Fiebag Johannes Inni Spotkania z pozaziemską inteligencją

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

JOHANNES FIEBAG

INNI

(Spotkania z pozaziemską inteligencją)

[Wydawnictwo Prokop, Warszawa 1995 / Tytuł oryginału: „Die Anderen. Begegnungen mit einer außeridischen Intelligenz”,

München 1993]

Johannes Fiebag studiował geologię,

paleontologię i fizykę na uniwersytecie w

Würzburgu. Tam również uzyskał doktorat z

planetologii. Od lat zajmuje się problematyką

związaną z pojawianiem się na naszym globie

nieznanych istot. Jest też autorem wielu

publikacji na ten temat.

Spotkania z przedstawicielami pozaziemskich

cywilizacji – a może są to istoty z innych

światów, niedostępnych dla nas – zdarzały się

ludziom od zawsze, od zarania dziejów.

Autor „Innych”, po przestudiowaniu niezwykle

obszernego materiału źródłowego, próbuje

usystematyzować nie dające się wyjaśnić

przypadki pojawiania się w naszej

rzeczywistości tych tajemniczych istot –

„innych”, „obcych” – nierzadko ingerujących w

życie ludzkie, niekiedy nawet w bieg historii.

Niestety, naukowcy wciąż ignorują ten coraz

poważniejszy problem, choć wiadomo, że

porywanie ludzi przez „innych” i

przeprowadzanie na nich różnych, często

bolesnych badań, przybrało już, na przykład w

USA, rozmiary epidemii...

SPIS TREŚCI:

Wstęp

„Przypadek stulecia”

1. Nocne spotkanie

Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim

2. Przerażające panopticum

Załogi UFO dziś

3. Było to w czasach przed naszą erą

Wróżki i elfy, skrzaty i gnomy, inkuby i sukkuby

4. „Nader przerażające znaki”

Bitwy niebieskie i inne dziwy

5. Magonia

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-ind.htm (1 z 2) [2005-02-11 13:04:56]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

Uprowadzenia do UFO w średniowieczu

6. Na skrzydłach nocy

Statki powietrzne

7. Przybysze znikąd

Kim byli „władcy przestworzy”?

8. Wyśnione statki

Tajemnicze katastrofy – kiedyś i dziś

9. Kurioza

Yeti, bigfooty, ludzie-smoki... i inne nieprawdopodobne postacie

10. Podróż do środka

Co dzieje się w czasie „uprowadzenia do UFO”

11. Absurdy

Kto kłamie – obserwator czy obserwowany?

12. Mipuikria

Działalność inteligencji pozaziemskiej

Aneks

Podziękowanie
Rozmowa z Rimą Laibow

Kolorowe ilustracje
Bibliografia

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-ind.htm (2 z 2) [2005-02-11 13:04:56]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

Spis Treści / Dalej

„W innym znaczeniu jest to Universum uczestniczące.

To, co zwykliśmy określać mianem »rzeczywistości fizycznej«,

wydaje się być tylko powstałym z papier-mache

wytworem naszej wyobraźni,

nagromadzonym pośród żelaznych filarów naszych obserwacji.

Obserwacje te konstytuują jedyną rzeczywistość.

Dopóki się nie dowiemy, dlaczego Universum zbudowane jest

właśnie tak, nie zrozumiemy jego istoty.

Jak proste jest Universum, zrozumiemy dopiero wówczas,

gdy ogarniemy rozumem, jak jest odmienne.”

John Wheeler

„Pragnę, abyśmy coraz bardziej tracili zaufanie

do tego, co wydaje nam się, że myślimy,

i tego, co uważamy za pewne,

abyśmy wciąż przypominali sobie, że jest jeszcze

do odkrycia coś nieskończonego.”

Antoni Tápies


Dla Gertrudy, Tobiasza i Daniela

Wstęp

Przypadek stulecia

Manhattan, Nowy Jork. Jest 30 października 1989 roku. W miesz-kaniu na dwunastym piętrze wysokościowca u boku

męża śpi spokojnie Linda Cortile. W pokoju naprzeciw śpią ich dwaj synowie. Koło trzeciej nad ranem zaczyna się dziać

coś dziwnego.
Linda budzi się nagle, ale nie może nawet drgnąć. Jest jak porażona. Z przerażeniem patrzy, jak trzy szare istoty z

wielkimi głowami, o czarnych skośnych oczach, wchodzą do jej pokoju. Mąż leży bez ruchu. Panią Cortile przeszywa lęk

o dzieci. Co z nimi będzie, co z nią będzie?
Dotyk istot sprawia, że kobieta zaczyna lewitować. Przez chwilę unosi się nad łóżkiem tak, jak spała – skulona, w pozycji

embriona. Potem razem z milczącymi istotami wylatuje na dwór, przez zamknięte okno. Błękitne światło zalewa cztery,

jakże odmienne postacie: kobietę i szare skrzaty z innego świata. Wznoszą się ku świetlistej tarczy wiszącej nad domem.

Cała czwórka wlatuje do środka.
Później Linda przypomni sobie, jak przez mgłę, co zaszło: leży na jakimś stole. Dookoła osobliwe przyrządy. Ostre

światło. Dziwne istoty. Ani śladu współczucia, żadnych emocji. Coś wwierca się jej w nos. W głowie wybuch bólu.
A potem znów jest w domu. Leży w łóżku, otwiera oczy. Szarpie męża, ale on się nie rusza. A dzieci, co z dziećmi?
Linda Cortile biegnie do pokoju synów. Nieruchomi leżą w łóżkach bez czucia. Pani Cortile jest przerażona. Nie żyją?
Po chwili przerażenia spostrzega, że – jakby na niesłyszalną komendę – zaczynają oddychać. Ze śmiertelnej drętwoty

wracają do normalnego, głębokiego snu.
Nazajutrz rano Linda Cortile telefonuje do Budda Hopkinsa. Hop-kins jest jednym z najsłynniejszych amerykańskich

ufologów. Linda opowiada mu, co zaszło tej nocy i jeszcze tego samego dnia poddaje się hipnozie, aby powtórnie

przeżyć tę niesamowitą sytuację.
Dla Lindy nie było to ani pierwsze, ani ostatnie uprowadzenie na pokład UFO. Incydenty tego rodzaju robią się coraz

częstsze. Według szacunków przedstawionych na konferencji dotyczącej syndromu upro-wadzeń, zorganizowanej przez

Massachusetts Institute of Technology, liczba obywateli Stanów Zjednoczonych twierdzących, że zostali wzięci na pokład

UFO, sięga już 3,7 miliona. Niewiarygodne!
A sprawa Lindy Cortile? Jej ciąg dalszy był jeszcze bardziej niewia-rygodny.
Pół roku po tym incydencie Budd Hopkins dostaje list podpisany przez dwóch agentów służb specjalnych. Z jego treści

wynika, że rankiem 30 października 1989 roku widzieli oni coś mrożącego krew w żyłach, a ponieważ nie potrafili sobie

tego wyjaśnić w żaden racjonalny sposób, postanowili zwierzyć się ze wszystkiego słynnemu ufologowi.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-00.htm (1 z 2) [2005-02-11 13:04:58]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

Mniej więcej tak badano Lindę Cortile na pokładzie UFO. Niewielkie, obce istoty o szarej skórze uprowadziły ją z

nowojorskiego mieszkania – zdarzenie to widziało niezależnie od siebie wielu świadków

Tego dnia wieźli samochodem na nowojorskie lądowisko śmigłow-ców ONZ ważną osobistość ze świata polityki. Nagle

silnik ich samochodu zgasł. Zgasły też silniki innych samochodów znajdujących się naprzeciw mostu Brooklyńskiego.

Jeden z agentów spojrzał przypad-kiem w niebo. I odjęło mu mowę.
Nad dwunastopiętrowym budynkiem unosiło się okrągłe UFO otoczone błękitnym światłem. Obiekt spostrzegł także drugi

agent oraz polityk. Z bagażnika wyjęli lornetkę. Ogromny przedmiot znajdował się dokładnie nad ulicą. Bez wątpienia

przygotowywał się do jakiejś akcji, coś tam się działo...
I wtedy się zaczęło. Mężczyźni nie wierzą własnym oczom: przez okno na dwunastym piętrze wyfruwa skulona kobieta w

białej koszuli nocnej i „trzy najobrzydliwsze postacie, jakie kiedykolwiek widzieliś-my”. Jedna leci przodem, dwie za

kobietą. Agenci widzą dokładnie przez lornetkę błękitne światło obejmujące i przenoszące całą grupę w kilka sekund do

UFO. Talerz błyskawicznie wystrzela w górę i odlatuje bezgłośnie. Potem staje, opada, a wreszcie zanurza się w rzece

Hudson. Przez chwilę kręgi na wodzie i zawirowania świadczą, że zdarzyło się tu coś niezwykłego. Przy wynurzaniu się

statku, kilka godzin później, nie ma żadnych świadków.
Po paru tygodniach Hopkins dostaje kolejny list-od kobiety, której auto stanęło na pobliskim moście Brooklyńskim, a która

widziała opisywane porwanie równie dobrze. Świadkowie tego zdarzenia ani się nie znali, ani nie znali Lindy Cortile. Ale

wszyscy, niezależnie od siebie, wplątali się niejako w tę niewiarygodną historię, zapierającą dech w piersi.
Sprawa ma jeszcze jeden osobliwy aspekt. Podczas regresji hipno-tycznej Linda Cortile przypomniała sobie, że w tę

straszną noc wszczepiono jej w nasadę nosa jakby sondę. Wprowadzenie wszczepu przez lewą dziurkę w nosie ku górze

było potwornie bolesne. Tego samego dnia Linda zrobiła prześwietlenie czaszki. To, co zdawało się nieprawdopodobne,

okazało się faktem. W głowie Lindy Cortile znajdował się niewielki przedmiot w kształcie cylindra. Ale nie-długo. Po kilku

dniach bowiem szarzy porywacze przybyli powtór-nie. Znów zawlekli kobietę do UFO, położyli na stole i wyjęli wszczep z

nosa.
Ale zdjęcie rentgenowskie zostało, zachowały się też protokoły z seansów hipnotycznych. Istnieją zeznania agentów,

potwierdzone przez kobietę, która obserwowała zdarzenie z mostu Brooklyńskiego, są też jej szkice. Także polityk

wysokiego szczebla, zachowujący nadal anonimowość, widział całe zdarzenie.
Kto to jest? Środowisko trzęsie się od plotek. Wszystko świadczy o tym, że to przypuszczalnie sam Perez de Cuellar,

ówczesny sekretarz generalny ONZ. Trzeba trafu, że wywęszył to akurat amerykański arcysceptyk w sprawach UFO, od

lat polemizujący z relacjami na temat tego zjawiska. Chcąc zanegować prawdziwość zdarzenia, zaraz po opublikowaniu

informacji na jego temat, natrafił na rzecz nader osobliwą. Można przypuszczać, że wszystko zainscenizowano po to, aby

Perez de Cuellar zobaczył istoty pozaziemskie.
11 lipca 1992 roku na międzynarodowym sympozjum największej międzynarodowej organizacji badającej UFO, MUFON

(Mutual UFO Network), zorganizowanej w Albuquerque w Nowym Meksyku Budd Hopkins przedstawił tę nadal nie

zamkniętą sprawę (The Linda Cortile Abduction Case, „Mufon UFO Journal”, nr 293/1992, s.12-16). Uczestnicy

sympozjum, przeważnie naukowcy i inżynierowie, sami są ufologami i od dawna stykają się z najosobliwszymi

wydarzeniami tego rodzaju. Nie spodziewali się wszakże usłyszeć o czymś takim. Nic więc dziwnego, że przypadek ten

określono szybko mianem przypadku stulecia.
Co dzieje się teraz wokół nas? Co stało się 30 października 1989 roku w Nowym Jorku? Co dzieje się ciągle od stuleci i

tysiącleci?
Czy istnieje odpowiedź na te wszystkie pytania...

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-00.htm (2 z 2) [2005-02-11 13:04:58]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

1. Nocne spotkanie

Świetliste olbrzymy nad Jeziorem Bodeńskim

– To było jak w filmie grozy! – Młody człowiek siedzący przy stole naprzeciw czuł się wyraźnie nieswojo. – Nie

opowiadałem jeszcze tej historii nikomu, bo nikt by mi nie uwierzył. Nieraz wraca do mnie jak nierealna wyprawa w krainę

horroru, jako coś nierzeczywistego, a potem znów... To wszystko do dziś ma na mnie wpływ...
Jürgen Rieder [Nazwiska i nazwy miejscowości występujące w tym rozdziale zmieniono. Jeśli świadkowie życzą sobie

pełnej anonimowości, spełniam ich życzenie (przyp. aut.).] jest mężczyzną po trzydziestce, z gatunku niepozor-nych,

czasem sprawia wrażenie znerwicowanego. Zawarliśmy znajo-mość dzięki wspólnym zainteresowaniom zawodowym –

programom komputerowym. Wkrótce się okazało, że w porównaniu ze mną Jürgen jest prawdziwą znakomitością w

dziedzinie przetwarzania danych i sztucznej inteligencji. To prawdziwy geniusz w rozwiązywaniu zawi-łych problemów

programowych i sprzętowych.
– A teraz zacznijmy spokojnie od początku. Co się wtedy stało? Chodzi mi o to, na czym polega niewiarygodność

przeżycia? – Wie-działem, że nie mogę od Jürgena za wiele wymagać. Pierwszy raz opowiadał komuś o zdarzeniu, które

dręczyło go przez wiele lat i wywarło wpływ na jego późniejszy rozwój.
Niepewność w ruchach Jürgena stała się bardziej widoczna. Zaczął mówić szeptem. Wyglądał na człowieka, który zmaga

się ze swoim najważniejszym problemem życiowym.
– Miałem wtedy szesnaście lat. Mieszkałem z rodzicami niedaleko Jeziora Bodeńskiego. Pamiętam dobrze tę lutową noc

1975 roku. Było bardzo zimno, czarne chmury pokrywały niebo. Koło północy odezwał się telefon. Dzwonił mój najlepszy

przyjaciel Heiner – był szalenie podniecony.
– Coś się stało?
Heiner, rówieśnik Jürgena, wykradłszy z szafy ojca broń myśliwską, wymknął się późnym popołudniem do lasu w

pobliskich górach. Sprzyjało mu widać szczęście (albo pech), bo trafił zająca, który wyszedł mu na strzał. Ale szczęście

nie trwa wiecznie, bo po chwili usłyszał oddalone, lecz zbliżające się nawoływania leśniczego, który pewnie przypadkiem

znalazł się w pobliżu i usłyszał strzały. Heiner postąpił jak każdy w takiej sytuacji – wziął nogi za pas. Udało mu się zgubić

leśniczego. Bez tchu wpadł do budki telefonicznej i zadzwonił do Jürgena prosząc go o pomoc.
– Od razu wyszedłem – powiedział Jürgen. – Mieliśmy w lesie takie nasze miejsce sekretnych spotkań koło starego,

nieczynnego kamieniołomu. Kiedy tam dotarłem, Heiner drżał jak osika. Obgadaliś-my sprawę, poradziłem mu, żeby się

przyznał, ale on nie chciał. Marzliśmy. Było strasznie zimno. A potem się zaczęło!
Jürgen rozejrzał się ostrożnie, jakby obawiając się przypadkowych słuchaczy. Ale byliśmy sami, nikogo poza nami nie

było w pokoju.
– Zrobiło się jakoś dziwnie. Było koło trzeciej w nocy, luty, ciemno choć oko wykol. Ale obydwaj odnieśliśmy nagle

wrażenie, że świta. Tak, powietrze zrobiło się takie jakieś mlecznobiałe. – Jürgen wzruszył ramionami, jakby chciał prosić

o wybaczenie, że nie może znaleźć właściwego określenia.
– Ale właśnie tak się to wszystko zaczęło. Rozglądaliśmy się zdziwieni, starając się zrozumieć, skąd ta jasność. A potem,

prawie jednocześnie ujrzeliśmy, że w oddali wśród drzew mrugają trzy światła. Poruszały się, wyglądało jakby tańczyły, a

po chwili znów kryły się za drzewami. Były chyba jeszcze dość daleko, ale się zbliżały. To było dla nas oczywiste.
– Światła poruszające się wśród drzew? A może to były latarki policjantów czy leśnika?
– Myśmy też tak myśleli. Popędziliśmy ukryć się za drzewami. Ale światła się zbliżały. Ci, którzy je nieśli, wiedzieli chyba,

gdzie jesteśmy, choć było ciemno.
Jak dotąd w opowieści Jürgena nie ma nic naprawdę dziwnego, nic co usprawiedliwiałoby jego lęk, widoczny jeszcze po

tylu latach. Ale z doświadczenia wiedziałem, że wydarzenia wykraczające poza szarą codzienność potrafią nas

zaskoczyć w nieprzewidzianych, pozornie zwyczajnych sytuacjach. Czekałem w napięciu, co będzie dalej.
– Im bardziej zbliżały się światła, tym mocniejsze odnosiłem wrażenie, że to nie latarki, ale pionowo trzymane świetlówki.

To było coś niesamowitego. Gasły czasami, pojawiając się natychmiast gdzie indziej. To zabawne, ale przestałem się

bać. Heiner chciał mnie przytrzymać, złapał za kurtkę, ale się wyrwałem. Zrozumiałem już, że to nie policja czy leśniczy.

Teraz chciałem się tylko dowiedzieć, co tam się dzieje.
– Czy nie było to nazbyt lekkomyślne? Nie zdawałeś sobie przecież sprawy, w co się pchasz.
– Tak, ale zrozumiałem to dopiero potem: Nagle ogarnęło mnie bardzo dziwne uczucie. Zresztą nie wiem. W każdym

razie ruszyłem zza drzew w kierunku świateł, które zatrzymały się około dwudziestu czy trzydziestu metrów ode mnie. I

ujrzałem najdziwniejszą rzecz w życiu.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-01.htm (1 z 3) [2005-02-11 13:05:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Pożerała mnie ciekawość. Przez te wszystkie lata, kiedy zajmowałem się sprawami dziwnymi, fantastycznymi, jakie

zdarzały się w naszym „oświeconym” świecie i w jego uważającym się za tak „racjonalne” społeczeństwie, nasłuchałem

się przedziwnych opowieści o osobach, które rozpływały się w „niebycie”, o spotkaniach z „istotami pozaziem-skimi”, o

ludziach najmocniej przekonanych, że istnieli już w przeszłym życiu. Ale historia, którą miałem za chwilę usłyszeć, nie

mieściła się w żadnych ramach. Była to – i jest zresztą dla mnie do dziś – jedna z najbardziej przejmujących relacji ze

spotkań z nieznanym światem, ze sferą rzeczywistości, kryjącej się w mrokach naszego świata, świata

najnowocześnieszych technologii, sferą rzeczy nie rozpoznanych, nie-widocznych, nie oczekiwanych, tylko intuicyjnie

przyjmowanych do wiadomości dzięki naszym snom i fantazji.

– Zbliżyłem się – wyszeptał Jürgen, a ja słyszałem drżenie w jego głosie – i ujrzałem, że to jakieś istoty. Wielkie, bardzo

wielkie, mające tak ze trzy metry wzrostu. Jasne światło emanowało jakby z nich samych. Najdziwniejsze jednak było, że

siedziały w takich latających fotelach. Rękoma poruszały jakieś dźwignie z boków tych foteli. Głowy były niewidoczne,

całkowicie zasłonięte hełmami – u góry jasnymi, u dołu ciemnymi. Nie widziałem twarzy. Jedna z istot uniosła powoli

ciemną osłonę hełmu mniej więcej do wysokości czoła.
– Czy jaskrawe światło nie przeszkadzało ci w obserwacji? – rzu-ciłem.
– Nie, ponieważ istoty zmniejszyły jego jasność. W każdym razie widziałem je, ale nie byłem oślepiony.
Istoty miały coś w rodzaju dużych plecaków, wystających nad głowę, i unosiły się w dziwnych fotelach około dwóch

metrów nad ziemią. Jürgen zobaczył, że źdźbła trawy znajdujące się pod „aparatami latającymi” poruszały się – jakby pod

wpływem niewidzialnej siły. Jedna z istot znalazła się nad wąską, szutrową leśną drogą, kamyczki pod fotelem dosłownie

„tańczyły”.
– Wywijały istne piruety, było słychać suchy stuk kawałków tłucznia zderzających się w powietrzu. Poza tym panowała

prawie zupełna cisza. Tylko fotele wydawały niskie, niegłośne mruczenie.
Spotkania z istotami pozaziemskimi i uprowadzenia do UFO przy-brały już – przynajmniej w USA – rozmiary regularnego

„syndromu uprowadzeń”. „Zawiniła” tu w pewnym sensie popularność książek Whitley'a Striebera [1, 2] i Budda Hopkinsa

[3, 4], którzy uświadomili ludziom istnienie tego drażliwego problemu. Czym są uprowadzenia do UFO? Ofiary utrzymują,

że małe, szare istoty z nienormalnie wielkimi głowami, z ogromnymi oczyma i dość szczupłym ciałem, zatrzymały ich

samochód na jakiejś odludnej szosie, wzięły je do statku kosmicznego, gdzie poddały badaniom lekarskim i

psychalogicznym, a potem puściły wolno. Innych – jak Lindę Cortile – uprowadzono wprost z mieszkania, w stanie

lewitacji przeniesiono do dużych obiek-tów unoszących się w powietrzu i poddano takiej samej, mniej lub bardziej niemiłej

procedurze. Na koniec istoty pozaziemskie założyły większości ofiar blokadę mentalną, powodującą utratę poczucia

czasu przez kilka godzin. Często jedynie hipnoza może przywrócić pamięć takich zdarzeń. Takimi spotkaniami zajmiemy

się jeszcze w sposób bardziej wyczerpujący.
Ale znane mi dotąd przypadki zupełnie nie przypominały zdarzenia, o którym opowiadał Jürgen. Nigdy nie zetknąłem się

z informacją o świetlistych olbrzymach trzymetrowego wzrostu w latających fote-lach, których „napęd” oddziaływał

fizycznie na środowisko. Ale cała ta historia będzie jeszcze znacznie dziwniejsza.
– Trzy istoty – ciągnął Jürgen z napięciem na twarzy – wpat-rywały się we mnie. W każdym razie odnosiłem takie

wrażenie, bo nie widziałem ich oczu. Potem istota z prawej strony, unosząca się nad drogą, ruszyła ku mnie. Ale

najbardziej niesamowite było to, że nie mogłem się ruszyć. Nie mogłem nawet mrugnąć okiem.

Objawy paraliżu u ludzi i zwierząt są często wymieniane w związku z tak zwanymi bliskimi spotkaniami trzeciego stopnia,

czyli bezpośred-nimi spotkaniami z załogami UFO. Świadkowie nie mogą się ruszyć, jakby ktoś rzucił na nich urok, nie

potrafią nawet skinąć głową, czy – jak Jürgen Rieder – mrugnąć okiem.
– Istota podeszła do mnie. Stałem bez ruchu, widząc swoje odbicie w jej hełmie. Teraz ujrzałem, że w górnej części

plecaka, po obu stronach hełmu, znajdują się jakby fasetkowe oczy – dwoje z jednej, dwoje z drugiej strony. Odniosłem

wrażenie, że wylatuje z nich i przeszywa mnie na wylot coś w rodzaju światła lasera.

I to nie jest niczym nowym. Wielu świadków bliskich spotkań relacjonuje, że prześwietlały ich dziwne promienie,

przechodzące przez skórę, kości, a nawet dachy samochodów.

– W całym ciele czułem mrowienie. To bolało. Czułem, jakby obdzierano mnie ze skóry. Jakby całe moje ciało zostało

odwodnione, jakby pozbawiono je wszelkich płynów, jakbym usychał. W głowie huczał mi kościelny dzwon, wydawało mi

się, .ze wszystkie kości trą o siebie. Było mi strasznie gorąco. Pomyślałem sobie: do licha, ja płonę, umieram. To było

potworne. Bałem się wtedy, jak nigdy w życiu.
– Jak długo to trwało? Jak długo musiałeś to znosić?

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-01.htm (2 z 3) [2005-02-11 13:05:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

– Nie wiem. To było coś potwornego. Heiner powiedział mi potem, że trwało to parę minut, że otaczał mnie ognisty obłok.

W każdym razie trzy istoty nagle zniknęły. Bach – i już! Nie wiem, jak to zrobiły. Rozpłynęły się w jednej chwili.
Notując, myślałem sobie, że wielu ludzi na świecie przeżyło coś podobnego, choć żaden z tych przypadków nie mógł się

równać temu, o czym teraz słuchałem.
– Czy Heiner wszystko widział?
– Tak, był kompletnie roztrzęsiony. Co chwila łapał się za głowę i krzyczał: To niemożliwe! Zabawne, bo ja dość szybko

wróciłem do siebie, bóle przeszły z chwilą zniknięcia istot. Znów mogłem się ruszać. Heiner jeszcze przez następne dni

był zupełnie rozbity. A ja zacząłem zastanawiać się nad napędem tych foteli. Dziwne, co?

Rzeczywiście, osobliwy przypadek. Do tej pory Jürgen Rieder nie uświadamiał sobie, że to najprawdopodobniej UFO. Jak

sam twierdzi – w co wierzę – nie znał wtedy relacji z uprowadzeń. Przez cały czas, kiedy omawialiśmy niezwykłe

zdarzenie, ani razu nie odniosłem wra-żenia, że to oszust. Był to ktoś, kto zetknął się z wielką zagadką, miał za sobą

również niewiarygodne przeżycie, które zupełnie go zasko-czyło. Był kimś poszukującym wyjaśnienia, ale nikt nie mógł

mu go udzielić.
Od owej nocy Jürgen Rieder cierpi na natręctwa, czuje przymus skonstruowania maszyny działającej wbrew prawu

ciążenia. Wyzna-czono mu nawet termin – do 1992 roku. Potem – co wielokrotnie widział w wizjach i snach – będzie

koniec świata.
Z biegiem lat jego wizje dotyczące maszyny antygrawitacyjnej stawały się coraz konkretniejsze. Najpierw widział tylko

trójkąt z jakimiś obracającymi się rotorami przy wierzchołkach. Konstrukcja ta przeob-raziła się potem w podwójną

piramidę, w której rozpoznał model kry-ształu tlenku krzemu. Późniejsze wizje uświadomiły mu, że takie krysz-tały

naturalne czy tworzywa sztuczne o porównywalnej strukturze, łą-czone w układy, jeden nad drugim, mogą przy

określonych częstotliwo-ściach wykazywać działanie antygrawitacyjne. Często budził się w nocy i całymi godzinami kreślił

jak szalony przeróżne modele. W ten sam sposób zostały zainspirowane jego badania nad sztuczną inteligencją.
Nie potrafię stwierdzić z całą pewnością, czy Jürgen Rieder miał kontakt z nieznanymi istotami w rzeczywistości, nie

wiem też, czy pewnego dnia zbuduje maszynę antygrawitacyjną. Pewne jest tylko, że minął rok 1992, a nasz świat

istnieje. Niewątpliwe jest jednak to, że bio-rąc pod uwagę wspomniane wizje, przypadek Riedera jest analogiczny do

wielu innych. Liczba osób spośród uprowadzonych do UFO, które miały kontakt z osobliwymi i potężnymi istotami, a po

spotkaniu z nimi zaczęły odczuwać jakby przymus zbudowania maszyny antygrawitacyjnej czy perpetuum mobile,

obejmuje już setki. Inni „odkrywają” formułę świato-wego pokoju czy „wynajdują” nowe (choć znane już od dawna)

sub-stancje chemiczne. Często ogłaszają proroctwa dotyczące końca świata – za każdym razem niedoszłego. Przeżycie

Jürgena Riedera nie jest klasycznym „kontaktem z UFO”, gdyż ani on, ani jego przyjaciel nie widzieli obiektu. Ale było to

spotkanie o charakterze wyraźnie technicz-nym, podobne do doznań, jakie inni ludzie mają i mieli na całym świecie.

Na dalszych stronach tej książki zetkniemy się z osobliwymi i nie-prawdopodobnymi, dziwacznymi i niesłychanymi

„kontaktami” z prze-dziwnymi załogami UFO i pilotami statków powietrznych. Z istotami, które nasi przodkowie uważali za

duchy lub skrzaty. Z potworami ze szkockich jezior i górskich lasów Ameryki Północnej. Z bogami, diabłami i demonami.

Czy spotkania tego rodzaju to tylko urojenia? Czy są to upostaciowione projekcje podświadomości lub tego, czego ludzie

nie uświadamiają sobie w ogóle? Czy to tylko chimery, rojenia, wytwory chorej wyobraźni?
Zobaczymy. Wybierzemy się w podróż badawczą, która zaprowadzi nas w otchłanie Kosmosu i w świat naszej duszy.

Szybko zauważymy, że te światy są ze sobą nierozerwalnie związane i że to, co postrzegamy jako rzeczywistość, jest

tylko warstwą wierzchnią, wycinkiem, po-strzeganym przez nas „obrazem” tego świata. W końcu i my będziemy mieli

„kontakt” z ową obcą inteligencją, która towarzyszy nam od początku historii. Inteligencji tej nadawano wiele imion.

Dawniej byli to bogowie i anioły, diabły i demony, wróżki i elfy. Dziś są to „istoty pozaziemskie”, „obcy”, „goście”. Ja

określam ich po prostu mianem inni.
Bo coś na pewno jest wokół nas. Coś, co wywiera na nas wpływ. Objawia się tam, gdzie się tego nie spodziewamy. Czai

się w lasach i nad odludnymi drogami. W Niemczech, Ameryce – wszędzie na świecie. Przede wszystkim jednak drzemie

w nas samych, w głębi. w nieznanych otchłaniach naszej duszy.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-01.htm (3 z 3) [2005-02-11 13:05:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

2. Przerażające panopticum

Załogi UFO dziś

One nadal istnieją – potwory naszego dzieciństwa, duchy przeszło-ści. Dziś noszą skafandry kosmiczne i ruchome

przyciemniane osłony na owalnych hełmach. Nie latają na miotłach ani nie zawodzą w ruinach starych zamków. Do

poruszania się wykorzystują kierowane fotele o napędzie rakietowym i lśniące statki kosmiczne. Nie gnieżdżą się już w

mrocznych jaskiniach, pod wielkimi głazami, w zaczarowanych lasach. Przybywają z odległych gwiazd: z Wenus, z Dzeta

Reticuli, z zakątków Mgławicy Andromedy.
A jednak są to nadal te same przerażające istoty. Przerażające, bo nie możemy ich ogarnąć rozumem, bo zjawiają się w

całkiem nieocze-kiwanych miejscach. Są straszne, bo mają nad nami władzę, władzę pozwalającą robić z nami to, na co

mają ochotę. „Wokół nas – twierdził angielski pisarz Arthur Machen – istnieją sakramenty zła, tak jak istnieją sakramenty

dobra, a nasze życie i nasze działania toczą się, że tak powiem, w budzącym grozę świecie jaskiń i ciemności,

zaludnionym przez mieszkańców krainy cieni.”
Nie wiem, czy te istoty z krainy cieni są dobre, czy złe, w każdym razie w ludzkim rozumieniu tego słowa. Są inne, są

obce. Ale one są z nami, odkąd my, ludzie, istniejemy, a może my, ludzie, istniejemy tylko dlatego, że one tu są. Przez te

wszystkie tysiąclecia nadaliśmy im wiele imion, dziś pojawiają się przed nami jako „pozaziemscy kosmo-nauci” z Wenus,

jako wysocy blondyni, jako przerażająco wielkie olbrzymy, jako karły o szarej skórze, wielkich głowach i szponiastych

palcach.

Nasza oświecona epoka wysoko rozwiniętej techniki neguje ich istnienie. Musi to robić, bo zupełnie nie pasują do obrazu

świata, jaki stworzył sobie człowiek współczesny. To zrozumiałe. Społeczeństwo istniejące tylko wtedy, kiedy wszystkie

jego mechanizmy działają bez zarzutu, kiedy technika, jaką rozwinęliśmy, funkcjonuje według do-kładnych planów i praw,

nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek odstępstwa i nienormalności. Nie ma tu miejsca na elementy obce.
Jestem przedstawicielem nauk przyrodniczych i mechanistyczny obraz świata nie jest mi obcy. W przeciwieństwie więc

do wielu ezoteryków widzę, że w naszym świecie, nastawionym tak materialnie, konieczne jest opieranie się przede

wszystkim na tym, co rozpozna nasze pięć zmysłów. Mimo to zadaję sobie czasem pytanie, czy aby nie przeoczono

gdzieś kilku ważnych spraw? Jako się rzekło: nasz „rac-jonalny” ogląd świata nie pozwala na jakiekolwiek odstępstwa od

normy, bo wszystko musi bezbłędnie funkcjonować. Wyjątki należy niwelować i traktować jako „potwierdzenie reguły”,

najlepiej zresztą je zignorować.

To właśnie dotyczy otaczających nas istot. Amerykański autor Whitley Strieber, który stale znajduje się pod ich wpływem

– nazywa je „gośćmi” – pisze: „Goście potrafią zamanifestować swoją obecność także w wielkich miastach. Mogą działać

wedle własnego uznania, bo nasze społeczeństwo neguje ich istnienie. Wyśmiewa się zwykle osoby, opowiadające o

kontaktach z nimi, to zaś daje obcym istotom całkowitą swobodę działania. Cokolwiek uczynią, mogą mieć pewność, że

będą zignorowane. Dziwne, ale prawdziwe: ci, co negują ich istnienie, działają w ich interesie] ”2].
„Goście”, „obcy”, „inni” zawsze pozostawali w ukryciu. Ale nigdy jeszcze nie mieli tak ułatwionego dostępu do naszego

świata. W staro-żytności, w średniowieczu, aż po czasy Oświecenia ich istnienie nigdy nie było kwestionowane, każdy

wierzył w te istoty, każdy był zawsze przygotowany wewnętrznie na spotkanie z nimi.
Dziś jest inaczej. Ktoś, kto wierzy w innych, opowiada o kontaktach, uchodzi za kłamcę – w najlepszym razie za fantastę.

Nie traktuje się go serio, kwestionuje jego przeżycia, uznając je za „sen”, „wizję” czy „zmyślenie”. Niewątpliwie wśród

wszystkich relacji na temat spotkań z innymi znalazło się wiele takich przypadków – nie można tu pominąć grupki

patologicznych kłamców, blagierów, mitomanów pławiących się z rozkoszą w blasku jakże nietrwałej sławy. Niewątpliwie

„sny” i „wizje” – czyli obrazy świata wewnętrznego człowieka, ów kalejdo-skop duszy – nie pozostają bez wpływu na

przebieg spotkań z innymi, a nawet, o czym będziemy mieli jeszcze okazję się przekonać, odgrywa w nim decydującą

rolę. Ale dla mnie tak samo pewne jest, że zjawisko to ma mocny, realny rdzeń. Wydaje się on wprawdzie nieco

naruszony, ale to właśnie my osłabiamy go naszym postępowaniem, naszą ignoran-cją i arogancją.
Proszę sobie wyobrazić, że siedzą państwo w wielkim samolocie rejsowym. Przelecieli państwo nad kanałem La Manche

i dotarli do wybrzeży Wielkiej Brytanii; w dole rozciąga się zielony, pagórkowaty krajobraz południowej Anglii. Te parę

chmurek prawie nie zasłania widoku na miasta i wsie, widzą państwo rozległe pola, rzeki i lasy. Nic nadzwyczajnego.

Latali państwo wielokrotnie, znają te pejzaże, wracają więc do lektury.
Nagle sąsiad państwa, siedzący przy oknie, zaczyna krzyczeć ze strachu. Gestykulując jak szalony, pokazuje coś na

zewnątrz. Znad gazety, w której czytali państwo nowinki o brytyjskim dworze królew-skim, spojrzenie wędruje ku oknu, ku

spokojnemu, tak normalnemu i nieciekawemu z pozoru światu.
Ale ten widok zapiera nagle dech w piersi: wśród pierzastych chmurek, prawie pod samolotem, unosi się wielki

pomarańczowy słoń. Zamykają państwo oczy, otwierają, myśląc: to niemożliwe! Ale słoń tam jest. Obraca się powoli,

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-02.htm (1 z 7) [2005-02-11 13:05:06]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

spokojnie buja w obłokach. A widzą go nie tylko państwo, spostrzegli go też pozostali pasażerowie.
– O, słoń!
– Słoń w chmurach!
Jakaś bzdura? Nic podobnego! Właśnie coś takiego przydarzyło się w kwietniu 1979 roku nad Southampton pasażerom

samolotu, którzy zeznali zgodnie, że w czasie lotu nad Anglią widzieli w chmurach wielkiego pomarańczowego słonia [5].
Rozwiązanie tej zagadki jest równie banalne, co zabawne: „słoń” okazał się olbrzymim cyrkowym balonem reklamowym,

który zerwał się z uwięzi i wzniósł na wysokość 12 000 metrów.

Co uzmysławia nam ten przypadek? Ludzi znajdujących się w zupeł-nie zwykłej, codziennej sytuacji spotyka coś

nieoczekiwanego, odmien-nego, niemożliwego. Jak na to reagują? Jak to relacjonują?
Relacjonują tak, jak to widzieli: olbrzymiego pomarańczowego słonia unoszącego się w powietrzu. Ni mniej, ni więcej. To,

co było. Nie wiedzieli, że 12 000 metrów niżej podróżuje cyrk, któremu urwał się z uwięzi balon w kształcie słonia. I mogli

w ogóle nie wiedzieć, że są balony w kształcie słonia. To, co widzieli i zrelacjonowali, odpowia-dało dokładnie

rzeczywistości. Niczego nie dodali, nikt nie widział latających żyraf albo chwiejących się nosorożców. Nikt nie miał wizji

ani snów – wszyscy widzieli tylko unoszącego się pomarańczowego słonia.
Incydent ten uważam, choć zabrzmi to być może kuriozalnie, za zdarzenie bardzo znamienne. Uświadamia nam ono w

sposób dobitny a zarazem przezabawny, że zetknąwszy się z czymś nie wyjaśnionym ludzie dokonują zwykle

prawidłowych obserwacji i relacjonują je w sposób rzetelny. Świadkowi pojawienia się UFO, czyli nieziden-tyfikowanego

obiektu latającego, łatwo wmówić, że widział najwyżej projekcję psychiczną swoich wyobrażeń, wywołaną bodźcem

natural-nym-powiedzmy widokiem jasnej Wenus. Tyle, że zwykle świadkowie wiedzą dokładnie, co widzieli, nawet jeśli

nie potrafią sobie wytłumaczyć istoty zjawiska. „Dopóki inna hipoteza nie okaże się bardziej nośna, relacje na temat UFO

– pisze James McCampbell – trzeba uważać za rzetelne próby opisania przez ludzi ich doświadczeń, nawet jeśli wydają

się one całkiem dziwaczne] ”6].

Ja też tak uważam. Jakim prawem niewielka samozwańcza, ale za to bardzo hałaśliwa, grupka osób nastawionych

sceptycznie do UFO, twierdzi, że ludzie, którzy całymi godzinami obserwują obiekty latające – zbliżające się do nich,

znikające i pojawiające się znowu – ludzie, którzy widzą członków załogi UFO dających im jakieś znaki (np. w tzw.

przypadku Gill z 29.06.1969 r. w Papui-Nowej Gwinei), że wszyscy ci ludzie widzieli tylko Wenus? Za jakże naiwnych

uważają swoich bliźnich ci „zaprzeczający dla zasady”? Myślę, że niektórym sprawia przyjem-ność, gdy zasiadłszy przy

komputerze i uruchomiwszy najnowszy program astronomiczny, wyświetlą sobie na ekranie różne konstelacje z

określonego okresu obserwacji i w sposób mniej lub bardziej przypadkowy wybiorą któryś ze świetlnych punktów. Jakaś

gwiazda o dużej jasności czy jasna planeta znajdzie się przecież na pewno w pobliżu relacjonowanej obserwacji UFO.
Byłoby nierozsądne wykluczyć, że niektóre relacje o pojawieniu się UFO powstały omyłkowo – za przyczyną złudzenia

wywołanego w sposób naturalny, choćby przez gwiazdy. Mogło się to przytrafić w nocy, szczególnie przy obserwacjach

niewielkich obiektów o dużej jasności. Kiedy jednak opis dotyczy wielkich obiektów latających, jeśli obserwację

prowadzono przez długi czas, jeśli dostrzeże się wyraźne reakcje (w przypadku Gill – znaki dawane przez załogę), czy

nawet fizyczny wpływ na środowisko, to trzeba mieć naprawdę bujną wyob-raźnię (a może być aż tak naiwnym), żeby

winą za to wszystko obarczać gwiazdy.
Teraz chciałbym przytoczyć następny przykład. Przede wszystkim dlatego, że przypadek ten jest naprawdę

zdumiewający: 9 listopada 1979 r. sześćdziesięciojednoletni strażnik leśny Robert Taylor prze-prowadza obchód lasu w

okolicach swojej rodzinnej miejscowości Livingston w Szkocji. Jest z psem. O 1015 rano wychodzi na polanę i widzi

dziwny obiekt unoszący się nad ziemią.
Taylor ocenia, że obiekt ma około sześciu metrów średnicy, a trzech i pół wysokości. Jest kulisty ze zgrubieniem na

obwodzie. Na zgrubieniu Taylor widzi jakby masywne pionowe pręty z niby-śmigłami. Powyżej wypukłości znajduje się

rząd okien czy otworów przypominających bulaje. Wydaje się, że obiekt jest szary, ale jego barwa wciąż się zmienia i

Taylor odnosi wrażenie, że stanie się zaraz przezroczysty, ale do tego nie dochodzi.

Trzy obiekty, na jakie natrafił strażnik leśny Robert Taylor 9 listopada 1979 roku koło Livingston w Szkocji

Od chwili, kiedy Tylor wyszedł na polanę i zauważył obiekt, minęło zaledwie kilka sekund. Nagle zaczyna się dziać coś

dziwnego, dwie niewielkie metalowe kule o średnicy prawie jednego metra, z których wystawały pręty wyglądające jak

anteny, dotoczyły się do niego, przylgnęły do nóg i zaczęły go „przesuwać” w kierunku obiektu. Taylor stracił

przytomność.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-02.htm (2 z 7) [2005-02-11 13:05:06]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Gdy dochodzi do siebie, wielki obiekt i obie kule zniknęły. Pies szczeka i jak szalony biega wokół swojego pana. Taylor

stracił głos, huczy mu w głowie. Drży na całym ciele. Także pies jest wylękniony. Toczy pianę z pyska i na krok nie

odstępuje swojego pana. Taylor z trudem dociera do łazika. Siada za kierownicą, ale ma takie drgawki, że zaraz pakuje

się w grząskie błoto. Musi wysiąść i pójść do domu na piechotę. Głowa boli go jeszcze przez kilka godzin, przez dwa

kolejne dni bezustannie dręczy go pragnienie.
Późniejsze przeszukanie polany, na której Robert Taylor spotkał obiekt, ujawniło ślady teleskopowych podpór

pozostawione zapewne rzez niewielkie obiekty. Spodnie Taylora były z obu stron rozdarte. lady rozdarcia potwierdzają

opis zdarzenia: że kule z prętami wzięły go między siebie i popychały w kierunku większego obiektu. Taylor jest uważany

za człowieka solidnego i uczciwego, badania lekarskie i dokumenty dotyczące stanu jego zdrowia nie wykazały żadnych

rewelacji. Taylor nigdy nie miewał bólów głowy, nigdy nie tracił przytomności.
Nie wiem, co za obiekty pojawiły się koło Livingston. Inni jednak są pewni: to Wenus i Merkury!
Mimo że poglądu tego nie da się zaakceptować, są ludzie, którzy weń wierzą. Na przykład Stewart Campbell, który przez

długi czas badał ten przypadek, choć sam nie był zapewne do końca przekonany do swojej interpretacji. Najpierw sądził,

że Taylor ujrzał piorun kulisty -kuriozum w zestawieniu z faktycznie widzianym zjawiskiem. W 1986 roku natomiast doznał

„astralnego” zapewne olśnienia, skoro napisał: „Ostatnio doszło następujące, proste wyjaśnienie. Wiele relacji o UFO

(także te z pozoru spektakularne) można wyjaśnić zjawiskami astro-nomicznymi. Zdarzenie nastąpiło wprawdzie w biały

dzień, ja wszakże postanowiłem mimo to zbadać hipotezę... astronomiczną] ”9].
I cóż się okazało?
Zgodnie z tą hipotezą Taylor wyszedł na polanę, a ujrzawszy Wenus i Merkurego uległ atakowi epilepsji, podarł na sobie

ubranie (a może poszarpał je pies?), stracił przytomność, a gdy doszedł do siebie, odczuwał ból głowy.
Wiarygodne? Campbell stwierdza, całkiem słusznie, że Wenus można czasem zobaczyć w biały dzień. Ale wtedy jej

jasność jest tak nieduża, że może ją dostrzec tylko wprawne oko dobrego obserwatora, który dokładnie wie, w którym

regionie nieba jej szukać. W jeszcze większej mierze dotyczy to Merkurego, którego słaby blask z powodu niewielkiej

odległości na niebie od Słońca widać tylko w niezwykle sprzyjających warunkach. Jeszcze nigdy nie widziano Merkurego

w dzień (0 10.15). Poza tym nie wiadomo, czy niebo było wówczas czyste, w każdym razie jeszcze o 9.20 niebo nad

Livingston było pokryte chmurami.
Ważniejsze jest to, że o tej porze Wenus nie znajdowała się już nad horyzontem, lecz zaszła za wzgórza Dee Hill leżące

na południowy wschód od polany. W konsekwencji Campbell musiałby powołać się na fatamorganę, która wyczarowała

Wenus oraz Merkurego nad horyzontem – do tego w postaci tak jasnej, świetlistej i kulistej, że biedny Robert Taylor

najpierw dostał na ich widok ataku epilepsji, a następnie padł bez przytomności na ziemię (według dokumentów

dotyczących jego stanu zdrowia Taylor ani przedtem, ani potem nie miewał ataków epilepsji, dlaczego więc taki atak

przytrafił mu się właśnie wtedy?). Wszystko byłoby śmiechu warte, gdyby nie fakt, że hipoteza Campbella została

wysunięta całkiem serio. Samo za siebie mówi stwierdzenie pewnego niemieckiego arcysceptyka w sprawach UFO, który

twierdzi, że jest to „gwóźdź do trumny jednego z najspek-takularniejszych angielskich [...] przypadków ostatnich

dziesięcioleci] ”10]. Ale inni ufolodzy sądzą, że wszystkie te hipotezy są w istocie tylko próbą zbudowania na siłę

konstrukcji, w jakikolwiek sposób mającej wyjaśnić zdarzenie, którego prawdopodobieństwo jest dla niektórych bardzo

podejrzane.
Chcąc zbliżyć się do rozwiązania zagadki UFO i łączącego się z nią fenomenu innych, musimy zapuścić się w labirynt

wyobraźni, w którym nietrudno nam będzie zabłądzić. Labirynt jest tu określeniem najwłaś-ciwszym, bo nader łatwo się

tam zgubić w plątaninie dziwacznych, jeżących włosy na głowie, pozornie nierealnych informacji z mrocznych stref

naszego świata. Istoty, podążające tam swymi pradawnymi szlakami, mogą przypominać postacie z Boskiej komedii

Dantego czy surrealistycznych obrazów Hieronima Boscha.
Gdyby określenie to nie było nacechowane tak negatywnie, można by je nazwać demonami, bo w pierwotnym znaczeniu

to greckie słowo określało „istoty nadprzyrodzone o cechach na wpół boskich i na wpół ludzkich”, ich zaś postępki mogły

być dobre lub złe. W istocie odpowiadają one wizerunkowi chrześcijańskich aniołów i one bowiem pośredniczyły między

światami, i one były dobre lub złe. Dlatego też można tylko przytaknąć ufologowi Johnowi A. Keelowi, który pisze:

„Demonologia nie jest wymysłem fantastów. Jest to sięgające do najdawniejszych czasów studium duchów i demonów,

które bez wąt-pienia istniały obok człowieka w całej historii. Napisano o tym tysiące książek. Wiele z nich jest dziełem

uczonych duchownych, przed-stawicieli nauk przyrodniczych i naukowców innych dziedzin. Każdy badacz może

sprawdzić autentyczność niezliczonych, dobrze udoku-mentowanych zdarzeń. Objawienia opisane w tej wstrząsającej

litera-turze wykazują podobieństwa do UFO – często są nawet z nim iden-tyczne. Ofiary, w które wstąpił demon,

wykazują dokładnie te same symptomy psychosomatyczne, co osoby, które miały styczność z UFO.”
Spójrzmy więc na nich: na tych innych, na demony przeszłości, anioły i diabły starożytności, które odnalazły drogę do

naszych czasów. Przygotujmy się na spotkanie z tym, co przerażające, niepojęte i nie-wyjaśnialne. Proszę również

pomyśleć o tym, że gdy my czytamy te historie, w tym samym czasie żyją wśród nas ludzie, którzy zetknęli się z tymi

istotami nie tylko na stronach tej książki, lecz w rzeczywistości: w miejskich domach, w lasach rodzinnych stron, w

krainach tej Ziemi, którą nazywamy „naszym” światem.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-02.htm (3 z 7) [2005-02-11 13:05:06]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Jest wieczór 21 sierpnia 1955 roku. Pani Glenie Langford wraz z dziećmi – Lonnie, Charltonem i Mary bawi z wizytą u

zaprzyjaź-nionego małżeństwa, Elmera i Very Suttonów, i ich dzieci. Jest tam też Bill Ray Taylor, przyjaciel Elmera. Dom

na farmie Suttonów stoi na odludziu, między niewielkimi miejscowościami Kelly i Hopkinsville, w lasach Kentucky [8, 12,

13].
Około siódmej wieczór Bill Ray Taylor wychodzi po wodę do studni na podwórze. Spuścił właśnie wiadro i widzi coś, co

odbiera mu mowę. Niedaleko sunie po niebie świetlisty obiekt latający, „bardzo jasny, mieniący się kolorami tęczy”. Ale to

jeszcze nie wszystko: obiekt podchodzi do lądowania za krzakami oddzielającymi zabudowania od małego, wyschniętego

w lecie potoku.
Bill Taylor biegnie pędem do domu, ale nikt nie bierze go poważnie. Na pewno widział spadającą gwiazdę, może

błyskawicę. Nikt nie ma ochoty wyjść z nim na dwór zobaczyć, co stało się koło potoku, nikt mu nie wierzy.
Mniej więcej godzinę później pies na podwórzu zaczyna ujadać jak szalony. Elmer Sutton i Bill Taylor patrzą po sobie,

wstają od nakry-tego stołu i stają w drzwiach domu. W odległości zaledwie dziesięciu metrów widzą coś wyglądającego

jak ucieleśnienie absurdu.
Stoi przed nimi niewielka istota mająca około 1,2 m wzrostu. Chyba jest naga, ma szarą skórę, nieproporcjonalnie wielką

głowę, długie ręce ze szponiastymi palcami, wlokące się prawie po ziemi. Najbardziej przerażająca jest głowa – wielkie

słoniowe uszy, olbrzymie okrągłe, żółte oczy, wąskie usta wyglądające jak kreska. Na dobitkę dziwna istota jarzy się,

jakby coś rozświetlało ją od środka.

Skrzat ze „słoniowymi uszami”. Te istoty, wyglądające jak senny kosz-mar, pojawiły się nocą z 21 na 22 sierpnia 1955

roku, wprawiając w przerażenie Langfordów i Sut-tonów

Na moment obu mężczyzn zdejmuje przerażenie, ale po chwili wpadają do domu, biorą dwa karabiny z szafy i wróciwszy

na dwór, wypalają do istoty stojącej na podwórzu i świecącej jak duch.
Dziwaczny skrzat jest trafiony. Siła strzału odrzuca go do tyłu. Ale potem – Elmer i Bill nie wierzą własnym oczom –

odwraca się jakby nigdy nic i opuściwszy się na czworaki, ucieka jak zwierzę.
W tej samej chwili przerażone kobiety i dzieci, siedzące jak trusie w pokoju, słyszą, że coś drapie w dach nad kuchnią.

Mężczyźni wybiegają znów na podwórze: rzeczywiście, na górze siedzi jeszcze jedna taka istota. Elmer strzela i chyba

trafia. Istota przewraca się do tyłu, ale spada z dachu bardzo powoli i – tak jak poprzednia – powoli oddala się na

czworakach.
Ale to nie wszystko, bo prawie w tej samej chwili zaczyna się pojawiać coraz więcej tych istot – włażą na dach,

przechodzą przez płot, wdrapują się na drzewa. Któraś dotyka głowy Billa Taylora – jest to jednak raczej „pieszczota” niż

napaść. Mimo to rodziny barykadują się w domu. Z przerażeniem obserwują przez ponad trzy godziny osobliwy najazd.

Istoty nadal kręcą się po podwórzu w pozornym nieładzie, zaglądają w okna, ale nie podejmują żadnych wrogich działań.

W końcu około 23.00 ośmioro obleganych odważa się na ucieczkę – biegną do samochodów i odjeżdżają do odległego 0

16 km Hopkinsville. Świetliste skrzaty siedzą sobie na podwórzu obserwując ich i nie przeszkadzając w odjeździe.
Uciekinierom udaje się namówić do przyjazdu na farmę szeryfa Russela Greenwella, jego pomocnika George'a Battsa

oraz czterech policjantów i dziennikarza miejscowej gazety. Ale po przybyciu nie znajdą już żadnych śladów obecności

istot. Gdy jednak kolumna samochodów jest około trzech kilometrów od domu Suttonów, jadący widzą dwa ostre światła

strzelające w niebo z miejsca, gdzie jest farma, i słyszą jakby grzmot. Nazajutrz rano w miejscu, gdzie Bill Taylor

obserwował lądowanie UFO, widzą wiele małych, płytkich zagłębień w korycie potoku. Szeryf Russel Greenwell

powiedział później, że „coś” musiało tych ludzi wystraszyć, „coś przekraczającego możliwości ich wyobraźni”.
Policja odjechała i wszyscy poszli do łóżek, sądząc, że najgorsze w życiu mają już za sobą. Tymczasem koszmar

zaczyna się na nowo. Glenie Langford pierwsza widzi wielkie, żółte oczy jednej z istot, gapiącej się na nią w sypialni.

Świetliste skrzaty pozostaną aż do brzasku. Mężczyźni znów strzelają z karabinów, ale rezultat jest taki, jak przedtem.

Nic z tego nie wynika. Wreszcie, nim pierwszy brzask rozjaśni wschodnie regiony USA, istoty znikają.
Pojawiło się wiele spekulacji na temat, co widziały w nocy obie rodziny: jedni przypuszczali, że wpadły w religijną histerię,

inni podkreślali, że w Hopkinsville był w tym czasie cyrk wędrowny i że widziano pewnie małpy, które uciekły z klatek. Ale

jest to hipoteza mało prawdopodobna, po pierwsze dlatego, że wszystkie cyrkowe zwierzęta były rano w klatkach, po

drugie zaś zachowanie tych istot w niczym nie przypominało zachowania małp; zwierzęta te ani w nocy nie świecą, ani

trafione z odległości kilku metrów nie uszłyby bez szwanku, tak jak skrzaty na farmie.
Sprawy Hopkinsville nie wyjaśniono do dziś. Mimo to literatura ufologiczna zajmuje się nią raczej rzadko i dość

powierzchownie. Dlaczego? Powód jest oczywisty – jest za osobliwa. Choć nic nie wskazuje na to, iż ktoś zrobił kawał,

choć zawiodły inne racjonalne wyjaśnienia, nawet znani ufolodzy są skłonni, jeśli to tylko możliwe, ukryć „sprawę

Hopkinsville” pod korcem. Pozaziemskie czy inne nieznane istoty, lądujące w świetlistych statkach kosmicznych, które tak

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-02.htm (4 z 7) [2005-02-11 13:05:06]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

wyglądają i tak się zachowują – coś tu nie gra!
Najgorsze, co możemy zrobić, to wykluczyć z góry pewne przypadki tylko dlatego, że wydają się zbyt niezwykłe, zbyt

obce, zbyt dziwne. Historie o małych szarych istotach, które przynajmniej z wyglądu są człekopodobne i których

zasadnicza działalność polega chyba na uprowadzaniu Ziemian, są już i tak dość dziwaczne, mogą jednak jeszcze jako

tako pasować do światopoglądu większości ufologów. Czy my nie postępowalibyśmy tak samo, gdybyśmy mieli

przeprowadzić badania mieszkańców nieznanej, nowo odkrytej planety? Doszło nawet do tego, że jeden z

najznamienitszych ufologów, profesor David M. Ja-cobs z uniwersytetu Temple w USA, upiera się ostatnio przy tym, aby

tylko ten rodzaj „istot pozaziemskich” był uznawany za prawdziwy. Ergo, wszystkie inne opisy opierają się na oszustwie

[14].
Cenię profesora Jacobsa, jego zaś książka o historii UFO w Ameryce [15] należy do klasyki literatury przedmiotu. Ale w

powyższej kwestii nie mogę się z nim zgodzić. Bo skąd mamy wiedzieć, jak mają wyglądać i zachowywać się „istoty

pozaziemskie”? Czy z faktu, że pewien rodzaj w ostatnich latach pojawia się coraz częściej, można wyciągnąć wniosek,

że tylko on ma prawo być uznany za prawdziwy, a o prawdziwości pozostałych możemy spokojnie zapomnieć?

Twierdzenie takie jest nie tylko lekkomyślne, lecz również nader niebezpieczne. Pozbawiamy się bowiem w ten sposób

jakiejkolwiek możliwości odkrycia pewnego dnia prawdziwej istoty tego zjawiska. I automatycznie uznajemy za kłam-ców,

a w najlepszym razie za fantastów, naszych godnych pożałowania bliźnich, którzy – jak Suttonowie czy Langfordowie –

widzieli istoty odbiegające od normy. Świetliste skrzaty o jarzących się oczach i słoniowych uszach są tak samo całą

prawdą, jak świetliste olbrzymy w fotelach o napędzie rakietowym.
Reakcja Jacobsa i innych jest zrozumiała – kto postawi tylko na jeden rodzaj „istot pozaziemskich”, będzie bardziej

wiarygodny. Może odrzucić wszystkie osobliwe – a tym samym niewiarygodne – przypa-dki i wyjść naprzeciw opinii

publicznej (lub jej przedstawicielom w rządzie, wojsku, prasie i kościołach różnych wyznań). Tyle tylko, że samo UFO nie

przejmuje się w najmniejszym stopniu takimi postawam. Pójdę jeszcze dalej stwierdzając, że prawdziwe sedno tego

zjawiska me polega na rutynowych „uprowadzeniach”, ale na osobliwych i nie-zwykłych, budzących grozę i przerażenie

spotkaniach z innymi. Tylko wtedy, gdy pojmiemy to zjawisko i poznamy jego tło, będziemy mogli zrozumieć, jak się ma

sprawa z uprowadzeniami i „niewielkimi szarymi istotami”. Jeśli zaś z góry je przekreślimy, choćby tylko z obawy przed

śmiesznością, nigdy nie będziemy mieli szansy na dotarcie do sedna sprawy.

Kolejne przykłady ze „straszliwego panopticum”?
Są ich setki, a oto niewielka próbka:
• 12 września 1952 roku grupce młodych ludzi wydaje się, że za wzgórzem koło Flatwood w Zachodniej Wirginii w USA

widzieli upadek meteorytu. Idąc do miejsca rzekomego upadku, mijają dom pani Kathleen May. Opowiadają jej o tym, co

widzieli. Pani May wraz z dwoma synami i goszczącym u niej właśnie członkiem Gwardii Narodowej postanawia

wspomóc grupę. Wspiąwszy się na wzgórze, spostrzegają po jego drugiej stronie świecącą kulę „wielkości domu”.

Dobiegają z niej jakieś dziwne szmery, stuki i syczenie. Nagle w krza-kach z przodu dostrzegają jakiś ruch. Ku swemu

przerażeniu widzą olbrzymią istotę, mającą ponad trzy metry wzrostu, o krwistoczerwonej twarzy i rozżarzonych, zielono-

pomarańczowych oczach. Bije od niej przenikliwa, odrażająca, ostra woń. Postać lewituje w ich kierunku. Z histerycznym

krzykiem wszyscy uciekają ze wzgórza do osady. Wielu z nich jeszcze przez kilka godzin będzie odczuwać mdłości.

Nazajutrz rano na miejscu lądowania stwierdzono odciski podobne do śladów płóz [12, 13, 16, 17].
• 11 października 1973 roku dwaj stoczniowcy, Charles Hickson i Calvin Parker łowią ryby nad rzeką Pascagoula w stanie

Missisipi. Tam zaskakują ich trzy przerażające istoty. Stwory wysuwają się z owalnego obiektu, który osiadł za plecami

wędkarzy, i zabierają obu na pokład na badanie. Istoty mają około dwóch metrów wzrostu, ich skóra jest szara, palce

szponiaste, ręce długie. Głowa przechodzi od razu w tułów, a w miejscu, gdzie człowiek ma nos i uszy, widać trzy

spiczaste stożkowate niby-wypustki. Przypadek „Pascagoula” jest przykładem jednego z najlepiej zbadanych

„uprowadzeń” spośród pojawień się UFO w 1973 roku i jak dotąd nie udało się zanegować jego prawdziwości, uznając go

za oszustwo czy urojenie [8, 15].
• W pewien piękny letni wieczór 1956 roku Karl Ackermann – wówczas profesor liceum, a później profesor biologii w

Wyższej Szkole Bundeswehry – był z matką przejazdem w Kraherwaldzie pod Stuttgartem. O 21.00 znajdowali się na

asfaltowej drodze, mniej więcej dziesięć metrów od skraju lasu. „Nagle drzewa się ugięły, jak pod silnym porywem wiatru.

W górze dał się słyszeć jakiś świst i potworna tarcza, jarząca się czerwienią, przeleciała na niewielkiej wysokości i spadła

w dolinę Feuerbach. W dole zapaliło się jakieś światło, które następnie powoli gasło. Nastała cisza, ale po chwili w lesie

zatrzeszczało poszycie. Ktoś szedł, sapiąc, pod górę. Gdy istota podeszła bliżej, ogarnęła nas panika. Istota była

ogromna. Miała na sobie jakby skafander do nurkowania. Stanęła przede mną i dyszała ciężko. Pod pachą niosła czarną

skrzyneczkę. Skinęła ręką. Potem wielkimi susami, nadal ciężko dysząc, kontynuowała wdrapywanie się na szczyt.

Widzieliśmy, jak stała obok wieży widokowej. Jej sylwetka rysowała się wyraźnie na tle nieba rozjaśnionego światłami

miasta. To był olbrzym. Potem zjawa wróciła wolnym krokiem i znów stanęła przed nami. Byliśmy jak sparaliżowani.

Ponownie nam kiwnęła i szybko ruszyła w dół. Znów było słychać świst i rozżarzona tarcza przemknęła nad nami. Całe

zdarzenie zatrzymaliśmy dla siebie. W prasie nie było o tym ani słowa] ”18].

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-02.htm (5 z 7) [2005-02-11 13:05:06]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

11 października 1973 roku osobliwe olbrzymy, mające zamiast nosa i uszu niby-wypustki, wzięły na pokład UFO i zbadały

dwóch stoczniowców, Charlesa Hicksona i Calvina Parkera. Rysunek według relacji uprowadzo-nych

• Listopad 1958 roku. Dwaj żołnierze szkockiej Territorial Army natrafiają podczas ćwiczeń w pobliżu Aberdeen na dwie

wielkie istoty, mające niemal trzy metry wzrostu. Istoty pojawiają się niespodziewanie za nimi w zaroślach, wydając

dziwne gulgotanie. Żołnierze rzucają się do panicznej ucieczki, a za ich plecami w powietrze wznosi się wielki, świetlisty

obiekt w kształcie dysku i odlatuje bezgłośnie [19].
• Jednookie olbrzymy pojawiają się najpierw 12 października 1963 roku na odludnej drodze w okolicy Monte Maiz, a

następnie 6 lutego 1965 roku w Torrent w Argentynie. W obu przypadkach zachowują się nader agresywnie. Wdzierają

się do jednego z domów w Torrent i próbują uprowadzić mieszkańców. Wyganiają ich jednak niespodzie-wanie przybyli

sąsiedzi, którzy usłyszeli wołanie o pomoc [20]. Podobne olbrzymy pojawiły się też ponoć w Woroneżu, wkrótce okazało

się jednak, że jest to historia fikcyjna, a pretekst do jej powstania był w rzeczywistości inny. Podana przez TASS

informacja, która obiegła cały świat, mogła nawet dotyczyć kilku różnych przypadków, jakie zdarzyły się w czasie

poprzednich miesięcy w tej okolicy.
• W sierpniu 1971 roku John Hodges wraca ze swoim przyjacielem Peterem Rodriguezem z wizyty od znajomego z Daple

Grey Lane koło Los Angeles. Na skraju drogi widzą zarysy czegoś, co okazuje się po zbliżeniu dwoma „żywymi

mózgami”. Siedzący za kierownicą Hodges mija je przerażony i zabiera przyjaciela do siebie do domu. Po przybyciu

stwierdzają, że jechali o dwie godziny dłużej niż zawsze. Później Hodges poddaje się hipnozie. Pod jej wpływem

wychodzi na jaw, że w trakcie jazdy jeszcze raz trafił na „mózgi”, które zabrały go do UFO. Człekokształtni członkowie

załogi poddają go badaniom. Przekazują mu także telepatycznie wizje końca świata, który spowoduje wojna światowa [8].

Przekazywanie takich proroctw znamy już ze sprawy „Jezioro Bodeńskie” [rozdz. 1.].

Osobliwe istoty widziane z okazji różnych lądowań UFO. Większość jest człekokształtna, ma jednak wiele cech

zdecydowanie różniących je od Ziemian

• 25 października 1973 roku w Greensburgu w stanie Pensylwania farmer Stephen Polaski spotyka olbrzymich,

niedźwiedziowatych człon-ków załogi UFO. Wraz z piętnastu innymi naocznymi świadkami obserwuje obiekt

podchodzący do lądowania za pobliskim lasem. Podczas poszukiwania lądowiska farmer oraz towarzyszący mu dwaj

dziesięcioletni chłopcy słyszą nagle trzask łamanych drzew i widzą zbliżające się dwie ogromne, ciemne istoty – całe

owłosione, z wielkimi zielonkawożółtymi oczami. Polaski strzela do nich kilkakrotnie, ale bez najmniejszego efektu.

