Sheri WhiteFeather
Dwa światy
PROLOG
1983 rok
Ten przeklęty David umarł. Do diabła z nim, że poślu
bił tę Indiankę.
Spencer Ashton wpatrzył się w drogę przed nim, po
czym westchnął poirytowany. Spędził właśnie wyczerpu
jący weekend w Nebrasce, zajmując się sprawami rodzin
nymi. Czy miał jednak jakiś wybór? Kto inny mógłby upo
rządkować to, co zostało po życiu Davida i zaoferować jego
dzieciom-mieszańcom lepszą przyszłość?
Ta squaw nie nadawała się do ich wychowywania i Spen
cer nie miał zamiaru pozwolić, żeby zabrała je do tego
swojego rezerwatu, pełnego pasożytów i pijaków. I tak już
mieszkali na farmie, którą Spencer pomógł Davidowi kupić
na długo przed tym, jak ten poślubił Mary Little Dove*. Ta
farma nigdy nie przynosiła zysków.
Ale David był zbyt dumny na to, żeby przyznać, że on
i jego rodzina głodują.
Spencer opuścił osłonę przeciwsłoneczną, mrużąc oczy
przed popołudniowym światłem. Wracał właśnie do domu
* Little Dove - Mała Gołębica
z lotniska, kierując się w stronę Napa Vałley w Kalifor
nii, gdzie posiadał doskonale prosperującą winnicę oraz
ogromny dom. Chłopiec i dziewczynka, których ze sobą
zabrał - dzieci zmarłego brata - siedziały obok niego na
przednim siedzeniu luksusowego sedana.
Zerknął na nich i zauważył, że trzyletnia Charlotte wciąż
zachowuje się jak zagubiony ptak. Co chwila wydawała
z siebie ciche kwilenie, które działało mu na nerwy. Pró
bował usadzić ją z tyłu, ale nie dała się oderwać od brata.
Spencer nie znosił takich cierpiących istot, ale co mógł zro
bić? Była córką Davida.
Z kolei ośmioletni chłopiec już zdołał zaskarbić sobie sza
cunek Spencera. Walker trzymał głowę wysoko. Ten dzieciak
miał charakter. Zasługiwał na to, żeby być Ashtonem.
Szkoda, że był w połowie Indianinem.
Ale Spencer znajdzie sposób, żeby sobie z tym poradzić.
Nie przepadał za dziećmi, a sam miał ich zdecydowanie za
dużo. Walker był jednak inny. Prawdopodobnie okaże się
lepszy niż którekolwiek z dzieci Spencera.
Charlotte wydała z siebie kolejny nerwowy pisk i Spen
cer zacisnął ręce mocniej na kierownicy.
- Jest przerażona - powiedział Walker.
- Tak, oczywiście. Straciliście rodziców. - A przynaj
mniej tak im powiedziano.
Ich matka żyła, ale to był sekret Spencera. Każdy, oprócz
jego prawnika, usłyszał tę samą historię: Mary umarła od
obrażeń, których doznała w wypadku samochodowym, tak
jak David.
Spencer i jego adwokat zmusili ją, żeby oddała dzieci,
ale tak należało zrobić.
Walker był tego dowodem. Chłopiec wyglądał bardzo
elegancko w ubraniach, które Spencer mu kupił. Nie ma
rudził, kiedy fryzjer obcinał mu włosy. Spencer nie miał
zamiaru przywieźć do domu dzieci, które wyglądały jak ra-
stafarianie.
Odwrócił się, żeby przyjrzeć się chłopcu. Matka nazy
wała go wojownikiem. Prawdziwym Siuksem. Ale Spencer
uważał inaczej. Ten chłopak powinien urodzić się biały.
- Ja też byłem biedny, kiedy byłem młody - powiedział.
- Ale chciałem czegoś lepszego.
Walker spojrzał na niego.
- Tata opowiadał o tobie.
- Naprawdę? Ocaliłbym jego farmę. Nie wiedziałem, że
jest w stanie upadłości. - Spencer wiedział, co ludzie o nim
mówią - że jest zarozumiałym łajdakiem. Ale co oni mog
li wiedzieć? Zawsze pomagał Davidowi, mimo że młodszy
brat był sentymentalnym głupcem. - Próbowałem pomóc
twojemu tacie.
- A teraz pomagasz mnie i Charlotte.
- Tak, pomagam. Beze mnie ty i twoja siostra nie mieli
byście domu.
- Modliłem się za mamę i tatę.
Spencer miał nadzieję, że były to normalne modlitwy,
a nie te pogańskie bełkoty.
Walker spojrzał przez okno. Miał ładny profil i był nie
zwykle przystojny. Przyglądał się winoroślom, bogactwie
tego regionu. Spencer podejrzewał, że podoba mu się to, co
widzi. Ten dzieciak będzie wdzięczny za hojność stryja.
- Czy mój ojciec będzie pochowany tutaj? - zapytał
Walker.
-Tak.
- A mama?
- Nie, synu. Zostanie pochowana w rezerwacie. Stamtąd
pochodzi. Ale to za daleko, żebyś mógł uczestniczyć w po
grzebie.
- Nigdy tam nie byłem.
I nigdy nie będziesz, pomyślał Spencer. Zauważył, że
głos ośmiolatka zmienił się, ale wiedział, że nie ośmieli się
płakać. Nie, Walker Ashton nie był mazgajem.
Trudno uwierzyć, że pochodził z plemienia Siuksów. Jego
matka nie miała żadnych zasad. Żeby upewnić się, że dotrzy
ma warunków umowy, Spencer zapłacił jej trzydzieści tysięcy
dolarów. Dla niego była to drobna suma, dla niej fortuna.
A jeśli chodzi o Walkera i Charlotte, to byli chyba warci
tych kilku papierków. A przynajmniej chłopak. Nieśmiała
mała dziewczynka stanowiła po prostu konieczny element
transakcji.
Tak czy inaczej było to najlepsze, co mogło się im przy
darzyć. Spencer mógł być z siebie dumny.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Walker żałował, że jego siostra dowiedziała się, że ich
matka wciąż żyje. Co gorsza, żałował, że dał się przekonać
Charlotte, że powinien udać się na jej poszukiwanie.
Usiadł na brzegu hotelowego łóżka i westchnął ciężko.
Przez ostatnie kilka dni przeszukiwał rezerwat w Dakocie
Południowej, przeklinając Pine Ridge, miejsce obejmują
ce dwa miliony akrów i kilka najbiedniejszych hrabstw
w kraju.
Miał zamiar zaraz potem zapomnieć o tej indiańskiej
dziurze, a już na pewno nie chciał z nikim się tutaj bra
tać. Jego siostra miała romantyczne wyobrażenia na temat
Indian, ale Walker był realistą. Pijany Indianin w jednym
z tych małych miasteczek nazwał go „głupim Yeska", kiedy
omal się o niego nie przewrócił.
Yeska.
To była obelga, której nie potrafił nawet przetłumaczyć.
Zgrzany i zmęczony, rozpiął koszulę i wyciągnął ją
z dżinsów, idąc w stronę prysznica. Nie był przyzwyczajo
ny do tak wysokich temperatur i do przygnębiającej rozleg
łości tej krainy.
Kiedy rozległo się pukanie do drzwi, poczuł, jak ściska
mu się żołądek. Zostawił wiadomość na poczcie, zakłada
jąc, że będą tam ludzie na tyle inteligentni, żeby zrozumieć,
o co mu chodzi. Rozmawiał nawet z kilkoma policjantami,
ale nikt nie był szczególnie pomocny. Traktowali go z ab
solutną obojętnością. Tak jak on ich.
Otworzył drzwi, na progu stała kobieta. Była młoda
i piękna - miała około metra sześćdziesięciu wzrostu, czar
ne włosy spływały jej na ramiona, a brązowe, egzotyczne
oczy wpatrywały się w niego uważnie. Indianka.
Nosiła zwykłą bluzkę i szorty, a jej nogi...
Kiedy uniosła brew, przestał się jej przyglądać.
- Czy nazywasz się Walker Ashton? - zapytała.
-Tak.
Miał ochotę wytrzeć dłonie w spodnie. Nienawidził dez
organizacji i brudu. Jako przyszły prezes Ashton-Lattimer,
firmy zajmującej się inwestycjami bankowymi, na co dzień
żył w świecie telefonów komórkowych, Internetu, faksu
i drogich garniturów.
Kobieta przekrzywiła głowę.
- Nazywam się Tamra Winter Hawk*. Mieszkam z Mary
Little Dove Ashton.
Jego niepokój wzrósł. Tak naprawdę w głębi duszy miał
nadzieję, że nie odnajdzie matki i będzie mógł powiedzieć
Charlotte, że zrobił co w jego mocy, ale rodzinne spotka
nie się nie odbędzie.
- Jak długo z nią mieszkasz?
- Mary przygarnęła mnie, kiedy byłam dzieckiem.
* Winter Hawk - Zimowy Sokół
- Rozumiem. - Jego matka wychowywała czyjeś dziecko,
podczas gdy jego młodsza siostra tęskniła za matczyną, mi
łością. Zdenerwowało go to, chociaż nie znał szczegółów.
- Chciałbym z nią porozmawiać.
- Jest w pracy. I nie ma pojęcia, że tu przyjechałeś.
- Ale ty masz. - Najwyraźniej ktoś powiedział Tamrze
o nieznajomym z miasta, który kręci się po okolicy, twier
dząc, że jest synem Mary. - Więc o co chodzi? Dlaczego nie
chcesz, żebym się z nią spotkał?
Tamra nie odpowiedziała. Z jej wspaniałą urodą i kró
lewską pozą sprawiała wrażenie rzeźby z brązu, nieosiągal
nego przedmiotu za szkłem.
- Chciałabym zobaczyć twoje dokumenty - powiedzia
ła w końcu.
Zmrużył oczy, chroniąc je przed słońcem świecącym zza
jej pleców.
- Po co?
- Żeby upewnić się, że jesteś tym, za kogo się podajesz.
A kimże innym miałby być? Z jakiego innego powodu
poświęcałby swój czas - swój cenny czas - na włóczenie się
po tej zapomnianej przez Boga okolicy?
- Nie muszę ci nic udowadniać.
- Więc może powinnam wyjść. - Odwróciła się i ruszy
ła przez parking. Jej czarne włosy falowały przy każdym
kroku.
Walker chciałby pozwolić jej odejść, ale wiedział, że nie
może. Charlotte by mu tego nie wybaczyła.
Wściekły, wziął portfel i wyszedł za nią.
- Poczekaj.
Tamra zatrzymała się i odwróciła do niego. Znów po
dobna była do statuy z brązu. Piękna, zachwycająca, nie
dostępna.
Walker podał jej prawo jazdy.
- Zadowolona? - zapytał, czując, jak rozpięta koszula
przykleja się do jego skóry.
Zwróciła mu dokument.
- Porozmawiam z Mary, kiedy wróci do domu.
-I co potem?
- Zadzwonię do ciebie i powiem, kiedy możesz się z nią
spotkać.
Jasne, pomyślał. Mary, królowa rezerwatu.
Czując jego wrogość, Tamra. westchnęła.
- Twoja matka dużo wycierpiała. Próbuję tylko ją chro
nić.
Naprawdę? No cóż, on też cierpiał. Nie miał pojęcia,
dlaczego Spencer okłamał go kiedyś, mówiąc mu, że jego
matka nie żyje. Teraz jednak Spencer nie żył, zastrzelony
przez nieznanego napastnika.
Walker czuł w sercu wielki chaos.
Wskazał ręką w stronę swojego pokoju, w którym zosta
wił otwarte drzwi.
- Będę tutaj.
- Proszę cię, nie gniewaj się, Walker. A przynajmniej nie
gniewaj się na Mary. Nigdy nie przestała tęsknić za tobą
i Charlotte.
Poczuł ucisk w piersi i nagle trudno mu było oddychać.
Kiedy on i Charlotte wprowadzili się do Spencera, opo
wiadał jej szeptem w ciemności, że mama i tata są aniołka
mi, patrzącymi na nich z nieba. W końcu jednak przyzwy
czaił się do nowego życia i przestał pocieszać siostrę.
Spencer stał się mentorem Walkera, jedyną osobą, na
której chciał zrobić wrażenie. Przedkładał go nad wszyst
kich innych, włączając w to Charlotte, zostawiając ją samą
sobie.
- Nie gniewam się - powiedział.
Ale to była oczywiście nieprawda. Gdzieś w głębi duszy
był wściekły jak diabli.
Na siebie, na Spencera, na Mary.
I na nią też. Na Tamrę Winter Hawk.
Dziewczynę, którą wychowała jego matka.
Zapach gulaszu wołowego unosił się w mieszkaniu,
a Tamra pomagała Mary sprzątać, odkurzając, ścierając
kurze i trzepiąc poduszki.
Mary wyłączyła odkurzacz i się rozejrzała.
- To miejsce jest naprawdę obskurne. Cokolwiek byśmy
robiły, wciąż jest to stara przyczepa.
- Ma tyle lat co ja. A ja nie jestem stara. - Poza tym mia
ły meble, łazienkę, ogrzewanie w zimie i mnóstwo jedze
nia w lodówce.
Tamrze to wystarczało.
Wiedziała jednak, jak denerwuje się Mary. Kręciła się
po domu, przygotowując się na przyjście syna i umierając
ze strachu.
- Opowiedz mi o nim, Tamro. Opowiedz mi o Walke
rze.
Co mogłaby powiedzieć, żeby uspokoić Mary?
- Będzie tutaj za godzinę.
- Wiem, ale chcę wiedzieć, co o nim pomyślałaś. Nie po
wiedziałaś mi tego.
To prawda. Nie powiedziała, jakie wywołał w niej uczucia.
Ani że przypomniał jej o przeszłości, o latach, które spędziła
w San Francisco, o człowieku, który złamał jej serce.
Spojrzała na Mary i dostrzegła, że ona czeka na jej od
powiedź.
- Jest piękny. - Wysoki i szczupły, pomyślała, umięśnio
ny dokładnie tak jak trzeba. - Był ubrany dość zwyczajnie,
ale nie wygląda na zwyczajnego faceta.
Mary spojrzała na nią z niepewnością w oczach.
- Ale wiesz co? - dodała Tamra. - Wygląda jak jego ta
ta. - Widziała zdjęcia Davida Ashtona. Wiedziała wszyst
ko o farmerze, którego poślubiła Mary. -I do ciebie też jest
podobny.
Matka Walkera uspokoiła się trochę.
- Był podobny do nas obydwojga, kiedy był mały. - Za
milkła i wzięła głęboki oddech. - Myślisz, że będzie mu
smakował gulasz?
- Pewnie. - A nawet jeśli nie, to na pewno tego nie po
wie.
Zapewne będzie się zachowywał bardzo uprzejmie.
W stosunku do Tamry nie był zbyt miły, ale ona też była
dla niego szorstka. Nie ufała jego motywom i podejrzewa-
ła, że skomplikuje ich życie. Przewróci cały jej świat do gó
ry nogami.
- Zastanawiam się, dlaczego nie wspomniał nic o Char
lotte - powiedziała Mary. - Jesteś pewna, że nic nie mówił
o siostrze?
- Jestem pewna. Ale możesz go o nią zapytać.
- Tak, oczywiście. - Nerwowym ruchem Mary wygładzi
ła bluzkę.
Wybrała kwiecistą górę i niebieskie spodnie, które ku
piła zeszłego lata. Na ogół nie przejmowała się specjalnie
strojem i rzadko się malowała. Tego wieczoru jednak użyła
szminki i zakręciła proste włosy.
Nawet jednak tak wyszykowana wyglądała na więcej niż
pięćdziesiąt siedem lat. Tamra widziała, jak jej piękno stop
niowo bladło. Mary miała ciężkie życie.
- Zrobię sałatkę - powiedziała Tamra, chcąc czymś zająć
ręce. Ona też denerwowała się wizytą Walkera.
- Założę się, że jada steki i homary. - Mary wstawiła od
kurzacz do szafki, po czym zmarszczyła brwi, przyglądając
się swojej ciasnej kuchni. - Myślisz, że Spencer wie, że on
tutaj jest?
-Nie mam pojęcia. - Tamra wiedziała, że Spencer
Ashton zabrał Walkera i Charlotte od matki. To on był od
powiedzialny za nieustający ból w sercu Mary, za wszystkie
łzy, które wypłakała.
Tamra umyła ręce zimną wodą. Nie mogła powstrzymać
uczucia opiekuńczości, które budziła w niej ta kobieta.
- Czy tutaj nie jest za gorąco? - zapytała Mary, miesza-
jąc gulasz. - Może powinnyśmy otworzyć jeszcze jedno ok
no?
- Już się ochładza. Będzie dobrze.
- Będzie?
- Tak. - Nie znosiła tego uczucia wstydu, które zaczęło
zakradać się do ich serc. Tamra i Mary włożyły wiele wysił
ku, żeby zaakceptować swoje życie, być z niego dumne.
Mary nakryła do stołu, ale kiedy przyjechał Walker, była
w łazience, poprawiając makijaż.
Tamra usłyszała pukanie w ramę siatki chroniącej przed
owadami. Odwróciła się i przez chwilę ona i Walker wpa
trywali się w siebie.
Nawet się nie uśmiechnął. Wyglądał doskonale w do
pasowanym podkoszulku i spodniach. Był gładko ogolony,
czarne włosy miał zaczesane do tyłu, co podkreślało rysy
twarzy.
Puls Tamry przyspieszył.
Ostatni mężczyzna, który wywołał w niej ten efekt, dał
jej dziecko. Dziecko, które pochowała w San Francisco,
mieście, w którym mieszkał Walker.
- Wejdź - powiedziała, otwierając siatkę.
To nie przypadek, że Tamra była związana z San Franci
sco, że spędziła tam swoje studenckie lata. Wybrała to mia
sto ze względu na Walkera i jego siostrę.
- Dziękuję. - Wszedł do domu, po czym wręczył jej bu
kiet róż. - Miałem przynieść butelkę wina, ale ponieważ
w rezerwacie nie sprzedają alkoholu, stwierdziłem, że nie
wolno wam pić. - Zamilkł na chwilę i wzruszył lekko ra-
mionami. - Ale widziałem wielu pijących ludzi. Wygląda
na to, że nie wszyscy postępują zgodnie z zasadami.
Tamra ledwo zauważalnie skinęła głową. Sklepy z alko
holami posiadane przez białych robiły z Siuksów pijaków.
- Twojej mamie spodobają się kwiaty.
- Gdzie ona jest?
- Odświeża się. Zaraz przyjdzie.
Po chwili Mary pojawiła się w korytarzu. Walker odwró
cił się, matka i syn spojrzeli na siebie po raz pierwszy od
dwudziestu dwóch lat.
Łzy napłynęły Mary do oczu, ale nie podeszła, żeby uścis
kać swojego syna. On też nie zrobił kroku w jej stronę.
Zapadła niezręczna cisza.
Walker nie wiedział, co powiedzieć. Mary wyglądała ob
co. Nie miał żadnych starych zdjęć, niczego, co mogłoby
odświeżyć mu pamięć.
Kiedy zamrugała powiekami, łzy potoczyły się po jej po
liczkach. Czy powinien zaoferować jej chusteczkę? A może
to wywoła jeszcze więcej łez? Walker nie chciał, żeby przez
niego płakała.
Zrobił krok w jej stronę. Dlaczego jego wspomnienia
zbladły? Pamiętał farmę, ale nie mógł przypomnieć sobie
swojej matki.
Po prostu łatwiej było zapomnieć, pomyślał. Łatwiej by
ło zająć się własnym życiem.
- Mój syn... - powiedziała Mary. - Mój chłopiec... My
ślałam, że nigdy już cię nie zobaczę. Ale jesteś. Taki wyso
ki. Taki przystojny.
Walker zacisnął zęby.
- Myśleliśmy, że nie żyjesz.
- Wiem. - Kolejne łzy spłynęły po jej policzkach. - Wiem,
co Spencer wam powiedział.
Wiedziała? Brała udział w tym kłamstwie?
- Jak się ma Charlotte? - zapytała. - Czy wie, że tutaj
przyjechałeś?
- Moja siostra ma się dobrze i to był jej pomysł.
Mary przycisnęła ręce do serca.
- Moja dziewczynka... Miała tylko trzy lata... Jak może
mnie pamiętać?
Walker nie odpowiedział. Co miał powiedzieć? On jej
nie pamiętał. 1 nie chciał pamiętać. Nie miał ochoty stać się
jej synem, stać się częścią Pine Ridge, powrócić do swoich
indiańskich korzeni.
Spencer nauczył go, że jego pochodzenie nie jest ważne.
Spojrzał w stronę Tamry i odkrył, że dziewczyna mu się
przygląda. Czy domyślała się tego, co on czuje? Przyciska
ła do siebie róże, które przyniósł, wyglądając jak indiańska
panna młoda
- Walker je przyniósł. - Tamra wręczyła Mary kwiaty.
Matka przyjęła podarunek i się uśmiechnęła.
Walker wziął głęboki oddech. Wyglądała bardzo ładnie,
kiedy się uśmiechała. Delikatnie, jak kobieta, w której za
kochał się jego ojciec. David Ashton był sentymentalny, ty
le dowiedział się od Spencera.
- Dziękuję - Mary zwróciła się do Walkera.
Skinął głową.
- Nie ma za co.
- Zrobię dla ciebie tarczę. Twój tata zawsze chciał, że
byś ją miał.
Jego biały ojciec chciał, żeby miał jakiś przedmiot zwią
zany z Siuksami? Walker nie rozumiał tego, ale próbował
udawać, że widzi w tym jakiś sens. Nie miał jednak pojęcia,
co miałby robić z tarczą.
Wypowiedzieć wojnę innemu plemieniu? Powiesić na
ścianie salonu? Nie widział jej jako ozdoby swojego miesz
kania, nad którym dekorator wnętrz spędził kilka dobrych
tygodni.
- Obiad jest gotowy - powiedziała Tamra. - Siądźmy do
stołu.
- Jasne. - Żeby tylko jego matka zapomniała o tarczy.
- Włożę je do wody. - Mary zabrała kwiaty do kuchni,
w której stał prosty stół, nakryty zwykłymi talerzami, pa
pierowymi chusteczkami i sztućcami z nierdzewnej stali.
Walker poczekał na kobiety, chcąc odsunąć im krzesła.
Jego matka jednak poklepała go po ramieniu i kazała mu
usiąść, chcąc sama mu wszystko podać.
W końcu Mary i Tamra usiadły i zabrali się do jedzenia
gęstego gulaszu, sałatki i maślanych bułeczek.
Spojrzał przez stół na swoją matkę. Na Mary. Nie wie
dział nawet, jak ma zwracać się do kobiety, która dała mu
życie.
- Czy Spencer dobrze was traktował? - zapytała.
Zamrugał, próbując nie zmarszczyć brwi.
- Tak. Byłem z nim blisko. - Był chyba jedynym Ashto-
nem, który mógł to powiedzieć. Jednak była to trudna re
lacja.
- Byłeś?
- Spencer nie żyje. Został zamordowany kilka miesięcy
temu. Zastrzelono go w biurze. Charlotte znalazła jego cia
ło.
- O Boże... - Mary wbiła wzrok w talerz. - Przykro mi.
Bardzo mi przykro.
Kiedy zamilkła, Walker poczuł się niezręcznie. Kuchnia
była ciasna, a stół za mały na troje ludzi. Tamra siedziała
obok niego, zbyt blisko, żeby było im wygodnie.
- Opowiesz mi o Charlotte? - zapytała Mary.
Skinął głową, wiedząc, jak duże znaczenie miało to dla
jego siostry.
- Jest zaręczona z Alexandrem Dupree, właścicielem win
nic we Francji. Nie jest to mężczyzna, jakiego bym jej życzył,
ale obydwoje za sobą szaleją. Moja siostra była zawsze nie
śmiała, romantyczna, a Alexander jest... - zamilkł na chwilę,
szukając odpowiedniego słowa - światowy.
- Jak książę. - Mary westchnęła, przeżywając już bajko
wą historię córki.
- Chyba tak. Kobiety chyba tak myślą. - Walker wiedział,
że Alexander dał jego siostrze wszystko, czego potrzebowa
ła. - Są w Paryżu. Charlotte musiała zmienić otoczenie po
pogrzebie Spencera. Obiecałem jej, że cię odnajdę.
- Cieszę się. - Oczy Mary znów zwilgotniały. - Masz jej
zdjęcie?
Potrząsnął głową.
- Nie pomyślałem o tym, ale jestem pewien, że szybko
wróci, żeby cię zobaczyć. Ona i Alexander.
- Nie mogę się doczekać, kiedy ją zobaczę. I oczywiście
jej narzeczonego. - Mary przysunęła się bliżej stołu. - A czy
w twoim życiu jest ktoś specjalny, synu?
- W moim życiu? - Zanim zdążył pomyśleć, spojrzał na
Tamrę. - Nie. Jestem zbyt zajęty pracą. Inwestycjami ban
kowymi. A czym ty się zajmujesz? - zapytał, chcąc jak naj
szybciej zmienić temat.
Mary przygładziła lekko posiwiałe włosy.
- Jestem pielęgniarką w szpitalu. - Wyprostowała się lek
ko, dumna ze swojej pracy. - Jest mi łatwiej niż innym. Ży
łam w białym świecie, więc lepiej rozumiem lekarzy, któ
rzy tam pracują.
- Większość lekarzy to młodzi ludzie - wtrąciła Tamra.
- Dostali kredyt od rządu na studia i teraz spłacają go, pra
cując przez kilka lat w szpitalu w rezerwacie.
J nienawidząc każdej spędzonej tam chwili, pomyślał.
- W naszej społeczności utarło się, że mądrość przychodzi
z wiekiem - kontynuowała Tamra - tak więc naszej starszyź-
nie trudno zaakceptować młodych lekarzy. No i przeszkodą
bywa też bariera językowa. - Spojrzała na jego matkę. - Mary
jest cennym nabytkiem. Pacjenci jej ufają. Lekarze również.
Nie wiedząc, co odpowiedzieć, wziął do ust kolejną por
cję gulaszu. Mary wyglądała na opiekuńczą osobę, a jednak
pozwoliła, żeby jej dzieci myślały, że umarła. Miał ochotę
zapytać ją o przeszłość, zarzucić oskarżeniami, ale obec
ność Tamry wszystko komplikowała.
Zajęła jego miejsce. Wychowała ją kobieta, która pozwo
liła mu odejść. I, co gorsza, bardzo mu się podobała.
Wszystko razem zapowiadało katastrofę.
Sięgając po szklankę, dotknął niechcący jej ramienia.
Poczuł ten dotyk w całym ciele.
- Przepraszam - powiedział. - Jestem leworęczny.
- Nie szkodzi. - Spróbowała się trochę odsunąć.
Zapadła cisza. Nikt nie wiedział, co powiedzieć, więc za
brali się do jedzenia, hałasując sztućcami.
Walker przypomniał sobie dzień, w którym Spencer za
brał ich do siebie. Charlotte była wtedy za mała, żeby po
czuć to zimne, straszne uczucie, że nigdy już nie zobaczą
mamy i taty. Ale i tak płakała.
Walker przestał jeść. Jego wspomnienia z dzieciństwa
były rozbite i porozrzucane w najgłębszych zakamarkach
pamięci. Ale ten dzień akurat pamiętał doskonale.
- Dlaczego to zrobiłaś? - zapytał, nie mogąc dłużej po
wstrzymywać emocji. - Dlaczego nas oddałaś?
ROZDZIAŁ DRUGI
- Przepraszam, Walker... - Głos Mary zadrżał. - Powin
nam była od razu ci wszystko wyjaśnić. Ale myślałam...
Miałam nadzieję... że najpierw poznamy się trochę lepiej.
Odsunął talerz.
- Dlaczego?
