9788360283806
Bracia Kapranow
Baśnie Narodów Byłych Republik Radzieckich
DLA DZIEWEK (WERSJA SOFT)
4b
VIZJA
PRESs&rr
Warszawa 2007
Tytuł oryginału: Kobzar 2000
© Braty Kapranowy, 2001
© „Dżereła M", 2001
Copyright © for the Polish edition by V1Z] A PRESS&IT Warszawa 2007
Redakcja
Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
Przekład
Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
oraz
Samanta Busilo
Tadeusz Iwański
Anna Sławińska
Ula Witwicka-Rutkowska
Korekta
Zespół Wydawnictwa VIZJA PRESS&IT
Projekt graficzny
Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
Skład i łamanie
Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
Wydanie I
ISBN-13:978-83-60283-80-6 ISBN-10: 83-60283-80-X
VIZJA PRESS&IT
ul. Dzielna 60, 01-029 Warszawa
tel./fax(0-22)536 54 68
e-mail: vizja@vizja.pl
www.vizja.net.pl
Spis Treści
O rusałce...........................................................................................5
Przekład: Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
O pozytywce.....................................................................................8
Przekład: Anna Sławińska
O tym jak umrę...............................................................................26
Przekład: Anna Sławińska
O Piotrusiu......................................................................................35
Przekład: Anna Sławińska
O wiedźmie......................................................................................52
Przekład: Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
O tym jak narodzili mnie matula...................................................92
Przekład: Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
O stacji naprowadzania dział........................................................105
Przekład: Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
O Ślepym Lirniku......................................................................... 129
Przekład: Anna Sławińska
O topoli..........................................................................................148
Przekład: Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
O Wielkim Szu..............................................................................152
Przekład: Grupa Komercyjna Zofii Bluszcz
O rusałce
Wyszywała maleńkie rusałki - zielone jak wodorosty, na tyle zielone na ile pozwalały
krajowe kordonki. Rusałki leżały na boku z zadartym do góry ogonkiem, cnotliwie
zakrywając zielonymi włosami delikatnie zarysowane dziewczęce piersi. Rusałki były raczej
wesołe, ale gdyby dobrze się przypatrzyć, w głębi zielonych oczu czaił się... nie, nie smutek,
coś innego, coś mądrego i jednocześnie lirycznego, co nie pozwalało na lekceważenie.
Jedną z pierwszych rusałek wyszyła mu na kołnierzu. Zaśmiał się. Najwyraźniej mu się
podobało. Maleńka rusałka z zielonym ogonkiem wspaniale podkreślała jego nieogoloną
męskość i dodawała uroku nieco wyleniałej odzieży w stylu Camel. Jak podpis genialnego
mistrza.
- Kotku - powiedział i delikatnie pogładził jej długie włosy. - Ty też jesteś moją małą
rusałką.
Zaśmiała się z wdzięcznością i przytuliła do jego mocnych ramion.
Drugą rusałkę wyszyła na kieszeni kurtki z grubego dżinsu. Pasowała jak ulał. Tak jakby
dżinsowa kurtka całe życie czekała na tą maleńką istotkę.
Znowu pogładził ją swoją wielką dłonią, a w oczach zabłysła ciekawość.
- Lacoste - wymruczał niezrozumiałe słowo i zmrużył oczy. - Do licha! A to tak samo dobre!
U nich krokodyl, a co może być gorsze od krokodyla? Na pewno nie rusałka, co nie?
Przyznała mu rację. Zgadzała się ze wszystkim, co mówił. A on złapał kurtkę i pobiegł
gdzieś, tak jak zwykle gdzieś biegał. Był bardzo zajętym człowiekiem.
- Kotku! - powiedział, kiedy wrócił. - Wszyscy przyznali, że wygląda jak firmowa. A co
lepsze - wygląda na drogą. Naszy; coś takiego i cena od razu półtora raza w górę. No? Kotku,
jesteś genialna! Znowu uśmiechnęła się z wdzięcznością i przytuliła policzkiem
do jego mocnego ramienia.
A następnego dnia zabrał ją ze sobą tam, gdzie pomiędzy stołami, maszynami do szycia i
masą najróżniejszych skrawków stała
5
maszyna niemieckiej produkcji, która umiała wyszyć wszystko, co tylko zechcesz i to sto razy
pod rząd. Trzeba ją tylko nauczyć. Nie można powiedzieć, żeby to było łatwe - w końcu
technika to jednak technika, ale pod koniec dnia cudowny niemiecki wynalazek już zupełnie
samodzielnie wyszył pierwszą zieloną rusałkę z zadartym do góry ogonkiem i delikatnie
zarysowanymi dziewczęcymi piersiami. Robotnicy zebrali się wokół, z zachwytem
przyglądając się, jak mądre igiełki wykonują swoje zadanie.
- Super - powiedział ktoś. - Gdzie tam do niej krokodylom.
- A mi się nie podoba - powiedział ktoś inny. Ale rusałka już płynęła po białej tkaninie.
A wtedy wziął ją za ręce, podniósł zmęczoną z krzesła i przy wszystkich mocno pocałował.
Szyli. To znaczy nie zupełnie szyli. Kupowali w fabrykach koszule, podkoszulki i swetry,
przyszywali do nich jaskrawe metki i przylepiali ceny. To się chyba nazywało
współwykonaniem. I co najdziwniejsze, maleńka rusałka przynosiła im takie zyski, jakich nie
przyniosła żadna, nawet najbardziej jaskrawa morda. Nadawała ubraniom prawdziwego
uroku, elitarności, czegoś takiego, co doceniali znawcy, a wiadomo, że znawcy gotowi są
płacić najwięcej.
Interes się rozkręcił. Niemiecka maszyna stukotała starannie, układając dziesiątki rusałek na
kołnierzach i kieszeniach. Wkrótce ludzie zaczęli przyzwyczajać się do zielonych piękności
na ubraniach. Narodziła się nowa moda. Zjawiły się pieniądze. A on jeszcze rzadziej zjawiał
się w domu, bo rozszerzenie produkcji wymaga czasu. To zrozumiałe.
A ona czekała. Przychodził i gładził jej długie włosy. Ale potem znowu pędził do swoich
spraw, a ona znowu czekała.
Przestała wyszywać. Bo oprócz rusałek nie umiała nic innego, a mądra niemiecka maszyna
już tyle ich naprodukowała, że jej obrzydły. Czytała książkę i wyglądała przez okno, a na
zewnątrz zawsze był wieczór, zawsze tylko wieczór i żółte światło w oknie sąsiedniego
budynku.
Długo tak czekała. Pewnego razu zadzwonił telefon. To był on. Powiedział, że więcej nie
przyjdzie. Powiedział tak po prostu: „Więcej nie przyjdę". Pewnie czekał, że ona o coś
zapyta. Nie zapytała. Znala-
6
zła w szafie jego koszulę z rusałką na kołnierzu, nałożyła i poszła na brzeg Dniepru. Długo
stała nad mętną wodą, a potem skoczyła i koła rozeszły się na wszystkie strony, jakby rusałka
uderzyła ogonem.
A w mieście nastała plaga. Zdrowych potężnych mężczyzn znajdowano w domach martwych,
posiniałych, z twarzą wykrzywioną śmiertelnym uśmiechem. Przyjeżdżała milicja. Płakała
rodzina. I w milczeniu przyglądała się z kołnierza lub kieszeni koszuli zielona rusałka, z
zadartym do góry ogonkiem i cnotliwie zasłoniętymi dziewczęcymi piersiami.
O pozytywce
- Paczka - powiedziała Hanna, wchodząc do kuchni i trzymając w rękach kwitek
potwierdzający odbiór. - Z Kanady.
Malutka Oksanka, która siedziała na kolanach u ojca, szeroko się uśmiechnęła i powiedziała:
- Mama.
- Wow! - powiedział zdziwiony Hryć, biorąc do ręki kwitek.
To był jej pomysł - poszukać w Kanadzie rodziny. Kto wie, może zaproszą ją do siebie w
gości, są tacy sentymentalni, mają pieniądze, pewnie im się powodzi. A może zechcą, żeby
się do nich przeprowadzić - wszystko jedno, trzeba stąd uciekać, z tej brudnej jamy. Tak czy
inaczej nie pożałowali pieniędzy, dali w „Wiadomościach z Ukrainy" ogłoszenie.
Przecież to rodzona siostra babci, która wyszła za mąż za Wołyniaka, a ten wziął i zabrał ją aż
za morze. Hanna nic o niej nie wiedziała, poza tym tylko, że nazywała się Frosja a jej
panieńskie nazwisko - Stecko, takie samo jak u babci. Więc napisali ogłoszenie. I dziwne - po
trzech miesiącach przyszedł list z Vancouver. Sama babcia Frosja, oczywiście już dawno
umarła, ale została jej córka, Krystyna 0'Neal, 0'Neal, bo wyszła za Kanadyjczyka,
irlandzkiego pochodzenia. Krystyna miała dzieci, wnuki i nie miała nic przeciwko
odnowienia kontaktu z daleką rodziną. Oczywiście są ciekawi tej „pierestrojki", niepodległej
Ukrainy. Jasne, ich to interesuje a my się męczymy.
No, ale napisali odpowiedź, włożyli zdjęcie, całej trójki z Oksaną
- a teraz paczka. Hanna zwycięsko spojrzała na męża.
- Mówiłam ci!
Był sceptykiem, a do tego jeszcze nie miał krewnych w Kanadzie.
- No, co - podsumowała Hanna - niech teraz przyślą zaproszenie, pojedziemy w gości.
Paczka była niewielka, ale sprawiła przyjemność. Hannie przysłali mocherową bluzkę,
Hryciowi jeansy, teraz kosztują kupę kasy, a Oksanie - cacko, pozytywkę, ale tak ciekawie
zrobioną, w formie dzwonka, ze sznurkiem - pociągniesz, zaczyna grać. Muzyka przyjemna,
kiedy Hanna ją usłyszała, w ciele zjawiło się dziwne uczucie, jakby wzleciała, taka lekka się
zrobiła.
8
„Przepraszam - pisała Krystyna 0'Neal, czy ciotka Krystyna, jak zaocznie nazywała ją Hanna
- może, coś jest za duże, bo chodziłam do szopu z waszym zdjęciem, to tam sajz sami
wybrali, to znaczy rozmiar. Powiedzieli, że jak nie będzie pasowało, to żeby odesłać pocztą
lotniczą - wymienią"
Hanna z Hrycem długo się śmiali czytając list. „Sajz" okazał się normalny, zresztą na chłopa
wszystko pasuje. Oksana od razu zajęła się swoją zabawką. Pociągała za sznurek - pozytywka
grała. I wtedy znowu Hanna poczuła lekkość w ciele. Chciało jej się śmiać. Miała ochotę
kupić nawet ukraińskie i kanadyjskie flagi, żeby rozwiesić je w mieszkaniu.
Hryć założył nowe spodnie i poszedł do pracy. Musiał teraz pracować na nocną zmianę.
- Redukcja etatów - żalił się. - Co poradzisz!
Hanna nie bardzo rozumiała, jak wybitny fachowiec może pracować na nocną zmianę, ale
musiała się pogodzić. Hryć przynosił wystarczająco dużo pieniędzy, tak, że nawet pozwalał
żonie siedzieć w domu i wychowywać córeczkę. Przyznajcie sami, w naszych czasach to nie
byle co.
Hanna znów została w domu sama. Na początku nakarmiła Oksanę, potem pospacerowała,
potem zmierzyła nową bluzkę, pochwaliła się prezentami przed przyjaciółkami, które też
spacerowały z dziećmi. Potem znów nakarmiła Oksanę, zmierzyła jeszcze raz bluzkę
- cudo, ciotka Krystyna trafiła w dziesiątkę. Potem obejrzała dobranockę, później położyła
spać Oksanę, co prawda trzeba było na początku dać jej burę, bo tata tak ją rozpuścił, że już
właziła na głowę. Później poczytała książę. Potem popatrzyła w okno. Później poszła do
łazienki, wykąpała się, założyła koszulę i położyła do łóżka. Nie chciało jej się spać. Napiła
się herbaty. Wzięła się za książkę. Zjadła cukierka. Poczytała. Znów popatrzyła na bluzkę.
Potem znalazła cudeńko córki, pozytywkę, pociągnęła za sznurek.
Pokój od razu wypełnił się cichą muzyką. I wtedy Hanna po raz trzeci odczuła dziwną
lekkość w ciele, w każdej kostce, w każdym mięśniu, w każdej komórce. Taką lekkość, że
wydaje się, że już, już wzlecisz powietrze. Taką... Ale wtedy muzyka ustała i lekkość znikła.
Hanna zdziwiona popatrzyła na siebie, na pozytywkę, potem raz
9
jeszcze pociągnęła za sznureczek. Znów rozbrzmiała muzyka i ciało nabrało cudownej
lekkości, uczucia, które Hanna znała tylko z dziecięcych snów, kiedy latała nad urwiskami,
krzycząc do nich z przestworzy, a mama mówiła: „Ty, po prostu córciu rośniesz"
Hanna odsunęła kołdrę. Ciało jakby uwolniło się od ciężaru, rwało się do góry, ale coś jeszcze
mu przeszkadzało. I wtedy muzyka się urwała... Hanna usiadła na łóżku. W głowie latały
niezrozumiałe myśli, niepewne wspomnienia. Coś takiego, usłyszane dawano temu, coś
bliskie i jednocześnie nieznane. Nagle Hannie zachciało się rozebrać i pozostać nagą, żeby nie
przeszkadzała bawełniana koszula i rozejrzała się dookoła, jakby upewniała się, że nikt jej nie
podgląda. Hanna była wstydliwą kobietą. Ostrożne zdjęła koszulę i chyba nawet oblała się
przy tym rumieńcem.
Znów rozbrzmiała muzyka i Hanna... Boże! Ona znalazła się w powietrzu. Tak wzbiła się w
górę - nad kanapę, nad stół, nad podłogę. Wzbiła się w powietrze, stała się lżejszą od niego,
pod stopami znalazła się ziemia - jak we śnie, jak w dawnym dzieciństwie. Hanna najpierw
ekscytowała się tym nowym uczuciem, wisiała nad kanapą, zdziwiona patrząc, a potem
muzyka się urwała, ciało niespodziewanie i szybko nabrało ciężaru. Hanna spadła prosto na
poduszki. Spadła i zamknęła oczy.
Naprawdę. Wtedy wszystko sobie przypominała. Przypomniała sobie, że matka opowiadała o
swojej babci, która pochodziła z Kijowa i zawsze się śmiała: „Słyszeliście o kijowskich
wiedźmach? Ja właśnie jestem kijowską wiedźmą". Zabiła ją podczas wojny głupia kula.
Rzeczywiście tam było coś związanego z pozytywką. Oczywiście nie z taką. Tam była jakaś
starodawna pozytywka, którą przekazywały jedna drugiej kobiety ze strony matki. I prababcia
przekazała ją starszej córce, Frosiji, a ta zabrała z sobą na Wołyń, a potem... A potem pewnie
i do Kanady... Ale jak to? Tamta była starodawna, a ta...? Hanna otworzyła oczy i wzięła
pozytywkę do rąk. „Madę in Japan" - hardo widniało na tylnej ścianie plastikowego
dzwoneczka. Hanna nagle się zaśmiała - sama nie wiedziała dlaczego. Położyła pozytywkę na
stole i pociągnęła za sznurek. Razem z pierwszymi dźwiękami ciało znów nabrało lekkości i
wzleciało w górę. Hanna roześmiała się jeszcze głośniej, nie bojąc się nawet, że obudzi córkę.
Potem jed-
10
nym ruchem zerwała z siebie metalową szpilkę podtrzymującą bujne włosy, które
natychmiast rozsypały się po plecach. Szpilka upadła na prześcieradło. Ciało wznosiło się
jeszcze wyżej. Okazało się, że latanie w powietrzu jest proste. Posłuszne, ciężkie ciało
poddawało się najmniejszemu ruchowi - i w górę, i w dół, i w prawo, i na lewo. Wydawało
się, że wystarczy tylko pomyśleć, i ciało już wykonuje rozkaz. Muzyka była krótka, ale
Hanna zawczasu obniżyła lot, żeby nie upaść, kiedy ustanie melodia, dlatego miękko opadła
na kanapę, kiedy ciało nabrało wagi. I jeszcze raz pociągnęła za sznurek.
To było wspaniałe. To było piękniejsze niż we śnie, bo to było naprawdę. I dziwne, Hanna nie
miała żadnych wątpliwości w realność tego, co się stało. Nie korciło jej, by się uszczypnąć,
obudzić, zamknąć oczy - nie, przeciwnie uczucie było takie, jakby przypomniała sobie coś
dawno już zapomnianego, coś od dawien dawna obecnego w myślach, w ciele, we krwi.
Jedyne co przeszkadzało to to, że muzyka była za krótka. Hanna ledwie zdążyła oblecieć
pokój, a już musiała wracać na kanapę, żeby nie upaść prosto na podłogę. Ale to był odlot.
Prawdziwy odlot.
Nie usłyszała, kiedy w drzwiach zazgrzytał klucz - Hryć wrócił z pracy. Hanna przywitała go
zupełnie goła, z potarganymi włosami. On z wybałuszonymi oczami powiedział.
- Wyglądasz jak wiedźma. Zadowolona uśmiechnęła się:
- Bo jestem wiedźmą. Jestem prawnuczką ostatniej kijowskiej wiedźmy, jasne?
Nawet się nie ubrała. Póki Hryć jadł kolację, opowiadał o kolejnych nieprzyjemnościach w
pracy, siedziała naprzeciwko, patrząc mu w oczy.
- Urobiłem się dzisiaj - westchnął wreszcie Hryć - mnóstwo robo-
ty-
Poszła za nim do łazienki, wytarła plecy ręcznikiem, poprawiła łóżko. Położył się i nakrył
kołdrą.
- Kochasz mnie Hryciu? - przytuliła się do niego swoim miękkim ciałem.
- Aha - zamruczał, pocałował ją w czoło i zaczął chrapać .
11
Hanna rozłożyła pozytywkę na części. Skończyła kiedyś wydział mechaniki na Politechnice,
dlatego się nie bała. W środku wszystko wyglądało zwyczajnie - sprężyna jak w zegarku,
balans, obrotowy wałek i metalowy grzebień, które właśnie grały. Na wszystkim napis „Madę
in Japan". I wtedy Hanna wpadła na pewien pomysł. Córka bawiła się u sąsiadki i czasu było
mnóstwo. Hanna wzięła śrubokręt i rozkręciła elektryczną zabawkę, która i tak leżała
zapomniana pod szafą. Po półgodzinie robota było skończona. Motorek i reduktor z
elektrycznej zabawki obracały wałek pozytywki zamiast sprężyny, która wylądowała na
śmietniku razem z innymi niepotrzebnymi częściami. Hanna odłożyła kombinerki i zamknęła
oczy, jakby chciała się skupić. Potem, nie otwierając oczu, wzięła swoje dzieło do rąk i
nacisnęła przycisk. Z pierwszymi dźwiękami jej ciało wypełniła znajoma lekkość. Hanna
otworzyła oczy i radośnie się zaśmiała. Tak, nie na darmo dali jej kiedyś dyplom, przydał się
teraz. Po chwili szlafrok i bielizna walały się w kącie, a sama Hanna leciała w powietrzu,
zwycięsko pokrzykując. To było cudowne. To było wspaniałe. Chwała ciotce Krystynie!
Sława wydziałowi mechaniki! Niech żyje „Madę in Japan"!
Tej nocy mąż znowu został w pracy, a Hanna położywszy córkę, kontynuowała testowanie
swojego dzieła. Na początku latała po pokoju, a kiedy nalatała się do oporu, nagle szalona
myśl przyszła jej do głowy i otworzyła okno. Serce załomotało. Pod stopami znikło w
ciemnościach dziesięć pięter budynku. Pozytywka stała na stole i nie oszczędzając baterii
znów i znów wygrywała cudowną melodię. Hanna ostrożnie wystawiła na zewnątrz rękę,
potem drugą. Nocny chłód przyjemnie dotykał skóry. Hanna jeszcze raz spojrzała przed
siebie, wiedząc już, że wszystko będzie w porządku. Po chwili wisiała nad podwórkami na
wysokości dziesiątego piętra i rozglądała się dookoła. Stąd, z góry świat wyglądał zupełnie
inaczej i Hanna ze zdziwieniem rozpoznawała w ciemnych zarysach znajome kształty - ławki,
huśtawki, piaskownicę z zapomnianymi zabawkami. Nie zmarzła, chociaż noc była zimna. W
górze nie odczuwało się chłodu. Ciało oddawało się powietrznym falom, i te pieściły je,
bezwstydnie dostając się do najbardziej skrytych zakątków. Czegoś podobnego Hanna
doświadczyła, kiedy przed ślubem kąpali się z Hryciem
12
w nocy. Oboje wtedy byli nadzy, i woda tak samo jak teraz powietrze pieściła i całowała ich
ciała. Tylko wtedy pod stopami był piasek, a teraz - pustka, trzydzieści metrów pustki, i to
było nieporównywalnie piękniejsze, nieporównywalnie cudowniejsze, i powietrze było
łagodniejsze niż tamta woda, bawiło się włosami, poruszało niewidzialnymi włoskami na
skórze, docierało do każdej komórki ciała. Hanna nie odważyła się daleko lecieć tej nocy. Nie
wiedziała dokąd sięga siła cudownej pozytywki, a zresztą, jak na jeden dzień i tego było za
wiele. Kiedy Hryć, znów koło północy wrócił do domu, siedziała już w kuchni przy szklance
herbaty.
- Hanusiu - powiedział Hryć, sceptycznie się jej przyglądając. -Dlaczego jesteś taka
niechlujna?
- Że co? - nie zrozumiała.
- No jesteś, jakaś niechlujna. Siedzisz tu nieuczesana, szlafrok podarty. Jak ty tak możesz,
co? Powinnaś się zachowywać jak kobieta.
Hanna była przepełniona nowymi wrażeniami, dlatego nie zwróciła na słowa męża żadnej
uwagi.
- Będziemy jeść kolację, tak? - agresywnie zapytał, pewnie się obraził.
Tylko wzruszyła ramionami.
Wcześniej takie uwagi płazem by mu nie uszły, ale teraz coś w duszy Hanny przeszkadzało
jej wdawać się w drobne sprzeczki. Podczas nudnej opowieści o problemach w pracy podała
kolację.
- Hanno - spytał Hryć - co z tobą? No i jak mu to wyjaśnisz, co?
A następnego dnia Hanna już obleciała podwórka. Tak po prostu
- koło, za kołem, obok dachu, żeby nikt nie zobaczył, i nie podniósł, broń Boże, rabanu. Siła
cudownej pozytywki wydawała się nie mieć granic. Hanna leciała sama na tle gwiaździstej
nocy, rozpływając się w niej.
Pokręciła się nad podwórkami i przekonała, że czuje się w niebie dość pewnie, zapragnęła
nowych przygód. Chciała lecieć dalej i dalej, strasząc nocnych przechodniów swoim
wyglądem i włosami. Chociaż, czy dzisiejszego przechodnia przestraszy goła kobieta nawet w
powietrzu? Z powodu swojej nagości Hanna nie czuła się
13
niezręcznie - tak po prostu leciała, wystawiając się na spojrzenia i nic nie poruszało się w
duszy. A jeszcze przedwczoraj była taka bo-jaźliwa, taka... taka, że nawet zawsze gasiła
światło, kiedy się z mężem kochali.
Tak miarkując, uniosła się nad dach swojego budynku i, rozejrzawszy się dookoła, ruszyła na
zachód - przynajmniej wydawało się jej, że to był zachód, bo nie mogła tego sprawdzić.
Gdzieś w pokoju na stole posłusznie grała pozytywka, a tu nad miastem, Hanna była sama, bo
samoloty latały wyżej a nietoperze niżej. Bawiła się coraz lepiej. Zaczęła robić koziołki przez
głowę, potem rysowała niewiarygodne koła, piruety - prawdziwa wyższa szkoła pilotażu.
Gdyby ktoś to wtedy zobaczył na pewno straciłby rozum, ale znów przypomnijmy, że Hanna
była nad miastem sama. Palce łapały powietrze, a ono prześlizgało się między nimi, i wiatr
łaskotał ją, jakby się drażniąc. Piersi nabierały aerodynamicznych kształtów, a wiatr łaskotał
je, przyjemnie pobudzając.
Po jakimś czasie nalatała się do woli. Nawet się zmęczyła, bo dawno nie ćwiczyła. Wpadło jej
na myśl, że tak latając, można jednocześnie trochę schudnąć - jeśli każdego dnia... Hanna
nagle się zaśmiała, bo zrozumiała fantastyczną bezsensowność tej myśli.
Opuściła się niżej. Obok rósł szary betonowy budynek, wystawiając puste balkony, i nagle
zachciało się jej odpocząć, przysiąść choć na minutę, i Hanna nie wytrzymała. Umościła się
na poręczach balkonu, zwiesiła nogi i przytrzymała się ściany, żeby jej wiatr nie zniósł. To
było jedenaste piętro, a może czternaste - nie chciało jej się liczyć. Tutaj było zacisznie.
Nawet trudno sobie wyobrazić, że na balkonie na jedenastym piętrze może być zacisznie, i
pewnie gospodarze balkonu też tak myśleli, bo balkon był zupełnie pusty - ani desek, ani
starych mebli, które to jak wiecie stoją na balkonach, ani pustych butelek po wódce. Hannę to
zaciekawiło. Betonowa podłogo świeciła pierwotną czystością. Któż taki tu mieszka? Hanna
podleciała do okna. W środku był ciemno i chyba pusto. Spod drzwi w sąsiednim pokoju
wydobywała się smuga światła. Wszystkie kobiety są ciekawskie - dlatego Hanna nie leniła
się i obleciała budynek dookoła, i przywarła do oświetlonego okna. W pokoju paliła się
lampa. A na łóżku na białej pościeli kochała się para. Nie zasłonili zasłon - przed
14
kim? I kochali się przy włączonej lampie, jakby chełpili się tym przed Wszechświatem.
Hanna nagle się roześmiała. Sama nie wiedziała czemu. Wyglądało to bardzo śmiesznie -
wisieć na wysokości jedenastego pietra i podglądać jak ludzie uprawiają seks. Wszystko było
jak w telewizji, ale jednocześnie i nie, bo to było naprawdę. Dwoje na łóżku uprawiało seks, a
Hanna goła, tak jak oni, wisiała za oknem i się śmiała. To doprawdy było bardzo śmieszne.
I nagle śmiech się urwał. W mężczyźnie na łóżku Hanna poznała swojego Hrycia.
Właściwie to tutaj trzeba się zatrzymać. I wydaję się, że tak też się stało - czas się zatrzymał.
Dwoje na łóżku tego nie dostrzegło, ale Hanna... Czas naprawdę się zatrzymał, a kiedy w
końcu oprzytomniał i ruszył znowu, w Hannie wybuchała złość. Gwałtownie podniosła się w
górę, nad dach, złapała tam cegłę, którą zostawili kiedyś robotnicy, i rozsierdzona rzuciła nią
w oświetlone okno.
Hryć wrócił późno. Jakiś taki zasmucony - pewnie zmęczył się w pracy. Hanna spytała go o
to. Pokiwał głową.
- Mój ty biedaku - powiedziała Hanna - tyle pracujesz, zostajesz w pracy na nocną zmianę!
Odpocząłbyś może trochę! Podniósł na nią zdziwione oczy, ale nic nie odpowiedział. Milcząc
zjedli kolację i położyli się spać. Myśli nie dawały obojgu spokoju. W końcu to zrozumiałe.
Hanna na początku chciała urządzić awanturę z tłuczeniem naczyń, i pewnie tak by zrobiła.
Wcześniej. Ale teraz... Czort wie, teraz z jakiegoś powodu nie chciała tego robić. Po prostu
leżała z zamkniętymi oczami, a myśli przelatywały, leciały w powietrzu, ponad miastem, hen,
hen dalej, za horyzont, gdzie jest „Madę in Japan", skąd wzięła się cudowna pozytywka,
dokąd pojechała ciotka Frosja, córka ostatniej kijowskiej wiedźmy. A zresztą, Hanna
naciągnęła kołdrę pod brodę i zasnęła.
Rano poszła do łazienki, rozebrała się i krytycznie przyjrzała sobie. Niczego sobie. To znaczy
wszystko było na swoim miejscu. Nie jest gruba, nie ma obwisłych piersi. To, o co mu
chodzi? Nagle się roześmiała, sama nie wiedząc czemu. Roześmiała się i tyle.
- Mamo... - do łazienki zajrzała Oksaneczka i zdziwiona się zatrzymała. Hanna wzięła ją na
ręce i śmiejąc się dalej, zaniosła ją do pokoju.
15
Cały tydzień po tym zdarzeniu Hryć nie zostawał „w pracy". Hanna piekła mu paszteciki,
pampuszki z czosnkiem, naleśniki z miodem, gotowała pierogi i uszka. On, ścierwo, jadł,
oblizywał się i dziękował. Tydzień był przykładnym mężem, nawet bawił się z Oksaneczką.
A w sobotę poszedł. Coś się u nich w pracy wydarzyło, zebranie czy też naradę mieli. Cóż,
wcześniej ludzie mieli dobrze, co tydzień albo partyjne albo związkowe zebrania. A teraz kto
uwierzy w naradę w środku nocy? Wszystko się skomplikowało.
Hanna wyjęła z szafy pozytywkę. Boże! Już cały tydzień nie latała! Tęskniła, naprawdę za
tym tęskniła. Oksanka spała w swoim pokoju. Hanna szybko zdjęła ubranie, uśmiechnęła się
do siebie dziwnym uśmiechem i włączyła silniczek. Po chwili wyśliznęła się za okno. Cicho
niczym widziadło. Niczym wiedźma.
Leciała nad ciemnym miastem, przecinając ciężki kisiel nocy, i nie złość od niej zionęła
wtedy ale twarde postanowienie zemsty, ba, nawet wesoły zapał. I coś jeszcze,
niedostrzegalne, co rozpuszcza się w samym powietrzu, czym oddycha każda komórka, każdy
listek smukłych topoli.
Tym razem zdążyła na sam początek występu, Hryć siedział na fotelu, a dziewczyna robiła
przed nim striptiz. Znów nie zasunęli zasłon - przed kim? Hanna wisiała za oknem i kuląc się
patrzyła. Dziewczyna była piękna, szkoda gadać, i ruszała się z gracją, ale ogólnie to nie
miało znaczenia.
Hryć siedział z kompletnie baranim wzrokiem, dziewczyna obnażyła swoje powaby, a potem
zaczęła rozbierać go, całując zarośniętą klatkę i przytulając się do niej twarzą.
Zobaczylibyście go wtedy.
Boże, czy wszyscy mężczyźni to tacy debile?
Hanna obejrzała występ do końca. I kiedy kochankowie, nadzy niczym Adam i Ewa, poszli
do łazienki, ona jak złodziej bezszelestnie wślizgnęła się do otwartego mieszkania. Na
podłodze bezładnie walały się ubrania. Z łazienki dobiegały słodkie głosy. Hanna zebrała
ubranie męża - jeansy Levis, kupę pieniędzy teraz kosztują, koszulę, bieliznę - potem
pomyślała i zabrała też kobiecy strój. A potem wszystko to wyrzuciła przez okno i sama
odleciała w ślad za nimi. Ubranie, wyczyniając skomplikowane piruety, spadało z
16
wysokości jedenastego piętra. Guzik jeansów zaczepił się o przezroczysty stanik, i razem
kręciły się w szalonym tańcu.
Hanna śledziła spadające ubrania i nie czekała dłużej. Poleciała do domu przez ciężki kisiel
nocy, uśmiechając się sama dziwnie, szalenie charakterystycznym uśmiechem.
- Halo!
- Wyobrażasz sobie, Hanno - powiedział Hryć, bardzo rześkim głosem - coś się stało! Stało
się coś, że nawet gdybyś chciała to nie zgadniesz!
- Co takiego? - zdziwiła się Hanna.
- Wyobraź sobie, ktoś, gdy byłem pod prysznicem zabrał moje ubranie.
- Jak to?
- A tak to! Wyobrażasz sobie?
- A co robiłeś pod prysznicem? - zaciekawiła się Hanna.
- A tak, poszedłem się obmyć, rozumiesz. A jak wyszedłem, ubrania nie było - głupawo się
zaśmiał.
- Nie może być!
- Naprawdę! wyobrażasz sobie? Nic tylko usiąść i płakać.
- Biedaczysko! - współczuła mu Hanna. - to poczekaj, zaraz przywiozę ci nowe ubranie,
poczekaj...
- Nie, nie - szybko zaprotestował Hryć - poradzę sobie jakoś
- Jak?
- No jakoś. Pożyczę od kogoś, czy coś.
Sam nie wie, co plecie. Kto to widział, żeby w pracy ludzie pożyczali sobie ubranie!
- Ale, naprawdę szybko przyjadę.
- Nie, nie - kategorycznie sprzeciwił się Hryć. - Nie możesz zostawić Oksanki samej.
Patrzcie go, jaki troskliwy ojciec!
- Moje ty biedaczysko - raz jeszcze pożałowała go Hanna. - Dobra, tylko nie zostań tam
długo.
- Migiem -obiecał Hryć i odłożył słuchawkę.
Zjawił się po półgodzinie. Ubrany. W swoich spodniach i cudzej koszuli - pewnie nie znaleźli
po nocy. Jeansy były brudne. Hanna przywitała męża w drzwiach.
17
- Wyobrażasz sobie! - zamachał rękami już od progu.
Z tym wiązała się absolutnie niezwykła historia. Okazało się, że ktoś dla żartu zabrał spod
prysznica jego ubranie i schował je na dworze - dzięki Bogu, strażnik zobaczył, że spod
parkanu wystaje coś jakby spodnie i podniósł raban. A koszula gdzieś się zawieruszyła i był
zmuszony pożyczyć starą od tego ochroniarza.
- Wyobrażasz sobie! - oburzał się Hryć. - Za to trzeba łapać i mordą o ten parkan walić!
- Trzeba - zgodziła się Hanna.
- Nie, no nie wyobrażasz sobie, co za podłość!
Zrzędził z półgodziny - kiedy się przebierał, mył, jadł kolację. Hanna siedziała naprzeciwko i
patrzyła jak mąż pije herbatę. Potem wstała, wzięła brudne jeansy, poszła do łazienki i zaczęła
je prać, robiąc przy tym wielką pianę. Podszedł do niej od tyłu, objął ją w pasie.
- Kochasz mnie Hanusiu?
- Oczywiście - odwróciła się i pocałowała go w nos. -Idź, idź, nie przeszkadzaj. Muszą
wyschnąć do rana - zanim po nowe pojedziemy do Kanady.
Zarechotał głośno i poszedł oglądać telewizję. A rano nawet bez przypominania wyniósł
śmieci, pobawił się z Oksaneczką, anioł nie mąż.
- Pójdziemy do kina? - zaproponował, wychodząc do pracy.
- A co z małą?
- Podrzucimy sąsiadom. Niech wiedzą, jak się mieszka obok nas - znów głośno zarechotał.
Ale wieczorne wyjście do kina się nie udało. Hryć zadzwonił i głosem winowajcy powiedział,
że mają nagłe zebranie w związku ze zmianą prawa i dlatego...
- Hanuś, no jakoś innym razem pójdziemy do kina, może jutro...
- Dobrze - niespodziewanie zgodziła się Hanna. Jutro - to jutro. Wszystko jedno. Nawet nie
rozgniewała się. W końcu, kino będzie i dziś, i za miesiąc, a zmiany w ustawodawstwie to
ważna sprawa.
- Naprawdę? - ucieszył się Hryć. - Nie gniewasz się rybko?
- Nie - powiedziała Hanna. - Dlaczego mam się gniewać?
- Rozumiesz, no sprawy...
- Rozumiem.
18
- Zuch dziewczyna - pochwalił ją Hryć. - Wiem, ty mnie zawsze
rozumiesz.
I rzeczywiście - sprawy, to sprawy. O co się gniewać?
Położyła Oksankę spać zaraz po wieczornej dobranocce, i nawet nie czekając aż ta zaśnie, od
razu wyjęła pozytywkę. Zakręciła sil-niczkiem od zabawki, rozbrzmiała cudowna muzyka.
Hanna szybko się rozebrała i wyleciała przez okno.
Doleciała do tego miejsca po kilku minutach, obleciała budynek dookoła - okna na
jedenastym piętrze były ciemne. Hanna zajrzała przez drzwi balkonowe - rzeczywiście
mieszkanie było zupełnie puste. Ciemne meble tajemniczo tuliły się pod ścianami, chroniły
ciepło życia. Hanna długo patrzyła na nie, wisząc obok okna na zewnątrz. I kiedy postanowiła
już wracać w środku zazgrzytał klucz. Zaskrzypiały drzwi. Zapaliło się światło w
przedpokoju, rzucając długi promień do pokoju, który od razu ożył. Hanna zamarła, starając
się wyłowić głosy. Ale nic nie było słychać. Potem rozbłysnął żyrandol pod sufitem i do
pokoju weszła dziewczyna.
Sama. Ona przyszła sama.
Hanna wisiała i obserwowała gospodynię. A ta zaczęła powoli się przebierać, coś mrucząc
pod nosem, potem poszła do kuchni, wstawiła czajnik z wodą. Była piękna, ta blond
farbowana dziewczyna i mieszkała w dwupokojowym mieszkaniu sama. Pewnie wróciła z
pracy - sekretarka czy referentka - kim teraz są takie długonogie dziewczyny? Prosty
bawełniany szlafrok przylegał w pasie. Obok nie było nikogo, ale dziewczyna i tak wyglądała
seksownie - dla samej siebie. Hannie podobały się dziewczyny, które starały się być piękne
przede wszystkim dla siebie, tak po prostu.
Dziewczyna przeszła do drugiego pokoju i Hanna była zmuszona oblecieć róg budynku, żeby
dalej obserwować. A dziewczyna wyciągnęła z szuflady zapalniczkę, papierosy i otworzyła
balkonowe drzwi. Hanna uniosła się wyżej i zawisła nad balkonem. Dziewczyna oparła się o
poręcz. Mignął płomień zapalniczki, rozszedł się słodki zapach importowanych papierosów.
Hanna sama nie paliła i nie pochwalała tego u innych, ale do tej dziewczyny papierosy
dziwnie pasowały, tak, rzeczywiście, pasowały jak bluzka czy kapelusz.
19
Hanna spoglądała z góry, a dziewczyna stała opierając się o balkonową poręcz, zwiesiła
głowę, tak że włosy wisiały nad resztą pięter. I wtedy Hannie przez chwilę wydawało się, że
ta przechyli się jeszcze trochę, potem jeszcze trochę, potem wychyli się nieostrożnie... Nad
miastem rozległ się krzyk, ale nikt go nie usłyszał, rozpuścił się w nocy.
Dziewczyna paliła, przytulając się do poręczy, a Hanna wisiała nad nią obok betonowej
ściany. Między nimi stała noc, w dole było dziesięć szarych, podobnych, niby bliźniaczych
pięter. Hanna nagle zamknęła oczy, potem powoli się rozejrzała i poleciała daleko - ponad
dachami, zlewając się z gwiaździstym niebem, rozpuszczając się między światłami wielkiego
miasta.
Wleciała do pokoju w chwili, gdy Hryć już otwierał swoim kluczem drzwi. Po pierwsze
wyłączyła pozytywkę i schowała ją do szuflady. Ciało do razu zrobiło się ciężkie i
nieposłuszne. Hryć zatrzymał się w progu.
- Co ci jest?
- Nic - wzruszyła ramionami. - A tobie?
- Nic. Stałaś się dziwna.
- Nic nie mów - zgodziła się Hanna. - No, a jak tam wasze zebranie?
- Ta - zaklął Hryć. - Mówię szefowi, maszyny trzeba popędzić, a on mówi, że u nas jest
intelektualna produkcja. Mówię była. A on odpowiada...
Hryć chyba rzeczywiście wrócił z zebrania.
- Słuchaj, proponują mi w robocie wideo, brać?
- Wideo? - spytała Hanna. - A po ile?
- To już mój problem - uśmiechnął się pewny siebie Hryć. Patrz, jaka zaraza!
Zjedli kolację w pokoju i zgodzie. Trzeba powiedzieć, że w ostatnim czasie w ogóle żyli w
pokoju i zgodzie, że aż dziw. Chyba w rok po ślubie nawet tak nie było.
- A jutro pójdziemy do kina?
- Pójdziemy.
I rzeczywiście poszli do kina. Film był kiepski, ale czasem nawet lepiej kiedy film jest zły.
20
A później Hryć przywlókł z roboty wideo, a do tego jeszcze wziął kasety od chłopaków.
Długo, bardzo długo podłączał je do telewizora, przykręcał, poruszał, obraz był w paski,
skakał, znikały kolory. Hryć klął i szedł po instrukcję. Ale już po półgodzinie zwycięsko
zademonstrował swój zakup. Zdobycz rzeczywiście wyświetliła film. Na kasecie był pornos.
- Ciocia - powiedziała Oksaneczka, rozmarzona patrząc w ekran. Tam naprawdę była
„ciocia", potem przyszła jeszcze jedna, a potem i „wujek".
Teraz już Hryć nie zostawał w pracy. Rano wkładał do teczki kasety, które obejrzał wczoraj, a
wieczorem przychodził niosąc nowe i od razu wkładał je do magnetowidu. Wydaje się, że
postanowił od razu wynagrodzić sobie ten czas, kiedy nie miał wideo i musiał oglądać tylko
jeden kanał telewizyjny.
Cała ta historia trwała ponad tydzień i ponad tydzień Hanna nie ruszała swojej pozytywki. Ale
w piątek Hryć wychodząc do pracy, uprzedził:
- Ja dzisiaj zostanę trochę dłużej. Szef prosił, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się Hanna, pocałowała męża - Ale z ciebie pracuś.
I została, jak zawsze sama z Oksaneczka.
A wieczorem wyciągnęła pozytywkę i wyleciała przez okna.
Hryć tam był. Siedział na kanapie, a dziewczyna leżała obok jego nóg. Rozmawiali o czymś.
Hanna na początku obserwowała wisząc koło okna, potem obleciała budynek i zajrzała przez
balkon do sąsiedniego pokoju. Okno było szczelnie zamknięte. Pokój w ciemnościach
wyglądał jak martwy. Hanna powróciła. Kochankowie tymczasem zaczęli się całować, oczy
zrobiły im się maślane, „proces się zaczął". Hanna podleciała znów do balkonu. Lufcik nie
poddawał się lekkiemu naciskowi. Hanna nacisnęła go raz, drugi - bez rezultatów. I nagle
poruszyły się i otworzyły drzwi balkonowe, u dziewczyny, która mieszka sama chyba
powinny zamykać się jak należy?
Hanna wleciała do pokoju. Było w nim przytulnie, chociaż niezbyt wygodnie - meble i
żyrandole przeszkadzały jej swobodnie latać. Zrobiła jeszcze kilka kółek pod sufitem, żeby
przyzwyczaić się do ciemności i opuściła się na dół. W sąsiednim pokoju kochała się para,
21
a tutaj Hanna obmacywała stół w poszukiwaniu czegoś przydatnego. W końcu znalazła - to
była spinka z dwoma ostrymi końcówkami i plastikowym niedźwiadkiem między nimi.
Hanna uzbroiła się w tą łapkę i jeszcze raz nasłuchiwała. Uprawiali seks pełną parą. Hanna
podleciała do drzwi, wymacała gniazdko i trzymając za niedźwiadka, wsadziła w nie spinkę.
W następnej minucie rozległ się krótki trzask i światło w całym mieszkaniu zgasło.
- Oj! - usłyszała zza drzwi kobiecy głos. - Co to? Potem:
- Hryciu, nie ma światła... Sprawdź to, Hryciu... No, sprawdź to, do kogo mówię...
Hanna wymacała obok swoich nóg niewielki stolik, podniosła go, zważyła ciężar w ręku i
rzuciła w żyrandol. Drobinki szkła rozsypały się na boki.
Wtedy dziewczyna naprawdę krzyknęła:
- Oj!
Po chwili dołączył do niej męski bas.
- Do diabła!
- Co to Hryciu?
- Poczekaj...
Hanna zbliżyła się do okna i rzuciła krzesłem w jego wielką szybę. Potem w drugie okno,
potem w mniejsze, w lufcik, tak, żeby nie został żaden cały kawałek.
- Hryciu, Hryciu! - krzyczała dziewczyna w sąsiednim pokoju. Usłyszała ciężkie kroki, coś
upadło. Hryć przeklinał.
- Nic nie widać.
Hanna zostawiła swoją broń i wyskoczyła na korytarz. Zawisła pod sufitem przepuściła pod
sobą Hrycia, który w samych majtkach biegł do pokoju, klnąc pod nosem.
Kuchenne okna Hanna wybiła ciężkim emaliowanym durszlakiem. W mieszkaniu panował
istny chaos.
- Ostrożnie, tu jest szkło! - krzyczał Hryć, a dziewczyna wrzeszczała, biegając tu i tam.
Wśród tego bezładu Hanna wskoczyła do sypialni, i tam, uzbrojona w lampę zakończyła
pogrom. Ostatni celny strzał oddała
22
w telewizor, odbiornik żałośnie jęknął, ekran pokrył się siatką pęknięć. Hanna porzuciła
lampę, rozejrzała się, jakby oceniała swoje dzieło, i pośród jęków i lamentu wyleciała na
dwór. Noc spotkała ją ciepłymi uściskami i przezroczystym światłem gwiazd. Miasto leżało
pod nogami, rozsypując tysiące ogników i jeden z nich świecił się na dziesiątym piętrze w
pobliskim budynku. Tam w pokoju było otwarte okno, a na stole stała pozytywka i znów
wygrywała swoją melodię.
Tej nocy Hryć długo nie mógł zasnąć. Kręcił się z jakiegoś powodu, włączał lampę, chodził
do kuchni napić się wody, nawet czytał książkę.
- Co ci jest kotku? - pytała Hanna, przytulając się do jego pleców.
- Ta - kotek tylko się od niej odpędzał. - W pracy. Wy kobiety, nie zrozumiecie tego.
- Nie zrozumiemy - ochoczo zgodziła się Hanna. - Dlatego ja siedzę w domu, prawda?
Nie przyznał się, co stało się w pracy. A około trzeciej nareszcie się położył i zasnął ciężkim
snem, chrapiąc i przewracając się z boku na bok. Hanna wyślizgnęła się spod kołdry. Noc
przeczołgała się już za równik, przygotowując się do zrobienia miejsca dla nowego dnia, ale
jeszcze było ciemno, egipskie ciemności.
Hanna ostrożnie wysunęła szufladę z szafy i wydobyła swoją cudowną pozytywkę. Potem
lekkimi, niesłyszalnymi krokami przeszła do kuchni, otworzyła tam okno, postawiła
pozytywkę na parapecie i wyłączyła światło. Potem zdjęła z siebie koszulę nocną i naga
niczym wiedźma, wyleciała na dwór. Jej droga wiodła na zachód, gdzie wznosił się szary
jedenastopiętrowy budynek, z którego wróciła cztery godziny temu.
Po kilku minutach była u celu. Mówią, że przestępcę podświadomie ciągnie na miejsce
zbrodni - tak czy inaczej, Hanna wisiała w powietrzu i patrzyła na skutki swojej pracy.
Rezultaty robiły wrażenie. Mieszkanie na jedenastym piętrze patrzyło na boży świat pustymi
oczami okien, tylko gdzie niegdzie błyszczały w nich niewielkie odłamki. Okno w sypialni
było zakryte kołdrą, która delikatnie poruszała się pod wpływem lekkiego wiatru. Hanna
podleciała bliżej, odgarnęła kawałek tej zasłony i zajrzała do pokoju. Ale tam było
23
ciemno, nic nie było widać. Wtedy zajrzała do sąsiedniego pokoju. Podłogę pokryta była
stłuczonym szkłem. Naprawdę, było na co popatrzeć. Hanna znów obleciała budynek i
zajrzała do kuchni. Tutaj też był pogrom. Uśmiechnęła się tym swoim dziwnym uśmiechem, i
nagle jej ręka dotknęła jedynej całej szyby. Tak, tak, w kuchni została jedna cała szybka,
cudem ocalała. Hanna wtedy jej po prostu nie zauważyła, zachwycona pobojowiskiem.
Szybka zuchwale prezentowała swoje całe szkło, jakby się tym pyszniła i Hannie się to
absolutnie nie spodobało. Odleciała, krytycznie się jej przyjrzała, potem zamachnęła się i z
całych sił uderzyła ręką w szybę. Szyba dźwięknę-ła i rozsypała się w drobny mak. W pokoju
obok coś się poruszyło. Hanna zrobiła wyszukany piruet i poleciała do domu. I właśnie tam,
chowając pozytywkę do szuflady, zobaczyła, że rozcięła sobie palec o szybę. Krew wielkimi
kroplami wydobywała się na białą skórę. Hanna oblizała palec, potem zalepiła go kawałkiem
plastra i położyła się do łóżka. Hryć chrapał, przyciskając policzek do poduszki. Hanna
zwinęła się w kłębek i wkrótce zasnęła głębokim snem.
Rano krzątając się po kuchni, zobaczyła czerwony ślad na parapecie
- pewnie, dotknęła go w nocy zranioną ręką. Hanna z jakiegoś powodu rozejrzała się dookoła,
a potem dokładnie wytarła ślad ścierką.
- Oho! Co ci się stało w palec? - zauważył Hryć przy śniadaniu.
- To - uśmiechnęła się Hanna. - Nie użalam się nad sobą, robię ci śniadanie. Doceniasz to?
Oczywiście, że doceniał. Żeby takiej złotej żony nie cenić.
Hryć miał w pracy nieprzyjemności. Przynajmniej tak mówił, ale w końcu je przezwyciężył i
nastrój mu się polepszył. Hryć nawet zaczął poświęcać żonie uwagę, dużo z nią rozmawiał,
opowiadał wszystko, wychowywał córkę, w skutek czego zupełnie weszła mu na głowę i
jeszcze machała nogami.
- Popamiętacie mnie jeszcze oboje! - groziła Hanna, śmiali się i uciekali do pokoju
dziecięcego.
Wydawało się, że porzucił swoje spotkania po zimie - kto wie, może, wszystko jest już w
porządku.
Hanna akurat czekała na niego wieczorem, kiedy zadźwięczał dzwonek telefonu.
- Halo!
24
To był Hryć.
- Wiesz, Haniu - powiedział głosem winowajcy. - Posiedzę jeszcze trochę. Dobrze? Mam do
czorta roboty, rozumiesz...
- Mamo! - dostało się za to Oksanoczce, która akurat nawinęła się pod rękę.
...Stojąc obok parapetu z pozytywką w dłoniach, Hanna na minutę zamknęła oczy. Przed
oczami pojawił się balkon na jedenastym piętrze. Na balkonie stała dziewczyna i paliła,
nieostrożnie wychylała się przez poręcz. Jeszcze trochę się wychyliła i zachwiała się.. Hanna
szybko włączyła światło i poleciała w noc.
W tej samej chwili wejściowe drzwi delikatnie się otworzyły. Na progu stał mężczyzna.
Postawił przy ścianie swoją teczkę i nie rozbierając się wszedł do pokoju. Na jego twarz
padało światło lampy. To był Hryć. Stał koło okna i przez jakiś czas po prostu patrzył, niby
wodząc za kimś wzrokiem. Potem szybko się obrócił. Jego wzrok zatrzymał się na
pozytywce, która stała na stole. Hryć zrobił dwa kroki i wziął zabawkę do rąk. Na wielkiej
dłoni wyglądała żałośnie. Silniczek szeleścił, wałek się kręcił, wygrywając swoją prostą
muzykę. Hryć odwrócił się do okna, zapatrzył się w dal, jakby coś obmyślał. Potem twarz mu
się ściągnęła, ścisnął pozytywkę w ręku i raptem z całej siły rzucił nią o podłogę.
Można było usłyszeć trzask. Cała konstrukcja rozleciała się na kawałki. Silniczek odpadł,
mechanizm poleciał w kąt. Tylko wałek wytrzymał uderzenie. Upadł w kąt i wylądował tak,
że widać było symbol jakości, napis „Madę in Japan".
O tym, jak umrę...
- Ciemno - powiedziała Lika i głęboko zaciągnęła się papierosem. Widzisz coś?
Zaczęła mnie denerwować już w chwili, w której wyruszyliśmy w „podróż". Nie wiem
dlaczego. Wcześniej wszystko było w porządku i zachowywałem się wobec niej inaczej. Ale
teraz... Po pierwsze, paliła w salonie, czego nie znoszę. Po drugie pytała mnie o żonę, a to już
po prostu zboczenie. Po trzecie... po trzecie, po co w ogóle pchać się w weekend nie wiadomo
gdzie? Znudził ją, jak to nazywała „romans w domu" mnie - odwrotnie, bo pojutrze wracała
moja ślubna. No, zresztą wszystko jedno. Moje rozdrażnienie rosło z każdym kilometrem.
- Może się jednak zatrzymamy? - zapytałem. Lika uśmiechnęła się.
- W szczerym polu?
Padał deszcz. Wycieraczki starannie przeganiały obfite krople z przedniej szyby, jednak te
uparcie powracały. Ale pogoda... Dlaczego nie posłałem jej do diabła z tą przejażdżką? Za
naszymi plecami pozostawiliśmy już ponad pięćdziesiąt kilometrów, a ja dalej nie
rozumiałam czego chce moja towarzyszka. Seks na łonie przyrody, w samochodzie - to fajna
sprawa, ale przecież nie trzeba jechać tak daleko. Krótko mówiąc - babskie fanaberie.
- Słuchaj, zanocujmy we wsi - zaproponowała nagle Lika, przypalając nowego papierosa.
Zgodziłbym się na wszystko.
- W jakiej wsi?
- W jakiejkolwiek. Chcę leżeć w zwyczajnym łóżku, żeby były ręczniki i ikony, rozumiesz?
Chcę się kochać na sianie.
- Pod ikonę - zmarszczyłem brwi. Baby - tak to właśnie jest z babami. Jak można
jednocześnie chcieć i do łóżka, i na siano? Ja na przykład chcę do domu. I tyle.
Ale w pierwszej wsi, do której trafiliśmy, zatrzymałem samochód.
- Dobrzy ludzie, nie powiecie, gdzie tu u was można przenocować? - krzyknąłem do dwóch
postaci, które niezłomnie mokły na przystanku.
- Że co? - odkrzyknęła jedna z nich męskim głosem, a druga spytała:
26
- Macie papierosa?
Wydobyłem z kieszeni napoczętą paczkę „Kosmosów" i rzuciłem w ciemność. Złapali ją, nie
podziękowali, ale poradzili:
- Spytajcie u fizyka. Trzecia chata za klubem.
Ja też nie podziękowałem, chyba nawet nie wysiadłem z samochodu. Po prostu trzasnąłem
drzwiami i nacisnąłem na gaz. Lika zapaliła kolejnego papierosa. W samochodzie można już
było zawiesić siekierę.
W trzeciej chacie za klubem w oknach paliło się światło. Gospodarzem był fizyk czy chemik,
wszystko jedno, byle nas przenocował.
- Halo! Jest tam kto?
Szara mżawka na ulicy denerwowała mnie nie mniej niż dym w salonie, pies na podwórku nie
zaszczekał - albo go nie było, albo był to wyjątkowo leniwy pies. Zaskrzypiały drzwi. Ktoś
pojawił się na ganku.
- Dobry człowieku, nie przenocowałbyś nas?
- Ja? - odezwał się głos z ciemności. Głupie pytanie, a niby kto?
- Chcielibyśmy trochę odpocząć, bo już późno i ten deszcz! - krzyknąłem.
Ten na ganku się zamyślił.
- A dlaczego u mnie? - zapytał.
- Tak nam powiedzieli - wyjaśniłem. - Poradzili na przystanku. Zapłacimy.
Wydaje się, że ostatni argument go przekonał.
- Ile was jest?
- Dwoje.
Bąknął coś i znikł w chacie. Nie wiem, czy to była zgoda, ale bynajmniej mnie to nie
speszyło. Wyciągnąłem z samochodu Likę i torbę. Zaraz będą i ręczniki i ikona.
- Można? - otworzyłem drzwi i zatrzymałem się, zaglądając do pokoju.
Gospodarz stał koło okna. Był to dosyć młody facet, koło trzydziestki, z niewielką bródką na
profesora, która bardzo kontrastowała z całym jego wyglądem - z szarą kufajką, niezgrabnymi
spodniami i zniszczonymi buciorami, a przede wszystkim z wyrazem twarzy: pochmurno-
wiejskim, bez żadnej żywej iskierki w oczach.
27
- Jesteście z miasta? - spytał.
- Aha - potwierdziłem i przeszedłem do przodu, prowadząc za sobą Likę. Gospodarz
obrzucił ją obojętnym spojrzeniem. Nie powiedział więcej ani słowa. Milcząc, zaprowadził
nas do pokoju z łóżkiem, oczywiście z ręcznikami i ikoną w rogu. Po chwili bez słowa
przyniósł pościel. Staliśmy zdziwieni, nie wiedząc co mamy robić, a gospodarz, wciąż
milcząc, wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi.
- Uuuu - powiedziała Lika, kręcąc palcem przy skroni. - To jakiś dziwak. Może to nie fizyk
a schizyk?
Jej żart nie wydał mi się zbyt zabawny, chociaż zachowanie gospodarza było rzeczywiście
dziwne. Lika zaczęła wyjmować rzeczy, wyciągnęła puszki z piwem, wyjęła ręczniki.
- Ciekawe czy można się u niego gdzieś umyć?
