Littauer Florence Sztuka zachecania(1)

background image

Florence Littauer - "Sztuka zachęcania"

Oficyna wydawnicza "Vocatio"

Gdy dacie to, co najlepsze możecie zatrzymać resztę.

Księga liczb 18, 30 (parafraza autorki)

Srebrne puzdereczka

Moje słowa były szorstkie,

Szybko, bezmyślnie rzucane.

Aż dostrzegłem ból, udrękę

Przez złą mowę wywołane.

Gorzkie słowa, co już padły,

Zmusiły mnie do myślenia:

Nieraz ból swym słowem ostrym

Zadałem nie do zniesienia.

Pomyślałem też o ludziach,

Których zraniłem swą mową;

O tych wszystkich zniechęconych

Przez me nierozważne słowo.

Pomyślałem nad swym życiem:

Jakiej krzywdy sam doznałem,

Jaki byłem zniechęcony,

Kiedy słowa złe słyszałem.

Jak dokładnie dziś pamiętam

Wszystko to, co mógłbym zdziałać,

Ale złe sprawiło słowo,

background image

Że nawet nie próbowałem.

Panie, niech me słowa będą

"Srebrnymi puzdereczkami",

Które hojnie będę dawać,

Ozdobione kokardami.

Puzdereczka pełne skarbów,

Cennych darów z wysokości.

Tak, by każdy, kogo spotkam,

Posiadł skarb Bożej miłości.

Michael Bright

1989

Spis treści

Wstęp: Czy to działa budująco?

1. Srebrne puzdereczka ozdobione kokardami

2. Srebrne puzdereczko w każdym pokoju

3. Dziecięce dary

4. Dawać samego siebie

5. Dawanie w ukryciu

6. Korespondencja pełna życzliwości

7. Kwiaty zamiast chwastów

8. Szkoła: mobilizacja czy zniechęcenie?

9. Słowa, które zabijają

10. Ktoś wyjątkowy

11. Pokój w sercu

12. Cenny depozyt

13. Przyjmowanie pochwał

background image

14. Nie spełnione marzenia

15. Muzyka

Wstęp

Czy to działa budująco?

Kiedy Fred i ja pobraliśmy się, mieliśmy zwyczaj uczyć się na
pamięć wersetów z Pisma świętego, które mają praktyczne znaczenie
w codziennym życiu. Ten, którym posługiwaliśmy się, by nadać
odpowiedni ton naszym rozmowom, to 29 werset z 4 rozdziału Listu
do Efezjan: "Niech nie wychodzi z waszych ust żadna mowa
szkodliwa, lecz tylko budująca, zależnie od potrzeby, by
wyświadczała dobro słuchającym".

Cokolwiek mówiliśmy, musiało spełniać kryteria tego wersetu. Nasze
słowa miały być pozytywne, a nie negatywne. Miały podbudowywać
poszczególnych członków rodziny, przynosić korzyść słuchającym.
Rozmawiając o tym wersecie i starając się stosować go we własnym
życiu, streszczaliśmy go w czterech zaledwie słowach: "Czy to
działa budująco?"

Fred i ja uzgodniliśmy z dziećmi, że i one mogą zadawać nam to
pytanie. Gdyby któreś z nas wypowiedziało sarkastyczną lub
negatywną uwagę, dziecku wolno byłoby spytać: "Czy to działa
budująco?" Musielibyśmy wówczas przyznać, że nasz komentarz nie
był budujący i nie wyświadczył dobra słuchającym.

Usłyszałam kiedyś, jak nasz syn Freddie wyjaśnia swemu małemu
koledze: "Jeśli ona cię spyta "Czy to działa budująco?", to
znaczy, że powiedziałeś coś złego. Jak nie chcesz mieć kłopotów,
to lepiej przeproś i od tej pory uważaj, jakie słowa wychodzą z
twoich ust".

Freddie dobrze zapamiętał naszą naukę.

Właśnie 29 werset z 4 rozdziału Listu do Efezjan zainspirował mnie
do napisania tej książki, która, mam nadzieję, pomoże nam
wyeliminować z naszego słownika wyrazy negatywne i zastąpić je
takimi, które będą wpływać budująco na innych ludzi i stanowić dar
dla słuchających nas osób.

"Niech z ust waszych nie wychodzi żadna zła mowa, ale tylko dobra
ku zbudowaniu wiary, aby przynosiła łaskę słuchającym" (Ef 4, 29;
Pismo święte Starego i Nowego Testamentu w przekładzie polskim W.
O. Jakuba Wujka S. J.).

"Niech żadne nieprzyzwoite słowo nie wychodzi z ust waszych, ale
tylko dobre, które może budować, gdy zajdzie potrzeba, aby
przyniosło błogosławieństwo tym, którzy go słuchają" (Ef 4, 29;
Nowy Testament. Nowy przekład. Tłumaczenie z języka greckiego).

"Niech na waszych wargach nie pojawia się żadne złe słowo, ale
tylko słowo dobre, przynoszące pożytek i miłe dla tych, którzy
słuchają" (Ef 4, 29; Nowy Testament. Nowy przekład z języka
greckiego na współczesny język polski).

background image

Rozdział 1

Srebrne puzdereczka ozdobione kokardami

Była to typowa, stara świątynia zbudowana w stylu
charakterystycznym dla Nowej Anglii (Nowa Anglia - część Stanów
Zjednoczonych położona na północnym wschodzie, obejmująca stany:
Maine, New Hampshire, Vermont, Massachusetts, Connecticut i Rhode
Island - przyp. tłum.), z długą nawą środkową, wyłożoną czerwonym
chodnikiem, i wysoko sklepionymi oknami, w których znajdowały się
witraże przedstawiające Mojżesza, gdy oznajmia ludowi Dziesięć
Przykazań. świątynia, do której ludzie przychodzą wcześnie, by
zająć tylne ławki, obawiając się chyba, że gdyby usiedli z przodu,
zanadto by się uduchowili, a poza tym znaleźliby się w zasięgu
wzroku duszpasterza. Do tej właśnie tradycyjnej wspólnoty zostałam
zaproszona, żeby nauczyć miejscowych duszpasterzy wygłaszania
lepszych kazań, takich, które poruszyłyby pogrążone w letargu
serca tamtejszej trzódki.

Odbywało się właśnie poranne nabożeństwo niedzielne. Przyjechałam
specjalnie dzień przed swoim wykładem, żeby wziąć udział w tym
nabożeństwie i w ten sposób poznać tamtejszych ludzi i ich
po trzeby. Gdy tak siedziałam odprężona i szczęśliwa, że
przynajmniej w tę jedną niedzielę nie muszę nic wygłaszać,
usłyszałam słowa duchownego prowadzącego nabożeństwo:

- Widzę, że jest wśród nas Florence Littauer. Myślę, że wszystkim
byłoby miło, gdyby zechciała powiedzieć nam parę słów.

Przemawianie nie sprawiało mi nigdy trudności, teraz jednak
poruszyłam się niespokojnie. Kiedy zaczęłam podnosić się z
miejsca, duchowny dodał:

- A może pani Littauer wygłosiłaby kazanie dla dzieci?

Nigdy dotąd nie przemawiałam do dzieci i sądziłam, że jest ogromna
różnica między powiedzeniem paru słów a kazaniem adresowanym do
najmłodszych. Miałam ochotę odpowiedzieć: "Nie wygłaszam kazań dla
dzieci", uświadomiłam sobie jednak, że skoro jestem tu po to, żeby
uczyć spontanicznego przemawiania, nie mogę się wycofać. Kiedy
szłam w stronę ołtarza, z ławek zaczęły wyskakiwać maluchy,
podążając za mną jak kurczęta za kwoką.

Co miałam powiedzieć? Nie mogłam ich zawieść, bo moja wiarygodność
przepadłaby z kretesem. Zawołałam w duchu: "Panie, ratuj!" i
natychmiast przyszedł mi do głowy 29 werset z 4 rozdziału Listu do
Efezjan. Werset, którego wraz z Fredem nauczyliśmy nasze dzieci,
chcąc aby odnosiły się do siebie nawzajem z życzliwością.
Tymczasem dzieciaki, w wieku od trzech do dwunastu lat zapełniały
puste rzędy z przodu, ja zaś odwróciłam się, by stanąć twarzą do
nich.

- Chcę was dzisiaj nauczyć pewnego wersetu, którego nauczyłam moje
dzieci. Czy sądzicie, że jesteście w stanie zapamiętać jeden
werset?

background image

Wszystkie dzieci radośnie kiwnęły głowami, a ja byłam zadowolona,
że tak żywo reagują.

- Zawsze, kiedy rozważamy jakiś werset - wyjaśniłam - interesują
nas trzy rzeczy: co on mówi, co znaczy i jak stosuje się do mnie
dzisiaj.

Następnie przeczytałam ów werset :"Niech nie wychodzi z waszych
ust żadna mowa szkodliwa, lecz tylko budująca, zależnie od
potrzeby, by wyświadczała dobro słuchającym" (Ef4, 29). Kiedy
spytałam dzieci czy któreś z nich wie, co oznacza ten fragment,
wszystkie potrząsnęły przecząco głowami. Te wielkie słowa
przerastały je.

- Spróbujmy podzielić werset na części - zaproponowałam. - Co to
jest mowa?

Dzieci natychmiast udzieliły odpowiedzi: rozmawianie, wypowiadanie
słów.

- A co to jest mowa szkodliwa?

Jakiś chłopiec, mniej więcej dziesięcioletni, odrzekł z błyskiem w
oku:

- Złe słowa.

- Właśnie - potwierdziłam. - Bóg nie chce, żeby z naszych ust
wychodziły jakiekolwiek złe słowa. A zatem chce, żebyśmy co
mówili? Słowa, które są dobre i które budują. O jakie budowanie
tutaj chodzi?

Dzieci zaczęły zastanawiać się nad właściwą odpowiedzią; na ich
twarzach malował się wyraz głębokiego namysłu. Po chwili odezwała
się jakaś dziewczynka:

- Czy chodzi o to, żeby podnosić kogoś na duchu?

Byłam zachwycona, że znalazła prawidłową odpowiedź.

- Doskonale - rzekłam z entuzjazmem. - Mamy nie mówić złych słów,
tylko dobre, takie, dzięki którym będziemy podnosić się nawzajem
na duchu. A jak możemy wyświadczać komuś dobro?

Rozpoczęła się dyskusja, z której wynikło, że wyświadczamy innym
dobro służąc im i dając im siebie. Jedna ze starszych dziewczynek
powiedziała:

- Pan Bóg wyświadcza nam dobro, chociaż nieraz na to nie
zasługujemy.

Pozostałe dzieci patrzyły na nią zdumione, ja natomiast
pogratulowałam jej cennej uwagi i powtórzyłam:

- Rzeczywiście, nie zawsze zasługujemy na wyświadczane nam dobro.

Potem wyjaśniłam, że apostoł Paweł napisał te słowa do chrześcijan
w Efezie, ponieważ dowiedział się, że ci mili ludzie mówią o sobie
nawzajem nieprzyjemne rzeczy. Chociaż byli dobrymi chrześcijanami,
wypowiadali złe słowa, musiał więc pouczyć ich, jaka mowa powinna
wychodzić z ich ust. Musiał powiedzieć tym ludziom, mającym
skądinąd jak najlepsze intencje, żeby przestali obrzucać się złymi

background image

słowami, a zaczęli mówić tak, aby się nawzajem podbudowywać i
wyświadczać innym dobro.

- Czy jest możliwe - zapytałam następnie - że w niektórych
rodzinach obecnych na dzisiejszym nabożeństwie mówi się czasami
rzeczy, które nie są dobre?

Oczy maluchów otworzyły się szerzej; niektóre dzieci kiwnęły
głowami, że owszem, jest to możliwe.

- Zastanówmy się teraz, jak ten werset odnosi się do was i do
mnie. Podzieliliśmy go na części, żeby zobaczyć, o czym naprawdę
mówi; dowiedzieliśmy się, co oznaczał dla ludzi mieszkających w
starożytnym Efezie. A czego uczy on nas, praktykujących
chrześcijan, którzy się tu dziś zebraliśmy? Jaka szkodliwa mowa,
jakie złe słowa często wychodzą z naszych ust?

- Przekleństwa. Wulgarne słowa. Plotki. Mówienie do innych tonem
wyższości. Mówienie przykrych rzeczy mamie.

Po tym ostatnim przykładzie dzieciom jakby zabrakło tchu.
Zgodziliśmy się wszyscy, że mówienie przykrych rzeczy mamie to
zdecydowanie szkodliwa mowa.

- A co możemy zrobić, żeby nasze słowa działały budująco? -
zapytałam.

Otrzymałam wiele odpowiedzi:

- Mówić innym dobre rzeczy. Prawić komplementy. Być wesołym.
Pomagać rodzicom, kiedy są zdenerwowani. Mówić prawdę.

Kiedy tak zastanawialiśmy się wspólnie, jak można podnosić się
nawzajem na duchu, odezwał się jakiś bystry chłopiec:

- Nasze słowa powinny być jak klocki.

Byłam zachwycona tym prostym, jasnym przykładem.

- To doskonały pomysł. Powinniśmy traktować każde słowo jak klocek
i dodawać coraz to nowe dobre słowa do naszych wież ustawianych z
klocków, tak żeby te wieże stawały się coraz wyższe.

Kiedy demonstrowałam czynność ustawiania klocków jeden na drugim,
jakiś chłopczyk zawołał:

- I nie wolno rozwalać ludziom ich wież!

Dzieciarnia zachichotała, ja natomiast uchwyciłam się tego
znakomitego porównania.

- Co za wspaniała myśl! świetny przykład! Oto mamy wysoką wieżę
zbudowaną z dobrych słów, a tu przychodzi ktoś z nieżyczliwą
uwagą, którą strąca wszystkie klocki.

Zrozumieli dokładnie, o co mi chodzi, a ja cieszyłam się z ich
zapału i aktywnego uczestnictwa. Reagowali żywiej i bardziej
entuzjastycznie niż niejedno dorosłe audytorium, toteż zaczęłam
się zastanawiać, dlaczego dotąd nie przemawiałam do dzieci.

W końcu przeszłam do ostatniej części wersetu, mówiącej o tym, że
nasze słowa powinny wyświadczać dobro, przynosić korzyść

background image

słuchającym - powinny być darem. Wyjaśniłam, że kiedy wypowiadamy
jakieś słowa, powinny one być jak drobne prezenty, ładnie
opakowane i przeznaczone do rozdania.

Koncepcja prezentów wywołała ogólne ożywienie, a jedna z
dziewczynek wstała z miejsca, podeszła do ołtarza i oznajmiła
głośno wszystkim zebranym, jakby była moim tłumaczem:

- Ta pani mówi, że nasze słowa powinny być jak małe srebrne
puzdereczka ozdobione kokardami.

Dorośli kiwali głowami na znak aprobaty, ja zaś wykrzyknęłam:

Jaka piękna myśl! Nasze słowa powinny być podarunkami, srebrnymi
puzdereczkami udekorowanymi kokardami.

Co jeszcze mogłam powiedzieć? Dzieci nauczyły omawianego wersetu i
mnie, i siebie nawzajem w niezapomniany sposób. Nie wolno
wypowiadać złych, wulgarnych, nieżyczliwych słów. Każde słowo
trzeba traktować jak kolejny klocek dostawiany do wieży, która
staje się dzięki temu coraz wyższa. I nie wolno strącać ludziom
klocków z ich wież. Powinniśmy pilnować, żeby nasze słowa były jak
srebrne puzdereczka ozdobione kokardami - prezenty, które
podbudowują innych.

Kiedy nauczycielami są dzieci, wykład staje się na tyle jasny, że
nawet dorośli mogą go zrozumieć i zapamiętać.

Nie zdawałam sobie sprawy, jak wielkie znaczenie będzie miało
porównanie dokonane przez tę dziewczynkę - wtedy był to tylko
przykład, a teraz dzięki niemu powstała książka pełna "srebrnych
puzdereczek".

"Sprawiłeś, że (nawet) usta dzieci i niemowląt oddają Ci chwałę"
(Ps 8, 3).

Rozdział 2

Srebrne puzdereczko w każdym pokoju

Chociaż nigdy więcej nie poproszono mnie o wygłoszenie kazania dla
dzieci, wciąż pamiętam słowa tamtej małej dziewczynki: "Ta pani
mówi, że nasze słowa powinny być jak małe srebrne puzdereczka
ozdobione kokardami".

W listopadzie 1987 r. przemawiałam na wieczornym nabożeństwie w
Kościele Męki Pańskiej w Winter Park na Florydzie. W moim
wystąpieniu, opartym na 29 wersecie z 4 rozdziału Listu do
Efezjan, posłużyłam się przykładem srebrnych puzdereczek.
Zauważyłam, że dzieci i młodzież słuchają z niezwykłą wprost
uwagą. Pewien chłopiec, mniej więcej dwunastoletni, powiedział mi
potem:

- Mówiła pani tak ciekawie, że nawet nie otworzyłem książki, którą
wziąłem sobie do czytania.

background image

Byłam taka zadowolona!

Następnego wieczoru, kiedy przybyłam do tego samego kościoła, by
poprowadzić seminarium na temat typów temperamentu, podeszła do
mnie jakaś kobieta z malutkim puzdereczkiem o srebrzystych,
lustrzanych ściankach, przystrojonym kokardką. Była to ozdoba
choinkowa, którą zobaczyła w sklepie. Wręczyła mi puzdereczko
mówiąc:

- Robiłam dzisiaj zakupy świąteczne i kiedy dostrzegłam to
maleńkie srebrne puzdereczko z kokardką, nie mogłam się oprzeć -
po prostu musiałam je dla pani kupić. Proszę je powiesić na
choince, a za każdym razem, kiedy będzie pani przechodziła obok,
przypomni sobie pani, że należy mówić dobre słowa - jak srebrne
puzdereczka ozdobione kokardkami.

Puzdereczko nigdy nie znalazło się na choince; zaczęłam je
wszędzie ze sobą wozić. Kiedy otwieram walizkę i widzę w niej
srebrne puzdereczko, przypominam sobie, że wypowiadane przeze mnie
słowa mają działać budująco i przynosić korzyść słuchaczom.

Tego samego wieczoru podeszła do mnie zdecydowanym krokiem
energiczna kobieta z puzderkiem na prezenty, owiniętym w srebrny
papier. Podziękowała mi za to, co mówiłam dzień wcześniej, a
następnie dodała:

- Dzięki pani uświadomiłam sobie, że przez całe lata nie
powiedziałam mojemu mężowi ani jednego miłego słowa.

Stojąca za nią nastoletnia córka była zdumiona szczerością swej
matki. Spoglądając jej przez ramię, kiwnęła do mnie głową na znak,
że to prawda. Kobieta zaś wyznała:

- Dzieciom też mówiłam niewiele dobrego. Dziś po południu poszłam
więc do garażu i odkurzyłam kilka starych puzderek po prezentach
gwiazdkowych. Potem kupiłam w mieście rolkę srebrnego papieru oraz
wstążki. Owinęłam puste puzderka srebrnym papierem i zawiązałam na
nich kokardy. Postawiłam po jednym puzderku w każdym pokoju; w ten
sposób zawsze będę widziała srebrne puzderko z kokardą i
pamiętała, że mam mówić moim najbliższym miłe słowa.

Dziewczyna rzuciła mi spojrzenie mające oznaczać: "Chciałabym to
zobaczyć!", jej matka zaś wręczyła mi srebrne pudełko mówiąc:

- To jest dla pani, proszę je zatrzymać.

Zabrałam to pudełko do domu; stoi do dziś na biurku Freda w naszym
gabinecie, a jego widok przypomina nam wszystkim, że powinniśmy
mówić życzliwe słowa. Goście pytają nas często, czy to czyjeś
urodziny. Mamy wtedy okazję wyjaśnić, że nasze słowa powinny być
jak srebrne puzdereczka ozdobione kokardami.

Poproszono mnie kiedyś, abym na spotkaniu dla małżeństw w Wichita
w stanie Kansas opowiedziała o wzajemnym budowaniu się poprzez
słowa. Członkinie komitetu organizacyjnego owinęły srebrnym
papierem setki puzdereczek na prezenty i przyozdobiły długie stoły
stosami błyszczących zawiniątek. Zajęło im to wiele godzin, uznały
jednak, że warto się potrudzić, by przygotować odpowiednią oprawę
dla tematu mojego wystąpienia. Poza tym zamierzały zebrać puzderka
po spotkaniu i wykorzystać je ponownie do udekorowania stołów na
bożonarodzeniowe przyjęcie. Cieszyło je zarówno to, że stoły
wyglądają bardzo pięknie, jak i to, że za miesiąc łatwo będzie

background image

wszystko przygotować: wystarczy tylko ozdobić pudełeczka zielonymi
gałązkami - i prezenty gotowe.

Słuchaczy tak zainteresował mój wykład, że kiedy uniosłam w dłoni
pudełeczko mówiąc: "Nasze słowa powinny być jak srebrne
puzdereczka ozdobione kokardami", powtarzali za mną te słowa jak
echo.

Kończyłam już przemawiać, kiedy spostrzegłam, że panie z komitetu
ustawiają się rzędem pod ścianą wielkiej sali gimnastycznej,
trzymając w rękach duże torby na śmieci. Pomyślałam przelotnie, iż
nigdy nie widziałam ludzi, którzy aż tak palą się do sprzątania,
że stoją w pogotowiu, by na dźwięk ostatniego słowa mówcy zabrać
się do pracy. Po wykładzie obecny na spotkaniu duchowny
poprowadził krótką modlitwę. W miarę jak słuchacze kierowali się
do wyjścia, panie z torbami zaczęły posuwać się do przodu. Miały
zamiar pozbierać srebrne puzdereczka, by je zachować na następny
miesiąc. Kiedy jednak dotarły do stołów, stwierdziły, że
pudełeczka zniknęły. Każdy z uczestników zabrał jedno, by postawić
je w domu na widocznym miejscu i dzięki temu pamiętać, jakie
powinny być słowa, które kieruje do innych ludzi.

Organizatorzy innego spotkania, na którym mówiłam na ten sam
temat, przygotowali maleńkie srebrne pudełeczka dla wszystkich
uczestników. W każdym puzderku znajdowała się kartka z parafrazą
29 wersetu z 4 rozdziału Listu do Efezjan oraz zdaniem: "Niech
każde wypowiadane przez nas słowo będzie jak srebrne puzdereczko
ozdobione kokardą".

Kiedy indziej znów organizatorzy spotkania pocięli lustro na
niewielkie kwadraty, a do każdego z nich przykleili kokardkę, pod
którą były wypisane słowa z Listu do Efezjan. Na odwrocie
umocowali kawałki magnesu, aby te lustrzane puzdereczka można było
przyczepić do lodówki, gdzie będą stale widoczne jako
przypomnienie.

W miarę jak koncepcja "srebrnych puzdereczek" stawała się coraz
bardziej popularna, moja kolekcja rosła. Teraz, kiedy przemawiam,
mam przed sobą stos różnych pudełek, które wykorzystuję jako
ilustrację moich słów. Jest wśród nich i śliczne maleńkie
pudełeczko po lekarstwach, i parę ozdób choinkowych, i kilka
większych puzderek.

W 1988 roku przed Bożym Narodzeniem wybraliśmy się z Fredem na
zakupy do Nowego Jorku. W jednym ze sklepów znaleźliśmy czarny
sweter, ten, w którym pozowałam do zdjęcia umieszczonego na
okładce z tyłu tej książki. Kiedy zobaczyliśmy tę lamówkę ze
srebrnych cekinów, tworzącą z przodu wielką kokardę, wiedzieliśmy,
że sweter został zrobiony specjalnie dla mnie.

Już po świętach, kiedy oglądałam w sklepie przecenione buty,
zauważyłam nagle fantastyczne srebrne pantofle z wielką kokardą z
boku. Sięgnęłam po nie zastanawiając się, jaki to rozmiar i ile
mogą kosztować. Były w sam raz na mnie, leżały na nodze idealnie,
ale nie miały kartki z ceną. Był to ekskluzywny butik, więc ledwo
odważyłam się zapytać, ile kosztują. Sprzedawczyni znalazła
pudełko i pokazała mi oryginalną cenę - dwieście dolarów. Serce we
mnie zamarło, ponieważ nie przypuszczałam, żeby obniżono ją o
ponad sto dolarów. Ekspedientka jednak obejrzała pudełko dokładnie
i rzekła:

- To nie do wiary. Przecenili je na 29, 95.

background image

Kupiłam te pantofle i od tamtej pory z największą radością
zakładam je za każdym razem, kiedy mam mówić o srebrnych
puzdereczkach ozdobionych kokardami.

Marte Simpson napisała do mnie krótki liścik, w którym opowiada,
jak jej nauczycielka zachęciła ją do zajęcia się fotografią. Na
zakończenie dodała: "PS Uwielbiam Pani strój z kokardą i srebrne
pantofle. Jak niesamowity jest Bóg, że dał Pani specjalny ubiór
pasujący do tematyki pani wykładu. To ubranie jest doskonałe!"

Chociaż skompletowałam ten strój dla zabawy, przekonałam się że
pomaga on ludziom zapamiętać moje przesłanie. Każda ilustracja,
którą można zachować w pamięci, przyczynia się do przetrwania
najważniejszych treści.

Moja znajoma Dee Dee napisała, że dorastając otrzymywała od
rodziców wsparcie i zachętę, jednak później, z powodu pewnych
problemów małżeńskich, przez całe lata nie mówiła najbliższym
dobrych słów.

Po wysłuchaniu Twojego przesłania uświadomiłam sobie, że odkąd
zaczęły się nasze problemy, ani z moich, ani z ust mojego męża nie
wyszły żadne budujące słowa. Poczucie własnej wartości u mojej
ośmioletniej córki jest zerowe. Robi wszystko, co w jej mocy, żeby
ludzie dawali jej srebrne pudełeczka. Słyszałam, jak przemawiałaś
w zeszłym roku, ale tak naprawdę Twoje słowa dotarły do mnie
dopiero dzisiaj. Powinnam zawsze mieć przed oczami srebrne
puzdereczka wszędzie tam, gdzie przebywam - w samochodzie, w domu,
w przyczepie kempingowej. Dziękuję za to, co dla nas zrobiłaś.
Zachowam Twoją podobiznę w tym stroju ze srebrną kokardą,
zatrzymam też w pamięci Twoje przesłanie. Srebrne puzdereczka
muszą być obecne w moim życiu teraz i na zawsze.

Na rekolekcjach dla kobiet w południowej Kalifornii podeszła do
mnie nastolatka, Cherie Simpson, i wręczyła mi malutkie srebrne
pudełeczko. Zostało wykonane z odpowiednio poskładanego papieru.
Cherie pokazała mi, jak je zrobiła, posługując się japońską sztuką
origami. Zachwyciło mnie, jak szybko potrafi złożyć pudełko z
arkusika papieru; zapytałam, czy przysłałaby mi instrukcję, abym
mogła ją umieścić w mojej książce.

Przesyłka od Cherie zawierała trzy srebrne pudełeczka, opakowanie
papieru do origami oraz instrukcję, która znajduje się na końcu
tego rozdziału. Cherie załączyła także wizytówkę założonej przez
nią Dziecięcej Galerii Sztuki. Kiedy miała dziesięć lat, zachęcana
przez rodziców zorganizowała w Northridge w Kalifornii coś w
rodzaju klubu, w którym do dziś pomaga innym rozwijać uzdolnienia
artystyczne - a teraz również rozdawać srebrne puzdereczka.

Dorothy McKendry napisała: "Dziękuję Wam milion razy za wszystko,
co od Was otrzymałam w ciągu tego weekendu. Ten wiersz jest krótki
i prosty, ale kiedy patrzyłam na Florence przemawiającą na tle tej
przepięknej choinki i słuchałam jej słów, po prostu czułam, że
muszę go dla Was napisać:

Gwiazdka bywa raz do roku

Z saneczkami, z Mikołajem.

background image

Lecz przyjaźnie przez rok cały

Coraz mocniejsze się stają.

Już podarki pod choinką skrzą się złotem -

Oto *srebrne puzdereczko*:

weź je, zachowaj na potem".

"Nierozważnie mówić - to ranić jak mieczem, a język mądrych -
lekarstwem" (Prz 12, 18).

Rozdział 3

Dziecięce dary

Dzieci uwielbiają dostawać pudełka z prezentami, pełne gier, lalek
i ciężarówek. Podobnie zdają się lubić i rozumieć srebrne
puzdereczka pełne słów zachęty. Po moim wystąpieniu w Kościele
Męki Pańskiej podszedł do mnie pewien chłopiec i wręczył mi krótki
liścik napisany na kartce wyrwanej z notatnika.

Florence!

Niech Panią Bóg błogosławi!

Kocham Panią!

Pani słowa naprawdę mnie poruszyły!

Będę uważał na to, co mówię!

Pozdrawiam - Jason (10 lat)

Kiedy mam przemawiać, zabieram ze sobą list Jasona. Odczytuję go,
by pokazać, jak potrafą reagować dzieci, kiedy rozumieją treść
przesłania i czują, że osoba mówiąca jest nimi rzeczywiście
zainteresowana. Któregoś wieczoru, gdy opowiedziałam o Jasonie,
podszedł do mnie jakiś siedmiolatek, również z liścikiem w dłoni.
Pochyliłam się, żeby go dobrze słyszeć, on zaś wyszeptał:

- Ja też mam na imię Jason i chciałem dać pani list, żeby o mnie
także mogła pani opowiadać.

To mówiąc, wręczył mi kawałek kartki wyrwany z notesu, a uczynił
to z taką dumą, jakby był on ze szczerego złota. Na jednej stronie
znajdowały się serduszka i napis "Od kochającego Jasona", na
drugiej natomiast dom z licznymi oknami oraz wizerunek Jasona
stojącego na pudełku. Przypuszczam, że miało to być srebrne
puzdereczko ozdobione kokardą; być może nawet on sam był tą
kokardą. Jego autoportret zawierał trójkąt symbolizujący tułów,
którego wnętrze wypełniało duże serce. Wzruszyło mnie, że ten
zaledwie siedmioletni chłopiec nie tylko mnie wysłuchał, ale także
zrozumiał i tak wspaniale zareagował.

Od pewnej dziewczynki imieniem Angie otrzymałam kartkę
następującej treści:

background image

Florence Littauer, kocham Panią i to, co Pani mówi. Byłam naprawdę
wzruszona. Dziękuję za srebrne puzdereczka!

Z serdecznymi pozdrowieniami

Angie

U dołu kartki dziewczynka narysowała duże pudełko, a kiedy
wręczała mi liścik, wyjaśniła:

- To jest moje srebrne puzdereczko dla pani.

Pewnego wieczoru po nabożeństwie podszedł do mnie chłopiec o
wielkich, jasnych oczach. Wskazał na jedno z pudełeczek, które
otrzymałam w prezencie i których używałam jako ilustracji w czasie
wykładu i rzekł:

- Chciałbym zabrać to pudełko do domu.

- Chcesz wziąć moje srebrne puzdereczko? - powtórzyłam.

- Tak, muszę je mieć.

- Przykro mi - odparłam - ale ono mi będzie potrzebne do
następnych wykładów.

£zy napłynęły mu do oczu.

- Ja naprawdę potrzebuję tego pudełeczka - powtórzył.

- A co chcesz z nim zrobić?

- Postawię je na szafce w moim pokoju i będę na nie codziennie
patrzył, żeby pamiętać o mówieniu dobrych słów.

Nagle zdałam sobie sprawę, że ważniejsze jest, żeby on dostał to
puzderko niż żebym ja zatrzymała je dla siebie. Przypomniał mi się
werset z Listu św. Jakuba: "Kto zaś umie dobrze czynić, a nie
czyni, grzeszy" (Jk 4, 17).

Kiedy nachyliłam się, wsuwając mu w dłoń pudełeczko, wspiął się na
palce, pocałował mnie i wyszeptał:

- Nigdy pani nie zapomnę.

Zastanawiałam się później nad ewentualnymi konsekwencjami odmowy
spełnienia jego prośby. Mógłby odejść myśląc: "Tyle mówi o
rozdawaniu srebrnych puzdereczek, a sama nie chciała mi dać".
Mógłby dojść do wniosku, że wszyscy dorośli są samolubni, a
wykładowcy obłudni.

Nie wiem, co zrobił ten smutny chłopczyk z moim pudełkiem. Może
będzie je trzymał na szafce całymi latami i powie kolegom, co ono
symbolizuje. A może jego matka wyrzuci je kiedyś w zapale robienia
porządków. Tak czy inaczej, jestem pewna, że postąpiłam dobrze.
Kto wie, może będzie to miało istotne znaczenie w życiu tego
chłopca.

Dziesięcioletnia dziewczynka napisała do mnie krótki liścik tej
treści:

background image

Kochana Pani Florence!

Bóg Panią kocha! Ja Panią kocham! Zmieniła Pani moje życie! Jest
Pani małym srebrnym puzdereczkiem. Mam kilka Pani książek i kaset.
Oby tak dalej!

Całuję

Carissa

PS Pani praca bardzo mi się podoba.

Narysowała też pudełeczko, a przy nim strzałkę, na wypadek gdybym
nie zrozumiała, co miała na myśli.

Państwo Regazzi od lat słuchali kaset z moimi wykładami na temat
typów temperamentu. Kiedy wygłaszałam odczyt na Andrews
University, siedzieli w pierwszym rzędzie. Zaprosili mnie potem do
swego domu, gdzie poznałam ich dzieci: szesnastoletnią Marlę i
dwunastoletniego Marka. Marla napisała później:

Droga Pani Littauer!

Dziwnie się czuję, zwracając się do Pani w ten sposób, ponieważ u
nas w domu nazywamy Panią po prostu Florence. Ja osobiście
traktuję Panią jak przyjaciółkę albo najbliższą sąsiadkę. Stanowi
Pani nieodzowną cząstkę mojego życia. Ulubionym zwrotem w naszej
rodzinie było dotąd pytanie: "Czy to wpływa pozytywnie?" Jestem
pewna, że teraz będzie ono brzmiało: "Czy to działa budująco?" To
był dla mnie prawdziwy zaszczyt, że mogłam spędzić z Panią tych
kilka chwil. Tak bardzo Pani dziękuję za wszystkie srebrne
puzdereczka, które mi Pani podarowała z wielką życzliwością.

Serdecznie Panią pozdrawiam - Marla

Siedemnastoletnia Keri Simms napisała mi:

Florence!

Jesienią byłam na zjeździe zorganizowanym przez Kościół
Południowych Baptystów, który nazwano "Freefall". (Freefall -
swobodne opadanie skoczka spadochronowego - przyp. tłum.).
Podzielono nas na małe grupki, w których codziennie studiowaliśmy
Pismo święte. Pod koniec weekendu poproszono wszystkich, aby
wyjęli kartkę papieru, podpisali ją, a następnie napisali coś
miłego o każdym ze współuczestników na jego kartce. Chociaż
robiliśmy to na polecenie prowadzących, za każdym razem, gdy
wpadam w przygnębienie, wyjmuję swoją kartkę i czytam umieszczone
na niej opinie. Ci ludzie, poznani zaledwie trzy dni wcześniej,
ofiarowali mi "srebrne puzdereczka", które bardzo sobie cenię.
Często łatwiej jest powiedzieć coś dobrego komuś, kogo się zna.
Ale to, że ludzie, których spotkałam po raz pierwszy, napisali:
"Wykazujesz zainteresowanie, umiesz słuchać i masz piękny, pełen
czułości uśmiech, który odzwierciedla obecność Jezusa w twoim
życiu", uderza mnie za każdym razem, kiedy czytam te słowa. To
było ogromne srebrne puzderko z wielką kokardą, przeznaczone
specjalnie dla mnie.

Keri Simms

background image

Dzieci to bystre stworzenia; one rzeczywiście chcą poznawać siebie
i doskonalić swoją osobowość, jeśli tylko przedstawimy im
niezbędne do tego informacje w sposób jednocześnie prosty i
zabawny. W mojej książce Raising the Curtnin on Raising Children
(Jak wychowywać dzieci? Odsłonięcie tajemnicy) pokazuję, jak można
przekazywać wiedzę o różnych typach temperamentu, aby ta nauka
sprawiała dzieciom frajdę. Doprawdy zadziwia mnie, że dzieci,
które znają moje kasety i zostały zachęcone przez rodziców,
przychodzą na całodzienne seminaria, przysłuchują się uważnie
wykładom i robią notatki.

Mała Amanda Thar ma dopiero osiem lat. Słuchała już moich kaset,
wysłuchała też mojego wykładu na temat mówienia ludziom słów
pełnych życzliwości. Później przysłała mi własnoręcznie wykonaną
kartkę walentynkową wraz z liścikiem. Na rysunku umieszczonym na
kartce widnieją cztery postacie, symbolizujące cztery typy
temperamentu. Melancholik robi porządki w domu. Sangwinik to mam
być ja w czasie wystąpienia; stoję obok stolika zastawionego
srebrnymi pudełeczkami ozdobionymi kokardami. Flegmatyk wygrzewa
się na słonecznej plaży, zaś choleryk to nauczycielka, która
wydaje uczniom polecenia, siedząc za biurkiem. Jak widać, mała
Amanda ma już niezłe rozeznanie w różnych typach temperamentu. Wie
także, co oznaczają małe srebrne puzdereczka ozdobione kokardami.

John przyszedł po raz pierwszy na moje seminarium na temat typów
temperamentu, kiedy miał jedenaście lat. W czasie każdej przerwy
podchodził, żeby ze mną porozmawiać. Powiedziałam mu, że to
wspaniałe, iż chłopiec w jego wieku chce przez całą sobotę uczyć
się, jak rozumieć siebie i innych. Zaprzyjaźniliśmy się i teraz za
każdym razem, kiedy jestem w Arizonie, John przychodzi na moje
wykłady, nawet jeśli odbywają się one w ramach seminarium dla
kobiet. Staje wtedy z tyłu przy stoliku z książkami i kasetami i
zachęca uczestniczki spotkania do ich kupna.

Od dwóch lat matka Johna przyjeżdża na rekolekcje dla kobiet w
południowej Kalifornii i zabiera syna ze sobą. Chłopiec pomaga
mojemu mężowi przy sprzedaży książek. Po tegorocznych rekolekcjach
matka Johna napisała do mnie:

Florence, podarowałaś mi i moim najbliższym tyle srebrnych
pudełeczek! Nasz John dzieli się Twoim przesłaniem ze wszystkimi.
Latem zeszłego roku mówił swej babci i cioci o typach
temperamentu. We wszystkim, co robi, wykorzystuje to, czego go
nauczyłaś. Pomaga w ten sposób innym, a i sam lepiej rozumie
drugiego człowieka, dzięki czemu łatwiej mu współżyć z ludźmi
trudnymi.

Niedawno John wziął udział w rekolekcjach dla mężczyzn, które
zorganizowaliśmy w Irvine w Kalifornii. Był najmłodszym
uczestnikiem, a jednocześnie jednym z najbardziej zaangażowanych.
Podziwiam tego młodego chłopca, obecnie czternastoletniego, i
wiem, że entuzjazm, z jakim się uczy, a potem dzieli się wiedzą ze
wszystkimi, przyniesie mu ogromne korzyści w jego dorosłych
relacjach z ludźmi.

Nie tylko małe dzieci słuchają uważnie mojego przesłania o
budowaniu poprzez słowa. Również nastolatki, które na ogół nie
lubią prawienia "kazań", entuzjastycznie podchodzą do myśli, że
ich słowa mogą mieć tak duże znaczenie.

background image

Jeanine, która miała poważny problem, ponieważ ludzie wyśmiewali
się z jej tuszy, napisała:

Bardzo z tego powodu cierpiałam - tak bardzo, że w końcu na dwa
dni w ogóle przestałam jeść. Zwróciłam się do naszego duszpasterza
młodzieżowego; on powiedział mi różne pozytywne rzeczy o mojej
osobie. Okazał mi, że naprawdę go obchodzę i mój wygląd nie ma dla
niego znaczenia. Ofiarował mi "srebrne puzdereczka". To dzięki
niemu zobaczyłam swoje dobre strony wtedy, gdy całkiem poważnie
myślałam o samobójstwie. Jestem szczęśliwa, że otrzymuję od niego
tak wspaniałe słowa wsparcia.

PS Jest Pani bardzo dobrym mówcą. Pomogła mi Pani. Poza tym podoba
mi się Pani strój. Mam nadzieję, że ten list będzie dla Pani
srebrnym puzdereczkiem. Życzę powodzenia.

"I kto by przyjął jedno takie dziecko w imię moje, Mnie przyjmuje.
Lecz kto by się stał powodem grzechu dla jednego z tych małych,
którzy wierzą we Mnie, temu byłoby lepiej kamień młyński zawiesić
u szyi i utopić go w głębi morza" (Mt 18, 5-6).

Rozdział 4

Dawać samego siebie

Każdego roku przed Bożym Narodzeniem piszę list noworoczny i
rozsyłam go członkom rodziny i znajomym. W 1987 roku z jakichś
powodów nie udało mi się napisać go, jak zwykle, na Boże
Narodzenie, wysłałam go więc 1 stycznia 1988 roku. Nowy rok
rozpoczęłam od propozycji, aby obok tradycyjnych podarunków
ofiarowywać naszym bliskim także życzliwe słowa.

Nie pamiętam już, jakie prezenty otrzymałam w dzieciństwie, wciąż
jednak tkwią w mej pamięci różne budujące słowa. Ojciec zaszczepił
we mnie miłość do języka ojczystego. Ciocia Sadie mówiła: "Możesz
się nauczyć grać na pianinie". Nauczyłam się i później grałam
marsza weselnego na jej ślubie. Moja nauczycielka angielskiego,
pani Croston, wybrała mnie do konkursu recytatorskiego; udzieliła
mi dodatkowych lekcji i zwyciężyłam. Ciocia Jean zachęciła mnie,
żebym wystąpiła o stypendium, które pozwoliłoby mi na podjęcie
studiów. Pomogła mi też wypełnić odpowiednie formularze. Przyznano
mi stypendium w pełni pokrywające czesne; mogłam się uczyć i pójść
w ślady cioci - zostałam nauczycielką angielskiego.

Nie pamiętam już, od kogo dostawałam szmaciane lalki, pamiętam za
to słowa zachęty otrzymywane od kochających osób. Zawsze się
staram, by moje słowa były nie tylko zabawne i przekonywające.
Chcę, by stanowiły także zachętę dla innych, aby osiągali maksimum
swoich możliwości. Dlatego zajmuję się szkoleniem przyszłych
mówców. Mówię im: "Owszem, potrafisz to zrobić", "Masz coś ważnego
do powiedzenia", "Jesteś wartościową osobą", "Bóg może się tobą
posłużyć do podbudowywania innych ludzi".

Wkraczając w nowy 1988 rok zastanówmy się nad tym, komu przydałoby
się "srebrne puzdereczko" od nas i ofiarujmy mu ten słowny
podarunek.

Kieruję do Was, Drodzy Przyjaciele, słowa apostoła Pawła: "słysząc

background image

o twojej miłości i wierze, jaką żywisz względem Pana Jezusa. (...
) doznałem wielkiej radości i pociechy z powodu twojej miłości, że
[mianowicie] serca świętych otrzymały od ciebie pokrzepienie" (Flm
5. 7).

Reakcja na ten list przekroczyła moje najśmielsze oczekiwania.
Żaden z poprzednich trzydziestu pięciu listów nie spotkał się z
takim odzewem. Był to dla mnie bodziec, by kontynuować temat
budowania ludzi przez słowa zachęty i w końcu zawrzeć tę koncepcję
w książce.

Pierwsza odezwała się ciocia Jean, siostra mojej nieżyjącej już
mamy. Od dziecka podziwiałam ciocię. Ukończyła z wysokim
wyróżnieniem Tufts College i została nauczycielką angielskiego. W
czasie, gdy nasza rodzina borykała się z trudnościami kryzysu
gospodarczego, gnieżdżąc się w trzech małych pokoikach na tyłach
sklepu mojego ojca, ciotka Jean poślubiła zamożnego mężczyznę i
przeniosła się do prawdziwego domu. Był dokładnie taki, o jakim
zawsze marzyłam: nie za wielki, biały, z zielonymi okiennicami i
spadzistym dachem, otoczony dużym podwórkiem, na którym można było
grać w krokieta, a w dodatku położony w pobliżu parku miejskiego.
Wujek Ethan zasadził w ogrodzie truskawki, borówki amerykańskie i
maliny; w jego sadzie rosły jabłonie, śliwy, brzoskwinie i wiśnie.
Zbiorami grochu, fasoli, kukurydzy, pomidorów i cukini mógłby
wyżywić całą okolicę. Odwiedziny u cioci Jean i wujka Ethana
stanowiły dla mnie w dzieciństwie największą letnią atrakcję.