- Żebyś nie oceniał mnie tak surowo. Żebyś nie myślał,
że chcę cię nastawić przeciwko Spencerowi.
- Już ci mówiłem. On nie żyje.
- To jego wina - powiedziała Tamra. - Zmusił twoją
matkę, żeby oddała dzieci.
- Naprawdę? A jak to zrobił? Groził jej pistoletem? - Nie
mogąc usiedzieć na miejscu, wstał z krzesła i wbił wzrok
w młodą kobietę. - Czy zmusił ją też, żeby wzięła ciebie?
Żeby była twoją matką zamiast naszą?
Tamra wstała. W jej zaciśniętych ustach i oczach płoną
cych gniewem dostrzegł wojowniczkę.
- To nie fair.
- Chcesz porozmawiać fair? Nie ma żadnego usprawied
liwienia dla tego, co zrobiła moja matka. Żadnego. - Od
wrócił się w stronę Mary. - Modliłem się za ciebie. Na
zywałem cię aniołem. Kiedy Spencer nas wziął do siebie,
byłem mu tak cholernie wdzięczny. I tak cholernie przera
żony. Masz pojęcie, jak to jest być sierotą?
Nie odpowiedziała.
- Ja wiem, jak to jest - powiedziała Tamra.
Spojrzał na nią zimno.
- I ja mam się przez to poczuć lepiej?
- Nie. Chciałam tylko powiedzieć, że cię rozumiem.
- No tak. Ty. Idealna Indianka.
- Idealna? - Zaczęła sprzątać ze stołu, nerwowo pobrzę
kując talerzami. - Nie masz pojęcia, przez co przeszłam.
Nie zostałam wychowana w bogatej posiadłości, Walker.
Mój ojciec uciekł przed moim urodzeniem, a matka była
zupełnie sama, próbując przeżyć na zasiłku.
- To nie to samo. - Wskazał Mary, która objęła się ręka
mi. - Pozwoliła mi myśleć, że nie żyje. Twoi rodzice byli
przynajmniej uczciwi.
- Nie pokazuj jej palcem. To niewłaściwe.
- Kto tak mówi? Ludzie z rezerwatu? Może ktoś powi
nien był jej powiedzieć, że okłamywanie własnych dzieci
jest niewłaściwe.
- Mary była na skraju załamania, kiedy straciła twojego
ojca. A Spencer wykorzystał jej emocje. On...
- Czy to prawda? - przerwał jej Walker, zwracając się do
Mary.
Skinęła głową i nagle uświadomił sobie, że wygląda
tak krucho, siedząc samotnie przy stole i słuchając, jak on
i Tamra się kłócą.
Usiadł z powrotem, czując, jak serce wali mu w piersi.
- Powiedz mi - powiedział. - Powiedz mi, co on zrobił.
- Przyszedł odwiedzić mnie w szpitalu po tym, jak umarł
twój ojciec. Byłam lekko ranna w tym wypadku, ale wyma
gałam opieki lekarskiej.,.
- Jak zmusił cię do oddania nas?
- Zaczął mi grozić. Powiedział, że naśle na nas opiekę
społeczną. Że udowodni mi, że jestem złą matką.
- Ale nie byłaś. - Walker przyglądał się cieniom pod jej
oczami, zmarszczkom przecinającym jej twarz. - Prawda?
- Och, oczywiście, że nie. - Sięgnęła przez stół i pogła
skała go po dłoni. Dotyk lekki jak piórko. Dotyk matki,
która straciła syna. - Zawsze dobrze traktowałam swoje
dzieci.
- Nie wiem, jak nas traktowałaś. Nie pamiętam ani cie
bie, ani taty. Po prostu nie pamiętam.
- Rozumiem. - Jej głos przycichł, stał się smutny. - Du
żo czasu upłynęło...
- To prawda. - Czując się niezręcznie, rozejrzał się
wokół.
Tamra przygotowała dzbanek herbaty. Kiedy podawała
mu filiżankę, spojrzał na nią i ich oczy się spotkały.
Nie powinien się w nią wpatrywać. Nie w taki sposób.
Ale nie mógł od niej oderwać wzroku.
Ona od niego też nie.
Mój Boże, pomyślał. Nagle przestraszył się, że przezna
czone im jest, by zostali kochankami. Nie potrafił przewi
dzieć przyszłości, ale czuł namiętność. I niebezpieczeństwo,
jakie na niego czyhało.
Tamra odwróciła wzrok i nalała herbatę Mary. Potem
znów usiadła obok niego, mógł wyczuć zapach balsamu na
jej skórze, niepokojącą woń letnich kwiatów. Zapach, który
tylko wzmagał pożądanie.
Pod stołem jej noga znajdowała się zaledwie kilka cen
tymetrów od jego nogi. Na myśl o tym czuł rozchodzące
się po ciele ciepło. Nie rozumiał, dlaczego ona działa na
niego z taką siłą, dlaczego wzbudza w nim takie prag
nienie.
Czy chciał ją ukarać? A może chciał ukarać sam siebie?
- Dokończ swoją opowieść - poprosił Mary, chcąc sku
pić się na czymś innym. - Opowiedz mi wszystko.
- Bałam się Spencera. Jego pieniędzy i jego władzy. - Pi
ła herbatę małymi łykami, obejmując filiżankę obiema rę
kami.
- Myślałaś, że Spencer może przekonać opiekę społeczną,
żeby odebrała ci mnie i Charlotte?
- Tak. Żyłam poza rezerwatem od dawna. Zostałam żoną
twojego taty, żoną farmera. Ale w ostatecznym rozrachun
ku byłam tylko biedną Indianką. Wtedy cierpiałam po stra
cie męża i byłam otępiona lekami przeciwbólowymi. Nie
mogłam jasno myśleć.
- Ale przecież to były lata osiemdziesiąte. Czy twoje ple
mię nie mogło ci pomóc?
- Prawo dotyczące dzieci indiańskich mogłoby mi po
móc, ale nie wiedziałam wtedy o nim. - Głos na moment
uwiązł jej w gardle. - Moje życie po śmierci twojego ojca
się skończyło. Farma była w stanie upadłości, nie miałam
gdzie pójść. - Spojrzała przez okno, w którym lekki wie
trzyk poruszał firankami. - W tamtym momencie mogłam
wrócić tylko do zrujnowanej chaty i brata alkoholika. Spen
cer zagroził, że użyje tego przeciwko mnie. Że udowodni
w sądzie, że ja też jestem pijaczką. Że biłam ciebie i Char
lotte. Znał ludzi, którzy złożyliby dla niego fałszywe zezna
nia. Nie chciałam, żeby moje dzieci dorastały u obcych lu
dzi i myślały, że je krzywdziłam - dodała. - Dla mnie to
byłoby gorsze od śmierci.
Czy tak było? Walker nie wiedział. Nie miał dzieci. W je
go życiu była tylko praca i kariera, do której przeznaczył go
Spencer.
- To nie wszystko - powiedziała Mary. - Twój wuj zro
bił coś jeszcze. Na początku uważałam to za coś strasznego.
Tylko że w rezultacie nie okazało się takim złem.
- Co to było?
- Pieniądze - powiedziała niemal szeptem. - Jego adwo
kat przesłał mi czek na trzydzieści tysięcy dolarów. Na po
czątku nie chciałam go zrealizować.
- Ale w końcu to zrobiłaś?
- Tak. - Sięgnęła po jego rękę. - Zrobiłam.
Walker chciał się od niej odsunąć. Ale pozwolił jej się
dotykać, udając obojętność, udając, że nie przeszkadza mu
myśl o tych pieniądzach.
I o dwojgu sprzedanych małych dzieciach...
Następnego dnia Tamra przyjechała do motelu Walkera
na jego prośbę. Spotkał się z nią na zewnątrz, wyglądając
doskonale w swoich szytych na miarę ubraniach i z fryzurą
prosto z najnowszego magazynu o modzie.
- Cześć - powiedział.
- Cześć. - Zauważyła, że wyglądał na zdenerwowanego.
Miała nadzieję, że nie skończy się to kolejną kłótnią. - Co
się dzieje?
- Nic. Chciałem pogadać. - Sięgnął do kieszeni i wyjął
garść monet. - Napijesz się czegoś?
- Chętnie. - Podeszła razem z nim do automatu i wy
brała napój pomarańczowy. On wybrał smak winogronowy,
po czym skierowali się w stronę jego pokoju.
Czuła się dziwnie, wchodząc do miejsca, w którym spał.
Wiedziała, że nie powinna tego robić. Przebywanie z nim
w małym pomieszczeniu wywoływało w niej mocne bicie
serca.
Usiadła przy sosnowym stole i oparła się o szafkę, ogrom
ny mebel, w którym schowany był telewizor.
- Ile miałaś lat, kiedy przygarnęła cię Mary? - zapytał.
- Miałam pięć lat, ale moja mama wtedy jeszcze żyła.
Obydwie wprowadziłyśmy się do niej. Moja i twoja matka
były przyjaciółkami, a my nie miałyśmy dokąd pójść. By
ła zima i inaczej zamarzłybyśmy na śmierć. - Otworzyła
puszkę z napojem, czując, jak zalewają ją wspomnienia. -
Moja mama umarła dwa lata później. Miałam siedem lat,
kiedy Mary przejęła nade mną opiekę.
- Ile teraz masz lat?
- Dwadzieścia sześć.
Zmarszczył brwi.
- Jesteś tylko rok starsza od mojej siostry.
Skinęła głową. Czy to mu przeszkadzało? Czy czuł się
przez to jeszcze bardziej zdradzony? Chciała zapytać, czy
zadzwonił do Francji, czy rozmawiał ze swoją siostrą, ale
zdecydowała, że poczeka, aż on skończy zadawać jej py
tania.
- Czy to popularne w rezerwacie? - zapytał. - Wychowy
wać czyjeś dziecko?
- Tak. - Próbowała rozluźnić się, ale przeszkadzało jej
w tym jego spojrzenie. - Siuksowie mają ceremonię adop
cji nazywaną Hunka. Prowadzi ją szaman albo jakiś dorosły,
który sam był Hunka. Dzięki tej ceremonii dziecko, które
nie ma domu, dostaje nową rodzinę.
- Czy ty i Mary też przeszłyście taką ceremonię?
- Nie. - Podniosła puszkę do ust, upiła łyk i odstawiła ją
na stół. Walker śledził każdy jej ruch. Próbowała uniknąć
patrzenia mu w oczy, ale to nie pomagało. Czuła na sobie
jego wzrok. - Wtedy Mary nie była tak związana ze swoją
tradycją. Odgradzała się od niej, izolowała od naszej spo
łeczności. Ceremonia Hunka byłaby zbyt indiańska.
- Po prostu zatrzymała cię bez adopcji?
- Tak. - Tamra znów upiła łyk napoju, pragnąc, żeby
Walker przestał się w nią wpatrywać. - Chociaż teraz mog
łybyśmy to zrobić. Jeśli obydwie strony się zgadzają, można
zostać Hunka bez względu na wiek.
- Nie rób tego.
- Czego? Nie brać udziału w tej ceremonii?
- Nie chcę, żebyś stała się jej adoptowaną córką. Nie chcę
być z tobą spowinowacony. - Odsunął się od szafki. - I je
stem pewien, że wiesz dlaczego.
Spojrzała na łóżko, na przykrywający je brązowo-niebie-
ski pled i proste, białe poduszki. Potem spojrzała na niego.
Czując lekki zawrót głowy, wzięła uspokajający oddech.
- Nic się nie stanie.
- Owszem, stanie. Prędzej czy później wylądujemy tam
razem.
Tam.
W jego łóżku.
Z całej siły próbowała zachować niezmieniony wyraz
twarzy.
- To wyjątkowo próżne z twojej strony.
- Nie powiedziałem, że chcę, żeby tak się stało. Po prostu
mówię, że tak się stanie.
Tamra zwilżyła językiem wargi,
- Nie miewam takich romansów.
- Ja też nie.
- Więc dlaczego prowadzimy tę głupią rozmowę?
- Dlatego, że nie mogłem wczoraj przestać o tobie my
śleć. I denerwuje mnie to.
Potrząsnęła głową.
- Wszystko cię denerwuje, Walker.
Skrzywił się.
- Myślałaś o mnie wczoraj?
Jej puls przyspieszył gwałtownie.
- Nie.
- Kłamczucha.
Tak, pomyślała. Ale za żadne skarby się do tego nie
przyzna.
- Nie jesteś w moim typie.
- Ty w moim też nie. - Zamilkł na chwilę, po czym obej
rzał ją dokładnie od stóp do głów. - Ale jesteś niezwykle
seksowna i zmysłowa. Jak na Indiankę - dodał, wywołując
na jej twarzy grymas.
Tamra brała pigułki od czasu, kiedy zmarła jej córecz
ka. Od kiedy zdecydowała, że nigdy już nie zajdzie w ciążę.
A przynajmniej nie z mężczyzną, który nie będzie jej mę
żem. Wiedziała jednak, że nie o tym mówił.
Mówił o ich uczuciach, emocjach.
- Co moja matka zrobiła z pieniędzmi? - zapytał, zmie
niając nagle temat.
-Co?
- Z trzydziestoma kawałkami. Jak je wydała?
Tamra potrzebowała chwili, żeby zebrać myśli.
- Może sam powinieneś ją o to zapytać.
- Pytam ciebie. - Odchylił się do tyłu. - Łatwiej mi roz
mawiać z tobą. Nie jesteś... - urwał - .. .tak bezbronna jak
ona.
Nie miał o tym pojęcia, pomyślała. Ale skąd niby miał
wiedzieć? Nie powiedziała mu, że straciła dziecko. Że ro
zumiała ból jego matki.
- Mary kupiła przyczepę, w której mieszkamy. Była uży
wana, więc niedroga.
- A reszta pieniędzy?
- Zainwestowała je.
- Naprawdę? - Wyglądał na zdziwionego. - Rozsądnie?
- Wystarczająco rozsądnie. Dzięki temu mogłam pójść
na studia.
- No proszę. - Lekko rozczochrał włosy. - Moja mat
ka wysłała dziecko, które nawet nie jest jej Hunka, na
studia.
- Włożyłam dużo wysiłku w naukę. Dostałam stypen
dium.
- Na uniwersytecie plemiennym?
- Nie. Na uniwersytecie stanowym w San Francisco.
Otworzył usta ze zdziwienia.
- Studiowałaś w San Francisco? Mieszkałaś w Kalifor
nii?
- Tak. - Całe dzieciństwo spędziła, marząc o czymś więk
szym i lepszym. - A Mary pojechała ze mną.
- Dlaczego do San Francisco? Dlaczego wybrałaś akurat
ten uniwersytet?
- Bo wiedziałam, że Spencer zabrał ciebie i Charlotte do
północnej Kalifornii. Chciałam, żeby Mary miała wrażenie
kontaktu z dziećmi. Wynajęłyśmy małe mieszkanie i jakoś
sobie radziłyśmy. Ja znalazłam pracę na pół etatu i zrobi
łam dyplom z marketingu, a Mary dostała pracę na cały
etat w szpitalu. Potem została dyplomowaną pielęgniarką.
Walker usiadł na brzegu łóżka.
- Dyplom z marketingu. I wróciłyście do Pine Ridge?
-Tak.
- Dlaczego?
- A dlaczego nie? To nasz dom.
- Świetnie. Nie opowiadaj mi całej historii. I tak mnie to
nie interesuje.
Tamra wiedziała jednak, że go to interesuje. Inaczej nie
czułby się tak zraniony tym, że Mary go zostawiła.
- Zadzwoniłeś już do siostry? Powiedziałeś Charlotte, że
odnalazłeś waszą mamę?
- Tak. - Pokazał ruchem głowy telefon. - Ale nie wraca
do Stanów. Przynajmniej nie od razu. Możesz w to uwie
rzyć? Ona uważa, że powinienem spędzić najpierw trochę
czasu z Mary. Poznać ją lepiej.
- Dla mnie brzmi to logicznie.
- Bo jesteś kobietą. Wy zawsze jesteście solidarne.
Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Chyba polubię twoją siostrę.
- Na pewno. - Przestał rzucać niezadowolone spojrzenia
na telefon i dostrzegł jej uśmiech. - Nie traktuj mnie pro
tekcjonalnie. Mówię poważnie.
- Ja też. - Roześmiała się wbrew swojej woli. - Po pro
stu jesteś przez cały czas taki nerwowy, Walker. Wszystko
cię irytuje.
- A ty uważasz, że to jest śmieszne? - Chwycił poduszkę
i rzucił w jej stronę.
Tamra złapała ją i odrzuciła, po czym obydwoje nag
le zamilkli.
- Pójdziesz ze mną na pizzę? - zapytał nagle.
Czyżby zapraszał ją na randkę? Nie, pomyślała, nie po tym
wykładzie na temat ich wzajemnego przyciągania. Pewnie po
prostu się nudził.
- Chyba tak. Ale nie tutaj, nie w rezerwacie. I muszę naj
pierw wpaść do przyjaciółki. - Tamra wstała. - Ja popro
wadzę. A po drodze nauczę cię, jak należy się zachowywać
wśród Siuksów. - Zaczęła szukać kluczyków w torebce.
- Już to słyszę. Nie pokazuj palcem, Walker. Nie upijaj
się na terenie rezerwatu. - Wyszli z pokoju i skierowali się
w stronę jej samochodu. - Te wszystkie pijaczyny, które wi
działem po drodze, musiały opuścić tę lekcję.
- Po prostu słuchaj i się ucz.
- Tak jest, proszę pani.
Usiadł na miejscu pasażera, a ona włączyła silnik.
ROZDZIAŁ TRZECI
Walker przyglądał się profilowi Tamry. Miał tyle pytań
na jej temat, na temat swojej matki. Był nawet ciekaw zwy
czajów Siuksów.
- Kto ci powiedział, że szukam matki? - zapytał.
- Dowiedziałam się pocztą pantoflową. - Wjechała na
autostradę. - Masz szczęście, że Mary pracuje w szpitalu.
Ludzie ją znają. W rezerwacie na ogół trudno jest kogoś
odnaleźć.
- Tak mi się wydawało. - Na to zresztą liczył. - Wszystko
jest tutaj rozrzucone na olbrzymiej powierzchni.
Tamra prowadziła dalej. Jej pikap był stary, model
z wczesnych lat osiemdziesiątych z ogromnym przebie
giem. Ale wyglądało na to, że jest w dość dobrym stanie.
A przynajmniej taką miał nadzieję. Wiedział, że w rezer
wacie są miejsca, w których ani telefony, ani nawet CB ra
dia nie mają zasięgu.
- Zapomniałaś o mojej lekcji? - zapytał.
- Nie. Zastanawiam się tylko, od czego zacząć.
Ponownie spojrzał na jej profil, myśląc, jak bardzo jest
charakterystyczny. Wysokie kości policzkowe, lekko niedo-
skonały nos, włosy otaczające twarz. Jej oczy też go fascy
nowały. Za każdym razem, kiedy na niego spoglądała, krew
gotowała mu się w żyłach.
- Zaczniemy od okazywania szacunku poprzez niena-
wiązywanie kontaktu wzrokowego - powiedziała. Walker
nagle zdał sobie sprawę, jak bardzo się w nią wpatruje. -
Według starych zwyczajów, powinieneś unikać patrzenia
w oczy starszym. Uczymy dzieci, żeby nie wpatrywały się
w innych. Wpatrywanie się w kogoś oznacza rzucanie mu
wyzwania.
Odwrócił wzrok. Wpatrywał się w nią od momentu, kie
dy się spotkali.
- A jeśli chodzi o pokazywanie czegoś - kontynuowała
- to Siuksowie robią to ustami.
- Ustami? - Zmarszczył brwi.
- Tak. - Poruszyła wargami w jego kierunku.
Spróbował powtórzyć jej gest, sprawiając, że się roze
śmiała.
- Przesadzasz, Walker. Wyglądasz jak Mick Jagger.
On też się roześmiał.
- Co jeszcze powinienem wiedzieć? - zapytał, stwier
dzając, że podoba mu się jej towarzystwo, jej poczucie
humoru.
-Według tradycji zwracamy się do członka rodziny
zgodnie ze stopniem pokrewieństwa.
- Na przykład: matko, synu, córko?
- Tak. Jednak niektóre nazwy są dość szczególne. Starszy
bracie. Młodsza siostro.
- A jak zwracacie się do młodszej siostry?
- Mężczyzna do kobiety? Chyba Tanki. Czasami się mylę,
sama wciąż uczę się języka.
Walker skinął głową. Pomyślał się, że Mary nie wycho
wywała Tamry w tradycyjny sposób.
- Czy moja mama zna ten język?
- Nie mówi płynnie, ale się stara. Obydwie próbujemy
nadrobić zaległości z przeszłości. Przez lata odcinałyśmy
się od naszej kultury. - Ręce trzymała zaciśnięte na kierow
nicy. - Nie jesteśmy jednak ortodoksyjne. Staramy się po
prostu szanować innych.
Walker próbował wyobrazić sobie Tamrę w San Franci
sco, daleko od rezerwatu Siuksów. Świadomość, że wybrała
uniwersytet w San Francisco, żeby być bliżej niego i Char
lotte, sprawiała, że czuł się jej bliższy.
Wyjrzał przez okno i zauważył, że znajdują się na drodze
do miasta Pine Ridge. Rozpoznał tę trasę.
- Gdzie pracujesz?
- Zajmuję się wolontariuszami w lokalnej instytucji do
broczynnej. Dostarczamy ludziom z rezerwatu jedzenie
i ubrania.
Walker uniósł brwi.
- Indiańska organizacja charytatywna? - Czy wokół tego
koncentrowało się całe jej życie? Wokół spraw Siuksów?
- To jest ważne - odpowiedziała mu.
- Tak, ale to nie wymaga dyplomu z marketingu. Dla
wykonywania takiej pracy twoje lata na uniwersytecie
były latami straconymi.
Rzuciła mu szybkie, ostre spojrzenie.
- Zajmuję się też koordynacją informacji medialnych.
Zapewne nic ważnego, pomyślał.
Kiedy dojechali do Pine Ridge, napięcie między nimi
sięgało zenitu. Ale przyznał sam przed sobą, że to jego wi
na. Skrytykował jej pracę.
Zastanawiał się, czy jej nie przeprosić, po czym stwier
dził, że byłoby to nieuczciwe. Nie wykorzystywała swojego
wykształcenia, przynajmniej nie w pełni. Sama siebie oszu
kiwała, wracając do rezerwatu.
Miasteczko Pine Ridge miało jedno skrzyżowanie z syg
nalizacją świetlną. Miało również swoje urzędy i biura, ale
Walker zauważył, że wielu ludzi nic nie robi, siedząc na
ławkach. Rozmawiali, żeby zagłuszyć nudę.
- Wciąż masz ochotę zjeść ze mną pizzę? - zapytał. -
A może wszystko popsułem?
- Zjem z tobą. Ale najpierw musimy wpaść do mojej
przyjaciółki, pamiętasz?
Tak, pamiętał.
- Czy to ktoś starszy? Czy powinienem unikać patrze
nia jej w oczy?
- Michele jest w moim wieku. Chodziłyśmy razem do li
ceum i nie będzie jej przeszkadzało, jeśli będziesz się na nią
gapił. Może jej się to nawet spodoba.
- Tak jak tobie? - Jego usta wygięły się w uśmiechu.
- Nigdy tego nie powiedziałam.
- Nie musiałaś.
Zignorowała jego ostatnią uwagę, więc jechali dalej w ci-
szy, mijając puste pola, aż w końcu wjechali w skupisko
domów.
- Dlaczego do niej jedziemy?
- Pożyczam jej pieniądze. Zbliżają się urodziny jej córki,
a ona teraz ma gorszy okres.
Wyjrzał przez okno i dostrzegł ogrodzenia z siatki i ubra
nia wiszące na starych sznurkach.
- Michele jest na zasiłku?
- Jest samotną matką. Tak, dostaje zasiłek na dziecko.
- Samochód Tamry trząsł się cały na nierównej drodze. -
Czy to ma jakieś znaczenie?
- Po prostu się zastanawiałem.
Nie mógł sobie wyobrazić, jak to jest nie mieć pienię
dzy na urodziny własnego dziecka. Ale wiedział, że jego
rodzice też byli bez grosza; farma nie przynosiła dochodu.
Jeśli dobrze zajrzał w głąb siebie, mógł sobie przypomnieć
wstyd, jaki wtedy czuł, uczucie desperacji.
Dla Walkera nie było nic gorszego od biedy.
Dom Michele był bladoniebieski, a do frontowych drzwi
prowadziły stare, zniszczone schody. Mała dziewczynka,
mająca może trzy lub cztery lata, siedziała na schodach
z wyciągniętym obok kundelkiem.
Domyślał się, że to ona jest tym dzieckiem, które ma
wkrótce urodziny, chociaż na podwórku bawiła się jeszcze
grupa starszych dzieci.
- Ile dzieci ma Michele? - zapytał Tamrę, kiedy parko
wała samochód na wąskim podjeździe.
- Tylko jedno. Reszta to jej siostrzenice i siostrzeńcy.
Walker przyglądał się im, jak biegną przez trawę, ciąg
nąc się nawzajem ze śmiechem i piskiem.
- Wszyscy tutaj mieszkają?
- Tak, razem z rodzicami. W rezerwacie jest za mało do
mów. Nie mają gdzie pójść.
Pomyślał o swoim trzypoziomowym mieszkaniu, ol
brzymich pokojach z drzwiami z witraży. O tarasie i jaccu-
zi. Olbrzymiej kuchni, z której rzadko korzystał.
Przeczesał palcami włosy, odgarniając je z twarzy i pró
bując strząsnąć z siebie nagłe poczucie winy.
- Sporo ludzi jak na jeden dom.
- To normalne. Plemienny Urząd Mieszkaniowy przy
dziela domy, ale na liście oczekujących jest co najmniej ty
siąc dwieście osób. Od dawna tak jest...
- Dlaczego te domy stoją tak blisko siebie, a dom mojej
mamy stoi oddzielnie?
- Mary żyje na kawałku ziemi przydzielonym jej rodzi
nie, jak większość osób robiło kiedyś. Mieli domki, ogro
dy i zwierzęta. - Westchnęła i zamilkła na chwilę. - Ale
w miarę upływu czasu coraz trudniej było ludziom pozo
stać na ich ziemi. Nie było ich stać na unowocześnienie do
mów. A niektóre rodziny straciły ziemię i musiały wprowa
dzić się do państwowych budynków.
- Takich jak ten?
Skinęła głową.
- Takie domy zostały wybudowane w latach sześćdzie
siątych, żeby zapewnić mieszkańcom wygody. W rezulta-
cie zamieniły się w getta. - Tamra sięgnęła po swoją toreb
kę. - Ale takie domy to tylko część problemu. Są rodziny,
które wciąż nie mają elektryczności ani bieżącej wody. Lu
dzie mieszkają w opuszczonych chatach, starych przycze
pach, namiotach albo samochodach, tak jak kiedyś ja z mo
ją mamą.
Walker nie wiedział, co odpowiedzieć. Widział biedę
w całym rezerwacie, ale do tej pory nie pozwolił, żeby to
do niego dotarło.
Wysiedli z samochodu i Tamra zawołała starsze dzie
ci. Uśmiechnęły się i pomachały do niej. Walker zasta
nawiał się, dlaczego wydają się takie szczęśliwe, takie
wesołe i wolne.
Mała dziewczynka na schodach też się uśmiechnęła. Miała
na sobie różową bluzeczkę, dżinsowe szorty, a jej kolana by
ły podrapane. Brązowe włosy porządnie splecione w warkocz,
lśniący w lipcowym słońcu. Stopy bose.
Kiedy Tamra usiadła obok niej, dziewczynka przytuliła
się do niej z ufnością. Pies też się ucieszył, uderzając ogo
nem o drewniane stopnie.
