Andrzej Kuczera
Jan Wiesław Żminko
OKRĘTY POD REICHSTAGIEM
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1989
Okładkę projektował: Marek Soroka
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
BURZA NADCIĄGA Z ZACHODU
Wkrótce po kapitulacji Francji, w czerwcu 1940 roku, Dnieprzańska Flotylla Wojenna — jedna z kilku
istniejących w Kraju Rad w latach międzywojennych — zmieniła miejsce postoju. Z Kijowa przebazowano
ją na Polesie, do Pińska, gdzie przyjęła nazwę Flotylli Pińskiej. Znalazła się zatem na byłym obszarze
operacyjnym polskiej Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej, na terenach Zachodniej Białorusi przyłączonej
we wrześniu 1939 roku do Związku Radzieckiego.
Zmiana miejsca postoju przyniosła również częściowe przeobrażenia składu Flotylli Pińskiej: dołączyły
do niej zatopione na płyciznach poleskich rzek i rozlewisk polskie okręty bojowe i pomocnicze, które
wydobyto w okresie od 28 września do 8 października 1939 roku. Po niezbędnym remoncie i przezbrojeniu
przywrócono im pełną sprawność techniczną, obsadzono nowymi załogami i przystąpiły do służby pod
banderą radzieckiej Marynarki Wojennej.
Wydobyte monitory — odpowiedniki morskich pancerników — uzyskały nowe nazwy. „Warszawa”
poczęła działać jako „Winnica”, „Toruń” jako „Witebsk”, „Pińsk” jako „Żytomir”, Horodyszcze” jako
„Smoleńsk” i „Kraków” jako „Bobrujsk”. Statek szpitalny „Generał Sosnkowski” przemianowany został na
„Kaminin”, a statek minowo—gazowy „Mątwa” na stawiacz min „Pina”. Nie wiadomo, niestety, pod jakimi
nowymi nazwami występowały kutry i uzbrojone statki, które też zmieniły banderę.
Flotylla Pińska stała się więc silnym związkiem taktyczno-operacyjnym. Jej trzon uderzeniowy tworzył
zespół 8 monitorów, uzbrojonych w 122 mm działa wieżowe i automatyczne armaty mniejszych kalibrów.
Załogi tych jednostek składały się z 2-3 oficerów oraz przeciętnie 40 podoficerów i marynarzy. Monitory
miały wspierać ogniem artyleryjskim własne wojska lądowe, walczące na wybrzeżach arterii wodnych.
Flotylla posiadała również 8 kanonierek, przebudowanych z rzecznych parostatków, 9 dozorowców, 16
kutrów opancerzonych z armatami małokalibrowymi i bronią maszynową, jeden stawiacz min, 14 kutrów
trałowych oraz 20 ślizgowców i półślizgowców.
Oprócz tych okrętów w skład Flotylli wchodziły jednostki lądowe: zmotoryzowany dywizjon artylerii
przeciwlotniczej, kompania piechoty morskiej, pododdziały obserwacji i łączności oraz pododdział
budowlany.
Dowódcą Flotylli był wówczas kontradmirał Rogaczew, jego sztabem kierował kapitan 2 rangi
(komandor porucznik) Brachtman. Przebazowanie na Polesie w niewielkim tylko stopniu wpłynęło na
zmianę od lat ustalonego programu szkolenia załóg pływających, większą uwagę zwrócono jedynie na
nawigację w warunkach niezwykle rozgałęzionej sieci dróg wodnych, która sprzyjała żegludze śródlądowej.
Dzięki niej okręty mogły łatwo przemieszczać się nawet do miejsc odległych od bazy w Pińsku, czego
dowiodły liczne ćwiczenia i późniejsze działania wojenne.
Od wiosny 1941 roku coraz częściej zaczęły docierać do dowództwa Flotylli wiadomości o
przygotowaniach Niemców do wojny ze Związkiem Radzieckim. Mnożyły się incydenty graniczne,
sygnalizowano o szybko postępującej koncentracji wojsk nad Sanem i Bugiem, wywiadowcze samoloty
Luftwaffe naruszały przestrzeń powietrzną ZSRR. W parze z tym szły zalecenia, aby zachować spokój bez
dawania Niemcom jakiegokolwiek pretekstu do agresji, ale bieg wydarzeń wskazywał, że prędzej czy
później hitlerowski napastnik ruszy.
Część jednostek Flotylli brała właśnie udział w ćwiczeniach na Kanale Dnieprzańsko-Bużańskim
(dawnym Kanale Królewskim), gdy nagle nadszedł rozkaz powrotu do Pińska. W trzy dni później, po
północy 21 czerwca 1941 roku, w sztabie zebrali się, alarmowo wezwani przez gońców, dowódcy okrętów i
jednostek lądowych.
— Sytuacja jest napięta — poinformował oficerów dowódca Flotylli. — Uderzenie niemieckie może
nastąpić w każdej chwili. Czy jesteśmy gotowi odeprzeć ich natarcie? Referujcie kolejno, słucham.
Odpowiedź na zadane pytanie była już zwykłą formalnością. Od kilku dni całą Flotyllę postawiono w
stan gotowości bojowej, zwięzłe meldunki dowódców okrętów nic nowego w istocie nie wniosły.
— Zrobiliśmy zatem wszystko, co do nas należało — stwierdził kontradmirał Rogaczew. — Zadanie
znacie. Czy szef sztabu chciałby coś jeszcze przypomnieć?
On też niewiele miał do powiedzenia. O czym tu zresztą mówić w takim gronie, skoro tyle już razy
dokładnie przećwiczyli różne warianty działań z rozpisaniem zadań na każdą jednostkę z osobna. Dowódcy
okrętów mieli w pamięci harmonogram przewidzianych do wykonania czynności w wypadku ogłoszenia
alarmu bojowego, nie mogli sobie tylko wyobrazić, jak to wszystko się potoczy w warunkach rzeczywistego
zagrożenia, już nie ćwiczeń, lecz wojny. Niejeden w tej chwili nawet żywił jeszcze nadzieję, że konflikt nie
nastąpi. Złudna to była nadzieja, ale taka iskierka tliła się w sercach wszystkich ludzi, którzy znajdowali się
w podobnym położeniu, dobrze pojmując, jakim kataklizmem będzie wojna.
— Przystępujemy do działań — powiedział dowódca Flotylli, kończąc krótką odprawę. — Każdy z was
natychmiast ruszy na wyznaczone rozkazem bojowym stanowiska. Okręty zajmą pozycje w pełnej gotowości
do otwarcia ognia. Wspierać będziemy własne wojska lądowe w określonych rejonach, dobrze wam znanych
z dotychczasowych ćwiczeń. Jestem przekonany, że wszyscy marynarze i żołnierze naszej Flotylli z honorem
spełnią swój obowiązek w godzinie wielkiej próby. Życzę wam pomyślności.
Uścisnął każdemu dłoń, poważnie spoglądając w oczy. Oficerowie szybkim krokiem udali się na okręty
i do pododdziałów. W nocnej ciszy rozległ się głuchy pomruk silników, jego echo niosło się daleko po
spokojnej wodzie.
Jeden po drugim okręty ruszały w mrok.
Trzy kutry opancerzone szły Piną na zachód *.
Głównym zadaniem tych niewielkich i zwrotnych okrętów z załogą liczącą siedmiu ludzi był zwiad
bojowy, mogły również ogniem karabinów maszynowych zwalczać cele powietrzne na małej wysokości oraz
— w razie potrzeby — służyć do wysadzania desantów, co w działaniach na rzekach zdarzało się znacznie
częściej niż w operacjach morskich.