- Sama go spytaj - wzruszyłem ramionami.
- A spytam - wzięła ręczniki i wyszła w poszukiwaniu gospodarza. Zostałem w pokoju sam.
Był wyraźnie zaniedbany. Wyglądał jakby wszystko było na swoim miejscu, a jednak nie
panował w nim porządek. I ręczniki wisiały, i zasłonki i czyste wszystko było, ale rozumiecie,
nie czuło się tam kobiecej ręki. Trudno to wyjaśnić. Pewnie samotny mężczyzna nie potrafi
stworzyć w domu przytulnej atmosfery. Zdjąłem kurtkę i zacząłem ścielić łóżko. Fizyk-
schizyk mieszka sam, to widać. No, do diabła z nim.
Lika wróciła po dziesięciu minutach, rzuciła mokry ręcznik w kąt i zaczęła powoli się
rozbierać.
- Umyłaś się? - spytałem.
- Wyobraź sobie, że ma nawet ciepłą wodę.
Zdjęła bieliznę i cisnęła ją w kąt, tam gdzie wcześniej ręcznik, potem położyła się na wznak
na łóżku i splotła ręce za głową. Jej oczy błyszczały.
- Wiesz, wszystko tu jest dokładnie takie, jak chciałam - leżała, drażniąc mnie swoim nagim
ciałem. - Kiedyś, po skończeniu dziewiątej klasy wysłali mnie na wieś do babci, miała
identyczny pokój jak ten, no i... - uśmiechnęła się.
No i ktoś ją tam pierwszy raz wydymał, i dlatego musiałem jechać w ciemnościach Bóg wie
gdzie. Babskie fanaberie. A jednak
28
moje rozdrażnienie powoli znikało. Lika leżała na łóżku pod ikoną, prezentując swoje
wdzięki. Jedna jej ręka tkwiła pod głową, a druga niby mimo woli gładziła młode giętkie
ciało, błądziła po piersiach z różowymi sutkami, wędrowała po brzuchu i jędrnych udach.
Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. Nie no, ja to mam gust. I żona, i ta, i jeszcze ile ich tam
było - tak, prawdziwa selekcja. To trzeba wyczuwać, panowie, bo kiedy poznajesz kobietę,
nigdy naprawdę nie wiesz, co jest pod ubraniem.
- No - zachęcała Lika.
A do diabła z nią, niech pali w salonie, niech pyta o żonę - w końcu to nic takiego.
Prychnąłem jak kot i zacząłem się rozbierać.
Zaraz to zrobimy. Kiedy kobieta zaczyna snuć romantyczne wspomnienia, jest zdolna do
wszystkiego... Mój brzuch wciągnął się sam z siebie, plecy się wyprostowały.
- Nie wiesz, która godzina? - spytałem, żeby coś powiedzieć.
- Wpół do pierwszej.
I wtedy skoczyłem do niej do łóżka. Metalowa siatka zakołysała się niczym hamak. Jej palce
dotknęły mojej twarzy.
- Wtedy wszystko też było dokładnie tak jak teraz - powiedziała. Krew w moich żyłach
zaczęła kipieć. Dotykałem jej ciepłej skóry,
a dziewczyna odwzajemniała moje pieszczoty. Już prawie...
- Co to? - spytała Lika.
- Co? - nie zrozumiałem.
Przestraszona patrzyła gdzieś w bok, w okno.
- Liko... - chciałem wrócić do tematu, ale Lika się odsunęła.
- Tam ktoś się gapi - wymamrotała.
Rozdrażniony odwróciłem się. Zasłona w oknie trochę się rozsunęła, chociaż nie pamiętałem,
żebym jej dotykał. Poza tym, nie dostrzegłem nic podejrzanego. Zakląłem pod nosem i
wstałem z łóżka. Dookoła panowała cisza. Za oknem kropił deszcz. Wyjrzałem przez okno i
wtedy wydało mi się, że naprawdę ktoś tam stoi. Ten ktoś dopiero co znikł za rogiem chaty i
powietrze poruszało się w ślad za nim.
- Kto to? - Lika spytała zaniepokojona.
- Nikt - skłamałem. - Musisz się udać do seksuologa.
- Sam powinieneś się do niego zgłosić - uśmiechnęła się z ulgą.
29
- Zaraz zobaczymy! - mrugnąłem znacząco i znowu wskoczyłem do łóżka.
Trzeba było zaczynać wszystko od początku. I jak tylko się do tego zabrałem...
- Oj! - wykrzyknęła zlękniona Lika. - Kto to? Momentalnie się odwróciłem. Za oknem
nikogo nie było.
- Mogłabyś się skupić na tym, co robimy? - spytałem zdenerwowany.
- Tam... ona się patrzy - wyszeptała Lika.
- Kto?
- Nie wiem... jest biała...
Zakląłem w myślach i znowu wyjrzałem przez okno. Na dworze nie było nikogo, to tylko
deszcz szemrał.
- Chcesz piwa? - zaproponowałem, zasuwając zasłonę.
Sam musiałem się trochę uspokoić, żeby przynajmniej nie strzelić Liki w łeb.
- Daj.
Siedzieliśmy na łóżku i piliśmy piwo z puszek.
- Wybacz - poprosiła Lika. - Ale naprawdę ją widziałam.
- Może po prostu poleżymy?
- Nie - przytuliła się do mnie. - Zaraz się uspokoję.
Przez kilka minut w pokoju słychać było tylko jej oddech, ale potem wydawało mi się, że
słyszę cichuteńkie pobrzękiwanie szkła. Co to? Ostrożnie podniosłem głowę. Za oknem ktoś
stał. To wyczuwało się w dźwięku, w barwach nocy. Ale kto? I wtedy dostrzegłem, że
zasłonka w oknie znowu jest odsunięta. Troszeczkę, samiuteńki kraniec, ale przecież sam
dopiero co... Lika niczego nie słyszała, a ja nie chciałem jej straszyć.
- Mam jeszcze ochotę na piwo - powiedziałem udając wesołego, uwalniając się z jej ramion.
Po plecach chodziły mi ohydne ciarki. Tajemnicza biała postać znikała za szopą. Nie
zdążyłem dobrze się przyjrzeć, ale chyba była to kobieta. Ciemna pochmurna noc nijak nie
poprawiała mojej pewności siebie, dlatego sam dodawałem sobie otuchy.
- Ktoś z miejscowych się wydurnia - znów zasunąłem zasłonę i odwróciłem się do Liki. Co
za głupota podglądać przez okno?
Ale nastrój prysł.
- Dotknij mnie - powiedziała.
30
Pieściłem ją ręką, kiedy znów usłyszałem cichuteńkie pobrzękiwanie szkła, podniosłem
wzrok. Zasłona... I znów tajemnicza biała postać znikła za chatą.
- Tak - postanowiłem - zaraz stanie się coś strasznego - i zacząłem wkładać spodnie, dumny
z własnej odwagi.
- Co tam? - spytała Lika.
- Nic. Po prostu trzeba komuś dać nauczkę. Leż. Postanowiłem wyprzedzić bieg zdarzeń.
Wyjrzałem przez okno,
było cicho. No dobra. Usiadłem obok Liki i położyłem rękę na kolanie. Nie trzeba było długo
czekać. Od razu usłyszałem znajome pobrzękiwanie szkła, natychmiast zerwałem się do okna.
Biała postać się oddalała. Otworzyłem drzwi i sprintem rzuciłem się na dwór. Tylko się tak
mówi - „sprintem", bo naprawdę w ciemności w obcym domu nie masz rozeznania. Coś
przewróciłem do góry nogami, zanim znalazłem wyjście i wyskoczyłem na ganek. Na ganku
siedział gospodarz. Biała postać powoli oddalała się w kierunku szopy. I wtedy zamarłem, bo
zobaczyłem, że postać nie dotyka stopami ziemi.
Gospodarz wcale nie zareagował na moją obecność. Stałem z wybałuszonymi oczami i
patrzyłem w milczeniu. Postać odwróciła głowę, i stało się jasne, że to kobieta, młoda, ale z
jakiegoś powodu ma białe, przezroczyste, jakby woskowe oblicze, ubrana też jest na biało, jak
panna młoda. Tak, to bardzo przypominało suknię ślubną. Zbity z tropu mrugałem oczami,
póki dziwna kobieta nie rozpłynęła się w powietrzu, a potem spytałem:
- Kto to?
- Marijka - odpowiedział nie odwracając się gospodarz.
- A dlaczego jest ubrana na biało?
- Tak ją pochowali - odpowiedział.
Wziąłem głęboki wdech, później ostrożny wydech i zrozumiałem, że już niczego nie
rozumiem.
- Chcesz piwa? - spytałem, i nie czekając na odpowiedź, poszedłem do pokoju.
Sam teraz potrzebowałem przede wszystkim piwa. Po chwili wróciłem z dwoma puszkami i
rzuciłem jedną gospodarzowi.
- Pij.
31
Potem się skapowałem, że fizyk pewnie nie umie otwierać takich puszek, ale on o dziwo
sobie poradził. Jednym haustem wychyliłem połowę i tylko dlatego zdołałem troszkę
oprzytomnieć.
- Dobre piwo - pochwalił gospodarz.
- Mhm - przytaknąłem - Heineken, kobietom bardzo smakuje. Kilka minut siedzieliśmy w
milczeniu i w końcu spytałem:
- Kim ona jest?
- Marijka? - zapytał gospodarz. - Moją żoną. Oczywiście. Trzeba było zacząć z innej strony.
- Dlaczego nazywają cię fizykiem? - tej nocy łatwiej było rozmawiać na „ty".
Gospodarz się uśmiechnął.
- Bo jestem fizykiem. Skończyłem fizykę, specjalizacja „Jądrowy rezonans magnetyczny".
Tak więc to stąd u niego profesorska bródka. Przyjrzałem się gospodarzowi i jego spojrzenie
nie wydawało mi się już tak przygaszone, jak wcześniej.
- A co robisz tutaj?
- Nic - wzruszył ramionami.
Nie zrozumiał pytania albo ja nie zrozumiałam odpowiedzi.
- Jesteś miejscowy?
- Aha - mruknął.
- Ożeniłeś się tu?
- Ożeniłem.
Przede wszystkim oczywiście korciło mnie, żeby spytać dlaczego ona nie dotyka nogami
ziemi, ale coś mi na to nie pozwalało. A może, po prostu znałem odpowiedź.
Deszcz leniwie kapał na kałuże.
- Chcesz zapalić?
Zaprzeczył ruchem głowy. Dba o zdrowie, dobrze. A ja bym jednakowoż zapalił, gdyby po
papierosy nie trzeba było znów iść do pokoju.
- Dlaczego tu zostałeś, nie zabrałeś żony do miasta? Zgniótł puszkę i spokojnie
odpowiedział:
- Umarła.
Tak, oczywiście. Od razu się domyśliłem, że sam gospodarzy.
- Długo byliście małżeństwem?
32
Podniósł wzrok, mierząc mnie swoim ciężkim spojrzeniem, i nagle powiedział, jakby
odpowiadając na pytanie:
- Mamy taki zwyczaj. Jeśli dziewczyna umiera nietknięta, to na jej pogrzebie wydają ją za
mąż.
- Nie ma takiego zwyczaju - wyrwało mi się.
- U was nie ma - odpowiedział gospodarz. - U nas jest. Nas tutaj wszystkich przesiedlili z
Podola - potem zamilkł i dodał - Przyjechałem świeżo po obronie. Na wakacje.
Łyknąłem piwa, próbując pojąć, to co usłyszałem. To było...
- I ona wychodzi z...? - zacząłem i od razu tego pożałowałem.
- Z trumny - dokończył gospodarz - Nie wiem. Ja za nią nie chodziłem.
- Na co umarła?
- Powiedzieli, że na serce.
- Kochałeś ją?
Wzruszył ramionami, ale nie zdążył odpowiedzieć. Na progu zjawiła się Lika.
- A ty co robisz? - zapytała, wydymając naburmuszone usteczka - Mnie zostawiłeś, a sam...
- Przynieś papierosy - poprosiłem.
- Noo.. - wykrzywiła usta w grymasie.
- Przynieś - przynieś.
- A przyjdziesz?
- Oczywiście! - wsunąłem rękę pod kołdrę i uszczypnąłem Likę w pierś. Zaśmiała się.
- Idź, zaraz przyjdę.
W końcu znikła za drzwiami.
Deszcz ustał. Na niebie zaczęły zjawiać się nieśmiałe gwiazdy. Było już pewnie po trzeciej.
- A dlaczego ona... - szukałem odpowiedniego słowa - podgląda? Gospodarz się uśmiechnął.
Przynajmniej wydawało mi się, że się
uśmiechnął.
- Z ciekawości.
- Jak to z ciekawości?
- No... jak to się robi. Przecież umarła dziewicą.
33
Samochód rozganiał swoim warkotem poranną ciszę. Siedziałem za kierownicą, prawie nie
odczuwając skutków nieprzespanej nocy. Lika siedział obok mnie i paliła papierosa. Trzeba
się było pospieszyć, by zapewnić sobie alibi, zatelefonować do któregoś z przyjaciół żony. Z
gospodarzem się nie pożegnaliśmy - pewnie jeszcze spał. Zostawiłem na stole pieniądze i trzy
puszki piwa - tyle ile zostało.
- Liko - poprosiłem - spójrz na tablicę. Jak nazywa się ta wieś?
- Co?
- Wyjrzyj, mówię...
- Co? Tam już nic nie widać.
Szlag by to trafił. Cholera. Do diabła z nią.
Odwróciłem się. Tablicy rzeczywiście nie było widać. Ale przy wjeździe do wsi stał znak -
stary traktor na postumencie a na nim wyraźnie widniało wielkie, namalowane kredą
wulgarne słowo.
O Piotrusiu
Oksana przypomniała sobie tą twarz - chuderlawą, z wypukłymi oczami, czarnymi niczym
dwa kawałki antracytu, brwiami zrośniętymi w łuk nad nosem - takie okazałe brwi, kozackie.
Jednak ogólne wrażenie bezradności rzucało się od razu w oczy, bojaźń przebijała z całej
sylwetki chłopca a także z jego miękkiego sposobu chodzenia. To był syn Jarosławy, która
pracowała w księgowości. I nawet jego imię Oksana sobie przypomniała - Piotruś, właśnie tak
wołała na niego matka, kiedy przychodził do niej do pracy. Właściwie, spotkali się w sumie
może kilka razy, ale z jakiegoś powodu zapamiętała i te oczy, i te brwi, i dziecięce imię.
Chłopiec miał ze dwadzieścia lat, jednak nie wyglądał na dorosłego Piotra. Zdrobnienie
Piotruś jakoś do niego pasowało. Choć matki często nie przestają wołać na dorosłych synów
ich dziecięcymi imionami, chyba oczekując, że w ten sposób o jeden dzień dłużej utrzymają
ich blisko siebie.
Oksana przypomniała sobie to wszystko momentalnie, kiedy tylko zobaczyła go na stacji
kolejowej. Ale Boże, jak on wyglądał! Twarz i bez tego chuda, wyglądała jak czaszka,
powleczona zsiniałą skórą, pod oczami utworzyły się ciemne worki, włosy myte nie wiadomo
kiedy, skołtunione, niczym kłębek wełny sterczały we wszystkie strony. Ubranie wyglądało
jakby należało do kogoś innego, stare i brudne wisiało na nim jak wór. Jakim cudem milicja
nie zatrzymała takiego stracha na wróble?
- Piotrusiu! - krzyknęła Oksana.
Chłopiec się zatrzymał. Jego oczy wypatrywały w tłumie znajomej postaci ale nie mogły jej
znaleźć. Oczywiście nie poznał Oksany, no bo jak - mało to u matki w robocie ciotek?
- Piotrusiu! - podeszła i wzięła go za rękę. Ręka była gorąca i trochę drżała.
- Dzień dobry - powiedział chłopiec na wszelki wypadek. Nie chciała go trzymać w
niepewności i od razu powiedziała:
- Nazywam się Oksana, pracuję razem z twoją matką. Co ty tutaj robisz?
- Ja?! - było widać, że nie wie co ma powiedzieć. - Ja tutaj... do domu ja..
35
Oksana jeszcze raz uważnie spojrzała mu w twarz i poczuła, że od chłopca bucha żar niczym
z piekarnika. Piotruś niewątpliwie miał temperaturę - właśnie dlatego drżała mu ręka, stąd te
worki pod oczami... Ludzie szli ze stacji do wsi, podnosząc kołnierze i chwiali się pod
naporem jesiennego wiatru. W Oksanie obudziła się matka. Mocniej ścisnęła gorącą dłoń
chłopca:
- Słuchaj, Piotrusiu, ja tu niedaleko wynajmuję daczę, jesteś chory, masz temperaturę, nie
możesz wracać w takim stanie. Chodźmy do mnie, napijesz się herbaty z sokiem malinowym
i pojedziesz ostatnim pociągiem, dobrze?
Chłopiec uczynił nieśmiałą próbę oporu ale po prostu zabrakło mu sił i Oksana, trzymając go
za rękę jak dziecko, zabrała go ze sobą, powiodła ulicą do tego samego domu, który
wynajmowała razem z córką.
„Wynajmowała", to zbyt dużo powiedziane. Dzięki Bogu, dawna przyjaciółka ze szkoły nie
mieszkała na swojej daczy od września, dlatego Oksana z małą, w każdy weekend czy
wakacje, przeprowadzała się tu, niby doglądała domu. Przecież sami rozumiecie jak to jest
między starymi przyjaciółkami, z których jedna znalazła dobrego męża, a druga
rozwiedziona, z małym dzieckiem, codziennie chodzi na mszę... Faktycznie to było czyste
błogosławieństwo ale Oksana nie była po prostu w gościach - wszystko co rosło w ogrodzie,
gotowała, pakowała do słoików i woziła przyjaciółce, można by rzec w ramach zapłaty.
Krystynka czekała na mamę w oknie. Dobiegały końca jesienne ferie, a wtedy Oksana
jeździła stąd prosto do pracy. Dzięki Bogu, było niedaleko, dojazd trwał czterdzieści minut.
Nieważne, że była to niezręczna sytuacja - dziecko musi kiedyś pooddychać świeżym
powietrzem, a nie ciągle tylko miasto i miasto.
- Córeczko! - w progu ucałowała małą, która rzuciła jej się w ramiona, a potem zaprowadziła
Piotrusia do salonu i dokładnie zamknęła drzwi, chowając się przed jesiennym chłodem.
Krystynka, zobaczywszy nieznajomego mężczyznę, zmieszana
zaszyła się w kącie - była dokładnie w tym wieku, kiedy wszystko cię peszy. Gość stał
pośrodku pokoju nieruchomo - czy to ze strachu, czy też z powodu wysokiej temperatury.
Oksana zaczęła zdejmować
36
z niego brudną i śmierdzącą kurtkę, pomacała białe czoło i przestraszyła się - trzydzieści
dziewięć stopni, nie mniej.
- Tak - powiedziała - musisz się położyć. I nie protestuj. Piotruś nie protestował. Oksana
zagoniła ożywioną małą do pomocy i w cztery ręce szybko urządziły na kanapie nieomal że
lazaret
- czysta pościel, herbata z sokiem malinowym, końska dawka aspiryny i ręcznik, nasączony
octem. Potem Oksana odprawiła Krystynkę, rozebrała i położyła pacjenta do łóżka, dziwiąc
się sama, że w takich łachmanach Jarosława wypuściła swojego syna z domu i do tego za
miasto.
Piotruś, nie próbował już nawet protestować. I w takim stanie chciał jechać pociągiem!
Oksana nie pierwszy raz leczyła chore dziecko, dlatego po dziesięciu minutach pod puchatą
kołdrą leżał wzorcowy pacjent - namalinowany, naaspirynowany, z termometrem pod pachą i
kompresem na czole. Lekarka amatorka z poczuciem wykonanego obowiązku oglądała
rezultat swojej opieki. Piotruś otworzył antracytowe oczy, które zaszły już mgłą cierpienia,
spróbował wydobyć z siebie jakieś słowa ale Oksana położyła mu palec na ustach. ■
- Ciii... Musisz spać. A ja zaraz włączę cichutko telewizor, żeby mruczał i będę do ciebie
wpadać, dobrze?
Zamknął oczy.
Telewizor mówił coś o duchowości, Oksana poszła do kuchni nakarmić małą.
- Mamo, kto to? - zapytała Krystynka.
- To syn naszej Jarosławy z księgowości. Spotkałam go na stacji, widzisz jaki jest chory.
Oksana grzała na kuchni późny obiad, bo w piątek był krótki dzień pracy, i mała tylko coś
przegryzała a obiad jadały już razem.
- Dobrze, Krystynko, nie siedź tak, pokrój chleb.
- A czemu on jest tak dziwnie ubrany?
- Każdy ubiera się tak, jak może. Nie wypada się wypytywać. Krystynka przygryzła wargi i
zabrała się do skrupulatnego krojenia bochenka chleba.
Oksana rozłożyła talerze, potem wytarła ręce w fartuch i zajrzała do salonu. Piotruś spał,
oddychając miarowo. Teraz we śnie, kiedy wyraz bezradności znikł z jego twarzy, wydawał
się piękny
37
- subtelnie nakreślone rysy i te bujne brwi, w rzeczywistości takie męskie, prosty nos,
wysokie czoło i pełne usta. Oksana złapała się na tym, że nawet zachwycała się chorym - aż
sama się zganiła. Pomacała czoło Piotrusia, poczuła aksamitną skórę - temperatura trochę
spadła. Potem zebrała ubrania i zaniosła je do wanny, żeby uprać wieczorem. Zresztą chłopcu
i tak wszystko jedno, pewnie będzie spać do rana.
Podczas obiadu omówiły z Krystynką wszystkie bieżące problemy, jak również i to, czy córka
przeczytała teksty zadane na ferie.
- Dlaczego nie czytasz? - pytała Oksana. - Zresztą, dziś już nie masz nic innego do roboty.
- No, mamo - skomlała ta.
Naprawdę Oksana denerwowała się na siebie, że nie godzi się tak traktować córki, a w duszy
uważała, że naprawdę należy się jej kiedyś odpoczynek - i tak była przeciążona w szkole, że
Boże zmiłuj.
W wieku trzydziestu dwóch lat Oksana miała nie byle jakie życiowe i pedagogiczne
doświadczenie, córkę wychowywała praktycznie sama, bo razem z matką, oczywiście trafiały
się między nimi kategoryczne rozbieżności, odnośnie tego, na co pozwalać dziecku a na co
nie. A mąż, ojciec Krystynki, do procesu nie spotykał się z córką
- opuścił rodzinę z własnej woli, to niech teraz robi co chce. Oksana nie prosiła go nawet o
pieniądze - o wszystko dbała sama, w dzień pracowała w firmie, w dziale zamówień, a
wieczorami jeszcze trochę robiła na drutach na zamówienie, słowem radziła sobie.
Kiedy pozmywała już naczynia, wzięła się za robótkę, a małą posadziła naprzeciwko by
czytała na głos.
- Niktjużniepamięta, odkiedystoipośródsteputen Kureń..
- Nie bełkocz, czytaj wyraźnie.
- ...ten Kureń - chatka nie chatka...
Ciekawe, dlaczego Jarosława wypuściła chorego chłopca i do tego w takim ubraniu? Sama w
ogóle była schludna i o syna raczej dbała. A może to narkoman? Ta myśl niespodziewanie
przestraszyła Oksa-nę - jeszcze tego brakowało, żebym przyprowadziła do domu narkomana,
w końcu mam małe dziecko.
- ...BiegająobokKurenia takżeinnewiatryiwietrzyki...
- Do kogo mówię, wyraźnie!
38
Ale dlaczego od razu narkoman? Może po prostu w drodze gdzieś się przeziębił, i zwaliło go
na stacji. No, a jeśli nawet i narkoman, to teraz można to leczyć, jest jeszcze młodym
chłopcem.
Oksana tego wieczoru dwukrotnie odkładała robótkę, żeby podejść do chorego i dwa razy
naciągała kołdrę i macała spocone czoło, uważnie studiując oblicze Piotrusia. Piękny
chłopiec. W takim mogłaby się nawet zakochać - gdyby była młodsza. Co za brwi. Dlaczego
miałby być narkomanem? Skąd jej to do głowy przyszło?
Piotruś obudził się tylko raz o dziesiątej, bo się spocił i spadła mu temperatura. Oksana
zmieniła mu pościel, chłopiec chciał pojechać do domu, ale tylko ją to rozśmieszyło. Tym
bardziej, że namoczyła już ubranie.
- Ja już... ja tutaj... niedługo pociąg.
- Boże, jaki pociąg? Spójrz na siebie. Prześpisz noc, wydobrzejesz troszkę, a jutro
pojedziesz.
- Tak ale... niezręcznie jakoś... ja przecież... Ale ona nie podzielała tego pomysłu.
Razem ze świadomością do chłopca zaczęła powracać jego nieśmiałość, dlatego napotykając
na energiczny opór, po prostu zamilkł i przyczaił się pod ochraniającą go kołdrą, tylko błyskał
oczami, niby wilk. Śmieszne. Też mi narkoman.
Krystynka niespodziewanie nabrała śmiałości na tyle, że wzięła się za pojenie chorego
herbatą z sokiem malinowym. Aha, zrobi wszystko byle tylko nie czytać. Spryciara, zaraza z
niej rośnie.
- Dziękuję, ja sam... - zaprotestował Piotruś. Ale mała nie zamierzała wracać do książki.
- Nie możesz, jesteś chory. O tak, zaraz przytrzymam...
Oksana przesiadła się z robótką na fotel i szczerze się śmiała, patrząc na tą scenę.
Ale później posłała Krystynkę do łóżka i wyłączyła lampę stojącą na podłodze. Chory zasnął,
osłabiony opieką jej córki. Nawet dobrze, że spotkała go na stacji - i Jarosławie zrobi
przyjemność, i córka przeczytała zadane lektury, i ona ma rozrywkę, nie tylko robótkę, a
wszystko z powodu obecności mężczyzny w domu... Oksana uśmiechnęła się na taką myśl -
jaki z niego mężczyzna, szczeniak, wybaczcie określenie, prawdziwy szczeniak. Z tego
wszystkiego serce zabiło jej mocniej
- Boże, stara już ze mnie baba, a to przecież... No nie.
39
Wyrobiła na drutach dzisiejszą normę, wyłączyła telewizor i poszła się myć. Zanim położyła
się spać, raz jeszcze zajrzała do chłopca
- oddychał miarowo, pierwsza oznaka, że temperatura spadła.
Oksana długo przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć i myśląc o różnych głupotach.
Potem przysnęła, ale szybko się obudziła, jakby zadziałał impuls - w domu jest chore dziecko.
Boso, w samej koszuli ostrożnie poszła do salonu.
Piotruś podczas snu zrzucił kołdrę, łagodne światło lampy podłogowej padało na porośnięty
rzadkimi kępkami tors. Oksana podeszła bliżej, pochyliła się, położyła ręce na jego piersiach,
sprawdzając jak bije serce. Temperatura znowu zaczynała się podnosić i serce śpiewało niby
ptaszek: ćwir-ćwir. Oksana w pewnym momencie poczuła jego kołatanie aż w swoim sercu,
ono także zaczęło ćwierkać, próbując utrafić w unisono. Trzeba było przykryć chorego
kołdrą, której róg zsunął się aż na podłogę. Żeby to zrobić trzeba było się nachylić, podnieść
ten róg... I nagle dłoń Piotrusia złapała jej rękę. Wzdrygnęła się, jak przyłapana na gorącym
uczynku. Chłopiec otworzył swoje antracytowe oczy i wpatrywał się w nią, nie zwalniając
uścisku.
Jak to się stało sama sobie nie mogła wytłumaczyć. W rzeczywistości Piotruś okazał się nie
taki znowu nieśmiały. Jego chude ręce były wystarczająco silne a usta buchały czy to
namiętnością, czy chorobą, czy też jednym i drugim jednocześnie. Oksana pieściła jego
gorące ciało i nie opuszczało jej wrażenie, że w ten sposób wygania z niego chorobę - tak w
dawnych czasach kobiety leczyły swoich wojowników, u Czukczów chyba jeszcze to
praktykują...
- Ostrożnie, chłopcze, ostrożnie...
Nie panował nad sobą, dlatego trochę się bała, ale okazało się, że niepotrzebnie - ciało
tęskniło za męskimi pieszczotami i te chłopięce, trochę chorobliwe pieszczoty i poczucie
uczestnictwa w starodawnym rytuale uzdrawiania na tyle zawładnęły duszą, że oprzytomniała
dopiero na piersiach śpiącego Piotrusia. Temperatura spadła. Serce wystukiwało miarowo i
niespiesznie: tak-tak, tak- tak.
Oksana wyśliznęła się z łóżka, poprawiła kołdrę i wróciła do swojego pokoju, gdzie od razu
zasnęła, obejmując poduszkę i uśmiechając się jak człowiek, który spełnił swój obowiązek.
Obudziła się rano we wspaniałym nastroju, i leżąc na wpół roz-
40
budzona pod ciepłą kołdrą, długo nie mogła przypomnieć sobie, co też takiego dobrego stało
się w jej życiu, póki podstępna pamięć nie podpowiedziała - „Piotruś". I od razu nastrój prysł.
Boże, przecież wczoraj uwiodła chłopca, który mógłby być jej synem.. Nie, skarciła się, nie
kłam, nie mógłby być twoim synem, różnica wieku między nami to góra dziesięć, dwanaście
lat. Wszystko jedno. Co za wstyd!
Co prawda, chociaż rozum się oburzał i protestował, nieposłuszne ciało nie chciało mu się
poddać i śpiewało, każda komórka jej ciała ogłaszała jaki wspaniały dziś dzień i cóż to była
za noc... Wychodzi na to, że go uwiodła. Chciwa idiotka. Jak może mu teraz spojrzeć, w
oczy? Nie, trzeba to zakończyć. No dobrze, on jest chory, głowa nie pracowała, ale przecież
ona - ona powinna myśleć, tak? Chociaż zaczekajcie - a może on niczego nie pamięta? Jednak
on wszystko zapamiętał.
Oksana włożyła szlafrok i ostrożnie, niczym sprytna pionierka, zajrzała do salonu. Piotruś
jeszcze spał czy raczej udawał, że śpi, bo kiedy podeszła bliżej, znów złapał ją za rękę i
otworzył swoje antracy towe oczy. Patrzył na nią, nie mrugając i w spojrzeniu przeczytała
nieme pytanie, wspomnienie tego, co stało się w nocy, i coś jeszcze, czego do końca nie
odważyła się dostrzec, więc odwróciła wzrok i próbowała wyrwać dłoń z chłopięcego
uścisku. On jednak jej nie puścił. I właśnie, kiedy spróbowała uwolnić się trzeci raz, podniósł
jej rękę do ust, pocałował - ledwo dotykając jej miękkimi ustami - i wreszcie rozluźnił palce.
- Mamo! - krzyknęła Krystynka z kuchni. - Wstawię wodę.
- Tak, wstaw. Zaraz przyjdę.
Wyszła z pokoju nie podnosząc wzroku.
Ale ciało, które odczuwało to, czego nie chciały dostrzec oczy, które od rana śpiewało na cały
głos zapomnianą już pieśń, teraz ją zdradzało. I kiedy podawała chłopcu śniadanie,
mimowolnie przytknęła do siebie jego skołtunioną głowę i przycisnęła ją do piersi. A on
znów ledwo dotknął jej szyi w miejscu, w którym kończyła się koszula i ciało brzęknęło
niczym struna.
Piotruś został u niej na cały weekend i pojechał najwcześniejszym pociągiem w poniedziałek,
bo po pierwsze dopiero wtedy zupełnie
41
wyzdrowiał, a po drugie nie chciała go puścić w takich łachmanach. Trzeba było pozszywać
spodnie, koszuli już nic nie mogło pomóc, więc kupiła po kryjomu na stacji nową i skłamała,
że należała do brata.
Chłopiec w ciągu dnia porządnie chorował a wieczorem, kiedy zasypiała Krystynka, Oksanę
przyciągał do salonu niewidoczny magnes i, niczym żona starodawnego wojownika, swoją
energią wspomagała aspirynę i sok malinowy, oddając się procesowi uzdrawiania z całą siłą i
energią trzydziestoletniej samotnej kobiety.
Dziwne, ale prawie nie rozmawiali o swoich uczuciach, tylko jeden raz Piotruś powiedział:
- Niepotrzebnie się ze mną związałaś.
Ale to była zwyczajna kokieteria zakompleksionego młodzieńca i Oksana nie zwróciła na nią
uwagi. Piotruś nie opowiadał, jak znalazł się na stacji w takich łachach a ona nie dopytywała,
bojąc się, że może tym spłoszyć swoje jakże przypadkowe szczęście. Gładziła go po głowie
jak maleńkie dziecko i karmiła barszczem.
Krystynka też brała udział w doglądaniu chorego - czytała mu na głos. Na początku,
oczywiście, opierała się, a potem jakoś się przyzwyczaiła i w ciągu dwóch dni przeczytała
wszystko, co było zadane na ferie.
Wczesny poniedziałkowy pociąg wiózł ich do miasta, siedzieli przy oknie, trzymając się za
ręce. Ludzie w wagonie dopowiadali sobie niedośnione sny, dlatego nikt nie zwracał uwagi na
tę dziwną parę - kobieta i bardzo młody chłopak, do tego jeszcze w takich zniszczonych
łachmanach - pewnie syn, bo na męża nie wyglądał. Tylko roznosiciel gazet długo im się
przyglądał. I wtedy Oksana nachyliła się Piotrusiowi do ucha i po raz pierwszy spytała:
- Kochasz mnie?
W odpowiedzi ścisnął tylko mocniej jej rękę i się zarumienił.
W pracy Oksana cały czas mamrotała sobie pod nosem, tak że przyjaciółka Wirka zerkała na
nią zaciekawiona. Jedyne, co nijak się nie udawało to pójście do księgowości: jak sobie
wyobraziła, że tam wchodzi, a Jarosława siedzi za biurkiem w rogu... to co jej powie? Albo,
że ona wie ale czy na pewno wie? - no zresztą... Tak więc, kiedy nadszedł dzień wypłaty,
Oksana poprosiła Wirkę. Ta w odpowiedzi coś odburknęła, ale poszła. A kiedy wróciła i
zastała przyjaciółkę na szkicowaniu fasonów męskiego swetra, to jasno i otwarcie pociągnęła
ją za język:
42
- Mów co się dzieje.
I Oksana wszystko opowiedziała.
- No chyba żartujesz! - zdziwiła się Wirka, spoglądając w stronę działu księgowości. A
potem pomyślała i dodała. - Ale co on robił na stacji? Słuchaj czy to czasem nie narkoman?
Oksana zaśmiała się na głos, dostrzegając na sobie zdziwione spojrzenia klientów. Zadzwonił
telefon.
- To ty?
To był Piotruś.
Dopiero teraz zrozumiała, że nie zostawiła chłopcu swoich namiarów - ani domowego adresu,
ani telefonu. A za dwa dni ferie się kończą i przenosi się z Krystynką do domu w mieście,
szukaj potem wiatru - przecież nie spyta Jarosławy. A on właśnie zadzwonił do niej do pracy -
ale bystry chłopczyk! Oczy Wirki zrobiły się kwadratowe, Oksana dokładnie podyktowała
swój adres, jak dojechać i takie tam, a potem zapisała to co usłyszała w odpowiedzi.
- Nawet nie dałaś mu swoich namiarów?
- Przecież widzisz, że dałam.
- No koleżanko, ale z ciebie artystka! Zupełnie straciłaś rozum! . W środę przeprowadziły
się z daczy do kawalerki na parterze,
a w czwartek Piotruś przyszedł w gości, ubrany już całkiem porządnie i do północy
przesiedzieli w kuchni, całując się jak dziesięciokla-siści. W przerwach chłopiec nakładał
sobie pierogi a ona mu dokładała i patrzyła zachwycona jak je.
Poprzez wspólny dla wszystkich problem powierzchni mieszkaniowej swobodnie mogli
spotykać się tylko na daczy, ale i bez tego przyjemnie było czuć, że jest obok, taki młody,
chuderlawy, namiętny i tak cudownie opowiada o swoich komputerach...
A w piątek przyjechał na daczę i cały weekend praktycznie nie przestawali się obejmować -
oczywiście kiedy Krystynką nie widziała.
Oksana czuła, że naprawdę się zakochała. Nawet łajała się i upominała, i Wirka prawiła jej
morały, ale nie mogła tego zakończyć. To było ponad jej siły. Dlatego w pracy musiała
obchodzić na około księgowość, żeby nie spotkać gdzieś Jarosławy.
- Dlaczego się chowasz? - filozofowała Wirka. - I tak wcześniej czy później musicie
porozmawiać.
43
Ale dobrze jej się wymądrzać, skończyła przecież filozofię, ale kiedy pomyśli, że musi
spojrzeć Jarosławie w oczy, jak sobie wyobrazi, co tamta powie... nie lepiej już niech zostanie
tak, jak jest.
Ten romans na daczy trwał już trzy tygodnie. Oksana zrobiła w tym czasie Piotrusiowi modny
sweter i wyglądał w nim tak pięknie
- jak go zobaczysz po prostu odpływasz. A w czwartym tygodniu matka Oksany wyprosiła
dla siebie na kilka dni Krystynkę. Zdarzało się to kilka razy w roku, kiedy Oksanie było
naprawdę ciężko, godziła się na krótko oddać córkę pod opiekę babci. Co prawda, potem
długo trzeba było wybijać z niej zgubne nawyki, ale co poradzisz - w końcu trzeba pomyśleć i
o sobie. Tym razem Oksana, oczywiście, długo się nie opierała się i jak tylko skończyła
pakować rzeczy Krystynki zatelefonował Piotruś. Zawsze to on dzwonił, bo mieszkał z
mamą, a od niej nawet „Halo" Oksana bała się usłyszeć
- Piotrusiu! Mam dla ciebie niespodziankę - zaśmiała się radośnie. - Przenosisz się na ten
tydzień do mnie.
- Ale... - zaczął, ale ona nie chciała tego słuchać.
- Żadnych „ale". Starszych trzeba słuchać.
- Nie mogę - powiedział niespodziewanie Piotruś.
Obraziła się i odłożyła słuchawkę. Potem przez następne dziesięć minut wyrzucała sobie, te
ostatnie słowa, bojąc się, że już nie zadzwoni. Ale zadzwonił.
- Dobrze - zgodził się. - Przyjadę. Kocham cię. Zresztą powinnaś to wiedzieć.
- Wiem - wymamrotała szczęśliwym głosem. - Ty też powinieneś wiedzieć, że cię kocham.
Z jakiegoś powodu smutno się zaśmiał.
Pomieszkajcie w kawalerce z małą córką, a zrozumiecie, jakie to szczęście, kiedy zabiera ją
do siebie na tydzień babcia. Ktoś zadzwonił do drzwi. W progu stał Piotruś. W ręku trzymał
bukiet georginii. Oksana wzięła kwiaty, potargała mu włosy i pocałowała.
Był taki śmieszny, ten jej Piotruś. Absolutnie dorosłe poglądy i wiedza zżyły się w nim z
bezbronnością dziecka i wrażliwością. Momentami wydawało się nawet, że świat zdążył
przysporzyć mu już wielu cierpień, które na zawsze odcisnęły się w jego podświado-
44
mości. Łatwo obrażał się na wszystko, ale tak samo łatwo się godził, trzeba było go tylko
pocałować, czy po prostu uśmiechnąć się. Był przede wszystkim wielkim dwudziestoletnim
dzieckiem, i Oksanie podobało się to najbardziej - lubiła się nim opiekować, leczyć jego
kompleksy, smacznie karmić. Siedząc przy stole, wzburzony tłumaczył coś szalenie istotnego
dla postępu i ludzkości, a ona zachwycała się jak pięknie poruszają się jego pełne wargi i jak
śmiesznie unoszą się zrośnięte nad nosem brwi, aż stają na sztorc.
- Słuchasz mnie?
- Oczywiście, kotku, słucham.
Wieczorem poszli na spacer, nie zważając na to, że było dość chłodno a z nieba sączyła się
paskudna mżawka, wpadająca za kołnierz płaszcza. Na dworze nastała „psia pora" i państwo
wyprowadzali swoich czworonożnych pupili. Piotruś trzymał Oksanę za rękę a wszystkie psy
oglądały się za nimi, zazdroszcząc im szczęścia. Tak przyjemnie było iść ulicą bez celu, bez
sensu, czuć w dłoni ciepło jego dłoni i wiedzieć, że tak będzie i jutro i pojutrze i do końca
tygodnia. Kiedy ogromny czarny sznaucer, zbliżył się do nich, by ich obwąchać, Oksana
nagle poczuła jak dłoń chłopca naprężyła się i z jakiegoś powodu to ją rozśmieszyło. Jej
Piotruś boi się psów! Dokładanie jak mała Krystynka! Więc zaczęła go lekko drażnić,
pokazując największe okazy.
- Popatrz jaki wielki! Chodź, pogłaszczmy go - a sama spojrzała chłopcu w oczy. - Boisz
się?
Nie odpowiedział, a ona kontynuowała, i ciągnęła do straszydeł na smyczach i bez.
- Popatrz bernardyn! Jak ja lubię bernardyny! Och, a ten, popatrz, popatrz - pies w
kombinezonie! Jaki śmieszny! Spójrz, wygląda zupełnie jak dziecko!
I naprawdę, zapobiegliwa babcia prowadziła pudla, ubranego w wełniany strój z suwakiem na
grzbiecie. To był zabawny obrazek
- kudłaty biały łeb wystawał z grubego niebieskiego kołnierza, a łapy spowijały spodnie z
mankietami. Tego już nie wytrzymał nawet sam Piotruś i roześmiał się. A pudel dreptał sobie
jakby ten śmiech go nie obchodził, taki poważny w swoim wdzianku, niczym psi premier.
- Nie śmiejcie się z nas - zatrzymała się obok babcia, właścicielka premiera. - Po prostu
ostrzygliśmy go niedawno i dlatego boimy
45
się, że może się przeziębić. Prawda, Joy?
Oksana przysunęła się jak dziewczątko, a Piotruś zrobił poważną minę, przygryzając kąciki
ust. Pudel krytycznie wymachiwał krótkim ogonem.
Potem całowali się w parku pod lipami i deszczyk szeleścił liśćmi nad ich głowami.
A w nocy Piotruś był niewymownie czuły, zupełnie inny, niż na daczy. Jakby wydoroślał i
pieścił Oksanę jak stary doświadczony kochanek - gdzie się podziała chłopięca niecierpliwość
i pośpiech? Oksana ulatywała do nieba i wracała na ziemię, by znów ulecieć. Nawet nie
wiedziała czy zasnęli wreszcie, czy nie.
Na drugi dzień wrócili z pracy razem i znów spacerowali, i znów się kochali, jakże
niesamowicie. Ale trzeciego dnia nie poszedł do swoich komputerów i liczyła minuty,
pospieszając przeklęty zegarek, który uparcie nie chciał wskazać szóstej. A kiedy wreszcie
wskazówki obwieściły upragnioną godzinę, zerwała się z miejsca, łowiąc na sobie zdziwione
spojrzenia kolegów i ironiczny uśmiech przyjaciółki Wirki, która uważała, że Oksana po
prostu straciła rozum, i pewnie miała rację.
Oksana leciała do domu jak na skrzydłach, pocałowała Piotrusia i zaczęła przygotowywać
kolację, opowiadając nowiny z pracy, kiedy nagle zobaczyła, że chłopiec jest z jakiegoś
powodu przygaszony.
- Co ci jest kotku?
Ale nie odpowiedział, tylko ciężko westchnął. Oksana dotknęła jego czoła - nie, nie miał
temperatury. Co się stało? Przytuliła do siebie chłopca, próbując go uspokoić zaczęła gładzić
jego szorstkie włosy. Piotruś pocałował ją w dekolt, potem władczo objął w talii.
- Co robisz? - wymamrotała, padając na stół i odrzucając głowę, tak, żeby nie uderzyć w
chlebak.
Wziął ją szybko i ostro, a ona pieściła jego włosy, nakręcała pasma na palce, spazmatycznie
ściskając dłonie i przykładała do ust w pospiesznych pocałunkach.
Cały wieczór przeleżeli na kanapie, oglądając telewizję, a kiedy kładli się spać, Oksana objęła
swojego Piotrusia i przytuliła się do porośniętych rzadkimi kępkami piersi.
- Wybacz mi - powiedział chłopiec, odsuwając się na poduszkę.
- Co głuptasie? Było wspaniale.
46
Zasnęła na jego piersiach i przyśniło jej się coś dziwnego; stoi naga w lesie, a obok chodzą
różne zwierzęta i liżą ją swoimi językami, liżą bezwstydnie i nie może się przed nimi obronić.
Ich języki są gorące i szorstkie, woła Piotrusia, ale go nie ma, bezradnie się rozgląda, dokoła
tylko las, las, który pochłania dźwięki.
- Piotrusiu! - zakrzyknęła na cały głos i obudziła się. Piotrusia obok nie było.
- Piotrusiu! - zawołała znów Oksana i usiadła na łóżku, próbując zobaczyć gdzie podział się
jej chłopczyk. Ale nie doczekała się odpowiedzi.
Wtedy opuściła nogi na ziemię i bosa poczłapała do kuchni, sądząc, że poszedł napić się
wody. Ale nie, w łazience też nie było Piotrusia. Skądś wiało, poczuła chłodną falę na
nogach. Boże, gdzie się podział? Oksana wróciła do pokoju i włączyła światło. Pod sufitem
rozbłysła żółta lampa. Oksana skuliła się od jaskrawego światła, potarła oczy dłońmi i wtedy
zamarła, nawet nie mogąc opuścić rąk.
Wielka szyba w oknie była rozbita i drobne odpryski walały się na parapecie i podłodze.
Jesienny wiatr kołysał tiulową firanką. Oksana znów zamknęła oczy, potem otworzyła - obraz
się nie zmienił. Piotrusia nie było w pokoju. Ostrożnie, żeby się nie pokaleczyć zrobiła kilka
kroków naprzód. Wielki ostry czubek szyby był zbryzgany krwią, pewnie ten, kto ją stłukł
nieźle się poharatał. Na parapecie był wyraźny krwawy odcisk wielkiej łapy z pazurami,
przypominający ślad psa. Oksana ostrożnie wyjrzała na ulicę. Takie same ślady widniały i na
wilgotnej ziemi. Lampa pod sufitem rzucała na ulicę żółte półkole, za którym znikały ślady.
Oksana oparła się o futrynę, żeby nie upaść. To były odciski psa, krew, ale nie było śladów
Piotrusia, przecież pies nie mógł go... Oksana odwróciła głowę i nagle zobaczyła, że do
zakrwawionego odłamka szkła przylepiło się pasmo psiej sierści, krótkiej, szaro-czarnego
koloru... w dotyku była szorstka i przypominała... Boże to były włosy Piotrusia! Oksana
mogła przysiąc, że to były jego włosy, tylko krótsze i szare.
Chmury rozsunęły się i nad ziemią zaświecił w całej swojej krasie żółty talerz księżyca w
pełni.
Nagle Oksana naprawdę się przestraszyła. Nogi się pod nią ugięły i upadła na fotel. W głowie
przemieszały się - dacza, las, dziwny sen,
47
Piotruś w poszarpanej kurtce, gorące szorstkie języki zwierząt. Boże mój, co się dzieje!
Chłodny wiatr dął przez rozbitą szybę, ale Oksana go nie czuła. W głowie przelatywały myśli
jedna bardziej niemożliwa od drugiej. Ta krew i ślady. Drzwi! Wejściowe drzwi! Jak strzała
wyskoczyła do przedpokoju. Wejściowe drzwi były zamknięte od środka, klucz sterczał w
zamku. Jak to możliwe? Jeśli pies wskoczył z zewnątrz, to jego ślady i krew powinny być
wszędzie, ale ich nie ma... To znaczy... znaczy, pies wyskoczył z pokoju? To znaczy... Co to
znaczy? I skąd włosy na szkle? I gdzie jest Piotruś?
Oksana przesiedziała koło okna do wschodu słońca, próbując zebrać do kupy wszystko to, co
zobaczyła, ale głowa uparcie odmawiała zrozumienia tego wszystkiego. Poczucie czasu
znikło.
Ranek już dawno zajrzał w rozbite okno i żółta lampa pod sufitem na próżno próbowała się z
nim mierzyć. - Dzyń-dzyń! - zadźwięczał dzwonek do drzwi.
W sercu Oksany wybuchła szalona nadzieja, momentalnie zerwała się z miejsca. Klucz nie
chciał się przekręcić w drżących rękach. Wreszcie zamek zgrzytnął.
Na progu stała Jarosława. Mama Piotrusia.
Nie powiedziała ani słowa.
I wtedy Oksana, tak jak stała rozczochrana, w koszuli nocnej, rzuciła się jej w ramiona i
zapłakała, zatkała na głos, przytulając się mokrym obliczem do piersi Jarosławy, a tamta z
kolei też się rozpłakała i łzy kroplami pociekły na koszulę Oksany. I tak płakały, stojąc w
drzwiach kilka minut, a potem Oksana oprzytomniała i zaprowadziła gościa do pokoju, i tam
szlochały, a potem zaczęły zbierać odłamki szkła z podłogi, i Jarosława opowiadała,
opowiadała, a później Oksana powiesiła na oknie kołdrę, żeby nie wiało, włożyła szlafrok i
usiadły w kuchni, Jarosława znowu się rozpłakała, i płakały obejmując jedna drugą, zapijając
swoje łzy mocną i z jakiegoś powodu słonawą kawą.
To się zaczęło, kiedy Piotruś skończył czternaście lat. Pewnego ranka Jarosława nie zastała go
w jego dziecięcym pokoju, a zobaczyła ślady i bardzo się przestraszyła, nawet wezwała
milicję, ale oczywiście niczego nie znaleźli. Wszystkie rzeczy syna były na miejscu, a on sam
jakby wyparował. Piotruś wrócił po czterech dniach, ubra-
48
ny w jakieś podarte prześcieradło, a to co opowiedział, sprawiło, że Jarosława zbladła, i tylko
wielkim wysiłkiem woli utrzymała się na nogach. Powiedział, że przemienił się w wilka i trzy
dni chodził po lesie, strasząc swoim skowytem leśników i turystów.
Oczywiście nie uwierzyła, jednak zupełnie zignorować tego nie mogła. Zabrała dziecko do
psychiatry, ale prócz typowych zachowań okresu dojrzewania, ten niczego nie znalazł. A po
miesiącu wszystko zdarzyło się ponownie - i zniknięcie, i ślady, i powrót. Dalej wszystko to
zaczęło się powtarzać, za każdym razem w czasie pełni, gdy księżyc schodził nad ziemię. Na
początku przerażało to i matkę i syna, w panice zwracali się do lekarzy, znachorów i
szarlatanów ale wszyscy oni rozkładali tylko bezradnie ręce. Po historii o przemianie w wilka
fachowcy zaczynali uważniej przyglądać się matce, a u syna żadnej patologii nie dostrzegali.
Jarosława popadła w rozpacz a lekarze w najlepszym wypadku przepisywali leki na
uspokojenie obojgu, w najgorszym tylko jej.
Piotruś zamknął się w sobie, stał się odludkiem. Wcześniej był szczery, życzliwy, miał
mnóstwo przyjaciół. Teraz przyjaciele znikli i jedyną pociechą stał się komputer. Jarosława
przepłakała niejedną noc. Do tego biegając po lesie jesienią i zimą, chłopiec ciągle się
przeziębiał, stale prześladowały go anginy i zapalenie płuc, schudł i zmarniał, zaczął źle się
uczyć.
Do wojska go nie wzięli ze względu na zły stan zdrowia, i długo nie mógł znaleźć pracy,
dopóki w jednej firmie komputerowej nie zgodzili się na nienormowany czas pracy. I z
dziewczynami mu się nie układało, to znaczy chodził czasem z jakąś, ale, żeby się miał żenić
czy spłodzić dzieci, to sami rozumiecie. Dlatego, kiedy się dowiedziała o Oksanie, długo nie
mogła w to uwierzyć, bała się, a jak pojawił się księżyc w pełni, przybiegła tutaj...
Tak kobiety szemrały w kuchni, płacząc i pocieszając jedna drugą a wilgotny jesienny dzień
kroczył sobie swoją drogą. Do pracy oczywiście nie poszły, trzeba było zadzwonić i się
usprawiedliwić. Wypiły niezliczoną ilość kawy i jeszcze więcej waleriany. W pokoju wiatr
poruszał kraciastą kołdrą zawieszoną w oknie i drapieżnie szczerzyły się odłamki szyby,
pokryte zaschniętą krwią.
49
Po rozmowie z Jarosława Oksana długo nie mogła dojść do siebie, rano nagle coś
postanowiła, pojechała do pracy, bez wyjaśnienia napisała prośbę o urlop, uprzedziła matkę o
wyjeździe i pognała na daczę. Następne dwa dni spędziła na stacji, tam gdzie spotkała go po
raz pierwszy, przypatrując się każdej postaci na leśnej ścieżce. W nocy długo płakała i
zasypiała na mokrej poduszce.
Piotruś przyszedł dopiero czwartego ranka. Zastukał w okno i Oksana poderwała się z łóżka.
Serce jej zatrzepotało jak ptaszek. Chłopiec okrył się jakąś szmatą i często bardzo silnie
kaszlał.
Oksana zaprowadziła go do pokoju, całując i polewając łzami, położyła do łóżka. Na plecach
Piotrusia czerwieniały głębokie zadrapania, jedno przecinało twarz.
W lodówce stał słoik z gęsim tłuszczem, w szafce - aspiryna i pa-racetamol. O nic nie pytała,
a on nie opowiadał. Smarowała zadrapania samogonem w celu dezynfekcji, potem nacierała
go tłuszczem, i karmiła paracetamolem, mając nadzieję, że zapalenie płuc się jeszcze nie
zaczęło. Przyglądał się jej pełnymi cierpienia oczami, jakby za coś przepraszał, a ona
całowała te oczy, szepcząc:
- No coś ty? Przecież to nie twoja wina. Ta się samo stało. I tak cię kocham. W końcu jesteś
mój i nikomu cię nie oddam.
Piotruś próbował coś powiedzieć, ale ona położyła mu tylko palec na usta i pokręciła głową.
- Nie trzeba. Wszystko wiem - i pieściła jego szorstkie włosy. - Nieszczęsny mój Piotrusiu.
Za oknem złościła się późna jesień, drzewa wyginały się i szeleściły długimi gałęziami pod
naporem chłodnego wiatru. W lesie było zimno i nieprzyjemnie, wilgotna ziemia, pokryta
liśćmi, nie mogła dać schronienia nikomu - ani człowiekowi, ani zwierzęciu.
Oksana cały tydzień spędziła przy chorym, pielęgnowała go, dlatego do miasta wrócili w
niedzielę razem - odpowiednio wcześnie, żeby zabrać od babci Krystynkę.
Kolację zjedli we troje. Oksana zagrzała wielki garnek mleka, które przezornie kupiła rano na
farmie i pilnowała, żeby dzieci wypiły je póki było gorące. Krystynka opowiadała o szkole i
jak z babcią odrabiała lekcje. Piotruś uważnie słuchał, spoglądając czasem na Oksanę, jakby
coś rozważał. Zadrapanie na głowie już zupełnie się zagoiło.
50
A późno wieczorem Oksana odprowadziła chłopca na autobus.
- Wiesz - powiedział, kiedy odeszli z podjazdu. - Chcę ci powiedzieć...
Ale zamknęła mu usta pocałunkiem.
- Nie jestem jeszcze gotowa do rozmowy - powiedziała po chwili, patrząc mu prosto w oczy.
- Daj mi trochę czasu, dobrze?
- Dobrze.
Stał przy oknie, przyciskając się do poręczy i patrzył na nią, póki autobus nie zamknął drzwi i
nie ruszył.
Oksana podniosła kołnierz i ruszyła do domu chłodną, nieprzy-tulną ulicą. Spotykała tylko
właścicieli z psami i zaczęła im się przyglądać, jakby szukała czegoś, a potem zaśmiała się i
powiedziała coś do siebie, ale co - nikt nie słyszał.
W niedzielę cały dzień skupiona rysowała, później obliczała coś na papierze, zginała palce i
znów malowała. Potem wyjęła druty, spróbowała zrobić kilka rządków, ale spruła i zaczęła od
początku. Jednak w poniedziałek wieczorem odłożyła resztę zamówień i zaczęła robić nowe.
Za to niestety nikt nie obiecał pieniędzy.
Wyplatała z szarej grubej wełny coś dziwacznego - jakby kombinezon z czterema rękawami i
suwakiem na plecach. Rozciągała go przymierzając na kimś niewidzialnym i kontynuowała
robótkę. Oczka przylegały szczelnie do siebie, na piersiach i przy mankietach tworząc
skomplikowany wzór. Po dwóch tygodniach dziwaczne wdzianko było gotowe. Gruba wełna
dobrze chroniła przed wiatrem. W takim wdzianku pewnie i na śniegu nie zamarznie.
Tak więc, kiedy nagle, chodząc po lesie w czasie pełni, zobaczycie wilka w szarym
kombinezonie z suwakiem na grzbiecie, nie bójcie się i nie straszcie go. On was nie zaczepi.
Całkiem niedaleko, we wsi, w zacisznej daczy czeka na niego kobieta. Prasuje koszulę i od
czasu do czasu wygląda przez okno. Na krześle obok wiszą jeansy i ciepły sweter, w szafce
na wszelki wypadek stoi przygotowany sok malinowy, gęsi tłuszcz i paracetamol.