Mężczyzna i dzieci uciekają w panice do domu nie napastowani przez dziwne istoty [8].
• 16 sierpnia 1968 roku hiszpański hodowca drobiu widzi koło Siewa de Alamos kopułowaty obiekt unoszący się tuż nad

ziemią. Zbliżywszy się, spostrzega dwie istoty o „odrażającym wyglądzie” – z ośmioma czy dziewięcioma mackami –

przypominające ośmió-rnice lub mątwy. Ujrzawszy człowieka, istoty znikają za obiektem, który natychmiast startuje i

prędko znika z pola widzenia [21].
• W 1964 roku osiemnastoletnia Anna Lister wraz z przyszłym mężem Lewem przejeżdża koło farmy swojej matki Anny w

okolicach Clormont County w stanie Ohio. Nagle oboje widzą z samochodu jakąś istotę biegnącą szybko przez pola.

„Chyba nas nie widziała, przynaj-mniej do chwili włączenia świateł. Wtedy zaczęła się zbliżać. Poruszała się jakby

wielkimi skokami, takimi susami. Niewiarygodne, ale trzy ogrodzenia z drutu przesadziła jakby nigdy nic. Zaczęłam

krzyczeć.” Potem istota zatrzymała się przed samochodem i wybałuszyła wielkie oczy. Anna i Lew są sparaliżowani, nie

mogą się poruszyć. „Potem isto-ta zaczęła się na naszych oczach przeobrażać. Jej palce zamieniły się w szpony.

Odbiegła na czworakach, a w końcu rozpłynęła się w powie-trzu. To było coś strasznego, wszystko działo się jakby w

zwolnionym tempie. Wiem, że nikt nam nie uwierzy, ale tak było naprawdę] ”22].
• W lipcu 1974 roku rodzina Davisów z Meriemont w USA czuje w domu dziwny niemiły zapach. Wszyscy wychodzą na

dwór. Ale tam też rozchodzi się ten dziwny smród. Tak samo jest u sąsiadów. Nasuwa się podejrzenie, że to gaz.

Zawiadomione zostaje pogotowie gazowe. (Ale pomiary nie wykazały ulatniania się gazu.) Tymczasem Davisowie

wsiadają do samochodu i wyjeżdżają z miejscowości. Nagle na skraju szosy widzą coś tak nieprawdopodobnego, że

doznają szoku – ogrom-na, mająca prawie dwa i pół metra wzrostu człekokształtna istota z nagim, owłosionym torsem,

ubrana tylko w ciemne spodnie, ma nogi zakończone kopytami! Rodzice i dzieci słyszą wyraźnie ich stukot na asfalcie.

Siedząca za kierownicą pani Davis zawraca po przejechaniu kilkuset metrów, ale istota tymczasem znika [22].

Ten rodzaj „małych szarych istot” o nieproporcjonalnie wielkiej głowie. a mających około 1,5 m wzrostu. widuje się w

ostatnich latach coraz częściej. Właśnie takie istoty uprowa-dzają ludzi do UFO i poddają ich badaniom.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-02.htm (6 z 7) [2005-02-11 13:05:06]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Kim są inni? Czy odwiedzają nas tysiące różnych, pozaziemskich ras? nieduzi obcy o szarej skórze, występujący prawie

we wszystkich relacjach z uprowadzeń? Jednookie olbrzymy? Diabelskie stwory z ko-pytami czy gigantyczne mózgi? Czy

trzymetrowe istoty z Kosmosu upodobały sobie Ziemię, żeby straszyć argentyńskich rolników i wo-roneskich uczniów? A

te w skafandrach do nurkowania, które biegają zdyszane po lasach w okolicach Stuttgartu? A te, co przeobrażają się w

obecności zdumionych świadków w przerażające potwory o roz-jarzonych oczach i szponiastych palcach? Czy

inteligentne mątwy i czarne grizzly wpadają tu tylko na moment, aby zaraz zniknąć? Czy oni to przedstawiciele

inteligencji, którzy – jak nam się zdaje – po-konali ogromne przestrzenie międzygwiezdne w, pojazdach kosmicz-nych?
Nie można tego z całkowitą pewnością wykluczyć, ale jest to niezbyt prawdopodobne. Wszystkie te istoty za bardzo

przypominają wytwory naszej wyobraźni, nasze fantazje. Czyż więc powstały tylko w naszej podświadomości, jak sądzą

niektórzy? Czy to marzenia, które przybrały postać widzialną?
Raczej nie. Marzenia i wizje bowiem nie zostawiają zwykle śladów, nie poruszają się w obiektach promieniujących

ciepłem, nie są też widziane przez wielu ludzi naraz.
Stykamy się z czymś, co ma związek z nami, lecz jest zarazem tak obce, tak inne, że wzbraniamy się uznać to za

zjawisko realne. Wielki antropolog amerykański Loren Eisley przeżył kiedyś cudowną historię:
„Zetknięcie z innym światem to nie tylko twór wyobraźni. Może się zdarzyć każdemu. Człowiekowi albo zwierzęciu.

Niekiedy granice są tak ruchome, tak płynne, że do przeżycia czegoś takiego wystarczy sama obecność. Miałem okazję

zaobserwować, jak zachował się w takiej sytuacji pewien kruk, niejako mój sąsiad. Nigdy mu nic złego nie zrobiłem, ale

on woli siadać na najwyższych gałęziach, latać bardzo wysoko i unikać kontaktów z ludźmi. Jego świat zaczyna się tam,

gdzie mój słaby wzrok nie sięga. Ale pewnego ranka całą okolicę spowiła bardzo gęsta mgła. Na dworzec szedłem

niemal po omacku. Nagle, dokładnie przed moimi oczami, pojawiły się dwa wielkie czarne skrzydła i straszny dziób.

Zjawa minęła mnie jak błyskawica, wydając przy tym krzyk strachu tak przeraźliwy, że już nigdy nie chciałbym czegoś

takiego usłyszeć. Ten krzyk prześladował mnie całe popołudnie. Przyłapałem się na tym, że patrzę w lustro, zadając

sobie pytanie, co we mnie jest takie przerażające? Potem zrozumiałem. Mgła sprawiła, że granica dzieląca nasze światy

uległa zatarciu. Kruk myślał, że leci na zwykłej wysokości, aż tu nagle ujrzał wstrząsający obraz – dla niego sprzeczny z

prawami natury. Niespodziewanie spostrzegł człowieka poruszającego się w po wietrzu, w świecie kruków. Natknął się na

sprzeczność najbardziej absolutną, jaką kruk może sobie wyobrazić – na lecącego człowieka... Teraz, gdy widzi mnie z

góry, wydaje kilkakrotnie cichy krzyk, w którym słyszę niepewność umysłu, któremu zaburzono poczucie rzeczywistości.

Nie jest już takim samym krukiem, jak inne – i nigdy już nim nie będzie...] ”23]
Jesteśmy jak ten kruk. Wielu z nas przeszło przez mgłę, w której widziało twarze innych. Widziało pyski o rozjarzonych

oczach, obrzyd-liwej, krwistoczerwonej lub szarej, pomarszczonej skórze, widziało coś zupełnie obcego naszemu światu.

Ale być może wielu z nas widziało tylko swoje odbicie, odbicie swojej wrażliwej ludzkiej duszy.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-02.htm (7 z 7) [2005-02-11 13:05:06]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

3. Było to w czasach przed naszą erą

Wróżki i elfy, skrzaty i gnomy, inkuby i sukkuby

Któż jeszcze pamięta te wszystkie wróżki, elfy, skrzaty, olbrzymy i tym podobne postacie naszego dzieciństwa?

Zaludniały świat, który był dla nas równie rzeczywisty jak koledzy z podwórka czy nasz dentysta. Potem wyrośliśmy z

dziecinnych ubranek i porzuciliśmy myśli o innej rzeczywistości. Opowiadamy o niej dzieciom i wnukom, ale nie wierzymy

już w prawdziwość tych opowieści. Wróżki i elfy odeszły z naszego świata, zostały wypędzone – spotykamy je tylko

czasem nocą, we śnie.
Ludzie minionych stuleci i tysiącleci podchodzili do tego zupełnie inaczej. Dorastali, żyli i umierali wierząc święcie w

„karzełki” albo „olbrzymy” – były to duchy najczęściej niewidzialne, mieszkające ponoć gdzieś w lasach albo na

okolicznych wzgórzach, czasem poka-zujące się ludziom. Dopiero z nadejściem epoki Renesansu Kościołowi udało się

za pomocą egzorcyzmów i wody święconej wypędzić wróżki i gnomy z ich ostoi. „I dlatego elfów już nie ma”, pisał

czternastowieczny poeta angielski Chaucer [24].
Z tym większą mocą pojawiają się one na powrót w naszym świecie – zaadaptowane do naszych wyobrażeń, naszej

techniki, naszych fantazji. Ale przecież są to te same demony, które swoim nieobliczalnym zachowaniem przerażały

naszych przodków – raz były dobre, innym razem złe, raz przyjazne i pomocne, innym razem wściekłe i obrzydliwe. Ich

zachowanie jednak, ich modus operandi przy zetknięciu z ludźmi, nigdy się nie zmieniły.
Wyruszmy teraz w podróż w przeszłość.
Zaczniemy od owych mitologicznych czasów przed naszą erą, gdy prawda historyczna mieszała się z legendą. Potem

spróbujemy przejść po omacku do czasów nam współczesnych. Będziemy szukać innych, spróbujemy uchylić rąbka

tajemnicy, okrywającej ich działalność w na-szym świecie. Czeka nas podróż pełna niespodzianych wiadomości i

ta-jemnych cudów.

Jest trochę niemieckich legend o elfach i wróżkach. Ale większość takich opowieści pochodzi z Irlandii, Anglii i Szkocji.

„Trzon przeka-zów musi być bardzo stary – pisze filolog Martin Löpelmann – znacznie starszy od treści najstarszych

germańskich legend Eddy. Najstarsze irlandzkie rękopisy, zawierające takie przekazy, pochodzą z IX stulecia, już więc z

racji swojego wieku są godne szacunku] ”25]. Istotnie, wszystkie legendy o „karzełkach” biorą swój początek w owych

zamierzchłych czasach przed narodzinami Chrystusa.
„Kiedy byłem dzieckiem – czytamy w jednym ze zbiorów baśni irlandzkich – słyszałem, że dziad mój opowiadał o istotach

ze wzgórz. Nikt nie znał tylu historii o wróżkach co on. Nigdy nie wybierał się po torf na moczary, nie będąc

przygotowanym na spotkanie z nimi. Umiał wytłumaczyć ich istnienie. Dziadek mawiał, że kiedyś w niebie toczyła się

wojna między Bogiem a aniołami. I Bóg przez ponad czterdzieści dni i nocy wyrzucał z nieba anioły. Niektóre zostały w

powietrzu, inne spadły na ziemię, jeszcze inne runęły do morza. Słyszałem, jak pewien człowiek opowiadał, że

zniszczyłyby ziemię, gdyby nie żyły nadzieją powrotu do nieba w dzień Sądu Ostatecznego.” W tej opowieści

odzwierciedla się oczywiście wielowiekowy wpływ chrześcijaństwa i jego wyobrażeń o hierarchiach niebieskich.

Pierwotna wiara we wróżki nie zawierała informacji o walkach w niebie. Ale okazuje się też, że wróżki, przynajmniej w

ludzkiej wyobraźni, dys-ponowały równie przerażającymi możliwościami: możliwościami zniszczenia Ziemi.
Z minionego stulecia pochodzi też opowieść o skrzatach, spisana przez szwajcarskiego księdza Waltera Hopfa-

Waldswila: „Cramer zapewnia, że wiara w górskie skrzaty powoli wymiera. W żadnym razie nie zamierzam temu

zaprzeczać, chciałbym mu wszakże przypomnieć, iż jeszcze nie tak dawno na pewnej plebanii wyśmiewałem się z

usły-szanej tam legendy o pewnym skrzacie, a pan proboszcz [...] zaprzeczył mi z poważną miną stwierdzając, iż znał

pewnego dziekana, który istoty takie widział na własne oczy, a nawet z nimi rozmawiał, a powiadano takoż, że mieszkają

one na Księżycu] ”27].
Ojczyznę wróżek, skrzatów i elfów wyobrażano sobie jednak za-zwyczaj zupełnie inaczej. W. Y. Evans-Wentz uważa, że

jest to niewi-dzialny świat, w którym świat nasz tkwi niczym wyspa w gigantycznym oceanie. Mieszkańców tej „innej

ziemi” wyobrażano sobie z reguły jako istoty niewielkiego wzrostu, mogły one jednak przybierać również inne postacie, a

nawet pojawiać się jako olbrzymy. Popularne były kształty na wpół ludzkie. Mocy swej używały niekiedy do

uprowadza-nia, oszałamiania i więzienia ludzi. Kradły zboże i zwierzęta domowe, ale niekiedy bywały wspaniałomyślne i

pomagały ludziom. Nie było wróżek, elfów czy krasnali całkowicie „dobrych” – z niewiadomych powodów robiły się one

czasem złośliwe i pamiętliwe.
Już ta pomerzchowna charakterystyka pozwala nam dostrzec wyraź-ne zbieżności z wizerunkiem dzisiejszych załóg

UFO, szczegolnie z owymi dziwacznymi postaciami, które zdążyliśmy już poznać.
We współczesnej literaturze ufologicznej wciąż wymieniany jest pewien fenomen: obce istoty potrafią zatrzymywać

samochody i inne pojazdy bez stosowania jakichkolwiek urządzeń. Świadkowie takich zdarzeń mówią często 0 okropnym

uczuciu, polegającym na utracie panowania nad pojazdem – albo jedzie on, często z dużą prędkością, jakby kierowała

nim niewidzialna dłoń, albo staje. Silnik gaśnie, układ elektryczny przestaje działać, samochód zatrzymuje się na skraju

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-03.htm (1 z 7) [2005-02-11 13:05:11]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

drogi. Nierzadko osoby siedzące w samochodzie są potem w klasyczny sposób uprowadzane do UFO, tzn. wciągane do

obiektu.
Ale zatrzymywać pojazdy potrafiły też wróżki: „W opowieściach o elfach czytamy często, że konie wierzchowe i

pociągowe nie potrafiły przejść przez okolicę, w której albo było widać tańczące elfy, albo było słychać muzykę tych istot”,

pisze angielski badacz mitów John Michell [29]. Elfy potrafiły nawet odgradzać niewidzialnymi barierami całe wzgórza czy

połacie ziemi. Dermom MacManus opowiada historię, jaka zdarzyła się podobno w 1935 roku, a którą – zgodnie z

miejs-cowymi wierzeniami – przypisano wróżkom. Pewna dziewczyna wspięła się na Lis Ard, wzniesienie w pobliżu

swojej rodzinnej wsi, na które ludzie bali się wchodzić, zwane Wzgórzem Wróżek [30]. Kiedy chciała ruszyć ku polanie,

poczuła nagle jakby wewnętrzne szarpnięcie i zmuszona była pobiec w kierunku przeciwnym. Spróbowała jeszcze raz i

spotkało ją to samo. Potem stwierdziła, że za każdym razem trafia na niewidzialną barierę. Bariera ta była tak

rzeczywista, że dziewczyna poszła wzdłuż niej, kierując się dotykiem. Grupa osób, które po kilku go-dzinach wyruszyły na

poszukiwanie zaginionej, minęła dziewczynę o parę metrów, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej krzyki i

wymachiwania. Dopiero po wielu godzinach niewidzialna bariera zniknęła i dziewczynie – wykończonej nerwowo, głodnej,

spragnionej i wycieńczonej do ostat-nich granic – udało się wreszcie opuścić dziwaczne więzienie.

4 stycznia 1975 roku dwudziestoośmioletni Argentyńczyk Carlos Antonio Diaz został wciągnięty do UFO [16]. Diaz

mieszka w Ingeneiro Blanco, na przedmieściu Bahia Blanca, około 780 km na północ od Buenos Aires. Kończy pracę o

3.30 rano. Jest jeszcze ciemno. Idzie kupić gazetę i złapać autobus do domu. Niebo pokrywają chmury. Diaz nie zwraca

większej uwagi na rozświetlający niebo błysk, przypominający błyskawicę, sądząc, że nadchodzi burza.
Po pięciu godzinach, 0 8.30, jakiś motocyklista znajduje Diaza na skraju autostrady u granic Buenos Aires, w odległości

prawie 800 km od Bahia Blanca. Diaz jest nadal w ubraniu roboczym, trzyma poranną gazetę i sprawia wrażenie, jakby

nie był przy zdrowych zmysłach. Motocyklista wiezie go do najbliższego szpitala.
Zegarek porwanego stoi na godzinie 3.50. Tymczasem o zdarzeniu zawiadomiono już jego rodzinę. Żona Diaza wsiada

od razu do sa-mochodu, ale do Buenos Aires dojeżdża dopiero („jechałam jak wariatka”) koło północy, po dziewięciu

godzinach. Jest to najkrótszy czas, w jakim można dojechać samochodem z Bahia Blanca do Buenos Aires.
Przez kilka następnych dni Carlosa Diaza bada w sumie 46 lekarzy. Chory cierpi na napady zawrotów głowy, dolegliwości

żołądkowe i brak łaknienia. Wygląda, jakby z głowy i z piersi powypadały mu całe kępy włosów.
Dla większości lekarzy historia opowiadana przez Carlosa Antonia Diaza jest niewiarygodna. Ujrzał „błyskawicę”. Po

chwili stwierdził, że jest sparaliżowany, nie może się ruszać. Poczuł jakby szum wiatru i coś podniosło go trzy metry nad

ziemię. Stracił przytomność.
Doszedł do siebie w półprzezroczystym, kulistym pomieszczeniu. Światło płynęło ze ścian. Był sam – na wpół klęczał, na

wpół leżał. Przez niewielkie otwory w podłodze płynęło świeże powietrze.
Nagle w ścianie zrobił się otwór, przez który do środka wleciały trzy duże istoty, mające po około 1,8 m wzrostu.

Wyglądały prawie jak ludzie, ale nie miały ust, nosa, uszu ani oczu. Nie miały też włosów, a ich długie kończyny górne

były chyba pozbawione stawów -Diazowi zdawało się, że wyginają się na wszystkie strony. Kończyny te były zakończone

kikutami – nie miały rąk i palców.
Dziwaczne istoty zaczęły zdumionemu Diazowi wyrywać włosy z głowy i z piersi. Z początku nie potrafił pojąć, jak to robią

bez palców. Ale potem zobaczył niewielkie ssawki wysuwające się z zakończeń rąk. Diaz spróbował coś powiedzieć do

istot, próbował nawiązać z nimi rozmowę, zapytać, co to wszystko znaczy. Odpowiedziało mu milczenie. Dziwne było, że

nic go nie bolało. Po chwili, która wydała mu się wiecznością, stracił przytomność. Kiedy doszedł do siebie, leżał w trawie

obok autostrady u granic Buenos Aires.
Nie było możliwe, aby Diaz pokonał tę odległość przez pięć godzin. Samochodem jedzie się zwykle dziewięć do

dziesięciu godzin. Musiałby lecieć samolotem, ale dochodzenie wykazało, że tego ranka Diaza nie było na pokładzie

żadnego z samolotów lecących z Bahia Blanca do Buenos Aires. Zdarzenie jest po dziś dzień uważane za me

wyjaśnione i można się opierać tylko na relacjach świadka: że przez dziwaczną ludzko-nieludzką załogę UFO został

porwany w miejscu zamieszkania i zawieziony do Buenos Aires. .
Przeniesienia z miejsca na miejsce przez UFO nie są rzadkością, historia zna takie przykłady. Ale to nie wszystko.

Bardzo podobne przypadki pojawiają się też w dawnych opowieściach o wróżkach i elfach. Historię z minionego stulecia

przytacza w zbiorze irlandzkich baśni Frederick Hetmann. Człowieka o imieniu Padraig, podążającego ze swych włości

do miasta, zagadnął obcy jeździec, który zaproponował mu następnie, że weźmie go ze sobą, ale zamiast zawieźć go do

sąsiedniego miasteczka, zawiózł go do Nowego Jorku. Droga powrotna wyglądała podobnie: „Padraig robił, co mu

kazano, rycerz zaś spiął wierzchowca ostrogami. Koń biegł tak szybko, że dogonił wiatr, wiatr zaś lecący z tyłu nie

dotrzymywał mu kroku”. Przybyli na miejsce i nieznany rycerz zsadził go z konia: „Padraig odwrócił się, aby mu

podziękować, ale nikogo już nie było. Jeździec rozwiał się jak mgła. Padraig był zdumiony, wziął jednak pakunki i poszedł

do domu”. Jego żona Nancy była bardzo zdziwiona, kiedy zobaczyła przed drzwiami męża, który stara się ją przekonać,

że nie był wcale w sąsiednim mieście, tylko w dalekim Nowym Jorku. Uwierzyła mu dopiero, kiedy wyjął kupione tam

cudzoziemskie rzeczy. Oboje byli przekonani, że tego szczególnego cudu dokonał jakiś czarodziej [26].

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-03.htm (2 z 7) [2005-02-11 13:05:11]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni


Znane – również na naszych szerokościach geograficznych – są tańce wróżek. Częstokroć widywano je tańczące

wieczorem w osob-liwych korowodach. Kto usłyszał ich muzykę, tańczył wraz z nimi, a tańcząc docierał do ich odległego,

a zarazem tak bliskiego kraju, z którego nie było powrotu. Szczęście mieli nieliczni, jak na przykład niejaki pan Hart z

Wiltshire, który pewnego wieczora przechodził obok „kręgu czarownic”, gdzie ujrzał „niezliczone mrowie skrzatów albo

bardzo małych ludzi”, którzy „bezustannie tańczyli w koło, wydając wszelkie możliwe głosy”. Zaraz potem pan Hart stracił

przytomność. Nie wiadomo, co działo się z nim owej nocy, nazajutrz rankiem wszakże obudził się w środku „kręgu

czarownic”, po małych istotach jednak wszelki ślad zaginął [31].
W zupełnie innej części świata – w zamieszkiwanej przez Indian Ameryce Północnej – znany jest algonkiński przekaz,

wedle którego pewien myśliwy tego plemienia odkrył na polanie krąg wygniecionej trawy. Ukrył się i wkrótce ujrzał okrągły

kosz opuszczający się z nieba. W koszu siedziały kobiety cudownej piękności. Kosz dotknął ziemi, kobiety wyszły zeń i

zaczęły tańczyć. Myśliwy wyczekał sposobnej chwili, skoczył, schwytał jedną z kobiet i pociągnął za sobą. Inne uciekły do

kosza, który na powrót wzniósł się w chmury. Mężczyzna wziął kobietę do swojego wigwamu, a ona wkrótce urodziła mu

syna, ale nie upilnowana uciekła z dzieckiem na polanę, uplotła nowy kosz i jak jej przyjaciółki na zawsze zniknęła w

niebie [32].
Dziwne tańczące istoty pojawiają się też w trakcie dzisiejszych obserwacji UFO. Późnym wieczorem 22 października

1973 roku De Wayne Donothan wraz z żoną wraca samochodem szosą do Blackford County w stanie Indiana. Nagle w

świetle reflektorów pojawiają się dwie istoty w lśniących kombinezonach, wirujące na skraju drogi jakby w rytm bezgłośnej

muzyki. Samochód mija tańczące postacie. Po paruset metrach zdumiony Donothan zawraca, dojeżdża do miejsca,

gdzie jeszcze przed chwilą były owe istoty, lecz ani on, ani jego żona nie widzą śladu tańczących. Ale już po kilku

minutach oboje słyszą dziwny szum i widzą światło wystrzelające zza drzew w niebo, a na-stępnie znikające w mroku.
Nazajutrz pojawia się inny świadek. Jest to Gary Flatter, który obserwował postacie na trzy godziny przed Donothanami.

On też wi-dział, jak „tańczyły”, a potem weszły do dziwnych pudeł i odleciały [8].
Trudno powiedzieć, czy „taniec” jest istotnie tańcem, a „muzyka” muzyką. Ale cokolwiek by to było, dzisiejsze zachowania

innych są podobne do ich zachowań sprzed tysięcy lat, a my, ludzie, wciąż bez rezultatu próbujemy zinterpretować ich

prastare śpiewki.

Najbardziej rzucają się w oczy podobieństwa uprowadzeń dokonywa-nych przez elfy do uprowadzeń przez załogi UFO.

Problem uprowadzeń dokonywanych przez UFO – czy raczej: uprowadzeń do UFO – sta-nowi dziś najistotniejszy

element dyskusji na temat tego zjawiska. Zajmiemy się nim w jednym z następnych rozdziałów. Niezależnie od tego, jak

kontrowersyjna i różna jest ich rzeczywistość, faktem jest, że coraz więcej ludzi twierdzi, iż „istoty pozaziemskie”

wprowadzały ich w stan, w którym tracili panowanie nad własnym ciałem, że musieli wchodzić z obcymi do statku, gdzie

poddawano ich bolesnym niekiedy badaniom. Szczególnym aspektem takich uprowadzeń, wykrystalizo-wującym się

dopiero w ostatnich latach, jest ich aspekt seksualny.

„Małe szare istoty” pobierają płód z ciała ciężarnej kobiety. Rysunek według Betty Andreasson-Luca

Kobiety twierdzą, że zostały poddane sztucznemu zapłodnieniu, a podczas powtórnego uprowadzenia, kilka tygodni czy

miesięcy później, pozbawia się je rozwijającego się embrionu. Kilku kobietom pokazywano ponoć po paru latach ich duże

już dzieci o cechach hybryd. Mężczyznom natomiast pobierano spermę albo zmuszano do kontak-tów płciowych z

obcymi. Buddowi Hopkinsowi [4] udało się zgromadzić informacje o licznych przypadkach, które trudno byłoby uznać bez

Wyjątku za efekty paranoidalnych marzeń o gwałcie, snutych przez mężczyzn cierpiących na zaburzenia seksualne o

orientacji masochis-tycznej. Jest to niemożliwe już choćby dlatego, że wszystko trwa z reguły długo, są też świadkowie

zdarzeń i można zaobserwować efekty uboczne (np. ślady na ziemi).
Jednym z takich przypadków, najbardziej rozciągniętych w czasie i najbardziej brzemiennym w skutki, jest bez wątpienia

nieprzerwana seria uprowadzeń Betty Andreasson-Luca [33]. Od najwcześniejszego dzieciństwa Betty brano na pokład

różnych UFO, gdzie ją badano. przekazywano jej wizje, granice zaś między rzekomą rzeczywistością a wzbudzonymi

marzeniami są tak niejasne, że nawet najbardziej do-świadczonym badaczom z trudem przychodzi wyjaśnienie tej

tajemnicy.

Embrion-hybryda wyjęty z łona matki-kobiety ziemskiej na pokładzie „pozaziemskiego statku kosmicznego”. „Istoty

pozaziemskie” lub przynajmniej „małe szare istoty” byłyby więc czymś pośrednim między nami a obcymi, istotami

zarówno z tego, jak i z innego świata. Rysunek według Betty Andreasson-Luca

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-03.htm (3 z 7) [2005-02-11 13:05:11]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Betty Andreasson nie uprowadzono nigdy dla przeprowadzania na niej manipulacji genetycznych. Ale opowiada ona, że

raz wzięto ją na pokład UFO, żeby była obecna przy takiej operacji: jakaś nieznana kobieta leżała na jakby stole, a kilka

małych istot o szarej skórze wyjmowało z jej macicy płód, wyglądający tak samo jak one. Powie-dziano jej, że kobietę

zapłodniono sztucznie i że trzeba było wyjąć płód w tak wczesnym stadium, żeby umożliwić mu przeżycie. W trakcie

regresji hipnotycznej, która miała ją na powrót wprowadzić w opisy-waną sytuację, Betty Andreasson tak opowiadała o

tych działaniach: „Oni [obcy] składają się z takiej samej substancji [jak my, ludzie], niektóre zaś kobiety [obcych] nie

przyjmują po prostu protoplazmy. Wykorzystują więc [kobiety ludzkie] dla donoszenia płodów. One [kobiety obce] są

bardzo słabe i nie mogą być sztucznie zapładniane jak ludzkie.” Na pytanie hipnotyzera, co dzieje się z płodami

znajdującymi się w rękach obcych, pani Andreasson odparła: „Płody stają się nimi!”
Zabrzmi to być może nieprawdopodobnie, ale w istocie jest to bardzo stara historia. Ludzie zawsze byli uprowadzani

przez innych, byli dostarczani do ich dziwnego królestwa – porywano tam ziemskie kobiety, które matkowały dzieciom

obcych istot, obce istoty odbierały im też oseski i zabierały mężów, którzy z kolei zapładniali kobiety innych. Istnieją

nawet legendy opowiadające, że kobiety-elfy pracowały jako akuszerki, pomagając przy sztucznych „porodach”, jak na

przy-kład w przypadku owej młodej kobiety, którą Betty Andreasson widziała na stole operacyjnym.
Jedna z irlandzkich baśni opowiada na przykład o tym, że kobietę o imieniu Molly porwano, żeby jako mamka karmiła

dzieci wróżek. Jej mąż wpadł w rozpacz nie wiedząc, co się stało. W końcu któraś z sąsiadek powiedziała, że widziała,

jak porwano jego żonę. Oboje postanowili uwolnić kobietę. Dowiedzieli się, gdzie są wejścia do innego świata, i gdy

pewnego dnia wróżki – razem z Molly – wyszły uroczyście jakby w procesji z podziemnego świata na powierzchnię, mąż

wyrwał żonę z władzy innych i uciekł z nią do domu [34].
Inna irlandzka baśń opowiada o małżeństwie, będącym rok po ślubie i oczekującym dziecka: „Nadszedł czas, a kobieta i

dziecko umarli. Ale tak naprawdę wcale nie umarli. Porwały je wróżki] ”26]. W innej baśni obecnym wydaje się na

początku, że uprowadzona nie żyje. Pewien szewc, którego żona miała właśnie rodzić, pojechał wierzchem do miasta po

akuszerkę. Przed wyruszeniem w drogę powrotną z siedzącą za nim na koniu akuszerką, kupił jeszcze woreczek

gwoździ: „Noc była księżycowa, po niebie płynęły chmury. Przejeżdżając przez miejscowość zwaną Alt an Tairbh, szewc

usłyszał szum, jakby leciała ku nim chmara ptaków. Gdy przelatywały nad nimi, rzucił w górę zawiniątko z gwoź-dziami.

Był zły. Zawołał: »Niech was diabli porwą!«

Wróżki i skrzaty porywają ciężarną kobietę. Drzeworyt z XIX w.

Motyw z bajki o szewcu, który odzyskuje swo-ją żonę będącą w zaawansowa-nej ciąży, a porwaną przez wróżki.

Drzeworyt z XIX w.

Ledwie wypowiedziawszy te słowa usłyszał, że coś z łomotem spadło przed nimi. Stanął, zsiadł z konia, spojrzał i ujrzał

niewiastę. Przyjrzał się jej uważnie, a była to jego żona, którą zostawił w domu. Podniósł ją, posadził na koniu i pojechali.

On prowadził wierzchowca za uzdę, akuszerka zaś podtrzymywała żonę. Dojechali do domu, tam zaś płacz wielki i krzyki,

że przybyli za późno, że żona tymczasem umarła.
Człowiek zaprowadził obie kobiety do stodoły, gdzie czekać im kazał, aż powróci. Sam wszedł do domu jakby nigdy nic,

podszedł do łoża, gdzie leżały rzekome zwłoki. Dziwowano się wielce, iż nie płacze ani rozpacza, jak to u mężów w

zwyczaju, gdy im żona zemrze... On zaś wyszedł i po chwili powrócił z widłami. Znowuż dostąpił do łoża i przebił widłami

to, co tam leżało, a wonczas owa leżąca istota wzniosła się w powietrze i niczym błyskawica oknem wyleciała. Szewc

poszedł do stodoły przyprowadzić żonę i akuszerkę. Wszystko dobrze się ułożyło i o właściwym czasie szczęśliwie

narodziło się dziecię. Oboje długo jeszcze mieszkali w Gortalii, ale wróżki i »wielkoludy« już ich nie niepokoiły] ”26].
Interesujące jest tu parę spraw: samo porwanie ciężarnej, którego niedwuznacznym celem było zapewne wychowanie

nowo narodzonego jako dziecka wróżek – oczywista jest zbieżność z porwaniami ciężar-nych kobiet i pozbawianiem ich

płodów w UFO. Do tego dochodzi fakt, że porwanie to miało związek z poruszaniem się czegoś w powiet-rzu: coś, co

wydawało odgłosy jak chmara ptactwa, nadleciało dokład-nie nad szewca. Inaczej niż to się dzieje w wielu baśniach czy

relacjach z uprowadzeń do UFO, szewcowi udaje się (przez rzucenie w górę gwoździ – działanie magiczne) niejako

„zmusić” wróżki do oddania mu żony – bezwiednie, bo nie miał pojęcia, że ją porwano. W końcu jedna z tych istot

„wylatuje przez okno jak błyskawica” – to także świadczy o nadprzyrodzonych możliwościach tych postaci.
Naprawdę niezwykła, a przecież jakże typowa „historia porwania” zdarzyła się podobno w 1678 roku w Irlandii. Niejaki dr

Moore podróżował w towarzystwie trzech przyjaciół po kraju. Pewnego wieczora zatrzymali się w gospodzie w

Dromgreagh (Wickldow). Rozmowa przy stole zeszła wkrótce na dziwny temat: powtarzające się porwania przez wróżki,

jakich dr Moore doznał, będąc dzieckiem.
Gdy dr Moore opowiada swoją historię, następuje kolejny akt dramatu: drzwiami wpada „oddział” małych ludzi, którzy

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-03.htm (4 z 7) [2005-02-11 13:05:11]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

otaczają i wynoszą na dwór przerażonego mężczyznę. Jego trzej przyjaciele i pozostali goście doznają szoku: widzą, jak

dr Moore oddala się nagle, unoszony przez niewidzialną siłę, i znika. Próbują go zatrzymać, ale coś ich odpycha. Dr

Moore znika w ciemnościach.
Pojawia się nazajutrz rano, głodny i spragniony. To na prośbę oberżysty pewna czarownica „zobaczyła”, że porwany jest

w towarzys-twie wróżek i za sprawą magii spowodowała, że dr Moore nic nie jadł ani nie pił. Gdyby to uczynił, nie byłoby

dlań ratunku.
W jakim stopniu „czary” i „czarownica” przyczyniły się do powrotu dr. Moore'a, jest kwestią sporną. Ale relację

potwierdziło podpisami i opublikowało w formie krótkiej rozprawy trzech świadków. Jeden egzemplarz tej broszurki

znajduje się dziś w bibliotece londyńskiego British Museum [35].

Ludowe mity tego rodzaju nie są relacjami opartymi na faktach. Opisywane w nich historie nie zdarzyły się wcale bądź

były zupełnie inne. Odzwierciedlają to, co dzieje się od setek, „a być może, od tysięcy lat w podobnym kształcie. .
Możliwe, że nawet tak popularne w średniowieczu historie o in-kubach i sukkubach odwołują się do sytuacji, w których

inni zmuszali ludzi do odbywania z nimi stosunków płciowych. Pierwotnie były to demoniczne istoty, które przybrawszy

postać młodych i pięknych kobiet lub mężczyzn wywoływały u ofiar sny erotyczne, aby potem obcować cieleśnie ze

śpiącymi – sukkuby z kobietami, inkuby z mężczyznami. Nawet Marcin Luter sądził, że w ten sposób demony zdobywają

ludzkie nasienie, aby posiąść zdolność płodzenia i mieć człekopodobne potom-stwo. Nowoczesna psychologia uważa to

wszystko co najwyżej za urojenia, powodowane tłumionymi fantazjami i wyobrażeniami sek-sualnymi. Zadaję sobie tylko

pytanie, dlaczego takie urojenia nie występują dziś na przykład w krajach islamskich albo w krajach a ortodoksyjnie

chrześcijańskiej moralności dotyczącej seksu. Chodzi tu przecież o obrazy archetypiczne, a więc pradawne, mające siłę

odziaływania w każdym społeczeństwie i w każdej epoce.
Zdumiewające jest, że metody postępowania sukkubów i inkubów, tak samo jak pojmowanie sensu ich poczynań,

przypominają nieodpar-cie relacje, jakich dostarcza nam współczesna ufologia – ich porów-nanie wydaje się na wskroś

słuszne. Na przykład młodziutka Françoise Bos, oskarżona w 1606 roku o obcowanie z sukkubem, w trakcie procesu

zeznała 30 stycznia, jak następuje:
„Obwiniona zaświadcza, że dni kilka przed dniem Wszystkich Świętych 1605 roku, gdy nocą spała u boku swego

męża, coś rzuciło się na łóżko, aż obudziła się ze strachem; innym razem to samo coś rzuciło się na łoże pod

postacią kuli, a tym razem nie spała, spał na-tómiast jej mąż. Duch przemówił ludzkim głosem. Na pytanie: Kto tu

jest? – usłyszała cichą odpowiedź, żeby się nie bała, że ten, kto ją nawiedza, jest rycerzem Ducha Świętego, że

przysłano go tu, aby obcował z nią cieleśnie jak ślubny małżonek, i że ona nie ma się czego obawiać przyjmując

go w łożu. Chciała mu tego zabronić, duch wszakże skoczył na dzieżę, potem na ziemię, a wreszcie podszedł do

niej mówiąc: Jakżeś okrutna, że bronisz mi czegoś, co sobie za-mierzyłem. Potem odkrył łoże, dotknął jednej z jej

piersi i tak wzniósł ją nad łoże, i rzekł: Teraz widzisz, że cię kocham, a przyrzekam ci, że będziesz nader

szczęśliwa obcując ze mną; ja bowiem jestem przybyt-kiem Boga, przysłanym tu dla pociechy biednych kobiet,

jak ty. Odparła, iż nie chce mieć z tym nic wspólnego i że zadowala się z mę-żem. Duch odrzekł: Wszak nader cię

rozczarował; ja zaś jestem ryce-rzem Ducha Świętego, a przybyłem tu, aby cię pocieszyć i z tobą obco-wać, a

zapewniam cię, że cieszę się największymi względami niewiast wszystkich; nie obcuję jeno z żonami kapłanów.

Potem spoczął w jej łożu i rzekł: Pokażę ci, jak to robią chłopcy z dziewczętami. A potem zaczął ją obmacywać

nieprzystojnie... i oddalił się, a ona nie wiedziała, co się stało ani czy on swój zamiar w czyn wprowadził... Mimo

to obwiniona uważa, iż był to duch dobry i święty, umiejący postępować z kobietami. Dodaje nadto, iż w pierwszy

dzień roku, gdy koło pół-nocka leżała przytomna obok śpiącego męża, ten sam duch przystąpił do jej łoża i

poprosił, aby mu dozwoliła z nią się położyć, żeby mógł z nią obcować i uczynić ją szczęśliwą, ona wszakże

odmówiła. On zaś zapytał, czy nie chce grzechów swoich odpuszczenia, ona zaś odparła, że tak. To już się stało,

odrzekł, polecił jej wszakże, aby nie mówiła o tym ze swym spowiednikiem. Gdy zaś ją spytano, czy nie

spowiadała się ze spółkowania z duchem, odparła, iż nie wiedziała, że to grzech obcować cieleśnie z duchem,

boć uważa go za dobrego i świętego, i że duch ten przychodził do niej co noc, ona wszakże raz tylko dozwoliła

mu ze sobą obcować. Kiedy odrzucała jego starania, duch zeskakiwał z łoża na ziemię; ona nie wie nawet, co się

z nim działo. Na osiem bądź dziewięć dni wprzódy, nim wzięto ją do więzienia, duch przestał przychodzić, bo łoże

pokropiła wodą święconą i uczyniła nad nim znak krzyża] .”36]
Wizje erotyczne młodej kobiety? Możliwe, ale wizje okropnie gadat-liwe. A może to jakiś inny mężczyzna wykorzystywał

sprytnie potrzeby małżonki zaniedbywanej seksualnie? Bardziej prawdopodobne, ale. w takim razie mąż musiałby

naprawdę spać jak kamień, jeśli nie zauważył ani jednej z tak wielu nocnych potajemnych schadzek. A może mamy tu do

czynienia z czymś, co – jeśli zdarza się w naszych czasach – należy uznać za seksualne manipulacje nieznanych istot z

UFO?
W każdym razie niektóre poszlaki świadczą właśnie o tym, że obcy, nie nagabywany przez nikogo może wejść nocą do

domu, czasem przy-brawszy postać „kuli”. Mężczyzna leżący obok w łóżku wcale się nie rusza. (Fenomen znany z

uprowadzeń: nawet potrząsanie i krzyki nie budzą współmałżonka z letargu przypominającego sen – tymczasem inni

wchodzą do pomieszczenia i dochodzi do porwania. Opowiadały o tym Whitley Strieber, Kathie Davis, Betty Andreasson i

wiele innych.) Lewitowanie kobiety: „duch” dotyka jednej z jej piersi, ona zaś unosi się nad łóżkiem – nie inaczej opisują

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-03.htm (5 z 7) [2005-02-11 13:05:11]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

to dzisiejsze „porwane”, które po obudzeniu i dotknięciu przez „istoty pozaziemskie” transportowano lewitujące do UFO. A

wreszcie sam kontakt płciowy: „A potem zaczął ją obmacywać nieprzystojnie... i oddalił się, a ona nie wiedziała, co się

stało ani czy on swój zamiar w czyn wprowadził... „To bardzo nietypowe zarówno przy założeniu, że chodziło o wizję

seksualną (dlaczegóż odmawia w decydującym momencie?),jak i gdy przyjmiemy, że Françoise była tak naiwna i dała się

złapać na lep jakiegoś Casanovy (dlaczego nie mogła potem powiedzieć „czy on swój zamiar w czyn wprowadził...”, to

znaczy, czy z nią obcował – była przecież osobą zamężną i nie brakowało jej w tym względzie doświadczenia). Inaczej

jednak ma się sprawa, jeśli uznamy to za odpowiednik dzisiejszych porwań do UFO – także i tu stosunki płciowe są

pozbawione jakichkolwiek uczuć, często mają wyłącznie formę sztucznego zapłod-nienia albo jest to akt czysto

mechaniczny.

Puk według mitologii angiel-skiej był mieszańcem pocho-dzącym ze związku człowieka i wróżki. Podobieństwo do

„małych szarych istot” naszych czasów jest zdumiewające

Głowa „małej szarej istoty”. Również one, zdaniem niektórych porwanych, są hybrydami pochodzącymi od ludzi i istot

pozaziemskich

Wizja zapładniania kobiet przez istoty niebiańskie czy boskie, tak samo jak przez demoniczne, ciągnie się przez całą

historię ludzkości. Legenda o niepokalanym poczęciu Jezusa z Nazaretu z Ducha Świę-tego jest w końcu tylko

kontynuacją wyobrażeń znacznie starszych i bardzo rozpowszechnionych. Kilku znanych ludzi antyku wierzyło, że ich

ojcowie pochodzili z nieba. Z Sarą, żoną Abrahama, obcował sam Bóg i spłodził z nią syna. Budda, Kriszna, Aleksander

Wielki, a nawet Mahomet, pochodzili wedle legendy z takiego właśnie związku. To, że „rycerz Ducha Świętego” nawiedza

nocą w tajemniczy sposób ludzkie domostwa, aby płodzić dzieci ze śpiącymi kobietami, nie było w żadnym razie dla ludzi

początku XVII w. niewyobrażalne. Dla biednej Françoise Bos natomiast całe zdarzenie zakończyło się tragicznie. Uznano

ją winną obcowania nie z posłańcem boskim, lecz z diabłem, i spalono publicznie na stosie 14 lipca 1606 roku jako

czarownicę.
W mitologii prostego ludu owocem tych kontaktów są takie dziwacz-ne istoty, jak Puk – nieduży gnom, najczęściej nagi,

którego wielkie oczy, nieproporcjonalnie wielka głowa i stosunkowo chude ciało przypominają nieodparcie „małe szare

istoty” pojawiające się przy dzisiejszych porwaniach do UFO. Te z kolei są podobno – jeśli zawierzymy Betty Andreasson

– efektem sztucznych związków innych z Ziemianami.

Kto nie słyszał o dżinnach, tych osobliwych, potężnych istotach z Księgi 1001 nocy, które w „uroczej Jeannie” znalazły

pięknego przeciwnika? Ale dżinny tradycji islamskiej – w odróżnieniu od amerykańskiego żeńskiego ducha z butelki, a

wywodzącego się z seriali telewizyjnych – były istotami niezwykle gwałtownymi, potężnymi i przerażającymi.

Przypominały nieco greckie demony i podobnie jak one bywały raz „złe”, innym zaś razem „dobre”.

Gordon Creighton jako pierwszy zwrócił uwagę na oczywisty związek dżinnów z załogami UFO [37]. Zgodnie z legendami

arabskimi dżinny są niewidzialne, ale mogą się stawać widzialne, kiedy mają na to ochotę. Mogą przybierać wszelkie

postacie, łącznie ze zwierzęcymi, a mają przy tym wiele radości przekazując ludziom nieprawdziwe informacje i

wy-prowadzając ich w pole. Zarówno dobre, jak i złe dżinny miewają kontakty płciowe z ludźmi. Z tych związków

pochodzi wielu muzuł-mańskich świętych. Niekiedy dżinny porywają ludzi, unosząc ich w Powietrze i porzucając gdzieś

daleko.
Wszystkie te umiejętności już znamy: dysponują nimi zarówno wróżki z legend nordyckich i środkowoeuropejskich, jak i

załogi UFO, które w dobiegającym końca XX wieku zabierają ludzi na pokład swoich statków, gdzie płodzą hybrydy, a

następnie zostawiają zszoko. wanych mężczyzn i kobiety wiele kilometrów od miejsca porwania. Tak jak niegdyś, dziś

pojawiają się w setkach postaci-jako dżinny, wróżki. elfy, puki, karzełki z Hopkinsville z uszami słoni i jako postacie,

przeobrażające się i rozpływające w powietrzu na oczach świadków.
Są potężne i wedle ludzkiej wiary posiadły „najdokładniejszą naukę niebios, wiedzę o oddziaływaniu gwiazd, prawdziwym

żywiole ognia, cechach mieszkańców planet i jeszcze o wielu innych wspaniałych rzeczach] ”38] – jak pisał w 1784 roku

Georg von Welling. Jeden zaś z największych uczonych Renesansu, lekarz Paracelsus, twierdził w XVI wieku: „Choć

niewielkiej są postury i niewielkiego ciała, mogą ukazy-wać się ludziom wedle własnej ochoty – małe, duże, piękne albo

bez postaci, w bogactwie albo w nędzy. Nie brak im bowiem żadnej ze sztuk, które umożliwia światło przyrody”.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-03.htm (6 z 7) [2005-02-11 13:05:11]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Paracelsus. Być może jako pierwszy poznał intuicyjnie w XVI wieku prawdziwą naturę wróżek i elfów

Czy naprawdę ukazują się ludziom w dowolnej postaci? To możliwe...
Możliwe, bo ich pojawienie się w tej czy w innej postaci – jako wróżki, elfy, skrzaty ze świecącymi oczami czy jako

podkute diabły -bierze przecież swój początek w nas samych. Wiedział o tym Paracelsus: „W jaki wszakże sposób

dozwalamy, aby ukazywały się nam w cielesnej postaci i przychodziły [...]. Pisać i rozgłaszać o tym otwarcie nie jest

dobrze, z powodu zła wielkiego i nadużyć, jakie byłyby tego skutkiem. tyle mówię przecie, iż może i to skutkiem tylko

naszej wiary, naszych myśli i siły naszej wyobraźni] ”39].
Wróżki już dawno zniknęły z zaczarowanych lasów. Ale nie umarły. W świetlistych statkach pędzą pośród obłoków po

firmamencie, a to-warzyszą im błyskawice i grzmoty. Poszukują ofiar, jak niegdyś, przed setkami lat. Są tu nadal: obcy,

goście, inni – ale nigdy nie rozumieliśmy mowy ich tańca, mowy ich muzyki.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-03.htm (7 z 7) [2005-02-11 13:05:11]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

4. „Nader przerażające znaki”

Bitwy niebieskie i inne dziwy

13 września 1768 roku Johann Wolfgang von Goethe wyrusza w podróż z Frankfurtu do Lipska: „Wyjechaliśmy Bramą

Wszystkich Świętych i wkrótce zostawiliśmy Hanau za sobą, docierając w okolicę, która poruszyła mnie swoją nowością,

jeśli nawet w obecnej porze roku oferuje niewiele radości. Uporczywe deszcze całkiem popsuły drogi i tak nie

doprowadzone do dobrego stanu, w jakim znaleźliśmy je później – stąd podróż nasza była ani przyjemna, ani szczęśliwa.

Za to owej wilgotnej atmosferze zawdzięczam widok zjawiska przyrod-niczego, a nigdym nie widział nic takiego, anim nie

słyszał od innych, że widzieli.
Wjechaliśmy zatem przed nadejściem nocy na wzniesienie między Hanau a Gelnhausen, skąd – albowiem zaraz miało

zrobić się ciemno – woleliśmy zejść raczej na piechotę, niż narażać się na niebezpie-czeństwo i uciążliwość tej drogi.

Nagle po prawej stronie traktu ujrza-łem w zagłębieniu terenu jakby cudownie rozświetlony amfiteatr. W przestrzeni o

kształcie lejka migały niezliczone światełka – falami, jedne po drugich, a świeciły tak żywo, że oślepiały oko. Widok

komplikowało nadto, że nie pozostawały na jednym miejscu, ale skakały tam i siam, z góry na dół i odwrotnie, na

wszystkie strony. Większość wszakże migotała tylko, pozostając w bezruchu. Z najwyższą niechęcią dałem się oderwać

od tego widowiska, któremu chciałem się przyjrzeć dokładniej.
Zapytany pocztylion odparł, iż nie wie nic o takim zjawisku, powie-dział wszakże, iż w pobliżu jest stary kamieniołom,

wypełniony w środ-ku wodą. Nie zamierzam tu rozstrzygać, czy było to pandemonium błędnych ogników, czy kompania

świetlistych postaci] ”40].
Szkoda, że Goethemu nie udało się bliżej zbadać sprawy. Pisze o „zjawisku przyrodniczym” – cóż to jednak za zjawisko?

Robaczki świętojańskie, jak sądzą niektórzy? [41] Mało prawdopodobne, bo Goethe, miłośnik i znawca przyrody,

niechybnie by je rozpoznał i opisał. poza tym świetliki nie skupiają się na niedużej przestrzeni. Tak zwane błędne ogniki?

[41] Są to podobno zjawiska gruntowe, przez niektórych badaczy wykorzystywane z całą powagą na wytłumaczenie

UFO. Ale światełka te pozostają nadal kwestią sporną, a ja, choć jestem geolo-giem, nie słyszałem, żeby w jakimś

czasopiśmie geologicznym czy geofizycznym opublikowano fachową pracę na ten temat. Nie wy-kluczam, że istnieją

takie formy energii (choć z trudem mogę sobie wyobrazić mechanizm ich powstawania), ale czystą spekulacją byłoby

chyba przypuszczenie, że Goethe opisał „błędny ognik”, opierając się tylko na fakcie, że w pobliżu jest kamieniołom. ,
Co naprawdę zobaczył Goethe, na zawsze pozostanie zagadką. Ale jego opis przypomina nieco zjawiska widziane nad

Jeziorem Bodeńs-kim, szczególnie w stadium początkowym. Kto wie, czy gdyby Goethe został na miejscu albo – jak

Jürgen Rieder – podszedł do świecących punktów, nie znalazłby się w „kompanii świetlistych postaci”. Ujrzałby wówczas,

być może, świetliste olbrzymy, które w „fotelach rakieto-wych” albo ich odpowiednikach z 1768 roku latały po lasach

między Hanau a Frankfurtem.

Pisma, książki, dokumenty i starodruki z minionych stuleci są pełne opisów takich zdarzeń – nie wyjaśnionych, często nie

dających się wyjaśnić obserwacji, które dla ludzi tamtej epoki były zapewne o wiele bardziej zagadkowe niż dla nas.

Mimo to wiele rzeczy, uważanych w swoim czasie za „cudowne” albo „przerażające” znaki, można dziś sensownie

wyjaśnić. Na przykład „fenomen trzech słońc”, wymieniany przez wiele średniowiecznych relacji, a który znalazł swój

artystyczny wyraz w dramacie „Król Henryk VI” Shakespeare'a, był tylko rzadkim, niemniej jednak naturalnym zjawiskiem

refrakcji atmosferycznej. Wiele dziwnych świecących ciał, które robią furorę w dzisiejszej literaturze ufologicznej jako

historyczne pozaziemskie statki kosmiczne, okazuje się po dokładniejszej analizie po prostu kometami, meteorytami albo

kulami ognistymi, to znaczy wielkimi odłamami kosmicznych skał, płonącymi w atmosferze ziemskiej.
W średniowieczu, a później w XVII i XVIII wieku, zdarzenia takie uważane były oczywiście za cuda na niebie – i dziś

niełatwo oddzielić fakty od wytworów wyobraźni, opisy od interpretacji nacechowanych religijnie, zjawiska naturalne od

nadnaturalnych. Ludzie minionych stuleci skłaniali się ku pojmowaniu „znaków niebieskich” raczej jako wskazań boskich

niż zjawisk przyrody. Na skutek tego w epoce, w której panowało przekonanie, że np. meteoryty nie mogą być

kamieniami już choćby dlatego, że jak wiadomo w niebie nie ma kamieni, obserwacje zdumiewających zjawisk były

pomieszane ze sobą i z interpretacjami natury religijnej.
Mimo to sądzę, że wiele dawnych relacji, zasługujących w najwyższym stopniu na uwagę, nie da się – w odróżnieniu od

legend o wróżkach i skrzatach – zaklasyfikować wyłącznie do folkloru. Są to przede wszystkim naoczne relacje ludzi

znanych kronikarzowi albo których wiarygodność poświadczył ktoś godny szacunku. Ale podobnie jak w bajkach z

zaczarowanych lasów, również w tych relacjach odwierciedla się wieczny, ponadczasowy dramat, który połączył innych i

nas chyba już w chwili pojawienia się rodzaju ludzkiego.

Tak zwany fenomen trzech słońc był uznawany w średniowieczu za cud, we wczesnej literaturze ufologicznej zaś za

manifestację pozaziemskich statków kosmicznych. Jest to jednak całkowicie naturalne zjawisko refrakcji optycznej,

powodujące przy określonych różnicach gęstości atmosfery powstawanie dwóch odbić Słońca

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-04.htm (1 z 6) [2005-02-11 13:05:15]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni


Nostradamusa uważa się zwykle za „ojca proroków”, w każdym razie proroków średniowiecza i czasów nowożytnych. Ale

poza tym, że był autorem mętnych przepowiedni, które pozostawił w wielu tomach dziwacznych wierszy jako zagadkę dla

potomności, spod jego pióra wyszły również, co jest oczywiście mniej znane, nadzwyczaj wartościowe relacje o UFO. W

1554 roku, jak pisze: „10 marca widziano tu w Salon, mniej więcej między siódmą a ósmą wieczór, straszliwą i

przerażającą twarz, która moim zdaniem rozciągała się aż ku Marisiliam [Marsylii]. Potem widziano ją też w nadmorskim

St. Chamas: w pobliżu Księżyca, który w tym czasie zbliżał się do pierwszej kwadry, pojawił się wielki ogień ze wschodu i

sunął na zachód. Ogień ów [...], w kształcie płonącego drąga lubo też pochodni, dawał cudowne światło. Wystrzelały zeń

płomienie, jak z rozżarzonego żelaza, które kuje kowal. Skrząc się leciały srebrzyste iskry bezmiernej długości, podobne

Drodze Jakubo-wej [Drodze Mlecznej] na niebie, Galaktyką zwanej. Z prędkością wielką niczym strzała, z wielkim

szumem i trzeszczeniem [...] przelaty-wało to na podobieństwo liści i drzew szarpanych wiatrem to w tę, to w tamtą

stronę. Trwało to minut niemal dwadzieścia, aż ujrzeliśmy to nad okolicą Arli, zwanej też Kamienną Drogą. Tam zawróciło

w morze na południe. Ognista wstęga, jaką pozostawiało, przez długi czas miała kolor ognia. Niekiedy to coś sypało

iskrami, jak błyskawica spadająca z nieba [...]. Gdzie przelatywało niżej, paliło wszystko na popiół [...]] ”42].
Meteoryt? Przeczą temu dwie informacje: po pierwsze, ognisty obiekt latający potrafił zmieniać kurs („Tam zawróciło w

morze na południe”), po drugie, obserwacja trwała około dwudziestu minut. Zwykle meteo-ryty widać przez kilka sekund,

a najwyżej przez jedną do dwóch minut, kiedy po wejściu z wielką prędkością w atmosferę płoną w jej górnych

warstwach, tworząc ognistą kulę.
Przewodniczący niemieckiej sekcji MUFON, międzynarodowej or-ganizacji zajmującej się UFO, inżynier Illobrand von

Ludwiger, znalazł Interesujący podobny przypadek z 1970 roku [43]. 7 sierpnia tego roku Inleszkańców niewielkiej

etiopskiej miejscowości Saladare około godzi-ny 22.30 coś wyrwało z nocnego spoczynku. Usłyszeli oni mianowicie

odgłos przypominający nadlatujący na małej wysokości samolot i ujrzeli wielką, rozżarzoną do czerwoności kulę, która,

sunąc na niewielkiej wysokości, minęła ich wieś zaledwie o 150 metrów. Kula miała długi ogon – niektórzy określali ją

jako „ognisty pień” (co zaskakująco przypomina „płonący drąg czy pochodnię” z relacji Nostradamusa), Lecący obiekt

wyrywał drzewa, palił ziemię i asfalt szosy. Minąwszy miejscowość, stanął, a następnie zawrócił prawie tą samą drogą,

którą przybył, do nieznanego punktu wyjścia.
Także i tu hipoteza mówiąca o meteorycie albo piorunie kulistym byłaby mało prawdopodobna. Pioruny kuliste

wyrządzają wprawdzie szkody, ale pioruna kulistego w takiej formie nie widziano nigdy ani przedtem, ani potem.

Meteoryty zaś nie zatrzymują się nagle, aby zawrócić i z powrotem ruszyć w Kosmos. Zakrawałoby to doprawdy na cud

znacznie większy niż przypuszczenie, że, podobnie jak w 1554 roku, był to obiekt „kierowany w sposób inteligentny”.
Niezależnie od tego czy były kierowane, czy nie, mało brakowało, a 10 października 1717 roku ogniste obiekty

wywołałyby pożar w Kilonii:
„W niedzielę po południu 10 października na kilońskim błoniu dało się widzieć wiele znaków ognistych na niebie,

tak iż spadło z prze-stworzy na ziemię parę grud ognia, atoli z powrotem wzniosły się one z ziemi w przestworze

[!], i podążyły gdzie indziej – co wielu ludzi z wielką konsternacją zauważyło i zapamiętało. Po czym z wieczora

koło 5-tej godziny, na kilońskim przedmieściu, tak zwanej Tamie Walcka, niespodzianie wybuchł niebezpieczny

pożar, który w krótkim czasie trzy domostwa pochłonął, a gdybyż się wiatr nie uciszył, to ogarnąłby i spopielił

całe przedmieście – dzięki stosow-nym poczynaniom wszakże skończyło się na 3 domach jeno] ”44].

Cylindryczny czy przypominający z kształtu rakietę obiekt na niebie. Drzeworyt sporzą-dzony na podsta-wie obserwacji

po-czynionej na Pół-wyspie Arabskim w 1479 roku

Także te obiekty nie były raczej kometami, meteorytami czy pioru-nami kulistymi – opuściły się na ziemię, potem się

wzniosły, aby zacząć „zabawę” na nowo. O ile wiem, nie zaobserwowano nigdy naturalnego zjawiska, które mogłoby w

jakikolwiek sposób przyczynić się do wyjaśnienia tego fenomenu.
Bardzo wyczerpujący opis pochodzi z Clausthal-Zellerfeld w Harzu. 4 września 1783 roku około godziny 22 mieszkańcy,

wśród nich niejaki pan von Trebra, ujrzeli światło wyglądające jak rura, a sięgające z ziemi aż do chmur (albo odwrotnie),

które kilka razy przeszło przez miejs-cowość. Opis tego światła jest dla nas o tyle interesujący, że – jak będziemy mieli

jeszcze okazję zobaczyć – „szperacze” dające takie same efekty widziano także podczas obserwacji statków

powietrznych przypominających sterowce w dziewiętnastowiecznej Ameryce. Oto fragment z dziwnej relacji pana von

Trebry:
„Wkrótce mi powiedziano, iż coś znowu błyskać poczyna, i ujrzałem od zachodu najsamprzód słabe ogniste

płomienie, niczem zorza polarna, atoli znacznie niżej, strzelające w powietrze, a robiły się coraz jaśniejsze i

wszystko wokół mnie było jasne, tak iż mogłem dostrzec każdy drobiazg na drodze. Płomień to był stojący wokół

mnie przez minut kilka, niczem zatrzymana żywa błyskawica, a po-tem ruszył dalej po okolicy, na którą miałem

widok rozległy, nie zasłaniany przez zabudowania. Tam zaś, a mogło to być ode mnie z pięćset kroków, stał tak

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-04.htm (2 z 6) [2005-02-11 13:05:15]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

długo, że mogłem go obserwować z wielką wygodą, ciesząc się widokiem, który tak pięknym, jaki był w istocie, z

trudem opisać zdołam. Bliżej ziemi światło było intensywniejsze, przechodząc od czerwieni ku oranżowi. Obwód

miało na kroków ze dwadzieścia, a wszystko tonęło w nadzwyczajnej jasności, iż można było drobiazgi nawet z

oddali widziane omawiać. Z tego punktu wystrzelało w górę światło coraz słabsze, żółte, a w końcu, w jeszcze

większej oddali od jego środka przy ziemi, całkiem białe, łukiem rozszerzające się po obwodzie i rozświetlające

rzadką mgłę stojącą wokół światła przypominającego płomień, z pozoru płonącego wprost z ziemi, choć w

pewnej od niej odległości, atoli nie na wskroś, bo w górze znów była ciemność. Obserwowałem więc ów ogon

światłem płonący, co stał przed mymi oczami, minut kilka. Potem ruszył mieniając się z ciemnością dalej na

południe, gdzie widok zasłaniały domy, tak iż mogłem widzieć tylko górną, białą część światła, ale nie miejsce

jasności największej. Światło nie wznosiło się też wyżej, stała nad nim ciemność. Meteor ów [tak nazywano

wtedy wszystkie nie dające się wyjaśnić zjawiska atmosferyczne] zatrzymał się tu znów na minut kilka, poczem

pociągnął dalej na południe w wielkiej oddali ku tej miejscowości, gdziem go po raz pierwszy ujrzał jako znak

dalekiego ognia, tam także stanął na kilka minut i zniknął. W jaką godzinę później, 0 11-tej, światło rozbłysło,

najpierw słabo, w tym samym miejscu ku południu, potem poczerwieniało, pogrubiało, a potem się ściągnęło,

wedle wszelkiego prawdopodo-bieństwa z powodu chmur nadciągających ku niemu. Tak to meteor ów trwał w

swych igraszkach aże do 1-szej w nocy; ja wszakże obserwowałem go tylko do pół do 12-tej] ”45].
Kto więc będzie jeszcze twierdził, że UFO i wszystkie zjawiska związane z ich pojawianiem się są wynalazkiem czasów

po II wojnie światowej? Przedstawione w powyższej relacji typowe przeszukiwanie terenu za pomocą silnego źródła

światła jest opisywane często i dziś. W zdumiewający wręcz sposób opis ten przypomina relację z wielo-godzinnej

obserwacji takiego zjawiska przeprowadzonej we wrześniu 1984 roku w byłym ZSRR. Załoga i pasażerowie rejsowego

samolotu TU-134A zauważyli najpierw ruchomą „wielką, świecącą gwiazdę”. Według informacji czasopisma „Trud” z 30

stycznia 1985 roku załoga spostrzegła obiekt o godzinie 4.10 rano. Maszyna odbywała lot na trasie Tbilisi-Rostów-Tallin

na wysokości około 10 tys. m. Według kapitana Igora Czerkaszyna obiekt zawisł najpierw około 30-40 km nad ziemią

oświetlając jej powierzchnię cienką wiązką światła, rozszerzającą się stożkowato ku dołowi. W „nadzwyczaj jasnym

świetle” załoga samo-lotu widziała domy i ulice.
Potem promień skierował się na samolot, zalewając kabinę pilotów jaskrawym światłem. Załoga zauważyła biały świetlny

punkt otoczony koncentrycznymi barwnymi kręgami, potem punkt ten „niespodziewa-nie zamienił się w zieloną chmurę”.

Po chwili obiekt przyśpieszył, ruszył w kierunku maszyny i przeciął jej kurs. Załodze wydało się, że widzi „chmurę o

kształcie samolotu”. Chmura eskortowała maszynę aż do Estonii, po czym zniknęła. Obiekt zauważyli również piloci

samolotu lecącego przeciwnym kursem. Na radarach stacji naziemnych w Miń-sku, Rydze i Wilnie w pobliżu echa

samolotu pojawiły się w tym czasie „dziwne kleksy] ”46].
W liście z kwietnia 1987 roku do niemieckiego ufologa, Thomasa Mehnera, drugi pilot Giennadij Łazurin potwierdził fakt

zauważenia obiektu i podał dalsze szczegóły: „Obiekt, dobrze widoczny na tle gwiaździstego nieba, wypuścił wiązkę

światła, a ta rozszerzyła się jakby w trzy świetlne stożki, jak otwiera się wachlarz; Średnica świetlnego koła na ziemi

wynosiła maksymalnie 22-25 km. Światło skierowało się na samolot i można było zobaczyć jego źródło: biały punkt

otoczony koncentrycznymi kręgami. Osobliwość tego światła polegała na ist-nieniu ostrej granicy między światłem a

cieniem. Na ziemi granica świetlnego stożka była równie wyraźna”. Łazuryn ocenia, że obiekt miał wymiary 100 do 300

m, a otaczająca go zielona chmura 8 do 10 km.
Osoby nastawione sceptycznie do UFO chciałyby nam wmówić, że załogi TU-134A i samolotu zdążającego przeciwnym

kursem oraz pracownicy radarowej kontroli lotów w Mińsku,. Rydze i Wilnie widzieli tylko start wojskowej rakiety nośnej!

