WANDA MARKOWSKA I ANNA MILSKA
BAŚNIE NARODÓW ZWIĄZKU RADZIECKIEGO
ŚNIEŻKA
Baśń rosyjska
Bardzo dawno temu żył sobie mąż z żoną. Nic by im nie brakowało do szczęścia, gdyby mieli dzieci. Byli już bardzo starzy, a dzieci jak nie mieli, tak nie mieli.
Nadeszła zima, spadł puszysty śnieg prawie po kolana. Dzieci wybiegły na ulicę, krzycząc z uciechy, i zaczęły lepić bałwana ze śniegu.
Staruszkowie przez okno wyglądają ze smutkiem i myślą o swojej doli...
- A może i my ulepimy sobie bałwana? - powiada dziadek.
- Staryś a głupi, i po cóż nam bałwan? - śmieje się babka.
- Będziemy mieli dziecko ze śniegu, skoro nam los innego odmówił.
- Niech i tak będzie - zgodziła się staruszka.
Wyszli z chałupy i zaczęli lepić bałwanka z bielutkiego śniegu. Zrobili tułów, utoczyli rączki, nóżki, a najpiękniej udała się główka. Ulepili nosek, usta, zamiast oczu wsadzili dwa czarne węgielki, namalowali nawet brwi i rzęsy. Stoją, patrzą, przyglądają się swojemu dziełu. Staruszka gładzi bałwanka po głowie i wzdycha:
- Ach, gdybyśmy mieli taką córeczkę!
Gdy tylko wypowiedziała te słowa, poczuła nagle, że bałwanek oddycha lekko jak dziecko. Patrzą oboje w zadziwieniu, a tu mrugają czarne oczki i uśmiechają się czerwone usteczka. Porusza się Śnieżka jak żywa, rączkami, nóżkami wymachuje, główką kręci, to w prawo, to w lewo, a staruszkom pilnie się przygląda...
- Ach - zawołali staruszkowie z radością - to nie bałwan ze śniegu, ale prawdziwe dziecko!
Tymczasem Śnieżka poruszyła główką, klasnęła w rączki i zatupała z zimna nóżkami, potem strząsnęła śnieg z sukienki i pobiegła do chaty. Staruszkowie pędem za nią.
Rośnie Śnieżka nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. Rośnie, rośnie, a co chwila staje się piękniejsza; kosy ma długie do pasa, oczki czarne jak węgielki, a śmiech dźwięczny jak dzwoneczki u sań. Staruszkowie nie mogą się nią nacieszyć. W ciągu zimy tak wyrosła, że wygląda już na lat piętnaście. Robota w rączkach jej się pali. Potrafi tkać płótno i jadło gotować, i bydła doglądać, a taka jest piękna i mądra, tak o wszystkim szczebioce swym wdzięcznym głosikiem, że można słuchać i słuchać. Śpiewa zaś tak cudnie, jak nikt na calutkim świecie.
Ale bielutka jest niby śnieg, bez rumieńca na twarzyczce, jakby kropli krwi nie miała.
Minęła zima, przygrzało wiosenne słońce, śnieg począł tajać, zazieleniły się łąki, zakwitły białe zawilce i złote kaczeńce, zaśpiewały skowronki. Śnieżka dziwnie posmutniała. Już nie śpiewa wesoło, od jasnego słoneczka w cień ucieka, co dzień staje się bledsza i bledsza i tylko się wtedy trochę ożywia, kiedy niebo zaciągną czarne chmury i lunie rzęsisty deszcz.
,,Czy aby Śnieżka nie chora?" - myślą stroskani rodzice.
- Co ci to, córeczko? - pytają. - Dlaczegoś tak posmutniała? Czemu piosenek nie śpiewasz, czemu od słonka jasnego w cień uciekasz? Może cię ktoś ukrzywdził?
- Nic mi nie jest, ojcze, matko, nic mi nie jest, tylko sił mam coraz mniej.
Zasmucili się staruszkowie, ale nic nie umieli na to poradzić. Śnieżka nikła w oczach.
Któregoś dnia zerwała się straszna gradowa burza. Śnieżka wybiegła do sadu, tańczyła z radości, śmiała się wesoło po raz pierwszy od dawna. Lecz biały grad stajał pod promieniami słońca, a dziewczynka wróciła do chaty i gorzko zapłakała.
Aż tu pewnego razu przyszły dziewczęta i mówią:
- Chodź, Śnieżko, z nami nad rzekę, puścimy wianki na wodę, rozpalimy ognisko wesołe.
Nie chciało się Śnieżce iść, lecz matka nalegała:
- Idź, idź, córko miła, pobawisz się z dziewczynkami. Ciągle smutna siedzisz w chacie, pewnie dlatego sił nie masz.
Poszły dziewczynki ze Śnieżką na łąkę, rwały kwiaty, wiły wieńce, śpiewały pieśni, zbierały chrust na ognisko, puszczały wianki na rzekę i tańczyły wesoło. Śnieżka siedzi płaczu bliska, tak jej czegoś smutno. Wieczorem dziewczynki zapaliły ognisko i zaczęły skakać przez płomienie.
- Skacz z nami, nie marudź! - wołają.
Pobiegła Śnieżka za dziewczynkami, zbliżyła się do ogniska i nagle stało się coś dziwnego - zaczęła w oczach zmniejszać się, topnieć, niknąć, potem lekkim obłoczkiem pary uniosła się w górę i rozwiała w powietrzu. Przyjaciółki zadziwione patrzą wokół, rozglądają się po lesie, ale Śnieżki nigdzie nie ma. Jęły krzyczeć i nawoływać:
- Śnieżko, Śnieżko, hej, Śnieżko! Hej-hej, hop-hop! Ale tylko echo odpowiadało im z lasu.
BAŚŃ O DWU BRACIACH
Baśń rosyjska
Byli dwaj bracia: biedny Iwan i bogaty Alosza. Bogaty miał dużo ziemi i wielkie stada owiec, a biedny - jak to biedny - bywały dni, że nie miał nawet kawałka chleba.
Pewnego dnia Iwan nie mógł już dłużej słuchać płaczu swych głodnych dzieci i poszedł do bogatego brata prosić o chleb.
- Daj mi, bracie, choćby małą miarkę mąki, dzieci puchną z głodu.
- Wynoś się - ofuknął go Alosza - jeszcze mi tu dzieci przestraszysz, ty głodomorze!
Wrócił Iwan smutny do domu.
- Pójdę w świat, żono, szukać chleba.
Żona odprowadziła Iwana za miasto, a sama wróciła do chaty. Przeszedł dzień, zapadła głucha noc. Położył się biedak pod samotnym drzewem u stóp góry wysokiej. Wtem usłyszał szum skrzydeł. To przyleciały trzy wielkie ptaki i przemówiły ludzkim głosem:
- Słyszeliście, że za górą, za lasem wyschło wszystko - źródła, ruczaje i rzeki, a ziemia nic nie rodzi. Biedni ludzie mrą jak muchy. A gdyby ktoś odwalił kamień, który leży koło młyna, wtedy znowu trysnęłaby woda. Zapełniłyby się studnie, strumyki i rzeki, a ziemia znów rodziłaby zboże.
- To jeszcze nie wszystko - zahuczała sowa. - Mówią, że w pałacu królewna jest bliska śmierci. Uleczyć ją może tylko cudowna żaba. Siedzi ona pod zielonym kamieniem u źródełka, co bije w ciemnym borze, a taką ma czarodziejską moc, że gdy tylko królewna na nią spojrzy - wnet wyzdrowieje.
Poświergotały jeszcze ptaki między sobą, a o brzasku poleciały w swoją stronę.
Iwan wstał, wziął tobołek na plecy i wyruszył w drogę. Kogo tylko spotkał, wypytywał o kraj, gdzie rzeki wysychają, a drzewa i ludzie padają od spiekoty. Długo, długo wędrował, zanim przyszedł do tego kraju.
Obstąpili go chłopi i nuż narzekać na swoją dolę.
- Nie poskąpimy ani zboża, ani bydła, ani ziemi, byle tylko nasze rzeki i studnie znów wypełniły się wodą.
Zamyślił się Iwan i rzecze:
- Dobrze, kochani ludziska, damy sobie jakoś radę, ale trzeba mi dwudziestu chłopa do pomocy.
Zebrał ludzi i poszedł tam, gdzie leżał olbrzymi kamień.
I dalejże go podważać! Zadrżał głaz i poruszył się, a tu jak spod niego nie trysną strumienie wody, jak nie zagadają źródełka... Aż chłopi krzyczą z uciechy. Popłynęły z gór rwące potoki, ożyły z szumem rzeczki, a głębokie studnie napełniły się po brzegi wodą. Uszczęśliwieni mieszkańcy zaczęli znosić Iwanowi, co mieli najlepszego. Stada bydła spędzili, stos złota u nóg Iwanowych usypali. Konia mu pięknego przywiedli. Wsiadł Iwan na konia i pojechał. Jedzie, jedzie, a wszystkich po drodze pyta:
- Gdzie jest ciemny bór, w którym zaczarowane źródełko spod zielonego kamienia bije?
Długo wędrował Iwan przez góry i rzeki, zanim przybył do ciemnego boru.
Znalazł zaczarowane źródełko, głaz zielony odwalił, żabę w zanadrze schował. Jedzie, jedzie, a kogo spotka po drodze, pyta:
- Gdzie jest pałac królewski, w którym umiera królewna?
Długo wędrował przez góry i lasy, zanim przybył do tego pałacu. A w pałacu królewna taka chuda, że strach na nią spojrzeć. Mówi król do Iwana:
- Czy to prawda, że możesz uzdrowić mi córkę?
- Mogę - rzecze Iwan.
- Oddam ci pół królestwa, spełnię każde twoje życzenie, jeśli tego dokonasz.
Zgodził się Iwan. Podszedł do łoża umierającej królewny, wyjął z zanadrza żabę zaczarowaną. Gdy tylko królewna spojrzała na żabę, zerwała się z łoża, jakby nigdy nie była chora. Uszczęśliwiony król dał Iwanowi połowę swego królestwa, sześć koni, karetę i dużo złota. Iwan wsiadł do karety i ruszył do domu. Gdy zajechał przed chałupę, rodzona żona go nie poznała.
- Mój Iwan był biedny - gdzie mu tam do koni i karety.
Wtedy Iwan opowiedział żonie, jak wybawił ludzi od posuchy, jak znalazł czarodziejską żabę i jak ocalił królewnę od śmierci.
Wieść o tym rozeszła się po całej wiosce. Nie minęły trzy dni -przychodzi Alosza.
- Bracie, zaprowadź mnie w to miejsce pod górą i zostaw mnie samego w tym lesie, gdzie siedziałeś przez noc. Może i ja będę miał karetę i konie.
Iwan spełnił życzenie brata. Gdy się tylko ściemniło, zostawił go pod drzewem u stóp góry.
Siedzi, siedzi Alosza i czeka. Zbliża się północ. Przyleciały trzy kruki i dalejże krakać:
- Słyszałeś, tam pod górą siedzi zły człowiek. Zaraz przyjdzie straszna burza, piorun rozerwie go na kawałeczki i nic z niego nie zostanie. Kra, kra, kra! - rozkrakały się kruki i zaczęły ostrzyć dzioby o pień drzewa.
Przestraszył się Alosza, wziął nogi za pas i ledwo żywy powrócił z niczym do domu.
A Iwan żyje dotąd jak król i chleba ma do syta.
O IWANUSZCE-GŁUPTASKU
Baśń rosyjska według Afanasjewa*
Żyli sobie dziad i baba i mieli trzech synów: dwóch mądrych, a trzeciego Iwanuszkę-Głuptaska. Mądrzy bracia paśli w polu owce, a głuptasek tylko na przypiecku siedział i muchy łowił.
Raz nagotowała matka żytnich klusek i mówi do głuptaska:
- Zanieś te kluski, Iwanuszka, braciom w pole. Niedługo już południe muszą być głodni.
Dzień był słoneczny. Wyszedł Iwanuszka na drogę i nagle ujrzał swó cień.
- Co to może być za człowiek, który obok mnie idzie? Nie odstępuje mnie na krok. Widać klusek mu się zachciało.
Niewiele myśląc począł rzucać kluski swojemu cieniowi, aż wszystkie powyrzucał.
- Masz, jedz - mówi - kiedyś głodny.
Po chwili patrzy, a tu cień wciąż z boku idzie. Rozgniewał się Iwanuszka i mówi:
- Och, jakież to nienasycone stworzenie!
I jak nie ciśnie w cień garnkiem, aż się skorupy w różne strony rozleciały.
Przychodzi do braci z pustymi rękami. A oni pytają:
- Iwanuszka, po coś przyszedł?
- Obiad wam przyniosłem.
- Gdzież ten obiad? Dawaj, prędzej!
- Widzicie, bracia, przyplątał się do mnie po drodze jakiś nieznajomy człowiek i był bardzo głodny, więc mu wszystkie kluski dałem.
- Cóż to za człowiek, gdzie on jest? - wypytują bracia.
- O, i teraz stoi obok mnie - powiada Iwanuszka wskazując na własny cień.
Nie wiedzą bracia: śmiać się czy gniewać. Zostawili Iwanuszkę na łące, żeby owiec pilnował, sami zaś poszli na wieś zjeść obiad. Ano, pasie Iwanuszka owce. Nagle widzi, że wszystkie owce rozbiegły się po polu. Schwytał je i dalej wiązać im nogi. Gdy już wszystkie powiązał, zebrał w jedno miejsce i siedzi zadowolony, że tak mądrze zabrał się do rzeczy.
Bracia zjedli obiad, przyjechali na pole i mówią:
- Coś ty, głuptasie, narobił, dlaczegoś powiązał owce?
- A na cóż im nogi? - dziwi się Iwanuszka. - Kiedyście tylko odeszli, bracia, to owce od razu się rozbiegły po całym pastwisku. Pomyślałem sobie: zwiążę im nogi i zbiorę stado w jedno miejsce, to będę miał spokój. Ach, zmęczyłem się przy tej robocie!
- Och, ty głuptasie, głuptasie! - powiedzieli bracia i kazali Iwanuszce wracać do domu.
Nadchodziły święta. Posłali rodzice Iwanuszkę do miasta po zakupy. Czegóż on nie nakupił! I stół, i łyżki, i kubki - i jadła smacznego nakupił, i soli. Pełen wóz różnych różności do domu wiezie. A koniczek był mizerny idzie - nie idzie, przystaje, odpoczywa.
Myśli sobie Iwanuszka:
„Przecież stół ma cztery nogi, tak jak koń, to i sam do domu trafi".
I wystawił stół na drogę.
Jedzie dalej, a tu wrony jak nie zaczną bić się i krakać mu nad głową!
- Oj, siostrzyczki, chyba jesteście głodne, dlatego tak krzyczycie -mówi Iwanuszka. Nakłada na talerze różnego jadła i stawia im na drodze. -Jedzcie, siostrzyczki, jedzcie, niech wam pójdzie na zdrowie, na zdrowie
Jedzie Iwan dalej laskiem, patrzy, a tu przy drodze wszystkie drzew; stoją nagie i poczerniałe od pożaru.
- Bracia moi rodzeni! - woła Iwanuszka. - Czemu bez czapek stoicie Deszcz spadnie i zamoczy wam głowy!
Prędko wyciąga garnki i wiaderka, nakłada je na pnie drzew i jedzi dalej.
Podjeżdża do rzeki i mówi:
- Trzeba by konika napoić, zmęczył się biedaczek. I zaczyna poić konika; ale koń pić nie chce.
„Widać nie chce pić wody bez soli" - myśli Iwanuszka i nuż solić rzekę Pełen worek soli wysypał, ale koń nie pije i nie pije.
- Dlaczego nie chcesz pić, cały wór soli wysypałem! - rozgniewał się Iwanuszka na konia.
Zostawił szkapę i wóz, a sam wziął koszyk z łyżkami i poszedł. Idzie idzie, a łyżki w koszyku brzęczą: ,,tas-tas!"
Myśli Iwan, że łyżki mówią: „głuptas, głuptas". Rozzłościł się, rzucił у na ziemię, depcze i przygaduje:
- Macie za głuptasa, macie za głuptasa! Jeszcze i one będą mi wymy ślać, wstrętne!
Tak więc pozostał Iwanuszka z pustymi rękami. Przychodzi do domi i mówi:
- Zmęczyłem się setnie, alem wszystko kupił.
- Toś chwat, Iwanuszka - mówią domownicy. - A gdzież te zakupy i Odpowiada im Iwanuszka:
- Stół tam drogą idzie, ale widać odpoczywa. Z talerzy siostry jedząn, garnki i wiaderka braciom w lesie na głowy wsadziłem, żeby nie zmokli. Solą wodę koniowi posoliłem, a łyżki wymyślały mi, więc je rzuciłem na drogę.
- Coś ty zrobił, coś ty zrobił! - krzyczą domownicy na Iwanuszkę, poszturchują go.
- Idź teraz, głupcze, i pozbieraj wszystko, coś na drodze porozrzucał! Cóż było robić? Poszedł Iwanuszka do lasu, zdjął z opalonych pni garnki, powybijał im dna, potem wszystkie na kij nadział i niesie do domu. Zobaczyli to bracia, jeszcze bardziej rozgniewali się na Iwana i pojechali sami do miasta po zakupy, a głuptasowi kazali siedzieć w domu.
A Iwanuszka rad, że go wreszcie zostawili w spokoju, siedzi sobie jak dawniej na przypiecku i muchy łowi.
O IWANUSZCE-GŁUPTASKU
Rosyjska baśń ludowa w opracowaniu Gorkiego
Żył raz sobie Iwanuszka-Głuptasek; nie był nawet taki głupi, jak sądzicie, ale wszystko, co robił, wychodziło śmiesznie, nie tak, jak u innych ludzi.
Najął go do roboty pewien chłop, a sam wybrał się z żoną do miasta.
- Zostaniesz z dzieciskami. Doglądaj ich, daj im jeść! - mówi gospodarz do Iwanuszki.
- A co im dać? - pyta Iwanuszka.
- Obierz kartofli, pokrój, weź wody, rnąki, ugotuj i będzie polewka. A pilnuj wrót, żeby dzieciaki w las nie uciekły! - przykazuje na odchodnym.
I pojechał chłop z żoną do miasta. Iwanuszka wlazł na przypiecek, zbudził dzieci, ściągnął je na klepisko, usiadł koło nich i mówi:
- No, dzieci, teraz będę was pilnował.
Siedzą dzieci na podłodze, siedzą, aż zachciało im się jeść. Iwanuszka wtaszczył do izby kadź z wodą, wsypał do niej pół worka mąki, metr kartofli, rozmieszał wszystko koromysłem* i przypomina głośno:
- Kazali przecież coś pokroić! Usłyszały to dzieci i przestraszyły się:
- Oho, gotów jeszcze nas pokroić! I uciekły z izby.
Zmartwił się Iwanuszka, pomyślał, podrapał się w głowę i mówi:
- Jakże ja teraz będę ich doglądał? Trzeba wrót pilnować, żeby mi nie uciekły.
Zagląda do kadzi i mówi:
- Gotuj się, polewko, a ja tymczasem pójdę szukać dzieci.
Zdjął drzwi z zawiasów, wziął na plecy i poszedł do lasu. A tu naprzeciw idzie niedźwiedź, dziwi się i ryczy:
- Ej, ty, po cóż niesiesz drzewo do lasu?
Opowiedział mu Iwanuszka, co się stało. Niedźwiedź siadł na tylnych łapach i chichocze:
- Jaki z ciebie głupiec! Muszę cię za to zjeść! Cha, cha! Iwanuszka mówi:
- Lepiej dzieci zjedz, żeby na drugi raz rodziców słuchały i nie biegały po lesie!
Niedźwiedź śmieje się jeszcze głośniej, aż się zatacza.
- Nigdy w życiu nie widziałem takiego głupca! Chodź, muszę cię pokazać mojej żonie!
Iwanuszka idzie i ugina się pod ciężarem drzwi.
- A rzućżcto! - mówi niedźwiedź.
- Nie, moje słowo święta rzecz. Obiecałem wrót pilnować, to i ustrzegę.
Przyszli do jaskini; niedźwiedź mówi do żony:
- Popatrz, Masza, jakiego głuptaska ci przyprowadziłem! Boki zrywać! A Iwanuszka pyta niedźwiedzio we j:
- Ciotko, nie widziałaś przypadkiem dzieciaków?
- Moje są w domu, śpią.
- Pokaż, może to moje.
Pokazała mu niedźwiedziowa trzy niedźwiadki. Iwanuszka mówi:
- Nie, to nie te, ja miałem dwoje.
Teraz i niedźwiedziowa widzi, jaki on głupiutki, i śmieje się serdecznie.
- Przecież ty miałeś ludzkie dzieci!
- No tak - mówi Iwanuszka - ale czy to poznasz jakie, przecież to maleństwa.
- Zabawne stworzenie! - dziwuje się niedźwiedziowa i mówi do męża: -Misza, szkoda takiego zjeść, niech już lepiej będzie naszym robotnikiem.
- Dobrze - zgodził się niedźwiedź. - Chociaż to człowiek, ale zupełnie niegroźny.
Dała niedźwiedziowa Iwanuszce koszyk i przykazuje:
- Idź, nazbieraj w lesie malin, dzieci się przebudzą, to będą miały uciechę.
- Dobrze - mówi Iwanuszka. - A wy tymczasem pilnujcie drzwi. Poszedł Iwanuszka do lasu, nazbierał pełen kosz malin, sam najadł się
do syta, wraca do niedźwiedzi, a po drodze śpiewa sobie na całe gardło. Przychodzi do jaskini i krzyczy:
- Są maliny!
Niedźwiedziątka biegną do koszyka, pomrukują, odpychają jedno drugie i koziołkują bardzo zadowolone. A Iwanuszka patrzy na nie i mówi:
- Ech, jaka szkoda, że nie jestem niedźwiedziem, miałbym ładne dzieci.
Niedźwiedź z żoną chichoczą, aż się za brzuchy trzymają.
- Och, ojczulku mój! - ryczy niedźwiedź. - Przecież z nim wytrzymać nie można! Skonam ze śmiechu!
- Ot, co - mówi Iwanuszka - wy mi tu strzeżcie drzwi, a ja pójdę szukać dzieci, bo inaczej gospodarz sprawi mi lanie!
A niedźwiedziowa prosi męża:
- Misza, pomóż mu!
- Prawda, trzeba mu pomóc - zgadza się niedźwiedź - jest taki śmieszny.
Poszedł niedźwiedź z Iwanuszką leśnymi ścieżkami. Idą, idą, rozmawiają sobie po przyjacielsku.
- Aleś ty głupi, mój przyjacielu - dziwuje się niedźwiedź i aż łbem kołysze, a Iwanuszką na to:
- A ty jesteś mądry?
-Ja?
- No tak, ty!
- Nie wiem.
- I ja nie wiem. A zły jesteś?
- Nie, a dlaczego o to pytasz?
- Bo ten, kto jest zły, jest także i głupi. Ja, na przykład, nie jestem zły. Tak więc żaden z nas nie jest głupi.
- Patrzcie go, jak mądrze wymyślił! - zdziwił się niedźwiedź. Nagle widzą: pod krzakiem śpi dwoje dzieci. Niedźwiedź pyta:
- Twoje czy nie twoje?
- Nie wiem - mówi Iwanuszką - trzeba zapytać. Moje były głodne. Rozbudzili dzieci, pytają:
- Chcecie jeść? Dzieci krzyczą:
- Oj, i jak chcemy!
- No - mówi Iwanuszką - znaczy, że to moje! Teraz zaprowadzę je do wsi, a ty, dziadku, przynieś mi, proszę, drzwi. Sam w żaden sposób nie zdążę, bo muszę jeszcze uwarzyć polewkę.
- Dobrze, dobrze - mówi niedźwiedź. - Przyniosę.
Idzie Iwanuszką z tyłu za dziećmi, dogląda ich, jak mu przykazano, i śpiewa na całe gardło:
Ech, cudeńka, cudeńka, Żuki łowią zająca. Pod kapustą lisica, A wiewiórka z dachu kica.
Przychodzi do izby, a gospodarze właśnie wrócili z miasta. Patrzą: pośrodku izby stoi kadź pełna wody, w niej kartofle i mąka, dzieci nie ma nigdzie, a drzwi przepadły. Siedli na ławie i płaczą rzewnie.
- Czemu płaczecie? - pyta Iwanuszka.
Rodzice zobaczyli dzieci, ucieszyli, się, całują je, ściskają i pytają wskazując na kadź z wodą:
- Coś ty zrobił?
- Polewkę.
- To tak się robi polewkę?
- A skądże ja mogę wiedzieć, jak?
- A gdzież się wrota podziały?
- Zaraz będą. Oto i one! - mówi Iwanuszka.
Wyglądają gospodarze przez okno, a tu po ulicy idzie niedźwiedź, drzwi taszczy na grzbiecie. Ludziska uciekają przed nim w popłochu na wszystkie strony, wdrapują się na dachy, na drzewa, na płoty; psy się wystraszyły, pochowały się w budach, tylko rudy kogut odważnie stoi na środku drogi, nastroszył pióra i krzyczy na niedźwiedzia:
- U-cie-kaj, u-cie-kaj, kukuryku, kukuryku!... A Iwanuszka-Głuptasek się śmieje.
MĄDRA LISICA
Baśń rosyjska według A.N. Tołstoja*
Żył sobie Kuźma samotnie w ciemnym lesie. Był bardzo ubogi, nieraz zdarzało się, że nie miał co do ust włożyć. Pewnego razu zastawił w lesie pułapkę. Nazajutrz rano poszedł ją obejrzeć i ucieszył się bardzo, bo w potrzask wpadła lisica.
- Sprzedam lisicę w mieście, wezmę huk pieniędzy i ożenię się! -ucieszył się Kuźma.
Nagle lisica przemówiła ludzkim głosem:
- Kuźma, wróć mi wolność, a zobaczysz, że tego nie pożałujesz. Zdobędę dla ciebie wielkie szczęście, tylko musisz mi upiec tłustego kurczaka.
Zgodził się Kuźma. Upiekł kurczaka, dał lisicy i czeka, co będzie dalej. Kiedy lisica najadła się do syta, zaczęła tańczyć na carskich łąkach i wołać:
- Hu, ha, u cara w gościnie byłam, ile chciałam, jadłam, piłam, na jutro mnie zaprosili, znów będziemy jedli, pili. Hu, ha!
Przybiega wilk i pyta:
- A czegóż to, kumo, tak się wydzierasz? Tańczyć ci się zachciało?
- Jakże nie mam tańczyć i krzyczeć! U cara w gościnie byłam, ile chciałam, jadłam, piłam, na jutro mnie zaprosili, znów będziemy jedli, pili.
Wilk zaczął prosić:
- Lisiczko, a mnie nie weźmiesz do cara na obiad?
- A gdzieżby tam car miał się o jednego wilka kłopotać? Zbierz ze czterdzieści wilków, wtedy zawiodę was w gościnę do cara.
Wilk, usłyszawszy to, począł biegać po lesie i zwoływać wilki. Wkrótce zebrał stado złożone z czterdziestu sztuk, przyprowadził je do lisicy, a ona powiodła je do cara. Kiedy były już na dziedzińcu zamkowym, lisiczka pobiegła naprzód i mówi:
- Wielki carze, pan mój, Kuźma, przysyła ci pozdrowienia i w dowód czci daruje ci czterdzieści wilków.
Car uradował się, rozkazał zagnać wszystkie wilki do zagrody i pomyślał: ,,Potężny to rycerz, który tak hojne podarki przysyła".
Tymczasem lisica powróciła do Kuźmy, kazała sobie upiec jeszcze jedno tłuste kurczątko, najadła się do syta i znów pobiegła na carskie łąki. Tam zaczęła tańczyć, biegać, skakać i ogonem machać. Przechodził mimo niedźwiedź, zobaczył lisicę - potrząsnął łbem i zamruczał:
- Patrzcie, patrzcie, jak ten ogoniasty rudzielec cieszy się, nie wiadomo z czego.
A lisica na to:
- Hu, ha, u cara w gościnie byłam, ile chciałam, jadłam, piłam, na jutro mnie zaprosili, znów będziemy jedli, pili.
Nuże niedźwiedź prosić lisicę:
- Lisiczko kochana, weź mnie do cara na obiad!
- Dla ciebie jednego car nie zechce sobie robić kłopotu. Zbierz czterdzieści czarnych niedźwiedzi, wtedy zaprowadzę was do cara w gościnę.
Niedźwiedź pobiegł do dąbrowy, zebrał czterdziestu czarnych braci, przyprowadził do lisicy, a lisica powiodła ich na carski dwór. Sama pobiegła naprzód i mówi:
- Wielki carze, mój pan, Kuźma, pozdrawia cię i przysyła ci w dani czterdzieści niedźwiedzi.
Car bardzo się ucieszył, rozkazał zagnać niedźwiedzie do zagrody, a sam myśli:
„Ho, ho, ten Kuźma musi być potężnym rycerzem".
A lisica z powrotem pobiegła do Kuźmy. Znów zachciało jej się pieczonego kurczaka, podjadła sobie zdrowo i poczęła tańczyć na carskich łąkach.
Przybiegają soból z kuną.
- Ech, chytra lisico, gdzieś sobie tak podjadła tłusto, jeszcze ci wąsy błyszczą? - pytają.
- Hu, ha, u cara w gościnie byłam, ile chciałam, jadłam, piłam, na jutro mnie zaprosili, znów będziemy jedli, pili! - krzyczy liszka i ogonem wywija.
Soból z kuną zaczęli prosić lisicę:
- Kumo droga, zaprowadź nas do cara, choć z daleka zobaczymy, jak ucztuje.
Lisica odpowiedziała:
- Zbierzcie czterdzieści razy po czterdzieści soboli i kun, wtedy zaprowadzę was do cara.
Soból i kuna zwołały czterdzieści razy po czterdzieści swych braci i sióstr, a wtedy lisica zaprowadziła ich do cara. Sama pobiegła naprzód i mówi:
- Wielki carze, pan mój, Kuźma, pozdrawia cię i przysyła w dani czterdzieści razy po czterdzieści soboli i kun.
Car nie może się nadziwić bogactwu Kuźmy, rozkazuje wnet służbie zagnać zwierzęta do zagrody i zamknąć wrota. „Jakiż to bogacz z tego Kuźmy!" - myśli. Nazajutrz lisica znów przybiegła do cara.
- Wielki carze, pan mój, Kuźma, rozkazuje cię pozdrowić i prosi o wiadra z obręczami, gdyż chce mierzyć srebrne pieniądze, a jego wszystkie wiadra napełnione są złotem.
Car bez zwłoki dał lisicy wiadra z obręczami. Lisica przybiegła do Kuźmy i napełniła wiadra piaskiem, a po wierzchu rozsypała drobne
pieniążki. Zaniosła wiadra do cara i mówi:
- Wielki carze, pan mój, Kuźma, przynosi ci te wiadra w dani i prosi o rękę carewny, twej córki.
Widzi car: pieniądze srebrzą się i dźwięczą, wiadra ciężkie, że unieść trudno. Myśli:
,,Bogaty człowiek z tego Kuźmy, nie ma co! Nie odmówię mu ręki swej córki".
I kazał Kuźmie przybyć na zamek. Jedzie Kuźma do cara, a lisica pobiegła naprzód i namówiła ludzi, by podpiłowali mostek. Gdy Kuźma wjechał na most, ten się zawalił i Kuźma wpadł do wody. Wtedy lisica zaczęła krzyczeć i rozpaczać:
- Ach, ach, na pomoc, nieszczęście! Mój dobry pan, Kuźma, utonął, ratujcie!
Usłyszał to car i natychmiast posłał ludzi na ratunek. Wyciągnęli Kuźmę z wody, a lisica krzyczy:
- Mój pan, Kuźma, zaziębi się, trzeba mu zmienić odzież!
Wtedy car przysłał Kuźmie swoje najpiękniejsze szaty. Kuźma przebrał się i wyruszył na carskie pokoje, a tam już uczta była gotowa.
Wkrótce odbyły się zaślubiny Kuźmy z carewną. Lisica też była, miód i wino piła.
Kuźma został na zamku tydzień, drugi, trzeci, jadł, pił i nic nie robił, wreszcie pewnego dnia car mówi:
- Kochany mój zięciu, teraz pojedziemy do ciebie w gościnę.
Cóż było robić? Kuźma rad nierad musiał się zgodzić. Zaprzęgli konie i pojechali.
Lisica pognała naprzód; patrzy, a tu pastuszkowie strzegą stada owiec.
- Hej, pastuszkowie, a czyje to stado?
- Króla Żmij - powiadają.
- Posłuchajcie, zaraz tu będzie jechał car Ogień i carewna Błyskawica. Zapytają was, czyje to stado, a jeśli nie odpowiecie im, że to stado Kuźmy, to was wszystkich razem z owcami spalą piorunami.
Widzą pastuchy, że sprawa niewesoła, i obiecują odpowiadać tak, jak ich lisica nauczyła. A lisica puściła się w dalszą drogę. Pędzi, pędzi, aż tu widzi ogromne stado krów.
- Mili pastuszkowie, czyje to stado?
- Króla Żmij - odpowiedzieli.
- Mówcie, że to stado należy do Kuźmy. Zaraz tu będzie przejeżdżał car Ogień z carewną Błyskawicą, jeśli wspomnicie imię Króla Żmij, to was wszystkich razem z krowami spalą piorunami.
Chłopcy się przestraszyli i przyrzekli lisicy odpowiadać, jak im kazała.
Lisica pobiegła naprzód; zobaczyła tabun koni, który należał do Króla Żmij. Strzegli go dwaj pastuszkowie. Rozkazała im, aby na zapytanie, do kogo należy ten tabun, odpowiedzieli, że do Kuźmy.
- Wnet tu przyjadą car Ogień z carewną Błyskawicą, jeśli im wspomnicie imię Króla Żmij, to was spalą piorunem.
Lisica biegnie dalej. Wpada do marmurowego pałacu Króla Żmij, kłania się w pas i mówi:
- Dzień dobry, Królu Żmij!
- A z czym to przychodzisz, lisiczko? - pyta Król Żmij.
- Ach, Królu, musisz jak najszybciej uciekać, gdyż za chwilę będzie tu groźny car Ogień i carewną Błyskawica. Wszystko palą i niszczą po drodze. Twoje stada z pastuchami spalili, nawet po nich śladu nie ma. Gdy to zobaczyłam, bez tchu pobiegłam do ciebie, po drodze omal nie zadusiłam się dymem.
Przeraził się Król Żmij i pyta:
- Ach, lisiczko kochana, gdzież ja się podzieję?
- W twoim sadzie rośnie stary dąb, w dębie jest wielka dziupla, biegnij i schroń się w niej, póki czas.
Król Żmij przestraszony schował się do dziupli, tak jak mu lisica radziła. Tymczasem Kuźma jedzie sobie z carem i żoną carewną, a na sercu mu markotno, boi się, że wszystko się wyda. Przejeżdżają koło stada owiec. Carewną pyta:
- Czyje to stado, pastuszkowie?
- Kuźmy, naszego pana. Car uradowany śmieje się.
- Ach, miły zięciu, mnóstwo masz owiec!
Jadą dalej, napotykają stado krów.
- Czyje to stado? - pyta carewna pastuszków.
- Kuźmy, naszego pana - odpowiadają.
- Widzę, mój zięciu, że i krów masz pod dostatkiem. Jadą dalej. Przejeżdżają mimo tabunu koni.
- Czyj to tabun? - pyta carewna.
- Kuźmy, naszego pana.
- No, no, kochany Kuźmo, nie wiedziałem, że masz tyle koni - mówi car zadowolony.
Wreszcie przyjechali do dworu Króla Żmij. Lisica wita gości, kłania się nisko, prowadzi ich na pokoje zamkowe, sadza za dębowymi stołami, każe pachołkom wina i miodu nalewać, misy mięsiwa wszelakiego wnosić.
Zaczęli wtedy ucztować, pić, jeść i weselić się.
Ucztują dzień, ucztują drugi, ucztują trzeci - tydzień cały. Wreszcie lisica mówi do Kuźmy:
- Zaprzestań zabawy, bierz się do dzieła. Idź z carem do sadu, w sadzie rośnie stary dąb, w dziupli dębu siedzi Król Żmij, ukrył się tam przed wami. Celuj do dziupli i rozwal drzewo.
Kuźma poszedł z carem do sadu. Gdy ujrzał stary, spróchniały dąb, zaczął do niego strzelać i w ten sposób Król Żmij poniósł śmierć w dziupli. A biedny do niedawna Kuźma żył sobie w marmurowym pałacu i lisiczkę, swą opiekunkę, codziennie częstował pieczonym kurczęciem.
WDZIĘCZNOŚĆ SZCZUPAKA
Baśń rosyjska według A.N. Tołstoja
Było trzech braci, dwóch mądrych, a jeden głupi, imieniem Misza. Starsi bracia pracowali, a Miszka cały dzień leżał na piecu i muchy łapał. Pewnego razu bracia pojechali na targ do miasteczka, a bratowe spędziły Miszkę z pieca i mówią:
- Idź, Miszka, po wodę.
- Nie chce mi się - mówi Miszka i drapie się w głowę.
- Idź, idź, przynieś wody, bo kiedy bracia wrócą z miasteczka, to nie dadzą ci gościńca.
- No, dobrze, pójdę już, pójdę - mówi Miszka.
Wzuł buty, ubrał się, wziął wiadra, topór i poszedł nad rzeczkę.
Wyrąbał otwór w lodzie, zaczerpnął do wiader wody, odstawił je na bok i patrzy w przeręblę. Zobaczył w wodzie szczupaka; złapał go i mówi:
- Ot, będzie smaczna kolacja. Aż tu ryba woła ludzkim głosem:
- Miszka, Miszka, puść mnie, rzuć mnie w wodę, odwdzięczę ci się stokrotnie.
Śmieje się Miszka i mówi:
- Co mi z tego przyjdzie, jak cię rzucę do wody? Nie, zaniosę cię do domu, oddam bratowej, a ona ugotuje rybnej zupy.
Ale szczupak zaczął błagać:
- Miszka, Miszka, zwróć mi wolność, a zrobię wszystko, o czym tylko zamarzysz. Zobaczysz, nie pożałujesz.
- Dobrze, jeżeli mi dowiedziesz, że mówisz prawdę, to cię puszczę -mówi Miszka.