Kiedy dorosłam, to właśnie ciotka Jean zachęciła mnie do pójścia
na studia. Miałyśmy podobne osobowości i takie samo poczucie
humoru; chciałam być taka jak ona. Była dla mnie wzorem kobiety,
poszłam więc w jej ślady. Kiedy uzyskałam stypendium na
Massachusetts University, przeniosłam się do zachodniej części
stanu, niedaleko miejscowości, w której mieszkali wujostwo. Nie
miałam wprawdzie samochodu, ale często znajdował się wśród
znajomych ktoś chętny, aby podwieźć mnie do Westfield, a przy
okazji zjeść prawdziwy domowy obiad cioci Jean i skosztować jej
pysznego placka z wiśniami.

Ciocia pomogła mi wybrać przedmioty w ramach studiów i zachęciła
mnie, żebym tak jak ona została nauczycielką angielskiego. Była
dla mnie drugą matką, a potem drugą babcią dla moich dzieci.
Mobilizowała nas wszystkich do wysiłku, powtarzając często:
"Oczywiście, że potrafisz to zrobić!"

Po śmierci mojej matki ciocia Jean stała się najstarszą osobą w
naszej rodzinie. Moi bracia i ja utrzymujemy z nią stały kontakt;
pilnujemy, by mogła dotrzeć na śluby i pogrzeby członków rodziny.
Jej reakcja na mój list noworoczny była niezmiernie wzruszająca.
Ciocia napisała:

Czasem myślę, że nie wiem, co bym zrobiła bez Was - rodziny Katie.
Kiedy przeczytałam Twój list, zrozumiałam, że Wasza trójka (Ty,
Jim i Ron) to "srebrne puzdereczka", które zostawiła mi Wasza
matka. Kocham Was wszystkich i jestem taka dumna z tego, czego
zdołaliście dokonać. Często podkreślałam, że każdy z nas powinien
dołożyć starań, aby choć trochę ulepszyć ten świat przez swoją
obecność, a Wy właśnie to robicie.

£zy wdzięczności napłynęły mi do oczu, kiedy przeczytałam te
słowa.

Czasami myślimy, że komplementy powinny mieć formę pełnych

background image

znaczenia, starannie przemyślanych pochwalnych fraz, a nie zdajemy
sobie sprawy z tego, iż możemy kogoś obdarować, mówiąc mu zwykłe
"dziękuję". Nasza dobra znajoma, Jan Frank, autorka książki Door
of Hope (Drzwi nadziei), opowiedziała mi, że któregoś wieczoru jej
mąż rozpalił dla niej ogień w kominku. Zwykle traktowała jego
troskliwość jako coś oczywistego, tym razem jednak podziękowała mu
za to. Następnego dnia Don uściskał ją i rzekł: "Dałaś mi wczoraj
srebrne puzdereczko, dziękując za napalenie w kominku".

Jakiś czas później Don przekazał koncepcję srebrnych puzdereczek
swoim uczniom w szkole. Są to chłopcy trudni wychowawczo; wielu z
nich pochodzi z rozbitych rodzin. Pomysł zachęcania się poprzez
pochwały bardzo im się spodobał i postanowili ofiarowywać sobie
nawzajem takie "srebrne puzdereczka". Może nigdy nie dowiemy się,
jaką korzyść przyniosły tym młodym ludziom niezwykłe dla nich
słowa afirmacji ze strony nauczyciela i kolegów. Być może jednak
któryś z nich spojrzy kiedyś wstecz i powie: "To nauczyciel, który
opowiedział nam o [srebrnych puzdereczkach], zmienił kierunek
mojego życia".

Kiedy Bev Lane była osiemnastoletnią studentką college'u, nie
wiedziała, co chciałaby robić w przyszłości. Potrzebowała kogoś,
kto by nią pokierował. Spotkała Adele, która powiedziała jej o
organizowanych na świeżym powietrzu zajęciach edukacyjnych dla
uczniów szóstej klasy, na których Bev mogłaby pomagać. Dziewczyna
zapaliła się do tego pomysłu i zawołała:

- Może mogłabym tam zmywać naczynia?

Adele popatrzyła jej prosto w oczy i rzekła:

- Tak, mogłabyś zmywać, ale myślę, że byłabyś wspaniałą
wychowawczynią dla tych dzieci.

Bev osłupiała słysząc, że Adele pokłada w niej aż takie zaufanie,
ona sama bowiem nie była pewna swoich możliwości i trochę się
obawiała wziąć na siebie odpowiedzialność związaną z kierowaniem
ludźmi. Powiedziała sobie jednak: "Skoro Adele wierzy we mnie, to
może jakoś sobie poradzę".

Od tamtego czasu minęło już dwadzieścia pięć lat. Bev zachęcona
przez Adele przez półtora roku poświęcała się pracy wychowawczyni,
po czym wróciła do college'u, by po jego ukończeniu zostać
nauczycielką. Odkryła, że ma wrodzony talent do pracy z dziećmi i
nadal się tym zajmuje. A oto, co mówi ona sama: "W zeszłym roku
pojechałam tam znowu z moją szóstą klasą, ale tym razem nie jako
pomoc kuchenna czy opiekunka grupy, lecz jako wykwalifikowana
nauczycielka. Były to dla mnie wspaniałe chwile - jak dar, jak
[srebrne puzdereczko]. Ktoś uwierzył we mnie, kiedy ja nie
wierzyłam w siebie, i to zmieniło moje życie".

Mało kto zdaje sobie sprawę z tego, jak wielkie znaczenie w czyimś
życiu może mieć wypowiedziane przez nas słowo. Nancy Peavey jest
drobną, czarującą dziewczyną z Baton Rouge. Kilka lat temu była
osobą bardzo niepewną siebie. "Wydawało mi się, że jestem
strasznie chuda - wspomina - brakowało mi poczucia bezpieczeństwa.
Jak dotąd, nikt tak naprawdę nie pomógł mi dostrzec wartości we
mnie samej".

Wyczuwając jej przygnębienie, matka Nancy podarowała jej książkę
I'm Out to Change My World (Zamierzam zmienić mój świat), napisaną
przez Ann Kiemel. Nancy czytała ją przez całą noc, czując

background image

instynktownie, że wiara Ann jest zupełnie różna od jej własnej.
Wydawało jej się, że Ann ma w sobie radość nawet w obliczu
przeciwności życiowych. Gdy Nancy dowiedziała się, że Ann
przyjeżdża do Baton Rouge, by przemawiać w jej kościele, ucieszyła
się bardzo i poszła na ten wykład. Później narysowała węglem
obrazek i zadzwoniła do Ann z pytaniem, czy może go jej przynieść.
Nancy tak opowiada dalej:

Ann była tak wzruszona, że aż się rozpłakała. Spędziłam u niej
tylko krótką chwilę, ale kiedy zbierałam się do wyjścia, podniosła
się i odprowadziła mnie do samochodu. Na pożegnanie objęła mnie
mówiąc: "Kocham cię, Nancy". Nie mogłam w to uwierzyć - ona kocha
mnie, chudą, niepewną siebie. Czułam się tak, jakby te słowa
wypowiedział Jezus. Wróciłam do domu w ten grudniowy wieczór,
padłam na kolana i ofiarowałam Mu siebie całkowicie, w stu
procentach. Może z moim życiem zrobić, co zechce - należę do
Niego.

Napisałam do Ann, dziękując za to, co mi ukazała; zaznaczyłam, że
nie musi mi odpisywać. Przekonałam się, że mogę być miłością
tutaj, w Baton Rouge w stanie Luizjana. Innymi słowy, mogę
przekazywać dalej tę miłość, którą mi okazała - miłość Chrystusa.
Ann odpisała mi jednak i już czternaście lat korespondujemy ze
sobą. Pojechałam nawet na jej ślub do Bostonu. Stale przesyłamy
sobie za pośrednictwem poczty "srebrne puzdereczka".

Nancy mieszka obecnie w Kalifornii i jest jedną z najbliższych
przyjaciółek mojej córki Marity. Nie wiedząc nic o jej znajomości
z Ann, obejmowałam ją i mówiłam słowa zachęty. Nancy uczestniczyła
w seminarium dla animatorów i mówców chrześcijańskich, podczas
którego starałam się pomóc jej w dostrzeżeniu własnych możliwości.
W zeszłym roku wygłaszała w swoim kościele wykłady na temat typów
temperamentu. Kiedy się poznałyśmy, sądziła, że jest
melancholiczką, jednak po pewnym czasie doszła do wniosku, iż była
typem przygnębionego sangwinika, osobą przytłoczoną przez
okoliczności. Gdy w końcu odnalazła swą prawdziwą tożsamość,
poczuła się wreszcie szczęśliwa i mogła uczyć innych, jak rozumieć
samego siebie.

Jestem pewna, że Ann nie miała pojęcia, iż dzięki jej prostym
słowom "Kocham cię, Nancy" Nancy padnie na kolana i ofiaruje swe
życie Panu. Ja też nie wiedziałam, gdy ściskałam Nancy i mówiłam
jej, że może zostać animatorką, iż okazane przeze mnie
zainteresowanie zmieni jej nastawienie. Napisała mi później: "Do
końca życia nie przestanie mnie zdumiewać, w jaki sposób Bóg nas
zbliżył do siebie. To On zaplanował, że poznamy się z Maritą i
zostaniemy przyjaciółkami. Ja naprawdę czuję duchowe pokrewieństwo
z Tobą i z Maritą. Wydaje mi się, że znamy się od zawsze. Dzięki
Wam poznałam Bożą miłość; jestem stale pod wrażeniem tej miłości".

Jakże często sądzimy, że aby podnieść kogoś na duchu, musimy użyć
wielkich, pełnych mądrości sentencji, gdy tymczasem otoczenie
kogoś ramieniem i szepnięcie mu paru życzliwych słów jest często
wystarczającą pociechą w trudnej sytuacji. Po wysłuchaniu
przesłania o srebrnych puzdereczkach Ceci Anthis napisała mi o
tym, jak jej syn pocieszał ją słowem i gestem.

W ciągu ostatnich czterech lat wielokrotnie czułam się odrzucona z
powodu niesprawności, której nabawiłam się w pracy. W tym samym
czasie moja córka Rachel miała poważne kłopoty ze zdrowiem, tak
więc nasza rodzina wkroczyła w bardzo trudny okres. Wiele było
takich chwil, kiedy bardzo chciałam czuć się kochana, doceniana i

background image

potrzebna. Któregoś dnia w takiej właśnie chwili podszedł do mnie
mój syn, popatrzył mi w oczy i zapytał: "Mamo, chyba czas na
uściski?" Momentalnie otrząsnęłam się z rozpaczy i osamotnienia;
poczułam się kochana i otoczona troską. Ktoś dostrzegł moją
potrzebę! Od tamtej pory często stosowaliśmy ten prosty, a tak
skuteczny sposób dodawania sobie nawzajem otuchy, okazywania, że
jesteśmy świadomi potrzeb emocjonalnych drugiej osoby i że
jesteśmy tu dla siebie nawzajem! Były to nasze własne, bardzo
szczególne "srebrne puzdereczka". Dziś Joel ma już czternaście
lat, a nasza wzajemna więź pogłębia się za każdym razem, kiedy
otwieramy się na siebie i dzielimy tym, co akurat przeżywamy.
Dzięki tym chwilom bliskości rozwinęliśmy w sobie zrozumienie
potrzeb drugiej osoby i jej emocjonalnych słabości. Nie sądzę, by
kiedykolwiek udało nam się ustanowić tak szczerą i otwartą więź
oraz porozumienie, gdyby nie te szczególne podarunki ofiarowywane
sobie nawzajem.

Gdy Brendę Hollis opuścił mąż, była zdruzgotana. Serce jej się
krajało na myśl o tym, że rodzina się rozpadła i nigdy już nie
będzie pełna. Robiła, co w jej mocy, aby zachować różne tradycje
rodzinne: przyjęcia urodzinowe, obchody świąt, chwile wspólnej
zabawy. Kierowała się 9 wersetem z 6 rozdziału Listu do Galatów:
"W czynieniu dobrze nie ustawajmy, bo gdy pora nadejdzie, będziemy
zbierać plony, o ile w pracy nie ustaniemy". Po latach każda z
córek podziękowała jej za to, że mimo smutku w sercu tak się
starała, aby w ich domu panowała atmosfera miłości i wzajemnego
oddania. Brenda dodaje innym otuchy mówiąc: "Jeśli robimy to, co
należy, Bóg zatroszczy się o przyszłość. Moje córki stały się
[srebrnymi puzdereczkami] ofiarowanymi mi przez Boga".

Vicki wzięła udział w rekolekcjach dla kobiet odbywających się w
południowej Kalifornii, a po ich zakończeniu napisała mi, jak
wielki wpływ na jej życie wywarło przesłanie o "srebrnych
puzdereczkach".

Gdy tamtej niedzieli słuchałam Pani wykładu, Bóg wyciągnął do mnie
rękę, by ofiarować mi prezent - dar zrozumienia czy raczej
doświadczenia po raz pierwszy w życiu, co naprawdę znaczy podnosić
innych na duchu. Dzięki przykładom podanym przez Panią zrozumiałam
w pełni, jaką moc mają moje słowa kierowane do innych ludzi: mogą
ich zranić albo uleczyć. Zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, że
za każdym razem, gdy otwieram usta, mam przed sobą wybór: dodać
otuchy, podnieść na duchu i dać nadzieję albo przeciwnie -
zniechęcić, załamać i osądzić (choćby niezwykle subtelnie).

Jak łatwo sobie wyobrazić, w ciągu ostatnich paru miesięcy miałam
mnóstwo okazji, by dokonywać tego wyboru na co dzień, zarówno w
życiu prywatnym (wobec męża, córki i znajomych), jak i zawodowym.
Nie ma takiego tygodnia, żebym nie pomyślała o "srebrnych
puzdereczkach", kiedy mam właśnie wypowiedzieć jakąś
bezceremonialną lub nie przemyślaną uwagę.

Pani wykład uświadomił mi także, że powinnam dziękować ludziom,
którzy jakoś szczególnie podnoszą mnie na duchu. Pobiegłam do
sklepu, gdzie nabyłam mnóstwo maleńkich pudełeczek z kokardkami, i
teraz od czasu do czasu wysyłam je komuś jako podziękowanie za
słowa wyjątkowej zachęty. Wierzę, że Bóg chce, aby ci, którzy w
Jego imię podnoszą mnie na duchu, sami otrzymywali zachętę, by nie
ustawać w działaniu - a jak mogę ich lepiej wesprzeć niż dziękując
za to, że pomogli mi swoim życzliwym słowem?! Uff, ale
skomplikowane zdanie!

background image

Dziękuję Bogu za to, że posługuje się Panią w tak potrzebny, a
zarazem skuteczny sposób. Wciąż polecam Mu Panią w moich
modlitwach; modlę się także za tych, których życie przemieni się
pod wpływem Pani słów pełnych zachęty.

Jeśli pomyślimy o dawaniu ludziom w miejsce kosztownych prezentów
słów pełnych życzliwości - naszych srebrnych puzdereczek -
zgodzimy się z tym, co powiedział Ralph Waldo Emerson:
"Pierścionki, biżuteria to nie są prezenty, lecz ich namiastka.
Jedynym prawdziwym podarunkiem jest cząstka samego siebie". Nasze
materialistyczne społeczeństwo utożsamia dawanie z pieniędzmi i
przedmiotami, a więc tym, co można wziąć do ręki. Jeśli jednak
zastanowimy się nad punktami zwrotnymi w naszym życiu, stwierdzamy
często, że spowodowała je zachęta kogoś, kto w nas uwierzył i kto
nie szczędził czasu, by ofiarować cząstkę samego siebie
człowiekowi znajdującemu się w potrzebie.

Jedną z ulubionych lektur mojego męża jest niewielka książeczka
pod tytułem Try Giving Yourself Away (Spróbuj rozdawać samego
siebie), napisana przez Davida Dunna, a opublikowana w 1947 r.
(David Dunn - Try Giving Yourself Away "Spróbuj rozdawać samego
siebie", Prentice-Hall, Inc., Nowy Jork 1947, s. 4) Jest to
książka o sztuce ofiarowania samego siebie, dzień po dniu, po to,
by podnosić innych na duchu, wspierać ich, nawet jeśli są to
zupełnie obcy ludzie. Szukanie sposobów ofiarowania drugiemu
człowiekowi cząstki siebie daje wielką satysfakcję i poczucie
spełnienia. Aby to jednak czynić, trzeba mieć oczy i uszy otwarte
na sytuacje oraz ludzi wokół nas i reagować szybko, pomagając
słowem lub czynem. Dunn pisze: "Okazje do odcinania kuponów
szczęścia są krótkotrwałe. Musimy działać szybko, inaczej nam
umkną. Ale to tylko dodaje smaku całej sprawie". W jego książce
znajdziemy opisy sytuacji, w których autor ofiarował siebie innym,
a także zdumiewające opisy reakcji ludzi, dla których stał się
"srebrnym puzdereczkiem". Z bezinteresownego dawania Dunn uczynił
swoiste hobby, które chciałabym polecić każdemu z nas.

Fred i ja staramy się każdego dnia umilać życie znudzonym
recepcjonistkom, żyjącym w napięciu stewardesom, kelnerkom
uwijającym się po sali, śmiertelnie zmęczonym księżom, porzuconym
żonom, samotnym kobietom w kolejce. Znacznie łatwiej byłoby unikać
tych ludzi, udawać, że się ich nie dostrzega, ale jakaż to radość,
gdy uda się poruszyć jakąś ukrytą strunę i wywołać uśmiech na
pochmurnej dotąd twarzy.

Dawanie siebie innym to przeciwieństwo zagarniania dla siebie
wszystkiego, co tylko uda się wydrzeć życiu. Dawanie jest o wiele
bardziej satysfakcjonujące i może nawet zostać użyte przez Boga do
przemiany życia osoby w ten sposób obdarowanej.

W dalszej części tej książki pokażemy, jakie są skutki mówienia
ludziom słów wsparcia i słów dezaprobaty. Postaramy się zachęcić
czytelników, by ofiarowywali innym "srebrne puzdereczka". Może
warto uczynić z tego nasze hobby, do czego zachęca David Dunn.

To jest fantastyczne hobby. Nieustannie szukasz nowych okazji do
ofiarowania siebie innym, by dodać je do swojej kolekcji, tak jak
kolekcjoner zbiera ciągle nowe eksponaty. Ty jednak nie
potrzebujesz żadnych sejfów ani szafek do przechowywania swych
skarbów; nie musisz też dokładać jakichś specjalnych starań, by
wciąż wzbogacać swoje zbiory. Musisz tylko patrzeć uważnie
dookoła, gdziekolwiek się znajdujesz, by dostrzec kolejną okazję,
by ofiarować siebie innym.

background image

Polecam dawanie siebie innym ludziom jako wspaniałe, w pełni
satysfakcjonujące hobby. Jeśli potraktujecie je poważnie,
gwarantuję wam szczęśliwsze życie - i to od zaraz!

"Jak miłe jest zdanie stosowne!" (Prz 15, 23)

Rozdział 5

Dawanie w ukryciu

Większość z nas lubi być chwalona za dobre uczynki. Zawsze
starałam się dostrzegać ludzi, którzy potrzebowali wsparcia, i
nigdy nie wahałam się wkroczyć szybko do akcji, by udzielić
emocjonalnej "pierwszej pomocy". Uważałam przy tym za rzecz
naturalną, iż za taki ogrom poświęcenia należy mi się uznanie;
zwykle je zresztą otrzymywałam. Kiedy jednak zaczęłam studiować
Biblię i stosować w życiu zawarte w niej zasady, zwróciłam uwagę
na fragment Ewangelii św. Mateusza: "Kiedy zaś ty dajesz jałmużnę,
niech nie wie lewa twoja ręka, co czyni prawa, aby twoja jałmużna
pozostała w ukryciu. A Ojciec twój, który widzi w ukryciu, odda
tobie" (Mt 6, 3-4).

Polecenie to wydawało mi się wówczas niemożliwe do wypełnienia.
Ochoczo rozdawałam "srebrne puzdereczka", ale chciałam, by osoby
nimi obdarowywane otwierały te błyszczące podarunki przy licznie
zgromadzonych świadkach, nie szczędząc pochwał pod moim adresem.
Poprzestanie na nadziei, że kiedyś, w jakiś tajemniczy sposób, Bóg
wynagrodzi moje starania, zupełnie nie leżało w moim charakterze.
A jednak Bóg przekonał mnie, że taka jest Jego wola, zrobiłam więc
to, co zawsze: zaczęłam mówić o tym innym, wyznając im, że sama
jestem dopiero w trakcie wprowadzania tej zasady w życie.

Najpierw tłumaczyłam moim dzieciom, jaką wartość ma dawanie bez
oczekiwania na pochwały; uczyłam je, że Bóg widzi i wynagrodzi to,
co robimy w ukryciu. Pozbycie się wieloletnich nawyków nie jest
łatwe, toteż niejednokrotnie łapałam się na tym, że mówię do
dzieci: "Zobaczcie, co mama dla was dzisiaj zrobiła! Czy
zauważyliście, że sprzątnęłam wasze rzeczy, które porozrzucaliście
po całym domu? Czyż nie zachowałam się wspaniale, pozwalając
twojemu koledze zostać na noc? Popatrzcie na to wielkie pranie,
które dla was zrobiłam".

Zanim zaczęłam walczyć z tym nawykiem, zupełnie nie zdawałam sobie
sprawy z tego, na czym on naprawdę polega. Postępowałam wedle
zasady: jeśli coś robię i jestem za to chwalona, będę to robić
dalej. Dzieci doskonale pojmowały ten mechanizm i gdy postanowiłam
zmienić moje nastawienie, pomagały mi. Kiedy domagałam się
pochwały, otrzymywałam ją. "Jaką mamy wspaniałą mamę, że to
wszystko dla nas robi" - mówiły. Uśmiechałam się z dumą, a wtedy
dzieci dodawały: "To wstyd, że dostałaś nagrodę tutaj, bo w niebie
już nie dostaniesz". I tak żartując, wszyscy uczyliśmy się w
praktyczny sposób, że trzeba dawać bez oczekiwania na pochwały.
Mamy obsypywać wszystkich "srebrnymi puzdereczkami", ale nie
powinniśmy się przyglądać, jak rozwijają nasze podarunki.

Pewnego wieczoru przemawiałam w hotelu Concord Hilton w ramach
kalifornijskich rekolekcji dla kobiet. Po wykładzie boy hotelowy

background image

przyniósł mi do pokoju prezent: ogromny bukiet kwiatów, talerz z
serem i krakersami, czasopismo kobiece oraz kartkę walentynkową z
takim dopiskiem:

Chociaż nigdy się nie spotkałyśmy, dzięki kasetom z Pani
wspaniałymi wykładami zmieniło się moje życie. Nie mogę się
doczekać, by poznać Panią osobiście. Zważając na Pani radę, że
należy dawać tak, by nie dowiedziała się o tym nawet najlepsza
przyjaciółka, pozostaję anonimowa. Ciekawa tylko jestem, jak to
jest, kiedy się nie wie, kto Panią skrycie podziwia. Czy można to
wytrzymać?

Wytrzymałam z największym trudem. Następnego dnia podziękowałam
tajemniczej ofiarodawczyni z podium. Wyjaśniłam, że chociaż
wyrażam jej uznanie publicznie, otrzyma swoją nagrodę w niebie,
ponieważ nie wymieniam jej nazwiska - bo go przecież nie znam.

Odkąd zaczęłam publicznie przemawiać na temat obdarowywania innych
słowami, wiele osób opowiadało mi o ludziach, którzy pomogli im w
trudnej sytuacji nie szukając uznania.

Doris Gibbos miała już czworo dzieci i była w siódmym miesiącu
ciąży, kiedy w grudniu 1962 r. jej mąż zginął w wypadku
samochodowym. Krewni i przyjaciele pomagali jej w pierwszych
dniach po tej tragedii, ale wkrótce po pogrzebie wszyscy powrócili
do swoich codziennych zajęć, a Doris została sama ze swym
smutkiem. Kiedy przyszło na świat dziecko, krewni znowu przez
krótki czas interesowali się nią i jej rodziną, nie wspominali
jednak o jej wielkiej stracie.

Tylko jedna osoba stale otaczała Doris troską. Była to sekretarka
z biura, w którym pracował jej zmarły mąż. Ta kobieta nie miała
wobec Doris żadnych zobowiązań, nie musiała pocieszać pogrążonej w
żalu wdowy, a jednak dzwoniła do niej dzień w dzień przez ponad
trzy miesiące. Rozmowy nie trwały długo; sekretarka dowiadywała
się tylko, co się dzieje z Doris i dawała jej znać, że o niej
myśli. "Była dla mnie wielkim błogosławieństwem i podporą w
chwilach, w których zdawało mi się, że moje życie już się
skończyło" - powiedziała Doris o swej cichej ofiarodawczyni.

Wiem, jak bardzo samotny czuje się człowiek pogrążony w żałobie,
ponieważ sama straciłam dwóch synów. Nie chodzi o to, że nasi
przyjaciele nagle przestają nas lubić; rzecz w tym, że czują się
przy nas skrępowani, ponieważ nie wiedzą, co powiedzieć. Nasza
córka Lauren, która przeszła okres żałoby razem z nami, a później
straciła jedno z własnych dzieci, napisała wzruszającą, mądrą
książkę zatytułowaną What You Can Say When You Don't Know What to
Say (Co powiedzieć, gdy brakuje słów). Pamiętajmy, że jeśli
nauczymy się, jak postępować w trudnych sytuacjach, Pan będzie
mógł nas używać do pocieszania i podnoszenia na duchu innych
ludzi.

W dzisiejszym zagonionym, pełnym cierpienia świecie jest niewiele
osób, które chcą i potrafią wysłuchać ludzi mających poważne
problemy oraz podtrzymać na duchu kogoś, kto znajduje się w
potrzebie. Każdy z nas powinien codziennie ofiarować drugiemu
człowiekowi przynajmniej jedno "srebrne puzdereczko" i być gotów
otoczyć go ramieniem mówiąc: "Zależy mi na tobie".

W Księdze Izajasza czytamy: "Pocieszcie, pocieszcie mój lud!" -
mówi wasz Bóg. "Przemawiajcie do serca Jeruzalem" (Iz 40, 1-2).
Podnoszenie innych na duchu nie jest łatwe, a ponadto dar zachęty

background image

bywa nie doceniany w kręgach chrześcijańskich. A przecież w
dzisiejszych czasach tak bardzo potrzebni są ludzie, którzy chcą
ofiarowywać innym słowa pełne otuchy, nie oczekując niczego w
zamian. Nawet jeśli sami cierpimy, obdarowanie kogoś słowem
zachęty może i nas podnieść na duchu.

Wanda Smith została wspaniale obdarowana przez
dziewięćdziesięciodwuletnią staruszkę, która mieszkała z jej matką
w jednym pokoju w domu opieki. Matka Wandy, Sara, w wieku
pięćdziesięciu lat zapadła na chorobę Alzheimera; przez pięć lat
Wanda starała się zapewnić jej codzienną opiekę. Dzień w dzień
modliła się o pomoc, pociechę i jakąś współczującą duszę, ale
wydawało się, że nikogo to nie obchodzi.

Pewnego dnia Wanda weszła do pokoju, w którym matka mieszkała już
od roku, i nie zastała tam jej współmieszkanki, filigranowej
staruszki. "Myślałam, że umarła - pisała potem. - Lubiłam ją, bo
kiedy przychodziłam, budziła się i rozmawiała ze mną. Czy to o
północy, czy podczas śniadania, czy po południu, zawsze uśmiechała
się do mnie i pytała, co słychać".

Gdy tego samego dnia Wanda zabrała matkę na przejażdżkę po
korytarzu, spostrzegła ową staruszkę siedzącą gdzieś w kącie, całą
we łzach. Podeszła do niej pytając, co się stało, a ta
wyszlochała:

- Zabrali mnie z pokoju pani mamy. Skoro nie mogę mieszkać z Sarą,
to wolałabym umrzeć.

Wanda nie mogła zrozumieć, dlaczego staruszka tak się tym
przejmuje - przecież jej matka nie chodzi, nie mówi, nie rusza
się, nie reaguje na niczyją obecność. Czemu tej kobiecie zależy na
tym, żeby być z osobą, z którą nie ma żadnego kontaktu, skoro
mogłaby mieszkać z kimś, z kim można porozmawiać?

- Dlaczego chce pani być blisko mojej mamy? - zapytała.

Odpowiedź troskliwej starszej pani była sama w sobie "srebrnym
puzdereczkiem":

- Bóg pragnie, bym pilnowała, żeby pielęgniarki dobrze się Sarą
opiekowały.

To była święta kobieta; uważała, że jej obowiązkiem jest troszczyć
się o współmieszkankę, wzywać pielęgniarki, kiedy trzeba, być
aniołem stróżem kogoś, kto nie może jej nawet podziękować.

Wanda tak wyraziła się o tej staruszce: "Zbierała [srebrne
puzdereczka] dzień po dniu i ofiarowała mi je wszystkie naraz. Bóg
wysłuchał moje modlitwy".

Jestem pewna, że Bóg hojnie nagrodzi tę drobną staruszkę w niebie.

Pewna kobieta zaczęła uczyć młodzież ze swego kościoła, jak
wspierać innych słowem. Uświadomiła sobie, iż wielu młodych ludzi
cierpi i potrzebuje dojrzałej, dobrze przemyślanej porady, ale nie
chcą rozmawiać z dorosłymi o swoich problemach. Oto, co napisała
ta kobieta o swej działalności:

Przy współpracy duchownego zajmującego się tutejszą młodzieżą
licealną zaczęłam prowadzić coś w rodzaju "duszpasterstwa
srebrnych puzdereczek". Piszę listy do dzieci, o których wiem, że

background image

są nieszczęśliwe, nie mają przyjaciół, nie są świadome tego, że
Bóg je kocha. Występuję anonimowo, jako Tajemniczy Anioł.
Napisałam już setki listów do nastolatków, którzy nie mogą
odnaleźć się w życiu. Otrzymałam wiele odpowiedzi (adresowanych do
Tajemniczego Anioła i zostawianych u duszpasterza młodzieży) i
czuję, że Bóg naprawdę błogosławi to dzieło. Mówię tym młodym
ludziom, że są kochani, wskazuję im fragmenty Pisma świętego
odnoszące się do ich problemów, a następnie modlę się za nich,
przypominając im, że Bóg ma dla nich wspaniałe plany i zawsze
będzie z nimi. Kończę zapewnieniem, że są kimś wyjątkowym i że ich
kocham. Rozdawanie "srebrnych puzdereczek" to dla mnie wielka
radość!

Jakież to błogosławieństwo dla tych młodych ludzi, że pewien
Tajemniczy Anioł niesie im pomoc, nie oczekując w zamian żadnej
pochwały ani nagrody.

Uczestnicy kilkudniowych seminariów przebywają zwykle wśród nowo
poznanych osób, z którymi prawdopodobnie nigdy więcej się nie
spotkają. Niektórzy z nich wymieniają wprawdzie adresy i obiecują
sobie solennie, że pozostaną w kontakcie, rzadko jednak realizują
to postanowienie. Jeffie była inna. Ta siedemdziesięcioletnia
wdowa po pastorze, która przez całe życie wykładała Pismo święte i
nie miała problemów ze zrozumieniem innych, nie musiała brać
udziału w seminarium dla animatorów i mówców chrześcijańskich.
Niektórzy ludzie o jej zaletach być może traktowaliby z góry
pozostałe osoby w grupie bądź dawali im do zrozumienia, że
właściwie są tu tylko dla towarzystwa.

Ale nie Jeffie. Ta skromna kobieta uważnie słuchała wypowiedzi
prowadzących i starała się podnosić na duchu tych, których
ogarniało przerażenie na samą myśl, że będą musieli wstać i głośno
się przedstawić. W ciągu trzech dni zapoznała się ze wszystkimi
osobami ze swej grupy i zapisała ich adresy. Kiedy kolejni
uczestnicy wstawali, by powiedzieć parę słów o sobie, robiła
notatki dotyczące historii ich życia, zainteresowań oraz dodatnich
cech fizycznych. A wykonywała tę swoją mrówczą pracę tak
dyskretnie, iż nikt tego nie zauważył. Mówiła swoim nowym
przyjaciołom komplementy i mobilizowała do działania, nie
wspominając nawet o własnych talentach. Pod koniec trzydniowej
sesji Jeffie była najbardziej lubianą osobą w grupie.

Trzy tygodnie po powrocie z Kalifornii, gdzie odbywało się
seminarium, Jeffie napisała list do każdego z jego uczestników.
Pisała w nim o tym, jakie było jej pierwsze wrażenie po spotkaniu
z daną osobą, co z wypowiedzi tej osoby najbardziej utkwiło jej w
pamięci, a także jakie cechy wyglądu i osobowości podobały jej się
w tym człowieku. Jeśli ktoś dzielił się jakimś swoim problemem lub
ważną dla siebie sprawą, pytała o to, zapewniając że modli się w
tej intencji.

Być może listy Jeffie to nic nadzwyczajnego, ale odpowiedzi, które
otrzymała, były niezwykłe. Te osoby 2 grupy, które jej odpisały,
wprost nie mogły uwierzyć, że zapamiętała tyle szczegółów z ich
życia i zadała sobie trud napisania do nich, chociaż wcale nie
musiała tego robić. Niektórzy przyznali, że nigdy nie przyszłoby
im do głowy uczynić coś podobnego.

Najbardziej wzruszające były jednak odpowiedzi tych, którzy
pisali, że nigdy przedtem nie otrzymali listu pełnego słów
zachęty, a podyktowanego miłością i prawdziwym zainteresowaniem,
nie zaś poczuciem obowiązku. Listu, którego nadawca wyraził im

background image

swoją aprobatę i o nic nie prosił.

Jakiż to smutny komentarz do naszego obecnego stylu życia! Dobre
słowo ofiarowane bez oczekiwania na coś w zamian jest zjawiskiem
tak rzadkim, że aż wywołuje szok i niedowierzanie u obdarowanego.

Nie zawsze trzeba prawić komuś komplementy, by podnieść go na
duchu; czasem wystarczy powiedzieć zwykłe "dzień dobry". Wielu
ludzi jest tak bardzo samotnych, że każdy przejaw zainteresowania
doda im otuchy. Pewnego wieczoru wraz z innymi osobami
prowadzącymi seminarium Class poszłam na kolację do restauracji. Kiedy
usadowiliśmy się przy długim stole, zauważyłam jakąś kobietę
siedzącą samotnie przy pobliskim stoliku. Poczułam, że muszę z nią
porozmawiać, podeszłam więc i przedstawiłam się. Poprosiła mnie,
żebym usiadła. Powiedziała, że pracuje jako nauczycielka w
miejscowej szkole średniej. Ja natomiast wyjaśniłam, że Class to
seminarium dla animatorów i mówców chrześcijańskich. Wydawała się
zainteresowana tym, co robimy. Zapytałam ją, jak często jada w tej
restauracji, a ona odparła, że prawie co wieczór.

Nie potrafię sobie wyobrazić, jak można codziennie, całymi latami,
jadać samotnie kolację w tej samej restauracji, przy tym samym
stoliku. Kiedy zaczęłam się żegnać, kobieta podziękowała mi za
nawiązanie rozmowy i wyznała: "Siedzę tutaj co wieczór sama i pani
jest pierwszą osobą, która podeszła i odezwała się do mnie".

Czasem zwykłe "dzień dobry" lub nawet skinienie głowy może zostać
odebrane jako "srebrne puzdereczko". Mój mąż Fred jest istnym
rekordzistą, jeśli chodzi o mówienie "dzień dobry" nieznajomym w
windzie otwieranie drzwi paniom obładowanym pakunkami, podnoszenie
upuszczonych przez kogoś przedmiotów, rozweselanie przygnębionych
kelnerek. Pogwizduje radośnie w bankach i sklepach i często słyszy
pytanie: "Dlaczego pan jest dziś taki szczęśliwy?" Fakt, że ludzie
zadają to pytanie świadczy o tym, jak niewiele osób sprawia
wrażenie radosnych i zadowolonych. Fred prowadzi działalność,
zwaną przez nas "duszpasterstwem kosmetycznym". Uwielbia wodę
kolońską i ma całą kolekcję miniaturowych buteleczek rozdawanych w
stoiskach z kosmetykami. Jego duszpasterstwo rozpoczyna się, kiedy
wącha próbki poszczególnych kosmetyków, a sprzedawczyni pyta,
czemu jest tak szczęśliwy. Chwali go za to i porównuje ze
zrzędliwymi klientami, których musiała obsłużyć tego dnia.

Już po paru minutach Fred dzieli się z ekspedientką swoją wiarą w
Chrystusa, wysłuchuje opowieści o jej nieszczęśliwym życiu, wyraża
współczucie z powodu jej sytuacji, odpowiada na pytania, a często
także modli się razem z nią nad ladą z kosmetykami. Fred odkrył,
że może jednocześnie uprawiać swoje hobby i obdarzać ludzi słowami
życzliwości. Często, kiedy wracam do stoiska z kosmetykami,
zastaję go dokładnie tam, gdzie go zostawiłam. Jeśli słyszę: "To
jest twoja nowa siostra", wiem, że przyprowadził ją do Chrystusa.
Czasami mówi mi później, że sprzedawczyni jest chrześcijanką od
wielu lat, ale potrzebowała umocnienia swojej wiary. Fred zawsze
dzieli się ze mną tym, czego zdołał dokonać w sercu ekspedientki.
Często idzie do samochodu po którąś z moich książek, by ofiarować
ją ekspedientce. Ona daje mu próbki słodko pachnących wonności, on
zaś rewanżuje się "srebrnymi puzdereczkami" - słowami, które mogą
zmienić jej życie.

"Kto poda kubek świeżej wody do picia jednemu z tych
najmniejszych, dlatego że jest uczniem, zaprawdę powiadam wam, nie
utraci swojej nagrody" (Mt 10, 42).

background image

Przeciwieństwem obdarowywania ludzi "po cichą", bez oczekiwania na
nagrodę, jest mówienie życzliwych słów tylko wtedy, gdy wiadomo,
że otrzyma się za to wyrazy uznania lub gdy osoba nimi obdarowana
to ktoś ważny, zasługujący na uwagę.

Kiedy wyjeżdżamy z Fredem na konferencje, zjazdy czy rekolekcje,
często przyłączamy się do grupy uczestników zanim się zorientują,
kim jesteśmy. Zdumiewające jest, jak często ludzie obrzucają nas
szybkim spojrzeniem, jakby pytali: "Kim jesteście?", a potem
odwracają się od nas bez słowa powitania.

Pewnego wieczoru przybyliśmy na wielki zjazd chrześcijan, który
odbywał się w przepięknym hotelu. Staliśmy w holu, kiedy otworzyły
się drzwi sali konferencyjnej, z której zaczęli wychodzić
uczestnicy seminarium. Uśmiechaliśmy się do mijających nas osób,
pochylając głowy w lekkim ukłonie, nikt jednak nie odezwał się do
nas ani słowem. Gdy już wszyscy wyszli, przeczytaliśmy napis na
drzwiach i dowiedzieliśmy się, że ludzie ci zostali właśnie
przeszkoleni w dziedzinie "Metod osobistej ewangelizacji". Nie
wiem, czy ewangelizacja została tam zawężona do afrykańskiej
dżungli, czy też jednotygodniowych misji gdzieś na prowincji, w
każdym razie z pewnością nie nauczono tych ludzi uśmiechać się do
nieznajomych w hotelowym holu.

Często przed rozpoczęciem mojego wykładu z jakiegoś pomieszczenia
na tyłach budynku wychodzi fachowiec od dźwięku z przenośnym
mikrofonem i kompletem baterii. Czasem, kiedy nie mam przy ubraniu
paska ani kieszeni, muszę przymocować zacisk baterii do górnej
części rajstop, co wymaga znalezienia jakiegoś ustronnego miejsca
albo udania się do damskiej toalety. Wyjaśniając to wszystko owemu
człowiekowi, mam okazję zawrzeć z nim znajomość. Po zakończeniu
programu staram się go odnaleźć, by podziękować za pomoc i
uprzejmość. Często słyszę wtedy zdumiewające, a jednocześnie
napawające smutkiem słowa: "Jest pani pierwszym wykładowcą, który
mi podziękował. Większość mówców tylko narzeka. Jeśli mikrofon
nawali, ja jestem winien, a jeśli jest w porządku - nie należy mi
się żadna pochwała". Pewien specjalista od spraw dźwięku wyznał
mi: "Im ważniejszy lub bardziej znany piosenkarz czy mówca, tym
gorzej nas traktuje. W ich oczach jesteśmy nikim".

Czy to nie dziwne, że niektórzy z nas potrafią dzielić się
publicznie Dobrą Nowiną, a po zejściu ze sceny patrzeć z góry na
tych, którzy nie wydają się godni ich uwagi? A przecież tak
niewiele trzeba, by ofiarować słowa uznania - "srebrne
puzdereczko" - skromnemu słudze Pana.

Często przed rozpoczęciem mojego wykładu z jakiegoś pomieszczenia
na tyłach budynku wychodzi fachowiec od dźwięku z przenośnym
mikrofonem i kompletem baterii. Czasem, kiedy nie mam przy ubraniu
paska ani kieszeni, muszę przymocować zacisk

Zaobserwowaliśmy jeszcze jedną prawidłowość. Otóż uczestnicy
zjazdów rozmawiają tylko z tymi osobami, które mają plakietkę z
imieniem i nazwiskiem, świadczącą o ich przynależności do grupy.
Tak jakby szkoda im było marnować słów dla kogoś, kto przybywa z
zewnątrz. Nie ma plakietki - nie ma znajomości.

Pewnego ranka usiedliśmy z Fredem przy dużym okrągłym stole na
wspólnym śniadaniu dla uczestników kongresu chrześcijańskiego.
Przywitaliśmy się z całą grupą, uśmiechając się uprzejmie i
przedstawiając. Wszyscy jednak byli tak pochłonięci tym, co mówiła
pani siedząca po drugiej stronie stołu, że nikt się do nas nie

background image

odezwał. A kiedy Fred nalewał swym sąsiadom kawę, dziękowano mu
machinalnie, jakby był kelnerem. Potem przyszła kolej na mój
wykład, wstałam więc i weszłam na podium. Gdy skończyłam mówić,
jedna z kobiet siedzących przy naszym stole wykrzyknęła:

- Dlaczego nam pani nie powiedziała, że jest pani kimś?! - Po czym
zwróciła się do pozostałych mówiąc: - Wyobraźcie sobie, że
mieliśmy tutaj, przy naszym stole wykładowcę i nic o tym nie
wiedzieliśmy.

Dziękowałam za to, że jestem wykładowcą, bo gdybym była
sceptycznie nastawionym dziennikarzem prasowym, mogłabym nie mieć
wiele dobrego do powiedzenia na temat chrześcijańskiej
gościnności.

Pewnego wieczoru przybyłam do hotelu, w którym miałam przemawiać
na bankiecie. Kiedy minęłam stolik, przy którym dokonywano
rejestracji, zostałam zatrzymana przez panią usiłującą mi wręczyć
plakietkę identyfikacyjną. Uśmiechnęłam się i rzekłam:

- Ja nie potrzebuję plakietki.

Kobieta odrzekła cierpko:

- Nie pytałam, czy pani chce plakietkę, tylko powiedziałam, żeby
pani ją sobie przypięła.

Zdziwił mnie trochę ton jej głosu, a kiedy ujrzałam tę wielką
pomarańczową dynię, którą usiłowała mi przyczepić do ubrania,
zaprotestowałam:

- Ona zupełnie nie pasuje do mojej różowej sukienki.

Pani wzięła się pod boki i rzekła bez ogródek:

- Nie projektowaliśmy tych plakietek po to, żeby pasowały do pani
stroju.

Widziałam, że nie wygram z tą kobietą, wzięłam więc plakietkę i
skierowałam się w stronę stołu prezydialnego. Pani z poświęceniem
kontynuowała przypinanie gościom plakietek w kształcie dyni i nie
patrzyła w moim kierunku aż do chwili, gdy przewodniczący uciszył
zebranych i zaczął przedstawiać grono zgromadzone przy stole
prezydialnym. Obserwowałam reakcję pani od plakietek, kiedy dotarł
do mojej osoby: stała z szeroko otwartymi ustami i mało brakowało,
żeby rozsypała swoje dynie.