Jednostki w szyku torowym oddalały się od bazy. Z Piny weszły na Kanał Dnieprzańsko-Bużański,
niegdyś znany szlak spławu drewna do Morza Bałtyckiego, liczący 92,8 km długości. Znajdowały się na nim
liczne śluzy, wyrównujące poziom wody między Piną a Muchawcem. Kutry miały rozkaz obrony śluz w
pobliżu Kobrynia. Gdyby zostały one zbombardowane, inne jednostki, sunące z tyłu, osiadłyby na mieliźnie
bez możliwości odwrotu. Okręty rozstawiły się wzdłuż wybrzeża, skrywając się przed oczami lotników pod
baldachimami drzew. Ten dzień i noc minęły spokojnie, choć w napiętym oczekiwaniu.
22 czerwca o świcie załogi poderwane zostały artyleryjską kanonadą, niosącą się od zachodu.
Informacja o rozpoczęciu wojny, przekazana również drogą radiową, stanowiła tylko potwierdzenie
najgorszych przeczuć marynarzy. Nawet nie trzeba było ich budzić. Spali nerwowo w pełnym
umundurowaniu.
Na kutrze dowódcy grupy wachtowy sygnalista, wytrzeszczając oczy, krzyknął:
— Strzelają!
Bez ogłaszania alarmu marynarze w milczeniu obsadzili stanowiska. Było już jasno, gdy jeden z
obserwatorów zameldował podniesionym głosem:
— Samoloty!
Głowy zwróciły się w tamtą stronę. W kierunku Kanału, na niewielkiej wysokości, sunęły trzy
nieprzyjacielskie bombowce. Po raz pierwszy marynarze ujrzeli wroga... Jeden z samolotów położył się na
skrzydło i runął wprost na kuter dowódcy grupy.
— Ognia!
Perełki pocisków natychmiast poszybowały w powietrze. Samolot zmienił kurs i — bez szkód, wraz z
dwoma pozostałymi — wycofał się na zachód, nie zrzucając śmiercionośnego ładunku.
Nie zdążyli jeszcze ochłonąć po tym pierwszym wojennym starciu, kiedy samoloty powróciły. Znów
szły nad Kanał. Teraz ogień zaporowy z kutrów był o wiele bardziej precyzyjny i nie pozwolił
nieprzyjacielowi dotrzeć do śluzy, ale żaden z bombowców nie został trafiony.
— Nie udało się — wysapał ze złością któryś z artylerzystów. — Ja bym tego łobuza...
— Zadanie przecież wykonane — uspokoił go dowódca. — Śluzy są nie naruszone.
Tego dnia w pobliskim Kobryniu toczyły się zażarte walki. Niemcy weszli do miasta, opuszczanego
jednocześnie w pośpiechu przez ludność cywilną. Przerażeni ludzie porzucali swe domostwa i dobytek,
pragnąc ocalić to, co najcenniejsze: życie. Widzieli już pierwsze ofiary wojny, niektórzy utracili swych
bliskich i przyjaciół. Zdawali sobie sprawę z tego, że choć obrońcy miasta walczą z ogromnym
poświęceniem i determinacją, nie są w stanie postrzymać lawiny ognia, czołgów i żołnierzy w głębokich
hełmach.
Raz po raz spoglądając z przestrachem na niebo, sunęli wzdłuż rzeki uciekinierzy. Niektórzy prosili
marynarzy o pomoc, ale ci, choć do głębi przejęci widokiem zmęczonych, obładowanych tobołami ludzi,
byli bezradni. Kutry pomocy udzielić nie mogły, opuszczenie stanowiska bojowego w ogóle nie wchodziło w
rachubę. W oczach odchodzących malowała się rozpacz.
Właśnie w okolicy zrobiło się pusto — nie było ludzi, zniknęli już za zakrętem rzeki — kiedy
marynarze ujrzeli czołg.
* Opowieści o działaniach radzieckiej Flotylli Pińskiej i Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej w okresie Wielkiej
Wojny Narodowej 1941—1945 zawarte zostały w książce J. Strechnina Korabli idut w Bierlin. Opierając się na niej
autorzy niniejszej publikacji opracowali wiele wątków fabularnych (przyp. aut.).
Samotny kolos wypełzł z lasu i zatrzymał się na jego skraju. Zagrzechotały gąsienice i wóz, wysłany
prawdopodobnie w celach zwiadowczych, ruszył w kierunku rzeki.
— Tylko nie spudłuj — szepnął dowódca kutra. Zdawało mu się, że głośniej wypowiedziane słowo
zwróci uwagę czujnego przeciwnika.
Marynarze wstrzymali oddechy i wtulili głowy w ramiona. Pojazd, miażdżąc drzewa i krzewy, sunął
wprost ku nim. Oto wróg, z którym mieli zmierzyć się oko w oko.
— Jazda! — rzucił dowódca i otwartą dłonią uderzył artylerzystę po ramieniu.
Seria rozdarła powietrze. Czołg stanął, a jego wieża poczęła obracać się w stronę okrętu.
— Jeszcze!
I kiedy zdawało się, że lufa niemieckiej maszyny plunie ogniem, wgniatając ich wszystkich w pokład,
spod wieży buchnął ciemny kłąb dymu. Z trzaskiem otworzył się właz, a z wnętrza czołgu poczęli
wyskakiwać ubrani w czarne mundury żołnierze. Biegli zygzakami w stronę lasu, ale kilka dobrze
wymierzonych serii skończyło ich krótką kampanię na wschodzie...
W ciszy, jaka teraz zapadła, marynarze słyszeli przyspieszone oddechy i łomot swych serc.
— Sygnał z bazy! — zameldował radiotelegrafista.
— I co? — dowódca kutra starał się, aby w jego głosie nie dało się wyczuć ani emocji wywołanych
walką, ani radości z pierwszego zwycięstwa.
— Polecają wszystkim okrętom natychmiast wracać do Pińska.
— Wracać? A cóż to... — zaczął miczman (starszy bosman), ale ugryzł się w język. Nie przywykł
komentować rozkazów, tym bardziej przy marynarzach. Domyślił się jednak, że nakazanie odwrotu
jednostkom Flotylli jest spowodowane cofaniem się wojsk lądowych. Marsz nieprzyjaciela musiał zatem
przebiegać błyskawicznie.
Ruszyli więc z powrotem.
Była to słuszna decyzja: Niemcy, dotarłszy nad Kanał Królewski, otworzyli wszystkie śluzy. Okręty
jednak zdążyły opuścić zagrożony rejon i 24 czerwca znalazły się w Pińsku. Tutaj otrzymały nowe zadanie:
miały wspierać działania wojsk lądowych w walkach obronnych na zachód od miasta.
Pewnego wieczoru, kiedy dwa kutry wracały z rozpoznawczego dozoru do Pińska, na jego przedpolu,
tuż u brzegów Piny, pojawiły się wojska niemieckie. Miasto wyglądało inaczej niż zwykle: z powodu
nalotów i bombardowań zostało zaciemnione. Gdy w okresie pokojowym o tej wieczornej porze jednostki
wchodziły do portu, zawsze radośnie mrugały światła w oknach. Teraz ulice były puste i ponure, domy
wyglądały na opuszczone — w wielu przypadkach tak było w istocie — a ponad cichym zwykle miastem
przetaczały się głuche odgłosy kanonad.
Jednostki cięły spokojną powierzchnię wody, odrzucając na boki szerokie odkosy. Załogi musiały
uzupełnić paliwo i amunicję, które były już na wyczerpaniu. Od tego zależały ich dalsze działania.
— Miasto się pali — rzekł ponuro sternik, choć wszyscy widzieli snujący się na tle domów ciężki,
czarny dym.
— To od strony portu — stwierdził dowódca. — Czyżby magazyny?
W porcie płonęła cysterna z paliwem. Obok stało więcej podobnych zbiorników, które w wypadku
eksplozji tego pierwszego również wyleciałyby w powietrze. Trzeba jednak było ryzykować. Dowódca
grupy zdecydował się pobrać paliwo. Innej możliwości nie było.