Czy mieszkańcy Clausthal-Ze-Ilerfeld, którzy w 1783 roku – sądząc ze średnicy świetlnego stożka na ziemi – byli

świadkami identycznego zjawiska, również obserwowali start radzieckiej „wojskowej rakiety nośnej”? W tym wszakże

przypad-ku musieliby dysponować zdumiewającymi umiejętnościami przewidy-wania przyszłości.

Czy pojawienie się UFO pomogło niegdyś Karolowi Wielkiemu zwy-ciężyć Sasów? Tak, jeśli damy wiarę dawnym

kronikom. W 776 roku po Chr. władca, koronowany 24 lata później na cesarza Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu

Niemieckiego, przebywał w dzisiejszej Francji. Tymczasem Sasi, przeciw którym prowadził już kilka kampanii, skorzystali

z jego nieobecności, zdobyli Eresburg (na południe od Soest), pociągnęli na Sigiburg (dziś Hohensyburg – między

Dortmun-dem a Hagen w Westfalii) i rozpoczęli oblężenie zamku. Jeśli wierzyć oficjalnej interpretacji, to bieg tej wojny

odwrócił niespodziewany wypad Franków z grodu.
Hans-Werner Sachmann, dortmundzki ufolog, wykazał na podstawie obszernego zestawienia świadectw literackich, że

wypad był li tylko skutkiem naprawdę tajemniczego zdarzenia. Na przykład w Annales Regnorum Francorum z 1871 roku

czytamy:
„Karol Wielki, pociągnąwszy przeciw Sasom, zdobył Hohensyburg. W roku następnym Sasi próbowali gród

odbić, według relacji frankońskiego kronikarza wszakże znak widoczny nad kościołem tak bardzo ich wystraszył,

iż rzucili się do ucieczki] ”47].
Dokładniej zdarzenie to opisał z początkiem XX wieku dortmundzki kronikarz miejski, profesor Karl Rubel:
„Wedle tak zwanych Annalów z Lorcher, pochodzących z czasów karolińskich, gdy Sasi oblegali Sigiburg, ukazał

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-04.htm (3 z 6) [2005-02-11 13:05:15]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

się niespodzianie cudowny ogień w kształcie dwóch wielkich tarcz ognistych nad kościołem i wprawił pogan w

przerażenie tak paniczne, iż rzucili się na oślep do ucieczki, a ponieważ wciąż oglądali się na straszliwy znak

cudowny, nadziewali się na włócznie własnych ludzi] ”48].
Dwie „wielkie tarcze ogniste”, które „ukazały się nad kościołem” i tak wystraszyły Saksończyków, że uciekali na oślep?

Już na przełomie naszej ery rzymski dziejopis Tytus Liwiusz w Ab urbe condita (Dzieje Rzymu od założenia miasta)

opisuje latające tarcze: „[...] et Arpis parmas in caelo visas” („[...] i w Arpas widziano tarcze na niebie”), przy czym słowo

„parmas” oznaczało istotnie okrągłe tarcze z wypukłością w środku, a więc zdumiewająco podobne do powszechnego

dziś typu UFO [49].
Ale jak brzmiał tekst źródłowy, na który powołują się późniejsi kronikarze westfalscy? Znajdziemy go w Annales

Laurissensese uczo-nego mnicha Laurencia, będących z kolei fragmentem obszernej kroniki zdarzeń VIII i IX wieku,

zatytułowanej Patrologiae. Roczniki te, pisane w dość archaicznej i ciężkiej łacinie, przetłumaczył i opublikował-o ile mi

wiadomo, jako pierwszy – angielski badacz W. Raymond Drake. Treść jest zdumiewająca:
„A posłaniec przekazał wieść o powstaniu Sasów. Pozabijali oni wszystkich zakładników, złamawszy przysięgi

najświętsze. Szaleń-czym podstępem odbiwszy Aeresburg, wypędzili zeń Franków, tak iż, gdy gród był

opuszczony, a Frankowie uciekli, zburzyli mury i wie-że. Potem ruszyli dalej, wszędzie zaś na swej drodze

oznajmiali z wielką butą, iż tak samo postąpią z Sigiburgiem. Tamtejsi obrońcy oparli się im z Bożą pomocą i

odwagą wielką, nie mogli się atoli utrzymać wobec sił tak przeważających. Mimo to Sasom nie udało się

wypędzić ich z miasta i zniszczyć zamku, jak to robili z innymi zamkami. Rozpoczęli więc budowę katapult i

innych machin oblężniczych. Ale z wolą Bożą miotane kamienie więcej im samym niźli w twierdzy obrońcom

wyrządzały szkody, spadały bowiem na powrót w ich własne szeregi. Poczęli więc wznosić jeszcze większą wieżę

oblężniczą do ataku na zamek. Bóg dobry jest i sprawiedliwy, a zatem odpłacił im [obrońcom] otuchą. Tegoż

dnia, w którym miało się począć natarcie na chrześcijan przebywających w zamku, wspaniałość Boża ukazała się

nad kościołem w twierdzy stojącym. Ci, którzy widzieli wszystko z zewnątrz, a wielu z nich żyje po dziś dzień,

powiadają, iż nad kościołem ujrzeli wizerunek dwóch tarcz ruchomych, w barwie czerwonych płomieni (et dicunt

vidisse instar duorum scutorum colore rubeo f'lammentes et agitates super ipsam ecclesiam).
Gdy zaś poganie oblegający mury znak ów ujrzeli, wpadli w popłoch i w panice szalonej rzucili się bezładnie do

ucieczki. Niektórzy na chybił trafił mordowali innych. Trzęsąc się ze strachu, miotali włóczniami w uciekających

na przedzie. Inni padali z ręki własnej, i taki to Boski wyrok był na nich wydany] ”50].
Następnie obrońcy odważyli się zrobić zaświadczony dokumentami historycznymi wypad i ruszyli w pogoń za

uciekającymi Sasami aż nad rzekę Lippe, gdzie pobili ze szczętem przerażonych wojowników w otwartym boju. Dla

Karola Wielkiego zdarzenie to stało się okazją do przedsięwzięcia nowej zdecydowanej kampanii, prowadzącej do

całkowitego poddania sobie burzących się Sasów.
Nie wiem, co było powodem, że pomocy w walce udzielono Frankom, nie zaś Sasom. Z drugiej strony znamy z historii

liczne przykłady, kiedy to bogowie, anioły czy diabły stawały u boku to jednej, to drugiej walczącej strony, wspomagały

jakiś naród, przewodziły jakiejś armii, zwalczając inne. Stary Testament obfituje w opisy takich zdarzeń. Ale mamy z nimi

również do czynienia podczas I wojny światowej – wów-czas na niebie pojawiały się tak zwane „anielskie bataliony”.

Zjawisko to próbowano zaklasyfikować jako halucynacje, zorzę polarną, tajną broń przeciwnika – na próżno [47]. Szkot

Angus McBean w liście wysłanym do matki pocztą polową wiosną 1917 roku, na krótko przed atakiem oddziałów

niemieckich pod Arras (stolica leżącego w północnej Francji departamentu Pas-de-Calais), pisał:
„Parę minut temu ustał wreszcie morderczy huraganowy ogień dokuczający nam od wielu dni i wreszcie mogę

do Ciebie napisać. Dzieją się tu rzeczy niesamowite. Noc w noc ciągną po niebie całe bataliony żołnierzy w

staromodnych mundurach. W rękach mają długie łuki, a przez ramię przerzucone kołczany pełne strzał – jak

Robin Hood z książki, co ją czytałem będąc chłopcem. Wszyscyśmy ich widzieli, ale nikt nie wie, kim są. Paru

moich kolegów uważa, że to Anglicy polegli w bitwie pod Agincourt, którzy przed wiekami odnieśli tu walne

zwycięstwo. Przybyli zaś dodać nam odwagi. Większość jednak sądzi, że to zastępy niebieskie, przybywające z

pomocą Niemcom. Jedno jest pewne: te widmowe bataliony na pewno nie znaczą nic dobrego”.
I rzeczywiście – armia niemiecka odniosła wkrótce walne zwycięs-two, zdobywając linie obrony pod Arras. W kręgach

brytyjskich i francuskich tajnych służb przypuszczano potem, że Niemcy wy-czarowali „fantomową armię” na chmurach za

pomocą projektorów filmowych umieszczonych w samolotach, aby w ten sposób obniżyć morale obrońców Arras.

Technika filmowa jednak jeszcze długo nie osiągnęła poziomu umożliwiającego urządzanie takich widowisk. Nie było

przecież wtedy filmów kolorowych i dźwiękowych, a tymczasem naoczni świadkowie mówią o zielonych spodniach i

koszulach niebiańs-kich jeźdźców, o brzęku szabel, parskaniu koni i dziwnych głosach, płynących z góry ku ziemi.
„Widmowe bataliony” i „fantomowe armie” to zjawisko bardzo stare. Widywano je już w XVII wieku, a nawet wcześniej,

kiedy na pewno nie było jeszcze filmów – ani kolorowych, ani dźwiękowych – oraz projektorów, za pomocą których

sprytni tajni agenci mogliby szachować nieprzyjacielskie wojska. Nie kwestionuje się faktu, że kilka takich zjawisk miało

podłoże naturalne (na przykład niewłaściwie zinterpretowana zorza polarna), ale w innych przypadkach tłumaczenie to

zawodzi. Zorze polarne i fata morgam, przytaczane przez niektórych jako wytłumaczenie takich zjawisk [41 ] nie

powodują żadnych odgłosów – zjawiska te nie są również możliwe w opisywanych warunkach meteorologicznych. Zorzę

polarną widać tylko w nocy, fatamorgana zaś jest widoczna w naszych szerokościach geograficznych tylko w bardzo

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-04.htm (4 z 6) [2005-02-11 13:05:15]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

określonych warunkach pogodowych i przy bezchmurnym niebie. Na ówczesnym druku ulotnym z 25 stycznia 1630 roku

można przeczytać o pojawieniu się dwóch walczących ze sobą „fantomowych armii” nad miastem Rothenburg ob der

Tauber:
”Nadciągnęła chmura czarna, szum rozlegał się i świsty

znak to pewny, oczywisty, że dwie armie walczą wściekle

Niczym dwa szatany w piekle. Widać było doskonale:

To błysną piki, to znikną w tumanie,

Rannych słychać krzyki, to znów nacieranie.

Niebo posoką spływa, gdy tam bój się wiedzie,

Płynącą z ran poległych. Ach, nam się powiedzie!

Tak w chmurach boje toczyły się krwawe

Widzieliśmy wszyscy. Czy los da nam sławę?] ”51]
35 lat później, 8 kwietnia 1665 roku, sześciu rybaków widziało nad Stralsundem „bitwę w chmurach”. Opis tego

zdarzenia, opublikowany 10.4.1665 roku w „Berliner Ordinari- und Postzeitungen”, uświadamia nam z całą oczywistością,

że było to nie tylko zdarzenie nadnaturalne, lecz że był to również kontakt wzrokowy z UFO.
Jest około drugiej po południu. Sześciu rybaków widzi, że na bezchmurne niebo nadciąga z północy, a zaraz potem z

południa, jakby wielki obłok albo „ogromna chmara szpaków”. Z bliska „szpaki” okazują się wizerunkami wielkich okrętów,

które rozpoczynają strasz-liwą bitwę. Rybacy widzą nad sobą parę i dym, strzaskane wiosła i podarte żagle, łamiące się

maszty, wybuchy armat. Marynarze i żołnierze -w czarnych mundurach-biegają po pokładach okrętów, do uszu rybaków

docierają ich krzyki, huk armat, dobiega odgłos trzaskającego drewna. Flotylla przybyła z północy wycofuje się dopiero

pod wieczór. Na południe, w kierunku Stralsundu, odpływa tylko kilka ocalałych statków. Podobno jeden z rybaków nie

zniósł tego wszyst-kiego i zachorował, dwaj pozostali zaś zostali nazajutrz przebadani i przepytani przez dwóch

wojskowych – pułkownika von Wegcka i doktora GeBmana.

„Bitwa niebieska” nad Bałtykiem w okolicach Stralsundu, 8 kwietnia 1665 roku. Rysunek z epoki

Kronikarz Erasmus Francisci po raz kolejny opisuje w 1680 roku nie wyjaśnione ciągle zjawisko, podając szczegółowe

informacje doty-czące przede wszystkim końca tego zdarzenia:
„Gdy to już minęło, flotylla zaś jedna ku południu, wtóra ku północy stała, z zachodu statek wielki nadpłynął,

który z burty każdej wystawił po osiem krokwi długich, z czego continue dym i ogień wytrysnął: a takoż bez liku

małych pojazdów żeglujących wskroś flotylle obie na jachtów podobieństwo. Koło szóstej zaś godziny flotylla

północna zniknęła nagle, południowa wszakże nadal była obecna. Nad którą przez małą chwilę ze środka nieba

plaski okrągly kształt niczem talerz i lubo też kapelusz wielkiego człowieka zjawił się im przed oczyma, o barwie

niby księżyc przyćmiony, unosząc się objawił się nad kościołem św. Mikołaja, gdzie też pozostał tako aże do

wieczora. Jako że oni w strachu wielkim i przerażeniu patrzeć już nie mogli na owo okropne i zastanawiające

spectaculum ani doczekać jego końca: musieli się zasłonić kapeluszami, z czego powodu w dnie następne po

części w rękach i nogach, po części w głowie i innych członkach, drżenie i boleść odczuwali ogromne. Nad czym

wielu ludzi uczonych rozmyślało bardzo wiele] ”52].
Niewiarygodne – zjawisko opisane ze szczegółami w połowie XVII wieku nie jest niczym innym jak klasycznym opisem

wizualnego kontaktu z UFO. Nawet w naszych czasach nie objawiłoby się ono w inny sposób: płaski albo kapeluszowaty

obiekt lśniący bladoczer-wonym blaskiem pędzi z nieba wprost nad Stralsund, gdzie na parę godzin zawisa nad

kościołem. Nazajutrz kilku mieszkańców skarży się na bóle głowy i kończyn. Podobne przypadki – również związane z

pogorszeniem stanu zdrowia świadków – znamy ze współczesnych relacji o UFO.
Najosobliwsza jest w tym wszystkim bez wątpienia poprzedzająca pojawienie się obiektu „wizja”, która pozostaje z nim w

związku przyczynowym. Nie jest to jednak tak zaskakujące, jak mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka. Dla przykładu

tak zwane objawienia maryjne nie są częstokroć niczym innym jak projekcjami pozostającymi w ścisłym związku z

pojawieniem się UFO – co razem z moim bratem udowodniłem już w wyczerpujący sposób w innej książce [53]. UFO i

objawienia maryjne wykazują nie tylko taką samą fenomenologię (np. w związku z „cudami” atmosferycznymi, zjawiskami

elektromagnetycz-nymi, śladami lądowania obiektów wysyłających jasne światło, amnezją świadków, porażeniami itp.).

Są one podobne także ze względu na dostrzeżone postacie, ich oddziaływanie na „obserwatora” albo „świad-ków UFO”,

ich zachowania i przekazywane posłania. We wszystkich epokach inni okazywali żywe zainteresowanie nawiedzaniem

nas róż-nymi wizjami – albo były to wizje statków toczących bitwę, albo odziani na zielono jeźdźcy na niebie nad Arras,

albo świetliste „postacie maryjne” z Fatimy, Medjugorje czy Guadelupy.
Dlaczego oni to robią? Czego po tym oczekują? Mogą robić to, co im się żywnie podoba, bo my negujemy ich istnienie, a

co za tym idzie – również działalność. Nie chcemy się przyznać, że na bieg historii w znaczący sposób wpłynął czynnik

nieludzki. Dla nas nie istnieją, ich obecność jest zredukowana do paru lepszych lub gorszych filmów science fiction.

Uważamy, że nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Ale czy na pewno? Powinniśmy zadać to pytanie każdemu, kto

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-04.htm (5 z 6) [2005-02-11 13:05:15]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

choć raz ich widział, kto wpadł w ich ręce, kto ich spotkał – dziś i przed wiekami.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-04.htm (6 z 6) [2005-02-11 13:05:15]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

5. Magonia

Uprowadzenia do UFO w średniowieczu

12 czerwca 1790 roku, ponad dwieście lat temu, we Francji na ziemię runęło UFO. O godzinie 17.00 zataczający się

obiekt nadleciał z jasnego nieba nad Alençon (stolica departamentu Orne, między Paryżem a Rennes). Zbliżywszy się do

ziemi, powyrywał drzewa i krzaki, wypalił trawę, a w końcu uderzył w wierzchołek wzgórza. Na ten widok zdu-mieni

wieśniacy czmychnęli, a potem zawiadomili mieszkańców miasta. Tylko kilku śmiałków zbliżyło się do wielkiej kuli. Była

tak gorąca, że nie można było jej dotknąć. W końcu dwóch rajców z Alençon w towarzystwie lekarza i chmary

ciekawskich, wstąpiło na wzgórze.
Inspektor paryskiej policji Liabeuf, oddelegowany kilka dni później do Alençon dla zbadania dziwnego zdarzenia, napisał

w relacji: „Gdy tłum zgromadził się wokół tajemniczego obiektu, otworzyły się jakby drzwi i wyszła osoba, dokładnie taka

jak my, ale osobliwie ubrana, w odzieniu dokładnie zasłaniającym całe ciało, spostrzegłszy zaś ludzi wymamrotała coś

niezrozumiale i pierzchła do lasu”.
Wkrótce wielka gorąca kula wybuchła bezgłośnie, pozostawiając po sobie drobniutki proszek. Nigdy więcej nie widziano

osobliwego człowieka, który na krótko przedtem wyszedł z obiektu.
Mitolog Sergiusz Gołowin pisze, iż podobny przypadek zdarzył się w Szwajcarii – informacja o nim zachowała się tylko w

formie ustnej legendy [45J. Wedle tej legendy pewien mężczyzna wspinał się na Gurten, wzgórze koło Berna. Nagle

oślepiło go jaskrawe światło. Z nieba nadleciała ognista kula i wylądowała na łące. Otworzywszy oczy człowiek ujrzał

niewysoką postać o ciemnym, jakby okopconym obliczu. Karzeł nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, tylko rozejrzał się

po okolicy i pobiegł do pobliskiego lasu. Nigdy go już nie widziano. Mężczyzna zaczął odczuwać tak silne bóle w całym

ciele, że do domu doszedł jak pijany i przez trzy tygodnie pozostał przykuty do łóżka.
Nader osobliwy i nieco podobny incydent zdarzył się w XVIII wieku w Rosji [SSJ. Pewnego dnia chłopi z naddońskiej wsi

ujrzeli na swoich polach koło pobliskiego lasu wielką kulę, mającą około trzech metrów średnicy. Nowina rozprzestrzeniła

się lotem błyskawicy. Coraz więcej ludzi przybywało obejrzeć cud. Kula była zupełnie gładka, pomijając parę rys grubości

włosa, a mających kształt kręgów rozmieszczonych na jej powierzchni. Ktoś wpadł na pomysł, żeby pozbyć się tego

śmiesznego przedmiotu, staczając go w nurty Donu, a ten już poniesie go morza – w ten sposób pozbędą się kuli, o

której tak naprawdę nie wiadomo, czy spadła z nieba, czy jest z piekła rodem. Ale choć ludzie natężali wszystkie siły, kula

ani drgnęła. Do wieczora nic nie zdziałali. Postanowili wracać do domu i zapomnieć o dziwadle. Może przez noc

przepadnie równie szybko, jak się pojawiła?
Niektórzy zbierali się już do drogi, gdy dało się słyszeć głośne rżenie i z pobliskiego lasu wypadł galopem kozacki ataman

– Puszkin. On też usłyszał o „cudzie nad Donem” i przybył rzecz całą załatwić we właściwy sobie sposób. Najpierw, co

było typowe dla jego stanu, począł kląć na „tchórzliwą chłopską hołotę”, której nie udało się rozwikłać zagadki. Potem

ruszył z kopyta na kulę, ciął szablą metalową gładź i klął.
Później nikt nie potrafił powiedzieć, jak długo trwał ten osobliwy atak. Aż nagle otworzył się jeden z przerażających

kręgów i coś jakby ogromne oko poczęło łypać w milczeniu na Kozaków. Po straszliwej chwili – ludzie krzyczeli, płakali i

błagali Puszkina, aby się wstrzymał w bezbożnej czynności – jeździec, klnąc dziko, znów ruszył na kulę i oko. Klinga

prysła – Puszkin atakował teraz kulę ułomkiem szabli.
Wtedy zdarzyła się rzecz niesłychana. Wieśniacy, którzy wycofali się tymczasem za osłonę drzew pobliskiego lasu,

ujrzeli, że Kozak i jego koń znikają. Sam Puszkin chyba nic nie zauważył, bo nadal jak szalony, klnąc, atakował obiekt.

Bez skutku. Trwało to kilka minut. Potem człowiek i koń zniknęli – rozpłynęli się w powietrzu. Jakiś czas słychać było

jeszcze wrzaski Puszkina, następnie zapadła grobowa cisza.
Wieśniacy uciekali w straszliwej panice. Byli najmocniej przekonani, że osobliwa rzecz jest z piekła rodem i że właśnie

tam diabeł porwał Puszkina. Przez następne dni nikt nie poważył się pójść na straszliwe miejsce. Nikt więc nie zauważył

zniknięcia osobliwej kuli, która znad Donu oddaliła się w równie tajemniczy sposób, jak się tam pojawiła.
Ale Puszkin wcale nie poszedł do piekła. Po dwóch dniach pojawił się razem z koniem. Człowiek i zwierzę zataczali się

jak pijani. Powoli dochodzili do siebie. Kozak nie pamiętał chyba, co się stało i gdzie był przez minione 48 godzin.

Stopniowo przypominał sobie historię z kulą. Potem wściekł się do tego stopnia, że postanowił podpalić las i wykurzyć

kulę dymem. Gdy jednak przybył na miejsce zdarzenia, obiektu jego gniewu już nie było.

Może to tylko osobliwa anegdota. W tym przypadku nie da się już zweryfikować prawdy historycznej. Ale nieważne, czy

tak było w istocie, czy to tylko fikcja, wywodząca się w większej części z wiary w cuda, tak typowej dla rosyjskiej duszy – i

w tej opowieści pobrzmiewają elementy spotkania się w naszym świecie z czymś zupełnie obcym.
Dziś wściekłego atamana zaliczylibyśmy do ludzi uprowadzonych do UFO, choć prawie humorystyczna historia,

poprzedzająca samo uprowadzenie, jest dość szczególna. Mimo wszystko jednak Puszkin zniknął na całe dwa dni z

naszego świata, gdy zaś powrócił – z wyraź-nymi oznakami osłabienia fizycznego – nie wiedział, co się stało. Pamięć o

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-05.htm (1 z 7) [2005-02-11 13:05:20]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

kuli wracała mu bardzo powoli. Co działo się z nim po dziwnym zniknięciu w obiekcie (albo gdzie indziej), pozostało dlań

tajemnicą. Dziś zastosowano by zapewne metodę regresji hipnotycznej. Przypomniałby sobie małe szare „istoty

pozaziemskie”, które bez okazywania jakichkolwiek uczuć badały go w rozświetlonym pomiesz-czeniu, przeprowadzając

na nim testy psychologiczne. Wówczas uwie-rzono by, że istotnie znalazł się w piekle wśród strasznych demonów.

Jakkolwiek by było, różnica między tymi dwiema metodami podejścia do sprawy jest być może mniejsza, niż się

zazwyczaj sądzi.
Uprowadzenia do UFO nie są wymysłem XX wieku. Spotykaliśmy się już z nimi w bajkach o wróżkach i elfach – owych

zapisach zbiorowej pamięci o spotkaniach z innymi, zapisach przekazywanych z pokolenia na pokolenie. Poszczególne

wersje przekazów sprowadzają się przy tym w końcu do jednego: w średniowieczu nikt nie opowiadał o badaniach, nie

przedstawiano też opisów nowoczesnych urządzeń na pokładach UFO. Ale zasadnicza konstrukcja relacji jest taka sama -

uprowadzenie, pobyt na pokładzie albo w innym nieznanym miejscu, niekiedy czynności, których opis pozwala

domniemywać, że były to eksperymenty genetyczne (na przykład porywanie matek i noworod-ków), uwolnienie,

późniejsze dolegliwości fizyczne, czasem amnezja.
Niektórzy ludzie podchodzący sceptycznie do problemu UFO sądzą, że w ten sposób można wykazać czysto

psychologiczną naturę zja-wiska. Gdyby było ono pozaziemskie, a przynajmniej w jakimś sensie rzeczywiste, to i w

przeszłości musiano by poczynić takie same obserwacje i opisywać takie same przyrządy jak dziś. Ponieważ tak nie jest,

ponieważ opowieści są zawsze uwarunkowane realiami epoki (przyrządy naukowe można opisać dopiero teraz, bo

dopiero teraz je stosujemy), chodzi o zdarzenie nierzeczywiste, nie mające żadnego znaczenia w sensie zdarzeń

rzeczywistych w czasie i przestrzeni. Innymi słowy: tak kiedyś, jak i dziś „uprowadzeni” mieli co najwyżej „sny” i „wizje”.
Ale do pewnego stopnia ci sceptycy mają rację! Zjawisko „u-prowadzenia” jest w większej części subiektywne, przenika

do samego dna duszy ludzkiej, czerpie swoje motywy z naszych marzeń, z naszych fantazji, z najskrytszych pokładów

naszego ja. Jest to, jak wkrótce zobaczymy, twór myślowy, zbudowany z naszych lęków i pragnień, z naszych radości i

cierpień, z naszej nienawiści i z naszej miłości. Ale budowniczymi tego tworu, jego konstruktorami są istoty

zamieszkujące zacienione regiony naszego świata – inni.
Puszkin – czy ktokolwiek inny – zniknął naprawdę nad Donem, na oczach zdumionych wieśniaków; ani on, ani wielu

innych nie leżało we własnym łóżku i nie myślało o niebieskich migdałach. Drzewa z Alençon zostały wyrwane z

korzeniami, trawa spalona – spustoszenia te nie powstały skutkiem wizji ani halucynacji. Carlos Antonio Diaz został

przeniesiony z miejsca na miejsce – z Bahia Blanca do Buenos Aires. To mu się nie przyśniło.

W VIII wieku po Chr., w czasach Karola Wielkiego, inni masowo uprowadzali ludzi. Niewiarygodne?
Nie inaczej piszą o tym stare źródła: Istoty z „Magonii” przybywały do Europy w statkach powietrznych, uprowadzały

mieszkańców wielu miast, pokazywały im wspaniałości swojego świata, a potem odstawiały z powrotem na Ziemię.

Często ze szkodą dla uprowadzonych – zabo-bonni bowiem ich ówcześni krajanie uznawali ich za czarowników, wsadzali

do więzień, a potem palili.
Wyczerpująca relacja na temat takiego zdarzenia pochodzi z XVII wieku; skąpe materiały źródłowe sięgają epoki Karola

Wielkiego. W 1670 roku francuski opat Montfaucon de Villars złożył obszerne sprawozdanie na temat ówczesnych

zdarzeń – obok dokumentów, które przetrwały do dziś, korzystał oczywiście z innych tekstów. Jego relacja jest tak

sensacyjna, że chciałbym ją tu przytoczyć w całości:
„Za rządów Pepina (715-768 r. po Chr.) kabalista Zedekiasz zamyślił udowodnić światu, iż żywioły są

zamieszkane przez istoty, których naturę państwu opisałem. Środkiem, jakim się posługiwał, było doradzanie

sylfom [duchy powietrza], aby ukazały się wszelkim ludom w powietrzu. One uczyniły to z całym przepychem -

widziano je w powietrzu pod ludzką postacią, posuwające się w szyku bojowym albo pod bronią, albo

zażywające wypoczynku przed namiotami, a wkrótce potem w statkach powietrznych o budzącej podziw

budowie, których żagle wypełniały się na rozkaz zefirów [duchy wiatru]] ”56].
Połączenie czarodziejskich działań żydowskiego maga Zedekiasza z niezwykłymi zjawiskami widocznymi na niebie było

dla średniowiecza tak samo typowe, jak dla czasów Montfaucona de Villars. Twierdzenie, iż to Zedekiasz jest

odpowiedzialny za owe statki powietrzne pojawia-jące się nad Europą, jest bowiem co najmniej wątpliwe. Próbowano

znaleźć rozwiązanie zagadki. I znaleziono je, jak to w owych czasach bywało, w sferze magii i zabobonów.
„Cóż się stało? – pisze opat Montfaucon w swoim dziele. – Sądzi pan, że ciemne stulecie marzyło o tym, aby rozmyślać o

istocie tego zdumiewającego widowiska? Motłoch uznał te istoty za czarowników, którzy zawładnęli powietrzem, iżby

wywoływać burze i spuszczać grad na pola. Teolodzy i juryści przejęli pogląd motłochu. Tak samo uważali cesarze i tak

rozprzestrzeniał się ów śmieszny obłęd, że mądry Karol Wielki, a po nim Ludwik Pobożny nałożyli ciężkie kary na

rzekomych tyranów powietrza. Znajdą je państwo w pierwszym rozdziale Capitu-larii obu tych cesarzy] ”56].
Mogło tu chodzić o pierwszą w historii próbę „utajnienia” UFO: panujący wydali dekrety, grożące „istotom powietrznym”

ciężkimi karami, jeśli nie zaprzestaną się pojawiać. Dziś rządy starają się, jak mogą, pomniejszyć wagę albo zatuszować

takie zjawiska, naocznych świadków zaś wystawiają na pośmiewisko [por. przyp. 57 i 58]. Tło akcji jest wciąż takie samo,

zmieniają się tylko metody postępowania.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-05.htm (2 z 7) [2005-02-11 13:05:20]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Montfaucon de Villars ciągnie swoją opowieść. To zaś, o czym opowiada, robi się naprawdę interesujące.
„Sylfy ujrzały, że motłoch, uczeni, a nawet koronowane głowy, skierowali ku nim swoją złość. Aby odebrać im złe

mniemanie; jakie żywią o ich niewinnym wyposażeniu, zdecydowały się uprowadzać zewsząd ludzi, pokazywać

im swoje piękne kobiety, swoje państwo, swoje formy rządów, a potem wypuszczać ich w różnych miejscach na

świecie. Urzeczywistniły ten zamiar. Lud widzący ludzi opusz-czających się na ziemię, biegł tam wszystek,

uznawał ich za czarow-ników, którzy wyróżnili się spośród innych ludzi, aby rzucać truciznę na kwiaty i źródła, i z

wściekłością prowadził niewinnych na śmierć. Niewiarygodne, iluż w tym królestwie śmierć zabrała przez wodę

bądź ogień) ”56].
Niewiarygodne są nie tylko liczne egzekucje, równie niewiarygodne jest to, co się działo: w VIII wieku po Chr. ludzi

zabiera się masowo do odległego „królestwa przestworzy”, gdzie mogą ujrzeć państwo obcych istot, a następnie pozwala

się im wrócić na Ziemię. Moglibyśmy to między bajki włożyć, gdybyśmy nie wiedzieli o identycznych wypad-kach.
Montfaucon nie dopuszcza jakichkolwiek wątpliwości, że jest prze-łCOnany o rzeczywistości tych istot – tak samo byli o

tym przekonani ludzie w VIII wieku. Ale problematyczne jest, czy istniał podtrzymy-wany przez niego związek między

rzekomymi sylfami a faktycznymi uprowadzeniami. Po co inni mieliby organizować masowe uprowadze-nia, których

celem było li tylko przywrócenie ich dobrego imienia, los zaś uprowadzonych był raczej fatalny? To mało prawdopodobne.

Przesądni ludzie VIII wieku poszukiwali odpowiedzi, a w ich świecie, stanowiącym nie dający się rozwikłać węzeł,. na

który składały się zjawiska przyrody, religia oraz koncepcje magiczne, nie było innego Świata poza światem, w którym

inni myśleli i postępowali tak jak om. Pojawiali się na życzenie czarownika, martwiły ich ludzkie zarzuty, chcieli się z nich

oczyścić. To było logiczne dla średniowiecza, był to też logiczny łańcuch skojarzeń dla siedemnastowiecznego mnicha

Montfaucona de Villars. Prawdziwe motywy, prawdziwa istota zdarzeń, były przed nimi ukryte.
Nawet dziś ludzie nadal są przekonani, że się ich porywa. Pory-waczami jednak nie są już sylfy z Magonii, ale istoty

pozaziemskie z Dzeta Reticuli. Tak jak niegdyś ofiary zabiera się na pokład ich „statków”, gdzie przedstawia im się świat

innych, a potem wypuszcza z powrotem na Ziemię. Nikogo się już dziś z tego powodu nie pali na stosie, nikogo się nie

kamienuje ani nie topi. Ale mimo wszystko osoby, które znalazły się na pokładzie UFO doznają tego samego: nikt im nie

wierzy.

Incydent, jaki przydarzył się w Lyonie, Montfaucon relacjonuje ze szczegółami:
„Między innemi ujrzano niegdyś w Lyonie trzech mężów i jedną niewiastę wysiadających z takiego powietrznego

korabia; wokół zebrało się całe miasto, ludziska wrzeszczeli: To czarownicy! Nasyła ich Grimoald, książę

Benewentu, wróg Karola, aby pustoszyli zasiewy Franków! Czworo niewinnych usprawiedliwiało się, mówiąc, że

są stąd, że porwały ich jakieś dziwne istoty, które ukazały im cuda niesłychane, i prosiły, aby oni złożyli o tym

relację. Tłum wszakże uparty nie słucha tłumaczeń i już zamierza rzucić ich prosto w ogień, gdy zwabiony

wrzawą czcigodny Agobard, lyoński biskup, co jako mnich wielkie zdobył sobie w mieście poważanie, usłyszy

mowę obrończą niewinnych, z całą powagą rozstrzyga, że twierdzenia stron obu są nieprawdziwe. Nie może to

być, iżby ludzie ci zeszli z powiet-rza, to zaś, co tam widzieli, wiary godnem nie jest. Lud zawierza słowom

dobrego ojca Agobarda bardziej niźli oczom własnym. uspokaja się, czworo posłańców sylfowych na powrót

uwalnia. z przyjemnością czyta księgę, w której Agobard swą sentencję uzasadnia, świadectwo zaś świadków

czworga, którzy śmierci umknę-li, jest bez wartości. Mimo zakazu wciąż opowiadają oni o przeży-ciach swoich. W

ten zaś sposób powstały wszystkie baśnie o wróż-kach] ”56].
Czwórka, która przebywała na pokładzie UFO, miała szczęście – wielu innych przypłaciło swoją mimowolną przygodę

życiem. Gdyby sylfom z Magonii rzeczywiście zależało tylko na opinii ludzi, to już po pierwszej egzekucji uznałyby swoje

przedsięwzięcie za chybione i prze-rwały eksperyment. Ale nie o to szło. Jak zawsze w przypadku średniowiecznych

świadectw pisanych trudno jest dojść do sedna zdarzenia i oczyścić je z otoczki spekulacji i arbitralnych dopisków.

Cytowany już przewodniczący MUFON, Illobrand von Ludwiger, uważa na przykład, że relacja ta jest wytworem czystej

fantazji, le-gendą [43] i opiera się na innej relacji, w której czytamy:
„Inni zapewniali: istnieje wszakże pewna kraina, Magonią zwana, z której mistrzowie czarnoksięstwa przybywają

statkami przez prze-stworze i owoce drzew, które wprzódy z drzew strząśli, przewożą do swojej krainy; niegdyś

mu takoż trzech mężów i jedną niewiastę ukazano i powiedziano: oni spadli z jednego z owych powietrznych

statków. Gdy wszakże ich zakutych w kajdany dni kilka prze-trzymano i przesłuchano na okoliczność oskarżeń,

przyznali, iż nic prawdziwie o sprawie nie wiedzą] ”59].
Czy jest to powód, aby nie wierzyć w tę historię? Zeznania uzyskiwane w trakcie tortur (rzeczona czwórka – oczym

Montfaucon chyba nie wie – była przez kilka dni zakuta w kajdany) są bezwartościowe: tak było kiedyś, tak jest dziś.

Wcale mnie nie dziwi, że wycofali swoje zeznania, w końcu nie doznali z tego powodu żadnego uszczerbku, los zaś

straconych, którzy albo upierali się przy swojej opowieści, albo nie mieli okazji jej odwołać, nie dodawał im odwagi.
Czym jest jednak w istocie owa opowieść o sylfach, wróżkach, innych, przybywających z niejasnej i nie dającej się

zlokalizować Magonii, będącej zapewne tylko synonimem „magicznej krainy” – średniowiecz-ną przesadą, marzeniem,

wizją, halucynacją? Ci, którzy oddali za nią życie, i ci, którzy mimo oficjalnego zakazu wciąż opowiadali o swojej podróży

do Magonii, myśleliby inaczej.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-05.htm (3 z 7) [2005-02-11 13:05:20]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

11 czerwca 1616 roku garbarz Christoph Kótter spotyka „anioła”. Kötter, udający się do Görlitz (Zgorzelec) na Śląsku,

nagle widzi zjawę, która spadła przed nim z nieba. Anioł poleca mu wygłaszać kazania i nawoływać do pokuty i

pobożności. Początkowo Kötter się waha, ale powtórne pojawienie się i groźby „niebiańskiej władzy” w końcu go

przekonują – zaczyna prowadzić działalność misyjną. Jednakże jego pierwotnie czysto religijne posłania stają się z

biegiem czasu coraz bardziej polityczne, w końcu zostaje zamknięty na trzy miesiące w więzieniu i umiera w Oberlausitz

(Górne Łużyce) w 1647 roku.
Po każdym spotkaniu z „aniołem”,jakie miewał na odludnych trak-tach podczas związanych z zawodem wędrówek od

miasta do miasta, Christoph Kötter odnajdował się najczęściej w miejscach odległych o wiele kilometrów od miejsca

spotkania. Nie miał pojęcia, jak się tam znalazł. Badacz folkloru Will-Erich Peuckert uważa, że przypadki utra-ty ciągłości

czasu są „psychopatycznymi podróżami w krainę pomrocz-ności”, dla Ulricha Magina zaś, nastawionego sceptycznie do

UFO, który na wyjaśnienie „porwań” przywoływałby wyłącznie argumenty natury psychologicznej, są „wizjami człowieka

głęboko wierzącego”.
Człowiek ten musiałby jednak podczas swoich osobliwych „wizji” często pokonywać nieświadomie wielokilometrowe

odległości. A przy tym nikt go chyba w trakcie tych wycieczek nie widział. To bardzo nieprzekonujące. Wizje nie powodują

wielokilometrowych zmian lo-kalizacji, tak jest dziś, tak było przed wiekami.
Po spotkaniach Kötter zaczął – podobne zjawisko jest nam już znane – spekulować, opierając się na mistyce liczb oraz

tworzyć mętne teorie astronomiczne. Dziś osoby wzięte na pokład UFO próbują zbu-dować „maszyny antygrawitacyjne” –

Kötter tworzył całkiem nowy kosmologiczny obraz świata. Podobnie jednak jak to, że żadna z dzi-wacznych konstrukcji,

znoszących rzekomo siłę ciążenia, nie działała, tak i kosmologia Köttera była od początku do końca kompletną bzdurą. W

nie mniejszym stopniu mylił się on też w swoich proroctwach, mówiących o upadku dynastii Habsburgów i o końcu

świata.
200 lat później przez „anioła” został nawiedzony inny człowiek. Ale w odróżnieniu od Köttera udało mu się stworzyć

nieprawdopodobnie potężny ruch religijny. Siedemnastoletni Joseph Smith stał się założy-cielem wspólnoty wyznaniowej

mormonów. Mormoni (czy ściślej: wyznawcy Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostatnich) stano-wią wśród

kościołów chrześcijańskich grupę najdziwaczniejszą. Wedle ich wiary żydowscy osadnicy dotarli do Ameryki w dwóch

falach (pierwsza po wzniesieniu wieży Babel, druga około 600 r. prz. Chr.) i stworzyli tam chrześcijańskie królestwo przed

narodzinami Chrystusa. Oczywiście nie znaleziono żadnych dowodów archeologicznych ani na istnienie żydowskich

osadników, ani na ich prechrześcijańską Amerykę, nie powstrzymuje to jednak mormonów, uznających za swoją

własność cały stan Utah, przed „naukowym” podbudowywaniem swej wiary. Cale chmary mormońskich historyków

zajmują się wyłącznie inter-pretowaniem wszystkich prawdopodobnych (i nieprawdopodobnych) śladów i

pseudowzmianek dotyczących prehistorii Ameryki – zgodnie z ich wiarą. Nic dziwnego, że ten wariant religijnego

pojmowania chrześcijaństwa zdobył popularność tylko w USA, nie udało się to jednak w innych krajach świata, mimo

nieustannej działalności misyjnej podejmowanej przez miłych młodych ludzi w nienagannych ciemnych garniturach.
Ale jak doszło do tak osobliwego pojmowania historii żydowsko--chrześcijańskiej w Ameryce? Joseph Smith poznał ją z

księgi, którą objawił mu „anioł Moroni”. A jest to opowieść nader osobliwa.
W „Świadectwie proroka Josepha Smitha”, stanowiącym wstęp do Księgi Mormona, czytamy: „Powiedział również

[posłaniec niebieski], że została zachowana księga spisana na złotych płytach, zawierająca dzieje dawnych mieszkańców

tego kontynentu oraz ich rodowody. Zawarta jest też w niej pełnia wiecznej ewangelii, jak przekazał ją Zbawiciel dawnym

mieszkańcom kontynentu Ameryki] ”61].
Wedle słów „anioła” księga ta od pradawnych czasów leży pod kamieniem na wzgórzu w stanie Nowy Jork. Kiedy po kilku

ob-jawieniach Smith otrzymuje polecenie odszukania księgi, od razu poznaje właściwe miejsce. Oto co pisze: „W pobliżu

wioski Manchester w hrabstwie Ontario, w stanie Nowy Jork, znajduje się spore wzgórze, najwyższe w okolicy. Na jego

zachodnim zboczu, w pobliżu wierzchoł-ka, leżały pod dość dużym kamieniem płyty przechowane w kamiennej skrzyni.

Głaz ten był od góry gruby w środku i obły, ku brzegom cieńszy tak, że środkowa jego część była widoczna spod ziemi,

podczas gdy krawędzie przysypane były ziemią] ”61].
Ale jeszcze nie pora, aby Joseph Smith wydobył złote płyty z tajem-niczymi tekstami oraz „kamienie tłumaczenia” – urim i

thummim. Znów musi upłynąć lat cztery, aby anioł Moroni dał na to przyzwolenie: „W końcu nadszedł wyznaczony czas,

kiedy miałem otrzymać płyty, Urim i Thummim oraz napierśnik. Dwudziestego drugiego września 1827 roku, gdy, jak z

upływem każdego roku udałem się na miejsce, gdzie ukryte były płyty, zostały mi one przekazane przez tego samego

niebiańskiego posłańca, przy czym pouczył mnie on, że czyni mnie za nie odpowiedzialnym. Jeśli z powodu mojej

niedbałości lub niedopat-rzenia stracę je, zostanę odsunięty od Boga] ”61].
Smith zabiera się do tłumaczenia płyt. Tekst ten publikuje w 1830 roku pod tytułem Księga Mormona. Obok Biblii Księga

Mormona stanowi dziś podstawę Kościoła Jezusa Chrystusa Świętych Dni Ostat-nich. Joseph Smith oddał następnie

oryginały płyt aniołowi, ale kilku świadków, wśród nich również tacy, którzy nie wstąpili do jego kościoła, potwierdziło ich

istnienie pod przysięgą.
Jakby nie dość było tych osobliwości, spotkania Josepha Smitha z aniołem w zadziwiający sposób przypominają

dzisiejsze przypadki konfrontacji z „istotami pozaziemskimi] ”62] i ukrytymi pod maską religii, ale z całą pewnością

opartymi na tym samym podłożu ob-jawieniami maryjnymi [53]. W przypadku Josepha Smitha mamy też do czynienia z

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-05.htm (4 z 7) [2005-02-11 13:05:20]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

utratą ciągłości czasu. O pierwszym kontakcie z Moro-nim, kontakcie podzielonym na trzy etapy (za każdym razem

Moroni mówił dokładnie to samo), Joseph Smith pisze: „Prawie natychmiast po uniesieniu się posłańca zapiał kur i

zauważyłem, że nastawał już dzień, a zatem rozmowy nasze musiały trwać całą noc] ”61].
Wydaje się to problematyczne, zważywszy, że Moroni wyjawił mu wszystko w kilku zdaniach, co nie trwało dłużej niż pięć

do dziesięciu minut. Dziś wiemy, że w trakcie takich kontaktów dochodzi często do utraty ciągłości czasu oraz do

amnezji. Smith na pewno nie został wzięty na pokład UFO. Zresztą nic takiego nie widział, nikt również nie zauważył tej

nocy nad jego domem „lśniącego świetlnego statku”. Ale zjawiska towarzyszące temu zdarzeniu są charakterystyczne dla

tego typu kontaktów, dla kontaktów z innymi.
Świadczy o tym także osłabienie fizyczne i ponowna utrata świado-mości, jaka zdarzyła się nazajutrz. On sam pisze o

tym: „Wkrótce potem powstałem z łóżka i jak zwykle zabrałem się do codziennych zajęć. Pomimo że starałem się

pracować jak zwykle, poczułem się tak wyczerpany, że nie byłem zdolny do dokonania czegokolwiek. Ojciec mój,

pracując ze mną, spostrzegł, że nie czułem się dobrze i nakazał mi pójść do domu. Skierowałem się do domu, jednakże,

gdy starałem się przejść przez płot odgradzający pole, na którym pracowaliśmy, siły całkiem mnie opuściły. Upadłem na

ziemię i przez pewien czas nie zdawałem sobie sprawy z niczego] ”61].
Joseph Smith budzi się z omdlenia, a przed nim znów stoi Moroni, otoczony światłością, i powtarza posłanie objawione

minionej nocy. Po tym „powołaniu”, które podziałało zapewne jak dokładnie za-planowany zmasowany atak

psychologiczny na jego świadomość, Smith nie ma już żadnych wątpliwości. Podporządkowuje się bez reszty woli

Moroniego, żyje tylko po to, żeby wypełnić „polece-nie”, znajduje kryjówkę złotych płyt, tłumaczy i publikuje ich treść, a

następnie tworzy nową wspólnotę wyznaniową, która dziś liczy miliony członków.
Moroni wieści też oczywiście – jakżeby inaczej – rychły koniec świata: „[...] powiedział mi o wielkich wyrokach, które

nastaną na ziemi, o straszliwym spustoszeniu przez klęski głodu, miecz i zarazę oraz że wszystkie te klęski spadną na

świat w tych czasach] ”61].
Nic się nie stało! Ani „w tych czasach”, to znaczy za czasów Josepha Smitha, ani później. Smith, Kötter, dzieci, którym we

wszystkich rejonach ziemi wydaje się, że widzą „Marię”, oraz osoby brane na pokład UFO w naszych czasach – wszyscy

niezmordowanie przepo-wiadają koniec świata, który powinien nastąpić już przynajmniej ze sto razy.
Wszystkie te proroctwa były i są nieprawdziwe.
Jeśli zaś idzie o Josepha Smitha, zagadką pozostaje sprawa księgi pozostawionej przezeń w formie odpisu i tłumaczenia.

Jest prawie niemożliwe, że niewykształcony syn farmera stworzył dzieło tak ob-szerne, spójne logicznie, bez zarzutu pod

względem koncepcji, a poza tym kongruentne z biblijnym pojmowaniem świata. Do tego dochodzą świadectwa ludzi,

którzy pod przysięgą potwierdzili fakt istnienia złotych płyt. Założę się, że ta księga istniała naprawdę. Ale przepadła, jak

wiele rzeczy, które mogłyby świadczyć o istnieniu innych. Jeszcze do tego wrócimy.

Na razie cofnijmy się – w pewnym sensie do „końca, który wień-czy dzieło” – jeszcze raz o kilka stuleci. Od roku 1545 do

1614 mieszkał w Lucernie szwajcarski aptekarz, poeta i kronikarz Renward Cysat. Historia, którą spisał w 1572 roku, jest

bardziej niż zdumiewająca. „Anno 1572, dnia 15-go novembra, po raz wtóry przepadł niespodzianie pewien krajan, zwany

Hans Buchmann alias Kriss Buehler, z Römer-schyl pod Rottenburgiem, wonczas lat z pięćdziesiąt mający, dobrze mi

znany. Narobiło to sporo wrzawy. Takoż władze zajmowały się tą sprawą.] ”63]
Hans Buchmann wybrał się uregulować szesnastoguldenowy dług. Zrobiło się ciemno, a Buchmann nie wracał, dwaj

dorośli synowie zaczęli więc go szukać. W pobliskim lesie znaleźli jego kapelusz, płaszcz, rękawice, karabin i gilzy,

leżące nieco z boku.
Oczywiście od razu zaczęli podejrzewać morderstwo, szybko wykryto domniemanego sprawcę, którym był jakoby kuzyn

Hansa Buchmanna, Klaus Buchmann, z którym ojciec kłócił się od lat.
Mężczyznę wskazano, przesłuchała go policja i wypuściła na wolność. Nie można mu było nic udowodnić, był

powszechnie uważany za zacnego obywatela. Tylko kto mógł wchodzić w rachubę jako morderca, skoro nie było ciała

zamordowanego?
Upłynęło kilka miesięcy i Hans Buchmann wrócił.
„W końcu wrócił w Matki Boskiej Gromnicznej roku przyszłego, 1573 – bez włosów, bez brody i brwi, z twarzą

nabrzmiałą, spękanym obliczem, a głową tak zniekształconą, iż wedle samej postaci nijak się go rozpoznać nie

dawało.
Gdy dowiedziały się o tym władze, kazały go uwięzić i najsamprzód dwa albo trzy razy przesłuchać (sam to

widziałem, takoż po-stępowanie sam w księdze tej spisałem), zarzucając mu, dla jakiejż to przyczyny umknął

złośliwie i w sposób niebezpieczny, czemuż kuzyna swego naraził umyślnie na podejrzenie o zabójstwo oraz na

zawiść i nienawiść, czego tenże doznać musiał.] ”63]
Hans Buchmann – chory, wycieńczony, postarzały o całe lata -opowiada najfantastyczniejszą historię, jaką kiedykolwiek

słyszeli po-licjanci z Rottenburga. Nie wiadomo, czy mu uwierzyli – oni i inni mu współcześni. Ale dziś znamy podobne

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-05.htm (5 z 7) [2005-02-11 13:05:20]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

przypadki i możemy ocenić, czy Buchmann kłamał, czy nie. Na podstawie naszej wiedzy o kontak-tach z innymi można

przypuszczać, że raczej mówił prawdę: „Dnia, którego zniknął, wziął on ze sobą – pisze Renwart Cysat – 16 guldenów,

aby zanieść je wierzycielowi. Atoli go nie znalazł. Znużony poszedł do Sempach, gdzie do wieczora wypił troszkę,

wszelakoż nie upił się] ”63].
Czy można mu to wziąć za złe? Był zmęczony, miał za sobą szmat drogi. Tylko po to, żeby oddać dług, nie zastał jednak

wierzyciela. Wracał z niczym. Postanowił w Sempach odsapnąć. Istotne jest, jak pisze Cysat, że „wypił troszkę, wszelako

się nie upił”, co znaczy, iż idąc z Sempach do domu nie był ani pijany, ani nie miał zmąconych zmysłów. Incydent zdarzył

się w lesie, w którym synowie znaleźli później jego rzeczy: „Postanowiwszy wszakże do dom wracać, a przez las idąc w

zapadającym zmierzchu i doszedłszy do wzmiankowanego miejsca rozbrzmiały mu odgłosy dziwnych jakby uderzeń i

szum. Początkowo przypominało to brzęczenie ula albo roju pszczół, ale potem po włosach przeszło mu coś, jakby kto

szarpał struny rozmaite, co zdjęło go grozą i napełniło lękiem, tak iż nie wiedział, gdzie jest albo co z nim się dzieje.

Zdobył się wszakże na odwagę, chwycił strzelbę i począł grzmocić na wsze strony. Wonczas mu rozum odjęło,

pozbawion był potem strzelby, płaszcza, kapelusza i rękawic, a jeszcze potem coś go poniosło prze-stworzem ku obcej,

nie znanej mu krainie, w której nigdy nie był. Nie wiedział, gdzie jest, ale ból odczuwał w spuchniętej twarzy, w

spuch-niętej głowie i w miejscu, gdzie kiedyś miał włosy na głowie i na brodzie”.
Buchmann znalazł się w Mediolanie! Nie wie, co się z nim stało, jest głodny, umiera z pragnienia – jest bliższy śmierci niż

życia. Bardzo powoli dochodzi do siebie. Nie rozumie ani słowa po włosku, jest skazany na pomoc obcych ludzi. W końcu

trafia na jakiegoś niemiec-kiego gwardzistę, który go wspomaga i wymienia pieniądze na włoskie. Przed powrotem do

ojczystej Szwajcarii Buchmann ślubuje pójść z pielgrzymką do Rzymu i Loreto. Wreszcie, po wielomiesięcznej wędrówce,

2 lutego 1573 roku wraca do kraju.
Osoby podchodzące ze sceptycyzmem do UFO [64] twierdzą całkiem serio, że historia ta świadczy tylko o tym, że

Buchmann był po prostu alkoholikiem. W tamtą noc zamiast oddać pieniądze dłużnikowi, oddał się przyjemnościom i

schlał regularnie w karczmie w Sempach. W dro-dze do domu uświadomił sobie, że źle postąpił i zniknął. Ale później

przemyślał wszystko jeszcze raz i wrócił pełen skruchy. Oczywiście nie uniknął po drodze napaści, musiał bowiem mieć

jakieś wytłumaczenie na spuchniętą twarz. Włosy stracił natomiast inaczej, przypuszczalnie ciężko chorował, może na

syfilis? Trochę za dużo domysłów, trochę za dużo spekulacji. Wracając do domu Buchmann nie był pijany. Cysat pisze o

tym wyraźnie. A przede wszystkim, dlaczego Buchmann zostawił w lesie płaszcz, kapelusz, rękawice i karabin, skoro

dręczony sumieniem powziął plan ucieczki do Mediolanu? Gilzy nabojów były porozrzucane wśród drzew, zapewne

wyciągnąwszy broń „z czymś” walczył.
Dlaczego po przybyciu do Mediolanu był wygłodzony i umierał z pragnienia? Miał przy sobie 16 guldenów, sumę jak na

owe czasy ogromną. Czy był naprawdę na tyle szalony, że nie kupił sobie nic do jedzenia i picia? Jak udało mu się

przebyć całą, wielodniową drogę do Włoch? Ale przede wszystkim, dlaczego udał się właśnie do Mediolanu, nieznanego

sobie miasta, do kraju, w którym nigdy nie był, gdzie mieszkali ludzie zupełnie mu obcy, których języka nie rozumiał,

którzy najprawdopodobniej nie pomogliby mu stanąć na nogi? Gdyby istotnie było tak, jak próbują nam wmówić ludzie

nastawieni sceptycznie do UFO, to Buchmann dałby nogę nie na południe, ale na północ, do innych kantonów albo, jeśli

miałby uciekać za granicę – do Niemiec albo do Austrii.
Wersja „pijaństwo-napad-syfilis” wydaje się niezbyt przekonująca. Jest po prostu próbą „wytłumaczenia” na siłę tego, co

stanowi jedno z najpierwszych ludzkich doświadczeń – uprowadzenia przez innych. Buchmann idzie samotnie przez las.

Nagle słyszy, jakby leciał rój pszczół. Odgłos zbliża się coraz bardziej. Przerażony Buchmann wy-ciąga karabin, wali

kolbą na oślep, zostaje oderwany od ziemi, wznosząc się traci przytomność. Nie wie, co było potem. Jak przez mgłę

uświa-damia sobie, że „przestworzem został przeniesiony do obcej krainy”. Dochodzi do siebie setki kilometrów dalej, w

innym mieście, w innym kraju. Jest wycieńczony, wygłodzony i spragniony. Ma opuchniętą twarz, wypadły mu włosy.

Musiało to być dla niego na pewno straszliwe przeżycie.

W 1572 roku „nocny skrzat” wywiózł Szwajcara Hansa Buchmanna drogą powietrzną do Mediolanu. Wszystko świadczy

o tym, że takie „nocne skrzaty” w dzisiejszym rozumieniu nie były niczym innym jak tylko „małymi szarymi istotami”,

wciągającymi ludzi do UFO. Na podstawie rysunku Hala Crawforda i Loren Coleman

A przecież był tylko jednym z wielu, których los dotknął w podobny sposób-przypomnijmy sobie choćby Argentyńczyka

Carlosa Antonia Diaza, który w Bahia Blanca chciał wsiąść do autobusu, ale obudził się parę godzin później na skraju

drogi koło Buenos Aires. On także zachorował, jego także pozbawiono całych pęków włosów, nim stracił przytomność,

jego także coś uniosło w powietrze.
Buchmann nie pamiętał UFO ani dziwnych postaci, które męczyły go na pokładzie „statku powietrznego”. Nie wiedział, co

się z nim działo przez te wszystkie dni, kiedy był nieobecny. Kronikarz opisujący jego przypadki, lucerneński pisarz

miejski Renwart Cysat, przypuszcza, że został „uprowadzony przez nocnego skrzata”, a biorąc pod uwagę stan

świadomości ludzi tamtej epoki, miał zupełną rację.
Już w najdawniejszych czasach ludzie dostawali się w ręce bogów i diabłów, wróżek i elfów, skrzatów oraz „istot

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-05.htm (6 z 7) [2005-02-11 13:05:20]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

pozaziemskich”. Niekiedy słyszeli „szum” bądź widzieli coś przypominającego błys-kawicę, niekiedy „statki powietrzne”

choćby z Magonii, niekiedy widzieli „statki kosmiczne” z Dzeta Reticuli. To są zjawiska drugorzęd-ne. Zależą od epoki, w

której się coś takiego zdarzyło, zależą od wiary, stanu wiedzy, od nadziei i lęków danej osoby.
Zasadniczy wzorzec jest taki sam od tysiącleci. Możemy zanegować jego autentyczność. Możemy wierzyć, że ludzie

uprowadzeni byli po prostu pijani albo że mieli „wizje”, że śnili, że mieli halucynacje, że wymyślali różne łgarstwa i od

zawsze próbowali nas w ten sam sposób wyprowadzić w pole. W to wszystko możemy wierzyć – jak kto chce.
Wszystko to jednak nie powstrzyma innych przed dalszym pojawia-niem się, przed dalszym uprowadzaniem ludzi,

dalszym podążaniem własną, nieodgadnioną drogą. Przez wszystkie tysiąclecia historii ludz-kości nikt im tego nigdy nie

zabronił. Dopiero teraz zaczynamy powoli pojmować kierujące nimi motywy i metody postępowania.
Ale od poznania prawdy, ich prawdy, jesteśmy nadal oddaleni o całe lata świetlne.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-05.htm (7 z 7) [2005-02-11 13:05:20]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

6. Na skrzydłach nocy

Statki powietrzne

Któryś z moich szkolnych kolegów miał chomika syryjskiego. Zwierzę dostawało regularnie wodę i pokarm, miało bęben

do biegania i korzystało zeń – jak wówczas sądziłem – z wielkim upodobaniem. Co dzień czyszczono mu klatkę. Nie

wiem, czy chomik uświadamiał sobie, że przez całe życie przebywa w więzieniu. Czasem zdarzało mi się zostać z nim w

pokoju sam na sam, wtedy po prostu na niego patrzyłem. I do dziś zadaję sobie pytanie, co myślał o mnie i o „świecie

zewnętrznym”? Był chyba zadowolony, miał chyba wszystko, czego może chcieć chomik. No, może brakowało mu tylko

jednego...
Ale co myślał o nas? Jak nas widział? Niektóre z naszych działań uznawał zapewne za całkowicie absurdalne,

począwszy od rannego wstawania, mycia zębów, śniadania, popołudniowego odrabiania lekcji, po oglądanie wieczorem

telewizji.
Wiem oczywiście, że tak naprawdę stworzonko nie rozmyślało -po prostu nie było do tego zdolne. Cóż jednak by sobie o

nas myślał, gdyby jego umysł był mniej więcej równoważny naszemu? Jak by nas widział?
Myślę, że wywieralibyśmy na nim szczególne wrażenie. Ogromne istoty wykonujące idiotyczne, niezrozumiałe czynności,

których nie da się w żaden sposób naśladować, od czasu do czasu zwracające szcze-gólną uwagę na niego (tak, tylko

po co?), a potem wracające do swoich dziwacznych zajęć.
A my? Jak my patrzymy na UFO? Czyż nie jest to w końcu to samo absurdalne, niezrozumiałe zachowanie, jak nasze z

punktu widzenia chomika? Coś się dzieje, coś się zdarza, ale my dostrzegamy tylko tego cień, cień na zasłonie

skrywającej rzeczy dla nas niezrozumiałe. Niczym nie różnimy się od chomika i innych zwierząt z naszego świata, które

być może czasem nas obserwują.
My też obserwujemy i nas się obserwuje. Istoty towarzyszące nam od tysiącleci wiedzą o nas wszystko. A my o nich tyle,

co nic. Właśnie dlatego ich postępowanie jest dla nas tak dziwaczne, tak niepraw-dopodobne, tak niemożliwe. Dlatego

jesteśmy raczej skłonni uznać za wyjaśnienie zmyślone opowieści niepewnych świadków, niż zaakcep-tować możliwość

obcowania z obcą inteligencją, przewyższającą nas w wielkim stopniu.
Ale tak samo, jak chomik, który nigdy nie pojmie, jak złożonych przygotowań wymaga podanie do stołu zwykłego obiadu,

rozwiązanie zadania z matematyki albo zorientowanie się, o co naprawdę chodzi w wieczornym kryminale, tak samo nie

potrafimy pojąć absurdalnych dla nas działań innych. Od niepamiętnych czasów pojawiają się i znikają kiedy tylko mają

na to ochotę. Dla nas w tej skomplikowanej akcji przeznaczono na razie miejsce na widowni. Ale nam to wcale nie

odpowiada, bo przyzwyczailiśmy się już odgrywać role aktorów. Od chwili narodzin ludzkości uważamy się za „koronę

stworzenia”, za udzielnych władców tej planety. Idea ta – mimo prac Galileusza. Kopernika i Darwina – tkwi tak silnie w

naszej świadomości, że z oburzeniem odrzucamy każdą myśl o tym, że może istnieć jeszcze coś – coś, co nie pochodzi z

tego świata, a mimo to wywiera nań ogromny wpływ.

W 1914 roku szesnastoletni wówczas William J. Kiehl był jednym z niewielu rozbitków ocalałych z katastrofy statku na

jeziorze Ontario. Jemu i dwóm innym mężczyznom udało się dotrzeć wpław do kanadyj-skiego brzegu. Tam spotkali

pewną rodzinę podróżującą niewielką łodzią. Rodzina postanowiła tu przenocować. Rozbitkowie dołączyli do niej na noc.
Wieczorem dzieje się coś dziwnego. Pierwsze spostrzega to „coś” jedno z dzieci. Około 120 m od brzegu na lekko

rozfalowanym jeziorze Ontario kołysze się łagodnie olbrzymia jasna kula. U góry jest nieco spłaszczona, w dolnej części

otacza ją kwadratowa platforma.
Obecni, trzech rozbitków i pięcioro francuskojęzycznych Kanadyj-czyków, widzą, że na platformie dwie człekopodobne

istoty manipulują jakimiś przewodami. Istoty są drobnej budowy ciała i mają stosunkowo duże głowy. Z górnej części

obiektu sterczą jakieś rury, z których wyłaniają się górne części ciała trzech następnych istot. Wyraźnie widać, że

wykonują one jakieś pomiary kontrolne, potem rury z powrotem chowają się w kuli.
Dwie pozostałe istoty też chyba już kończą pracę. Przewody wciągane są do środka przez kwadratowy otwór, jedna z

dwóch postaci głową naprzód znika w kuli. Nim jej towarzysz dociera do otworu, kula zaczyna się wznosić. Z jeziora

wystrzelają fontanny wody. Metalowa kula zawisa na parę sekund na wysokości kilku metrów, po czym z niewiarygodnym

przyśpieszeniem znika z pola widzenia ośmiu osłupiałych widzów. Nieduża istota, jak mówił później William Kiehl,

znajdowała się nadal na platformie. Kiehl często zadawał sobie pytanie, co się z nią stało [65]. .
Minione stulecie i pierwsza połowa obecnego obfitują w niewyczer-paną ilość takich i tym podobnych zdarzeń. Niektóre

kończyły się dla świadków urazem, przyprawiały o lęk, którego ofiary nigdy się nie wyzbyły, inne były „cudowne”, jeszcze

inne najwyżej „osobliwe” albo ;,drugorzędne” – nie inaczej niż dziś. Sama istota UFO nigdy się nie zmieniła. Zmieniło się

tylko nastawienie ludzi do tego zjawiska, punkt widzenia. Klasycznym kształtem UFO jest bez wątpienia dysk, w każ-dym

razie z perspektywy czasu jest kształtem najczęściej widzianym. Ale zmienia się również wygląd zewnętrzny tych

obiektów – widziano już UFO cylindryczne, kuliste, przypominające bumerang, a w ostatnich latach coraz częściej UFO o

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-06.htm (1 z 7) [2005-02-11 13:05:25]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

kształcie trójkątów najróżniejszej wielkości. Te ostatnie są wciąż powodem krytyki. Podczas masowego pojawiania się

wielu UFO w kształcie bumeranga i trójkąta w 1990 i 1991 roku w Belgii twierdzono, że są to tylko amerykańskie tajne

obiekty wojskowe.
Ale latające trójkątne światła widziano już w minionym stuleciu. Agathe Thoma, siostra urodzonego w 1839 roku w

Bernau w Szwarc-waldzie, a zmarłego w 1924 roku malarza Hansa Thomy, tak opowia-dała w roku 1929 o jednym z

przeżyć brata:
„Z początkiem lat sześćdziesiątych minionego stulecia brat mój jako młody malarz przybył z Karlsruhe na

wakacje do rodzinnego Bernau. W ciepły letni wieczór, już nie pamiętam, czy to był lipiec, czy sierpień, siedział z

kolegami jeszcze ze szkolnej ławy na pniach leżących na placu w centrum wioski. Rozmowa była ożywiona.