- Miszka, Miszka, powiedz mi, czego byś pragnął? - pyta szczupak.
- Chcę, żeby te wiadra same poszły do domu i żeby się woda nie wvlała. Ryba na to:
- Zapamiętaj moje słowa. Jeśli tylko czego zapragniesz, powiedz:
Na rozkaz szczupaka Moja wola taka. Śmieje się Miszka i woła:
Na rozkaz szczupaka Moja wola taka:
„Biegnijcie, wiadra, prosto do domu!" Zaledwie wypowiedział te słowa, a tu wiadra jak nie skoczą, jak się nie potoczą z górki na dół!
W mig znalazły się na wioskowej drodze.
Widzi Miszka, że szczupak prawdę mówi, rzucił go więc do przerębli, a sam pobiegł za wiadrami. Idą sobie wiadra po wsi, idą, idą, tylko im obręcze dzwonią. Ludzie stają zdziwieni, a Miszka idzie z tyłu i śmieje się w kułak. Zaszły wiadra do izby i same skoczyły na ławkę. A Miszka wlazł na przypiecek i muchy łapie.
Minęło czasu może dużo, a może mało, aż tu raz bratowe mówią do Miszki:
- Miszka, cóż tak leżysz, próżniaku? Poszedłbyś lepiej drew narąbać.
- Nie chce mi się - mówi Miszka i skrobie się w głowę.
- Jak nie narąbiesz drew, to bracia przyjdą z jarmarku i nie przywiozą ci gościńca.
Ciężko Miszce złazić z ciepłego pieca. Ale naraz przypomniał sobie szczupaka i mówi po cichutku:
Na rozkaz szczupaka: Moja wola taka: ,,Marsz, toporze, na dwór, narąb drew, a drwa niech same do izby lecą i w piec się kładą"
Jak nie skoczy topór spod ławki, aż zadźwięczało w całej chatce! W jednej chwili znalazł się na dworze. Rąbie drwa, aż iskry lecą, a polana same do izby się toczą i w ogień lezą.
Minęło czasu niedużo, niemało, a bratowe znów mówią:
- Miszka, drew u nas w szopie zabrakło, jedź do lasu, naścinaj suchych gałęzi.
A on im na to z przypiecka:
- A wy to co? Same nie możecie?
- Jak to my? Czy to nasza sprawa za drwami do lasu jeździć?
- A mnie się nie chce, w lesie ziąb - mruczy Miszka.
- No, no, zobaczysz, przyjadą bracia i będą się gniewali.
Cóż było robić? Zlazł Miszka z pieca, obuł się, odział, wziął sznur i topór, wyszedł na dwór i wsiadł na sanie.
- Otwierajcie wrota - mówi do bratowych. Bratowe się śmieją:
- Cóż ty, głuptasku, wsiadłeś do sani, a nie zaprzągłeś koni?
- Nie trzeba mi koni.
Bratowe otworzyły wrota i patrzą, co będzie. A Miszka mówi do siebie po cichutku: Na rozkaz szczupaka Moja wola taka: ,,Pędźcie, sanie, w las!" Sanie zaskrzypiały, mignęły i pognały w las tak szybko, że końmi ich nie dopędzić. Przyjechali do lasu. Miszka siadł na mchu i mówi: Na rozkaz szczupaka Moja wola taka:
„Topór będzie drzewa rąbał, drzewa same zwalą się w sanie i same się powiążą".
Wnet topór począł ścinać suche drzewa, a one same ułożyły się w saniach i powiązały się sznurami. Potem Miszka kazał zrąbać sobie krzepkiego dębczaka i rozkazał saniom wracać do domu.
Kiedy przejeżdżał przez miasto, wszyscy mieszkańcy wybiegli z domów i patrzyli ze zdziwieniem na sanie naładowane drzewem i pędzące bez koni i zaprzęgu. Wrócił Miszka do chaty, drwa same powędrowały do szopy, a on legł na przypiecku i muchy łapał.
Minęło czasu niedużo, niemało, aż car usłyszał o tych cudeńkach. Posłał oficera, aby przywiózł Miszkę, żywego czy umarłego, do pałacu. Przyjeżdża oficer do wsi, wchodzi do chaty i pyta:
- To ty jesteś Miszka-Głuptas?
- A tobie co do tego?
- Złaź prędko, ubieraj się, pojedziesz do cara.
- Nie chce mi się!
Rozgniewał się oficer i dalejże bić Miszkę. Miszka mówi po cichuteńku:
Na rozkaz szczupaka Moja wola taka... A tu dębczak jak nie wyskoczy z kąta, jak nie zacznie grzmocić oficera po grzbiecie! Przeląkł się oficer i jak niepyszny musiał wziąć nogi za pas. Zdziwił się car, że jego oficer nie mógł sobie dać rady z Miszka, zerwał mu epolety i kazał iść precz. Wzywa największego wielmożę i mówi:
- Przywieź mi Miszkę-Głuptasa żywego czy umarłego, bo ci głowę każę uciąć.
Widzi wielmoża, że sprawa gardłem grozi, nakupił więc rodzynków, pierogów i słodkich placuszków, pojechał do wsi, wszedł do chaty i pyta domowych, co Miszka lubi.
- Nasz Miszka lubi, żeby grzecznie go poprosić i czerwoną kapotę dać, wtedy zrobi wszystko, co zechcecie.
Wysłannik cara dał Miszce rodzynków, pierogów, słodkich placuszków i mówi:
- Miszka, Miszka, coż ty tak na przypiecku leżysz? Chodź, lepiej pojedziemy do cara.
- Kiedy mnie i tu dobrze.
- Miszka, Miszka, u cara będziesz tylko jadł i pił. Zobaczysz, jak ci tam będzie dobrze, chodź, pojedziemy - kusi wielmoża.
- Kiedy nie chce mi się złazić z pieca.
- Miszka, Miszka, car ci podaruje czerwoną kapotę i futrzane buty. Myśli Miszka, myśli, w głowę się skrobie, w końcu mówi:
- No, dobrze, jedź ty naprzód, a ja pojadę za tobą. Odjechał wielmoża, a Miszka leży na piecu i mówi:
Na rozkaz szczupaka
Moja wola taka:
,,Hejże, piecu, leć do cara". Nagle w izbie zaszumiało, zatrzeszczało, zasyczało, sufit się zachwiał, ściana wyleciała, a piec wraz z Miszką wypadł na ulicę i zaczął się toczyć po drodze prosto do carskiego pałacu. Wygląda car przez okno, dziwi się:
- A cóż to za cudak? Wielmoża odpowiada:
- To Miszka na piecu do ciebie jedzie, najjaśniejszy panie. Wyszedł car na krużganek i mówi:
- Dlaczego, Miszka, jedziesz na piecu?
- Ot, chodzić mi się nie chciało, na piecu ciepło - odpowiada Miszka. Tymczasem z okna pałacu przygląda się Miszce carska córka, Maria-carewna.
Gdy ją Miszka zobaczył w okienku, uśmiechnął się i mówi po cichutku: Na rozkaz szczupaka Moja wola taka:
,,Niech Maria-carewna mnie pokocha". Car ugościł Miszkę, dał mu jeść i pić, podarował czerwoną kapotę, futrzane buty i czapkę barankową. Gdy Miszka najadł się i napił do syta, przebrał się w nowiutkie szaty i wydał rozkaz, by piec wracał do domu.
I znów toczy się piec po drogach, po siołach, a Miszka w czerwonym kaftanie, w futrzanych butach i czapce barankowej leży sobie jak pan. Ludziska oczy wytrzeszczają, głowami kręcą:
- Cuda, cuda, cudeńka!
Wtoczył się piec do izby i stanął na swoim miejscu, jakby nigdy nic. A Miszka leży sobie i muchy łapie.
Tymczasem na carskim dworze krzyk i płacz. Maria-carewna pokochała Miszkę, tęskni na nim i łzy roni, nie może żyć bez niego. Mówi ojcu, że Miszkę chce za męża, inaczej śmierć sobie zada.
Rozgniewał się car okrutnie i mówi do wielmoży:
- Biegnij co rychlej i sprowadź do mnie Miszkę żywego czy umarłego, bo ci głowę ściąć każę.
Nakupił wielmoża win słodkich i wszelakiego mięsiwa, pojechał do wsi, wszedł do izby i zaczął Miszkę poić. Napił się Miszka, najadł do syta, wino mu w głowie zaszumiało, bo mocne było. Wreszcie sen go zmorzył. Wtedy wielmoża wsadził go do karety i zawiózł na carski dwór.
Tymczasem car rozkazał przygotować wielką beczkę z żelaznymi obręczami. Do beczki wsadził śpiącego Miszkę i płaczącą Marię-carewnę, córkę swoją, która śmiała pokochać biedaka, poddanego z wioski. Słudzy zabili beczkę deskami, zasmołowali i wrzucili w morze. Po chwili może długiej, a może krótkiej, przebudził się Miszka w beczce. Patrzy, a tu ciemno, ciasno, wilgotno, nieprzyjemnie, woda chlupocze nad głową.
- Gdzie ja jestem?
- Ach, Miszeńka, co z nami będzie? Car nas zamknął w beczce i kazał wrzucić w sine morze - jęczy carewna.
- A kto ty jesteś?
- Jestem Maria-carewna.
Myśli Miszka, myśli, w głowę się drapie, pociesza carewnę:
- Nie płacz, głupia.
Sam zaś mruczy pod nosem: Na rozkaz szczupaka Moja wola taka:
,,Wiatry, wiatry szumiące, fale, fale szemrzące, wyrzućcie beczkę na suchy brzeg, na żółty piasek!"
Zawiały wiatry szumiące, wzdęły się fale szemrzące, wzburzyło się morze i beczkę rzuciło na suchy brzeg, na żółty piasek. Obręcze pękły i Miszka z Marią-carewną wyszli na światło słoneczne.
- Miszeńka, Miszeńka, jakże my żyć będziemy na tym pustkowiu? Żeby choć jaką chatynkę znaleźć!
Nie dokończyła jeszcze tych słów, gdy Miszka woła:
- Na rozkaz szczupaka! Moja wola taka:
„Niechaj tu stanie pałac z marmuru o złotym dachu i oknach z diamentu".
Ledwo wyrzekł te słowa, już na piasku zjawił się marmurowy pałac o złotym dachu i diamentowych szybach. Wokoło zieleni się sad, kwiaty kwitną i ptaki śpiewają. Maria-carewna z Miszka weszli do pałacu, pojedli, popili i siedli u okienka. Wtedy Miszka kazał sobie przynieść najpiękniejsze szaty, przebrał się, miecz do boku przypasał i stał się tak jaśniejący i piękny, że ni w baśni opowiedzieć, ni piórem opisać.
Zdarzyło się, że tamtędy właśnie jechał car na polowanie. Patrzy, a tam, gdzie przedtem był żółty piasek nadbrzeżny, stoi marmurowy pałac.
- Cóż to za zuchwalstwo, bez mego zezwolenia na mojej ziemi wznosić pałace! - zawołał rozgniewany car. Posłał czym prędzej swoje sługi, by się dowiedzieli, co to za śmiałek mieszka w tym pałacu.
Pojechali dworzanie, stanęli pod oknem i pytają:
- Kto jest panem tego pałacu? A Miszka na to:
- Proście cara do mnie w gościnę, sam mu opowiem, kim jestem i co tu robię.
Marii-carewnie kazał się Miszka schować na pokojach, a sam wita cara, prowadzi go do sali ze złota, sadza za stołem. Ucztują, jedzą, piją, car nadziwić się nie może bogactwu i urodzie swego gospodarza.
- Powiedzże mi, ktoś ty taki, dzielny rycerzu? - pyta w końcu.
- Czy pamiętasz Miszkę-Głuptasa, który przyjechał do ciebie na piecu, a ty kazałeś go ze swą córką w beczce zamknąć i do morza wrzucić? Jestem Miszka, a Maria-carewna, twoja córka, którą ocaliłem od śmierci, znajduje się w pałacu w swoich komnatach. Kiedy zechcę, całe twoje państwo spalę, a ciebie w tej samej beczce do morza wrzucić każę - mówi Miszka.
Przeraził się car okrutnie, o przebaczenie prosi, pada na kolana.
- Nie gub mnie, oddam ci moje carstwo, tylko się nie mścij.
Na to weszła Maria-carewna i widząc ojca we łzach, też jęła prosić Miszkę o zmiłowanie. Miszka serce miał dobre i niepamiętliwe, więc odpuścił winę carowi. Potem sprawili wesele. Miszka sprosił swoją rodzinę, braci i bratowe, wszyscy miód i wino pili i bardzo się weselili.
O TYM, JAK SZARY WILK POMÓGŁ ALEKSEMU, SYNOWI STARCA Z GÓR, ZDOBYĆ PTAKA OGNISTEGO, RUMAKA ZŁOTOGRZYWEGO I NAJPIĘKNIEJSZĄ Z PIĘKNYCH
Baśń rosyjska według A N. Tołstoja
Dawno, dawno temu żył w górach pewien starzec. Miał on trzech synów, najmłodszy zwał się Aleksy. Starzec miał cudowny ogród, w którym rosła jabłoń rodząca złote jabłka. Ale pewnej nocy do sadu zakradł się złodziej i zerwał trzy złote jabłka.
Starzec chodził smutny po swym ogrodzie i nie mógł tknąć ni jadła, ni napoju ze zmartwienia.
Wtedy powiedzieli synowie:
- Nie martw się, drogi ojcze, od dziś będziemy strzec ogrodu. Najstarszy zaś zawołał:
- Dzisiejszej nocy na mnie kolej i na pewno uda mi się wpaść na trop złodzieja!
I poszedł w nocy pilnować ogrodu. Długo chodził po ścieżkach, ale nic podejrzanego nie wyśledził. W końcu położył się zmęczony na trawie i zasnął. Rankiem ojciec go pyta:
- No, mój synu, cóż mi przynosisz dobrego? Czy widziałeś złodzieja złotych jabłek?
- Nie, drogi ojcze, całą noc nie zmrużyłem oka i czuwałem pod jabłonią, ale nikogo nie widziałem.
Ojciec pochylił głowę ze smutkiem i rzecze:
- Źleś czuwał, mój synu, gdyż znowu trzy złote jabłka znikły z jabłoni. Następnego wieczora straż w ogrodzie trzymał średni syn. Ale i jego sen
zmorzył; wstydził się jednak przyznać ojcu i rankiem powiedział, że nie widział złodzieja, chociaż znowu trzy złote jabłka znikły z jabłoni.
Przyszła wreszcie kolej na najmłodszego syna. Aleksy poszedł do ogrodu ojcowskiego, lecz nie pozwolił sobie na najkrótszy nawet odpoczynek. Ilekroć sen go morzył, przemywał oczy rosą i znów czuwał. Minęła już północ. Nagle wydało mu się, że w ogrodzie zabłysło światło, które staje się coraz jaśniejsze i jaśniejsze. Cały ogród zapłonął od blasku. Patrzy Aleksy, a tu na drzewie siedzi ptak ognisty i dziobie cudowne jabłka z ojcowej jabłoni.
Podkradł się Aleksy bliżej i chwycił Żar-Ptaka za ogon. Zatrzepotał ptak skrzydłami i odleciał, a młodzieńcowi zostało w ręku tylko złote pióro.
Wczesnym rankiem zjawił się Aleksy u ojca.
- No, mój drogi synu, czy widziałeś złodzieja? - pyta ojciec.
- Kochany ojcze, nie zdołałem go schwytać, ale już wiem, kto nasz ogród nawiedza. Jest to Żar-Ptak. Przyniosłem ci jego złote pióro.
Starzec wziął pióro do rąk i długo mu się przyglądał, a potem wezwał wszystkich synów i tak do nich rzecze:
- Dosiądźcie waszych dzielnych rumaków i jedźcie w świat. Może uda wam się gdzieś w dalekich krajach znaleźć Żar-Ptaka, bo póki go nie dostanę, nie ma dla mnie życia ni radości.
Pokłonili się synowie ojcu, wsiedli na konie i wyruszyli w drogę. Najstarszy udał się w lewo, średni w prawo, a najmłodszy wprost przed siebie.
Jedzie Aleksy, jedzie, nie wiadomo - długo czy krótko, a końca drogi jakoś nie widać. Był gorący dzień letni. Zsiadł zmęczony Aleksy z konia, przywiązał go do drzewa, a sam położył się spać w cieniu na murawie. Jak długo spał, sam nie wiedział. Ale jakież było jego przerażenie, gdy się obudził i nie ujrzał rumaka w pobliżu! Biega, szuka w zaroślach, ale konia nie ma i nie ma. Zwiesił Aleksy głowę i duma:
„Daleka droga przede mną, jak mi ją przebyć nie mając konia? Ha, trudno, podjąłem się, muszę dzieła dokonać!"
I ruszył w drogę pieszo. Długo wędrował, długo, aż opadło go wielkie zmęczenie. Usiadł na trawie i rozmyśla, co mu czynić wypada. Nagle, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak zjawia się przed nim Szary Wilk. Wyciąga łapę zranioną ostrym kolcem i prosi:
- Wyjmij mi cierń z nogi.
Aleksy spełnił jego prośbę, a wtedy Wilk pyta:
- W jakim celu przyjechałeś do mego królestwa?
- Wysłał mnie ojciec w szeroki świat na poszukiwanie Żar-Ptaka, ale rumak mi zginął i teraz nie wiem, co czynić - odpowiada Aleksy.
- Och, nawet za trzy lata nie mógłbyś na swoim koniu dojechać tam, gdzie przebywa złocisty ptak. Tylko ja wiem, gdzie on się znajduje. Ale bądź dobrej myśli, pomogę ci; siadaj mi na grzbiet, a trzymaj się mocno! -mówi Szary Wilk.
Aleksy wsiadł na Wilka, a ten popędził jak wicher. Ogonem zamiata rzeki i jeziora, niebieskie lasy migają im przed oczyma. Nie wiadomo, czy to trwało długo, czy to trwało krótko, aż wreszcie znaleźli się na wysokiej górze przed bramami wyniosłego zamku. Wtedy Szary Wilk powiada:
- Posłuchaj uważnie, co powiem: przejdź przez mur, nie obawiaj się niczego, pora jest odpowiednia, straże śpią; w pałacu zobaczysz okno, a na parapecie złotą klatkę. W tej klatce siedzi ptak ognisty. Schwytaj ptaka i ukryj go w zanadrzu, tylko nie zabieraj klatki.
Aleksy przeskoczył mur, ujrzał wspaniały pałac o tysiącu okien. W jednym oknie stała złota klatka, a w niej siedział Żar-Ptak. Schwytał ptaka, ukrył go w zanadrzu, ale nie mógł oczu oderwać od klatki, taka była piękna, wysadzana drogimi kamieniami, cała lśniąca od złota. Zapomniał Aleksy o przestrodze Szarego Wilka, chwycił klatkę i począł uciekać. Ale zaledwie dotknął prętów klatki, w pałacu rozległy się dźwięki rogów myśliwskich i trąb. Straż się zbudziła, ujęto młodzieńca i zaprowadzono przed oblicze cara Srogiego.
Car Srogi był bardzo rozgniewany i spytał, groźnie marszcząc brwi:
- Ktoś ty i skąd przychodzisz?
- Jestem Aleksy, syn starca z gór.
- Jak śmiałeś schwytać mego ptaka ognistego?
- Dlaczego przylatuje on ciągle do ogrodu mego ojca i kradnie złote jabłka? - pyta Aleksy. - Ojciec mój umrze ze zmartwienia, jeśli nie przywiozę mu twego ptaka.
- Dam ci ptaka, ale pod jednym warunkiem - rzekł car. - Posłuchaj: na końcu świata żyje car Surowy, który ma rumaka o złocistej grzywie. Zdobądź dla mnie tego konia, a w zamian za to podaruję ci mego ptaka ognistego wraz z klatką, która ci się tak podobała.
Zwiesił Aleksy głowę, bo jakże ma zdobyć złocistego rumaka, który żyje w niewiadomym królestwie na końcu świata, gdzie ani ptak doleci, ani wiatr zawieje? Gdy tak siedzi smutny i rozmyśla nad swą dolą, zjawia się przed nim Szary Wilk i powiada:
- Czyż nie przestrzegałem cię, żebyś nie ruszał złotej klatki? Dlaczegoś mnie nie posłuchał?
- Ach, wybacz, mi, Szary Wilku, przyjacielu! - prosi Aleksy.
- Dobrze, tym razem ci przebaczę. Siadaj mi na grzbiet, tylko szybko. I znowu pędzi Szary Wilk z Aleksym w dal.
I nie wiadomo, czy to trwało długo, czy to trwało krótko, dość że w końcu stanęli przed zamkiem, w którym znajdował się Złotogrzywy.
- Przesadź mury, młodzieńcze, straże śpią, pora jest sposobna, idź do stajni, wyprowadź konia, ale nie ruszaj uzdy! - rozkazał Szary Wilk.
Aleksy przeskoczył mury, zastał straże śpiące, wszedł cicho do stajni, schwycił rumaka za złotą grzywę i wyprowadził go ze stajni. Ale oczy jego zatrzymały się na uździe konia, która wisiała na ścianie. Cała ze złota i drogich kamieni, błyszczała jak gwiaździsta smuga.
Aleksy pomyślał:
,,Cóż się stać może, jeśli zabiorę konia wraz z uzdą?"
Chwycił uzdę i założył ją rumakowi.
Nagle zamek zatrząsł się od nawoływań, krzyków, dźwięków surm i trąb. Straż się zbudziła, schwytała Aleksego i zawiodła przed oblicze cara Surowego.
- Kto jesteś i skąd przybywasz? - pyta car groźnie.
- Jestem Aleksy, syn starca z gór.
- Dlaczego chciałeś mi zabrać Złotogrzywego?
- Bo za Złotogrzywego otrzymam ognistego ptaka od cara Srogiego. Ptak ten kradnie jabłka w ogrodzie mego ojca i ojciec mój umrze, jeśli mu go nie przywiozę - odparł Aleksy.
- Dobrze, podaruję ci rumaka, jeśli mi oddasz jedną przysługę. Daleko stąd żyje car Południa, który ma córkę tak piękną, że nie ma piękniejszej na całej ziemi. Przyprowadź mi ją, a wtedy dam ci Złotogrzywego i brylantową uzdę.
Zasmucił się Aleksy, gdyż stracił nadzieję, że przywiezie ojcu ptaka ognistego.
Gdy tak siedział zamyślony, nagle zjawił się przed nim Szary Wilk.
- Czyż cię nie przestrzegałem, abyś nie ruszał uzdy? Widzisz, po raz drugi mnie nie posłuchałeś i ściągnąłeś na swoją głowę nowe nieszczęście.
- Ach, przebacz mi jeszcze tym razem, drogi przyjacielu, nie opuszczaj mnie w potrzebie! - zawołał Aleksy.
- No, trudno, do trzech razy sztuka - rzecze wilk. - Siadaj mi na grzbiet.
I znów pędzi Szary Wilk z Aleksym w dal. Nie wiadomo, czy to trwało długo, czy to trwało krótko, aż wreszcie stanęli koło zamku cara Południa. Tutaj, za murem fortecznym, w ogrodzie przechadzała się wraz ze swoimi dworkami Najpiękniejsza z Pięknych. Wtedy Szary Wilk powiedział:
- Tym razem ja sam muszę dzieła dokonać, ty zaś czekaj na mnie na skraju lasu pod wielkim dębem.
Wilk mówiąc to przesadził mury i wpadł wprost do ogrodu carskiego. Ukrył się za krzakiem i czekał na carewnę. Najpiękniejsza, śmiejąc się wesoło, biegała z przyjaciółkami po ścieżkach parku. Gdy się znalazła opodal krzaku, w którym czatował Wilk, przemienił się on w orła, schwycił ją szponami i poszybował jak wicher w przestworzach. Po chwili zjawił się przed Aleksym z Najpiękniejszą i powiedział:
- Teraz usiądź i trzymajcie się wraz z carewną mocno moich skrzydeł, gdyż będziemy szybko lecieli.
Zaszumiało powietrze, zielone lasy uciekały w dole, rzeki i jeziora migotały jak błękitne plamki. Szum wiatru zagłuszał wołania carewny. Nie wiadomo, czy to trwało długo, czy to trwało krótko, gdy nagle orzeł zniżył lot, opuścił się na skałę, zamienił się znowu w Szarego Wilka i rzekł do Aleksego:
- Oto jesteś w pobliżu zamku cara Surowego. Idź i czyń, jak ci serce dyktuje.
Królewna zalała się łzami, gdy usłyszała, dokąd ją los przywiódł, gdyż wieść o okrucieństwach cara Surowego dotarła aż do kraju jej ojca. Żal się zrobiło Aleksemu królewny i rzecze do Szarego Wilka:
- Drogi przyjacielu, nie chcę ja Złotogrzywego, jeśli szczęście moje i mojego ojca ma być okupione łzami tej nieszczęśliwej.
- Dobre masz serce, mój chłopcze - odrzekł Wilk - i dlatego powiem ci dobrą nowinę. Chciałem cię wypróbować. Car Surowy w czasie naszej nieobecności, która trwała rok z górą - choć tobie zdało się, że zaledwie dni parę - wyruszył na Złotogrzywym na wojnę i zginął. Rumak wrócił sam do zamku i teraz możesz go zabrać, gdy wymówisz te słowa: „Przychodzę od twego władcy".
Uradował się Aleksy ogromnie, a i carewna przestała łzy ronić i natychmiast udali się w drogę. W zamku nie zastali nikogo: nie było służby ni wartowników, puste sale odbijały głucho ich kroki, srebrzyste zwierciadła stały zakurzone i pająki snuły na nich swe sieci, wszędzie panowała głucha cisza. Nim znaleźli się przed stajnią Złotogrzywego, usłyszeli już z dala rżenie konia. Gdy wbiegli do wnętrza, Złotogrzywy bił kopytami o ziemię i gniewnie rwał wędzidło zębami. Jasność biła od niego naokół, a pozłocista grzywa spływała mu do kolan. Wyrzekł Aleksy zaklęcie i rumak natychmiast się uspokoił, tak że mogli z łatwością założyć mu brylantową uzdę i wyprowadzić go ze stajni na podwórzec zamkowy. Dosiadłszy konia, pognali do lasu, gdzie już czekał na nich Szary Wilk.
- Co mam czynić teraz? - zapytał Aleksy.
- Cóż? Musisz udać się na zamek cara Srogiego i oddać mu Złotogrzy-wego w zamian za Żar-Ptaka, którego pragnie mieć twój ojciec - odrzekł Szary Wilk.
Posmutniał Aleksy, gdyż trudno mu było rozstawać się ze wspaniałym rumakiem, ale nie powiedział ani słowa, tylko wsiadł wraz z carewną na konia i już miał ruszyć z kopyta, gdy nagle Szary Wilk pomachał przyjaźnie ogonem i rzekł:
- Ha, widzę, żeś jest kochającym synem, należy ci się więc nagroda. Pomogę ci i tym razem. Jedźmy do zamku cara Srogiego.
I ruszył kłusem obok Złotogrzywego. Pędzili jak wicher, pola i lasy mijali w locie, powietrze szumiało im w uszach, dech zapierało w piersiach, w oczach mieniło się od pędu.
Nie wiadomo, czy to trwało długo, czy krótko, aż wreszcie stanęli przed zamkiem cara Srogiego.
Wtedy na rozkaz Wilka Aleksy założył Złotogrzywemu brylantową uzdę i zaprowadził go przed oblicze władcy.
Ucieszył się car bardzo, gdy ujrzał wspaniałego rumaka, o którym marzył lat tyle, sięgnął po złotą klatkę z ognistym ptakiem i, oddając ją Aleksemu, rzekł:
- Dotrzymałeś słowa, a więc i ja nie zostanę ci dłużny. Oto Żar-Ptak.
Wziął Aleksy klatkę z cudownym ptakiem i zdjąwszy uzdę Złotogrzywemu chciał się oddalić od zamku, gdy nagle car, ujrzawszy drogocenny blask brylantów, zawołał:
- Hola, ale i uzdę mi zostaw, mój młodzieńcze, inaczej kwita z umowy!
- Nie było mowy o uździe - odparł Aleksy.
Wtedy car Srogi zwołał sługi i kazał uwięzić Aleksego.
Zarżał groźnie na te słowa Złotogrzywy, a Aleksy szybko dosiadł rumaka i nim car zdołał oprzytomnieć ze zdziwienia, już koń i jeździec przesadzili mury zamkowe. Usłyszał car tylko słowa młodzieńca:
- Nie ja złamałem nasz układ, ale ty, więc miej żal do siebie! Rozgniewał się car okrutnie i wnet wzywa swe roty, by ruszyć w pogoń
za śmiałkiem. Ale Złotogrzywy tymczasem leciał już hen, daleko, że ni oko go nie dosięgnie, ni ucho dosłyszy. W lesie przyłączyli się do nich Szary Wilk - przyjaciel z carewną na grzbiecie, i tak gnali znów przez góry i puszcze, przez rzeki i piaski, aż do siedziby ojca Aleksego.
Ale czekał ich zamiast radości wielki smutek. Oto ojciec, nie doczekawszy się powrotu synów, umarł z żalu i tęsknoty właśnie w dniu powrotu najmłodszego i teraz leżał na marach.
Rozpacz Aleksego nie miała granic. Po to więc jechał na kraj świata, doznał tylu niebezpieczeństw i przygód, by się to ojcu na nic zdać nie miało? Po to spotkał Szarego Wilka - przyjaciela i dzięki jego pomocy zdobył Złotogrzywego, Najpiękniejszą i Żar-Ptaka?
Gdy tak siedział pogrążony w smutku, podszedł doń nagle Szary Wilk i rzecze:
- Po raz ostatni pomogę ci, ale potem będę musiał cię opuścić, gdyż nie będę już miał czarodziejskiej władzy. Nie wolno mi bowiem użyć tego sposobu bezkarnie.
To mówiąc schwycił za skrzydełko młodą jaskółkę, którą właśnie matka uczyła latać. Niewprawna jeszcze jaskółeczka upadła z piskiem w krzak rosnący w ogrodzie. Przerażona matka z szumem przelatywała nad głową Szarego Wilka, niespokojna o los dziecka.
Wtedy Wilk powiedział do jaskółki:
- Jeśli chcesz odzyskać swe dziecię, leć co prędzej za siódmą górę i za siódmą rzekę i przynieś mi wody życia.
Jaskółka tylko śmignęła w powietrzu i znikła, by jak najśpieszniej wypełnić rozkaz. Po długiej chwili, a może niedługiej, przyleciała niosąc wodę życia.
Szary Wilk oddał pisklę jaskółce, a sam skropił starca z gór wodą życia, a ten wnet ożył i wstał, jakby ze snu głębokiego zbudzony.
Wielka była radość i wesele, Aleksy poślubił Najpiękniejszą, Żar-Ptak śpiewał w złotej klatce zawieszonej na gałęziach jabłoni rodzącej złote jabłka, Złotogrzywy, rżąc radośnie, rwał brylantową uzdeczkę w stajni i wszyscy ludzie w całym grodzie śpiewali wesoło i radowali się.
Ale nikt nie wiedział, że Szary Wilk, nie zauważony, wymknął się z pałacu i zniknął bez śladu.
MĄDRALINKĄ
Baśń rosyjska według Afanasjewa
Żyli dwaj bracia: jeden był bogaty, a drugi biedny. Ubogiego wcześnie odumarła żona i osierociła córkę siedmioletnią, a że dziewczynka była bardzo mądra, przezwano ją Mądralinką.
Bogacz ulitował się nad nią i podarował jej chudą jałówkę. Mądralinką karmiła ją, poiła i hodowała, aż po pewnym czasie z chudej jałówki wyrosła piękna krowa, a ta znowu miała cielątko o złotych kopytkach.
Pewnego razu przyszły do chaty biedaków córki bogacza; gdy ujrzały cielątko o złotych kopytkach, szybko pobiegły do domu i opowiedziały o tym ojcu. Wkrótce potem przybył do ubogiego brata bogacz i zażądał od niego cielątka o złotych kopytkach.
- Ono jest moje - pienił się ze złości bogacz - podarowałem twej córce jałówkę, więc przychówek jest mój!
Biedak znów krzyczał, że cielątko należy do niego, i w końcu postanowili udać się do wojewody, aby ten rozstrzygnął ich spór.
Wojewoda uważnie wysłuchał obu braci, a po długim namyśle odrzekł:
- Zadam wam trzy zagadki; kto je odgadnie, do tego będzie należało cielątko o złotych kopytkach. Powiedzcie mi, co jest najszybsze na świecie. Jutro o świcie musicie mi rozwiązać tę zagadkę.
Późną nocą wrócił biedak smutny do domu.
- Co ci jest, ojcze? - zapytała go Mądralinka.
- Córuchno, córuchno, wojewoda dał mi taką zagadkę, że trudno mi ją odgadnąć, będę musiał oddać naszego cielaka.
- A cóż to za zagadka? - zapytała dziewczyna.
- Co jest najszybsze na świecie?
- Nie martw się, ojcze, ranek jest mądrzejszy niż wieczór - uspokoiła go córka. O świcie obudziła ojca.
- Tatusiu, wstań, śpiesz do wojewody i powiedz mu, że najszybsza na świecie jest myśl.
Chłop co tchu pobiegł do wojewody i zastał już tam swojego brata.
- Czy odgadliście, co jest najszybsze na świecie? - zapytał wojewoda. Wtedy wystąpił bogacz i powiedział:
- Ach, wiem, to mój rumak, którego nikt nie dogoni.
- A ty co powiesz? - zwrócił się wojewoda do biedaka.
- Myśl jest najszybsza na świecie - powiedział nieśmiało biedak. Zadziwił się wielce wojewoda.
- A kto ci to powiedział?
- Moja córka Mądralinka - odrzekł biedak.
- Dobrze, odgadłeś. A teraz z kolei musicie rozwiązać następną zagadkę: co jest najtłuściejsze na świecie?
Bracia wrócili do domu. Gdy tylko biedak zjawił się w chacie, córka przybiegła do niego i zapytała:
- Jaką zagadkę masz odgadnąć teraz, ojcze?
- O, teraz już nie zgadnę, już po naszym cielaku o złotych kopytkach, bo nigdy się nie domyśle, co jest najtłuściejsze na świecie.
- Nie martw się, ojcze - pocieszyła go Mądralinka - ranek jest mądrzejszy niż wieczór.
Ledwie zaświtało, obudziła ojca.
- Szybko wstawaj, tatusiu, i leć do wojewody, powiedz mu, że naj tłuściej sza na świecie jest ziemia, gdyż ona nas wszystkich karmi.
Chłop pobiegł w te pędy do wojewody, a niedługo po nim zjawił się brat bogacz.
- No cóż, odgadliście? - zapytał wojewoda.
Bogacz, jak zwykle pewny siebie, odpowiedział pierwszy:
- Wiem, wiem! Zabiłem wieprza, on jest naj tłuściej szy na świecie.
- A ty co powiesz? - zwrócił się do biedaka wojewoda.
- Ziemia jest najtłuściejsza, gdyż ona nas wszystkich żywi - odpowiedział biedak. ,
Wojewoda nie mógł się nadziwić.
- A kto ciebie takich mądrości nauczył? - zapytał.
- Moja córka - odparł biedak.
- No, dobrze, a teraz macie jeszcze jedną zagadkę, do odgadnięcia: co jest największym szczęściem człowieka?
Chłopi wrócili do domu. I znów biedak żalił się przed Mądralinka.
- O, teraz już przepadło - powiada. - Skąd mogę wiedzieć, co jest największym szczęściem człowieka?
- Nie martw się, ojcze - pociesza go córka - prześpij się, ranek jest mądrzejszy niż wieczór.
Zaledwie świtało, obudziła ojca.
- Wstawaj, ojcze, leć do wojewody i powiedz mu, że największym szczęściem człowieka jest sen, gdyż we śnie człowiek zapomina o wszystkich swoich smutkach.
Biedak pobiegł do wojewody, a wkrótce po nim przyszedł jego brat.
- No, odgadliście - zapytał wojewoda - co jest największym szczęściem człowieka?
Wtedy bogacz pierwszy szybko zawołał:
- O, ja wiem - pieniądz!
Wojewoda się roześmiał i zwrócił się do biedaka:
- A ty co powiesz?
- Sen jest największym szczęściem człowieka - odpowiedział biedak. Aż się zdumiał wojewoda, tak mądra była odpowiedź chłopa.
- A kto cię tego nauczył? - zapytał.
- Córka moja!
Gdy to usłyszał wojewoda, poszedł do swojej komnaty, po chwili wrócił stamtąd z dużym sitem pełnym jaj.
- Daj to córce twojej i powiedz jej, aby do jutra wylęgły się z jaj pisklęta. Chłop z płaczem wrócił do domu i powiedział córce, czego od niego żąda
wojewoda. Gdy to dziewczyna usłyszała, zaczęła go pocieszać, aż wreszcie biedak uśmiechnął się przez łzy. Rano o świcie obudziła go.
- Ojcze, idź do wojewody, zanieś mu trochę prosa i powiedz, że pisklęta się wkrótce wylęgną, ale muszę je karmić świeżym ziarnem, dlatego proszę go, aby od razu zasiał to proso, a za pół godziny, kiedy ziarno będzie dojrzałe, niech mi je przyśle.
Stary wstał i poszedł do zamku.
Gdy go wojewoda ujrzał, już z daleka pyta:
- No, a gdzie pisklęta?
Wtedy biedak powtórzył wszystko, co mu poleciła córka.
- Ale czy to możliwe, aby w pół godziny wyrosło i dojrzało ziarno? -zapytał wojewoda zdumiony.
- A czy to możliwe - zapytał nieśmiało chłopek - żeby w ciągu nocy wylęgły się pisklęta?
I zrozumiał wojewoda, że go Mądralinka przechytrzyła.
Wtedy wpadł na inny pomysł - dał biedakowi trochę przędzy i rzekł:
- Powiedz twojej córce, aby do jutra utkała płótno i uszyła mi koszulę. I znów wrócił chłop smutny do domu i opowiedział wszystko córce.
- Ojcze, nie smuć się, ranek jest mądrzejszy niż wieczór, a teraz połóż się spać.
O świcie obudziła ojca.
