. Toteż drugim
wykonawcą, działającym równolegle i mającym do odremontowania swoją pulę kamieniczek, uczyniono
z woli wyższej Kombinat Budownictwa Komunalnego (KBK) w Zamościu, który — jak się okazało —
od nieuzasadnionych wyburzeń zabytków nie stroni...
O wyburzeniach wróble ćwierkały już przed kilku laty. W roku 1973 redaktorka Helena Kowalik
zwróciła się w tej sprawie do konserwatorki miejskiej w Zamościu, mgr Marii Sarnik, i oto co
przeczytaliśmy w „Życiu Warszawy” z 13 stycznia owego roku: „Korzystając z okazji rozmowy z
najbardziej kompetentną w Zamościu osobą w sprawie zabytków, zapytałam panią konserwator, czy
prawdą jest, jakoby dla przyspieszenia odbudowy Starówki miano wyburzać co bardziej zniszczone
kamienice i stawiać w ich miejsce podobne. Zaprzeczyła gwałtownie. Cóż za pomysł! To pogwałciłoby
ideę odbudowy Zamościa. Stary gród ma w katalogu zabytków najwyższą, zerową, klasę nie ze względu
na artystyczne walory poszczególnych kamieniczek, ale ze względu na unikalność urbanistycznych
rozwiązań nadwornego architekta Bernarda Moranda. Jakże więc można robić w tym kompleksie
szczerby? Na ratuszu panuje jednomyślność — zapewniła mnie mgr Sarnik”.
W 4 lata później, również w „Życiu Warszawy” (z 31 marca 1977), Magdalena Godlewska napisała:
„Zabytkowa materia zamojskiej Starówki sprawia ciągle niespodzianki, niczym organizm chorego. Oto
przykład: ulica Staszica 6 — w trakcie przeprowadzanego remontu znienacka osunęły się ściany. Trzeba
więc było cały budynek rozebrać, a remont sprowadził się do zbudowania na nowo budynku w starym
stylu”.
„Zabytkowa materia sprawia niespodzianki”, „znienacka osunęły się ściany”, czary-mary, tra-la-la-la.
O, święta naiwności w starym reporterskim stylu! Wspomniane już zamojskie wróble ćwierkały co
innego, tym razem je zacytuję: „Już w latach 1976 i 1977 Przedsiębiorstwo, zamiast konserwować i
restaurować zabytki zgodnie z projektem, rozbierało je. Tak było z obiektem przy ul. Zamenhofa 3, a na-
stępnie z dwoma budynkami przy ulicy Staszica”. I żeby wszystko było jasne — tak się jakoś dziwnie
złożyło, że te wyburzenia co do jednego były dziełem KBK Zamość.
Teraz już będzie tylko o aktualnościach. 12 września dowiedziałem się z pewnego pisma
protestacyjnego, które zacytuję dalej, o wyburzeniu przez KBK Zamość kolejnych zabytków, w tym
domu z bezcennymi fragmentami XVIl-wiecznymi. Natychmiast złapałem za słuchawkę i zadzwoniłem
do prezydenta miasta oraz do urzędu wojewody zamojskiego, pytając o sprawę. Prezydent miasta, Jan
Piskorski, powiedział mi m. in.:
„— Nie mogę mieć własnej opinii w tej sprawie, muszę polegać na zdaniu fachowców. Jeśli złożona
ze specjalistów Rada Konserwatorska zaakceptowała wyburzenia i jeśli konserwator miejski, pani Sarnik,
której decyzje dotyczące konserwacji mają moc decyzji prezydenckich, wyraziła na to zgodę — to rzecz
jest w porządku, przynajmniej z prawnego punktu widzenia. Natomiast jeśli takiej zgody nie było, to akt
wyburzenia był bezprawiem, samowolą kwalifikującą się do interwencji prokuratorskiej”.
Z kolei wicewojewoda Edward Drążek, któremu podlegają problemy rewaloryzacji miasta, rzekł, co
następuje:
„— Nie moją rolą jest ustosunkowywać się do tego typu spraw (!!! — W.Ł.). Od tego są fachowcy.
Jeśli fachowcy wydali opinię, że należało wyburzyć, to znaczy, że należało. Wiem, że istnieje zalecenie o
ograniczeniu wyburzeń do niezbędnego minimum. Ale powtarzam, nie interesowałem się sprawą w
szczegółach, bo to rzecz fachowców''.
Podobne „to nie moja rzecz” lub „to nie moja sprawa” usłyszałem również od innych dygnitarzy
zamojskich. Nie mogłem doprawdy pojąć, jak mogą wychodzić takie słowa z ust ludzi pełniących
odpowiedzialne funkcje w mieście, w którym problem rewaloryzacji zespołu zabytkowego stał się sprawą
rozpatrywaną na szczeblu rządowym. Złóżmy jednak to niezrozumienie na karb mojej kiepskiej
sprawności umysłowej i wróćmy do konkretów. Otóż tak prezydent, jak i wicewojewoda oświadczyli mi,
ż
e według posiadanych przez nich informacji część tego, co runęło, „zawaliła się samoczynnie”. Zabytki
runęły same, ze starości, przy czym sześciu ludzi ledwo uszło z życiem, w efekcie czego KBK musiał już
rozebrać resztę dla bezpieczeństwa pracujących ekip. I to właśnie okazało się nieprawdą.
Przebieg wydarzeń był nieco inny i nie miał nic wspólnego ze złośliwą „samoczynnością”
zabytkowych murów wobec ludzi, lecz odwrotnie. Zaczęło się od tego, że KBK Zamość nieprawidłowo
(lub ,,prawidłowo”, przy założeniu, że działał z premedytacją) poprowadził wykopy wzdłuż ulicy Pereca.
W rezultacie ściany domów od Pereca w głąb bloku XXII poczęły się rysować i walić. KBK zdecydował
więc, że najlepiej będzie rozebrać to, co jeszcze się nie zawaliło. Powtórzył się scenariusz z ulicy Staszica
6, przypomnę: „W trakcie przeprowadzanego remontu znienacka osunęły się ściany, trzeba więc było
cały budynek rozebrać...”. Tym razem jednak wyłonił się kłopot w postaci zakazu wyburzeń wydanego
przez Wydział Budownictwa, Urbanistyki i Architektury Urzędu Miejskiego w Zamościu, który
wstrzymał dalsze prace, nakazując wykonać ekspertyzę techniczną oraz z a b e z p i e c z y ć zagrożone
kamienice.
W tym miejscu zaczyna się w wykonaniu KBK Zamość druga godzina lekcji pod tytułem „Jak burzyć
zabytek, mimo zakazów burzenia”. Pierwszą godzinę już znamy — należy w odpowiedni sposób
doprowadzić do „niespodziewanego” i „samoczynnego” wstąpienia zabytku na drogę zagłady. W turze
następnej zaś należy wykorzystać furtkę podsuniętą przez przeciwnika. Chcecie ekspertyzy technicznej?
Doskonale, będziecie ją mieli. Zaprosimy ekspertów...
5 września, na zlecenie inwestora, czyli Wojewódzkiej Dyrekcji Rozbudowy Miast i Osiedli
Wiejskich (WDRMiOW), w Zamościu pojawia się dwóch rzeczoznawców z Państwowego Instytutu
Techniki Budowlanej w Warszawie — profesorowie doktorowie habilitowani Marian Abramowicz i
Władysław Lenkiewicz. Obaj są inżynierami budownictwa lądowego, a dla inżyniera budownictwa
lądowego zabytek składa się z parametrów liniowych, wytrzymałościowych etc, o co nie można mieć do
niego pretensji. Po dokonaniu wizji lokalnej profesorowie sporządzają w obecności przedstawicieli
inwestora i wykonawcy tzw. „Notatkę”. Najpierw stwierdzają w niej, że „Katastrofa (...) oraz spękania
(...) nastąpiły na skutek wykopu”, co nie brzmi mile dla KBK, ale zaraz potem dodają to, czego od nich
oczekiwano i dla czego w ogóle zostali zaproszeni do Zamościa: „Kontynuowanie robót wymaga
rozbiórki”. I teraz już zgodnie, w dalszej części „Notatki”, wszyscy zebrani (przedstawiciele KBK oraz
WDRMiOW plus obaj rzeczoznawcy, łącznie siedem osób) konkludują coś, co z punktu widzenia
ochrony zabytków oraz rangi rewaloryzacji Zamościa ma wszystkie surrealistyczne cechy ponurego
dowcipu:
„Zebrani wnioskują, że ze względów ekonomicznych, technicznych, bhp i dla przyspieszenia terminu
zakończenia robót właściwe byłoby rozebranie całkowite istniejącej zabudowy i odtworzenie jej”.
„Rozebranie całkowite”, „ze względów ekonomicznych” i „dla przyspieszenia” — trudno o jaśniejsze
postawienie sprawy. Bez cienia żenady!
Od tej chwili bieg wydarzeń nabiera szalonego tempa. Tego samego dnia, w środę 5 września,
konserwatorka miejska, pani Sarnik, wpisuje u dołu „Notatki”: „Ze względów konserwatorskich i
wartości zabytkowych wnioskuję i proponuję opracowanie technologii robót remontowych bez
konieczności rozebrania całkowicie istniejącej zabudowy kamienic bloku XXII, gdyż taka działalność jest
sprzeczna z zasadami konserwatorskimi”.
Mgr Sarnik, której decyzje w sprawach konserwacji Zamościa — jak pamiętamy — „mają moc
decyzji prezydenckich”, popełniła tu błąd, nazwijmy go: taktyczno-terminologiczny. Umieściła dwa
cherlawe słowa „wnioskuję” i „proponuję”, miast dwóch pełnosprawnych: kategorycznie zakazuję! Ale
pani Sarnik przez myśl zapewne nie przeszło, co się szykuje, toteż nie widziała jeszcze powodu do
grzmienia, wierzyła bowiem w moc wysokiej Rady Konserwatorsko-Architektonicznej do spraw
Rewaloryzacji Zabytków Zamościa.
Złożona z utytułowanych autorytetów Rada, zawiadomiona w trybie alarmowym o
niebezpieczeństwie, zebrała się już 7 września rano i ustaliła: „Komisja po zapoznaniu się z notatką z
dnia 5.09.79 r. w sprawie bloku XXII stwierdza, że wykonawca zrealizował roboty w sposób
nieprawidłowy i niezgodny z dokumentacją (...) Zdaniem komisji należy wyciągnąć konsekwencje w
stosunku do winnych prowadzenia robót niezgodnie z zasadami sztuki budowlanej (...) Niemożliwa jest
rozbiórka dalszych elementów tego bloku. Komisja podtrzymuje w tym względzie opinię Miejskiego
Konserwatora Zabytków”.
Tekst ten został bezzwłocznie (o godz. 12
30
) przesłany telefonogramem do KBK. Dokładnie w tym
samym czasie, w piątek 7 września około południa, mieszkańcy Zamościa ujrzeli nie opodal ratusza
stojące rzędem, jak do przeglądu, trzy duże koparki typu „Waryński” i kilka wywrotek. Potem były wolna
sobota i niedziela. W poniedziałek nie było już m.in. sąsiadującej z ratuszem XVII—XVIII-wiecznej ka-
mienicy przy ul. Kołłątaja 2. Olbrzymie jej partie zostały eksterminowane do litego gruntu, w tym
przepiękna XVII-wieczna sala z cennymi sklepieniami. Dalszą rozbiórkę wstrzymała depesza od
wiceministra Zina...
Popisowym numerem lekcji udzielonej przez KBK Zamość zwolennikom rozbiórek zabytków było
przeprowadzenie wyburzeń z zaskoczenia, w wolną sobotę, kiedy miasto nie funkcjonuje i śpią telefony!
Pani Sarnik mogła już tylko patrzeć z rozpaczą na rumowisko i kiedy rozmawiałem z nią —
rozmawiałem z budzącą smutek bezradnością człowieka, który chce dobrze, ale może tylko chcieć. Zaś
wysoka Rada Konserwatorsko-Architektoniczna mogła sobie protestować. Na ręce wiceministra kultury i
sztuki, generalnego konserwatora zabytków, prof. Zina, wpłynęło w poniedziałek 10 września pismo
wystosowane przez jednego z jej członków, zarazem członka Zarządu Głównego Towarzystwa Opieki
nad Zabytkami i kierownika Pracowni Historii Sztuki Instytutu Sztuki PAN, doc. hab. Jerzego
Kowalczyka:
„Komisja poleciła Przedsiębiorstwu podjęcie energicznych kroków w celu naprawienia szkody i
ratowania budynku w jego substancji zabytkowej. Nieoczekiwanie jednak Przedsiębiorstwo znalazło
radykalne «rozwiązanie» problemu, bowiem wzięło się do rozbiórki (...) Ponieważ rozbiórka
zabytkowego bloku odbywa się wbrew decyzjom i ustaleniom władz konserwatorskich (...), działanie
Przedsiębiorstwa jest jawnym i świadomym pogwałceniem Ustawy o Ochronie Dóbr Kultury i Muzeach,
art. 27, ust. 1. Tym samym kwalifikuje się do oddania sprawy do prokuratora. Komunikując o
powyższym, wnoszę o wszczęcie energicznego dochodzenia w tej sprawie”.
Z dyrektorem KBK Zamość, inż. Pezackim, nie mogłem porozmawiać, bo akurat „wyjechał na kilka
dni” (sekretarka). Zaś dyrektor WDRMiOW (inwestor winowajcy), Władysław Frąckiewicz, oświadczył
mi, że jego firma jest w porządku, że wykonawca zrobił to, co zrobił, „jak ćwiczenia wojskowe”,
oczywiście wbrew ustaleniom, zaś spytany o ocenę takiego gangsterstwa — „wstrzymał się od głosu”.
Zapomniał przy tym, że jego przedstawiciele byli współautorami gangsterskiej „Notatki”. Dodał jedynie,
ż
e ktoś bardzo ważny w świecie konserwatorskim... zezwolił po cichu na te wyburzenia (rzekomo ze
względów bhp), nie precyzując wszakże ich zakresu...
Jest rzeczą oczywistą, iż KBK Zamość nie pozwoliłby sobie na bezczelne barbarzyństwo, gdyby nie
miał za plecami tego kogoś „bardzo ważnego”, kto liczył, że sprawa nie wywoła afery, i omylił się. Kim
więc jest pan X, który dał akcept na akt barbarzyństwa? I jak to możliwe, że czynu tego można było
dokonać w mieście, w którym pełnomocnikiem rządu do spraw priorytetowej rewaloryzacji jest sam
generalny konserwator zabytków PRL, pan Wiktor Zin?! Jak na razie nie słychać, by wszczął on
„energiczne dochodzenie” i tylko te cholerne zamojskie wróble ćwierkają, że nie wszczyna się dochodzeń
przeciwko samemu sobie...
Trawestując tytuł powieści Kuśniewicza „Lekcja martwego języka” (wszelkie wcześniejsze zakazy i
późniejsze protesty to martwy język konserwatorów), można tylko mieć nadzieję, że posępna lekcja
martwego zabytku w Zamościu będzie ostatnią tego typu w naszym kraju
*
. Ale nadzieja, wiadomo, nie
zawsze jest dobrą matką.
„KULTURA” 14 października 1979
*
Oryginalny tytuł tej publikacji brzmiał: „Lekcja martwego zabytku" i jak w kilku poprzednio sygnalizowanych przypadkach
został zmieniony przez redakcję pisma.
Podróże starych budowli
Podróże do zabytków architektury to rzecz zwykła. Lecz podróże samych zabytków architektury?
Poruszanie się domów, kościołów, pałaców? Z pozoru jest to coś niezwykłego, jednakże w praktyce
przemieszczanie budowli zabytkowych ma już długą historię i jest stosowane coraz powszechniej.
Uzasadnione względy konserwatorskie, determinowane przedsięwzięciami urbanistycznymi (np.
poszerzenie ulicy czy placu) bądź problemami hydrologicznymi (np. zagrożenie powodzią, budowa
zalewu, poszerzanie koryta rzeki), czasami wymuszają przemieszczenie całego zabytku, gdyż alternatywą
byłaby jego zagłada. Kilka precedensów:
XIV-wieczne baptysterium przy kościele S. Maria Maggiore w Bergamo przesuwano trzykrotnie, po
raz pierwszy w roku 1660 (następnie w latach 1855 i 1898). W związku z poszerzaniem ulicy
przeniesiono w latach 1881—82 XV-wieczny pałac kupca Cuomo w Neapolu. Ze względu na poszerzenie
placu musiał zmienić swoje położenie w roku 1895 pałac arcybiskupi we Florencji. Z przyczyny
zagrożenia powodzią w roku 1871 w Pizie podniesiono na nadbrzeżny bulwar rzeki Arno świątynię S.
Maria delia Spina. Również w Italii, przy budowie zbiornika wodnego elektrowni w Tirso, co podniosło
poziom wód o 60 metrów, przeniesiono w latach 1923—25 romańsko-gotycki kościół św. Piotra w Zuri.
Przemieszczanie zabytków, w którym początkowo celowali Włosi, szybko stało się rzeczą zwyczajną
w wielu krajach, ale też szybko przedsięwzięcia te ściągnęły na siebie falę ostrej krytyki. Już w XIX
stuleciu francuski rzeźbiarz Deseine grzmiał: „Zabytki dają się porównać do roślin właściwych danemu
krajowi, które giną po przesadzeniu. Przeniesienie jest dla nich śmiercią. Cóż by się stało z piramidami,
gdyby głupota ludzka znalazła sposób ich przesunięcia? Stałyby się zwaliskami materii, z którymi nie
wiadomo by było, co począć!”
Z kolei w XX wieku wybitny włoski teoretyk i praktyk konserwacji, prof. Alfredo Barbacci, pisał:
„Architekt zaprojektował budynek biorąc pod uwagę ukształtowanie i rzeźbę terenu, jakimi rozporządzał,
otaczającą go przestrzeń, rozmaite punkty spojrzenia, budynki sąsiadujące, zorientowanie względem stron
ś
wiata, oświetlenie, koloryt lokalny i inne jeszcze sprawy. Wybrał lokalizację gmachu, przestudiował
rozkład brył w planie i w profilu, zorganizował przestrzeń wewnętrzną w uzależnieniu od zewnętrznej, od
kształtu architektonicznego, od oświetlenia i perspektywy, wybrał dla ścian zewnętrznych odpowiednie
materiały, ustalił kolory, fragmenty wystające i wnęki zależnie od praktycznych i estetycznych celów,
jakim gmach miał służyć, a także w zależności od zorientowania budynku. Zważać musiał na mnóstwo
innych jeszcze względów, które pominąłem. Jednym słowem: oprócz tego, że uczynił zadość pewnym
wymogom praktycznym i estetycznym, umieścił on swe dzieło trwale w pewnym środowisku. Jak stąd
wynika — dzieło to jest tworem nie tylko artysty, ale także i środowiska. W innym miejscu inaczej by się
przedstawiało”.
Jednakże Barbacci, aczkolwiek krytykował przemieszczanie zabytków, rozumiał, iż jest to czasami
jedyne wyjście, jeśli chce się budowlę historyczną zachować dla potomności. Dlatego napisał również:
„Przenosząc budynek zmieniamy pewną część danych w zadaniu, nie zmieniając jego rozwiązania. Jest to
błąd estetyczny, nie tylko matematyczny. Wniosek stąd, że tego rodzaju dowolność godna jest potępienia,
chyba że narzucona została względami urbanistycznymi wyższej konieczności lub po prostu chęcią
uratowania dzieła od zagłady. I tylko w tym przypadku wolno nam włączyć przenoszenie zabytkowych
gmachów do kategorii konserwacji”.
Jak już wspomniałem — istnieją dwa podstawowe zagrożenia, które determinują przemieszczanie
zabytków: nowe trasy komunikacyjne, mające biec przez miejsce posadowienia budynku historycznego,
oraz podniesienie poziomu wód, z którymi zabytek sąsiaduje. Jednocześnie dwie podstawowe metody, za
pomocą których dokonuje się przemieszczeń, to rekompozycja i przesunięcie. Zacznijmy od tej
pierwszej.
Rekompozycja obiektu zabytkowego to jego zdemontowanie (rozłożenie na części elementarne, na
poszczególne kamienie i fragmenty stolarki), przewiezienie na nowe miejsce, pociągiem lub
ciężarówkami, i ponowne złożenie. Stosuje się tę metodę, gdy chodzi o przemieszczenie na dłuższych
dystansach, i prawie wyłącznie w odniesieniu do budowli kamiennych. Z racji oczywistych trudności
technicznych tylko w arcywyjątkowych przypadkach dokonuje się rekompozycji obiektów ceglanych —
mur ceglany nie nadaje się do rozłożenia na poszczególne elementy pierwsze. Przykładowo: gdy w roku
1911 przenoszono dla ułatwienia ruchu miejskiego ceglano-kamienną rezydencję La Vignola z jednego
na drugi kraniec rzymskiego placu Circo Massimo, zrekomponowano wyłącznie elementy kamienne, to
jest pilastry, kolumny, gzymsy i okna, natomiast ceglane mury całkowicie wymieniono na nowe.
Tych kilka włoskich przykładów, o których wspomniałem na początku artykułu, to były właśnie
rekompozycje, znane jednakże tylko wąskiemu gronu specjalistów. Pierwszym naprawdę głośnym
działaniem tego typu stało się rozebranie przez Francuzów (w dobie napoleońskiej) łuku dei Gavi w
Weronie i zrekomponowanie go w pobliżu w innej orientacji, a wszystko to w celu poszerzenia drogi. W
naszym stuleciu najciekawsze rekompozycje zostały wykonane we Francji, Jugosławii i w Egipcie.
Znakomity przykład francuski miał miejsce w Saint-Wandrille (departament Seine-Maritime), gdzie
od średniowiecza istniało benedyktyńskie opactwo de Fontelle z typową gotycką świątynią. Została ona
zniszczona w okresie Rewolucji Francuskiej. Już w czasie II wojny światowej zakonnicy postanowili
odbudować swój kościół, lecz idea ta upadła, nie chciano bowiem łamać zasad konserwatorskich, re-
produkować budowli historycznej i tym samym tworzyć makiety, która tylko udawałaby zabytek. Zaczęto
się tedy zastanawiać nad wzniesieniem nowoczesnego kościoła. Kilkunastu znanych architektów zrobiło
projekty i w roku 1966 sprawa stała się głośna, wywołała m.in. ożywione dyskusje we francuskim
Ministerstwie Kultury. Koncepcja nowego obiektu w zabytkowym otoczeniu znalazła wielu oponentów:
Przypadkowo w roku 1967 opactwo dowiedziało się o dużej XIII-wiecznej murowanej stodole, która w
związku z rozszerzaniem gruntów uprawnych departamentu Eure ma zostać zburzona. Zakonnicy i najęci
przez nich architekci obejrzeli zabytek i uznali go za zbyt cenny, by mógł ulec zagładzie, a zarazem za
ś
wietnie nadający się, by go adaptować na świątynię. Od sierpnia 1967 roku mnisi wraz z ekipą
robotników rozbierali stodołę pieczołowicie — każdy kamień, każda belka więźby dachowej, każda da-
chówka były starannie demontowane i przewożone do Saint-Wandrille. Oczywiście towarzyszyło temu
sporządzanie szkiców (rekompozycja na papierze) i numerowanie każdego demontowanego elementu, co
jest rzeczą nieodzowną dla uniknięcia późniejszych pomyłek. Na miejscu, w opactwie, zrekomponowano
całą stodołę obok starej, zrujnowanej świątyni, po czym przeprowadzono adaptację (przystosowanie do
nowej funkcji) i oddano do użytku. Stara stodoła przez wiele wieków swego trwania nie śniła nawet, że
odbędzie tak daleką podróż.
W latach 1974—75 Jugosłowianie powtórzyli tę sztukę wobec obiektu dużo większego. Chodziło o
XVI-wieczny monaster Piva w miejscowości Pivskie Planice (Czarnogóra), będący świetnym zabytkiem
sztuki bizantyjskiej. Zagroziły mu wody sztucznego zbiornika powstającego dla hydroelektrowni
Mratinje. Pod kierownictwem dr. Ljubomira Kapisody i przy współpracy 53 wybitnych specjalistów z
Jugosławii, Polski, Meksyku, Węgier i Włoch rozebrano cały klasztor na pojedyncze kamienie, po czym
przetransportowano je w bezpieczne miejsce. Szczególnie trudne było przeniesienie 1261 metrów
kwadratowych bezcennych XVII-wiecznych fresków, dzieł słynnych mistrzów Longina i Cosmy.
Monaster Piva odbył daleki wojaż, aż trzyipółkilometrowy, po czym został troskliwie zrekomponowany.
Cała ta „przeprowadzka” kosztowała 3,5 miliarda dinarów.
Jugosłowianie zresztą zadziwili świat czymś jeszcze większym — zrekomponowali całą osadę.
Nazywa się ona Lepenski Vir i została odkryta w pobliżu Żelaznych Wrót Dunaju. Temu niezwykłemu
zabytkowi urbanistycznemu cywilizacji starszej od kultur Mezopotamii i Egiptu również zagroziły wody
nowej hydroelektrowni, w związku z czym 56 prastarych domostw przeniesiono w kawałkach, wraz z
fundamentami, powyżej pierwotnego położenia. Była to podróż tylko 26-metrowa, ale podróż całej
osady!
Sensację wzbudzają wciąż zamorskie wojaże budowli zabytkowych. Nie chodzi tu o kilka małych
kościółków i kaplic, które przerzucono drogą oceaniczną lub morską ze Skandynawii do USA oraz
innych krajów (także do Polski; przykładem Xlll-wieczna świątynka Wang, sprowadzona z Norwegii w
1841 roku i postawiona w Karpaczu-Bierutowicach), gdyż były to obiekty drewniane, lecz o morskie
podróże dużych kamiennych budowli. Gdy w początkach lat sześćdziesiątych specjaliści egipscy i
radzieccy poczęli wznosić wielką zaporę w Saad-el-Ali pod Asuanem i woda miała zalać dolinę Nilu
między I a III kataraktą, zagrożonych zostało wiele budowli staroegipskich. Tylko niektóre z nich udało
się zabezpieczyć metodą in situ (w miejscu posadowienia), inne trzeba było przenieść. Wówczas to rząd
ZRA, w dowód wdzięczności za prowadzoną pod egidą UNESCO międzynarodową akcję ratowania
zabytków Nubii, ofiarował część tych zabytków kilku krajom, które najbardziej zasłużyły się w akcji
ratowniczej. Freski z Faras otrzymała Polska, natomiast kilka innych krajów dostało w prezencie
ś
wiątynie z czasów antycznych. Przykładowo Holendrzy otrzymali świątyńkę z Taffeh, wzniesioną w I
wieku p.n.e. (za cesarza Augusta) i prawdopodobnie poświęconą bogini Izydzie. Została ona
zdemontowana, a 657 bloków piaskowca, które się na nią składały, złożono na wyspie Elefantine,
naprzeciw Asuanu. W październiku 1970 roku świątynia z Taffeh rozpoczęła długą podróż od brzegów
Nilu nad Mozelę, do Lejdy (najpierw barką do Aleksandrii, potem statkiem do Rotterdamu, gdzie
przybyła w lutym 1971). W Lejdzie zrekomponowano ją pod specjalnym szklanym dachem na dziedzińcu
Muzeum Starożytności. Trzy inne świątynie odbyły takie same wojaże znad Nilu do Włoch, Hiszpanii i
Stanów Zjednoczonych.
Amerykanie to najzacieklejsi importerzy zabytków z innych kontynentów, gdyż ich własne zabytki są
w większości bardzo młode, kilkusetletnie.
*
Od Egipcjan otrzymali świątynię z Dendera i umieścili ją w
specjalnym skrzydle Metropolitan Museum of Art wybudowanym w nowojorskim Central Parku kosztem
6,8 miliona dolarów. Do bardziej ekstrawaganckich pomysłów jankesów należała chętka kupienia od
Anglików i zrekomponowania u siebie najsławniejszego londyńskiego mostu, Tower Bridge, w tym
przypadku spotkali się jednak z odmową. Powetują to sobie kupując, przewożąc w kawałkach przez
Atlantyk i rekomponując na własnym terenie średniowieczne szkockie zamki.
Największa i najgłośniejsza „przeprowadzka” zabytku związana z budową tamy asuańskiej dotyczyła
dwóch świątyń wykutych w litej skale za czasów faraona Ramzesa II (1298—1232 przed Chrystusem) w
południowej części Dolnej Nubii, na zachodniej stronie Nilu, w Abu-Simbel. Już w roku 1959 rząd ZRA
zwrócił się do państw świata z apelem o pomoc w ratowaniu tych cudów rzeźby i architektury
faraońskiej. W latach 1960—63 trwała gorączkowa, konkurencyjna walka projektów. Ścierały się trzy
koncepcje: zabezpieczenie in situ, podniesienie świątyń na bezpieczny teren w całości i podniesienie w
kawałkach. W pierwszej koncepcji proponowano specjalne zapory chroniące świątynie przed nowym
basenem wodnym (francuski projekt Coyne'a i Belliera, polski Leszka Dąbrowskiego), zatopienie świątyń
w specjalnym „akwarium” z czystą, destylowaną wodą (angielski projekt Mc Quitty'ego) i osłonięcie
ż
elbetową czaszą na dnie zalewu (polski projekt prof. R. Cebertowicza). W ramach drugiej koncepcji
proponowano wycięcie obu świątyń ze skały i podniesienie w całości w specjalnych dokach i kesonach
podnośnikami mechanicznymi, hydraulicznymi bądź przez wypór wody (najciekawsze projekty
przedstawili tu Włoch Gazzola, Polacy Poniż i Oleszkiewicz, Francuz Caquot, Niemiec Voigt i Francuz
Hermes).
10 czerwca 1963 roku rząd ZRA, przynaglany terminem ukończenia zapory i dysponujący zbyt
małymi funduszami (międzynarodowa akcja ich zbierania nie przyniosła spodziewanych rezultatów),
podjął decyzję o realizacji projektu szwedzko-egipskiego, który przewidywał pocięcie obu świątyń na
bloki, podniesienie ich do góry i zrekomponowanie na wysokim brzegu Nilu, ponad 60 metrów od
pierwotnej lokalizacji. UNESCO zaleciło wówczas, by dla wyrządzenia zabytkom jak najmniejszych
szkód, starano się ciąć jak największe bloki (zewnętrzne po 30 ton, wewnętrzne po 20 ton) i aby grubość
cięcia nie przekraczała 2 milimetrów. Ta rekompozycja przez pocięcie zabytku jak sera nie była naj-
lepszym rozwiązaniem, na inne wszakże zabrakło — jak wspomniałem — czasu i pieniędzy. Nadzorował
całą akcję z ramienia UNESCO prof. Kazimierz Michałowski.
Przejdźmy teraz do drugiej metody przemieszczania zabytków, którą jest przesuwanie całego obiektu
na rolkach bądź platformach, po uprzednim odcięciu go od podłoża (od fundamentów). O metodzie tej
Barbacci pisał: „Znacznej części niedogodności związanych z przenoszeniem zabytkowych budowli
metodą rozbiórki i składania na nowo da się uniknąć przy stosowaniu systemu przesuwania, przy którym
przynajmniej wartość własna dzieła pozostaje bez zmian. Operacja taka przedstawia niemałe trudności
natury technicznej. A jednak stosowana była szczęśliwie nawet w czasach dość odległych od naszych.
Przesuwanie ma wszystkie plusy, oprócz jednego, zmiany środowiska, na co już nie ma rady”.
Jedno z pierwszych przesunięć doby nowożytnej miało miejsce w roku 1455 i przebiegało w sposób
nader dramatyczny. W związku z przebudową kościoła La Magione w Bolonii trzeba było przemieścić
starą dzwonnicę, co było niezwykle trudne. Wówczas niejaki Arystoteles Fieravanti zaproponował, że
przesunie obiekt na rolkach, lecz wyśmiano go twierdząc, że podczas tej operacji wieża zawali się.
Uparty Fieravanti zaryzykował, niczym legendarny Wilhelm Tell, życiem własnego dziecka —
oświadczył, iż podczas przesuwania na szczycie dzwonnicy będzie siedział jego synek, tak bardzo jest
*
Patrz W. Łysiak „Ochrona zabytków w USA" w „Ochronie Zabytków" nr 1, 1974.
pewien sukcesu. Tak też się stało. Przesuwano kampanilę w trudnych warunkach, lał deszcz, a w pewnym
momencie pękły dwie belki podłożone pod mury, lecz cała operacja zakończyła się sukcesem. Przez cały
czas Fieravanti-junior dzwonił na szczycie jak opętany, głosząc triumf swego ojca.
W roku 1751 matematyk Baroni przesunął absydę kościoła w Longara, a w 13 lat później jego
współpracownicy, bracia Baleotti, uczynili to samo z fasadą kościoła w Certolo. Z biegiem czasu
dokonywano takich operacji coraz częściej i metoda przestała być czymś niezwykłym. Unowocześniono
ją w naszym stuleciu. W roku 1915 przesunięto na odległość 6 metrów ważący 4 tys. ton kościół w
Pittsburgu (USA), a w roku 1929 w Chicago sobór ważący 9 tys. ton odbył 84-metrową podróż połączoną
z obrotem o 90 stopni. W roku 1932 w Turynie inżynier Mesturino przesunął aż o 140 metrów, na rolkach
i na szynach, kaplicę św. Sebastiana, w celu poszerzenia ulicy Pianezza.
Rekordowego — jak do tej pory — przesunięcia zabytku dokonali Czechosłowacy przed czterema
laty. Gdy pod miasteczkiem Most odkryto pokłady węgla brunatnego ocenione na 87 milionów ton, w
roku 1964 władze CSRS zdecydowały się zlikwidować gród (na jego miejscu powstała wielka kopalnia
odkrywkowa). Mieszkańców przeniesiono w pobliże, do Nowego Mostu, pozostał jednak problem
cennego zabytku, późnogotyckiego kościoła Wniebowstąpienia N. M. Pannfy. Rozpatrywano możliwość
pozostawienia go na filarze węglowym (!), rekompozycję i przesunięcie. Uchwałą rządu z maja 1971
roku wybrano trzecią koncepcję, a zadanie jej realizacji otrzymało praskie przedsiębiorstwo Transfer.
Rekompozycyjnie przemieszczono na nowe miejsce jedynie dzwonnicę kościoła.
„Operację Most” przeprowadzono w dniach 30 września — 28 października 1975 roku z niezwykłą
pieczołowitością. Zabytek, wzmocniony rusztem żelbetowym (pod sklepieniami) i stalowymi obręczami
(na kolumnach), został przy pomocy dźwigów umieszczony na 53 sprzężonych z hydraulicznymi
podnośnikami platformach (każda o udźwigu 500 ton), które skonstruowały praskie zakłady Skoda. W
ciągu 30 dni kościół był przewożony z szybkością 3 cm na minutę, a specjalne urządzenia elektroniczne
czuwały nad najmniejszymi nierównościami torowiska i regulowały położenie platform tak, aby różnica
wysokości między nimi nie przekraczała 2 milimetrów (w ogóle różne urządzenia pomiarowe
kontrolowały obiekt aż w 500 miejscach). Niezwykle udane przedsięwzięcie, w którym wzięli udział
eksperci z UNESCO, ZSRR, NRD i Polski (m.in. prof. Wiłun oceniał badania geologiczne i geofizyczne
planowanej trasy), było podwójnie rekordowe: po raz pierwszy przesunięto zabytek ważący aż 12 tys.
ton, i to na odległość aż 841 metrów i 10 centymetrów. Wyspecjalizowane przedsiębiorstwo Transfer
dokonało później innych przesunięć w Ostrawie, Pilźnie, Barrandowie, a także otrzymało zamówienie na
przesunięcie zabytku w Mosulu (Irak).
Polacy mogą pochwalić się przesunięciami trzech obiektów warszawskich: 600-tonowej Rogatki
Grochowskiej w roku 1961, 6800-tonowego kościoła N.M.Panny na Lesznie (przy al. Generała
Ś
wierczewskiego) w 1962 i rekordowego w swoim czasie, ważącego 10 tys. ton pałacu Lubomirskich w
roku 1970. W związku z koniecznością obrócenia pałacu o 78 stopni, przesuwano go na 16 łukowo
wygiętych torach. Zastosowano podnośniki hydrauliczne napędzane pompami elektrycznymi i stalowe
wałki z osi wagonowych o średnicy 130 milimetrów. Operacja ta, wykonana przez Mostostal (projekt inż.
A. Mostowskiego), była niewątpliwie dużym osiągnięciem polskiej myśli technicznej, wzbudziła jednak
ostre (zasłużone) głosy krytyczne wśród konserwatorów i historyków sztuki, gdyż w swym obecnym
położeniu pałac sprawia wrażenie, iż należał do historycznej Osi Saskiej, co jest nieprawdą. Było to
dokonanie całkowicie pozbawione sensu.
„RAZEM” 14 października 1979
Szkolnictwo
Jako dydaktyk Łysiak rozpoczął pracę w Rzymie, podczas... studiów na tamtejszym uniwersytecie: będąc
studentem, kilkakrotnie zamienił się w wykładowcę (sześć wykładów na temat ochrony i rewaloryzacji zabytków
oraz historii architektury i sztuki polskiej). Po powrocie do kraju (1972) podjął pracę na Wydziale Architektury
PW, gdzie wykłada historię kultury i cywilizacji, a także prowadzi zajęcia z konserwacji zabytków. Jednocześnie,
jako pracownik Instytutu Historii Architektury i Sztuki, jest wykładowcą na Studium Podyplomowym Konserwacji
Zabytków.
Jakim jest Łysiak pisarzem i publicystą — każdy może stwierdzić samodzielnie, czytając go. A jakim jest
dydaktykiem? Oczywiście nie trzeba być wybornym nauczycielem, aby dobrze znać system nauczania we własnym
kraju i prawidłowo go analizować piórem, warto jednak zauważyć, iż na wykładach Łysiaka oraz w jego grupach
zaliczeniowych, chociaż uchodzi on za arcysurowego, frekwencja jest „ponad 100-procentowa”. Gdy prowadził
wykłady o kulturze i sztuce na Wydziale Elektroniki PW (w ramach tzw. humanizacji studiów technicznych), aula
nie mogła wszystkich chętnych pomieścić. Nieformalny, urządzony przez studentów Wydziału Architektury
ranking na najlepszego wykładowcę (z wywieszoną na korytarzu listą, procentami głosów na tak i nie oraz
uzasadnieniem), w którym Łysiak pobił na głowę swych renomowanych kolegów-profesorów, nie przysporzył mu
sympatii u pokonanych...
Nie zjednała mu również ciepłych uczuć w sferach dydaktycznych i decydenckich lat siedemdziesiątych
krytyczna publicystyka na tematy szkolne. Szczególnie gwałtownie reagowano na Politechnice na jego
„krytykanctwo” pod adresem Wydziału Architektury — jedna z dwóch prób odgórnego usunięcia go z pracy była
spowodowana artykułem „Stąd do architektury”; podczas drugiej, w 1979 roku, uratowały go tylko gwałtowne
protesty studentów u władz naduczelnianych.
Liczba publikacji Łysiaka na tematy szkolne nie jest duża — około 20 pozycji w ciągu 9 lat. Jednakże każdy z
tych artykułów miał sporą wagę i zasięg, o czym świadczyły m.in. listy do redakcji (tak np. po artykule „Zabawa w
«klasy»„ redakcja „Kulis” przez kilka tygodni
drukowała na całych kolumnach korespondencję będącą odzewem czytelniczym). Przynajmniej dwa z
postulatów wysuwanych w tych artykułach przez autora są już nieaktualne — skasowano niefortunną 10-latkę
(Łysiak był jednym z pierwszych, którzy ją publicznie napiętnowali) i przywrócono prawdziwe matury, to jest
takie, których można nie zdać, jeśli się na zdanie nie zasłużyło.
Selekcjonując do druku artykuły Łysiaka na tematy związane ze szkolnictwem, wybraliśmy wypowiedzi
późniejsze, z początku lat osiemdziesiątych, gdyż naturalnym biegiem rzeczy są one pełniejsze (autor powtarza w
nich uprzednie tezy i wzbogaca je). Przykładem jego krytyka nauczania architektury — z trzech najlepszych
pozycji: „Czego się Jaś nie nauczy, tego Jan nie wybuduje” („Kultura” 18 V 1975), „Stąd do architektury”
(„Kultura” 5 X 1975) i „W kolebce architektury” („Stolica” lipiec 1981) — wybraliśmy tę ostatnią, gdyż zawiera
ona w formie najbardziej lapidarnej wszystkie spostrzeżenia wcześniejsze i kilka nowych. Z kolei „Zabawę w
«klasy»„ przedrukowujemy m.in. dlatego, by pokazać, że Łysiak w swych atakach nie oszczędzał nie tylko
uczących w szkołach i rządzących uczącymi, lecz także uczniów i studentów, co świadczy, że jego krytyki nie były
jednostronne.
W kolebce architektury
Tekst ten traktuję jako list otwarty do władz Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej,
którego pracownikiem jestem od lat dziesięciu.
Przez te dziesięć lat nie tylko obserwowałem, ale i publicznie gwałtownie zwalczałem (na łamach
prasy) to, co się działo w tzw. czołowej polskiej szkole architektonicznej. A działo się bardzo źle,
począwszy od egzaminów wstępnych, będących dziurawym sitem dla ustosunkowanych beztalenci i
panienek z „dobrych domów”, a skończywszy na egzaminach dyplomowych przybierających niekiedy
formę parodystyczną, poprzez cały cykl dydaktyczny stojący na głowie albo też spychany na dalszy plan
w hierarchii ważności spraw wydziałowych. Wszelkie dotychczasowe tego typu interwencje były
waleniem grochem o mur, który odpowiadał pogróżkami pod moim adresem i obietnicą represji zwanej
wywaleniem z pracy. A jednak jeszcze raz sięgam po garść grochu, z tą samą, co przedtem, nadzieją na
pozytywne zmiany. Każdy z tych „grochów”, o których będę mówił, to plama na honorze uczelni, urąga-
jąca jej elementarnym zadaniom i tym podstawowym zasadom kształcenia, jakie uformowały się w toku
kilkusetletniej ewolucji szkół wyższych. Wszystkie te „grochy” należy wyrzucić za okna i drzwi gmachu
przy ulicy Koszykowej 55.
1.
Egzamin wstępny. Przyciąga on rokrocznie po kilka osób na jedno miejsce, teoretycznie jest z
czego wybierać. Dlaczego więc na wydział trafia tylu snobów kierujących się wyłącznie modą
(architektura, mimo jej zdeprecjonowania w polskim pejzażu, jest wciąż nader modna) i tyle dziewcząt,
które nie mają innego celu nad zdobycie posagu w postaci atrakcyjnego dyplomu wyższej uczelni oraz
dowartościowanie się dumnym tytułem „pani magister inżynier architektury”? Dlaczego w ogóle trafiają
na ten wydział takie tłumy młodzieży, która wśród wszystkich swoich predyspozycji najmniejsze ma do
studiowania? Jest to w dużym stopniu wina egzaminu preferującego mechaniczną wiedzę, której nauczyć
można nawet szympansa, nie zaś prawdziwe walory intelektualne, talent, zdolność samodzielnego wnio-
skowania i humanizm kulturowy.
To, co teraz powiem, zabrzmi brutalnie, ale jest wynikiem dziesięcioletniej obserwacji mojej i moich
kolegów i poniżej zostanie przeze mnie udowodnione. Ponieważ egzamin na nasz wydział to test na
pewną sumę podręcznikowo-encyklopedycznych wiadomości (głównie z przedmiotów technicznych),
które można po prostu wykuć, plus ćwiczenie na zręczność manualną, podszlifowaną korepetycjami z ry-
sunku — przez to szerokookie sito dostaje się co roku na studia gromada półinteligentów i durniów
(„szpanerzy”, których rodzice opłacają przedegzaminowych pomagierów, „wyzwolone” panie z chrapką
na tytuły, pociechy ustosunkowanych tatusiów itp.). Nie więcej niż 10 procent studentów zasługuje na
indeks.
Skąd wiem, że nie więcej niż 10 procent? Z rozmów z kilkoma kolegami dydaktykami — to po
drugie. Po pierwsze zaś dlatego, że obok wykładów prowadzę różne zajęcia na czwartym,
przeddyplomowym roku studiów. Miażdżąca większość studentów, z którymi mam kontakt, nie ma po-
jęcia o Leonardzie, Szekspirze, Kartezjuszu, Fidiaszu, Rembrandcie, Konfucjuszu, Durerze et consortes.
Wielu z tych nazwisk nie są w stanie powiązać z jakąś określoną dziedziną sztuki lub wiążą z
dziedzinami zupełnie bezsensownymi (sic!). Mają natomiast olbrzymie trudności z wymienieniem choćby
jednej przeczytanej książki (sic!) — czasami przypominają sobie tytuł jakiejś lektury szkolnej. Nie żar-
tuję i nie przesadzam — te rozmowy z nimi podnoszą mi włosy na głowie. W każdym innym środowisku
akademickim na świecie wiadomość, że na wydział architektury dostał się człowiek, który nigdy nie
słyszał o Rafaelu, Homerze i Canovie, zabiłaby słuchaczy śmiechem.
Ostatnio Frank Reich napisał w „Die Weltwoche”: „Cechą dobrej uczelni wyższej jest surowy,
konkursowy egzamin wstępny, stanowiący nieubłaganą selekcję. Szanują tę zasadę wszystkie
renomowane uczelnie”.
My również powinniśmy ją szanować, jeśli chcemy, by nas szanowano.
*
*
We wcześniejszym tekście w „Kulturze" („Stąd do architektury") Łysiak napisał ponadto o egzaminie wstępnym: „System
tajności i kontroli, mający wyeliminować machlojki, został zaostrzony. Tematy testowe nie są znane nawet komisji
rekrutacyjnej, przynosi się je i odpieczętowuje tuż przed rozpoczęciem rysowania. Kandydaci nie występują pod
nazwiskami, lecz pod numerami, «numerowi» nie wolno robić żadnych szkiców pomocniczych, nawet kropki, obok rysunku
głównego, gdyż mogłyby być one szyfrem, członkom komisji egzaminacyjnej nie wolno dyskutować przy ocenianiu prac
2.
Tok studiów. Z kolei każda szanująca się uczelnia stosuje w toku studiów system ostrej selekcji,
dzięki której odrzuca się plewy — na wyższe lata awansują tylko ci, którzy na to zasłużyli. U nas
odwrotnie — uczelnie upodobniły się, na skutek zaleceń odgórnych, do fabryk realizujących
stuprocentowe „plany przerobu”, co podcina wszelką motywację dobrej roboty tak u studentów (po co się
wysilać, jeśli wiadomo, że i tak wszyscy lub prawie wszyscy muszą otrzymać dyplom), jak i u kadry
nauczającej (po co się bawić w Don Kichota nie zaliczając leniom i tępakom, jeśli można tym zyskać
jedynie opinię „wroga młodzieży” i kiepskiego dydaktyka?). Tak niestety jest i na Wydziale Architektury
PW. Przepuszczamy do mety komplet startujących, podczas gdy na niektórych uczelniach zagranicznych
finiszuje zaledwie 50 procent studentów, lecz są to asy, które wiedziały, o co walczą, walczyły więc
autentyczną pracą, która zrobiła z nich dobrych architektów. Znowu Reich:
„Ostra selekcja jest centralną zasadą każdej zdrowej uczelni. Ale selekcja (odrzut) to nie wszystko.
Dla tych, którzy pozostają, sporządzana jest równie surowa klasyfikacja, ogłaszana corocznie lub dwa
razy do roku. Jest to lista, na której studenci widnieją w kolejności według przeciętnej ocen, podanej z
dokładnością do kilku miejsc po przecinku. Cel tej klasyfikacji jest oczywisty: ma ona zachęcać każdego
do rzetelnego wysiłku”.
Niestety, w naszym fabrycznym systemie, w którym produkuje się absolwentów jak łożyska kulkowe
z taśmy, takie rzeczy są niezrozumiałą egzotyką. Jest to system nie tylko nie nastawiony na dopingowanie
i promowanie ambicji studiujących oraz na wyselekcjonowanie najlepszych, lecz wyraźnie obliczony na
ż
ałosną przeciętność, poprzez ułatwienia i grę pozorów. To zaprogramowane, fatalne równanie w dół,
czyni podejrzaną samą myśl o wybiciu się i obniża ogólny poziom (w konsekwencji także poziom
architektury polskiej, którą ci wypluwani co roku z taśmy „mistrzowie” współtworzą).
3.
Kadra dydaktyczna. Jest tajemnicą poliszynela, że pewien procent ciała pedagogicznego to
figury, których przydatność dydaktyczna jest mizerna i które rażąco zaniżają poziom nauczania. Wiedzą o
tym także studenci, bo mają oczy i uszy, przed którymi braku wiedzy, talentu i rzetelności nie można
zasłonić żadnymi tytułami, mianowanymi lub zdobytymi inaczej. Gdy przed kilku laty napisałem
pierwszy artykuł interwencyjny o nauczaniu architektury („Czego się Jaś nie nauczy...”), w odpowiedzi
wpłynęło do redakcji „Kultury” sporo listów od rozeźlonych studentów. Zgadzali się oni ze mną, że
wychodzą z wydziału jako kiepscy twórcy, ale cały ciężar odpowiedzialności za to przerzucali na
nauczycieli. Symptomatyczny był list studenta opublikowany w „Kulturze” z 27 lipca 1975:
„Jesteśmy niedouczeni, wyniki naszej pracy w czasie studiów są przerażające — mierne projekty,
które można zobaczyć na posemestralnych wystawach, świadczą o schematyzmie, przeciętności. Ale jaka
jest struktura przyczynowa tego? Odpowiedź jest jedna: jaki pan, taki kram. Ogólnowydziałowe konflikty
wśród pracowników, zdehumanizowany program studiów, kiepska dydaktyka, niskie kwalifikacje asy-
stentów (...), zły system rekrutacji na studia! (...) Zarzuca się nam niski poziom, ale nasi pedagodzy nie
różnią się pod tym względem od studentów (...) Największa ilość studentów zalicza grzecznie na 3,5, są
szarzy, «robią» statystykę; potem, gdy zaczynają projektować, zaczyna się tragedia (...) Co z tego
wynika? Słaba architektura, marni architekci”. W tym samym 1975 roku narzekał na bardzo niski poziom
kadry wydziałowej (zbytni teoretycy, mający za mały kontakt z praktyką) prof. Jerzy Hryniewiecki
(„Literatura” 10 kwietnia 1975). Od tamtej pory nic się nie zmieniło, choć niektórzy twierdzą, że jednak
zmieniło się — na gorsze. Myślę, że liczni pracownicy wydziału winni zdać sobie wreszcie sprawę z
tego, że gmach ten istnieje przede wszystkim dla prawidłowej, nowoczesnej dydaktyki, nie zaś dla
rozgrywek personalnych, możliwości częstych wyjazdów za granicę i innych rzeczy, które wielu panom
przesłaniają cel podstawowy. Natomiast władze wydziału powinny przypomnieć sobie takie pojęcia, jak
ostra weryfikacja poziomu kadry, hospitacje zajęć i wykładów etc.
4.
Deklasowanie humanistyki. Ma ono od lat charakter postępujący, co przejawia się m.in. redukcją
czasu dydaktycznego w przedmiotach humanistycznych (historyczna ewolucja architektury i urbanistyki,
historia kultury i cywilizacji, przedmioty plastyczne etc.) na rzecz dyscyplin matematyczno-technicznych.
(eliminuje się w ten sposób wywieranie nacisku bądź sugerowanie innych), milcząco pokazują tylko ocenę wypisaną na
kartce, etc. Czy to wszystko daje gwarancję absolutnej tajności? Nie. Od czasu do czasu zdarzają się «cuda»...".
Gdy Łysiak wykrył na swoim wydziale aferę egzaminacyjną (kandydaci znali tematy przed odpieczętowaniem kopert) i
narobił rabanu, jedynym efektem było to, że przestano go powoływać w skład komisji rekrutacyjnej i na stałe odsunięto od
egzaminów.
Zapomina się przy tym, że architektura jest kierunkiem humanistycznym (w większości krajów wydziały
architektury znajdują się na uniwersytetach, a nie politechnikach), sztuką, nie zaś rzemiosłem. Zapomina
się, że najwybitniejsi architekci świata głosili, iż całą swoją wirtuozerię zawdzięczają głównie dobrej
znajomości zabytków oraz sztuk plastycznych i nie tylko. Ci sami ludzie, którzy przyklaskują zabójczej
technicyzacji studiów architektonicznych, popukaliby w czoło komuś, kto wspomniałby o... muzyce.
Nieładnie jednak pukać w czoła zmarłych geniuszy, takich jak np. Gropius, w którego słynnej szkole
Bauhaus nauczano muzyki, oraz Le Corbusier i Wright, którzy przejęli od rodziców umiłowanie muzyki.
Widać to w ich dziełach. Najsławniejszy konstruktor XX wieku, Buckminster Fuller, wprowadza do
nauczania architektury nawet poezję!
Kilka lat temu, gdy przy branżowym miesięczniku „Architektura” istniał jeszcze studencki dodatek
„Wykusz”, studenci często narzekali na jego łamach na odhumanizowywanie studiów architektonicznych,
twierdząc, że kształci się ich na kreślarzy, a nie na artystów. Dzisiaj powtarzają to samo, z tym samym
(żadnym) skutkiem.
5.
Projektowanie. W chwili, kiedy to piszę, nie znany jest jeszcze nowy program studiów na
Wydziale Architektury PW, koncypowany mozolnie wśród kłótni i przeciwstawnych interesów różnych
„lobby” przez specjalną komisję. Dochodzą jednak stamtąd słuchy o kolejnych próbach ograniczenia
dziedzin humanistycznych, przeciwko humanistyce bowiem występują przedstawiciele instytutów
projektowych. Uważają oni, że inne przedmioty tylko kradną czas, jaki należy poświęcać na
projektowanie. Ja natomiast uważam, że czas ten jest przez owe instytuty marnowany, i udowodnię to.
Na czwartym, ostatnim (przeddyplomowym) roku studiów, podczas zajęć z konserwacji zabytków
studenci wykonują dwie klauzury — mają zaadaptować zabytek do współczesnych potrzeb, co sprowadza
się do rozmieszczenia odpowiednich funkcji w starych murach. Podam tegoroczne przykłady z dwóch (na
osiem istniejących) grup, które sam prowadziłem. Adaptując szlachecki dworek jeden student „oświetlił”
użytkowany strych przez... otwór komina! Inny, przerabiając dworek na dom turysty, zrobił publiczne
schody na środku dwuosobowej sypialni! Trzeci umieścił w dworku... lądowisko sterowców! Kilku
zrobiło łazienki dostępne z trzech stron (troje drzwi), dla trzech sypialni sąsiadujących z łazienką przez
ś
ciany! Kilku, przebudowując wnętrze, polikwidowało elementy konstrukcyjne dźwigające całą strukturę!
Jeszcze inni, adaptując strych ze spadzistym dachem, robili umeblowane pokoje na krańcach, tam, gdzie
między dach a podłogę z trudnością wczołgałby się pies! Itd., itp. Powtarzam: te idiotyzmy na poziomie
dziecka z podstawówki bawiącego się w architekta robili ludzie na ostatnim roku studiów, po siedmiu
semestrach nauki projektowania!!! Przerażony pobiegłem do kolegów z innych grup, żeby im pokazać ten
surrealizm, a wówczas usłyszałem, że w ich grupach jest identycznie. Jednej z koleżanek, która zapytała
studentów, jak to jest możliwe, studenci odparli: „Proszę się zwrócić z pretensjami do naszych
nauczycieli projektowania”.
Czyż nie jest stratą czasu fakt, że nasz student robi jeden projekt w ciągu semestru (kilka miesięcy),
musząc go „odpicować” (popisowe wykreślenie, wymalowanie lub „collage”, fotografie, kosztowne
plansze, smaczki graficzne)?
W wielu krajach student „trzaska” w ciągu semestru kilka projektów w formie szkicowej, która jest
wystarczająco przejrzysta, by profesor mógł ocenić to, co najważniejsze — koncepcję.
6.
Dyplomy. Komizm prac dyplomowych robionych w domu polega na tym (jest to też tajemnicą
poliszynela), że część z nich jest kupowana przez bogatych rodziców (wykonują pracę najęci fachowcy),
a większość pozostałych robiona kolektywnie przez całe grupy wzajemnie się wspomagających
koleżanek i kolegów. Dyplomy muszą być wyłącznie klauzurowe, robione (może nawet etapami) na wy-
dziale, pod kontrolą pracowników dydaktycznych.
To tyle. Gdy przed laty opublikowałem w „Kulturze” obszerny artykuł na ten sam temat, pt. „Stąd do
architektury”, zarzucono mi, że jestem „ptakiem, który kala własne gniazdo”. Odparłem wówczas, że
takim samym ptakiem jest radiotelegrafista, który z tonącego okrętu nadaje sygnały SOS. Odpowiedź się
nie zmieniła. A reakcja tych, którzy władają uczelnią?
*
*
Jeszcze jeden istotny fragment z artykułu „Stąd do architektury", opuszczony w przedrukowanym przez nas tekście: „Na
marginesie warto tu podnieść problem studentów zagranicznych, którzy — nie przyjęci na uczelnie obce — w Polsce
znajdują raj, w którym za kilka dolarów koledzy kreślą im, rysują i projektują wszystko od pierwszego roku studiów.
Zjawisko to urasta do rangi epidemii, a walka z nim jest beznadziejna — dolarowy student to «święta krowa», która «musi
zdać» bez żadnej dyskusji".
„STOLICA” 5 i 12 lipca 1981
Zabawa w „klasy”
Na całym świecie obserwowane są niepokojące przejawy obniżania się stanu wiedzy oraz
ś
wiadomości intelektualnej uczniów i studentów, na co wpływ mają przeróżne aspekty XX-wiecznej
cywilizacji i co jest paradoksem, bo w końcu żyjemy ponoć w stuleciu mądrzejszym niż wszystkie
poprzednie razem wzięte. Na początek jeden przykład: w bostońskich szkołach przeprowadzono ankietę,
dzięki której wyszło na jaw, że dzieci w większości sądzą, iż mleko jest wyrabiane przemysłowo, tak jak
piwo czy coca-cola. Zaprowadzono więc dzieci do ZOO, aby im pokazać, jak się doi krowy.
Ale co nas obchodzi cudze podwórko dydaktyczne! Winniśmy się martwić o swoje, na którym —
chociaż wszyscy wiedzą, jak się doi krowy — zaczynają się coraz mocniej ujawniać symptomy ciężkiego
schorzenia.
Zauważano je już od kilku lat (byłem wśród zauważających), diagnozowano i wskazywano
najróżniejsze przyczyny (byłem wśród wskazujących): a to pogarszający się z roku na rok poziom
podręczników, szpikowanych masą skandalicznych błędów merytorycznych oraz interpretacyjnych, a to
obniżający się równie systematycznie stan przygotowania do zawodu młodej kadry nauczycielskiej, w
szeregi której gromadnie trafiają przypadkowi nieudacznicy i outsiderzy wyeliminowani z innych
profesji, a to szwankującą infrastrukturę szkół, itd., itp.
Wśród ostatnich reform w szkolnictwie na czoło wybiły się dwie: obowiązek ukończenia przez
wszystkich nauczycieli wyższych studiów oraz nowy system szkoły 10-letniej, reklamowany jako
perfekcjonizacja nauczania, w efekcie której wyedukowanie młodzieży zbliży się do pożądanego
optimum. Czy rzeczywiście się zbliży, w to wątpię. Będzie to tym bardziej utrudnione, jeśli nie
zlikwidujemy następstw innej, nie tak głośno reklamowanej reformy sprzed kilku lat, w wyniku której
kompletnie nie trzeba się dzisiaj uczyć, by dostać maturę, i wystarczy udawać naukę, by otrzymać
dyplom wyższej uczelni.
Zaczyna się to od pierwszych klas szkoły podstawowej. Jak wiadomo, podstawówkę muszą skończyć
wszyscy, a dzieci wiedzą o tym i, jakkolwiek nieprawdopodobnie by to brzmiało, coraz powszechniej
lekceważą (oni i ich rodzice) instytucję, w której końcowy efekt jest zagwarantowany przed startem.
Zjawisko nie istniejące w czasach „niebieskiego mundurka” — widocznie wówczas dziecięta były tępsze
i za wcześnie nie zdawały sobie sprawy z wielu rzeczy. Dzisiaj szybciej dojrzewają, a negować to, co
powyżej napisałem, będzie tylko ten, kto nie ma żadnej styczności ze szkołą i nie rozmawiał na ten temat
z nauczycielami.
Ja rozmawiałem. Odzywka ucznia 3 klasy (nie ukończone 9 lat), gdy nauczycielka wpisuje mu do
dzienniczka, że lekceważy naukę: „A wpisuj sobie, wpisuj, myślisz, że mi starzy coś zrobią!” (sic!) — nie
jest już niczym bulwersującym. Kawalerom i starym pannom, to jest osobnikom nie chadzającym na
wywiadówki, obrazek taki nie przyśni się nawet w koszmarnym śnie, lecz nauczyciele zaczynają się już
do tego przyzwyczajać, przyzwyczaić się bowiem można do wszystkiego na świecie. Telewizyjna
dojrzałość kilkuletnich smyków jest tak imponująca, że nikogo nie zdziwiłoby przyniesienie przez nich
do „budy” głośnego francuskiego raportu spółki Robert Debre—Daniel Douady: „Przemęczenie uczniów
w obecnym systemie szkolnym”, bądź książki Guya Vermeila „Zmęczenie w szkole”, i szermowanie nimi
w obronie totalnego far niente.
Sytuacja jest z natury rzeczy jeszcze bardziej niepokojąca w przypadku roczników starszych, to jest
nastolatków, co również — naturalnym biegiem rzeczy — największe przerażenie budzi u dydaktyków, u
całej tej rzeszy nauczycieli z klas średnich, którzy zaczynają się czuć w szkołach coraz mniej potrzebni
(stopnie i świadectwa mogłyby wystukiwać maszyny). Od czasu do czasu biją oni głową o mur, alarmu-
jąc opinię publiczną; trzy przykłady — trzy wypowiedzi nauczycielek dla prasy z ostatnich trzech lat:
Bronisława Ginter: „Szkoła też jakby straciła swoje znaczenie (...) A szkoła, zamiast walczyć z tym,
idzie na ustępstwa. Wyszły zarządzenia nakazujące dopuszczenie do egzaminów poprawkowych uczniów
z dwiema ocenami niedostatecznymi. Nawet jeśli wynikały one z wagarów i zupełnego lekceważenia
nauki. Uczniowie, którzy są wybitnymi sportowcami, mogą być zwolnieni z kilku przedmiotów. Coraz
mniej osób pamięta, że do szkoły chodzi się, by zdobyć wiedzę, a nie papierek”.
Maria Hernasowa: „Ucznia nie można w praktyce zmusić do nauki (...) Żeby zostać na drugi rok w
tej samej klasie, trzeba wykazać maksimum złej woli, nie wystarczy zwyczajnie nie umieć czytać i pisać.
Szkołę trzeba nie: odsłużyć jak wojsko — szkołę trzeba odsiedzieć jak wyrok w kryminale. To w
zasadzie wystarczy, by otrzymać świadectwo jej ukończenia (...) Na dwudziestu chłopców w mojej klasie
uczy się trzech. Ze czterech — uczy się niektórych przedmiotów. Reszta — żyje na państwowym stopniu
i czuje się z tym zupełnie dobrze. Bez stresów i kompleksów pójdą sobie w życie, święcie przekonani, że
im się należy jakaś płaca za to, że żyją, tak jak się im należała ocena dostateczna za to, że w szkole
siedzieli w ławkach”.
Julia Tazbir: „W tej chwili główny problem jest taki, że oni... przeciekają przez palce. Zwyczajnie.
Ktoś nie przychodzi do szkoły, bo mu się nie chce. Klasa zniknęła, bo ma być wypracowanie z polskiego.
Jeden skraca dzionki szkolne, drugi — bywa tylko w wybrane dni tygodnia (...) Jeszcze inni skreślają
pewne przedmioty. Kiedyś większość uczniów chodziła regularnie, urywała się mała grupa waga-
rowiczów. Dziś i większość... W zeszłym roku nasza najzdolniejsza klasa miała średnią frekwencję około
70 procent. Tak urzędowali, że jedną lekcję miałam z jednymi, następną — z zupełnie innymi osobami
(...) Jeżeli uczeń, nic nie robiąc, nie jest ostatni w klasie, tylko, powiedzmy, dwunasty od końca, to nie
można mu zagrozić. Mieliśmy już egzemplarz, który w ciągu pięciu lat «chodził» w sumie nie więcej niż
dwie klasy! Potem zdawał na politechnikę. Egzaminu nie zdał, ale jest gdzieś studentem”.
Do studiów, które można z powodzeniem kontynuować nic nie umiejąc i nic się nie ucząc, jeszcze
wrócimy, na razie zaś istotne jest pytanie: jakim cudem może trwać ta paranoja przedmaturalna opisana
przez trzy nauczycielki? Dr Julia Tazbir wyjaśniła to jednym zdaniem: „W końcu szkołę — tak naprawdę
— rozlicza się z procentu nie promowanych”. Inaczej mówiąc: jeśli szkoła ośmieli się nie promować
ucznia, który, chociaż jest w niej zapisany, nie chodzi na lekcje i nie uczy się, to władze szkoły zostaną
ukarane, bo „nie wyrobiły planu promocji”. Czyli planu 100-procen-towego przerobu, jak w fabryce
konserw.
Nie od rzeczy będzie tu zauważyć, że wszystkie trzy cytowane panie wykazały iście brawurową
odwagę, eksplikując swoje żale p u b l i c z n i e i nie ukrywając swych nazwisk. Nie każdego na to stać.
Mój rozmówca, 42-letni nauczyciel szkoły średniej, zanim powiedział mi to, co powiedział, zobowiązał
mnie do dyskrecji i wytłumaczył to bardzo prosto: „nie chcę wyjść na wroga młodzieży”. Rzeczywiście,
w sytuacji, gdy lansuje się (przynajmniej retorycznie) stawkę na młodzież, wyjść na wroga młodzieży jest
i głupio, i niefortunnie, można bowiem usłyszeć: „on się nie nadaje, nie umie pracować z młodzieżą”. Od
człowieka tego usłyszałem m.in:
— Jestem bezradny wobec ucznia, wobec jego samochodu, którym ojciec go przywozi do szkoły lub
wobec jego r ó w n i a c h o w o ś c i czerpanej z klanu ulicznego bądź dyskotekowego, wobec
lekceważenia mnie, szkoły, najprostszych powinności. Często muszę być bezradny wobec jego
agresywnej bezczelności, a najgorsze jest to, że on o tym doskonale wie i sprawia mu satysfakcję granie
na tej mojej bezradności jak na trąbce. Młodzież potrafi być okrutna. Oni wiedzą, że muszą zdać za nic,
więc do czego mogę ich zmusić? Istnieją tacy, otaczani przez innych podziwem, których chciałoby się po
prostu trzasnąć w gębę, ale oni tylko na to czekają, nie wolno mi tracić samokontroli. Wie pan, dzisiaj nie
daje się klapsów nawet w domu, to niemodne...
Wiem. Tak długo wbijano do głów rodzicom, że według badań naukowych karcenie degeneruje
psychikę dzieci, wpędza je w wyniszczające stresy, kompleksy oraz nerwice, iż przywoływanie do
porządku pasem stało się niemodne. Zapewne wyszedłem na konserwatywnego głupka, gdy niedawno
wyszedłem z przyjęcia, na którym syn gospodarzy pluł gościom do talerzy, a mamusia upominała go
równie łagodnie co bezskutecznie: „Mareczku, tak nie wolno, to nieładnie...”
O tym, że kiedyś dyscyplinę w szkołach utrzymywano m. in. rózgami, dawno już byśmy zapomnieli,
gdyby nie ta rozśmieszająca okoliczność, iż zwyczaj ów przetrwał w Anglii, co pozwala naszym
publicystom pisać od czasu do czasu anegdoty na ten temat i wykpiwać arystokratycznych lalusiów z
Eton, którzy dostają baty jak za starych, barbarzyńskich lat królowej Wiktorii. Jeśli już przy tym je-
steśmy, to warto — zamiast bredzić — uświadomić sobie, że Eton College jest obecnie elitarny głównie z
powodu poziomu nauczania (bo o to przecież chodzi!), a synowie robotników dostają się tam tak samo
jak synowie lordów (trzeba zdać surowe egzaminy, jest to podstawowe kryterium), przy czym i ci, i ci są
wywalani za brak postępów, bez różnicy i bez pardonu. Sześć uderzeń bambusowym kijem w tyłek,
wymierzanych przez „headmastera” za poważne wykroczenie, nikomu tam nie przynosi ujmy, nikogo nie
stresuje i nie nerwicuje — skutki są raczej zbawienne. Młodzi „panicze z Eton” nie popadają również w
kompleksy od tego, że regularnie pracują w sąsiednim miasteczku przemysłowym Slough jako pomoc
społeczna w szpitalach, domach starców i domach dzieci niedorozwiniętych (w ramach tzw. Social
Service Club), a także uczą angielskiego dzieci robotników murzyńskich i hinduskich. Spróbowalibyście
zatrudnić w ten sam sposób naszych paniczów podjeżdżających pod szkoły samochodami otrzymanymi
od tatusiów na poczet matury, którą i tak dostaje się „za frajer”! Czytelnicy, którzy w tym miejscu doszli
do przekonania, iż zgłupiałem od sadystycznego jadu i sugeruję antyliberalny powrót do królowania w
szkole nahajki, pragnąc cofnąć dydaktyczną cywilizację w średniowiecze — zechcą się łaskawie
uspokoić i potraktować Eton jako żartobliwą dygresję. Natomiast niczego już żartobliwego nie ma w
fakcie, iż — opierając się na różnych, często bezsensownych, przesłankach i nie stroniąc od idiotycznego
rozdmuchiwania smutnych incydentów („dziewczyna dostała dwójkę i otruła się gazem!”) —
zamordowaliśmy, w niestrudzonym dążeniu do światłej nowoczesności oraz masowego sprezentowania
wszystkim nobilitujących papierków maturalnych, ostatnie mizerne resztki dyscypliny szkolnej, poprzez
likwidację najoczywistszych rygorów i nieograniczone „ułatwianie” nauki. Ten „ukłon” w stronę
młodzieży jest w rzeczy samej zadanym jej ciosem, czego ona na razie nie pojmuje (jak fajnie jest nic
albo prawie nic nie robić i piąć się w górę), ale co w przyszłości odczuje ona boleśnie, gdy dojrzy (jeśli
dojrzy) swoje kalectwo intelektualne i erudycyjne. Chcąc rzekomo zaoszczędzić jej stresów
wynikających z nadmiernych obciążeń i przestrzegania dyscypliny (poprzednie pokolenia jakoś nie miały
stresów, chociaż uczyć się trzeba było solidnie), daliśmy jej „luz” urągający samej istocie edukacji.
Nie byliśmy pierwsi. Kryzys, o którym piszę, jest kryzysem ogólnoświatowym i wiele krajów ma już
w tym względzie spore doświadczenia. Doświadczenia wielce zaskakujące dla obrońców
„nowoczesnych” koncepcji, z efektami akurat odwrotnymi od zamierzonych. Warto się im przyjrzeć,
chociażby tym pionierskim (amerykańskim), i przemyśleć, słowem — jak powiadają — „uczyć się
choćby od diabła”.
Otóż „diabeł” pierwszy wynalazł nie tylko coca-colę, ale i modernę techniczną oraz liberalizacyjną w
edukacji, w efekcie czego pierwszy dotarł, zwłaszcza na tej ostatniej ścieżce, do progu bankructwa. Pełną
dokumentację na ten temat opublikowano 1 października 1975 roku w specjalnej wkładce do poważnego
tygodnika „U.S. News and World Report”. Zawarte tam materiały z badań, przeprowadzonych przez
Państwową Komisję Oceny Postępów w Edukacji, Stowarzyszenie Historyków Amerykańskich, Uniwer-
sytet Harvardzki i Massachusetts Institute of Technology, były tak szokujące, że wkładka pod tytułem
„Crisis in the Schools” z miejsca stała się w Stanach Zjednoczonych i w Europie Zachodniej
bestsellerem. Komentując rzucający się jaskrawo w oczy fakt, iż nowe roczniki absolwentów wszystkich
rodzajów szkół wychodzą z nich z chaosem w głowach i z reguły gorzej wyedukowane niż pokolenia
uczone metodami tradycyjnymi i trzymane w karbach dyscypliny, autorzy opracowania stwierdzili m. in.:
„Lata doświadczeń wykazały, iż (...) telewizja, jak również inne eksperymenty szkolne, o których
swego czasu było tak głośno, nie zaowocowały spodziewanymi cudami. Dla procesu nauczania okazały
się one pomocnymi w sposób nader marginalny (...) Efektem fali krytyki, jaka spadła na owe innowacje,
jest fala odwracania się od nich szkół i college'ow i powrót ku tradycyjnym metodom nauczania. Ku
wielkiemu zadowoleniu rodziców niektóre szkoły reaktywowały mające sto lat «Czytanki Mc Guffreya» i
dały priorytet nauce podstawowych umiejętności czytania, pisania i rachowania oraz innym sprawom, w
tym dyscyplinie, uznanym zbyt pochopnie za przestarzałe”.
Efekty pochopnego rozluźniania bądź likwidowania dyscypliny szkolnej zostały ujęte w
opublikowanym kilka miesięcy później (na początku roku 1976) sprawozdaniu Krajowej Komisji ds.
„Public Relations” w Szkole. Według tego raportu: od czasu wprowadzenia reformy, to jest w ciągu
około 5 lat, o 100 procent wzrosła częstotliwość wagarów i wszelakiego rodzaju wykroczeń, a o 77
procent liczba napaści uczniów na nauczycieli (przy czym notowano tylko przypadki zgłoszone przez
zwierzchników, zaznaczając jednocześnie, iż wielu nauczycieli nie informuje szefów o incydentach,
uważając, iż „rzucałoby to cień na ich zdolności, i opinię dydaktyków”). Psychiatryczne badania, którymi
objęto 200 nauczycieli w Los Angeles, wykazały, że następstwa reformy liberalizującej dyscyplinę w
szkołach spowodowały u nich: „kolosalny wzrost symptomów stresowych, jak zwiększenie ciśnienia
krwi, niepokój, depresja, ból głowy, obniżenie poczucia własnej wartości, zaburzenia żołądkowe i
bezsenność”. Nazwano ten objaw „syndromem zmęczenia pobitewnego”, przebadanych wychowawców
zaś „pokonanymi belframi”. Pokonanymi, gdyż większość z nich była zrezygnowana i określała swoją
bezradność jako „element pracy, za którą biorą zapłatę”.
W świetle tych faktów trudno się dziwić, że Amerykanie wycofują się ze swej reformy, o czym mówi
bardzo pouczające zdanie z wkładki: „U.S. News and World Report”: „Na skutek negatywnych
doświadczeń wiele szkół przywraca ostrą dyscyplinę oraz system ścisłej kontroli ocen”.
Relatywne do powyższych były nasze rodzime doświadczenia w szkolnictwie akademickim, więc
chociaż na początku napisałem, że nie powinno nas obchodzić cudze podwórko, identyczność tych
doświadczeń usprawiedliwia powoływanie się na dokument zza Atlantyku. W Polsce ultraliberalny
regulamin studiów obowiązywał na wyższych uczelniach tytułem próby w roku akademickim 1974/75.
Rezultat opisano w „Życiu Warszawy” z 8 października 1975. Niektóre sformułowania są tam wręcz
bliźniacze z tymi, które znajdują się w „U.S. News and World Report”. Tłumacząc, dlaczego do nowego
regulaminu trzeba było wnieść „poprawki” (czytaj: opanować sytuację), dziennik napisał, iż autorzy tego
regulaminu: „założyli, że studenci są ludźmi dorosłymi i poważnymi. Cały ubiegły rok akademicki
dowiódł jednak, że niestety brak im poczucia dyscypliny czasu, brak im nawyku systematycznej nauki”.
Było to bardzo delikatne określenie sytuacji bardzo smutnej. Jeszcze smutniejsze jest to, że wspomniane
„poprawki” niczego nie poprawiły i obecnie jest jeszcze gorzej.
Tak więc dotarliśmy w naszych rozważaniach do szczebla akademickiego. Młody człowiek, by
wspiąć się na ten szczebel, musi zdać egzamin wstępny na uczelnię, to jest odpowiedzieć na pewną
liczbę pytań. Żeby go to nie zestresowało, od pewnego czasu coraz więcej wyższych uczelni w naszym
kraju na długo przed egzaminami udostępnia kandydatom pełny zestaw pytań egzaminacyjnych, między
innymi poprzez ogłoszenia w prasie codziennej (w roku 1979 gazety wojewódzkie pełne były tych
zestawów), co skomentowano w jednym z tygodników następująco: „Dobry to i chwalebny zwyczaj.
Pozwoli uniknąć niepewności i nerwowości przy próbie”. Słusznie — zwyczaj ten bowiem pozwala na
wcześniejsze opracowanie wszystkich odpowiedzi, samodzielnie bądź przy pomocy zaprzyjaźnionych lub
najętych specjalistów, po czym wkucie ich „na blachę” i powtórzenie, do czego zdolny jest nawet szym-
pans. Od tej komedii, która ośmiesza cały egzamin, przyzwoitsze byłoby nawet rekrutowanie studentów
rzutami kostką, bo rachunek prawdopodobieństwa wprowadziłby wówczas na studia sporą grupę
zasługujących na to. Ale kogo takie gadanie obchodzi?