Po chwili, kiedy wszyscy zasiedli do stołów, próbowała
niezauważenie przemknąć do mojego miejsca. Zapewniła mnie, że
naprawdę nie muszę nosić pomarańczowej dyni na różowej sukience,
jeśli nie mam na to ochoty.

- Gdybym tylko wiedziała, że pani ma tutaj przemawiać, nie
zwracałabym się do pani w ten sposób - powiedziała.

Zapewniłam ją, że nie czuję się urażona. I pomyślałam, jak to
dobrze, że zdarzyło się to mnie, osobie przemawiającej, a nie
komuś, kto przyszedł na tego typu bankiet pierwszy raz, samotnie,
w poszukiwaniu miłości.

Później spotkałam kogoś takiego w damskiej toalecie, kiedy poszłam
odświeżyć się przed wystąpieniem. Była to młoda, samotna wdowa,

background image

rozpaczliwie szukająca ulgi w swym cierpieniu. Przyszła do tego
hotelu z zamiarem udania się do baru dla samotnych.
Zaproponowałam, by posłuchała mojego świadectwa, na co chętnie
przystała. Przeprowadziłam ją obok stolika pani z plakietkami,
która uśmiechała się słabo i nie próbowała udekorować dynią tej
bezimiennej osoby.

Moja nowa znajoma płakała, kiedy opowiadałam o śmierci moich dwóch
synów, a potem modliła się razem ze mną, zapraszając Jezusa do
swego życia, by zmienił je i wypełnił pustkę panującą w jej sercu.
Później dziękowała mi za uratowanie jej od baru dla samotnych i
ukazanie nowego celu na ten wieczór i na całe życie. Przedstawiłam
ją jednej z pań z komitetu organizacyjnego, która mieszkała w jej
okolicy. Obie kobiety bardzo przypadły sobie do gustu.

Tego wieczoru przekonałam się po raz kolejny, że można
przyprowadzić do Chrystusa kogoś, kto nie zapłacił za wstęp, nie
należy do grupy i nawet nie nosi plakietki z nazwiskiem.

Po przybyciu na pewne wieczorne spotkanie połączone z bankietem
przywitałam się ze wszystkimi gośćmi czekającymi w długiej kolejce
do wejścia. Kiedy dotarłam do końca kolejki, zauważyłam skromną
kobietę, która niewątpliwie była sama. Zanim przewodnicząca
poprowadziła mnie do stołu prezydialnego, zamieniłam z nieznajomą
kilka słów. Następnie poproszono uczestników o zajęcie miejsc przy
stolikach; spostrzegłam, że samotna pani usiadła dokładnie
naprzeciwko mnie. Za każdym razem, kiedy spoglądałam w dół z
podium, na którym ustawiono nasz stół, widziałam, że nikt z nią
nie rozmawia. Właściwie wszyscy odwrócili się do niej plecami i
rozmawiali między sobą, niejako ponad jej głową. Zapytałam
przewodniczącą, czy zna tę kobietę, a ta odparła, że nie należy
ona do ich wspólnoty parafialnej.

Kiedy podano deser, przeprosiłam wszystkich przy stole
prezydialnym i podeszłam do miejsca, gdzie siedziała ta kobieta.
Krzesło naprzeciw niej było wolne, usiadłam więc i nawiązałam
rozmowę. Dowiedziałam się, że jest ona córką pastora innego
kościoła i wybierała się tu razem z matką, którą coś w ostatniej
chwili zatrzymało. Gdy tak rozmawiałyśmy, pozostałe panie
zauważyły moją obecność i odwróciły się w naszą stronę zachwycone,
że przysiadłam się do ich stolika. Przedstawiłam im moją nową
znajomą i zaproponowałam, by się z nią zapoznały. Wyjaśniły, że
należą wszystkie do jednej wspólnoty i chciały spędzić ten czas we
własnym gronie, włączyły ją jednak do rozmowy na tych parę minut,
które pozostały do rozpoczęcia mojego wykładu. Później pani ta
podziękowała mi za to, że zauważyłam, iż jest sama i nawiązałam z
nią rozmowę.

Tak niewielu ludzi, nawet spośród gorliwych chrześcijan, stara się
dotrzeć do kogoś, kogo nie znają. Jeśli dana osoba nie nosi
plakietki z nazwiskiem, wydaje się nie pasować do grupy albo - nie
daj Boże - wyróżnia się nieco dziwnym lub ekscentrycznym wyglądem,
jesteśmy skłonni odwrócić się w drugą stronę, a z nią niech się
dzieje, co chce.

A przecież wystarczy dostrzec czyjąś obecność, powiedzieć "dzień
dobry", by podnieść tę osobę na duchu i obdarować "srebrnym
puzdereczkiem".

"Otwiera usta z mądrością, na języku jej miłe nauki" (Prz 31, 26).

background image

Rozdział 6

Korespondencja pełna życzliwości

Wiele słów, które bardzo podniosły mnie na duchu, dotarło do mnie
pocztą, w listach od troskliwych przyjaciół. Jest coś szczególnego
w słowie pisanym, które można odczytywać raz po raz. Anna Garrity
ma na swoim biurku harmonogram moich wykładów i wysyła liściki w
takich terminach, bym je zastała po powrocie do domu. Kiedy
przyjeżdżam późno w nocy, zmęczona daleką podróżą, mogę liczyć na
kilka słów wsparcia od Anny. Nie są to długie listy, traktujące o
jej problemach, ani też zapis dokonań jej dzieci. Na tych paru
linijkach Anna daje wyraz zainteresowania moją osobą i zapewnia o
modlitwie w mojej intencji. Przed kilkoma dniami, kiedy ukryłam
się przed wszystkimi, żeby spokojnie pisać tę książkę, otrzymałam
od Anny liścik następującej treści:

Będę się za Ciebie modliła w tym tygodniu. Uwielbiam wszystkie
Twoje książki i wiem, jak wiele wysiłku trzeba w nie włożyć, by
wypłynęło z nich tyle Bożej miłości, mądrości i uzdrawiającego
działania. Niech Bóg Ci błogosławi i kieruje Twoim pisaniem, i
niech się spełnią wszystkie Twoje marzenia.

Pisząc te słowa, mam przed sobą liścik od Anny; jest to dla mnie
"srebrne puzdereczko", przewiązane wstążeczką i ozdobione kokardą.

Anita Sepp napisała mi, jak bardzo ceni sobie liściki i drobne
prezenty od swego troskliwego męża:

Jestem matką dwójki dzieci w wieku przedszkolnym i żoną
zapracowanego oficera lotnictwa. Rozumie się więc samo przez się,
że mój dzień często bywa długi i wyczerpujący. Co jakiś czas mąż w
drodze do domu wstępuje do kwiaciarni i kupuje dla mnie kwiaty
(bardzo skromne - jedną czy dwie różyczki). Do bukietu dołącza
zawsze rzecz najbardziej dla mnie cenną - kartkę, na której pisze
parę słów. Nie są to żadne wymyślne zdania, ale dla mnie stanowią
wielki skarb. Czasem jest to proste: "Bardzo Cię cenię", innym
znów razem - "świetnie radzisz sobie z dziećmi" albo, Jesteś
wspaniałą żoną". Zdarza się, że treść jest żartobliwa. Któregoś
dnia otrzymałam kartkę tej treści: "Przygotuj się do drogi... ".
Zdziwiłam się, ponieważ nigdzie się nie wybieraliśmy. Dalej
przeczytałam jednak: "... do naszej wspólnej, fantastycznej drogi
przez życie". Przechowuję wszystkie te kartki w specjalnym pudełku
w kuchni i zawsze, kiedy mam chandrę albo czuję się zniechęcona,
sięgam po nie, by czerpać z nich nadzieję i radość, które są
więcej warte niż wszystko inne!

Jakież to szczęście mieć przy sobie oddanego człowieka, który umie
dawać "srebrne puzdereczka" pełne wsparcia i zachęty. I jakaż to
pociecha dla Anity, że zawsze ma pod ręką kartki od męża, którymi
może pokrzepić się na duchu w ciężkim dniu.

Mało kto zastanawia się nad znaczeniem słowa pisanego. A przecież
tak niewiele czasu trzeba, by skreślić na papierze kilka słów
wsparcia. Gilda Gearhart napisała w tym roku do swego męża
specjalny liścik walentynkowy, zamiast po prostu podpisać się pod
gotowym tekstem na pocztówce. Mąż był wzruszony treścią listu,
będącego wyrazem miłości, a jednocześnie napisanego z polotem.
Czytając go, uśmiechnął się i rzekł: "Ten tekst jest świetny,

background image

doprawdy mogłabyś pisać książki".

Leslie Pilkington tak napisała o swojej przyjaciółce:

Marlene ciągle przysyłała mi kartki i bardzo często do mnie
dzwoniła. Była moją pierwszą prawdziwą przyjaciółką od czasu, gdy
skończyłam pięć lat. Ja byłam wtedy samotna i nieprzystępna, ale
Marlene nie zrażała się i wciąż starała się do mnie dotrzeć. W
końcu stałam się zdolna do tego, by jej odpowiedzieć, zostać jej
przyjaciółką i także ją obdarowywać. Dzięki niej jestem bardziej
otwarta także na innych ludzi. Teraz już się nie boję. Przy pomocy
Pisma świętego zachęciła mnie, bym szła do przodu z Chrystusem, i
to właśnie robię!

Kiedy staramy się do kogoś dotrzeć, a on pozostaje zamknięty w
sobie, wydaje nam się, że spełniliśmy nasz chrześcijański
obowiązek i przestajemy się zajmować tą osobą. Powinniśmy jednak
uświadomić sobie, że ludzie najbardziej cierpiący są najmniej
skłonni reagować pozytywnie na nasze słowa zachęty i wsparcia.
Mogą nie odbierać telefonów i nie otwierać drzwi, ale na ogół
czytają otrzymywaną korespondencję.

Emilie Barnes, która - podobnie jak ja - jest bardzo zajęta z
powodu licznych podróży ewangelizacyjnych, nigdy nie przestaje
mnie zdumiewać liczbą odręcznie pisanych liścików, które wysyła w
każdym tygodniu. Zawsze ma przy sobie notatnik, by móc napisać do
paru osób czekając na samolot. Często posługuje się niewielkimi
karteczkami, które sprzedaje wraz ze swymi książkami. Na
karteczkach tych wydrukowany jest napis: "Kocham Cię,
ponieważ...". Wystarczy więc dopisać jedno czy dwa zdania
odzwierciedlające nasze myśli i można wysłać kartkę. Emilie pisze
takie karteczki do swego męża Boba i chowa je w jego szufladzie ze
skarpetkami, biurku lub w Biblii. Ludzie, których zachęciła do
posługiwania się tymi kartkami, piszą do niej, że taki dowód
miłości ofiarowany współmałżonkowi, matce, dziecku czy
przyjacielowi sprawił im ogromną radość i że noszą oni te
karteczki ze sobą, aby móc w każdej chwili odczytać je na nowo.

Emilie jest prawdziwą specjalistką od rozdawania "srebrnych
puzdereczek". Ma specjalny koszyczek, który trzyma przy sobie w
czasie codziennej modlitwy. W koszyczku tym znajdują się kartki,
na których może napisać parę słów do osób, za które się modliła.
Pewnego dnia wysłała taką kartkę do swej znajomej Mary Jo.
Napisała na niej tylko jedno zdanie: "Mary Jo, modliłam się
dzisiaj za Ciebie".

Mary Jo wyznała mi, że wciąż przechowuje tę kartkę i dodała:
"Myślę, że Emilie nie umie żyć bez rozdawania [srebrnych
puzdereczek] wszelkich kształtów i rodzajów. Z każdym oddechem
wypowiada życzliwe słowa. Ona jest dla mnie prawdziwym
natchnieniem".

Emilie ma jeszcze jeden miły zwyczaj. Często zaprasza gości na
obiad. (A gotuje naprawdę wspaniale. Można być pewnym, że obiad u
Emilie będzie to uczta, która na długo pozostanie w pamięci
gości.) A gdy goście wychodzą, ona - zamiast odpocząć po męczących
przygotowaniach i zmywaniu sterty naczyń - pisze do nich kartkę z
podziękowaniem za to, że przyszli zjeść ugotowany przez nią obiad!
Ciągle mnie to zaskakuje! Kiedy ja jeszcze myślę: "Trzeba będzie
napisać do Emilie i podziękować jej za gościnę", listonosz
przynosi kartkę z podziękowaniem od niej!

background image

Dana Berry wyraziła uznanie dla swej matki pisząc:

W dniu ukończenia szkoły średniej mama dała mi list - pierwszy,
jaki w ogóle od niej otrzymałam. Był cudowny; nie miałam pojęcia,
że potrafi tak pięknie pisać. Dziękowała mi w nim za to, że nie
przysparzałam jej żadnych kłopotów w okresie dorastania i że
napełniałam nasz dom śmiechem. Dalej zapewniła mnie, że zawsze
mogę liczyć na jej wsparcie i nawet jeśli nie dokonam w życiu
niczego wielkiego, wystarczy, że będę sobą. Ciągle mam ten list;
jest on moim srebrnym puzdereczkiem. Mama naprawdę mnie kocha!

Jak bardzo każdy z nas pragnie pisemnych dowodów na to, że "ktoś
naprawdę nas kocha".

Kiedy mężczyzna ma poważne problemy finansowe, potrzebuje
szczególnego wsparcia od swej żony. Jakże często my, kobiety, w
takich momentach wycofujemy się i uważamy, że jesteśmy bardzo
szlachetne, ponieważ nie powiedziałyśmy głośno, co naprawdę
myślimy. Przeciwności losu mogą albo zbliżyć do siebie małżonków,
pragnących swej wzajemnej obecności, albo wręcz przeciwnie -
zniszczyć zachwianą wcześniej więź małżeńską. Większość par, które
szukają u nas porady w trudnych chwilach, należy do tej drugiej
kategorii. Bardzo się więc ucieszyłam, kiedy Janet Pohlhammer
pokazała mi list od swojego męża Chucka, który otrzymała w 1989
roku w dniu św. Walentego. List napisany był na zwykłym papierze w
linie, bez żadnych ozdób. Gdy zapytałam, czy mogę go wykorzystać
do zilustrowania koncepcji "srebrnych puzdereczek", Janet zgodziła
się, ale pod warunkiem, że potem oddam jej ten list, aby mogła
zawsze go przy sobie nosić. Oto list Chucka:

Droga Janet,

Żadna kartka z okolicznościowym tekstem nie mogłaby wyrazić moich
uczuć do Ciebie. Ostatnie miesiące były dla mnie bardzo ciężkie.
Po raz pierwszy w życiu zawalił się świat mojej pracy. Wcześniej
zdarzały się różne trudne chwile, kiedy chciałem rzucić wszystko -
i faktycznie rzucałem, nigdy jednak nie doszło do tego, by szef
zdecydował, że mnie nie potrzebuje.

Bez Twojej pomocy nie dałbym sobie rady w tych ciężkich chwilach.
Wydaje mi się, że przeciwności losu jeszcze bardziej nas do siebie
zbliżają.

Dziękuję za Twoją miłość i niezachwiany optymizm - bardzo mi tego
potrzeba. Zamierzam zrobić, co tylko możliwe w tej nowej sytuacji;
przy Twojej pomocy mogę wszystko zmienić. Ale niezależnie od tego,
co się stanie, wiem, że Ty jesteś przy mnie i tylko to tak
naprawdę się liczy.

Kocham Cię z każdym dniem coraz bardziej.

Chuck

Nigdy nie jest za późno, by wysłać list z podziękowaniem lub
wyrazami uznania. Lois czekała ponad czterdzieści lat, żeby
dowiedzieć się od swej matki, że ta ją ceni i jest z niej dumna.
"Mając czterdziestkę na karku i trójkę dzieci, nadal odczuwam
potrzebę akceptacji" - wyznała. Wreszcie, kiedy zorganizowała
wspaniałe przyjęcie z okazji pięćdziesiątej rocznicy ślubu
rodziców, nadeszło upragnione "srebrne puzdereczko".

Lois opowiadała mi: "Miesiąc później otrzymałam od matki

background image

niesamowity list, w którym pisała, że włożyłam tak wiele wysiłku w
przygotowanie dla nich tej uroczystości i że były to wspaniałe i
wiele znaczące chwile. Wspomniała także, iż moja miłość do
Zbawiciela, którą przekazałam moim trzem synom, daje się zauważyć
w ich miłym usposobieniu. Czytam ten list przynajmniej raz w
tygodniu".

Nigdy nie jest za późno, by wysłać lub otrzymać "srebrne
puzdereczko".

Pisemna zachęta lub wsparcie może podnieść kogoś na duchu i
sprawić, że poczuje się bardziej wartościowym człowiekiem.
Rozdawajmy hojnie słowa zachęty, nie wiemy bowiem, jak wielki
wpływ mogą mieć na czyjeś życie. Wątpię, czy szczęśliwy absolwent
Harvardu zdawał sobie sprawę, jak cenna okaże się kartka, którą
napisał do żony swego przyjaciela.

Pam zwierzyła mi się, że po urodzeniu drugiego dziecka czuła się
zupełnie bezwartościowa: Zrezygnowałam z wymagającej dużego
zaangażowania pracy na kierowniczym stanowisku, by być w domu z
dziećmi. Straciłam poczucie własnej wartości, które dawała mi ta
praca, i poddałam się "syndromowi superkobiety". Krótko mówiąc,
nie ceniłam swojej pozycji w domu. Pewnego dnia zupełnie
niespodziewanie otrzymałam kartkę od przyjaciela mojego męża, w
której podbudowywał mnie w mojej roli mamy na pełnym etacie. Ten
człowiek prowadzi udane interesy na dużą skalę i nigdy nie
przyszłoby mi na myśl, że przywiązuje wagę do tradycyjnych
wartości. Porównał mnie z Christą McAuliffe, nauczycielką i
członkiem załogi Challengera, która powiedziała: "Uczę, a więc
dotykam przyszłości". Bardzo potrzebowałam takiej zachęty.

Pewien duchowny, który nie otrzymał w swym życiu zbyt wielu
"srebrnych puzdereczek", opowiedział mi, że pomógł dziewczynie ze
swojej parafii dostać się na studia. Napisała do niego później
list z podziękowaniem. Przyznał się, że nosi ten list stale ze
sobą i dodał: "Kiedy czuję się przygnębiony, wyciągam go i czytam
na nowo".

Piękno słowa pisanego polega na tym, że to, co raz zostało
zapisane, można odczytywać wielokrotnie. Każde kolejne czytanie
dodaje słowom blasku, tak jak polerowanie sprawia, że złota moneta
staje się jeszcze piękniejsza. Sherry przechowuje w swojej Biblii
"srebrne puzdereczko", które regularnie "poleruje". Oto, co mi
powiedziała: "Znajoma, która nauczała mnie jako świeżo upieczoną
chrześcijankę w obcym mieście, dała mi w zeszłym roku na gwiazdkę
kartkę ze słowami zachęty; przechowuję ją w swej Biblii. Napisała
w niej, że Bóg mnie kocha, ma dla mojego życia wspaniały plan i że
najlepsze jest jeszcze przede mną. Kocham ją za to, że wlała mi
otuchę w serce, ofiarowała [srebrne puzdereczko] - coś, czego
nigdy nie otrzymałam od nikogo innego. Zawsze podtrzymywała mnie
na duchu, była ze mną w chwilach zwątpienia, chaosu wewnętrznego,
cierpienia i strachu".

Niektórzy z czytających te słowa mogą pomyśleć: "Nie mam takich
karteczek jak Emilie; nie umiem się modlić tak jak Anna; nie mam
żadnych zdolności do pisania". Co możemy zrobić, jeśli chcemy
wspierać innych na duchu, ale nie mamy naturalnego daru
wysławiania się, nie wiemy, co powiedzieć albo brakuje nam
twórczych pomysłów?

Każdy z nas nosi w sobie uczucia, które chciałby wyrazić. Często
nie umiemy jednak ubrać tych uczuć w słowa; wydaje nam się też, że

background image

nie wiemy, czego życzyliby sobie inni ludzie. Najcenniejsze są
oczywiście osobiste słowa zachęty, ale wybranie odpowiedniej
kartki też może być pasjonującym zajęciem i równie dobrym sposobem
rozdawania "srebrnych puzdereczek".

Historia opowiedziana przez Lindę pokazuje, że wysłanie kartki lub
listu ze słowami aprobaty może czasem przynieść dodatkowe
korzyści.

Zawsze miałam ogromne trudności z wybraniem kartki na Dzień Matki
dla mojej teściowej. Nigdy tak naprawdę mnie nie lubiła i ciągle
krytykowała wszystko, co robię. Wyszukanie odpowiedniego tekstu
okolicznościowego było dla mnie istną męką - żaden do niej nie
pasował. Pewnego dnia Pan przemówił do mnie: "Wybierz tekst, który
opisuje ją taką, jaką chciałabyś ją widzieć, a ja dopełnię
reszty!" Od tej pory więc wybierałam dla niej kartki, które
zawierały piękne opisy idealnej teściowej. Z czasem zaczęła się
stawać taką właśnie osobą - Bóg przemienił jej serce. Teraz
naprawdę mnie kocha i nawet mówi o tym innym. Trzeba było, żeby
Bóg najpierw zmienił moje serce, abym dzięki Niemu mogła ją
pokochać!

To było "srebrne puzdereczko" dla dwóch osób jednocześnie:
obdarowana poczuła się kochana, a ofiarodawczyni odczuła poprawę
wzajemnych relacji. Czy nie jest tak, że każdy z nas zna kogoś,
komu powinien wysłać "srebrne puzdereczko"?

Kiedy mam wolną chwilę na lotnisku w czasie moich podróży,
wstępuję do sklepu z upominkami, aby rzucić okiem na różne
pamiątki i pocztówki. Często wystarczy kwadrans, by znaleźć
idealną kartkę dla kogoś z przyjaciół lub z rodziny. W
supermarketach zatrzymuję się przy stojakach z pocztówkami i
staram się znaleźć coś ciekawego.

Na seminariach Class uczymy ludzi, którzy pragną porozumiewać się
z innymi w sposób twórczy, by stawali się "czujni wobec życia".
Chodzi nam o dostrzeganie wokół siebie tego, co mogłoby zostać
później wykorzystane jako wymowny przykład lub symbol. Niezależnie
od tego, czy ktoś chce zostać mówcą czy nie, może lepiej służyć
innym będąc wyczulonym na to, co ich interesuje. Ludzie są
zachwyceni, kiedy dostają kartkę lub list nawiązujący do ich
osobistych doświadczeń czy jakiś przedmiot uzupełniający ich
kolekcję albo po prostu kojarzący się z ich osobą. Jeśli chcemy
trafić w dziesiątkę, musimy słuchać, co ludzie mówią. Dzięki temu
można się zorientować, jakie są ich zainteresowania i co ich bawi.

Minęło już ponad dziesięć lat od czasu, kiedy Connie Teilborg
prowadziła w Phoenix seminarium na temat typów temperamentu. Za
dekorację posłużyły jej żaby, a główne przesłanie oparte było na
słowach piosenki: "Czy choć jedną żabę pocałowałaś dziś? Czy
pomogłaś komuś przez życie iść?" Teza była taka, że jeśli
obdarzamy innych ludzi słowami zachęty, to dzięki nam kilka "żab"
może zmienić się z powrotem w "księżniczki".

Od tamtej pory przesyłamy sobie z Connie żaby we wszelkiej
możliwej postaci. Im brzydsza żaba, tym lepszą mamy zabawę. Kiedy
wracam do domu z długiej podróży i znajduję paczkę lub list od
Connie, zaczynam się śmiać, zanim jeszcze zajrzę do środka.
Przysłała mi już zegar słoneczny, dzwoneczki poruszające się na
wietrze i chorągiewkę ogrodową w kształcie żaby. Udało jej się
także zdobyć podkoszulkę z olbrzymią ropuchą z przodu oraz
żółto-zieloną spódnicę w purpurowe żabki. Connie potrafi wprawić

background image

mnie w dobry humor, nie mówiąc ani słowa.

Ostatnio otrzymałam pokaźnych rozmiarów pakunek zawierający
nadmuchiwane koło do pływania dla dziecka w formie ślicznej
zielonej żaby. Mój mały wnuczek Bryan uważa, że pływanie w nim to
wielka frajda. Gdy oglądam stojaki z pocztówkami, zawsze znajduję
jakąś żabę. Widziałam już kartkę na święto Dziękczynienia z żabą
wyskakującą z dyni, na Boże Narodzenie z żabami pod choinką, a
także pocztówkę z żabą całującą legendarny kamień w Blarney.
(Chodzi o kamień z inskrypcją, stanowiący fragment murów zamku w
irlandzkiej miejscowości Blarney, niedaleko miasta Cork.
Pocałowanie tego kamienia ma - jak głosi legenda - uzdolnić do
mówienia rzeczy, które pochlebiają ludziom, przekonują ich do
czegoś lub wprowadzają w błąd. - przyp. tłum.) Kiedy ma się oczy
i uszy otwarte, można znaleźć zdumiewająco wiele drobiazgów, które
rozweselą naszych przyjaciół i bliskich.

Emilie Barnes mieszka w czerwonym domu przebudowanym ze stodoły.
Gdy tylko widzę pocztówkę, na której znajduje się stodoła, myślę o
Emilie. Evelyn Davison prowadzi wykłady, które zatytułowała
"Jabłka Ewy". Jeśli zobaczę gdzieś kartkę z jabłkami, kupuję ją z
myślą o Evelyn. Missy Chavez bardzo podoba się to, że Jezus jest
pasterzem, a my Jego owcami, kupuję więc dla niej pocztówki z
kudłatymi owieczkami. Pierwsza książka Marilyn Heavilin nosi tytuł
Róże w grudniu; ilekroć znajduję pocztówkę, notatnik, plakat lub
obrazek z różami, kupuję je dla niej. Ostatnio Marilyn podarowała
mi śliczne srebrne pudełeczko na lekarstwa, ozdobione różami,
podkreślając w ten sposób, że tematyka naszych wykładów jest
pokrewna.

W zeszłym roku na Boże Narodzenie jedna z moich znajomych
ofiarowała mi duże srebrne pudełko pełne malutkich srebrnych
puzdereczek, które zbierała specjalnie dla mnie.

Każda kartka lub drobiazg, odpowiadające czyimś zainteresowaniom,
zostaną przyjęte ze szczególną radością. Kiedy jestem u kogoś w
domu, staram się zaobserwować, co może trafić w jego upodobania.
Na przykład w domu pewnej pani mieszkającej w Baltimore zauważyłam
podświetlaną gablotkę z pięknymi muszlami, wysłałam jej więc
kartkę, na której widniały właśnie muszle. Mam znajomą, której
pasją jest konstruowanie miniaturowych domów, sklepów, budynków
kościelnych. Kiedy spotkałam przypadkiem pocztówkę z miniaturami,
kupiłam ją z myślą o niej. Barbara Cooper powiedziała mi, że
zbiera piasek - po prostu zwykłą ziemię z miejsc, które
odwiedziła. Nigdy nie słyszałam o podobnej kolekcji, ale kiedy
byłam na Złotym Wybrzeżu w Australii, pomyślałam o niej i
przywiozłam jej stamtąd pełną torebkę piasku.

Z przytoczonych przeze mnie przykładów widać, jak w sposób twórczy
możemy umilić komuś życie przez odpowiednią kartkę lub podarunek.

Aby pamiętać o urodzinach i innych ważnych rocznicach, zaznaczam
daty w kalendarzu, który noszę w torebce. Pod koniec każdego
miesiąca, kiedy mam parę wolnych chwil między jednym lotem a
drugim, przeglądam wykaz na następny miesiąc i staram się wybrać
kartki okolicznościowe na każdą z tych okazji. Czasem kupuję je z
wyprzedzeniem i umieszczam w specjalnej przegródce na dany
miesiąc. Oprócz podziału na poszczególne miesiące mam też
przegródki na kartki z podziękowaniami, życzeniami powrotu do
zdrowia, a także z okazji narodzin dziecka oraz z wyrazami
współczucia. Staram się zawsze mieć po kilka kart każdego rodzaju,
żeby bez wychodzenia z domu móc napisać odpowiednią.

background image

W miarę jak bycie "czujnym" wobec zainteresowań innych ludzi staje
się naszym sposobem życia, odkrywamy, że rozdawanie "srebrnych
puzdereczek" - słów wsparcia i zachęty - to nasze powołanie.

Zadbajmy o to, by w naszych rodzinach uroczyście obchodzić różne
ważne okazje oraz by szukać niekonwencjonalnych sposobów
sprawiania domownikom radości. Gdy nasze dzieci dorastały,
zachęcałam je, żeby na każde święta dekorowały mieszkanie. Teraz
jestem szczęśliwa, kiedy odwiedzam moją córkę - Lauren i widzę,
jak angażuje swych trzech synów w przygotowania przedświąteczne.
Pielęgnowanie tradycji to bardzo pozytywny element wychowania
dzieci, dający im szczególne wspomnienia, które w przyszłości
znajdą wyraz w ich własnych domach i rodzinach.

Pomagajmy naszym dzieciom w rozwijaniu zainteresowań, do których
pozostali członkowie rodziny mogą coś wnieść, gdy dzieci już
dorosną i opuszczą rodzinny dom. Kiedy nasza córka Marita była
mała, nazywaliśmy ją "Króliczkiem". Pozwoliliśmy jej, jako
dorastającej pannie, trzymać parkę holenderskich królików. Teraz w
swoim domu również ma królika w klatce. Za każdym razem, gdy widzę
gdzieś kartkę z królikiem, figurkę albo podkoszulkę z wizerunkiem
tego zwierzęcia, kupuję je dla Marity.

Lauren była zawsze małą "mamuśką". Opiekowała się Maritą od chwili
jej narodzin, całymi miesiącami doglądała naszych dwóch synków,
którzy przyszli na świat z uszkodzeniem mózgu i krzyczeli przez
dwadzieścia cztery godziny na dobę. Bardzo cierpiała, kiedy
chłopcy zmarli. Była i jest wzorową matką dla swych trzech synów;
niestety, nie ominął jej ból po stracie bardzo oczekiwanej
maleńkiej córeczki. W związku ze swą szczególną, głęboką miłością
do dzieci, Lauren zbiera wszystko, co przedstawia kochającą matkę
i jej dziecko - obrazki, pocztówki, figurki.

Nasz adoptowany syn Fred ma wielkiego angielskiego bulteriera.
Jest to potężny biały pies z czarną obwódką wokół jednego oka.
Kupowanie Fredowi zabawnych drobiazgów zawsze było sprawą trudną,
ale że ostatnio pojawiło się mnóstwo plakatów, pocztówek,
podkoszulek i figurek przedstawiających bulteriery, o wiele
łatwiej teraz wybrać coś dla niego.

Niedawno Marita zauważyła, że jej brat od czasu do czasu czuje się
samotny i potrzebuje kogoś, z kim mógłby porozmawiać. Postanowiła
więc okazać mu, że ma w niej oddanego przyjaciela - kogoś, do kogo
może zadzwonić o każdej porze dnia i nocy. Marita wyszukuje
odpowiednie dla Freda pocztówki i co kilkanaście dni wysyła mu
piękną kartę pełną słów zachęty. Treść kartki jest czasem poważna,
a czasem żartobliwa; tak czy inaczej, dzięki Maricie przynajmniej
dwa razy w miesiącu Fred dowiaduje się, że ktoś się o niego
troszczy. Nie należy on do ludzi, którzy wyrażają uznanie słowami,
kiedy jednak Marita odwiedziła Freda w pracy, zauważyła niektóre
ze swoich kartek ułożone na jego biurku - "srebrne puzdereczka",
pełne słów wsparcia i zachęty, trzymane na wierzchu po to, by
dodawały blasku szarym dniom.

Niezależnie od tego, czy rozdajemy "srebrne puzdereczka" w postaci
liścików wysyłanych do ludzi będących w potrzebie, kartek do
przyjaciół czy też drobnych upominków ofiarowywanych z jakiejś
okazji albo i bez okazji, ludzie będą nam wdzięczni za podnoszenie
ich na duchu.

Jakże się cieszyłam, kiedy otrzymałam srebrne pudełeczko od pań z

background image

Towarzystwa Syjońskiego; białe skarpetki z czerwonymi serduszkami
na św. Walentego od Dany, a od Carole na dzień św. Patryka - białą
lnianą chusteczkę do nosa, pochodzącą z Irlandii, z wyhaftowanym
motywem koniczyny.

Podarunek, list lub kartka nie muszą być kosztowne; powinny
natomiast być starannie dobrane, nieść zachętę i mówić: "Kocham
Cię, ponieważ... "

Dziękuję Wam, Fredzie i Florence,

za Wasz bezcenny podarunek

miłość i troskę

pięknie opakowany

w srebro osobistego zaangażowania,

ozdobiony różnobarwnymi wstążkami

poświęcenia.

Dzięki Wam moje życie stało się bogatsze.

Tym bogactwem podzielę się z innymi.

Marvel Bergland

"Z mego serca tryska piękne słowo" (Ps 45, 1).

Rozdział 7

Kwiaty zamiast chwastów

Gdy mój syn Fred, z usposobienia melancholik, był dzieckiem,
wiozłam go kiedyś samochodem do szkoły. W pewnym momencie
zerknęłam przez okno i spostrzegłam, że wzdłuż szosy ciągną się
całe łany kwiatów.

- Spójrz, jakie piękne kwiaty! - zawołałam.

Traf chciał, że akurat w tym momencie mijaliśmy jakiś wybujały
chwast, panoszący się wśród drobnych stokrotek.

- Tak, ale popatrz na to zielsko - odpowiedział Fred. Zbił mnie z
tropu na moment swoją negatywną uwagą. Po chwili, jakby czytając w
moich myślach, zapytał: - Mamo, dlaczego ty zawsze widzisz kwiaty,
a ja chwasty?

No właśnie, dlaczego niektórzy z nas widzą kwiaty, a inni chwasty?
Nasza osobowość, poczucie własnej wartości, środowisko, z którego
się wywodzimy, a także okoliczności, w jakich się znajdujemy -
wszystko to kieruje nas na drogę myślenia pozytywnego lub
negatywnego. Kiedy uświadomimy sobie, że wyrastający chwast może
zdusić nasze kwiaty, zdamy sobie także sprawę z tego, jak ważne
jest kultywowanie uprawy dobrych, ciepłych słów. Powinniśmy być
"siewcami dobrego ziarna", którzy wiedzą, że będą żąć to, co

background image

posiali. Czy nasze skrzynki są pełne kwiatów, czy chwastów?

Cindy Parsons brała udział w rekolekcjach dla kobiet w południowej
Kalifornii i wysłuchała mojego wykładu o "srebrnych
puzdereczkach", w którym opowiedziałam także o cioci Jean.
Napisała do mnie potem dziesięciostronicowy list, w którym
wychwalała swoją ciocię, będącą dla niej wzorem kobiety. "Ciocia
Cheri - pisała - zawsze była przy mnie, gdy tego potrzebowałam,
zawsze interesowała się moim życiem i podnosiła mnie na duchu
pokrzepiającymi słowami, mówiąc na przykład: [Możesz to zrobić.
Skoro mnie się udało, to uda się i tobie. Wiem, że to boli, ale
czas leczy rany]".

Cindy wspomina okres, w którym jej rodzice rozwodzili się, jako
najtrudniejszy w swoim życiu. "Ciocia Cheri starała się ulżyć mi w
cierpieniu, często rozmawiała ze mną do późnej nocy, a czasem
nawet do białego rana. Była przy mnie, żeby mnie trzymać za rękę,
dać odczuć, że rozumie mój ból i obawy i przekonać mnie, że
przebrnę przez to. To było osiemnaście lat temu, a ja wciąż czuję
ten ból, ale na szczęście wciąż jest przy mnie ciocia Cheri, nadal
obsypując mnie słowami pełnymi zachęty i otuchy".

Ciocia Cheri udzielała Cindy praktycznych rad, kiedy ta
przygotowywała się do zamążpójścia, pocieszała ją po śmierci babci
i wskazała jej właściwą drogę związaną z pracą ewangelizacyjną.
Cindy rozważała podjęcie pracy w kobiecej organizacji
ewangelizacyjnej, ale wydawało jej się, że sobie nie poradzi.
"Miałam różne koncepcje, sugestie, plany, itp. Przedstawiłam
wszystkie mojemu duszpasterzowi i zaoferowałam się, że pomogę mu
znaleźć odpowiednią kobietę do poprowadzenia tej pracy. On zaś
powiedział: [Cindy, ty jesteś odpowiednią osobą]. Nigdy przedtem
nie robiłam czegoś na tak wielką skalę, zadzwoniłam jednak do
cioci Cheri, a ona jeszcze raz podniosła mnie na duchu mówiąc:
[Cindy, myślę, że wiesz, co powinnaś zrobić]. I tym razem miała
rację. Od tamtych chwil upłynęły już prawie dwa lata; przez ten
czas Bóg posługiwał się mną w cudowny sposób po prostu dlatego, że
byłam do Jego dyspozycji i chciałam działać".

Ciocia Cheri miała istotnie pozytywny wpływ na życie Cindy.
Zastanówmy się, czy jesteśmy taką ciocią Cheri lub ciocią Jean dla
kogoś, kogo znamy? Być może jest ktoś, kto potrzebuje słowa
wsparcia i zachęty. Ja staram się mieć oczy i uszy otwarte na to,
dokąd prowadzi mnie Bóg. Kiedy kieruje mnie ku jakiejś osobie,
często widzianej po raz pierwszy w życiu - idę.

Cindy kończy swój długi list zapewnieniem, że będzie podtrzymywać
innych ludzi na duchu tak, jak jej ciotka podtrzymuje ją. Ma
nadzieję, że uda jej się tak wpływać na innych, by "stali się tym,
czym dla mnie jest ciocia Cheri. Wsparcie i zachęta z jej strony
odegrały w moim życiu ogromną rolę. Często zastanawiam się, czy
znalazłabym w sobie dość siły i pewności siebie, by przebrnąć
przez te wszystkie lata, gdyby nie jej budujące słowa. Tak, słowa
naprawdę mają ogromne znaczenie!"

Słowa są potężnym narzędziem - zarówno pozytywne, jak i negatywne.
Jeśli pochodzą z ust rodziców lub innych osób, od których dziecko
jest w jakiś sposób zależne, mogą mieć istotny wpływ na całe jego
życie. Mąż i czwórka dzieci Raquel cieszą się, że postanowiła ona
w końcu wrócić do szkoły, by uzupełnić braki w wykształceniu. A
Raquel wyznaje: "Moja matka nigdy nie miała dla mnie żadnych słów
zachęty. W rezultacie nie ukończyłam szkoły średniej". Kiedy
powiedziała matce, że wraca do szkoły, usłyszała jedynie:

background image

"Najwyższa pora".

W piątej klasie nauczycielka muzyki powiedziała Loreen, że ta
nieładnie się śmieje. Loreen wspomina, jak wielki wpływ miały te
słowa na jedenastoletnie dziecko: "Do piętnastego roku życia ani
razu nie roześmiałam się głośno".

Kiedy Elizabeth chodziła do szkoły podstawowej, ojciec nigdy nie
pomagał jej odrabiać lekcji z matematyki. Tłumaczył, że jako
dziewczynka i tak nigdy matematyki nie zrozumie. Przez całą szkołę
średnią otrzymywała z tego przedmiotu trójki i dwójki. Dwadzieścia
lat później, gorąco namawiana przez męża, zapisała się na kurs

algebry, i oto ta dziewczynka, która nie była w stanie pojąć
matematyki, dostała szóstkę!

Rodzice Christine rozwiedli się, kiedy dziewczynka była jeszcze
bardzo mała. Tata mieszkał w Teksasie, mama zaś przeniosła się z
dziećmi do Kalifornii. Mama obdarowywała dziewczynkę "srebrnymi
puzdereczkami" słowami wsparcia i zachęty. Kiedy jednak Christine
jechała do ojca, ten nie tylko nie mówił niczego budującego, ale
wykazywał się szczególnym talentem do odbierania jej tych
drogocennych skarbów, które już posiadała.

Christine opowiadała mi: "Mając dziewiętnaście lat zostałam
chrześcijanką i Bóg zaczął działać w moim życiu. Postanowiłam
przenieść się do Teksasu, pod pretekstem podjęcia nauki w
college'u, aby odnowić kontakty z ojcem. Bóg nie zmienił mojego
taty, ale mnie - tak! Chętnie rozdawałam [srebrne puzdereczka],
czułam jednak, że potrzebuję ich od mojego taty bardziej niż od
kogokolwiek innego. W końcu zrozumiałam, że Bóg jest moim Ojcem i
od Niego mogę przyjmować [srebrne puzdereczka], które powinien
dawać mi mój ziemski ojciec. Dzięki temu mogłam pozbyć się
złudnych oczekiwań, wytrzymać kolejne chwile odrzucenia przez
tatę, a także nauczyć się kochać go bezwarunkowo i przebaczać mu.
Mój ojciec nadal kocha mnie warunkowo i czasami burzy moją wieżę z
klocków, ale ja uczę się obdarowywać go [srebrnymi puzdereczkami],
zamiast odgradzać się od niego murem. Wciąż nie tracę nadziei, że
pewnego dnia on odpłaci mi tym samym".

Gdy Rod miał dziewięć lat, postanowił uczynić coś, co poprawiłoby
sytuację finansową jego rodziny. Był niezwykle dumny, że sam, bez
niczyjej pomocy, znalazł pracę przy roznoszeniu gazet. Jego
entuzjazm szybko jednak wygasł, bo gdy wpadł do domu jak burza,
żeby podzielić się ze wszystkimi wspaniałą nowiną, zamiast
okrzyków podziwu usłyszał: "Czy zdajesz sobie sprawę, ile ci to
zajmie czasu? Nie dasz rady wstawać tak wcześnie! Chłopcy w twoim
wieku nie mogą wykonywać takiej pracy" - i podobne komentarze. Rod
był zdruzgotany; zrezygnował z pracy jeszcze przed jej
rozpoczęciem. Kiedy trzydzieści lat później dzielił się ze mną tą
historią dodał, że nigdy więcej o niczym rodzicom nie opowiadał.
Nigdy nie pytał ich o zdanie ani nie dyskutował na temat swych
decyzji. Nie otrzymał od nich "srebrnych puzdereczek".

Loree miała trzy starsze siostry, bardzo ładne i zdolne. Wszystkie
śpiewały w zespole i cieszyły się dużą popularnością. Żyjąc w ich
cieniu, Loree czuła się brzydka, pozbawiona talentu i niewiele
warta; uważała, że nie może się z nimi równać. Wyrosła na bardzo
niepewną siebie nastolatkę. Wydawało się, że nic ani nikt nie jest
w stanie jej pomóc, aż pewnego dnia usłyszała przypadkiem fragment
rozmowy, jaką prowadzili rodzice jednej z jej koleżanek. Pan
Clithroe stwierdził: "Gdyby tylko Loree czuła się kochana, byłaby

background image

najładniejsza z całej czwórki". Loree wyznała mi, że to jedno
zdanie zmieniło całe jej życie.

Kathy Gozur z czułością wspomina słowa zachęty, jakie słyszała od
ojca: "Tata był wspaniałym wzorem prawdziwego chrześcijanina.
Choćby moje pomysły były nie wiem jak bezsensowne lub zwariowane,
zawsze zachęcał mnie, bym je zrealizowała. Powtarzał często: [Nie
przekonasz się, dopóki nie spróbujesz]. Uważał, że powinniśmy sami
podejmować decyzje, czy to słuszne czy niesłuszne, dobre czy złe.
Tylko w ten sposób możemy się nauczyć ponoszenia konsekwencji
swoich czynów. Mówił nam tak: [Jeśli wy, dzieci, podejmiecie złą
decyzję, to my, rodzice, będziemy przy was i pomożemy wam
pozbierać to, co pozostało]. I rzeczywiście, zawsze byli przy nas,
choćby nie wiem ile mieli zajęć". Każdego dnia tata Kathy
ofiarowywał jej "srebrne puzdereczka" ozdobione kokardami.

Nie ma nic bardziej krzepiącego niż widok ojca dumnego ze swych
dzieci. Kiedy jestem na nabożeństwie z moją córką Maritą widzę,
jak tata Janie Seltzer dosłownie promienieje patrząc na swoją
córkę, która - jako żona pastora - stoi z przodu, blisko ołtarza.
To oczywiste, że Jim jest dumny ze swojej córki. Janie wspomina,
że kiedy jako dziecko wróciła do domu z jakiegoś obozu i
opowiadała ojcu o wszystkich przyjaźniach, które tam nawiązała,
powiedział jej: "No pewnie, że tak. Każdy chce się przyjaźnić z
moją Janie". To było jego "srebrne puzdereczko" dla niej.