- Już pora iść do wojewody - rzekła. - Zanieś mu trochę nasion lnu i powiedz, że koszula gotowa, ale że nie mam czym obdziergać kołnierza. Niech zasieje len, by natychmiast wyrósł, tak żeby już za pół godziny mógł mi przesłać nici.
Ojciec powtórzył wszystko wojewodzie, tak jak mu poradziła córka. Gdy to usłyszał wojewoda, zawołał:
- Czy to możliwe, żeby len wyrósł w ciągu pół godziny, tak by można było uprząść z niego nici?!
- A czy można w ciągu nocy utkać płótno i uszyć koszulę? - zapytał chłop.
I zrozumiał wojewoda, że go Mądralinka znów przechytrzyła.
- Idź do domu, powiedz swojej córce, aby przyszła do mnie nie pieszo i nie na koniu, nie w saniach i nie na wozie, nie nago i nie ubrana, nie z podarkiem i nie bez podarku.
Ojciec wrócił do domu i o wszystkim opowiedział córce.
Następnego dnia skoro świt Mądralinka owinęła się w gęstą sieć rybacką, wzięła ze sobą gołębia i pobiegła na wrotkach do wojewody. Przyszła do niego i dała mu gołębia, ale gołąb wyrwał się od razu z rąk wojewody i pofrunął. Wojewoda nie mógł wyjść z podziwu, tak mu się podobała mądra dziewczyna. I oddał jej ojcu cielątko o złotych kopytkach.
Nazajutrz zajechał wojewoda przed chatę biednego chłopa.
Daremnie szukał miejsca, aby przywiązać konia, gdyż przed domem nie było ani szopy, ani płotu, tylko sanie i wóz stały pod gołym niebem.
- Hej! - zawołał wojewoda. - Powiedz mi, dziewczyno, gdzie mam przywiązać konia?
- Między zimą a latem! - krzyknęła z daleka Mądralinka i znikła. Długo myślał wojewoda nad tym, co to oznacza: zima i lato, i w końcu
wpadł na to, że pewnie figlarka miała na myśli sanie i wóz. Przywiązał konia między wozem a saniami i wszedł do izby.
- Gdzie twój ojciec? - zapytał Mądralinki.
- Ojciec w mieście; jeśli pojedzie okrężną drogą, będzie wkrótce w domu, a jeśli pojedzie prostą, to nie wiem, czy za trzy dni wróci.
- Co to ma znaczyć, dziewczyno, kpisz sobie ze mnie w żywe oczy! -powiedział zagniewany wojewoda.
- Wcale nie - odpowiedziała - prosta droga prowadzi przez głębokie bagno, dlatego jest cięższa.
Tak się Mądralinka podobała wojewodzie, że postanowił ją poślubić, ale pod jednym warunkiem - żeby się nie mieszała w jego sprawy.
- Jeśli nie dotrzymasz przyrzeczenia, to odeślę cię z powrotem do ojca. Będziesz mogła zabrać wtedy ze sobą tylko to, co ci najdroższe.
I zamieszkali w zamku po hucznym weselu.
Pewnego razu poprosił jakiś chłop sąsiada o pożyczenie konia do zwożenia buraków z pola. Sąsiad pożyczył mu konia.
Do późnej nocy zwoził chłop buraki i postanowił dopiero rankiem zwrócić sąsiadowi konia. Na noc przywiązał go do swojego wozu. Kiedy nad ranem wstał, ujrzał pod wozem maleńkie źrebiątko. Zawołał sąsiada i powiedział:
- Źrebiątko jest moje, bo znalazłem je pod moim wozem.
- Źrebiątko jest moje, bo klacz jest moja - odparł sąsiad.
Cały dzień sprzeczali się ze sobą, aż w końcu postanowili pójść do wojewody. Wojewoda rozstrzygnął spór.
- Źrebiątko należy do tego, pod czyim wozem leżało.
Gdy to usłyszała Mądralinka, z oburzeniem powiedziała mężowi, że wyrok jego jest niesłuszny.
Wojewoda rozgniewał się i kazał jej natychmiast opuścić zamek, gdyż nie dotrzymała warunku i wtrąciła się w jego sprawy.
Tego samego dnia wojewoda po sutym obiedzie usnął twardym snem. Wówczas Mądralinka kazała go ostrożnie położyć na wozie i zawieźć do swojego domu. Jakież było zdziwienie wojewody, kiedy po krótkim czasie obudził się w chacie biedaka!
- A ja skąd się tu wziąłem? - zapytał.
- Ja cię tu przywiozłam - odpowiedziała mu żona. - Pamiętasz naszą umowę? Pozwoliłeś mi wtedy zabrać ze sobą tylko to, co mi jest najdroższe. No, i zabrałam ciebie.
O LATAJĄCYM STATKU
Baśń rosyjska
Żyli raz mąż z żoną. Mieli trzech synów: dwóch zdrowych i krzepkich, a trzeciego wątłego i nieśmiałego.
Pewnego razu rozeszła się po kraju wieść, że car odda swoją córkę, piękną carewnę, za żonę temu, kto zbuduje okręt latający.
Gdy o tym usłyszeli dwaj starsi bracia, postanowili iść w świat i spróbować szczęścia.
- Kochana matko i ojcze, może uda się nam zbudować okręt latający, dajcie nam swoje błogosławieństwo na drogę - prosili rodziców.
Zasmucili się staruszkowie, lecz w końcu ulegli prośbom synów i pobłogosławili ich na drogę. Matka dała synom białego chleba i sera i wyruszyli w świat.
Widzi to wszystko Iwaś, najmłodszy syn, i nuże błagać rodziców.
- Pozwólcie mi też iść na dwór cara, może mi szczęście zaświeci i zbuduję statek latający.
Długo nie chcieli się zgodzić rodzice, bojąc się, że Iwaś zginie gdzieś w drodze, ale w końcu ustąpili, tak nalegał i prosił.
- Idź więc, Iwasiu, kiedy tak bardzo chcesz, ale jeżeli będzie ci źle na świecie, wracaj natychmiast do chaty.
A że nie było nic innego w domu, dali mu czerstwego czarnego chleba na drogę.
Idzie Iwaś, idzie czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aż tu nagle widzi przed sobą starca o siwej brodzie, po pas długiej.
- Dzień dobry, mój synu! - zatrzymał go starzec.
- Dzień dobry! A dokąd to idziesz, staruszku? - mówi Iwaś grzecznie, uchylając czapki.
- O, ja wędruję górami i lasami, po wsiach i miastach, gdzie mnie oczy poniosą. A twoja droga dokąd wiedzie? - pyta nieznajomy.
Wówczas Iwaś opowiedział starcowi o tym, że car kazał ogłosić w całym państwie, iż tylko temu odda swą córkę za żonę, kto zbuduje latający statek, o tym, że starsi bracia wybrali się na dwór carski i że on, Iwaś, także wyruszył w drogę, aby zdobyć szczęście i carewnę.
- A czy ty umiesz budować latające statki? - zapytał starzec.
- Ani wiem, jak się do tego zabrać.
- No, to po cóż idziesz taki kawał świata?
- At, tak mnie coś ciągnęło z chaty - odpowiedział Iwaś nieśmiało.
- Usiądź przy mnie - rzekł starzec - odpocznij sobie i poczęstuj mnie tym, co masz w swojej torbie.
- Ach, wstyd mi bardzo, mam tylko taki czerstwy chleb, że pewno nie będziesz mógł go nawet ugryźć, bo zębów nie masz - odparł Iwaś ze smutkiem.
- Nie szkodzi - powiedział starzec. - Wyjmij chleb z torby i daj mi, bom głodny.
Iwaś wyciągnął chleb z sakwy i o dziwo! Własnym oczom nie wierząc ujrzał zamiast czarnego bochenka - bielutką pszenną bułkę, taką jakiej w życiu jeszcze nie widział.
Podjedli do syta, pogawędzili, napili się wody źródlanej, starzec podziękował Iwasiowi za poczęstunek i wstając rzekł:
- A teraz posłuchaj uważnie, mój synu. Idź na skraj tego lasu, bije tam źródełko, obok niego rośnie wysokie drzewo. Weź ze sobą topór, trzy razy uderz o pień drzewa i połóż się na trawie na spoczynek. Będziesz spał tak długo, dopóki cię ktoś nie obudzi, a gdy to się stanie, zobaczysz na polanie piękny latający statek. Wsiądziesz wtedy na statek i wzbijesz się na nim wysoko w górę. Ale o jednym masz pamiętać: jeśli spotkasz kogokolwiek po drodze, musisz go zabrać ze sobą.
Podziękował Iwaś dobremu starcowi, pożegnał go grzecznie. Wędrowiec zniknął po chwili na leśnej ścieżce, a Iwaś udał się w głąb puszczy.
Idzie dzień, idzie drugi, wtem słyszy szum źródełka. Zbliża się i przy źródełku widzi stare, olbrzymie drzewo, wysokie jak góra. Uderzył w pień trzy razy toporem i położył się pod drzewem, nakrywszy się kapotą. W tej samej chwili usnął głębokim snem.
Nagle poczuł, że ktoś go budzi.
- Hej, czas już na ciebie, Iwasiu!
Iwaś przetarł oczy, usiadł na trawie i rozejrzał się naokół. Źródełko szumi z cicha wśród mchu leśnego, ptaszki śpiewają w zaroślach, ale nigdzie ani żywego ducha. Tylko tam w dali na polanie coś błyszczy i migoce. Zbliża się Iwaś, patrzy i oczom nie wierzy: przed nim statek z prawdziwego złota; maszty ze srebra; żagle z jedwabiu, wzdęte wiatrem, łopocą wesoło, jakby lada chwila unieść się miały w powietrze.
Niewiele myśląc, wsiada Iwaś na latający okręt i w tej samej chwili unosi się w górę. Leci tak wysoko, że zda się dotyka chmur na niebiosach.
Już dość długo płynął Iwaś w powietrzu, gdy nagle zauważył z góry jakiegoś człowieka, który leżąc na ziemi ucho przyłożył do mchu, jakby czegoś pilnie nasłuchiwał. Okręt latający, jakby zrozumiał Iwasiowe myśli, natychmiast sam zniżył się do ziemi.
- Wujaszku, wujaszku! - krzyknął Iwaś głośno.
- Dzień dobry ci, synku! - odpowiedział nieznajomy.
- Dlaczego leżysz na ziemi? - zapytał Iwaś.
- Nasłuchuję, czy zebrali się już wszyscy goście na dworze cara. Czekają tam na cudowny latający statek, który ma przybyć z daleka. Pewnie to twój będzie, bom nic piękniejszego na świecie nie widział - rzekł człowiek.
- A czy nie chciałbyś się przejechać wraz ze mną na dwór cara? - zapytał Iwaś.
- Chętnie, ale nie wiem, czy mnie zabierzesz.
- Siadaj tu przy mnie, miejsca jest dość - zaśmiał się Iwaś i nieznajomy wsiadł na statek. Polecieli jak wicher przed siebie.
Zrobili już spory kawał drogi, gdy Iwaś ujrzał, że na ścieżce polnej, w dole coś się porusza.
Gdy statek zniżył swój lot, zobaczyli, że to człowiek, który ma jedną nogę przywiązaną do ucha, a na drugiej podskakuje dając ogromne susy w powietrzu.
Iwaś krzyknął:
- Dzień dobry, wujaszku! Dlaczego to skaczesz tak na jednej nodze?
- Dzień dobry, synku! - odpowiedział dziwny nieznajomy. - Chcesz wiedzieć, dlaczego nie chodzę po świecie zwyczajnie, tylko skaczę na jednej nodze? Gdybym nie przywiązał sobie jednej nogi do ucha, to mógłbym w jednej chwili cały świat przeskoczyć, a muszę dziś jeszcze być na uczcie u cara, który oczekuje latającego statku.
- Usiądź przy nas, podwiozę cię - rzekł Iwaś. I polecieli już we trójkę wysoko pod niebiosa.
Lecą, lecą, nagle Iwaś dostrzegł strzelca, który stał na drodze i celował z łuku. Ale dookoła nie było śladu ni żadnego ptaka, ni zwierzyny.
- Dzień dobry, wujaszku! - krzyknął Iwaś. - Na co ty polujesz? Przecież nic nie widać dookoła.
- Ty nic nie widzisz, ale ja dobrze mam na oku swój cel - odpowiedział strzelec ze śmiechem.
- A gdzież on jest, ten twój cel? - zapytał Iwaś rozglądając się ze zdumieniem.
- Bardzo blisko stąd, zaledwie o sto mil siedzi ptak na gałęzi. O, widzisz, w tej chwili zatrzepotał skrzydłami - mówi myśliwy.
- A to zuch z ciebie! Na sto mil widzisz ptaka na gałęzi! -zawołał Iwaś. - Siadaj z nami dla towarzystwa, polecimy wszyscy do carskiego pałacu.
I popłynęli wszyscy razem. Gdy już byli daleko, znów Iwaś kogoś dostrzegł na ziemi. Był to człowiek, który szedł przez pole, a na plecach dźwigał ogromny wór.
- Dzień dobry, wujaszku! - krzyczy Iwaś. - Dokąd to podążasz z tym worem na plecach?
- Dzień dobry, synku! - odparł nieznajomy. - Dźwigam w tym worze chleb, ale ledwie starczy mi na śniadanie, a na obiad już nie mam co jeść.
- A czy nie chciałbyś z nami polecieć na dwór cara? - pyta Iwaś.
- O, bardzo chętnie, tylko czy znajdzie się dla mnie miejsce na tym pięknym statku?
- Siadaj z nami i nie traćmy czasu - rzekł Iwaś i polecieli.
Lecą, lecą a tu znowu widzą na ziemi człowieka, który okrąża wielkie jezioro, jakby czegoś szukał.
- Dzień dobry, wujaszku! - krzyknął Iwaś. - A czegóż to szukasz w tym jeziorze?
- Ach, chcę się napić wody i nie mogę jej znaleźć - odparł nieznajomy smutnie.
- Jak to, przecież stoisz nad jeziorem? - zdziwił się Iwaś.
- Ach, cóż mi z tej kropelki wody, nawet na jeden łyk nie starczy -odparł człowiek.
Połykacz fal spodobał się tak bardzo Iwasiowi, że zabrał go na swój statek. I polecieli dalej.
Zaledwie unieśli się w górę, a tu widzą - idzie chłop przygarbiony i niesie snopek słomy na plecach.
- Dzień dobry, wujaszku! - krzyczy Iwaś zniżając się na statku ku ziemi. - Po co niesiesz tę słomę? Czy mało masz jej u siebie w stodole?
- Ech, co ty tam wiesz, to nie jest zwyczajna słoma - odparł nieznajomy. - To jest taka słoma, że jeśli w najbardziej upalne lato posypiesz ją na ziemię, to od razu będziesz miał mróz i śnieg.
- Siadaj z nami na statek - zaprosił go Iwaś i polecieli dalej. Nagle ujrzeli człowieka z wiązką chrustu na plecach.
- Dzień dobry, wujaszku! Dokąd dźwigasz ten chrust? - zapytał Iwaś.
- Do lasu go dźwigam, do lasu.
- A to ci dobre! - zaśmiali się wszyscy pasażerowie latającego statku. -Czyż mało w lesie chrustu?
- Oho! To nie jest zwyczajny chrust - odrzekł tajemniczo człowiek.
- A cóż to za chrust? - zapytali.
- Jeśli tylko rozrzucić ten chrust po ziemi, w tej samej chwili wyrasta olbrzymie wojsko - odparł nieznajomy.
- Siadaj tu z nami, polecimy razem na dwór cara - powiedział Iwaś i zabrał go na swój statek.
Długo pędzili pod obłokami, aż w końcu ujrzeli pałac carski. Statek opuścił się w dół i zatrzymał się tuż przed zamkiem.
Podwórce pałacowe zastawione były wielkimi stołami, które się uginały od mis z najwspanialszymi potrawami. Beczki wina, piwa i miodu najprzedniejszego stały pod drzewami. Było tam wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
Gości zjechało huk. Z dalekich krajów ściągnęli książęta, rycerze i możni panowie. Służba cara roznosiła puchary z napojami i szczerozłote misy z mięsiwem. Na poczesnym miejscu stały talerze z olbrzymimi pierogami.
Gdy car ujrzał lśniący od złota statek, który jak ptak spadł z powietrza na ziemię, posłał sługę, by się natychmiast dowiedział, co to za możny władca na nim przybywa.
- To jakiś zwyczajny obdartus, a z nim siedmiu obieżyświatów, najjaśniejszy panie - przybiegł zdyszany sługa z wieścią do cara.
- To niemożliwe - odrzekł zagniewany władca - żeby zwyczajny chłop miał statek ze złota.
- A jednak to prawda - odezwał się wesoło Iwaś, który nagle znalazł się przed obliczem cara.
Car nie mógł wyjść z podziwu patrząc na łachmany Iwasia. ,,To straszne! Czyż mogę takiemu zwyczajnemu chłopkowi cuchnącemu gnojem oddać swoją córkę za żonę?" - pomyślał z rozpaczą. Nagle jakaś myśl zaświtała mu w głowie.
- Słuchaj, chłopcze - zwrócił się do Iwasia - jeśli przed końcem tej uczty nie przyniesiesz mi wody życia ze źródełka tryskającego za siedmioma górami i siedmioma lasami, nie otrzymasz carewny za żonę.
Zasmucił się Iwaś i ni jadła, ni napoju nie tknął z biesiadnego stołu. Gdy towarzysze podróży dowiedzieli się o przyczynie jego troski, zaczęli go pocieszać na wyścigi. Szybkobiegacz zaś odwiązał sobie nogę od ucha i powiada:
- Nic się nie martw, Iwasiu, dla mnie to głupstwo! I w mig popędził w drogę do cudownego źródełka.
Gdy już powracał z wodą życia w dzbanie, usiadł nie opodal młyna i postanowił nieco odpocząć. Szum wody tak go rozmarzył, że zasnął jak kamień.
Tymczasem biesiada na dworze cara miała się już ku końcowi i goście poczęli się rozchodzić, a tu szybkobiegacza jak nie widać, tak nie widać.
„Wszystko stracone - myśli Iwaś - nie dla mnie carewna i szczęście".
Ale tymczasem łowca szmerów położył się na ziemi, przytknął ucho do murawy i począł nasłuchiwać.
Za chwilę mówi:
- Nie martw się, Iwasiu, ten nicpoń zasnął pod młynem na drodze. Słyszę jego chrapanie.
- Co począć? - szepnął zrozpaczony Iwaś. - Jak go obudzić?
Gdy to usłyszał strzelec, nie namyślając się wiele - napiął łuk, strzała ze świstem przeszyła powietrze i uwięzia w ścianie młyna, że aż drzazgi poleciały! Szybkobiegacz usłyszawszy trzask zerwał się na nogi, oprzytomniał i zanim ostatni biesiadnicy zdążyli wstać od stołu, już był z wodą życia na miejscu.
Gdy go Iwaś ujrzał, roześmiał się z radości od ucha do ucha.
Szybko biegnie do cara z dzbanem cudownej wody. Ale car, niezadowolony, że przybłęda spełnił jego polecenie, wydaje Iwasiowi drugi rozkaz:
- Jeśli wraz ze swymi towarzyszami nie zjesz w ciągu godziny dwunastu pieczonych wołów i chleba z czterdziestu pieców, to nie dostaniesz mojej córki za żonę.
Powlókł się Iwaś smutny na swój statek. Ale tutaj pocieszył go zaraz pożeracz chleba.
- Nie płacz, głuptasie, przecież to dla mnie drobnostka, zobaczysz, jak połknę mięso i chleb. Ani się obejrzysz, gdy wszystko zniknie. Cieszę się bardzo, bo choć raz w życiu podjem sobie do syta.
Tymczasem na dworze cara panuje ruch wielki. Służba piecze chleb w czterdziestu piecach, a na rożnach wisi dwanaście wołów.
Gdy już wszystko było gotowe, pożeracz zabrał się z apetytem do jedzenia.
Jakież było zdumienie obecnych, gdy w parę chwil żarłok spałaszował wszystek chleb i mięsiwo i zwrócił się z prośbą do cara, aby go czymś jeszcze uraczył, gdyż się dotąd nie nasycił.
Car wpadł w wielki gniew i krzyknął:
- Jeśli nie wypijesz razem z twoimi godnymi towarzyszami obdartusie, czterdziestu beczek piwa i czterdziestu beczek wody, to każę cię wrzucić do lochu pod pałacem!
Gdy to usłyszał połykacz fal, roześmiał się wesoło i rzecze do Iwasia po cichu:
- Cha, cha, cha! Ten głupiec myśli, że z nami koniec, a tymczasem zobaczysz, jak mu mina zrzednie, kiedy pokażę, co potrafię.
Służba wnet przyniosła czterdzieści beczek piwa i czterdzieści beczek wody i postawiła przed połykaczem.
Ale po chwili wszystkie beczki były puste.
Wtedy car zatrząsł się ze złości i postanowił zabić Iwasia.
Rozkazał napuścić pary do łaźni i wrzucić tam zuchwałego obdartusa.
Ale Iwaś wziął od swego towarzysza garść cudownej słomy i rozrzucił ją po podłodze łaźni. Natychmiast zrobiło się tak zimno, że drżał z chłodu i szczękał zębami. Wdrapał się na najwyższą ławę, gdzie było najcieplej, i tam, przykrywszy się sukmaną, spokojnie sobie usnął.
Rankiem, gdy słudzy otwarli łaźnię, oniemieli z podziwu. Na ścianach lśnił biały szron, a Iwaś, jak gdyby nigdy nic, zerwał się ze snu świeży jak ptak.
Wkrótce wieść o tym wydarzeniu rozeszła się po całym pałacu.
Gdy się o tym dowiedział car, kazał wezwać swych najmądrzejszych i najchytrzejszych doradców, aby wspólnie z nimi zastanowić się, w jaki sposób pozbyć się natrętnego chłopka.
I uradzili rzecz taką: jeśli Iwaś do następnego ranka nie wystawi pułku żołnierzy, natenczas czeka go okrutna śmierć.
Teraz car był już pewien, że tym razem koniec z Iwasiem. Gdy Iwaś usłyszał rozkaz cara, zwrócił się do swych towarzyszy:
- Ratujcie mnie, bracia, już niejeden raz pomogliście mi w nieszczęściu, pomóżcie i teraz, bo czuję, że zginę!
- Nie martw się, przyjacielu - pociesza go człowiek z wiązką chrustu na grzbiecie - wszystko będzie dobrze. Powiedz tylko gońcowi carskiemu, że jeśli i tym razem car odmówi ci swej córki za żonę, to staniesz na czele swego wojska i wyruszysz przeciwko wiarołomcy.
W nocy Iwaś udał się wraz ze swym przyjacielem za miasto i począł rozrzucać chrust na polu.
Ilekroć zeschła gałązka upadła na ziemię, wyrastał na tym miejscu żołnierz w pełnej zbroi. Powoli całe pole zaroiło się od tysięcy żołnierzy. Było ich tylu, że trudno było wszystkich okiem ogarnąć.
Odgłosy trąb wojennych zbudziły cara już o wczesnej porze.
- Kto śmie zakłócać spokój w moim państwie? - zapytał car groźnie dworzan.
- To ten nieznajomy, który się zjawił u nas na złotym latającym okręcie. Teraz ćwiczy swoje wojsko na błoniach pod zamkiem - odpowiedzieli dworzanie przestraszeni.
Biegnie car na mury zamkowe; patrzy i oczom własnym nie wierzy. Jak pole długie i szerokie - powiewają kity barwne na hełmach, błyszczą dzidy i kopie, słychać rżenie tysięcy koni. A na przedzie Iwaś z mieczem w dłoni pędzi na czarnym rumaku.
Teraz zrozumiał car, że musi ulec, że ten prosty chłopek jest potężniejszy niż on.
Posłał więc posłów z białymi chustami do Iwasia z prośbą, by zechciał wejść w progi pałacu. Wnet zjawia się rycerz wspaniały w pozłocistej zbroi, rumak pod nim tańczy, a on wywija szablą i daje wojsku rozkazy.
Zeskoczył z konia i udał się do wnętrza pałacu.
Car zbliżył się do niego, objął go za szyję, ucałował i mówi:
- No, Iwasiu, zwyciężyłeś, nie ma co mówić. Muszę ci oddać moją córkę. Ale czemu od razu nie zjawiłeś się przede mną jako rycerz, tylkoś przyleciał na swym statku obdarty jak żebrak? Przyznam ci się, sądziłem, żeś zabrał jakiemuś potężnemu panu ten statek.
- Byłem ja tylko biednym wieśniakiem, alem nigdy nikomu nic nie zabrał. A ty, carze, czy jesteś żebrakiem, czy rycerzem, jednako powinieneś słowa rzeczonego dotrzymać. Nie chcę ja teraz twego królestwa ni córki-ca-rewny za żonę. Wzbraniałeś się dać ją biednemu Iwasiowi - to bogaty Iwan jej nie chce.
To mówiąc skrzyknął swe roty, sam siadł wraz z towarzyszami na złocisty statek powietrzny i wzniósłszy się w górę porzucił niegościnną ziemię cara.
Powrócił do swej chatki rodzinnej, zbudował przy pomocy żołnierzy pałac wspaniały i miasto i panował tam w szczęściu i pokoju do późnych lat. A starzy jego rodzice cieszyli się wraz z nim i nigdy im niczego nie brakowało. Braci swych, którzy jeszcze na długo przed jego powrotem zjawili się w domu, uczynił dowódcami swej armii. A siedmiu wiernych towarzyszy żyło wraz ze swym przyjacielem w zgodzie i braterskiej miłości.
O ZŁOTEJ RYBCE
I O TYM, JAK TRZEJ PRZYJACIELE: WYSOKI, SZEROKI IBYSTROOKI, POMOGLI RYBAKOWI OCALIĆ ZAKLĘTĄ KRÓLEWNĘ
Baśń ukraińska
Pewnego razu młody rybak złowił złotą rybkę. Ucieszył się bardzo i już chciał ją zabrać do domu, gdy rybka ozwała się ludzkim głosem:
- Zwróć mi wolność, a w zamian otrzymasz piękną królewnę za żonę. Zdziwił się rybak i pyta:
- Gdzież jest ta królewna?
- W żelaznym zamku - mówi złota rybka. - Dam ci dzielnego rumaka, w drodze spotka cię wiele przygód, ale w końcu, jeśli będziesz odważny, uwolnisz królewnę i będziesz szczęśliwy.
Myśli rybak nad tym, co usłyszał, a rybka trzepocze mu się w sieci. Nagle staje przed nim kary koń i rży niecierpliwie.
Rybak rzucił złotą rybkę do wody, sam siadł na rumaka i wyruszył w świat szukać szczęścia.
Jedzie przez ogromny las; ciemno i głucho w gęstwinie. Gdy tak błądzi w zaroślach, nie wiedząc, w którą stronę skierować konia, nagle słyszy wołanie:
- Hej, poczekaj, dokąd tak spieszysz?!
Ogląda się rybak i widzi człowieka chudego jak szczapa i niezmiernie wysokiego.
- Szukam pracy, czy mogę ci w czym dopomóc? - mówi nieznajomy.
- Ktoś ty taki - pyta rybak - i co umiesz robić?
- Nazywam się Wysoki, a mogę stać się jeszcze wyższy. Czy widzisz na szczycie tej sosny gniazdo? Mogę je zdjąć, nawet nie wspinając się po drzewie.
Mówiąc to zaczął się powiększać, ciało jego rosło w oczach, a gdy był już tak wysoki, jak sosna, wyciągnął rękę, zdjął gniazdo, a potem znów zmalał i podał gniazdo rybakowi.
- Cóż mi z gniazd ptasich? - powiedział rybak. - Gdybyś zdołał wyprowadzić mnie z tego lasu, wówczas przyjąłbym cię na służbę.
- Nic łatwiejszego - roześmiał się Wysoki i stał się trzy razy wyższy niż najwyższa sosna w lesie. Rozejrzał się dookoła i rzekł:
- Po tamtej stronie, na lewo od tego dębu, znajdziemy drogę, która wyprowadzi nas z lasu.
Potem znów zmalał, wziął konia za uzdę i ruszył pierwszy. Wkrótce mieli las za sobą, przed nimi leżała szeroka równina, na jej krańcach wysokie siwe skały wznosiły się jak mury miasta, a jeszcze dalej widniały góry zarośnięte ciemnym borem.
- Ach, widzę na szczycie skały mego towarzysza - powiedział Wysoki. - Weźmy go z sobą. Może nam się przydać.
- Zawołaj go, niech tu przyjdzie - powiedział rybak.
- Kiedy to trochę za daleko - odparł Wysoki - nie usłyszy. I musielibyśmy długo czekać. Ale zrobię inaczej.
Wnet wydłużył się tak, że głową sięgał chmur, zrobił trzy kroki naprzód, pochylił się, wyciągnął rękę, uchwycił za ramię towarzysza stojącego na szczycie skały i postawił go przed rybakiem. Był to człowiek tak gruby, że grubszego nie było chyba na świecie.
- Ktoś ty taki i na czym się znasz? - pyta rybak.
- Nazywam się Szeroki i mogę się jeszcze bardziej rozszerzyć -odpowiedział grubas.
- Pokaż, co umiesz - rzekł rybak.
- Panie, jedź szybko, szybko w głąb lasu! - zawołał Szeroki. Rybak wraz z Wysokim udali się do lasu, a był już najwyższy czas, bo
Szeroki nabrał powietrza do płuc, zaczął się rozszerzać jak balon i byłby ich przygniótł do skalistej ściany. Potem jął wydmuchiwać powietrze z taką siłą, że wszystkie drzewa gięły się w lesie, aż wreszcie stał się taki, jak poprzednio.
- Chwat z ciebie - powiedział rybak - chodź z nami. I ruszyli dalej w drogę.
Kiedy zbliżyli się do szarych skał, zauważyli z daleka człowieka, który miał oczy zawiązane chustką.
- Panie, to jest nasz trzeci towarzysz - powiedział Wysoki. - Weźmy go z sobą, może się nam przydać.
- Ktoś ty taki? - zapytał rybak nieznajomego. - I dlaczego masz oczy zawiązane? Przecież nie widzisz drogi!
- Przeciwnie, panie - odparł - musiałem zawiązać sobie oczy, gdyż widzę zbyt ostro; poprzez chustkę widzę lepiej niż inni z oczami nie zawiązanymi. A jeżeli ją zdejmę, to przenikam wzrokiem wszystko dookoła. Gdy spojrzę na coś, co łatwo się pali, od razu wybucha płomień, a inne przedmioty rozpadają się w kawały.
To mówiąc zdjął chustkę z oczu i skierował wzrok na przeciwległą skałę. Skała w jednej chwili zaczęła się kruszyć i pękać, a po chwili pozostał z niej tylko żwir. W żwirze zabłysło coś jak ogień.
Bystrooki podszedł i po chwili przyniósł rybakowi błyszczącą grudkę czystego złota.
- Chodź z nami - powiedział rybak. - Jeśli masz tak bystre oko, to powiedz, jak daleko stąd znajduje się żelazny zamek i co w nim się dzieje.
- Gdybyś był sam, o panie, podróż twoja do tego zamku trwałaby dziesięć lat, ale z nami będziesz tam jeszcze dzisiaj - odparł Bystrooki.
- A co robi teraz królewna? - pyta niecierpliwie rybak. Na to mówi Bystrooki wpatrując się w dal:
Za żelazną kratą,
Za murem z żelaza,
Królewnę czarodziej
Uwięzić rozkazał.
Leży biedna, gorzko płacze,
Żali się niebożę,
Że ocalić jej od śmierci
Nikt w świecie nie może.
- Kto mi jest przyjacielem, niechaj rusza za mną na ratunek królewny! - zawołał rybak.
- Wszyscy ci pomożemy! - odpowiedzieli chórem Wysoki, Szeroki i Bystrooki.
Prowadzili rybaka przez góry i skały, przez lasy i rzeki, a gdy tylko jakaś przeszkoda stawała im na drodze, od razu jeden z trzech śmiałków ją usuwał. Słońce zaczęło zniżać się ku zachodowi, kiedy ujrzeli przed sobą żelazny zamek. Po moście zwodzonym wjechali bez przeszkody na podwórzec, gdy nagle most zapadł się za nimi i zawarły się z hukiem bramy. Rybak i jego towarzysze udali się śmiało do zamku.
W salach zamkowych ujrzeli mnóstwo ludzi, ale nikt z nich się nie ruszał; wszyscy byli jakby z kamienia. Komnata jadalna błyszczała od świateł, w środku stał duży stół, nakryty dla czterech osób. Zasiedli do stołu, gdyż byli bardzo głodni i zmęczeni.
Nagle rozwarły się drzwi i do sali wszedł zgarbiony starzec o długiej, siwej brodzie. Za rękę prowadził piękną, biało ubraną królewnę, zakutą w trzy żelazne obręcze. Gdy rybak ujrzał jej bladą, smutną twarzyczkę, wykrzyknął:
- Starcze, musisz jej zwrócić wolność - inaczej zginiesz!
- Oddam ci ją pod jednym warunkiem - odparł starzec - będziesz jej strzegł przez trzy dni i trzy noce. Lecz jeśli zniknie, zamienicie się wszyscy w kamień, tak jak inni, których tu widziałeś.
Po tych słowach starzec oddalił się zostawiając królewnę w sali. Daremnie rybak prosił ją, by przemówiła choć słowo - milczała jak skamieniała. Siadł więc przy niej wraz z towarzyszami i postanowili czuwać całą noc, by jej kto nie uprowadził. Po pewnym czasie wszyscy poczuli senność. Zasnęli twardym snem i spali do brzasku. O świcie obudził się rybak i jakież było jego przerażenie, gdy zobaczył, że królewna zginęła z komnaty.
- Co teraz poczniemy?! - wołał rozpaczliwie do swoich towarzyszy.
- Nie martw się, panie - powiedział Bystrooki; wyjrzał przez okno i zawołał:
- Widzę ją! O sto mil stąd jest las, w lesie stary dąb, na dębie żołądź. Ta żołądź to królewna. Niech mnie Wysoki weźmie na plecy, a wnet ją tu sprowadzę.
Wysoki wziął go na plecy, wyciągnął się aż do nieba. Jeden krok -dziesięć mil. Bystrooki wskazywał drogę. Nie upłynęło wiele czasu, a już byli z powrotem. Wysoki dał rybakowi żołądź, która zamieniła się w królewnę. Kiedy słońce zaczęło wychylać się zza gór, drzwi otworzyły się nagle z hukiem i do komnaty wszedł władca zamku. Gdy ujrzał królewnę, sposępniał. Nagle dał się słyszeć trzask. To jedna żelazna obręcz opasująca ciało królewny pękła i rozpadła się na części. Starzec wziął królewnę za rękę i powiedział wychodząc z sali:
- Czekają was jeszcze dwie próby.
Tymczasem rybak z towarzyszami chodził po całym zamku i przyglądał się wszystkiemu z ciekawością. Tu spotkał rycerza z mieczem w ręku, który zastygł w chwili, gdy odpierał napastnika, ówdzie młodzieńca skamieniałego w biegu, gdzie indziej znów grupę wojowników przy uczcie, z kielichami w ręku. W stajni oglądał skamieniałe rumaki, a w ogrodzie zamkowym drzewa bez liści, łąki bez trawy, strumyk bez wody. Wszędzie panowała cisza i pustka, ani ptak nie zaśpiewał, ani kogut nie zapiał.
Gdy tylko słońce zaszło, znów zjawił się starzec z królewną i rozkazał rybakowi strzec jej jak oka w głowie, w przeciwnym bowiem razie czeka ich los skamieniałych poprzedników.
Mimo że postanowili tym razem nie zmrużyć oczu, taki ich zmorzył sen, że legli pokotem na posadzce i twardo zasnęli. O świcie pierwszy się zbudził rybak. Jakaż była jego rozpacz, gdy nie ujrzał w komnacie królewny! Zaczął budzić i targać śpiących towarzyszy, błagając Bystrookiego, by odnalazł ją swymi wszystkowidzącymi oczyma. Bystrooki przetarł oczy, wytężył wzrok i zawołał:
- Widzę ją! O dwieście mil stąd sterczy w górach skała granitowa, we wnętrzu skały tkwi szmaragd, w szmaragdzie ukryta jest zaklęta królewna. Jeśli tylko Wysoki mnie tam zaniesie, możesz być pewny, że ci ją przywiodę.
Wysoki wyciągnął się jak długi, wziął Bystrookiego na plecy i ruszył w drogę. Jeden krok - dwadzieścia mil. Bystrooki wytężył wzrok, a góry, które zagradzały drogę, skruszyły się w jednej chwili i dały im swobodne przejście. Wkrótce stanęli przed skałą, gdzie ukryta była królewna. Teraz Bystrooki jeszcze bardziej natężył wzrok i pod wpływem jego spojrzenia skała rozprysła się w tysiąc kawałków. Wśród nich zazielenił się szmaragd. Zanieśli go rybakowi, który dotknął go ręką, i natychmiast szlachetny kamień zamienił się w królewnę.
Rankiem, gdy czarodziej wszedł do komnaty i zobaczył królewnę, zmarszczył czoło gniewnie, a w tej chwili pękła druga żelazna obręcz opasująca jej ciało. Wziął starzecJcrólewnę za rękę i opuścił komnatę.
- Do trzech razy sztuka - powiedział odchodząc. - Zobaczymy jeszcze, kto z nas zwycięży, ja czy ty.
Pod wieczór znów przyprowadził królewnę pod straż rybaka. Tym razem wszyscy czterej przyjaciele krążyli po komnacie, bali się nawet usiąść, by nie zasnąć. Królewna patrzyła na nich niema i blada, a na błagania rybaka, by przemówiła choć słowo, tylko łzy pojawiały się w jej oczach. O ółnocy zmorzył ich sen tak nagle, że usnęli stojąc. Rybak znowu obudził się pierwszy i nie ujrzawszy królewny w komnacie, jął błagać Bystrookiego o pomoc. Bystrooki wytężył wzrok i powiedział:
- O trzysta mil stąd szumi morze, na dnie morza jest muszla, w muszli perła. Ta perła to królewna. Nie martw się, panie, i stamtąd ją wydostaniemy. Wysoki teraz musi przenieść nie tylko mnie, ale i Szerokiego, bo bez jego pomocy nie damy sobie rady.