Tragedia odkrywa swe oblicze tam, gdzie egzaminujący wychodzą poza ujawnione wcześniej zestawy
pytań i egzaminacyjne rytuały, próbując przeprowadzić ze zdającym egzamin kandydatem rozmowę
końcową (ma ona odsłonić jego zdolność samodzielnego wnioskowania oraz zainteresowania i wiedzę
kulturalną,, społeczną, gospodarczą, historyczną, polityczną etc, słowem, walory umysłowe). Otóż
egzaminatorzy ci z przerażeniem konstatują, że od kilku lat każdy kolejny rocznik zdających jest
intelektualnie gorszy od poprzedniego! Równia pochyła, będąca m. in. pokłosiem zliberalizowanej do
absurdu szkoły średniej, z której wychodzą niedouczeni, nieoczytani, tępawi, ale za to zuchwali, że hej! I
są przyjmowani na studia, chociaż — gdyby zastosować kryteria sprzed lat (po prostu stałe kryteria
oceniania) — tylko nieliczni z nich otrzymaliby indeksy. Ale przecież kogoś przyjąć trzeba, istnieje
określony limit minimalny, do minimum więc obniża się kryteria (opublikowane pytania i odpowiedzi z
kilku wydziałów Uniwersytetu Warszawskiego rozbawiły cały kraj). Wierzy się, że z miernot
intelektualnych, nagrodzonych „darmowymi” maturami, wyrosną — dzięki kilkuletniej wyższej edukacji
— dobrzy fachowcy. Niestety, wiara rzadko przenosi góry. Chyba, że wierzy się w co innego, i jest tak,
jak właśnie miało być Im głupsi — tym lepsi.
Pierwszy rok studiów bywa w całej tej zabawie najsensowniejszy, jest on bowiem jeszcze na
niektórych uczelniach rokiem selekcyjnym, eliminującym najsłabszych, to jest najtępszych lub
najbardziej leniwych (ciekawostka: najgorszymi okazują się z reguły „prymusi” dostający ze szkół
ś
rednich przepustkę bezpośrednio na studia, z pominięciem egzaminów). Za to pozostałe lata są już
prawdziwą zabawą w „klasy”, w ciuciubabkę, w chowanego i we wszystkie inne wesołe rozrywki, w
cyklu od kilku lat skróconym prawie wszędzie o rok, do czteroletniego, co zbliżyło studia charakterem do
kursów przyspieszonych (...)
Jednym z tych praw, które sobie wywalczyli studenci, jest prawo niechodzenia na wykłady.
Wykładowca przyjść musi, oni nie (wykładowcy nie wolno sprawdzać listy!) i dlatego gros
wykładowców przemawia do niemal pustych ścian, a potem skarży się w wywiadach prasowych (...)
Część wykładowców dosłownie „staje na głowie”, by „kupić” młodzież, przyciągnąć jakoś i do wykładu,
i do rzetelnej nauki, ale to na niewiele się zdaje i nierzadko kończy się podlizywaniem rozzuchwalonym
studentom (profesor Aleksander Bardini publicznie przed tym przestrzegał: „Nie zabiegać o względy
studentów, bo to jest klęska dla obu stron!”). Lecz dydaktycy boją się gorszych klęsk. W roku 1976 prasa
opisała przypadek zasłużonego uczonego, który nie chciał słyszeć o „grze w studia”, „przerobach” oraz
puszczaniu wszystkich leni wyżej — i przegrał! W „Literaturze” Adam Adamski opisał kłopoty
asystenta, na którego studenci naskarżyli u władz uczelnianych, że... wymaga od nich rzetelnej nauki,
podczas gdy inni asystenci tak się nie wygłupiają, po czym poprosili o zamianę tego wymagającego na
kogoś innego (sic!). Rozsądny asystent, chcąc uniknąć konfliktów socjalnych, musi zapomnieć o
rygorach i wyrzucić ze swego słownika „niezaliczenie”, bo inaczej wyjdzie na „wroga młodzieży”. W
dobie, w której studenci jeżdżą kolejami ze zniżką 33-procentową, lecz studiują ze zniżką grubo ponad
50-procentową — n i e z a l i c z a n i e jest donkiszoterią pozbawioną sensu. Z warszawskiej uczelni
znam przypadek profesora, na którego studenci naskarżyli w rektoracie, iż... stawia dwóje! W efekcie
został on upomniany, a skarżący (owi dwójkowicze) otrzymali po trójce.
Kto z nas ma wątpliwości, że trójkowi dyplomanci potrafią zbudować inną Polskę niż trójkowa? Cały,
finansowany przez państwo, cykl edukacyjny nie powinien wstrzykiwać gospodarce i kulturze narodowej
rzesz niedouczków!
„KULISY” 6 kwietnia 1980
Dywersja edukacyjna
(...) Runęła na nas (dopiero teraz!) lawina krytycznych opinii o polskim szkolnictwie. Opinie te są tak
wielce uczone (zagmatwane, „wariantowe” etc), iż w wielu przypadkach odbiorca przestaje rozumieć, o
co chodzi. Tymczasem prawdę o polskim systemie edukacji można — bez rozdzielania włosa na
czterdzieści i cztery — powiedzieć bardzo prosto. Uczynię to zwięźle, w pięciu punktach:
Punkt 1 — generalia. Całe polskie szkolnictwo zostało administracyjnie zdeklasowane do poziomu,
który urąga samej istocie edukacji i tylko osobistym oraz zawodowym walorom licznych nie poddających
się temu pedagogów zawdzięczać należy resztki dydaktycznego honoru naszych szkół. Oświata stała się
dziedziną traktowaną przez dotychczasowych decydentów po macoszemu, uznali oni bowiem, że jest
„nieprodukcyjna”, trzeba w nią więc inwestować mało lub wcale. Nie rozumieli, że jest ona dla każdego
państwa inwestycją w aspekcie przyszłościowym najważniejszą, warunkującą egzystencję duchową (a w
konsekwencji także fizyczną) narodu!
Punkt 2 — dziesięciolatka. (...) System szkoły dziesięcioletniej wprowadzony został bez rzetelnej
konsultacji z kołami pedagogicznymi, a więc narzucony; przekreśla on m. in. wspaniałe tradycje polskiej
szkoły średniej, podupadłej ostatnio z przyczyn od szkolnictwa niezależnych. Czyż nie jest nonsensowną
od początku reforma, której autorzy nie mają sprecyzowanego pojęcia na temat: co będzie między klasą
10 a studiami? Czyż nie jest bzdurą wprowadzenie powszechnej szkoły dziesięcioletniej wobec faktu, że
w ciągu wielu lat w żaden sposób nie potrafiliśmy stworzyć szkoły ośmioletniej o przyzwoitym,
wyrównanym poziomie? Wreszcie: czy ten półśredni ersatz wykształcenia średniego, oczywiste ni to ni
owo z rażąco obniżonym poziomem (równanie w dół do najmniej zdolnych), co demoralizuje uczniów
zdolniejszych, jest niezbędny dla każdego (czy nie lepiej było, gdy jednostki zdolne i z aspiracjami szły z
podstawówek do liceów?), to jest, czy stać nas na fundowanie każdemu papierka dokumentującego
ukończenie 10 klas w sytuacji braku tysięcy rąk do pracy w usługach i przemyśle?
Z drukowanych ostatnio relacji nauczycieli i rodziców wynika, że — w świetle kilkuletnich już
doświadczeń — największym koszmarem dziesięciolatki jest instrumentalizm nauczania, przerabianie
olbrzymiego materiału z konieczności pobieżnie i powierzchownie. Wiedza wciskana jest dzieciom nie
jakościowo, lecz ilościowo w zaprogramowanym przez autorów reformy stężeniu, które uniemożliwia
prawidłowy rozwój. Rażącym przykładem jest matematyka w pierwszych klasach (eksperci zagraniczni
na widok podręcznika do matematyki w pierwszych klasach naszej dziesięciolatki łapią się za głowę,
przerażeni jego „uniwersyteckością”). Tylko najzdolniejsi uczniowie osiągną w tym systemie, dzięki
pomocy rodziców i korepetytorów, poprawne wyniki. Papierki dostaną wszyscy.
Wszędzie na świecie wykształcenie jest zróżnicowane (również ZSRR wycofał się ze sztywnego
modelu dziesięciolatki). Jest rzeczą oczywistą, że standaryzacja w wychowaniu musi doprowadzić do
tworzenia mas półgłówków ze świadectwami i do sparaliżowania wszelkiego postępu. Dziesięciolatka
jest bezbłędnym instrumentem do wygrania tej klęski.
Punkt 3 — szkoła średnia. Powyższe zdanie o dziesięciolatce w dużym stopniu dotyczy istniejących
jeszcze szkół średnich, bardzo ważnego ogniwa systemu edukacyjnego, bo na tym etapie następuje
przekształcenie dzieci w dorosłych. Robimy to za pomocą fikcji ze stopniami i „pracami społecznymi”.
Piętnowany przez wszystkich pedagogów, narzucony administracyjnie przymus promowania uczniów z
kilkoma nawet ocenami niedostatecznymi druzgocze motywację pracy nauczyciela oraz morale uczniów
(czy się stoi, czy się leży, tzw, „państwowy stopień” się należy!). Jakość została brutalnie
podporządkowana statystyce planu i sztucznego sukcesu, co doprowadziło do likwidacji kształcenia
samodzielnego myślenia i do zastąpienia go premiowaniem schematów myślowych i propagandowych
wśród uczniów, a więc do stanu, który od dawna nazywam paranoją edukacyjną.
Punkt 4 — szkoły wyższe. Tyczy ich to samo — w zbyt wielkim stopniu przekształcone zostały w
quasi-fabryczne zakłady masowej produkcji specjalistów dla przemysłu i standardowej kultury, zamiast
być poligonem swobodnego rozwoju intelektualnego. Między oboma tymi modelami nie znaleziono
sensownego modus vivendi w postaci właściwych proporcji. Absurdalna praktyka dostarczania „mięsa”
ludzkiego gospodarce tak „spragmatyzowała” dydaktykę i naukę na uczelniach, że zdobywanie wiedzy
przez studentów zostało zdegradowane do gry w „bycie dobrym studentem” (tępe kolekcjonowanie
zaliczeń w indeksie, ułatwione świadomością, że i tak wszyscy muszą zdać, bo uczelnia musi się
rozliczyć wyłącznie z planowanego „przerobu”). Obserwuje się także od lat tendencję do deprecjo-
nowania dziedzin humanistycznych, wynikającą ze straszaka „nadprodukcji inteligencji”, podczas gdy w
rzeczywistości mamy wyłącznie do czynienia z nadprodukcją bezwartościowych dyplomów.
Punkt 5 — studia doktoranckie. Ten ostatni szczebel potokowej, taśmowej, produkcji edukacyjnej
— zimny, terminowy wychów „uczonych” — ma charakter najbardziej komiczny, lub, jak kto woli,
ponury, jest to bowiem przysłowiowy szczyt góry lodowej. Na studiach tych fabrykujemy w pospiesznym
tempie „doktorów”, co jest żenującym, ostatnim w łańcuchu przejawem beatyfikowania nędznych
ś
wiadectw, dyplomów i tytułów kosztem autentycznej wiedzy i inteligencji.
Resumując: w całym naszym systemie szkolnictwa zatracona została różnica między inteligencją a
małowartościową wiedzą encyklopedyczną — nie rozwijamy pierwszej, forsujemy (zresztą też
beznadziejnie) drugą. Nasuwa się przypuszczenie, że cały ten system został świadomie obliczony na
multiplikowanie upapierkowionej i utytułowanej głupoty, mającej propagandowe alibi w postaci
„powszechności nauczania”.
„STOLICA” 9—16 listopada 1980
Nadprodukcja „uczonych''
Chodzi o nadprodukcję baranów. Proszę się nie cieszyć, nadmiar baraniny nam nie grozi. Mowa o
nadprodukcji kartek na baraninę, zwanych dyplomami, świadectwami i tytułami. Jednym z
popularniejszych słów w retorycznych ględzeniach o reformie szkolnictwa jest „wzbogacenie”
(doinwestowanie, rozszerzenie etc.) systemu oświaty, ciszej natomiast o redukowaniu. Ja zaś uważam, że
bez zlikwidowania pewnych form i pewnych objętości naszego modelu edukacyjnego, cały system dalej
pozostanie paranoicznym domem gry w pozory, kompromitując i dewaluując elementarne zasady
prawidłowego zdobywania wykształcenia.
Jak wiadomo, od początku świata w edukacji nie zmieniło się jedno, to mianowicie, że cechą każdej
szanującej się szkoły wyższej jest rzetelna selekcja przyjmowanych i kształconych. W polskich
uczelniach, zamienionych na zakłady działające jak fabryki gwoździ, ta szlachetna zasada została
kompletnie zagubiona. O ile jeszcze bezpośrednio po wojnie było to w jakimś sensie usprawiedliwione,
ponieważ wyniszczony kraj gwałtownie potrzebował specjalistów, choćby i kiepsko wykształconych, ale
mających jakie takie pojęcie o rzeczy i mogących podnosić gospodarkę z ruin (przez te pierwsze 10 lat
PRL ilość rzeczywiście była ważniejsza od jakości), o tyle w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych
było to już nonsensem. A właśnie w tych latach doprowadzono do zupełnego upadku poziomu nauczania,
dalej forsując wartości ilościowe kosztem jakościowych w ramach obłąkańczej gigantomanii.
Od dawna słyszymy, że olbrzymi procent absolwentów naszych szkół wyższych nie może znaleźć
zatrudnienia w wyuczonym zawodzie i w najlepszym razie zostaje zatrudniony na stanowiskach
„zastępczych”, co oznacza zmarnowanie pieniędzy łożonych przez społeczeństwo na wyedukowanie tych
ludzi. Od dawna słyszymy, że poszukuje się rąk do pracy, nie słyszymy natomiast o poszukiwaniu
„mózgów” (ludzi z wyższym wykształceniem). Od niedawna słyszymy, że spora część polskich
emigrantów zarobkowych w krajach zachodnich to młodzi ludzie z fakultetami, nie mający żadnej szansy
zatrudnienia w ojczyźnie na stanowisku o profilu choćby zbliżonym do kierunku ich wykształcenia. O
czym to świadczy? O nadprodukcji dyplomów.
Rzecz wygląda następująco: w ciągu 35 lat w żadnej dziedzinie naszej gospodarki nie
przeprowadzono właściwego szacunku zapotrzebowania na fachowców z wyższym wykształceniem,
kiedy więc już powojenne niedobory zostały zaspokojone — nadprodukcja kadr zaczęła rosnąć. I to nie w
tempie normalnym, wynikającym z nasycenia regulowanego rotacjami, emeryturami czy rozwojem
pewnych gałęzi, lecz przyspieszonym przez gigantomanię inwestycyjną w szkolnictwie akademickim. Na
to rozdmuchiwanie ilościowe składało się: powiększenie liczby fakultetów (przy zmniejszaniu czasu
studiów), powiększanie liczby studiujących na każdym fakultecie (przy „planach przerobu” regulujących
selekcję, co oznaczało, że każdy lub prawie każdy student musi otrzymać dyplom), powiększanie liczby
uczelni i wreszcie, jakby tego było mało, mnożenie prowincjonalnych filii uczelni, o poziomie
edukacyjnym budzącym niewybredne, lecz usprawiedliwione żarty wśród nauczycieli kilku naprawdę
szacownych uniwersytetów i politechnik. W tej sytuacji doszło do zatrważającego zdeprecjonowania
wartości dyplomów. Spyta ktoś: dlaczego więc nie zmniejszamy tego „mocarstwa edukacyjnego” do
sensownych rozmiarów? Powód główny (obok mniej ważnych, jak ambicje prowincjonalne) to opór
straszliwie rozdmuchanego ilościowo środowiska dydaktycznego, które straciłoby ciepłe posadki.
Publicznie wyraził to niedawno prof. Włodzimierz Zelawski z SGGW, proponując jednocześnie
zamienienie „słabszych kadrowo uczelni prowincjonalnych” na szkoły zawodowe. Jego konkluzja
brzmiała:
„Gdyby zredukować liczbę niepotrzebnie kształconych młodych ludzi do tej, jaka rzeczywiście
odpowiada naszym potrzebom i możliwościom, to można by od razu, bez nowych nakładów, znacznie
poprawić funkcjonowanie szkół wyższych (...) W atmosferze tolerancji dla niefachowości dyplom stał się
nową formą swego rodzaju szlachectwa, a także kluczem do osiągnięcia — odpowiedniego do aspiracji, a
nie do rzeczywistych uzdolnień i przygotowania — szczebla drabiny społecznej (...) Ważna jest nie ilość,
lecz jakość przyszłych kadr”.
Takie sensowne propozycje, które sam podsuwam piórem od kilku już lat, napotykają jednak zbyt
często kontragitację pełną bałamutnej demagogii, zainfekowanej gierkami z ery „propagandy sukcesu”.
W ubiegłym roku taki popis dał na łamach „Polityki” Ryszard Herczyński, twierdząc, że „niezbędne jest
znacznie szersze i szybsze otwarcie drzwi wyższych uczelni”, bo szkolnictwo wyższe „musi zaspokajać
aspiracje społeczne młodzieży”. Oponentów autor nastraszył pisząc, że mówienie o rzekomej „nadpro-
dukcji inteligencji” to bzdura głoszona przez „ciemnogród”. Oczywiście, proszę pana, nie ma mowy o
nadprodukcji inteligencji. Istnieje nadprodukcja ćwierćinteligenci, właśnie dzięki zbyt wielu drzwiom, a
dokładniej skompromitowanym furtkom. Można spokojnie zasypiać licząc barany. To samo tyczy fabryk
doktorów (tzw. studia doktoranckie), w których uzyskuje się zaszczytne tytuły nie w ramach rzetelnej
pracy naukowej, lecz taśmowej produkcji, co jest hańbą nauki polskiej. Zaś dołem, szeroką bazą tej
ponurej komedii, są szkoły średnie dla pracujących, wieczorowe i zaoczne. Drukowane wywiady z
uczniami tych „szkół” stawiają włosy na głowie („Wymagali w pracy, to poszedłem. Dali maturę, bo dają
każdemu. Heca. Ale w pracy jest mi to tak potrzebne, jak...”).
Tytuły, stopnie, papierkowe „szlachectwo” psu na budę warte, za samą „chęć szczerą” a raczej
cwaniacką. Szerzy się to z szybkością ognia na stepie: już co trzecia matura w Polsce jest „wieczorowa”!
W odpowiedzi na pytanie dziennikarza główny specjalista od tego typu kształcenia w Ministerstwie
Oświaty i Wychowania, mgr Ireneusz Jeliński, mówi: „Nikomu nie wmawiamy, że można postawić znak
równości między liceum dziennym a wieczorowym”. Tak, ale wmawia nam to system, bo nikt nie ma na
czole wypisanego rodzaju matury — ma się po prostu maturę.
Między nami maturzystami: po co się tak kosztownie (z wielkimi gmachami, pracowniami,
laboratoriami, semestrami itp.) wygłupiać dalej? Dajmy wszystkim matury, magisteria i doktoraty (w
zależności od aspiracji) drogą korespondencyjną (tzw. studia korespondencyjne) i wszyscy będziemy
szczęśliwi jak królewna Śnieżka z siedmioma krasnoludkami w jednym łożu.
„STOLICA” 4 października 1981
Przemilczenia i okolice
Jednym z wielu przestępstw, które popełniono w minionym okresie, było manipulowanie historią
Polski. Rzecz niesłychanie ważna, historia bowiem — o czym wiadomo od starożytności — jest
nauczycielką narodu. Wspomniana manipulacja miała różne oblicza, począwszy od ordynarnego
przeinaczania faktów, poprzez nieuczciwe faktów interpretowanie, a skończywszy na przemilczeniach
wielu rzeczy. Szczególnie szkodliwe były w ten sposób zmajstrowane podręczniki szkolne, okłamywały
bowiem nasze dzieci (dorośli byli na to w dużej mierze odporni, albowiem wynieśli swoje wykształcenie
z lepszych szkół i książek) bądź niedoinformowywały młodzieży, wciskając im do głów dzieje ojczyste
mocno okaleczone.
Jedno z symptomatycznych nadużyć zawierało się w fetyszu maniakalnej wprost „ludowości”
wszystkiego i wszystkich. Każdy król czy dowódca, o którym można było powiedzieć cokolwiek
„postępowego” lub w jakikolwiek sposób wykorzystać go manipulacyjnie — automatycznie podpadał
pod rubrykę „ludowy”. Doprowadzało to momentami do zupełnych absurdów, takich jak gloryfikowanie
cara Iwana Groźnego (na skutek dyrektyw Stalina) i jego „ludowego bohatera”, Maluty Skuratowa,
wodza opryczniny (straszliwa policja Iwana Groźnego), zdezawuowane ostatnio przez historyków
radzieckich.
Weźmy pod lupę jeden polski przykład, o tyle ciekawszy od innych, że balansujący już na granicy
obłędu. Wiele powojennych roczników polskich uczniów wkuwało blaskomiotna opowieść o „ludowym
bohaterze” Aleksandrze Kostce-Napierskim, który ni stąd ni zowąd, niby spadochroniarz („nie znany w
okolicy przybysz” — cytat z jednego z podręczników) pojawił się wśród górali podhalańskich i podjudził
ich do „powstania” przeciw panom. Zrobiono również „mołojecki” film („Podhale w ogniu”) dla
podparcia tej historii. Potem film nagle zniknął z ekranów i więcej się na nich nie pojawił, a chłopski
superwódz Kostka wyparował z podręczników. Wszystko dlatego, że ujawniono, iż był szwedzkim (i
prawdopodobnie nie tylko szwedzkim) agentem, mającym wzbudzać w Polsce ruchawki, osłabiać ją i
czynić przez to podatniejszą na „potopową” agresję.
Kostce-Napierskiemu udało się skaptować zaledwie k i 1 k u podhalańskich bandziorów (zbójców
gnębiących okoliczną ludność), podczas gdy patriotyczne chłopstwo doskonale wyczuwało pismo nosem
i odwróciło się do dywersanta plecami (dowiódł tego bezspornie w swojej pracy „Na tropach
Napierskiego” Adam Kersten). Mimo to do dzisiaj podtrzymuje się mit patriotycznej ludowości zbira. W
„Kulturze” z 23 marca 1980 roku Adam Przyboś (autor skandalicznego hasła o Napierskim w „Polskim
słowniku biograficznym”) pisząc o owym wieloletnim szwedzkim najemniku dokonał najdziwniejszych
łamańców logicznych i spekulacji, byle tylko podtrzymać skompromitowaną tezę i przekonać nas do
„prawdy o chłopskim bohaterze, który w walce o sprawiedliwość, o chłopskie prawa, o ich wolność,
zaryzykował własne życie”. Po co to? (...)
To nonsensowne naginanie wszystkiego do „ludowości” prowadziło do przekabacania nie tylko
naszej historii. Każdego Francuza i właściwie każdego obywatela XX wieku, który otrzymał
przyzwoite wykształcenie, zabiłoby śmiechem takie oto stwierdzenie o Rewolucji Francuskiej, które
możemy przeczytać w „Historii dla klasy IV” autorstwa Marii Dłuskiej i Janiny Schoenbrennerowej:
„Lud francuski obalił rządy feudałów. Skorzystała z tego francuska burżuazja i objęła władzę we
Francji”. Nie, proszę pań, było akurat odwrotnie — tę rewolucję przygotowała, zainicjowała i kierowała
nią od początku do końca burżuazja (stąd zwie się ją burżuazyjną), wykorzystując lud do swoich celów.
W tym samym podręczniku — symbolicznym dla wielu podobnych mu — w rozdziale 62 o ruchu
oporu w okupowanej przez hitlerowców Polsce („Walka narodu polskiego o wyzwolenie”) czytamy, iż
walka ta zaczęła się w roku... 1942(!). O ZWZ i AK ani słowa. Znalazło się tam też arcydziwne
stwierdzenie, że „reakcja polska” zamordowała bądź wydała gestapo Marcelego Nowotko, Pawła Findera
i Małgorzatę Fornalską...
Kwestia opuszczeń, przemilczeń, udawania, że czegoś nie było lub że czegoś się nie wie, należąca do
klasycznego repertuaru fałszerstw historiograficznych. Bawimy się w to dalej. Obecnie klasy IV
korzystają z podręcznika wydanego w roku 1978 (Janina Malendowicz, „Opowiadania z naszej
przeszłości”), gdzie Chrobry bije się tylko z Niemcami, a po drugiej stronie Wisły rozciąga się bezludna
pustynia, gdzie Powstanie Styczniowe w ogóle nie istnieje — żeby wymienić tylko dwie komiczne
rzeczy. Czy ta tragifarsa musi trwać, pozując bezwstydnie na prawdę? Jedno z przykazań, to, które
zabrania kłamać, wszyscy łamiemy w większym lub mniejszym stopniu, ale winny być i w tym łamaniu
jakieś granice przyzwoitości.
Wszystko to idzie według sztywnej reguły, której charakter ujawnia chociażby wydany ostatnio
przewodnik „Warszawa i okolice”. W trzeciej (1976) i czwartej (1980) edycji tego przewodnika usunięto
z wcześniejszego tekstu następujące wydarzenia, według sterników naszej historiografii nie mające
znaczenia dla dziejów stolicy:
— Pierwszy rozbiór Polski.
— Drugi rozbiór Polski.
— Trzeci rozbiór Polski.
— Zawiązanie tajnej organizacji niepodległościowo-demokratycznej, Towarzystwa Republikanów
Polskich, w roku 1798.
— Założenie przez jednego z najwspanialszych patriotów polskich, Waleriana Łukasińskiego,
konspiracji mającej na celu odzyskanie niezawisłości narodowej.
„STOLICA” 11 stycznia 1981
Lechistan
w oczach
Zachodu
Z kilkunastu ostrych interwencji publicystycznych Łysiaka przeciwko modelowaniu za granicą fałszywego
wizerunku Polski i Polaków, wybraliśmy trzy jego felietony ze „Stolicy”.
Suplement do „Galerii fałszerstw”
Opublikowane przeze mnie niedawno na „poletku z bykiem” odcinki „Galerii fałszerstw”, w której
pokazałem, jak bardzo mało znana jest za granicą polska historia i jak koszmarnie się ją fałszuje,
wywołały tak olbrzymie zainteresowanie czytelników, że anim o tym marzył. Nadeszło do redakcji
mnóstwo listów zawierających wyrazy poparcia dla tego typu publikacji oraz liczne przykłady.
Przynajmniej dwa z tych listów — Panów Stanisława Kunickiego z Warszawy i Włodzimierza
Bartoszewicza z Poznania — domagają się cytacji. Pan Kunicki zaczyna swój list (pomijając wstępne
komplementy) własnym komentarzem na temat opisywanego zjawiska:
„Wydaje mi się, że panująca za granicą absolutna ignorancja w sprawach dotyczących Polski, jej
kultury, jej znaczenia (...), ignorancja wśród narodów cywilizowanych nie tylko Europy — nie wynika
bynajmniej z karygodnych zaniedbań natury dydaktycznej. Owszem, trzeba i to brać pod uwagę (...), lecz
przede wszystkim ignorancja ta jest rezultatem systematycznej, zajadłej, zorganizowanej akcji
przemilczania i wręcz bojkotowania wszystkiego, co w jakikolwiek sposób wiąże się z Polską. Ta
bezprzykładna i nie przebierająca w środkach nagonka trwa nieprzerwanie od wielu lat, a ma na celu
wyłącznie zwalczanie zjawisk pozytywnych (...) Jest to zjawisko wstrętnej polonofobii”.
Pisze Pan Kunicki, że obserwujemy tę ignorancję „od wielu lat”. Owszem, ze szczególnym
zainteresowaniem obserwujemy ją od chwili odzyskania niepodległości po I wojnie światowej. Oddajmy
teraz głos Panu Bartoszewiczowi:
„W 1922 czy 1923 roku ukazała się książka napisana przez francuskiego oficera, członka
przebywającej w Polsce Misji Francuskiej. Tytuł: «A l'ombre du Zamek» (W cieniu Zamku). Treść:
przebywający w Polsce służbowo oficer francuski zakochał się w Polce, niejakiej «mademoiselle Sophie
Wieliczka»,
i wybrał do Krakowa, by spotkać się ze swą ukochaną w miejscowej «herbaciarni». Zima
była sroga i gęsty śnieg zalegał ulice miasta, a zanim panna Wieliczka przybyła, Francuz nudził się w
owej mieścinie setnie, «car la ville n'offre aucun interet» (nie było w tym mieście niczego
interesującego)!”
Właściwie o co tu się pieklić? Herbaciarnie jak to herbaciarnie, w Krakowie zawsze było ich pełno, w
końcu czy Kraków musi być gorszy od Hongkongu? No niby trochę gorszy, tak, wziąwszy pod uwagę, że
nigdy nie było w tym nadwiślańskim gródku niczego interesującego poza herbaciarniami i białymi
niedźwiedziami spacerującymi po ulicach. Co prawda ów francuski oficer niedźwiedzi nie zauważył, bo
całą swoją uwagę skupił na charakterystycznej dla Krakowa „trojce”, którą przyjechała jego bogdanka,
zauważył natomiast, że Polacy powszechnie mieszkają „w zamkach o wielu basztach i wieżyczkach”.
Jest rzeczą przerażającą, że właśnie Francuzi, których związki kulturowe z Polską były zawsze tak
silne, na całe lata zakodowali sobie w świadomości obraz Polski quasi-średniowiecznej. Oto gdy w roku
1919 nowo mianowany komisarz plebiscytowy na Górnym Śląsku, generał Le Rond, wybierał się do
Polski, na bankiecie pożegnalnym w Paryżu pani generałowa zapytała z niepokojem w głosie sekretarza
generalnego polskiej delegacji na Konferencję Pokojową, Joachima Bartoszewicza (ojca Włodzimierza):
— Niech mi pan powie, Monsieur, jak tam się u was podróżuje, konno?
Bartoszewicz odpowiedział z kamiennym spokojem:
— Jeżeli pani małżonek zechce dosiąść konia, będzie mógł to zawsze zrobić. Wydaje mi się jednak,
ż
e wygodniej będzie mu skorzystać z pociągu lub samochodu.
Dotyczy to nie tylko Francji, i nie tylko czasów po I wojnie światowej. W amerykańskim filmie o
Chopinie, pokazanym przez konsulat USA w Poznaniu w kilka lat po II wojnie, Polacy słuchający
koncertu Chopina mieli wygląd jakichś ubranych w azjatyckie kaftany, brodatych „clochardów”,
odwróconych plecami do artysty i obżerających się tłustymi udźcami, gdy zaś Chopin wyjeżdżał do
Paryża, to miał na sobie typową polską „rubaszkę”, a w ręku koszyk z rzeczami osobistymi. W końcu
należał przecież do elity, nie musiał więc, jak większość jego rodaków, dźwigać wszystkiego w węzełku
zawieszonym na kiju, stać go było na koszyk.
W „Galerii fałszerstw” wspomniałem o antypolskich wyczynach encyklopedycznej firmy Larousse. Z
listu Czytelnika dowiedziałem się, że Larousse ma już na swoim koncie taki podpis pod reprodukcją
„Rejtana” Matejki: ,,Le Reichstag de Varsovie”. Zresztą o Laroussie można by bez końca — redaktorzy
sławnego „Małego Larousse'a” nigdy nie dowiedzieli się, że Polacy byli kiedyś pod Somosierrą. Wpadł
mi też w ręce lutowy numer (z tego roku) szwajcarskiego miesięcznika numizmatycznego „HMZ”, w
którym przedstawiciel Larousse'a, pan Cannoo, wypisuje takie idiotyzmy o polskich miastach, że aż skóra
cierpnie. Ale czy nie cierpnie ona także, gdy człowiek się dowiaduje, że w roku 1970 pewien Belg
zapytał w pociągu jadącym do Paryża polskie małżeństwo:
— Jak to było w Polsce podczas ostatniej wojny, byliście za Hitlerem czy przeciw niemu?
Na koniec zostawiłem historyjkę opowiedzianą Panu Kunickiemu przez śp. Aleksandra
Janikowskiego, żołnierza 30 Pułku Piechoty, o tym, jak w Austrii rozniecano nastroje antypolskie. Otóż
podczas I wojny światowej 30 Pułk Piechoty, wchodzący w skład armii austriackiej, a składający się z
samych Polaków, stacjonował w małej mieścinie, w której na kościele znajdowała się marmurowa tablica
z napisem: „Boże, chroń nas przed dzikimi Polakami i Węgrami!”. Oburzeni żołnierze jedną salwą
rozstrzelali tablicę na drobny mak. O tym, że tablica kłamała, ludność miasta przekonała się bardzo
szybko, toteż gdy pułk odjeżdżał na front, „wszyscy mieszkańcy wylegli na ulice, żegnając Polaków
kordialnie, ze łzami w oczach, a licznymi prezentami i kwiatami w rękach”.
„STOLICA” 28 października 1979
Wypraszam sobie!
Czasami okropnie jesteśmy czuli na sprawy związane z naszą godnością narodową, co zrozumiałe,
ż
aden bowiem naród nie lubi, kiedy mu ktoś depcze podkutymi butami po honorze i ambicji. Tak więc
pieklimy się (czasami), gdy ktoś np. przekręca faktografię Lechistanu. Więcej — czuli jesteśmy także na
honor naszych bliższych i dalszych przyjaciół. Do licha, dlaczego więc wystawiamy ikonostasowe
kapliczki łobuzowi, który napluł na Polskę i na jej hymn narodowy tak brutalnie, że to się wprost w
głowie nie mieści!?
O mniejsze niż hymn rzeczy robiono w dziejach wielkie draki i nawet wojny. W Ameryce
Południowej czołgi i samoloty wchodzą do akcji, kiedy w jednym kraju prasa napisze, że piłkarze
drugiego to „kelnerzy”, nie mający pojęcia o grze w futbol, albo kiedy sędzia z jednego kraju źle sędziuje
w drugim na niekorzyść trzeciego. Już w starożytności motorem do wojen były obrazy (od obrażania się,
nie zaś od malarstwa) wsparte na przekonaniu o uszczknięciu honoru narodowego z powodu kobiety,
ptaka lub kwiatu, że wspomnę wojnę trojańską o nimfomankę imieniem Helena. Wielki cynik doby
Oświecenia, Francois Marie Arouet, czyli Voltaire, ojciec współczesnej historiografii, kpił sobie z tego,
jak zresztą ze wszystkiego:
„Azję miały pustoszyć cztery armie, po trzysta tysięcy żołnierzy każda. Rozumie się, że wojna
trojańska, która po kilku wiekach zadziwiła świat, była w porównaniu z tym dziecinną igraszką; ale też i
trzeba zważyć, że w kłótni trojańskiej chodziło tylko o starą i nader rozpustną kobietę, która pozwoliła się
uprowadzić dwa razy, tu zaś chodziło o dwie dziewczyny i ptaka” (tłum. J. Rogoziński). Żarty żartami,
ale wojna trojańska, jak udowodnił głośny niemiecki odkrywca Troi, Heinrich Schliemann, nie była
literackim wymysłem Homera, wydarzyła się naprawdę, i to krwawo, i naprawdę wówczas kilka
narodów wściekło się o uprowadzenie jednej kobiety, uznając to za hańbę nie do ścierpienia. Do wojny
nie namawiam, ale mam wrażenie, iż „Mazurek Dąbrowskiego” więcej wart od sporej liczby lekko
prowadzących się damulek, toteż hołdowanie faceta, który z tej pieśni zrobił coś o wiele gorszego niż
bezwstydny kuplet, akurat mi się nie podoba.
Zanim powiem, o kogo mi konkretnie chodzi, jeszcze trochę Państwa pomęczę, anegdotami rzecz
prosta. Dawniej nie cierpieliśmy, jak nam zabrano czapkę, a dziś nagradzamy złodzieja, który się wysilił,
by ukraść cześć naszego hymnu. Tak, czapkę, jedną czapkę — służę na dowód fragmentem z mojego
„Cesarskiego pokera”, dotyczącym odwrotu wojsk napoleońskich spod Moskwy w roku 1812: „Wkrótce
po wyjściu z Moskwy, pod wsią Horodnia, kozacy nagłym atakiem zaskoczyli świtę cesarską i tylko
brawurowa szarża polskich szwoleżerów uchroniła monarchę od hańbiącej niewoli lub śmierci.
Dwukrotnie w ten sam sposób uratowali Polacy Murata. W końcu już cała Wielka Armia wiedziała, że na
kozaków, samym swym wyglądem, samą nazwą wzbudzających przerażenie (na okrzyk: «Les cosaques!»
odzewem było: «Sauve qui peut!» — «Ratuj się kto może!»)—jedynym biczem bożym są Polacy.
Francuzi, Holendrzy i inni wojacy armii Napoleona płacili ciężkie pieniądze za mundur lub choćby
fragment polskiego munduru, po czym przebierali się wiedząc, że sam widok tych barw paraliżuje
kozaków. Tego, co polskie, kozacy nie mieli prawa tknąć. Szwoleżerowie Jerzmanowskiego, utraciwszy
w starciu z kozakami jedną rogatywkę, szarżowali kilkakrotnie, by ją odzyskać, i dopięli swego, wyrąbali
ją z powrotem. Rogatywkę!”
Wspomniałem, że o wiele mniejsze niż hymn rzeczy były powodem do wielkich drak. Oto kilka lat
temu w Japonii ośmieszono zjadliwie bohatera popularnej włoskiej bajki, drewnianego chłopczyka
imieniem Pinokio. Wówczas cały Półwysep Apeniński, od pucybutów do Felliniego, wściekł się na
Japończyków i w setkach petycji zażądano od rządu ukarania Kraju Kwitnącej Wiśni (m. in. za pomocą
drastycznych barier celnych i wyrzucenia z rynku japońskiego sprzętu elektronicznego). Wiszący na
włosku zatarg dyplomatyczny zażegnano z najwyższym trudem, dyplomaci sporo się wówczas
napracowali.
Nasza zaś dyplomacja w sprawach dotyczących obrazy honoru narodowego przypomina czasami
owego polityka, o którym Joachim Murat, król Neapolu, powiedział: „Jest to tak znakomity dyplomata,
ż
e gdyby podczas rozmowy z tobą ktoś kopnął go w tyłek, niczego byś po jego twarzy nie zauważył”.
Oto dzień w dzień setki i tysiące Polaków wchodzą do warszawskiego kina „Bajka” i nic a nic im nie
przeszkadza, że na wprost wejścia, w hallu kina, wisi olbrzymie zdjęcie amerykańskiego aktora i
reżysera, Burta Reynoldsa. Panie się zachwycają: „Jaki przystojny mężczyzna!...” Część z nich może i nie
wie, co ten bydlak ma na sumieniu, ale wielu wie, bo swego czasu pisała o tym nasza prasa, ja zaś
opisałem to dokładnie w mojej książce „Asfaltowy saloon”.
Przypomnę. Otóż pan Reynolds kilka lat temu nakręcił polakożerczy film fabularny pt. „The End”
(„Koniec”). Z filmu tego miliony ludzi na całym świecie mogą się dowiedzieć m. in., że polskiego hymnu
narodowego nie gra się ani nie śpiewa, tylko — excusez le mot, ale muszę je przytoczyć — pierdzi, bo ten
hymn to istne g.... w typowo polskim stylu! Tak, dosłownie tak.
Mam maleńką petycję do kierownictwa kina „Bajka”: wypraszam sobie kategorycznie ozdabianie
jednego z reprezentacyjnych kin stolicy kraju megazdjęciem pana Reynoldsa, jak również jakimkolwiek
zdjęciem tego śmierdziela, nawet wielkości legitymacyjnej. Nie jest to prośba, lecz żądanie. Drugie
żą
danie dotyczy tego, aby szefowie naszej sieci kin, do których nie wpuszczono np. filmu „Łowca jeleni”,
obrażającego pono Wietnamczyków, nie robili idiotów z siebie i z nas, i nie zasłaniali się niewiedzą, bo
wypada tej firmie — tak czułej na honor innych nacji — mieć pojęcie o tym, co się dzieje w
kinematografii.
„STOLICA” 15 marca 1981
Co jest grane w tym kraju?
Nie wiem, czy pamiętają Państwo mój felieton „Wypraszam sobie!” o amerykańskim filmie Burta
Reynoldsa pt. „Koniec”. Efekt mojej interwencji był żaden: zdjęcia Reynoldsa nie wyrzucono z hallu kina
„Bajka” (tymczasem dowiedziałem się, że portretami tego osobnika „wytapetowano” kilkanaście innych
polskich kin), zaś w tygodnikach ilustrowanych nabiera tempa pełen zachwytów festiwal reklamowy
człowieka, który w sposób nieprawdopodobnie ohydny zelżył polski hymn narodowy.
Właśnie dostałem list od Pani K. Wojciechowskiej z Chicago z informacją, że tę plugawą sekwencję,
o której pisałem, wycięto z owego filmu. Proszę Pani, już o tym wiem. Ale znam także, z prasy
polonijnej, orzeczenie sądu, do którego Polonia amerykańska wniosła skargę. Polonusom udało się
jedynie zmusić stację telewizyjną NBC do usunięcia przed emisją zakwestionowanych fragmentów filmu.
Natomiast sędzia Sądu Okręgowego, Warren D. Wolfson, który rozpatrywał skargę złożoną już w roku
1979 przez Polish American Guardian Society, oddalił roszczenia przeciw producentowi (Burt Reynolds
Production) i dystrybutorowi filmu (United Artists), argumentując, iż wspomniana i podobne antypolskie
sceny w „The End” — cytuję: — „mogły być w złym guście, ale nie były oszczerczo-zniesławiające”! To
znaczy, że według amerykańskiego sędziego twierdzenie, iż „Mazurek Dąbrowskiego” można
wykonywać tylko tą częścią ciała, która służy do wydalania, nie nosi cech oszczerczo-zniesławiających.
Druga, podobna, sprawa: niedawno kongresmeni amerykańscy polskiego pochodzenia zapewniali
podczas wizyty w naszym kraju, że w USA ustała fala tzw. „polskich dowcipów”. Niestety, otrzymałem
ostatnio dowód (również korespondencja ze Stanów), że są to tylko pobożne życzenia, o czym za chwilę,
najpierw zaś wyjaśnienie dla tych, którzy nie wiedzą, o co chodzi.
Tak zwane „Polish jokes” to antypolskie „żarty” rozpowszechniane w USA od ponad pół wieku
masowo, w książkach (m. in. wielotysięczne nakłady wydawnictwa Leisure Books pt. „Książka polskich
dowcipów”), w prasie, w telewizji, w radio, podczas występów estradowych, w formie ulotek, plakatów,
gadżetów (np. „polski” kubek z uchem w środku, „polska” chusteczka do nosa z plastykowym palcem do
dłubania w nosie lub „polski” pistolet z lufą odwróconą w stronę strzelającego i z napisem: „Kto w Boga
wierzy, pod sztandar Orła i Pogoni!”) itp. Jest to stek tak haniebnych szyderstw, że doprawdy trzeba
ostatniego zbydlęcenia, aby obrażać nimi jakikolwiek naród. Zacytuję dla przykładu kilka wybranych
przeze mnie n a j d e l i k a t n i e j s z y c h, inne bowiem po prostu nie przechodzą przez gardło i pióro.
Zacznijmy od „polskich” wynalazków: „Latarnia morska odwrócona do góry nogami, dla łodzi
podwodnych”, „Lampa bez przewodów, dla Polaczków lubiących siedzieć po ciemku” (w tych
dowcipach na ogół nie używa się terminu „Pole”— Polak, lecz pogardliwego „Polack”—Polaczek),
„Książka z nie zadrukowanymi kartkami, dla Polaczków nie umiejących czytać” etc, etc.
A teraz kilka zagadek i odpowiedzi na nie:
„Pytanie: co jest polskim sportem narodowym? Odpowiedź: sodomia”.
„Pytanie: czy Jones jest dobrym sprzedawcą ? Odpowiedź: to prawdziwy geniusz, jemu udało się
nawet sprzedać szczoteczkę do zębów Polaczkowi”.
„Pytanie: jak powstrzymać Polaczka od wycierania nosa w sztandar amerykański? Odpowiedź: zabić
go”.
„Pytanie: dlaczego polskie kobiety zamykają oczy podczas stosunku? Odpowiedź: bo nie mogą
patrzeć na gęby Polaczków”.
„Pytanie: czy Polaczkowie w istocie są aż tak bardzo głupsi od innych ludzi? Odpowiedź: jeśli już
chcecie znać prawdę, to tak właśnie jest”.
„Panie władzo — pyta emigrant Polaczek policjanta — która godzina? — Trzecia — odpowiada
policjant, a na to Polaczek: — Cholera, nie wiem, co jest grane w tym kraju? Ile razy kogoś spytam o
godzinę, zawsze otrzymuję inną odpowiedź”.
Wielokrotnie Polacy (symbolami są tu Kościuszko i Pułaski) walczyli z bronią w ręku za Stany
Zjednoczone Ameryki Północnej, umierali w „teksaskich Termopilach” (fort Alamo), rozlali morze
bohaterskiej krwi, zawsze najdzielniejsi. Teraz płaci się im takim „polskim dowcipem”: „Armia polska
nigdy nie była znana z męstwa. Tak naprawdę to polscy żołnierze są tak tchórzliwi, że nawet kapelani
tam dezerterują”.
„Parszywi Polaczkowie”, tchórzliwi, a do tego najgorsi ze zbrodniarzy — „Pytanie: Żydzi zostali
uniewinnieni od zarzutu zamordowania Chrystusa, więc kto to rzeczywiście zrobił? Odpowiedź: gang
pijanych Polaczków”.
Ci, którzy rzeczywiście „robią” tę „satyrę”, ci, którzy sterują owym antypolskim geszeftem — czynią
to na zimno i niech im Bóg nie wybaczy, albowiem wiedzą, co czynią.
Poziom „Polish jokes” mówi sam za siebie. Polonia od dawna zwalcza to świństwo, ale
bezskutecznie, czego potwierdzeniem jest list, który właśnie otrzymałem od Pana Stanisława Florka z
Tijuana w Kalifornii. Pisze on o nowej fali tych „żartów”, które mają też nowy profil, bardziej ofensywny
— a społeczeństwo amerykańskie kupuje te głupoty bezkrytycznie, „pękając ze śmiechu”. Już nie tylko
seksualne, obyczajowe, kulturowe, lecz nawet nazistowskie i religijne, w najpotworniejszym guście. Nie
ma tu żadnych świętości, włącznie z Papieżem, np.: „Papież Polaczków, Wojtyła, zamiast święconą
wodą, kropi wiernych wódką Wyborową, a zamiast wina pije podczas mszy spirytus”. Ha, ha, ha, ha, ha,
ha, ha, ha, ha! (notabene w jednym z numerów „Playboya”, w którym zamieszczono „rzeźniczy”
fotoreportaż z wdzięków pornomodelki o polskim nazwisku, występuje ona na jednym ze zdjęć z wielkim
portretem Jana Pawła II i z tekstem polskiej modlitwy w tle!!!)
Pan Florek opisuje m. in. popularne audycje telewizyjne Johnny Carsona, podczas których padają
„numery” tak „dowcipne” jak: „Najpiękniejszym dniem w moim życiu był dzień, w którym Hitler napadł
na Polskę!” Inny „Polish joke” z najnowszej serii: „Hitler był wielkim człowiekiem, ale zrobił jeden błąd
— wymordował Żydów, zamiast Polaków”. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha! Czyż po prostu można nie
umrzeć ze śmiechu? Koreluje to z takim rodzynkiem: „Kiedyś, dawno temu, było tylko dwoje Polaczków.
Teraz jest ich zbyt wielu!”
Mój korespondent przytacza również takie fakty, jak aresztowanie jego żony, kiedy głośno
zaprotestowała na sali przeciw „polskim dowcipom” podczas wielkiego show w Las Vegas, oraz to, że
kiedy poskarżył się w swoim zakładzie pracy na kolegę Hansa Schneidera, który nagminnie rozpuszczał
wulgarne „Polish jokes”, szef awansował Schneidera, a Pana Florka przeniesiono na gorszą zmianę. Gdy
człowiek to czyta, ma się ochotę zadać pytanie:
— Cholera, co jest grane w tym kraju?!!!
Z kilku przysłanych mi przez Pana Florka graficznych „Polish jokes” reprodukuję najłagodniejszy.
To jest, proszę Polaczków, „Polska izba porodowa”:
„STOLICA” 9 sierpnia 1981
Historia Polski
Łysiak jako historyk jest na polskiej scenie drugiej połowy stulecia zjawiskiem niezwykłym, co zresztą
podkreślano wielokrotnie. Jeśli nawet zawiera jakąś część przesady określenie Szymona Kobylińskiego, który na
łamach „Polityki” (20 V 1976) nazwał Łysiaka „kimś na kształt nowego Askenazego”, to jednak samo porównanie
historyka-amatora z najwybitniejszym dziejopisem polskim XX wieku ma swoją wymowę. Prace historyczne
Łysiaka Paweł Piotr Wieczorkiewicz zaliczył (również na łamach „Polityki”, w artykule „Historia prawdę ci
powie”) do „znaczących książek” w powojennej historiografii. Z kolei znany historyk doby obecnej, Jerzy Łojek,
pisał przed kilku laty: „Trudno wątpić, że przyszłe dzieła Łysiaka będą coraz bardziej ważyły na społecznym
odbiorze historii i literatury w naszym kraju” („Literatura” 27 X 1977).
Charakterystyczne w tym ostatnim cytacie jest zestawienie dwóch dziedzin, „historii i literatury” — stanowi
ono jeden z ważnych kluczy do wyjaśnienia historiograficznych triumfów Łysiaka. Bo co do tego, iż jest to
prawdziwy triumf, nie może być wątpliwości. W zbiorowej pracy „Historia krzepi?” (Czytelnik 1980) trzej
naukowcy stwierdzili, że Łysiak jako historyk „odszedł dosyć daleko od tradycyjnego modelu”, zaznaczając, iż
było to odejście świetne, które przyniosło mu „sukcesy i powodzenie u czytelników”. Przyniosło mu także
zazdrość i zawiść grona zawodowców historiograficznych, których do pasji doprowadza nie tylko popularność
Łysiaka, lecz i nazbyt literacka metoda sprzedawania historii, którą ten pisarz praktykuje. Łysiak parając się na
poważnie historią nie potrafi (na szczęście) przestać być tym, czym jest przede wszystkim: twórcą literatury
pięknej. Jego z kolei doprowadza do pasji stylistyka akademickich historyków, czemu dał wyraz m.in. w
wywiadzie dla tygodnika „RTV” (22—28 XIII 980):
„— Geniusz znakomitych historyków przedwojennych, takich jak Askenazy, Kukiel czy Skałkowski, polegał
m.in. na tym, że ich fundamentalne prace, do dzisiaj cieszące się międzynarodową renomą w środowiskach
historycznych, były w równym stopniu źródłowymi bazami dla świata nauki, co i pasjonującymi czytadłami dla
zwykłych «zjadaczy historii». Kwestia talentu literackiego. Połączenie tych dwóch walorów jest obecnie uważane
na Zachodzie za ideał, podczas gdy większość polskich historyków doby obecnej pisze prace dobre od strony
warsztatu badawczego, ale tak fatalnie podane literacko, że kolejowy rozkład jazdy to w porównaniu z tym lektura
do czytania z wypiekami na twarzy. To m.in. pogłębia obserwowane od lat smutne zjawisko ucieczki młodzieży od
historii”.
Swoje podejście do historii („historia nie jest dla mnie czasem przeszłym”, lecz „trampoliną do gier
literackich, godzących metaforą we współczesność”) przedstawił Łysiak w roku 1981 w felietonie „Credo” i od
tego tekstu zaczynamy przedruk kilku pozycji z bogatego zbioru jego publicystyki historiograficznej. „Credo”
Łysiaka jest właściwie tekstem polemicznym, w którym autor, z jednej strony rycerz ścisłej rzetelności naukowej w
badaniu dziejów, z drugiej broni racji bytu... wyobraźni historyka, chyba nawet z lekką przesadą, posuwając się do
zawoalowanego szyderstwa, by udowodnić nadrzędność dobrze pojętego subiektywizmu.
Przedrukowujemy głównie artykuły z „WTK” (na łamach tego tygodnika Łysiak opublikował swoje
najważniejsze, wzbudzające najwięcej emocji u odbiorców artykuły historyczne), a także ze „Stolicy” (publikacje z
miesięcznika historycznego „Mówią wieki”, w którym Łysiak zaczynał jako historyk, zostały przezeń
wykorzystane w innych książkach; podobnie ma się sprawa z publikacjami Łysiaka w zagranicznych magazynach
historycznych, takich jak włoski „Historia”). Wybraliśmy dwie rzeczy dotyczące mało znanych spraw Powstania
Listopadowego oraz trzy tyczące osiemnastego wieku.
Przedstawiamy też fragmenty „śledztwa”, jakie Łysiak przeprowadził na łamach „Stolicy” chcąc wyjaśnić
genezę i autorstwo słynnej „kotwicy” Polska Walcząca, znaku-symbolu ruchu oporu w okupowanej przez
hitlerowców Polsce. Ogłosiwszy apel w tej sprawie i otrzymawszy wiele listów na ten temat z Polski i z zagranicy,
Łysiak w roku 1981 napisał — mozolnie szukając odpowiedzi na oba pytania — 8 odcinków w „Stolicach” z 5
kwietnia (nr 1), 23 sierpnia (nr 2), 30 sierpnia (nr 3), 6 września (nr 4), 13 września (nr 5), 18 października (nr 6,
który przedrukowujemy); odcinki nr 7 i nr 8, złożone w redakcji w listopadzie 1981, zostały wydrukowane dopiero
11 kwietnia 1982. Cykl ten, m.in. ze względu na swą zawartość dokumentacyjną, posiada ogromne znaczenie
ź
ródłowe dla wszystkich, którzy zajmują się i będą zajmować w przyszłości problematyką okupacji i walki narodu
polskiego o wyzwolenie. Niewątpliwie ta próba zlikwidowania jednej z „białych plam” naszej niedawnej
przeszłości stanowi wartościowe osiągnięcie historiograficzne Łysiaka.
Oczywiście, jak wszystkim wiadomo, główną pasją historyczną Łysiaka jest okres napoleoński — ma tu on na
swoim koncie dzieła i artykuły, które zyskały mu niepodważalną opinię pierwszego napoleonisty polskiego
naszych czasów. Czytelników zawiedzionych, że nie przedrukowujemy poniżej napoleoniców prasowych Łysiaka,
zawiadamiamy, iż zostaną one przez nas wydane w osobnym tomie.
Credo
Ani się człowiek obejrzał, a to już setny raz spotykam się z Państwem na łamach „WTK”. Słowem,
maleńki mój jubileusz, który jest okazją, by zamiast mówić o czymś większym lub mniejszym w historii
— poświęcić trochę miejsca historiografii i historiozofii w wykonaniu Łysiaka. Obie te rzeczy, których
projekcję można znaleźć w moich książkach i mojej publicystyce, uchodzą za bardzo kontrowersyjne i
budzą sprzeciw dużej części środowiska zawodowych historyków (tym bardziej, że szarogęsi się w ich
dziedzinie człowiek nie będący z wykształcenia historykiem). Dlatego po raz pierwszy postanowiłem
wyjaśnić moje podejście do historii — wygłosić coś w rodzaju credo historiograficzno-
historiozoficznego.
Wektorami historiografii „made by Waldemar Łysiak” są dwie sprawy. Walka z ordynarnym
fałszowaniem historii naszej i cudzej dla doraźnych celów propagandowych, z wszelakiego rodzaju
przemilczeniami, sztucznymi „białymi plamami”, kłamstwami i szalbierczymi interpretacjami, to jest z
procederem, którym nasza oficjalna historiografia grzeszy zbyt często — to po pierwsze. Po drugie zaś
takie pisanie o sprawach z przeszłości, by nie odstręczały ludzi od zajmowania się tym, co minęło.
Niestety — w przeciwieństwie do historiografii przedwojennej, której sztandarowe dzieła łączyły w sobie
najwyższy światowy poziom naukowy z „bestsellerowością” stylu, tak iż z wypiekami na twarzy czytali
to profesorowie i zwykli zjadacze literatury — płody naszej historiografii powojennej to w większości
produkcje tak nudne (abstrahując od często dobrego warsztatu naukowego), iż książka telefoniczna w
porównaniu z nimi wydaje się pozycją pasjonującą. A potem to ogromne zdziwienie, dlaczego
społeczeństwo, zwłaszcza młodzież, stroni od historii (wyniki sondaży w szkołach i nie tylko w szkołach
są w tym względzie przerażające).
Przebijanie tego muru obojętności atrakcyjną konstrukcją, stylem etc. (a więc zabiegami formalnymi)
oraz rezygnacja z widzenia i prezentowania historii głównie przez tzw. „procesy” na rzecz ukazania
ż
ywych ludzi, intryg, namiętności etc, ma dla autora tego typu podejścia dobre i złe strony. Dobrą jest
poczytność, złą zarzuty profesjonalistów w akademickich togach, że jest to historiografia nazbyt
powieściowa, buduarowa, alkowiana, emocjonalna, epatowanie grą wywiadów, tajnymi posunięciami,
zbyt częste zaglądanie za kulisy itd., itp. Prawidłowej odpowiedzi na takie zarzuty udzielił w roku 1844
późniejszy premier rządu brytyjskiego Beniamin Disraeli, pisząc w „Coningsby”:
,,So You see... that the world is governed by very different personages to what is imagined by those
who are not behind the scenes”
(Widzisz więc... świat jest rządzony przez całkiem inne osoby, niż sobie
wyobrażają ci, którzy nie znają kulis).
Historiografia w moim wydaniu jest oczywiście subiektywna, a to z kolei doskonale wytłumaczył
jeden z najwybitniejszych mediewistów europejskich, profesor College de France, Georges Duby:
„Nie wierzę w całkowitą obiektywność historyka. Myśl, że można dojść do beznamiętnej obserwacji
wszystkich faktów przeszłości, jest mitem historiografii pozytywistycznej. Przeciwnie, jestem
przekonany, że każda historiografia, każda dobra historiografia, jest subiektywna. Jest dziełem człowieka
wybierającego problemy, które chce opracować, i ustosunkowującego się do nich w zależności od
własnego modelu ideologicznego”.
Natomiast moja historiozofia zasadza się nie tylko na przekonaniu, iż historia nie jest zjawiskiem
obiektywnie funkcjonującym, dogmatycznym, niezmiennym w czasie i przestrzeni, lecz przede
wszystkim na tym, że winna ona służyć do porachunków ze współczesnością. Według mojej koncepcji
jest to jej nadrzędny cel. W pierwszym z tych przypadków (historia a obiektywizm) chodzi o to, że
historyk, a zwłaszcza pisarz zajmujący się historią, nie relacjonuje dziejów, lecz je t w o r z y na
podstawie faktów, które zresztą nie są na ogół jednoznaczne. I znowu posłużę się cytatami z ust ludzi
rozsądnych. Słusznie, moim zdaniem, mówi Burlingame, jeden z bohaterów „The Sot-Weed Factor”
(„Bakunowy faktor”) Johna Bartha:
„W stopniu większym lub mniejszym sami kształtujemy przeszłość, albowiem czas miniony i sprawy
historyczne są dla teraźniejszości gliną, od rzeźbienia której nie ma ucieczki”.
Inny amerykański pisarz, E. L. Doctorow, powiedział niedawno w wywiadzie dla „Sunday Review”:
„Doszedłem do wniosku, że jeśli jest coś, co nas wszystkich łączy, to jest to nasza własna historia (...)
Rzeczywistość z kolei to coś, co się interpretuje, tworzy. Oczywiście takie tworzenie zależy w dużym
stopniu od naszego poczucia historii i jest to sprawa zbyt poważna, aby można ją było pozostawić
politykom czy historykom”.
Otóż to — Łysiak jest najpierw pisarzem, a dopiero potem historykiem, i ma to swoje konsekwencje
w jego twórczości, dla której kanwą bywa historia, ale której tematem jest zawsze współczesność. Już w
„Empirowym pasjansie” napisałem, że „historia nie jest dla mnie czasem przeszłym”, a w „Cesarskim
pokerze” dodałem: „Historia interesuje mnie jako trampolina do gier literackich godzących metaforą we
współczesność i właśnie metaforze literackiej wyrastającej z historii palę moje kadzidełko”.
Chcąc podeprzeć się i tu mędrcami, wystarczy zacytować R. G. Collingwooda, który w „The Idea of
History” stwierdził:
„Wszelka historia jest historią współczesną: nie w potocznym znaczeniu tego słowa, gdy historia
współczesna oznacza dzieje stosunkowo niedawnej przeszłości, lecz w sensie ścisłym — świadomości
naszych czynów w trakcie ich dokonywania. Historia jest tedy samowiedzą żywego umysłu”.
Ż
ywy umysł pisarza ma również specyficzny stosunek do styku tzw. obiektywnej prawdy (która nie
istnieje) i fikcji. Prof. Jerzy Łojek, komplementując mnie, zarzucił mi jednocześnie (na łamach
„Literatury” i „Nowych Książek”), że w niektórych moich pracach zatraca się granica między „Dichtung”
a „Wahrheit”, i dodał, że „pod tym względem jest Łysiak pewnym fenomenem w skali, ośmieliłbym się
powiedzieć, już nie europejskiej, ale światowej”. Bardzo mnie to cieszy. Chciałbym przypomnieć, że już
Arystoteles twierdził, iż pisarz ma prawo tak aranżować historię, jak mogłaby ona lub musiała rozegrać
się zgodnie z jego wyobrażeniem, na co zresztą powoływał się najwybitniejszy pisarz kubański Alejo
Carpentier, w wywiadzie dla „Die Zeit”. Wspomniany już przeze mnie John Barth, również w wywiadzie,
rzekł:
„Pisarz o pewnym typie temperamentu w gruncie rzeczy pragnie wymyślić świat od nowa”.
W swojej książce „Chimera” Barth dodał:
„Niektóre zmyślenia są o tyle cenniejsze od faktów, że ich piękno, choć bardzo rzadko, czyni je
prawdziwymi. Jedynym Bagdadem jest Bagdad z «1001 Nocy», gdzie dywany latają i z magicznych słów
wyłaniają się dżinny”.
Na koniec zdanie Einsteina: „Wyobraźnia jest ważniejsza od wiedzy”. Jeśli się tego nie wie, można
być reporterem historii, lecz niczego ponad reportaż się nie stworzy.
„WTK” Wielkanoc 1981
Polskie „siły powietrzne”
w Powstaniu Listopadowym
„Siły powietrzne” napisałem w cudzysłowie, albowiem podczas walk listopadowych nie użyto
ż
adnych latających aparatów. Jednakowoż — choć nasze „lotnictwo” powstańcze zostało wyłącznie w
sferze projektów i propozycji — to przecież sam fakt, iż znajdowało się chociażby na papierze, wart jest
odnotowania. Propozycje były dwie. Pierwsza, wysunięta przez francuskich aerostierów, zakładała użycie
balonu strategicznego w celach obserwacyjnych na polu walki. Drugą był projekt ornitoptera —
skrzydłowej maszyny latającej, napędzanej siłą ludzkich mięśni.
W pierwszym przypadku chciano skorzystać z oferty legendarnej francuskiej rodziny baloniarzy,
państwa Garnerinów. Szef tego klanu. Andre Jacques Garnerin (1769— 1823), należał do pionierskiej fali
naśladowców Montgolfierów, a nadto był pierwszym spadochroniarzem w dziejach. Do klanu należeli
również: brat szefa, Jean Baptiste Olivier Garnerin (1766 — 1849), wynalazca i skoczek spadochronowy
(ulepszył spadochron brata, zmniejszając dziesięciokrotnie ciężar, a zwiększając przeszło ośmiokrotnie
nośność, nadto wynalazł spadochron pływakowy, umożliwiający skoki do morza), żona szefa, Jeanne
Genevieve Garnerin z domu Labrosse (1775 — 1847), pierwsza aeronautka i spadochroniarka w dziejach,
oraz potomstwo pierwszej generacji Garnerinów, na czele ze sławną Elizą Garnerin.
Andre Jacques Garnerin przeszedł do historii za pomocą kilku powietrznych wyczynów, wśród
których czołowe miejsce zajmuje skok spadochronowy z wysokości około tysiąca metrów 22
października 1797, w parku Monceaux. Znakomitym osiągnięciem było przelecenie 300 kilometrów
balonem po wystartowaniu w Moskwie (rok 1803). Rozgłos przynosiły Garnerinowi także najróżniejsze
skandale i skandaliki, jak chociażby ten, gdy policja paryska zabroniła mu wzlotu „z pewną młodą osobą
odrębnej płci”. Zdenerwowany baloniarz udał się wówczas ze skargą do ministerstwa policji i do
prefektury, a „kiedy go zapytano, czy pomyślał o możliwości wypadku, który może nastąpić tylko nawet
z powodu ciśnienia na tak delikatne organy młodego dziewczęcia, odpowiedział, że nie ma potrzeby
obawiać się czegokolwiek”. Najśmieszniejsze jest tutaj to, że „młoda osoba”, Ernestyna Henry, zniosła
25-minutowy lot o wiele lepiej od sławnego aeronauty (dostał on choroby morskiej, podczas gdy jego
towarzyszka podziwiała widoki i śpiewała z radości kuplety). Po wylądowaniu w pobliżu Gousseinville
lokalny strażnik prawa aresztował powietrznych trampów, słusznie mniemając, iż ludzi przybywających z
obłoków i nie posiadających paszportów należy traktować jak włóczęgów. Uwolnił aresztowanych
dopiero oddział kawalerii jadący w ślad za balonem.
W ciągu wielu lat Garnerinowie popisywali się wzlotami i skokami z balonów na terenie całej prawie
Europy. W marcu 1831 roku baron Galichet, działając jako agent Banku Polskiego, sprowadził ich nad
Wisłę, wypłacając 400 franków (na koszty podróży dla 4 osób). Sami Garnerinowie pisali później (20
sierpnia 1831 roku) w liście do ministra wojny, gen. Franciszka Morawskiego:
„Celem tej podróży było dostarczenie armii polskiej środków stosowania wzlotów balonu dla
rekognoskowania stanowisk i ruchów nieprzyjaciela, raz już skutecznie stosowanych w czasie
zwycięskiej dla Francuzów bitwy pod Fleurus”.
Tu musimy się cofnąć do wspomnianej bitwy. Już w latach osiemdziesiątych XVIII stulecia
Austriacy myśleli o użyciu balonów w wojnie, asygnując na ten cel 4 tys. dukatów. Pierwsi jednak
wystartowali Francuzi. Podczas Rewolucji Francuskiej, w dobie olbrzymiego rozwoju baloniarstwa,
Guyton-Morveau był tym, który wysunął propozycję zaprzęgnięcia aerostatyki w służbę francuskiego
Marsa. W efekcie Konwent utworzył korpusik aerostierów i szkołę budowy oraz obsługi aerostatów
strategicznych w Meudon, którą kierował świetny uczony i wynalazca Mikołaj Conte. Pierwszą kompanię
balonów militarnych formował w Meudon Jean Coutelle i on też na balonie „Entreprenant” rozpoczął w
1794 roku pierwsze wzloty strategiczne w armii północnej gen. Jourdana pod oblężonym przez
Austriaków Maubege, dostarczając informacji o ruchach nieprzyjaciela z wysokości 270 sążni, w
obciążonych piaskiem woreczkach (spuszczano je po linie trzymającej balon na uwięzi lub w specjalnym
koszyku). Zwycięstwo pod Fleurus (26 czerwca 1794), które oddało w ręce Francuzów Belgię i
zlikwidowało zagrożenie Paryża, zawdzięczał Jourdan w pewnym stopniu informacjom zrzucanym spod
chmur. I chociaż po kilku późniejszych niepowodzeniach i tragicznych wypadkach Napoleon rozwiązał
korpus aerostierów, a szkołę w Meudon zamknięto — w Europie wciąż pamiętano Fleurus i doceniano
rolę balonów w czasie walki. Stąd wzięło się zaproszenie Garnerinów do Warszawy.
Kto dokładnie zaprosił Garnerinów (Galichet był tylko wykonawcą), nie wiadomo, lecz biorąc pod
uwagę tarcia i gry personalno-polityczne, jakie bez przerwy toczyły się w łonie władz powstańczych, nie
może dziwić fakt, iż Francuzów spotkało po przybyciu do stolicy raczej chłodne przyjęcie. Widocznie
ludzie, którzy ich zaprosili, stali się w aktualnym układzie sil niezdolni do egzekwowania swych
zamierzeń. Tuż po przyjeździe gotowych na usługi Garnerinów gen. Morawski i sekretarz generalny
Zieliński podpisali list do władz naczelnych, w którym znalazły się m. in. takie oto słowa:
„Komisja Rządowa Wojny ma zaszczyt oświadczyć Rządowi Narodowemu opinię swoją: Co do
użycia balonu pana Garnerina — przedmiot ten pod względem wojskowym nader mało ważnym mógłby
tylko na wyraźne wezwanie Wodza Naczelnego być użytym (...) Gdyby atoli podobało się Rządowi
Narodowemu odłożyć koszta kilku tysięcy złotych, można by zrobić stosowną propozycję panu Garnerin,
chociażby przyszło zaryzykować tę sumę, aby użyć wszystkich środków, jakie do obrony kraju mogą być
nastręczone”.
W rezultacie jednak nie skorzystano z szansy użycia balonu w walce, możliwe, że głównie ze
względów finansowych. Garnerinom nie chciano nawet zapłacić 10 tys. złotych tytułem odszkodowania
za kilkumiesięczny bezczynny pobyt w Warszawie. W cytowanym już liście z 20 sierpnia 1831 roku
Francuzi, żaląc się na niespełnienie obietnic i domagając wspomnianej sumy, jednocześnie raz jeszcze
proponowali zbudowanie „nowej maszyny, łatwiejszej do wzniesienia się w górę i do jej przenoszenia,
przy tym tańszej, a dla wykonania której starczyłoby 19 dni”. Tylko 19 dni — ale nawet tych już nie było.
W 18 dni później (7 września 1831) Warszawa kapitulowała. Dopiero w rok później, już w zniewolonej
Warszawie, Eliza Garnerin — wsławiona pierwszym w dziejach skokiem z opóźnionym otwarciem
spadochronu — popisywała się w stolicy swymi umiejętnościami.
Przejdźmy teraz do „samolotu”. W roku 1829 car Mikołaj 1 przybył do Warszawy i tu koronował się
na króla polskiego. W związku z tą wizytą w stolicy zawiązano spisek (tzw. spisek koronacyjny),
jednakże do zamachu nie doszło (hr. Józef Krasiński twierdzi w swych pamiętnikach, że powstrzymał
uderzenie „poczciwy Julian Niemcewicz”). Jednym z aresztowanych członków owego sprzysiężenia był
Wincenty Norwin Smagłowski, kleryk i student Uniwersytetu Warszawskiego.
Smagłowski już w roku 1829 zaczął pracować nad projektem maszyny latającej i kontynuował tę
pracę do końca roku 1831. Niewykluczone, że źródłem zainteresowania lotami była u Smagłowskiego
początkowo naturalna myśl o ucieczce z więzienia. Niewątpliwie znał on dosyć głośną w Europie historię
Droueta (poczmistrza wsławionego aresztowaniem Ludwika XVI w Varennes), którego w roku 1794
Austriacy wzięli w Maubege do niewoli, a który dokonał najbardziej brawurowej (choć nieudanej)
ucieczki w dziejach twierdzy-więzienia Spielberg (na Morawach, na 288-metrowej górze), skacząc w
nocy z murów ze sztucznymi skrzydłami u ramion. Połamał nogi, lecz jednocześnie zapisał się w historii
aeronautyki.
W warunkach niewoli Smagłowskiego myśl o ucieczce takim sposobem była chyba nierealna, toteż
gdy wybuchło Powstanie — jedyną myślą wynalazcy stało się zaprojektowanie maszyny latającej, której
można by użyć w walkach narodowowyzwoleńczych. Lecz zanim skończył pracę — Powstanie upadło.
Rękopis Smagłowskiego, pisany w więzieniach warszawskich i lwowskich, nosił tytuł: „Pomysł mój
wydoskonalenia statku powietrznego, czyli Teoria napowietrznej żeglugi Dostojnym Ziomkom moim do
rozstrzygnięcia podana Roku 1830—32”. Do opisu dołączony był również model maszyny, jak o tym
informował Smagłowski.
Z opisu i z rysunków zamieszczonych przez Smagłowskiego w tekście wynika, że maszyna jego była
skrzydłowcem (ornitopterem, czyli aparatem napędzanym siłą ludzkich mięśni) o napędzie ręcznym. Nie
była to rewelacja, gdyż maszyny poruszane siłą ludzkich mięśni projektowano od starożytności (w
renesansie skonstruował ornitopter Leonardo da Vinci), i Smagłowski musiał znać przynajmniej kilka z
nich, toteż zgodnie z prawdą nazwał swą pracę „wydoskonaleniem”. Umiał jednak inteligentnie korzystać
z nauk przeszłości. Wiedząc, że nikomu z twórców ornitopterów nie udało się wznieść przy pomocy
samych mięśni, sprzągł swój aparat z układem balonów przyczepionych do konstrukcji skrzydlatej,
wzorując się w tym zapewne na pomyśle Portugalczyka de Guzmano z roku 1709.
Najlepszy użytek, jaki można było zrobić w Powstaniu Listopadowym z „sił powietrznych”, gdyby
chciano je zastosować, mógł polegać na podczepieniu Polski do balonów i przeniesieniu w inne miejsce
na kuli ziemskiej.
„STOLICA” 25 listopada 1973
Operacja „Broń listopadowa”
Wiosną 1831 roku, gdy ważyły się losy Powstania Listopadowego, na polecenie władz powstańczych
Bank Polski wysłał do Londynu swego zaufanego agenta, Evansa, z tajną misją najwyższej rangi.
Powodzenie tej misji mogło się odbić pozytywnie na efektywności działania wojsk polskich. Zanim
jednak przejdziemy do szczegółów misji, poświęćmy nieco uwagi jej wykonawcy, Andrzejowi Birchowi
Evansowi (1796—1841).
Po upadku Napoleona i wraz z nim systemu kontynentalnego (tzw. blokada kontynentalna) przybył do
Warszawy (1816) Anglik Tomasz Moore Evans (1789—1837) i otworzył przy ul. Miodowej skład
wyrobów fabrycznych i rękodzielniczych, przeniesiony następnie na róg ulic Senatorskiej i
Nowosenatorskiej. Interes kwitł, toteż Evans przy poparciu Staszica (ówczesnego dyrektora wydziału
przemysłu) założył w roku 1822 w budynkach kościoła i klasztoru pobenońskiego przy ul. Pieszej
fabrykę narzędzi rolniczych, a w roku 1823 przeniósł ją do opustoszałych murów kościoła św. Jerzego i
klasztoru kanoników regularnych (luterańskich) przy ul. Świętojerskiej, które otrzymał od rządu w
wieczystą dzierżawę. W tym samym roku sprowadził do Polski posiadającego wyższe wykształcenie
techniczne brata Andrzeja. W następnych latach bracia Evans (było ich czterech, oprócz Tomasza i
Andrzeja — Douglas i Alfred) rozbudowywali zakład, m. in. przez wykupywanie sąsiednich prywatnych
posesji, korzystając ze znakomitej koniunktury.
Lata dwudzieste XIX wieku stały się początkiem pierwszej w Polsce, na ówczesne warunki dość
znacznej, rewolucji przemysłowej. Jej inicjatorem był minister skarbu (od roku 1821) Królestwa
Polskiego, Ksawery Drucki-Lubecki, zmierzający do przekształcenia Polski z kraju czysto rolniczego w
rolniczo-przemysłowy. W tym celu sprowadzał z Anglii, Szkocji i Niemiec fachowców, których
zadaniem było rozwijanie różnych gałęzi przemysłu (górnictwo, hutnictwo, przędzalnictwo, maszyny)
dzięki surowcom krajowym.
W krótkim czasie najprężniejszym ośrodkiem przemysłowym kraju stała się Warszawa, posiadająca
już w 1825 roku 5818 rękodzielni i fabryk, w tym kilkanaście dużych zakładów. Rozwój jednego z
najważniejszych, przemysłu metalowego, zawdzięczała stolica braciom Evans, którzy od roku 1825
znacznie zmechanizowali swą fabrykę, sprowadzając m. in. maszynę parową (czwartą w Warszawie) do
poruszania tokarni i miechów kowalskich. Fabryka ta, której dyrektorem był Tomasz, a kierownikiem
technicznym Andrzej, zatrudniała w latach 1824 — 26 około 150 robotników (drugi warszawski zakład
metalowy, na Solcu, zatrudniał około 100 ludzi), głównie Polaków. Majstrami byli Anglicy, którzy
szkolili kadrę polskich specjalistów. Oprócz galanterii metalowej i różnych wyrobów lanych z żelaza i z
mosiądzu, produkowali Evansowie przede wszystkim narzędzia i maszyny rolnicze: szkockie młockarnie,
angielskie sieczkarnie, specjalne młynki (służące do oczyszczania zboża i zgniatania ziemniaków oraz
słodu w gorzelniach i browarach), radła, płużyce, wyrwaki etc.
Fabryka Evansow nie była przedsiębiorstwem rządowym, była jednak przez rząd nadzorowana i z
tego tytułu miała ułatwione korzystanie z kredytów Banku Polskiego. Tomasz Evans natomiast zyskał
sobie spore zaufanie dyrektorów banku i czynników rządowych, jak również obywatelskich, dzięki
czemu wybrano go radcą handlowym banku, a jego bratu Andrzejowi powierzono niezmiernie
odpowiedzialną misję w dobie Powstania. Rzecz prosta, bankierzy byli zbytnimi realistami, by opierać się
wyłącznie na zaufaniu. Gwarancją sumienności Evansa był dla nich zainwestowany nad Wisłą znaczny
majątek, zwłaszcza fabryka produkująca armaty dla wojsk polskich. Na wysłaniu Evansa zaważyło bez
wątpienia jego pochodzenie — liczono na jego angielskie kontakty, zwłaszcza z handlarzami bronią.
Chodziło bowiem — był to nadrzędny cel misji — o zaopatrzenie Powstania w środki do kontynuowania
walki, głównie w nowoczesną broń palną.
Powstanie Listopadowe w ciągu całego okresu trwania odczuwało dotkliwy brak broni. Rusznikarnie
i arsenały zostały wywiezione przez nieprzyjaciela, a fabryk broni na terenie Królestwa nie było
(powstańczy Rząd Narodowy planował je dopiero). W rezultacie Polacy nie dysponowali nawet po
jednym karabinie na zmobilizowanego żołnierza. Z kolei przywóz broni utrudniało zamknięcie granic
przez Prusy i Austrię. Próby przerzucenia broni do Polski z Francji i Anglii szlakami lądowymi (m. in.
via
Frankfurt nad Menem, Wiedeń i Lipsk) kończyły się z reguły niepowodzeniem.