Walker podszedł bliżej i kucnął. Tamra powiedziała mu,
że dziewczynka nazywa się Maya.
Miał ochotę wziąć ją na ręce i zabrać do siebie, roz
pieszczać nowymi ubraniami, zabawkami i wstążkami do
włosów.
Miał ochotę zabrać ze sobą również Tamrę. Ją też chciał
rozpieszczać, wynagrodzić za przeszłość i trudy, które zno
siła.
Kiedy odwróciła się do niego, zapragnął ją pocałować.
Frontowe drzwi otworzyły się jednak nagle i serce Wal
kera podskoczyło. Romansowanie z Tamrą byłoby szaleń
stwem.
Młoda kobieta o pełnej figurze wyszła z domu i przy
witała się z Tamrą. Jak większość ludzi w rezerwacie miała
szczególny, płaski akcent, do którego Walker wciąż się jesz
cze przyzwyczajał.
- Dlaczego siedzicie na schodach? - zapytała. - Czemu
nie wejdziecie do środka?
- Chcieliśmy najpierw przywitać się z Maya - powiedzia
ła Tamra i wstała, żeby mogły się uściskać. Chwilę po tym
przedstawiła Walkera.
Ale Michele sama już się nim zainteresowała. Potrząsnął
jej ręką, a' ona rzuciła mu uśmiech, który rozjaśnił jej twarz
w kształcie księżyca w pełni.
- Gdzie Tamra cię znalazła? - Rzuciła przyjaciółce spoj
rzenie. - Pokazujesz się tutaj z tym smakowitym yeska i nic
nie mówisz?
Smakowity yeska?
Lepszy smakowity niż głupi, pomyślał. Nadal jednak nie
wiedział, co to słowo oznacza, więc nie miał pojęcia, jak
powinien się zachować.
- To syn Mary.
- A więc to ty jesteś chłopcem, którego ukradł ten zły
wasicu. -
Michele zwróciła się do Walkera. Wasicu. Biały
człowiek. To było dość łatwe do przetłumaczenia.
- Stryj Spencer wychował mnie i moją siostrę.
Michele wcisnęła dłonie do kieszeni spodni.
- No cóż, dobrze, że wróciłeś.
- Dzięki. - Spojrzał na dzieci bawiące się na trawie, a po
tem na Mayę, wciąż siedzącą na schodach ze swoim psem.
- Mieszkam w San Francisco. I za kilka tygodni wracam
do domu.
- Szkoda. - Michele trąciła ramię Tamry. - Ennit, przy
jaciółko?
Tamra skinęła głową, po czym spojrzała Walterowi w oczy.
Wiedział jednak, że nie rzuca mu wyzwania.
Michele wzięła ich obydwoje pod ramię i wprowadziła
do domu. Maya wstała i poszła za nimi. Zaraz potem po
zostałe dzieci też weszły do środka, dołączając do swoich
rodziców, którzy zebrali się przed telewizorem, żeby oglą
dać śnieżący obraz.
Dwie starsze kobiety poszły do kuchni i zaczęły przy
gotowywać posiłek. Walker nie spodziewał się, że będą dla
nich gotować. Czuł się dziwnie jako przyczyna całego za
mieszana. Ale wyglądało na to, że stał się honorowym goś
ciem.
Maya usiadła obok niego na starym krześle. Przesunął
się, żeby zrobić jej trochę miejsca i zapadłe siedzenie za
skrzypiało pod nim, przypominając mu dodatkowo o tym,
gdzie się znajduje. Wyblakły brązowy dywan był niemal
całkowicie wytarty, a maty do spania rozłożone w każdym
rogu.
Rozejrzał się po zatłoczonym pokoju i zauważył, jak
Tamra wręcza Michele banknot dwudziestodolarowy.
Pożyczka na urodziny. Walker dawał większe napiwki kel
nerom w restauracjach.
Na przekąskę składał się smażony chleb podany z woja-
pi, indiańskim puddingiem w miseczkach przygotowanym
z jagód, wody, cukru i mąki.
Idąc za przykładem Mayi, Walker zanurzył kawałek
chleba w wojapi. Przyjaciele Tamry zaczęli wypytywać go
o różne rzeczy i zdał sobie sprawę, że otaczają go ludzie, na
prawdę nim zainteresowani.
Przez kilka zadziwiająco miłych godzin czuł, że podoba
mu się w Pine Ridge.
Słońce zaczęło zachodzić, znikając za wzgórzami i ma
lując niebo królewskimi barwami.
Dla Tamry to był dom. Ziemia, drzewa, spokój. Zubo
żały rezerwat. Miejsce, którego kiedyś nienawidziła. Ale to
już przeszłość.
Maka Ina,
pomyślała. Matka Ziemia.
Spojrzała na Walkera. Siedział obok niej, wpatrzony
w horyzont. Zajmowali starą, podwójną huśtawkę, która
skrzypiała za każdym poruszeniem.
Walker nie był zbyt rozmowny od chwili, kiedy opuści
li dom Michele i wyglądało na to, że wpadł w refleksyjny
nastrój.
Postępując według pierwotnego planu, kupili pizzę. Za
miast jednak ją zjeść, schowali do lodówki na później, cze
kając na powrót Mary z pracy. Na razie wciąż byli najedze
ni chlebem i wojapi.
- Co to znaczy yeska? - zapytał Walker.
- Mieszaniec półkrwi.
- To wszystko?
- Tak. Czy mam też ci przetłumaczyć słowo „smakowi
ty"?
Uśmiechnął się lekko, ale to wystarczyło, żeby jej serce
zatrzepotało jak u młodej dziewczyny.
Kiedy jego uśmiech zgasł, wyczuła w nim ból spowodo
wany tym, że jest mieszańcem.
- Michele nie chciała cię obrazić.
Wpatrzył się w dal, w ziemię swoich przodków. Tamra
czekała na jego odpowiedź. Gdzieś niedaleko zaśpiewał
ptak.
- Wiem, że tego nie chciała - powiedział. - Ale pierw
szego dnia po moim przyjeździe jakiś pijak nazwał mnie
„głupim yeska". Nie wiedziałem, że to oznacza mieszań
ca. W San Francisco wszyscy uważają mnie za Indianina.
Nieważne, jak bardzo staram się ukryć moje pochodze
nie. A tutaj z kolei nie jestem Indianinem w wystarczają
cym stopniu.
- To twój sposób bycia, Walker. Czasami yeska odnosi się
do czyjegoś sposobu bycia, a nie do krwi. Prawdziwi India
nie też mogą być yeska. Indianie, którzy myślą kategoriami
białych. Ale ty nie zachowywałeś się jak yeska, kiedy byli
śmy u Michele. Zachowywałeś się jak prawdziwy Indianin.
- Tak? - Roześmiał się. - Naprawdę polubiłem rodzinę
Michele. - Wziął głęboki oddech. - Ale jestem chyba za
bardzo przyzwyczajony do obyczajów wasicu.
- Może. - Uśmiechnęła się do niego. - Zaczynasz mówić
językiem Siuksów.
On też się uśmiechnął.
- Znam tylko kilka słów. Chociaż mój stryj zapewne
przewraca się w grobie.
Przez chwilę miała wrażenie, że jego dobry nastrój znik
nie. Że myśl o stryju zetrze uśmiech z jego twarzy. Ale uda
ło mu się nie dać po sobie nic poznać, mimo że w jego
oczach zauważyła głęboki ból.
- Co to znaczy ennit? - zapytał.
- To nie jest słowo z języka Siuksów. To takie wtrącenie,
którego używa wielu Indian. Znaczy mniej więcej tyle, co
„nieprawdaż".
- Ty tak nie mówisz.
- Nigdy nie podobał mi się slang.
- Dzięki Bogu - powiedział i Tamra się roześmiała.
Spojrzała w niebo i dostrzegła, że słońce już się schowa
ło. Zapadł zmrok, okrywając wzgórza jak aksamitna kur
tyna.
Walker milczał. Pomyślała, że jemu też podoba się ten
widok. Pachnące sosnami powietrze, magia lata.
Nagle jego głos przerwał jej myśli.
- Wcześniej omal cię nie pocałowałem.
Gwałtownie wciągnęła powietrze, czując, jak krew w jej
żyłach zaczyna krążyć szybciej. Bawiąc się skrajem bluz
ki, próbowała znaleźć odpowiednie słowa. Nie była jednak
w stanie wydobyć z siebie głosu.
- Słyszałaś?
- Tak.
- Oddałabyś ten pocałunek?
- Nie - skłamała i skrzyżowała ręce na piersiach.
- A ja myślę, że tak - powiedział.
Tamra zmusiła się, żeby na niego spojrzeć. To był błąd.
- Myślałam, że już to ustaliliśmy.
- Co? - Pochylił się w jej stronę i jego twarz znalazła się
tylko kilka centymetrów od jej twarzy. - Kwestię wzajem
nego pożądania?
Skinęła głową, a on dotknął jej policzka. Delikatna
pieszczota. Wstęp do pocałunku. Czekała, ale nic nie zro
bił. Opuścił dłoń na kolano i odsunął się od niej.
- Tak. - Wydał z siebie pełne napięcia westchnienie. -
Ustaliliśmy to.
Spojrzała na niego i szybko odwróciła wzrok.
- Więc porozmawiajmy o czymś innym. Może o San
Francisco?
- Chcesz porównać notatki? - Nakazała sobie spokój.
Nie chciała się zachowywać jak zakochana nastolatka, my
śląc o tym, jak cudownie byłoby go dotknąć. - O czym
chcesz rozmawiać? O naszym uniwersytecie?
Potrząsnął głową.
- Ja studiowałem w Berkley.
- A więc o czym?
- Chcę wiedzieć, co stało się w San Francisco. Dlaczego
wyjechałyście.
Powiał lekki wiatr, schładzając prerię i poruszając po
wietrze.
Tamra zauważyła na niebie pierwsze gwiazdy.
- Powiesz mi o tym? - zapytał.
-Tak - powiedziała, zbierając siły, żeby opowiedzieć
o swoim dziecku, które pochowała w rodzinnym mieście
Walkera.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tamra wzięła głęboki oddech, zwalczając ból, który przy
chodził wraz z przeszłością. Walker nic nie mówił. Czekał,
aż ona zacznie swoją opowieść.
- W San Francisco urodziłam dziecko - powiedziała. -
Dziewczynkę. Urodziła się martwa.
- Tak mi przykro. Nie wiedziałem... - Sięgnął po jej rękę,
obejmując ją swoimi szczupłymi palcami.
Zamknęła na chwilę oczy, wdzięczna za jego dotyk
i współczucie.
- Wciąż tam jest. Na cmentarzu blisko mojego starego
mieszkania.
- Chcesz, żebym zawiózł tam kwiaty?
Tamra otworzyła oczy, czując ucisk w gardle. Nie spo
dziewała się, że Walker złoży jej taką propozycję.
- To dużo by dla mnie znaczyło. Czasami martwię się, że
jest zupełnie sama w takim wielkim mieście. Wiem, że to
głupie, ale nic na to nie mogę poradzić. - Znów spojrza
ła na niebo. - Powinnam była pochować ją tutaj. Ale wte
dy uparłam się, że zostanę w San Francisco, że udowodnię
wszystkim, że dam sobie radę.
- Jednak zmieniłaś zdanie?
Skinęła głową.
- Po pewnym czasie zdałam sobie sprawę, że biegam
w kółko. Noszę żałobę po moim dziecku i próbuję być kimś,
kim nie jestem. - Spojrzała na niego i dostrzegła, że on się
jej przygląda. - Mary i ja pojechałyśmy do San Francisco,
bo chciałyśmy żyć jak białe kobiety. Ale nie jesteśmy białe.
Jesteśmy z plemienia Siuksów. A to jest nasz dom.
Puścił jej rękę, ale zrobił to bardzo delikatnie, powoli.
- A co z ojcem dziecka?
Tamra poczuła ciężar na piersi i westchnęła.
- Zerwał ze mną, kiedy dowiedział się, że jestem w ciąży.
Walker poszukał jej spojrzenia.
- Kochałaś go?
- Tak. - Poruszyła się, wprawiając huśtawkę w ruch. -
Nazywa się Edward Louis. Poznałam go w JT Marketing,
firmie, w której pracowałam. Jest jednym z ich najwięk
szych klientów.
- Biały?
- Tak. Właściciel firmy produkującej felgi i opony.
- Przykro mi, że cię zranił. - Walker zamilkł, po czym
zmarszczył brwi. - Czy ta jego firma nazywa się Titan Mo-
torsport?
- Nie. Dlaczego?
- Mam felgi Titana w swoim jaguarze. Chciałem być pe
wien, że nie wspieram wroga.
Uśmiechnęła się i oparła o jego ramię, stwierdzając, że
go lubi.
- Twój jaguar jest bezpieczny.
- To dobrze. - On też się o nią oparł. - Nie rozumiem, jak
mężczyzna może zostawić kobietę noszącą jego dziecko.
- Myślał, że specjalnie zaszłam w ciążę. Nie kochał mnie
tak, jak ja jego. Ale nie zrzucam winy na jego rasę. To nie
ma nic wspólnego z byciem białym. Wielu Indian też od
chodzi.
- Jak twój ojciec?
-Tak.
- Wciąż trudno mi jest pogodzić się z tym, co zrobiła
moja matka. Boli mnie, że nie walczyła o dzieci. Że pozwo
liła nam odejść. Ale z drugiej strony jestem wdzięczny loso
wi, że miałem takie życie. Że nie zostałem wychowany tutaj.
- Skrzywił się. - Wiem, jak okropnie to brzmi, ale nic na to
nie poradzę. Tu jest po prostu tyle tej przeklętej biedy...
- Tak też myślała Mary. Dlatego nie walczyła i pozwoliła
Spencerowi was zabrać.
- Tak więc chodziło o coś więcej niż tylko jego groźby?
Tamra skinęła głową.
- Mary czuła się kompletnie bezradna. Bała się, że nie
będzie w stanie utrzymać ciebie i Charlotte. Osiemdzie
siąt pięć procent ludzi w rezerwacie nie ma pracy. Nie ma
przemysłu ani technologii, które pozwoliłyby na stworze
nie miejsc pracy.
- Ale teraz ma pracę.
- Dwadzieścia dwa lata po tym, jak pozwoliła swoim
dzieciom odejść. Mary przeszła od tamtej pory długą
drogę.
- Ale w Pine Rigde nic się nie zmieniło.
- Może nie, ale wciąż próbujemy. Mary wie, że źle zro
biła. Że powinna walczyć o swoje dzieci. Musimy wierzyć
w siebie, nauczyć naszą młodzież, żeby zwalczała bezrad
ność.
- To bardzo szlachetna idea. Ale czy ma jakiekolwiek
szanse powodzenia?
- Chodź ze mną jutro do pracy i sam się przekonaj.
Walker uniósł brwi.
- To brzmi jak wyzwanie.
- I to jest wyzwanie. - Nie miała zamiaru pozwolić, że
by odjeżdżał z rezerwatu rozczarowany. Chciała, żeby był
dumny ze swoich korzeni.
- Czy mam wobec tego jakiś wybór? Nie jestem mężczy
zną, który uchyla się przed wyzwaniami. Zwłaszcza rzuco
nymi przez ładną dziewczynę.
Nie odpowiedziała. Nie chciała tak żartować. W gasną
cym świetle dotknęła jego policzka, badając fakturę jego
skóry.
Oddech Walkera stał się głęboki.
- Ściągniesz na siebie same kłopoty, Tamra.
- Być może. Ale byłeś dla mnie dzisiaj miły. Zaoferowa
łeś, że odwiedzisz moją córeczkę i zaniesiesz jej kwiaty.
- Jak miała na imię?
- Jade.
- Od jadeitu?
- Kiedy byłam w ciąży, Mary kupiła mi na urodziny ja-
deitowego żółwia, który idealnie mieścił się w dłoni. Miał
mnie chronić.
- Wciąż go jeszcze masz?
Potrząsnęła głową.
- Pochowałam go razem z moim dzieckiem.
Walker pochylił się w jej stronę.
- Jade miała szczęście, że byłaś jej mamą.
Próbowała nie płakać, ale piekące łzy same napłynęły jej
do oczu wraz ze wspomnieniami o córce, o tym jak kopała
i poruszała się w jej brzuchu.
- Tak bardzo chciałam ją mieć. Ale pod koniec wiedzia
łam, że coś jest nie tak. Przestała się poruszać.
- Tak mi przykro. - Dotknął jej twarzy, po czym lekko
musnął ustami jej wargi.
Desperacko pragnąc jego współczucia, objęła go ramio
nami i przyciągnęła do siebie. Tamra rozkoszowała się tym
powolnym, zmysłowym dotykiem jego ust. Smakował ja
godami.
Nagle usłyszeli hałas nadjeżdżającego samochodu. Od
skoczyli od siebie jak para dzieciaków, przyłapanych na ca
łowaniu się w krzakach.
- Moja matka wróciła. - Chwycił łańcuch huśtawki, pró
bując stłumić jego brzęczenie. - Chyba powinniśmy pod
grzać pizzę.
- Tak, oczywiście. - Tamra wstała i wygładziła bluzkę.
Walker, Tamra i Mary siedzieli w salonie przy stole za
stawionym napojami i resztkami pizzy.
Walker zastanawiał się, co Tamra myśli. Czy jest rów
nie zagubiona jak on? Z każdą godziną czuł wobec niej
coraz większy instynkt opiekuńczy. Wcale go to jednak
nie cieszyło. W pewien sposób spieranie się z nią było
dla niego łatwiejsze. Ale nie miał teraz zamiaru rozpo
czynać kłótni.
Jeśli miałby coś zrobić, to powinien skrócić swoją wy
prawę i wrócić do domu. Wiedział jednak, że zostanie. Jeśli
odejdzie zbyt szybko, będzie się czuł jak tchórz.
- Chciałbyś spędzić tutaj noc? - zapytała matka, zaska
kując go.
Sięgnął po swój napój i pociągnął długi łyk. Spać pod
tym samym dachem co Tamra? Czy ona nie widziała, co
się dzieje?
- To chyba nie jest najlepszy pomysł.
- Czemu?
Dlatego, że mam ochotę na seks z twoją przybraną cór
ką, pomyślał.
- Dlatego, że nic przy sobie nie mam. Wszystkie rzeczy
zostały w hotelu. Mój samochód też.
- Więc może jutro? - Mary rzuciła mu błagalne spojrze
nie. - Tyle lat mój chłopiec był daleko ode mnie. Po prostu
jest mi ciężko rozstawać się z tobą.
Walkera ogarnęło poczucie winy. Nie przyjechał do Pine
Ridge, żeby zajmować się Tamrą. Przyjechał tu, żeby odna
leźć matkę. A kiedy już ją znalazł, nie poświęcił jej ani tyle
czasu, ani tyle uwagi, na ile zasługiwała.
- Dobrze - powiedział. - Zostanę jutro.
- I pojutrze? - naciskała z nadzieją w głosie.
Skinął głową, czując się trochę dziwnie. Nie był przy-
zwyczajony do matczynego uczucia. Żona Spencera, Lila,
ignorowała go, zwłaszcza kiedy był młody.
Oczywiście był zbyt zauroczony Spencerem, żeby martwić
się tym. Nie była też najlepszą matką dla własnych dzieci. Dla
czego więc miałaby obdarzać jego i Charlotte uczuciem?
A teraz siedział obok Mary na jej zwyczajnej niebieskiej
sofie, czując w sobie dziwny niepokój.
Tęsknota w jej oczach wprawiała go w zakłopotanie.
Pragnął odwzajemnić to uczucie. Jednak Mary wciąż była
dla niego kimś obcym.
- Walker idzie ze mną jutro do pracy - powiedziała
Tamra, ściągając na siebie jego uwagę. - Najlepiej więc bę
dzie, jeśli przyprowadzi swój samochód rano.
- Świetny pomysł - dodała Mary.
- Musisz mnie jednak jeszcze dzisiaj odwieźć do motelu
- zwrócił się do Tamry.
Dziewczyna przygryzła wargę.
- Wiem.
Zaciekawiony przyglądał się jej reakcji. Zastanawiała się,
czy znów ją pocałuje?
Nie, nie zrobi tego, zdecydował. Miał zamiar trzymać rę
ce przy sobie. Do czego mógłby prowadzić związek z nią?
Był przyszłym prezesem firmy, która stanowiła całe jego
życie. Tamra była oddana swojemu rezerwatowi, miejscu,
do którego nigdy nie byłby w stanie się dopasować. Jeden
lub dwa momenty wzruszenia w Pine Ridge nie zmienią go.
Zawsze będzie yeska. I zawsze będzie związany ze Spence
rem - surowym i szorstkim.
- Chcesz zobaczyć stare rodzinne zdjęcia? - zapytała Mary.
Walker podniósł wzrok, zdając sobie sprawę, że kom
pletnie się zamyślił.
- Przepraszam, nie dosłyszałem. Co mówiłaś?
- Zdjęcia. Twoje i Charlotte, kiedy byliście mali. To były
pierwsze rzeczy, jakie spakowałam. Gdy wyszłam ze szpi
tala, Spencer kazał mi zabrać trochę rzeczy, resztę miał mi
odesłać później. Nie ufałam mu, więc wzięłam pamiątki, by
ich nie zniszczył.
Oddech uwiązł mu w gardle.
- Jasne. Pewnie. Chciałbym je zobaczyć.
Mary uśmiechnęła się i jej ciemne oczy pojaśniały.
- Przyniosę je. - Wstała z sofy. - Zaraz wracam.
Kiedy wyszła z pokoju, Walker spojrzał w oczy Tamrze,
która siedziała naprzeciwko niego na fotelu. Światło stoją
cej niedaleko lampy rzucało na jej twarz cienie, sprawiając,
że wyglądała niemal bezcieleśnie, jak duch.
Duch Siuksów.
Potarł ramiona, czując nagły chłód. Nagle usłyszał
w swojej głowie głosy, krzyk kobiety i dziecka uciekających
przed kawalerią, padających na zamarzniętą ziemię. Scena
z filmu dokumentalnego o Indianach, który oglądał w tele
wizji kilka miesięcy temu.
- Proszę bardzo. - Mary wróciła z dwoma dużymi al
bumami.
Walker odwrócił wzrok, myśląc o dziecku, które pocho
wała Tamra, dziecku, którym obiecał się dalej opiekować.
Kwiaty na grobie.
Mary usiadła na swoim miejscu, wręczając mu album.
Walker otworzył go na pierwszej stronie i wstrzymał od
dech.
- To twój ojciec i ja w dniu ślubu.
- Wyglądasz zupełnie jak Charlotte. - Zaszokowany
przyglądał się zdjęciu.
Nie zauważył tego podobieństwa aż do tej chwili. Nie
zdawał sobie sprawy, jak wiele jego siostra odziedziczyła po
Mary. Chociaż z drugiej strony, Mary szybko się zestarzała,
czas nie był dla niej łaskawy.
- Naprawdę? - Wydawała się zadowolona i szczęśliwa, że
jej córka jest do niej podobna.
Charlotte zadzwoniła do niej wcześniej, obiecując, że
wróci do Stanów w następnym tygodniu. Doskonale im się
rozmawiało, tak jakby nigdy się nie rozstawały. W ciągu
kilku minut jego siostra osiągnęła więcej niż on przez dwa
dni. I to na dodatek przez telefon.
Mary przewróciła stronę.
- To ty w dniu, kiedy się urodziłeś. Spójrz, jaką miałeś
słodką twarz.
Słodką? Nie był ekspertem od niemowlaków, ale nie po
dobało mu się to, co zobaczył.
- Wyglądam jak śliwka. - Suszona śliwka, pomyślał.
Kiedy matka poklepała go po ramieniu, wykrzywił się,
imitując zdjęcie.
I nagle poczuł smutek. Zauważył Tamrę siedzącą samot
nie w fotelu, znów podobną do ducha.
Czy myślała o Jade?
Próbując ukryć swoje uczucia, posłała mu uśmiech, ale
było już za późno.
Już dotarła do jego duszy, już pragnął ją przytulić, zdjąć
z niej ten ból.
Zbyt wiele utraconych dzieci, pomyślał. Zbyt wiele cier
pienia. Mary patrzyła na niego, czekając, aż spojrzy na na
stępne zdjęcie.
Żeby przypomniał sobie dzieciństwo.
Jednak jedyne, o czym mógł myśleć, to ten film, który
oglądał w telewizji. Kobieta i jej dziecko. Przewracający się
na ziemię i krwawiący na śniegu.
Walker i Tamra wracali z Rapid City w Dakocie Południo
wej do rezerwatu. Ranek spędzili w Rapid City, gdzie Tamra
oprowadziła go po magazynie darów żywnościowych. Oyate
Project, organizacja, dla której pracowała, była małą, ale pręż
ną instytucją. Podobno były większe organizacje w tym regio
nie, ale ona była z Oyate Project od samego początku.
Walker dowiedział się, że Oyate w języku Siuksów zna
czy „lud". Jej lud, jego lud, powiedziała mu.
Wyjrzał przez okno i zobaczył ogromne pustkowie - tra
wiaste pola, kępy wyschniętych krzewów, horyzont, który
zdawał się nie mieć końca. Rapid City znajdowało się oko
ło dwustu kilometrów od Pine Ridge, tak więc droga była
bardzo długa, a oni przejechali dopiero połowę.
- Tą drogą jeżdżą wasze samochody z zaopatrzeniem? -
zapytał.
- Tak, ale ze względu na dystans pogoda może się zmie-
niać, szczególnie w zimie. Czasami kiedy ciężarówka wy
jeżdża z Rapid City, jest tam piętnaście stopni, a dojeżdża
do rezerwatu w śnieżycy.
Walker próbował sobie wyobrazić olbrzymie połacie te
renu pokryte śniegiem.
- Do niektórych domów ciężko chyba się dostać, kiedy
pada śnieg albo deszcz?
- Tak, to prawda. Próbujemy dostarczać im paliwo i pie
cyki. Czasami wozimy również drewno. Ale jest tylu ludzi,
tyle rodzin, którym trzeba pomóc.
Pomyślał o zimach, które Tamra spędziła razem z matką,
trzęsąc się z chłodu.
- Masz jakąś rodzinę? Kogokolwiek, kto by jeszcze żył?
- Mam jakichś dalekich kuzynów ze strony ojca, ale nie
spotykamy się zbyt często. Za bardzo lubią się bawić i zbyt
dużo piją. - Westchnęła ciężko. - Próbowałam pomóc im
w rzuceniu alkoholu, ale uważają, że jestem irytująca z tą
swoją chęcią pomagania wszystkim.
- Nikt nie mógłby tego powiedzieć o mnie.
- Nigdy nie zaoferowałeś nikomu pomocy?
- Niebezpośrednio. Wysyłam czeki do organizacji chary
tatywnych, ale zawsze traktowałem to jako sposób na odpi
sanie sobie jakiejś sumy od podatku. Nie angażuję się w to
emocjonalnie.
Rzuciła mu krótkie spojrzenie.
- Dzisiaj się zaangażujesz.
Próbował przechwycić jej wzrok, ale znów patrzyła na
drogę.
- Więc gdzie tak naprawdę jedziemy?
- Spotkamy się z jedną z ciężarówek w miejscu, gdzie
przeładowywane są dary. Mam tam swoje biuro.
Dojechali tam około czterdziestu pięciu minut później.
Dookoła budynku zaparkowanych było kilka samochodów,
a grupa ochotników czekała na ciężarówkę.
Michele i jej córka Maya znajdowały się wśród ochotni
ków, gotowe nieść pomoc tym, którzy mieli jeszcze mniej
szczęścia od nich. Walker był pod wrażeniem. Michele
mieszkała w ciasnym domu, próbowała związać koniec
z końcem, a jednak była gotowa jechać starym, zniszczo
nym samochodem do odległych miejsc rezerwatu i dowo
zić jedzenie głodnym. Podejrzewał, że Oyate Project zwra
cało jej za benzynę, ale oddawała tym ludziom swój czas
i serce zupełnie za darmo.