Pewnego wieczoru, w trakcie pisania tej książki, wybrałam się na
kolację do restauracji w Palm Springs. W drzwiach minęłam dwie
eleganckie panie, które właśnie wychodziły, i usłyszałam fragment
ich rozmowy:

- Ojciec powiedział mi, że przypominam mu mysz.

- Dlatego, że jesteś taka chuda?

- Nie, dlatego że nie mam osobowości.

- Nie pamiętam, żeby coś takiego mówił.

Na to pierwsza z nich odrzekła dobitnie:

- Za to ja pamiętam doskonale.

Wcale nie szukając, wciąż spotykam ludzi cierpiących z powodu
jakiejś uwagi, którą ktoś rzucił ot tak sobie, nie myśląc o
skutkach, jakie może ona wywołać.

Czy pamiętacie, jak się zarzekaliście: "Nigdy nie będę tak
postępować! Nigdy nie będę taka, jak moja matka!"? Darlene
opowiadała mi, że wychowywała się w negatywnej, pełnej krytycyzmu
atmosferze stworzonej przez matkę. Obiecała sobie, że nigdy nie
będzie mówić do swych dzieci tak, jak jej matka mówiła do niej.
Darlene pracowała nad tym, by do swych dwóch synów zwracać się w
sposób pozytywny. Wyznała mi jednak, że mniej więcej od roku ma
coraz większe trudności z porozumieniem się ze starszym,
pięcioletnim. "Stopniowo moje nastawienie do niego stawało się
coraz gorsze, zaczynałam mówić mu nieprzyjemne rzeczy, tak jak
moja matka mówiła mnie. Pani przesłanie o [srebrnych
puzdereczkach], słowach wsparcia i zachęty, przypomniało mi, jak
czułam się jako dziecko. Mam zamiar postawić w każdym pokoju
srebrne puzderko, żeby ciągle o tym pamiętać. Dziękuję!"

background image

Rodzice często obawiają się, że zbyt wiele słów aprobaty i
pochwały może sprawić, iż dziecko stanie się zarozumiałe. Być może
pamiętamy jeszcze, jak ktoś nam mówił: "Uważaj, żeby ci woda
sodowa nie uderzyła do głowy". Cindy z Manhattan Beach wiedziała
że jest piękna i inteligentna, gdyż mówiło jej to wiele osób. Jej
matka jednak nie należała do nich. "Nigdy nie powiedziała mi
komplementu, który mogłabym zachować w pamięci, natomiast nazywała
mnie głupią i leniwą".

Obecnie, w wieku czterdziestu lat, Cindy rozumie, że nie jest ani
głupia, ani leniwa, nadal jednak musi walczyć z tym głęboko
zakorzenionym przekonaniem. Powiedziała mi, że słowa matki wciąż
kładą się cieniem na niemal wszystkim, co robi i mówi. "Uwierzyłam
we własną brzydotę, chociaż sygnały, jakie otrzymuję od ludzi
świadczą o tym, że jestem dość atrakcyjna. Pani wykład był
fantastyczny i dał mi tak wiele. Jest pani błogosławieństwem dla
tylu ludzi. Przez sporą część mojego życia starałam się
podświadomie udowodnić, że moja matka ma rację. Teraz pracuję nad
tym, by dawać mojemu mężowi i synowi [srebrne puzdereczka],
których sama nie otrzymywałam".

Carolyn to kolejna osoba, która pamięta, jak matka nazywała ją
głupią, tępą idiotką. W rezultacie każda próba stanowiła dla niej
barierę nie do przejścia. Głębokie przekonanie o własnej głupocie
sprawiało, że nie była w stanie zdać żadnego egzaminu za pierwszym
razem. Jeśli podjęcie nowej pracy wiązało się z poddaniem się
jakiemukolwiek testowi, Carolyn rezygnowała bez walki. Nawet
egzamin na prawo jazdy musiała zdawać kilkakrotnie, zanim w końcu
jej się powiodło. Słowa matki powstrzymały ją przed spróbowaniem
wielu rzeczy. Niedawno Carolyn musiała ponownie zdawać na prawo
jazdy. Już na wiele dni przed terminem egzaminu przypominała
kłębek nerwów, wiedząc, ile upokorzenia przyniosą jej wyniki.
Znajomi modlili się za nią przed egzaminem i w czasie jego
trwania. Dzięki Bożej pomocy Carolyn zaczyna widzieć, że opinie
matki były niesłuszne. "Dostałam maksymalną liczbę punktów! -
powiedziała mi. - Czy może pani w to uwierzyć? Byłam taka
szczęśliwa!" Mogłam uwierzyć. Nie minie wiele czasu i sama Carolyn
też będzie w stanie w to uwierzyć.

Ofiarowywanie ludziom słów wsparcia i zachęty to coś więcej niż
robienie im przyjemności. Słowa są potężnym narzędziem, które może
sprawić, iż poczujemy się kimś albo wręcz przeciwnie - uznamy, że
jesteśmy nikim. Elaine napisała mi, że kocha swoich rodziców, ale
wydaje jej się, iż mogłaby dużo więcej osiągnąć, gdyby ją
zachęcali, zamiast zniechęcać. W dalszych słowach wyjaśniła, że
matka była przeciwna wszystkiemu, cokolwiek ona, jej bracia lub
siostra usiłowali robić niezgodnie z wyobrażeniami matki co do ich
postępowania. "Ojciec nie był aż taki, ale też nie mówił nic, co
działałoby mobilizująco - pisze Elaine. W rezultacie wzrastałam
tłumiąc swoje pragnienia. Kiedy dorosłam, poślubiłam pierwszego
mężczyznę, który poprosił mnie o rękę. Rozwiedliśmy się w
niespełna dwa lata później. Potem wyszłam ponownie za mąż, ale to
małżeństwo także nie przetrwałoby, gdyby nie miłość i wsparcie ze
strony siostry i matki męża. Ich podejście było dla mnie
prawdziwym świadectwem chrześcijańskim, a one same - moimi
[srebrnymi puzdereczkami]!"

Joanne Provost była dzieckiem o silnej woli, agresywnym i nigdy
nie zmieniała zdania. Takie dzieci często słyszą: "Nie odzywaj
się, dopóki cię o to nie poproszę! Dlaczego nie robisz tak, jak ci
mówię?" albo "Jesteś trudnym dzieckiem". Tymczasem matka Joanne
kierowała do niej życzliwe, podnoszące na duchu słowa, jak gdyby

background image

nigdy nic. Joanne pamięta, jak matka raz po raz powtarzała jej:
"Pewnego dnia będziesz przewodzić innym!" I kiedy inne dzieci
spełniały negatywne przepowiednie swoich rodziców, jej życie
potwierdziło pozytywne uwagi matki. Joanne powiedziała mi: "W
szkole byłam typem przywódcy. Czy chodziło o przygotowanie
jasełek, czy o organizację ferii, zawsze wiodłam prym".

Kiedy opuściła bezpieczną przystań chrześcijańskiej szkoły
podstawowej i zaczęła uczęszczać do państwowego liceum, stała się
nieśmiała - ale tylko na krótki czas. "Gdy byłam w ostatniej
klasie, kwestia przywództwa została ostatecznie rozstrzygnięta.
Zaangażowałam się w zorganizowanie wielkiej uroczystości w naszej
szkole. Słowa mamy mobilizowały mnie do działania i realizowania
celów jeden po drugim". Obecnie Joanne jest dyrektorem do spraw
nauczania w lokalnym centrum biblijnym. Pełniąc kolejne funkcje
związane z przewodzeniem innym ludziom, nauczyła się jednej ważnej
rzeczy: "Przewodzenie nie oznacza bycia szefem. Przewodzić można
tylko zachęcając i mobilizując innych do działania".

Joanne ma pięcioletnią córeczkę, przejawiającą taką samą silną
wolę jak kiedyś ona. Często powtarza małej: "Pewnego dnia, Katie,
będziesz przewodziła innym, prowadząc ich do Chrystusa!"

Jakże często matki, które dobrze wypełniły swoje zadanie
wychowania potomstwa, odchodzą z tego świata, nie usłyszawszy słów
pochwały: "Spisałaś się dzielnie, dobra i wierna matko". Kobieta
opisana w 31 rozdziałe Księgi Przysłów miała dzieci, które
potrafiły wyrazić jej swoje uznanie. Pewnie niektóre z nas się
dziwią, gdzie takie dzieci znalazła. Widocznie należały one do
innego gatunku; w końcu to było tak dawno temu...

Byłam bardzo szczęśliwa, kiedy Marita zgłosiła chęć napisania
pierwszego i ostatniego rozdziału do mojej książki Raising the
Curtnin on Raising Children (Jak wychowywać dzieci? Odsłonięcie
tajemnicy). W pierwszym napisała, że nasz dom nie był żadną
bajkową krainą zamieszkaną przez aniołki, ale że ja potrafiłam
dostosowywać się do konkretnych sytuacji. W rozdziale końcowym zaś
wyraziła przekonanie, że jako matka wykonałam wspaniałą pracę.
Oto, co napisała: "Tak się cieszę, że kiedy dorastałam, moja mama
powtarzała mi, że jestem kimś wyjątkowym i dodawała mi otuchy.
Cenię sobie wszystkie te chwile, gdy słuchała mojej bezustannej
paplaniny i opowieści o nie spełnionych marzeniach. Jestem
wdzięczna za jej modlitwy, za to, czym dzięki niej dzisiaj mogę
być".

Aletha przysłała mi list, który otrzymała od swojej córki. Mam
nadzieję, że będzie on dla nas natchnieniem i zachętą do napisania
podobnych słów uznania naszym matkom.

Kochana Mamo, myślałam dziś o Tobie wielokrotnie i odkryłam nową,
zdumiewającą prawdę o sobie. Nagle zdałam sobie sprawę z tego, ile
udało mi się osiągnąć, iloma rzeczami mogłam się cieszyć teraz,
ostatnio, a wszystko dzięki temu, że przez szereg lat Ty chciałaś
mnie uczyć, pokazywać mi różne rzeczy na przykładach. Może po
prostu zaczynam się już starzeć (w końcu mam trzydzieści jeden
lat!), ale widzę wyraźnie, że jeśli matka jest wytrwała i "w
czynieniu dobrze nie ustaje", to ma wpływ nie tylko na całe życie
swego dziecka - nawet wtedy, gdy opuści ono już rodzinne gniazdo -
ale i na przyszłe pokolenia! Na przykład dzisiaj ugotowałam kilka
oryginalnych i smacznych potraw. Nikt nigdy nie narzeka na
przygotowywane przeze mnie dania, wiem zatem, że nauczyłaś mnie
dobrze gotować. (Pamiętam, że wśród swoich przyjaciółek cieszyłaś

background image

się sławą doskonałej kucharki.) Poza tym spędziłam trochę czasu
na szyciu i ozdabianiu mieszkania własnoręcznie wykonanymi
drobiazgami. (Dziękuję za przypominanie mi, że dom musi ładnie
wyglądać nie tylko na zewnątrz, ale i w środku!)

Siedziałam podziwiając mój nowy pokój gościnny i rozmyślając o
tym, ile zdołałaś mnie nauczyć na temat kolorów, wzorów, jakości i
piękna. A przecież tak niewiele miałaś do dyspozycji w tamtych
ciężkich czasach, kiedy urządzałaś nasz dom. Potem śpiewałam moim
dzieciom piosenki (oczywiście nie tak pięknie, jak Ty śpiewałaś
nam, kiedy byliśmy dziećmi, ale z radością i entuzjazmem!).

Zrobiłam też parę rzeczy związanych z naszym kościołem, takich jak
załatwianie spraw organizacyjnych, telefonowanie, pieczenie ciasta
itp. Dziękuję Ci za stworzenie w domu prawdziwej atmosfery
chrześcijańskiej, za przykład - Twój i Taty - wierności nawet w
rzeczach małych.

Nawet kiedy piszę ten list, uświadamiam sobie, że to Ty nauczyłaś
mnie znajdować właściwe słowa i przelewać je na papier. Zbliża się
święto Dziękczynienia, więc chcę Ci podziękować za tę radość,
piękno i wiarę w siebie, które pozwoliłaś mi odnaleźć w życiu. I
proszę Cię, miej zawsze świadomość wszystkich darów, które Bóg Ci
ofiarował. Możesz być spokojna, że dobrze wypełniłaś swoje
obowiązki macierzyńskie. Bądź pewna, że Bóg i Twoja rodzina mają
jeszcze wobec Ciebie wiele wspaniałych planów. Nie ustawaj w
osobistym rozwoju i dzieleniu się otrzymywanymi darami. Rozdawaj
miłość.

Kocham Cię bardzo i pozostaję Twoją wdzięczną córką

Jeśli jako dzieci otrzymywaliśmy słowa wsparcia i zachęty, łatwiej
nam później ofiarowywać je innym. Elane, najstarsza z czwórki
rodzeństwa wspomina, że jej matka posiadała cały magazyn
"srebrnych puzdereczek", wystarczająco duży, by obdzielić nimi
całą gromadkę. Mama Elane miała twórcze podejście do życia i
zachęcała każde dziecko, by realizowało wszystkie swoje pomysły.
Elane wspomina, że największym darem ofiarowanym jej przez matkę
była umiejętność widzenia błędów i potknięć w pozytywnym świetle,
a nie jako niepowodzeń.

"Kiedy nie wychodziły nam rysunki albo malunki farbami, mama
mówiła: [To nie jest żaden błąd; zróbmy z tego kwiatek - zobacz,
jaki piękny jest teraz twój obrazek!] Moje malowidła były pełne
chmurek, kwiatków i drzew, które powstały po to, by zatuszować
jakąś plamę. Teraz sama uczę w szkole rysunków i robię to tak jak
moja matka. Prace moich dzieci są pełne chmurek i kwiatków. Mama
zmieniła mój obraz samej siebie i sprawiła, że moje życie jest
piękne. Dopiero w zeszłym roku uświadomiłam sobie, jak doskonałą
ilustracją do wersetu Rz 8, 28 jest postawa mojej matki. Ileż to
złych wyborów dokonanych przeze mnie w życiu Bóg przemienił
później w kwiaty". Elane ma wiele "srebrnych puzdereczek" pełnych
kwiatów.

"Báo oto minęła już zima, deszcz ustał i przeszedł. Na ziemi widać
już kwiaty, nadszedł czas przycinania winnic" (Pnp 2, 11-12).

Rozdział 8

Szkoła: mobilizacja czy zniechęcenie?

background image

Oprócz rodziców największy wpływ na życie dziecka mają
nauczyciele. Pamiętam, jak sama spoglądałam z nadzieją na moich
nauczycieli, tak bardzo pragnąc usłyszeć od nich jakieś słowo
zachęty. Pamiętam panią McCormick, świeżo upieczoną absolwentkę
uniwersytetu, która przekonywała mnie, iż mogę nauczyć się łaciny
i będę kiedyś zadowolona, że rozumiem rdzenie, przedrostki i
przyrostki angielskich wyrazów pochodzenia łacińskiego. I miała
rację. Stawiała przed nami wyzwania, które - jak sądziliśmy -
przekraczały nasze możliwości; doprowadziła do tego, że
konwersowaliśmy po łacinie; i dała nam mocne podstawy do rozwoju
bogatego słownictwa, do których to podstaw odwołuję się jeszcze i
dziś.

Pamiętam także wykładowcę geologii, który zauważył, jak pochylam
się do przyjaciółki coś do niej szepcząc i postanowił dać mi
nauczkę. Nigdy nie zapomnę tego upokorzenia, kiedy kazał mi stanąć
przed wszystkimi studentami zebranymi na sali wykładowej i
powtórzyć dziesięć razy: "Góra jest skrajnym przykładem
diastrofizmu".

Pamiętam również pewną starszą nauczycielkę, wysoką, elegancką
panią Croston, która uczyła nas, że nie należy nigdy mówić: "A ja
wcale tak nie myślę", tylko: "Myślę, że to nie jest tak".
Powtarzała nam ciągle: "Nigdy nie dajcie innym poznać, że nie
myślicie. I tak wkrótce sami to odkryją". Po dziś dzień, jeśli
złapię się na tym, że powiedziałam komuś: "Wcale tak nie myślę", w
uszach dźwięczą mi słowa pani Croston.

Kiedy spoglądam wstecz na moje lata szkolne, przypomina mi się, że
oprócz zeszytów i piórnika z długopisem, ołówkiem, linijką i gumką
nosiłam w tornistrze dzienniczek ucznia, w którym od czasu do
czasu pojawiały się notatki od nauczycieli. Niektóre z nich to
były zawiadomienia o zebraniach, inne zawierały pochwałę, a
niektóre uwagę: "Florence rozmawia na lekcji". Czasem dzienniczek
bywał "srebrnym puzdereczkiem"; innym razem trwało parę dni, zanim
odważyłam się wyjąć go z teczki i pokazać rodzicom.

Gdy w swoim wystąpieniu podkreślam rolę życzliwych, pełnych
zachęty słów, słuchacze dzielą się ze mną opowieściami, które
potwierdzają, że wpływ nauczyciela na życie ucznia może być
ogromny.

Esther Pearson, zajmująca się poradnictwem małżeńskim i rodzinnym,
pamięta wydarzenie, które zaważyło na jej życiu. Będąc w ósmej
klasie dokładała wszelkich starań, by uzyskać piątkę ze swej
ulubionej historii. Pracowała więcej niż przewidywał program i
była pewna, że prześcignęła samą siebie. Tymczasem kiedy
wystawiono stopnie okazało się, że dostała same czwórki. Zebrawszy
wszystkie siły, stanęła przed nauczycielem historii i śmiało
rzekła: "To musi być jakaś pomyłka". Ten odpowiedział bez chwili
wahania, nie myśląc o tym, jakie wrażenie wywrze jego komentarz:
"Nie, Esther, nie ma żadnej pomyłki. Jesteś uczennicą czwórkową i
tyle". Esther czuła się pokonana; od tej chwili przestała walczyć
o to, by stać się kimś więcej niż czwórkową uczennicą. Dopiero w
wieku dwudziestu sześciu lat uświadomiła sobie, że gdyby włożyła w
to odpowiednio dużo wysiłku, mogłaby mieć same szóstki, ale - jak
sama mówi - "wiele zostało zaprzepaszczone".

Nauczyciele mają duży wpływ na poczucie własnej wartości i wiarę

background image

we własne siły swych wychowanków. Dzięki prostej uwadze
pochodzącej z ust kogoś, kto ma władzę nad dzieckiem, może ono
nabrać przeświadczenia, że jest w stanie czegoś dokonać. Pani
Harmon należała do nauczycieli, z których uczniowie się śmieją.
Była to kobieta bardzo niska, miała włosy ufarbowane na czarno i
"pachniało od niej jak w perfumerii". Pomimo to pani Harmon
potrafiła dostrzec w każdym ze swoich uczniów coś dobrego i
zachęcała ich do rozwijania własnych zdolności.

Margaret Begly pamięta, jak tuż przed dwudziestym zjazdem uczniów
jej klasy przeglądała pamiątki z czasów szkolnych. Znalazła wśród
nich króciutki liścik - zapomniane "srebrne puzdereczko" od pani
Harmon. Margaret wspomina: "Pamiętam, że w czasach szkolnych byłam
naprawdę okropna, a jednak pani Harmon dostrzegła we mnie coś,
czego ja nie widziałam i w co nie mogłam uwierzyć. Swój podziw dla
mnie wyraziła w tych kilku zdaniach: [Masz niezwykłą, przykuwającą
uwagę osobowość. Przynosisz mi radość i wiem, że daleko zajdziesz
w życiu]". Upłynęło wiele lat, zanim Margaret była w stanie
uwierzyć słowom pani Harmon; a kiedy przed szkolnym zjazdem
odczytała je ponownie, to małe "srebrne puzdereczko" stało się dla
niej źródłem nowej siły i zachęty.

Leanne Williams opowiedziała mi o nauczycielce, która uczyła ją w
szóstej klasie i w sposób znaczący wpłynęła na jej życie. Leanne
uważała, że jest w najlepszym razie uczennicą przeciętną, a może
nawet nieco poniżej przeciętnej. Nauczycielka zmobilizowała ją do
maksymalnego wysiłku. I chociaż Leanne nie osiągnęła wybitnych
wyników, podczas uroczystości rozdania świadectw nauczycielka
posadziła ją wśród uczniów, którzy otrzymali wyróżnienie. Dzięki
zachęcie ze strony tej nauczycielki, dzięki temu, że chciała ona
zaryzykować i umieścić Leanne powyżej jej poziomu w nadziei, iż do
niego dociągnie, ta młoda dziewczyna przeszła samą siebie i od
tamtej pory otrzymywała najwyższe oceny.

Debbie Heavilin pamięta uwagę jednej z nauczycielek, która wywarła
wielki wpływ na jej życie. Było to "srebrne puzdereczko", które
udało jej się przechować przez lata. "Z angielskiego byłam
przeciętna. Nauczycielka mogła skrytykować moje wypracowanie,
powiedziała jednak: [Podziwiam cię, bo potrafisz zmobilizować się
do dużego wysiłku]. Od tamtej pory, ilekroć staję przed jakimś
problemem, przypominam sobie jej słowa. Pomaga mi wykrzesać z
siebie dość siły, by stawić czoła pojawiającym się trudnościom".

Dzieci potrzebują pieszczot i pocałunków. Jeśli nie otrzymują ich
w domu, w szkole są często niespokojne. Grają kolegom na nerwach,
starając się w ten sposób zwrócić na siebie uwagę. Pani Bell,
wychowawczyni Bonnie Ramirez w drugiej klasie, rozwiązała ten
problem okazując każdemu z uczniów, jak bardzo go kocha. Bonnie
wspomina: "Codziennie rano, kiedy wchodziłam do klasy na jej
lekcję, przytulała mnie i całowała na powitanie".

Wyobraźmy sobie podekscytowanie piętnastoletniej dziewczyny, która
ma po raz pierwszy pojechać na wycieczkę z grupą młodzieży ze
swojej parafii. Podekscytowanie to wzrosło w dwójnasób, kiedy się
okazało, że ma siedzieć w autobusie obok najprzystojniejszego i
najbardziej lubianego chłopca. Tą dziewczyną była Carol Hulin,
która uważała się za osobę zupełnie przeciętną. Niecierpliwie
czekała na ten wielki dzień, a gdy wreszcie nadszedł, spakowała
rzeczy i udała się na umówione miejsce. W końcu już prawie wszyscy
zajęli miejsca w autobusie, tylko Carol wciąż stała, czekając aż
zjawi się Greg. Nadeszła godzina wyjazdu, a ona nadal była sama.
Wtedy podszedł do niej opiekun grupy i powiedział: "Carol, Greg

background image

sam nie wie, co traci - ominęło go szczególne wyróżnienie, jakim
jest spędzenie tego dnia w twoim towarzystwie". To jedno zdanie
odmieniło całą sytuację: zamiast czuć się głupio, Carol poczuła
się kimś wyjątkowym; otrzymała "srebrne puzdereczko", którego w
tamtej chwili rozpaczliwie potrzebowała i którego nigdy potem nie
zapomniała.

Jedno życzliwe zdanie może zmienić czyjeś życie na lepsze, ale
wystarczy parę złych słów, by komuś życie zrujnować. Barbara Aro
ma straszne wspomnienia ze szkoły średniej. Scenariusz został
napisany już w pierwszym tygodniu nauki. Barbara nie odrobiła
pracy domowej z angielskiego na lekcję z panią McKinley, gdyż
poprzedniego dnia zapomniała zabrać ze szkoły podręcznik. "Byłam
przerażona konsekwencjami!"napisała do mnie. "Odrabiałam tę pracę
w czasie lekcji, kiedy pani McKinley wyrwała mnie do odpowiedzi.
Odpowiedziałam błędnie na pytanie, które ona uważała za proste, na
co zareagowała okrzykiem: [Mój Boże, aleś ty głupia!] Cała klasa
się ze mnie śmiała". Barbara już wcześniej miała trudności z
nawiązaniem przyjaźni w nowej szkole, teraz zaś stało się to wręcz
niemożliwe. Błagała matkę, by przeniosła ją do innej szkoły, ta
jednak zdecydowała, że córka musi się nauczyć radzić sobie z
przeciwnościami życiowymi. Barbara zyskała więc przydomek "Mój
Boże, aleś ty głupia!"; lata szkolne były dla niej pełne
cierpienia i rozgoryczenia.

Dopiero w wieku dwudziestu ośmiu lat Candy uświadomiła sobie, że
ma wszystko, czego potrzeba, by rozpocząć naukę w college'u.
Chciała to uczynić bezpośrednio po ukończeniu szkoły średniej, ale
komentarze rodziców i nauczycieli odwiodły ją od tego pomysłu.
"Powtarzali mi, że powinnam zostać zawodowym wodzirejem, bo mam
pusto w głowie. Uwierzyłam w to. Nie zdawałam sobie sprawy, że to
nieprawda, dopóki mój mąż nie zachęcił mnie do podjęcia nauki".

Terri Geary chodziła do chrześcijańskiej szkoły średniej.
Zdecydowała się na kierunek ekonomiczny. Dyrektorka chciała, żeby
Terri wybrała raczej kierunek pielęgniarski lub nauczycielski,
żaden z nich jednak nie interesował jej, nie miała też
odpowiednich uzdolnień. Terri lubiła maszynopisanie, stenografię,
pisanie listów i inne rzeczy związane z biurem. Kiedy
poinformowała dyrektorkę o swojej decyzji, ta powiedziała:
"Przykro mi. Nie myślałam, że będziesz chciała pójść na łatwiznę".
Terri uważała, że dokonała właściwego wyboru, jednak ta uwaga
sprawiła, iż poczuła się zupełnie bezwartościowa.

"Nigdy nie zapomniałam, jaka mała, nieważna i głupia się poczułam,
kiedy to powiedziała. Miałam wrażenie, że moje życie będzie
całkowicie bezużyteczne".

Jestem pewna, że dyrektorka chciała sprowokować Terri do dokonania
lepszego, jej zdaniem, wyboru, zamiast tego jednak zniszczyła jej
inicjatywę.

Czy jesteśmy nauczycielami, czy rodzicami, starajmy się, by dzieci
otrzymywały jak najwięcej szkolnych "srebrnych puzdereczek".

"Boże, Ty mnie uczyłeś od mojej młodości, i do tej chwili głoszę
Twoje cuda" (Ps 71, 17). t

Rozdział 9

Słowa, które zabijają

background image

Barry, młody, pełen entuzjazmu chrześcijanin, zapisał się na kurs
ewangelizacji, aby skuteczniej głosić Dobrą Nowinę. Pod koniec
kursu on i jeden z instruktorów mieli chodzić od domu do domu,
dając świadectwo wiary; dla Barry'ego było to coś w rodzaju
egzaminu końcowego. Zapukali do pierwszych drzwi. Otworzył im
mężczyzna, i zaprosił do środka. Po długiej i szczegółowej
prezentacji, przyjętej przez gospodarza pozytywnie - obiecał
przyjść na nabożeństwo w najbliższą niedzielę - Barry wyszedł,
ściskając mocno pod pachą swoje "srebrne puzdereczko". Zanim
jednak zdążył się nim nacieszyć, zostało wytrącone z jego objęć
przez instruktora, który wydał następującą opinię: "252 razy
słyszałem dzielenie się Ewangelią; sam robiłem to 67 razy. To była
najgorsza prezentacja, jaką zdarzyło mi się słyszeć". Jeśli tacy
ludzie są odpowiedzialni za ewangelizację, to nic dziwnego, że
trudno znaleźć chętnych do głoszenia Dobrej Nowiny po domach.

Teraz, kiedy rozumiemy znaczenie pozytywnych słów, musimy zadać
sobie ważne pytanie: czy my sami rozdajemy "srebrne puzdereczka",
czy też zdarza nam się w pewnych okolicznościach kierować do
innych słowa, które trudno uznać za życzliwe? W liście św. Jakuba
czytamy: "Wszyscy bowiem często upadamy. Jeśli kto nie grzeszy
mową, jest mężem doskonałym, zdolnym utrzymać w ryzach także całe
ciało" (Jk 3, 2).

Wszystko wskazuje na to, że niewielu z nas potrafi całkowicie
panować nad własnym językiem i nigdy nie wypowiada negatywnych
słów. Pomyślmy przez chwilę o ludziach, z którymi rozmawialiśmy w
ciągu ostatnich kilku dni. Przypomnijmy sobie tych wszystkich,
których swoimi słowami podtrzymaliśmy na duchu, tych, których
wspomnienie wywołuje uśmiech na naszej twarzy, którzy zgadzają się
z nami, starają się nas zadowolić i wzbudzają w nas to, co
najlepsze. (Więcej na ten temat w książce Alana Loy McGinnisa
Sztuka motywacji, czyli jak wydobyć z ludzi to, co w nich
najlepsze, "Vocatio", Warszawa 1993). Kim są ci ludzie? Czy należą
do naszej rodziny, przyjaciół?

A teraz pomyślmy o tych, których sama obecność w pokoju wystarczy,
by wywołać w nas irytację. O ludziach, którzy nigdy nie mają dla
nas życzliwego słowa, którzy patrzą na nas z góry i sprawiają, że
nie czujemy się bezpiecznie. O tych, którzy bardzo niechętnie -
jeśli w ogóle - przyznają nam rację. Kim oni są?

Jeśli są to ludzie, których moglibyśmy unikać, a których obecność
postanowiliśmy znosić w ramach źle pojętego umartwienia, to może
spróbowalibyśmy trzymać się z daleka od ich destrukcyjnego wpływu.
Czasami współmałżonek próbuje nakłonić nas do spędzania czasu z
osobą, której towarzystwo po prostu nas męczy. Jeśli tak się
rzeczy mają, wyjaśnijmy mu, że kiedy jesteśmy przybici problemami
tej osoby, zostaje nam bardzo niewiele sił, by okazywać miłość i
aprobatę jemu i pozostałym członkom rodziny. Przebywając w
towarzystwie ludzi myślących negatywnie dłużej czy częściej niż to
konieczne, sami narażamy się na kłopoty.

Jeśli nie czujemy się w najmniejszym stopniu odpowiedzialni za
programowy pesymizm tych ludzi - wiemy, że to nie nasza wina, iż
przez całe lata nie zdarzył im się szczęśliwy dzień - to może uda
nam się zacząć traktować całą sytuację z humorem. Oczywiście
łatwiej śmiać się z czegoś, co nas osobiście nie dotyczy, ale
często zdarza się, że kiedy przestajemy brać sobie różne uwagi do

background image

serca i nabieramy pewnego dystansu, jesteśmy w stanie przynajmniej
się uśmiechnąć.

Nasz przyjaciel Jim przysłał mi list, który otrzymał od swojej
kuzynki. Osoba ta pojawiła się na pogrzebie jego matki z aparatem
fotograficznym. Na Boże Narodzenie Jim, który wciąż opłakiwał
matkę, dostał od owej kuzynki list, a w nim podobizny matki w
trumnie w najróżniejszych ujęciach. I jakby same zdjęcia nie
wystarczyły, by wyprowadzić go z równowagi na resztę dnia, kuzynka
dołączyła jeszcze parę słów, które raczej trudno nazwać "srebrnymi
puzdereczkami". Oto one:

Przepraszam, że nie napisałam wcześniej. Ale wiesz, ojciec mojego
męża umiera na raka i zamieszkał z nami. Teściowa naszej
najmłodszej córki ma przed sobą zaledwie kilka tygodni życia, więc
muszę zajmować się wnukami, kiedy ona przesiaduje w szpitalu. W
zeszłym miesiącu nasza najstarsza córka została napadnięta w
Waszyngtonie i znajduje się w szpitalu w dość ciężkim stanie. Od
jakiegoś czasu walczę z depresją, ale nie wiem, czy uda mi się
kiedykolwiek ją przezwyciężyć.

Mam nadzieję, że ten list rozweseli Cię trochę przed świętami -
wiem, jak bardzo musi Ci brakować mamy. Gdybyś był kiedyś w
Wirginii Zachodniej, koniecznie mnie odwiedź.

Czy mielibyście ochotę odwiedzić taką kuzyneczkę? Nigdy w życiu!

Jim napisał: "Za żadne skarby nie chcę się znaleźć w promieniu stu
kilometrów od tej kobiety! Jestem pewien, że natychmiast dostałbym
raka, napadliby na moją żonę, ktoś bliski umarłby na jakąś
nieuleczalną chorobę, a moje dzieci wpadłyby w krańcową depresję.
Przysięgam, że nie przesadzam ani trochę!"

Czy to nie zdumiewające, że obiektywne spojrzenie na sytuację
często wywołuje śmiech, który przynosi ulgę i oczyszcza jak
ożywczy powiew?

A co zrobić, jeśli nie możemy unikać takiej osoby, nie potrafimy
uwolnić się od emocji ani traktować tego rodzaju sytuacji z
humorem? Można zrobić dwie rzeczy równocześnie. Po pierwsze:
zacząć się modlić - nie o to, żeby Bóg zmienił winowajcę, ale żeby
zmienił nasze nastawienie albo przynajmniej poziom tolerancji. Bóg
nie zawsze spełnia życzenia "z drugiej ręki", to znaczy dotyczące
innych osób, natomiast zdumiewająco szybko odpowiada, kiedy
prosimy, by zmienił nasze serce. Modląc się o zdolność do
pokochania kogoś, kogo kochać jest nam bardzo trudno, mamy
obowiązek być otwarci na Bożą moc i Boże cele. Nie możemy mówić:
"Pozwól mi przebaczyć wujkowi Charliemu, pozwól mi go zrozumieć i
pokochać", a jednocześnie myśleć w głębi duszy: "A ja i tak będę
go nienawidzić aż po kres moich dni".

Drugą rzeczą, którą można zrobić, jest dawanie takiej trudnej do
kochania osobie pozytywnych sygnałów, niezależnie od tego, czy
odpowiada na otrzymywane kartki, listy lub podarunki czy nie. Nasz
obowiązek kończy się z chwilą, kiedy zrobiliśmy, co do nas
należało; nie musimy słyszeć pochwał ani podziękowań. Jeśli
zwróciliśmy się już do tej osoby z życzliwym słowem lub gestem,
odpowiedzialność spoczywa odtąd na niej.

Krótko mówiąc, chcemy uznania i podziękowania za to, co
zrobiliśmy, ale w oczach Boga liczy się nasz bezinteresowny czyn.
Możemy spełniać dobre uczynki i mówić życzliwe słowa, nie

background image

otrzymując żadnej odpowiedzi. Wiemy wówczas, że wykonaliśmy naszą
część pracy zmierzającej ku odnowieniu stosunków, a przemianę
serca tamtej osoby pozostawmy Bogu.

W rodzinie męża mojej znajomej jest pewna osoba wyjątkowo trudna w
pożyciu. Na Boże Narodzenie, w ramach prezentu gwiazdkowego,
znajoma opłaciła dla niej abonament na comiesięczną dostawę
świeżych owoców wysokiej jakości. Po kilku miesiącach spotkała się
z następującą reakcją: "Mam już powyżej uszu tych owoców. Nie
cierpię ich. Powiedz im, niech przestaną je przysyłać".

Tym, którzy byliby zachwyceni tego rodzaju podarunkiem, taka
reakcja wydaje się nieprawdopodobna. Jeśli jednak pochodzi ona od
człowieka, który postanowił nie dostrzegać niczego dobrego,
stanowi integralną część jego skrzywionego spojrzenia na życie.
Nasza odpowiedzialność kończy się wraz z życzliwym gestem; gdy
nasze dary zostaną odrzucone, pozostaje nam już tylko współczuć
tej osobie.

A jeżeli zauważymy, że kierujemy złe słowa do kogoś, kogo naprawdę
kochamy, kto nie jest nastawiony negatywnie, nie zachowuje się
wobec nas obraźliwie, ale najwyraźniej wywołuje w nas to, co
najgorsze? Czy jest ktoś taki w naszym życiu - współmałżonek, syn,
córka? Zadajmy sobie kilka pytań, związanych z dwoma
zagadnieniami. Po pierwsze: Czy istnieje jakaś przyczyna tkwiąca w
mojej przeszłości, która sprawia, że źle reaguję na tę osobę? Czy
mój ojciec lub matka mówili do mnie podobne rzeczy? Czy w
dzieciństwie doznałem jakiegoś urazu, którego wspomnienie ta osoba
we mnie wyzwala? Może usiłuję podświadomie brać odwet za coś, co
zostało kiedyś powiedziane lub zrobione?

Czytelnikom, w których te pytania wywołują jakiś oddźwięk, polecam
naszą książkę Freeing Your Mind from Memories That Bind (Jak
oswobodzić umysł od zniewalających wspomnień). Jeżeli w
dzieciństwie doświadczyliśmy odrzucenia lub złego traktowania,
często nasze reakcje pochodzą z głębi tamtego cierpienia. A wtedy
same próby zmiany zachowania na ogół nie skutkują. We wspomnianej
książce zamieściliśmy szereg pytań, które mają zaprowadzić
czytelnika do źródła jego problemów, tak aby mógł zostać
uzdrowiony od wewnątrz, zamiast dalej przylepiać na swoje rany
chrześcijańskie "plasterki", które odpadają, gdy mocne
postanowienie zaczyna się chwiać.

Pytania dotyczące drugiego zagadnienia brzmią następująco: Czy ta
kochana przez nas osoba nie sprawia wrażenia, jakby ceniła nas
mniej niż inni? Czy wygląda na znudzoną, kiedy mówimy, albo mija
nas bez słowa? Czy nie zauważa naszego nowego stroju albo nie
stara się wprawić nas w dobry humor?

Większość z nas nie ma problemów z kontaktowaniem się z osobami,
które wyraźnie nas kochają i zapewniają nas o tym, które z
uznaniem przyjmują każde nasze słowo, reagują żywo na nasze
poczucie humoru i chwalą nas. Tacy ludzie dają nam "srebrne
puzdereczka", a my staramy się, by każdy dzień był dla nich
świętem.

W każdej rodzinie znajdzie się jednak ktoś, kto swoją obecnością
nie wyzwala w nas radości i entuzjazmu; ktoś, kto - szczerze
mówiąc - raczej gasi w nas te uczucia. Jako porządni, praktykujący
chrześcijanie nie lubimy przyznawać się do tego, że tak naprawdę
nie kochamy wszystkich ludzi bezwarunkowo. Wolimy myśleć, że wina
leży po stronie drugiej strony. Gdyby tylko on (ona) się zmienił

background image

(zmieniła)... Kiedy jednak przestaniemy życzyć sobie gwiazdki z
nieba i przyznamy, że sami też nie jesteśmy bez skazy, Bóg wkrótce
rozpocznie dzieło uzdrowienia w naszym sercu.

Spoglądając wstecz na lata, kiedy wychowywałam swoje dzieci,
widzę, jak łatwo było dawać "srebrne puzdereczka" Lauren. Zawsze
była grzeczna i posłuszna. W sposób dojrzały i odpowiedzialny
zajmowała się młodszym rodzeństwem, przynosiła ze szkoły dobre
stopnie, była duszą towarzystwa i wracała wieczorem do domu na
czas. Lubiła, kiedy uczestniczyłam w tym, co robi, i wiedziała, że
może urządzać w domu prywatki lub spotkania biblijne, a także
zapraszać do niego - jak do bezpiecznej przystani - przyjaciół,
którzy znaleźli się w tarapatach. Dziękowała mi za to, co robię, a
ja ceniłam ją za to, kim jest.

Marita nie była typem grzecznego, posłusznego dziecka, ale
wszystko, co robiła, było śmieszne. Często gdy miałam ją za coś
ukarać, występowała z tak komicznym tekstem, że wybuchałam
śmiechem. Zawsze potrafiła mnie rozbroić. I chociaż wiedziałam, że
mną manipuluje, nie miałam jej tego za złe, gdyż była to
jednocześnie znakomita zabawa.

Patrząc na to wydarzenie z perspektywy czasu wiem, że Fred nie
potępiał ani moich wykładów, ani mnie osobiście. Jako nastolatek
po prostu zaczynał sobie uświadamiać, czym się zajmuję i był
szczerze zdumiony, że słowa jego zupełnie zwyczajnej matki mogą
coś ważnego oznaczać. Wypowiedział tylko na głos to, co akurat
przyszło mu do głowy, i nigdy więcej już do tego tematu nie
wrócił. Starałam się świadomie zignorować ten jego komentarz, ale
gdzieś w moim umyśle istnieje rejestr zatytułowany "afronty i
krzywdy" i wydaje mi się, że musiałam w nim wtedy postawić ledwo
widoczny znaczek przy imieniu Freda.

Niedługo po tamtym zdarzeniu Fred przyszedł któregoś dnia ze
szkoły i oznajmił wesoło:

- Pani Johnson powiedziała mi, że mam czarującą osobowość.

Niewiele myśląc wypaliłam:

- Chętnie zobaczyłabym trochę tego czaru tu, w domu.

Ledwie skończyłam mówić, ujrzałam na jego twarzy wyraz kompletnego
załamania i zaczęłam się zastanawiać, skąd wzięły się we mnie te
słowa. Co sprawiło, że kochająca matka rzuciła nieżyczliwą i
niepotrzebną uwagę swemu dobremu synowi, który cieszył się z
otrzymanego komplementu? Czyżby przyczyną była ta kolumna w moim
umyśle, w której zaznaczyłam doznaną krzywdę i podświadomie
czekałam, aż traf się okazja, żeby wyrównać rachunki? Jakże trudno
jest nam, rodzicom, przyznać się do tego, że jednak notujemy w
pamięci tego typu incydenty, że zapamiętujemy to, co wydało nam
się negatywne.

Patrząc z perspektywy czasu widzę, że pani Johnson ofiarowała
Fredowi duże "srebrne puzderko", które przyniósł z dumą do domu.
Mogłam dodać jeszcze jedno od siebie, ale zamiast tego chwyciłam
"puzderko" od pani Johnson i wyrzuciłam je, Freda zaś odesłałam do
jego pokoju z pustymi rękami.

Czy mieszkają z tobą pod jednym dachem osoby, których ręce są
puste? Dzieci, które rozpaczliwie pragną usłyszeć parę życzliwych
słów, a ty im ich nie dajesz? Współmałżonek, który boi się

background image

podzielić się z tobą otrzymanym komplementem, bo może usłyszeć:
"Taak? Spróbowaliby trochę z tobą pomieszkać!" Czy jest ktoś, kogo
naprawdę kochasz, a kto nie odważyłby się pokazać ci swojego
"srebrnego puzdereczka", gdyż wie, że je zgnieciesz, kopniesz albo
wyrzucisz do śmieci?

Jakże bym chciała uratować choć część z tych "srebrnych
puzdereczek" należących do mojej rodziny, które w ten czy inny
sposób zostały obrócone w śmieci. Jakże bym chciała je odnaleźć,
wygładzić srebrny papier i przewiązać je nową wstążką z piękną
kokardą.

W odpowiedzi na moje opowiadanie o tym, jak zabrałam synowi
"srebrne puzdereczko" napłynęło wiele listów na podobny temat.
Mary przyjechała na rekolekcje, na których mówiłam o znaczeniu
wypowiadanych przez nas słów, i tych dobrych, i tych złych.
Poprzedniego wieczoru zwierzyła się swoim przyjaciołom, że ma
problemy wychowawcze ze swym pięcioletnim synem Johnem Richardem.
Inni podzielili się swoimi trudnościami związanymi z wychowywaniem
dzieci; jedni drugich podnosili na duchu przykładami zwycięskich
"bitew". W niedzielę podczas wykładu, kiedy zacytowałam moją
odpowiedź na "czarującą osobowość" Freda, przyjaciółka Mary
szepnęła do niej: "Biedny John Richard", co miało oznaczać, że to
biedne dziecko czeka ciężkie życie u boku takiej matki. Te trzy
słowa dokonały w Mary spustoszenia. Napisała mi później: "Czułam,
że moje klocki walą się na podłogę. Zaczęłam płakać. W końcu
musiałam opuścić salę, tak bardzo mnie to bolało. To, co pani
mówiła, jest prawdą. Słowa mogą zabijać!" W jednej chwili możemy
być w siódmym niebie, a chwilę później -
kiedy padnie kilka gorzkich słów - czujemy się bezwartościowi i
nic nie znaczący. Ktoś może nam wyrwać nasze "srebrne puzdereczko"
z rąk, zanim zdążymy za nie podziękować ofiarodawcy. Ból będzie
jeszcze większy, kiedy osobą tą jest ktoś, kogo szanujemy,
poważamy lub podziwiamy. Jeśli to mama odbiera nam nasze
"puzdereczko", możemy przez resztę życia czuć się jak śmieć.

