Zbigniew Damski
GORZKI LOS ORP „JASTRZĄB”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1987
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Janusz Festur
ROZDZIAŁ I
Mały stateczek żeglugi przybrzeżnej ominął kilka zakotwiczonych na rozległej redzie Clyde
frachtowców i teraz dziób jego mierzył wprost w ledwo majaczącą w mroku sylwetę dużego statku.
Stłoczeni na pokładzie marynarze rozpoznali bez trudu: „pasażer”.
— Patrzcie, panowie! Pójdziemy przez ten Atlantyk z fasonem, jak przedwojenni klienci „Orbisu”!
Kilku parsknęło śmiechem: dobry żart. Toć za taką wycieczkę trzeba by zapłacić ciężkie pieniądze, a
oni — za darmo. Na koszt króla Jerzego. Taki statek zresztą, to dobry początek.
Jedynie mat zawodowy Czesław Kędziora nie podzielał ogólnej wesołości:
— Dobry początek? Ale dzień, psiakrew, feralny...
Zakrzyczeli go:
— Nie kracz! Stary chłop, a przesądny jak wiejska baba. Zresztą odpukaj sobie i nie strasz.
Rzeczywiście: zbliżał się wieczór 13 września 1941 roku, a oni od rana byli w podróży. Najpierw z
Dundee do Greenock, w poprzek przez Szkocję, ze wschodu na zachód. Niby niedaleko, bo Wyspa w tym
miejscu wąska, ale w wielkiej bazie Royal Navy w Greenock stanęli dopiero późnym popołudniem. A zanim
doczekali się na ten stateczek...
O tym zaś, że nastąpią jakieś zmiany, wiedzieli tam, w Dundee, już od kilku tygodni. Ale jakie, tego
nikt nawet się nie domyślał. Ich okręt, ORP „Wilk” (na którym większość z nich przyszła do Anglii z Polski)
sterał się w patrolach tak doszczętnie, że prawie nie schodził z doku. Ostatni remont ciągnął się od dwóch
miesięcy i było już wiadome, że po zakończeniu „Wilk” zostanie okrętem ćwiczebnym. Tymczasem zaś
załoga okrętu rozrosła się. Przybyli młodzi marynarze po kursach Szkoły Specjalistów Morskich,
zorganizowanej w Devonport na pokładzie ORP „Gdynia”, a potem przeniesionej na ląd do obozu szkolnego
ORP „Bałtyk” w Bickleigh, przybyli młodzi oficerowie po pierwszej na obczyźnie promocji Szkoły
Podchorążych Marynarki Wojennej. Ośmiu oficerów i 92 podoficerów i marynarzy: tylu ludzi tkwiło w
połowie sierpnia 1941 roku na pokładzie remontowanego okrętu i w bazie. Raczej bezczynnie.
Owszem, wielu nie narzekało. Wszyscy zresztą zdążyli się już zadomowić w uroczym Dundee. „Wilk”
bazował tu od dłuższego czasu i polscy marynarze cieszyli się wielką sympatią mieszkańców tego
szkockiego, bardzo katolickiego miasta. Szczególny zaś mir mieli — co oczywiste — u płci pięknej.
Ogromnie podobało się raczej nie znane tutaj całowanie rączek, szarmanckie maniery, szeroki gest. W kilku
przypadkach skończyło się to małżeństwem...
Ale była przecież wojna. Drugi polski okręt podwodny, ORP „Sokół” — przekazany polskiej
Marynarce Wojennej przez Admiralicję Brytyjską 19 stycznia 1941 roku — chodził już od kilku miesięcy na
patrole z bazy w Portsmouth. Obsadzono go również w części oficerami i marynarzami z „Wilka”. Ci
przyjeżdżali czasem na krótkie urlopy do Dundee. Opowiadali o blokadzie Brestu, w której „Sokół” brał
udział, o patrolach w Zatoce Biskajskiej, o swoim nowym okręcie. Starsi podwodnicy zazdrościli, ale nawet
ci, którym specjalnie nie ciążyła przymusowa bezczynność w dokach Dundee, rozumieli, że musi przyjść
jakaś odmiana. Szybko, bo przecież i w Royal Navy brak załóg. Na ćwiczebnym „Wilku” pozostanie tylu
ludzi, ilu trzeba, a reszta...
Nowy okręt. Wieści o nim chodziły już od dawna. Były pogłoski, że wszyscy zejdą ze zmordowanego
„Wilka” i obsadzą trzy małe, nowe okręty podwodne. Ale nadzieje te rozwiały się. I dopiero pod koniec
sierpnia zaczęło się coś dziać.
Najpierw „poczta pantoflowa” doniosła, że zastępca dowódcy „Wilka”, kapitan Jerzy Koziołkowski,
podzielił już załogę, sporządzając specjalną listę — na okręcie podwodnym nic się nie ukryje. Dokonał tego
pod nieobecność dowódcy okrętu, komandora porucznika Brunona Jabłońskiego, którego wezwano akurat
do Londynu, do Kierownictwa Marynarki Wojennej. Nie ulegało wątpliwości: będzie nowy okręt! Starsi
podoficerowie i marynarze na próżno jednak dociekali, kto znalazł się na tej nowej liście, bo rzecz wciąż
owiana była tajemnicą. Pogłębiło ją jeszcze pojawienie się w Dundee zastępcy dowódcy ORP „Sokół”,
kapitana Bolesława Romanowskiego...
Ale też wtedy sprawa wyjaśniła się szybko — jest nowy okręt! Dowódcą jego będzie właśnie kapitan
Romanowski, a z ogłoszonej wreszcie listy załogi wynikało jasno, że wybrano samych najlepszych, 38
podoficerów i marynarzy.
Był tylko jeden szkopuł. Otóż po ten okręt trzeba było pójść aż do Stanów Zjednoczonych! Na drugą
stronę Atlantyku. Owianego już bardzo ponurą sławą z racji dziesiątkowanych bezlitośnie przez U-booty
konwojów, a ponadto bardzo burzliwego o tej porze roku.
Stąd i dni poprzedzające wyjazd były nerwowe. Jedni mieli za złe Brytyjczykom, że nie chcą dać okrętu
budowanego na miejscu, we własnych stoczniach, inni cieszyli się — wreszcie Ameryka to potęga, więc i
amerykański okręt będzie na pewno najwyższej klasy! I bardzo zdziwiliby się ci pierwsi, gdyby poznali
tajemnice Admiralicji Brytyjskiej: Anglia po prostu nie miała jeszcze w tym czasie odpowiedniej liczby
okrętów podwodnych. Nawet dla własnych załóg. Straciła ich bowiem w tym pierwszym okresie wojny tak
wiele, że przemysł stoczniowy dochodzący dopiero do „pełnej mocy” nie był w stanie tych braków
uzupełnić. Dlatego właśnie i sami Anglicy bardzo liczyli na pomoc USA, na dostawy wszelkich okrętów,
także podwodnych. Jak bardzo zaś była im potrzebna ta pomoc, świadczy najlepiej fakt, że przyjęli 50
amerykańskich bardzo stareńkich i wysłużonych kontrtorpedowców. Załogi z miejsca nazwały je (z racji
obftego dymienia) „fabrykami dżemu”, ale w służbie konwojowej liczył się każdy okręt.
Wszelkie domysły i rozważania uciął wreszcie ostateczny rozkaz: „Wyjazd jutro, 13 września!” Cały
dobytek osobisty był już spakowany, pożegnanie krótkie. Każdy przeżywał je zresztą na swój sposób, ale w
końcu górę wzięła zwykła nie tylko dla ludzi morza ciekawość. Jakże to będzie? Co spotka mnie tam, po
drugiej stronie „wielkiej wody”?
Z takimi właśnie odczuciami wspinali się na pokład owego „pasażera”, kiedy ich stateczek dobił już do
jego wysokiej, pokrytej łatami wojennego kamuflażu burty. Na osłoniętej redzie Clyde fala była niewielka,
więc zaokrętowaniei odbyło się bez trudności, choć statek był starannie zaciemniony.
Dopiero we wnętrzu mogli w pełni ocenić, że trafili rzeczywiście na „linera” * dobrej klasy. Na grupę
Polaków czekali już smagli Hindusi ze służby intendenckiej. Podoficerowie i marynarze powędrowali po
chwili za jednym z nich w głąb statku, oficerów zaś poprowadzono do kabin, niosąc za nimi bagaże.
W cieple wygodnej, ze smakiem urządzonej, kabiny poczuł wreszcie kapitan Bolesław Romanowski,
jak bardzo jest zmęczony. Napięcie wielu ostatnich dni, wypełnionych bezustanną bieganiną i załatwianiem
dziesiątków różnorodnych spraw, dało teraz o sobie znać: zapadł w głęboki fotel. Kiedy się zbudził,
wskazówki zegara dawno minęły północ, a statek był w ruchu.
Następny dzień zaczął się od naturalnych w takiej sytuacji „odkryć”. Statek nosił nazwę s/s „Cathay” i
należał do znanej spółki żeglugowej „P and O Line”. Stosownie do nowej roli został też uzbrojony. O ile
jednak wmontowane w pokład armaty przypominały wypożyczone z muzeum zabytki, to rozstawiona licznie
na spardekach broń przeciwlotnicza była w dobrym gatunku i skuteczna we wprawnych rękach. Załogę
pokładową i hotelową — z wyjątkiem obsady oficerskiej — stanowili Hindusi. Obowiązki swoje spełniali z
tak nienaganną elegancją i sumiennością, jakby nie było wojny, a „Cathay” woził nadal w swym
luksusowym wnętrzu bogatych handlowców i rozkapryszonych turystów.
O tym, że wojna jednak trwa, przypomniał kapitanowi Romanowskiemu widok, jaki tego ranka
roztaczał się z pokładu. S/s „Cathay” szedł w konwoju złożonym z ośmiu dużych statków transportowych.
Wokół uganiały się cztery spore i nowoczesne niszczyciele, a eskortę uzupełniały krążownik i lotniskowiec,
idące w pewnym oddaleniu. Prędkość całej tej armady oceniał kapitan Romanowski na jakieś 15 węzłów.
Był to więc konwój specjalny i szybki, czemu zresztą sprzyjał niespodziewanie łagodny stan morza.
Resztę dnia wypełniły bezustanne alarmy. Oczywiście ćwiczebne. Najpierw ogłoszono alarm szalupowy
i powtórzono go kilka razy, aby każdy zapamiętał drogę do przeznaczonej dla niego łodzi lub tratwy. Potem
były alarmy bojowe i przeciwawaryjne, pożarowe i wodne. Kilkakrotnie przypominano też przez rozgłośnię
okrętową, że na noc nie wolno rozbierać się i trzeba koniecznie mieć tuż pod ręką pas ratunkowy. Nie było
potrzeby dodawać, że na drodze czają się U-booty.
Przy okazji tych alarmów okazało się, że s/s „Cathay” wyładowany jest wojskiem od stępki aż po
najwyższe pokłady spacerowe. Było tam kilkuset młodych i hałaśliwych lotników RAF **, udających się do
specjalnych obozów szkoleniowych i treningowych w Kanadzie, był też duży oddział brytyjskiej piechoty z
pełnym, bojowym wyposażeniem. Od jego dowódcy, sprężystego pułkownika z nieodłączną trzcinką pod
pachą, kapitan Romanowski dowiedział się później, że ów „skok przez Atlantyk” jest dla niego i jego
żołnierzy zaledwie częścią drogi, bo czeka ich jeszcze podróż wokół kontynentu amerykańskiego i
przeprawa przez Pacyfik! Taką okrężną drogą mają dotrzeć do Birmy, aby wzmocnić tamtejszą Brytyjską
Armię Birmańską generała Huttona. Pułkownik dodał też w zaufaniu, że armia ta składa się zaledwie z
jednej dywizji, a zachodzi obawa, że tamtędy właśnie mogą uderzyć Japończycy na Półwysep Malajski.
Skoro już przystąpili do osi, łączącej dotąd tylko Berlin i Rzym...
* Liner — (ang.) potoczna nazwa liniowego statku pasażerskiego.
** Royal Air Force — (ang.) Królewskie Siły Powietrzne.
Wśród tego ogromnego tłumu pasażerów znalazła się również grupa marynarzy angielskich pod
dowództwem lieutenanta Heslopa. Okazało się, że są także podwodnikami i że udają się do Stanów
dokładnie w to samo miejsce i w tym samym celu co Polacy: po odbiór okrętu. Początkowa radość z tego
odkrycia szybko jednak zgasła, kiedy kapitan Romanowski spostrzegł, iż lieutenant Heslop — mimo
młodego wieku — jest po prostu typowym produktem brytyjskiej „szkoły imperialnej”: nadętym
zarozumialcem. Zdarzyło mu się już spotykać podobne typy, choć wśród podwodników były one raczej
rzadkością. Nawet świeżo przydzielony im na tę podróż oficer łącznikowy, sublieutenant z RNVR *, Roger
Burney dał się poznać jako człowiek uczynny i sympatyczny. Obaj angielscy specjaliści z jego ekipy,
sygnalista John Daly i radiotelegrafista Martin Dowd, byli także ludźmi solidnymi i bardzo
zdyscyplinowanymi podoficerami.
W takich więc warunkach i w takim towarzystwie miała im upłynąć ta ledwie rozpoczęta podróż. Jak
długo będzie trwała? Nikt nie mówił tego głośno, ale każdy wiedział, że o tym zadecyduje szalejący zwykle
jesienią Atlantyk i U-booty.
Kapitan Bolesław Romanowski również zdawał sobie z tego sprawę. Miał jednak pod swoją komendą
ludzi i czuł się za nich odpowiedzialny. Jako dowódca — po raz pierwszy zresztą samodzielny dowódca
okrętu — i jako „współpasażer”. Na swojej jednostce wiedziałby jak zorganizować służbę i życie. Ale jej
jeszcze nie było. Mimo to musiał zająć czymś ludzi, aby czas płynął im szybciej i by mieli go mniej na
myślenie o niemieckich U-bootach.
O jedynych możliwych do podjęcia w tych warunkach decyzjach zaraz powiadomił swoich oficerów.
Zaczął od zastępcy.
— Andy, niech pan zaproponuje szefom tego statku, że nasi ludzie obsadzą tu różne stanowiska.
Artylerzyści pójdą do dział, sygnaliści na wachty obserwacyjne. Nie powinni chyba odmówić. To samo
trzeba załatwić elektrykom i mechanikom.
„Andy” — jak nazywano porucznika Józefa Anczykowskiego — dopiero wczuwał się w świeżo objętą
rolę zastępcy dowódcy okrętu.
— Tak jest! Zaraz skoczę do kapitana i „chiefa” *...
— Do chiefa może zajrzeć pan, poruczniku Rydzewski! — wtrącił dowódca. — To przecież pańska
branża.
Oficer-mechanik, porucznik Franciszek Rydzewski, skinął w milczeniu głową. Już przed kilkoma
dniami, w chwili przybycia do Dundee, spostrzegł, że ten „klan podwodników” traktuje go prawie jak
intruza. To prawda, że nigdy nie pływał na okrętach podwodnych, ale też i nie jego wina, że Kierownictwo
Marynarki Wojennej właśnie jemu powierzyło obowiązek technicznego odbioru amerykańskiego okrętu,
mianując go na ten czas „pierwszym mechanikiem”.
— A co pan zaproponuje, Dyziu?
Najstarszy z trójki „jednopaskowych” podporuczników, Andrzej Guzowski, nie namyślał się długo:
— Ja bym dla wolnych od wacht i całej reszty zrobił zajęcia z Regulaminu Służby Okrętowej...
— Zgoda! — parsknął śmiechem dowódca. — Pański projekt, to i pana będą przeklinać. Ale przyda się.
Strasznie się ludziska rozpuścili w tym Dundee!
Zasadnicza różnica między „jednopaskowymi” polegała na tym, że Guzowski przybył do Anglii już
jako bosman podchorąży najstarszego, trzeciego, rocznika SPMW*** w Bydgoszczy i zdążył tuż przed
wojennym mianowaniem do pierwszego stopnia oficerskiego odbyć kilkumiesięczną praktykę na „Sokole”.
Tam przylgnął doń przydomek „Dyzio”. Olszewski zaś i Grocholski znaleźli się wśród tych, którzy w maju
1939 roku wyszli na ORP „Iskra” w ćwiczebny rejs, a potem przez Casablankę i Francję dotarli do Anglii,
aby tam, w reaktywowanej na ORP „Gdynia” SPMW, dokończyć nauki. Ich stopnie oficerskie były
najświeższej daty — od tej pierwszej promocji mijał dopiero jedenasty dzień — i dlatego nie kwapili się z
propozycjami. Wreszcie nie wytrzymał Grocholski:
— A może by tak chór?
Kapitan Romanowski wyraźnie się ucieszył:
— Dobra, rób pan chór! Niech śpiewają, tańczą, chodzą na rękach. Byle mieli jakieś zajęcie...
* Royal Navy Volunteer Reserve — Ochotnicza Rezerwa Królewskiej Marynarki Wojennej.
** Chief — (ang.) oficer-mechanik statku.
*** Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej.
Wieczorem tego dnia kapitan Romanowski wybrał się do swej załogi. Z obowiązku, ale i starym
zwyczajem. Bardzo lubił, będąc jeszcze „torpedowym” na „Żbiku” lub „Wilku”, przesiadywać w wolnych
chwilach w ciasnym, dziobowym pomieszczeniu torpedominerów, przy kubku gorącej kawy i swobodnych
pogwarkach. Tym razem jednak, aby odnaleźć swoich, musiał skorzystać z usług stewarda w malowniczym
turbanie. Wewnętrzne pokłady, gdzie rozebrano ściany kabin, aby uzyskać większe pomieszczenia,
przypominały bowiem istne mrowisko.
Już urządzili się jakoś w wyznaczonym sektorze i zaraz zrobili dowódcy miejsce przy stole. Zasiadła
tam okrętowa starszyzna. Młodzi otoczyli ich ciasnym wianuszkiem, ale rozmowa jakoś kulała. Na pytania o
warunki życia, wyżywienie i samopoczucie odpowiadali zdawkowo i Romanowski, przyglądając się tak
dobrze przecież znanym twarzom, spostrzegł, że coś ich gnębi. Miał już o to zapytać, gdy jeden z bosmanów
wypalił:
— A bo to dzisiaj, panie kapitanie, rocznica. Druga. Akurat równo dwa lata temu, bo właśnie nocą z
czternastego na piętnastego września, przebijaliśmy się na „Wilku” przez Sundy...
Romanowski ledwie zdołał ukryć zmieszanie. Zapomniał. Po prostu. W całym galimatiasie ostatnich
tygodni i dni nie przyszło mu nawet na myśl, że data 13 września może się wiązać z czymś innym jeszcze,
niż terminem zaokrętowania przy ujściu Clyde.
Dwa lata! Popatrzył wokół. Oto stersygnalista, bosman Jan Budka. Tam, w Sundach, jeszcze mat. To on
stał wtedy na pomoście i on pierwszy wypatrzył światła nadchodzących kontrkursem niemieckich okrętów.
Było to w najwęższym miejscu, na Flint Rinne, i tamte dwa niszczyciele niemal otarły się o prawą burtę
„Wilka”...
Kto był wtedy przy dziale? Aha, mat Tyszka. Nie ma go tutaj. Jest za to mat Buszman. To on obsadzał
enkaem i po nim przejechał snop światła niemieckiego reflektora. Myśleli wtedy, że to już koniec.
A byli na to przygotowani, i okręt był przygotowany do zniszczenia. Kto miał odpalić torpedy i lonty?
Właśnie, starszy bosman Mieczysław Czub. To on przypomniał o rocznicy. Dokładny, jak zawsze. Spokojny,
opanowany. Świetny torpedysta. Romanowski niejednego się od niego nauczył. Nic dziwnego, człek o całe
trzy lata starszy. Miał kiedy opanować swój fach. Gdy przyszedł na ochotnika do marynarki z rodzinnego
Tarnowa, miał niespełna 18 lat.
Obok Czuba mat zawodowy Czesław Kędziora, rodem z głębi Rosji. Aż z Wołogodzka. Mechanik.
Tam, w Sundach, tylko kilku ich zostało we wnętrzu okrętu do obsługi „diesli”. Kto jeszcze? O, właśnie!
Teraz już bosman, a wtedy bosmat Józef Ziajka, mocarz o nadludzkiej wprost sile! W jego dłoniach skręcają
się stalowe, kute klucze do zaworów, kiedy na chwilę się „zapomni”. Niewiele zresztą ustępuje mu siłą
starszy marynarz Stanisław Ambroszczak...
— A pamięta pan, panie kapitanie, jak stawialiśmy miny pod Helem?
To bosman Kazimierz Karnowski, wtedy mat i drenażysta w obsadzie torpedowej „Wilka”, a teraz, w
załodze nowego okrętu, kierownik maszyn. Ba, jakże nie pamiętać?! Toż natyrali się wówczas setnie.
Wszyscy. Czub, Karnowski, mat Ring i marynarz Laksy, nie wyłączając samego porucznika
Romanowskiego. Poszło trzydzieści sztuk, a w dodatku ostatnie dziesięć trzeba było przesuwać po torach
ręcznie...
— A pamięta pan, jak okładali nas bombami, a my leżeliśmy na dnie? Na dziewięćdziesięciu pięciu
metrach...
— A jak rano pierwszego dnia wojny grzałem z enkaemu do tych szwabskich samolotów nad
Oksywiem, co to miały być nasze?
Wspomnienia powracają falą, choć to już dwa lata. Mocne, jeśli przetrwały.
Kapitan Bolesław Romanowski dał się już im ponieść. Sam przypomina różne zdarzenia. Oceniają je
wspólnie, spierają się o szczegóły. Wszystko to przecież przeżywali razem, tuż obok siebie. Że zaś przeżyli,
zawdzięczają sobie nawzajem. Temu właśnie, że jeden mógł na drugim polegać. Nikt nie mówi tego głośno,
ale wszyscy wiedzą, że tak właśnie jest, że to podstawa podwodniackiego rzemiosła.
— I nie daliśmy się! Nie dostali nas.
Ano, nie dostali. Radiotelegrafista, mat Smyłła, przypomina, ile to było nerwów i żalu, kiedy Niemcy
wrzeszczeli z triumfem przez radio, że posłali właśnie na dno kolejnego polskiego „podwodniaka”. Potem,
że już wszystkie pięć. I wtedy przyszło opamiętanie. Łżą, bo przecież oni na „Wilku” żyją! I ile radości mieli
już w Anglii, gdy szwedzkie gazety doniosły, że „Sęp”, „Żbik” i „Ryś” internowały się w tamtejszych
portach, a potem dotarł do Dundee „Orzeł”...
Zasępiły się twarze. Nie ma już „Orła”. I sześćdziesięciu marynarzy, serdecznych przyjaciół i kolegów.
— Żeby mi wtedy tam, po przejściu Sundów, powiedział ktoś, że ta wojna potrwa jeszcze dwa lata —
odezwał się po chwili mat Kędziora — dałbym w pysk!
Ożywili się wszyscy. O, nie tylko on jeden tak wtedy myślał! Toć wierzyli, że zaraz wrócą na Bałtyk. Z
okrętami Royal Navy. A potem ta straszna gorycz klęski. Tak szybko?! Zrozumieli wtedy, że sami zrobili
bardzo wiele. Właściwie wszystko, na co było ich stać. Wykonali rozkazy w pełni i do końca. Choć trudno
było z początku znieść te niby współczujące spojrzenia i słowa Anglików, spod których przebijało jednak
lekceważenie: co tam taka Polska! Aż przyszła i na nich kreska. W Norwegii, potem pod Dunkierką. Zresztą
Francja, taka potęga, a wystarczył miesiąc. I wreszcie te bomby na Anglię, te naloty, ta straszna szarpanina
na morzu...
— Nie ma co! Wygląda na to, że jeszcze powojujemy.
Romanowski słuchał i rosła w nim pewność, że z tymi ludźmi można bardzo dużo. Wszystko, jeśli tylko
zaakceptują go jako swego dowódcę, jeśli zdobędzie ich zaufanie. Takie, jakim cieszył się nieobecny już
wśród żywych dowódca ORP „Wilk”, komandor podporucznik Bogusław Krawczyk.
Za ich plecami, wśród tych najmłodszych, cisza, jak makiem siał. Słuchają. Mowa jest bowiem o
sprawach i czasach, których nie dane im było przeżyć. „Doszlusowali” później, w Anglii. Chociaż ten,
Michał Kmiecik, zdążył już posmakować podwodniackiego chleba na „Wilku” w kilku niełatwych patrolach
na Kanale i Morzu Północnym. Jest teraz matem, a Romanowski, który był wówczas zastępcą dowódcy
okrętu, pamięta go jeszcze jako zupełnie „zielonego” i straszliwie kaleczącego polszczyznę.
Takich, jak on — bardzo młodych ochotników z Francji — przyszło zresztą na pokład „Wilka” więcej.
Ot, choćby drugi dwudziestolatek, Władzio Niedzielski. Ten urodził się w Niemczech, gdzie rodzice tyrali
„na saksach”, póki nie przenieśli się do lepszej ponoć pracy, do kopalni, na ziemie francuskiego Nordu.
Dosłużył się już stopnia starszego marynarza...
Im częściej Romanowski z nimi rozmawiał, im więcej się o nich i od nich dowiadywał, tym wyżej ich
cenił, ale wciąż nie w pełni rozumiał. No bo dlaczego chłopak rzuca nagle rodzinny dom — cały jeszcze i
nie zagrożony — i zmienia go na rekrucką biedę w obozie Coëtquidan? Dlaczego człowiek, który nigdy nie
widział kraju swoich rodziców i ledwo zna ich język, uznaje go za swoją Ojczyznę, i to tak dalece, że idzie
się za niego bić, w dodatku na morzu?
Serdeczny przyjaciel Bolesława Romanowskiego, kapitan Romuald Tymiński, który przez jakiś czas był
dowódcą na pofrancuskim dozorowcu „Pomerol”, wiele opowiadał mu o tych osiemnastolatkach. O tym, jak
bardzo rwali się do walki. Poznał ich chyba najlepiej, bo już w grudniu 1939 został pierwszym dowódcą
organizującego się w Coëtquidan batalionu polskiej Marynarki Wojennej. A trafił tam bardzo okrężną drogą.
Był zastępcą dowódcy na „Iskrze” i wędrując z Casablanki przez Francję utknął właśnie w „koczkodańskim”
obozie. Z własnej woli, głównie przez wzgląd na tych chłopców — nie darmo był zapalonym harcerzem.
Przeprowadził ich wreszcie przez kolejny obóz w Pont-Chateau, koło St. Nazaire, i dotarł z całym baonem
szkolnym, liczącym 442 przyszłych marynarzy, do Plymouth gdzieś w końcu kwietnia 1940 roku.
Kmiecika, Niedzielskiego i kilku innych stracił Romanowski z oczu, kiedy odszedł na ORP „Sokół”.
Wydorośleli przez ten czas i teraz szczerzyli zęby w radosnych uśmiechach:
— Panie kapitanie, a jaka to będzie ta amerykańska „soumarina”?
Ba! Gdyby sam wiedział...
Starsi podoficerowie nie mieli żadnych wątpliwości: dostaną okręt, że palce lizać! Przecież Ameryka to
przemysłowa potęga, najbogatszy kraj świata. Byle czego nie produkują, wszystko w najlepszym gatunku.
— Najwyższy czas! — dorzucił mechanik, mat Józef Chodun. — Bo już na naszym „Wilku”
urabialiśmy ręce po łokcie. Tak się rozsypał...
Tym sposobem rozmowa zeszła na Amerykę. Jak to tam będzie? Jak długo pozostaną?
— Stasiowi wystarczy parę dni — zakpił ktoś ze śmiechem.— żeby przygadał sobie jakąś amerykańską
„girlaskę”!
Romanowski odnalazł wzrokiem krępą postać starszego marynarza Stanisława Jarosza i pogroził mu
palcem:
— To tak? Spróbuj tylko, a jak wrócimy do Dundee, wszystko opowiem twojej żonie! Chyba nie darmo
byłem drużbą na waszym weselu?