— Podchodzimy. Tam — wskazał dłonią — jest chyba wolne miejsce.
Kuter zgrabnie doszedł do pomostu.
— Wy trzej ze mną do magazynu — krzyknął miczman. — Może uda się coś uratować?!
Pobiegli w stronę budynku. Wewnątrz na półkach stały rzędy zielonych skrzyń z amunicją.
— Bierzcie te — powiedział dowódca. — I wołajcie innych. Niech pomogą...
Sam chwycił ciężką drewnianą skrzynię i sapiąc z wysiłku zarzucił ją sobie na kark.
— Szybciej! Zabierajcie również granaty!
Blask dalekiego ognia skakał po ścianach.
W tym czasie drugi kuter podpłynął do cystern i zatankował paliwo. Potem nastąpiła zmiana.
Czym prędzej jednostki rzuciły cumy i odskoczyły na środek basenu. Skierowały się ku wyjściu z portu,
kiedy nastąpił potężny wybuch: to eksplodowała cysterna; rzucając na słup dymu żółtopomarańczową plamę
ognia. Po chwili drugi i trzeci wybuch targnął powietrzem. Tak, tym razem mieli niebywałe szczęście...
Przeskoczyli na drugą stronę basenu. Czekał tam na nich pracownik portu.
— Gdzie są inni? — spytał dowódca.
— Na wodzie. Każdy dostał jakieś zadanie. Polecono mi, abym wam przekazał, żebyście zorganizowali
patrole. Robi się gorąco...
Noc przykrywała miasto, w którym trwały już walki o poszczególne ulice i domy. Dochodził stamtąd
jazgot broni maszynowej.
Marynarze zeskoczyli na nabrzeże, formując się w niewielkie grupy patrolowe. Zabrali zdobyte
niedawno granaty.
— Macie zachować czujność i ostrożność — rzekł dowódca grupy kutrów, choć w tej sytuacji jego
słowa były właściwie zbędne. — Nieprzyjaciel dochodzi do miasta. Słyszycie sami, co się dzieje. Miejmy
nadzieję, że czołgów tu jeszcze nie ma.
Ruszyli, posuwając się pod ścianami niewielkich parterowych domków. Trzymali broń gotową do
strzału.
— Uwaga... — szepnął artylerzysta, który wystawił głowę za róg budynku.
Patrol zatrzymał się. Marynarze stali, opierając się plecami o ścianę.
— Melduj, co widzisz.
— To chyba nasi — z wahaniem w głosie rzekł artylerzysta.
— Zatrzymujemy. Stać! — krzyknął dowódca.
Żołnierze z oddziału granicznego zdążali w kierunku kościoła.
— Na wieży jest faszysta — zdyszanym głosem krzyknął jeden z nich. — Chodźcie, razem będzie nam
łatwiej...
Pobiegli rzędem, pochyleni i spięci. Nad ich głowami zaterkotał karabin maszynowy, ale ukryty wysoko
strzelec nie mógł widzieć grupy zbliżających się żołnierzy. Prowadził ogień gdzieś przed siebie. I stamtąd, z
oddali, padały przytłumione odpowiedzi.
Podeszli pod mur kościoła. Drzwi, zamknięte od wewnątrz, nie ustępowały pod naporem silnych
ramion.
Wiązka granatów utorowała im drogę. Dwaj żołnierze wdarli się do wnętrza. Po omacku szukali wejścia
na górę.
Marynarze stanęli wśród drzew. Widzieli już, gdzie ukrył się nieprzyjacielski strzelec.
Serie umilkły na chwilę.
— Walimy po balkoniku. Tylko celnie...
Motorzysta z kutra wymierzył i pociągnął za spust. Ciało Niemca wykonało salto i uderzyło głucho o
ziemię...
W pewnej chwili do patrolu podbiegł goniec. Należało natychmiast wracać na kuter. Zdobyty karabin
maszynowy zabrali marynarze ze sobą. Nie dane im było odpocząć. Okręty otrzymały drogą radiową sygnał,
aby bezzwłocznie udać się do Łunińca, gdzie zarządzono koncentrację wszystkich jednostek. Gdy
opuszczały miasto, kierując się na wschód, żołnierze wysadzili most, aby przeszkodzić wrogowi w
opanowaniu Pińska.
Opuszczali port, nie odzywając się do siebie. Czuli, że nieprędko tu wrócą. Nie należało jednak o tym
głośno mówić...
NA PRYPECI I HORYNIU
Być może wyobrażamy sobie bojowe jednostki rzeczne jako niewielkie, szybkie kutry, które nie są w
stanie wyrządzić zakutemu w pancerz wrogowi większej szkody. Myślimy też, że okręt taki staje się łatwym
celem, bo — podobnie jak pociąg — poruszać się może wyłącznie ustalonym torem: szlakiem wodnym.
To prawda, że już podczas I wojny światowej flotylle rzeczne stawały się anachronizmem, lecz
wykonywały jeszcze ważne zadania. Cóż: rzeki nadal stanowiły trudne do pokonania przeszkody, lecz przy
ówczesnym rozwoju techniki wojennej jednostki flotylli nie mogły decydująco wpłynąć na rozwój
wydarzeń.
Marynarze z Flotylli Pińskiej nie mieli czasu, by szczegółowo analizować problemy natury operacyjno-
-taktycznej. Czuli się po prostu potrzebni tam, dokąd ich kierowano.
W dzień i w nocy, padając ze zmęczenia, wykonywali setki zadań, wspierając własne wojska, a raczej
ich skrzydła, działające wzdłuż brzegów poleskich rzek.
Okręty mogły także walczyć samodzielnie, uderzając na wroga niejako na własną rękę.
Marynarze czuli się silni, dysponując bronią, która mogła nieprzyjacielowi wyrządzić wiele szkód.
Walczyli z uporem i determinacją, nie tracąc nadziei, że bieg historii musi się wreszcie odwrócić. Na razie
jednak wojska radzieckie w krwawych bojach wycofywały się w kierunku linii Dniepru...
Wszystkie okręty Flotylli działały na Prypeci, nie pozwalając nieprzyjacielowi przeprawiać się przez
rzekę. Dysponowały przecież znaczną siłą ognia, a ich dowódcy doskonale znali teren, jednostki były w
stanie skrycie zbliżyć się do nieprzyjaciela, wysadzić na brzeg zwiadowców, co do metra można też było
określić położenie celów artyleryjskich...
Późnym wieczorem 12 lipca monitor „Bobrujsk”, dowodzony przez starszego lejtnanta (porucznika)
Siemienowa, opuścił wody Prypeci, by wpłynąć na jej prawobrzeżny dopływ — Horyń. Otrzymał trudne i
niebezpieczne zadanie. Oto zwiad doniósł, że Niemcy przemieszczają znaczne siły w stronę Dawidgródka,
niewielkiego portu nad Horyniem. Należało niepostrzeżenie przedostać się na tyły wroga, aby w dogodnym
momencie dokonać w jego zgrupowaniu jak największych zniszczeń.
„Bobrujsk”, pokonując prąd, z wolna posuwał się w górę rzeki, trzymając się lewego jej brzegu.
Była to potężnie uzbrojona jednostka, dysponująca wieżami ciężkiej — jak na owe warunki — artylerii.
Niejeden okręt przeznaczony do działań morskich ustępował jej pod względem siły ognia i liczebności
załogi. Poza tym monitor miał niewielkie zanurzenie, pozwalające na sprawne poruszanie się po wodach
rzek usianych licznymi mieliznami. Nie musiał też spełniać takich warunków stateczności, jakie są
wymagane na morzu.