Greta opowiedziała mi o szczególnym podarunku, jaki siostra
ofiarowała jej z okazji ukończenia szkoły. "Podarunkiem tym była
umówiona wizyta w salonie piękności, gdzie obcięto mi włosy według
najnowszej mody, krótko, z podstrzyżonym tyłem. Uważałam, że w tym
nowym uczesaniu wyglądam wspaniale i nie mogłam się doczekać, żeby
pokazać się rodzinie. Kiedy przyszłam, jedli akurat obiad. [Jak
wam się podoba moja nowa fryzura?] - zapytałam. Mama spojrzała na
mnie i odrzekła: [Jeśli miałaś choć odrobinę urody, to teraz
straciłaś ją do reszty]". Gretę ta uwaga dotknęła do żywego. Nigdy
nie czuła się kochana, a teraz otrzymała na to dowód. Przez całe
życie marzyła o "srebrnym puzdereczku" od matki, o czymś, co
pozwoliłoby jej zabłysnąć, poczuć się kimś wyjątkowym. Dopiero w
wieku osiemdziesięciu trzech lat, leżąc już na łożu śmierci, matka
Grety powiedziała córce, że ją kocha.

Becky twierdzi, że nie umie dobrze opowiadać dowcipów. Zazwyczaj
ludzie śmiali się z opowiadanych przez nią zabawnych historyjek,
ale jedna uwaga matki sprawiła, że Becky zaczęła uważać, iż śmieją
się z niej, a nie razem z nią. Po dwudziestu latach Becky nadal
pamięta, jak zabawiała gości w czasie zjazdu rodzinnego. Kiedy
skończyła opowiadać jakąś wesołą historię, matka skrytykowała ją
za złą dykcję i za to, że mówiąc zbyt dużo się uśmiechała. "Były
to w sumie drobne uwagi - stwierdziła Becky - ale natychmiast
pomyślałam sobie: [Ale się wygłupiłam. Wszyscy się ze mnie
śmiali]".

background image

Dziesięć lat zajęło mężowi Becky odbudowanie jej wiary w siebie.
Kiedy się poznali, powiedział jej, że jest ładną, zdolną i
inteligentną dziewczyną o bogatej wyobraźni, a także dobrym
pracownikiem. "Minęło dziesięć lat - mówi Becky - a on nadal mi to
powtarza. Teraz zaczynam się z nim wreszcie zgadzać".

Gdy komuś zostanie odebrane "srebrne puzdereczko", potrzebuje ich
potem o wiele więcej, by wypełnić próżnię, która w ten sposób
powstała. Dzięki Bogu, mąż Becky kochał ją na tyle mocno, że był w
stanie całymi latami wrzucać "puzdereczka" w tę jej studnię bez
dna.

Pod koniec szkoły średniej Martha pisała na maszynie najlepiej ze
wszystkich uczniów, została więc wytypowana na stanowe zawody w
tej konkurencji. Na swej zwykłej, tradycyjnej maszynie osiągnęła
zdumiewający wynik 112 wyrazów na minutę bez żadnego błędu. Zajęła
drugie miejsce, za inną uczennicą, która - posługując się maszyną
elektryczną - napisała sześć słów więcej. Martha pamięta, że druga
lokata była dla niej zupełnie satysfakcjonująca. Kiedy dumnie
zaprezentowała matce otrzymane w nagrodę trofeum, usłyszała:
"Mogłaś zwyciężyć, gdybyś nie była tak leniwa". Padło zaledwie
kilka słów, ale Martha już nigdy więcej nie usiadła do maszyny.

Matki mające jak najlepsze intencje często dają swoim dzieciom
"srebrne puzdereczka", a potem, w wyniku jakiegoś załamania w swej
macierzyńskiej mądrości, natychmiast zabierają je z powrotem. W
niektórych przypadkach odbywa się to niemal w rytmie oddychania:
wdech - wręczenie "puzdereczka", wydech - "puzdereczko" zostaje
odebrane, a dziecko stoi z pustymi, wyciągniętymi rękami. Nawet
jeśli to dziecko jest już osobą dorosłą, matka często uważa, że
upominanie go nadal do niej należy.

Poznawszy moje przesłanie o znaczeniu życzliwych i krzywdzących
słów, Wanda Mishler zrozumiała, że jest jedną z tych osób, które
dają i odbierają. Opowiedziała mi o pierwszym kazaniu wygłoszonym
przez swego syna. Kiedy skończył, powiedziała mu, że było bardzo
dobre, a w następnej sekundzie dodała: "Ale nie podałeś numerów
wersetów, które mieliśmy odszukać".

Wanda opowiadała mi dalej: "Kiedy zobaczył swoją żonę, rzekł do
niej: Mówiłem ci, że mama to zrobi. Najpierw dała mi "srebrne
puzdereczko", a za chwilę zabrała je z powrotem". Potem powtórzył
żonie, co mu powiedziałam. A ona, niech ją Bóg błogosławi,
przyszła do mnie i powiedziała mi o wszystkim. Odtąd staram się
jak mogę, żeby się zmienić".

Pam dobrze wspomina konkurs piękności, który odbywał się w ramach
wielkiego festynu. Ale choć zajęła w nim pierwsze miejsce, jej
radość była zaprawiona goryczą. Pamięta, że odniesione przez nią
zwycięstwo ogromnie ucieszyło rodzinę. Po festynie cała rodzina
znalazła się na estradzie, rozkoszując się tą wielką chwilą. Była
tam również przyrodnia siostra Pam ze swym ślicznym maleńkim
synkiem. (Siostra wyszła za mąż w wieku szesnastu lat, a
jedenaście miesięcy później urodziła dziecko.) Radość Pam z tego
szczególnego wydarzenia znikła, kiedy jej ojczym zwrócił się do
jej przyrodniej siostry mówiąc: "Dlaczego ty nie mogłaś dokonać
czegoś równie dobrego?" Pam wciąż przechowuje otrzymane trofeum,
które jest jej "srebrnym puzdereczkiem", jednak jego blask został
zgaszony. I chociaż komentarz nie pochodził z ust siostry,
stosunki między nimi popsuły się zupełnie.

Martha pamięta, jak w wieku czternastu lat wybrała się kiedyś z

background image

matką po zakupy. Jedna z ekspedientek zachwycała się, jak
wspaniale Martha wygląda w sukience, którą mierzyła, i sugerowała,
że dziewczyna powinna zostać modelką prezentującą modę
młodzieżową. Podała też nazwisko jednego z pracowników sklepu,
który zajmował się tymi sprawami. Kiedy skończyły zakupy,
podniecona Martha zwróciła się do matki:

- Czy możemy tam teraz pójść?

Odpowiedź matki rozwiała jej złudzenia:

- Martho, przecież ona to powiedziała tylko po to, żeby więcej
sprzedać.

Pod koniec szkoły podstawowej LeAnne miała nauczyciela, dzięki
któremu mogła czuć się kimś wyjątkowym. Nauczyciel ten fundował
lunch w szkolnym barku każdemu uczniowi, który otrzymał szóstkę z
jego przedmiotu na koniec semestru. LeAnne pamięta, jak bardzo się
starała, żeby uzyskać najwyższą notę; jej wysiłek został
nagrodzony celującym stopniem i zaproszeniem na lunch. W następnym
semestrze dziewczyna uczyła się równie pilnie i sytuacja
powtórzyła się. Trwałoby tak zapewne i dalej, gdyby LeAnne nie
powiedziała o tym matce. Ta zabroniła jej chodzić na lunch z
nauczycielem, odbierając jej tym samym motywację do wytężonej
pracy. LeAnne wyznała mi: "Od tej pory nie miałam już po co się
starać - straciłam cel".

Alyson jako pierwsza dziewczyna w swym liceum została wybrana na
przewodniczącą samorządu szkolnego. Podniecona rzuciła się do
telefonu, żeby zawiadomić matkę o tym wielkim wydarzeniu.
Usłyszawszy o sukcesie córki, matka powiedziała: "Żeby ci się
tylko od tego nie przewróciło w głowie". Radość Alyson znikła
równie szybko, jak się pojawiła.

Droga Pani Florence!

Bardzo mi się podobał Pani dzisiejszy wykład o "srebrnych
puzdereczkach", dzięki któremu zrozumiałam, że jest ktoś, dla kogo
powinnam być milsza. A w ogóle to cały czas się zastanawiam, czy
istnieje jakiś sposób na to, żeby ludzie przestali jedni drugim
zabierać "srebrne puzdereczka", które tamci dopiero co dostali od
kogoś innego.

Jeszcze raz dziękuję!

Vicki (15 lat)

Czy można zawiązać nową kokardę na starym pudełku? Czy da się
wygładzić wstążkę poszarpaną przez krzywdzące słowa? Wszyscy
wiemy, że jeśli rozciąć poduszkę, pierze rozsypie się na wszystkie
strony i nigdy już nie uda się go pozbierać i wepchnąć z powrotem.
Podobnie jest z naszymi słowami - nie możemy odzyskać raz
wypowiedzianych. Kiedy nam się wymkną, już ich nie schwytamy i
choćbyśmy nie wiem jak chcieli, nie połkniemy ich z powrotem.

Czy zatem powinniśmy dać za wygraną? Uznać, że nie ma nadziei?
Siedzieć i użalać się nad sobą? Założyć włosienicę i posypać głowę
popiołem? Zapalić świece? Odprawić pokutę?

Pierwszy krok powinien polegać na zdaniu sobie sprawy z tego, że
niszczymy więcej "srebrnych puzdereczek" niż dajemy. Uświadomienie
sobie problemu to dobry początek.

background image

Następnie, polecając tę sprawę Bogu w modlitwie, powinniśmy
poszukać w zakamarkach pamięci wszelkich "znaczków", które
stawialiśmy przy nazwiskach innych ludzi. Zróbmy to spokojnie, w
samotności, spisując wszystko, co nam przyjdzie do głowy. Nie
przerywajmy napływających wspomnień, mówiąc do siebie: "Ale ja
przecież nie chciałem, żeby to zabrzmiało w ten sposób". Zapiszmy
i to także. Jeśli ktoś nie może przypomnieć sobie niczego
krzywdzącego, co powiedział innej osobie, ani też nie nosi w sercu
żadnych uraz do nikogo, to albo jest doskonały, albo oszukuje sam
siebie, nie chcąc spojrzeć prawdzie w oczy.

Kiedy już pozwolimy wszystkim tłumionym dotąd myślom, ocenom i
komentarzom ujrzeć światło dzienne, będziemy zdziwieni, jak szybko
można się ich pozbyć. Wyznajmy je Bogu i powiedzmy Mu tak: "Panie
Boże, nie zdawałem sobie sprawy z tego, że rejestruję każde
nieżyczliwe słowo, które ktoś wypowiada pod moim adresem. Nie
wiedziałem, że usiłuję wyrównać rachunki, mówiąc przykre rzeczy
tym, którzy mnie skrzywdzili. Daruj moje winy i spraw, żebym odtąd
dawał [srebrne puzdereczka] mojej rodzinie i przyjaciołom".

Siedmioletnia córka Sue, Emily, była często chwalona przez swą
nauczycielkę za dobre zachowanie. Pewnego dnia, kiedy Sue poszła
odebrać Emily ze szkoły, dziewczynka usłyszała szczególnie cenną
pochwałę od nauczycielki: "Emily jest tak dobra, że co miesiąc
mogłaby zwyciężać w konkursie na najlepszego obywatela!" Sue
wyznała mi: "Szybko odebrałam córce to [srebrne puzdereczko],
rzucając z przekąsem: [Czy na pewno mówimy o tym samym dziecku?],
Wyglądało na to, że poza domem Emily była uśmiechniętą i miłą
dziewczynką, zaś [ciemną stronę], swej natury zachowywała dla
rodziny".

Sue opowiada dalej tak: "Ostatnio Emily przyniosła do domu
dzienniczek z wystawionymi stopniami oraz uwagą nauczycielki:
[Bardzo lubię Emily za jej miły, przyjemny sposób bycia],. Tym
razem postanowiłam nie odbierać małej jej [srebrnego puzdereczka].
Zrobiliśmy z uwagi nauczycielki wielką sprawę i gorąco chwaliliśmy
Emily. Od tego czasu upłynęło parę tygodni, a jej zachowanie
bardzo się poprawiło".

Czy jest możliwe odbudowanie zerwanych stosunków? Czy można stare
opakowanie przewiązać nową wstążką?

W czerwcu 1984 roku miałam pojechać z wykładami do Europy i do
Ziemi świętej. Przedstawiciele kościoła, który sponsorował moją
podróż chcieli, żebym mówiła na temat typów temperamentu i
udzielała indywidualnych porad wszystkim zainteresowanym.
Powiedziano mi, że mogę zabrać ze sobą osobę towarzyszącą; ja
miałam opłacić podróż samolotem, oni zaś zapewniliby noclegi i
wyżywienie. Oczywiście najpierw zaproponowałam wyjazd mężowi, ale
nie mógł wtedy wziąć trzech tygodni urlopu. Następnie pomyślałam o
Lauren. Przy jej energii podbiłybyśmy Europę i niczego byśmy nie
pominęły. Zwiedziłybyśmy każde muzeum, każdą katedrę, weszłybyśmy
na każdą wieżę i wieżyczkę. Ale Lauren miała dwoje małych dzieci,
których nie mogła zostawić na tak długi czas.

Moje myśli powędrowały więc ku Maricie. Ale byśmy się zabawiły!
Prześmiałybyśmy się przez całą Europę. Marita ma niezwykłą
zdolność dostrzegania zabawnej strony każdej sytuacji. Ale dopiero
co wyszła za mąż i nie mogłam jej porwać na całe trzy tygodnie. W
końcu pomyślałam o moim synu Fredzie, wiedziałam jednak, że nie
będzie chciał ze mną jechać. Pamiętam, jak się modliłam: "Panie,

background image

czy powinnam spytać Freda? On nie przepada za moim towarzystwem,
więc jak wytrzyma ze mną te trzy tygodnie, kiedy będziemy siedzieć
obok siebie w samolotach, pociągach, autobusach i mieszkać w
jednym pokoju w hotelu?"

Przedstawiłam synowi możliwość wyjazdu, a on się do niej zapalił.
Przed podróżą modliłam się o to, żebym umiała zachować pozytywny
stosunek do niego, nie zmuszała go do robienia rzeczy, których nie
lubi; żebym potrafiła dostosować się do jego osobowości, a nie
oczekiwała, że zmieni ją dla mnie. Uświadomiłam sobie, że to ja
jestem dorosła, znam się na typach temperamentu i posiadam mądrość
wystarczającą do tego, by zaakceptować jego sposób bycia i
odpowiednio zmienić moje postępowanie.

Mój mąż odbył z Fredem poważną rozmowę, podczas której wyjaśnił
mu, że on będzie odpowiedzialny za bilety i pieniądze. Miał mi
pomagać w przygotowywaniu sal, w których będę wykładać, a także
pilnować, by nasze bagaże były każdego dnia spakowane i odwiezione
na czas. No i wreszcie, miał "uważać na matkę".

Fred wypełnił wszystko, co zostało mu zlecone, i jeszcze więcej.
Kiedy wymieniał pieniądze przy wjeździe do kolejnego kraju, nie
wtrącałam się, pozwalałam mu dokonać tego samodzielnie i nie
sprawdzałam potem, czy wszystko się zgadza. W czasie tych trzech
tygodni nasze wzajemne stosunki uległy przeobrażeniu: w miejsce
małego synka kontrolowanego przez mamę pojawił się dorosły
mężczyzna zaspokajający potrzeby swojej matki. Staliśmy się
przyjaciółmi.

Nasza podróż nie była jednak nieprzerwanym pasmem szczęścia, a
przyczyna tkwiła w różnicach temperamentu. Moja silna natura
domagała się obejrzenia wszystkiego, co się dało, podczas gdy jego
temperament melancholika kazał mu siedzieć spokojnie i rozważać.
Zatrzymywaliśmy się w jakimś punkcie miasta, a przewodnik
oznajmiał:

- Pójdziemy zwiedzić jeszcze jedną katedrę.

- Wstawaj, Fred - mówiłam - idziemy zwiedzać jeszcze jedną
katedrę.

- Nie chcę już oglądać żadnej katedry - odpowiadał mój syn.

Dawniej rzekłabym mu na to: "Ja cię nie pytałam, czy chcesz
oglądać katedrę czy nie. Powiedziałam, że masz wysiadać i marsz do
katedry. Czy nie rozumiesz, ile pieniędzy wydałam, żeby cię tu
przywieźć? Im więcej katedr zobaczysz, tym taniej mnie wyniesie
zwiedzanie każdej z nich".

Na szczęście nic takiego nie mówiłam, tylko pozwalałam mu zostawać
w autokarze, a potem przynosiłam mu foldery. W czasie tej podróży
odkryłam, że mojemu synowi jednakową przyjemność sprawia
wpatrywanie się w sufit autokaru i Kaplicy Sykstyńskiej.

Kiedy jechaliśmy przez Alpy, obudziłam go mówiąc:

- Fred, wyjrzyj przez okno: to Alpy.

Otworzył oczy, popatrzył przez szybę po prawej stronie autobusu,
potem przed siebie i na lewo, po czym znów zamknął oczy. Nie
mogłam uwierzyć, że go to nie zachwyca, więc powtórzyłam:

background image

- Fred, to Alpy!

- Wiem - odparł - właśnie je widziałem.

Mój syn uważa, że jeśli zobaczyło się jedną Alpę (a może jednego
Alpa?), to widziało się je całe!

Dzień, w którym przejeżdżaliśmy z Jordanii do Izraela, był
niezwykle upalny. Kontrola graniczna, polegająca na dokładnym
sprawdzeniu bagaży i paszportów w asyście uzbrojonych żołnierzy,
trwała długo. W autokarze panowała duchota nie do wytrzymania,
wyszliśmy więc na zewnątrz i oparliśmy się o przód wojskowej
ciężarówki, która stała obok. Poczułam mdłości i kiedy myślałam o
tym, jak mi jest niedobrze, zaczęłam tracić przytomność. Osunęłam
się po kracie ciężarówki na kamienistą drogę; Fred powiedział mi
później, że robiłam się jakby coraz krótsza. Złapał mnie i
podtrzymał, tak że doszłam do siebie i obyło się bez upadku na
ziemię. Potem Fred zaprowadził mnie do autokaru, ułożył na tylnym
siedzeniu i wachlował aż do momentu, gdy mogliśmy wreszcie ruszyć
i przez otwarte okna wpadło trochę świeżego powietrza.

Podróżowała z nami pewna młoda dziewczyna, której szczególną
przyjemność sprawiało fotografowanie mnie z zaskoczenia, w różnych
dziwnych pozach. Nie dawała mi czasu na upozowanie się i
przybranie miłego wyrazu twarzy. Zrobiła mi na przykład zdjęcie z
tyłu, gdy zwieszałam się oparta o maskę autokaru. Pewnego dnia
podeszła do mnie i powiedziała:

- Pani syn naprawdę panią kocha.

Byłam zachwycona i z niecierpliwością czekałam, aż zacznie
wymieniać wszystkie moje macierzyńskie cnoty, ona jednak rzekła:

- Wczoraj zasnęła pani w autokarze. Głowę miała pani opartą o
szybę, usta otwarte i wyglądała pani naprawdę śmiesznie.

Bardzo mi się nie podobała ta historia, ona jednak ciągnęła dalej
:

- Siedziałam po drugiej stronie przejścia i postanowiłam zrobić
pani zdjęcie w tej dziwacznej pozie. Wycelowałam w panią aparat i
w chwili, kiedy właśnie miałam pstryknąć, syn zasłonił panią swoim
ciałem. Spytałam go, co robi, a on zapytał, co ja robię.
Powiedziałam mu: "Mam zamiar zrobić zdjęcie twojej mamie, bo tak
śmiesznie wygląda". Spojrzał mi w oczy i oświadczył: "Nie będziesz
już więcej robiła zdjęć mojej mamie, póki nie spytasz jej o
pozwolenie - głos dziewczyny złagodniał. - Tak, syn naprawdę panią
kocha".

Jej opowieść nie była dokładnie tym, czego się spodziewałam, ale
dzięki niej dowiedziałam się wspaniałej rzeczy - kiedy sytuacja
jest rzeczywiście poważna, Fred bierze moją stronę.

Ostatniego wieczoru tej podróży wyszliśmy z Fredem na balkon
naszego pokoju w jerozolimskim hotelu Hilton, by popatrzeć na to
starożytne miasto. Kiedy tak staliśmy w milczeniu, zastanawiałam
się, jak wyglądałaby ta podróż z Lauren. Z pewnością biegałybyśmy
po wąskich uliczkach i alejkach, starając się zobaczyć absolutnie
wszystko. Gdyby była ze mną Marita, śmiałybyśmy się z miejsc i
ludzi. Z Fredem jednak po prostu staliśmy obok siebie. W końcu, po
długim - jak dla mnie - milczeniu, Fred odezwał się:

background image

- Mamo, to była najwspanialsza podróż w moim życiu.

- Naprawdę? Dlaczego?

- Bo było tak spokojnie i nie kazałaś mi rozmawiać. Miałem czas na
myślenie i rozwijanie mojej filozofii życiowej.

Nie sądziłam, że Fred w ogóle wie, co to jest filozofia, a
dowiedziałam się, że on przez cały ten czas właśnie ją rozwijał!

Chwalę Boga za to, czego nauczył nas oboje w czasie tej podróży.
Mieliśmy okazję poznać się jako przyjaciele, a ja się przekonałam,
że mogę zemdleć albo zasnąć, a mój syn będzie nade mną czuwał.

Kiedy osiemdziesięciojednoletnia Evelyn Doyle wysłuchała mojego
wykładu o "srebrnych puzdereczkach", odnalazła wiersz, który
kiedyś napisała, i przysłała mi go, abym mogła go przeczytać i
udostępnić także innym.

Wielomówność

Me usta wciąż paplają o czymś,

Z czym dawno już się rozprawiłam

A miłość, dobroć i pokora

To cechy, o których marzyłam.

Dzieje się ze mną coś dziwnego,

Gdy rzuca temat ktoś naprędce.

Ja nie potrafię cicho siedzieć,

Trzymając filiżankę w ręce.

Do innych kawy nalać trzeba,

Więc się na równe nogi zrywam.

Nie trzeba długo mnie namawiać,

Po chwili znów ciszę przerywam.

Streszczam, wyjaśniam, upominam

I mogłabym tak godzinami,

Aż Bóg w swym miłosierdziu mówi

"Zlitujże się nad słuchaczami".

background image

Słowa są darem lub przekleństwem,

Mogą budować, niszczyć mogą.

Trzeba być mądrym i uważnym,

By innych swą nie ranić mową.

Myślę, że chyba bym wolała

W dar słowa raczej być ubogą.

Wtedy bym nigdy nie mówiła,

Rzeczy, które zabijać mogą.

Prośbą do Boga dzień zaczynam

O pieczę nad mymi ustami.

Jeśli mam mówić - niech me słowa

Staną się błogosławieństwami.

"Postaw, Panie, straż moim ustom i wartę przy bramie warg moich!"
(Ps 141, 3)

Rozdział 10

Ktoś wyjątkowy

W liście do Tymoteusza św. Paweł przekazuje swemu uczniowi słowa
zachęty i nazywa go swoim "dzieckiem w wierze". W ten sposób
okazuje, że Tymoteusz jest dla niego kimś wyjątkowym, czyli
wyróżniającym się, bardzo rzadkim, szczególnym, osobliwym. Czy i
my nie chcielibyśmy być wyjątkowi, szczególni w oczach choćby
jednej osoby?

Kiedy mówię o tym, że Tymoteusz był dla Pawła kimś szczególnym,
spotykam się z różnymi reakcjami. Ci, którzy wiedzą, że są dla
kogoś wyjątkowi, przyjmują moje słowa z uśmiechem i pogodą. Ci
natomiast, którzy nigdy nie czuli się kimś szczególnym w czyichś
oczach, stają się smutni, a czasem nawet płaczą. Każdy z nas może
okazać drugiemu człowiekowi, że jest on dla niego kimś wyjątkowym.
Czy to będzie współmałżonek, któreś z rodziców, dziecko, wnuk,
znajomy z kościoła czy z pracy - możemy stać się dla tej osoby
prawdziwym błogosławieństwem, jeśli damy jej odczuć, jak wiele dla
nas znaczy.

Bill Garrity uczestniczył w zjeździe mężczyzn, podczas którego
Fred i Bob Barnes mówili o tym, że mężowie powinni robić niezwykłe
rzeczy dla swych żon - takie, które je zaskoczą i nie pozwolą, by
życie małżeńskie zmieniło się w nudną, szarą egzystencję. W sobotę

background image

po południu, podczas dwugodzinnej przerwy w wykładach, Bill
poszedł do centrum handlowego i kupił serpentyny, czerwone
serduszka, kwiaty, baloniki oraz ulubione cukierki swej żony Anny.
Serpentyny porozwieszał w pokoju hotelowym, serca poprzylepiał na
lustrach, na każdym stoliku ustawił kwiaty, a w rogach pokoju
powiesił balony. Obok cukierków dla Anny położył liścik o
romantycznej treści. Ponieważ siedemnaście lat wcześniej dał Annie
pierścionek zaręczynowy w pudełku czekoladek, teraz kupił jej
takie same czekoladki. Wieczorem, gdy Anna przybyła do hotelu na
przyjęcie, Bill powitał ją w pokoju pełnym niespodzianek. Kiedy
opowiadała mi o tym, miała w oczach łzy - łzy radości. "Mógł
spędzić popołudnie, odpoczywając w towarzystwie innych mężczyzn -
powiedziała - albo uciąć sobie drzemkę, a on poświęcił ten czas na
udekorowanie pokoju, żeby mi zrobić przyjemność po długim dniu
pracy".

Rozmawiałam później i z Anną, i z Billem o tym niezwykłym
wieczorze, który spędzili razem w hotelu. Anna stwierdziła: "Ze
wszystkich rzeczy, jakie kiedykolwiek zrobił, ta sprawiła mi
największą frajdę. Było to [srebrne puzdereczko] ozdobione
kokardą".

Wiele osób mówiło mi, że podnosi je na duchu odczytywanie co jakiś
czas na nowo listów pełnych słów wsparcia i zachęty. Wielką radość
sprawił mi przykład Moniki Wooff. Monica urodziła się i wychowała
w chrześcijańskiej rodzinie w Republice Południowej Afryki. Jej
rodzice budowali w niej poczucie własnej wartości i dawali do
zrozumienia, że jest dla nich kimś wyjątkowym. Matka, która była
typem sangwinika, napełniała dom radością i potrafiła znaleźć
trafny komentarz do każdej sytuacji. Monica napisała:

To zabawne, że różne powiedzonka, które słyszymy w dzieciństwie,
pamiętamy przez całe życie. Jako dziecko uważałam, że moja mama
jest niezwykle błyskotliwa, bo zawsze miała pod ręką jakieś
dowcipne sformułowanie. Dopiero gdy dorosłam uświadomiłam sobie,
że cytowała Pismo święte. Wszystkie jej powiedzenia pochodziły z
Księgi Przysłów. Kiedy później wychowywałam swoje dzieci, byłam
zdumiona, z jaką łatwością przychodzą mi do głowy odpowiednie
cytaty z Księgi Przysłów, tyle razy powtarzane przez moją mamę.

Matka Moniki dawała jej słowa wsparcia, które ona teraz, jako
dorosła kobieta, przekazuje innym. Wyobraźmy sobie, jak ciężko jej
było, kiedy jedenaście lat temu opuściła wraz z mężem dom rodzinny
w Afryce, by przenieść się do Kalifornii. Początkowo czuła się
osamotniona, brakowało jej bowiem tych życzliwych, zachęcających
słów, które zawsze otrzymywała. W krótkim czasie znalazła jednak
dom prowadzony przez kościół, w którym przebywało wielu
skrzywdzonych ludzi, bardzo potrzebujących kogoś, kto by im
pomógł. Monica podjęła pracę w tym domu, służąc radą jego
mieszkańcom i dodając im otuchy. Ponieważ zawsze potrafiła znaleźć
jakieś słowo pocieszenia, ludzie uważali, że sama nie ma żadnych
potrzeb. Jej praca polegała na ciągłym dawaniu, bez otrzymywania
czegokolwiek w zamian. Pewnego dnia, kiedy czuła się zupełnie
wyczerpana tą bezustanną służbą, w skrzynce na listy znalazła
kartkę z podziękowaniem. Tak ją to ucieszyło, że zachowała tę
kartkę i często do niej wracała. Wkrótce zaczęły napływać inne
kartki i listy ze słowami zachęty. Monica tak to opisuje:

W niedługim czasie miałam ich całą stertę. Postanowiłam więc
okleić kilka pudełek po butach kolorowym papierem, pomyślałam
bowiem, że takie wyjątkowe kartki trzeba przechowywać w ładnych
pudełkach. Teraz, kiedy jestem przygnębiona i potrzebuję wsparcia

background image

albo po prostu mam ochotę spotkać się we wspomnieniach z kimś
bliskim i kochanym, wyciągam jedno z moich pudełek ze skarbami,
wyjmuję z niego pełną garść kartek i odczytuję je po kolei. śmieję
się i płaczę; czuję się wzruszona, uświadamiając sobie, że jakieś
Boże dziecko mnie kocha. Ta świadomość zaspokaja moje potrzeby.

Cóż za oryginalny pomysł, żeby założyć wciąż rosnącą kolekcję
"srebrnych puzdereczek", przechowywanych jak największe skarby.

Paula Allaire napisała mi o swojej potrzebie poczucia się kimś
wyjątkowym. "Z rzadka otrzymywałam pochwałę lub zachętę od mojej
matki. Jako dziecko błagałam ją w duchu, żeby się do mnie
odezwała, dotknęła mnie. Ale te słowa czy dotyk nie nadchodziły. W
ciągu ostatnich kilku lat, już jako osoba dorosła, otrzymałam
nieoczekiwanie szereg bardzo szczególnych kartek i listów, które
wzruszyły mnie i podtrzymały na duchu. Chciałam trzymać je gdzieś
pod ręką, żeby móc łatwo je odnaleźć i przeczytać, gdybym czuła
taką potrzebę. Umieściłam je w Biblii, z którą się nie rozstaję,
ale ciągle z niej wypadały. Bałam się, że pogubię te tak bardzo
dla mnie cenne skarby, włożyłam je więc do sztywnej koperty o
wymiarach 13 na 18 cm, którą przykleiłam z tyłu Biblii. Teraz,
ilekroć potrzebuję [srebrnego puzdereczka], otwieram Pismo święte
i już tam na mnie czekają, by dodać mi otuchy i pomóc iść dalej
przez życie".

Przed ostatnim Bożym Narodzeniem kupiłam dla moich trzech wnuków
specjalne notatniki. Z przodu każdego notatnika umieściłam coś w
rodzaju kieszonki, przeznaczonej do przechowywania kartek i
liścików, które będę im przysyłać. Napisałam też do każdego wnuka
osobny list, mówiący o tym, co czułam, kiedy zobaczyłam go po raz
pierwszy tuż po jego narodzinach. Opisałam, jak wtedy wyglądali, a
w przypadku Jonathana wymieniłam też po kolei wszystkie
wydarzenia, które stawały mi na przeszkodzie, kiedy usiłowałam
zdążyć do szpitala, zanim się urodzi. (Chociaż wtedy te wydarzenia
nie były przyjemne, widziane z perspektywy czasu wydają się
zabawne.)

W moich listach zamieściłam także opowieść o każdym z wnuków,
związaną z pewnymi szczególnymi, wyjątkowymi chwilami, które z
nimi spędziłam. Każdy list jest pełen "srebrnych puzdereczek" -
słów pochwały, które będą zawsze mogli odczytać, gdy ich poczucie
własnej wartości ulegnie chwilowemu zachwianiu. Jonathan często
przychodzi do mnie z pytaniem: "Babciu, poczytasz mi twoją książkę
o mnie?" Mały Bryan, który ma dopiero trzy lata, bierze mnie za
rękę, prowadzi do swego pokoju i wyciąga swoją specjalną
książeczkę. Otwiera ją, żeby mi pokazać zdjęcie, na którym trzymam
go w ramionach jako noworodka. "To ty i ja, kiedy byłem takim
zupełnie malutkim dzidziusiem".

Dziadkowie, którzy chcą mieć pewność, że ich wnuki zachowają słowa
zachęty przesłane przez nich pocztą, niech ofiarują im stosowne
pudełko, dużą, sztywną kopertę lub album, które staną się dla
dziecka skarbnicą wspomnień. Kiedy mały człowiek poczuje się
zniechęcony, niebo nad nim zachmurzy się na cały dzień, będzie
wiedział, gdzie znaleźć własne, prywatne "srebrne puzdereczko".

Mojego pierwszego wnuka, Randy'ego, nazywałam od samego początku
mym wyjątkowym chłopcem. On wie, że babcia go kocha. Kiedy chodził
do przedszkola, poszłam któregoś dnia go odebrać, a wychowawczyni
spytała, czy chciałby przedstawić mnie kolegom. Ujął mnie za rękę,
zaprowadził do grupy dzieci bawiących się na podłodze i rzekł: "To
jest moja babcia, a ja jestem jej wyjątkowym chłopcem".

background image

To zdanie było dla mnie prawdziwym błogosławieństwem - jakże się
cieszę, że Randy wie, iż jest wyjątkowy! Nasłuchałam się już tylu
opowieści o dzieciach, które nie otrzymywały zachęty od nikogo, że
dobrze wiem, jak ważne jest to, abyśmy my, dziadkowie, obdarzali
nasze maluchy słowami pełnymi życzliwości.

Randy ma bardzo gładką skórę, która łatwo się opala. Często
głaszczę go po policzku i mówię: "Twoja skóra jest jak aksamit".
Pewnego dnia nauczycielka Randy'ego dała dzieciom do wypełnienia
ankietę. Na pytanie: "Co najbardziej u siebie lubisz?" Randy
odpowiedział: "Moją skórę". Nigdy dotąd nauczycielka nie otrzymała
podobnej odpowiedzi. Gdy moja córka powiedziała mi o tym,
uświadomiłam sobie, jakie to ważne, by budować w małych ludziach
poczucie własnej wartości na wszelkie możliwe sposoby. Kiedy
bowiem Randy ujrzał to pytanie, pierwszą rzeczą, jaka mu przyszła
do głowy, była często powtarzana przeze mnie uwaga, że ma skórę
jak aksamit.

A co odpowiedziałoby dziecko, które nie wie, że ma gładką skórę,
bystre oczy, piękne włosy? Co myśli o sobie dziecko, jeśli nigdy
nie poczuło się kimś wyjątkowym pod żadnym względem?

Kiedy syn Judi Resha, Scott, chodził do przedszkola, był wyraźnie
niższy od swoich rówieśników. Wszystkie dzieci dokuczały mu z
powodu jego wzrostu wołając: "Jesteś za mały, żeby się z nami
bawić! Co ty robisz w tej sali - ty chyba masz dopiero rok!"
Wychowawczyni widziała po jego minie, że chłopcu jest przykro,
zwróciła się więc do pozostałych dzieci: "Scott jest najmilszym i
najukochańszym chłopcem z całej grupy i chcę, abyście sobie
zapamiętali, że to, co najlepsze, występuje w małych
opakowaniach". Judi słyszała tę pozytywną opinię i widziała, jak
dzieci uśmiechają się z aprobatą. Później, w szkole, Scott często
słyszał szydercze komentarze na temat swojego wzrostu, miał jednak
gotową odpowiedź: "To, co najlepsze, występuje w małych
opakowaniach". Jakim błogosławieństwem była dla Scotta jego
wychowawczyni, która potrafła zmienić sytuację negatywną w
pozytywną i dała mu odczuć, że jest kimś wyjątkowym.

Bonnie napisała mi, że pierwszego dnia nauki w szkole matka dała
jej klapsa na oczach całej klasy. Nie pamięta już przyczyny,
pamięta natomiast, jak się wtedy poczuła. Sądziła, że nikt nie
będzie jej lubił, poza tym była niezwykle zażenowana. Nauczycielka
starała się pocieszyć dziewczynkę, a następnego dnia zaprosiła ją
na herbatę. Bonnie wspomina te wydarzenia:

Nauczycielka pokazała mi, że jestem dla niej kimś wyjątkowym.
Chodziłam tak do niej przez tydzień, a reszta klasy zazdrościła
nam tych "herbatek". Po tygodniu zaproponowała mi, żebym
przyprowadziła na nasze miniprzyjęcie jedną osobę z klasy.
Codziennie zapraszałyśmy więcej osób, aż w końcu zjawiła się cała
klasa w komplecie. Wtedy "herbatki" się skończyły, a ja byłam
zaprzyjaźniona ze wszystkimi i odzyskałam pewność siebie. Dzisiaj
sama uczę w czwartej klasie i staram się dać odczuć każdemu
dziecku, że jest kimś wyjątkowym.

Spoglądając wstecz na swoje dzieciństwo, Diana Williams widzi
małą, zaniedbaną dziewczynkę o melancholicznym usposobieniu i
niskiej samoocenie. Dopiero później jedna z jej ciotek postanowiła
przekonać ją, że jest kimś wyjątkowym. Chwaliła Dianę mówiąc, że
jest miła i kochana i dobrze gra w przedstawieniach wystawianych
przez szkolny teatrzyk. Dla dziecka, które było przeświadczone o

background image

swej małej wartości, miłość okazywana przez tę jedną ciotkę miała
ogromne znaczenie. Diana wyznaje: "Dziś także, chociaż mam już
czterdzieści trzy lata, z niecierpliwością wyczekuję rozmów z
ciocią, która mieszka ponad półtora tysiąca kilometrów stąd. I
wiem, że za każdym razem usłyszę, iż jestem kimś wyjątkowym. Ona
we mnie wierzy, a ja staram się spełniać jej oczekiwania wobec
mojej osoby".

Niektórzy z nas - rodziców, cioć, wujków, dziadków i nauczycieli -
nie zdają sobie sprawy z tego, jak wielką wartość ma słowo otuchy
i jak rozpaczliwie dziecko potrzebuje czuć się kimś wyjątkowym w
tym trudnym, pełnym problemów świecie.

Po nabożeństwie, podczas którego mówiłam o obdarowywaniu ludzi
słowami wsparcia i zachęty, podeszła do mnie pewna kobieta i
powiedziała, że córka obarczyła ją opieką nad trójką wnucząt, z
których żadne nie ma jeszcze czterech lat. Nie zdawała sobie
wcześniej sprawy z tego, że urazę, jaką żywi do swojej córki,
usiłowała odreagować na jej dzieciach, mówiąc im różne krzywdzące
rzeczy. I chociaż nie są winne niefortunnej sytuacji, w jakiej się
znalazły, one właśnie ponosiły za nią karę. Pani ta wyznała mi, że
nie była świadoma krzywdy, jaką wyrządza tym maluchom mówiąc im
negatywne rzeczy o nich samych oraz ich matce. Po wysłuchaniu
mojego odczytu kobieta postanowiła zmienić swój stosunek do wnuków
i uważać na to, co do nich mówi. Uświadomienie sobie znaczenia
życzliwych słów w życiu dziecka pomogło jej dostrzec, jak ogromna
odpowiedzialność spoczywa na jej barkach.

Na każdym z nas, niezależnie od naszej sytuacji życiowej, spoczywa
obowiązek pokazania innym, że są kimś wyjątkowym. Być może
jesteśmy jedyną osobą, która ofiaruje temu drugiemu tak bardzo mu
potrzebne "srebrne puzdereczko" z piękną kokardą.

"Smutek przygnębia serce człowieka, rozwesela je dobre słowo" (Prz
12, 25).

Rozdział 11

Pokój w sercu

Byliśmy z Fredem typowym amerykańskim małżeństwem lat
pięćdziesiątych. Prowadziliśmy przykładne życie jako porządni,
praktykujący chrześcijanie i wzorowi obywatele. Wybudowaliśmy duży
dom, jeździliśmy dużymi samochodami, osiągnęliśmy duży sukces.
Robiliśmy wszystko tak jak trzeba aż do chwili, kiedy urodziłam
dwóch synów - jednego po drugim - dotkniętych śmiertelną chorobą
mózgu. Nie mogliśmy uwierzyć, że dobrym ludziom zdarzają się złe
rzeczy. Jeśli Bóg naprawdę istnieje, to jak mógł dopuścić, by ta
podwójna tragedia spadła na pracowitych, uczciwych ludzi takich
jak my?

Rozczarowani i przygnębieni, porzuciliśmy Kościół, chowając nasz
wizerunek Boga do pudełka na półce z myślą, że wyciągniemy go
kiedyś w przyszłości, jeśli chłopcy wyzdrowieją lub odmieni się
nasz los. Przestaliśmy chodzić na nabożeństwa, gdyż wyglądało na
to, że nikogo ze spotykanych tam ludzi nasza tragedia nie
obchodzi. Wszyscy wydawali się pochłonięci własnymi sprawami. Ci,
którzy z nami w ogóle rozmawiali, unikali jakiejkolwiek wzmianki o

background image

naszych umierających synach. W latach pięćdziesiątych dobrym
ludziom nie mogły się przytrafiać złe rzeczy. To były przecież
"szczęśliwe dni" i jakakolwiek skaza na tym doskonałym obrazie
sprawiała, że ludzie odwracali wzrok w drugą stronę. Wszyscy
dążyli do osiągnięcia tego, co niemożliwe, a "Bóg lat
pięćdziesiątych" był dobroczyńcą, gotowym obsypać pomyślnością,
spokojem i innymi podarunkami poszukiwaczy sukcesu tam, na dole.
Kiedy z jakiejś przyczyny pojawiał się problem, którego On nie
rozwiązywał, dawaliśmy sobie z Nim spokój, pakowaliśmy Go do
pudełka, które zawiązywaliśmy porządnie sznurkiem i odstawialiśmy
gdzieś na bok mówiąc: "Od tej pory sam zajmę się swoim życiem".
Magazyn Time ogłosił, że "Bóg nie żyje", a my w to uwierzyliśmy.

Fred i ja zrobiliśmy z naszym smutkiem jedyne, co umieliśmy -
zostawiliśmy wspomnienia za sobą udając, że to wszystko nigdy się
nie zdarzyło, i zaczęliśmy żyć dalej. Ja wróciłam do pracy w
teatrze i atelier, Fred zaś od świtu do nocy był pochłonięty swymi
restauracjami, a potem jeszcze przesiadywał do białego rana w
klubie nocnym. To, że zaprzeczaliśmy śmierci naszych synów,
podzieliło nas emocjonalnie, natomiast rozczarowanie i depresja
sprawiły, że rósł między nami dystans fizyczny. Właściwie w duchu
byliśmy już rozwiedzeni i każde z nas o własnych siłach zaczęło
budować swoje życie.

Oprócz duchowej pustki każde z nas miało także poczucie winy
spowodowane odejściem od Kościoła i naszym stosunkiem do Boga.
Pewnego dnia na spotkaniu w Chrześcijańskim Klubie Kobiet
usłyszałam coś, co poruszyło moje zatwardziałe serce. Był to
fragment Listu do Rzymian: "A zatem proszę was, bracia, przez
miłosierdzie Boże, abyście dali ciała swoje na ofiarę żywą,
świętą, Bogu przyjemną, jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej.
Nie bierzcie więc wzoru z tego świata, lecz przemieniajcie się
przez odnawianie umysłu, abyście umieli rozpoznać, jaka jest wola
Boża: co jest dobre, co Bogu przyjemne i co doskonałe" (Rz 12,
1-2).

Po raz pierwszy dotarło do mnie, że moja relacja z Bogiem powinna
być czymś bardziej osobistym niż tylko oczekiwanie na dużą premię
za to, że tak dobrze rozgrywam swoje życie. Mam ofiarować siebie
Bogu, oddać Mu swoją osobę, stać się "srebrnym puzdereczkiem". I
tylko ja sama mogę ofiarować siebie w akcie świadomej wiary. Nie
mam prawa odsuwać Boga na bok ani Go ignorować. Powinnam natomiast
stanąć przed Nim jako żywa ofiara, całkowicie porzucając moje
gorączkowe plany i niezdrowe ambicje.

Wykładowca przekonywał, że jest to akt rozsądku i że Bóg przyjmie
mnie taką, jaka jestem. Że nie muszę mówić, iż jest mi przykro,
przysięgać, że będę chodzić na nabożeństwa; nie muszę stawać się
inną osobą. Muszę tylko oddać się Bogu i pozwolić, żeby mnie
przemienił.