Tamten zrobił urażoną minę:
— Przecież nie o mnie gada ten głuptas, to pewno o Stasiu Ambroszczaku! Moja spłakała się strasznie,
jak powiedziałem, że idziemy do Ameryki. Ale zaraz dała mi całą listę zamówień. O, ile tego! Trzeba będzie
poszukać tych babskich fatałaszków...
Romanowski uśmiechnął się w duchu. Miał w swoich bagażach kilka takich list, którymi obarczono go
w zaprzyjaźnionych, angielskich rodzinach. Wyspa już dusiła się w pętli niemieckiej blokady morskiej,
żywność była na kartki, a o zakupie wielu produktów, nawet tak zwyczajnych jak bielizna czy pończochy,
trudno było marzyć. Odmówić?
— No to nie gniewaj się, Jarosz! Wiedziałem, że z ciebie dobry mąż...
Poruszone przypadkiem „rodzinne sprawy” zmroziły nastrój. Umilkli wszyscy, a już wyraźnie zasępili
się ci, którzy pozostawili swoje rodziny w kraju. Romanowski wiedział, że niektórzy sobie tylko znanymi
drogami zdobyli już o nich jakieś wiadomości, ale że wciąż gryzą się ich losem. Bo i było o co. Wieści, jakie
podawała czasem angielska prasa lub radio o poczynaniach niemieckich okupantów w Polsce, były
zatrważające.
Sam Bolesław Romanowski znajdował się w nie lepszej sytuacji. W sierpniu roku 1939 wysłał żonę z
dwojgiem małych dzieci z gdyńskiego Oksywia, gdzie mieszkali, do swoich rodziców na wieś, koło Nakła
nad Notecią. Fakt, że pozostali na terenach położonych tuż nad samą granicą z Niemcami, długo nie dawał
mu spokoju i budził najgorsze przeczucia. Dopiero w początku roku 1940 przyszła za pośrednictwem
Czerwonego Krzyża króciutka, lakoniczna wiadomość, że wszyscy żyją i są zdrowi. Przesłał ją brat
Romanowskiego, Zbigniew. Zdołał widocznie — jako lekarz — dotrzeć, gdzie trzeba, ale zapewne nie mógł
napisać nic więcej. I od tamtej pory cisza.
Dodatkowym sygnałem, że czas już się pożegnać z załogą, był ogłoszony przez rozgłośnie s/s „Cathay”
komunikat o gaszeniu świateł. Przy nikłym blasku niebieskich lamp awaryjnych kilku starszych podoficerów
odprowadziło dowódcę, aby nie pobłądził w plątaninie korytarzy. Kiedy już rozstawali się, starszy bosman
Czub zapytał:
— A kiedy nareszcie wrócimy, panie kapitanie?
Romanowski bez trudu odgadł, o jaki powrót tu chodzi. Oczywiście o ten najważniejszy dla nich
wszystkich, do kraju. Co mógł odpowiedzieć?
— Czub, niech pan na razie martwi się o to, abyśmy cało dobrnęli do tej Ameryki!
ROZDZIAŁ II
Każdego kolejnego ranka Bolesław Romanowski budził się z uczuciem ulgi, ale i niedowierzania: to
znów noc przeszła spokojnie? Miał twardy sen i czasem z wieczora martwił się, że może nie usłyszeć
alarmu, co na przykład na „Wilku” zdarzyło się kilka razy.
Ale alarmów nie było, poza ćwiczebnymi, oczywiście. Ostatnio odbyto się nawet ćwiczebne strzelanie z
dział i broni przeciwlotniczej, podczas którego celnym ogniem popisali się polscy artylerzyści — mat
Buszman, starsi marynarze Jerzy Christ i Edward Szrama — wzbudzając podziw hinduskich kolegów z
załogi s/s „Cathay” i uznanie brytyjskich oficerów. Los wciąż jednak był łaskawy, bo wroga jakby wymiotło
z ich drogi. Cieszyli się z tego w milczeniu i ukradkiem, żeby nie zapeszyć...
Zaskakująco dobroduszny był też ocean, choć zbliżał się przełom września i października, zwykła pod
tymi szerokościami geograficznymi pora budzenia się piekielnych sztormów. Szła, oczywiście, wielka,
atlantycka fala, ale cały konwój parł nadal z nie zmienioną, niezłą prędkością, zygzakując przy tym dla
uniknięcia ewentualnego ataku U-bootów. Romanowskiemu, obserwującemu często ten obraz z wysokości
pokładu spacerowego, najbardziej żal było niszczycieli eskorty. Były karzełkami w porównaniu z
pasażerskim transatlantykiem i ocean poniewierał nimi bez miłosierdzia.
Życie na statku weszło w utarte koleiny, wyznaczane porami posiłków i snu. Nawet ćwiczebne alarmy
stały się już czymś powszednim. Polscy podoficerowie i marynarze wychodzili ponadto na regularne wachty
na pokład i do maszyny, a dzięki sumienności oficerów kapitan Romanowski nie miał z tym najmniejszych
kłopotów. Ludzie szli zresztą na wachty chętnie, aby się po prostu nie nudzić.
I tak Bolesław Romanowski odkrył, że nagle ma bardzo dużo wolnego czasu. Wyłącznie dla siebie. Jak
nigdy dotąd w ciągu ostatnich lat, szczególnie zaś tych dwóch wojennych. Zgłębianie uroków doskonałej
kuchni i pogwarki z oficerami brytyjskimi w przestronnych wypoczynkowych salonach statku — toczone
głównie w porze, kiedy to „Kings regulations” * już pozwalały na otwarcie baru — nie zabierały go zbyt
wiele. Nic zaś tak jak dłuższe przebywanie sam na sam ze sobą nie skłania człowieka do spojrzenia na
własne życie, do prób uporządkowania nagromadzonego dotąd nawału doznań i przeżyć.
Punktem wyjścia było po prostu to, co najbliższe: obecne miejsce i sytuacja, czyli pokład s/s „Cathay”.
Co tu robi Bolesław Romanowski, od półtora roku kapitan? Oto płynie do Stanów Zjednoczonych po swój
własny okręt. Pierwszy, jaki mu powierzono, na którym będzie „pierwszym po Bogu”. A kilka miesięcy
temu, w marcu 1941 roku, „stuknął” mu akurat trzydziesty pierwszy rok życia. Wcześnie został dowódcą.
Gratulować sobie szybkiej kariery i spełnienia marzeń?
Nie miał złudzeń. Jeszcze by na to poczekał, gdyby nie wojna.
* „Kings regulations” — (ang.) „Regulaminy królewskie”.
Został oficerem marynarki wojennej, bo sam tego chciał. Bardzo. I to od dawna, od czasu kiedy zaczął
chodzić do gimnazjum w Nakle nad Notecią. Zaczytywali się wtedy w Jacku Londonie. Nie krył wówczas
swoich marzeń i planów, obnosił się z nimi ostentacyjnie, lekceważył sobie te przedmioty, z których, jego
zdaniem, prawdziwy „wilk morski” nie powinien mieć żadnego pożytku. Profesorowie przywoływali go
dość często do szkolnej rzeczywistości, sadząc „dwóje”. Maturę zdał raczej wbrew przewidywaniom
łacinnika, historyka i rodziny.
I z planów swoich nie zrezygnował. Do Torunia, który w 1929 roku był siedzibą Szkoły Podchorążych
Marynarki Wojennej, miał zresztą z rodzinnego domu niedaleko. Zanim jeszcze po raz pierwszy
posmakował morza, dostał porządnie w skórę. Na lądzie, bo z kandydatami na podchorążych wcale się
wówczas nie patyczkowano. Kto nie wytrzymał, odpadał. Szkoła chciała mieć samych najlepszych.
Dziewiętnastolatek potrafi jednak sporo przetrzymać, jeśli się bardzo uprze.
Ze szkolnych lat najmocniej utkwił mu w pamięci wspaniały rejs pod żaglami „Iskry” i późniejsze
praktyki na okrętach. Przekonał się wówczas, że się nie zawiódł, że tego właśnie oczekiwał! A że za nudną,
szkolną wiedzą, wbijaną do głów w dużych porcjach, raczej nie przepadał, na siedemnastu promowanych w
1932 roku do stopnia podporucznika marynarki w korpusie morskim, ze starszeństwem od 15 sierpnia 1932
roku, wylądował w tabeli lokat na miejscu piętnastym...
Pierwszy służbowy przydział przyjął jak niezasłużony afront i krach wszystkich marzeń. Skierowano go
bowiem do Kadry Floty na dowódcę plutonu! Przeklinał niesprawiedliwych przełożonych, którzy zrobili z
niego zwykłego „zająca”, los i cały świat.
Na wspomnienie tamtych zdarzeń kapitan Romanowski teraz się uśmiechał. Że też człowiek nie potrafił
wtedy poszukać winnych trochę bliżej...
Prawie przez rok biegał z rekrutami po oksywskich pogórkach, aż wreszcie i do niego uśmiechnęło się
szczęście. Stanowisko oficera wachtowego na okręcie przyjął jak wybawienie, choć był to tylko wysłużony,
poniemiecki torpedowiec ORP „Kujawiak”. Dość szybko też awansował na zastępcę dowódcy tego okrętu,
ale zrezygnował ze stanowiska bez żalu, kiedy w połowie 1934 roku zarysowała się możliwość przejścia do
Dywizjonu Okrętów Podwodnych.
Udało się i po odpowiednich kursach specjalistycznych został oficerem nawigacyjnym na ORP „Żbik”.
Tu już zaczęły się lata „tłuste”. Wszedł do morskiej elity, bo nawet we Flocie uważano podwodników za
elitę, robił wreszcie to, co lubił. Poza tym miał niezłą gażę porucznika z niemałymi dodatkami, wygodne
mieszkanie w pobliżu portu, żonę, dzieci, przyjaciół. Gdyby nie wojna...
Najczęściej te wspomnienia przychodziły podczas długich marszów, jakie Romanowski uprawiał na
pokładzie s/s „Cathay”. Codziennie i forsownie, dla zdrowia. Czasem towarzyszył mu któryś z oficerów. Ze
„swoich” najlepszym kompanem w tej monotonnej trasie był porucznik Józef Anczykowski, niespełna
dwudziestopięciolatek, mocny i wysportowany. Świetny zresztą bokser. Nim na rok przed wojną ukończył
SPMW, już zdążył zdobyć mistrzostwo Floty w swojej wadze. Jak wysoko mógłby dojść? No właśnie...
— Andy, czy nie zastanawiał się pan, kim byłby pan dziś, gdyby nie wojna?
Tamten nie odpowiadał, wietrząc w tym pytaniu jakjś podstęp znanego z ostrych dowcipów dowódcy.
— To ja panu powiem. Może mistrzem Polski, a może i olimpijskim. W każdym razie nie musiałby się
pan dziś użerać z załogą, jako mój zastępca, i bać się niemieckich torped...
Anczykowski wzruszył ramionami:
— Może. Ale to nie ja rozpocząłem tę wojnę.
O wojnie myśleli zawsze, bo przecież przygotowywali się do niej i w szkole, i na morzu. Było to tak
oczywiste, że aż spowszedniało w natłoku codziennych, służbowych spraw, związanych ze szkoleniem załóg
i utrzymaniem w sprawności bojowej okrętów. Co o wojnie na morzu wiedzieli naprawdę? Tyle, ile potrafili
przekazać im starsi dowódcy, którzy swoje morskie doświadczenia wynieśli przeważnie z lat I wojny
światowej, służąc we flotach wojennych trzech zaborców: kajzerowskich Niemiec, Austro-Węgier i carskiej
Rosji. Przynieśli też stamtąd kult dla odrębności i wyższości Floty nad innymi rodzajami broni, co znalazło
później wyraz w regulaminach, tradycjach i przepisach morskiego ceremoniału młodej, polskiej Marynarki
Wojennej. Celebrowano więc uroczyście posiłki w mesach, zawsze w stosownych i zgodnych z przepisami
ubiorach — „messdresach” czy „flottenrokach” * — przestrzegano nakazanych etykietą wizyt u
przełożonych, koniecznie przy szabli i w ściśle określonym czasie, przyjmowano rewizyty, tańczono na
zamkniętych balach w kasynie...
* Rodzaj fraka i galowego surduta.
Cały ten sztafaż był dość uciążliwy, ale i miły, bo podkreślał „inność” oficerów Marynarki Wojennej,
społeczności niezbyt zresztą wówczas licznej, a kto tego nie lubi? Tworzyło się też w ten sposób poczucie
wzajemnych więzi tak potrzebnych na morzu, choć na okrętach obowiązywały pewne nieprzekraczalne progi
— na przykład między dowódcą a młodszymi oficerami. Każdy jednak z tych „młodszych” miał niepłonną
nadzieję, że zgodnie ze „starszeństwem” zostanie kiedyś dowódcą.
Nie zaniedbywano też szkolenia. Romanowski, patrząc teraz wstecz, przyznawał, że na ORP „Żbik” nie
miał czasu, żeby się nudzić. Dbał o to zastępca dowódcy, a potem i dowódca tego okrętu, kapitan Bogusław
Krawczyk, zwany „Kubą”, oficer młodszej już generacji i prymus SPMW z promocji w 1928 roku. Tacy jak
on pilnie śledzili już wszelkie nowości w sztuce podwodnego wojowania i potrafili nakłonić podwładnych
do tego, aby nie ociągali się i ostro brali się do pracy.
Rosła też flota, przybywało okrętów. Także podwodnych. Budowano je w holenderskich stoczniach.
Były to jednostki duże i nowoczesne. W lutym roku 1939 przyszedł do Gdyni z Vlissingen ORP „Orzeł”,
przyprowadzony przez cenionego wówczas najwyżej wśród podwodników specjalistę, komandora
podporucznika Henryka Kłoczkowskiego. Jego autorytet był tak wielki, że słuchano go we wszystkim. Jeśli
„Kłocz” powiedział, że okrętom podwodnym niepotrzebne są aparaty podsłuchowe, bo ich najskuteczniejszą
przewagą jest to, że mogą ukryć się w głębinach, to takich aparatów nie instalowano.
I Romanowski wierzył kiedyś w każde jego słowo, A teraz na samo wspomnienie tego człowieka
wzbiera w nim fala gniewu. Przeklęty „Kłocz”!
Wojna. To prawda, że ludzie sprawdzają się najpełniej w warunkach najwyższego zagrożenia.
Właściwie już w początkach 1939 roku nikt we flocie nie miał wątpliwości, że wojna wybuchnie, że
wisi na włosku. Widzieli, co dzieje się na Bałtyku, jak poczyna tam sobie hitlerowska Kriegsmarine. Zdawali
też sobie sprawę z jej liczebności i mocy. O tym zaś, że Dowództwo Floty doceniało narastające zagrożenie,
świadczył fakt, iż zaczęto wprowadzać zmiany w obsadach poszczególnych okrętów — mające na celu
„odmłodzenie” dowództw oraz załóg - i ogłoszono stan podwyższonej gotowości bojowej. Chociaż z tym
ostatnim na razie nie było łatwo, bo świeżo skompletowane załogi musiały się najpierw po prostu zgrać.
Zmiany te nie ominęły i Romanowskiego. Bronił się jak lew przed przeniesieniem ze „Żbika”, ale w
końcu musiał ulec rozkazom. „Wilka”, na którym miał objąć stanowisko „torpedowego”, czyli oficera broni
podwodnej, zastał niemal doszczętnie ogołoconego z oficerów i załogi. Dotychczasowy dowódca, komandor
podporucznik Władysław Salamon, został wyznaczony do przejęcia z holenderskiej stoczni w Rotterdamie
wyposażanego tam właśnie okrętu podwodnego ORP „Sęp” i zabrał ze sobą najlepszych. W rezultacie na
pokładzie „Wilka” pozostał z całej obsady oficerskiej jedynie oficer-mechanik porucznik Zygmunt Jasiński.
We dwójkę raźniej było czekać na ściągających z wolna „nowych”.
Jedynym naprawdę „nowym” wśród oficerów był odkomenderowany z trałowców podporucznik
Henryk Kamiński, który przyszedł na stanowisko oficera nawigacyjnego, bo nowego zastępcę dowódcy
okrętu, kapitana Borysa Karnickiego, znał Romanowski dobrze z czasów trzyletniej prawie, wspólnej służby
na „Żbiku”. Nie pałali zresztą ku sobie specjalną sympatią. Za to niekłamaną radość sprawił wszystkim fakt
wyznaczenia na dowódcę „Wilka” kapitana Bogusława Krawczyka. Popularny „Kuba” był najbardziej chyba
lubianym oficerem w całym Dywizjonie Okrętów Podwodnych, a zasłużył sobie na to swą pogodą i taktem
wobec podwładnych. Chociaż w służbie nie przepuścił nikomu.
I wtedy zaczęła się orka. Właściwie przez całe lato roku 1939 tyrali ciężko na morzu, ćwicząc
najrozmaitsze warianty ataków torpedowych, uników, stawiania min. Prawie nie oglądali lądu. Jednak
docierały do nich stamtąd wiadomości coraz to bardziej niepokojące, chociaż sprzeczne. Jedne wróżyły
rychłe zażegnanie narastającego konfliktu, inne grzmiały na alarm. Gdańsk, „korytarz”, zapewnienie: „Silni,
zwarci, gotowi!”. Wszystko to mieszało się z przywleczoną przez kogoś z lądu piosenką, śpiewaną na
popularną, lwowską nutę: „Anglia z nami, Francja z nami, my Hitlera w d... mamy!”. I właściwie jej
niewybredna treść pokrywała się najdokładniej z tym, co każdy z nich tam, na morzu, dobrze wiedział i czuł:
zrobimy wszystko, co trzeba, ale wygrać możemy tylko przy pomocy naszych potężnych sojuszników. Ta, na
szczęście, jest zapewniona. Nie darmo obradowali przecież w Warszawie, w Kierownictwie Marynarki
Wojennej, przedstawiciele Admiralicji Brytyjskiej pod wodzą komandora H.B. Rawlingsa...
Ranek 1 września, czarne krzyże na skrzydłach hydroplanu przelatującego nad basenami portu
wojennego na Oksywiu i trzask serii enkaemu z kiosku „Wilka”, przypominał się Romanowskiemu już
niejeden raz. I wciąż pamiętał swoje zdumienie. To tak wygląda początek wojny? A gdzie noty
dyplomatyczne, zerwanie stosunków, wypowiedzenie?!
Wojna... Tu, na s/s „Cathay”, obserwował czasem z wysokości pokładu spacerowego musztrę
angielskich piechurów, jadących do Birmy — zawsze zabawną dla Polaka, bo pełną groteskowych podrygów
i tupania — i zastanawiał się, czy ci młodzi chłopcy wiedzą o tej swojej wojnie, na którą jadą, więcej, niż
wiedział on o swojej przed dwoma laty? Owszem, wielu z nich przeżyło już bombardowanie Wyspy.
Niektórzy może nawet własnych domów. Znają ją z radia, z prasy. Ale czy tam, w dżunglach Birmy, będzie
ona taka, jak ją sobie wyobrażają? Sam ich dowódca, mówiąc o tamtejszym klimacie, nazwał go krótko
„parszywym” i dorzucił jeszcze parę epitetów. Ile ich wyobrażeń zawali się na miejscu, w bezpośrednim
zderzeniu z okrutną, wojenną prawdą?
Bo porucznika Romanowskiego — torpedowego z „Wilka” — wyobrażenia o wojnie zawaliły się w
ciągu kilku pierwszych dni. Nie tylko zresztą jego. Wszyscy zamknięci wewnątrz skorupy podwodnego
okrętu przeżywali to samo. Bomby z okrętów wroga, bomby z samolotów. Przytajanie się na dnie w
grzmocie serii tych bomb. Długie, pełne napięcia i strachu oczekiwanie, kiedy spadną następne, i ten
szarpiący nerwy czas, kiedy już wszystko ucichło i trzeba by się wynurzyć. Tylko jak, jeśli nie wiadomo (ten
cholerny „Kłocz”, z jego teoryjkami o aparatach podsłuchowych!), czy na powierzchni nie czai się okręt
wroga... Okazało się, że ta wojna jest po prostu brutalnym polowaniem, przy czym oni z teoretycznych
myśliwych stali się zaszczutą zwierzyną.
Przeczuwali wtedy, że coś musiało się popsuć w mechanizmie dowodzenia, ale wykonywali rozkazy.
Dokładnie. Skąpe zresztą. To właśnie na taki rozkaz postawili zagrodę minową i wywinęli się z tej operacji
cudem, bo wytropił ich podczas tej akcji okręt wroga i obrzucił bombami. Potem już tylko wywijali się. Do
końca. Na rozklekotanym od podwodnych wybuchów okręcie, bez możliwości dokonania napraw i
uzupełnienia paliwa, które wyciekało z rozbitych zbiorników zewnętrznych. Kilka razy próbowali jeszcze
poszukać celów dla swych torped — tam gdzie powinni to robić od początku, bo na podejściach do baz
wroga, u progu Zatoki Meklemburskiej — ale bez powodzenia. I dokładnie, do końca wykonali ostatni
rozkaz: „próbować przejść do Wielkiej Brytanii, a jeśli to niemożliwe, działać na Bałtyku jak najdłużej, a
potem internować się w którymś państw skandynawskich”.
Czternaście dób. Tyle trwała ich bałtycka odyseja, łącznie ze sforsowaniem Sundów. I jeszcze dalsze
pięć dób, zanim 20 września dotarli do angielskich wybrzeży i wynurzyli się naprzeciw May Island.
Romanowski nigdy dotąd nie potrafił określić dokładnie tego momentu, w którym zdołał się wreszcie
otrząsnąć z dręczącego go przygnębienia, rozbicia i beznadziejności. Nie był w tym zresztą wyjątkiem. Niby
cieszyło, kiedy Anglicy z okrętów Home Fleet zakotwiczonych w Scapa Flow, krzyczeli na ich cześć:
„Hurrey!” — ale przeszła ta radość, gdy przez blisko miesiąc trzymano ich wśród łysych skał tej bazy, nie
chcąc rzekomo nadawać rozgłosu ich obecności. Przejście do Dundee i spotkanie z „Orłem” wywołało
wybuch szalonej radości, ale zarazem dowiedzieli się od cudem odzyskanych przyjaciół rzeczy strasznej:
„Kłocz” zdradził. Po prostu. Najpierw uszedł z okrętem z nakazanego sektora w bezpieczniejsze miejsce, a
potem, pod pozorem choroby, uciekł z „Orła” w Tallinie. Uciekł, bo chory nie zabiera ze sobą do szpitala
własnej maszyny do pisania i myśliwskiej strzelby.
Miary goryczy dopełniły wieści o ewakuacji Kierownictwa Marynarki Wojennej z Warszawy do Paryża,
tak pospiesznej, że już w październiku wznowiło ono urzędowanie w paryskim hotelu „Regina”. I
jednocześnie szarpanina z polskim attaché w Londynie o należne odznaczenia bojowe. Odczuć tych nie
zdołała złagodzić ani wizyta generała Władysława Sikorskiego, który 17 listopada wraz z szefem KMW
kontradmirałem Jerzym Świrskim odwiedził obydwa okręty w Dundee, ani garść odznaczeń, jaka z tej okazji
przypadła części obsady „Orła” (załoga „Wilka” nie dostała nic), ani też późniejszy grad awansów oraz
wysokich odznaczeń polskich i brytyjskich. Pozostał po tym wszystkim głęboki niesmak (choć Bolesław
Romanowski awansował wtedy — wśród innych — do stopnia kapitana i został odznaczony Krzyżem
Walecznych), a wśród młodszych oficerów „Orła” i „Wilka” ugruntowało się wręcz przekonanie, że całe
Kierownictwo Marynarki Wojennej należy traktować po prostu jak uciekinierów.
Jedyną pociechą była serdeczna gościnność mieszkańców Dundee, dzięki której bezdomni marynarze
polscy z wolna odzyskiwali równowagę. Wkrótce też uregulowano sprawę ich poborów. Mogli więc
wreszcie uzupełnić bardzo dokuczliwe braki w swym odzieniu (z Gdyni wyszli w okrętowych mundurach
roboczych), a w końcu stycznia Caledon Shipyard zakończyła też remont okrętu. Po przejściu do bazy Royal
Navy w Rosyth 20 grudnia ORP „Wilk” wyszedł na swój pierwszy, bojowy patrol z angielskiego już portu
— aż na Kattegat, pod Skagen.
Tamte pierwsze, wojenne święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok spędzili już na morzu. Były przykre i
Romanowski zawsze wspominał je niechętnie. Życzyli sobie, co prawda, aby przyszłe były już w kraju, ale
nikt spośród nich nie miał przecież złudzeń. Ta wojna zapowiadała się na długo.
Jakoż i zaczął się kołowrót patroli przeplatanych remontami. Patroli nieudanych, bo nic jakoś nie
wychodziło im na „torpedowy strzał”, a i remontów coraz częstszych, bo okręt już odmawiał posłuszeństwa.
Dołączyło też do nich w tym czasie kilku oficerów, którzy wydostali się z kraju różnymi drogami:
podporucznik Józef Anczykowski, porucznik Jur Mendé, kapitan Jerzy Koziołkowski...
I wtedy wybuchła awantura. Właśnie z Koziołkowskim i o niego, a Romanowski odegrał w niej
niepoślednią rolę.
Poszło o ucieczkę Koziołkowskiego z Helu. Jachtem, z kilkoma innymi oficerami. Jedną z nielicznych
udanych, czym Koziołkowski bardzo się chlubił.
Na „Wilku” jednak orzeczono, że była to dezercja. A Romanowski .„oskarżonego” nawet nie próbował
bronić, choć przesiedzieli przecież całe trzy lata na jednym kursie SPMW i razem stawali do promocji.
Wystarczyło przecież parę słów.
Romanowski tylko przed sobą przyznawał się do tego, że bardzo Koziołkowskiego nie lubił. Po prostu i
zwyczajnie. Tamten zresztą odpłacał mu tym samym. Jedynie opowiastki z morałem pouczają, że szkolna
ława musi koniecznie łączyć ludzi.
I choć kapitan Koziołkowski zdołał przekonać swych oskarżycieli, że dowódca Dywizjonu Okrętów
Podwodnych dał mu oficjalne zezwolenie ną taką ucieczkę i wyruszył on w przededniu kapitulacji Helu,
niechęć pozostała. A że i on sam pozostał na „Wilku” jako torpedowy, więc też nie brakło okazji do tarć i
zadrażnień z zastępcą dowódcy, Romanowskim.
Te drobne w gruncie rzeczy sprawy przeplatały się jednak z wielkimi, bo wojna rozpaliła się od nowa
wielkim płomieniem. 9 maja 1940 roku Niemcy uderzyli na Danię i Norwegię, dzień wcześniej „Orzeł”
posłał torpedami na dno parowiec „Rio de Janeiro”, wyładowany niemieckimi oddziałami inwazyjnymi, 4
maja zatonął zbombardowany pod Narvikiem ORP „Grom”, zabierając ze sobą 59 marynarzy, 10 maja
Niemcy zaatakowali Holandię i Belgię, a 13 maja przekroczyli granicę Francji. 8 czerwca w bazie w Rosyth
na próżno czekali powrotu „Orła” z kolejnego patrolu: po dwóch dobach okręt z całą załogą został uznany za
zaginiony bez wieści.
I „Wilk” wychodzi na patrol. 20 czerwca nocą wachtę pełni kapitan Bolesław Romanowski. Właśnie
wtedy na kursie pojawia się kiosk U-boota. Jest tuż-tuż. Jedyna decyzja — taranować. Po zderzeniu Niemca
ani śladu, a ciężko uszkodzony „Wilk” z ledwością dociera do bazy.
Dwudziestego piątego czerwca 1940 roku kapituluje Francja.
Znów dłuższy remont, ale już w połowie lipca „Wilk” jest na morzu. Oczywiście z Romanowskim na
pokładzie. I w początkach sierpnia też.