Wysoki wyciągnął się, na jedno ramię wziął Szerokiego, na drugie Bystrookiego i wyruszyli w drogę. Jeden krok - trzydzieści mil. Gdy znaleźli się nad morzem, Bystrooki wskazał ręką miejsce, w którym leżała muszla. Wysoki wyciągnął rękę, ale nie mógł dosięgnąć dna morskiego.
- Poczekaj, przyjacielu - powiedział Szeroki - pomogę ci.
To mówiąc, nadął się jak balon, a potem zaczął pić wodę. Po chwili woda w morzu tak nisko opadła, że Wysoki łatwo już sięgnął ramieniem do dna, wyciągnął muszlę z morza, wyjął perłę i ruszyli w drogę powrotną.
Już niebo różowieje od zorzy porannej; rybak niecierpliwie wygląda powrotu towarzyszy, a ich jak nie ma, tak nie ma. Kiedy zabłysnął pierwszy promień słońca, drzwi komnaty rozwarły się z łoskotem, wszedł starzec, a nie widząc królewny, zaczął zanosić się od śmiechu:
- Cha, cha, cha! Mam cię, ptaszku, chciałeś ze mną walki, a teraz zamienisz się w kamień jak inni!
Nagle przez okno wpadła perła i potoczyła się po posadzce, a po chwili stała w komnacie królewna.
A było to tak: Bystrooki zobaczył, co się w komnacie zamkowej dzieje, powiedział to Wysokiemu, a ten widząc, że nie zdąży dotrzeć tak szybko do zamku, wyciągnął ramię i wrzucił perłę przez okno.
Czarodziej zbladł ze złości, targnął siwą brodę, a wtem dał się słyszeć trzask i spadła trzecia obręcz zakuwająca królewnę. W tej samej chwili czarodziej stał się czarnym krukiem i wyleciał przez okno z głośnym krakaniem, a królewna od razu przemówiła i podziękowała rybakowi za ratunek.
Natychmiast poruszyło się wszystko dokoła, kamienne postacie rycerzy ożyły, w stajni zarżały konie, drzewa pokryły się zielenią, łąki - barwnymi kwiatami, w powietrzu zabrzmiał świergot ptaków, a w strumykach zasźemrała woda.
Wszyscy mieszkańcy zamku rzucili się do nóg rybakowi, wdzięczni za uwolnienie.
- Nie moja to zasługa - odparł rybak - lecz moich trzech dzielnych towarzyszy: Wysokiego, Szerokiego i Bystrookiego. Bez ich pomocy los mój byłby podobny do waszego. A oto i oni.
W tej chwili zjawili się w zamku trzej nierozłączni przyjaciele, by podzielić radość i szczęście wszystkich mieszkańców. Wkrótce odbyły się zaś1ubiny rybaka i królewny.
Po pewnym, czasie trzej towarzysze zjawili się przed rybakiem, aby go pożegnać, gdyż postanowili wyruszyć w świat. Daremnie błagał ich rybak, aby zostali u niego na zawsze. Na pożegnanie Bystrooki powiedział:
- Pomagaliśmy ci z własnej woli, kiedyś był w potrzebie, a teraz z własnej woli odchodzimy w świat, by pomagać innym. Świat jest wielki i szeroki i wielu jest ludzi, którzy potrzebują pomocy.
Wysoki wziął na jedno ramię Szerokiego, na drugie Bystrookiego i powędrowali.
O MĄDRYM HRYĆKU I CHYTRYM DZIEDZICU
Baśń ukraińska
Wracał dziedzic z jarmarku i spotkał na drodze Hrycia pastuszka. Idzi Hryćko, idzie, na fujarce gra i podśpiewuje sobie.
- Z jarmarku wracasz, Hryćko? - pyta dziedzic.
- Aha.
- Fujarkę sobie kupiłeś?
- Aha.
- Do domu idziesz?
- Aha.
- No, to pójdziemy razem.
- Uhu - mruczy Hryćko.
Poszli raz i, idą. Las głęboki i gęsty - pobłądzili. Szukają drogi, szukają i znaleźć nie mogą. Głód im zaczął doskwierać nie na żarty. Nagle zobaczyli prosiaczka. Prosiaczek różowiutki, utuczony. Myśli pan, jak by tu zjeść go samemu, a Hryćkowi nie dać.
- Hryć! Hej, Hryć, jakże my to prosię zjemy? - pyta z głupia frant.
- A upieczemy i zjemy - mówi Hryć.
- Ech, nie, tak nie będzie dobrze, bo albo ja zjem więcej, albo ty. Wiesz, zrobimy tak: położymy się spać, a komu lepszy sen się przyśni, ten zje całe prosię.
- Dobrze - mówi Hryćko.
Gdy tylko się położyli, pan od razu zasnął i głośno zachrapał. Targa Hryćko pana za uszy, za wąsy, a on nic, śpi jak zabity. Wyjął Hryć panu z torby kawałek chleba, upiekł na ognisku tłustego prosiaka i zjadł. Najadł się i legł spać.
Obudził się pan, przetarł oczy i nuże szturchać Hryćka.
- Jakiż ci się sen śnił, Hryćko?
- Ech, panie, za wcześnieś mnie obudził - mruczy Hryćko przecierając oczy.
- No, opowiadaj swój sen, nie marudź.
- Niech pan naprzód swój opowie, bo tak mnie pan szturchnął, żem wszystko zapomniał, może później sobie przypomnę - mówi Hryćko.
- Hej, Hryćko, miałem piękny sen! Niby to się przebudziłem, patrzę, a koło nas chodzi koń taki okazały, uzda na nim nowa, srebrna uprząż, złote strzemiona, poduszka na siodle puchowa. Dosiadłem ja tego konia i pojechałem hen, daleko. Jadę, jadę po stepie, śpiewam sobie, gwiżdżę, nagle patrzę, stoi słup, a przy słupie drabina. Zsiadam z konia, przywiązuję go do słupa, a sam wdrapuję się po drabinie. Lezę, lezę wysoko, nie nisko, lezę jeszcze wyżej. Patrzę, aż tu niebo nade mną. Wdrapałem się tam, chodzę, chodzę po niebieskich drogach; znalazłem chatkę, uchylam drzwi, a tam się świeci. Spojrzałem: za stołem siedzi sam Pan Bóg przy wieczerzy, a na stole pierożki z wiśniami i bliny ze śmietaną, i pulpeciki, i kiełbasa z czosnkiem...
- Hoho! - dziwuje się Hryćko.
- Tak, tak... Popatrzył na mnie Pan Bóg i mówi: ,,No, przyjacielu, chodźże ze mną wieczerzać". No i z samym Panem Bogiem wieczerzałem.
Widzisz, Hryć, jaki dobry sen miałem? Nikt na świecie nie miał lepszego. Dawaj no tu prosię. A soli przypadkiem nie masz?
- Zaraz, zaraz - najpierw niech pan mojego snu posłucha - mówi Hryćko.
- Mów, tylko szybko, bom głodny.
- At, i mnie się śniło, ale trochę inaczej. Budzę się niby, jestem na jakiejś łące, a tu koło mnie chodzi klacz, ale jakaś parszywa, zamiast uzdy ma sznur, strzemiona z łozy, uprząż na niej porwana. Wsiadłem na nią, ale" klacz była naro wista. Zląkłem się, bo raptem jak nie skoczy z kopyta! Pędzi po stepie, pędzi, nagle zatrzymuje się; patrzę ci ja, a tu słup, koło słupa drabina, a do niej przywiązany koń chwacki, uzda na nim nowiusieńka, srebrne wędzidła, złote strzemiona, poduszka...
- To mój, mój koń! - krzyczy panek.
- Aha... Wdrapałem się po drabinie. Idę, idę, idę, idę wysoko, nie nisko, aż mnie zemdliło z tej wysoczyny. Patrzę, a. tam już niebo nade mną, tylko rękę wyciągnąć. Chodzę ja sobie po drogach niebieskich, widzę: stoi chatka. Otwieram drzwi, a tam pan siedzi z Panem Bogiem przy wieczerzy. Wtedy pan machnął na mnie ręką i powiada: „Idź, Hryćko, na ziemię i zjedz sobie całe prosię, ja tu już z Panem Bogiem powieczerzam" No, to wróciłem, zjadłem prosię i położyłem się spać.
- Ty łobuzie! Toś naprawdę zjadł całe prosię?! - woła dziedzic rozgniewany.
- A zjadłem, panie, taki młodziutki, chrupki był prosiaczek - oblizuje się Hryćko.
- Niech cię, przecież tak ci się tylko śniło!
- Pan mi kazał wrócić i zjeść prosię, to zjadłem.
- Ach, ty taki-owaki!
Rozgniewał się pan na Hrycia, chwycił czapkę i w drogę.
- Zostań tu sobie sam w lesie, i tak drogi nie znajdziesz! - zawołał.
A Hryćko zaśmiał się tylko i poszedł w przeciwną stronę. Idzie sobie borem, lasem, idzie, na fujarce gra i śmieje się z chytrego pana.
Widzisz, Hryć, jaki dobry sen miałem? Nikt na świecie nie miał lepszego. Dawaj no tu prosię. A soli przypadkiem nie masz?
- Zaraz, zaraz - najpierw niech pan mojego snu posłucha - mówi Hryćko.
- Mów, tylko szybko, bom głodny.
- At, i mnie się śniło, ale trochę inaczej. Budzę się niby, jestem na jakiejś łące, a tu koło mnie chodzi klacz, ale jakaś parszywa, zamiast uzdy ma sznur, strzemiona z łozy, uprząż na niej porwana. Wsiadłem na nią, ale klacz była narowista. Zląkłem się, bo raptem jak nie skoczy z kopyta! Pędzi po stepie, pędzi, nagle zatrzymuje się; patrzę ci ja, a tu słup, koło słupa drabina, a do niej przywiązany koń chwacki, uzda na nim nowiusieńka, srebrne wędzidła, złote strzemiona, poduszka...
- To mój, mój koń! - krzyczy panek.
- Aha... Wdrapałem się po drabinie. Idę, idę, idę, idę wysoko, nie nisko, aż mnie zemdliło z tej wysoczyny. Patrzę, a. tam już niebo nade mną, tylko rękę wyciągnąć. Chodzę ja sobie po drogach niebieskich, widzę: stoi chatka. Otwieram drzwi, a tam pan siedzi z Panem Bogiem przy wieczerzy. A na stole i pierożki z wiśniami, i bliny ze śmietaną, i kołduny, i kiełbasa z czosnkiem. Wtedy pan machnął na mnie ręką i powiada: „Idź, Hryćko, na ziemię i zjedz sobie całe prosię, ja tu już z Panem Bogiem powieczerzam" No, to wróciłem, zjadłem prosię i położyłem się spać.
- Ty łobuzie! Toś naprawdę zjadł całe prosię?! - woła dziedzic rozgniewany.
- A zjadłem, panie, taki młodziutki, chrupki był prosiaczek - oblizuje się Hryćko.
- Niech cię, przecież tak ci się tylko śniło!
- Pan mi kazał wrócić i zjeść prosię, to zjadłem.
- Ach, ty taki-owaki!
Rozgniewał się pan na Hrycia, chwycił czapkę i w drogę.
- Zostań tu sobie sam w lesie, i tak drogi nie znajdziesz! - zawołał.
A Hryćko zaśmiał się tylko i poszedł w przeciwną stronę. Idzie sobie borem, lasem, idzie, na fujarce gra i śmieje się z chytrego pana.
PRZYBRANY OJCIEC
Baśń ukraińska
Było raz trzech braci. Nie mieli ani ojca, ani matki, ani dachu nad głową.
Poszli więc w świat szukać chleba. Wędrowali po siołach, po wioskach, hcąc się nająć do roboty.
- Ech, żeby tak znaleźć miejsce u dobrego pana - mówią.
Patrzą, a tu nagle z lasu wychodzi staruszek zgrzybiały, pomarszczony, białą po pas brodą. . Gdy się zrównał z braćmi, pyta:
- A dokąd to, synkowie, droga prowadzi?
- Pracy i chleba szukamy.
- A cóż to, nie macie własnego gospodarstwa?
- Nie mamy ani ziemi, ani chaty, ale gdyby się nam trafił dobry gospodarz, tobyśmy uczciwie u niego pracowali i szanowali go jak ojca.
Pomyślał starzec i mówi:
- No cóż, jeśli chcecie, zastąpię wam ojca, a wy mnie - synów. Nauczę was żyć uczciwie, jak ludziom przystoi, tylko musicie mnie słuchać.
Zgodzili się bracia i poszli za starcem. Szli długo ciemnymi lasami, szerokimi polami, wreszcie ujrzeli małą chatkę w wiśniowym sadzie. Chatka była czyściutka, bielutka, dokoła niej kwitły barwne kwiaty. Z sadu wyszła im naprzeciw dziewczyna hoża, wesoła, sama rumiana jak kwiat. Spojrzał na nią starszy brat i powiedział:
- Oj, jakby to dobrze było tę dziewczynę za żonę pojąć, żyć z nią w dostatku, mieć krowy, woły, całą gospodarkę.
Starzec na to:
- Dobrze, spełnię twoje życzenie, będziesz miał żonę, gospodarkę, krowy, woły. Żyj sobie szczęśliwie, miej serce dla krzywdy ludzkiej i kochaj prawdę.
Wyprawili wesele. Starszy brat z młodą żoną gospodarzyli w chacie, starzec zaś z młodszymi braćmi wybrał się w dalszą drogę.
Szli ciemnymi lasami, szerokimi polami. Idą, idą, aż ujrzeli chatkę bielutką, wesolutką, obok szemrał strumyk, za strumykiem stał młyn. Hoża dziewczyna stała obok chatki i czesała len. Średni brat spojrzał na nią i mówi:
- Ach, gdyby tak tę dziewczynę mieć za żonę, a na dodatek dostać młyn z rzeczułką, siedziałbym sobie we młynie, mełł ziarno, białą mąkę przesypywał i byłbym szczęśliwy.
A starzec na to:
- No cóż, synku, niech się stanie według twojej woli.
Poszli do chaty, wyswatali dziewczynę, wyprawili wesele. Teraz średni brat został z żoną w chacie obok młyna. Na odchodnym starzec rzecze:
- Żyj, synku, szczęśliwie, tylko pamiętaj, miej serce dla krzywdy ludzkiej i kochaj prawdę.
I poszedł w dalszą drogę z najmłodszym bratem. Idą, idą ciemnymi lasami, szerokimi polami, patrzą, a tu na polanie stoi uboga chatka, z chatki dziewczyna wychodzi, piękna jak zorza poranna, ale tak biednie ubrana, że na sukience łata goni łatę. Spojrzał na nią najmłodszy brat i westchnął:
- Ach, jakiż bym był szczęśliwy, gdyby ta dziewczyna moją żoną się stała. Zdrowi jesteśmy oboje, pracowalibyśmy społem, chleba by nam nie zabrakło: sami byśmy jedli i z innymi się dzielili.
Na to starzec odpowiedział trzęsąc siwą brodą:
- Dobrze, synu, stanie się według twej woli, tylko pamiętaj o jednym: miej serce dla krzywdy ludzkiej i kochaj prawdę.
Wyprawili wesele i najmłodszy brat został z żoną na gospodarstwie w ubogiej chatce, a starzec poszedł w świat przed siebie.
Minęły lata. Starszy brat wzbogacił się, dom sobie piękny zbudował. Pieniądze gromadzi i myśli, jak by tych pieniędzy jeszcze więcej zebrać. Taki skąpy się zrobił, że biednemu nawet grosza nie użyczy.
Młodszy brat także porósł w piórka. Zaczął najmować robotników do pracy, a sam tylko leży brzuchem do góry, je, pije i rozkazami sypie.
A najmłodszy brat żyje sobie skromnie, pracowicie, z ludźmi dzieli się każdym kęsem chleba, na los nie narzeka, cudzej krzywdy się strzeże, majątku nie pragnie.
Tymczasem przybrany ojciec wędruje po szerokim świecie, aż kiedyś zapragnął zobaczyć, jak się powodzi jego synom, czy żyją uczciwie i serce dla ludzkiej krzywdy mają. Przebrał się za ubogiego starca, przyszedł do najstarszego syna, chodzi po zabudowaniach, kłania się nisko i.powiada:
- Wspomóżcie ubogiego starca, tyle macie dobra wszelakiego! A syn na to:
- Nie takiś jeszcze stary, zapracuj sobie, darmo nic nie ma. Mnie samemu wszystkiego brak, jeszcze z tobą mam się dzielić? Zabieraj się stąd!
A tu od bogactw pękają skrzynie, naokoło nowe domy stoją, towarów pełne sklepy, spiżarnie pełne chleba, pieniędzy bez liku, a gospodarz nie chce biednemu wspomożenia użyczyć. Odszedł starzec z niczym ode dwora, oddalił się może wiorstę, stanął na wzgórku, spojrzał na gospodarstwo, na cały majątek - i wszystko w jednej chwili spłonęło.
Powędrował starzec do średniego brata. Przychodzi, poznaje młyn i strumyk, widzi, że gospodarka się rozrosła. A przybrany syn siedzi na progu młyna.
Pokłonił się biedny dziadek nisko i prosi:
- Daj mi, dobry człowieku, choć garsteczkę mąki, jestem ubogim wędrowcem i nie mam co jeść.
- Jeszcze czego! - krzyknął młynarz. - Sam dla siebie nie mam mąki, za dużo się tu włóczy darmozjadów!
Umilkł starzec, nie prosi już więcej. Oddalił się od młyna, stanął na wzgórzu, spojrzał - i w tej samej chwili młyn, dom, sad i cała gospodarka poszły z dymem.
Odwiedził starzec w końcu najmłodszego syna. Żył on w chatce maleńkiej szczęśliwie, żonkę miał dobrą, pracowitą, w izbie czyściutko, doniczki w okienkach.
- Dobrzy ludzie, dajcie biednemu choć kromkę chleba! Odpowiada syn na to:
- Wejdź do chaty, dziadku, nakarmimy cię, jeszcze na drogę coś damy. Wszedł dziadek do chaty, gospodyni spojrzała na niego, użaliła się nad
jego łachmanami, poszła do komory, przyniosła koszulę, spodnie i kazała mu się przebrać.
Gdy starzec wkładał nową koszulę, najmłodszy syn zobaczył na jego piersi straszną ranę.
Posadził go za stołem, nakarmił, napoił i pyta:
- Powiedz, dziadku, skąd masz na piersi taką ranę? Potrząsnął dziad głową i mówi:
- Tak, tak, ciężka to rana, muszę umrzeć, już tylko jeden dzień życia mi pozostał.
- Ach, co za nieszczęście! - załamała ręce gospodyni. - Czyż nie ma na tę ranę żadnego lekarstwa?
- Jedno jest tylko lekarstwo na świecie - odpowiedział starzec - ale nikt mi go dać nie zechce, choć łatwo mógłby to uczynić.
Wtedy gospodarz zapytał:
- A dlaczego nikt ci dać tego nie chce? Powiedz, jakie to lekarstwo?
- O, trudna to sprawa! Jeśli znajdę gospodarza, który podpali swoją chatę i popiołem z tego pożaru posypie moją ranę, wówczas rana zamknie się i zagoi. Ale gdzie znaleźć takiego człowieka, który by własną chatę zechciał dla obcego biedaka podpalić?
Zamyślił się najmłodszy brat głęboko, długo milczał, wreszcie rzekł do żony:
- A ty co o tym myślisz?
- Myślę - odpowiada żona - że my możemy sobie zbudować drugą chatę, ale gdy ten dobry człowiek umrze, to się już drugi raz nie narodzi.
- Jeśli tak - mówi mąż - to wynieśmy dzieci z chaty.
Wynieśli dzieci i sami wyszli na podwórze. Spojrzał gospodarz na chatę po raz ostatni: żal mu pracy i dobytku, ale staruszka jeszcze bardziej żal. Wziął krzesiwo, ognia skrzesał, dom podpalił. Chata zajęła się w mgnieniu oka, płomień buchnął aż do nieba. Nagle wszystko znikło-na tym samym miejscu inna chatka stoi, nowiuteńka, bieluteńka, wysoka, o białych oknach, a dziadek brodę gładzi i uśmiecha się dobrotliwie.
- Widzę - mówi - synku, że z was trzech tylko ty jeden masz serce dla krzywdy ludzkiej, żyj więc długo i szczęśliwie.
Po tych słowach znikł.
KOZIA CHATKA
Baśń białoruska
Żył na świecie biedny drwal. Stary już był, pracować nie mógł, nie miał rodziny ni przyjaciół, ni krewnych, ni skrawka ziemi. Poszedł więc w świat szukać chleba. Cóż, biedakowi nietrudno zebrać się w drogę: kij do ręki, torba za pas i wędruj, człecze, dokąd oczy poniosą.
Szedł dziadek przez pola i łąki, a w końcu znalazł się w gęstym lesie. Las był stary, ciemny, a im dalej, tym bardziej ponury. Idzie biedak, idzie, a ścieżka w lesie wciąż głębiej się wije, aż w końcu znika zupełnie w zaroślach.
Przestraszył się dziadek, rad by wrócić, idzie tędy, idzie owędy, ale nijak nie może wydostać się z lasu.
Długo wędrował w gąszczu, ostre jeżyny raniły mu ręce, kolce tarniny drapały po twarzy, darły odzież ubogą. Już myślał starzec, że przyjdzie mu zginąć w tej głuszy, gdy nagle patrzy, a tu przed nimi zieleni się polanka. Na polanie stoi chatka, ale jakaś dziwna, maleńka, na kozich nóżkach. Staruszek podchodzi bliżej i dziwuje się: ściany chatki zrobione są z sera bielutkiego jak śnieg, komin - z masła, piec - z blinów, a okienka - z cukru. Ucieszył się dziadek i nie namyślając się wiele zjadł bliny, poprawił serem i zagryzł cukrem.
Najadł się do woli i zadowolony legł spać na posłaniu z prawdziwego puchu.
Nagle słyszy w lesie tupot. Przestraszył się, patrzy, a tu przez polanę biegnie ogromne stado kóz i leci wprost do chaty. Myśli starzec: gdzie by się tu ukryć?
Włazi pod piec i czeka, co będzie. Przybiegły kozy, stanęły przed chatką, zaglądają, oglądają i dąsają się.
- Któż to obgryzł tak naszą chatkę? - mówi najstarsza koza. - Szukajcie złodzieja! - rozkazuje.
Długo, długo szukały kozy, obchodziły chatkę dookoła, zaglądały do komina, ale dziadka nie znalazły. Napiekły więc znów blinów, zrobiły twarogu, ubiły masła w maślnicy i naprawiły chatkę. Nazajutrz rano kozy znów poszły w las, ale najmłodszą kózkę zostawiły, aby strzegła chatki.
Siedzi dziadek pod piecem, jeść mu się chce, ale boi się wyjść z ukrycia.
„Oho, dziwne to jakieś kózki, mogą mnie jeszcze zaczarować" - myśli.
Koza-stróżka leży naprzeciw drzwi, ani okiem nie mrugnie, tylko patrzy i patrzy.
„Hm, nie ma rady, muszę sprowadzić na nią sen" - myśli dziadek. Jak pomyślał, tak i zrobił.
Lewe oczko, zamknij się, Abyś nie widziało mnie, Kiedy będę bliny jadł, Masła, serka sobie kładł. - szepce spoza pieca. Patrzy, a tu kózka lewe oko mruży, mruży, ale prawym wciąż patrzy i patrzy.
Prawe oczko, zamknij się, Abyś nie widziało mnie, Kiedy będę bliny jadł, Masła, serka sobie kładł. Kózka mruży drugie oko. Kiedy zasnęła na dobre, wylazł dziadek spod pieca, najadł się blinów z masłem i serem, a nawet nadgryzł kawałek okna. Potem znów schował się pod piec.
Pod wieczór wróciły kozy, patrzą, a tu koza-stróżka śpi, że tylko chrapanie słychać, a chatka znów nadjedzona. Rzuciły się na śpiącą, szturchają ją rogami i dalejże na nią fukać.
- Jam niewinna - płacze koza - ktoś zesłał sen na moje oczy, najpierw na jedno, a potem na drugie.
Zebrały się wszystkie kozy na polanie i radzą. Po naradzie naprawiły chatkę i poszły spać. Gdy rankiem pobiegły na pastwisko, zostawiły w chacie kozę, która miała troje oczu. Dziadek nie wiedział o tym i znów począł usypiać kozę:
Lewe oczko, zamknij się,
Abyś nie widziało mnie,
Kiedy będę bliny jadł,
Masła, serka sobie kładł.
A potem, kiedy koza zmrużyła lewe oko, dziadek szepnął:
Prawe oczko, zamknij się,
Abyś nie widziało mnie,
Kiedy będę bliny jadł,
Masła, serka sobie kładł.
Koza mruży drugie oko. Wtedy dziadek wyłazi prędko spod pieca i bierze się do jedzenia. Zaledwie jednak ugryzł kawałek ściany z sera, koza się zrywa i jak zamęczy: - Meemee! - Wszystkie kozy na pastwisku usłyszały, przyleciały i nuże nastawiać rogi na biednego dziadka.
- Kózki lube, kózki jedyne, nie bijcie mnie, głodny byłem, a u was tyle dobra wszelakiego. Jeszcze wam się przydam, chociem stary - jęczy dziadek.
Zastanowiły się kozy, przestały go bóść rogami i jęły coś szeptać między sobą.
- No, dobrze - powiada najstarsza koza. - Zostań u nas, będziesz naszym pastuchem.
I został biedny dziadek w koziej chatce. Pasał kozy, doił je, doglądał ich, a gdy się tak rozmnożyły, że im było ciasno w chatce, rozdarował koźlęta biedakom z okolicznych wiosek. Od tej pory pieniły się kozy po wsiach, miastach, miasteczkach i stały się przyjaciółkami ludzi.
O ZŁOTOPIÓRYM GOŁĘBIU
Baśń białoruska
Żyła raz biedna wdowa, która miała syna jedynaka, imieniem Janko. Gdy Janko skończył osiemnaście lat, powiedział:
- Matko, muszę iść w świat szukać chleba. Biedna matka żegna syna ze łzami i prosi:
- Wracaj rychło, mój synu, nie zapomnij o swej starej matce. Poszedł Janko w daleki świat, aż znalazł się w gęstym lesie. Dwa dni
i dwie noce błąkał się i nie widział krańca boru. Na trzeci dzień ujrzał wśród drzew domek z maleńkim okienkiem. Wszedł do środka uradowany, gdyż głód mu wielce dokuczał, a już i straszno mu było błąkać się samemu w gęstwinie. W chatce siedział starzec z długą siwą brodą, która sięgała mu do kolan.
- Cóż cię sprowadza do mnie, chłopcze? - spytał.
- Szukam pracy i chleba - odpowiedział Janko.
- Dobrze, zostaniesz u mnie przez rok i będziesz mi służył.
I pozostał Janko u starca na służbie. Gdy rok dobiegł końca, starzec rzekł:
- Chodź ze mną, dostaniesz nagrodę za swoją pracę. Zaprowadził Janka do lochu, w którym stały skrzynie pełne złota
i srebra i rzekł:
- Weź sobie skarbów, ile tylko zapragniesz i będziesz mógł unieść. Janko podziękował, pokłonił się pięknie i, obdarowany, już chciał
odejść, gdy starzec zatrzymał go i powiada:
- Chodź no ze mną.
Poszedł z nim Janko nad staw. Starzec usiadł na brzegu i zagrał na fujarce. Przyleciał biały gołąb, który miał trzy złote pióra. Starzec dał chłopcu gołębia i rzekł:
- To jest zaklęta dziewczyna. Zamieniłem ją w ptaka, gdyż prześladuje ją straszny smok. Weź gołąbkę z sobą. Gdy już będziesz w domu, wyrwiesz jej złote pióra, a wtedy zniknie zaklęcie. Gołąb przybierze postać dziewczyny, która zostanie twoją żoną. Pamiętaj tylko o jednym: ukryj złote pióra tak, aby się nikt o tym nie dowiedział.
Uszczęśliwiony Janko z kieszeniami pełnymi złota i z gołębiem w ręku szedł przez lasy i góry, aż ujrzał chatę matki. Radości nie było końca. Wyrwał Janko gołębicy trzy złote pióra i ukrył je w jednej z komnat pięknego domu, który sobie wybudował. Gołębica zamieniła się w cudną dziewczynę. Janko poślubił ją i wszyscy żyli szczęśliwie.
Pewnego razu zobaczyła matka w skrzyni trzy złote pióra i mówi do synowej:
- Wepnij te pióra we włosy, będziesz jeszcze piękniejsza.
Gdy tylko dziewczyna dotknęła piór, zamieniła się w białą gołąbkę i wyleciała przez otwarte okno.
Kiedy Janko wrócił do domu i dowiedział się o wszystkim, wpadł w wielką rozpacz.
- Matko, cóżeś uczyniła? Ach, czemuż ci nie wyznałem wszystkiego! Teraz żegnaj, muszę szukać mojej ukochanej choćby na krańcu świata.
Długo błądził po górach, dolinach, po lasach i polach, ale nigdzie nie mógł znaleźć śladów zaginionej. Udał się tedy do dobrego starca i błagał go o pomoc.
- Wiem o wszystkim - odpowiedział starzec - źle się stało, ale pomogę ci tym razem. Żona twoja bawi teraz o sto mil stąd, w pałacu o złotym dachu. Na kilka godzin w ciągu dnia przybiera postać ludzką. Czy masz dość odwagi, chłopcze, by jej tam szukać, choć czekać cię będzie mnóstwo niebezpieczeństw ?
- Muszę ją odnaleźć choćby na końcu świata! - zawołał młodzieniec. Starzec wziął fujarkę i zagrał. Na dźwięk fujarki zjawił się przed nim wspaniały rumak.
- Dosiądź tego rumaka - rzekł starzec do Janka - a zawiezie cię do pałacu o złotym dachu.
Janko podziękował starcowi gorąco i dosiadł rumaka.
- Jak szybko chcesz latać? - zapytał rumak. - Czy jak orzeł?
- Jeszcze szybciej! - zawołał młodzieniec.
- A więc jak strzała, która dosięga orła w locie?
- Szybciej, jeszcze szybciej!
- Jak wicher, który wieje przez lądy i morza?
- Tak, chcę latać tak szybko, jak wicher - powiedział Janko. Popędzili jak wicher i w okamgnieniu znaleźli się przed pałacem
o złotym dachu. W pałacowym ogrodzie ujrzał Janko swą ukochaną; siedziała w altanie, przędła złote nitki, na jej ramionach bieliły się dwie gołębice, a trzy złote pióra błyszczały w jej włosach. Podbiegł Janko, wyrwał pióra z warkoczy ukochanej, a ona z radości rzuciła mu się w ramiona.
Oprowadziła Złotopióra Janka po całym pałacu, pokazała mu wszystkie komnaty, ale przed drzwiami jednej stanęła i powiedziała:
- Tej komnaty nie otwieraj.
Na drugi dzień Złotopióra wybrała się wraz ze swymi towarzyszkami daleko, daleko, by się wykąpać w morzu, a Janko pozostał sam w pałacu o złotym dachu. Chodzi Janko, chodzi po zamku, aż staje przed zamkniętymi drzwiami tajemniczej komnaty.
,,Ciekaw jestem, co się tam znajduje?" - pomyślał.
Zapomniał o przestrodze Złotopiórej. Przekręcił klucz w zamku, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Znalazł się w okrągłej izbie bez okien; na środku stało ogromne krzesło, na krześle siedział karzeł, a nad nim wisiały na złotych łańcuchach trzy dzbanki z wodą, ale tak wysoko, że nie mógł ich dosięgnąć.
- Podaj mi dzbanek, młodzieńcze - prosi karzeł. Janko spełnił jego prośbę. Karzeł wypił wodę i mówi:
- Podaj mi drugi.
Kiedy opróżnił drugi dzban, poprosił o trzeci.
Gdy wypił trzeci, wstał z krzesła i przeobraził się w strasznego olbrzyma, gdyż w dzbanach była woda siły.
Przeraził się Janko, chce krzyczeć i nie może. A wtem cały gmach zadrżał, rozległ się huk straszliwy i ciemność zapanowała wkoło. Gdy Janko otworzył oczy, pałac znikł.
- Cóż uczyniłem, nieszczęsny! Teraz wszystko przepadło! - zawołał zrozpaczony młodzieniec.
Gdy tak rozmyślał nad swoim nieszczęściem, usłyszał nagle rżenie konia i ujrzał przed sobą swego rumaka szybkiego jak wicher.
- Przyjacielu, nie rozpaczaj, pomogę ci - rzekł rumak. - Złotopióra jest za siódmą górą i za siódmą rzeką w pałacu o bursztynowym dachu. Zły olbrzym ukrył ją tam w ponurych lochach podziemnych. Zawiozę cię tam, a jeżeli masz odwagę w sercu, odnajdziesz ją i wyzwolisz.
- Życie oddam, bylebym ją uwolnić zdołał! - zawołał Janko. Skoczył na koń i pognał jak wicher. Wkrótce znaleźli się przed pałacem
o bursztynowym dachu. Bez lęku wszedł Janko na podwórzec zamkowy; usłyszał nagle cichy śpiew dobiegający z podziemi. To Złotopióra dawała znak ukochanemu.
Ale wejścia do lochów strzegły grube kraty z żelaza i biedny Janko nie wiedział, jak się tam dostać.
Wtedy rumak powiedział:
- Idź do gniazda kruków, powiedz im, że ja cię przysyłam, i poproś o trzy czarne pióra.
Poszedł Janko do lasu, znalazł gniazdo kruków i mówi:
- Kruki, kruki czarnopióre, przychodzę od skrzydlatego rumaka, nie odmawiajcie mi swej pomocy, dajcie mi trzy czarne pióra.
Naradziły się kruki ze sobą i dały mu czarne pióra. Wziął Janko pióra do ręki i wrócił do podziemi pałacu. Stanął przed kratami z żelaza i dotknął ich piórem najmłodszego kruka, a kraty natychmiast się rozstąpiły.
Janko znalazł się w olbrzymiej, sklepionej izbie. W mroku szukał Złotopiórej, ale izba była pusta. W głębi widniały drugie wrota z żelaza. Dotknął ich Janko piórem średniego kruka i wrota natychmiast się otworzyły.
Wchodzi Janko do drugiej izby, ale i tutaj pusto. Uderza piórem najstarszego kruka w trzecie wrota, a gdy i te się rozwarły, wbiega do trzeciej izby. Tutaj ujrzał Złotopiórą. Raduje się Złotopióra, raduje się Janko z odzyskania ukochanej. Ale czas nagli, nie ma chwili do stracenia, lada chwila może zjawić się zły olbrzym. Szybko wybiegają z lochu, mijają jedną izbę, drugą i trzecią, już mają opuścić pałac, gdy nagle^jawia się przed nimi olbrzym.
- Aha, ptaszki chcą mi uciec z klatki! - roześmiał się, aż mury zadrżały. - Ale wam się to nie uda. Ciebie, śmiałku, mógłbym zabić jednym skinieniem ręki, ale nie uczynię tego. Podałeś mi trzy kubki wody, gdy cię o to prosiłem. Pamiętaj jednak, że jeśli zjawisz się raz jeszcze w moim domu, spotka cię śmierć niechybna. A ty, gołąbko, wracaj do swej klatki.
- Złotopióra jest moją żoną! - krzyknął Janko i chciał się rzucić na olbrzyma, gdy nagle rozległ się straszny huk, zapadła ciemność, pałac o bursztynowym dachu znikł i Janko znalazł się w głuchym lesie.
Gdy siedział zrozpaczony, nie wiedząc, dokąd zwrócić swe kroki, nagle usłyszał rżenie kona. Ucieszył się bardzo, gdyż był to jego rumak ukochany, który już dwukrotnie pomógł mu w ciężkich przygodach.
- Słuchaj, młodzieńcze, Złotopiórą uniósł zły olbrzym do pałacu o błękitnym dachu. Moje siły są zbyt słabe, bym cię tam mógł zawieźć. Ale posłuchaj, co ci powiem: daleko stąd żyje Baba-Jaga, wstąp do niej na służbę. Będziesz musiał paść u niej dwanaście koni. Bądź jednak ostrożny. Możesz jeść w domu, ale nie tknij tego, co ci da na drogę, gdyż zaśniesz na pastwisku, konie się rozbiegną i wtedy będziesz zgubiony. A jest tam konik jeden, najmniejszy i najnędzniejszy. Gdy szczęśliwie zakończysz swą służbę, poproś Babę-Jagę o tego konia. On cię zawiezie do pałacu o błękitnym dachu.
To powiedziawszy skrzydlaty rumak znikł.
Szedł młodzieniec borem, lasem, nagle ujrzał między drzewami ogromną sieć pajęczą; mała muszka na próżno usiłowała z niej się uwolnić, a wielki czarny pająk już się zbliżał do swej ofiary.
Uwolnił Janko muszkę z sieci i puścił ją, ale muszka nie odleciała, tylko usiadła mu na ramieniu i rzecze:
- Dziękuję ci, młodzieńcze, że uratowałeś mi życie. Weź moje skrzydełko na drogę, a jeśli cię spotka nieszczęście, pamiętaj, że przyjdę ci z pomocą.
Wziął młodzieniec skrzydełko musze i poszedł dalej. W drodze spotkał młodego wilczka w potrzasku. Uwolnił go, a wilczek przyczołgał mu się do stóp i powiada:
- Uratowałeś mi życie, szlachetny młodzieńcze, muszę ci się odwdzięczyć. Wyrwij włos z mojej sierści, a jeśli będziesz w potrzebie, pamiętaj o mnie, przyjdę ci z pomocą.
Wziął Janko włos z wilczej sierści i poszedł dalej. A było to już niedaleko morza, za którym miała swoją siedzibę Baba-Jaga. Wtem ujrzał Janko na piasku olbrzymiego raka, który leżał na grzbiecie, poruszał rozpaczliwie szczypcami i nie mógł się odwrócić.
Pomógł Janko rakowi, a potem siadł na piasku i zaczął rozmyślać, jak by się tu przeprawić przez morze.
- Szlachetny młodzieńcze - odezwał się nagle rak u jego stóp - dokąd pragniesz jechać?
- Do Baby-Jagi po tamtej stronie morza, ale nie wiem, co czynić, gdyż nie mam łodzi - odparł Janko.
- Nie martw się, zbuduję ci most - pocieszył go rak.