Michele przywitała się z nim i z Tamrą, uściskawszy ich.
Maya spojrzała na nich i się uśmiechnęła. Wkrótce inny
ochotnik nawiązał rozmowę z Tamrą, która zostawiła Wal
kera z Michele i jej słodką córeczką.
Walker naturalnym gestem wyjął z portfela banknot
i wsunął Michele do ręki.
Rzuciła mu zdziwione spojrzenie.
- To na urodziny Mayi - powiedział, obserwując, jak
dziewczynka bawi się w piasku.
Michele podziękowała mu, ponownie go obejmując i przy-
suwając usta do jego ucha.
- Mam nadzieję, że podrywasz moją przyjaciółkę. Ona
potrzebuje takiego faceta jak ty.
Odsunął się o krok, czując, jak serce mu wali w piersi.
- Nikogo nie podrywam.
- Jesteś pewien?
Robił wszystko, żeby tylko nie dotknąć Tamry, nie po
całować jej znowu.
Michele przekrzywiła głowę. Jej długie proste włosy by
ły spięte dużą plastikową spinką, a jasnoniebieska koszulka
przylegała do pulchnej figury.
- Może nie powinieneś z tym walczyć.
Walker przestąpił z nogi na nogę. Stali w upale, a słońce
niemiłosiernie świeciło im w plecy.
- To nie ma sensu. Mieszkam w Kalifornii.
- Tak, ale teraz jesteś tutaj. - Rzuciła mu poważne spoj
rzenie. - I nie możesz przestać o niej myśleć.
Miał więc żyć chwilą? Przeżyć przelotny romans z kobie
tą, która tyle w życiu przeszła? Wątpił jednak, żeby Michele
to właśnie miała na myśli.
- Myślisz, że zostanę. Myślisz, że jeśli się z nią zwiążę, to
tu będzie mój dom.
- Dziwniejsze rzeczy się zdarzały.
Nie tak dziwne, pomyślał.
Tamra wróciła i zaprosiła go do swojego biura. Idąc za
nią, cieszył się, że może uciec Michele. Lubił ją, ale czuł się
osaczony.
Zdecydowany utrzymywać dystans starał się nie zbliżać
do Tamry. Kiedy jednak znaleźli się w jej biurze i drzwi
się za nimi zamknęły, nie miał wyboru. Biuro było małe,
znajdowało się w nim biurko, wąski regał oraz szafka na
akta, zajmujące zdecydowanie zbyt dużo miejsca.
Tamra otworzyła najwyższą szufladę, wyjęła teczkę
i przejrzała ją, wyjmując dokumenty, których potrzebowa
ła. Walker wziął głęboki oddech i otoczył go nagle jej za
pach. Gdyby podeszła bliżej, tylko dwa lub trzy kroki, mógł
by wziąć ją w ramiona.
Mógłby ją pocałować, bez względu na konsekwencje.
Telefon na jej biurku zadzwonił, sprowadzając go z po
wrotem na ziemię. Podniosła słuchawkę.
- Jesteś gotowy? - zapytała Tamra po chwili.
Spojrzał na nią. Nawet nie zauważył, kiedy odłożyła słu
chawkę. Był zbyt zajęty swoimi myślami.
-Gotowy na co?
- Żeby wyjść na zewnątrz. A może wolisz poczekać
tutaj?
- Poczekać na co?
- Na ciężarówkę. - Spojrzała na niego z zaciekawieniem.
- Dobrze się czujesz, Walker?
- A dlaczego miałbym czuć się źle?
- Skąd mam wiedzieć? Dziwnie się zachowujesz.
Czy musiała być taka ładna? Tak smukła i zmysłowa?
Miała na sobie dżinsy i koszulkę Oyate Project, ale dla nie
go była tak pociągająca, jakby miała na sobie powiewną ko
szulkę nocną.
- Może po prostu mam dosyć rezerwatu.
Założyła ramiona na piersi.
- To wróć do domu.
Nie chciał wracać do Kalifornii, najpierw pragnął jej do
tknąć.
- Nie chciałem, żeby tak to zabrzmiało. - Oparł się
o szafkę. - Nie chcę się z tobą kłócić.
- Ja z tobą też nie.
Westchnęła, a on prawie wyciągnął do niej rękę.
Prawie.
Stwierdził, że bezpieczniej będzie zaczekać na zewnątrz,
nawet jeśli miał się przez to narazić na konspiracyjne spoj
rzenia Michele.
Jednak wreszcie przyjechała ciężarówka i wszyscy się
ożywili. Walkera pochłonęło rozpakowywanie jedzenia.
Po rozładowaniu kartonów, Tamra zaczęła przydzielać je
do poszczególnych samochodów. Walker załadował też jej
auto produktami z listy, którą mu wręczyła.
Wkrótce znów znaleźli się na równinie, zmierzając w stro
nę pierwszego przystanku. Odwrócił się, żeby na nią spojrzeć
i stwierdził, że miała rację. Zaangażował się dziś emocjonal
nie. Ale nie tylko w jej działalność charytatywną.
Zaczynał przywiązywać się również do niej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Walker i Tamra spędzili popołudnie z rodzinami, które
nie miały elektryczności i bieżącej wody. Ludzie żyli w po
rzuconych samochodach, starych chatach, zardzewiałych
przyczepach. Jednak mimo tego widział w ich oczach du
mę, determinację, uprzejmość, poczucie więzi.
A teraz Tamra zabrała go do pomnika Wounded Knee.
Nie wiedział, dlaczego zdecydowała się tutaj przyjść, szcze
gólnie dzisiaj. Obydwoje byli już zmęczeni, po całym dniu
jeżdżenia po rezerwacie.
Walker rozejrzał się dookoła. Oprócz indiańskiej pary
sprzedającej amulety w cieniu kępy sosen nikogo nie było.
Sądził jednak, że jacyś turyści pojawiają się tu od czasu do
czasu, ponieważ w przeciwnym razie przedsiębiorcza para
nie miałaby żadnych klientów.
Zielony zniszczony znak opowiadał historię Masakry
pod Wounded Knee.
Słowo „masakra" napisane było na ka
wałku metalu przybitym do tablicy. Widać było, że przy-
krywał inne słowo.
- Co było tutaj napisane wcześniej? - Walker zapytał
Tamrę, która stała obok niego.
- Bitwa - powiedziała mu.
- Bitwa pod Wounded Knee?
- Tak nazwał to na początku rząd.
- Ale to nie była bitwa --wyjaśniła mu, kiedy wpatrywał
się w znak. - To była masakra, miejsce, gdzie ponad trzy
stu Indian, głównie kobiet i dzieci, zostało zamordowanych
dwudziestego dziewiątego grudnia 1890 roku za popiera
nie Tańca Ducha, rytuału, który został zabroniony na tere
nie rezerwatu Siuksów
Czternaście dni przed masakrą plemienna policja za
mordowała Siedzącego Byka w jego domu. Wielka Stopa,
jego następca, zaprowadził więc swoją grupę do Pine Ridge,
gdzie miał nadzieję schronić się u wodza Czerwonej Chmu
ry, który pertraktował z armią. Jednak Wielka Stopa, stary
człowiek chory na zapalenie płuc, oraz większość jego lu
dzi zostali zabici. Ci, którzy przeżyli, opowiedzieli tę histo
rię wraz z jej przerażającymi szczegółami.
- To 7 Pułk Kawalerii ich rozstrzelał - powiedziała Tamra.
- Dawny oddział Custera. Rząd wysłał ich, razem z innymi
wojskami, żeby zaaresztować Tańczących z Duchami. Na
stępnego ranka po tym, jak pojmano Wielką Stopę i jego
ludzi, w trakcie rozbrajania wypaliła przypadkowo strzel
ba. I to wystarczyło. Tak się zaczęła masakra. - Zamilkła na
chwilę. W jej głosie czuć było zaangażowanie w naznaczo
ną wojnami historię. - Większość Indian oddała już broń.
Było tylko stu wojowników. Reszta to kobiety, dzieci i star
cy. Kiedy uciekali, żeby się schronić, kawaleria otworzyła
ogień z armat, które były rozmieszczone powyżej obozu.
Później znaleziono kilka kobiet parę kilometrów dalej, co
znaczy, że były ścigane i zabijane.
Walker spojrzał na budkę, w której zawieszone amulety
powiewały na wietrze.
- 7 Pułk zemścił się w końcu.
- Tak. - Tamra podążyła za jego wzrokiem. - Taniec Du
cha miał przywołać tradycję, zjednoczyć nas. W tym czasie
rząd odbierał nam ziemię i zagwarantowane prawa. Siukso
wie chorowali i głodowali. Potrzebowali nadziei.
- Potrzebowali Tańca Ducha - powiedział.
Skinęła głową, a on pomyślał o tym filmie w telewizji.
Czy przedstawiał właśnie masakrę pod Wounded Knee?
Oglądał go tylko fragmentarycznie, ale i tak wywarł na
nim wrażenie.
- Ktoś znalazł dziecko wciąż ssące martwą matkę -
powiedziała, a on oczami wyobraźni ujrzał przerażający
obraz. - Po tym jak zabito już większość ludzi, znaleź
li się żołnierze, którzy krzyczeli, że ranni mają wyjść
i nic im się nie stanie. Ale kiedy kilku małych chłopców
wyszło z kryjówek, nastąpiła dalsza rzeź. - Wzięła głębo
ki oddech. - Co roku urządzamy uroczystość, podczas
której grupa jeźdźców, głównie dzieci, jedzie śladami
ofiar. Przewodzi jej potomek Siedzącego Byka. Niektó
re dzieci nie znają swojej kultury, a to im bardzo poma
ga w poznawaniu jej, a także w patrzeniu w przyszłość.
Nadzieja może narodzić się ze smutku. Z akceptacji tego,
kim jesteś.
- Spencer mówił mi, że moje indiańskie korzenie nie
mają znaczenia - przyznał Walker. - Że muszę zapomnieć
o nich, jeśli chcę osiągnąć sukces.
- Ja słyszałam to samo. Od mojej matki, od twojej matki.
Ale ja i Mary się zmieniłyśmy. Dzisiaj uważamy inaczej.
- Możemy pójść na groby? - zapytał.
- Tak, oczywiście - odpowiedziała, spoglądając na niego.
Zastanawiał się, czy potrafi zajrzeć do jego serca, czy wie,
co on myśli. Jeśli nawet tak było, to nie powiedziała ani sło
wa. Zamiast tego poprowadziła go do ścieżki wiodącej na
cmentarz, który znajdował się na szczycie wzgórza.
Była to zbiorowa mogiła ogrodzona niskim płotem z be
tonu. Na kamiennym obelisku wypisane były imiona po
chowanych tu Indian. Podarunki, pióra i tytoń zdobiły ich
miejsce spoczynku. Dookoła pomnika były też inne groby,
nowsze, porozrzucane w szorstkiej trawie.
Walker sięgnął po rękę Tamry i zaczął szeptać modlitwę.
Dziewczyna splotła swoje palce z jego palcami i stali tak
obok siebie, mężczyzna i kobieta, których zaczynała łączyć
więź. Bliskość, której żadne z nich nie mogło zaprzeczyć.
Kiedy wrócili do samochodu, siedzieli w nim przez
chwilę w ciszy. W końcu Walker odwrócił się, żeby na nią
spojrzeć. Pocałowali się. Powoli, delikatnie.
Mimo że ten pocałunek był bardziej związany z emo
cjami niż pożądaniem, żałował, że nie mogą kochać się tej
nocy. Wiedział, że to nie jest możliwe. Zgodził się przecież,
że zostanie na noc w domu swojej matki.
Pełen sprzecznych uczuć przerwał pocałunek, wciąż
pragnąc tego, czego nie mógł mieć.
Tamra leżała obok Mary, która chrapała trochę zbyt
głośno. Niespokojnie spojrzała na zegarek i stwierdziła, że
jest prawie pierwsza w nocy. Wpatrywała się w sufit godzi
nami, chrapanie Mary nie dawało jej zasnąć.
Oddała Walkerowi swój pokój. Nie mogła o nim fan
tazjować, nie tutaj, nie teraz, nie tak. Czując wyrzuty
sumienia, ostrożnie wstała z łóżka, starając się nie obu
dzić Mary.
Musiała napić się wody. W dużej szklance, pełnej lodu.
Potrzebowała czegoś, co ją ochłodzi.
Kiedy szła korytarzem, pod jej stopami trzeszczały deski.
Gdy doszła do kuchni, stanęła w progu. Walker stał przy lo
dówce, pijąc wodę.
Nie zauważył jej jeszcze. Stał odwrócony twarzą do ma
łego okna nad zlewem, wpatrując się w noc. Był bez koszul
ki, a szorty nosił nisko na biodrach. Jego włosy, te ciemne,
zmysłowe kosmyki, opadały na czoło.
Nagle odwrócił się i zauważył ją. Omal nie wypuścił
szklanki z palców.
- Przepraszam - powiedziała. - Nie chciałam cię zasko
czyć.
- W porządku. Ja tylko...
Obrzucił ją spojrzeniem i nagle Tamra zdała sobie spra
wę, że ma na sobie tylko krótką letnią koszulkę nocną
z miękkiej bawełny.
- Tylko co?
- Chciało mi się pić.
- Mnie też.
- Proszę. - Podał jej swoją wodę, a ona podniosła szklan
kę do ust. Lód zagrzechotał, przerywając ciszę.
Walker wciąż na nią patrzył. Wyglądało na to, że podoba
mu się to, co widzi - delikatne zagłębienie między jej pier
siami, zarys bioder, gołe nogi.
Tamra wypiła kolejny łyk.
- Nie mogłem spać - powiedział. - Nie w twoim łóżku.
Tamra oddała mu szklankę z resztką wody. Kiedy odbie
rał ją, jego ręka dotknęła jej dłoni.
- Czemu? - zapytała.
- Dlatego, że czuję twój zapach. W pościeli, na poduszce...
Tamra wzięła głęboki wdech.
- Nie używam perfum.
- Wiem, ale używasz balsamu. Kiedy stoję blisko ciebie,
czuję go na twojej skórze.
- To tylko balsam nawilżający. - Wiedziała, że nie jest to
najmądrzejsza rzecz, jaką mogłaby powiedzieć, ale nic in
nego nie przyszło jej do głowy.
Patrzył na nią z takim pożądaniem w oczach, że miała
ochotę rzucić się w jego ramiona.
Tutaj. W kuchni jego matki.
Walker odstawił szklankę na blat i podszedł do niej.
Przełknęła ślinę, znów czując pragnienie i wyobrażając
sobie, jak spotykają się ich usta. Wiedziała, że on ją uwodzi,
ale nie obchodziło jej to. Podobał się jej zmysłowy wyraz
jego twarzy i głęboki ton głosu.
Postąpił kolejny krok w jej stronę, poruszając się cicho
jak kot.
- Nie byłem z nikim od wielu miesięcy.
Poczuła pulsowanie krwi w skroniach.
- Ja jeszcze dłużej.
- Potrafię kontrolować swoje potrzeby.
- Ja też. Ale z tobą mi się to nie udaje.
- Mnie też nie. - Zaklął cicho, po czym chwycił ją w ramio
na i pocałował tak mocno, że zakręciło jej się w głowie.
- Nie możemy tego zrobić... - powiedział po chwili. -
Nie tutaj.
Skinęła głową.
- Więc gdzie?
- Nie wiem. Nie potrafię jasno myśleć.
Ona też nie potrafiła. Pragnęła tylko Walkera Ashtona.
Chłopca, o którym słyszała, od kiedy była dzieckiem. Męż
czyzny, którego prawie nie znała.
- Moglibyśmy gdzieś pojechać - zasugerował. - Moim
samochodem.
Terenówką, którą wypożyczył. Samochodem z napędem
na cztery koła i dużym tylnym siedzeniem. Nagle poczuła
się jak nastolatka.
- Daj mi przynajmniej się ubrać. Wezmę coś z pokoju.
Uśmiechnął się. Najwyraźniej on też miał ogromną
ochotę na tę nocną przejażdżkę.
- Przyniesiesz mi koszulkę i buty?
Skinęła głową, ale kiedy odwracała się, chwycił ją za
ramię.
- Co się stało? - zapytała.
- Nie mam żadnego zabezpieczenia.
- Biorę pigułki. .
Zmarszczył brwi.
- Myślałem, że ostatnio byłaś samotna.
- Byłam. Ale wolę być przygotowana.
Poszukał jej spojrzenia.
- Ze względu na ojca twojego dziecka?
Wypuściła oddech, który wstrzymywała.
-Tak.
- Nie mogę ci nic obiecać, Tamro. Żadnego „żyli długo
i szczęśliwie". Ale nie zrobiłbym tego, co on. Nie skrzyw
dziłbym cię.
- Dziękuję. - Zdała sobie sprawę, że szepczą, rozmawia
jąc o czymś o wiele intymniejszym niż seks.
Tym razem, kiedy odwróciła się, żeby pójść po ubrania,
nie zatrzymywał jej.
Walker jechał przez noc piaszczystą drogą, myśląc, że jest
to najdziwniejsza erotyczna chwila w jego życiu. Tamra sie
działa obok niego, trzymając torbę na zakupy na kolanach.
Nie pytał, co w niej jest. Na razie próbował znaleźć miejsce,
w którym mógłby zaparkować. Rezerwat był ciemny, tajemni
czy, piękny. Ziemia rozciągała się po horyzont, drzewa chwia
ły się w świetle księżyca. Gdzieś daleko zawył kojot.
Tamra przebrała się w sukienkę zapinaną z przodu na
guziki. Nigdy nie widział bardziej pociągającej kobiety. Jej
włosy miały kolor kruczych skrzydeł, były gładkie, lśniące
i błagały, żeby ich dotknąć.
- Może tutaj. - Wskazał kępę krzaków bawełny.
Tamra wyjrzała przez okno.
- Tam jest rzeka. Ktoś może obozować nad wodą.
- To pojedziemy w drugą stronę. - Wjechał na łąkę,
kierując się w stronę wzgórz. Widok zaparł mu dech
w piersiach.
Zaparkował pod księżycem, pod tańczącymi na niebie
gwiazdami.
- Co masz w torbie, Tamro?
- Koc i dodatkowe ubrania.
- Dodatkowe ubrania? - Dotknął jej włosów, bawiąc się
opadającym na jej policzek pasmem. - Po co?
- W razie gdybyśmy podarli swoje.
Puls Walkera podskoczył. Podekscytowany, zaintrygo
wany i podniecony przysunął się bliżej.
Przygryzła dolną wargę dziewczęcym zwyczajem, który
zaobserwował już u niej wcześniej.
- Wciąż mnie ostrzegałeś, że zedrzemy z siebie ubrania
a ja... - zamilkła na chwilę i pochyliła się w jego stronę
- ...pomyślałam, że powinniśmy być przygotowani.
Nie był pewien, czy cokolwiek mogłoby go przygotować
na tę chwilę. Objął ją mocno, a Tamra przytuliła się do nie
go, chwytając go za ramiona.
Zaczęli się całować. Sekundę potem poczuli, jakby
wstąpiło w nich szaleństwo. Walker rozerwał jej sukienkę,
odrywając wszystkie guziki. Ona to samo zrobiła z jego
koszulą.
Kiedy usiadła na nim okrakiem, pomyślał, że zaraz
umrze. Jej nagie piersi znalazły się kilka cali od jego ust.
Była unieruchomiona między nim i kierownicą, ale nie
przeszkadzało jej to.
Walker zamknął oczy, otworzył je i uśmiechnął się do niej.
Przyglądała się każdemu jego ruchowi, próbując do
strzec jego twarz. Walker włączył górną lampkę, zalała
wnętrze samochodu łagodnym światłem. Nie obchodziło
go, czy akumulator się wyczerpie. Mógłby tak trwać przez
resztę życia.
Jego ciało było twarde jak skała, gotowe na to, żeby w nią
wejść. Wciąż jednak byli do połowy ubrani, wciąż torturo
wali się nawzajem grą wstępną.
- Mógłbym zjeść cię żywcem - powiedział.
- To zrób to. - Poruszyła się na nim, rzucając mu na pół
nieśmiały, na pół uwodzicielski uśmiech. - A ja zrobię to
samo z tobą.
Wtulił twarz w zagłębienie jej szyi, językiem podrażnił
płatek ucha, wdychając zapach skóry, po czym pociągnął ją
na tylne siedzenie, Znów podciągnął spódnicę, ale tym ra
zem zdjął też jej bieliznę, chwytając za skraj koronki. Zasta
nawiał się, czy włożyła ją specjalnie, dla niego, czy zawsze
nosi takie seksowne rzeczy.
Tamra zdjęła sukienkę i buty, rzuciła je na bok, i zaofero
wała mu każdy centymetr swojego ciała. Dar... - pomyślał.
Głęboko w duszy czuł, że to coś więcej niż tylko romans.
To były ich emocje, mieszanka seksu i grzechu, namiętno
ści i czułości.
Przyjemności tak wielkiej, że bał się w niej zatonąć.
Wciąż pieścili się wzajemnie. To była czysta namiętność.
Razem osiągnęli rozkosz. Przywarła do niego, oddychając
ciężko tuż przy jego uchu, drżąc w jego ramionach, pod
czas gdy on oddawał siebie, zatracając się w jej cieple.
Przez następnych kilka chwil pozostawali bez ruchu, bo
jąc się przerwać tę więź.
W końcu wycofał się z niej. Wziął swoją koszulkę i po
dał, żeby mogła użyć jej jako ręcznika.
- Nie żałujesz tego, prawda? - zapytała.
- Nie. Dlaczego miałbym żałować?
- Powiedziałeś, że obydwoje będziemy później żałować.
- Powiedziałem tak, zanim lepiej cię poznałem. - Ułożył
się obok niej, odsunął jej włosy z twarzy, myśląc, jak bar
dzo jest piękna.
- Ja też nie żałuję.
Uśmiechnął się, po czym zauważył, że jest jej zimno.
Przypomniał sobie o kocu i sięgnął po niego na przednie
siedzenie. Okrył jej ramiona i wyłączył światło.
Kiedy przytulali się do siebie w ciemności, zastanawiał
się, czy będą tego żałować później. Gdy odjedzie z rezer
watu bez niej.
ROZDZIAŁ SZóSTY
Ranek nadszedł za wcześnie. Tamra usłyszała pobrzęki
wanie naczyń w kuchni, co oznaczało, że Mary już wstała
i robiła śniadanie.
Czy Walker też się już obudził? Czy siedział przy
kuchennym stole, udając, że nie wykradał się z domu
w nocy?
Usiadła i sięgnęła po szlafrok. Wciąż czuła dotyk Walke
ra - jego ust, rąk, siłę jego ciała.
Powtarzała sobie, że to było tylko pożądanie, spełnie
nie desperackiej potrzeby, ale wiedziała, że nie ma racji. Po
tym jak skończyli się kochać, leżeli przytuleni do siebie, bo
jąc się poruszyć, żeby nie przerwać uroku.
A teraz bała się zobaczyć go, spojrzeć w twarz mężczyź
nie, który miał taki wpływ na jej emocje.
Zbliżali się do siebie zbyt szybko i to ją niepokoiło, cho
ciaż z drugiej strony bardzo się podobało. Miała ochotę
wmaszerować do kuchni i całować go do utraty tchu. Ale
nie ośmieli się na to, nie przy Mary. Mama Walkera prze
spała całe to wydarzenie.
Tamra umyła twarz i zęby, ale nie wzięła prysznica ani
się nie ubrała. Po prostu zacisnęła mocniej pasek szlafroka
i poszła do kuchni. Chciała, żeby Walker spojrzał jej w oczy,
zerknął na jej potargane lekko włosy i przypomniał sobie,
jak zanurzał w nich dłonie.
Weszła do kuchni, ale nie było go przy stole. Nie wyglą
dał na człowieka, który przesypia całe dnie.
- No proszę. - Mary odwróciła się od kuchenki, na któ
rej gotowała tradycyjną owsiankę. - Miałaś ciężką noc?
Tamra zamrugała i przywołała na twarz uśmiech, zwal
czając poczucie winy.
- Ciężką?
- Nie dawałam ci spać? - Starsza kobieta westchnęła.
- Chrapałam, prawda? Powinnam coś z tym wreszcie zro
bić.
- Nie, prawie nie słyszałam. - Bo byłam w samochodzie
i kochałam się z twoim synem.
Grzech, który miała zamiar powtórzyć.
Unikając spojrzenia Mary, nalała sobie kubek kawy,
wdzięczna za zawartość kofeiny.
- Pomóc ci przy śniadaniu? - zapytała, dodając cukru,
żeby pobudzić organizm do życia.
- Możesz usmażyć jajka. Ale będziemy jadły tylko we
dwie. Walker wyjechał dziś rano.
- Wyjechał? - Tamra odwróciła się, niemal rozlewając
gorący napój. - Pojechał do domu?
- Nie, kochanie. Pojechał do Gordon. Powiedział, że mu
si się zająć jakimiś kwestiami finansowymi.
Jej serce przestało bić szalonym rytmem.
- No tak, rozumiem.
Mary spojrzała na zegarek, po czym wróciła do miesza
nia owsianki. Zawsze wcześnie wstawała i była już ubrana
do pracy w świeżo wyprany uniform i skrzypiące buty.
- Walker wyglądał dzisiaj na dość poruszonego.
- Tak? - Tamra otworzyła karton z jajkami, próbując za
chowywać się zupełnie normalnie. - Jak to?
- Chyba chciał się z tobą zobaczyć... Miał nadzieję, że
już wstałaś.
- Naprawdę? - Wiedziała, że nie będzie już w stanie zjeść
śniadania. Wbiła jednak kilka jajek na patelnię, po czym
zdała sobie sprawę, że nie włączyła pod nią ognia. Podnios
ła wzrok i zauważyła, że Mary na nią patrzy. O oleju też
zapomniała.
- Co się między wami dzieje?
- Między mną i Walkerem? - Przyłapana Tamra odpo
wiedziała zwyczajnym tonem: - Nic. Jesteśmy tylko przy
jaciółmi.
- Akurat, przyjaciółmi... Myślę, że czujecie do siebie coś
więcej.
Wlała rozbite jaja do miski, decydując, że zrobi jednak
jajecznicę. Tym razem włożyła na patelnię spory kawałek
masła i zapaliła gaz.
- A miałabyś coś przeciwko temu?
- Oczywiście, że nie - powiedziała Mary. - Ale nie chcia
łabym, żebyś zrobiła coś lekkomyślnie.
Tamra spojrzała na kobietę, która ją wychowała i dała jej
wszystko, o czym może marzyć dziecko.
- Spałam z nim.
- O mój Boże... - Mary zesztywniała. - Tak szybko?
- Wyłączyła ogień pod owsianką, zapominając o na wpół
przygotowanym śniadaniu. - Musisz być ostrożna, kocha
nie. On też. To wszystko jest takie nowe...
- Damy sobie z tym radę.
- Jesteś pewna?
- Nie - przyznała. - Nie jestem. Ale jaki mamy wybór?
Już się zaangażowaliśmy.
- Na jak długo?
- To nie musi trwać wiecznie. A on obiecał, że mnie nie
zrani.
Mary zmarszczyła brwi.
- Na pewno nie zrobi tego specjalnie. Ale co będzie, jeśli
się w nim zakochasz?
To było pytanie, na które Tamra nie mogła udzielić od
powiedzi. Pytanie, którego się bała. Wiedziała, że kiedy
Walker wróci do domu, ona będzie musiała poradzić sobie
sama z poczuciem straty.
I będzie za nim rozpaczliwie tęsknić.
Tamra próbowała skupić się na pracy. Siedziała przy
biurku w ciasnym biurze, nakazując sobie przestać my
śleć o Walkerze. Miała ważniejsze sprawy - zaprojektowa
nie ulotek, skoordynowanie harmonogramów, zapewnienie
darów na uroczystość powwow*, która miała się odbyć pod
koniec miesiąca.