Wtedy właśnie zszedł z „Wilka” Borys Karnicki. Dokąd? Ano, na nowy okręt! Jako przyszły jego
dowódca. Romanowski czasem z przekąsem wyrażał się o „obrotności” bardzo pewnego siebie „Boba”, ale
teraz musiał się skłonić przed jego przedsiębiorczością i uporem. W jaki sposób Karnicki dotarł samotnie do
Admiralicji Brytyjskiej i do dowódcy brytyjskiej floty podwodnej, admirała Maxa Hortona, w jaki sposób
zdołał wydębić nowiutki okręt, w to już Romanowski nie próbował nawet wnikać. Wystarczyło, że Karnicki
zaproponował: „Chodź do mnie na zastępcę...”
Szkoła podwodnego pływania w bazie HMS „Dolphin” w bombardowanym akurat bez miłosierdzia
Portsmouth, a potem wyjazd do Barrow in Furness nad Morzem Irlandzkim, gdzie w stoczni „Vickers
Armstrong” pod dyrekcją sir Charlesa Cravena powstawało właśnie to nowiutkie „żelazko”, okręt podwodny
typu „U” — jak „Urszula”. Do wodowania w dniu 30 września naharowali się setnie, żeby poznać wszystkie
jego zakamarki. Potem tyrali jeszcze, z całą już załogą, aż do 19 stycznia 1941 roku, kiedy to dawny HMS
„Urchin” zmienił swą nazwę na ORP „Sokół” i została podniesiona na nim biało-czerwona bandera. Była,
oczywiście, ogromna gala z udziałem Wodza Naczelnego, generała Sikorskiego, oraz generalicji i
admiralicji...
A w trzy miesiące później, 26 marca, wyruszy „Sokół” z bazy w Portsmouth na swój pierwszy patrol
bojowy. I będzie chodził na te patrole pod Brest i na Zatokę Biskajską niemal przez całe pół roku.
W pamięci Romanowskiego pozostała z tamtego okresu jedynie skłębiona mozaika wydarzeń. Nieudany
atak ,,Sokoła” na niemieckie ścigacze, a później na spory statek, ucieczki przed samolotem i bombami,
rekordowy patrol — 20 dni na morzu! — i remont w dokach Portsmouth pod gradem lotniczych bomb. W
tym czasie Anglicy już walczą z Włochami w Afryce Północnej o Tobruk, Dernę i Benghazi, „Bismarck”
topi „Hooda” i sam idzie na dno, odkryty najpierw i ostrzelany przez ORP „Piorun” (polska flota nawodna
powiększyła się wtedy o ten okręt, a także o ORP „Garland”, ORP „Krakowiak” i ORP „Kujawiak”), a 22
czerwca 1941 roku angielski radiotelegrafista z „Sokoła”, petty officer Chisholm, przynosi do mesy
zaskakującą wiadomość: „Wojska niemieckie napadły na ZSRR!” Nikt nie ma wątpliwości, że teraz nastąpi
zwrot w tej wojnie. I to bardzo poważny. Najcenniejszy zresztą dla Anglii, bo odetchnie wreszcie od bomb i
zagrożenia inwazją. Niemcy będą potrzebowali na wschodzie wielkich sił.
Dla Bolesława Romanowskiego takim zaś „zwrotnym dniem” stanie się 20 lipca 1941 roku. Ten dzień
będzie pamiętał długo. Przyjechał właśnie z Portsmouth do Dundee, aby odwiedzić przyjaciół, a tam wieść,
jak grom: nie ma już komandora podporucznika Krawczyka. Popełnił samobójstwo. Wczoraj. Na „Wilku”
żałoba i całkowite rozprzężenie...
Nie, nigdy Romanowski nie zdołał pojąć tego czynu. Ginęły wtedy tystące. Zginęła cała załoga „Orła” z
serdecznymi przyjaciółmi, z Andrzejem Piaseckim, Heńkiem Kamińskim, Florkiem Roszakiem... Ale w
walce. A tu zdrowy, pogodny, trzydziestopięcioletni zaledwie mężczyzna i znakomity dowódca pozbawia się
życia...
Kiedy wraca z tą niepojętą wieścią do Portsmouth, niezawodny „Bob” zaraz rusza do Dundee i
Londynu. Gdzie i z kim rozmawia, nie wiadomo. Wkrótce jednak Bolesław Romanowski otrzymuje
wezwanie na Cavendish Street, do londyńskiej siedziby Kierownictwa Marynarki Wojennej. Nie lubi tam
zaglądać, ale tym razem rozmowa jest uprzejma. Pytają o zdrowie i w końcu propozycja równa rozkazowi:
„Obejmie pan dowództwo nowego okrętu”.
Tak, właśnie tego, po który teraz płynie do USA.
Jeszcze wizyta u admirała Maxa Hortona, który potwierdzi decyzję KMW, jeszcze huczne pożegnanie w
Portsmouth, na „Sokole”. Potem podróż z pękającą głową do Dundee...
Na s/s „Cathay” tymczasem szykuje się wielki, pożegnalny koncert. Za niecałą dobę konwój wejdzie do
portu Halifax w kanadyjskiej Nowej Szkocji! Kapitan Romanowski zaś — zaproszony na generalną próbę
swego chóru — ma kolejną okazję, aby stwierdzić, że dostał rzeczywiście świetną załogę. Jak to się stało?
Na dobór oficerów nie miał żadnego wpływu. Chciał bardziej doświadczonych, nie wyszło. Jakoś będzie
musiał dać sobie radę. Ale załogę dobierał przecież Jurek Koziołkowski...
I tu nagłe olśnienie. Przygotowywał ją po prostu dla siebie, licząc, że to on zostanie dowódcą nowego
okrętu! Dlatego wybrał najlepszych. Cóż, bywa, że ludzie, którzy nawet bardzo się nie lubią, mogą nagle —
przypadkiem! — oddać sobie cenną przysługę.
Koncert udał się nad podziw. Każdy z zaokrętowanych oddziałów starał się wypaść jak najlepiej, więc
też program był bogaty i urozmaicony. Szkockie pieśni, śpiewane przez jednego z angielskich lotników,
przeplatały się humorystycznymi scenkami i skeczami, wystawionymi przez piechurów, oraz polskimi
ludowymi piosenkami w wykonaniu marynarskiego chóru z solistą, którym był obdarzony pięknym głosem
starszy bosman Czub. Występował też magik i pląsały w polskich ludowych tańcach hoże dziewoje, w
których tylko nudziarze usiłowali doszukiwać się przebranych marynarzy. Widownia szalała. Wszyscy
bawili się tak, jak tylko potrafią się bawić ludzie wolni od wszelkich trosk, co wreszcie było prawdą —
przecież mieli już za sobą ocean z U-bootami i dotarli aż tutaj cali i zdrowi! A jutro port.
Wszyscy szykowali się na tę chwilę.
— Jak tylko minę bramę portu, to wejdę do pierwszego pubu* —- rozmarzył się elektryk, mat
Goderski. — I nie wyjdę, aż czas będzie wracać. Zupełnie się rozeschłem na tej łajbie!
Kilku od razu poparło ten projekt. Dobry pomysł. Były jednak i wątpliwości:
— A czy oni tutaj mają puby?
— Idź, głupi! Kanada, to dominium brytyjskie. A czyś ty widział Anglika, który by umiał żyć bez
pubów?
Świt i hurkot rzucanej kotwicy nadwątlił te nadzieje, a pogrzebał je całkowicie krótki komunikat: nie
ma zejścia na ląd.
— Ano, cholerny los marynarza...
Tłoczyli się więc u burt. S/s „Cathay” stał w dość rozległym awanporcie, ale w pobliżu nabrzeży, przy
których cumowały statki rozmaitych bander. Mimo wczesnej pory port kipiał życiem. Potem jeszcze słońce
przebiło się przez chmury i oświetliło niezbyt odległe pasma gór, pokrytych lasem.
— Hej, wziąłby człowiek plecak i powędrował! Jesień w górach najpiękniejsza...
Tymczasem do burty s/s „Cathay” podszedł kolorowy prom i poczęli nań schodzić angielscy lotnicy. To
był koniec ich morskiej podróży. Potem dobiła motorówka i zeszło do niej kilku brytyjskich oficerów, a
wśród nich kapitan Romanowski.
— Nasz „stary” to ma szczęście!
Nawet przenikliwy chłód nie był w stanie spędzić ludzi z pokładu. Stali tam i po prostu gapili się na
ruch w porcie i oddalone zabudowania miasta. Po tylu dniach na oceanie...
Po południu przeszło obok s/s „Cathay” kilka dużych statków kierując się w stronę otwartego morza.
Szły tak blisko, że można było odróżnić twarze zapełniających pokłady żołnierzy. Wrzeszczeli raczej niż
śpiewali popularną „Tipperary” i z obu stron żegnano się wielkim machaniem rąk. Długo, póki na ostatnim z
nich można było dostrzec jeszcze coś więcej, prócz piętrzących się nadbudówek.
— Pewno szykuje się konwój do Anglii — mruknął bosman Budka. — A ci cieszą się jak dzieci.
Pojęcia nie mają, co ich tam czeka.
Jakoż po pewnym czasie wyszły gdzieś z głębi portu cztery niszczyciele. Szły w szyku torowym ku
morzu i zaraz wszyscy po numerach burtowych rozpoznali: nasi! Ci właśnie, co przyprowadzili nas tutaj z
Anglii!
* Pub — (ang.) piwiarnia.
— Rany boskie! To już znów gonią ich na ocean?!
— Przecież ledwo chyba zdążyli pobrać paliwo i prowiant. Żeby tak ani doby wypoczynku?
— Pieska służba! Ja już tam wolę nasze „żelazka”. Przynajmniej w zanurzeniu morze człowieka nie
poniewiera i można się wyspać...
O zmroku rozbłysły nad portem silne lampy, a za nim całe rojowisko świateł wyznaczało dość rozległe
tereny miasta.
— Patrzcie! — wyrwało się komuś. — Toż oni wcale nie przestrzegają black-outu! *
Gruchnął śmiech, ale zaraz umilkł w zażenowanej ciszy. Co to wojna potrafi zrobić z człowieka... Już
nawet zapomina się, że może istnieć normalny świat, w którym zwyczajnie oświetla się domy i ulice.
W nocy s/s „Cathay” podniósł kotwicę i ruszył w dalszą drogę. Już samotnie. Kolejnym celem był New
York.
ROZDZIAŁ III
— Szkoda gadać, panowie! To po prostu gruchot...
Po tych słowach w pomieszczeniu starszych podoficerów zapanowało pełne przygnębienia milczenie.
Niestety, Mietek Czub ma rację. To prawda. Tym bardziej przykra i bolesna, że jeszcze do tego ranka...
To fakt. Żyli jakby w transie, w zdumionym oszołomieniu. Już od chwili, kiedy dojrzeli z morza
ogromną łunę w stronie, gdzie Nowy Jork, i potem, kiedy s/s „Cathay” stanął na kotwicy prawie w samym
środku oszalałego morza migotliwych, różnobarwnych świateł, wspinających się aż pod niebo. Nie spali
wtedy całą noc. Podziwiali. Gigantyczne budowle, gdy wstał już dzień i mały statek zabrał ich na ląd,
wąwozy ulic zatłoczonych potokami samochodów, wśród których ich policyjna eskorta na motocyklach z
trudem tylko torowała drogę rykiem syren. Szeroką autostradę, kiedy autokary już wyrwały się z miasta, całe
szeregi parterowych domków (to i taka jest Ameryka?) i wszelki dostatek w przydrożnym zajeździe.
Chłonęli wszystkie te cuda z zachłannością ludzi, którzy przybyli ze świata kartek na żywność i benzynę,
domów obłożonych worami z piaskiem, ryku syren obwieszczających nalot. Ze świata wojny.
Nie opuściło ich to omroczenie i u celu. Do New London w stanie Connecticut dojechali o zmroku, ale
w bazie VII Flotylli Okrętów Podwodnych US Navy już ich oczekiwano. Zaraz też powędrowali do
wyznaczonych kwater: osobno marynarze, osobno podoficerowie młodsi i wreszcie starsi. Pomieszczenia
były wygodne, dobrze wyposażone, posiłki obfite.
Raj! Nic dziwnego, przecież to Ameryka!
Dopóki nie zobaczyli okrętu.
Port wojenny rozłożył się szeroko w ujściu rzeki Tamizy, a u nabrzeży i pirsów stały okręty podwodne.
Było ich sporo, ale raczej starszych typów. Maszerowali w nadziei, że dotrą wreszcie do właściwych
basenów, póki nie padła komenda: stój. Mieli przed sobą okręt, który różnił się od innych tylko napisem
wymalowanym na kiosku: „S-25”.
Ten pierwszy dzień, spędzony w jego wnętrzu, rozwiał złudzenia. Nie takiego okrętu się spodziewali.
Byli zresztą zbyt doświadczonymi podwodnikami, aby nie dostrzec od razu, że to grat.
Ponury nastrój tamtego wieczora, kiedy już wrócili do swych kwater, usiłował ratować kierownik
„diesli”, bosman Ziajka:
— Jest nieźle utrzymany...
Zakrzyczeli go. Poczekaj, jeszcze wylejesz na nim więcej potu niż na „Wilku”!
Sam kapitan Romanowski nie umiał ukryć głębokiego rozczarowania, kiedy wcześniej pokazano mu ten
okręt. Ledwo zdobył się na kilka kurtuazyjnych słów, aby nie urazić jego dowódcy, lieutenanta St. Angelo, i
zastępcy, dwumetrowego dryblasa, lieutenanta Olsena. Byli najwyraźniej bardzo przywiązani do swego
okrętu...
Uczucia przykrego zawodu nie zdołał zatrzeć nawet huczny wieczór powitalny, wydany przez
dowództwo „S-25” na cześć polskiego „następcy” i jego oficerów. Włoscy przodkowie St. Angela i
skandynawscy tyczkowatego Olsena sprawili zapewne, że obaj ci sympatyczni młodzi ludzie nie traktowali
przybyszów z Polski jak obcych, egzotycznych gości. Przeciwnie. Za ich niekłamaną serdecznością krył się i
szacunek. Przecież ci polscy podwodnicy już walczą naprawdę, i to od dwóch lat. Przyjęli nawet ze
zrozumieniem uwagę, że Romanowski i jego załoga woleliby jednak dostać bardziej nowoczesną broń...
* Black-out — (ang.) zaciemnienie.
Ale nie było innego wyjścia. Musieli po prostu brać, co dają, i kapitan Romanowski rzucił się w wir
spraw związanych z przejęciem „S-25”.
A tych było mnóstwo. Zaczęło się od oficjalnych wizyt — najpierw u Dowodzącego Okrętami
Podwodnymi Floty Atlantyckiej, którym był rear admiral * R.S. Edwards, potem u dowódcy Bazy Okrętów
podwodnych, captaina F.S. Cuttsa, u dowódcy VII Flotylli Okrętów Podwodnych, commandera M.
Comstocka, i u lieutenanta-commandera K.G. Hensela komendanta Szkoły Okrętów Podwodnych. Trzeba
też było odwiedzić captaina Royal Navy, Garwooda, który był brytyjskim oficerem łącznikowym przy US
Navy, i zameldować wreszcie o swoim pobycie ambasadorowi Polski w Waszyngtonie Janowi
Ciechanowskiemu. Romanowski zrobił to telefonicznie, ale nie spotkał się z większym zainteresowaniem,
kazano mu po prostu złożyć meldunek na piśmie.
Potem przyszła kolej na konkrety. Załoga musiała poznać okręt, a czasu było mało, bo dobiegała
właśnie pierwsza dekada października 1941 roku.
Z przedstawionego przez Amerykanów programu szkolenia Romanowski z miejsca odrzucił całą teorię
— miał przecież świetnych specjalistów. Ustalono, że początkowo praktyka będzie odbywała się na
urządzeniach treningowych w bazie (na lądzie były nawet ustawione wierne modele okrętów podwodnych
typu „S”), a następnie już na „S-25” w ten sposób, że załoga polska i amerykańska będą zmieniały się
wachtami, póki w końcu nie pozostaną sami Polacy. Do dnia podniesienia polskiej bandery dowództwo miał
sprawować lieutenant St. Angelo.
I praca ruszyła pełną parą. Najpierw na lądzie, gdzie w specjalnych urządzeniach można było ćwiczyć
wyważanie okrętu, sterowanie nim pod wodą i strzelanie torped, a w głębokim basenie awaryjne opuszczanie
okrętu. Bardzo pomocne były albumy ze schematami i przekrojami wszystkich mechanizmów i instalacji.
Zupełnie za to nie wypaliła pomoc instruktorów, znających rzekomo język polski. Ich straszliwy żargon
wywoływał tylko zabawne nieporozumienia. Załoga zdążyła już zresztą na tyle opanować język angielski, że
wystarczyły techniczne opisy.
Już w tej fazie szkolenia życzliwość amerykańskich oficerów, którą obdarzali Polaków nieco „na
kredyt”, zamieniła się w prawdziwy podziw i uznanie — świetni, zdyscyplinowani fachowcy i marynarze!
Oni jednak do swojego okrętu podchodzili jak pies do jeża. Nie mogli jakoś zapomnieć o zawodzie, jaki
ich spotkał. Oswajali się z nim powoli, mimo wyraźnych starań amerykańskich kolegów i oficerów:
torpedowego — porucznika Keegana, mechanika — porucznika Hunnicuta, i wachtowego — podporucznika
Allcorna. Przy nich szlifowali także swe praktyczne umiejętności oficerowie polscy, tym bardziej że kapitan
Romanowski prawie co dzień „pędził” na morze. W wyznaczonym akwenie Long Island Sound ćwiczyli
zanurzenia z wachty i alarmowe, manewrowanie pod wodą i różne warianty ataków torpedowych oraz
wynurzenia do otwarcia ognia z działa.
Załoga wciąż jednak była nieufna. Rymowano nawet o okręcie złośliwe wierszyki, a w końcu ludzie
zaczęli powtarzać przy każdej okazji:
— Ech, żeby to był nasz „Wilk”...
Utarło się wśród marynarzy, że zawsze najlepszy okręt to ten, z którego się właśnie zeszło. W
przypadku „S-25” sprawa była o tyle prostsza, że o „nowym” okręcie dowiedzieli1 się już sporo, więc
porównania z „Wilkiem” nasuwały się same...
Najpierw — wiek. Zwodowany w amerykańskiej stoczni „Bethlehem S.B. Co.” w Quincy w 1920 roku
„S-25” był jak na okręt podwodny wiekowym staruszkiem, podczas gdy ORP „Wilk”, wodowany we
francuskiej stoczni w Hawrze w roku 1929, mógł być traktowany jak mąż w sile wieku. Inne porównania
były trudniejsze, bo okręty różniły się wielkością oraz bojowym przeznaczeniem, co jednak nie
przeszkadzało, że w oczach załogi wszystko świadczyło na korzyść „Wilka”.
„S-25” miał 73 metry długości, a zatem był o całe 5 i pół metra krótszy od „Wilka”, miał też o ponad
150 ton mniejszą wyporność nawodną, co było zrozumiałe, gdyż „Wilk” był ponadto podwodnym
stawiaczem min, których mógł zabierać do wnętrza swego kadłuba 40. Prędkość nawodną i podwodną oba
okręty miały prawie równą, ale mocno różniły się uzbrojeniem. Znów „lepszy” był „Wilk”, bo oprócz
wspomnianych min nosił 6 wyrzutni torpedowych (w tym jedną obrotową) kalibru 550 milimątrów, działo
102-milimetrowe przed kioskiem, a na pomoście podwójny, sprzężony enkaem kalibru 13,2 mm. „S-25”
miał tylko cztery aparaty torpedowe 533 mm i jedno działo kalibru 102 mm. Również etatowa załoga „S-
25”, składająca się z 39 ludzi, była o 15 osób mniejsza.
* Rear admiral — w polskiej Marynarce Wojennej kontradmirał, captain — komandor, commander — komandor
porucznik, lieutenant-commander — kapitan.
Dzieje zaś tego okrętu (o co szczegółowo wypytano amerykańską załogę) najkrócej skomentował mat
Kędziora:
— Szwendał się jak żydowski handełes po jarmarkach.
Rzeczywiście, „S-25” miał dość barwny „życiorys”. Wcielony do służby w US Navy w roku 1923
pełnił ją najpierw w New London, potem aż w Panamie, a później przeniesiony do Floty Pacyfiku z bazą w
Honolulu pozostawał tam przez całe 12 lat. Odesłany stamtąd na kontynent amerykański trafił do Filadelfii,
gdzie był okrętem ćwiczebnym w szkole podsłuchowców, aż wreszcie powrócił do New London jako okręt
szkolny.
Był podobno „szczęśliwy”. Raz tylko miał poważniejszą awarię na Pacyfiku, gdzie podczas
ćwiczebnego ataku na okręt nawodny tamten przejechał mu po kiosku i zniósł doszczętnie pomost. Do
remontu użyto pomostu, który był wkomponowany w pewien pomnik w Honolulu — zdjęto go po prostu
stamtąd i zmontowano na „S-25”. Operacja była udana, bo okręt z tym „sztukowanym” pomostem przeszedł
bez awarii 6 tysięcy mil morskich przez Pacyfik.
Wszystko to raczej nie zachęcało polskich podwodników, stąd to przekorne wychwalanie „Wilka”. I
nawet nie chcieli pamiętać, że „S-25” miał nad „Wilkiem” tę zasadniczą przewagę, że nigdy nie
eksplodowało w pobliżu jego burt tyle bomb głębinowych i nigdy nie taranował wrogiego okrętu. Że był w
podeszłym wieku? To prawda. Ale był „zadbany”. A co najważniejsze, jeszcze „na chodzie”.
Zresztą innego nie mieli.
Przyszły dowódca wiedział o tym doskonale. Więcej, mógł porównywać swój „nowy nabytek” z
opuszczonym nie tak dawno „Sokołem”, okrętem nowiutkim, wprost ze stoczni, która wyposażyła jego
wnętrze w najnowsze urządzenia techniczne. Co z tego? Trzeba było pogodzić się z faktami. Toteż kiedy
oficer-mechanik, Franciszek Rydzewski, nie przestawał wybrzydzać na tę „kupę szmelcu”, powiedział mu
wprost:
— Czy pan wie, poruczniku, co trzeba zrobić, kiedy nie można rozwieść się ze starą i kłótliwą żoną?
Trzeba ją polubić.
Sam zresztą starał się o to, doszukując się w „S-25” jego dobrych stron. Do nich można było zaliczyć
wygodne pomieszczenia dla załogi z wentylacją do tłoczenia ciepłego i zimnego powietrza, stację
odświeżania tegoż i bardzo dużą lodówkę, która pozostała po okresie pływania w tropikach. Z urządzeń
technicznych wygodny był system łączności wewnętrznej — telefoniczny i przez rozgłośnię okrętową —
oraz peryskopy podnoszone za pomocą silników elektrycznych. Okręt ponadto dobrze trzymał zanurzenie,
łatwo było nim manewrować pod wodą i nieźle dawał sobie radę na fali.
Lista mankamentów była jednak dłuższa. Małe umywalki i ubikacje, brak miejsca na suszenie
przemoczonej odzieży, maleńka mesa, to tylko niektóre i mniej ważne braki. Do najważniejszych, bo
decydujących o sprawności bojowej okrętu, należały straszliwie hałasujące urządzenia napędowe i
mechanizmy okrętowe, a także spora trudność w utrzymaniu jednostki pod wodą „na równej stępce” —
zgrupowane w okolicach śródokręcia balasty sprawiały, że w czasie manewru zanurzenia okręt gwałtownie
nurkował dziobem w dół i trzeba było sporych umiejętności, aby „wyhamować” ten ruch i doprowadzić
pokład pod stopami do położenia poziomego.
Wszystkie te wady wychwytywano pilnie podczas codziennych ćwiczeń na morzu i prac przy
mechanizmach w porcie. A choć czas naglił, to zawsze jednak pozostawało go nieco dla siebie. Dla polskich
podwodników Ameryka już z wolna przestawała być „krainą z baśni”, ale nie omijali żadnej okazji, aby ją
lepiej poznać.
Z początku wielką atrakcją były wizyty w domach amerykańskich kolegów, marynarzy, z którymi
zaprzyjaźnili się szybko. Wracali stamtąd zdumieni stylem życia Amerykanów, ale nie zawsze zadowoleni...
— U mnie, jak bym przyprowadził kolegę choćby z innego miasta, to matka zastawiłaby stół tak, żeby
się uginał! A tu propozycja: „nalej sobie drinka”. Sam nalał sobie pół szklaneczki i przegadaliśmy przy tym
do wieczora...
Zadziwiało skrzętne liczenie się z groszem, zapobiegliwość, troska o drobne domowe i gospodarskie
sprawy. Nie dostrzegali, że oni odwykli już od tego przez dwa wojenne lata, gdy domem tylko okręt, a cały
dobytek mieścił się w marynarskim worku lub walizce.
Nie mogli też pojąć stosunku Amerykanów do wojny. Obojętnego raczej. Oburzało Polaków, że ta
wojna, która pozbawiła ich domów, rodzin i ojczyzny, na której zginęło dotąd tylu ich przyjaciół, która nadal
pochłaniała tysiące ofiar, jest dla amerykańskiego marynarza czymś niezmiernie odległym, dziejącym się
daleko, w Europie. Owszem, zgadzali się, że Hitler i „nazi” są źli, że trzeba ich pobić. A kto to ma zrobić?
Oczywiście, wy sami. Że bardzo ciężko? Przecież wam pomagamy. Dajemy różne towary, broń, okręty...
Podobne rozmowy toczyły się również w kasynie oficerskim. Część amerykańskich oficerów rwała się
do wojny (tyczkowaty Olsen nawet tak dalece, że czynił już starania, aby przydzielono go jako oficera
łącznikowego do polskiej załogi „S-25”), część dowodziła, że pora, aby amerykańskie okręty chodziły
chociaż w osłonie konwojów do Anglii, ale nie brakowało takich, którzy perorowali głośno:
— Bzdura! Prezydent Roosevelt wie, co robi. Nie damy się wciągnąć w tę awanturę. Wyciągnęliśmy
wnioski z pierwszej wojny światowej! To interes Europy; nie nasz. Skoro sami wzięli się za łby, to niech
teras sami sobie radzą.
Anczykowski przyznał kiedyś, że już wstawał, żeby dać takiemu w szczękę, ale Romanowski mu to
wyperswadował:
— Nie warto, Andy! Wszyscy nie nabiorą rozumu, jak jednemu da pan po pysku. A tu jeszcze kupa
ludzi rozumuje jak dzieci. „My tu bezpieczni, bo wojna daleko. I jeszcze można zarobić”. Oj, żeby nie
przyszedł na psa mróz...
Dowódca miał zresztą z Amerykanami swoje kłopoty, tyle że z Amerykanami polskiego pochodzenia.
Zwiedziały się jakoś okoliczne Polonusy, że w New London siedzą polscy sailors *, i rozpoczął się istny
najazd z oblężeniem. U portowych bram stały całe sznury wozów i porywano bez ceremonii każdego, kto
tylko nosił polskiego orzełka na marynarskiej czapce. Gorzej. Porywano go nie na jeden wieczór, nie na
dzień, ale, bywało, na dni parę. Przyprowadzał potem takiego bosman okrętowy i meldował:
— Trzy dni go nie było, wrócił schlany jak nieboskie stworzenie. Do paki?
Delikwent zaś zapytany o to, co ma na swoje usprawiedliwienie, zaklinał się, że nie chciał, za Boga!
Zagarnęli go do samochodu, obiecali, że tylko posiedzą w domu i pogadają z walczącym rodakiem. A tam
stół po staropolsku, nalewki, polska zagrycha. Potem znów do samochodu, i dalej. Nawet daleko. A tam
znów od początku. I jeszcze...
I cóż z takim robić? Zamykać, żeby się wylegiwał w areszcie, kiedy tu gonią terminy?
— Bierz, byku, overall ** i leć do roboty!