Potem mówca zapytał, czy ktoś z nas "brał wzór z tego świata" i
rozczarował się efektami. Ja z całą pewnością byłam taką osobą.
Podjęłam wszelkie działania mające zapewnić osiągnięcie sukcesu i
co mi to dało? Dwóch zmarłych synów i rozpadające się małżeństwo.

- Ale jest nadzieja - zapewnił wykładowca. Możemy przestać brać
wzór z tego świata i pozwolić, by Bóg odmienił nasz umysł i
uzdrowił naszą duszę.

Wiedziałam, że potrzebny mi jest odnowiony umysł i uzdrowienie
duszy, więc modliłam się razem z tym człowiekiem. Wtedy właśnie

background image

ofiarowałam się Panu; stałam się podarunkiem, ofiarą dla Niego.

Niektórzy z czytających te słowa mają, być może, poważne problemy.
Zastanawiają się, jak to się stało, że przy tak wysokich
oczekiwaniach wobec życia znaleźli się w swym obecnym położeniu.
Niektórzy czytają tę książkę, szukając w niej słów zachęty,
światła, błagając o małe "srebrne puzdereczko".

Wiem, jak się czujecie, bo sama przez to wszystko przeszłam -
patrzyłam, szukałam, pukałam. Jezus powiedział, że widzi naszą
rozpacz, kołacze do drzwi, a jeśli zechcemy je otworzyć, wejdzie
do nas (Ap 3, 20). Ale to my musimy uczynić pierwszy krok. My
musimy Mu się ofiarować.

Wyobraźmy sobie siebie jako puste pudełko po jakimś prezencie. Nie
ma ono żadnej wartości - ot, trochę zmiętej bibułki i stara,
pognieciona wstążka. A teraz zawińmy pudełko w srebrny papier,
przewiążmy kokardą i ofiarujmy się Chrystusowi. "Oto jestem, Panie
- wyciągnij rękę i weź mnie. Jestem owinięty błyszczącym papierem,
pięknie przystrojony. Jestem żywą ofiarą, podarunkiem dla Ciebie".

Ofiaruj się dzisiaj Chrystusowi. On bowiem jest drogą, prawdą i
życiem.

Bóg Ojciec wie, co to znaczy dawać ofiarnie - ukochał przecież
ciebie i mnie tak mocno, że ofiarował Swego Jednorodzonego Syna.
Jeśli tylko w Niego uwierzymy, będziemy mieli życie wieczne (J 3,
16). Kiedy my dajemy za wygraną, On nie zostawia nas jak nie
rozpakowane podarunki; otwiera nowe możliwości w nas samych i daje
nam wspaniały plan na dalsze życie.

Każdemu z nas pragnie ofiarować życie wieczne (Rz 6, 23). Bóg
obiecuje, że wszystkim, którzy w Niego wierzą i przyjmują Jego
dar, da moc, aby stali się dziećmi Bożymi (J 1, 12), a także
pokój, który przewyższa wszelki umysł (Flp 4, 7).

Musimy tylko uczynić pierwszy krok - ofiarować się Chrystusowi.
Jeśli dotąd tego nie zrobiłeś, to módl się teraz ze mną.

Panie Jezu, ofiaruję Ci dzisiaj siebie. Chcę być dla Ciebie darem.
Chcę być słodko pachnącą wonnością dla Ojca. Oddaję Ci kontrolę
nad moim życiem i wiem, że przyjmiesz mnie takim, jakim jestem.
Obiecałeś, że dasz mi pokój, moc i życie wieczne, jeśli tylko
zechcę przyjąć Twój dar. Oto dzisiaj przyjmuję Twoje
błogosławieństwo i dziękuję za to, co zamierzasz czynić w moim
sercu, umyśle i duszy, teraz i zawsze, i na wieki wieków. Amen.

Kiedy ofiarujemy się Bogu i przyjmiemy Jego dary, zaczniemy
poznawać Jego doskonały plan wobec naszego życia. Być może nie
będzie on taki, jakiego my byśmy sobie życzyli, może nie być w nim
miejsca na bogactwo i sukcesy, ale zapewni nam spokój ducha, siłę
potrzebną do wznoszenia się ponad sytuację, w jakiej się
znaleźliśmy, a także "emeryturę" w postaci życia wiecznego.

Karen pisze:

Moja matka miała szesnaście lat, kiedy postanowiła poślubić ojca,
ale jedynym sposobem, żeby do tego doprowadzić, było zajście w
ciążę. Tak więc odbył się pospieszny ślub, a niedługo potem
pojawiłam się na świecie. Mama miała szesnaście lat, a tata
dwadzieścia trzy. Szalał na punkcie szybkich samochodów, łatwych
kobiet i alkoholu. Ani jemu, ani mamie nie zależało na mnie. Ona

background image

chciała mieć tylko jego. W przerwach między kłótniami, biciem i
przenoszeniem się z miejsca na miejsce pojawili się dwaj moi
bracia. Mama ciągle uciekała, a tata uganiał się za innymi
kobietami i mówił mi, że to przeze mnie został uwiązany przy
mamie. W końcu rodzice rozwiedli się.

Potem mama miała różne romanse, aż w końcu spotkała męża numer
dwa, który miał czworo dzieci. Byłam najstarsza z siódemki
rodzeństwa, obarczono mnie zatem największą odpowiedzialnością.
Kiedy byłam w ósmej klasie, mój ojczym nieraz próbował dostać się
do mojego łóżka. Pewnej nocy matka przyłapała go na tym; odesłała
mnie do ojca, żebym zamieszkała z nim, jego dziewczyną i ich
dzieckiem. Tata należał do gangu motorowego, a jego dziewczyna
była narkomanką. Tata wysyłał mnie na randki z różnymi swymi
"przyjaciółmi". Potem, w drugiej klasie liceum, kiedy poszłyśmy z
koleżanką kupować prezenty gwiazdkowe, zatrzymał nas policjant pod
pretekstem, że mamy narkotyki (co nie było prawdą) i musiałyśmy
zrobić to, czego chciał on i jego kolega. To było okropne; sama
nie wiem, jak potem wróciłyśmy do domu - domu, w którym nikogo nie
obchodziło to, co się stało. Tak wyglądało moje życie, zanim
spotkałam Chrystusa. On mi przebaczył i pomógł mi wybaczyć
rodzicom. Ale nie mogłam przebaczyć sama sobie i uwierzyć, że
jestem coś warta. Stało się to możliwe dopiero w 1987 roku, kiedy
poznałam Panią i Lanę Bateman. Pomogłyście mi uświadomić sobie, że
dla Boga jestem kimś wartościowym, muszę więc sobie wybaczyć oraz
pamiętać o tym, że moje życie tutaj, na ziemi, ma swój cel.

Obecnie jestem mężatką, mam dwoje uroczych dzieci i przemiłego
męża. Działam aktywnie w naszym kościele, ucząc w szkole
niedzielnej dziewczęta z trzeciej i czwartej klasy. To Pani i Lana
pomogłyście mi wyzwolić się z więzów przeszłości; to Pani swymi-
słowami i książkami pełnymi zachęty pomaga mi trzymać się ścieżek
Pańskich. Kiedy Szatan próbuje swoich sztuczek, ja jestem w rękach
Boga i wiem, że mogę odpędzić Szatana, wzywając imienia Pańskiego.
W takich chwilach przypominam sobie Panią i wypowiadane przez
Panią słowa wsparcia i zachęty.

Gdy Fred i ja ofiarowaliśmy się Bogu, nie zatrzymując nic dla
siebie, On usunął nas z domu, w którym z pokoju do pokoju
przemieszczały się powoli czarne chmury śmierci i pozwolił nam
zacząć wszystko od nowa. Początkowo mała, ciasna kwatera, w której
nas umieścił, wydawała nam się krokiem w tył, ale to właśnie w
pawilonie numer jeden należącym do zarządu ruchu Campus Crusade
for Christ (W Polsce działa pod nazwą Ruch Nowego Życia - przyp.
tłum.) staliśmy się naprawdę chrześcijańską rodziną. Tam
zaczęliśmy rozważać Słowo Boże, modlić się wspólnie całą rodziną i
prowadzić kółko biblijne w naszym małym domku. Jednak w pawilonie
numer jeden nie ma tyle miejsca, by pomieścić was wszystkich, a
poza tym Bóg jest zbyt pomysłowy na to, żeby wszystkich prowadzić
dokładnie tą samą drogą, co nas. Pamiętajmy, że ma On dla każdego
osobny, indywidualny plan.

Dajcie więc "ciała swoje na ofiarę żywą, świętą, Bogu przyjemną,
jako wyraz waszej rozumnej służby Bożej" (Rz 12, 1). On przemieni
wasze dusze i ofiaruje wam dar pokoju, miłości i mocy. "£aska
przez Boga dana to życie wieczne w Chrystusie Jezusie, Panu
naszym" (Rz 6, 23).

Przyjmijmy ten dar jako duże srebrne puzderko ozdobione kokardą.

"Gromadźcie sobie skarby w niebie, gdzie ani mól, ani rdza nie
niszczą, i gdzie złodzieje nie włamują się i nie kradną. Bo gdzie

background image

jest twój skarb, tam będzie i serce twoje" (Mt 6, 20-21).

Rozdział 12

Cenny depozyt

Apostoł Paweł nigdy nie uczęszczał na kurs uroku osobistego ani
seminarium na temat motywacji w businessie. Nie czytał poradnika
How to Win Friends and Influence People (Jak zdobywać przyjaciół i
wpływać na ludzi), nie oglądał filmów wideo z serii The Seeds of
Greatness (Ziarna wielkości). Miał nieatrakcyjny wygląd, cierpiał
na dokuczliwą chorobę, którą nazwał "ościeniem dla ciała" (por. 2
Kor 12, 7), nie jeździł po Rzymie włoskim samochodem i nie czesał
się u fryzjera. Jak to możliwe, że taki zwykły, przeciętny
człowiek cieszy się popularnością jako autor już prawie dwa
tysiące lat? Dzieje się tak dlatego, że znał on sekret
obdarowywania słowami pełnymi zachęty tych, którzy takich słów
potrzebowali. Gdziekolwiek się udawał, zabierał ze sobą torbę
pełną "srebrnych puzdereczek". Nawet z więzienia głosił przesłanie
radości i nadziei.

Oni zaś [Paweł i Sylas], wyszedłszy z więzienia, wstąpili do
Lidii, zobaczyli się z braćmi, pocieszyli ich i odeszli

(Dz 16, 40).

Gdy rozruch ustał, Paweł przywołał uczniów, dodał im ducha,
pożegnał się i wyruszył w podróż do Macedonii (Dz 20, 1 ). Paweł
nauczał, że każdy człowiek ma przynajmniej jeden dar
duchowy, który może zostać wykorzystany dla zbudowania innych.
"Mamy zaś według udzielonej nam łaski różne dary: bądź dar
proroctwa - [do stosowania] zgodnie z wiarą; bądź to urząd diakona
- dla wykonywania czynności diakońskich; bądź urząd nauczyciela -
dla wypełniania czynności nauczycielskich; bądź dar upominania -
dla karcenia. Kto zajmuje się rozdawaniem, [niech to czyni] ze
szczodrobliwością; kto jest przełożonym, [niech działa] z
gorliwością; kto pełni uczynki miłosierdzia, [niech to czyni]
ochoczo" (Rz 12, 6-8).

Zachęcanie innych jest niezwykle cenne, gdyż dodaje im otuchy,
poprawia ich poczucie własnej wartości, a także upewnia co do
nadziei na przyszłość. święty Paweł wiedział, że to, iż ktoś jest
atrakcyjny fizycznie, wykształcony i pełen uroku osobistego, ma
niewielkie znaczenie, jeśli Pan nie posługuje się tą osobą w celu
podnoszenia na duchu innych ludzi. Oceniając własną posługę wobec
Tesaloniczan napisał: "Wiecie: tak każdego z was zachęcaliśmy i
zaklinaliśmy, jak ojciec swe dzieci, abyście postępowali w sposób
godny Boga, który was wzywa do swego królestwa» i chwały" (1 Tes
2, 11-12).

We wszystkich listach Pawła, w każdym przesłaniu przez niego
głoszonym, jest choć parę słów wsparcia i zachęty.

Jesienią 1980 roku Bóg posłużył się jedną z budujących wypowiedzi‹
św. Pawła do Tymoteusza, by poprowadzić mnie ku służbie mającej na
celu zachęcanie i podnoszenie na duchu innych ludzi. W ciągu
poprzednich dziesięciu lat prowadziłam grupy studium biblijnego,
przemawiałam w chrześcijańskich klubach kobiet, wygłaszałam

background image

wykłady w całym kraju i pisałam książki. Nie miałam żadnego
instruktora, który wskazywałby mi kolejno, jakie kroki mam
podejmować, uczyłam się więc na własnych błędach.

Lata służby zaczęły przynosić owoce - czułam, że Bóg wzywa mnie do
dzielenia się tym, czego się nauczyłam, z początkującymi mówcami i
autorami książek. Nie miałam czasu, żeby napisać podręcznik, który
mógłby być używany na kursach, nie byłam też pewna, czy znajdą się
chętni do przeszkolenia. Kiedy modliłam się, by Bóg wskazał mi
drogę, uświadomiłam sobie, iż On chce, abym zaprosiła czterdzieści
osób na seminarium, którego jeszcze nie przygotowałam, i
przekonała się, jaka będzie ich reakcja. W krótkim czasie
otrzymałam trzydzieści pięć odpowiedzi pozytywnych, należało więc
uczynić następny krok, czyli opracować program seminarium, które
potem zostało nazwane CLASS - Christian Lenders and Speakers
Seminars (seminarium dla animatorów i mówców chrześcijańskich).

W tym samym czasie Bóg podsunął mi pewien werset, by potwierdzić
moje powołanie do kształcenia i zachęcania innych. święty Paweł
napisał te słowa, by podnieść na duchu młodego Tymoteusza, biskupa
Efezu: "a to, co usłyszałeś ode mnie za pośrednictwem wielu
świadków, przekaż zasługującym na wiarę ludziom, którzy też będą
zdolni nauczać i innych" (2 Tm 2, 2).

Biorąc te słowa do siebie, zdałam sobie sprawę z tego, że
otrzymałam dobre przygotowanie do przemawiania i nauczania. Kiedy
byłam małą dziewczynką, ojciec zachęcał mnie do uczenia się na
pamięć różnych wierszyków i rymowanek. Później, gdy chodziłam do
szkoły podstawowej, ćwiczyłam dykcję, a będąc w liceum,
zwyciężyłam w konkursie recytatorskim. Występowałam w
przedstawieniu przygotowywanym przez klasę maturalną i pomagałam w
jego reżyserowaniu. W college'u zajmowałam się obsadą wszystkich
ważniejszych komedii muzycznych, byłam asystentką dziekana
Wydziału Muzycznego, laureatką konkursu na mowę polityczną, a
także jedyną osobą wybraną do napisania pracy specjalizacyjnej z
zakresu przemawiania. Po uzyskaniu specjalizacji z języka
angielskiego, przemawiania i nauczania zaczęłam uczyć w szkole
średniej i w college'u. Byłam przewodniczącą licznych organizacji,
a w końcu zostałam chrześcijańskim mówcą i autorką
chrześcijańskich książek. Pracowałam ciężko, gromadząc wiedzę i
doświadczenie, i byłam dobrze przygotowana do tego, by przekazywać
innym wszystko, czego sama nauczyłam się przez wszystkie te lata.

Słowa apostoła Pawła uświadomiły mi, że powinnam przekazywać swoją
wiedzę ludziom, którzy potrafią zrobić z niej właściwy użytek -
powierzyć im ją niejako w depozyt. Wszyscy chcielibyśmy, aby nasze
skarby znajdowały się w "sejfie" - w rękach ludzi wiarygodnych,
takich, na których można polegać. Nie powierzylibyśmy przecież
swoich oszczędności pierwszemu człowiekowi, który znalazłby się
akurat w banku w tym czasie, co my; trudno byłoby liczyć na to, że
umieści je na naszym rachunku. Wręczylibyśmy pieniądze kasjerowi -
osobie, która jest wiarygodna i rzetelna. Tak samo powinno być z
naszym nauczaniem. Wiedzę należy przekazywać ludziom, którzy chcą
się uczyć, są zainteresowani tym, co mamy do powiedzenia i mądrze
wykorzystają to, czego się nauczą.

Przekazując wiedzę takim osobom mam pewność, że one z kolei
przekażą ją innym. I co najważniejsze, wiem, że pomnażam dzieło,
którego wykonywanie powierzył mi Bóg.

Kiedy po całodziennym seminarium siedziałam wraz z grupą studentów
college'u w kawiarence, jeden z młodych ludzi zapytał mnie:

background image

- Od jak dawna pisze pani książki?

- Od dziesięciu lat - odparłam.

Popatrzył na mnie jak na nobliwą staruszkę i zadał następne
pytanie:

- Dlaczego zaczęła pani tak późno?

Z perspektywy jego młodego wieku wydawało mu się, że marnowałam
życie aż do momentu, kiedy znalazłam się u progu starości. Za
prawdziwy cud uznał to, iż Bóg ocalił mój talent, nim stałam się
zbyt stara, by go spożytkować. Nigdy nie patrzyłam na siebie z
takiego punktu widzenia, ale odpowiadając temu studentowi
przypomniałam sobie, że kiedy sama byłam w college'u uważałam, iż
każdy, kto ukończył czterdzieści lat, powinien szykować się do
przejścia na emeryturę.

Dlaczego tak późno zaczęłam pisać? Odpowiedziałam temu młodemu
człowiekowi, że całe moje życie było przygotowaniem do pisania.
Uczenie się w dzieciństwie wierszyków na pamięć, role w sztukach w
szkole średniej, nauka przemawiania i gry aktorskiej w college'u,
nauczanie języka angielskiego i sztuki mówienia w szkole, utrata
dwóch synów, zaangażowanie w działalność chrześcijańską,
prowadzenie studium biblijnego, głoszenie wykładów - wszystkie te
wydarzenia prowadziły mnie do tego, by przelać swoje doświadczenie
życiowe na papier, a następnie szkolić innych, by czynili
podobnie.

Jestem pewna, że moja odpowiedź przerosła oczekiwania tamtego
studenta, ale jego prowokujące pytanie sprawiło, że zastanowiłam
się nad różnorodnością doświadczeń w moim życiu.

Dlaczego tak długo zwlekałam z rozpoczęciem pisania? Potrzebowałam
czasu, by przebrnąć przez moje urazy i tragedie, a także by
rozważać Słowo Boże, uczyć się go na pamięć i nauczać go innych.
Nie od razu też uświadomiłam sobie, że moje cierpienia i
zwycięstwa mogą stać się źródłem nadziei dla innych ludzi. Całe
moje życie było polem doświadczalnym dla posługiwania
chrześcijańskiego. Trudności, przez które sama przeszłam,
pozwoliły mi lepiej rozumieć ludzi skrzywdzonych, ze złamanym
sercem. Zamiłowanie do nauczania i doświadczenie w komunikowaniu
się z ludźmi skłoniły mnie do podjęcia działalności polegającej na
publicznych wystąpieniach. A że mam odpowiednie przygotowanie
filologiczne, pisanie stało się naturalną konsekwencją, jakby
"przedłużeniem" mojego przemawiania. Przeszłam pięćdziesiąt lat
przygotowań, polegających na gromadzeniu wiedzy i doświadczenia.

W książce zatytułowanej My Utmost for His Highest (Wszystko dla
Jego Majestatu) Oswald Chambers pisze: "Gdy Bóg mówi, wielu z nas
zachowuje się jak człowiek we mgle - nie dajemy żadnej odpowiedzi.
(...) Bądźmy gotowi na nagłe, niespodziewane odwiedziny Pana.
Człowiek gotowy nie musi się już przygotowywać. Pomyślmy, ile
marnujemy czasu, starając się przygotować dopiero wtedy, gdy Bóg
nas wezwał!"

Kiedy zrozumiałam, że Bóg może wezwać każdego z nas do służby,
która stanie się dobrodziejstwem dla innych, postanowiłam pomagać
ludziom w przygotowywaniu się na takie wezwanie. Zainspirowana
wersetem z 2 Listu do Tymoteusza 2, 2 opracowałam program
seminarium dla kobiet. Wciąż nie mogę się nadziwić, jak szybko Bóg

background image

namaszcza swego sługę, który jest już gotowy.

Marilyn Heavilin pojawiła się na naszym seminarium półtora roku po
tym, jak pijany kierowca zabił jej nastoletniego syna. Ta
pogrążona w rozpaczy kobieta nie spodziewała się, by Bóg miał się
nią posłużyć w jakiś szczególny sposób. Poprosiłam ją, by
opowiedziała o swych przeżyciach innym uczestnikom seminarium.

Niedługo potem, z ramienia organizacji MADD (Mothers Against Drunk
Driving - Matki przeciw pijanym kierowcom), Marilyn zaczęła
wygłaszać pogadanki dla uczniów szkół średnich o tragediach, które
może spowodować prowadzenie samochodu po pijanemu. Następnie
nadeszły zaproszenia od organizacji The Compnssionate Friends
(Współczujący przyjaciele) grupy samopomocy założonej przez
rodziców, którzy stracili dziecko; jej przedstawiciele chcieli, by
Marilyn przemawiała na ich krajowych zjazdach. W ciągu czterech
lat Marilyn przeszła prawdziwą metamorfozę: z osieroconej matki,
która nie wiedziała, co zrobić ze swym bólem, w autorkę czterech
książek i gościa ogólnokrajowych programów telewizyjnych i
radiowych. W wieku pięćdziesięciu lat odnalazła nowy cel w życiu -
pocieszanie innych. A było to możliwe dzięki temu, że kiedy
nadeszło wezwanie, była gotowa.

Uczestniczka seminarium Georgia Venard, wykwalifikowana
pielęgniarka i była narkomanka, poczuła się zniechęcona, kiedy
duszpasterz powiedział jej, żeby nie wspominała o swym dawnym
uzależnieniu, gdyż rzuca to złe światło na Kościół. Tymczasem
wielu członków Kościoła bardzo potrzebowało jej pomocy. Zachęciłam
Georgię, by opisała swe doświadczenia związane ze zwalczaniem
nałogu, a następnie poprosiłam o wygłoszenie odczytu na
konferencji. Obecnie, w wieku trzydziestu kilku lat, Georgia
często przemawia, zajmuje się poradnictwem, a wkrótce napisze
książkę o tym, w jaki sposób chrześcijanin może pokonać swoje
uzależnienie.

Patsy Clairmont uciekła z domu mając piętnaście lat, w związku z
czym szkołę średnią ukończyła dopiero jako kobieta
czterdziestoletnia. Ze względu na brak wykształcenia oraz brak
pewności siebie nie umiała sobie wyobrazić, że Bóg mógłby posłużyć
się nią w jakiejś wielkiej sprawie. Kiedy usłyszałam ją po raz
pierwszy - recenzowała wtedy książki na rekolekcjach dla kobiet -
zafascynował mnie jej dynamiczny sposób mówienia i pełna energii
osobowość. Zaprosiłam ją na nasze seminarium, gdzie zaimponowała
mi znajomością Pisma świętego, niesamowitym poczuciem humoru, a
także opowieścią o tym, jak zwalczyła agorafobię, czyli lęk przed
otwartymi przestrzeniami. Jej słuchacze na przemian to śmieją się,
to płaczą; moim zdaniem jest ona w tej chwili najbardziej
dynamicznym mówcą płci żeńskiej w USA. Patsy przyszła do mnie z
otwartym sercem i umysłem; obecnie - w wieku czterdziestu kilku
lat - sama prowadzi seminarium, ma również kontrakt na napisanie
książki zachęcającej inne kobiety, które czują się niepewnie i
uważają, że brak im wiedzy, do przygotowania się na niespodziewane
wezwanie ze strony Boga.

Bonnie Green (żona Johna Greena, kompozytora, pięciokrotnego
zdobywcy Oscara) przez wiele lat udzielała się w środowisku
hollywoodzkim. Zaprosiła mnie do siebie, żebym poprowadziła
spotkanie dla kilku jej przyjaciółek. Zaproponowałam, aby przyszły
na nasze seminarium. Były to osoby wierzące, kobiety w średnim
wieku, które jednak nie potrafiły mówić innym otwarcie o swojej
wierze. Bonnie zaczęła sobie uświadamiać, ile kobiet cierpi w
milczeniu z powodu niewierności w małżeństwie, i postanowiła im

background image

pomóc, dzieląc się z nimi swoim doświadczeniem w leczeniu
zranionej duszy. Obecnie Bonnie prowadzi cotygodniowe spotkania
modlitewne i pisze historię swego życia.

A jak to jest z tobą? Czy wydaje ci się, że jesteś za stary albo
za młody, by Bóg mógł się tobą posłużyć? Czy uważasz, że nie masz
odpowiedniego wykształcenia lub przygotowania, żeby zacząć
przemawiać, nauczać, doradzać lub pisać? Czy jakiś sceptyk odebrał
ci cały entuzjazm? A może nie udało ci się dostrzec, że twoje
doświadczenia życiowe w połączeniu ze Słowem Bożym stanowią
wystarczającą podstawę do rozpoczęcia aktywnej działalności?

Zatrzymaj się teraz na chwilę i przyjrzyj się swemu życiu. Czy
jest w nim coś - jakieś doświadczenie, umiejętność lub talent - co
przeoczyłeś?

Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że Bóg może użyć każdego
naczynia, które da się chętnie napełnić Jego mocą i Duchem? Czy
wiesz, że Bóg w swoim Słowie nakazuje nam pocieszać innych tak,
jak On pociesza nas? Nie zwlekaj dłużej. Zapytaj Boga jeszcze
dziś, gdzie chciałby cię posłać i jakie zadania ci wyznaczyć. Cóż
to byłby za wstyd, gdyby Bóg cię wezwał, a ty byś odpowiedział:
"Poczekaj chwilę, Panie, nie jestem jeszcze gotowy".

Dni są krótkie, czasy niebezpieczne, ludzie cierpią. Przygotujmy
się na wezwanie Pana.

Dlaczego ja tak długo czekałam? Myślę, że przygotowywanie się
zajęło mi dużo czasu, teraz jednak, kiedy Bóg posługuje się mną w
celu szkolenia innych, chcę was zachęcić do działania. Moim
"srebrnym puzdereczkiem" dla was jest otwarcie wam oczu na własne
możliwości. Bóg może uczynić z waszego życia coś wspaniałego.

Początkowo celem seminarium CLASS było przygotowywanie kobiet do
przemawiania. Jest to nadal główne zadanie, jakie sobie stawiamy,
ale Bóg znacznie rozszerzył nasze horyzonty. Dla wielu osób, tak
jak dla Delores, seminarium staje się początkiem nowej drogi
życiowej. Delores napisała mi: "Z całego serca dziękuję Bogu;
dziękuję też Tobie za to, w jaki sposób wpłynęłaś na moje życie.
Mogłabym Cię słuchać bez przerwy! Fascynujesz mnie, intrygujesz.
Już nigdy nie zadowolę się przeciętnością! Przechodziłam trudny,
niespokojny okres i to Ty mi pomogłaś, dostarczając motywacji do
przeanalizowania wielu spraw. Czuję się dostatecznie przygotowana
do osiągnięcia pełni moich możliwości. Dziękuję Ci za to wielkie
[srebrne puzderko] z piękną kokardą, które mi dałaś!"

A ja dziękuję Delores za jej "srebrne puzdereczko" dla mnie; są to
odsetki na moim rachunku.

Kiedy opracowywaliśmy program seminarium CLASS dla zaawansowanych,
nie przypuszczałam, że kasety video, które zamierzaliśmy dawać
każdemu uczestnikowi na zakończenie, mogą stać się "srebrnymi
puzdereczkami". Każdy uczestnik seminarium dla zaawansowanych musi
przygotować dwie krótkie prezentacje ustne, które są nagrywane na
video. Potem ja oceniam te wystąpienia; mój komentarz także
zostaje nagrany.

Annie Rodriguez brała udział w seminarium dla zaawansowanych,
które odbyło się latem 1988 roku. Otrzymałam od niej później taki
liścik: "Kaseta z seminarium to jeden z moich najcenniejszych
skarbów. Nie dlatego, że jest tam nagrane moje wystąpienie, ale ze
względu na Twoje uwagi - pochlebne, życzliwe i zachęcające. Są to

background image

moje [srebrne puzdereczka] od Ciebie".

Kiedy słyszę, że ktoś, kto uczestniczył w seminarium CLASS
przekazuje innym to, czego się nauczył, mówię, że są to odsetki
dopisane do mojego rachunku. Czasami używam tego sformułowania w
sensie dosłownym.

Droga Florence!

Załączam czek na pięćdziesiąt dolarów. Przyjmij go, proszę, jako
dar wdzięczności za to, że dałaś mi tak bardzo potrzebną wiarę w
siebie. Wiem, że Pismo święte mówi, iż nauczyciel powinien za
swoją naukę otrzymać zapłatę. Wykorzystałam już wiele myśli, które
nam przekazywałaś, a zwłaszcza koncepcję "srebrnych pudełeczek".
Mówiłam o poczuciu własnej godności do grupy stu pięćdziesięciu
trzecioklasistów. Otrzymali ode mnie "srebrne puzdereczka".
Serdeczne dzięki za ten i liczne inne pomysły; są one źródłem
nadziei dla wielu i mogą zmienić ich życie w bardzo pożądany,
pozytywny sposób. Oczarowana, pewna siebie i zaangażowana

Mary Anne

Od początku istnienia seminarium CLASS Fred bardzo popierał tę
inicjatywę. W ciągu ostatnich kilku lat zrezygnował ze swojej
pracy, by podróżować razem ze mną i zajmować się harmonogramami,
sprzedażą książek oraz przygotowywaniem sprzętu. A że serce ma
pełne współczucia dla ludzkiej krzywdy, rozmawia i udziela porad
osobom, które cierpią z powodu zranionych uczuć lub duchowego
chaosu. Przed kilkoma laty uświadomił sobie, że sam nie jest wolny
od problemów emocjonalnych. Postanowił poznać przyczyny
negatywnych emocji, które pozostały z okresu dzieciństwa.
Korzystał z pomocy chrześcijańskich doradców, a przede wszystkim
pracował nad zacieśnieniem swej więzi z Bogiem. Codziennie
spisywał swoje modlitwy, w których prosił Boga, by uleczył jego
duszę.

Do dziś codziennie spisuje te rozmowy z Bogiem; zwykle zajmuje mu
to godzinę, ale często dwie godziny lub więcej. Z roku na rok
coraz łatwiej mu rozmawiać z ludźmi, którzy cierpią z powodu ran
emocjonalnych wyniesionych z dzieciństwa. Potrafi im pomóc w
odkryciu przyczyn tych skrywanych urazów i poprowadzić ich drogą
uzdrowienia ku odnowie duchowej. Tworzymy więc zgrany duet: ja
przemawiam, zachęcając ludzi do zastanawiania się nad sobą, Fred
zaś udziela porad tym, którzy mają problemy z własną tożsamością.
Jego bezinteresowna troska i zaangażowanie w sprawy cierpiących
chrześcijan przyniosły zdumiewające rezultaty.

"Pan umacnia kroki człowieka i w jego drodze ma upodobanie" (Ps
37, 23).

Fred zaczął przekazywać innym wszystko, czego się nauczył poprzez
modlitwę, rozważanie Pisma świętego, pracę doradcy oraz
uczestnictwo w seminarium CLASS, aby i oni mogli zmienić swoje
życie i pomagać osobom potrzebującym duchowego wsparcia.

W maju 1988 roku podczas rekolekcji dla kobiet Fred prowadził
zajęcia na temat wpływu urazów z dzieciństwa na dorosłe życie.
Reakcja na treść jego wykładu była tak żywa, że udzielał porad
indywidualnych do godziny drugiej nad ranem, a przez cały następny
dzień co pół godziny, w czasie kiedy ja mówiłam. Kiedy wracaliśmy
do domu z tych rekolekcji, Fred rzekł: "Musimy coś napisać. Nie
możemy zostawić tych cierpiących kobiet z otwartymi, krwawiącymi

background image

ranami. Powinniśmy dać im coś namacalnego, trwałego, żeby umocnić
w nich nadzieję".

Zgodziłam się z nim i zaproponowałam napisanie krótkiej broszury,
w której omówilibyśmy kolejne kroki prowadzące do odnowy duchowej.
Fred jednak uważał, że powinniśmy napisać książkę. Ponieważ w tym
czasie byłam już w trakcie pisania dwóch innych książek - Raising
the Curtain on Raising Children (Jak wychowywać dzieci?
Odsłonięcie tajemnicy) oraz Personalities in Power (We władaniu
osobowości) - nie mogłam nawet marzyć o pracy nad następną. Przy
moim napiętym harmonogramie podróży nie bardzo wiedziałam, jak uda
mi się skończyć te, które zaczęłam. Fred zapewnił mnie jednak, że
jeśli ten pomysł jest słuszny, Bóg znajdzie jakiś sposób, by dać
nam czas na jego realizację.

Fred nigdy przedtem nie napisał żadnej książki ani nawet artykułu.
Nie lubił pisania wypracowań w szkole średniej, chociaż z
gramatyki i ortografii dostawał niezłe stopnie. Nauczyciele
mówili, że pisze dobrze i gdyby kiedykolwiek miał coś istotnego do
powiedzenia, prawdopodobnie poradziłby sobie bez trudu. Teraz
Fred miał coś istotnego do powiedzenia.

Ze względu na napięte terminy dostarczenia do wydawcy dwóch
książek, które już miałam rozpoczęte, zawarłam z Fredem układ.
Jeśli on naszkicuje plan całej książki, rozdzieli między nas
poszczególne tematy, a następnie napisze swoją część, to i ja
napiszę swoją. Wydawało mi się, że w tym układzie uwzględniłam
kilka ewentualności. Jeśli on nie spełni choćby jednego warunku,
ja nie będę musiała pisać. Jeżeli Bóg chce, żeby ta książka
powstała, Fred zostanie po raz pierwszy autorem; jeżeli nie - ja
nie będę musiała poświęcać jej swojego czasu.

Po kilku dniach Fred wręczył mi gotowy plan rozdziałów. Następnie
uporządkował swoje materiały i wyjechał na dwa tygodnie, żeby
pisać. Kiedy ujrzałam tę stertę papierów, z którą wrócił,
zrozumiałam, że to Bóg kieruje naszymi krokami i że muszę
posłuchać Jego wezwania i zabrać się do pracy. Napisałam swoją
część książki nie czytając tego, co napisał Fred, a on połączył
obie części w jedną całość, po czym zrobił korektę ostatecznej
wersji. Do dziś trudno mi uwierzyć, że wysłaliśmy do wydawnictwa
rękopis, którego ani razu nie przeczytałam od początku do końca.

Redaktor dokonał bardzo niewielu poprawek, a następnie przesłał
nasz tekst psychologowi chrześcijańskiemu w celu zatwierdzenia
treści. Psycholog nie tylko ocenił tekst bardzo pozytywnie, ale
dodał też odręcznie napisany komentarz: "Wprawdzie widnieją tu
nazwiska dwojga autorów, ale jest oczywiste, że tę książkę
napisała jedna osoba".

Czyż to nie wspaniałe świadectwo twórczej mocy naszego Pana? Kiedy
on daje natchnienie i kieruje, istnieje jedność celu i harmonia
struktury. Dwoje autorów stało się jednym; nie ma już dwóch części
napisanych przeze mnie i przez Freda - powstała całość, której
autorem jest Bóg; całość, która jest większa od sumy
poszczególnych części. Ze wszystkich książek, które napisałam,
żadna nie jest w takim stopniu natchniona i pobłogosławiona przez
Pana jak Freeing Your Mind from Memories That Bind (Jak oswobodzić
umysł od zniewalających wspomnień). Żadna z moich piętnastu
książek nie spotkała się z tak żywą reakcją czytelników, żadna nie
sprzedawała się tak dobrze jak ta.

W ciągu niespełna dwóch lat życie Freda bardzo się zmieniło.

background image

Pozbył się brzemienia przeszłości oraz pokładów tłumionego gniewu.
Przestał być tylko moim pomocnikiem, który załatwia sprawy
organizacyjne i podtrzymuje mnie na duchu. Rozpoczął własną
działalność jako doradca i pocieszyciel cierpiących ludzi. Teraz
jest samodzielnym autorem, częstym gościem programów radiowych i
telewizyjnych.

Przemiana, której Bóg dokonał w życiu Freda, nie przestaje mnie
fascynować. Była ona możliwa dzięki temu, że Fred chciał dokładnie
przeanalizować swoje życie, przedstawić swe potrzeby Panu,
rozważać Słowo Boże, spisywać codzienne modlitwy, a następnie
rozpocząć dzieło pomagania innym.

Pewien dziennikarz, którego znamy od wielu lat, przeprowadzając z
nami wywiad zapytał: "Co się z tobą stało, Fred? Jesteś pełen
wigoru i energii, której nigdy u ciebie nie widziałem".

Fred okazał się wierny Bożemu wezwaniu w swoim życiu, toteż Bóg
wynagrodził go darem wnikliwości i intuicji, dzięki któremu może
pomagać ludziom dotrzeć do źródeł ich problemów zaledwie w kilka
godzin. Kiedy rozmawia z ludźmi, wzywa Ducha świętego i prosi Go o
odkrycie prawdy przed potrzebującym pomocy człowiekiem, tak by
mógł on przedstawić Bogu swe cierpienia mające źródło w
przeszłości z nadzieją, że Bóg go od nich uwolni. Dzięki temu
ludzie ci nie przylepiają już "plasterków" na swe zewnętrzne rany,
ale odnajdują przyczyny cierpienia i przyjmują rozwiązanie, jakie
ma dla nich Bóg.

Nigdy nie starałam się szkolić mojego męża, a jednak stał się on
moim uczniem; jestem bardzo dumna z tego, co pozwolił Bogu uczynić
w swoim życiu. A przede wszystkim jestem wdzięczna Bogu - za to,
że dał mi za zadanie podnoszenie na duchu innych ludzi i za to, że
wzbudził we mnie pragnienie przekazywania dalej tego, czego
nauczyłam się w ciągu sześćdziesięciu lat mego życia. Jestem
wdzięczna, że Bóg pozwala mi dzielić się tym wszystkim z innymi,
powierzać to, czego doświadczyłam, wiernym i godnym zaufania
ludziom, takim jak Patsy, Bonnie, Georgia, Marilyn, Fred i moje
dzieci oraz wielu innych, którzy z kolei nauczają następnych
potrzebujących, niosąc im błogosławieństwo i nadzieję.

Nie będę żyła na tej ziemi wiecznie, ale zostawię po sobie ślad w
postaci "srebrnych puzdereczek", a Bóg będzie nadal wiązał na nich
wielkie kokardy.

"Jestem bowiem świadomy zamiarów, jakie zamyślam co do was -
wyrocznia Pana - zamiarów pełnych pokoju, a nie zguby, by zapewnić
wam przyszłość, jakiej oczekujecie" (Jr 29, 11).

Rozdział 13

Przyjmowanie pochwał

Maleńkie słówko życzliwości,

£za, albo miły gest,

Uleczy serce, może sprawić,

background image

że przyjaźń szczerą jest.

Nie sądź więc, że to zwykła próżność

Mówienie miłych rzeczy.

Wszystko, co powiesz, może koić,

Może też okaleczyć.

Daniel Clement Colesworthy fragment wiersza Małe słówko

Ludzie często pytają: Co zrobić, jeśli staram się obdarowywać
innych słowami wsparcia i zachęty, ale oni nie chcą ich
przyjmować?" Istnieje kilka przyczyn, dla których pochwały mogą
osobę obdarowaną wprawić w zakłopotanie.

Zdarza się, że ludzie odrzucają nasze życzliwe słowa, ponieważ nie
pasują one do ich osobowości. Poznanie typu temperamentu danego
człowieka może nam pomóc w doborze takich pochwał, które przyjmie
on z zadowoleniem. Ludzie różnią się od siebie. Tymczasem często
mówimy innym takie komplementy, jakie sami chcielibyśmy słyszeć, a
potem czujemy się urażeni, kiedy nie przyjmują naszych słów z
entuzjazmem.

Z pewnością część czytelników zna cztery podstawowe typy
temperamentu (O typach temperamentu pisałam w książkach
Personality Plus "O osobowości raz jeszcze", Your Personality Tree
"Twoje drzewo osobowości" oraz Raising the Curtain on Raising
Children "Jak wychowywać dzieci? Odsłonięcie tajemnicy"). i
wykorzystuje tę wiedzę na co dzień, zwłaszcza w kontaktach z
ludźmi trudnymi we współżyciu. Tym, którzy się z tymi
wiadomościami nie zetknęli, przedstawię pokrótce najważniejsze
cechy charakteryzujące poszczególne typy temperamentu.

Sangwinik to osoba dążąca do popularności, która w każdej sytuacji
chce się dobrze bawić i być duszą towarzystwa. Sangwinicy
uwielbiają mówić.

Choleryk to osoba dążąca do władzy, która chce kontrolować każdą
sytuację i decydować za innych. Cholerycy uwielbiają pracować.

Melancholik to osoba dążąca do doskonałości, która chciałaby, żeby
wszystko było uporządkowane i robione we właściwy sposób. Ceni
sztukę i muzykę; uwielbia analizować.

Flegmatyk to osoba dążąca do osiągnięcia spokoju, która nie życzy
sobie kłopotów, chce płynąć przez życie bez wstrząsów i być w
dobrych układach ze wszystkimi. Flegmatycy uwielbiają odpoczywać.

Kiedy poznamy typ temperamentu danej osoby - zwykle nie jest to
trudne - będziemy wiedzieli, jakich zachęt i pochwał potrzebuje.

Najłatwiej rozpoznać sangwiników, rozgadanych, roześmianych,
pełnych osobistego uroku, przyciągających uwagę otoczenia. Tacy
ludzie chcą słyszeć, że są atrakcyjni, że podoba nam się ich
uczesanie, makijaż czy cokolwiek innego; byleby mieli pewność, że
zostali zauważeni. Liczy się dla nich to, co można dostrzec,
pragną więc, byśmy się zachwycali ich strojem, poczuciem humoru
albo nowym samochodem wyścigowym. Jeśli ktoś jest melancholikiem,
chwalenie rzeczy oczywistych przyjdzie mu niełatwo; uważa, że
śmianie się z żartów i historyjek opowiadanych przez sangwinika

background image

zachęci go tylko do dalszej paplaniny.

Niezależnie od tego, jaki jest nasz typ temperamentu, jeśli chcemy
ofiarować sangwinikowi "srebrne puzdereczko", musi ono być
wielkie, błyszczące i ozdobione cekinami, a wręczyć je należy w
obecności wiwatujących tłumów.

Choleryka łatwo zauważyć, gdyż kroczy pełen majestatu i sprawia
wrażenie, jakby wszystko było pod jego kontrolą. Tacy ludzie nie
lubią tracić czasu na banalne czynności, które nie przynoszą
wyraźnych efektów, ani rozmawiać z kimś, kto nie ma nic istotnego
do powiedzenia. Często narzucają innym swoje zdanie. Osiągają
więcej niż osoby o jakimkolwiek innym typie temperamentu, potrafią
szybko ocenić, co należy robić, i zazwyczaj mają rację. Nie
potrzebują komplementów dotyczących swojego wyglądu, uwielbiają
natomiast być chwaleni za dokonania, umiejętność szybkiego
rozwiązywania problemów, ciągłe wytyczanie sobie celów, lojalność
wobec Boga, Kościoła, matki, pracodawcy czy ojczyzny, a także za
poczucie sprawiedliwości. Jeśli ktoś jest flegmatykiem, męczy go
samo patrzenie na choleryka. Jeżeli jednak chcemy zrobić na
choleryku wrażenie, powinniśmy mu powiedzieć, że jesteśmy zdumieni
tym, ile potrafi osiągnąć w bardzo krótkim czasie. Choćby do tej
pory w ogóle nas nie dostrzegał, nagle uzna nas za osobę o
wielkiej wnikliwości.