O wiedźmie
Płynęła, chociaż miała związane ręce. No cóż, tak powinno być. W teorii.
Podniosłem z brzegu niewielki kamień i zamierzyłem się. Za pierwszym razem, udało mi się
tylko wzbudzić małą fontanienkę. Drugi rzut głucho trafił w klatkę piersiową. Podobny efekt
dźwiękowy dają kotły w orkiestrze symfonicznej. Dopiero przy trzeciej próbie sięgnąłem
głowy. Zapobiegliwa fala specjalnie tę głowę uniosła, wystawiwszy mi cel. W świetle
księżyca wykwitła i zaczęła rozpływać się ciemna plama, jeszcze ciemniejsza od nocnego
oceanu.
Rzucałem i miotałem, jak nakręcony. Kamienie z głuchym pac-nięciem spotykały się z ciałem
i cicho opadały dalej na dno. Ciemna plama osiągnęła wielkość kołdry i wtedy podjąłem
decyzję, że już dość, reszty dzieła dokonają fale. Zaniosą ją na skałę, tam, gdzie białe
bałwany wystrzeliwują kanonady bryzgów. A wtedy rekiny... ale tu chyba nie ma rekinów. A
szkoda.
Wspiąłem się po krętej ścieżce i włączyłem radio. W głośnikach radośnie odezwały się
obcojęzyczne głosy, a potem zagrała muzyka. Silnik zagrał unisono i ruszyłem najpierw
powoli, a potem coraz szybciej i szybciej, tam, gdzie czekała na mnie flaszka dobrego wina i
schłodzone klimatyzowanym powietrzem prześcieradła, szorstkie z wyglądu, zaś aksamitne w
dotyku. Tam, gdzie ozonowana błękitna woda w basenie radośnie spotka się z moim gorącym
ciałem, a potem delikatnie i troskliwe odda je w miękkie objęcia szlafroka. Tam, gdzie
mieszkam.
Budzik zaklaskał głosem kanarka równo o godzinie ósmej. Chociaż tu, na wyspie, nie trzeba
się było nigdzie śpieszyć, surowo przestrzegałem regulaminu.
- Buenos diasl - przywitał mnie sobowtór w lustrze nad umywalką i zaczął namydlać policzki.
Rytuał golenia, czy jakoś tak. Pod oczami miałem wory, ciekawe, czy pojawiły się w skutek
wieczornych przygód, czy jest to po prostu efekt aklimatyzacji, przyleciałem przecież dopiero
wczoraj. W głowie mi zaświtało, faktycznie, przyleciałem dopiero wczoraj i natychmiast
wplątałem się w jakieś kłopoty... Nieźle zaczyna się ten wypoczynek, nie ma co.
52
Zagwizdałem, jak ten jełop z reklamy, zeskrobując z podbródka pianę.
Słońce ledwie, ledwie wznosiło się nad horyzontem, dlatego w powietrzu panował jeszcze
miły chłodek. Tak, ona coś mówiła o właściwościach miejscowego klimatu. Wczoraj w ogóle
tego nie odczułem, z całkiem oczywistych powodów, tak czy inaczej, w Kijowie jest teraz
plus sześć i deszcz. Mam przynajmniej dobre porównanie.
To było czyste awanturnictwo i brak odpowiedzialności. Usprawiedliwieniem może być tylko
wyczerpujący przelot i szok, kiedy niespodziewanie po tysiącu kilometrów, po sześciu
godzinach w powietrzu, po przekroczeniu granicy strzeżonej przez uprzejmych wojskowych
w białych koszulach, za szklanymi drzwiami lotniska zobaczyłem ją. A potem wszystko
potoczyło się już automatycznie. W zaułku było ciemno. Samochód...
Wykręciłem żarówki, oświetlające wnętrze samochodu. Kiedy otwierałem drzwi, żeby mogła
wejść do środka, na suficie powinna zapalić się lampka, ale przewidziałem i to. Nikt nie mógł
mnie rozpoznać w tych tropikalnych ciemnościach. Opel był ciemnego koloru. Specjalnie
wybrałem najpopularniejszą markę, tu są takich opli setki, jeśli nie tysiące, poza tym dzisiaj i
tak go oddam i wypożyczę inny... Do diabła! Trzeba było rozwiązać jej ręce, wtedy
pomyśleliby, że sama wypłynęła za daleko, uderzyła o skały... Jełop ze mnie. Chciałem się
przekonać na własne oczy, a potem mnie poniosło i zapomniałem o wszystkim. No, dobrze. A
w dzień? Nikt nas razem nie widział, dlatego, że do niej nie podchodziłem. Spojrzałem tylko
jeden raz, żeby zwróciła uwagę i żeby mnie zapamiętała. Czy mogłem coś spieprzyć?
Tak sobie rozmyślając, nie zauważyłem, że udało mi się dopić kawę a nawet łyknąć trochę
błota z dna filiżanki.
- A niech cię! - zakląłem i zacząłem gwałtownie spluwać. Najbardziej na świecie nie znoszę
siorbania fusów z kawy.
Tymczasem słońce wlazło na kolejne dwa szczebelki swojej codziennej drabiny i z sąsiednich
apartamentów zaczęli wypełzać wczasowicze. Ktoś wskoczył do basenu, rozpryskując
mnóstwo wody, radośnie zafurczał i zamłócił rękoma. Zaczął się pierwszy prawdziwy dzień
odpoczynku.
53
Przez placyk wokół basenu szła w moim kierunku dziewczyna ubrana w krótką białą spódnicę
i ciemne okulary. Nie myślcie sobie, że tylko w spódnicę i w okulary, to jasne, że miała też
bluzeczkę i klapki, oraz, jak się potem okazało nawet bieliznę, ale uwagę zwracały przede
wszystkim wymienione na początku szczegóły. Zmrużywszy oczy w słońcu, przyglądałem się
swojemu porannemu gościowi. Pewny i szybki krok wskazywał na pracownika hotelu, a
niebieska teczka w ręku sugerowała, że była to menedżerka.
To interesujące, ta wczorajsza też była menedżerka. Ciekawe, ile ich tu jeszcze zostało?
Ta myśl skłoniła mnie do wewnętrznej mobilizacji.
- Dzień dobry!
Uśmiechnęła się profesjonalnie. Kiwnąłem głową i gestem zaprosiłem ją, aby usiadła. Ostre
kolana wyszczerzyły się ku górze na niewygodnym plastikowym fotelu. Jak na mój gust, ten
menedżer, a dokładniej ta menedżerka była zbyt chuda. Wolę kobiety z mocniej
zarysowanymi oznakami płci.
- Kawy?
Na nieszczęście zgodziła się i musiałem rozpoczynać rytuał parzenia od początku, czyli od
mycia tygielka.
- Parzy pan prawdziwą kawę? - ze zdziwieniem przyglądała się moim gestom.
- Ma pani jakieś zastrzeżenia? - mały pokój pozwalał na rozmowę, która nie męczyła gardła.
- Nie, po prostu tutaj w większości wypadków pije się kawę rozpuszczalną.
- Szkoda zachodu - dołożyłem jeszcze porcję dla siebie i włączyłem kuchnię - póki kawa
będzie się parzyć, może mi pani wyjawić cel swojej wizyty.
- Faktycznie - podskoczyła na miejscu złapawszy swoją teczkę. - Po co ja się rozsiadłam.
To „rozsiadłam" bardzo mnie rozbawiło, wiało od niego czymś bardzo rodzinnym i zacząłem
lepiej się przypatrywać swojemu gościowi.
Dziewczyna miała około dwudziestu pięciu lat i to, czemu można było się przyjrzeć poza
granicami okularów, sprawiało dość przyjemne wrażenie. Jasne farbowane włosy, spięte były
dwoma wsuw-
54
kami, jak u pierwszoklasistki. Ciało choć chude, nie pozbawione było atrakcyjności. Co
prawda ta wczorajsza, bardziej przypominała prawdziwą kobietę, z nią to bym nawet mógł...
jakbym chciał, oczywiście. Ale i z tą bym mógł, proszę jak jej się w dekolcie egzorcycyuje,
pewnie jest się czego przytrzymać.
- Chciałabym opowiedzieć o naszej wyspie, żeby mógł się pan zorientować, gdzie w
pierwszej kolejności warto pojechać, przecież nie będzie pan cały dzień leżał na plaży,
prawda? - bębniła wyszkolonym głosem.
- Prawda - zgodziłem się. Poranna kawa w towarzystwie młodej atrakcyjnej kobiety
sprawiła, iż nastrój miałem energiczny. - Spodziewam się jednak, że nie tylko pani opowie,
ale także zechce pokazać mi całą wyspę?
Tak jak wszyscy turyści liczyłem na specjalne traktowanie, zaś ona, tak jak wszyscy
menedżerowie, potrafiła to wykorzystać.
- Zechce pan zrozumieć, że w zakres naszych obowiązków służbowych nie wchodzą
indywidualne wycieczki... - cienki paluszek począł rysować na stole niepewny wzorek,
podczas gdy wzrok był bezpiecznie schowany za ciemnymi okularami.
Oto na czym polega sens ciemnych okularów, nie trzeba uciekać wzrokiem podczas takich
rozmów. W znaczący sposób opuściłem głos:
- Oczywiście mam na myśli prywatną wycieczkę. Uśmiechnęła się i jeszcze bardziej zbita z
tropu zaburczała:
- Od dwudziestu do pięćdziesięciu dolarów za wycieczkę - nie omieszkała dodać. - Tańszych
pan nie znajdzie. Słowo honoru! Tego było trzeba, słowo honoru! W tym momencie kawa
zakipiała
i zgodziłem się - zawsze lepiej jest mieć przewodnika, szczególnie jeśli zna język tubylców.
- Hablas EspańoP. - zapytałem, sięgając po filiżankę.
- Oczywiście! - zaśmiała się w odpowiedzi dziewczyna.
Teraz, kiedy nie musiała już chować wzroku, zdjęła okulary. Powiesiła je sobie na dekolcie
bluzki i podniosła na mnie czarne oczy.
Upuściłem filiżankę. Delikatna porcelana z brzękiem rozbiła się na nierówne kawałki, a
brunatna ciecz rozlała się po stole.
55
W pokoju zapanowała niespodziewana i napięta cisza.
Poznałem te oczy.
Była jedną z nich. Jedną z wielu. Tak samo, jak ta, którą zabiłem wczorajszego wieczora. Jej
oczy świeciły tajemniczą energią zaświatów, której nie widzi przeciętny wzrok, ale ja
rozpoznaję ją bezbłędnie. Te oczy wypromieniowują ogień, świecą piekielnym światłem, od
którego w przeczuciu śmiertelnego pojedynku prężą mi się mięśnie i ściska żołądek.
- Co się panu stało?
Oczywiście, że nie rozumiała, co się stało. One nigdy mnie nie poznawały, ale ja wiedziałem
natychmiast, zdradzał je wzrok, te nieludzkie oczy. To była moja zdecydowana przewaga.
- Słucham? - otrząsnąłem się i zacząłem ogarniać bałagan. - Proszę nie zwracać uwagi,
właśnie sobie uświadomiłem, że jeszcze nie zdążyliśmy się sobie przedstawić.
- No proszę! - zdziwiła się głośno. - Ależ z pana oryginał.
- Faktycznie. I mam też oryginalne imię. Nazywam się Mychajło. - Oderwałem z rolki pół
kilometra jednorazowego ręcznika i zacząłem starannie usuwać kałużę.
Uśmiechnęła się trochę z przymusem:
- A ja nazywam się Tetiana.
Próbowałem nie patrzeć dziewczynie w twarz, żeby się nie zdradzić. Właśnie tak samo stało
się wczoraj: zobaczyłem te oczy i straciłem czujność. A przy okazji, do tej pory jeszcze nie
zwróciłem samochodu i nie wypożyczyłem nowego... Poczekajcie, a może to one mnie
prześladują? Do diabła, może mnie nakryły? Ile ich już zabiłem? Piętnaście, dwadzieścia? W
końcu mogły mnie rozszyfrować...
Nie gadaj głupot, skarcił mnie wewnętrzny głos. Nikt cię nie wyśledził, to po prostu
niemożliwe. Do tego potrzebna jest organizacja, silna współczesna organizacja, a takiej one
nie mają. Działają pojedynczo, bez względu na to, jakie chodzą słuchy. One nie są do tego po
prostu zdolne.
Ale dlaczego? Skąd ona się tutaj wzięła? I ta wczorajsza?
Nabrałem ochoty, żeby ją zabić. Po prostu tutaj, w pokoju. Powstrzymałem się jednak
- Czy pan mnie słucha? - dziewczyna z brzękiem odsunęła pusty stół.
56
- Ależ słucham - szeroki uśmiech ukrył moje roztargnienie. - Pomyślałem sobie... Proszę
posłuchać, a dlaczego nie mielibyśmy zacząć już teraz?
- Nie rozumiem? Co zacząć?
- Jak to co? Wycieczkę. Proszę zrobić mi pierwszą wycieczkę... na przykład taką poglądową,
po okolicach miasta. Dzisiaj. Po prostu teraz.
Z pewnością nie oczekiwała takiego obrotu sytuacji. Uniosła do góry ramiona - Mówiłam o
czymś zupełnie innym. Jest pan bardzo dziwny.
- Nie jestem dziwny. Chcę w przyjemny sposób rozpocząć wypoczynek.
Szybko znalazłem portfel. Pięćdziesiąt dolarów okazało się w nim banknotem o najniższym
nominale. A czort z nimi. W końcu nie jest to wysoka cena za spokój.
- Proszę, oto zaliczka na dzisiaj.
Trzeba ją zabić. Natychmiast zabić, żeby nie psuć sobie urlopu. A potem będę odpoczywał
zgodnie z planem przez dwa tygodnie.
Papierek z autografem skarbnika USA okazał się przekonującym argumentem i szybko
zniknął we wnętrzu niebieskiej teczki. Dziewczyna sprawiała wrażenie nieco zbitej z tropu,
ale ta jej dezorientacja miała raczej pozytywny wydźwięk. To było zrozumiałe, tak po prostu
z nieba spadł jej szmal, kto by się nie ucieszył!
- Czy możemy ruszać?
- Muszę tylko poprosić o zwolnienie u kierownictwa - podnosząc się, nie zapomniała o
natychmiastowym wygładzeniu i opuszczeniu krótkiej spódniczki. - Ale za rozbitą filiżankę
będzie pan musiał zapłacić osobno.
- Nie będę się targował - zapewniłem ją ostatecznie.
Aż mną trzęsło z niecierpliwości, dlatego równo za dwie minuty, ubrany w niepozorne
niebieskie szorty i podkoszulkę już czekałem na swoją przewodniczkę koło samochodu.
Czekałem chyba dosyć długo, ale dopuszczam myśl, iż tylko mi się dłużyło ze względu na
ogromne podekscytowanie. I kiedy moja cierpliwość została ostatecznie wyczerpana,
przewodniczka wreszcie zjawiła się na końcu alei. Nigdzie się nie śpieszyła. Oczy znowu
ukryła pod
57
ciemnymi okularami, ale teraz nie mogła mnie już oszukać. Jej wyrok wykarbowany został w
moim sercu i w sercu ojca mojego ojca, i u jego ojca, i tak dalej aż do sławnego przodka -
pułkownika Wojska Zaporoskiego, od którego rozpoczyna się mój ród. Zaraz ją zabiję i nikt
mnie nie oskarży, ani ludzki sąd, bo wszystko przeprowadzane jest ostrożnie, tak jak w
przypadku poprzednich, ani sąd boski, ponieważ to właśnie Bóg nałożył na mnie ten krzyż. Ja
jestem tylko narzędziem w jego rękach.
Szła między palmami, które przypominały ogromną rozłożystą marchew, wydawało się, że
wypromieniowuje z siebie spokój i rozwagę. Nikt nie widział jej oczu, nikt oprócz mnie nie
rozumiał niebezpieczeństwa, które w sobie niosła.
Swoją pierwszą wiedźmę zabiłem jeszcze w szkole. Okazało się to łatwe, ponieważ była
bardzo stara i trochę otumaniona ciepłym wiosennym słoneczkiem. Szedłem akurat na
komunistyczny su-botnik1. Schowałem się za grabiami i podkradłem się niezauważony.
Ojciec przyznał mi się potem, że od dawna polował na tę babę, tylko nie mógł jej znienacka
zaskoczyć. Uderzyłem wiedźmę żelaznymi zębami, a potem dobiłem osikową rękojeścią.
Całe szczęście niedaleko była stromizna, ciało schowałem pod zboczem tak, że nikt się nawet
nie zdziwił: stara baba wiosną spadła ze ścieżki i się zabiła. Tak się po prostu zdarza. Nie
miała rodziny, a milicja wtedy walczyła o wskaźniki i statystyki.
- Pan już tutaj? A ja chciałam jeszcze dać panu czas na przygotowanie.
- Proszę - zdecydowanie otworzyłem ciemne gorące drzwi, z wnętrza powiało powietrzem
jak z pieca. Dziewczyna usiadła na przednim siedzeniu, zademonstrowawszy mi uprzednio
fragment nienagannej bielizny.
Dobrze, że nie jest ubrana w kostium kąpielowy, to lepiej pasuje do wersji o nieszczęśliwym
wypadku.
- Dokąd? - uruchomiłem posłuszny silnik i ostrożnie, żeby nikogo nie zarysować,
wyjechałem z parkingu. Nie opuszczało mnie poczucie nierealności krajobrazu, przecież
jeszcze wczoraj rano stałem w płaszczu, na który padał paskudny jesienny deszcz, zaś dzisiaj
bosymi stopami przyciskam pedał gazu, a za oknem obserwuję palmy i ocean.
1 Czyn społeczny, praca dla dobra ogółu wykonywana dobrowolnie i bezpłatnie (przyp.
tłum.)
58
- W prawo - podpowiedziała moja przewodniczka, szamocząc się z pasem bezpieczeństwa. -
Pan też powinien się zapiąć, tutaj za brak pasów są dotkliwe kary finansowe.
Słusznie. Lewą ręką u góry przy drzwiach odnalazłem języczek pasa i przez piersi
przeciągnąłem go w dół. Następnie, nie wypuszczając kierownicy, przejąłem prawą ręką i po
omacku próbowałem wprowadzić zapięcie do zamka, ale niewyrobiony mechanizm, nie
chciał podporządkować się za pierwszym razem.
- Pomogę panu - dziewczyna pochyliła się i raptem zdziwiona podniosła głowę. - Ojej, a co
to takiego?
Na jej dłoni leżał długi kolczyk z jakimś kamyczkiem.
Gwałtownie nacisnąłem na hamulec. Z tyłu gniewnie zatrąbiono. Przeklęci burżuje nieźle
przyłożyli się do mechaniki: samochód zatoczył pośrodku drogi kółko i aż przysiadł na
przednie koła. Prawie uderzyłem klatką piersiową o kierownicę, a przypiętą dziewczyną
szarpnęło niczym lalką. Z powodu gwałtownego ruchu, znalezisko wypadło jej z rąk.
W następnym momencie jednocześnie się po nie schyliliśmy i oczywiście zderzyliśmy się
głowami.
- Oj! - moja towarzyszka złapała się za czoło i zachichotała, jakby zdarzyło się coś naprawdę
śmiesznego.
I ja się uśmiechnąłem, pocierając skroń, ale oczami nadal myszkowałem po podłodze. Gdzie
się to paskudztwo potoczyło? Pewnie powiedziałem to głośno, bo dziewczyna, nadal jeszcze
chichocząc, podniosła nogi. Spódniczka wylądowała na wysokości pępka i gdyby nie
okoliczności, zapewne zwróciłbym na to uwagę. A jednak kolczyka nigdzie nie było, dlatego
moje oczy skupione były na zaglądaniu w różne szparki i lustrowaniu dywanika.
- Nie ma? - zapytała dziewczyna z uśmiechem, wciąż trzymając się za rozbite czoło.
- Nie ma - potwierdziłem złamanym głosem.
- A to jest pańskie? - zapytała opuszczając nogi. Spódnica pozostała na wysokości pępka,
pozostawiając na widoku minimalistyczne majteczki.
- Nie.
- To po co szukamy?
59
- Faktycznie - rzuciłem okien na majteczki i wzruszyłem ramionami. - Do diabła z nim.
- Do diabła. Pewnie to nawet nie było złoto.
Na początku wydawało mi się, że kolczyk zgubiła ta wczorajsza, ale teraz choćby mnie
torturowano nie przypomnę sobie, czy miała w uszach właśnie takie, czy w ogóle miała
jakiekolwiek kolczyki. Tylko kobiety z ich maniacką pamięcią do szczegółów, mogą
zauważyć takie rzeczy. Ale wydaje się, że moja towarzyszka nie rozpoznała zguby, więc
chyba nie należała do jej koleżanki. Na dziewięćdziesiąt dziewięć procent. Przecież samochód
jest wypożyczony, przede mną korzystali z niego inni ludzie, może nawet kobiety... A tak w
ogóle, mało tu jest turystów?
Znowu przyjrzałem się swojej towarzyszce, ale na jej twarzy nie wyczytałem niczego
niebezpiecznego dla siebie, żadnej aluzji, żadnego nagłego podejrzenia. Ona oczywiście
wytłumaczyła sobie moje spojrzenie w inny sposób, bo gwałtownie zaczęła wygładzać
spódnicę. O Boże, te wieczne babskie sztuczki! A właściwie, nawet jeśli się czegoś domyśla,
to i tak nie będzie żywa na tyle długo, żeby z tej wiedzy zrobić użytek.
Samochód charczał obrażony, przepuszczając przed sobą kolorowe turystyczne auta.
Puściłem sprzęgło i ruszyłem do przodu.
- Proszę się przypiąć - wydała polecenie moja przewodniczka. Tym razem manewr z
paskiem udał się bez pudła.
- Pan jest doprawdy bardzo dziwny - dodała, kiedy zamek pasów bezpieczeństwa szczęknął
z zadowoleniem.
- To dlatego, że nic pani nie opowiada. Za co pani płacę?
Nawet się uśmiechnąłem, dosyć krzywo, ale byłem zadowolony. Trzeba się skoncentrować,
mimo wszystko trzeba się skoncentrować. Gdzie, pomijając wszystko, podział się ten
nieszczęsny kolczyk? Przeszukam ten samochód, jak trzeba, kiedy tylko zakończę sprawę.
- A o czym mam panu opowiadać?
- Jak to o czym? O wszystkim. Proszę opowiadać o tym, co pani zobaczy.
- Tak, ale co dalej?
- Dalej wyjedziemy za miasto i się zorientujemy. Pewnie są tu jakieś zaciszne zakątki.
Przynajmniej wczoraj jeden taki znalazłem.
60
Roześmiała się, studiując gładkie zbocza miejscowych gór, które wyrastały z ziemi obok
drogi i przypominały z wglądu pryszcze, tylko że ogromne, aż pod samo niebo.
Należy trzymać się bliżej brzegu. Fale oceanu i dziki brzeg - oto, czego mi teraz potrzeba.
Wczepiłem się wzrokiem w drogę wypatrując jakiegoś niewymuszonego zjazdu na boczną
dróżkę pobocza, ale pewnie jeszcze nie dosyć oddaliliśmy się od miasta.
- Halo! Zasnęła pani?
- Proszę? - opamiętała się - O czym panu opowiadałam?
- Jak dotąd o niczym.
- Przepraszam. Nasza wyspa jest wulkanicznego pochodzenia, podobnie jak góry. Kiedyś
dawno lawa wypłynęła z dna oceanu i utworzyła ląd. Cała nasza ziemia to lawa, dlatego jej
kolor przypomina popiół.
Czy ona coś podejrzewa? Chyba nie. Chociaż wszystko jest możliwe, lepiej będzie, jeśli
podtrzymam rozmowę, żeby mniej się zastanawiała.
- A macie wulkany?
- Jasne! - nieomal się oburzyła, jej oczy się zwęziły i utraciły skoncentrowany wyraz. - Nie
wie pan?
- Nie wiem. Jestem tu po raz pierwszy.
W oddali ujrzałem szybko zbliżające się białe budyneczki.
- Co to takiego?
- Sąsiednie miasto.
Nazwanie miastem tych dziesięciu chat jest sporą nadinterpretacją, ale niech jej będzie.
Schludne budyneczki otaczały ogromne ogrody składające się z zielonych, soczystych
chaszczy.
- A cóż to za rośliny hodowane są w waszych miastach?
- To kaktusy - wzruszyła ramionami moja przewodniczka tak, jakby wszyscy normalni
ludzie pielęgnowali w ogrodach kaktusy.
- A po co?
- Po co? - zamyśliła się, próbując sobie coś przypomnieć. - A faktycznie! Na tych kaktusach
hodowana jest jakaś miejscową pchła, z której potem robi się purpurę.
- Przecież purpurę, wyrabia się ze skorup żółwi. Uczyliśmy się o tym jeszcze w szkole.
61
Miała szczególną manierę prowadzenia wycieczki.
Zahamowałem. Za niewysokimi kamiennymi murami faktycznie wznosiły się kaktusowe
zarośla, które u nas nazywają językiem teściowej. Tylko, że miejscowe języki porażały
swoimi rozmiarami oraz igłami na liściach. Pcheł nie zobaczyłem. Przy okazji... Pomiędzy
ogródkami pod górę wiodła całkiem porządna droga, posypana wulkanicznym brunatnym
żwirem. Wydaje się, że tego właśnie potrzebowałem.
- Jak pani sądzi, co tam się znajduje? Znowu skierowała zamyślony wzrok na znajomy
pejzaż i podniosła brwi.
- Myślę, że jest to wybrzeże. U nas wszędzie jest wybrzeże. Cała wyspa to jedynie
dwadzieścia kilometrów w poprzek. Ostrożnie skręciłem w uliczkę, opony głośno zaszurały,
wzbijając
fontanny drobnych kamyczków. Szlak plótł skomplikowane wzory między ogrodami do
szczętu zarosłymi kaktusami. To dopiero pchli raj! Wkrótce droga przedarła się do typowego
dla tej wyspy stepu. Moja towarzyszka patrzyła w dal, na jej twarzy gościł wyraz skrajnej
obojętności.
- Niepotrzebnie tu przyjechaliśmy - wreszcie przemówiła. - Dalej wzdłuż szosy znajduje się
Ogród Kaktusów, wszyscy turyści jadą właśnie tam.
- Jeszcze zdążymy - zapewniłem. - Zdążymy i do Ogrodu Kaktusów i wszędzie. Wasza
wyspa ma tylko dwadzieścia kilometrów wszerz, a my mamy całe dwa tygodnie.
- Wszerz dwadzieścia, a wzdłuż - sześćdziesiąt.
- To w znaczący sposób zmienia postać rzeczy! Droga zbliżyła się do wybrzeża, ale jej
jakość wcale nie uległa pogorszeniu. Po drodze nie spotkaliśmy żadnego samochodu, co
dodawało mi jeszcze pewności. Tu przynajmniej nie uczęszczają turyści. To zupełnie co
innego, niż rozreklamowany Ogród Kaktusów. Wkrótce szlak doprowadził nas do wielkiej
piaszczystej polany i zawrócił w lewo. Zahamowałem. Ocean nie był widoczny, ale huk
przyboju dawał się słyszeć doskonale. Wygląda na to, że jesteśmy na miejscu.
- Przespacerujemy się? - zaproponowałem. Wokół było pusto i spokojnie. Gdzieniegdzie
rosły wysokie, gęste krzaki jakiejś tutejszej narodowości. Do miasteczka z kaktusami
62
i pchłami nie było zbyt daleko, jednak wystarczająco daleko, żeby niczego nie można było
usłyszeć, ani poczuć.
Dziewczyna sprawiała wrażenie, jakby było jej wszystko jedno. Wyszedłem na zewnątrz i
otworzyłem przed nią drzwiczki. Cierpliwie czekała aż obejdę samochód dookoła, nie
ruszając się z miejsca. Przywykłaś już do tych europejskich sztuczek. Tenisówki grzęzły w
białym piasku. Oddalony o sto metrów ocean grzmiał, podszedłem do jego chimerycznie
poprzecinanego brzegu. Dziewczyna kroczyła tuż obok, nie odzywając się ani jednym
słowem. W dźwięk oceanu wplatały się gulgotania mew i morskich indyków. Po jakichś
dwudziestu metrach polanka gwałtownie kończyła się dwudziestometrowym urwiskiem, zaś
w dole ostre odłamki skał wulkanicznych spotykały się z białymi stadami fal. W twarze
powiało nam słoną, mokrą bryzą. Wszystko jest, jak trzeba. Oto, co znaczy żywioł - z takiej
góry łatwo można spaść, nawet jeśli jest się młodą dziewczyną, a tam spotka ją żelazny
motłoch, nawet nie grabie z osikowym trzonkiem, a prawdziwe, wyszlifowane tektoniczną
ostrzałką szpice. To jest znacznie lepsze. Nabrałem pełne płuca morskiego powietrza. Nie, tu
nie potrzebne są grabie, wystarczy tylko podprowadzić ją do brzegu urwiska, odrobinkę,
dokładnie odrobinkę popchnąć i już nie wypłynie, nieważne, czy będzie miała ręce związane,
czy nie.
Stanąłem tuż przy urwisku, zachwycając się krajobrazem, bo naprawdę było tu czym się
zachwycać. Na horyzoncie, w lekkiej poświacie, majaczyły zarysy sąsiedniej wyspy, dalej był
już tylko ocean, nieskończony, ciągnący się tysiącami kilometrów, który przynosił do naszych
stóp swoją energię i rozbijał ją w drzazgi w towarzystwie grzmotu i słupów bryzgów.
Dziewczyna podeszła i stała tuż obok, jakby czytała w moich myślach.
To byłoby najwspanialsze zabójstwo spośród wszystkich, które dokonałem do tej pory. I
najprostsze.
- Widzi pani jakie to piękne?! - zapytałem opuściwszy rękę na jej ramię, jednocześnie
napinając mięśnie przed ostatecznym pchnięciem.
- Tak - zgodziła się. - O tam, proszę spojrzeć! - wskazała głową, jakby tam też było coś
interesującego.
Dałem się zwieść tej prymitywnej zagrywce, też odwróciłem głowę i zdębiałem, zaś moja
ręka zamarła na ramieniu dziewczyny.
63
W naszym kierunku podążała kobieta. Naga. Po ścieżce. To znaczy zupełnie naga, miała na
sobie jedynie przewieszony przez ramię ręcznik. Kobieta nie była najmłodsza, ale ciało miała
sprężyste, dobrze utrzymane i pokryte równomierną opalenizną. Szła wyprostowana, powoli i
spokojnie, zaś zrównawszy się z nami, przywitała się po niemiecku:
- Guten Tagi
- Guten Tag - odpowiedziałem automatycznie, odprowadzając kobietę wzrokiem. - Cóż to
takiego?
- Nudyści - powiedziała bez szczególnego podniecenia moja towarzyszka. - To miasteczko
nudystów.
Wtem, jakby opadły mi z oczu łuski. Stąd, z brzegu zobaczyłem, że bujne krzaki z obu stron
drogi kryją niewielkie budyneczki z czyściutkimi podwóreczkami, na których opalali się, grali
w tenisa i siedzieli na ławkach goli ludzie w różnym wieku i różnej płci, a nieco dalej, po
lewej, na niewysokiej skale urządzono plażę, z której prowadziły do wody żelazne schody, a
tam, jak morskie koty leżeli nadzy ludzie, tłumy ludzi.
Wydawało się, że wszyscy przyglądali się nam z nieukrywaną ciekawością.
Ostrożnie, żeby broń Boże jej nie potrącić, zaprowadziłem dziewczynę ze skraju urwiska do
samochodu.
Wieczorem, leżąc już w łóżku, zrozumiałem swoją pomyłkę.
Plecy i szyja piekły mnie niesamowicie. Jednak spaliłem się na słońcu, chociaż wydawało się,
że nie było takie intensywne. Tak zawsze bywa pierwszego dnia. Chce się szybciej i więcej,
dlatego nie masz nawet czasu, żeby pomyśleć.
Myśleć trzeba. Szczeniak. Cep. Zaślepiło go słońce, ta pierwsza i ta druga... No i powiedzcie,
kogo by nie oślepiło? Dobrze, że chociaż nie zepchnąłem jej z brzegu wprost na nudystów, to
dopiero byłby obrazek. Chciałem się szybciutko sprawić, żeby potem mieć spokojną głowę?
No to bym sobie odpoczął. Boże, jak one mogły spaść mi na głowę? Tysiące kilometrów,
wyspa, ocean i pierwsza spotkana krajanka okazuje się... i druga też. Może one faktycznie są
w jakiejś organizacji, tylko jeszcze tego nie załapałem.
64
Oczywiście posmarowałem sobie na noc plecy kremem, ale mimo wszystko piekły. W głowę
zaś piekły mnie myśli i brutalne przekleństwa, które kierowałem do siebie. Boże, ale ze mnie
idiota. Kiedy wreszcie zmądrzeję? Omal nie zginąłem przez własną nieostrożność. Odnośnie
tej pierwszej wczoraj, bezwzględnie trzeba było rozwiązać jej ręce. Proszę, oto jaki mamy
efekt? Efekt jest taki, że ktoś ją związał, co wskazuje na umyślne zabójstwo. Tylko, że figę
mogą znaleźć, tym bardziej, że nie mam motywów i nawet się nie znaliśmy. A kolczyk?
Ciekawe, czy to faktycznie kolczyk? Wieczorem przewróciłem do góry nogami całe wnętrze
samochodu i nie znalazłem. To też mnie zdenerwowało. Pozostawały ślady i możliwości. Nie,
tę drugą trzeba koniecznie zabić, tylko nie w taki idiotyczny sposób, lecz porządnie.
Powinienem się przygotować, jak trzeba. Najlepiej, jeśli stanie się to wieczorem albo w nocy,
dobrze jeśli zapewnię sobie alibi. Nic to, zorientuję się jeszcze. Bywa tak, że człowiek może
się pomylić. Umiejętność analizowania własnych błędów to podstawa i dopóki mam tę
zdolność, jestem nie do pokonania.
Poranek potwierdził moje wnioski. Krem miał właściwości lecznicze i ramiona już mi prawie
nie dokuczały. Zaś sen w powiewach klimatyzacji uleczył moje myśli. Zmieszanie i
zagubienie pierwszego dnia zniknęły. Należało się zastanowić.
Zakończywszy rytuał golenia i porannej kawy, postanowiłem popływać w oceanie. Wziąłem
tylko ręcznik i ubrany w kąpielówki, ruszyłem na brzeg. Tu, koło hotelu był łagodnie
zakończony, a nawet gdzieniegdzie posypany piaseczkiem. Piasek, jak wyjaśniła mi moja
przewodniczka, przywieziono z pustyni w Maroko, a fale oceanu cały czas starały się zmyć
go z wulkanicznych skał i odwieźć z powrotem do Afryki. Jednym słowem obieg piasku. Dno
okazało się twarde i kamieniste. Raj na ziemi nie istnieje, prospekty reklamowe kłamią.
Nieźle się musiałem namęczyć, zanim mogłem wreszcie zanurkować i odpłynąć żabką od
brzegu. Teraz jest jasne, dlaczego w każdym hoteliku znajduje się wielki basen.
Poranne myśli wcale mnie nie cieszyły, więc zdecydowałem, że nie ma sensu zatruwać sobie
życia. Dzisiejszy dzień przeznaczę na odpoczynek i studiowanie tutejszych warunków. Na
zabicie jej wystarczy mi też czasu wieczorem, w ostatecznym wypadku jutro, czy pojutrze,
przecież nie ucieknie.
65
Kiedy miałem już dosyć pływania, wyszedłem na brzeg i owinąłem się w ręcznik. Do
miejscowych zalet należy jeszcze dodać porywisty wiatr.
Mądrzy sąsiedzi Anglicy woleli odpoczywać w zaciszu basenu. Warto było jechać tysiąc
kilometrów.
Szczerze mówiąc, w głębi duszy spodziewałem się, że dzisiaj rano, ona znowu przyjdzie,
dlatego dosyć długo siedziałem na ganku pod palmą i czytałem niedokończoną w samolocie
książkę. Dziewczyna się jednak nie zjawiła, zatem, żeby nie tracić czasu, postanowiłem, że
przejadę się po miasteczku, kupię jedzenie i zapoznam się z miejscową topografią.
- Gracias, senoral - podziękowałem dziewczynie z kantoru, a także kasjerce z supermarketu,
warto zaznaczyć, że szczerze się też do nich uśmiechnąłem.
To było ciekawe miasteczko. Składało się praktycznie tylko ze sklepików, restauracji i firm
zajmujących się wynajmem samochodów. Sklepiki szybko opanowałem myślą i portfelem.
Samochodu po głębokich przemyśleniach postanowiłem nie wymieniać. Teraz to i tak za
późno, a wózek jest całkiem wygodny. Po co wywoływać niepotrzebne podejrzenia.
Poszukiwania zaczną od śladów na brzegu, wynajętymi samochodami zajmą się pewnie na
końcu, dla nich turyści są jak święte krowy w Indiach. Pozostają restauracje, przyjrzałem się
kilku zacisznym miejscom, mając na myśli długie jesienne wieczory. Nie zapomnieliście
chyba, że mamy jesień, koniec października, zaś ja wczoraj spaliłem sobie plecy. Po prostu
cyrk.
Kiedy kupiłem już zapas jedzenia na tydzień i zabiłem cztery godziny, łażąc po mieście, w
drodze powrotnej do hotelu zobaczyłem ją na schodach głównego budynku. Była bez
okularów, dlatego czarne oczy świeciły, jak błyskawice na nocnym niebie.
- Pip-pip! - zatrąbiłem i wysunąłem się przez otwarte okno, wymachując do niej ręką.
Odmachnęła mi w odpowiedzi. Byłem na nią skazany, nie mogłem zacząć nowej gry, póki nie
zakończyłem starej.
- Pójdziemy na obiad? - podjechałem pod same schody.
- Dzień dobry - grzecznie się przywitała i szybciutko przystała na moją propozycję. - Miło
będzie coś zjeść.
66
Jak zrozumiałem, pensja menedżerów nie była na tyle wysoka, żeby odmawiali darmowego
obiadu. Nie zdążyła jeszcze usadowić się na fotelu, a już zaczęła wskazywać drogę:
- Tutaj niedaleko, osiem kilometrów stąd, jest świetna restauracja. Nazywa się „La Perlą
Atlantica ".
- „Aha - pomyślałem sobie - to tam dostajesz bakszysz za każdego klienta". A na głos
spytałem:
- La Perlą to po naszemu muszelka?
- Ależ nie - zaśmiała się. - Perlą to perła.
- No jasne! - puknąłem się w głowę. - Jełop ze mnie! Popatrzmy na tę pani perłę.
Restauracja okazała się całkiem niezła, szczególnie zaś białe wino, takie jak w kraju - trochę
kwaskowate, pełne, świeże, chłodne, o zapachu stepu. Piliśmy takie w młodości, początkowo
ukradkiem, a potem już razem z rodzicami. Gdyby nie te oczy naprzeciwko, byłbym nieomal
szczęśliwy.
- Jak się panu podobała wczorajsza wycieczka? - patrzyła na mnie z ukrytą ironią. - Wszyscy
tutaj się dziwią, kiedy widzą nudystów po raz pierwszy.
Walczyłem akurat z małżami, stukając w ich puste muszle i ukrywając za tym dźwiękiem
swoje prawdziwe uczucia.
- Skąd, nudyści mnie nie dziwią. Ja sam jestem starym nudystą.
- Czyżby?
- Oczywiście, a plaże macie paskudne. Po prostu nie można się wykąpać.
Z wielkim apetytem dziobała smażoną rybę, dlatego z oburzenia, aż zamachnęła się na mnie
ogonem.
- No co pan! Plaże są z drugiej strony wyspy. Tam powinien pan pojechać.
- Kłamie pani, tak jak turystyczne foldery.
- Ależ nie! - nadal groziła mi rybim ogonem. - Mamy tam prawdziwe oceaniczne plaże.
Piasek, przyboje, surfing, jednym słowem odlot.
- Na serio?
- No pewnie, jeśli pan chce, to mogę pokazać drogę.
- Założę się, że jest tam pełno ludzi.
- Wcale nie - nie na żarty się rozochociła. - Tam są ogromne plaże,
67
każdy może znaleźć dla siebie miejsce. Nawet pan nie wie, jak ja
bardzo lubię pływać!
Taka podobała mi się znacznie bardziej, jeśli w ogóle można użyć podobnego słowa w tej
sytuacji. Przynajmniej jest szczera.
Siedzieliśmy na tarasie, świeży wiatr mile chłodził naszą rozpaloną skórę. Tak naprawdę, na
plażę należało wybrać się bliżej wieczora. Z wielu względów.
Nalałem sobie resztę wina i odstawiłem pustą karafkę.
- Wypije pan jeszcze? - zapytała zachęcająco.
Nie odmówiłem i kelner, przypominający wiejskiego nauczyciela, przyniósł kolejny jeden litr.
Nie mieliśmy się dokąd śpieszyć. Pod nogami powoli przesuwały się łódki i barki tutejszych
mieszkańców. Nie do wiary, jak bardzo przypominało to moje dzieciństwo z morzem, winem
i z wiedźmami. Wszystko, jak u nas.
- Co pani robi po obiedzie?
Wytarła usta serwetką, upiła wina i poruszyła brwiami.
- Pracuję. A tak w ogóle, to po obiedzie u nas jest sjesta.
- Może pojedziemy na wycieczkę?
- Dobrze - zgodziła się - ale dzisiaj nie wezmę od pana pieniędzy. Po pierwsze zaprosił mnie
pan na obiad, a po drugie, nie odpracowałam jeszcze tych wczorajszych.
Na deser zamówiłem miejscowy rodzaj mamałygi, która okazała się słodka i sucha, dlatego
suto popiłem ją winem.
- I dokąd pojedziemy?
- Tu niedaleko znajduje się taras widokowy. Widać z niego sąsiednią wyspę i w ogóle jest to
najwyższy punkt w naszych górach.
- Czy wymieniła pani już wszystkie jego zalety?
- Tam jest ciekawie, sam pan zobaczy. A dalej za nim znajduje się ta plaża, o której panu
wspominałam. Jedziemy?
Popatrzyłem na dwie litrowe karafki, które spożytkowałem samodzielnie, chyba z niewielką
pomocą i filozoficznie rzekłem:
- Jedziemy.
Droga była dosyć wąska, wznosiła się stromo w górę i plątała we własnych zakrętach.
Rachunek w restauracji okazał się dosyć umiarkowany, zapewne gospodarz, którym w końcu
okazał się podobny do nauczyciela kelner, nie rozpieszczał przewodników wielkimi bakszy-
68
szami. Ale wino działało niezależnie od swojej ceny, dlatego mocno trzymałem się
kierownicy dwoma rękami. Gładka, asfaltowa wstążka drogi wznosiła się brunatnym
zboczem. Najbardziej dziwiło mnie to, że wcale nie była odgrodzona od urwiska, mam na
myśli, że absolutnie nie była odgrodzona, nie było tam ani band, ani nawet słupków. Z
siedzenia kierowcy dobrze było widać, jak ziemia gwałtownie urywa się w odległości metra
od zbocza. Wreszcie zaczęło mnie to nawet denerwować. Spotkane samochody jechały
powoli i w twarzach kierowców widoczne było napięcie. A moja przewodniczka, jak na złość
się rozćwierkała na temat jakiegoś miejscowego artystycznego geniusza, o dolinie Tysiąca
Palm, i tylko cały czas pytała:
- Czy pan mnie słucha?
- Słucham - kiwnąłem głową, zaś droga rozpływała mi się przed oczami.
Bałem się zatrzymać, bo nie byłem pewien, czy po pijaku uda mi się ruszyć samochodem pod
takim kątem, ale jechać też nie bardzo chciałem, bo cały czas wydawało mi się, że prawe koło
ześlizguje się w dół i podświadomie wyjeżdżałem na środek drogi w rytm nerwowych
klaksonów nadjeżdżających samochodów. Te górskie drogi są po prostu nie do zniesienia,
szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę, że wychowałem się w stepie, a jeszcze dodatkowe
napięcie wywoływała nieprzerwana opowieść mojej towarzyszki.
- Czy pan mnie słucha?
- Ehe.
W najbardziej stromym miejscu, szosa zakręcała na wirażu prawie o sto osiemdziesiąt stopni,
budowniczy dróg wreszcie zlitowali się nad kierowcami i zbudowali potężny kamienny mur.
Udało mi się odpocząć pod jego ochroną około półtorej minuty, w przeciwnym razie pewnie
bym nie dojechał.
Kiedy wreszcie osiągnęliśmy najwyższy punkt wyspy, omal otrzeźwiałem. Nogi, co prawda
miałem jak z waty, a ręce mi się trzęsły jak na kacu, ale samochód trzymał się równo.
- Sąsiednia wyspa, Isola Graciosa jest stąd widoczna jak na dłoni. Specjalnie ustawiono
lunety, przez które można było obserwować życie rybaków...
A niech cię diabli!
69
Najlepiej byłoby posiedzieć sobie z pół godzinki, odpocząć od lęku na drodze, ale dziewczyna
zdecydowanie ciągnęła mnie dokądś. Kiedy wreszcie zapłaciłem dziesięć dolców za dwa
bilety, wszedłem na taras i zobaczyłem, a dokładnie połapałem się, że ziemia tuż pod nogami
urywa się kilkumetrową przepaścią. Cholera jasna! Z zaskoczenia omal nie przekręciłem się
przez barierki.
No niestety, wycieczki mi się nie udają, pewnie powodem jest przewodniczka. Trzeba z nią
skończyć. I to jak najszybciej. A wtedy w dół, na plażę, żeby odpocząć, wyleżeć się.
Dziewczyna podeszła do niebieskiego postumentu ze skomplikowanym przyrządem i już
przywoływała mnie gestem. Po raz kolejny uderzyły mnie jej oczy. Płonęły, pałały i
poczułem siłę ich przyciągania. Postąpiłem dwa kroki w kierunku poręczy,
podporządkowując się ich niewidocznej sile. Nie rozumiałem jeszcze, co robię, zatrzymałem
się dopiero wtedy, kiedy trafiłem okiem prosto w okular niebieskiej lunety. W głowie mi
zaszumiało i przez ten szum usłyszałem:
- Proszę tutaj. Niech pan spojrzy.
Złapałem się za postument, jak mechaniczna lalka. Coś się ze mną działo, coś
niezrozumiałego i niebezpiecznego, przypadłem do czarnej paszczy lunety. Usłyszałem
kliknięcie, jak w saturatorze i ciemność się rozstąpiła. Patrzyłem na niewielką wyspę daleko
w dole i widziałem budynki, łódki i ludzi, którzy się wokół nich krzątali. Ten obraz zbliżył się
do mnie tak niespodziewanie, że aż mi się zakręciło w głowie. Żołądek podpłynął gdzieś do
gardła i zatrzepotał jak ptaszek w sidłach. Wsparłszy się czołem o lunetę, próbowałem
umieścić żołądek na właściwym miejscu. Kiedy tylko zacząłem się opanowywać, ciemność
przed oczami znowu zasunęła się jak czarne zasłony. Sprytne urządzenie pozwalało spoglądać
równo przez dwie minuty za każde sto peset.
- No i jak? - usłyszałem dochodzący zza pleców głos i odchyliłem się od niebieskiego
stelażu.
W tym momencie przeklinałem siebie, restaurację oraz wino, które piłem z takim smakiem.
Powodowany kolejną gwałtowną zmianą perspektywy żołądek z nową siłą zaatakował gardło,
które wreszcie nie wytrzymało. Zapomniawszy o karkołomnej wysokości przechy-
70
liłem się przez poręcze i zwróciłem w kilkusetmetrową przepaść sałatkę, małże oraz deserową
mamałygę. To musiało być szczególne widowisko, ponieważ turyści kłębiący się w pobliżu,
nagle rozpierzchli się jak stadko wróbli.
Małże leciały w dół. Zanotowałem sobie w głowie, że bardzo szybko się zmniejszają i gubią
się na tle brunatnych zboczy. Było tu dosyć wysoko, chociaż póki co, niezbyt mnie to
martwiło. Zaczęło dopiero wtedy, kiedy z ulgą uniosłem głowę.
Stała obok i patrzyła na mnie z nieukrywaną ironią. - Czy zwrócił pan uwagę na kolorowe
figurki tam w dole, na piasku?
To jest rzeźba krajobrazowa, typowy przykład twórczości autora
całego ich cyklu.
A chuj z nim.
Opiłem się wody w restauracji z ogromnymi oknami, do których na wszelki wypadek nie
podchodziłem zbyt blisko. Mimo wszystko trzeba pić mniej. Albo więcej.
Na dół zjechaliśmy, zamieniwszy się miejscami. Siedziałem przy otwartym oknie na miejscu
pasażera, tak żeby wiatr wiał mi w twarz, a moja towarzyszka pewnie prowadziła samochód.
Po obu stronach drogi przepływały białe domeczki kolejnego miasteczka, przypominając mi
okres szczęśliwego dzieciństwa i gdybym nie czuł się tak fatalnie, chętnie zanurzyłbym się
we wspomnieniach.
Na samym końcu naszego miasta znajdował się bunkier, pewnie jeszcze z czasów wojny. Był
dokładnie taki sam, jak domki na tej diabelskiej wyspie, to znaczy mały, biały, i kwadratowy.
Do bunkra nie sięgały sokole oczy nauczycieli, więc razem z chłopakami zorganizowaliśmy
w bunkrze sztab. Przesiadywaliśmy w nim, kiedy uciekaliśmy z lekcji, tam uczyliśmy się
palić i gromadziliśmy wspólny majątek, zdobyty w trakcie różnych dziecięcych przygód.
I właśnie tam spaliłem swoją czwartą wiedźmę. A może trzecią lub piątą... Nie jestem
bokserem, żeby prowadzić rejestr zwycięstw. Chodziłem już do dziesiątej klasy, a ona akurat
osiągnęła ten wiek, kiedy młodzi chłopcy znowu wydają się szczególnie atrakcyjni. Nie
opierałem się długo i we wspomnianym zagajniku z bunkrem pozbawiła mnie niewinności.
Należy podkreślić, że nie straciłem w tej sytuacji przytomności. Jak stałem goły, wlazłem do
bunkra i wynio-
71
słem z niego długi sznurek. Przypatrywała mi się szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami.
Nieziemskie rozkosze, które jej obiecywałem, jednocześnie oplątując sznurek na jej rękach,
wywoływały jedynie żywe zainteresowanie. Była kobietą z temperamentem, choć cnotliwą,
niemniej wideo zdążyło posiać w niej skłonność do eksperymentów i poszukiwań. Stara osika
rosła sobie koło bunkra, a w sztabie mieliśmy akurat kanister z benzyną. Czułem się jak
Wielki Inkwizytor, kiedy wpychałem jej knebel do ust i wiązałem żeglarskie węzły na
popękanym suchym pniu. Dostała to, co chciała. Nieziemska rozkosz spaliła ją do szczętu, a
najważniejsze, że spaliła także knebel i sznurek. Teraz rozumiem, że Bóg był po mojej
stronie, bo gdyby sprawą zajął się śledczy choćby na średnim poziomie, a nie ta nasza łajza,
siedząca w prokuraturze rejonowej... Co to dużo gadać, Bóg mi zawsze pomagał, w końcu
pracuję dla niego, jeśli można tak powiedzieć, jednak z wiekiem przyszła też niezbędna przy
takiej robocie ostrożność.
- Jak tam pańskie zdrowie? - przez udawaną troskę kierowcy i przewodniczki przebijał
pobłażliwy uśmieszek.
- Dziękuję, już lepiej.
Faktycznie było lepiej, dlatego, że za przesmykiem droga znacząco się obniżyła i znowu
poczułem ziemię pod stopami.
Świeże, oceaniczne powietrze swobodnie krążyło w samochodzie, koła niezbyt głośno
toczyły się po asfalcie. A po dwudziestu minutach droga się skończyła i wyjechaliśmy na
pylistą dróżkę, która była kiepska, nawet jak na mój niewybredny gust. Przed nami ocean
kołysał się ogromnymi falami, a plaża ciągnęła się długą smugą żółtego piasku.
Przyjechaliśmy na plażę, chociaż szczerze mówiąc wolałbym wrócić do hotelu. Samochód
zatrzymał się przed górką z otoczaków, która kształtem przypominała nasze górki, tyle że
była z pięćdziesiąt razy większa. Z gigantycznych otoczaków, zbudowano coś w rodzaju
fortecy, zamykającej w kole niewielką polankę, na której widoczne były ślady ludzkiej
obecności.
Moja towarzyszka wyszła już na zewnątrz, co oznaczało, że ja też muszę wypełznąć pod
gorące poobiednie słońce.
- No i jak? - wskazała ręką wokół, z takim poczuciem dumy, jakby ona sama była autorką
tego cudownego pejzażu.
72
Pejzaż faktycznie był cudowny. Szeroki pas piasku ciągnął się wzdłuż wysokich skał na kilka
kilometrów. Ocean atakował go ogromnymi, filmowymi wręcz falami, na których
gdzieniegdzie widoczne były figurki surferów. Od strony brzegu piasek usiany był dużymi
kamieniami, z których ułożono okrągłe gniazda. Koło nich stali ludzie i samochody. Było ich
całkiem sporo, ale ze względu na ogromne rozmiary plaży do najbliższych sąsiadów
pozostawało około dwudziestu metrów. Wszystko razem robiło ogromne wrażenie,
szczególnie jeśli doświadczyło się jedynie ukraińskiego wybrzeża, wykrzyknąłem zatem w
zachwycie:
- O tak, właśnie tak!
Moja towarzyszka uśmiechała się zadowolona.
Pewnie wszyscy nowoprzybyli tak się właśnie zachowywali, ale nawet uświadomienie sobie
tego faktu, nie mogło zepsuć naprawdę zachwycającego widoku.
A dziewczyna rozpinała bluzkę.
- Będzie się pan kąpać?
- A jakże! - schyliłem się, żeby rozwiązać tenisówki. A kiedy uporawszy się ze
sznurówkami podniosłem głowę, zobaczyłem, że moja przewodniczka już zdjęła spódniczkę i
została tylko w majteczkach i biustonoszu, które jeśli brać pod uwagę konstrukcję miały
charakter minimalistyczny i w żaden sposób nie przypominały stroju kąpielowego. Pozostałą
część odzieży schludnie złożyła na piasku i przygniotła kamieniem. Rozpiąłem koszulę i
czekałem na dalszy rozwój wypadków. Jednym ruchem zdjęła majtki. Z kolei moje ruchy
uległy spowolnieniu. Zrobiwszy krok, dziewczyna skrajem stopy podrzuciła ubranie i złapała
je w locie. Jak zawodowy piłkarz, słowo daję. Zademonstrowawszy tę skomplikowaną
umiejętność techniczną, dziewczyna sięgnęła ręką hen, za plecy i w następnej sekundzie
pozbyła się ostatniego fragmentu odzieży. Bieliznę przygniotła tym samym kamieniem i
spojrzała na mnie z pytaniem w oczach. Przełknąłem ślinę.
- Idzie pan?
Kiwnąłem głową, chociaż byłem zaskoczony taką bezpośredniością. A ona odwróciła się i
kręcąc pośladkami, poszła w kierunku przyboju. Pupę miała taką, jak lubię, tylko trochę
mniejszego rozmia-
73
ru. Odprowadzałem ją wzrokiem i zastanawiałem się, co robić. Rozbieranie się do naga
wydawało mi się trochę niezręczne, nie wiem, jakie tu są zwyczaje, właściwie to nudystów
widzieliśmy w zupełnie innym miejscu. Z kolei jeślibym się nie rozebrał, to tak, jakbym nie
podjął wyzwania i przegrał walkowerem. Tak sobie rozmyślałem i rozmyślałem, aż wreszcie
zrzuciłem z siebie wszystko, oprócz krzyżyka. Rozejrzałem się, czy ktoś mnie czasem nie
podgląda i rzuciłem do wody na szczupaka. Dziewczyna walczyła z białą pianą fal już dosyć
daleko od brzegu. Spieszyłem się, chcąc czym prędzej zanurzyć się w wodzie, ale zdradliwy
ocean długo pozostawał płytki, sięgał mi poniżej kolan, tak, że nawet nie dawało się
zanurkować. Daleko, w odległości około pięćdziesięciu metrów, z wody wychodzili ludzie i
zauważyłem, że im też brak strojów kąpielowych. Czyli tak się tu przyjęło. No cóż, tym
lepiej.
Nie opuszczało mnie jakieś dziwne uczucie. Wszystko wokoło i ocean, i plaże, i skały, były
takie ogromne, czy może lepiej powiedzieć, takie nieosiągalne, nieogarnione, nieograniczone,
że na ich tle zdawałem się sobie malutkim ziarnkiem piasku, które nadaremnie próbuje
pozostać na swoim miejscu. Fale podnosiły mnie i popychały z taką nieodpartą energią, że aż
było to nieprzyjemne. Wszystkie morskie plaże, które znałem do tej pory okazały się co
najwyżej rozmiaru kieszonkowego, a wszystkie morza pretendować mogły co najwyżej do
tytułu stawiku albo basenu w hotelu. Czułem się niezręcznie, a jeśli mam być szczery, nawet
trochę się bałem, ale to jednocześnie rozbudzało tajemne instynkty. Tak jakby w moich
żyłach zagrała słona krew, odczuwszy bliskość słonego żywiołu. Początkowo próbowałem się
opierać temu uczuciu, ale wreszcie zrozumiałem, że nadaremnie. To mnie przerastało.
- Czy lubi pan skakać na fale? Bo ja lubię.