W tej sytuacji, po zlikwidowaniu ostatnich furtek przemytniczych (na granicy austriackiej), władze
powstańcze zdecydowały się na import broni drogą morską i odebranie transportu w jednym z punktów
wybrzeża bałtyckiego. Polacy nie dysponowali wówczas najmniejszym nawet skrawkiem tego wybrzeża,
istniało wszakże jedno miejsce, które mogło wchodzić w grę — był to fragment żmudzkiego wybrzeża
Bałtyku między Libawą a Połągą. O wyborze tego miejsca zadecydował fakt, iż w okolicy operowały
grupy powstańców litewskich i żmudzkich, co dawało szansę opanowania dostępu do morza.
Powstanie na Żmudzi wybuchło w końcu marca 1831 roku i wieść o nim szybko dotarła do
Warszawy, powodując natychmiastowe decyzje. Zdecydowano, że transport broni zostanie przyjęty w
Połądze i już w kwietniu rozpoczęto pierwsze ruchy w tej grze, która miała trwać cztery miesiące i w
którą zaangażowane zostały znaczne siły militarne, a także wywiady i kontrwywiady wojskowe obu
walczących stron.
Do przywódców Powstania na Litwie i Żmudzi wysłano z Warszawy dwóch emisariuszy,
Przecławskiego i Wołłowicza. Mieli oni nakłonić partyzantów litewskich i żmudzkich do podjęcia prób
zdobycia Połągi. Tymczasem człowiek o nazwisku Evans był już w drodze do Londynu, a w Warszawie
modlono się o pomyślne zakończenie jego misji. Oficjalnie jego wyjazd był podyktowany interesami
handlowymi firmy braci Evans, w tym potrzebą zdobycia nowych wzorów i licencji na maszyny rolnicze.
Trudno powiedzieć, jak szybko wywiad carski rozszyfrował prawdziwą przyczynę wojażu Evansa. W
każdym razie jakieś tajemnicze siły przeszkadzały mu w podróży, dwukrotnie próbowano dokonać na
niego zamachu (być może były to zwykłe napady bandyckie). Dotarł jednak do Londynu zdrowy i cały,
po czym bez zwłoki rozpoczął pertraktacje w sprawie zakupu broni.
Dwóch warszawskich agentów (Przecławskiego i Wołłowicza) Litwini i Żmudzini przyjęli ze
zrozumiałą nieufnością. Warszawiacy szybko ją rozproszyli i ruch na Połągę został podjęty. Rozpoczęły
się z każdym dniem coraz to bardziej zacięte walki o skrawek morskiego wybrzeża, w których pierwsze
skrzypce ze strony Powstania odgrywał oddział partyzantów telszewskich pod dowództwem Onufrego
Jacewicza. Wywiad nieprzyjaciela był już wówczas lepiej poinformowany w czym rzecz, toteż z jednej
strony Evansowi ze wszech sił utrudniano w Anglii życie, z drugiej zaś komendant Połągi, Rennenkampf,
dostał rozkaz utrzymania tej pozycji za wszelką cenę.
Pierwsze ataki powstańcze, w końcu kwietnia 1831 roku, nie były zbyt groźne, lecz od chwili, gdy
Jacewicz dowiedział się, że Evans szykuje już transport broni do Połągi, rzucił do akcji wszystkie swoje
siły. W pierwszej połowie maja walki o Połągę przerodziły się w nieustanny krwawy pojedynek.
Nieprzyjaciel, doceniając ważność sprawy, słał do Połągi kolejne posiłki (oddziały płk. Bartołomieja i
ppłk. Kurolesowa). Największa, zakrojona na szeroką skalę (4 tys. atakujących) operacja powstańców,
która miała przynieść zdobycie Połągi, rozpoczęła się 13 maja i załamała po dwóch dniach zaciekłych
szturmów na ziemne fortyfikacje, bronione desperacko przez Rennenkampfa dysponującego zaledwie 800
ludźmi. Załamała się, gdy tyłom oddziału Jacewicza zagroził nadciągający pospiesznie silny korpus
Pahlena.
Jako że historia ta toczyła się symultanicznie na dwóch biegunach — przenieśmy się teraz na drugi z
nich. do Anglii. Evans, współpracujący w sprawie zakupu broni z Polakiem S. Brykczyńskim,
dysponował znacznymi kredytami w wysokości 18 tys. funtów szterlingów, do czego dochodziły jeszcze
fundusze, które miały napłynąć z Amsterdamu (Bank Polski wypłacał pieniądze za pośrednictwem banku
Rotschilda w Londynie). Najpierw zakupił on w Birmingham lufy karabinowe. Carski ambasador czynił,
co mógł, by utrudnić Evansowi zakupy broni, carscy agenci zaś zwiększyli zamówienia na broń u
Anglików, by odciąć stronę polską od źródeł zakupów. Do tego Petersburg poinformował Londyn
kanałami dyplomatycznymi, że nie będzie honorował zobowiązań Banku Polskiego. Kontrakcja Polaków
polegała na tym, iż zachęcali oni Francuzów do torpedowania carskich zamówień na broń swoimi
zakupami w Birmingham (miało to o tyle sens, że Francja reorganizowała wówczas swą armię).
Cały maj i początek czerwca upłynęły na tych rozgrywkach polityczno-szpiegowskich, które nie
przeszkodziły Evansowi realizować pomyślnie celu misji. Kontaktowano się z nim za pomocą
korespondencji szyfrowanej lub pisanej atramentem sympatycznym między wierszami błahych listów.
Listy z Londynu szły na adres Alfreda Evansa (na ulicę Senatorską w Warszawie), stąd dopiero do MSZ.
Z Warszawy wysyłano listy do Andrzeja B. Evansa, posługując się pieczęcią z inicjałami A. B. E., nad
którymi widniał angielski lew. Zakupy szły sprawnie i zbliżał się termin ich wyekspediowania do Połągi.
Tymczasem Połąga wciąż pozostawała w rękach nieprzyjaciela. Powstańcy żmudzcy ponieśli klęskę i
nie tylko nie mogli już opanować wybrzeża, lecz sami potrzebowali pomocy. Z Warszawy szły
ponaglenia do Evansa i liczono się z rychłą wysyłką transportu, należało więc jak najszybciej zdobyć
Połągę. W trzy dni po porażce Jacewicza, 18 maja 1831 roku, gen. Skrzynecki wysłał z Księżopola na
Litwę 820 ludzi pod dowództwem doświadczonego napoleończyka, gen. Chłapowskiego (wzmocnione
powstańcami siły Chłapowskiego wzrosły do około 4,5 — 5 tys. ludzi). Niedługo potem, po bitwie pod
Ostrołęką (26 maja), dowództwo polskie pchnęło na Litwę dywizję gen. Giełguda wraz z oddziałem
Dembińskiego — łącznie 11 tys. ludzi! Wysłanie tak znacznych sił w „kocioł” pomiędzy Niemnem,
granicą pruską i morzem było później wielokrotnie krytykowane przez historyków. Krytycy ci jednak
zapominają, że opanowanie Połągi i utworzenie z niej „rampy” dla przyjmowania transportów broni stało
się dla Powstania „kwestią życia” (sformułowanie użyte w liście Rządu Narodowego do polskiego posła
w Londynie, Walewskiego, z dnia 4 czerwca 1831 roku).
Władze powstańcze nalegały, by jak najszybciej realizowano wysyłkę — 2 czerwca polecono
Walewskiemu, by znalazł odpowiedniego armatora wypożyczającego statki. W Warszawie panowało
przekonanie, że Połąga musi szybko paść, gdyż korpus polski, który powstał z połączenia (w Kiejdanach)
dywizji Giełguda z oddziałami Chłapowskiego, liczył już 12 tys. żołnierzy i był wspomagany przez kilka
tysięcy lokalnych powstańców.
Jednym z pechów całej operacji stał się fakt, że na czele owego korpusu stanął gen. Giełgud, żołnierz
niezdecydowany, o miernych talentach militarnych. Dwóch lepszych od niego, a podporządkowanych mu
oficerów, Chłapowski i Dembiński, różniło się na domiar złego między sobą co do sposobu działania.
Dembiński parł do zdobycia Połągi, „aby opanować przystęp do morza i wejść w bezpośrednią styczność
z Zachodem” (H. Krasicki, „Wspomnienia z roku 1831”), Chłapowski natomiast od początku uważał
sprawę transportu broni za mrzonkę i upierał się przy zdobywaniu Wilna. Giełgud, swoim zwyczajem,
przychylił się do... obydwu zdań! Z większością swych sił zaatakował Wilno, lecz uczynił to tak
ś
lamazarnie, że nieprzyjaciel zdążył ściągnąć posiłki i pobić Polaków. Wcześniej jeszcze wysłał gen.
Szymanowskiego na Żmudź z rozkazem zdobycia Połągi.
Szymanowski pomaszerował na Połągę z 1100 ludźmi i z dwoma armatami, mając za zadanie
wspomagać po drodze powstańców żmudzkich. W otoczeniu Chłapowskiego oceniano ten ruch
negatywnie; jego oficer, Krasicki, pisał zjadliwie: „Dla zaspokojenia Żmudzinów, którzy, dziwna rzecz!,
nie wiedzieli o tym, że wybrzeża morskie ściśle były strzeżone przez [nieprzyjacielskie] okręty wojenne,
wyprawiono gen. Szymanowskiego na zdobycie złotego runa”.
Niestety, 16 czerwca Szymanowski poniósł bolesną porażkę pod Szawlami z rąk niewielkiego
garnizonu płk. Maka i musiał cofnąć się do Cytowian. W trzy dni później nastąpiła wspomniana już
klęska Giełguda pod Wilnem i wówczas wojska polskie przeszły do defensywy na linii rzek Wilii i
Ś
więtej, tworząc kordon mający osłaniać silniejszy ruch na Połągę.
Jako że zdobycie Połągi stało się wreszcie dla Giełguda celem naczelnym (musiały na to wpłynąć
ostre rozkazy z Warszawy), mianowany szefem sztabu Chłapowski chcąc nie chcąc włączył się w
działania zmierzające do opanowania brzegu. Dla zorientowania się w sytuacji wysłał z Kiejdan do Połągi
dwóch swoich oficerów, Zalewskiego i Krasickiego. Ten ostatni dotarł do Cytowian, gdzie gen.
Szymanowski zapewnił go, iż wieści o okrętach z Anglii nie mają podstaw, gdyż nie ma o nich wzmianki
w korespondencji tutejszych kupców, i że nawet gdyby taki transport przyszedł, to i tak pilnujące
wybrzeża okręty rosyjskie nie dopuściłyby go. Chłapowski usłyszał to, co chciał usłyszeć, i potem jeszcze
dziwił się w swoich „Pamiętnikach”: „Jakim sposobem mógł Prądzyński dać tę instrukcję (rozkaz zdoby-
cia Połągi — przyp. W. Ł.) nie pojmuję. Powinien był wiedzieć, że brzegi morza koło Połągi są tak
daleko piaskiem zasypane, że to jest od Memla do Rygi najgorszy punkt do wylądowania”.
Wszystko to działo się w czerwcu 1831 roku. W Warszawie oczywiście nie wiedziano, iż Chłapowski
w sposób karygodny, całkowicie zasługujący na sąd wojenny, sabotuje wykonanie rozkazu o żywotnym
znaczeniu dla Powstania, i wciąż ponaglano (za pośrednictwem misji paryskiej) Evansa oraz Polaków
znajdujących się w Londynie, by przyspieszali wysyłkę broni. Szefem planowanej wyprawy morskiej
mianowano już 12 maja płk. Jana Pawła Jerzmanowskiego.
Jerzmanowski był postacią wprost legendarną. Był to jeden z najwybitniejszych oficerów polskich
doby napoleońskiej. Gdyby mi kazano wśród wszystkich polskich szwoleżerów tamtej doby wskazać
najgodniejszego — bez najmniejszego wahania wybrałbym nie Kozietulskiego, Dziewanowskiego,
Niegolewskiego czy innych somosierczyków, lecz właśnie Jerzmanowskiego! To, co jego oddział „wy-
prawiał” podczas apokaliptycznego odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy w roku 1812, przechodziło
wszelkie wyobrażenie o męstwie — kozacy wprost panicznie bali się tego „diabła”. Nic dziwnego, że w
roku 1814 Napoleon uczynił Jerzmanowskiego dowódcą najbardziej elitarnej formacji owych czasów,
tzw. „szwadronu Elby”, to jest straży przybocznej znajdującego się na wygnaniu „boga wojny”.
W początkach czerwca Jerzmanowski przybył do Londynu, by dopingować Evansa do szybszego
działania, co widocznie odniosło skutek, bo w połowie miesiąca eks-szwoleżer wyjechał do Birmingham,
chcąc dopilnować należytego opakowania broni. Evans wytłumaczył przyczyny opóźnienia listem z 14
czerwca. Przyczyna była właściwie jedna — brak funduszów. Na zakup broni warszawski przemysłowiec
wydatkował prawie cały kredyt udzielony mu przez Bank Polski, 1 455 414 złotych polskich z półtora
miliona. Gorączkowo starano się o nowe fundusze, zabiegając o pożyczki w Wiedniu, Paryżu i w
londyńskim banku Morgana — bez rezultatów. Rząd Narodowy miał coraz bardziej pustą kieszeń (na
skutek negatywnej postawy ziemiaństwa zawiodła też rozpisana 14 czerwca pożyczka wewnętrzna i w
lipcu trzeba się było chwytać takich środków, jak zwiększanie i antycypacja podatków, uchwalanie tzw.
„ofiary” srebra na rzecz Powstania etc), a jak wiadomo, skuteczna polityka (w tym skuteczna wojna)
nigdy nie funkcjonuje bez skutecznej ekonomiki.
Sytuację pogarszały niesnaski między realizatorami operacji. Ich przyczyną były pełnomocnictwa
dane Evansowi przez Rząd Narodowy, tak wielkie, iż właściwie cała sprawa zakupu broni i jej ekspedycji
była w jego rękach, a działający w Anglii Polacy, inni agenci Banku Polskiego, i nawet polski poseł,
Aleksander Walewski (syn Napoleona), niewiele mieli tu do gadania. Ich zadaniem było pomaganie
Evansowi. Najprawdopodobniej zasięg tych pełnomocnictw zdeterminowany był kontaktami Evansa w
sferach politycznych i handlowych oraz faktem, iż rząd polski liczył się z możliwością mianowania
przemysłowca konsulem brytyjskim w Warszawie. W każdym razie Walewski od początku urażony był
obszernością pełnomocnictw Evansa i wciąż się na nie skarżył, twierdząc m. in. (17 czerwca), że
przeszkadzają one jego doradcy finansowemu, Albertowi Grzymale, w szybkim załatwieniu zakupu
statku. Mało tego — Walewski wprost sugerował, że Evans dokonuje malwersacji i żądał (8 lipca), by
Grzymała w imieniu Banku Polskiego sprawdził rachunki Evansa.
W ostatniej dekadzie czerwca Grzymała wystarał się o 20 tys. funtów gotówką i w końcu, 7 lipca
1831 roku, 179-tonowa, należąca do firmy Morgan and Company, dwumasztowa brygantyna (szkuner-
bryg) o nazwie „Symmetry” była gotowa do drogi. Odpłynęła ona z Londynu kilka dni później, wioząc
(według listu Evansa z 8 lipca): 6 tys. karabinów z bagnetami, 3 tys. szabel, 2 tys. pistoletów, 4 armaty,
350 lanc i pokaźny ładunek amunicji oraz pocisków. Było tego bardzo mało, zwłaszcza karabinów, które
w tej liczbie mogły zaspokoić tylko operujący na Litwie korpus Giełguda. Evans zakupił co prawda 15
800 karabinów, lecz przewóz całości z Birmingham opóźniał się, a nie było już czasu na czekanie
(jeszcze 12 lipca Warszawa ostro ponaglała do przyspieszenia akcji).
Kapitanem statku był Jerzy Lind, szefem transportu zaś Jerzmanowski, zaokrętowany pod fałszywym
nazwiskiem Rabiere'a i mający do pomocy kilku oficerów, m. in. Zdzitowieckiego, Zaborskiego, Platera i
Vautrina. Starano się zachować ścisłą tajemnicę wokół wyprawy — formalnie statek płynął do Rygi, a
według zapewnień Evansa gazety angielskie miały podać wiadomość o ekspedycji dopiero w 14 dni po
odpłynięciu „Symmetry”. Już 9 lipca, a więc na kilka dni przed odpłynięciem statku, brat Andrzeja,
Tomasz Evans, otrzymał polecenie wyruszenia do Kłajpedy w celu porozumienia się z Giełgudem lub
partyzantami co do przyjęcia transportu w Połądze. Chodziło o sygnalizację między statkiem a brzegiem.
Sprawa ta do dzisiaj jest niejasna (jak zresztą wiele aspektów całej tej operacji), pewne jest tylko, że
wmieszały się w nią z zapałem wywiady carski i powstańczy.
Szef wywiadu polskiego, gen. Załuski, wysłał w lipcu do Chłapowskiego swego agenta Jerzykiewicza
(pseudonim Wagner) z listem, w którym figurowało zdanie: „Nieprzyjaciel przejął sygnały umówione dla
okrętu płynącego do Połągi z bronią i amunicją, dlatego nastąpiła odmiana tych znaków”. Statek płynął
pod banderą angielską. Po dopłynięciu do brzegu miał wciągnąć na przedni maszt dwuczęściową polską
flagę biało-czerwoną (na tylnym maszcie biała „Union Jack”), po dostrzeżeniu na brzegu trzyczęściowej
(czerwono-biała, biało-czerwona, czerwono-biała).
Ż
eglując przez Morze Północne, Skagerrak, Kattegat, Sund i Bałtyk „Symmetry” dotarł do wybrzeża
Połągi 27 lipca i nie doczekał się z brzegu żadnych sygnałów. Nie mógł ich otrzymać, gdyż wojska
polskie w tym rejonie już nie istniały. Jeszcze 9 lipca cofający się pod naporem armii Tołstoja Giełgud
podzielił swój korpus na trzy oddziały (Chłapowski, Dembiński, Roland), przy czym — jak wspominał w
„Pamiętnikach” Chłapowski — „Giełgud z Rolandem i Szymanowskim miał iść na Połągę (...), zostawić
tam garnizon z saperami dla okopania się i ułatwienia wylądowania spodziewanych ludzi i broni z Francji
i Anglii”. Ta ostatnia akcja na Połągę również spaliła na panewce i 13—14 lipca otoczone wojska polskie
przeszły granicę pruską, poddając się (z wyjątkiem Dembińskiego, który przedarł się do Warszawy).
„Symmetry”, podobnie jak później kilka innych statków z bronią wysłanych do Połągi z Lubeki i
Hawru, musiał w tej sytuacji zawrócić i w pierwszej połowie sierpnia dotarł do Anglii. Jerzmanowski,
dowiedziawszy się, że Evans chce sprzedać transport na własny rachunek, zażądał położenia na broni
aresztu, lecz Anglik uprzedził akcję władz i przekupiwszy kapitana uprowadził statek z Sherness na
Morze Śródziemne, gdzie jednak „Symmetry” został zarekwirowany w wyniku dyplomatycznej
interwencji rosyjskiej. Nie wiemy, który z Evansow okazał się złodziejem (według „Pamiętników”
Niemcewicza był to jeden z braci Andrzeja) — nie ma to znaczenia, braciszkowie Evans zawsze działali
zgodnie. Nie ma również znaczenia, czy statek dopadnięto w Aleksandrii, czy w Smyrnie (różnica w
ź
ródłach). Ważne jest, iż bez wątpienia Evansowie działali w zmowie z Petersburgiem — dowodzi tego
fakt, że ich firma znakomicie prosperowała dalej w Warszawie po upadku Powstania. Jeszcze raz naiwni
przegrali, a zdrajcy zostali nagrodzeni.
„WTK” 11, 18 i 25 listopada 1979, 2 grudnia 1979
Bolesne sprawy
(...) Najwyższy czas uzdrowić naszą historiografię, zafałszowaną w sposób już nie tylko urągający
prawdzie, lecz wprost zdrowemu rozsądkowi. Pisałem o tym często. Teraz wielu o tym mówi. Licznych
wywiadów udzielają ostatnio zwłaszcza nauczyciele historii, krytykując programy nauczania i
podręczniki. Potrzeby w tym zakresie najcelniej sformułowała w jednym z takich wywiadów
nauczycielka warszawskiego Liceum im. Adama Mickiewicza, mgr Anna Małanicz, mówiąc: „Uważam,
ż
e można i trzeba mówić o najbardziej bolesnych czy drażliwych sprawach”.
Dwie takie sprawy chcę dzisiaj zasygnalizować. Po pierwsze czas, żebyśmy sobie wreszcie
uświadomili (wszyscy, a nie tylko specjaliści!), iż zagłada byłej mocarstwowości Polski jest w większym
stopniu wynikiem głupoty i złej woli naszych tak zwanych dzisiaj „decydentów” na przestrzeni kilku
minionych stuleci niż diabelskich sił zewnętrznych, które się przeciwko Rzeczypospolitej sprzysięgły. Już
Stefan Batory, najwspanialszy, moim zdaniem (obok Bolesława Śmiałego i Kazimierza Wielkiego), król
polski, odczuł na własnej skórze tę naszą wewnątrzsarmacką gangrenę. Gdy wracał z pierwszej wyprawy
przeciw Groźnemu, po odbiciu wielu miast inflanckich, sejm polski, zamiast obsypać go hołdami,
zamienił się w psiarnię ujadającą na zwycięzcę za to, że „wydał olbrzymie sumy na zdobycie ziemi
niezdatnej do użytku” i że „niesłusznie napastował monarchę tak nieszkodliwego jak wielki kniaź
moskiewski, który kocha i uwielbia Rzeczpospolitą” (sic!).
(...) Adam Mickiewicz na jednym ze swych paryskich wykładów powiedział gorzkie słowa: „Nigdy
ż
aden monarcha nie był tak oczerniany przez swych poddanych jak król Stefan. Rozszerzano wieści
najbardziej uwłaczające jego czci, paszkwile z najbardziej niedorzecznymi zmyśleniami; gadano, że
prowadził wojnę w tym jeno celu, aby się wzbogacić i potem ujść do swego dziedzicznego księstwa (na
Węgry — przyp. W. Ł.), on, który wyłożył całą swą osobistą szkatułę na obronę Rzeczypospolitej”.
Oto symbol — podobnych rzeczy było wiele, zbyt wiele, jak na jedno państwo. Ale obok głupoty i
zawiści, których — jak mniemam — przejawem były kłody rzucane pod nogi Batoremu i innym,
objawiła się rychło gangrena o wiele groźniejsza, korupcja rodzimych dygnitarzy i polityków przez
nieprzyjaciela, i to ona do reszty pogrążyła Rzeczpospolitą.
Przekupstwo polityczne nie stanowiło czegoś w rodzaju nadwiślańskiej specialite de la maison —
zdrada była powszechną zarazą Europy. Jednakże, jak zauważył Aleksander Bruckner w swych
monumentalnych „Dziejach kultury polskiej”, o ile ta powszechność przekupstwa stała się wszędzie
czymś tak banalnym, iż wszędzie była po prostu sensacyjką, anegdotą-żartem, o tyle w Polsce, w której
nic nie mogło się odbyć bez aprobaty sejmu, stawała się tragedią, bo tylko w Polsce wróg kupieniem
jednego posła mógł zniweczyć reformę upragnioną przez uczciwych obywateli i zmierzającą do
uratowania państwowości. Wystarczyło, że zdrajca krzyknął z ławy poselskiej: „liberum veto!” („wolne
nie zezwalam!” — wymuszone przez szlachtę prawo protestu bez uzasadnienia przeciwko jednej z
uchwał danego sejmu; protest taki automatycznie zrywał sejm i unieważniał wszystkie jego uchwały!). Z
prawa tego korzystano tak często, że w ciągu trzydziestu lat panowania króla Augusta III zerwane zostały
wszystkie sejmy z wyjątkiem jednego!
Cała Polska wiedziała, że posłów przekupuje się nagminnie. Negliżem tej ohydy była scena z 1744
roku, gdy podczas otwarcia sejmu wstał poseł Wilczewski i rzucił przed laskę marszałkowską kiesę z 300
dukatami pruskimi, którymi próbowano go przekupić. Wilczewski przekupić się nie dał, lecz był on tylko
wyjątkiem potwierdzającym regułę. Wyjątkami byli też Rejtan, Korsak i kilku ich towarzyszy, których
nie zdołał przekupić arcyzdrajca, marszałek sejmu, Poniński, wtedy gdy przekupiono prawie cały sejm i
sejm ten zadekretował rozbiór Polski.
Skorumpowanie przez wroga już nie tylko ciemnej szlachty, lecz przede wszystkim XVIII-wiecznej
magnaterii polskiej (stanowiło to klucz do sukcesu, albowiem szlachta była na pasku wielkich panów),
osiągnęło tak masowy wymiar, że to wprost nie mieści się w głowie. Dno, którego sięgnął ów bezwstyd,
budziło pogardę nawet w nieprzyjacielskich szpiclach podrzędnego sortu. „Zdradzają ojczyznę tak jak ich
córki mężów” — kpił z polskich arystokratów szeregowy „donosczyk” Wigel. Carski ambasador,
Saldern, który znał rzecz od podszewki, bo sam płacił judaszom, mówiąc o nich parskał ze wstrętem:
„Jedną ręką podawać sakiewkę ze srebrnikami, a drugą bić po twarzy!” Prof. Bruckner nazwał tych ludzi
(Branickich, Rzewuskich, Lubomirskich, Potockich, Sułkowskich, Ponińskich, Massalskich i in.) „szują,
która zaważyła ciężko na losach Rzeczypospolitej”. Zaraz po tych słowach Bruckner wystawił rachunek
XVIII-wiecznym i XIX-wiecznym damom polskim (Lubomirska, Grabowska, Kossakowska,
Mniszchówna, Hańska, Czapska i in.), które zdradzały ojczyznę i nakłaniały do jej zdradzania: „Zasunięte
w cień łożnic pracowały tym usilniej panie”. Rozwścieczony Józef Ignacy Kraszewski pisał swego czasu
do Teofila Lenartowicza: „O tych psicach Polkach hrabinach pisząc, lepiej by żadnego nie dawać im
nazwiska, tylko krzyżyki, jak trupom!”
(...) Podobne rzeczy działy się także w XIX stuleciu, przykładem chociażby Powstanie Listopadowe.
Specjaliści od dawna wiedzieli, że na pewnym etapie Powstanie to było w pełni zwycięskie i formalnie
nic by nie stało na przeszkodzie, by Polska odzyskała niepodległość już wtedy. Ale na przeszkodzie
stanęła znowu ta sama gangrena. Nikt nie uzmysłowił nam tego trafniej jak prof. Jerzy Łojek w swoim
dziele „Szansę Powstania Listopadowego...”:
„Ostateczna klęska powstania była realizacją intencji i zamysłów tych sił społecznych i politycznych
w Królestwie Polskim, które wskutek dezorientacji opinii publicznej zdołały między 29 listopada a 4
grudnia 1830 roku zdobyć całą władzę nad ruchem narodowym i władzę tę utrzymały do ostatnich chwil
walki z carem Mikołajem I, widząc w powrocie Królestwa pod panowanie dworu petersburskiego klęskę
z punktu widzenia swoich podstawowych interesów mniejszą niż przyniosłyby skutki zwycięstwa tak
realnego, że osiągnięciu jego przeszkodzić zdołano tylko przez intensywne i bardzo zręczne działania
polityczne, propagandowe i dywersyjne”.
Z kolei prof. Janusz Tazbir w artykule „A szczęście było tak blisko...” pisał: „Zdaniem części badaczy
ten tragiczny finał nie był wcale czymś z góry przesądzonym. O klęsce powstania zadecydowała elita,
wojskowa i cywilna, która, zamiast przystąpić do zdecydowanej rozprawy z wrogiem, prowadziła
kapitulancką, oportunistyczną i graniczącą ze zdradą narodową politykę wobec cara”.
Recenzując książkę Łojka Włodzimierz Pawłowski dokonał następującego resume: elita, która
zamordowała Powstanie rozlicznymi działaniami dywersyjnymi, prowadziła „podwójną grę: przed
narodem udawała zdesperowanych patriotów, zaś za jego plecami...”. Za plecami narodu ci ludzie,
„występując w imieniu powstańczych władz, lecz mając dusze wiernych poddanych [cara], traktowali
ruch powstańczy jako wart jedynie uśmiercenia (...) Powstanie zostało zdławione rękami samych
Polaków”.
Jeśli chodzi o inne powstania, to, moim zdaniem, należy zwrócić uwagę przede wszystkim na
niewłaściwą ich chronologię w naszej historiografii i podczas nauczania historii w szkole (to głównie).
Półprawdą jest bowiem wbijanie uczniom do mózgownic, że cykl powstańczy rozpoczął się od Insurekcji
Kościuszkowskiej. A gdzie dwa wcześniejsze powstania: Konfederacja Dzikowska (1734) i zwłaszcza
Konfederacja Barska (1768 — 72)? Dzikowska, zawiązana przez patriotów dla obrony elekcji Stanisława
Leszczyńskiego przeciw elektorowi wspieranemu przez Petersburg, stanowiła pierwszą próbę obrony
niepodległości narodowej przed interwencją postronnych dworów i wysunęła pomysły światłego
zreformowania ustroju państwa. Z kolei Barska (czteroletnie bohaterskie zmagania z wojskami carskimi)
przedstawiana jest od pewnego czasu jako projekcja tępoty, fanatyzmu i zacofania powstańców (sic!), co
się rażąco kłóci z opiniami wcześniejszymi i co jest obrzydliwym nonsensem. W przedwojennej
encyklopedii Gutenberga czytamy, że Konfederacja owa „nie była przesiąknięta fanatyzmem wy-
znaniowym i tępym konserwatyzmem; najwybitniejsi przywódcy Konfederacji byli ludźmi światłymi,
pozostawali w kontakcie z ruchem umysłowym Zachodu, niektórzy zdobywali się na śmiałe pomysły
reformatorskie”.
(...) Zwolennicy eliminowania obu wspomnianych konfederacji z naszej historiografii i z naszych
szkół mogą ewentualnie twierdzić, że w przeciwieństwie do wszystkich innych powstań, w których wzięli
udział chłopi oraz mieszczanie, słowem, wszystkie klasy — te dwa ruchy były wyłącznie szlacheckie.
Należy takim panom odpowiadać cytatem z Lenina, który rzekł:
„Póki masy ludowe Rosji i większości krajów słowiańskich spały jeszcze głębokim snem, póki w
krajach tych nie było samodzielnych, masowych ruchów demokratycznych — póty szlachecki ruch
wyzwoleńczy w Polsce nabierał olbrzymiego, pierwszorzędnego znaczenia ze stanowiska demokracji
ogólnoeuropejskiej”.
„WTK” 29 marca 1981, 6 kwietnia 1981
W sprawie „woskowej kukły”
Przyszła moda na „sprowadzanie prochów”. W jej ramach inicjuje się akcje pozytywne, jak chociażby
projekt sprowadzenia do kraju doczesnych szczątków gen. Sikorskiego (entuzjastów-optymistów chcę
przestrzec, że będą z tym sprowadzeniem olbrzymie kłopoty), oraz negatywne. W innych przypadkach
nie inicjuje się w ogóle, że przytoczę fragment tekstu, który poświęcił mi łaskawie Michał Radgowski w
„Polityce”. Pisząc (bardzo pochlebnie) o programie telewizyjnym „Godzina z Waldemarem Łysiakiem”,
red. Radgowski odetchnął z ulgą: „Bałem się trochę, że Łysiak zaproponuje sprowadzenie prochów
Napoleona do Polski, ale się powstrzymał”.
Nie wszyscy się powstrzymują. Wspomniałem o inicjatywach negatywnych. Za taką uważam wrzawę
uczynioną wokół projektu sprowadzenia prochów Stanisława Augusta. Prasa dosłownie oszalała na tym
punkcie, mnożą się artykuły z entuzjastycznymi nagłówkami typu: „Miejsce Stanisława Augusta jest
wśród nas” („Express Wieczorny”), pełne bogato uwypuklonych zasług ostatniego króla Polski, zwła-
szcza w dziedzinie kultury i oświaty. Podnieceni ludzie piszą listy do gazet święcie przekonani, że
wiedzą, kim był Stanisław August Poniatowski. Ja w tej sprawie dostałem dwa, cytuję początek jednego:
„(...) Niech Pan łaskawie ruszy do ataku! Sprawa króla Stasia, który kochał Warszawę, uczynił ją
piękną...” etc.
(...) Moim korespondentom muszę niestety sprawić zawód — ruszę do ataku, owszem, ale w
odwrotną stronę. Znając dobrze polityczne działania Stanisława Augusta, nie tylko nie szanuję go i nie
lubię, lecz twierdzę z całą odpowiedzialnością (i poniżej udowodnię to), iż był to jeden z największych
łajdaków na polskim tronie, najzwyczajniejszy agent obcego mocarstwa, skorumpowany w sposób wręcz
przykładowy. Wszystkie te zarzuty znajdują pełne i wprost drastyczne potwierdzenie w dokumentach z
XVIII wieku, a nieznajomość faktów wśród szerokich rzesz Polaków to „zasługa” już nawet nie
historyków-krętaczy najnowszej doby (chociaż ich rola jest ogromna, bo od nich czerpią informacje
popularyzatorzy), lecz przede wszystkim czytanych przez masowego odbiorcę publicystów, którzy klepią
w koło Wojtek wciąż te same ograne banały o Łazienkach, obiadach czwartkowych, malowidłach
Bacciarellego i jako ukoronowanie podają patriotyczną zasługę w postaci udziału króla przy tworzeniu
Konstytucji 3 maja, zamiast sięgnąć do opublikowanych już dawno temu materiałów źródłowych.
Ż
eby wszystko było jasne: sprowadzenie prochów Stanisława Augusta Poniatowskiego do Polski jest
mi rzeczą obojętną. Chcę natomiast gorąco zaprotestować przeciw szerzonej coraz głośniej koncepcji
złożenia tych prochów na Wawelu — chodzi więc o miejsce. Wawel jest świętym miejscem Polaków i
nie może się rozrastać jako lamus szczątków zdrajców, carskich kurtyzanów i pokrewnych im kreatur
(dość tam już pewnego Sasa, którego należałoby wywalić!), co wepchnęły ojczyznę w polarną noc
niewoli. Promotorzy krzykliwej kampanii na rzecz wzbogacenia Wawelu truchłem sprzedawczyka albo
nie znają realiów historycznych, albo chwilowo „zapomnieli” o nich, szukając koniunkturalnej reklamy w
inicjatywie bardziej spektakularnej niż zbożnej. Jak mawiał Napoleon: „Dobra pamięć to umieć
zapomnieć o tym, o czym aktualnie nie należy pamiętać”.
Pozwalam sobie tedy przypomnieć owym promotorom i podpierającym ich historykom kilka faktów.
Używam słowa p r z y p o m n i e ć, ponieważ fakty te są znane, odkąd w XIX wieku udostępniono
badaczom archiwa berlińskie, wiedeńskie i petersburskie, odkąd Siergiej Michajłowicz Sołowiew ujawnił
w swej „Istorii Rosii” raporty i depesze carskich ambasadorów nadsyłane z Warszawy do Petersburga,
odkąd ukazał się drukiem wielotomowy zbiór dokumentów rosyjskich („Sbornik” Cesarskiego Towarzy-
stwa Historycznego), do którego uzupełnienia z tajnych archiwów pruskich nadesłał książę Bismarck. O
tym to zbiorze Aleksander Kraushar w pracy „Książę Repnin i Polska” napisał:
„Materiał ten wyjątkowej ważności (...) podaje klucz do wyjaśnienia pokątnych intryg króla
Stanisława Augusta przeciw udzielności narodu skierowanych (...) aż do stopnia doszczętnego poniżenia
nie tylko monarszej, lecz wprost człowieczej godności”.
Jak wiadomo — stolnika litewskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego osadziła na polskim tronie
caryca Katarzyna II Wielka, ponieważ był on wcześniej jej kochankiem (wtedy poznała jego słabość
charakteru) i ponieważ, jak stwierdził znakomity przedwojenny historyk, Józef Feldman:
„Poniatowski został przez nią oceniony jako odpowiednie narzędzie wpływów rosyjskich w
Rzeczypospolitej”.
Intronizację wymuszono na społeczeństwie groźbą rosyjskich bagnetów i wsparto przekupieniem
sejmu. Po wejściu „ograniczonego kontyngentu” wojsk carskich w granice Polski, rodzina, przyjaciele i
współpracownicy Poniatowskiego wysłali do Petersburga adres dziękczynny następującej treści:
„Nie ustępując w gorącym patriotyzmie innym współobywatelom, z żalem dowiedzieliśmy się, że są
ludzie wyrażający niezadowolenie z powodu wkroczenia wojsk Waszej Imperatorskiej Mości do naszego
kraju, a nawet, że zwrócili się do Waszej Imperatorskiej Mości w tym przedmiocie
z reklamacją. Widzimy z żalem, że prawa naszej ojczyzny nie są dostateczne dla utrzymania tych
mniemanych patriotów w należytych karbach (...) Groziłaby nam wobec braku sił odpowiednich przemoc
z ich strony na sejmach. Wstąpienie w granice Rzeczypospolitej wojsk Waszej Imperatorskiej Mości i ich
zachowanie się — budzi istotną wdzięczność w sercu każdego prawdziwego Polaka, i tę wdzięczność
uznaliśmy za właściwe pismem niniejszym wynurzyć”.
Najgoręcej wynurzał tę wdzięczność nowy król Polaków. Jak pisał Kraushar:
„Gotowość do pełnienia roli wykonawcy rozkazów gabinetu petersburskiego, jaką przyjął na siebie
Stanisław August z powolnością najmity, stanowiła zasadniczą część [rosyjskiego] programu”.
Program ten realizowano przez całe panowanie Stanisława Augusta, przy jego wydatnej, chociaż
sekretnej pomocy, a to że program wciąż napotykał przeszkody i w końcu zawalił się (Polska, zamiast
jako całość znajdować się w ręku Petersburga, została podzielona przez trzy ościenne mocarstwa) było
już tylko triumfem genialnej, kreciej polityki Fryderyka Wielkiego. Za to jednak nie można „Stasia”
winić, on — cały czas z patriotycznymi hasłami na ustach — robił, co mógł, by „Kasi” udało się wygrać
tę grę. Jak podkreśla Sołowiew — w raportach słanych z Warszawy do Petersburga przez rosyjskich
ambasadorów stale powtarzały się tego typu stwierdzenia o Poniatowskim:
„Zapewniam, że uległość jego dla nas jest bezgraniczna”.
Dlatego Katarzyna w listach do owych ambasadorów nazywała Poniatowskiego „woskową kukłą”
(„woszczennaja kukła”). W dokumentach rządowych ministrowie rosyjscy używali dowcipniejszego
określenia: „plenipotent rosyjski” („plenipotentiaire de la Russie”).
Znajdując się między młotem (Petersburg) a kowadłem (patriotyczna opinia w Polsce) Stanisław
August robił czasami „niekontrolowane” (zawsze fałszywe) gesty pod własną publiczkę, w czym co
głupsi dziejopisowie widzą chęć zrzucenia jarzma i prowadzenia samodzielnej polityki. Nigdy do tego nie
doszło, carat trzymał cugle twardą ręką, toteż uznawanie Poniatowskiego za samowładnego króla jest w
ś
wietle faktów historycznych komiczne. Wpatrzony w dokumenty z archiwum carów, Aleksander
Kraushar konkludował:
„Przy każdej zdarzonej sposobności dawano mu [Poniatowskiemu] odczuć, że nie powinien zbytnio
korzystać z praw majestatu królewskiego, że jest jedynie wykonawcą instrukcji dawanych z Petersburga,
a nie bynajmniej samodzielnym władcą w swoim państwie (...) Mało jest w historii przykładów tak
wyjątkowego stanowiska władcy udzielnego na pozór państwa”.
Istotnie — w tamtej dobie mało było podobnych przykładów.
Treść odtajnionych w ubiegłym stuleciu dokumentów, zwłaszcza rosyjskich, jest dla Poniatowskiego
bezlitosna — obnaża nie tylko jego zdradę, lecz także jej najniższe pobudki. Kolejny cytat:
„W świetle autentycznych dokumentów (...) pobudki działań króla w tym kierunku wiązały się ściśle
z osobistymi jego dążeniami do korzyści materialnych pielęgnowanymi szczodrze, z datkami z kasy
sąsiedniego państwa otrzymywanymi, które miały na celu jedynie wprzęgnięcie króla do rydwanu
polityki sąsiedniego mocarstwa i uczynienie zeń powolnego, niezgodnego z majestatem królewskim
narzędzia, obcą a silną poruszanego ręką” (Kraushar).
Dbałość o interesy jego panów rezydujących nad Newą szła więc u Poniatowskiego w parze z
dbałością o własne interesy. Zostało bezspornie dowiedzione, że Stanisław August Poniatowski
partycypował finansowo w rozbiorach własnej ojczyzny; dokładniej mówiąc: na każdym rozbiorze robił
ś
wietny interes finansowy, napychając sobie sakiewkę i publicznie lejąc krokodyle łzy. Poniatowski po
prostu sprzedawał Polskę za ruble, kawałek po kawałku, na co są niezbite dowody. Przeanalizował je i
skorzystał z nich m. in. nieposzlakowany historyk najwyższej klasy, Szymon Askenazy, tak wnioskując
w szkicu „Korespondent Stanisława Augusta”:
„Stwierdzić jasno potrzeba, że król nie był bynajmniej zaskoczony znienacka przez niespodziankę
rozbiorową — jak to on sam w następstwie dla swego usprawiedliwienia starał się wmówić opinii — lecz
przeciwnie, nawet o rokowaniach przygotowawczych (...) dość wczesne i pewne posiadał wiadomości.
Zresztą nie raz będzie mu to później wypominane tak wyraźnie, że wypierać się nie będzie miał sposobu
(...) Już w grudniu 1773 roku doszedł do porozumienia ze Stackelbergiem (carskim ambasadorem —
przyp. W. Ł.). Wtedy od razu zgodził się na resztę. Wziął raz kilka tysięcy dukatów ze wspólnej kasy
poselskiej. Jeszcze czas jakiś dawał opór dla zachowania pozorów. Mówił jak ów komendant twierdzy do
oblegających: «mais tirez mois donc des coups de canon, pour que je puisse me rendre avec honneur»
(dajcie chociaż kilka strzałów, żebym się mógł poddać z honorem). Poddał się wprawdzie nie z honorem,
ale bez najmniejszego dla siebie szwanku. Pozostał przy swoich siedmiomilionowych z górą dochodach.
Uzyskał nadto zapłatę swoich długów (...) Koniec końców można stwierdzić bez ochyby, że na
pierwszym podziale kraju Stanisław August zrobił wcale niezgorszy interes”.
Okazji do robienia interesów kosztem kraju było jeszcze sporo i „plenipotent rosyjski” umiał je
wykorzystać. Niektórzy dzisiejsi historycy, będący na bakier z etyką naukową, udają, że o tym nie
wiedzą. Podpierając się okrojoną dokumentacją (dokumentami specjalnie wybranymi w zamierzonym
celu), to jest „zapominając” o najważniejszych źródłach pisanych, tych, z których korzystali m. in.
Kraushar i Askenazy — manipulatorzy owi próbują rehabilitować Stanisława Augusta. Ich główny
argument brzmi: przecież podejmował inicjatywy antyrozbiorowe. „Koronnym argumentem” ma tu być
tzw. „misja ratunkowa do Francji”, tak jakby już dawno nie została ona zdemaskowana jako
przedsięwzięcie „inscenizowane przez Petersburg, za jego wiedzą i aprobatą” (Askenazy). Prawdziwym
celem tej misji było wyłudzenie pieniędzy do prywatnej szkatuły króla. Jeszcze raz Askenazy, którego
autorytet naukowy jest nie do podważenia:
„Ratunkowa misja paryska wygląda po prostu na farsę. Miała ratować nie tyle kraj zagrożony
podziałem, ile finanse królewskie zagrożone bankructwem”.
Tego typu dowody obciążające Poniatowskiego można przytaczać w nieskończoność i żadne
„Stasiowe” legendy o oświeconym monarsze, o tym biednym królu, co chciał dobrze, ale mu nie wyszło
— nie mogą tego przekreślić. Naruszewicz całą jego działalność zawarł w celnym dwuwierszu:
Królowałeś, o Panie,
A kto inny władał.
Ta dwoistość władzy oczywiście nie uszczęśliwiała Stanisława Augusta, ale też nie odbierała mu snu,
miał inny cel:
„Tłukła się w nim jedna tylko pasja: pasja utrzymania korony za każdą cenę i każde upodlenie (...)
Pierwszy rozbiór nie jest bynajmniej największym nieszczęściem w oczach króla (...) Przecież
zaprowadzi swe państwo pod obuch drugiego rozbioru i zniszczy do cna jego niezawisłość (...) Uczyni z
siebie bolesne widowisko, zaprzeda godność własną, której nigdy nie miał za wiele (...) Będzie królem
zawsze, ilekroć pozwoli Repnin, Bułhakow, Sievers czy Stackelberg. Tych wszystkich (ambasadorów
Rosji — przyp. W. Ł.) pokornie usłucha (...) Odartemu z zewnętrznych nawet pozorów majestatowi,
nieszczęsnemu więźniowi Petersburga, pozostanie już tylko do końca topielczy kurcz i żądza utrzymania
korony (...) Nie umiał sprawić, iżby Rzeczpospolita podniosła się spod obucha drugiego rozbioru i
uniknęła szlachtuza trzeciego”.
Jako finansowy udziałowiec tych „szlachtuzów”, Poniatowski opanował do perfekcji sztukę
„udawania Greka”, grę pozorów, i zawsze z godnym podziwu sprytem łapał w żagle przeciwne wiatry, te,
które aktualnie zdawały się silniejsze i korzystniejsze z punktu widzenia własnych interesów: równie
prędko przystąpił do Konstytucji 3 maja, jak do targowicy. W obu zresztą przypadkach poważną rolę
miały odegrać kobiety, których wpływom Stanisław August zawsze nadmiernie ulegał — był to
klasyczny regime des maitresses. Ciągnęły go w różne strony, najczęściej w złe, gdyż tak się jakoś
składało, że liczne jego kochanki, zdrajczynie ojczyzny, były jednocześnie... kochankami carskich
ambasadorów. Michał Czacki zapewnia, że w przypadku Konstytucji 3-majowej Ignacy Potocki wciągnął
króla do obozu reform poprzez aktualną faworytę „woskowej kukły”. Z kolei Niemcewicz wysunął
ciężkie zarzuty pod adresem kilku „kwoch starych, które w czasie targowicy słabego króla z drogi
powinności zawróciły”. Carski poseł nadzwyczajny, Bułhakow, zapłacił tym paniom za zasługę bukietem
„butonów brylantowych (...) w imieniu wdzięcznego imperium rosyjskiego”.
Kumple Poniatowskiego od sprzedawania ojczyzny trafnie prorokowali szybki kres 3-majowej euforii
społeczeństwa.
A wiesz, co będzie z majowego wrzasku?
Gwałt w dziele,
Szumu wiele,
Budowa na piasku.
Szczery patriota, Niemcewicz, odparł na to gwałtownie:
A wiesz, co będzie z nieprawego wrzasku?
Rząd trwały,
Kościół chwały,
Łeb sporny na piasku.
Ten „łeb sporny” to nie był łeb Stanisława Augusta, lecz innego zdrajcy, Ponińskiego, wokół ukarania
którego toczyła się dyskusja sejmowa.
W rok po uchwaleniu Konstytucji obchodzono uroczyście jej pierwszą rocznicę. W Warszawie
uroczystości odbyły się w kościele Misjonarzy. Na kilka dni przedtem rozeszła się po mieście
wiadomość, iż w krypcie kościoła zdrajcy podłożyli ładunki wybuchowe. Sprawdzono cały kościół
pieczołowicie i niczego nie znaleziono. Bomba wybuchła dopiero nazajutrz, jednakże nie pod kościołem,
lecz pod całą Polską: przyszły wieści, że zaborca .,na usilne prośby i błagania zdrowej części narodu”,
czyli targowicy, wysyła sto tysięcy żołnierza, by rozprawić się z niezdrową częścią narodu, broniącą
Konstytucji 3 maja.
Ten fatalny koniec nie był nieuniknionym dopustem Bożym, tylko efektem głupiej i haniebnej na
przemian działalności Stanisława Augusta Poniatowskiego. Dlatego właśnie uważam, że miejsce
„woskowej kukły” jest w muzeum figur woskowych, i to niekoniecznie w Polsce. Wszakże jeśli ktoś chce
go w Polsce mieć, to jego sprawa, chodzi tylko o miejsce złożenia „depozytu”. Sprowadzone do kraju
prochy Poniatowskiego mogą z powodzeniem ostać się w Warszawie — ma stolica atrapę Zamku, który
odbudowano w gierkowskim kształcie, jakiego nigdy w historii nie posiadał, może mieć i atrapę króla.
Najlepiej w jego ukochanych Łazienkach, w Białym Domku, żeby metaforze stało się zadość. Lecz niech
nie zaśmieca Wawelu. Wawel jest sercem Krakowa, a Kraków sercem Polski, jej duchową stolicą
(chociaż i z formalnoprawnego punktu widzenia nic jej do tego tytułu nie brakuje, nie istnieje bowiem
ż
aden akt prawny, ustawa czy coś podobnego, sankcjonująca przeniesienie stolicy z Krakowa do
Warszawy), której obce winny pozostać nuworyszowskie wzory megawsi stanowiącej prostacką głowę.
„WTK” 28 czerwca, 3 lipca, 12 lipca, 19 lipca, 11 października 1981
Znak „Polska Walcząca” (6)
Kolejne listy od czytelników sprawiły, że dalej drążymy zagadkę powstania sławnej „kotwicy”,
graficznego znaku-symbolu polskiej walki z okupantem. Stąd już szósty odcinek cyklu, w którym —
próbując uporczywie rozwikłać enigmę, jaką jest autorstwo oraz źródło pomysłu znaku — przedstawiłem
wiele hipotez, dowodów i kontrdowodów, spekulacji oraz insynuacji, różnych za i przeciw. Najpierw
jednak — dla jasności — umówmy się co do terminologii: chodzi właśnie o walkę, a dokładniej o wojnę
Polski przeciw okupantowi, nie zaś „ruch oporu”, jak się czasami pisze. Ruch oporu to mieli np. Francuzi,
u nas natomiast istniało nieprzerwanie państwo polskie z podziemną armią i podziemnym sądownictwem,
funkcjonujące i prowadzące wojnę w majestacie prawa!
Jeśli chodzi o autorstwo „kotwicy”, to dotąd wyłoniły się następujące „kandydatury” osobowe (obok
hipotezy, że autorstwo było zbiorowe, należało do pewnej grupy ludzi):
— Harcerka Anna Smoleńska.
— Inna (anonimowa) harcerka, która wzięła udział w konkursie na znak, rozpisanym przez Komisję
Propagandy Okręgu Warszawskiego AK w roku 1942.
— Jan Maria Sokołowski.
— Stanisław Ostoja-Chrostowski.
Obecnie Pan Eryk Lipiński dorzucił w swym liście piątego „kandydata”, grafika Marka Rudnickiego
*
.
Jednakże w przypadku żadnej z tych osób nie ma namacalnych dowodów bądź niepodważalnych
ś
wiadectw, na podstawie których można by przyznać palmę zwycięzcy
**
.
Wydaje mi się natomiast, żeśmy się bardzo zbliżyli do źródła inspiracyjnego i będę mógł dzisiaj
pokazać to, które najprawdopodobniej posłużyło projektantowi (projektantom). Dotychczas braliśmy pod
uwagę następujące możliwe źródła pomysłu:
— Znak na monetach bitych w XI i XII wieku (m. in. za panowania cesarza Romana IV) — na
awersach tych monet widnieje symbol kotwicy zwieńczonej literą P.
— Przypuszczalny znak biblijny („Piotrowy”), który mógł symbolizować apostoła Piotra Rybaka —
a więc litera P i kotwica.
— Przedwojenne znaki wydawnictw „Pamiętnik Warszawski” oraz Wydawnictwo Przeworskiego,
gdzie znaki złożone z liter PW mogły nasuwać skojarzenie inspirujące.
— Znak z pocztowego znaczka wykonanego w roku 1940 przez jeńców Stalagu XIII A-Nurnberg-
Langwasser. Na znaczku znajdował się stylizowany orzeł do złudzenia przypominający „kotwicę”.
— Podobny do „kotwicy” emblemat przedwojennej XVI Poznańskiej Drużyny Harcerskiej.
— Ewentualny znak powstały z pierwszych liter połączonych w roku 1941 organizacji małego
sabotażu „Wawer” i „Palmiry”.
— „Samoistny” skrót (z pośpiechu determinowanego niebezpieczeństwem) przy malowaniu na
murach napisów „Polska walczy” i „Polska Walcząca”
***
.
Po otrzymaniu kolejnych listów od Czytelników z kraju i z zagranicy skłonny jestem wszakże
uważać, że najprawdopodobniejszym źródłem pomysłu był znak firmowy przedwojennego poznańskiego
wydawnictwa Wegnera. Oto fragmenty kilku listów:
„Spór na temat autorstwa symbolu Polski Walczącej jest pozbawiony sensu. Można bowiem mówić
tylko o wykorzystaniu do nowych celów już istniejącego znaku, ale nie o jego zaprojektowaniu w czasie
okupacji. Otóż PW (w identycznej formie kotwicy) stanowiło znak firmowy któregoś z przedwojennych
*
Później zgłoszono także (odcinek 8) „kandydatury" dwóch harcerzy zgrupowania „Zośka", Jana i Wojciecha Lenartów
(synów profesora Wydziału Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, Bonawentury Lenarta), którzy zginęli
w Powstaniu.
**
List Lody Niemirzanki-Modrzewskiej z Londynu, twierdzącej, iż w roku 1940 osobiście wymyśliła „kotwice", którą
zaakceptował gen. Grot-Rowecki (po co miałoby wówczas AK rozpisywać w roku 1942 konkurs na znak?), sprawił, iż
Łysiak położył tamę sypiącym się „zgłoszeniom" pisząc (odcinek 8): „Potencjalnym korespondentom chcę przypomnieć,
ż
e to nie są zapisy na przydział kawałka nieśmiertelności, lecz próba ustalenia prawdy historycznej".
***
Dokładne przedstawienie wymienionych przypuszczalnych inspiracji zawarł autor w odcinku 5. W odcinku 7 doszły
jeszcze dwa możliwe źródła inspirujące: awers medalu nagrodowego Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w
Poznaniu oraz odznaka instruktorów przysposobienia wojskowego w formie krzyża z wizerunkiem Piłsudskiego i
splecionymi literami PW.
wydawnictw (...) Gdyby zachował się przedwojenny rejestr sądowy (patentowy), zawierający wzory
znaków zgłaszanych do ochrony przez firmy handlowe, sprawa byłaby prosta.
Autor tego listu, podpisanego nieczytelnym zygzakiem (jest to więc anonim — dlaczego, u licha?),
myli się twierdząc, że nie ma sensu szukanie twórcy symbolu walki, gdyż sprawa inspiracji i sprawa
autorstwa znaku przeznaczonego dla AK to dwie różne sprawy. Ten ktoś, kto zrealizował
zapotrzebowanie AK (wyrażone konkursem), podsuwając „kotwicę”, był — jeśli nawet nie zaprojektował
znaku „z głowy”, tylko „ściągnął” z okładki książki — autorem symbolu malowanego na murach. Pan
Lipiński napisał do mnie, co następuje:
„Swego czasu też interesowało mnie, kto jest autorem znaku Polski Walczącej i dotarła do mnie
informacja, że zaprojektował ten znak grafik Marek Rudnicki (obecnie w Paryżu). Ale wydaje mi się, że
tego znaku nikt nie projektował, po prostu wzięto znak firmowy wydawnictwa poznańskiego Wegnera.
Pamiętam, na książkach były takie splecione dwie litery PW. Ktoś pewno zwrócił uwagę, że litery są te
same, a jedyny pomysł to przerobienie litery W na kotwicę. Wobec tego ściskam najserdeczniej, Eryk
Lipiński”.
Wobec tego zacytuję kolejny list, z którego wynika, że w znaku Wegnera kotwica już była. List ten
sprawił mi szczególną radość, bo dostałem go od kolegi, z którym po studiach razem pracowaliśmy dla
miesięcznika „Architektura”, a potem drogi nasze się rozeszły i nie mieliśmy ze sobą kontaktu przez kilka
lat.
„Drogi Waldku!(...) Chciałem do Ciebie napisać już dawno, ale zanim się obejrzałem, sławny się
zrobiłeś przez swoje książki i publicystykę, co mu będę głowę zawracał — myślałem — wystarczy mu
pochwał od innych. Twoja akcja na rzecz doszukiwania się autora znaku-symbolu Polski Walczącej
przypomniała mi jedną rzecz. Działało przed wojną w Poznaniu Wydawnictwo Polskie R. Wegnera.
Wydało ono m. in. słynną serię «Cuda Polski». Otóż na jednej z książek tej serii, mam ją w wydaniu
broszurowym, umieszczono na grzbiecie znak wydawnictwa — jest nim właśnie taka «kotwica», o jakiej
mówią Twoje artykuły (...) Nie można wykluczyć, że w czasie okupacji ktoś stanął sobie przed półką z
książkami i znak wydawnictwa na grzbiecie skojarzył mu się z tymi słowami, których pełną miał głowę:
«Polska walczy». Tym pomysłem podzielił się z kolegami i tak, być może, powstał ów emblemat
Podziemnej Walki. Życzę Ci wszystkiego najlepszego, sobie zaś przeczytania wszystkich Twoich
książek, bo bardzo trudno je zdobyć. Michał Hagmajer”.
Okazuje się, że już w czasie Powstania Warszawskiego jego uczestnicy mieli ten sam domysł. Pan
Lech A. Sawicki z Londynu napisał mi:
„Szanowny Panie. Trafiły mi do rąk numery «Stolicy», w których Pan omawia symbol Polski
Walczącej. Mimo że już od 1945 roku przebywam stale w Anglii, wciąż jestem myślą i sercem przy
barykadzie na Brackiej w zgrupowaniu «Sarny». Służył tam też popularny felietonista Stefan
Kwaśniewski, podpisujący swe felietony «Quas». Pamiętam, było to gdzieś w połowie września, obaj ze
Stefanem w tym czasie staliśmy na posterunku na drugim piętrze w narożnej kamienicy przy
Nowogrodzkiej. Patrząc z góry, zza worków, spostrzegliśmy powstańczą kotwicę narysowaną kredą na
drzwiach składu win firmy Waltera. Patrząc na ten znak obaj przypomnieliśmy sobie, że już na szereg lat
przed wojną był on znakiem wydawniczej firmy Wegnera drukującej w Poznaniu arcydzieła literatury
ś
wiatowej (...) Myślę, że kotwica była w wydawnictwie tym skrótem od słów Wydawnictwo Polskie.
Obaj z «Quasem» doszliśmy do wniosku, że właśnie ta kotwica awansowała na symbol AK, bystro
spostrzeżony przez kogoś kompetentnego. Dodać muszę, że «Quas» zginął w ostatnich godzinach
Powstania. Łączę wyrazy poważania”.
„STOLICA” 18 października 1981
Varia historyczne
Chyba najtrudniej było dokonać selekcji w bogatym materiale publicystycznym Łysiaka z zakresu
popularyzacji historii. Jest to na przestrzeni około 10 lat dorobek imponujący, zawierający teksty o różnym
kalibrze, od tak poważnych jak np. duży esej o Voltairze („Literatura” 25 V 1978), czteroodcinkowy szkic o
dziejach cenzury („Cenzuriada” w „Literaturze” czerwiec — lipiec 1981) czy monograficzny artykuł o Grze
Wojennej na łamach „Kultury” (ten przedrukowujemy), do rzeczy bardzo lekkich i bardzo lubianych przez masy
odbiorców, jak np. zbiór najciekawszych prima aprilisów w dziejach (również przedrukowujemy).
Jedną z popularyzatorskich pasji Łysiaka było prezentowanie czytelnikom historycznych pierwowzorów
słynnych bohaterów powieści i dramatów teatralnych (łącznie kilkadziesiąt postaci z literatury i dramatopisarstwa).
Wybraliśmy po jednym herosie z każdej z tych dziedzin — Cyrano de Bergeraca, bohatera głośnej sztuki Edmunda
Rostanda, oraz przesławnego Dumasowskiego d'Artagnana (z dwóch artykułów Łysiaka, „Prawdziwa twarz
d'Artagnana” w „Dookoła świata” z 13 I 1974 i „D'Artagnan...” w „Kulisach”, zdecydowaliśmy się na
obszerniejszy drugi, chcąc w pełni zaspokoić ciekawość wielbicieli Dumasa).
Inną pasją Łysiaka były tajemnice historii. Zagadki takie jak Żelazna Maska, tajemniczy znajda Kacper Hauser
i inne mógł polski czytelnik poznać ze wszystkimi szczegółami, które oferowała erudycja autora, dopiero dzięki
Łysiakowi — były to pierwsze tak kompletne opracowania tych tematów w naszym kraju. Z kilkunastu
atrakcyjnych pozycji wybraliśmy publikację o tajemnicy zgonu cara Aleksandra.
Z trzeciego wreszcie kręgu zainteresowań historyczno-popularyzatorskich autora (problemy kulis, meandrów i
niespodzianek historiografii) — wybraliśmy jedną z pozycji lżejszych, o odbrązawianiu herosów Albionu przez
historyków Albionu.
Gra w wojenkę
200 lat temu, w roku 1777, pruski dworak Helwig opracował teoretyczne zasady najpoważniejszej gry
w dziejach ludzkości, rozgrywanej na szachownicy i nazwanej „Kriegsspiel” — Grą Wojenną. Odegrała
ona znaczną, notabene krwawą, rolę w konfliktach zbrojnych naszego świata i mimo krytycznych ocen
wynikających z niepowodzeń, jakie często pociągało za sobą jej stosowanie, jest praktykowana do dzisiaj
w wielu sztabach generalnych i akademiach wojskowych globu. Z niej także wywodzą się nowoczesne
strategie socjologiczne, gry przemysłowe i handlowe (business games).
(...) „Kriegsspiel” nie była wynalazkiem absolutnym (oryginalnym), lecz, podobnie jak proch, druk,
balon etc, wtórnym, dokonanym na użytek nowożytnej Europy. Tak jak w przypadku wszystkich prawie
wynalazków pierwowzory powstały w starożytnej Azji.
Myśl, że zmienne okropności wojny mogą być rozpatrywane w kategoriach naukowych, na
przykładach łatwych do zademonstrowania na stole, była przed wiekami równie silnie zakorzeniona w
ludzkich umysłach, jak idea, że każdy metal można przekształcić w złoto. Pierwszą znaną historykom Grę
Wojenną stanowiła chińska „Wei-hai” (Okrążenie) z około 3 tys. lat p.n.e. Rozgrywano ją na stylizowa-
nej mapie, a zwyciężał ten, kto okrążył wojska przeciwnika. Jednakże pierwowzoru nowożytnych Gier
Wojennych upatruje się w indyjskiej grze „Shaturanga” („Czaturanga”), którą z kolei szachiści przyjmują
powszechnie za matkę szachów.
„Shaturanga” znaczy po hindusku: czteroczęściowy oddział. W tej rozgrywanej na pokratkowanym
polu grze uczestniczyły cztery rodzaje wojska: wozy bojowe, słonie, kawaleria i piechota. Powstanie tej
gry datuje się na V — VI stulecie naszej ery. W VII wieku zawojowała ona już całą Azję Środkową,
przez Persję dostała się do Arabii, potem do Bizancjum, Europy, Korei, Japonii itd., „wyrodniejąc” po
drodze w szachy rozrywkowe, to jest tracąc swój pierwotny atrybut teoretycznego przygotowania do
prawdziwej wojny.
Dzisiejsi historycy wojskowości podkreślają, że militarna „Shaturanga” była w kategoriach oceny
współczesnych Gier Wojennych niezwykle nowoczesna, albowiem o ruchach pionków odtwarzających
działania wojsk na polu bitwy decydowały rzuty kostką. Inaczej mówiąc: istotnym elementem
strategicznym gry była akceptowana niezbędność przypadku, którą nowożytni stratedzy europejscy
rozgrywający Gry Wojenne nie od razu odkryli. Chyba że uwierzymy mitologicznej tradycji europejskiej,
która mówi, iż pod oblężoną Troją Grek Palamedes wynalazł szachy (lub rodzaj wojennych warcabów)
oraz grę w kości, by wojownicy mieli zajęcie w przerwach podczas walk. Z Palamedesem Europa
(przynajmniej teoretycznie) wychodzi na czoło prekursorów „Kriegsspielu”.
Bez względu na to, czy pierwociny szachowej gry w wojenkę to „Shaturanga”, czy wynalazki
Palamedesa, prawdą pozostają słowa znawcy problemu, Christophera Farmana, że „trzeba było dopiero
ponurej determinacji Prusaków, aby podnieść tę starą rozrywkę do wyżyn wojennego kultu”.
Podstawowe reguły Gry Wojennej, tej klasycznej, zwanej „Kriegsspiel”, wynalazł w roku 1777 i w
trzy lata później przedstawił na dworze księcia Brunszwiku Prusak Helwig, ochmistrz paziów
wymienionego księcia. Helwig początkowo myślał o udoskonaleniu gry w szachy, stąd za podstawę
przyjął szachownicę o 1666 polach, które — zależnie od ich położenia — można było przebywać łatwiej
lub trudniej. Pionkami były oddziały wojskowe wyższej i niższej rangi, poruszające się po szachownicy z
różną szybkością. Walka przedstawiała normalną potyczkę wojsk: pionek-oddział kawalerii o wartości 5
zwyciężał w bezpośrednim spotkaniu pionka-brygadę piechoty o wartości 1.
Konkurentem Helwiga stał się berliński oficer von Reisswitz, któremu niektórzy historycy wręczają
palmę wynalazcy „Kriegsspielu”. Chronologicznie jednak wystąpił on ze swą grą (równie prymitywną jak
gra Helwiga) nieco później, w okresie najmniej sprzyjającym — w dobie wojen napoleońskich, to jest
fenomenalnych zwycięstw odnoszonych przez cesarza bez długotrwałych przygotowań teoretycznych,
dzięki genialnie improwizowanym uderzeniom na polu walki. Inna rzecz, że ich genialna prostota była
wystarczająco skomplikowana dla świadków i dla potomnych, by nawet najlepsi z teoretyków, którzy
pokusili się o rozszyfrowanie sekretów tych błyskawicznych sukcesów, Jomini i Clausewitz, nie zdołali
uwieńczyć swych wysiłków pełnym powodzeniem.
Bici przez Korsykanina raz po raz Prusacy starali się w Grze Wojennej szukać lekarstwa na swe
kłopoty. Był rok 1811, kiedy dwaj młodzi książęta pruscy, Fryderyk i Wilhelm, widząc militarną
nieporadność starych generałów, poprosili von Reisswitza o zademonstrowanie wynalazku na dworze
berlińskim. W praktyce niewiele z tego wyszło, jednakże w osobach tych dwóch młodzianków pruska
rodzina panująca stała się entuzjastą Gry Wojennej „ustawiającej” przed bitwą działania wojskowe.
Zaowocowało to już w roku 1824, kiedy na arenę wystąpił syn von Reisswitza, młody porucznik artylerii
z Wrocławia, który udoskonalił wydatnie system ojca.
Von Reisswitz-junior unowocześnił grę wprowadzając do niej elementy charakterystyczne dla walki
rzeczywistej i ustalił zasady, które uległy do dzisiaj tylko minimalnym zmianom. W jego systemie do
określenia ofensywnej i defensywnej siły biorących udział w grze oddziałów piechoty, artylerii i
kawalerii, oraz odległości, jakie mogą one pokonać w czasie przeznaczonym na posunięcie, służyły
skomplikowane tabele reguł, oparte na szczegółowych wyliczeniach i analizach faktycznych bitew.
„Niebiescy” mogli, na przykład, wysłać 100-osobowy oddział ciężkiej kawalerii, który po przebyciu 10-
kilometrowego odcinka w trudno dostępnym terenie atakował 50-osobowy oddział piechoty „zielonych”.
Tabela reguł pozwalała wtedy określić czas, jaki zajmie im przebycie tej drogi, jak również wskazywała
liczbę rannych i zabitych po obu stronach. Wysoce problematyczne kwestie, na przykład wpływu, jaki
może wywrzeć udana zasadzka na morale piechoty „czarnych”, rozwiązywane były rzutami kostką! Jeśli
reguły gry określały szansę wybuchu paniki wśród „czarnych” jak dwa do jednego — wówczas używano
kostek z czterema polami błękitnymi i dwoma czarnymi. Spory w grze rozstrzygał arbiter, który orzekał
także o końcowym rezultacie każdej potyczki, sumując straty obu stron zgodnie z tabelą reguł.
Zasadnicza innowacja w systemie von Reisswitza-juniora polegała na tym, że obecnie wartość
oddziału nie oznaczała już jego potencjalnej siły, lecz tylko p r a w d o p o d o b i e ń s t w o
zwycięstwa. Poprzednio, u jego ojca lub u Helwiga, kawaleria miała w każdej potyczce 5 na 6 szans
zwycięstwa, piechota zaś odwrotnie — 1 szansę na 6. U porucznika von Reisswitza o wszystkim
decydowała kostka: jeśli wypadała jedynka — zwyciężała piechota, jeśli któraś z pozostałych pięciu liczb
— zwyciężała kawaleria Był to powrót do mądrości „Shaturangi”, to jest przywrócenie właściwego
miejsca królowi wszelkich rzeczy, p r z y p a d k o w i , którego rola w grze i w rzeczywistej walce jest
identyczna i stanowi odpowiednik nieprzewidzianych trudności terenowych, psychicznych,
meteorologicznych etc. Resumując: esencją doskonałości systemu von Reisswitza była kostka.
Wezwany w roku 1824 do Berlina młody von Reisswitz zademonstrował swą grę pruskiemu
naczelnemu dowództwu. Sceptyczny początkowo gen. von Muffling, szef sztabu armii pruskiej,
wykrzyknął po zakończeniu seansu:
„Przecież to nie jest gra, ale wojenne ćwiczenia. Będę ją gorąco zalecał całej armii!” W roku 1826
von Reisswitz został awansowany do stopnia kapitana i przeniesiony z Berlina do twierdzy Torgau w
Saksonii, gdzie atmosfera wokół jego wynalazku była znacznie mniej przychylna. Oficerowie będący
jego kolegami nie uznawali Gry Wojennej i Reisswitz z determinacją prawdziwego artysty zastrzelił się
w rok później.
Reforma von Reisswitza miała ogromne znaczenie nie tylko dla ewolucji Gier Wojennych, lecz
również dlatego, że stanowiła podstawę bardzo obecnie rozpowszechnionych prób symulowania
zachowań ludzkich uzależnionych od przypadku.
Mimo przedwczesnej śmierci swego głównego propagatora, „Kriegsspiel” zaczęła szybko święcić
triumfy. Do końca XIX wieku przyjęły ją jako podstawę prowadzenia wojen wszystkie państwa
uważające się za mocarstwa militarne. Najodporniejsi okazali się brytyjscy tradycjonaliści z formacji
zawodowych, podczas gdy ich koledzy z organizacji ochotniczych gorąco orędowali za Grą Wojenną.
Dopiero w roku 1872 armia angielska przyjęła „Brytyjskie reguły prowadzenia Gry Wojennej”, jednakże
w wersji przestarzałej, toteż Niemcy wyśmiewali ją. Skończyło się na tym, że wojskowy reformator,
Spencer Wilkinson, przeforsował po zaciekłej walce przyjęcie przez wojska Albionu systemu
„Kriegsspiel” stosowanego przez niemiecki sztab generalny. „Jedyną różnicą między Grą Wojenną a
prawdziwą wojną — pisał Wilkinson — jest brak realnego niebezpieczeństwa, znużenia,
odpowiedzialności i tarć wywołanych koniecznością utrzymania dyscypliny”. Czynniki te są istotnie
bardzo ważne w prawdziwej wojnie, lecz Wilkinson uważał, iż można przyjąć, że występują one w takim
samym stopniu po obu stronach, a zatem się równoważą. „Problem polega więc na tym — pisał dalej —
ilu żołnierzy trzeba zabić lub zranić, aby pozostałych zmusić do odwrotu”.
Zastosowane w kilku drobniejszych konfliktach Gry Wojenne wysunęły się na pierwszy plan podczas
wojny rosyjsko-japońskiej w latach 1904 — 1905. Zwycięstwo Japończyków przypisywano temu, że
grywali oni w „Kriegsspiel” unowocześniony (z rzutami kostką), podczas gdy Rosjanie poprzestali na
jego wersji pierwotnej.
Chociaż z Grami Wojennymi eksperymentowała większość krajów europejskich, prym wiedli w tej
dziedzinie oczywiście Niemcy. Nie słabnące powodzenie systemu von Reisswitza w sztabach
niemieckich podsycane było gorliwością samego Kaisera, który uwielbiał wygrywać na stole. Zbliżająca
się wojna światowa miała być największym i decydującym egzaminem praktycznym „Kriegsspielu”, nie
tylko zresztą ze strony niemieckiej. I egzamin ten, czyli przeniesienie na front techniki działań wojennych
opracowanej na stole gier, odbył się w wielkiej skali. Rezultatem była wielka klapa.
Niemiecki plan inwazji na Belgię i Francję, tzw. plan Schlieffena, został oparty przez dowództwo
armii Kaisera na „naukowych” wnioskach, wyniesionych z precyzyjnie przeprowadzonej Gry Wojennej.
Ale już na początku działań wszystko zaczęło szwankować. Kiedy w roku 1914 okazało się, że Wielka
Brytania zamierza przystąpić do wojny, przerażony Kaiser pragnął odwołać ofensywę. Było już na to
wszakże za późno, ponieważ zgodnie z rozegranym uprzednio w sztabie generalnym „Kriegsspielem”
Schlieffen opracował rozkład jazdy kolejowych transportów wojskowych z taką precyzją, iż machiny
mobilizacji raz puszczonej w ruch nie dało się zatrzymać. Poza tym niemieccy sztabowcy rzucający
kostką popełnili kilka kardynalnych błędów. Ich wnioski z „Kriegsspielu” nie przewidywały wpływu
ognia karabinów maszynowych i zasieków z drutu kolczastego na szybkość posuwania się niemieckich
oddziałów ani też zaciekłego oporu głęboko patriotycznych armii Belgii i Francji.
Francuzów, którzy również posłużyli się w swych przewidywaniach Grą Wojenną, spotkało
identyczne fiasko.
Opracowane na stołach koncepcje operacyjne obu stron nie sprawdziły się na polach bitew. Zabawy z
tabelami i kostkami w zaciszu gabinetów sztabowych zasugerowały przeciwnikom diametralnie różne
koncepcje: Francuzi byli rzecznikami uderzenia czołowego w celu przełamania obrony przeciwnika,
jednakże ich ofensywa w Lotaryngii i Ardenach, prowadzona w myśl XVII wariantu „Kriegsspielu”,
zakończyła się krwawą porażką; z kolei Niemcy byli zwolennikami manewru oskrzydlającego, lecz taki
manewr w wykonaniu armii gen. von Klucka, zamiast końcowego sukcesu, przyniósł im odwrót na linię
Aisny. W roku 1918 niemieckie naczelne dowództwo jeszcze raz rozegrało precyzyjną „Kriegsspiel”.
Chodziło o wiosenną ofensywę, która na stole przyniosła Niemcom zwycięstwo, wprawdzie nieznaczne,
ale jednak. Przeniesienie wniosków z gry na front zachodni spowodowało śmierć ćwierć miliona ludzi,
zanim Niemcy skapitulowały.
Kompromitujące wyniki posługiwania się Grami Wojennymi podczas I wojny światowej nie
spowodowały, jak tego można było oczekiwać, naturalnej śmierci „Kriegsspielu”. Ani na moment nie
osłabło przekonanie, że Gra Wojenna jest jednym z nielicznych dostępnych współczesnemu wojskowemu
sposobów, które pozwalają sprowadzić konflikt zbrojny do skali ludzkiego umysłu i logicznie analizować
(antycypując) jego przebieg. Bardzo szybko też wychwycono wszystkie błędy popełnione nad stolikami i
wykryto mankament podstawowy, którym było skoncentrowanie się wyłącznie na sytuacjach militarnych
i zapomnienie o starej regule Clausewitza, że „wojna jest kontynuacją polityki przy użyciu innych
ś
rodków”.
Pierwszej próby wprowadzenia do Gry Wojennej czynników politycznych dokonał w roku 1929
młody podówczas niemiecki oficer sztabowy, późniejszy feldmarszałek, Erich von Manstein. Gra
Mansteina była prototypem współczesnej gry polityczno-wojennej, tak ulubionej obecnie przez planistów
politycznych w wielu krajach. Jakby na ironię Manstein otrzymał polecenie rozegrania politycznych i
militarnych następstw agresji... Polski na Niemcy! Z przebiegu tej gry wynikało, że poważnie
zredukowane siły Reichswehry nie wytrzymają długo polskiego ataku, toteż Niemcy poświęciły wiele
uwagi posunięciom dyplomatycznym i politycznym mającym w wypadku zaatakowania przez Polskę
zapewnić im szybką i skuteczną interwencję Ligi Narodów.
Rozgrywanie wojen na stole przeżyło swój renesans w hitlerowskich Niemczech, ale najwięcej uwagi
poświęcili eksperymentom Mansteina Japończycy. W tokijskim Instytucie Badań nad Wojną Totalną
zespoły „reprezentujące” Wielką Brytanię, Francję, Stany Zjednoczone i państwa Osi rozgrywały
skomplikowane, pomysłowe gry polityczno-wojenne. Kiedy doszło do sprawdzenia, Japończykom
„wypaliło” tylko Pearl Harbour, cała reszta okazała się funta kłaków warta i zakończyła Hiroszimą.
Największym sukcesem „Kriegsspielu” podczas II wojny światowej był triumf Niemców w
Ardenach. W roku 1944 niemiecki sztab generalny odparł atak aliantów na Ardeny rozgrywając na
szachownicy, godzina po godzinie, walkę toczącą się w rzeczywistości. Natomiast uznawany za wirtuoza
Gry Wojennej Manstein poniósł kilka druzgocących klęsk, m. in. pod Kurskiem i w operacji korsuń-
szewczenkowskiej.