* Powwow - festiwal muzyki i tańca Indian Ameryki Północnej
Obsesyjne myślenie o mężczyźnie nie pomoże jej w zre
alizowaniu tych zadań.
Rozległo się pukanie do drzwi, gdy sięgnęła po kawę,
drugą tego dnia.
- Wejdź - powiedziała, zakładając, że to Michele.
Przyjaciółka zaoferowała, że wpadnie, by pomóc w przy
gotowywaniu powwow. Oyate Project postanowiło w tym
roku zorganizować loterię i rozdać tyle nagród, ile uda im
się zebrać.
Spojrzała w górę i dostrzegła, że się pomyliła. To nie by
ła Michele. Walker przeszedł przez próg, ubrany w dżinsy
i płócienną koszulę, podobną do tej, którą wczoraj z niego
zerwała.
- Cześć - powiedział.
- Cześć. - Zaczęła układać teczki, próbując opanować
zmysły i wyglądać na bardzo zajętą. - Nie spodziewałam
się ciebie.
Sięgnął po stare składane krzesło stojące w rogu i rozło
żył je naprzeciwko jej biurka.
Para lustrzanych okularów zakrywała jego oczy, a ręka
wy miał podwinięte do łokci.
- Masz chwilę? - zapytał.
Dla niego miała cały dzień. Całą noc. Cały rok.
- Pewnie.
- Właśnie wróciłem z banku.
- Mary powiedziała mi, że tam pojechałeś.
- Otworzyłem konto w Gordon. Doszedłem do wniosku,
że to najlepsza lokalizacja. - Zdjął okulary i włożył je do
kieszeni koszuli. - Ty i Mary będziecie musiały pojechać
do oddziału, żeby podpisać kilka dokumentów. Chyba że
macie już tam konto. Wtedy mogę dodać wasze nazwiska
przez Internet.
Tamra zamrugała ze zdziwienia.
- Nie rozumiem.
- To będzie wspólne konto. Będę przelewał na nie pie
niądze co miesiąc, a ty i Mary będziecie mogły z niego ko
rzystać, jak tylko wam się będzie podobało.
- Chcesz nas utrzymywać?
- Nie całkiem, chyba że będziecie chciały zostawić pracę.
Ale nie sądzę, żeby tak się stało. Jesteście obydwie zaanga
żowane w to, co robicie.
-Więc po co...? - Wciągnęła powietrze, zastanawia
jąc się, jak on ma czelność siedzieć tak spokojnie i pro
ponować jej pieniądze. - Czy to dla tego, że przespałeś
się ze mną?
W jego oczach nagle pojawił się gniew, jak rozbłysk pło
mienia. Widać, że był przyzwyczajony do kontrolowania
życia innych ludzi.
- Co to, do cholery, miało znaczyć? Uważasz, że chcę
zrobić z ciebie swoją kochankę?
- Tak to właśnie wygląda - powiedziała, ignorując jego
wybuch, mięsień drgający na szczęce i wyraz twarzy, mó
wiący, że czuje się panem świata.
Wstał i odsunął krzesło, niemal uderzając nim o regał.
- Chciałem tylko pomóc. Ułatwić mojej mamie życie. -
Umilkł i zatopił spojrzenie w jej oczach. - Tobie też. Poza
tym nie miewam kochanek. Nie nagradzam tych, które ze
mną śpią.
Nic nie powiedziała, więc pochylił się do przodu i oparł
dłonie o biurko.
- Nie mogę uwierzyć, że masz o mnie tak kiepskie zda
nie. Nie rozumiesz tego, Tamro? Nie widzisz, dlaczego to
ma dla mnie takie znaczenie?
- Nie, nie rozumiem. Mary i ja potrafimy się sobą zająć.
- Wiem. Ale samochód mojej mamy wygląda tak, jakby
zaraz miał się rozlecieć, a ty pożyczasz pieniądze przyjacio
łom, chociaż sama masz ich tak mało. Nie chcę wrócić do
domu i martwić się o was.
Westchnęła, żałując, że sprowokowała tę kłótnię.
- Nie musisz czuć się winny za to, że jesteś bogaty.
- Łatwo ci powiedzieć, panno Pomagam Wszystkim.
Przewróciła oczami, próbując zmusić go, żeby przestał
się krzywić.
- Posłuchaj sam siebie, panie Wypiszę Czek.
Uśmiechnął się. Ciesząc się z tego, Tamra wzięła do ręki
spinacz do papieru i rzuciła w jego kierunku.
- Powinnaś zobaczyć moje biuro w Ashton-Lattimer
- powiedział. - I mój apartament. Nie wspominając już
o mieszkaniu w rodzinnej posiadłości w Napa Valley. Jest
na drugim piętrze i ma wspaniały widok.
Nie mogła sobie nawet wyobrazić jego stylu życia.
- Mary chciała, żebyś właśnie coś takiego miał.
- Powiesz jej o koncie? - zapytał.
- Nie, ale ty możesz to zrobić. Jeśli chcesz pomóc mamie,
a ona chce tę pomoc przyjąć, to w porządku. Nie chcę jed
nak brać w tym udziału.
- Bo będziesz się czuła niezręcznie, biorąc ode mnie pie
niądze?
- Edward dawał mi prezenty. Kupował mi też różne błys
kotki.
- Ten palant, który cię zranił? To nie to samo.
- Kiedy ze mną zerwał, poczułam się, jakbym się sprze
dała. - Było to dla niej najgorsze uczucie na świecie. - Nie
chcę po raz drugi przez to przechodzić. Nigdy.
- Nie porównuj mnie do niego. Nie mamy ze sobą nic
wspólnego. Czy przyjmiesz przynajmniej czek na twoją or
ganizację? - zapytał.
Spojrzała mu w oczy.
- Już go wypisałeś, prawda?
- Tak. - Wyciągnął go z kieszeni i wręczył jej.
Spojrzała na sumę.
- To bardzo hojna darowizna. - Seks to nie miłość, po
wiedziała sobie. Nie było nic złego w kontynuowaniu tego
romansu.
- Odliczę ją sobie od podatku. - Podniósł spinacz, któ
rym w niego rzuciła. Bawiąc się nim, wyginał go w różne
strony. - Poza tym, to na szczytny cel. Wiem, że Oyate Pro
ject zrobi z tych pieniędzy dobry użytek.
- Dziękuję. - Wypisała kwitek, a kiedy podawała mu go,
ich oczy się spotkały.
To było bardzo intymne spojrzenie. Głębokie, dociera
jące do samego serca.
- Pojedziesz ze mną do domu, Tamro?
- Do domu?
- Do Napa Valley. Do posiadłości.
Do jego rodzinnej posiadłości? Do winnicy? Do miejsca,
w którym dorastał? Odwróciła wzrok.
- Po co?
- Chciałbym zabrać tam ciebie i Mary. To byłoby świetne >
miejsce na spotkanie mamy z Charlotte. A my moglibyśmy
spędzić razem trochę czasu.
- A co z resztą rodziny? Żoną Spencera? Twoimi kuzy
nami? - Kiedy razem z Mary mieszkały w Kalifornii, prze
glądały rubryki towarzyskie w gazetach w poszukiwaniu
informacji na temat Ashtonów i kilka razy natrafiły na
wzmiankę o nich. - Może im się nie spodobać nasza obec
ność.
- Spencer nie żyje, a tylko on mógłby tego zabronić.
Nie uspokoiło jej to jednak.
- Nie jestem pewna, czy mogę wziąć wolne.
- Proszę tylko o tydzień. Siedem dni. Nie bierzesz nigdy
urlopu?
- Biorę, ale...
- Ale co?
Tamra bawiła się spinaczem, który zgiął. Co mogła po
wiedzieć? Że bała się znaleźć w jego świecie? Że nie pasu
je tam?
- Jestem pewien, że Mary będzie się czuła pewniej, jeśli
z nami pojedziesz. Ja zresztą też.
- Czy w grę wchodzi również wypad do San Francisco?
- zapytała.
- Jak najbardziej. To tylko godzina drogi od posiadłości.
Tam pracuję.
- Jak często jeździsz do Napa Valley?
- Na ogół w weekendy. Ale od czasu zabójstwa Spence
ra spędzam tam więcej czasu. Tęsknię za nim, nic na to nie
poradzę.
Wyjrzała przez okno i poczuła nagle chłód.
- Chciałabym odwiedzić Jade.
- Możemy razem ją odwiedzić. Ale będziemy musieli po
wiedzieć mojej mamie, co się dzieje. Nie możemy wciąż się
wymykać.
- Już jej powiedziałam.
- Że jesteśmy kochankami? - Oparł się o krzesło, zmar
szczył lekko brwi i przeczesał włosy dłonią. - Jak to przy
jęła?
- Powiedziała, że musimy być ostrożni. Że wszystko jest
takie nowe.
- Ale nie będzie. - Poszukał wzrokiem jej oczu. - Kiedy
już poznamy się lepiej.
- Dobrze, poJade z wami. Wezmę kilka dni wolnego. -
Żeby być z nim, poznać jego rodzinę, odkryć, kim napraw
dę jest Walker Ashton.
Walker siedział na stopniach werandy w domu swojej
matki. Tamra wciąż była w pracy, a Mary kręciła się po
kuchni, wykonując domowe czynności. Wróciła do do-
mu godzinę temu, co dało mu okazję, żeby z nią poroz
mawiać.
- Chyba się niczym nie martwisz?
- Co? Nie. - Odwrócił się i spojrzał na Mary, która wy
szła na werandę ze szklanką lemoniady w ręku. Podała mu
napój.
- Jesteś bardzo zamyślony.
- Może. Nie wiem. - Pociągnął łyk lemoniady i stwier
dził, że ma idealny smak, nie jest ani za słodka, ani zbyt
kwaśna.
- Martwisz się tym kontem?
- Tym, że ty i Tamra odmówiłyście? Tak, martwię się.
Próbuję zrobić coś dobrego i nikt nie chce mi tego ułatwić.
Usiadła obok niego.
- Trzydzieści tysięcy, które dał mi Spencer, w zupełności
mi wystarczyły. Nie chcę brać pieniędzy jeszcze od moje
go syna.
Zmrużył oczy w świetle popołudniowego słońca.
- Wydawało mi się, że indiańskie rodziny, pomagają so
bie wzajemnie.
- Masz rację. Ale ja nie jestem już biedna. Nie mam
kłopotów z płaceniem rachunków. - Wygładziła bluzkę
z poliestru, którą kupiła najprawdopodobniej w jakimś
tanim sklepie. - Wstydziłam się swojego domu, kiedy po
raz pierwszy tu przyjechałeś, ale nie powinnam była się
tak czuć. Jest ładniejszy niż większość domów w okolicy.
W oczach Walkera była jednak biedna. Przyczepa z dwie
ma sypialniami i stary buick na pewno nie czyniły jej bogatą.
- Cieszę się, że zgodziłyście się chociaż na przyjazd do
Kalifornii.
- Ja też. Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Charlotte.
- Ona też chce cię zobaczyć. - Przebiegł przed nimi kró
lik i ukrył się w krzakach. - Chciałbym, żebyś zastanowiła
się jeszcze nad przyjęciem tych pieniędzy.
- Jesteś zupełnie jak twój ojciec...
- Uparty? - spytał.
- Jak osioł - odpowiedziała.
Zaryczał, udając osła, po czym obydwoje się roześmiali.
Wciąż próbowali się do siebie przyzwyczaić, rozmawiać ze
sobą swobodnie.
Mary westchnęła, a jej głos stał się cichy.
- Tak bardzo kochałam Davida...
Walker nie wiedział, co powiedzieć. Nigdy nie był zako
chany. Nigdy nikomu nie oddał serca.
- Wiesz, jak się poznaliśmy? - zapytała.
- Nie.
- Podróżowałam autostopem, on się zatrzymał. To był
mój drugi dzień w drodze i nikt mnie nie chciał pod
wieźć.
- Wtedy po raz pierwszy opuściłaś rezerwat?
Skinęła głową.
- Miałam dwadzieścia trzy lata i pragnęłam uciec stąd
i nigdy nie wrócić.
- Dokąd się wybierałaś?
- Do Omaha. Stwierdziłam, że jest wystarczająco duże
i że uda mi się znaleźć tam pracę.
- Czy tata zawiózł cię tam?
- Nie. Podwiózł mnie tylko do Kendall, gdzie mieszkał.
- Jej głos nagle stał się rozmarzony. - Był taki przystojny,
wysoki i silny, miał najbardziej zielone oczy, jakie kiedy
kolwiek widziałam...
Walker przyglądał się jej. Wyglądała teraz jak młoda
dziewczyna wspominająca mężczyznę, którego kochała.
- Chyba nigdy nie dotarłaś do Omaha, skoro ja i Char
lotte urodziliśmy się w Kendall.
- David zaproponował mi pracę. Powiedział, że szuka
gospodyni, kogoś, kto mógłby sprzątać i gotować dla niego
i jego pracowników. Ale później odkryłam, że chce mnie
po prostu zatrzymać.
Walker nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Sprytny facet.
- Do tego dumny i miły. Miał wszystko, o czym mogłam
marzyć. Nigdy nie przestałam za nim tęsknić.
Odwrócił wzrok i zmarszczył brwi, czując, jak zalewa go
fala poplątanych wspomnień.
- Co się stało w dniu, w którym zginął?
- Twój ojciec miał atak serca za kierownicą. Byłam ra
zem z nim, jechałam na siedzeniu pasażera. Wracaliśmy
z banku, prosząc o odroczenie spłaty kredytu, ale było już
za późno. Odmówili i chcieli przejąć farmę. Wszystko sta
ło się tak szybko... Uderzyliśmy w drzewo. David nie miał
szans.
- Charlotte i ja byliśmy u sąsiadki. Starszej kobiety... -
Pamiętał kobietę o siwych włosach, ale nie mógł sobie przy
pomnieć własnych rodziców.
Mary zamrugała, żeby powstrzymać łzy.
- Była wdową i czasami zajmowała się dziećmi. Zostali
ście u niej, dopóki Spencer po was nie przyjechał. Powie
dział jej, że zajmie się moimi dziećmi, póki nie poczuję się
na tyle dobrze, by zabrać was do rezerwatu. Nie miała po
wodu, żeby mu nie uwierzyć.
Zapadła cisza, Walker odstawił lemoniadę na stopień.
Chciał pocieszyć Mary, zmniejszyć jej ból i swój własny,
ale nie wiedział jak.
Wciąż próbował odbudować z nią więź, zachowywać się
jak długo niewidziany syn.
- Powinnam zacząć przygotowywać kolację. - Wstała
i otrzepała spodnie.
- Jak się mówi „matka" w języku Siuksów?
- Ina - powiedziała mu.
- Ina - powtórzył.
Mary wstrzymała oddech, a on poczuł ucisk w gardle.
- Pomogę ci przy kolacji - powiedział, mimo że był kiep
skim kucharzem.
Dotknęła jego policzka ciepłą ręką. Spojrzeli na siebie,
ale się nie objęli. Zanim zdążyli poczuć się niezręcznie, po-
prowadziła go do kuchni, gdzie nauczyła go przyrządzać
indiańskie tacos.
Kiedy przyjechała Tamra, przygotowywali właśnie cia-
sto oraz kroili sałatę i pomidory. Tamra dołączyła do nich
i we troje przygotowali wieczorny posiłek.
Wkrótce będą w Napa Valley, pomyślał Walker. >
W posiadłości, w której został wychowany i którą nazy
wał domem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Pogoda w północnej Kalifornii była idealna - ciepły, let
ni dzień. Region winiarski, z jego płodną ziemią i rosnący
mi wszędzie winogronami, był otoczony łańcuchami gór
sięgającymi do nieba.
Tamra siedziała obok Walkera w jego srebrnym jaguarze,
którego odebrał z parkingu na lotnisku. Mary usadowiła się
na tylnym siedzeniu.
Walker zatrzymał się przed bramą wiodącą do posiadło
ści, żeby wystukać kilkucyfrowy kod zabezpieczający. Rezy
dencja, olbrzymi budynek w kremowym kolorze, królował
na szczycie wzgórza ponad winnicami. Na jego tyłach, co
widać było z podjazdu, znajdował się basen. Woda lśniła
w słońcu, chwytając światło jakby magicznym sposobem.
- Och... - westchnęła Mary, wyrażając dokładnie to, co
pomyślała Tamra.
- Witajcie w moich skromnych progach - zażartował
Walker, wjeżdżając na podjazd.
Cieszy się, że jest w domu, pomyślała Tamra. Ale dla
niej ta posiadłość wydawała się fortecą. Wszędzie widać
było władzę Spencera Ashtona. Pomimo śmierci wciąż tu
królował.
Wysiedli. Walker ręką wskazał bagażnik, który już odpo
wiednim przyciskiem otworzył.
- Nie przejmujcie się bagażami. Ktoś się nimi zaraz zaj
mie.
- Jesteś rozpuszczony - powiedziała Tamra.
Zmarszczył brwi.
- W San Francisco nie mam służących. Wolę prywat
ność. Ale tutaj jest inaczej.
Otworzył drzwi do ogromnego foyer. Po lewej stronie
znajdowała się wspaniała biblioteka, a po prawej pięknie
zdobiona jadalnia. Podwójna klatka schodowa, prowadzą
ca do każdego ze skrzydeł domu, robiła ogromne wrażenie.
Walker zaprowadził je do eleganckiego pokoju, który na
zwał dużym salonem.
Było to wspaniałe pomieszczenie - kremowe materia
ły, antyczne rzeźby, taras z widokiem na kwitnący ogród
i leżące w dole winnice. Meble były idealnie wypolerowa
ne. Stoły lśniły, a lustra odbijały każdy starannie udekoro
wany kąt pokoju. Nawet poduszki rozrzucone były w prze
myślany sposób.
Kobieta w czarnej sukience i białym fartuszku weszła do
salonu. Była mniej więcej w wieku Mary.
- Pan Walker - powiedziała łagodnym i pełnym szacun
ku tonem. - Cieszymy się, że pan wrócił. Pan i pana nowa
rodzina.
-Witaj, Ireno - pozdrowił ją lekceważącym tonem.
Przedstawił ją jednak Tamrze i Mary, informując je, że jest
tu gospodynią.
Jeśli nawet jego ton uraził uczucia Ireny, nie dała tego po
sobie poznać. Jej błękitne oczy lśniły, szczególnie kiedy roz
mawiała z Mary. Tamra od razu ją polubiła i tym bardziej
dziwiło ją zachowanie Walkera.
Czy gospodyni zrobiła coś, co go zirytowało? A może
wszystkich pracowników traktował z lekką pogardą? Czy
tego nauczył go Spencer?
- Pani Charlotte i pan Alexander zostawili dla pana wia
domość - poinformowała go Irena. - Przyjadą dopiero ju
tro rano.
Walker zmarszczył brwi.
- W porządku. Czy jest Lila?
- Tak, niedługo przyjdzie.
- Dziękuję. Mogłabyś przysłać nam przekąski?
- Oczywiście, z największą przyjemnością. - Rzuci
ła matce Walkera łagodny uśmiech, kierując się w stronę
drzwi.
Mary wydawała się rozczarowana opóźnionym przy
byciem Charlotte, ale miłe zachowanie Ireny pomogło jej
i Tamrze się zrelaksować.
Pięć minut później, kiedy Lila pojawiła się w salonie, ich
dobre samopoczucie znikło.
Pani domu, chuda, rudowłosa kobieta, podeszła do Wal
kera i ucałowała go, cmokając powietrze obok jego policz
ków. Była ubrana w nieskazitelnie czysty kostium w kolorze
wystroju pomieszczenia. Jej makijaż był bez zarzutu, a skó
ra nienaturalnie napięta.
Czyżby zastrzyki z botoksu? - pomyślała Tamra.
- Widzę, że Indianki już przybyły - powiedziała Lila.
- Zachowuj się uprzejmie - Walker zwrócił się do czter-
dziestodziewięcioletniej ciotki, jakby była dzieckiem.
- Czy to było politycznie niepoprawne? - Spojrzała na
Tamrę, a potem na Mary. - Czy wolicie, żeby się do was
zwracać: Rdzenne Amerykanki?
Nie było to zbyt ciepłe powitanie.
- Może być Indianki.
- Świetnie. Widzisz? - Lila wygładziła przód żakietu, na
którym lśniła prosta, złota broszka. - Nic się nie stało.
Walker przedstawił najpierw swoją matkę. Lila wyciąg
nęła do niej rękę, ale wyraźnie nie wiedziała, jak ma się do
niej odnosić.
Nadeszła Irena ze srebrną tacą, na której niosła mrożo
ną herbatę, świeżą miętę, plasterki cytryny i cukier. Inna
pokojówka przyniosła paterę z malutkimi kanapkami i ta
lerzyki z cieniutkiej, chińskiej porcelany.
Lila skrzywiła się, widząc herbatę, tak jakby wolała napić
się czegoś mocniejszego. Gospodyni podała pierwszą szklan
kę Mary, która przyjęła ją z wdzięcznością. Obydwie służące
rozdały napoje, postawiły kanapki na stole i wyszły.
- A więc - Lila usiadła na wiktoriańskiej sofie - musimy
zdecydować, które pokoje zajmą Tamra i Mary.
Walker podjął decyzję w ciągu dwóch sekund.
- Moja matka może wziąć stary pokój Charlotte, a Tamra
zostanie w moim apartamencie.
- W twoim apartamencie? - Cienkie brwi Lili wygięły
się w łuk.
- Zgadza się - potwierdził wyzywającym tonem.
Lila postanowiła nie zostawiać tej kwestii bez komen
tarza.
- Jego apartament jest w zachodnim skrzydle - powie
działa, nie zwracając się właściwie do nikogo. - I ma dwie
sypialnie.
Walker spojrzał na Tamrę.
- Czy ty i twoi goście przyłączycie się do nas na kolacji?
- zapytała Lila.
-Tak.
- Więc przypilnuję menu. - Wstała. - Jeśli jesteście zmę
czone po podróży, możecie udać się do swoich pokoi - po
wiedziała do Mary i odwróciła się do Walkera. - Mam na
dzieję, że pokażesz im ich pokoje.
- Oczywiście.
- Upewnię się, czy przyniesiono wasze bagaże. - Lila
kiwnęła im głową i wyszła z salonu.
Apartament Walkera był równie zadziwiający jak reszta
rezydencji, chociaż udekorowany śmielej i bardziej kolo
rowo. Mieścił stylowy salon, dwie sypialnie, dwie łazienki
i świetnie wyposażoną kuchnię.
Ich bagaż dotarł prawie od razu, więc zdecydowała roz
pakować się, podczas gdy Walker siedział na skraju łóżka
i patrzył na nią.
- Czy po drugiej stronie jest jeszcze jeden apartament?
- zapytała.
Skinął głową.
- Tak. Należy do Trace'a. Jemu przypadł balkon - dodał
ironicznie.
- Widzę, że za nim nie przepadasz.
- Trace mnie irytuje. -
Tamra sięgnęła po wieszak.
- Naprawdę? Dlaczego?
- Po prostu tak jest. Nigdy się nie lubiliśmy.
Męska rywalizacja? A może chodzi o coś głębszego?
- Próbowałeś się z nim kiedyś dogadać? Porozmawiać
o tym, co was różni?
Zaśmiał się.
- Tak, jasne, ale nie da się z nim rozmawiać.
- Czym on się zajmuje?
- Zarządza winnicą Ashtonów.
- Dlaczego ty się nie zajmujesz winnicami?
- Bo Spencer chciał, żebym pracował z nim w korporacji
Ashton-Lattimer. W firmie bankowo-inwestycyjnej. - Zdjął
buty i skarpetki i rzucił je na podłogę. Miał na sobie antra-
cytowy garnitur, który podkreślał ciemny kolor jego oczu.
- Trace jest synem Spencera, prawda?
- Tak. Jedynym synem jego i Lili.
- A ile mają córek?
- Dwie. Paige i Megan. Paige wciąż tu mieszka, a Megan
wyszła za mąż. - Zdjął marynarkę. - Czy moglibyśmy prze
stać już rozmawiać o mojej rodzinie i przejść do bardziej
interesujących tematów? - Obejrzał ją całą i zniżył głos. -
Tęskniłem za tobą.
Tamra poczuła falę ciepła, ale postanowiła nie podda
wać się tak łatwo.
- Tęskniłeś za dotykaniem mnie. To nie to samo, co
tęsknota za kimś. A ja nie skończyłam jeszcze zadawać
pytań.
Zrobił głupi grymas i udał, że wiesza się na swoim kra
wacie. Przygryzła wargę, żeby się nie roześmiać.
- Tym mnie do łóżka nie zaciągniesz - powiedziała, mi
mo że miała ochotę oddać mu się bez pamięci.
- Więc pospiesz się i kończ już ten wywiad.
- Dobrze. - Powiesiła swoją najlepszą sukienkę z czar
nej bawełny z satynowym wykończeniem w jego szafie. -
A Irena...?
- Jest gospodynią, już mówiłem.
- Dlaczego byłeś wobec niej nieuprzejmy?
- Nie byłem nieuprzejmy.
- Owszem, byłeś.
- No dobrze. Irena jest zdrajczynią. Pracuje tu, od kiedy
byłem dzieckiem, ale pozwoliła córce, która zresztą też tu
taj pracowała, by zaręczyła się z wrogiem.
- Z wrogiem? - Posiadłość Ashtonów coraz bardziej
przywodziła jej na myśl scenerię opery mydlanej.
- Z Elim Ashtonem. Łajdakiem, który wściekł się, że
odziedziczyłem akcje Ashton-Lattimer.
Pieniądze, pomyślała. Źródło wszelkiego zła. Tylko że
w tym przypadku nie wiedziała, kto jest po złej stronie.
- W jaki sposób Eli był związany ze Spencerem?
- Jest jednym z dzieci Spencera z małżeństwa z Caroline
Lattimer. To ta druga gałąź rodziny Ashtonów. - Podszedł
do barku i nalał sobie kieliszek tequili. Po raz pierwszy
Tamra widziała go pijącego alkohol. - Mają winnicę czter
dzieści kilometrów stąd. Ale to Elemu nie wystarcza. Praw
dopodobnie będzie chciał odebrać mi akcje Ashton-Latti-
mer.
- Czy Spencer cokolwiek zostawił w testamencie dzie
ciom Caroline?
-Nie.
- I uważasz, że to w porządku?
- Nie do mnie należy ocena tej decyzji. Poza tym Eli robi
całe to zamieszanie, ponieważ jego dziadek ze strony matki
założył tę firmę.
- Ale przejął ją Spencer?
- Zostawił mu ją ojciec Caroline. Oczywiście, zanim się
rozwiedli. Poza tym to nie ma znaczenia, bo ich małżeń
stwo okazało się nieważne. Spencer miał żonę w Nebrasce,
dawno temu, ale nie rozwiódł się z nią.
Tamra wpatrywała się w niego z niedowierzaniem sze
roko otwartymi oczami.
- Jak się nazywała?
- Sally. Z nią też miał dzieci. Aha, i jest jeszcze ten mały
chłopiec, który urodził się dwa lata temu.
- Zdradzał Lilę?
- Z tego, co wiem, zdradzał wszystkie żony. Lila była je
go kochanką, zanim się z nią ożenił. Jego sekretarką. Zna
ny schemat.
- I to ma być człowiek, którego podziwiałeś?
Walker rzucił jej niepewne spojrzenie.
- Traktował mnie lepiej niż kogokolwiek innego.
- Nie powinieneś być niemiły dla Ireny za to, że jej córka
zaręczyła się z Elim.
- Znów do tego wracasz?