Ten wybuch patriotycznych uczuć stał się rzeczywiście problemem. Stan Connecticut nie jest duży, ale
pełen fabryk i osiadłych tu czasem od pokoleń Polaków. Najczęściej urodzonych już tutaj, ale bardzo
czujących się Polakami. Tak bardzo, że zgodnie z polską naturą potworzyli dziesiątki najrozmaitszych
organizacji świeckich i religijnych, politycznych i kulturalnych, mieli swoje kluby, orkiestry, gazety i
rozgłośnie radiowe — i boczyli się jedni na drugich. Niespodziewany przyjazd polskich podwodników nagle
wszystkie te swary i waśnie wygasił. Wici zaś musiały pójść i do innych, ościennych stanów, bo zaczęli
pojawiać się ludzie nawet z bardzo odległych stron, aby tylko zobaczyć polskich marynarzy...
Kapitan Romanowski już wcześniej zdążył poznać tę polonijną, a wciąż staropolską gościnność. Dużo
wcześniej, bo w 1930 roku! Był wtedy podchorążym tuż po pierwszym roku SPMW i w gronie dwudziestu
innych szczęśliwców udało mu się trafić na największy, najwspanialszy rejs „Iskry” — właśnie do Ameryki!
Szli od piątego maja przez Cherbourg, Portsmouth, Las Palmas, Santiago de Cuba aż do Newport w stanie
Rhode Island i tam trafili w objęcia Polonusów! Później, w drodze powrotnej, dopadł ich na Atlantyku
cyklon, ale częściej chyba wspominali pobyt w USA...
Teraz jednak nie przybyli tu z kurtuazyjną wizytą, a po broń. Potrzebną im na wojnie. I czas naglił.
Tłumaczyć to Polonusom? Jak? Każdemu z osobna? I tak nie zrozumieją. Już huczą, że tych marynarzy
stanowczo za mało, że nie wystarcza dla każdego chętnego.
Pozostało przydzielać, ściśle według planu, z gwarancją, że „wypożyczony” powróci do bazy na czas, i
kapitan Romanowski poprosił o zorganizowanie takiej akcji komendanta miejscowego Stowarzyszenia
Polskich Weteranów. I udało się.
Tyle że zaraz przyszła wiadomość: „Termin objęcia okrętu przyspieszony. Skrócić czas przygotowań”.
Wyśrubowane już i tak plany szkolenia rozleciały się w jednej chwili. Cóż, rozkaz.
Spotkał wtedy kapitan Romanowski lieutenanta Heslopa. Tak, tego zarozumialca z s/s „Cathay”.
Widywali się w bazie w New London dość często, bo i Heslop ze swoją załogą tu właśnie odbierał okręt
podwodny. „R-3” był nieco mniejszy, ale w równie kiepskim stanie. Wymieniali czasem jakieś uwagi, lecz
nadal nie darzyli się sympatią. Tyczyło to zresztą i załóg — polskiej i angielskiej. Nie zaprzyjaźniły się, choć
ludzie ćwiczyli przecież i pracowali tuż obok siebie. Może przyczyniło się do tego angielskie „zadzieranie
nosa”? Może, bo Anglicy także i Amerykanów traktowali „z góry”, co kończyło się często wielkimi bójkami
na lądzie.
* Sailors — tu marynarze.
** Overall — (ang.) kombinezon.
A teraz Heslop był wściekły i bezradny:
— To oburzające! Co za pomysły mają ci Yankesi, żeby tak nagle skracać terminy? Przecież my jeszcze
nie jesteśmy przygotowani do samodzielnego pływania. W takim czasie?!
Tu polski dowódca miał tę satysfakcję, że mógł rozłożyć ręce i powiedzieć: wojna. Napomknął też, że
decyzje zostały podjęte zapewne nie przez Amerykanów, a przez Admiralicję Brytyjską, która pilnie
potrzebuje okrętów. I z tym należało się liczyć. Od początku.
A termin przejęcia okrętów od Amerykanów był rzeczywiście bliski. Wyznaczono go na 4 listopada
1941 roku. Pozostały zaledwie dni.
Trzeba było „podkręcić” tempo. Na okręcie — z wyjątkiem kilku specjalistów amerykańskich —
gospodarzyła już polska załoga i zaczął się dla niej bardzo gorący czas. Urwały się wyprawy do gościnnych,
polskich domów. Tkwili na okręcie do nocy — bosman Ziajka ze swoimi motorzystami, szef elektryków
bosman Stułka z nieodłącznym matem Goderskim, kierownik maszyn, bosman Karnowski, z Kędziorą i
Chodunem, drenażyści, artylerzyści, radiowcy. Przeglądali ostatnie zakamarki mechanizmów. Prace we
wnętrzu nie ustały nawet wówczas, kiedy okręt poszedł na dok i jego kadłub obsiadły zastępy stoczniowców.
Pewnego dnia kapitan Bolesław Romanowski został wezwany do admirała Edwardsa. Sprawa — jak
poinformował go telefonicznie oficer flagowy admirała — miała tyczyć szczegółów ceremonii przekazania
okrętu. Szedł więc wraz z porucznikiem St. Angelo, rozważając plan przygotowania do tej uroczystości
własnej załogi — komplet polskich bander i proporców przywieźli ze sobą z Anglii.
W gabinecie admirała było już kilku oficerów, a między nimi dowódca VII Flotylli, lieutenant Heslop, i
jakiś nie znany Romanowskiemu wyższy oficer brytyjskiej Royal Navy. Okazało się też, że program jest
przygotowany i wystarczy się tylko z nim zapoznać.
Romanowski czytał go z rosnącym zdumieniem i niedowierzaniem. Z programu wynikało bowiem, że
na obydwu okrętach — „S-25” i „R-3” — zostaną podniesione bandery brytyjskie i takiż hymn odegra
orkiestra.
To był grom z jasnego nieba. Bandera brytyjska?! Nie!!!
— Panie admirale — wykrztusił wreszcie, siląc się na spokój, choć wściekłość zaciskała gardło. — Ja
przejmuję okręt, a ja i moja załoga jesteśmy marynarzami Polskiej Marynarki Wojennej. I tylko polska
bandera może być podniesiona na tym okręcie!
Potem zapanowało ciężkie milczenie. Z zachowania owego Brytyjczyka i admirała Edwardsa dało się
jednak wywnioskować, że spodziewali się tego protestu. Admirał nie zatrzymywał zresztą Romanowskiego
dłużej. Oświadczył, że musi zbadać sprawę.
To był cios. Jak się bronić? Czy przypominać tym wszystkim Amerykanom i Anglikom o umowie,
zawartej jeszcze w listopadzie 1939 roku w Londynie między rządem Wielkiej Brytanii a rządem polskim na
emigracji, regulującej współpracę Polskiej Marynarki Wojennej z Royal Navy? Może nie znać jej treści
admirał Edwards, ale tamten Brytyjczyk zna ją na pewno. I wie, że okręty polskie — jak również te, które
Royal Navy wydzierżawi na czas wojny Polakom — mają nosić banderę polską! Tak, jak na „Sokole” i
innych okrętach. Dlaczego tutaj ma być inaczej? Co za grę prowadzą Anglicy? Bo nie ulega przecież
wątpliwości, że to oni a nie Amerykanie — byli autorami tego uwłaczającego Polakom pomysłu...
Kto mógł pomóc w tej paskudnej sprawie? Oczywiście, ambasada polska w Waszyngtonie! To nawet jej
obowiązek.
Rozmowa z ambasadorem, panem Ciechanowskim, nie podniosła Romanowskiego na duchu. Prośba o
przybycie na miejsce i wyjaśnienie sprawy, tak ważnej przecież dla prestiżu i interesów Polski, została
zaledwie wysłuchana. Konkretnej odpowiedzi Romanowski nie usłyszał. Nie pomogły też argumenty o
znaczeniu takiej uroczystości dla Polonii amerykańskiej. Odkładając słuchawkę miał wrażenie, że
niepotrzebnie zakłócił ambasadorowi spokój...
Zaraz zresztą wezwano go ponownie do admirała, choć był już wieczór. Tym razem był tam jeszcze
konsul brytyjski. Obaj Anglicy przypuścili generalny szturm. Trzeba podnieść banderę Królewskiej
Marynarki Wojennej, stwierdzili. Te okręty są przekazywane przez rząd USA rządowi Wielkiej Brytanii na
podstawie bezpośredniej, osobnej umowy...
Ale kapitan Romanowski już się zdecydował:
— Proszę w takim razie mnie i moją załogę odesłać do Anglii. Nie będę pływał pod obcą banderą.
Admirał Edwards przysłuchiwał się tylko tym pertraktacjom. W godzinę później przysłał do kwatery
Romanowskiego zaproszenie. Do domu. Przy kolacji powiedział, choć poufnie, że popiera jego racje, i
namawiał, żeby nie ustępował.
Następnego ranka brytyjski oficer odszukał Romanowskiego i przedstawił nowy wariant ceremonii: „S-
25” podniesie banderę brytyjską, wyjdzie poza wody terytorialne, tam zmieni ją na polską i wróci do portu.
Pomysł był raczej karkołomny i Romanowiski go odrzucił. Anglikowi wytłumaczył, że właśnie na
podniesienie polskiej bandery czeka cała tutejsza Polonia.
Kolejny telefon do Waszyngtonu. Teraz Romanowski usłyszał, że ambasador podejmuje przybyłego z
Londynu ministra Stańczyka i nie ma czasu. Poszedł więc kapitan na dok i rozkazał załodze opuścić okręt.
Zamknęli się w swych kwaterach. Co przeżywali? Jeszcze rankiem 4 listopada nic się nie zmieniło,
choć uroczystość zaplanowana była na godzinę 16.00.
O 10.00 admirał Edwards osobiście zadzwonił do Romanowskiego: jest zgoda z Waszyngtonu na
przekazanie okrętu Polskiej Marynarce Wojennej i podniesienie polskiej bandery!
Tłumy, jakie już od świtu oblegały bramy portu, zaskoczyły i zdumiały nawet Amerykanów, nie mówiąc
o Anglikach. Z orkiestrami i kapelami w ludowych strojach, z flagami i sztandarami, z mnóstwem kwiatów!
Potem cały ten barwny i rozgorączkowany potok wlał się na nabrzeża i oblepił je szczelnie. Byle bliżej tego
miejsca, gdzie wyświeżony do połysku cumował „S-25”. Rżnęły kapele, terkotały kamery filmowe, chrypli
sprawozdawcy lokalnych rozgłośni...
Ceremonię rozpoczęło odczytanie stosownych rozkazów. Potem był hymn Stanów Zjednoczonych i z
okrętowych drzewc spłynęła amerykańska bandera oraz znaki. Chwilę potem zeszła z pokładu amerykańska
załoga, a jej miejsce zajęły wyrównane dwuszeregi Polaków. Przy drzewcach na dziobie i rufie stanęli mat
Kmiecik i mat Kozioł, na pomoście, obok kapitana Romanowskiego, starszy marynarz Strzelecki.
— Baczność! Banderę podnieść!
Zagrzmiał hymn: „Jeszcze Polska...”, i wznosić się jęły ku górze bandera, proporzec Marynarki
Wojennej i znak dowódcy. Wreszcie załopotały na wietrze bielą i czerwienią.
Z tą chwilą okręt stał się cząstką Polski. Wolnej. I walczącej o to, żeby przywrócić wolność całej Polsce
startej przez wroga z map świata.
Zaraz też pękły wszystkie kordony i tłumy Polonusów rzuciły się ku okrętowi. Każdy chciał choćby
stopę postawić na tym skrawku polskiej ziemi.
Przy innej keji * odbywała się podobna uroczystość na przejmowanym przez Anglików „R-3”. W
zupełnym osamotnieniu, jeśli nie liczyć grupki oficjeli z ambasadorem Wielkiej Brytanii na czele.
Z ambasady Polski w Waszyngtonie nie przybył nikt.
Tej nocy na „S-25” pozostała zaledwie niepełna wachta — resztę załogi porwali rozentuzjazmowani
rodacy. Dowództwo musiało uczestniczyć w oficjalnym bankiecie wydanym przez ambasadę Wielkiej
Brytanii.
A do wyjścia w drogę powrotną do Anglii pozostało okrągłe dziesięć dni.
Rozpoczął je kapitan Romanowski ostrymi ćwiczeniami na morzu. Już bojowymi. Trzeba było
ostatecznie zgrać załogę, i to w takich manewrach, jak w walce: szybkich, alarmowych zanurzeniach,
„ostrym” strzelaniu artyleryjskim i torpedowym. Wyniki były dobre, ale wyszła na jaw jedna z
najpoważniejszych chyba wad okrętu. Otóż amerykańskie torpedy skonstruowano tak, że woda bardzo łatwo
dostawała się do ich przedziałów silnikowych i żyroskopowych. Stąd zewnętrzne klapy aparatów
torpedowych otwierać można było dopiero tuż przed strzałem, co nie pozwalało oddać go dostatecznie
szybko do wykrytego celu. Bosman Czub ze swymi ludźmi osobiście dobierał i próbował je w
amerykańskiej torpedowni, ale nie rozwiązało to przecież sprawy.
Miał jeszcze kapitan Romanowski okazję, aby podzielić się swym bojowym doświadczeniem i
tutejszymi spostrzeżeniami z oficerami VII Flotylli podczas oficjalnego spotkania zaaranżowanego przez jej
dowództwo. Nic nie owijał w bawełnę. Powiedział wprost, co sądzi o słabej przydatności okrętów typu „S”
do walki (a był to wówczas podstawowy typ okrętu w amerykańskiej flocie podwodnej...), o marnych
torpedach, o kalkulatorach torpedowych i peryskopach. Nie zyskał tym sympatii u starszych oficerów.
Zaatakowali go, że zbyt ryzykownie manewruje okrętem, szczególnie przy szybkich zanurzeniach (co
obserwowali podczas ćwiczeń), ale Romanowski odpowiedział spokojnie:
— A czy mieliście już nad głowami samoloty? Wiedzielibyście wówczas, że wtedy lepiej mieć tych
kilka metrów wody więcej nad okrętem...
Przypadek też sprawił, żę Bolesław Romanowski odkrył w Nowym Jorku konsulat Polski, a w nim
bardzo sympatycznego pana, Sylwina Strakacza. Konsul tłumaczył się gęsto, że nie otrzymał w ich sprawie
żadnych poleceń z ambasady, a o ich pobycie dowiedział się dopiero z gazet... Postanowili więc wspólnie:
zrobimy chrzest okrętu!
Dwunastego listopada znów do portu zwaliły się tłumy. Na „ojca chrzestnego” zaproszono admirała
Edwardsa, matką została córka konsula, Anetka Strakacz. Pękła tradycyjna butelka szampana...
Okręt zaś otrzymał imię ORP „Jastrząb”.
* Keja — fragment portowego nabrzeża.
Znów było huczne przyjęcie, wydane przez konsula, i następnego wieczora kolejne, już pożegnalne,
urządzone przez VII Flotyllę dla „Jastrzębia” i „R-3”. I byłby to najmilszy wieczór — bo Amerykanie z
prawdziwym żalem i ogromną serdecznością żegnali Polaków — gdyby nagle nie wybuchła wielka bijatyka!
Oczywiście między marynarzami brytyjskimi i amerykańskimi. Dopiero załoga „Jastrzębia” pod wodzą
porucznika Anczykowskiego zrobiła porządek, siłą rozdzielając walczących i wyrzucając kogo było trzeba.
Potem dokończono uczty na z grubsza uporządkowanym pobojowisku.
Przed południem 14 listopada 1941 roku ORP „Jastrząb” (z nowym już numerem taktycznym na kiosku
— „P-551”) był gotów do drogi. Wnętrze okrętu wypełniały po brzegi części zapasowe i wszelkie dobra
nabyte dla rodzin i przyjaciół w Anglii oraz sterty podarunków od miejscowej Polonii. Dowódca odbył już
przepisowe wizyty pożegnalne, cała załoga zgromadziła się na pokładzie. Jeszcze ostatnie życzenia, uściski
rąk...
O godzinie 12.00 padł rozkaz:
— Odcumowanie!
Poszli w dół rzeką, ku morzu, a jej brzegiem ciągnął równo z nimi długi sznur samochodów: konsul
Strakacz, St. Angelo, Olsen, kilku innych oficerów i rzecz jasna przyjaciele-Polonusi. Stamtąd, gdzie
kończyła się droga, dobiegł „Jastrzębia” znany wszystkim marynarzom sygnał — trzykrotny, długi jęk
klaksonów:
— Pomyślnej podróży!
ROZDZIAŁ IV
— Dowódca okrętu może sobie pozwolić na odpoczynek, szczególnie w bazie. Zastępca, nigdy! Niech
pan siada, Andy, i wyciąga tę swoją buchalterię.
Porucznik Anczykowski uśmiechnął się i położył na stole dzienniki okrętowe „Jastrzębia”. Znajdowali
się w kabinie kapitana Romanowskiego na statku-bazie „Al-Rawdah”, w szkockim Holy Loch (gdzie
stacjonowała brytyjska Trzecia Flotylla Okrętów Podwodnych), i był właśnie późny wieczór 2 grudnia 1941
roku. Tegoż dnia w południe ORP „Jastrząb” wszedł tu i przycumował u burty statku-bazy, kończąc w ten
sposób swój przemarsz przez Ocean Atlantycki.
Dowódca sięgnął po papiery. Wiedział, że wszystko jest już wyprowadzone „na czysto”.
Było nawet podsumowanie: „Na morzu 370 godzin, z tego w zanurzeniu — 40. Postój w porcie 41
godzin. Mil morskich łącznie...”
— Psiakrew, ależ to wszystko wygląda tu gładko i prosto!
Przerzucił kartki dziennika: „19 listopada, godz. 21.00. Na wysokości wejścia do St. John's, Nowa
Fundlandia”.
Mieli już wtedy za sobą, od wyjścia z New London, ponad pięć dób marszu. Na powierzchni. Przy
silnej fali i w śnieżnych zawiejach. Ludzie chorowali. Odwykli od morza. Na wachtach dokuczał piekielny
ziąb i gdyby nie znakomita, amerykańska odzież...
Z map wynikało, że wejście do St. John's jest kręte i na pewno poprzegradzane bonami *. Przez całe
dwie godziny krążyli w nocnych ciemnościach i śnieżnej zadymce, niesionej lodowatym wichrem, wołając
światłem ląd, by przysłał pilota. Odetchnęli dopiero na spokojnych, wewnętrznych wodach portu.
Nie na długo. Już następnego dnia zaczął się niepokój: gdzie „R-3”? Okręt lieutenanta Heslopa,
oznaczony już teraz numerem „P-511”, wyszedł z New London niedługo po nich. Czas, jaki wyznaczyli
sobie na spotkanie w St. John's, minął. Pozostawało tylko czekać.
Osiemnaście godzin. Tyle spóźnił się Heslop. To był rzeczywiście mały okręt i ciężko mu było na
wzburzonym morzu. Ale dzięki tym dodatkowym godzinom Romanowskiemu udało się odkryć w porcie St.
John's inną jednostkę pod biało-czerwona banderą — statek handlowy s/s „Morska Wola”. W mesie
„Jastrzębia” brodaty kapitan żeglugi wielkiej Bronisław Hurko opowiadał o życiu w konwojach, widzianym
oczami tych, co na powierzchni morza i wystawieni „na strzał”. Mieli także okazję wspólnie powzdychać:
gdzie to się ci Polacy dzisiaj nie spotykają...
I znów zapis w dzienniku. Lakoniczny jak wszystkie: „21 listopada, godzina 14.00. Wyjście z St.
John's”. Czyli odbicie do „skoku przez Atlantyk”.
* Bony — pływające zapory.
— A nie myślał pan wtedy, Andy, że możemy nie dać rady?
Anczykowski zmrużył oczy w uśmiechu:
— Od myślenia to ja mam dowódcę...
No właśnie. Wtedy, przed wyjściem na ocean, poszedł Romanowski wraz z Heslopem do miejscowego
Dowództwa Rejonu Morskiego w St. John's, a to, czego się wówczas tam dowiedzieli, wcale nie napawało
optymizmem. Owszem, ułożono im marszrutę tak, aby omijała szlaki własnych konwojów, by przez ich
eskortę nie zostali wzięci za wroga. Najpierw mieli pójść w szyku — „Jastrząb” jako prowadzący — potem
rozdzielić się w określonym punkcie i iść dalej różnymi szlakami: „P-511” krótszym, jako mniejszy i
powolniejszy. Od 25 południka w dzień winni iść w zanurzeniu. Spotkanie u brzegów Szkocji, o 10 mil na
zachód od latarni Barra Head, tkwiącej na południowym skraju archipelagu Hebryd, wyznaczono na dzień 1
grudnia, godzinę 10.00. I z góry dostali ostrzeżenie, że prognoza pogody dla całej prawie trasy jest wręcz
fatalna.
Sprawdziło się to natychmiast, tuż po wyjściu z St. John's. Okręt Heslopa — który uprosił, aby pójść
przodem — zniknął od razu wśród monstrualnych gór wody i ukazywał się odtąd rzadko. Śnieg, niesiony
huraganowym wichrem, zacinał poziomo i zaginął w nim cały świat. O żadnym szyku nie mogło być mowy.
Pięć dób. Tyle trwała ta szaleńcza jazda. Ocean odbierał sobie z nawiązką to, co podarował im tak
wspaniałomyślnie w czasie podróży na s/s „Cathay”. Szalał. Trzydziestometrowej wysokości fala, biegnąca
od rufy, raz wynosiła „Jastrzębia” pod niebo, innym razem przelewała się przez okręt, nakrywając go grubą
czapą lodowatej wody. Niezbędni na pomoście ludzie — dwaj tylko i przywiązani mocno — dusili się pod
nią dopóki nie spłynęła i nie potoczyła się dalej. Romanowski doświadczył tego kilka razy. Ludzie podczas
dwugodzinnej wachty przebierali się w suchą odzież nawet czterokrotnie.
Dobrnęli w końcu do miejsca, od którego już mogli iść w zanurzeniu od rana do zmroku, ale dopiero na
głębokości poniżej 60 metrów okręt przestawał się kiwać. Nocami, kiedy wynurzali się, aby ładować
akumulatory, udawało się czasem Romanowskiemu określić pozycję okrętu według gwiazd. Wypadała
zadowalająco.
Aż wreszcie ten wczorajszy zaledwie wpis: „1 grudnia, godz. 9.00. Ląd w namiarze...”. Doszli. Niemal
dokładnie „na punkt” z niewielkim tylko odchyleniem. Zresztą zaraz spotkali trałowiec HMT „Daneman”,
który wyszedł im na spotkanie.
Ale nie było „P-511”. Czekali, krążąc po skotłowanym morzu, aż do późnego popołudnia. Cały dzień, i
to już u celu podróży. Klęli straszliwie! Nie przyszedł.
— A propos, panie poruczniku, są o nich jakieś wiadomości?
— Niestety, cisza.
Biedny „P-511”. Biedny Heslop.
— Nasze straty już pan widział — uzupełnił Anczykowski lakoniczny zapis w dzienniku. — Zniosło
nam spory kawał pokładu na dziobie, mamy połamane i pogięte relingi, poodpadała farba, a w środku
wszystko mokre. Kazałem porozwieszać koce i ubrania, żeby choć trochę przeschły. Z całego zapasu stu
czterdziestu siedmiu ton ropy pozostało niewiele. Doszliśmy prawie na resztkach. Mechanik jeszcze
przegląda swój dział.
Kapitan Romanowski popatrzył na swego zastępcę i machnął ręką:
— W zasadzie powinniśmy się teraz solidnie urżnąć, ale nic z tego. Jutro będziemy mieli na karku szefa
KMW, już wiceadmirała Świrskiego. Na pewno będzie chciał obejrzeć okręt.
— W takim stanie?! Może choć wyładować części zamienne i ćwiczebne głowice do torped, bo po
prostu nie ma gdzie się ruszyć!
— Nie przyszliśmy ze spaceru. Porządkować to wszystko trzeba, ale na przyjazd admirała niech pan
przygotuje zbiórkę załogi nie na okręcie, a tu, w bazie.
Kiedy pozostał sam, przyszło nagle uczucie ogromnego, wewnętrznego zadowolenia i dumy. A jednak
dokonałem tego! Przeszedłem Atlantyk. Więcej, przeprowadziłem okręt przez ocean. Samodzielnie. A to już
zupełnie inna sprawa, niż tamto przejście przez Atlantyk na „Iskrze”, bo wtedy myślał za mnie dowódca,
kapitan Stefan de Walden. Podróży zaś na s/s „Cathay” nie warto nawet wspominać.
Ale zaraz nadciągnęły wątpliwości: czy to znaczy, że już zostałem prawdziwym morskim, bojowym
dowódcą? Przecież tam, przed skalistymi brzegami Fundlandii, koło St. John's, oddałbym wszystko, by na
moim miejscu znalazł się ktoś inny, a ja mógłbym tylko słuchać i wykonywać rozkazy. A ten czas, gdy w
najwyższym napięciu wypatrywałem szkockiego lądu, gdy zastanawiałem się czy wyjdziemy, gdzie trzeba,
czy nie popełniłem czasem jakiejś pomyłki?
Ponadto byli tam ze mną inni ludzie. Oficerowie, załoga. Mechanik Rydzewski, zastępca Anczykowski,
torpedowy Guzowski, nawigacyjny Olszewski i wachtowy Grocholski. Wykonywali pilnie swoje obowiązki.
Sprawdzili się. Sprawdzili się także ci wszyscy, co obsługiwali wszelkie mechanizmy, żeby okręt szedł,
pełnili służby i wachty. Każdy na swoim stanowisku, dokładnie i fachowo, choć ocean poniewierał nimi bez
litości. Czy oni nie mieli chwili zwątpienia? Mieli. Widział to nieraz w ich oczach w niemych pytaniach:
damy radę, dowódco?
Właśnie: oni mieli jeszcze nad sobą kogoś, na kogo liczyli w najcięższych chwilach. On już nie.
A i okręt okazał się w końcu nie taki zły, skoro dowiózł ich tutaj i odniósł tak niewielkie uszkodzenia.
Po osiemnastu dobach zmagań z rozszalałymi żywiołem mogli spodziewać się znacznie większych
zniszczeń. Tylko czy będzie sprawował się tak samo w sytuacjach bojowych, w walce?
I dopiero teraz kapitan Romanowski spostrzegł, że wszystko to, czego właśnie dokonali — on, załoga i
okręt — i z czego był przed chwilą aż tak bardzo dumny, niewiele miało dotąd wspólnego ze sprawą
zasadniczą, z wojną. Przecież „Jastrząb” nie walczył z wrogiem, jeszcze nie.
Wiceadmirał Jerzy Świrski pochwalił załogę, okręt obejrzał z kamienną twarzą, a na propozycję
Romanowskiego, że chętnie oddadzą „Jastrzębia” Anglikom w zamian za nowy okręt klasy „U”,
odpowiedział:
— A ja dostałem na pana skargę. Z Waszyngtonu, od naszego ambasadora. Co pan tam wyprawiał?
Po wyjaśnieniu stanęło na tym, źe Romanowski opisze całą sprawę w obszernym meldunku. Ale
później, bo nazajutrz miał wizytować „Jastrzębia” sam prezydent RP, Władysław Raczkiewicz.
Wizyta minęła jak wszystkie odwiedziny dostojników. Za to następnego dnia, 5 grudnia, gruchnęła w
Trzeciej Flotylli radosna wieść: znalazł się „P-511”! Z całą, choć ledwie żywą, załogą. Mniej radosny był
fakt, że odnaleziono go na skałach Orkney's Islands. Jak tam się znalazł? Okazało się później, że najpierw
popełniono błąd w nawigacji i „P-511” zaszedł aż po wybrzeża Norwegii. Wycofując się stamtąd przez
Morze Północne, spalił cały zapas ropy, a później, idąc na silnikach elektrycznych, wyczerpał do cna baterie.
Zepsuła się też radiostacja i bezwładnie dryfujący okręt oparł się w końcu tam, skąd go teraz holowano do
bazy.