Podpłynęła do mnie lekko, jakby nie czuła siły oceanu. Jej oczy płonęły i wydawało mi się, że
tworzą z oceanem jedność. Mokre włosy pasmami oblepiały jej twarz, ale oczu zalepić nie
mogły.
- Hooop?
Szczerze mówiąc, straciłem wolę, dlatego, kiedy pierwsza fala złapała mnie i uderzywszy o
piasek, poniosła, po prostu poddałem się jej naporowi. Nie spodziewałem się, że wypłynę, ale
wreszcie wypły-
74
nąłem i usiadłem na dnie, jak statek na mieliźnie. Dziewczyna wynurzyła się tuż obok. Na jej
twarzy czytelny był najwyższy zachwyt. Nie sądzę, żeby widoczny był też na mojej twarzy. -
O raju! - wykrzyknęła, odgarniając za uszy pasma włosów.
W następnej chwili znowu popłynęła tam, gdzie rodziły się białe bałwany, a ja pozostałem na
miejscu próbując dojść do siebie po pierwszym razie. Tego było za dużo. Właściwie, to
wszystkiego było za dużo: wyspa była zbyt mała, a ocean zbyt duży, plaże z jednej strony
zbyt kiepskie, a drugiej zbyt dobre, wino za mocne. Tak nie powinno być. Najbardziej
zawzięte fale dosięgały mnie nawet tutaj, poczłapałem więc na brzeg. Nie, no zdecydowanie
wszystko było tu dziwne, ludzie za bardzo maleli, kiedy się od siebie oddalali, i w ogóle
zachowywali się dziwacznie. Kiedy siedziałem sobie spokojnie na plaży, po brzegu przeszła,
wesoło rozmawiając trójka dziewcząt, przy czym jedna miała zabudowany kostium, druga
tylko kąpielówki, a trzecia była całkiem goła, tak jak moja towarzyszka. Kto się w tym
połapie.
Nie podobało mi się tu. Było niebezpiecznie.
Z tą myślą wróciłem do miejsca, gdzie zostawiłem ubranie, postanowiwszy wyschnąć w
porywistym wietrze. Czułem się bardzo niekom-fortowo. Towarzystwo, które odpoczywało
tuż obok prawie w całości było ubrane w kostiumy kąpielowe, co tylko podkreślało moją
niezręczną sytuację. Sól zaczęła się już krystalizować na skórze, ściągając ją jak gumka. Na
dodatek do ucha dostała mi się woda i nie chciała się stamtąd wydostać, nie zważając na moje
usilne starania. Nie zdecydowałem się na podskoki na jednej nodze, żeby nie potrząsać swoją
męskością przed sąsiadami. Moja towarzyszka miała z tej kąpieli zdecydowanie więcej
przyjemności, ponieważ kiedy wychodziła z wody, jej twarz jaśniała najwyższym
zadowoleniem, a oczy pałały jak dwa ogniska. Chcąc nie chcąc, zapatrzyłem się z zachwytem
na jej smukłą figurę. Woda z włosów spływała po piersiach dwoma strumieniami, zmieniając
się w dwa wodospady, dalej toczyła się po brzuchu, żeby zagubić się w rudawych chaszczach
u dołu. Była zdecydowanie zbyt chuda, ale u diabła, przyjemna. Pilnie analizując dziewczęce
powaby, odczułem podniecenie i żeby nie wzbudzać dodatkowej uwagi, usiadłem na piasku.
Zbliżyła się do mnie, rzuciła okiem i jak sądzę, zrozumiała przyczynę mojego manewru, co
pobudziło mnie jeszcze bardziej.
75
- Pan nie lubi się kąpać? - zapytała, uśmiechając się ironicznie. Zaczerwieniłem się i
wymamrotałem coś niezrozumiałego. Potrząsała głową, także krople wody rozleciały się na
wszystkie strony.
- Jest obłędnie, prawda? Zawsze tutaj przyjeżdżam, kiedy trafi się samochód, ale nie zdarza
się to zbyt często... A panu się nie spodobało?
- Nie... dlaczego - pod jej spojrzeniem, byłem gotów na wszystko.
- To może jeszcze się wykąpiemy, dobrze? - dziewczyna się nachyliła, od czego aż
zastygłem, wydobyła spośród swoich rzeczy grzebień i zabrała się za rozczesywanie
błyszczących włosów. Całe szczęście, że odwróciła od mnie wzrok, bo pozwoliło mi to
odetchnąć z ulgą.
- Czy nie zastanawiał się pan kiedyś, dlaczego ocean jest rodzaju męskiego, a morze
nijakiego?
- Szczerze mówiąc, nie.
- Teraz to zrozumiałam. Ocean jest nim, ponieważ trzyma mnie, kiedy się kąpię, obejmuje,
jak mężczyzna, przyciska, wydaje się, że nawet pieści. Panu się tak nie wydaje?
I znowu spojrzenie spod włosów. Roześmiałem się.
- Nie, nie pieści mnie.
Przy okazji, może naprawdę ocean jest mężczyzną, dlatego nie spodobały mi się jego
pieszczoty.
Co prawda zmusiłem się aby paść w jego objęcia, ale to było później, kiedy słońce chyliło się
ku zachodowi. Trochę się już przyzwyczaiłem do swojej nagości, a nawet wzwód, który
miałem za każdym razem, kiedy pojawiała się moja towarzyszka, udało mi się okiełznać.
W mojej głowie dojrzał cudowny plan.
Trzeba zostać jak najdłużej, a w drodze powrotnej, czy też bezpośrednio tutaj w oceanie,
zakończyć sprawę. Jak długo można się tak cackać? Powinienem ją zabić bez względu na to,
jak piękne ma uda i jak bardzo podniecają mnie jej słone od morskiej wody piersi.
Leżała ukryta za murkiem z otoczaków i opalała się w skośnych promieniach słońca, a ja
stałem i myślałem.
76
Nasi sąsiedzi zaczęli już przygotowywać się do powrotu, od grupy odłączyła się młoda
dziewczyna i weszła do oceanu, rozwiązując po drodze kostium kąpielowy. Tuż koło samej
wody, zdjęła go całkowicie i wypłukała go w morzu, nisko się przy tym schyliwszy.
- Podgląda pan? - moja towarzyszka uniosła się na łokciu.
- Dlaczego zaraz podglądam? Dziwię się.
- Przecież żartuję.
- A ja nie żartuję. Dziwię się. Ona zaraz wypłucze ten kostium i wróci do swoich naga.
Pytanie brzmi, dlaczego wcześniej opalała się kostiumie?
- A kto ją tam wie? - moja towarzyszka usiadła, machnąwszy biustem. - To są miejscowi.
Oni w ogóle mają dziwny stosunek do odzieży. Chociaż są katolikami. Turyści są albo ubrani,
albo nie, a miejscowi... Dlaczego stoi pan na wietrze, proszę usiąść tu koło mnie, tutaj nie
wieje, jest znacznie przyjemniej - powiedziała wskazawszy ręką miejsce na piasku obok
siebie. Posłuchałem. Za murkiem faktycznie było zacisznie, pewnie dlatego zostały tutaj
zbudowane.
- W domu też kąpiemy się nago - powiedziałem - ale tylko w nocy. Czy u was też jest taki
zwyczaj?
Wzruszyła ramionami.
- Zostańmy tutaj aż do nocy - zaproponowałem. Moja towarzyszka nie odmówiła, więc
potraktowałem jej milczenie jak zgodę. Przynajmniej mogłem uznać je za brak sprzeciwu.
Właściwie niekoniecznie muszę czekać do zmroku, najważniejsze, żeby pozbyć się sąsiadów.
Takich jak ci, do których wróciła goła dziewczyna ze strojem kąpielowym w ręku, w parę
chwil nałożyli spodnie i od-frunęli gdzieś swoim mikrobusem. Potem sobie przypomną. Na
pewno sobie przypomną. Ale nie będę się krył. Zaraz, kiedy się rozejdą, po prostu ją utopię, a
potem pobiegnę do najbliższej osady po pomoc. I przyjdę z ludźmi, będziemy długo szukać,
ale odnajdziemy ją pewnie dopiero rano, bo w ciemności trudno cokolwiek zobaczyć. Noce są
tu wyjątkowo ciemne.
- Co się z panem dzieje?
- Słucham? - wróciłem do rzeczywistości, kiedy moja towarzyszka potrząsnęła mną za
ramię.
77
- Mówię do pana, a pan mi nie odpowiada. Pan o czymś myśli? Boże, ależ ma pan dziwny
wyraz oczu! Dlaczego pan tak na mnie patrzy?
Przymknąłem powieki i potrząsnąłem głową, a potem się uśmiechnąłem:
- To nic, po prostu się zamyśliłem. Czy pójdziemy się kąpać?
- Chodźmy, ale spojrzał pan na mnie tak, że aż się przestraszyłam.
- To nic - wstałem z podskokiem pierwszy i podałem jej rękę. Na horyzoncie widać było
jeszcze kilka grupek ludzi, dlatego należało jeszcze raz wykąpać się i obeschnąć przed
ostatnim, nocnym razem. Łobuzersko poklepałem dziewczynę po pośladkach. Uśmiechnęła
się. Najwidoczniej nie miała nic przeciwko, nie wykluczone, że odważę się na coś jeszcze
trochę później, tuż przed kąpielą. Wówczas idzie łatwiej, bardziej mi potem ufają. Wiem, bo
mam doświadczenie.
Wpadliśmy z rozpędem w fale i zaczęliśmy się w nich bawić, jak za czasów dzieciństwa. Ja ją
łapałem i przytulałem, a ona mi się wyślizgiwała i uciekała z objęć. Będzie tak również
później, tylko wówczas wszystko będzie na serio i kiedy ja złapię, to już nie puszczę. Biegłem
za nią, niesamowicie chlapiąc, a ona nie pozwalała się złapać i śmiała się przekrzykując
dźwięk przyboju oceanu. Wreszcie ją pojmałem, złapałem za szyję i niespodziewanie dla
siebie samego zanurzyłem z głową pod wodę. Zatrzepotała jak ryba w sieci, a ja tylko
mocniej zacisnąłem objęcia. Opór stawiany moim rękom, słabł. Tak będzie też później, w
nocy, wtedy już jej nie wypuszczę, ale teraz... Dziewczyna ruszała się coraz wolniej.
Uniosłem wzrok, żeby się trochę rozejrzeć wokoło. Nie, jeszcze nie czas. Tam została jakaś
grupa, ktoś jeszcze tutaj pluszcze się w wodzie. A szkoda, z niewymownym żalem puściłem
ją i w następnym momencie wyskoczyła z wody. Oczy miała ogromne jak spodki, ustami
chwytała powietrze. To był na tyle zabawny widok, że nie mogłem powstrzymać śmiechu i
rozrechotałem się głośno.
- Pan... pan... zwariował? - pluła i kaszlała, a ja nie mogłem powstrzymać się od śmiechu.
Uderzyła mnie nawet kilka razy swoimi mizernymi piąstkami. To nic dziewczyno, to nic.
Następnym razem, już cię nie wypuszczę.
- Pan jest chory psychicznie, tak? -zapytała stojąc na brzegu i nadal kaszląc.
78
- Nie, po prostu zażartowałem.
- Pańskie żarty są nieodpowiednie. Rozłożyłem ręce.
- Przecież mogłam się zachłysnąć. Następnym razem...
Żeby jakoś odpokutować swoją winę, złapałem ją w objęcia i przypadłem ustami do słonych
od morskiej wody piersi. Zaczęła się szamotać, więc dałem spokój.
- Niech mnie pan nie dotyka, słyszy pan!
- Ojejku, już nie będę.
Złapała się za piersi, jakby ścierając mój dotyk.
- Proszę mi wybaczyć - poprosiłem. - To naprawdę był kiepski żart.
- Niech mnie pan nie dotyka - odstąpiła na krok. Stanąłem na miejscu.
- Już, już nie dotykam.
- Chodźmy razem.
- Nie chcę. Muszę się uspokoić.
- Przecież ja panią uspokoję.
- To nie jest konieczne. Sama się uspokoję. Pospaceruję sobie po brzegu, po prostu się
przejdę.
W jej głosie i postaci było tyle zdecydowania, że postanowiłem się nie sprzeczać i powoli
wróciłem do miejsca, w którym zostawiliśmy nasze rzeczy. Rozkładając się za parawanem
ścian, jednocześnie pilnie się rozglądałem. Dziewczyna stała w czerwonych promieniach
zachodu słońca i odprowadzała mnie wzrokiem, następnie faktycznie się odwróciła i ruszyła
wzdłuż brzegu oceanu, naga i doskonała, samotna wśród nieskończonego pejzażu.
Uspokoi się i wróci. Nic się nie stanie, nie ma się gdzie schować. Przecież mam jej odzież.
Położyłem się na brzuchu i smutno próbowałem schwytać w swoją białą skórę ostatnie krople
słońca.
Ściemnia się tu bardzo szybko. Jakby ktoś wyłączył światło. Z punktu widzenia geografii
można to wyjaśnić, ale trudno się przyzwyczaić. Kiedy po krótkim czasie podniosłem głowę,
była już noc. W ciemności srożył się ocean, obrzucając ogromnymi falami naszą maleńką
wysepkę. Wokół nie było żywej duszy. Tylko gdzieś w oddali blado błyskały światełka
odległej osady. Tam pobiegnę po pomoc.
79
Zaraz przyjdzie tutaj ta nawiedzona i się wykąpiemy. Uważnie wpatrywałem się w mrok,
próbując dojrzeć w nim swoją towarzyszkę, ale nadaremnie. Nie było jej tam. Ciemność
szybko narastała. Szczerze mówiąc, zacząłem się niepokoić. Może, kiedy spałam ona wróciła,
ubrała się... Nie, cała odzież, co do niteczki została tutaj... A bez ubrania, dokąd ona mogła
pójść? Donikąd. Wstałem i wyszedłem jej na spotkanie. Doszedłem do linii przyboju.
- Tetiano! - zawołałem ostrożnie. Żadnego odzewu.
- Tetianoczko! Tetiano!
Wołałem ją coraz głośniej, ale dokładnie z tym samym rezultatem. Tego już naprawdę za
wiele.
- Tetiano!
Brak odpowiedzi.
Biegałem, jak szalony wzdłuż brzegu i niesamowicie krzyczałem. Bałem się daleko
odchodzić, żeby nie daj Boże nie zabłądzić, ale moje krzyki dało się chyba słyszeć aż na
przeciwległym brzegu oceanu.
- Tetiano!
Słychać tylko huk przyboju.
Gdzież ona mogła się podziać? Bez ubrania. W nocy.
Może się utopiła? To byłby numer. Wtedy trzeba byłoby biec po pomoc, zawołać ludzi.
Żebym tylko wiedział. Dwa razy takiego numeru nie da się zrobić, jeśli teraz tylko gdzieś
sobie poszła, drugiej szansy już mieć nie będę. Gdzie ta choroba się podziała.
Nie, pewnie się nie utopiła, dlatego, że po tym jak się nałykasz wody, to cię do niej już nie
ciągnie. To jest fizjologia. Nagle mnie olśniło: pewnie poczekała aż pobiegnę, żeby jej
szukać, a sama cichutko się prześlizgnęła, zabrała ubranie i w nogi. Ale ze mnie jełop.
Oszukała mnie, jak szczeniaka! Rzuciłem się w kierunku samochodu, odszukałem swoje
ubranie, a jej... Zaraza z niej! Nic to, dogonię ją po drodze. Ubranie rzuciłem na tylne
siedzenie, wyciągnąłem kluczyki włączyłem światła i zobaczyłem białą plamę tuż przed
samochodem. To była jej bielizna, przygnieciona kamieniem. I bluzka i spódnica. Po prostu
ich nie dostrzegłem, ona nie wróciła.
Zostawiłem włączone reflektory, wróciłem do brzegu. Teraz w świetle mogłem rozszerzyć
krąg poszukiwań. Pobiegłem w tę samą co ona
80
stronę. Potem w drugą. Krzyczałem, jak nawiedzony, a w odpowiedzi słyszałem tylko
pojękiwania nocnego oceanu. Kilka razy zdawało mi się, że widzę ją wśród fal, ale były to
tylko odbłyski świateł samochodu. Tak minęła godzina, a może i całe dwie. Zmęczyłem się,
usiadłem na piasku, a potem podskoczyłem zwiedziony kolejnym odbiciem i wróciłem na
miejsce. Trudno wyobrazić sobie bardziej idiotyczną sytuację. - Te-tja-no!
Co mam robić? Wracać, zostać, nocować tutaj, wołać na ratunek ludzi? Czy ona żyje? Czy
nie? Byłem tak udręczony, jakbym naprawdę stracił kogoś bliskiego, ostatecznie zaprzestałem
poszukiwań dopiero późną nocą. Wrzuciłem do samochodu jej ubranie i pojechałem,
ostrożnie manewrując między kamieniami i wpatrując się w przestrzeń z cieniem nadziei, że
zobaczę w ciemności nagą postać.
Powoli wytoczyłem się na szosę, dopiero tam zrozumiałem, że niczego nie znajdę, wcisnąłem
gaz i pomknąłem do hotelu po nieprawdopodobnie dobrej drodze, która świeciła, jak choinka.
Jeszcze przez jakiś czas na poboczu widziałem postaci, ale wkrótce minęło i to. Byłem sam
pośrodku wyspy, a nawet we wszechświecie, nikt nie wiedział, gdzie podziała się moja
towarzyszka.
Ostrożnie zaparkowałem przed hotelem, zgarnąłem rzeczy i na palcach przekradłem się do
swojego pokoju. Dopiero, kiedy włączyłem światło i zobaczyłem siebie w lustrze,
zrozumiałem, że do tej pory się nie ubrałem. Jechałem przez całą wyspę nagi, a potem
szedłem tak przez cały hotel... Dobrze, że jest noc i wszyscy śpią.
Nalałem sobie whisky i wypiłem ją duszkiem, a potem jak goły stałem tak poszedłem na
basen, gdzie długo pływałem, zmywając z siebie sól oceanu, zagubienie i strach.
Zawsze miałem pieniądze. Jakoś tak się złożyło, chociaż nie mogę powiedzieć, że byłbym
gotów wszystko dla nich poświęcić, raczej odwrotnie. Pewnie dlatego tak łatwo do mnie
płynęły, że nigdy się na nich nie koncentrowałem, a traktowałem je jedynie jako środek do
celu. Bo cel, jeśli jest godny, usprawiedliwia wszystko. Może po prostu pomaga mi Bóg, w
końcu jestem u niego na służbie, a pracownikom trzeba płacić. Ile sukcesów udało mi się
osiągnąć dzięki temu metalowi. Kobieta jest po pierwsze kobietą, wiedźmą dopiero
81
w drugiej kolejności, błysk złota zachwyca ją ponad wszystko. Słysząc szelest banknotów,
przestaje być ostrożna. Zawsze zostawiałem przy nich pieniądze, żeby nie przypominało to
zwykłego rabunku, ponieważ przy rabunku zawsze przyglądają się przypadkowym
znajomym, a ja zawsze byłem przypadkowym znajomym, z taką rasą niebezpiecznie jest się
długo zadawać: raz dwa i po wszystkim. Im dłużej się z nimi przebywa, tym większe
prawdopodobieństwo, że cię rozgryzą, siłę mają ogromną, co by tam nie mówić, jedyny
skuteczny sposób to omotać je tak skutecznie, żeby pozostawały po pierwsze kobietami.
Wtedy sukces jest murowany. Szkoda, że nie prowadzę statystyki zwycięstw, ale pewnie jest
tam dwucyfrowa liczba. Do czego to podobne, żebym woził się z tą cholerą aż trzy dni! To
nie tylko wstyd, ale prawdziwa hańba!
Otworzyłem oczy słysząc tykanie budzika i znowu je zamknąłem. Zamknąłem, ponieważ ona
stała nade mną, schyliwszy głowę tak, jak mama, która budzi rano synka do szkoły. Jej oczy
piekły prawdziwym ogniem.
Przypomniałem sobie wczorajsze wydarzenia i zrobiło mi się jakoś tak ciężko na duszy,
jakbym miał strasznego kaca.
W milczeniu stała, boleśnie przypalając mnie wzrokiem. Nie byłem w stanie wytrzymać tego
ognia, dlatego gwałtownie usiadłem na łóżku i wychodząc ze snu przecierałem oczy obiema
rękami. Nie, tam w domu żadna nie miała takiego piekącego wzroku, ta po prostu tnie mnie
jak laserem. - Dzień dobry - wymamrotałem, spoglądając spod przymrużonych
powiek.
Stała przy łóżku, ubrana w tę samą spódnicę i bluzkę, w której pojechaliśmy na plażę...
Poczekajcie, jak to możliwe? Przecież ona tam została, zupełnie bez ubrania, ubranie powinno
leżeć na krześle, tak jak je wczoraj tam położyłem. Szybko rozejrzałem się po pokoju, ale nie
zobaczyłem niczego oprócz swoich rzeczy. Zaraz, zaraz to musiało wyglądać w ten sposób,
że ona przyszła tu wcześniej i ubrała się, a... a, chwileczkę, ale jak przyszła, czyżby naga?
Przez całą wyspę szła sobie golusieńka? Wyobraziłem sobie ten obrazek i poczułem
narastającą falę podniecenia. Nie odrywała ode mnie wzroku. Musiałem wyglądać doprawdy
komicznie. Skoncentrowawszy wzrok ma ogrom-
82
nym lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie, zrozumiałem, że wrażenie musiała odnieść
jeszcze bardziej komiczne, niż przypuszczałem, ponieważ we śnie zrzuciłem z siebie
prześcieradło i teraz siedziałem przed nią tak, jak wyszedłem wczoraj z basenu, czyli
absolutnie goły, nie zapominajmy przy tym o erekcji. Co miałem zrobić? Zrobiłem jedyną
rzecz, która wydawała się w tej sytuacji rozsądna. Położyłem rękę na jej udzie i delikatnie
przesuwałem ją do góry, aż pod spódnicę.
Potem leżeliśmy w łóżku i pili kawę, którą zaparzyłem, żeby zmóc poranne zagubienie, które
opanowało moją duszę.
Trzeba przyznać, że po stosunku ogień w jej oczach nieco przygasł. Obserwowałem to także
wcześniej, seksualność jest u wiedźm bardzo istotną sferą, więc tutaj wszystko wychodzi im
doskonale, wśród zwykłych kobiet rzadko spotyka się takie kochanki. Gdyby nie to, że są
wiedźmami można by się z nimi zadawać. Cóż jednak robić, nieczyste jest nieczyste i trzeba
od niego uwolnić świat. Dopiero wtedy nastanie powszechna harmonia, a może i nie nastanie,
w każdym razie, w pierwszej kolejności należy je zniszczyć.
Tak sobie myślałem, siorbiąc kawę. Zarówno w głowie, jak i w duszy nieco mi się
przejaśniło. Dziewczyna delektowała się kawą w milczeniu, nagle zrozumiałem, że nie
wypowiedziała ani jednego słowa, ani przed, ani w trakcie, ani po. Co prawda oprócz „Dzień
dobry" i kilku jęków też niewiele z siebie wydusiłem, ale ja jestem mężczyzną, a dla kobiet
takie zachowanie nie jest właściwe.
- Dlaczego milczysz?
- Tak sobie - wzruszyła ramionami i odstawiwszy filiżankę, wstała i zaczęła się powoli
ubierać, jakby załatwiła wszystko, co zaplanowała w ramach tej wizyty.
Przyglądałem się jej, nie podnosząc oczu. Dopiero kiedy obciągnęła spódnicę i nałożyła
swoje czarne okulary, zamyśliła się na chwilę i powiedziała.
- Zginęła moja zmienniczka. Znaleziono ją w nocy w oceanie. Miała związane ręce.
Proszono nas, żeby nie powiadamiać turystów, ale tobie nie mogłabym nie powiedzieć.
Patrzyła na mnie i nawet przez okulary wyczuwało się ogień piekielny. Żeby nie zwracać na
siebie uwagi, znowu musiałem upuścić na podłogę filiżankę, tylko tym razem się nie rozbiła.
83
- Byłyście koleżankami? - zapytałem, wchodząc na czworakach pod łóżko, żeby schować się
przed jej piekącym spojrzeniem.
- Nie było innej możliwości. Byłyśmy tu tylko we dwie.
- Szkoda.
Ostrożnie wyjrzałem ze swojej kryjówki, Tetiana stała na progu. Zapewne moje „szkoda"
wywarło na niej niewłaściwe wrażenie, ponieważ zatrzymała się jeszcze na chwilę, jakby o
czymś myślała, po czym wyszła z pokoju w milczeniu.
Szczerze mówiąc, trochę mi ulżyło. No proszę sobie wyobrazić, zostawiam ją wczoraj samą
na brzegu dwadzieścia kilometrów stąd, bez ubrania, a mało tego, że przedostaje się do
hotelu, to w dodatku do mojego pokoju, przypieka mnie spojrzenie i na deser oznajmia, że jej
koleżanka, którą unicestwiłem trzy dni temu, została znaleziona. O Boże, faktycznie minęły
dopiero trzy dni, a mnie zdaje się, że to już co najmniej ze dwa lata, tyle zdążyłem
wszystkiego przeżyć i przemyśleć. Długo siedziałem na łóżku z pustą filiżanką w ręku,
próbując uporządkować tabuny myśli przetaczających się przez moją głowę. Jak żyję,
pierwszy raz mi się przytrafiło, żeby tak się przez kilka dni wozić z jedną wiedźmą i po raz
pierwszy ryzykuję prawdziwą wpadkę. Brakuje jeszcze tylko, żeby mnie złapali. Policji nie da
się wyjaśnić, że ona jest wiedźmą, chociaż mieli tu inkwizycję, ale to było już jakiś czas
temu. I dlatego jedyne, co mi pozostaje, to zabić ją, i to tak, żeby nikt nie mógł się przyczepić.
Nieszczęśliwy wypadek, najlepiej przy świadkach i wtedy odetchnę z ulgą. Chociaż z jaką
tam ulgą? Ulgę to bym poczuł, gdybym się stąd jak najszybciej zwinął. Przesiedziałem tak
kilka godzin, aż wreszcie w głowie, zaczął mi się układać plan, ale wtedy otworzyły się
drzwi, wpuszczając potężny snop światła dziennego, a wraz z nim zjawiła się Tetiana, już
przebrana, a nawet uśmiechnięta. Ja też się uśmiechnąłem na jej widok, głownie dlatego, że
mój plan w jednej minucie ostatecznie się domknął. W jego centrum znajdował się samochód,
jednym ruchem usuwam wszelkie podejrzenia, pozbywam się głównego dowodu i głównego
świadka, i w ogóle wszystko to było genialne.
- Jeszcze się pan nie ubrał? - klasnęła w dłonie dziewczyna. - Ruszamy na zwiedzanie
wulkanów, a tam nie wpuszczają gołych.
- Idziemy na wulkany? - ona chyba czytała w moich myślach.
84
- Proszę się ubierać - zażądała władczym tonem Tetiana, rzucając we mnie szortami.
Z radości nawet nie zauważyłem, kiedy znowu przeszła na „pan".
- W naszym mieście był pewien lekarz, który kazał zwracać się do siebie „Proszę
szanownego pana", nie rozumiem jednak, dlaczego stosujesz tę zasadę też do mnie.
- Nie możemy się spoufalać z turystami.
Oznacza to konspirację. A co? Chociaż pewnie lepiej byłoby, gdyby wszyscy widzieli, że ze
sobą jesteśmy na „ty" i żebyśmy się publicznie całowali, potem mógłbym odgrywać rolę
zranionego nieszczęściem kochanka. Nie, to nie. Obejdzie się. Hmm... dziwne, że dziewczyna
tak szybko otrząsnęła się po tragedii. Normalnie jak Indianin. Prawdę mówią, że wiedźmy nie
mają duszy. Macie tu świetny przykład, zginęła jej najlepsza koleżanka, mogłaby chociaż dla
porządku zapłakać.
- Daleko są te twoje wulkany?
- U nas wszystko jest blisko. Gotowy?
- A dlaczego akurat wulkany, może lepiej chodźmy na plażę?
- Ja tu jestem przewodnikiem i to ja decyduję, gdzie jest lepiej. Kiedyś i tak będzie pan
musiał pojechać na te wulkany, to jest nasza największa atrakcja.
Niech więc będą wulkany. Resztki szkolnej wiedzy sugerowały mi, że wulkany powinny
znajdować się w górach, a żeby zrealizować plan potrzebowałem stromego zbocza, takiego,
jak obok tarasu widokowego, bez ogrodzenia i bez żadnych zabezpieczeń. Doświadczenie
podpowiadało mi, że znalezienie tego typu zbocza w miejscowych górach to zadanie o
podobnym stopniu trudności, co zjedzenie galaretki. Reszta to sprawa techniczna, jakoś tam
się zorientuję, co dalej robić.
Spróbowałem objąć dziewczynę na progu, ale w zdecydowany sposób dała mi odpór. „A idź
do diabła" - pomyślałem. - „Tak mogłabyś jeszcze na koniec zakosztować trochę
przyjemności, a jak nie chcesz, to umieraj bez niej".
Wsiedliśmy do rozpalonego w południowym słońcu samochodu i pewnie ruszyliśmy z
parkingu.
- Proszę się zapiąć - przypomniała mi dziewczyna. Posłusznie szczęknąłem pasem
bezpieczeństwa.
85
- Czy pamięta pan kolczyk, który znaleźliśmy pierwszego dnia? Odwróciłem się do niej
zaintrygowany.
Dziewczyna trzymała coś na otwartej dłoni.
- Wpadł mi wtedy za dekolt. Znalazłam go dopiero wieczorem. Nie wyrzuciłam go, czy
domyśla się pan dlaczego?
- Dlaczego?
- Dlatego, że bardzo przypomina kolczyki, które nosiła moja koleżanka. Może to nawet
jeden z jej kolczyków.
Niechcący zacząłem hamować, ale już po chwili wziąłem się w garść i znowu w milczeniu
połykałem kilometry. Tak, to bardzo prawdopodobne, że ona się czegoś domyśla, a niech tam.
Nie ma żadnych dowodów. Nawet lepiej, że się domyśla, będzie jej łatwiej umierać. O jakich
ja tu bredzę domysłach, przecież one nie wiedzą o moim istnieniu. Nie wiedzą! Myślą, że w
naszych oświeconych czasach, mogą czuć się bezpiecznie i przeprowadzać te swoje
czarnoksięskie machlojki bezkarnie. A takiego...
Zaśmiałem się głośno.
- Czemu pan się śmieje? - zdziwiła się.
- Uwierz, że bardzo mi przykro z powodu śmierci twojej koleżanki, ale nie mam z tym nic
wspólnego. Nawet jej nie znałem.
- Odbierała pana z lotniska.
- No i co z tego? Rozumiem, że smutna wiadomość bardzo cię przygniotła, ale to jeszcze nie
powód, żeby bawić się w Agathę Christie. To do ciebie nie pasuje. Agatha Christie była starą
niedogrzaną Angielką, a ty jesteś młodą Ukrainką, którą przed chwilą ocieplałem w swoich
objęciach.
Dziewczyna spojrzała na mnie uważnie. Nie odrywałem wzroku od drogi.
- Lepiej opowiedz mi o wulkanach. Czy są prawdziwe? Nie takie jak piasek?
- Prawdziwe. Co prawda dawno nie wybuchały i już prawie zgasły.
- No i proszę, kolejna bajeczka dla turystów. Piasek sobie przywozicie, dno w oceanie jest
paskudne, pamiątki sztuczne, a jak już macie wulkany, to zwiędłe.
- O czym pan mówi? Przyjeżdżają do nas z sąsiednich wysp, żeby pooglądać wulkany.
Nawet z tych wysp, gdzie są aktywne wulkany!
86
Wygląda na to, że się obraziła. Tym lepiej.
- Głupi są, to przyjeżdżają.
- Wcale nie głupi! Tutaj można zajrzeć bezpośrednio do krateru. Tak stamtąd grzeje, że
można sobie urządzić grilla, smaży się nawet kurczęta. Jadł pan kiedyś kurczaka smażonego
na wulkanie? Musiałem się przyznać, że niczego takiego nie jadłem.
- No i widzi pan!
Znowu się roześmiałem. Jednak doświadczenie daje o sobie znać. Tak dziewczynę
rozkręciłem, że aż się zarumieniła. Można byłoby się nawet gdzieś tutaj na poboczu
zatrzymać na dziesięć minutek...
Ale ona wytłumaczyła sobie mój śmiech po swojemu i zaczęła dowodzić, że ich wulkany są
najlepsze na świecie, jakby sama je rodziła.
Zagłębialiśmy się w góry. Droga szalała między zboczami i robiła się z każdą chwilą coraz
bardziej niebezpieczna, ale dzisiaj tylko się z tego cieszyłem. Szukałem zgrabnego wirażyku i
nawet kilka takich sobie zdążyłem wybrać, żeby dokończyć dzieła w drodze powrotnej. To
będzie wyglądać tak. Stuknę ją czymkolwiek w głowę i zatrzymam się na początku zjazdu,
niby że chcę zmienić koło. Poczekam, aż pojawi się przygodny świadek i tu niespodziewanie
samochód zerwie hamulce i pojedzie drogą w dół, a ja za nim z krzykiem i z rozpaczą.
Samochód nabierając prędkości dojedzie do zakrętu i z rozpędu runie w przepaść na oczach
zdziwionych gapiów. Dobrze byłoby, gdyby udało się zatrzymać jakiś przypadkowy
samochód, ale lepiej nie ryzykować, bo kto wie, może nawet się zatrzyma, a tak w przepaści
znikną wszystkie dowody, podejrzenia, wątpliwości, a ja niepocieszony kochanek zostanę na
drodze i nigdy sobie nie wybaczę, że nieuważnie zaciągnąłem hamulec ręczny. O, ten zakręt
będzie idealny. Samochody jadące z naprzeciwka są z daleka widoczne, będę miał czas na
przygotowanie, o tu jeszcze jest dobrze widoczny występ, na pewno zauważę go w drodze
powrotnej.
A mimo wszystko kolana się trzęsą, nawet po trzeźwemu. Jak ci ludzi tutaj jeżdżą?!
Dziewczyna nadal gorąco przekonywała mnie, iż jej wyspa ma najwięcej zalet, tak że w
końcu udało się jej mnie zaagitować.
- Dobrze, dobrze - zgodziłem się. - Macie najgenialniejszą wyspę pod słońcem.
87
- No, tak już lepiej - roześmiała się. Odnowiliśmy sztamę.
U diabła, kto jednak wymyślił te góry? Jakby w stepie było mało miejsca do życia. Czułem
się coraz mniej komfortowo. Nawet nie tyle ze względu na urywające się niespodziewanie
pobocza. W powietrzu wyczuwałem jakąś wrogość, dalekie zagrożenie, wypromieniowywa-
ne przez góry, kamienie, nawet oczy mojej kompanki świeciły coraz intensywniej.
Próbowałem unikać jej wzroku, dlatego że nawet przez ciemne okulary, piekł mnie żywym
ogniem.
- Czy szybko dojedziemy? - zapytałem, żeby rozładować napięcie.
- Jesteśmy już prawie na miejscu. Proszę spojrzeć.
Na szyldzie stojącym z boku drogi wielki diabeł trzymał nad głową ognisty trójząb. Już lepiej
wymyślić się nie da. W powietrzu czuć też było siarkę.
Minęliśmy kasy i wjechaliśmy na samą górę. Samochód został na parkingu wśród innych
kolorowych aut turystycznych.
Wyszedłem na drogę i usiadłem, przysunąwszy się do barierki.
Zrobiło mi się niedobrze.
Po pierwsze było dosyć wysoko, a ja mam z wysokością dziwne problemy. Po drugie było tu
po prostu niebezpiecznie, każdy gram powietrza nasączono niebezpieczeństwem. Nie wiem,
skąd się to brało, może z wysokości, a może z czegoś jeszcze.
Tetiana podeszła do mnie, zdjąwszy okulary.
Skuliłem się, jak od elektrowstrząsu.
- Zmęczony? - zapytała, władczym gestem biorąc mnie pod rękę. Musiałem stąd uciekać i to
jak najszybciej. Ona jednak pociągnęła mnie gdzieś do przodu, między tłum turystów,
paplając coś bez sensu. Każdy krok wymagał ode mnie ogromnego wysiłku, każda komórka
w moim ciele wołała o niebezpieczeństwie. Tetiana wepchnęła mnie na wolne miejsce i
niespodziewanie zostawiła. Zacząłem się rozglądać, podejmując próbę zrozumienia, co się
dzieje i raptem:
- Szszszszszsz-uch!
Spod moich nóg coś z szumem wzleciało do góry i w następnym momencie, zrobiłem się cały
mokry, dosłownie jak mysz. Wrażenie było takie, jakbym trafił pod prysznic.
88
Wokół rozległy się śmiechy.
- Co to?
Tatjana znowu zjawiła się obok i też się zaśmiała.
- Co to było?
- Gejzer. Sztuczny gejzer. Widzi pan, posługacz wlewa do dziury wiadro wody, woda
momentalni kipi i strzela w górę. Pan zaś tutaj stanął.
Szczerze mówiąc, trochę mi od tego gejzeru ulżyło. Nie powiem, że poczucie zagrożenia
znikło, ale przynajmniej mogłem się trochę rozejrzeć na boki. I doszedłem do wniosku, że po
prostu dostałem banalnego udaru słonecznego. Przygrzało mi w gorącym samochodzie. Na
Tetianę nadal nie mogłem patrzeć, ze względu na jej straszliwie pałające oczy.
- Wysuszy się pan?
- Nie - żwawo zaprzeczyłem. - Przeciwnie, mam ochotę na jeszcze jeden taki prysznic.
Próbowałem wziąć się w garść i muszę powiedzieć, że prawie się udało. Tylko w głębi duszy
pozostał niepokój, który gryzł jak robak.
- Gejzery też macie sztuczne - uśmiechnąłem się.
- Bardzo jestem ciekawa, jakby pan wyglądał po prawdziwym. Dalej pojechaliśmy
autobusem, dzięki czemu bez wysiłku dotarliśmy pod same kratery. Przewodnik z głośnika w
trzech językach opowiadał o szczegółach z życia wulkanów, Tetiana tłumaczyła, ale ja nie
słuchałem. Patrzyłem w okno i wyobrażałem sobie ten moment w drodze powrotnej, kiedy
zatrzymuję się na zakręcie i uderzam ją w głowę. A właśnie! Muszę stąd zabrać jakiś kamień,
przecież nie będę walić w nią kluczem francuskim. A potem poczekam na świadków i lekko
popchnę samochód.
- Idziemy teraz po korycie lawy, kilka setek lat temu, płynęła tu lawa, niszcząc wszystko na
swojej drodze.
Szczerze mówiąc, pejzaż za oknem przypominał wędrówkę po przewodach kominowych
starego pieca. Wszędzie popiół, popiół i jeszcze raz popiół. Ściany z popiołu, stożki z popiołu.
Kiedy byłem mały, popiołem posypywano drogę, żeby zlikwidować błoto, tutaj błoto nigdy
się nie pojawia. Nie był to przyjemny widok, ale ściany autobusu i głosy przewodników
dodawały mi pewności siebie.
89
- Obiecała mi pani smażone kurczęta?
- Kurczęta będą gotowe na nasz powrót.
Autobus zawisł nad kolejną doliną z popiołu. To jest właśnie piekło. Tylko już wystygłe.
- Pod ziemią jest tak gorąco, że jeśli wykopie się dołek, to można na nim ugotować barszcz.
- Do kurczaków będzie jeszcze barszcz? Zaśmiała się.
Wróciliśmy z powrotem na parking i do sztucznych gejzerów. Odbyłem fascynującą
wycieczkę do starego pieca. Natchnieniem była dla mnie tylko droga powrotna oraz to, co się
tam stanie.
Zeskoczyłem ze stopni autobusu i w jednej sekundzie zrozumiałem, że pod nogami jest
piekło, czułem to przez skórę i znowu zaczął narastać we mnie lęk.
Tetiana zatrzymała się obok.
- Czy pójdziemy zjeść kurczaki?
Zgodziłem się automatycznie, chociaż tak naprawdę nie chciałem żadnych kurczaków,
marzyłem tylko o tym, żeby dać stąd drapaka. Powstrzymałem się z ogromnym wysiłkiem i
podałem rękę swojej towarzyszce. Każdy krok kosztował mnie bardzo wiele. Tetiana patrzyła
na mnie nie wypowiadając żadnego słowa, jakby rozumiała moją wewnętrzną walkę. Do
restauracji dotarliśmy w milczeniu.
- Rzucimy okiem na grill?
„Nie!" - coś we mnie zakrzyczało, ale nogi już obrały kierunek, podporządkowując się
niewidocznemu nakazowi.
Pośrodku podwórka stała konstrukcja z kamienia, która kształtem przypominała studnię, ale
zamiast pokrywy i wiadra znajdowała się na niej siatka, na której naprawdę spoczywały
kurczęta i ryba.
- Tetiana zdjęła okulary.
- Podejdź do brzegu - powiedziała łagodnie, przypiekając mnie oczami. To było nie do
wytrzymania, próbowałem zasłonić się rękami. Tetiana uśmiechnęła się i popchnęła mnie w
stronę studni. Dotknąłem piersiami kamiennego ocembrowania.
- Stąd bucha prawdziwy ogień. Ogień ziemi. Nie lubisz ognia ziemi? Nie wiedziałem, czy
pyta mnie dziewczyna, czy głos z wnętrza
studni.
90
- Zajrzyj - nakazał głos.
- Nie chcę, nie ma takiej potrzeby - poprosiłem, ale już tam zaglądałem. A tam, tam...
Patrzyła na mnie ognista przepaść. Ogniste oczy, dziesiątki oczu tych wiedźm, które zabiłem
sam i tych zniszczonych przez cały nasz ród, setki, tysiące oczu innych wiedźm, wszystkie tu
były, patrzyły na mnie, paliły swoim ogniem i przyciągały, przyciągały do siebie, tak jak
przyciąga otchłań.
- To ty zabiłeś Natalkę - powiedział głos.
- Nie - zaskomliłem.
- Zabiłeś ją i chciałeś zabić też mnie. Ile jeszcze zabiłeś? Wszystkie tam są i czekają na
ciebie.
- Nie ma takiej potrzebyyyyyy! - krzyknąłem, próbując się wyrwać, odczepić od zgubnego
ognia, ale w następnej sekundzie, jakaś siła podniosła mnie w górę i lekko pchnęła do przodu,
w otchłań, na spotkanie piekielnego wnętrza ziemi, poleciałem, płonąc w locie i szepcząc
nadpalonymi wargami:
- Nie ma potrzeby....
O tym jak narodzili mnie matula
Siedziałem w niechlujnie pomalowanym korytarzu oddziału położniczego i denerwowałem
się tak, jak denerwować się może przyszły ojciec, który właśnie przywiózł do szpitala
przyszłą mamę, swoją ukochaną żonę, Marynkę, z którą wziął ślub nie dawniej niż rok temu, i
która jest tak krucha i delikatna, że trudno pojąć, w jaki sposób udaje jej się dźwigać olbrzymi
brzuch, skoro sama ledwo trzyma się na cienkich nóżkach. Szczerze mówiąc, ze
zdenerwowania cały się trząsłem, jakbym sam miał rodzić.
- Ma pan szczęście - uśmiechnęła się miła siostra, kiedy przyjęła moją żonę i skierowała ją
na oddział. - Dziś zmianę ma sam Hry-horij Oleksijowycza, nasz dyrektor. Żeby pan wiedział,
specjalista z niego, jakich mało! Wszystko będzie w porządku. Niech się pan nie martwi.
Aha, dobre sobie, „nie martwi", jak mam się nie martwić? Siedziałem na niewygodnym
drewnianym krześle i wpatrywałem się w skomplikowane brudnozielone wzory zacieków na
pomalowanych ścianach. Starałem się nie słyszeć lamentów i przerażających krzyków, które
docierały tu z pierwszego piętra. Zdawało mi się, że rozpoznaję nawet delikatny głos
Marynki. Boże, co oni jej robią? A jeszcze twierdzą, że „wszystko będzie w porządku". To
nie do zniesienia.
- Nogi zabrać!
- Co?
- Nogi zabrać, sprzątnąć muszę!
Obok mnie z nastroszoną miotłą stanęła stara, zwalista sprzątaczka w brudnym fartuchu.
Patrzyła zza okularów cynicznym, przyzwyczajonym do wszystkiego wzrokiem i nie
zamierzała przejmować się emocjami młodego ojca. Tak mi się przynajmniej zdawało.
Pokornie podniosłem nogi i ścierka nieokreślonego koloru zakręciła się pod krzesłem.
Czemu tak długo? Minęło już z pół godziny. Nie, chyba więcej. I ciągle nic? Tak się dzielnie
trzymała moja Marynka, kiedy jechaliśmy, kiedy jak ofiara losu nie mogłem zaparkować, i
tylko cichutko jęczała, gdy już nie mogła wytrzymać. A teraz wydawało mi się, że
92
jej głos dolatywał z pierwszego piętra i było w nim tyle rozpaczy, tyle bólu, że serce mi się
krajało. Czy ten cały dyrektor nie może zrobić znieczulenia? W brudnych, zielonych
zaciekach przywidział mi się rogaty łeb, który złowieszczo zamrugał okiem.
Może kogoś zapytać? Rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu najbliższego białego fartucha i
wtedy zauważyłem, że sprzątaczka zrobiła już swoje i poszła, a ja jak dureń wciąż siedzę ze
skulonymi nogami. Nie, to nie do wytrzymania, lepiej pewnie samemu rodzić, niż tak czekać
pod ścianą. Jak na złość wszystkie fartuchy znikły, a korytarz był sterylnie pusty. Nareszcie
drzwi skrzypnęły i na progu pojawiła się znana mi już postać, tym razem z wiadrem w ręku.
Nie najlepszy obiekt do zadawania pytań, ale z braku laku...
- Przepraszam - zapytałem, wstając - długo to trwa?
- Co? - znowu zmierzyła mnie swoim cynicznym spojrzeniem.
- No, ten... poród.
- A... - uśmiechnęła się drwiąco. - To zależy. Czasem godzinę, a czasem i osiem.
Nie zwróciłem uwagi na drwinę. Kto stał w poczekalni porodówki, ten zrozumie.
- Osiem! I przez cały czas tak krzyczą! - wzdrygnąłem się, wskazując głową w stronę
strasznych dźwięków.
- A co zrobić? Napisane jest: „w mękach rodzić będziesz potomstwo swoje" - stara
uśmiechnęła się jeszcze szerzej, jakby ucieszyło ją to, co powiedziała.
- Boże! - wyrwało mi się.
- Denerwujesz się? - zajrzała mi w oczy. - To dobrze. Czemu z nią nie poszedłeś? Teraz
pozwalają.
- Ja!?
Aż rękami zamachałem. Marynka też mnie na początku namawiała, nawet się trochę
gniewała. Ale ja nie mogę. Proszę zrozumieć, ja nie z tych. Jak sobie wyobrażę... nie, za nic w
świecie.
- Boisz się - wyciągnęła całkiem poprawne wnioski stara. - Oczywiście. Wszyscy mężczyźni
się boją. Jak tam - to z przyjemnością, a jak stamtąd - broń Boże. A to niedobrze. Lepiej
widzieć, co się rodzi - twoje, czy nie. Dla pewności. Taki wypadek miałam - urodziło się
dziecko, bez problemów, rączki, nóżki - wszystko
93
na miejscu, a jak tylko położyłam na stolik - rozpłynęło się, jak kisiel na talerzu.
- Ale co? Czernobyl? - szepnąłem przerażony.
- A gdzie tam! Jeszcze go wtedy nie zbudowali. Mówią, że takie się rodzi od domowika albo
od strzygonia. Dlatego zawsze swoim pacjentkom mówiłam - jeśli od jakiegoś nieczystego
albo nie jesteś pewna czyje - rób aborcję. Po co ono na tym świecie? Żywym - żywe, a
martwym - martwe.
Rzuciłem okiem na moją rozmówczynię. Nie, na szaloną nie wyglądała, chociaż to, co
mówiła nijak nie mieściło się w zdrowym rozsądku.
- Co tak patrzysz? Nie wierzysz? Nie całe życie podłogi myłam. Kiedyś byłam dyrektorem
tego oddziału, pięćdziesiąt osób pod sobą miałam. Na wydziale akuszerstwa i ginekologii
wykładałam, doktorat pisałam.
Na fizjonomii mało się znam, ale wygląd kobiety potwierdzał jej słowa. Co prawda nisko
zawiązana chustka i pasmo siwych przerzedzonych włosów przyciśnięte do samych brwi,
wskazywały na pracownika od ścierki i miotły, ale podłużna twarz o delikatnych rysach,
ukrytych pod pomarszczoną skórą, jasne oczy za cienkimi oprawkami okularów - wszystko to
świadczyło o szlachetnym pochodzeniu i zupełnie nie pasowało do brudnego fartucha i
rozlazłych, kiedyś zapewne kraciastych, kapci. Wielkie czerwone ręce mogły być skutkiem
ciągłego sąsiedztwa z wodą w wiadrze, choć równie dobrze oznaką ginekologicznego fachu.
Oni i chirurdzy zawsze mają takie ręce, zauważyliście?
- W swojej praktyce wiele widziałam, chłopcze. Samych aborcji przeprowadziłam tysiące, i
babki takie mi rzeczy opowiadały, że nawet ci się nie śniło - zaśmiała się smutno. -
Ginekologom nie kłamią. Wszystko nam opowiadają, jak było. I domowików, i strzy-goniów
płody usuwałam. I na aborcji się sparzyłam.
Kobieta najwyraźniej chciała wykorzystać moją bezbronność i opowiedzieć mi jakąś
pouczającą historię. Wybór miałem marny -albo słuchać jej durnych bajek, albo
kontemplować ściany i wariować z nerwów. Poza tym inteligenckie pochodzenie starej nie
pozwalało mi posłać jej w diabły. Drewniane krzesło pamiętające poprzedni
94
system z trudem utrzymywało jej wielkie ciało i tylko poskrzypywa-ło, kiedy zakładała nogę
na nogę, żeby wygodniej usadowić się przed długą opowieścią.
- Od tamtego czasu minęło czterdzieści lat. Miałam wtedy perspektywy, młoda byłam,
doktorat zaczęłam pisać. A aborcje... nawet nie dla pieniędzy, bo pensję miałam i tutaj, i na
uczelni. Kobiet naszych żałowałam, bo czy to one winne? Wtedy takie prawo było. Nie daj
Boże! Teraz wszystko można, nawet w karetce, jak tam sobie chcesz, a wtedy? Nie
uwierzysz, obowiązkowa hospitalizacja, wszystko oficjalnie, w dokumentach wprost pisali, a
jaka kobieta z takim dokumentem pójdzie do księgowości? Jeszcze w głowie mieszali, niby to
wychowywali, że ojczyźnie potrzebni są żołnierze do walki z imperializmem. A tak raz-dwa,
odleżała kobieta w domu i jak nowa, może wracać do kieratu. Trzeba to zrozumieć. No i
pomagałam - zamyśliła się, przełożyła nogę, a krzesło zaskrzypiało żałośnie. - A może i dla
pieniędzy. Bo wtedy na lewo więcej miałam niż na obydwu robotach. Ginekologia chłopcze
to złota nauka.
Stara mówiła tak, jak się ruszała, władczo, nie można jej było nie słuchać. Jej wzrok też
wydawał się całkiem normalny. Tylko na krawędzi źrenicy błyskał co jakiś czas ognik
szaleństwa, który nie pozwalał traktować opowieści zbyt poważnie.
- Przyszedł do mnie wtedy z kobietą i w pierwszej chwili nawet nie zwróciłam na niego
uwagi. Chyba nie zdjął kapelusza, tylko stał w kącie, podczas gdy jego żona przylgnęła do
mnie, prosząc o aborcję. Mówiła to samo, co wszystkie: że teraz nie czas na dzieci, że pensji i
tak nie wystarcza, że niechcianemu ciężko będzie żyć, a potem wyciągnęła pieniądze i
wetknęła mi do ręki. No i wzięłam, durna, licho mnie podkusiło. A on tam z tyłu stał z rękami
w kieszeniach i tylko się przyglądał. Chciałam mu powiedzieć, żeby chociaż kapelusz zdjął,
ale ugryzłam się w język, w końcu co za różnica? Ale okazało się, że ten niewdzięcznik nie
stał sobie tak po prostu, tylko wszystko fotografował, cholera wie, jak mu się to udało.
Mówiłam, że nie zwróciłam na niego uwagi, dopiero jak przyszedł za tydzień i rzucił na stół
te zdjęcia, to wszystko sobie przypomniałam, co i jak. Niewysoki był, starannie ubrany,
95
tak trochę po zagranicznemu, zawsze w czarnym kapeluszu z szerokim rondem, takim jak
kowboje na filmach nosili, wiesz? No i brodę miał. Dawno to było, ale widzę go, jakby stał
przede mną. Jak rozłożył fotografie, aż mi serce zamarło. Wszystko tam było. Jak pieniądze
biorę, jak do kieszeni wkładam, widzę, że nijak się nie wykręcę. Myślę sobie, koniec ze mną,
bo za taki numer nie tylko legitymację partyjną zabierali, ale i posadzić mogli. Skąd on się
wziął - z wojewódzkiego, czy z ministerstwa, czy z OBCHSS1? Ale żeby to to...
Stara zacisnęła ręce, jakby chciała pomóc sobie w koncentracji. Rodzące krzyczały z
pierwszego piętra, ale teraz prawie tego nie zauważałem.
- Pytam: „Ile?", bo w końcu wszyscy jesteśmy dorośli, wiemy, co i jak. A on tylko się
uśmiechnął i zrozumiałam, że teraz to już naprawdę koniec, zatrzymana na próbie korupcji, i
żegnaj doktoracie, gabinecie i wszystko inne. Pięć lat, według poprzedniego prawa. Nogi się
pode mną ugięły, upadłam na krzesło, a on nagle mówi: „Jest pani doświadczoną kobietą i
wie pani, co mogę zrobić". Kiwnęłam tylko głową, bo z przerażenia mowę mi odebrało. „Ale
jesteśmy cywilizowanymi ludźmi i możemy się dogadać". Tu trochę odetchnęłam, no bo jak
chce się dogadywać, znaczy nie jest źle. Pieniędzy mu nie potrzeba, tylko czegoś innego, ale
co by to nie było, lepsze niż iść pod sąd. Usiadł na krześle, skromnie tak niby, obrzydliwiec i
prosto w oczy patrzy, aż strach. „Nie będę owijał w bawełnę, mam nadzieję, że dobrze mnie
pani zrozumie". A ja sobie myślę, szybciej gadaj, bo od takich wstępów, gorzej się robi.
„Powiem tak: potrzebuję dziecka". Aż oczy na niego wytrzeszczyłam ze zdziwienia. „No, ale
przecież pana żona... po diabła panu..." Rękę uniósł na znak, żebym zamilkła. Zamilkłam. „To
nie jest moja żona. To jej siostra. Moja żona jest w domu. Rodzić będzie za miesiąc". No,
wtedy zrozumiałam, że zupełnie mu odbiło. Ale język za zębami i tylko oczy na wierzch
wyłażą. „Proszę się nie dziwić, to nie na pani rozum". Zauważył moje zdziwienie. „Będzie
rodzić dokładnie za miesiąc. Przyjdzie pani, dziecko przy-
' (ros.) Otdielpo borbie c chiszczenijam socialistyczeskoj sobstwiennosti - Wydział walki z
defraudacją własności socjalistycznej (przyp. tłum.)
96
niesie, przyjmie poród, a to, co się urodzi - zabierze". Tak właśnie powiedział „to, co się
urodzi", na Boga klnę się, że nie kłamię, ale co chciał przez to powiedzieć, zrozumiałam
dopiero później. Skończył mówić i patrzy, jak zareaguję. A jak nóż człowiekowi do gardła
przyłożą, to jak ma reagować. Sprawa jest prosta - albo się zgadzasz, albo nie miej żalu... No i
zgodziłam się, co ma być, będzie, miesiąc to całe trzydzieści dni, coś się wymyśli. Stara
zanurzyła się we wspomnieniach, zdjęła okulary i przetarła
je brudnym fartuchem.
- Tylko nie myśl sobie, że wtedy było coś takiego, jak teraz w gazetach piszą, że
sprzedawanie dzieci i tym podobne. Nic z tych rzeczy. Ale tutaj zawsze to samo - kobieta
rodzi, dziecko pokażą i zabiorą, a potem po prostu powiedzą, że umarło, a jak podmienia, to
niby kto sprawdzi? Wszystko w rękach lekarza. I mówili ludzie, jak to bywało, że jakaś
bezdzietna z kierownictwa, czy po prostu bogata, prosiła o pomoc i wtedy to już sprawa
dyrektora, czy będzie miał sumienie się zgodzić, czy też wystarczy mu odwagi, by odmówić.
Byli i tacy, co się zgadzali, ale sama nie widziałam, więc kłamać nie będę, ale ludzie gadali.