Wywołał wszystkie raki z morza, a one ułożyły się obok siebie i tak powstał wielki, długi most, po którym młodzieniec mógł przejść na drugi brzeg.
Gdy miał udać się w dalszą drogę, podziękował rakom, a wtedy odezwał się pierwszy z nich:
- Wdzięczność raków, młodzieńcze, trwa długo. Gdy tylko będziesz w niebezpieczeństwie, wezwij mnie, a przyjdę ci na pomoc wraz z całym mym rodem.
Janko poszedł dalej. W końcu stanął przed chatą Baby-Jagi.
- Przyjmij mnie na służbę - powiada.
- Dobrze, przyjmę cię na trzy dni. Będziesz pasł dwanaście koni na pastwisku, ale biada ci, jeśli zginie mi choć jeden.
Następnego dnia wyprawiła go Baba-Jaga z dwunastoma końmi na pastwisko i dała mu na drogę kawałek chleba. Ale młodzieniec pamiętał o przestrodze swego rumaka i na pastwisku rzucił chleb w trawę. W południe jednak napadł go głód, podniósł więc chleb z ziemi i zjadł go chciwie. Natychmiast usnął, a gdy się obudził, ku jego przerażeniu na pastwisku nie było ani jednego konia.
„Och, jestem zgubiony! - pomyślał. - Dlaczego nie usłuchałem przestrogi mego rumaka?"
Wtem przypomniał sobie o muszce, której uratował życie. Wyjął •skrzydełko z zanadrza i powiedział:
- Muszko miła, pomóż swemu wybawcy!
Zaszumiało, zabrzęczało i nagle na pastwisku pojawiły się roje much.
- Oto jestem, przyjacielu - powiedziała znajoma muszka - przyleciałam na twe wezwanie wraz z całym muszym rodem. Jakież spotkało cię nieszczęście?
- Ach, usnąłem na pastwisku, a tymczasem wszystkie konie Baby-Jagi znikły. Teraz nie mam już nadziei uratowania Złotopiórej.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze! - zawołały muszki i natychmiast poleciały na poszukiwanie koni. Znalazły je w odległej dolinie i tak poczęły im brzęczeć nad uszami, i tak je kłuć, że biedne konie musiały uciekać, a muchy zagnały je aż na pastwisko. Uradowany Janko podziękował muszkom i pognał konie do domu. Policzyła Baba-Jaga konie raz i drugi.
- Dobrze pasłeś - mówi - nie brak ani jednego.
Drugiego dnia rano znów posłała go z końmi na pastwisko, a na drogę dała mu kawałek chleba.
Gdy tylko przyszedł Janko na pastwisko, zakopał chleb pod krzakiem. Ale koło południa taki głód mu zaczął doskwierać, że zapomniał o wszystkim, wyjął chleb, zjadł i znów usnął twardym snem. Kiedy się obudził, pastwisko było puste.
Zrozpaczony Janko biegał wszędzie, wołał, szukał, ale nigdzie nie mógł znaleźć koni.
Wtedy przypomniał sobie wilczka, którego uwolnił z potrzasku. Wyjął włos z jego sierści i powiedział:
- Wilku, wilku, pomóż swemu wybawcy! W okamgnieniu zjawił się przed nim wilk.
- Wezwałeś mnie, panie, oto jestem, w czym mogę ci pomóc?
- Usnąłem na pastwisku - jął opowiadać Janko - a tymczasem konie pouciekały. Jestem zgubiony, jeśli ich nie odnajdę.
Zawył wilk raz, drugi, trzeci i nagle z lasu przybiegło całe stado jego szarych braci.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze! - powiedziały wilki do Janka, a potem pobiegły szukać koni. Znalazły je daleko w dolinie i przygnały na pastwisko. Uradowany Janko podziękował wilkom i wrócił do chaty Baby-Jagi.
Policzyła Baba-Jaga konie raz i drugi.
- Dobrze pasłeś - mówi - nie brak ani jednego.
Na trzeci dzień rano znów posłała go z końmi na pastwisko, a na drogę dała mu kawałek chleba.
Gdy tylko znalazł się na łące, pokruszył chleb i porozrzucał w trawie, ale w południe napadł go taki straszny głód, że pozbierał okruszynki i zjadł. Natychmiast usnął, a gdy się obudził, nie było ni śladu koni. Długo ich szukał, aż zaszedł nad morze. Patrzy, a tu konie kąpią się daleko od brzegu.
„Jakże je stamtąd zawrócić?" - pomyślał Janko zmartwiony. Wtedy przypomniał sobie raka.
- Raku, raku, czarny raku, pomóż swemu wybawcy! - zawołał. W tej samej chwili zjawił się przed nim wielki rak i pyta:
- Wzywałeś mnie, oto jestem. Co mam czynić, panie?
- Konie uciekły z pastwiska na morze. Spraw, aby wróciły do mnie, gdyż w przeciwnym razie grozi mi zguba.
Zniknął rak w wodzie, a po chwili wynurzył się z całą gromadą swych braci. Powędrowały raki na morze i zaczęły szczypać konie w pęciny. Przestraszone rumaki wróciły do pasterza. Uradowany Janko podziękował rakom i pognał konie do domu Baby-Jagi.
Policzyła Baba-Jaga konie raz i drugi.
- Dobrze pasłeś - mówi - nie brak ani jednego. Następnego dnia rano mówi Baba-Jaga do młodzieńca:
- Służba twoja się skończyła, jakiej żądasz nagrody?
- Niczego więcej nie pragnę - odpowiedział Janko - tylko tego chudego, mizernego kasztanka, co się wlecze ostatni w stadzie.
- Skromny jesteś, mój młodzieńcze - odpowiedziała Baba-Jaga - ale ja będę hojniejsza: dam ci najpiękniejszego rumaka w moim stadzie, o, spójrz, tego karego z białą gwiazdką na czole.
Ale Janko potrząsnął głową i mówi:
- Nie chcę ja karego, daj mi chudego kasztanka.
- Dam ci tę klacz jabłkowitą, co kopytami skry krzesze po kamieniach - rzecze Baba-Jaga.
Ale Janko znów potrząsa głową i mówi:
- Nie chcę klaczy jabłko witej, tylko kasztanka chromego.
Nic Baba-Jaga poradzić nie może. Wyprowadza kasztanka ze stajni, wręcza Jankowi złotą uzdę na dodatek i wraca do chaty.
Dosiadł Janko szkapiny i wyruszył w drogę. Gdy tylko znaleźli się za bramą, konik ozwał się ludzkim głosem:- W gaju na drzewie wisi uzda rzemienna, weź ją i załóż mi zamiast tej złocistej, którą Baba-Jaga dała ci na naszą zgubę.
W gaju zmienił Janko uzdę koniowi i wnet kasztanek, dotąd chromy i wychudły, stał się wspaniałym rumakiem ze skrzydłami u boków. Uniósł się w powietrze i, jakby znał cel wyprawy Jankowej, pomknął do pałacu o błękitnym dachu.
Przed pałacem królewskim siedziały na drzewie białe gołębie i rozmawiały ze sobą:
- Patrzcie, patrzcie, jedzie rycerz na skrzydlatym koniu, ach, gdybym mógł uwolnić Złotopiórą, którą prześladuje zły czarodziej!
A drugi gołąb powiedział:
- Wystarczy tylko wyrwać pióro z lewego skrzydła rumaka i dotknąć nim czoła olbrzyma, a natychmiast zginie i nie będzie nikogo więcej dręczył.
Słyszy to rumak skrzydlaty i mówi do Janka:
- Wyrwij mi pióro z lewego skrzydła i idź bez lęku do pałacu o błękitnym dachu. Stań przed olbrzymem i muśnij piórem jego czoło. Olbrzym zginie, a ty uwolnisz Złotopiórą.
Uczynił Janko wedle słów rumaka i stało się tak, jak powiedziały gołębie: olbrzym przepadł na zawsze.
Janko uwolnił z podziemia Złotopiórą, zabrał ją na skrzydlatego rumaka i wrócił do domu.
Naprzeciw wyszła im stara matka ze łzami radości w oczach i odtąd żyli szczęśliwie, a trzy złote pióra gołębicy matka ukryła głęboko na dnie skrzyni. Na dachu ich domu zawsze gruchały białe gołębie, a w stajni rżał rumak skrzydlaty.
O PASTUSZKU ASZWILIM, CO MIAŁ CUDOWNY SEN
Baśń gruzińska
Żył raz pewien chłopiec imieniem Aszwili, który miał złą macochę. Pewnego dnia macocha wysypała zboże na klepisko i kazała pasierbowi pilnować.
Aszwili siedział długie godziny przed stodołą, aż wreszcie zasnął.
Przyszły kury i zaczęły dziobać ziarno.
Nagle zjawiła się macocha i gdy to zobaczyła, zaczęła okładać chłopca kijem.
- Matko, przestań mnie bić, opowiem ci coś - rzekł Aszwili. - Śniło mi się, że jedną nogą stałem w Bagdadzie, a drugą nad Morzem Czarnym. Nad Bagdadem świeciło słońce, nad morzem wschodził księżyc, a gwiazdy błyszczały u moich stóp.
Macocha przestała bić chłopca i powiedziała:
- Musisz mi oddać twój sen.
- Ależ, matko, jak mogę to uczynić, przecież to niemożliwe! - płakał Aszwili.
Wtedy zła macocha wygnała chłopca z domu.
Długo wędrował Aszwili górami i lasami, aż ujrzał pałac króla Zachodu.
- Dokąd idziesz i czego szukasz, chłopcze? - zapytał go król. Wtedy chłopiec opowiedział królowi o złej macosze, która go wygnała z domu, i o swoim cudownym śnie. Król wysłuchał go i powiedział:
- Chłopcze, podoba mi się bardzo twój sen. Oddaj mi go!
- Ależ, królu, przecież to niemożliwe! - zawołał przerażony Aszwili. Wtedy król rozkazał wrzucić młodzieńca do lochu.
Król Zachodu miał piękną córkę. Kiedy się dowiedziała o losie Aszwilego, przynosiła mu potajemnie do lochu pożywienie, gdyż miała dobre serce.
0 rękę królewny starał się podówczas wielki władca Wschodu. Pewnego razu posłał on w darze władcy Zachodu, ojcu królewny, cztery wspaniałe arabskie klacze i kazał królowi odgadnąć, która z klaczy jest matką, która najstarszym źrebięciem, która średnim, a która najmłodszym. W razie gdyby król Zachodu nie mógł tego odgadnąć, władca Wschodu miał wtargnąć do jego państwa, porwać siłą królewnę i uczynić ją swą żoną.
Zrozpaczony król Zachodu opowiedział o tym córce. Królewna zalała się łzami, bo nie chciała zostać żoną władcy Wschodu.
Pod wieczór, kiedy jak zwykle zaniosła Aszwilemu jedzenie, rzekła do niego:
- Biedny Aszwili, co teraz z tobą będzie? Niedługo zabierze mnie daleki władca Wschodu, a ty, biedaku, umrzesz z głodu!
1 opowiedziała Aszwilemu o czterech klaczach.
- Bądź spokojna, królewno - odpowiedział Aszwili. - Pomogę ci!
Trzeba konie porządnie nakarmić, lecz do owsa dosypać dużo soli. Potem trzeba klacze zamknąć w stajni i wypuścić dopiero następnego dnia. Wówczas pierwsza wybiegnie pić matka, za nią najmłodsze źrebię, po nim średnie, a w końcu najstarsze.
Królewna powtórzyła ojcu radę Aszwilego.
Król usłuchał jej i odgadł bez trudu wiek klaczy.
Wtedy władca Wschodu pomyślał o innym sposobie zdobycia królewny. Wypuścił z łuku strzałę, która tak mocno wbiła się w gzyms pałacu ojca królewny, że nikt nie mógł jej wyciągnąć. Potem kazał ogłosić, że jeśli w ciągu dnia nikt nie wydobędzie strzały z muru, królewna będzie musiała zostać żoną władcy Wschodu.
I znów zmartwiona królewna poszła po radę do Aszwilego.
- Nie smuć się - rzekł młodzieniec. - Wypuść mnie tylko potajemnie z lochu, a wyciągnę strzałę na pewno.
I tak też zrobił. Wyciągnął strzałę bez trudu, a potem wrócił do lochu. Kiedy król zobaczył, że strzałę wyciągnięto, rzekł uradowany:
- Temu, kto to uczynił, oddam moją córkę za żonę.
Wielu dworzan pragnęło ręki królewny. Wielu twierdziło, że to oni wyciągnęli strzałę. Ale stary król był przezorny.
- Ten, kto strzałę wyciągnął - rzekł - musi ją stąd odrzucić aż do granic królestwa Wschodu.
Wielu próbowało, ale nikt nie mógł ruszyć strzały z miejsca, na którym położył ją Aszwili.
- Ojcze - rzekła królewna - pozwól, niech przyjdzie Aszwili. Król zgodził się i wysłał giermka po młodzieńca.
Aszwili przyszedł, lekkim ruchem podniósł strzałę, naciągnął łuk, strzała ze świstem przeszyła powietrze i utkwiła w pałacu władcy Wschodu.
Wtedy król oddał Aszwilemu swą córkę za żonę.
Kilka lat żyli szczęśliwie, ale zazdrosny władca Wschodu palił i niszczył ziemię sąsiada. Pewnej nocy napadł na pałac, w którym mieszkała siostra królewny, porwał ją do swego kraju i uwięził w wieży.
Wtedy rzekł Aszwili do króla:
- Muszę pokonać władcę Wschodu i wyrwać biedną królewnę z jego mocy. Inaczej nigdy nie będę miał spokoju.
I wyruszył na daleką wyprawę.
W drodze spotkał chłopa, który bronował pole i co chwila połykał skibę ziemi.
- Człowieku - rzekł Aszwili - co ty robisz? Przecież ziemi się nie je, to niemożliwe!
- Biedny sierota Aszwili dokazał większych rzeczy. Poślubił córkę władcy Zachodu, a teraz ponoć idzie na wojnę ze wschodnim królem, jak gadają w wiosce - odparł chłop.
- To ja jestem Aszwili. Pójdź ze mną i bądź moim przyjacielem. Chłop, który jadł skiby ziemi, zgodził się i poszli dalej.
W drodze spotkali młodzieńca, który siedział nad morzem i chciwie łykał słone fale.
- Co czynisz?! - wykrzyknął Aszwili. - Pijąc tyle słonej wody narażasz się na niechybną śmierć!
- To jest niczym wobec czynów, jakich dokonał biedny sierota Aszwili, który pojął za żonę córkę naszego króla, a teraz idzie podobno na wojnę z władcą Wschodu - odparł połykacz fal.
- To ja jestem Aszwili, pójdź ze mną, dobry człowieku, i bądź moim przyjacielem.
I poszli dalej we trójkę.
Wtem ujrzeli człowieka, który miał do nóg przywiązane ciężkie głazy i mimo to lekko jak jeleń pędził za zającem.
- Och, to chyba strasznie ciężko tak biegać z kamieniami u nóg? - rzekł doń Aszwili.
- Ech, to drobnostka wobec tego, co uczynił Aszwili, biedny sierota, który pojął za żonę córkę naszego króla, a teraz ponoć idzie na wojnę z władcą Wschodu - odparł szybkobiegacz.
- To ja jestem Aszwili, pójdź ze mną i bądź moim przyjacielem. I cała czwórka udała się w dalszą drogę.
Wtem zauważyli człowieka, który leżał na trawie, przykładał ucho do ziemi i szeptał coś po cichu.
- Co czynisz? - zapytali go zdziwieni.
- Tam pod ziemią mrówki wypowiedziały sobie wojnę, a ja im pomagam i udzielam rad.
- To chyba niełatwa sprawa - rzekł Aszwili.
- O, to fraszka wobec tego, czego dokonał biedny sierota Aszwili, który pojął za żonę córkę władcy Zachodu, a teraz idzie na wojnę z władcą Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, pójdź ze mną i bądź moim przyjacielem! I poszli dalej w piątkę.
Pod lasem ujrzeli myśliwca; trzymał w ręku łuk i z zadartą głową śledził coś w powietrzu.
- Czego tam szukasz? - zapytali.
- Trzy dni temu wypuściłem strzałę z łuku i właśnie widzę, jak leci z powrotem.
- Dokonałeś wielkiej rzeczy - powiedział Aszwili.
- O! To drobiazg wobec czynów, jakich dokonał biedny sierota Aszwili, który pojął za żonę córkę naszego króla, a teraz ponoć idzie na wojnę z władcą Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, pójdź ze mną i bądź mym przyjacielem! Myśliwiec zgodził się i poszli dalej.
W drodze ujrzeli człowieka, który zakradł się do stada gołębi i pozamieniał im skrzydła, ale tak zręcznie, że ptaki tego nawet nie zauważyły.
- O, to jest sztuka! - rzekł Aszwili.
- E, cóż to znaczy wobec czynów, jakich dokonał biedny sierota Aszwili, który pojął za żonę córkę króla Zachodu, a teraz wyrusza na wojnę przeciwko władcy Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, pójdź ze mną i bądź moim przyjacielem. I poszli dalej. Było ich już siedmiu.
Nagle usłyszeli śpiew i ujrzeli wielki kościół. Po nabożeństwie kapłan wziął kościół na plecy i poszedł do sąsiedniej wioski. Zdumieli się wędrowcy i mówią do kapłana:
- Jesteś wielkim siłaczem. Chyba ci bardzo ciężko taki gmach dźwigać na plecach?
- Och, to nic wielkiego. Trudniej było Aszwilemu poślubić córkę wielkiego króla Zachodu. Słyszę, że teraz ma wyruszyć na wojnę z władcą Wschodu.
- To ja jestem Aszwili, pójdź ze mną i bądź moim przyjacielem.
Kapłan zgodził się i poszli dalej. Było ich ośmiu. Przybyli wreszcie do pałacu władcy Wschodu i zażądali uwolnienia siostry królewskiej.
- Dobrze, uwolnię ją i jeszcze dam wam na drogę tyle skarbów, ile tylko zdołacie udźwignąć - rzekł król - ale przedtem musicie wykonać trzy zadania. Jeżeli ich nie wykonacie, poucinam wam głowy. Pierwsze zadanie: rozkażę piekarzowi pałacowemu, by w ciągu trzech dni i nocy piekł chleb a wy musicie go zjeść w ciągu godziny.
Wtedy wszyscy spojrzeli na zjadacza ziemi i rzekli:
- Jeśli mogłeś jeść skiby ziemi, to chyba dasz sobie radę z chlebem?
- Ależ to głupstwo! Nie zostawię nawet okruszynki!
W ciągu długich godzin słudzy królewscy znosili olbrzymie góry chleba, a pożeracz ziemi połykał je lekko i bez wysiłku. Wreszcie nie zostało nawet okruszynki.
- Dobrze - powiedział król. - A teraz musicie spełnić drugi warunek. Jeśli na jednej uczcie wypijecie wino, które słudzy moi zwiozą na sześciu wozach, to oddam wam królewnę.
- Doskonale - powiedzieli przyjaciele i spojrzeli na połykacza morskich fal.
Ten zaś, gdy zobaczył potężne konwie wina, uśmiechnął się tylko i w mig opróżnił je wszystkie.
- A teraz posłuchaj, Aszwili - rzekł król - wyślesz kogoś ze swoich i ja wyślę swego sługę po wodę, która znajduje się o trzy dni drogi stąd. Jeśli pierwszy wróci twój sługa, to oddam ci siostrę królewską.
- Nie martw się, panie, ja pójdę po wodę - rzekł do Aszwilego szybkobiegacz.
I ruszył w drogę wraz ze sługą władcy Wschodu.
Minął dzień. Goniec królewski był już zmęczony, a łowca zajęcy, jakby nigdy nic, biegł w podskokach przed siebie. Wtedy sługa króla Wschodu obmyślił podstęp.
- Wiesz co? Odpocznijmy - rzek.
Łowca zajęcy zgodził się chętnie. Usiedli na trawie, posilili się i napili wina. Ale chytry sługa wsypał łowcy zajęcy do wina ziela nasennego. Zaledwie szybkobiegacz wypił wino^ twardo zasnął pod drzewem.
Tymczasem sługa wstał i puścił się w drogę po wodę.
Biegł dwa dni, aż przybył do źródła. Napełnił naczynie i wracał do pałacu. Już dzień cały był w drodze powrotnej, a łowca zajęcy jak spał, tak spał.
A w pałacu królewskim Aszwili rzecze do myśliwego, który miał oko tak bystre, że widział strzałę wysłaną z łuku przed trzema dniami.
- Spójrz no! Czy mnie wzrok nie myli? Zdaje mi się, że wraca goniec królewski, ale gdzie jest nasz łowca zajęcy?
Myśliwy spojrzał i rzecze:
- Biada mu! Usnął i leży pod drzewem w połowie drogi, a goniec z wodą powraca i jest już blisko.
- Ratunku! - krzyknęli wszyscy.
Wtedy strzelec napiął łuk i wypuścił strzałę. Strzała pomknęła jak wiatr i zadźwięczała na kamieniach przywiązanych do stóp łowcy zajęcy.
Dźwięk obudził go. Zerwał się szybko na nogi i jak wicher pobiegł do źródła po wodę. Napełnił naczynie i puścił się w drogę powrotną. W ciągu minuty przegonił sługę królewskiego, który ostatkiem sił wlókł się do zamku. W podskokach przybiegł do króla i postawił przed nim naczynie z wodą.
- No, dzielnych masz przyjaciół, królu Aszwili - rzekł władca Wschodu. - Ustępuję. Oddam ci siostrę królewską, ale przedtem muszę was ugościć i wyprawić wam ucztę pożegnalną.
I rozkazał swoim ludziom potajemnie dosypać trucizny do mis gości.
Polecenie to usłyszał człowiek, który rozmawiał z mrówkami. Powtórzył to temu, który pozamieniał skrzydła gołębiom, a ten tak zręcznie poprzestawiał półmiski, że zatrute dostały się królewskim dworzanom. Wielu z nich rozchorowało się po uczcie.
Ujrzał król, że z Aszwilim i jego drużyną niełatwa sprawa, że niebezpiecznie jest mieć tak potężnych nieprzyjaciół, postanowił więc zaprzestać dalszej walki i uwolnił z wieży siostrę królewską. Gdy Aszwili z przyjaciółmi, uszczęśliwiony, gotował się do wyjazdu, król rzekł doń łaskawie:
- Chcę posłać skarby siostrze królewskiej, aby zapomniała o krzywdach, jakie jej wyrządziłem. Który z was je udźwignie?
Wtedy wystąpił kapłan, który nosił na plecach kościół.
- Dajcie, ile chcecie, wszystko udźwignę.
I wziął na plecy wielkie skarby razem z kościołem.
Przyjaciele ruszyli w drogę powrotną, niosąc w złotej lektyce siostrę królewską. Przed wrotami zamku wszyscy towarzysze Aszwilego: łykacz fal i zjadacz ziemi, i szybkobiegacz, i bystrooki myśliwiec, i siłacz-kapłan, i ten, co rozmawiał z mrówkami, i ten, co pozamieniał skrzydła gołębiom -pożegnali swego przyjaciela, życzyli mu wiele szczęścia, ale za nic nie chcieli przekroczyć progu pałacu.
- Jesteśmy wolnymi ludźmi - rzekli - pomogliśmy ci, bo słuszna była twoja sprawa. Teraz idziemy w świat pomagać innym.
Z żalem rozstał się Aszwili z towarzyszami.
Kiedy Aszwili wrócił do zamku, zapanowała tam wielka radość.
Ojciec wyprawił wspaniałą ucztę. Aszwili usiadł na tronie, po prawej stronie posadził swoją żonę, po lewej siostrę królewską, a u stóp jego bawili się mali synkowie.
Wtedy Aszwili rzecze do króla:
- Pamiętasz mój sen, który chciałeś mi zabrać? Oto widzisz po prawej mej ręce słońce, po lewej księżyc, a u stóp gwiazdy.
O KRAINIE, W KTÓREJ NIE MA ŚMIERCI
Baśń gruzińska
Pewna wdowa żyła w. ubogiej wiosce, która należała do okrutnego pana.
Dziedzic żył we wspaniałym dworze, a chłopi - w chałupach zapadniętych od starości. Lepianka wdowy przytulona była do skały o dziwnym kształcie, którą zwano Skałą Wędrownika.
- Matko - zapytał pewnego razu syn wdowy, Gregory - dlaczego nam jest tak źle na świecie?
- Biednemu, synku, zawsze wiatr w oczy wieje - odpowiedziała matka.
- A dlaczego, matko, ja nie znam swego ojca?
- Ojca twego, synku, przygniotła sosna w pańskim lesie.
- A kiedy ojciec wróci?
- Nigdy, synku - odpowiedziała matka. - Kto raz umrze, już nie wraca.
- A dlaczego wszyscy muszą umrzeć? - pyta Gregory.
- Tak już jest na tym świecie, moje dziecko, że co żyje, musi umrzeć. Nawet pan ze dwora i król ze stolicy także muszą umrzeć.
- A ja, matko, pójdę w świat i będę szukał takiej krainy, gdzie nie ma biedy, gdzie nie ma śmierci, gdzie nie ma złego pana! - zawołał syn.
- Nie znajdziesz takiej krainy, synu, daremnie będziesz jej szukał. Ale Gregory nie dał się przekonać i wyruszył w świat. Długo wędrował,
ale dokądkolwiek przychodził, wszędzie widział piękne pałace i nędzne lepianki, wszędzie spotykał ludzi zgiętych od trudu i panów w złotych karetach.
- Dobrzy ludzie - pytał Gregory - czy u was jest śmierć? A ludzie potrząsali głowami ze zdumienia i mówili:
- A czy mogłoby być życie bez śmierci, ty cudaku?
Pewnego razu szedł Gregory przez las i ujrzał nagle przed sobą ogromnego jelenia o rogach tak rozgałęzionych, że niemal sięgały nieba.
- Jeleniu, powiedz mi, czy nie znasz takiej krainy, w której by ludzie byli szczęśliwi i nie wiedzieli, co to śmierć?
- Takiego kraju nie ma na całym świecie - odpowiedział jeleń potrząsając głową - ale zostań ze mną. Ja będę żył tak długo, aż moje rogi dosięgną nieba, i nie zaznasz przy mnie biedy.
- Nie mogę, przyjacielu - odpowiedział Gregory - muszę dalej wędrować po świecie, aż dojdę do kraju, którego szukam.
I szedł dalej przez puszcze, stepy, łąki i lasy, aż w końcu zabłądził w górach.
Drogę zagradzały mu przepaście bez dna, na brzegu przepaści sterczały olbrzymie nagie skały, a na najwyższej skale siedział nieruchomo czarny kruk.
- Co tu robisz w moim państwie? - zakrakał kruk i rozpostarł wielkie skrzydła.
- Kruku - odpowiedział Gregory - obszedłem prawie cały świat szukając krainy, w której by ludzie byli szczęśliwi i nie znali śmierci.
- Nie znajdziesz takiej krainy wśród ludzi - odpowiedział kruk - ale zostań u mnie. Nie zaznasz tu biedy, póki ja będę żył, a umrę dopiero wtedy, gdy piasek nawiany przez wiatry zapełni tę przepaść pode mną. Długie to będą wieki.
- Nie, kruku, nie mogę tu zostać, muszę dalej szukać. Albo zginę, albo znajdę tę krainę.
I powędrował dalej.
Znalazł się nad nieznanym morzem o urwistych, poszarpanych brzegach. Dokoła ni śladu ludzkiej stopy. Wtem widzi, że coś błyszczy i migoce z daleka. Podszedł bliżej i stanął przed pałacem z kryształu.
Zastukał we wrota, a one otworzyły się same bez szelestu i natychmiast zamknęły się za Gregorym.
Idzie Gregory przez tysiąc sal, a każda wydaje mu się piękniejsza od drugiej. Ale pałac jest pusty i cichy, jakby nikt w nim nie mieszkał.
Stanął wreszcie przed okrągłą wieżą. Wszedł na szczyt, gdzie była szmaragdowa komnata.
Na złocistym tronie siedziała Piękna. Uśmiechnęła się do Gregorego, jakby go od dawna znała i oczekiwała.
- Musisz być zmęczony, młodzieńcze, daremnym poszukiwaniem. Nie ma na świecie takiej krainy, gdzie by żyli ludzie szczęśliwi, którzy nie znają śmierci. Zostań jednak u mnie. Będziesz żył tak długo jak ja, a ja umrę wtedy, gdy słońce stopi ściany tego pałacu z kryształu.
Gregory był już wielce strudzony, pozostał więc u Pięknej, by trochę odpocząć.
Minęły lata, które wydały mu się dniami, gdyż w pałacu kryształowym czas zawisł w powietrzu.
Pewnego dnia rzekł Gregory do Pięknej:
- Muszę wrócić do mej ojczyzny, do matki, która pewnie tęskni i oczekuje mnie.
- Cóż, uprzykrzyła ci się wieczność? - uśmiechnęła się Piękna. -Wracaj więc do swego kraju, jeśli taka twoja wola. Dam ci na drogę trzy jabłka, ale zjesz je dopiero wtedy, gdy będziesz w domu.
Długo szedł młodzieniec śladami swej pierwszej podróży.
Znalazł się wreszcie w wysokich górach. Na skale wciąż siedział znajomy kruk, ale był martwy, a cała przepaść pod nim zasypana piaskiem nawianym przez wiatr.
Gregory szedł dalej przez góry, doliny, pola i lasy do krainy jelenia. Ale jeleń był martwy, a na jego rozłożystych rogach spoczywało niebo.
,,Tak długo przebywałem w kryształowym zamku?" -pomyślał Gregory w zdumieniu i z większym jeszcze niepokojem i tęsknotą w sercu spieszył do swej matki.
Przyszedł w końcu do wioski rodzinnej, ale poznał ją tylko po Skale Wędrownika, która strzegła wejścia jak przed laty.
Ale co to? Własnym oczom nie wierzy: nigdzie śladu zapadłych chat i znajomych lepianek. Wszędzie wznoszą się jasne białe domki tonące w zieleni, ludzie chodzą weseli i śpiewają przy pracy, są jacyś inni, radośni.
Gregory pomyślał, że może się jednak omylił i trafił do innej wioski, gdy nagle potknął się o wielki, czarny głaz przy drodze. Nad głazem rósł olbrzymi dąb spróchniały do połowy, ale jeszcze krzepki.
- Toż to przyzba naszej chatki! Ten dąb własną ręką sadziłem! -zawołał. - Gdzie matka?
Wychodzi Gregory na drogę, pyta ludzi dookoła, czy nie wiedzą, gdzie jest biedna wdowa, taka i taka, taka i taka, która mieszkała w chatce na skraju wioski. Ale ludzie nie wiedzą nic ani o wdowie, ani o chatce. Aż pewien starzec, zapytany, pogładził brodę, zamyślił się i powiada:
- Coś mi świta w głowie: przed laty opowiadali starzy ludzie, że była niegdyś, dawno temu, wdowa, która miała syna jedynaka; ale syn wyruszył daleko w świat, aby szukać krainy, gdzie by ludzie byli szczęśliwi i nie znali śmierci. Ot, zginął pewno nieborak gdzieś w szerokim świecie, a wdowa umarła w biedzie. Ale to było tak dawno, że chatka w proch się rozsypała.
Usłyszał to młody junak, co z kosą na ramieniu wracał z pola. Zaśmiał się wesoło i zawołał:
- Ot, gdyby teraz ktoś szukał takiego kraju, to nie musiałby wędrować na kraniec świata. Znalazłby go tutaj, u nas, gdzie ludzie nie myślą o śmierci, ale o życiu. Ech, warto było dożyć tych czasów, prawda, staruszku?
Usiadł Gregory na czarnym kamieniu i zadumał się głęboko nad tym, co usłyszał w tej dziwnej krainie. A że był bardzo spragniony, wyjął więc z zanadrza trzy jabłka, które mu dała piękna, i zjadł je.
Gdy zjadł pierwsze, zamienił się w siwobrodego staruszka, gdy zjadł drugie, stał się słaby jak dziecko, a po trzecim umarł.
Ale przed śmiercią wypowiedział jeszcze te słowa:
- A jednak znalazłem krainę, której szukałem lat tyle. Tutaj śmierć nie jest straszna.
O OKRUTNYM CARZE, ZŁOTYM DZBANIE, KOCHAJĄCYM SYNU I MĄDRYM STARCU
Baśń kaukaska
Przed laty panował okrutny car. Nie miał on litości dla nikogo. Imię jego wymawiali ze strachem i starcy, i dzieci. Jednego tylko lękał się zły car -starości.
Całymi dniami przesiadywał w swoich komnatach przed zwierciadłem.
„Nie, nie wolno mi się starzeć - myślał. - Teraz wszyscy się mnie boją, ale gdy stanę się starcem, lud przestanie mnie słuchać".
Aby odegnać od siebie myśl o starości i strach przed swym ludem, rozkazał srogi car, że każdy z jego poddanych, który przekroczy sześćdziesiąty rok życia, musi iść na wygnanie. Ze wszystkich stron kraju przychodzili do cara młodzieńcy i dziewczęta, kobiety i dzieci, przynosili mu bogate podarki i lali gorzkie łzy. Błagali okrutnego władcę, by oszczędził ich ojców i dziadów. Sprzykrzyło się carowi w końcu słuchanie żalów i próśb, wezwał więc heroldów i rozkazał im po wszystkich miastach i siołach, po wszystkich drogach i placach ogłosić narodowi carską wolę. Gońcy osiodłali konie i rozjechali się w różne strony. Na skrzyżowaniach dróg, na rynkach dęli w pozłociste trąby i wołali głośno:
- Słuchajcie wszyscy, słuchajcie wszyscy! Car objawia wam swoją miłościwą wolę. Kto wydobędzie z dna Jeziora Głębokiego złoty dzban, ten ocali życie swemu staremu ojcu, a dzban otrzyma w nagrodę. Taka jest wola miłościwego pana. A kto dzbana nie wydostanie, ten ani ojca nie ocali, ani łaski carskiej nie osiągnie.
Nie zdążyli jeszcze gońcy objechać i połowy kraju, kiedy nad Jezioro Głębokie zaczęli zjeżdżać się dzielni młodzieńcy. Brzeg jeziora był urwisty i z góry widać było skroś przejrzystą toń wody piękny złoty dzban delikatnie rzeźbiony, z wysmukłą szyjką, z wygiętym uchem.
Minęło dziewięćdziesiąt dziewięć dni. Dziewięćdziesięciu dziewięciu junaków rzucało się w wodę jeziora, nurkowało głęboko i na próżno szukało złotego dzbana. Gdy tylko znaleźli się pod wodą, czarodziejski dzban znikał gdzieś w falach, a gdy wypływali na powierzchnię, znów się ukazywał, błyszcząc w słońcu, jakby się naigrawał z próżnych trudów młodych śmiałków. Dziewięćdziesięciu dziewięciu junaków popadło w carską niełaskę, a starzy ich ojcowie musieli opuścić ziemię ojczystą.
Żył w tym kraju młodzieniec imieniem Askier. Kochał on bardzo swego ojca. Kiedy spostrzegł, że ojciec się starzeje, że na twarzy jego pojawiają się wciąż nowe zmarszczki, a włosy stają się srebrne od siwizny, zaprowadził starca w góry, zbudował chatkę z pni drzewnych i ukrył go tam przed okrutnym carem. Co dzień, kiedy słońce kryło się za górami, młodzieniec potajemnie przekradał się do kryjówki i przynosił ojcu jadło.
Pewnego razu Askier przyszedł do chatki, siadł obok ojca na ławie i zamyślił się głęboko.
- Jaka troska tłoczy ci serce, dziecię moje? - zapytał starzec. - Może sprzykrzyło ci się co dzień do mnie przychodzić?
- Jak możesz tak mówić, ojcze?! - zawołał syn. - Bylebym mógł widzieć cię zdrowym i bezpiecznym, gotów jestem bez końca chodzić przez te góry. Mam inne zmartwienie. Dniem i nocą myślę o carskim dzbanie spoczywającym na dnie Jeziora Głębokiego. Myślę, jakby go wydobyć, i nie mogę pojąć, jak to się dzieje, że kiedy patrzysz z brzegu w przezroczystą wodę, widzisz dzban tak wyraźnie, tak blisko, że zda się, wystarczy tylko ręką sięgnąć, gdy się jednak zanurzysz, woda od razu mętnieje, a dzban niknie w głębinie.
Starzec, milcząc, wysłuchał syna, zamyślił się, wreszcie rzekł:
- Powiedz mi, synu, czy na brzegu jeziora, w miejscu, z którego widać dzban, nie rośnie jakieś drzewo?
- Tak, ojcze - odpowiedział Askier - na brzegu rośnie wielki, rozłożysty dąb.
- Przypomnij sobie dobrze - nalegał starzec - czy nie w cieniu tego drzewa widać dzban?
- Tak, ojcze - odrzekł młodzieniec - od drzewa pada na wodę głęboki cień i właśnie w tym cieniu błyszczy dzban na dnie jeziora.
- Posłuchaj mnie, synu. Wejdź na drzewo, a tam między jego gałęziami znajdziesz uwiązany carski dzban. Dzban, który widać w wodzie, to tylko jego odbicie.
Jak strzała popędził junak na dwór cara.
- Przysięgam, że zdobędę złocisty dzban, panie, ale błagam o jedną łaskę: oddam dzban w twoje ręce, ale niech odtąd wszystkim starcom w naszym kraju wolno będzie w spokoju dokonać żywota pod ojczystym dachem.
- Cóż, masz moje słowo. Dziewięćdziesięciu dziewięciu twych poprzedników siedzi w lochach mego pałacu, ty będziesz setny. Cóż więc mi szkodzi przystać na twoją prośbę?
- Może będę setny, a może i nie. Zdaje mi się, że tym razem, panie, zawiodą cię rachuby.
- A więc spróbuj szczęścia - powiedział car - jeśli ci się jednak nie uda, zginiesz.
Poszedł Askier na brzeg jeziora i zamiast skoczyć w wodę, jął się wspinać na drzewo rosnące na skraju urwiska.
Lud zebrany na brzegu aż zakołysał się ze zdumienia.
- Biedak z pewnością przestraszył się i stracił rozum - mówili jedni.