Na „Jastrzębiu” żywo omawiano tę historię, która tylko cudem nie zakończyła się tragicznie — „P-511”
był wreszcie ich współtowarzyszem w przeprawie przez Atlantyk. I choć w świetle świeżo poznanych
faktów wina dowództwa tego okrętu była oczywista, to jednak budziły się i wątpliwości. Czy w ogóle
powinno się wysyłać na ocean tak małego i sfatygowanego grata? I co z takiego za korzyść?
Głosy te były odbiciem nastrojów panujących wśród sporej części załogi niespokojnej o swoje losy i
losy „Jastrzębia”. Oni przecież przyprowadzili z Ameryki takiego samego gruchota. A że się udało? Co z
tego? Ważne, co będzie dalej.
Jedynym człowiekiem, który mógł podjąć ostateczną decyzję, był dowódca brytyjskiej floty podwodnej,
admirał Max Horton. Przybył zresztą niezwłocznie i obejrzał okręt bardzo dokładnie, zaglądając we
wszystkie jego zakamarki i zadając mnóstwo pytań. Był to doskonały fachowiec i znakomity podwodnik z
lat I wojny światowej. Ocena jego była zwięzła i krótka:
— Okręt w tym stanie, przy tak zużytych mechanizmach i urządzeniach, nadaje się wyłącznie do celów
szkoleniowych. I to po przyzwoitym remoncie.
Była to najgorsza z wiadomości, jakie Romanowski spodziewał się usłyszeć. Okręt ćwiczebny?! Kręcić
się po wodach wokół baz, służąc innym podwodnikom jako „pomoc naukowa”? O, nie! Nie po to uciekał z
„Wilka”, którego czekał taki los. Owszem, nie ulega wątpliwości, że „Jastrząb” jest starym gratem. Ale jak
się spisze w walce, to w dużym stopniu zależy od ludzi...
Wszystko to przemknęło mu przez myśl w mgnieniu oka, ale odpowiedź była już ostrożniejsza, bardziej
wyważona:
— To jasne, sir. Tylko że my po prostu chcemy walczyć. Bezpośrednio z wrogiem. — Admirał milczał,
więc Romanowski ciągnął dalej, już z determinacją: — Osobiście doceniam znaczenie szkolenia, ale sądzę,
że razem ze swoją załogą będę bardziej przydatny w walce. Pewno, że wolałbym mieć nowy okręt, na
przykład klasy „U”...
Admirał pokręcił przecząco głową:
— Nie, tego panu obiecać nie mogę. A czy poszedłby pan na patrol na tym okręcie?
Tu Romanowski nie mógł już zastanawiać się ani sekundy. Nie wypadało.
— Pójdę.
Admirał Max Horton przez dłuższą chwilę zwlekał z odpowiedzią:
— Na razie nie ma o tym mowy. Okręt trzeba najpierw dokładnie zbadać, poddać próbom. Zobaczymy,
co one wykażą. I dopiero...
Wiadomość o decyzji admirała szybko obiegła załogę. Tym bardziej że na „Jastrzębiu” niemal
natychmiast zjawiły się liczne ekipy rozmaitych specjalistów. Obsiedli oni okręt wewnątrz i z zewnątrz,
kazali rozbierać na części różne mechanizmy, dokonywali skomplikowanych pomiarów i obliczeń. A ile przy
tym było zamieszania...
Zajęci codzienną krzątaniną wokół własnych spraw dowiedzieli się nagle, iż Japończycy napadli na
Pearl Harbour! W pierwszej chwili nie mogli w to uwierzyć, ale wkrótce nadeszło oficjalne potwierdzenie tej
wieści. Świtem, 7 grudnia 1941 roku, lotnictwo japońskie dokonało ciężkiego nalotu na tę największą
amerykańską bazę wojenną na Oceanie Spokojnym...
W bazie Trzeciej Flotylli i wśród obsady „Jastrzębia” sprawa ta stała się tematem „numer jeden”.
Rzucono się do map. Gdzie Japonia, a gdzie archipelag Hawajów z wyspą Oahu, na której Honolulu i baza
Pearl Harbour? Toż to świat drogi! Trzeba przejść większą część Pacyfiku. A skoro uderzyło lotnictwo,
musiały tam podejść lotniskowce, czyli cała wielka armada japońskich okrętów.
W miarę napływu dalszych, choć zapewne tonowanych przez wojenną cenzurę, informacji, zaczął
rysować się obraz wielkiej klęski. Zatopione — i to w porcie! — ciężkie okręty liniowe i krążowniki,
zniszczone na lotniskach samoloty. Między wierszami można było wyczytać, że niemal przestał istnieć trzon
amerykańskiej Floty Oceanu Spokojnego. Zaskoczenie zaś musiało być zupełne, co wśród marynarzy w
Holy Loch wywołało lawinę pytań. To gdzie, u diabła, był amerykański wywiad, gdzie zespoły okrętów
dalekiego dozoru, gdzie radarowe stacje brzegowe na wyspach archipelagu? I gdzie okręty podwodne, które
powinny przeciąć kurs japońskiej armadzie i przynajmniej narobić w jej szykach zamieszania?!
Polacy mieli szczególne powody, aby żywo interesować się przebiegiem tych wydarzeń. Przecież
dopiero powrócili z tego nie tkniętego dotąd przez wojnę kontynentu i doskonale pamiętali toczone tam
dyskusje. Porucznik Anczykowski nie omieszkał przypomnieć teraz dowódcy:
— I wykrakał pan im tę wojnę! Tylko kto mógł przypuszczać, że wybuchnie tak szybko...
Romanowski był również zaskoczony tymi wydarzeniami. Nie podzielał jednak optymizmu tych, którzy
nagle nabrali nadziei, że z chwilą przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny przeciw państwom osi
również i sprawy w Europie czy Afryce Północnej potoczą się szybciej i bardziej pomyślnie dla
sprzymierzonych. Przewidywał, że liczyć na bezpośrednią pomoc Amerykanów będzie można dopiero
wówczas, kiedy przynajmniej częściowo opanują sytuację na Pacyfiku. Jednego tylko był pewien. Udział
tego nowego i tak potężnego sprzymierzeńca będzie miał poważny wpływ na losy tej wojny, teraz już
naprawdę światowej, bo rozpaliła się przecież i na drugiej półkuli.
Tymczasem angielscy inżynierowie i technicy już zakończyli swoje ponad dwutygodniowe
„opukiwanie” okrętu i wynieśli się z „Jastrzębia”. Teraz trzeba było czekać na wyniki ich prac.
Nadchodziły właśnie święta Bożego Narodzenia i koniec roku. 23 grudnia „Jastrząb” rzucił cumy i
przeszedł do pobliskiego Rothessy, gdzie stanął u burty ORP „Wilk”.
Trzecie święta na obczyźnie, trzeci Nowy Rok. Garnęli się jakoś ku sobie w taki czas, aby być razem,
wśród swoich. Nie obyło się i teraz bez życzeń: „Aby następne już w kraju...”, ale nie czuło się już w tych
słowach wiary w spełnienie. Ponadto rozgoryczeni byli, że sami jakoś w niczym nie przyczyniają się do
poprawienia tej sytuacji. Nie walczą przecież, zostali odstawieni na „boczny tor”. ORP „Wilk” pod
dowództwem komandora porucznika Brunona Jabłońskiego odrabiał swoją pańszczyznę szkoleniowego,
ćwiczebnego pływania, a „Jastrząb”... Ci z „Wilka” znali już ich perypetie z „nowym”, amerykańskim
okrętem i nie skąpili współczucia.
Mógł nareszcie Romanowski nagadać się do woli ze swym serdecznym przyjacielem, „Radcą”,
kapitanem Zygmuntem Jasińskim, oficerem-mechanikiem „Wilka”. Wspominali huczne, ubiegłoroczne
święta, które spędzili w Barrow in Furness, gdzie budowano „Sokoła”, wspominali też ten okręt. I okazało
się, że w czasie amerykańskiej wyprawy Romanowskiego nadeszły o „Sokole” wręcz zadziwiające wieści!
Operujący od początku października z brytyjskiej bazy na Malcie ORP „Sokół” zdołał już w końcu tego
miesiąca zatopić torpedami na Morzu Tyrreńskim włoski krążownik pomocniczy, za co z rąk samego Wodza
Naczelnego, generała Władysława Sikorskiego, który wizytował w początkach listopada Polską Misję
Morską w Gibraltarze oraz właśnie przybył na Maltę, otrzymał „piracką” flagę „Jolly Roger”. Donosiły o
tym gazety, a niedługo potem cała prasa rozhuczała się zupełnie już sensacyjną wiadomością. Znów o
„Sokole”! Otóż okręt ten, patrolując na wodach greckich, wszedł do zatoki Navarino i usiłował wedrzeć się
do portu o tej samej nazwie. Ale zaplątał się u wejścia w stalowe sieci zagrodowe. A kiedy już udało mu się
uwolnić z tej pułapki, dowódca okrętu — zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, szczęśliwy, że uniósł cało
głowę — postanowił powrócić, przyczaić się... i storpedować stojący wewnątrz portu włoski niszczyciel
„Ascari”! Dla każdego podwodnika było jasne, że po takim fakcie inne bazujące w tym porcie okręty wroga
nie pozostały bierne i na pewno rzuciły się w pościg za napastnikiem. Co musiał on wtedy przeżywać? To
także wiedzieli z własnych doświadczeń. Ale już zupełnie niepojęty wydawał się fakt, że tego samego
wieczora ORP „Sokół” znów posłał na dno spory statek z przechodzącego nieopodal konwoju...
Jednak historie te mogły być niewiarygodne jedynie dla ludzi, którzy nie znali kapitana Borysa
Karnickiego, a na „Wilku” i „Jastrzębiu” prawie wszyscy znali go dobrze. A już szczególnie Jasiński i
Romanowski:
— Cholerny „Bob”! Czy ktoś inny potrafiłby zdobyć się na taką fantazję i bezczelność?!
Było w tych słowach tyleż podziwu, co i zazdrości. Tamci walczą — i to jak! — a oni...
Romanowskiemu przy tym jeszcze jedna sprawa nie dawała spokoju. Otóż zastępcą dowódcy na „Sokole”
był kapitan Jerzy Koziołkowski...
Kiedy wywietrzały już z głów opary noworocznych toastów i licznych „poprawin”, nadszedł na ORP
„Jastrząb” rozkaz: „Udać się do Blyth w celu zadokowania i dokonania kapitalnego remontu oraz koniecznej
przebudowy”.
Kapitan Romanowski odebrał ten rozkaz z mieszanymi uczuciami — więc jednak komisja techniczna,
przysłana przez admirała Hortona, orzekła, że gra warta świeczki... Niezależnie jednak od tego, co myślał i
czuł, musiał wykonywać rozkazy. ORP „Jastrząb” wyszedł więc z Holy Loch, okrążył strome skały
północnych wybrzeży Szkocji, z posępnym Cape Wrath — Przylądkiem Gniewu, przebrnął silne prądy
cieśniny Pentland Firth i od Przylądka Duncansby poszedł wzdłuż wschodnich brzegów Wyspy na południe,
do rejonu Newcastle, gdzie leżał cel podróży — stocznie i doki miasta Blyth.
Remont i modernizacja „Jastrzębia”, jak wynikało ze wstępnych planów, zapowiadały się na dłużej.
Należało więc opracować rozkład zajęć dla załogi, a ponieważ na okręcie nie wszyscy byli potrzebni, ludzie
mogli nareszcie wykorzystać zaległe urlopy.
Najbardziej cieszyli się ci, którzy mieli już w Anglii rodziny. Zdarzało się, że zapraszali do siebie na
wypoczynek najbliższych przyjaciół z okrętu. Wielu marynarzy miało już także zaprzyjaźnione domy w
szkockich i angielskich miasteczkach i wiedzieli, że zawsze znajdą tam gościnny kąt. Dla najmniej
„zapobiegliwych” pozostawał dom wypoczynkowy w Brighton, a oficerowie mogli udać się do podobnego
w Edynburgu.
Gdy na okręt rzuciły się całe tabuny stoczniowców, by demontować, zda się, co popadło, kapitan
Romanowski poczuł się chwilowo zwolniony z obowiązków. Nadzór techniczny nad pracami przejął zresztą
„z ramienia” KMW dotychczasowy oficer-mechanik okrętu, porucznik Franciszek Rydzewski. Nadal nie
przepadali za sobą, ale Romanowski już zdołał docenić fachową wiedzę i umiejętności tego o dwa lata tylko
młodszego wiekiem i oficerskim „starszeństwem” wychowanka wydziału technicznego SPMW w Toruniu.
Dlatego mógł nareszcie ruszyć spokojnie w okoliczne pola i zagajniki z ulubioną (choć tu tylko
wypożyczoną...) flintą.
Miał też wreszcie Romanowski sporo czasu, aby zorientować się dokładniej w sytuacji na świecie. A w
pierwszych miesiącach roku 1942 sytuacja ta nie napawała optymizmem.
Najbliższe było miejsce, w którym żył, czyli Anglia. Tu nastąpiło pewne odprężenie, szczególnie po
tym, kiedy ustały zmasowane naloty, ustępując miejsca rzadszym już wyprawom wrogich bombowców nad
Wyspę, i zniknęła wreszcie dławiąca zmora nieuniknionej zdawałoby się niemieckiej inwazji z okupowanego
niemal w całości kontynentu. Zaciskała się natomiast coraz bardziej obręcz morskiej blokady wokół Wyspy i
na wszystkich wiodących do niej szlakach żeglugowych. Blokady „podwójnej”, bo jedną ogłosili Anglicy
wobec okupowanych portów Europy, a drugą Niemcy wobec Wyspy. Dla Anglii jednak sprawa dostaw
morskich była kwestią życia lub śmierci. Potrzebowała wszystkiego: żywności i surowców. I Niemcy
doskonale o tym wiedzieli. Rzucili zatem na Atlantyk ciężkie okręty — pojedyncze, pirackie rajdery — a
potem całe stada U-bootów. Liczby przedstawiające tonaż utraconych w dziesiątkowanych konwojach
statków były już w końcu roku 1941 wielkie, a w początkach roku 1942 poczęły jeszcze wzrastać. I na nic
się zdały wysiłki propagandy, usiłującej ukryć prawdziwy stan rzeczy. Widać to było wyraźnie w angielskich
sklepach i po wciąż zmniejszanych przydziałach kartkowej żywności.
Nie lepiej działo się w Afryce Północnej i na Morzu Śródziemnym. Z chwilą wylądowania w
Trypolitanii oddziałów niemieckiego Afrika-Korps pod dowództwem generała Erwina Rommla skończył się
trwający od lata roku 1940 kontredans szczupłych wojsk brytyjskich z wielką armią włoską, w którym
Brytyjczycy bywali górą. Rommel ostro zabrał się do rzeczy. W początkach roku 1941 odrzucił wojska
brytyjskie i otoczył Tobruk. Na tym działania utknęły, ale rozgorzały z nową siłą, kiedy już Brytyjczycy
weszli do Syrii i Iranu. Wówczas uderzyli, odbili Tobruk i odsunęli linię frontu daleko od granic Egiptu i od
życiodajnego Kanału Sueskiego. W początkach roku 1942 obie strony czaiły się do nowej ofensywy.
Powodzenie zaś takich operacji zależy w ogromnej mierze od zaopatrzenia wojsk. W tym przypadku od
sytuacji na Morzu Śródziemnym, przez które szły statki z dostawami dla wojsk osi. Brytyjczycy robili
wszystko, aby te linie komunikacyjne przerwać, ale nie było to łatwe, bo z Włoch do Afryki przecież blisko,
a Wielka Brytania miała na tym morzu właściwie tylko dwie duże bazy: w Gibraltarze i w Aleksandrii. I
trzecią, niewielką, jednak najważniejszą, bo leżącą na drodze włosko-niemieckich konwojów. Była nią
Malta. I dlatego lotnictwo państw osi usiłowało znieść tę wyspę z powierzchni morza, a Brytyjczycy
dostarczyć na nią zaopatrzenie. Za wszelką cenę! Byle tylko wytrwała. W początkach 1942 roku prasa i
radio londyńskie donosiły, że Malta przeżywa falę niezwykle ciężkich nalotów, ale trwa.
Równie złe wieści nadchodziły ze stron bardzo odległych, bo z Azji Południowo-Wschodniej. Oto
Japończycy zagarnęli już Syjam, weszli w granice Birmy, gdzie zajęli szereg miast, i prą w stronę
stołecznego Rangunu. Wcześniej japońskie samoloty zaatakowały pod Kuantanem, u wybrzeży Półwyspu
Malajskiego, eskadrę brytyjskich okrętów i posłały na dno dwa okręty liniowe: HMS „Prince of Wales” i
HMS „Repulse”, oraz cztery niszczyciele wraz z dowódcą eskadry admirałem T. Philipsem.
Najtragiczniejsza jednak wiadomość przyszła z Singapuru. Ta największa na Malajach brytyjska baza i
twierdza zarazem poddała się Japończykom w połowie lutego po krótkim oblężeniu, a 85-tysięczny garnizon
poszedł do niewoli. Droga do Indii niemal stanęła otworem...
W ogóle na Oceanie Spokojnym działo się gorzej niż źle. Japończycy po opanowaniu Półwyspu
Malajskiego, całych prawie Filipin oraz wysp Borneo, Celebes, Sumatry i Bali szykowali się do skoku na
Jawę, w czym usiłowała im przeszkodzić połączona flota amerykańsko-brytyjsko-holenderska. Pod koniec
lutego doszło do bitwy na Morzu Jawajskim, którą sprzymierzeni przegrali, ponosząc przy tym duże straty.
Jawa padła w początkach marca.
Jedyne krzepiące wiadomości płynęły z frontu na wschodzie Europy: oto Armia Radziecka odepchnęła
Niemców spod Moskwy, i to miejscami na odległość blisko 250 kilometrów!
Za drugą pomyślną wiadomość Romanowski uznał tę o formowaniu Armii Polskiej w ZSRR. I nie
rozumiał, dlaczego niektóre polskie gazety wychodzące w Londynie podnoszą taką wrzawę wokół
porozumienia, które zawarł Sikorski ze Stalinem. Czy Polacy powinni starać się w tej wojnie o utworzenie
silnej armii? Oczywiście. Na razie jednak jest zaledwie Brygada Strzelców Karpackich w Afryce Północnej i
te nieliczne, dopiero organizujące się, oddziały w Anglii. Jeśli więc można utworzyć w ZSRR kilka dywizji z
przebywających tam Polaków? Będą na pewno bardzo potrzebne. Owszem, jest w Anglii już dosyć silne
lotnictwo polskie, są oni, Marynarka Wojenna...
Właściwie podwodnicy tworzyli swoisty, zamknięty światek, ale mieli przecież dziesiątki kolegów na
okrętach nawodnych pływających pod biało-czerwoną banderą, na „Błyskawicy”, „Burzy”, „Garlandzie” i
„Piorunie”, na nowych eskortowcach „Krakowiaku”, „Kujawiaku” i „Ślązaku” (wyposażano go właśnie w
pobliskim Newcastle nad rzeką Tyne) oraz na ścigaczach i kutrach torpedowych operujących na Kanale.
Spotykali się — choć rzadko, bo stacjonowali w różnych bazach — ale podczas tych spotkań rozprawiali o
tym, co było ich „chlebem powszednim” na morzu.
Najczęściej o służbie w konwojach. Tych atlantyckich. Ostatnio jednak zaczęła pojawiać się w
marynarskich rozmowach nowa nazwa: Droga Północna. Wymawiano ją niechętnie, jakby z lękiem.
O tym, że Związek Radziecki otrzymuje od swych zachodnich sojuszników pomoc w sprzęcie
bojowym, wszelkich materiałach wojennych i żywności, wiedzieli w Anglii już wszyscy. W prasie i radiu
wychwalano system „Lend and Lease” *. Mało kto jednak zastanawiał się, jakimi drogami ta pomoc dociera
do celu, póki nie pojawiły się po raz pierwszy nazwy portów: Murmańsk i Archangielsk. Marynarze
zrozumieli od razu, że szlak ten wiedzie skrajami Morza Arktycznego przez rejony najtrudniejsze dla
żeglugi. Byli zresztą już tacy, którzy szlaki te przemierzyli, bo pierwsze konwoje do ZSRR ruszyły
początkiem zimy 1941 roku.
Dla załogi „Jastrzębia” najważniejsze na razie było to, że wreszcie nadszedł koniec remontów. A w
zasadzie przebudowy, bo okręt uzyskał nawet nową sylwetę dzięki wymianie konstrukcji całego pokładu
rufowego. Przebudowie uległo również wnętrze, a urządzenia i mechanizmy naprawiono. Zainstalowano też
nową, typową radiostację i aparaturę hydroakustyczną. Pomalowany świeżutką farbą „Jastrząb” wyglądał w
końcu jak nowy.
Próby na uwięzi i na morzu wypadły pomyślnie i zaraz przyszedł rozkaz, by jak najprędzej zabierać się
ze stoczni — była wprost zawalona robotą i potrzebny był każdy kawałek nabrzeża. Rozkazano też, aby w
drodze powrotnej do bazy macierzystej Trzeciej Flotylli Okrętów Podwodnych w Holy Loch wejść do
Rosyth. Czeka tam grupa statków, które trzeba przeprowadzić na redę Greenock.
Podczas manewru odcumowania Romanowskiemu przypomniał się nagle podobny, ten z New London.
Wtedy też wychodził na pięknie pomalowanym okręcie. Tym samym. I czym się skończyło?
— Nie nawojowaliśmy się. Ale teraz...
* Nazwa amerykańskiej specjalnej pożyczki wojennej dla państw sprzymierzonych.
ROZDZIAŁ V
Holenderski eskortowiec „Jan van Gelder” szedł przodem, a ORP „Jastrząb” trzymał się pilnie w jego
śladzie torowym. Był pogodny dzień 22 kwietnia 1942 roku, Morze Szkockie, którym wędrowali ku
północy, łaskawe, a kapitan Romanowski miał wciąż jeszcze w pamięci serdeczne: „Good hunting!” *, jakim
pożegnali go rankiem brytyjscy przyjaciele, podwodnicy na statku-bazie „Forth” w Holy Loch.
Szli wreszcie na swój pierwszy patrol bojowy.
Na razie celem był port Lerwick na Szetlandach. Tam dopiero mieli otrzymać szczegółowe instrukcje i
stamtąd wyruszyć do właściwych działań, zapowiadanych już na odprawie w Holy Loch — do osłony
konwoju, idącego na północ. Do Murmańska.
Byli gotowi. W ostatnich tygodniach pracowali ciężko, odbywając próby i przepisowe ćwiczenia
bojowe. Dziesiątki razy „atakowali” prowadzący ich dziś eskortowiec lub francuski ścigacz „La
Capricieuse” i wobec tej gonitwy pierwsze zadanie, jakiej wykonali, eskortując wraz z holenderskim
okrętem podwodnym „O-14” z Rosyth do Greenock spore stado „handlarzy” w niezwykle gęstej mgle, było
po prostu fraszką. Okręt sprawował się nieźle, egzamin zdali także ludzie.
Obsada „Jastrzębia” nieco się w tym czasie zmieniła, bo odszedł oficer-mechanik, porucznik
Rydzewski, oraz podporucznik Grocholski. Reszta pozostała teraz na swoich ściśle etatowych stanowiskach:
dowódca kapitan Romanowski, zastępca porucznik Anczykowski oraz dwaj podporucznicy Guzowski i
Olszowski, pierwszy jako „torpedowy”, drugi jako nawigacyjny. Niewielkie zmiany zaszły też w składzie
załogi. Na miejsce tych kilku, którzy opuścili okręt z różnych przyczyn, przysłano marynarzy bardzo
młodych. Byli wśród nich dwaj hydroakustycy, marynarze Zbigniew Głowa i Stanisław Kuncewicz, i
Romanowski odkrył ze zdumieniem, że obaj urodzili się w Kanadzie! Tam też zgłosili się ochotniczo do
polskiej Marynarki Wojennej i tam, w obozie szkoleniowym w Windsor, leżącym w prowincji Ontario,
ukończyli kurs Asdic School, czyli podsłuchowców. Wyniki mieli dobre, co udowodnili podczas ćwiczeń.
Załoga składała się zatem z 35 podoficerów i marynarzy, plus dodatkowo zaokrętowana angielska ekipa
łącznikowa. Radiotelegrafistę, Martina Dowda, znał doskonale, bo był razem z nimi w New London i często
chodził na ląd z polskim orzełkiem na czapce. Sygnalista, Thomas Beard, był „nowy”, podobnie jak
dziewiętnastoletni zaledwie, bardzo cichy i nieśmiały oficer łącznikowy, sublieutenant RNVR Maurice
Hanbury. Romanowski z trudem wyciągnął z chłopaka, że jest jedynakiem, że porzucił studia, by pójść
ochotniczo na morze — nad czym bardzo rozpacza matka — i że będzie to jego pierwszy, bojowy rejs.
Dlaczego tak mocno naciskał tego chłopca, dlaczego wypytywał go o osobiste sprawy? Bo wciąż
jeszcze nosił w sobie poczucie winy i żalu za błąd, jaki niedawno popełnił. Nie mógł sobie darować, że
zlekceważył człowieka. Uprzedził się doń z góry, od początku. Wystarczyło, że tamten nie był
podwodnikiem, że dołączył do załogi „Jastrzębia” skierowany przez KMW, przez tych z Londynu, którzy
nadal jeszcze mieli na okrętach niechlubną opinię „uciekinierów”. Dlatego Romanowski nawet nie próbował
przybliżyć się do porucznika Franciszka Rydzewskiego. Przez całe siedem miesięcy wspólnej służby na ORP
„Jastrząb” żyli niejako obok siebie, bo i tamten — spokojny i małomówny” — także nie próbował przełamać
dzielącej ich bariery. Nigdy i nikomu nie mówił o sobie. I dopiero niedawno...
Wracali właśnie z morza do stoczni w Blyth z którejś z ostatnich prób. Okręt spisywał się dobrze i
Romanowski wyraził nawet Rydzewskiemu jakieś zdawkowe słowa uznania. Wiedząc zaś, że po odbiorze
okrętu oficer-mechanik pożegna się z załogą, nie omieszkał dorzucić — swoim zwyczajem — kpiącej uwagi
o czekającym go na lądzie spokojnym życiu. I wtedy tamten zapytał wprost:
— A czy pan kapitan miał już w tej wojnie przed sobą żywego żołnierza niemieckiego? Wiem, że nie.
Że pan go nawet nie widział. A ja nie tylko na nich patrzyłem...
Tego właśnie momentu Romanowski nie mógł zapomnieć. I tego wszystkiego, co usłyszał później, bo
rozpoczęte wreszcie rozmowy przeciągnęły się do białego rana.
Pierwszy września 1939 roku zastał porucznika Rydzewskiego w Bydgoszczy, w nowej — od niedawna
— siedzibie SPMW, w której był wykładowcą. Pełnił akurat służbę oficera placu. Pierwsze bombardowanie
przeżyli w trakcie ogromnej krzątaniny, bo z DOK VIII w Toruniu przyszedł rozkaz: „Ewakuować szkołę do
bazy głównej Flotylli Rzecznej w Pińsku”. Ładowali się więc na bocznicy do dwóch pociągów. Do
pierwszego podchorążowie drugiego, „średniego” rocznika z wydziału pokładowego i technicznego,
kandydaci, którzy ukończyli właśnie szkolenie rekruckie (razem 72 ludzi), i personel szkoły wraz z
rodzinami. Do drugiego cały inwentarz szkoły, bo przecież tam, w Pińsku, miała być kontynuowana nauka...
* Good hunting — (ang.) szczęśliwych łowów (dobrego polowania).
— Pierwszy pociąg odszedł na wschód nocą z pierwszego na drugiego września, drugi dopiero rankiem.
My, kilku oficerów wraz z komendantem SPMW komandorem Tadeuszem Podjazd-Morgensternem,
zdaliśmy władzom miejskim budynki i wyruszyliśmy w drogę następnego dnia trzema samochodami
osobowymi...