Matce w takich wypadkach mówiono, że dziecko urodziło się martwe. Oczywiście wybierali
kobiety nie najmądrzejsze, ale też nie alkoholiczki, bo o zdrowie dbali. Przy okazji ten też
powiedział: „Tylko niech pani patrzy, żeby dziecko bez wad było. I nikomu ani słowa. To dla
pani dobra". A ja siedzę ani martwa, ani żywa, bo słyszeć o takich rzeczach, to słyszałam, ale
u nas na oddziale na odwrót było, bo cała dyrekcja do aborcji latała. Dopiero kiedy drzwi
zamknął, zrozumiałam, na co się zgodziłam. Ale co robić? Zawsze to lepiej, niż trafić za
kratki. Napiłam się, tabletek jakiś nałykałam, żeby się uspokoić i do domu, a w domu jak się
rozpłakałam, całą noc ryczałam, dwa razy poduszki zmieniałam, jak była mokra, to na drugą
stronę, jak ta mokra, to nową biorę. I najgorsze, że nie miałam kogo się poradzić. Męża nie
miałam, rodzice na wsi, a koleżankom przecież nie powiem. Wreszcie wymyśliłam. Jeśli
aparat taki mieli, co zdjęcia z kieszeni potrafi robić, to znaczy, że i rodzina zamożna, kłamali,
że pensji nie starcza. A jak bogaci, znaczy, że dziecku będzie lepiej niż u matki. Jak jakaś
studentka rodzi, co ona
97
może dziecku zapewnić ze swojego stypendium, a jak ten człowiek taki przekręt... jak taki
obrotny, to i dziecku niczego brakować nie będzie. Głupia byłam, nie da się ukryć. A
wszystko dlatego, że nie miałam się kogo poradzić. Trzy tygodnie chodziłam zupełnie
nieswoja, ciągle tylko ciężarnym się przyglądałam. Nie, myślę, tej szkoda, ta też wygląda na
dobrą dziewczynę, jak takiej dziecko zabrać? I wszystkie dzieci takie mi się smutne wydają,
jak zajdę do nich, to potem godzinę ryczę. Koleżanki się pytają, co z tobą? W ciąży jesteś?
Żeby to to! Milczę, słówkiem nawet wspomnieć nikomu nie mogę. Wtedy nawet się nie
domyślałam, że zgodziłam się na takie przestępstwo, przy którym nielegalne aborcje to nic! I
jakby mnie na tym przyłapali, to mogliby w diabły rozstrzelać. Głupia baba! Zastanawiasz się
może, czemu ci to wszystko opowiadam? Po prostu, dawno to było, co by nie gadać,
wszystko już się przedawniło, a za to, co zrobiłam, odpokutowałam już tysiąc razy. A przy
okazji twarz masz miłą, jakby znajomą, wyrozumiałą, więc słuchaj dalej. Ten w kapeluszu,
żebym nie uciekła i nie zapomniała o naszej umowie, codziennie do mnie dzwonił i mi
przypominał. Dopytywał, czy już coś znalazłam. A ja na samą myśl o tym z krzesła się
podnieść nie mogłam. Ale za trzy tygodnie zrozumiałam, że czas się kończy i jak się na coś
zdecydowałam, to muszę to zrobić, bo jeszcze gorzej będzie. Aż tu jak na złość, przyjeżdża
do nas dziewczyna ze wsi, ładna i bardzo ciężka. Oglądam ją, bliźniaki będzie miała. Historię
jej czytam i okazuje się, że nikt nie zauważył, no we wsi to się zdarza, tam przecież felczer.
Jakby mnie piorun strzelił - zrozumiałam, że to moja szansa. Biorę ją na swój oddział i w
historię wpisuję słowo w słowo to, co i felczer. „Chłopczyka czy dziewczynkę, chciałaby
pani?" „Chłopczyka" -uśmiecha się do mnie. Widzę ją, jakby to wczoraj było. A wieczorem
dzwoni mój prześladowca i pyta „Jak tam?" Odpowiadam „Dzisiaj lub jutro". On: „Świetnie.
Żona też będzie rodzić na dniach". Skąd on wie? Żony jego ani razu nie widziałam. Jakiś
ginekolog amator. No i wzięłam dyżur, żeby tej z bliźniakami nie przegapić. Chodzę koło
niej, jak kot koło śmietany. Licho mnie podkusiło, nie inaczej. Na drugi dzień zaczęło się.
Dziewczyny od razu puściłam. Mówię: „Prześpijcie się, jedna tylko rodzi, to sama
98
dam sobie radę". Dziewczyny się ucieszyły. Ja w nerwach, ręce mi się trzęsą. A ta leży i pyta:
„Pani doktor taka dobra dla mnie, dlaczego?" Za te słowa udusić ją mogłam, aż krew mnie
zalała. I żeby nie gadała więcej, dałam jej nasennych. A potem, jak pierwszy poszedł, o
wszystkim zapomniałam. Chwała Bogu, lekko poszedł, pokazałam jej, ona się uśmiechnęła i
powiedziała „Chłoopczyk" i znowu zasnęła. A drugi za jakieś pół godziny. Jak go
wyciągnęłam, nie wiem, bo matka zaczęła się budzić, i musiałam ją naszpry-cować, ale poród
trwał, dzięki Bogu, wtedy kobiety zdrowe były, nie to co teraz. Od zastrzyków zupełnie jej się
pomieszało i nie wiedziała, co jawa, co sen. Otuliłam dziecko i zaniosłam do siebie do
gabinetu, tam z tyłu pokoik miałam. I myślę sobie, ale dobrze się złożyło, bo i matka dostała,
co chciała, i dla mnie zostało, byle tylko nikt nie zauważył. I nikt nie zauważył, bo następna
kobieta rodziła dopiero nad ranem. A ta jeszcze raz się obudziła i za rękę mnie łapie:
„Dziękuję pani doktor" - i uśmiechnęła się ze szczęścia. Aż słabo mi się zrobiło. Nagle
telefon. Ten w kapeluszu - jakby coś wyczuł. „No i jak?" - pyta. „Wszystko w porządku" -
szepczę w słuchawkę. „Świetnie. Zaraz po panią podjadę, bo moja żona właśnie zaczyna
rodzić. Tylko narzędzia proszę wziąć". Z radości, że wszystko tak się ułożyło, trochę się
rozkojarzyłam, dałam dziecku smoczek, zabrałam, co trzeba, torbę wielką przygotowałam i
czekam. Puk-puk. Wchodzi. Nawet uśmiechnęłam się na jego widok, tak się denerwowałam.
Dziecko do torby i poszliśmy. Dziewczynom powiedziałam, że będę za godzinę. Wsiedliśmy
do samochodu, czarnej wołgi. No, myślę sobie, poszczęściło się chłopczykowi, w kołchozie
świnie by pasał, a tu - nowy ojciec z samochodem. No proszę, jak się wszystko dobrze
układa. Jakoś zapomniałam, jak mówił „to, co się narodzi". A nie trzeba było. Długo
jechaliśmy, wreszcie wołga zatrzymała się na podwórzu. Duży dom, naprawdę ogromny. W
pokoju leży ciężarna, widać, że zaraz wszystko się zacznie. Nie trzeba mnie uczyć, co robić.
Mówię, żeby wody zagrzać, wyjmuję narzędzia i spirytus. Ten w kapeluszu kręci się obok.
„Niech pan stąd idzie, to nie widok dla mężczyzn". A on w odpowiedzi tak się spojrzał, że
mało co własnego języka nie połknęłam. No, myślę sobie, jak chcesz. Zdejmuję koł-
99
drę z jego żony, nachylam się i widzę, że nogi ma owłosione jak niedźwiedź. Nawet sobie nie
wyobrażasz. Całe ciało niczego sobie, a nogi takie, że strach patrzeć. W czasie praktyki wiele
widziałam, ale coś takiego nawet mi się nie śniło. Golić trzeba chociaż trochę, myślę sobie, a
potem jakoś tak wewnętrznie splunęłam - obejdzie się cygańskie wesele bez marcepanów.
Żeby choć ludzie mili byli, a tu niedźwiedzica taka, nieogolona. Przyglądam się uważniej, a
kobieta zamiast stóp ma, wyobraź sobie nie wiadomo co, palców nie ma, tylko coś takiego,
prawie jak racica. Wtedy to się naprawdę zlękłam. Ale poród się zaczął i wszystko szło
normalnym trybem. Golnęłam sobie ukradkiem spirytusu, na odwagę, i tak mi się ciepło w
brzuchu zrobiło, że się rozluźniłam. Jakoś to będzie. A ona leży i jęczy, jak zwykła baba. Jest
już pełne rozwarcie. Mężczyzna omdlał trochę, przestraszył się, jak każdy. Zbladł i mówi:
„Pójdę, a pani tu jakoś sama sobie poradzi". Zdejmuje kapelusz, żeby czoło wytrzeć i widać,
że między włosami rosną mu rogi. Słowo honoru, nie kłamię. Może i przywidziało mi się od
spirytusu, ale tak jak ciebie teraz widzę, tak widziałam u niego rogi, jak u młodego cielaka.
Zastygłam z otwartymi ustami. A on kapelusz nałożył i mówi: „To, co się urodzi zabierzesz, a
dziecko do środka włożysz". „Co?" - aż o rogach na chwilę zapomniałam - „Jak to?" „A tak
to, jutro zabierzesz ją do siebie na oddział i będzie tam rodzić, jak wszystkie inne". „Ale to
nie możliwe! Pan nie rozumie!" - zaczęłam krzyczeć. A ten jak nie ryknie: „Nie twoja
sprawa! Nie ucz mnie! Zobaczysz, że możliwe. Rób swoje i milcz, a jak nie zrobisz, to łeb ci
urwę!" I trzasnął drzwiami. Nie miałam wątpliwości, że urwie. No, wyobraź sobie coś
takiego. A ta już zaczyna rodzić. I dzięki Bogu, bo z przerażenia bym umarła, a tak trzeba się
było wziąć do pracy. „Przyj" - mówię. A ona jak nie warknie: „Nie ucz mnie. Sama wiem.
Masz, trzymaj." I jak z armaty wystrzeliła. Przyjęłam, podnoszę do oczu... Boże! To nie był
człowiek. To nie było ludzkie dziecko. Wyglądało jak żaba, tylko różowa i gładka.
Wrzasnęłam i upuściłam. Słyszę, że kobieta się śmieje. „To dla ciebie na wymianę, a teraz
dawaj dziecko, tylko szybko, bo zaraz się zacznie zamykać". Nachylam się i widzę, że u niej
takie rozwarcie, że nie tylko dziecko wepchnąć można,
100
a i, za przeproszeniem, buldożerem można zaparkować. lak nie zemdlałam, sama nie wiem.
„Słyszałaś, co mąż mówił! Dawaj dziecko!" - pogania mnie. „Już, już" - mówię i ledwo żywa
schylam się do torby. Patrzę, a obok leży but gospodarza, rozmiar czterdzieści pięć albo i
więcej. I jakby mną ktoś kierował. Złapałam ten but dwoma rękami, jakby to było dziecko i
wpycham jej. Skrzeknęła tylko i mówi: „Coś leciutkie to dziecko. Wcześniak?" „Uhu" -
odpowiadam. „Chłopczyk czy dziewczynka?" „Chłopczyk". A sama schylam się i resztę
spirytusu, duszkiem - chlup! Bo bym umarła inaczej. Za dziesięć minut wszystko zaczęło się
u niej zamykać i w końcu się zamknęło, no i wtedy ojciec wchodzi, w kapeluszu. „Zrobiła
swoje?" „Zrobiła" - odpowiada kobieta. Stoję nijaka. A on nagle wyciąga paczkę zza pleców i
mi daje. „To pani honorarium". Zajrzałam, a w środku te zdjęcia, jak łapówkę biorę i klisza.
„Podwieźć panią?" W odpowiedzi tylko głową pokręciłam i zamruczałam, że nie, nie trzeba.
Uśmiechnął się do mnie i mówi: „No dobrze. W takim razie jutro przyjedziemy do szpitala i
odbierze pani poród. Nie mam wątpliwości, że nikt się o niczym nie dowie". Przytaknęłam
tylko głową, bo językiem ruszyć nie mogłam. Torbę z dzieckiem wzięłam, pakunek do piersi
przycisnęłam i wyszłam. Tylko za drzwiami się znalazłam, przyspieszyłam kroku. A potem
biegiem się puściłam, aż wiatr w uszach świszczał. Wyleciałam na jakąś drogę i dopiero tam
chłopiec w torbie zapłakał, a tak cały czas cicho leżał, jakby wiedział, że tak trzeba. Nie
wiem, jak się do domu dostałam, ale tam już dziecku mleka zagrzałam i nakarmiłam. Potem
paczkę ze zdjęciami otworzyłam, a tam zamiast nich pieniądze w setkach leżą, a tam gdzie
klisza -stosik złotych czerwońców. Jak ja to wszystko zobaczyłam, jak zrozumiałam, co to się
ze mną stało, padłam jak nieżywa. A potem dziecko znowu zapłakało, oprzytomniałam i
biegiem rzeczy zaczęłam zbierać. Zabrałam wszystko, cichcem do pracy poleciałam,
wymówienie złożyłam, dziecko na rękę, torbę w garść i na dworzec autobusowy. I za dwie
godziny już mnie w mieście nie było. Do matki i ojca przyjechałam. „Nie pytajcie, bo sama
nic nie rozumiem". A chłopczyk okazał się bardzo wesoły i żywy. Dałam mu na imię Hryc.
Pięć lat mieszkaliśmy we wsi i dopiero jak Hryc
101
do szkoły musiał iść, to do miasta wróciłam. Gdzie ja nie pracowałam. A teraz tu - dbam o
normy higieniczne. Nie szkodzi. Syn wyrósł, też został lekarzem, wnuki już dorosłe. Tak że
lepiej patrzeć, co się rodzi, bo życie jest dziwne i to o wiele dziwniejsze niż sobie
wyobrażamy.
Stara uniosła palec w górę, jakby chciała się powołać na kogoś, kto potwierdziłby jej
wywody.
Siedziałem nieco oszołomiony tym, co usłyszałem. Nie to, żebym we wszystko wierzył, ale
sam temat! W korytarzu oddziału położniczego świat wydaje się trochę inny. Przemknęło mi
przez myśl, że rzeczywiście lepiej patrzeć, bo jak wszystko w obcych rękach, to sami
rozumiecie. Głośno tego oczywiście nie powiedziałem.
Stara chyba nie czekała na moją reakcję. Skończyła opowieść, wstała i podniosła swoimi
wielkimi wprawnymi rękami wiadro.
- Odpoczęłam przy panu. Dziękuję.
Rzuciłem coś w odpowiedzi, odprowadzając ją wzrokiem.
Z jakiegoś powodu szalone babcie zawsze wybierają mnie na słuchacza. Może wyczuwają,
gadziny, że nie potrafię odmówić. Stara oddalała się kaczym krokiem i w każdym jej ruchu
widać było zadowolenie. Że też musiała mi nagadać takich bzdur. Ale naukowcem mogła
być. Im od tej nauki czasem we łbach się kompletnie miesza. Dlatego zamiast doktorat bronić,
podłogi myje...
- Mykytenko!
Z białych drzwi wyjrzała siostra, ta, która przyjmowała Marynkę.
- Co? - poderwałem się z miejsca.
- Gratuluję! Ma pan syna. Cztery kilogramy i sto gram. Kozak.
- Syn?!
- I to jeszcze jaki. Wyje jak syrena.
Znaczy, chłopiec. Odwróciłem się w stronę starej, która oddalała się korytarzem.
Siostra zauważyła mój wzrok i pokiwała głową.
- Rozmawiała z panem?
- Kto?
- Baba Luda. Sprzątaczka. Nagadała panu pewnie. Kiwnąłem, potwierdzając, że owszem -
nagadała.
- Zdarza jej się. Nastraszyć młodych rodziców, to dla niej radość.
102
- Mówiła też, że kiedyś tutaj dyrektorem była.
- Ona? - zaśmiała się dziewczyna. - Niech pan jej dalej słucha, to nie takie rzeczy opowie... a
może chce pan syna zobaczyć? - zaproponowała nagle. - Hryhorij Oleksijowycz pozwolił.
Tylko fartuch proszę włożyć.
Wyobraźcie sobie mój stan. Pięć minut temu siedziałem w korytarzu, nieprzytomny ze
zdenerwowania, a teraz mogę zobaczyć... Nie no, tylko pomyślcie! Ostrożnie stąpając po
świeżo umytej podłodze, poszedłem za siostrą w kierunku dziecięcego chóru, do którego
przyłączył się już głos mojego syna, Mykytenka młodszego, mojego własnego syna,
potomka...
- Proszę tu zaczekać - zatrzymała mnie siostra na pierwszym piętrze, znikając za wielkimi
szklanymi drzwiami.
Nabrałem powietrza w płuca, koncentrując się przed chyba najważniejszym w moim życiu
spotkaniem. Za chwilę dziewczyna zjawiła się z białym zawiniątkiem w rękach.
- Proszę patrzeć, tylko z daleka, żeby infekcji nie przenieść. Oczywiście nie spodziewałem
się jakiegoś cudu, ale to zawiniątko z czerwoną pomarszczoną twarzyczką nie spełniało nawet
moich najbardziej pesymistycznych oczekiwań. Szczerze mówiąc, nie tak wyobrażałem sobie
niemowlęta.
- Nie podoba się? No co pan! Takie śliczności rzadko się teraz rodzą. Pana żona jest po
prostu rewelacyjna, sama malutka a urodziła, o proszę, jakiego olbrzyma! Proszę sobie
wyobrazić, Hryhoriju Oleksijowyczu - zwróciła się nagle w inną stronę - nie podoba mu się
własny syn!
Odwróciłem się w stronę, gdzie patrzyła siostra i aż mnie zamurowało, bo korytarzem zbliżał
się do nas mój własny ojciec w białym fartuchu.
- No wie pan, jak to mówią: co posiejesz, to zbierzesz - powiedział swoim głębokim głosem.
- Wszelkie reklamacje do producenta. Ze zdziwienia prawie rzuciłem mu się na szyję,
zrobiłem nawet krok
w jego stronę, ale w następnej chwili zrozumiałem, że to nie jest mój ojciec. To znaczy - ten
mężczyzna podobny był do mojego ojca jak brat bliźniak, ale mimo wszystko to nie był mój
ojciec, bo i nie mógł nim być, mój ojciec był na wsi nauczycielem, więc nie miał co tu robić.
103
- Czemu się panu nie podoba? Piękny syn, prawdziwy Kozak - powiedział mężczyzna.
Nawet intonację miał podobną do ojca, znaną mi z dzieciństwa, tylko słowa wymawiał
twardziej, inaczej niż u nas na wsi.
Fantastyczne podobieństwo. Po chwili zauważyłem już milion różnic - i fryzurę miał inną, i
pieprzyki na twarzy, i jeszcze wiele innych rzeczy różniło go od mojego ojca. Ale pomylenie
ich w pierwszym momencie było więcej niż proste.
Być może osłupienie wyraźnie malowało się na mojej twarzy, bo siostra podeszła do mnie i
spytała:
- Co z panem? Przestraszył się pan czegoś? Ale ze zdziwienia nawet nie odpowiedziałem.
- Hryhoriju Oleksijowyczu, proszę coś powiedzieć Babie Ludzie. Znowu mi chłopaka
nastraszyła. Cały czas ich straszy.
- Dobrze, powiem - zgodził się lekarz i poszedł dalej. - Dziecko proszę zanieść na miejsce.
Wystarczy już.
Oddalał się ciemnym korytarzem, a ja patrzyłem w ślad za nim, nie mogąc się otrząsnąć.
Takie podobieństwo, kto by pomyślał.
- Ona więcej nie będzie - wyjaśniła mi szeptem siostra. - Baba Luda to matka naszego
Hryhorija Oleksijowycza, tylko on może na nią wpłynąć.
Zawiniątko w jej rękach nagle poruszyło się, skrzywiło i tak już krzywą buzię, i zakrzyczało
na całe swoje maleńkie płuca. Wrzeszczało basem, głośno i żałośnie.
Rozpoznałem ten głos. Właśnie tak powinien krzyczeć mój syn, Mykytenko junior.
O stacji naprowadzania dział
Był nudny jak tablice Bradisa i gnębił nas laborkami na wydziale systemów
radiotechnicznych. Zajęcia odbywały się w sali, gdzie stał w kącie zamyślony SON-6,
wyściubiając swój nos w dal. SON-6, Stan-cija Orudijnoho Navedennia czyli stacja
naprowadzania dział, model szósty. Obydwaj, to jest profesor Zemecki i SON, emerytowani
wojskowi, uwielbiali porządek, dyscyplinę i subordynację, czym uprzykrzali życie rzeszom
studentów. Profesor kochał falowody, grube niczym rury kanalizacyjne, lubił też niekiedy
porozmawiać o rozkładzie wektora na % lambda, a SON stał w kącie i pomagał, jak mógł.
Lubił też profesor Zemecki rzucić między lambdami i epsilonami drobne pytanko:
- A po coż mamy na krawędziach anteny - tu wskazuje na parabo-loid SON-a - nawiercone
otwory?
Student patrzy, rzeczywiście, są otwory, dość spore, dlatego do głowy przychodzi mu od razu
Bóg wie co, że prąd powierzchniowy przepływa, a wektor E się ugina i... biedak zaczyna
brnąć w nieznane, nie podejrzewając nawet, jak bardzo się myli. Dziurki są, żeby zmniejszyć
wagę, a falom wszystko jedno, czy metal jest cały czy z dziurkami.
Albo docieka profesor:
- A po cóż proszę powiedzieć, maluje się anteny na kolor zielony? -i znów wskazuje na
SON-a.
Studentowi kłębią się w głowie resztki wiedzy - właściwości widmowe, przesunięcia
częstotliwości itp., jednakże za nic nie przypomni sobie, że w naszym przesławnym wojsku
wszystko jest zielone: i anteny, i maski przeciwgazowe, i czapka marszałka. A SON
przywędrował przecież właśnie z wojska. Niewielki namiernik z mini-sil-nikiem, nieco
przypominający antenę satelitarną, ale znacznie cenniejszy, bo co takiego może antena? Tylko
MTV lub CNN, a SON mógł onegdaj bezbłędnie naprowadzać działa na cel w powietrzu i nie
chybiał nawet pod czujnym spojrzeniem zwierzchnictwa, za co został doceniony i po odbyciu
służby wojskowej oddelegowany do laboratorium systemów radiotechnicznych pod
dowództwo pułkownika w stanie spoczynku, profesora Zemeckiego.
105
Przed którym właśnie teraz staliśmy z Tetianą, bo z powodu słabego przygotowania
(gotowości bojowej, chciałoby się powiedzieć), nie dopuszczono nas do zajęć
laboratoryjnych.
- No tak - podsumował profesor z wyraźnym zadowoleniem. -Tego też pan nie wie. Cóż, to
chyba wszystko na dzisiaj. Czekam na pana w piątek. Będzie pan zdawał razem ze studentami
zaocznymi. Tylko proszę się porządnie przygotować.
Wychodząc z laboratorium zgodnie pokazaliśmy mu język. Oczywiście, jak się odwrócił.
- A to padalec - za złością wyszeptała Tetiana. - Wiesz kogo mi przypomina? Pszczelarza z
naszej wsi. Toczka w toczkę taki sam. Też wszystko na nie. Babcia mówiła, że to wiedźmak.
Zamknąłem drzwi i głośno potwierdziłem:
- Nie wiem, czy wasz pszczelarz to wiedźmak, ale ten tu, to niezły padalec.
Chociaż szczerze mówiąc, całkiem odpowiadała mi perspektywa wolnego przedpołudnia.
Tym bardziej, że nasi współlokatorzy lepiej przygotowali się do egzaminu, zostawiając nam
wolny pokój, z czego korzystaliśmy do końca zajęć...
- Wiesz co... - rozkosznie uśmiechnęła się Tetiana i przytuliła do niebieskiej poduszki - ...jak
się tak zastanowić, to nie taki padalec z tego profesora.
Zgadzałem się z nią w stu procentach.
Kilka razy.
Ale w piątek zamiast siedzieć na ostatnich zajęciach z równań różniczkowych, musieliśmy
przygotowywać się do zaliczenia laboratorium. Co robić, czasem trzeba coś poświęcić.
- Diagram kierunkowy anteny parabolicznej ma formę płatka. Płatki dzielą się na główny i
poboczny. Zapamiętałaś?
- Aha.
- Nie „aha", tylko powtarzaj, bo u profesora Zemeckiego niewiele uda ci się ściągnąć.
W końcu nam się udało - może dlatego, że naprawdę się przygotowaliśmy, a może od
zaocznych mniej się wymaga, w każdym razie godzinę po rozpoczęciu laboratorium
dostaliśmy zaliczenie i dopuszczono nas do największej świętości wydziału - stanowiska
SON-6.
106
Profesor zaprowadził nas do stojaka z aparaturą. Jego czarne oczy, które przewiercały
przestrzeń, jakby wypróbowując jej podatność, zatrzymały się na zielonym żelastwie i na
jakąś chwilę spojrzenie złagodniało, tworząc dziwny kontrast z suchą twarzą, surowymi
cienkimi brwiami i opuszczonymi kącikami ust, które nigdy nie zaznały uśmiechu. Zemecki,
pułkownik w stanie spoczynku, w obecnym zawodzie miał ciągłą styczność z młodzieżą i
dobrze znał ludzką niedoskonałość. Dlatego kochał tylko technikę.
- Do waszego zespołu dołączy jeszcze jedna studentka. Z piątej grupy - nudnym głosem
oznajmił profesor. Potem z wyraźnym żalem włączył nam zasilanie i oglądając się z
powątpiewaniem, poszedł katować zaocznych.
Trzecią osobą okazała się Julka, zawzięty kujon z równoległej grupy. Trafiła tutaj z innych
powodów niż my, nieuki, bo nawet u profesora Zemeckiego zdawała za pierwszym razem.
Szczerze mówiąc, nie poczułem szczególnego entuzjazmu. Nie lubiłem jej za zarozumialstwo
i za to, że wszystko wiedziała, ale w końcu zdecydowałem, że nawet piątkowa może się na
coś przydać.
- No dobra - wygłosiłem władczym tonem - ty siadaj tutaj. Będziesz kręcić korbą co pięć
stopni. A ty, Tetiano, musisz patrzeć na amperomierz i wszystko, co zobaczysz, zapisywać w
tabeli. Julka kręci, ty zapisujesz. Tylko nie zapominaj przełączać zakresów. No dalej
dziewczyny, do boju.
- A ty?
No nie, to już chamstwo. Feministka się znalazła. Spojrzałem na Julkę z góry.
- Ja pójdę włączyć generator. Żebyście miały co mierzyć. Profesor Zemecki od czasu do
czasu oglądał się na nas podejrzliwie. Znany był ze swojej przenikliwości, studenckie legendy
wspominały, że nawet opuszczając laboratorium, widział jeśli ktoś ściągał lub popełniał inne
przestępstwo.
Krzątałem się koło generatora, demonstrując nadzwyczajną pracowitość, dopóki profesor nie
dobił ostatniego zaocznego i wyszedł, zostawiając nas sam na sam z eksperymentem. Gdy
tylko zamknęły się za nim drzwi, podniosłem głowę. Robota wrzała. SON-6, poddając się
rozkazom Julki, kręcił się na swoim zielonym postumencie.
107
Tetiana pochylona nad amperomierzem, notowała cyfry.
Główne zadanie mężczyzny, to mądrze organizować pracę kobiet. Z poczuciem dobrze
wykonanego obowiązku, poszedłem zapalić.
Na klatce schodowej zaoczni z zaangażowaniem raportowali sobie o stratach poniesionych w
walce z profesorem.
- To jeszcze nic - pewnym głosem podsumowałem ich narzekania. - Na drugim roku jeden
docent wyszedł z egazminu na herbatę. Ludzie wiadomo, od razu za ściągi złapali, kto gdzie
miał. A ten padalec, jak się okazało, wszystko nagrywał kamerą. Potem nam puścił - wtedy to
mieliśmy!
- Kurde, rzeczywiście nieźle... A oceny jak? To znaczy uwalił?
- Nie, skąd. Już po ocenach nam pokazał. Na morale chciał nam podziałać.
- A to luz, bo ten tu, jak coś zauważy - mogiła! Przez ściany, kurna, widzi!
Tak sobie pogadaliśmy, aż poczułem, że dziewczyny powinny już skończyć pierwszy
eksperyment. Trzeba wydać im nowe dyspozycje. Efektywne zarządzanie, oto w czym tkwi
sekret inżyniera.
Dziarskim krokiem wróciłem do laboratorium. Moje mróweczki zaczęły już tworzyć wykres.
Zajrzałam Tetianie przez ramię.
- Słuchaj - wyczuła moją obecność - czemu obracaliśmy namier-nik? W podręczniku
napisali, że to dopiero przy zmianie pozycji celu. Celem trzeba było kręcić, a my -
namiernikiem.
- A o teorii względności słyszałaś? - prychnąłem zniecierpliwiony. Julka spojrzała na mnie
spode łba i poprawiła:
- Nie o teorii względności, tylko o lemacie względności Galileusza-Newtona.
Pokazałem jej język i uważniej przyjrzałem się rezultatom kobiecej działalności. No tak.
Można się było spodziewać. W teorii każdy jest mistrzem, gorzej z praktyką.
Żeby bardziej dokuczyć, zacząłem z daleka.
- Wiesz co, Julio, miałem kiedyś znajomą, też bardzo mądrą. Dzwoni do mnie pewnego razu
i prosi, żebym przyjechał i pomógł, bo kupiła okazyjnie narty zjazdowe, ale próbuje
zamontować wiązanie, i ni jak jej się nie udaje. Jadę. Czeka na mnie na progu. Mówi,
108
że takie tanie narty, takie fajne, tylko wiązań nie da się zamontować. Aż szkoda! Wchodzę,
patrzę, a tam - narty wodne.
- Co to za znajoma? - rzuciła ołówek Tetiana.
- Nie znasz jej. Stare dzieje - zapewniłem skwapliwie.
- A w ogóle, o co ci chodzi?
- O to mi chodzi, że po jaką cholerę ustawiłyście na pełny obrót? Z tyłu namiernika znajduje
się martwa strefa. On tam nic nie widzi. Obrażona Julka aż podskoczyła.
- A niby gdzie jest tak napisane?
- W podręczniku. O tu, proszę, zakres od minus czterdziestu pięciu stopni do plus
czterdziestu pięciu, a wy całe koło zrobiłyście, Ga-lileusze-Newtony - mocno nacisnąłem na
grubą kartkę podręcznika.
Ale honor nie pozwolił Julce przyznać się do błędu.
- Nic nie szkodzi. Ty Tetiano rób swoje. Lepiej zrobić więcej, niż mniej. Bo jak coś
przeoczymy, to nam laborek nie zaliczą. Tetiana spojrzała na mnie pytająco. Wzruszyłem
ramionami.
- Każ głupiemu do Boga się modlić, to sobie głowę rozbije.
- Rób swoje - nalegała Julka.
- Jak chcecie. I tak nic z tego nie będzie, bo się odbije od ścian -otworzyłem podręcznik,
żeby przeczytać opis drugiego eksperymentu.
Za jakieś dziesięć minut, kiedy aparatura była już przygotowana do następnych pomiarów,
Tetiana nagle chwyciła mnie za rękę.
- Mykoła, patrz, co nam wyszło!
Dziewczyny wyglądały na zdezorientowane. Popatrzyłem tam, gdzie wskazywał ołówek i w
pierwszym momencie osłupiałem - linia wykresu poniżej osi wyginała się dziwacznie i
tworzyła ludzki profil. Powaga.
Oczywiście po chwili doszedłem do siebie, i zrozumiałem, że próbują mnie podpuścić.
- Idźcie w cholerę, nie przeszkadzajcie pracować.
- Ale nie, Mykoła, naprawdę! Naprawdę tak wychodzi. Spójrz!
Z niedowierzaniem rzuciłem okiem. Jeśli dziewczyny mnie podpuszczały, to robiły to
genialnie. Z niechęcią schyliłem się i sprawdziłem w tabeli. Rzeczywiście, wszystko się
zgadza. Niemożliwe,
109
Tetiana pochylona nad amperomierzem, notowała cyfry i
Główne zadanie mężczyzny, to mądrze organizować pracę ko-
biet. Z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku, poszedłem za-
^feS*
:L^^^^—^----^^^
wiadomo, od razu za ściągi złapali, kto gdzie miał
^.
>A &«S ,
(£*£. VO!^>«^^^««<.-'''*łTOV'KM*
Anir>ygcizie/estta£n ■ I ręczniku. O tu,
Tetiana pochylona nad amperomierzem, notowała cyfry.
Główne zadanie mężczyzny, to mądrze organizować pracę kobiet. Z poczuciem dobrze
wykonanego obowiązku, poszedłem zapalić.
Na klatce schodowej zaoczni z zaangażowaniem raportowali sobie o stratach poniesionych w
walce z profesorem.
- To jeszcze nic - pewnym głosem podsumowałem ich narzekania. - Na drugim roku jeden
docent wyszedł z egazminu na herbatę. Ludzie wiadomo, od razu za ściągi złapali, kto gdzie
miał. A ten padalec, jak się okazało, wszystko nagrywał kamerą. Potem nam puścił - wtedy to
mieliśmy!
- Kurde, rzeczywiście nieźle... A oceny jak? To znaczy uwalił?
- Nie, skąd. Już po ocenach nam pokazał. Na morale chciał nam podziałać.
- A to luz, bo ten tu, jak coś zauważy - mogiła! Przez ściany, kurna, widzi!
Tak sobie pogadaliśmy, aż poczułem, że dziewczyny powinny już skończyć pierwszy
eksperyment. Trzeba wydać im nowe dyspozycje. Efektywne zarządzanie, oto w czym tkwi
sekret inżyniera.
Dziarskim krokiem wróciłem do laboratorium. Moje mróweczki zaczęły już tworzyć wykres.
Zajrzałam Tetianie przez ramię.
- Słuchaj - wyczuła moją obecność - czemu obracaliśmy namier-nik? W podręczniku
napisali, że to dopiero przy zmianie pozycji celu. Celem trzeba było kręcić, a my -
namiernikiem.
- A o teorii względności słyszałaś? - prychnąłem zniecierpliwiony. Julka spojrzała na mnie
spode łba i poprawiła:
- Nie o teorii względności, tylko o lemacie względności Galileusza-Newtona.
Pokazałem jej język i uważniej przyjrzałem się rezultatom kobiecej działalności. No tak.
Można się było spodziewać. W teorii każdy jest mistrzem, gorzej z praktyką.
Żeby bardziej dokuczyć, zacząłem z daleka.
- Wiesz co, Julio, miałem kiedyś znajomą, też bardzo mądrą. Dzwoni do mnie pewnego razu
i prosi, żebym przyjechał i pomógł, bo kupiła okazyjnie narty zjazdowe, ale próbuje
zamontować wiązanie, i ni jak jej się nie udaje. Jadę. Czeka na mnie na progu. Mówi,
108
że takie tanie narty, takie fajne, tylko wiązań nie da się zamontować. Aż szkoda! Wchodzę,
patrzę, a tam - narty wodne.
- Co to za znajoma? - rzuciła ołówek Tetiana.
- Nie znasz jej. Stare dzieje - zapewniłem skwapliwie.
- A w ogóle, o co ci chodzi?
- O to mi chodzi, że po jaką cholerę ustawiłyście na pełny obrót? Z tyłu namiernika znajduje
się martwa strefa. On tam nic nie widzi. Obrażona Julka aż podskoczyła.
- A niby gdzie jest tak napisane?
- W podręczniku. O tu, proszę, zakres od minus czterdziestu pięciu stopni do plus
czterdziestu pięciu, a wy całe koło zrobiłyście, Ga-lileusze-Newtony - mocno nacisnąłem na
grubą kartkę podręcznika.
Ale honor nie pozwolił Julce przyznać się do błędu.
- Nic nie szkodzi. Ty Tetiano rób swoje. Lepiej zrobić więcej, niż mniej. Bo jak coś
przeoczymy, to nam laborek nie zaliczą. Tetiana spojrzała na mnie pytająco. Wzruszyłem
ramionami.
- Każ głupiemu do Boga się modlić, to sobie głowę rozbije.
- Rób swoje - nalegała Julka.
- Jak chcecie. I tak nic z tego nie będzie, bo się odbije od ścian -otworzyłem podręcznik,
żeby przeczytać opis drugiego eksperymentu.
Za jakieś dziesięć minut, kiedy aparatura była już przygotowana do następnych pomiarów,
Tetiana nagle chwyciła mnie za rękę.
- Mykoła, patrz, co nam wyszło!
Dziewczyny wyglądały na zdezorientowane. Popatrzyłem tam, gdzie wskazywał ołówek i w
pierwszym momencie osłupiałem - linia wykresu poniżej osi wyginała się dziwacznie i
tworzyła ludzki profil. Powaga.
Oczywiście po chwili doszedłem do siebie, i zrozumiałem, że próbują mnie podpuścić.
- Idźcie w cholerę, nie przeszkadzajcie pracować.
- Ale nie, Mykoła, naprawdę! Naprawdę tak wychodzi. Spójrz!
Z niedowierzaniem rzuciłem okiem. Jeśli dziewczyny mnie podpuszczały, to robiły to
genialnie. Z niechęcią schyliłem się i sprawdziłem w tabeli. Rzeczywiście, wszystko się
zgadza. Niemożliwe,
109
żeby najpierw narysowały, a potem naniosły dane do tabeli. A właściwie dlaczego
niemożliwe? Znowu spojrzałem na dziewczyny - nie zauważyłem cienia uśmiechu. Julka to w
ogóle zbladła i zaczęła przecierać okulary.
- Spokojnie, powtórzymy pomiary. Technika w rękach kobiet jest zagrożeniem dla
społeczeństwa.
Szybko przygotowałem aparaturę, osobiście sprawdziłem generator i posadziłem dziewczyny
do zapisywania. Silnik zabzyczał, za-szemrał i SON powoli obrócił się dookoła własnej osi.
- Trzy i sześć.
- Cztery.
- Jest.
W połowie zakresu czułem, że wszystko w porządku. Wszystko mierzyły prawidłowo.
- Czemu się zatrzymałeś?
- Przecież i tak wszystko jasne - skłamałem - mówiłem wam, żeby tam nie mierzyć. Odbija
się od ściany i może pokazywać cokolwiek. Szczerze mówiąc, nawet mnie ta wersja nie
zadowalała. Zajrzałem
za zieloną antenę, ale nic szczególnego tam nie zauważyłem. Cholera wie, co to.
- Czego tam szukasz? - zainteresowała się Julka.
- Sam nie wiem, może coś tam jest.
Julka wstała i też zajrzała za namiernik. Przez jakiś czas patrzyliśmy we dwójkę, ale nic to nie
wyjaśniło. Ściana wyglądała jak zwykła ściana, a falowody, jak zwyczajne falowody. Chwilę
później przyłączyła się do nas Tetiana, z podobnym skutkiem. No bo co tam można było
znaleźć? Pierwszy zrozumiałem, że niepotrzebnie tracimy czas i poszedłem usiąść. Druga
skapitulowała Julka.
Ale sekundę? Co się takiego w końcu stało?
Rozejrzałem się wokół, zobaczyłem skupione plecy przy sąsiednich stanowiskach i
zrozumiałem, że nie stało się nic. Jedyny problem, że wyszło nam coś niemożliwego. Ale
dlaczego niemożliwego? Spójrzmy na zadanie, pamiętając o skłonności profesora do
dziwnych żartów. Przecież można przygotować układ, który daje taki właśnie sygnał. Po co -
to już zupełnie inne pytanie. Ale można. Można nawet zamontować w ścianie żelazny ekran,
który odbija fale radiowe,
110
dobrać specjalną formę, potem położyć tynk i czekać aż naiwny student złapie się na to
dziwaczne spektrum...
- Tetiana, weź gumkę i zetrzyj wszystko, co wychodzi poza czterdzieści pięć stopni. Tak jak
napisali w metodyce. Bo inaczej zarobimy po dwói. Tetiana!
Ale Tetiana wpatrywała się uważnie w coś między falowodami.
- Tetiana!
- Zobaczcie, tu jest igła! - Tetiana pokazała palcem w głąb konstrukcji.
Poderwaliśmy się z Julka. Rzeczywiście, między dwoma łączeniami, pomalowanymi jak
wszystko na kolor ochronny, sterczała niewielka igła, zwykła, do szycia, z dużym uchem.
Tetiana złapała za igłę.
- Mocno siedzi, cholera - pokręciła igłą w lewo-prawo.
I nagle igła złamała się z cichym pyknięciem, ledwo słyszalnym w hałasie laboratorium.
- Złamałam - powiedziała Tetiana.
- No i wywal w cholerę.
- A to z powodu igły, to wszystko? Julka nie wytrzymała:
- Na zajęcia trzeba było chodzić. Igła nie może powodować takich zakłóceń.
Zabrałem Tetianie złamaną igłę i rzuciłem ją w kąt.
- Bierz gumkę i zmazuj swoją twórczość.
Z niechęcią wróciła na miejsce. Zawsze jest niezadowolona, jak ktoś ją przywołuje do
porządku. Zaczęła ścierać tak zawzięcie, jakby chciała przetrzeć stół na wylot.
Przygotowałem przyrządy do następnego doświadczenia.
- Mykoła, a ty wiesz, co to takiego? Zrozumiałeś, o co w tym chodzi? - szeptem spytała
Julka, zwyczajem kujonów starając się dociec prawdy.
- Spektrum profesora Zemeckiego. Pułapka na takie mądrale jak ty, żeby nauczyły się czytać
podręcznik.
Po tym tekście, chyba się na mnie obraziła, ale olałem to równo.
- No dziewczyny, do broni! Julka kręci, Tetiana zapisuje. Doświadczenie numer dwa.
111
Drugie doświadczenie przebiegło bez przeszkód, trzecie zresztą też. Już niemal ostatecznie
przekonałem się, że nasza drużyna padła ofiarą jakiś specyficznych radiotechnicznych żartów
i zamierzałem pokazać rezultaty naszej pilnej pracy profesorowi, oczywiście nie wspominając
o dziwnej formie pierwszego wykresu. Ale życie jak zwykle, zrobiło korektę moich planów.
Pod koniec ostatnich zajęć, do laboratorium wszedł nieznajomy gość z informacją:
- Kto skończył doświadczenia, może iść do domu. Profesor Zemecki zachorował i nie będzie
sprawdzał danych.
Wszyscy się zdziwili.
Wiadomo dlaczego - trzeba powiedzieć, że chory profesor Zemecki, to coś niebywałego. Coś
jak granitowa skała, która nagle runęła.
- A co się stało? - spytał ktoś z fałszywą troską.
- Złamał nogę. Przed chwilą. Szedł po schodach i upadł.
Przy sąsiednim stole ktoś gwizdnął. Tetiana jęknęła cicho, nie wiedzieć czemu i spojrzała w
kąt. Ja też rzuciłem okiem w tamtą stronę, ale nie zobaczyłem nic ciekawego.
Oczywiście o swojej przygodzie w laboratorium nikomu nie wspominałem. To chyba
zrozumiałe - jeśli to jakiś żart, to przyznać, że się na niego nabrało, nie miałem zamiaru, a
jeśli nie, to tym bardziej. Niech ktoś inny się złapie, wtedy pogadamy.
Profesor Zemecki na następne zajęcia przyszedł w gipsie. Nawet w naszych czasach dają za
złamanie zwolnienie lekarskie, ale on po prostu nie mógł zostawić nas bez nadzoru - możecie
sobie wyobrazić, co to za typ. Przykuśtykał o kulach, a wykład prowadził na siedząco, tylko
tablicę opuścił niżej, żeby wygodnie było pisać. Po jaką cholerę taki heroizm? Trzeba znać
naszego pułkownika. Dziurawił powietrze swoim czarnym spojrzeniem i jakby nigdy nic,
wyprowadzał długie trzypiętrowe wzory
- Mykoła! On na nas patrzy! - wyszeptała mi do ucha Tetiana, jak tylko kreda zaskrobała na
tablicy.
- No i co z tego?
- A czemu on tak na nas tak patrzy?
- Gadasz za dużo, to się patrzy.
Odłożyłem na chwilę długopis. Może mi się zdawało, ale chyba rzeczywiście profesor raz po
raz przyglądał nam się długo,
112
co mnie też zaczęło niepokoić. O co mu chodzi? Podejrzewa nas o coś, czy jak?
- Mykoła, czemu on tak patrzy?
- Cholera wie. Nie przeszkadzaj.
Na kolejnych zajęciach, żeby sprawdzić nasze przeczucia przesie-dliśmy się w drugi koniec
sali, ale tam też kilka razy złowiłem czarne spojrzenie. Tetiana zniecierpliwiona kręciła się na
krześle.
- Ja nie mogę, on ma takie oczy!
- Jakie tam, do diaska, oczy. Noga go boli. Jakbyś sama złamała...
- Wypluj te słowa... ale czemu na nas patrzy, jakbyśmy byli winni.
- Dlaczego na nas? Na wszystkich się patrzy. Taki ma zwyczaj.
- Mykoła, ja się boję.
Położyłem jej rękę na kolanie, żeby tak się nie bała. Trochę pomogło.
- A może byśmy więcej nie chodzili na jego wykłady? - zaproponowała Tetiana na
wydziałowym korytarzu.
Strasznie wrażliwa, ta moja Tetiana. Bardzo się boi uroków. Może dlatego, że jest ze wsi.
Choć oczy profesor rzeczywiście ma tak czarne, że czarniejsze trudno sobie wyobrazić.
- Wiesz, Mykoła, że całe zajęcia pokazywałam mu pod ławką figę. Zaśmiałem się.
- Dobrze, że nie na ławce. Wtedy rzeczywiście byłoby na co popatrzeć!
Oprócz nas nikt niczego nie zauważył, wszystkie rozmowy toczyły się wokół złamanej nogi.
- Nie ma co się śmiać. Lepiej jak go widzisz, sam pokazuj figę. Babcia mi mówiła, że takim
zawsze trzeba pokazywać figę.
- Nie gadaj głupstw.
Szczerze mówiąc, od spojrzeń profesora mi też zrobiło się nieswojo, ale wiara w kobiece
gadanie to ostatnie, na co mogłem sobie pozwolić w obecnej sytuacji. Zabobony zabobonami,
ale sprawę trzeba wyjaśnić logicznie.
Na następne laborki Tetianę trzeba było ciągnąć niemal siłą. No i profesor wygonił nas w
najhaniebniejszy sposób. Zrobił to nawet z większą przyjemnością niż zazwyczaj.
- Nic nie umiecie - konstatował prawdę oczywistą. - Na zajęcia laboratoryjne trzeba się
przygotowywać. Więc idźcie, przygotowujcie się.
113
Postukał kulą w zagipsowaną nogę, jak na aukcji, po zakończeniu licytacji.
Tetiana wypadła na korytarz z wyraźną ulgą, a ja zostałem, żeby zabrać zeszyty. Szczerze
mówiąc, byliśmy przygotowani nie gorzej niż poprzednim razem, ale sam sposób zadawania
pytań, przerywanie odpowiedzi, wybijanie z rytmu - wszystko to świadczyło, że się na nas
uwziął. Ciekawe czym mu podpadliśmy.
Nie wiem, co mnie sprowokowało, ale przed samym wyjściem z laboratorium, poprosiłem
Mytkę, kolegę z pokoju obok, któremu tym razem przypadło w udziale testowanie SON-u:
- Mytka, mam prośbę, zmierz diagram namiernika po pełnym obrocie. Ok?
- Co ty, stary, zgłupiałeś?
- Proszę cię. Zmierzysz?
- Po co ci to?
- Przecież to nie problem. Zmierz. Wzruszył ramionami, ale się zgodził.
Jakby ktoś spytał, po co mi ten wykres, ciężko byłoby mi wyjaśnić. Może liczyłem na to, że
rezultat będzie taki sam, jak w naszym doświadczeniu, może chciałem się przekonać, że to
pułapka profesora Zemeckiego, a może chciałem pozbyć się lęku, który utkwił w moim sercu,
po opowieściach Tetiany.
Niestety. Wykres, który wieczorem otrzymałem od Mytki, był jak najbardziej prawidłowy, w
tylnej półsferze namiernik dawał maleńkie listki, przypominające rumianek, ale w żadnym
wypadku nie ludzi profil. Wyciągnąłem z teczki nasze dane, jeszcze raz narysowałem
wykresy obok siebie i zamyśliłem się. Na naszym wyraźnie widniał profil, długi, cienki nos,
oczy, usta. A na drugim - podręcznikowy standard.
- Co robisz?
Podniosłem głowę. Tetiana, tak jak się umawialiśmy, przyszła, żeby zabrać mnie na spacer, a
teraz przyglądała się mojej twórczości na papierze milimetrowym.
- Ojejku! - złapała się za głowę. - Przecież to Zemecki!
- Gdzie? - zdziwiłem się.
- O tutaj, u ciebie - jej palec wskazywał na nasz wykres.
114
Wtedy też to zauważyłem. Rysunek rzeczywiście przypominał profesora, jak profie, które
artyści wycinają z czarnego papieru na starówce. Wąska twarz, zmarszczone brwi, długi nos z
niewielkim garbkiem... Cholera jasna, tego było już za wiele.
Tetiana złapała mnie za rękę.
- Mykoła, ja się boję! - wyszeptała.
- Nie ma się czego bać - powiedziałem pewnym głosem, ale mi też zrobiło się gorzej.
Gwałtownym ruchem zgniotłem kartkę z profilem profesora. Drugą ręką objąłem Tetianę w
pasie i posadziłem sobie na kolanach.
- Co się dzieje, Mykoła?
- Nie wiem, ale nie ma się czym martwić. Żeby tak było...
Profesorowi gips zdjęto trzy tygodnie później, nadzwyczaj szybko, biorąc pod uwagę jego
wiek. Zaczął chodzić o lasce, lekko utykając. Następnego dnia Julka, wzorowa studentka z
piątej grupy wpadła pod samochód. Dowiedzieliśmy się o tym od Julki kolegi, i muszę
powiedzieć, że przygniotło mnie to tak, jakbym miał z tym coś wspólnego. Poczułem jak coś
niezrozumiałego i chłodnego podchodzi mi do serca. A Tetiana wpadła w histerię. Wrażliwa
dusza, co robić.
- To on! - twierdziła Tetiana.
- Kto?
- Profesor! Mykoła, ja wiem, co mówię.
Kolega Julki opowiedział coś w tym rodzaju: dziewczyna wracała późnym wieczorem do
domu, bo nie mieszka w akademiku, kiedy nagle, przy samym uniwerku wyskoczył na nią
wielki pies. Pies był biały i podobno utykał na tylną łapę. Julka krzyczała i próbowała od-
gonić psa, ale ten nie przestawał atakować. W końcu popchnął ją na ulicę, prosto pod koła
autobusu. Gdzie się potem podział pies, nikt nie wie. Julka cudem uniknęła śmierci. Walnęła
w zderzak i odrzuciło ją na klomb, dlatego wszystko skończyło się tylko wstrząsem mózgu i
złamanym obojczykiem.
Nie należę do strachliwych, ale gdy usłyszałem tą opowieść, to zacząłem się trząść.
Co się, kurna, dzieje? Ale spokojnie, bez paniki. Z wysiłkiem udało mi się opanować.
Pomyślmy spokojnie. Kto to wszystko widział?
115
Nikt. Nikogo nie było na ulicy. A Julka miała wstrząs mózgu. Zdrowa też wykazywała lekki
odchył w kierunku nauki, a teraz... Przecież nie było żadnych innych świadków!
- Mykoła, musimy coś zrobić! - Tetiana trzymała mnie za rękę. Spróbowałem się
uśmiechnąć.
- Czemu właśnie my?
Spojrzała na mnie jak na szaleńca.
- Nic nie zrozumiałeś?
- Niby czego?
- Tumanie! Julka była z nami, kiedy złamaliśmy igłę!
- Jaką igłę?
- No tą, obok namiernika.
- I co?
- Jak to co? Julka leży w szpitalu ze wstrząsem mózgu. Ty też chcesz?
Każde jej słowo trafiało celnie, jak snajperska kula w moje własne, głęboko skrywane obawy,
mimo to nie zamierzałem się poddawać.
- Słuchaj, co ty bredzisz?
Tetiana zaśmiała się gardłowo. Spojrzała na mnie z góry, jak na małe dziecko, a od tego
śmiechu zrobiło mi się zupełnie nieswojo i nie mogłem przywrócić jej do porządku.
- Więc wyjaśnię raz jeszcze - mentorskim tonem przemówiła Tatiana. - Złamaliśmy igłę.
Zemecki od razu złamał nogę. Pies też kulał na tylną łapę, a przez tego psa Julkę potrącił
samochód - znacząco podniosła palec w górę. - Wystarczy, czy mam ci jeszcze raz narysować
ten profil, który wyliczyliśmy w laboratorium?
Od podobnej dedukcji zakręciło mi się w głowie. Co ten mały rozumek nawymyślał.
- O czym ty właściwie mówisz? - spytałem ogłupiały.
- Boże! - oburzyła się Tetiana. - Każde dziecko wie, że wiedźma może przybrać postać igły,
psa, nitki...
- Wiedźma?
- No wiedźma albo wiedźmak, wszystko jedno. Mówiłam ci, że u nas na wsi ten pszczelarz,
o którym babcia mówiła, też jak ktoś go zaczepił, to się zmieniał w psa albo w świnię...
116
No, no! To ją dopiero poniosło. Prawdę mówią, że najbardziej przeraża to, co niezrozumiałe.
Kiedy usłyszałem, a potem powtórzyłem słowo „wiedźma", od razu poczułem, że wszystko
wraca na swoje miejsce. W głowie mi się przejaśniło, ciemne spojrzenia profesora i
nieprzyjemna przygoda Julki straciły złowróżbny charakter. Boże, jakie to wszystko głupie!
Staliśmy na pierwszym piętrze wydziału radiotechniki obok centrum obliczeniowego, a
Tetiana tłumaczyła mi coś gorączkowo o swojej babci, o pszczelarzu i o psach...
- Słonko - powiedziałem, kładąc jej rękę na czole - chyba się przegrzałaś.
Przerwała swój monolog, a ja korzystając z sytuacji, zaproponowałem:
- Chodź, napijemy się wody.
- Mykoła, co ty, nie rozumiesz, co do ciebie mówię?
- Chodźmy - władczo wziąłem ją za rękę i nie zważając na opór, poprowadziłem za sobą.
Oburzała się i nawet trochę pokrzyczała, ale w sporach z kobietami trzeba szukać
najprostszych rozwiązań i takie właśnie znalazłem. Chłopcy z pokoju poszli wieczorem na
dyskotekę, dając mi możliwość ukoić nerwy Tetiany, czy chociaż skierować ją na bardziej
praktyczne tory. Nawet przysnęła w końcu oparta o moje ramię i tylko wyszeptała:
- Niepotrzebnie się starasz.
W tym momencie przyszedł Kostek, sąsiad z naprzeciwka, pożyczyć trochę cukru i musiałem
wstać. No i rzeczywiście, niepotrzebnie się starałem.
Minęło kilka dni, w ciągu których nie wracaliśmy do tematu. Zdaje się, że Tetianę przekonały
moje ostatnie argumenty - kobiecie niewiele trzeba.
Ale pewnego wieczora wpadła do naszego pokoju blada jak śmierć i ciężko oddychając,
krzyknęła:
- Mykoła! On na mnie napadł!
- Kto? - poderwałem się z miejsca.
- Zemecki!
117
Chłopcy jednocześnie odwrócili się i wytrzeszczyli na nas oczy. Złapałem Tetianę i
wyciągnąłem ją na korytarz.
- Czemu wrzeszczysz?
- On na mnie napadł, Mykoła!
Oczy wychodziły jej z orbit, a ręce trzęsły się jak w gorączce.
- Uspokój się! Uspokój się i opowiadaj wszystko od początku. Przycisnąłem ją do ściany na
korytarzu i praktycznie trzymałem
w powietrzu, bo nogi się pod nią uginały.
- Wyszłam po chleb. Na ulicę. Tylko wyszłam za róg, patrzę - biegnie pies, biały taki,
ogromny. I kuleje... Mykoła, słyszysz? Kuleje na tylną prawą łapę, jak nasz profesor.
- Stań normalnie, nie wiś mi tu jak lalka!
- No i jak tylko go zobaczyłam, od razu odwróciłam się i zaczęłam uciekać. A on za mną. Ja
do akademika - on za mną. Ja na schody wejściowe i tylko zamknęłam, coś w drzwi z
zewnątrz - łup! I jakby zaskomliło. A ja stoję ledwie żywa, za klamkę trzymam. To coś tam
na ulicy pomiotało się jeszcze chwilę i zamilkło, a ja od razu do ciebie. Mykoła, ja nie mogę...
W tym momencie wykrzywiła buzię jak dziecko, a z oczu pociekły jej łzy. Teraz już zupełnie
na mnie zawisła. Dobrze, że na korytarzu nikogo nie było, bo nie wiadomo, co by sobie
pomyślał, jeszcze mógłbym oberwać za niewinność. Tak to już u nas bywa.
- Uspokój się, nie płacz. Dlaczego myślisz, że to był profesor?
- No jak to, Mykoła? Julce to samo się przydarzyło. Też pies z kulawą nogą...
No tak, to zrozumiałe. Najgorsze, że nawet nie miałem gdzie z nią porozmawiać. Chłopcy
byli w pokoju, a w holu też pełno ludzi. Czemu to wszystko spadło na moją głowę?
Wielkie łzy toczyły się po policzkach Tetiany i musiałem je osuszać rękawem koszuli.
- Uspokój się, słoneczko. Po prostu jesteś przewrażliwiona. Nic takiego się nie stało.
Przestań płakać, bo pomyślą, że cię skrzywdziłem.
- A co by było - chlipnęła - jakby mnie dogonił?
- Ale nie dogonił. Przestań już, ludzie patrzą. Wystarczy. Wszystko dobrze się skończyło.
118
Tetiana pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni chusteczkę.
- Ale ja nigdzie się bez ciebie nie ruszę.