- A może z drzewa chce skoczyć w wodę? - mówili drudzy. Tymczasem Askier wspiął się na sam szczyt i tam między gałązkami znalazł złoty dzban z wysmukłą szyjką, cudnie rzeźbiony, o wygiętym uszku. Dzban wisiał na drzewie dnem do góry, aby się wszystkim zdawało, że stoi on w wodzie tak, jak należy.
Zdjął Askier dzban z drzewa i przyniósł carowi.
Car osłupiał ze zdumienia.
- No, no - mówi - nie spodziewałem się po tobie takiego rozumu, Jakżeś się domyślił podstępu?
- Nie ja domyśliłem się tego - odpowiedział młodzieniec. - Mam starego ojca, którego ukryłem przed tobą. To on powiedział mi, jak zdobyć dzban. Teraz, gdy mam twoje zapewnienie, mogę ci to wyjawić bez obawy o los mego ojca. Nie zechcesz chyba, panie, łamać raz danego słowa.
Z gniewem powstał car z tronu, gdyż mowa Askiera była zuchwała, ale nie mógł się cofnąć, bo wszyscy słyszeli o jego przyrzeczeniu.
Od tego czasu w państwie cara starcy żyli spokojnie, sławiąc mądrość ojca i bohaterstwo syna.
O CUDOWNYM PTAKU KAFTI
Baśń armeńska
Przed laty żył król potężny i bogaty. Marzył o tym, by stworzyć jakieś wspaniałe dzieło, które by rozsławiło jego imię na wieki. Rozkazał więc, by zbudowano ogromny gmach na największym placu stolicy.
Pięć lat budowano pałac, a gdy go ukończono, ludzie z daleka i z bliska przychodzili do miasta, by podziwiać dzieło budowniczych.
Gdy król po raz pierwszy miał przekroczyć bramy pałacu, zerwała się straszliwa wichura, która omal nie porwała władcy wraz ze świtę.
Nagle wiatr się uspokoił i król ujrzał przed sobą starego wędrowca, który zjawił się przed gmachem nie wiadomo kiedy i skąd.
- Długich i szczęśliwych lat ci życzę, o wielki i sławny królu! Zbudowałeś wspaniały gmach, ale czegoś w nim brak.
Po tych słowach znikł równie nagle, jak się pojawił.
Słowa tajemniczego wędrowca nie dawały odtąd królowi spokoju. Nie cieszyły go już piękne kolumny i rzeźby gmachu. Z posępnym okiem, z brwią namarszczoną, na próżno silił się odgadnąć, czego to brak w jego pałacu. W końcu rozkazał budowniczym swoim wznieść nowy pałac, jeszcze piękniejszy.
I znów w pocie i trudzie budowano nowy gmach przez siedem długich lat. A gdy stanął wreszcie na placu w stolicy, ludzie nie mogli się nadziwić jego piękności.
Aż nadszedł dzień, gdy król miał wraz ze swą świtą przekroczyć po raz pierwszy bramy pałacu. Nagle jednak zerwała się straszliwa wichura. Pałac zniknął w tumanach piasku, a gdy się trochę uspokoiło, król ujrzał ze zdumieniem tego samego wędrowca przed sobą.
- Długich i szczęśliwych lat ci życzę, o wielki i sławny królu! Zbudowałeś wspaniały gmach, ale czegoś w nim brak.
Po tych słowach znikł równie nagle, jak się pojawił.
Zmarszczył król brwi i rozkazał zbudować trzeci pałac, jeszcze wspanialszy niż poprzedni.
Dziewięć lat trwała praca nad budową pałacu królewskiego. Nowy gmach był tak ogromny, że trzeba było trzy dni i trzy noce obchodzić jego mury i komnaty, a wieżyce jego tak wysokie, że gołym okiem nie można ich było dostrzec.
Gdy król stanął przed wrotami pałacu wraz ze swą świtą, zerwała się znów jak przed laty straszliwa wichura i omal nie porwała władcy w przestworza. Gdy się trochę uspokoiło i tumany piasku opadły na ziemię, król ujrzał nagle przed sobą starego wędrowca.
- Długich i szczęśliwych lat ci życzę, o wielki i wspaniały królu! Wzniosłeś najpiękniejszy pałac na świecie, jakiego nie mają władcy sąsiednich krain, ale czegoś w nim brak.
Wtedy król rozgniewany zatrzymał go przemocą i wykrzyknął:
- O, tym razem nie ujdziesz! Musisz powiedzieć mi wreszcie, czego brak w tym pałacu. Już trzeci raz ośmielasz się drwić ze mnie.
Wtedy wędrowiec rzekł:
- Brak w nim cudownego ptaka Kafti.
To powiedziawszy znikł równie nagle, jak się pojawił.
Odtąd król nie mógł znaleźć spokoju. Dniami i nocami rozmyślał tylko o tym, jak znaleźć cudownego ptaka Kafti. Wezwał wszystkich mędrców swego państwa i zapytał ich, czy słyszeli o cudownym ptaku Kafti. Ale nikt spośród mędrców nie umiał powiedzieć królowi, gdzie szukać owego ptaka.
A miał król trzech synów, którzy go bardzo kochali. Widząc smutek ojca, stanęli przed nim pewnego dnia i rzekli:
- Ojcze, pójdziemy na kraj świata, tam gdzie ludzka stopa jeszcze nie stanęła i przyniesiemy ci tego ptaka.
Przygotowali wszystko do dalekiej drogi, dosiedli rumaków i wyruszyli w świat.
Jechali przez góry i lasy, aż wreszcie po trzydziestu dniach i trzydziestu nocach znaleźli się u skrzyżowania dróg.
Tutaj postanowili się rozstać. Każdy z nich miał obrać inną drogę.
Wtem ujrzeli przed sobą pustelnika. Szedł wolno, podpierając się sękatym kijem. Szaty miał zakurzone, a stopy bose.
- Dokąd idziecie, młodzieńcy? - zapytał stanąwszy przed nimi.
- Wyruszyliśmy w świat, aby szukać cudownego ptaka Kafti dla naszego ojca - odpowiedzieli królewicze - ale nie wiemy, dokąd się udać, by go znaleźć.
Pustelnik pomyślał chwilę, a potem ozwał się w te słowa:
- Ten, który pójdzie w lewo - wróci; ten, który obierze drogę w prawo - wróci albo nie; ten zaś z was, którego poprowadzi ta wąska ścieżyna - o, dla tego nie będzie już nadziei powrotu.
Po tych słowach pustelnik zniknął w leśnej gęstwinie.
Starszy brat pojechał w lewo. Długo trwała podróż. Wreszcie znalazł się przed wielkim zamkiem. Był już bardzo zdrożony i pomyślał:
„Nie mogę jechać dalej, zostanę tutaj i zaciągnę się do służby w tym zamku. A co będzie dalej, zobaczę".
Tak też uczynił.
Brat średni obrał drogę wiodącą w prawo. Jechał przez gęste bory i wysokie góry, nie napotykając nigdzie człowieka. Wreszcie znalazł się w pięknej okolicy otoczonej zewsząd lasami. Na środku doliny stał wspaniały zamek. Królewicz skierował rumaka w tę stronę i znalazł się w pięknym ogrodzie. Uwiązał konia do drzewa, a sam, zmęczony, usiadł na kamiennej ławie, by chwilę odpocząć.
Nagle zjawił się przy nim jak spod ziemi potworny karzeł, dotknął go laską i w tej samej chwili królewicz zamienił się w okrągły kamień i potoczył pod ławkę.
Tymczasem najmłodszy królewicz, dla którego została tylko wąska ścieżyna prowadząca na pewną śmierć, nie uląkł się, ale mężnie skierował swego wierzchowca na dróżkę.
Nie ujechał kilku stajań, gdy ujrzał przed sobą pustelnika. Był to ten sam, który się ukazał braciom u rozstajnych dróg. Widząc odwagę królewicza, który nie uląkł się śmierci i mimo ostrzeżenia wyruszył w podróż, postanowił mu pomóc. Stanął przed nim i rzekł:
- Jedź prosto; po drodze zobaczysz strumyczek. Piękna, która posiada cudownego ptaka Kafti, zamąciła wodę w strumieniu, tak że nikt jej nie pije. Ale ty wyjmij kubek z troków i napełnij go wodą ze strumyka. Potem wychyl kubek i powiedz: „O, cóż to za cudowna woda, to na pewno woda życia!"
Potem pojedziesz dalej. Zobaczysz łączkę wśród lasu. Ta, która posiada cudownego ptaka Kafti, tak zaniedbała tę łączkę, że zamiast kwiatów i ziół rosną na niej same osty i pokrzywy.
Zerwij garść chwastów i powiedz: „Och, co za niezwykły zapach: taką woń mają tylko kwiaty niebiańskie!"
Potem pojedziesz dalej przed siebie. U skraju lasu zobaczysz spętanego wilka, a przed nim wiązkę siana. Opodal leżeć będzie związane jagnię, a przed nim kawał mięsa. Połóż siano przed jagnięciem, a mięso przed wilkiem.
Jedź dalej. Ujrzysz piękny pałac o podwójnych wrotach z żelaza. Jedna połowa wrót będzie zamknięta, druga otwarta. Zamkniesz otwarte skrzydło wrót, a otworzysz zamknięte.
W końcu znajdziesz się w pałacu. Zobaczysz tam wspaniałe łoże z purpury, na którym od siedmiu dni i nocy śpi Piękna, która posiada cudownego ptaka Kafti.
Jeśli uczynisz tak, jak ci powiedziałem, mój synu, zdobędziesz ptaka - zakończył pustelnik i wrócił do swej chatki.
Królewicz uradowany popędził rumaka i wkrótce znalazł się przed strumykiem o zmąconych wodach.
Napił się wody ze strumienia i powiedział:
- O, cóż to za cudowna woda, to na pewno woda życia! Natychmiast wody strumienia stały się czyste jak kryształ i popłynęły
szemrząc wesoło.
Potem pojechał dalej i ujrzał łączkę wśród lasu. Zerwał pęk ziół, powąchał i wykrzyknął:
- Och, co za zapach niezwykły! Tak pachną tylko kwiaty niebiańskie! Natychmiast szpetne osty i pokrzywy zamieniły się w prześliczne kwiaty, a woń ich rozlała się dokoła.
U skraju lasu zobaczył spętanego wilka i jagnię. Wziął wiązkę siana i położył ją przed jagnięciem, a mięso dał wilkowi.
Potem pojechał dalej i znalazł się przed wrotami pałacu. Zamknął skrzydło otwarte, a otworzył zamknięte i udał się do wnętrza pałacu.
Tutaj na purpurowym łożu spała dziewczyna piękna jak gazela. U jej wezgłowia trzepotał skrzydłami mieniącymi się jak tęcza cudowny ptak Kafti i śpiewał tak słodko, że królewicz zatrzymał się zasłuchany.
Ale przypomniawszy sobie o swym ojcu, szybko podbiegł i porwał ptaka. Potem wymknął się po cichu z pałacu.
Ale przerażony ptak począł tak głośno śpiewać, że Piękna zbudziła się ze swego głębokiego snu. Gdy nie ujrzała swego ulubieńca u wezgłowia, poczęła krzyczeć:
- Temu, kto ośmielił się skraść mi ptaka Kafti, nie ujdzie to bezkarnie! Bramo, bramo żelazna, zatrzymaj go!
Ale brama odpowiedziała:
- Ja go nie zatrzymam, mogę mu tylko pomóc, gdyż ulitował się nade mną i zamknął skrzydło otwarte, a otworzył zamknięte. A od lat za tym tęskniłam.
Wtedy Piękna zawołała:
- Wilku, wilku o ostrych kłach, zatrzymaj go! Jagnię, jagnię o białej sierści, zatrzymaj go!
Ale zwierzęta odpowiedziały:
- Możemy mu tylko pomóc; przecież królewicz uratował nas od śmierci głodowej.
- Łączko, łączko zielona, zatrzymaj go! - woła zrozpaczona Piękna. Ale łączka odpowiedziała:
- Mogę mu tylko pomóc; tyś mnie zaniedbała, pozwoliłaś, by rosły na mnie gorzkie chwasty i palące zielska, a dzięki niemu chwasty zamieniły się w pachnące zioła.
- Strumyczku, zatrzymaj go! - krzyknęła Piękna. Ale strumyczek zaszemrał:
- O, nie, ja mogę mu tylko pomóc. Tyś zamąciła moje fale tak, że wszyscy omijali mnie ze wstrętem, a on pił moją wodę i powiedział, że to woda życia.
Gdy Piękna zobaczyła, że ni brama żelazna, ni wilk, ni jagnię, ni łączka, ni strumyczek nie przyjdą jej z pomocą, dosiadła rumaka i sama popędziła za królewiczem.
Tymczasem królewicz dotarł ze swym cudownym ptakiem Kafti do chatki pustelnika.
- Starcze, jak ci mam dziękować za twe rady! - zawołał już od progu. -Zdobyłem cudownego ptaka dla mego ojca. Teraz muszę tylko odnaleźć moich braci i wtedy będziemy wszyscy szczęśliwi. Może słyszałeś coś o moich braciach?
- Nic o nich nie słyszałem, młodzieńcze, ale wiem, że ich na pewno odnajdziesz, gdyż jesteś odważny - odrzekł starzec.
Wtedy królewicz zostawił u pustelnika ptaka Kafti, a sam udał się na poszukiwanie braci.
Gdy dotarł do rozstajnych dróg, skierował konia na szeroką drogę wiodącą w lewo.
Wkrótce znalazł się przed wspaniałym zamkiem i tutaj spotkał swego brata, który zaciągnął się do służby u władcy tego państwa. Zabrał brata ze sobą, zaprowadził do chatki pustelnika, a sam wyruszył, by szukać średniego brata.
Długo, długo jechał drogą wiodącą w prawo. Mijał gęste lasy i wysokie góry, aż znalazł się w pięknej dolinie przed złocistym pałacem.
Zeskoczył z konia, przywiązał go do drzewa i wszedł do wspaniałego ogrodu. Był bardzo zmęczony i usiadł na kamiennej ławie.
Wtem ujrzał potwornego karła, który wyskoczył jak spod ziemi i chciał go uderzyć laską.
Ale królewicz nie stracił głowy, szybko wyrwał laskę z rąk karła i dotknął go nią.
Karzeł zamienił się natychmiast w czarny, okrągły kamień i potoczył się pod nogi młodzieńca.
„Ach, na pewno taki los nieszczęśliwy spotkał i mego brata" - pomyślał królewicz i począł dotykać laseczką kamieni, których mnóstwo leżało wokół.
Patrzy, a tu kamienie zamieniają się w ludzi młodych i starych, pięknych i brzydkich i wszyscy rzucają się do nóg swemu wybawcy.
Odczarował w ten sposób za pomocą laski karła wszystkie kamienie leżące w ogrodzie, ale wśród ocalonych nie było jego brata.
Przeszukał cały ogród i nigdzie nie mógł znaleźć więcej okrągłych kamieni. Zrozpaczony, chciał usiąść na ławce, by się zastanowić, co ma czynić dalej i gdzie szukać zaginionego, gdy wtem dostrzegł pod ławką mały, okrągły kamień. Uradowany, dotknął go laską i oto wyrósł przed nim jego średni brat i ze łzami w oczach począł mu dziękować za ocalenie.
Teraz obaj bracia udali się razem do chatki pustelnika, tam spotkali trzeciego brata, zabrali cudownego ptaka Kafti, podziękowali pustelnikowi i szczęśliwi wyruszyli w drogę powrotną.
Jechali długo i byli już bardzo spragnieni, ale nigdzie w okolicy nie spotkali ludzi. Po pewnym czasie znaleźli się na polu. Na środku pola stała głęboka studnia. Uradowani, zeskoczyli z koni i nachylili się nad studnią, ale niestety, przedwczesna była ich radość. Studnia była wyschnięta. Tylko na dnie pozostało jeszcze trochę mętnej wody. Wtedy najmłodszy królewicz postanowił spuścić się na dno studni, by zaczerpnąć choć trochę wody dla siebie i braci.
Bracia spuścili go na sznurze do studni i, nachyleni nad ocembrowaniem, śledzili z niepokojem, czy uda się królewiczowi spełnić zadanie.
Po chwili usłyszeli stuk ciężko padającego ciała i plusk wody. To sznur się zerwał i królewicz spadł na dno, ogłuszony. Kiedy nie odzywał się na ich wołanie, zrozpaczeni bracia pomyśleli, że się zabił, i ze smutkiem powlekli się dalej.
Gdy wreszcie przybyli do pałacu swego ojca, ujrzeli go posiwiałego z tęsknoty.
- Ojcze, przynosimy ci cudownego ptaka Kafti. Teraz już niczego nie będzie brak w twym pałacu i będziesz sławny na cały świat.
Król spojrzał na nich ze smutkiem i rzekł:
- Nie widzę wśród was mego najmłodszego syna. Co się z nim stało? Wtedy bracia opowiedzieli ojcu o wszystkim: o tym, jak brat zdobył ptaka, jak ich potem uratował i jak na koniec wpadł do studni, gdzie poniósł śmierć.
Długo król nie mógł przyjść do siebie, dowiedziawszy się o tym nieszczęściu. Postarzał się jeszcze bardziej ze zgryzoty i nic nie mogło go rozweselić. Zapomniał nawet o cudownym ptaku Kafti.
Pewnego razu bracia postanowili za wszelką cenę wyrwać ojca ze smutku. Przynieśli doń ptaka i rzekli:
- Ojcze, przewędrowaliśmy góry i morza, byleby ci przynieść tego ptaka. Jeden z nas zginął na tej wyprawie, a ty nawet nie spojrzysz na naszą zdobycz. Rozkaż, niechaj ci zaśpiewa. Może śpiew jego rozwieje choć na chwilę twoją rozpacz.
Król uśmiechnął się do ptaka i szepnął:
- Ptaku, cudowny ptaku Kafti, tęskniłem do ciebie tyle, tyle długich lat, budowałem coraz nowe pałace, gdyż ciebie w nich nie było, a teraz cieszyć się tobą nie mogę. Przez ciebie straciłem mego najukochańszego syna. O, bodajbym nigdy nie pomyślał o tobie i o twym śpiewie! Zostałem srogo ukarany. Zaśpiewaj mi pieśń o moim biednym, zmarłym synu!
Ptak Kafti zatrzepotał skrzydełkami, ale żaden trel nie dobył się z jego gardziołka.
I wtedy przypomnieli sobie bracia, że od chwili gdy najmłodszy brat wpadł do studni, ptak zamilkł i przestał śpiewać.
Tak trwało kilka dni.
Nagle gruchnęła po mieście wieść, że jakaś królowa zbliża się z ogromnym wojskiem do stolicy i już jest na murach. Strach padł na wszystkich mieszkańców.
A była to Piękna, która zebrawszy swe roty pędziła co koń wyskoczy za królewiczem, by odebrać mu ptaka Kafti.
Zdobywszy miasto i pałac królewski rozkazała zawezwać przed swe oblicze starego króla i jego synów.
- Który z was śmiał porwać mego ukochanego Kafti? - zapytała gniewnie.
Wtedy synowie królewscy opowiedzieli jej o wszystkim i dodali, że od chwili śmierci królewicza ptak nie śpiewa. Piękna wzięła ptaka w dłonie i powiedziała:
- Mój miły Kafti, dla nich nie chciałeś śpiewać, ale dla mnie, dla twojej pani, zaśpiewasz swą najpiękniejszą pieśń.
Ale ptak Kafti zatrzepotał tylko skrzydełkami i nie otworzył dziobka.
- Jeśli i dla mnie nie chcesz śpiewać, tedy musi żyć ten, który cię porwał, gdyż śpiewasz tylko dla jednego człowieka na całym świecie. Gdy on żyć przestaje, wtedy i ty umierasz.
I wyruszyła ze swą świtą i obu królewiczami nad studnię, w której wedle słów jego braci zginął królewicz.
Po drodze spotkali wędrowca w wieśniaczej odzieży, który wlókł się ostatkiem sił. Był to najmłodszy królewicz. Nie umarł on na dnie studni, ale ocknął się po długim omdleniu i jękami swymi przywołał przechodzących mimo wieśniaków. Gdy ujrzeli człowieka na dnie, wspólnymi siłami wyratowali go od śmierci.
Gdy królewicz przyszedł trochę do siebie i przebrał się w suchą odzież, wyruszył w dalszą drogę do ojcowskiego domu.
Spotkawszy wspaniały orszak konnych, zatrzymał się. Nikt go nie poznał, nawet rodzeni bracia, bo szaty miał na sobie wieśniacze.
Nagle Piękna wstrzymała rumaka, gdyż ptak na jej ramieniu począł się kręcić niespokojnie.
Tknęła ją niespodziewana myśl, więc zapytała wędrowca:
- Musisz z daleka iść, dobry człowieku, wyglądasz na zdrożonego. Powiedz nam, co widziałeś w czasie swej podróży?
Wtedy królewicz rzekł:
- Widziałem strumyk zamulony i cuchnący. Piłem jego wodę i stała się czysta jak woda życia. Potem widziałem łączkę porośniętą brzydkimi chwastami. Zerwałem garść chwastów i powiedziałem, że pachną jak kwiaty niebiańskie. Wtedy cała łączka zapachniała jak kadzielnica. Potem widziałem wilka i jagnię, dałem wilkowi mięso, a jagnięciu siano.
- Dosyć! - zawołała Piękna. - Ty jesteś tym, który mi porwał cudownego ptaka Kafti. Gdybyś nie był tak mężny i dobry, ptak nie zaśpiewałby ci ani jednego trelu. Ale odtąd będzie śpiewał tylko dla ciebie.
Wszyscy zwrócili głowy w stronę ptaka. A Kafti zadarł dziobek w górę, zatrzepotał skrzydełkami i począł śpiewać. A śpiewał tak cudnie, że ludzie stali zadziwieni. Jeszcze nigdy w życiu nikt nie słyszał tak pięknych tonów.
Odtąd radość zapanowała na królewskim dworze. Królewicz pojął za żonę Piękną, król odmłodniał, a wieść o cudownym ptaku rozeszła się po całym świecie.
O MĄDRYM SŁOWIKU, KTÓRY UCIEKŁ ZE ZŁOTEJ KLATKI
Baśń tatarska
Żył niegdyś bogaty kupiec. Miał w domu wiele wszelakiego dobra: dywany perskie, porcelanę chińską, jedwabie z Turcji, kość słoniową z Indii.
Kupiec dużo podróżował sprzedając towary i zewsząd przywoził różne
pamiątki.
Z pewnej zamorskiej podróży przywiózł kupiec słowika. Mieszkał ten słowik w wielkiej, pięknej klatce. Ściany klatki splecione były ze srebrzystych prętów, daszek kryształowy, a dno wysypane złotym piaskiem. Kupiec bardzo lubił swego słowika, dbał o niego i strzegł go jak oka w głowie. Co dzień rano, w południe i o zmierzchu sługa przynosił słowikowi źródlaną wodę w perłowej muszli i najlepsze ziarna na bursztynowej miseczce. Dziwił się tylko kupiec, dlaczego słowik nie śpiewa, choć żyje mu się w klatce lepiej niż na wolności. Czasem tylko nad wieczorem, kiedy inne ptaki ułożyły już się do snu, rozpoczynał słowik swe trele, ale śpiewał tak smutno i tak żałośnie, że ludzie płakali.
Pewnego razu wybierał się kupiec w daleką drogę, do cudzoziemskich, zamorskich krajów. Dowiedział się o tym słowik i prosi:
- Posłuchaj, gospodarzu, zawsze byłeś dobry dla mnie i nie odmawiałeś mi niczego. Spełnij jedną moją prośbę. Słyszę, że jedziesz do mojej ojczyzny. Tam w sadzie, gdzie rosną granaty, żyje mój brat. Pójdź do niego, panie, zanieś mu ode mnie pozdrowienie i powiedz, że jestem zdrów, cały i nie skarżę się na nic.
- Dobrze - powiedział kupiec - na pewno spełnię twą prośbę.
I wyruszył w drogę. Przyjechał do zamorskiej krainy, sprzedał swoje towary, nakupił nowych, a kiedy załatwił swoje handlowe sprawy, poszedł szukać sadu, w którym rosną granaty i gdzie żyje brat słowika.
Chodził, chodził, aż w końcu znalazł sad rzadkiej piękności. Było tam mnóstwo kwiatów, drzewa granatu uginały się od owoców. Pachnące powietrze aż drżało od słowiczego śpiewu. Jeden słowik zwłaszcza tak się zanosił i takie wywodził trele, że każdy, kto go słuchał, płakał ze wzruszenia.
,,To na pewno brat mojego śpiewaka" - pomyślał kupiec. Podszedł do drzewa i woła:
- Słowiczku, słowiczku! W moim domu w srebrnej klatce żyje twój brat, który kazał mi przekazać ci najgorętsze pozdrowienia. Jest zdrów, cały i nic mu nie brakuje.
Zaledwie słowik usłyszał te słowa, upadł jak podcięty na ziemię. Kupiec nie wie, co czynić. Pochyla się nad słowikiem, lecz ptaszek już nie oddycha, skrzydełka rozłożył, dziobek rozchylił, leży cicho, ani drgnie.
,,Biedny ptaszek, szkoda, że mu o bracie wspomniałem, widocznie bardzo tęsknił za nim" - myśli kupiec.
Podniósł martwego słowika i rzucił w trawę. Lecz o dziwo! Zaledwie słowik znalazł się daleko od kupca - nagle ożył. Pofrunął na drzewo i znikł w głębi sadu.
- Dokąd lecisz? Poczekaj! - krzyknął kupiec zdziwiony. - Powiedz, jakie wieści mam zanieść twojemu bratu?
Ale słowik tylko z dala zanucił wesoło i zamilkł. Wraca kupiec do domu.
- No i cóż, gospodarzu, widziałeś mego brata? Jakie wieści przywozisz mi od niego? - pyta słowik.
- Pozdrowienia oddałem, ale widać twój brat nie chce już ciebie znać. Nawet wysłuchać nie chciał mnie do końca, tylko upadł jak martwy na ziemię, skrzydła rozłożył, dziobek rozchylił. Myślałem, że nie żyje. Rzuciłem go w trawę, a skoro tylko znalazł się daleko ode mnie, natychmiast ożył i poleciał w sad.
Gdy to słowik usłyszał, zamyślił się głęboko. Dzień cały nie jadł, nie pił, głosu nie wydawał, rankiem, gdy sługa przyniósł mu wody źródlanej w perłowej muszli i ziarna w bursztynowej miseczce, słowik leżał martwy w klatce na złotym piasku.
Zmartwił się kupiec, gdy się o tym dowiedział, ale nie było rady.
Wziął więc słowika za skrzydła i rzucił w trawę. Ale gdy słowik znalazł się daleko, od razu ożył i wesoło śpiewając pofrunął do ojczyzny.
Na pożegnanie zaś powiedział do kupca:
- Dzięki ci, kupcze, za dobre wieści od mego brata.
W ten sposób kupiec, sam o tym nie wiedząc, poradził słowikowi, jak odzyskać wolność.
O KRUKU, LISICY I O KRÓLOWEJ MORZA
Baśń syberyjska
Kruk żył w wielkiej przyjaźni z lisicą. Gdy raz głód dał im się wielce we znaki, kruk powiedział:
- Wiesz, droga przyjaciółko, pójdę do Królowej Morza. Zaśmiała się lisica i pyta:
- A jakże ją odnajdziesz?
- Och, bądź spokojna, znam doskonale morze.
I udał się w drogę. Przybył na środek morza, usiadł na lodzie i rozmyśla, co czynić dalej. Wtem ujrzał pod powłoką lodową wspaniały pałac wodny. Była to siedziba Królowej Morza. Kruk złożył swoje szaty przed pałacem, a sam wszedł do wnętrza.
Władczyni morza przyjęła go bardzo łaskawie.
- To ładnie z twojej strony, że przyszedłeś mnie odwiedzić. Powiedz, kto jesteś?
- Jestem kruk.
- A gdzie są twoje szaty?
- Zostawiłem je przed pałacem.
- Przynieś je tutaj.
Kruk spełnił polecenie królowej i przyniósł swoje szaty. Królowa przywdziała je i pyta:
- Powiedz, przyjacielu, czy ładnie mi w twoim stroju?
- Tylko taki powinnaś nosić, o pani! - odpowiedział kruk.
- Dziękuję ci - powiedziała Królowa Morza i oddała krukowi szaty. -A teraz powiedz mi, co cię do mnie sprowadza?
- Już od dłuższego czasu trapi mnie i moją przyjaciółkę, lisicę, straszny głód. Przyszedłem cię prosić o pomoc.
Królowa pomyślała chwilę i rzecze:
- Wracaj do domu.
Wraca kruk do domu, a gdy już był blisko, widzi, że w stawie przed domem pluska się całe stado fok. Oczom własnym nie wierzy, siada na śniegu, a przed nim leżą najrozmaitsze gatunki dużych i tłustych morskich ryb.
Lisica wybiegła naprzeciw i pyta:
- Powiedz mi, drogi, skąd tyle bogactwa w naszej chacie?
- Wszystko to otrzymałem od Królowej Morza - mówi z dumą kruk.
- Ach, więc naprawdę byłeś u niej, widziałeś ją na własne oczy? Jak wygląda?
- Mieszka głęboko pod powierzchnią morza w pięknym pałacu. Włosy ma zielone i długie do ziemi.
Zerwała się lisica i jak nie skoczy na biednego kruka.
- Ty durniu - krzyczy - to nie mogłeś ją o więcej jadła poprosić! Teraz ja pójdę do niej, zobaczysz, ile podarków przyniosę ze sobą.
Daremnie kruk starał się ją odwieść od tego zamiaru, gdyż bał się gniewu królowej; lisica odpowiadała niezmiennie:
- Jestem zanadto sprytna, aby mogło mnie spotkać coś złego.
Wyruszyła lisica w drogę. Gdy już była na środku morza, ujrzała pałac podwodny. Szybko złożyła swoje szaty przed pałacem i weszła do wnętrza. Królowa przyjęła ją łaskawie.
- O! Co za gość! Kto ty jesteś?
- Jestem lisica z tundry.
- A gdzie twoje szaty?
- Pozostawiłam je przed twoim pałacem.
- Przynieś je.
Lisica przyniosła ubranie. Władczyni przebrała się i pyta:
- Jak wyglądam w twym stroju? Zaśmiała się głośno lisica:
- Wyglądasz jak kot w butach!
Pani Morza rozgniewała się bardzo i kazała lisicy iść precz.
Kiedy już była na środku morza, królowa roztrzaskała lód, tak że lisicy z trudem udało się dotrzeć do brzegu. Na pół żywa dowlokła się do domu i krzyknęła do kruka:
- Głupcze! Po co kazałeś mi iść do tego wstrętnego wodopłaza? O mało nie utonęłam, zmarzłam tylko i nic nie zyskałam.
- O my nieszczęśliwi! - zakrakał kruk. - Widzisz? Teraz foki i ryby znikły, królowa się rozgniewała, wszystko przepadło. Zima się sroży, nigdzie zwierza, nawet króliki i myszy pochowały się w norach.
Po kilku dniach, kiedy im głód mocno doskwierał, kruk wybrał się powtórnie do Królowej Morza. Gniewna była Pani Lodowa i nie chciała z nim mówić. Kruk stał u wrót pałacu, pokornie stukał dziobem w drzwi i mówił:
- Wysłuchaj mnie, pani, umieram z głodu. Ulitowała się wreszcie królowa i pyta:
- Czego chcesz?
- Ach, pani, wszystko, co mi dałaś, znikło i znów cierpimy biedę. Daj nam cokolwiek do jedzenia.
Zaśmiała się Królowa Morza:
- Ach, tak! Cierpicie głód? A gdzie są twoje szaty?
- Leżą tu pod bramą pałacu.
- Przynieś mi je.
9 - Baśnie Narodów...
Kruk przyniósł szaty, a królowa przebrała się w nie i pyta:
- Jak ci się podobam w tym stroju?
- Pięknie wyglądasz pani. Jeśli nie wzgardzisz tym strojem, to weź go sobie na zawsze.
- Dobrze - odpowiedziała królowa. - Czego chcesz w zamian?
- Chcę mieć do końca życia pod dostatkiem jadła.
- Wracaj do domu, twemu życzeniu stanie się zadość.
Wraca kruk do domu i widzi w pobliżu chaty wielkie stada renów. Najstarszy ren zbliżył się do kruka i powiada:
- Witaj, panie nasz i władco.
- Mylisz się, przyjacielu, nie jestem twoim panem, jestem na to zbyt biedny. Nie mam nawet szaty na grzbiecie.
Słyszy to lisica i jak nie wrzaśnie na kruka:
- Głupcze, toż to nasze stada! Pani Morza podarowała je nam. Dlaczego się nie cieszysz, będziemy bogaci i nigdy już bieda nie zajrzy nam w oczy.
Na to kruk odpowiada smutnie:
- Tak, to prawda, ale widzisz, mam jedno, nie mam za to drugiego. Oddałem królowej swoje szaty, a teraz marznę na mrozie i nawet jadło mnie nie cieszy. Już to najgorzej z królami mieć do czynienia. Gdybym nie chodził do niej, nie prosił, tylko sam sobie radził, lepiej by mi było.
Mówiąc to wtulił kruk głowę pod nagie skrzydła i zatrząsł się z zimna.
O BIEDNYM SYNU RYBAKA I O CÓRCE SŁOŃCA
Baśń syberyjska
W chatce rybackiej nad morzem północnym żyła matka z synem Czumo. Głód często im dokuczał, gdyż matka była już stara, a Czumo nie umiał jeszcze łowić ryb.
Gdy Czumo podrósł, rzekł pewnego razu do matki:
- Matko, muszę iść w świat szukać szczęścia. Gdy wrócę, na pewno nie zabraknie nam ryb i tłuszczu.
Biedna staruszka z płaczem żegnała swego syna. O północy wstał, wziął zawiniątko z żywnością, które mu matka przygotowała na drogę, i wyruszył w świat.
Noc była jasna, niebo usiane gwiazdami. Nagle Czumo ujrzał, że białą ścieżką, wijącą się z góry, zbliżają się do niego trzej starcy o długich śnieżnych brodach.
- Dokąd to idziesz o północy, chłopcze, i czego szukasz po świecie? -zapytali.
- Szukam szczęścia - powiedział Czumo.
- Posłuchaj, przyjacielu, jeżeli pomożesz nam zapędzić na noc stado reniferów, wskażemy ci drogę, na której znajdziesz, czego szukasz -powiedzieli starcy.
Czumo spełnił ich prośbę. Wówczas starcy, pogładziwszy rękami swe długie, siwe brody, rzekli:
- Weź sanie i jedź tą drogą, na której ujrzałeś nas po raz pierwszy, a będziesz szczęśliwy.
To mówiąc zniknęli w śnieżnej mgle, a Czumo spostrzegł przed sobą wspaniałe sanie zaprzężone w olbrzymie renifery.
Siadł na sanie i pomknął jak strzała w górę po ścieżce, która biegła aż do nieba lśniącego od zorzy.
Wtem ujrzał czarnego kruka, który leciał mu naprzeciw.
- Czego tu szukasz, wędrowcze? - zakrakał kruk.
- Szukam szczęścia - odpowiedział Czumo.
- Zostałem wysłany przez trzech Starców Lodowych, by ci pomóc. A więc wysłuchaj mnie uważnie - rzekł kruk. - Pojedziesz dalej przed siebie i zobaczysz ogromne stado reniferów, ale nie wolno ci ich chwytać. Nie zatrzymując się jedź dalej i tam napotkasz jeszcze większe stado renów. I tych nie ruszaj, ale ominąwszy z dala pastwisko, jedź przed siebie. Napotkasz tam trzecie stado, jeszcze liczniejsze od dwóch poprzednich. Nie oglądaj się jednak i jedź dalej, aż ujrzysz wielki pałac cały ze złota. Mieszka w nim Słońce.
Ale teraz w pałacu panuje smutek, gdyż najmłodsza i najukochańsza córka Słońca leży na łożu śmierci i nikt jej nie może pomóc.
Gdy staniesz przed pałacem, skieruj się wprost przed tron Słońca. Nie obawiaj się wcale, gdyż ono przywita cię łaskawie i zapyta, czy nie mógłbyś uleczyć jego córki w zamian za złoto i srebro.
Wtedy nie żądaj od Słońca niczego prócz szczęścia.
Gdy Słońce zaprosi cię do komnaty, w której leży jego córka, wejdź tam i zbliż się do jej loża.. Ale przedtem musisz otworzyć okno, gdyż ja będę siedział na drzewie opodal i gdy wyrzucisz z okna ość rybią, sfrunę z drzewa do komnaty i trzy razy zatrzepocę skrzydłami nad łożem córki Słońca. Gdy się to stanie, wtedy córka Słońca otworzy oczy i będzie uzdrowiona. A teraz żegnaj i zapamiętaj moje słowa - zakrakał kruk i uleciał w dal.
Czumo popędził na saniach drogą wskazaną przez kruka. Gdy dotarł do pałacu Słońca, stało się tak jasno, że olśniony blaskiem padł na ziemię przed słonecznym tronem.
- Nie lękaj się - usłyszał łagodny głos władcy nieba - wstań i pomóż mi wyleczyć moją ukochaną córkę, która leży we wschodniej komnacie. Dam ci wówczas tyle skarbów, ile tylko zapragniesz.
- Nie chcę ja złota ni srebra, pragnę tylko szczęścia.
Wówczas Słońce wstało z tronu i zaprowadziło młodzieńca do komnaty swej chorej córki. Chłopak szybko podszedł do okna i otworzył je na oścież. Na drzewie nie opodal ujrzał kruka, który już czekał na niego. Rzucił ość rybią na ziemię, kruk sfrunął z drzewa, zawisł przez chwilę nad łożem chorej córki Słońca i zatrzepotał trzy razy skrzydłami. Gdy to uczynił, wyleciał za okno i znikł w przestworzach.
Natychmiast królewna poruszyła się na łożu, rumieńce zjawiły się na jej licu i wstała, jakby zbudzona z głębokiego snu.
Radość ojca-Słońca nie miała granic.
- Zostań z nami, dam ci swą córkę za żonę i to będzie szczęście, o które mnie prosiłeś - rzekło Słońce.
- Nie mogę tego uczynić, o słoneczny panie - muszę żyć na ziemi wraz ze swą matką staruszką, która dzień i noc wygląda mego powrotu.