Dochodziła już chyba jedenasta, księżyc nie świecił, ale niebo było rozgwieżdżone. Nagle jakby pojaśniało. Brat

pomyślał, że to ktoś zapala fajkę. Ale kiedy się odwrócił, spostrzegł, że światło pada z góry. Wszyscy patrzyli w

górę, przestraszeni i zdumieni. Dokładnie nad nimi wisiał świetlisty trójkąt. Świetlne zjawisko zachowywało się

całkiem cicho, a potem rozpłynęło się bezgłośnie w powietrzu. Zdjęci trwogą młodzieńcy zerwali się na równe

nogi. Nie życząc sobie nawet dobrej nocy, rozbiegli się jak najszybciej do domów. W ostatnich latach życia brat

częściej niż kiedyś opowiadał o tym zjawisku] ”66].
Latające obiekty, które „rozpływają się w powietrzu”, nie są już dziś dla ufologów niczym zaskakującym. Wiele obserwacji

dokumentuje to osobliwe zjawisko. W 1860 roku, kiedy widział je Hans Thoma, wraz z przyjaciółmi, jeszcze nikt o czymś

takim nie wiedział.

Najosobliwsze jednak zjawisko minionego stulecia zaobserwowano w USA. Były to statki powietrzne, przypominające z

wyglądu sterowce. Wprawdzie jesienią 1896 i wiosną 1887 nastąpiło prawdziwe apogeum kontaktów wzrokowych z tymi

obiektami, ale ich pojawienie się było poprzedzone podobnymi fenomenami występującymi już od lat siedem-dziesiątych

minionego stulecia.
Do dziś nie wyjaśniono, o co chodziło naprawdę. Ówczesnym ludziom zdawało się, że w technice wszystko jest możliwe

albo będzie możliwe w najbliższej przyszłości. Rozpoczął się właśnie zwycięski marsz elektryczności, linie kolei

żelaznych przecinały kontynent wzdłuż i wszerz, po oceanach pływały parowce, telegraf umożliwiał przekazy-wanie

informacji z jednego krańca USA na drugi w ciągu kilku minut. W przyszłym, bliskim już stuleciu spełnią się dalsze

marzenia. Przede wszystkim o lataniu, o kierowanych balonach, o sterowcach i innych obiektach latających.
Istniały już wówczas wizje takich pojazdów. Przedstawiali je autorzy powieści fantastycznych, jak choćby Juliusz Verne.

Były to niekształtne gigantyczne statki powietrzne, z napędem wzorowanym na skrzydłach ptaków i z miejscem dla wielu

ludzi – można było nimi oblecieć cały świat. Pomysłów tych wówczas nie zrealizowano, nie były też nigdy wykonane w

formie zaproponowanej przez Verne'a czy innych.
Dziwne jest tylko, że pojawiały się mimo wszystko. I to w takiej ilości i tak wielu wariantach konstrukcyjnych, że -pomijając

kłamstwa oficjalnej propagandy – człowiek dochodzi do wniosku, że z końcem minionego stulecia Amerykę nawiedziła

cała flotylla osobliwych stat-ków powietrznych – „nieprawdopodobnych”, jeśli przyłożyć do nich miarę dzisiejszej techniki

– z nie mniej osobliwymi załogami.

Około 20 marca 1880 roku trzech mieszkańców Galisteo Junction (dziś Lamy), miasteczka w Nowym Meksyku, wybiera

się późnym wieczorem na spacer na pobliskie wzgórza. Jest ciemno, gazowe latarnie w domach i na ulicach oświetlają

ledwie fronty budynków. Jest jednak prawie pełnia księżyca i spacerowicze dobrze widzą drogę.
Z początku ciche, potem coraz głośniejsze i wyraźniejsze głosy dobiegają ich gdzieś od zachodu. Mężczyźni zaczynają

się rozglądać i ku swemu zdumieniu widzą „wielki balon”. Można odnieść wrażenie, że załoga balonu chce zwrócić na

siebie uwagę obecnych, ale trzej mieszkańcy Galisteo Junction nie rozumieją ani słowa z tego, co mówią ci na górze.
„Konstrukcja balonu – napisze kilka dni później, 29 marca 1880 roku, »Santa Fe Weekly New Mexican« – różni się pod

każdym względem od wszystkiego, co kiedykolwiek widziało trzech mężczyzn. Miał kształt ryby, a raz zbliżył się tak

bardzo, że było widać dziwne litery na kabinie. Sama zaś kabina była chyba bardzo elegancka. Załoga panowała

całkowicie nad maszyną powietrzną. Kierowano nią za pomocą wachlarzowatego urządzenia. Balon był ogromny, w

kabinie zaś, na ile można było ocenić, znajdowało się osiem do dziesięciu osób.”
Balon minął trzech zdumionych mieszkańców Nowego Meksyku, a z kabiny wyrzucono na ziemię jakieś przedmioty,

wśród nich bukiet kwiatów „zapakowany w jedwabisty papier, na którym znajdowało się kilka znaków, przypominających

kaligramy znane z japońskich filiża-nek do herbaty”.
Potem statek zwiększył pułap i zniknął w ciemnościach nocy.
Nazajutrz rano grupa poszukiwawcza znalazła na miejscu zdarzenia ;,nader subtelnie wykonaną” filiżankę, którą

wystawiono na miejs-cowym dworcu. Wkrótce sprzedano ją komuś, kto podawał się za archeologa i podobno prowadził

prace w pobliżu. Filiżanka – podob-nie jak archeolog -przepadła bez wieści. Jedwabisty papier natomiast pozostał nieco

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-06.htm (2 z 7) [2005-02-11 13:05:25]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

dłużej w Galisteo Junction. Ale już kilka dni później jakiś Chińczyk, będący w mieście przejazdem, stwierdził, że jest to

wiadomość od jego narzeczonej. Znajdowała się ona na pokładzie ;,statku powietrznego” lecącego z Chin do Nowego

Jorku, gdzie narzeczona jakoby już go oczekuje. Niedługo takie podróże powietrzne będą czymś całkiem zwyczajnym.
Statek powietrzny nie przybywał oczywiście z Dalekiego Wschodu i nie wylądował w Nowym Jorku. Podejrzany Chińczyk

opuścił Galisteo Junction jeszcze tego samego dnia i nigdy go już nie widziano. W pewien sposób jednak przypadek ten i

jego dziwaczne znamiona – aż po próby wyjaśnienia, od których włos się jeży na głowie – antycypował zdarzenia, mające

miejsce w latach późniejszych.
W Nowym Meksyku „statek powietrzny” pojawił się w 1880 roku, na długo przed wydaniem książki Juliusza Verne'a

Robur zdobywca, w której autor opisuje podobny pojazd powietrzny. Opublikowano ją siedem lat później. Od połowy

minionego stulecia – tak w Europie, jak w Ameryce – ciągle zgłaszano projekty patentowe dotyczące kierowanych

pojazdów powietrznych i innych obiektów latających. Żaden z nich nie latał, przynajmniej na dłuższym dystansie. W 1869

roku Kalifornijczyk Frederick Marriot zdołał przelecieć ponad milę sapiącym parowym uskrzydlonym pojazdem. Skończyło

się na jednym locie, bo aparat się rozbił. W 1872 roku niemiecki inżynier Paul Haenlein spróbował poderwać w powietrze

statek powietrzny na gaz węglowy, lecz bez rezultatu. Wielu wynalazców, techników i inżynierów budowało i

konstruowało takie pojazdy, ale żadnemu nie udało się doprowadzić sprawy do końca.

Zgłoszenie patentowe sterowca z 1894 roku, dwa lata przed masowym pojawianiem się aparatów latających w Ameryce.

Ale ani ten, ani inne zaprojektowane wówczas statki powietrzne nie wzniosły się w powietrze

Dopiero w 1900 roku Ferdynand hrabia Zeppelin wzniósł się w po-wietrze tzw. sterowcem szkieletowym, a w 1903 bracia

Wilbur i Orwille Wright oderwali się od ziemi swoim dwupłatowcem. Charles H. Gibbs-Smith, brytyjski ekspert

specjalizujący się w historii lotnictwa do roku 1910, uważa za niemożliwe, żeby w 1896 roku, a nawet w latach

poprzednich wznosiły się w powietrze w Ameryce Północnej czy gdzie indziej jakieś pojazdy powietrzne z wyjątkiem

balonów: „Żadne ma-szyny kierowane i w ogóle cięższe od powietrza nie latały wówczas, czy raczej: nie mogły wówczas

latać, w Ameryce] ”11].

Latały mimo wszystko, a w latach 1896 i 1897 tak często, że nie można żywić jakichkolwiek wątpliwości co do faktu ich

istnienia. Masowe pojawianie się „statków powietrznych” rozpoczęło się w listo-padzie 1896 roku w Kalifornii i

rozprzestrzeniło na cały zachód USA, docierając przez stany środkowego Zachodu do Teksasu. Tam w połowie maja

1897 roku zanikło w sposób równie raptowny co zagadkowy.
Bez wątpienia masowe pojawianie się statków powietrznych miało wiele powodów. Do jego spopularyzowania przyczyniła

się prasa, stacje telegrafu, spółki kolei żelaznych, Amerykanie, próbujący zrobić innym kawał albo ci, którzy padli ofiarą

złudzeń optycznych. To wszystko prawda, ale nie wyjaśnia istoty zjawiska, nie wyjaśnia jego licznych szczegółów, ani

wielości jego wariantów.
Jeśli zaś faktycznie istnieli niezwykle zdolni inżynierowie amerykańs-cy czy inni – projektujący, konstruujący i oblatujący

w owych czasach nad całym kontynentem amerykańskim fantastyczne wprost obiekty latające o nie mniej fantastycznych

możliwościach – to dlaczego nie podali swoich konstrukcji, rokujących wielkie zyski, do publicznej wiadomości? Gdzie

budowali swoje statki? Dlaczego nikt nie zauważył budowy? Zbudowanie opisywanych maszyn wymaga wielkich hal albo

otwartych placów montażowych. Gdzie były? Nikt ich nie widział. Kim byli monterzy, dostawcy, kim prości robotnicy?

Dlaczego nigdy o ni-czym nie opowiadali? Nigdy nie zgłoszono do opatentowania projektu żadnego z widzianych statków

ani projektu żadnej jednostki napędowej – dlaczego? Mogły latać i miały zdolność manewrową, spełniały tym samym

marzenia wielu pokoleń. Co z prototypami, które zapewne istniały? A gdzie się podziały owe tajemnicze sterowce?

Wszystkie uległy masowej katastrofie w maju 1897 roku? Gdzie? Wyłącznie w niedostęp-nych górskich regionach, na

pustyniach, nad morzem? Mało praw-dopodobne. Dlaczego nigdy ich nie odnaleziono? Czy wszyscy wynalaz-cy jak

jeden mąż unicestwili je, zniszczyli, spalili? Z jakiego powodu? A może ukryto je tak dokładnie, że nie dają się znaleźć do

dziś? A co z członkami załóg? Gdzie się podziali? Dlaczego się nie zgłosili, skoro konstruktorzy milczeli – nieistotne z

jakich powodów? Dlaczego ani wówczas, ani nigdy potem do akcji nie włączyło się wojsko i nie zaadaptowało do swoich

celów statków mających przecież pełną zdolność manewrową? Dlaczego ani jednego z tych dziwnych aparatów

latających nie zarekwirowano?
Na wszystkie te pytania można udzielić tylko dwóch odpowiedzi: albo wszystkie te statki powietrzne nie istniały, wszyscy

naoczni świadkowie mylili się albo byli pijani, albo z końcem minionego stulecia zaistniało zjawisko, którego istota była

wprawdzie rzeczywista, ale cała jego aura tak niejasna, rozmyta i pełna luk, że mogło się ono za nią bezpiecznie ukrywać

przez te wszystkie miesiące, kiedy je obser-wowano.

Epoka „sterowców” zaczęła się 17 listopada 1896 roku. „Światło, przypominające lampę łukową, zasilane tajemniczą

energią, unosiło się nad Sacramento. Setki mieszkańców tego amerykańskiego miasta patrzyło, jak statek powietrzny –

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-06.htm (3 z 7) [2005-02-11 13:05:25]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

na pewno kierowany – omijał domy i wzgórza, zmieniał pułap, a w końcu przepadł w ciemności] ”67].
Po tej „inicjalnej obserwacji” zjawiska takie widziano najpierw w Kalifornii, a potem w wielu innych stanach USA. Często

pojawiały się tylko światła silnych szperaczy. Nic dziwnego, bo większość tych przypadków zdarzyła się nocą albo w

zapadającej ciemności – cecha znamienna, którą poznaliśmy już w „przypadku Clausthal-Zellerfeld” z 1783 roku – ale

dotyczy ona też obserwacji UFO w dzisiejszych czasach. Moc opisywanych szperaczy daleko przekraczała możliwości

ówczesnej techniki. Udzielając wywiadu na ten temat, jeden z pierw-szych świadków takiego zdarzenia stwierdził:

„Specyficzny dla światła był sposób, w jaki zmieniało się od czasu do czasu. Wydawało się, jakby operator wsuwał przed

lampę raz czerwone, raz niebieskie przesłony, żeby zwrócić na zjawisko większą uwagę... Żadna z gwiazd nie

zachowywała się dotąd podobnie, nie sądzę też, żeby w tych czasach ktokolwiek mógł coś takiego zrobić] ”68].
Poza silnym światłem szperacza, opisywanym prawie regularnie, widywano też na obiektach inne światka. „Osoby

obserwujące zjawisko z Normal-Building (budynek w kalifornijskim mieście Chico) widziały je chyba najlepiej w mieście.

Wydawało im się, że światło ma kształt piłki, z której wiązki światła wybiegają w czterech czy pięciu kierunkach. Z

wysokości Normal-Building było dobrze widać, jak porusza się tajemniczy obiekt – tak, jakby schodził nad samą ziemię,

aby później znów wznieść się w powietrze. Utrzymywał się przy tym cały czas na północnym kursie] ”69].
Wielobarwne wiązki światła wystrzelały również ze statku powietrz-nego widzianego w stanie Waszyngton: „Mr. St. John

mówi, że różnokolorowe światła strzelały na wszystkie strony. Świeciły z obu końców i z każdej strony obiektu. Czasem z

jednego końca albo z jednej strony światło wyłączano. Jedne światła były białe, inne czerwone, niebieskie i zielone. Kiedy

paliły się wszystkie, gigant przestworzy był zalany wspaniałym światłem i jawił się niczym jeden wielki elektryczny

szperacz. Często wysyłał różnokolorowe wiązki światła także ze środka, te zaś wyglądały jak szprychy] ”68].
Typowy, a do tego istotny ze względu na dokładność, jest opis obserwacji poczynionej przez profesora H. B. Worcestera,

ówczesnego prezesa Garden City College w San Francisco: „Odbywało się właśnie u mnie w domu w San Jose –

relacjonował reporterom jednej z gazet – niewielkie party. Party przeciągnęło się mniej więcej do siódmej wieczór. Ludzie

wyszli przed dom posłuchać muzyki, ja zaś poszedłem na podwórze przynieść latarnię. Szczęśliwie spojrzałem w niebo i

w od-ległości kilku mil, gdzieś nad College Park albo nad Santa Clara, ujrzałem wielkie światło przemieszczające się

szybko ku San Jose. Rzeczywiście przypuszczałem, że chodzi o jedno z tych tajemniczych świateł, jakie wszędzie

widywali ludzie i o których się sądzi, że są to światka statków latających] ”70].
Profesor Worcester biegnie na drugą stronę domu i woła do gości, żeby spojrzeli na światło. Ludzie wylewają się na ulicę,

widzą je, choć zmieniło tymczasem kierunek lotu. „Statek powietrzny skierował się na południowy wschód, ja zaś

ujrzałem, że ma dwa światła, jedno za drugim. Światło, które widziałem najpierw, miało wielkość reflektora stosowanego

w halach fabrycznych i sprawiało wrażenie czegoś roz-żarzonego do białości. Światło to poruszało się z prędkością około

60 do 100 mil na godzinę. Potem zniknęło za horyzontem. Szczególną uwagę zwróciłem na trzy rzeczy: na jego

prędkość, na równomierność posuwania się i wyraźnie inteligentną kontrolę, pod jaką się znajdowało. Widziałem wiele

balonów na ogrzane powietrze, ale to światło nie miało nic wspólnego z zabawkami tego rodzaju. Jego prędkość była

zbyt wielka jak na balon lecący w noc tak spokojną, jego ruch zaś zbyt jednostajny. Wiał słaby wiatr z południa,

tymczasem światło poruszało się szybko właśnie w tym kierunku.”

Oczywiście istnieją na to wszystko „wyjaśnienia naukowe”. „San Francisco Chronicle” zaś najpierw określiła zjawisko

mianem „jednego z największych oszustw, jakie kiedykolwiek wyszły z kręgów towarzys-kich”, profesor George Davidson

zaś w tej samej gazecie zrzucił odpowiedzialność za wszystko na „wymysł wolnomularskich kłam-ców”: „Zebrało się pół

tuzina facetów, zobaczyło jakiś puszczony w powietrze balon z jakimś światłem elektrycznym w środku, a całą resztę

załatwiła bujna wyobraźnia. To zwykłe oszustwo”.
Tak, z „wyjaśnieniami” tego rodzaju mamy do czynienia i dziś. Balony meteorologiczne i niewielkie podświetlone balony,

puszczane na przyjęciach, także obecnie muszą służyć za wyjaśnienie rzeczy nie dających się wyjaśnić. Jeśli wierzyć

organizacjom grupującym ludzi nastawionych sceptycznie do UFO, to nawet jedną trzecią zaobser-wowanych

niezidentyfikowanych obiektów latających należałoby uznać za balony puszczane na przyjęciach. Dość dziwne. Muszę

przyznać, że nigdy w życiu nie widziałem jeszcze balonu wypuszczonego podczas przyjęcia w ogrodzie, który leciał – ani

za dnia, ani nocą. W pogodne wieczory obserwuję niebo przez własny teleskop. Zadziwiające, jak wiele obiektów można

zobaczyć mając wyćwiczone oczy: gwiazdy, planety, satelity, rosyjską stację kosmiczną „Mir”, samoloty najróż-niejszej

wielkości lecące z różną prędkością i na różnym pułapie. Ale nigdy nie było wśród nich balonu wypuszczonego na party.
Balony takie oczywiście istnieją, można je kupić, płacąc za „polatanie sobie” koło 50 marek. Ale ich udział w tak zwanych

stymulatorach ujrzenia UFO jest bardzo przesadzony. Puszczenie czegoś takiego wcale nie jest proste. Musieli to poczuć

na własnej skórze nawet przed-stawiciele największej niemieckiej organizacji grupującej osoby na-stawione sceptycznie

do UFO. W trakcie zapowiedzianego pokazu, zorganizowanego w 1992 roku z okazji rocznicy powstania tak zwanego

Towarzystwa Naukowego Badania Paranauk, próbowali puścić balo-nik na powietrze ogrzewane niewielkim płomieniem.

Lot zakończył się wszakże „z powodu zbyt silnego wiatru” już po kilku metrach – balonik spłonął, zaplątawszy się w

gałęzie [71]. Ironizując można powiedzieć, że fiaskiem zakończył się wówczas nie tylko lot balonu--UFO, lecz również

sen o tym, aby wszystko, co wydaje się irracjonalne, wyjaśniać w sposób racjonalny.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-06.htm (4 z 7) [2005-02-11 13:05:25]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Poza balonami za naturalne wyjaśnienia dla UFO uważa się dziś przede wszystkim gwiazdy, często ich nadużywając.

Także ta metoda była już znana przed stuleciem. 27 marca 1897 roku nad Topeka w stanie Kansas widziano

krwistoczerwone światło – nazajutrz wieczorem na ulice wylegli tłumnie mieszkańcy miasta, żeby znów obejrzeć światło:

„Jedyną gwiazdą w rejonie nieba, w którym poprzedniej nocy widziano światło, była Wenus, kilku zatem ludzi, którzy

rzeczonej nocy nie byli na dworze, wyraziło przypuszczenie, że tych, którzy światło widzieli, zmylił blask tej planety i że w

istocie widziano Wenus, nie zaś statek powietrzny. Przypuszczenie to jednak nie mogło być prawdą. Być może światło

widziane minionej nocy nie było wcale światłem obiektu latającego, na pewno jednak nie była to gwiazda ani planeta.

Światło poruszało się z wielką prędkością, równolegle do linii horyzontu. Gwiazdy i planety nigdy się tak nie zachowują. A

kiedy nieznane światło zapłonęło czerwienią, Wenus była widoczna na niebie w całej okazałości nieco bardziej w prawo.

Gdy zaś kilku widzów parę godzin później znów ujrzało czerwone światło, Wenus dawno zniknęła za horyzontem] ”72].
Balony, gwiazdy o dużej jasności, Wenus i Jowisz – tak jak dziś były to na pewno obiekty, które można było wziąć za

„statki powiet-rzne”. Ale tak samo jak dziś ich udziału w obserwacjach nie można było przeceniać. Przykład z Topeka

świadczy, jak łatwo odróżnić takie ciała niebieskie jak Wenus od „nieznanych świateł”. Ludzie końca XIX wieku byli w

znacznie mniejszym stopniu uzależnieni od cywilizacji niż my, żyli nadal w ścisłym związku z przyrodą. A pomijając

mieszkańców wielkich miast, jak San Francisco, Sacramento i Los Angeles, wszyscy potrafili wskazać na niebie i nazwać

jasne planety. Księżyc i gwiazdy były wówczas często, nie tak jak dziś, jedynym światłem, jakie nocą widzieli Amerykanie

mieszkający poza miastami.
Ale inni upodobali sobie noc. Zapewnia im ona bezpieczeństwo i ochronę. Nie dlatego, żeby naprawdę potrzebowali

ochrony. Nie są uzależnieni od dnia czy nocy, bo sami są bogami ze światła i ciemności. Noc jednak ma dla nas, ludzi

atmosferę rzeczy nieznanych, tajem-niczych, nie poznanych. My obawiamy się nocy, boimy „tego, co jest na dworze”,

odgłosów ciemności, postrzępionych chmur co chwila przesłaniających blady księżyc. Jest to strach naturalny, jego

korzenie sięgają niepamiętnych czasów, kiedy nasi przodkowie byli jeszcze i myśliwymi, i zwierzyną: myśliwymi za dnia,

zwierzyną zaś w nocy. Teraz już nie polujemy, na nas też już się nie poluje. Strach jednak pozostał. Na tym strachu przed

ciemnością, przed nocą, przed tym, co niewidzialne, i przed zjawami, czyhającymi na nas za drzwiami, na tym strachu

opiera się władza innych. Władza nad nami, władza nad tym światem.

Wydłużony statek latający o kształcie dysku nad San Francisco („San Francisco Call” z 23.11.1986 r.)

Ale jak wyglądały te „sterowce”? Jeśli nawet opisy różniły się bardzo w szczegółach, to były zgodne, gdy chodziło o

element zasadniczy: kadłub miał kształt cylindryczny albo cygarowaty. Więcej – ówczesne cygara były nie całkiem

podobne do dzisiejszych. Skręcano je ręcznie, były to twory elipsoidalne, dość grube i krótkie, o stożkowatych

zakończeniach. Z profilu przypominały uderzająco najpopularniejszy w XX wieku typ UFO.
10 kwietnia 1897 roku obiekt taki krążył nad Quincy w stanie Ilfinois: „Niekiedy się zdawało, że unosi się zaledwie 130 do

160 m nad ziemią, a w jasnym świetle księżyca jego sylwetka odcinała się wyraźnie na tle pogodnego nieba. Świadkowie

zdarzenia mówili, że kadłub obiektu był długi, wąski, o kształcie cygara, zrobiony z jasnego metalu, może z aluminium –

odbijał się w nim księżyc. Po obu burtach coś wystawało, nad kadłubem zaś znajdowała się jakaś nadbudowa, ale

zasłaniały ją skrzydła. Z przodu był reflektor. Na podstawie mocy i intensywności światła można było wnioskować, że jest

taki sam jak szperacze stosowane wówczas na parowcach. Mniej więcej w środku kadłuba widać było nieduże światła –

zielone z prawej, czerwone z lewej strony] ”73].
Z innych relacji wynikało, że statki powietrzne były „cygarowate” z „rzędem czerwonych świateł wzdłuż burt” oraz

„stożkowate, mające 60 metrów długości” i że strzelały „białymi i zielonymi błyskami] ”74], że były „cygarowate z

kwadratowymi światłami w środku i na górze] ”75] itd.
Pojawiały się jednak i inne kształty, przypominające literę V albo trójkąt. Ponad 50 świadków widziało 12 kwietnia 1897

roku nad Lincoln w, stanie Illinois „wielki, jasny reflektor na dziobie obiektu mającego kształt litery V] ”76]. Inni słyszeli

jakby buczenie, przypo-minające „odgłos pracujących maszyn] ”77] albo brzęczenie roju pszczół, a widzieli – jak na

przykład dr Louis Domhoff z Cincinatti w stanie Ohio – „jajowaty” czerwony obiekt, który poruszał się zygzakowatym

kursem: „Zdawało się, jakby jedna jego część była ukryta za jakąś zasłoną, a światło wychodziło ze środka oraz z obu

końców] ”78]. Widziano też latające kule. Wszystko to stanowi odzwierciedlenie dzisiejszego spektrum UFO: „To, które

widziałem, pod względem wyglądu nie miało nic wspólnego z opisywanymi w gazetach. Było okrągłe, jak wielka piłka”

[79].

Szkice naocznych świadków przedstawiające cylindryczne albo cygarowate obiekty lata-jące, które pojawiały się w

naszym stuleciu. Zadziwiające jest podobieństwo konstruk-cyjne do sterowców

Niezwykłe i osobliwe wrażenie sprawiają częste opisy skrzydeł – ornitoskrzydeł, wykonujących ruchy przypominające

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-06.htm (5 z 7) [2005-02-11 13:05:25]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

ruchy skrzydeł ptasich. Odpowiada to dość dokładnie ówczesnym obiegowym wyob-rażeniom dotyczącym mechaniki

poruszania się statku powietrznego – z punktu widzenia jednak dzisiejszej mechaniki lotu jest zupełnie niemożliwe.

Nawet Leonardo da Vinci uważał, że człowiek będzie się kiedyś poruszał w powietrzu jak ptak-był to jeden z niewielu

błędów, jakie popełnił ten geniusz XV wieku [80]. Inni wynalazcy już wtedy próbowali – oczywiście bezskutecznie –

oderwać się od ziemi za pomocą mięśniolotów mających skrzydła wzorowane na skrzydłach ptaków bądź nietoperzy. Ale

i później ornitoskrzydła były bardzo popularne. Dopiero aparaty latające braci Wright i innych pionierów lotnictwa, którzy

odnieśli sukces stosując płaty sztywne, sprawiły, że idea ornitoskrzydeł zaczęła odchodzić w niepamięć.
Kilka z widzianych statków powietrznych natomiast miało chyba ornitoskrzydła: „W środową noc żona moja ujrzała na

niebie szczególny obiekt. Najpierw myślała, że to oświetlony balon, szybko zauważyła wszakże, iż obiekt nie ma kulistego

kształtu i że porusza się machając skrzydłami podobnymi do ptasich. Miał dwa silne reflektory i kierował się na południe.

To nie był meteoryt, to nie był balon, to nie była kula ognista-przypuszczam, że był to jakiś statek powietrzny] ”81]. Innym

wydawało się nawet, że widzieli coś przypominającego „skrzydła nietoperza”, jeszcze inni opisywali dodatkowe

wachlarzowate żagle na obu końcach obiektu albo śmigła oraz kabiny różnej wielkości.
Co najmniej raz widziano dwa statki powietrzne naraz. 21 kwietnia 1897 roku wydawca prasowy Frank Dickson z Jackson

County w Teksasie usłyszał odległy odgłos przypominający nieco turkot. Najpierw pomyślał sobie, że może któryś z

wielkich parowców płynie w górę rzeki Navidad. Ale wyjrzawszy przez okno ujrzał na niebie dwa „potwory”. Były oddalone

od siebie najwyżej o 200 metrów i porozu-miewały się za pomocą czerwonych i zielonych sygnałów świetlnych. Potem się

rozdzieliły – jeden poleciał na północ, drugi na południe. Dickson był tak zdumiony, że dopiero po kilku minutach ochłonął

z wrażenia.
Niektórzy świadkowie tych zdarzeń – dojdziemy do tego w następ-nym rozdziale – nawiązali kontakt z załogami statków

powietrznych i dowiedzieli się od nich czegoś na temat napędu. Patrick C. Byrnes, technik miejscowej spółki

telegraficznej, natknął się na taki statek 15 kwietnia 1897 roku koło Cisco w Teksasie i tak mówił o jego napędzie: „Z

każdego końca statku znajduje się wielka stalowa ślimacznica. Jest to – jak poinformowali go członkowie załogi statku –

urządzenie napędzające dziwną maszynę. Wielkie silniki benzynowe nadają im dużą prędkość obrotową. Dzięki temu

statek wznosi się w powietrze i może latać z cudowną prędkością] ”82]. Ale informacja o silnikach spalino-wych stanowi

raczej wyjątek. Innym opowiadano, że statki mają napęd parowy, węglowy albo elektryczny. „Potwory przestworzy”

ukazywały się obserwatorom w takiej samej różnorodności kształtów, jak różno-rodna była – rzekomo – technika ich

napędu.

Statek powietrzny z ornitoskrzydłami. Setki takich maszyn widziano jesienią 1896 roku i wiosną 1897 nad całą Ameryką

(wg „Dallas Morning News” z 16.4.1897 r.)

Dla większości Amerykanów, stykających się z tym zjawiskiem, statki powietrzne tego typu były wynikiem działalności

genialnych inżynierów i wynalazców – tylko kwestię czasu stanowiło, kiedy oficjalnie przyznają się oni do wszystkiego i

nastąpi wymarzona epoka podróży powietrznych. Ale nie wszyscy byli tego samego zdania. Niektórzy uważali całkiem

serio, że statki powietrzne będą głosić na ziemi ewangelię, a gdy słowo Boże dotrze do wszystkich narodów, nastąpi „z

wielkim prawdopodobieństwem powrót Pana”. Na J. A. Blacku, czarnoskórym nocnym stróżu z Paris w Teksasie, któremu

jeden z takich obiektów ukazał się 18 kwietnia 1897 roku, widok ten wywarł ogromne wrażenie. Stróż padł na kolana i

drżąc zaczął się modlić za siebie i swoją rodzinę. Wziął statek powietrzny za powracającą arkę Noego, która zdąża ku

Missisipi, aby ratować tamtejszą czarną ludność przed zbliżającą się powodzią.
Zdarzały się też jednak poglądy odmienne. Adwokat J. Spence Bounds twierdził, że w ten sposób objawiają się raczej

moce piekielne: „Mój zawód obliguje, abym wierzył nie we wszystko, co widzę i słyszę, widziałem wszakże taki obiekt, i

widział go też mój koń [...]. Należy zadać pytanie: Co to jest? Człowiek zdobył oceany, nam wszakże powiedziano, że

panem przestworzy jest diabeł. W innym zaś miejscu Pismo mówi, że diabeł będzie wypuszczony, gdy czas się wypełni.

Kto wie, może to na naszych oczach spełnia się słowo Pisma?] ”82].
Choć pod koniec minionego stulecia podróże kosmiczne wydawały się czymś jeszcze fantastyczniejszym od opanowania

przestworzy, to co pewien czas przedstawiano pogląd, że sterowce przybywają z innej planety, najpewniej z Marsa. W

liście do redakcji pewnego czaso-pisma w Tennessee jeden z czytelników, niejaki Adam Oldham, pisze np.: „Naukowcy

przypuszczają dziś, że inteligencja mieszkańców Marsa stoi wyżej od naszej i dlatego doszli oni znacznie dalej w rozwoju

nauki. Opowiadają, że Marsjanie od ponad roku wysyłają ku Ziemi elektryczne sygnały świetlne. Do napędu maszyny

latającej można stosować tylko elektryczność, a maszyna taka po przedarciu się przez cienką atmosferę Marsa, a przed

wejściem w atmosferę naszą, gęstszą, leci w pozbawionej powietrza przestrzeni z prędkością elektryczności, wynoszącą

300 000 km/s. Dla odbywania podróży znacznie dłuższych niż z Marsa na Ziemię statek powietrzny napełnia się bez

trudu sprężonym powietrzem. Przybysze, wyekwipowani na wiele miesięcy, oczywiście boją się jeszcze lądować od razu

wśród obcych im ludzi, wyglądających w ich oczach na barbarzyńców, dlatego też przed lądowaniem przeprowadzają

rekonesans, badając skrupulatnie okolice. Poważę się na twierdzenie, że statek powietrzny będzie widoczny jeszcze

przez długi czas, nim się opuści na ziemię. Myślę, że przybysze dobrze już wówczas będą wiedzieli, że przyjmie się ich

przyjaźnie. Waszyng-toński Smithsonian Institute powinien wziąć sprawę w swoje ręce. Statek powietrzny widziało już za

wielu ludzi, po części mieszkających na terenach bardzo od siebie odległych, aby mogło chodzić o gigantycz-ne

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-06.htm (6 z 7) [2005-02-11 13:05:25]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

oszustwo] ”83].

Rysunek ornitoptera, będącego podobno autorstwa Thomasa Alvy Edisona, a powstały w 1897 roku, a więc w czasie

masowego pojawiania się tych statków powietrznych

Pomijając rolę Marsa jako planety wyjściowej, są to słowa, jakie mogłyby się pojawić w prasie i sto lat później. Nie wiem,

kim był wspomniany Adam Oldham. Jego list jednak sprawia wrażenie równie ponadczasowe, jak samo zjawisko.
Ale w jednym się myli: „goście” nie zstępują z nieba tylko po to, aby pokazywać się ludziom. Podobnie jak dziś, także

kiedyś nie sądzili, że już czas po temu. Ale wciąż podnosi się następujący zarzut: „Dlaczego nie wylądują przed Białym

Domem? Każdy by się wówczas dowiedział, że istnieją”. Tylko po co oni mają to robić? Dla zaspokojenia naszej

ciekawości? Żeby wspomóc niewielką gromadkę zapaleńców przekonanych o ich istnieniu? Żeby spełnić nasze

pragnienia?
Inni dopasowują się do naszych wyobrażeń do pewnych granic. Ale jeszcze nigdy w tych wszystkich tysiącleciach, od

kiedy nam towarzyszą, nie zrobili nic, co pozwoliłoby nam zajrzeć im w karty. Czy w swoim postępowaniu mają zmienić

coś właśnie teraz?

Wielkie, najczęściej cygarowate albo elipsoidalne obiekty wypusz-czające wiązki światka i machające skrzydłami

pojawiały się nocami nad Ameryką Północną pod koniec XIX wieku. Na „skrzydłach no-cy” przenikały do świadomości

ludzi. Nie były to arki Noego ani nie przybywały głosić Ewangelii, nie były to też diabły wyzwolone ani konstrukcje

zapoznanych geniuszów.
Ale były. Sunęły nocą swoimi drogami po niebie Ameryki. A wzrok innych kierował się w dół, wnikał w ludzkie dusze, w

których odbijał się tak samo, jak przed tysiącami lat.
Nadal toczyła się pradawna gra, a „potwory przestworzy” nie były niczym innym jak kolejną techniczną wersją obiektów

latających, jakie pojawiły się w świetle jutrzenki nowej epoki.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-06.htm (7 z 7) [2005-02-11 13:05:25]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

7. Przybysze znikąd

Kim byli „władcy przestworzy”?

Co by państwo zrobili, gdyby ujrzeli nad głową dziwny obiekt latający, gdyby z tego obiektu zrzucono niewielki pojemnik,

a w pojem-niku tym znajdowałaby się odręcznie napisana wiadomość? Czy uwie-rzyliby państwo w jej treść?
Chyba tak. Nie mieliby państwo podstaw nie wierzyć w prawdziwość przekazu. Sami państwo widzieli „coś na niebie”,

sami widzieli pojem-nik spadający na ziemię, sami przejęli wiadomość.
Tak musiał się czuć zapewne ów kelner z San Antonio w Teksasie, który wczesnym rankiem 27 kwietnia 1897 roku

usłyszał, że coś ciężkiego spadło za nim na ziemię. Rozejrzawszy się, zobaczył cygaro-waty obiekt sunący po ciemnym

niebie [84]. Kelner podniósł metalowy pojemnik, a potem dał go swojemu przyjacielowi Pablo Remediosowi. Ale ponieważ

i ten nie bardzo wiedział, co z tym fantem począć, wręczył go miejscowemu drogerzyście, Charlesowi Campbellowi. Ten,

otwo-rzywszy pojemnik, znalazł w środku nie zaadresowany list, opatrzony jednak „adresem” nadawcy: „Ze statku

powietrznego »Sakramentu«„ [84j.
Campbell zorientował się od razu, co wpadło mu w ręce, i pośpieszył do redakcji „San Antonio Light”. Tu list otwarto i

zdumieni redaktorzy przeczytali, co następuje:
„Na pokładaie statku powietrznego 'Sakramentu', 27 kwietnia 1897 roku.
Po wylądowaniu i otrzymaniu poczty i prasy, dowiedzieliśmy się z kilku artykułów, iż niektórzy powątpiewają w

istnienie statku powietrznego latającego nad krajem. Aby o jego istnieniu przekonać mieszkańców waszego

miasta, przelecimy nad San Antonio jeszcze raz 4 maja między godziną 6.30 a 8.00 rano w kierunku zachodnim.

Nadlecimy nad Government Hill, a potem będziemy lecieć jak najbliżej linii kolejowej. Widzom pokażemy nasz

statek. Gdyby wszakże pogoda była zła, nie przybędziemy, bo nie lądujemy podczas burz ani w ciemnościach

nocy. Jesienią nasz statek będzie prze-znaczony do przewozu pasażerów i towarów, do tej pory jednak istnienie

naszych linii lotniczych musimy utrzymywać w jak najściś-lejszej tajemnicy. Sporządzimy trzy kopie tego listu i

zrzucimy je w różnych częściach miasta z nadzieją, że choć jedna zostanie znaleziona i opublikowana. Pierwszy

mat L. S.”

Historyjka zmyślona przez kelnera o nieznanym nazwisku oraz Pabla Remediosa i Charlesa Campbella? Możliwe. W

każdym razie statek nie zjawił się 4 maja – ani o podanej porze, ani później – choć pogoda była piękna, a mieszkańcy

San Antonio godzinami wpatrywali się w niebo, aż ich szyje rozbolały.
Podobne informacje przekazywano już kilka dni wcześniej. 16 kwiet-nia w Grand Rapids w stanie Michigan znaleziono

pewien tekst, brzmiący jednak raczej jak prośba o pomoc: „Znajdujemy się 2500 metrów nad poziomem morza, lecimy

kursem na północ. Przeprowa-dzamy test statku powietrznego, obawiamy się wszakże, iż koniec nasz już bliski.

Straciliśmy kontrolę nad silnikiem. Prosimy, żeby zawiado-mili państwo naszych ludzi. Jesteśmy chyba gdzieś nad

Michigan] ”85]. Tę krótką informację podpisał niejaki Arthur B. Coats z Laurel, niejaki C. C. Harris z Gulfport i niejaki C.

W. Rich z Richburga – są to niewielkie miejscowości nad Missisipi.
Informacje uzyskane na miejscu potwierdziły to, co i tak było do przewidzenia: wymienione osoby nigdy tam nie

mieszkały, nikt nie znał ich nazwisk, nie wiedział o ich istnieniu. Nie mniej osobliwe były inne informacje, na przykład ze

statków powietrznych „Saratoga” czy „Pegasus”. Te ostatnie wystartowały rzekomo 10 mil od Lafayette w stanie

Tennessee, gdzie je zmontowano. Wedle odnalezionego pisma większość elementów dostarczono drogą lądową z

Glasgow w stanie Kentucky, inne zaś statkiem z Chicago, Pittsburga i St. Louis [86]. Ani jedna z tych informacji nie

odpowiadała prawdzie.
Czy ktoś robił sobie dowcipy? Wiadomość z „Saratogi” wydruko-wano na cienkim kartonie – fałszerz musiałby zadać

sobie wiele trudu, zabrałoby mu to również wiele czasu. Czy sprawa była tego warta? Znalazca wezwania o pomoc był

uważany za „człowieka absolutnie czcigodnego”, czy musiał ryzykować reputacją, wymyślając takie wariackie historyjki?
Znajdowano jednak nie tylko podejrzane wiadomości od nie ist-niejących osób z osobliwych statków powietrznych.

Świadkowie opo-wiadali często, że słyszeli głosy, a nawet muzykę dobiegającą z po-kładów tych obiektów. Ciekawe, że

dziesięć lat wcześniej Juliusz Verne opisał coś podobnego w powieści Robur Zdobywca. Bohater utworu, Robur,

podróżuje po Ameryce statkiem powietrznym, „nagłaśniając” leżące w dole tereny za pomocą gramofonu. Zrzuca też

różne wiadomo-ści, w których określa się mianem pana przestworzy [87]. Czy więc świadkowie tylko powtarzają motywy

znane im z powieści? Prze-twarzają jej treść? Juliusz Verne był z pewnością najpoczytniejszym pisarzem swoich czasów,

ale przede wszystkim w Europie. A zresztą większość ludzi nie miała dość czasu na oddawanie się lekturze powieści

fantastycznych. Jeszcze bardziej niż dziś ludzie byli skazani na wyko-nywanie ciężkiej pracy dla zdobycia chleba.

Czytanie powieści było zastrzeżone dla „górnych dziesięciu tysięcy”.
Wątpię, żeby ci wszyscy ludzie widzący statki powietrzne nad Ameryką, słyszący dźwięki muzyki płynące z ich pokładów i

otrzymu-jący takie czy inne informacje, przeczytali przedtem utwór Verne'a. Choć być może wśród licznych świadków

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-07.htm (1 z 6) [2005-02-11 13:05:29]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

tych zdarzeń znajdowali się i tacy. Ale byłoby co najmniej dziwne, gdyby wszyscy „przetrans-ponowali” na rzeczywistość

treść tylko jednej powieści. Do tego dochodzi fakt, że opisy pierwszych widzianych obiektów latających już w 1880 roku,

wiele lat przed wydaniem Robura, były dokładnie takie same (głosy na pokładzie, zrzucanie różnych przedmiotów),

należy więc wykluczyć jakiekolwiek wpływy. Dalszy ciąg Robura ukazał się w 1905 roku pod tytułem Władca świata, a

opisany tam obiekt latający ma skrzydła podobne do skrzydeł nietoperza. Ale wtedy minęło już dziesięć lat od masowego

pojawienia się statków powietrznych. Kto więc wywiera wpływ na kogo?
Tak zwane okaleczenia zwierząt, znanę też pod angielskim terminem animal mutilations, są bardzo specyficznym

aspektem współczesnej ufologii. Nierzadko po wylądowaniu niezidentyfikowanych obiektów latających znajdowano w

okolicy okaleczone zwłoki zwierząt. Zabiegi kończące się śmiercią przeprowadzane są przez załogi UFO z reguły na

krowach i koniach. Ale również psy, koty, szopy pracze, oposy i inne małe zwierzęta domowe znajdowano martwe –

często po-zbawione ostatniej kropli krwi, do tego miały na ciele pełno dziwnych nacięć. Bardzo charakterystyczne są

również same nacięcia: nadzwyczaj cienkie i proste, wykonano je zapewne szybko w temperaturze ponad 120°C i

wyższej. Dziś podobne cięcie da się wykonać tylko za pomocą skalpeli laserowych [88, 89].
Niejako zapowiedzią tych szczególnych zdarzeń jest przypadek, jaki miał miejsce podobno 19 kwietnia 1897 roku w

pobliżu niewielkiej miejscowości Yates Center w stanie Kansas. Farmer Alexander Hamil-ton, jego syn Wall i jeden z

kowbojów widzieli, że statek powietrzny wciąga na pokład jednego z cielaków Hamiltona – załoga aparatu schwytała

biedne zwierzę na lasso i wciągnęła za nogi do środka. Dzień później inny farmer znalazł skórę zwierzęcia i

zidentyfikował ją po znakach właściciela.

Ilustracja z książki Juliusza Verne'a Władca świata, wydanej w 1905 roku. Bohater po-wieści podróżuje obiektem

latającym z ornitoskrzydłami. W chwili ukazania się powieści od masowego pojawiania się statków powietrznych w

Ameryce upłynęło wiele lat

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-07.htm (2 z 6) [2005-02-11 13:05:29]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni


W swoim czasie historia ta narobiła wiele szumu, a i później przytaczano ją wielokrotnie. Ale niestety, albo na szczęście –

to zależy od punktu widzenia danego badacza-nigdy się nie zdarzyła. Wydawcy gazety „International UFO Reporter”,

Jerome'owi Clarkowi, udało się odnaleźć w połowie lat siedemdziesiątych jeszcze jednego świadka ówczesnych

wydarzeń, kobietę, która potwierdziła, że „kradzież cieląt” wzięła swój początek nie w statku powietrznym, szybującym

nad Kansas, ale w miejscowym Klubie Łgarzy [82].
Historia ta jest interesująca jeszcze z tego powodu, że – choć była tak spektakularna i rozpowszechniona – nie znalazła

nigdzie na-śladowców. Gdyby wieści o pojawianiu się statków powietrznych, a szczególnie relacje o wiadomościach

przekazywanych z ich pokła-dów i kontaktach, były wyłącznie opowieściami sfingowanymi, zmyś-lonymi od początku do

końca, należałoby oczekiwać, że podobne historyjki pojawią się i gdzie indziej, ogarniając jak pożoga całą Amerykę

Północną. Która z gazet, któryż blagier zrezygnowałby z zaprezentowania komukolwiek takiego horroru?
Ale nic takiego się nie zdarzyło. Zmyślony incydent pozostał jedno-stkowy. Nigdy się nie powtórzył.
A relacje o innych kontaktach? Z przypadku, jaki się zdarzył na farmie Hamiltonów, można wyciągnąć wniosek, że mimo

kampanii najróżniejszych oszustw i wymysłów relacje o spotkaniach z zało-gami statków powietrznych należy traktować

poważnie. Ich wymyśla-nie nie jest czymś nieuchronnym, podobnie jak powtarzanie w co-raz to nowych wersjach przez

kolejnych łgarzy. Gdyby tak było, to zmyślone informacje o kradzieży cieląt rozpowszechniłyby się niewąt-pliwie po całym

kraju.
Oczywiście wśród relacji z bezpośrednich spotkań z załogami statków powietrznych zdarzały się – jakżeby inaczej –

zwykłe łgarstwa. Znamy to i z naszych czasów. Z drugiej strony relacje takie przekazywały prasie osoby określane

mianem „ludzi czcigodnych”. Byli wśród nich pra-wnicy, ludzie z wyższym wykształceniem, policjanci, pewien rabin,

pewien burmistrz – nie mieli oni żadnego powodu włączać się do ogólnokrajowej kampanii oszustw czy podpisywać się

pod jakąś wymyśloną historyjką.
Dla ludzi końca XIX wieku było to przeżycie równie rzeczywiste, jak dla „uprowadzonych” naszych czasów. Większość

wszakże współ-czesnych wierzyła im w równie niewielkim stopniu, jak dziś.

W książce, poruszającej temat statków powietrznych pojawiających się nad Teksasem, etnograf Walton O. Chariton

przytacza relację o przypadku uprowadzenia do UFO w St. Louis: „Pewien mężczyzna ze St. Louis twierdził, że trafił na

taką maszynę i jej pilota. Była to dziwna istota. Miała wprawdzie dwie nogi, ale była od człowieka mniejsza.

Zahipnotyzowawszy mężczyznę, istota uwięziła go na ponad trzy tygodnie. Z powodu hipnozy człowiek pamiętał bardzo

niewiele szczegółów swojego przeżycia] ”82].
Fantastyczne? Tak! Jasne, że przed stu laty nie bardzo wiedziano, co z taką historią począć. Ale dziś byłaby to relacja

klasyczna: Człowiek trafia na nie dającą się zidentyfikować maszynę latającą z człekopodob-ną istotą, raczej niewielkiego

wzrostu, na pokładzie. Zostaje ubezwłas-nowolniony, uprowadzony na kilka tygodni i pozbawiony pamięci, a po powrocie

tylko w zarysach potrafi sobie przypomnieć, co się z nim działo.
Relacja ta jest istotna choćby dlatego, że uzmysławia nam, iż typowe wzięcie czy uprowadzenie do UFO wcale nie jest

wymysłem naszych czasów, lecz że wszystkie odkrywane dziś jego elementy pojawiały się w tej samej formie już przed

stu laty – były niejako częścią ludzkich przeżyć.
Większość spotkań z załogami obiektów latających przebiegało w sposób mniej spektakularny. Nocą 13 kwietnia 1897

roku Frederick Chamberlain wraz ze znajomym z Lakeland w Minnesocie jedzie konno do Hudson w stanie Wisconsin. W

pobliżu miejscowości Lake Elmo, około godziny jedenastej wieczór, widzą na leśnej polanie jakąś jasną postać: „Biegała,

jakby czegoś szukając] ”90].
Obaj mężczyźni natychmiast skierowali konie w las. Ale usłyszeli tylko hałas jakby łamanych konarów i gałęzi, po którym

nastąpił „oddalający się szybko syk”. Kilka sekund później ujrzeli „długi, lecący wysoko szaro-biały obiekt. Przypominał mi

najbardziej górną część wozu z plandeką. Jednocześnie ujrzeliśmy dwa rzędy świateł – po dwa światła w rzędzie, a

każda para miała jedno światło czerwone i jedno zielone. To coś wznosiło się ostro w górę. Kiedy przeleciało nad

drzewami, kierując się na południe, ujrzeliśmy inne białe światła. Ale nie widzieliśmy ani silnika, ani skrzydeł, ani kół, ani

sterów, ani ludzkich postaci – nie potrafimy też powiedzieć, jakie były dokładne wymiary tego czegoś] ”90].

Statek powietrzny nad Oakland wstanie Kalifornia, listopad 1896 roku. Na rysunku uwidoczniono silny szperacz na

dziobie obiektu

Później mężczyźni odkryli na polanie 14 odcisków stóp po 60 cm długości i 15 szerokości. Inny farmer widział o tej samej

porze, lecz niezależnie od nich, przelatujący nad nim ciemny obiekt z zielonymi i czerwonymi światłami.
W Minnetonka w stanie Minnesota 11 kwietnia 1897 roku ludzie widzą „latającą maszynę o kształcie zwykłej łodzi”.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-07.htm (3 z 6) [2005-02-11 13:05:29]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Maszyna ma zielone i czerwone światła na każdej burcie oraz silne światło z przodu. W środku statku widać „żywe osoby,

mężczyzn, kobiety i dzieci – wszyscy biegali zaaferowani] ”91]. 12 kwietnia 1897 roku farmer Augustus Rodgers i jego

żona spostrzegają potężny obiekt, „na czubku zaś statku postać jakby człowieka Wskazującego mu kierunek] ”92]. W

pobliżu Reynolds w stanie Michigan sześciu farmerów widzi rankiem 14 kwietnia „maszy-nę latającą” zniżającą się nad

ziemię, a w środku olbrzymy trzech metrów wzrostu, porozumiewające się chyba szczekliwymi głosami [93]. Nagą młodą

kobietę z długimi włosami i równie nagiego mężczyznę z nie mniej długą brodą spotyka W. H. Hopkins koło Springfield w

stanie Missouri 16 kwietnia 1897 roku. Hopkins odniósł wrażenie, że są to przybysze z Marsa [94]. Około dwunastu

metrów długości miał statek powietrzny widziany przez Edwina Shaffera 3 maja 1897 roku koło Cassville w stanie

Indiana. Statek wylądował w zagłębieniu terenu: „W maszynie latającej znajdowała się załoga, były to jakieś karły

mówiące obcym językiem i nie rozumiejące angielskiego] ”95].

Mamy tu więc na dobrą sprawę całe spektrum postaci widzianych w UFO oraz obok; są to istoty ludzkie lub

człekopodobne – olbrzymy, skrzaty. Brakuje tylko postaci naprawdę dziwacznych, wysuwanych tak chętnie na pierwszy

plan we współczesnej literaturze ufologicznej. Ale istniały i one.
25 listopada 1896 roku pułkownik H. G. Shaw wyjeżdża konno wraz ze swoim przyjacielem Camille Spoonerem z

kalifornijskiego miastecz-ka Lodi. Koło szóstej wieczór ich konie zatrzymują się nagle, zwietrzy-wszy coś niepokojącego.

„Podniósłszy wzrok ujrzeliśmy trzy osobliwe istoty, mające nieco ponad dwa metry wzrostu i bardzo szczupłe] ”96].
Konie były tak wystraszone, że mężczyznom nie udało się ich skło-nić, aby ruszyły z miejsca. Musieli zsiąść. Shaw zbliżył

się do trzech nieznanych istot. Zebrał się na odwagę i zapytał, kim są i skąd przybywają. „Chyba mnie nie zrozumieli.

Zaczęli wszakże... no, słowo nucić wyraża to lepiej niż mówić. Wypowiadali tak dziwnie te swoje słowa. Brzmiało to jak

monotonny zaśpiew] ”96].
Nie okazując jakiegokolwiek zdziwienia widokiem mężczyzn, trzy istoty oceniały ich konie i bagaże. Shaw i Spooner

natomiast mieli okazję zapamiętać szczegóły swojego osobliwego vis-a-vis. Obce istoty miały małe, drobnokościste ręce,

palce bez paznokci oraz długie, szczupłe stopy. Shaw chwycił jedną z istot za łokieć, wydało mu się, że waży ona ledwie

koło 30 gramów.
„Nie miały w ogóle ubrań, pokrywało je naturalne owłosienie. Było delikatne jak jedwab, ich skóra zaś była jak aksamit.

Twarze i głowy były całkowicie pozbawione owłosienia, uszy bardzo małe, nos zaś sprawiał wrażenie wypolerowanej

kości słoniowej. Oczy natomiast były wielkie i błyszczące, usta raczej małe i zdało mi się, iż zębów nie mają. Z tego i

innych powodów doszedłem do przekonania, że nie muszą jeść ani pić, bo za pokarm służy im jakiś gaz. Każdy miał pod

lewym ramieniem jakby torbę, do której była przymocowana rurka, i za każdym razem, gdy któryś wtykał sobie rurkę do

ust, słyszałem odgłos wylatują-cego gazu”. Każdy z trójki miał jajowatą „lampę”, błyskającą jaskrawym światłem. Kiedy

obce istoty obejrzały już sobie konie i bagaż, chciały najwyraźniej uprowadzić Shawa. Najpierw próbowały pułkownika

podnieść i zabrać ze sobą, jemu wszakże udało się skutecznie obronić z pomocą przyjaciela. Gdy tamci zrozumieli swoją

porażkę, odwrócili się i skierowali światło swoich silnych lamp na pobliski most. Tam Shaw i Spooner ujrzeli statek

powietrzny mierzący około 50 metrów, a unoszący się bezgłośnie około siedmiu metrów nad lustrem rzeki. „Cała trójka

pobiegła prędko do statku, ale nie biegli tak jak pan albo ja. Było to raczej coś w rodzaju latania, bo ich stopy dotykały

ziemi led-wie co pięć metrów. Podskoczyli do swojej maszyny, otworzyli boczne drzwi i zniknęli w środku. Statek zniknął

nam szybko z oczu.] ”96]
Shaw sądził, że miał do czynienia z Marsjanami, „wysłanymi na Ziemię dla porwania któregoś z jej mieszkańców”. Plotki,

że wynalaz-cami statku powietrznego są Ziemianie, uważał natomiast za „niewy-bredne oszustwa, którym nie należy

poświęcać uwagi”. Nic dziwnego, po takim przejściu.

Ale dziwne jest już to, że choć prawie przed stu laty w różnych częściach całego kontynentu północnoamerykańskiego

(także w Kana-dzie) widziano najdziwaczniejsze istoty i zaobserwowano najosobliwsze obiekty latające, to nigdy nie

podjęto naukowych badań tego zdumie-wającego zjawiska. Do wyjaśniania tych przypadków nie włączono ani

Smithsonian Institute, co proponował entuzjasta teorii o przybyszach z Marsa, Adam Oldham, ani innego uniwersytetu,

instytutu badaw-czego czy organizacji.
Przyczyniła się do tego zapewne wypowiedź Thomasa Alvy Edisona, który na temat tego zjawiska stwierdził: „Mogą mi

państwo uwierzyć: to najzwyklejsze oszustwo. Nie mam jakichkolwiek wątpliwości, że w bliskiej przyszłości uda się

zbudować obiekty latające. Całkowitym absurdem wszakże byłoby przekonanie, że ktoś zbudował statek powietrzny,

utrzymując rzecz całą w tajemnicy. Za młodu próbowałem z kolegami puszczać wielkie kolorowe balony z papieru.

Podejrzewam, że ktoś z Zachodu robi właśnie coś takiego. Wiedzą państwo, że nie marnuję czasu na wymyślanie

statków latających, bo wolę zajmować się rzeczami, które przyniosą wymierne zyski. Statki powietrzne będą co najwyżej

zabawką.”
Wielki Thomas Alva Edison, wynalazca żarówki, mylił się. Już kilka lat po jego dementi sterowce i samoloty zyskały

ogromne znaczenie. Ale co do jednego miał rację: statki powietrzne w jego czasach nie były wytworem amerykańskich

wynalazców, nie były to też kolorowe papierowe balony ze światłem w środku.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-07.htm (4 z 6) [2005-02-11 13:05:29]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Jakkolwiek było, jego wypowiedź stała się nader znacząca. Bo poza kilkoma komentarzami, o które prasa poprosiła

astronomów, nikt nie zajął się tym tematem z naukowego punktu widzenia. Argumenty za i przeciw pojawiały się

wyłącznie na stronach gazet, w relacjach, komentarzach, głosach krytycznych, listach od czytelników, opisach przeżytych

sytuacji i w karykaturach. Nauka milczała. Uznała po prostu, że problem nie istnieje.
Dziś niewiele się zmieniło. Zgromadzono wprawdzie trochę analiz obserwacji UFO (najwięcej dokonanych przez

amerykańskie wojsko i służby specjalne). Ale tylko jedną sporządzono na uniwersytecie i ze względu na założony z góry

negatywny rezultat ma do dziś nader złą reputację – jest to Raport Condona opracowany na Uniwersytecie Colorado w

1968 roku [97]. W istocie nie chodzi o samo sprawozdanie liczące prawie 1000 stron, które nadal czeka na głosy krytyki,

bo – mimo że omawia wiele przypadków uznanych później za nieziden-tyfikowane-prawie nikt go nie czytał. Kwestię

sporną stanowi Wstęp do Raportu, napisany przez profesora Edwarda Condona i na prawach osobnego wydania

przekazany do wszystkich instytutów naukowych i uniwersytetów. Condon stwierdza mianowicie, że UFO nie stanowią

zagrożenia dla bezpieczeństwa USA, a więc dalsze naukowe badanie tego zjawiska jest zbędne. Koniec, kropka! Condon

nie potrafi wszakże powiedzieć, co kryje się za wszystkimi nie wyjaśnionymi przypadkami, które zebrał jego zespół.
Ale jak niegdyś opinia Edisona, tak dziś pochopny wyrok Condona stał się miarodajny dla nauki. Uznano, że UFO nie ma,

ergo nie warto się nim zajmować z naukowego punktu widzenia – nie wziąwszy pod uwagę faktu, że Raport Condona nie

zdołał poradzić sobie z usunięciem tego problemu ani z rzeczywistości, ani z ludzkiej świadomości. Przeciwnie: wraz z

przybierającymi rozmiar prawie epidemii uprowa-dzeniami do UFO problem ten zatoczył kręgi, jakich nie wyobrażał sobie

nawet sam profesor Condon.

Zabawnym w gruncie rzeczy aspektem lądowań UFO – tak kiedyś, jak dziś – są bezustanne naprawy tych pojazdów

dokonywane przez załogi. 9 października 1954 roku pewien znany tylko z nazwiska (Hoge) kinooperator jedzie z pracy do

domu. W pobliżu Rickerode (okolice Miinster) na polu, mniej więcej 70 m od szosy, widzi błękitne światło. Z początku

myśli, że to samolot po awaryjnym lądowaniu. Ale podszedłszy bliżej, widzi cylindryczny obiekt. Pod cylindrem robi coś

wiele niedużych istot po około 1,2 m wzrostu – z cienkimi nogami, dużą klatką piersiową i ogromnymi głowami. Mają na

sobie kom-binezony z czegoś przypominającego gumę i nie przerywają pracy na widok Hoge'a, który, nie napastowany

przez istoty, udaje się w dalszą drogę [98, 99].

„Istoty pozaziemskie” podczas napraw swoich pojazdów i badania gruntu. Podobne czynności widziano już w trakcie

pojawiania się dawnych statków powietrznych. Niejasne jest, dlaczego wciąż przeprowadza się naprawy tego rodzaju.

Rysunek według relacji Betty Andreasson-Luca

W styczniu 1967 roku jeden z członków załogi UFO zabrał się do przeglądu swojego pojazdu w pobliżu autostrady w

stanie Minnesota. W innych przypadkach – na przykład we Francji i Danii – także konieczne były naprawy. Załoga

pewnego UFO ostrzegła libijskiego chłopa, który zauważył lądowanie, aby się nie zbliżał. Chłop patrzył przez ponad 20

minut, jak istoty posługujące się jakimiś narzędziami robiły coś przy dolnej części obiektu. A w. Argentynie jeden z

członków załogi wysiadł z UFO i odczytywał prawdziwą listę czynności kontrol-nych, jego kolega zaś w środku obiektu

sprawdzał poszczególne funkcje na tablicy z instrumentami pokładowymi [6].

Prawda, że dziwne? Czy nie należałoby przyjąć – gdybyśmy istotnie mieli do czynienia ze statkami kosmicznymi

pozaziemskiej kultury, dysponującej techniką stojącą na znacznie wyższym poziomie od naszej – że takie naprawy nie są

raczej konieczne? Ale mimo to ufonauci są wciąż zajęci doprowadzaniem czegoś do porządku. Czyżby usterkowość ich

pojazdów była tak wielka? A może są to modele wybrakowane, stosowane tylko w „Operacji Ziemia”?
Jeszcze jedna rzecz jest dość podejrzana, jak zauważa francuski ufolog Bertrand Meheust. To mianowicie, że

„mechanicy z UFO” zawsze zdążają z naprawą do rana. Robotnicy jadący na ranną zmianę nigdy nie widzieli techników

UFO poszukujących usterek napędu swojego pojazdu. Nigdy nie widziano, żeby „pomoc drogowa dla UFO” ściągała

uszkodzony pojazd z zasięgu ludzkiego wzroku. Obserwatorzy widzą zawsze tylko jedno zdarzenie. Potem pracowici

inżynierowie z Kosmosu zawsze zadziwiająco szybko radzą sobie z wszystkimi problemami.

Ale w ten sposób „naprawiano” także statki powietrzne. Byłoby to zrozumiałe, gdyby rzeczywiście chodziło o nowe,

jeszcze nie dopraco-wane, a więc podatne na uszkodzenia konstrukcje amerykańskich wynalazców. Alę dowiedzieliśmy

się tymczasem, że takich statków powietrznych nie było.
Mimo to wszędzie widziano prowadzone naprawy: w połowie kwietnia 1897 roku maszynista parowozu Jim Hooton

usłyszał nagle w pobliżu Rockland w Teksasie jakby odgłosy parowozu, a na pobliskiej polanie ujrzał statek powietrzny.

Załoga była zajęta naprawą [101]. W pobliżu zaś Chattanooga w stanie Tennessee 24 kwietnia 1897 roku wielu

świadków widziało stojący statek powietrzny, przy którego dolnych partiach, używając narzędzi pracowało dwóch

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-07.htm (5 z 6) [2005-02-11 13:05:29]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

członków załogi [102].

24 kwietnia 1897 roku kapitan H. A. Hooks wraz z kolegą A. W. Hodgesem natrafił w pobliżu Kountze koło Beaumont w

Teksasie na obiekt latający. Dwóch członków załogi, którzy przedstawili się jako mr Wilson i mr Jackson, posługując się

narzędziami, robiło coś przy tylnej części pojazdu. Oświadczyli, że prace potrwają jeszcze wiele dni, tak więc nazajutrz

„Houston Daily Post” napisał: „Każdy, kto chce zobaczyć statek powietrzny, niech przybędzie do Kountze przed

poniedziałkową nocą. Później statek powietrzny wystartuje i odleci) ”103]. Oczywiście Hooks i Hodges byli jedynymi

świadkami naprawia-nia statku powietrznego przez dwóch tajemniczych mężczyzn. Gapie przybyli do Kountze byli

rozczarowani – mimo zapewnień gazety naprawy zakończono i statek odleciał. Rankiem nie było już ani śladu po

utrudzonych i ubrudzonych smarem członkach załogi statku. Owcześni ciekawscy mieli równie niewiele szczęścia jak

dzisiejsi, którzy chcieliby ujrzeć ufonautów po awaryjnym lądowaniu.
W ten sposób doszliśmy do ostatniej wielkiej zagadki związanej z pojawianiem się statków powietrznych – większość

widzianych członków załóg przypominała istotnie typ nieco zwariowanego wyna-lazcy. „Mr Wilson” pojawiał się nawet

wielokrotnie. Po raz pierwszy 16 kwietnia 1897 roku w okolicach Dallas, gdzie zdumionemu kore-spondentowi „Dallas

Morning News” C. G. Williamsowi przekazał pewien list. Williams widział, że niebo przed nim przecięło jasnę światło:

statek powietrzny zaczął podchodzić do lądowania. Był to cygarowaty obiekt z trzyosobową załogą, a jednym z jej

członków był „mr Wilson”. Dwaj naprawiali statek, a „mr Wilson” wyjaśniał, że aparat ma napęd elektryczny, on zaś

budował go przez wiele miesięcy „w niewielkim mieście w sercu stanu Nowy Jork] ”104].
W ciągu następnych dni „Wilsona” widywano ciągle. Trudno rozstrzygnąć, czy rozpowszechniano o nim nieprawdziwe

infor-macje, powtarzając wciąż tę samą plotkę, czy „Wilson” pojawiał się naprawdę.
Inni, jak na przykład James Southard, widzieli załogi statków na-prawiające – dla nas to nic nowego – szperacze. Załogi

te twierdziły, że mają na pokładzie bomby, które zrzucą na hiszpańskie oddziały na Kubie [105]. Podobne rzeczy mówili

członkowie załogi statku powiet-rznego, na który I 5 kwietnia 1897 roku natknął się Teksańczyk Patrick Burnes [106].