Słuchali potem w ciasnej mesie „Jastrzębia” — ci oficerowie, którym nie dane było tego przeżyć —
opowieści jak ze złego snu. O przebijaniu się zatłoczonymi przez uchodźców drogami, o bombardowaniu
pod Inowrocławiem i o tym, jak Rydzewski wiózł swoim Citröenem ranne dzieci do szpitala, o Warszawie,
gdzie w gmachu KMW przy ulicy Wawelskiej odbył komendant SPWM rozmowę z kontradmirałem
Świrskim, zanim nie wyruszyli dalej, na Kobryń.
— W Pińsku stanęliśmy piątego września, a w dwa dni po nas nadeszły nasze transporty kolejowe.
Także bombardowane po drodze. Byli ranni. Okazało się jednak, że w Pińsku nie ma dla szkoły żadnych
pomieszczeń, więc skierowano nas do wsi Horodyszcze Poleskie, gdzie nad jeziorem było duże schronisko
turystyczne...
Ale o nauce już nie ma mowy. Nie tylko dlatego, że część wyposażenia szkoły zaginęła po drodze. Po
prostu: na frontach jest źle. Niemcy dotarli pod Warszawę, a z północnego zachodu, z Prus Wschodnich, wali
w stronę Polesia pancerna nawała. Na miejscu, w okolicach Horodyszcza, działają dywersanci. Idą w lasy
marynarskie, podchorążackie patrole.
— A dwunastego września następuje rozwiązanie SPMW. Są awanse podchorążych do starszego
rocznika i kandydatów na podchorążych. I formujemy batalion. Drugi, bo pierwszy jest już sformowany z
marynarzy Flotylli...
Zostaje w nim porucznik Rydzewski dowódcą kompanii — drugiej — i wraz z nią jest
odkomenderowany do wsi Damaszyce, gdzie organizuje obronę. Podchorążowie wyfasowali zielone
płaszcze i nowe buty, ale nie rozstają się z marynarskimi czapkami. Mają karabiny, wiele bez pasów, i po 20
granatów. Od Brześcia zaś nadchodzą złe wieści. Po zaciętej obronie żołnierze generała Kleeberga wycofali
się. Broni się jeszcze okrążona Cytadela.
— Siedemnastego września przychodzi rozkaz: „Odstępować. Z Sowietami nie walczyć”.
Maszeruje porucznik Rydzewski ze swoimi do Pińska, a stamtąd na zachód. Lasami, mokradłami, po
„nakatach”, drogach z dyli, rzucanych na błota. Idą przez Moroczno i Lubieszów, na Kamień Koszyrski. Jest
głodno, mokro, doskwierają poodparzane w forsownych marszach nogi. I dopiero 23 września zbierają się
oba bataliony marynarskie w Kamieniu Koszyrskim, ale odpoczynek jest krótki, bo trzeba znów w drogę. 27
września wieczorem przechodzą Bug i walą się do snu — jak kto stał — w pustych koszarach 30 pal we
Włodawie. Przed kilkoma dniami już byli tam Niemcy, ale odstąpili...
I we Włodawie właśnie organizuje generał Franciszek Kleeberg swoją Samodzielną Grupę Operacyjną
„Polesie”. Z obu batalionów marynarskich utworzony zostaje jeden — trzy kompanie plus pluton cekaemów.
Są tam wszyscy podchorążowie, a porucznik Rydzewski jest zastępcą dowódcy kompanii pierwszej kapitana
Jerzego Wojciechowskiego. Cały batalion włączono do 182 zapasowego pułku piechoty pułkownika
Franciszka Targowskiego z 60 Dywizji Piechoty „Kobryń”, dowodzonej przez pułkownika Adama Eplera.
— I znów ruszyliśmy w drogę. Rozkaz głosił: „Idziemy na odsiecz Warszawie”.
Szli na Parczew. 29 września natknęli się na Niemców we wsi Jabłonie i marynarze stoczyli z nimi
siedmiogodzinny bój.
— Poległ wtedy jeden nasz podchorąży.
Trzydziestego września wchodzą do lasów parczewskich i maszerują całe 24 godziny. Postój we wsi
Kresowa i 2 października ruszają dalej, w stronę Dęblina.
— A czwartego października rozpoczęła się ta ostatnia bitwa. Mówi się „pod Kockiem”, ale myśmy szli
piątego października do ostatniego szturmu na Helenów. Walczyliśmy na bagnety.
I słuchał kapitan Romanowski, jak poderwali się marynarze rojem i poszli przez odkryte pola na ziejącą
ogniem broni maszynowej wieś. I wzięli ją: właśnie bagnetem. Słuchał o bohaterskiej śmierci swego o rok
tylko młodszego kolegi z SPMW, porucznika Witka Wyrostka, co po promocji został adiutantem
komendanta szkoły, a poległ pod Helenowem skoszony serią z niemieckiego cekaemu, o żołnierskiej śmierci
młodziutkich podchorążaków — i jakoś przybladły przy tym jego dotychczasowe wojenne przeżycia na
morzu.
O sobie zaś i swych dalszych losach mówił porucznik Franciszek Rydzewski skąpo. Po kapitulacji SGO
„Polesie” i złożeniu 6 października broni przewieźli Niemcy polskich oficerów do więzienia w Dęblinie, a
stamtąd do obozu przejściowego w Radomiu, który został założony w dawnych koszarach 78 pułku piechoty.
Stamtąd uciekł. Pomogła mu w tym polska lekarka, pani Oleszczuk, dostarczając cywilne ubranie i czyjeś
dokumenty. Potem była wędrówka przez Słowację i Węgry, Jugosławię i Włochy, i w końcu roku 1939
dotarł do Paryża, do koszar Bessierés, gdzie organizowało się już Wojsko Polskie. Tam spotkał swego brata,
kapitana artylerii...
Cóż, już nie ma na „Jastrzębiu” porucznika Rydzewskiego. Żegnali go hucznie, deklarując przyjaźń i
pamięć, ale Romanowski do dziś nie mógł pozbyć się odczucia, że wszystko to stało się za późno.
Teraz, idąc za „Janem van Gelder”, dowódca czynił w myślach ostateczny przegląd okrętu: pełny zapas
paliwa, słodkiej wody i prowiantu, dwanaście torped bojowych, z czego cztery w aparatach. Cały dobytek
osobisty załogi i własny zdany do magazynów. W bazie pozostawiono także adresy bliskich, jeśli ktoś ich tu
miał. Na wszelki wypadek.
W Lerwick rzucili kotwicę 24 kwietnia, o godzinie 14.30. Miejscowe dowództwo mieściło się w
zwykłym baraku i tam też zastał Romanowski dowódców innych okręgów podwodnych, które miały brać
udział we wspólnej wyprawie: norweskiego „Uredd”, francuskiego „Minerve” i brytyjskiego „P-43”. Okręty
te zresztą tkwiły już na wodach zatoki wciśniętej między szetlandzkie łyse i skaliste pagóry.
Mięli trochę czasu, bo z portu wychodzili dopiero nazajutrz, toteż Romanowski korzystał z okazji, aby
zebrać jak najwięcej wiadomości o sprawie dotyczącej go teraz najbliżej: o konwojach na Drodze Północnej.
Ci tutaj byli już fachowcami.
Owszem, chodzą te konwoje już od ostatnich miesięcy 1941 roku, mówiono mu. Do tej pory poszło ich
czternaście, a oznaczone są „dla porządku” literami „PQ” z kolejną liczbą. Powracające noszą kryptonim
„QP”. Punkt zborny statków z zaopatrzeniem znajduje się na Islandii, w Reykjaviku lub w Seydishfjord.
Tam formują się konwoje i stamtąd wychodzą już pod silną eskortą bezpośrednią i zespołami dalekiej osłony
okrętów Home Fleet. Na osłonę własnego lotnictwa z lotnisk Sullom Voë na Szetlandach oraz z Reykjaviku
można liczyć jedynie przez pierwsze trzy dni marszu...
Którędy idą? Zimą, pod osłoną nocy polarnej, konwoje przemierzają krótszą „drogę”: przez Morze
Norweskie, Barentsa i Białe, jeśli celem jest Archangielsk. Czyli bliżej brzegów Norwegii. Teraz, kiedy już
nastał „polarny dzień” i cofnęły się lody, trzeba korzystać z „drogi letniej”, wiodącej między Islandią a
Grenlandią i dalej samym skrajem lodów aż do Wyspy Jan Mayen. Wyspę tę letni szlak omija od zachodu i
biegnie dalej w stronę Spitsbergenu, aby w pewnym punkcie obrócić się na wschód i przejść między Wyspą
Niedźwiedzią a granicą lodów u Przylądka Południowego Spitsbergenu. Stamtąd dopiero dalej na wschód do
Zatoki Kolskiej, gdzie Murmańsk.
Dlaczego tak daleko, tak ogromnym łukiem? Żeby jak najdalej od brzegów Norwegii, bo tam wszędzie
niemieckie bazy: w Trondheim, Bergen, Bodö, Tromsö, Banak, a nawet w Kirkenes za Przylądkiem
Północnym i w fińskim Petsamo. Mają tam lotniska, w fiordach są krążowniki, niszczyciele i U-booty,
Ostatnio nawet patrolujący w rejonie Trondheim brytyjski okręt podwodny HMS „Seawolf” spostrzegł, iż w
osłonie trzech niszczycieli wychodzi w morze niemiecki pancernik „Tirpitz”. Tak. I pancernik! A najbardziej
niebezpiecznym dla konwojów rejonem jest ten między Jan Mayen a Wyspą Niedźwiedzią. Tam Niemcy
mają najbliżej.
— I to jest właśnie wasze zadanie, panowie! — dokończył prowadzący odprawę oficer z komendy w
Lerwick. — Sektory patrolowania dla waszych okrętów rozłożone są wzdłuż północnych wybrzeży
Norwegii i będziecie stanowili „pierwszą linię” między nimi a trasą konwoju. Obserwować, co wychodzi z
fiordów, powiadamiać o tym natychmiast komodora * konwoju oraz eskortę i atakować wszystko oprócz
statków handlowych.
Romanowski przejrzał już kopertę z instrukcjami. Wynikało z nich, że wysunięty najdalej na północ
sektor patrolowania będzie miał „Uredd”. Niżej, gdzieś o 200 mil na południowy zachód od Tromsö, był
sektor „Jastrzębia”, a dalej „P-43” i „Minerve”. Wśród instrukcji i map znajdowały się też spisy znaków
rozpoznawczych i sygnałów. Dla napotkanych ewentualnie okrętów własnych miała to być żółta świeca
dymna.
— Konwój, który panowie będą osłaniać, nosi kryptonim „PQ-piętnaście” —- uzupełnił komendant. —
Część statków wyszła w połowie kwietnia z ujścia Clyde, a teraz całość formuje się w Reykjaviku. Będzie
tam razem dwadzieścia pięć transportowców, a w eskorcie dziewięć niszczycieli i trzy trałowce. Wyjście z
Reykjaviku na Islandii przewidziane jest na dwudziestego szóstego kwietnia. Zarówno statki jak i eskorta
zaopatrzone są we wszelkie instrukcje, łącznie z mapami sektorów, w których będą patrolować wasze okręty.
Życzę szczęścia!
Na pożegnanie łyknęli jeszcze sakramentalnego „drinka” — i czas było wracać na okręty, bo zapadał
zmierzch.
* Komodor — dowódca konwoju.
ORP „Jastrząb” był już przygotowany do wyjścia na morze. Porucznik Anczykowski zdążył nawet
odesłać motorówkami na ląd, do tutejszych magazynów, wszystkie zbędne na morzu przedmioty, które
mogłaby uszkodzić lub zabrać fala: łódź, cumy, trap. Potem wieść o zadaniu szybko obiegła okręt.
— No, to zapolujemy na grubszego zwierza! Może sam „Tirpitz” wyjdzie nam na strzał? Jeśli mógł
„Piorun” wojować z „Bismarckiem”...
Rankiem 25 kwietnia podnosili kotwicę w doskonałych nastrojach. Po zanurzeniu się dla wyważenia
okrętu poszli dalej na powierzchni wciąż jeszcze spokojnego morza.
Następnego dnia zagonił ich pod wodę samolot. Dali nura tak szybko, że nawet nie zdążyli dostrzec,
swój to czy obcy, za co zresztą dowódca pochwalił wachtowego: lepiej zawsze w takim przypadku o moment
wcześniej. W nocy minęli kilka zerwanych z uwięzi min zagrodowych i trzeba było odtąd równie pilnie
obserwować morze.
Dwudziestego siódmego kwietnia znów dostrzegli samolot. Bardzo późno. Był tuż, kiedy zdążyli się
zanurzyć. Alarmowo. I wtedy nastąpiła awaria sterów głębokości. Zacięły się i okręt spadał coraz niżej. Jak
kamień. Udało się wyrównać dopiero na głębokości 240 stóp, czyli 73 metrów, o całe 12 metrów głębiej, niż
przewidywały normy dla naciskotrwałego, „sztywnego” kadłuba...
Tego dnia zresztą pogoda zaczęła się psuć. Nadlatywały bardzo silne szkwały, niosąc tumany śniegu,
rosła fala. Przypadek z samolotem był groźnym ostrzeżeniem. Trzeba bardzo, ale to bardzo, uważać.
W tym też dniu wieczorem „Jastrząb” dotarł do swego sektora patrolowania i od tej pory powinien,
według instrukcji, przebywać w dzień w zanurzeniu. Pojęcia zaś „dzień” bądź „noc” były w tej szerokości
geograficznej i o tej porze roku o tyle nieścisłe, że panował właśnie „polarny dzień” i słońce nie zachodziło
przez okrągłą dobę. Nie było go jednak widać spoza grubej pokrywy chmur sypiących śnieżycami. Świat
wokół tonął w szarawej, mdłej poświacie. Nie ułatwiało to prowadzenia nawigacji i nie pozwalało na
dokładniejsze określenie własnej pozycji na morzu.
Na domiar złego rozszalał się sztorm i już pod pierwszymi jego uderzeniami okręt zaczął odmawiać
posłuszeństwa. Najpierw, 28 kwietnia, stanął lewy silnik „diesla”. Ziajka, Karnowski, Chodun i wszyscy
motorzyści tyrali do upadłego, nim mogli zameldować dó centrali: „Poszedł”... Nieco później, przy
napełnianiu balastów, okazało się, że nie działa jeden z odwietrzników. Był złamany.
Sztorm szalał nadal, ale musieli wynurzyć się podczas zegarowej „nocy”, żeby naładować baterie.
Wtedy, 29 kwietnia, fale uszkodziły lewy ster dziobowy. Zaczęły się trudności z zanurzeniem okrętu i
utrzymaniem go na odpowiedniej głębokości. Ster nie działał, a złamany odwietrznik balastu numer 5
utrudniał właściwe wyważenie okrętu.
Trzydziestego kwietnia fala zerwała sporą część pokładu. Okręt zaczął się po prostu rozsypywać i
Romanowski, aby uniknąć dalszych zniszczeń, postanowił jak najdłużej przebywać pod wodą, w zanurzeniu.
Dopiero na głębokości 30 metrów „Jastrząb” przestawał się kiwać i tę głębokość dowódca uznał za
najbezpieczniejszą dla rozpadającej się jednostki. Ale w tej sytuacji nie można było wykonywać
zasadniczego zadania. Nie było mowy o patrolowaniu sektora! Romanowski rozkazał więc hydroakustykom,
aby pełnili nieprzerwanie wachtę i osłuchiwali wokół morze. Jednocześnie postanowił podnosić okręt co pół
godziny do głębokości peryskopowej (10—12 metrów), aby móc za pomocą silnie powiększających szkieł
peryskopu zlustrować powierzchnię. Manewr ten był o tyle trudny, że zwisająca na wyłamanej zębatce
płetwa steru zachowywała się w sposób absolutnie nie dający się przewidzieć i okręt bądź „tonął”, bądź też
był niemal wyrzucany na powierzchnię. Nawet najlepszy w sztuce obsługiwania sterów głębokości mat
Stefan Kozioł był bezradny. Dotąd zresztą nie udało im się dostrzec nic. Dokoła było tylko rozhukane morze,
mgła i śnieżna zawieja. Nie udało się też przez kilka ostatnich dób zaobserwować ani słońca, ani gwiazd.
Pozycja okrętu, określona na podstawie zliczania, była dość niepewna.
Romanowski osobiście doglądał tych spraw. Nie dlatego, by nie miał zaufania do podporucznika
Olszowskiego, ale po prostu ze względu na szczególnie trudną sytuację. Sam także próbował zliczyć
przybliżoną drogę konwoju „PQ-15” i określić dzień, w którym konwój znajdzie się mniej więcej na
wysokości sektora wyznaczonego „Jastrzębiowi”. Wypadało, że może to nastąpić około 2 maja i że konwój
powinien się wówczas znajdować o co najmniej 100 mil na północny zachód od ich sektora.
Mimo tak poważnych trudności wśród załogi panował spokój. Ułożył się już nawet zwykły na patrolach
porządek dnia. W zanurzeniu, czyli w dzień, ludzie przesypiali wolny od wachty czas. Wieczorem
wydawano śniadanie, koło północy, kiedy okręt szedł na powierzchni, obiad, potem kolację, a przed świtem
wyrzucano śmieci w dobrze obciążonym worku, wypalano ostatniego papierosa, wentylowano okręt, i „do
sosu”. Tak nazywano pójście w zanurzenie. N rozklekotanym „Jastrzębiu” porządek ten zakłócały liczne,
drobne awarie, do których trzeba było zrywać także i wolnych od wacht elektryków lub drenażystów.
Noc z 1 na 2 maja „Jastrząb” spędził na powierzchni, walcząc z szalejącym sztormem. Trzeba było
jednak naładować baterie akumulatorów. Nad ranem silniki „diesla” zostały odstawione i okręt zanurzył się.
Tak zaczął się jedenasty od wyjścia z Holy Loch, a ósmy od opuszczenia Lerwick, dzień patrolu.
Pierwszego, bojowego patrolu „Jastrzębia” pod biało-czerwoną banderą.
Okręt wypróbowanym już sposobem wynurzał się co pół godziny z głębokości 30 metrów do
„peryskopowej”, podsłuchowcy tkwili przy swoich szumonamiernikach. Około południa Romanowski
zrzucił kożuszek, wierzchnie, nieprzemakalne ubranie oraz buty i wyciągnął się na koi w swojej kabinie.
Wydawało mu się, że tylko zmrużył oczy, kiedy dobiegły go podniesione głosy z centrali.
W mgnieniu oka był za drzwiami. Korytarzyk, centrala, i głos podporucznika Guzowskiego:
— Podsłuch słyszy śruby!
— Peryskopowe! — rzuca Romanowski sternikom. — Przygotować aparaty do strzału!
Zanim głowica peryskopu wychynie ze studzienki, spogląda na zegar: 14.00. Potem trzask rozkładanych
rączek u peryskopu, oko do szkła.
— Cel w namiarze...Kąt kursowy...
To hydroakustyk, Zbyszek Głowa. Dowódca obraca posłusznie oko peryskopu na podany kąt.
— Jest!
W szkle znajomy kształt U-boota. Doskonale znany! Taki sam U-boot bazował w Holy Loch. Nazywał
się HMS „Graph”. Zanim poddał się brytyjskiej „łodzi latającej”, nosił numer „U-570”. I taki sam idzie teraz
z dużą prędkością, przecinając kurs „Jastrzębia” prawie pod kątem prostym, o jakieś 400 metrów przed
dziobem.
— Co z aparatami?!
Wszystko to dzieje się w krótkiej chwili.
— Uwaga przy aparatach!
Romanowski nie odrywa oka od okularu. Prowadzi cel.
— Budka, niech pan nastawi mi peryskop na kąt kursowy lewo piętnaście.
Pochylony nad dowódcą bosman Budka wykonuje polecenie.
— Aparaty gotowe!
— Ster prawo na burt. Nie topić mi okrętu, nie topić!!!
W szkłach tylko zielonkawa rozchybotana masa. I głos hydroakustyka:
— Cel w namiarze... Kąt kursowy... — Chwila milczenia i wreszcie: — Idzie na oddalenie.
Kiedy „Jastrząb” znów wydźwignął się do głębokości peryskopowej (ten cholerny ster!), U-boot —
zwrócony już teraz rufą — był daleko. Wściekłość i żal wyładowują się w krzyku:
— Szlag trafił taką okazję! Przepuściliśmy U-boota...
W centrali ciężkie milczenie. Ludzie w białych, przybrudzonych już swetrach garbią się przy
stanowiskach. Pokryte kilkudniowym zarostem twarze są zasępione. Może gdyby oficer wachtowy kazał
natychmiast przygotować aparaty i wyjść na „peryskopowe”?
Romanowski dostrzega Hanbury'ego. Na jego twarzy wyraz zdumionego przerażenia. Już widział go w
takim stanie kilka razy — kiedy urwał się ster i kiedy zniosło pokład — ale na ogół chłopak trzyma się
dzielnie. Teraz jednak ma w oczach pytanie, które nieraz chciał już chyba zadać: co z was za ludzie?
Dlaczego z takim uporem tkwicie w sztormie na rozlatującym się okręcie, zamiast szybko uciekać do bazy? I
jeszcze się wściekacie, że uszedł wam wróg?
Wreszcie dowódca uśmiecha się i macha ręką:
— Wszystko w porządku, Maurice! Niech pan wraca do siebie i grzmotnie się na koję...
Powoli przychodzi odprężenie. Ten ster i te cholerne, amerykańskie aparaty torpedowe! Ile trzeba czasu,
żeby napełnić je wodą, wyrównać ciśnienie, otworzyć pokrywy... Trudno z tym zdążyć, szczególnie kiedy
cel jest akurat „na strzał”. Na „Wilku” lub „Sokole” wystarczyłoby przycisnąć zawór odpalania.
O godzinie 19.40 meldunek z centrali:
— Znów mamy szum śrub...
Wyjście z 30 metrów na peryskopowe. Romanowski omiata szkłami wciąż wzburzoną powierzchnię
morza. Śnieg. W nim, na lewo za trawersem, sylwetka okrętu. O jakieś dwa tysiące metrów. Jakby znajoma.
Stary, amerykański kontrtorpedowiec? Pokazuje teraz lewą burtę i oddala się gdzieś za rufę „Jastrzębia” z
prędkością chyba 16 węzłów...
Swoi? Tutaj? Skąd?!! Jeszcze obrót peryskopu dokoła. Przed dziobem drugi okręt. Tylko kontury.
Chyba trałowiec, i to brytyjski...
W tym momencie „Jastrząb” gwałtownie nurkuje. Głęboko. To znów ster, chyba uderzony większą falą.
Dowódca nie odrywa się od peryskopu. Zaraz powinni wyrównać, wyjść do góry.
Wtedy podsłuchowiec Kuncewicz melduje:
— Lewo sto sześćdziesiąt pingowanie *! Ma z nami kontakt.
Wykrył nas ten niszczyciel z lewej! Ma „Jastrzębia” w wiązce fal asdicu. Już nie przepuści.
— Andy, szybko na peryskopowe! Podać sygnały rozpoznawcze! Strzelić świecę dymną!
Poszła świeca. Dźwignął się też okręt. I straszny obraz w szkłach peryskopu. Dziób niszczyciela,
walącego prosto na nich, z dwoma wysokimi odkosami fal. Już „Jastrząb” nie zdąży się przed nim
wynurzyć...
— Drugą świecę! I oba motory cała naprzód. Zanurzenie trzysta stóp.
Uciec w głąb! Może jeszcze zdążą? Szum nad głowami narasta. Teraz to już potężny hurkot, jakby ktoś
setki stalowych beczek toczył po bruku. A tu dopiero 70 stóp. Zaraz będą bomby...
Seria sześciu wybuchów. Suchych, krótkich. Blisko... Okręt drży pod ich ciosami. Brzęk tłuczonego
szkła, we wnętrzu jakieś świsty, postukiwania.
— Sprawdzić szczelność okrętu!
Teraz niszczyciel przeszedł i pewno robi zwrot. Ale jest jeszcze ten drugi. Trzeba więc i drugą serię
bomb przyjąć pod wodą. A potem szybko na powierzchnię i podawać swoje znaki rozpoznawcze!
Jak głęboko zeszli? Manometry zanurzenia nie działają. Guzowski idzie na dziób. Może tam są jeszcze
całe. Sygnalista Beard czai się z aldisem ** w kiosku, Budka, stoi przy stacji klap balastu, Ziajka przy
tablicy szasu ***. Kuncewicz ze słuchawkami w uszach melduje:
— Okręt w namiarze... Zwiększa prędkość.
Znów narastający łoskot. Teraz!
— Oba motory cała naprzód, ster lewo dwadzieścia pięć!
Uciec jak najszybciej z miejsca, które tamten sobie namierzył. Wywinąć się...
Pięć grzmotów za rufą. Głuchych. Dudniących. Czyli dość daleko.
— Wynurzenie! Wszystkie balasty szasować!
Zdążyć. Zdążyć, nim obydwa zawrócą!
Ryk sprężonego powietrza w rurociągach. I potworny wstrząs. Wszystko wokół łamie się i rwie. Błyski
krótkich spięć i ciemność. Krzyk ludzi, kłębiących się w zielonkawej poświacie nafosforyzowanych
zegarów. Jeszcze jakieś huki i trzaski, smród chloru, szum lejącej się wody.
Na powierzchni...
Drabinka, kiosk, właz na pomost. Przed Romanowskim sygnalista Beard. Potyka się o niego już na
pomoście. Tamten leży we krwi. Jeszcze przez moment próbuje nadawać sygnały rozpoznawcze. Lampę
zabiera mu z martwych rąk radiotelegrafista Dowd. I natychmiast pada.
To strzelają obydwa okręty. Z broni maszynowej i z działek przeciwlotniczych. Ten trałowiec, o jakieś
200 metrów z prawej przed dziobem wynurzonego „Jastrzębia”, i niszczyciel, który zbliża się od rufy.
Romanowski dostrzega to wszystko w mgnieniu oka. Słyszy stukot wystrzałów. Chce wejść na ławkę
pomostu, gdy nagle ostry ból w obu nogach...
Siada na nadburciu, podnosi wysoko nad głowę polską banderę, którą ktoś wcisnął mu do rąk.
Trałowiec przestaje strzelać. Niszczyciel idzie nadal wprost na nich. Będzie taranował?!
— Otworzyć włazy! Wszyscy na górę!
To stało się jednocześnie. Ludzie sypnęli się na pomost, a niszczyciel podszedł łukiem na pięćdziesiąt
metrów od lewej burty „Jastrzębia” i otworzył ogień. Bił długimi seriami, a ludzie na pomoście padali ze
strasznym krzykiem. Rósł stos ciał. Na białych swetrach plamy krwi.
Wreszcie wszystko ucichło i wtedy z pokładu niszczyciela ktoś zawołał przez tubę w złej
angielszczyźnie:
— Are you German? ****
— We are the Polish submarine „Jastrząb”, can't you see „P-551”, you bloody fool?! *****
Na nic więcej już Romanowski zdobyć się nie zdołał. Dusiła go rozpacz: tylu ludzi i okręt... Martwych i
rannych miał tuż, na pomoście. Żywi tłoczyli się na pokładzie, a z otwartych włazów na dziobie i rufie walił
żółty dym.
Z trałowca szła ku nim łódź i bosman Budka ze starszym marynarzem Ambroszczakiem już podawali z
pomostu na pokład „Jastrzębia” rannych i zabitych. Łódź dobiła i na pomost wdrapał się jakiś człowiek.
* Efekt dźwiękowy, kiedy fale magnetyczne z asdicu uderzają o burtę okrętu.
** Aldis — lampa sygnałowa.
*** Szasy — zawory sprężonego powietrza.
**** — Czy jesteście Niemcami?
***** — Jesteśmy polskim okrętem podwodnym „Jastrząb”, czy nie widzicie „P-551”, wy przeklęci głupcy?!
— Jestem oficerem mechanikiem...