W latach powojennych zaciekle polemizowano na temat znaczenia „Kriegsspielu” w wojnie.
Przeciwnicy gry wysunęli teorię, iż czynnikiem decydującym o efekcie działań militarnych jest stopień
potencjału technicznego i przemysłowego państw biorących udział w konflikcie, zwłaszcza jeśli chodzi
nie o wojnę błyskawiczną, lecz o wojnę na wyczerpanie. Z kolei wrogowie tej hipotezy przedłożyli
argument, iż kolosalna przewaga w technice i potencjale industrialnym nie zapobiegła upadkowi
cesarstwa rzymskiego i nie powstrzymała dekolonizacji. Słuszności tej teorii dowiodło niepowodzenie
Stanów Zjednoczonych w Wietnamie. Najnowsze badania tłumaczą sukcesy partyzantki w krajach
azjatyckich tym, że jej stratedzy stosują unowocześnione zasady japońskiej Gry Wojennej „Go”.
Postępująca komputeryzacja licznych dziedzin wojskowości stworzyła obecnie podstawy do
szerszego niż kiedykolwiek przedtem stosowania Gier Wojennych, czego nie omieszkali wykorzystać
stratedzy na obu półkulach. Prym wiedzie Ameryka. Oficjalne źródła podają, iż Pentagon utrzymuje 60
instytutów i organizacji, których jedynym zadaniem jest gra w „Kriegsspiel”. Eksperci wywiadu starają
się zapewnić dopływ informacji o gotowości bojowej i sile ognia przeciwnika, psychologowie i
socjologowie snują przypuszczenia co do ewentualnego wpływu bombardowania strategicznego na
morale zaatakowanych wojsk, psychiatrzy i dyplomaci próbują określić przypuszczalne podstawy
polityczne i możliwości nieprzyjacielskich dowódców, komputery zaś obliczają bezpośrednie i pośrednie
skutki użycia broni jądrowej. Czasami budzi to zaniepokojenie opinii publicznej. Jak pisał „The
Illustrated London News”: „Wielu krytyków niepokoi pytanie, do jakiego stopnia owe czysto
hipotetyczne «możliwości wyboru decyzji» oferowane przez te znakomite zabawy rodem ze szkolnej
ławy brane są pod uwagę jako podstawy polityki”.
Nie chodzi już tylko o to, że „Kriegsspiel” — jak wykazała historia — jest zabawą w ciuciubabkę,
„niczym więcej jak zawodną zgadywanką” (Farman), lecz o możliwość manipulowania wynikami przez
militarystów i wpływania w ten sposób na polityków. Jeszcze raz zacytuję Farmana: „Największym
niebezpieczeństwem Gier Wojennych jest to, że wnioski z nich płynące mają uwierzytelniać niedorzeczne
plany przywódców wojskowych, gotowych do ich przeprowadzania przy pomocy nieuczciwych
zabiegów”.
Klasycznym przykładem takich manipulacji, tragicznie zresztą zakończonych dla manipulatorów, był
„Kriegsspiel” rozegrany w maju 1942 roku przez naczelnego dowódcę japońskiej floty wojennej,
admirała Yamamoto. Rozegrał on na stole plan drugiego etapu swej ofensywy na Pacyfiku, z
premedytacją „zapominając” o sile uderzeniowej amerykańskich lotniskowców, które uniknęły zagłady w
Pearl Harbour. Kierujący grą kontradmirał Ugaki nie brał po prostu pod uwagę zaleceń arbitrażu gry, jeśli
tylko kolidowały one z założeniami strategicznymi Yamamoto. Rząd japoński został w ten sposób
oszukany. W miesiąc później amerykańskie bombowce nurkujące, które startowały z lotniskowców,
zatopiły w bitwie pod Midway dwie trzecie stanu japońskich wielkich lotniskowców. Porażkę tę
przypłaciła Japonia przegraniem wojny.
Trudno prorokować, jak długo jeszcze Gra Wojenna będzie codzienną rzeczywistością w pracy
wielkich sztabów. Jak na razie nic nie wskazuje na to, by groziła jej dekadencja — przykładowo,
amerykańska Zjednoczona Agencja Gier Wojennych (podporządkowana bezpośrednio połączonemu
Komitetowi Szefów Sztabów) kwitnie w najlepsze, uważana za instrument nieodzowny.
Nie ulega natomiast najmniejszej wątpliwości, iż ogromną przyszłość mają wywodzące się w prostej
linii z gry von Reisswitza-juniora współczesne „gry zawodowe”, handlowe i przemysłowe, business
games,
oraz symulacje socjologiczne, które pozwalają przewidywać przyszłość danego regionu lub kraju
w zależności od takiej czy innej decyzji politycznej.
„KULTURA” 6 listopada 1977
D'Artagnan, czyli żywot supermuszkietera
Mało kto z wielbicieli powieści Aleksandra Dumasa-ojca wie, że wszyscy (dosłownie) główni
bohaterowie jego dzieł — Faria, Józef Balsamo vel hrabia Cagliostro, Chicot, d'Artagnan, Atos, Portos,
Aramis i inni — mieli swoje autentyczne pierwowzory (...).
W jednej ze swoich najpopularniejszych powieści, w trylogii muszkieterskiej („Trzej
muszkieterowie”, „Wicehrabia de Bragelonne” i „W dwadzieścia lat później”), stworzył Dumas postać
XVII-wiecznego supermana, a dokładniej, supermuszkietera o nazwisku d'Artagnan. Tak owo nazwisko,
jak i wiele fragmentów życiorysu zaczerpnął po prostu z życia prawdziwego d'Artagnana. Przyjrzyjmy się
tedy prawdziwemu d'Artagnanowi.
27 lutego 1608 roku, w Gaskonii, baron Bertrand de Batz, dziedzic zamku Castelmore (koło Lupiac) i
majątku La Plagne, zawarł uroczyście związek małżeński z panną Franciszką d'Artagnan ze starożytnej
rodziny Montesąuiou. Wiano małżeńskie stanowiły zamek i posiadłość d'Artagnan. Po ślubie państwo de
Batz wzięli się z zapałem do płodzenia potomstwa i osiągnęli na tym polu znaczące wyniki, gdyż
wzbogacili ludzkość o siedmioro (a według innych źródeł o ośmioro) gaskońskich panienek i zabijaków.
Tych ostatnich była czwórka, a jednym z tej czwórki nasz bohater, urodzony w roku 1611 Karol de Batz
Castelmore.
Dobra de Batzów (trzeba było rzeczywiście gaskońskiego upodobania do przesady, by nazwać
dobrami kilka łysych pagórków z gajami oliwnymi w dolinkach, przynoszącymi kiepskie dochody) w
ż
aden sposób nie mogły wyżywić całej rodziny. Córki udało się wydać za mąż, ale trzeba było także
wyprawić w świat czwórkę chłopaków. Jeden z nich tedy oblekł sukienkę duchowną, a trzech
pozostałych wyruszyło do Paryża i zostało muszkieterami. Karol uczynił to około roku 1639. Jego pyszne
pożegnanie w rodzinnym domu jest klasycznym przykładem fabularyzowania przez Dumasa wątków
autentycznych. Książkowy ojciec mówi do syna wsadzając go na konia:
„— Pamiętaj, że nie wolno ci znieść żadnej obrazy, od nikogo z wyjątkiem króla i kardynała. Tylko
przez odwagę młody szlachcic może dojść do czegoś. Kto drży choćby przez sekundę, może przepuścić
okazję, którą właśnie w tej chwili podaje mu fortuna. Powinieneś być dzielnym z dwóch powodów: raz,
ż
e jesteś Gaskończykiem, po wtóre zaś, że jesteś moim synem. Nie lękaj się przygód, szukaj awantur.
Kazałem cię uczyć fechtunku, masz żelazne nogi i stalowe pięści, bij się o cokolwiek i jak najczęściej, bij
się tym bardziej, że pojedynki są zakazane i dlatego trzeba mieć podwójną odwagę, by się bić”.
Pięknie brzmi to pożegnanie, które nie mogło mieć miejsca z jednej tylko głupiej przyczyny (ta
wszakże Dumasa nie obchodziła) — z tego mianowicie powodu, że Karol de Batz Castelmore wyruszył
do Paryża już po śmierci swego ojca.
W nadsekwańskiej stolicy nasz bohater udał się na ulicę Tornon do przyjaciela rodziny, hrabiego de
Troisville vel Treville, kapitana muszkieterów gwardii królewskiej i opiekuna wszystkich młodych
Gaskończyków w tym mieście. Przywdzianie od razu muszkieterskiego stroju nie wchodziło w grę, gdyż
była to formacja elitarna, do której przyjmowano tylko doświadczonych rębajłów, jednakże dzięki
protekcji pana de Treville Karol nie wylądował najgorzej — dostał się jako kadet do pułku gwardii
pieszej, do kompanii pana des Essarts, w której już wówczas służył inny bohater trylogii Dumasa, Portos.
W owym czasie pułk gwardii pieszej stał na czele tzw. „królewskiego domu wojskowego”, tworząc
rodzaj szkoły wojennej, gdzie młodzi ludzie z dobrych rodzin nabierali wiedzy militarnej. Dowodzona
przez gen. de Gramont gwardia piesza stanowiła korpus wyborowy i przez to nie była zobowiązana do
noszenia jednolitego munduru; każda kompania, a było ich 32 (w każdej po 300 ludzi) obierała sobie
swój.
Właśnie wówczas, w chwili przywdziewania munduru, chcąc się odróżnić od dwóch braci, którzy też
służyli w armii, nasz bohater przyjął nazwisko od posiadłości rodzinnej matki: d'Artagnan (od tej pory
nazywał się więc: Charles de Montesquiou seigneur d'Artagnan), co jest zwyczajem hiszpańskim
przeflancowanym do Francji przez Gaskonię. Z Hiszpanami i ich obyczajami miał zresztą dużo do
czynienia, gdyż w owym czasie sięgała apogeum zawziętości wojna francusko-hiszpańska. Sternik
polityki francuskiej, mądry i potężny kardynał de Richelieu, od dawna przygotowywał swą interwencję w
wojnie trzydziestoletniej Zdobycie hugonockiego miasta La Rochelle pozwoliło mu ostatecznie
uregulować zagadnienia religijne, zapewnić spokój wewnątrz państwa i zwrócić wszystkie siły przeciw
wrogom zewnętrznym. Niepowodzenia w pierwszej fazie ofensywy wywołały gniew kardynała i skłoniły
go do reorganizacji armii. Mało karne oddziały niezależne zastępowano regularnymi pułkami o stałej
kadrze oficerskiej, z położeniem szczególnego nacisku na podniesienie ducha i dyscypliny armijnej. W
ten sposób monarchia francuska wykuwała wspaniałe narzędzie do dyktowania swych praw Europie —
jednolitą armię narodową, która przetrwała długo i posłużyła za podstawę zwycięstwom Rewolucji
Francuskiej i Napoleona Wielkiego. W tym nowym systemie otwierało się szerokie pole do awansów dla
ś
miałków pokroju d'Artagnana.
Wiosną 1640 roku armia, zreorganizowana, dowodzona przez trzech marszałków (La Meilleraye,
Chatillon i Chaulnes) i mająca jako obserwatorów Ludwika XIII i kardynała Richelieu — rozpoczęła
ofensywę zwycięską. Pierwszym celem operacji było opanowane przez Hiszpanów miasto Arras we
Flandrii. Rozpoczęto oblężenie, jednakże trzej panowie marszałkowie nie za bardzo znajdowali wspólny
język („Gdzie kucharek sześć...”), bez przerwy kłócili się i torpedowali wzajemnie swe koncepcje
szturmowe. W końcu wybrano na rozjemcę kardynała, ten zaś udzielił wodzom surowej reprymendy:
— Nie jestem wojskowym i dlatego nie mogę dać panom fachowej rady. Mogę natomiast
przypomnieć panom jedno — to miasto ma być zdobyte, a jeśli nie będzie, odpowiedzialność spadnie na
wasze głowy!
Zabrzmiało to jak słowa o spadających głowach, toteż marszałkowie z miejsca odnaleźli platformę
porozumienia i zarządzili solidarny atak. Szturm i zdobycie Arras stały się sławne w literaturze
francuskiej za sprawą dwóch ludzi, którzy tam byli: d'Artagnana, którego spopularyzował Dumas, oraz
innego kadeta gaskońskiego, Cyrano de Bergeraca, którego rozsławił Rostand.
D'Artagnan, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów z gwardii, którzy nie mogli wkroczyć do
zdobytego miasta, nie odniósł pod Arras żadnej kontuzji i wziął udział w kilku następnych kampaniach,
wszędzie odznaczając się męstwem i pomysłowością (to właśnie, a nie burdy i pojedynki, przynosiło mu
rozgłos, co nie znaczy, że od pojedynków się uchylał). Po smutnych i mglistych krajobrazach Flandrii
Gaskończycy ujrzeli poprzez przypominającą rodzinne strony zieleń gajów oliwnych błękitne Morze
Ś
ródziemne i wyparli Hiszpanów z ostatnich ich posiadłości na południu Francji (z prowincji Roussillon).
Zajęcie samej prowincji poszło dość łatwo, natomiast jej stolicę, bronione zaciekle miasto Perpignan,
trzeba było zdobywać długotrwałym oblężeniem w roku 1642. W końcu Perpignan poddało się wojskom
francuskim, lecz było to już ostatnie zwycięstwo wielkiego kardynała i jego monarchy — obaj zakończyli
swoje pracowite żywoty, Richelieu w 1642 roku, Ludwik XIII w rok później.
Dla d'Artagnana był to bolesny cios. Ci dwaj ludzie przedstawiali w umyśle młodego gaskońskiego
kadeta całą jego ojczyznę. Porwali go za sobą na drogę chwały, którą kroczyli (wrogość powieściowego
d'Artagnana wobec kardynała przedstawionego jako szwarccharakter to wymysł Dumasa). I oto nagle
zniknęli jak figurki w lalkowej pantomimie, zostawiając Francję bez mocnej ręki, wydaną na łup ambicji
możnych wasali, a bronioną jedynie przez królową-wdowę i małe dziecko, które dopiero w przyszłości
miało stać się królem (ale za to jakim królem!).
W roku 1644 d'Artagnan i Portos wraz z pułkiem gwardii pieszej ponownie wzięli udział w
operacjach na froncie flandryjskim i tam spotkała ich nagroda za dotychczasowe trudy wojenne — zostali
mianowani muszkieterami! Wiele lat później, na pytanie, jaki był najszczęśliwszy dzień w jego życiu,
d'Artagnan odparł:
— Dzień, w którym przywdziałem mundur muszkietera!
Niezbyt długo się nim cieszył, gdyż nowy pierwszy minister, Włoch z pochodzenia, a z natury krętacz
polityczny, który makiawelicznymi intrygami chciał utrzymać dzieło swego wielkiego poprzednika,
mając jednak przede wszystkim na względzie dobro osobiste, kardynał Mazarini — skasował oddział
muszkieterów (1646)! D'Artagnan formalnie powrócił do gwardii pieszej, lecz w praktyce stał się
„gorylem”, przybocznym agentem, komandosem, prawą ręką Mazariniego. Kardynał, wiedząc, jak jest
niepopularny w swej nowej ojczyźnie, szukał na gwałt ludzi, którym mógłby powierzyć bezpieczeństwo
swojej osoby, i oko jego padło na człowieka, o którym słyszał, że jest bystry, przedsiębiorczy i że gotów
jest samego diabła złapać za rogi, gdyby ten stanął mu na drodze. Od tej chwili nasz bohater przestał być
ż
ołnierzem liniowym i zamienił się w posłańca Mazariniego, jego kastet, oko i ucho, człowieka do
wszystkiego.
Nie była to łatwa służba, gdyż z każdym rokiem Mazarini i jego kochanka, królowa Anna
Austriaczka, stawali się coraz mniej szanowani. We Francji powstawała wymierzona przeciw nim silna
opozycja zwana Frondą. Gdy w roku 1648 d'Artagnan przywoził do Paryża 22 chorągwie zdobyte przez
armię wielkiego wodza francuskiego, Kondeusza, w bitwie pod Lens (Gaskończyk wziął w niej udział)
— zastał w stolicy gwałtowne rozruchy. Przewalający się ulicami tłum wył: „Precz z Mazarinim!” Dumas
kapitalnie zrelacjonował dialog powitalny między kardynałem a d'Artagnanem:
„— Mówże pan, co się dzieje?!
— Co się dzieje, ekscelencjo? W każdym razie nic dobrego. Na ulicy tłum kazał mi krzyczeć: Precz z
Mazarinim!
— I pan krzyczał?
— Nie, ekscelencjo, nie byłem przy głosie.
— Cóż dalej?
— Oto mój płaszcz i mój kapelusz.
Kapelusz miał dwie dziury od kul, a płaszcz cztery.
— Do diabła! — zaklął Mazarini — ja bym krzyczał”.
Rozeźlona ruchawką Anna Austriaczka zdecydowała się w końcu aresztować parlamentariusza
opozycji, Broussela, którego uważała za przywódcę buntu. Dowództwo tej operacji powierzono
d'Artagnanowi. Gaskończyk wykonał rozkaz, jednakże przestrzegł królową i ministra przed furią tłumu,
która się wzmoże na wieść o aresztowaniu popularnego polityka, i radził uwolnić Broussela. Królowa
odpowiedziała :
— Wolę się udusić własnymi rękami!
Nie udusiła się jednak, lecz zmiękła — w dwa dni później mądrzejszy od niej kardynał doprowadził ją
do uległości. Lecz sądząc, że uwolnienie Broussela stanie się oliwą wylaną na wzburzone morze,
przeliczył się. Wściekłość tłumu była coraz większa i w nocy 5 lutego 1649 roku Anna Austriaczka wraz
z dziećmi i kardynałem umknęła ze stolicy drogą na Saint-Germain-en-Laye, chroniona przez
d'Artagnana i szpady jego ludzi.
Tymczasem Fronda parlamentarna i arystokratyczna przerodziła się w najprawdziwszą wojnę
domową. Członkowie rodziny królewskiej i możni wasale korony, niegdyś trzymani w ryzach przez
kardynała de Richelieu, podnieśli otwarty bunt i wezwali na pomoc nieprzyjaciół kraju. Wszystko to
działo się „w imieniu” małoletniego króla, którego chciano wyrwać spod wpływu Mazariniego. Co
prawda wiernym kardynałowi i królowej wojskom udało się wyrzucić prawie zupełnie nieprzyjaciół za
granice, lecz na froncie wewnętrznym sytuacja niewiele się zmieniła. Przez cały rok 1650 d'Artagnan
prawie nie schodził z konia, jeździł od jednej armii do drugiej, od oddziału do oddziału, zapewniając
połączenia między wiernymi Mazariniemu jednostkami. Przeżył wówczas mnóstwo przygód w stylu
,,dumasowskim”, przygód nie mniej barwnych od wymyślonych przez pisarza, m. in. dotarł w przebraniu
pustelnika, zapuściwszy uprzednio długą brodę (a może przylepiwszy ją sobie), do samego ogniska
buntu, miasta Bordeaux.
Jednakże ani intrygi Mazariniego, ani męstwo i przebiegłość d'Artagnana nie mogły zdusić rewolty.
W roku 1651 Mazarini udał się na wygnanie do jednego z państewek niemieckich, zabierając ze sobą
wiernego Gaskończyka, i powrócił po dwóch latach, gdy Fronda rozsypała się (głównie na skutek
wewnętrznych niesnasek). Zmęczona kilkuletnim chaosem Francja zapomniała kardynałowi prawie
wszystko, za co go nienawidzono, z restrykcjami podatkowymi włącznie — witano go z ulgą i radością.
D'Artagnan miał osobny powód do radości — były nim galony porucznika gwardii królewskiej, które
otrzymał z inicjatywy Mazariniego. Jak widać, kardynał umiał wynagradzać wierność, a geniusz tej
umiejętności zasadzał się na fakcie, iż zawsze pilnie baczył, by nagrody nie pochodziły z jego własnej
kieszeni.
Połowa lat pięćdziesiątych XVII wieku to moment znaczący tak dla Francji, jak i dla całej Europy.
Rozpoczynała się nowa epoka, którą zdominował potężny monarcha, ojciec klasycznego absolutyzmu,
symbolizowanego przez przypisane mu (piórem Voltaire'a) słowa: „Państwo to ja!” i przez tytuł „Król-
Słońce”. W tej epoce, w której król zdawał rachunek ze swych rządów wyłącznie przed Bogiem, Francja
urosła do rangi najpotężniejszego mocarstwa europejskiego. Jej siła opierała się na świetnie
zorganizowanej gospodarce i na ostrzach szpad takich zawadiaków, jak d'Artagnan, z którego Dumas
uczynił Bayarda doby absolutyzmu, następcę legendarnych rycerzy średniowiecza, i miał do tego prawo.
To prawo dawały mu niewiarygodne wprost wyczyny Gaskończyka.
D'Artagnan, ciągle jeszcze człowiek Mazariniego do sekretnych misji, stawił się także na polu walki,
gdy Hiszpania znowu roznieciła wojnę z Francją. Wziął m. in. Udział w dwumiesięcznych morderczych
zapasach wokół obleganego przez Francuzów miasta Stenay. Mazarini napisał wówczas w jednym z
listów do króla Ludwika XIV: „W ostatnich bitwach siedmiu oficerów gwardii pieszej odniosło rany, w
tym panowie Hervilliers, d'Artagnan i Le Fay. Życie jednego czy dwóch wisi na włosku”. Gaskończyk
wylizał się jednak z ran i zdążył wziąć jeszcze udział w słynnej bitwie pod Arras (1654), w której gwardia
piesza dokonywała cudów waleczności pod osobistym dowództwem wielkiego marszałka de Turenne,
naczelnego wodza armii francuskiej. Za zasługi na polu bitwy d'Artagnan awansował na kapitana i
otrzymał wysoką godność Strażnika Ptaszarni Królewskiej. O urząd ten starał się sam genialny Colbert
(późniejszy uzdrowiciel gospodarki francuskiej), lecz Mazarini odpowiedział mu: „Obiecałem to panu
d'Artagnan i dotrzymam słowa, lecz jeśli czymś innym mógłbym panu służyć, chętnie to uczynię”.
Reakcja Colberta jest znakomitym dowodem szacunku, jakim już wówczas cieszył się d'Artagnan: „Co
do urzędu, o który ośmieliłem się prosić, to cieszę się bardzo, że otrzyma go pan d'Artagnan”.
Nieustająca wojna z Hiszpanią nie pozwoliła świeżo upieczonemu kapitanowi zagrzać miejsca na
dworze. W archiwach zachował się opis jego wyczynu z roku 1656 — wyczynu znowu w stylu
„dumasowskim”. By zawiadomić oblężone miasto Ardres, że odsiecz już nadchodzi, Gaskończyk
prześliznął się przez szeregi nieprzyjaciół w przebraniu kupca i zadanie wykonał. W drodze powrotnej,
gdy występował w przebraniu parobka, złapał go wrogi patrol. Dowódca armii oblężniczej, były naczelny
wódz francuski, sławny Kondeusz, który z nienawiści do Mazariniego przeszedł na stronę Hiszpanów,
natychmiast rozpoznał w obdartusie francuskiego oficera i rozkazał go stracić. D'Artagnanowi udało się
wszakże zwiać przy pomocy pewnego Francuza należącego do orszaku Kondeusza — nieomal spod
szubienicy. Po kilkudniowej tułaczce dotarł w przebraniu żebraka do obozu hrabiego de Roye.
— Dziwię się panu — rzekł hrabia. — Mimo że staram się służyć królowi gorliwie, nigdy nie
narażałbym się w ten sposób na powieszenie!
— To zrozumiałe — odpowiedział d'Artagnan — gdyż jest pan bogaty i ma pan wpływy, podczas
gdy biedny oficer chcąc dojść do czegoś w życiu musi nieraz ryzykować własną skórą.
Zastanówmy się teraz: o czym może marzyć taki „biedny oficer”, który zawsze chciał być
muszkieterem i już nim był, ale potem być przestał, albowiem — jak pamiętamy — Mazarini skasował
oddział muszkieterów w roku 1646? Oczywiście o ponownym przywdzianiu szerokiego kapelusza z
piórami i o zamianie uniformu gwardii pieszej na muszkieterski z krzyżami. Marzenie to spełniło się w
roku 1657, gdy Mazarini reaktywował formację muszkieterską (w trzy lata później kardynał oddał swą
kompanię muszkieterów królowi i w ten sposób Ludwik XIV dysponował dwoma, liczącymi po 250
ż
ołnierzy każda, kompaniami muszkieterskimi, które razem stanowiły gwardyjską „kawalerię domu
królewskiego”). Można nawet powiedzieć, iż marzenie d'Artagnana spełniło się w dwójnasób, ponieważ
nominalna władza nad chorągwią muszkieterską spoczywała w rękach siostrzeńca Mazariniego, księcia
de Nevers, lecz faktyczna w rękach naszego bohatera.
Osiągnięcie celu zawodowego pozwoliło dowódcy muszkieterów pomyśleć o małżeństwie. Odziany
w swą muszkieterską pelerynę z krzyżami na plecach i na piersiach i z cyframi królewskimi w narożach,
przybraną jeszcze wstążkami i koronkami, siedząc na pięknym siwku osiodłanym czerwoną, aksamitną,
złotem haftowaną kulbaką, w której brokatowych olstrach spoczywały bogato inkrustowane pistolety,
d'Artagnan wyglądał bardzo marsowo i bardzo podobał się damom. Nigdy nie narzekał na brak szczęścia
także odwiezienie do Pignerol księcia de Lauzun. Gaskończyk miał już tego dość i zbuntował się:
— Wolę służyć królowi jako prosty żołnierz niż jako nadworny dozorca więzienny!
W roku 1667 Ludwik XIV mianował d'Artagnana najwyższym dowódcą obu kompanii
muszkieterskich, nie czekając nawet na dymisję księcia de Nevers. O tym, jak znakomicie wypełniał
d'Artagnan swe obowiązki i jak był ceniony przez monarchę, świadczą listy królewskie z owego czasu:
„Mam absolutne zaufanie do twej gorliwości w służbie. Bądź pewien, że w twojej sprawie osobistej, jak i
dla twych muszkieterów, uczynię wszystko, co w mojej mocy. Bywaj zdrów, kochany d'Artagnanie”.
Lub: „Moje oczekiwania co do gorliwości w służbie i wyglądu obydwu kompanii muszkieterów spełniły
się całkowicie. To mnie utwierdza w zaufaniu, jakie do nich posiadam, i w wierze, iż w mojej służbie nie
cofną się przed żadnym niebezpieczeństwem” (po udanym przeglądzie chorągwi). I wreszcie: „Panie
d'Artagnan. Otrzymałem spis muszkieterów obydwu kompanii i z przyjemnością konstatuję, że nie brak
w nich nikogo. Bądź zawsze równie staranny, utrzymuj je w gotowości i musztruj jak najczęściej, tak by
nowo wstępujący szybko osiągali sprawność weteranów”.
Nienaganna służba i łaska monarsza sprawiły, iż nasz Gaskończyk awansował szybko, tym bardziej
ż
e wciąż trwające wojny dawały okazje do awansów śmiałkom jego pokroju. Ostateczny laur przyniosło
mu zdobycie w ciągu sześciu dni Lilie — w nagrodę został mianowany (1672) marszałkiem polnym
{marechal de camp,
ówczesny stopień odpowiadający późniejszemu generałowi brygady; nie należy tego
mylić z najwyższą godnością wojskową Francuzów, marszałkiem Francji) i gubernatorem tego miasta. Tę
ostatnią funkcję pełnił przez rok ku zadowoleniu króla i mieszczan.
W roku 1673 Francja walczyła z Holandią. W czerwcu 40-tysięczna armia francuska podeszła pod
bronione przez 10 tys. ludzi miasto Maestricht nad Mozą. Kierujący oblężeniem sławny inżynier-
fortyfikator, markiz de Vauban, rozstawił wokół twierdzy działa i w nocy 24 czerwca cztery bataliony
piechoty i osiem szwadronów jazdy królewskiej uderzyło na bramę Tongres pod dowództwem
d'Artagnana. Francuzi zdobyli przedbramny fort ziemny w kształcie półksiężyca (demi-lune) i w obawie
przed wycieczką z twierdzy natychmiast zorganizowali jego obronę. Nad ranem widziano wyniosłą
postać d'Artagnana, w kapeluszu ze złotymi galonami i z wysoką laską w dłoni, jak nerwowo strzepywał
kurz wzniecany przez kule z jedwabnych wyłogów i złota swego munduru. Dookoła wszyscy, nawet ofi-
cerowie, pracowali gorączkowo nad umocnieniem pozycji. Wkrótce potem przyszła zmiana w postaci
ś
wieżych oddziałów i chłopcy marszałka mogli odpocząć.
Tymczasem obrońcy za pomocą chodnika minowego dostali się pod półksiężyc i wysadzili go w
powietrze, a następnie uderzyli na rumowisko. D'Artagnan poderwał swoich ludzi i pobiegł na odsiecz.
Po morderczych zapasach kontratak odrzucił Holendrów i ruiny fortu znowu dostały się w ręce
Francuzów. Ale jakim kosztem! Z 250 kontratakujących 130 zostało zmasakrowanych, w tym 80 poległo
na miejscu, a 50 ciężko rannych dogorywało.
W czasie pogoni za umykającymi do miasta wrogami d'Artagnan zapędził się najdalej. Wystrzelona z
twierdzy kula przeszyła mu gardło lub (według innych źródeł) pierś. I oto najdoskonalszy z
muszkieterów, ulubieniec „Króla-Słońce”, bożyszcze i żywa legenda armii francuskiej, konał samotnie w
polu znajdującym się pod tak gęstym ostrzałem, iż właściwie była to ściana ognia. Lecz uwielbiających
go muszkieterów ogarnął nieprawdopodobny szał bojowy — bez rozkazu rzucili się w kierunku fortecy,
mimo że pociski wroga dokonywały istnej rzezi w szeregach. Jak donosiła ówczesna gazeta, „Le Mercure
de France”, ciało d'Artagnana odzyskano kosztem 40 zabitych, nie licząc wielu rannych! Ludwik XIV,
największy z królów ówczesnego świata, podobno płakał jak dziecko na wieść o śmierci d'Artagnana.
Tak zginął dzielny Gaskończyk, którego życie było istną bajką i który stał się nieśmiertelny, gdyż
urósł do rangi symbolu, jak Wilhelm Tell, Robin Hood, Bayard, Ryszard Lwie Serce i Davy Crockett. Tę
nieśmiertelność zapewnił mu Aleksander Dumas-ojciec, który pisząc trylogię muszkieterską oparł się na
rzekomych pamiętnikach d'Artagnana (w istocie napisał je Gatien de Courtilz de Sandras). Tytuł
pierwszego tomu trylogii („Trzej muszkieterowie”) jest o tyle mylący, że — jak wiemy — owych
wspaniałych kumpli od szpady, bitki i wypitki było czterech. D'Artagnan był tym czwartym, natomiast
trójkę tytułową stanowili Atos, Portos i Aramis. Oni również byli postaciami historycznymi.
Dumasowski Atos hrabia de la Fere nazywał się w rzeczywistości Armand de Sillegue (vel Sellegue)
d'Athos d'Autevielle i był kuzynem hrabiego de Treville, dowódcy muszkieterów królewskich za
Ludwika XIII. W chwili przybycia d'Artagnana do Paryża był już muszkieterem i prawdopodobnie nie
stykał się z Gaskończykiem, gdyż d'Artagnan przywdział strój muszkieterski w kilka lat po śmierci Atosa,
który — jak o tym mówią księgi parafialne przy sławnym paryskim kościele św. Sulpicjusza — „zmarł w
Paryżu 21 grudnia 1643 roku”. Zmarł zresztą w sposób typowo muszkieterski — zginął w pojedynku.
Jego awantury książkowe i ojcostwo wicehrabiego de Bragelonne są wymysłem Dumasa.
O historycznym pierwowzorze Portosa wiemy trochę więcej. Za króla Henryka IV żył we Francji
lsaac de Portau syn Abrahama, urzędnik państwowy, który poślubił bogatą dziedziczkę, Annę d'Arras.
Małżeństwo to spłodziło trójkę dzieci, z których najmłodsze otrzymało imię po ojcu. Był to właśnie nasz
lsaac Portau vel Portos (u Dumasa Portos du Vallon de Bracieux de Pierrefonds). Urodzony w roku 1617,
służbę wojskową rozpoczął identycznie jak d'Artagnan w należącej do królewskiej gwardii pieszej
kompanii pana des Essarts i razem z Gaskończykiem awansował do muszkieterów, niewątpliwie więc
byli codziennymi towarzyszami. Przypuszcza się, że podobnie jak Atos zginął bardzo młodo.
I wreszcie Aramis, moim zdaniem, najciekawsza postać muszkieterskiej trylogii (bardziej niż szpadą
fechtował umysłem), u Dumasa kolejno muszkieter, biskup Vannes i generał zakonu jezuitów. W
rzeczywistości nazywał się Henryk d'Aramitz i był synem oficera muszkieterów, siostrzeńcem hrabiego
de Treville. Pochodził z południa, z Bearn lub z Gaskonii, być może więc był ziomkiem d'Artagnana.
Jako prosty żołnierz kompanii wuja przez 15 lat służył królowi, po czym wrócił w rodzinne strony i w
roku 1650 ożenił się z Janiną de Bearn-Bonnasse. Życie zakończył we własnym zamku Espalungue (w
Bearn). Pozostawił po sobie czworo dzieci. Nazwisko d'Aramitz (Aramits) jest znane w regionie Oloron i
pochodzi od nazwy klasztoru w dolinie Baretous, stąd zapewne u Dumasa pomysł zrobienia Aramisa
księdzem-żołnierzem.
Dumas to był facet od pomysłów, przy których życie jest szare jak ołowiana rura.
„KULISY” 12 lutego i 19 lutego 1978
Człowiek z nosem jak szyld
6 marca 1619 roku, w paryskim domu przy ulicy Deux--Portes, pani Nadzieja de Cyrano z
Bellangerów urodziła dziecię płci męskiej, które — zanim otrzymało od historii wielką sławę z powodu
biegłości szpady i pióra — od rodziców otrzymało imię Savinien, od natury zaś nos takiego kalibru, że
wzbudzał on podejrzenie, iż Mme de Cyrano zdradzała męża z nosorożcem. Ten gigantyczny orli nos, o
którym mówiono, że jest jak szyld, zdeterminował wiele fragmentów życia Saviniena de Cyrano, był jego
godłem, symbolem i wiecznym wyzwaniem dla dowcipnisiów, czyli pechowców, bo wyśmiać nochal
Saviniena w jego obecności znaczyło w najlepszym razie zostać kaleką.
Dzieciństwo spędził Savinien w rodzinnym zamku Mauvieres pod Paryżem. Gdy w 1626 ukończył 7
lat, ojciec, Abel de Cyrano (zostawmy im to de, chociaż rodzina Cyranów była mieszczańska, ale za to
czepiała się szlachectwa z godnym szacunku uporem), zawiózł go na pensję do wiejskiego proboszcza-
nauczyciela. Nauka obejmowała przede wszystkim śpiewanie w chórze, katechizm i łacinę. Pierwszych
dwóch rzeczy Savinien i jego nos nie cierpieli, tak jak nie cierpieli niezbyt lotnego umysłowo belfra, tote
zrobili się gwałtownie antyreligijni i na długo przed tym, zanim właścicielowi nosa wyrosły pod nim
wąsy, popadli obaj w heretycki libertynizm, który się w nich potem rozwinął do rozmiarów
astronomicznych. Lubił natomiast Savinien czytać i czynił to zawsze podczas odwiedzin rodzinnego
domu, z którego zresztą „wypożyczał” liczne tomy odjeżdżając do probostwa. Biblioteka Cyranów była
zasobna, nie brakowało w niej Owidiusza, Ariosta, Bodina, Rabelais'go, Arystotelesa, Boccaccia,
Horacego, Plutarcha („Żywoty...”) i Cezara („Komentarze”). Wolne chwile spędzał biegając po łąkach i
lasach z przyjacielem, innym uczniem proboszcza, Henrykiem Le Bretem.
Po pięciu latach edukacyjnej pańszczyzny zdrowy i wysportowany, a zarazem oczytany przyzwoicie i
nieprzyzwoicie rezonujący młodzian, o którym już na pierwszy rzut oka można było powiedzieć, że jest
niebezpiecznym cholerykiem i zarazem bestią tak ciekawą, iż do piekła poszłaby po odpowiedź, opuścił
znienawidzonego (i później często wydrwiwanego piórem) księżula — przeniósł się do Paryża w celu
kontynuowania nauk na wyższym poziomie. Prze wyjazdem przysięgli sobie z Henrykiem w
księżowskim ogrodzie przyjaźń do grobowej deski. Przysięgli na boga ogrodów, syna Bachusa i Wenery
(ta para kochanków nie odczepiła się już od Saviniena), gdyż tak sobie życzył młody
Cyrano. Stateczny i religijny Le Bret wolał co prawda przysięgać na N.M.Pannę, ale nie pisnął słowa
w obawie przed wybuchem gniewu przyjaciela. Jest faktem, że ich przyjaźń — duchowe braterstwo
dwóch natur ekstremalnie różnych, ognia i wody — przetrwała wszystkie próby i stała się jedną z
najpiękniejszych przyjaźni w dziejach nowożytnej Europy.
W Paryżu ojciec zainstalował Saviniena jako bursistę w znakomitym kolegium Presles-Beauvais,
przykazując synowi, by zachowywał się przyzwoicie i nie dawał powodów do skarg (proboszcz skarżył
się na chłopca nagminnie). Atoli zachowywać się przyzwoicie było młodemu Cyranowi o tyle trudno, że
już podczas pierwszego posiłku przy wspólnym stole koledzy zaczęli drwić z jego nosa.
— Chyba odziedziczyłeś ten kinol po Antydamasie! — krzyknął jeden.
— Wiesz skąd to wiemy? — spytał drugi. — Bo twój nos przybył tu kwadrans przed tobą i
powiedział nam!
— Wygląda na to, że kilku opasłych łaciarzy kamaszów mogłoby pracować pod tym nochalem w
czas deszczu i żaden by nie zmókł! — zakpił trzeci.
Każdy z tych „bon motów” wywoływał salwy śmiechu, na co początkowo Savinien nie reagował, by
nie zadebiutować w zły sposób. Ale jego cierpliwość była krótsza od jego nosa, toteż po chwili najbliżej
stojący żak dostał pięścią w wyszczerzone zęby i fiknął kozła, co nauczyło całe bractwo szacunku dla
posiadacza czułego organu na twarzy i twardych kułaków na krańcach rąk.
Ciągłe umartwienia, modlitwy, śpiewy i kary sprawiły, że Savinien znienawidził także kolegium, a
najbardziej szefa dostojnej uczelni Jana Grangiera (dał temu później wyraz w komedii „Pedant
oszukany”). Nienawiść ta nie była w pełni zasłużona, gdyż Grangier uczynił z Presles-Beauvais pierwsze
kolegium Paryża — poziom nauczania był tam niezaprzeczalnie wysoki, czego jednak rozbrykana
młodzież nie doceniała.
Poza okazjonalnym układaniem wraz z kolegami złośliwych dowcipów na Grangiera, Savinien
trzymał się osobno. Był urodzonym samotnikiem, najchętniej zatapiał się w zakazanych, libertyńskich
lekturach, wśród których królowała „Historia prawdziwa” Teofila de Viau. Ożywiło go trochę przybycie
do kolegium Henryka Le Breta, który jednak tak się przeraził jego bezbożnictwem, iż z miejsca począł
ż
arliwie się modlić za zbawienie zatrutej duszy Cyrana. W sekrecie przed Henrykiem wymykał się
Cyrano z uczelni do pobliskiego domu nie nazbyt prywatnego przy ulicy Świętego Jana z Beauvais, gdzie
pił tęgo i gdzie któregoś wieczoru jedna z leciwych pensjonariuszek pozbawiła go cnoty cielesnej.
Doświadczenie to napełniło go obrzydzeniem, wrócił do kolegium biegnąc i długo pluł ze wstrętem, ku
zdziwieniu niczego nie rozumiejącego przyjaciela. Później Cyrano sam się dziwił tej swojej reakcji, gdyż
nader zasmakował w uciechach łoża.
Gdy w roku 1636 Abel de Cyrano sprzedał zamek Mauvieres i przeniósł się na przedmieście Paryża,
Savinien pożegnał kolegium i zamieszkał z rodziną. Wtedy też, przypomniawszy sobie, że Mauvieres
było w wiekach XV i XVI posiadłością gaskońskiej rodziny Bergerac, sam uszlachcił sobie nazwisko i od
tej pory zwał się Cyrano de Bergerac. Było mu to potrzebne do wejścia w wielki świat, od którego na
wpół wiejskie przedmieście Saint-Jacques leżało zbyt daleko jak na jego gust. Przeniósł się do centrum
stolicy. Ojciec wyznaczył mu pensję na opłacenie skromnego mieszkania i podarował „Idealnego
dworzanina” Castiglione'a (ówczesny podręcznik savoir-vivre'u), chociaż Cyrano nadawał się na
dworskiego sługę mniej więcej w tym samym stopniu, co bengalski tygrys.
W paryski monde wprowadziła młodzieńca jego o 9 lat starsza kuzynka Magdalena Neuvillette,
paryska królowa strojów, jeżdżąca w najwykwintniejszych karetach i urządzająca najświetniejsze bale. W
czasie gdy Henryk Le Bret sumiennie studiował prawo, Cyrano de Bergerac przemieniał się w galanta
korzystającego swobodnie z uwielbienia, jakim obdarzały go damy, i spędzającego wiele czasu w go-
spodach, przy winie, wraz z artystami i ówczesną cyganerią. W tym właśnie towarzystwie usłyszał od
poety Henaulta o kalabryjskim mnichu Campanelli, który metafizyce Arystotelesa i ciemnocie
ś
redniowiecza przeciwstawił racjonalizm i wiedzę buntowniczą, bo wynikającą z doświadczenia. Zawarty
w „Mieście Słońca” Campanelli obraz quasi-komunistycznego społeczeństwa, które nad dogmaty
ś
wieckie i kościelne przedkłada prawa natury, zachwycił go w tym samym stopniu, w jakim przeraził Le
Breta. „Miasto Słońca” stało się później jedną z głównych inspiracji dla najważniejszego dzieła
Bergeraca („Tamten świat”), nie mówiąc już o tym, że wydatnie spotęgowało jego libertynizm.
Ówczesny Paryż był miastem pojedynków. Szlachta pojedynkowała się nieustannie o wszystko i
każdy powód — „złe” spojrzenie, „krzywy” uśmiech etc. — był dobry do zwady. Cyrano, który i w tej
materii pragnął osiągnąć doskonałość, był w sytuacji uprzywilejowanej — miał swój stale narażający na
drwiny nos, wielki jak katedra Notre-Dame. Biorąc sobie za wzór kawalera d'Andrieux, który, nim
skończył trzydziestkę, zabił 72 ludzi, Savinien począł eksperymentować ze szpadą w dłoni. Najpierw
wielokrotnie sekundował innym i nabierał doświadczenia, po czym sam przystąpił do walk. Szło mu
doskonale, równie dobrze jak w piciu i łajdaczeniu się, czym ojciec — gdy się o wszystkim dowiedział —
nie był zachwycony. Za karę zmniejszył mu pensję i postanowił od tej pory inwestować w rokującego
większe nadzieje starszego brata Cyrana, Denisa.
Załamany tym Bergerac poszedł się wyżalić przyjacielowi i dowiedział się, że patriota Henryk
wstępuje do wojska. Był rok 1639 i trwała zacięta wojna z Hiszpanią. Zaciągnęli się obaj do składającej
się z Gaskończyków (Cyrano uważał się za Gaskończyka pełnej krwi) kompanii gwardii pana de
Casteljaloux i pociągnęli na front przez żyzne ziemie Szampanii. Na postojach kadet Cyrano de Bergerac
uwodził głodne wojaków prowincjuszki i pojedynkował się przynajmniej raz dziennie z głupkami, którzy
mieli coś przeciwko jego nosowi, a nie mieli pojęcia o jego wirtuozerii w szermierce. Wtedy właśnie
zyskał przydomek: „demon brawury”. Potem, gdy już leżał w grobie, mówiono, że „zaliczył” w swym
ż
yciu tysiąc pojedynków, w czym może jest trochę przesady, ale co mówi samo za siebie. Na większym
placu boju miał mniej szczęścia — już podczas pierwszego starcia z nieprzyjacielem przeszyła go kula
muszkietowa.
Zimą 1639/40 kurował się Cyrano na leżach w Szampanii. Kiedy tylko wydobrzał, rzucił się w wir
pojedynków przetykanych hazardem przy stoliku gry. Spłukany do nitki, oddawał się pisaniu sonetów i
elegii, wykazując talent pisarski nie gorszy od szermierczego. Było na to sporo czasu pod obleganym
przez Francuzów miastem Arras, gdyż oblężenie szło ślamazarnie z winy francuskich marszałków. Do-
piero gdy marszałkowie zostali postraszeni przez kardynała Richelieu, wojska francuskie, w tym nowa
jednostka Cyrana (regiment Contiego), ruszyły do poważnego natarcia. Kadet de Bergerac od razu dostał
cios szablą w szyję, stracił przytomność i ocknął się wieczorem wśród rannych. O zwycięstwie
dowiedział się z broszury rządowej na temat zdobycia Arras w sierpniu 1640 roku.
W roku 1641 nasz bohater był znowu w Paryżu, bez munduru, ale z chwałą dzielnego weterana. Pił,
bawił się, pojedynkował nieustannie, pracował krótko jako korepetytor w kolegium Lisieux, pisał i
chadzał do domu Franciszka Luilliera, by w gronie uczonych mężów słuchać wywodów libertyńskiego
filozofa Gassendiego, którego antyarystotelizm w pełni podzielał. Tam też zetknął się podczas jakiejś
dyskusji z Molierem. W rok później siostra Cyrana, Katarzyna, wstąpiła do klasztoru, co tylko pogłębiło
jego niechęć do Kościoła. Z rodziną utrzymywał rzadkie kontakty. W owym roku 1642 zaskoczył swych
przyjaciół dwiema oryginalnymi decyzjami. W październiku opłacił z góry za dwa lata lekcje tańca u
tancmistrza Duprona i lekcje szermierki u fechmistrza Moussarda, mimo że świetnie tańczył i miał opinię
największego zawadiaki w Paryżu! Nigdy nie dowiedziano się, dlaczego to zrobił, może z nudów,
dziwacy miewają dziwne pomysły.
Pewnego dnia wpadł do apartamentu Bergeraca jego dobry znajomy, kawaler de Lignieres, trzęsąc się
ze strachu, gdyż zbiry hrabiego de Guiche, obrażonego epigramem Lignieresa, urządziły na autora
złośliwostki zasadzkę przy bramie Nesle. Libertyn uspokoił biedaka, odczekał do zmroku, po czym wziął
szpadę, dwa pistolety i stanął na czele nietypowej „procesji”: maszerował pierwszy, za nim Lignieres
oświetlający drogę podniesioną do góry latarnią, dalej dwaj „ubezpieczający” (kumple Cyrana z
regimentu Contiego, de Bourgogne i de Cuigy), a na końcu „kibice”, którzy jednak w pobliżu bramy
zatrzymali się „na wszelki wypadek”. Cyrano przeszedł bramę sam, zostawiając za sobą dwóch zabitych i
siedmiu ciężko rannych, reszta zbirów uciekła. Wiktoria ta wzbudziła nad Sekwaną powszechny zachwyt.
Wielki marszałek Gassion ofiarował człowiekowi z wielkim nosem i jeszcze większym sercem swoją
protekcję, z której jednak heros nie skorzystał, ponieważ nie lubił się uzależniać — pragnął pozostać
wolnym.
Równie głośną stała się afera, jaką wywołał wypowiadając wojnę pupilowi publiczności, sławnemu
aktorowi Zachariaszowi Jacobowi, występującemu pod imieniem Montfleury. Być może, nie podobało
mu się, że Montfleury chciał zostać również poetą, w każdym razie napisał doń obelżywy list, z którego
fragment cytuję: „Jeśli uderzenie kijem można przesłać pisemnie, to odczujesz mój list na swoim
grzbiecie, ty nędzny grubasie!” (notabene w podobnym stylu zwracał się Cyrano do wielu sław tamtej
epoki, do twórców, których nie cierpiał, do myślicieli, którymi gardził, do lekarzy, tchórzów, pedantów
itp.). List kończył się elegancko: „Proszę przyjąć zapewnienie, iż nie przestanę bronić cię przed
zaliczeniem twojej osoby do istot autentycznie żywych”. Jakby tego nie było dość, Cyrano poszedł do
teatru w Hotel de Bourgogne, gdzie występował Montfleury, i krzyknął doń w czasie przedstawienia:
— Gruby patałachu, czyż nie zabroniłem ci występować przez miesiąc?!
Ledwo uszedł publice rozwścieczonej zerwaniem przedstawienia, lecz chociaż dalej bano się ostrza
jego szpady i ostrza jego satyry, karta już odwróciła się. Pierwszą klęskę zanotował przy Pont-Neuf,
gdzie obserwował występy teatru marionetek, którego gwiazdą była małpka Fagotin. Ni stąd, ni zowąd
gawiedź poczęła zeń drwić:
— Hej, panie! Czy codziennie nosisz taki kinol? Cofnij go pan o piędź, bo zasłania scenę!
Cyrano wpadł w szał, rzucił się na zuchwalców i rozegnał ich, a gdy zdenerwowana małpka chwyciła
swą drewnianą szabelkę, półślepy z gniewu, nie wiedząc, co robi, pchnął ją szpadą. „Walka pana
Bergeraca z małpą” rozbawiła cały Paryż. Ośmieszony, zawstydzony, zagrożony procesem, który
wytoczył mu dyrektor teatru marionetek, Cyrano zamknął się w domu, po czym chyłkiem opuścił stolicę
(1643). Późniejsze sugestie, iż podróżował wówczas po Italii, Anglii i Polsce, najprawdopodobniej nie
odpowiadają prawdzie.
Wrócił do Paryża w roku 1645, by natychmiast znowu wpaść jak śliwka w kompot. Zakochał się! Ten
człowiek, obcujący dotychczas tylko z tzw. „poziomymi damami” i kolekcjonujący jednonocne romanse,
stracił głowę dla młodziutkiej, rudowłosej wdówki po oficerze. Najpierw udawała skromnisię, a gdy po
długim czasie pozwoliła się uwielbiać także cieleśnie, błyskawicznie doprowadziła amanta do
bankructwa finansowego. Oprzytomnieć i zerwać z nią zdołał, ale nie zdołał już nigdy wyleczyć się ze
wstydliwej choroby, którą go obdarzyła. Nie pomogła tu nawet trzymiesięczna kuracja bizmutowa u
chirurga i zarazem golarza (!) Pigou. Dolegliwość ta będzie od tej pory konsekwentnie wyniszczała siły
Cyrana.
Utopił smutek w winie i twórczości. W roku 1646 ogłosił „Pedanta oszukanego” i zaczął pisać jedno z
ważniejszych swych dzieł, „Państwa i Cesarstwa Księżyca”. Sporo przepijał z przyjaciółmi, Chapellem,
Hermitem, Lignieresem, Henaultem, Le Vayerem, d'Assoucym i kolegami z wojska, chociaż głównym,
zawsze wspierającym Cyrana przyjacielem pozostał Henryk Le Bret (już adwokat), który miał tylko tę
wadę, że nie schlewał się i był wzorem wszystkich cnót. Martwiła też Bergeraca sytuacja w domu
rodzinnym. Ojciec był ciężko chory, a wokół niego krążyła jak sęp służąca-kochanka Elżbieta
Descourtieux, licząca na spadek. Udało się jednak Cyranowi, wraz z bratem Ablem, doprowadzić do tego,
ż
e ojciec, nim wyzionął ducha w roku 1648, zapisał „babsztylowi” w testamencie zaledwie 300 liwrów.
Uniezależniony finansowo dzięki spadkowi, Cyrano związał się w roku śmierci ojca z Frondą
wymierzoną w kardynała Mazariniego, lecz w dwa lata później zmienił front i wzorem innych ateuszy
stanął po stronie dworu, czego dowodem był jego pamflet wymierzony w antymazarinistę Scarrona.
Zaczął jednak także zrażać sobie przyjaciół (króla burleski, d'Assoucy'ego, nazwał z błahego powodu
„czyrakiem na d.... Natury” i „wstrętnym brudasem”), przez co zostawał coraz bardziej osamotniony, z
armią nieprzyjaciół na karku. Praktycznie każde dzieło Cyrana werbowało mu nowych wrogów. Gdy
wystawiono jego pełną akcentów libertyńskich „Śmierć Agrypiny”, jezuici wydali na niego wyrok i kiedy
wracał do pałacu księcia d'Arpajon (mieszkał tam od roku 1652) spadła mu z dachu na głowę „karząca
ręka losu” w postaci drewnianej belki, o mało nie zabijając. Książę wymówił „heretykowi” gościnę, nie
zważając na jego ciężki stan. Osamotnionym zaopiekował się (jak zawsze) Le Bret, przenosząc rannego
przyjaciela do swego znajomego, Tanneguya Renaulta des Bois-Clairs.
Reszta była powolnym konaniem. Imponujący niegdyś libertyn, zżarty „prezentem” od rudej
piękności, z rozbitą głową, malał w oczach. Całymi dniami leżał milcząc, nie odpowiadał na pytania,
zapadał w letarg. Czując zbliżającą się śmierć, poprosił Tanneguya o sprowadzenie kuzyna Piotra,
którego szanował. Ten przybył natychmiast do Paryża i 23 lipca 1655 roku zabrał właściciela
największego nosa na świecie do Sannois. Tam, w 5 dni później (28 lipca 1655), zmarł Savinien Cyrano
de Bergerac, wielki „heretyk”, obrońca heliocentryzmu, racjonalizmu i wolności ludzkiej, autor
zuchwałych satyr o przepysznych hiperbolach i pointach, słowem, dzielny człowiek i znakomity pisarz, z
którego pomysłów czerpali Voltaire, Fontenelle, Swift i Moliere (ten ostatni splagiatował dwie sceny z
„Pedanta oszukanego”!), nie licząc pomniejszych. Zmarł, pojednawszy się uprzednio z Bogiem.
Opłakujący przyjaciela Henryk Le Bret wydał w roku 1657 „Tamten świat”, podstawowe dzieło
Bergeraca, które w pełnej wersji zawiera „Państwa i Cesarstwa Księżyca” oraz „Państwa i Cesarstwa
Słońca”. W tekście tej fantastyczno-utopijnej powieści historycy doszukali się wizji olbrzymiej liczby
późniejszych wynalazków i odkryć naukowych, od spadochronu i rakiet począwszy, a na radioaktywności
i promieniach Roentgena skończywszy.
„RAZEM” 11 marca 1979
Angielskie plucie do talerza z historią
Historiograficznie Anglicy byli szczęśliwi do czasu II wojny światowej . Mieli swoje najpotężniejsze
imperium na świecie i swoich najwspanialszych bohaterów narodowych, z którymi wszyscy inni
bohaterowie narodowi na Ziemi nie mogli się równać, rzecz prosta (...) Tę narodową wyższość Anglików
dokumentowały prace historyków brytyjskich: setki monografii o czołowej roli Wielkiej Brytanii w
dziejach rozwoju cywilizacji ludzkiej i tysiące panegirycznych biografii Nelsonów, Wellingtonów,
Cromwellów, Pittów, Henryków VIII, Cooków, Drake'ów, Hawkinsów, Robin Hoodów et consortes,
gdyż „prawdy” historyczne najłatwiej zaszczepiać poprzez życiorysy ludzi tworzących historię.
Po 11 wojnie coś zaczęło się psuć. Najpierw popsuło się imperium i rozsypało. Wówczas okazało się,
ż
e z imperiami postępuje się jak z ludźmi: chwali się i brązowi silnych, osłabłych zaś poniewiera się i
odbrązawia. Zjawiło się nowe pokolenie historyków, agresywnych i nie uznających świętości,
postępujących z przeszłością narodową i z panteonem jej bohaterów w sposób całkowicie odmienny od
poprzedników, czyli od dziejopisów-dżentelmenów. Ci nowi okazali się zupełnie nieczuli na potrzeby
Anglii i z całą nieuprzejmością, na jaką było ich stać, plują rodakom do talerza z historią, zwłaszcza zaś
na głowy ukochanych bohaterów i władców. Nie oszczędzają nawet płci pięknej (m. in. wywleczono na
ś
wiatło, iż zacna królowa Wiktoria utrzymywała tzw. „zażyłe stosunki” ze swym czarnoskórym lokajem)
i jeszcze więcej: nie darowują nawet bohaterom na wpół mitycznym, legendarnym brytyjskim herosom,
takim jak król Artur i Robin Hood. Od nich też zaczniemy.
Wśród średniowiecznych pieśni i poematów rycerskich, które roznosili trubadurzy, rybałci i
minstrele, jedną z najsławniejszych jest opowieść o królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu. Celtycki
władca Artur walczył w VI wieku przeciw Sasom i Rzymianom, broniąc wiary i wolności ludu, w czym
pomagali mu znakomici rycerze (Lancelot, Perceval, lvain, Gavain, Kai, Erek i inni), którzy zasiadali z
nim na dworze wokół okrągłego stołu, skąd wzięła się tradycja kultywowania w całej Europie „dworów
Artusowych” (do dzisiaj istnieje taki gmach w Gdańsku). Ranny w bitwie przeciwko swemu
siostrzeńcowi, Mordredowi, miał się Artur schronić na wyspę Avalon i tam zemrzeć w roku 542., bądź —
według różnych wersji podaniowych — zamienić w gwiazdozbiór zwany Wozem Artura (Wielka
Niedźwiedzica, czyli Wielki Wóz) lub w kruka. Według tych podań kiedyś powróci, by uwolnić swych
współziomków od jarzma ciemięzców.
Czyny dzielnego Artura i jego rycerzy opiewali bardowie i kronikarze (np. Nennius w roku 800) już
w pierwszym tysiącleciu naszej ery. Potem rozsypał się cały worek z eposami o pierwszym brytyjskim
bohaterze, który wraz ze swoją kompanią stanowił wzór szlachetności i wszystkich innych cnót.
Podsumowując to historyk literatury, Edward Grabowski, w haśle dla najlepszej z polskich encyklopedii
(„Wielka encyklopedia powszechna ilustrowana” wydawnictwa S. Sikorskiego) prezentował Artura jako
„monarchę przejętego na wskroś zasadami kodeksu rycerskiego”, zaś jego dwór jako „przybytek
uobyczajenia, wszelkich powabów i rozrywek społeczeństwa rycerskiego”. Teza ta kwitła jeszcze w
okresie międzywojennym; czerpiąc ze źródeł angielskich, wszystkie encyklopedie świata głosiły chwałę
Okrągłego Stołu (w polskiej „Gutenberga” czytamy, że rycerze Artura byli „łagodni i szlachetni” i że
stając się „obrońcami uciśnionych, zwalczali gnębicieli lub okrutników”). Dopiero współcześni uczeni
zaczęli podawać w wątpliwość niektóre podstawowe elementy przekazu i dowodzić, że wszystko to jest
fałszem, bo na dworze Artura działy się rzeczy iście dantejskie: królowały zbrodnia, skrytobójstwo,
zdrada i najdziksza rozpusta, w której celowała zwłaszcza małżonka monarchy, Ginewra. Dalej jednak ty-
siące turystów ciągnęły do grobu króla Artura (w angielskim miasteczku Glastonbury), by oddać mu
hołd.
Gwoździem do trumny tej blaskomiotnej legendy stało się w roku 1976 ogłoszenie ustaleń kilku
historyków, na czele z „mordercą mitów”, Robertem Dunningiem. Dunning, który, zanim zajął się królem
Arturem, miał już na swoim koncie kilka innych „morderstw” (m. in. obalił teorię, jakoby biblijny Józef z
Arymatei przyniósł chrześcijaństwo na wyspy brytyjskie w roku 63), od dawna powątpiewał w
sensowność identyfikowania Glastonbury z czarodziejską wyspą Avalon. Zbadał sprawę dokładnie i
oświadczył, co następuje: cała historia z rzekomym grobem Artura jest wielkim blefem, trikiem
reklamowym sprytnych mnichów z Glastonbury, którzy chcieli ściągnąć do swego miasteczka rzesze
pielgrzymów.
Według ustaleń Dunninga mit powstał w XII wieku, dokładnie po pożarze kościoła w Glastonbury w
roku 1184. Zakonnicy nie mieli pieniędzy na odbudowę świątyni, wpadli więc na pomysł spreparowania
starego grobowca, włożyli doń trochę starych kości i napuścili kogoś na „odkrycie” zwłok króla Artura.
Sztuczka się udała, w Glastonbury zaczęły się pojawiać tłumy i wkrótce nie brakowało już pieniędzy na
wzniesienie nowego kościoła. I wszystko byłoby w porządku do dzisiaj, gdyby nie ci przeklęci „mordercy
mitów”.
Nie lepszy los spotkał Robin Hooda. Dla Anglików Robin Hood, cudowny łucznik, szlachetny rycerz-
rozbójnik grabiący bogaczy i wspomagający biedaków, postrach normandzkich następców Wilhelma
Zdobywcy, a przede wszystkim okrutnego szeryfa z Nottingham, wódz wesołego „bractwa leśnego”
zbierającego się pod sławnym dębem w Sherwood, znakomity myśliwy i kochanek — jest romantycznym
symbolem romantycznej przeszłości, demokratycznych tradycji, szlachetności i rycerskiej brawury. Do
roku 1971 egzystowała opinia, że Robin Hood może być postacią historyczną. Zaplecze literackie miał
nie gorsze od Arturowego — od balladowej „pieśni gminnej” po wielki dramat (u Szekspira) i wielką
literaturę (u Waltera Scotta). Współcześnie dziesiątki książek dla młodzieży, komiksów i filmów
utrwalały wizerunek bohatera. Aż przyszedł pan profesor Wilcks.
Mieszkając długo w okolicach Nottingham Wilcks miał możność szukania śladów Robin Hooda w
miejscach, gdzie działał zielony łucznik i jego „leśni ludzie”. Książką opartą na materiałach archiwalnych
zebranych w hrabstwie Straffordshire i wydaną w roku 1971 Wilcks dowiódł, że Robin
Hood, jakiego wielbiono, nigdy nie istniał. Przezwisko to nosiło we wczesnym średniowieczu wielu
rebeliantów i przywódców partyzanckich walczących z królami angielskimi pochodzenia normandzkiego.
Wywodzili się oni ze wszystkich stanów, byli wśród nich zarówno feudałowie, jak i drobna szlachta
anglosaska oraz chłopi. Działali na terenie wielu angielskich hrabstw i bynajmniej nie wspomagali
biedaków, przekupywali jedynie tych, którzy mogli wydać Robinów pachołkom lokalnego szeryfa.
Niektórzy byli po prostu bandziorami.
Rewelacje „robinoburcy” Wilcksa wywołały — jak można się było spodziewać — sporo
nieprzychylnych reakcji, głównie w Nottingham, gdzie przed średniowiecznym zamkiem stoi pomnik
zielonego strzelca w spiczastym kapturze, z napiętym łukiem w rękach. Wściekłość brała się nie tyle z
sentymentu do Robin Hooda, ile z umiłowania własnych sakiewek, albowiem prowadzący do lasu
Sherwood turystyczny „szlak Robin Hooda” przynosi tamtejszym ludziom niezłe zyski. Profesor Charles
Wilcks jest tam obecnie wrogiem publicznym numer 1.
Gdy już zapoznaliśmy się ze sprawą Okrągłego Stołu rycerzy króla Artura, czyli w rzeczywistości
okrągłego szamba wszelakiej nieprawości, oraz z Robinem-zlepkiem kilku zbójów, możemy przejść od
blaskomiotnych legend do historii bardziej autentycznych. Chronologia każe nam zacząć od króla
Henryka VIII (1491—1547). Na kontynencie monarcha ten nie cieszy się najlepszą sławą. Pamięta się, że
zerwał brutalnie z Kościołem rzymskokatolickim i zmasakrował zatwardziałych katolików w swoim kraju
tylko dlatego, że papież nie zgodził się na jego kaprysy rozwodowo-erotyczne. Pamięta się wybitnego
myśliciela, Thomasa Morusa, którego Henryk VIII zamordował za to, iż Morus nie chciał podeptać
swego sumienia. Pamięta się, że król ten liczne swoje żony traktował nader surowo, sięgając nawet do
katowskiego miecza jako ostatecznego środka perswazji. Anglicy natomiast bardzo Henryka VIII lubią i
szanują, pamiętając przede wszystkim o tym, że był obrońcą interesów narodowych i stróżem pokoju
wewnętrznego, a co za tym idzie nie znoszą wieszania na nim psów. Ta popularność nie uchroniła jednak
władcy przed ubabraniem w historiograficznym błotku.
W roku 1974 brytyjski genetyk, prof. Arnold Sorsby, poinformował swoich rodaków o pewnej,
nieuleczalnej w XVI wieku i tak samo wstydliwej jak dzisiaj chorobie, która wywarła istotny wpływ na
postępowanie Henryka VIII. Sorsby oparł się m. in. na badaniach uczonych skandynawskich (np. doktora
Ove Brincha z Danii) i stwierdził, że Henryk z całą pewnością cierpiał na ostrą odmianę syfilisa, którym
zaraził się w młodości, być może, od swej pierwszej żony, Katarzyny Aragońskiej (przed ślubem miała
ona pono romans z pewnym mnichem hiszpańskim). Dowodami zaczerpniętymi z przekazów
historycznych są liczne wrzody na ciele króla, stała choroba skóry, specyficzne bóle głowy, zaniki
pamięci, ataki szału i wreszcie charakterystyczny obrzęk nosa (pomógł tutaj naukowcom m. in. znany
portret Henryka VIII pędzla Holbeina Młodszego, na którym to obrazie ów obrzęk jest odnotowany w
sposób bardzo wyraźny). Według Sorsby'ego wspomniana choroba zdeformowała umysł króla i była
przyczyną jego szaleństw oraz niepohamowanego okrucieństwa.
Wiele jeszcze innych pomnikowych figur z historii Anglii miewało i do dzisiaj ma przykrości z
powodu „tej nieszczęsnej pomyłki życia, którą każdy chce oglądać nago”, jak nazwał kobietę Kornel
Makuszyński. Wielki skandal, który wybuchł w roku 1973 i który dotyczył intymnych związków
przywódcy Izby Lordów i Lorda Tajnej Pieczęci, Jellicoe'a, oraz członka Izby Gmin, lorda Lambtona z
pewną „call girl”, skłonił angielskich historyków i publicystów do przypomnienia podobnych wyczynów
brytyjskich bohaterów narodowych i znanych polityków. Przypomniano sobie przede wszystkim o Mrs.
Harrietcie Wilson.
Harrietta Wilson była córką szwajcarskiego fabrykanta zegarków o nazwisku Dubouchet, który
osiedlił się w Londynie. Nie odziedziczyła jednak po ojcu zamiłowania do zegarmistrzostwa, lecz
założyła nad Tamizą ekskluzywny lupanar, który prowadziła z wielkim powodzeniem w pierwszym
ć
wierćwieczu minionego stulecia, dzielnie wspomagana przez swoje siostry, Amy i Fanny. Do klientów
owego zamtuza należała cała ówczesna elita władzy, w tym trzech premierów rządu Ich Królewskich
Mości, lordowie Castlereagh i Palmerston oraz książę Wellington.
Okazało się, że wielokrotny zwycięzca na polu bitwy, m. in. pod Waterloo, sir Artur Wellesley książę
Wellington (1769 — 1852), ponosił zawstydzające klęski w kontaktach z damami. W Paryżu, do którego
wjechał jako triumfator w roku 1815, został odtrącony przez najpiękniejszą kobietę Francji, Mme
Recamier, a jego niezgrabne umizgi wzbudziły drwiny w całej Europie. Z kolei u siebie w domu poniósł
kilka zawstydzających klęsk w kontaktach ze wspomnianą kurtyzaną. Pewnego razu na przykład nie
został wpuszczony przez Harriettę, mimo padającego deszczu, gdyż pani owa spędzała akurat słodkie
chwile w łożnicy z księciem Argyll. Wellington przemókł do suchej nitki, po czym klnąc na czym świat
stoi musiał wrócić do domu, „do zaniedbywanej żony i swych obowiązków rodzinnych”. Na korzyść
Wellingtona przemawia jedynie fakt, że gdy później Harrietta zaczęła szantażować swych klientów,
żą
dając od nich pieniędzy za niepublikowanie drastycznych szczegółów ars amandi, którą z nimi
uprawiała, tylko on nie dał się zastraszyć i przez całą szerokość listu od niej nabazgrał: „A publikuj sobie
i niech cię diabli wezmą!”.
Inna brytyjska sława, Henry Robert Stewart markiz Londonderry (1769 — 1822), znany jako lord
Castlereagh — sygnatariusz z ramienia Wielkiej Brytanii Pokoju Wiedeńskiego, wieloletni minister
spraw zagranicznych, przywódca Izby Gmin i faktyczny premier, uwielbiał prostytutki i zawsze wracając
wieczorem z parlamentu zabierał którąś z ulicy do swego domu przy St. James Square. To właśnie
wykorzystali jego wrogowie, zastawiając na niego pułapkę. Pewnego wieczoru podstawili mu chłopca
przebranego za dziewczynę i zanim Castlereagh się spostrzegł, było już za późno (homoseksualizm
karano wówczas w Anglii śmiercią). Zaszantażowany, mając na karku groźbę denuncjacji i oskarżenie o
pederastię, wielki mąż stanu wyjechał do rodzinnej posiadłości w hrabstwie Kent i podciął sobie gardło
nożem. Przy okazji ujawniono równie pikantne szczegóły z życia Davida Lloyda George'a, szefa gabinetu
brytyjskiego w okresie I wojny światowej. Już po swoim ustąpieniu z wysokiego urzędu wydał on
przyjęcie w londyńskim hotelu „Metropole”. Pierwszy z przybyłych gości, sir Oswald Mosley, rzucił
okiem na listę zaproszonych i ze zdziwieniem stwierdził, że oprócz polityków znajduje się na niej kilka
dam bardzo — najdelikatniej mówiąc — lekkich obyczajów. Powiedział wówczas gospodarzowi:
— Jeśli to się wyda, będzie draka, jakiej jeszcze nie było!
— Mój drogi — odrzekł na to Lloyd George — gdyby się wydało wszystko, co wyprawiałem w tym
hotelu przez ostatnie czterdzieści lat, nie wyobrażasz sobie, ile razy musiałbym wycofywać się z polityki.
Rzecz trudna do uwierzenia, ale sądząc z cynicznej uwagi innego sławnego polityka brytyjskiego,
Disraelego, społeczeństwo angielskie XIX wieku było bardziej... liberalne w osądzaniu erotycznych
wyczynów swych mężów stanu niż obecnie. Jeden z najwybitniejszych premierów brytyjskich, Henry
John Temple wicehrabia Palmerston (1784 — 1865) był maniakalnym wręcz uwodzicielem i
rozpustnikiem (stąd zwano go „lordem Kupidynem”), co ani trochę nie przeszkodziło mu w karierze
politycznej. W przededniu wyborów, w których konkurentem Palmerstona był właśnie Disraeli,
zwolennicy tego ostatniego odkryli, że Palmerston „sprowadził na złą drogę” żonę jakiegoś wiejskiego
proboszcza. Chcieli to wykorzystać jako argument w walce o głosy wyborców, lecz Disraeli wybił im to z
głów mówiąc:
— Siedźcie cicho, bo jeśli to wyjdzie na jaw, to Palmerston odniesie łatwe zwycięstwo w całym
kraju!
Po 11 wojnie światowej każdy polityk angielski przyłapany na romansie pozamałżeńskim (było sporo
takich przypadków) musiał natychmiast, jako skompromitowany i „niegodny”, ustąpić ze stanowiska.
Współczesna historiografia brytyjska nie darowała nawet jednemu z największych idoli Albionu,
triumfatorowi spod Trafalgaru, admirałowi Horacemu Nelsonowi (1758 — 1805). Najpierw
udowodniono (odkrywcami byli tu Francuzi), że to wcale nie on zastąpił tradycyjny sztywny szyk
liniowy walczącej floty nowoczesnym systemem elastycznych manewrów na placu boju, gdyż o
kilkadziesiąt lat wcześniej wynalazł ten rodzaj walki francuski admirał Suffren. Potem rozpoczęła się
eskalacja złośliwości typu bardziej intymnego, związanych z miłością Nelsona do lady Hamilton. Jeden
przykład. W roku 1969, tuż przed licytacją listów Nelsona do kochanki, ukazał się w „Timesie” obszerny
artykuł utrzymany w dość drwiącym tonie, a w nim następujący akapit:
„Listy Nelsona do lady Hamilton (...) to mieszanina pogmatwanych uczuć i wyświechtanych
komunałów. Cieszymy się przynajmniej, że admirał lepiej panował nad okrętami, aniżeli dawał sobie
radę z formułowaniem swoich myśli i z interpunkcją”.
Nie ma już w Wielkiej Brytanii świętości historycznych, nawet wśród tych wojennych,
najkrwawszych, o czym przekonał nas kilka lat temu głośny film „Szarża lekkiej brygady”, w którym
oddział uważany do tej pory w Anglii za coś w rodzaju naszych szwoleżerów-somosierczyków został
przedstawiony jako zidiociała, kompromitująca się soldateska. Największa jednak tego typu afera w
ostatnich latach wybuchła wokół osoby czczonego przez społeczeństwo angielskie zwycięzcy spod El-
Alamejn, marszałka Bernarda Lawa Montgomery'ego (1887 — 1976).
W roku 1976, bezpośrednio po śmierci bohatera II wojny światowej, ukazała się w Londynie jego
biografia, pióra znanego komentatora wojskowego, Alana Chalfonta. Autor przede wszystkim
zakwestionował talent strategiczny marszałka i (całkowicie słusznie) obciążył go odpowiedzialnością za
klęskę operacji „Market Garden” (desant spadochronowy pod Arnhem w roku 1944), w której bez-
sensownie poniosło śmierć 17 tysięcy żołnierzy alianckich, w tym wielu naszych rodaków z 1 Polskiej
Samodzielnej Brygady Spadochronowej. Chalfont wykazał także, iż Montgomery był arogantem,
zarozumialcem i dręczycielem, że znieważał nagminnie swoich podkomendnych, członków rodziny i
adiutantów. Jakby tego wszystkiego nie było dosyć, Chalfont dowiódł, iż marszałek utrzymywał stosunki
homoseksualne z jednym ze swoich adiutantów, kapitanem Johnem Postonem.
Książka Chalfonta, dobrze udokumentowana, wywołała w Anglii ogromne poruszenie i wznieciła
dyskusję, w której przyjaciele Montgomery'ego starali się przywrócić mu dobre imię. Przykładowo,
Goronny Ress pisał na łamach „New Statesman”: „Portret, który wyłania się z tej książki, przedstawia
bardzo nieprzyjemnego człowieka, awanturnika, gbura, ekshibicjonistę, pozbawionego humoru, bez-
litosnego, samolubnego. W portrecie tym nie rozpoznaję zupełnie człowieka, pod którego dowództwem
miałem szczęście służyć i z czego jestem dumny”.
Niełatwo jest jednak przywrócić dobre imię człowiekowi, którego już ubabrali historycy. Angielskie
plucie do talerza z kryształowo czystą zupką historii ma, być może, swoją negatywną stronę w zbytnim
epatowaniu publiki intymnościami, ma jednak także pozytywną, gdyż walczy z lukrowaniem i
brązownictwem historiograficznym.
„KULISY” 6 maja 1979
Car i pustelnik
*
.
Najbardziej chyba tajemniczą, zagmatwaną i nie wyjaśnioną w pełni do dzisiaj aferą wśród tych,
których bohaterami stały się sobowtóry, była sprawa śmierci i „drugiego życia” cara Aleksandra I. Po
zgonie tego monarchy jak Rosja długa i szeroka mówiono: „Nasz ukochany car żyje!... Ktoś inny leży
zamiast niego w trumnie!” Wziąwszy pod uwagę wszystkie okoliczności i przesłanki, które zaprezentuję
poniżej, trzeba przyznać, że nawet najbardziej nie cierpiący sensacyjek i brukowych rewelacji historyk
nie mógłby z całym przekonaniem zakwestionować wyżej cytowanej opinii, która najpierw była głośnym
vox populi
, a następnie przetworzyła się w niesamowitą hipotezę naukową, wcale nieźle
udokumentowaną.
Najlapidarniej ujmując hipoteza ta brzmi następująco: Aleksander I nie umarł w Taganrogu 1 grudnia
1825 roku, jak to podają encyklopedie, lecz tajemniczo zniknął przy pomocy swego zaufanego otoczenia,
aby odpokutować za udział w bestialskim zamordowaniu swego ojca, cara Pawła I (1801), i żył dalej w
odległej pustelni syberyjskiej. W twierdzy petersburskiej pochowano uroczyście ciało innego człowieka.
Przeanalizujmy kolejno poszczególne fragmenty tej hipotezy, zaczynając od tajemniczych
okoliczności agonii i śmierci cara. Odtworzyć je można wyłącznie na podstawie orzeczeń lekarskich oraz
czterech pamiętników o bezspornej autentyczności, pozostawionych przez cztery osoby, które podczas
ostatnich dni Aleksandra nie opuszczały go w dzień i w nocy — na podstawie wspomnień małżonki cara,
Elżbiety Aleksiejewny, najbliższego przyjaciela i adiutanta cara, księcia Piotra Wołkońskiego,
naczelnego lekarza dworu, doktora Wyllie, oraz nadwornego chirurga, doktora Tarasowa. Otóż pierwszą
zadziwiającą rzeczą jest fakt, iż wszystkie te cztery relacje pamiętnikarskie różnią się między sobą w
ogromnym stopniu.