- Tak. Naprawdę myślałeś, że Irena może powstrzymać
córkę, jeśli się zakochała? - Spojrzała na niego i jej puls
przyspieszył. - Miłości nie można kontrolować. Ani do ro
dziców, ani do dzieci, ani między kobietą i mężczyzną.
Zmarszczył brwi, skrzywił się i odstawił kieliszek na
bar.
- A jeśli Eli zaskarży testament?
- To go zaskarży. To nie ma nic wspólnego z Ireną. Jesteś
jej winien przeprosiny, Walker.
- Posłuchaj siebie. Głos współczucia. - Znów usiadł na
brzegu łóżka. - Ale masz rację. Przeproszę ją dzisiaj przed
kolacją. W końcu nie ona jest winna, że jej córka zakochała
się w samolubnym palancie.
- Dobrzy rodzice starają się uszczęśliwić swoje dzieci.
Walker wpatrzył się w widok za oknem.
- Moja mama chce, żebym był szczęśliwy.
- Tak, to prawda. Bardzo cię kocha.
- Wiem. Czuję to. - Odwrócił się od okna. - Ale nie ro
zumiem. Ona prawie wcale mnie nie zna.
Tamra odeszła od szafy i usiadła obok niego.
- Większość matek czuje wyjątkową więź ze swoimi
dziećmi. Ja w ogóle nie znałam swojego dziecka, ale je ko
chałam. Zawsze będzie w moim sercu.
Dotknął jej twarzy.
- Chciałbym, żeby to było takie proste. Żebym mógł ko
chać Mary tak, jak ona mnie.
- Pewnego dnia to się stanie.
Położyła głowę na jego ramieniu, a on przytulił ją tak
mocno, że prawie nie mogła oddychać. Walker rozpiął naj
wyższy guzik jej bluzki. Kiedy całował jej kark, rozpięła po
zostałe guziki. Przyjął jej dar. Położyli się na łóżku i leżeli
obok siebie, całując się i pieszcząc. Delikatnie i powoli. Nie
bezpiecznie i zmysłowo.
Zdjął jej stanik i przesunął dłonią po brzuchu, rozpina
jąc guzik dżinsów. Kiedy przesunął rękę niżej, wstrzymała
oddech.
Przetoczyli się po łóżku, rozrzucając poduszki. Rozbie
rali się nawzajem. Kiedy byli już zupełnie nadzy, uniósł się
nad nią, opierając się na rękach.
Patrzył, chłonąc zachwycający widok. Potem chwycił jej
nadgarstki i unieruchomił za głową, czyniąc z niej swoje
go więźnia.
- Jesteś najlepszą kochanką, jaką miałem.
- A było ich wiele?
- To zależy - pochylił się i pocałował jej pierś.
Nie próbowała się uwolnić, mimo że wciąż ją przytrzy
mywał. Podobała jej się jego gra i zdecydowane ruchy.
Pasmo włosów opadło mu na brew, nadając wygląd bun
townika. Pragnęła przesunąć palcami po jego plecach, wbić
paznokcie w skórę.
On jednak przewrócił się na plecy i pociągnął ją za sobą,
tak że znalazła się na nim. Zacisnął palce wokół jej talii,
kierując ruchami, ustalając rytm.
Pochyliła się i pocałowała go gwałtownie. Smakował te-
quilą.
Kochali się mocno i szybko, jakby jutro nigdy nie mia
ło nadejść.
- To szaleństwo... - powiedziała.
Nie odpowiedział. Po prostu kierował nią, żeby porusza
ła się jeszcze szybciej.
Szybciej, mocniej, głębiej...
Pokój wokół nich zawirował, aż w końcu poczuła gorą
ce fale rozkoszy.
RODZIAŁ ÓSMY
Tamra wyszła z łazienki owinięta w gruby, puszysty ręcz
nik Wszystko w posiadłości Ashtonów było luksusowe.
Zbyt luksusowe, stwierdziła, idąc do szafy po świeżą bie
liznę.
Walker leżał na łóżku również owinięty w ręcznik. Wzię
li razem prysznic, ale ona została w łazience dłużej, żeby
wysuszyć włosy.
Jego włosy wciąż były wilgotne, ale sczesał je na bok
i utrwalił żelem.
Uśmiechnął się do niej. Odwzajemniła uśmiech, nie
chcąc, żeby wiedział, jak bardzo denerwuje się tą kolacją.
- Czy Ashtonowie ubierają się jakoś specjalnie na kola
cję? - zapytała.
- Nie. - Podciągnął kolana. - Jemy nago.
Westchnęła i niemal się roześmiała.
- Wiesz, o co mi chodzi.
- Lila zawsze ubiera się elegancko, ale nie przejmuj się
tym. Włóż to, w czym będziesz się dobrze czuła.
Przejrzała swoją skromną kolekcję ubrań i wybrała białą
spódnicę, białą koszulę i wyszywany paciorkami pasek, któ-
ry kupiła od artystki w rezerwacie. Dodała do tego srebrną
i turkusową biżuterię.
- Teraz wyglądasz jak prawdziwa Indianka - powiedział
Walker.
- Czy to dla ciebie jakiś problem? - Odwróciła się do
niego, przygotowana na kłótnię.
- Nie, podoba mi się.
- Dziękuję.
- Nie ma za co. - Zachmurzył się lekko. - Nie wstydzę
się twojego pochodzenia, Tamra. Ani mojego - dodał. -
Cieszę się, że jesteśmy tym, kim jesteśmy.
- Czyżby? - zapytała, czując nagłą przykrość na myśl, jak
tymczasowy jest ich romans, i nieważny.
W jego oczach zabłysnął ogień.
- Co to miało znaczyć?
- Nigdy nie przeprowadzisz się do Pine Ridge, mam
rację?
- A czy jest ku temu jakiś powód?
Złapana w pułapkę, zajęła się zapinaniem bransoletki.
- Nie, oczywiście, że nie.
On jednak nie zmienił tematu.
- Trochę za późno, żebym od nowa zaczynał życie, że
bym wprowadził się do mojej mamy i udawał, że nie byli
śmy rozdzieleni przez dwadzieścia dwa lata. Poza tym, jak
miałbym żyć w rezerwacie? Jestem przyszłym prezesem fir
my bankowo-inwestycyjnej.
- Przyszłym? Przejąłeś Ashton-Lattimer, kiedy Spencer
umarł?
- Byłem wiceprezesem, zanim został zamordowany. To
logiczny wybór.
- Więc myślisz, że zarząd wybierze cię na stałe?
Skinął głową.
- Jestem na razie na urlopie. Jednak kiedy tylko ty i Mary
wrócicie do rezerwatu, wracam do pracy.
Mocniej ścisnęła zamek bransoletki.
- I przyjmiesz to stanowisko?
- Oczywiście, że tak. Dlaczego miałbym tego nie zro
bić?
Wzruszyła ramionami. Nie miała prawa kwestionować
jego wyborów. Już ją przecież ostrzegał, że nie będzie „żyli
długo i szczęśliwie".
A więc dlaczego czuła się odrzucona? Dlaczego tak bała
się, że go straci?
- Zobaczę, co z twoją mamą - powiedziała.
- Kolacja jest dopiero za godzinę.
- Wiem, ale chcę zobaczyć, jak ona się tu czuje.
Tamra wyszła na korytarz, zostawiając Walkera same
go. Nie bała się, że się zgubi, ponieważ pokój Mary też był
w zachodnim skrzydle. Zapukała do drzwi, które od razu
się otworzyły.
Stojąca za nimi kobieta uśmiechnęła się, podziwiając
strój Tamry.
- Ładnie wyglądasz.
- Dziękuję. - Zauważyła, że Mary ubrana jest w szlafrok,
a na głowę ma nawinięte wałki. Wyglądała na równie zde
nerwowaną, jak Tamra. - Co wkładasz?
- Nie mam pojęcia. To miejsce jest tak eleganckie... -
Matka Walkera zacisnęła usta. - Co myślisz o mojej czar
nej sukience?
- Myślę, że będzie idealna.
Mary westchnęła z ulgą. Tamra zaczęła pomagać jej
w ubieraniu. Miała nadzieję, że kolacja u Ashtonów nie bę
dzie przypominała stypy.
Godzinę później wszyscy siedzieli w jadalni. Stół był
przybrany świeżo ściętymi kwiatami, stała na nim najlep
sza porcelanowa zastawa i śnieżnobiałe serwetki.
Walker i Trace, kuzyn, na którego się skarżył, przywitali
się skinieniem głowy. Trace powitał jednak Tamrę i Mary
w o wiele cieplejszy sposób. Tamra pomyślała, że jest przy
stojny. Był zbudowany jak sportowiec i miał zadziwiająco
zielone oczy. Czuła też, że jest w nim jakaś namiętność, coś,
czego Walker nie chciał mu przyznać.
Paige, kuzynka, która też mieszkała w posiadłości,
wyglądała na cichą i spokojną, ale widać było, że mar
twi się tym, co się dzieje. Jej oczy w kształcie migdałów
wędrowały od brata do kuzyna. Czy miała nadzieję, że
przestaną się wreszcie kłócić i zaczną zachowywać jak
rodzina?
Lila z kolei udawała, że niczego nie dostrzega. Siedzia
ła w naszyjniku z pereł, srebrnym widelcem jedząc pierw
sze danie.
Tamra pragnęła, żeby ktoś coś powiedział. Spojrzała na
Paige, która rzuciła jej pocieszający uśmiech. Blond pasma
rozjaśniały jej jasnobrązowe włosy, okalające twarz mięk-
kimi falami. Była powiewem świeżości w tej napiętej at
mosferze.
Lila w końcu przerwała ciszę.
- Podoba ci się twój pokój? - zwróciła się do Mary.
- O tak, jest cudowny - odpowiedziała matka Walkera.
- Zmieniliśmy ostatnio wystrój. - Lila nabrała trochę sa
łatki na widelec, podniosła do ust, połknęła i ciągnęła: -
Nie miałam pojęcia, że żyjesz. Spencer powiedział wszyst
kim, że zginęłaś razem ze swoim mężem.
Mary spojrzała na syna, po czym znów skierowała wzrok
na Lilę.
- Dziękuję, że zajęłaś się moimi dziećmi.
- Hm, no cóż...
Atmosfera przy stole nieco zelżała. Chwilę później Irena
weszła do pokoju, informując Lilę, że jest do niej telefon.
Lila przeprosiła wszystkich. Kiedy wróciła po krót
kiej nieobecności, nie usiadła, tylko chwyciła się opar
cia krzesła.
- Dzwonił Stephen Cassidy - powiedziała.
Walker podniósł wzrok.
- Prawnik Spencera? Są jakieś wieści w sprawie testa
mentu?
Potrząsnęła głową.
- Stephen słyszał plotki o śledztwie w sprawie morder
stwa. Policja zbiera dowody przeciwko Grantowi. - Prawie
wysyczała to imię. - Wsadzą tego zdrajcę za kratki.
- Jesteś pewna? - zapytała Paige, wyraźnie zdenerwo
wana.
- Podobno odkryto coś więcej niż* tylko poszlaki.
- Czego się dowiedzieli? - zapytał Trace.
-Stephenowi nie udało się poznać szczegółów. - Li
la usiadła i sięgnęła po wino, zdecydowanie zbyt szybko
opróżniając kieliszek. - Pragnę tylko, żeby ten koszmar się
skończył. Żebym przestała wyobrażać sobie mojego męża
z kulą w sercu.
- Kim jest Grant? - spytała Tamra.
- To syn Spencera z pierwszego małżeństwa - odpowie
dział Walker.
- Z Nebraski?
- Tak, tamta była żona od dawna nie żyje. Umarła, kie
dy Grant i jego siostra bliźniaczka mieli po dwanaście lat.
- Walker wziął do ręki nóż. - Grant nie ma alibi na tę noc,
kiedy zastrzelono Spencera. Był tego dnia w jego biurze
i słyszano, jak się kłócili. Jeśli to, co słyszał Stephen, jest
prawdą, to tylko kwestia czasu, kiedy policja go aresztuje.
- Pokroił bułkę na kilka nierównych kawałków. - Mam na
dzieję, że ten łajdak znajdzie się w piekle za to, co zrobił.
Tamra przyglądała się mrocznej twarzy swojego
kochanka.
Kolacja jednak okazała się stypą. Mimo że nikt głośno
nie opłakiwał Spencera.
Poranne słońce wznosiło się nad horyzontem. Tamra,
Walker, Charlotte, AIexander i Mary siedzieli na werandzie
za domem, wychodzącej na ogród, na rośliny i kwiaty jesz
cze wilgotne od rosy.
Kiedy Charlotte przyjechała, Walker widział, jak jego
matka i siostra obejmują się, jak Charlotte płacze w ramio
nach Mary.
Nawet Alexander uściskał Mary. I nazwał ją maman, co
po francusku znaczy „mama". Przyszło mu to z łatwością,
a przecież był tylko jej przyszłym zięciem.
Walker nigdy nie widział, żeby Mary była tak szczęśli
wa. Ona i Charlotte przeglądały albumy ze zdjęciami, któ
re Mary ze sobą przywiozła, zdjęciami, które nie budziły
w Walkerze żadnych wspomnień.
Dlaczego nie pamiętał swoich rodziców?
- Spójrz, jaki tata był przystojny - powiedziała Charlotte,
nachylając się w stronę Mary i przyglądając się zdjęciu
Davida.
- Spójrz, jaka ty jesteś piękna. - Mary dotknęła policzka
córki, zachwycona.
Walker musiał przyznać, że siostra była piękna. Miała
długie, proste włosy i drobną figurę. Ubrana była w lekką,
letnią sukienkę, równie jasną, jak otaczający ich ogród.
- Charlotte zarządza częścią korporacji zajmującą się roś
linami - powiedział Walker.
- Planuję założyć niezależną firmę - dodała jego siostra
- ale na razie pracuję jeszcze w Ashton Botanicals, szkoląc
kogoś, kto ma mnie zastąpić.
- Niezależna firma? - zapytała Mary.
Charlotte skinęła głową.
- Jeszcze nie zdecydowałam, czy założę ją w Napa Valley
czy we Francji. Ale tak czy inaczej, będzie moja własna.
- To wspaniale. Twój ojciec zawsze miał dobrą rękę do
roślin.
Tak, pomyślał Walker, ich ojciec był farmerem, człowie
kiem, który żył z płodów ziemi. Czasami zastanawiał się,
jak to się stało, że nie był dzieckiem Lili i Spencera, tylko
Davida i Mary.
Chwilę później poczuł wstyd, że tak pomyślał. Przysu
nął krzesło bliżej stołu.
- Czy mogę ją pożyczyć?
Wskazał na fotografię Davida, Mary, jego i Charlotte.
Ostatnie ich wspólne zdjęcie, w Nowy Rok 1983. Rok,
w którym ich życie zmieniło się na zawsze.
Mary podniosła wzrok i spojrzała na niego.
- Oczywiście, że możesz. - Wyjęła wyblakłe zdjęcie z al
bumu i podała mu.
- Dziękuję. - Przycisnął je do serca. - Nie zgubię go. Ze-
skanuję i zrobię odbitkę.
Matka się uśmiechnęła.
- Ufam ci.
Charlotte i Alexander również się do niego uśmiechnę
li. Tamra położyła dłoń na jego kolanie. Walker spojrzał na
nią, pragnął ją pocałować i przytulić.
- Och, mamo - powiedziała Charlotte, przerywając ciszę.
- To cudownie, że tutaj jesteś, że możemy być z tobą. Kie
dy byłam mała, często o tobie śniłam. Wyobrażałam sobie
dzień taki, jak dzisiaj. Gdzieś w głębi duszy zawsze wierzy
łam, że żyjesz.
Alexander dotknął ramienia narzeczonej.
- Ma petite - szepnął.
W oczach kobiet pojawiły się łzy i Walker żałował, że
nie potrafi kochać tak mocno, jak jego siostra. On jednak
nigdy nie kwestionował-opowieści, którą usłyszał od Spen
cera. Ufał mu.
- Oprowadzisz mnie po szklarni? - Mary zapytała córkę.
- Tak. I musisz koniecznie przyjechać do naszego nowe
go domu. - Charlotte zwróciła się do Walkera: - Nie będzie
ci to przeszkadzało?
- Nie - powiedział, wiedząc, że nie może zabierać sio
strze i matce tego cennego czasu. - Tamra i ja pojedziemy
do San Francisco, a mama zostanie z wami. Potem spotka
my się wszyscy razem przed ich powrotem do Pine Ridge.
- Dobrze. - Charlotte sięgnęła po dłoń Mary. - Alexan-
der i ja mamy też zamiar odwiedzić wasz dom, jak tylko
będziemy mogli zorganizować wycieczkę.
- Może będziecie mogli przyjechać na powwow na ko
niec miesiąca - zaproponowała starsza kobieta.
- Spotkanie Siuksów? - Charlotte promieniała. - Zawsze
chciałam wiedzieć więcej o swoim pochodzeniu.
- Nauczę cię. - Mary ścisnęła jej dłoń. - Twój ojciec za
wsze mi mówił, że powinnam być dumna ze swojej kultury.
Że powinnam uczyć was, żebyście też byli dumni.
- To dlatego chciał, żebym miał tarczę? - zapytał Walker.
Matka skinęła głową.
- Tarcza jest odzwierciedleniem życia wojownika: walki,
polowania, miłości, partnerstwa. Przedstawia nawet wizje
i marzenia.
Walker chciałby mieć wizje i marzenia. Coś, co wykra
czałoby poza Ashton-Lattimer.
- To ciekawe.
- Więcej niż ciekawe. To przedstawienie tego, kim jesteś.
- Mary przysunęła się bliżej. - Mogę zrobić dla ciebie tar
czę albo mogę cię tego nauczyć. Możesz umieścić na niej
swoje własne symbole. Zwierzęta, kolory, co tylko będziesz
chciał.
Czy tarcza zwiąże go z plemieniem Siuksów? A może
będzie to oszustwo? Powiedział Tamrze, że dobrze czuje się
ze swoim dziedzictwem, ale czy to była prawda? Czy prze
stanie być Siuksem, kiedy wróci do Ashton-Lattimer? Kie
dy znów zacznie się zachowywać jak wasicu*. Albo miesz
czański yeska?
-Walker?
- Tak?
- Chcesz, żebym ja ci ją zrobiła, czy wolisz sam?
- Możesz ty ją zrobić. - Spojrzał na zdjęcie swojej rodzi
ny. - Umieścisz na niej coś, co przedstawia nas? - Uniósł
fotografię. - Ciebie, tatę, Charlotte i mnie? - Wypuścił
wstrzymywany oddech. - I Tamrę?
Tamra podniosła na niego wzrok. Uśmiechała się, ale
wyglądała na zaskoczoną, może nawet trochę onieśmielo
ną tym, co powiedział.
Mary spojrzała na nią, a potem z powrotem na Walkera.
- Ona do ciebie pasuje. Oboje pasujecie do siebie,
- Ja też tak myślę - powiedziała Charlotte.
- Oui - wtrącił się Alexander. - Zgadzam się.
Walker nie wiedział, co powiedzieć. Jego związek
z Tamrą nie miał trwać wiecznie. Chciał ją przedstawić na
tarczy dlatego, że wiedział, że ją straci.
Tracąc jednocześnie część samego siebie.
Kilka godzin później Walker siedział przy dębowym
biurku w swojej dodatkowej sypialni. Zeskanował fotogra
fię, utworzył folder „zdjęcia rodzinne" i wydrukował je. Po
tem zapisał je na dysku i zapakował, żeby zabrać do San
Francisco.
Tamra zastukała w otwarte drzwi, więc odwrócił się, że
by na nią spojrzeć.
- Znalazłam lody w twojej zamrażarce - powiedziała. -
Mogę się poczęstować?
- Pewnie. - Obejrzał ją od stóp do głów i stwierdził, że
przebrała się w wygodne spodnie. - Przyniesiesz mi tro
chę?
- Tak, zaraz wracam.
Patrzył, jak odchodzi, po czym włożył oryginalne zdję
cie do koperty i zostawił je na biurku razem z karteczką
przypominającą mu, żeby oddał matce.
Tamra wróciła z dwiema szklanymi miseczkami. Wrę
czyła mu jedną i usiadła na brzegu łóżka. Walker został na
obrotowym krześle.
- Twoja siostra jest niesamowita - powiedziała. - Słodka,
bystra, piękna. Naprawdę ją lubię.
- Ona też cię polubiła.
- Alexander też jest wspaniały.
- Naprawdę? Tak myślisz?
- Tak. Jest świetny. Taki... uważny wobec Charlotte.
Walker poczuł zazdrość, ale postanowił się jej nie pod
dawać. Wiedział, że Alexander jest jednym z tych facetów,
których kobiety zauważały. Nawet mama była pod jego
urokiem.
- Kocha moją siostrę.
- To widać. - Bawiła się łyżką. - To było dziwne... To, co
Mary, Charlotte i Alexander powiedzieli o nas.
- Tak, dziwne. - Spojrzał w inną stronę. - Myślą, że pa
sujemy do siebie.
Zapadła cisza. Nienawidził takich momentów. Nie po
trafił rozładować napięcia.
Ona jednak szybko zmieniła temat.
- Czy ktoś mieszka czasami w tym pokoju? - zapytała.
- Nie. Nigdy tutaj nie zapraszam gości.
- To po co ci dodatkowe łóżko?
- Nie wiem. Pewnie po to, żeby zapełnić przestrzeń.
- A co z twoją sypialnią?
- Tam też nikt nie przyjeżdża.
- Ale ja przyjechałam.
- Tak, ale... - zamilkł, bojąc się, żeby nie powiedzieć za
dużo - .. .ty jesteś inna.
- Inna? - powtórzyła.
Sprytna dziewczyna. Skłaniała go, żeby powiedział
wszystko.
- Mówiłem ci już, że jesteś najlepszą kochanką, jaką kie
dykolwiek miałem. Chciałem w pełni z tego skorzystać.
Opuścił wzrok i zauważył jej piersi pod koszulką.
- Zimno ci, Tamro?
- Jem lody.
Wstał od biurka, podszedł do niej i wyjął jej z ręki mis
kę z lodami.
- Doprowadzasz mnie do szaleństwa.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Apartament Walkera w San Francisco był w tej samej
dzielnicy, co apartament Edwarda. Tamra nie wiedziała
o tym.
- Co się stało? - zapytał, kiedy stali na tarasie i oglądali
panoramę miasta.
- Nic. Masz piękny dom.
- Daj spokój, Tamro, przecież widzę, że coś cię gryzie.
Dziwnie się zachowujesz.
Wzięła głęboki oddech, po czym spojrzała na niego.
Przyjechali około dziesięciu minut temu i Walker oprowa
dził ją po ogromnych pokojach, pokazując supernowoczes
ne meble, wannę z jaccuzi. Luksusowy, kawalerski aparta
ment, pomyślała.
- Edward mieszka jakieś sześć przecznic stąd.
- Ojciec Jade? - Walker zmarszczył brwi i jego ciem
ne oczy pociemniały jeszcze bardziej. - Czy masz zamiar
o nim myśleć przez cały czas pobytu tutaj?
- Oczywiście, że nie. To nic nie znaczy.
- Akurat, nic nie znaczy. - Odwrócił się. - Wciąż się przej
mujesz Edwardem. On wciąż ma dla ciebie znaczenie.
- To, że straciłam dziecko, ma dla mnie znaczenie. Nie
spodziewałam się, że mieszkasz tak blisko niego.- Twoje
mieszkanie jest o wiele ładniejsze. Jego nie jest tak wysoko.
Ma beznadziejny widok.
Walkerowi udało się uśmiechnąć.
- Czy próbujesz ugłaskać moje ego?
- A udało mi się?
- Może troszkę. - Jego uśmiech stał się uwodzicielski. -
Ale wolałbym, żebyś głaskała coś innego.
Tamra uderzyła go w ramię i oboje się roześmiali. Była
pewna, że zanim słońce zajdzie, zerwą z siebie ubrania i bę
dą się kochać. Po chwili spojrzała w stronę jaccuzi.
- Nigdy jeszcze nie robiłam tego w czymś takim.
- Naprawdę?
-Uhm. A ty?
- Tak, ale nie będę opowiadał ci szczegółów.
Nie chciała wyobrażać sobie innych kobiet w jego miesz
kaniu. Wolała udawać, że Walker Ashton należy do niej. Że
zawsze będzie jej kochankiem. Jej i tylko jej.
- Może Edward już tu nie mieszka - powiedział niespo
dziewanie.
- Minęły tylko trzy lata - odpowiedziała drżącym gło
sem.
- Wiele się może zdarzyć w tak długim czasie. - Wciąż
patrzył jej w oczy. - My znamy się dopiero od dwóch ty
godni.
Szesnaście dni, pomyślała, ale kto by to liczył?
Dotknął jej policzka i kolana się pod nią ugięły. W zwy
czajnym świecie byliby zaledwie znajomymi. Ale ich świat
nie miał w sobie nic zwyczajnego. Stali się kochankami nie
mal od razu. A teraz udawała, że on do niej należy, że może
wymyślać bajeczki i sama siebie oszukiwać.
- Tęsknisz za miastem? - zapytał.
Potrząsnęła głową, przypominając sobie miejsce, które
zostawiła za sobą: trolejbusy, chińską dzielnicę, most Gol-
den Gate, wzgórza i wiktoriańskie domy, poranną mgłę.
Zbyt wiele wspomnień, pomyślała. Miejsce, gdzie w ma
łym grobie spoczywała Jade.
- Tęsknisz za rezerwatem? - zapytała.
- Za krótko tam byłem. - Wsunął palce w jej włosy.
Tamra poczuła ból, jakby go traciła.
Nagle ogarnęła ją panika. Czyżby się właśnie zakochi
wała?
Walker nie był Edwardem. Nie był ojcem jej utraconego
dziecka. Ale Tamra chciałaby mieć z nim dziecko.
Patrzył na nią z bliska.
- Znowu czymś się martwisz.
- Po prostu mnie przytul. - Wyciągnęła do niego ręce,
a on ją objął.
Z zamkniętymi oczami wtuliła się w jego szyję. Przy
ciągnął ją bliżej i Tamra wdychała jego zapach.
Czy zakochała się w nim? Po szesnastu dniach? Czy tra
ciła głowę?
- Nie mogę jasno myśleć.
- Dlaczego?
- Nie wiem. - Chwyciła go mocniej, mimo że wiedziała,
że powinna go puścić. - Może to twoja wina.
- Nie wiń mnie. Chciałaś przyjechać do San Francisco.
- Żeby odwiedzić Jade. - Nie żeby stracić serce.
- Odwiedzimy ją.
- Nie teraz. - Usłyszała swoje słowa. Potrzebowała chwi
li czasu, żeby się pozbierać, zacząć myśleć o czymś innym.
- Zróbmy teraz coś innego.
- Możesz pojechać ze mną do biura.
Odsunęła się od niego.
- Masz zamiar pracować?
- Chcę sprawdzić, co się tam dzieje, dać znać mojej asy
stentce, że jestem w mieście. Poza tym chciałbym, żebyś zo
baczyła Ashton-Lattimer.
- To jedźmy tam.
Może widok jego biura przywoła ją do rzeczywistości.
Pół godziny później Tamra i Walker dotarli do Dzielni
cy Finansowej. Korporacja Ashton-Lattimer znajdowała się
w osiemnastopiętrowym budynku na California Street.
Kiedy znaleźli się w środku, Tamra rozejrzała się, podzi
wiając architekturę z przełomu wieków, Walker powiedział,
że wieżowiec zbudowano w 1906 roku, po wielkim pożarze.
Wyglądał na zafascynowanego jego historią.
Próbowała trzymać emocje pod kontrolą, ale w trakcie
jazdy windą na górę poczuła, jak ściany zaczynają się wo
kół niej zamykać. Byli jedynymi osobami w tej małej prze
strzeni.