Pływająca forteca z obsadzonymi stanowiskami zbliżała się do Dawidgródka. Noc była cicha i
spokojna, wydawało się więc marynarzom, że szum silników roznosi się po wodzie, uprzedzając wroga o
bliskości monitora.
Niemcy jednak zbyt byli pochłonięci własnymi ruchami, aby zwracać uwagę na rzekę. A poza tym być
może dotychczasowe zwycięstwa stępiły nieco ich czujność...
Marynarze bezszelestnie poruszali się po pokładzie. Nauczyli się już stąpać jak koty, cicho i ostrożnie.
Kiedyś, gdy biegli obsadzać stanowiska, nie zwracali uwagi na stukot buciorów po pokładzie. Ba! — taki
łomot dla osoby kontrolującej był dowodem sprawności załogi.
Lufy dział skierowane zostały na prawą burtę, załadowano je i przygotowano do natychmiastowego
otwarcia ognia.
Manewrowano w taki sposób, aby zająć pozycję pod osłoną krzewów i drzew, ukryć się jak zwierzę,
czyhające na zdobycz. Chociaż uzbrojenie monitora było nieporównywalnie słabsze niż uzbrojenie
zgromadzonych w pobliżu lądowych oddziałów nieprzyjaciela i jego możliwości manewrowe ograniczone,
w akcji tej okręt był stroną atakującą.
O świcie Siemienow wysłał w teren kilku zwiadowców. Mieli oni dokładnie ustalić położenie sił
nieprzyjaciela, oznaczyć dozory artyleryjskie, zebrać informacje o liczbie i rodzajach sprzętu technicznego.
Jeśli już atakować silniejszego, to tylko z zaskoczenia, szybko i możliwie najboleśniej.
Monitor stał ukryty tak, że z lądu trudno byłoby go dostrzec. Wachtowi, którzy przycupnęli na brzegu w
gęstych krzewach, bacznie lustrowali przedpole.
Gdy zapadł zmierzch, zaczęli wracać zwiadowcy.
— Przygotowują się do natarcia — zameldował jeden z nich. — Rozmieścili artylerię i stanowiska
strzeleckie.
Zwiadowcy nanieśli na mapę dokładne pozycje zaobserwowanych oddziałów nieprzyjaciela. Oficer
artylerii obliczył odległości i ustalił dokładne kierunki na cele. Przekazał dane do poszczególnych wież.
Sprawdził jeszcze raz. Porozumiał się ze swoimi podoficerami, a później zarządził zbiórkę obsady
działu artyleryjskiego.
— To ma być takie tempo, jak byście mieli po cztery pary rąk — powiedział. — Niemcy nie
spodziewają się naszych pigułek. Siedzą na stanowiskach, czekając na sygnał do porannego ataku. Walić
będziemy przede wszystkim w park samochodowy i baterie artyleryjskie. Są pytania?
Monitor odcumował i wyszedł na szersze wody.
— Melduję gotowość okrętu do walki — rzekł zastępca dowódcy do Siemienowa. — Stanowiska
obsadzone.
Oficerowie popatrzyli sobie w oczy. Obaj dobrze wiedzieli, że ostrzał artyleryjski to jedna, a wydostanie
się z tego kotła, który powstanie po kilku minutach, to druga, o wiele trudniejsza sprawa.
— Otworzyć ogień —— rozkazał Siemienow oficerowi artylerii. — Jak na ćwiczeniach. Spokojnie! —
dorzucił.
Jeszcze tylko przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. Okręt posuwał się z minimalną prędkością,
utrzymując stały kurs, niezbędny do prawidłowego wykonania zadania. Słychać było nieomal oddechy
marynarzy.
I nagle wystrzały rozdarły wieczorną ciszę. Lufy pluły ogniem, wyrzucając śmiercionośne pociski.
Dowódca jeszcze czekał na pozycji. Trzydzieści sekund... czterdzieści... minuta... minuta piętnaście...
Przez ten czas nieprzyjaciel mógł już otrząsnąć się z zaskoczenia.
Siemienow przekazał wreszcie sygnał do maszyny:
— Cała naprzód!
Kadłub drgnął i szybciej ruszył z prądem rzeki.
— Przerwać ogień — zabrzmiał następny rozkaz dowódcy. — Przygotować się do strzelania na wprost!
Za nimi, w odległości kilkudziesięciu metrów, rozrywały się pociski. Gejzery wody poszybowały nad
rzekę, by spaść dalej niby niespodziewany deszcz.
Monitor „Bobrujsk” odpłynął w ciemność, ginąc wrogowi z oczu. Mogłoby się wydawać, że nigdy go tu
nie było, gdyby nie znaczne straty, jakie jego artyleria zadała Niemcom. Okręt zniszczył tej nocy około
pięćdziesięciu ciężarówek z ładunkami wojskowymi, zabijając i raniąc nie mniej niż dwustu żołnierzy
wroga. Była to znakomita pomoc dla działającej na lądzie radzieckiej 75 dywizji, z którą współdziałali
marynarze.
Flotylla podzielona została na trzy oddziały: prypecki, berezyński i dnieprzański. Na te właśnie rzeki
udały się wyznaczone rozkazem bojowym jednostki, aby wspomagać w walce i osłaniać przeprawy wojsk
radzieckich.
Na Dnieprze znalazły się monitory: „Lewaczew”, „Żemczużin” i „Rostowcew”, kanonierki: „Wiernyj”,
„Pieriedowoj”, „Smoleńsk” i „Dymitrow”, dozorowiec „Woroszyłow” oraz kilka kutrów opancerzonych.
Od lipca na zachodnim przedpolu Kijowa i na wschód od miasta toczyły się już ciężkie walki obronne.
Trzy okręty oddziału dnieprzańskiego — monitor „Żemczużin” oraz kanonierki „Wiernyj” i
„Pieriedowoj”, skierowano w rejon Krzemieńczuka z zadaniem obrony przepraw radzieckich przez rzekę.
Okręty szły wzdłuż brzegu, wyciskając z maszyn jak największe obroty. Cenna była każda sekunda.
Jednostki mijały okoliczne wsie, rozłożone niedaleko wielkiej wody. Zbliżały się właśnie do Tarasowki,
oświetlonej jasnym porannym słońcem.
Stanowiska na pokładach były obsadzone — w każdej chwili mógł pojawić się wróg, który w wielu
miejscach dochodził już do Dniepru.
Nagle zabrzmiała kanonada. Wokół jednostek uniosły się wysokie gejzery wody. Niemcy strzelali z
baterii brzegowych i dział czołgowych. Jakby czekali specjalnie na taką okazję...
Okręty poczęły kluczyć. Utrudniały w ten sposób artylerii wroga wstrzelanie się. Przemówiły także
działa monitora, ale niedługo potem „Żemczużin” zadrżał od eksplozji. Lewy silnik został uszkodzony, a
obsługa raniona. Okręt jednak strzelał dalej: wyrzucił z siebie kilka potężnych salw, kiedy następne trafienie
zatrzymało drugi motor. Z maszynowni dochodziły krzyki rannych.
Teraz wszystko zależało od sternika. Szło o to, by posuwać się z prądem rzeki i nie dać się znieść na
mieliznę. Gdyby okręt utknął na łasze, stałby się nieruchomym, łatwym celem. W tym samym czasie na
kanonierce „Pieriedowoj” pocisk uszkodził przewód parowy. Mechanicy uszczelniali przebicie.
Bez szwanku wyszedł „Wiernyj”. Jego dowódca, starszy lejtnant Tieriechin, manewrował po
mistrzowsku, prowadząc ogień do zauważonych celów. Pragnął w ten sposób osłaniać zdany na prąd rzeki
monitor.
Tieriechin podał komendę:
— Ster lewo na burt!
Okręt wykonał zwrot i ruszył w stronę „Żemczużina”, który wciąż jeszcze strzelał, choć sam stawał się
łupem coraz łatwiejszym...