Idźmy dalej. Do dnia 23 listopada 1825 roku Elżbieta opisywała wydarzenia w swoim bardzo
szczegółowym dzienniku. Tego dnia umierający car wezwał żonę do siebie i rozmawiał z nią sam na sam
od 10 rano do 16. Po tej rozmowie, której treści nikt nie zna, Elżbieta albo przestała pisać swój dziennik,
albo też jego fragmenty dotyczące ostatniego tygodnia zostały usunięte (wiadomo, iż później car Mikołaj
rozkazał spalić wiele dokumentów odnoszących się do ostatnich chwil życia jego brata). Tego samego
dnia, 23 listopada, Aleksander napisał do swojej matki list, który również zniknął bez śladu.
Kolejną zagadką jest to, że raporty lekarskie z ostatnich dni życia cara są w dziwny sposób sprzeczne
ze sobą, jest to wszakże drobiazg w porównaniu z tym, że archimandryta Taganrogu, ojciec Fiedotow,
udzielił choremu komunii w dniu 27 listopada, po czym przez ostatnie cztery dni nie pojawił się już ani
razu! Słusznie więc dociekliwi historycy zadali pytanie: „Czy było możliwe, aby cesarz, samodzierżca
Wszechrosji, pomazaniec boży, głowa i najwyższy opiekun świętej prawosławnej cerkwi, pozbawiony
został zupełnie asysty duchowieństwa w chwili agonii?”
W 32 godziny po śmierci cara, w dniu 2 grudnia, dziesięciu lekarzy otwarło i zbadało zwłoki. Na
protokole autopsyjnym widnieje też dziesięć podpisów, w tym podpis doktora Wyllie, który stwierdził
później, że nigdy takiego dokumentu nie podpisywał. A więc sfałszowano jego podpis albo Wyllie
skłamał. W obu przypadkach nasuwa się pytanie: dlaczego? Sam zaś protokół może dzisiaj tylko
rozśmieszyć dobrego lekarza bądź inteligentnego historyka. Między innymi jako przyczynę zgonu
podano tam malarię, a w opisie wnętrzności stwierdzono, iż śledziona była całkowicie normalna, podczas
gdy wiadomo, że oznaką malarii jest nadmierne powiększenie śledziony. Takich głupstw we
wspomnianym opisie jest kilkanaście.
Wszystkie wyżej wymienione przyczyny, a także inne, na zrelacjonowanie których brakuje miejsca w
tym szkicu, pozwalają domniemywać, że agonią i śmierć cara były z góry ułożoną farsą, przy odgrywaniu
której nie ustrzeżono się jednak błędów, i że na miejsce zmarłego rzekomo Aleksandra podstawiono
zwłoki kogoś innego. Pytanie: czy można to było zrobić, przecież musiałyby to być zwłoki kogoś bardzo
podobnego do cara. Otóż według sensacyjnej hipotezy, którą właśnie prezentuję, a która błąka się po
komnatach historyków od XIX wieku, lekarz szpitala wojskowego, doktor Aleksandrowicz, „uzyskał”
*
Jest to odcinek 5 cyklu Łysiaka pt. „Tajemnice sobowtórów", publikowanego na łamach „Razem" w roku 1978, w numerach
z 17 września („Bliźniacy i spółka"), 24 września („Operacje «Szachista» i «Gryf»"), 1 października („Dublerzy «boga
wojny»"), 8 października („Samozwańcy"), 15 października („Car i pustelnik") i 22 października („Kopia na zamówienie").
takie zwłoki w dniu 30 listopada, kiedy to zmarł chory od pewnego czasu żołnierz pułku
siemionowskiego, będący nieomal sobowtórem cara, i w ten sposób monarcha mógł następnego dnia
„umrzeć”.
Kolejne bardzo istotne pytanie: dlaczego Aleksandrowi tak zależało na dokonaniu swoistej
„reinkarnacji”? Jest faktem, że okrutna zbrodnia (zatłuczenie na śmierć przez spiskowców) popełniona na
ojcu, którą firmował będąc w cichej zmowie z mordercami i która zwolniła tron dla niego, wywołała w
nim nie kończące się wyrzuty sumienia. Krwawe zmagania z Napoleonem Bonaparte zajęły go na
kilkanaście lat bez reszty, lecz kiedy wreszcie Korsykanin został obalony i skończyła się ta najważniejsza
gra polityczna ówczesnej Europy, ogarnęło Aleksandra znużenie, niechęć do czynnej działalności na
arenie wewnętrznej i międzynarodowej, a powróciły zmory z roku 1801. Oddał rządy nad Rosją w ręce
sadysty Arakczejewa, sam zaś szukał ukojenia w mistycyzmie i w najdalszych, nie zamieszkanych
zakątkach swego imperium, jeżdżąc „nie wiadomo po co” do guberni archangielskiej, nad brzegi Morza
Białego, nad Zatokę Botnicką i ku północnym krańcom Finlandii. Jak potem pisano: „Surowe krajobrazy
tych prawie pustych krain działały uspokajająco na duszę cara i dawały mu tak pożądane zapomnienie.
Często spotykał tam jakiś klasztor zagubiony pośród lasów lub nad brzegiem jeziora. Prowadził wówczas
z mnichami długie rozmowy, zazdroszcząc im wewnętrznego spokoju, pogody ducha, wreszcie
nieustannego obcowania z Bogiem”.
Te marzenia pustelnicze i chęć ucieczki od świata potęgowały się w Aleksandrze z każdym rokiem w
tempie trwożącym otoczenie. Odsunął od siebie wszystkie kochanki, spraw publicznych nie cierpiał,
popadał w wielogodzinne odrętwienia kończące się wielogodzinnymi modłami na klęczkach, tak iż — jak
skonstatował z przerażeniem doktor Tarasow — „nabawił się pęcherzy na kolanach”. Świadkowie tych
ostatnich lat cara, którego zaczęto nazywać „nie obleczonym mnichem”, stwierdzają zgodnie, iż w
psychice jego spotęgowały się objawy neurastenii, że nie zwracał uwagi na otoczenie, poruszając się z
pochyloną głową, ociężale, rzucając od czasu do czasu na boki ponure, nieufne spojrzenia.
Nie mając jeszcze 45 lat car Aleksander postarzał się już fizycznie i psychicznie tak, jakby był
dwukrotnie starszy, i w najoczywistszy sposób dojrzał do „emigracji” z wielkiego światowego gwaru,
który go teraz mierził. Mógł więc zaaranżować sobie odejście przy pomocy kilku wiernych ludzi i
członków rodziny, których przekonał o konieczności takiego kroku (np. rozmowa z żoną 23 listopada, po
której posłuszna caryca „zamilkła”, a w kilka miesięcy później zmarła na atak serca). Według opisywanej
hipotezy tymi wiernymi ludźmi byli: Wołkoński, Wyleli i Tarasow. Ma to o tyle sens, że owa trójka była
sprzęgnięta z Aleksandrem na śmierć i życie przez makabrę mordu na carze Pawle. Gdy 23 marca 1801
roku spiskowcy-wspólnicy Aleksandra katowali jego ojca, Wołkoński wykazał się w tym dziele
nadzwyczajną gorliwością. Za to właśnie car Aleksander obsypał go łaskami i bogactwami, mianował
generałem-adiutantem i członkiem Rady Państwa i uczynił zeń swego najbliższego druha. Natomiast
Wyllie i Tarasow wspomogli rację stanu, która wymagała, aby świat uwierzył, iż Paweł I zmarł na...
apopleksję. Zeszyli oni rany zatłuczonego cara, „naprawili” uszkodzoną twarz, pokryli szminką sińce,
zlikwidowali znaki po paznokciach etc. W nagrodę za tę operację plastyczną stali się pierwszymi
lekarzami imperium. Stanowczo, ci trzej ludzie nie mogli niczego odmówić carowi Aleksandrowi, z któ-
rym związało ich współuczestnictwo w dramacie z roku 1801.
I jeszcze jedno pytanie: jeśli na miejsce rzekomo zmarłego Aleksandra podstawiono zwłoki żołnierza,
to czy jest możliwe, by nikt tego nie zauważył? Oczywiście, że było to niemożliwe, tym bardziej iż
zwłoki te, zgodnie z obrządkiem prawosławnym, były przez kilka dni wystawione z odkrytym obliczem
w cerkwi w Taganrogu, gdzie odprawiano codziennie uroczyste panichidy. Istnieje na ten temat przynaj-
mniej jedno poważne świadectwo, pozostawione przez dwóch lekarzy francuskich, uczniów wielkiego
uczonego, Broussaisa. Jeden z nich dopiero co przybył z Teheranu do Taganrogu, drugi stale mieszkał w
tym grodzie. Obaj znali cara osobiście (kilkakrotnie z nim rozmawiali) i podczas jego choroby
zaproponowali swoją pomoc, jednak odmówiono im. Gdy potem zobaczyli zwłoki Aleksandra w trumnie,
nie mogli zrozumieć głębokiej zmiany, jaka zaszła w jego fizjonomii, i głośno wyrazili swoje zdziwienie.
Z Taganrogu orszak żałobny ze zwłokami cara wyruszył do Petersburga. Pierwszym etapem była
Moskwa, w której wzburzony tłum, nakarmiony już wieściami o sfingowaniu śmierci Aleksandra, zażądał
pokazania mu ciała. W efekcie niezrozumiałej odmowy doszło do zamieszek i to tak poważnych, że
generał-gubernator Moskwy, książę Golicyn, musiał użyć wojska i artylerii, aby usunąć „buntowników” z
Kremla. Następnym etapem było Carskie Sioło, gdzie 13 marca 1826 zostało odprawione nabożeństwo
ż
ałobne. Wówczas to nad otwartą trumną pojawiła się matka Aleksandra, caryca Maria Fiodorowna.
Ujrzawszy ciało krzyknęła:
— Ależ to on!... To naprawdę on!
Zadziwiające słowa w ustach matki stojącej nad trupem syna. Zwolennicy hipotezy o sfingowanej
ś
mierci cara uznali to za dowód, że Maria Fiodorowna była wprowadzona w intrygę i w ten sposób
chciała rozproszyć wątpliwości ogarniające cały kraj. Jest faktem, że kilka dni wcześniej otrzymała ona
list od księżnej Wołkońskiej, o którym wiadomo tylko tyle, że kończył się prośbą o niewyjawianie jego
treści. Zastanawiającą rzeczą było również, że z rozkazu następcy Aleksandra, cara Mikołaja I,
nabożeństwo odbyło się o północy, w bardzo „intensywnym” półmroku.
25 marca 1826 roku, w tumanach śniegu, trumnę przeniesiono uroczyście do cerkwi świętych Piotra i
Pawła i złożono w sarkofagu opatrzonym nazwiskiem Aleksandra Pawłowicza. Między tym pogrzebem a
mszą trumna pozostawała przez 8 dni w szpitalu wojskowym w Cześmie. Tam podobno car Mikołaj
upewnił się, że w trumnie nie leżą zwłoki jego brata, więc aby nie bezcześcić grobowca, kazał usunąć
ciało żołnierza, a trumnę zamurowano pustą. Szeptano o tym w Rosji przez całe panowanie Mikołaja, nikt
jednak nie ośmielił się zażądać ekshumacji. Dopiero w 40 lat później, w roku 1865, zdecydował się
sprawdzić rzecz całą car Aleksander II. Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie znał on tajemnicy
Taganrogu, gdyż w epoce śmierci Aleksandra I miał zaledwie 6 lat, jednakże dziwne pogłoski, które nie
wygasły w społeczeństwie rosyjskim, zaintrygowały go tak mocno, że nakazał otworzenie grobu.
Dokonano tego nocą, w obecności ministra dworu, hrabiego Adlerberga. Okazało się, że trumna
umieszczona w sarkofagu jest pusta! Usunięto ją zatem z grobowca przed jego ponownym zamknięciem,
a wszyscy biorący udział w tych czynnościach, murarze i żołnierze, zostali należycie pouczeni przez popa
i przysięgli na Ewangelię oraz krucyfiks, że dochowają tajemnicy. Zdaje się jednak, że przysięganie nie
uchodziło za wystarczającą gwarancję, bo na wszelki wypadek tym samym ludziom zagrożono zmianą
adresu z petersburskiego na syberyjski.
Car Aleksander III, wiedziony podobną ciekawością jak jego ojciec, również nakazał otwarcie
sarkofagu. Chciano przeprowadzić dokładne badania, którym miał przewodniczyć senator Anatol
Fiedorowicz Koni, jednakże nie było czego badać, gdyż sarkofag okazał się pusty. Wszystko to w sposób
dość poważny potwierdzało hipotezę o sfingowaniu śmierci cara Aleksandra Pawłowicza w Taganrogu.
Jeśli ta śmierć była komedią, a pragnący uciec od świata car przeżył, to jakie były jego dalsze losy?
Znana jest również odpowiedź na to pytanie, aczkolwiek nie wiadomo, czy jest to odpowiedź
prawidłowa.
Jesienią 1836 roku, w Krasnoufimsku (gubernia permska), pojawił się tajemniczy jeździec i poprosił
miejscowego kowala o podkucie konia. Był bardzo małomówny, na zadawane mu pytania odpowiadał
niechętnie, monosylabami, a to wystarczyło, by zainteresowała się nim policja. Miał około 60 lat i około
185 centymetrów wzrostu. Wpakowany do celi wyjaśnił tylko, że jest „przelotnym ptakiem, włóczęgą,
wagabundą”. Być może, przetrzymano by go dłużej, gdyby nie to, że — jak wspominała niejaka Tekla
Korobejnikow — do miasteczka przybył wielki książę Michał Pawłowicz, sklął straszliwie i porozstawiał
po kątach władze więzienne i policyjne, a z owym człowiekiem rozmawiał niezwykle uprzejmie.
Ów zagadkowy osobnik, który twierdził, że nazywa się Fiodor Kuźmicz, sam poprosił, by odwieziono
go na Syberię. Skierowano go więc wraz z ekipą skazańców do Bogojawleńska (gubernia tomska), gdzie
zamieszkał w gorzelni państwowej w dniu 27 marca 1837 roku. Po 5 latach ruszył w podróż i od tej pory
wędrował po całej Rosji, po stepach i lasach, wsiach i miasteczkach, cerkwiach i stanicach kozackich,
zatrzymując się tu i tam, czasami na kilka dni, innym razem na kilka lat. Uporczywie poszukiwał sa-
motności, toteż najlepiej czuł się w tajdze, gdzie nad Obem i Jenisejem wyszukiwał sobie opuszczone
chatki myśliwych. Zwano go po prostu „Starcem” i bardzo szanowano za ogromną mądrość i
wszechstronną wiedzę (tak chłopom, jak i popom udzielał zadziwiająco fachowych porad). Wszelkie
próby zatrzymania go gdzieś na stałe kończyły się niepowodzeniem, gdyż „Starzec” nie mógł żyć bez
włóczęgi i stronił od życia w zbiorowisku.
Tramp jak tramp, Rosja znała takich wielu, ten jednak był nader niezwyczajny. Gdy w roku 1843
najął się do pracy przez kilka miesięcy przy szukaniu złota nad Jenisejem, szef kopalni, mający stałe
kontakty z dworem carskim, odnosił się do starego robotnika z niebywałym szacunkiem, wprost płaszczył
się przed nim! Kiedy włóczęga zamieszkał we wsi Krasnoreczeńsk, odwiedził go sam patriarcha Irkucka,
Atanazjusz, i na oczach zaszokowanych tym wieśniaków uklęknął przed „Starcem”, a następnie
pocałował go w rękę! Nigdy przedtem nie widziano, by tak wysoki dostojnik Kościoła prawosławnego
korzył się przed wagabundą. „Starcowi” od czasu do czasu przysyłano skądś, z „wielkiego świata”,
ubrania i pieniądze, odwiedzali go też dygnitarze (m. in. hrabia Tołstoj i hrabia Kleinmichel z naj-
bliższego otoczenia cara Mikołaja I) oraz oficerowie, którzy przy pożegnaniu całowali go w rękę.
„Starzec” woził ze sobą i zawieszał na ścianach swych pustelni kilka obrazków, które — jak mówił —
nabył od... księcia Wołkońskiego.
Pewnego dnia, gdy Kuźmicz wychodził z domu członka rady parafialnej kościoła w Krasnoreczeńsku,
ujrzał go stary żołnierz Oleniew i zasalutował, krzycząc:
— Przecież to nasz car najukochańszy!... To cesarz nasz, Aleksander Pawłowicz!
„Starzec” spąsowiał, podszedł do żołnierza i mruknął:
— Dlaczego mi salutujesz? Jestem tylko włóczęgą... Gdyby to zobaczono, ciśnięto by cię do
więzienia, a mnie wypędzono by stąd. Nie mów nikomu więcej, że jestem carem!
Również innemu żołnierzowi, który padł przed nim na kolana (świadectwo popa Biełousowa),
Kuźmicz surowo nakazał milczenie. Rozpoznawało w nim jednak cara i klękało przed nim coraz więcej
osób, m. in. żona urzędnika dworskiego, pani Berdajew, oraz eks-palacz piecowy dworu carskiego. Raz
tylko widziano, jak „Starzec” się rozgniewał. Zdenerwowany wybrykami kilku robotników, wrzasnął na
nich:
— Uspokójcie się w tej chwili! Wystarczy, że napiszę jedno słowo do Petersburga, a przestaniecie
istnieć!
Bardzo ważna w tej historii jest sprawa chłopskiej sieroty, Aleksandry Nikiforowny, którą
ś
więtobliwy pustelnik zaadoptował. Gdy dorosła, wysłał ją w podróż po kraju z ustnymi poleceniami,
które natychmiast otwarły jej drzwi do kilku domów arystokratycznych. U hrabiów Osten-Sacken zetknął
się z nią car Mikołaj I i usłyszawszy, że jest ona podopieczną „Starca” Fiodora Kuźmicza, wręczył jej
„list żelazny” dający wolny wstęp do pałacu cesarskiego w Petersburgu. Po powrocie do domu
dziewczyna powiedziała do przybranego ojca:
— Ojczulku, jakże ty przypominasz cara Aleksandra Pawłowicza...
— Kto ci to powiedział? — spytał „Starzec”.
— Nikt, ale u hrabiów Osten-Sacken widziałam portret cara Aleksandra.
Z relacji Olgi Wasiliewny Bałakin wiemy, że kupiec Symeon Chromow widział w chacie „Starca”...
akt ślubu cara Aleksandra i carycy Elżbiety Aleksiejewny! Pozostało też kilka relacji ludzi, którzy
doskonale znali pismo Aleksandra I. Twierdzili oni, że nie sposób go było odróżnić od charakteru pisma
Fiodora Kuźmicza. Z biegiem lat wizyty składali mu coraz dostojniejsi goście, w tym patriarchowie
Tomska i Kamczatki, a także podobno synowie cara Aleksandra II, wielcy książęta Mikołaj
Aleksandrowicz i Aleksy Aleksandrowicz.
„Starzec” zmarł 1 lutego 1864 roku w okolicach Tomska. Postawiono mu małe mauzoleum (!) i długo
jeszcze mówiono, że był carem Aleksandrem I, który pustelniczym, świętobliwym życiem pragnął
zmazać grzech ojcobójstwa.
Czy rzeczywiście pustelnik Kuźmicz był carem? Nie do wszystkich wyżej przytoczonych relacji
można mieć pełne zaufanie (historia zna wielu samozwańców, którzy pojawiali się po śmierci królów i
pokazywali bardzo sugestywne „dowody”, a historiografia kocha dorabiać takim fałszerzom pełne
szczegółów „dowody osobiste”, które prowadzą na manowce). Faktem pozostaje wszakże, iż część tych
relacji jest niepodważalna. Najlepszy znawca przedmiotu, historyk rosyjski, książę Włodzimierz
Bariatyński, który przebadał mnóstwo odnoszących się do sprawy dokumentów, napisał: „Jestem
najgłębiej przekonany, że Aleksander I umarł w roku 1864 w osobie Fiodora Kuźmicza”. Również inny
historyk, wielki książę Mikołaj Michajłowicz, który jako jedyny otrzymał od Mikołaja II pozwolenie
zbadania tajnego archiwum rodziny carskiej, uznał identyczność cara i pustelnika, później jednak bez
ż
adnych kontrdowodów odwołał swoje twierdzenia — mówiono, że uczynił to pod naciskiem „z góry”.
Już w naszym stuleciu biograf Aleksandra I, ambasador francuski w Rosji, Maurycy Paleologue,
stwierdził: „W obecnym stanie badań skłonić się raczej można do przekonania, że sprawa Fiodora
Kuźmicza nie ma nic wspólnego z dramatem, który miał miejsce w Taganrogu”. Jeśli odpowiada to
prawdzie, to znaczy, że „Starzec” był tylko sobowtórem Aleksandra związanym mocnymi więzami z
rodziną cara (moja własna hipoteza brzmi tak, że był to antyzamachowy, urzędowy sobowtór Aleksandra
I, dublujący monarchę w różnych miejscach i dlatego mocno dlań zasłużony, będący swoistym
„członkiem rodziny”; takich sobowtórów na etacie mieli prawie wszyscy władcy, w owym czasie
Napoleon miał ich kilku).
Ostatecznej odpowiedzi nie poznamy chyba nigdy. Odpowiedzieć byłoby trzeba zresztą na zbyt wiele
pytań. Na przykład: dlaczego w roku 1891 car Mikołaj II, jadąc przez Syberię do Japonii, odbył
pielgrzymkę do grobu Fiodora Kuźmicza?
Dlatego najwięcej racji miał wielki poeta rosyjski, Puszkin, który napisał o Aleksandrze: „Sfinks,
którego nie da się odgadnąć nawet poza grobem”.
„RAZEM” 15 października 1978
Prima aprilis
Poświęcony tradycji primaaprilisowej poniższy szkic nie jest pierwszokwietniowym kawałem. Został
on oparty na źródłach historycznych, głównie francuskich (w końcu to Francuzi wynaleźli klasyczny, we
współczesnych kategoriach pojmowany, prima aprilis i najdoskonalej kultywowali go w ciągu wieków).
Ani jedno zawarte w nim zdanie nie zasługuje na miano blagi. Kiedy już to sobie wyjaśniliśmy, możemy
przejść do meritum.
Tradycję pierwszokwietniowego zwodzenia bliźnich wywodzą historycy z bardzo zamierzchłych
czasów i w różny sposób. Jedni wskazują na pogańskie (np. celtyckie) żarty uprawiane podczas święta
wiosny bądź na wesołe uroczystości w starożytnym Rzymie. Inni na wielkanocne widowiska pasyjne w
ś
redniowieczu, podczas których przedstawiano posyłanie Chrystusa „od Annasza do Kajfasza”. Wszyscy
jednak są zgodni co do tego, że tradycja ta przyjęła się na dobre w Europie od roku 1564, kiedy to król
Francji Karol IX przełożył dzień Nowego Roku z 1 kwietnia na 1 stycznia. Od tej pory przyjął się we
Francji zwyczaj ofiarowywania w dniu 1 kwietnia zastępujących dawne podarunki noworoczne
bezwartościowych przedmiotów o żartobliwym charakterze. Były to najczęściej wprowadzające w błąd
atrapy, zwane „rybami kwietniowymi” (do dzisiaj przetrwał zwyczaj sprzedawania w dniu 1 kwietnia ryb
z czekolady). Zabawa ta szybko przekroczyła granice Francji (do Polski trafiła jeszcze w XVI wieku) i
wszędzie uzyskała swoje własne nazwy (np. w Anglii zwą prima aprilis „dniem wszystkich błaznów”).
Przejdźmy teraz do historycznych kawałów i mistyfikacji primaaprilisowych. Niektóre były stałe, jak
na przykład „prima aprilis koszarowy”. W minionych stuleciach w różnych garnizonach europejskich 1
kwietnia oficer zwracał się do jakiegoś „zielonego” szeregowca z rozkazem:
— Skocz do sztabu po klucz od pola manewrowego. Migiem!
Chłopak biegł do sztabu, prosił o „klucz od pola manewrowego” i nieodmiennie wprawiał tym korpus
oficerski w uciechę. Innym prima aprilisem „koszarowym” był rozkaz przyniesienia „parasola dla
plutonu”...
Oczywiście sztuką było wymyślenie kawału oryginalnego. Taki właśnie zrobiono sławnemu
etymologowi, Karolowi Weissowi. Pewnego 1 kwietnia otrzymał on od studenta list, w którym ów
zawiadamiał uczonego o odnalezieniu na starej kamiennej studni tajemniczego napisu:
RES
ER
VO
IR
Piszący z prowincji chłopak dodał, że miejscowi erudyci łamią sobie nad tym napisem głowy i nie są
w stanie go rozszyfrować. Weiss zabrał się z zapałem do pracy i po pewnym czasie, ku swemu wielkiemu
zadowoleniu, znalazł rozwiązanie. Uszczęśliwiony odpisał studentowi: „Napis pochodzi najprawdo-
podobniej z czasów rzymskich, a litery są skrótami następującego łacińskiego zdania: Respublica erigere
voluit ad irrigandum,
to znaczy: Republika postanowiła wznieść dla nawodnienia”.
W kilka dni później profesor otrzymał od studenta następny list: „Szanowny Panie! Pomocnik
urzędnika z naszej gminy twierdzi, że Pan błędnie odczytał napis na studni i że oznacza on po prostu
z b i o r n i k ” (reservoir to po francusku rezerwuar, zbiornik).
Najsławniejszy brytyjski kawał primaaprilisowy był dziełem panów dziennikarzy. 1 kwietnia 1846
roku gazeta „Evening Star” zaanonsowała mającą się odbyć następnego dnia wielką wystawę w Islington.
Na otwarcie wystawy ściągnęło mnóstwo ludzi po to tylko, by stwierdzić, że jedynymi eksponatami są
oni sami.
Innym sławnym kawałem primaaprilisowym był tzw. „bluff z Metzu”. 31 marca 1873 roku generał-
komendant garnizonu niemieckiego w Metzu otrzymał notę ze sztabu głównego w Berlinie. Treść
rozkazu brzmiała: „Jego Wysokość Szach Persji będzie przejeżdżał przez dworzec w Metzu o czwartej
nad ranem. Garnizon ma znajdować się na peronie i salutować”. Generał natychmiast postawił cały
garnizon w stan ostrego pogotowia. Przez kilkanaście godzin czyszczono umundurowanie i broń,
dworzec udekorowano sztandarami i lampionami. O trzeciej w nocy wojsko stało w równych szeregach
na peronie, czekając na przejazd cesarza Iranu. Czekano do piątej, kiedy okazało się, iż żaden pociąg
specjalny z szachem nie przejedzie, bo cała rzecz jest kawałem. Zmęczonym oficerom wcale nie było do
ś
miechu — wpadli w furię i doszło do awantur.
Awanturę o szerszym zasięgu wywołała wiadomość, którą pewien dowcipniś zamieścił w gazetach
europejskich 1 kwietnia. Zawiadamiał on mianowicie, że odkrył w Nowej Zelandii kapustę wielkości
drzewa i że „za skromną opłatą” będzie wysyłał nasiona tego fenomenu. Wpłynęło na jego adres
mnóstwo pieniędzy od naiwnych, którym „odkrywca” wysyłał w zamian nasiona... dyni. Postawiony
przed sądem oświadczył, że żadne prawo nie zabrania robić kawałów w dniu 1 kwietnia.
Tradycja primaaprilisowa kultywowana jest w wielu krajach, wszelako najgłośniejsze dowcipy
pochodzą z Francji, będącej — jako się rzekło — kolebką tej tradycji. Do dzisiaj Francuzi jak nikt inny
wyżywają się w pierwszokwietniowym kawalarstwie.
Do historii i legendy przeszedł kawał radcy stanu i członka Akademii Francuskiej, pana Bautru, który
umówił na 1 kwietnia swą żonę z połowicą króla Ludwika XIII, Anną Austriaczką, na prośbę tej ostatniej.
Kiedy królowa wyraziła chęć poznania pani Bautru, radca stanu oświadczył:
— Będzie to dla nas zaszczyt, Wasza Królewska Mość. Przyprowadzę moją żonę 1 kwietnia. Tylko
ż
e ona ma nieco przytępiony słuch...
— Ach, to drobiazg — odparła łaskawie królowa — będę mówiła do niej bardzo głośno.
Po powrocie do domu Bautru oznajmił żonie, iż zostanie wprowadzona na dwór, i dodał:
— Tylko pamiętaj, kochanie, że królowa jest przygłucha. Trzeba jej krzyczeć do uszu.
Obie panie rozmawiały ze sobą tak, że o mało nie popękały mury pałacu, a siedzący w sąsiedniej
komnacie król, którego Bautru nie omieszkał powiadomić o całej sprawie, pokładał się ze śmiechu.
Równie ciekawy dowcip primaaprilisowy miał miejsce za czasów Ludwika XIV. 31 marca późnym
wieczorem syn króla, hrabia Tuluzy, wśliznął się wraz z kilkoma przyjaciółmi i kilkoma krawcami do
sypialni markiza de Gramom. Markiz znany był z twardego snu, toteż krawcy z całym spokojem mogli
zająć się jego odzieżą. W ciągu kilku godzin zmniejszyli mu wszystko: spodnie, koszulę etc. Rankiem 1
kwietnia markiz wstał i próbował się ubrać, jednak rozpaczliwe wysiłki na nic się nie zdały. W tym
momencie wszedł do komnaty jeden z jego przyjaciół, uczestnik „spisku”.
— Mój drogi — rzekł markiz, rozkładając ręce — nie wiem, co się stało! Nie mogę się zmieścić w
moje ubranie, które nosiłem jeszcze wczoraj. Czyżbym aż tak utył w ciągu jednej nocy?
— Niemożliwe! — odrzekł przyjaciel — to z pewnością hydropizja! Musimy natychmiast wezwać
lekarza.
Medyk pojawił się rychło (był to przebrany hrabia Tuluzy), zbadał „chorego”, zrobił zafrasowaną
minę, poprosił o papier i wypisał po łacinie receptę następującej treści: „Weź nożyce i spruj swoje łachy!”
W XIX wieku głośny stał się żart primaaprilisowy sławnego karykaturzysty, Henryka Monniera, z
tym że dowcip ten okazał się obosieczny i uderzył w samego autora. 1 kwietnia Monnier wszedł do
ekskluzywnej restauracji, zamówił posiłek i po chwili zawezwał szefa lokalu. Wskazał mu mężczyznę
siedzącego o kilka stolików dalej i spytał:
— Czy pan zna tego typa przy tamtym stole?
— Niestety, nie znam, proszę pana — odparł patron. — To chyba jakiś bon vivant.
— Ach, więc to tak! — warknął Monnier. — No więc ja panu mówię, że ten pański bon vivant to jest
paryski kat!
Przerażony patron pobiegł do stolika wskazanego mężczyzny.
— Drogi panie, jest mi niezmiernie przykro, ale proszę więcej nas nie odwiedzać. Został pan
rozpoznany przez klientów, którzy nie życzą sobie...
— A za kogo mnie biorą, u licha?! — spytał zdziwiony mężczyzna.
— Za tego. kim pan jesteś, za kata.
— Co?!... A kto to panu powiedział?
— Ten pan, który siedzi w rogu.
Nieznajomy, który oczywiście nie był katem, wstał i krzyknął wskazując Monniera:
— W porządku, przyznaję, jestem paryskim katem i nie wstydzę się tego. Ale raczcie spytać, skąd
ten człowiek o tym wie!... Powiem wam. To zbrodniarz, gwałciciel małych dziewczynek, którego przed
kilku laty oznakowałem gorącym żelazem, kiedy wysyłano go na galery!
Monnierowi, któremu groził natychmiastowy lincz, nie pozostało nic innego, jak czmychnąć z
restauracji i więcej do niej nie wracać.
Podobną ucieczką zakończył się XIX-wieczny francuski prima aprilis nr 2. Jego autorem był
popularny humorysta, tekściarz kabaretu „Czarny Kot”, Alfons Allais. Pewnego 1 kwietnia zjawił się on
na farmie wieśniaczej w Normandii i oznajmił, że chce kupić ziemię należącą do farmera, przy czym cena
nie gra dla niego roli. Wieśniak zgodził się chętnie, lecz posiadał mało ziemi, więc Allais poprosił go, by
porozmawiał z sąsiadami. Kiedy mieszkańcy wioski dowiedzieli się, że przybył z Paryża frajer, który
płaci każdą cenę za ziemię, zbiegli się tłumnie i zaoferowali swoje działki i łąki. Allais przyjmował bez
zmrużenia oka każdą ofertę i w końcu wyszło na to, że kupuje całą okolicę za cenę ziemi całej Francji.
Przed wypłaceniem pieniędzy kazał wieśniakom spisać umowę i dokonać precyzyjnego pomiaru terenu.
Rozgorączkowany tłumek zerwał się z miejsc, by przystąpić do roboty. W drzwiach jeden z wieśniaków
zatrzymał się i nieśmiało spytał Allaisa, na co mu tyle ziemi.
— Będę siał i zbierał.
— A co?
— Fajki.
Wieśniacy wytrzeszczyli oczy.
— Fajki — kontynuował z kamiennym obliczem Allais. — Robienie fajek jest pracochłonne, a
u mnie będą same rosły i wystarczy tylko ścinać. Poza tym tytoń w fajce ziemnej smakuje lepiej...
W tym momencie musiał się zerwać i wiać przez okno, gdyż czas już był po temu najwyższy,
zważywszy małe poczucie humoru u normandzkich chłopów.
Francuskim symbolem ofiary primaaprilisowych kawałów jest XVIII-wieczny dramaturg Antoni
Poinsinet. Używano sobie na nim bezlitośnie. Któregoś 1 kwietnia otrzymał nominację na członka
honorowego Akademii Nauk w Petersburgu. Przyjaciele, którzy byli autorami tej „nominacji”, serdecznie
mu gratulowali i zauważyli, że mowę powitalną w Petersburgu powinien wygłosić po rosyjsku, gdyż tak
wypada.
— Ale ja nie znam rosyjskiego! — krzyknął zrozpaczony Poinsinet.
— To głupstwo. Znamy świetnego nauczyciela, zdąży cię przygotować przed wyjazdem. Warto, byś
podjął ten wysiłek. Posługując się rosyjskim, zjednasz sobie względy carycy.
Przez sześć miesięcy nieszczęsny dramaturg obkuwał się przy pomocy nauczyciela dostarczonego
przez kolegów, aż wreszcie ktoś nie wtajemniczony w intrygę wyjaśnił mu, że „rosyjski”, którym się
posługuje, jest jednym z dialektów bretońskich!
Innym razem Poinsinet odziedziczył mały spadek i spytał przyjaciela, na co przeznaczyć
niespodziewane pieniądze.
— Dam ci dobrą radę — odpowiedział przyjaciel. — Pierwszego kwietnia zwalnia się na dworze
stanowisko królewskiego ekranu. To wspaniała okazja, kup tę funkcję.
— Ekranu? A co to jest?
— Nie wiesz? Król co wieczór grzeje się przy kominku, a między nim a ogniem siedzi urzędnik
zwany ekranem. Chodzi o to, by płomienie nie przegrzewały królewskich kolan. To łatwe zajęcie, tylko
trzeba być przyzwyczajonym do gorąca. Spróbuj poćwiczyć, a szybko nabierzesz wprawy.
Od tej pory Poinsinet przypiekał się co dzień i kiedy uznał, że jest już odporny na ogień, udał się na
dwór, by kupić stanowisko. Wyśmiano go, nie pierwszy i nie ostatni raz w życiu.
Najciekawszy francuski prima aprilis XX wieku był dziełem telewizji i został odegrany w latach
sześćdziesiątych, w cyklicznym programie „Trybuna Historii”. 1 kwietnia dwaj znani historycy-
popularyzatorzy, znawcy okresu napoleońskiego, Andre Castelot i Alain Decaux, zaprezentowali
telewidzom „sylwetkę bohaterskiego generała Giboyer-Lacaussade'a, który służąc Bonapartemu
przeszedł wszystkie szczeble kariery od szeregowca, przemierzył wraz z Wielką Armią całą Europę i
zmarł w chwale”. Zrobiona w mistrzowski sposób audycja zjednała generałowi olbrzymią sympatię
telewidzów, posypały się propozycje wystawienia bohaterowi pomnika, nazwania jednej z ulic Paryża
jego nazwiskiem etc. Castelot i Decaux poszli za ciosem i przedstawili w studio „cudem odnalezionego”
potomka generała, który z kolei oświadczył, że dopiero co odnalazł pamiętniki pradziadka. Pokazał jedną,
zapisaną kulfonami kartkę rękopisu i zaczął się użalać:
— Niestety, jest mi ogromnie trudno odcyfrować pismo generała, albowiem miał on zeza i dlatego te
litery tańczą jakiś zwariowany taniec...
„Potomek” mówił to tak komicznym głosem, że w pewnym momencie Castelot nie wytrzymał i
ryknął śmiechem. W ten sposób mistyfikacja wydała się, generał Giboyer-Lacaussade nigdy nie istniał.
W kilka dni później do telewizji nadszedł list, który wzbudził wesołość całej Francji. Pisała jedna z
paryżanek:
„Od dnia ślubu mój mąż tyranizował mnie twierdząc, że we wszystkim on ma rację i że olbrzymia
wiedza, jaką posiada, winna mnie uczyć skromności i milczenia. Ja byłam głupia — on wiedział
wszystko, znał się na wszystkim. Kiedy zaczęliście program o generale Giboyer-Lacaussadzie, spytałam
go, czy zna tę postać. Odpowiedział: Oczywiście, mógłbym sam napisać jego biografię. To był fajny
gość! Kiedy wyjawiliście, że to kawał, miałam największą satysfakcję w moim życiu. Dziękuję wam z
całego serca — mam teraz lżejsze życie”.
„PERSPEKTYWY” 1 kwietnia 1977
Varia krytyczne
Krytykując w swoich artykułach i felietonach różne negatywne zjawiska społeczne, patologie naszej
codzienności i ludzi odpowiedzialnych za zło, Łysiak nie patyczkował się. Kiedyś stwierdzono: „pisze skalpelem”.
Narażał się w ten sposób na ataki różnych elit rozpanoszonych w latach siedemdziesiątych, w okresie, w którym
zbyt wiele było wypaczeń, nieprawidłowości i niedociągnięć. Prawdziwa, służąca ogólnospołecznym celom,
krytyka napotykała wówczas liczne opory i niewybredne „kontrataki”, ze straszeniem odpowiedzialnością karną
włącznie, czego dowodem (jednym z wielu) reakcja na bardzo krytyczny artykuł Łysiaka o władzach Bielska-
Białej, opublikowany w „Życiu Warszawy” z 18 — 19 VIII 1974, pt. „Dynamitardzi”. Z samej „góry” układów
miejskich Bielska-Białej rozesłano wówczas po całym kraju (do KC PZPR, Wydziału Kultury przy Urzędzie
Wojewódzkim Katowice i do redakcji najpoważniejszych tygodników) protest przeciw „nieuzasadnionym
napaściom W. Łysiaka” oraz coś w rodzaju listu otwartego do autora; fragment listu cytujemy:
„Nazwanie wybitnego działacza i wielkiego społecznika, Prezydenta Miasta, mgr. Antoniego Kobielę,
«Antonim Burzycielem», przypomina brukowe ataki sanacyjnej prasy na lewicowych działaczy i uderza
bezzasadnie nie tylko w niego, lecz również w kierownictwo instancji partyjnej Bielska-Białej (...) Pan Łysiak
pragnie także jednoznacznie i w «wychowawczy» sposób wykazać «dno» naszej socjalistycznej administracji (...)
Jeżeli dodamy, że już w szkole podstawowej uczy się dzieci o systemie działania terenowych organów władzy i
administracji, to polityczna i społeczna szkodliwość artykułów W. Łysiaka jest ewidentna (...) Panu Łysiakowi
warto przypomnieć, że istnieją art. art. 178 i 237 kodeksu karnego, dla ostrzeżenia, iż może go spotkać ocena
Waldemara-Rozrabiacza (...) Żyjemy przecież w państwie socjalistycznym, praworządnym, gdzie tego rodzaju
sztucznie i histerycznie rozdmuchiwane «afery» nie mogą i nie powinny mieć miejsca. Zwłaszcza wówczas, gdy
zmierzają do podważania autorytetu i dobrego imienia władz politycznych i administracyjnych, a ich przewodnim
motywem jest znieważanie wybitnych i ofiarnych przedstawicieli władzy”.
W kilka lat później ci „wybitni i ofiarni”, w tym prezydent A. Kobiela, zostali karnie zdjęci ze stanowisk, a
nowe partyjne kierownictwo kraju, które podjęło wysiłek reformy i oczyszczenia rodzimej „stajni Augiasza”,
zaczęło stawiać tego typu ludzi przed sądami.
Inspirowano też przeciwko Łysiakowi tzw. „listy zbiorowe”, nawet od dzieci (!). Przykładem list do
„Literatury” i do „Stolicy” od licealistek z Płocka (29 I 1978): „My, uczennice, ubolewamy nad złośliwymi
napaściami p. Łysiaka na wszystko. Kiedy zobaczymy jego nazwisko, nie tkniemy gazety. Nie chcemy takich
wzorów jak p. Łysiak”.
Z krytycznych wypowiedzi Waldemara Łysiaka na różne tematy wybraliśmy jeden artykuł z „Kultury” i kilka
felietonów ze „Stolicy”, ze stałej rubryki felietonowej, zwanej przez samego autora „poletkiem z bykiem”. W
dwóch przypadkach („Korupcja” i „Pomyślunek”) jest to dokonany przez nas „kolaż” najciekawszych fragmentów
felietonów ukazujących się w dłuższych cyklach monotematycznych, opatrzonych tym samym nadtytułem.
Wybrane felietony ze „Stolicy” pochodzą w sporej części z początku lat osiemdziesiątych, gdy fala krytyki
prasowej nasiliła się i gdy wielu układnych przedtem publicystów zmieniło kurs i zamieniło się naraz w
„bezkompromisowych” krytyków. Łysiak był jednym z tych nielicznych, o których można powiedzieć, że się po
prostu nie zmienili, dalej robił to samo. Powiedziane to zostało otwarcie przez Bogdana Maciejewskiego na łamach
„Sztandaru Młodych” (21—22 III 1981): „W «Stolicy» kolega Łysiak dźga okrutnie. Krytyka dzisiaj nic albo
niewiele kosztuje, ale Napoleon (pseudo «Waldemar») zawsze był ostry i eksplodował przy każdej okazji również
w minionej epoce, więc to jest naturalne, że i teraz wali jak z armaty (...) Aż się lękam, że Łysiaka w końcu ta
bokserka wykończy, a on musi napisać jeszcze parę książek...”.
Sportowe piętno
W początkach sierpnia roku 1975 „Trybuna Ludu” zamieściła w kolumnie „Problemów krajowych”
artykuł Włodzimierza Gołębiewskiego, poświęcony wychowywaniu młodych sportowców, przy czym nie
chodziło o wychowywanie rekordzistów i medalistów, lecz przyzwoitych, uczciwych ludzi. Ta cenna
publikacja została słusznie uznana za swego rodzaju sformułowanie programu, który winien obowiązy-
wać, toteż wiele pism i gazet przedrukowało ją w całości. Przypomnijmy sobie esencję wywodów autora:
„Każdy młody człowiek, który do sportu przychodzi, wychowywany już przez rodzinę i szkołę, jest
młodym, mało jednak życiowo doświadczonym człowiekiem, którego razem z rodziną i ze szkołą trzeba
współwychowywać (...) Wychowywać powinni wszyscy. W szacunku dla tych istotnych cech ruchu
sportowego, jakimi są koleżeństwo, lojalność, pracowitość, poszanowanie przepisów, stała praca nad
sobą, zdrowa ambicja, zaangażowanie, godne reprezentowanie swego kraju. I wszyscy powinni dawać
dobry przykład. Bo wszyscy są odpowiedzialni za młode charaktery, które przyszły pod ich opiekę (...)
Wystarczy drobna z pozoru sprawa, drobna nieregularność, by w psychice młodego sportowca
pozostawiła ślad. Większy lub mniejszy, ale zawsze niepożądany”.
Nawiązując do tego cytatu można dzisiaj spytać: jaki to ślad, jakie haniebne piętno odcisnęło się na
charakterach młodych sportowców, o których opinia publiczna dopiero co dowiedziała się, że zamiast
godnie reprezentować swój kraj za granicą, kradną i rozrabiają podczas zagranicznych wojaży niczym
„zawodowi” chuligani? Członkowie naszej reprezentacji juniorów na XXXII Turniej UEFA w Wiedniu
„zachowywali się skandalicznie na boisku i poza boiskiem”, lekceważąc wszystko i wszystkich, z
normami obyczajowymi, lekarzem i trenerem ekipy włącznie. Ów trener, Henryk Apostel, powiedział
później w wywiadzie dla prasy:
„Jestem zaszokowany postawą moich podopiecznych”. O wiele większym powodem do szoku był
fakt, że chłopcy z piłkarskiej ekipy juniorów, która bawiła na zawodach w Islandii, okradli tamtejszy
sklep. A już szok największy spowodowała wiadomość, że we francuskim mieście La Ferte kilku naszych
piłkarzy ukradło w supermarkecie stos dżinsów (policja zrobiła rewizję w hotelu i wyciągnęła im całe
pudełka tych dżinsów spod łóżek). Największy, bo byli to tzw. juniorzy młodsi, prawie dzieci!
Wszystkie te sprawy, pokłosie jednego lata, znalazły swe rozwiązanie w czerwcu (miast wyroków
sądowych — łagodne, krótkoterminowe dyskwalifikacje sportowe dla młodocianych przestępców za
„niegodne reprezentowanie barw Polski za granicą oraz za wykroczenia natury etyczno-moralnej”) i
wszystkie dotyczyły piłkarzy. Rzecz charakterystyczna: wojażująca za granicę polska młodzież w ogóle,
w tym młodzi przedstawiciele innych dyscyplin sportowych, wcale nie mają opinii złodziei i łobuzów,
natomiast rokrocznie dowiadujemy się z prasy bądź ze źródeł ustnych (bo nie wszystkie afery oglądają
farbę drukarską) o haniebnych, uwłaczających Polsce wykroczeniach naszych piłkarzy w obcych krajach.
Skąd się bierze ta futbolowa gangrena, przejawiana zatrważającym brakiem morale, sięgającym obszaru
przestępczości kryminalnej ? Poniższy tekst jest próbą odpowiedzi na to pytanie.
Nieuczciwości uczymy tę piłkarską młodzież stopniowo (Samuel Butler: „Kłamstwa uczysz się jak
wszystkiego — stopniowo”) i systematycznie, zaczynając od dziatwy szkolnej. Albowiem tajemnicą
poliszynela jest, że nie tylko na szczeblu ligowym, lecz także szkolnym, sport przestał być radością i
rekreacją, a stał się prestiżowym biznesem, w którym wszystkie, nawet najbrudniejsze chwyty i
manipulacje są dozwolone (praktykowane). Klasyczna tego typu afera wybuchła przed czterema laty
podczas ogólnopolskich rozgrywek międzyszkolnych. Trenerowi jednej z drużyn udowodniono
fałszowanie (wpisy, zdjęcia i stemple) legitymacji uczniów, co pozwalało przemycać do drużyny
zawodników, którzy przekroczyli już limit dozwolonego wieku. Drużyna ta odniosła kilka sukcesów, m.
in. wyeliminowała poprzedniego mistrza Polski drużyn szkolnych. Lecz nawet gdy udowodniono
szwindel — rozgrywki nie zostały anulowane! Od tamtej pory nic się nie zmieniło. Żeby nie tracić czasu
na wyliczankę podobnych afer dziecięcych, sięgnijmy tylko do najświeższej. W maju obecnego roku
rozegrano w Płocku finał zawodów szkolnych o puchar ZG SZS. Wkrótce potem okazało się, że w
zespole zdobywcy pucharu grało kilku „zamaskowanych” graczy ligowych (z klubu A-klasowego). Grali
— jak później oświadczył jeden z nich — „na lewą kartę”. Inaczej mówiąc: ordynarnie złamany został
regulamin, który mówi, że w zawodach drużyn szkolnych mogą brać udział jedynie członkowie klubów
szkolnych, i od ręki zdeprawowano sporą grupkę uczniaków oraz ich nieco starszych kolegów — tych
wszystkich, którzy wiedzieli, „co jest grane”. Tego typu deprawacja nastolatków ma tę dobrą stronę, iż
wyrastają z nich piłkarze, z którymi następnie żaden ligowy show-master nie ma kłopotów przy
reżyserowaniu wyników meczów.
Toteż są one reżyserowane rok w rok, „na grandę”, przy całkowitym lekceważeniu opinii publicznej,
która od dawna wie, że w rodzimej I i II lidze w każdym sezonie kupczy się zakulisowo wynikami
rozgrywek, oraz przy takim samym lekceważeniu władz piłkarskich, które w żenujący sposób zasłaniają
swoją indolencję rzekomą niemożnością udowodnienia komukolwiek czegokolwiek. Piłkarskie związki
RFN czy Węgier potrafiły zlikwidować operacyjnie gangrenę fabrykowanych przekupstwem
„cudownych” wyników w swoich ligach (Węgrzy nie zawahali się nawet usunąć wielbionego przez
kibiców Alberta). My nie potrafimy. Młodzik grający w piłkę widzi to, widzi bezkarność swego klubu,
który brudnymi sposobami stara się piąć do góry lub przynajmniej nie spadać w dół. A jest to młodzian
pojętny, szybko uczy się od swych starszych, rutynowanych kolegów, że „kto smaruje, ten jedzie”. To
jest właśnie drugi stopień czarnej edukacji, piłkarska „matura”.
Niedawno mój brat poznał na wczasach 19-letniego piłkarza znanej II-ligowej drużyny i dowiedział
się od niego takich rzeczy o funkcjonowaniu piłkarskiego jarmarku, że po prostu oniemiał. Młodzian
opowiadał w taki sposób:
— Przyjeżdżamy, kapujesz, do N... Frajerzy są na krawędzi, jeden przegrany mecz i lecą na mordę.
No to mówimy przed meczem: tyle i tyle i macie mecz. Ale tamci pyskują, że nie, nie chcą bulić, bo
myślą, że u siebie dadzą radę. No to my, kapujesz, gramy na ura i do przerwy jest 0 : 0. I frajerzy
normalnie miękną, kapujesz, strach do tyłka. W przerwie przyłazi dwóch do naszej szatni i śpiewają:
bulimy. No to w porząsiu, po przerwie, kapujesz, gramy na jedną bramę. I tu, brachu, zaczyna się cyrk. I
my, i oni, chcemy wkopać w te nasze brame i, cholera, nic! Pomagamy im, jak możemy, chodzimy jak po
hajnie-medyna, a tu, szlag trafił, nic i nic, nie mogą palanty wbić do pustej bramy! Taki fart, rany boskie,
czegoś takiego w życiu nie widziałem, forsa wzięta, podkładamy się jak te bure suki, a tu ciągle 0:0! Trzy
minuty do końca, śmierć w oczach... Co było robić, ścięliśmy frajera na polu karnym, aż matka ziemia
stęknęła, no i, kapujesz, git! Z karnego wreszcie wbili. Ale cośmy się napocili wtedy i nastrachali, że
trzeba będzie zwrócić szmal, kurcze blade, długo nie zapomnę!...
W wypowiedziach dla prasy brzmi to nieco bardziej elegancko, lecz treść jest identyczna. W grudniu
ubiegłego roku dał się namówić „Przeglądowi Sportowemu” na „godzinę szczerości” 23-letni Zbigniew
Czółnowski, który w warszawskiej Polonii grał od trampkarza i przeszedł wszystkie szczeble
deprawacyjnego wtajemniczenia. Powiedział m. in.:
„Wolałem zarobić na piłce nożnej więcej niż mniej (kto by nie chciał!), brałem też właściwie
osobiście udział w kilku — jeśli tak można określić — transakcjach (...) To, że w lidze można — przy
pewnych układach — kupić, sprzedać i zamienić, nie jest chyba dla nikogo choć trochę zorientowanego
ani tajemnicą, ani wielką rewelacją (...) Gramy z Wartą. Aby uratować się w stu procentach potrzebne jest
zwycięstwo co najmniej trzema bramkami. Transakcja zostaje ustalona — cena bardzo przystępna. Do
przerwy prowadzimy 1 : 0. Kibice się denerwują, ale w przeciągu kilku minut po zmianie stron strzelamy
trzy gole i jest już 4 :0. Ale to nie koniec, byłoby za łatwo. Zgodnie ze scenariuszem, bramkę zdobywają
rywale i łatwowierni mogą myśleć, że zaczęła się nerwówka. Trwa to jednak tylko chwilę, znowu gol dla
nas i wygrywamy 5:1”.
Po czym młodzian wyśmiał naiwnych dziennikarzy, którzy wzięli wynik za dobrą monetę i pochwalili
w prasie „sukces ambitnej drużyny Polonii”, oraz dodał: „W drużynie rządziła grupa starszych
zawodników, którzy potrafili narzucić swoją wolę”. Właśnie — rola starszych zawodników. W
programowej publikacji w „Trybunie Ludu” czytaliśmy: „Obowiązkiem każdego absolutnie uczestnika
ruchu sportowego jest dawać dobry przykład, wpływać wychowawczo na otoczenie”. A dzisiaj czytamy
w artykule na temat polskich juniorów: „Demoralizująco działa przykład starszych kolegów”. Zdanie to
jednak, nie poparte dowodami, brzmi zbyt sucho. Dowodów nie brakuje. Oto z informacji gazetowej w
roku 1977 można było dowiedzieć się, że nasi piłkarscy gwiazdorzy podczas obiadu za granicą
zachowywali się „jak półdzicy ludzie”. Po ostatnim tournee Wisły Kraków w Australii, członek
Polonijnego Klubu Olimpijczyka w Melbourne, organizator wojażu, oświadczył w liście wysłanym do
Polski: „Jedynie zawodnicy Wisły nie bardzo nam się udali (...) Na zabawie urządzonej dla nich, zamiast
się bawić — byli mocno zajęci handlem. Przyszli z tobołami piłek, kryształów, lalek krakowskich i
innych upominków, które sprzedawali po bajońskich sumach (...) Ja osobiście się nie dziwiłem, ale co o
tym mówili inni... wolę nie pisać”.
Ta lekcja dobrych manier i obrotności eksportowej jest dla młodego piłkarza rodzajem egzaminu
wstępnego na piłkarski uniwersytet, na którym wykładany jest m. in. temat: piłka nożna a prawo karne.
Oto kilka „przezroczy” do wykładów z tego przedmiotu:
18 kwietnia 1975 roku jeden ze srebrnych medalistów Mistrzostw Świata, Adam Musiał, stanął przed
sądem w Krakowie jako oskarżony. Musiał, znajdując się w stanie nieomal delirium tremens, rąbnął
swym nowiutkim BMW w ciężarową Skodę, cudem wyszedł z tego bez większych obrażeń i zaraz, na
miejscu, obrzucił stekiem nie nadających się do druku określeń nadbiegłych ludzi, ze szczególnym
uwzględnieniem lekarki pogotowia, pod której adresem wybełkotał kilka „propozycji”. Wyrok (2 lata
więzienia) z miejsca mu zawieszono, bo sąd postanowił „potraktować go po ojcowsku” (wypowiedź
sędziego), gdyż piłkarz to nie jest zwykły obywatel, lecz nadobywatel.
Z kolei dwa inne uwielbiane herosy z „Silver Team 74”, Szarmach i Gorgoń, również pod wpływem
„wody ognistej”, wystąpiły z „propozycjami” do dwóch kobiet siedzących w kuszetkowym przedziale
pociągu z Francji. Wystąpienie było tak nachalne, że obie damy uratowała dopiero zdecydowana
interwencja działaczy, którzy musieli przesadzić kobiety do innego przedziału, by zapewnić im minimum
bezpieczeństwa przed rozjuszonymi rycerzami z Polski. Obaj po powrocie do domu zostali ukarani
dyskwalifikacjami, które PZPN (Polski Związek Piłki Nożnej) natychmiast im zawiesił i wysłał obu
orłów na wycieczkę po USA, by dalej „rozsławiali imię”.
Wreszcie w tym roku w Krakowie kolejny reprezentant, Andrzej Iwan, obrzucił kawiarnianych gości
stekiem wyzwisk („Ja zarabiam miesięcznie 24 tysiące złotych, a wy k.... po 3200!”), rąbnął pięścią w
twarz kelnerkę, stoczył mecz bokserski z kilkoma milicjantami i już następnego dnia rano, dzięki
odpowiedniej interwencji, został wypuszczony z aresztu! Przed sądem nie stanął, poprzechwalał się
trochę dziennikarzom („Trzech milicjantów nie mogło mi dać rady. Wezwali posiłki. W pięciu dopiero
mnie skuli!”) i spokójnie oraz króciutko poczekał na odwieszenie dyskwalifikacji sportowej.
Młody piłkarz uczy się na tych przykładach (i na wielu innych; podałem tylko „ekskluzywne”,
dotyczące reprezentantów kraju), że jest całkowicie bezkarny, cokolwiek by nie zrobił. Widzi, że za
każdy prawie czyn przestępczy, po którym normalnego obywatela uznaje się za bandytę i pakuje do celi,
piłkarz jest karany wyłącznie dyskwalifikacją i to krótkoterminową. Widzi, że jego koleżkowie, którzy
okradli sklepy we Włoszech, Austrii, Islandii, Szwecji i Francji, otrzymali za to łagodne zawieszenia w
prawach sportowych, mimo że w Polsce obowiązują za złodziejstwo kary bynajmniej nie dyscyplinarne.
Widzi, że PZPN nagminnie chroni przestępców w piłkarskich butach, błyskawicznie odwieszając im
zawieszenia, co miało miejsce w dziesiątkach przypadków, autora masakry w kawiarni, Iwana, nie
wyłączając. Więcej — widzi korzystne dla gwiazdorów machlojki PZPN-u na arenie międzynarodowej
(!), czego przykładem była w roku 1975 genialna wolta Związku ze „zmartwychwstaniem” Szarmacha.
Szarmach, otrzymawszy dwie żółte kartki za brutalną grę, został przez Komisję Dyscyplinarną UEFA
odsunięty od jednego (pierwszego w kolejności) meczu w ramach mistrzostw Europy. Tym kolejnym
meczem reprezentacji narodowej był mecz z Holandią. Trener Górski oświadczył w wywiadach, że
niestety trzeba się z tym pogodzić i poszukać odpowiedniego dublera. Kibice jęknęli z przerażenia: biało-
czerwoni bez asa atutowego! Ale tu PZPN stanął na wysokości zadania, „przypominając sobie” w
ostatniej chwili, że na tydzień przed meczem z Holandią polska młodzieżówka gra mecz z Bułgarią w
ramach młodzieżowych mistrzostw Europy, również pod auspicjami UEFA. Do UEFA natychmiast
wysłano pismo z informacją, iż Szarmach był przewidziany na ten mecz, chociaż w Polsce (i nie tylko w
Polsce) nawet dziecko nie uwierzyłoby w to, że na tydzień przed Holandią ryzykowano by nogi asa w
meczu młodzieżówki. W ten sposób UEFA została wykiwana (Szarmach „za karę” nie grał w meczu z
Bułgarią!) i w „Przeglądzie Sportowym” mógł się ukazać triumfalny tytuł: „Andrzej Szarmach może grać
z Holandią!”
Prasa sportowa to zbyt często dla młodego, studiującego kulisy swego fachu, piłkarza „pomoce
naukowe”, które upewniają go w wierze, iż jest dobrze „kryty”. Dzięki tej lekturze dowiaduje się on, że
złodziejstwo futbolisty to nie złodziejstwo, lecz „bezmyślność” i „opacznie pojmowana obrotność” lub co
najwyżej „tanie cwaniactwo” (eufemizmy pióra red. Polkowskiego). Dowiaduje się, że kiedy McFarland
chwyta za koszulkę Latę idącego na bramkę przeciwnika (w pamiętnym meczu z Anglią na Wembley), to
jest to „chuligaństwo boiskowe”, „karygodne barbarzyństwo” etc, natomiast gdy nasz Kasperczak w
identycznej sytuacji czyni dokładnie to samo z Valdomiro (w pamiętnym meczu z Brazylią podczas
World Cup 74), to jest to „faul taktyczny na przeciwniku”. Cytowane przez rodzimą prasę słowa Briana
Glanville'a z „The Sunday Times” („Kiedy osiąga się ten poziom cynizmu, nie jest się godnym udziału w
grze sportowej”) dotyczą wyłącznie McFarlanda, bo polski dziennikarz sportowy stosuje inne kryteria
wobec „swoich” i „tamtych”. Ten chwyt Kasperczaka i ordynarne, nie zauważone przez sędziów
oszustwa Tomaszewskiego przy „cudownych” obronach rzutów karnych, zapewniły nam srebrny medal
na mistrzostwach świata (...), zaś oszustwa prasowe utwierdzają młodych piłkarzy w przekonaniu, iż na
wiele można sobie pozwolić bez strachu przed opinią publiczną, która nie zostanie poinformowana.
Karani są tylko ci, którzy opinię tę informują. Za to właśnie, za szczere wyjaśnienie kilku brudnych spraw
z piłkarskiego światka, został w roku ubiegłym wyrzucony z pracy w fabryce samochodów wiceprezes
klubu w Bielsku-Białej, inż. Otłowski.
Nabierając rutyny młody piłkarz przestaje być uczniem i sam zamienia się w świecącego przykładem
(złym) profesora. Już nie kradnie dżinsów w supermarkecie, większy zysk przynosi sprzedawanie
meczów. Już nawet nie udaje zaangażowania na treningach — lekceważy je, terroryzując i szantażując
klub bądź zmieniając kluby, co przynosi olbrzymie zyski. Gwiazdorzy, czyli elita, mogą sobie pozwolić
dosłownie na wszystko, a jeśli np. trener sprzeciwia się temu gangsterstwu, gwiazdor wykopuje trenera z
klubu według naukowej metody bramkarza Tomaszewskiego, który kolejno „zwolnił” kilku trenerów
ŁKS-u (w tym Grzegorza Polakowa, który uratował klub przed spadkiem do II ligi, i Leszka Jezierskiego,
którego uznano trenerem roku).
Resumując: to, co się dzieje w polskim światku piłkarskim, a zwłaszcza postępująca demoralizacja
młodzieży, masowo garnącej się do tego sportu, wymaga radykalnych pociągnięć. Należy wyczyścić w
końcu tę stajnię Augiasza i skończyć z ohydnym w niektórych przejawach balem maskowym, na którym
maskami są medale.
Dr Eugeniusz Piasecki w wydanej w roku 1902 pracy „O wpływie ćwiczeń cielesnych na rozwój
psychiczny młodzieży” tak pisał o piłce nożnej:
„Każdy znawca footballu wie, iż niejednokrotnie partia złożona ze słabszych i mniej wprawnych
graczy pokonywa inną, mającą pozornie skład daleko lepszy, ale uczestników mniej karnych i mniejsze
ze sobą zgranie”.
Obecnie każdy znawca futbolu wie także, iż na skutek tolerowania zakulisowego handlu wynikami
drużyna, mająca rzeczywiście i gorszych graczy, i gorsze zgranie, i wszystko gorsze, może lekko wygrać
z drużyną, która ma wszystkie owe atrybuty na o wiele wyższym poziomie. Wszystko to tylko kwestia
ceny.
Wspomniany autor napisał również: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju i działalności
społeczeństwa nowożytnego, społeczeństwa opartego na zasadzie demokratycznego równouprawnienia,
lecz z drugiej strony karnego”.
„KULTURA” 21 października 1979
Ś
lepy tor
Dla wszystkich ludzi, którzy nie lubią być bici, hańbieni, cięci żyletkami, straszeni śmiercią przez
wyrzucenie z pędzącego pociągu, oblewani alkoholem, moczem i wymiotami, zwłaszcza zaś dla kobiet,
obowiązkiem staje się dokładne studiowanie rozkładu jazdy PKP jednocześnie z tzw. kalendarzem
piłkarskich rozgrywek ligowych w naszym kraju. Zaniechanie tego obowiązku grozi bolesnymi
konsekwencjami, można bowiem nieświadomie wsiąść do pociągu wiozącego tłum kibiców, a taki pociąg
to jest dobre miejsce wyłącznie dla zdeklarowanych sado-masochistów. Te pociągi kursujące między
miastami, gdzie są drużyny ligowe, to jeden z najlepszych papierków lakmusowych ujawniających
zdziczenie pewnej części młodych roczników naszego społeczeństwa — zdziczenie, które w dużym
stopniu jest konsekwencją wieloletniej, demoralizującej naród socjotechniki władzy (...).
Kiedyś na trybunach stadionów piłkarskich widziało się mnóstwo ludzi kultury i sztuki, znanych
aktorów, intelektualistów, twórców, profesorów etc., a kamery telewizyjne z lubością wyławiały ich
twarze. Dzisiaj jest to już niemożliwe, kamery unikają widoku trybun, by nie ujawniać rozpasanej, pijanej
hołoty, a sprawozdawcy telewizyjni i radiowi chronią swoje mikrofony (nie zawsze skutecznie, jak to
słyszeliśmy nieraz) przed kaskadą ohydnych przekleństw ryczanych im do ucha. Stadiony zostały
wysterylizowane z ludzi kulturalnych, ci ludzie bowiem, chociaż znają emocjonalną przewagę
bezpośredniego odbioru widowiska nad przekazem telewizyjnym, nie lubią, jak na głowę lecą im butelki
po wódce, kamienie itp. We własnym domu nie grozi im rozłupanie czaszki lub pobicie kastetem, zostają
więc w domu.
Różnica między stadionem a pociągiem jest ta, że na stadion nikt nie musi chodzić, z pociągów zaś
korzystamy wszyscy. Relacjonowana ostatnio w prasie sportowej tragedia pociągu trakcji Warszawa —
Gdynia, który stołeczni pseudokibice jadący na mecz Arka — Legia zamienili w pociąg grozy, wydaje się
wielu ludziom czymś szokująco wyjątkowym. Trudno, by tak nie było, jeśli czytamy: „Wszyscy
pasażerowie pociągu całą noc byli terroryzowani przez pijaną dzicz. Wchodzili przez okna, tłukło się
wino, zalewali nam ubrania. Pili w przedziałach, wymiotowali i załatwiali się... Bluźnili na wszystko i
wszystkich. Zaczepiali osoby starsze i młodych, chcieli bić, ubliżali w okropny sposób... Z mojego
przedziału wyszła kobieta do WC o godzinie 4. Wróciła po dwóch godzinach, tuż przed Gdynią, w okrop-
nym stanie... Szczęście, że nie doszło do morderstw, bo grozili wyrzuceniem z pociągu” (z listu
czytelniczki do „Przeglądu Sportowego”).
Zaszokowanych i przecierających oczy ze zdumienia chcę zapewnić, że nie był to wyjątek. Od kilku
lat corocznie jest takich kolejowo-piłkarskich horrorów po kilkanaście i to o wiele drastyczniejszych (z
ciężkimi pobiciami, wielokrotnymi zgwałceniami, zmasakrowaniem całych wagonów zamienianych w
ruinę itp.), tylko że albo ukrywało się to przed opinią publiczną, albo opisywało bez drastycznych
szczegółów, żeby ludzi nie drażnić. Tak jakby najbardziej drażniące nie było to, iż pasażerowie są w
takim pociągu kompletnie bezbronni, pozbawieni jakiejkolwiek ochrony, a więc swoich podstawowych
praw. Milicja wkracza do akcji dopiero wówczas, gdy ci sami „kibice” rozrabiają na stadionie (obecnie w
Gdyni wspomnianej tłuszczy odebrano cały arsenał kastetów, bagnetów, brzytew itp.). Nasuwają się
pytania: dlaczego obsługa pociągu nie wzywa MO na pierwszej lepszej stacji po drodze? Dlaczego MO
„nie wie”, że takie pociągi „ligowe” to koszmar urągający praworządności, i w związku z tym nie
podejmuje odpowiednich przeciwdziałań? Nasze organa porządkowe mają pełne ręce roboty gdzie
indziej, ale lepiej byłoby, gdyby zamiast tego gdzie indziej, zajęły się akceptowaną przez całe
społeczeństwo robotą w miejscach, w których ludziom dzieje się straszna krzywda. Lecz znowu wróćmy
do lejtmotywu.
Powie ktoś: w Anglii są takie same pociągi grozy. Owszem, ale niezupełnie (pomijając już fakt, że
cudze barbarzyństwo wcale nie usprawiedliwia własnego). Po pierwsze, tamtejsza dzicz piłkarska
wyżywa się głównie na wagonach, a nie na pasażerach. Po drugie brytyjscy bobies (policjanci) wkraczają
w takich przypadkach do akcji z całą stanowczością. A po trzecie: co to za argument w sytuacji, gdy od
lat słyszymy z głośników i czytamy wszędzie o humanitarnej wyższości modelu socjalistycznego nad
kapitalistycznym? Coś tu się fatalnie poplątało, podobnie jak w innych dziedzinach życia.
Naprawdę trudno wymagać, by rozwydrzony „kibic” nie bił bezbronnych ludzi lub nie gwałcił kobiet,
jeśli dowiaduje się on z prasy, iż jego idole noszący białego orła na piersiach robią to samo (słynne
przypadki pobicia kelnerki w Krakowie, próba zgwałcenia kobiety przez reprezentantów Polski
wracających z Francji i wiele podobnych) i potem... dalej reprezentują barwy klubowe i narodowe, biorą
za to ciężkie pieniądze i chodzą w glorii bohaterów, których zdjęcia widnieją na pierwszych stronach
czasopism. Socjotechnika władzy, zwana potocznie „inżynierią społeczną”, to „wypracowywanie
sposobów realizowania zamierzonych zmian społecznych”, obejmujące m. in. „system kierowania
ludźmi, wychowania oraz stosunki międzyludzkie” (encyklopedia PWN). Mówiąc prościej: jest to
kształtowanie społeczeństwa przez władzę na obraz i podobieństwo tejże władzy, według norm przez nią
uznawanych za słuszne. W ubiegłych latach ów system, oparty na zwiększonej podaży alkoholu,
konsumpcyjnych hasłach (zresztą bez pokrycia), idących z góry fatalnych przykładach stosunków
międzyludzkich i braku podstaw etyki, przy jednoczesnym zaniechaniu i lekceważeniu spraw ducha,
doprowadził do krachu humanistycznego, którego jednym tylko z przejawów są piłkarskie pociągi grozy.
Lekceważyć tego i innych atrybutów futbolu nie można, bo, jak pisał już w roku 1902 dr Eugeniusz
Piasecki w pracy o rozwoju fizycznym i psychicznym młodzieży: „Gra ta jest po prostu miniaturą ustroju
i działalności społeczeństwa nowożytnego”.
„STOLICA” 26 kwietnia 1981
Korupcja
(...) Korupcja należy do najstraszliwszych gangren na świecie. Jednostkowa jest nieśmiertelna
(zawsze była i będzie, żaden kraj ani ustrój nie jest od niej wolny) i nie tak znowu groźna, jeśli spotyka
się z ogólnospołecznym potępieniem i z właściwymi represjami karnymi, utrzymującymi ją w pewnych
granicach, pozwalających mówić o wyjątkowości zjawiska. Ale jeśli toczy jak rak całe rzesze
pracowników aparatu administracyjnego, handlowego, usługowego etc. i staje się czymś tak
powszechnym, że uważanym za zwykły atrybut codzienności, to wówczas państwo można nazwać zde-
moralizowanym do szpiku. Przez całe lata nasze środki masowego przekazu na przykładzie m. in.
korupcji dowodziły moralnego upadku różnych państw i państewek południowoamerykańskich czy
azjatyckich, co było mimowolną autosatyrą, identyczną jak dowodzenie, że w jakiejś bananowej
republice nie ma demokracji, bo szaleje tam ostra cenzura prewencyjna. Rzeczywiście — boki można
było zrywać słuchając takich argumentów z arsenału wojny ideologicznej.
Do czego prowadzi skorumpowanie społeczeństwa, wiemy z historii i chyba nikt nie odczuł tego na
własnej skórze boleśniej niż Polska (...) — pierwszy rozbiór Polski został zadekretowany przez polski
sejm, w którym przekupiono prawie wszystkich posłów, z wyjątkiem Rejtana, Korsaka i kilku im
podobnych. Przekupstwo niepolityczne jest oczywiście mniej groźne dla państwowości, lecz dla
moralności społeczeństwa zabójcze. O tym, że Polska nie miodem, lecz korupcją płynie, to jest, że bez
łapówki prawie niczego nie da się załatwić, wiedzieliśmy wszyscy. Dzisiaj mamy na to dowody, co
tydzień prasa informuje o aresztowaniach różnych kacyków, bogacących się w ten sposób w minionych
latach. Na tym banalnym tle sensacją stały się tytuły brzmiące: „Zlikwidować mafię!”, a dotyczące
sędziów piłkarskich.
(...) Sprawa ma o tyle wielką wagę, że chodzi tu o przeżarcie łajdactwem dziedziny, która w
powszechnym przekonaniu winna pozostać oazą świętości nawet wówczas, gdy wszystko inne dookoła
gnije. Arbiter sportowy bowiem feruje wyroki wobec audytorium wielotysięcznego i ma przez to
gigantyczny wpływ na młodzież, jeśli więc i on jest oszustem, to cały sens. owej teoretycznie ostatniej
enklawy czystości tapla się w błocie.
Tak więc prasa sportowa uchyliła wreszcie rąbka prawdy, warto wszakże wiedzieć, iż ta prawda
została powiedziana dużo wcześniej, w godzinnym programie telewizyjnym o korupcji wśród sędziów,
nagranym przez red. Pichlaka w listopadzie 1979 roku i... zamkniętym na klucz przez paladynów bossa
Szczepańskiego, ponieważ audycja nie była skrojona na miarę propagandy sukcesu. Obecnie telewizja
zdjęła program z półki i emitowała go 11 kwietnia (mocno okrojony), a w większości gazet nie było
nawet zapowiedzi, ponieważ ostateczną decyzję podjęto na 24 godziny przed emisją!
Jako że wcześniej napomykałem o korupcji sportowej w swej publicystyce, zostałem zaproszony do
udziału we wspomnianym programie. Udział ten sprowadził się do następujących punktów:
a) Przed wejściem do studia próbowano delikatnie skłonić mnie do zamknięcia ust lukratywną
propozycją...
b) Na początku nagrania gwałtownie przerwałem perorującemu prezesowi wydziału sędziowskiego
PZPN, p. Eksztajnowi, prosząc go, by zechciał nie wmawiać nam, że ze względu na nieistnienie korupcji
wśród sędziów program jest nieporozumieniem, ponieważ szczerej rozmowy na ten temat domaga się
opinia publiczna, a jej zdanie jest trochę ważniejsze od widzimisię pana prezesa.
c) W trakcie programu stoczyłem ostrą walkę z p. Eksztajnem, którego obecnie nawet w gazetach
nazywa się pieszczotliwie „ojcem chrzestnym”. Na widok okładki zachodniej gazety ze zdjęciem jednego
z czołowych polskich sędziów i kompromitującą sumą „lewych” pieniędzy, p. Eksztajn oskarżył mnie o...
karygodne posługiwanie się reakcyjną prasą, czego jednak telewidzowie nie widzieli, bo ten fragment
został z taśmy usunięty. Te fragmenty taśmy, które emitowano, pokazały, że na wszystkie zarzuty
dotyczące skorumpowania polskich sędziów ich szef (sam również sędzia) odpowiadał słowem „bzdura”
i zaklinał się, że to oszczerstwa, pomówienia itp. W końcu zaklął się, że 80 na 80 (100 procent) polskich
sędziów I i II ligi to ludzie nieposzlakowani, za co on ręczy, bo ich zna, bo wielu z nich ma wyższe
wykształcenie, bo wszyscy oni są „wyrobieni politycznie”!
Dzisiaj, gdy niektórym z tych panów udowodniono brudne łapki, p. Eksztajn musiał przyznać w
wywiadzie prasowym, że były w jego stadku parszywe owce. A więc wówczas, półtora roku temu przed
kamerami TV, Łysiak nie kłamał, tylko wieloletni pasterz opowiadał publiczności bzdury, wynikające z
czego? Z nieświadomości tego, o czym szeptała cała sportowa Polska?
„STOLICA” 10 maja 1981
(...) Jednym z powodów naszej gospodarczej klęski w minionych latach było (obok fatalnego,
scentralizowanego systemu organizacyjnego) skorumpowanie foteli — obsadzanie wysokich stanowisk
kompletnymi dyletantami, ludźmi przynoszonymi na dyrektorskie stanowiska „w teczkach”. Ci ludzie,
obsadzani „z klucza”, byli często laikami wszechstronnymi (to jest w każdej dziedzinie), a piastowali
stanowiska decydenckie w najróżniejszych branżach. Jeśli nie sprawdzali się w jednej, przechodzili na
analogiczny rangą stołek w drugiej, bywało, że po kilkanaście razy! Posiadali bowiem w kieszeni patent
na stałe dyrektorstwo, a gdzie, to już miało znaczenie drugorzędne. Sam znam dobrze przypadek takiego
typa, który w ramach „rotacji” był kolejno dyrektorem rzeźni, wojewódzkim konserwatorem zabytków,
szefem fabryki metalurgicznej, naczelnikiem urzędu miejskiego, dyrektorem Estrady i prezesem klubu
sportowego. Takich było wielu, zbyt wielu, ale najgorsi w tym układzie byli nie oni, lecz dyletanci wyżsi
od nich, ci, którzy ich obsadzali.
Historia dowodzi, że zastępujący fachowców dyletanci z kapitańskimi nominacjami zawsze
doprowadzali do katastrof, klęsk, przegranych bitew, upadków i dekadencji. Dam dwa z tysięcy
przykładów, które można podać. W dobie Rewolucji Francuskiej faraon jakobińskiego terroru, Ro-
bespierre, urządził bezwzględną czystkę w marynarce. „Reakcyjne” załogi zostały rozpędzone na cztery
wiatry i zastąpione... oderwanymi od pługa wieśniakami, aresztowano i dymisjonowano gros kadry
oficerskiej, w tym głównodowodzących. Flota podlegała odtąd cywilnemu komisarzowi politycznemu,
który był kompletnym laikiem. Nic dziwnego, że zaraz potem flota francuska poczęła brać straszliwe baty
od Anglików — dyletanci okazali się bezradni.