Walker przebrał się w garnitur i wyglądał niezwykle
seksownie. Jak prezes ogromnej firmy. Ulubiony bratanek
Spencera Ashtona.
Uśmiechnął się do niej, a ona poczuła ucisk w gardle.
Wiedziała, że Walker ma w sobie jasną stronę, którą ukrył
przed stryjem.
- To naprawdę imponujące miejsce - powiedziała.
- Tutaj został zamordowany Spencer. Został zastrzelony
w swoim biurze. Pracował do późna i...
Drzwi windy otworzyły się i Walker zamilkł. Czterna
ste piętro, na którym znajdowały się biura Ashton-Lattimer,
było urządzone nowocześnie.
Walker przedstawił ją kilku pracownikom, z których
każdy traktował go z najwyższym szacunkiem. Zastana
wiała się, czy tutaj, na szczycie łańcucha władzy, są jakieś
kobiety.
Pokazał jej swoje biuro - przestronny gabinet urządzony
w różnych odcieniach szarości.
To nie deja vu, powtarzała sobie. To nie był Edward. Po
prostu pobyt z Walkerem w San Francisco budził w niej
stare wspomnienia. I nowe obawy.
Rozstanie z Edwardem pozwoliło jej odnaleźć samą sie
bie. Ale utrata Walkera...
- Chodź - powiedział, przerywając tok jej myśli. - Przed
stawię cię mojej asystentce.
Zaprowadził ją do mniejszego biura, ale najwyraźniej
kobieta za lśniącym biurkiem nie była tą, której się spo
dziewał.
- Kerry? - Rzucił jej zdziwione spojrzenie. - Gdzie jest
Linda?
Kerry wstała. Była wysoka, miała kobiece kształty i pięk-
ne blond włosy. Nosiła lawendowy kostium podkreślający
jej fiołkowe oczy, otoczone długimi rzęsami.
Była po prostu piękna.
- Linda jest chora - powiedziała Kerry. - Złapała okrop
ną grypę, więc ja ją zastępuję.
- Świetnie. Wiem, że wszystkim doskonale się zajmiesz.
- Walker rzucił jej uśmiech, po czym odwrócił się do Tamry
i przedstawił ją.
Kerry, której nazwisko brzmiało Roarke, wyciągnęła do
niej rękę ze szczerą sympatią. Tamra od razu stwierdziła, że
między nią i Walterem nigdy nic nie było.
- Kerry była asystentką Spencera - powiedział. - Kiedy
zginął, przeszła do innego działu, ale pomaga nam zawsze,
kiedy jej potrzebujemy.
Teraz Tamra zaczęła zastanawiać się, czy Kerry była
związana ze Spencerem. Biorąc pod uwagę jego skłonność
do niewierności, mogła sobie wyobrazić, jak usilnie próbo
wał zdobyć tę zachwycającą blondynkę.
Ale czy Kerry była typem kobiety, która poszłaby do łóż
ka z żonatym mężczyzną?
Kiedy Walker i Kerry dyskutowali o sprawach biznesowych,
Tamra usiadła na krześle. Po kilkunastu minutach wyszli.
Walker wziął Tamrę za rękę i wyprowadził z budynku.
Kiedy owiał ich lekki wietrzyk, zdecydowała, że jest go
towa, żeby odwiedzić grób Jade. Przedstawić mężczyznę,
którego kocha, swojej córce. Kiedy ona wyjedzie, a Walker
zostanie w San Francisco, to on będzie ją odwiedzał.
Tamra podała Walkerowi wskazówki, jak dotrzeć na
cmentarz, ale on zatrzymał się najpierw przed kwiaciarnią.
Tamra też wysiadła z samochodu i zaczęła przechadzać się
po chodniku tam i z powrotem, czując, jak myśli w jej gło
wie wirują.
Nie chciała wracać do domu, nie powiedziawszy mu, że
go kocha. Nie była jednak pewna, czy powinna mu to mó
wić. Co chciała uzyskać, wyjawiając mu prawdę? Czy my
ślała, że to zmieni ich związek? Że on porzuci wielkomiej
skie życie i przeprowadzi się do Pine Ridge?
Nie ma szans, stwierdziła.
Ale z drugiej strony, dlaczego ma nic nie mówić i cier
pieć w milczeniu? Wpatrzyła się w bukiet stokrotek na wy
stawie, czując się jak licealistka, która nie potrafi poradzić
sobie z natłokiem uczuć.
Kocha. Nie kocha.
Walker był synem Mary. Zawsze będzie częścią jej życia.
Będzie widywała go co rok. Nie będzie mogła ignorować
więzi, która między nimi powstała.
- Co powiesz na różowe róże? - zapytał, stanąwszy za nią.
Odwróciła się i spojrzała mu w oczy. Mary ostrzegała
ją, że może cierpieć, że może się zakochać. Ale teraz matka
Walkera myśli, że jest im razem dobrze.
- Różowe róże? - powtórzyła.
Skinął głową.
- I może pluszowy niedźwiadek. Mają też owieczkę, jest
naprawdę śliczna. Kwiaciarka powiedziała, że mogą umieś
cić ją w bukiecie.
Miała ochotę zarzucić mu ręce na szyję i objąć mocno.
Wydał się jej ziemskim aniołem stróżem Jade. Jej wysokim
ciemnowłosym opiekunem.
- Brzmi wspaniale.
- Dobrze. - Uśmiechnął się. - Zaraz wracam ze zwierząt
kami. Musimy któreś wybrać.
Tamra znów spojrzała na stokrotki.
Kocha. Nie kocha.
Walker wrócił z różowym niedźwiadkiem w jednej ręce
i białą owieczką w drugiej. Podniósł obydwa do góry, po
trząsając nimi.
- Które bardziej ci się podoba?
- Nie wiem. - Niedźwiadek miał duże, wyraziste oczy,
a owieczka uśmiechała się łagodnie. - Może ty zdecydu
jesz?
Walker udał, że z namaszczeniem przygląda się obydwu
zwierzakom.
- Może powinniśmy wziąć oba. Wtedy jedno nie będzie
samotne.
Tamra zastanawiała się, jak to możliwe, żeby był to ten
sam człowiek, który pozwolił Spencerowi Ashtonowi, aby
go prowadził i wpływał na jego życie.
Nie mogła wyobrazić sobie Spencera kupującego za
bawki na grób dziecka. Albo, nie daj Boże, martwiącego się
o emocjonalny komfort białej owieczki i różowego misia.
- Dziękuję, Walker. To naprawdę dużo dla mnie znaczy.
Spojrzał jej w oczy. Na tle przytulnej kwiaciarni wyglą
dał jeszcze bardziej męsko.
- Jade będzie szczęśliwa, że ją odwiedzasz - powiedział,
po czym zamilkł na chwilę, jakby zastanawiając się nad
czymś. - Kiedy wrócimy do Napa Valley, zabiorę mamę na
grób taty.
Tamra nie mogła przestać na niego patrzeć. Pasmo wło
sów, zburzone wiatrem, opadło mu na czoło, przykrywając
ciemną brew. Miała ochotę go dotknąć.
- Charlotte pewnie to zrobi - powiedziała w końcu.
- Masz rację. - Chwycił mocniej obydwie przytulania. -
Idę złożyć zamówienie.
Kiedy czekali na przygotowanie bukietu, Tamra wdy
chała zapach kwiatów. Walker stał z rękami w kieszeniach,
ubrany w swój nienagannie skrojony garnitur. Tamra miała
na sobie ten sam strój, co wcześniej. Nie przebrała się, kie
dy jechali do jego biura. Nie musiała. Jej dżinsowa spódni
ca i kowbojki odzwierciedlały jej styl, to, kim była i zawsze
będzie.
W ciszy dojechali do cmentarza. Walker niósł róże,
a ona poprowadziła go trawiastym zboczem do kępy sta
rych drzew. Płyty nagrobne były tutaj różne - od wymyśl
nych, po najprostsze. Płyta na grobie Jade była biała, z za
tkniętym za nią orlim piórem.
Tamra uklękła i odgarnęła z płyty liście.
- Jade Marie Winter Hawk. Ukochana córka - odczytał
Walker, po czym postawił koszyk na ziemi. Pomiędzy kwia
tami owieczka i niedźwiadek patrzyły na siebie, uśmiecha
jąc się, jak dzieci bawiące się razem na podwórku.
- Moja matka miała na imię Marie. - Zastanawiała się,
jak by Jade wyglądała dzisiaj jako trzylatka mająca w sobie
krew dwóch różnych ras, piękne, pół-indiańskie dziecko.
- To ładne imię.
- Dziękuję. - Wspomnienia wróciły do Tamry, ale po
stanowiła, że nie będzie płakać, nie pokaże swojej córce, że
jest smutna.
- Opowiesz mi, co się stało? - zapytał Walker.
Skinęła głową, po czym wzięła głęboki oddech.
- Zdarza się, że dzieci umierają przed porodem i tak
właśnie było w tym przypadku. Podejrzewałam, że coś jest
nie tak, ponieważ przestała się ruszać.
- Wspominałaś o tym. Wyobrażam sobie, że musiałaś
być przerażona.
- Przerażona i samotna. Była ze mną tylko Mary. Twoja
mama bardzo mi pomogła. - Odgarnęła liść z grobu Jade,
przywiany wiatrem z pobliskiego drzewa. - USG potwier
dziło moje podejrzenia.
Sięgnął po jej rękę, splatając z nią palce. Wdzięczna za
jego dotyk, kontynuowała opowieść, chcąc podzielić się
z nim przeszłością.
- Nie było medycznej konieczności wywoływania poro
du, więc zostawili mi wybór. Mogliśmy wywołać go albo
czekać, aż sam się zacznie.
- Zdecydowałaś się na wywołanie?
- Tak. Większość kobiet w takiej sytuacji tak robi. Cze
kanie jest zbyt traumatyczne. - Spojrzała mu w oczy i za
uważyła, jak uważnie się jej przygląda, z jaką troską. - Po
porodzie zrobiono autopsję i okazało się, że Jade umarła
z powodu wady wrodzonej. Powiedzieli mi jednak, że to
nie jest coś, co może powtórzyć się przy następnej ciąży,
więc ryzyko, że urodzę kolejne martwe dziecko, jest niskie.
Uniósł ich złączone dłonie do ust i pocałował jej palce.
- Któregoś dnia będziesz miała dzieci.
- Tak, któregoś dnia.
Tamra zdecydowała, że powie jednak Walkerowi, że go
kocha. Dziś wieczorem, jutro rano... Nie była jeszcze pew
na kiedy, ale zbierze odwagę, żeby powiedzieć te dwa sło
wa głośno. Żeby wiedział, co ona czuje. Żeby usłyszeć jego
odpowiedź. Żeby zobaczyć wyraz jego oczu.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
O zmroku Walker i Tamra siedzieli na jego biurku, je
dząc przyniesione chińskie dania. Wiał lekki wiatr, unosząc
aromat kurczaka po seczuańsku, wieprzowiny w sosie słod-
ko-kwaśnym, sajgonek i smażonego ryżu.
Używali papierowych talerzyków i sztućców. Walker
często tak robił - rzadko gotował, więc rzadko korzystał
z wyposażenia swojej kuchni.
- Myliłam się - powiedziała Tamra.
- Dlaczego? - Nabił kawałek kurczaka na widelec.
- Myślałam, że zerwiemy z siebie ubrania i będziemy ko
chać się, zanim słońce zajdzie.
Spojrzał w niebo i dostrzegł słońce zachodzące za chmu
rami.
- Wciąż mamy jeszcze czas. - Przyglądał się chwilę bled
nącemu światłu, po czym rzucił jej psotny uśmiech. - Ale
musimy się pospieszyć.
Roześmiała się. Ucieszyło go to, ponieważ martwił się
o nią przez cały dzień.
Wiedział, że bliskość domu Edwarda wyzwoliła w niej
dawne emocje. To miasto było dla Tamry pełne smutnych
przeżyć. Walker jednak chciał to zmienić, chciał dać jej tro-
chę ciepłych i czułych wspomnień.
Doszedł do wniosku, że taka zwyczajna kolacja to do-
bry początek. Jedzenie na jego biurku, ze świecami po-
rozstawianymi dookoła, tworzyło romantyczną atmosferę.
Na zewnątrz wanna z jaccuzi była już gotowa, a nad wodą
unosiła się para. Dookoła niej posadzone były kwiaty, a po
ścianie pięło się wino.
Tamra wzięła do ust kolejny mały kawałek słodko-kwaś-
nej wieprzowiny. Walker przyglądał się jej, podziwiając
bezpretensjonalne piękno, dżinsową spódnicę i ulubione
kowbojki.
Po chwili spojrzał na wannę, myśląc o rozmowie, którą
wcześniej odbyli.
- W tym jaccuzi nigdy nie uprawiałem seksu.
Podniosła głowę i spojrzała na niego.
- Nie?
- Nie. To stało się zupełnie gdzie indziej.
- Dzięki Bogu. - Sięgnęła po butelkę wody. - Nie muszę
wyobrażać sobie ciebie z inną kobietą tutaj, na tym tarasie.
Jej zazdrość sprawiła mu przyjemność.
Uśmiechnął się i ukradł z jej talerza największy kawa-
łek ananasa, włożywszy go do ust, zanim zdążyła go po-
wstrzymać.
- Moje jaccuzi jest bezpieczne.
Potrząsnęła głową, ale wiedział, że cieszy się jego towa-
rzystwem, leniwym popołudniem, które dla niej zorgani-
zował.
Czy powinien się przyznać do tego, gdzie odbyło się to
spotkanie w jaccuzi? Złamać swoją zasadę i opowiedzieć
jej o przeszłości?
A co mi tam, pomyślał.-
- To było na studenckim przyjęciu.
Tamra zrobiła zdziwioną minę.
- Zrobiłeś to na przyjęciu? W obecności innych ludzi?
Walker zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę, że nie po
winien był jednak nic mówić. Myślała pewnie, że uczestni
czył w jakiejś orgii.
- To nie było tak. Przyjęcie się skończyło. Ja siedziałem
w jaccuzi z blondynką, która tam mieszkała. Mój przyjaciel,
Matt, był w sypialni z jej współlokatorką.
- Zamieniliście się partnerkami?
- Nigdy bym tego nie zrobił. - Zamilkł na chwilę, wspo
minając swobodny tryb życia Matta. - Chociaż mój przy
jaciel nie miałby nic przeciwko temu.
- Świetny facet.
Walker zignorował sarkazm w jej głosie.
- On jest świetnym facetem. Naprawdę. Jest dobrym
człowiekiem. Tyle że nie pozwoliłbym żadnej kobiecie
z mojej rodziny spotykać się z nim. - Spojrzał na ciast
ka z wróżbą, których jeszcze nie ruszyli. - Naprawdę nie
wiem, dlaczego się ożenił. Wiedział przecież, że to skończy
się rozwodem.
- Jest bogaty? Pochodzi z tego samego środowiska co
Ashtonowie?
- Jest bogaty, ale każdego centa zarobił sam. Matt Cam-
berlane nie miał nic, kiedy był dorastającym dzieciakiem.
Żył w warunkach podobnych do tych w Pine Ridge.
Tamra przechyliła głowę.
- A ty się z nim przyjaźniłeś?
Wzruszył ramionami, widząc jej zaskoczenie.
- Ja też kiedyś byłem biedny, pamiętasz? Zanim Spencer
zabrał Charlotte i mnie do siebie. Rozumiałem wstyd Mar
ta i jego determinację, żeby osiągnąć sukces. - Nabrał ryżu
na widelec. - Wciąż się przyjaźnimy.
- Więc spróbuję go nie oceniać. - Spojrzała mu prosto
w oczy. - Ale zgadzam się, że powinieneś trzymać go z dala
od kobiet w twojej rodzinie.
- Nie boję się o to. Jestem pewien, że Matt ma wystarcza
jąco dużo własnych kochanek do zabawy.
- A ty masz mnie.
Wypuścił głośno powietrze z płuc.
- Nie jesteś moją zabawką, Tamro. Z nami jest inaczej.
- Wiem. - Odsunęła talerz. - Wiem bardzo dobrze.
Zauważył, że jej ręce drżą, że znowu opanował ją niepo
kój. Nie wiedział, co ma zrobić i jak odpowiedzieć. Bał się,
że ich związek wymyka się spod kontroli i obydwoje mogą
z tego powodu cierpieć.
- Muszę ci coś powiedzieć. - Bawiła się bransoletką. -
Nie wiedziałam, kiedy będzie odpowiedni czas, ale...
Zamarł. Gdzieś w głębi duszy wiedział, o co chodzi.
- Kocham cię, Walker.
Tych słów się właśnie spodziewał.
- Nikt mnie nigdy nie kochał. Nikt.
- Ja cię kocham.
Poszukała jego spojrzenia, patrząc na niego z bolesną
szczerością. Wiedział, że nie powinien się bać. Był samot
nym, z nikim niezwiązanym mężczyzną i nie miał nic do
stracenia.
Tylko swoje serce.
Czy on też ją kochał? Czy to szaleństwo, ta despera
cka potrzeba chronienia jej to była miłość? Strach przed
utratą?
Walker wziął butelkę z wodą do ręki i pociągnął długi
łyk. Jednak lodowaty płyn nie otrzeźwił go.
- Ze mną dzieje się to samo.
- Naprawdę? - Była zdenerwowana. - Co zrobimy?
- Nie wiem. Czy nie możemy o tym po prostu zapo
mnieć? - Posłał jej niepewny uśmiech. - Może po prostu
pójdziemy do jaccuzi?
- Mężczyźni zawsze uważają, że seks jest odpowiedzią.
- Nie możesz mnie winić za to, że próbowałem. - Nic
innego nie przychodziło mu do głowy, więc wstał i zebrał
kartony po jedzeniu. - Odniosę je.
Ona też wstała.
- Zetrę stół.
Posprzątali w kilka minut i oboje znaleźli się w kuch
ni, patrząc na siebie w świetle jasnych, oślepiających lamp.
Zastanawiał się, czy może nie powinni wyjąć przepowied
ni z ciastek, może słowa wypisane na małych karteczkach
papieru dodałyby im odwagi.
- Coś wymyślimy - powiedział.
- Wymyślimy?
- Tak. - Przysunął się do niej. Dwa, trzy, cztery kroki i już
mógł poczuć jej zapach. - Ludzie cały czas się zakochują.
- Ludzie, którzy mieszkają tysiące kilometrów od siebie?
- Mamy przeszkodę, którą musimy pokonać. - Odsunął
pasmo włosów z jej twarzy. - Ale jestem dobry w rozwią
zywaniu problemów.
Ona również dotknęła go i za chwilę stali objęci, cału
jąc się.
Potem wzięła go za rękę i poprowadziła na zewnątrz. Ra
zem weszli między rośliny. Bez słowa rozebrali się nawza
jem, rzucając ubrania na podłogę. Walker przyciągnął jej
nagie ciało do swojego, czując coraz większe podniecenie.
Kiedy zanurzali się w wodzie, stwierdził, że nie ma się
czym martwić.
Musi tylko poprosić ją, żeby została, zostawiła rezerwat
i wprowadziła się do niego. To było jedyne wyjście. Jedy
ny logiczny wybór. Porozmawia z nią o tym. Porozmawia,
tylko nie teraz.
Ich ręce żyły własnym życiem, dotykając każdego miej
sca na ciele partnera. Woda przepływała między nimi, uno
sząca się z niej para tworzyła magiczny nastrój. Słońce za
szło, ustępując miejsca srebrnemu księżycowi.
Uniósł ją do góry, sadzając na brzegu wanny. Wygląda
jak syrena, pomyślał, dumna bogini morza.
Nieśmiała. Zmysłowa. Wyzywająca.
Kobieta, w której się zakochiwał.
Tamrze kręciło się w głowie. To od gorącej wody i chłod
nego powietrza San Francisco, pomyślała. Ale przede
wszystkim od tego, że Walker Ashton przyznał, że on też
się w niej zakochał.
Owinął ją w ręcznik, a ona przyglądała mu się spod
rzęs.
Jej puls nie chciał zwolnić.
Walker wziął drugi ręcznik, wysuszył się szybko i owinął
go wokół bioder.
- Wejdźmy do środka. Dam ci szlafrok. .
Weszła za nim do mieszkania. Podobała jej się myśl, że
założy coś, co należy do niego.
Zaczekała w salonie, a Walker po chwili powrócił z plu
szowym, grubym szlafrokiem, który okazał się o wiele na
nią za duży.
- Jest idealny - powiedziała.
Dla siebie przyniósł parę dżinsów. Jego pierś wciąż jed
nak była naga, a woda spływała po niej małymi strumycz
kami. Tamra miała ochotę znowu go dotknąć.
- Napijesz się ze mną wina? - zapytał.
- Czy chcesz mnie upić?
- A potem wykorzystać? Żebyś wiedziała. - Mrugnął do
niej. - Rozpracowałaś mnie.
- No dobrze. Ale tylko trochę. Nie piję alkoholu zbyt
często.
- Nie ma problemu. - Nalał jej, a sobie napełnił kieliszek
o wiele hojniejszą ręką.
Tamra wzięła do ust łyk pinot noir.
- Jest z twojej rodzinnej winnicy? - zapytała.
- Tak. - Odwrócił butelkę w jej stronę, żeby mogła przyj
rzeć się etykiecie. - Najlepsze wino.
Siedzieli przez chwilę w ciszy i Tamra rozkoszowała się
atmosferą.
- Chciałbym, żebyś się do mnie wprowadziła.
- Tutaj?
- Tak, tutaj. Chcę dzielić moje życie z tobą.
Wszystko w jej wnętrzu zamarło. Prosił ją, żeby by
ła z nim, została z nim... Jak jednak mogła się na to zgo
dzić? Jak mogła mieszkać w mieście? Udawać kogoś, kim
nie jest?
Tamra ścisnęła poły szlafroka, zamknęła oczy, po czym
znów je otworzyła. Czy popełniała błąd? Czy będzie ża
łowała tej decyzji przez resztę życia? Czy będzie płakała
z tęsknoty za nim w długie, samotne noce?
- Nie mogę opuścić Pine Ridge - powiedziała ze ściśnię
tym gardłem. - Próbuję czegoś tam dokonać, pomóc na
szym ludziom.
- Nie chodzi o plemię. - Jednym łykiem wypił kieliszek
do dna. - Chodzi o nas. O ciebie i o mnie.
- Dlaczego ty nie możesz się przenieść? - zapytała.
- Ja? W rezerwacie? To nigdy się nie uda i dobrze o tym
wiesz. Zajmuję się bankowością inwestycyjną. To potra
fię i to mam we krwi. Miałbym to zostawić? Co bym robił
w Pine Ridge?
- A co ja bym tutaj robiła?
- Masz dyplom z marketingu - odparł. - Poradzisz sobie
w San Francisco. Dopasujesz się do miejskiej rzeczywisto
ści. Już tutaj mieszkałaś.
Potrząsnęła głową, a łzy napłynęły jej do oczu. Nie mog
ła opuścić ziemi swoich przodków.
- Pine Ridge to mój dom.
- Więc po co mówiłaś mi, że mnie kochasz?
- Bo chciałam, żebyś wiedział, co czuję.
Napełnił swój kieliszek i znów wypił go duszkiem.
Tamra odstawiła kieliszek na stół, obok butelki. Ona ni
gdy nie piła alkoholu, żeby złagodzić swój ból. Zbyt wiele
widziała w rezerwacie przykładów, do czego to może pro
wadzić.
- Nie pij tyle, Walker. To nie pomoże.
- Nie mów mi, co mam robić. - Wstał i spojrzał na nią
pociemniałymi oczami. - Nie potrzebuję, żeby kobieta,
którą kocham, traktowała mnie jak dziecko.
Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej.
Walker wcisnął ręce do kieszeni.
- Myślałem o tym, jak trudno mi będzie rozstać się z to
bą. Ale i tak cię sTrace, i tak.
- Ja też. Ale nie spodziewałam się cudu - odpowiedzia
ła. - W głębi duszy wiedziałam, że nigdy nie zmienisz dla
mnie swojego trybu życia. Że nigdy nie przeprowadzisz się
do Pine Ridge.
- A ty nie przeniesiesz się tutaj.
Podniósł butelkę, spojrzał na etykietę Ashtonów i przez
chwilę Tamra obawiała się, że rzuci nią i roztrzaska o ścia
nę. Powstrzymał się jednak.
A kiedy ich oczy się spotkały, kiedy spojrzał wprost na
nią, wiedziała, że nigdy już nie będzie taka, jak przedtem.
Bez względu na to, ile lat minie, jak bardzo będzie próbo
wała wymazać go z pamięci, on na zawsze pozostanie męż
czyzną, którego kocha.
Walker i Tamra wrócili do Napa Valley dzień wcześniej.
Walker zostawił ją w swoim apartamencie w posiadłości,
twierdząc, że ma coś do załatwienia. Pojechał do domu swo
jej siostry, żeby porozmawiać z matką. Siedział teraz obok niej
na ławce w patio Charlotte. W ogrodzie kwiaty, drzewa i rośli
ny doniczkowe kwitły, a w oddali widać było wzgórza.
Wzrok Walkera przyciągnęła fontanna, znajdująca się
w centralnym punkcie ogrodu. Wyglądała trochę jak stud
nia życzeń, ale wiedział, że nie ma się co łudzić.
Wyjaśnił całą sytuację mamie, ale ona nie zaoferowała
pomocy. Nie powiedziała, że zrobi cokolwiek.
- Chciałbym, byś przekonała Tamrę, że powinna się do
mnie wprowadzić - powiedział, marszcząc brwi i wbijając
wzrok w fontannę.
Rodzina zięb kąpała się w niej, rozpryskując wodę i wy
glądając na zdecydowanie za bardzo szczęśliwą.
- Och, kochanie... Nie mogę tego zrobić.
- Dlaczego? Bo myślisz, że ona ma rację? Że to ja powi
nienem się przeprowadzić?
- Tu nie chodzi o to, kto miałby się przeprowadzić. Tu
chodzi o dwoje ludzi, którzy muszą nauczyć się rozwiązy
wać problemy wspólnie.
- Łatwo ci powiedzieć.
- Nie. Dla mnie to w ogóle nie jest łatwe. Kocham ciebie
i Tamrę. Chcę, żebyście obydwoje byli szczęśliwi.
- No cóż, więc nie jesteśmy. Unieszczęśliwiamy siebie na
wzajem.
Mary westchnęła.
- Kiedy byłeś małym chłopcem i byłeś smutny, kładłeś
mi głowę na kolana. Ale teraz jesteś dorosły i nie wiem, jak
sprawić, żebyś poczuł się lepiej.
- Żałuję, że nie jestem już dzieckiem. Życie było wtedy
prostsze.
- Tak myślisz? - zapytała.
- Nie. - Jego życie nigdy nie było łatwe, zwłaszcza po
stracie rodziców. Spojrzał Mary w oczy, przez chwilę czu
jąc pokusę położenia głowy na jej kolanach, cofnięcia się
w czasie i rozpoczęcia wszystkiego od nowa. Żałował, że
jej nie pamięta, że jego wspomnienia są takie niepełne. No
sił nawet zdjęcie rodziny w portfelu, ale to go nie zmieni
ło. Nie odnowiło jego tożsamości. - Nawet nie wiem, kim
teraz jestem.
Dotknęła jego policzka.
- Jesteś mężczyzną, którego kocha Tamra.
- Ale to boli, mamo.
- Wiem. - Gładziła go dłonią po twarzy. - Ona też
cierpi.
- A ja obiecałem jej, że tak się nie stanie.
- Jeśli będziesz wytrwale szukał, w końcu znajdziesz roz
wiązanie. Spójrz na Charlotte i Alexandra. Zobacz, jak im
udaje się żyć razem. - Opuściła rękę. - On ma winnice
i dom we Francji, ale postanowił zostać w Ameryce, do
póki Charlotte nie Będzie gotowa się przeprowadzić. A na
wet wtedy wciąż będą mieli ten dom. Wciąż będą związani
z Napa Valley.