— Przygotować hol! — krzyknął Tieriechin w stronę rufy.
Lina zbuchtowana była na pokładzie. Błyskawicznie zamocowano ją do polerów rufowych.
Dowódca monitora spostrzegł ten manewr i wysłał na dziób dwóch marynarzy.
„Wiernyj” szedł od rufy „Żemczużina”, odcinając szerokie odkosy. Gdy zrównał się z nim, zwolnił, a
rzutka ciśnięta z całej siły pomknęła łukiem na dziób uszkodzonego okrętu. Mocowanie trwało sekundy i po
chwili obydwie jednostki, złączone liną, ruszyły w dół rzeki, oddalając się od zagrożonego rejonu.
Nieprzyjacielskie pociski padały coraz rzadziej, bowiem zarośla i zakole utrudniały celowanie.
Po kilkudziesięciu minutach trzy okręty mogły bezpiecznie zatrzymać się przy brzegu.
Dowódca zespołu, a jednocześnie kanonierki „Pieriedowoj”, kapitan lejtnant (kapitan) Pawłow, wysłał
do bazy meldunek o potyczce z niemieckimi oddziałami, a następnie zarządził odprawę na pokładzie.
— Do Krzemieńczuka musimy się dostać — powiedział. — To nieodwołalna decyzja. „Żemczużin” jest
w stanie minimalną prędkością posuwać się po wodzie, ja go będę ubezpieczał. „Wiernyj” natomiast uda się
przodem. Gdyby ktoś z nas napotkał przeważające siły nieprzyjaciela, polecam walczyć do ostatniego
pocisku, a jeżeli będzie to konieczne, okręty zatopić. Nie mogą się one dostać w ręce wroga...
Tieriechin polecił uruchomić silniki. Kanonierka ruszyła w dalszy rejs.
Dowódca wciąż stał na pomoście, obserwując brzegi. Niekiedy przykładał lornetkę do oczu.
— Bateria! — krzyknął nagle sygnalista, wskazując ramieniem na prawą burtę. Niemal w tym samym
momencie Tieriechin zauważył kolumnę zmechanizowaną przeciwnika.
— Uwaga! — zdążył jeszcze krzyknąć do artylerzystów, nim rozpoczął się ostrzał. Sternik natychmiast
począł kluczyć, starając się jak najrzadziej pokazywać wrogowi pełną burtę, kiedy to płaszczyzna trafienia
jest największa.
Miał szczęście „Wiernyj” — przez cztery godziny przedzierał się przez wrzącą u jego burt wodę, nie
ponosząc strat. Oszczędzano amunicję, której na okręcie było coraz mniej, i nie tylko na okręcie.
Wyczerpywały się zapasy...
Kolejny pocisk zerwał banderę wojenną, która spadła do wody. Natychmiast ją wyciągnięto i
zawieszono z powrotem: przed wrogiem nie opuszcza się sztandarów.
Podczas walk kanonierka uszkodziła około piętnastu czołgów i pojazdów niemieckich, dochodząc
wieczorem do miejscowości Czerkasy.
Marynarzom potrzebny był odpoczynek. Śmiertelnie zmęczeni poukładali się do snu, aby następnego
dnia rano, wraz z monitorem „Lewaczew”, wspomagać wojska radzieckie, przeprawiające się przez rzekę.
ROZKAZ — ZATRZYMAĆ WROGA!
Berezyński oddział okrętów rzecznych...
Było już dobrze po północy, kiedy dowódca monitora „Smoleńsk” starszy lejtnant Piecuch otrzymał
pilne wezwanie do dowódcy oddziału kapitana 3 rangi (komandora podporucznika) Bastoma, którego
stanowisko znajdowało się w niewielkim domku z zaciemnionymi oknami.
Kiedy Piecuch otworzył drzwi, z wnętrza pomieszczenia buchnęła woń palonego tytoniu. Bastom stał
pochylony nad stołem i ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w wielobarwną wielką mapę. Dwaj inni
oficerowie siedzieli obok, pijąc mocną herbatę z blaszanych kubków.
— Jesteś, poruczniku. — Bastom uprzedził meldunek wchodzącego. Spojrzał uważnie na jego
zmęczoną twarz o podkrążonych oczach.
Piecuch cieszył się uznaniem swoich przełożonych: był odważny i precyzyjny w działaniu, zaś fakt, iż
wywodził się z szeregów Floty Bałtyckiej, pozwolił mu zaskarbić sobie zaufanie podwładnych.
— Tu są Parycze. — Bastom uderzył palcem w odpowiedni punkt na mapie. — Tutaj zaś Niemcy
przerzucają przez Berezynę swoje siły. Ustawili most pontonowy. Nie trzeba ci chyba tłumaczyć
szczegółów: obrona przeciwlotnicza, obsadzenie brzegów i tak dalej. Działają bezkarnie, bandyci, ściągają
dwie dywizje. Trzeba im przerwać tę zabawę...
Piecuch nie odzywał się czekając, aż padną rozkazy skierowane do niego.
— Weźmiesz swój okręt i trzy kutry. Jeszcze dziś, o zmierzchu, przedostaniesz się na tyły wroga. O,
tu... Jasne?
Dowódca „Smoleńska” kiwnął głową.
— Tak jest — powiedział.
— Doskonale. Cele są nie do pogardzenia: pojazdy, ludzie, uzbrojenie. I, przede wszystkim, ten
cholerny most. Walisz, ile masz amunicji, a potem umykasz. Z bazy w Zdudyczach zabierzesz partyzantów.
Oni doskonale znają brzeg. Masz pytania?
— Zadanie jasne — odparł lejtnant. — Rozumiem, że partyzantów bierzemy przed akcją.
— Naturalnie. Przypominam jeszcze — dorzucił Bastom — że nie wolno okrętów oddać w ręce
nieprzyjaciela. Podczas takiej akcji bojowej wiele może się zdarzyć. Zbierz ludzi i razem ze swoim
komisarzem pogadaj z nimi. Będzie wam gorąco...
Cały dzień załogi wyznaczonych jednostek przeglądały sprzęt i uzupełniały amunicję. Ze stanowisk
jednak nikt nie schodził — w każdej chwili można się było spodziewać ataku nieprzyjacielskich samolotów,
jak to już zdarzało się wielokrotnie.
Kiedy zmierzch począł wkradać się między drzewa, okręty stały w gotowości. Na sygnał Piecucha
zespół ruszył na rzekę. Monitor sunął w środku szyku, mając przed sobą dwa, za rufą zaś jeden kuter.
W całkowitych ciemnościach droga byłaby o wiele bezpieczniejsza. Teraz jednak Niemcy oświetlali
teren, strzelając w niebo rakiety, które wolno, jakby niepewnie, opadały ku ziemi i opromieniały ją drgającą,
bladą łuną. Popełnili jednak błąd: nie wystawili posterunków na brzegu rzeki. Czyżby czuli się aż tak
bezpieczni?
Okręty dotarły do rejonu, gdzie rzeka tworzyła niewielkie zakole. Zatrzymały się w pobliżu brzegu,
wysadzając wcześniej zabranych, wyposażonych w radiostację partyzantów. Na ląd zeszli również
marynarze, których zadaniem miało być korygowanie ognia artyleryjskiego.
Punktualnie o dwudziestej trzeciej monitor gotów był do działań. Dowódca czekał na ostatnie meldunki
wysłanych na brzeg marynarzy. Trzeba było nanieść na mapę dokładne pozycje najbardziej kuszących celów.
Artyleria 122- i 45-milimetrowa otrzymała wreszcie ścisłe dane do strzelania: kierunki, odległości...
Okręty dzieliło od wroga około sześciu kilometrów. Była to odległość umożliwiająca prowadzenie
skutecznego ognia.