John Halley i Adolf Wenke rozmawiali 14 kwietnia z brodatym „naukowcem”, który wysiadł przed chwilą ze statku

powietrznego [107]. Wielu członków załóg tych statków chciało otrzy-mać wodę do maszyn parowych – coś takiego

zdarzyło się na przykład 19 kwietnia w Beaumont, 20 kwietnia w Uvalde, 22 kwietnia w Jos-serand w Teksasie. Około

pierwszej w nocy 23 kwietnia trzy obce istoty przerwały profesorowi G. L. Winterspoonowi, majorowi Danowi D. Donahue,

pułkownikowi A. H. Taylorowi i Johnowi Wahrenergerowi grę w domino. Weszły, ot, tak sobie, do saloniku hotelu w

Conroe w Teksasie i poprosiły o wodę do statku. Czterej gracze „byli zaszokowani i całkowicie zaskoczeni nagłym

pojawieniem się obcych istot, ale mimo to zaoferowali im pomoc”. Ale resztek sceptycyzmu wyzbyli się dopiero,

ujrzawszy statek powietrzny. Była to „cudowna maszyna do odbywania powietrznych podróży [...], która, oświetlona

jasnymi światłami elektrycznymi, oderwała się majestatycznie od ziemi i rozpoczęła podróż w przestworzach] ”82].
Było to niemożliwe. Zastanowiwszy się, ile ton waży maszyna parowa (razem z wodą, węglem i drewnem), trudno sobie

wyobrazić, żeby taki potwór latał. Ale właśnie w tym przejawia się osobliwa, a może nawet nieco przewrotna taktyka

innych – otumanianie nas oczywistymi sprzecznościami, stawianie przed zagadkami, konfrontowanie z rze-czywistością,

która nie ma prawa istnieć.

Ale „rzeczywistość” jest niekoniecznie „rzeczywistością”. Ma wiele odmian, wiele stron – znanych nam i nie znanych.

Żyjemy w ograni-czonym wycinku rzeczywistości, w którym widzimy zaledwie na odleg-łość kilku metrów. Nie

przyjmujemy do wiadomości tego, co znajduje się wokół. Zwykle nas to nawet nie interesuje. Ale nic nie jest tak niepewne

jak pewność, która nas uspokaja, a konfrontacja z rzeczami „niemożliwymi”, zetknięcie z tym, co „niewyobrażalne”, może

zdarzyć się każdemu z nas szybciej, niż potrafimy to sobie wyobrazić.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-07.htm (6 z 6) [2005-02-11 13:05:29]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

8. Wyśnione statki

Tajemnicze katastrofy – kiedyś i dziś

Dobrze pamiętam dzień 2 czerwca 1973 roku. Wtedy po raz pierwszy dowiedziałem się o katastrofie pozaziemskiego

statku kosmicznego, jaka nastąpiła w Teksasie prawie sto lat temu!
„To niewiarygodne!” – przeleciało mi przez głowę, gdy rozłożyłem po śniadaniu gazetę i przeczytałem tę sensacyjną

informację. Twier-dzono w niej ni mniej, ni więcej, że 19 kwietnia 1897 roku statek kosmiczny z innej gwiazdy spadł i

eksplodował na krańcach teksaskiego miasteczka Aurora. Zwłoki pilota niewielkiego wzrostu złożono wów-czas podobno

na miejscowym cmentarzu i spoczywają one tam po dziś dzień.
Włączyłem tę sprawę do swojego archiwum i nic więcej o niej nie słyszałem. Przyznam, że z biegiem lat prawie o niej

zapomniałem.
Tymczasem coraz częściej pojawiały się informacje o znacznie aktualniejszych katastrofach UFO. Ich lista zamieniła się

wkrótce w naprawdę okazałą kolekcję dowodów zawodności „pozaziemskiej techniki”. Na ile można się zorientować, w

minionych 50 latach zdarzyły się następujące katastrofy:
– koło Roswell w Nowym Meksyku (1947);
– koło Paradise Valley w Arizonie (1947);
– koło Aztec w Nowym Meksyku (1948);
– w Meksyku (1948 albo 1949);
– koło Laredo w Teksasie (1948 albo 1950);
– na Spitsbergenie (1952);
– w Kingman w Arizonie (1953);
– koło Ubatuba w Brazylii (1957);
– koło Bremy w Niemczech (ok. 1960);
– na północnych terenach Nowego Meksyku (1962);
– koło San Cristobal de las Casas w Meksyku (1964);
– w Kecksburgu w Pensylwanii (1965);
– w prowincji Tarija w Boliwii (1978);
– na Półwyspie Kola w ZSRR (1985);
– koło Władywostoku w ZSRR (1986);
– na Pustyni Kalahari (1989).

Ale jakby tego jeszcze nie dosyć, w prawie wszystkich przypadkach zabezpieczano szczątki, a niekiedy zupełnie nie

uszkodzone statki kosmiczne. Kilka takich obiektów zestrzeliło jakoby lotnictwo wojs-kowe, inne zderzyły się ze sobą. W

jednej ze spraw, przedstawionej przez dr. Bertholda Schwartza, były oficer armii USA wypowiedział się podobno na temat

znalezionego statku kosmicznego: „Kiedy przybyli tam [wojskowi], znaleźli w powłoce pojazdu niewielki otwór. Widocznie

w statek kosmiczny uderzył meteoryt, co spowodowało szybką utratę ciśnienia, a w konsekwencji śmierć załogi „ [108].
Zabawne. Przez 45 lat spadło 16 statków kosmicznych? Istnieją więc w Kosmosie cywilizacje pozaziemskie o wysokim

stopniu rozwoju, które potrafią pokonywać ogromne odległości międzygwiezdne. Ale co się dzieje, gdy osiągną planetę

docelową, Ziemię? Po kolei spadają z nieba. Ich pojazdy, jak prowadzone przez niedoświadczonych kan-dydatów na

pilotów, zderzają się ze sobą, dają się zestrzelić „prymityw-nym” samolotom lotnictwa wojskowego, nie potrafią się nawet

skutecz-nie zabezpieczyć przed uderzeniami niewielkich meteorytów. Kto chce, niech wierzy.
Przypuszczalnie – jak we wszystkim – także i tu tkwi odrobina prawdy. Ale wokół niej narosła nieprzebyta prawie dżungla

informacji świadomie zafałszowanych oraz nieprawdziwych – nieporozumień, przesady i nieprawidłowych interpretacji.

Dżungla ta wciąż się rozrasta.

Kecksburg, Westmoreland County, Pensylwania: wieczorem 9 grud-nia 1965 roku ognisty obiekt przelatuje nad domami

miasteczka. Po kilku sekundach mieszkańcy słyszą grzmot eksplozji, a okolicę roz-świetla czerwony błysk.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (1 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Już wkrótce do Kecksburga przybywają pierwsze pojazdy wojskowe. Przez calutką noc na ulicach słychać warkot

silników. Las, w którym spadł obiekt, zostaje otoczony szczelnym kordonem. Ulicami Kecks-burga przejeżdża z hałasem

ogromny niskopodwoziowy transporter, kierując się pod eskortą żołnierzy do zamkniętej strefy.
Wraca kilka godzin później. Na platformie pod plandeką leży „coś wielkiego”, mierzącego wiele metrów. Mieszkańcy

Kecksburga mają zachować spokój. Oświadcza się im, że w lesie spadł meteoryt.

Katastrofa w okolicach Roswell w stanie Nowy Meksyk w 1947 roku. Mniej więcej taką sytuację zastali przybyli wojskowi

– obiekt zniszczony w znacznym stopniu, wielka ilość szczątków i wyrzucone z pojazdu małe „istoty pozaziemskie”. Nie

jest jednak pewne, czy w rzeczywistości nie był to upadek balonu meteorologicznego albo badawczego. Rysunek według

Normana Duke'a i Donalda R. Smitha

Trochę za wiele hałasu jak na meteoryt. Niestety, w 1965 roku prasa nie zajęta się tą sprawą. W miejscowej gazecie „The

Tribune-Review” opublikowano nazajutrz krótką notatkę: „Wojsko zamknęło teren – koło Kecksburga runął na ziemię

»niezidentyfikowany obiekt latający«.” Dalszych informacji nie było.
Mniej więcej tydzień później John Murphy, redaktor miejscowej rozgłośni WHJB z pobliskiego Greensburga jeszcze raz

poruszył temat, tytułując swój reportaż „Obiekt w lasach”. Ale ktoś ocenzurował emisję. Nie podjęto dalszych poszukiwań,

informacje o „UFO z Kecksburga” przestały docierać do opinii publicznej.
Do 19 września 1990 roku. Tego dnia ogólnokrajowa telewizja ame-rykańska NBC w cyklu „Nie rozwiązane tajemnice”

nadała program poświęcony wyłącznie zdarzeniu z Kecksburga. Efekt był równie nieoczekiwany, co zdumiewający –

zgłosiło się ponad stu świadków, którzy w ten czy inny sposób mieli do czynienia z katastrofą, a teraz, po 30 latach,

nadarzyła im się okazja opowiedzenia o swojej przygodzie.
Relacje zgromadził i opracował Stanley Gordon, dyrektor pensyl-wańskiej filii MUFON [109]. Kilku świadków było nawet

obecnych przy zabezpieczaniu pozostałości. Potwierdzili oni, że do Kecksburga przybyli wtedy przedstawiciele wojsk

lądowych USA, marynarki, lotnictwa i NASA. Wielu świadków nadesłało – niezależnie od siebie – pamięciowe szkice,

które były zdumiewająco podobne. Widać na nich brązowy obiekt o długości mniej więcej czterech, pięciu metrów i trzech

do czterech metrów średnicy. Obiekt leży na końcu pasa drzew, które powalił spadając. W ziemi jest wyryta głęboka

bruzda, sam statek zaś tkwi prawie do połowy zagrzebany w spiętrzonej przez siebie „fali dziobowej”.
Jednym ze świadków jest James Romansky z Derry. Romansky podkreśla, że na brązowym kadłubie były dziwne znaki,

hieroglify, jakich dotąd nie widział. Nie były to ani znaki pisma rosyjskiego, ani chińskiego.
Robert Adams służył akurat w jednostce lotnictwa stacjonującej w bazie lotniczej Lockborne koło Columbus w stanie

Ohio. Wczesnym rankiem 10 grudnia, nazajutrz po katastrofie, otrzymał wraz z innymi żołnierzami zadanie pilnowania

pewnego hangaru w bazie. Wartow-nikom wydano rozkaz otwarcia ognia do każdego, kto zbliży się do budynku bez

upoważnienia. Ani on, ani jego koledzy nie słyszeli wtedy jeszcze o wydarzeniach w lesie koło Kecksburga.
Wkrótce zobaczyli nadjeżdżający transporter. Na platformie znaj-dował się jakiś przykryty plandeką przedmiot o długości

paru metrów. Transporter eskortowało kilka pojazdów wojskowych. Adams odniósł wrażenie, że obiekt pod plandeką

musi być „co najmniej dwa razy większy od volkswagena-garbusa”.
Adamsa odwołano ze służby o siódmej rano. Nazajutrz dowiedział się, że pół godziny później transporter opuścił hangar i

pojechał do oddalonej o 160 km na zachód bazy lotnictwa Wright Patterson (także w stanie Ohio).

Rysunki świadków znalezienia obiektu, który uległ katastrofie w 1965 roku w lesie koło Kecksburga w Pensylwanii. Siła

uderzenia była tak wielka, że obiekt powalił drzewa na odcinku około stu metrów i do połowy wrył się w ziemię. Sam

obiekt nie był wcale bądź został tylko nieznacznie uszkodzony

Na to, że baza Wright Patterson była miejscem przeznaczenia obiektu, jest kolejny świadek – właściciel firmy

sprzedającej materiały budowlane, a zarazem kierowca ciężarówki – John Cummings. 1 i grudnia w jego biurze zjawił się

wysoki stopniem wojskowy ze zleceniem dostarczenia 6500 cegieł do wzniesienia „hangaru chroniącego przed

promieniowaniem” w bazie Air Force.
Nazajutrz, 12 grudnia 1965 roku, Cummings jedzie ze swoim kuzynem do bazy. Zostają wpuszczeni bez większych

trudności i już z daleka widzą hangar strzeżony przez wartowników. Zatrzymują ciężarówkę i zabierają się do rozładunku.
6500 cegieł to nie przelewki. Z początku żołnierze pełniący wartę patrzą co pewien czas w stronę mężczyzn, potem

przestają się nimi interesować. Stoją w niewielkich grupkach, rozmawiając ze sobą.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (2 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Cummings i jego kuzyn są okropnie ciekawi. Co jest w tajemniczym hangarze? Nowy rodzaj broni? Prototyp samolotu?
W końcu nie wytrzymują. Wykorzystując sprzyjającą chwilę, prze-mykają się chyłkiem kilka metrów i przez okienko

zaglądają do środka.
Widok jest szokujący: na środku stoi obiekt mający około czterech metrów wysokości i pięciu średnicy. Z sufitu zwisają

plandeki za-słaniające trzy czwarte obiektu. Kopulaste „coś” jest ciemnobrązowe. Wokół obiektu stoi – w ubraniach

ochronnych i maskach tlenowych – 10-15 ludzi. Próbują go otworzyć.
W tym momencie strażnicy dostrzegają Cummingsa i jego kuzyna, natychmiast odciągają ich od hangaru. Grożą im,

robią wymówki, obrzucają obelgami. Obaj mają zapomnieć o wszystkim, co widzieli, i nie opowiadać o tym nigdy w życiu.

Cummings: „Powiedziano nam, że za dwadzieścia lat obiekt będzie czymś codziennym”.
Obiekty podobne do znalezionego w Kecksburgu nie są „czymś codziennym” nawet dziś, prawie trzydzieści lat później.

Cóż więc to było – nowa konstrukcja amerykańskiego lotnictwa wojskowego? Tajny wojskowy obiekt badawczy?

Radziecki satelita? A może po prostu meteoryt, co wmawiało mieszkańcom Kecksburga oficjalne oświadczenie lotnictwa

wojskowego?
To ostatnie prawie na pewno nie jest prawdą. Nie można oczywiście wykluczyć, że był to spadły amerykański wojskowy

obiekt doświad-czalny, który uległ katastrofie. Dziwne jest tylko to, że dotychczas nie zastosowano w praktyce niczego

podobnego. A może to satelita? Ale po upadku na Ziemię żaden satelita nie byłby w tak dobrym stanie, jak to wynika z

relacji naocznych świadków.
Pozostaje „hipoteza pozaziemska”. Pozaziemski obiekt latający spadł koło Kecksburga, wrył się w ziemię, jeszcze

podczas lotu został zlokalizowany, przypuszczalnie za pomocą radaru, i zaraz po upadku ukryty przez jednostki specjalne

wojsk lądowych, marynarki wojennej, lotnictwa i NASA. Najpierw dostarczono go do bazy lotnictwa Lockborne, stamtąd

zaś do bazy Wright Patterson.

Tak wyglądał podobno, wedle oświadczenia Johna Cummingsa, obiekt z Kecksburga znajdujący się w hangarze bazy

lotnictwa Wright Patterson. 12 grudnia 1965 Cummin-gsowi udało się rzucić okiem na ów obiekt latający. Miał podobno

około czterech metrów wysokości, był pomalowany na brązowo i pokryty znakami nieznanego pisma

Czy mamy tu do czynienia z katastrofą, którą należałoby zaliczyć do najważniejszych przypadków tego rodzaju? Możliwe.

Ale co do tego nigdy nie będziemy mieli całkowitej pewności. W przeciwieństwie do wielu podobnych historii jest kilku

świadków, którzy widzieli upadek obiektu, brakuje też szalonych po części spekulacji co do ocalałych „istot

pozaziemskich”; nie ma jakichkolwiek wątpliwości co do tego, że na krótko przed zachodem słońca 9 grudnia 1965 roku

w okolicach Kecksburga „coś” spadło z nieba. Nie wiemy, co to było naprawdę. Ale istnieje kilka wypowiedzi nie

zawierających sprzeczności i uzupeł-niających się wzajem, więc na ich podstawie można stworzyć łańcuch logicznych

powiązań.
A inne takie przypadki – Roswell, Aztec, Ubatuba, Brema itd., itp.? Jak długo ludzie, którzy wiedzą więcej niż mówią, jak

długo tajne służby USA, wojsko i rząd nie wypowiedzą się wyczerpująco na ten temat, tak długo będziemy skazani na

spekulacje. Kilka „upadków” zabez-pieczono chyba lepiej od innych [por. przypisy 57 i 58.], ale na razie nie ma co do tego

całkowitej pewności.

Ponad ćwierć wieku przed nastaniem w Ameryce apogeum masowego pojawiania się statków powietrznych pierwszy

obiekt tego rodzaju uległ prawdopodobnie katastrofie. Nie w Ameryce, lecz nad Oceanem Indyjskim!
W okresie najczęstszego pojawiania się statków powietrznych „Hous-ton Post” opublikowała w 1897 roku opis przygody,

jaka przydarzyła się pewnemu duńskiemu marynarzowi [110]. Przed trzydziestu pięciu laty Ole Oleson jako młody

marynarz pływał na brygu „Christine”. Był jednym z wielu młodych ludzi, którzy chcieli wtedy w ten sposób – podobnie jest

chyba i dziś – poznać świat.
„Christine” odbywała rejs z Europy przez Atlantyk na południe, koło Przylądka Dobrej Nadziei, potem przez Ocean

Indyjski miała dopłynąć do Indii. Miała... bo statek nigdy nie dotarł do celu podróży.
Nad Oceanem Indyjskim z godziny na godzinę gromadziło się coraz więcej ciężkich ciemnych chmur, zwiastujących

nadejście złej pogody. Niedługo potem sztorum uderzył z całą siłą w bryg. „Christine”, miotana na wszystkie strony przez

fale, została w końcu rzucona na skały jakiejś wysepki. Statek rozpadł się i zatonął.
Kilku rozbitków, wśród których był Ole Oleson, uchwyciło się skał i wciągnęło na ląd. Ale radość z uniknięcia śmierci w

wodzie została wkrótce zmącona. Rozbitkowie stwierdzili z rozczarowaniem, że na wysepce nie ma nic prócz skał.

Dosłownie nic – ani żywności, ani wody. Zginą więc z głodu i pragnienia, jeżeli nie odkryje ich przypad-kiem jakiś statek.
Ole Oleson nie potrafił powiedzieć, jak długo tam byli, ile dni czekali. A potem to się stało: jakby znikąd pojawił się nagle

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (3 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

potężny „statek” – ale nie płynął, lecz leciał prosto na nich. Rozbitkowie myśleli, że to ich ostatnia godzina. Statek runął z

obłoków, w ostatniej chwili skręcił i wybuchł, uderzywszy w skały kilkaset metrów dalej.
Po kilku strasznych sekundach mężczyźni wspięli się ku całkowicie zniszczonemu obiektowi, który częściowo płonął,

częściowo zaś leżak w wodzie. „Ujrzeliśmy coś strasznego. Katastrofy nie przeżył żaden z członków załogi. Ale to nie byli

ludzie. Mieli po około czterech metrów wzrostu, ciemnobrązową skórę, ubrani byli w coś, czego marynarze nigdy nie

widzieli.” Jeden z rozbitków był tak przerażony, że w panice z krzykiem skoczył do morza. Nigdy go już nie widziano.
Ole Oleson i pozostali przeszukali wrak. Odkryli ogromne narzędzia, a w każdym razie przedmioty, które za narzędzia

uznali. Ich używanie przychodziło ludziom z trudem. Znaleźli też metalowe skrzynki o nie zwykłym wyglądzie i nie znanym

przeznaczeniu oraz żywność, której nigdy jeszcze nie widzieli. Ale właśnie owa nie znana żywność zapewniła im

przeżycie.
Z części wraku rozbitkom z „Christine” udało się zbudować niewielką łódź. Każdy wziął sobie też coś na pamiątkę – jakiś

przedmiot, który jego zdaniem mógł okazać się wartościowy. Ole Oleson zabrał jednej z istot pierścień, pierścień z

dwoma osobliwymi, lśniącymi ogniście kamieniami.
Kilka dni później opuścili wyspę. Ole Oleson nie potrafił powiedzieć, jak długo płynęli niesieni falami i wiatrem. Dwóch

następnych mężczyzn zmarło w drodze z wycieńczenia, potem rozbitków odnalazł i wziął na pokład rosyjski statek

płynący do Australii.
Później Ole Oleson pojechał do Teksasu. Przyjaciołom często opo-wiadał tę historię. Pojawienie się statków

powietrznych w 1897 roku skłoniło go w końcu do przekazania jej prasie, a tym samym opinii publicznej.

Morskie opowieści? Czysta fantazja, bujdy na resorach powstałe w wyobraźni majaczącego rozbitka, uznane później

przez niego za prawdę?
Niezupełnie. Bo Ole Oleson miał dowód, swój dowód. Nadal był w posiadaniu osobliwego pierścienia, który zabrał w

swoim czasie nieżywemu olbrzymowi. Od chwili, gdy uratowano go przed trzydziestu pięciu laty, chodził z nim po

jubilerach. Ale żaden nie potrafił zidentyfikować metalu, z którego go wykonano, ani kamieni. Nie udało się to też

redaktorom „Houston Post”, którym Ole Oleson pokazał drogocenną pamiątkę. /
Nie wiadomo, co stało się później z marynarzem i pierścieniem. W houstońskiej gazecie nie ukazał się kolejny artykuł, a

niektórzy uważali, że to był tylko żart „Houston Post”. Możliwe. Podobnie jak w wielu podobnych katastrofach mamy tu

materiał dość niepewny. Poza Ole Olesonem nie pojawił się oczywiście inny świadek zdarzenia, co po 35 latach jest

zrozumiałe. Może w wykazach duńskich armatorów istnieją jeszcze stare dokumenty, które przynajmniej potwierdzą, że w

połowie minionego stulecia istniał bryg o nazwie „Christine”, który zatonął w 1862 roku. Kto wie...?

Rysunek sporządzony rzekomo według fotografii wykonanej 11.4.1897 roku na chica-gowskim dworcu. Rysunek ukazał

się w „Chicago Times-Herald”, zdjęcie zniknęło podobno w tajemniczy sposób

Największym problemem w przypadku takich historii – niezależnie od tego, czy pochodzą z minionego stulecia, czy są

nam współczesne – jest brak materiału dowodowego. Oczywiście, w historii Olesona nieznany „statek powietrzny” – jeśli

istniał naprawdę – został wcześniej czy później zabrany przez odpływ, a jego elementy poroz-rzucane na morskim dnie i

zasypane przez muł. Problematyczne wydaje się znalezienie dziś jakichkolwiek pozostałości, zwłaszcza że

zlokalizo-wanie wyspy jest niemożliwe.
Dzisiaj rzekomo nie uszkodzone „statki kosmiczne” są z reguły natychmiast konfiskowane, odtransportowywane i

ukrywane przez tajne służby albo przez wojsko, tym samym nie ma możliwości ich zbadania. W każdym razie zbadania

przez przedstawicieli opinii publicznej, można bowiem sobie wyobrazić, jak postępuje z nimi wojsko. Jest jednak parę

wyjątków. Illobrand von Ludwiger pisze o interesującym przypadku, jaki zdarzył się 29 stycznia 1986 roku w Związku

Radzieckim [111]. Mieszkańcy wschodniosyberyjskiego miasta Dalniegorsk koło Władywostoku zauważyli kulę świecącą

czerwonym światłem, która nadlatywała z południowego zachodu, kierując się ku górze Izwiestkowaja, mającej 611 m

wysokości. Kilka sekund później kula zderzyła się ze skałami, wywołując lawinę kamienis-tych odłamków.
Kula nie wybuchła. Kilkakrotnie próbowała nabrać wysokości, rozjarzając się czerwono i emitując ku ziemi jaskrawe

światło. Trwało to prawie pół godziny. Potem próby niewielkiego, przypuszczalnie bezzałogowego, obiektu ustały. Uległ

samozniszczeniu: zaświecił jasno-ścią płomienia palnika acetylenowego i runął na ziemię, gdzie płonął mniej więcej przez

godzinę. Poza paroma kawałkami stopionego metalu i odrobiną popiołu nic z obiektu nie zostało.
W tydzień po katastrofie, 6 lutego, w okolicy pojawiły się dwie żółte, świetliste kule – okrążyły wielokrotnie miejsce upadku

obiektu i znik-nęły. Półtora roku później, 28 listopada 1987 roku, pojawiło się całe „dowództwo floty :”33 kule i wiele

cylindrycznych obiektów. Trzynaś-cie obiektów zeszło nad samą ziemię, oświetlając miejsce katastrofy silnymi

reflektorami. Potem pojazdy zniknęły [112].

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (4 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

W tym czasie miejsce upadku kuli było już dawno „wyczyszczone”. Krótko po wypadku naukowcy z różnych radzieckich

szkół wyższych pobrali stamtąd próbki gleby i materiałów. Badania – między innymi analizy spektralne, rentgenowskie

analizy strukturologiczne i badania pod mikroskopem elektronowym – wykazały, że chodzi o jakiś nadzwyczajny materiał.

Dr A. Kulikow z Instytutu Chemii we Włady-wostoku powiedział: „Nie da się stwierdzić, co to jest. Substancja ta

przypomina nieco włókna węglowe. Nie wiadomo, w jakich warunkach powstaje. Może w ekstremalnie wysokiej

temperaturze”. A chemik F. W. Wysocki, też z Władywostoku, przyznał: „Jest to niewątpliwie produkt wysoko rozwiniętej

technologii pozaziemskiej”.

Niewykluczone, że przed ponad stu laty, w 1884 roku, osiągnięto by podobne rezultaty, gdyby dysponowano metodami

badań porów-nywalnymi do dzisiejszych, przede wszystkimi jednak, gdyby we właściwym czasie zabezpieczono próbkę z

nieznanego obiektu, który runął na ziemię 6 czerwca tegoż roku w pobliżu Lincoln w stanie Nebraska.
Zdarzenie to przedstawiono w bardzo wielu relacjach prasowych. Najważniejszym źródłem jest „Daily State Journal] ”113]

z Lincoln, ale informacje na ten temat ukazały się też w „Nebraska Nugget” i w wielu innych czasopismach. Wyklucza to z

dużą dozą pewności podejrzenie, że była to „kaczka dziennikarska”. Poza tym wszystko wydarzyło się dwanaście lat

przed masowym pojawianiem się statków powietrznych, kiedy jeszcze nikt nie wpadł na pomysł robienia dzięki nim

kariery dziennikarskiej.
Obiekt spadł 55 kilometrów na północny zachód od Benkelman. Około pierwszej po południu właściciel rancza, John W.

Ellis, wraz z licznymi kowbojami robił objazd swojej wielkej posiadłości. Nagle jeźdźcy usłyszeli „nad sobą przerażający

ryk. Spojrzawszy w niebo ujrzeli coś, co wyglądało jak płonący meteoryt, meteoryt-gigant. Chwilę później obiekt runął na

ziemię poza zasięgiem wzroku”.
Uspokoiwszy konie, mężczyźni wspięli się na stromiznę wzgórza, skąd był lepszy widok. Rozżarzony obiekt leżał mniej

więcej kilometr dalej. Było widać tylko jego górną część. Większej części nie widzieli, bo obiekt ześliznął się do wąwozu.
„Jak najszybciej – relacjonuje »Daily State Journal« – pogalopo-wali na miejsce. Zdumiały ich resztki kół zębatych i inne

części jakichś mechanizmów, widziane po drodze. Leżały porozrzucane w rynnowa-tym wyżłobieniu w gruncie, które

pozostawił niebiański przybysz. Od przedmiotów tych bił tak wielki żar, że wokół każdego był wypalony wielki płat trawy.

Nie dawało się do nich podejść”.
Mężczyźni pojechali dalej. Dotarli do skraju wąwozu, w który wpadł obiekt. „Żar wszakże był tak wielki, że powietrze nad

przepaścią płonęło. Z obiektu padało też światło tak jaskrawe, że nie dawało się nań patrzeć dłużej niż przez chwilę.”
Jeden z kowbojów, Alf Williamson, wychylił się za bardzo „i nie minęło pół minuty, jak padł bez przytomności. Całą twarz

miał w pęcherzach od poparzenia i osmalone włosy. Jego stan był niepoko-jący. Odległość do »aerolitu«, czy jakby

nazwać ów przedmiot, wynosiła prawie 70 m”.
Mężczyznę od razu zawieziono na ranczo, wezwano lekarza i zawia-domiono telegraficznie brata ofiary, przebywającego

w Denver. Ten zabrał go do miasta do innych lekarzy. Ale tego dnia Alf Williamson został napiętnowany na całe życie:

oślepł, jego twarz była tak oszpecona; że zmieniła się nie do poznania.
„Ponieważ nie dawało się – czytamy dalej w gazecie – zejść do tajemniczego przybysza z przestworzy, mężczyźni

zawrócili do wy-żłobienia powstałego w trakcie jego upadku. Tam, gdzie obiekt po raz pierwszy dotknął ziemi, grunt był

piaszczysty i nic nie rosło. Piasek stopił się nie wiadomo jak głęboko i to w pasie o szerokości trzech metrów, a dziesięciu

długości. Między tym fragmentem gruntu, a pun-ktem zatrzymania obiekt stykał się z podłożem i w innych miejscach. Ale

ślady te nie były tak wyraźne jak pierwsze.”
Wieść o spadłym „aerolicie” szybko rozniosła się po Benkelman. Jeszcze tego samego dnia zwołano niewielką komisję

do zbadania okoliczności i przyczyn zdarzenia oraz obejrzenia „tego cholernego czegoś”. W jej skład wchodził miejscowy

inspektor ochrony przeciw-pożarowej E. W. Rawlings.
Kiedy przybyli na miejsce, mniejsze z rozrzuconych elementów obiektu ostygły na tyle, że udało się do nich bezpiecznie

zbliżyć, były jednak tak gorące, że nie można ich było dotknąć: „Szpadlem pod-niesiono element wyglądający jak łopata

śmigła, zrobiony z metalu przypominającego mosiądz. Element ten miał około 40 cm długości, 8 grubości i 15 szerokości.

Ważył nie więcej niż dwa i pół kilograma, sprawiał jednak wrażenie, że jest mocniejszy i bardziej lity, niż gdyby go

wykonano z któregoś ze znanych metali. Zabezpieczono też część koła z wyfrezowaną krawędzią, mającego pierwotnie

średnicę prawie trzech metrów. Zrobiono je chyba z tego samego materiału i było tej samej niepowszednio niewielkiej

wagi”.
Komisja oceniła, że statek, który uległ katastrofie, miał długość około dwudziestu, a średnicę czterech metrów. Kiedyś był

zapewne cylind-rycznego kształtu.
Gazeta kończy relację słowami: „W okolicy panuje wielkie wzbu-rzenie i niepewność. Kowboje pana Johna Ellisa

poczekali, aż dziwne znalezisko ostygnie, żeby je lepiej zbadać. Mr Ellis tymczasem jest tutaj [w Lincoln], skąd pierwszym

pociągiem pojedzie poinformować o zna-lezisku urząd ziemski i zarejestrować swoje prawa do spadłego obiektu. Przed

godziną wyruszyła stąd kolejna grupa, która przez całą noc będzie jechać na miejsce. Okolice katastrofy są raczej dzikie i

niedostępne, a drogi są bardzo złe”.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (5 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni


Ale katastrofa statku była tylko pierwszym i niekoniecznie najdziw-niejszym elementem tego osobliwego zdarzenia.

Razem z grupą nocnych jeźdźców na miejsce wypadku pośpieszył korespondent „Daily State Journal”. Pod nagłówkiem

„Magiczny meteoryt” gazeta pisze 10 czerwca 1884 roku: „Wasz korespondent, szanowni Czytelnicy, wrócił właśnie z

miejsca, w którym w piątek runął na ziemię przybysz z przestworzy. Przybysz ów zniknął, rozpłynął się w powietrzu.

Wczo-rajszym popołudniem koło godziny drugiej zaczęła się nawałnica. Było to zjawisko typowe dla tych okolic, a

większość gapiów uciekła szukając schronienia. Z tuzin wszakże – wśród nich Wasz korespondent – pozostało zobaczyć,

jaki efekt wywoła zetknięcie się kropli deszczu z nadal rozżarzonym metalem”.
Ale wkrótce nawałnica rozpętała się do tego stopnia, że nie było widać nic na wyciągnięcie ręki. „Trwało to około pół

godziny. Kiedy najgorsza ulewa minęła na tyle, żeby można było zobaczyć aerolit, już go nie było. Rozpadliną płynął

strumień metrowej głębokości. Przypuszczając, że woda porwała ze sobą nieznany pojazd, mężczyźni zeszli na dno

wąwozu, ryzykując życiem.”
Tam ze zdumieniem stwierdzili, że statek nie został wcale porwany przez wodę, ale w rzeczy samej przez nią

rozpuszczony: „Pozostały tylko żałosne resztki, kilka kałuż pełnych galaretowatej substancji. Ale na oczach obecnych

zmniejszały się one coraz bardziej, aż pozostały tylko strumyczki błotnistej wody. W powietrzu czuć było osobliwie

słodkawą woń. Cała sprawa jest w najwyższym stopniu tajemnicza i bez wątpienia pozostanie zagadką na zawsze. Alf

Williamson ranny kowboj, wyjeż-dża dziś z Denver w towarzystwie swego brata. Istnieją obawy, że już nie odzyska

wzroku”.

I znów nie wiadomo, gdzie dostarczono i gdzie były zabezpieczone w przeddzień metalowe elementy: część koła czy

płyty i część „łopaty śmigła”. Dziwny metal, z którego je zrobiono, byłby ze względu na niewielką wagę i wytrzymałość

idealny na konstrukcje dzisiejszych samolotów. Przepadł bez śladu, tak samo jak cały osobliwy aerolit.
Jakiż to obiekt latający spadł w Nebrasce przed 109 laty? Czy to możliwe, żeby statek kosmiczny pozaziemskiej

cywilizacji „rozpuścił się” w zetknięciu z wodą, jak porcja lodów waniliowych na letnim słońcu?
Ale musimy pamiętać, że i w Dalniegorsku w 1986 roku kula uległa samozniszczeniu – być może, aby nie wpaść w ręce

ciekawskich Ziemian. Czy tajemniczy statek z Benkelman rozpłynął, się z tej samej przyczyny?
Piasek – czy raczej drobinki kwarcu, z którego się składa – topią się w temperaturze 1410°C. Kowboje pana Ellisa

widzieli płaty stopionego piasku w najbliższej strefie zetknięcia się obiektu z ziemią. Musiały więc panować tam

temperatury tego rzędu i dziwne jest, że obiekt nie wybuchł, rozrywając się na kawałki. Ale być może istotną rolę odegrał

osobliwy materiał, który w takiej temperaturze nie zmienił struk-tury i wytrzymałości. Może. A może wszystko było tylko

kolejną demonstracją owej taktyki, zdumiewającej i pełnej sprzeczności, jaką stosują wobec nas inni. Kto potrafi pojawiać

się pod różnymi po-staciami, zmieniającymi się na oczach zdumionych widzów, a w końcu rozpływać się w powietrzu, ten

umie też w podobny sposób usunąć statek kosmiczny, wywołując tym co najwyżej nasze bezgraniczne zdumienie.
A co stało się w Aurorze? To prawda, że rankiem 17 kwietnia 1897 roku, w apogeum masowego pojawiania się w

Ameryce statków powietrznych, w Teksasie spadł jakiś obiekt? W 1973 roku, gdy dokopano się do starych informacji

prasowych i rozpoczęto ponowne badania, jeden z niewielu żyjących świadków tamtych czasów,

dziewięć-dziesięciojednoletnia Mary Evans powiedziała: „Niech mi pan wierzy, upadek spowodował wielkie poruszenie.

Wielu ludzi się bało. Nie wiedzieli, co będzie. Miałam dopiero piętnaście lat i niczego już prawie nie pamiętam, aż tu nagle

znów napisano o tym w gazetach”.
Mary Evans mieszkała w tym czasie w Aurorze: „Moja matka i ojciec wszakże nie pozwolili mi pójść ze sobą na miejsce

upadku przy studni sędziego Proctora. Po powrocie do domu opowiedzieli mi, że statek powietrzny eksplodował. Ciało

pilota, który zginął w katastrofie, było rozdarte na strzępy. Ludzie z miasta, zbierający resztki zwłok, mówili, że był to

człowiek bardzo niewielkiego wzrostu. Pogrzebali go tego samego dnia na cmentarzu w Aurorze] ”115].
Oryginalna relacja ukazała się wówczas w „Dallas Morning News” oraz w „Fort Worth Register”. Aurora to mała mieścina,

w której nigdy nie wydawano gazety. Dziennikarz piszący o katastrofie, niejaki S. E. Haydon, relacjonował, że około

szóstej rano mieszkańców Aurory zaniepokoił statek powietrzny, przelatujący bliżej niż kiedykolwiek nad miejscowością:

„Widać było, że w mechanizmie nie wszystko działa prawidłowo, bo statek poruszał się ledwie z prędkością dziesięciu do

dwunastu mil na godzinę na coraz niższym pułapie. Przeleciał dokładnie nad placem ludowym, a gdy dotarł nad północne

krańce miasta, uderzył w wieżę wiatraka sędziego Proctora. Straszliwy wybuch rozerwał go na kawałki, które spadły na

pola. Eksplozja zniszczyła wiatrak, zbiornik na wodę i ogród kwiatowy sędziego”.
Znaleziono szczątki pilota, który był chyba sam na pokładzie. Został rozszarpany, ale „znaleziono kilka fragmentów jego

ciała, świad-czących, że nie był mieszkańcem tego świata”. Oficer armii amerykańs-kiej o nazwisku T. J. Weems,

mieszkający w Aurorze, „autorytet – według Haydona – w dziedzinie astronomii”, oświadczył, iż uważa, że człowiek ten

pochodził z Marsa.
Znaleziono też strzępy papieru pokryte nieznanym pismem hiero-glificznym oraz nieznane elementy z metalu

„przypominającego nieco mieszankę aluminium i srebra”. W sumie, jak przypuszczał Haydon, był to statek ważący wiele

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (6 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

ton. „Na miejscu – pisze w zakończeniu -jest pełno ludzi, którzy zebrali się tu dla obejrzenia wraku i zebrania jego

metalowych szczątków. Pogrzeb pilota odbędzie się w środę rano.”

Co naprawdę stało się wówczas w Teksasie? Żaden ze wspomnianych fragmentów pisma nigdy już nie wypłynął na jaw,

zbieracze pamiątek nigdy nie wysłali żadnej ze znalezionych rzeczy do naukowego zbadania. Frank Tolbert, stały

współpracownik „Dallas Morning News”, który przed trzydziestu laty jako pierwszy przedstawił ponownie całą historię, był

przekonany, że ma do czynienia z oszustwem. Tolbert uważał, że całą tę historyjkę wymyślił sam Haydon, żeby wyrwać

Aurorę z prowin-cjonalnej drzemki i uczynić sławną.
Podejrzenie to było nie całkiem pozbawione podstaw. Zdołał wpraw-dzie odszukać w ewidencji mieszkańców sędziego

Proctora, ale jedyny T. J. Weems był kowalem. A przede wszystkim nie znalazł w kronikach miejscowości i okolic

jakiejkolwiek wzmianki o katastrofie, choć wpis taki znalazłby się tam na pewno ze względu na wagę zdarzenia.
Wszystko było przekonujące, ale wątpliwości pozostały. W 1973 roku sprawą zajął się William Case, ówczesny redaktor

„Dallas Times Harald”, a zarazem członek MUFON. Do Aurory przybył wiosną 1973 roku wraz z Walterem Andrusem,

przewodniczącym MUFON, do-świadczonym poszukiwaczem skarbów, i Fredem N. Kelleym, eksper-tem w dziedzinie

posługiwania się detektorem do wykrywania metali. Nie liczyli się tylko z jednym: że przedstawiciele prasy, radia i

telewizji, które zwróciły uwagę na całą sprawę, będą towarzyszyć im na każdym kroku. Zamiast więc rozpocząć dokładne

badania cała trójka znalazła się nagle w oku cyklonu wywołanego przez środki masowego przekazu.
Na samym początku trzej badacze opublikowali apel: Wszyscy, którzy pamiętają to zdarzenie albo mają w szafie

tajemniczy kawałek metalu z czasów swoich dziadków, proszeni są o zgłoszenie. Po-szukiwaczom nie dane było

wprawdzie ujrzeć ani jednego kawałka metalu, ale bądź co bądź zgłosiło się dwoje świadków pamiętających tamte dni.

Jednym była dziewięćdziesięciojednoletnia Mary Evans, drugim – osiemdziesięciotrzyletni C. C. Stephens. Nawet

Stephens pamiętał, że zdarzył się wtedy jakiś wybuch i że jego rodzice mówili o jakichś szczątkach i metalowych

elementach. Twierdził także, że statek nie uderzył w wiatrak (ang. windmill), ale w windę budowlaną (ang. windlass). Ma

to znaczenie o tyle, że nikt sobie nie przypominał, żeby w Aurorze był wiatrak. Nie wspominały o nim też miejscowe

kroniki i ewidencje. Być może Haydon czy – co bardziej prawdopodobne – zecer zrobił w tym miejscu błąd.
Po przybyciu do Aurory grupa badaczy przeprowadziła oględziny miejsca rzekomej katastrofy statku powietrznego.

Mieszkańcom było ono dobrze znane, bo od badań Franka Tolberta nie upłynęło nawet dziesięć lat, a już wtedy w

Aurorze panowało duże poruszenie. Miejsce znajdowało się w posiadłości farmera Brawleya Oatesa. Oates był

człowiekiem bardzo zabobonnym. Miał zapalenie stawów, a gdy po badaniach Tolberta w 1966 roku okazało się, że

statek spadł na jego ziemię, uznał całkiem serio, że chorobę wywołało „promieniowanie statku kosmicznego z Marsa”. W

każdym razie zaraz potem kazał zabetonować cały obszar i wznieść na tym miejscu szopy i stodoły. Case, Andreas i

Kelley przybyli kilka lat za późno.
Ale mimo wszystko na terenie otaczającym zabetonowany fragment udało im się znaleźć kawałek metalu, a dzięki

anonimowym informacjom jednego z mieszkańców w innym miejscu odkryli dwanaście dalszych. Znaleziska

oczyszczono, opieczętowano i przygotowano do analizy.
Oczywiście następnym celem grupy z MUFON był miejscowy cmentarz. Na grobie, w którym – jak chciała legenda –

pochowano Marsjanina, stał nieduży, mniej więcej czterdziestopięciocentymetrowy blok piaskowca. Czy tu spoczywa

mieszkaniec innej planety?
Detektor Freda Kelleya pokazywał coś dziwnego: można było przy-puszczać, że mniej więcej na głębokości jednego

metra znajduje się jakiś element z metalu. Jeszcze tego samego dnia cała trójka postanowiła złożyć oficjalną prośbę o

zezwolenie na ekshumację, aby z zastosowa-niem metod ściśle naukowych zbadać zwłoki i wykryty element.
Kiedy nazajutrz przybyli na cmentarz, marzenie o „odkryciu stule-cia” prysło. Nocą ktoś ukradł kamień nagrobny. Ale to

nie wszystko – nie uszkadzając grobu, ów ktoś wydobył wykryty kawałek metalu przez niewielki szybik mający około

siedmiu centymetrów średnicy.
Wtedy zaczął się prawdziwy dramat. Coraz więcej mieszkańców Aurory zaczęło sprzeciwiać się badaniom. Obawiali się,

że na ich cmentarzu zacznie się bezczeszczenie grobów. A jeśli w grobie nie leży Marsjanin? Czy otworzy się następny?

A potem kolejny i jeszcze jeden?
Stało się to, czego obawiali się badacze – nie wydano zezwolenia na ekshumację. Kogokolwiek pochowano w tym

miejscu, leży tam do dziś i nikt nie zakłócił jego spokoju.
A analiza metalowych części znalezionych w miejscu katastrofy? Po zbadaniu przez trzy różne laboratoria okazało się, że

są z aluminium zawierającego niewielkie ilości żelaza. Musiały być w krótkim czasie stopione, a następnie – po

wymieszaniu z miejscowym wapieniem – zastygły ponownie. Rentgenologiczna analiza spektralna wykazała ponadto, że

próbki nie zawierają cynku ani miedzi, choć w hutnictwie miedź dodaje się zwykle do wytapianego żelaza.

Kamień nagrobny z Aurory. Zniknął w równie nie wyjaśniony sposób jak kawałek metalu odkryty w 1973 roku przez grupę

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (7 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

badaczy z MUFON

Ale w jednej próbce stwierdzono stop będący w użyciu od lat dwudziestych. A zatem nie była to substancja pochodząca z

między-gwiezdnego statku kosmicznego? Zwykły złom, jaki wszędzie na świecie z biegiem lat gromadzi się w

gospodarstwie?
Należało jeszcze wyjaśnić przyczynę powstania wysokiej temperatu-ry, która spowodowała stopienie się metalu z

wapieniem. W kronikach Aurory nie ma wpisu o straszliwym ogniu, ale nawet wielki pożar nie doprowadziłby do

powstania takiego stopu. William Case, nadal badający przypadek, powiedział w wywiadzie udzielonym w 1983 roku:
„Wszystko przemawia za hipotezą o wybuchu. Rozrzut metalowych elementów znalezionych w gruncie świadczy o tym,

że obiekt leciał dość nisko. Najpierw eksplodowała część prawej dolnej połowy roz-rzucając szczątki na powierzchni

około 10 000 m

2

po płaskim zboczu wapiennego wzgórza. Zaraz potem nastąpił drugi większy wybuch, który rozrzucił

resztki na północ i na zachód] ”116].
Jedno wydaje się pewne – mimo wielu oszustw, mimo zmyślanych historyjek, puszczanych w obieg przez prasę i

sprytnych kawalarzy pod koniec minionego stulecia – wszystko zdarzyło się naprawdę. Widzia-no wielkie, cygarowate

albo elipsoidalne obiekty, które niemalże bezgłośnie, z zapalonymi światłami, szybowały nad kontynentem

amerykańskim. Ludzie spotykali załogi tych pojazdów: były to dziwacz-ne istoty, pod wieloma względami podobne do

dzisiejszych ufonautów. Także wtedy uprowadzano ludzi. Nie można też wykluczyć, że tu i ówdzie jakiś statek powietrzny

spadał, pozostawiając po sobie tylko zagadkowe metalowe elementy i rozpływającą się galaretę.
Z tym wszystkim spotykamy się znów dziś, sto lat później. Cylin-dryczne i elipsoidalne UFO, spotkania z istotami

pozaziemskimi, uprowadzenia, katastrofy statków kosmicznych. Historia się powtarza – wprawdzie nie ze szczegółami,

wprawdzie ma różne oblicza, ale jej zasadnicze elementy są takie same.
Pojawienie się statków powietrznych nie było zapowiedzią dzisiej-szych UFO, była to kontynuacja tego samego zjawiska

w wersji właści-wej dla danej epoki – jego wariant. Ludzie minionego stulecia pokładali swoje marzenia i nadzieje w

nadchodzącej epoce techniki, której ostatecznym i największym celem miał być rozwój lotnictwa. To, co widzieli na

niebie, było niejako zapowiedzią spełnienia ich marzeń, ucieleśnieniem pragnień, wyrazem ich najskrytszych nadziei.

Dziś widzimy w istocie to samo – statki kosmiczne, wytwory wysoko rozwiniętej techniki i manipulacje genowe tworzą

obraz końca naszego wieku, a UFO dopasowuje się tylko do tego obrazu.
Dla innych nie ma znaczenia, pod jaką postacią działają. Z bie-giem tysiącleci zmieniali je wielokrotnie. Byli aniołami i

diabłami, wróż-kami i skrzatami, przybyszami z Magonii i załogami statków z Marsa. To nieistotne. Dziś są „astronautami”

z Wenus albo z Dzeta Reticuli.
Czym są naprawdę? Skąd naprawdę przybywają? Czego chcą na-prawdę?
Odpowiedzi, jakich możemy udzielić na te pytania, mają swoje korzenie w przeszłości i w teraźniejszości. Ale tylko

przyszłość pokaże, czy takich samych udzieliliby inni.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-08.htm (8 z 8) [2005-02-11 13:05:35]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

9. Kurioza

Yeti, bigfooty, ludzie-smoki... i inne nieprawdopodobne postacie

Nasz świat zamieszkują potwory. Czają się wszędzie: w Loch Ness, w sercu czarnej Afryki, w Karakorum i w Himalajach,

w Górach Ska-listych, w Jeziorze Bajkał i w Schwarzwaldzie. Węże morskie, żywe dino-zaury, ludzie śniegu, osobliwe

anachroniczne stworzenia, żyjące od pradziejów na naszej planecie. Kto nie zna niesamowitego i strasznego, a potem

ukazywanego w karykaturze pełnej ciepłej ironii, potwora z dzi-kich okolic północy Wielkiej Brytanii? Nessie, „potwór” w

szkockim jeziorze, zrobiła światową sławę dzięki stałemu zainteresowaniu prasy.
Ale co to wszystko ma wspólnego z UFO? Wkrótce zobaczymy, że bardzo wiele.
Najistotniejsze pytanie, jakie musimy sobie zadać, brzmi: czy takie stworzenia naprawdę istnieją? Czy kryją się w

niedostępnych górskich terenach, w bezdennych jeziorach i na zamglonych bagnach – czy w mrocznych zakamarkach

duszy ludzkiej? Innymi słowy, czy powinni je badać biolodzy czy psycholodzy?
Ci ostatni są zgodni. Twierdzą, że ludzie wierzą w potwory, bo dzięki temu ich świat staje się bardziej emocjonujący,

zawiera więcej szcze-gółów, jest bardziej kontrastowy. Wiadomo, że dzieci żyją w świecie fantazji, zamieszkanym przez

postacie nader osobliwe, ale nie istniejące naprawdę. Postacie te znikają w trakcie procesu dojrzewania – ludzie dorośli

wierzą tylko w to, co widzą. Ale oczywiście nie wszyscy, jak twierdzi pewien kierunek psychologii. Niektórzy nie umieją

chyba przekroczyć tej granicy, nadal widzą „potwory”, kompensując sobie w ten sposób głęboko zakorzenione lęki.
Czy to prawda? I tak, i nie.
W każdym razie Nessie nie jest, jak wielokrotnie przypuszczano, typową dla sezonu ogórkowego „kaczką dziennikarską”.

Najstarsza relacja o potworze pochodzi z VI wieku po Chr., a spisał ją własnoręcz-nie w 565 roku na pergaminie w Vita

Sancti Columbiani Adamnan, mnich zakonu benedyktynów, a zarazem opat angielskiego klasztoru Iona. Pod tytułem „O

wyklęciu pewnego potwora wodnego mocą modlitwy Męża Świętego” Adamnan opisuje, jak to Św. Columbianus dotarł

pewnego dnia nad Loch Ness, gdzie ujrzał pochówek mężczyzny zabitego przez potwora mieszkającego w jeziorze.
Columbianus postanawia zatem – jak przystoi świętemu jego pokroju – za pomocą egzorcyzmów ukatrupić „diabelskie

zwierzę”. Błogosławi jezioro, odmawia modlitwy i zaklęcia. „Usłyszawszy głos świętego – pisze Adamnan – potwór

przeraził się i uciekł prędzej niźli się pojawił, jakby ktoś ciągnął go za postronek [...].” Ucieczka ta wszakże okazała się

odwrotem chwilowym, Nessie bowiem pojawiła się znowu już w latach trzydziestych naszego stulecia, przynajmniej na

pierwszych stronach gazet.
22 lipca 1933 roku. Małżeństwo Spicerów jedzie biegnącą nad Loch Ness drogą z Dores do Inverfarigaig. Małżonkowie

widzą, jak jakieś „niezwyczajne” zwierzę przechodzi przez jezdnię – stosunkowo nie-daleko przed nimi [117]. W tym

miejscu droga zbliża się na mniej więcej 20 m do jeziora. Głowa zwierzęcia chowa się już w zaroślach, ale małżonkowie

widzą jeszcze długą szyję, która wygina się i faluje. Spicerowie przypuszczają, że ma ona 30-50 cm średnicy, jest więc

nieco grubsza od trąby słonia. Szyja ciągnie się przez całą szerokość drogi. Potem wyłania się masywny, wielki, czarny

tułów. W parę sekund przechodzi przez drogę i znika w zaroślach, kierując się do jeziora.
George Spicer dodaje gazu. W chwili zauważenia zwierzęcia samo-chód znajdował się w odległości około 180 metrów od

niego. Spicer zatrzymuje wóz w miejscu, gdzie stwór przechodził przez drogę, ale nic tam już nie ma. Tylko w podszyciu

widnieje luka, która wygląda jak wejście do ciemnego tunelu, prowadzącego ku wodzie.
Ale po chwili, nieco dalej, widzą potwora w całej okazałości. Leży na brzegu jeziora, trzymając w pysku upolowaną owcę.

Nie zwraca uwagi na przerażone małżeństwo. Spicerowie oceniają, że zwierzę ma osiem do dziesięciu metrów długości.

Potem potwór rusza nieco niezgrabnie na olbrzymich płetwach, kołysząc się sunie ku wodzie i znika w falach jeziora.
Opis tego zdarzenia pojawił się w prasie i od razu zgłosiło się wiele osób, które widziały coś podobnego. Otwiera się

worek z relacjami na temat potwora. Prasa przyrzeka do 20 tysięcy funtów osobie, która albo zrobi zdjęcie, przekonujące

niedowiarków, albo upoluje potwora z Loch Ness.
Kreślono plany, układano scenariusze wielkiego „połowu”, ale potem wszystko zarzucano. Znaleźli się i tacy, co chcieli

Loch Ness podłączyć do prądu albo spuścić wodę i osuszyć jezioro do samego dńa.
Dzięki Bogu żadnego z tych pomysłów nie zrealizowano. Ale rzeka ludzi płynąca odtąd ku jezioru, aby schwytać albo

przynajmniej sfotografować Nessie, nie zmniejsza się.
W 1976 roku wyruszyła tam nawet pierwsza ekspedycja naukowa [118]. Dwie grupy – w sumie 40 badaczy, techników i

nurków – pracowały na okrągło przez wiele miesięcy. Koszt przyrządów, przy których pomocy chciano się dobrać Nessie

do skóry, przekroczył pół miliona marek niemieckich.
Wyprawę sfinansowały: amerykańskie czasopismo „National Geo-grafie”, Akademia Nauk Stosowanych z Bostonu i „New

York Times”. W przedsięwzięciu wzięli udział zoolodzy, paleontolodzy, geolodzy, oceanografowie, fizycy, inżynierowie,

elektronicy, specjaliści w dzie-dzinie badań podwodnych, mikrobiolodzy, biolodzy i hydrolodzy z USA, Kanady i Wielkiej

Brytanii. Na pierwszym planie, obok prób zlokalizowania stworzenia pod wodą za pomocą sonarów, znajdowały się

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (1 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

badania geologicznej struktury gruntu, warunków eko- i biologicz-nych, dynamiki jeziora i hydrofizyki.
Jeden z sonarów istotnie wykrył na głębokości piętnastu metrów duży, żywy, ruchomy obiekt. Potem namierzono kolejne

„coś”, mające ponad 13 metrów długości, a w końcu wykryto nawet dwa płynące obok siebie ciała. Stwierdzono zarysy

„występów”, „zaokrąglonych kształtów”, „członków”, „garbów” i „płetw”.
Zapisy pomiarów zanalizowano później na słynnym Massachusetts Institute of Technology. Zdaniem naukowców, w celu

dokonania zadowalającej interpretacji zapisów nie można brać pod uwagę wielkich ławic ryb ani innych zjawisk

fizycznych czy dryfujących skupisk torfu. Kanadyjski paleontolog, dr Christopher McGowan, po zakończeniu prac

oświadczył: „W jeziorze coś żyje. Ale nie wiemy, co to za zwierzę”.
Nie dały też na to odpowiedzi następne wyprawy. W latach 1982 oraz 1987 po raz kolejny zbadano jezioro za pomocą

sonarów i zarejes-trowano ruchy osobliwych wielkich „cieni”. Nie wiadomo, co to było.
Opierając się na wynikach ekspedycji z 1976 roku, Izba Gmin przezornie wzięła Nessie pod ochronę. Zgodnie z brytyjską

Conser-wation of Wild Creatures and Wild Plants Art z 1975 roku zwierzęciu nadano nazwę Nessiteras rhombopteryx.

Odtąd karalne jest zabicie potwora żyjącego w Loch Ness – abstrahując od faktu, że tak naprawdę nikt nie wie, o jakie

stworzenie właściwie chodzi.
Potwory morskie „monstrualnego gatunku” żyją ponoć nie tylko w Loch Ness [119]. „Ogromne zwierzę z niewielką głową”,

żyjące w szkockim jeziorze Loch Watten, pożarło w 1923 roku psa weterana wojennego, pułkownika Trimble.

Pułkownikowi, który zamierzał od-płacić potworowi pięknym za nadobne i złowić go na żelazny hak z nabitymi nań

kawałkami mięsa, poszło nie lepiej: jego rozszarpane zwłoki, przebite hakiem, znaleziono parę dni później w

przybrzeżnych trzcinach.
Inny potwór szwenda się rzekomo u wybrzeży południowo-zachod-niej Anglii. Od Wielkiejnocy 1976 roku widywano go

wielokrotnie, a podobno nawet sfotografowano. Dwudziestodziewięcioletni wówczas Duncan Viner tak opowiada o tym,

co widział: „Szedłem nadbrzeżną ścieżką, obserwując ptaki morskie. Ujrzałem »węża«. Najpierw pomyś-lałem, że to

wieloryb, bo było widać tylko ciemny grzbiet. Ale po chwili zobaczyłem, że zwierzę wyprostowało się w wodzie. Teraz było

widać długą szyję. Chyba się zatrzymało, rozejrzało się kilkakrotnie i po prostu zanurzyło pod wodę. Znajdowało się

zapewne w odległości kilkuset metrów od brzegu”.
Także w Jeziorze Labynkyr w Jakucji wegetuje podobne stworzenie. Profesor biologii Gładkij tak mówi o nim w

„Komsomolskiej Prawdzie” w 1964 roku: „Na powierzchni wody coś się nagle poruszyło i ujrzałem, że wynurza się

straszny potwór, podobny do ichtiozaura. Potwór zamarł na kilka sekund, ale potem podpłynął szybko do brzegu i

wyszedł na lądy
Nie wiadomo, co zamierzał. Może wybierał się do „kolegi”, ukry-wającego się podobno w dziewiczych lasach Afryki. W

każdym razie w 1932 roku pewien Szwed, J. C. Johanson, bedąc na safari, trafił podobno na dinozaura. Zwierzę mające

16 metrów długości zabiło akurat nosorożca i zabierało się do zjadania zdobyczy: „Byłem zdu-miony. Wyzwoliwszy się z

pierwszego strachu, sięgnąłem po aparat. Słyszałem chrzęst kości nosorożca w potężnych zębach dinozaura.

Nacisnąłem migawkę, a potwór skoczył na głęboką wodę. Zaszokowało mnie to zdarzenie. Osłabły, osunąłem się w

buszu, gdzie się ukryłem. Zrobiło mi się ciemno przed oczyma. [...] Wyglądałem pewno jak niespełna rozumu, kiedy

dotarłem do obozu. Wymachiwałem apara-tem, wydawałem nieartykułowane dźwięki. [...] Osiem dni leżałem w gorączce

wstrząsany dreszczami i prawie cały czas byłem nieprzytom-ny] ”120].
Czy Johanson rzeczywiście spotkał ocalałego dinozaura spożywają-cego zdobycz – może miał atak malarii i wszystko, co

przeżył, było tylko wytworem jego chorej wyobraźni? W każdym razie zdjęcie było niezbyt ostre. Mogło przedstawiać

wszystko – ktoś z fantazją mógł się na nim nawet dopatrzyć potwora skaczącego do wody. Ale z Afryki Środkowej

napływa wiele podobnych relacji na temat dinozaurów albo stworzeń do nich podobnych. Miejscowi nazywają je „mokele

m'bembe” albo „jaco-nini”, albo „lukwata”, albo „lau”. Po każdej takiej informacji w teren wyruszają ekspedycje. Jak dotąd

bez rezultatu.

Nawet w Niemczech widywano potwory. W maju 1977 roku oddział stu policjantów, wspomagany śmigłowcem,

przeczesywał okolice góry Melibokus w Odenwaldzie. Policjanci nie szukali zaginionych, nie przyszli tu też w

poszukiwaniu miejsca ukrycia pieniędzy z napadu na bank. Polowali na potwora.
Na początku maja dwaj młodzi ludzie z Bensheim po raz pierwszy natknęli się na ową istotę: „Przed nami pojawiło się

wielkie kosmate coś. Miało ponad dwa metry wysokości i pochrząkiwało groźnie – powiedział jeden z młodych ludzi,

dwudziestoczteroletni wtedy elektrotechnik Raimund Vettel. – Potem prychnęło jak drapieżnik i ruszyło w naszym

kierunku. To zaczęliśmy wiać. [...] Przysięgam, że byliśmy trzeźwi jak świnie, nie mogło się nam wydawać] ”121].
Przez najbliższe dni znajdowano tam jednak osobliwe ślady. Polic-janci stwierdzili, że miały kształt ludzkiej stopy, ale

długość 45 cm: „Z przodu w gruncie odcisnęły się wyraźnie mniej więcej pięciocentymet-rowe pazury tak, że

przypominało to nieco ślady dzika. Ale racica dzika ma najwyżej koło ośmiu centymetrów długości] ”121].
„Potwór z Odenwaldu” zniknął równie szybko, jak się pojawił, i nigdy go już nie widziano. Kawał zrobiony przez dwóch

młodych ludzi? Możliwe, tylko kto spreparował w lesie dziwne ślady?

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (2 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Istnieją zwierzęta jeszcze osobliwsze, pojawiające się nie tylko w dżungli niemieckiej prasy brukowej, ale żyjące – tak jak

w poniższym przypadku – w Teksasie [122]. W styczniu 1978 roku był to niesamo-wity ptak-olbrzym. Widywano go tak

często, że miejscowa rozgłośnia teksaskiego miasta McAllen wyznaczyła nawet nagrodę 1000 dolarów za jego głowę, ale

tylko za ptaka żywego.
Dzieci, bawiące się nad Rio Grande, jako pierwsze przestraszyły się stworzenia, którego ślady trójpalczastych stóp,

mających 30 cm długo-ści i 20 szerokości, odkryto 2 stycznia. Dzień później dwaj policjanci, Arturo Padilla i Nomera

Galvan, widzieli uciekającego potwora koło San Benito: „Na niewielkiej wysokości szybował nad kanałem olbrzymi ptak o

rozpiętości skrzydeł 4,5 metra”.
Biolodzy przypuszczają, że mógł to być kondor, którego z połu-dniowoamerykańskich Andów zagnało aż do Teksasu.

Może. Tyle że ów dziwny kondor miał całkiem inną głowę niż jego bracia. Jeden z naocznych świadków tak opowiadał o

spotkaniu ze stworem: „Za-paliłem reflektory i otworzyłem drzwi wozu. Wpatrywało się we mnie dwoje ogromnych oczu.

Stojące przede mną zwierzę miało 1,2 m wy-sokości i pysk nietoperza. Nie był to z całą pewnością ptak ani żadne

zwierzę z tego świata”.
Tak zwany Lizzard Man – człowiek jaszczurka, straszący w Karo-linie Północnej i Południowej przede wszystkim w

pobliżu bagien, też należy chyba do tego gatunku. Widział go między innymi siedemnas-toletni Chris Davis z Lee County

w Karolinie Południowej, który opisuje go w sposób następujący: „Zielony, oślizły, około dwu i pół metra długości. Miał

trzy palce, czerwone oczy, skórę jak jaszczurka i wężową łuskę] ”123].
Wydaje się zresztą, że to właśnie w USA, kraju o najbardziej rozwiniętej technice na świecie, wyznaczyły sobie schadzkę

najosobliw-sze potwory. Poza bigfootem, człowiekiem-jaszczurką i ptakiem o gło-wie nietoperza są tam jeszcze:
– prawie czterometrowy pingwinopodobny olbrzym, żyjący w pobliżu Clearwater na Florydzie;
– żółw wielkości volkswagena-garbusa, żyjący w jeziorze koło miej-scowości Churubusco w Indianie;
– ośmiometrowy wąż morski w jeziorze Flathead w Montanie;
– „Dover Demon” z Massachusetts, metrowy mniej więcej, pomarań-czowy facet, mający podobno głowę w kształcie

ósemki;
– pokryty łuską potwór w dolinie rzeki Ohio;
– czarne wielkie panterowate stworzenia, widywane masowo na przedmieściach amerykańskich metropolii;
– „Champ”, potwór przypominający Nessie, żyjący w jeziorze Cham-plain w stanie Nowy Jork;
– podobne prehistoryczne zwierzę w kanadyjskim jeziorze Okanagan, zwane Ogopogo;
– „Chessy”, gigantyczny wąż żyjący w wodach Chesapeak Bay w pobliżu Williamsburga;
– „Goat Man”, pół-człowiek i pół-kozioł, całkiem podobny do greckiego boga pasterzy Pana; „Clinton Cat”, wielki kot, nie

mający nic wspólnego z prezydentem USA, za to straszący samotnych kierowców jadących nocą odludnymi drogami;

„psy fantomowe” albo „spektralne”, czyli przejechane zwierzęta, które znikają; „Snal-lygaster”, latający smok, widziany w

1909 i 1932 roku nad Frederick Valley – wszystkie te stworzenia żyją w stanie Maryland;
– dziesięciometrowy garbaty wąż morski w Jeziorze Erie;

Ogopogo, wielki wąż morski, żyjący podobno w Jeziorze Okanagan w Kanadzie

– „Jersey Devil”, „Diabeł z New Jersey”, istota mająca głowę konia, ciało kangura, skrzydła nietoperza, nogi świni, ogon

smoka, a wy-dająca takie okrzyki, że człowieka ciarki przechodzą.
Wszystkie te stworzenia mogły wyjść z surrealistycznych płócien Hieronima Boscha, uciec z przedstawiających piekło i

czyściec obrazów średniowiecznych malarzy...

Ale bardziej znane od wszystkich mięsożernych stworzeń z afrykań-skiego buszu, kosmatej istoty z Odenwaldu, kondora-

nietoperza z Tek-sasu i Ogopogo są chyba ludzie śniegu: ukazują się w Himalajach, na Kaukazie, w Górach Skalistych.