- Nie ma sprawy.
Trzymała się już na nogach i tylko plecy drżały jej co jakiś czas.
- Będziesz mnie odprowadzał? Obiecujesz?
- Obiecuję. Będę na pewno.
Moją obietnicę musiałem spełnić następnego dnia, kiedy odpracowawszy zaległe zajęcia z
rachunku różniczkowego, poszliśmy z Tetiana po jakiś drobiazg i przy okazji trochę się
przewietrzyć. Tetiana cały czas rozglądała się dookoła, jakby oczekując, że zaraz zza rogu
wyskoczy pies. Ale pies nie zjawił się, choć wieczór był wyjątkowo ciemny, bardziej noc niż
wieczór, bo sami znacie te spacery, wynikające z alternatywy - albo możesz błąkać się z
dziewczyną po ulicach, albo wrócić do akademika i swoich durnych współlokatorów.
Po drugiej godzinie przechadzki Tetiana przestała się denerwować i tylko mocno ściskała
mnie za rękę, jakby podświadomie szukając ochrony przed nieznanym wrogiem.
Zbliżyliśmy się do budynku naszego wydziału, który zawisł ciemnym prostokątem nad ulicą,
gdy nagle poczułem, że coś jest nie w porządku. To była intuicja, jak przed wielką bójką, i ta
intuicja zmusiła mnie, żebym się odwrócił.
Po ulicy toczył się prosto na nas olbrzymi kłębek. Ale czy to był naprawdę kłębek, kula czy
coś na kształt zamieci, nie udało mi się zauważyć. Było wielkości sporej dyni i tak szybko
toczyło się po ziemi, że ciarki przebiegły mi po plecach. Nie wyglądało strasznie, było
okrągłe i niezrozumiałe, ale tyle energii kryło się w jego ruchu, tyle złowieszczej siły
wyczuwało się w milczeniu, z jakim pokonywało kolejne metry, zbliżając się do nas, że
instynktownie odepchnąłem Tetianę w jedną stronę, a sam odskoczyłem w drugą. Przeleciało
między nami, prawie zahaczając o moją nogę i chłodną złością powiało nam prosto w twarz.
Na chwilę zamarłem w miejscu.
- Mykoła, co to?
- Czort wie. Widziałaś coś? Tetiana złapała mnie za rękę.
- Mykoła ja się boję, uciekajmy!
- Zaraz, poczekaj.
119
Starałem się przebić wzrokiem ciemność przede mną, tam, gdzie zniknęła tajemnicza kula, ale
nie zobaczyłem nic istotnego.
Tetiana uparcie ciągnęła mnie gdzieś w bok, a nogi same rwały się do ucieczki. Ale nie udało
nam się uciec.
Drugi atak nastąpił z przodu. Tym razem dobrze widziałem, jak kłębek wyskoczył zza rogu,
błyskawicznie zmierzając w naszą stronę w towarzystwie złowieszczej ciszy. Skręciliśmy w
boczną aleję, spodziewając się, że nas wyminie, ale nic z tego - kłębek najwyraźnie świetnie
potrafił naprowadzić się na cel, dlatego zawrócił przy klombie i uparcie się zbliżał.
Przyspieszyliśmy kroku. Kłębek kierowany nieznaną siłą, szybko nas dogonił. Jednak w
ostatnim momencie udało mi się niezgrabnie odskoczyć, zawadziłem o krawężnik, upadłem i
boleśnie stłukłem kolano. Kłębek zniknął w ciemnościach. Tetiana pomogła mi wstać.
- Biegnijmy na wydział!
- Przecież jest zamknięty! - rozejrzałem się rozpaczliwie, trzymając za rozbite kolano.
- Tam jest ochrona. Poprosimy, żeby nas wpuścili - Tetiana o dziwo nie straciła zimnej krwi.
I czym prędzej pomknęliśmy do schodów alma mater. Chociaż łatwo powiedzieć -
pomknęliśmy, kulałem nie gorzej niż profesor, a kolano przy każdym kroku dawało mi się we
znaki. Kłębek dogonił nas z tyłu i tym razem trafił. Uderzył mnie prosto w uszkodzoną nogę i
wyłożyłem się na schodach, uzyskując dodatkowe sińce i zadrapania. To było jak uderzenie
futbolisty - bolesne i celne.
- Cholera jasna!
- Jesteś cały?
- Zdaje się, że cały.
Na czworaka wdrapałem się na górę. Tetiana już szarpała za klamkę szklanych drzwi.
- Jest otwarte! - wykrzyknęła radośnie.
Wskoczyliśmy do środka i mocno zamknęli za sobą drzwi, dokładnie w momencie, w którym
kłębek zbierał się do czwartego ataku. Ale teraz byliśmy bezpieczni - przez szybę widziałem,
jak przetoczył się przy samym progu, bezsilny, ale wciąż straszny.
- Przekręć klucz! - rozkazałem, co siły trzymając klamkę.
120
Tetiana przekręciła zamek i oparła się plecami o drzwi. Sprawdziłem, czy na pewno
zamknięte i stanąłem obok. Przez chwilę staraliśmy się złapać oddech.
- Co to było? - zapytałem, nie spodziewając się usłyszeć odpowiedzi, chciałem raczej dać
upust emocjom.
- Zemecki - pewnie odpowiedziała Tetiana. Uśmiechnąłem się z wysiłkiem.
- A pies? To coś chyba nie kulało?
- Nie wygłupiaj się. Już ci tłumaczyłam. Może stać się psem, może stać się kłębkiem, a
może jeszcze czymś innym. On wiele może. Brzmiało to idiotycznie, ale kiedy tak stałem pod
drzwiami, potłuczony i podrapany, nie miałem argumentów, żeby zaprzeczyć.
Chwilę później udało nam się trochę dojść do siebie. Przynajmniej na tyle, że poczułem ostry
ból nogi.
- Co teraz zrobimy? - znowu spytała Tetiana.
Co można było robić w obecnej sytuacji? Chyba tylko przeczekać do rana, bo w naszym, a
szczególnie w moim stanie, kolejnej pogoni nie uda się wytrzymać.
- Poszukamy ochroniarza - zdecydowałem wreszcie. - Pewnie gdzieś tu śpi.
Szeroki korytarz oświetlała jedna, jedyna słabowita żarówka, pokuśtykałem w jej
przyzywające światło jak ćma z przebitym skrzydłem.
W tradycyjnym zakamarku za schodami nie znaleźliśmy ochroniarza i w ogóle na parterze nie
było żywej duszy. Nawet wołałem, sam bojąc się własnego głosu, ale nikt nie odpowiedział.
Tetiana zajrzała do szatni, niestety z tym samym rezultatem.
- Gdzie on się podział?
W tym momencie jakąkolwiek żywą duszę, nawet naszego głupawego ochroniarza,
powitalibyśmy z radością.
- Może gdzieś na górze obchód robi? - zastanawiała się Tetiana, podchodząc do mnie.
Uważnie spojrzała na moją nogę.
- Boli?
- A jak myślisz?
- Usiądź - Tetiana posadziła mnie na poręczy i zaczęła podwijać mi spodnie. Pojękiwałem
tylko z cicha.
121
Kolano spuchło i wyglądało żałośnie. Nawet w przyćmionym świetle samotnej żarówki widać
było mnóstwo siniaków i zadrapań, które zebrałem na schodach. Tak, nieźle dostałem w kość.
Tylko od kogo? Wersję Tetiany, szczerze mówiąc, trudno było traktować poważnie.
- Dobrze by było przyłożyć coś chłodnego - powiedziała Tetiana z troską. Ale nie było czasu
na marudzenie. Zeskoczyłem na podłogę, dość nieudolnie i o mało nie zawyłem z bólu.
- Idziemy na górę? - zaproponowałem, staczając ze sobą małą walkę.
Tetiana rozważała coś w myślach.
- Może lepiej posiedzimy tutaj.
- Chodźmy - powiedziałem z naciskiem. Nie lubię dwuznacznych sytuacji, a gdyby
ochroniarz zastał nas tu, w miejscu, którego pilnuje, na pewno błędnie wytłumaczyłby sobie
naszą obecność. Pokuśtykałem w kierunku schodów, Tetiana przyłączyła się do
mnie. Rychło w czas, bo bez niej nie dałbym rady wspiąć się na górę. Pierwsze piętro
oświetlone było równie oszczędnie, a w szarych otchłaniach drzwi nigdzie nie zauważyłem
ochroniarza. Ale twardo postanowiłem go znaleźć, więc ruszyłem wzdłuż wąskiego korytarza,
spodziewając się znaleźć jakąś otwartą salę, a w niej...
- Mykoła! - krzyknęła nagle Tetiana i poczułem, że coś uderzyło mnie w nogi.
Było to tak niespodziewane i bolesne, że znowu straciłem równowagę, zamachałem rękami,
próbując się czegoś złapać i uderzyłem prosto w szklane drzwi najbliższego laboratorium. W
ciemności głośno brzęknęło szkło, ręka trafiła na ostre odłamki. Upadłem na kolano, ale
niestety było to stłuczone kolano. W mroku zobaczyłem, jak w drugi koniec korytarza
potoczyło się coś wielkiego... Boże to był on, ten sam kłębek.
Zajęczałem z bólu i dezorientacji.
Tetiana, która zdążyła uskoczyć, więc nie ucierpiała, złapała mnie pod pachy i pomogła
wstać. Rozejrzałem się i zobaczyłem, że prawą rękę mam całą we krwi, w szklanych drzwiach
laboratorium zieje dziura, a na rozbitym szkle też jest krew i kapie na podłogę...
A tymczasem kłębek skręcił za róg, prawdopodobnie szykując się do kolejnej napaści. „Skąd
on się wziął?" - przemknęło mi przez myśl,
122
ale nic bardziej pomocnego nie udało mi się wymyślić. Tetiana jedną ręką podtrzymywała
mnie, a drugą macała gdzieś w ciemnościach.
- Cyk! - zabrzmiało nagle w ciszy korytarza. Wzdrygnąłem się z zaskoczenia.
W tym momencie zza rogu wytoczył się kłębek i pomknął prosto na nas wąskim korytarzem,
błyskawicznie nabierając prędkości.
Byłem zupełnie bezradny. Nawet nie próbowałem przygotować się do obrony, tylko stałem
zahipnotyzowany jak królik przed dusicielem. Coś zaskrzypiało obok mnie i Tetiana co sił
pociągnęła mnie za rękę. Nie zdążyłem załapać, co się dzieje, automatycznie zrobiłem krok w
ciemną czeluść, starając się nie stracić równowagi i nagle poczułem, że drzwi gdzieś
zniknęły, spróbowałem przesunąć chorą nogę i padłem jak worek na podłogę otwartego
laboratorium.
Kłębek przeleciał obok, nawet mnie nie drasnąwszy, a w następnym momencie Tetiana
zamknęła drzwi i przekręciła zamek. Chwiejne odłamki szkła odgrodziły nas od
niebezpieczeństwa, a raczej zagnały w ślepy zaułek.
Siedziałem na podłodze, starając się dojść do siebie. Tetiana działała sprawnie i energicznie,
sprawiając wrażenie, że wie, co się dzieje. Zabarykadowała drzwi jedną ławką, potem
krzesłem i w końcu drugą ławką, tak jakby jedna nie wystarczała. W drugiej minucie
obserwacji zdałem sobie sprawę, że tkwiąc w progu, tylko przeszkadzam, więc odwlekłem się
na bok. Tylko na tyle było mnie stać.
Tetiana przeciągnęła pod drzwi chyba wszystkie meble z laboratorium i dopiero wtedy trochę
się uspokoiła.
Rozejrzałem się wokół i zrozumiałem, gdzie jesteśmy. W kącie majaczył ciemny zadarty nos
namiernika.
O matko! Przecież to laboratorium katedry systemów radiotechnicznych, to samo, gdzie w
kącie stał SON-6 w zamyśleniu wpatrując się w dal. To tu wszystko się zaczęło.
Tetiana podeszła do mnie i kucnęła obok.
- Co z tobą? - spytała zmartwiona. Nie odpowiedziałem.
Tetiana spojrzała w kąt i też zrozumiała. Tak. Koło się zamknęło, wróciliśmy do samego
początku. Zaśmiała się ochryple, gorzko rozbawiona ironią losu. Chętnie przyłączyłbym się
do niej, ale nie
123
pozwalała mi noga i ręka... Boże co z moją ręką! Spojrzałem na pociętą dłoń i zdałem sobie
sprawę, że cieknie z niej niemal strumieniem, cały jestem we krwi, a obok mnie tworzy się
kałuża.
- Tetiano! - zajęczałem cicho, ale Tetiana nagle przestała się śmiać i zerwała się z miejsca.
Co ona robi? Przecież trzeba mi opatrzyć rękę!
Podeszła do ściany, pstryknęła włącznik i pod sufitem błysnęło światło.
Zamrugałem oślepiony.
Tetiana się odwróciła. Na jej twarzy malowało się zdecydowanie, a nawet odwaga.
- Mykoła, nie siedź tak! - powiedziała władczo. - Gdzie jest włącznik?
- Który? - pogubiłem się.
- Do włączenia aparatury. Nie siedź tak, mówię! Najwyraźniej zaczęła mi rozkazywać, nie
zważając na krew, która
ze mnie płynęła ani na to, że już zupełnie niewiele mi jej zostało i...
- Wstawaj! - złapała mnie za ramiona i zmuszony byłem jej posłuchać. Podniosłem się i
niechętnie poczłapałem w ten kąt, gdzie Zemecki zazwyczaj włączał zasilanie.
- Żeby się tylko włączyło - mruczała pod nosem Tetiana. Zupełnie jej nie poznawałem.
Zawsze taka niezdecydowana, wydelikacona, teraz zachowywała się tak, jakby całe życie
dowodziła batalionem przeciwlotniczym.
Drżącą ręką, zalewając siebie i aparaturę krwią, przekręciłem włącznik. Zabrzęczał pod
wysokim napięciem. Tetiana odetchnęła, zdaje się, że z ulgą i puknęła mnie w plecy.
- Włączaj SON.
- Co?
- SON, namiernik włączaj!
Najwyraźniej nie zwracała uwagi na to, że zaraz stracę przytomność z upływu krwi, i że mam
rozbitą nogę, wszystko to miała gdzieś.
- No!
Pokuśtykałem do namiernika i nacisnąłem włącznik. Zielona, jak wszystko, co wojskowe,
żarówka mrugnęła do mnie porozumiewawczo, a na biały stół kapnęła kropla krwi.
124
W tym momencie trochę oprzytomniałem. Podniosłem pociętą rękę w górę, żeby tak nie
krwawiła i zapytałem Tetiany:
- Co ty właściwie wymyśliłaś?
- Jak to co? - zdziwiła się. - Pamiętasz jak na zaliczeniu namiernik wyłapał profesora, kiedy
ten zmienił się w igłę? Teraz też wyłapie. Nie może wtoczyć się tu jako kłębek, więc musi
przemienić się w coś innego.
Oczy pałały jej natchnieniem i mimo woli musiałem się uśmiechnąć.
- To głupota - powiedziałem - SON pracuje w trybie pasywnym. Nie wypromieniowuje fal.
Tu potrzebny jest generator.
- No to bierz się za to! - oburzyła się Tetiana.
Musiałem iść w drugi koniec sali, żeby włączyć generator. Zastanawiałem się, gdzie go
skierować, i zdecydowałem, że najlepiej w sufit, żeby nie zagłuszyć anteny.
Tetiana stała obok stanowiska z SON-em i ze zniecierpliwienia przytupywała nogą.
Poczułem, że kiedy trzymałem rękę w górze, do rękawa naleciało mnóstwo krwi, dlatego
opuściłem ją. Krople krwi w marszowym rytmie zabębniły o podłogę. Ciekawe, czy długo
jeszcze wytrzymam. Ile człowiek ma krwi? Trzy litry? A ta tylko rozkazuje, zamiast mnie
opatrzyć.
Przykuśtykałem do stanowiska i upadłem na krzesło.
- Włączaj! - ponaglała Tetiana.
Spróbowałem ułożyć jakoś chorą nogę i znowu zajęczałem. Tymczasem Tetiana sama zaczęła
wciskać guziki, oczywiście nie te, co trzeba.
- Zostaw! - odsunąłem ją.
Po kilku sekundach silnik zabzyczał i długi nos zaczął obracać się, obmacując przestrzeń.
Strzałka na amperomierzu zawahała się, powtarzając ten sam diagram, który był celem
naszych pierwszych doświadczeń.
Boże, co my takiego wyprawiamy?
Zorientować się tylko według wskazań amperomierza było ciężko, ale pierwsze okrążenie
chyba nic nie wykryło. Drugie też nic. Wga-piałem się w przyrząd jak urzeczony, tak jakby
rzeczywiście mógł
125
wskazać coś oprócz sygnału generatora. Poraniona ręka krwawiła niemiłosiernie. Serce
odliczało sekundy i okrążenia namiernika. Za dziesiątym razem strzałka gwałtownie
wychyliła się w prawą stronę.
- Sygnał! - wykrzyknąłem nagle, dziwiąc się samemu sobie. To niemożliwe!
Ale sygnał był wyraźny i czysty.
Obydwoje przywarliśmy wzrokiem do amperomierza, dlatego nie dostrzegliśmy, w którą
stronę skierowany był nos namiernika, kiedy wychyliła się strzałka.
Zakląłem cicho.
- Kiedy krzyknę „sygnał", sprawdź, w którą stronę obróci się antena - powiedziałem
Tetianie.
Kiwnęła, że zrozumiała. Śledziłem ruch strzałki.
- Sygnał!
- Tam! - Tetiana pokazała palcem w kąt pomieszczenia i jak pies, który złapał trop, rzuciła
się w tamtą stronę.
Spojrzałem, ale nic nie zauważyłem. Wszystko wyglądało normalnie - ściana, aparatura,
plansza z diagramami, kratka wentylacji.
Tetiana podeszłą do kąta i zaczęła wpatrywać się w ścianę. Macała, zaglądała za planszę, a ja
śledziłem każdy jej ruch i zimny strach chwycił mnie za serce. Czy to wszystko dzieje się
naprawdę?
SON ze swoim tradycyjnym bzyczeniem kręcił się nad moją głową a amperomierz posłusznie
wychylał strzałkę, potwierdzając, że wszystko się zgadza, że właśnie w tym kącie jest coś, co
odbija fale radiowe silniej niż stoły, czy żelazne przyrządy na statywach.
Tetiana weszła na krzesło i zaczęła rewidować górną część ściany. Zgrabnie wspięła się na
palce, napięła uda, wygięła talię i nagle zapragnąłem zerwać się z miejsca, chwycić ją,
podnieść do góry, a potem...
- Jest! - nagle wykrzyknęła głośno Tetiana i zbliżyła się do kratki wentylacyjnej.
Chwilę później zeskoczyła z krzesła i trzymając coś w podniesionej ręce, zbliżała się w moim
kierunku. Oczy jej błyszczały zwycięsko. Ale wciąż nie mogłem dostrzec, co takiego
znalazła.
- To on! - zadecydowała Tetiana, demonstrując mi nitkę.
126
- Kto? - jakbym się nie przyglądał, to była najzwyklejsza nitka.
- Jak to kto? Zemecki! - odpowiedziała z mocą i potrząsnęła nitką. Nitka jak żywa, spełzła z
jej palca i zadrżała w powietrzu. Patrzyłem otumaniony na nią i na nitkę, która wiła się jak
wąż.
Nie, to przecież najzwyklejsza nitka, czarna i dość długa, która drży od ruchu powietrza.
- Nie wierzysz mi? - spytała Tetiana. - to popatrz na amperomierz.
Posłusznie spojrzałem. SON brzęczał, zataczając koła. I rzeczywiście, teraz w kącie wszystko
wyglądało normalnie, ale kiedy obracał się w stronę Tetiany, strzałka wariowała.
- My też czegoś się nauczyliśmy! - przemówiła twardo, a potem zaśmiała się - Co tu z nim
zrobić?... Wiem!
Uważnie przyjrzała się namiernikowi, a potem wolną ręką wyłączyła go. Zielona antena
zamarła w miejscu, a strzałka amperomierza spadła do zera. Tetiana pochyliła się w stronę
anteny, złapała koniec nitki dwoma palcami i jednym ruchem włożyła go w otwór na
krawędzi SON-a, ten sam który wywiercono dla zmniejszenia wagi, i który sprawiał tyle
kłopotów biednym studentom. Potem chwyciła nitkę z drugiej strony i szybkim ruchem
zawiązała na supeł, a potem na jeszcze jeden, dla pewności. Jej usta poruszały się przy tym,
jakby coś mówiła.
- O tak - odchyliła się, z zadowoleniem patrząc na swoje dzieło. - Siedź tu sobie teraz.
A potem odwróciła się w moją stronę.
- Boże drogi! Mykoła! Cały jesteś we krwi!
Do domu wróciliśmy bez dalszych niespodzianek.
Profesor Zemecki od tego czasu nigdy nie prowadził u nas zajęć, ani nie zjawiał się na
laborkach. Opowiadali o nim jakąś dziwną historię. Podobno dorabiał sobie jako ochroniarz
na nocnej zmianie. Pewnej nocy poszedł do laboratorium i w ciemnościach przewrócił na
siebie antenę. Nie tylko przewrócił, ale zaplątał się w nią tak, że trzeba było uwalniać go piłą.
Przy okazji połamał sobie wszystko, co można i po zakończeniu leczenia zdecydował się nie
wracać do instytutu, tylko odejść na dawno zasłużoną emeryturę.
127
A my z Tetianą zdaliśmy egzamin na słabiutkie trójki i z radości postanowiliśmy się pobrać.
Zażądałem tylko, żeby nigdy więcej nie próbowała mi rozkazywać, tak jak owej pamiętnej
nocy, bo kobieta powinna znać swoje miejsce w rodzinie.
Z radością na to przystała.
O Ślepym Lirniku
- Słoneczko moje, chcę ci coś powiedzieć - Ołesia wtuliła się we mnie i wyszeptała prosto
do ucha - będziemy mieli dziecko.
Aż podskoczyłem. Świętym spojrzeniem madonny wpatrywały się prosto we mnie niebiesko-
niebieskie jasne oczy.
- Kiedy?
Ołesia zaśmiała się dźwięcznie i szczerze. Powoli wziąłem głęboki wdech, policzyłem w
myślach do dziesięciu i po ojcowsku przytuliłem dziewczynę do siebie. Nawet w objęciach
uważnie badała wyraz mojej twarzy, i jeszcze raz policzyłem do dziesięciu, a potem się
uśmiechnąłem.
- Kocham cię.
I pocałowałem ją w czoło.
Na niebie świeciło jaskrawe, letnie słońce, nad Dnieprem krążyły mewy, dokoła nas nie było
żadnej żywej duszy i żadnych oznak cywilizacji, oczywiście za wyjątkiem, wszechobecnych
drutów elektrycznych, które przebiegały tuż nad zatoką i nisko zwisały ze słupów wysokiego
napięcia, niby wanty z masztu pradawnego żaglowca. Bez znaków elektryfikacji współczesny
pejzaż wydaje się po prostu niewiarygodny.
Ołesia wysunęła główkę z moich ramion i troszkę obrażona powiedziała:
- Mówię poważnie. Znów ją pocałowałem.
- To wspaniale. Ty będziesz mamą a ja tatą.
Pozostając na celowniku jej przepięknych oczu starałem się zachowywać jak najspokojniej,
chociaż w głowie kłębiło mi się czort wie co.
Byliśmy ze sobą ponad dwa lata, już prawie rok żyliśmy jak rodzina, mówiąc językiem
prawniczym prowadziliśmy wspólne gospodarstwo, czyli pozostawaliśmy w relacjach
zwanych konkubinatem. Tak, ale gospodarstwo to jedno, a to, to coś zupełnie innego. Chociaż
częstym efektem wspólnego gospodarowania są dzieci. To całkiem logiczne, cholernie
logiczne. Ciekawe jakim będę ojcem? W głowie dźwięczało, myśli czepiały się jedna drugiej i
nie mogły dobiec do końca. Nie, nie panikowałem, po prostu w jednej chwili poczułem, że
129
zjawiło się coś nowego, bliższego mi, i że ja teraz już nie jestem sam dla siebie, a dla niego,
chociaż on jeszcze naprawdę nie istnieje. Niesamowite wrażenie, słowo honoru. Kto to
przeżył, ten rozumie.
- Ile ma... to znaczy, kiedy? - chociaż nie potrafiłem poprawnie sformułować myśli, Ołesia
pojaśniała.
- Trzy tygodnie. Już nawet trzy i pół.
- Byłaś u lekarza?
- Nie, zrobiłam test.
- I co?
Dziewczyna uniosła brwi, walnąłem się w głowę i parsknąłem.
- Wybacz, pewnie wyglądam jak idiota. Ale, kiedy będziemy mieli już piątkę, wtedy
dokładnie będę wiedział jak powinienem reagować na taką wiadomość.
- Nie wyglądasz jak idiota. Kocham cię.
Opadłem na koc, rozłożony na miękkiej czerwcowej trawie, a Ołesia od razu umościła się na
moich piersiach. Była leciutka, jak w stanie nieważkości.
- Ołesiu, a to będzie chłopczyk czy dziewczynka? Dziewczyna w skupieniu bawiła się
włosami na mojej klacie.
- Mogą być nawet bliźnięta. Moja mama jest bliźniakiem, ma brata - Ołesia nagle mnie
uszczypnęła. - Co, przestraszyłeś się bliźniąt?
- Co mi do tego? To ty będziesz rodzić.
Jeśli to rzeczywiście bliźnięta, jak ona je uniesie, taka maleńka? Lepiej daj nam Boże
jednego.
- Jurko, naprawdę chcesz dwójkę ?
- Nie wiem. Pragnę tylko ciebie. Ale wydaje mi, że teraz nie można.
- A dlaczego nie?
- Dziecko jesteś? Nie można. I koniecznie trzeba iść do lekarza.
- Po co? Nie jestem chora. Dziwna z niej kobieta.
Pomimo całej swojej delikatności, Ołesia wcale nie przypominała naszych miejskich wątłych
dziewcząt z ich chorobami i pragnieniem jak najszybszego uwieszenia się jakiemuś
mężczyźnie na szyi. Ona była zupełnie niezależna i samowystarczalna w życiu codziennym.
Zapewne z tej niezależności wynikała jej absolutna pogarda dla lekarzy.
130
Uniosłem się na łokciach, przybierając surowy wyraz twarzy.
- Nie jesteś chora, nie jesteś jednak sama. Musisz to zrozumieć. Pomówmy poważnie.
Ołesia westchnęła i zwinęła się na kocu. Usiadłem obok.
- Wiedziałaś, że jesteś w ciąży, kiedy się tu wybieraliśmy? Wiedziałaś? To dlaczego
zgodziłaś się wybrać na bezludne pustkowie, skąd do najbliższej szosy trzeba iść godzinę na
piechotę? Odpowiadasz teraz nie tylko za siebie, ale w pierwszej kolejności za dziecko. Jeśli
nagle coś się stanie? A potem będziesz leżeć tu na chłodnej ziemi, z dołu ciągnie, możesz się
przeziębić, przecież to nie żarty. Ołesia się przysunęła.
- Co ty wygadujesz? Jaka chłodna ziemia jest trzydzieści stopni.
- Wszystko jedno, to niebezpiecznie. Natychmiast idź do cienia, bo się zgrzejesz, a potem
bezpośrednie promieniowanie słoneczne może ci zaszkodzić, dziury ozonowe, rozumiesz?
Ołesia nagle skoczyła na mnie, jak dzika kotka, więc oboje przewróciliśmy się na trawę.
- Jesteś nudny, nudny, nudny i dzieci, które ci urodzę też będą nudne! Ale teraz zacznę się z
tobą kochać dokładnie tu, na trawie, w niehigienicznych warunkach i nie będziesz mógł
odmówić, dlatego że od teraz musisz spełniać wszystkie moje zachcianki. Zrozumiałeś? Póki
Ołesia mówiła, jej ręce tak się poruszały, że po kilku minutach straciłem ochotę na kłótnie, a
po kolejnych zapomniałem o całym świecie. Prócz pożądanego ciała i swoich rozbuchanych
emocji nic się dla mnie nie liczyło.
Z nieba jaskrawo świeciło słońce, prosto nad nami przeleciał wielki samolot. Patrzyłem na
swoją ukochaną dziewczynę, w której oczach odbijały się zagadki wszechświata.
- Ołesiu, powinniśmy się pobrać. Dziewczyna pochyliła głowę.
- Dziękuję, ale nie jest to konieczne.
- Jak to nie jest to konieczne? My...
- No to co? Jeśli tylko z powodu dziecka to nie trzeba. Nie musisz się ze mną żenić z
dżentelmeńskich pobudek.
Nie miałem nastroju, by zaczynać dyskusję, tym bardziej, że dziewczyna miała rację.
131
- Z powodu dżentelmeńskich pobudek, wydaje mi się, że się spóźniłem. Po prostu chcę się z
tobą ożenić, dlatego że chcę. A jeśli nie chcesz, to zaciągnę cię do Pałacu Ślubów siłą.
Ołesia pojaśniała.
- A po co siłą? Zgadzam się.
Kobiety są jakoś nieprawidłowo skonstruowane. Wydawało by się, że po tak gigantycznym
ubytku energii, który żeśmy dopiero uskutecznili, każdy normalny organizm wymaga
regeneracji. Jednak moja kochana była pełna sił.
- Wszystko dobrze, póki co, w pobliżu nikogo nie ma - powiedziała i chytrze na mnie
spojrzała. - I do najbliższej drogi mamy godzinę piechotą.
I czemu tu możesz zaprzeczyć?
- Chodźmy się kąpać - Ołesia podskoczyła z prześcieradła i złapała mnie za rękę.
Boże dlaczego nie może poleżeć? Westchnąłem i niechętnie się podniosłem.
- Nie powinnaś się kąpać Przeziębisz się. Zobacz jak nisko nad wodą wisi drut, wokół niego
rozpościera się pole elektromagnetyczne, które też jest szkodliwe, wiesz ile to ma wolt? Cały
Dniepr mógłby zakipieć...
- A jeszcze mewy mogą mnie zadziobać na śmierć. - Ołesia puściła moja rękę i zrobiła krok
w kierunku wody. - Nie tylko jesteś nudny, ale i leniwy. Pójdę sama.
Zabrałem prześcieradło i przeniosłem się do cienia. Najbardziej chciałem, żeby nikt niczego
ode mnie nie chciał, przynajmniej przez pół godziny. A Ołesia na moje „tylko nie wypływaj z
zatoki, tam jest silny prąd" pomachała mi ręką.
To był mistyczny widok - maleńka kobieca figurka wchodziła do wody, wielkiej rzeki, a
drzewa z krańców zatoki przychylnie kiwały zielonymi głowami. Zachwyciłem się i pod
wpływem takiej poezji nawet pobiegłem myślami gdzieś daleko, kiedy nagle z wody rozległ
się wstrząsający dziewczęcy krzyk.
- Jurko!
- Co się stało? - poderwałem się z prześcieradła, chlapiąc niemiłosiernie, w jednej chwili
znalazłem się przy niej.
132
1 J^^i
m ________
Po kolanach dziewczyny ściekały do wody czerwone krople.
Olesia leżała pod drzewem cała blada i patrzyła na mnie bezradnie. W cieniu nie było
niczego, co mogłoby zaradzić takiemu nieszczęściu.
- Wydaje mi się, że trzeba położyć coś zimnego na brzuch - głos dziewczyny drżał, coś
boleśnie ukuło mnie w serce.
Znów zbiegłem do rzeki, zmoczyłem koszulkę i owinąłem nią dziewczęce uda. Woda była
ciepła, przypominała zupę. Wątpliwe czy taki kompres mógłby pomóc, ale nic chłodniejszego
nie znalazłem.
- No i jak?
- Nie wiem - dziewczyna była zrozpaczona.
- Boli cię coś?
- Nie wiem.
Wielkie łzy płynęły z oczu Ołesi, zupełnie się zmieszałem.
- Zaczekaj. Nie płacz. Zaraz coś wymyślimy - rzuciłem okiem dookoła.
Drzewa otaczały zatoczkę szczelną ścianą z trzech stron, a z czwar tej był Dniepr. Żadnego
śladu ludzkiej obecności. Żadnej nadziei na pomoc.
Pochyliłem się nad dziewczyną.
- Poleź troszkę, a ja obiegnę brzeg, może ktoś tam będzie. Trzymaj się.
Starałem się nie patrzeć w przestraszone oczy Ołesi, bo sam byłem na skraju załamania. Jaka
jest szansa, że w pobliżu odpoczywa ktoś jeszcze? Naprawdę niewielka, szczególnie w dzień
powszedni. Nawet w weekendy niewielu mieszkańców Kijowa tutaj przyjeżdża. A jeśli
nikogo nie spotkam?
Przedzierałem się przez zarośla, uciekając od podobnych myśli, ale one uparcie powracały.
Co jej się stało? To może być cokolwiek. Ze mnie też, niezły przyszły ojciec. Trzeba było
wziąć sobie na wstrzymanie.
Jak bardzo nie wytężałbym wzroku, nie mogłem uchwycić żadnej ludzkiej postaci.
Co teraz robić? Może pobiec do drogi? To sześć kilometrów. Dostanę się tam w pół godziny.
Daj Boże, bym kogoś spotkał. Przecież żaden samochód tu nie dojedzie, chyba, że jeep. Może
po prostu za-
133
wiadomią pogotowie, może mają śmigłowiec. Nie mogą przecież zostawić człowieka.
Kiedy wróciłem na polanę, Olesia koloru kredy, leżała z zamkniętymi oczami. W kącikach
oczu zastygły przezroczyste kropelki łez. Ostrożnie dotknąłem ramienia dziewczyny.
- Jak się czujesz?
- Gorzej - wyszeptała ledwie słyszalnie, nie otwierając oczu. Zbiegałem w dół do wody by
zmienić kompres. Koszulka też już
przesiąkła krwią. Mrówki przebiegły mi po plecach. Boże mój!
- Ołesiu, wszystko będzie dobrze. Nie płacz. Coś wymyślę. Byłem więcej niż pewien, że to
nieprawda. Ale trzeba jakoś podtrzymać na duchu, jeśli nie ją, to chociaż siebie.
Dziewczyna coś wyszeptała samymi wargami i pochyliłem się nad jej twarzą.
- Co?
- Dziecko...
Boże! Jakie dziecko! Tu już chyba nie ma mowy o żadnym dziecku.
- Leż, zaraz coś wymyślimy.
Och Boże! Dlaczego swego czasu nie poszedłem na medycynę?
Przypomniałem sobie wszystko, co kiedyś opowiadali w szkole o pierwszej pomocy a
szczególnie na temat krwotoków wewnętrznych? Zimno. Spokój. Pojechać do szpitala. Teraz
mogłem zapewnić tylko spokój..
Wyobrażałem sobie, jak biegnę do szosy, łapię samochód, jak wracamy tu, do leżącej pod
drzewem Ołesi. To zajmie minimum godzinę, albo nawet dwie, w tym czasie może umrzeć
sto razy od utraty krwi...
Pocałowałam Ołesię w czoło. Było zimne i obficie pokryte kropelkami potu.
- A co jeśli to ciąża pozamaciczna? - otworzyła oczy. - Wtedy nigdy nie będę już mieć
dzieci.
Nie daj Boże! Jeśli to ciąża pozamaciczna, to na pewno jej nie dowiozę na pogotowie.
Przypomniałem sobie rysunek z podręcznika: nosze z dwóch żerdzi i płaszcza. Ale nosze
nadają się do użytku, jeśli obsługują je co najmniej dwie osoby. A jak mam to zrobić sam?
Nieść z tyłu na ple-
134
cach? Wątpię, czy tak można przy krwotoku. Przed sobą? To tylko fajnie wygląda w filmach,
w takim układzie sił wystarczy mi na dziesięć minut. Ciągnąć po ziemi?
Jasne było tylko to, że trzeba zanieść Ołesię do szosy. Związać z jeansów jakąś pętlę,
przerzucić przez ramię i w drogę. Ile czasu to zajmie? Godzinę? Dwie? Na pewno. Jest jednak
szansa. Może na drodze kogoś spotkamy.
A może przerzucić pień drzewa na drugi brzeg? Rozejrzałem się dookoła. To nie dżungla. Tu
nie ma lian, które można przywiązać do drzew, nie mam siekiery, żeby je ściąć. Poza tym,
zanim przepłyniemy, prąd zniesie nas do Kaniowa.
Znów pochyliłem się nad ukochaną.
- Zaraz wymyślę jakąś uprząż i zaniosę cię do drogi.
Ołesia nie reagowała, przestraszony dotknąłem jej ręki. Nie, zdawało mi się tylko. Była słaba
od utraty krwi.
Prześcieradło okazało się bardzo mokre, poza tym wątpliwe czy wytrzymałoby tak długą
podróż. Związałem nogawki jeansów w węzeł. Wyszła bardzo malutka pętla, która nadawała
się co najwyżej na szyję, cała na pewno by się w niej nie zmieściła. Wyciągnąłem ze spodni
pasek i przywiązałem go do nogawek. Teraz, coś mogło z tego wyjść.
Tłumaczyłem sobie, że muszę poczekać, bo im rzetelniej się przygotuję, tym mniej będę
potrzebował czasu na odpoczynek po drodze. Ale węzły się nie wiązały, pasek się
ześlizgiwał, a ręce trzęsły mi się jak w febrze.
Tak, teraz na dół podłożę prześcieradło, żeby było miękko. Wydaje się, że wszystko jest jak
należy.
Podszedłem do Ołesi. Leżała w tej samej pozycji z zamkniętymi oczami. Uklękłem i
zacząłem wsuwać jej nogi w nosidełko własnego patentu.
- Zaraz wszystko będzie dobrze.
Boże, ile krwi straciła. Kompres z koszulki był potwornie czerwony. Związałem ręce Ołesi
materiałem i tą żywą pętlą obwiązałem sobie szyje. Teraz będzie się mocno trzymać.
- Tak trzeba, żeby nie upaść - wyszeptałem uspokajająco. - Przed nami daleka droga.
Wytrzymaj.
135
Nie wiedziałem, co należy mówić w takich sytuacjach, ale ona chyba mnie nie słyszała.
Chyba wszystko poszło jak należy. Nie trzeba ze sobą nic brać. Raz jeszcze sprawdziłem czy
paski wytrzymają. Dobra, z Bogiem.
Powoli, żeby niepotrzebnie nie trząść chorą, podniosłem się. Rzemienie wpijały mi się w
ramiona. Ale cel osiągnąłem - ręce były prawie wolne, a to oznaczało, że w ten sposób mogę
iść dosyć długo. Dziewczyna wisiała nieruchomo. Raz jeszcze rozejrzałem się dookoła, czy
przypadkiem czegoś nie zapomniałem, i nagle zamarłem.
Do zatoki, prawie dotykając linii wysokiego napięcia, dobijała łódź.
Boże mój! To się zdarza tylko w filmach.
Kilka sekund nie mogłem się po prostu ruszyć z miejsca. A potem, tak jak stałem z
dziewczyną na plecach, pobiegłem do wody, wymachując wolną ręką.
Bałem się jednego. Bałem się, że nas nie zobaczą. Albo, że doprowadzony do szaleństwa
wymyśliłem sobie tę łódź, że mi się przywidziała. Była jednak realna, drobne fale Dniepru
uderzały o białe burty. W górze tuż nad samym dziobem widniała dziarska nazwa „Ślepy
lirnik". Dziób skierowany był prosto na nas.
Wydaje mi się, że łodzie nie mogą zbliżać się do brzegu zbyt blisko, więc ruszyłem im na
spotkanie po wodzie, starałem się trzymać Ołesię jak najwyżej. Stopniowo wracał do mnie
dar mowy.
- Pomóżcie nam! Tu jest chora. Pomocy! - nie wiedziałem, jak to poprawnie powiedzieć, ale
łódź zwolniła i zaczęła ustawiać się do nas bokiem. - Musimy się natychmiast dostać na
pogotowie! Woda sięgała mi już do piersi, a ja dalej nie mogłem dostrzec, kto
jest na pokładzie. Nie miałem też pewności, że załoga nas widzi, dlatego wrzasnąłem z całych
sił:
- Ostrożnie! Ludzie za burtą! Pomóżcie nam!
W tej samej chwili łódź się zatrzymała, na spotkanie wyszła para męskich rąk z odciskami.
Kapitan okazał się krzepkim, ogorzałym mężczyzną z wyblakłymi od słońca włosami i
siwizną na brodzie. Wziął Ołesię na ręce jak małe dziecko, a potem i mnie pomógł wgramolić
się na pokład, jednocześnie
136
zastanawiając się jak zrównoważyć łódkę, żeby się nie przechyliła pod ciężarem ciała. To był
prawdziwy morski, a właściwie rzeczny, wilk.
Machając mokrymi nogami, wdrapałem się na pokład. Ołesi już tam nie było. Po chwili z
niewielkiego luku kajuty wyjrzała młoda przyjazna dziewczyna i kapitan włożył w moje
dłonie metalową rączkę steru.
- Trzymaj tak - pobiegł do kajuty w ślad za dziewczyną, słychać było, jak się mocują,
pewnie układając chorą.
Łódź była nieduża. Właściwie zupełnie malutka - maksymalnie dla trzech osób. Jako tako się
umościłem w kwadratowej jamie o wymiarach metr na półtora i siedemdziesiąt centymetrów
w głąb. Do kajuty prowadziło chyba jeszcze mniejsze wejście, zaś na pokładzie można było
stać, jedynie trzymając się masztu. Sama łódka przypominała niewielki krzywy stolik w
kawiarni.
Z kajuty wyszedł kapitan i przejął ster.
- Potrzebny jej lekarz.
- Widziałem - kapitan wziął do ręki jakąś linę. - Schyl głowę.
- Co? - nie zrozumiałem i od razu przyszło mi za to zapłacić. Potężna żelazna sztaba z całej
siły uderzyła mnie w kark. Odruchowo usiadłem i przykryłem głowę rękami.
- Pierwszy raz?
- Co? - zapytałem, nie zmieniając pozycji.
- Pierwszy raz na statku?
- Tak.
- Możesz się podnieść.
Łódź skierowała się do wyjścia z zatoki. Kapitan położył rękę na moim ramieniu.
- Teraz będziemy płynąć halsami. Pod wiatr. Uważaj na głowę. Kiedy łódź odwracała się
dziobem do wyjścia z zatoki, z kajuty
wyszła dziewczyna, która przed chwilą wołała kapitana.
- Dzień dobry - przywitała się grzecznie. Zauważyłem, że jest niewiele starsza od mojej
Ołesi.
- Dzień dobry.
Dziewczyna wychyliła się za burtę, żeby opłukać w wodzie moją przesiąkniętą krwią
koszulkę.
- Zwrot - wydał rozkaz kapitan.
137
Gruby i żelazny pręt znów świsnął nad moją głową. Pamiętając skutki pierwszego spotkania z
tym żelastwem, przezornie się odchyliłem, a łódź od razu przechyliła się na drugą stronę.
- Dziękuję - powiedziała dziewczyna, do której przybliżyła się woda, potem wyżęła
koszulkę i znów pomknęła do maleńkiej kajuty. Łódź już wchodziła w główny dopływ
Dniepru. Nie można powiedzieć, żeby poruszała się bardzo szybko, ale i tak lepsze to, niż
nieść dziewczynę do drogi. Nie mogłem sobie znaleźć miejsca.
- Pójdę, zobaczę jak ona się czuję.
Kapitan schylił głowę i poszedł do otwartych drzwi kajuty.
Drzwi, to było za duże słowo jak na niewielki luk, który naprawdę bardziej przypominał właz
do lochu we wsi mojego ojca. Ledwie przeszedłem przez niziutkie pomieszczenie z okrągłym
okienkiem w ścianie. Pod ścianą były ustawione dwie króciutkie kanapy, pomiędzy nimi
zostawało miejsce tylko dla trzeciej, ale zdaje się jeszcze mniejszej.
Obok prawej burty leżała Ołesia, a nad nią pochylała się znajoma dziewczyna z łodzi. Jednak,
kiedy mnie zobaczyła, od razu taktownie wyszła na pokład. Przysiadłem obok Ołesi.
- Jak się czujesz?
Moja ukochana otworzyła oczy.
- Nie wiem.
Wokół jej ud nadal tkwiła ta sama mokra koszulka, ale pod głową miała ułożoną poduszkę, a
nogi przykryte wełnianym wyblakłym kocem.
- Widzisz, mówiłem, że wszystko będzie dobrze. Teraz szybko dostaniemy się do miasta.
Poruszyła wargami i pochyliłem się niżej.
- Nie zostawisz mnie? Jeśli tam we mnie coś...
- Boże! Co ty wygadujesz! - poprawiłem jej zmierzwione długie włosy. - Powinnaś teraz
myśleć o innych rzeczach.
- Obiecaj, że mnie nie zostawisz.
- Nie zostawię - pocałowałem Ołesię w czoło. - Zobaczysz, wszystko będzie dobrze.
W kajucie było chłodno i pomyślałem, że dzięki temu będzie lepiej. Bo przy krwotokach
potrzebny jest chłód.
- Pójdę i spytam kapitana za ile będziemy.
138
Na pokładzie kapitan razem ze swoją towarzyszką przerzucali rzeczy, a po chwili dziewczyna
podała mi ręcznik frotte.
- Wytrzep, nie wiadomo jak długo się tu walał.
Po tych słowach znikła w kajucie, a ja wychyliłem się za burtę. Woda niespodziewanie
mocno szarpnęła spłowiałym materiałem, i zrozumiałem, że płyniemy dość szybko.
Przechylając się za burtę, starałem się zanurzyć rękę jak najgłębiej, żeby dotrzeć do
chłodnego prądu w gorącej toni Dniepru, ale na próżno. Woda w rzece zamierzała się
zagotować.
Po pięciu minutach dziewczyna wyjrzała z kajuty.
- Gotowe? Wzruszyłem ramionami.
- Starczy - powiedział kapitan i posłusznie wyciągnąłem ręcznik.
- Jak daleko do miasta? Kapitan zamyślił się.
- Pod wiatr... Za godzinę będziemy w Oskorkach.
Uznałem, że dziewczyna znacznie lepiej poradzi sobie z Ołesią, zaś moja męska siła przyda
się do czegoś na pokładzie. Chociaż ze zdenerwowania nie mogłem wysiedzieć na miejscu.
- Trzymaj.
Kapitan, chyba rozumiał mój stan i przekazał mi ster, a sam zaczął przedzierać się przez liny
obok masztu, balansując na malutkim pokładzie. Po kilku sekundach podniósł się do góry i
zatrzepotał na wietrze jeszcze jeden trójkątny żagiel.
- Zwrot! - wydał komendę kapitan, przejmując ster.
- Przykucnąłem i znów zakryłem głowę rękoma. Ciężka, metalowa sztanga przeleciała na
drugą burtę. Gwałtownie przyspieszyliśmy.
- Jak nazywa się ten przedmiot? - pokazałem na sztabę, która cały czas latała nad moją
głową. Była przymocowana do masztu i trzymała płaski, główny żagiel.
- Bom.
- Zawsze tak nisko nad pokładem? Kapitan się uśmiechnął.
Teraz łódź przechyliła się mocno, nabierając wody niewysoką burtą. Żagiel, który kapitan
wypuścił jako drugi, przy zwrotach, zamie-
139
niał się we flak. Wydaje się, że to właśnie on zapewniał taką prędkość. Powoli
przyzwyczajałem się do skłonów na komendę kapitana.
- Jesteście z Kijowa?
- Z jacht klubu.
- A łódź nazywa się „Ślepy lirnik".
- Tak. Zwrot.
Znów znalazłem się na dole.
- Dlaczego?
Kapitan wzruszył ramionami.
Nie można powiedzieć, że był milczkiem, ale na jego miejscu ja bym się nami zainteresował,
bodaj z życzliwości. Chyba nie każdego dnia robi za pogotowie.
- Gdzie w Kijowie jest jacht klub?
- Nasz obok Południowego mostu.
Zwięźle odpowiadał na moje pytania. Jasne, błyszczące oczy dobrodusznie przyglądały się
światu, kapitan nie czuł się niezręcznie z powodu swojej małomówności, mojej nerwowej
gadatliwości i tej niezwykłej sytuacji, w której się wszyscy znaleźliśmy. Nie wiedziałem
jednak, jak mam się zachowywać, bo w kajucie wykrwawiała się moja ukochana Ołesiunia,
nie mogłem ani jej pomóc, ani przyspieszyć czasu.
Znów zajrzałem do kajuty.
- Co z nią?
Dziewczyna, która siedziała na kanapie, podniosła na mnie wypłowiałe na słońcu oczy.
- Nie wiem.
Wyglądała atrakcyjnie, chociaż zbyt intensywna opalenizna i ogorzała od wiatru skóra
czyniły jej urodę trochę wyblakłą. Tak wyglądają turystki lub alpinistki ze stażem
- Idź na pokład. Jesteśmy tu sami.
Westchnąłem i poszedłem na górę. Kapitan siedział obok steru i w skupieniu przyglądał się,
jak poruszają się przywiązane do liny srebrne anielskie włosy.
- Zwrot.
- A co to ten przedmiot, ta linka druciana, usadowiłem się na rufie i teraz mogłem już nie
obawiać się podstępnego bomu.
140
- Na wantach? To Icek. Pokazuje kierunek wiatru.
- A-z uznaniem pokiwałem głową, chociaż , szczerze mówiąc nie zrozumiałem.
Kapitan patrzył na mnie łagodnie, nawet ze współczuciem. Jego oczy były tak samo wyblakłe
jak oczy dziewczyny z kajuty.
- To Pańska córka?
- Rusią?
- Nazywa się Rusią?
- Tak.
- A pan?
- Serhij Mytrofanowycz.
- Ja jestem Jurko. A ona Olesia - pokazałem na luk w pokładzie.
- Zwrot.
Na spotkanie powoli zbliżał się Most Południowy. Spostrzegłem, że kapitan uważnie studiuje
brzeg.
- Gdzie będziemy parkować... ten... zakotwiczać..? Kapitan taktownie powstrzymał się od
uśmiechu.
Miniemy dacze i poszukamy miejsca pod mostem. Tam na Oskor-kach jest posterunek
drogówki. Niedaleko jest też metro.
- Dziękuję. A można tam jakoś dopłynąć?
- Poradzimy sobie.
Pewnie tak powinien zachowywać się prawdziwy członek jacht klubu. Pewność kapitana
udzieliła się i mnie. Stopniowo oswoiłem się z chwiejnym pokładem i zacząłem rozplątywać
skomplikowany węzeł ze spodni i paska, który miał posłużyć jako nosze. Mokra tkanina
mocno się zwarła się ze skórzanym paskiem i wyślizgiwała mi się z palców. Kapitan
spoglądał spode łba, a potem wyciągnął śrubokręt. Robota od razu poszła lepiej.
- Dziękuję.
Kapitan nie odpowiedział.
- Zwrot.
Z kajuty wyjrzała ogorzała Rusią.
- Woła pana.
Znów poszedłem do kajuty.
Ołesia leżała jak dziecko, z podkulonymi nogami. Wyglądało to tak wzruszająco, że o mało
co nie rozpłakałem się na środku kajuty.
141
Kiedy próbowałem przełknąć gwałtownie podchodzącą mi do gardła gulę, córka kapitana
taktownie wyszła, ustępując mi miejsca. Ołesia przytuliła twarz do mojej ręki a ja nakryłem ją
wyblakłym kocem.
- I jak?
- Boję się.
- Teraz już nie musisz., nie jesteśmy sami. Dowiozą nas do Osoko-riw, tam już milicja
zamówi przez radio karetkę. Już możesz się nie bać.
Usadowiłem się na ławie pod samym iluminatorem, fale Dniepru chlupotały za cienkim
poszyciem z plastiku, słońce puszczało zajączki prosto na twarz Ołesi, i właśnie wtedy
zrozumiałem, że dziewczyna płacze. Płacze cicho, prawie bez łez, chowając się za moją ręką.
- Nie płacz. Wszystko będzie dobrze. Kocham cię, jestem przy tobie - z jakiegoś powodu nie
odważyłem się przytulić dziewczyny, tylko palcami zdejmowałem słone kropelki z jej
przepięknych oczu. Po dziesięciu minutach, do dziury w luku zajrzała córka kapitana:
- Proszę mi ją podać. Podpływamy.
Brzeg był już całkiem blisko. Kapitan uważnie studiował miejsce.
- Wyskoczysz za burtę i podam ci dziewczynę - przygotowany złapałem liny. - Nie teraz,
kiedy zmienimy kurs.
Na pokładzie znów zjawiła się Rusią i oboje zaczęli nad czymś konferować. Poczułem, że
moja obecność jest zbędna, ale nie wiedziałem dokąd mam pójść, więc stałem tam trzymając
się drucianej liny. A malutka załoga statku szybko i sprawnie robiła swoje. Dziewczyna
usiadła przy sterze, kapitan zaczął zwijać żagle. Kiedy łódź zwolniła, znów przejął ster i
skierował okręt na brzeg jakąś skomplikowaną, tylko dla niego zrozumiałą trajektorią,
zbliżaliśmy się do niewielkiej piaszczystej plaży.
- Popatrz - kapitan wskazał ręką kierunek - jakieś trzysta metrów dalej jest posterunek
milicji.
Skinąłem głową. To były już Osokory, niedaleko widniały dacze. Podpływaliśmy bardzo
blisko brzegu.
- Dawaj - krótko powiedział kapitan. Wskoczyłem do ciepłej wody.
Po kilku minutach, mocne ręce kapitana podawały mi Ołesię przez lewą burtę. Dziewczyna
cierpiała w milczeniu i tylko z całej
142
siły wpijała mi się w szyję.
- Dziękuję - wyszeptała już w wodzie. Rusią uśmiechnęła się w odpowiedzi.
- Powodzenia.
Z burty poleciała i spadła na samiusieńki brzeg nasza torba, rzucona przez kapitana z wprawą
morskiego wilka. Za nią poleciały jeansy, które jeszcze nie całkiem uwolniły się z mocnego
uścisku skórzanego paska.
- Dziękuję - powiedziałem. A kapitan odpowiedział:
- Powodzenia.
Zawróciłem i zaniosłem Ołesię na brzeg, tam gdzie mieszkali ludzie, jeździły samochody, a
bardzo blisko był posterunek policji i pogotowie.
Butelka koniaku „Desna" była odpowiednia. Wódka wyglądałby trochę prostacko, chociaż
niewykluczone, że żeglarze bardziej lubią wódkę.
- Dwanaście hrywien. Niech będzie koniak.
Zapłaciłem i wyszedłem ze sklepu. Na opakowanie szkoda mi było pieniędzy, a szczerze
mówiąc butelka nie wymagała dodatkowej ozdoby. Teraz należało się dostać do jacht klubu
na lewym brzegu.
Ołesię mieli wypisać za kilka dni ze szpitala. Chociaż nie udało się uratować ciąży, lekarz
zapewniał, że wszystko jest w porządku i w przyszłości nie powinno być żadnych
komplikacji. A ja, zaraz po jej wyjściu, zamierzałem zaprowadzić ją do Urzędu Stanu
Cywilnego.
Teraz spieszyłem się, by podziękować naszym wybawcom. Od pamiętnego wtorku minął co
prawda cały tydzień, ale wątpliwe czy zdążyli już obrazić się na nas z powodu tej zwłoki.
Mówią, że odwdzięczyć się nigdy nie jest za późno.
Świeciło jaskrawe letnie słońce, zupełnie jak tydzień temu. Dobrzy ludzie poradzili mi nie
czekać na autobus, a od metra iść na piechotę. Mówili, że do jacht klubu jest nie więcej niż
dwadzieścia minut. Okazało się, że troszkę mniej. Już po piętnastu minutach szo-
143
sa doprowadziła mnie do parkanu, który ogradzał brzeg zatoki. Już z drogi było widać
kilkadziesiąt wysokich masztów.
Zajrzałem przez okienko do budynku z napisem „ochrona", który znajdował się blisko drzwi.
- Dzień dobry. Proszę mi powiedzieć, łódź „Ślepy lirnik" nigdzie nie wypłynęła?
- „Ślepy lirnik"? - ochroniarz podniósł wzrok i zatrzymał go, jakby mnie badał.
Kiwnąłem głową i uśmiechnąłem się. Spuścił głowę.
- Nie.
- A mogę do niej podejść?
- Proszę bardzo - skinął ochroniarz i machnął ręką gdzieś na lewo, a ja znalazłem się na
zarośniętym terenie jacht klubu. Błąkałem się pomiędzy drzewami, chatkami, zbudowanymi z
czego się dało i niemalowanymi kadłubami, z których wystawały długie kile. W końcu na
jednej z nieskończonych łodzi zobaczyłem kilku mężczyzn, którzy zaaferowani strugali coś
na pokładzie.
- Gdzie znajdę „Ślepego lirnika"?
Struganie ustało. Cztery pary oczu przyglądały mi się uważnie. Po kolei przesuwali wzrok z
mojej twarzy na butelkę koniaku, którą trzymałem w prawicy, a potem znów zatrzymywali się
na mnie. W końcu najstarszy znacząco chrząknął i przemówił:
- Mykoło, zaprowadź go do „Ślepego lirnika".
Żylasty, opalony Mykoła wychylił się z zarośli i nie mówiąc słowa, ani nie zapraszając mnie,
poszedł wzdłuż brzegu. Pomachałem ręką staremu na znak podziękowania i podążyłem w
ślad za przewodnikiem, rozgarniając rękoma krzaki akacji. Podróż niespodziewanie szybko
się skończyła. Nie doszliśmy nawet do wody, gdy Mykoła zatrzymał się i pokazał ręką:
- Tutaj.