Zamyśliło się Słońce głęboko, usłyszawszy te słowa, i powiedziało:
- Ha, jeśli taka twoja wola, to weź moją najukochańszą córkę, którą uratowałeś od śmierci, i żyj z nią szczęśliwie na ziemi. Dam ci też owe trzy stada reniferów, które należą do mnie, a które spotkałeś po drodze. Ponieważ nie wyciągnąłeś wtedy po nie ręki, więc teraz są twoje.
Czumo rzucił się do nóg dobrotliwemu władcy, składając mu podziękę, i wkrótce wyruszył wraz ze swą żoną w daleką drogę. Trzy ogromne stada reniferów ciągnęły za nimi, nie popędzane przez żadnego pasterza.
Gdy przybyli do rodzinnej chatki Czuma, stara matka wybiegła na próg i przysłaniając oczy dłonią przed jaskrawym światłem, gdyż była to pora, gdy na północy trwa dzień, poczęła przyglądać się dziwnym wędrowcom.
„Pewnie to jakiś bogacz przejeżdża przez naszą wioskę" - pomyślała widząc niezliczone mnóstwo rogów i słysząc tętent kopyt tysięcy reniferów po stwardniałej ziemi.
- Matko! Moja matko najdroższa, to ja, twój Czumo! - usłyszała nagle znajomy głos i syn rzucił się jej w ramiona ze śmiechem i łzami.
Nie wierzyła własnym oczom biedna rybaczka, że to jej Czumo wrócił z piękną królewną i ogromnymi skarbami. Myślała, że to sen i że wszystko zniknie za chwilę, a ona zbudzi się, jak co dzień, sama w nędznej izbie, drżąc z głodu i chłodu.
Tymczasem córka Słońca wyjęła z kieszeni maleńki złoty kamyczek, rzuciła go na ziemię i w jednej chwili na miejscu nędznej chatki wyrósł pałac ze złota i srebra.
I odtąd żyła stara matka ze swym kochanym synem Czumo i z piękną synową, córką Słońca, w szczęściu i spokoju, a ryb, tłuszczu i skór miała zawsze pod dostatkiem. I nigdy już odtąd nie zaznali zimna i nie drżeli w ciemnościach, bo Słońce co dzień zaglądało do swej córki i słało jej gorące promienie.
WŁADCA METALI I OLENA KOCHAJĄCA ZŁOTO
Baśń z Uralu
Pewna wdowa miała piękną córkę Olenę. Wielu we wsi starało się o jej rękę, ale Olena za nikogo nie chciała wyjść za mąż. Pewnego razu o północy matka obudziła się i widzi, że córka leży i uśmiecha się we śnie. Rano matka zapytała:
- Jaki to sen miałaś, córko?
- Śniło mi się, matko, że przyjechał po mnie pan we wspaniałym powozie z miedzi i dał mi pierścień z czerwonym, błyszczącym kamykiem.
- Ach, dziecko, zapomnij o tych snach, nic dobrego z tego nie wyniknie - powiedziała matka.
Tego dnia przyszedł do domu młody sąsiad i poprosił wdowę, by mu dała Olenę za żonę.
- Chętnie bym ci ją dala - rzekła z westchnieniem staruszka - lecz zapytaj najpierw, jaka jest jej wola.
Ale Olena powiedziała:
- Wyjdę za ciebie tylko wtedy, jeśli przyjedziesz w powozie z miedzi i dasz mi pierścień z czerwonym kamieniem.
Młodzieniec ze smutkiem opuścił dom wdowy.
Następnej nocy matka znowu widzi, że córka uśmiecha się we śnie.
- Co ci się śniło? - pyta rankiem.
- Ach, matko, śniło mi się, że zajechał przed naszą chatkę pan w srebrnym powozie i dał mi złotą przepaskę na czoło.
- Porzuć te sny, jeszcze nieszczęście nam przyniosą - mówi ze smutkiem matka.
W południe przyszedł młody pasterz z gór i prosi o rękę Oleny.
- Wyjdę za ciebie tylko wtedy - odpowiedziała dziewczyna - jeśli przyjedziesz do mnie w karecie ze srebra i dasz mi złotą przepaskę na czoło.
I pasterz ze smutkiem odszedł w góry.
Trzeciej nocy matka obudziła się i widzi, że córka uśmiecha się we śnie.
- Co ci się śniło w nocy, moje dziecko? - pyta Oleny.
- Śniło mi się, matko, że przyjechał po mnie pan w złotej karecie i przywiózł mi suknie ze szczerego złota, a cała wieś patrzyła na mnie z zazdrością.
- Ach, kiedyż się skończą te twoje nieszczęsne sny! - westchnęła matka.
Tego samego dnia w samo południe zajechały trzy karety przed chatkę wdowy: złota, srebrna i miedziana.
Złota zaprzężona była w osiem pysznych rumaków ze szczerego złota, drugą ciągnęły cztery konie srebrne, a ostatnią - dwa miedziane. Z miedzianej i srebrnej karety wyskoczyli piękni dworzanie, a ze złotej panicz odziany w szaty błyszczące jak słońce.
Wchodzi panicz do chaty i prosi o rękę Oleny. Córka nawet matki nie pyta o zezwolenie, tylko szybko wije bukiet mirtowy i daje go paniczowi. On zaś wkłada na jej palec pierścień z czerwonym kamyczkiem, na czoło przepaskę złocistą i wiedzie ją do karety. Zapomniała Olena pożegnać matkę płaczącą na progu, tak szybko wsiadła do powozu z młodym paniczem.
Paziowie trzaskają z bicza, kopyta dudnią po moście i trzy karety: złota, srebrna i miedziana znikają w oddali.
Długo jechała Olena, aż w końcu stanęła przed olbrzymią skałą.
Pan uderzył w nią laseczką ze złota, skała się nagle rozwarła i rumaki wleciały w głęboką, ciemną jaskinię. Olena słyszy straszny huk, aż ziemia się zatrzęsła.
- Co to? - pyta przerażona.
- Nic, to tylko zatrzasnęły się za nami wrota. Nie bój się - uspokoił ją pan - zaraz będzie jasno i pięknie.
Ze wszystkich stron pieczary zbiegły się naraz krasnoludki w czerwonych spodenkach i zielonych czapeczkach. W rękach trzymały płonące łuczywa. Otoczyły karetę i krzyknęły:
- Witaj, panie nasz, władco metali!
- Witajcie, poddani moi! - odpowiedział pan w złotej karecie. Krasnoludki przyświecały im w drodze płomieniami pochodni; jechali
długo, długo, aż dostali się do ogromnego boru, który porastał szczyty gór. Góry sięgały niebios i były z ołowiu; wszystkie świerki, buki i dęby były także ołowiane. Kiedy już mieli góry za sobą, ziemia zadrżała i wszystko zapadło się za nimi.
Potem znaleźli się w pięknej dolinie otoczonej ze wszystkich stron wzgórzami ze srebra. Drzewa, krzewy, nawet trawy porastające ziemię były srebrne. Z tej doliny wydostali się przez przełęcz górską na wielką halę otoczoną skałami z miedzi. Gdy tylko minęli halę miedzianą, dał się słyszeć straszny huk i znów spiętrzyły się za nimi zwały gruzów.
- Daleko jeszcze? - pyta Olena władcy metali.
- O nie, dobiegamy kresu podróży.
Patrzy Olena, a tu przed nią na szczycie góry stoi wspaniały pałac ze złota, srebra i diamentów. Prowadzi ją władca metali po stopniach z kryształu do wielkiej sali i mówi:
- Wszystko to należy do ciebie - jesteś władczynią mego królestwa. Chodzi Olena i podziwia blask diamentów, siada na złotych krzesłach i przegląda się w srebrnych zwierciadłach. W końcu poczuła zmęczenie i głód. Na skinienie władcy metali krasnoludki zastawiają szybko stół z potrawami z miedzi, srebra, ołowiu i złota. Wszyscy jedzą z wielkim apetytem, lecz Olena niczego tknąć nie może.
- Panie, daj mi kawałek chleba - prosi władcę metali.
A on skinął na paziów i już na stole jawią się bochny chleba z miedzi, srebra, ołowiu i złota. Zalała się łzami nieszczęśliwa Olena, a władca metali każe swym sługom przynosić nowe przysmaki.
- Łzy nic ci nie pomogą, przecież chciałaś mieć dużo złota i srebra. Życzenie twoje zostało spełnione - mówi pan metali.
I tak żyła biedna Olena w królestwie podziemnym. Tylko trzy razy w roku władca metali pozwalał otworzyć jej bramę, przez którą wychodziła na ziemię, by żebrać o chleb u ludzi.
O TRZECH BRACIACH, KTÓRZY BYLI DO SIEBIE PODOBNI
Baśń litewska
Dawno temu żyli trzej bracia tak do siebie podobni, że nie można było ich odróżnić. Kiedy dorośli, postanowili pójść w świat szukać szczęścia. Rozstając się zakopali w ziemi noże i przysięgli, że wrócą po niedługim czasie, a gdy czyjś nóż pokryje się rdzą, tego pójdą choćby na koniec świata szukać. I każdy z nich ruszył w inną drogę.
Najmłodszy z braci, imieniem Jurgis, udał się na wschód. W drodze spotkał lwa.
- Czy mogę ci towarzyszyć? - zapytał lew młodzieńca.
- Będę ci bardzo rad - odpowiedział Jurgis i poszli razem. Wkrótce potem spotkali niedźwiedzia.
- Czy mogę ci towarzyszyć? - zapytał niedźwiedź młodzieńca.
- Będę ci bardzo rad - odpowiedział Jurgis i wziął niedźwiedzia ze sobą. Potem zaszedł mu drogę lis, w końcu zając i odtąd wędrowali wspólnie.
Po siedmiu dniach i nocach znaleźli się w dużym mieście. Długo błąkali się po opustoszałych ulicach, zanim ujrzeli jakiegoś człowieka. Był on blady ze strachu i opowiedział Jurgisowi, że kraj cały pogrążony jest w żałobie. U wybrzeża morskiego pojawił się straszny smok i zażądał, aby mu oddano na pożarcie najpiękniejszą dziewczynę. Los padł na córkę królewską i oto dziś właśnie potwór ma pożreć królewnę. Gdy Jurgis to usłyszał, nie namyślając się wiele wyruszył wraz ze wszystkimi zwierzętami na morskie wybrzeże.
Świtało już, gdy ujrzeli orszak królewski zmierzający ku wybrzeżu. Skoro królewna zbliżyła się do brzegu, straszliwy smok o sześciu głowach wynurzył się z wody. Wtedy Jurgis strzelił z łuku, zranił potwora w ślepia, a zwierzęta rzuciły się na smoka i rozerwały go w kawałki.
Ocalona od śmierci królewna wróciła do pałacu. Radość jej ojca nie miała granic.
- Ten, kto uratował moją córkę, będzie jej mężem - rozkazał ogłosić w całym kraju.
Wówczas zgłosił się pewien dworzanin i powiedział:
- To ja zabiłem smoka!
Wdzięczny król oddał mu rękę królewny. Nazajutrz miał się odbyć ślub. Królewna płakała po kryjomu, gdyż dworzanin ten był bardzo złym i okrutnym człowiekiem. Bała się go i dlatego nie opowiedziała ojcu o jego kłamstwie.
Jak wielkie było zdumienie królewny, gdy następnego dnia wśród gości weselnych ujrzała młodego Jurgisa, swego wybawcę! Upadła na kolana przed ojcem i wyznała mu całą prawdę. Król kazał wtrącić złego dworzanina do lochu.
Wkrótce odbył się ślub Jurgisa i królewny.
Pewnego dnia Jurgis ujrzał na niebie łunę. Kazał szybko osiodłać swego rumaka, zabrał lwa, niedźwiedzia, lisa i zająca i wyruszył w stronę, skąd widać było ogień. Nie zdołały go powstrzymać ani łzy królewny, ani prośby króla.
Był już niedaleko miejsca, z którego buchały płomienie. Wtem ujrzał staruszkę drżącą z zimna.
- Dlaczego nie grzejesz się przy ogniu? - zapytał Jurgis.
- Nie wolno mi - odpowiedziała starucha. - Ale daj mi trochę sierści twoich zwierząt, to wnet się ogrzeję.
Wtedy Jurgis dał jej trochę zajęczego puchu. Starucha rzuciła puch w ogień i w tej samej chwili Jurgis zamienił się w kamień.
Tymczasem starszy brat Jurgisa powrócił do rodzinnego domu, odkopał nóż brata i... o zgrozo! Nóż był pokryty rdzą! Wtedy pomyślał:
,,Muszę ratować Jurgisa, choćbym miał zawędrować na koniec świata!"
Czterdzieści dni i czterdzieści nocy wędrował średni brat, aż przybył do wielkiego miasta. Żałoba panowała w grodzie.
- Kto tu umarł? - zapytał brat jakiegoś mieszkańca.
- Już pół roku minęło, jak waleczny król Jurgis, pogromca smoka, wyruszył w świat i ślad po nim zaginął - odpowiedział człowiek.
Gdy brat to usłyszał, udał się na dwór królewski, a że był podobny do Jurgisa jak dwie krople wody, królewna wzięła go za męża i rzuciła mu się z płaczem w ramiona.
Gdy się dowiedziała, że jest bratem Jurgisa, opowiedziała mu o wszystkim. Średni brat kilka dni przebywał na dworze królewskim. Pewnego wieczora ujrzał na niebie ogromną łunę. Kazał osiodłać rumaka i ruszył w drogę. Po drodze spotkał lwa, niedźwiedzia, lisa i zająca. Zwierzęta prosiły, by je zabrał ze sobą, i wszyscy razem popędzili dalej.
Niedaleko ognia ujrzał siwą staruchę, która drżała z zimna.
Na prośbę starej dał jej troszkę puchu z futra niedźwiedzia. Starucha rzuciła puch w ogień i w tej samej chwili średni brat zamienił się w kamień.
Tymczasem najstarszy brat udał się do domu rodzinnego, wykopał oba noże i ze zgrozą dostrzegł rdzę na ich ostrzach. Wówczas postanowił odszukać swych braci choćby na końcu świata.
Czterdzieści dni i czterdzieści nocy wędrował przez góry i lasy, aż znalazł się przed murami wielkiego miasta, które pogrążone było w smutku i żałobie.
Od mieszkańców dowiedział się, że kraj cały opłakuje swego dzielnego króla, pogromcę strasznego smoka. Nie namyślając się wiele, poszedł najstarszy brat na dwór królewski, a że był podobny do Jurgisa jak dwie krople wody, królewna zemdlała na jego widok z radości, myśląc, że to jej ukochany mąż.
Gdy się dowiedziała, że jest jego bratem, prosiła, by został na dworze i był jej gościem.
Lecz już następnego dnia o świcie, gdy najstarszy brat ujrzał czerwoną łunę na niebie, wyskoczył z łoża, dosiadł rumaka i jak wicher pognał w stronę lasu. Po drodze spotkał lwa, niedźwiedzia, zająca i lisa. Zabrał zwierzęta ze sobą i pojechał dalej.
Niedaleko ognia ujrzał staruszkę drżącą z zimna.
- Dlaczego nie grzejesz się przy ogniu? - zapytał.
- Nie wolno mi; może mnie ogrzać tylko sierść twoich zwierząt!
- A co to za laska? - rzekł najstarszy brat.
To mówiąc wziął leżący na ziemi kij do ręki i zaczął nim okładać złą wiedźmę.
- Powiedz, zła czarownico, coś zrobiła z moimi braćmi?
- Oto oni - wskazała starucha na kamienie leżące przy ognisku.
- Jeśli ich nie ożywisz, zabiję cię! - zagroził wiedźmie najstarszy brat. Czarownica przelękła się jego słów i rzekła:
- Idź do źródełka, które bije za siódmą górą i siódmą rzeką, nabierz z niego wody i skrop nią kamienie.
Uczynił brat wedle słów wiedźmy, a gdy tylko krople wody ze źródełka spadły na kamienie, ożyli jego ukochani bracia. Skropił wodą staruchę -i w tej samej chwili zamieniła się w czarny kamień.
Uradowani wrócili na dwór królewski.
Królewna nie wierzyła swym oczom. Bracia byli tak do siebie podobni, że nie wiedziała, który jest jej mężem.
Wtedy najmłodszy - Jurgis, rzucił się jej do kolan i rzekł:
- Ukochana! To ja jestem Jurgis, twój mąż! Trzej bracia żyli długo zgodnie i szczęśliwie.
Ale tęsknota za domem rodzinnym nie dawała im spokoju.
Po wielu latach postanowili odwiedzić starego ojca, który żył samotnie w dalekiej krainie. Wszyscy trzej wraz z królewną i zwierzętami wyruszyli w drogę.
Gdy już zmrok zapadł i trzeba było pomyśleć o noclegu, znaleźli się w lesie. Ujrzeli tam chatkę tak niziutką, że dachem dotykała ziemi. Chatka była pusta. Znużeni ułożyli się do snu. Tylko najstarszy brat nie mógł zasnąć.
O północy przyleciały sowy i zaczęły hukać:
- Pu-hu! Pu-hu! O, gdyby oni wiedzieli, że ich stary ojciec umiera w dalekiej stronie, nie spaliby tak spokojnie.
Gdy najstarszy brat to usłyszał, obudził wszystkich, opowiedział im o nocnej rozmowie sów i szybko podążyli w drogę. Zastali ojca na łożu śmierci. Wtedy najstarszy brat skropił go wodą ze źródełka zza siódmej góry i siódmej rzeki i starzec powrócił do zdrowia. Odtąd wszyscy żyli w szczęściu i weselu.
MĄDRA ODPOWIEDŹ
Baśń łotewska
Pewnego razu car spotkał na gościńcu starca i pyta:
- Dlaczego masz głowę białą, a brodę czarną? Pokłonił się starzec i rzecze:
- Dlatego, że włosy na głowie są o dwadzieścia lat starsze niż broda. Broda rosnąć mi zaczęła, gdy miałem dwadzieścia lat.
Podobała się ta odpowiedź carowi. Rozkazał starcowi, aby nikomu nie opowiadał o tym, dopóki nie zobaczy go dwadzieścia razy.
Gdy car wrócił do zamku, wezwał wszystkich swych oficerów i dworzan, a potem pyta:
- Powiedzcie mi, dlaczego tak bywa, że głowa jest biała, a broda czarna.
Długo głowili się bojarowie, ale nikt z nich nie znalazł właściwej odpowiedzi. Wtedy car kazał im wyruszyć w świat, by szukali odpowiedzi. Po pewnym czasie wszyscy wrócili z niczym i ze strachem zjawili się przed obliczem władcy. Wyśmiał car ich głupotę i rozkazał iść precz.
Ale był jeden dworzanin, który słyszał kiedyś o mądrym starcu, pojechał więc do niego i zaczął go prosić, by mu dał odpowiedź na carskie pytanie. Zgodził się starzec, ale postawił jeden warunek:
- Niechaj mi przyniosą dwadzieścia srebrnych monet, a na każdej monecie ma być wyryta głowa cara.
Dworzanin przyniósł pieniądze, a wtedy starzec pouczył go, jak ma odpowiedzieć carowi.
Carski sługa, szczęśliwy, puścił się w drogę powrotną i, stanąwszy przed tronem władcy, powiedział:
- Najjaśniejszy panie, odpowiedź na twoje pytanie brzmi: głowa jest biała dlatego, że jest starsza niż broda.
Rozgniewał się car na starca, gdyż domyślił się od razu, że to on zdradził tajemnicę, i rozkazał przyprowadzić go natychmiast na swój dwór.
- Dlaczego złamałeś mój zakaz? - pyta groźnie.
- Powiedziałeś, panie, że tylko wtedy wolno mi będzie wyjawić prawdę, gdy zobaczę cię dwadzieścia razy. Woli twej stało się zadość.
- Jak to?! - zawołał car.
- Widziałem cię, panie, dwadzieścia razy na własne oczy - odpowiedział starzec.
Rozgniewał się car jeszcze bardziej i już woła hajduków, by rzucili kłamcę do piwnicy. Wtedy starzec ozwał się w te słowa:
- Nie kłamię, najjaśniejszy panie, lecz mówię najszczerszą prawdę; oczy me widziały cię dwadzieścia razy na dwudziestu srebrnych monetach.
Zadziwiła cara mądrość starego i chciał go jeszcze raz wypróbować. Wzywa wszystkich swoich dworzan na uroczystą wieczerzę, a starca sadza obok siebie z lewej strony.
Podczas uczty car uderza lekko palcami po lewym ramieniu siedzącego obok rycerza i rozkazuje, by ten uderzył następnego, ten znowu następnego i tak dalej wokoło. Przyszła kolej na starca. Nie ośmielił się uderzyć cara i tylko zadał mu takie pytanie:
- Co ma począć wędrowiec, gdy wyjdzie na takie miejsce, gdzie drogi rozchodzą się na cztery strony świata?
Car odpowiedział:
- Niech wróci, skąd przyszedł, i szuka nowej drogi.
Wtedy starzec uderzył palcami siedzącego obok niego dworzanina po prawym ramieniu. Ten uderzył następnego, następny jeszcze dalszego i tak poszły uderzenia z powrotem.
Wszyscy dziwili się mądrości starca, a najwięcej car. Zamyślił się głęboko, bo nie w smak mu poszło, że taki prosty chłop jest mądrzejszy niż on sam.
- Hej! - mówi. - Coś ty mi jesteś zanadto sprytny. Każę cię wrzucić do lochu.
- Jeśli pragniesz, panie, żeby mówili w całym świecie, że chcesz tylko nad głupcami panować, to wrzuć - rzecze starzec śmiało.
Widzi car, że nie ma sposobu - uśmiecha się łaskawie, każe obdarzyć starca skarbami i puszcza go na wolność.
ŚMIERĆ-KUMA
Baśń łotewska
Pewien ubogi chłop miał bardzo dużo dzieci. Kiedy urodził mu się jeszcze jeden syn, wybrał się na wieś, aby prosić przyjaciół i sąsiadów w kumy.
Długo jednak wędrował od chaty do chaty na próżno. Wszyscy po kolei odmawiali mu tej przysługi. Ten mówił, że ma siano kopić, ów, że drwa rąbać, tamta, że musi płótno tkać, a inna znów, że dzieci pilnuje. I tak wszyscy bogaci gospodarze wymówili się od kumoterstwa z biednym chłopem.
Poskrobał się chłop z zakłopotaniem w głowę, wyszedł na drogę i postanowił prosić w kumy pierwszego wędrowca, którego spotka na gościńcu.
Stoi tak, stoi, patrzy, a tu idzie naprzeciw jakiś starzec. Zdziwił się chłop niepomału, gdy nieznajomy zatrzymał go i mówi:
- Prawda-li to, że kumotrów poszukujesz?
- Ktoś ty? - zapytał chłop.
- Jestem Bóg. Wtedy chłop powiada:
- Nie mogę ja ciebie wziąć w kumy, bo niesprawiedliwie czynisz, bogatym dajesz wiele, a biednym nic.
I poszedł chłop dalej. Nagle zza krzaka wyskakuje chudy czarny człowieczek.
- Czy nie chciałbyś iść w kumy do mojego syna? - pyta chłop. Człowiek odpowiedział piskliwym głosem:
- Chętnie, mój przyjacielu.
- A kto ty jesteś? - pyta chłop.
- Jestem Diabeł.
Potrząsnął chłop głową i powiada:
- Nie chcę ja ciebie, bo tylko ludzi mamisz swymi głupimi sztuczkami. I poszedł dalej.
Nagle spotyka trzeciego wędrowca. Była to wysoka, koścista kobieta w czerni.
- Czy nie chciałabyś być moją kumą? - pyta chłop.
- Chętnie, jeśli tylko mnie zechcesz, gdy dowiesz się, kim jestem.
- A jak ciebie zwą? - pyta chłop.
- Jestem Śmierć.
- Sprawiedliwa jesteś i mądra, wszystkich do siebie wzywasz po równi, czy to carów i królów ze stolic, czy to biednych chłopów z lepianek. Poproszę cię w kumy z radością.
I przyszła Śmierć do chłopa biedaka w kumy, jadła, piła i weseliła się. Odchodząc, tak rzekła do ojca niemowlęcia:
- Kiedy twój syn będzie miał szesnaście lat, przyjdę go odwiedzić. Jegor (bo takie mu dali imię) rósł zdrowo i szczęśliwie w ubogiej chacie.
Kiedy minął mu szesnasty rok i wszyscy już zapomnieli o Śmierci-Kumie, zjawia się ona pewnego dnia w lepiance i tak mówi do swego chrzestniaka:
- Chcę uczynić z ciebie, chłopcze, wielkiego lekarza. Słuchaj uważnie, co ci powiem: gdy ujrzysz mnie u łoża w nogach chorego, wtedy weź to ziele, zanurz w wodę i wlej choremu trzy krople w usta, a wkrótce wyzdrowieje.
Ale kiedy zobaczysz mnie u wezgłowia, wtedy nie wolno ci dawać choremu żadnego lekarstwa, gdyż musi on umrzeć.
Zostawiła Śmierć Jegorowi garść ziela i znikła.
Od tej pory Jegor zasłynął jako sławny lekarz. Setki chorych z najdalszych zakątków kraju błagały go o pomoc. Ten, kogo podjął się leczyć, wkrótce powracał do zdrowia, ten zaś, kogo leczyć„się wzbraniał, umierał. W ten sposób syn biednego chłopa stał się człowiekiem bogatym i sławnym.
Pewnego razu zachorował ubogi chłop z rodzinnej wioski Jegora. Żona przyszła prosić lekarza o pomoc. Jegor wsiadł do karety i wkrótce stanął przed chatą sąsiada.
Wchodzi do izby i patrzy, a tu Śmierć stoi u wezgłowia chorego. Rzecze wtedy Jegor do żony umierającego:
- Nic tutaj poradzić już nie mogę, śmierć mu pisana.
Uderzyła w płacz biedna kobieta, a dzieci nuż błagać i prosić Jegora, by ich nie opuszczał, by nie zostawiał ich ojca i żywiciela bez pomocy.
Ulitował się Jegor, gładzi główki dzieci i myśli, jak by tu uratować chorego.
Każe wszystkim opuścić izbę, w której leżał umierający, a sam szybko odwraca łoże tak, by wezgłowie było tam, gdzie przedtem nogi. Zanurza pęk ziół w wodzie i zwilża choremu wargi.
Śmierć spojrzała surowo na chrzestniaka, pogroziła mu palcem i znikła. A chory wstał z łoża jakby nowonarodzony. Hej, zapanowała radość w ubogiej chacie, a podziękowaniom nie było końca.
Zdarzyło się raz, że stary ojciec Jegora zachorował śmiertelnie. Staje syn przed łożem rodzicielskim i patrzy przerażony, a tu Śmierć wyrosła u wezgłowia. Nie zastanawia się Jegor ani chwili, odwraca łoże, zanurza ziele w wodę i paru kroplami zwilża ojcu wargi.
Rozgniewała się wtedy Śmierć okrutnie, że już drugi raz przekracza jej zakaz, wzięła chrzestniaka za rękę i wiedzie do podziemnego zamku.
Ogromna sklepiona sala jarzy się milionem świeczek dużych, małych i średnich. Niektóre ledwie się tlą, słabo chwieją się ich płomyczki, niektóre zgorzały do połowy, a jeszcze inne palą się jasnym, równym płomieniem.
Pyta Jegor:
- Co to za świeczki?
Śmierć odpowiada:
- Każda świeczka to życie ludzkie.
- A gdzie moja świeczka?
Wtedy pokazała mu Śmierć świecę do połowy wypaloną i rzecze:
- Widzisz, miałbyś jeszcze wiele lat życia przed sobą, ale za to, że dwa razy mnie oszukałeś, muszę ją zdmuchnąć.
Spojrzała na Jegora łagodnie i dodała:
- Choć mi cię żal, bo jesteś moim chrzestniakiem i nie dla zapłaty wywiodłeś mnie w pole, nic na to nie mogę poradzić.
Widzi Jegor, że nie tak groźnie Śmierć wygląda. Nabrał więc otuchy i nuż ją prosić a molestować, by mu jeszcze darowała życie.
Musiała widać Śmierć bardzo lubić swego chrzestniaka, bo zgodziła się w końcu na jego prośbę, a nawet zapaliła drugą, wielką świecę na miejsce wypalonej do połowy i przedłużyła w ten sposób życie Jegorowi.
Ale gdy powrócił na świat z podziemia, stała się rzecz dziwna.
Nie mógł już odtąd wyleczyć żadnego chorego, bo nie widział Śmierci ani u nóg, ani u wezgłowia.
W końcu zdało mu się, że to był tylko sen albo bajka.
A i my włóżmy to między bajki.
PRZĄDKI ZŁOTA
Baśń estońska
Przed wiekami, przed dawnymi żyła w niedostępnym dzikim borze zła wiedźma. Miała trzy pasierbice, piękne jak zorza wieczorna, a najmłodsza z nich była najpiękniejsza.
Żyły one w głuszy leśnej, z dala od ludzkich osad i nigdy jeszcze nie widziały człowieka. Znały tylko słońce we dnie, a księżyc i gwiazdy w nocy. Od brzasku do zmroku musiały na rozkaz złej macochy pracować przy kądzieli i prząść złote nici. Gdy tylko kończyły jeden motek, zjawiała się zaraz jak spod ziemi stara i nakładała drugi.
Gotowe nici zabierała macocha do swej komory, której wrota zamykała na trzy ogromne zamki. Siostry nie wiedziały, skąd macocha przynosi złote przędziwo do chaty, i nie domyślały się wcale, na czyje szaty je przeznacza.
Trzy razy do roku znikała stara wiedźma na pewien czas z domu wracała ze swoich wędrówek potajemnie nocą, gdy pasierbice spały, tak że nie wiedziały nigdy, co przywoziła ze sobą.
Zanim wyruszyła w podróż, zostawiała im tyle roboty, że biedne dziewczęta musiały pracować podwójnie, by zdążyć przed powrotem macochy. Ciężka byłaby ich dola, gdyby nie ukończyły swej pracy.
Właśnie stara wybierała się znów w podróż i, przywoławszy do siebie pasierbice, tak rzekła:
- Zostawiam wam tu motki złotego przędziwa; niech ręce wasze nie ustają w pracy nawet na chwilę, a oczy nie odwracają się od złotych nici. Jeśli którakolwiek z was zerwie swą nić, biada jej. Nić straci złocisty blask i nic go jej nie przywróci, a wtedy spotka was wszystkie straszna kara.
To powiedziawszy stara znikła za wrotami chaty w ciemnościach nocy.
Trzy biedne siostry siedziały od świtu do nocy nad robotą i bez wytchnienia przędły, przędły. Ręce im pomdlały z wyczerpania, palce popuchły od pracy, na czołach perlił się pot kroplisty, ale żadna z nich nie podniosła głowy ani nie wyrzekła słowa.
Trzeciego dnia pod wieczór usłyszały nagle tętent przed chatą i gwałtowne pukanie do wrót. Przerażone uciekły do komory. Tylko najmłodsza ośmieliła się spojrzeć przez szparę i ujrzała pięknego, młodego królewicza w pozłocistych szatach.
A było to tak:
Królewicz z pobliskiego państwa polował w lasach na niedźwiedzia i w zapale myśliwskim tak się oddalił od swej świty, że zabłądził i znalazł się sam w gęstwinie. Nie słyszał już szczekania psów ani odgłosów myśliwskich. Minęła godzina i dwie, a on na próżno szukał drogi w puszczy. Tylko echo odpowiadało na jego głośne wołania. Znużony zsiadł z konia, aby odpocząć w cieniu drzew, i położywszy się na miękkim mchu, zasnął. Kiedy się obudził, słońce stało już nisko. Począł znów szukać drogi i zrozpaczony rzucił się z koniem na lewo, w stronę gdzie las był rzadszy.
Nagle ujrzał wąską ścieżynę. Uradowany popędził rumaka i wkrótce stanął nad starą, zbutwiałą kładką przerzuconą przez leśny strumyczek.
,,No, nareszcie jakiś ślad ludzkiej osady!" - pomyślał.
Przeciął szybko zieloną polanę otoczoną wysokimi świerkami i znalazł się przed małą chatką pokrytą ze starości mchem.
Gdy na jego pukanie nikt nie odpowiadał, pchnął drzwi porywczo i wszedł do izby. Stały tu tylko trzy kądziele. Na podłodze leżały stosy złocistego przędziwa, rzucając blask na całą izbę, ale gdzież się podziały prządki?
Na prawo ujrzał drzwi o trzech zamkach zawarte na głucho; uderzył w nie mieczem, ale drzwi wydały tylko głuchy podźwięk i nawet nie drgnęły pod ciosem.
Wtedy królewicz pchnął inne maleńkie drzwiczki wiodące do komory trzech sióstr i wszedłszy do izdebki ujrzał trzy dzieweczki cudnej piękności przytulone do siebie i drżące ze strachu.
- Kto jesteście, o piękne? - zapytał zdumiony królewicz po chwili -milczenia.
- Jesteśmy prządkami złota - odpowiedziała najstarsza.
- A kim ty jesteś, o panie? - zapytała ciekawie najmłodsza przyglądając mu się szeroko otwartymi oczyma, gdyż nigdy jeszcze żadna z nich nie widziała nikogo z ludzi poza macochą.
- Jestem synem króla tego państwa - odpowiedział myśliwy - zabłądziłem na polowaniu i nie mogę odnaleźć drogi do pałacu.
Wtedy siostry, ośmielone grzecznością królewicza, ugościły go mlekiem i chlebem, a potem opowiedziały mu o swej ciężkiej pracy, o złej macosze, która je męczy, i błagały, by je uwolnił.
Tymczasem myśliwi dzień i noc szukali królewicza, aż wreszcie zrozpaczeni wrócili z niczym do pałacu. Król rozkazał na nowo przetrząsnąć całą puszczę, ale nigdzie nie natrafiono na ślad zaginionego.
Dopiero trzeciego dnia któryś z myśliwych natknął się na ścieżkę prowadzącą do chatki złej wiedźmy i odnalazł królewicza.
Smutne było rozstanie trzech sióstr-prządek z królewskim gościem. Ale najsmutniejsze były oczy najmłodszej, której serce przepełniła miłość do młodzieńca.
Królewicz pożegnał siostry serdecznie, podziękował im za gościnę i odpowiedział na ich prośby:
- Na mój miecz się zaklinam, że nie spocznę, póki was nie uwolnię od złej macochy. Nie mówcie jej tylko o tym, że tu byłem, a wkrótce o mnie usłyszycie.
A do najmłodszej rzekł:
- Jadę do mego ojca, by mu powiedzieć, że znalazłem dla siebie żonę, a dla niego piękną i dobrą synową.
Radość biednej dziewczyny nie miała granic. Długo patrzyła na niknącą postać królewicza ze srebrną kitą na kołpaku.
Teraz siostry musiały powrócić do swej pracy. Ze strachem w sercu myślały o bliskim powrocie macochy. Co będzie, jeśli nie zdążą skończyć roboty?
Ale największe przerażenie ogarnęło najmłodszą prządkę; myśląc bowiem o królewiczu zerwała przez nieuwagę złotą nić. Nagle ujrzała, że jej przędziwo utraciło swą pozłocistą barwę i blask. Leżało obok kądzieli jak stos brudnej wełny.
Na próżno czyściła i prała dzień cały zaczarowane przędziwo. Pozostało szare i brzydkie, pozbawione złotego połysku.
W nocy wróciła macocha. Zbudziła siostry i rozkazała im pokazać sobie przędziwo. Gdy zobaczyła u najmłodszej stos wyblakłych nici, wpadła w straszny gniew.
- Ty wstrętny leniuchu, coś ty zrobiła?! Przez ciebie nici straciły blask! Ale nie ujdzie ci to na sucho, niegodziwe stworzenie!
Zamknęła pasierbicę do komory i tam codziennie biła ją i przeklinała nie dając chleba ni wody. Na prośby dwu pozostałych sióstr odpowiadała:
- Nie litujcie się tak nad jej losem, gdyż to samo was czeka prędzej czy później.
Biedna prządka umarłaby niechybnie z głodu i bicia, gdyby nie pomoc sióstr. Co noc zakradały się do jej więzienia i przynosiły chleb i mleko.
Pewnego razu, gdy macocha zasnęła twardo, najmłodsza poprosiła siostry, by ją choć na chwilę wypuściły z komory. Tak dawno już nie czuła chłodnego powiewu wiatru na policzkach, nie widziała jasnych gwiazd na niebie, że zapragnęła odetchnąć świeżym powietrzem.
Siostry zgodziły się na to, mimo strachu przed złą wiedźmą, gdyż bardzo kochały swą najmłodszą siostrzyczkę.
Dziewczyna cicho wymknęła się z chaty i wyszła na polanę. Usiadła pod sosną i poczęła płakać nad swą dolą.
Na sośnie siedział wielki, czarny kruk i czyścił sobie pióra przed snem.
Gdy prządka go ujrzała (a rozumiała ona mowę ptaków), odezwała się w te słowa:
- Kruku, ty najmądrzejszy z ptaków świata, zechciej mnie wysłuchać. Pomóż mi, jestem taka nieszczęśliwa.
- Cóż ci się stało, kto wyrządził ci krzywdę? - zapytał kruk. Wtedy dziewczyna opowiedziała mu o wszystkim: o przyjeździe królewicza z dalekich stron, o złej macosze i o swoim losie.
- Jeśli chcesz mi pomóc, kruku - powiedziała wreszcie - poleć do pałacu królewskiego i powiedz królewiczowi, że zła macocha męczy mnie i głodzi, gdyż nici straciły swój złoty blask. Jeżeli on mnie nie uwolni, wkrótce czeka mnie śmierć.
- Nie płacz - zakrakał kruk - pomogę ci.
I poleciał natychmiast na zachód, a prządka z nadzieją w sercu powróciła do swego więzienia.
Pod wieczór następnego dnia rozległo się krakanie kruka nie opodal chaty, pod okienkiem zamkniętej dziewczyny.
Nocą wymknęła się znów tajemnie przy pomocy sióstr i pobiegła na polanę.
Kruk już na nią czekał czyszcząc dziób zawzięcie.
- Miałem szczęście - zakrakał - zastałem w ogrodzie królewskim syna czarodzieja wiatrów. Zna on nasz język i wszystko powtórzył królewiczowi, którego jest druhem serdecznym. Taką ci przynoszę odpowiedź:
„Gdy minie siedem dni i siedem nocy, wyjdź z domu i czekaj na królewicza przy kładce".