Drugim klasycznym przykładem jest tak genialnie sportretowana przez wybitnego malarza
francuskiego Gericaulta tragedia pasażerów okrętu „Meduza” w roku 1816. Trójmasztowiec ten zatonął u
wybrzeży Mauretanii na skutek „triumfu niekompetencji”, jak stwierdził Angelo Selmi w książce
„Tragiczne wody”. Komentując tę książkę Michał Radgowski dodał słusznie: „Były to czasy Restauracji,
wyrzucano na gwałt bonapartystów, także z floty (...) Beznadziejni ignoranci objęli ster, podejrzani
osobnicy stali się doradcami niekompetentnych dowódców, ministrowie udzielali fałszywych instrukcji, a
dyletanci trzymali się ich a la lettre. W tych warunkach trudno było o utrzymanie dyscypliny, katastrofa
spowodowała panikę. Uprzywilejowani schodzili do lepszych szalup, gubernator kazał się nawet spuścić
na fotelu za pomocą kołowrotu. Dowódca odpowiedzialny za klęskę liczył na potężnych protektorów (...)
Katastrofa «Meduzy» przypomina trochę utonięcie niewydolnego organizmu społecznego, państwa”.
Nasza gospodarka utonęła dzięki takim właśnie kapitanom i gubernatorom, toteż będzie nas
wszystkich drogo kosztowało podniesienie jej z dna; będzie to operacja o wiele trudniejsza niż wydobycie
z dna oceanu wraka „Meduzy”, co Francuzi właśnie zamierzają uczynić. Dyletanci bowiem pozostawili
nam w spadku liczne „kukułcze jaja”, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Rażącymi przykładami są Huta
Katowice (daleki od nowoczesności gigant, którego budowa pochłonęła takie finanse i „moce
przerobowe”, że zdruzgotała kończyny kilku innym branżom gospodarki narodowej), licencja na traktor
Massey-Ferguson i polski przemysł samochodowy, na czele z beznadziejnie złym „Berlietem”, który
krytykowałem już dwa lata temu na łamach „Stolicy”, wyprzedzając dzisiejszych odważnych (...).
Te przykłady można mnożyć w nieskończoność. Ważniejsze jest pytanie: dla jakich racji
zaprowadzono w gospodarce narodowej terror dyletantów, którzy czerpali osobiste korzyści z zadawania
morderczych ciosów kierowanym przez siebie branżom?
„STOLICA” 4 stycznia 1981
Znamy już wyniki ośmiomiesięcznej pracy Najwyższej Izby Kontroli w sprawie legalności tzw.
„prywatnych inwestycji budowlanych w latach siedemdziesiątych” (...) W gazetowych relacjach ze
specjalnej konferencji prasowej przekazano nam te wyniki w sposób, nazwijmy go: cyfrowo-anonimowy
(...) Sięgnijmy do jednego z reportaży pt. „Nikt ponad prawem”. Relacjonując konferencję autor pisze m.
in. o przerażających praktykach wyrzucania ludzi z ich domów, na które mieli chrapkę prominenci, po
czym dodaje:
„Gwoli sprawiedliwości należy stwierdzić, że owymi prominentami byli nie tylko członkowie
najwyższych władz partyjnych i państwowych, ale także pewne osobistości ze świata nauki, kultury, a
także innych tzw. zawodów wolnych”.
Czytając ten fragment reportażu o mało nie porwałem gazety ze złości. Nie zrobiłem tego tylko ze
strachu przed żoną, która z pewnością wrzasnęłaby: jak nie umiesz załatwić papieru toaletowego, to
przynajmniej nie niszcz prasy! Otóż to, że malwersantami byli Szczepańscy, Patykowie i ich
zwierzchnicy, to my wiemy od dawna, słyszymy to i czytamy co dzień, aż uszy i oczy bolą. W pewnym
momencie staje się to nudne, ma się dość tego codziennego chłostania kilkunastu wybranych nazwisk.
Graniczy to już z permanentnym kopaniem leżącego. Tu nie trzeba kopać, już wystarczy — teraz trzeba
podnieść z ziemi, postawić (przed sądem), skazać i wykonać wyrok. Natomiast inne nazwiska chciałoby
się usłyszeć lub przeczytać chociaż raz, poznać je wreszcie. (...)
Autor tekstu „Nikt ponad prawem” figuruje w swoim reportażu jako człowiek odważny nad podziw.
Pisze, że to właśnie on, osobiście, zadał na owej konferencji prasowej pytanie o grzechy główne
piekielnego „czerwonego księcia”! Zupełnie jak kamikadze, który odważa się zaatakować na rowerze
snop siana w rok po wojnie. Panie Redaktorze, do diabła, dlaczego Pan nie spytał o to, co jest dla
wszystkich tak bardzo interesujące, a nie znane — o nazwiska brudnych prominentów ze świata kultury i
sztuki?
Ta sprawa wydaje mi się szczególnie istotna, albowiem jak świat światem polityka była zawsze
zawodem pasującym do moralności niczym pięść do nosa, co najcelniej sformułował Machiavelli,
natomiast sztuka i nauka stanowiły odtrutkę, azyl ideowców altruistycznych i wszelakich natur
szlachetnych (nie tylko w teorii, w praktyce też, jak wykazuje historia), swoistą opozycję — grupowały
przedstawicieli sfer wyższego ducha. Nasi tzw. „decydenci” doskonale o tym wiedzieli, dlatego zawsze w
kluczowych dla władzy momentach, gdy trzeba było przekonać o czymś społeczeństwo na sto procent,
podeprzeć mocno jakąś inicjatywę, zaagitować bez reszty do jakiejś sprawy — przywoływano przed ka-
mery telewizyjne luminarzy naszych akademii, gwiazdy literatury, teatru, filmu etc., by „wypowiedzieli
się”. Lud patrzył na sławnych profesorów i artystów, owych genialnych X-ów, Y-ów i Z-ów, i myślał:
przecież oni, ci od wielkiej myśli i wielkiej sztuki, tacy niepokalani i mądrzy, nie mogliby kłamać.
Ś
więtość sztuki udzielała im świętości. A to często byli sztukmistrze.
Dzisiaj wiemy, że wielu z owych mocarnych uczonych i artystów dało się skorumpować tak bardzo,
iż nie tylko przyjmowali lewe „kopertówki” (nie zaksięgowane „nagrody” z kilkoma zerami za występ w
TV), o czym niedawno poinformowała prasa (też nie podając nazwisk!), ale razem z innymi łobuzami i
przy pomocy tych innych usuwali ludzi z domów, które im się spodobały, najzwyczajniej grabiąc cudze
mienie. I o tym pisze się bez wymieniania nazwisk, chociaż rzecz jest przez NIK udowodniona! Gwoli
jakiej sprawiedliwości? Czy rzeczywiście nikt ponad prawem ? Nazwiska zwykłych ludzi, tylko
oskarżonych o coś, prasa sylabizuje z lubością jeszcze przed procesem, przed zakończeniem śledztwa, co
ewidentnie jest bezprawiem, tu natomiast roztacza się miłosierną zasłonę nad winnymi. Pewnie żeby nie
ucierpiały nasze nauka i sztuka, żeby nie utraciły światowego prymatu, co go tak mocno dzierżą od
dawna.
Jest taki zwyczaj, że publiczność, chcąc poznać twórcę dzieła, które się jej podoba lub nie, skanduje:
autor! autor! autor! Czas, byśmy tak zażądali nazwisk owych „pewnych osobistości ze świata nauki,
kultury, a także innych tzw. zawodów wolnych”. Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, które z gwiazd
Parnasu oraz Panteonu nauki zafundowały sobie po kilka moralności.
„STOLICA” 2 sierpnia 1981
Spontaniczność wymuszona
Przymusowa spontaniczność. Te dwa słowa razem są oczywiście idiotyzmem, tylko że ten idiotyzm
funkcjonował w naszej rzeczywistości przez długie lata.
W latach siedemdziesiątych im gorzej się działo w kraju, tym większe urządzano (zwłaszcza na
Ś
ląsku) spędy masowe — tak zwane wiece. Największe w Polsce stadion i hala widowiskowo-sportowa
nadawały się do tego wybornie. Ludzie żyli coraz biedniej, a w te brawurowo wyreżyserowane spektakle,
mające na celu demonstrację poparcia dla ewidentnej katastrofy, pakowano lekką rączką miliony.
Przedtem odbywały się „próby generalne”, po których głupie, rytmiczne skandowanie osiągało
wymagany poziom „spontaniczności”. Na te sabaty już zbankrutowanych, ale jeszcze nie
zdemaskowanych i nie odsuniętych od władzy, kacyków spędzano ludzi hurtem, w gali, w odznaczeniach
i pióropuszach. Po powrocie do domów ci ludzie się wstydzili, wiedząc dobrze, co w innych domach
myślano o każdej takiej żałosnej imprezie.
Inną gangreną były masowe „spontaniczne” działania społeczne. Społecznictwo jest jedną z
najpiękniejszych rzeczy na tym świecie, na którym — jak spostrzegł Oscar Wilde — „wszyscy leżymy w
rynsztoku, ale niektórzy spoglądają w gwiazdy”. Ale społecznictwo autentycznie spontaniczne,
bezinteresowne, płynące z serca i z rozumu. Tymczasem w minionej Polsce wytworzyła się kasta
cwanych „zawodowych społeczników”, którzy nie tylko że okradali państwo, permanentnie „pracując
społecznie” w godzinach pracy lub wchodząc gromko w jakieś działanie społeczne dla wykrojenia sobie
większego kawałka ogólnospołecznego tortu, lecz także pchali tłumy do działań pseudospołecznych w ra-
mach najróżniejszych, mniej lub bardziej poronionych, akcji, w czasie gdy ludzie winni odpoczywać,
uczyć się lub pracować na swoich stanowiskach. Znam wiele przykładów zniszczenia cennych form i
reliktów zabytkowych lub też urody krajobrazu w ramach „spontanicznych” akcji „porządkowania” i
„niwelowania terenu”. Te odgórnie organizowane spędy miały tym mniej sensu, im więcej nadawano in
spektakularności. Aberracji sięgało pędzenie młodzieży z klas maturalnych do „społecznego” kopania
ziemniaków lub sadzenia drzew w chwili, gdy tę młodzież należało pędzić tylko do jednego — do nauki.
Były to wszystko imprezy „spontaniczne” tak bardzo, że miały z góry założony (wymuszony) „plan
przerobu”, karalność za niestawienie się etc, etc
*
.
Kolejne bezsensowne masówki (ciągle jeszcze nie skasowane) to gromady pędzone do muzeów.
Chodzi o muzea największe, najsławniejsze, posiadające najcenniejsze zbiory. Z małymi muzeami
problem jest inny — na ogół świecą one pustkami. Te duże i głośne zostały przeciążone poza granice
zdrowego rozsądku właśnie dzięki spędzaniu do nich masowo tzw. „grup wycieczkowych”. Nikogo nie
obchodziło, że rolnicy z powiatu X, pięcioklasiści ze szkoły nr Z czy junacy z obozu w Y nie interesują
się na tyle polskim malarstwem barokowym i nie mają na tyle rozwiniętego nawyku „używania” pałaców
(choćby przez pół godziny), żeby trzeba i można było ich przeganiać przez np. wszystkie sale Pałacu
Wilanowskiego. Ważny był „przerób” w ukulturalnianiu mas, przy którym logika wzięła sobie urlop i
pojechała na długie wakacje. Logika czy, jak kto woli, wspomniany zdrowy rozsądek, który mówi, że
ukulturalniając trzeba zaczynać od form propedeutycznych, od rozbudzania zainteresowań, od
humanizowania i uczenia szacunku dla dorobku kulturalnego, a nie od końca. Jedyną sensowną drogą jest
takie rozmiłowanie ludzi w sztuce, by sami odczuwali głód chodzenia do muzeów. Jeśliby się z tego
zrobiła masówka, która zawsze jest szkodliwa dla zabytkowych wnętrz, to przynajmniej miałoby się
ś
wiadomość, że jest prawdziwie spontaniczna, oraz pewność, że nie grozi kataklizmem.
Bo efekty tej „muzeologii” przymusowej są straszne. Skarżył mi się swego czasu kustosz Pałacu
Wilanowskiego, że gromady gwiżdżących na sztukę wycieczkowiczów (notabene zabierające gros czasu
otwarcia muzeów, co uniemożliwia zwiedzanie indywidualnym turystom-miłośnikom sztuki) przechodzą
przez sale muzeum niczym hordy tatarskie, a przez swą liczebność nie są do upilnowania. Zabrzmi to
wprost abstrakcyjnie, ale ludzie ci załatwiają się w szacownych salach na ściany i pod ścianami (sic!),
przy czym nie są to wypadki rzadkie, wyjątkowe, lecz nieomal codzienność. Rżnięcie ostrymi
narzędziami boazerii i tapicerki, większe i mniejsze kradzieże (np. ułamywanie fragmentów rzeźbionego
*
Pierwszy krytyczny felieton o szkodliwości wymuszonych „prac społecznych” opublikował Łysiak w „Stolicy” z 26 VI
1977.
mebla „na pamiątkę”) to przy tym drobiazg.
Wawel też ma swoje podobne kłopoty. Mocz się zmywa z posadzek, gorzej ze ścian, ale co zrobić z
dwiema kolbami karabinów skrzyżowanych nad grobem marszałka Piłsudskiego? Obie są tak gęsto
ponacinane tekstami w rodzaju: „Kocham Juzię!”, „Zenek jest głópi!”, „Dópa” i „Byłem tutaj, Lutek P.”,
ż
e nie dałoby się już nic wcisnąć, nawet igłą.
*
Ponieważ nie można (z przyczyn humanitarnych) prowadzić ludzi po galeriach dzieł sztuki ze
związanymi rękami i pozaszywanymi spodniami, należy może skończyć z gnaniem kogo tylko się da, jak
stada owiec, trzeba czy nie trzeba, chcą czy nie chcą, do największych polskich świątyń kultury. Jeśli
chcą, to sami pójdą, właśnie spontanicznie.
Jeszcze jednym rodzajem „spontanicznych” masówek były spędy do teatrów, przy czym zdarzało się,
ż
e spędzonych „teatromanów” zamykano w sali na klucz, żeby nie uciekli (sic!). Wspominał to podczas
swej ostatniej wizyty w kraju znany reżyser, Roman Polański: „Te metody... Kiedy graliśmy marne
sztuki, a zabrakło wycieczek szkolnych, przywozili żołnierzy i zamykali salę na klucz. Stałem za tymi
zamkniętymi drzwiami, to pamiętam jak dziś, a oni pukali: «pani wypuści — krzyczeli do mnie przez
drzwi — pić chcemy, chcemy się tylko napić!»„
Napijmy się pod to, by już nigdy nie wróciły czasy spontaniczności sterowanej, od której włosy
spontanicznie, bez żadnego przymusu, stają dęba.
PS. Kolegów z „Życia Warszawy” oraz innych gazet, którzy we wrześniu — informując o zniesieniu
kary śmierci we Francji — podali, iż gilotyna została wynaleziona w dobie Rewolucji Francuskiej przez
doktora Josepha Guillotina, chciałbym uprzejmie poinformować, że przyrząd ten znany był już w XVI
wieku w wielu krajach Europy. We Francji zwano go najpierw „mannaja”, potem „louisette”, a dr
Guillotin do końca życia protestował przeciwko nazwie gilotyna. Nie był on wynalazcą, lecz tym, który w
roku 1789 zaproponował jej użycie w celu skrócenia cierpień skazańców.
„STOLICA” 25 października 1981
*
Osobny felieton na ten temat opublikował autor w „Stolicy” z 19 — 26 III 1978 pt. „Byłem tu! Waldek Ł.”
Trzecia strona medalu
Wszyscy wiemy, kim był bohaterski szef obrony Warszawy we wrześniu 1939 roku, Stefan
Starzyński. Znakomity publicysta, mądry polityk, utalentowany ekonomista. Nawet gdyby nie miał w
swoim życiorysie chwalebnej karty wrześniowej i zakończonego śmiercią męczeństwa w Dachau, miej-
sce w polskiej historii i pamięci narodowej wykułyby mu liczne, ogromne, zasługi sprzed wybuchu II
wojny światowej. Zasłużył się bowiem na wielu polach, jako działacz niepodległościowy, żołnierz (w I
Brygadzie Legionów Polskich, a następnie w POW), wiceminister skarbu, wiceprezes Banku
Gospodarstwa Krajowego, wreszcie komisaryczny prezydent Warszawy. Za to wszystko otrzymał Złoty
Krzyż Zasługi. Tylko.
Ten wstęp był mi potrzebny dla zwrócenia uwagi na problem, który wydaje mi się nader istotny (...)
Odkąd istnieją ordery i medale, są one godłami chwały, gdyż taki jest sens ich istnienia. Hasło „Ordery i
odznaczenia” w „Wielkiej encyklopedii powszechnej” PWN zaczyna się od banalnego przez swą
ewidentną słuszność stwierdzenia: „Wyróżnienia honorowe, najczęściej w postaci gwiazdy, krzyża lub
medalu, nadawane przez państwo za wybitne osiągnięcia w służbie państwowej, cywilnej i wojskowej, w
różnych dziedzinach pracy zawodowej i społecznej”. Najważniejszym wyrazem jest w tym
sformułowaniu słowo: wybitne. Tylko niezwykłe męstwo wojskowe i niezwykłe zasługi cywilne winny
uprawniać do otrzymania medalu lub orderu. Tyle teoria. A praktyka?
Wielu ludzi otrzymywało u nas ordery dlatego, że na to zasłużyli, ale wielu z innych przyczyn. Te
inne przyczyny sprawiły, że już nie tylko społeczeństwo czy tzw. „ulica”, lecz nawet sami dekorowani
nazywali medale „licznikami”, a ordery „chlebowcami” (vel „chlebówkami”), gdyż są to guziki
zabezpieczające wpływy finansowe i o nic innego nie chodzi. W sposób niesłychany zdewaluowaliśmy
wszelkie odznaczenia, rozdając je w wielu przypadkach nie za rzeczywiste zasługi (nie mówiąc już o
zasługach wybitnych), lecz przez „układy”. (...)
Wiem oczywiście, że nie było takiego orderu w dziejach, który nie zostałby zdeprecjonowany
zawieszeniem na piersiach niegodnych odznaczenia — nawet mój ukochany Napoleon miał co nieco na
sumieniu względem ustanowionej przez siebie Legii Honorowej. Ale zawsze były to wyjątki. My z
wyjątków zrobiliśmy regułę i odwrotnie. (...) By przywrócić odznaczeniom utraconą cześć, potrzeba
będzie dużo czasu i przede wszystkim konsekwentnego, surowego przestrzegania kryteriów, na podstawie
których przyznaje się medale i ordery.
Podobnym grzechem obciążone są wszystkie nasze powojenne encyklopedie, od „Wielkiej” PWN do
wszelakich leksykonów — grzechem oportunizmu (...) Normą obowiązującą dla każdej encyklopedii,
która chce być wartościowa i zachować morale, jest walor bycia w miarę bezstronnym i możliwie pełnym
kompendium wiedzy o świecie i życiu, przy czym kolejne encyklopedie zmagają się zawsze z problemem
selekcji. Przybywają nowe, ważne hasła, a gdyby się chciało zachować w tej samej objętości wszystkie
stare, encyklopedie spuchłyby do kilkuset tomów każda — stąd selekcja haseł, wybieranie
najważniejszych. Natomiast nasze encyklopedie ostatniego ćwierćwiecza nagminnie szafują miejscem na
swych stronach dla ludzi będących akurat na świeczniku i w jego sąsiedztwie, dopisując im blaskomiotne
laurki i strojąc w pawie pióra. Nie chodzi tu przede wszystkim o przywódców państwowych, których w
końcu trzeba odnotować, ale spójrzcie, jak zaśmiecone są nasze encyklopedie biografiami rozlicznych
małych kacyków, skompromitowanych w latach 56, 70 i później (...) Hojnie, zbyt hojnie rozdawaliśmy
encyklopedyczne wizytówki chwały.
Etykietki naukowe — ten sam problem. Przed wojną naukowy stopień doktorski oznaczał coś
naprawdę godnego szacunku, był finałem rzetelnego naukowego wysiłku i wszyscy o tym wiedzieli, bo
wiadomo było, że sito nauki wyławia same diamenty. Co mamy dzisiaj? Wszyscy śmieją się z
doktoratów, habilitacji, docentur etc, a co bardziej idiotyczne tytuły rozpraw trafiają na humorystyczne
kolumny gazet. Rosnąca w szybkim tempie przewaga bezwartościowych prac i tytułów nad
wartościowymi kompromituje całą naukę polską. Czymś w rodzaju taśmy produkcyjnej stało się żenująco
pospieszne i masowe fabrykowanie doktorów (dla wzmocnienia tempa powołano „fabryki doktorów” pod
postacią tzw. studiów doktoranckich). (...) Szczytem zaś wszystkiego były naukowe kariery kilku
dygnitarzy-”uczonych” (od magistra do profesora w kilka miesięcy!) oraz doktoraty dla kilku znanych
całej Polsce pań (połowic dostojników), które miałyby kłopot z odszukaniem swoich matur. Dla
powstrzymania deprecjacji tytułów naukowych w Polsce i dla odbudowania prestiżu nauki polskiej
należy jak najszybciej skończyć ze zbyt częstym premiowaniem kompilacyjnych bzdur doktoratami, a
lokajskiej lojalności profesurami !
Wszystko to jest po prostu niemoralne, podobnie jak niemoralne jest, gdy za katastrofę obejmującą
wszystkie dziedziny funkcjonowania państwa odpowiadają przed sądem wyłącznie ludzie ze szczebla
dyrektorskiego, tak jakby to był w systemie władzy i administracji naszego kraju szczebel najwyższy. (...)
„STOLICA” 7—14 grudnia 1980
Pomyślunek
Pomyślunek to jest coś takiego, jak ktoś usiądzie i pomyśli, żeby wymyślić. Myśli, myśli i myśli,
potem wstanie, pomyśli jeszcze głębiej, golnie sobie kielicha, żeby myślenie bystrzej biegło, zaczem
znowu siędzie i zamyśli się srogo a dostojnie. Tak oto mozolnie doszedł do wymyślenia pomysłu. Mówi
się wtedy, że miał dobry pomyślunek. Chwat!
Pomyślunek w przewozach towarów — to jest dopiero wysił! Tyle dróg, tyle torów kolejowych, aż
się w głowie kręci. A wymyślić trzeba. Od tego są ci, którzy mają dobry pomyślunek. To dzięki nim wozi
się węgiel ze Śląska do centrali w Bydgoszczy, a stąd prosto jak strzelił do pieców we Wrocławiu.
Jeszcze lepszy pomyślunek miał ten, co zaordynował, żeby węgiel przywieziony do Jasła przewozić
następnie do Będzina, w Będzinie opróżniać samochody z owego węgla i załadowywać ponownie tą samą
ilością węgla przeznaczonego dla... Jasła. I tak jeżdżą jasłowscy kierowcy z węglem w obie strony (śpiąc
po dwie doby w hotelu będzińskim w oczekiwaniu na załadunek), bo w Jaśle uznają tylko węgiel z
Będzina, w Będzinie zaś nie chcą patrzeć na żaden inny węgiel, jak tylko ten z Jasła. Z kolei spragnionym
pracownikom wytwórni wody mineralnej „Wysowianka” przywozi się z daleka inną wodę mineralną,
chociaż oni na to klną, bo najbardziej lubią „Wysowiankę”, ale całą „Wysowiankę” trzeba wywieźć
daleko od wytwórni. Produkowaną w Sopocie pastę do butów wozi się do Przemyśla i Rzeszowa,
natomiast sąsiadujący z Sopotem Gdańsk zaopatrywany jest w identyczną pastę przez Żywiec i Kraków.
W Radomiu instaluje się trochę kuchenek gazowych miejscowej produkcji i większość z fabryki we
Wrocławiu, podczas gdy większość kuchenek radomskich wędruje do Wrocławia itd., itp. Mają chłopaki
głowę! (...).
„STOLICA” 3 lutego 1980
W „Pegazie” emitowanym 23 marca fragment awangardowej inscenizacji awangardowej sztuki: na
ekranie od brzegu do brzegu pupa (po prostu), zresztą niebrzydka, damska i całkiem naga, a potem
kamera cofa się i łapie coraz więcej przestrzeni, czyli całą scenę. Na tej scenie rozgrywa się scena
następująca: anonimowa pani aktorka stoi tyłem do widowni goła jak — nie obrażając półksiężyca —
ś
więty turecki, a obok niej spadają z góry (z „nieba”) duże, brudne i dziurawe szmaty. Tak bez zmian:
szmaty lecą sobie z góry od czasu do czasu, a ona stoi nieruchomo, jakby chciała powiedzieć widowni, co
o niej myśli. Trwa to dość długo, a komentarz do tego — bo właśnie on jest tu najważniejszy, inaczej w
ogóle bym o całej sprawie nie wspomniał — brzmi pochwalnie i kończy się zapewnieniem, że to, co wła-
ś
nie oglądamy, „pobudza do myślenia” (sic!). Słusznie, albowiem do mówienia to nie pobudza, bo gdyby
ktoś pozostający jeszcze przy zdrowych zmysłach chciał o tym rzetelnie mówić, to musiałby brzydko się
wyrażać, a to nie uchodzi w towarzystwie, więc lepiej sobie tylko pomyśleć. Pomyśleć zresztą można
wiele rzeczy, na przykład: co myśli sobie ta pani, kiedy tak milczy? Może kiedyś jakiś źle wychowany
widz powiedział jej (jest to teraz bardzo modne powiedzenie): „Milcz, jak do mnie mówisz!” i obecnie
ona mści się na widowni realizując posłusznie ten rozkaz — milczy, ale mówi wypinając się? Nieważne,
bo nie o to chodzi.
Chodzi o to, że wielu ludzi, którzy przeczytali i zapamiętali sławną maksymę „myślę, więc jestem”
(notabene lepsza wydaje mi się ta, którą sam ułożyłem: „milczę, więc jestem”), stara się dużo myśleć. I
myślą, myślą na potęgę (...)
„STOLICA” 23 kwietnia 1978
(...) Przez całe lata tysiące, dziesiątki tysięcy, setki tysięcy obywateli godziły się na rzecz wprost
niewyobrażalną (nasze wnuki nie uwierzą w to, wezmą to za bajkę), będącą fenomenalnym tematem do
co najmniej pięciu doktoratów (wszystkie o psychologii tłumu i rzeczach podobnych). Zgłaszając się po
długim oczekiwaniu po klucze do nowego „Mieszkania należało przed otrzymaniem kluczy i wejściem °
wymarzonego gniazda podpisać następujący protokół:
„Oświadczam, że opisany w niniejszym protokole lokal obejmuję w stanie nadającym się do użytku”.
Obowiązywała zasada: kto nie podpisze — nie dostaje kluczy. Ze strachu podpisywał każdy. To iście
gangsterskie „prawo” było wymuszane całkowicie bezprawnie przez wiele spółdzielni mieszkaniowych.
Najpierw podpisz, że wszystko jest w porządku, a dopiero potem sprawdź, czy jest, obejrzyj swój lokal i
płacz, łataj, uszczelniaj, naprawiaj, poprawiaj etc. Aż nagle zdarzył się cud — pewien członek Spółdzielni
Mieszkaniowej Ursynów odmówił podpisania przed obejrzeniem! Wobec tego nie dostał kluczy do
mieszkania, w którym zdążono go już zameldować. Wobec tego obywatel oddał sprawę do Sądu
Rejonowego m. st. Warszawy. Człowiek ten powinien w nagrodę dostać — nie tyle za odwagę, ile za
zdrowy pomyślunek, czyli rozsądek, dzięki któremu trafiła wreszcie kosa na kamień — pałac z oficynami
zamiast M-3.
„STOLICA” 4 marca 1979
(...) Dostaję z całej Polski mnóstwo listów w sprawie zmian starych nazw ulic. Ludzie zżymają się na
nowe nazwy dlatego, że istnieje coś, co nazywamy siłą tradycji i przyzwyczajenia. Tę tradycję winno się
szanować. Postępowanie z miastem tak jak z encyklopedią (wymiana starych haseł na nowe w miarę
rozwoju cywilizacji i kultury), jest o tyle nieuzasadnione, że po mieście ludzie chodzą codziennie i nazwy
ulic są zakodowane w ich świadomości niczym symbole. Bo też, prawdę mówiąc, są to swoiste symbole,
z którymi kojarzy się od razu cały zasób informacji, jak również zasób wspomnień, których nie można
lekceważyć!
Zamiana tradycyjnych, często ponad stuletnich, nazw ulic winna, jeśli już ktoś ma taki pomyślunek,
ż
e jest to konieczne, odbywać się rzadko i delikatnie; nie mogą tu oddziaływać decydująco jakże często
bardzo szybko przemijające względy koniunkturalne. Każde miasto rozbudowuje się, powstają w nim
nowe ulice i place, i tym raczej należy dawać nazwy współczesne. Tymczasem ulice w nowych osiedlach
nazywane są śmiesznie, „fikuśnie”, czasami wręcz głupio, zaś w starych śródmieściach zrywa się tablice
z zakorzenionymi nazwami i daje się na to miejsce arcymądre i arcyważne nazwy typu transparentowego
(...)
„STOLICA” 30 września 1979
Słowo egalitaryzm oznacza równość ludzi. Jako że potomkowie Adama i Ewy szybko podzielili się na
panów i poddanych, na wyzyskujących i wyzyskiwanych, wszystkie postępowe ruchy społeczno-
polityczne w historii stawiały egalitaryzm na czele swych haseł i idei. W najgorszych czasach wierzono,
iż kiedyś egalitaryzm zatriumfuje, a wiara ta opierała się na przekonaniu, że ludzie są równi z natury i że
ich potrzeby są jednakowe, a więc winny być jednakowo realizowane w imię sprawiedliwości. W Polsce
wieszczył to z ambony swym proroczym głosem natchniony kaznodzieja, Piotr Skarga: „I będzie, jak
mówił Prorok: sługa równo z panem, niewolnica równo z panią swoją, i kapłan z ludem, i bogaty z
ubogim, i ten, co kupił imienie, równy z tym, co przedał...”
Francuzi wprowadzili egalitaryzm do sztandarowego hasła Rewolucji Francuskiej („Wolność,
równość, braterstwo”), to samo uczyniły wszystkie ruchy socjalistyczne i komunistyczne. Każdy bunt
społeczny w dziejach wyrastał ze sprzeciwu wobec rozpanoszonej odwrotności egalitaryzmu —
elitaryzmowi (...)
Przez minione dziesięć lat „z hakiem” bez przerwy słyszeliśmy i czytaliśmy, jacy to jesteśmy wszyscy
równi wobec prawa i w ogóle wobec wszystkiego, lecz z każdym rokiem rzeczywistość coraz bardziej
obnażała fałsz tej „propagandy równości”. (...)
Obserwujemy nawrót tendencji egalitarnych w nowym opakowaniu, głoszonych tym razem przez
wszystkich, od góry do dołu. Ktoś mądry powiedział, że słuszniejszą od sztucznego zrównywania
warunków jest całkowita równość szans stwarzania sobie takich warunków, bo wówczas patentowany leń
będzie w zasłużenie gorszej sytuacji, jeśli szansy swojej nie zechce wykorzystać. Lecz do tej równości
szans bardzo nam jeszcze daleko. Może dlatego, żeby to ukryć, podejmuje się obecnie (na fali
odnowionej mody na głoszenie egalitaryzmu) różne akcje parawanowe, pseudoegalitarystyczne, mające
odwracać uwagę od rzeczy zasadniczych (...)
Za szczyt absurdu w tym pędzie do egalitaryzowania wszystkich uznały koła naukowe (czemu
publiczny wyraz dali profesorowie Henryk Szarski z Uniwersytetu Jagiellońskiego i Antoni Zieliński z
Politechniki Szczecińskiej) propozycję ministra nauki, szkolnictwa wyższego i techniki, by do składów
senatów wyższych uczelni i do rad wydziałowych wprowadzić — cytuję prof. Szarskiego — „repre-
zentantów pracowników obsługi (portierów i sprzątaczki)” (sic!!!). A do rad ministerialnych to nie?
Sprzątaczka z dobrą miotłą w niejednej takiej radzie bardzo by się przydała. Tak czy owak — kiedy panie
sprzątaczki (przy całym szacunku dla ich pracy) zasiądą w fotelach senatów uniwersyteckich, by
kierować tokiem studiów, ustalać programy etc., osiągniemy wszechświatowy rekord egalitaryzmu i wpis
nas do „Księgi rekordów” Guinnessa, a wtedy nasza ambicja narodowa zostanie zaspokojona.
Ludzie, na Boga, nie dajmy się kompletnie zwariować!
„STOLICA” 1 lutego 1981
Pasożyty!
Przez wiele lat namnożyło się nam pasożytów, oj, namnożyło! Były to tzw. dziedziny
„nieprodukcyjne” (kultura, sztuka, wychowanie, medycyna, szpitalnictwo, opieka nad ludźmi starymi i
kalekami etc, etc.) i należący do nich ludzie „nieprodukcyjni”. Chodzi o tych, co nie produkują.
„Nieprodukcyjni”, „nieprodukcyjne”, „nieprodukcyjnych”, „nieprodukcyjnymi” itd. — tak się to
odmienia w dzień i w nocy (...)
Uczeni są nieprodukcyjni? Oczywiście, zawsze byli. Einstein, Newton, Kopernik, Galileusz, Curie-
Skłodowska i tysiące pomniejszych. Dzisiaj też ich nie brak, pasożytów, na całym globie. Takich
przykładowo Cricka, Orgela, Watsona i Wilkinsona, którzy bezproduktywnie bawią się w jakieś
cząsteczki kwasu dezoksyrybonukleinowego (DNA) i jeszcze biorą za to ciężki „szmalec” od pana Nobla,
należałoby zamknąć w obozie reedukacyjnym i karmiąc kwasem chlebowym przysposobić do uczciwej
pracy przy tokarce. A u nas to samo, siedzą te naukowce w gabinetach, pracowniach, archiwach,
laboratoriach i jeszcze płać im, chociaż pożytku produkcyjnego żadnego, tylko wzory, hipotezy i takie
różne.
Podobnie artyści, też nieprodukcyjni. Czy taki pisarz, malarz lub aktor może powiedzieć, ile pustaków
albo wałów napędowych wyprodukował w zeszłym roku? Nie może, bo nigdy w życiu nie wziął się do
naprawdę produktywnej roboty, dającej gospodarce pożytek. Zresztą teoria, że ludzie kultury to trutnie,
nie jest nowa, już Platon radził przepędzić niektórych artystów won. W sumie: jeśli już kultura, to
fizyczna, ponieważ tacy np. piłkarze potrafią przywieźć trochę „szmalcu” za dobrą lokatę na
mistrzostwach świata albo można ich sprzedać do zagranicznego klubu za dolce. Reszta kultury niech się
cieszy, że żyje, bo i tak ma za dobrze, wziąwszy pod uwagę jej nieproduktywność. A jeszcze jakie to
nachalne, że kiedy człowiek słyszy słowo „kultura”, to by lał.
Z oświatą to samo. Jeszcze się nie zdarzyło, żeby w którejś szkole wyprodukowali kostkę masła
chociażby, nie mówiąc już o traktorze czy wiertarce. Stare kłamstwo, że prawidłowa oświata jest jedną z
najważniejszych rzeczy w państwie, bo warunkuje egzystencję duchową i fizyczną narodu, zostało już
dostatecznie skompromitowane. Czyż nie było takich, co nie mając wykształcenia zajmowali wysokie
stanowiska i świetnie dawali sobie radę, własnymi ręcami budując którąś z kolei Polskę? Nauczycielka,
równie nisko opłacana jak pielęgniarka (która, będąc nieprodukcyjną, na dodatek cały swój czas poświęca
równie nieprodukcyjnym cherlakom), musi być doprawdy pełna tupetu, żeby się domagać poprawy bytu!
To nie byt ma jej kształtować świadomość, lecz ona ma kształtować świadomość uczniów w taki sposób,
by wyrośli na przyzwoitych, produktywnych członków społeczeństwa.
Najgorsza jest nieprodukcyjność emerytów, rencistów i wszelakich im podobnych, którzy wyłudzają
od państwa jałmużny. Jeśli nawet są to pieniądze nie zapewniające minimum właściwej egzystencji (czy
egzystencji biologicznej jako takiej), to przecież łącznie jest to fura pieniędzy wyrzucanych przez
wielkoduszne państwo w błoto! Tego jednak wielu docenić nie chce, ludzie nie rozumieją, że liczy się
produkcja namacalna, która — pomnożona przez trzy w komputerach GUS-u — trafi na łamy rocznika
statystycznego.
Koniec żartów, zaczynają się schody (Wieniawa). Proszę mi wybaczyć zjadliwy ton dzisiejszego
felietonu, lecz jest coś przerażającego w nazywaniu nieprodukcyjnym i dziedzin świadczących bardziej
niż cokolwiek innego o jakości narodu i państwa, o jego obliczu kulturowym i etycznym. Wielu z tych
„nieprodukcyjnych” produkuje humanistyczny wizerunek Polski, a więc to, co sankcjonuje przynależność
narodu do cywilizowanego świata ideałów, o które homo sapiens walczył przez tysiące lat. Złowroga
terminologia, mówienie: „nieprodukcyjni”, ubliża inteligencji każdego, kto to mówi, i godności całego
społeczeństwa. Gorzej, jeśli jeszcze wywołuje niechęć „produkcyjnych” do „nieprodukcyjnych”. A może
właśnie o to chodzi?
„STOLICA” 22 lutego 1981
Cmentarz lasów
Od dawna już Czytelnicy prosili mnie o zabranie głosu na ten temat (uzbierała się spora kupka
listów), równie rozpaczliwy jak wszystko, co nas obecnie otacza. Realizuję „zamówienie” późno, ale
chciałem najpierw dobrze zorientować się w sprawie i dopiero chwycić za pióro. Przedtem byłem
zorientowany jedynie w skali lokalnej, dzięki temu, co mi opowiadał i pokazywał mój teść leśnik. Teraz
znam już sytuację ogólnokrajową „względem lasów”.
Zapewne wielu ludziom trudno pojąć rozdzieranie szat nad tragedią polskiego drzewostanu w
sytuacji, gdy tragedie ludzkie balansują na granicy Apokalipsy, gdy przykładowo para zimowych
bucików dla dzieci kosztuje w jedynym miejscu, gdzie można je kupić, to jest na czarnym rynku, 6 — 8
tys. złotych — więcej niż średnia pensja miesięczna za ciężką pracę! Ci ludzie nie myślą, co będzie z
polskimi lasami, mózgi gotują się im od myślenia, w czym za tydzień poślą swe pociechy do szkoły: w
samych onucach (bo skarpetek też nie ma) czy też w ogóle nie poślą. Ale to nie zwalnia nas od
obowiązku myślenia o rzeczach takich jak las, bo jeśli postępowanie wobec lasów się nie zmieni, to z
braku drzew przyszłość będzie jeszcze bardzie tragiczna niż dzień dzisiejszy z braku butów. Buty i chleb
w ostateczności ktoś nam przyśle w paczce od bogatego filantropa dla nędzarza. Drzew i zdrowia,
którego strażnikami są drzewa, nikt nam nie podaruje.
Las jest szczególnie ważnym składnikiem naturalnego środowiska człowieka. Jeden zadrzewiony
hektar wytwarza kilkakrotnie (do dziesięciokrotnie) więcej tlenu niż analogiczna powierzchnia upraw
rolnych, zaś w porównaniu z powietrzem miejskim w metrze sześciennym powietrza leśnego znajduje się
50 — 75 razy mniej organizmów chorobotwórczych. Bez butów dziecko nie umrze, najwyżej nie pójdzie
do szkoły, co jeszcze bardziej skompromituje sprawców obecnego upadku Polski, wszystkich tych
pasibrzuchów nie ukaranych za zbrodnię sprowadzenia narodu na dno nędzy, ale bez zdrowego powietrza
dziecko nie wyrośnie na zdrowego dorosłego. Spytajcie lekarzy — najgroźniejszą dzisiaj epidemią,
wyniszczającą organizmy nasze i zwłaszcza naszych pociech, jest ta, którą wywołuje zatrute powietrze.
Dziesiątki alergii i wszelakich schorzeń zapełniających szpitale i przychodnie, wyciągających z ludzkich
kieszeni pieniądze na leki, których wciąż brak, stresujących nas i dobijających nerwowo, wszystkie te nie
przespane noce to rezultat wdychania powietrza, w którym jest więcej niebezpiecznych związków
chemicznych i pyłów niż tlenu. Zaś hektar lasu potrafi wchłonąć rocznie 50 — 70 ton pyłów i „uziemić”
je dzięki procesom filtracyjnym oraz neutralizacyjnym. I tego wybawcę mordujemy od lat bezlitośnie i
bezsensownie.
Z czterech największych zagrożeń dla polskich lasów najmniej szkód, chociaż straty są ogromne,
liczone w tysiącach hektarów — przynoszą pożary. Trzecie miejsce zajmują wysoce toksyczne,
wylatujące z naszych bezfiltrowych kominów fabrycznych, pyły, których drzewa „uziemić” nie potrafią
— w sposób mniej spektakularny pyły te masakrują drzewostan na olbrzymich obszarach. Drugie
miejsce: groźny szkodnik, brudnica mniszka (1,8 mln hektarów zaatakowanych przez nią lasów, których
nie umiemy bronić). Natomiast ewidentnie pierwsze miejsce w katastrofie polskich lasów zajmuje
skandalicznie rabunkowa gospodarka nimi w dobie powojennej. Motorem tego rabunku jest fakt, że nasze
sprzedawane cudzoziemcom drewno przynosi wielkie pieniądze i ustępuje pod względem wysokości
wpływów dewizowych tylko węglowi. W ciągu 30 lat, do roku 1975, dostaliśmy za sprzedane drzewa
630 miliardów dolarów. Więc rżniemy szaleńczo, jak obłąkani, nie bacząc na nic — po nas choćby potop!
Co będzie, gdy kiedyś ockniemy się na pustkowiu? Nastąpi zupełna odwrotność powiedzonka: „Nie było
nas, był las”. My będziemy, ale lasów już nie będzie.
Trudno się dziwić, że w dobie wszechobecnego kłamstwa, obejmującego wszystko, od ideologii po
podręczniki dla dzieci, kłamano także na temat polityki wyrębowej w lasach. Różni szefowie tego
interesu, złotouści panowie z Ministerstwa Leśnictwa, z Naczelnego Zarządu Lasów Państwowych, z
instytutów naukowych i uczelni, różni utytułowani „eksperci”, raz po raz wmawiali społeczeństwu w
publicznych wypowiedziach, że co prawda dużo się rżnie, ale jeszcze więcej się sadzi, więc przecież to
czysty zysk: drzew przybywa! Cholera, to tak, jakby jakiś masowy eksterminator ludzkości gadał: fakt,
morduję miliony ludzi, ale przecież pozwalam, by na ich miejsce rodziły się miliony osesków. Było to
udawanie głupiego i robienie głupiego ze słuchaczy, bo (pomijając manipulacje liczbowe) rżnie się dzień
po dniu dorosłe drzewa, a musi minąć kilkadziesiąt lat, by sadzonka zastępująca ścięte drzewo osiągnęła
jego dojrzałość. Gierki statystyczne stały się parawanem zalegalizowanego przestępstwa wobec
ogólnospołecznej własności, którą stanowią lasy.
Wśród tych kłamstw najpopularniejszym trikiem było zwalanie winy za przetrzebienie polskich lasów
na międzywojennych kapitalistów zagranicznych (co to za argument, przecież wiadomo, że tamten
system był be, a nasz miał być cacy), najmodniejszym zaś słowem termin: racjonalnie. Rzekomo rąbiemy
nasze lasy racjonalnie. Tym przykrywano fakt barbarzyńskiego przekraczania rzeczywiście racjonalnych
planów wyrębowych, pustynne wprost trzebienie lasów (tzw. „lasy przerąbane”) tam, gdzie są lepsze
drogi umożliwiające transport (korzystały na tym lasy, w okolicy których drogi są gorsze, ale jaka to
racjonalność?), ograniczenie powierzchni lasów chronionych, czyli parków narodowych, wbrew
nawoływaniom specjalistów, do zaledwie 0,33 procent powierzchni kraju, wreszcie brak regionalnego
zróżnicowania w postępowaniu z lasami, czego przykładem lasy górskie, wymagające szczególnej troski.
Tu też nie brakowało trików. Kilka lat temu naczelny dyrektor Lasów Państwowych zapewniał
publicznie, że w porównaniu z ogromnymi wyrębami w Alpach, my szanujemy nasze lasy górskie z
obawy o erozję („U nas taka ścinka byłaby nie do pomyślenia”). W rzeczywistości zaś w Alpach jest
prawie dziesięciokrotnie większy średni przyrost powierzchni zadrzewionej niż w naszych trzebionych
górach. Nie szanowaliśmy niczego i nie oglądaliśmy się na nic: ani na ochronę krajobrazu, ani na retencję
deficytowej wody gospodarczej (wyręby ją hamują), ani nawet na uzdrowiska, w których bandyckie
wyręby spowodowały spadek wydajności, mineralizacji i biodynamiki wód leczniczych.
Czy coś się zmieniło? Nic. Dalej te same kłamstewka, odwracające uwagę od istoty problemu
(ostatnio przeczytałem, że w lasach „straty spowodowane przez dziką turystykę są większe niż
wynikające z nieracjonalnej gospodarki”!), dalej wyprzedzanie o całe lata tzw. „poboru masy drzewnej”
ustalonego w tzw. operatach, dalej grube przekraczanie tzw. „etatu cięć” (maksymalnej dopuszczalnej ilo-
ś
ci drewna, jaką można wyciąć, i tak graniczącej z kataklizmem). Jak to podnieśli w Sejmie posłowie z
Komisji Leśnictwa i Przemysłu Drzewnego: tegoroczny plan wyrębów to pełna kontynuacja rabunkowej
gospodarki polskim drzewostanem.
Pogrzeb naszych lasów trwa. Cmentarz powiększa się szybko i przybiera imponujące rozmiary.
„STOLICA” 13 grudnia 1981
Polemiki
W roku 1976 Waldemar Łysiak opublikował w „Kulturze” artykuł będący analizą publicystyki polemicznej,
swoistą anatomią metod polemicznych stosowanych na łamach polskiej prasy. Sklasyfikował te metody i omówił w
sposób szyderczy; cytujemy początek owej publikacji:
„Jesteśmy narodem polemistów. Wystarczy przejrzeć tygodniki kulturalno-społeczne w działach «polemiki» i
«korespondencja». Co tydzień kilku lub kilkunastu facetów, językiem kulturalnym i wypolerowanym jak rękojeść
kastetu, udowadnia czarno na białym, że inni faceci to durnie bądź hochsztaplerzy, bo napisali same idiotyzmy i
kłamstwa.
Jeśli się temu dobrze przyjrzeć, wychodzi na to, że jesteśmy narodem polemistów osobliwych, polemistów
spryciarzy i — excusez le mot — analfabetów. Większość polemistów tak dowcipnie czyta atakowane teksty, jakby
ich w ogóle nie czytała, po czym wybiera z nich jakieś urwane na przecinku zdania i rąbie autora po grzbiecie.
Przed wojną był taki krytyk literacki, który robił fantastyczne recenzje w ogóle nie czytając książek, lecz on
przynajmniej chwalił i nie «cytował». Polemiści źle czytają, za to ganią, i nieszczęśni autorzy piszą odpowiedzi, w
których rozdzierają szaty i złorzeczą swoim nieuczciwym polemistom, albo — jeśli są ludźmi wyższego ducha —
starają się ich boleśnie ośmieszyć, przynajmniej tak samo boleśnie, jak sami zostali ośmieszeni.
Druga metoda typowej u nas polemiki polega na tym, że się atakuje u niekochanego autora jakichś opisów,
sądów lub poglądów coś, czego on w ogóle nie napisał, ale co polemista ma mu za złe, że jednak napisał. Tutaj też
się stosuje «cytaty», w sposób taki, w jaki klei się kawałki taśmy na stole montażowym. Słowa są, niestety, jak
pieniądze — nie tylko się wyświechtują i dewaluują, ale i podlegają fałszerstwom przy nie zmienionym kształcie
(...)”.
Złośliwość autora względem polemik wynikała tu ze zdenerwowania metodami, jakie wobec niego zastosowali
polemiści zarzucający mu, iż jest zwolennikiem tezy Ericha von Dänikena o kosmitach i śladach kosmitów na
Ziemi. Łysiak cierpliwie wyjaśniał, że nie jest zwolennikiem tej hipotezy i nie broni jej, broni jedynie prawa
Dänikena do stawiania takich hipotez i krytykuje hochsztaplerskie sposoby atakowania Szwajcara. Polemiści w
odpowiedzi ogłaszali, że oto Łysiak znowu przedstawił się jako zwolennik kosmitów (nazwano go nawet „ich
człowiekiem w Warszawie”). Na to Łysiak cierpliwie wyjaśniał, że nie jest ich zwolennikiem... itd. Na to polemiści
ogłaszali, że Łysiak znowu wystąpił jako „gorący obrońca hipotezy Dänikena”. I tak dalej, i tym podobnie. W
końcu rozeźlony Łysiak przestał wyjaśniać, że wmawia mu się to, czego nie powiedział, i napisał wspomniany
złośliwy artykuł o metodach polemicznych, kończąc tak:
„Metoda «polemiki» polegająca na wmawianiu autorom tego, czego nie napisali, i piętnowaniu ich za to,
stanowi najwyższą szkołę jazdy. Jest to żonglowanie pojęciami i znaczeniami i wywracanie ich na nice. Można to
robić z bardzo korzystnymi rezultatami. Kiedy przed pierwszą wojną światową pewien arystokrata rosyjski
powiedział po pijanemu, że «ma cara w dupie», to dzięki znajomościom w policji i sądownictwie oraz umiejętności
ż
onglowania łapówkami został skazany tylko na grzywnę «za rozpowszechnianie nieprawdziwych wiadomości o
miejscu pobytu Najjaśniejszego Pana» (...) Dlatego nie zabieram więcej głosu na temat Dänikena, a pozwoliłem
sobie jedynie na kilka uwag o narodowym sporcie inteligencji polskiej, którego imię: POLEMIKA. Od tej pory
będę rozpowszechniał nieprawdziwe wiadomości o miejscu pobytu Najjaśniejszej Polemiki. Ale to już nie na
papierze” (artykuł „Polemiczne miejsce pobytu”, „Kultura” 31 X 1976).
Oczywiście Łysiak nie dotrzymał słowa. W niezabieraniu głosu na temat Dänikena przeszkodziły mu wizyta
Szwajcara w Polsce i zorganizowana przez red. Toeplitza sławna dyskusja między Dänikenem a polskimi
uczonymi, w której Łysiak wziął udział. W zaprzestaniu polemik przeszkodziły Łysiakowi temperament
publicystyczny oraz konieczność odpowiadania na listy.
Dajemy poniżej kilka próbek polemicznego pióra Łysiaka (w dwóch gatunkach: jego ataki na tych, którzy
napisali coś, co go wzburzyło, oraz jego odpowiedzi na listy krytyczne). Wszystkie one dowodzą, że „dostać się”
pod pióro Łysiaka nie było rzeczą Przyjemną — jako polemista okazywał się bardzo niebezpieczny.
Polopiryna, czyli urok „nowej monotonii”
Proszę Państwa — nie dajmy się zwariować! Zwariować można od zalewu przekleństw na
współczesną urbanistykę mieszkaniową i od zatrzęsienia apokaliptycznych wizji dotyczących ludności
zurbanizowanej osiedlowo. Trzeba się przeciw temu malkontenctwu i pesymistycznemu krytykanctwu
bronić rękami i nogami, zakrywając oczy i uszy. Po prostu nie dopuszczać do siebie wszystkich tych
kwileń i narzekań, które — jak się im tak dobrze przyjrzeć — nie są czymś innym jak „strachami
nalachami” i społecznym wstecznictwem.
Zawiewa ten czad do nas głównie od Zachodu i tu trzeba wykazać maksymalną ostrożność, i mieć
pod ręką gotową polopirynę na te miazmaty, żeby zaraz zażyć i uspokoić się. Ja na przykład wycinam
sobie z prasy wywiady z najwybitniejszym ekspertem od tych spraw w Polsce, dyrektorem Instytutu
Kształtowania Środowiska, inż. Adolfem Ciborowskim (profesorem mianowanym), i jak tylko prze-
czytam w zachodniej prasie coś wrednego o osiedlu, to zaraz wyciągam wycinek z wywiadu i trrrach! —
przebijam Ciborowskim jak waleta asem.
Na ten przykład czytam w „Die Welt”, co pisze niejaki Hans Nerth:
„Architekt, który pragnąłby marzyć z ołówkiem w ręku, podczas gdy jego zasoby budżetowe z góry
ograniczają realizację jego śmiałych projektów, jest bezradny i pozostaje mu tylko podziwiać
nawarstwione w ciągu wieków osiedla ludzkie, pełne budowli ciasno stłoczonych, ale za to przytulnych i
dających poczucie bezpieczeństwa, czego nie można powiedzieć o prawie żadnym świeżo wybudowanym
osiedlu. Współczesny architekt skrępowany jest przepisami, planami finansowymi i normami, nad
których przestrzeganiem czuwają stosowne urzędy i władze nadzorcze”.
Na to ja wyciągam sobie wycinek z wywiadem, którego udzielił prof. Ciborowski „Literaturze”
(numer z 24 października 1974 roku) i zażywam:
„RED.: Ludzie ze środowisk urbanistycznych i architektonicznych, zapytani o te sprawy, mówią
głównie o trudnościach.
A.C.: Mam wątpliwości, czy jest to słuszne. Równocześnie istnieje u nas znacznie większa szansa, niż
ma ją bardzo wielu architektów w innych krajach. A mówienie o trudnościach może być trochę próbą
usprawiedliwiania siebie samego. Dobrą architekturę można było robić zawsze, podobnie jak złą
architekturę — niezależnie od tego, jaka była technologia, możliwości gospodarcze.
RED.: Czy pogląd ten odnosi Pan Profesor do naszego całego trzydziestolecia?
A.C.: Chyba tak (...) Dzięki burzliwej historii architektury w trzydziestoleciu skróciliśmy znacznie
dłuższy gdzie indziej okres rozwoju myśli architektonicznej. Gdzie indziej przebiega taka ewolucja
znacznie spokojniej, wolniej”.
1 już jestem spokojny, bo już wiem, że burzliwy rozwój naszej myśli architektonicznej jak ten sokół
zostawia w tyle tych spokojnych wolniaków, napiętnowanych znacznie mniejszą szansą.
Albo inny przykład. Taki jankes, Peter Blake, chce mnie wpędzić w nerwicę na łamach „Die
Weltwoche”:
„Niestety, architekci mojego pokolenia w dniu, w którym otrzymali zezwolenie na wykonywanie
swego zawodu, przestali zadawać pytania. Natomiast świat, któremu pragną oni służyć, nie przestał
stawiać trudnych, wręcz bezczelnych pytań. Pyta on nas, architektów, którzy głosiliśmy lepszy sposób
ż
ycia: jak do tego doszło, że ten osiedlowy świat, który zaplanowaliśmy i zbudowaliśmy w ciągu
ostatnich 30 lat, wygląda tak brzydko i nudnie, tak monotonnie?”
Ale ja już mam pod ręką taki wycinek z „Expressu Wieczornego” z dnia 21 maja 1976 roku (wywiad
z prof. A. Ciborowskim):
„RED.: Wizja typowości budzi, rzecz jasna, obawy przed monotonią i upodabnianiem się do siebie
osiedli w różnych częściach świata.
A.C.: Krajobraz miejski upodabnia się do siebie pod różnymi szerokościami geograficznymi. Jest to
prawidłowość obiektywna, której nie sposób uniknąć w pełni. Ludzie mają przecież podobne potrzeby
biologiczne, podobne aspiracje, domagają się podniesienia jakości życia, co upodabnia ich i ich dach nad
głową często do sąsiadów, nie tylko z najbliższego otoczenia”.
Otóż to — potrzeby biologiczne i aspiracje upodabniają dach nad głową i nie ma co wyszukiwać
złośliwie innych przyczyn, zwalać na architektów, władze etc. Jest to prawidłowość obiektywna, która w
przeszłości nie miała miejsca z tej prostej przyczyny, że ludzie mieli zupełnie różne potrzeby biologiczne,
a aspiracji w ogóle nie mieli.
Są tacy, którzy zwalają winę na uprzemysłowienie świata i piszą jak Jean Clay w „Realites”:
„Między koncepcją mieszkania, jaką każdy z nas nosi w sobie, koncepcją wzorowaną na domu
rodzinnym, a wyborem możliwości mieszkaniowych oferowanych przez wielkie miasta zachodzi coś
więcej niż rozbieżność — dzieli je po prostu przepaść!”
Na to my bierzemy wycinek z tego samego „Expressu Wieczornego” i już wiemy, że tej monotonii
można uniknąć:
„RED.: Mimo wszystko jednak można, nawet przy zastosowaniu przemysłowej produkcji w
budownictwie, uniknąć monotonii.
A.C: Można, ale trudno. Pierwsze zróżnicowanie następować będzie ze względów klimatycznych w
skali poszczególnych wielkich regionów geograficznych. W skali miast można nadawać osiedlom
indywidualny wyraz przez zróżnicowanie grup budynków w krajobrazie, rozmaity charakter terenów
zielonych (np. stosowanie różnych gatunków drzew), rozmaite kolory elewacji, budynki niskie i
wysokie”.
No i co? Sprawa jest jasna — jak zaczniemy wznosić budynki wyższe i niższe, z różnymi kolorami
elewacji na tle różnych gatunków drzew, to się zaraz osiedle polepszy i szlus. Że co? Że to już robimy od
dawna i wciąż jest monotonnie? Ale to jest „nowa monotonia”, której urok trzeba, koniecznie trzeba
dostrzec, jeśli się nie chce podpadać pod rubrykę pt. konserwatyzm społeczny. Służę wycinkiem ze
„Stolicy” z dnia 15 — 22 grudnia 1974 roku (wywiad z inżynierem Adolfem Ciborowskim):
„RED.: Tak więc pewien konserwatyzm społeczny powoduje niezbyt dobre przyjęcie monotonii...
INŻ. A.C.: Nie tyle monotonii, ile nowej monotonii. Ten konserwatyzm społeczny nie przejawia się
już przy ocenie ulicy XIX wieku...”
O właśnie — zabytek to wam, panowie malkontenci, w smak, a bloczek osiedlowy to już nie! Na
szczęście to, co się nie podoba malkontentowi, wcale nie musi się nam nie podobać. Jest to po prostu
sprawa nabycia właściwych kryteriów, pozwalających odróżniać piękno i szpetotę,
o czym dowiadujemy się z tej samej „Stolicy”:
„RED.: Warto chyba przekazać Panu Inżynierowi jedną z ocen obiegowych przewijających się
ostatnio w rozmowach o współczesnej architekturze. Krytykowana jest monotonia budownictwa
mieszkaniowego, określa się też architekturę tego typu jako po prostu brzydką.
INŻ. A.C.: Pojęcie, co jest brzydkie, a co ładne — jest umowne, wyraża nasze przyzwyczajenia i
nawyki (...) To, co jest inne, co jest nowe, co w pierwszej chwili zaskakuje
i niepokoi — łatwo nazwać brzydkim. Rzadko uznajemy od razu dzieło architektury, nowe
rozwiązanie urbanistyczne. Ocena niefachowa powinna być sterowana...”
i o to chodzi, o to chodzi!
„KULTURA” 13 marca 1977
Rok Dänikena
Trudno byłoby obalić tezę, iż kończący się rok 1977 był w naszym kraju m. in. rokiem Ericha von
Dänikena. Złożyło się na to wiele przyczyn, ale przede wszystkim jego wizyta w Polsce, która wywołała
namiętności dające przyzwoitą pożywkę plotkom i środkom masowego przekazu, obfitujące w wymianę
soczystych ciosów i policzków, słowem, tak wielkie, że ani można było przypuszczać (...)
Zbrodnią, straszliwym garbem Dänikena, w który wali się bezustannie i bez opamiętania naukowymi
pałami, jest jego dyletantyzm. Däniken nie ma żadnych wyższych studiów, ukończył jedynie gimnazjum
klasyczne z greckim i łaciną. Zbrodnia niewybaczalna. Albowiem dyletant na użytek domowy może sobie
działać — to poczciwy, kochany, nieco „kopnięty” swój chłop. Dyletant głoszący publicznie jakieś teorie
godzące w majestatyczną katedrę wielkiej nauki — to bandyta, terrorysta, zboczeniec. Zboczył z toru, na
którym pedałują w koło i w koło. Zrobią wszystko, by go unicestwić lub przynajmniej zbrukać. Jako
pierwszy skarcił to ostro Schopenhauer, oddając hołd twórczym dyletantom (nie mylić z dyletantyzmem
szefów-ignorantów) i pisząc: „Dyletanci, dyletanci! Cóż to znaczy? Tak nazywani są ludzie uprawiający
jakąś naukę lub sztukę z zamiłowania i z zapału do niej, nie tylko umysłem, lecz i sercem. Tacy ludzie
zawsze tworzyli rzeczy największe”.
To święta prawda. Również w dziedzinie odkrywania przeszłości, tam gdzie teraz działa Däniken. C.
W. Ceram, który miał historię archeologii w małym palcu, nie mylił się umieszczając taki akapit w swojej
pracy „Bogowie, groby i uczeni”: „Pogarda ta (fachowców wobec dyletantów — przyp. W. Ł.) jest
nieuzasadniona. Jeżeli spojrzymy na rozwój badań naukowych od najdawniejszych choćby czasów,
nietrudno będzie nam stwierdzić, że ogromnej ilości odkryć dokonali właśnie dyletanci, outsiderzy,
samoucy. Opętani jakąś ideą, nie odczuwali hamulców fachowego wykształcenia, nie znali lęku
specjalistów, przeskakiwali przeszkody wzniesione przez tradycjonalizm czcigodnych akademików”
(tłum. J. Nowacki).
(...) Żeby wszystko było jasne — Däniken jest moim przyjacielem, regularnie ze sobą
korespondujemy, dyskutując podnoszone przez niego sprawy, relacjonuje mi swoje podróże i badania,
przysyła sygnalne egzemplarze swoich książek etc, etc. Wszystko to nie zmienia tego podstawowego
faktu, że (o czym on dobrze wie i co ja maniakalnie wprost powtarzam w każdej mojej publikacji
„Dänikenowskiej”):
„Nic a nic nie obchodzi mnie to, czy Däniken ma rację, czy też nie. Może mieć, może nie mieć —
czas to pokaże (...) Bronię nie tyle samej hipotezy Dänikena, ile jego prawa do wysuwania takich hipotez,
i potępiam hochsztaplerskie metody polemizowania z Dänikenem”.
Bezskuteczne powtarzanie tego credo i postulowanie o rzeczową polemikę z Dänikenem zniechęciło
mnie do dalszych utarczek, toteż nie odpowiedziałem już na przedziwne tezy zawarte w poświęconym mi
artykule Marka Konopki pt. „Ich człowiek w Warszawie”, w którym zostałem przedstawiony jako agent
kosmitów na Polskę i klakier „szwajcarskiego hotelarza” (ten epitet jest głównym argumentem
naukowym przeciwników Szwajcara w dyskusjach z nim!).
(...) Rok 1977 był, jako się rzekło, rokiem największego, jak dotychczas, zainteresowania Dänikenem
w Polsce i najcięższych bojów na jego temat. Na ekrany wszedł kolejny film Reinla („Posłannictwo z
innej planety”), a w końcu maja przybył do Warszawy z dwudniową wizytą sam główny bohater i dopiero
wówczas, a także i po jego wyjeździe, zrobiło się piekielnie gorąco. W ciągu tych kilkudziesięciu godzin
Däniken, oprócz wizyt prywatnych i pertraktowania z wydawnictwami w sprawie dalszych edycji jego
książek, udzielił kilkunastu wywiadów, nagrał telewizyjny program „100 pytań” (w rzeczywistości
zdążyliśmy mu zadać tylko 20, bo na więcej nie starczyło czasu) i w końcu wziął udział w legendarnej już
dyskusji w redakcji tygodnika „Kultura”, opublikowanej następnie w numerze z 9 października pt.
„Däniken i uczeni”.
Było to osobliwe spotkanie, które z miejsca przerodziło się w najzwyklejszy proces karny przeciwko
gościowi. Już na samym początku jeden z obecnych uczonych stwierdził, że w ogóle nie widzi sensu
dyskutowania z takim typem jak Däniken, na co zareplikowałem pytaniem: po co wobec tego przybył na
dyskusję, ale nie uzyskałem odpowiedzi. Przyznaję, że byłem tym wszystkim lekko przerażony (...)
Däniken z uwagą wysłuchiwał, co mają do powiedzenia jego adwersarze, kiedy natomiast sam mówił,
jeden z panów uczonych przez cały czas machał mu pogardliwie ręką przed nosem (sic!), jakby chciał
rzec: idź do czorta ze swoim gadaniem ! Potem poleciały inwektywy (celowało w tym dwóch innych
uczonych panów) w rodzaju: „wulgarny materialista”, „amatorski partacz”, „fałszerz faktów”, „intelektu-
alna tandeta”, „ignorant” etc.
Wyłamałem się z tego wysoko utytułowanego grona, w którym potraktowano Dänikena niczym
pętającego się niepotrzebnie po Polsce gnojka i wygłosiłem gwałtowny speech jako obrońca (gościa
zaproszonego ze Szwajcarii) i oskarżyciel (metody zaprezentowanej przez pozostałych „dyskutantów”, a
polegającej na zastępowaniu rzeczowej argumentacji inwektywami; notabene jest to nagminne w
„polemizowaniu” z Dänikenem, obelgi zastępują fakty). Sam Däniken zachował kamienny spokój,
przynajmniej na zewnątrz. Polemistą jest niezłym, dał tego dowód podczas nagrywania programu TV
„100 pytań”, kiedy strzelił do niego redaktor Miś:
— Panie Däniken. Zadam panu teraz pytanie, na które proszę mi odpowiedzieć tylko jednym
słowem, tak lub n i e. A więc...
W tym momencie Däniken przerwał mu i kapitalnie zrykoszetował :
— Panie redaktorze, zanim pan to uczyni, ja zadam panu jedno pytanie, na które odpowie mi pan tak
lub nie. pytanie brzmi: czy przestanie pan wreszcie bić swoją żonę?
Ale w redakcji, nomen omen, „Kultury”, bity „argumentami”, które wymieniłem wyżej, był bezradny
— nie przyjechał polemizować z obelgami. Bezpośrednio po powrocie do Szwajcarii napisał do mnie list
zaczynający się od słów: ,,I feel obliged to thank You with this letter for all Your help and assistance
rendered to me during my stay in Poland. Particularly during my visit to «Cultura» where there were
obviously only people who already knew everything much better, You have been a great help for me with
Your interventions”.
*
Po opublikowaniu tej „dyskusji”, w prasie polskiej zaroiło się od komentarzy, w których padło
nieczęsto widywane na rodzimych łamach słowo „chamstwo”. W artykule na łamach „Polityki” (22 X
1977) Andrzej Mozołowski nazwał to spotkanie „eskalacją epitetów” i napisał m. in.:
„Wypowiedzi rzeczników obrony, dr. Waldemara Łysiaka i wydawcy Dänikena, dyr. Alfreda
Górnego, nie stanowiły przeciwwagi wobec zmasowanego ataku pozostałych pracowników nauki (...) Ani
on profesor, ani docent, ani nawet doktor. Zwykły hotelarz bez wyższego wykształcenia. Ma promotora?
Ż
adnego znaczącego, przynajmniej nie u nas. Jest więc okazja, by zabłysnąć bezkompromisowością, od-
wagą, pryncypialnym osądem. No i się błyska (...) Z zadowoleniem przeczytałbym ich publiczne
wystąpienia, równie śmiałe i bezkompromisowe, równie nie przebierające w sformułowaniach —
krytykujące naukowe poczynania rodaków, koleżanek albo kolegów po fachu. Jeśli takowe przeczytam
— opublikuję przeprosiny, ukorzę się i odszczekam. Ale dopiero wtedy”.
Ostatnie słowo w sławetnej „dyskusji” powiedział, co prawda z małym poślizgiem, w kilka tygodni
po jej opublikowaniu, red. Toeplitz. Był to prawdziwy szlagier. KTT, jako gospodarz prowadzący
spotkanie, napełnił wielu ludzi admiracją wobec swej osoby sposobem zareagowania na epitety. Kiedy
zaczęły padać, przerwał mówiącemu i powiedział:
— Jako pełniący rolę gospodarza, chciałbym nieśmiało przypomnieć tradycje staropolskiej
gościnności, a także to zdanie z Fredry: „jeśli wstąpił w progi moje...”
Potem, kiedy ja otrzymywałem listy od czytelników, którzy dziękowali mi za obronę Dänikena, KTT
otrzymywał listy z podzięką za wyżej cytowaną interwencję (jak się zorientowałem otrzymywaliśmy listy
od tych samych ludzi, m. in. od profesora Uniwersytetu Wrocławskiego, J. Trzynadlowskiego, i od dr. K.
Więckowskiego z Warszawy, który nazwał spotkanie w „Kulturze” „flekowaniem Dänikena”). Pan
Toeplitz spokojnie odczekał, aż zbierze się spora kupka tych podziękowań i pochwał prasowych, po czym
wykonał coś w rodzaju volte face, które zaszokowało jego wielbicieli. Napisał mianowicie w swoim
felietonie w „Kulturze” (30 X 1977), że ową interwencję traktował jako... „ożywiający rozmowę żart” (!),
po czym stwierdził, że całkowicie solidaryzuje się z dyskutantami flekującymi Dänikena i że „czas już
wygrzebać się z głupawego, słodkiego marazmu, którym grozi nam źle pojęty demokratyzm i fałszywa
tolerancja”. Wreszcie dodał: „Byle osioł może dziś zawracać głowę swoimi niedowarzonymi pomysłami
najpoważniejszym autorytetom (tak jakby Däniken był natrętem i zmuszał kogokolwiek do dyskusji —
*
„Czuję się w obowiązku podziękować ci tym listem za pomoc, jakiej mi udzieliłeś podczas mojego pobytu w Polsce.
Zwłaszcza zaś za twoje interwencje podczas wizyty w «Kulturze», gdzie znajdowali się sami ludzie, którzy z góry wszystko
wiedzą lepiej”.
przyp. W.Ł.) spokojny, że nikt mu nie powie: paszoł won!, nie wyrzuci za drzwi (...), że nie dosięgnie go
ż
aden zgniły pomidor...”
Mówienie: „paszoł won!” i wyrzucanie za drzwi człowieka, którego uprosiło się o przyjście na
rozmowę, wydaje mi się chwilowo (na obecnym etapie rozwoju) propozycją nieco zbyt śmiałą, jednakże
sądzę, że wielu ludzi czuje do KTT wdzięczność. Po tym jego felietonie już tylko niewiele rzeczy w
wykonaniu pana Toeplitza będzie ich mogło zaskoczyć (...)
„LITERATURA” 22—29 grudnia 1977
Odpowiedź na list red. J. Roszki
W numerze 31 „Razem” wydrukowany został list wielce zasłużonego dziennikarza krakowskiego,
Janusza Roszki, który twierdzi, że został oszkalowany przeze mnie na łamach tegoż tygodnika. Panu
Roszce nie podoba się „taka metoda Łysiaka i inne jego metody”, zaatakowałem bowiem (w „Razem” nr
27) opublikowany przezeń w „Przekroju” artykuł o początkach egiptologii, pełen kosmicznych wprost
bzdur, błędów merytorycznych i dowodów na zatrważającą nieznajomość poruszanego tematu (na
żą
danie wyszczególnię je; „Przekrój” nie chciał wydrukować zbyt chyba obszernej listy tych nonsensów,
którą wysłałem do Krakowa). Jedną z największych „głuposti” (jak mawiał hrabia Roztopczyn) w owym
tekście okazało się „przedłużenie” przez p. Roszkę życia Bastylii na okres Dyrektoriatu (zaczął się on w
roku 1796), co skomentowałem na łamach „Razem” propozycją, by o tym cudzie jak najszybciej
poinformować Francuzów, którzy wciąż swoje święto narodowe obchodzą w rocznicę kompletnego
zburzenia Bastylii w roku 1789!
W swoim liście p. Roszko określa wytknięcie mu tego błędu (było nie było żenującego, bo rzecz jest z
zakresu szkoły podstawowej) jako „zwykłą insynuację” i ze świętym oburzeniem, patrząc, jak to się
mówi, „prosto w oczy” czytelnikom, zapewnia ich, że nigdy takiej bredni nie napisał. Czyni to
następującymi słowy:
„Podobno miałem napisać, że w okresie Dyrektoriatu wsadzano ludzi do Bastylii, która, jak wiadomo,
została wcześniej zburzona (...) Chciałem poinformować Czytelników «Razem», że nigdy czegoś takiego
nie napisałem (...) i to jest do sprawdzenia”.
Wobec tego sprawdźmy. Wspomniany artykuł p. Roszki ukazał się w numerze „Przekroju” z dnia 16
września 1979 roku, a jego treść od początku do końca dotyczy doby Dyrektoriatu. Opisywana akcja
zaczyna się we wrześniu 1797 w Mombello. Następnie czytamy o tym, co robi i o czym myśli akurat
Napoleon, i wreszcie zbliżamy się do słów o Józefie Sułkowskim i o Bastylii, których p. Roszko „nigdy
nie napisał”, ale które w jego artykule wydrukowano. Autor buduje nastrój („Jest wczesny zmierzch w
Mombello...”), potem jeszcze kilka zdań i:
„Minęło już ponad piętnaście lat od czasu, gdy wuj August prezentował małego Józefa Sułkowskiego
książętom i hrabiom Francji jako cudowne dziecko, które recytowało na pamięć całe stronice uczonych
dzieł. Tamtej Francji już nie ma, nikt nie pamięta uczonego malca z Polski; ci, którzy go słuchali, dali
głowę na szafocie lub siedzą w Bastylii”.
Powtarzam: jesteśmy w Mombello w roku 1797, a więźniowie siedzą w... zburzonej przed ośmiu laty
Bastylii! O żadnych sprytnych wykrętach, przypadkowym lapsusie czy czymś takim nie może być tu
mowy, bo p. Roszko wyraźnie, jakby nie chcąc pozostawić wątpliwości, iż chodzi mu o rok 1797,
potwierdza swoje datowanie, pisząc: „Minęło już ponad piętnaście lat od czasu, gdy wuj August
prezentował małego Józefa Sułkowskiego książętom i hrabiom Francji”. Rzeczywiście, wuj August
prezentował małego Sułkowskiego jako cudowne dziecko w Paryżu w latach 1780 — 82, a więc minęło
ponad piętnaście lat do roku 1797! Po Bastylii nie ma śladu od ośmiu lat, a więźniowie w niej siedzą!!!
(Notabene trzeba nieprawdopodobnej wręcz niekompetencji, aby napisać, iż część arystokracji dała głowę
na szafocie, a reszta siedzi w Bastylii, bo nawet dzieci z podstawówki wiedzą, że szafoty mogły
zdziesiątkować arystokrację francuską dlatego, iż przedtem padła Bastylia — jest to jedna z
elementarnych wiadomości z historii powszechnej).
Panie Roszko — zacytuję jeszcze raz zdanie z pańskiego listu: „Nigdy czegoś takiego nie napisałem”.
Napisał pan, a mimo to próbował pan wmówić czytelnikom „Razem”, że wypomnienie panu tego przez
Łysiaka jest „zwykłą insynuacją”. Przy najgorętszych chęciach do zachowania dobrych manier i przy
największej niechęci do używania mocnych określeń, nie można nazwać tego pańskiego zdania i tych
pańskich słów inaczej, jak wielkim kłamstwem.
P. Roszko postraszył mnie również rzecznikiem dyscyplinarnym SDP, sądząc może, iż to mi zamknie
usta. Nie przestraszyłem się, jak widać, bo nauczono mnie w domu, że prawda nie musi się bać.
Prosząc w zakończeniu swego listu o jego opublikowanie p. Roszko uzasadnił to tym, że „każdy autor
ma prawo do obrony swego własnego imienia”. Jego sprawa, że wybrał do obrony swego imienia oręż
samobójczy, czyli nieprawdę ożenioną z groźbami, ale zasada o prawie do obrony jest słuszna. List jego
opublikowano. Zgodnie z tą samą zasadą — proszę o opublikowanie mojego.
„RAZEM” 14 września 1980
Pochwała kwadratowych pomidorów
Pamiętam dobrze, tak dobrze, jak rzadko które, słowa mojego śp. ojca, wypowiedziane do mnie, gdy
byłem jeszcze smarkaczem. Pewnego razu (było to w pierwszym dniu mojej nauki w Liceum im. Prusa)
powiedział tak: — Synu, przestałeś być dzieckiem, zaczynasz być młodzieńcem. Chcę, żebyś się dobrze
uczył i przyzwoicie zachowywał. Jeśli coś zbroisz, będziesz ukarany bardziej surowo, niż to było
dotychczas, bo mam już prawo wymagać od ciebie większego rozsądku, niż kiedy byłeś uczniakiem
podstawówki. Jeśli jednak dowiem się, że starałeś się niegodnie przypodobać nauczycielom, to jest, że
popadłeś w jakąkolwiek formę lizusostwa, w ogóle nie zostaniesz ukarany. Karać mogę tylko mojego
syna, nie zaś obce dzieci. Czy mnie zrozumiałeś?
Zrozumiałem go bardzo dobrze i obraziłem się na niego, bo uważałem, że niepotrzebnie to
powiedział, i czułem się urażony.
Powyższy wspominek nie ma żadnego związku z dalszą częścią niniejszego felietonu, po prostu
wrócił do mnie przez jakąś furtkę pamięci i przelałem go na papier. Teraz zaś czas do pracy. Dzisiejszy
felieton będzie o czymś zupełnie innym, bo o architekturze.
Przed kilku laty, w roku 1974, pewien koryfeusz naszej architektury stwierdził na łamach prasy, że
nasze powszechnie krytykowane, monotonne i brzydkie, osiedla mieszkaniowe są w istocie piękne, że
jest to „nowa monotonia”, w docenianiu i ukochaniu której przeszkadza nam po prostu „konserwatyzm
społeczny” (sic!). Sądzić można było wówczas, że jest to ponury żart lub wybryk zmęczonego mózgu,
który chce się komuś przypodchlebić, słowem, wyjątek potwierdzający regułę, czyli regularną niechęć
mieszkańców do proponowanych im „bloków”, na które w istocie rzeczy są skazani. Dzisiaj okazuje się,
ż
e był to tylko precedens.