Po kilku minutach monitor, spowity dymami, rozpoczął systematyczny ostrzał niemieckich stanowisk.
Na skupiska wroga, na samochody i czołgi, spadały coraz celniejsze pociski.
Piecucha najbardziej interesował most pontonowy. Marynarz, obserwujący ten rejon, podawał poprawki
i ogień stawał się coraz bardziej precyzyjny.
— Dwa w prawo! — krzyczał, przyciskając słuchawki do uszu. Jeszcze jedna eksplozja, i jeszcze jedna.
Niemieckie pojazdy zjechały z mostu, który po kilkunastu minutach zachwiał się. Przechyliły się
pływaki, runęły wiązania.
— W celu, w celu! — krzyczał marynarz na brzegu.
— Ogień ciągły! — to była komenda dla artylerii 122 milimetry.
Teraz już most rwał się na części, a uwolnione pontony ruszyły z biegiem rzeki.
Za rufą monitora odezwały się pierwsze eksplozje. Niemiecka bateria otworzyła chaotyczny,
niekierowany ogień: ślepa furia też potrafi być groźna. Rychło jednak artylerzystów wroga uciszyły posłane
w ich stronę celne pociski.
Była najwyższa już pora, aby wycofać się z tego rejonu. Marynarze wrócili na pokład. Odległość do
bazy w Zdudyczach wynosiła cztery kilometry. Niemcy mieli jednak dość czasu, aby podciągnąć artylerię na
brzeg rzeki. Okręty przyjęły szyk marszowy. Cztery kilometry to z pozoru niewiele, ale w tych warunkach
tylko cudem można było przemknąć obok gotowych do otwarcia ognia stanowisk wroga i pozostać nie
zauważonym.
Cud się nie zdarzył.
W połowie trasy brzeg plunął ogniem. Monitor został trafiony prawie natychmiast. Jeden z pierwszych
pocisków uderzył w wieżę głównego kalibru. Odgłos eksplozji zmieszał się z krzykiem ciężko rannych
ludzi. Na dziobie błysnął ogień, potem płomień pojawił się na rufie.
Sternik jeszcze czuł okręt. Manewrował to w prawo, to w lewo. Próbował uchylić się przed atakiem,
umknąć z pajęczynek niemieckich celowników.
Eksplozja w siłowni...
Starszy motorzysta, z rozerwanym brzuchem, rzucony został na ścianę działową. Ktoś inny wył z bólu.
Przygasło światło, lecz agregat ciągle działał. Z całej obsady siłowni przy życiu pozostało dwóch marynarzy.
Teraz powinni naprawić silniki, które przestały pracować. Bez napędu „Smoleńsk” był zupełnie bezbronny.
Piecuch, ranny, zacisnął dłonie na poręczy pomostu. Tuż za nim stali jego zastępca i komisarz. W
pewnej chwili ujrzał błysk i silny podmuch pozbawił go przytomności. Upadł wprost w ramiona komisarza.
Obok osunął się na pokład martwy lejtnant (podporucznik) Zawadowski. Komisarz przeniósł rannego
dowódcę na dół, ale w tym samym momencie okręt całkowicie stracił manewrowość: zablokował się ster.
Eskortujące monitor kutry prowadziły ogień do zlokalizowanych na podstawie błysków stanowisk
nieprzyjaciela. Na monitorze trwała zaś gorączkowa praca. Uszkodzenia steru i siłowni dały się usunąć i
okręt, odzyskawszy możliwość manewru, począł oddalać się od miejsca bitwy. Na pokładzie unosił
osiemnastu zabitych.
Kutry tymczasem podchodziły do brzegu, aby zabrać partyzantów i kilku marynarzy, korygujących
wcześniej ogień artyleryjski.
Okazało się, iż jedna z jednostek znalazła się pod silnym ostrzałem. Manewrując zygzakami, trafiona
została w burtę, następnie w pokład, i nagle wbiła się w mieliznę. Dowódca ocenił sytuację jako
beznadziejną.
— Wszyscy na brzeg! — krzyknął.
Marynarze skakali do wody i płynęli na lewy brzeg rzeki. Na pokładzie został dowódca wraz z
komisarzem. Obydwaj prowadzili ogień z broni maszynowej, osłaniając odwrót swoich ludzi. Gdy załoga
znalazła się już w bezpiecznym miejscu, opuścił kuter komisarz. Dowódca uczynił to jako ostatni; skacząc
do wody, wrzucił do wnętrza okrętu wiązkę granatów...
Każdy dzień i każda noc przynosiły nowe zadania.
Jednostki Flotylli przerzucały ludzi przez rzeki, odpędzały samoloty z czarnymi krzyżami. Bohaterstwo
i wytrwałość marynarzy nie mogły jednak zmienić dramatycznego położenia wojsk radzieckich, które wciąż
wycofywały się na wschód, aż wreszcie zaczęły przeprawiać się na lewy brzeg Dniepru.
Ta wielka rzeka nieraz już w swych dziejach zatrzymywała ruch wojsk. Tym razem miała stać się trudną
do przebycia zaporą dla hitlerowskiej nawały.
W tej sytuacji głównym zadaniem jednostek Flotylli Pińskiej, wspierającej działania wojsk lądowych,
stała się najpierw ochrona, a wreszcie i likwidacja niektórych mostów w celu opóźnienia działań wojsk
niemieckich.
W pobliżu wsi Okuniewo saperzy wroga budowali most. Aby go zburzyć, skierowano w ten rejon trzy
kanonierki.
Dwa dni trwająca bitwa, do której włączyło się również lotnictwo, doprowadziła do zniszczenia obiektu,
zaś marsz oddziałów niemieckich został powstrzymany.
W dniu 24 sierpnia 1941 roku te same kanonierki otrzymały rozkaz zlikwidowania mostu na Desnie w
pobliżu miasteczka Ostar, gdyż tędy wiodła droga do stolicy Ukrainy i lada dzień w tym rejonie mogły
pojawić się wojska nieprzyjaciela.
Z Kijowa przybył stuosobowy oddział pod dowództwem majora Dobrożyńskiego, wyposażony w broń
przeciwpancerną. Składał się z nowo wcielonych żołnierzy, którzy jednak przez dwa miesiące intensywnego
szkolenia zdołali osiągnąć dość znaczną wartość bojową. Dobrożyński miał już za sobą wiele lat służby
wojskowej. Mundur włożył w 1919 roku, brał udział w obronie władzy radzieckiej przed kontrrewolucją i
obcą interwencją. Teraz jego oddział miał powstrzymywać wroga przez dwa dni, zanim nie nadciągną
posiłki: jednostki pływające Flotylli Pińskiej i artyleria, którą postanowiono przerzucić z Kijowa.
W odległości czterech kilometrów od mostu, po obu jego stronach na lewym brzegu rzeki, ustawił
major działa przeciwczołgowe i moździerze. Po przeprowadzeniu rozpoznania żołnierze przygotowali się do
walki. Ustępował już nocny mrok, kiedy w oddali dały się słyszeć silniki. Ludzie Dobrożyńskiego, którzy
spali czujnie jak zające, natychmiast zajęli wyznaczone wcześniej stanowiska. Oczy mieli zwrócone na
drogę, biegnącą po drugiej stronie rzeki. Prowadziła ona z gęstego lasu wprost na most.
Najpierw zza drzew wyjechał motocykl z przyczepą i karabinem maszynowym. Za nim sunęły
następne. Niemieccy zwiadowcy nie spieszyli się. Pierwszy pojazd przyhamował przed mostem, zwolniły i
inne.
W tym momencie Dobrożyński dał sygnał do otwarcia ognia. Najpierw zagrzechotały karabiny
maszynowe. Motocykliści zdążyli oddać jedną tylko serię, skierowaną w powietrze, długą i przeciągłą. Może
naciskał na spust raniony żołnierz lub zacisnął się palec martwego...