Boże! - wyrwało mi się, i mój towarzysz obejrzał się z zaciekawieniem. Przy ścieżce na
polanie, ustawiona na rampie, widniała znajoma łódź, ale co się z nią stało! Burty były
ciemne i połamane. Pokład sczerniały, jak po pożarze, farba na dziobie odłaziła, na dnie obok
samego kila, straszyła ogromna dziura z wypalonymi brzegami. Tyl-
144
ko na dziobie przetrwała osmalona nazwa. Tak, to była ta sama łódka
- „Ślepy lirnik".
- Co się stało?
- Nie jesteś w temacie? - Mykoła zaciekawiony spojrzał na mnie i pokręcił głową.
Spytałem raz jeszcze:
- Co?
- Znasz zatoczkę w dole? Tam gdzie druty elektryczne wiszą nisko nad wodą?
Czy znałem tę zatoczkę? Oczywiście, że tak. I nie zapomnę do końca życia, przysięgam.
- Zaczepili masztem o drut i zamknęli sobą obwód. Myślałem, że wiesz.
Boże! Tam jest z tysiąc wolt. Łódź paliła się jak świeczka. Jak płynny bezpiecznik w polu
elektrycznym.
- A kapitan? Serhij Mytrofanowycz?
Bałem się oto zapytać, ale mimo wszystko zapytałem. Mykoła westchnął i smutnie kiwnął:
- Nie tylko on, był razem z córką. Wyobrażasz sobie? Razem. Taki los. Nie wiesz, co cię
czeka. Spłonęli na wodzie.
Zrobiło mi się gorąco. Byliśmy w tej samej zatoczce i widzieliśmy te druty nad sobą.
- Kiedy to się stało?
- W zeszłym roku.
- Jak to, w zeszłym roku?
- A co? - wzruszył ramionami Mykoła. - Myślałem, że pan wie. Akurat w tym tygodniu
minął równo rok. Myślałem, że przyszedł pan z okazji rocznicy - pochylił się nad butelką
koniaku i cmokał, spoglądając na etykietkę. - A pan nie wiedział? Teraz jest dokładnie
rocznica.
Nie spostrzegłem jak na polanie pojawiło się jeszcze trzech - reszta nieogolonych kolesi z
budowanej łodzi.
- Pan nic nie poplątał?
Mykoła odwrócił się do kolegów i powiadomił ich szczęśliwy:
- Nie wiedział. Myślałem, że przyszedł na rocznicę. Z koniakiem.
- Serhij Mytrofanowycz? - dalej nie mogłem dojść do siebie. -1 cór-
145
kę miał Rusie. Blondyneczkę taką. Panowie pochmurnie kiwali głowami.
- Oboje - Mykoła smutnie klasnął w dłonie i dodał - a ja myślałem, że na rocznicę.
Łódź stała tuż przed oczami, i zwróciłem uwagę na znaczącą warstwę pyłu, która pokrywała
zniszczone boki. Dziura w kadłubie była na przeciw metalowego masztu. Plastykowe
poszycie się spaliło i rozwarstwiło z boku przy dziurze.
Z tyłu kasłali.
- Przepraszam bardzo - najstarszy z grupy wielką ręką dotknął mojego ramienia.
Wzdrygnąłem się, jakbym sam został porażony prądem. - Jest pan z rodziny, czy co?
- Nie - zaprzeczyłem.
Facet wpatrywał się w butelkę w moich rękach. Potem przełknął ślinę i z trudem odwrócił
wzrok.
- Trzeba się pomodlić, żeby było po ludzku.
Uważnie zajrzałem w ogorzałą od wiatru twarz starego, zastanawiając się, czy znajdę prawdę
gdzieś na dnie mętnych oczu.
- Rok temu?
Kiwnął i zaraz obok bezszelestnie zjawił się Mykoła.
- Rok temu dokładnie w miniony wtorek, tydzień temu. Trzeba się pomodlić jeśli nie
wiedziałeś. Dobrzy to byli ludzie? Zmieszany zamrugałem.
- Dobrzy.
- No.
Faceci stali dokoła mnie i jak zaczarowani wpatrywali się w butelkę. Zbity z tropu
oprzytomniałem.
- Trzeba. Na wspominki. Po pięćdziesiąt gram - twardo powiedział stary i pokazał na koniak
w mojej ręce.
- Mykoło pobiegnij po kubki! - zakrzyknął stary.
Ten natychmiast rzucił się do wykonania rozporządzenia.
Potrząsnąłem głową, potem omiotłem spojrzeniem zamarłych facetów. Ręce same odkręciły
metalowy korek. Faceci mruknęli z pochwałą.
Zaciskając butelkę w dłoniach, wlałem strumień prosto do gardła, nie poczułem nawet smaku,
zupełnie jakbym pił zwykłą wodę.
146
- Spokój ich duszy, Panie - wymamrotał stary, nie odrywając oczu
od butelki.
A ja nie opuściłem rąk, póki ostatnia kropla złocistego napoju nie potoczyła się z butelki na
mój język.
O topoli
Topola rosła za oknami zakładu pogrzebowego. Zakład należał do rejonowego kombinatu
usług komunalnych i obsługiwał wszystkich potrzebujących. Pleciono tu piękne wieńce z
papieru, drutu i gałęzi choinek, przyozdabiając je wstążkami z napisami na zamówienie.
Jaskrawe kwiaty i zieleń iglaków stwarzały na pogrzebie specyficzny nastrój - tragiczny i
spokojny zarazem, właśnie taki, w jakim żegnać się powinno przyjaciół. Podniosłość i
tragizm atmosfery dodatkowo podkreślały dźwięki muzyki.
- Do-re-mi-fa-sol-la-si-do! - dolatywało z okien pierwszego piętra, tuż znad zakładu
pogrzebowego - Proszę szerzej otwierać usta! Do-re-mi-fa-sol-la-si-do!
Mieściła się tam szkoła muzyczna dla dzieci.
Ale topola przywykła do tego połączenia i dzieci śmigające na drugie piętro pomiędzy
świeżymi trumnami i nieutulonymi w żalu krewnymi, nie dziwiły jej. Nauczyciele też nie
narzekali na sąsiedztwo - zawsze można było trochę dorobić, grając na uroczystościach.
W ogóle było to ciekawe miejsce, bo za ogrodzeniem zaczynało się porządnie wysprzątane
terytorium części wojskowej i powietrze raz po raz przecinały ekstatyczne:
- Na-lewajmy bracia!
- Raz-dwa!
- W kielichy z kryszta lu!
Tak śpiewali młodzi wopiści wyruszający bronić naszych rubieży.
- Do-re-mi-fa-sol-la-si-do! - błogosławiły im dziecięce głosy.
A z drugiej strony docierał tu bazar ze swoimi dźwiękami, które nie miały nic wspólnego ani
z muzyką, ani z bliskością granic. Tam rządziło życie codzienne.
Topola patrzyła na to trochę z góry, bo miasteczko było małe i najwyższe gałęzie sięgały
wysoko ponad dachy. A za dachami błękitniało morze. Zimą kryło się we mgle i mokrym
śniegu, latem niosło ochłodę, lekkim wiatrem bawiło się z liśćmi topoli, szepcząc południowe
baśnie.
Topola zaglądała w okna zakładu pogrzebowego. Kobiety w ciemnych chustach robiły
sztuczne kwiaty. A na pierwszym piętrze dzieci
148
grały na pianinie. Młoda nauczycielka o jasnych włosach i pięknym głosie liczyła: „Raz-dwa-
trzy" i łagodnie poprawiała niezdarne dziecięce ruchy. Niekiedy śmiała się dźwięcznie i
groziła dzieciom cienkim muzycznym palcem. Topola lubiła przyglądać się tym lekcjom.
Razem z nauczycielką cieszyła się, gdy któremuś dziecku udało się wykonać złożony pasaż;
razem z nauczycielką nudziła się, kiedy dzieci chorowały i nie przychodziły na zajęcia.
Najmniejsze dzieci przyprowadzali do szkoły rodzice. Ojciec jednej z dziewczynek, kapitan
wojsk ochrony pogranicza, zawsze zostawał w gabinecie i patrzył, jak jego córka stara się
trafić pulchnymi paluszkami w odpowiednie klawisze. A nauczycielka cały czas poprawiała
swoje jasne włosy i sukienkę, choć ta i tak dobrze na niej leżała. Jej długie palce układały się
obok dziecięcych i wydawało się, że pomagają im, ciągną je za sobą przez gęstwinę gam i
pasaży.
Potem kapitan zaczął przychodzić bez córki, długo wtedy o czymś rozmawiał z nauczycielką,
ona siadała przy instrumencie i grała, a on słuchał, nie spuszczając z niej wzroku. Czasami
wychodzili ze szkoły i szli razem ulicą w kierunku morza.
Była wiosna. Okna klasy otwarte były na oścież, na parapetach pojawiły się kiście bzu, a nuty
wyfruwały na zewnątrz przesiąknięte upajającym oddechem kochania. Zderzały się z
zachrypniętymi od kwietniowego powietrza głosami wopistów: - A kozacy rano wstali
w pochód się szykują...
Trochę dalej gęgał bazar, zupełnie nieczuły na miłość, jednak pełen uważnych oczu.
W jeden z takich wiosennych dni topola zobaczyła, jak do pustej klasy wślizgnęła się jakaś
kobieta. Nauczycielka załatwiała coś i zostawiła klasę otwartą. Topola nie dostrzegła, w jaki
sposób kobieta dostała się do budynku, po prostu nie zwróciła uwagi, mało to osób się tu
pęta? Mało chodzi do szkoły muzycznej? No, a do zakładu pogrzebowego, to już w ogóle.
Twarz kobiety była jakby znajoma - przypominała córkę kapitana-pogranicznika, ale oczy...
oczy miała złe i zatrwożone, jakby robiła coś nielegalnego.
Kobieta wzięła z krzesła nauczycielki kurtkę, jeszcze raz obejrzała się, wyciągnęła nożyczki i
wprawnym ruchem rozpruła
149
podszewkę. Wsunęła coś w powstałą dziurkę i szybko zaczęła zaszywać, śpiesząc się, jakby
już była spóźniona. Kiedy skończyła, uśmiechnęła się z zadowoleniem, wyszeptała parę
niezrozumiałych słów i odwiesiła kurtkę na miejsce, starannie wygładzając zagięcia.
Wyślizgnęła się na korytarz tak samo cicho i ostrożnie, jak się zjawiła. Zeszła po schodach i
nie oglądając się za siebie, ruszyła w stronę bazaru.
Nauczycielka wróciła chwilę później, ale nic nie zauważyła. Potem zaczęły się kolejne lekcje.
Wieczorem przyszedł kapitan, znowu bez córki. Przyniósł tulipany i postawił je na oknie.
Nauczycielka uśmiechnęła się, zabłysły jej oczy. Kapitan mówił coś cicho, a z sąsiedniej
klasy dolatywało tradycyjne:
- Do-re-mi-fa-so-la-si!
Podał je kurtkę. Włożyła, bo wieczór był już chłodny. Wychodzili wśród kwiatów i wieńców
zakładu pogrzebowego, trzymając się za ręce.
Topola zaszeleściła gałęziami od podmuchu świeżego morskiego wiatru.
Na ganku nauczycielka nagle potknęła się o jakąś nieznaną przeszkodę, zachwiała i upadła
wprost w objęcia swojego towarzysza. Złapał ją i posadził na ławce, z niepokojem zaglądając
w oczy. Potem pobiegł po wodę, jakieś tabletki, ale na darmo - za godzinę obydwoje zabrała
karetka.
Po tym wypadku topola długo nie widziała swojej nauczycielki. Dzieci pytały:
- Gdzie jest Pani?
- Zachorowała - odpowiadali ci, którzy przyszli na zastępstwo. A między sobą szeptali -
Ktoś rzucił na nią urok. Wyobrażacie sobie? Minęły egzaminy, zaczęły się wakacje, i właśnie
wtedy znowu się
zjawiła. Ale nie była już sobą. Ledwo poruszała batutą w ręku, a co gorsza, gdzieś znikł jej
cudowny głos, którym dyktowała dzieciom rytm. Teraz zamiast mówić, tylko pokazywała coś
rękami albo pisała na kartce, a łzy płynęły po jej bladych policzkach i kapały na papier.
Nie mogła już pracować z dziećmi, ale miała delikatne sprawne palce, dlatego zaczęła robić
sztuczne kwiaty piętro niżej. A jej kwiaty
150
wychodziły najpiękniejsze i wszyscy klienci chcieli wianki z takimi kwiatami, bo tylko one
stwarzały odpowiedni nastrój na pogrzebie. Kapitan nie zjawiał się. Jego córka też nie. Tylko
raz topola zobaczyła kobietę, która wiosną potajemnie zakradła się do klasy. Wynieśli ją, a
dokładniej jej portret przecięty żałobną wstążką, z zakładu pogrzebowego. A za nią wianki,
najpiękniejsze wianki z napisem na zamówienie.
- Nieumyślne zabójstwo - mówili ludzie, taszcząc wianki.
- Raz na rok to i pogrzebacz wystrzeli...
- Jak panu nie wstyd! Broń to nie zabawka, pamiętam jak pewnego razu...
Topola ukrywała ich w swoim cieniu, bo czerwcowe słońce nagrzewało ciemne ubrania.
Kapitan zjawił się dopiero na jesieni. Ogłoszono amnestię z okazji rocznicy odzyskania
niepodległości, ale tego topola nawet się nie domyślała. Kapitan nie przyszedł w mundurze,
tylko po cywilnemu, i nie poszedł do szkoły muzycznej, tylko piętro niżej.
Kapitan zaczął pracować na bazarze. Taszczył ziemniaki, kapustę, wódkę i konserwy. Po
robocie przychodził do zakładu pogrzebowego, pomagał skręcać stelaże do wieńców i
starannym wojskowym pismem pisał na wstęgach. Nauczycielka pieściła jego twarz swoimi
delikatnymi muzycznymi palcami i uśmiechała się.
- Do-re-mi-fa-sol-la-si-do! - recytowały dzieci na pierwszym piętrze.
A za parkanem śpiewali żołnierze, wyruszający bronić granic.
O Wielkim Szu
Towarzystwo spożywało alkohol i uprawiało hazard przy stoliku w przedziale pociągu, co
było naruszeniem regulaminu przewozu pasażerów publicznymi środkami transportu. Póki co
nie było to uciążliwe, bo mężczyźni wypili niewiele i zachowywali się spokojnie.
Zdecydowałam, że nie będę psuć im zabawy, tym bardziej że wzięłam na drogę grubą
książkę, a za oknami dopiero zaczynało się ściemniać.
- Przepraszam - mały łysawy mężczyzna wspiął się na górne miejsce, machnąwszy przed
moim nosem nogami w dawno nie pranych skarpetkach. Chwilę później już schodził z
powrotem, z portfelem w ręku. Zapobiegawczo wstrzymałam powietrze. Nie wiem czemu, ale
zupełnie nie obawiam się jazdy w przedziale
z samymi mężczyznami. Pewnie dziennikarskie życie do reszty przytępiło we mnie instynkt
samozachowawczy. Byłam tu jedyną kobietą i uważałam to za coś normalnego. Jeden z
sąsiadów zasnął beztrosko rozwalony na górnej półce, a dwóch innych grało w karty,
zajmując połowę mojego miejsca. Do gry zaprosili młodzieńca z przedziału obok. Zagrożenia
dla mojej cnoty nie było póki co żadnego, bo pili wolno i mało. Za to intensywnie szastali
kartami, mnąc je w potężnych dłoniach.
- Jesteśmy poważnymi ludźmi. Na długi grać nie będziemy. Masz pieniądze, siadaj z nami.
Nie masz, to do widzenia - ton nadawał młody mężczyzna z sąsiedniego przedziału. Miał
długie włosy i chamskie spojrzenie. Z takim bym nigdy nie zagrała w karty. Łysy z górnej
półki otworzył portfel i zaszeleścił banknotami.
- Wystarczy, żeby pograć, a potem znajomość uczcić w restauracyjnym.
Trzeci, suchy nosaty facet ze skośnymi oczami w milczeniu poklepał się po kieszeni. Ludzie
rzeczywiście byli „poważni".
Niezbyt znam się na kartach, dlatego śledziłam wszystko tylko w chwilach, kiedy odrywałam
się od książki, żeby przewrócić kartkę. W czasie gdy bohaterka powieści męczyła się nad
kwestią, jaką bieliznę włożyć na spotkanie z ukochanym, łysy znowu wdrapał się na górę i
zaczął grzebać w rzeczach. Gracze za stołem wymienili się
152
porozumiewawczymi spojrzeniami. Interesujące - dopiero co pili za znajomość.
- Słuchaj, może żona ci pieniędzy nie dała, to powiedz po prostu. Łysy zeskoczył na
podłogę, ściskając w tłustych palcach kilka
banknotów.
- Ty lepiej swojej kieszeni pilnuj - pomięta żółta koszula wylazła mu ze spodni, co
wyglądało dość nieestetycznie.
Bohaterka powieści znalazła się w nieprzyjemnym położeniu. Ona kochała młodego pięknego
alfonsa, a ją kochał młody piękny milioner. Wszystkie pieniądze, które dostawała od
milionera, alfons pedantycznie przepuszczał w kasynie.
Łysy znowu zaczął grzebać w swoich rzeczach, a jego przeciwnicy powtórnie rzucili sobie
porozumiewawcze spojrzenia. Do diabła, zupełnie przestało mi się to podobać.
- Zamierzam się położyć. Proszę się przesiąść - dźwięk gwałtownie zamkniętej książki
podkreślił powagę moich zamiarów. Nosaty obejrzał się i szczerze mówiąc, od jego
spojrzenia ciarki
przebiegły mi po plecach. Kudłaty młodzian chamsko wgapiał się we mnie swoimi
bezbarwnymi oczami.
- A może położyłaby się pani na moim miejscu, w sąsiednim przedziale.
Wściekłam się.
- Może lepiej pan pójdzie spać na swoje miejsce, a ja położę się u siebie.
Nosaty uśmiechnął się nieprzyjemnie. W powietrzu zapachniało awanturą.
No i niech będzie awantura, a co mi tam. Choć przyznać trzeba, że nie byłoby to miłe.
Łysy ciężko zeskoczył z górnej półki, popatrzył na mnie podnieconymi oczami i zacinając się,
powiedział:
- Nam już nie dużo zostało. Dogramy i koniec.
- Lepiej pieniądze pokaż, jak chcesz dograć - kudłaty wyszczerzył się w uśmiechu,
przypominając szczura.
Od hałasów obudził się nasz czwarty sąsiad, który do tej pory grzecznie spał na górnej półce.
Potarł oczy, wyciągnął z kieszeni papierosy i zaczął schodzić, zamierzając pójść na papierosa.
Musiała
153
przesunąć się w kąt, a gracze od razu wykorzystali sytuację, żeby zagarnąć stolik.
„Cholera by cię wzięła - wkurzyłam się nagle na łysego. - Chcesz przegrywać, to sobie
przegrywaj".
Łysy najwyraźniej uprzejmie spełniał moje życzenie, wśród śmiechów i dogadywania
partnerów. Ja tymczasem spróbowałam wrócić do lektury, ale los nieszczęsnej dziewczyny i
jej dwóch absztyfikantów, przestał mnie interesować. Zaczęłam więc zastanawiać się, co
lepiej zrobić - zawołać konduktora, czy od razu iść do kierownika pociągu.
Karty latały teraz z podwójną szybkością. Nosaty właśnie niechlujnie tasował talię, kiedy do
przedziału wrócił facet z górnej półki. Uważnie przyjrzał się towarzystwu, pociągnął nosem i
powiedział:
- Czuję czos.
Szczerze mówiąc, nie zrozumiałam, co miał na myśli. Ale ci przy stole zrozumieli. W
następnym momencie łysy przestał tasować i spojrzał na młodego. Ten poruszył się nieco
nerwowo, po czym z udawaną wesołością zaproponował:
- Chodźcie, dokończymy w restauracyjnym. Dziewczyna mówiła, że spać chce.
- Właśnie - ucieszył się nosaty - przy okazji za znajomość wypijemy. Towarzystwo
poderwało się błyskawicznie, poczekali w korytarzu, aż łysy wydobył ze swoich zapasów
kolejną porcję pieniędzy, i poszli do wagonu restauracyjnego.
W przedziale od razu zrobiło się więcej miejsca i stało się jakoś jaśniej. Odetchnęłam z ulgą.
- Pomóc pani? - facet z górnej półki uprzejmie zaczął rozkładać mój materac.
- Dziękuję.
Podstarzały siwy facecik był typowym podróżnym, tylko oczy miał tak jasne, jakby trochę
bezradne.
- Może wyjdę, żeby mogła się pani spokojnie przebrać?
- Nie dziękuję, szczerze mówiąc, nie zamierzam się jeszcze kłaść. Po prostu chciałam
ukrócić te praktyki.
- Jakie praktyki?
- No jak ta dwójka ogrywała tego - pokazałam palcem na sąsiednie miejsce - i jeszcze
udawali, że się nie znają.
154
- Młodziaki - rzucił lekceważąco. - Miernota. Nic nie potrafią zrobić jak trzeba.
Interesujące.
Średni ze mnie psycholog, ale trochę znam się na ludziach. Dlatego ostatnie zdanie sprawiło,
że uważniej przyjrzałam się mojemu towarzyszowi.
Przyjrzałam się i nic szczególnego nie zauważyłam. Facet jak facet. Nawet sympatyczny.
Przynajmniej budzi zaufanie. Takiego możesz zostawić w przedziale i nie bać się, że będzie
grzebał w twojej torbie.
Sąsiad wytłumaczył sobie moje spojrzenie inaczej.
- Proszę wybaczyć, nie przedstawiłem się. Fedir Iwanowycz - podniósł się nawet trochę z
miejsca, ale natychmiast upadł z powrotem, bo pociąg gwałtownie przyspieszył.
Zgodnie z dziennikarskim zwyczajem, przedstawiłam się pełnym nazwiskiem:
- Szpilowa Ludmiła.
Nieprzeciętne nazwisko, którym obdarował mnie ojciec, przysporzyło mi wiele kłopotów w
dzieciństwie. Nawet na studiach wołali na mnie Szpilka, dlatego już od dawna nie dziwiły
mnie ironiczne reakcje rozmówców, ale to, co zademonstrował siwy, to była przesada.
Najpierw wytrzeszczył oczy, a potem odchylił się w tył i zarechotał na całe gardło.
- Czemu pan się śmieje? - spytałam urażona.
- Oj, proszę wybaczyć - śmiał się tak szczerze, że aż łzy popłynęły mu z oczu. W końcu
sama nie mogłam wytrzymać i uśmiechnęłam się w odpowiedzi.
- Proszę nie pomyśleć, że to z pani, po prostu taka sytuacja... sama sobie pani nie wyobraża.
Gdy tak chichotał, zdecydowałam się na filozoficzny wywód.
- Niemcy uważają, że mieć na nazwisko Miller, to tak jakby nie mieć żadnego. A dla
dziennikarza, lepiej być Szpilowa, niż Krawczenko czy, powiedzmy, Petrenko.
- -A pani jest dziennikarką? - zainteresował się sąsiad, odsapnąwszy
ostatecznie.
- Tak, wykonuję drugi najstarszy zawód świata, choć to pana tak śmieszy.
155
- No co też pani! W żadnym wypadku! - gwałtownie zaprzeczył.
- Po prostu szpilowy, to gracz, który oszukuje. Innymi słowy
- szuler. To od niemieckiego „Spiel", czyli gra. A tu dopiero co odbyła się gra i ta, jak to pani
ujęła „dwójka" - przy tych słowach stary dość zabawnie sparodiował mój teatralny ruch ręką
w stronę sąsiedniego miejsca - tak więc ta dwójka, to właśnie szpilowi.
- A łysy? - zainteresowałam się.
- Łysy oczywiście nie. Łysy nie jest szpilowym. Teraz pani rozumie, skąd moja wesołość.
- Teraz rozumiem - i parsknęłam mimo woli, przypominając sobie sąsiadów. - A co pan im
powiedział?
- Co powiedziałem? -facet uśmiechną się zalotnie.
„No tak - pomyślałam - zaraz się zacznie przystawiać. Tego mi jeszcze brakowało".
Pewnie wyraz mojej twarzy był dość wyrazisty, bo zalotny uśmiech zniknął z oblicza mojego
towarzysza. Jednak oczy wciąż były wesołe.
- Dałem im do zrozumienia, że widziałem jak szuflują karty.
- Szuflują... - skupiłam się, starając coś sobie przypomnieć. - Kiedy szuflowali1.
Sąsiad łagodnie pokręcił głową:
- Nie mogła pani tego zauważyć. Jest taki myk, nazywa się czos. Wydaje bardzo
charakterystyczny dźwięk. Wszedłem do przedziału i powiedziałem, że słyszę czos.
- A pan to niby kto? - walnęłam prosto z mostu, niezbyt delikatnie, pewnie ze zmieszania.
- Fedir Iwanowycz. Emeryt. Od wczoraj.
- A do wczoraj?
- A w gazecie pani nie napisze? - jago oczy znów zwęziły się filuternie.
- Nie, zajmuję się kulturą.
- A... kulturą... - zamyślił się nie wiadomo nad czym. - Chociaż... jak pani chce, to proszę
napisać. Od wczoraj przecież z tym skończyłem. No więc tak. Przedwczoraj i jeszcze wiele
lat wcześniej byłem zawodowym graczem, żyłem z tego, co wygrałem w grach hazardowych.
Innymi słowy - byłem szpilowym.
- To znaczy, że pan jest razem z nimi... - zapytałam zupełnie zdezorientowana.
156
- No co też pani... Jak pani mogła tak pomyśleć? Z takimi jak ci, żaden szanujący się gracz
pracować nie będzie. To jakieś marne płotki, nie ta liga. Ja grałem na poważnie. Cały
szpilowy świat mnie zna. Proszę iść i zapytać, kto to taki Szaliapin.
- Szaliapin?
- To moje przezwisko.
- Zaraz, zaraz... - dopiero teraz dotarł do mnie cały humor sytuacji. To znaczy ten Szaliapin
okazał się być szpilowym, ta dwójka,
i jeszcze ja... Zarechotałam szczerze, tak jak chwilę wcześniej mój rozmówca. No, nieźle.
Wychodzi na to, że wszyscy w przedziale, oprócz łysego, to szpilowi.
Fedor Iwanowycz cierpliwie odczekał, aż minie mój napad wesołości. W ogóle bardzo się
zmienił w ciągu ostatnich kilku minut. W spojrzeniu pojawił się metal, plecy wyprostowały
się, a czoło przeorały głębokie zmarszczki. Sąsiad najwyraźniej nad czymś rozmyślał.
- A wie pani co - powiedział, kiedy byłam już w stanie rozmawiać - ja bym w ogóle nie
protestował, gdyby pani o mnie napisała. Powiem więcej, byłbym pani wdzięczny. Tak jak
wspominałem, od wczoraj z tym skończyłem.
- Dlaczego? - rzuciłam, doprowadzając się do porządku po długim śmiechu. - Odmieniło się
panu?
- Ta! To jakby tobie się odmieniło i przestałabyś pisać... Katia, serce moje, to fach, jeszcze
możemy się posprzeczać, która z naszych profesji jest starsza. A w dodatku, kto z nas jest
bardziej moralny, szpilowi czy dziennikarze.
- Ja się zajmuję kulturą!
Nie mogę znieść, jak najeżdżają na nasz fach, choć szczerze mówiąc, powodów nie brakuje.
- Ja też swego czasu zajmowałem się kulturą - niespodziewanie zaśmiał się mój sąsiad. -
Bite dwa lata kantowałem frajerów z filharmonii. Wtedy to zostałem Szaliapinem.
- No dobrze - odwróciłam się twarzą do stolika. - Wody?
Fedir Iwanowycz wyjął mi z rąk butelkę, odkręcił, nalał pół szklanki i przesunął wodę w moją
stronę.
- Dziękuję - powiedziałam, biorąc łyka. - A ciekawa jestem, czemu pan powstrzymał swoich
kolegów? Wychodzi na to, że niezbyt to
157
etyczne. Przecież można powiedzieć, że tylko wykonywali swoje służbowe obowiązki.
Sąsiad z dezaprobatą pokręcił głową, znów stał się zupełnie poważny:
- Partacka robota. Psują sztukę. Jeśli nawet pani zauważyła, że są razem. A potem czos -
szansa jak z publicznej toalety...
- Nie bardzo rozumiem...
- Szansa to termin oznaczający stworzenie przewagi w grze. To coś, co zmusza boginię
statystyki odwrócić się twarzą do Pani, a dupą do locha.
- A loch to, jak rozumiem ten, którego kiwają...
- Łoch to frajer, jeleń, pasażer...
- Pasażer - uśmiechnęłam się. Wszystko to było niezmiernie ciekawe, nawet jak dla
specjalisty w dziedzinie kultury.
- Pasażer - potwierdził Fedir Iwanowycz - to ktoś, kto sam siebie okłamuje. Siada do gry na
pieniądze z profesjonalistami, choć nie ma odpowiednich kwalifikacji. Dyletant. Taki jak ten
łysy z górnej półki. A gdybym przy stoliku usiadł ja, lochami byłaby ta dwójka leszczy -
powiedział i widać było, że jest z tego dumny.
- Ale panu się nie spodobała ta dwójka!
- Nie spodobała mi się - stanowczo potwierdził Fedir Iwanowycz - Bo łamią główne zasady.
W ich działaniach nie ma sztuki. A to grzech. I dalej, widziałaś, jak zachowywali się wobec
locha? Tak się nie godzi! Łocha nie można obrażać. Proszę zapamiętać na całe życie: słowo
łocha jest prawem! Miłuj łocha jak siebie samego, bo w nim masz niewyczerpane źródło
pieniędzy. Przez takich jak ta dwójka, ludzie źle mówią o szpilowych. Prawdziwy
profesjonalista powinien zrobić tak, żeby frajer sam oddał mu pieniądze i jeszcze
podziękował. Mój rozmówca przemawiał jak natchniony i z takim przekonaniem,
że na sekundę i mnie zrobiło się przykro z uwagi na niski poziom kolegów szpilowych.
Dokąd zmierza to społeczeństwo, strach pomyśleć! Żeby głośno nie parsknąć, odkaszlnęłam.
- Jakby pana tak posłuchać, to wychodzi, że owieczki Boże, a nie szulerzy...
- Szpilowi.
- To, za przeproszeniem, ja jestem Szpilowa, a oni to szulerzy. I to
158
w nikły sposób podobni do owieczek, prędzej do wilków.
- Wilk sanitariuszem lasu... - filozoficznie zauważył mój rozmówca. Tu mi zaprzeczać nie
wypadało, tym bardziej, że i Łysy niezbyt
przypominał jagnię - raczej barana.
- A co do jagniąt, to jedno pani powiem - każdy frajer chce oddać pieniądze. To go rajcuje.
Nawet kiedy śpi, śni mu się, że zostaje wykiwany. Dlatego pomóc mu, to nasz święty
obowiązek. Niech pani pozwoli zabrać się do restauracyjnego - tam wszystko będę mógł
objaśnić na przykładzie.
- Pan zaprasza? - upewniłam się.
- Niech będzie, że tak - Fedir Iwanowycz nagle wstał i grzecznie się ukłonił.
„Patrzcie, jaki szarmancki" - pomyślałam i, żeby nie zmuszać starszego człowieka do stania w
chybotliwym wagonie, zgodziłam się.
Za oknami uciekały przed nami drzewa i słupy telegraficzne i daremnie staraliśmy się je
dogonić, przeciskając się wąskim korytarzem do wagonu restauracyjnego.
- A może rzeczywiście napisałaby pani o mnie? - mój towarzysz prawie krzyczał mi do
ucha. - Napisze pani o mnie książkę i stanie się sławna.
- No pewnie. Sława murowana - trzasnęłam drzwiami i dopiero wtedy zaczęłam co nieco
słyszeć.
- A czemu tak sceptycznie? Myśli pani, że jestem gorszy od jakiegoś biznesmena czy
polityka, o których piszą wszyscy?
- Broń Boże! - zaprzeczyłam gwałtownie, bo gorszy nie był na pewno, przynajmniej od tych
osobników, z którymi zetknęłam się osobiście. - Tylko co opisać? Jak ludzi w karty
oszukiwaliście? Fedir Iwanowycz zatrzymał się:
- No wie pani, biznesmeni i politycy oszukują ludzi nawet bez kart, a piszą o nich nie tylko
książki, ale i artykuły, i wspomnienia, i to w ilościach hurtowych. A jak ja wykorzystuję,
dokładniej, wykorzystywałem karty, to o mnie już pisać nie wolno. Tak? Speszyłam się.
- Źle mnie pan zrozumiał. Politycy oszukują ludzi, i wszyscy o tym wiedzą. Po prostu do
książki potrzebny jest wyrazisty materiał, żeby ludzi zainteresować. A tu o czym pisać? Jak
się karty tasuje?
159
- Dziecko drogie - Fedir Iwanowycz objął mnie po ojcowsku, ale szybko się uwolniłam.
Mój rozmówca popatrzył na swoje dłonie, jakby je widział pierwszy raz w życiu, po czym
demonstracyjnie schował za plecami. Taki wariant odpowiadał mi znacznie bardziej.
- Szanowna pani! Jeśli sądzi pani, że wszystko ogranicza się do tasowania kart, to jest pani
w głębokim błędzie. Dajmy na to - Ko-tlarewski. Z waszej branży, że tak się wyrażę. Wie
pani, że napisał Eneidę tylko dzięki grze w karty?
- Jak to-tylko?
- No, prawie tylko. Kim byli pierwsi słuchacze Kotlarewskiego? Inni gracze. A cały
szpilowy folklor zbudowany jest na parafrazie klasyki, tak jak i Eneida - popatrzył na mnie
wyczekująco, ale jak na złość, nie wiedziałam, co powiedzieć - Albo, dajmy na to, Dima
Hajowyj.
- To też pierwszy słuchacz Kotlarewskiego? Fedir Iwanowycz zaśmiał się:
- Pani to potrafi człowiekowi dopiec... Nie, Dima to drobny krętacz. Na posyłki był u mnie,
papierosy przynosił, a teraz napisał książkę o kartach, całą encyklopedię, o taką grubą -
rozciągnął dwa palce, żeby podkreślić swoje słowa, a ja zwróciłam uwagę na wygląd jego
dłoni. Delikatna i elegancka jak u muzyka - zupełnie nie pasowała do swojego właściciela.
- Co tam pani zauważyła? - zaciekawił się mój towarzysz.
- Ma pan palce jak muzyk.
- Nie na darmo nazywali mnie Szalapin. Roześmialiśmy się wesoło.
- Śpiewać też pan umie?
- A według pani, co robię? - uśmiechnął się chytrze.
- Śpiewy karciane? Jak w operze „trzy karty, trzy karty, trzy karty...". Fedir Iwanowycz z
oburzeniem zamachał rękami.
- Co też pani ciągle „karty-karty". Zacięła się. Grać można w co się tylko chce, byle chęć
była. Na przykład, nasi chłopcy z przedziału. Mogę się przywiązać, że grają teraz w szmen.
- Przymazać, czyli założyć się?
- Tak - dotknął palcem do czoła, jakby coś sobie właśnie przypomniał. - Zresztą ja też
proponuję zakład. Opowiem pani jak
160
wszystko w restauracyjnym będzie wyglądało. Jak będzie tak, jak mówię, to napisze pani o
mnie książkę - spojrzał mi w oczy - Nie za darmo, oczywiście. Zapłacę, ile pani powie.
- Dokładnie tyle, ile powiem?
Fedir Iwanowycz potwierdził skinieniem głowy.
- Stoi?
Wzruszyłam ramionami.
- Nie powiedział pan jeszcze, co to znaczy szmen.
- Już mówię - wciąż sterczeliśmy w korytarzu wagonu przedziałowego, od czasu do czasu
wciskając się w ścianę, żeby przepuścić pasażerów. - Siedzą w kącie, frajer przy oknie. Na sto
procent przysiadł się do nich jeszcze jeden gość. Żeby ktoś przypadkiem nie przerwał gry.
Grają bez kart. Na banknoty. Zakład?
Obok nas przemknął Łysy - na pewno biegł po kolejną porcję pieniędzy. Parsknęłam ze
śmiechu.
- Niech pan jemu to wszystko opowie.
- Nie wolno. On teraz marzy o tym, żeby wszystko przegrać i nic go nie powstrzyma. Poza
tym, wybielanie frajera, to grzech śmiertelny. Spojrzałam w jasne oczy mojego rozmówcy.
- A mnie wybielać można?
Uśmiechnął się i w jego głosie po raz pierwszy wyczułam nutę wyższości.
- Pani jest kobietą, a świat hazardu przeznaczony jest dla mężczyzn.
- Chce pan powiedzieć, że kobiety nie potrafią grać w karty?
- Nie obrazi się pani, jak coś opowiem? Tylko od razu uprzedzam - to nie nadaje się do
opisania.
- Znaczy słabizna?
- Ależ skąd - Fedir Iwanowycz chrząknął - wątpię, by chciała to pani opisać. Opowiem.
Przywieźli pewnego razu jakąś damę na katran. Sam byłem świadkiem. Oj, proszę wybaczyć,
katran to miejsce, gdzie gra się w karty... Tak więc, zachciało jej się grać. Ostrzegali ją, że
reguły gry są twarde. Wszystko, co przegra, będzie musiała oddać. „A jak ktoś nie ma
pieniędzy?". Odpowiadają jej, że to nikogo nie obchodzi. A jeśli ktoś nie odda długów, to
mogą go nawet w rozrachunku przecwelić. „To znaczy, co zro-
161
bią?" - pyta dama. Przepraszam, za słownictwo, ale mówię, jak było. „Wyruchają w dupę" -
wyjaśniają jej. A dama uśmiecha się i mówi: „No, w takim wypadku, to łatwo się rozliczę z
długów". - rozmówca zrobił wyczekującą pauzę. - No i jak, opisze to pani?
- Nie - odpowiedziałam szczerze. Nie lubię niesmacznych historii.
- Niech pani napisze o tym frajerze - obok nas przebiegł Łysy, zaciskając w ręku pieniądze. -
Sugeruję, że to nie jego forsa. Gdyby była jego - od razu by wszystko wyciągnął, a skoro nosi
porcjami, to raczej cudzą flotę wiezie, pewnie od różnych osób. Ale teraz frajer jest tak
otumaniony, że własną matkę by zastawił, byleby się odegrać. W rezultacie przegra wszystko,
co do kopijki.
- I panu go nie szkoda?
- Nie - twardo powiedział Fedir Iwanowycz. - I pani też go nie szkoda.
Dziwne, ale miał rację.
W restauracyjnym, przy stoliku siedziała znajoma kompania. Łysego szulerzy wcisnęli w sam
kąt, a czwarte miejsce zajął potężny pracownik kolei w niebieskich spodniach i zatłuszczonej
koszuli.
Żaden mięsień nie drgnął na twarzy mojego przewodnika, kiedy przechodziliśmy obok i
siadali w przeciwległym kącie. Miejsce wybrał profesjonalnie, ja widziałam wszystko jak na
dłoni, a on był odwrócony plecami.
Z ciekawością przyglądałam się graczom.
- Nie tak otwarcie, słoneczko, nie tak otwarcie - powiedział, ledwie poruszając ustami. -
Przestraszy ich pani.
Posłusznie odwróciłam wzrok, ale zdążyłam zauważyć, że pomimo wyraźnej gry, kart na
stoliku nie było, za to w wielkiej ilości walały się pomięte banknoty.
- Widzi pani? - kontynuował mój przewodnik. - Grają na numerach banknotów. W tak
zwany szmen. Ten czwarty, kolejarz, to mebel. Zajmuje wolne miejsce, żeby nie dosiadł się
nikt obcy -kiwnął pacem na kelnerkę. - Wypijemy?
- Ja tylko kawę.
- Może likier albo szampan, za spotkanie?
- Kawę - zamknęłam dyskusję i ponownie spojrzałam na graczy.
162
Coś mi to przypominało. Faceci zaciskali w rękach banknoty, coś szeptali, cieszyli się
wygraną, zupełnie jak dzieci...
- Przypomniałam sobie! Graliśmy tak w dzieciństwie, na biletach do kina.
- Dokładnie - potwierdził Fedir Iwanowycz. - Nawet reguły są podobne. A jak pani chce, to
mogę pokazać, jak się gra zupełnie bez niczego. Bez kart, bez pieniędzy, nawet bez biletów.
- Bardzo chętnie.
Wszystko to było dość ciekawe, przynajmniej ciekawsze niż moja niedoczytana powieść.
Kelnerka przyniosła kawę i konspiracyjnie pochyliliśmy się nad filiżankami.
- Zna pani oczko? Dwadzieścia jeden. Reguły są te same, tylko bez kart. Pokazujemy na
palcach. Najpierw ja, potem pani. To się nazywa więzienne oczko. W celi nie zawsze da się
znaleźć karty.
- Pan siedział w więzieniu?
- Broń Boże, ale kto wie, co mnie jeszcze czeka - zaśmiał się cicho, a potem zacisnął pięści.
- Pokazujemy? Raz, dwa, trzy. Przypominało to trochę „kamień-papier-nożyce", tylko trzeba
było liczyć na palcach. Ja od razu pokazałam dziesięć, a mój partner dwa.
- Jeszcze? - zapytał.
- Proszę zaczekać.
To razem dwanaście. A potrzeba dwadzieścia jeden. Teraz co by nie robić, on pokaże dziesięć
i będę miała za dużo, więc przegram. Sprytnie.
- Nie, proszę poczekać, chyba zrozumiałam. Źle zrobiłam. Mogę jeszcze raz?
- Proszę bardzo.
Tego wieczora w restauracyjnym toczyła się wielka gra. W czasie gdy szulerzy rozkładali
biednego Łysego, my po kolei pokazywaliśmy na palcach. Szczerze się ubawiłam. I nawet nie
zaprotestowałam, kiedy Fedir Iwanowycz zaproponował odrobinę bananowego likieru. Nasza
znajomość została ostatecznie zatwierdzona.
- A czy na palcach też można oszukiwać?
- Pewien kijowski szpilowy, o przezwisku Kursant, mawiał, że za komunizmu wszystkie
karty będą szklane. Tak więc odpowiadam,
163
nawet ze szklanymi kartami, na palcach, czy w pluciu na odległość można frajera wykiwać.
- W pluciu... - wyobraziłam sobie jak nasi gracze zaczynają pluć na odległość i rozbawiło
mnie to jeszcze bardziej.
- A wie pani skąd przezwisko Kursant? Pokręciłam głową.
- Chłopak specjalizował się w wojskowych. Wstępował do szkoły wojskowej. A tam, wie
pani, sama złota młodzież, dzieci bogatych rodziców, jest się na czym obłowić. I tak przez
trzy-cztery miesiące w intymnej atmosferze Kursant niespiesznie wygrywał od swoich
kolegów, a jak była możliwość, to i od swoich wykładowców, czterdzieści-pięćdziesiąt
tysięcy, a na nowy rok - zwalniał się. Nie zrozumiałam:
- Jak to - wstępował do szkoły?
Fedir Iwanowycz napawał się moją reakcją.
- Normalnie. Zdawał egzaminy, przechodził komisję medyczną. Unitarka i tak dalej. A w
następnym roku - kolejna szkoła. I tak do przekroczenia wieku poborowego. Chciał poprawić
sobie datę urodzenia i kontynuować, ale, jak na złość, wzrok mu się pogorszył, wiadomo,
pracował w ciemnościach, w nieludzkich warunkach...
- O matko! - nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę. Mój starszy brat wstępował do szkoły
artyleryjskiej, to była cała epopeja - badania, analizy, szczepienia, buty...
- Tak, i mało tego. Najlepszy myk polegał na tym, że ograwszy całą tą bandę, pozostawał ich
najlepszym przyjacielem. Żegnała Kursanta cała uczelnia. W najdroższej restauracji.
- Zaraz, zaraz - dopiero teraz sobie to wszystko policzyłam - to znaczy, że on w rok zarabiał
czterdzieści tysięcy rubli?!
- W cztery miesiące. Do dziesięciu tysięcy na miesiąc. A przez następne pół roku, wszystko
sumiennie przepuszczał na bilardzie w Hydroparku. Tak więc przez rok wychodził na zero.
- To jakiś debilizm - nie wyobrażałam sobie, jak można wygrać, a potem stracić taką masę
pieniędzy. - Paranoja! To znaczy, że w bilard ktoś go ogrywał tak, jak on ogrywał swoich
kursantów.
- Dokładnie! Tu był totalnym frajerem.
164
Wszystko to nie mieściło się w głowie. Przecież w tamtych czasach za czterdzieści tysięcy
rubli można było żyć... zaraz zaraz, właśnie ile? Chyba z dziesięć lat! Jakby na trzy procent
wrzucić to na lokatę, to byłoby więcej niż tysiąc rocznie. I wszystko to przepuścić na
bilardzie? I to nie jeden raz. Męczyć się z egzaminami, butami, komisjami medycznymi, a
potem...
Nie wytrzymałam:
- Wychodzi na to, że szpilowi i frajerzy, to ci sami ludzie - dzisiaj jest szpilowym, jutro -
frajerem?
Na to Fedir Iwanowycz wyraźnie się obruszył. Zadarł głowę i wycedził przez zęby, jak
najzjadliwiej:
- Radzę ci zapamiętać, gołąbeczko, że prawdziwi szpilowi nie bywają frajerami nigdy -
zrobił teatralną pauzę. - Też mogą wpaść, bo los jest ślepy. Ale szpilowy kieruje procesem
gry, a frajer gra na oślep. Zaślepia go chęć zgarnięcia forsy. Jeśli człowiek chce łatwo zarobić,
to znaczy, że jest frajerem.
- No to jak w końcu z tym Kursantem?
- Szczerze mówiąc, Kursant był trochę frajerowaty. Tym się wsławił. Ale wyjątek
potwierdza regułę.
Sentencja wydawała mi się wątpliwą, ale nie miałam ochoty się kłócić.
- A ten co gra nie dla wygranej, tylko dla własnego zadowolenia, też może być frajerem?
- Może. Dobrze pani kombinuje - mój rozmówca złagodniał. - Frajer to pozycja życiowa.
Przy okazji rozmowy straciłam z pola widzenia graczy, ale szybko mi o sobie przypomnieli.
- Chłopcy! Przecież to nie moje pieniądze! - zawył ktoś nagle w proteście.
Podniosłam wzrok. Łysy przegrał wszystko i teraz starał się wykręcić od zapłaty.
- Zapiszcie mój adres, ja potem wszystko oddam. Ludzie mi dali na towar. Zwróćcie mi
pieniądze, a ja przysięgam, że oddam. Kudłaty składał banknot do banknotu, szczerząc się
okrutnie,
a jego nosaty towarzysz dudnił głosem przypominającym odkurzacz:
165
- A ja ile przegrałem! To też niemałe pieniądze. Dopiero co to ty byłeś górą. Co by było,
jakbym ja ciebie zaczął prosić o zwrot pieniędzy? Taka gra. Może się jeszcze odegramy.
Postawmy razem...
- Jakieś pretensje? - Kudłaty wyraźnie się nabijał. - Nie trzeba było siadać z nieswoimi
pieniędzmi. A gra była uczciwa. Człowiek może potwierdzić. Jakieś pretensje?
Facet w kolejowym uniformie kiwał głową jak chiński bożek, że niby wszystko widział i gra
była uczciwa. A Łysemu z oczu trysnęły łzy.
- Jak jak bez pieniędzy... przecież to nie moje... panowie, ja wszystko oddam. Bądźcie
ludźmi.
Fedir Iwanowycz nachylił się w moją stronę.
- Zwie się to arią frajera. Na motywach ludowych.
- Chodźmy stąd - nie chciało mi się oglądać jak dorosły koleś rozmazuje sobie po twarzy
smarki.
- Racja - przystał na moją propozycję Fedir Iwanowycz. - Zaraz będzie kipisz. Do czysta go
złoili, debile.
Rzucił na stół pieniądze za kawę i poprowadził za sobą w drugi koniec pociągu.
- Przespacerujmy się, dobrze? Bo jeszcze, nie daj Boże, pójdą rozliczać się w przedziale,
Hawryło przyleci i tylko nas tam będzie brakować.
- A który z nich to Hawryło?
- Tak się mówi na konduktora... przepraszam, że czasem rzucę jakimś niezrozumiałym
słowem. Niech się pani nie krępuje, proszę pytać.
- Nie krępuję się.
Doszliśmy do ostatniego wagonu i stanęli na końcu. Za oknem romantycznie śmigały szyny i
światła semaforów.
- W dawnych czasach było święte prawo - mój towarzysz kontynuował wykład - Nigdy nie
zabieraj frajerowi wszystkiego. Zostaw mu choć na gablotę do domu.
- Jak tak pana posłuchać, to kiedyś kwitł pełen humanitaryzm...
- To nie humanitaryzm, tylko zasady bezpieczeństwa - Fedir Iwanowycz wyjął paczkę
papierosów i grzecznie mnie poczęstował.
- Proszę się częstować.
- Dziękuję.
166
- Wszystko polega na tym, żeby nie zapędzić frajera w kozi róg. Człowiek pod presją zdolny
jest do wszystkiego. Wcześniej to był nie humanitaryzm, tylko zdrowy rozum. Wszystko
odbywało się spokojnie, po ludzku. Każdy szpilowy miał na zimę zahodowaną grupkę
frajerów, których ogrywał po trochu, żeby na godziwe życie starczyło. Jeden grał w
preferansa z naukowcami, inny w wojnę z rzeźnikami. A w maju wszyscy jechali nad morze.
Na plaży można było w sezonie bez problemu zgarnąć dwadzieścia, trzydzieści tysięcy. Na
zimę wracało się do siebie. Raz na dwa-trzy lata można było sobie pozwolić na większy
skandal. Jednym słowem, żyli ze smakiem. Przyjemność płynęła z życia. Nie to, co teraz.
Stara szkoła to i ludzie poważni. Jest co powspominać - zaciągnął się głęboko, coś rozważając
- mogłaby pani notatki robić - do książki.
- Nie trzeba. Pamięć mam profesjonalną.
Do książki! Pięknie, teraz uważa mnie za swojego osobistego biografa. Chociaż irzeba
przyznać, że zakład był, słowo dałam.
A Fedir Iwanowycz wypuścił w powietrze równiutkie kółko i ciągnął rozmarzonym głosem.
- Autorytet miał nie ten, co zabierał frajerowi wszystko, ale ten kto zrobił coś takiego, że
innym słabo się robiło.
- Na przykład?
- No, na przykład ogrywał jakiegoś sławnego aktora, czy kosmonautę.
- A Kaszpirowskiego nikt nie próbował ograć? Fedir Iwanowycz uśmiechnął się.
- Kaszpirowskiego? Opowiem pani jak mój kolega całą setkę kasz-pirowskich przekręcił.
Proszę sobie wyobrazić: zjazd spirytystów. Jałta.
Zjechali się z całego Sojuzu. Do obiadu - posiedzenia, to, śmo, a potem, rzecz jasna, czas
wolny. A niech mi pani powie, gdzie w Jałcie spędza się czas wolny? Oczywiście na plaży.
Cała banda nadętych frajerów. Wiadomo: przyszłość przepowiadają, leczą na odległość.
Karmy, biopola, telekineza. Aż strach patrzeć.
W tym czasie odpoczywał tam jeden rudy z Charkowa. Szpilowy średniego kalibru. I ci tani
spirytyści strasznie mu się nie podobali. Nam zresztą też. Ale proszę słuchać. Rudy podchodzi
do nas pewnego razu i proponuje zakład, że wycycka całą tą spirytystyczną hołotę,
167
dokładnie tam, na plaży. My postawiliśmy po stówce, on - pięćset. A tak mu się oczy świecą,
że ani chybi, coś wymyślił. Sto rubli - pieniądz niewielki a zabawa zapowiadała się przednia.
Podchodzimy bliżej i czekamy, co będzie. A ten tylko otrzepał kąpielówki z piasku i z mety
zasuwa do najbardziej szanowanego dziada z gęstymi nastroszonymi brwiami, który robi nie
wiadomo co - przedmioty przesuwa na odległość, czy inne cuda wyprawia. I rudy poważnie
go informuje, że ci na plaży, to dzieciaki są, a nie żadni spirytyści, bo w Jałcie mieszka taki
spirytysta, co takich jak oni nosem wciąga.
A ci jak się zagotowali! Żeby pani widziała. Nakierowali na niego wszystkie swoje
wahadełka, piramidy, różdżki, słowem cały osprzęt i mówią: bujda, żadnego spirytysty w
Jałcie nie ma.
Rudy tylko się zaśmiał i pyta, czy ktokolwiek z nich potrafi czytać myśli przez telefon. Na co
ci odpowiadają z oburzeniem, że to niemożliwe. A rudy - możliwe, zaraz wam udowodnię.
Tak się składa, że mam numer tego jałtańskiego spirytysty, a budka telefoniczna jest tuż za
rogiem.
Zebrali się wszyscy razem i idą do telefonu. My za nimi. Rudy dodzwonił się do spirytysty i
pyta, kto z grupy będzie z nim rozmawiał. Oczywiście pierwszy za słuchawkę złapał
najbardziej szanowany dziad-autorytet. A jałtański spirytysta nie dał mu nawet słowa
powiedzieć, tylko z miejsca zaczyna opisywać, kto przy telefonie stoi
- szczegółowy portret. W jakich kąpielówkach, co trzyma w ręce, gdzie stoją, ilu ludzi jest
dookoła. Wyobraża sobie pani? Dziad zdezorientowany, a rudy zabiera mu słuchawkę i pyta,
kto jeszcze chce rozmawiać.
Z następnym czarodziejem - ta sam historia, nawet o tatuażu na ręce wiedział jałtański
spirytysta. Rudy pyta, kto jeszcze? Ale resztę bioenergetyków kompletnie zamurowało, żaden
nie chciał podejść. Rudy podziękował, odłożył słuchawkę i przyszedł do nas, żeby odebrać
wygraną. A spirytyści na plaży więcej się nie pojawili. Zjazd się skończył.
Fajny przekręt?
- Fajny, to mało powiedziane! - nie ukrywam, że byłam pod wrażeniem. Człowiekowi się
wydaje, że coś o świecie wie, a tu takie rzeczy się dzieją, że szczęka opada.
168
- A wie pani, na czym polega cały sekret?
- Nie mam pojęcia.
- Stary cyrkowy numer. Rudy, kiedy rozmawiał przez telefon, używał szyfru.
- Jak to?
- No tak. Na przykład jak przy telefonie kobieta, mówił „dzień dobry", jak mężczyzna to
„halo", i tak dalej. Stare sztuczki rzadko zawodzą.
- No to się nie liczy - wyobraziłam sobie bandę spirytystów na plaży obok telefonu. Śmiech
na sali. Z całymi swoimi biopolami nabrali się na dziecinną sztuczkę.
- Czemu się nie liczy?
- Po pierwsze dlatego, że on ich nie ograł, tylko wykiwał. A po drugie, jakby grali na
pieniądze, to pewnie na poważnie użyliby swoich zdolności.
- A tu się nie mogę zgodzić. Dla szpilowego to zawsze sprawa honoru. A jak frajer nie
podchodzi do gry na poważnie, tym lepiej
- Fedir Iwanowycz zamyślił się na chwilę. - Mamy w naszym szpilowym świecie taki zawód
- ustawiacz.
- Reżyser?
- Proszę mierzyć wyżej! On organizuje grę. Nie taką, jak widzieliśmy. Poważną grę.
Wyszukuje dzianego jelenia, wynajmuje wykonawcę, organizuje miejsce. I często stara się,
aby gra wyglądała jak na żarty. Tylko gotówkę żywą trzeba po wszystkim wyłożyć
- dla podkreślenia absurdu sytuacji, mój rozmówca pstryknął w powietrzu swoimi
wypielęgnowanymi palcami i zaśmiał się krótko. - Robota poważna, bo nieraz, żeby dobrze
ustawić grę, trzeba kilka miesięcy ciężko pracować. Dlatego i pieniądze są adekwatne. A
wykonawca, czyli ten, kto siedzi za stolikiem, to nie jest prosty robotnik. Pracuje za niewielką
dolę, a odpowiedzialność
- olbrzymia.
- Czyli wyzysk pełną gębą. Fedir Iwanowycz zamyślił się.
- Raczej podział pracy. Chociaż zdarza się i wyzysk. Tutaj sztuką jest znalezienie
nieznanego wykonawcy. Szukają ich na końcu świata. Na przykład przywozi ustawiacz
takiego samouka z Kryżopola
169
i sadza go przed znanym graczem, który udaje, że jest frajerem. Przegra przyjezdny - popada
w niewolę do ustawiacza, dopóki nie odpracuje pieniędzy, które przegrał, kar i odsetek.
Wygra - tym lepiej. A czasami przyjezdny gra przeciw przyjezdnemu. Każdy myśli, że ten
drugi to frajer, a obaj przechodzą ten sam test - grają za pieniądze ustawiacza. Więc kto by nie
wygrał, organizator otrzymuje wykonawcę niemal za darmo.
- No rzeczywiście, piękna historia - nie cierpię obrzydlistwa w żadnej postaci. - I chciałby
pan, żebym o tym napisała?
Fedir Iwanowycz spojrzał na mnie surowo:
- Ja nie proponuję. Przegrała pani zakład.
- I myśli pan, że będę teraz na pana harować, jak ten podwykonawca z Kryżopola?