Zależnie od regionu określa się je mianem yeti, bigfooty albo sasquatche. Zostawiły mnóstwo śladów na śniegu. Widzieli

je tacy wspinacze, jak Michael Ward i Eric Shipton. Reinhold Messner również zetknął się z yeti, a teraz zamierza na nim

wymusić kolejne spotkanie.
Ale inny wielki himalaista, zdobywca Mount Everestu sir Edmund Hillary, ma do tego stosunek sceptyczny. On także

kierował wyprawą mającą odnaleźć człowieka śniegu. Po zakończeniu ekspedycji doszedł jednak do negatywnego

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (3 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

wniosku na temat tej istoty: „Myślę, że większość ludzi, którzy widzieli człowieka śniegu, widziało w istocie niezwykle

rzadkiego tybetańskiego niedźwiedzia błękitnego. Mówię tak dlatego, że za każdym razem, kiedy wskazywaliśmy skórę

tego zwie-rzęcia, Szerpowie wołali: »Yeti! Yeti!«. Wszystkie bowiem cechy tego zwierzęcia pasują idealnie do ich opisów

yeti”.
Zdaniem osób wierzących w ich istnienie, ludzie śniegu są małpo-podobnymi istotami wielkości człowieka,

zamieszkującymi w niedo-stępnych regionach Azji i Ameryki. W pewnym sensie są to Neander-talczycy, którzy w trakcie

przesiadki spóźnili się na pociąg ewolucji zdążający w stronę człowieka współczesnego.
Ale poza śladami stóp jest niewiele dowodów na ich istnienie. Rzekome futra okazują się futrami niedźwiedzi i małp,

fotografie i filmy z Ameryki okazują się niewyraźne, równie dobrze mogą przedstawiać goryla w Afryce. W Willow Creek w

Kanadzie wzniesiono wprawdzie bigfootowi pomnik, ale dziwne zwierzę nie pojawiło się z okazji jego odsłonięcia, a

później też nie pokazało się w mieście.
Istnieją najfantastyczniejsze historie o człowieku śniegu przestawiane z upodobaniem przede wszystkim w prasie

brukowej [124]. Podobno w Związku Radzieckim podczas drugiej wojny światowej wzięto człowieka śniegu do niewoli, a

następnie stracono. Radzieccy żołnierze szli śladem stworzenia i zamknęli je w stodole. Dr Wazgen Karapetjan, lekarz

wojskowy, wspomina: „Wszedłem do stodoły i ujrzałem tego człowieka w świetle sztormówki. W krzaczastych brwiach

łaziły mu wszy. Wziąłem pincetę i ostrożnie wyrwałem mu jeden włos z ciała, potem wyrwałem mu włos z nosa.

Pochrząkiwał, ale się nie bronił”.
Parę dni później człowieka śniegu stracono. Karapetjanowi powie-dziano, że uciekł, ale dr Igor Burczew, dyrektor

moskiewskiego Muzeum Darwina, po intensywnych poszukiwaniach stwierdził pod koniec lat siedemdziesiątych:

„Postawiono go przed plutonem eg-zekucyjnym i rozstrzelano”.
Nie jest do końca jasne, dlaczego. Może uznano go za niemieckiego szpiega, choć przebranie za „prehistorycznego

człowieka” pasowałoby raczej do marnego filmu z Jamesem Bondem niż gorzkiej rzeczywistości drugiej wojny światowej.

Dr Burczew sądzi jednak, że jeszcze dziś na bezludnych wyżynach Kaukazu żyje do 200 przedstawicieli tego

osob-liwego prehistorycznego gatunku: „Mieszkańcy odludnych regionów wschodniego Kaukazu wykładają jedzenie dla

ludzi gór. Ale zgodnie ze starą tradycją, nie niepokoją ich”.

Amerykański odpowiednik człowieka śniegu, bigfoot, był znany już Indianom. Określany mianem sasquatch, miał od

dawna swoje miejsce w ich mitach [125].
W 1924 roku drwal Albert Ostmann doświadczył jednak na własnej skórze w kanadyjskiej prowincji Kolumbia Brytyjska,

że mit ten niespodzianie może zmienić się w rzeczywistość. „Nigdy nie wierzyłem w indiańską bajkę o sasquatchu. Ale

gdy spałem, coś zaczęło mną potrząsać, a kiedy sięgałem po długi nóż, jakieś zwierzę albo coś innego poderwało mnie

razem ze śpiworem i zarzuciło sobie na ramię. Potwór szedł przez górskie pustkowia, aż nagle mnie upuścił. Rankiem

ujrza-łem, że otacza mnie gromada dwunożnych istot, wyglądających jak mieszańce człowieka z gorylem. Miały

owłosione całe ciało, tylko twarz była pozbawiona włosów i zarostu. Istoty miały nader mocną klatkę piersiową i wielkie

ręce. Po kilku dniach niewoli udało mi się wykorzys-tać zamieszanie, powstałe na skutek tego, że jedna z istot połknęła

moją tabakierę i zachorowała – i dałem nogę.”
Bardziej pokojowo nastawiony był bigfoot, którego 17 maja 1988 roku spotkał siedemdziesięcioletni Samuel Sherry z

Ligonier w stanie Pensylwania [126]. Koło godziny jedenastej w nocy pan Sherry pojechał nad rzekę Loyalhanna łowić

nocą ryby przy latarce. Wyjmował właśnie wędki z samochodu, gdy doznał uczucia, że coś z tyłu mu się przygląda. Wyjął

latarkę, odwrócił się. Nie dalej jak osiem metrów od niego stała ponad dwumetrowa, włochata istota. Zasapała i podeszła

bliżej. Samuel Sherry poczuł zapach jakby pieczonej ryby. Jako wędkarz od lat żyjący za pan brat z przyrodą, postanowił

nie ryzykować konfrontacji z istotą. Odwrócił się i powoli ruszył do samochodu. W tym momencie istota „skoczyła jak

kangur” i stanęła tuż za nim. Jedną rękę położyła mu na ramieniu, drugą na plecach. To było wszystko. Nie zaatakowała

Sherry'ego, delikatnie go dotknęła, a potem – poruszając się takimi samymi dziwnymi susami, jak przybyła – zniknęła z

powrotem w zaroślach.
Amerykański folklor roi się od takich historii. Rejon działania big-footów nie ogranicza się przy tym do Gór Skalistych, lecz

pojawiają się też na Środkowym Zachodzie i w Arizonie, na Florydzie i koło Chicago.
Nawet jeżeli tylko niewielki procent tych relacji opiera się na realnych podstawach, to w przypadku bigfootów chodzi na

pewno o populację ogromną, rozrzuconą po całym kontynencie północnoamerykańskim. Do tego dochodzą ludzie śniegu

z Himalajów, gór Kaukazu, Nowej Zelandii, Jawy i innych regionów.
Ale czy nigdy nie udało się schwytać takiego zwierzęcia (czy może półczłowieka)? Czy nie istnieje ani jedno zdjęcie, które

by go przed-stawiało, ani jedna przekonująca sekwencja wideo? Czy nigdy – po-mijając ślady wielkich stóp w błocie albo

na śniegu i parę kosmyków włosów – nie znaleziono nic, co by się z nim jakoś wiązało? Ani kości, ani cmentarzysk, ani

jaskiń mieszkalnych, zupełnie nic?
Nie, nigdy. Ani w Ameryce, ani w Azji. Ludzie śniegu pojawiają się i znikają, i podobnie jak w przypadku Nessie, Ogopogo

i faceta z głową w kształcie ósemki nie ma nic konkretnego, co stanowiłoby dowód ich istnienia.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (4 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Bigfoot, amerykański człowiek śniegu. Większość ludzi sądzi, że są to przedstawiciele jakiejś pierwo-tnej rasy ludzkiej,

którzy w trakcie „przesiadki” spóźnili się na pociąg ewolucji, zdążający w kierunku człowieka współczesnego. Bardziej

prawdopodobna jest jednak hipo-teza, że w przypadku wszystkich prehistorycznych istot tego rodzaju chodzi o projekcje
A może jednak? W 1938 roku załoga trawlera łowiącego na połud-niowym Atlantyku wyjęła z sieci osobliwą rybę. Żaden z

rybaków nie widział nigdy stworzenia tego gatunku. Na lądzie pokazano je nie mniej zdumionym naukowcom. W końcu

okazało się, że jest to latimeria, gatunek z rodziny Coelacathidae, trzonopłetwych – ryba, o której sądzono, że wymarła w

dewonie, przed 400 milionami lat. Trzonopłetwe były pierwowzorami amfibii, organizmów ziemnowodnych, które

opa-nowały w końcu stały ląd. Ale to, że żyją jeszcze dziś w morzach naszej planety, żaden paleontolog nie uważał za

możliwe.
W 1975 roku odkryto też inny gatunek, uznany za dawno wymarły. Jest to tyrodaktyk, niewielki „smok latający”. Odkrył go

Fred Siebig, niemiecki filmowiec, podczas wyprawy do Ekwadoru. Jeszcze w marcu 1962 roku w Oceanie Spokojnym

odkryto tak zwanego potwora tasmańskiego, zwierzę o kształcie owalnym, mające siedem metrów długości i sześć

szerokości, nie dające się zaklasyfikować do żadnego znanego gatunku. Nie ma ani oczu, ani otworu gębowego, ani

kości, gumowate zaś ciało jest koloru kości słoniowej. Jest to jedyny odkryty dotąd przedstawiciel tego gatunku. Ale

można go było zobaczyć i dotknąć – był, choć z całą pewnością nie brano poważnie nikogo, kto przed 1962 rokiem

oświadczał, że takie stworzenie istnieje.
W wilgotnych lasach tropikalnych na całym globie do dziś istnieje pełno zupełnie nie znanych nam zwierząt i gatunków

roślin. Do-prowadzamy wprawdzie do całkowitego wyginięcia trzy gatunki zwie-rząt na godzinę, ale w dzikich regionach

Ameryki Południowej, Afryki i południowej Azji żyje mnóstwo stworzeń, nie widzianych nigdy przez człowieka. Ale jest

duża różnica między zwierzętami nie odkrytymi, które nierzadko – jak np. latimeria – docierają do naszej świadomości

niejako wprost z morskich głębin, a bigfootami, yeti i potworami morskimi. Zwierzęta te zjawiają się ku zdumieniu

biologów, mimo że uważa się je za wymarłe przed milionami lat, albo spadają nagle do stóp uczestników wypraw w

dżungli amazońskiej, mimo że nic o nich dotąd nie wiedziano. Nie oczekiwano, że się pojawią, nie krążyły na ich temat

legendy (co najwyżej tubylcze opowieści), nie znajdowano ich w USA czy Anglii, ale w ostatnich nie tkniętych jeszcze

refugiach naszej planety.
Co innego Nessie, bigfoot, yeti, człowiek jaszczurka – te istoty żyją podobno obok nas, „za rogiem”, i w odróżnieniu od

swoich pobratym-ców z dżungli wielokrotnie je widywano i widuje się nadal. Tyle że nie można ich schwytać, a poza

paroma śladami na bagnach nie ma nic konkretnego – żadnego dowodu świadczącego o ich istnieniu.
Między tymi dwiema grupami stworzeń jest ogromna różnica: jedne istnieją rzeczywiście, można je schwytać, inne są

quasi-realne. Gdyby bigfooty i wszystkie inne potwory żyły w jakimś jeziorze, to kiedyś udałoby się komuś na pewno

któregoś z nich schwytać, a przynajmniej znaleźć kości takiego stworzenia. Nie odkryto niczego, nie schwytano nic, nie

zrobiono żadnego dobrego jakościowo zdjęcia bigfoota.
Do tego dochodzi sprawa dość istotna, często nie brana pod uwagę i nie przyjmowana do wiadomości przez większość

„kryptozoologów”, czyli, badaczy, oceniających to zjawisko wyłącznie z biologicznego punktu widzenia: istnienie ścisłego

związku pojawiania się „potworów” z faktem zaobserwowania UFO (gwoli prawdzie trzeba tu jednak powiedzieć, że bywa

i odwrotnie – wielu ufologów nie chce uznać istnienia takiego związku). Powód jest oczywisty. Zjawiska te są tak

odmienne, tak różne, że dla kryptozoologów związek tych istot z UFO jest podejrzany, ufologom zaś sprawia duże

trudności zaakceptowanie związków UFO z bigfootem czy Nessie. Jak dotąd, niewielu zwróciło uwagę na te powiązania,

a dopiero ostatnio rysuje się w tej dziedzinie pewien postęp. Stanley Gordon, dyrektor MUFON w Pensylwanii, powiedział

w związku z falą pojawień się bigfootów w 1973 roku (jednoczesną z masowym pojawianiem się UFO): „Dopóki sam nie

zająłem się wieloma przypadkami tych zjawisk, byłem nastawiony sceptycznie. Ale najbardziej przekonał mnie fakt, że

wiele osób miesz-kających w dużej odległości od siebie opisywało identyczne kontakty z różnymi rodzajami

niewytłumaczalnych zjawisk. [...] Przypadki dotąd zbadane świadczą, że mamy do czynienia z inteligencją, która tak pod

względem techniki, jak wiedzy stoi znacznie wyżej od ludzi. Mam nadzieję, że naukowcy zajmujący się UFO zejdą

wreszcie z wieży z kości słoniowej i zajmą się wszystkimi aspektami UFO, niezależnie od tego, jak osobliwe byłyby fakty

[...]] ”127].

Wiejski dom rodziny Doe stoi w lasach w pobliżu Uniontown, około 1,5 km od rzeki Youghiogheny, na wschód od

Pittsburga w Pensylwanii [22]. Wieczorem 6 lutego 1974 roku pani Anne Doe siedzi przed telewizorem. Jest w domu

sama. Około wpół do dziewiątej słyszy za drzwiami grzechot blaszanych puszek. W okolicy widziano ostatnio dzikie psy,

bierze więc i ładuje karabin, otwiera drzwi i zapala światło na werandzie: „Światło się zapaliło i dwa metry przed sobą

zobaczyłam nagle ogromną owłosioną postać, która w tej samej chwili podniosła ręce do góry. Pomyślałam sobie, że

chce mnie złapać, i strzeliłam. Wtedy istota zniknęła z błyskiem przypominającym błysk flesza. Dwunożną istotę

pokrywała od stóp do głów ciemnoszara sierść. Nie słyszałam żadnego dźwięku ani nie czułam żadnego zapachu] ”22].
Zupełnie roztrzęsiona pani Doe wpada do domu. Mniej więcej trzydzieści metrów dalej stoi samochodowa przyczepa

mieszkalna, w której mieszka jej córka z zięciem. Mężczyzna usłyszał strzał, biegnie do domu teściowej z pistoletem w

ręku.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (5 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Nagle na skraju lasu spostrzega wiele ciemnych postaci. Podchodzi i oświetla je latarką. Przerażony widzi, że to

olbrzymie, bardzo owłosione istoty, poruszające się podobnie niezgrabnie jak orangutany. One również nie wydają

żadnych dźwięków.
Ogarnia go panika. Oddaje dwa strzały do postaci, latarka wy-pada mu z ręki, potem biegnie do domu teściowej. Tam

ładuje broń myśliwską. Tymczasem pani Doe zawiadamia o zdarzeniu policję.
Wyjrzawszy przez okno, widzą nad drzewami, mniej więcej 200 metrów od domu, jaskrawe, jarzące się czerwienią

światło. Widzą też wiele wirujących światełek „jak na choince”. Potem dziwaczny przed-miot znika, wznosząc się pionowo

w niebo.
Po przybyciu policji wszyscy penetrują okolicę w poszukiwaniu śladów. Ale ziemia jest przemarznięta, nic nie widać.

Krótko po odjeździe policji pani Doe, jej córka i zięć słyszą odgłos przypominający nadlatywanie wielkiego śmigłowca –

ale ciemności są nieprzeniknione. Psy kulą się ze skomleniem pod krzesłami, a sześciomiesięczny wnuczek pani Doe

płacze przez całą noc.
Rodzina Doe już wcześniej widywała jakieś niesamowite zjawiska. W pobliżu domu pojawiały się światła i świetliste kule,

słyszano też często hałas lecącego śmigłowca. Latem 1973 roku pani Doe zdawało się, że ktoś wielokrotnie dotykał jej

przez sen, ale gdy zapalała światło, w pokoju nie było nikogo. Często miała wrażenie, że ktoś się jej uważnie przygląda,

ale nikogo nie widziała.
W listopadzie 1973 roku w tajemniczy sposób zniknął kot państwa Doe. Zwierzę znajdowało się w klatce wraz z dwoma

innymi, młodszymi kotami. Rankiem stworzenia nie było, choć dwa pozostałe koty nadal siedziały w zamkniętej klatce.

Mimo że wieczorem padał śnieg, rano nie było widać żadnych śladów – ani złodzieja, ani kota.

W latach 1973/1974 okolice Uniontown były chyba ośrodkiem zagadkowej aktywności UFO i bigfootów. 24 października

1973 roku lądujące UFO widziano bardzo blisko miasta. Był to podobno obiekt ogromny, czerwony i kulisty. Jeden ze

świadków zdarzenia, George Kowalczyk, powiedział: „Jechałem moją ciężarówką, kiedy na niebie nad polem ojca

pojawiło się pomarańczowe światło] ”127]. Kowalczyk bierze karabin i wraz z dwoma sąsiadami, którzy również zauważyli

obiekt, idzie w kierunku pobliskiego wzgórza, za którym widać poblask osobliwego światła.
Istotnie, obiekt stoi zaraz pod drugiej stronie, prawie u samego szczytu wzniesienia. Jeszcze jarzy się czerwono, ale

światło robi się coraz bardziej białe. „Miał około 30 metrów średnicy, był wielkości domu, z kopułą na górze. Był bardzo,

bardzo jasny i wydawał odgłos jak jakaś ogromna kosiarka.] ”127]
Przybyła trójka ujrzała w świetle dwie wielkie postacie przypomina-jące małpy. Całe ich ciało pokrywała sierść. Miały

nisko wiszące ręce. Oczy świeciły im żółtozielono, wokół rozchodził się nieznośny smród.
Jeden z mężczyzn wpadł w panikę i uciekł. Kowalczyk strzelił. Ale nie przestraszyło to stworzeń, które ruszyły w jego

kierunku. Kowalczyk strzelił powtórnie. „Większa z postaci wydała okrzyk bólu i wyciągnęła prawą rękę do towarzysza –

światło na polu zgasło, a odgłosy umilkły. Obie istoty wycofały się powoli do lasu.] ”127]
A UFO zniknęło. Nie odleciało, lecz rozpłynęło się w powietrzu. Ale w miejscu, gdzie je widziano, ziemia jeszcze przez

wiele godzin jarzyła się białym światłem.
O wpół do drugiej w nocy na miejsce zdarzenia przybyli członkowie MUFON, zaalarmowani przez policję. Stan Gordon

relacjonuje: „Pró-bowaliśmy wykryć ślady promieniowania radioaktywnego. Nic. Nie było już widać jarzącego się kręgu,

ale zwierzęta nie chciały się zbliżyć do tego miejsca] ”127].
Badacze wypytywali właśnie świadków zdarzenia, kiedy ujrzeli, że Kowalczyk zaczyna trzeć sobie twarz. „Drżał, zdawało

się, że zaraz upadnie. Potem się zerwał, przewrócił George'a i stojącego obok ojca, wybiegł na dwór i poleciał przed

siebie jak szalony, machając rękami i chrząkając. Nagle runął głową w trawę.”
Ale to jeszcze nie wszystko, bo dziwną „chorobą” zarazili się dwaj członkowie zespołu badawczego MUFON, Dave Smith,

nauczyciel fizyki, i Dennis Smeltzer, socjolog: „Dennis poczuł zawroty głowy i upadł na kolana. Potem Dave Barker

zauważył, że ma trudności z oddychaniem. Powietrze było przesycone silnym zapachem siarki. George Lutz (inny

członek zespołu MUFON) zawołał: 'Uciekajmy stąd! Szybko!' Całe zdarzenie zostało zarejestrowane na taśmie

mag-netofonowej, ale kiedy się go teraz słucha, to wcale nie wydaje się tak dramatyczne, jak wówczas, kiedy braliśmy w

nim udział] ”127].

Opowieści o nierzeczywistych spotkaniach z potworami, określanymi mianem bigfootów, można ciągnąć w

nieskończoność. 27 września 1973 roku dwie dziewczyny z Pensylwanii idą na spacer do lasu. Około wpół do dziewiątej

wieczór widzą siwowłosą istotę, której ciało pokrywa bujna sierść. Istota ma 2,20 m wzrostu i trzyma świecącą kulę.

Dziewczyny uciekają przerażone. Do domu docierają blade ze strachu.
Latem 1972 roku rodzinę Rodgersów z Roachdale w stanie Indiana straszy wielokrotnie włochata postać, mająca 1,80 m

wzrostu. „Zjawiała się każdej nocy o jednej porze, tak mniej więcej między 22.00 a 23.00.Już wcześniej było czuć, że

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (6 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

nadchodzi. Potem coś zaczynało stukać. Tak było każdej nocy przez dwa tygodnie. Od istoty szedł zapach zgnilizny, jak

z wysypiska śmieci albo od zdechłego zwierzęcia. Stałem w kuchni, kiedy to coś pojawiło się w oknie. Kucnęło, a potem

się wyprostowało. Nawet na czworaka miało 1,80 m wysokości. Za dnia nigdy nie było go widać, choć kazałem nawet

otwierać drzwi. Nie zauważyliśmy też żadnych śladów, nawet, jeśli szło przez błoto. Czasem się zdawało, że jest jakby

przezroczyste.”
Jesienią 1968 roku stworzenie takie czaiło się na farmie Larry'ego Abbotta, leżącej w pobliżu Point Isabel w stanie Ohio.

Abbot, jego ojciec i Arnold Hubbard, ich sąsiad, koło dziesiątej wieczór ujrzeli w świetle latarki „potwora, który wstał z

zarośli 20 metrów dalej. Ruszył w ich kierunku, a myślę, że miał koło trzech metrów wzrostu i 1,30 m szerokości w

barach. Ręce miał długie, jak u małpy] ”22].
Ku swemu zdumieniu cała trójka nie może się poruszać. Są jak zahipnotyzowani. Nie mogąc zmienić pozycji, na kilka

minut tracą istotę z oczu. Kiedy odzyskują władzę nad ciałem, ojciec Larry'ego biegnie do domu po karabin i podaje go

Hubbardowi. Po chwili znów widzą istotę, która jest teraz o 20 metrów od nich i dobrze ją widać. Wycelowawszy, Hubbard

trzykrotnie strzela.
Potem dzieje się coś niewiarygodnego. Istota, choć trafiona z bliska, wcale się nie przewraca. Otacza się gęstą, białą

mgłą. Potem mgła się rozwiewa, a w świetle latarki nie widać nic poza ciemną pustką. „We trzech – mówi Larry Abbott –

przeszukaliśmy całe miejsce. Nie znaleźliśmy żadnych śladów istoty, ani krwi, ani nic. Nazajutrz prze-czesaliśmy całą

farmę. Nic.] ”22]

A Nessie?
Tim Dinsdale jest najbardziej znanym brytyjskim badaczem Loch Ness. Ten sześćdziesięciosiedmiolatek poświęcił całe

życie na poszuki-wanie potwora. Twierdzi, że widział go wielekroć w latach 1961, 1970 i 1971.
Ale Dinsdale wie, że Nessie jest tylko cząstką tajemnicy. „To jest coś większego, to nie tylko potwór. To szczególna

okolica.] ”128]
Pewnej nocy przydarzyło mu się niesamowite spotkanie. „Dziwne niebieskawe światło spowiło pola i drzewa w okolicy

jeziora, dokładnie o północy. Padało z wody, przy brzegu. Wyglądało to jak upiorny fajerwerk.” .
Żadnego UFO nie widziano razem z potworem, ale pojawiały się one znacznie częściej nad i w pobliżu Loch Ness niż w

podobnych okolicach. Zjawiska tego rodzaju znane są też w USA, na przykład w Antelope Valley w Kalifornii, gdzie obok

nieproporcjonalnie częstych informacji o UFO pojawiają się informacje o bigfootach i innych potworach.

Pamiętają państwo te osobliwe istoty z UFO – niewielkie skrzaty ze słoniowymi uszami, przez wiele godzin trzymające w

szachu rodzinę koło Hopkinsville? Albo tę osobliwą istotę z Clormont County – po-stać jakby z sennego koszmaru, która

rozpłynęła się w powietrzu? Bigfooty nie są w gruncie rzeczy niczym innym. Pojawiają się najczęściej bez

bezpośredniego związku z UFO, liczne wszakże przypadki, świad-czące o czymś wręcz przeciwnym, wyraźnie

potwierdzają istnienie takich powiązań. Czy bigfooty mieszkają w UFO? Czy Nessie przybywa z Wszechświata? Czy

kondor z pyskiem nietoperza jest egzemplarzem, który uciekł ze statku kosmicznego-zoo, a pochodzi z planety Alfa

Aguila?
Nie. Bigfoot jest w równie niewielkim stopniu członkiem załogi UFO jak skrzaty z Hopkinsville czy jednookie olbrzymy z

Woroneża. Opisy mówią same za siebie: na oczach pani Doe istota znika z „błyskiem flesza”; do innych się strzela, one

zaś podchodzą do strzelających, jakby nigdy nic. Jeszcze inne są półprzezroczyste, trzymają w rękach świecące kule

albo rozpływają się w białej mgle.
Nie są to istoty żywe, nie są to żywi Neandertalczycy. Nie należy też zakładać, że w jakimś jeziorze, pozbawionym

połączeń z innymi zbiornikami wodnymi, jak choćby w Loch Ness, jeden dinozaur albo cała ich rodzina przeżyła 65

milionów lat. Człowiek-jaszczurka, kondor--nietoperz, diabeł z Jersey i demon z Dover z głową w kształcie ósemki nie

mieli nigdy żadnych prehistorycznych kopalnych przodków.
Ludzie zawsze widywali smoki i potwory wszelkiej maści – pełno ich w mitologii i w baśniach krajów kultury

śródziemnomorskiej. Znamy również nader osobliwe próby wytłumaczenia tych zjawisk. Tak więc, zdaniem niektórych

historyków, europejskie mity dotyczące smo-ków można na przykład wywieść z czasów rzymskich. Otóż Germanie

widzieli zbliżające się legiony rzymskie: żołnierz maszerował w szyku za żołnierzem. Dla nich, „dzikusów” było to czymś

tak nowym i nie-zwykłym, że ze zdumienia opadały im szczęki i całkiem serio myśleli, że po okolicy przechadza się

„smok”. Być może coś takiego wymyślili sobie już zwiadowcy Germanów gdzieś na pogórzu alpejskim. Ale zapewne nie

dotyczyło to wszystkich wojowników germańskich z póź-niejszego okresu. Mit o smoku na pewno nie zakorzeniłby się tak

głęboko w świadomości ludów Europy, gdyby jego pierwowzorem były tylko rzymskie legiony.
Próby interpretacyjne tego rodzaju świadczą jednak o niepewności, o nieumiejętności wyczucia, co może kryć się za

takimi zjawiskami. Nasi naukowcy muszą opierać się na wszelkich możliwych wyjaśnieniach „naturalnych”, nawet jeśli

wydają się one równie dziwaczne jak wyjaśnienie z legionami. Ci zaś, którzy istoty te uważają za stworzenia rzeczywiste,

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (7 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

żywe, tyle że ukrywające się dotąd, nie potrafią wyjaśnić ani dziwacznych zjawisk wiążących się z ich obecnością, ani

faktu, że po tych wszystkich upiornych postaciach nie pozostała ani kosteczka.
Podobnie jak inne załogi UFO także yeti, bigfooty, węże morskie i diabeł z Jersey są tylko projekcjami, obrazami

dopasowanymi do naszej fantazji, do naszych wyobrażeń. Tym samym płyną zarówno z naszej duszy, jak i źródeł

zewnętrznych. Projekcje czysto psychiczne w sensie jungowskim, faworyzowane przez zwolenników psychologii,

polegające na „przerzucaniu” naszych doznań, uczuć, pragnień, zain-teresowań czy oczekiwań na świat zewnętrzny, nie

pozostawiają śladów stóp, nie powodują zafalowania, nie niszczą krzewów, a przede wszys-tkim nie mogą być

postrzegane przez wiele osób naraz. Nie pachną siarką ani rybami i nie wydają odgłosów przypominających sapanie.
A projekcje rzutowane z zewnątrz? Projekcje wykorzystujące naszą wyobraźnię, nasze lęki, nasze koszmary?
Możliwe. Tak jak UFO i ich dysponujące niezwykłą techniką załogi są odzwierciedleniem przyszłości ludzi, tak bigfooty i

potwory – prze-szłości. Inni wiedzą, że to jedno i to samo, że są to po prostu dwa aspekty nieskończonego strumienia

czasu, a przede wszystkim naszego rozumienia czasu.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-09.htm (8 z 8) [2005-02-11 13:05:40]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

10. Podróż do środka

Co dzieje się w czasie uprowadzenia do UFO

W Republice Federalnej Niemiec zgłasza się zaginięcie około 100 tys. osób rocznie. Większość pojawia się z powrotem

po krótszej czy dłuższej nieobecności. Są to mężczyźni wracający po miłosnej przygodzie do bezpiecznej małżeńskiej

przystani. Są to kobiety, próbujące uciec od stresu wywołanego przez dzieci i obowiązki domowe, które nie potrafią

porzucić takiego życia na zawsze. Są to młodociani uciekinierzy, dla których spokój (albo niepokój) ogniska domowego

okazuje się w końcu bardziej do przyjęcia niż noclegi w graciarni przyjaciółki czy w domku na działce kolegi ze szkoły.
Większość zaginionych pada jednak ofiarą zbrodni. To tu, to tam znajduje się i identyfikuje zwłoki, skreślając nazwisko z

rejestru zaginionych, a włączając je do rejestru nie wyjaśnionych przypadków zejść śmiertelnych. Jeszcze inni zrywają na

zawsze z dotychczasowym życiem, próbując zacząć wszystko od nowa za granicą, albo porzucają cywilizację; aby

spędzić jesień życia, powiedzmy, w brazylijskiej dżungli. Czasem po wielu latach przyślą widokówkę, rzadziej czek, który

uspokaja co najwyżej sumienie uciekiniera, ale w żadnym razie nie koi nerwów osób porzuconych.
Wszelki słuch ginie po około 100 zaginionych rocznie. Z reguły albo padają ofiarą zbrodni i nie znajduje się ciała, albo

osiedlają się w Afryce, Azji czy gdzieś indziej i nigdy nie dają znaku życia. Ale czy tak jest zawsze? Niektóre przypadki są

tak niezrozumiałe, tak zagadkowe, że rozpaczliwie szuka się możliwości ich racjonalnego wyjaśnienia, którego po prostu

nie ma. Człowiek mający parę marek w kieszeni znika bezpowrotnie, wyszedłszy „kupić paczkę papierosów w automacie

za rogiem”. Kobieta, która – widziana jeszcze przed chwilą z pełnymi siatkami w supermarkecie naprzeciw -nigdy już nie

pojawi się w swoim mieszkaniu po drugiej stronie ulicy. Rodziny, których samochody znaleziono z nietkniętymi

wartościowymi przedmiotami, z włączonym silnikiem, całkowicie sprawne, gdzieś na poboczu. Żadnych znamion

przestępstwa, żadnych znamion czegokolwiek, co dałoby jakikolwiek punkt zaczepienia.
Gdzież są ci wszyscy ludzie, ginący corocznie, jakby ziemia się pod nimi zapadła? Co wyrywa ich z rodzinnego kręgu, co

dosięga ich wciąż na nowo – na ulicach naszych miast, w mieszkaniach w blokach, na drogach, łąkach i w lasach?

Statystyki kryminalne żadnego kraju nie uwzględniają uprowadzeń przez UFO czy lepiej: uprowadzeń do UFO. Ludzi

twierdzących, że wciągnięto ich do takiego obiektu, wykorzystano jak królika doświad-czalnego, a w końcu – całe

szczęście – wypuszczono, traktuje się jak żartownisiów albo radzi, żeby poszli do psychiatry. W najlepszym razie uważa

się, że za dużo wypili.
Nic więc dziwnego, że żaden posterunek policji nie zaprząta sobie głowy tym, że UFO mogłoby porywać ludzi z naszego

świata na zawsze. Jestem pewien, że znacznie więcej niż 90% kryminologów, detektywów i policjantów nigdy jeszcze o

czymś takim nie słyszało.
Przypuszczalnie jest to spowodowane faktem, że nikt z „uprowa-dzonych na zawsze” nie wrócił, nie mógł zatem

udowodnić, gdzie był. W kilku jednak przypadkach istnieją realne wskazówki, że zaginię-cie danej osoby może mieć

związek z UFO. Na przykład sprawa Fredericka Valenticha, który zaginął 21 października 1978 roku nad Australią.
Dwudziestoletni Valentich był, jak na swój wiek, pilotem bardzo doświadczonym. Dopiero co zrobił dyplom instruktora

lotnictwa. O godzinie 19.06 siedząc za sterami swojej Cessny 182 poinformował naziemną kontrolę lotów o zbliżaniu się

wielkiego metalowego obiektu. Wydawało się, że obiekt bawi się Valentichem. Raz leciał nad, raz za nim, wyprzedzał go,

potem kilka razy puszczał do przodu. Valentich nie potrafił zidentyfikować obiektu tak samo jak ludzie z kontroli lotów w

Melbourne. Po sześciu minutach jego maszyna zniknęła z radaru. Poszukiwania szczątków samolotu do dziś nie dały

żadnego rezultatu. Uznano, że Frederick Valentich zaginął razem z samolotem. Nikt nie wie, co stało się z nim naprawdę

owego październikowego dnia o 19.12 [129, 130, 131].
Coś podobnego zdarzyło się chyba w 1988 roku nad Puerto Rico [111]. Ludzie widzieli, jak dwa myśliwce odrzutowe F-14

ścigały ogromny trójkątny obiekt do chwili, gdy ten zatrzymał się w powietrzu i dał zbliżyć się samolotom. „Krzyczeliśmy

ze strachu, że zaraz dojdzie do zderzenia, że nastąpi wybuch – powiedział Wilson Sosa, jeden z wielu świadków. –

Samolot lecący jako drugi zniknął po prostu nad albo za UFO, widziałem wszystko przez lornetkę, i już nie pojawił się ani

z tyłu, ani u góry, ani z innej strony”. Samolot, który leciał jako pierwszy, jeszcze przez kilka sekund wykonywał manewry

z prawej strony obiektu: „Wydawał się bardzo mały na tle tego olbrzymiego czegoś. UFO poleciało kawałek na zachód, a

myśliwiec zniknął, ucichł też odgłos silników”.
Wkrótce obiekt zbliżył się do ziemi: „Przez chwilę stał w powietrzu, potem »wyciągnął« wierzchołki i z żółtej świetlistej kuli

w środku wysłał silny błysk. Potem rozdzielił się na dwie odrębne, niezależne, trójkątne części. Obie odleciały z wielką

prędkością. Podczas podziału było wyraźnie widać, że z obiektu wystrzelają czerwone iskry] ”58].
Co stało się z pilotami i samolotami? Gdzie się podziały? O ile wiem, nie wydano oficjalnego komunikatu w tej sprawie.

Ale jestem pewien, że zrozpaczonym rodzinom obu lotników nie powiedziano prawdy.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (1 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Ludzie są rzeczywiście brani do UFO. Znikają z powierzchni ziemi i nigdy nie znajduje się po nich żadnych śladów. Nie

jest to, jak sądzą niektórzy sceptycy, zjawisko czysto psychologiczne, nie jest to też zjawisko nowe. Ma wprawdzie

szereg interesujących i ważnych aspek-tów natury psychicznej i psychologicznej, ale w istocie jest to zjawisko fizyczne,

tzn. dzieje się realnie w naszej czasoprzestrzeni.
Trudno ocenić, ile przypadków zaginień na zawsze – na przykład Valenticha czy dwóch pilotów nad Puerto Rico – wiąże

się z UFO. Być może procent ten nie jest taki mały. Musimy to ocenić na podstawie wielkiej liczby uprowadzonych, którzy

mieli szczęście wrócić i którzy w ten czy w inny sposób pamiętają swoje przeżycia. Ale i te przypadki stanowią tylko

wierzchołek góry lodowej.
Zasadniczo można wyróżnić trzy typy uprowadzonych: pamiętają-cych wszystko; pamiętających najczęściej początek i

koniec tego, co przeżyli; wreszcie tych, którym wymazano chyba z pamięci wszystko, co zdarzyło się w tym okresie.

Czasem przypominają sobie tylko, że przydarzyło im się „coś dziwnego”; czasem mają niewytłumaczalną przerwę w

życiorysie, brakuje im kilku godzin, których nijak nie mogą rozliczyć. W ilu jednak przypadkach ich pamięć nie dysponuje

żadnym punktem zaczepienia? Jak duża jest rzeczywista, prawdziwa liczba uprowadzeń nie objęta statystykami?

Jest lato 1948 roku. Strażnik leśny i owczarz Ernst-August R. około ósmej rano wyprowadza stado z

trzydziestotysięcznego miasteczka Hemer w Sauerlandzie. „Pasałem podówczas owce na odległej leśnej łące. Była mniej

więcej dziewiąta, kiedy stado rozpierzchło się nagle w panice. Podniosłem się z trawy i rozejrzałem zaskoczony.

Nie-spodzianie usłyszałem jakiś szum albo świst.”
Owczarz nie wierzy własnym oczom: przed nim pojawia się jakby w „sztucznej mgle” duży, cylindryczny obiekt

trzymetrowej średnicy i trzydziestometrowej długości. Nagle widać, że obiekt po prostu stoi na łące. Po kilku mrożących

krew w żyłach sekundach Ernst-August R. przezwycięża strach, podchodzi i dotyka obiektu. Czuje jakby go poraził prąd.

Pada na ziemię.
„Kiedy się ocknąłem i wróciłem nieco do przytomności, znajdowałem się na łące, około 80 m od obiektu. Wokół stały

cztery istoty po około metrze wzrostu. Ich głowy były dość duże, na nich zaś szczeciniaste włosy – trochę takie, jakie

mają Murzyni z północnej Afryki. Na czołach było widać okrągławe zagłębienia. Istoty te miały skośne oczy, krótkie

szerokie nosy, a na piersiach i plecach nosiły skrzynki, podobne do aparatów tlenowych.”
Przy „aparatach tlenowych” znajdował się jakby wąż, z którego co chwila nabierały powietrza. Coś bardzo podobnego

widział już ponad pięćdziesiąt lat wcześniej pułkownik H. G. Shaw i Camille Spooner, kiedy w okolicach Lodi w Kalifornii

natknęli się na owe osobliwe, leciutkie istoty, które chciały ich uprowadzić [Rozdz. 8.]. Jest całkowicie nieprawdopodobne,

aby Ernst-August R. słyszał o tym zdarzeniu: „Miały chyba trudności z oddychaniem, bo od czasu do czasu przystawiały

sobie węże do ust. Gestykulując, istoty rozmawiały ze sobą w obcym języku. Kiedy spojrzałem obok nich w stronę

obiektu, zobaczyłem kolejne takie istoty, było ich cztery albo pięć – robiły coś na ziemi i zajmowały się roślinnością”.
Istoty wkładały okazy do wielkich pojemników. Zachowanie dość osobliwe, zważywszy, że „istoty pozaziemskie” już od

tysięcy lat powinny dobrze znać cechy ziemskiej gleby i roślin. W każdym razie weszły następnie do obiektu otoczonego

nadal dziwną mgłą. Obiekt wydał wysoki, prawie zawodzący dźwięk i zniknął za drzewami, lecąc z wielką szybkością na

południe.
„Podszedłem do miejsca lądowania – wspomina Ernst-August R. – i zobaczyłem sześć do ośmiu okrągłych, wypalonych

śladów o śred-nicy około metra każdy, a rozmieszczonych jeden za drugim. Znaj-dowały się w odległości dwóch do

czterech metrów jeden od drugiego. Wyglądało to tak, jakby trawę wypalił strumień ognia. Byłem jeszcze na łące, kiedy

przechodził tamtędy mój (dziś już nieżyjący) znajomy, który zapytał, skąd wzięły się wypalone miejsca i czy przypadkiem

nie paliłem tam ognisk. Już wówczas byłem strażnikiem leśnym i nigdy bym sobie na coś takiego nie pozwolił.

Wstrząśnięty zdarzeniem, nic nie odpowiedziałem. Należy może zaznaczyć, że jeszcze parę dni później leżąc na słońcu

czułem dziwne palenie twarzy.”

Ernst-August R., owczarz z Hemer w Sauerlandzie na-tknął się latem 1948 roku na takie postacie. Luka w pamię-ci

świadczy i w tym przypad-ku o dokonanym, ale wyma-zanym następnie z pamięci. uprowadzeniu do UFO

Owczarz sądzi, że wszystko trwało nieco ponad półtorej godziny, od 9.00 do 10.40 rano. Kiedy Ernst-August R. w 1985

roku stał się znany, nie pamiętał już ani dnia, ani roku zdarzenia [132].
Przypadek niewątpliwie interesujący, tyle że nie do udowodnienia. Jedyny świadek, który widział wypalone miejsca, nie

żyje, Ernst-August R. zaś nic nie mówił innym o swoim przeżyciu.
Zakładając, że owczarz z Sauerlandu nie zmyślił historyjki od początku do końca (nic o tym nie świadczy, nie miał też po

temu żadnego powodu), mamy tu do czynienia z „prawdopodobnym przy-padkiem uprowadzenia”. Porównując podany

przezeń czas trwania zdarzenia (nieco ponad półtorej godziny) z opisem jego przeżyć, można stwierdzić wyraźny brak co

najmniej godziny. Zauważenie obiektu, zbliżenie się do niego i dotknięcie, następnie powrót do przytomności oraz

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (2 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

obserwacja osobliwych istot i ich poczynań – wszystko to trwało zapewne najwyżej 30 minut, a nawet krócej. Ernst-

August R. sam podkreśla, że odzyskał przytomność mniej więcej 80 m od obiektu. Co się z nim działo, kiedy był

nieprzytomny? Gdzie zapodziała się brakująca godzina? Jak dotarł do miejsca, w którym odzyskał przytom-ność?

Regresje hipnotyczne, czyli powroty do okresów objętych amnezją, nawet wśród ufologów są uważane za bardzo

problematyczne. Nie-którzy widzą w nich wprawdzie panaceum pozwalające dotrzeć do prawdy, inni wszakże obawiają

się, że hipnotyzer i sposób zadawania pytań mogą wywierać tak silny wpływ na badaną osobę, że jej opowieść o

uprowadzeniu będzie wynikiem konfabulacji. Amerykański filolog dr Alwin Lawson wykazał nawet w trakcie różnych

eksperymentów, że właściwie każdy za pomocą hipnozy może zostać bohaterem „opowieści o uprowadzeniu” i mieć

najbardziej szalone przeżycia ze spotkań z istotami z innych światów [133]. Lawson sądzi na tej podstawie, że

uprowadzenia nie są zdarzeniami rzeczywistymi, ale historiami albo zasugerowanymi przez hipnotyzera, albo

wymyślonymi przez osobę zahipnotyzowaną.
Człowiekowi znajdującemu się w stanie hipnozy można oczywiście pozwolić na wymyślanie historyjek o UFO. Ale w ten

sam sposób można każdemu przekazać baśniowy świat tysiąca i jednej nocy, a jeśli ktoś będzie miał ochotę, to i

opowieść o Sodomie i Gomorze albo przestępczym świecie Chicago. Czego to dowodzi? Eksperymenty tego rodzaju

świadczą w istocie tylko o tym, że przy stosowaniu hipnozy trzeba być nadzwyczaj ostrożnym, nie zaś o tym, że

wszystkie infor-macje uzyskane tą metodą są, siłą rzeczy, wytworami fantazji.
Dlaczego? Bo relacje „prawdziwych” uprowadzonych opierają się na rzeczywistej podstawie: na pamięci albo na

niepamięci częściowej zdarzenia. Nie są to czyste wytwory fantazji – jak świadomie kształ-towane gry fantazy profesora

Lawsona. Bo u ich podstaw leży strach – strach pierwotny, nie dający się wywołać metodami sztucznymi, strach

zakorzeniony w głębinach duszy ludzkiej, strach objawiający się u „naprawdę” uprowadzonych w trakcie regresji

hipnotycznych, a któ-rego brak u pseudouprowadzonych i którego nie ma w odczuciach ze spotkań z UFO wywołanych

sztucznie.

Niepamięć częściowa i strach to dwa istotne elementy wielu upro-wadzeń: 17 października 1973 roku pani P. ze stanu

Utah prze-żywa z dziećmi najstraszliwszy w życiu koszmarny sen – sen rzeczy-wisty [16].
Koko godziny jedenastej wieczór panią P. budzą histeryczne krzyki najmłodszego syna. W domu jest „kościotrup”!

Dziecko, przestraszone w najwyższym stopniu, pokazuje na regał z książkami. Tam zaś stoi półtorametrowa istota, w

fosforyzującym błękitnym kombinezonie i w hełmie, chroniącym całą głowę. Później pani P. ma luki w pamięci.

Przypomina sobie tylko – podobnie jak czwórka z jej siedmiorga dzieci – jakieś schody, którymi weszli do osobliwego

pojazdu.
Dwa lata później informacja o zdarzeniu dociera do wielkiej ame-rykańskiej organizacji ufologicznej APRO. Prosi ona

jednego ze swoich członków, fizyka Jamesa Hardera, doświadczonego w przeprowadzaniu regresji hipnotycznych, aby

zajął się rodziną. Podczas kilku tygodni Harderowi udaje się odtworzyć brakujące godziny.
Gdy tylko pani P. zauważyła to coś, inne istoty obudziły pozostałą trójkę dzieci i razem z najmłodszym synem popędziły,

jak stado bydła, do pojazdu, który wylądował w pobliżu. Na pokładzie bezwolną matkę odseparowano od dzieci i

ulokowano w osobnym pomieszczeniu.
Panią P. poddano bolesnym badaniom. Obcą, również półtora-metrową istotę najbardziej zainteresowały jej narządy

rodne. Istota nosiła podobnie błękitny kombinezon jak postać, która pojawiła się w domu, poza tym jednak miała na sobie

pas przypominający szarfę; pas ten był przerzucony przez lewe ramię i opadał na prawe biodro. Twarz istoty osłaniała

ciemna maska z otworami na wielkie oczy. Istota nie miała uszu. Dłonie i stopy były szczątkowe. Inne istoty w takich

samych kombinezonach, szarfach i maskach stały w tylnej części pomieszczenia.
Najdziwniejszym aspektem tego uprowadzenia była bez wątpienia hipnoza, której poddano na pokładzie UFO panią P.

oraz jej dwoje najstarszych dzieci: dwunastoletnią wówczas Barbarę i dziesięcio-letniego Terry'ego. Hipnozę stosował

mniej więcej czterdziestoletni mężczyzna średniego wzrostu z łysiną czołową. Na nosie miał ro-gowe okulary, wyglądał

zupełnie jak człowiek i sprawiał wrażenie naukowca. Po wprowadzeniu w stan hipnozy pani P. nie mogła się wprawdzie

ruszać, ale dobrze widziała wszystko, co działo się w po-mieszczeniu.
Najbardziej bała się o dzieci, bo nie wiedziała, co się z nimi dzieje. Harder nie omieszkał pomóc im wrócić pamięcią do

tego zdarzenia za pomocą hipnozy, ale z zasady – ze zrozumiałych względów – nie postępuje się tak w stosunku do

dzieci. One jednak, zapędzone wraz z matką na pokład obiektu i przypominające sobie jak przez mgłę „naukowca” w

rogowych okularach, już nigdy nie zapomną tej nocy.

Tak jedna z córek pani P. zapamiętała początek uprowadzenia 17 października 1973 roku: do jej łóżka podeszła

niewielka istota o nieproporcjonalnie dużej głowie, obudziła ją i uprowadziła razem z innymi członkami rodziny do UFO

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (3 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Peter Pasini jest młodym australijskim tenorem operowym. Mieszka w okolicach Melbourne. Elementem wyróżniającym

go spośród innych artystów jest niezłomne przekonanie, że przed czterema laty, w czerwcu 1988, uprowadziła go załoga

UFO. „Od tej pory ani ja, ani moja rodzina nie zaznaliśmy spokoju. Przeprowadzaliśmy się trzy razy, ale te istoty wciąż

podążają za nami.] ”134]
Pierwsze uprowadzenie przydarzyło się w Rosewood, niewielkiej miejscowości koło Ipswich na południu Australii.

„Siedziałem w domu, było tak gdzieś koło dziewiątej wieczór. Nagle poczułem jakby inspira-cję wewnętrzną, nieodparte

pragnienie wyjścia na dwór. Spojrzawszy w dół ulicy ujrzałem złotą kulę wiszącą nad torami kolejowymi. Najpierw

wydawało mi się, że to jakiś typ samolotu, ale nic nie było słychać. Podszedłem do światła.] ”138]
Następną rzeczą, jaką pamięta Peter Pasini, jest to, że niespodzie-wanie spowiło go płynące zewsząd jasne światło.

„Zaskoczyło mnie uczucie spokoju i odprężenia, jakie wywoływało. Światło było wpraw-dzie jaskrawe, ale nie rażące.”

[138]
A potem się zaczęło: „Stałem zalany światłem, aż pojawiła się ludzka postać. Była jedwabista i biała i promieniała, i miała

wielką głowę 0 oczach w kształcie łez i szczelinę w miejscu ust. Popatrzyła na mnie i wszystko wokół zniknęło. Potem

pamiętam, że stałem w ogródku przed naszym domem. Było mi zimno, trząsłem się i czułem najstraszniejszy ból głowy w

życiu] ”138].
Ale to nie wszystko. Głowę miał pokrytą jakąś zimną cieczą. Była to przezroczysta, galaretowata substancja skapująca na

policzki. „W tej chwili zauważyłem, że obok klęczy mój brat, Gary. On też widział światło. Pamiętał tylko, że ktoś masował

mu stopy.] ”138]
Zataczając się, obaj bracia weszli do domu. Z zaskoczeniem stwier-dzili, że matka śpi głęboko i mocno – i że od chwili, w

której wyszedł z domu Peter Pasini, a niedługo potem zapewne i jego brat, minęło sześć godzin. Co działo się w tym

czasie, nie mieli zielonego pojęcia.
„Spojrzałem w lustro w łazience – mówi Peter Pasini – i zobaczyłem okrągły czerwony znak na czole. Bolało to piekielnie.

Miałem też jakieś guzki za uszami. Mam je zresztą do dziś i nadal bolą.] ”138]
Ponad rok nosił się szesnastoletni wówczas Peter Pasini z osobliwymi, nie wyjaśnionymi zdarzeniami tamtej nocy. Co

stało się wtedy napraw-dę? Czym była świetlista kula, którą widział razem z bratem? Kim była dziwna istota? Gdzie

przebywał przez sześć godzin, których nie może sobie przypomnieć, mimo najlepszych chęci?
W końcu odważył się pójść do psychiatry. Ten skierował go do hipnotyzera. Wkrótce odbywa się pierwszy seans. Peter

Pasini wraca w czasie do momentu z czerwca 1988 roku, w którym miało miejsce niesłychane zdarzenie: „Dowiedziałem

się przy tym paru rzeczy, jakie się wtedy zdarzyły. Ale nie wszystkiego. W pewnym momencie zacząłem krzyczeć. Po

prostu za bardzo się bałem na to dalej patrzeć] ”138].
Zdołał sobie jednak przypomnieć jakby metalowe łóżko, na którym leżał: „Padało na mnie jasne, białe światło.

Przypominało to salę operacyjną, tyle że światło całkowicie uspokajało. Nagle pochyliła się nade mną jakaś biała postać.

Miała takie same wąskie usta i skośne oczy jak istota, którą widziałem na ulicy. Istota wzięła ciemnoszary cylinder i

skierowała go na mnie. Zapytałem, czy będzie bolało. Jej głos usłyszałem w głowie: – Nie, wszystko będzie dobrze”

[138].
Istota wtyka cylinder do lewego ucha młodego człowieka. Po chwili Peter Pasini traci przytomność, a kiedy się budzi,

widzi przed sobą przez okrągłe okno rozgwieżdżone nocne niebo: „W tym momencie regresji hipnotycznej zacząłem

reagować na wszystko panicznym stra-chem. Zaraz po spojrzeniu przez okno musiało mi się przydarzyć coś okropnego”

[138).

Możliwe, że Petera Pasiniego i jego rodzinę zaczęto obserwować już zimą 1987 roku. Jego matka, Deslie Pasini,

przypomina sobie, że widziała wtedy nad domem trzy błyskające ruchome światła, które przyjęły kształt trójkąta:

„Patrzyłam na nie przez jakieś 20 minut, a kiedy chciałam już wejść do domu, ujrzałam za płotem coś naprawdę

niesamowitego. Słupki ogrodzenia mają około dwa metry wysokości, ale za nimi ujrzałam dwie szare, przerażająco

wysokie postacie] ”138].
A znak na czole Pasiniego? Sam Peter uważa dziś, że umieszczono mu tam jakiś wszczep, urządzenie, umożliwiające

innym odnalezienie go na całym świecie.
Niemożliwe? Opis wszczepiania niewielkich sond – czy to przez otwory nosowe do mózgu, czy za oczy albo w jeszcze

inne miejsca -jest od dawna niebłahym elementem relacji o uprowadzeniach i bada-niach przeprowadzanych na

pokładach UFO. Ale – razem z dziwny-mi, nie widzianymi dotąd bliznami, przybierającymi niekiedy nader niezwykłe

kształty, a nawet wyglądającymi jak piktogramy-wszczepy należy uważać za pewny dowód faktycznego uprowadzenia.
Czyż więc w ciałach osób uprowadzonych znajdują się rzeczywiste, prawdziwe wszczepy pochodzące od obcej

inteligencji? Są – i to nie tylko u Petera Pasiniego czy Lindy Cortile! Amerykański ufolog i redaktor „International UFO

Reporter”, Jerome Clark, opowiada o takim przypadku. W 1955 roku ośmioletni wówczas Richard Price bawił się razem z

przyjacielem na cmentarzu Oakwood w North Troy w USA. Nagle obaj zobaczyli zbliżający się, a następnie podchodzący

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (4 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

do lądowania osobliwy obiekt. Richarda wciągnięto na pokład – nie wie, co działo się z przyjacielem w czasie, kiedy był

nieobecny. Za to jego poddano bolesnym zabiegom, w których trakcie wszczepiono mu do jamy brzusznej niewielki

ciemny przedmiot.
Po opuszczeniu statku Richard prawie wszystko pamiętał i to bez regresji hipnotycznych. Ale nikt w to nie wierzył: Nie

pozostawało mu więc nic innego, jak stłumić w sobie w okresie dojrzewania wspomnienie osobliwego zdarzenia i całkiem

o nim zapomnieć.
Może by mu się udało, gdyby nie to, że przeszło 30 lat później dziwny, wszczepiony mu wtedy przedmiot „wyszedł na

jaw” w najprawdziw-szym sensie tego słowa. Latami przemieszczał. się w ciele Richarda Price'a, aż w 1989 roku został

odrzucony przez organizm. Przebiwszy skórę, wyszedł na wierzch.
Niewielki ów przedmiot przekazano do analizy dr. Davidowi Prit-chardowi z Massachusetts Institute of Technology.

Wprawdzie uczony nie potrafił jednoznacznie stwierdzić, że jest to „urządzenie pozaziem-skie”, ale nie udało mu się też

wyjaśnić, co to jest. W każdym razie nigdy czegoś takiego nie widział [135].

Przypominające piktogramy blizny na ciałach osób uprowadzonych do różnych UFO. Razem z wszczepami, odkrytymi

tymczasem u kilku porwanych, świadczą one, że istota tego zjawiska jest całkiem realna

W innym przypadku pewien lekarz z Kansas zlokalizował podobno w mózgach i ciałach osób uprowadzonych wiele

wszczepów. Część z nich usunął operacyjnie (136]. Do takich relacji należy jednak podchodzić z dużą rezerwą-nawet w

środowisku ufologów-żeby nie narazić na szwank opinii lekarzy i naukowców biorących udział w badaniach.
Tymczasem w USA powstało zrzeszenie lekarzy, których celem jest udzielanie duchowej pomocy uprowadzonym oraz

wykrywanie i usuwa-nie wszczepów. Jest to TREAT (Treatment and Research on Experien-ced Anomalous Trauma, czyli

Leczenie i Badanie Przebytych Urazów Anormalnych), na którego czele stoi pani psycholog dr Rima Laibow. Powstanie

takiego zrzeszenia było bardzo spóźnione. Uprowadzeni nie wiedzą często, gdzie się zwrócić z przerażającym

przeżyciem, komu powierzyć swój sekret w społeczeństwie uważającym wszystkie rzeczy niewytłumaczalne za

„zboczone” albo „chorobliwe”. W takich przypa-dkach najważniejsze jest wsparcie duchowe. Musi być ktoś, kto potraktuje

poważnie ich zwierzenia, kto pomoże im odnaleźć się w nowej, a często strasznej dla nich sytuacji (por. wywiad na s. 203

i następnych).

Blizny, a przede wszystkim wszczepy mają jednak dla ufologii znaczenie, którego nie sposób nie docenić: świadczą o

realności uprowadzenia, tzn. że było ono w pewnym sensie kontinuum w naszej czterowymiarowej przestrzeni. Wielu

sceptyków, właśnie w Europie, skłania się od połowy lat siedemdziesiątych do traktowania obserwacji

niewytłumaczalnych zjawisk na niebie, a szczególnie uprowadzeń do obiektów, wyłącznie z psychologicznego punktu

widzenia.
Spotkania takie są więc wedle tych zapatrywań, jak pisze np. Urlich Magin: „bajkami, za których pomocą uprowadzona

osoba porozumie-wa się ze społeczeństwem] ”137]. Inni widzą w tym co najwyżej elementy folkloru, aspekty

socjologiczne, wewnętrzną transformację filmów science fiction, pamięć urazów okołoporodowych itd. Innymi słowy,

uprowadzenia do UFO nie są dla nich czymś realnym, ale procesem przebiegającym wyłącznie w duszy, w umyśle

„obserwatora”. Lek-ceważą przy tym wszakże wiele czynników:
– zdumiewającą zgodność takich relacji;
– rzeczywistą nieobecność uprowadzonych w wielu potwierdzonych przypadkach;
– poszlaki fizyczne, choćby ślady lądowania obiektów;
– wypowiedzi innych, niezależnych świadków, którzy także widzieli obiekt, a nawet „porywaczy”;
– zjawisko uprowadzania wielu osób naraz, m.in. dzieci;
– występowanie blizn przypominających piktogramy;
– obecność wszczepów.

Wszystko to nie da się tak łatwo wytłumaczyć przy założeniu, że uprowadzeni śnili, mieli halucynacje albo zapadli na –

jak przypusz-czają niektórzy – „całkowicie nową chorobę psychiczną”.
Reprezentanci kierunku psychologicznego w ufologii nie mieli ze swoją hipotezą większych problemów, bo przypadki tego

rodzaju zdarzały się w istocie. Byli ludzie, którzy przeżywali uprowadzenie – ze wszystkimi objawami sytuacji

napawającej ich strachem, będąc pod stałą obserwacją: w domu na wersalce, w samochodzie albo gdzie indziej, ale na

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (5 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

pewno nie operowani na pokładzie „statku kosmicznego z Alfa Orionis”.
Jest noc 5 lipca 1972 roku. Australijka Maureen Puddy jadąca przez górskie okolice na południowy wschód od

Melbourne, znajduje się gdzieś między miejscowościami Frankston a Dromana. Jest ciemno, ale nagle jej samochód

spowija błękitne światło. Maureen Puddy jest pewna, że to śmigłowiec Czerwonego Krzyża, rzecz normalna na rozległych

połaciach Australii.
Staje i wysiada z samochodu, żeby lepiej widzieć. Ale widok zapiera jej dech w piersi. Nie jest to wcale śmigłowiec – ani

ratowniczy, ani wojskowy. Nad nią unosi się prawie bezgłośnie talerzowaty obiekt o średnicy przynajmniej 30 metrów.

Słychać tylko cichutkie brzęczenie. Jaskrawe błękitne światło spowija obiekt. Maureen nie widzi okien, anten ani innych

elementów tego rodzaju.
Przerażona i zdumiona w najwyższym stopniu rzuca się do samo-chodu i naciska na gaz. Niezależnie jednak od usiłowań

nie udaje się jej uciec temu dziwnemu czemuś, które się nad nią unosi. Niezależnie od rozwijanej szybkości odnosi

wrażenie, że to coś wciąż nad nią wisi. Dopiero po trzynastu kilometrach obiekt zostawia niespodziewanie jej samochód i

odlatuje w przeciwnym kierunku.
Po dwudziestu dniach, 25 lipca 1972 roku, Maureen znów jedzie od-ludną drogą. Odwiedziła chorego syna w szpitalu w

Heidelbergu (połu-dniowa Australia) i wraca do domu. Nagle, praktycznie w tym samym miejscu, co przedtem, znów

zalewa ją błękitne światło.
„O Boże! Nie!” Maureen Puddy wpada w panikę, traci panowanie nad kierownicą, samochód zaczyna zjeżdżać z drogi.

Wszystko wokół – skały, drzewa i krzaki – spowija intensywne błękitne światło. Maureen pochyla się do przodu. Przez

przednią szybę widzi krawędź unoszącego się nad nią obiektu.
A potem otrzymuje wiadomość. Głos mówiący w jej głowie jest wyraźny: „Poinformuj media... Uspokój się... Nie

zamierzamy ci nic zrobić... Wszystkie przeprowadzone na tobie badania dadzą wynik negatywny...” Po krótkiej przerwie

głos ciągnie: „Odpowiedz mi, współpodróżniczko, uspokój się”. I znów po krótkiej przerwie: „Od-zyskałaś panowanie nad

pojazdem”.
W tym momencie błękitne światło gaśnie, silnik samochodu zaczyna pracować. Bliska paniki, niezdolna do

uświadomienia sobie, co się z nią działo, Maureen jedzie do najbliższego posterunku policji. Tam wy-słuchano jej relacji i

przekazano ją lotnictwu wojskowemu. Przez najbliższe tygodnie wojskowi wielokrotnie przesłuchiwali panią Puddy.

Kobieta przedstawia im przebieg zdarzeń, oświadczając zarazem, że nie bardzo wie, co począć z otrzymanym

„posłaniem”. Co ma na przykład znaczyć aluzja do negatywnego rezultatu jakiegoś „badania”? W ostatnich czasach nie

robiła żadnych badań. Co miał na myśli głos mówiący o tym w jej głowie?
Ale już zgłaszają się dalsi świadkowie, którzy widzieli w tamtą noc osobliwe błękitne światła lecące po niebie. Chyba dość

dobre potwier-dzenie obiektywności opisów Maureen Puddy.
Mija pół roku. Maureen Puddy wraca powoli do normalnego życia. Pomaga jej w tym kontakt z grupą australijskich

badaczy UFO, VUFORS, i jej członkami, Judith Magee i Paulem Normanem. Oboje wielokrotnie omawiali z nią zdarzenie,

oboje dopomogli jej stanąć na nogi.
Ale 22 lutego 1973 roku wszystko się zmienia. Maureen otrzymuje znowu wiadomość: „Maureen, przybądź na miejsce

spotkania”. Głos w jej głowie jest wyraźny.
Pani Puddy, przerażona w najwyższym stopniu, dzwoni do Judith Magee. Postanawiają pojechać na „miejsce spotkania”

razem z Paulem Normanem i zobaczyć, co będzie.
Wyruszają o 20.30. Maureen Puddy jedzie przodem, Judith Magee i Paul Norman za nią. Niewiele brakuje, a pani Puddy

spowodowałaby po drodze wypadek. Niewielka istota w złocistym kombinezonie pojawia się nagle obok jej samochodu i,

spojrzawszy na nią, równie niespodziewanie znika.
W końcu stają, dotarli do „miejsca spotkania”, czyli do miejsca, w którym już dwa razy pojawiał się obiekt promieniujący

błękitnym światłem. Paul Norman zostaje w swoim samochodzie. Judith Magee przesiada się do wozu pani Puddy. Czuje

przy tym „dziwne swędzenie, jakby lekkie uderzenia prądu elektrycznego, co zaraz mija”.
A potem zaczyna się coś jeszcze dziwniejszego. Kobiety rozmawiają o postaci lśniącej złotem, a pani Puddy znów widzi

istotę: „O jest! Widzi go pani? Ma na sobie to samo ubranie”. Istota biegnie na przełaj do samochodu i staje w świetle

lewego reflektora.
Ale ani Judith Magee, ani Paul Norman nic nie widzą – ani dziwnej istoty, ani obiektu, który tymczasem wylądował. Paul

Norman, który przesiada się właśnie do drugiego samochodu, i Judith Magee są pewni, że „Maureen Puddy nie kłamała

świadomie [..:] była naprawdę nie-spełna rozumu”.
„Istota” widziana tylko przez panią Puddy domaga się widocznie, żeby kobieta z nią poszła. Ale potem, po chwili, pani

Puddy zaczyna krzyczeć z jeszcze większym przerażeniem. Drży na całym ciele i rze-czywiście myśli, że się ją

uprowadza. Urywanie, przerywając relację przeraźliwymi krzykami, opowiada, że jest ciągnięta do błękitnego UFO. Tam

zostaje wniesiona do niewielkiego pomieszczenia bez okien, gdzie widzi przedmiot w kształcie grzyba i „meduzę”.