To były jednak tylko „płotki”. Dobrożyński wiedział, że wkrótce nadciągną siły główne nieprzyjaciela.
— Przejdź się po stanowiskach i pochwal naszych żółtodziobów — polecił komisarzowi. — Niech będą
dumni z pierwszego zwycięstwa. Było ono co prawda niewielkie, lecz dla nich...
Cisza przed burzą trwała kilkanaście minut. W pewnej chwili czyjeś ucho wyłowiło dalekie granie
silników.
— Tak, to czołgi — potwierdził Dobrożyński.
Pojazdy pełzły z niewielką prędkością. Pierwszy przyhamował na moment na skraju lasu, ale już po
sekundzie ruszył dalej, prowadząc za sobą dalsze czołgi i transportery z piechotą.
Niemcy dostrzegli, że szpica na motocyklach została rozbita. Już wiedzieli, że nie uda im się
przekroczyć mostu bez strat.
Odezwały się radzieckie armaty przeciwpancerne i moździerze. Wróg, zostawiając zniszczone wozy i
zabitych, wycofał się do lasu.
Tego dnia oddział odeprzeć musiał cztery silne ataki niemieckie. Wrogowi jednak „ani jedną nogą” nie
udało się przekroczyć mostu. Tam gdzie przedtem było pusto, teraz leżeli zabici, stały płonące lub wypalone
już pojazdy.
Ale i wśród żołnierzy majora wielu poniosło śmierć. Wieczorem, kiedy Niemcy przerwali działania,
odbył się krótki żołnierski pogrzeb.
Zapadła noc. Oddział znowu zajął stanowiska bojowe.
— Szafrańskiego do mnie! — polecił major.
Stawił się krępy zwiadowca.
— Zabierzesz pięciu ludzi. Pójdziesz na tamtą stronę i spróbujesz ocenić siły Niemców. Wracaj jak
najprędzej... — uścisnął dłoń podoficera. — I zdrowy — dorzucił z uśmiechem.
Żołnierze szybko przedostali się w głąb nieprzyjacielskiego ugrupowania, ale zostali zauważeni przez
warty. Szeregowy Siemaszko otrzymał polecenie osłaniania odwrotu. Skoczył w zarośla i gdy zauważył w
ciemnościach sylwetki zbliżających się niemieckich żołnierzy — nacisnął spust. Był sam, tamtych wielu.
Prowadził ogień, póki nie zabrakło mu amunicji. Był okrążony. Przygotował więc wiązkę granatów i czekał.
Gdy spostrzegł nad sobą kilku ludzi w głębokich hełmach, spowodował eksplozję. Huk targnął powietrzem...
Pozostali jednak, choć ranni, dotarli do oddziału, przynosząc informacje o tym, że wróg ściąga nowe
siły.
Znów nastał świt.
Na drodze do mostu ukazała się duża grupa czołgów. Tym razem Niemcy byli zdecydowani przedostać
się za każdą cenę. Jeden wóz stanął w płomieniach, po nim drugi. Inne jednak parły naprzód. Wreszcie na
most rzuciła się piechota, osłaniana ogniem artylerii.
Dobrożyński wyjął pistolet.
— Przygotować się do ataku! Za mną! — krzyknął przeciągle i rzucił się do przodu.
Z dziesiątków gardeł wydarł się potężny ryk. Żołnierze, pochyleni, runęli na wroga. Biegli nie zważając
na ogień, nie zalegali, by ochronić się przed pociskami.
Niemcy wycofali się w kierunku lasu.
Oddział znów pochował swoich zabitych...
Dopiero następnego dnia żołnierze ujrzeli sunące środkiem rzeki jednostki Flotylli Pińskiej. Niedługo
potem przybyła piechota, która wzmocniła ten odcinek.
W OBRONIE KIJOWA
Był to chyba najtrudniejszy okres walk okrętów Flotylli. Niemcy zacieśniali już obręcz wokół Kijowa,
przygotowującego się do rozpaczliwej obrony. Front przesunął się w kierunku wschodnim.
Okręty Flotylli walczyły nadal. Kutry opancerzone, wchodzące w skład dywizjonu kapitana-lejtnanta
Łysienki — wraz z monitorami i kanonierkami — do ostatnich dni sierpnia stacjonowały na Dnieprze na
północ od mostu Pieczyńskiego, skąd miały jeszcze możliwość operatywnego działania.
Kiedy wojska lądowe wyparte zostały na wschód, kutry otrzymały rozkaz natychmiastowego
przebazowania do Kijowa.
Marynarze nie tracili nadziei, że sytuacja zmieni się na lepsze. Zdawali sobie jednak sprawę, choć myśli
o ostatecznym dramacie nie dopuszczali do siebie, że ich możliwości stają się coraz bardziej ograniczone.
Wszak okręty chodzić mogą tylko niteczkami rzek i okami jezior. Co się stanie, gdy tych wodnych dróg
zabraknie? Gdy zostaną odcięte, zablokowane? To pytanie wracało coraz częściej, marynarze jednak
wiedzieli, że...
Nie uprzedzajmy jednak wypadków.
Kiedy dowódca dywizjonu kutrów opancerzonych polecił natychmiastowe odcumowanie, jednostki bez
zwłoki weszły w nurt rzeki i pełną mocą ruszyły naprzód. Miały za wszelką cenę przedrzeć się do Kijowa.
Zadanie było niebezpieczne, gdyż rozpoznanie stwierdziło po obydwu stronach Dniepru obecność
niemieckich baterii. Jednak mimo to, minąwszy zniszczony most, okręty bez przeszkód wyszły z
zagrożonego rejonu.
Była noc. Gdzieś w oddali buchały w niebo pożary, kładąc się drgającymi łunami na chmurach.
Nagle z kabiny radiowej czołowego kutra wychylił się marynarz i krzyknął:
— „Lewaczew” w piasku!
Jeżeli monitor wzywa pomocy, pomyślał dowódca, to widać wbił się na dobre...
— Sternik, kontrkurs w lewo! — polecił krótko.
Kuter, a za nim dalsze jednostki, zawrócił. Znów zbliżał się do rejonu, zajętego przez wroga. A przed
chwilą był już poza zasięgiem jego dział... Gdy jednak bratni okręt znajduje się w opałach, trzeba go ratować
bez względu na wszystko.
Marynarze w napięciu wpatrują się w mrok nocy. Jest! Jest „Lewaczew”, tkwiący na łasze. Działa
wycelowane w brzegi, gotowe do obrony. Siłownia jednak milczy.
Kuter zwolnił, zbliżając się do dziobu rzecznego pancernika. Zmniejszył obroty.
— Wywieźcie kotwicę na głębszą wodę — krzyknął dowódca „Lewaczewa”. — Spróbuję wybrać się
sam!
Marynarze odebrali kotwicę z monitora, położyli ją na rufie kutra i — słysząc luzowanie — przewieźli
kilkadziesiąt metrów dalej. Tam rzucili ją w wodę.
Gdy zagrzechotał kabestan „Lewaczewa”, okręt ruszył, trąc płaskim dnem o piach. Metr po metrze
zbliżał się do kotwicy wczepionej łapami w dno.
Kutry zawróciły na poprzedni kurs do Kijowa. Jeszcze raz minęły szczątki mostu i weszły w strefę
najbardziej niebezpieczną.
— Pełna gotowość! — przypomniał, zupełnie zresztą niepotrzebnie, dowódca czołowego kutra,
miczman Bobkow.
Już dochodzili do zakola rzeki. Wystarczyło minąć ukryty w mroku zakręt, aby znaleźć się poza strefą
bezpośredniego ognia.
Oby dotrzeć tam jak najszybciej. Jeszcze kawałek. Kilkaset metrów...