A muszę ci powiedzieć, że twój królewicz to dobry pan: dał mi duży kawał smacznego mięsa na drogę - powiedział kruk z zadowoleniem, trzepocząc skrzydłami.
Uradowana dziewczyna podziękowała krukowi serdecznie i wróciła cichutko do chaty.
Zbliżał się siódmy dzień. Pożegnała się z siostrami i przyrzekła im święcie, że uczyni wszystko, by je uwolnić spod władzy macochy.
O oznaczonej porze wymknęła się z komory i usiadła na trawie obok kładki. Była ciemna noc. Strumyczek szemrał spokojnie wśród zarośli. Już kogut zapiał w kurniku macochy, a ona wciąż jeszcze czekała. Wciąż przykładała ucho do ziemi, ale żaden dźwięk nie mącił nocnej ciszy. Niepokój zakradł się do jej serca. Czyżby królewicz zabłądził? A może zapomniał o niej i wcale nie przyjedzie? Ale nie, to niemożliwe! Był taki dobry dla niej i dla sióstr.
Dopiero między drugim a trzecim pianiem koguta usłyszała tętent koni. Ujrzała w brzasku porannym orszak rycerzy, na którego czele jechał królewicz. Zeskoczył z rumaka, wziął ją na siodło i pognali w las.
Gdy wyjechali z puszczy, słońce stało już wysoko na niebie.
Tymczasem macocha obudziła się i zauważywszy, że znikła najmłodsza pasierbica, wpadła w straszną złość. Poczęła bić sękatym kijem dwie pozostałe siostry, by zdradziły, dokąd uciekła najmłodsza. Ale siostry milczały jak grób mimo razów czarownicy.
Wtedy zerwała w sadzie dziewięć pęczków rozmitych ziół, posypała je solą, związała konopianą nicią i rzuciła na wiatr, wymawiając straszne zaklęcie:
Pędź, kłębku, w dal, leć z wichrem, leć, tę, co ucieka, chcę martwą mieć!
Było już południe, kiedy królewicz wraz ze swą świtą stanął nad brzegiem rwącej rzeki, przez którą prowadził tak wąski most, że jeźdźcy mogli po nim przejechać tylko gęsiego.
Królewicz ze swą narzeczoną wjechał pierwszy na most. Nagle zerwała się ze świstem wichura, tumany pyłu przesłoniły niebo. Prządka przerażona zachwiała się na siodle i wpadła w nurty rzeki, nim królewicz zdążył ją pochwycić.
To zdradliwy kłębek przyleciał z wiatrem i dotknąwszy sukni uciekającej prządki spełnił żądanie macochy.
Do późnej nocy królewicz i rycerze szukali zatopionej dziewczyny w głębinach rzeki, ale nie znaleziono nawet jej ciała.
Zrozpaczony królewicz, gdy powrócił do pałacu, ciężko zachorował ze zgryzoty i był bliski śmierci.
Król-ojciec zawezwał lekarzy z całego kraju, ale nikt nie mógł pomóc królewiczowi. Leżał w ciemnej komnacie i coraz bardziej opuszczały go siły.
Aż pewnego razu przybył na dwór królewski syn czarodzieja wiatrów. Gdy dowiedział się o chorobie swego przyjaciela, rzekł:
- Poślijcie do Finlandii po mego ojca, on mu na pewno pomoże.
I posłał król do Finlandii swych rycerzy, prosząc potężnego władcę o pomoc.
Czarodziej przybył na skrzydłach wichru północnego i spojrzawszy na chorego królewicza odezwał się w te słowa:
- Zły kłębek gnany wiatrem sprowadził nieszczęście, teraz tylko wiatr może przywrócić zdrowie królewiczowi. Niechaj trzy dni leży w powiewie wiatru z południa, a czwartego dnia będzie mu lepiej.
I stało się tak, jak powiedział. Czwartego dnia królewicz mógł po raz pierwszy powstać z łoża i odtąd z każdą godziną przybywało mu sił.
Gdy już zupełnie powrócił do zdrowia, postanowiłwyruszyć na miejsce, gdzie stracił swoją ukochaną. Gdy stał zamyślony nad wodą, usłyszał śpiew z głębi rzeki:
Złej macochy klątwy srogie rzuciły mnie w fale rzeki. Na nic płacz wasz, siostry drogie, zostanę tu już na wieki.
Królewicz szybko podbiegł nad sam brzeg, by odszukać ślady tej, która śpiewała tę pieśń, ale na próżno rozglądał się wokół. Na falach nie było nikogo. Tylko na środku koryta rzecznego, w pobliżu mostu, kołysał się biały, piękny kwiat lilii wodnej wśród ogromnych, zielonych liści.
Wtedy królewiczowi błysnęła nagle myśl:
„Pójdę do chatki sióstr-prządek, może one pomogą mi odnaleźć moją ukochaną".
I natychmiast skierował się w stronę ich mieszkania.
Czekał do świtu. Gdy tylko słońce wychyliło się zza drzew, wyszła z chaty średnia siostra i nachyliła się nad źródełkiem, by się umyć.
Wtedy królewicz podszedł do niej i opowiedział jej o wszystkim.
Dziewczyna zawezwała drugą prządkę.
Gdy królewicz wspomniał o lilii wodnej i o śpiewie, który usłyszał nad rzeką, obie od razu zrozumiały, że ich najmłodsza siostrzyczka nie zginęła, lecz żyje w nurtach rzeki zamieniona w kwiat.
Prządki kazały królewiczowi ukryć się w zaroślach i czekać tam aż do wieczora. O zmierzchu wymknęły się z chaty i zaniosły królewiczowi kawałek ciasta, które upiekły potajemnie, dodając doń różnych, sobie tylko wiadomych ziół.
- Weź ten placek, panie, i zjedz go popijając wodą źródlaną, a będziesz rozumiał mowę ptaków. Tylko ptaki mogą nam pomóc w tej sprawie. A teraz musisz odejść, gdyż może cię zobaczyć macocha. A nie zapomnij, królewiczu, o nas i o naszej niewoli, gdy już wyratujesz naszą najmłodszą siostrę.
I z tymi słowy zniknęły w zaroślach otaczających polanę.
Następnego ranka królewicz udał się w drogę powrotną. Zjadł placek, popił go wodą źródlaną i natychmiast zaczął rozumieć mowę ptaków śpiewających w lesie.
Niedaleko mostu ujrzał dzięcioła i drozda na szczycie wysokiej topoli, pod którą zatrzymał się dla odpoczynku.
- O, jak głupi są ci ludzie, nic nie rozumieją! Już od roku obok mostu płacze najmłodsza pasierbica złej macochy, zamieniona w lilię wodną. Skarży się na swój los tak żałośnie, że nie mogę bez smutku przelatywać nad rzeką. Ale nikt nie spieszy jej z pomocą - zaświergotał drozd.
- Tak, tak, ludzie są głupi i nie wiedzą, co się dzieje na świecie. Czasami nawet bardzo mi ich żal - pokiwał łebkiem dzięcioł.
- A przecież, by ocalić dziewczynę, trzeba tylko powiedzieć o wszystkim czarodziejowi z Finlandii, a on już będzie wiedział, jak ją uratować.
„Och, jakie to szczęście, że rozumiem teraz mowę ptaków. Gdybym tylko mógł dostać się szybko do tego czarodzieja! Ale mieszka on wśród śniegów i lodów tak daleko, że chyba rok minie, zanim tam dotrę" -pomyślał królewicz.
Wtem usłyszał nad swoją głową rozmowę czerwonych gilów.
- Wiesz - mówi jeden do drugiego - opowiadał mi przyjaciel, że w Finlandii jest wspaniały mech do budowania gniazd; lećmy do Finlandii, może tam będzie lepiej naszym dzieciom.
- Zatrzymajcie się na chwilę, drogie gile - przemówił królewicz w ptasim języku - zanieście ode mnie czarodziejowi wiatrów w Finlandii tysiące pozdrowień i zapytajcie go, czy może zamienić lilię wodną w człowieka.
Gile zgodziły się chętnie i zaraz odleciały na północ, a królewicz wrócił na most i zapatrzył się na cudny kwiat kołyszący się na falach. Ale daremnie czekał na pieśń zatopionej prządki. Wokoło panowała głucha cisza.
O północy wrócił do zamku nikomu nic nie mówiąc o swej tajemnicy.
Po kilku dniach, gdy siedział zamyślony w ogrodzie królewskim, nagle ujrzał orła o olbrzymich skrzydłach, który krążył nisko nad ogrodem. Orzeł, dostrzegłszy królewicza, jeszcze bardziej zniżył swój lot i wreszcie usiadł na murze baszty zamkowej.
- Mam dla ciebie, królewiczu, pozdrowienia od wielkiego czarodzieja północy. Kazał ci powiedzieć te słowa: ,,Niechaj królewicz pójdzie nad brzeg rzeki, tam gdzie rośnie lilia. Niechaj nie lęka się niczego i rzuci się do wody wyrzekłszy przedtem zaklęcie:
Wietrze mój, wietrze północy, niech na umówiony znak z człowieka stanie się rak. Gdy zamieni się w raka, niech dotrze do korzeni wodnej lilii, które tkwią głęboko w mule, niechaj przetnie je swymi szczypcami, a potem schwyci łodygę kwiatu. Nie wolno mu wypuścić łodygi ani na chwilę, inaczej zginą oboje. Potem niech wypłynie na powierzchnię i skieruje się na lewy brzeg w stronę srebrnolistnej topoli, co rośnie tuż nad wodą. Niedaleko topoli leży ogromny kamień. Wtedy Królewicz-rak musi położyć lilię na tym kamieniu i wyrzec ludzkim głosem słowa:
Powstań z lilii, dziewczę młode, a ja z raka się wywiodę. Gdy tylko orzeł skończył, wzniósł się wysoko w górę, zatoczył koło nad głową młodzieńca i znikł w chmurach.
Królewicz długo siedział oszołomiony i rozmyślał nad słowami, które przekazał mu orzeł.
Wtem usłyszał nad sobą krakanie wrony:
- Królewiczu, nie zwlekaj, twoja narzeczona od dawna wygląda pomocy. Nie obawiaj się niczego. Słowo czarodzieja wiatrów jeszcze nigdy nie zawiodło.
Dodało to królewiczowi otuchy; powstał, dosiadł rumaka i udał się na most. Tam usłyszał znowu cichutką skargę zatopionej prządki złota:
Złej macochy klątwy srogie
rzuciły mnie w fale rzeki.
Na nic płacz wasz, siostry drogie,
zostanę tu już na wieki.
A mój miły pewnie zginął,
zabrały go wody sine
i roztrzaskały w kotlinie.
Gdy królewicz usłyszał dźwięk głosu ukochanej, nie tracił chwili czasu, lecz szybko wypowiedział zaklęcie. Natychmiast zamienił się w wielkiego, czarnego raka i popełzł na dno rzeki, tam gdzie tkwiły w mule korzenie wodnej lilii. Uchwycił je szczypcami, przegryzł w jednej chwili i popłynął wraz z kwiatem w stronę brzegu. Tu uchwycił się krzaka wierzbiny, odpoczął chwilę i znów popłynął dalej, tam gdzie rosła srebrnolistna topola. Wypełzłszy na brzeg rzeki odszukał wielki kamień i położywszy na nim kwiat zaczarowany, rzekł:
Powstań z lilii, dziewczę młode, a ja z raka się wywiodę. I natychmiast stanęła nad brzegiem wody dziewczyna cudniejsza niż słońce, a obok niej młody królewicz w pozłocistych szatach. Szczęście obojga nie miało granic. Królewicz posadził uratowaną cudownie narzeczoną na swego rumaka i popędził jak wicher do pałacu.
Stary król nie posiadał się z radości, widząc szczęście ukochanego jedynaka. Wyprawił młodej parze wspaniałe wesele, sprosił gości z całego kraju, z bliska i z daleka, i wszyscy trzy dni jedli, pili i weselili się.
Czwartego dnia rankiem wyszedł królewicz wraz ze swą żoną do sadu. Gdy siedzieli pod kwitnącą jabłonią, usłyszeli nagle głos sikorki:
- O wy ludzie, niewdzięcznicy! Zapomniałaś już o tym, prządko złota, że zła wiedźma męczy w leśnej chacie dwie twoje siostry? Więc już do końca życia mają pozostać u niej w niewoli? Byłyście wszystkie trzy córkami wielkiego króla, ale czarownica porwała was z domu rodzicielskiego i zaprzęgła do złej roboty, przeklętej przez ludzi i zwierzęta. Oto trzy razy do roku wykradała słońcu potajemnie jego złote promienie i kazała wam prząść z nich nici, z których pragnęła utkać sobie odświętną złocistą szatę. Dlatego coraz zimniej staje się na świecie i słońce ma coraz słabszy blask.
Złej macochy klątwy srogie
rzuciły mnie w fale rzeki.
Na nic płacz wasz, siostry drogie,
zostanę tu już na wieki.
A mój miły pewnie zginął,
zabrały go wody sine
i roztrzaskały w kotlinie.
Gdy królewicz usłyszał dźwięk głosu ukochanej, nie tracił chwili czasu, lecz szybko wypowiedział zaklęcie. Natychmiast zamienił się w wielkiego, czarnego raka i popełzł na dno rzeki, tam gdzie tkwiły w mule korzenie wodnej lilii. Uchwycił je szczypcami, przegryzł w jednej chwili i popłynął wraz z kwiatem w stronę brzegu. Tu uchwycił się krzaka wierzbiny, odpoczął chwilę i znów popłynął dalej, tam gdzie rosła srebrnolistna topola. Wypełzłszy na brzeg rzeki odszukał wielki kamień i położywszy na nim kwiat zaczarowany, rzekł:
Powstań z lilii, dziewczę młode,
a ja z raka się wywiodę.
I natychmiast stanęła nad brzegiem wody dziewczyna cudniejsza niż słońce, a obok niej młody królewicz w pozłocistych szatach. Szczęście obojga nie miało granic. Królewicz posadził uratowaną cudownie narzeczoną na swego rumaka i popędził jak wicher do pałacu.
Stary król nie posiadał się z radości, widząc szczęście ukochanego jedynaka. Wyprawił młodej parze wspaniałe wesele, sprosił gości z całego kraju, z bliska i z daleka, i wszyscy trzy dni jedli, pili i weselili się.
Czwartego dnia rankiem wyszedł królewicz wraz ze swą żoną do sadu. Gdy siedzieli pod kwitnącą jabłonią, usłyszeli nagle głos sikorki:
- O wy ludzie, niewdzięcznicy! Zapomniałaś już o tym, prządko złota, że zła wiedźma męczy w leśnej chacie dwie twoje siostry? Więc już do końca życia mają pozostać u niej w niewoli? Byłyście wszystkie trzy córkami wielkiego króla, ale czarownica porwała was z domu rodzicielskiego i zaprzęgła do złej roboty, przeklętej przez ludzi i zwierzęta. Oto trzy razy do roku wykradała słońcu potajemnie jego złote promienie i kazała wam prząść z nich nici, z których pragnęła utkać sobie odświętną złocistą szatę. Dlatego coraz zimniej staje się na świecie i słońce ma coraz słabszy blask.
Ale teraz ty, królewiczu, musisz uwolnić świat od złej wiedźmy i wyrwać spod jej władzy siostry swej żony. Jeśli tego nie uczynisz, nie zaznasz szczęścia na ziemi.
Gdy usłyszeli te słowa, bardzo się obydwoje zawstydzili, że mogli choć na chwilę zapomnieć o biednych prządkach z lasu. Zwłaszcza królewna płakała rzewnie i jęła zaklinać królewicza, by ją zabrał z sobą na wyprawę.
Wnet królewicz zwołał rycerzy, wsiedli na rumaki i pojechali do puszczy. Królewna-prządka nie chciała ni razu odpocząć w drodze, byle jak najszybciej uwolnić swe siostry.
Gdy znaleźli się na polanie, biedne dziewczęta ujrzały ich z okienka, przy którym przędły, i niepomne na gniew macochy wybiegły z chaty.
Padły sobie wszystkie trzy w objęcia i to płakały, to śmiały się ze szczęścia.
Tymczasem rycerze pozsiadali z koni i z królewiczem na czele udali się z mieczami w dłoniach do chaty czarownicy. Niektórzy z towarzyszy królewicza ostrzegali go, by nie wchodził do izby, gdyż wiedźma może go zaczarować, ale królewicz odważnie pchnął drzwi wiodące do izby staruchy.
Ale jakież było zdziwienie wszystkich, gdy mimo że przeszukali całą chatkę od piwnic do strychu, nigdzie nie znaleźli śladu złej wiedźmy.
I nic dziwnego, gdyż czarownica ujrzawszy rycerzy, a na koniu obok królewicza najmłodszą swą prządkę - zrozumiała, że koniec jej nadszedł. Uciekła co prędzej kominem i nigdy odtąd nie pokazała się w tej krainie.
Złotą przędzę zabrał królewicz na trzech wozach do pałacu królewskiego i tam siostry utkały z niej wspaniałe szaty dla wszystkich ludzi w państwie. I odtąd słońce grzało mocniej, gdyż zła wiedźma nie wykradała mu promieni.
O MĄDREJ SAŁYM-CHAN
Baśń gruzińska
Żył niegdyś na świecie możny kniaź, który miał syna imieniem Achmat. Kiedy Achmat dorósł, a kniaź się postarzał, ojciec postanowił wypróbować swego syna, jedynego następcę. Wezwał do siebie Achmata i rzecze:
- Synu mój, jutro o świcie wyruszamy w góry, przygotuj wszystko do dłuższej podróży.
- Dobrze, ojcze - odpowiedział Achmat.
Wieczorem Achmat rozkazał sługom przygotować wina i mięsiwa na drogę, a sam jeszcze przed świtem osiodłał dwa najlepsze rumaki i o oznaczonej porze czekał przed domem. Ojciec obejrzał rumaki i uprząż, potem spojrzał na torbę z żywnością przytroczoną do siodła i powiedział:
- Po cóż nam te zapasy, zostaw je, mój synu. Achmat posłusznie odwiązał torbę i oddał służbie.
Ojciec i syn dosiedli koni i wyruszyli w drogę. Długo jechali, słońce wyjrzało zza gór, świeciło im prosto w oczy, wreszcie zaczęło się zniżać ku zachodowi, a oni wciąż jeszcze byli w drodze. Dokąd miała ich zaprowadzić ta droga i po co jechali - Achmat nie wiedział. Nigdy w życiu nie widział tych okolic i nigdy nie słyszał o tych gajach i dolinach. Wreszcie znaleźli się w miejscu, gdzie droga rozchodziła się w dwie strony: w prawo i w lewo. Kniaź zatrzymał swego rumaka u rozdroża i rzekł do syna:
- Achmacie, synu mój, tyle godzin już wędrujemy, a końca drogi nie widać. Głód mi już doskwiera i zmęczenie mnie ogarnia; czy nie masz czegoś, co by złagodziło mój głód, i czy nie mógłbyś skrócić choć trochę naszej drogi?
Zdziwił się syn usłyszawszy te słowa.
- W jaki sposób, ojcze, mogę zaspokoić twój głód? Przecież sam rozkazałeś mi zostawić torbę z żywnością w domu. Jakże mogę skrócić naszą drogę, skoro nie domyślam się nawet, dokąd jedziemy? Niechaj twój gniew nie spadnie na mą głowę, ale żądasz ode mnie, ojcze, rzeczy niemożliwych.
- Biada mi - powiedział stary kniaź ze smutkiem - lepiej wcale nie mieć syna niż widzieć, że jest pozbawiony rozumu.
Po czym z gniewem zawrócił konia i pogalopował do domu. Za nim w oddali jechał truchtem Achmat.
,,Biada mi - dumał - widać na stare lata ojciec mój stracił rozum i sam nie wie, czego chce. Przecież nie mam dywanu latającego, aby długą drogę uczynić krótką, i nie znam takiego zaklęcia, na które by spod ziemi zjawiło się jadło i wino. Tak tylko w baśniach bywa".
Wróciwszy do domu Achmat rozsiodłał rumaki i poszedł spać, ale stary kniaź nie mógł zasnąć.
,,Jestem już stary - rozmyślał - niedługo pora mi umrzeć, a jakże mój Achmat będzie panować? Trzeba go czym prędzej ożenić. Gdyby dostał mądrą żonę, być może, nauczyłaby go rozumu".
Na drugi dzień rozesłał kniaź po całym kraju swaty. Wysłańcy znaleźli dla kniazia synową, która - jak się zdawało - posiadała wszystkie zalety: była rozumna, dobra i urodziwa. Nie odkładał kniaź zaręczyn i sprosił gości huk. Jedli, pili i tańczyli do upadłego.
Po tygodniu kniaź znów wezwał Achmata i rozkazał mu przygotować wszystko do drogi. I znów, podobnie jak za pierwszym razem, Achmat z wieczora przytroczył torbę żywności do siodła i o oznaczonej porze zjawił się na dziedzińcu. Ale i tym razem kniaź rozkazał mu zostawić torbę z żywnością w domu, potem dosiadł konia i pojechał tą samą, co wówczas, drogą. Nie powiedział, dokąd jadą, a kiedy dojechali do rozdroża, znowu zwrócił się do syna i z tą samą prośbą:
- Synu mój, zmęczyłem się i głód mi dokucza, czy nie zaspokoisz mego głodu i nie skrócisz naszej drogi?
Nie wiedział biedny Achmat, co powiedzieć, i zwiesił głowę w ponurym milczeniu.
Rozgniewał się ojciec.
- Ach, ty głupcze! - krzyknął; potem zawrócił ostro konia i pogalopował do domu.
Ze smutkiem powracał Achmat do pałacu, serce przepełniał mu wstyd, żal i gniew. Choć nie powiedział narzeczonej ani słowa, od razu domyśliła się, że coś niedobrego przydarzyło się miłemu.
- Powiedz mi, drogi mój, co za smutek cię dręczy ? - pyta. - Jaka troska chmurzy ci czoło?
- Ach, po cóż ci mam opowiadać? I tak mi nie pomożesz - odrzekł Achmat.
- A może pomogę, kto wie? - odparła narzeczona.
Achmat opowiedział jej więc o wszystkim, co mu się przydarzyło. O tym, jak pojechał z ojcem w góry raz i drugi, jak ojciec nie pozwolił mu zabrać ze sobą żywności i nie powiedział, dokąd jadą, a potem na niego, Achmata, zwrócił swój gniew za to, że nie umiał zaspokoić jego głodu i znaleźć krótszej drogi.
- Czyż on rozum stracił?! - krzyknęła narzeczona. - Któż to słyszał, ażeby człowieka nakarmić bez jadła i skrócić drogę nie wiedząc, dokąd prowadzi?
Słyszał to wszystko stary kniaź, westchnął ze smutkiem i pokiwał głową. Rankiem wezwał sąsiadów, wydzielił w ich obecności swej niedoszłej synowej wielki posag i odesłał ją z powrotem do domu rodziców.
- Wystarczy - rzekł - że mam syna niezbyt bystrego, nie chcę, by i synowa była głupia.
Po pewnym czasie kniaź postanowił sam wyruszyć w drogę, szukać żony dla Achmata. Rozkazał podać sobie rumaka i opuścił zamek. Jechał, jechał, a kiedy słońce skryło się za górami i zmierzch okrył ziemię, postanowił zatrzymać się gdzieś na nocleg. Właśnie w tym czasie młody pastuch gnał drogą stado owiec.
- Bądź pozdrowiony, czabanie - rzekł kniaź podjeżdżając do chłopca. - Nie wiesz, jak daleko do najbliższego osiedla?
- Bądź pozdrowiony, panie - odparł pastuch. - Nasza wioska leży niedaleko, ot, za tym pagórkiem. Widzisz, panie, ludzie się tam tłoczą.
- Widzę, widzę - odparł kniaź. - A nie wiesz, co robią ci ludzie o tak późnej porze?
- W naszej wiosce zmarł pewien człowiek - odparł chłopiec - i teraz odbywa się jego pogrzeb.
- Czy ten człowiek zupełnie umarł, czy niezupełnie? - zapytał kniaź. Zdziwił się pastuch, z początku nie wiedział nawet, co odpowiedzieć,
a potem rzekł:
- Wiadomo, że ze wszystkim umarł.
- No, jeśli ze wszystkim - odpowiedział kniaź - to i nie ma go komu żałować.
Chłopiec zdziwił się jeszcze bardziej, ale nic już nie rzekł, tylko sobie pomyślał: ,,Widać ten starzec nie jest przy zdrowych zmysłach". W końcu znaleźli się we wsi.
- Powiedz mi, mój drogi - pyta kniaź - gdzie mógłbym przenocować i odpocząć po podróży?
- Uczyń nam łaskę, panie, i zatrzymaj się w naszym domu - odrzekł pastuch. - Znajdziesz u nas odpoczynek i serdeczną gościnę. A oto nasz dom, pierwszy przy drodze.
Zagnał stado za ogrodzenie, po czym pomógł zsiąść z konia kniaziowi i powiódł go do chaty.
Gospodarz wyszedł naprzeciw gościa, a córka gospodarza Sałym-Chan odpasała kniaziowi miecz. Posadziła gościa na honorowym miejscu przy ognisku. Sałym-Chan postawiła przed nim misę jadła i dzban wina, a gospodarz zasiadł z nim do rozmowy. Po wieczerzy przygotowali mu łoże, a Sałym-Chan jęła czyścić mu buty. Leży kniaź na miękkiej pościeli i słyszy wszystko, co się dzieje za ścianą w sieni. A tam rozmawiali brat z siostrą.
- Wybacz mi moje słowa - mówi brat-pastuszek - ale wydaje mi się, że nasz gość jest niezupełnie przy zdrowych zmysłach. Kiedy zobaczył, że chowają naszego sąsiada, zapytał: „Czy zupełnie umarł ten człowiek, czy nie?" Omal nie parsknąłem śmiechem. Chyba nie myśli, że chowamy ludzi żywcem!
- Od razu widać, że jesteś jeszcze mały i nie nabrałeś rozumu - odparła mu siostra Sałym-Chan. - To z ciebie śmiać się należy, a gość nasz to człowiek mądry wiekiem i doświadczeniem, tylko ty nie zrozumiałeś jego słów.
- A cóż znaczą te słowa? - pyta brat.
- Nasz gość chciał się dowiedzieć, czy zmarły pozostawił jakich potomków, czy nie, bowiem póki krew zmarłego krąży w żyłach dzieci, śmierć jego nie jest śmiercią zupełną.
Usłyszał kniaź słowa dziewczyny i pomyślał:
,,Chwała niechaj będzie Allachowi, że przywiódł mnie do tego domu. Ta prosta wieśniaczka jest najmądrzejszą dziewczyną na świecie. Ona będzie żoną mego syna".
Jak postanowił, tak też uczynił. Następnego dnia pożegnał swych gościnnych gospodarzy, wrócił do domu i posłał swatów do Sałym-Chan. Wkrótce wyprawili wesele. Kniaź zaprosił gości z całego kraju, wino lało się rzeką, stoły uginały się od jadła, tańcom i śpiewom nie było końca.
Po pewnym czasie wezwał kniaź Achmata i rzekł:
- Synu mój, jutro skoro świt wyruszamy w góry, postaraj się, aby wszystko było gotowe do drogi.
- Dobrze, ojcze - odpowiedział syn posłusznie - wola twoja jest dla mnie rozkazem.
O brzasku osiodłał Achmat rumaki i przyprowadził je na dziedziniec. Żywności tym razem nawet nie przytroczył do siodła, gdyż wiedział, że ojciec i tak nie pozwoli jej zabrać. Rankiem pojechał kniaź ze swym synem znaną drogą. I znowu u rozstajnych dróg ojciec zatrzymał konia i ozwał się do Achmata w te słowa:
- Synu mój, zmęczyłem się i jestem głodny, proszę cię, zaspokój mój głód i skróć naszą drogę.
Omal nie zapłakał Achmat.
- Jakże ja mogę spełnić twą wolę, ojcze, i zaspokoić twój głód, jeśli nie wzięliśmy ze sobą żywności, i w jaki sposób mogę skrócić drogę, kiedy nie wiem nawet, dokąd jedziemy?
Rozgniewał się kniaź na syna i krzyknął:
- Ech, ty głupcze! - po czym popędził konia i pomknął z powrotem do domu.
Ciemną nocą ojciec i syn wrócili do dworu. Achmat rozsiodłał konia i ponury udał się do swych komnat. Siedzi przy ognisku, nie je, nie pije i z żoną nie rozmawia.
- Miły mój, jaka troska legła ci na sercu? - pyta Sałym-Chan.
- Ach, po cóż mam słowa tracić na próżno? - odpowiada Achmat niechętnie.
- Powiedz mi jednak, kto wie, może ci pomogę - nalega żona.
- Nikt mi pomóc nie może - odrzekł Achmat ze smutkiem. - Trzeci już raz bierze mnie ojciec w drogę, nie mówi, dokąd jedziemy, i nie pozwala brać ze sobą żywności, a gdy zmęczy się długą drogą i głód mu się da we znaki, gniewa się na mnie, że nie umiem jego głodu zaspokoić i drogi skrócić.
Wysłuchała jego słów Sałym-Chan i roześmiała się wesoło.
- Ach, mój miły mężu - powiada - jakże mogłeś nie zrozumieć żądania ojca?
- Zrozumieć łatwo - mówi Achmat - ale wypełnić trudno.
- Jeślibyś zrozumiał ojca - powiedziała Sałym-Chan - żądanie jego nie wydałoby ci się trudne do spełnienia. Przecież ojciec nie żądał od ciebie niemożliwości. Kiedy skarżył się-na głód, powinieneś był wyciągnąć fajkę, nabić tytoniem i dać mu zapalić. Ojciec zapaliłby fajkę i zapomniałby o głodzie. Przecież wojak nie zawsze ma torbę z żywnością, lecz z fajką nie rozstaje się nigdy. A kiedy kniaź cię prosił, byś skrócił drogę, to mogłeś mu opowiadać jakąś ciekawą historię o bohaterskich czynach, o wielkich mężach, o tym, coś widział na świecie, o tym, co słyszałeś od ludzi. Zasłuchałby się kniaź i nawet by nie zauważył, że upłynęło wiele godzin. Mądra i ciekawa rozmowa skraca drogę.
Wszystko to słyszał stary kniaź, uśmiechnął się i westchnął z ulgą:
- Nie zawiodłem się na mojej synowej.
I tak żyli sobie wszyscy w szczęściu i pokoju.
Ale pewnego razu zdarzyło się nieszczęście. Na kraj napadli wrogowie, wzięli do niewoli starego kniazia, wioski spalili, bydło zabrali, miasta , splądrowali.
Długo męczył się kniaź w lochu, aż zaczął prosić swych dozorców, aby pozwolili mu zobaczyć wodza, Dżiatkara. Przyprowadzili kniazia do Dżiatkara.
- Chciałeś mnie widzieć. Czego chcesz? - pyta Dżiatkar.
- Mam prośbę do ciebie - rzekł stary kniaź.
- Mów! - rozkazał Dżiatkar.
- Mężny jesteś i wielką posiadasz władzę - rzekł kniaź. - Władasz sławnym ludem, kraj twój jest bogaty, ale jesteś młody. Posłuchaj mnie starego. Bogactwo twoje nie wzrośnie od tego, że będziesz mnie więzić w ciemnicy, jeśli zaś zwrócisz mi wolność, dam ci bogaty okup.
- Czymże ty, nieszczęsny, chcesz się wykupić? Przecież wszystkie twoje bogactwa są moją własnością. Czyżbyś posiadał coś, czego ja nie posiadam? - zapytał dumnie Dżiatkar.
- Dam ci pięćset baranów z krzywymi rogami i pięćset z prostymi -odparł kniaź - pięćset byków z prostymi rogami i pięćset bez rogów.
- Jakże ci mam uwierzyć - zaśmiał się Dżiatkar - że przywiedziesz mi takie stado? Toć przecież nikt na świecie nie słyszał, by barany miały proste rogi, a byki nie miały ich wcale. Chociaż jestem młody, nie uważam się za głupca.
- Jeśli mi nie wierzysz - spokojnie odparł kniaź - to pozwól, że zrobimy tak: ja zostanę tutaj, a ty poślij swoich wysłańców do mojego syna, niechaj mu powiedzą, }aki za mnie dać okup.
- Dobrze - zgodził się Dżiatkar - wyślę gońców, a ty pozostaniesz u mnie jako zakładnik.
- Tylko nie zapomnij powiedzieć swoim wysłańcom - dodał kniaź -ażeby, gdy przyjdą do mego domu, natychmiast wzięli topór, który leży u progu, naostrzyli go i zrąbali środkowy słup, ten, który podtrzymuje dach domu. Taka była między mną a synem umowa, że jeśli znajdę się w nieszczęściu i przyślę wysłańców po okup, tylko tym ma wierzyć, którzy zrąbią środkowy słup mego dworu. Będzie to znak, że potrzebna mi pomoc, że jeśli nie wykupi mnie z niewoli, ród mój zostanie bez podpory, tak jak bez podpory ostał się pułap domu.
- No cóż, niechaj się stanie według twej woli - zaśmiał się Dżiatkar - ale pamiętaj, jeśli nie otrzymam za ciebie obiecanego okupu, czeka cię śmierć, a lud twój pójdzie w niewolę.
I rozkazał Dżiatkar wysłać gońców do Achmata. Przyjechali gońcy do domu kniazia i nie mówiąc ni słowa wzięli topór, zaczęli rąbać środkowy słup.
Zobaczył to Achmat i chciał się na nich rzucić z mieczem, ale wstrzymała go w porę rogów, postanowi wezprzeć w nieszczęściu i przyślę wysłańców po okup, tylko tym ma wierzyć, którzy zrąbią środkowy słup mego dworu. Będzie to znak, że potrzebna mi pomoc, że jeśli nie wykupi mnie z niewoli, ród mój zostanie bez podpory, tak jak bez podpory ostał się pułap domu.
- No cóż, niechaj się stanie według twej woli - zaśmiał się Dżiatkar - ale pamiętaj, jeśli nie otrzymam za ciebie obiecanego okupu, czeka cię śmierć, a lud twój pójdzie w niewolę.
I rozkazał Dżiatkar wysłać gońców do Achmata.
Przyjechali gońcy do domu kniazia i nie mówiąc ni słowa wzięli topór, naostrzyli i zaczęli rąbać środkowy słup.
Zobaczył to Achmat i chciał się na nich rzucić z mieczem, ale Sałym-Chan powstrzymała go w porę. Cierpliwie czekała, póki gońcy nie ukończyli roboty, a potem zaprosiła ich do domu i posadziła za stołem.
Dziwni goście podjedli, popili i dopiero wtedy zaczęli opowiadać, z czym przyszli. Noc całą rozmyślał Achmat, jak ma ocalić ojca. Co czynić? Dżiatkar żąda przecież rzeczy niemożliwych! Rankiem postanowił wezwać wszystkich mieszkańców grodu.
- Jeśli nie znajdziecie - powiada - pięciuset baranów z krzywymi rogami i pięciuset z prostymi, ponadto pięciuset byków z prostymi rogami i pięciuset bez rogów, zginie nasz kniaź, a naród nasz jęczeć będzie w jarzmie niewoli.
Ludzie nie wiedzą, co czynić! Byki z prostymi rogami i barany z krzywymi rogami znaleźć łatwo, ale skąd wziąć barany o prostych rogach i byki bez rogów? Przecież takie nie istnieją na świecie!
- Może Dżiatkar zgodziłby się wziąć zamiast nich krowy, które często bywają bezrogie, albo kozy, które mają proste rogi? - rzekł ktoś z tłumu.
Poszedł Achmat do gońców i o zamianie im prawi, ale ci nawet słyszeć nie chcą o tym.
- Wasz kniaź - mówią - sam wyznaczył dla siebie taki okup. Wiedział więc chyba, co mówi.
Minęło trzy dni, ale w całym kraju nie udało się znaleźć ani jednego barana o prostych rogach i ani jednego byka bez rogów, bo i skądże je wziąć? Nie ma przecież takich na szerokiej ziemi.
Wtedy rzekła Sałym-Chan do męża, Achmata:
- Wezwij swój lud i pozwól mi przemówić do niego, może uda mi się uczynić możliwym to, co wydaje się niemożliwe.
I znów wzywa Achmat swych poddanych, a Sałym-Chan rzecze do nich w te słowa:
- Niechaj gniew wasz nie spadnie na mą głowę, wybaczcie mi, słabej niewieście, słowa, z którymi zwracam się do was, mężczyzn. Chcę wam pomóc, by to, co trudne, stało się łatwe, i by uczynić możliwym to, co wydaje się niemożliwe. Widzę, że całym sercem chcielibyście ocalić naszego kniazia i nasz kraj, ale w żaden sposób nie możecie znaleźć ani baranów o prostych rogach, ani byków bezrogich. Ale chwała niech będzie Allachowi, nasz kniaź ich nie potrzebuje, nie o to prosi. Pragnie on, abyście zebrali mężne wojsko i pięciuset rycerzy uzbroili w strzelby (to są właśnie barany o prostych rogach), a pięciuset uzbroili w szable (oto barany z krzywami rogami). Nasz kniaź chce ponadto, by pięciuset rycerzy uzbroić w kopie i dzidy (a otóż i byki z prostymi rogami). Niechaj to wojsko napadnie na rozbójnicze gniazdo Dżiatkara i oswobodzi naszego kniazia. A kiedy nasi wrogowie będą zwyciężeni, wtedy jeszcze pięciuset ludzi winno wejść do ich grodu i zabrać wszystko, co zagrabili w naszym kraju. Tym ludziom oręż nie jest potrzebny i dlatego nazywa ich kniaź bezrogimi bykami. Napaść musimy na rozbójników tak niespodzianie, jak niespodzianie uderza topór. Wtedy będą oni tak samo bezbronni, jak bezbronny jest zrąbąny przez nich słup naszego dworu.
Uradował się lud i usłuchał słów Sałym-Chan.
Nie minął dzień, jak zebrało się wojsko w pochód, nie minęły trzy dni, jak odniosło zwycięstwo. Na czele wojsk szedł sam stary kniaź, obok niego Achmat, a za nimi jeńcy ze swym wodzem Dżiatkarem.
Pod zrąbanym słupem dworu przywitała kniazia mądra Sałym-Chan.