Od lat publicyści i architekci walczą przeciwko terrorowi wielkiej płyty ź fabryk domów, która
wprost zmusza do wznoszenia zuniformizowanych osiedli o charakterze koszarowym. Ta solidarność w
walce z wynaturzeniami uprzemysłowienia budownictwa była czymś pocieszającym, tym bardziej
tragicznego aspektu nabiera więc jej rozbicie. Chodzi o klasyczny cios w plecy zadany przez „swojego”,
przez znanego specjalistę od architektury, publikującego często i gęsto Władysława Fiałkowskiego, który
w artykule „Architektura na rykowisku” („Kultura” z 26 sierpnia 1979) napisał wiele i niesłusznie na
temat historii i współczesności budownictwa, wszystko to podporządkowując udowodnieniu głównej
tezy. Teza ta, bardzo miła dla tych, którym Fiałkowski chciał się przypodobać, dotyczy obecnej
architektury polskiej i brzmi tak (uwaga!):
„Jedyną organizacją, której należy zawdzięczać, że polska architektura nie stoczyła się na samo dno
(...), jest polski przemysł budowlany”.
Tak samo jedyną organizacją, której należy zawdzięczać, że bobry nie wyginęły doszczętnie, są
kłusownicy.
Ż
e jest to nonsens krzyczący przeraźliwie — wiedzą wszyscy, od dzieci do emerytów, i można to
przeczytać w setkach opracowań, książek, artykułów, stenogramów z konferencji specjalistycznych etc. O
samą chęć bycia oryginalnym za wszelką cenę nie posądzam pana Fiałkowskiego. Nie przypuszczam
również, że pomyliły mu się daty, to jest, że uznał, iż mamy akurat prima aprilis. Nie ośmieliłbym się też
zarzucić mu niekompetencji. Więc dlaczego to napisał? I dla kogo?
Specjalista Fiałkowski podparł główne twierdzenie w swym artykule twierdzeniami pomocniczymi.
Według niego przemysł budowlany „może wykonać wszystko, co można sobie wyobrazić, i wzrost
kosztów czy też komplikacja produkcji nie odgrywają tutaj specjalnej roli”. Jest to kosmiczna nieprawda,
sytuacja bowiem wygląda akurat odwrotnie. Przemysł budowlany w dążeniu do maksymalnej
„ekonomiczności” (osiągnięcie największego zysku najmniejszym kosztem) produkuje tylko kilka
rodzajów płyt, ponieważ urozmaicenie produkcji spowodowałoby jej skomplikowanie, a co za tym idzie
wzrost kosztów. Więc się tego nie robi. Dlatego architekci nie mają z czego stawiać budynków
ciekawszych niż te, które zapaskudzają nasz krajobraz.
Te ciekawsze budynki są według pana Fiałkowskiego nonsensem, co tłumaczy on tak:
„Nonsensem jest natomiast uzyskiwanie (...) architektonicznych walorów przez załamywanie
budynku, kiedy wiadomo, że dźwig montujący budynek najlepiej pracuje na prostym torze”.
Słusznie, wiadomo bowiem, że siedziby ludzkie należy dopasowywać kształtem do wartości
nadrzędnej, jaką jest tor dźwigu, a nie odwrotnie. Tak samo należy ludziom formować nogi do
jednowymiarowych butów (bez podziału na lewy i prawy), zaś żołądki do linii produkcyjnej maszyny,
która wypluwa same serki topione.
Jako czciciel kąta prostego, a przeciwnik innych kształtów, pan Fiałkowski powołuje się na logikę,
argumentując tak:
„Przemysł budowlany kieruje się logiką wynikającą z procesu technologicznego. I jeśli logika
wskazuje, że coś powinno być proste — przemysł protestuje, jeśli ktoś chce, aby to było wygięte.
Natomiast sposób rozumowania wielu architektów jest skrajnie eklektyczny”.
Tym architektom dostają się od pana Fiałkowskiego cięgi za „jakiś pęd do dekoracyjności, modę na
swego rodzaju eklektyzm”, przejawiający się tym,” że musząc stawiać domy identyczne jak pudełka
zapałek, starają się urozmaicić i ożywić elewacje choćby niestereotypowo rozwiązanymi balkonami.
Artyści, psiakrew, zachciało się im rzeźbić w architekturze, kształtować bryły budynków w zgodzie z
jakąś estetyką, a że nie mogą tego robić, kombinują szczwanie innymi duperelkami! Na szczęście pan
Fiałkowski i jemu podobni wykazują czujność. Po łapach i do szeregu, marszowym krokiem przemysłu
budowlanego!
Człowiek przeciera oczy ze zdumienia.
Nagrodą, jaką pan Fiałkowski powinien otrzymać od tego przemysłu, i nie tylko od niego, winny być
kwadratowe pomidory o idealnie takich samych kształtach. Prasa podała, że właśnie wyprodukowano
takie w jednym z laboratoriów...
„STOLICA” 18 listopada 1979
Kucanie pod płotem ZOO
W październiku ukazał się w prasie codziennej jeden z najbardziej osobliwych w 30-leciu artykułów o
architekturze. Autor, Janusz Przymanowski, dał jak zawsze w swoich artykułach bardzo fajny tytuł:
„Architektura i cocósie”, a poniżej treść jeszcze fajniejszą, tak fajną, że się — jak to ujął jeden z zupełnie
łysych publicystów — resztki włosów jeżą na głowie.
Janusz Przymanowski daje w tym artykule ostrą reprymendę krytykom wieżowca „Intraco” na
Stawkach, wybrzydzaczom, którzy czepiają się faktu, że wielki komin tego wieżowca zeszpecił
malowniczą panoramę warszawskiej Starówki. Jako że byłem nieformalnym przywódcą tych
wybrzydzaczy, zabierając na ten temat głos w prasie (kilkakrotnie), w radiu i w TV („Pegaz”) — na mnie
spada obowiązek ustosunkowania się do wypowiedzi Janusza Przymanowskiego.
Argumentacja, którą się autor posługuje, jest tak trafna, jak trafnym byłby mój sąd o niuansach
współczesnej taktyki wojskowej, o której nie mam zielonego pojęcia z tej prostej przyczyny, że nie
kończyłem żadnej akademii wojskowej. Inna sprawa, że tu chyba nie o specjalistyczne wykształcenie
chodzi, albowiem stosy listów, które nadeszły do redakcji po moich artykułach, były napisane po prostu
przez warszawiaków zasmuconych widokiem czarnej rury tnącej w pionie najpiękniejszą żywą
widokówkę stolicy.
Janusz Przymanowski stara się w swoim artykule dowieść, że można zestawiać obok siebie
architekturę starą i nową, nawarstwiać je etc. Pomijając fakt, że na poparcie tej tezy podaje przykład w
kontekście sprawy komiczny (katedry wawelskiej, która „jest zespołem najrozmaitszych komponentów”
— co to ma wspólnego z urbanistycznym problemem „Intraco”?) — istotne pozostaje co innego: takie
dowodzenie jest najzwyklejszym wyważaniem dawno otwartych drzwi. Proszę pana — nikt nie
kwestionuje zestawiania nowego ze starym, tego ja i moi koledzy nauczamy na Wydziale Architektury
PW. Chodzi o to, w jaki sposób się to robi. W urbanistyce i architekturze, jak we wszystkim, są metody
złe i dobre. Niestety, w przypadku Starówki wybrano metodę fatalną i chodzi o to, by jej nie powielać,
pan zaś namawia do czegoś przeciwnego.
Istotę problemu wyłożyłem w swoim referacie („Następstwa procesów urbanizacyjnych dla ochrony
historycznego środowiska człowieka”) na łódzkiej sesji naukowej w listopadzie ubiegłego roku:
„Aktualną obecnie tendencją jest przejaw naiwnej wiary urbanistów i architektów w automatycznie
osiągany dobry efekt zestawiania starej i jakiejkolwiek nowoczesnej architektury. Powoływanie się przez
nich na historyczne nawarstwienia epokowe wynika z niezrozumienia procesów urbanistycznych
przeszłości. W historii urbanistyki bowiem ślepe zestawianie z liczeniem na automatyczny efekt było
wykluczone, a wartości zespołów powstałych z dzieł przynależnych do różnych epok tworzyły się w toku
długotrwałej selekcji, dzięki świadomej kompozycji budowli nowych w stosunku do cech
architektonicznych budowli zastanych”.
Janusz Przymanowski stwierdza odważnie, iż nie zawahałby się „w pewnych okolicznościach”
wybudować nowej struktury w centrum układu średniowiecznego, i jako przykład podaje nowoczesny,
aluminiowo-szklany Pałac Zjazdów, postawiony w roku 1961 w centrum Kremla. Ależ to jest właśnie
przykład pozytywny, pokazujący, jak należy te rzeczy robić! W przypadku Pałacu Zjazdów skala, ga-
baryty i wiele innych rzeczy zostały zgrane z otoczeniem (...) Teoretycznie telewizjna wieża Ostankino
wzbogaciłaby centrum Moskwy, lecz postawiono ją na peryferiach, gdyż stojąc w centrum naruszałaby
pejzażowe walory Kremla. Nikt nie postawiłby w centrum Kremla wieżowca, który wyskakiwałby nad
zabytkowymi dachami. A warszawskiej Starówce wetknięto właśnie wysoki komin w tło. Liczono na
automatyczne osiągnięcie dobrego efektu i przeliczono się.
Janusz Przymanowski zgodzić się z tym zdaniem nie zamierza — według niego: „Wiek miasta
dopiero wówczas przemawia i staje się elementem piękna, gdy istnieje współczesny układ odniesienia”.
Zgoda na to, ale jeśli układ ten jest relacją kija i „siedzenia”, to nie o taki układ chodzi. Wolno każdemu
mieć swoje zdanie na temat swego miasta, ale czy należy też być głuchym na zdanie specjalistów i vox
populi?
Gniewa się także Janusz Przymanowski. „Gniewa mnie konserwatywna moda na wybrzydzanie”. Też
mu wolno, de gustibus... Wolno mu nawet szydzić z tych, którzy upominają się o walory widokowe
Starówki. Szydzi następującymi słowy, złożonymi z liter rozstrzelonych w druku, żeby tekstowi
pisanemu nadać donośność krzyku:
„No i co z tego? Jak panowie przykucną za płotem w ZOO, to w ogóle nic nie w i d a ć”.
Janusz Przymanowski ma powody do rozdrażnienia — niestety, nie można wszystkich zmusić do
przykucnięcia za płotem ZOO, tak żeby „w ogóle nic nie było widać”.
W artykule „Architektura i cocósie” najtrafniejsze wydaje mi się takie zdanie autora:
„Dopiero we współżyciu tych dwóch różnych nie tylko stylów, lecz wielkości, zawarta jest
historyczna prawda o czasach i ludziach”.
„KULTURA” 14 listopada 1976
Na prowincji bez zmian
Oskarżenie publicysty o nierzetelność, o manipulowanie cudzym słowem, jest zarzutem arcyciężkim,
a dla szanującego się człowieka pióra jest to rzecz nader bolesna. Okazuje się, że choćby się miało ręce
najczystsze (a ja takie mam, mimo że o to nie było łatwo w ubiegłej dziesięciolatce), nie można się od
podobnego zarzutu dożywotnio ubezpieczyć. Doczekałem się po latach właśnie teraz.
Do redaktora naczelnego „Stolicy” wpłynęła pisemna skarga na mnie od nauczycielki Liceum
Ogólnokształcącego w Kolbuszowej, Haliny Dudzińskiej, dotycząca mojego felietonu „Polemiki i
okolice” (z 22 marca), w którym — pisząc o skandalu, jakim było dotychczasowe nauczanie historii w
polskich szkołach — zacytowałem kilka drukowanych w prasie, bardzo krytycznych opinii nauczycieli na
ten temat. Między innymi zacytowałem, myśląc o ludziach odpowiedzialnych za to, zdanie p. Dudzińskiej
wzięte z jej listu wydrukowanego w „WTK” z 15 lutego: „Ja postawiłabym przed sądem tych ludzi”.
Właśnie o to zdanie idzie. Pani Dudzińska zarzuca mi, że je wyjąłem z kontekstu i użyłem wobec autorów
podręczników, podczas gdy ona napisała tak o ludziach, którzy skrócili licealny program lekcyjny historii
o jedną godzinę (z trzech do dwóch). Pani Dudzińska nazwała to „przeinaczeniem”, które „nie przystoi
poważnemu autorowi”. Dalej p. Dudzińska pisze: „Ujęcie przez p. W. Łysiaka moich słów w innym
kontekście, niż ja podałam w WTK, sprawiło mi przykrość i chciałabym, żeby p. Łysiak wiedział o tym”.
Już wiem, proszę pani, teraz zaś chcę, żeby i pani się dowiedziała, że pani list — wobec którego mam
obowiązek ustosunkować się — sprawił mi przykrość, i to nawet nie dlatego, że pisze pani nieprawdę, ale
dlatego, że jest on dla mnie dowodem, iż w Polsce przetrwały jeszcze pewne praktyki z niechlubnej
przeszłości.
Najpierw odpowiem na meritum, w sprawie owego zdania użytego przeze mnie rzekomo w innym
kontekście. Jest to nieprawda (lub w najlepszym razie nieporozumienie), ponieważ atakowałem nie tylko
podręczniki z fałszywymi treściami i przemilczeniami, ale także programy nauczania historii, przez co —
rzecz oczywista — należy rozumieć ich format treściowy, czasowy i każdy inny, realizowane programy
jako takie! Czy naprawdę tak trudno było zauważyć, że w moim tekście, w zdaniu figurującym
bezpośrednio przed nawiasem, w którym cytuję drukowane wypowiedzi kilku nauczycieli, w tym p.
Dudzińskiej, podkreślając ich krytyczny stosunek do autorów tego, co i ja krytykuję, kolejność wyrazów
jest następująca: „programy szkolne historii, podręczniki”? Tak więc nie dopasowałem pani wypowiedzi
wyłącznie do autorów podręczników. Ale nawet gdybym to zrobił, to nic popełniłbym oszustwa, gdyż w
tej samej pani wypowiedzi na łamach „WTK” krytykuje pani również podręczniki! Co prawda pisząc, iż
są one złe, bo „skąpe, powierzchowne”, użyła pani eufemizmu mogącego tylko rozśmieszyć pani ko-
legów, którzy potępiają w czambuł i bez ogródek zawarte w nich łgarstwa, ale przecież uczyniła to pani!
Więc o co chodzi, na miłość boską! Czy chce nam pani wmówić, że przed sądem winni stanąć złodzieje
45 minut lekcyjnych tygodniowo, a nie złodzieje całych epok i kamieni milowych prawdy o dziejach
ojczyzny?
Wydaje mi się, że wiem, o co chodzi. Kiedyś naczelny redaktor „Polityki”, F. M. Rakowski, w dużym
artykule namawiał czytelników z prowincji, by w listach do redakcji bezkompromisowo demaskowali
wszelakie zło panoszące się w ich miasteczkach, bez oglądania się na szczebel tych, którzy postępują
niewłaściwie. W odpowiedzi przyszła do „Polityki” fura listów, których autorzy... wyśmiali ten apel,
tłumacząc, że krytykować otwarcie to czasami można w dużym mieście, ale na prowincji oznacza to
ś
mierć cywilną, zostanie się bowiem zmiażdżonym przez wszechwładną, bezkarną klikę miejscowych
decydentów. Obecny wicepremier opublikował ze smutkiem fragmenty tych listów.
Pani Dudzińska w liście wydrukowanym w „WTK” napisała: „piszę szczerze to, co myślę”.
Rzeczywiście napisała wówczas szczerze o wielu rzeczach, m. in. o panującym w szkole systemie
donosicielstwa uczniów na nauczycieli do dyrektora, tylko „trochę mniejszym niż w czasach stali-
nowskich”, wypowiedziała się przeciwko 10-latce itd., itp. Natomiast jej obecny list do redakcji „Stolicy”
jest od początku do końca nieszczery, zastraszony i pełen takich nielogiczności, że włosy stają dęba.
Na przykład w tym drugim liście p. Dudzińska twierdzi, że „WTK” bezprawnie opublikowało jej
pierwszy list („nie przypuszczałam, że może on zostać wydrukowany w tym piśmie”). Jak to? Przecież
tuż przedtem pisze pani, iż list został wysłany w odpowiedzi na apel redakcji „WTK”, która nie ukrywała,
ż
e zamierza te listy drukować! Mało tego, list p. Dudzińskiej do „WTK” zaczyna się od słów: „Pragnę
napisać do Was w odpowiedzi na Wasz apel do nauczycieli historii”. Miała pani pełną świadomość tego,
ż
e jest to list do druku, chodziło bowiem o publiczne wypowiedzi nauczycieli na temat manipulowania
historią Polski i na taki apel pani odpowiedziała, nie można więc teraz wykręcać kota ogonem i zarzucać
redakcji „WTK” jakiegokolwiek nadużycia w tym względzie.
Ale i tego mało. W liście do „Stolicy” p. Dudzińska... dezawuuje to, co napisała do „WTK” (a jak
pamiętamy twierdziła wówczas, że pisze „szczerze to, co myśli”), twierdząc: „Program nauczania historii,
który jest, wydaje mi się, dobry” (!!!), i nazywa swoją poprzednią wypowiedź „niefortunną”, spłodzoną
pod wpływem... chwilowego zdenerwowania („byłam wtedy bardzo wyprowadzona z równowagi”)! Żeby
wszystko to razem wyglądało mniej śmiesznie, obstaje tylko dalej przy jednej godzinie lekcyjnej więcej.
(...) Kto zmusił panią do takiej wolty? Jeśli nawet posuwam się za daleko z takim przypuszczeniem,
to przecież pani drugi list to usprawiedliwia. Przerażająca jest ta nasza prowincja z jej „układami”, które
terroryzują ludzi.
„STOLICA” 31 maja 1981
Szyderstwa
Opublikowanych tekstów humorystycznych Waldemara Łysiaka jest niewiele. Spośród 17 pozycji wybraliśmy
8, w tym chronologicznie pierwszą („Dekalog asystenta'', napisany pod pseudonimem Wojciech Kowalewski
*
, w
czasie gdy autor był asystentem na Wydziale Architektury PW) oraz wypowiedź w sondzie tygodnika „Itd”; reszta
to felietony. Wspomniana ankieta „Itd” była najciekawszą ze wszystkich sond, jakie ogłaszał tygodnik. Grono
sławnych Polaków (m.in. profesorowie: Kotarbiński, Tatarkiewicz, Hryniewiecki, Szczepański, Chałasiński,
Aleksandrowicz, Suchodolski i Legowicz, dr Łopatkowa, trenerzy Mulak i Kulesza, dyrygent Kasprzyk, rzeźbiarz
Hasior, pisarz-działacz Sokorski, reżyserzy Kijowski i Kantor, red. Bohdan Tomaszewski i in.) wypowiadało się na
temat: „Jak dohumanizować życie?”. Łysiak jako jedyny udzielił odpowiedzi w tonie satyrycznym (później w
jednym z wywiadów zapytany o to rzekł, iż pytanie wydało mu się mało poważne, dlatego odpowiedź też nie
mogła być serio). Jednakże ta „niepoważna” odpowiedź zawierała tyle poważnych przesłań a rebours, że uznano ją
za jedną z poważniejszych. Sam Łysiak nazywa swoje szyderstwa publicystyczne „stańczykowaniem”.
*
Pseudonim stworzony z drugiego imienia autora i z nazwiska rodowego jego matki.
Dekalog asystenta
Przykazanie 1: WŁĄCZ SIĘ W KOLEKTYW
Obejmując stanowisko (staż asystencki bądź przejście z uczelni na uczelnię) natychmiast dopasuj się
do struktury organizacyjno-towarzyskiej jednostki, do której cię przyjęto, zgodnie z zaleceniem Paula
Valery: „Należy dodać siebie do tego, co się zastaje” (jeśli nie lubisz Valery'ego, równie użyteczne jest
rodzime porzekadło o wronach). Jeśli w ciągu 2 tygodni nie pokapujesz się, z czyich kawałów należy się
ś
miać i jak śmiać, kto z kim dobrze żyje, kiedy i gdzie można się obijać, komu kłaniać krótko, a komu po
azjatycku, jak się ubierać, czesać i jakie wygłaszać poglądy na jakie tematy — grozi ci „samotność w
tłumie”, niełaska i równia pochyła prowadząca do samotności poza tłumem. Największym
niebezpieczeństwem etapu drugiego, kiedy już jesteś „wkupiony” i „ustawiony”, jest marzycielstwo
przejawiające się jako reformatorstwo — pokusa podjęcia próby odmienienia zastanych złych elementów
układu, np. usprawnienia systemu pracy lub zwrócenia uwagi na to, że pierwszym zadaniem
pracowników uczelni jest dydaktyka, a nie wszelakiego rodzaju „gry” wydziałowe. Pamiętaj przestrogę
Oskara Wilde'a: „Społeczeństwo często wybacza zbrodniarzowi — marzycielowi nigdy”. W tłumaczeniu
na język bardziej zrozumiały oznacza to, że jeśli zostaniesz przyłapany na fuszerce, żadna większa
krzywda ci się nie stanie, jeśli natomiast zapragniesz działać optymalnie i narzucać ten sposób działania
innym, dostaniesz boleśnie po łapach. Jeśli zgłaszasz wnioski mądre i słuszne, zostaniesz chwilowo
poparty i zda ci się, że podnosisz swój prestiż i że siedzisz coraz mocniej w siodle. Zanim się obejrzysz,
okaże się, że to jest siodło, spod którego zwiał właśnie koń.
Nie próbuj imponować otaczającemu cię kolektywowi sukcesami życiowymi (rodzinnymi,
towarzyskimi, seksualnymi etc). Przeciwnie — narzekaj na kłopoty i otaczaj się aurą umiarkowanego
pesymizmu, gdyż zgodnie ze słowami Mauriaca, Renarda i wielu innych mędrców: „Radość ludziom
sprawia ich własne powodzenie, ale w jeszcze większym stopniu niepowodzenia bliźnich”. Postępując
zgodnie z tymi wskazaniami, uwolnisz się w jakimś stopniu od tzw. bezinteresownej zawiści, to jest
ogólnospołecznej dolegliwości, przeciw której jedyną tarczą jest smętne oblicze.
Przykazanie 2: NIE UFAJ TYM, KTÓRZY CI PATRZĄ PROSTO W OCZY
Zwłaszcza gdy to szczere spojrzenie ozdobione jest uśmiechem. Przemiły „otwarty” szef lub kolega-
asystent, który „po męsku” ściska ci dłoń i obsypuje komplementami, jest o wiele groźniejszy od
cwaniaka, który się z tobą jawnie „ściga” (kolega-asystent) lub bezwzględnie wyciska z ciebie siódme
poty (szef). Ujmujące „równiachy” wypracowały sobie technikę, która ma uśpić twoją czujność i
wytworzyć poczucie bezpieczeństwa, by skłonić cię do trzymania z nimi sztamy, dopóki nie skończą
dzieła twego zniszczenia.
Nie daj się też uwieść ich zwierzeniom, które są grane po to, by wydobyć z ciebie twoje własne
tajemnice (podobnie ze studentami: strzeż się lizusów, gdyż to nie ci, którzy się „stawiają”, lecz właśnie
nadskakiwacze składają na ciebie anonimowe doniesienia w dziekanacie). Pamiętaj o starej mądrości,
która uczy, że najniebezpieczniejszy z naszych wrogów jest ten, którego nazywamy przyjacielem.
Pamiętając — unikniesz zawału w wieku 35 lat albo (w lepszym przypadku) ciężkiej nerwicy i głębokich
stresów. Pamiętając — to znaczy nie wściekając się o to, że szef „zapomniał” podać twoje nazwisko na
konferencji międzynarodowej, gdzie referował waszą wspólną pracę, że koledzy wykiwali cię, obmówili,
wrobili w jakąś aferę, okradli z dorobku laboratoryjnego, że X, który wczoraj ustawił cię wrogo wobec Y,
dzisiaj chodzi z Y pod ramię i szepcząc patrzą obaj złośliwie na ciebie.
Zaufanie możesz mieć wyłącznie do siebie samego, ale i z tym proszę bez przesady...
Przykazanie 3: NIE WYSUWAJ SIĘ NA PIERWSZY PLAN
Nie rób tego, pamiętając, że — jak mówi „Pismo” o wiele poważniejsze od tego, które właśnie
czytasz — „pierwsi będą ostatnimi”. Gdy tworzony jest zespół do jakiejkolwiek pracy badawczej bądź
wykonania ważnego przedsięwzięcia zawodowego, społecznego etc, usiądź z tyłu, w najgorszym razie na
drugim miejscu, i za żadne skarby nie daj się wrobić w „leadera”. Zasada ta jest dość oczywista, jednakże
zaskakująco wielu młodych pracowników uczelni nie stosuje jej, zapominając, że w razie powodzenia
akcji splendor spływa na wszystkich, a na pierwszego dodatkowo niszczycielska „bezinteresowna
zawiść” otoczenia, podczas gdy w razie klapy tylko „leader” odpowiada za klęskę. Obowiązuje tu prawo
kolektywnego profitowania i jednostkowej odpowiedzialności.
Nie staraj się wyprzedzać kolegów na polu naukowym, wykonując swoją pracę z zapałem głodnego
wilka, bo nie to się liczy, tylko efekt, który można osiągnąć bez nadwerężania się i budzenia zazdrości,
samą rutyną „odwalacza”. Jeśli nie posłuchasz, ściągniesz na siebie epitety „pracusia”, „Judyma”,
„kopniętego”, a przepracowanie doprowadzi do tego, iż nie będziesz już mógł powiedzieć o sobie tak, jak
powiedział nie przepracowujący się, lecz umiejący dobrze sprzedawać swą pracę Salvador Dali: „Jedyna
różnica między mną a wariatem jest ta, że ja wariatem nie jestem”.
To samo tyczy nadmiaru inicjatywy. Jeżeli już podejmiesz jakąś interesującą inicjatywę, to musi to
być bezwzględnie inicjatywa autorstwa twojego szefa, choćby nawet był on jej autorem w takim samym
stopniu, w jakim Hamilton jest Delegatem Pana Boga na Polskę.
Zdradliwości usiłowań w wyprzedzaniu innych dowodzi plastycznie opowiadanie mojego stryja z
czasów jego służby w saperach za sanacji. Pewnego razu kompania stryja nadziała się na oficera, który —
rozwścieczony czymś tam — kazał wziąć każdemu po dwie ciężkie miny przeciwpancerne i wskazując
punkt na horyzoncie ryknął:
— Widzicie to drzewo?! Który wróci ostatni, temu tak dam w d...., że popamięta!! Biegieeeem
marsz!!!
Stryj pomyślał sprytnie, że jeśli pierwszy dobiegnie do drzewa, to pierwszy wróci i będzie miał trochę
czasu na odpoczynek, puścił się więc galopem i mocno wysforował przed kolegów. Kiedy byli w połowie
drogi, zza pleców dobiegła ich komenda: „Wróóóć!” i stryj automatycznie znalazł się na ostatnim
miejscu.
Przykazanie 4: NIE BĄDŹ NIEUMIARKOWANIE ZDOLNY
Bądź zdolny z umiarem przystojnym twej pozycji, co pozwoli ci w miarę upływu lat pozycję swą
polepszać. Szanuj to przykazanie tym skrupulatniej, im bardziej twoi szefowie przekroczyli już swój
Poziom Niekompetencji i w im większym stopniu otaczają się miernotami, by zwiększyć swą szansę
przetrwania. Ludzie zbyt zdolni stanowią zagrożenie biologiczne, podobnie jak zarazki cholery, w
związku z czym winienes powtarzać sobie co rano sławną anegdotę o szefie brytyjskiej firmy, który
wezwał swego kadrowca i rozkazał mu:
— Panie Jones, proszę znaleźć najbardziej inteligentnego, przedsiębiorczego i wydajnego młodego
pracownika naszego przedsiębiorstwa, po czym zwolnić go z pracy w 24 godziny !
Nieodzowny jest w tym przypadku mały kamuflaż, umiejętność odpowiadania na trudne pytania
pytaniami (oczywiście takimi, które „rozwijają” temat) i konieczność każdorazowego oparcia się pokusie
wykazania, iż siedzisz w temacie tak samo, jeśli nie głębiej niż zwierzchnik, bądź że przeprowadzisz
sprawę (analizę, ekspertyzę, operację, badanie etc.) bez jego wskazówek. Demonstracyjna samodzielność
myślowa jest pokuśliwa, atoli zbyt kosztowna z karierologicznego punktu widzenia.
Jeśli dokonałeś jakiegoś wynalazku lub usprawnienia, natychmiast przypisz całą zasługę swemu
opiekunowi naukowemu, postaraj się przekonać go, że to jego dzieło (i to tak, by nie miał co do tego
wątpliwości), i spytaj pokornie, czy będzie możliwe umieszczenie w opisie także twojego nazwiska jako
współpracownika.
Przykazanie 5: NIE ZDRADZAJ SWEJ WIEDZY OGÓLNEJ ORAZ ZAINTERESOWAŃ
POZAZAWODOWYCH
Nie zdradzaj zwłaszcza oczytania i uczestnictwa w życiu kulturalnym miasta (regionu, kraju),
albowiem — jak rzekł Galileusz — „ze wszystkich nienawiści największą jest nienawiść ignorancji do
wiedzy”. Zasada ukrywania swej wiedzy ogólnej obowiązuje wobec kolegów, a tym bardziej wobec
przełożonych, przede wszystkim zaś tych przełożonych, którzy głośno oznajmiają: „Byłbym złym
profesorem, gdyby moi uczniowie nie byli mądrzejsi ode mnie!” Pytanie zadane szefowi: „Czytał pan,
panie profesorze, ostatnią rzecz Saula Bellowa?”, albo: „Co pan sądzi, panie docencie, o wypowiedzi
Malraux w «Le Figaro»?”, jest równoznaczne z czytaniem gazety podczas spaceru ulicą, z której wyjęto
akurat właz kanału. Z kolei na zadane ci pytanie: „Czy zdąży pan, panie kolego, zrobić to tłumaczenie na
jutro?”, nigdy nie odpowiadaj, że nie, bo masz na dzisiaj wieczorem bilety do Powszechnego na
„Dantona”. Nie będziesz mógł bowiem krzyknąć później do tego, kto cię wywalił, jak jadący na szafot
Danton do Robespierre'a: „Robespierre! Skończysz tak samo! Wlokę cię za sobą!” Jeśli szef zauważy pod
twoją pachą okładkę z nazwiskiem Carpentiera czy Cortazara, bezzwłocznie wyjaśnij, że zostawił „to” na
ławce któryś ze studentów (nie dotyczy asystentów na wydziałach, na których studiuje się literaturę).
Brylowanie dowcipem i inteligencją na okolicznościowych zebraniach towarzyskich członków wydziału
(instytutu, zakładu, katedry) udawało się poniektórym; są oni dzisiaj zasłużonymi pracownikami
umysłowymi zakładów produkcyjnych w Rzeszowskiem i Białostockiem.
Przykazanie 6: NIE ZAPRZECZAJ I NIE STARAJ SIĘ PRZEFORSOWAĆ SWOICH RACJI
Rytualnym obrzędem u zwierzchników uczelnianych naszej ery jest częste demonstrowanie niechęci
do potakiwaczy i namawianie do subiektywizmu, niezależnego myślenia oraz szczerej wymiany zdań.
Nie daj się na to nabrać — oni (wszyscy) uwielbiają „tak”. Ale bądź dobrym cmokierem, nie strzelaj
„takiem” z kulomiotu, a na pierwsze „tak” każ bossowi poczekać te głupie kilka bezpiecznych sekund.
Darryl F. Zanuck warknął do swojego nadmiernie gorliwego asystenta: — Nie mów „tak”, dopóki nie
skończę! Jeśli twój szef chce wygrać w dyskusji (oni wszyscy chcą)— pozwól mu, „filozofując” przez
jakiś czas (krótki czas) na odmiennym torze, by nagle doznać olśnienia jakimś argumentem i całkowicie
uznać jego racje. Ubolewanie nad własną tępotą, która nie pozwoliła ci natychmiast pojąć niezmierzonej
głębi wywodu zwierzchnika, jest wskazane w rozsądnych granicach, nie należy przesolić, czyli toutes
proportions gardees.
Na przykład chwytanie się za głowę i załamywanie rąk nie jest en bon gout.
Jeżeli zwierzchnikiem jest kobieta, należy od czasu do czasu rumienić się, dając tym wyraz swemu
adoracyjnemu onieśmieleniu, metoda ta wszelako grozi zaskakującym sukcesem, czyli
niebezpieczeństwem o wiele większym niż utrata łask bossa.
Przykazanie 7: NIE ZAPOMINAJ O WZGLĘDACH NALEŻNYCH FAWORYCIE SZEFA
Może to być jego małżonka, którą poznasz na oficjalnym przyjęciu, bądź metresa — twoja koleżanka
uczelniana.
Jest ona o wiele bardziej wrażliwa na niewybredne pochlebstwa (mais oui!) niż mężczyzna i walczy
jak lwica, jeśli wyczuje zagrożenie hierarchiczne lub prestiżowe dla family-business. On może osądzać
cię na podstawie twoich zdolności, choć częściej czyni to na podstawie twojej powolności, natomiast jej
werdykt i opinie przekazywane jemu w pościeli będą wyłącznie zależały od twej umiejętności kupienia
sobie (dyskretnego, dyskretnego!) jej łask. Spraw, by uznała, że uważasz ją za Joannę d'Arc skrzyżowaną
z Marią Curie-Skłodowską i Catherine Deneuve, a pozyskasz użytecznego sprzymierzeńca.
Zapominać o imieninach szefa nie należy, zapomnieć o imieninach jego faworyty uczelnianej nie
wolno, gdyż, jak powiedział Talleyrand: „To więcej niż zbrodnia, to błąd”. Wszelako kupowanie jej przy
tej okazji czerwonych róż jest niewskazane, tak jak i zbytnie nadskakiwanie, ostentacyjność etc. To już
nie byłby błąd, lecz zuchwała głupota, która jest też jednym ze sposobów używania umysłu, tylko że jest
to akurat sposób najmniej opłacalny, jeśli — na przykład — chce się przynajmniej raz na dziesięć lat
wyjechać na staż zagraniczny.
(A propos wyjazdów zagranicznych — przenigdy nie pozwól sobie na głośne bąknięcie, że np. na
uczelniach Jugosławii bezwzględne pierwszeństwo w tych wyjazdach mają ludzie młodzi wiekiem i
stażem, im kto młodszy i bardziej rozwojowy, tym więcej możliwości wyjazdu, podczas gdy u nas 99
procent tej manny załapują szefowie).
Przykazanie 8: NIE BAW SIĘ W DON KICHOTA
Znaczy to: nie zwalczaj ani nie broń nikogo.
Nie karz złych studentów dwójami, bo po pierwsze — jeśli oblejesz choć jedną osobę, to zostaniesz
ukarany za niewyrobienie planu dydaktycznego (znaczy się „przerobu” uczelni), a po drugie student
może się okazać kuzynem X-a albo synem Y-a, do czego łatwo dojść samemu, gdy się człowiek
zastanowi, jakim cudem taki leń i debil w ogóle studiuje. Jeśli wyrzucisz „niezaliczenie” ze swego
słownika ocen, to w nagrodę dodatkowo unikniesz konfliktów socjalnych, co jest ważne, gdyż w dobie
stawiania na młodzież w poważnym konflikcie jej zostanie przyznana racja, a ty wyjdziesz na idiotę i
„wroga młodzieży”.
Nie włączaj się w żadne, nawet najdrobniejsze, gry hierarchiczno-drabinistyczne lub reglements des
comptes
na wydziale (w instytucie, zakładzie, katedrze). Oczywiście nie chodzi o czynne włączanie się,
bo to nie twoja moc, lecz o komentarze bądź kibicowanie. Nie zabieraj w tych sprawach głosu, a gdy ktoś
będzie się starał zmusić cię do opowiedzenia się po czyjejś stronie lub choćby tylko do rozmowy na te
tematy, manewruj dygresjami i ogólnikami. Milczenie jest w takich przypadkach cenniejsze od złota.
Popieranie jakiejkolwiek kandydatury przeciw komukolwiek, nawet faworyta przeciw słabeuszowi, grozi
smutną wpadką, w każdej bowiem grze są fuksy, i to pamiętliwe. Zwycięzca nie pamięta tych, którzy go
popierali, ani tym bardziej neutralnych — przeciwników pamięta do śmierci.
Nie broń ofiar, nieszczęśników, nieudaczników, pokrzywdzonych etc, a już, broń Boże, nie pomagaj
im, bo los może się odmienić na ich korzyść i uczynić ich mocarzami, a jak słusznie zauważył Karl
Kraus: „Prędzej wybaczy ci ktoś podłość, której się wobec ciebie dopuścił, niż dobrodziejstwo, którego
od ciebie doznał”.
Przykazanie 9: NIE FRATERNIZUJ SIĘ
Nie fraternizuj się ze studentami. Jest to nagminna choroba pierwszorocznych asystentów,
nakarmionych liberalizmem hippisowsko-akademickim i pożeranych obsesyjną nienawiścią do
tradycyjnych metod dyscyplinarno-organizacyjnych, które taki pierwszoroczniak uważa za feudalizm,
zamordyzm i sadyzm hierarchiczny. Sprawa z tym ma się identycznie, jak z biciem dzieci. Ktoś, kto
dostaje ostro w skórę od swego „starego”, przysięga sobie, że sam będzie
ojcem nowoczesnym i nigdy w życiu nie tknie swego dziecka palcem, polegając wyłącznie na
łagodnej perswazji intelektualnej. Gdy jednak „perswadowane” dziecię zaczyna pluć gościom do talerzy,
młody tatuś pozbywa się nowoczesności i łoi skórę. Asystent „nowoczesny”, który daje „luz” studentom i
pozwala poklepywać się po plecach, po pewnym czasie konstatuje, że jest popychadłem i pośmiewiskiem
studentów i że szacunek czują oni jedynie do „zamordystów” (identycznym błędem jest liczenie na
wdzięczność zwierzchnika, któremu załatwiłeś coś przechodząc samego siebie, robiąc więcej niż do
ciebie należało).
Nie fraternizuj się z szefem. Chodzi tu o nie tak rzadki przypadek, gdy kolega, z którym byłeś „na ty”,
awansuje i zaczyna wydawać ci polecenia, bądź inny przypadek, gdy zwierzchnik zalał się podczas bibki,
na praktyce wakacyjnej lub imieninach, i nieopatrznie wypił z tobą bruderszaft, by dopiero rano uznać to
za pomyłkę. W nowej sytuacji (po awansie lub rano) forma „ty” drażni go, zapomnij więc możliwie
szybko o tym, że kiedyś mówiłeś do niego „stary” i „cześć” — miej zaufanie do zdrowego rozsądku
Napoleona I, który rzekł: „Dobra pamięć to potrafić zapomnieć o tym, czego nie należy pamiętać”. Jeśli
zaś zaboli cię ostentacyjnie szorstki stosunek do ciebie byłego kumpla (początkowo jest to nieuniknione),
polecam maksymę Friedricha Ruckerta:
Złą dolę znoś jak dobrą
mając to na względzie,
że gdy będziesz źle znosił,
gorzej ci z tym będzie.
Przykazanie 10: NIE CZYŃ Z DOKTORATU ARCYDZIEŁA
Pojętny asystent winien wiedzieć, że doktorat nie musi być genialny, tylko prawidłowo ustawiony.
Prawidłowe ustawienie polega na:
a) — Znalezieniu tematu, którego opracowanie nie wymaga 6-letniej galerniczej pracy. Najlepszym
tematem jest taki, od którego w Polsce w ogóle nie ma specjalistów, a w rzadkich zagranicznych
czasopismach fachowych (np. biochemicznych czy medycznych) jest on dość dobrze rozpracowany.
b) — Znalezieniu promotora, który jest tak zaganiany na ścieżce pogoni za dochodami
pozwalającymi zamienić Syrenkę na BMW, że nie dosypia. Jest to bardzo łatwe, właściwie można
wybierać po omacku.
c) — Ustaleniu z promotorem takich recenzentów, którzy są z tematem związani formalnie,
aczkolwiek nie najdogłębniej, a przede wszystkim związani są więzami przyjaźni z promotorem.
d) — Jak najczęstszym powoływaniu się w przypisach na „znakomite” i „wyczerpujące” prace
promotora oraz — co ważniejsze — recenzentów.
e) — Takim rozepchnięciu tekstu i merytoryczno-stylistycznym jego zagmatwaniu, by
najcierpliwszego recenzenta praca zanudziła na śmierć (nuda jest karygodna w beletrystyce, lecz nie w
pracy naukowej!). Statystycznie biorąc odporność recenzentów i ich zasób czasowy kończą się powyżej
objętości 200 stron maszynopisu i 40 — 50 wykresów lub wzorów.
O obronach nie wspominam, gdyż jest to formalność niewarta uwagi.
„LITERATURA” 15 kwietnia 1976
Bajthriller
Polski komiks emancypuje się i uszlachetnia forsownie, z czego radocha jest duża i korzyść, owszem,
też. Oto bowiem zaczęła niedawno wychodzić nowa, przeznaczona dla dziatwy ze szkół podstawowych,
polsko-obcojęzyczna (polsko-angielska, polsko-francuska, polsko-niemiecka etc.) seria komiksowa o
pradziejach Polski, przy pomocy której załatwiamy od ręki dwie sprawy: uczymy nasze pociechy historii
oraz języków obcych (teksty w „dymkach” są dwujęzyczne). Tekst prościutki, grafika bardzo dobra
(dzieło Grzegorza Rosińskiego), poziom kolorowego druku znakomity.
W ogóle wszystko jest tu znakomite, pozytywne i awangardowe. Weźmy na ten przykład tomik
najnowszy: „Opowieść o Popielu i myszach”. Król Popiel mieszka w Kruszwicy, rządzi hożym
słowiańskim ludem i bez żadnej specjalnej przyczyny, a tylko w imię racji stanu, morduje swych czterech
stryjców. Otruci stryjowie zostają ciśnięci w wody malowniczego jeziora Gopło, po czym wylęgają się z
ich gnijących ścierw myszy. Pożyteczne te zwierzątka prawidłowo zżerają Popiela tuż przed happy
endem,
który, jak się domyślamy, nie dla każdego jest zupełnie happy, a już dla Popiela to całkiem nie.
Wyżej streszczona zawartość prasłowiańskiego kryminału, jak na awangardowy kryminał przystało,
pęcznieje od mocnych scen, krew sika po preromańskich ścianach, trup pada gęsto i konwulsyjnie,
atmosfera okrutnego mordu umila nam czas od okładki do okładki. Wstydzić się jednak nie musimy, bo
chociaż formalnie autorem wszystkich stężonych na 32 stronach okropieństw jest nasz Popiel, to w
praktyce jest on niemal biernym widzem horroru, leży obolały na łóżku i choruje w czasie trwania
morderstw, wzdraga się przeciw nim, burzy, serce mu kwili i pęka, jest po słowiańsku słaby, zastraszony,
zdominowany przez żonę-potwora, słowem, widać, że to swój chłop.
Małżonka zwie się prawidłowo Hilderyka. Tak jest, to właśnie ona układa scenariusz hekatomby,
zmusza biednego mężusia do nieprzeszkadzania jej, przygotowuje śmierć w płynie, przeprowadza
realizację zbrodni od początku do końca i potem z błyskiem sadystycznego upojenia w oczach obserwuje
koszmarne męki strutych. Jest ta Hilderyka taką szwabską lady Macbeth.
Edukacyjnie pozytywny i awangardowy thriller ten jest też — jako się rzekło — postępowy w swej
warstwie ilustracyjnej. Autor rysunków wie, że milusińscy w podstawówce nie od razu są mocarni w
czytaniu, zwłaszcza dwujęzycznym, toteż stara się wszystko przekazać obrazem (50 procent ilustracji nie
ma żadnego tekstu), dokładnie, precyzyjnie, jubilersko. Nie ma tu żadnej fuchy, o nie! Tak właśnie
pozytywnie przedstawia w kilku ujęciach (kadry „zbliżeniowe”) na str. 21 nieludzkie cierpienia trutych,
którzy stają się zieloni z bólu, oczki wyłażą im z orbit i zabarwiają się szkarłatem, usteczka wymiotują
juchą, paluszki drą odzienie i skórę, i do tego to słodkie wycie, że aż się miło robi. Na stronie następnej
stryjowie, zniewoleni impulsami z brzuchów, poczynają tańczyć modny taniec, szarpane boleścią ciała
zamieniają się im w wirujące korkociągi, rzężenie staje się coraz rozpaczliwsze. Dalej jest jeszcze fajniej:
stryjowie, już w pozycji horyzontalnej, skręcają się śmiesznie jak poczwarki, wbijają zęby w pawiment,
drą kamienie pazurami, ich wywrócone gałki oczne przeklinają cały świat. Pełny, soczysty realizm.
Na stronach 24 i 25 pławienie. Truchła nie chcą iść pod wodę, więc kijem je w kałdun i głębiej,
głębiej. Nóżka wypływa — upchnięta! Rozcapierzona rączka rwie się nad lustro Gopła — upchnięta!
Cierpliwa, wydajna, pełna zaparcia praca przynosi w końcu efekty: wszyscy już pod wodą. Pozytywna
propaganda DO-RO.
W finale państwo Popielowie uciekają do wieży na jeziorze, lecz: „w ślad za Popielem popłynęły do
wieży myszy wodne, które wylęgły się na ciałach okrutnie potrutych stryjów”. Te myszy wodne dobrze
się spasły na ciałach stryjców, bo wyglądają jak tłuste szczury skrzyżowane z hienami. Kiedy na ostatniej
stronie zżerają żywcem wyjące z przerażenia i bólu stadło, mamy już pełnię doznań wideo-fono-stereo-
panoramicznych w technikolorze i szajbie totalnej.
Rzecz jasna należy to czytać dziateczkom przed spaniem, albowiem — jak tego dowiedli sawanci —
nauka języków jest wówczas najskuteczniejsza, nowo poznane wartości utrwalają się podczas snu.
Czekamy na dalsze tomiki. Przeżyjmy to jeszcze raz!
„LITERATURA” 3 marca 1977
Korzenie emancypacji
Zamierzam dzisiaj (z okazji 8 marca) dowieść, iż wyemancypowanie się kobiet z niewolniczej
zależności od mężczyzn nie zaczęło się od amerykańskiego ruchu Women's Liberation, przed którym
wszyscy jankesi (z porucznikiem Kojakiem włącznie) trzęsą portkami ze strachu, ani nawet od
angielskiego ruchu sufrażystek z lat 1906 — 1914. Oczywiście doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż
od tej chwili każde słowo, które napiszę poniżej, „może być wykorzystane” przeciwko mnie, nic mnie
jednak nie powstrzyma od ujawnienia prawdy, wychowany bowiem zostałem w tradycji naszej
powojennej historiografii, której legendarna odwaga i bezkompromisowość permanentnie streszczają się
w mówieniu „prawdy, całej prawdy i niczego, jak tylko prawdy”.
Wszystkie wydarzenia, o których będzie mowa, dotyczą... handlu mężami. Osobliwość tego
procederu polegała na tym, że każdy z owych nieszczęsnych kolegów Kunty Kinte był białym, a
sprzedającymi były ich małżonki.
W roku 1729 w Normandii córka właściciela trupy cyrkowej, Mme Bigaud, wyszła za mąż za atletę
Alonso Hernandeza, który jednak nie udźwignął ciężaru nocy poślubnej, czym doprowadził małżonkę do
stanu określanego elegancko furią. Następnego dnia wystawiła go ona na sprzedaż, ale nie znalazł się nikt
chętny. Uparta dama dopięła jednak swego — w miesiąc później sprzedała męża w Breście tak zwanym
„łapaczom majtków”, których zadaniem był werbunek marynarzy na okręty Jego Królewskiej Mości.
Uzyskane pieniądze przeznaczyła na posag. Historia nie wspomina o losie jej drugiego „pana”.
W roku 1774 w Leeds (Anglia) niejaka pani Cruttley ogłosiła wszem i wobec, że w oznaczonym dniu
wystawi swego męża na licytację, co też uczyniła, zachwalając „towar” jako bardzo zdolnego cieślę i
bardzo wiernego małżonka. Mimo takiej reklamy pan Cruttley został nabyty za psi grosz (5 szylingów i
garniec wódki), co świadczy niezbicie, że oprócz niewątpliwych zalet miał także nie dość dobrze ukryte
wady.
Niewiele lepiej poszło pani Bruce, która w roku 1801 wystawiła pod młotek w oberży w Hampshire
(Anglia) swego oblubieńca, przyprowadziwszy go na miejsce aukcji za uździenicę założoną na kark
{sic!).
Mimo że przysięgała obecnym, iż mąż jest wierny, pracowity i „stosunkowo trzeźwy”, i mimo że
licytacja była nader ożywiona, nadzieje na wielki zysk okazały się złudne. Pana Bruce nabyła za cenę
jednej gwinei i kwartę wódki właścicielka sklepu mydlarskiego.
W roku 1817 podobna sytuacja miała miejsce w Styrii (Austria Habsburgów). W przydrożnym
zajeździe obiektem targów stał się kowal, którego zamierzyła sprzedać jego nadobna lepsza połowa. Do
pewnego czasu bawił się on świetnie z całą salą, sądząc, iż rzecz jest żartem. Gdy jednak został sprzedany
(za kilkanaście talarów i naszyjnik) bogatej i podstarzałej wdowie o — delikatnie ujmując — nie
najlepszej prezencji, zrozumiał wszystko i zalał się rzewnymi łzami. Tak bardzo wzruszyło to obecnych,
ż
e poczęli pomstować na obie panie i zażądali unieważnienia transakcji. Przerażona wdowa nie była od
tego, ale piękna kowalowa za nic nie chciała oddać pieniędzy i naszyjnika. Rozwścieczony tłum wrzucił
ją w pryzmę śniegu, wdowę przegnał, kowalowi zaś poradził nalać żonę. W tym momencie w sprawę
wdali się żandarmi. Dalszego ciągu tej pasjonującej historii nie znam.
Nie znam również daty (były to lata osiemdziesiąte lub dziewięćdziesiąte XVIII stulecia)
autentycznego wydarzenia, które miało miejsce w Manchesterze (Anglia). Na sprzedaż został wystawiony
facet o nazwisku Pria. Jego żona, zachęcając kupujących, wyliczyła malowniczo mnóstwo talentów
biedaka. Potrafił robić prawie wszystko, od szycia butów do gry na flecie. Nic dziwnego, że licytacja
miała temperaturę wrzenia. Po uporczywej walce z kilkoma konkurentkami, zdolnego wszechstronnie
pana Pria nabyła kobieta, która ofiarowała zań trzy gwinee w brzęczącej monecie, nową suknię i kilka
sztuk drobiu.
W epoce napoleońskiej miał miejsce w Paryżu przypadek bardzo ciekawy. Otóż pewna praczka
posiadała męża, który — w przeciwieństwie do pana Pria — był całkowicie pozbawiony zalet, a za to
obdarzony nieprzebranymi zasobami lenistwa i pijactwa. Sprzykrzyło się to jej tak bardzo, że postanowiła
go sprzedać. Nie miała z tym trudności — za 100 franków kupiła łapserdaka właścicielka sąsiedniej
pralni. I wówczas stał się cud. Pod nową kuratelą hultaj przemienił się, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki w bajecznego, pracowitego, trzeźwego, nie leniącego się ani w dzień, ani w nocy małżonka.
Widząc to, jego pierwsza żona popadła w rozpacz i poleciała do sąsiadki z pieniędzmi, chcąc odkupić
swój „skarb”. Została jednak wyrzucona za drzwi.
Identycznie, to jest jak Zabłocki na mydle, wyszła na sprzedaniu swego męża Szwajcarka, Frau
Storm, w roku 1836 w Bernie. Odprzedała go ona tylko na rok swej sąsiadce, czującej dotkliwy brak
męskiej przyjaźni w długie alpejskie noce. Po roku wszakże mąż odmówił powrotu do prawowitej
połowicy, tym bardziej że w nowym stadle zdążył już zmajstrować synka. Sprawa trafiła do sądu, który...
ukarał panią Storm grzywną i rozwodem.
Przypadki sprzedaży mężów przez żony za pomocą licytacji odnotowano pod koniec ubiegłego
stulecia w Monachium i w Lipsku. Ostatnie ze znanych mi wydarzeń tego typu miało miejsce w
początkach naszego wieku w Australii. Aferą zajęły się władze i podczas procesu ujawniono m. in., że
małżonka, która sprzedała męża, wystawiła nabywczyni zobowiązanie następującej treści: „Sprzedany nie
będzie nigdy i w jakikolwiek sposób dokuczał swej właścicielce”. W dniu Święta Kobiet życzę
wszystkim Paniom, a szczególnie moim Czytelniczkom, wszelkiej pomyślności.
„STOLICA” 9 marca 1980
Lewoskrzydłowy w szafie
Każdy z nas ma swoje environnement, które wlecze się za nim przez całe życie, jak cień w słoneczne
popołudnie. Łatwiej się uwolnić od żony lub rozlazłego buta niż od własnego pejzażu.
Kiedy spotkałem Zenona L. wychodzącego z Supersamu o 8 rano, od razu spostrzegłem, że jego
pejzaż się zmienił. Kiedy coś się zmienia w krajobrazie nie zmienianym od lat,
bystry obserwator wychwyci to natychmiast. Gdyby na przykład rzeźbom w Łazienkach odrosły
wytłuczone przez chuliganów nosy i członki — zauważyliby to nawet stróże parkowi, nie mówiąc już o
turystach i łabędziach.
Zenon L. niósł dwie siatki pełne produktów żywnościowych, w tym dwie butelki mleka ze złotym
kapslem. Kapsle w dotychczasowym życiu Zenona L. pochodziły albo z browaru albo z monopolu.
Kapsle z rozlewni mleka stały się w jego pejzażu elementem tak agresywnie nowym, że cały pejzaż
przestał być podobny do samego siebie.
— Ożeniłeś się? — zagadnąłem po przywitaniu.
— Nie upadłem na głowę — odparł zgodnie z prawdą.
— Chcesz nastawić na zsiadłe, żeby odkacować w poniedziałek?
— Chwilowo nie piję — obruszył się — nie jestem deprawatorem. Sportowcom nie należy dawać
złego przykładu. Jakbyś czytał „Przegląd Sportowy”, to byś wiedział, że rozgrywki się skończyły i jest
martwy sezon. W przerwie między dwiema rundami rozgrywek nie wolno sportowcom pić!... Chowam w
domu piłkarza, to dla niego to żarcie. Trzy razy dziennie biegam po produkty, bo facet musi utrzymać
wagę.
— Nie może ten twój facet sam wyjść z domu i przejść się do baru? — wyraziłem swoje zdumienie.
— Nie może wyjść z szafy — Zenon L. kontynuował perswazję z niezmąconą cierpliwością —
tylko rano i przed spaniem biega wokół stołu, żeby nie stracić kondycji.
— Człowieku, na miłość boską, ty go niewolisz! — wykrztusiłem po dłuższej chwili.
Zenon L. popatrzył na mnie, jak na wielbiciela polskiej kinematografii, i spokojnie wyjaśnił:
— Nie, tylko ukrywam.
— Za to grozi pięć lat! — wyszeptałem drżącym głosem — a co on takiego zrobił?
— Strzelił w lidze 19 goli w jednym sezonie. Wszystkie lewą nogą, to lewoskrzydłowy. Mówię ci,
stary, złota noga! Powierzono mi właśnie obowiązek strzeżenia go.
— Przed kim? — pofolgowałem ciekawości.
— Przed kaperownikami.
Zrobiło mi się głupio, że mogłem podejrzewać człowieka o takim sercu do walki przeciw
demoralizowaniu sportowców. Z prostego obowiązku podtrzymania rozmowy zagadnąłem :
— No i co, jak ci idzie?
— Ciężko. Szczeniak jest młody, rwie się na powietrze. W zeszłym roku grał w Spójni Białowieża.
Zaraz po zakończeniu rozgrywek działacze Kanonii zaproponowali mu M-4 w Krakowie, 6 patyków
pensji i maturę. Zgodził się i nocą wywieźli go z Białowieży pod Wawel. Tu dopadli mistrza działacze
Rudanii Wałbrzych i zadziałali za pomocą M-5 plus dyplom kursów zawodowych i 8 tysięcy złotych
pensji z listy w kopalni. W drodze zrobili postój na siusiu pod Katowicami. Chłopak poszedł w krzaki, a
tam już czekali ludzie z Oceanii Szczecin. Dali M-6, 10 tysięcy złotych z premią w stoczni, dyplom
polonistyki na Uniwerku i Fiata Mirafiori. W samą porę zdążyliśmy z wiceprezesem naszego klubu do
Szczecina. Zaproponowaliśmy willę na Saskiej Kępie, dyplom architektury PW, stanowisko adiunkta w
PAN-ie, 15 tysięcy oficjalnej pensji, wycieczkę do Tajlandii, BMW 320 i modelkę z „Mody
Podhalańskiej”. Potem przewieźliśmy go w ciężarowej chłodni do Warszawy i zadekowaliśmy w moim
mieszkaniu. Przedstawiciele wszystkich drużyn ligowych węszą wokół domu, kilku nawet złożyło mi
wizytę, ale do szafy nie zaglądali. Niedługo rozpoczynają się rozgrywki i wówczas puścimy go na boisko,
Varsovia będzie miała szansę na mistrzostwo! — zakończył z optymizmem w głosie i pobiegł dokarmiać
lewoskrzydłowego.
Zostałem sam z myślami o zmarnowanej w młodości szansie. Życie składa się z trzech rodzajów
kopania: można kopać rowy, dołki pod bliźnimi i piłkę. To trzecie jest najrentowniejsze. Ja, niestety,
wybrałem to drugie, przez co prędzej czy później przyjdzie mi czynić to pierwsze. Ogarnęła mnie taka
melancholia, że gdybym mógł, to ze złości kopnąłbym się w ...
„LITERATURA” 9 lutego 1978
Wspominki pocztowe
Mawia się czasem: „stare, dobre czasy”, co jest prawdą, albowiem za Piastów i Jagiellonów nikt nie
musiał korzystać z usług PKP ani awanturować się o zatrute rzeki, ani martwić stanem zabytków, bo te
zabytki albo były dopiero w planie, albo jeszcze nie wiedziały, że są zabytkami. Mimo to nie wszystko,
co stare, było dobre, o czym uczymy się od lat i co ja chcę teraz udowodnić na przykładzie poczty
polskiej, tej sprzed kilku wieków, korzystając z faktu, że właśnie nasza poczta obchodziła szumnie swój
kolejny jubileusz. Ta dzisiejsza poczta to jest coś naprawdę udoskonalonego, taki cymes, że kudy do
niego tej starej! I tak:
W mojej dzielnicy jest kilka budynków pocztowych. Co prawda, jak przyjdzie się do któregoś przed
południem, to okazuje się, że mieszczący się w nim urząd pocztowy funkcjonuje po południu, i vice
versa,
ale za to są to budynki solidne, żelbetowe, a nie taka chudoba, jak ten jedyny drewniaczek, który tu
istniał dawniej.
Listonosz przynosi listy do mojego domu raz na tydzień (zbiorczo, z całego tygodnia) i wrzuca je do
eleganckiej metalowej skrzynki z numerem mieszkania. O takiej skrzynce i kluczyku do niej można było
sobie 200 lat temu tylko pomarzyć i nawet ordynarne, natychmiastowe doręczanie przesyłek do rąk
własnych nie mogło moim przodkom tego braku osłodzić.
Haniebną zupełnie sprawą było używanie do przesyłania poczty gołębi, na które czyhało po drodze
tak wiele krogulców i jastrzębi, że wszystkie poczty płaciły nagrody za
eksterminowanie tych drapieżników (poczta angielska na przykład aż dwa i pół szylinga za głowę).
Gołąb z listem pokonywał trasę z Warszawy do Tarnobrzega w cztery godziny. Dzisiaj telegram (np. nr
106, nadany w Urzędzie Pocztowo-Telegraficznym Warszawa 117 w dniu 13 października tego roku)
dochodzi do adresata w Tarnobrzeskiem po pięciu dniach, ale żaden ptak z tego powodu nie cierpi.
Ludzi też w owych czasach krzywdzono i nadużywano czy raczej — by użyć modniejszej
terminologii — wyzyskiwano. Nie chodzi mi tu nawet o tragiczny los wyzyskiwanych bezecnie córek
poczmistrzów (wyzyskiwaczami byli głównie reakcyjni oficerowie), co opisał Aleksander Puszkin w jed-
nej ze swych nowel. Myślę o nieszczęsnych gońcach. Taki goniec z listem pokonywał 350-kilometrową
trasę latem w 6 dni, zimą w 7 dni. Dzisiaj list na takiej trasie, zwłaszcza „ekspresowy”, idzie tyle samo
dni lub najwyżej o dzień — dwa dłużej, ale panuje za to pełny humanitaryzm, nikt nikomu nie każe płacić
za to drobne opóźnienie kar. Dawny goniec zaś za pierwszym razem płacił talara kary, za drugim
opóźnieniem dwa talary, a za trzecim odbierano mu etat i wyganiano z miasta!
W dobie króla Stanisława Augusta list z Warszawy do Wrocławia dochodził już w ciągu 42 godzin.
No dobrze, ale czy ten list miał taki piękny i mądry kod na awersie jak dzisiaj? Nie wszystko złoto, co się
spieszy.
Słyszałem niedawno historię jednego z najwybitniejszych polskich zbieraczy-bibliofilów. Otóż
wysyłał on różne nabyte przez siebie książki pocztą z Łodzi do innego miasta, w którym mieszkał
znakomity introligator, jeden z tych wymierających już (niestety) mistrzów swego zawodu. Wysłał ich
tak kolejno kilkaset i wszystkie wracały pięknie oprawione (takoż pocztą), nie zaginęła ani jedna. Aż
pewnego razu wysłał do oprawy arcydzieło Heleny Mniszkówny, „Trędowatą”, było nie było. Introligator
oprawił książkę i odesłał, ale wtedy po raz pierwszy zdarzył się cud — przesyłka do Łodzi nie dotarła.
Wyparowała gdzieści tam po drodze. Przez kilka następnych lat zbieracz dalej wysyłał książki do oprawy
i żadna oczywiście nie ginęła, aż po minięciu owych kilku lat znowu udało mu się nabyć przedwojenny
egzemplarz „Trędowatej”. Znowu wysłał go do oprawy. Introligator oprawił prześlicznie, odesłał i...
domyślają się Państwo — po raz drugi stał się cud, który współczesna parapsychologia określa terminem
„dematerializacja”. Niejeden dzisiejszy pisarz marzy, by jego prace budziły takie pożądanie mocy
tajemnych, ale nie to jest treścią felietonu, lecz postęp. Postęp polega na tym, że po pierwsze dawniej
poczmistrze ani ich córki i połowice nie mieli rentgena w oczach, zaczem kompletnie nie mogli się
połapać, co się kryje pod opakowaniem przesyłki, a po drugie dzisiaj włos nikomu nie spadnie z głowy za
takie „cuda”, podczas gdy dawniej, chociaż o wiele silniej wierzono w cuda niż obecnie, mogły być one
usprawiedliwione jedynie, cytuję: „klęską żywiołową lub napadem na pocztę zbójów”, zaś w każdym
innym przypadku były karane, ze zdjęciem głowy włącznie.
Na szczęście mamy te barbarzyńskie czasy już za sobą i nikt nikogo nie straszy tak po chamsku i
okrutnie (a nadto mało zrozumiałym językiem), jak straszył w XVIII wieku swoich podwładnych
generalny administrator poczty, Jędrzej Mokronowski:
„Serio nakazuję y ostrzegam. A nayprzód pewność, bezpieczeństwo niezawodne Listów Sobie
powierzonych, jako Prawo Narodoy Fidem Publicam tykayących naymocniej naysurowiej zalecam pod
karą niechybną In Casu Contravenientiale Fałszerzom y zdraycom Prawem naznaczony. Po wtóre
Punktualność y Prędkość Expedycyi do Wygody Powszechney ściągaiących się, pod utratą Officyi i
Mieysca nakazuję”.
Resumując: jeśli nawet nasza poczta ma coś z córki poczmistrza, niedysponowanej na skutek
zderzenia z oficerską rzeczywistością, to i tak nie jest źle, bo bywało gorzej. I tym optymistycznym
akcentem...
„STOLICA” 19 listopada 1978
Lotkiem bliżej
Kibicem jestem. Przez wiele lat ubiegałem się o wysoką wygraną w Toto-Lotku ze skutkiem, z jakim
ś
ledź startowałby w wyścigach konnych. „Nic to!” — mówiłem sobie, lekko ruszając wąsem — bo w
rzeczy samej nie o wygraną mi szło, lecz o zasilenie totolotkowego funduszu, z którego finansuje się
budowę obiektów sportowych w naszym kraju. Nie ustawałem więc. Kosztowało mnie to „dychę”
tygodniowo i za te moje „dychy” Lotek wybudował z pewnością sporo kortów tenisowych, stadionów, sal
odnowy biologicznej etc. Potem pojawiły się zakłady podwójne, za dwie „dychy”, oraz systemy, ale też i
wzrosła chyba wydatnie ilość pływalni oraz sztucznych torów lodowych. Następnie zakłady podwójne
wzrosły do 35 złociszów na tydzień, a na arenie pojawił się środowy Mały Lotek. Niewątpliwie wpłynęło
to na zwiększenie się liczby hal sportowych w każdym województwie, ale ja zacząłem się już gubić.
Kiedy wystartował Express-Lotek, „pękłem” do reszty i zorientowałem się, że orientuję się fatalnie w
tym tłoku. A przestałem rozumieć cokolwiek, kiedy w „Przeglądzie Sportowym” z 3 kwietnia tego roku
przeczytałem radosny anons takiej oto treści: „Wrocław. 2.4. (tel. wł.). Największy sukces w historii
startów polskich siódemek w Pucharze Europy odniósł w niedzielę «Śląsk» Wrocław. Zespół
wojskowych nie zawiódł oczekiwań i zdecydowanie pokonał mistrza Hiszpanii «Calpisa» Alicante 32 :
21 (14 : 11), awansując do finału Pucharu Europy (...) Obserwatorem meczu z ramienia
Międzynarodowej Federacji Piłki Ręcznej (IHF) był Edward Pardubski (CSRS), który obciążył «Śląsk»
Wrocław karą finansową za warunki, w jakich rozgrywano mecz. Nie chodzi o organizację czy
przygotowanie spotkania półfinałowego, ale o halę wrocławskiego «Śląska», która z racji swych
wymiarów, oświetlenia i braku miejsca na widowni nie nadaje się do rozgrywania spotkań klasy Pucharu
Europy. Niestety, w stolicy Dolnego Śląska, która od wielu lat jest także stolicą polskiej piłki ręcznej, nie
ma hali sportowej z prawdziwego zdarzenia. Ciekawe, czy kara płacona przez klub w szwajcarskich
frankach cokolwiek w tej sytuacji pomoże?”.
Zacząłem myśleć gorączkowo: co w tej sytuacji może pomóc polskiemu sportowi? Gdyby tak
zechcieli przyjmować opłaty za zakłady we frankach szwajcarskich... Ale nie byłem pewien, czy to dobra
koncepcja. Przypomniałem sobie na szczęście, że mój były kolega szkolny, którego wywalono z „budy”
przed maturą, jest w tych sprawach ekspertem, pracuje bowiem w COPL-u (Centralny Ośrodek
Planowania
Lotka).
— Słuchaj, stary — zagadnąłem go — powiedz mi, co się dzieje?
— A co ma się dziać? — spytał, patrząc na mnie podejrzliwie.
— No wiesz, miały być hale w Warszawie, we Wrocławiu i gdzie indziej, a nie ma...
Uspokoił się, uśmiechnął i odrzekł, poklepując mnie po ramieniu:
— Nie pękaj, będą.
— Słuchaj — przypomniałem sobie tragedię wrocławian — a nie zamierzacie przyjmować opłat w
dewizach? Bo wtedy można by płacić kary ze specjalnych zakładów i...
— Nic z tych rzeczy! Tak to by było po linii najmniejszego oporu. Nie pójdziemy na jakość przez
jakość, tylko na jakość przez ilość. Intensyfikujemy, słowem, rozkręcamy interes!
— Właśnie widzę, ale zaczynam się już gubić...
— Jak to?
— No, nie wyrabiam się. W tym tygodniu zaniosłem Małego Lotka w piątek, a podwójne zakłady z
siedmioma skreśleniami w poniedziałek, ale okazało się, że miał być właśnie Express-Lotek z potrójną
banderolą i wszystko wyszło nie tak. Człowiek się myli.
— Właśnie dlatego pracujemy obecnie nad ujednoliceniem systemu, żeby nikomu się nie myliło —
odpowiedział.
— To świetnie — ucieszyłem się — możesz mi zdradzić, w jaki sposób ujednolicicie?
— Przez rozwinięcie i wzbogacenie, to jest utygodniowienie siedmiodniowe w układzie pionowym,
poziomym i krzyżowym spiralnie.
— Co ty powiesz... No to... jak to będzie?
— Normalnie. Obsadzimy każdy dzień tygodnia. We wtorki Express-Lotek, w środy Mały Lotek, w
czwartki Średni Lotek, w piątki Super-Lotek, w soboty Ultra-Lotek, w niedziele normalny jak
dotychczas, tyle że poczwórny, a w poniedziałki Zumbo-Lotek dla tych, którzy się spłukali w niedzielę.
W wolne soboty Free Lotek. W ten sposób nie będzie pustych dni w tygodniu i kiedy ludzie się
przyzwyczają, nikt się nie będzie mylił. Wkrótce ogłosimy konkurs na hasło reklamowe Lotka. Wiesz,
coś w rodzaju: „Fly by Lotek”, albo „Lotkiem bliżej”...
— Do czego bliżej?
— Jak to do czego? Do tych twoich hal i basenów. Źródło sukcesu leży we właściwym haśle.
Mógłbyś też coś pokombinować, jakbyś miał jakiś pomysł, to daj znać...
„LITERATURA” 18 maja 1978
Słownik gwary współczesnej
Ponieważ coraz większa liczba ludzi gubi się w semantycznej dżungli nowej gwary polskiej, zachodzi
wyraźna konieczność stworzenia słownika tych potocznych neologizmów. Dzisiaj dla przykładu serwuję
z owego słownika trzy kolejne hasła na literę S, w nadziei, że pomogą nie zorientowanym czytelnikom
poruszać się swobodniej po trotuarach naszej codzienności:
SMAR
Rzeczownik wywodzący się od czasownika smarować. Nazwą tą określamy jeden z najstarszych
wynalazków człowieka, polegający na braniu (tzw. korupcja bierna) i dawaniu (tzw. przekupstwo
czynne), przed usługą (tzw. łapówka promocyjna) lub po niej (tzw. łapówka dziękczynna vel finalna).
Swój dynamiczny rozwój przeżywa, odgrywając ważną rolę napędową i biologiczną (fizjologiczno-
wegetacyjną), w krajach tzw. Trzeciego Świata, których stopień gospodarczego rozkwitu zbliżony jest do
cywilizacji łupanego kamienia ze względu na brak podstawowych atrybutów i nośników cywilizacji. Ma
o wiele mniej wspólnego z moralnością niż z ekonomiką i w wielu strefach kulturowych nosi odmienne
nazwy. Charakterystyczne jest przy tym, że wszelkie nazwy pozaeuropejskie są bez sensu, a ręce i nogi
mają tylko te, które wymyślono w Europie. I tak: szeroko stosowane na Bliskim Wschodzie określenie
„bakszysz”, pochodzące z języka perskiego i występujące także w językach tureckich i arabskim, oznacza
dosłownie napiwek, a za sam napiwek to nawet sprzątaczka w naszej obecnej Drugiej Polsce, zbudowanej
mozolnie według różnych pomysłów i gierek, nie ruszy ścierką. Z kolei w biednych krajach Ameryki
Południowej, byłych koloniach hiszpańskich, używa się terminu ,,el soborno” co po polsku znaczy:
wypłata, a za wypłatę (pensję) to... itd. Meksykanie upodobali sobie słowo ,,la mordita” (ukąszenie),
podczas gdy każdy głupi wie, że łapówka to nie żadne ukąszenie, lecz pożądana pieszczota. W byłych
koloniach brytyjskich używa się już zupełnie kretyńskich nazw, że przytoczę „back handler” (cios na
odlew) w Indiach. Wyjątkiem potwierdzającym regułę w strefie eks-kolonializmu angielskiego jest
termin „dash” (skok) w Nigerii, wiadomo bowiem, że kto nie da, ten nie podskoczy. Japończycy zwą
korupcję posępnym „kuroi kiri” (czarna mgła), też bzdurnie, zważywszy, że tylko łapówka może
rozproszyć czarną mgłę bezradności oblepiającą człeka.
W przeciwieństwie do terminów egzotycznych, terminy europejskie trzymają się kupy, że wymienię
włoski „bustarella” (mała koperta), niemiecki „Schmiergeld” (pieniądze do smarowania), czasami
zastępowany skrótem „N.A.” („Nutzliche Abgaben” — pożyteczne świadczenia), lub francuski „pot-de-
vin”
(dzbanek wina), co ma związek ze starą mądrością: in vino veritas (prawda znajduje się w winie).
SZMAL
Potoczna nazwa „miękkich” i „twardych”, czyli banknotów i bilonu, wzięta od tłuszczu świńskiego
wytapianego ze słoniny i zwanego smalcem. Rynek krajowy rozróżnia kilkanaście rodzajów szmalu, z
których najwyżej ceniony jest gatunek produkcji obcej, o zabarwieniu zielonym, najniżej zaś gatunek
nadprodukcji rodzimej. To ostatnie wiąże się z zawartością wody w smalcu, która im większa, tym gorszy
smalec. Jak podaje „Wielka encyklopedia powszechna” PWN pod hasłem „Smalec”, jest to „tłuszcz
wieprzowy o konsystencji mazistej (...) zawartość wody do 0,5%”. Z braku wieprzowiny permanentne
powiększanie ilości smalcu może się odbywać wyłącznie przez nadmierne dodawanie doń wody. W
efekcie taki smalec traci nie pozornie, lecz realnie na wartości tyle, ile waży wyparta przezeń woda, co
jest genialnym odwróceniem prawa Archimedesa. Istnieje naukowa teoria wyjaśniająca genezę nazwania
pieniędzy szmalem. Hipotezę tę wysunęli ci, którzy szmalu nie posiadają. Twierdzą oni, że nazwa wzięła
się od lepkości smalcu, dzięki której szmal przylepia się do łap bogatych złodziei i hochsztaplerów.
Dewizą tej teorii jest maksyma: „Im większa świnia, tym więcej smalcu można z niej wytopić”. Z kolei
ci, którzy posiadają szmal, lansują kilka innych porzekadeł: „Szmal nieszczęścia nie daje”, „Szmal nie
ś
mierdzi”, „Milczenie jest szmalem”, „Pokaż mi, jaki masz szmal, a powiem ci, kim jesteś” itp.
Obie grupy (to jest tych szmalowatych i tych, którzy nie mają za dużo szmalu) można rozpoznać bez
zaglądania poszczególnym osobnikom do domów, garnków, kieszeni lub kont, wystarczy znać gwarową
subkulturę określenia szmal, czyli wyrażonka dotyczące wielkości szmalu. Wszystko zależy od tego, ile
zer kto dodaje takim popularnym terminom jak „paczka” lub „koło”. Biedak mówiąc na przykład: „dwie
paczki”, rozumie przez to dwieście złotych, a przez „koło” tysiąc złotych, podczas gdy bogacz „dwiema
paczkami” nazywa dwieście tysięcy złotych, zaś „dwoma kołami” dwa miliony (wymiennie, zamiast
„koło”, określa się w wyższych sferach milion terminem „melon”). Językolodzy tępią tę gwarę
bezlitośnie, uważając, że na obecnym etapie jest ona nieprawidłowa i że np. sto złotych będzie można
nazywać „paczką” dopiero wówczas, gdy sto złotych będzie kosztowała paczka zapałek, co ma nastąpić
nie wcześniej, jak za kwartał.
W kraju dąży się do tego, by szmal stał się wymienialny, to zaś stanie się w momencie, gdy tzw.
Druga Polska przeistoczy się w obiecaną Drugą Japonię, czyli nie wcześniej niż wtedy, gdy większość
papieru będzie przeznaczana na druk książek, zamiast na druk stale rosnącej drugiej Fudżijamy szmalu.
Obecnie szmal autentycznie wymienialny jest tylko w systemie smarowania, do czego, ze względu na
swą tłuszczowo-mazistą konsystencję, nadaje się wybornie.
SZPAN
Gwarowe określenie imponerstwa (od czasownika szpanować, czyli imponować czymś
niezwykłym, rzadkim, oryginalnym lub bogatym). Dawne szpanerstwo polegało na posiadaniu
najnowszego modelu BMW, trzech daczy wybudowanych za państwowe pieniądze, wideomagnetofonu
oraz futra z szynszyli, było to więc szpanerstwo elitarne, zastrzeżone dla stosunkowo wąskiej warstwy
high life'u
prywaciarskiego i urzędniczego. Warstwy średnio zamożne szpanowały nowym krojem
dżinsów, kiecką z komisu itp. Reszta nie szpanowała niczym. Obecnie szpan się zegalitaryzował i stać
nań o wiele więcej ludzi. Szpanerem nie jest już playboy w płaszczu prosto z Paryża, lecz facet niosący w
siatce tubkę pasty do zębów, papierosy „Extra Mocne” z filtrem, pudełko „Ixi” oraz kostkę masła. Osob-
nik, który ma w kolejce po papier toaletowy miejsce z numerem 183 na liście kolejkowej, dosłownie
zaszpanowuje na śmierć biedaków, którzy nie zmieścili się w pierwszym tysiącu, itd., itp.
Demokratyzacja szpanu stanowi zdrowy objaw równania mas. Z każdym dniem robi się coraz
bardziej równo. Jak mówią piłkarze: „równo z trawą”.