- To nie to samo.
- Owszem, to samo. Tylko że jesteś zbyt zagubiony, żeby
to dostrzec. Daj sobie trochę czasu. Przemyśl to. Pogódź się
sam ze sobą. I ze wszystkim i wszystkimi wokół ciebie, jeśli
tak będzie trzeba.
To była dobra rada. Prosto z serca. Ale Walker nie wie
dział, jak wprowadzić ją w życie. Mimo że jego życie nie
było idealne, inne kłopoty nie mogły się równać z tym, co
działo się między nim i Tamrą.
Nie zastanawiając się, położył się i oparł głowę na kola
nach Mary. Kiedy dotknęła jego policzka, zamknął oczy.
- Nie chcę, żeby Tamra wyjeżdżała.
- Ona też nie chce cię stracić. Ale jest równie zagubio
na jak ty.
- Nigdy nam się nie uda znaleźć rozwiązania.
- Uda wam się - powiedziała jego matka. - Jeśli kochacie
się wystarczająco mocno, uda się.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W dzień wyjazdu Tamra obudziła się, kiedy zamglone
światło poranka zaczęło wpływać do sypialni.
Przewróciła się na bok i spojrzała na Walkera. Wciąż
jeszcze spał. Miał na sobie bokserki, a jego włosy rozrzu
cone były na poduszce. Jednym ramieniem zakrywał twarz,
a kołdra przykrywała go tylko do bioder.
Chciała przysunąć się bliżej, dotknąć go, przytulić, trzy
mała się jednak na dystans. Mimo że wciąż dzielili to samo
łóżko, nie kochali się od tamtej fatalnej nocy w San Fran
cisco.
Nocy, której go straciła.
Wiedziała, że to jej wina. Odrzuciła zaproszenie Walke
ra. Odmówiła jego prośbie, żeby dzieliła z nim życie. I te
raz płaci za to cenę.
Walker poruszył się przez sen, odsuwając ramię i odsła
niając twarz.
Tamra naciągnęła na siebie kołdrę, próbując się roz
grzać.
Znów się poruszył, a kiedy otworzył oczy, jej serce nie
omal się zatrzymało.
- Cześć - powiedziała, nie znajdując lepszego powitania.
- Cześć. - Nie uśmiechnął się.
Przez kilka ostatnich dni prawie nie rozmawiali. Jednak
żadne z nich nie zaproponowało, że powinni spać w oddziel
nych sypialniach.
Pozostanie w tym samym łóżku było szaleństwem, wie
działa o tym, ale taki był ich wybór. W ten sposób karali
samych siebie.
Spojrzał na zegarek.
- Jest wcześnie.
Wiedziała, co miał na myśli. Za wcześnie, żeby szykować
się na lotnisko.
- Chcesz kawy?
- Tak, poproszę. - Usiadł i przygładził włosy.
Zauważyła, że od kilku dni się nie golił.
- Jesteś głodny? - zapytała.
- Nie bardzo. A ty?
- Nie, ale zrobię kilka tostów. Nie lubię pić kawy na pu
sty żołądek.
- Ja też nie.
Kiedy wstawała z łóżka, czuła, że on się jej przygląda.
Miała ochotę chwycić szlafrok i zakryć koszulkę nocną, ale
nie miała żadnego pod ręką. Wyszła więc z sypialni z biją
cym sercem.
Kiedy wróciła z kuchni z tacą i posmarowanymi masłem
tostami, Walker wciąż leżał w łóżku i miał na sobie bokser
ki. Postawiła śniadanie na szafce nocnej, a on podziękował
jej cicho.
Tamra sięgnęła po kubek i wypiła łyk kawy, zastanawia
jąc się, co powinna powiedzieć.
- Mglisty dzień - rzuciła.
- Świetnie oddaje mój nastrój. - Zamilkł i poszukał jej
wzroku. - Dziwnie będzie, kiedy odjedziesz.
- Mnie też będzie dziwnie... Może przyjedziesz do re
zerwatu na powwow w przyszłym tygodniu? Będzie twoja
siostra i Alexander i...
- Nie mogę - przerwał jej. - Nie mogę już wziąć więcej
wolnego w Ashton-Lattimer, przynajmniej nie tak szybko.
Mam spore zaległości.
- Rozumiem.
Spojrzał przez okno na przepływającą za nim mgłę.
- Może nie powinienem jechać dziś na lotnisko. - Upuś
cił kilka okruchów na pościel, ale nie zwrócił na to uwa
gi, - Charlotte i Alexander zaproponowali, że was odwiozą,
i myślę, że tak będzie łatwiej. Nie znoszę długich pożeg
nań.
- Dobrze.
- Jesteś pewna?
- Tak - powiedziała, mimo że pragnęła, żeby ją odpro
wadził, żeby mogła udawać, że jedzie razem z nią. - Nie ma
problemu, Walker. Możesz zostać.
Trzy godziny później Tamra była już spakowana i goto
wa do wyjazdu. Prawie gotowa. Lila nalegała, żeby wszyscy
jeszcze spotkali się w jadalni na późne śniadanie.
Tak więc rodzina Ashtonów i ich wyjeżdżający goście
spotkali się w jadalni przy jajkach, bekonie i naleśnikach
z truskawkami. Mary, Charlotte i Alexander rozmawiali
z Paige i Traceem, podczas gdy Lila dolewała szampana do
swojego soku pomarańczowego.
Tamra nie zjadła dużo. Wystarczyła jej wcześniejsza ka
wa i tosty. Walker też nie miał apetytu.
W końcu posiłek się skończył i Alexander ogłosił, że
czas już jechać na lotnisko.
Lila robiła, co mogła, żeby złagodzić napięcie. Pocało
wała Mary w policzek, po czym wręczyła Tamrze czek, da
rowiznę na Oyate Project. Tamra podziękowała, domyśla
jąc się, że Walker opowiedział o działalności charytatywnej,
którą prowadziła.
Walker najpierw pożegnał się z Mary. Przytulił ją, obie
cując, że będzie kontaktował się tak często, jak to tylko
możliwe. Dowodziło to, jak dużo wydarzyło się między
nim i Mary. Byli bez wątpienia matką i synem.
Łzy napłynęły Tamrze do oczu, ale nie pozwoliła im po
płynąć. Nie chciała płakać przy wszystkich. Kiedy Walker
odwrócił się od niej, czekała, aż zrobi pierwszy krok i jej
dotknie.
Wtedy czas się zatrzymał. Pocałował ją delikatnie.
- Wybacz mi - szepnęła, przepraszając za to, że nie uda
ło jej się sprawić, żeby ich związek mógł przetrwać, że nie
znalazła sposobu na to, by byli razem.
- Ty też mi wybacz - powiedział.
Położyła głowę na jego ramieniu, błagając Stwórcę, żeby
dał jej siłę, by mogła odejść, nie uśmiercając swojej duszy.
Jej modlitwa jednak nie poskutkowała.
Rozdzielili się, a ona poczuła w środku kompletną pustkę.
Po kilku sekundach było już po wszystkim. Pożegnali się,
Tamra wyszła przez frontowe drzwi i wsiadła do samocho
du Alexandra, siadając z tyłu obok Mary.
Z bólem rozrywającym serce spojrzała przez okno, za
stanawiając się, czy Walker wyszedł za nimi. Nie było jed
nak nikogo.
Po prostu zniknął. Jak poranna mgła.
Tydzień później Walker siedział w barze w San Franci
sco, czekając na Tracea. Poprosił kuzyna o spotkanie, ale
Trace się jeszcze nie pojawił.
Zerknął na zegarek. Siedział przy tym samym piwie od
dwudziestu minut. Wybrał głośny bar ze stołami bilardo
wymi i migającą szafą grającą, ponieważ nie znosił zosta
wać sam, w ciszy.
Walker pracował ostatnio dłużej niż zwykle, ale kiedy
jego dzień pracy się kończył, nie potrafił wrócić do puste
go mieszkania.
Podniósł głowę i dostrzegł Trace'a wchodzącego do
środka. Kuzyn wyglądał na poirytowanego.
Spojrzeli na siebie poprzez zatłoczone pomieszczenie
i Trace ruszył w jego stronę. Grymas na jego twarzy nada
wał jej jeszcze surowszy wyraz niż zwykle.
Wściekły Ashton.
- Mam nadzieję, że masz dobry powód, żeby mnie tu
ściągnąć - powiedział i rozejrzał się. - Poza tym nie mo
głeś wybrać sympatyczniejszego miejsca? To nora.
- Zamknij się i siadaj - powiedział Walker, zastanawiając
się, czy nie popełnił błędu. On i Trace od lat nie rozmawiali
normalnie. - Postawię ci piwo i miejmy to już za sobą.
- Dobra. Jak chcesz. - Trace przyciągnął sobie krzesło.
W przyćmionym świetle jego oczy nabrały kociego wyrazu.
Ostrożne, nieufne.
Kelnerka podeszła i przyjęła zamówienie. Wkrótce przed
nimi pojawiły się kufle piwa. Orzeszki stojące na stole po
zostały nietknięte.
- Więc o co chodzi? - zapytał Trace.
- Próbuję pogodzić się sam ze sobą, a moja matka po
wiedziała, że powinienem pogodzić się również z otaczają
cymi mnie ludźmi. Pomyślałem sobie, że zacznę od ciebie.
- Czy to jakiś żart? - Kuzyn rozejrzał się dookoła w po
szukiwaniu ukrytej kamery. - A może po prostu chcesz
mnie zdenerwować?
Walker przeklął pod nosem. To faktycznie brzmiało
dość głupio.
- Przechodzę teraz trudny okres. Nie wiedziałem, co
mogę innego zrobić.
- Nie jestem dobry w dawaniu rad, ale jeśli chcesz z kimś
pogadać, to dawaj. - Trace wyprostował się na krześle.
Nie ma mowy, pomyślał Walker. Nie powie mu, jak bar
dzo tęskni za Tamrą. Nie miał zamiaru przyznawać się, że
nie może spać w nocy.
- No dalej - zachęcał go Trace. - Powiedz, co cię gnębi.
- Żebyś mógł się napawać moim cierpieniem? Niedo
kładnie o to mi chodziło.
Kuzyn przybrał stoicki wyraz twarzy, co robił zdecydo
wanie za często. Walker nigdy nie wiedział, co Trace myśli.
Był świetny w ukrywaniu emocji.
- Nawet nie wiem, dlaczego cię nie lubię - powiedział.
- Poza tym, że jako dziecko byłeś nieznośny.
Trace prawie się uśmiechnął. Prawie.
- Jestem cztery lata młodszy od ciebie. Czego się spo
dziewałeś?
- Czy chodziło o Spencera? Czy to on zrobił z nas wro
gów?
- Dlatego, że byłeś ulubieńcem taty? - Trace wziął do ust
orzeszka. - To na pewno nie pomagało.
- To nie było sprawiedliwe. Spencer traktował mnie le
piej niż ciebie.
- Tak, ale biorąc pod uwagę, co ci zrobił, okłamując cię
na temat twojej matki, myślę, że wyrównał rachunki. Tata
kochał tylko samego siebie.
Kochać. Tak bardzo chciał, żeby Spencer go kochał. Tak
bardzo, że pogrzebał swoje wspomnienia, udając, że David
i Mary, jego rodzice, nigdy nie istnieli.
- Ojciec mnie też oszukał - powiedział Trace.
- Jak to?
- Nigdy nie byłem z nim blisko, ale prawdziwa nienawiść
między nami zaczęła się, kiedy spłacił moją narzeczoną.
Walker pomyślał o pieniądzach, które Spencer dał Mary.
Najwyraźniej była to jego odpowiedź na wszystko.
- Zapłacił kobiecie, którą kochałeś? Dlaczego? Żeby po
zbyć się jej z twojego życia?
- Tysiąc kawałków.
- Mojej mamie dał nędzne trzydzieści.
Trace westchnął i obydwaj napili się piwa. Walker
zastanawiał się, czy jego kuzyn wciąż kochał swoją narze
czoną.
- Wzięła pieniądze?
- Co do centa.
Walker zmarszczył brwi. Ledwo przypominał sobie, że
Trace był zaręczony. Nigdy nie interesował się życiem in
nych.
- Myślisz, że jestem taki jak on?
- Kto, mój tata? Przecież starałeś się być taki ze wszyst
kich sił. Cholera, nawet zajmujesz jego miejsce w biurze.
Nagłe myśl o życiu w cieniu Spencera sprawiła, że Wal
ker poczuł mdłości. Chciał być niezależny, znaleźć spokój,
o którym mówiła jego matka. Zamiast tego dowiedział
się, że będąc prezesem Ashton-Lattimer, okłamuje same
go siebie.
- Przykro mi, że to zrobił.
- To było pięć lat temu. Już to przebolałem.
Kłamca, pomyślał Walker. Trace wciąż cierpiał.
- Myślisz, że twój ojciec wciąż ma na nas wpływ? Nawet
zza grobu?
Trace nie odpowiedział, ale to nie miało znaczenia. Wal
ker znał już odpowiedź. Przynajmniej jeśli chodziło o nie
go. Wybrał Ashton-Lattimer zamiast Tamry.
A teraz chciał naprawić ten błąd, zrobić wszystko, żeby
ich związek się udał. Ale to nie było takie proste jak rezyg-
nacja z pracy. Należało zawrzeć jeszcze inne kompromisy.
A on nie mógł zrobić tego sam.
Musiał współpracować z Tamrą.
Następnego dnia Walker przyjechał do rezerwatu. Zatrzy
mał się przy domu swojej mamy, ale nikogo nie zastał. Wtedy
przypomniał sobie o powwow. Pojechał tam od razu.
Pod morzem baldachimów siedziały rodziny na rozkła
danych krzesełkach i przyglądały się przebranym tance
rzom, zataczającym taneczne koła. W innym miejscu zgro
madzili się sprzedawcy pamiątek i stały stoiska z jedzeniem.
W cieniu drzew dzieci siedziały po turecku w kręgach, sze
roko otwartymi oczami wpatrując się w bajarzy, którzy
opowiadając różne historie, przenosili je do innego świata.
Walker rozglądał się dookoła, a do jego uszu dotarły
dźwięki bębnów, rozchodzące się w rozgrzanym słońcem
powietrzu.
Nie miał pojęcia, gdzie szukać Tamry. Zakładał, że jego
mama i siostra były razem z nią. I z Alexandrem. Zastana
wiał się, co Francuz myśli o spotkaniu w Pine Ridge. Bez
wątpienia on i Charlotte doskonale się bawili.
Grupa nastolatków przeszła obok niego, flirtując ze sobą.
Walker uśmiechnął się do siebie, po czym zwalczył strach.
A jeśli Tamra nie przyjmie jego propozycji? Będą musieli
oboje coś poświęcić, coś zmienić.
Poprzedniego dnia powtórzył sobie całą przemowę, ale
teraz żałował, że nie zadzwonił do Tamry i nie uprzedził jej
o swoim przyjeździe.
- No proszę, nasz smakowity yeska. - Usłyszał za sobą
głos.
Odwrócił się i dostrzegł Michele, przyjaciółkę Tamry,
uśmiechała się do niego.
On też się uśmiechnął, ciesząc się, że widzi znajomą
twarz. Michele przebrana była w tradycyjny strój i moka
syny, wszystko ozdobione koralikami i kawałkami błysz
czącego metalu. -
- Nie wiedziałem, że jesteś tancerką i bierzesz udział
w konkursie - powiedział, zauważając numer na lasce, któ
rą trzymała w ręku.
- A ja nie wiedziałam, że cię tutaj spotkam. - Przechyli
ła głowę. - Zastanawiam się, czemu Tamra nic mi nie po
wiedziała.
Walker znów poczuł przypływ zdenerwowania.
- Nic o tym nie wie.
Oczy Michele się rozjaśniły.
- Przyjechałeś, żeby zrobić jej niespodziankę? To cudow
nie. Była ostatnio bardzo nieszczęśliwa.
Poczuł przypływ ulgi. Jeśli była nieszczęśliwa, to znaczy,
że za nim tęskniła. A przynajmniej miał taką nadzieję.
- Gdzie ona jest?
- Kręci się w pobliżu, sprzedaje bilety na loterię. - Mi
chele wskazała kierunek ustami. - Ale widziałam twoją ma
mę przy stoisku ze smażonym chlebem. Przedstawiła mnie
twojej siostrze i temu przystojniakowi, za którego wycho
dzi. Jest naprawdę uroczy.
- Alexander wie, jak oczarować kobietę.
- Oj tak.
Spojrzał w stronę stoisk z jedzeniem.
- Myślisz, że moja mama wciąż tam jest?
- Chyba tak. Kolejka była dość długa. Naprawdę się cie
szę, że wróciłeś. Mam nadzieję, że tym razem zostaniesz
trochę dłużej.
- Taki mam zamiar. Przynajmniej coś w tym rodzaju -
dodał, czując serce podchodzące do gardła. - Zobaczymy
się później, dobrze?
- Jasne. - Rzuciła mu pytające spojrzenie. Najwyraźniej
to „coś w tym rodzaju" musiało ją zdziwić.
Walker nie miał jednak czasu, żeby jej wszystko wyjaś
niać. Jeśli wkrótce nie znajdzie Tamry, jego niepokój zmie
ni się w atak paniki.
Łatwo odnalazł Mary, Charlotte i Alexandra. Mama
była szczęśliwa, że go widzi. Zarzuciła mu ręce na szyję,
a on przytulił się do niej, ciesząc się, że jest w jego życiu.
Kochał ją. Wiedział to teraz i był tego pewien. Czuł tę
więź, jaka między nimi powstała, więź, którą Spencer
chciał zniszczyć.
Mary odsunęła się o krok, żeby mu się przyjrzeć.
- Mój chłopiec. Mój syn. Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś.
-Ind
- zwrócił się do niej w dialekcie Siuksów i Mary
się uśmiechnęła.
- Przyjechałeś do Tamry?
Skinął głową, pragnąc, by żołądek przestał skakać.
- Nie mogę jej znaleźć.
- Pomogę ci.
Mimo że Mary najwyraźniej dobrze znała teren pow-
wow, nie było to łatwe zadanie. W końcu zauważyła ją.
- Jest tam.
Walker się zatrzymał. Tamra stała kilkanaście metrów
od nich przy stoisku z pamiątkami, sprzedając turystom
bilety na loterię.
Matka ścisnęła go za ramię.
- Myślę, że dalej sam sobie poradzisz.
Skinął głową. Tamra jeszcze go nie zauważyła.
- Kocham cię - wyszeptał do Mary, chcąc, żeby wiedzia-
ła, jak wiele dla niego znaczy.
- Ja też cię kocham - odszepnęła, uśmiechając się i pa-
trząc na niego z matczyną czułością.
Potem zostawiła go samego, żeby mógł podejść do
Tamry i zmienić bieg ich życia.
Tamra zakończyła transakcję i Walker podszedł bliżej
Zauważyła go i się zachwiała.
Przez długą chwilę wpatrywali się w siebie. Potem ona
podeszła do niego. Miała na sobie parę spranych dżinsów
koszulkę bez rękawów i kowbojki, które tak często nosiła,
Za nią widać było, łagodnie wznoszące się wzgórza.
Matka Ziemia i kobieta, którą kocha.
Miał ochotę chwycić ją w ramiona i nigdy nie wypuścić;
ale powstrzymał się i wcisnął ręce w kieszenie spodni.
- Mówiłeś, że nie przyjedziesz na powwow - powiedzia-
ła drżącym głosem. - Ale jesteś.
- Możesz zrobić sobie chwilę przerwy?
- Tak, oczywiście.
Poprowadził ją na trawę w miejscu, gdzie nie było niko
go, usiedli na ziemi. Jej włosy opadały na ramiona lśniącą
kaskadą, a oczy wpatrywały się w niego pytająco. Na szyi
nosiła medalion symbolizujący cztery strony świata i czte
ry najważniejsze wartości Siuksów: wspólnotę, odwagę, si
łę i hojność.
Walker pomyślał, że idealnie do niej pasuje.
- Rezygnuję z pracy w Ashton-Lattimer - powiedział. -
Nie chcę żyć w cieniu Spencera.
Tamra otworzyła szerzej oczy.
- Co teraz zrobisz?
- Założę własną firmę doradczą.
- W San Francisco?
- Tak, ale mam zamiar znaleźć wspólnika. Kogoś, kto bę
dzie zajmował się firmą na co dzień, kiedy mnie nie będzie.
- Zaryzykował i przysunął się bliżej. - W ten sposób będę
mógł mieszkać i tu, i tam.
Tamra zamrugała i zdał sobie sprawę, że próbuje po
wstrzymać łzy.
- Czy to znaczy, że możemy być razem?
- Tak, ale nie będzie to łatwe. Przynajmniej na począt
ku - powiedział, nie chcąc obiecywać jej rzeczy niemoż
liwych. - Będę dużo pracował, muszę przecież uruchomić
firmę. W końcu jednak powinno być lepiej.
- I będziesz mógł spędzać tutaj więcej czasu? Ze mną?
- zapytała cicho, patrząc na niego z nadzieją.
Skinął głową.
-Nie oczekuję, że rzucisz dla mnie pracę. Wiem,
ile Oyate Project dla ciebie znaczy i jak ważny jest dla re
zerwatu. Ale miałem nadzieję, że będziesz mogła od czasu
do czasu przyjechać do Kalifornii. W wolnych dniach, kie
dy tylko ci się uda.
- Zrobię wszystko, co będzie trzeba - powiedziała,
wyciągając do niego ręce. - Nie zniosę ponownej utra
ty ciebie.
Wziął ją w ramiona i pogładził po włosach. Czuł teraz
jak bardzo go kocha, jak samotna była bez niego. Mimo
tego, chciał upewnić się, czy Tamra na pewno wie, co
robi.
- Nasze życie będzie się różniło od życia normalnych par.
Często mnie nie będzie. Pewnie kilka tygodni w miesiącu.
Uniosła głowę.
- To nie ma dla mnie znaczenia. Jeśli tylko obiecamy so
bie, że będziemy razem. - Wyprostowała się i przyłoży
ła dłoń do serca. - To jest odpowiedź na nasze modlitwy,
Walker. To idealne rozwiązanie. Musimy obydwoje się do
stosować, żeby nam się udało.
- Czy spędzanie większej ilości czasu w San Francisco cię
przeraża? - zapytał. - Tak jak mnie przeraża dostosowanie
się do życia w rezerwacie?
Tamra westchnęła.
- Tak, ale możesz nauczyć mnie korzystać z uroków mia
sta, patrzeć na nie twoimi oczami. A ja pomogę ci poczuć
się w rezerwacie jak w domu.
Ogarnęło go poczucie zadowolenia. Kompromis, pięk
no obietnicy.
- Musimy mieć większy dom. Dom mojej mamy jest za
mały.
Uśmiechnęła się.
- Czy to znaczy, że będziemy mieszkać z Mary?
On też się uśmiechnął.
- To jest chyba najbardziej logiczne rozwiązanie. W ten
sposób nie będziesz sama, kiedy ja będę w Kalifornii.
- Nowy dom brzmi świetnie, ale nie chcę nic wymyśl
nego.
- Jeśli będę miał ochotę na coś wymyślnego, to poJade do
posiadłości Ashtonów. Poza tym zatrzymam również mój
apartament. Będę miał mnóstwo luksusu, kiedy będę go
potrzebował. - Zamilkł na chwilę, czując, jak serce mocno
bije mu w piersi. - Możemy to zrobić. Uda się nam.
Spojrzała mu w oczy.
- Kocham cię, Walker.
- Ja też cię kocham. - Znów wziął ją w ramiona, wiedząc,
że Tamra akceptuje go takim, jakim jest.
Siuks z Pine Ridge. Yeska z San Francisco.
Był i jednym, i drugim. Ale przede wszystkim był part
nerem Tamry, człowiekiem, który nie mógł bez niej żyć.
Nad ranem Tamra i Walker wciąż jeszcze nie spali. Leże
li w łóżku w jej pokoju, przytulając się i rozmawiając, zbyt
podekscytowani, żeby spać.
Tamra nie mogła przestać patrzeć na niego, dotykać go.
Musiała czuć jego skórę pod swoimi palcami. Dla niej to
był sen. Bajka, coś, czego nigdy się nie spodziewała.
- O jakim ślubie marzysz? - zapytał.
- Ślubie? - Jej serce podskoczyło. - Nigdy nie wspomi
nałeś nic o małżeństwie.
Uniósł brwi.
- Myślisz, że chciałem prosić cię, żebyś żyła ze mną
w grzechu?
Roześmiała się i uszczypnęła go.
- To dość ciekawe oświadczyny!
Walker bawił się jej włosami.
- Cieszę się, że tak myślisz.
Nie mogła się nie uśmiechnąć. Leżeli obok siebie na
wpół rozebrani, oboje pełni emocji.
- Czy nasze zaręczyny mają być długie, czy weźmiemy
ślub szybko?
- Długie - zdecydował. - Powinniśmy zrobić to tak, jak
należy. Może nawet zorganizujemy dwie ceremonie. Jedną
tutaj i jedną w posiadłości.
- Brzmi doskonale. Jeśli mamy połączyć oba nasze świa
ty, powinniśmy wziąć ślub i tu, i tam.
- Też tak pomyślałem. - Jego wyraz twarzy zmienił się,
najwidoczniej przyszła mu do głowy jakaś niepokojąca
myśl.
- Co się stało?
- Nie mam pojęcia, co się stanie z akcjami, które odzie
dziczyłem. Najprawdopodobniej zostaną zawieszone na
dłuższy czas, zwłaszcza jeśli Eli albo ktoś z tamtej strony
rodziny będzie chciał zaskarżyć testament.
- Czy te akcje mają aż takie znaczenie?
- Tak naprawdę to nie. Już nie. I tak bym je po prostu
sprzedał. - Podniósł się i oparł na łokciu. - Muszę zlikwi
dować też inne inwestycje.
- Żeby otworzyć firmę?
- Żeby pomóc ludziom w rezerwacie. Chciałbym założyć
fundusz budowlany, może z jakimś lokalnym wykonawcą,
który będzie chciał się w to zaangażować.
- Żeby rozwiązać problem z domami?
Skinął głową.
- Nawet jeśli miałby to być tylko jeden albo dwa domy
rocznie.
- Nic dziwnego, że tak bardzo cię kocham. - Wzięła głę
boki oddech i poszukała jego spojrzenia. Chciała dotknąć
tematu, którego oboje unikali. - A jak inne sprawy? Co te
raz myślisz o Spencerze?
Walker zmarszczył brwi.
- Próbuję pogodzić się jakoś z tym, co zrobił. Ale to nie
znaczy, że zapomnę o tym morderstwie. Chcę wiedzieć, kto
go zabił. - Poprawił koc, wygładzając powstałą na nim fał
dę. - A jeśli chodzi o moje wspomnienia z dzieciństwa, to
jestem przekonany, że wrócą.
- Ja też tak myślę. - Znów wpatrzyła się w jego twarz,
w tańczące na niej promienie księżyca. - A co z dziećmi? -
zapytała nagle, zdając sobie sprawę, że nie rozmawiali jesz
cze o tym. - Chciałbyś je mieć?
Walker sięgnął po jej rękę.
- Kiedy tylko będziesz gotowa.
Tamra splotła palce z jego palcami.
- Wolę najpierw wziąć ślub.
- To poczekamy.
Pochylił się, żeby ją pocałować, a ona z radością przyjęła
jego dotyk, jego siłę. Podobało jej się to, że ją chroni.
Ich ręce wciąż były splecione, jak części puzzli, które pa
sowały do siebie.
Ich oczy spotkały się i wiedziała, że on myśli o wspólnej
przyszłości. Ona też o niej myślała.
- Na zawsze - szepnęła.
- Na zawsze - powtórzył.