Histerycznie krzyczy, potem pada na wznak, całkowicie rozluźniona.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (6 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Nic nie zdarzyło się naprawdę. Judith Magee i Paul Norman byli przy niej cały czas, siedzieli z nią w jej samochodzie, a

jak okiem sięgnąć nie było widać ani złocistej istoty, ani żadnego UFO. Wszystko rozegrało się w jednym miejscu – w

świadomości Maureen Puddy.
Pani Puddy nie zdarzały się nigdy przedtem ani potem ataki nerwowe. Nie cierpiała na manię prześladowczą i nie miała

obciążeń psychicznych. A na pojawianie się UFO przed pół rokiem jest wielu niezależnych świadków, którzy widzieli

poruszające się błękitne światła właśnie tam, gdzie pani Puddy miała kontakt z UFO.
Zrozumiałe, że taka opowieść jest przyjmowana z dużą niechęcią przez „beton” ufologów. Jeżeli Maureen Puddy tylko się

„zdawało”, że jest uprowadzana, to czy tak samo było i w pozostałych przypadkach? A może objawia się tu jednak

„całkiem nowa forma choroby psy-chicznej”, nie są to wcale zaś przeżycia realne, zdarzenia rzeczywi-ste? [8]
Przeciw temu jednak przemawiają testy przeprowadzone przez dwóch amerykańskich ufologów, Teda Bloechera i Budda

Hopkinsa, wraz z panią psycholog, dr Aphrodite Clamar [138]. Dr psychologii Elisabeth Slater przebadała cztery kobiety i

pięciu mężczyzn – wszyscy mieli w pamięci uprowadzenia. Badająca nie znała tła wydarzeń i bez jakichkolwiek

uprzedzeń przeprowadziła rutynowe badania.
Ich rezultat wykazał, że badane osoby są całkowicie normalne, że w żadnym razie nie mają predyspozycji do chorób

psychicznych. Po zakończeniu badań, kiedy poinformowano ją o ich celu, dr Elisabeth Slater napisała: „Pierwsze i

najdrażliwsze z nasuwających się pytań brzmi, czy relacjonowane zdarzenia mogą być wyjaśniane metodami

stosowanymi przez psychopatologię. Odpowiedź jest jednoznaczna: »Nie«. Gdyby opisane uprowadzenia były wytworami

fantazji, to – opieram się tu na aktualnej wiedzy o chorobach psychicznych – mogłyby pochodzić tylko od patologicznych

kłamców, sehizo-freników o skłonnościach paranoidalnych i ludzi o silnych zaburzeniach emocjonalnych i nadzwyczaj

histerycznym charakterze [...]”.
Tymczasem badania wykazały coś wręcz przeciwnego: „Są to osoby rzeczowe, niezwykłe i interesujące [...]. Testy nie

potwierdzą wprawdzie wiarygodności relacji o uprowadzeniach do UFO, ale można wnios-kować, że ich wyniki dadzą się

pogodzić z faktem, iż relacjonowane uprowadzenia zdarzyły się naprawdę”.
Podobną opinię wydał już wcześniej psychiatra dr Berthold Schwartz: „Przez trzynaście lat prywatnej praktyki

przeprowadziłem badania psychiatryczne w sumie 3391 pacjentów i stosowałem psychoterapię przez tysiące godzin, ale

nigdy nie zetknąłem się z objawami mającymi jakikolwiek związek z UFO. Potwierdził mi to również dr Theodore A.

Anderson i dr Henry Davidson, ordynator Essex County Overblock Hospital. Dr Davidson nie przypomina sobie ani

jednego pacjenta z ciężkimi objawami syndromu UFO – ani spośród tych, których sam leczył, ani spośród trzydziestu

tysięcy pozostałych, których hospitali-zowano w jego placówce od początku stulecia. Moje poszukiwania w podręcznikach

i czasopismach poświęconych problemom psychiatrii i psychologii, psychoanalizie i neurologii potwierdzają również

nieobec-ność w objawach różnych chorób nerwowych i psychicznych przeżyć wiążących się z UFO] ”139].
Dr Schwartz przeszukał również komputerowe bazy danych, zawie-rające informacje dotyczące zbiorów Narodowej

Biblioteki Medycznej. Wśród publikacji z lat 1964-1973 nie znalazł jednak ani jednej wzmianki na ten temat. „Wobec

braku danych – pisze psychiatra – zarówno z praktyki psychiatrycznej, jak i z literatury medycznej, naprawdę interesujące

jest śledzenie tego, jak media i przedstawiciele sfer rządowych zaliczają często zjawiska UFO do sfery psychopatologii,

uznając je za halucynacje, myśli natrętne, herezje itp. Cóż za haniebny sposób piętnowania i zastraszania ludzi, którzy

mieli przeżycia zwią-zane z UFO!] ”139]

Co nam to wszystko daje? Świadkowie pojawiania się UFO i upro-wadzeni na pokład tych obiektów są całkiem

normalnymi ludźmi. Czym jednak są uprowadzenia do UFO?
Ślady lądowań, wielokrotni świadkowie, znaki na skórze, wszczepy – to wszystko świadczy o fizycznym bez wątpienia

podłożu zjawiska. Wizje, stany przypominające trans, telepatyczne posłania – w tym objawia się psychologiczny wymiar

takich doświadczeń. Uprowadzenia do UFO mogą być naturalnie zarówno rzeczywistej, fizycznej natury, jak i

nierzeczywistej – psychologicznej. Poza tym mamy jeszcze wersje pośrednie. .
Istnieją uprowadzenia zaiste kuriozalne. Harrison Baily, pracownik stalowni w Illinois, którego uprowadzono do UFO,

widział na po-kładzie pojazdu „piece do wytopu metali w hucie żelaza”. Załoga statku nosiła maski ochronne,

przypominające ekrany spawalnicze, z którymi codziennie miał do czynienia [140]. Inni widzieli ufonautów przy pulpitach

sterowniczych ich pojazdów, ale istoty te miały twarze sąsiadów uprowadzonych osób. Z jednego UFO wyszły dinozaury,

inny zaś świadek widział podczas uprowadzenia, że przez jego sypialnię galopują maleńkie koniki [141]. Panią P. ze

stanu Utah i jej najstarsze dzieci zahipnotyzował „klasyczny” naukowiec w rogowych okularach i z łysiną czołową,

współpracujący z zamaskowanymi obcymi istotami [16].
Mamy tu do czynienia z tak zwaną detail reflectivity, umiejętnością polegającą na przetwarzaniu przez świadków

szczegółów pochodzących ze sfery ich codzienności oraz wytworów fantazji na „rzeczywiste” uprowadzenia. Bardziej niż

cokolwiek innego świadczy to, że uprowa-dzeni do UFO są nie tylko biernymi uczestnikami całkowicie nie-zrozumiałego

dla siebie dramatu. Są również czynnymi współtwórcami tego dramatu – albo doprowadza się do tego, że nimi zostają.
„Świadek-piszą ufolodzy Ann Druffel i D. Scott Rogo – przeżywa zdarzenia rzeczywiste, jego świadomość wszakże

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (7 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

interpretuje i prze-kłada to przeżycie na formę i wymiar dlań zrozumiały. Możliwe jest i to, że załogi UFO każą ofierze

widzieć i przeżywać to, co widzą, tak aby upewnić ją o prawdziwej naturze tego, co się z nimi dzieje.] ”140]
Ann Druffel i D. Scott Rogo porównują takie zachowania z greckim mitem o Zeusie i Semele. Zeus zakochał się w

Semele, ale zbliżył się do niej pod inną postacią. Semele wszakże uprosiła go, aby pokazał się jej w prawdziwej postaci –

wówczas zabiły ją pioruny, w których objawił się Zeus. .
Przeżycia ludzi, których „uprowadzono”, „badano”, „sztucznie zapładniano”, są przerażające. W końcu jednak jest to tylko

maska, „film”, projekcja tworzona przez nasz mózg albo w naszym mózgu dla ochrony przed jeszcze gorszymi rzeczami.

Jest to mechanizm obronny, budowany wokół zdarzeń realnych. Uprowadzenia do UFO to dramaty osobiste, podróże do

środka własnego ja, wypełnione archetypami, doświadczeniami paranormalnymi, a niekiedy niewiarygodnymi

„przy-padkami”.
Innymi słowy, w niewielkiej skali odzwierciedlają to, co zdarzenia związane z UFO przedstawiają sobą jako całość –

zjawisko rzeczywis-te, dla nas niezrozumiałe, a może nawet nie dające się zbadać, jest otaczane i maskowane przez

obrazy i symbole pochodzące z naszej podświadomości, które potrafimy zrozumieć. Kilku ufologów opłakuje

powiększanie się liczby uprowadzeń, pomijając zarazem fakt, że upro-wadzenia to nie tylko dawny aspekt, lecz również

bezpośrednie odbicie całości zjawiska. Z drugiej strony badacze nastawieni tylko psycho-społecznie ignorują „niezbite

fakty”, nie chcąc przyznać, że czynnik psychologiczny jest tylko częścią, nie całą prawdą.

Jeżeli będziemy rozpatrywali porwania do UFO jako kierowane „wyprawy do środka własnego ja”, jako zapoczątkowanie

dramatów złożonej gry, w której nie znamy ani zasad, ani sensu, ani aktorów – innymi słowy, jako spotkania z innymi w

nas samych, to być może uda się nam je zrozumieć. Zrozumiemy jednak nie całą prawdę, ale jej część. Jej reszta

pozostanie po drugiej stronie zasłony rozciągniętej przez innych. Nie dlatego, że w obecnej chwili nie możemy jej zerwać

albo że w decydującej chwili nie będziemy mieli na to odwagi.
Nie – za zasłoną mogą się otworzyć otchłanie, niezgłębione, niewyobrażalne, straszniejsze i bardziej przerażające od

wytworów naszej fantazji, jakie udało nam się stworzyć przez 6000 lat historii naszej kultury. Może spłonęlibyśmy jak

Semele, gdy ujrzała Zeusa w jego prawdziwej postaci.
Bo za tą zasłoną nie kryje się nic innego jak sam Wszechświat i nasze kruche ja, wtłoczone w sekundy upływające od

narodzin do śmierci, od przeszłości do przyszłości, w nieskończoną przestrzeń międzygwiez-dną, w świat pełen tajemnic,

i lepiej dla nas, gdybyśmy ich jeszcze nie znali.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-10.htm (8 z 8) [2005-02-11 13:05:46]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

11. Absurdy

Kto kłamie – obserwator czy obserwowany?

10 marca 1989 roku na farmie L. C. Wyatta w Hemstead Country w stanie Arkansas znaleziono pięć nieżywych krów.

Wszystkie były cielne, wszystkie leżały jedna za drugą w jednej linii, wszystkie były okaleczone.
Juanita Stripling, fotoreporterka miejscowej gazety „Little River News”, która na miejscu wypadku zjawiła się jeszcze tego

samego dnia, napisała: „Na pierwszy rzut oka wszystko wskazywało na to, że krowy padły. Jedna leżała na prawym

boku, miała wielkie okrągłe cięcie, obok leżało cielę, nadal w owodni. Cięcie było czyste, precyzyjne – miało około

czterech i pół do pięciu centymetrów głębokości. Ani na ziemi, ani na ciele krowy czy cielaka nie było śladów krwi. Na

ziemi nie widać też było śladów wilgoci – wody czy płynów ustrojowych. Okolice odbytnicy były nabrzmiałe i wyglądały,

jakby ktoś wwiercał się tam w ciało do głębokości mniej więcej pół centymetra] ”142].
Próbki pobrane z okaleczonych miejsc przekazano do analizy pato-logowi i hematologowi dr. Johnowi Altshulerowi, który

stwierdził, że cięcia wykonano z chirurgiczną dokładnością, do tego bardzo szybko (w czasie nie dłuższym niż jedna do

dwóch minut), w bardzo wysokiej temperaturze, być może za pomocą lasera.
Wypadek, jakich wiele. Linda Moulton Howe, filmowiec-dokumen-talista, ustaliła w obszernej pracy [88], że do końca lat

osiemdziesiątych w samych Stanach Zjednoczonych uśmiercono w ten sposób 8 tys. sztuk bydła i koni.
Należy raczej wykluczyć, aby tak precyzyjne metody okaleczania zwierząt na całym świecie były efektem działalności

sekt satanistów – sekty te musiałyby dysponować międzynarodową organizacją, a do popełniania w nocy swoich zbrodni

stosować urządzenia oparte na najnowocześniejszej technice – i to już od trzydziestu lat.
Należy też wykluczyć, że są to tajne eksperymenty biologiczne, przeprowadzane przez armię USA. W połowie lat

sześćdziesiątych technice laserowej daleko jeszcze było do osiągnięcia poziomu po-zwalającego przeprowadzać takie

operacje. A poza tym, dlaczego takimi metodami? Tajne wojskowe laboratoria badawcze mogły się przecież postarać

legalnie o zwierzęta doświadczalne. Nie musiały lądować potajemnie na polach obywateli i bezprawnie zarzynać

maso-wo krowy, konie i inne zwierzęta hodowlane.
Mimo wszystko jednak z biegiem lat – obojętne, czy będziemy podejrzewali sekty, czy wojsko – w przypadku

prowadzenia tajnych operacji o tak wielkim zasięgu zdarzyłby się gdzieś jakiś „przeciek”, niektórzy uczestnicy takich

działań zaczęliby mówić. Ale nic takiego się nie stało. Zupełnym zaś absurdem jest – jak chce nam wmówić rząd USA –

że okaleczenia te powodują kojoty, nietoperze i inne zwierzęta. W przyrodzie nigdy nie zaobserwowano takiego

zachowania zwierząt po upolowaniu zdobyczy, pomijając już fakt, że żadne z nich nie jest w stanie wykonać tak

dokładnych cięć.
Za to w regionach, gdzie zdarzyły się okaleczenia zwierząt, stosun-kowo często widywano UFO. Nierzadko przypadki

okaleczeń zbiegały się w czasie z pojawieniem się nieznanych obiektów latających albo czarnych śmigłowców bez

oznaczeń. A co najmniej w jednym dobrze udokumentowanym przypadku istnieje związek z uprowadzeniem: w maju

1979 roku Judy, kobieta w średnim wieku z Houston w Teksasie, wraz z córką Cindy zostały zaciągnięte do UFO [88].
Na Cindy przeprowadzano zabiegi operacyjne, a Judy pokazywa-no w tym samym czasie okaleczanie młodej, brązowo-

białej krowy. Zwierzę wciągnięto do obiektu „światłem” i żywcem wycinano mu fragmenty tułowia, oczu i narządów

płciowych. Zdechłe podczas operacji zwierzę „zniesiono” tym samym światłem na ziemię i zo-stawiono na łące.

Jest oczywiste, że zjawisko UFO w ten czy w inny sposób musi wiązać się z okaleczeniami zwierząt. Wszystkie inne

tłumaczenia to mijanie się z prawdą, dezinformacja albo niechęć zrozumienia istoty tego zjawiska. Czy jednak prowadzą

tu działalność „przedstawiciele inteligencji poza-ziemskich”? Czy kiedykolwiek widziano, żeby biolodzy z Układu Antares

rozbierali krowy? A właściwie dlaczego porzucają martwe zwierzęta? Zachowanie takie zwraca tym większą uwagę na

zjawisko. Czy dysponując tak nowoczesną techniką, nie mogą sprawić, aby „resztki” przepadły bez śladu?
Co naprawdę kryje się za operacjami biologicznymi, przeprowadza- nymi na ludziach i zwierzętach? Kanadyjski ufolog dr

Jacques Vallee uważa, że opisane zabiegi są argumentem przeciw hipotezie o działal-ności przedstawicieli inteligencji

pozaziemskich. Istoty na naprawdę wysokim etapie rozwoju, które potrafią pokonywać odległości między-gwiezdne,

wcale nie muszą postępować w sposób tak barbarzyński [143]. Rzeczywiście, pobieranie próbek za pomocą

instrumentów przy-pominających nasze, nie jest szczególnie godną uwagi cechą inłeligencji na wysokim etapie rozwoju –

pomijając już długotrwałe urazy psychiczne wyrządzane ofiarom.

A w jakim stopniu rządy otaczają tajemnicą całą sprawę? Czy coś się tuszuje? Rozpowszechnia się fałszywe informacje

czy świadomie mówi nieprawdę? Co wiadomo na temat UFO w Waszyngtonie, w Moskwie, w Londynie, w Bonn?
Wszyscy znają tajemnicze kręgi zbożowe w południowej Anglii i w innych regionach świata. Niełatwo odpowiedzieć na

pytanie, o co w tym wszystkim chodzi? Sygnały od obcej inteligencji? Możliwe. Rodzaj poltergeista, ducha-kołatka,

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-11.htm (1 z 7) [2005-02-11 13:05:51]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

możliwego do zaklasyfikowania z parapsychologicznego punktu widzenia? Możliwe. Eksperymenty armii brytyjskiej i

innych? Prawdopodobne. Eksperymenty przeprowa-dzane przez wielkie koncerny elektroniczne czy zajmujące się

techniką laserową? Tego nie można wykluczyć.
Rok 1991 był rokiem kręgów zbożowych. W południowej Anglii powstawały najbardziej skomplikowane kształty, jak

choćby wielki trójkąt koło Barbury Castle, a w okolicach Cambridge układ przypo-minający kształtem fraktal. W 1992 roku

nastąpił przełom, piktogramy przestały się prawie pojawiać, zdarzyło się natomiast mnóstwo fał-szerstw, a prawdziwych

kręgów było najwyżej kilka. Nic poza tym. Konkurencja fałszerzy wykazała nadto, że zdolni artyści „zbożowi” potrafią

stworzyć w jedną noc skomplikowane wzory. Nie udaje im się jednak powtórzyć dokładności wykonania krawędzi

struktur, kierunku położenia ździebeł oraz sposobu ich ugięcia – w ten sposób, aby źdźbła nie były połamane.
Czy wszystkiemu są winni dwaj arcyfałszerze Doug i Dave? Czy rzeczywiście byli, jak oświadczono z emfazą w

brukowcu „Today”, twórcami większości piktogramów?
Chyba nie. Ani przed kamerami telewizji, ani w inny sposób nie potrafili udowodnić, że są za to wszystko odpowiedzialni.

Odwrotnie: niemiecki korespondent „Die Zeit” Jürgen Krónig w trakcie inten-sywnych poszukiwań zdołał odsłonić kulisy tej

nagłośnionej histo-ryjki. Prawami autorskimi do artykułu zamieszczonego w „Today” dysponuje firma MBF-Services – nie

istniejąca. W ten sam sposób karmiono opinię publiczną nieprawdziwymi informacjami tajnych służb. Wszystko wskazuje

na to, że i w tym przypadku było tak samo [144].

Piktogramy zbożowe z Barbury Castle (trójkąt) i z Icleton koło Cambridge (układ przypominający kształtem fraktal). Co

naprawdę się za tym kryje?

W rekordowym „zbożowym roku ”1991 byłem w południowej Anglii. Obejrzałem wiele piktogramów i kręgów – fałszywych

i prawdziwych. Stałem wewnątrz wielkiego trójkąta z Barbury Castle i razem z Grupą Studialną Merlin, zorganizowaną

przez Ancient Astronauf Society, prowadziłem badania naukowe w terenie. Jeszcze tego samego roku założyliśmy

własną organizację – Towarzystwo Naukowo-Badawcze „Kręgi Zbożowe”, które tymczasem zaczęło prowadzić

międzynaro-dową działalność, starając się znaleźć wyjaśnienie tego problemu. Na pewno nie są to ani hipotetyczne

plazmowe trąby powietrzne, ani przemawiająca do nas Gaja, Matka Ziemia. Zjawiska nie daje się również wytropić ani za

pomocą różdżek, ani wahadełek, ani innych ezoterycznych sztuczek.
Ale jedno jest pewne: istnieje, jest czymś rzeczywistym, są to nie tylko fałszerstwa, ale brytyjskie tajne służby, brytyjski

rząd czy inne, nieznane urzędy państwowe są zainteresowane zniknięciem informacji na ten temat z nagłówków gazet.

Struktury zbożowe – wtargnięcie do naszego racjonalnego świata czegoś niewytłumaczalnego są najlepszym

przy-kładem, jak sfery rządowe ustosunkowują się do zjawiska, które albo jest dla nich w najwyższym stopniu

podejrzane, albo na którego temat dysponują już konkretnymi danymi. Kto nam zapewni, że w przypadku UFO nie jest

dokładnie tak samo?

Wróćmy jednak do załóg UFO. Ich zachowanie jest absurdalne nie tylko, jeśli weźmiemy pod uwagę okaleczenia zwierząt

i badania ludzi. Przed naukowcem próbującym uznać informacje przekazane przez „pozaziemskich gwiezdnych braci” za

takie, jakimi się wydają, czyli za posłania przedstawicieli inteligencji pozaziemskich, otwiera się cała skala zaskakujących,

niewiarygodnych i całkiem zwariowanych działań oraz sposobów nawiązywania kontaktów.
Co do jednego nie ma jakichkolwiek wątpliwości: istnieje olbrzymia góra „wiadomości”, rozpowszechnianych na całym

świecie przez osoby, którym się wydaje, że miały kontakt, odbierające informacje za pośrednictwem channelingu oraz

przez innych ważniaków albo egocen-tryków-psychopatów. Do tego dochodzą w ostatnich latach ewidentnie sfałszowane

dokumenty z „najwyższych kręgów rządowych” i nie mniej bezsensowne oświadczenia byłych agentów CIA i innych

„urzędników państwowych”.
Dziennikarz John A. Keel już w 1976 roku pisał: „Sprawa UFO jest jak ruchome piaski – im dalej człowiek w to wszystko

wchodzi, tym bardziej się pogrąża] ”145]. Tak jest i dziś.
Ufologia końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych stanęła przed problemem nie dającej się chyba

rozwikłać mozaiki niesprawdzalnych „posłań z Kosmosu” i nie mniej fantastycznych twierdzeń zupełnie ziemskiego

pochodzenia. Wszystko jest do tego stopnia wzajemnie pozapętlane, że doprowadziło do frustracji kilku badaczy, którzy

zrezygnowali z dalszych dociekań. Inni z kolei wycofują się w stronę modeli wyjaśniających te zjawiska na gruncie

psychologii albo nauk psychospołecznych, sądzą bowiem, że w inny sposób nie uda się przeciąć tego ogromnego węzła

gordyjskiego.
Tym zaś, którzy niezłomnie trwają przy hipotezie w starym stylu, mówiącej o pozaziemskiej naturze tych zjawisk, wydaje

się, że zostali wzięci w ogień krzyżowy-z jednej strony są to ataki przede wszystkim europejskich ufologów-”fanów

psychologii”, z drugiej zaś coraz bar-dziej mętne „fakty” przekazywane przez UFO.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-11.htm (2 z 7) [2005-02-11 13:05:51]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Za pomocą prostego rachunku prawdopodobieństwa Jacques Vallée ustalił, że w ostatnich czterdziestu latach doszło na

Ziemi na pewno do 14 milionów lądowań takich obiektów – stanowi to przeciętnie 350 tys. lądowań rocznie! Absurd? Nie,

wielkość ta bowiem jest oparta na fakcie zaobserwowanych w tych czterech dziesięcioleciach 5 tys. lądowań. W istocie

jednak przekazywano informacje o najwyżej 10% takich lądowań (stąd 50 tysięcy), dostępne zaś dane statystyczne

do-tyczą tylko Ameryki, Europy i Australii. Dla całej Ziemi należy przyjąć 100 tys. lądowań. Jeśli uwzględnimy słabo

zamieszkane regiony Ziemi (skąd napływa niewiele informacji o lądowaniach UFO, bo jest tam niewielu ludzi mogących

je zobaczyć) i noce (większość ludzi śpi), to otrzymamy właśnie niewiarygdną liczbę 350 tys. lądowań rocznie.
Liczba ta jednak ma się nijak do liczby kosmicznych wypraw na Ziemię; jaką możemy założyć, kierując się rozsądkiem.

Nie wiemy oczywiście, jakie struktury mają hipotetyczne społeczeństwa poza-ziemskie, a być może należy tam do

dobrego tonu rzucić okiem na Ziemię podczas porannego joggingu. Ale nie jest to zbyt przekonujące.
Równie niewiarygodna jak naprawy, na które zwracałem już uwagę, jest różnorodność UFO (liczba ich typów zbliża się

już do tysiąca) i setki różnych ras przybyszów z Kosmosu, jakie widziano przez ostatnie lata. Żeby obudzić takie

zainteresowanie pozaziemskich badaczy, musielibyśmy stanowić naprawdę „środek Wszechświata”. Nie całkiem jasne

jest również, dlaczego załogi UFO stosują wobec uprowadzonych blokadę pamięci. Czy nie zorientowali się, że można ją

usunąć za pomocą regresji hipnotycznej, do czego też dochodzi coraz częściej?
Poza tym mamy „posłania”. A ponieważ z jednej strony problem ten jest pouczający, z drugiej wszakże zawiera pewną

dozę komizmu, to już pora zająć się nim nieco bliżej.

Inżynier geodeta Jose C. Higgins nie należał na pewno do ludzi, którym można coś łatwo wmówić. 23 lipca 1947 roku, w

okresie, gdy lądowania UFO nie były jeszcze powszechnie znane, a już na pewno nie w odległym brazylijskim stanie

Parana, ujrzał obiekt mający około trzydziestu metrów średnicy. Z początku nie wierzył własnym oczom. Jego indiańscy

pomocnicy, pracujący przy pomiarach, widzieli jednak to samo, a kiedy obiekt podchodził do lądowania, uciekli w panice.
Higgins został. Od obiektu dobiegało brzęczenie, otworzyły się drzwi, przez które wyszły trzy obce istoty – miały po około

1,8 m wzrostu, były zupełnie łyse, nie miały nawet brwi i były do siebie podobne kubek w kubek. Zbliżyły się do inżyniera,

trzęsącego się jak osika. Jedna skierowała na niego „laskę” i gestem nakazała mu wejść z nimi do obiektu.
Higgins, nadal w pełni władz fizycznych i umysłowych, zawahał się: „Zacząłem coś mówić i mocno gestykulując

zapytałem, dokąd chcą mnie zabrać”. Obce istoty zrozumiały chyba pytanie. Jedna z nich nakreśliła na ziemi siedem

kręgów, w środku zaś kropkę. Wskazała Słońce, potem kropkę, a w końcu krąg siódmy. „Kręgi oznaczały na pewno orbity

planet,... krąg siódmy,... mój Boże, krąg siódmy to orbita Urana. [...] Obce istoty na pewno przybyły z Urana.”
Higgins jest przerażony. Poleci wszędzie, byle nie na Urana. Nie chce. Obce istoty kiwają głowami, odwracają się,

wracają do statku, który błyskawicznie znika z gwizdem w chmurach. Na miejscu zdarzenia zostaje skołowany,

wystraszony człowiek, najmocniej przekonany od tej chwili, że zdarzenie to odbyło się pod szczęśliwą gwiazdą: 23 lipca

1947 roku Ziemian odwiedzili mieszkańcy Urana.

Czy mieliśmy gości z Urana? Siódma planeta, licząc od Słońca, nale-ży – podobnie jak Jowisz, Saturn i Mars – do planet

olbrzymów. W odróżnieniu od Merkurego, Wenus, Ziemi, Marsa, Plutona i księ-życów Układu Słonecznego są one

gigantycznymi kulami gazu. Ich atmosfery, na które składają się: wodór, metan i amoniak, robią się coraz gęstsze ku

środkowi planety. W pewnym momencie zostaje przekroczony punkt krytyczny – ciśnienie jest tak wielkie, że gaz

przechodzi w stan płynny. Jeszcze bliżej środka ciśnienie wzrasta tak bardzo, że ciecz przechodzi w stan stały. Tylko w

samym środku tych planet możliwe jest istnienie skalnego jądra, które może być wielkości Ziemi. Ale można

przypuszczać, że nigdy nie dotrze tam żadna sonda kosmiczna.
Na gazowych planetach Układu Słonecznego nie może powstać życie ludzkie ani życie w ogóle – nie mają one nawet

stałej powierzchni. „Istoty pozaziemskie” widziane przez Josć Higginsa nie przybyły z Urana, tak samo jak pozostali

ufonauci lat czterdziestych, pięć-dziesiątych i wczesnych sześćdziesiątych z Wenus, Marsa, „anty-Ziemi”-Clariona ani z

innych planet. Na Wenus panują za wysokie temperatury. Zdjęcia tej planety, wykonane przez międzyplanetarną sondę

„Magellan” przedstawiają krajobraz pustynny, na który składają się wielkie, rozległe równiny, gigantyczne wulkany,

głębokie rozpadliny i wielkie kratery po meteorytach. Ani wody, ani rzek, ani życia.
Mars też nie jest planetą najgościnniejszą. Bardzo prawdopodobne, że przed 3,8 mld lat w istniejących tam jeszcze

wówczas błotnych oceanach żyły drobnoustroje i algi [146]. Ale od tego czasu Mars jest biologicznie martwy. Jedyna

nadzieja w poszukiwaniach mikroorganiz-mów żyjących w kamieniach albo zadomowionych gdzieś w głębokich dolinach

Vallis Marineris, wielkiego marsjańskiego zagłębienia. Ale ludzie i inne istoty żywe na wysokim stopniu rozwoju?
Nawet słynna „marsjańska twarz” w obszarze Cydonii nie jest tym, czego niektórzy się po niej spodziewali. Przed kilku

laty zadałem sobie nieco trudu i metodami geologicznymi i tektoniczno-statystycznymi zbadałem zdjęcia NASA zrobione

przez sondy „Viking”. Rezultat zwala człowieka z nóg [147, 148]. Nie istnieje jakiekolwiek praw-dopodobieństwo, że relief

ten powstał w sposób nienaturalny – to samo dotyczy tak zwanych piramid, „Miasta Inków” oraz pozostałych kształtów,

wyglądających tak swojsko. Teraz zaplanowane na wiele lat obserwacje zaczął prowadzić amerykański „Mars-Observer”

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-11.htm (3 z 7) [2005-02-11 13:05:51]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

– dzięki niemu uzyskamy lepszy materiał fotograficzny niż w 1976 roku z sond typu „Viking”. Obawiam się jednak, że

wszyscy wierzący w sztuczne struktury nie doczekają się z Cydonii pomyślnych wieści.
Równie błędne jest założenie, że macierzystym światem UFO czy innych istot pozaziemskich jest nie istniejąca już

planeta ze skupiska planetoid. Świat ten, określony mianem Faeton, nęci jako spekulacja ze sfery science fiction, ma

jednak niewiele wspólnego z rzeczywistością [149]. Jest kilka istotnych powodów przemawiających przeciw jej istnieniu:

łączna masa wszystkich planetoid nie osiąga nawet takiej wielkości jak masa Księżyca, a tak niewielkie ciało niebieskie

będzie miało za słabą siłę ciążenia do utrzymania atmosfery, umożliwiającej życie biologiczne. Kratery powstałe na

Marsie i Księżycu od upadku meteorytów są niezwykle stare – z geologicznego punktu widzenia natomiast byłyby bardzo

młode, gdyby Faeton wybuchł przed kilkoma tysiącami lat. Od ponad dwudziestu lat każdy planetolog wie, że skupisko

planetoid nie powstało z jednej planety. Są to pokruszone przez miliardy lat odłamy wielu niedużych planet, z których

nigdy nie powstałoby ciało niebieskie o wymiarach Księżyca, Marsa czy Ziemi. Faeton nigdy nie istniał.
A w jeszcze większej odległości od Słońca temperatury w Układzie Słonecznym są tak niskie, że powstanie życia

podobnego do ludzkiego staje się coraz mniej prawdopodobne. Nie istnieje też słynna i osławiona „dwunasta planeta”,

proklamowana przez pewnego amerykańskiego orientalistę, która okrąża podobno Słońce raz na 3600 lat, poruszając się

po ogromnej elipsie [150]. Po pierwsze, odkryto by ją już na pewno za pomocą fotografowania w podczerwieni

odpowiednich regionów nieba, po drugie, temperatura na jej powierzchni byłaby bliska zera absolutnego – są to warunki

niespecjalnie sprzyjające rozwojowi życia. Być może pochodzą stamtąd „zimni ogrodnicy”, ale na pewno nie załogi UFO

czy bogowie-astronauci.
Jeśli mimo wszystko wiele osób utrzymuje, że w dawnych czasach zetknęły się z UFO, że istoty, które nawiązały z nimi

kontakt pochodziły z takich światów, to nie musi to zależeć koniecznie od tych osób. Proszę sobie wyobrazić –

zaproponował w 1970 roku ufolog John Keel – że przed państwem opuszcza się na Ziemię świetlisty obiekt, z którego

wychodzi człekopodobna istota i oświadcza, że przybywa z Wenus. Nie uwierzyliby państwo? W końcu widzieli państwo

lądowanie, na wyciąg-nięcie ręki widzieli państwo istotę – nie ma jakiegokolwiek powodu wątpić w jej słowa, szczególnie

że astronomię i planetologię znają państwo albo bardzo pobieżnie, albo wcale.
Nie twierdzę, że wszystkie osoby, które w początkach ufologii miały kontakt, zetknęły się z przedstawicielami obcej

inteligencji. Ale mimo najlepszych chęci nie mogę sobie wyobrazić, że wszystkie kłamały, że wszystkie miały obciążenia

natury psychicznej albo chciały w ten sposób zbić forsę. Załogi UFO świadomie rozpowszechniają nieprawdziwe

informacje, bo to należy do ich planu od samego początku.

Ludziom, którzy w minionym stuleciu widzieli sterowce, podrzucano informacje nie tylko za pomocą listów w butelkach. Z

najosobliwszym przypadkiem dezinformacji zetknął się teksaski sędzia Love z Waxa-hachie. Inżynierowie ze statku

powietrznego, który tam wylądował, po-wiedzieli mu, że przybywają z Krainy Bieguna Północnego. Państwo to zostało

niegdyś założone przez „dziesiąte plemię Izraela” i z biegiem czasu rozwinęło technikę znacznie doskonalszą od

amerykańskiej – między innymi technikę budowy aparatów latających: „1 stycznia 1897 roku Towarzystwo Historii Krainy

Bieguna Północnego po-stanowiło wysłać do Stanów Zjednoczonych i do Europy wielką liczbę statków powietrznych [...].

Mamy karabiny i wędki, szybkość zaś podróży umożliwia nam dotarcie tam, gdzie mamy ochotę. W Stanach

Zjednoczonych dziesięć statków spotka się w Nashville w Tennessee, gdzie weźmie udział w Wystawie Światowej 18 i 19

czerwca. Każdy będzie mógł je zwiedzić. Raz lądowaliśmy już mniej więcej 100 mil stąd na północ, gdzie widzieliśmy

jeden z waszych pociągów. Bardzo interesujące urządzenia, ale poruszają się tak powoli”.
Sędzia zaklinał się na wszystkie świętości, że to właśnie słyszał. Zdu-miewająca odwaga, jak na człowieka o takiej

pozycji. Nie trzeba chyba mówić, że w oznaczonym czasie do Nashville nie przybył ani jeden z dziesięciu statków

powietrznych, które miano tam podziwiać [82].
W listopadzie 1896 roku gazeta „Sacramento Bee” opublikowała list od czytelnika, który dawał do zrozumienia, że jest

jednym z członków załogi takiego statku i że przybywa z Marsa: „Naczelny dowódca Marsa wysłał jeden z elektrycznych

statków powietrznych w podróż naukowo--badawczą do młodszych i większych światów. Statki zbudowano z najlżejszych

i najtwardszych materiałów, a maszynerię stanowi doskonała aparatura elektryczna. Aluminium i szkło, zahartowane w

takim samym procesie chemicznym, w jakim powstają diamenty, uzupełniają listę surowców, z jakich zbudowano

najlepsze statki. W locie pojazdy te wyglądają niczym kula ognista. Napędzają je elektryczne maszyny, znajdujące się w

środku. Szybkość naszych marsjańskich statków jest ogromna, a można ją jeszcze zwiększyć do wielu tysięcy mil na

sekundę. Dzięki marsjańskim wynalazkom odleg-łości kosmiczne nie mają żadnego znaczenia] ”153].
Kawał zrobiony przez dawnego miłośnika science fiction? Pewnie, że możliwe. Ale podobne informacje pojawiały się

zawsze, ale nie w każ-dym przypadku można je uznać za oszustwo.

Pewien w gruncie rzeczy bardzo wiarygodny przypadek „uprowa-dzenia” przydarzył się w październiku 1974 roku w

lasach w okolicach Rawling w stanie Wyoming. „Istoty pozaziemskie” porwały tam Carla Higdona, inżyniera wiertnictwa.

Wciągnięto go na pokład UFO, gdzie przeżył „wizje”. Higdon był następnie wielokrotnie poddawany regres-jom

hipnotycznym i testom na prawdomówność z zastosowaniem detektora kłamstwa, które wykazały, że mówi prawdę.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-11.htm (4 z 7) [2005-02-11 13:05:51]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Osobliwe wrażenie sprawia treść komunikatów przekazanych Hig-donowi. Powiedziano mu, że obce istoty przebywają na

Ziemi, którą wykorzystują jako miejsce, gdzie, polując i łowiąc, mogą zdobyć żywność. Jest ona dla nich konieczna, bo

własna, wytwarzana sztucznie, nie zawiera dość witamin [152].
Higdona uprowadzono, gdy był na polowaniu. Oczywiste jest zatem, że nie zmieniono kontekstu sytuacyjnego i postarano

się mu wcisnąć „myśliwskie opowieści”. Także tu mamy do czynienia w uprowadzeniu z detail reflectivity, uwzględnieniem

wyobrażeń osobniczych i wy-tworów fantazji – a zarazem zamydlaniem prawdziwych przyczyn zdarzenia.
Herberta Schirmera, policjanta pełniącego służbę patrolową, upro-wadzono wczesnym rankiem 3 grudnia 1967 roku.

Schirmer ma dwudziestominutową lukę w pamięci. Jemu także opowiadano podobne bajeczki: że obcy mają stacje na

Wenus i tajne bazy ziemskie na biegunie północnym i południowym, u wybrzeży Florydy i Argentyny, że statek kosmiczny

czerpie energię ze stacji transformatorowych, nie jest wy-krywany przez ziemskie radary etc., etc. [153]
Informacje te nie są zbyt wiarygodne, a jednak uprowadzenie Schirmera zalicza się do najlepiej udokumentowanych

przypadków tego typu. Włączono je nawet do Raportu Condona, choć naukowcy z Uniwersytetu Colorado nie znaleźli

dlań przekonującego „natural-nego” wyjaśnienia (97].

Od kilku jednak lat obok takich przypadków jak Schirmera czy Higdona – obaj przeżyli uprowadzenie z ich punktu

widzenia rzeczy-wiste i odebrali przy tym informacje co najwyżej błędne – powiększa się grupa „proroków UFO”. Są to

ludzie, którzy wcale nie musieli mieć kontaktu z UFO. Siadają sobie, ot tak, w bujanym fotelu, zamykają oczy i „odbierają”

informacje. Procedurę taką określa się angielskim terminem channeling.
Słowo to pochodzi od pojęcia channel, czyli kanał, a wedle własnego mniemania ludzie ci stają się „kanałami”

wykorzystywanymi przez istoty z innych światów, z innych wymiarów, z „innych płaszczyzn częstotliwości” i ze świata

umarłych – granice są tu chyba bardzo mgliste, bardzo płynne. Każdy może zostać albo być „kanałem”, nie ma tu

jakichkolwiek ograniczeń.
To już było. Już w starożytności ludzie określani jako media porozumiewali się ze zmarłymi z tamtego świata, z aniołami i

bogami. Nie kwestionuję faktu, że jest to możliwe, że istnieją inne wymiary istnienia, z którymi można wymieniać

informacje w ten czy w inny sposób. Nie można tu jednak nie dostrzec pewnego niebezpieczeństwa, polegającego na

trudności udowodnienia prawdziwości tych praktyk. Dziś – podobnie zresztą jak kiedyś – każdy może powiedzieć, że ma

łączność ze zmarłym niedawno dziadkiem czy z dowódcą statku kosmicznego XYZ z planety „Alfabetagamma”, lecz w

istocie będzie nawiązywał łączność z sobą samym, tzn. z ukrytą dotąd transosobowoś-cią własnego ja.
Ale najbardziej problematyczne staje się to wszystko, gdy się dowie-dzieć, co o sobie sądzą osoby zaklasyfikowane do

tej kategorii – osoby twierdzące, że za pośrednictwem „kanałów” otrzymują posłania od „pozaziemskich braci”. Według

Brada Steigera, który napisał wiele książek na temat tych przekazów, ludzi tych można scharakteryzować następująco:

„Osoby, które miały kontakt, są być może rozwijającymi się prototypami przyszłego zwiastowania ewangelii, heroldami

religii New Age, łączącej elementy techniki z koncepcjami religii tradycyjnej] ”154].
Innymi słowy, mamy tu do czynienia z żargonem złożonym z elemen-tów pseudoreligijnych, pseudoduchowych i

zaczerpniętych z science fiction. Przyjrzyjmy się bliżej kilku posłaniom „heroldów New Age”, ewangelistów Nowej Epoki.

OX-HO to wcale nie symbol nowej rozetkowej maszyny do pisania z Hongkongu. Tym mianem określa się pewna „istota

pozaziemska”, propagująca swoją filozofię przez „kanały” Solar Light Center w Ore-gonie i oferująca „bezpośrednie

zaproszenia do czwartego wymiaru”: „Istnieje zupełnie nowy świat, który czeka na was, Ziemian. Czwarty wymiar jest

niezwykle subtelny, to wymiar najdelikatniejszych odcieni piękna. Kiedy poziom waszych częstotliwości wzrośnie,

będziecie mogli ogarnąć te subtelności z intensywnością niedostępną obecnie waszej wyobraźni... Nawet Ziemia, po

której chodzicie, zmieni swoją częstot-liwość, aby dostosować się do oscylacji tego wymiaru, każda zaś forma życia

przybierze nowe odcienie istnienia] ”154].
Tako rzecze OX-HO. Nie zna przy tym chyba najprostszych praw fizyki. Żyjemy w czterowymiarowym kontinuum,

stanowionym przez trzy wymiary przestrzeni – długość, szerokość, wysokość oraz przez wymiar czwarty – czas.

Dlaczego mielibyśmy się zatem przetrans-ponowywać do „zupełnie innego świata” przez „podniesienie poziomu

częstotliwości”? Konfabulacje na temat innych „stanów drgań” oraz „subtelniejszych częstotliwości” innych światów,

innych wymiarów czy innych czasów są ulubionym motywem takich przekazów. Ale chyba żaden z wielu „duchowo

wysoko rozwiniętych gwiezdnych braci” – ani OX-HO, ani nikt inny – nie potrafi zdefiniować tych pojęć i ich związków

znaczeniowych. Oczywiście coś takiego brzmi nieźle, a nawet nieco naukowo, ale jeśli się nad tym zastanowić, okazuje

się zwykłą bzdurą, czystym nonsensem.
Ale „istotom pozaziemskim” wciąż za mało opowiadania takich historyjek. Posłuchajmy wielkiego mistrza „Orlona” ze

statku kosmicz-nego XYZ (to nie żart, naprawdę tak się nazywa): „Oznajmiono wam już, że rok 1975 był rokiem wielkich

przemian na plancie Terra (Ziemia) i że decyzje podjęte w tym roku będą miały dalekosiężne oddziaływania aż za rok

2000 waszej rachuby czasu. Stwierdzamy tylko, że wskutek wysokich fal szybkości, które dotrą do waszej planety z

centralnego słońca, każdy ulegnie wewnętrznej przemianie albo przełomowi na miarę świadomości”. To nie wszystko:

„Jednocześnie potworne energie popłyną w obszary, które wy określicie najpraw-dopodobniej jako ultrafioletowy pas

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-11.htm (5 z 7) [2005-02-11 13:05:51]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

promieniowania. Dzięki tym energiom wielkim przemianom ulegnie cząsteczkowa struktura planety i jej atomy; przemiany

te odczuje się jako bardzo szybką lub drastyczną zmianę między stabilnością a całkowitą niestabilnością. To z kolei

doprowadzi do ruchów tektonicznych wielkich połaci lądu, do przemie-szczeń prądów powietrza i do zmiany zjawisk

meteorologicznych i pokrewnych] ”154].
I w tym stylu dookoła Macieju. Ale co to jest „centralne słońce”, co to są podejrzane „wysokie fale szybkości”, a

„ultrafioletowe pasy promieniowania”? Nic takiego nie ma albo są to tylko przekręcone, ale zupełnie źle zrozumiane

terminy z dziedziny fizyki (np. radiacyjne pasy Van Allena).
Jedną z najpopularniejszych „pozaziemskich” postaci jest Asthar Sheran. Pojawił się po raz pierwszy w 1952 roku za

pośrednictwem „kontaktowca” George'a van Tessela i od tej pory nie można sobie bez niego wyobrazić świadomości

„pracowników światła”, rozpowszech-niających jego posłania. Wedle Asthara na orbicie okołoziem-skiej znajduje się

obecnie ponad 100 tys. statków kosmicznych, mają-cych w razie atomowej katastrofy uratować większą część ludzkości.

Pocieszające.
Wedle Asthara Wszechświat, rządzony przez „Sobór Siedmiu Świa-teł”, jest podzielony na układy sektorów, te zaś na

poszczególne sektory. Układ Słoneczny porusza się w „czwartym sektorze Beli”, za który odpowiada Asthar.
Bzdury na temat Asthara plenią się bujnie i dziś. W rozpowszech-nianym po całych Niemczech „Wezwaniu do

pracowników światła” nawołującym do stworzenia „Stowarzyszenia Zarejestrowanego Przy-mierza, czyli Zjednoczenia

Oddziałów Asthara” ogłoszono, że Ziemia jest przyjęta do „Unii Galaktycznej”, za co Asthar i jego cała grupa serdecznie

dziękują: „Ziemię włączono teraz w sieć energetyczną Unii Galaktycznej. W ten sposób ustabilizowano ją na czwartym

wymiarze, my zaś wszyscy poczujemy wkrótce to mocne wsparcie”. Tak zwana Matka Boska – kimkolwiek jest – zrodziła

w podzięce 100 tys. dzieci światła, które do 1992 roku inkarnowały się na Ziemi, aby „pierwsze pokolenie Nowej Epoki w

2012 roku założyło na Ziemi Kulturę Galaktyczną] ”156].
Channeling jest oczywiście najpiramidalniejszą bzdurą od czasu wymyślenia perpetuum mobile, które – jak wiadomo –

nie może funkcjonować. „Pracownicy światła”, „gwiezdne dzieci”, „prorocy New Age”, są to albo łatwowierni ezoterycy,

albo łebscy faceci od interesów, którzy, żerując na dobrej wierze swoich zwolenników w Solar Light Center i gdzie indziej,

robią dużą forsę.
Ale to jeszcze nie wszystko: na przykład pewien anonimowy „koman-dor X”, rzekomo wysoki urzędnik rządu USA,

utrzymuje, że tak naprawdę Ziemia jest w środku pusta i oświetlana przez „przydymione centralne słońce”. Mieszkają tam

Lemurczycy, ludzie-gady, którzy przed 300 tysiącami lat zeszli pod ziemię. Nie do końca wiadomo, co tam robią przez

cały czas. W każdym razie stale drą koty zarówno z kosmonautami „grupy Asthara”, jak i z „małymi szarymi istotami”.

Jedni i drudzy mają swoje enklawy w tunelach i systemach jaskiń oraz ostro ze sobą walczą – każdy z każdym.
Brzmi to dość zabawnie. Żarty kończą się jednak po wysłuchaniu byłego agenta CIA, Virgila Armstronga,

rozpowszechniającego swoją filozofię na wielkich kongresach, organizowanych specjalnie dla niego, na przykład w

zeszłym roku w Berlinie. Armstrong, uznający się za „ambasadora celu istnienia ludzi na tej planecie”, ogłasza całkiem

serio, że większość z sześciu milionów ludzi zagazowanych przez hitlerowców nie zginęła wcale w obozach

koncentracyjnych, ale została przeniesiona na inne planety na potrzeby badań „biologiczno-energetycznych”. W 1937

roku „złe istoty pozaziemskie” zawarły podobno z Hitlerem pakt, a rakieta V-2, skonstruowana przez Wernhera von

Brauna, była w pewnym sensie pierwszym „produktem ubocznym” tej strasznej kooperacji [158].
Pasuje to również do obrazu przedstawionego przez innego byłego agenta CIA, pilota Johna Leara: w tajnych bazach

wojskowych Lear widział zwłoki istot pozaziemskich i wie, że rząd USA współpracuje z obcymi. „Rząd sprzedał nas

innym!”, zawierając między 1969 a 1971 rokiem stosowne kontrakty. Stany Zjednoczone otrzymywały wówczas

informacje na temat pozaziemskich wytworów wysoko rozwiniętej technologii i dały do zrozumienia, że wyrażają zgodę,

żeby „szare istoty” uprowadzały ludzi i zabijały podczas doświadczeń różne zwie-rzęta [159].
Ale tymczasem wszystko się wydało: „My, ludzie, byliśmy dla nich pożywieniem – właśnie to starały się zatuszować

wszelkimi środkami wielkie mocarstwa. To nie może przedostać się do publicznej, wiadomo-ści. Czy mogą sobie państwo

wyobrazić, co by się stało? Mimo popłochu i prób oporu wobec istot pozaziemskich bylibyśmy zdani na ich łaskę”. Można

tylko mówić o szczęściu, że co najmniej trzy EBE (extraterres-trial biological entities, czyli biologiczne jednostki

pozaziemskie) są jeszcze więzione w bazie lotnictwa wojskowego USA w Los Alamos, pod elektromagnetycznym

kloszem, zwanym w fachowym żargonie YY-11.
Najcelniejszy strzał oddał pewien „ufolog”, John H. Andrews, który miesza w swojej książce obłędne posłania od

„kanałów”, mediów, „kosmicznych ludzi” (narodzonych powtórnie na Ziemi) z podejrza-nymi materiałami rzekomo tajnych

służb: „Małe szare istoty” to biologiczne androidy, roboty, karmiące się ludzką krwią. Przerabiają one ludzkie mięso na

konserwy i kąpią się w ludzkiej krwi, którą wchłaniają przez skórę. Wkrótce nastąpi „powtórny powrót Chrys-tusa”, „Sąd

Ostateczny”, a potem wszyscy, którzy nie nauczyli się walczyć z szarymi istotami, zostaną przez nie dostarczeni w ich

statkach do kosmicznej rzeźni i straceni, a następnie powędrują do galaktycznych wytwórni konserw [160].
Dosyć! Starczy! Jak widać, chora wyobraźnia kilku autorów, „ka-nałów” i innych szaleńców nie ma żadnych granic.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-11.htm (6 z 7) [2005-02-11 13:05:51]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Jak rozbrajająca i naiwna wydaje się przy tym informacja, przekazana uprowadzonemu Carlowi Higdonowi, że Ziemia

będzie wykorzystana jako źródło zapasów ryb. Kosmici, zapuszczający ze swojego statku kosmicznego wędki do

ziemskich stawów i jezior, cóż za idylliczny obrazek w porównaniu z tymi potwornościami.
Zamieszanie, zamęt i bałagan są doskonałe. Uprowadzenia i prze-kazywanie przy tej okazji nieprawdziwych informacji,

nie istniejące planety i inne płaszczyzny oscylacji. Przekazywane „kanałami” prze-powiednie, zawierające kompletne

bzdury z punktu widzenia fizyki, i komunały filozoficzne. Organizacje masowe, obiecujące dialog z Wszechświatem, a

oferujące co najwyżej ziemskie zabobony. Plotki o martwych i żywych obcych istotach, przetrzymywanych w tajnych

bazach armii amerykańskiej, perwersyjne wyobrażenia mięsożernych i pijących ludzką krew „małych szarych istot” –

nieprzenikniony i nieprzebyty mętlik wszelkich możliwych prawd, półprawd i łgarstw.

A mimo wszystko właśnie to może stanowić część planu innych. Od tysiącleci ukrywają prawdziwe motywy swojego

postępowania, ukry-wają swoje prawdziwe pochodzenie za zasłoną, za mgłą niewiedzy i zamętu. Już czas podnieść

rąbek tajemnicy, odważyć się spojrzeć za kurtynę. Niezależnie od tego, co tam znajdziemy, zmieni to nas i nasz sposób

widzenia świata.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-11.htm (7 z 7) [2005-02-11 13:05:51]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

12. Mimikria

Działalność inteligencji pozaziemskiej

„To było tak, jakby ziemia usunęła się nam spod nóg- i nie było już żadnego pewnego oparcia. Identyczność,

przedmiot, przyczynowość, przestrzeń, czas – zawaliła się cała uspokajająca konstrukcja rozsądku.”

Albert Einstein, Mój obraz świata


Na ile realne są nasze realia? Na ile rzeczywista nasza rzeczywistość? Proszę sobie wyobrazić, że istnieje bóg, który jest

wszechmogący.
Proszę sobie wyobrazić, że bóg ten stworzył kiedyś nasz Wszechświat – taki, jakim go teraz widzimy. Żaden problem,

powiedzą państwo zapewne. Zaraz, zaraz! Jeżeli jest to bóg wszechmogący, to w jednej chwili może „powołać do życia”

nasz świat. Nadal żaden problem? Ale co będzie, jeżeli zdarzyło się to tuż przed chwilą, na przykład dokładnie przed

dziesięcioma minutami?
Niemożliwe? Nie, tylko nieprawdopodobne. Nie mamy najmniejsze szansy wykazania kiedykolwiek, że tak nie jest. Bóg

wszechmogący może przecież stworzyć Kosmos tak, aby wyglądał jak „stary”: gwiazdy będą na najróżniejszych etapach

życia, prastare byłyby też planety i skały, których wiek mamiłby nasze mierniki milionami lat istnieliby też ludzie

pamiętający wszystkie zdarzenia, jakie my pamiętamy. Choć zdarzeń tych nigdy nie było.

Przykład drugi: Proszę sobie wyobrazić, że w całym Wszechświecie jest tylko jedna istota myśląca – pan (albo pani).

Wszystko zaś, co widzi pan teraz wokół, to nic innego, jak tylko „sztuczny świat” zbudowany dla pana – a może przez

pana.
Niemożliwe? Nie, tylko nieprawdopodobne. Bo jeśli pan jest sam Kosmosem i sam skonstruował wszystko wokół dla

oddania się iluzji społecznej, to nie ma pan żadnej szansy dowiedzieć się czegokolwiek o prawdziwości tego założenia.

Do chwili, którą wyznaczył pan sam na zakończenie tej gry. Oczywiście pana żona czy pani mąż czy sąsiad, który

przeczyta te słowa, będzie wiedział, że to nieprawda, bo przecież on też „tu” jest. I odpowie: „Co za bzdura, jestem

przecież świadom własnego istnienia!” Ale czy będą państwo kiedykolwiek wiedzieli na sto procent, czy właśnie to nie

należy do założeń gry? A czy pańska żona albo pani mąż, albo sąsiad państwa kiedykolwiek będzie miał pewność, czy

nie jest istotnie tak, że oni albo on sam istnieje jako środek Wszechświata?

Przykład trzeci: Proszę sobie wyobrazić, że ubierają się państwo w obcisły skafander, zakładają futurologiczne gogle,

naciskają guzik i w jednej chwili są państwo na Księżycu. Albo na Marsie. Albo w Szlarafii. Albo w świecie fantazji, który

stworzyli państwo sami.
Niemożliwe? Nie, bardzo prawdopodobne. Bo to, co dla niewielu ludzi jest dziś metodą zarabiania na chleb, będzie dla

nas wszystkich codziennością za dwadzieścia czy trzydzieści lat – będzie to przejście w inny świat, wejście w inną

rzeczywistość, w wirtualną rzeczywistość przestrzeni cybernetycznej.
„Przestrzeń cybernetyczna” jest pojęciem stworzonym w sposób równie sztuczny jak świat, który określa. Określenie

„cybernetyczny” pochodzi od słowa cybernetyka, które z kolei wywodzi się od greckiego kybernan – sterować.

Cybernetyka obejmuje wszelkie badania, które związane są w jakiś sposób z procesami kontroli i regulacji, szczególnie

komputerowego przetwarzania danych. Przestrzeń cybernetyczna jest więc obszarem stworzonym sztucznie przez

komputer, oferującym użytkownikowi niewiarygodne możliwości – można weń wejść tak samo, jak wchodzi się do

sąsiedniego pokoju.
Ale słowo „przestrzeń” nie jest w stanie wyrazić, o co tu chodzi. A chodzi o cały świat, więcej – o nieskończenie wiele

światów. Nie ma tam żadnych granic. Jedynym ograniczeniem jest wyobraźnia pro-gramisty i fantazja użytkownika. W

przestrzeni cybernetycznej możliwe jest wszystko: można pójść, dokąd ma się ochotę, można robić to, na co ma się

ochotę, można skonstruować to, na co ma się ochotę. W cyberprzestrzeni można być stwórcą światów.

Nowe techniki komputerowe nie wyszły jeszcze z pieluch. Stosują je piloci do bezpiecznego – w rzeczywistości wirtualnej

cyberprzestrzeni – trenowania ataków na wroga. Na przykład wojna z Irakiem w 1991 roku toczyła się dwa razy: raz w

rzeczywistości wirtualnej, raz na Bliskim Wschodzie. Rzeczywistość wirtualną wykorzystują astronauci do ćwiczenia

trudnych operacji, które później wykonają w Kosmosie. Konstruktorzy lotniczy i samochodowi uczą się nią posługiwać –

służy im ona do testowania zachowania się konstruowanych pojazdów w trakcie jazdy albo w locie, choć materialnie

pojazdy te jeszcze nie istnieją.
Wchodzący w rzeczywistość wirtualną zakłada specjalne okulary, gogle, mające zamiast szkieł dwa ekraniki

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-12.htm (1 z 7) [2005-02-11 13:05:55]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

ciekłokrystaliczne i umoż-liwiające widzenie trójwymiarowe. Po kilku sekundach adaptacji czło-wiek czuje, że znalazł się

w środku sztucznej rzeczywistości zaprog-ramowanego świata. Za pomocą rękawicy wyposażonej w systemy czujników

można ingerować w zaprogramowany świat. Po wyciągnięciu palca człowiek leci we wskazanym kierunku. Można

wystrzelić od-rzutowcem w niebo albo szybować przez środek atomu, można przespacerować się po Księżycu albo

podróżować po układzie krwio-nośnym mamuta.
Naukowcy z NASA Ames Research Center i innych placówek badawczych słynnej Krzemowej Doliny te pierwsze kroki w

rzeczywis-tości wiriualnej mają już dawno za sobą. Nie chodzi już teraz o wejście w „piękny nowy świat”, chodzi o jego

bezustanne doskonalenie, kształtowanie, aby wrażenia z pobytu stawały się coraz precyzyjniejsze. Optycznie-bo

miniaturowe ekraniki mają coraz większą rozdzielczość oraz wyposażono je w czujniki, reagujące na ruchy gałek ocznych

zmianą obrazu w czasie rzeczywistym. Akustycznie – bo syntezatory tworzą dźwięki przekazywane następnie

użytkownikowi przez słucha-wki. Dotykowo – bo jeśli użytkownik chwyci jakiś przedmiot istniejący w rzeczywistości

wirtualnej, to dzięki tak zwanym efektorom poczuje „prawdziwy” opór materii. A potem będziemy pracować wirtualnie –

dwie albo więcej osób – w jednej „przestrzeni”.
Ale i tu nastąpił postęp: „Przy zastosowaniu trackingu (wyczuwaniu ruchów) ciała użytkownik we wspólnym miejscu pracy

– mającym normalne wymiary, tyle że znajdującym się w rzeczywistości wirtualnej – będzie obecny, to znaczy będzie

obecny jego elektroniczny przed-stawiciel, którego wygląd i obecność będą uzależnione od danego użytkownika. W

przypadku interaktywnych gier wideo albo interak-tywnego teatru jego alter ego może przybierać wszelkie możliwe

postaci – od kreskowego ludzika, po przedmiot nieożywiony, od postaci o zamazanych konturach, po znaną osobistość”

[165].
Już za parę lat, kiedy technika rzeczywistości wirtualnej będzie powszechnie dostępna, filmy, z jakimi mamy do czynienia

dziś, będą stanowić tylko skromną część wieczornego programu w telewizji. Zrodzi się popyt na „spektakle interaktywne”.

Dyskietki zawierające matryce (przynajmniej dla nie mających skłonności albo ochoty na samodzielne tworzenie nowych

światów) włoży się do stacji dysków komputerów odpowiedniej mocy, tak jak na przykład dziś dyskietki z tekstami do

pracy z edytorem. Potem człowiek ubierze się w wypo-sażony w czujniki skafander na całe ciało, założy gogle i,

nacisnąwszy klawisz, przeniesie w najbardziej wymyślne światy: na Dziki Zachód, w odległą przyszłość, na księżyc

Jowisza Io, w epokę kamienną. Będą też państwo mogli wejść w świat swojego ulubionego filmu. Na przykład

„Niewidzialnego Trzeciego”, „Mojego przyjaciela Harvey'a”, „Obcego – ósmego pasażera Nostromo” czy „2001: Odyseję

kosmiczną”. Będą państwo mogli spotkać Jamesa Stewarta albo Sigourney Weaver, będą państwo mogli przeżyć

najwspanialsze przygody (oczywiście i erotycz-ne), będą państwo mogli nawet, jeśli zechcą, być Jamesem Stewartem

czy Sigourney Weaver.
A świat ten będzie tak rzeczywisty, że w którymś momencie uwierzą państwo, że przebywają tam naprawdę.
A na ile realny jest nasz świat? Co to jest realność? Co to jest rzeczywistość?
Czy w ogóle istnieje coś takiego jak rzeczywistość? Czy istnieje rzeczywistość obiektywna, nietykalna, nienaruszalna?
Nie. Rzeczywistość to iluzja. Bodźce docierające do nas za pośred-nictwem zmysłów są jedynie odbiciem rzeczywistości.

Nasze zmysły – wzrok, słuch i dotyk – są w stanie przekazać tylko część tych informacji. Istnienie wielu rzeczy, których

nasze oczy nie widzą, a uszy nie słyszą, można wykazać tylko za pomocą przyrządów. Dotyczy to choćby podczerwieni i

nadfioletu, infra- i ultradźwięków. Dziś wiemy, że wszystko to są elementy rzeczywistości, ale jeszcze przed stu laty

człowiek, który – jeśli tych aspektów rzeczywistości po prostu nie kwestionował – uważał je za nader wątpliwe.

W mikroświecie, w świecie kwantów, nasze pojmowanie rzeczywis-tości zupełnie zawodzi. Werner Heisenberg, wielki

fizyk atomowy, napisał kiedyś, że w doświadczeniach dotyczących stanów atomu mamy do czynienia ze sprawami, ze

zjawiskami, które są równie rzeczywiste jak zjawiska życia codziennego. Atomy czy nawet cząstki elementarne nie są

jednak rzeczywiste w takim samym stopniu – tworzą świat potencjałów albo możliwości, nie zaś świat rzeczy albo faktów.

Atomy nie są rzeczami ani przedmiotami, twierdził Heisenberg [162].
Nierzeczywistości mikroświata nie da się bez wątpienia przetrans-ponować tak łatwo na makroświat (zadaję sobie przy

tym pytanie, w jaki sposób z czegoś, co składa się tylko z potencjałów i możliwości, może powstać fakt, rzecz, zdarzenie;

w którym momencie przekracza się granicę między nierzeczywistością a rzeczywistością?). Być może jednak przyczyną

takiego stanu rzeczy jest wyłącznie niedokładność naszych mierników, być może teoria, a może nasz obraz

Wszechświata.
Niemało wielkich fizyków naszego stulecia – choćby John von Neumann, Eugene Wigner i Erwin Schródinger – wierzyło,

że tylko nasz własny, świadomy duch dysponuje rzeczywistością elementarną. Wszystko inne było co najwyżej

konstrukcją wygenerowaną z doświad-czeń przeszłości i sprzęgniętą ze świadomością.

Już niedługo, za dwadzieścia albo trzydzieści lat, genialni programiści wirtualnej rzeczywistości stworzą światy, których

nie da się odróżnić od świata realnego. Światy, w których zapanują specyficzne prawa fizyki, światy, mające własną

historię kosmologii, światy zamieszkiwane przez elektroniczne „żywe” istoty. Może istoty te posiądą zdolność replikacji i

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-12.htm (2 z 7) [2005-02-11 13:05:55]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

zaczną się kiedyś mnożyć. A jeśli poczekamy jeszcze trochę – albo przyśpieszymy postęp w sposób sztuczny – stworzą

być może jakby świadomość. Istoty w światach wirtualnych zaczną zadawać sobie pytania, kim są i skąd się wzięły, i jaki

sens ma ich świat, one same, ich świadomość.
W program możemy wbudować różne pułapki, zastosować tricki, które raz na zawsze uniemożliwią im grzebanie się w

tajnikach swojego istnienia. Będziemy mogli przy tym obserwować ich trud przy roz-wijaniu i obalaniu koncepcji

filozoficznych i teologicznych oraz syste-mów wiary. Będą nawet rozwijać naukę – oczywiście tylko w takich granicach, na

jakie im zezwolimy.
A czasem my zjawimy się w ich świecie jako bezpostaciowe zjawy, jako bogowie albo jako martwy kamień na skraju

drogi. Założymy po prostu nasz kombinezon z czujnikami, naciśniemy parę klawiszy i znajdziemy się w środku

wirtualnego „rzeczywistego” świata naszych tworów.

Czy nasz świat jest w rzeczywistości światem wirtualnym? Niektórzy sądzą, że to możliwe. Może o tym świadczyć

kwantyzacja energii i momentu pędu, to znaczy ich „podział” na najmniejsze jednostki fal i cząstek, a jeśli się okaże, że

nawet przestrzeń i czas są skwantyfikowane w podobny sposób, stanowiłoby to poważny argument przemawiający za

prawdziwością takiej hipotezy, w każdym razie zdaniem matema-tyków, których życie i tak przynajmniej w połowie toczy

się chyba w światach stworzonych sztucznie [165].
Bez wątpienia nasz świat nie jest światem istniejącym w superkom-puterze bardziej czy mniej genialnego

hiperwymiarowego szalonego programisty (choć nie można tego wykluczyć w stu procentach). Bez wątpienia Kosmos

jest czymś więcej niż tylko efektem uruchomienia w sieci niewyobrażalnie skomplikowanego pakietu programów (kto

wie...?). Bez wątpienia nasza świadomość nie jest wytworem zaprog-ramowania układów scalonych (ale co to jest

świadomość?). Bez wątpienia nauce uda się wcześniej czy później odpowiedzieć na wszys-tkie te interpelacje, dające się

zgłębić metodami naukowymi (tylko nie na poziomie cząstek subatomowych, tam bowiem zasada nieoznaczono-ści

Heisenberga przekreśli nam wszelkie rachuby)...
Granice między rzeczywistością – w naszym rozumieniu – a rze-czywistością wirtualną, sztuczną, są oczywiście płynne.