Melancholik jest zwykle człowiekiem uporządkowanym, spokojnym,
powściągliwym, nieco skrępowanym w towarzystwie ludzi, których
dobrze nie zna. Woli prowadzić poważną rozmowę z jedną osobą niż
żartować w grupie znajomych. Komplementy dotyczące ubrania i
innych zewnętrznych szczegółów uważa za przyziemne; chce słyszeć o
swych wewnętrznych cnotach prawości i mądrości oraz wartościach
duchowych. Melancholicy często zawierają małżeństwa z
sangwinikami, którzy nie potrafią dotrzeć do tej głębi cnót i nie
przestają im powtarzać, jak ładnie wyglądają. Jeśli nie rozumiemy
tych różnic, rozdajemy "srebrne puzdereczka", których nikt nie
chce. Melancholicy są bardzo wrażliwi, łatwo ich urazić; to, co
inni mówią w żartach, biorą często za osobisty przytyk. Ponieważ
sangwinicy i cholerycy mówią wszystko, co przyjdzie im na myśl,
nie ważąc swoich słów, często ranią melancholika, który czeka, by
ktoś wręczył mu "srebrne puzdereczko" z napisem: "Rozumiem cię".

Flegmatyk jest osobą sympatyczną i łatwą we współżyciu. Taki
człowiek dostosowuje się do każdej sytuacji, niemal "zlewa się" z
tapetą na ścianie i tak modyfikuje swą osobowość, by nie wdawać
się w konflikty. śmieje się z tymi, którzy się śmieją, płacze z
tymi, którzy płaczą. Wszyscy lubią zrównoważonych, pogodnych
flegmatyków. I chociaż nie są oni głośni jak sangwinicy, również
posiadają poczucie humoru. Nie potrzebują wielu pochwał, jak
sangwinicy, nie chcą rządzić, jak cholerycy, ani też angażować się
zbyt głęboko, jak melancholicy. Lubią natomiast od czasu do czasu
zostać zauważeni czy zaproszeni do rozmowy, do której sami się nie
włączą; lubią słyszeć, że są ludźmi wartościowymi i że ich opinie
się liczą. Ponieważ często poślubiają choleryków, którzy wartość
człowieka mierzą tym, ile jest on w stanie osiągnąć w danym dniu,
ich spokojne, łagodne usposobienie bywa niedoceniane przez
współmałżonka. Im z kolei trudno jest chwalić ciągle nowe pomysły
choleryka, ponieważ męczy ich nawet myślenie o nich.

Mam nadzieję, że ten krótki szkic poszczególnych typów
temperamentu wyjaśnia, dlaczego różne osoby należy obdarowywać
"srebrnymi puzdereczkami" różnej wielkości i kształtu.

background image

Kolejną przyczyną, dla której niektórzy ludzie nie potrafią
przyjmować pochwał jest fakt, iż od dzieciństwa wpajano im
przekonanie, że są nic niewarci.

Ci, którzy słyszeli od rodziców negatywne uwagi, mogące zachwiać
ich poczuciem własnej wartości, wątpią, czy zasługują na
jakiekolwiek pochwały. Ludzie, którzy doznali w dzieciństwie
przemocy - fizycznej, seksualnej lub słownej - uważają, że nie ma
w nich nic dobrego. Wiele osób, które sprawiają wrażenie pewnych
siebie, tak naprawdę uważa się za brzydkie, głupie lub niemoralne.
Niektórzy ubierają się niedbale i noszą strąki zwisające im wokół
twarzy, jakby starali się potwierdzić poczucie własnej brzydoty.
Inni przeciwnie - wydają masę pieniędzy na stroje i wciąż
zmieniają uczesanie, aby dowieść, że są atrakcyjni. Jednak kiedy
ktoś chwali ich strój, nie mogą uwierzyć, że mówi to szczerze.

Juliene była w dzieciństwie poniżana, czuła się "samotna, wstrętna
i warta tyle, co śmieć". Jej poczucie własnej wartości było
niezwykle niskie. Kiedy duchowny opiekujący się grupą młodzieży
powiedział jej, że jest ładną dziewczyną, nie mogła w to uwierzyć.
Pragnęła przyjąć komplement, ale czuła się niegodna takiej
pochwały. Duchowny cierpliwie podbudowywał jej poczucie własnej
wartości, aż w końcu poczuła, że jest osobą wartościową, godną
szacunku. "Dzięki niemu uwierzyłam, że akceptuje mnie Bóg i
ludzie, że można mnie kochać i lubić. Zrozumiałam, że Bogu
naprawdę na mnie zależy, więc może i ludziom będzie na mnie
zależało".

Niektórzy ludzie żyją w rozpaczliwej pogoni za wykształceniem:
uczęszczają na wciąż nowe kursy i zdobywają coraz wyższe stopnie
naukowe; wszystko po to, by zwalczyć poczucie własnej głupoty,
wywołane czyimś niewłaściwym postępowaniem wobec nich w
przeszłości. (Zdarza się, że rodzic, który poniżał dziecko
słownie, stosował również wobec niego przemoc fizyczną lub
wykorzystywał je seksualnie). Kiedy mówimy tym ludziom, że są
inteligentni, bystrzy, dowcipni, nie potrafią w to uwierzyć.

Może także być odwrotnie - dziecko, które wciąż słyszy, że jest
głupie, zniechęca się i przestaje się uczyć.

Kiedy Jane miała osiem lat, jej ojciec został skazany na
dwadzieścia lat więzienia. Tak bardzo za nim tęskniła, że
codziennie pisała do niego list. A ojciec odpisał jej, że ma
najgorszy charakter pisma, jaki widział w swoim życiu. Jane była
dosłownie zdruzgotana. Nigdy już nie napisała do niego, a i on nie
pisał do niej. Zmarł, zanim którekolwiek z nich zrobiło pierwszy
krok, by przerwać to bolesne milczenie.

Nietrudno sobie wyobrazić, jak Jane przyjęłaby pozytywną ocenę
swego charakteru pisma.

Rodzice Dottie powtarzali ciągle: "Od myślenia są chłopcy". I ona
w to uwierzyła!

"Zawsze czułam, że jestem głupsza od moich braci. Nie czytałam
zbyt płynnie, miałam lekką nadwagę i byłam wyższa niż moje
rówieśnice. Nauczyciele oczekiwali ode mnie więcej niż mogłam z
siebie dać i upokarzali mnie, kiedy nie umiałam czegoś dobrze
przeczytać na głos przy całej klasie".

Często się zdarza, że poślubiamy osobę popełniającą te same błędy,
które popełniali nasi rodzice. Dottie wyszła za melancholika,

background image

mężczyznę bardzo inteligentnego. Mąż wytykał jej brak
wykształcenia, utwierdzając ją tym samym w przekonaniu, że jest
tępa. W końcu rozwiedli się.

Mając przed sobą perspektywę życia w samotności, Dottie czuła się
zagubiona i bezradna. Kiedy dostała posadę ekspedientki, sama się
dziwiła, jak dobrze jej idzie w pracy. Obecnie Dottie studiuje
zaocznie, uzyskując bardzo dobre wyniki. "Nigdy nie myślałam, że
mi się to uda" - mówi zdumiona.

Osoby, które były w dzieciństwie wykorzystywane seksualnie, często
odrzucają słowa życzliwości, które do nich kierujemy, ponieważ
uważają, że są niegodne jakichkolwiek pochwał.

Ofiary przemocy seksualnej - niezależnie od tego, czy pamiętają te
wydarzenia czy nie - mają poczucie winy, obciążają się
odpowiedzialnością za to, co się stało, czują się zepsute i
niemoralne. Nie ufają ludziom, oczekują, że zdarzy się najgorsze -
i często faktycznie tak się dzieje.

Bertha napisała do mnie list, który ukazuje, jak czuje się osoba
wykorzystywana w dzieciństwie, kiedy otrzymuje słowa pochwały.

Pamiętam, że gdy miałam trzynaście lat, matka nazwała mnie flądrą
i dziwką. Zdarzyło się to niedługo po tym, kiedy jeden z jej
kochanków przez pewien czas wykorzystywał mnie seksualnie. Nadal
czuję się jak kobieta lekkich obyczajów, ohydna, niegodna miłości.

Niedawno wyszłam za mąż i nie jestem w stanie przyjąć miłości
mojego męża; wzdragam się przed jego dotykiem. Przyjechałam na te
rekolekcje modląc się, aby Bóg spotkał się ze mną. I tak się
stało, wiem jednak, że to musi potrwać dłuższy czas, zanim znikną
skutki złych doświadczeń z dzieciństwa. Zauważyłam, że czasami nie
potrafię przyjąć od kogoś życzliwych słów, gdyż to, co
otrzymywałam przez całe życie, było negatywne i destrukcyjne.

Może w swojej książce mogłaby Pani poradzić coś mądrego tym z nas,
którzy nie są w stanie przyjmować tego rodzaju darów. Są chwile,
kiedy nie wierzymy w szczerość intencji ofiarodawców. Niech Bóg
dalej Pani błogosławi, gdyż jest Pani cennym narzędziem w Jego
rękach, podnosząc na duchu wielu spośród ludzi, którzy doznali
podobnych cierpień.

Nie sposób zareagować na te słowa inaczej, jak tylko ogromnym
współczuciem dla tej dziewczyny, wykorzystywanej seksualnie przez
kochanka swojej matki, a następnie zwymyślanej i obrzuconej
obelgami przez samą matkę, która całą winę zrzuciła na ofiarę
zajść. Nic dziwnego, że Bertha czuje się bezwartościowa. Nic
dziwnego, że ma problemy seksualne w małżeństwie i nie jest w
stanie przyjąć dobrych, życzliwych słów.

Matka Stefanie zmarła młodo, ojciec był alkoholikiem, a ciotka
opiekowała się nią z wyraźną niechęcią. Nazywała dziewczynkę swoją
niewolnicą i kazała jej wykonywać różne upokarzające czynności,
takie jak naciąganie jej pończoch na nogi i umocowywanie ich do
podwiązek. Stefanie dorastała w przekonaniu, że nie jest nic
warta. Przez wiele lat tłumiła gniew, kiedy jednak warknęła do
swego dwuletniego dziecka: "Nie jestem twoją niewolnicą!",
zrozumiała, że ma problemy o podłożu emocjonalnym.

Po pewnym czasie zdała sobie sprawę z tego, że jej emocje nadal
znajdują się pod kontrolą ciotki, chociaż ta już nie żyje, i że

background image

wyładowuje na swym małym dziecku gniew i złość, których nie mogła
nigdy okazać okrutnej ciotce.

Kiedy uświadomimy sobie, że wiele osób, z którymi kontaktujemy się
na co dzień, było w ten czy inny sposób wykorzystywanych w
przeszłości, będziemy w stanie przyjąć ich negatywne reakcje nie
biorąc ich do siebie; będziemy też mogli zwrócić się do takiego
człowieka ze współczuciem, a nie wycofać się urażeni. Gdy z kolei
zastanawiamy się, dlaczego ktoś nigdy nie daje innym "srebrnych
puzdereczek", życzliwych, wspierających słów, przyjmijmy, że być
może ta osoba nigdy ich nie otrzymywała. Trudno jest dawać coś,
czego się samemu nie dostawało. Jeśli komuś wpojono przekonanie,
iż jest niewiele wart, to uważa on, że nie może ofiarować innym
ludziom czegokolwiek wartościowego, czy to słów, czy podarunków.
Tak się obawia, że zostanie wyśmiany, poniżony, iż rezygnuje z
dawania innym czegokolwiek.

Zdarza się, że ktoś negatywnie reaguje na życzliwe słowa po prostu
dlatego, że jest chory, właśnie usłyszał jakąś złą wiadomość albo
czuje się przygnębiony.

Jeśli dzwonimy do koleżanki, z którą zwykle bardzo dobrze nam się
rozmawia, a tymczasem ona ucina rozmowę albo nie daje się
sprowokować do żartów, nie bierzmy tego do siebie i nie wpadajmy w
przygnębienie. Przyjmijmy, że zwróciliśmy się do tej osoby w
niewłaściwym momencie. Nie była to nasza wina, i jej też
prawdopodobnie nie; wycofajmy się zatem i spróbujmy innym razem.

Dobrą ilustracją tego problemu jest list Alethy. Napisała go
wkrótce po tym, jak próbowała ofiarować "srebrne puzdereczko"
przyjaciółce, która była świeżo po operacji.

Bardzo mi się podobał Pani wykład o "srebrnych puzdereczkach". Do
tej pory nie uświadamiałam sobie, jaki wpływ na ludzi wywierają
wypowiadane przeze mnie słowa. Wprawdzie zawsze starałam się
uważać na to, co mówię innym, ale nigdy nie przyszło mi do głowy,
że czyjeś złe słowa mogą zburzyć moją "wieżę z klocków". Nie
wiedziałabym też, jak sobie z taką sytuacją poradzić. Piszę ten
list o wpół do drugiej nad ranem, ponieważ nie mogę spać.
Dlaczego? Kupiłam dzisiaj kwiaty dla koleżanki, która w
poniedziałek miała operację. Zadzwoniłam do niej około dziewiątej
wieczorem z pytaniem, czy mogę przyjść jutro do szpitala i
przynieść jej kwiaty. Odpowiedziała mi: "Nie. To bardzo miło z
twojej strony, ale możesz znaleźć jakąś inną sympatyczną panią,
która się z nich ucieszy".

Proszę mi wierzyć, nie jesteśmy nastolatkami. Obie mamy powyżej
pięćdziesiątki i przyjaźnimy się od kilku lat. Nie rozumiem,
dlaczego tak zareagowała. Czuję się zawiedziona, moje "srebrne
puzdereczko" wydaje mi się zgniecione, a kokarda postrzępiona.
Myślę, że jutro znajdę kogoś, kto chciałby dostać czerwone róże, i
w ten sposób z kawałków starego puzdereczka zrobię nowe. Nigdy nie
jest za wiele "srebrnych puzdereczek" ozdobionych kokardami.

Kiedy napisałam do Alethy z prośbą o pozwolenie na zacytowanie jej
słów, zgodziła się i nadesłała post scriptum do owego listu:

Otrzymałam od mojej koleżanki piękną kartkę z podziękowaniem za
kwiaty, których ode mnie nie dostała. Rozdałam róże trzem innym
osobom. Było to bardzo miłe doświadczenie, ale radość została
przyćmiona tą pierwszą odmową. Jestem pewna, że to moja wina!

background image

Tak naprawdę nikt nie był winien. Aletha postąpiła ładnie i
wspaniałomyślnie, kupując kwiaty dla koleżanki, która być może
była jeszcze pod wpływem środków odurzających albo też miała wokół
siebie tyle kwiatów, że czuła się jak na własnym pogrzebie. Tak
czy inaczej, w danym momencie nie chciała tego podarunku, chociaż
napisała później do Alethy kartkę z podziękowaniem za jej troskę.
Obdarowane zostały trzy inne osoby, a ja mogłam użyć tego
przykładu, aby pokazać, że nie należy się załamywać lub czuć
odtrąconym, jeśli ktoś nie chce tego, co mamy mu do zaofiarowania.

Kolejną przyczyną, dla której niektórzy ludzie nie są w stanie
przyjąć słów pochwały jest to, iż od dzieciństwa uczono ich, że
dobry chrześcijanin musi być skromny, i to do takiego stopnia, by
w ogóle nie mieć poczucia własnej wartości.

Pamiętam, jak spytałam moją matkę, dlaczego nigdy nie mówi mi
komplementów, a ona odrzekła: "Nigdy nie wiadomo, kiedy będzie
trzeba potem odszczekiwać". Jeśli nam wmówiono, że aby być
uduchowionym trzeba, tak jak święty Paweł, nie widzieć w sobie
"nic dobrego", albo że otrzymywane komplementy uderzą nam do
głowy, to za każdym razem, gdy ktoś wręcza nam "srebrne
puzdereczko", mamy poczucie winy. W naszej podświadomości tkwi
przekonanie, że nie zasługujemy na pochwałę, ponieważ przez całe
życie wbijano nam do głowy pokorę; natomiast na poziomie
świadomości postępujemy zgodnie z poglądem, iż nie można
przyjmować komplementów, nie tracąc tym samym swej duchowości.

Melissa była córką pastora. Kiedy poszła do szkoły średniej,
rodzice powiedzieli jej, że jest próżna, i zabronili naśladować
inne dziewczęta. Nie wolno jej było ubierać się tak jak koleżanki
ani golić nóg. Zawsze czuła się tak, jakby stała gdzieś na
zewnątrz, przyglądając się temu, co dzieje się w środku. Jako
osoba dorosła nie miała poczucia bezpieczeństwa w kontaktach z
ludźmi. Niedawno odważyła się powiedzieć rodzicom - obecnie już
ponadsześćdziesięcioletnim - że poczucie wyobcowania, jakiego
doznawała jako nastolatka, a także ich dziwaczny model religijnego
samowyrzeczenia wypaczyły jej osobowość. Sądziła, że świątobliwi
rodzice przeproszą ją albo przynajmniej przyznają z perspektywy
czasu, że byli dla niej zbyt surowi. Tymczasem ojciec popatrzył na
nią zimno i rzekł: "Rozmawialiśmy o tym w tamtych latach i
uznaliśmy, że dobrze zrobi twojemu charakterowi, jeśli nauczysz
się żyć z nienawiścią".

Melissa poczuła się zdruzgotana tą bezduszną uwagą. Kiedy
rozmawiała ze mną kilka tygodni później, wciąż jeszcze trzęsła się
na jej wspomnienie. To że ma dziś jakiekolwiek poczucie własnej
wartości i że w ogóle jest chrześcijanką, zawdzięcza wyłącznie
łasce Bożej, a nie rodzicom.

Gdy ktoś taki jak Melissa słyszy komplement pod swoim adresem,
podświadomie natychmiast go odrzuca. Tylko poprzez terapię
połączoną z modlitwą można sprawić, że taka osoba poczuje się
godna "srebrnego puzdereczka", choćby było ono zupełnie
niewielkie.

Jeśli czytając ten rozdział uświadomiliśmy sobie, że po prostu nie
potrafimy przyjmować pochwał, to teraz zadajemy sobie pytanie:
dlaczego? Czy dlatego, że inni nie zrozumieli naszej osobowości i
mówili nam rzeczy, które trafiały nie tam, gdzie trzeba, które
wydawały nam się nieszczere? Jeśli taka odpowiedź wydaje nam się
prawdopodobna, poświęćmy trochę czasu na poznanie typów
temperamentu, tak byśmy mogli zaspokajać potrzeby innych i

background image

przyjmować ich komplementy z wdzięcznością, zdając sobie sprawę z
tego, że będą mówili to, co dyktuje im ich natura, niekoniecznie
rozumiejąc naszą. Kiedy zaczniemy wyczuwać mocne i słabe strony
innych ludzi, niepodobnych do nas, będziemy w stanie odczuwać
wdzięczność za każdy rodzaj okazanej uprzejmości.

Wraz z akceptacją przyjdzie zdolność dostrzegania, że komplementy,
którymi obdarowuje nas dana osoba, są dokładnie takie, jakich sama
pragnie. Jeśli kobieta-sangwinik zachwyca się twoją sukienką, w
której nie widzisz nic specjalnego, wiedz, że liczy na to, iż ty
docenisz jej strój. Jeśli na choleryku robią wrażenie twoje
osiągnięcia, a ty uważasz, że po prostu spełniasz swoje obowiązki,
znaczy to, że chciałby, abyś zapytał, czego on dzisiaj dokonał.
Jeśli melancholik dostrzeże coś głębokiego i znaczącego w twojej
wypowiedzi, nie mów, że to tylko przypadek; podziękuj mu za
wnikliwość i spostrzegawczość. Jeśli kobieta o temperamencie
flegmatyka podziękuje ci za to, że dotrzymujesz jej towarzystwa na
jakiejś imprezie, chociaż nie mówisz przecież nic istotnego, nie
podkreślaj tego faktu, tylko powiedz jej, że jest bardzo miłą
osobą, dobrze się z nią rozmawia i masz nadzieję, iż następnym
razem również będziecie wspólnie spędzać czas.

Wielu ludzi w sposób zupełnie nieświadomy rani osoby, które
wręczają im "srebrne puzdereczka", nie umieją bowiem przyjąć ich z
wdzięcznością.

Jeśli przez całe życie powtarzano nam, że nie jesteśmy zbyt
inteligentni albo urodziwi, "odpieramy" wszelkie komplementy
słowami: "Nie jestem znowu taki bystry", "Prawdę mówiąc, ta
sukienka jest stara (tania, brzydka)" albo "Moje włosy są dzisiaj
okropne". Obrażamy w ten sposób osobę obdarowującą nas, gdyż
podważamy słuszność jej oceny, a jednocześnie okazujemy, jak
bardzo niepewnie się czujemy. Może należałoby na nowo dokonać
samooceny i - na drodze modlitwy - pozbyć się mylnych sądów, tak
byśmy potrafili przyjmować życzliwe słowa z wdzięcznością.
Pamiętajmy, że jeśli często odmawiamy przyjmowania podarunków,
ludzie przestaną nam je dawać. Kobiecie, która odmówiła przyjęcia
bukietu róż, nie zaproponowano ich ponownie następnego dnia,
ponieważ zostały ofiarowane trzem innym osobom, które przyjęły je
chętnie. Bądźmy wdzięczni za każdy rodzaj darowanej nam
uprzejmości i dziękujmy ofiarodawcy za jego troskę. "Srebrne
puzdereczka" są zbyt cenne, by odmawiać ich przyjęcia.

Jeżeli uświadomimy sobie, że nie wierzymy w żadną pozytywną opinię
na nasz temat i jesteśmy podejrzliwi wobec osób, które wydają się
zbyt wesołe, być może oznacza to, że nie rozprawiliśmy się dotąd
ze skutkami jakiegoś odrzucenia przeżytego w dzieciństwie. Jeżeli
łatwo nas urazić, często wpadamy w przygnębienie albo wydaje nam
się, że ludzie, którzy nas chwalą, są obłudni i nieszczerzy, być
może powinniśmy zastanowić się nad przeszłością i w niej poszukać
korzeni naszej niepewności i niskiej samooceny.

Jeśli stwierdzimy, że w pewnych okresach łatwo wpadamy w
rozdrażnienie, że stajemy się nieprzyjemni, kiedy boli nas głowa,
a gdy nie wiedzie nam się w pracy, przenosimy swą złość na
rodzinę, musimy sobie uświadomić, że otoczeniu trudno jest
zrozumieć nasze chwiejne zachowanie. Czasami liczymy na to, że
jeśli będziemy ignorować nasze cierpienie, nikt inny go nie
zauważy. Lepiej jest jednak wyjaśnić, co czujemy i poprosić
najbliższych o wyrozumiałość, niż stłumić emocje, a potem
wyładować złość na pierwszej osobie, która nas nieświadomie
sprowokuje. Moje dzieci zawsze potrafiły poznać, kiedy jestem

background image

rozdrażniona; mówiły wtedy: "Mamo, chyba powinnaś odpocząć. Idź
się położyć, a ja dokończę zmywanie".

Jeśli ktoś prawi nam komplementy w chwili, kiedy nie jesteśmy w
stanie ich przyjąć i reagujemy burknięciem, przeprośmy go
natychmiast. To nie jest jego wina; starał się, jak mógł. Ludzie o
wiele lepiej przyjmą lakoniczne choćby wyjaśnienie niż odrzucenie.

Jeżeli w domu lub w kościele wpajano nam, że przyjmowanie
jakichkolwiek pochwał "kłóci się" z duchowym wzrostem, że
umniejszanie samego siebie prowadzi prosto do świętości, że
wszelkie wygłupy i żarty są grzechem, to być może najwyższy czas,
by odrzucić te błędne przekonania. Wystarczy zajrzeć do Słowa
Bożego, by się przekonać, jak wiele warta jest zachęta i serce
pełne radości. Nie pozwólmy, by legalizm w wychowaniu religijnym
stanął na przeszkodzie naszemu poczuciu szczęścia oraz zdolności
do przyjmowania pochwał. Kiedy odrzucamy "srebrne puzdereczko",
którym nas właśnie obdarowano, ofiarodawca nie widzi w tym żadnej
wartości duchowej, tylko osobisty afront.

Niektórzy z nas uważają, że jako dobrzy chrześcijanie powinniśmy
służyć innym z oddaniem, ale nie możemy pozwolić, by oni robili
coś dla nas. Wydaje się, że taka postawa świadczy o głębokiej
duchowości, częściej jednak wynika ona z tego, że brak nam
poczucia pewności i chcemy wiedzieć, iż mamy nad innymi przewagę.
Pozwólmy innym obdarowywać nas pochwałami i dziękujmy im za nie z
całego serca. Chrystus pozwolił Marcie, by Mu usługiwała, a
jawnogrzesznicy - by wylała drogocenny olejek na Jego stopy.
Dzięki temu obie poczuły się nagrodzone. Bóg jest obecny w
pochwałach wypowiadanych przez ludzi, powinniśmy więc przyjmować
je chętnie, z wdzięcznością i czuć się nimi zaszczyceni.

"Słowa Pańskie to słowa szczere, wypróbowane srebro, bez domieszki
ziemi, siedmiokroć czyszczone" (Ps 12, 7).

Rozdział 14

Nie spełnione marzenia

Kiedy zaczęłam mówić innym o "srebrnych puzdereczkach" i
obserwować reakcje moich słuchaczy wiele rozmyślałam nad własnym
życiem. Zastanawiałam się, kiedy ja sama zaczęłam otrzymywać słowa
wsparcia i zachęty. Kto dawał mi "srebrne puzdereczka"? Z
łatwością przypomniałam sobie różne negatywne uwagi: "Jaka szkoda,
że ona nie ma kręconych włosów, tak jak jej bracia. Jak to się
dzieje, że uroda zwykle przypada w udziale chłopcom? Czyż oni nie
są cudowni?!" A potem o mnie: "Dobrze, że przynajmniej jest
bystra". Pomyślałam też o kobiecie, która powiedziała mojej matce:
"Szkoda, że nie ma żadnej nadziei dla pani dzieci. A wydają się
takie inteligentne". Trudno nazwać to "srebrnym puzdereczkiem"!

Wzrastałam w przekonaniu, że muszę rozwijać swe zdolności
umysłowe, ponieważ pod względem urody nie osiągnę sukcesu - jeśli
w ogóle osiągnę cokolwiek! Uczyłam się pilnie w szkole średniej,
starając się uzyskać najlepsze stopnie. Nauka weszła mi niemal w
nałóg, wiedziałam bowiem, że jeśli nie zdobędę stypendium na
studia, to już po mnie. Nie będzie dla mnie "żadnej nadziei".
Skończę w fabryce obuwia podobnie jak inne ubogie dzieci z

background image

Haverhill.

Ponura perspektywa dalszego ubóstwa, rutynowej, nudnej pracy oraz
szarej, monotonnej egzystencji sprawiła, że postanowiłam uczyć się
wszystkiego, czego się da. Francis Bacon napisał w 1597 roku:
"Wiedza to potęga", zaś Samuel Johnson w 1759 roku powiedział:
"Wiedza jest czymś więcej niż siłą" (Francis Bacon (1561-1626) -
angielski mąż stanu, prawnik i filozof; główny przedstawiciel
empiryzmu początku XVII w. - przyp. tłum.) (Samuel Johnson
(1709-1784) - angielski poeta, eseista, leksykograf; autor
normatywnego słownika języka angielskiego - przyp. tłum.).
Uwierzyłam im obu i postanowiłam zdobyć jak najwięcej wiedzy, aby
kiedyś, w przyszłości, mieć kontrolę nad swoim życiem.

Ojciec dostrzegł we mnie lotny, otwarty umysł i uczył mnie wielu
rzeczy, kiedy byłam jeszcze małym dzieckiem. Gdy miałam trzy lata,
nauczył mnie historii narodzenia Pana Jezusa z Ewangelii św.
£ukasza i zachęcił mnie, żebym ją wyrecytowała na świątecznym
nabożeństwie. Zanim poszłam do przedszkola, nauczył mnie
następującej odpowiedzi na trudne pytania: "Nie mając w tej
materii dostatecznego rozeznania, nie ośmielam się wypowiadać z
obawy o ewentualną pomyłkę".

Ojciec znał cykl wierszyków o małym Williem i uczył ich całą naszą
trójkę. I choć wydawały mi się łatwe do zapamiętania, nie zawsze
rozumiałam ich znaczenie. Na przykład:

Mały Willie miał lusterko

I zlizywał zeń sreberko,

Myśląc - pełen animuszu

Że wyleczy się z kokluszu.

W dniu pogrzebu jedna ciotka

Rzecze drugiej: To nie plotka.

Zimno mu się wnet zrobiło,

Kiedy rtęci tak ubyło.

Recytowałam ten wierszyk jako dziecko, ale dopiero jako nastolatka
zdałam sobie sprawę z tego, że owo "sreberko" to była rtęć, którą
pokrywa się lustra. Nagle śmierć małego Williego nabrała dla mnie
sensu.

Ojciec nauczył mnie, że "zwięzłość jest istotą dowcipu", jak mówi
Szekspir w Hamlecie. Podał mi przykład - pamiętam go do dziś -
pewnego reportera prasowego, który pisał zbyt rozwlekłym stylem.
Redaktor polecił mu ograniczyć się do najistotniejszych
informacji, zredukować liczbę słów do minimum. Następny artykuł
owego dziennikarza brzmiał tak:

Mały Willie,

£yżwy dwie.

Dziura w lodzie,

Trup na dnie.

background image

Ojciec zachęcał nas do poszerzania słownictwa i ćwiczenia dykcji.
"Jeśli potrafisz dobrze mówić, właściwie dobierać słowa i robisz
to szybciej od innych - mawiał - zawsze będziesz mieć większe
szanse na otrzymanie pracy niż ludzie, którzy mamroczą".
Podkreślając znaczenie słowa mówionego, ojciec nie wiedział
jeszcze, że wszyscy troje wybierzemy zawody związane z publicznym
przemawianiem.

Ojciec zachęcał nie tylko nas do osiągania pełni możliwości. W
mrocznych czasach kryzysu gospodarczego lat trzydziestych dawał
także iskierki nadziei klientom, którzy przychodzili do jego
sklepu przygnębieni niepowodzeniami życiowymi. Kiedy nie mieli
pieniędzy na bochenek chleba, dawał im go za darmo. Gdy
potrzebowali kogoś, kto by ich wysłuchał, siadał i rozmawiał z
nimi. Kiedy fryzjer, który mieszkał na poddaszu nad naszym
sklepem, wracał do domu pijany, mój ojciec wstawał w nocy, wciągał
go po schodach na górę i kładł do łóżka. Gdy matka narzekała, że
musi pracować przez siedem dni w tygodniu w sklepie, prać nasze
ubrania w kamiennym zlewie i wymyślać coraz to nowe potrawy z
mielonki - a były to skargi jak najbardziej uzasadnione - ojciec
starał się ją pocieszyć mówiąc: "Mogłoby być o wiele gorzej. Na
szczęście wszyscy jesteśmy zdrowi".

Często śpiewaliśmy naszą ulubioną, starą piosenkę:

Dom, dom na prerii,

Gdzie jeleń z antylopą bawią się zgodnie,

Gdzie rzadko słychać złe słowo

I zawsze jest pogodnie.

Potem ojciec pytał żartobliwie, jak też może wyglądać ten "dom na
prerii", w którym jelenie i antylopy baraszkują w salonie. Na tę
myśl wybuchaliśmy śmiechem, a potem wracaliśmy do głównego
przesłania piosenki. Nieważne, gdzie mieszkasz - na prerii wśród
zwierząt czy w trzech pokoikach na tyłach sklepu. Jeśli ty i twoi
bliscy mówicie sobie nawzajem słowa wsparcia i zachęty, to zawsze
jest wam wesoło.

Pod koniec nauki w college'u przyjechałam do domu na ferie zimowe,
nastawiając się na dwa tygodnie dobrej zabawy z moimi braćmi. Tak
bardzo chcieliśmy być razem, że zaproponowaliśmy rodzicom, iż
zastąpimy ich w sklepie, aby mieli swój pierwszy po latach dzień
wolny od pracy. W przeddzień ich zaplanowanego wyjazdu do Bostonu
ojciec zaprowadził mnie do maleńkiego pomieszczenia za sklepem.
Było tam tak ciasno, że zmieściło się tylko pianino i kanapa.
Kiedy rozłożyło się kanapę, wypełniała pokój; można było usiąść na
jej brzegu i grać na pianinie. Ojciec sięgnął za wysłużony
instrument i wyciągnął stamtąd pudełko po cygarach. Otworzywszy
je, pokazał mi stosik wycinków z gazet. Tyle się naczytałam
kryminałów, że patrzyłam na to tajemnicze pudełko szeroko
otwartymi oczyma, czując dreszcz podniecenia na plecach.

- Co to jest? - zapytałam, na co ojciec odparł poważnym tonem:

- Są to napisane przeze mnie artykuły i listy, które zostały
opublikowane.

Kiedy zaczęłam je przeglądać, zauważyłam u dołu każdego podpis:

background image

Walter Chapman.

- Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że piszesz?

Oto ja, studentka ostatniego roku college'u, specjalizująca się w
sztuce twórczego pisania, nie miałam najmniejszego pojęcia o tym,
że mój ojciec pisze artykuły nadające się do publikacji.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że to robisz? - powtórzyłam
pytanie.

- Bo nie chciałem, żeby twoja matka się o tym dowiedziała. Zawsze
mi mówiła, że skoro nie mam porządnego wykształcenia, nie
powinienem się brać za pisanie. Chciałem również ubiegać się o
jakieś stanowisko w polityce, ale powiedziała mi, że nie
powinienem próbować. Myślę, że obawiała się, iż będzie się czuła
nieswojo, jeśli przegram. A ja chciałem spróbować po prostu dla
zabawy. W końcu pomyślałem, że mogę przecież pisać bez jej wiedzy,
i tak też zrobiłem. Za każdym razem, kiedy ukazywał się mój
artykuł lub list, wycinałem go i chowałem do tego pudełka.
Wiedziałem, że kiedyś komuś je pokażę, i ty właśnie jesteś tą
osobą.

Na dnie pudełka znalazłam list od naszego senatora z
Massachusetts, Henry'ego Cabota Lodge'a seniora. Nie mogłam pojąć,
co skłoniło Lodge'a do napisania tego listu. Nigdy wcześniej nie
widziałam też firmowego papieru listowego z Senatu.

- Czemu Lodge do ciebie napisał? - zapytałam.

- Wysłałem do niego list - odparł mój ojciec - w którym
sugerowałem, w jaki sposób mógłby zwiększyć skuteczność i
usprawnić przebieg swojej następnej kampanii. To jest jego
odpowiedź zawierająca wyjaśnienie, które z moich sugestii może
przyjąć, a których nie.

Przeczytałam ten list w całości i stwierdziłam, że nie była to
gotowa formułka, lecz dokładne omówienie - punkt po punkcie -
tego, co proponował ojciec. Zaczynał się tak:

Otrzymałem Pański list z 11 maja 1923 r., za który bardzo
dziękuję. Jestem Panu niezwykle wdzięczny za pamięć oraz słowa
przyjaźni i gratulacje. Zapewniam Pana, że wysoko je sobie cenię.

Senator napisał do mojego ojca - zrobiło to na mnie ogromne
wrażenie! Tego dnia spojrzałam na tatę zupełnie inaczej niż dotąd:
w moich oczach stał się nagle pisarzem.

Umieściłam list z powrotem na dnie pudełka i przykryłam go
wycinkami z gazet. Kiedy spojrzałam na ojca - wciąż pod wrażeniem
jego osiągnięć - zobaczyłam, że jego duże niebieskie oczy są
wilgotne.

- Zdaje się, że ostatnim razem porwałem się na coś zbyt wielkiego
- powiedział.

- Czy to znaczy, że napisałeś jeszcze coś?

- Tak. Wysłałem do naszego czasopisma kościelnego artykuł, w
którym sugeruję pewne zmiany w sposobie wyboru członków krajowego
komitetu nominacyjnego. Chodziło mi o to, żeby odbywało się to
bardziej sprawiedliwie. Minęły już trzy miesiące, a artykuł

background image

jeszcze się nie ukazał. Tak, chyba tym razem porwałem się na coś
zbyt wielkiego.

Byłam tak zaskoczona nowym wcieleniem mojego pogodnego, lubiącego
pożartować ojca, że nie wiedziałam, co odpowiedzieć. W końcu
wykrztusiłam:

- Może jeszcze się ukaże.

- Może, ale nie musisz wstrzymywać oddechu - ojciec uśmiechnął się
lekko, mrugając do mnie, po czym zamknął pudełko po cygarach i
schował je za pianino.

Następnego dnia rano rodzice wsiedli do autobusu i pojechali na
dworzec kolejowy, z którego odchodził pociąg do Bostonu. Jim, Ron
i ja zajmowaliśmy się sklepem. Wciąż rozmyślałam o tym ukrytym
pudełku. Nie powiedziałam jednak o nim braciom - miał to być
sekret mój i taty. Tajemnica Ukrytego Pudełka.

Wczesnym wieczorem wyjrzałam przez sklepowe okno i zobaczyłam
matkę wysiadającą z autobusu - samą. Przeszła przez skwer i żwawym
krokiem wkroczyła do sklepu.

- A gdzie tata? - zapytaliśmy zgodnym chórem.

- Wasz ojciec nie żyje - odparła cicho.

Potem opowiedziała nam, jak to się stało. Szli właśnie przez
stację metra wśród tłumów ludzi, kiedy ojciec nagle upadł na
ziemię. Pielęgniarka, która przechodziła obok, pochyliła się nad
nim, spojrzała na matkę i rzekła po prostu: "On nie żyje". Matka
stała nad nim, nie wiedząc co robić; ludzie potykali się o ciało
ojca, biegnąc do pociągu. Jakiś ksiądz powiedział: "Wezwę
policję", po czym zniknął. Mama spędziła nad ciałem taty około
godziny. Wreszcie przyjechała karetka i zabrała ich oboje do
kostnicy, gdzie mama musiała opróżnić kieszenie taty i zdjąć mu
zegarek z ręki. Wróciła sama pociągiem, a potem miejscowym
autobusem. Opowiedziała nam tę przerażającą historię, nie roniąc
ani jednej łzy. Nieokazywanie uczuć było dla niej zawsze kwestią
dyscypliny oraz przedmiotem dumy. My również nie płakaliśmy i na
zmianę obsługiwaliśmy kupujących.

Pewien stały klient zapytał:

- A gdzie się podział staruszek?

- Nie żyje - wyjaśniłam.

- O, to fatalnie - powiedział i wyszedł.

Nie myślałam nigdy o ojcu jako "staruszku", więc zabolało mnie to
określenie; po chwili jednak pomyślałam, że ojciec miał przecież
siedemdziesiąt trzy lata. Zawsze był zdrowy i szczęśliwy, bez
słowa skargi opiekował się wątłą matką. A teraz odszedł. Nie
będzie już radosnego pogwizdywania, nie będzie śpiewania nabożnych
pieśni przy wykładaniu towaru na półki. "Staruszek" nie żyje.

Rankiem w dniu pogrzebu siedziałam przy sklepowym stole,
odczytując kolejne telegramy z kondolencjami i wklejając je do
specjalnego albumu, kiedy w stosie korespondencji zauważyłam
czasopismo kościelne. Normalnie nigdy nie sięgnęłabym po to, co
wydawało mi się nudną publikacją religijną, ale pomyślałam, że

background image

może jest tam ów tajemniczy artykuł? I był!

Więcej demokracji!

Prawdziwe tajne głosowanie, takie, jakie sugerowałem, spotkałoby
się z zainteresowaniem i zapewniłoby serdeczne przyjęcie nowych
delegatów, którzy mają tremę przed pierwszym wystąpieniem. Nowy
delegat czułby się chciany, oczekiwany, podczas gdy obecnie czuje
się ignorowany. Smutne to, ale prawdziwe, że przeciętny członek
kościoła nie wykazuje dość zainteresowania, czy może inicjatywy,
by zabrać głos w czasie zebrania, choćby w taki sposób, jak niżej
podpisany. Jest skłonny uważać, że - jak to miało miejsce w
przeszłości - wszystko, co ma związek z wyborami w kościele,
przebiega według utartego schematu. Trzyma się więc na uboczu,
przez co niejednokrotnie kościół traci cennego działacza.

Zabrałam czasopismo i poszłam do owego pokoiku za sklepem. Gdy
zamknęłam za sobą drzwi, wybuchnęłam płaczem. Długo byłam dzielna,
ale śmiałe sugestie taty opublikowane na łamach czasopisma to było
więcej niż mogłam znieść. Czytałam i płakałam, a potem znów
czytałam. Wsunęłam czasopismo za pianino, obok pudełka po
cygarach, i nikomu nie powiedziałam ani słowa. Pudełko wypełnione
nie spełnionymi marzeniami mojego ojca pozostało tajemnicą do
czasu, kiedy - dwa lata później - zamknęliśmy sklep i
przenieśliśmy się do babci, nie zabierając ze sobą pianina. W dniu
przeprowadzki po raz ostatni obrzuciłam spojrzeniem opustoszałą
kuchnię, a potem poszłam do małego pokoiku i, jak gdybym spełniała
jakiś rytuał, sięgnęłam za wiekowe pianino, na którym ćwiczyłam
gamy, a w niedzielne wieczory grałam pieśni religijne. Wyciągnęłam
zza niego pudełko - pełne nie spełnionych marzeń.

Jakże jestem wdzięczna ojcu za to, że tamtego szczególnego dnia
pokazał mi to pudełko; inaczej nigdy nie dowiedziałabym się o jego
istnieniu.

Ojciec nie zostawił mi żadnych pieniędzy, ale zostawił swoje
pudełko. Nie miał porządnego wykształcenia, stopni naukowych,
przekazał jednak mnie i moim braciom zamiłowanie do języka
angielskiego oraz umiejętność pisania. Kto wie, czego mógłby
dokonać przy odrobinie zachęty?

Nigdy się nie dowiem, kim mógłby stać się Walter Chapman. Czy w
jego duszy tkwiła wielka powieść amerykańska? A może przynajmniej
stała rubryka w lokalnym tygodniku? Czy jego urok osobisty i
poczucie humoru mogły mu przynieść sukcesy w polityce? Może mógł
zostać burmistrzem Haverhill?

Przez trzydzieści lat przechowywałam w ukryciu pudełko po cygarach
pełne wycinków z gazet oraz czasopismo z artykułem taty. Kiedy
pisałam moją pierwszą książkę, The Pursuit of Happiness (Dążenie
do szczęścia), przypomniałam sobie o pudełku i wyciągnęłam je ze
schowka. Oprawiłam w ramkę ten ostatni artykuł oraz zdjęcie ojca,
które również znajdowało się w pudełku. Gdy wybrałam się z
Kalifornii do Bostonu, by nieco odświeżyć wspomnienia, weszłam do
sklepiku, na którego wystawie widniały stare fotografie oraz
autografy sławnych ludzi. Mieli tam jedno zdjęcie Henry'ego Cabota
Lodge'a seniora z jego własnoręcznym podpisem; kupiłam je i
umieściłam w ramce wraz z listem, który napisał do mojego ojca.
Zawiesiłam obie ramki z pamiątkami na ścianie w moim gabinecie i
za każdym razem, kiedy na nie spoglądam, przypominam sobie na
nowo, jaką wartość mają słowa zachęty.

background image

Ilu z nas mieszka pod jednym dachem z osobą, której
prawdziwego talentu nigdy nie poznaliśmy? Ilu z nas próbowało odwieść kogoś od
wyboru zawodu, który nam wydawał się dla niego nieodpowiedni?

Pamiętam swoją nauczycielkę angielskiego ze szkoły średniej,
której zwierzyłam się z moich pragnień związanych z karierą
aktorską. Nie powiedziała mi, że moje marzenia są śmieszne,
chociaż wiedziała, że nigdy nie osiągnę szczytów sławy. Namawiała
mnie, bym uczęszczała na wszystkie zajęcia z gry aktorskiej, jakie
oferował college, a na koniec dodała: "Ale zawsze miej w zanadrzu
plan B". Umiała połączyć pozytywne słowa z realistycznym
ostrzeżeniem.

Niewielu z nas będzie zawodowymi pisarzami, aktorami, muzykami,
poetami czy dramaturgami, ale nigdy nie powinniśmy wykluczać
takiej możliwości. Powinniśmy natomiast zachęcać siebie i innych
do realizowania marzeń, a także do tego, by zawsze mieć "plan
B", na którym w razie czego można się oprzeć.

Oliver Wendell Holmes (Oliver Wendell Holmes (1841-1935) prawnik
amerykański; reprezentował postawę liberalną; jego poglądy
wpłynęły na rozwój funkcjonalistycznej teorii prawa - przyp.
tłum.) powiedział: "Wielu z nas umiera z muzyką wciąż grającą w
duszy". Dlaczego tak się dzieje, że tylko nieliczni osiągają
pełnię swoich możliwości? Czy dlatego, że gdzieś na naszej drodze
ktoś, kogo opinię sobie ceniliśmy, zniechęcił nas swymi słowami?