- Za wszystko pani zapłacę.
- Lepiej chodźmy. Już późno.
Fedir Iwanowycz skrzywił się niechętnie, ale podążył za mną wzdłuż drzwi śpiących
przedziałów.
W kącie pustego restauracyjnego siedzieli nasi znajomi, tylko teraz bez Łysego. Na stole
znów rozłożone były pieniądze, tym razem na trzy kupki.
Mój towarzysz ujrzawszy to, przeprosił mnie i ruszył do stolika.
- Co to za tandeta - zwrócił się do trójki, a w starym głosie nagle zabrzmiał metal. Wszyscy
odwrócili się, jak na rozkaz. - Frajerzy jeszcze stadami chodzą, a panowie sobie księgowość
urządzili? Zgłupieliście? Potem jęczeć będziecie, że nikt z wami do stolika nie siada!
Kudłaty zakrył pieniądze dłonią.
- Dziadek, a kto ty w ogóle jesteś?
Fedir Iwanowycz nagle przybrał odpowiednią postawę.
- Ja dla ciebie nie jestem dziadek. Jestem Szalapin. Obiło ci się o uszy?
Nosaty i konduktor z szacunkiem kiwnęli głowami, ale kudłaty się zagotował.
- No i co z tego! Szalapin srapin. A ja jestem Karuzo! Czaisz? Ty co, z misją przyjechałeś?
Co, żaliliśmy się tobie, że nikt z nami grać nie chce?
170
Fedir Iwanowycz zaklął przez zęby, odwrócił się i w milczeniu poszedł do wyjścia, a Kudłaty
jeszcze syczał w ślad za nim.
- Też mi nauczyciel się znalazł. Szalapin!
W korytarzu starałam się uspokoić mojego towarzysza. A on z żalem kręcił głową.
- Sama pani widzi. Nie tylko siebie spalą, a i całą profesję. Skandal. Zrozumiałam, że
chłopcy dopiekli mu do żywego, i nawet trochę
współczułam staremu mistrzowi. Szeptał coś pod nosem, sunąc chybotliwym korytarzem i
nawet z jego przygarbionych pleców wyczytać można było złość i rozpacz, że jakieś pęczek
wypierdków psuje sztukę, bo mogą, bo mają przewagę, bo on jest już stary i szczeniaki mogą
do niego mówić „dziadek"... Nie wiem co on tam sobie dokładnie myślał, ale moja wersja
była tak smutna, że z trudem powstrzymałam się, żeby nie go objąć.
W milczeniu przedostaliśmy się do naszego przedziału. Tak samo w milczeniu Fedir
Iwanowycz wspiął się na swoją półkę i tylko zanim zgasił światło powiedział mi:
- Proszę zapamiętać, ci tam to gówniarstwo. Prawdziwi szpilowi, to zupełnie inna klasa.
Kiedy się obudziłam, zobaczyłam, że nasi sąsiedzi nie zjawili się na swoich miejscach. Mało
tego. Zniknęły nawet ich wszystkie rzeczy.
- Może wysiedli po drodze - zastanawiał się Fedir Iwanowycz.
Po wczorajszych wydarzeniach był w lirycznym, a nawet nieco smutnym nastroju, więc
przeważnie milczał. Mi też nie spieszyło się do rozmowy, dlatego siedziałam i wyglądałam
przez okno.
Tak we dwoje dojechaliśmy do samego końca i Fedir Iwanowycz uprzejmie wziął ode mnie
torbę, żeby pomóc mi ją przenieść na dworzec. Po długiej jeździe pociągiem ziemia nieco
chwiała nam się pod stopami. Zatrzymałam się i zaczęłam zastanawiać, co lepsze - gnieść się
transportem publicznym, czy olać wszystko i wziąć taksówkę, kiedy obok nas wyrósł jak spod
ziemi sierżant milicji.
- Proszę okazać dokumenty.
Fedir Iwanowycz odruchowo sięgnął do kieszeni, a ja oburzona zapytałam:
- A jeśli nie mam dokumentów, to co? Mam obowiązek nosić je przy sobie?
171
- Obowiązku nie ma - sierżant wziął do ręki paszport mojego towarzysza i w tym momencie
obok nas objawił się Łysy - nasz sąsiad z przedziału. Szczerze mówiąc, nie bardzo mi się to
spodobało.
- Ci? - lakonicznie zapytał milicjant, a Łysy żarliwie przytaknął. - Pójdą Państwo ze mną.
- A to niby z jakiej racji? - nie wytrzymałam.
- Wyjaśnimy. Proszę ze mną.
Komisariat na dworcu był mały i śmierdzący, jak wszystkie komisariaty na dworcach. Pod
ścianą przy wyjściu wydzielony był grubymi kratami niewielki kąt, w którym ustawiono
drewnianą ławkę. Tu zaprosił nas nasz pochmurny sierżant. Dobrze chociaż, że nie zamknięto
za nami krat. Łysy wpatrywał się w sierżanta z wyczekiwaniem, aż ten posadził go przy
jednym z biurek. Wziął kartkę papieru i obgryziony długopis.
- Na jakiej podstawie nas aresztowano? - nie miałam doświadczenia w obcowaniu z naszymi
organami, ale jako przedstawiciel czwartej władzy planowałam wyjaśnić wszystko od razu.
Sierżant podniósł swój pochmurny wzrok.
- Państwo nie są aresztowani, tylko zatrzymani na podstawie ustnego doniesienia tego tu
obywatela. Zaraz przyjdzie śledczy z komendy rejonowej i będzie wszystko wyjaśniał.
- A o co nas się oskarża?
- Nic nie wiem. Proszę czekać na śledczego - sierżant odszedł jak najdalej.
Aż podskoczyłam ze złości.
- Za co zamknęliście nas w tej klatce?
- Obywatelko, proszę się uspokoić. Nikt was nigdzie nie zamknął. Po prostu nie ma tu gdzie
usiąść. Może pani stamtąd wyjść, ale będzie pani musiała stać.
Łysy pisał coś szybko, nie podnosząc głowy.
- Kiedy będzie śledczy?
- Już jedzie. Powiedział sierżant i wyszedł.
Łysy ocenił sytuację, błyskawicznie złapał swoją kartkę i nie podnosząc oczu, wybiegł za
milicjantem. Zostaliśmy sami za kratami.
Fedir Iwanowycz przez cały czas nie odezwał się ani słowem. Ale tylko co za Łysym
zamknęły się drzwi, odwrócił się do mnie i szeroko uśmiechnął.
172
- Widzę, że nigdy nie zatrzymała pani milicja.
- Owszem, nie zatrzymała - nerwowo wzruszyłam ramionami.
- Proszę przyjmować wszystko spokojniej. Rozmowa z milicją wymaga absolutnej
równowagi.
Najwyraźniej czuł się jak ryba w wodzie.
- A co nam zarzucają?
Fedir Iwanowycz rozłożył ręce.
- Co się tylko da. Najprostsze, co mi przychodzi do głowy, to to, że ten idiota podrzucił nam
coś swojego i zgłosił, że go okradziono.
- Ale po co? - zapytałam z taką naiwnością, że Fedir Iwanowycz zaśmiała się głośno.
- O, święta naiwności! Przecież przegrał nieswoje pieniądze. A tak wróci z protokołem, że
go okradziono i być może się wykręci.
- Boże, ale wstyd! - otworzyłam torebkę i zaczęłam przetrząsać rzeczy.
Fedir Iwanowycz śledził moje poczynania z wyrozumiałym uśmiechem. Po jego porannym
smutku nie został żaden ślad. Znowu był tym samym wczorajszym przewodnikiem, który
uczył mnie rozumu, i znów w jego dobrych oczach czaiła się ironia i lekkie poczucie
wyższości nad głupiutką dziewczyną. Cholerni faceci! Dobrze czują się tylko wtedy, kiedy
mogą poniżyć kobietę, choćby trochę. A wczoraj, jak mu wygarnęli ci szulerzy, to taki wesoły
nie był.
- Proszę zostawić swoją torbę. Raczej nic pani nie znajdzie.
- Dlaczego?
- Dlatego, że najprawdopodobniej nic nie podrzucił. Jeśli by tak było, to w pierwszej
kolejności przeszukano by nasze torby. Najwyraźniej odbijał sobie za wczorajsze poniżenie,
otwarcie na-
igrawając się z mojego braku doświadczenia.
Ale chociaż mogłam to bez trudu wyczytać w jego oczach, było mi to obojętne. Zbyt źle
czułam się w klatce.
- Proszę mi powiedzieć, skąd pan to wie, przecież nie siedział pan w więzieniu...
- Być zatrzymanym przez milicję i siedzieć w więzieniu, to na szczęście nie to samo.
- A może chociaż wyjdziemy stąd i usiądziemy przy stole? - zaproponowałam, zamykając
torbę.
173
Fedir Iwanowycz uspokajająco położył mi rękę na ramieniu.
- Tam jest tylko jedno krzesło. Jest pani kobietą, więc nie mogę pozwolić, żeby pani stała, a
sam też długo nie mogę stać, nogi już nie te... Ale proszę się tak nie denerwować! - spojrzał
na mnie swoimi dobrymi oczami i rzeczywiście poczułam się lepiej. - Zaraz przyjdzie śledczy
i wszystkiego się dowiemy. Spieszy się pani gdzieś?
- Szczerze mówiąc, nie bardzo, ale chciałabym się trochę umyć po podróży...
- Nie zawsze tak się układa, jakby człowiek chciał. Może opowiem pani nową historię do
książki. Nic podobnego jeszcze pani nie słyszała.
- Znowu jakieś draństwo? - spytałam sarkastycznie.
- Ależ skąd. Możemy obejść się bez draństwa. Jak pani sobie życzy.
- No dobrze - zgodziłam się. - W sumie i tak siedzimy. I zaczął opowieść.
Zdarzyło się to na plaży, podczas letniego wypoczynku w kurorcie. Mój dobry znajomy,
którego nazywali, powiedzmy... Batia. Tak. Batia. Był szpilowym o dużym autorytecie,
skończył Akademię, jak to mówią. W niczym nie przypominał wczorajszych płotek.
Uniwersalny, gracz z klasą. Zazwyczaj pracował w parze na dwadzieścia kopijek z jednym
drobnym wykidajłą. Oj, proszę wybaczyć, na dwadzieścia kopijek, czyli z jednego
zarobionego rubla, to się teraz nazywa dwadzieścia procent akcji... Pracowali na plaży.
Wspólnik narajał frajerów, a kiedy przychodziło co do czego, Batia wyjmował talię.
Ale tego dnia wspólnik wziął się gdzieś i zawinął. Pogoda też nie była plażowa, dużo chmur,
więc wczasowicze rozjechali się na jakieś wycieczki, czy takie tam. Krótko mówiąc, plaża
była prawie pusta i wydawało się, że dzień trzeba będzie spisać na straty.
Snuje się więc Batia obok kawiarni i nagle widzi coś ciekawego na samym końcu plaży. Jakiś
zblazowany typ odpoczywa na leżaku w towarzystwie dwóch ochroniarzy. Siedzi sobie
zgrabnie, nogi wyciągnął, a obok niego stolik stoi składany, a na tym stoliku Batia zobaczył
tryktrak. Musi pani wiedzieć, że tryktrak, to gra hazardowa, a kto grywa w gry hazardowe,
jest potencjalnym klientem. Przygląda się Batia dokładniej i widzi, że gość gra ze swoim
ochroniarzem, który stoi przed szefem niemal na baczność. Drugi ochroniarz ulokował
174
się za plecami szefa. Jak jakaś mafia prosto z kina. Szef ma czarne włosy, smagłą skórę, ale
nie jest to Kaukaz. A najlepsze jest to, że wystroił się w trzyczęściowy garnitur. Marynarka
zapięta na wszystkie guziki, krawat. Tak się wybrał na plażę. Oczywiście pogoda, jak
mówiłem, raczej wietrzna, słońce nie piecze, ale mimo wszystko! I jeszcze na głowie bonza
tkwi kapelusz o zagranicznym fasonie z dużym rondem. Jego ochroniarze, zwykłe karki, ale
też zapięci na ostatni guzik. I żeby szefowi nie grzało w głowę, ten z tyłu wbił w piasek
wielki czarny parasol od słońca.
No niech pani powie sama, można przejść obok czegoś takiego obojętnie? Na kilometr
pachnieli pieniędzmi. Najważniejsze, że frajer sam gra, a w takiej sytuacji można się obejść
bez naganiacza. I chociaż tryk-trak nie był jego specjalnością, Batia nie namyślał się długo,
tylko wziął talię kart w rękę i ruszył w kierunku czarnego parasola.
Nieco obawiał się ochroniarzy, dlatego tak wycyrklował, żeby podejść do kompanii od strony
leżaka. Co dziwne, ochroniarze nawet nie zwrócili na niego uwagi. Tak jakby był tylko
publicznością, która często się zdarza szefowi. Bo facet wzbudzał ciekawość. Tryktak był
bardzo drogi, inkrustowany. Zamiast kości - prawdziwe kostki. Mówię pani, że to teraz
rarytas. Ostatni raz widziałem coś takiego na Bliskim Wschodzie, kiedy byłem młody.
Miejscowi pasterze grali tam baranimi kośćmi. Wtedy wyjaśnili mi, że wcześniej tak grano na
całym świecie, używano specjalnej kości baraniej, która znajdowała się pod kopytem,
kształtem zbliżona była do sześcianu. Dopiero później zaczęto robić kości z innych
materiałów. A ci chłopcy grali prawdziwymi kośćmi, nieco pożółkłymi i poczerniałymi, jakby
przypalonymi na krawędziach.
Grali dobrze, z klasą, ale na pustego, łysy na łysego. Czyli nie na pieniądze, krótko mówiąc.
Dość zrozumiałe - jak niby ochroniarz ma grać z szefem. A Batia patrzył sobie, stojąc z boku.
I kiedy skończyła się kolejna partia, Batia postąpił krok do przodu i zagaja, jakie to ciekawe
kości, to śmo, czy przypadkiem nie chciałby pan zmienić partnera? - Pan się do mnie
zwraca? - zdziwił się czarny.
Wyglądał na strasznego zarozumialca. Panisko. Twarz wąska, nieco asymetryczna, brwi
złamane, a w oczach pogarda do całego świata.
175
- A dlaczego nie do pana? Pewnie nudzi się pan tak cały dzień tylko z ochroną. I ja też sam
na plaży. Może zagramy jakąś partyjkę? Ochroniarz od razu zwolnił miejsce i Batia przysiadł
się. Zaczął
oglądać kości, że niby takie ciekawe. A potem mówi do paniska:
- Tylko postawmy chociaż po kopijce, bo jakoś głupio inaczej. Czarny obserwował te
manewry w milczeniu, tylko usta wykrzywił mu zły uśmiech.
- To jak, zagramy? - nalegał Batia. I nagle czarny przemówił:
- Czy ja dobrze zrozumiałem? Pan chce grać ZE MNĄ na pieniądze?
Na co Batia po prostu kiwnął głową. No bo właściwie czemu nie zagrać? Na co to tak
siedzieć samemu na plaży, i to w trzyczęściowym garniturze zapiętym na wszystkie guziki.
Czarny obejrzał się na ochroniarza, tak jakby chciał się go poradzić, a potem zwęził i tak już
wąskie oczy.
- Szczerze odradzam. Ale jeśli pan nalega... - a potem powiedział tak donośnie, żeby
ochrona usłyszała - będziemy grać z tym panem. Maniery facet miał rzeczywiście dziwaczne.
Batia nawet zaczął się
zastanawiać, czy nie natknął się na jakiegoś przyjezdnego szulera. Ale to musiałby być
prawdziwy zbieg okoliczności.
Jeden z ochroniarzy zakręcił się za jakimś stołkiem i już po chwili Batia mógł usiąść na
przeciwko leżaka. Wziął kości w ręce i obraca je na wszystkie strony, tak jakby widział coś
takiego pierwszy raz w życiu.
- A jak się na nich odczytuje cyfry? Nigdy takimi nie grałem. Czarny pokazuje: puk, czyk,
tawa i oczli. I kosztują odpowiednio: jeden, dwa, pięć i sześć.
- A trójki i czwórki nie ma? - dopytuje się Batia.
- Nie ma - potwierdza czarny.
- A to ciekawe.
W tym momencie ochroniarze przechodzą za leżak, Batia rzuca kośćmi i trafia chaczapuri.
Czarny grał wytrawnie, ale też Batia się specjalnie nie wysilał. Zgodnie z planem przegrał
dwie partie, a potem zaproponował:
- Wygrana ciągle po pana stronie. Trzeba było powiedzieć, że jest pan zawodowcem, fory by
mi pan dał jakieś. A tak to lepiej za-
176
grajmy w coś innego, bo kości pan ma jakieś niewygodne, to na
szóstkę, to na piątkę lecą.
Mówi i wyciąga talię kart.
Czarny popatrzył na talię i machnął ręką - możemy zagrać i w karty. Znaczy się, połknął
haczyk.
Na znak szefa jeden z ochroniarzy przełożył tryktrak na piasek, a drugi pobiegł gdzieś i w oka
mgnieniu wrócił z zupełnie nową talią, świeżutko w kiosku kupioną, cena nawet jeszcze na
górze naklejona. - Z nieznajomymi gram tylko nową talią - z wyższością oświadczył
czarny.
Batii, oczywiście, było wszystko jedno czy nowe, czy stare sztony. Dobry szpilowy w ciągu
kilku rozdań zgilotynuje karty. Więc tylko ręce w myślach zaciera i czeka aż się frajer wkręci
mocniej.
Kim był, ten czarny? Ciężko powiedzieć. Wyglądał na biznesmena, który szybko się dorobił, i
zaczęło mu się wydawać, że jest prawdziwym arystokratą. Słowa cedził przez zęby, patrzył z
wyższością. Jednym słowem - najprawdziwszy frajer. Tacy są najlepsi.
Przez kilka pierwszych partii stawiali drobnicę. Przez te pierwsze partie, zazwyczaj próbuje
się frajera - czy szwindel wykryje, ale wszystko tak, żeby jeleń wygrywał. Jak trochę zarobi -
wizo w górę. Potem znowu trochę kontrolowanej zwycięskiej gotówki dla frajera i stawka
znowu w górę. Batia wypróbował na czarnym prawie wszystkie sztuczki, zrobił nawet
szufladę. Ukradł kilka kart, i jak ten dawał mu przełożyć, położył na górze talii. Chamski
sposób. To tak jakby tasować na cudzym rozdaniu. Ale frajer łykał wszystko, jak leci. I wtedy
Batia zdecydował, że pasażer trafił się niekiepski, więc proponuje dawe. Dawe, to taka
umowa, że każdy z graczy ma prawo podwoić stawkę. No, a jak przeciwnik się nie zgadza, to
musi spasować. Z frajerem tak się gra prościej i szybciej wszystko można skończyć.
Na dawe czarny też się zgodził.
I wtedy się zaczęło.
Po pierwsze, frajerowi karta zaczęła po prostu rzygać. Same asy. Po drugie, mój znajomy
zaczął mieć problemy z zastosowaniem szans. Najpierw myślał, że z wrażenia źle karty
policzył. Potem szuflada nie tak mu się rozłożyła.
177
Wtedy Batia zdecydował się na sprawdzoną zagrywkę. Ułożył bukiet pod talią i zaczął
rozdawać frajerowi z góry a sobie z dołu. Zagląda na pewniaka w karty, a tu się okazuje, że
cała wybrana kombinacja wylądowała u frajera. Spróbował drugi raz - ta sama sytuacja. A
czarny co chwila podwaja stawki.
No i wtedy mój znajomy coś wreszcie załapał. Trudno powiedzieć, co to dokładnie było, ale
czarny odstawiał jakiś numer. Batia musiał się nadziać na szulera większego kalibru. Czarny
go rypie, to na stówę, tylko pytanie: jak? Może pani nie wierzyć, ale wyglądało to tak, jakby
karty same się tasowały w talii i układały na korzyść czarnego.
Batia rozejrzał się dookoła. Ochroniarze stali daleko i wątpliwe, żeby brali udział w grze.
Czarny siedział tak, jak na początku, zapięty na wszystkie guziki, karty tasował jak
najprawdziwszy frajer, tylko uśmiechał się z wyższością. I zapach był dziwny - od
nieznajomego dolatywał aromat jakiś zagranicznych perfum, drażniących nos delikatnym
aromatem siarki.
Najciekawsze było to, że Batia najsromotniej przegrywał na swoim rozdaniu. Przetestował
cały arsenał szulerskiej wiedzy i nic. Może to od tego zapachu siarki w głowie mu się
pomieszało tak, że dwóch kart nie mógł policzyć, a może w palcach stracił czucie. Z rozpaczy
Batia próbował w ogóle nie szachraić i to już była kompletna katastrofa. Karta frajerowi po
prostu rzygała.
Siedzi więc Batia, myśli-kombinuje, jak się z biedy wykaraskać.
Wziął w dłonie kości, potrząsnął, pokręcił i pyta:
- A czemu te kości takie duże? Co to za baran-wielbaran był? A może krowa-wielkogłowa?
A czarny w śmiech.
- Takie kości nie tylko baran ma, i nie tylko krowa. Człowiek też.
- Człowiek?
- Ano człowiek. Ale niech będzie, że te są krowie, skoro panu tak odpowiada.
Pierwszy raz w życiu Batia się przestraszył.
A trzeba pani wiedzieć, że w tamtych czasach najróżniejsi ludzie się przy kartach kręcili:
recydywa, mafia, typy spod ciemnej gwiazdy, kogo tam nie było. Przestraszyć czymś
profesjonalnego gracza nie było łatwo. Ale teraz w sekundę całe ciało miał zlane potem,
zupełnie mokry sie-
178
dział Batia. Próbował przypomnieć sobie jakąś modlitwę, ale gdzie tam. Zamiast babcinych
pacierzy do głowy przychodziły tylko szulerskie wierszyki. I nie wymyślił nic lepszego, jak
trzykrotnie plunąć w karty. I czarny zarechotał głośno.
- Ale pan zabobonny - to była jego pierwsza szczera emocja. - Przecież uprzedzałem, że
lepiej nie siadać ze mną do gry.
W ogóle trzeba przyznać, że frajer zachowywał się dziwnie. Chętnie podwajał stawkę, ale nie
widać było po nim żadnej przyjemności z hazardu. Tak jakby pieniądze nie stanowiły dla
niego żadnego problemu, a grał tylko z nudów. A mój znajomy postawił w tym momencie
wszystko, co razem z partnerem wygrali przez cały sezon. Wielkie pieniądze, jak na tamte
czasy.
I wtedy czarny robi numer stulecia, a mianowicie mówi dawe, co oznacza, że albo mój
przyjaciel podwoi stawkę, albo odejdzie z niczym, zgrany do suchej nitki. Ale czarny
proponuje:
- Wiem, że nie ma pan więcej pieniędzy, ale jest jedna rzecz, o którą bym chętnie zagrał... -
zamilkł na chwilę. - Chciałbym zagrać
0 pana duszę. Wyobraża sobie pani?
- Jak to, o moją duszę?
Batia zbladł jak ściana. O ile wcześniej był po prostu przestraszony, to teraz żył jednym tylko
pragnieniem - rzucić to wszystko
- pieniądze, karty, frajera i spieprzać jak najdalej stąd. Dać dyla tak błyskawicznie, żeby
ochroniarze nawet się nie zorientowali. Uciec i schować się jak mały chłopiec.
A czarny tłumaczy dokładnie, co trzeba zrobić, a mianowicie dokument napisać, że zastawia
duszę własną pod dług karciany i podpisać się pod umową.
- Krwią? - pyta Batia półżywy z przerażenia.
- A po co? - śmieje się czarny. - Żadnej krwi nie trzeba, to wszystko zabobony. Nie trzeba
nawet notariusza. Po prostu podpisze pan i już.
1 perfumy zagraniczne tak silnie zaczęły pachnieć, siarką w nozdrza wali, że respirator by się
przydał. Atak gazowy, po prostu. Ochroniarze stoją w milczeniu, jakby ich w ogóle nie było.
Prawie już się zdecydował Batia zbastować, ale honor szpilowego kazał mu zapytać,
przeciwko czemu jego duszę będą rozgrywali.
179
- Jak to przeciw czemu? - pyta czarny. - Proszę podać kwotę. Batia przełknął ślinę. Ręce mu
się trzęsą, w głowie bóg wie co się
dzieje, ale pasować przy frajerze nie może się przemóc. Więc mówi:
- Zagrajmy więc moją duszę przeciwko twojej - sam nie wie, po co tak powiedział, pewnie
dla zasady.
- Przeciw mojej? - czarnemu oczy wyszły z orbit. Do ochroniarzy się odwraca. - Pan chce
grać swoją duszę przeciwko mojej.
- A właśnie - Batia ledwo stoi, ale swego się trzyma - Dusza przeciw duszy, nie inaczej.
Ochroniarze ani drgną, czarny pośmiał się trochę, uspokoił i pyta:
- Myślisz, że ja mam... No, zresztą nieważne. Niech będzie. Czegoś takiego jeszcze nie
widziałem.
Było akurat rozdanie mojego znajomego. I znowu mu się wydawało, że karty w jego dłoniach
się poruszyły. Pogoda zepsuła się. Nadleciały ołowiane chmury, choć synoptycy obiecywali
brak opadów. Dookoła w jednym momencie zapanował mrok, jakby zniknęła plaża, ludzie,
kawiarnia. Jakby zostali tylko oni dwaj na świecie. No i zapach siarki, który wciąż walił
prosto w nos.
Batia zważył talię w ręku. Rzucił karty na stół.
- Nieładnie, drogi panie! Mówił pan, że talia nowa, z kiosku, a ja tu widzę same znaczone
karty.
Czarny najpierw nie zareagował.
- Nie ściemniaj - mówi. - Graj. Batia swoje. Sztony żenione i koniec. Na to czarny:
- Udowodnij.
Batia walnął pięścią w stolik tak, że aż się nóżki w piasek zaryły.
- Stawiam cały bank, że rozłożę talię po kolorach!
Co oznaczało, że gotów jest postawić cały bank, że uda mu się rozłożyć karty kolor do koloru,
bo cała talia jest znaczona i przeciwnik oszukuje.
Czarny westchnął teatralnie:
- No to dalej, rozkładaj. I tak przegrasz. Talia była nowa. Wiem, że znaczyłeś karty, ale nic
ci z tego nie przyszło. I nie przyjdzie. Batia rzeczywiście talię znaczył - tam zegnie, tu
paznokciem na-
dusi, ale w tym momencie karty na stole znowu ożyły, rewersy gdzie
180
były zgięte, tam się rozprostowały i talia wyglądała jak fabryczna, prosto z celofanu.
Słowo honoru, że tak właśnie było.
Batia nabrał głęboko powietrza, bezczelnie odwrócił karty awer-sami do góry i spokojnie
zaczyna rozkładać według kolorów. Czarny aż zębami zazgrzytał. W końcu nie umawiali się,
że rewersami trzeba układać. Wychodzi na to, że zakład bez obwarowań był.
Skończył mój znajomy rozkładać całą talię, równiutko tak, żeby każdą kartę było widać i
patrzy na czarnego. A czarny jeszcze bardziej poczerniał. Ale nie ma wyjścia. Całą flotę
dopiero co wygraną od siebie odsunął, ale Batia mówi:
- Umowę spisuj.
Ten się rozgląda, że niby nie ma na czym, więc Batia podaje mu czystą kartę, która jest w
każdej talii i długopis.
Czarny zrozumiał, że nic już nie wymyśli, wziął długopis, a tu jak nie lunie z nieba. Plażę w
sekundę pocięły rwące potoki. Pioruny zaczęły walić tuż obok. I znów siarka prosto w nos -
pewnie od tych piorunów. Strach, choć dookoła biały dzień. A czarny, który siedział pod
parasolem, wyciąga podpisaną kartę. Wziął Batia kartę, zaczyna składać pieniądze, a tu nagle
łup! Piorun w samo morze uderzył. Kilka metrów od brzegu. Ale prawdziwy szpilowy takich
fajerwerków się nie boi. Batia dokładnie zebrał całą wygraną, a kiedy podniósł głowę, obok
nie było ani czarnego, ani ochroniarzy.
- A umowa? - spytałam.
- Umowa została. Gdzie się miała podziać? Zostały i pieniądze i umowa.
- A czemu mówi pan o tym znajomym w czasie przeszłym, umarł?
- A żeby pani język usechł. Żyje. Proszę wybaczyć - splunął przez ramię. - Dzięki Bogu,
żyje.
Drzwi komisariatu otwarły się gwałtownie i do środka wszedł niewielki chudy chłopak w
krótkiej kurtce i dżinsach. Za nim kroczył pochmurny sierżant.
Chłopak, który dzięki ubraniu i krótkim włosom wyglądał na recydywistę ruszył prosto w
naszą stronę, na progu rzucił jeszcze:
- Śledczy rejonowy, wydział spraw wewnętrznych, Mykytiuk.
181
Ledwo się powstrzymałam, żeby w odpowiedzi nie zrobić uniku.
- Zapraszam państwa - ulokował się za stołem, a ja i Fedir Iwano-wycz wyszliśmy z klatki i
stanęli naprzeciwko niego.
Sierżant podał śledczemu paszport mojego towarzysza.
- A pani nie ma przy sobie dokumentów?
- Mam - wyciągnęłam z torebki legitymację redakcyjną i dokumenty dotyczące podróży
służbowej. - Proszę.
Śledczy szybko przejrzał moje papiery, zatrzymał wzrok na nazwie gazety i znacząco spojrzał
na sierżanta. Ten zaczął się niewyraźnie tłumaczyć, ale śledczy nie słuchał go.
Demonstracyjnie odwrócił się w naszą stronę.
- Zatrzymano państwa w związku z doniesieniem obywatela Pe-trowskiego, waszego
współpasażera z przedziału. Stwierdził, że państwo razem z trzecim osobnikiem z sąsiedniego
przedziału zmusili go do gry w karty i wygrali pięć tysięcy stosując szulerskie metody.
- My? - na początku odjęło mi mowę, a potem zaczęłam śmiać się jak nienormalna. Po
twarzy Fedira Iwanowycza też przemknął uśmiech.
Mykytiuk siedział chwilę w milczeniu, po czym zwrócił się do sierżanta.
- Zawołajcie tego Petrowskiego.
Za minutę w pomieszczeniu pojawił się Łysy. Wyglądał na przybitego i niepewnego.
- Proszę nam opowiedzieć, panie Petrowski, jak ta dwójka pana oszukała - zaczął śledczy -
skoro sam pan pisze, że nie siadali z panem do gry...
- No, oni tego. Tak jak napisałem - grał ten z sąsiedniego przedziału. A oni podglądali nasze
karty i dawali mu cynk.
- W nasze, to znaczy w czyje?
- No w moje i Mykoły. Jego też ograli, tylko na pięćset rubli.
- Dawno się znacie?
- Z Mykołą? Nie, poznaliśmy się w drodze. A czemu to pan mnie wypytuje? To przecież oni
nas ograli. Ich proszę przesłuchiwać.
- Sam wiem, kogo mam przesłuchiwać - śledczy uśmiechnął się lekko. - A gdzie Mykoła?
Dlaczego on nie złożył doniesienia?
182
Łysy rozłożył ręce:
- Znikł gdzieś. Na milicję szliśmy we dwoje, a potem gdzieś przepadł.
W tym miejscu wtrąciłam się, za zgodą śledczego:
- A w restauracji też niby filowaliśmy? Przecież nie graliście w karty.
- Mykoła powiedział, że są takie szulerskie sposoby - Łysy popatrzył na mnie ze złością. -
Towarzyszu śledczy, przecież ja wszystko napisałem, dopóki nie przyszli do restauracji, to
wygrywałem. A jak usiedli to...
Śledczy przerwał mu nagle:
- A na milicje iść, też Mykoła panu kazał?
- No tak, w tym właśnie rzecz. On go rozpoznał - Łysy wskazał palcem na Fedira
Iwanowycza. - To znany szuler. Ma ksywę Szala-pin. Jest ścigany.
- Mirosznyk, do usług - uprzejmie przedstawił się mój towarzysz. - Fedir Iwanowycz
Mirosznyk.
Śledczy otworzył paszport i podsunął Łysemu pod oczy.
- Proszę spojrzeć. Czy pan rozumie? - odwrócił się do milczącego kolegi. - Sierżancie, a dla
was wszystko jasne?
Sierżant pozostał uosobieniem milczenia, a Łysy z niedowierzaniem pokręcił głową.
- Wszystko pomieszałem!
- Pomieszał! No pięknie. Nie rozumiesz człowieku, że twój nosaty Mykoła w parze ze
swoim kudłatym kumplem ograli cię jak ostatniego frajera, a w twojej łysej głowie nawet nie
zjawił się cień podejrzenia, że ci dwaj znają się sto lat, tylko przed tobą głupich udają? A
konduktor z nimi w zmowie był, czego też się nie domyśliłeś. Pomieszało ci się, idioto?!
Przez ciebie porządni ludzie w areszcie siedzą!
Łysy albo nie usłyszał, albo w ogóle się nie obraził za „idiotę". Zamyślił się na chwilę i
uderzył otwartą dłonią w czoło.
- Dokładnie! Jak się mogłem od razu nie domyślić? Towarzyszu śledczy, pozwólcie, że
poprawię swoje doniesienie.
W tym momencie zarechotał nawet milczący sierżant. A śledczy zwrócił się do Łysego:
- Mam dla ciebie dwa warianty. Albo zatrzymamy cię na dwadzieścia cztery, a potem
wlepimy mandat za hazard w miejscu publicz-
183
nym, albo zawijaj się stąd w cholerę, żebyśmy cię więcej nie widzieli. I żadnych doniesień.
Zanim zniknął ostatecznie, Łysy myślał może z pół minuty. My natomiast od razu wzięliśmy
swoje rzeczy. Mykytiuk teatralnym gestem podał sierżantowi nasze dokumenty, a ten oddał
nam je, z trudem wydobywając z siebie krótkie „przepraszam".
Śledczy z zadowoleniem pokiwał głową i bez słowa wyszedł z komisariatu. A Fedir
Iwanowycz złapał z milicyjnego stołu nadgryziony długopis i kartkę.
- Pozwoli pani, że zapiszę sobie pani numer telefonu?
- Po co? - miałam żelazna zasadę - nigdy nie podawać numeru telefonu nieznajomym.
- Jak to po co? No dobrze, może na początek wypijemy gdzieś kawę. Trzeba przecież
omówić pani honorarium za książkę, no i w ogóle.
Już drugi raz w ciągu tej doby usiedliśmy w restauracji, tylko tym razem był to niewielka
spelunka przy dworcu. Jakością niewiele różniła się od wagonu restauracyjnego.
Łyżeczka od herbaty, którą obracał w dłoniach Fedir Iwanowycz puszczała zajączki w
promieniach wiosennego słońca. Moje spojrzenie bezwiednie zatrzymało się na nich, a potem
na nieruchomej twarzy mojego towarzysza. Milczenie przychodziło mu z taką łatwością i
lekkością, że nie ośmieliłam się pierwsza zacząć rozmowy.
W momencie kiedy właśnie zdecydowałam się pożegnać, Fedir Iwanowycz puścił mi
zajączka prosto w oczy.
- Dziesięć tysięcy wystarczy?
- Co dziesięć tysięcy?
- Honorarium za książkę. Pamięta pani?
- Pan mówi poważnie? - szczerze mówiąc, suma była niebagatelna.
- Całkowicie.
- I czego pan ode mnie oczekuje za dziesięć tysięcy?
- Napisania książki.
- O tych wszystkich historiach, które mi pan opowiedział?
- A nie spodobały się pani?
- Niektóre ewidentnie nie.
- A ostatnia?
184
- Ostatnia mi się spodobała.
- To prawdziwa historia. O mnie.
- Domyśliłam się.
Wiosenne słońce zajrzało do prawie pustego wnętrza, ozdabiając je wesołymi jasnymi
plamami.
Odsunęłam kawę, oparłam łokcie o stół. Fedir Iwanowycz znów zaczął obracać odblaskową
łyżką.
- I wie pani, co najciekawsze? Pytałem potem i nikt na plaży oprócz mnie nie pamiętał tego
czarnego. Nikt nie pamiętał, żebym z nim grał - mój rozmówca pochwycił moje pełne
niedowierzania spojrzenie. - Słowo honoru... No to jak, napisze pani o tym?
Znów skoncentrowałam się na łyżce.
- A potem? - zapytałam, nie podnosząc oczu. - Niemożliwe, żeby nie było dalszego ciągu.
- Potem... Potem postawiłem tą umowę w jakiejś małej grze, z ciekawości. I wie pani, tak mi
karta zaczęła iść, zupełnie jak temu na plaży. Coś niesamowitego. Spróbowałem jeszcze kilka
razy - ten sam efekt. Czary jakieś! Więc zacząłem ogrywać wszystkich.
- Teraz rozumiem, dlaczego powiedział pan, że ci w pociągu to leszcze.
Fedir Iwanowycz z wyrzutem pokręcił głową.
- Takim to spuszczę łomot w jakiejkolwiek grze i w jakimkolwiek stanie bez żadnej czarciej
umowy. A wtedy zacząłem rąbać najpoważniejszych ludzi! Jedyny problem był w tym, żeby
chcieli grać o umowę. Kiedy tylko znalazła się na stole, wszystko odbywało się
automatycznie. Wczoraj powiedziała pani, że szpilowi i frajerzy, to ci sami ludzie, pamięta
pani? Dziś szpilowy, jutro - frajer.
- Zapamiętał pan to? Chyba pana nie uraziłam?
- Nie, po prostu chciałbym dowieść, że myli się pani. Jakby na moim miejscu był frajer, o
umowie w dwa tygodnie widziałby cały szulerski świat. A ja pracowałem po cichutku i zbitą
fortunkę po cichutku odkładałem, tak, żeby nikt się nie dowiedział. Dlaczego? Dlatego, że nie
wierzę w łatwą wygraną i wiem, że w świecie panuje równowaga. Statystyka, moja droga, jej
nie oszukasz. Jeśli zdarzył się taki fart, to na pewno adekwatna bieda się przypałę-ta.
Niekoniecznie w grze. A na emeryturę dlaczego przeszedłem?
185
Z tego samego powodu. Znalazłem kobietę, która trochę się zna na takich rzeczach i nawet
nie pozwoliła karty z jego podpisem wnieść do siebie do domu, tak się zlękła. Powiedziała, że
nie mogę dłużej grać, a umowę trzeba jak najszybciej spłacić.
- I spłacił pan?
- Oczywiście nie, ale przysiągłem na wszystkie świętości, że nigdy na tę kartę sam nie
spojrzę, ani nikomu jej nie pokażę.
- A ja właśnie chciałam poprosić, żeby pan mi ją pokazał... Bardzo jestem ciekawa, czyj tam
jest podpis.
Fedir Iwanowycz spojrzał na mnie.
- Nie domyśla się pani? - i nie czekając na odpowiedź, dodał - Proszę się nie gniewać, ale
nie pokażę. Ta kobieta powiedziała, że to bardzo niebezpieczne, przede wszystkim dla mnie.
- W takim razie, dlaczego pan tej karty nie spali?
Mój rozmówca popatrzył na mnie, jakbym zwariowała.
- Serce moje, przecież to jedyna taka szansa w życiu! Jak coś takiego spalić? Ludzie
wykorzystują w grze radioaktywne znaczenia i się nie boją. A poza tym, zawsze jest
możliwość, że ta kobieta się myliła.
- A duchownych pan się nie pytał?
- A gdzie tam! Teraz to mnie za próg cerkwi nie wpuszczają. Ani chybi, coś czują.
Wyskoczy taki pop, jak oparzony, i nie ma rozmowy. Przeszły mnie ciarki.
- No a te kości, sprawdzał pan? Naprawdę były ludzkie?
- Tak - Fedir Iwanowycz przytaknął ze smutkiem. - Specjalnie potem sprawdzałem w
akademii medycznej. Mają tam ludzki szkielet - można porównać.
- I tej umowy na karcie mimo wszystko mi pan nie pokaże?
- Nie pokażę. Nikomu nie pokażę i schowam tak, że nikt nie znajdzie.
- Więc książki nie będzie - uciekłam się do brutalnego szantażu. - Kto uwierzy w całą tą
historię, kiedy napiszę, że nawet nie widziałam karty.
- To proszę napisać, że pani widziała. Po to jest pani pisarką, żeby pani ludzie wierzyli.
Dumas też muszkieterów nigdy na oczy nie widział. Jego logika była powalająca.
- No dobrze, a co oprócz tej mistycznej historii? Co, że tak powiem, czytelnik wyniesie z tej
książki?
186
- Jak to, co wyniesie? Życie. Wie pani na przykład, że karciarze pewnego razu uratowali
Bogdana Chmielnickiego? Kiedy Turcy napadli na Sicz, straż spała, a karciarze oczywiście
nie, i to oni podnieśli alarm.
Uśmiechnęłam się.
- Proszę o wybaczenie, ale gęsi kiedyś uratowały Rzym. Może lepiej napiszę o gęsiach...
Fedir Iwanowycz wcale się nie obraził:
- No, jeśli gęsi pani zapłacą... A przy okazji, wie pani, że teoria prawdopodobieństwa
narodziła się, kiedy Pascal próbował rozwiązać zadania, które podsunął mu najbardziej znany
szpilowy Francji. Trzeba było obliczyć, jak ograć frajerów w kości.
Tego akurat nie wiedziałam.
- No widzi pani! Proszę napisać. Biorąc pod uwagę poziom trudności zadania, podwyższam
pani honorarium do piętnastu tysięcy. Zaliczkę mogę wypłacić od razu.
- Nie trzeba. Przemyślę sprawę, a potem porozmawiamy o zaliczce. Na razie nie wiadomo,
czy coś z tego wszystkiego wyjdzie.
- Wyjdzie. Ma pani miesiąc na myślenie Ja się nigdzie nie śpieszę, w końcu jestem na
emeryturze. Floty natłukłem tyle, że na sto lat wystarczy. I na pani honorarium wystarczy. A
ja tymczasem będę jeździł po pensjonatach, spotykał się z przyszłymi czytelnikami, pił wodę
mineralną... niech pani myśli. Za miesiąc panią znajdę -wyciągnął z kieszeni długopis, wziął
serwetkę i podniósł na mnie wzrok. - To jaki jest pani numer telefonu?
To lato miałam straszliwie zabiegane. Delegacja za delegacją. Prawie nie pojawiałam się w
domu, więc jeśli ktoś próbował się do mnie dodzwonić, szanse miał marne.
Kiedy pewnego dnia, po raz kolejny już spóźniona, wybiegałam z domu, usłyszałam dzwonek
telefonu. Podniosłam słuchawkę i ktoś spytał:
- Ludmiła Mikołajiwna?
- Tak, ale proszę mówić szybciej. Za pół godziny mam pociąg.
- Milicja. Wydział spraw wewnętrznych. Czy znała pani Fedira Iwa-nowycza Mirosznyka?
187
- Kogo?
- Fedir Iwanowycz Mirosznyk. Miał pani numer w notesie.
- I co z tego?
- Chciałbym z panią porozmawiać na ten temat.
- Młody człowieku - powiedziałam - za pół godziny mam pociąg, jadę w delegację. Możemy
spotkać się dopiero w poniedziałek.
- Oczywiście - głos po drugiej stronie nie przejawiał zniecierpliwienia. - Zapraszam do
komendy rejonowej w poniedziałek. Ósma czterdzieści pięć. Moje nazwisko - Mykytiuk.
W poniedziałek stanęłam przed obdrapaną bramą jednopiętrowego budynku z tabliczką
Komenda Rejonowa, Wydział Spraw Wewnętrznych. Milicjant przy wejściu rzucił okiem na
moją legitymację prasową i wpuścił mnie do środka. Strażnik w korytarzu za szklaną
przegrodą na legitymację w ogóle nie patrzył.
- Z gazety? Do Mykytiuka? Po lewej stronie, pokój dwadzieścia. Chwilę błądziłam wąskim
korytarzem, w końcu znalazłam się
w małym pokoiku z trzema stołami, zawalonymi papierami. Przecisnąć się obok mebli można
było tylko bokiem, a na jedynym wolnym krześle leżała kamizelka kuloodporna.
- Czy mogę zobaczyć się z panem Mykytiukiem?
Młody, krótko obcięty chłopak, o lekko bandyckim wyglądzie podniósł na mnie wzrok. W
tym momencie przypomniałam go sobie i od razu zrozumiałam o jakiego Fedira Iwanowycza
chodzi.
- Dzwonił pan, umówiliśmy się na ósmą czterdzieści pięć.
- A tak! - z niezadowoleniem spojrzał na swoich sąsiadów i wstał z krzesła. - Chwileczkę.
Przełożył kamizelkę na parapet i poprosił, żebym usiadła na wolnym miejscu. Śledczy miał
czerwone oczy - może z niewyspania, a może z przepicia.
- Pierwsze pytanie. Jak pani tu weszła?
- Na legitymację prasową - podałam mu dokument.
- Służba... - powiedział Mykytiuk z przekąsem i położył moją otwartą legitymację przed
sobą na stole. - Drugie pytanie. Czy spotkaliśmy się gdzieś wcześniej?
- Tak. Pół roku temu. W komisariacie na dworcu.
- A dokładnie! Tam zdaje się panią okradli.
188
- No, prawie.
Wyciągnął jakiś blankiet i zaczął go starannie wypełniać, sprawdzając co pewien czas z moją
legitymacją.
Reszta osób znajdująca się w pokoju nie zwracała na mnie uwagi. Ktoś leniwie wykręcał
numer, próbując się gdzieś dodzwonić. Ktoś inny spał cicho, ułożywszy głowę na rękach.
- Proszę przeczytać, czy wszystko się zgadza. Jeśli tak, proszę podpisać u dołu.
Na blankiecie widniały starannie przepisane dane z legitymacji.
- Wszystko w porządku - postawiłam autograf, a śledczy wskazał linijkę wyżej.
- To o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań. Proszę napisać, że się pani
z tym zapoznała.
Napisałam i chłopak porwał dokument z moich rąk.
- Proszę powiedzieć, czy znała pani Fedira Iwanowycza Mirosznyka?
- Tak, poznaliśmy się w pociągu. Pan też go poznał.
- Ja? - zdziwił się śledczy i w jego oczach po raz pierwszy błysnęło coś ludzkiego.
- No tak. Zatrzymano nas na dworcu, a potem pan wyjaśniał sprawę. Taki jeden napisał na
nas doniesienie o kartach. Pamięta pan, taki postawny dziadek ze mną był? A właściwie, co
się stało?
- Zabili go.
- Jak to zabili - zupełnie mnie to zbiło z tropu.
- Nożem. Na ulicy. A dobrze go pani znała?
- Nie, wtedy w pociągu się widzieliśmy i to wszystko. Nawet nie zadzwonił potem.
- Przypomniałem sobie - nagle ucieszył się śledczy - i jego, i panią pamiętam. Rzeczywiście,
taki postawny dziadek. Jeszcze mówili o nim, że szuler. A ja tak się zastanawiałem, gdzie też
panią widziałem?!
- No właśnie - trochę zdziwiło mnie, że w takim momencie taki człowiek reaguje tak
emocjonalnie. - A kto go... rozumiem, że teraz pan to wyjaśnia?
- Nie, tu akurat wszystko jasne. On naprawdę był szulerem.
- Mówił, że z tym skończył, na emeryturę przeszedł. Mykytiuk pokiwał głową.
189
- Nie wytrzymał na emeryturze pani znajomy. Włożył pieniądze w jakąś finansową piramidę
i jak runęła, wrócił, że tak powiem, do starej profesji.
Śledczy zaczął coś pisać, zamyślając się co chwila i gryząc długopis.
- No, ale jak to się stało?
- Zwyczajnie. Grał na melinie, zjawili się jacyś smarkacze, którzy to co w karty przegrają, to
w ciemnym zaułku zabiorą. Temu co wygrał. No a ten pewnie nie chciał oddać.
Zamyśliłam się.
- Mówi pan, że w piramidę pieniądze włożył?
- No tak, chciał łatwo zarobić.
„Floty natłukłem tyle - przypomniały mi się słowa mojego towarzysza z podróży - że na sto
lat wystarczy". W piramidę włożył. Znalazł się sposób na starego szpilowego. Razem z jego
życiową szansą. A właśnie...
- A umowę znaleźli?
- Od tej piramidy?
- Nie - ze smutkiem pokręciłam głową. - Talizman miał taki. Podpis na karcie.
- Nic nie znaleziono. Bandyci do czysta go obrobili. Proszę przeczytać - śledczy podsunął mi
zapisany arkusz papieru. - Jeśli wszystko się zgadza, proszę napisać: „Potwierdzam
prawdziwość zeznania" i podpisać się.
Pożółkły papier oprócz moich danych zawierał jeszcze tylko dwie frazy.
„Fedira Iwanowycza Mirosznyka poznałam przypadkiem w pociągu. Żadnych kontaktów z
nim nie utrzymywałam".
Przeczytałam jeszcze raz „...przypadkiem... kontaktów nie utrzymywałam". Przed oczami
nagle stanął mi obraz, jak kadr z filmu. Mój towarzysz podróży siwy, stary, samotny stoi w
mroku, a naprzeciw niego dwóch smarkaczy. Plecy ma pochylone tak jak wtedy w korytarzu,
kiedy go obrazili. Pewnie byli podobni do tych z wagonu restauracyjnego. Tak samo chamscy
i niezdarni. A on swojej wygranej nie oddał. I nie dlatego, żeby cenił pieniądz bardziej niż
życie. Mogłam się o to założyć. Stara szkoła - mistrz szulerskiego fachu nie mógł dopuścić,
żeby jacyś bandyci łamali święte zasady gry, zgodnie z którymi żył całe życie.
190
- Chce pani coś dodać?
- Proszę? - powróciłam do rzeczywistości posterunku milicji. Mykytiuk patrzył na mnie
pytająco - Nie, nic. Po prostu przypomniałam sobie.
Bo rzeczywiście, co takiego wiedziałam o obywatelu Fedorze Iwa-nowyczu Mirosznyku?
Nic. Komu mogę powiedzieć, że wiedziałam o nim to, czego nie wiedział nikt inny? Dlaczego
nikt? Dlatego, że byłam pewna na sto procent, że o tym, jak założył się o własną duszę, nie
opowiedział nikomu. Od początku było wiadomo, że ta historia nie może się dobrze
skończyć. „Jeśli zdarzył się taki fart, to na pewno adekwatna bieda się przypałęta.
Niekoniecznie w grze". Sam to powiedział. Musiał to wiedzieć, kiedy stał naprzeciwko
bandytów. Boże!
Ale spokojnie. Poznaliśmy się przypadkiem. To prawda. Kontaktów nie utrzymywaliśmy. W
delegacje jeździłam przez pół roku. Może dzwonił do mnie. Na pewno dzwonił. A może nie,
skoro pieniądze stracił i wiedział, że nie ma się czym przede mną pochwalić. Muszę się
uspokoić. Zamąciło mi się w głowie. Niewykluczone przecież, że żadnej umowy nie było. Po
prostu wydumał bajkę, żeby się przypodobać młodej dziewczynie, dziennikarce, marzył, żeby
książkę o nim napisała. No, sami pomyślcie, gra o duszę ludzkimi kośćmi...
A ja bym i tak o nim napisała. Żeby tylko żył. Napisałabym bez całej tej historii. To przecież
bogaty materiał, marzenie pisarza! Gdyby tylko żył. I książka mogłaby być ciekawa,
szczególnie gdyby mi ją dyktował, siedząc naprzeciwko i puszczając błyszczącą łyżką
zajączki, prosto w moje oczy.
- Co sobie pani przypomniała?
Przy stole naprzeciwko mnie siedział śledczy i wpatrywał się we mnie chłodnym spojrzeniem.
Wzdrygnęłam się.
- Nic-nic. To emocje. Zwykłe kobiece emocje.
Skwapliwie podpisałam się u dołu żółtawego arkusza i wstałam z krzesła.
Teraz już nie wytrzymały nawet stalowe nerwy człowieka po cywilnemu. Wszyscy w jednej
chwili ruszyli do samochodu. Głucho trzasnęły drzwi. Żółto-niebieska, milicyjna „Wołga" i
biała karetka uciekały, co sił z dala od strasznej, wymarłej Tymoszówki, starając się jak
najszybciej wydostać na szosę, a w ślad za nimi dziko i nienaturalnie wesoło grzmiał samotny
głośnik:
„Nie na marne twoje czekanie,
wróci znów miłość
wiosną ona powróci na zawsze!"
Echo niosło się po stepie i dalekie mogiły, podrygując do taktu, lekko poruszały się na
horyzoncie, kołysząc się w rozgrzanym powietrzu.
- Cholerny upał - zaklął jeden z sanitariuszy, rudy z piegowatą twarzą.
- Czujecie jak śmierdzi?
Wszyscy starali się podtrzymać rozmowę, aby jakoś rozproszyć tę straszną ciszę, która
zawisła nad Tymoszówką. Ale cisza ich przygniatała, zaciskając powoli swój straszny krąg,
połykała krótkie urywki fraz, kładła się niczym pierzyna na ustach. Milicjanci palili jak
zaczarowani. Dym papierosów siwymi smugami płynął w kierunku milczącego głośnika. Jego
zapach zabijał smród i uspokajał nerwy.
Bezchmurne niebo wisiało nad Tymoszówką i nawet ptaki nie burzyły południowego
spokoju. Cisza okryła wieś błękitna kołdrą.
- M'ortwije z kosami stojat'... i tiszyna....15 - próbował zażartować piegowaty sanitariusz, ale
nikt się nie śmiał. Żart zabrzmiał żałośnie.
- Zaczekajcie... słyszycie? - sierżant zrobił się nagle czujny.
W grobowej ciszy było wyraźnie słychać zdławiony, ochrypły krzyk, jakby ktoś się dusił.
Dźwięk dobiegał z toalety.
- Tam! - krzyknął mężczyzna po cywilnemu i rzucił się wąską ścieżką na przód.
Po chwili dogonił go sierżant z naładowanym pistoletem.
Kiedy dobiegli, drzwi do toalety otworzyły się same. Wypadł stamtąd sztywny, niczym
drewniana kłoda Anton Jakowycz, sekretarz kołchozu „Szlak Ilicza". Twarz partyjnego lidera
posiniała, język zwisał z ust, czerwona strużka powoli ściekała za biały kołnierzyk koszuli.
Piegowaty sanitariusz podbiegł szybko i zaczął mierzyć mu puls, ale wkrótce beznadziejnie
machnął ręką.
- Martwy - powiedział zmieszany.
Sierżant zatopił się w milczeniu w niewielkiej kabinie toalety. I nagle w tej strasznej ciszy
nad ich głowami huknął głośnik, który do tej pory wisiał w milczeniu na spróchniałym słupie:
„Wyczekuj, czekaj, czekaj
nie na wieki te chło-dy!
Odejdzie zima, nie rozpuszczą się jego ślady..."
15 Martwi z kosami stoją... i cisza... - fraza z popularnego filmu radzieckiego Nieuchwytni
mściciele (Nieułowimyje mstitieli) (przyp. tłum.)
220
- Cholerny upał - zaklął jeden z sanitariuszy, rudy z piegowatą twarzą.
- Czujecie jak śmierdzi?
Wszyscy starali się podtrzymać rozmowę, aby jakoś rozproszyć tę straszną ciszę, która
zawisła nad Tymoszówką. Ale cisza ich przygniatała, zaciskając powoli swój straszny krąg,
połykała krótkie urywki fraz, kładła się niczym pierzyna na ustach. Milicjanci palili jak
zaczarowani. Dym papierosów siwymi smugami płynął w kierunku milczącego głośnika. Jego
zapach zabijał smród i uspokajał nerwy.
Bezchmurne niebo wisiało nad Tymoszówką i nawet ptaki nie burzyły południowego
spokoju. Cisza okryła wieś błękitna kołdrą.
- M'ortwije z kosami stojat'... i tiszyna....15 - próbował zażartować piegowaty sanitariusz, ale
nikt się nie śmiał. Żart zabrzmiał żałośnie.
- Zaczekajcie... słyszycie? - sierżant zrobił się nagle czujny.
W grobowej ciszy było wyraźnie słychać zdławiony, ochrypły krzyk, jakby ktoś się dusił.
Dźwięk dobiegał z toalety.
- Tam! - krzyknął mężczyzna po cywilnemu i rzucił się wąską ścieżką na przód.
Po chwili dogonił go sierżant z naładowanym pistoletem.
Kiedy dobiegli, drzwi do toalety otworzyły się same. Wypadł stamtąd sztywny, niczym
drewniana kłoda Anton Jakowycz, sekretarz kołchozu „Szlak Ilicza". Twarz partyjnego lidera
posiniała, język zwisał z ust, czerwona strużka powoli ściekała za biały kołnierzyk koszuli.
Piegowaty sanitariusz podbiegł szybko i zaczął mierzyć mu puls, ale wkrótce beznadziejnie
machnął ręką.
- Martwy - powiedział zmieszany.
Sierżant zatopił się w milczeniu w niewielkiej kabinie toalety. I nagle w tej strasznej ciszy
nad ich głowami huknął głośnik, który do tej pory wisiał w milczeniu na spróchniałym słupie:
„Wyczekuj, czekaj, czekaj
nie na wieki te chło-dy!
Odejdzie zima, nie rozpuszczą się jego ślady..."
"Martwi z kosami stoją... i cisza... - fraza z popularnego filmu radzieckiego Nieuchwytni
mściciele (Nieułowimyje mstitieli) (przyp. tłum.)
220