Ta rzeczywis-tość nie istnieje. Istnieją tylko obrazy, wrażenia, odczucia docierające za pośrednictwem zmysłów do

mózgu, bodźce, które w trakcie trwającej miliony lat adaptacji zmysłów zostały przefiltrowane i przepuszczone przez

raster, a w końcu zinterpretowane przez naszą świadomość jako „obiektywna rzeczywistość”. „Fakty te – twierdził Albert

Einstein – można wyrazić za pomocą paradoksu, mianowicie, że znana nam »rzeczywistość« składa się wyłącznie z

arbitralnych wyobrażeń. „

Skok w czasie. Powrót w przeszłość. Cofamy się o pięć, sześć miliardów lat.
Układ Słoneczny jeszcze nie istnieje. Supernowa, w której środku „wrą” i „powielają się” metale i ciężkie pierwiastki –

budulec przyszłego Słońca i planet – jest bliska eksplozji. Jej wybuch rozrzuci po całym Wszechświecie materię, chmurę

gwiezdnego pyłu, która skupi się kiedyś dzięki sile ciążenia, tworząc podwaliny naszego układu planetarnego.
W innych częściach Galaktyki, nazwanych miliardy lat później Drogą Mleczną, światy takie już od dawna krążą wokół

swoich słońc, mając za sobą eony rozwoju. Na kilku powstało życie, na niektórych zaś życie to przeskoczyło próg

samoświadomości: biologiczne istoty – niezależ-nie od tego, jak egzotyczne wywrą na nas wrażenie – wynalazły pismo,

ujarzmiły ogień, rozwijają technikę. A kiedyś odważą się zrobić ten krok i opuszczą swoją planetę.
Nie wszystkie. Wiele zginęło „po drodze”. Wygubiły się w globalnych wojnach albo wymarły, zniszczywszy środowisko

naturalne, zostały unicestwione przez kosmiczne kataklizmy albo zniknęły na skutek straszliwych pandemii. A może

porwał je wir zdegenerowanej świado-mości, gdy ewolucja ich planety „pociągnęła za hamulec bezpieczeń-stwa”?
Inne nigdy się nie zajęły rozwojem techniki, bo albo nie potrafiły, albo nie chciały się tym zająć. Ich środowisko naturalne

było dla nich rajem w wystarczającym stopniu. Może żyły pod wodą i technika nie była im potrzebna. Może unosiły się na

egzotycznych łąkach chmur w atmosferze wodorowo-metanowych olbrzymów, przypominających Jowisza. A może nie

robiły i nie robią nic innego poza filozofowaniem – dowiadując się w ten sposób znacznie więcej o sobie i o

Wszechświe-cie niż te, które nakierowały swoje teleskopy i mikroskopy na zagadki Kosmosu.
Kilka jednak wybrało inną drogą. Opuściły swój świat. Wysłały w Kosmos automatyczne sondy, a potem ruszyły za nimi.

Zasiedliły inne planety swojego układu słonecznego, a potem, po setkach czy tysiącach lat, i on przestał stanowić dla

nich granicę. Skonstruowały gigantyczne twory, pojazdy kosmiczne mieszczące na pokładzie tysiące czy miliony istot ich

rasy. Wystrzeliły je ku sąsiednim gwiazdom.
I zasiedliły te nowe światy. Rozprzestrzeniały się. Zdobyły Galaktykę. Jedna czy kilka obcych sobie cywilizacji

skolonizowało Drogę Mleczną na długo przed narodzinami Ziemi.
Science fiction? Tak, ale w najwłaściwszym sensie tego słowa: fikcja naukowa. Bo kiedy się skończy czołówka, okaże

się, że treść nowego filmu Spielberga nie jest niczym innym jak chłodną oceną praw-dopodobieństwa i symulacją

komputerową takich zdarzeń. Astro-nomowie tej miary co Carl Sagan, Eric Jones, Walter Newman, Marty Fogg i D. G.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-12.htm (3 z 7) [2005-02-11 13:05:55]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Stephenson stworzyli modele migracji społeczeństw pozaziemskich, rozprzestrzeniających się po Galaktyce [164-173].

Międzygwiezdna kultura potrzebowałaby pięć do dziesięciu milio-nów lat na zasiedlenie całej Drogi Mlecznej. A jest to

czas nadzwyczaj krótki, jeżeli się zastanowić, że Ziemia istnieje prawie od pięciu miliardów lat.
„Przed miliardem lat – pisze astronom Robert Jastrow – człowiek dotarł na drodze ewolucji do etapu robaka. Za kolejny

miliard odejdziemy od naszej obecnej postaci tak, jak do dziś odeszliśmy od postaci robaka.] ”174]
Inne formy inteligencji w Galaktyce mają to już dawno za sobą. A do tego wszystkiego dochodzi jeszcze czynnik

najistotniejszy, nie wymieniony przez Jastrowa: Całkowicie naturalny dotąd proces ewo-lucji człowieka będzie zastąpiony

sztucznym – to, co dzieje się dziś w technologii genowej, to tylko skromne początki. Za paręset lat na przekór wszelkim

dzisiejszym obiekcjom natury etyczno-moralnej za-istnieją (odważę się wygłosić taką przepowiednię) ludzie stworzeni

sztucznie, a jeszcze później istoty inteligentne, które przynajmniej pod względem cech fizycznych, będą wykazywały

bardzo niewielkie podo-bieństwo do Homo sapiens.
Ale i to może być tylko fazą przejściową. „Jestem zdania – pisze dalej Jastrow – że nasza forma życia, oparta na dużej

ilości wody i łańcuchach węglowych, okaże się stadium przejściowym. W przeci-wieństwie do wieku Wszechświata

Ziemia istnieje stosunkowo krótko, nie sądzę więc, żeby jakaś forma życia w Kosmosie, nawet najmniejszy odprysk tego

życia, był nieudanym naśladownictwem naszej przemiany materii. Sądzę raczej, że będzie to życie bezcielesne,

duchowe, być może będą to istoty krzemowe – nie mam tu jednak na myśli potworów pożerających piasek, ale raczej to,

co określamy dziś mianem kom-puterów. Struktury z krwi i trzewi, zbudowane na bazie węgla i oparte na kośćcu

podobnym do ludzkiego, nie będą na pewno wchodziły w rachubę jako »obudowy« inteligencji – nie będzie

»pojemników« o konstrukcji biologicznej, nieważne jakiego rodzaju. Takie śmiertelne struktury, mogące przetrwać w

najlepszym razie sto lat, a potem nie nadające się do użycia, byłyby z kosmicznego punktu widzenia mode-lami

prymitywnymi. Założę się o wszystko, że pamięć silikonowa istnieje jako forma życia nieśmiertelnego, a to znaczy, że jest

to w końcu duch bezcielesny.] ”174]
Ale czy koniec końców duch jest istotnie zdany na trwanie w pamięci krzemowych łańcuchów? Czy kiedyś nie pozostawi

za sobą także tego etapu i będzie istniał całkowicie niezależny od wszelkiej materii, wszelkiej cielesności, nieważne –

węglowej, czy złożonej z cząstek krzemu? Nie wiemy, czym jest świadomość, nie da się więc odpowiedzieć również i na

to pytanie. Niektóre eksperymenty parapsychologiczne, przeżycia z pogranicza śmierci oraz świadome i nieświadome

od-dzielanie się od własnego ciała (tzw. eksterioryzacja) sugerują tę możliwość.
Wielki uczony, jezuita Teilhard de Chardin, przedstawił w swojej filozofii teorię wybiegającą bardzo daleko w przyszłość:

dla niego człowiek nie jest koroną stworzenia, ale pewnego rodzaju „odmianą przejściową”. Celem ewolucji jest etap

rozwoju, określany przez niego mianem „punktu Omega”, na którym ludzie będą istnieć w postaci bezcielesnej i staną się

prawie równi Bogu: będą jednością ze sobą, z Wszechświatem, bezpieczni na łonie boskiego „środka środków”. Jestem

pewien, że inne cywilizacje, inne inteligencje kosmiczne dawno osiągnęły „punkt Omega”. Międzygwiezdne czy

międzygalaktyczne kultury, starsze od ludzkości o miliardy lat, osiągnęły tymczasem na pewno etap rozwoju, na którym

przestrzeń, czas i materia nie odgrywają już żadnej roli.
Co to znaczy? Ni mniej, ni więcej tylko to, że rzeczywistość, w której żyjemy, musi być rzeczywistością wielowymiarową.

Być może w tym Wszechświecie rzeczywistość tę obowiązują prawa fizyki naszego świa-ta, jeśli nie kolidują z jej

prawami. Jej zasięg jest jednak na pewno wielokrotnie większy – zachodzi na inne wymiary i płaszczyzny istnienia.

Możliwości istnienia wielu kosmosów nie kwestionuje już dziś na serio chyba żaden fizyk [175]. Świadomość czysta,

może płynąca z miliardów pojedynczych treści świadomości, nie ograniczonych takimi prawidłowościami, jak prędkość

światła, ciążenie, promieniowanie jądrowe miękkie i twarde, powinna umieć przepływać przez te kosmosy, nie zważając

na pozorne dla nas ich rozgraniczenia.
A w końcu znaczy to, że wszystkie te kosmosy są dla niej tylko jakby światami cyberprzestrzeni, różnymi modelami

przestrzeni, czasu i energii (bądź jej odmiany – materii).

Proszę założyć skafander z czujnikami, proszę wejść w stworzony przez programistę świat bitów i bajtów, proszę

przybrać postać, jaka się państwu żywnie podoba albo o której sądzą państwo, że spodoba się mieszkańcom tamtego

świata – postać wróżki albo elfa, Boga albo diabła, członka załogi statku powietrznego albo małego szarego ludzi-ka.

Nieważne. Proszę puścić wodze fantazji. Albo skorzystać z za-instalowanej w programie fantazji współmieszkańców tego

sztucznego świata.
Spotkane przez państwa wirtualne postacie wierzą w istoty wyższe, które przedstawiają im się jako latający ludzie z

Magonii? Żaden problem – jeden ruch ręki, zaznaczenie odpowiedniej opcji w menu programu komputerowego, i już są

państwo powietrznymi podróż-nikami z Magonii. Potem pojawiają się państwo kilka wieków później (dla państwa, a więc

istot stojących nad albo poza systemem, stulecia nic nie znaczą). Dowiadują się państwo, że obce inteligencje wyobraża

się jako małe szare ludziki pędzące przez otchłanie Kosmosu w świet-listych statkach międzygwiezdnych i wykradające

płody kobietom ciężarnym? Żaden problem. Wchodzą państwo z klawiatury do właś-ciwego menu; i już państwo takim

właśnie ufonautą.
Dlaczego to państwo robią? Być może dla państwa jest to tylko gra, zabawa. Może próba. Eksperyment. Może jest to

program główny, nad którym pracują państwo właśnie z kolegami. Może służy do udos-konalania świadomości

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-12.htm (4 z 7) [2005-02-11 13:05:55]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

powstałych w światach wirtualnych, do ich rozwijania, dawania bodźca do przejścia z fazy regresji czy stagnacji do

dalszego etapu ewolucji.
Wiedzą państwo oczywiście, że nie są państwo Bogiem. Popełniają państwo błędy. Muszą państwo zwodzić

świadomości powstałe w sztu-cznym środowisku komputera. One nie mogą się dowiedzieć prawdy, jakakolwiek by była.

Jeszcze nie. Na wszystko trzeba czasu. A państwo zaproponują coś tym „istotom” – że odegrają przed nimi komedię.

Opowiedzą im bajeczkę, najlepiej taką, jaką chcą usłyszeć: że są państwo wróżką, żre przybyli z Magonii, że wykradają

embriony. To zależy. Sprawią p aństwo również, że wszelkie „materiały dowodowe”, stwo-rzone elelktronicznie

„przedmioty”, które mogłyby choćby upraw-dopodobnić obecność państwa, po prostu znikną. Na przykład tablice do

Księgi Mormona, takie pozaziemskie „zwłoki” jak z Aurory, uległe katastrofie wehikuły Juliusza Verne'a i UFO. Po prostu

wykasują je państwo z programu, a one rozpłyną się jak galaretowaty statek z Nebraski.

Czy tak jest w istocie? Czy żyjemy w rzeczywistości wirtualnej? Czy istniejemy w pamięci operacyjnej komputera, czy

jesteśmy elementami programu, w który użytkownik może dowolnie ingerować?
Niezupełnie. Ale ten obraz może stanowić dla nas pewną analogię. Nasz Wszechświat – niezależnie od tego, przez kogo

został stworzony albo za czyją sprawą, albo jakkolwiek – jest czymś w rodzaju mechanizmu zegara. Raz nakręcony i

nastawiony według określonych wytycznych (czytaj: praw fizyki), wykonuje ciągle zaprogramowane zadania. Nie potrafi

nic innego.
W filozofii Wschodu panuje przekonanie, że to sam Bóg urzeczywis-tnił się we Wszechświecie. On-ona-ono, ten-ta-to

niejako przez ten Wszechświat żyje, a przede wszystkim – zdobywa doświadczenia. Ewolucja życia, stawanie się

świadomym należy zgoła rozumieć jako integralny element Wszechświata, a tym samym całego planu – być może nawet

jako jego element istotny. Według Teilharda de Chardin znajduje swoje ujście w „punkcie Omega” – Bóg rozpoznaje

swoje dzieło, a tym samym siebie samego.
Jesteśmy jeszcze na drodze do tego punktu. Inni jednak mogli nas już wyprzedzić o dobry kawałek drogi, może dotarli już

do „punktu Omega”. Przed nimi nie ma już żadnych granic – ani przestrzeni, ani czasu, ani granic materii, ani energii.
A towarzyszą nam od niepamiętnych czasów. Ich zachowanie odpowiada mimikrii niektórych zwierząt – maskują się,

dostosowują do otoczenia [176].

Hipoteza w starym stylu, mówiąca o pozaziemskim pochodzeniu innych, wedle której wciąż przybywają do nas statki

kosmiczne z Alfa Centauri, nie mogła i nie może wyjaśnić złożoności zjawiska UFO. W równie niewielkim stopniu

pomocne nam będą inne hipotezy – nieistotne, czy uważa się UFO za pojazdy z rzeczywistości wielo-wymiarowych, czy

za pojazdy ze światów równoległych do naszego, za pojazdy przybywające z przyszłości, czy też sprowadzi się to

wszystko do raczej prościutkiej hipotezy „psychospołecznej”, która chce widzieć źródło tego zjawiska w samym

człowieku. Nie potrafią wyjaśnić wielości obliczy tego zjawiska i nie mogą dojść z nimi do ładu.
Jeśli jednak spojrzymy na naszą rzeczywistość jak na model, jak na rzeczywistość jedną z wielu, jeśli przyjmiemy do

wiadomości, że inne inteligencje w tym Wszechświecie wyprzedzają nas w rozwoju na pewno o kilka długości, jeśli

porównamy to, co widzimy – zjawisko UFO we wszystkich jego osobliwych aspektach – z tym, co wiemy albo

przeczuwamy na temat inteligencji, świadomości, sztucznej inteligencji i sztucznej świadomości, rzeczywistości i

rzeczywistości wirtualnej, wtedy wszystkie pomieszane elementy tego puzzla powoli się ułożą.
UFO, objawienia maryjne, bigfooty, rozpływające się statki powiet-rzne, statki kosmiczne ulegające katastrofie,

zabezpieczone „pozaziem-skie” zwłoki i „półziemskie” płody wydobywane z łona ciężarnych kobiet – wszystko to jest

równie „realne” czy „nierealne” jak nasza cala rzeczywistość. Są to sztuczne węzły czasoprzestrzeni, tak samo jak

materia jest dziś rozumiana jako „naturalny” węzeł czasoprzestrzeni: jako zjawiska quasi-materialne, projekcje, wysyłane

do naszego świata przez obcą inteligencję – przez innych.
Inni
postępują przy tym bardzo sprytnie, a nawet z pewną dozą humoru. Spotykali się z naszymi przodkami, którzy brali

ich za bogów, nie tylko pod postacią eterycznych istot, lecz również jako „astronauci” – posługiwali się pojazdami

kosmicznymi, dającymi się dziś bez trudu zrekonstruować [177], przekształcali świątynie w bazy naziemne, któ-rych

prawdziwe przeznaczenie dopiero teraz stało się jasne [178], pozostawili urządzenia i inne artefakty, które czekała

awanturnicza wędrówka po historii [179-181] i wznosili budowle, okazujące się dziś nie obawiającymi się czasu nośnikami

informacji [182-185]. Nie byłoby to na pewno konieczne, gdyby nie wiązało się z tym pewne posłanie, posłanie mówiące o

tym, że nas, nasze pochodzenie i nasze pojmowanie świata powinniśmy poddać w wątpliwość, powinniśmy na to

wszystko rzucić nowe, inne światło. Konieczna jest zmiana punktu widzenia, która umożliwi nam zdobycie nowych

perspektyw i zapat-rywań.
Trudno ocenić, jaki rodzaj „techniki” do tego stosują. Może w Ukła-dzie Słonecznym umieszczono jakby automatyczną

stację, „przetwor-nik”, stację przekaźnikową między ową obcą inteligencją a nami. Niewielkie znaczenie ma przy tym,

„gdzie” i „kiedy” przebywa „obecnie” ta inteligencja według naszego systemu czasoprzestrzeni. „Stacja” taka byłaby tylko

„pośrednikiem” między „ich” światem a „naszym”, tak samo jak rękawica z receptorami umożliwia użytkow-nikowi

komputera ingerowanie w wirtualną rzeczywistość wszechświata cyberprzestrzeni. Niemiecki fizyk dr Wolfgang Feix w

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-12.htm (5 z 7) [2005-02-11 13:05:55]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

obszernych badaniach zwrócił uwagę na to, iż być może Stonehenge, megalityczna struktura z epoki kamiennej, jest

zakodowanym zbiorem danych, wskazującym na planetoidę 16 Psyche [184]. Bez trudu mogę sobie wyobrazić, że

właśnie stamtąd albo z odpowiednika tego punktu da się monitorować i sterować rozwojem na Ziemi, tworząc przy okazji

projekcje, interpretowane przez nas (w zależności od gustu, fantazji, religii i podłoża społeczno-kulturowego) jako to, co

akurat chcemy zobaczyć: jako Madonnę z Fatimy, jako członka załogi statku powiet-rznego z Krainy Bieguna

Północnego, jako świetlistego olbrzyma nad Jeziorem Bodeńskim albo jako szarych ludzików z Dzeta Reticuli,

uprowadzających przerażonych obywateli do UFO, gdzie ich dręczą, kłując długimi igłami.
W równym stopniu jest też możliwe, że inni radzą sobie z tworzeniem obserwowanych zjawisk bez takich

„przetworników”, stosując metody czysto psychiczne, parapsychiczne, metafizyczne albo Bóg wie jakie. Przyznałbym z

chęcią, że wszystko to są interpretacje raczej uzależnione czasowo, odpowiadające stanowi wiedzy końca XX wieku. Te,

którymi dysponujemy, nie są nawet najlepsze. Ale przestańmy już spekulować na ten temat. Każda spekulacja będzie

zasłoną dymną, mającą spro-wadzić nas na manowce i sprawić wrażenie pseudonaukowego koktailu owocowego, który

poza tym, że będzie skwaśniały, pozostawi jeszcze posmak goryczy.
Jesteśmy tylko ludźmi – widzimy więc tylko to i zastanawiamy się tylko nad tym, co nie przekracza naszych

intelektualnych możliwości i nie wykracza poza doświadczenia historii. Bez wątpienia za sto, tysiąc czy dziesięć tysięcy

lat będziemy widzieć to wszystko w sposób bardziej zróżnicowany. Analogia rozwoju fizycznego od robaka do człowieka i

od człowieka do istoty stojącej znacznie wyżej od Homo sapiens, jaką zaproponował Jastrow, dotyczy na pewno nie tylko

cielesnych at-rybutów gatunku „człowiek”. Na pewno chodzi też o atrybuty intelek-tualne. Tak jak my dziś różnimy się od

robaka, tak za miliardy lat nasi potomkowie będą stać wyżej od nas. Zrozumieją, co się stało, dlaczego tak się stało, będą

wiedzieć, jak się to stało. A może sprawią, że to stanie się na nowo.
Bo „celem” Wszechświata jest chyba właśnie ewolucja. Rozwój od form prymitywnych do wyższych, od prostych atomów

wodoru zaraz po Wielkim Wybuchu do złożonych struktur cząsteczkowych teraźniej-szości, od prymitywnych

jednokomórkowców do złożonych organiz-mów wielokomórkowych, od prymitywnego intelektu do złożone świadomości

na etapie „punktu Omega”.
Aby uczestniczyć w tym rozwoju, potrzeba nam dwóch rzeczy: po pierwsze, należy stworzyć albo zagwarantować

podstawę dalszego uczestnictwa w tym procesie ewolucji, tzn. chronić ludzkie życie, nie narażając się przy tym na

niebezpieczeństwo takiego czy innego, jednostkowego czy globalnego unicestwienia. Nikt nam w tym nie pomoże, tylko

my jesteśmy za to odpowiedzialni. Po drugie zaś, musimy mieć „wiedzę”, wiarę i przeczucie, że wszystko to ma sens.

Religie próbowały od dawna przekazać ludziom ten sens – z różnym jednak skutkiem.
Faktyczna wiedza ludzi na temat istnienia innego, nadrzędnego świata nie wywodzi się z zakurzonych ksiąg czy

wzniosłych fraz, nie ze zwiastowania dogmatycznego bezsensu czy przeinaczonej historii, lecz wynika z bezpośrednich

przeżyć człowieka konfrontowanego z innym światem. Można tego doświadczyć w różnoraki sposób – mistyczny,

religijny: o podłożu chrześcijańskim, buddyjskim, sza-mańskim czy hinduistycznym. Ale doświadczenie takie może się też

wyrazić w postaci spotkania, spotkania z innymi, którzy towarzyszą nam od zarania historii.

Starałem się w tej książce zwrócić uwagę na kilka takich spotkań. Wyrażają się one w najróżniejszych formach, co

sprawia, że trudno niekiedy stwierdzić istnienie między nimi wewnętrznych związków. Najłatwiej oczywiście odrzucić ich

istnienie – zjawisk, związków albo jednego i drugiego. Dobrze. To najlepszy sposób na wygodne, bezpro-blemowe życie,

w którym najważniejszy jest święty spokój. Każdy ma wolny wybór, może decydować.
Dla bardziej krytycznych, potrafiących odkrywać i widzieć ukryte struktury, nie jest to takie proste. Uznają oni, być może,

tę książkę za punkt wyjścia, za początek długiego procesu przemian, prowadzącego do powstania nowego wizerunku

świata, nowego wizerunku zajmowa-nego w nim miejsca, a w końcu nowego wizerunku nas samych.
Bo ostatecznie każdy musi sam zdecydować, co pocznie z tymi informacjami. Nikt mu nic nie doradzi. Może o nich

zapomnieć albo je zignorować, wrzucić do szuflady z najskrytszymi pamiątkami albo uznać wszystko za oszustwo. Może

zaakceptować tylko część tych informacji, a resztę odrzucić, może wierzyć w rzeczywiste istnienie bigfootów i potworów

morskich, w rzeczywiste istnienie małych szarych ludzików i skrzatów z Hopkinsville – albo uznać wszystko za zjawisko

natury psychologicznej czy psychospołecznej, albo za przypadek z dzie-dziny psychiatrii. Istnieje tysiąc różnych

wariantów postępowania w tej sprawie, a każdy może postąpić na swój sposób.
Argumentacji takiej nie można nic zarzucić. W tej książce nie głosi się ani dogmatów, ani innych „prawd wiecznych”. Ale

na zakończenie chciałbym poprosić państwa, Drodzy Czytelnicy, aby jeszcze raz przerzucili państwo stronice tej książki,

zatrzymując się na chwilę tu i tam, a potem zamknęli oczy i wsłuchali się w siebie.
Jeśli nic państwo nie poczują, nic nie spostrzegą – dobrze.
Ale ten czy ów spośród państwa coś poczuje, coś spostrzeże. Nie będą to „głosy z tamtego świata” ani „informacje z

siódmego wymia-ru”. Nie, nic poza tchnieniem głębokiego, wewnętrznego przeczucia, że na poziomie duszy państwa

nastąpił kontakt – kontakt z tym, co niepojęte, nieogarnione, nie dające się wyrazić – spotkanie z innymi.
A gdy znów otworzą państwo oczy i ujrzą „świat realny”, zmienią się dla państwa pewne niuanse tego świata – tylko

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-12.htm (6 z 7) [2005-02-11 13:05:55]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

odcienie, drobiazgi, cechy trudno dostrzegalne. Ale mimo to świat widziany teraz oczyma państwa nie będzie już tym

samym światem, w którym żyli państwo dotąd. Zmienił się i będzie się zmieniał. A państwo sami również się zmienią.
A czy naprawdę jest coś bardziej istotnego, coś bardziej ważnego, bardziej koniecznego niż właśnie to...?

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-12.htm (7 z 7) [2005-02-11 13:05:55]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

Aneks

Podziękowanie

Powstawanie książki, zbieranie materiałów, pisanie, a potem nada-wanie jej wersji ostatecznej jest nie tylko sprawą

autora. Do jej powodzenia przyczynia się na swój sposób wielu ludzi.
Po pierwsze, chciałbym więc podziękować mojej rodzinie – żonie Gertrudzie, za całą miłość i zrozumienie w tym czasie.

Była moim pierwszym czytelnikiem, a jej krytyczne uwagi w zdecydowany sposób wpłynęły na ostateczny kształt książki.

Moi dwaj synowie, Tobiasz i Daniel, byli może nieco mniej konstruktywni, przyczynili się jednak – każdy na swój sposób –

do zachowania równowagi duchowej czasem bardzo zestresowanego ojca. Dziękuję im wszystkim z całego serca.
Kilka książek napisałem z bratem Peterem, ale za błędy i nieporad-ności tej pracy jestem odpowiedzialny tylko ja. Mimo

to omawiałem i dyskutowałem z nim również ten pomysł, następna zaś książka będzie znów naszym wspólnym dziełem.

Podziękowania należą się też mojej szwagierce Claudii i wszystkim przyjaciołom, którzy podrzucali mi materiały albo

dyskutując pomagali w dochodzeniu do nowych pomys-łów. Byli to: Alexandra i Harry Schmiegowie, Christoph

Opfermann, Ulli i Georg Schedelowie, Wolfgang Siebenhaar, Walter Jörg Langbein, Luc Bürgin, Hans Neumann, Erich

von Däniken, Reinhard Habeck, Peter Krassa, Hans-Werner Peiniger, Hans-Werner Sachmann, Urlich Dopatka, Thomas

Mehner, dr Karl Grün, Franziska Scheuplein, Willi i Ingrid Grömling, profesor Ernst Senkowski, dr Wolfgang Feix i

profesor James Deardorff.
Jak zawsze składam specjalne podziękowania Rainerowi Holbemu. Jego audycje radiowe i programy telewizyjne

przyczyniły się w znaczący sposób do sukcesu naszych książek – i jestem pewien, że ta książka przypadnie mu również

do gustu.
Na koniec pozostaje mi jeszcze złożyć podziękowania wszystkim, bez których doświadczeń nie powstałaby ta książka,

zamieszczono w niej bowiem wypowiedzi ludzi z całego świata, ludzi, którzy mieli „rzeczywisty” kontakt z innymi, obecnie

i przed tysiącami lat. Nieważ-ne, czy zdarzenie to odebrali jako coś pięknego, czy zakończyło się ono dla nich urazem,

wszyscy ci ludzie mają już nad nami pewną przewagę – mogli wejrzeć w przyszłość, w inny świat.

Johannes Fiebag

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-13.htm [2005-02-11 13:05:56]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

Rozmowa z Rimą Laibow

Z okazji konferencji MUFON-CES, odbywającej się w 1991 roku w Niemczech, dr ginekologii Vladimir Delavre

przeprowadził z dr Rimą Laibow, amerykańskim psychologiem, założycielką TREAT, wywiad na temat uprowadzeń do

UFO. Po raz pierwszy rozmowę opub-likowano w psychobiofizycznym czasopiśmie „Transkommunikation) ”1 /4, 2934).

Za zgodę na przedruk fragmentów dziękuję dr. Delavre i redakcji.

Vladimir Delavre: Czy istnieje coś takiego jak typowa opowieść o uprowadzeniu?
Rima Laibow: Tak. Dana osoba prowadzi samochód albo leży w łóż-ku... i nagle zaczyna się bać albo nie może się

poruszyć i zostaje wyniesiona z łóżka przez okno do UFO. Interesujące jest to, że przez okno, a nie przez ścianę. Często

osobie uprowadzonej towarzyszą niewielkie nieznane istoty. Z chwilą opowiedzenia o wejściu do UFO osoby

relacjonujące zdarzenie zaczynają się zwykle ociągać z kontynuowaniem opowieści. To bardzo inte-resujące i typowe.
VD: Czy zahamowania tego rodzaju mają coś wspólnego z zobowią-zywaniem tych osób przez załogi UFO do milczenia?
RL: Odnoszę takie wrażenie. Chodzi chyba o częściową amnezję. Pod hipnozą ludzie ci opowiadają jednak historię od

początku do końca, nie poddając się jakimkolwiek sugestiom z mojej strony. Jest to typowe dla wspomnień urazowych,

gdy tymczasem pamięć o zda-rzeniach zwykłych można za pomocą sugestii zmieniać.
VD: Co dalej z opowieścią o uprowadzeniu?
RL: Uprowadzony czy uprowadzona idzie albo przemieszcza się lewitując korytarzem do UFO. Potem ofiara leży na

jakby stole operacyjnym, gdzie poddaje się ją różnym badaniom, szczególnie w rejonie narządów rodnych. Wiąże się to z

czynnościami natury seksualnej, odbieranymi wszakże jako całkiem aerotyczne, a w żad-nym razie przyjemne.
VD: Czy relacje zawierają wskazówki na temat porozumiewania się z załogami UFO?
RL: Ależ tak. Ludzie opowiadają często o wyczerpujących rozmowach, ale wydaje mi się, że wiele rzeczy jest zmyślonych

i przeładowanych znaczeniowo. W stanie hipnozy pamięć o porozumiewaniu się jest raczej zredukowana do

przekazywanych drogą telepatyczną wska-zówek w rodzaju „nie bój się”, „nie sprawimy ci bólu” czy „wszystko w

porządku”.
VD: Może pani opowiedzieć szczegółowo o manipulowaniu przy narządach rodnych? Czy coś świadczy o tym, że chodzi

o spłodzenie hybryd?
RL: Tak. Pacjentki opowiadają często, że w nietypowy sposób za-chodziły w ciążę i że kończyła się ona mniej więcej w

12. tygodniu w równie nietypowy sposób, bez krwawienia czy wyrzucania tkanki.
VD: Czy któryś z przypadków ciąży potwierdzono za pomocą USG albo innych jednoznacznych metod?
RL: Tak, tak było.
VD: Pozbycie się ciąży w 12. tygodniu bez jakichkolwiek śladów jest niezwykłe w najwyższym stopniu, w każdym razie

jeśli następuje w krótkim czasie. Czy przypadki takie były potwierdzone przez ginekologów?
RL: Interesujące i ważne pytanie. Otrzymanie szczegółowych informacji od lekarzy jest bardzo trudne. Spowodowane jest

to zwłaszcza osobliwością przeżyć tych pacjentek oraz dużą w USA liczbą skarg na błędy w sztuce lekarskiej.
VD: Czy znane są przypadki donoszenia nienormalnej ciąży?
RL: Nie, o ile mi wiadomo. W kilku jednak przypadkach ciąża taka trwała do trzech miesięcy, potem płody obumierały.

Byłoby bardzo interesujące, gdybyśmy otrzymali protokoły z sekcji zwłok. Mieliś-my też informacje od pacjentek, u

których zaawansowana ciąża znikała w ciągu jednej nocy. Zawsze wiązało się to z powtórnym uprowadzeniem.
VD: Z medycznego punktu widzenia sprawa istotnie nie daje się wyjaśnić.
RL: Zupełnie. Jest to jedna z największych zagadek. Ale powinnam wspomnieć o jeszcze jednym. Istnieje bowiem drugi

jakby scenariusz uprowadzenia, wedle którego istoty pozaziemskie pokazują matce lub ojcu dzieci-hybrydy. Kobiety

opowiadają, że podawano im takie dzieci do karmienia.
VD: Jak wyglądają takie dzieci-hybrydy?
RL: Trochę jak istoty pozaziemskie, trochę jak ludzie. Mają białe włosy, a usta nieco pełniejsze niż na typowych

wizerunkach istot pozaziem-skich. Znamy też relacje kobiet, które odzyskawszy przytomność po kolejnym uprowadzeniu

związanym z pokazaniem dziecka, stwierdzały u siebie laktację.
VD: Jak wyglądają kontakty seksualne opisywane przez uprowadzone kobiety? Czy przypominają normalne stosunki

płciowe?

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-14.htm (1 z 3) [2005-02-11 13:05:57]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

RL: Nie, polegają raczej na wprowadzaniu do narządów rodnych jakiegoś przyrządu. Często wspominano również o

usuwaniu frag-mentów jajników.
VD: Czy wielu pacjentów mówiło pani o powtórnych uprowadzeniach?
RL: Tak, powtórne uprowadzenia do UFO są chyba raczej regułą niż wyjątkiem. Pierwsze z serii takich uprowadzeń

zaczyna się często w dzieciństwie.
VD: Co sądzi pani o twierdzeniach niektórych uprowadzonych, że wszczepiono im coś do mózgu?
RL: Słyszałam o tym. Radiolodzy przeprowadzają badania relac-jonowane na naszych spotkaniach w ramach TREAT.

Ale problemu tego nie wyjaśniono chyba w sposób jednoznaczny.
VD: Poruszając ten temat, przeszliśmy od przeżyć związanych z poby-tem w UFO do okresu późniejszego. Z

chronologicznego punktu widzenia dopiero wtedy zachodzi jakby powrót z uprowadzenia. Czy tu też relacje są zgodne?
RL: Relacje o powrocie nie są wcale tak dokładne jak opisy samych uprowadzeń. Wydaje się, że większość jest

zadowolona, że wszystko ma już za sobą, że jest znów w domu albo samochodzie.
VD: Czy nie zdarzało się, że te osoby pojawiały się w zupełnie innych miejscach, odległych od punktu wyjścia?
RL: Nie badałam takich osób, ale o nich słyszałam. Czasem jest to nie tylko zmiana miejsca, lecz również czasu, tzn.

uprowadzone osoby nie zdają sobie sprawy, co działo się z nimi przez np. kilka godzin.
VD: A co można powiedzieć o stanie fizycznym osób po uprowadzeniu na pokład UFO? Czy stwierdziła pani kiedykolwiek

obecność ran albo innych śladów rzekomych operacji?
RL: Tak, i to jest naprawdę bardzo interesujące. Mieliśmy na przykład pacjentkę, u której ginekolog stwierdził obecność

wielu niewielkich blizn w macicy. Tak, jakby macicę przedziurawiono w wielu miejscach ostrym narzędziem.
VD: Jako lekarz nie potrafię sobie wyobrazić, żeby było to rozmyślne samookaleczenie. Zadanie sobie takich ran jest de

facto technicznie niemożliwe. A biorąc pod uwagę możliwość zagrożenia życia, można też zapewne wykluczyć, że

spowodował je rozmyślnie lekarz?
RL: Całkowicie. Naprawdę nie mamy żadnego rozsądnego wyjaśnienia dla tego zdumiewającego zjawiska.
VD: Proszę nam powiedzieć coś jeszcze o innych anomaliach fizycz-nych.
RL: Badaliśmy wielu pacjentów, pokazujących nam blizny, pod któ-rymi były ubytki tkanki. Blizny miały ok. 1 cm długości,

a pod nimi było w tkance puste miejsce, jakby pobrano stamtąd próbkę.
VD: Jak tłumaczyły to te osoby?
RL: To interesujące, ale nikt nie potrafił mi tego wyjaśnić w rozsądny sposób, dopóki nie wprowadziłam pytanych w stan

hipnozy. Wtedy pojawiły się zdumiewająco jednobrzmiące relacje o pobieraniu tkanki, co było jednym z elementów

procedury badań podczas uprowadzenia.
VD: Zetknęła się pani z innymi przypadkami niezwykłych objawów? RL: Tak, dwie pacjentki z zapaleniem płuc, które

trzeba było hos-pitalizować. Obie obudziły się nazajutrz rano zupełnie zdrowe, gorączka minęła, oddychały bez bólu.

Najdziwniejszy był jednak fakt, że obie kobiety stwierdziły, iż mają identyczne rany. Były to dwa duże nakłucia pod

obojczykiem. Między nakłuciami była odległość około 2 cm, nakłucia znajdowały się zawsze po stronie płuca objętego

zapaleniem.
VD: Czy kobiety się znały?
RL: Nie, właśnie nie. To jest najdziwniejsze w takich przypadkach. Tu mamy po raz pierwszy do czynienia z niezależnym

dowodem często cytowanej ingerencji medycznej na pokładzie UFO.
VD: Ale powiedziała pani, że obie kobiety obudziły się po prostu i nie wiedziały, dlaczego są zdrowe.
RL: Oczywiście, nie potrafiły w sposób świadomy wyjaśnić, skąd wzięły się niezwykłe nakłucia w klatce piersiowej.

Dopiero w regresji hipnotycznej obie opowiedziały jednobrzmiące historyjki o tym, że tej nocy uprowadzono je do UFO,

gdzie leczyli je ufonauci. Zetknęłam się później z tymi pacjentkami i w trakcie badania stwierdziłam, że nie mają ani śladu

blizn. To też wydaje mi się niewytłumaczalne.
VD: Czy zdarzyło się jeszcze coś niezwykłego?
RL: Jedna z kobiet spała w pokoju z mężem i dziewięcioletnim synem. Mąż i syn obudzili się rano, a każdy miał na lewej

nodze dwudzies-tocentymetrową, całkowicie zagojoną bliznę. Żaden z nich jednak nie pamiętał, żeby kiedykolwiek się

zranił.
VD: O czym może nam pani jeszcze opowiedzieć z własnego doświad-czenia?
RL: Jedna z moich pacjentek uprowadzonych do UFO miała wiele nacięć na paluchu. W trakcie badania rany zaczęły się

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-14.htm (2 z 3) [2005-02-11 13:05:57]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

zamykać na moich oczach. Krawędzie się zrastały, widziałem najpierw czerwoną bliznę, potem bliznę białawą, a potem i

ona zniknęła. Wszystko trwało pół godziny.
VD: Takie zdarzenie zmieniło na pewno pani zapatrywania na medy-cynę i na naszą rzeczywistość?
RL: Nie tylko. Patrząc na to, byłam śmiertelnie przerażona. Później widziałam też inne stygmaty. Na przykład pewien

mężczyzna miał na plecach odcisk ręki, inny z kolei okrąg z promieniami – symbol Słońca. Oba znamiona wyglądały,

jakby je wypalono.
VD: Myślę, że teraz mamy już orientację, jak wygląda przebieg typowego uprowadzenia do UFO i jakie są po nim

fizyczne zmiany. Jak ludzie radzą sobie później ze wspomnieniami o swoich przeży-ciach?
RL: Jak już mówiłam, wedle wszelkich prawideł psychiatrii są to ludzie normalni – ani nerwicowcy, ani psychopaci. Jest

więc rzeczą zrozumiałą, że opisywane zdarzenia powodują silny stres, szczegól-nie u tych, których uprowadzano

wielokrotnie. Pomagam im w przetworzeniu pamięci o tych zdarzeniach i w powrocie do dotychczasowego życia.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-14.htm (3 z 3) [2005-02-11 13:05:57]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

Wstecz / Spis Treści / Dalej

Kolorowe ilustracje

1. Fotel rakietowy NASA Manual Manouvering Unit (MMU). Jednostkę taką oblatywał w 1985 roku na orbicie wokółziemskiej Bruce

McCandiess, członek załogi amerykańskiego promu kosmicznego. Fotel taki ma w prze-strzeni kosmicznej pełną zdolność

ma-newrową. Podobnie wyglądały zapew-ne „latające fotele" widziane przez Jürgena Riedera w okolicach Jeziora Bodeńskiego.

Jednostek typu MMM jeszcze wtedy nie było

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (1 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

2. Tak wyobrażamy sobie zazwyczaj mitologiczny świat wróżek, elfów i skrzatów. Ta idylliczna sceneria jest jednak myląca. Dawne

wróżki były istotami ze światła i ciemności -nie inaczej niż członkowie załóg dzisiejszych UFO. Fragment obrazu Joopa Smitsa pt.

„Magic Meeting"

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (2 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

3. Król elfów Oberon. Tak jak on panował niegdyś nad wróżkami i skrzatami, człekopodobni „pozaziemscy" rozkazodawcy rządzą dziś

jakoby „małymi szarymi istotami"

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (3 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

4. Porwanie dziecka. Po-dobnie jak w średniowieczu wyobrażano sobie porywa-nie ludzi przez wróżki i elfy, tak dziś na całym świecie

osoby brane do UFO opo-wiadają o porwaniach i wy-kradaniu ich nie narodzo-nych dzieci

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (4 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

5. Tak zwany inkubus, we-dhzg średniowiecznych wie-rzeń zły duch zniewalający kobiety podczas snu, dzięki czemu mógł mieć

potomst-wo. Podobieństwo do me-tod postępowania dzisiej-szych istot pozaziemskich, głównie małych szarych is-tot, jest oczywiste

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (5 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

6. Anioł Moroni objawia się Josephowi Smithowi. Smith, który był synem amerykańs-kiego farmera, założył następnie Kościół Jezusa

Chrystusa Świętych Dni Ostatnich. Czy powstanie Kościoła Mormonów miało początek w spotkaniu z nieznaną inteligencją?

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (6 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

7. Tak wyglądała podobno Księga Mormona, znaleziona przez Josepha Smitha pod wzgórzem koło Manchesteru w stanie Nowy Jork,

którą po sporządzeniu odpisu musiał zwrócić Moroniemu

8. Taki cylindryczny obiekt widziała 4 czerwca 1965 nad Hawaii załoga samolotu pasażerskiego. Obiekt był około dwóch razy większy

od samolotu, miał podwójny rząd okienek i wysięgniki, po których przebiegały wyładowania elektryczne. Kształtem kadłuba

przypominał statki powietrzne z ubiegłego stulecia

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (7 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

9. Rok 1991. Autor w jednym z niewielkich kręgów zbożowych, powstających zwykle obok piktogramów dużych. Zdumiewające jest, że

podczas konkursu fałszerstw przeprowadzonego w 1992 roku nie udało się podrobić takich ministruktur

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (8 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

10. Mars. Szczególnie we wczesnym okresie ufologii i pod koniec XIX stulecia wielu ludzi sądziło, że istoty pozaziemskie przybywają

na Ziemię właśnie stamtąd. Badania prowa-dzone przez sondy kosmiczne wykazały jednak, że na planecie sąsiadującej z Ziemią

nigdy nie istniało życie wysoko rozwinięte

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (9 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - Inni

11. Czym są UFO, kim są członkowie ich załóg? Czy są to obiekty i istoty fizycznie rea-lne, czy raczej projekcje wysoko rozwiniętej

inteligencji pozaziemskiej? Fragment obra-zu Petera Jonesa

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-15.htm (10 z 10) [2005-02-11 13:06:00]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

Wstecz / Spis Treści

Bibliografia

1. W. Strieber, Die Besucher – eine wahre Geschichte, Wien 1989 i München 1990.
2. W. Stńeber, Transformation – Eine wahre Geschichte, München 1992.
3. B. Hopkins, Von UFO-s entführt – Dokumente und Berichte über aufsehenerregende Fälle, München 1982.
4. B. Hopkins, Eindringlinge – Die unheimlichen Begengnungen in den Copley Woods, Hamburg 1991.
5. A. Ribera, Treinta Ańos de Ovnis, Barcelona 1979.
6. J. McCampbell, UFOlogy – New Insights frorn Science and Common Sense, Belmont 1973.
7. R. Henke, Der CE-III- »Klassiker« Gill (Papua Neu Guinea 1959) aus heutiger Sicht. Die Theorie der verschwommenzn

Reize, (w:) „Journal für UFO-Forschung ,”2J62/1989, s. 388.
8. J. Spencer, UFOs – The Definitive Case Books, London 1991.
9. S. Campbell, Livingston: Eine neue Hypothese, (w:) „Journal für UFO-Forschung ,”3/1987, s. 79-84. Oryginał (w:) „The

Journal of Transient Aerial Phenomena, 4/3/1986.
10. W. Walter, Anmerkung des Übersetzers zu Campbell (Livingston), (w:) „Journal für UFO-Forschung ,”3/51/1987, s.

84.
11. J. A. Keel, UFOs – Operation Trojan Horse, London 1973.
12. R. Stemman, Das Weltall und seine Besucher, Frankfurt-Berlin-Wien 1979.
13. C. Lorenzen, UFD Occupants in United States Reports, (w:) C. Bowen (red.) The Humanoids, London 1969, s. 143-

176.
14. H.-W. Peiniger, ET-Abblid zur Norm erklärt, (w:) „Journal für UFO-Forschung ,”2/80/1992, s. 46 n. (podstawa: D. M.

Jacobs, What Can We Believe in Abduction Accounts?, MUFON 1991 International UFOs Symposium Proceedings,

Segu-in/Texas, s. 30-38.
15. D.M. Jacobs, The UFO Controversy in America, Bloomington 1975.
16. C. i J. Lorenzen, Encounters with UFO Occupants – The Complete Reports of Extraterrestrial Contact, New York

1976.
17. B. Steiger, Project Blue Book, New York 1976.
18. Pierwodruk (w:) „UFO-Nachrichten ,”139/1968, s. 2; prawdziwość w rozmowach ze świadkami zdarzenia sprawdził A.

Schneider i opublikował powtórnie: Besucher aus dem All – Das Geheimnis der unbekannten Flugobjekte, Freiburg 1973.
19. C. Bowen, „Few and Fae Between”, (w:) C. Bowen (red.), The Humanoids, London 1969, s. 13-26.
20. G. Creighton, „The Humanoids in Latin America”, (w:) C. Bowen (red.), The Humanoids, London 1969, s. 84-129.
21. V. J. Ballester-Olmos, OYNIs – El Fenomeno Aterrizaje, Barcelona 1978.
22. L. H. Stringfield, Situation Re – The Ufo Siege, New York 1977.
23. L. Eiseley, cyt. w: L. Pauwels i J. Bergier, Aufbruch ins dritte Jahrtausend – Von der Zukunft der phantastischen

Vernunft, Münehen 1962.
24. Cyt. w: J. Michell i R. J. M. Rickard, Die Welt .steckt voller Wunder, Düssel-dorf-Wien 1979.
25. M. Löpelmann (red.), Erinn – Keltische Sagen aus Irland, Düsseldorf-Köln 1981.
26. F. Hetmann (red.), Irischer Zaubergarten – Märchen, Sagen und Geschichten von den Grünen Insel, Düsseldorf-Köln

1981.
27. „Schweizer Archiv für Volkskunde, 211917, s. 53.
28. W. Y. Evans-Wentz, The Fairy Faith in Celtic Country, New York 1911 i 1973.
29. J. Miehell i R. J. M. Rickard, Die Weltsteckt voller Wunder, Düsseldorf Wien 1979.
30. D. MacManus, The Middle Kingdom, London 1973.
31. J. Aubry, Natural History of Wiltshire, London 1659.
32. D. Mackenzie, Myths of Pre-Colurnbian America, New York 1969.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-16.htm (1 z 6) [2005-02-11 13:06:02]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

33. R. E. Fowler, Die Wächter – Wie AuJ3erirdische die ErdQ retten wollen: Ein unglaublicher Report, Bergisch-

Gladbach 1991.
34. D. Farson i A. Hall, Geheimnisvolle Wesen und Ungeheuer, Glarus 1978.
35. P. Broukesmith (red.), Appearences and Disappearences, London 1984 i 1990.
36. Cyt. w: R. Charroux, Verratene Geheirnnis.se – Atomsintjlut und Raketenarche, München-Berlin 1973.
37. G. Creighton, A Brief Account of the True Nature of the uUFO Enüties«, (w:) „Flying Saucer Review, 29/1983, s. 1.
38. G. v. Welling, Opus mago-cabbalisticum et theosophicum..., Frankfurt 1784.
39. B. Ascher, Paracelsus. Sämtliche Werke, Jena 1926-1932.
40. J. W. v. Goethe, Dichtung und Wahrheit, t. VI, Hamburg 1964.
41. U. Magin, Kontakte mit uAuJJerirdisehencc im deutschen Sprachraum, Lüdenseheid 1991.
42. Cyt. w: W. Heß, Himmels- und Naturerscheinungen in Einblattdrucken des 15. bis 18. Jahrhunderts, Leipzig 1911.
43. I. Brand, Die Behandlung von UFO-Beobachtungen in der Presse und durch die Gelehrten im 17. und l8.

.Iahrhundert, (w:) I. Brand (red.) Unerklärliche Himmelser-scheinungen in älterer und neuerer Zeit, Relacje MUFON-CES

nr 3J1977, s. 57-157.
44. „Von emzelnen Naturgeschichten 1717”, (w:) Geschichte der Natur und Kunst, Potsdam 1718.
45. J. A. Bergk i F. G. Baumgärtner, Museum des Wundervollen oder Magazin des Außerordenilichen in der Natur und

der Kunst und im Menschenleben, Leipzig 1809.
46. T. Mehner, Spektakuläre Himmelserscheinungen während UdSSR-Inlandsflug, (w:) „Journal für UFO-Forschung”,

1/SS/1988, s. 8-17.
47. H.-W. Sachmann, Himmelskräfte – Karl der Grojfe, das nLichtphänomencc an der Sigihurg im Jahre 776 n. Chr. und

der Heilige Reinhald, Schutzpatron der Stadt Dortmund, aus präastronautischer Sicht, (w:) J. Fiebag, P. Fiebag i H.-W.

Sachmann, Gesandte des Alls, Essen 1993.
48. K. Rübel, Geschichte der Hohensiburg, Essen 1941.
49. L. Bürgin, Fliegende Schilder, (w:) „SIGN ”111989, s. 8 n.
50. W. R. Drake, Messengers from the Stars – Fascinating Evidence of Visitors.from Outer Space, London 1977.
51. Cyt. w: Handwörterbuch des deutschen Aberglaubens, Berlin 1986.
52. E. Francisci, Der Wunder-reiche Überzug unserer Nider-Welt / Oder Erd-umgebende Lufft-Kreys, Nürnberg 1680.
53. J. Fiebag r P. Fiebag, Himmelszeichen – Eingriffe Gottes oder Manifestationen einer fremden Intelligenz?, München

1992.
54. S. Golowin, Götter der Atomzeit, Bern-München 1967.
55. P. Kolosimo, Schatten auf den Sternen, Weisbaden 1971.
56. M. de Villars, Le comte des Gabalis, Paris 1670, tłumaczenie niemieckie-Berlin 1782.
57. T. Good, Jenseits von Top Secret – Das geheime UFO-Wi.ssen der Regierungen, Frankfurt 1990.
58. T. Good, Sie sind da – Die UFO-Dokumentation, Frankfurt 1992.
59. A. Calmet, Von Erscheinungen der Getsteren und denen Vampiren in Ungarn, Mahren..., Augsburg 1751.
60. W.-E. Peuckert, Deutsche Propheten, w: Handwörterbuch des deutschen Aberglaubens, t. IX, Berlin 1988.
61. Księga Mormona, b.m.w. 1981.
62. M. Kappel, Die Erscheinungen des Joseph Smith – Was geschah bei der Mormoncn-Gründung wirklich?, (w:} E. v.

Däniken (red.) Neue kosmische Spüren, München 1992.
63. J. Schmidt, Collectanea Chronica und denkwürdige Sachen pro Chronica Lucernensi et Helvetiae, t. I, Luzern 1969.
64. R. Henke, Entführung anno 1572?, (w:) „Journal für UFO-Forschung ,”6J78j1991, s. 161-167.
65. C. i J. Lorenzon, Flying Saucers Occupants, New York 1967.
66. L. Bürgin, Dreiecksichtung im 19. Jahrhundert, (w:) „SIGN ”16/1991, s. 10.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-16.htm (2 z 6) [2005-02-11 13:06:02]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

67. „Sacramento Evening Bee” i „San Francisco Call” z 18.11.1896.
68. L. E. Gross, UFO-s. A History 1896, Freemont 1987.
69. „Chico Enterprise” z 22.11.1896.
70. „San Francisco Call” z 27.11.1896.
71. D. Fischer, Experten erschüttert: UFO-Absturz in Darmstadt, (w:) „Skyweek ”8/20/1992, s. 1.
72. „Kansas City Times” z 29.03.1897.
73. „Quincy Morning Whig” z 11.04.1897.
74. „Sioux City Journal”, z 17.04.1897.
75. „St.Paul Pioneer Press” z 12.04.1897.
76. „Lincoln Weekley Courier” z 13.04.1897.
77. „Jamestown Weekley Alert” z 22.04.1897.
78. „Cincinatti Enquirer” z 5.05.1897.
79. „Cleveland Plain-Dealer” z 11.05.1897.
80. Patrz też m.in.: P. Fiebag, Der Zukunftsdenker, (w:) J. Fiebag, P. Fiebag i H.-W. Sachmann, Gesandte des Alls,

Essen 1993.
81. „Dallas Morning News” z 16.04.1897.
82. W. 0. Chariton, The Great Texas Airship Mystery, Plano 1991.
83. „Clarksville Daily Leaf-Chronicie” z 17.04.1897.
84. „San Antonio Light”, z 28.04.1897.
85. „Evening Press” (Grand Rapids) z 17.04.1897.
86. „Evening Press” (Grand Rapids) z 16.04.1897.
87. U. Magin, Die Luftschiffe des Herrn Verne – ein rnögliches Indu zur Lńsung der UFO-Frage, (w:) „Journal für UFO-

Forschung ,”4/46/1986, s. 117-120.
88. L. M. Howe, An Alien Harvest- Further F.vidence Linking Animal Mutilations and Human Abduetions to Alien Life

Forms, Littleton 1989.
89. T. Reckmann, Neue Erkenntnisse zu Viehverstümmelungen mit UFO-Bezug?, (w:) „Magazin für UFO-Forschung”,

3/1991, s. 4-16.
90. „St.Paul Pioncer Press” z 15.04.1897.
91. „Minneapolis Tribunc” z 13.04.1897.
92. „Louisville Evening Post” z 13.04.1897.
93. „Saginaw Courier-Herald” z 17.04.1897.
94. „St.Louis Post-Dispatch” z 19.04.1897.
95. „Kokomo Daily Tribune” z 4.05.1897.
96. „Stockton Evening Mail” (Kalifornien) z 27.11.1896.
97. E. U. Condon i D. S. Gillmore (red.), Scientif ic Study of Unidentified Flying Objects, New York 1968.
98. „Pfälzer Tageblatt” z 10.10.1954.
99. J. Vallee, The Pattern Behind the UFO Landings, w: C. Bowen, The Humanoids, London 1969, s. 27-76.
100. B- Meheust, Science Fiction et Soucopes Volantes, Paris 1978.
101. „Arkansas Gazette” z 22.04.1897.
102. „Paducah Daily News” z 26.04.1897.
103. „Houston Daily Post” z 25.04.1897.
104. „Dallas Morning News” z 19.04.1897.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-16.htm (3 z 6) [2005-02-11 13:06:02]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

105. „Auburn Granger” z 9.04.1897.
106. „Fort Worth Register” z 18.04.1897.
107. „SpringGeld News” z 15.04.1897.
108. B. E. Schwartz, UFO Dynamics, t. II, Moore Haven 1983.
109. S. Gordon, „MUFON-UFO-Journal ”247J2/1991.
110. „Houston Post” z kwietnia 1897, cyt. za przyp. 82.
111. I. v. Ludwiger, Der Stand der UFO-For.schung, Frankfurt a.M. 1992.
112. A. Hunneeus, Soviet's Acknawledge UFO Landings and Sightings of Alien Beings, (w:) „UFO Universe ”3/1990, s.

281.
113. „Daily State Journal” (Lincoln) z 8.06.1884.
114. „Daily State Journal” (Lincoln) z 10.06.1884.
115. „Hessisch-Niedersächsische Allgemeine” z 2.06.1973..
116. „News World” (New York) z 4.09.1976. ,
117. N. Witchell, The Loch Ness Story, London 1975.
118. „Die Wclt” z 4.09.1976.
119. T. Dinsdale, The Loch Ness Monster, London 1976.
120. D. Farson i A. Hall, Geheimnisvolle Wesen und Ungeheuer, Glarus 1978.
121. „Bergsträßer Anzeiger” z 20.05.1977.
122. „Bild-Zeitung” z 15.01.1978.
123. „State” (Columbia} z 2.01.1989.
124. „Bild-Zeitung” z 17.07.1979.
125. J. Napier, Bigfoot – The Yeti and Sasguateh in Myth and Reality, London 1976.
126. „Bulletin” (Latrobe, Pennsylvania) z 8.06.1988.
127. S. Gordon, wykład wygłoszony na sympozjum MUFON w 1974 r. w Acron w USA.
128. „Titbits” (London) z marca 1987.
129. W. Chalker, The Missing Cessna and the UFO, (w:) „Flying Saucer Review ,”30/2/1978, s. 3-5.
130. W. Chalker, Vanished? The Valentich Affair Re-examined, (w:) „Flying Saucer Review ,”30/2j1984, s. 6-12.
131. Dobre i aktualne zestawienie można znaleźć w T. Good, Sie sind da – Die UFO-Dokurnentation, Frankfurt 1992.
132. Begegnung der 3. Art in Hemer, (w:} „Mysteria ,”7/57j1985, s. 18 n.
133. A. H. Lawson, Hypnosis of Imaginary UFO 'Abductees', (w:) „The Journal of UFO Studies ,”1/1/1980, s. 8-26.
134. „Australian Post” (Melbourne) z 14.12.1991 oraz inf. własne.
135. J. Clark, UFOs in the 1980s. w: The UFO Encyclopedia, t. I, Detroit 1990.
136. J. Shuessler, The Implant Enigma, (w:) „MUFON-UFO-Journal ”296/1990, s. 19.
137. U. Magin, Von UFOs entführt – Unheimliehe Begegnungen der vierten Art, München 1991.
138. T. Bloecher, B. Hopkins i A. Clamar, Ahductees are »Norma( Peopleo, (w:) „International UFO Reporter ,”9/4J1984,

s. 10-12.
139. B. Schwartz, UFO-Dynamics: Psychiatric and Physic Aspects of the UFO Syndrome, Moore Haven 1985.
140. A. Druffel i D. Scott Rogo, The Tujunga Canyon Contacts, New York 1988.
141. N. Watson, Portraits of Alien Encounters, London 1989.
142. „Little River News” (Ashdown, Arkansas) z l 1.03.1989.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-16.htm (4 z 6) [2005-02-11 13:06:02]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

143. J. Vallee, Five Arguments Against the Extraterrestrial Origin of UFOs, (w:) „Journal od Scientific Exploration”,

4/1/1990, s. 105-118.
144. K. i J. Krönig, Was Schlagzeilen macht, (w:) J. Krönig (red.), Spuren im Korn, Frankfurt 1991, s. 140-144.
145. J. A. Keel, The Mothman Prophecies, New York 1976.
146. Patrz m.in. J. Fiebag, Vor 3,5 Milliarden Jahren: Leben auf dem frühen Mars?, (w:) E. v. Däniken (red.), Neue

Kosmische Spuren, München 1992, s. SS-65.
147. J. Fiebag, Analyse tektonischer Richtungsmuster auf dem Mars – Keine Hinweise
auf künstliche Strukturen in der südlichen Cydonia-Region,
(w:} „Astronautik ”1 J1990 s. 9-13 oraz 2/1990 s. 478.
148. J. Fiebag, »Gesichto und »Pyramiden« in der Cydonia-Region des Mars – Eine Untersuchung zu Spekulationen

über eine »kün.stlichea Entstehung, (w:) „Astro-nautik ”2/1990, s. 44-46 oraz 3J1990, s. 75-77.
149. J. Fiebag, Woher die Gätter kamen – und woher nicht, (w:) „Journal für UFO-Forschung ,”5/59/1988, s. 130-141.
150. Z. Sitchin, Der zwölfte Planet, Unterägerie 1979 i München 1989.
151. „Sacramento Bee” z 24.11.1896.
152. W. Smith (pseudonim E. Normana), The Book of Encounters, New York 1976.
153. R. Blum i J. Blum, Beyond Earth – Man's Contact withi UFOs, New York 1974.
154. B. Steiger i S. Hansen-Steiger, Die Gemeinschaft – Spirituelle Kontakte zwischen Menschen und Außerirdischen,

Frankfurt 1991.
155. G. van Tessel, I Rode a Flying Saucer, Los Angeles 1952.
156. M. S. Sheran, Aufruf an die Lichtarbeiter, München 1989.
157. Commander X, Underground Alien Bases, New Brunswick 1989.
158. Wypowiedź V. Armstronga na II Konferencji „Dialog z Wszechświatem” w Mo-nachium 1990, cyt. w: „UFOs – Irre

Geschichten aus dem Weltraum” – audycja wyemitowana przez Radio Bawarskie 10.02.1991.
159. Cyt. w: W. Walter, Ehemaliger CIA-Pilot behauptet, daß die Fremden unter uns sind, (w:) „Journal für UFO-

Forschung ,”3/63/1989, s. 88-90.
160. J. H. Andrews, The Extraterrestrials and Their Reality, Prescott 1989.
161. S. S. Fischer, Wenn das Interface im Virtuellen verschwindet, w: M. Waffender (red.), Cyberspaee – Ausflüge in

virtuelle Wirklichkeiten, Reinbek 1991, s. 3S-S1.
162. W. Heisenberg, Część i całość, Warszawa 1987.
163. T. Stryker, Ist die Wirklichkeit etwas Virtuelles?, w; M. Waffender (red.), Cyberspace – Ausflüge in virtuelle

Wirklichkeiten, Reinbek 1991, s. 237-247.
164. M. G. de San, The Ulitimate Destiny of an Intelligent Species-Everlasting Nomadie Life in the Galaxy, (w:) „Journal

of the British Interplanetary Society ,”34/1981, s. 219-237.
165. B. R. Finney, Solar System Colonization and Interstellar Migration, (w:) „Acta Astronautica ,”1988, s. 225-230.
166. M. J. Fogg, Temporal Aspects of the Interaction Among the First Galactic Civilizations: The »Interdict Hypothesiso,

(w:) „Icarus ”69/1987, s. 370-384.
167. E. M. Jones, Colonisation of the Galaxy, (w:) „Icarus ”28/1976, s. 421-422.
168. E. M. Jones, Interstellar Colonization, (w:) „Journal of the British Interplanetary Society ”31/1978, s. 103-107.
169. E. M. Jones, Discrete Calculations of Interstellar Migration and Settlement, (w:) „Icarus ”46J1981, s. 328-336.
170. W. I. Newman i C. Sagan, Galactic Civilizations: Population Dynarnics and Interstellar Diffusion, (w:) „Icarus”

46/1981, s. 293-327.
171. D. G. Stephenson, Models of Interstellar Exploration, (w:) „Quarterly Journal of the Royal Astronomical Society”

23/1982, s. 236-251.
172. E. L. Turner, Galactic Colonization and Competition in a Young Galactic Disk, w: M. Papagiannis (red.), The Search

for Extraterrestrial Life, Dodrecht – Boston 1985.
173. B. Zuckermann, Stellar Evolution: Motivation for Mass Interstellar Migrations, (w:) „Quarterly Journal of the Royal

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-16.htm (5 z 6) [2005-02-11 13:06:02]

background image

711 - Johannes Fiebag - "Inni"

Astronomical Society ,”26/1975, s. 56-59.
174. Cyt. w: G. Bylinski, Fvolution im Weltall – Geschiehte und Zukunft des Lebens, Frankfurt 1985.
175. B. de Wit i N. Graham (red.), The Many-Worlds Interpretation of Quantum Mechanics, Princeton 1973.
176. J. Fiebag, Die Mimikry-Hypothese, w: E. v. Däniken (red.), Neue kosmische Spuren, München 1992.
177. J. F. Blumrich, Statki kosmiczne Ezechiela, Łódź 1993.
178. H. H. Beier, Kronzeuge Ezechiel-Sein Tempel, seine Raumsehiffe, ,seine Geschichte, München 1985.
179. G. Sasson i R. Dale, Die Manna-Maschine, Rastatt 1979.
180. J. i P. Fiebag, Die Entdeckung des Graals – Auf den Spuren der Manna-Maschine, der Bundeslade und des

Templer-Ordens, München 1989.
181. J. Fiebag, Die Mariener.scheinungen von Guadelupe (Mexiko) 15.31- Hinweise auf einen extraterrestrischen

Hintergrund, w: E. v. Däniken (red.) Neue kosmische Spuren, München 1992. Patrz rowniez przyp. 53.
182. W. Feix, Eine Botschaft von Alpha Centauri?, w: E. v. Däniken (red.), Kosmische Spuren, München 1988.
183. W. Feix, Die groJJe Pyramide von Gizeh – Neues von Alpha Centauri, w: E. v. Däniken (red.), Neue ko.smische

Spuren, München 1992.
184. W. Feix, Stonehenge als Zeichen.systern-Eine Botschaft vom Asteroidoló Psycheu, w: E. v. Däniken (red.), Neue

kosmische Spuren, München 1992.
185. W. Feix, Kosmolinguistik in Stonehenge, (w:) „Ancient Skies ”5J1992, s. 3 n.

file:///E|/Książki/Książki do opracowania/HTML/Fiebag Johannes - Inni/711-16.htm (6 z 6) [2005-02-11 13:06:02]


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Fiebag Johannes Inni Spotkania z pozaziemską inteligencją
Brown Courtney Kosmiczna podróż Ludzkość u progu z kontaktu z pozaziemską inteligencją
Fiebag Johannes Tajne orędzie fatimskie
Spotkanie z życiem pozaziemskim ulepszy ludzkość, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Johannes Fiebag Tajne Orędzie Fatimskie
Spotkanie z rodzicami II
INTELIGENCJA
Inteligencje wielorakie Howarda Gardnera w polskiej edukacji przedszkolnej
2013 MYSLENIE inteligencja
Spotkanie w Bullerbyn
Spotkanie z lekarzami
Organizacja spotkan biznesowych
ABC Madrego Rodzica Inteligencja Twojego Dziecka
inteligencja emocjonalna id 218 Nieznany
Inteligentne oszczedzanie fragment
Instalacje inteligentne w budynkach

więcej podobnych podstron