Jako dziecko Francis Steckman marzyła, że zostanie artystką. Każdą
wolną chwilę poświęcała na malowanie i rysowanie. Jednak w wieku
czternastu lat usłyszała coś, co ją zniechęciło. Jej matka
powiedziała: "Umrzesz z głodu, jeśli zamierzasz sztuką zarabiać na
życie".

Francis wyznała mi: "W tamtej chwili skończyłam ze sztuką. Nigdy
potem nie czułam, że mam choć odrobinę talentu. Jakieś osiem lat
temu mąż zachęcił mnie, żebym znowu spróbowała. Teraz maluję dla
przyjemności i jest mi z tym bardzo dobrze. Żałuję lat straconych
przez te zniechęcające słowa".

Deanne Davis napisała:

Pobraliśmy się już ponad dwadzieścia lat temu; jesteśmy dobrym
małżeństwem, kochamy się, ale ostatnio przestało mi wystarczać
życie w cieniu męża i robienie tego, co on robi. Jest tyle rzeczy,
które chcę robić sama. Czuję, że ja też mam uzdolnienia i talenty,
i tak bardzo bym chciała je spożytkować. Nie muszę chyba dodawać,
że wywołało to pewne tarcia. Wytworzył się pewien dystans między
nami, może było też trochę urazy, a na pewno brak zrozumienia.
Ostatnio jedliśmy razem kolację na mieście. W drodze powrotnej
zrelacjonowałam mężowi Pani opowieść o ojcu. Był bardzo wzruszony,
gdyż zawsze uważał, że niezależnie od tego, jak bliskie stosunki
łączą nas z dziećmi, nie mają one zielonego pojęcia o tym, kim
jesteśmy. Historia opowiedziana przez Panią oczywiście potwierdza
tę opinię. Postanowiłam kontynuować rozmowę; powiedziałam mu o
"srebrnych puzdereczkach" dodając, że to właśnie najbardziej
chciałabym robić: dawać ludziom nadzieję, sprawiać, by się śmiali,
by poznali Jezusa i radość życia.

Oczywiście zaczęłam płakać, zanim dotarłam do końca - tak bardzo
się przejęłam tymi myślami. On także wzruszył się do łez i sądzę,
że ma teraz lepsze wyobrażenie o tym, co dzieje się ze mną.
Starałam się uświadomić mu, że odchowałam już dzieci, spełniłam

background image

wszystkie związane z tym obowiązki, a teraz chcę poszerzyć swoje
horyzonty i zająć się nowymi rzeczami.

Kiedy mąż Deanne zrozumiał jej szczere pragnienie rozmawiania z
ludźmi, przekazywania im prawdy o Jezusie i pomagania przez słowa
wsparcia i zachęty, przestał czuć się zagrożony.

Gdy na naszym seminarium CLASS poznałam Woody'ego, byłam pod
wrażeniem jego urody i pewności siebie. Wydawało się, że jako
dobrze prosperujący businessman ma pełną kontrolę nad swoim
życiem, a jednak w czasie rozmowy wyznał, że żałuje, iż nie umie
dobrze pisać.

- A czemu nie umiesz? - zainteresowałam się.

- Kiedy byłem w szkole średniej i kazano nam pisać wypracowania,
nauczycielka powiedziała mi, że nie mam talentu i nie powinienem
się zabierać za pisanie. Uwierzyłem jej i od tamtej pory nie
napisałem nic - nawet jednego listu.

- A jak radzisz sobie bez tej umiejętności w prowadzeniu
interesów? - zapytałam.

- Płacę ludziom, żeby pisali za mnie - odparł.

Zaczęłam go podbudowywać; przekonywałam, że skoro jest tak dobrym
mówcą, na pewno mógłby i pisać, gdyby tylko potrafił zapomnieć o
tamtej krytycznej uwadze nauczycielki. Pod wpływem tych słów
zachęty Woody zmienił zdanie na temat swoich umiejętności. Napisał
już kilka książek oraz założył własne wydawnictwo pomagające
debiutować autorom, których koncepcje wzbudzają zainteresowanie
bardzo wąskiego kręgu osób. Woody często przemawia na
konferencjach, podbudowując innych pisarzy; zaczął także wydawać
biuletyn dla chrześcijańskich autorów i mówców. A wszystko dzięki
paru słowom zachęty, na które tak długo musiał czekać.

Judy nie miała żadnych planów na przyszłość; na szczęście znalazł
się ktoś, kto jej pomógł i dodał sił. Była to mama jej
przyjaciółki Michelle. Kiedy Judy chodziła do szkoły średniej,
postanowiła wraz z koleżankami zgłosić się do pomocy w szpitalu.
Nie wynikało to wprawdzie z jej wewnętrznej potrzeby, ale skoro
wszystkie dziewczęta to robiły, cieszyła się na myśl, że zostanie
"młodszą pielęgniarką". Kupiła więc strój służbowy w
biało-czerwone pasy i zaczęła się przygotowywać do niesienia
pomocy chorym. Jednak właśnie w okresie szkolenia pokłóciła się z
kilkoma koleżankami i stwierdziła, że się nie nadaje do tej
ochotniczej pracy.

Judy opowiada: "Zadzwoniłam do Michelle, żeby jej zaproponować
odstąpienie stroju, który już kupiłam. Nie było jej w domu;
telefon odebrała jej mama i powiedziała, że przekaże wiadomość.
Kiedy wyjaśniłam, o co chodzi, ta mądra kobieta rzekła: [Dlaczego
kierujesz się opiniami innych dziewcząt? Jesteś inteligentna i
dobra; mogłabyś pomóc wielu ludziom. Mam wrażenie, że spośród
wszystkich dziewcząt ty najlepiej się nadajesz do tego zajęcia.
Wiem, że jesteś na tyle mądra, by nie poddawać się z powodu
nieżyczliwości koleżanek]".

Ta pozytywna ocena sprawiła, że Judy ochłonęła nieco i przemyślała
sprawę jeszcze raz. Jak się później okazało, ona jedna poważnie
zaangażowała się w tę pracę. Postanowiła zostać pielęgniarką;
wykonuje ten zawód już od szesnastu lat! W pracy korzysta z

background image

wszelkich nadarzających się okazji, by dawać świadectwo swej
wiary. Powiedziała mi: "Bóg posługuje się mną do niesienia pomocy
i otuchy pacjentom, którzy dochodzą do siebie po operacji. Dzięki
słowom zachęty usłyszanym od mamy Michelle wykonuję zawód, który
jest dla mnie źródłem radości. Gdyby nie ona, nie wiem, co by się
ze mną stało. Wiele razy, kiedy mój mąż był bez pracy, ratowała
nas właśnie moja pensja".

Moja córka Marita opowiedziała mi o swej przyjaciółce Sherry:
"Trudno mi wyobrazić sobie, że można żywo interesować się jakąś
dziedziną, słysząc jednocześnie: [Nie dasz sobie rady], [Nie
jesteś na to dość bystry] albo [Co ci strzeliło do głowy, żeby się
tym zajmować?] Widzę teraz, jakim błogosławieństwem było dla mnie
pełne zachęty otoczenie, w którym dorastałam. Rozmawiałam z tyloma
ludźmi, którzy w dzieciństwie i młodości słyszeli słowa krytyki, i
uświadomiłam sobie, iż taki dom jak nasz był wyjątkiem
potwierdzającym regułę.

Moja przyjaciółka Sherry zawsze chciała być lekarzem. Kiedy
zdradziła się ze swym pragnieniem, jej matka orzekła, że nigdy jej
się to nie uda. W rezultacie Sherry nawet nie spróbowała.
Dorastała w poczuciu, że jest bezwartościowa.

Niedawno Sherry powierzyła swą przyszłość Panu, a on otworzył
przed nią nowe możliwości. W maju kończy studia w San Diego, a
jesienią wybiera się na kurs metodyki nauczania. Nie zostanie
lekarzem, ale cieszy się, że będzie mogła zachęcać i podtrzymywać
na duchu młodych ludzi, którzy tego potrzebują".

Andrew Murray napisał: "Od samego początku młody chrześcijanin
musi rozumieć, że otrzymał łaskę w konkretnym celu - aby stać się
błogosławieństwem dla innych. Proszę, nie zatrzymujmy dla siebie
tego, co Bóg daje nam dla innych. Ofiarujmy się Panu definitywnie
i całkowicie, po to, by posługiwał się nami dla dobra innych. W
ten sposób nam samym Bóg będzie obficie błogosławił". (Andrew
Murray, Living the New Life (Żyć nowym życiem).

Kiedy tak jak Sherry powierzamy swoją przyszłość Bogu, możemy
oczekiwać, że będzie nam "obficie błogosławił".

Wszyscy potrzebujemy wsparcia i zachęty. Możemy bez nich żyć, tak
jak młode drzewo może żyć bez nawożenia, ale jeśli nie zostaniemy
przez nie zasileni, nie osiągniemy nigdy pełni naszych możliwości
i - podobnie jak drzewo pozostawione samo sobie - rzadko będziemy
przynosić owoce. Mój ojciec w czasie swego ziemskiego życia nie
przyniósł wielu owoców: raptem parę artykułów do gazet i list do
senatora. Nie żył na tyle długo, by się przekonać, że choć jedno z
jego dzieci odniosło sukces w życiu, ale dzięki temu, że
dostarczał strawy naszym umysłom i duszom - "zasilał" nasze
zdolności twórcze - wszyscy staliśmy się dorodnymi drzewami
przynoszącymi obfity owoc.

Mój brat Ron, najpopularniejszy prezenter radiowy w mieście,
podnosi na duchu mieszkańców Dallas w stanie Teksas, kierując do
nich codziennie rano słowa zachęty. Dziennik Dallas Morning News
opublikował trzystronicowy artykuł poświęcony Ronowi, w którym
napisano m. in.: "wierność jego słuchaczy jest legendarna". W
artykule tym wspomniano również o słynnej już akcji Rona z
kwietnia 1988 roku, kiedy to poprosił słuchaczy, by przysłali mu
po dwadzieścia dolarów. W ciągu trzech dni otrzymał 240 tysięcy
dolarów. Ron przekazał całą sumę na cele dobroczynne, między
innymi Armii Zbawienia. W artykule podkreślono, że "u podstaw

background image

powodzenia spontanicznej akcji Chapmana leżało zaufanie jego
słuchaczy".

O naszym ojcu Ron powiedział: "Prowadził swój sklep tak, jakby był
dyrektorem teatru. Nie można go było ściągnąć ze sceny, bo to była
jego miłość. Ja mam swój program; on miał swój sklep".

Wychowywaliśmy się wszyscy w tym sklepie, ucząc się tam współżycia
z ludźmi i podnoszenia ich na duchu. To była nasza scena, na
której odbywaliśmy próby twórczego życia. Mój brat Jim
odziedziczył po ojcu zdolności językowe, a po matce muzyczne.
Napisał słowa i skomponował muzykę do wielu piosenek, bywał
dyrygentem w musicalach, często pisze swoje kazania wierszem. Jako
młody kapelan Sił Powietrznych został wyróżniony nagrodą za
wybitne osiągnięcia. Ukończył cztery fakultety i wykorzystuje swą
wiedzę w służbie duszpasterskiej. Obecnie jest pastorem w Bath w
stanie Ohio. Wychował sześcioro wspaniałych dzieci, które również
wykazują uzdolnienia twórcze.

W 1988 roku w swoim przesłaniu skierowanym do wiernych z okazji
Bożego Narodzenia Jim mówił o zaangażowaniu chrześcijańskim,
którego potrzebujemy jako rodzice, aby przygotować nasze dzieci do
życia w dzisiejszym świecie.

Kiedy rodzice przekazują dziecku cudowną

prawdę o Dobrej Nowinie,

Kiedy sami w sprawy Chrystusa angażują się czynnie,

Kiedy dokonują chrześcijańskich wyborów, choć

niejedna czyha pokusa,

Rodzice ci przygotowują w sercu dziecka wcielenie

Jezusa Chrystusa.

Kiedy businessman odrzuca cielce ze złota

i po stronie dobra opowiada się szczerze,

Kiedy robi to, co mu sumienie nakazuje - swoim

przykładem pomaga innym w wierze.

Kiedy lekarka pracuje długo w nocy, by uleczyć

zbolałą duszę przyjaciela czy nieprzyjaciela,

Kiedy poświęca się, by ją przywrócić do życia

- pełni rolę Chrystusa-uzdrowiciela.

Kiedy nastolatek patrzy z góry na pokusę i podąża

drogą wąską, wyboistą,

background image

Kiedy wybiera przykazania Boże - sprawia,

że Pan jest tak blisko.

Kiedy prawnik bardziej dba o to, co słuszne niż o to,

co zyskać by mógł,

Kiedy dla sprawiedliwości naraża swe dobre imię

- wynagradza cierpienie, którego w Chrystusie

doznał Bóg.

Kiedy nauczycielka znosi bezczelnych uczniów i ich

rodziców zachowanie upokarzające,

By dotrzeć do tego jednego dziecka, które pragnie

się uczyć - usuwa jarzmo umysł zniewalające.

Kiedy dostrzegamy drugiego człowieka,

który jest w potrzebie,

Chce widzieć, że kochamy bliźniego, żyjemy Słowem

Bożym i umiemy dawać siebie,

W imię Jezusa Chrystusa wyciągamy rękę

do tamtego brata,

tamtą siostrę na duchu podtrzymujemy,

Krzywdę, winę i wstyd z ich dusz zmywamy,

z umysłów ich wymazujemy.

Kiedy, jako Kościół naszego Mistrza,

otrzymawszy tak wiele,

na potrzeby ludzi jesteśmy wyczuleni,

Tych, którzy bez naszej życzliwości i współczucia

całkiem byliby opuszczeni,

Kiedy się o nich troszczymy, osobno czy razem

- jako jedno ciało - w imię Dziecięcia w żłobie,

Torujemy drogę do Boga każdemu: skrzywdzonym,

ubogim i obcej osobie.

Chociaż mój ojciec umarł z muzyką wciąż grającą w duszy,
pozostawiając nam tylko pudełko pełne nie spełnionych marzeń, jego

background image

dziedzictwo miłości, uzdolnień twórczych i życzliwych,
zachęcających słów będzie trwało w nas trojgu, naszych dzieciach i
dzieciach naszych dzieci. Jesteśmy owocem tych "srebrnych
puzdereczek", którymi nas obdarowywał. Nie umrzemy z muzyką wciąż
grającą w duszy.

"Przewlekłe czekanie jest raną dla duszy, ziszczone pragnienie
jest drzewem życia" (Prz 13, 12).

Rozdział 15

Muzyka

Przez wszystkie lata mojego małżeństwa z Fredem czułam, że
właściwie nie znam jego matki. Była osobą serdeczną, ciepłą,
przyjaźnie usposobioną, ale nigdy nie wiedziałam, jaka jest
naprawdę, "w środku". Podziwiałam ją za to, że tak wspaniale
podejmuje gości, ubiera się gustownie i potrafi prowadzić
zajmujące rozmowy. Była jedną z tych osób, które wszyscy znamy -
imponujących, lecz w jakiś sposób niedostępnych, wznoszących wokół
siebie niewidzialny mur. I chociaż nie można tej bariery zobaczyć,
czuje się, że ona istnieje.

Matka Freda zawsze rzucała się w wir różnych zajęć. Teraz
rozumiem, że ta ciągła krzątanina miała jeden cel - zajęcie umysłu
po to, by nie mieć czasu na realne spojrzenie na siebie lub nie
pozwolić innym zajrzeć do swego wnętrza. Stosunki między nami były
niby przyjacielskie, ale w jakiś sposób sztuczne - aż do czasu,
kiedy niespodziewanie znalazłyśmy się sam na sam w jej mieszkaniu
w Miami.

Nie bardzo wiedziałam, co mam powiedzieć; nigdy dotąd tak naprawdę
ze sobą nie rozmawiałyśmy. Jedyne, co mi przyszło do głowy, to
wyświechtany banał:

- Jak to było, kiedy byłaś młoda?

Zaczęła opowieść o swoich studiach na Cornell University. Nagle
wydała mi się młodsza i bardziej promienna niż kiedykolwiek
przedtem.

- Chodziłam wtedy z pewnym chłopakiem - mówiła podekscytowana.
Jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, że moja teściowa mogła mieć
chłopaka. - Był taki przystojny i interesujący; bardzo go
kochałam. Zamierzał zostać prawnikiem.

- I co się stało? - zapytałam wyczuwając, że ta historia nie
skończyła się happy endem.

- W którąś sobotę przyprowadziłam go do domu, a moja matka zaczęła
go wypytywać o rodzinę. Później powiedziała mi, że on się dla mnie
nie nadaje, ponieważ jego rodzina ma za mało pieniędzy. Matka
zawsze powtarzała: "W bogatym człowieku równie łatwo się zakochać,
jak w biednym". Widywaliśmy się nadal i kiedy kończyliśmy studia,
byliśmy zdecydowani na zaręczyny. Rozjeżdżaliśmy się na wakacje w
różne strony, ale jesienią miał do mnie zadzwonić i mieliśmy już
być razem.

background image

- I co było dalej?

Nagle przerwała, a nƒ jej twarzy pojawiło się napięcie.

- Nie zadzwonił - rzekła po prostu.

- Nie zadzwonił? - powtórzyłam.

- Nie zadzwonił.

- A czemu ty do niego nie zadzwoniłaś?

- W tamtych czasach dziewczęta nie dzwoniły do chłopców, a poza
tym mało kto miał telefon. Po prostu czekałam, a on nigdy nie
zadzwonił.

Siedziałam w milczeniu, szukając jakichś odpowiednich słów, kiedy
teściowa dodała:

- Ale to jeszcze nie koniec. Kilka lat temu byłam na przyjęciu i
tam, w drugim końcu pokoju, dostrzegłam mężczyznę,
ponadsiedemdziesięcioletniego, o takim samym profilu jak tamten
chłopak, którego kochałam. Podeszłam bliżej, by móc spojrzeć w
jego twarz, a on popatrzył na mnie i powiedział: "Ty jesteś
Marita". Odrzekłam: "A ty jesteś John". Kiedy tak staliśmy obok
siebie, zadałam mu pytanie, które tkwiło we mnie przez te
wszystkie lata: "Dlaczego nie zadzwoniłeś?" "Przecież dzwoniłem -
odparł - i zawsze odbierała twoja matka. Za każdym razem
powtarzała mi, że mnie nie kochasz, i prosiłaś ją, żeby mi
powiedziała, że mam już nie dzwonić. A ostatnim razem oznajmiła
mi, że zaręczyłaś się z kimś innym!"

Opowiedziawszy mi tę niewiarygodną historię, teściowa rzekła
szlochając:

- Słowa mojej matki zrujnowały mi życie.

Kiedy już wypłakałyśmy się razem, dokończyła swą opowieść. Matka
przedstawiła ją Fredowi Littauerowi mówiąc, że jest on "miłym
człowiekiem z zamożnej rodziny. Zajmują się produkcją jedwabiu".
Zaczęli chodzić na randki, a w końcu się pobrali. Teściowa
zakończyła tymi słowami:

- Nigdy nie kochałam Freda. Nauczyłam się o niego troszczyć,
wychowałam pięcioro jego dzieci. Był dobrym człowiekiem, ale ja
nigdy go nie kochałam.

Chcąc przerwać milczenie, które zapadło po tych słowach, spytałam:

- A kim byś została, gdybyś mogła zostać, kim chcesz?

- śpiewaczką operową - odparła bez namysłu. Chciałam studiować
muzykę, lecz moi rodzice uważali, że to strata czasu, że więcej
zarobię jako modystka. Ale występowałam w jednym przedstawieniu w
college'u i grałam tam główną rolę.

Wstała, podeszła do szafki i wyjęła z niej pudełko ze starymi
zdjęciami. Pokazała mi dużą fotografię, na której zobaczyłam
scenę, a na niej upozowanych aktorów.

- Ja jestem tutaj - wskazała dumnie na piękną młodą dziewczynę
usadowioną na bogato zdobionym krześle stojącym na środku sceny.

background image

Było oczywiste, że to gwiazda przedstawienia.

Nie wiedziałam wcześniej o jej ambicjach związanych z operą.
Opowiedziałam jej o moim zamiłowaniu do teatru, o tym, że chciałam
zostać aktorką, dopóki nauczycielka nie powiedziała mi, że
znacznie lepiej nadaję się do kierowania ludźmi.

Patrzyłyśmy przez chwilę na dziewczynę na scenie, po czym teściowa
wręczyła mi zdjęcie mówiąc:

- Proszę, możesz je wziąć. Daj je swojej córce Maricie;
odziedziczyła po mnie imię. Niech wie, że jej babcia mogła zostać
śpiewaczką operową, gdyby tylko otrzymała trochę zachęty.

Dałam tę fotografię do powielenia i teraz obie z Maritą mamy po
odbitce. Często pokazuję to zdjęcie w czasie wykładów o "srebrnych
puzdereczkach" i ciągle mnie zdumiewa, jak wielu ludzi opowiada mi
o swym talencie muzycznym, który został stłumiony przez jakąś
krytyczną uwagę. Ze wszystkich opowieści i listów, jakie
otrzymałam, najwięcej dotyczy właśnie tematu muzyki.

Kiedy Tammi była w czwartej klasie, chciała się dostać do chóru
klasowego. Jednak podczas eliminacji nauczycielka powiedziała jej,
że nie umie śpiewać i nie powinna już więcej próbować. I Tammi
nigdy więcej nie zaśpiewała. A gdy jej syn zamierzał starać się o
przyjęcie do kościelnego chóru młodzieżowego, odradzała mu mówiąc,
że ma "taki słaby głos", iż na pewno się nie dostanie.

Czy to nie dziwne, że robimy innym to samo, co zrobiono nam, nie
dostrzegając między tymi faktami żadnego związku? Kiedy Tammi
miała trzydzieści lat, wyznała swojej matce: "Byłam taka
zażenowana tym, że nie przeszłam eliminacji". Więc kiedy jej syn
miał podjąć podobną próbę, starała się go powstrzymać, by
oszczędzić mu ewentualnego odrzucenia.

Minęło już tyle lat, a Tammi za każdym razem gdy bierze do ręki
śpiewnik kościelny, słyszy słowa nauczycielki: "Nie umiesz
śpiewać".

Musimy bardzo uważać na to, co mówimy, gdyż skutki nawet jednego
pochopnego zdania bywają nieodwracalne.

W Liście św. Jakuba czytamy: "Tak i język jest ogniem, sferą
nieprawości. Język jest wśród wszystkich naszych członków tym, co
bezcześci całe ciało i sam trawiony ogniem piekielnym rozpala krąg
życia" (3, 6).

Nie możemy dopuścić, by ogień nieżyczliwych słów ogarnął nasze
ciało i wypełzł z naszych ust.

Wysłuchawszy mojego wykładu o "srebrnych puzdereczkach", Pat
opowiedziała mi następującą historię o swojej córce, obecnie
piętnastoletniej:

"Kiedy miała trzy, może cztery lata, uwielbiała śpiewać. śpiewała
całymi dniami, a ze szczególnym zapałem w czasie nabożeństw.
Pastor często podchodził do niej i mówił, jak bardzo go cieszy to
śpiewanie, a chór zapraszał ją do siebie, gdy nieco podrośnie.
Była taka dumna! Trzeba wiedzieć, że słowa, które wyśpiewywała,
nie pochodziły ze śpiewnika, jednak wiedziałam, że radują one
naszego Stwórcę.

background image

"Pewnego dnia była z nami na nabożeństwie moja matka. Nie
rozumiała delikatnego dziecięcego serduszka i nie wiedziała, jaki
skutek wywrą jej słowa. Do dziś nie jest w stanie tego pojąć.
Kiedy rozległy się pierwsze dźwięki muzyki i wszyscy powstali, by
zaśpiewać pieśń, moja córka zaczęła głośno wyśpiewywać swój hymn
pochwalny: [Panie Jezu, wszystkiego najlepszego, kocham Cię]. Moja
matka kazała jej się uciszyć, tłumacząc że robi za dużo hałasu,
nie zna słów i przeszkadza innym. Od tej pory moja córka już nie
śpiewała. Nadal robi to bardzo rzadko, a już nigdy nie śpiewa
głośno.

"Pani przesłanie o [srebrnych puzdereczkach] przypomniało mi tamto
wydarzenie. Przypomniałam sobie także, że i ja nie zaznałam od
matki czułości. Nie mam jednak do niej żalu, raczej jej
współczuję; przypuszczam, że ona sama nie zaznała w życiu wiele
życzliwości. Natomiast wielką radością napełniła mnie świadomość,
że starałam się kierować do moich dzieci dobre, pozytywne słowa;
słowa, które teraz mają swoją nazwę: [srebrne puzdereczka]!
[Srebrne puzdereczka] to najwspanialsze prezenty pod słońcem; one
są najbardziej trwałe!"

Koncepcja "srebrnych puzdereczek" zainspirowała wiele osób do
ofiarowania takiego "puzdereczka" komuś, kto je nimi obficie
obdarowywał. Kiedy Kim wysłuchała mojego przesłania o "srebrnych
puzdereczkach", postanowiła wysłać kasetę z nagranym wykładem
swemu nauczycielowi muzyki ze szkoły średniej. Do kasety dołączyła
liścik, w którym dziękowała panu Aldstadtowi za życzliwość i słowa
zachęty. Kim tak wspomina swego nauczyciela: "Pan Aldstadt był dla
mnie zdrojem świeżej wody, kiedy tonęłam w oceanie pesymizmu". Kim
wychowywała się w domu, w którym rzadko można było usłyszeć jakieś
pozytywne słowo. Jej rodzice byli alkoholikami, musiała więc
matkować swemu młodszemu rodzeństwu. Gdy chodziła do szkoły
średniej, zmarły obie jej babcie; wkrótce potem dziadek zaczął
wykorzystywać ją seksualnie. Nic dziwnego, że "tonęła w oceanie
pesymizmu".

Kim grała na altówce. Nie była wybitnym muzykiem, ale pan Aldstadt
zawsze ją zachęcał i chwalił jej talent. Zaproponował jej, by
pomagała mu szkolić następnych uczniów, i mówił, że jest jedyną
nastolatką grającą na altówce, o jakiej słyszał. Umiał sprawić, że
dobrze się czuła w szkole; uśmiechał się do niej na korytarzu. Kim
wzięła udział w przesłuchaniu kandydatów do międzyszkolnej
orkiestry i chociaż została posadzona na ostatnim krześle,
pozwolił jej przesiąść się na pierwsze. Dziesięć lat później,
kiedy pan Aldstadt uczył jej młodszą siostrzyczkę, Kim przyszła
kiedyś do klasy. Pan Aldstadt przedstawił ją jako niezwykle
utalentowaną osobę. Rzeczywiście był dla niej "zdrojem świeżej
wody"!

Pan Boettgu miał bardzo oryginalny sposób podtrzymywania na duchu
swoich uczniów; Sally Cummins pamięta go do dziś. Pan B, jak go
nazywano, był jej nauczycielem muzyki w szkole średniej. Co
tydzień wybierał z klasy jedną osobę, której imię pisał na
tablicy. Pozostali uczniowie musieli pomyśleć coś pozytywnego o
tej osobie. Następnie, przechadzając się po klasie, słuchał po
kolei wszystkich komentarzy i zapisywał je na tablicy. Sally
wspomina: "Kiedy przyszła moja kolej, spisałam tę listę pochwał na
kartce, którą potem wszędzie ze sobą nosiłam i odczytywałam w
chwilach przygnębienia. Zawsze poprawiało mi to samopoczucie".

W piątej klasie Michelle grała na klarnecie w klasowym zespole
muzycznym. Tak naprawdę chciała grać na flecie, ale klarnet jej

background image

siostry "marnował się", a rodzice nie mieli pieniędzy na kupno
nowego instrumentu. Nie przepadała za klarnetem, ale ponieważ
kochała muzykę i nie miała nic innego do wyboru, starała się jak
mogła. Niestety, klarnet wydawał z siebie nieprzyjemne dźwięki;
nie pozwolono jej też ćwiczyć tyle, ile by chciała, musiała bowiem
pomagać w domu i odrabiać lekcje. Wydawało jej się, że nigdy nie
zrobi postępów. Nawet w klasie klarnet wydawał skrzekliwe, okropne
dźwięki, tak przykre, że Michelle płakała z rozczarowania. Jednak
pan Pelossi, nauczyciel muzyki, nie przestawał jej zachęcać. Kiedy
płakała, przytulał ją i mówił: "ćwicz dalej; będziesz najlepsza".
Przez cały okres nauki w szkole był jej opiekunem, przyjacielem i
"przyszywanym" tatą. "Nigdy go nie zapomnę" - mówi Michelle. -
Dziękuję Bogu, że postawił go na mojej drodze".

Gayle opisała następującą historię ze swego życia:

W moim domu niewiele się mówiło - ani dobrych, ani złych rzeczy.
Miałam jednak w ósmej klasie nauczycielkę, która działała na mnie
mobilizująco. Poradziła mi, żebym spróbowała dostać się do
chrześcijańskiego zespołu muzycznego. Zostałam przyjęta. Grupa
składała się z ośmiu dziewcząt i wykonywała utwory ludowe. Przez
dwa lata jeździłyśmy z występami po całej Południowej Kalifornii.
W ciągu tego okresu nikt z mojej rodziny ani razu nie przyszedł,
żeby mnie posłuchać, ani też nie okazał najmniejszego
zainteresowania tym, co robię. I chociaż nigdy mnie nie
zniechęcali, to jednak brak pozytywnych komentarzy z ich strony
był dla mnie tak przygnębiający, że przestałam śpiewać.

Obecnie, rok po tym, jak w sercu Gayle zostało posiane ziarno - a
stało się to dzięki temu, że wysłuchała przesłania o "srebrnych
puzdereczkach" - zaczyna ona znowu "słyszeć muzykę". Gayle, nie
umieraj z muzyką wciąż grającą w duszy.

Jako młoda dziewczyna Sandy marzyła o tym, by śpiewać w zespole,
który tworzyli członkowie rodziny jej matki. Byli bardzo
muzykalni i często zapraszano ich, by wystąpili w jakimś kościele.
Sandy godzinami uczyła się słów pieśni i szkoliła głos, aby móc
wstąpić do zespołu, gdy dorośnie. ćwiczyła sama, kiedy nikogo nie
było w domu. Pewnego wieczoru sprzątała w kuchni, śpiewając pełną
piersią jeden z hymnów. Nie zauważyła, że wróciła jej matka wraz z
ciotką. Kiedy weszła do pokoju, by wytrzeć stół, usłyszała taką
ich rozmowę:

- Słyszałaś, jak śpiewała?

- Czy to nie żałosne?

Sandy opowiedziała mi tę historię, po czym wyznała: "Do dziś dnia
nie śpiewam głośno w niczyjej obecności, z wyjątkiem moich wnuków.
Gdy niedawno śpiewałam memu wnukowi Evanowi, on ujął moją twarz w
swe maleńkie dłonie, zbliżył nieco do swojej i powiedział:
[Babciu, ty tak pięknie śpiewasz!]"

Sandy wyrzekła się swojej miłości do śpiewu. Być może nie
zostałaby nigdy wielką artystką, jednak przy odrobinie zachęty
mogłaby czerpać ze śpiewania wiele radości.

Radośnie śpiewajcie Bogu, naszej Mocy,

wykrzykujcie Bogu Jakuba!

Zacznijcie śpiew i w bęben uderzcie,

background image

w harfę słodko dźwięczącą i lirę!

Psalm 81, 1-2

Pewien duchowny wyznał mi, że zawsze chciał grać na skrzypcach.
Jako dziecko pobierał lekcje gry na tym instrumencie i bardzo dużo
ćwiczył. Był dumny ze swoich postępów, a nauczycielka zachęcała go
do dalszych wysiłków. Aż któregoś dnia usłyszał, jak jego ojciec
krzyczy do matki: "Uciszże w końcu tego dzieciaka, bo dłużej tego
skrzeczenia nie wytrzymam!" Dzieciak uciszył się całkowicie.
Powiedział mi: "Odłożyłem skrzypce w kąt i nigdy ich już więcej
nie ruszyłem!"

Kristina Lemons uwielbiała grę na pianinie. Wymyślała różne
wariacje pieśni, które znała, a w końcu napisała zupełnie nowy
utwór. Pewnego dnia, kiedy ćwiczyła go w podziemnej salce
kościelnej, weszła żona pastora i przysłuchiwała się jej grze.
Pochwaliła Kristinę i poprosiła, żeby zagrała tę pieśń na
nabożeństwie.

Kristina dobrze pamięta "srebrne puzdereczko", które otrzymała
tamtego dnia: "Gdy zagrałam tę pieśń, podeszła do mnie jakaś
kobieta i powiedziała, że to najpiękniejsza pieśń, jaką w życiu
słyszała. Spytała, kto ją napisał. Kiedy powiedziałam, że ja, była
zdumiona i obiecała modlić się o to, żebym mogła napisać więcej
takich pięknych utworów. Dodała jeszcze, że ta pieśń powinna
zostać rozpowszechniona. Nigdy nie czułam się tak zainspirowana do
komponowania, jak wtedy".

Wiemy wszyscy, że nie jest łatwo utrzymać się z aktorstwa, sztuki
czy muzyki. Rodzina Judy nie tylko odradzała jej karierę tancerki,
ale wręcz wyśmiewała ten pomysł. Rodzice podkpiwali sobie z niej
mówiąc, że nigdy nie zostanie tancerką, ponieważ jest po prostu za
wysoka. Judy wspomina: "Prawdę mówiąc, jeśli ktoś z rodziny zrobił
coś w niezgrabny sposób, nazywano to [małpowaniem Judy]". Ciągłe
wzmianki o tym, jak jest niezręczna sprawiły, że porzuciła myśl o
zawodzie tancerki i szła przez życie stale oczekując, że się o coś
potknie albo coś upuści.

Wiele lat później Judy otrzymała niespodziewanie list od matki. W
liście tym matka wyjaśniła, że chociaż nigdy wcześniej nie
powiedziała jej tego, zawsze ją kochała, była z niej dumna i
uważała za ładną dziewczynę. Jaka szkoda, że te słowa nadeszły tak
późno. Później również ojciec Judy napisał list, w którym wyrażał
jej swą miłość. Judy wspomina: "Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek
przedtem mi to powiedział. Te dwa listy są teraz wszystkim, co
pozostało mi po rodzicach. Bardzo sobie cenię te [srebrne
puzdereczka]".

Kiedyś mówiłam o znaczeniu życzliwych, pełnych zachęty słów do
studentów pewnej chrześcijańskiej uczelni. Po wykładzie podeszła
do mnie czarnoskóra dziewczyna imieniem Dinah i powiedziała, że
bliski jest jej przykład matki Freda, ponieważ sama od dzieciństwa
pragnęła zostać śpiewaczką. "Wychowałam się daleko na Południu,
gdzie wciąż powtarzano nam, że dla czarnych nie ma żadnej nadziei.
śpiewałam dla przyjemności, ale nigdy nie myślałam o zajęciu się
muzyką na poważnie. Dzięki wytężonej pracy dostałam się na
uczelnię. Potem zaczęłam chodzić na zajęcia z muzyki; nauczyciel
powiedział mi, że mam niezwykły głos i powinnam się postarać o
rolę w operze La Boheme. Wcześniej nigdy nie byłam na żadnej
operze, poszłam jednak na przesłuchanie i otrzymałam rolę Mimi.

background image

Nie mogę uwierzyć, że uboga czarna dziewczyna dostała główną rolę
w operze".

Trudno opisać wdzięczność, jaką Dinah czuła wobec nauczyciela,
który dał jej tak bardzo potrzebne słowa zachęty.

Pewnej niedzieli przemawiałam na porannym nabożeństwie. Kiedy
skończyłam moje przesłanie o "srebrnych puzdereczkach", podszedł
do mnie młody człowiek o smutnych oczach.

- Czy pani wie, że otworzyła pani dziś drzwi mojego umysłu? -
zapytał.

Patrzyłam w zdumieniu, jak jego oczy napełniają się łzami, on zaś
ciągnął zdławionym głosem:

- Dzięki pani zrozumiałem, kim mogłem zostać, gdyby tylko ktoś
mnie do tego zachęcił.

- Kim mógł pan zostać? - spytałam.

- Mogłem zostać pianistą, ale moja rodzina nie znosiła, kiedy
ćwiczyłem; przezywali mnie Liberace. (Liberace popularny
współczesny pianista amerykański wykonujący sentymentalne, rzewne
utwory - przyp. tłum.) Za każdym razem, gdy siadałem do pianina,
mówili z przekąsem: "Szykujcie kandelabry, on znów będzie nas
zabawiał graniem". W końcu miałem dosyć tych złośliwości i dałem
sobie spokój.

- Ile pan ma lat?

- Dwadzieścia sześć.

- Jest pan jeszcze młody. Może pan zacząć od nowa - rzekłam z
przekonaniem.

- Ale oni uważają, że ze mnie nic dobrego nie będzie.

Wyjaśniłam temu przygnębionemu młodemu człowiekowi, że ma dwa
wyjścia. Może iść przez życie okaleczony emocjonalnie przez to, co
mówiła jego rodzina. Ale może też uświadomić sobie, że jego bliscy
prawdopodobnie uważali, iż są bardzo dowcipni, i jeśli zignoruje
ich upokarzające słowa, będzie mógł wrócić do swojej muzyki.

- Ale za każdym razem, kiedy siadam do pianina, słyszę ich śmiech.

Ten wrażliwy młodzieniec imieniem Jim, o usposobieniu
melancholika, tak bardzo wziął sobie do serca słowa, którymi
oceniała go rodzina, że nie potrafił uwolnić się od nich i pójść
dalej.

Spróbowałam od innej strony:

- Czy zdaje pan sobie sprawę z tego, że jeśli zrezygnuje pan z
dalszego zajmowania się muzyką, pozwoli pan rodzinie utrzymywać
kontrolę nad swoim życiem? Chociaż rodzice nie są fizycznie obecni
w pana pokoju, mają jednak nad panem władzę, skoro wypowiedziane
przez nich dawno temu uwagi wpływają na pańskie obecne zachowanie.
Oni już prawdopodobnie zapomnieli, co mówili, pan jednak pozwala,
by ich opinie z przeszłości determinowały pańskie życie.

Jego oczy rozjaśniły się nagle.

background image

- Oni cały czas mają nade mną kontrolę, prawda?

- Tak - odparłam. - Czy nie sądzi pan, że nadszedł czas, by
wreszcie dorosnąć i zrzucić więzy przeszłości? Ma pan - dwadzieścia
sześć lat. Czy pańscy rodzice powinni nadal kierować pańskimi
emocjami?

- Chyba nigdy nie myślałem o tym w ten sposób.

- Kto powinien mieć władzę nad pańskim życiem? - zapytałam.

- Chrystus? - odpowiedział niepewnym głosem.

- Właśnie - potwierdziłam. - W Liście do Rzymian 12, 1-2 czytamy,
że powinniśmy powierzyć Bogu kontrolę nad sobą, pozwolić, by
przemienił i odnowił nasz umysł, abyśmy umieli rozpoznać, jaka
jest Jego wola wobec nas. Czy sądzi pan, że jest wolą Bożą, aby
był pan przygnębiony i zniechęcony, aby żył pan w rozczarowaniu,
ponieważ nie rozwinął pan talentu, który On dał panu na swoją
chwałę?

W tym momencie z oczu Jima popłynęły łzy; położył głowę na moim
ramieniu i łkał. Zaczęłam się modlić, by Bóg usunął z jego umysłu
te negatywne myśli, które hamowały jego życiowe osiągnięcia.
Prosiłam Boga, aby uwolnił Jima z więzów przeszłości,
zniewalających jego emocje. Gdy powiedziałam "Amen", Jim oddychał
już normalnie i spojrzał na mnie ze słabym uśmiechem. Poradziłam
mu, by zaczął ćwiczyć natychmiast, a przy najbliższej okazji
wspomniał matce, że zamierza wrócić do grania.

Dwa tygodnie później otrzymałam od Jima list, w którym pisał, że
nigdy w życiu nie czuł się tak dobrze jak teraz. Zadzwonił do
matki i napomknął, że być może zacznie znowu grać. Przeżył szok,
kiedy usłyszał w odpowiedzi: "Najwyższy czas. Wszyscy się
dziwiliśmy, dlaczego przestałeś, skoro tak dobrze ci szło".

"Proszę sobie wyobrazić - pisał Jim - że przez te wszystkie lata
żyłem pod panowaniem czegoś, czego oni wcale nie mieli na myśli.
Ale w końcu jestem wolny i mogę być sobą".

W ostatnich latach życia błyskotliwy umysł matki Freda przygasł,
pamięć ją opuściła, przestała także mówić. Kiedy szliśmy do niej z
wizytą, zastawaliśmy ją wciąż piękną, ale milczącą. Uśmiechała się
do nas, jakbyśmy byli miłymi nieznajomymi, którzy wstąpili na
herbatę. Gdy próbowaliśmy z nią rozmawiać, patrzyła na nas,
jakbyśmy mówili obcym językiem. Widok tej kobiety, niegdyś silnej
i pełnej energii, a teraz siedzącej w milczeniu i wpatrującej się
w jakiś punkt poza nami, bardzo nas przygnębiał. Potrafiła
samodzielnie jeść i wykonywać automatyczne ruchy, ale łączność
między jej ustami a umysłem została przerwana.

Zwróciłam się do pielęgniarki, która się nią opiekowała:

- Czy mama kiedykolwiek coś mówi?

- Nie, ani słowa - odparła.

Kiedy rozmawiałyśmy o tragedii, jaka spotkała tę dawniej
błyskotliwą, a teraz całkowicie bezradną kobietę, pielęgniarka
wypowiedziała interesującą uwagę:

background image

- To bardzo dziwne. Ona nie mówi, ale często śpiewa arie operowe.

Nie mogła pojąć, jak matka Freda może śpiewać, skoro nie jest w
stanie wymówić ani słowa. Czy to nie dziwne, iż nie spełnione
marzenia pozostają w umyśle nawet wtedy, gdy wszystko inne znika?

Ostatniego wieczoru swego życia mama zjadła kolację, a potem
stanęła przy krześle i zaczęła śpiewać. śpiewała tak pięknie, że
kiedy na koniec kłaniała się rozdając uśmiechy, pielęgniarka biła
jej brawo z niekłamanym uznaniem. Gdy następnego ranka
pielęgniarka weszła do jej pokoju, zobaczyła że mama leży z rękami
złożonymi na piersiach i uśmiechem zastygłym na twarzy. Wyśpiewała
swoją ostatnią pieśń na ziemi, a oklaskiwali ją aniołowie.

Mama miała talent, którego nigdy nie rozwinęła. Umarła z muzyką
wciąż grającą w duszy.

W ciągu ostatnich kilku lat poznałam wielu ludzi, których emocje
wygasły, lecz muzyka wciąż gra w ich duszach.

Czy znacie kogoś, kto ma:

Piosenkę, która czeka na zaśpiewanie?

Scenę, która czeka na odegranie?

Obraz, który czeka na powieszenie?

Sztukę, która czeka na wystawienie?

Książkę, która czeka na wydanie?

Wiersz, który czeka na przeczytanie?

Historię, która czeka na opowiedzenie?

Mowę, która czeka na wygłoszenie?

Jeśli tak, nie pozwólcie mu umrzeć z muzyką wciąż grającą w duszy.

"Na wieki będę opiewał łaski Pana, moimi ustami będę głosił Twą
wierność przez wszystkie pokolenia" (Ps 89, 1).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
PROFILE OSOBOWOĹšCI WG FLORENCE LITTAUER[1]
PROFILE OSOBOWOŚCI WG FLORENCE LITTAUER
PROFILE OSOBOWOŚCI WG FLORENCE LITTAUER
Sztuka robienia prezentacji
3 SZTUKA DYPLOMACJI 2
Sztuka romańska w Europie Zachodniej (X XIII w 2
Sztuka wykladania i zadawania pytan
Sztuka
Negocjacje i sztuka porozumiewania się, NEGOCJACJE I SZTUKA POROZUMIEWANIA SIĘ WYKŁAD 4( 16 06 2013)
Lutowanie To Sztuka
116,sztuka uwodzenia kobiet,p
13 A X XI wiek sztuka romańska, Ruś, Bizancjum, Normanowieid 14428
Prawo autorskie a sztuka fotografii w filmie
Asertywnosc I Sztuka Celnej Rip Nieznany

więcej podobnych podstron