— Zechce pan zejść do wnętrza i zbadać stan okrętu?
Anglik poszedł za bosmanem Karnowskim. Romanowskiemu ktoś owinął postrzelane nogi kocem, mat
Kozioł przyniósł kożuszek i czapkę. Gdy zjawił się bosman Ziajka i zaczął tłumaczyć bezładnie, że „diesli”
już uruchomić się nie da, dowódca przywołał Guzowskiego:
— Pan obejmie dowództwo okrętu.
— To niemożliwe. Okręt jest rozbity...
— To proszę ewakuować ludzi i okręt zatopić!
Karnowski i oficer-mechanik wrócili już tymczasem i zdawali sprawę: baterie rozbite, w środku pełno
gazu. I wody. Pękł sztywny kadłub na rufie, leje się i tamtędy. Popękane rurociągi sprężonego powietrza.
Zerwane instalacje. Ruina. Okręt tonie.
Dwie łodzie — bo ta druga przyszła z niszczyciela — zabierały z pokładu ludzi. Żywych, rannych i
zabitych. Romanowskiego znieśli do jednej z nich. Nie zszedł z okrętu ostatni, jak każe morski obyczaj.
Widział potem z pokładu trałowca, jak od „Jastrzębia” odbija ostatnia łódź. Rozpoznał w niej rudą
głowę Guzowskiego. Znad fal wystawał już wtedy tylko kiosk okrętu. Niedługo. Po chwili w tamtym
miejscu nie było nic.
Sanitariusz z trałowca niewiele mógł Romanowskiemu pomóc. Założył tylko opatrunki na prawą nogę,
przestrzeloną w udzie, łydce i stopie, i na lewą, również przestrzeloną, stopę. Potem wszedł do kabiny
drobny mężczyzna o bardzo zmęczonej twarzy.
— Jestem dowódcą. Mój trałowiec to HMT „Seagull” z Royal Navy, a tamten niszczyciel to „St.
Albans” i nosi banderę norweską. Nie spodziewaliśmy się tutaj własnych okrętów.
Co można było odpowiedzieć? Że wojna?
— Niech pan poda do mojej Flotylli sygnał o zatonięciu okrętu i o uratowaniu załogi. I zadba o rannych.
— Oni są na „St. Albans”. Tu tylko pan i kilkunastu zdrowych.
Podporucznik Andrzej Guzowski i bosman Jan Budka przynieśli dokładniejsze wiadomości. Także i te
najgorsze. Pod ogniem obu okrętów zginęli na miejscu, na pomoście „Jastrzębia”, starszy bosman
Mieczysław Czub i starszy marynarz Władysław Niedzielski oraz dwaj angielscy podoficerowie: starszy
sygnalista Thomas Beard i starszy radiotelegrafista Martin Dowd. Zwłoki ich zabrano na „St. Albans”. Tam
też przewieziono rannych. Najcięższe rany odniósł mat Czesław Kędziora i sublieutenant Maurice Hanbury
— mechanik walczy ze śmiercią, a młody Anglik ma fatalnie postrzelane biodra. Porucznik Józef
Anczykowski dostał w nogę i to tak paskudnie, że nie wiadomo, czy jej nie utraci. Starszemu marynarzowi
Tadeuszowi Czerwińskiemu pocisk urwał rękę. Lżejsze rany odnieśli podporucznik Stanisław Olszowski i
artylerzysta, starszy marynarz Jerzy Christ.
Guzowski zameldował jeszcze, że wszystkie dokumenty okrętu ocalały i zostały oddane na
przechowanie do sejfu HMT „Seagull”. Odnotował też przybliżoną pozycję zatopienia okrętu. ORP
„Jastrząb” zatonął pod 71 stopniem i 30 minutami szerokości północnej i 12 stopniem oraz 32 minutami
długości wschodniej dnia 2 maja 1942 roku około godziny dwudziestej.
Godzina 20.00? Więc wszystko to trwało niespełna trzydzieści minut?!
A gdy obaj opuszczali już kabinę, Romanowski dojrzał nagle coś, co go zdumiało i przeraziło:
— Budka, co się z panem stało?!
Tamten uśmiechnął się blado, jakby z zażenowaniem i przeciągnął dłonią po włosach. Były zupełnie
siwe.
Potem, kiedy już wyszli, Romanowski zapłakał.
Następnego ranka nadszedł ze „St. Albans” sygnał, że w nocy zmarł z ran mat zawodowy Czesław
Kędziora. A w chwilę później rozłomotała się broń przeciwlotnicza na pokładzie HMT „Seagull” i innych
okrętów eskorty konwoju „PQ-15”. Wojna trwała nadal, a konwój miał jeszcze do Murmańska szmat drogi.
Dzień 3 maja nie był dla konwoju „PQ-15” pomyślny. Właśnie tego ranka spoza zwałów niskich chmur
wypadła znienacka szóstka niemieckich samolotów torpedowych i posłała na dno trzy duże transportowce.
Okręty eskorty biły z całej broni i uwijały się w szalonych zwrotach. Romanowski zaś, z poranionymi
nogami podpiętymi do górnej koi, mógł tylko cierpieć. Wiedział, że tak samo cierpią też ci na pokładzie „St.
Albans” i rozbitkowie ze storpedowanych statków, których wniesiono niedawno na pokład HMT „Seagull”.
Najbardziej zazdrościł wtedy swoim artylerzystom — Buszmanowi, Jaroszowi i Szramie — gdyż ci
obsadzili działka na trałowcu i walczyli. Przybiegali czasem, rozgrzani jeszcze walką, i zrywali się
natychmiast na sygnał alarmu.
Nocą z 3 na 4 maja znów nadleciały samoloty, ale eskorta zdołała odpędzić je ogniem. Potem konwój
„PQ-15” wszedł w strefę gęstych mgieł i pod ich osłoną dotarł do celu.
Do Murmańska weszli 5 maja 1942 roku.
Kapitan Bolesław Romanowski tego nie widział. Trawiony wysoką gorączką został natychmiast
zabrany do mesy, zoperowany tam wstępnie i przewieziony do szpitala.
ROZDZIAŁ VI
Szła polarna wiosna. Zapowiadało ją znaczne już ocieplenie i tabuny komarów, które wieczorami cięły
bez miłosierdzia. A przed trzema zaledwie tygodniami, kiedy w Murmańsku zeszli na ląd, zima była jeszcze
tęga i leżał gruby śnieg.
— Zobaczy pan, Andy — powiedział Romanowski, sięgając po kule i stawiając ostrożnie lewą nogę
otuloną gipsowym opatrunkiem — że teraz zrobi się na morzu większy ruch i na pewno jakiś okręt eskorty w
końcu nas stąd zabierze.
Anczykowski podciągnął koc i uśmiechnął się blado:
— Oby jak najprędzej! Myślę, że jeszcze wytrzymam.
Wyglądał bardzo źle. Z mocnego, sprężystego mężczyzny pozostał cień. I ta noga na wyciągu.
— Oczywiście!
Kuśtykając do swojej kwatery Romanowski miał nad czym rozmyślać. Podziwiał upór tego człowieka.
Już w szpitalu w Murmańsku radzieccy lekarze orzekli: tylko amputacja. Nie zgodził się. Kategorycznie.
Poskładali więc jakoś kości strasznie postrzelanej goleni, założyli gips i odesłali tutaj, do Polarnoje. Później
młody lekarz ze storpedowanego krążownika „Trinidad”, Irlandczyk O'Connor, powtórzył to samo,
ostrzegając, że może wdać się gangrena. A tamten nie i nie! Woli umrzeć, niż zostać kaleką.
A na ludzi kalekich Romanowski napatrzył się dość. Ci, których podniesiono z lodowatych fal lub z
łodzi czy tratw, mieli amputowane, wskutek odmrożeń, ręce i nogi. Czasem i ręce, i nogi. Marynarzy z
tankowców, ratujących się skokiem z płonących pokładów, ogarniały płomienie palącej się na powierzchni
morza ropy. Wypalały oczy, paliły skórę aż do mięśni. Rany postrzałowe, te lżejsze nawet, tu paskudziły się
okropnie. Od ropy, z brudu, z braku natychmiastowej pomocy.
I całe to ludzkie nieszczęście kłębiło się wewnątrz sporego murmańskiego szpitala, wypełniało go od
piwnic aż po strychy. Ludzie leżeli pokotem. Wszędzie. W straszliwym zaduchu, bo okna zabito grubymi
dylami, przed odłamkami. Codziennie przecież, a nawet kilka razy w ciągu dnia i nocy wyły syreny. Nalot!
Niemcy stali o 15 kilometrów od Murmańska. Bomby spadały nie tylko na port. Alarm spędzał do piwnic
wszystkich i nawet ci bez nóg potrafili się wtedy staczać z łóżek.
Brakowało lekarstw, bandaży, narzędzi lekarskich a nawet żywności. Miasto było niemal odcięte od
reszty kraju. Oddziały radzieckie z największym poświęceniem broniły jedynej linii kolejowej wiodącej na
południe. Stamtąd też napływało mnóstwo rannych. A w szpitalu było zaledwie kilku lekarzy. Siostry i
pielęgniarki to przeważnie miejscowe, młode dziewczyny, ochotniczki. I tych nie było za wiele. Po
zmobilizowaniu mężczyzn do armii w stutysięcznym Murmańsku pozostało mnóstwo stanowisk pracy, które
musiały obsadzić kobiety.
Romanowski podziwiał tych ludzi. Szczerze. Lekarzy, pielęgniarki. Padali ze zmęczenia, nie dojadali,
ale tkwili w salach operacyjnych i przy łóżkach cierpiących. To prawda, że operowano tu tylko najcięższe
przypadki i udzielano pierwszej, najbardziej potrzebnej pomocy. Potem trzeba było zwalniać miejsce dla
innych.
Zoperowano tam i jego. A właściwie poprawiono zabieg dokonany w mesie HMT „Seagull”. Dopiero
po kilku dniach na tyle wrócił do sił, że zaczął rozpytywać o swoich. Pomógł mu w tym zapamiętany jakimś
cudem z dzieciństwa łamany język rosyjsko-białoruski. W ten sposób dowiedział się, że w tym szpitalu leżą
jeszcze porucznik Anczykowski i sublieutenant Hanbury, obaj w ciężkim stanie. Lżej rannych skierowano do
izby chorych w niezbyt odległej miejscowości Wajenga i tam też jest reszta załogi „Jastrzębia”.
Zorientował się też, że oni, ranni marynarze alianccy, mają w tym szpitalu nieco lepsze warunki.
Wydzielono im osobne sale, a dodatkową żywność i medykamenty dostarczano z zawijających do portu
alianckich statków i okrętów. Spostrzegł to zaś wówczas, kiedy podczas jakiegoś alarmu przeniesiono go
przez pomieszczenia zajmowane przez samych żołnierzy radzieckich...
Dodatkową opiekę nad rannymi w „salach alianckich” sprawowali dwaj młodzi angielscy lekarze. Ich
okręt, krążownik HMS „Trinidad”, znajdował się w składzie eskorty konwoju „PQ-13”. Wyruszył z
Reykjaviku 20 marca, a na 150 mil przed Murmańskiem zaatakowały go, wśród sztormu i śnieżnej zamieci,
trzy duże niemieckie niszczyciele. Wtedy właśnie HMS „Trinidad” został trafiony torpedą, ale mimo to
ogniem swoich dwunastu 152-milimetrowych dział nakrył i zatopił jeden z niszczycieli, „Z-26”. Potem z
ledwością dowlókł się do celu, mając na pokładzie wielu zabitych i rannych.
Właśnie ci ranni opowiedzieli Romanowskiemu o tej walce, a lekarze niedawno wspomnieli mu, że na
HMS „Trinidad” dokonano już prowizorycznych napraw i pójdzie on prawdopodobnie do Anglii gdzieś
przed 15 maja z konwojem „QP-12”. Jeden z tych młodych ludzi zaproponował wprost Romanowskiemu, by
zabrał się wraz z nimi. Pokusa była silna, ale on miał tu przecież swoją załogę...
Stanęło na tym, że Anglicy zabiorą na pokład krążownika sublieutenanta Hanbury'ego, mimo stanu nie
rokującego już dużych nadziei. Była jednak jakaś szansa, że dowiezionemu do angielskich szpitali będzie
jeszcze można uratować życie.
Zabrano go więc, a w kilka dni później i Romanowski opuścił murmański szpital. Rany na prawej nodze
goiły się dobrze. Gorzej było z lewą stopą. Założono jednak na nią gips i przewieziono go do Polarnoje. W
szpitalu wciąż brakowało miejsca.
Polarnoje leżało bliżej morza niż Murmańsk, tkwiący w głębi zatoki, i było bazą wojenną radzieckiej
Floty Północnej kontradmirała A.G. Gołowki. W tym czasie marynarze radzieccy dzielili tę bazę z
marynarzami brytyjskimi, bo stacjonowało tam kilkanaście okrętów Royal Navy — niszczycieli, okrętów
podwodnych i trałowców — które wspierały niezbyt liczne siły radzieckie w osłonie konwojów na ostatnich
odcinkach północnego szlaku oraz na dalszej drodze do Archangielska. W bazie tej był również niewielki
szpital, do którego kierowano alianckich marynarzy już po operacjach i na rekonwalescencję. Tam właśnie
Romanowski spotkał Anczykowskiego. Niedługo zresztą dzielili szpitalną salę, bo admiraf Bevan, Senior
British Naval Officer *, sprawujący tu władzę nad zespołem brytyjskim, zaprosił polskiego dowódcę do
zajmowanych przez jego sztab pomieszczeń i przydzielił mu tam osobną, wygodną kwaterę.
Oprócz wygód kapitan Romanowski uzyskał w ten sposób większą swobodę działania. Mógł już
poruszać się, choć o kulach, a przebywając w brytyjskiej części bazy i pośród dowódców brytyjskich
okrętów miał wszystkie informacje „z pierwszej ręki” i mógł wreszcie załatwić wiele spraw.
Pierwszą i najważniejszą był kontakt z miejscowością Wajenga, gdzie mieścił się punkt zborny
marynarzy alianckich z zatopionych okrętów i gdzie przebywała załoga „Jastrzębia” pod dowództwem
podporuczników Andrzeja Guzowskiego i Stanisława Olszowskiego, który już zaleczył rany. W tamtejszej
izbie chorych przebywali jeszcze starsi marynarze Christ i Czerwiński, ale reszta była już w dobrej formie.
Mieli tam niezłe nawet warunki, ponieważ zajęli teren zagospodarowany przez stacjonujące tu do niedawna
brytyjskie dywizjony myśliwskie — 151 oraz 134 — ale musieli w końcu postawić dowódcy nurtujące
wszystkich pytanie: co dalej?
Ba! Tego nie wiedział i Romanowski. Murmańsk dla takich jak oni był swoistą „pułapką”.
Potwierdziło się to pewnego dnia, kiedy zapukał ktoś do jego kwatery i ukazała się znajoma twarz,
ozdobiona cygańską bródką. Kapitan żeglugi wielkiej Bronisław Hurko! Jak? Skąd? Przecież ostatni raz
widzieli się na drugim końcu świata, w Saint John's, kiedy jeden dowodził „Morską Wolą”, a drugi miał
jeszcze swego „Jastrzębia”.
I popłynęły długie rodaków rozmowy. Współczuł Hurko serdecznie Romanowskiemu, ale sam był w nie
lepszej sytuacji. Otóż przeszedł z „Morskiej Woli” na nowiutki „dziesięciotysięcznik” Polskiej Marynarki
Handlowej s/s „Tobruk” i w pierwszej podróży pod załadunkiem — właśnie w konwoju do Murmańska—
bomby! Ledwo udało im się dociągnąć do Polarnoje na tonącym statku i osadzić go na płyciźnie tuż u
wejścia do portu. Kiedy to było? Pierwszego kwietnia! A już się kończy maj...
I kapitan Hurko — „wilniuk chytreńki”! — wyłuszczył wreszcie, z czym przybył.
— Taż my, załoga znaczy, tyramy ciężko na naszym statku. Naprawiamy, co się da, sami, bo on
zupełnie dobry! Podnieść by go tylko na dok, wyłatać blachy na dnie i hajda na morze! Ale tutaj nie chcą o
tym słyszeć. Najpierw okręty wojenne, powiadają. Więc ja do pana, kapitanie. Pomóż po starej znajomości.
Słyszałem ja, że pan masz ogromne „chody” u angielskiego admirała, a jego słowo dużo znaczy...
Te „chody” sprowadzały się do kilku rozmów Romanowskiego z admirałem Bevanem, rozmów na wpół
służbowych, bo najpierw Romanowski musiał zrelacjonować admirałowi cały przebieg katastrofy
„Jastrzębia”. Zdeponował też u niego wszystkie dokumenty zatopionego okrętu oraz pisemne relacje załogi,
zebrane przez podporucznika Guzowskiego. Admirał wyraził mu wtedy współczucie, ale nie próbował
pocieszać. Takich tragedii na Drodze Północnej było wiele. Ginęły dziesiątki statków z pełnym ładunkiem i
okręty eskorty. Oto w tym samym dniu, w którym zatonął „Jastrząb”, poszedł na dno krążownik brytyjski
HMS „Edinburgh”. Na Morzu Barentsa. Szedł do Anglii w osłonie konwoju „QP-11” i dostał dwie torpedy z
niemieckiego okrętu podwodnego. Wprawdzie wzięły go na hol okręty eskorty i usiłowały doprowadzić z
powrotem do Zatoki Kolskiej, ale na próżno. O jego losie przesądziła trzecia torpeda. Z tonącego okrętu
zdjęto załogę, a unoszący się wciąż jeszcze na wodzie wrak zatopiły ostatecznie własne, brytyjskie okręty.
* Starszy dowódca brytyjskiej marynarki.
HMS „Edinburgh” miał na swym pokładzie — co admirał Bevan dał Romanowskiemu do zrozumienia
w zaufaniu — niezwykle cenną przesyłkę*. Ale przypomniał też, że podobny los spotkał inny krążownik:
HMS „Trinidad”. Wyszedł on z Murmańska wraz z konwojem „QP-12” po pobieżnym tylko remoncie, gdyż
więcej tu zrobić się nie dało. Na Morzu Barentsa dopadły go U-booty. Ciężko uszkodzony okręt dobiły
torpedami własne niszczyciele, zabierając najpierw z pokładu ocalałą załogę. Było to 15 maja...
Ta wiadomość spadła na Romanowskiego jak grom. „Trinidad”! Przecież na nim właśnie by się
znajdował, gdyby... A Hanbury?! Nawet nie śmiał myśleć o losie nieszczęsnego chłopaka.
Ale udało się też kapitanowi Romanowskiemu uzyskać od admirała Bevana informację bardzo dla niego
ważną i krzepiącą. Tkwiła ona w treści krótkiego sprawozdania, jakie złożył u admirała dowódca HMT
„Seagull” w związku z zatopieniem „Jastrzębia”. Otóż powiedziane tam było wyraźnie, że konwój „PQ-15”
— odkryty 30 kwietnia przez niemiecki samolot dalekiego rozpoznania, ale nie atakowany — napotkał w
dniu następnym wielkie pole lodowe. I w związku z tym komodor dał rozkaz zmiany kursu. Żeby ominąć.
Konwój wykonał zwrot, schodząc z ustalonej trasy o jakieś 70 do 90 mil na południe!
To Romanowskiemu wystarczyło. Nareszcie znalazł odpowiedź na dręczącą go od chwili utraty okrętu
zagadkę: jak to się stało, że napotkał własne okręty w miejscu, w którym być ich nie powinno?! To nie on
zabłądził, wchodząc konwojowi w drogę. To konwój wszedł do jego sektora.
Setki razy od tamtej pory rozważał każdy szczegół tragedii. Winił i siebie. Może zbyt długo trwało nim
zdołał zidentyfikować napotkane okręty jako własne? Gdyby uczynił to wcześniej, mógłby wynurzyć się
jeszcze przed rzuceniem przez nie bomb głębinowych i podać swoje znaki rozpoznawcze. Niestety,
„Jastrząb” znajdował się w fatalnym stanie i nie mógł wyjść na powierzchnię, dopóki on, dowódca, nie był
absolutnie pewny, czy to okręty własne, czy wrogie. A tej pewności nie miał, bo okręt „tonął” z powodu
uszkodzonego steru, co uniemożliwiało dokładniejsze obserwacje przez peryskop. Zabrakło chwili.
Tamte tragiczne pół godziny na Morzu Norweskim przeżywał kapitan Romanowski dziesiątki razy i
analizował minuta po minucie. Nagły atak bombowy obu okrętów nie pozwolił mu się wynurzyć w porę, ale
czemu nie zareagowały one na ustalone sygnały? Wystrzelił przecież świece dymne. Czyżby tamci nie
wiedzieli, co to znaczy? I jeszcze jedna sprawa. Brytyjskie bomby głębinowe zniszczyły okręt, ale z załogi
nie zginął nikt. Dopiero na powierzchni, pod ogniem broni pokładowej obu okrętów... Czy nie za wcześnie
dał rozkaz, aby otworzyć włazy i wychodzić na pokład? Nie! „Jastrząb” w każdej chwili mógł pójść na dno i
zamknięci w jego potrzaskanym wnętrzu ludzie nie mieliby żadnych szans.
Teraz dopiero Romanowski poznał prawdę. Teraz się wyjaśniło, że ani HMT „Seagull”, ani „St. Albans”
nie miały pojęcia, iż znalazły się nagle w strefie patrolowania własnych okrętów podwodnych, właśnie przez
tamtą zmianę kursu. Atakując, zareagowały prawidłowo. Takie jest prawo wojny: kto szybciej. Nic jednak
nie usprawiedliwiało dowódcy niszczyciela „St. Albans”, który był przyczyną największej tragedii ludzi z
ORP „Jastrząb”. Jakim prawem otworzył ogień z odległości kilkudziesięciu metrów, kiedy zostały już
podane sygnały rozpoznawcze, a numer „P-551” na kiosku mógł dostrzec nawet ślepy...
To wszystko nie zmieniało jednak dramatycznej prawdy: zatopieni przez swoich. I nie uwalniało
kapitana Bolesława Romanowskiego od głębokiej, wewnętrznej rozterki i poczucia klęski. Przecież utracił
okręt. Z 42 ludzi załogi sześciu poległo, bo i Hanbury już pewnie nie żyje. Zabrakło wśród żywych sześciu
ludzi dobrze znanych i bardzo bliskich. Pięciu odniosło rany. Czy Anczykowski przeżyje? A on,
Romanowski, jest przecież dowódcą. A to znaczy, że ponosi odpowiedzialność. Za wszystko. Tak go uczono
w SPMW i w takim przekonaniu ukształtowały go lata służby.
I najważniejsze, co dalej? Admirał Bevan wprawdzie zapewniał, że jego obowiązkiem jest odesłać całą
załogę do Anglii. Przy najbliższej okazji...
Dwudziestego dziewiątego maja oficer operacyjny brytyjskiego zespołu w Polarnoje zakomunikował
Romanowskiemu:
— Będzie pan miał gości, kapitanie! I to swoich, Polaków. Wejdzie tutaj ORP „Garland”. Są sygnały, że
jest uszkodzony i poniósł ciężkie straty.
Gdy następnego dnia kapitan Romanowski ujrzał w drzwiach swego pokoju komandora porucznika
Henryka Eibela, był zaskoczony. Z czasów ostatnich odwiedzin w bazie Greenock zapamiętał przecież, że
„Garlandem” dowodził komandor porucznik Konrad Namieśniowski. Gość jednak wiedział, kogo tu
zastanie. Wracał właśnie od admirała Bevana, któremu zdawał raport z rejsu, i od niego dowiedział się o
zatopieniu „Jastrzębia”.
* Na krążowniku były m.in. — co wyjaśniło się po wojnie — skrzynie ze sztabami złota. Była to część spłat
ZSRR za dostawy wojenne z W. Brytanii.
Romanowski przyjął gościa „czym chata bogata”. Nie zapomniał przy tym o trunkach. Tamten dopiero
przecież przyszedł z morza, a i to, co dbaj mieli sobie do powiedzenia, nie było łatwe.
Wypadki, dzięki którym komandor porucznik Eibel znalazł się w Polarnoje, były bardzo świeżej daty.
Starał się relacjonować je zwięźle, ale czuło się, że wszystko to przeżywa wciąż jeszcze bardzo mocno.
Dowództwo „Garlanda” objął po Namieśniowskim. Niedawno. Okręt kończył dłuższy remont i zaraz
też przeszli do Greenock. Stamtąd, 17 maja, wyszli z małym konwojem do Reykjaviku. Tam dopiero
dowiedzieli się, że pójdą dalej. Do Murmańska, w eskorcie konwoju „PQ-16”. Był on podobno największy z
dotychczasowych, bo liczył aż 36 statków...
— A doprowadziliśmy tutaj tylko dwadzieścia pięć.
Samoloty dopadły ich 25 maja. Walczyli z nimi tego dnia i następnego. Zestrzelili jedną maszynę. Ale
najgorsze przyszło 27 maja. Wtedy samoloty rzuciły się na okręty eskorty.
— Bomby spadły tuż obok burty „Garlanda”. Trzy albo cztery. Myśleliśmy, że już po nas.
Dopiero rankiem 28 maja dowódca osłony zezwolił ciężko okaleczonemu okrętowi odłączyć od
konwoju i odejść do Murmańska. Samotnie. Na redę dotarli późnym wieczorem 29 maja.
— Dwudziestu dwóch poległych. Razem z tymi, co po drodze zmarli z ran, choć nasz lekarz okrętowy
dokonywał cudów. I czterdziestu sześciu rannych, w tym prawie połowa ciężko. Ze stu czterdziestu pięciu
ludzi załogi...
Romanowski wiedział dobrze, co w takich chwilach czuje dowódca. Dzielił ich wprawdzie i stopień, i
wiek: kiedy Romanowski był podchorążym pierwszego rocznika SPMW, Henryk Eibel, kapitan marynarki,
od dwóch lat już dowodził szkunerem ORP „Iskra”. Teraz jednak obaj znajdowali się niemal w takiej samej
sytuacji. I to ich zrównało.
Gdy Eibel już rozpytał o szczegóły, tyczące zatopienia „Jastrzębia”, przyszła kolej na pytania o
Murmańsk. Romanowski nie ukrywał ciężkiej sytuacji panującej w szpitalu i w mieście. Przedstawił też
położenie załogi „Jastrzębia” i własne.
— A teraz czekamy — zakończył. — Chyba że pan, panie komandorze, zechce nas zabrać?
— A kiedy ja stąd wyjdę? Okręt jak sito, maszyny w proszku. Na razie „Garland” nie może się ruszyć o
własnych siłach. Zresztą jak, kiedy brakuje połowy załogi?
Romanowski tylko na to czekał:
— Przecież ja mam tutaj dwóch oficerów oraz trzydziestu dwóch podoficerów i marynarzy! A myślę, że
w tej sytuacji znajdzie się też miejsce dla inwalidy w gipsie...
Pożegnali się serdecznie: do zobaczenia na „Garlandzie”!
W kilka dni później motorówka admirała przewiozła kapitana Romanowskiego na pokład polskiego
niszczyciela, który stał przy drewnianym pomoście portu zewnętrznego, położonego o kilkanaście
kilometrów od miasta, w pobliżu bazy Polarnoje. Tu, ze względu na silniejszą obronę przeciwlotniczą,
rzadziej zapędzały się samoloty wroga i łatwiej było prowadzić roboty remontowe.
I tam Romanowski poczuł się tak, jakby wreszcie powrócił do domu. Znalazł się zresztą wśród dawnych
kolegów. Z zastępcą dowódcy „Garlanda”, kapitanem Bolesławem Biskupskim, przyjaźnił się jeszcze od
czasów SPMW (choć tamten był na „starszym roczniku”), obecny oficer-mechanik okrętu, komandor
podporucznik Wacław Trzebiński, był przed wojną podwodnikiem. Dowiedział się też, że na „Garlandzie”
znajduje się bardzo lubiany, zwany kiedyś w szkole „Zośką”, kapitan Tadeusz Kamiński, ale właśnie leży w
murmańskim szpitalu i już amputowano mu nogę...