Tym, co jeszcze różni szpan dawny od nowego, jest coraz bardziej postępowe eliminowanie szmalu z
procesu osiągania rzeczy, którymi można szpanować. Niegdyś kupowało się je za pieniądze, dzisiaj coraz
częściej zdobywa się te cuda drogą tzw. wymiany bezdewizowej, w obrocie „rączka rączce podaje
towar”. Za dziesięć paczek „Carmenów” można dostać od sąsiada trzy puszki wołowiny w sosie i
następnie wymienić je z kolegą z pracy na butelkę „Żytniej”, za którą — dołożywszy do niej dwa
szampony — załatwiamy sobie oponę do „Syrenki”. Tzw. handel wymienny, królujący w epokach
paleolitu i neolitu, powracając w XX wieku na forum środkowej Europy zbliża nas do ideału zalecanego
przez XVIII-wiecznych ekologów spod znaku Jana Jakuba Rousseau, który głosił hasło „powrotu do
natury”.
Indywidua uprawiające dywersję wymierzoną w handel wymienny, czyli tzw. spekulanci, którzy
bezczelnie biorą za towar lepki szmal, zostaną wzięci za pysk (to się już zaczęło) i odsiadując
postulowane kilkuletnie wyroki więzienia za opylane po paskarskich cenach kakao i rajtuzy z zazdrością
będą patrzeć na odsiadujących krótsze wyroki gwałcicieli zbiorowych, bandziorów napadających
staruszki w zaułkach i morderców w tzw. afekcie. Jedyną rzeczą, jaka im zostanie na pocieszenie, będzie
międzynarodowy szpan więzienny w postaci pięciu lat odsiadki za mydło sprzedane ze 100-procentowym
zyskiem, gdyż taki wyrok za takie przestępstwo jest rzadkością nawet w krajach Czwartego Świata.
„STOLICA” 20 września 1981
List do redaktora naczelnego „ITD” (wypowiedź w sondzie „Jak
dohumanizować życie?”)
Szanowny Panie Redaktorze Naczelny! Piszę do Pana, gdyż nie jestem pewien, czy Pańscy
współpracownicy właściwie zaprezentują moją odpowiedź na to ważkie pytanie, doszło bowiem między
nami do nieprzyjemnej scysji. Kiedy zaproszono mnie do redakcji i zadano to pytanie, odpowiedziałem
po krótkim namyśle, że należy sobie kupić psa. Spytali, dlaczego. Odparłem, że dlatego, iż rację miał
Voltaire pisząc: „Wszystkie wielkości świata nie są warte prawdziwej przyjaźni”. Wówczas w dość nie-
przyjemnej formie wyrazili wątpliwość, czy rozmawiam z nimi serio, pouczyłem ich więc słowami
Oskara Wilde'a: „Życie jest tak okrutne, że nie sposób traktować go serio”. Słysząc to zdenerwowali się
na dobre i zaczęli krzyczeć, żebym przestał się wygłupiać i robić z nich balona za pomocą cytatów z
niewłaściwej strefy geograficznej, bo rzecz jest poważna. Zrozumiałem to i odparłem, że w kategoriach
naukowych dohumanizować życie można nie przez dodawanie, lecz tylko przez odejmowanie, żyjemy
bowiem w konsumpcyjnym społeczeństwie nadmiaru, który jest przyczyną rozkładu wartości
humanistycznych. Nazwali to mydleniem oczu i zapytali, czy mogę swoją odpowiedź udowodnić, bo, ich
zdaniem, hipoteza, nie poparta dowodzeniem i nie zawierająca przypisów naukowych w postaci cytatów z
dzieł ludzi naprawdę mądrych, nie przedstawia żadnej wartości. Obiecałem więc przynieść im do
przeczytania mój traktat naukowy pt. „O szkodliwości nadmiaru, czyli humanistyczne cele
odejmowania”, na miejscu zaś mogłem pokazać jedynie tytuły rozdziałów i motta do nich, bo miałem to
zapisane na kartce. Oto one (motta w nawiasach):
1. O nadmiarze nieszczerości (De Livry: „Szczerość to nie mówić wszystkiego, co się myśli, ale
myśleć to wszystko, co się mówi”).
2. O nadmiarze niesłowności (Zasada samurajów: „Zawsze dotrzymywać słowa, nawet gdy się je
dało psu”).
3. O nadmiarze nieomylności (Celine: „Świat jest pełen ludzi, którzy zawsze mają rację, i dlatego
jest wstrętny”).
4. O nadmiarze oszczerczości (Przysłowie chińskie: „Język jest ostrym mieczem, który zabija,
chociaż nie utacza krwi”).
5. O nadmiarze niewyrozumiałości (Conrad: „Wyrozumiałość jest najrzadszą, lecz i
najinteligentniejszą z cnót”).
6. O nadmiarze oschłości serca (Canouelle: „Miłość jest źródłem wszystkich najpiękniejszych
dokonań człowieka”).
7. O nadmiarze bierności (Burke: „Dla triumfu zła potrzeba tylko, żeby dobrzy ludzie nic nie
robili”).
8. O nadmiarze tchórzliwości (Durrell: „Narzuconej metafizyce lub religii należy się sprzeciwiać,
w razie potrzeby nawet z pistoletem w ręku”).
Jestem słowny, więc następnego dnia przyniosłem do redakcji mój 800-stronicowy manuskrypt i
zażądałem, by przeczytano go od ręki, co wywołało bardzo nieprzychylną reakcję. Poprosiłem więc o
jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy będą to czytać, czy nie, i usłyszałem, że nie, bo nie mają
nadmiaru czasu dla maniaków. Doszło do niegrzecznej wymiany zdań i zostałem wypchnięty za drzwi,
przy czym potłukłem się na podeście pierwszego piętra. Znajomy lekarz, który mnie opatrzył i wysłuchał,
powiedział mi, że nie zachowałem się jak cywilizowany humanista, bo nie dołączyłem do manuskryptu
ż
adnej koperty, ani nawet pół litra, i w ogóle nie próbowałem dohumanizować Pańskich
współpracowników w jakikolwiek sposób. Ale ja myślę, że on nie ma racji i że Pańscy współpracownicy
powiedzieli mi: Nie!, bo również znają humanistyczne przysłowia i cytaty, w tym starożytną mądrość
grecką, która uczy: „Tylko ten, kto umie mówić: nie!, jest naprawdę wolny”. Z poważaniem
Waldemar Łysiak
PS. Uprzejmie Pana proszę o zwrot kożucha, ponieważ wychodząc z redakcji nie zdążyłem go zabrać
ze sobą.
„ITD” 25 listopada 1979
Rozmowy
Nie będąc dziennikarzem, Łysiak nie robił wywiadów.
W rzeczywistości przeprowadził w ciągu 10 lat trzy „wywiady” (z szefem specjalnego komanda włoskich
karabinierów do zwalczania kradzieży dzieł sztuki, płk. Felice Mamborem, z naczelnym dyrektorem Pracowni
Konserwacji Zabytków, dr. Tadeuszem Polakiem, i sławnym uzdrawiaczem Clivem Harrisem), za każdym razem
podkreślając, iż nie są to klasyczne wywiady, lecz rozmowy.
Rozmowa z płk. Mamborem została opublikowana w początkach publicystycznej kariery Łysiaka, w roku
1971, na łamach „Perspektyw”. Był to właściwie duży artykuł o kradzieżach dzieł sztuki, przysłany z Włoch
(Łysiak studiował wówczas w Rzymie) i bogato ilustrowany, m. in. ozdobiony zdjęciem pułkownika w czasie akcji
(na zdjęciu dedykacja dla autora: „W duchu braterstwa, które jednoczy ludzi sztuki. Z całą serdecznością. Felice
Mambor”). Rozmowa z Mamborem stanowiła tylko fragment owego artykułu i ten fragment przedrukowujemy.
O prawie 10 lat późniejszą rozmowę z Clivem Harrisem, z którym Łysiak jest zaprzyjaźniony, drukujemy w
całości.
Komando płk. Mambora
W XX wieku nie ma już miejsca dla genialnych policjantów, w rodzaju osławionego szefa paryskiej
Brygady Bezpieczeństwa, Vidocqa, który w dobie empiru zdziesiątkował podziemie kryminalne we
Francji. Najistotniejszą dzisiaj rzeczą
jest właściwa organizacja dobrze rozbudowanego aparatu zwalczania przestępstw. Dotyczy to
również przestępstw takich, jak kradzieże dzieł sztuki i ich przemyt. Włosi szczycą się jednak
człowiekiem, który nie udziela wywiadów . którego zdjęcia nigdy nie goszczą na łamach prasy („Per-
spektywy” są pierwsze), a którego nazwisko obrosło już legendą, niezbyt przyjemną dla mafiosów
handlujących skradzionymi dziełami sztuki. Człowiek ten to płk Felice Mambor.
(...) Człowieka tego poznałem zupełnie przypadkowo. Oto na zamknięcie wykładów o ochronie dzieł
sztuki w międzynarodowym rzymskim Centrum UNESCO, sekretarz kursu, dr Italo Angle, chcąc zrobić
frajdę kursantom z trzydziestu krajów, zapowiedział wizytę nieznajomego. Na salę wszedł potężny
mężczyzna w cywilu, w towarzystwie umundurowanego kapitana. Cywilem był Mambor. Przedstawił się
i rzekł do zaskoczonego audytorium:
— Do tylu osób nie przemawiałem od 25 lat. Będę mówił krótko.
Mówił rzeczywiście około kwadransa, dość banalnie, o walce włoskiej policji ze złodziejami dóbr
kultury, po czym wstał nagle i wymawiając się nadmiarem zajęć ruszył do wyjścia. Oklaski, kilka osób
zaatakowało go o autografy.
— Przykro mi, ale nie jestem gwiazdą filmową. Do widzenia.
Wówczas poprosiłem o wywiad dla „Perspektyw”. Nawet nie odwrócił głowy, a kapitan burknął:
— Pan pułkownik nie flirtuje z dziennikarzami!
— Nie jestem dziennikarzem.
— Więc kim?
— Architektem i historykiem sztuki, jak wszyscy tutaj
— To niczego nie zmienia, żadnych wywiadów! Cofnąłem się. Mambor wkładał płaszcz i nagle
odwrócił
głowę.
— Skąd pan przyjechał?
— Z Polski, jestem Polakiem.
— Naprawdę?
— Ależ tak! Chwila milczenia i:
— Proszę wpaść do mnie w poniedziałek, kapitan da panu adres. Arivederci.
Kapitan miał niewyraźną minę pisząc adres siedziby komanda.
O umówionej godzinie zadzwoniłem do drzwi 4-piętro-wego pałacyku przy placu St. Ignazio 152. W
gabinecie operacyjnym na najwyższej kondygnacji czekała znakomita kawa i popularne pałeczki
„grisini”. Sam Mambor był na razie zajęty w swoim pokoju z przedstawicielami ministerstwa
(wydzielona grupa płk. Mambora podlega bezpośrednio Ministerstwu Oświaty), chwilowo więc honory
domu pełnili wspomniany już kpt. Enrico Pasini i tzw. maresciallo maggiore karabinierów, Carlo
Macinati. Cztery ściany gabinetu to cztery olbrzymie mapy (chorągiewkami zaznaczone najcenniejsze
obiekty sztuki włoskiej), w tym jedna całej Italii, z czerwoną linią dzielącą włoski but na pół na wy-
sokości Rzymu. Na biurku, pod szkłem, graficzny schemat organizacyjny komanda. Na czele Mambor,
któremu podlegają dwie sekcje: północnowłoska Macinatiego i południowa Pasiniego. Komando liczy
zaledwie 20 osób, w tym 2 szoferów i 4-osobowa sekcja radiotelegrafistów.
— Nie trzeba nam wielu ludzi, najważniejsza jest szybkość — mówi Pasini, po czym wskazuje z
balkonu zaparkowaną przed budynkiem granatową Alfę Romeo 1750, rozwijającą bez trudu szybkość
250 km/godz
— Złodzieje chyba też nie jeżdżą na motorowerach — zauważam.
— Nie, ale ta Alfa wystarcza.
W chwilę później siedziałem w gabinecie pułkownika. Sympatyczna, kwadratowa twarz, brzuch,
gwałtowne ruchy. Jednak się uśmiecha. Czasami.
— Współpracuje pan z prasą?
— Tak, piszę o architekturze i sztuce.
Na szczęście wziąłem z kraju parę własnych publikacji w „Architekturze” oraz dwa materiały z
„Perspektyw”, o Wenecji i o problemach współczesnego muzealnictwa. Przejrzał zdjęcia.
— Widzi pan, nie udzielam wywiadów i gdyby nie to, że jest pan Polakiem... Walczyłem razem z
waszymi pod Monte Cassino i pod Ankoną. Byłem szefem oddziału żandarmerii polowej u Anglików, na
terenie działania korpusu Andersa. Angielskie gęby pouciekały mi gdzieś, a chłopaków z Polski nie
potrafię zapomnieć. Skąd wy bierzecie takich żołnierzy!... Teraz jestem stary (54 lata — przyp. W. Ł.),
mam 2 synów, jeden jest lekarzem. Tak naprawdę to młody byłem tylko tam, pod Monte. Zresztą czuję
się ciągle żołnierzem, dlatego nie zrzuciłem munduru. A swoją drogą mam szczęście, nie każdy pracuje w
zawodzie, który kocha. A ja kocham sztukę, gdyby nie wojna, może bym się kształcił w Akademii... To
stare dzieje. I nie mówmy o wywiadzie, porozmawiajmy.
Rozmawialiśmy długo o Polsce, o Italii, o Zamku Królewskim w Warszawie, o Monte Cassino. W
końcu wróciliśmy do celu wizyty.
— Co pan chce wiedzieć?
— Jak powstało komando i jakie ma dotychczas osiągnięcia?
— Wystartowaliśmy w kwietniu 1969 roku — jak pan widzi nie mamy jeszcze brody. Ludzi
dobierałem sobie sam, są jak trybiki w zegarku. Właściwie powinno się dużo wcześniej zorganizować
taką grupę, ale z tą organizacją, sam pan wie... Dopiero gdy kradzieże i przemyt osiągnęły zastraszające
rozmiary, podjęto odpowiednie decyzje. Osiągnięcia, nie chwaląc się, są nie najgorsze. Mamy zresztą
statystyki (sięga do szuflady biurka) — w pierwszym tylko roku 1969) było 308 kradzieży,
interweniowaliśmy skutecznie 185 razy (75 — archeologia, 21 — ceramika, 5 — numizmatyka, 2 —
statki antyczne, 34 — obrazy, 5 — freski, 12 — rzeźby i 31 — meble), odzyskując 3081 przedmiotów.
To chyba nieźle. Dwudziestu ośmiu ludzi poszło za kraty, w większości zadenuncjowanych. Cóż, anonim
to świństwo, ale jakże użyteczne! Zresztą długo nie posiedzą. Niestety, prawo w Italii jest zbyt łagodne w
tym względzie, głaskamy złodziei.
— Przy takiej liczbie przestępstw macie chyba pełne ręce roboty?
— Mamy. Rzadko jem kolację w domu, mieszkam w samochodzie, sam już nie wiem, ile razy
zjeździłem kraj wzdłuż i wszerz. Bo też to taki kraj, eldorado dla złodziei, nie ma kościoła bez arcydzieł
malarstwa, a w którymkolwiek miejscu wsadzi pan palec w ziemię, napotka pan rzeźbę. Tydzień temu
wróciłem z Monte Carlo, odzyskaliśmy tam malowidło ukradzione w Watykanie. Dłuższy czas nie byłem
w domu po okradzeniu kościoła San Martino w Gangalandi, ale odzyskaliśmy wreszcie tego „Anioła i
Zwiastowanie”, zamknąłem dwóch złodziei i trzech ich pomagierów. Równie długo rozpracowywałem
duży gang działający w Księstwie Monako, na Riwierze i na Lazurowym Wybrzeżu. W „kotle”, w
jednym z budynków w Torri di Ventimiglia (nad granicą), odzyskaliśmy wówczas m. in. „Poczęcie”
Jacoba da Ponte, zwanego Bassano, „Martwą naturę” Tomeo oraz dwa anonimowe obrazy z XVI wieku.
W tym samym czasie w innym budynku przechwyciliśmy „Świętą Rodzinę” Simone'a da Pescaro (XV
wiek) i bezcenne rzeźby drewniane z Afryki. Były to rzeczy ukradzione w Imperii z willi doktora
Novariniego i w Mediolanie z domu adwokata Buonocore.
— Wasza praca musi być niebezpieczna...
— Bo ja wiem? Co może być niebezpieczne po Monte? Strzelamy rzadko, w ostateczności. Ostatni
raz nawet niedawno, 23 lutego. Ścigaliśmy w Toskanii czterech „artystów”, którzy buchnęli lustro
weneckie z XVII wieku. Dopadliśmy ich, zaczęli strzelać. Cóż było robić... Chłopcy mieli okazję
postrzelać nie na strzelnicy. Wreszcie tamci rzucili broń, już siedzą. Pamiętam, miałem wówczas
znakomitą łączność radiową, to bardzo pomaga.
— Chyba największy rozgłos przyniosło panu odzyskanie w zeszłym roku, w ciągu trzech tygodni,
sławnej „Madonny z Dzieciątkiem” (ukradzionej z rzymskiego kościoła Santa Maria del Popolo)?
Czytałem o tym dużo, cała prasa się gorączkowała. Dlaczego nie chciał pan wówczas udzielać
wywiadów?
— Bo nie jestem Claudią Cardinale. Wolę takie rzeczy, to jedyna satysfakcja...
Podaje mi ozdobny dokument:
„22 września 1970 roku. Luigi Forlenza, generalny komendant karabinierów. W imieniu Ministerstwa
Oświaty Publicznej przekazuję płk. Mamborowi gorące gratulacje za wspaniałą («brillante») operację
odzyskania malowidła z kościoła S. Maria del Popolo...”
— To mi daje satysfakcję. I jeszcze jedno. Ten papierek uzmysławia mi mocniej, że robię coś dla
kraju i dla sztuki, którą tak kocham. Wiem, że to brzmi banalnie... Zresztą czasami trudno mi się nawet
rozstać z niektórymi dziełami. Widzi pan ten miniaturowy portret na ścianie? To z ukradzionej kolekcji
profesora Lefebvre'a. Odnalazłem to w styczniu tego roku. Za zgodą profesora zostanie u mnie aż do
chwili odzyskania reszty zbioru.
— Jaki przypadek był najciekawszy w pańskiej karierze?
— Bez wątpienia przepiękny „Św. Paweł stygmatyzowany” Carpaccia, duży, 190 na 134 cm.
Bawiłem się wówczas w „złodziei i policjantów”, jak w filmie. W nocy z 30 na 31 kwietnia 1970 roku
jacyś nieznajomi wykradli go z kościoła San Domenico w Chioggia (Wenecja). Sprawa była poważna, bo
dzieło warte jest minimum 45 milionów lirów. Wywieziono je do Szwajcarii i stamtąd zaczęto szukać
nabywców. Jakiś bogaty kolekcjoner z Włoch złapał ten kontakt i zdecydował się na kupno, wobec czego
złodzieje powrócili z malowidłem do Italii, gdzie byli umówieni z klientem. Ten nie zawiódł, czekał na
nich. Nazywał się... Mambor!
Wybucham śmiechem, pułkownik też lekko się uśmiecha.
— Zamknęliśmy wówczas trzech rutyniarzy, z szefem, włoskim handlarzem mieszkającym w
Szwajcarii. Nigdy nie zapomnę jego oczu, gdy mu się przedstawiłem.
Czas się pożegnać. Proszę o zdjęcie i o dedykację.
— To będzie moje drugie zdjęcie w prasie — mówi pułkownik. — Pierwsze było w gazetce polowej.
Do widzenia. Niech pan napisze z Polski i niech mi pan przyśle jeden egzemplarz pisma.
„PERSPEKTYWY” 17 sierpnia 1971
Rozmowa z Clivem Harrisem
Strzeżmy się mniemać, że w naturze istnieją dwa rodzaje faktów: fakty naukowe i nienaukowe.
Że tylko pierwsze godne są badania, inne zaś heretyckie, wyklęte, zasługujące jedynie na obojętność
i lekceważenie. Fakt sam przez się nigdy nie jest naukowy — jest tylko realny, naturalny, albo nie
ma go wcale.
(francuski filozof i badacz zjawisk paranormalnych, Botrac)
Niezbyt wysoki, przy pracy straszliwie skupiony, zaś podczas kontaktów towarzyskich promiennie
uśmiechnięty, 36-letni mężczyzna. Kiedy dotyka palcami głów, piersi lub kończyn chorych, ma
zamknięte oczy. Kanadyjczyk, urodzony i mieszkający w Anglii. Zawód wykaligrafowany w paszporcie:
„healer”
(uzdrawiacz). Jedni nazywają go cudotwórcą, drudzy, o wiele mniej liczni, szarlatanem. Ci
drudzy zapominają o tym, że człowiek ten, nie posiadający żadnego majątku, żyjący jak średniowieczny
asceta — mógłby stać się milionerem w ciągu 24 godzin, a nie pozwala sobie płacić za kilkanaście godzin
dziennie straszliwie wyczerpującej pracy. Bez względu więc na skuteczność jego
terapii — nie jest szarlatanem w rodzaju na przykład zachodnioniemieckich „heilpraktikerów” typu
Hansa Bolte, którzy za leczenie rękami każą sobie słono płacić.
Oto co on sam, Clive Harris, mówi o sobie. Poniższy tekst nie jest klasycznym wywiadem, raczej
zapisem z rozmów odbytych podczas naszych kilku spotkań.
Waldemar Łysiak: — Clive, od kiedy wiesz, że posiadasz w sobie jakąś siłę, energię, wzmocnione
biopole, wszystko jedno jak to nazwiemy, w każdym razie to coś, co pozwala ci uzdrawiać ludzi?
Clive Harris: — Odkąd zauważono to i powiedziano mi o tym. Byłem wówczas kilkuletnim
chłopcem. Zachorowałem na anginę i zawieziono mnie do szpitala. Miałem w nim leżeć kilkanaście dni,
a zatrzymano mnie na około czterdzieści, chociaż szybko wyzdrowiałem. Lekarze zauważyli bowiem, że
inne dzieci przebywające w mojej obecności szybciej odzyskują zdrowie, tak szybko, iż rzucało się to w
oczy. Chcieli więc to sprawdzić. Wówczas poddano mnie pierwszej obserwacji naukowej.
WŁ: — Jakie były konkretne, namacalne objawy pozwalające dostrzegać twoje oddziaływanie na
chorych?
CH: — Na przykład rany pooperacyjne goiły się im o wiele szybciej, niż to normalnie bywa, a ogólny
stan zdrowia poprawiał się radykalnie w sposób zaskakujący lekarzy. Dlatego zaczęli mnie badać. Trwa
to zresztą do dzisiaj. Poddałem się już eksperymentom naukowym i badaniom w kilkunastu krajach, przy
udziale kilkuset specjalistów, w tym około 25 wybitnych autorytetów. Fotografowano mnie także
aparaturą Kirliana i badano za pomocą EKG w trakcie healingu. WŁ: — Z jakim skutkiem?
CH: — Klisze kirlianowskie wykazały, że moja „aura” jest o wiele silniejsza od „aury” przeciętnego
człowieka, EKG zaś, że kiedy leczę, moje serce znajduje się przez cały czas w stanie quasi-zawału. Jest to
— tak mi oświadczono — permanentny atak serca. Jednakże mój organizm, posiada-
jacy, jak stwierdzili badający mnie lekarze, między innymi nietypową przemianę materii, znosi to
dobrze.
WŁ: — Trudno mi się zgodzić w pełni z tym zdaniem, Give. Podczas jednego z twoich pobytów w
Warszawie zasłabłeś kilkakrotnie, raz musiałeś przerwać leczenie na godzinę...
CH: — To się rzadko zdarza. Byłem wtedy zmęczony po kilkunastu dniach podróży po Polsce. Na
ogół znoszę to bardzo dobrze.
WŁ: — Słyszałem jednak opinie lekarzy, według których forsując się w taki sposób, to jest lecząc
przez kilkanaście godzin dziennie, bez przerwy, na stojąco, a jak wiem, pewnego dnia chciałeś przyjąć 25
tysięcy osób w ciągu 30 godzin, wydano nawet numerki z godzinami nocnymi i tylko względy
organizacyjne przeszkodziły temu — dokonujesz na sobie samozniszczenia. Dokładnie jest to:
„autodestrukcja organizmu”.
CH: — A jakim mnie widzisz teraz? Dopiero co skończyłem leczenie, przed godziną...
WŁ: — Nie da się ukryć, wyglądasz kwitnąco.
CH: — No właśnie. Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, rano we Wrocławiu, byłem po
całodziennym healingu w Poznaniu i nocnej jeździe do Wrocławia, podczas której nie zmrużyłem oka.
Jakim mnie zobaczyłeś?
WŁ: — To prawda, zbiegłeś ze schodów świeży i wesoły, jakbyś spał przez dwie doby. Byłem tym
zaskoczony, myślałem, że zobaczę cię wykończonego
CH: — No widzisz. Mój nietypowy organizm regeneruje się w nietypowy sposób, błyskawicznie.
WŁ: — Powróćmy do początków. Czy w dzieciństwie, wiedząc już, że masz w sobie siłę pozwalającą
ci leczyć innych, próbowałeś w jakiś sposób rozwijać tę zdolność?
CH: — Uprawiałem lub, jeśli wolisz, ćwiczyłem jogę, która daje umiejętność większej koncentracji.
WŁ: — Czy to pomaga ci wchodzić w „healingowy” trans? Słyszałem, że wprawiasz się weń na
dłuższy czas
i dzięki temu możesz leczyć króciuteńkim, kilkusekundowym dotykiem każdego stojącego w kolejce
liczącej, powiedzmy, 10 tysięcy ludzi. 1 że ta rytmiczność przepływu ludzi przez twoje palce pomaga, bo
odpowiada rytmowi twojego transu.
CH: — To nie jest tak. Nie wprawiam się w jakiś specjalny trans dla 10 tysięcy ludzi...
WŁ: — Przepraszam, że ci przerwę, ale czy to znaczy, że mógłbyś leczyć gdziekolwiek i
kiedykolwiek, w każdej chwili, na przykład teraz, gdyby ktoś nagle podszedł do nas i poprosił o to?
CH: — Tak, mógłbym. Jednakże wolę mieć przed sobą wielotysięczny ogonek, bo wówczas mam
ś
wiadomość, że pomagam wielu ludziom, i to mnie pobudza. Wystarcza wówczas dwu—trzysekundowe
dotknięcie.
WŁ: — Nie zawsze. Sam widziałem, jak we Wrocławiu starałeś się uleczyć maleńką dziewczynkę,
bezwładną, trzymaną przez matkę na rękach. Poświęciłeś temu dziecku o wiele więcej czasu. Przyznaję,
ż
e byłem tym tak wstrząśnięty — może dlatego, że to dziecko było nieomal kopią mojej córeczki Ani —
iż nie wytrzymałem i wybiegłem z kościoła. W Warszawie stałem obok ciebie, gdy przywieziono karetką
pogotowia 11-letniego chłopca z rakiem mózgu, już nieprzytomnego, umierającego, i widziałem, jak
usiadłeś okrakiem na noszach, na których leżał, i jak przez kilka minut wprost „miażdżyłeś” mu palcami
głowę, „wychodziłeś z siebie”, żeby go uratować.
CH: — To była walka o uciekające właśnie życie. Nieraz udawało mi się, ale nie zawsze, bo w takim
stadium jest to już bardzo trudne.
WŁ: — Które choroby najłatwiej ci leczyć? W których osiągasz najlepsze wyniki?
CH: — Przy astmie, epilepsji, chorobach układu nerwowego, niektórych formach paraliżu, a także
przy nowotworach.
WŁ: — a z czym jest najtrudniej?
CH: — Z niektórymi chorobami psychicznymi, bo mogę leczyć człowieka, ale nie mogę leczyć jego
ś
rodowiska, na przykład układów familijnych i innych, które często wywołują i warunkują takie
schorzenia. W ostrych, daleko posuniętych przypadkach reumatycznych czy miażdżycowych łatwiej
udaje mi się zahamować postęp choroby, niż spowodować jej cofnięcie się.
WŁ: — Czy możesz określić procentowo skuteczność twojego healingu?
CH: — Sam nie prowadzę żadnych sprawdzianów. Wiem tylko to, co podali naukowcy w kilku
krajach, między innymi w Anglii. Próbowali ująć statystycznie efekty mojej terapii. Z reguły, po
przebadaniu określonej liczby osób, podawali skuteczność w granicach 75—85 procent, średnio więc 80
procent, tak wobec przyczyn, jak i skutków. W przypadku niektórych chorób lub przy wczesnych
stadiach innych chorób skuteczność jest właściwie stuprocentowa. Czasami dla pełnego wyleczenia
potrzebne jest dwukrotne, w pewnym odstępie czasu, poddanie się przez chorego healingowi.
WŁ: — Jak ustosunkowują się do ciebie lekarze w Londynie, który jest twoim stałym miejscem
zamieszkania i gdzie, jak wiem, masz małe biuro z na wpół społecznie pracującą sekretarką?
CH: — Pytasz o ich stosunek? Są bardzo życzliwi, współpracują ze mną. Mam zresztą stały kontakt z
brytyjskim Ministerstwem Zdrowia oraz podobne, formalnie zawarte, układy w kilku innych krajach.
Władze niektórych państw udzielają mi daleko idącej pomocy. W każdym z nich, to jest w każdym kraju,
w którym uzdrawiam, istnieją grupy osób pomagających mi, organizujących mój pobyt, ułatwiających
chorym kontakt ze mną i tak dalej. W niektórych krajach, na przykład w Kanadzie, są oni opłacani,
pobierają dniówki rzędu 200 dolarów, w innych krajach pracują społecznie. W Polsce jest to grupa
cudownych społeczników,
naukowcy i przede wszystkim wspaniała, bezinteresowna i dająca z siebie wszystko, młodzież
akademicka.
WŁ: — A z czego ty sam żyjesz? Powszechnie wiadomo, że ni grosza, ni centa, nie bierzesz za swoją
pracę.
CH: — Niewiele z dóbr materialnych potrzeba mi do życia. Nie chcę eleganckich ubrań i
luksusowych posiłków, bo po co? Prawie cały swój czas, poza przenoszeniem się z miejsca na miejsce,
badaniami, którym jestem poddawany, snem i rozmowami z przyjaciółmi, takimi jak ta, poświęcam na
leczenie ludzi. Jem jeden skromny posiłek dziennie, ofiarowywany mi przez ludzi, którzy mnie goszczą.
WŁ: — Życie to nie tylko jeden posiłek dziennie plus szklanka herbaty, którą wypiłeś na śniadanie.
Są także przejazdy, benzyna i inne sprawy, które trzeba opłacić. Kto to robi?
CH: — W krajach zachodnich milionerzy-filantropi. W Azji i w Afryce organizacje charytatywne.
Moje pobyty w Polsce finansowało kilku zamożnych pacjentów, których uzdrowiłem wcześniej i którzy
są bardzo skromni, pragną, by ich nazwiska pozostały nieznane.
WŁ: — Skromny jesteś ty sam, żyjesz jak mnich...
CH: — Nie — nie jestem skromny. I nie myśl, że poświęcam się, to nie to. Uważam po prostu, że nie
wolno mi być egoistą. Bóg nie po to dał mi ten dar, żebym go sobie schował do kieszeni i cieszył się sam.
To nie jest kwestia poświęcania się, to jest kwestia obowiązku. Obowiązku oddania tego daru tym, którzy
go potrzebują, chorym.
WŁ: — Naukowcy wysuwają różne hipotezy tłumaczące „fenomen Harrisa”, podczas gdy „ulica”
mówi o cudotwórcy.
CH: — Ależ nie, to wcale nie jest cud! Ja sam nie potrafię opatrzyć tego fachowym terminem, wiem
tylko, że to coś jest we mnie. Jednym Bóg daje talent pisarski, innym moc uzdrawiania.
WŁ: - Czy znasz innych z taką mocą?
CH: — Oczywiście. Tacy ludzie byli zawsze, w każdej epoce, a wzór brali, tak jak ja, z Chrystusa,
który był największym healerem,
WŁ: — Czy poza mocą uzdrawiania posiadasz jakieś inne moce, zdolności, predyspozycje, bo ja
wiem...
CH: — Jakie?
WŁ: — Myślę o zdolnościach z kręgu parapsychologii, o telepatii, telekinezji, jasnowidzeniu.
Opowiadano mi, jak przerwałeś leczenie w kościele i poprosiłeś o wyrównanie poszarpanej kolejki ludzi
na zewnątrz kościoła, twierdząc, iż te przerwy w łańcuchu stojących zakłócają ci rytm transu. A więc
będąc w kościele widziałeś to, co się dzieje na zewnątrz?
CH: — Tak, widziałem. Widzę ich wszystkich, do ostatniego człowieka w kolejce.
WŁ: — Opowiadano mi również o innym przypadku, jak zażądałeś, by natychmiast przyniesiono ci
kilku ciężko chorych leżących w trzech karetkach pogotowia i paru samochodach prywatnych.
Twierdziłeś pono, że wozy te zostały zablokowane na podjeździe i zbyt długo czekają na przejazd.
Podobno tak jak i w poprzednim przypadku okazało się to prawdą. Czy to jasnowidzenie?
CH: — Nie wiem, mówiłem ci już, że po prostu widzę, co się dzieje na zewnątrz. Nie poprzez oczy.
Jakbym odbierał to wewnątrz, na jakimś ekranie mojego organizmu.
WŁ: — A telepatia?
CH: — Tak, bez trudu porozumiewam się myślą z niektórymi przyjaciółmi. O wiele więcej ludzi, niż
się powszechnie sądzi, posiada taką zdolność, ale na ogół tylko wobec jednego człowieka. I to
ograniczoną. Nie tyle jest to rozmawianie na odległość, ile dość regularne porozumiewanie się myślami,
myślenie o tych samych sprawach w tym samym czasie, przekazywanie na odległość pewnych próśb,
ż
yczeń, poleceń. Tak jest i z tobą... Zgadłem, prawda?... Masz taką osobę.
WŁ: — Zgadłeś, to moja żona.
CH: — Tak, tylko że to jest zaledwie przedsionek telepatii, który nie jest obcy prawie wszystkim. Ze
mną rzecz ma się inaczej. Ci, którzy są ze mną w kontakcie telepatycznym, jeśli to jest w ogóle właściwe
słowo, mogą nawet leczyć własnymi rękami, naśladować mnie.
WŁ: — Co?! Jeśli dobrze zrozumiałem, potrafisz sprawić, by ktoś inny leczył tak jak ty?! Uczysz
tego?!
CH: — Nie, nie uczę. Lecz ktoś, kto dotknie chorego myśląc intensywnie o mnie, osiągnie skutek pod
warunkiem, że ja w tym samym czasie myślę o nim. Zostało to sprawdzone w kilku przypadkach. Można
to robić na dowolną odległość. Jeśli na przykład zadzwonisz do mnie do Londynu i powiesz: „Clive,
dzisiaj dokładnie o 23 będę leczył” i potem o 23 położysz ręce na jakiejkolwiek części ciała chorego
myśląc o mnie, a ja będę myślał o nim i o tobie, istnieje poważna szansa, że podziałasz tak jak ja. Tak
jakbym telepatycznie przekazał ci moją siłę. Stajesz się moim pośrednikiem.
WŁ: — To nieprawdopodobne! Nie mogę w to uwierzyć!
CH: — Więc czemu nie sprawdzisz? Ty zdaje się w ogóle nie wierzysz w skuteczność mojego
healingu...
Znowu zgadłem, prawda?
WŁ: — To nie tak, Clive. Tylko że wśród osób, które leczyłeś, a które ja osobiście znam, nie ma ani
jednego przypadku wyleczenia. Natomiast słyszałem o tysiącach cudownych wyzdrowień. Nie
kwestionuję tego, gdyż jednym z moich życiowych credo jest: „nie ma rzeczy niemożliwych”, ale nie każ
mi się wielbić jako arcylekarz. Wolę szanować cię jako człowieka, który morderczo pracuje dla innych,
nie czerpiąc z tego żadnych korzyści materialnych. Wróćmy do tematu. Powiedziałeś: „jakiejkolwiek
części ciała”. A przecież ci młodzi społecznicy, twoi asystenci, przy każdym chorym, który staje przed
tobą, podają ci nazwę chorego organu i wówczas dotykasz danej części ciała, głowy, piersi, ramienia...
CH: — Tak, lecz to nie jest rzeczą absolutnie konieczną, gdyż ja leczę duszę, a nie ciało.
WŁ: — Co rozumiesz przez duszę?
CH: — Tę siłę witalną, energię czy jak to nazwać, która tkwi w człowieku i pobudza go do życia,
steruje jego biorytmem, jest szkieletem i motorem jego konstrukcji psychofizycznej. U chorego ulega ona
zakłóceniu. Ja, poprzez swoją energię, likwiduję to zakłócenie, naprawiam motor i wówczas owa
odrodzona siła chorego staje się zdolna do zwalczenia choroby. Dlatego nie jest najważniejsze, której
części ciała dotykam. Mogę dotykać brzucha, gdy choroba gnieździ się w głowie, a skutek będzie taki
sam, jakbym dotykał głowy. Dotykanie tego organu, w którym jest ognisko choroby, ma raczej znaczenie
psychologiczne dla pacjentów.
WŁ: — Kiedy leczysz, masz zamknięte oczy. Czy widzisz coś wówczas?
CH: — Raczej słyszę. Słyszę chorobę, jej natężenie, bądź kilka schorzeń i lokalizuję je.
WŁ: — A więc możesz nie tylko uzdrawiać, lecz i diagnozować.
CH: — Ależ robię to!
WŁ: — Jakie znaczenie ma to, czy chory, który przed tobą staje, ma do ciebie zaufanie, czy też nie?
To jest, czy wierzy w skuteczność twojej terapii, czy nie wierzy.
CH: — Żadnego. Jest to bez znaczenia dla efektu „healingu”-
WŁ: — Leczyłeś i leczysz w obu Amerykach, w Azji, Afryce i w licznych krajach Europy. Nie we
wszystkich krajach europejskich, więc tym bardziej interesujące jest to, że ostatnio coraz częściej
przyjeżdżasz do Polski. Dlaczego?
CH: — Najchętniej jeżdżę tam, gdzie organizowane są przyjęcia bardzo dużej liczby chorych, bo, jak
już mówiłem, chciałbym uzdrowić jak najwięcej ludzi. W niektórych krajach, na przykład w Anglii,
ustawodawstwo uniemożliwia to, gdyż obowiązują tam przyjęcia indywidualne. Jeśli chodzi
o Polskę, to jest to kraj, w którym spotkałem najwspanialszy, nie przesadzam, łańcuch ludzi dobrej
woli, organizatorów mojej pracy. Jest to coś, co grzeje moje serce. W wielu krajach organizacja jest
równie znakomita, ale ma charakter przetechnicyzowany. W Polsce natomiast jest to duchowa atmosfera,
która promieniuje w najpiękniejszy sposób. W takiej atmosferze bezinteresownej życzliwości pracuje mi
się najlepiej.
WŁ: — Czy „dotknąłeś” samej Polski, w której byłeś już tyle razy? Czy ją znasz?
CH: — Nie. Nie znam krajów, w których leczę. Zjeździłem cały świat wielokrotnie i nie znam go
zupełnie. Wiem, że Polska i jej stolica są piękne, ale nie mogę zamienić się w turystę. Podróżuję nocami,
by w dzień nie tracić czasu. Dnie są poświęcone uzdrawianiu od rana do wieczora. Nie mam więc czasu
na zwiedzanie, tak jak nie oglądam telewizji, kina, nie czytam... Nie interesuje mnie nic poza leczeniem...
WŁ: — Od ilu lat jesteś healeremi To znaczy od ilu lat regularnie jeździsz po świecie i uzdrawiasz?
CH: — Od dwudziestu lat.
WŁ: — Czy masz zamiar czynić to do końca życia? Bez widzenia świata, bez rodziny, bez dzieci, bez
ż
ony?
CH: — Żony? (obejmuje mnie prawym ramieniem, a palcem lewej dłoni stuka w pierś i pyta z
szerokim uśmiechem) ... Czy ty sobie wyobrażasz, no powiedz, czy możesz sobie wyobrazić, że któraś by
mnie chciała?!
WŁ: — A czy ty, Clive, możesz sobie wyobrazić, kim byłbyś, gdyby Bóg nie dał ci tego daru? Jaki
zawód byś wybrał, gdybyś nie był uzdrawiaczem?
CH: — Kim byłbym?... (zastanawia się przez chwilę, by odpowiedzieć zdecydowanie): —
Działaczem społecznym.
Być może, więcej niż wszystko, co powyżej, mówi o Clivie Harrisie biblijny w klimacie wpis, jaki
umieścił na stronie tytułowej moich „Wysp zaczarowanych”:
„May you and your wife alwavs continue to allow people to bathe in the river of pure spiritual joy
that flows from your hearts and souls. Best Wishes. Clive Harris”
(Obyście, ty i twoja żona, zawsze
pozwalali ludziom kąpać się w rzece czystej duchowej radości, która płynie z waszych serc i dusz.
Najlepsze życzenia. Clive Harris).
„KULISY” 26 października 1980
Wywiady
Obecność Waldemara Łysiaka na łamach czasopism nie ograniczała się do publicystyki — był tam obecny
również dzięki wywiadom, jakich udzielał.
Pierwszego wywiadu udzielił w... Rzymie, jako student tamtejszego uniwersytetu, dziennikowi „Daily
American” (18 — 19 VII 1971), na temat ochrony i konserwacji zabytków. Przez następne 10 lat o wywiad z
Łysiakiem postarało się wiele polskich pism; nie udzielał wywiadów tylko tym tygodnikom, z którymi stale
współpracował jako autor (m.in. „Kultura”, „Literatura”, „Stolica”). Najważniejsze z tych wypowiedzi ukazały się
w „Życiu Warszawy” (2—3 VI 1974), „Kulisach” (19 II 1978), „Kurierze Polskim” (15—16 IV 1978), „Ekranie”
(27 VIII 1978), „Panoramie” (10 IX 1978), biuletynie PAP-u (2 V 1979), „Sztandarze Młodych” (8—9 V 1979 i
28 III 1980), „Tygodniku Kulturalnym” (10 VI 1979), „ITD” (2 XII 1979), „Panoramie Północy” (23—30 XII
1979), „Razem” (6 I 1980), „Tygodniu” (13 I 1980), „Trybunie Robotniczej” (25—27 I 1980), „Kobiecie i Życiu”
(18 V 1980), „RTV” (22—28 XII 1980) i „Expressie Wieczornym” (28 I 1981).
Przedrukowujemy fragmenty dwóch wywiadów wyżej nie wymienionych, głośną „Godzinę z «Szakalem»„
(swego rodzaju telewizyjna „powtórka” takiej godziny nastąpiła w roku 1981 w programie „Godzina z
Waldemarem Łysiakiem”, po którym Michał Radgowski napisał w „Polityce”, że „bardzo trudno wytrzymać dziś
godzinę z jednym człowiekiem, a jednak słuchałem z zainteresowaniem”), oraz dość nietypowy wywiad z
„Przekroju”. W sytuacji, gdy zmęczony ciągłym nagabywaniem o wywiady Łysiak przestał ich udzielać, redakcja
„Przekroju” wpadła na oryginalny pomysł: wysłała mu „ankietę personalną” z „urzędowymi” Pytaniami i udało się
— Łysiak udzielił odpowiedzi, na przemian kpiąc lub mówiąc serio. Rzecz opublikowano pod tytułem: „Ankieta
personalna Waldemara Łysiaka, czyli PRAWIE WSZYSTKO NA SPRZEDAŻ”, opatrując nadrukiem: „Zamiast
wywiadu”.
Godzina z „Szakalem”
— Zna pan tekst Hamiłtona o kocie zagłaskanym na śmierć?
— Znam. Dlaczego pan o to pyta?
— Po pierwsze to jest wywiad i to ja zadaję pytania, a po drugie — zmierzam właśnie do kota,
któremu grozi zagłaskanie na śmierć entuzjastycznymi opiniami o jego twórczości.
— To niby mam być ja?
— To niby ma być udawanie Greka? Panie Łysiak! Gdy przed kilku laty opublikował Pan dwie
swoje pierwsze książki, napisano o Panu w „Kulturze” per „wschodząca gwiazda naszej najnowszej
literatury przez duże L”. Kiedy wydał Pan trzecią książkę, Jerzy Łojek napisał w „Literaturze”, że
Pańska twórczość będzie coraz bardziej ważyła na społecznym odbiorze literatury w naszym kraju.
Barbara Seidler w „Życiu Literackim” nazwała Pana „niezwykłym zjawiskiem”. Stefan
Bratkowski w „Kulturze” pasował Pana na przywódcę całej młodej generacji literackiej twierdząc,
że „Łysiak uosabia marzenia ich wszystkich”. Michał Radgowski w „Polityce” nadał Panu za
Pańską prozę miano poety. Stanisław Zieliński w „Nowych Książkach” i Bogdan Maciejewski w
„Sztandarze Młodych” tytułują już Pana cesarzem, zastrzegając, że czynią to serio. A Szymon
Kobyliński pisząc w „Polityce” o Pańskich esejach historycznych bez żenady porównuje Pana z
Askenazym! Nie mam więcej wycinków, ale myślę, że to nie wszystkie. Panie Łysiak, Pan jeszcze
żyje?! Najtęższego ssaka można w ten sposób zagłaskać na śmierć.
— Kota może tak... Ale jeden z moich przyjaciół, Jarek Chlebowski, w przypływie wisielczego
humoru powiedział
o mnie: „samotny biały szakal”. Szakala nie tak łatwo uśmiercić. Hamilton w poświęconym mi
łaskawie artykule napisał, że w związku z szerzącym się „kultem Łysiaka” zamierza pod moje biurko
„podłożyć bombkę”. Podłożył
i przeżyłem.
— Hamilton w ogóle nie lubi pisarzy. Może niedokładnie zacytuję, ale w jednym ze swych
felietonów napisał, że „prędzej włosy na szczupaku wyrosną, nim w Związku Literatów Polskich
znajdzie się pisarza krzepiącego serca”.
— Ja tam nie wiem... A w ogóle to ja nie jestem pisarzem.
— Ciekawostka. Wydał Pan kilka książek, które na czarnym rynku sprzedaje się w cenie
Courvoisiera, inne są w druku...
— Pisarzem jest ten, kto należy do ZLP. Ja nie należę.
— Dlaczego?
— Widzi Pan... na razie trenowałem pisanie książek. Podań nie umiem jeszcze pisać, a bez podania
do Związku ani rusz.
— Ten ostatni dowcip to ma być poza na rebelianta, „enfant terrible”, bo z tym jest do twarzy,
prawda?... A tak na poważnie?
— Na poważnie to jest kwestia zachowania pewnego marginesu niezależności, której potrzebują
szakale i nie tylko one. Były takie psy, u których Pawłowowi nie udało się wywołać w żaden sposób
odruchów warunkowych, co przypomniał ostatnio Jan Cybis. Taki oporny pies u Pawłowa ma coś z
owych cudownych ludzi, którzy za Świętej Inkwizycji byli heretykami, za Burbonów jakobinami, za
Robespierre'a rojalistami, a za carów rewolucjonistami. Ale szakal nie ma duszy rebelianta, tylko po
prostu duszę wolnego zwierzęcia, którego nie można oswoić. Widział Pan kiedyś szakala na smyczy? Ale
może zmieńmy temat.
— Doskonale. Dla równowagi przejdźmy na drugi biegun i porozmawiajmy o Pańskich
wrogach. Jest to śliczny zastęp historyków i publicystów, a w pierwszym szeregu maszerują
dziejopisarze, którzy nie mogą Panu darować apoteozy Napoleona, i dziennikarze sportowi,
którzy mają do Pana pretensje o gloryfikowanie Jacka Gmocha. Mętrak, Turski, Zmarzlik,
Jedlewski i kilku innych starają się smagać Pana przy każdej okazji. Jeśli nawet jest w tym jakaś
doza wańkowiczowskiej „bezinteresownej zawiści”, to czy jednak nie mają racji zarzucając Panu
hagiograficzną przesadę?
— Pytanie jest retoryczne, bo przecież ja Panu nie odpowiem, że mają. W obu przypadkach, chociaż
ani mi w głowie porównywać Gmocha i Napoleona, sytuacja jest podobna. Napoleon bardzo dużo uczynił
dla Polski, gromiąc naszych zaborców i dając nam niepodległość, a za to, miast wdzięczności, otrzymuje
wciąż baty w naszej historiografii i publicystyce. Gmoch z kolei był według mnie architektem kilkuletniej
potęgi polskiego futbolu, za co zapłacono mu czarną niewdzięcznością, oszczerstwami i połajankami.
Lubię bronić takich ludzi, może właśnie dlatego, że ze względu na mnogość wrogów, jakich mają, ta
walka jest nie do wygrania. Jak mówią Anglicy: „Dżentelmen zajmuje się tylko przegranymi sprawami”.
— Dżentelmen?... Panie Łysiak, kiedy czytam Pańskie polemiki, odnoszę wrażenie, że Pan pisze
kastetem, a nie
piórem!
— No nie... Niech Pan nie demonizuje, to nie jest tak... Zresztą człowiek nie wybiera sobie
konstrukcji psychofizycznej. O to, czy jest się cholerykiem, fiegmatykiem, tchórzem, zabijaką, lizusem
czy kimś innym, można mieć pretensje tylko do cząsteczek DNA i ich kodu genetycznego. Ja po prostu
nie potrafię polemizować letnio, a poza tym nikt nie powiedział, że dobra publicystyka to ta, która ma
niską temperaturę. Prawdę mówiąc, polemizuję coraz rzadziej, bo moi przeciwnicy wypisują takie cuda,
iż zarykuję się ze śmiechu i to mnie rozbraja. Pan Mętrak na przykład zapewnia swoich czytelników, że
„Księcia” Machiavellego znał na pamięć jako małe dziecko! Pan Roszko, popisują-
cy się znajomością historii w cyklu artykułów wymierzonych przeciw Napoleonowi, twierdzi między
innymi, że za Dyrektoriatu więźniów trzymano w Bastylii. Trzeba by o tym odkryciu poinformować
Francuzów, którzy ciągle swoje święto narodowe obchodzą w rocznicę zburzenia Bastylii na długo przed
Dyrektoriatem! Pan Zmarzlik z kolei, pięt nując mnie za obronę Napoleona, pisze, że jego historycznym
idolem jest ktoś o wiele lepszy, Aleksander Wielki. Można mu tylko złożyć gratulacje za trafny wybór i
poradzić, by przeczytał jakąkolwiek biografię Aleksandra Wielkiego, choćby autorstwa Petera Greena,
wydaną ostatnio przez PIW. Pan Zmarzlik dowiedziałby się wówczas, iż jego idol wymordował miliony
ludzi z tak wyrafinowanym okrucieństwem, że przy tych potwornościach Neron, Kaligula i im podobni to
gówniarze nie mający pojęcia o bestialstwie, i że w końcu najwierniejsi oficerowie Aleksandra, mając
dość sadystycznych szaleństw tego pederasty, popełnianych w stanie kompletnego upojenia
alkoholowego, a także deifikowania przezeń jego kochanków — otruli go.
(...)
— Dlaczego w swoich książkach tak często odwołuje się Pan do historii? (...)
— Dlatego, że w historii jest wiele blaskomiotnych kamieni i luster, w których odbija się
współczesność...
— Pańskie neologizmy, jak chociażby to ulubione b 1 askomiotny, drażnią stylistów w
Pańskich książkach. Bawi Pana produkowanie nowych wyrazów?
— Nie, to przychodzi samo, a potem człowiek się przywiązuje jak do kochanki i już używa. Jest
takich słów zaledwie kilka, nie bawi mnie neologizowanie... Żeby Pan wiedział, jakimi cudownymi
neologizmami posługuje się mój syn. Czy Pan na przykład wie, co to jest w y p a t r o 1 albo
wypowiednia?
— Pojęcia nie mam.
- Wypatrol to jest taki czołg, który idzie w szpicy i wy-
- A co się robi, żeby często podróżować? Pytanie do eksperta...
— Pytanie złośliwe, więc odpowiedź nie może być gorsza. Otóż pisze się książkę, bierze honorarium
i przeznacza na podróż.
— Na ile podróży starcza honorarium za jedną książkę?
— Na niewiele. Honoraria za książki są w Polsce jednymi z najniższych w krajach socjalistycznych,
a za wznowienia otrzymuje się jeszcze mniej. Dlatego moje podróże są na ogół krótkie, ale nie tylko
dlatego. Nie lubię długo włóczyć się za granicą, bo zżera mnie tęsknota... Wie Pan, to może płaskie, ale
będąc daleko od Polski równie silnie, jak za najbliższą osobą, tęskni się za kotletem schabowym... A
poza tym lubię szybko podróżować.
— Za szybko. Opowiada się anegdoty o dwóch przypadkach, gdy doścignął Pan drzewa i mimo
kompletnego rozbicia tak zwanych pojazdów mechanicznych, jakimś cudem wyszedł Pan z tego
cało. Słyszałem, jak mówiono, że Łysiak bezskutecznie ściga śmierć po drzewach...
— Tyle rzeczy się o mnie mówi...
— I wszystko to nieprawda?... Powiem Panu coś jeszcze. Znajomy dziennikarz, który nie
należy do wielbicieli Pańskiej twórczości, powiedział mi, iż Łysiak jest ciekawy nie tyle przez to, co
pisze, ile przez to, że w dobie ubogiej w legendy stał się postacią autentycznie legendarną, o której
opowiada się niestworzone historie, bulwersujące anegdoty, plotki...
— Dobrze, że użył Pan tego ostatniego słowa.
— Panie Łysiak. Czy plotką jest, że na obronie swego doktoratu pojawił się Pan w przetartych
dżinsach i pepegach, obrażając tym grono profesorskie?
— Tak, ale co ma strój do...
— Czy plotką jest, że w Stanach Zjednoczonych z wariacką szybkością gnał Pan nocą do
Memphis na pogrzeb Elvisa
Presleya i że zatrzymany przez policję awanturował się Pan tak, iż zamknięto Pana w
więzieniu?
— Nie w więzieniu, tylko w areszcie szeryfa.
— Czy plotką jest, że wdarł się Pan do gabinetu znanego uczonego i przeklął go za rzekome
sprzeniewierzenie się etyce naukowej?
— Nie rzekome!
— Czy plotką jest, że na wieczorze autorskim w Warszawie tłum cisnący się do Pana po
autograf zmiażdżył meble na sali i że ci, którzy się nie docisnęli, prosili o autograf „zastępczy”
Pańską żonę?!
— Dlatego już nie udzielam wieczorów autorskich.
— A te historie o woskowej ręce ukradzionej przez Pana na Peloponezie, o Pańskich
kontaktach z mafią na Sycylii i dziesiątki innych historii!? Czy Pan to wszystko sam wymyśla?
— Tak, w wolne soboty od ósmej do dziesiątej! (...)
— Niech Pan tak nie krzyczy, ja słyszę... A propos, czy jest nieprawdą, źe Pan lubi krzyczeć?
— Jeśli nawet, to nie na słabszych od siebie, jak to robią prawie wszyscy. Niech Pan popatrzy
dookoła, każdy szuka słabszego, by nim poniewierać. Przełożony krzyczy na swoich podwładnych,
podwładni krzyczą na swoje żony, żony krzyczą na swoje dzieci, a dzieci biorą sobie odwet na misiach.
Ciekawe, na kogo drą się misie, jak Pan myśli?...
— Myślę, że musimy kończyć, bo kończy się taśma... Niech mi Pan powie na koniec jedną rzecz.
We wszystkich swoich książkach każdy rozdział opatruje Pan mottem, wprost obsesyjnie, w
„Wyspach zaczarowanych” każdy rozdział ma nawet po dwa motta. Jakie motto dałby Pan do-
tychczasowemu rozdziałowi swego życia?
— Wbrew pozorom niewesołe, ale toczyliśmy rozmowę tak zabawną, że przyda się jej trochę smutku
na zakończenie... Byłby to fragment z listu naszego największego architekta w tym stuleciu, nieżyjącego
już Macieja Nowickiego, do matki:
„W bezustannej walce o sukces pracy przebłyskuje jakaś nie skrystalizowana myśl, że jeżeli się go
osiągnie, to zmieni on wszystkie zasadnicze sprawy, które człowiekowi daleko bardziej leżą na sercu niż
powodzenie zawodowe”.
Rozmawiał: Marian Butrym.
„RAZEM” 6 lipca 1980
Zamiast wywiadu — „Ankieta personalna” Waldemara Łysiaka, czyli
prawie wszystko na sprzedaż
Imiona i nazwiska.
Waldemar Wojciech Konrad Łysiak (Waldemar to imię duńskich królów i polskich ordynatów).
„Perfidię” wydałem pod pseudonimem Valdemar Baldhead, co jest angielskim pastiszem mojego
nazwiska, składającym się z dwóch wyrazów: „bald” (łysy) i „head” (głowa), można to więc tłumaczyć:
Łysy Łeb. Mam jeszcze dwa pseudonimy publicystyczne, których używam rzadko (...)
Imiona rodziców i nazwisko panieńskie matki.
Stanisław Andrzej (Galicja) i Wiktoria z Kowalewskich (Wielkopolska).
Urodzony.
8 marca 1944 roku (Dzień Kobiet!) w Warszawie, pod znakiem Ryb, w czepku (nie mylić z czapką
uszatką).
Narodowość.
Sarmacka.
Pochodzenie.
Bezpunktowe — burżuazja pracująca.
Wyznanie.
Rzymskokatolickie.
Przekonania polityczne.
Bonapartysta.
Stan cywilny.
Ż
ooooooooonaty! Strasznie długo.
Współmałżonek (imiona, nazwisko panieńskie, narodowość, pochodzenie, zawód).
Zofia Teresa Beata Poisel; polska (z rodziny francuskiej przybyłej do Lechistanu w XVIII wieku);
wraże klasowo; nauczycielka.
Dzieci.
Tomasz Napoleon Łysiak, lat 10,5; Anna Maria Łysiak, lat 7.
Rodzeństwo.
O cztery lata młodszy brat Henryk Łysiak, ekonomista. Dwie starsze siostry zginęły pod bombami
podczas Powstania Warszawskiego.
Przyjaciele.
Boże, strzeż mnie od przyjaciół, z wrogami poradzę sobie sam. Poważnie. Inna sprawa, że mam
przyjaciela, któremu ufam całkowicie. Wabi się Cesarz (uważam, że to imię, dane mu przez moją żonę,
nie jest najwłaściwsze w domu wielbiciela Napoleona, lecz musiałem się zgodzić, gdyż nie jestem
cesarzem we własnym domu), rasa: wilk wilczasty.
Wrogowie.
Panie, wybacz im, bo wiedzą, co czynią.
Rysopis.
Wzrost 176 cm, włosy piękne, oczy piwne („Żywiec-beer”), znaki szczególne jak rzadko.
Ujemne cechy charakteru.
Choleryczność, niecierpliwość, nieposłuszeństwo, nadmierne skłonności, łatwowierność (w tym
ostatnim przypadku chodzi o to, że człowiek grający szczerość i sympatię do mnie, „otwierający duszę”
przede mną, z łatwością zyskuje moje zaufanie, z czego korzysta zbyt wielu cwaniaków i co często
kończy się dla mnie bolesną lekcją nieufania pozorom, a mimo to daję się wciąż nabierać — jest to
nieuleczalne).
Wykształcenie.
Liceum im. Bolesława Prusa w Warszawie, Wydział Architektury Politechniki Warszawskiej,
Wydział Architektury Uniwersytetu Rzymskiego, UNESCO-wskie Międzynarodowe Centrum Studiów
nad Ochroną i Konserwacją Zabytków w Rzymie, studenckie obozy wojskowe w Dęblinie, Modlinie i
Kazuniu.
Zawód wyuczony.
Architekt i konserwator zabytków. Jako konserwator zabytków pracowałem przez kilka lat (...)
Zawód architekta-praktyka porzuciłem, gdyż nie pasjonuje mnie multiplikowanie koszarowych pudełek
osiedlowych („bloków”).
Zawód wykonywany.
Pisarz, publicysta, wykładowca historii kultury i cywilizacji na Wydziale Architektury PW.
Etatowe miejsce pracy.
Instytut Podstaw Rozwoju Architektury PW*.
Poprzednie miejsce pracy.
PKZ (Pracownie Konserwacji Zabytków) — Oddział Warszawa.
Zawód wymarzony — nie spełniony.
Szejk naftowy.
Zawód, którego nie chciałby wykonywać, mimo że żadna praca nie hańbi.
Delator.
Powołanie.
Do permanentnej włóczęgi. Nie zrealizowane.
Znajomość języków obcych (dobra, średnia, słaba).
Dobra: angielski i łacina (nadwiślańska); średnio dobra: francuski, włoski; średnia (takaja
sriedniaja): rosyjski; słaba: łacina (rzymska) i niemiecki.
Stan majątkowy.
Bogactwo ducha. A tak w ogóle to biedniak, ciągle mi mało.
Posiadane odznaczenia i data ich nadania.
Obecna nazwa: Instytut Historii Architektury i Sztuki.
Order kwaśnego uśmiechu. Dawno temu.
Przynależność organizacyjna.
Z powodu ciężkiego schorzenia (alergia organizacyjna) należę tylko do dwóch organizacji i nigdy nie
należałem do żadnych innych (nawet do związków zawodowych, mimo że pracuję zawodowo od roku
1969). Pierwszą z nich jest własna rodzina, organizacja, w której płaci się najwyższe składki. Do drugiej
zostałem wciągnięty za pomocą perfidnego fortelu i do dzisiaj nie wiem, kto mi go zrobił. Pewnego dnia
odebrałem telefon i usłyszałem pytanie: „Kiedy wreszcie weźmie pan te dziesięć psów?!”
Odpowiedziałem, że nie wiem, o co chodzi, a wówczas mężczyzna, który do mnie zadzwonił, przedstawił
się jako wysoki funkcjonariusz organizacji pt. TOZ (Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami) i przywołał
mnie do porządku tonem rozeźlonego oficera ułanów Beliny: „Panie Łysiak, najwyższy czas, żeby pan
przestał robić sobie kpiny i wypełnił podpisane przez siebie zobowiązanie! Zadeklarował pan na piśmie,
które do nas wpłynęło, chęć zaopiekowania się dziesięcioma bezdomnymi psami!” W te pędy, ze
zjeżonym z przerażenia włosem, pognałem na Stare Miasto, do siedziby Towarzystwa, by ujrzeć „swoje”
zgłoszenie na tzw. własne oczy. Owszem, było, na urzędowym druczku, ze wszystkimi potrzebnymi
danymi (błędnie podana była tylko data mojego urodzenia i kiepsko sfałszowany mój podpis).
Zrozumiałem, że jeśli się zezłoszczę i wycofam, to dam satysfakcję temu, kto zrobił mi kawał, i przegram
tę grę. Z kamiennym spokojem wyjaśniłem, że chwilowe kłopoty w interesach zmuszają mnie do zmiany
decyzji i do odłożenia na jakiś czas projektu uczynienia z mego pokoju przytułku dla zwierząt,
podtrzymuję natomiast chęć wstąpienia do Towarzystwa i płacenia składek, tyle że mniejszych o 90
procent (wysokość składki zadeklarowanej „przeze mnie” była horrendalna).
Stosunek do powszechnego obowiązku służby wojskowej.
Entuzjastyczny. Zwłaszcza do służby w oddziałach „Los infernos picadores”, czyli kawalerii Legii
Nadwiślańskiej w dobie I Cesarstwa.
Czy był karany sądownie bądź aresztowany, za co i kiedy.
Trzykrotnie. Najpierw dożywocie wyrokiem trybunału Urzędu Stanu Cywilnego Warszawa Praga-
Południe i Parafii MB. Nieustającej Pomocy na Saskiej Kępie za kradzież (cudzego serca). W roku 1976
w Moskwie kilkugodzinny areszt za fotografowanie bez uprzedzenia, przy ul. Dzierżyńskiego, budynku
mieszczącego od kilkudziesięciu lat ważny urząd radziecki (jest to przepiękny pałacyk, w którym pra-
cował towarzysz Feliks Dzierżyński). Po bardzo uprzejmym przesłuchaniu (w tymże pałacyku), które
zamieniło się w serdeczną rozmowę, gdy wyjaśniłem, że jestem polskim pisarzem i że to zdjęcie
potrzebne mi jest do książki, ponieważ ów obiekt to jeden z nielicznych zabytków uratowanych z
napoleońskiego pożaru Moskwy, otrzymałem pozwolenie fotografowania „skolko ugodno” wraz z
ż
yczeniami owocnej pracy. W rok później krótka odsiadka nakazem szeryfa miasteczka Dublin (stan
Georgia, USA) za „speeding” (przekroczenie dopuszczalnej szybkości na autostradzie) i... jak by to
nazwać, niewłaściwe zachowanie się wobec funkcjonariusza policji stanowej.
Czy ma na sumieniu ciężkie przestępstwa przeciw zdrowiu, życiu, obyczajności publicznej bądź
prywatnej lub inne.
Cztery. W siódmej klasie szkoły podstawowej podpaliłem budynek szkolny. Wraz z kolegą
upchnęliśmy w skrzyni sportowej stojącej na korytarzu i podpaliliśmy dwa worki klisz filmowych. Takie
klisze kopciły lepiej niż świece dymne, na dwóch piętrach nie można było zobaczyć palca trzymanego
przed nosem, a czarne kłęby waliły na zewnątrz przez wszystkie okna. Oczywiście straż pożarna, milicja
etc. W gabinecie „cara” (dyrektora) wzięto w obroty trzech dryblasów z dziewiątej klasy (licealnej),
których jako ostatnich widziano przy skrzyni. W tej sytuacji nie miałem wyjścia — zapukałem do drzwi
carskiego gabinetu i złożyłem jedyny w moim życiu donos (autodonos). Po długich debatach ciało
pedagogiczne, zamiast wywalić mnie na zbitą twarz, dało mi „ostatnią szansę” oraz dwóję z zachowania.
Kiedy cztery lata temu zapisywałem syna do tej samej szkoły, nauczyciele przypomnieli mi tę zbrodnię,
wyrażając gorącą nadzieję, że Tomek nie odziedziczył po mnie genów piromana.
W wieku lat 17, wieczorem, na krańcu mola w Sopocie, założyłem się z kolegą, iż nie odważy się on
spełnić swej buńczucznej zapowiedzi przejścia przez całe molo w stroju małżonka Ewy, bądź, jak kto
woli, tureckiego świętego. Ponieważ było już dość późno i molo było puste, odważył się, był to bowiem
młodzian ambitny i żądny wygrania astronomicznej sumy 100 złotych polskich. Pech chciał, że kiedy mój
kolega już dosięgał mety, czyli wejścia na molo, w wejściu tym pojawił się wyelegantowany tłum, cała
publiczność, która właśnie opuściła muszlę koncertową po występie Harasymowicza. Na widok oblanego
księżycową poświatą golasa zrobiło się niesłychane zamieszanie, damy doznawały szoków bądź
piszczały z zachwytu, co z kolei nieprzyjemnie szokowało ich mężów. Ci ostatni zaczęli gromko wzywać
MO. Udało się nam uciec, a następnego dnia przeczytaliśmy w „Głosie Wybrzeża” żądanie, by milicja
odnalazła i „przykładnie ukarała dwóch chuliganów zakłócających wypoczynek wczasowiczom”. Nie
zostałem wówczas ujęty, a wspomniane obsceniczne wykroczenie w sensie odpowiedzialności karnej
uległo już z pewnością przedawnieniu.
Za skandaliczne wykroczenie przeciwko obyczajności publicznej, coś w rodzaju strip-tease'u na
uroczystej akademii, uznano również pojawienie się przeze mnie na obronie mojej rozprawy doktorskiej
w dżinsach, pepegach i bez krawata. Uważałem po prostu, że nie strój się liczy, lecz meritum pracy. Mój
główny oponent twierdził, że jest to obelga dla Rady Wydziału, i żądał obalenia doktoratu. Sytuację
uratowała prof. Adamczewska-Wejchert zadając temu człowiekowi pytanie: „Panie docencie, czy poza
strojem pana Łysiaka ma pan jeszcze inne argumenty naukowe przeciw rozprawie?”. Tak czy owak moja
Mama do dzisiaj nie może mi zapomnieć tego wybryku.
Wreszcie ostatnie przestępstwo: jedynej prawdziwej kradzieży dokonałem w roku 1974 na
Peloponezie. Ukradłem współczesny woskowy odlew ręki (rzecz nie do kupienia), stanowiący wotum
podobne do tych, które chorzy składali już w starożytności Asklepiosowi (bogowi sztuki lekarskiej).
Między innymi za pomocą tej woskowej dłoni demonstruję moim studentom potęgę i nieśmiertelność
tradycji helleńskiej.
Nigdy natomiast nie zgrzeszyłem przestępstwem z zakresu tzw. „propagandy sukcesu” minionych lat,
to jest nie napisałem niczego w charakterystycznym dla niej „talmudycznym żargonie” (jak to celnie
sformułowano w „Polityce” z28 II 1981).
Czy otrzymał odmowę na wyjazd za granicę.
Tak. Żona zabroniła mi odbycia rajdu z przyjacielem przez Afrykę.
Największe kłamstwo.
W roku 1972. Było ono o tyle największe, że uczyniło mnie zawodowym pisarzem, a więc w
ogromnym stopniu zadecydowało o kierunku mojego życia. Miałem już wówczas na koncie nagrodę za
powieść „Kolebka” w konkursie ogłoszonym na 25-lecie PRL i 50-lecie Związku Literatów Polskich,
lecz udział w tym konkursie traktowałem jako jeszcze jedną przygodę nie do powielania i nie miałem naj-
mniejszego zamiaru poświęcać się działalności pisarskiej (chciałem być dalej konserwatorem zabytków).
Jednakże wkrótce po powrocie ze studiów w Rzymie, odczuwając naglący brak gotówki, napisałem mały
esej o Orvieto — rzecz została zrobiona na zamówienie „Życia i Myśli”. W kilka dni później zadzwonił
szef działu literackiego tego miesięcznika, pisarz Zdzisław Umiński, rzucił pod adresem eseju parę
blaskomiotnych komplementów, po czym spytał, czy jest to singel, czy może fragment większej całości.
W ułamku sekundy zrozumiałem, o co chodzi, i z zimną krwią zełgałem, że owszem, jest to fragment
większej całości. Na to on, że PAX z rozkoszą wydałby tę książkę. Na to ja, że proszę bardzo, tylko
potrzebuję jakichś czterech miesięcy na ostateczne wygładzenie tekstu. Po czym usiadłem do biurka i w
cztery miesiące napisałem ,,Wyspy zaczarowane”. Tak się zaczęło. Z tej drogi nie było już odwrotu.
Największy popełniony w życiu lapsus językowy.
W kwietniu 1980. Podczas mojej pierwszej rozmowy z Janem Pawłem II w Watykanie z wrażenia
powitałem Go mówiąc: „proszę księdza” (potem żartowano sobie tam, że Łysiak zwraca się do papieża
per „proszę księdza”). Zostało mi darowane.
Najbardziej nieudane zamierzenie literackie.
Poezje. Rzadko piszę wiersze, wtedy kiedy mnie „dopadnie”. Są złe.
Dobowa liczba godzin snu, dzienna porcja wypalanych papierosów, numery butów i
kołnierzyka, grupa krwi, hobby.
Pięć do siedmiu; trzydzieści; osiem i czterdzieści; nie zatruta; księgozbiór dotyczący epoki
napoleońskiej. Ulubione miejsce spędzania wakacji.
Groble, leśniczówka mojego teścia w puszczy nadsanskiej.
Ulubieni bohaterowie z historii Polski.
Bolesław Śmiały, Stańczyk, Stefan Batory, Rejtan, książę Pepi, Walerian Łukasiński, Bolesław
Wieniawa-Długoszowski.
Ulubiona sentencja.
Dwie. Wilde'a: „Wszyscy leżymy w rynsztoku, ale niektórzy spoglądają w gwiazdy”. Voltaire'a:
„Człowiek wolny idzie do nieba taką drogą, jaka mu się podoba”.
Ulubiony kwiat, Róża
owoc, zakazany;
potrawa, karp saute;
napój, Courvoisier;
ubiór (noszony), oryginalna kurtka lotnicza RAF-u;
kolor, czerwony (na policzkach wstydzącej się dziewczyny);
rodzaj lokomocji, lektyka;
papierosy, „Camele” z filtrem;
perfumy u kobiety, L'Air du Temps;
miasto, ex aequo Paryż i Nowy Orlean;
styl w architekturze, gotyk;
obraz, „Ostatnia Wieczerza” Salvadora Dali;
rzeźba, posąg z Wyspy Wielkanocnej;
wiersz, „Tej strony prawdy” Dylana Thomasa;
film, „Ameryka, Ameryka” Elii Kazana;
reżyser, Bunuel;
aktor, Marlon Brando;
aktorka, Catherine Deneuve;
poeta, Byron;
piosenkarz, ex aequo Presley i Okudżawa;
piosenkarka, Mahalia Jackson;
piosenka, „Wiatraki twoich myśli” w wykonaniu Josego Feliciano;
marszałek Napoleona. Davout.
Ulubione książki pisarzy polskich i obcych.
„Ziemia planeta ludzi” Saint-Exupery'ego,
„Opowiadania odeskie” i „Armia konna” Babla,
„Eksplozja w katedrze” Carpentiera,
„Stary Testament”,
„Proces” Kafki,
„Przygody Hucka” Twaina,
„Książę” Machiavellego
i kilka innych.
Z polskich:
„Faraon” Prusa,
„Wszyscy byli odwróceni” i „Brudne czyny” Hłaski,
„Sklepy cynamonowe” Schulza,
„Kariera Nikodema Dyzmy” Dołęgi-Mostowicza,
„Bolesław Chrobry” Gołubiewa
i kilka innych. (...)
Stosunek do krytyki literackiej.
Do krytyki literackiej jako takiej bardzo krytyczny. Nasza krytyka skompromitowała się w ubiegłym
okresie, kreując wielu fałszywych bogów i wiele pseudoarcydzieł. Na szczęście odbiorcy mają coś w
rodzaju zbiorowego słuchu absolutnego, stąd w księgarniach — mimo głodu książki — leżą po sufity
tony książek, których nikt nie chce kupować.
Do ocen mojej twórczości mam stosunek obojętny, nawet do ocen entuzjastycznych, bo decydującym
arbitrem okaże się i tak Czas (...).
„PRZEKRÓJ” 7 czerwca 1981
Spis treści
Przedmowa wydawcy
.....................................................................................................................................................................3
Architektura i budownictwo
..........................................................................................................................................................5
Rejestr grzechów głównych wieżowca
.......................................................................................................................................6
Zbrodnia niedoskonała
............................................................................................................................................................10
Trasa Łazarza
..........................................................................................................................................................................17
Ochrona i konserwacja zabytków
..............................................................................................................................................19
Raport o stanie zabytków
.........................................................................................................................................................21
Po baroku jeszcze coś było
......................................................................................................................................................23
Przekupcie mafię, a Wenecja będzie uratowana
.....................................................................................................................31
Sposób na zabytki
....................................................................................................................................................................34
Podróże starych budowli
..........................................................................................................................................................38
Szkolnictwo
..................................................................................................................................................................................42
W kolebce architektury
............................................................................................................................................................43
Zabawa w „klasy”
....................................................................................................................................................................47
Dywersja edukacyjna
...............................................................................................................................................................52
Nadprodukcja „uczonych''
......................................................................................................................................................54
Lechistan w oczach Zachodu
.....................................................................................................................................................58
Suplement do „Galerii fałszerstw”
..........................................................................................................................................59
Wypraszam sobie!
....................................................................................................................................................................61
Co jest grane w tym kraju?
......................................................................................................................................................63
Historia Polski
.............................................................................................................................................................................65
Credo
........................................................................................................................................................................................67
Polskie „siły powietrzne” w Powstaniu Listopadowym
..........................................................................................................69
Operacja „Broń listopadowa”
.................................................................................................................................................72
Bolesne sprawy
........................................................................................................................................................................77
W sprawie „woskowej kukły”
..................................................................................................................................................79
Znak „Polska Walcząca” (6)
...................................................................................................................................................83
Varia historyczne
.........................................................................................................................................................................85
Gra w wojenkę
.........................................................................................................................................................................86
D'Artagnan, czyli żywot supermuszkietera
.............................................................................................................................90
Człowiek z nosem jak szyld
......................................................................................................................................................96
Angielskie plucie do talerza z historią
..................................................................................................................................100
Car i pustelnik.
......................................................................................................................................................................104
Prima aprilis
..........................................................................................................................................................................109
Varia krytyczne
..........................................................................................................................................................................113
Sportowe piętno
.....................................................................................................................................................................114
Ś
lepy tor
.................................................................................................................................................................................118
Korupcja
................................................................................................................................................................................120
Spontaniczność wymuszona
..................................................................................................................................................123
Trzecia strona medalu
...........................................................................................................................................................125
Pomyślunek
............................................................................................................................................................................127
Pasożyty!
................................................................................................................................................................................129
Cmentarz lasów
......................................................................................................................................................................130
Polemiki
.....................................................................................................................................................................................132
Polopiryna, czyli urok „nowej monotonii”
...........................................................................................................................133
Rok Dänikena
........................................................................................................................................................................135
Odpowiedź na list red. J. Roszki
............................................................................................................................................138
Pochwała kwadratowych pomidorów
....................................................................................................................................140
Kucanie pod płotem ZOO
......................................................................................................................................................142
Na prowincji bez zmian
.........................................................................................................................................................144
Szyderstwa
..................................................................................................................................................................................146
Dekalog asystenta
..................................................................................................................................................................147
Bajthriller
..............................................................................................................................................................................152
Korzenie emancypacji
............................................................................................................................................................152
Lewoskrzydłowy w szafie
.......................................................................................................................................................155
Wspominki pocztowe
.............................................................................................................................................................157
Słownik gwary współczesnej
..................................................................................................................................................161
List do redaktora naczelnego „ITD” (wypowiedź w sondzie „Jak dohumanizować życie?”)
.............................................163
Rozmowy
....................................................................................................................................................................................164
Komando płk. Mambora
........................................................................................................................................................165
Rozmowa z Clivem Harrisem
................................................................................................................................................168
Wywiady
.....................................................................................................................................................................................173
Godzina z „Szakalem”
...........................................................................................................................................................174
Zamiast wywiadu — „Ankieta personalna” Waldemara Łysiaka, czyli prawie wszystko na sprzedaż
...............................177
Spis treści
...................................................................................................................................................................................182