Na okręcie było zresztą mnóstwo rannych. Wielu dość ciężko. Okazało się, że niektórzy w ogóle nie
zgodzili się pójść do szpitala, a inni już wybłagali, żeby ich stamtąd zabrać. Pozostało tam tylko kilku z
najcięższymi obrażeniami. Nad resztą, nad całym tym okrętowym lazaretem, sprawował bardzo troskliwą
opiekę młody lekarz, podporucznik Wilhelm Zabroń. Do niego też udał się Romanowski ze swoją wciąż
obolałą, ropiejącą stopą.
Wśród załogi „Garlanda” panowało smutne, ciężkie milczenie. Niedawno przecież, bo 2 czerwca,
pochowali 22 kolegów. W morzu. Zgodnie z obyczajem. Z honorami. A że „Garland” nie mógł im wtedy
oddać tej ostatniej posługi, zastąpił go brytyjski trałowiec HMT „Niger”. A teraz znów donoszą ze szpitala w
Murmańsku, że zmarło tam dalszych trzech...
Dziewiątego czerwca ORP „Garland” z prowizorycznie naprawioną przy pomocy radzieckich
mechaników maszynownią wyszedł z Zatoki Kolskiej na skraj Morza Barentsa. Tam zastopował maszyny.
Dowódca okrętu powiedział kilka stosownych słów, zastępca odczytał modlitwę i trzy proste, drewniane
trumny zsunęły się spod okrywających je bander do morza. Trzykrotna salwa karabinowa pożegnała dwóch
Polaków i Anglika-sygnalistę.
Romanowski pierwszy raz w życiu uczestniczył w takim pogrzebie i długo nie mógł otrząsnąć się z
przygnębienia. Wojna raz jeszcze objawiła mu się w swojej obłędnej, brutalnej złożoności. Walczyli o
Polskę. Dlaczego więc znaleźli groby tak od niej daleko, dlaczego zabrnęli aż na zimne, polarne morza? Bo
nieśli pomoc tym, którzy biją się ze wspólnym wrogiem, nieśli pomoc Armii Radzieckiej. Już tak jest w tej
wojnie, że o Polskę trzeba walczyć na Atlantyku, na Morzu Śródziemnym i w Afryce. Nic w tym zresztą
nowego. Historia Polaków lubi się powtarzać. Słowa Mazurka Dąbrowskiego: „Z ziemi włoskiej do
Polski...”, stały się aktualne i dziś.
Później dni na „Garlandzie”, zacumowanym wciąż w zewnętrznym porcie Murmańska, wypełniła
ciężka praca. Poważny remont, na jaki liczyli, utknął właściwie w miejscu. Radzieccy mechanicy odeszli już
do innych prac. Przy burtach okrętu pojawiała się tylko każdego ranka pewna kobieta i spawała przestrzeliny
aż do wieczora. Do niezbędnych napraw zrujnowanych mechanizmów stanęła więc cała załoga, którą
kierował oficer-mechanik Trzebiński, ranny zresztą i uwijający się w grubych bandażach. Doszlusowała już
także załoga „Jastrzębia”, ściągnięta z Wajengi. Trzeba było jak najprędzej przygotować „Garlanda” do
wyjścia na morze, bo tymczasem naloty na Murmańsk i okolice nasiliły się znacznie. Co dzień nad miastem
stały słupy burego dymu.
Nocą z 19 na 20 czerwca szczególnie ciężki nalot rozpalił nad Murmańskiem wielką łunę. Wtedy
podjechały pod burtę „Garlanda” sanitarki z rannymi Polakami, tymi ze szpitala w Murmańsku i tymi z bazy
w Polarnoje. Przywieziono również najciężej rannych, a wśród nich kapitana Kamińskiego i porucznika
Anczykowskiego. I nadszedł też rozkaz: iść do Archangielska!
Zawinęli tam późnym wieczorem 21 czerwca, już zwyczajnym, ciemnym, bo nad ujściem Dwiny do
Morza Białego panowała pełnia polarnego lata. Rankiem sanitarki zabrały rannych do miejscowych szpitali.
Przy pożegnaniu straszliwie wymizerowany Anczykowski zdobył się jeszcze na uśmiech:
— A nogi i tak uciąć nie pozwolę...
I znów czekali. „Garland” został wciśnięty w jakąś zatoczkę obwałowaną pniami ściętego drewna, tak
że spoza nich nie było widać świata. Marynarze łowili ryby, a nawet kąpali się. Wojna wydawała się tu
czymś bardzo odległym i nierealnym. Romanowskiemu przypomniał o jej zagmatwanych sprawach bardzo
gadatliwy oficer-artylerzysta z „Garlanda”, podporucznik Gustaw Plewako:
— Bo gdyby tak po drodze z Murmańska dopadł nas jakiś okręt czy samolot, to dowódca mógłby tylko
rozkazać: „Czapki z głów i do modlitwy!” Przecież komory amunicyjne mamy puściutkie. Ani jednego
pocisku!
I okazało się, że czekają także na amunicję, po którą poszły do Anglii, jeszcze z Murmańska, dwa
niszczyciele. Specjalnie, bo i reszta okrętów była w podobnej sytuacji. Zresztą wyposażono ich na tę drogę
wspólnymi siłami, oddając z parków i komór ostatnie naboje.
Wróciły wreszcie szczęśliwie i „Garland” otrzymał swój przydział — nawet dla naprawionych tylko
prowizorycznie dział artylerii głównej. I natychmiast przyszły rozkazy: „Dołączyć 29 czerwca do eskorty
konwoju »QP-13«. Na morzu, w pozycji...”
Dla tych z „Jastrzębia” oznaczało to tak długo oczekiwaną drogę powrotną, a dla „Garlanda”
rozpoczynała się znów zwykła, konwojowa orka.
Konwój był duży, bo liczył 35 statków, a eskorta składała się z pięciu niszczycieli i dziewięciu
mniejszych okrętów. I na razie miał szczęście. Dopiero 1 lipca, kiedy minęli już Wyspę Niedźwiedzią,
pojawiły się pierwsze samoloty wroga. Poprzedził je, jak zwykle, znany już marynarzom z „Garlanda”,
pokraczny „anioł-stróż” niemiecki samolot rozpoznawczy na pływakach typu „Blohm-Voss”. Powisiał nad
konwojem na bezpiecznej od jego ognia wysokości i odleciał. A atak samolotów, który niedługo potem
nastąpił, był stosunkowo łagodny, choć wzięły w nim udział bombowce nurkujące i samoloty torpedowe.
Ogień eskorty i uzbrojonych w broń przeciwlotniczą transportowców odpędził je tak skutecznie, że konwój
nie poniósł żadnych strat.
Potem minął ich podążający do Murmańska konwój „PQ-17”, o czym dowiedzieli się z odebranych
przez radio sygnałów. Od tego punktu szli dalej już ani razu nie niepokojeni przez wroga, choć nie
brakowało alarmów. Na szczęście, fałszywych. Dziwiło to mocno oficerów „Garlanda”: podejrzany spokój...
Kapitan Romanowski miał w trakcie tego rejsu pierwszą w życiu okazję, aby być na okręcie nawodnym
w warunkach bojowych. Tu wszystko było zupełnie inne od tego, do czego przywykł na okrętach
podwodnych. Pilnie też notował w pamięci to, co działo się wokół, szczególnie zaś sposób odpierania
ataków lotniczych i przeprowadzania ataków bombowych na wykryte „echa”, zwiastujące ewentualną
obecność U-bootów. Widział, z jakim uporem niszczyciele i trałowce krążą nad wskazanym przez
pokładową aparaturę miejscem, okładając je bombami głębinowymi systematycznie i bez miłosierdzia.
Oglądał i tę aparaturę — nowoczesny asdic potrafił już wykreślać drogę „namierzonego” okrętu
podwodnego. Jakie więc szanse mają dziś „podwodniaki”? Kto zechce na nich walczyć? I kto z załogi
„Jastrzębia” będzie jeszcze chciał pływać na okrętach podwodnych?
Ale dostrzegł też coś, co go trochę zaskoczyło i uspokoiło. Otóż marynarze z okrętów nawodnych bali
się „podwodniaków”. Dotąd był przekonany, że bardziej uzasadniony jest strach podwodników...
Konwój tymczasem — pilnie zważając na góry lodowe, bo nadeszła pora „cielenia się” lodowców —
dotarł szczęśliwie do miejsca, w którym część eskorty mogła już się odłączyć. Do grupy tej należał również
ORP „Garland”. Konwój poczłapał więc do Reykjawiku, a oni wprost do Anglii, do ujścia Clyde.
Ósmego lipca 1942 roku ORP „Garland” zacumował w Gourock. Załoga „Jastrzębia” wyszła z tych
stron 22 kwietnia, a powróciła po siedemdziesięciu ośmiu dniach. Niecała, niestety, i bez okrętu.
Ale powróciła.
Do Holy Loch było stąd bardzo blisko i kapitan Bolesław Romanowski natychmiast poprosił o
motorówkę. Wbrew orzeczeniom lekarzy, którzy kategorycznie nakazywali szpital. Załoga „Jastrzębia”
pozostała więc chwilowo na pokładzie „Garlanda” pod komendą rudobrodego podporucznika Andrzeja
Guzowskiego, a dowódca ruszył w drogę. Chciał zameldować się jak najprędzej w macierzystej Trzeciej
Flotylli Okrętów Podwodnych.
Na statku-bazie „Forth” dowódca Flotylli, captain Ionides, i jego szef sztabu, commander Phillips,
powitali go jak przybysza z tamtego świata. Owszem, sygnał od HMT „Seagull” otrzymali już dawno, ale
mówił on wyłącznie o zatopieniu „P-551”.. O tym, że załoga została uratowana, ani słowa! Wpisali ich w
rejestr zaginionych i opłakali... Takie zresztą meldunki poszły do wszystkich władz, nie wyłączając
Kierownictwa Marynarki Wojennej. I nie ulega wątpliwości, że ta żałobna wieść obiegła już załogi okrętów
Polskiej Marynarki Wojennej...
Po pierwszych wybuchach niekłamanej radości przyszła pora na dokładne, szczegółowe relacje.
Wreszcie i na to, co kapitana Romanowskiego nurtowało najmocniej: na pytania o procedurę, jaką stosuje się
w Royal Navy po utracie okrętu. Gdzie, w jaki sposób i kiedy, a także przed jakim trybunałem należy stanąć,
aby wytłumaczyć się z okoliczności, w jakich ponieśli śmierć ludzie i zatonął okręt?
Romanowski wiedział, że w takiej sprawie musi być przeprowadzone dochodzenie, a on powinien
udzielić wszelkich wyjaśnień i przedstawić dokumenty. Miał czyste sumienie i chciał, aby stało się to jak
najprędzej. Z zadowoleniem przyjął wiadomość, że dochodzenie będzie prowadził „z urzędu” dowódca
Trzeciej Flotylli, ale zaprotestował, gdy captain Ionides chciał odłożyć całą sprawę do jego powrotu ze
szpitala. Wytrzyma!
Z obietnicą, że dochodzenie zostanie przyspieszone, odprowadzono wreszcie Romanowskiego do jego
dawnej kabiny na „Forth” — sam nadal poruszał się tylko o kulach i to z wielkim trudem. Przed odejściem
usłyszał jeszcze nowinę:
— Jutro, dziewiątego lipca, będzie bawił na „Garlandzie” wasz polski admirał. Ma przybyć, aby
powitać i dekorować załogę.
Zasypiając, Bolesław Romanowski starał się wyobrazić sobie zaskoczenie wiceadmirała Świrskiego,
gdy spotka na pokładzie niszczyciela „poległą” załogę „Jastrzębia”...
Rankiem dostał najbardziej radosną wieść: tego dnia wejdzie do Holy Loch powracający z Morza
Śródziemnego ORP „Sokół”!
Najpierw jednak spotkał się z szefem KMW, wiceadmirałem Świrskim, który wiedząc już o jego ranie
przybył wprost z „Garlanda” na statek-bazę „Forth”. Admirał umiał kryć wszelkie uczucia za kamienną
twarzą. Podziękował Romanowskiemu za uratowanie załogi, zapewnił, że nie musi się zbytnio martwić
stratą tak marnego przecież okrętu, i wyraził nadzieję, że dochodzenie, w którym wezmą udział
przedstawiciele KMW, zakończy się dla dowódcy „Jastrzębia” pomyślnie. Prośbę o przyznanie odznaczeń
niektórym członkom załogi, także i pośmiertnie, skwitował milczeniem. Polecił w końcu Romanowskiemu
przesłać załogę z byłego „Jastrzębia” do dyspozycji dowódcy ORP „Sokół”, a jemu samemu zameldować się
po zakończeniu leczenia.
Jedyne cieplejsze słowa padły przy pożegnaniu:
— To dobra załoga. I ludzie są panu bardzo oddani.
Za to na wieczorne spotkanie, które rozpoczęło się z chwilą przycumowania „Sokoła” u burty HMS
„Forth”, nie wystarczyło nocy. Najpierw zaskoczenie, zdumienie — i radość! Tym większa, że przecież
oficerowie „Sokoła” już zdążyli pogodzić się z myślą, że Romanowski wraz z całą załogą i „Jastrzębiem”
spoczywa na dnie morza. Taką wiadomość przekazał im ORP „Kujawiak” podczas wspólnego postoju w
Gibraltarze...
I potem lawina pytań. Z obydwu stron.
Tamci, Borys Karnicki, Jerzy Koziołkowski, Tadeusz Bernas i Andrzej Kłopotowski, wracali w pełnej
chwale. Po dziesięciu blisko miesiącach walk na Morzu Śródziemnym. Z bazy na Malcie. Po sukcesach.
Posyłali na dno statki i okręty wroga, ale okazało się, że i sami ledwo uszli stamtąd z życiem. Straszliwe
bombardowania Malty sprawiły, że do Gibraltaru dowlekli się tylko cudem, na ruinie okrętu...
Rankiem ORP „Sokół” odszedł do Blyth. Do kapitalnego remontu.
A captain Ionides dotrzymał słowa. Podjął działania sprawnie i szybko. Zdołał się już dowiedzieć, że
„St. Albans” stoi akurat w Clyde, a z Admiralicji ściągnął komplet dokumentów ORP „Jastrząb”. Wśród
nich były i te, które Romanowski zdeponował u admirała Bevana w Polarnoje, i przydały się one bardzo, bo
HMT „Seagull” został zatopiony w drodze powrotnej z Murmańska.
Rozprawę wyznaczono na dzień 13 lipca na pokładzie HMS „Forth”. Trwała ona krótko, a końcowe
orzeczenie brzmiało tak: „Dowódca ORP «Jastrząb» winy za stratę okrętu nie ponosi. Uczynił on, co tylko
było w ludzkiej mocy, aby okręt i załogę ocalić”. Za winnych zatopienia okrętu uznano dowódców HMT
„Seagull” i „St. Albans”. Powinni oni znać swoją aktualną pozycję, a zatem i wiedzieć, że znaleźli się w
sektorze patrolowania własnych okrętów podwodnych. W tym wypadku winni pamiętać, że nie mają tam
prawa podejmować żadnych ataków. Szczególną winą obarczono Norwega: nie miał pojęcia, co znaczą
sygnały dymne, i nie znał numerów taktycznych okrętów współdziałających w tej operacji konwojowej, choć
to wszystko było podane w dostarczonych mu przed rejsem dokumentach.
Teraz już kapitan Bolesław Romanowski mógł spokojnie pójść do szpitala. Odchodził z niewielkim
tylko bagażem, bo po wiadomości o zatopieniu „Jastrzębia” znaczna część jego dobytku, zdeponowanego na
„Forth”, gdzieś się ulotniła, ale też z przekonaniem, że raz jeszcze wywinął się śmierci. Konwój „QP-13”
przeszedł tak spokojnie tylko dlatego, że Niemcy w tym czasie dokonywali straszliwego pogromu konwoju
„PQ-17”.
*
We wrześniu 1942 roku załoga byłego ORP „Jastrząb” została udekorowana Krzyżami Walecznych, a w
początkach października kapitan Bolesław Romanowski, już zdrów i w pełni sił, objął dowództwo
budowanego właśnie w stoczni w Barrow in Furness nowego okrętu podwodnego ORP „Dzik”.
Ale to już zupełnie inna historia.
Posłowie
Dwunastego października 1985 roku lał deszcz. Od rana. W strugach tego deszczu mokli
przedstawiciele najwyższych władz wojskowych wraz z dowództwem Marynarki Wojennej, mokła orkiestra
reprezentacyjna tejże i ustawione w szykach na portowym nabrzeżu — ubrane „na galowo” i pod bronią —
załogi okrętów morskiego związku taktycznego. Jednostki przodującej w Marynarce i wyróżnianej już także
przez ministra Obrony Narodowej medalami „Za Osiągnięcia w Służbie Wojskowej”. Wszyscy oni brali
udział w uroczystości nadania tej jednostce imienia komandora Bolesława Romanowskiego. Najlepszego w
latach II wojny światowej polskiego dowódcy-podwodnika.
Tu, w tej opowieści, rozstaliśmy się z kapitanem Bolesławem Romanowskim niejako w pół drogi,
śledziliśmy jego losy w okresie, który bez wątpienia zadecydował o tym, że później stał się najlepszym z
polskich podwodników. Dowodził okrętem podwodnym ORP „Dzik”, na to zaś, jak tym okrętem dowodził,
miały na pewno wpływ te ciężkie, dramatyczne doświadczenia, które zbierał od pierwszego dnia wojny.
Przypomnijmy jeszcze kilka faktów. Z załogą „Jastrzębia” rozstaliśmy się u schyłku trzeciego kwartału
1942 roku. My dziś już wiemy, ile czasu musiała jeszcze trwać wojna, jak przebiegała i jak się zakończyła.
Oni wówczas wiedzieli tylko tyle, że wojna trwa i że sytuacja na frontach jest bardzo zła. Wręcz fatalna.
I rzeczywiście. Na Północnym Atlantyku pojawiły się całe stada U-bootów. Był to w konwojowej
żegludze sprzymierzonych najbardziej dramatyczny rok: utracono ponad tysiąc statków o łącznym tonażu
niemal 6 milionów BRT. Wielkie straty ponosiły konwoje na Drodze Północnej. Na Morzu Śródziemnym z
wyniszczonej bombardowaniami Malty trzeba było wycofać okręty i przejściowo przestała ona pełnić rolę
bazy. W Afryce Północnej obydwie strony — bardzo wyczerpane walkami, w czasie których Rommel
zdobył Tobruk — przyczaiły się w obronie w odległości niespełna 100 kilometrów od Aleksandrii zbierając
siły do następnej rozgrywki; nowy dowódca brytyjskiej 8 armii, generał B. Montgomery, wybrał na miejsce
koncentracji rejony El-Alamejn. Brytyjczycy ponieśli także ostateczną klęskę w Birmie i wycofali się przez
dżunglę do Indii, zmuszeni nawet do zniszczenia własnego sprzętu.
Bardzo źle działo się też w tym czasie na rozległym froncie radzieckim, sięgającym od Morza Barentsa
aż po Morze Czarne. Na północy Niemcy nadal tkwili u wrót Murmańska i oblegali Leningrad, ale na
południu podjęli zdecydowaną ofensywę. Podeszli pod Stalingrad, gdzie rozpoczęły się już walki uliczne,
sforsowali Don, zdobywali Półwysep Kerczeński oraz Sewastopol i ostro parli na Kaukaz. Jeśli przejdą, będą
mieli tylko krok do roponośnych pól Iranu i Iraku...
Jedyne, bardziej pomyślne wiadomości nadchodziły z Oceanu Spokojnego. Japończykom nie udało się
zdobyć Port Moresby na Nowej Gwinei, ponieśli klęskę w bitwie flot na Morzu Koralowym i wreszcie drugą
— bardzo ciężką! — w bitwie o Midway, gdzie utracili cztery lotniskowce i 253 samoloty! W sierpniu
Amerykanie wysadzili desant na Guadalcanal. Byłyby to bardzo krzepiące wieści, gdyby te bitwy nie
rozgrywały się aż tak daleko...
Tyle że walczący ludzie zrozumieli, iż w tej wojnie obowiązuje prawo „naczyń połączonych”: klęska
wroga na bardzo nawet odległym froncie ma wpływ na jego poczynania w zupełnie innym punkcie
płonącego globu.
I chyba najlepiej rozumieli to Polacy, walczący przecież cały czas z dala od kraju. Okupowanego.
Wieści dochodzące stamtąd przerażały. Skrócić ten koszmar można było tylko poprzez nieustępliwą walkę
tu, na oceanie, morzach, a także pod niebem Anglii, Francji i bombardowanych już Niemiec. W Afryce bili
się „karpatczycy”, w Anglii sformowała się już 1 dywizja pancerna i 1 samodzielna brygada spadochronowa,
natomiast z ewakuowanych z ZSRR dywizji Armii Polskiej rozpoczęto organizowanie w Iraku Armii
Polskiej na Wschodzie.
Taka była sytuacja, gdy kapitan Bolesław Romanowski obejmował dowództwo ORP „Dzik” — jeszcze
w budowie. W tym czasie Polska Marynarka Wojenna nie miała „w linii” ani jednego okrętu podwodnego.
Sterany „Wilk” został już odstawiony do drugiej rezerwy, a „Sokół” leczył swoje rany z Morza
Śródziemnego w stoczni w Blyth. Ciężko za to harowały w atlantyckich konwojach niszczyciele — „Burza”,
„Błyskawica” i „Piorun” (ten ostatni pobił wszelkie rekordy, przechodząc w ciągu jednego roku aż 6 razy
przez Atlantyk). Chodziły w konwojach „Krakowiak” i „Kujawiak” — ten aż do 16 czerwca 1942 roku,
kiedy to zatonął na minie u wybrzeży Malty, po doprowadzeniu tam konwoju z zaopatrzeniem: wraz z nim
poszło na dno 13 marynarzy, a wielu odniosło rany. „Garland” wciąż jeszcze stał w remontach po ciężkich
uszkodzeniach w pamiętnym konwoju do Murmańska, ale świeżo wcielony pod polską banderę ORP
„Ślązak” już zdołał wsławić się, biorąc udział w sierpniu roku 1942 w lądowo-morskiej operacji pod Dieppe:
odparł tam 30 nalotów i zestrzelił cztery samoloty wroga! Dzielnie walczyły na Kanale polskie ścigacze —
„Chart”, „Wilczur” i „Wyżeł” — a w jednej ze stoczni już trwały przygotowania do podniesienia polskiej
bandery na najnowocześniejszym z niszczycieli, ORP „Orkan”.
A jak potoczyły się w tym czasie — i później — losy ludzi, poznanych na kartach tej książki? I jaki
wpływ na nie miała tragedia przeżyta na pokładzie „Jastrzębia”?
Nie sprawdziły się obawy kapitana Romanowskiego! Tylko podporucznik Stanisław Olszowski
zrezygnował z podwodnej służby i przeszedł na ORP „Burza”. Na „Dzika” natomiast zameldował się
natychmiast porucznik Andrzej Guzowski (na dawne swoje stanowisko „torpedowego”) a także, między
innymi, bosmani Jan Budka i siłacz Józef Ziajka, mat Buszman i radiotelegrafista mat Smyłła, były
„Francuz” mat Michał Kmiecik i świetny sternik mat Stefan Kozioł, starsi marynarze Stanisław
Ambroszczak, Edward Szrama, Stanisław Jarosz i wyleczony już Jerzy Christ.
A inni? Pozostawiony w szpitalu w Archangielsku porucznik Józef Anczykowski ocalił swą nogę!
Przewieziono go do Anglii w nie najlepszym stanie i bardzo długo leżał jeszcze w londyńskich szpitalach,
zanim lekarze, przeszczepiając kości, sprawili, że mógł wreszcie chodzić, choć noga pozostała sztywna.
Ukończył potem kurs kapitanów marynarki handlowej i dowodził statkami długo po wojnie. Wspomniany tu
oficer z „Garlanda”, kapitan Tadeusz Kamiński, powrócił także i, choć bez nogi, został dyrektorem nauk
SPMW w Bickleigh.
A sublieutenant Maurice Hanbury? Po nim, niestety, zaginął wszelki ślad.
Są do dziś na cmentarzu w Murmańsku groby polskich marynarzy. Jest ich pięć. Zadbane. Z
kamiennymi tablicami, ozdobionymi Orłem Białym. Nazwisko, niestety, jest tylko na jednym z nich i nie
zdołano ustalić, czy marynarz ten przybył tu na polskim okręcie wojennym, czy też na którymś statku
handlowym. Pozostałe cztery mogiły są bezimienne. Napisy na nich, w języku polskim, głoszą: „Żołnierz
nieznany, marynarz, poległ za waszą i naszą wolność w konwoju”.
Czy groby te kryją prochy starszego bosmana Mieczysława Czuba, mata Czesława Kędziory i starszego
marynarza Władysława Niedzielskiego? Nie wiadomo. Należy przypuszczać, że norweski „St. Albans”
dowiózł jednak zwłoki poległych na „Jastrzębiu” do Murmańska. Także obu Brytyjczyków.
Cóż, wojna.
Warto też zapamiętać, że poznany w St. John's, a potem w Murmańsku, kapitan żeglugi wielkiej
Bronisław Hurko także dopiął swego: s/s „Tobruk” został w końcu podniesiony, wyłatany i 1 października
1942 roku wszedł do portu w Newcastle! Wojenne zaś drogi kapitanów — Hurko i Romanowskiego —
skrzyżowały się raz jeszcze. Było to w sierpniu 1943 roku podczas lądowania sprzymierzonych na Sycylii.
S/s „Tobruk” transportował wówczas wojsko i sprzęt, a ORP „Dzik” pod dowództwem Bolesława
Romanowskiego razem z wieloma innymi okrętami osłaniał tę operację.
Ale powiedzieliśmy już, że losy ORP „Dzik” to odrębna historia.
A w dziejach polskiej Marynarki Wojennej komandor Bolesław Romanowski pozostał na zawsze tym
pierwszym i jedynym, który przeprowadził polski okręt podwodny przez Atlantyk. I on to właśnie 4 lipca
1947 roku przyprowadził do portu w Gdyni nasz najsławniejszy okręt, ORP „Błyskawica”.
Był później dowódcą ORP „Sęp” (kiedy ten wraz z innymi powrócił po latach internowania ze Szwecji),
a następnie, już jako dowódca dywizjonu okrętów podwodnych, podniósł swój proporczyk na ORP „Żbik”.
Na tym samym, na którym w 1934 roku rozpoczynał swoją podwodniacką karierę. Teraz on uczył i
wychowywał młodych. A później...
Tego okresu w jego życiu nie można wspominać inaczej niż ze wstydem i żalem. Musiał odejść z
Marynarki. I znad morza. On, kawaler Krzyża Virtuti Militari, dwukrotnie Krzyża Walecznych i jednego z
najwyższych odznaczeń brytyjskich, Distinguished Service Cross. Na całe długie siedem lat. Spędzonych
nawet daleko od morza, bo w Solcu Kujawskim. Takie były czasy.
W roku 1957 powraca do służby w Marynarce Wojennej. Awansowany do stopnia komandora obejmuje
stanowisko w sztabie, a później zostaje zastępcą komendanta Wyższej Szkoły Marynarki Wojennej imienia
Bohaterów Westerplatte. W Gdyni. Ta morska „alma mater” znalazła tu swoje — jakże właściwe! — miejsce
dopiero po wojnie.
Tej wojnie, w której swój udział miał komandor Bolesław Romanowski. Od początku do końca. I
niemały, jak na miarę jednego człowieka.
Zmarł, mając pięćdziesiąt osiem lat, 12 sierpnia 1968 roku. 12 października 1985 roku jego mogiłę na
gdyńskim cmentarzu Witomino pokryły kwiaty.
Od marynarzy. Dla których na zawsze pozostanie wzorem.