Huk rozdarł powietrze. Na szczęście pocisk eksplodował po drugiej stronie rzeki.
Obserwatorzy wytężali wzrok. Błysnęło po raz drugi. Teraz marynarze zlokalizowali stanowiska
nieprzyjaciela.
— Otworzyć ogień!
Zagrzechotała broń maszynowa, jednak po chwili następny pocisk niemieckiej baterii trafił w lewą burtę
poniżej linii wodnej. Okręt zadrżał, wypełnił się echem wybuchu, a strumienie wody poczęły wdzierać się do
maszynowni.
— Do brzegu! — polecił dowódca dywizjonu, który znajdował się na kutrze Bobkowa. — Siadaj na
mieliznę. Tam!
— Ster w lewo! — rozkazał miczman.
Kuter nabierał wody.
— Na pokładzie zostaje obsada armat, reszta na dół! Wybierać wodę! — padł kolejny rozkaz.
Skryli się w mroku, przerwali ogień, aby nie zdradzać swego położenia. Jak ranny zwierz zapadła
jednostka w cieniu bujnych drzew, rosnących wzdłuż rzeki.
Niemcy przerwali ostrzał; inne kutry szczęśliwie umknęły spod ognia.
Na pokładzie zostali tylko artylerzyści, wewnątrz okrętu zaś pracowali wszyscy, nie wyłączając
Bobkowa i Łysienki.
Wreszcie uszczelnili przebicie. Odeszli cicho z prądem jak kłoda drzewa, jak skryty pod powierzchnią
wody aligator. Dopiero dalej uruchomili silniki.
W Kijowie, po trzech dniach remontu, kuter — wraz z innymi jednostkami, nadającymi się jeszcze do
walki — mógł rzucić cumy.
Niemcy próbowali okrążyć miasto. Dowódca Frontu Południowo-Zachodniego generał Michaił
Kirponos z wielką precyzją manewrował swoimi siłami, aby nie znaleźć się wewnątrz pierścienia wroga i jak
najdłużej bronić miasta.
Kutry otrzymały nowe zadanie.
Rubież nad Desną utrzymuje 75 dywizja. Walczy ofiarnie, lecz coraz bardziej spychana jest ku rzece i
grozi jej zagłada.
Na wczesne godziny poranne Niemcy planują zmasowany atak bombowców.
W dywizji amunicja na wyczerpaniu. Odcięte drogi zaopatrzenia w żywność. Zabitych pochowano, lecz
wielu jest rannych wymagających natychmiastowej fachowej pomocy. Dywizyjna służba medyczna nie daje
już rady; lekarstwa i środki opatrunkowe są tylko wspomnieniem.
Na głowy żołnierzy leją się strumienie ognia i stali.
Jedyny ratunek — to drugi brzeg rzeki. Jedyna nadzieja — w jednostkach pływających. Wpław Desny
pokonać się nie da.
Dwa kutry, monitor „Smoleńsk” i dwa okręty patrolowe przemykają ku stanowiskom dywizji. Czas
nagli. Skrycie przechodzą w poprzek linii frontu. Szum okrętowych silników jest niczym w porównaniu z
hukiem dział, ginie więc w bitewnej wrzawie.
Wreszcie jednostki dochodzą do pozycji, na których rozpaczliwie broni się piechota.
Ewakuacja trwa do świtu. Okręty starają się przewieźć na drugi brzeg możliwie największą liczbę
żołnierzy: ilu wejdzie na pokład, tylu płynie. Szpilki nie ma gdzie wetknąć. Kadłuby zanurzone po pokłady.
Do ruf przyczepiono na holach armaty. Czego nie da się już przetransportować, zostaje na tamtym brzegu, w
opuszczonych okopach, ziemiankach i transzejach. Byle gratować ludzi i podstawowy sprzęt bojowy.
Wszystko to dzieje się pod ogniem nieprzyjaciela, który wykrył przeprawę.
O świcie, gdy dywizja zapadła już w lesie, zaś okręty zdążyły odejść z zagrożonego rejonu, rozlega się
ryk samolotowych silników. Niemcy pedantycznie okładają bombami i ogniem kaemów pozycje zajmowane
jeszcze wczoraj wieczorem przez żołnierzy 75 dywizji. Tym razem cios wroga wymierzony jest w próżnię...
Dywizjon kieruje się w stronę Kijowa. Droga do miasta jednak jest już odcięta. Okręty wchodzą w
jedną z niewielkich odnóg rzeki i czają się w zaroślach, kryjąc pokłady przed oczyma nieprzyjacielskich
lotników.
Kapitan-lejtnant Łysienko zbiera załogi na lądzie. Staje przed szykiem i mówi:
— Marynarze! Rzeka zablokowana przez wroga. Mamy rozkaz... — zawiesza głos na chwilę. — Mamy
rozkaz zatopić okręty, i to na tyle skutecznie, aby Niemcy nie mogli już z nich skorzystać.
Zapada milczenie.
Zatopić? Okręty są jeszcze sprawne, posiadają zdolności manewrowe i uzbrojenie. Jest jeszcze
amunicja, którą można razić wroga. Jednostki są w stanie walczyć nadal, wykonywać zadania, do których
zostały powołane i przystosowane. Czy niczego już nie da się zrobić?
— Prawie trzy miesiące broniliście naszej ziemi jak prawdziwi marynarze. Wielu z nas odeszło na
wieczną wacłitę. Byliście mężni w walce, bądźcie dzielni i w tej tragicznej dla nas chwili. — W tym
niezwykłym momencie Łysienko nie potrafi i nie chce uniknąć górnolotnych sformułowań. — Rozkazuję —
milknie na moment, jakby się wahał — rozkazuję przygotować okręty do zniszczenia materiałami
wybuchowymi. Na rejach podnieść sygnał: „Ginę, lecz nie poddaję się”. Ten sam sygnał powtórzyć przez
radio na częstotliwości dowództwa. Następnie uroczyście opuścić bandery. To wszystko. Wykonywać!
Bobkow po raz ostatni obchodzi swoją jednostkę. Niewielka jest, lecz własna. Przypomina sobie
dramatyczne walki, stara się zapamiętać każdy szczegół. A pod nim, w brzuchu okrętu, marynarze zakładają
ładunki wybuchowe, które zniszczą jednostkę. Czy tak postępuje się z przyjacielem? Miczman przełyka
ślinę.
Bandery spływają z flagsztoków, aby już nigdy na nie nie powrócić. Marynarze rozwiązują węzły
flagowe, bandery zostają zdjęte.
Stoją wszyscy z gołymi głowami. Może nie jest to zgodne z regulaminem, lecz przecież każdy z
marynarzy żegna swój dom, kogoś bliskiego, i to na zawsze...
Po chwili eksplozja targa powietrzem. Okręty powoli znikają pod wodą. Wzburzone fale jeszcze długo
uderzają o brzeg.
*
Załogi pieszo przedarły się do Kijowa, część trasy pokonując jednym z ostatnich pociągów. 18 września
1941 roku wojska radzieckie broniące stolicy Ukrainy otrzymały rozkaz przebicia się i koncentracji w
rejonie Boryspola — tam gdzie dziś znajduje się cywilny port lotniczy.
W Boryspolu spotkali się marynarze z wielu jednostek pływających, a także z oddziału majora
Dobrożyńskiego, który poległ. Przy życiu pozostało 27 jego podwładnych.
Odnalazł się również komisarz Flotylli, Kuzniecow. Po serdecznych powitaniach zasypano go wprost
pytaniami o obecną sytuację i dalsze plany. Kuzniecow wyjaśnił, że załogi — niewielkimi grupkami —
przedzierać się będą przez Charków aż do Stalingradu, gdzie wyznaczono miejsce dalszej koncentracji.
Niestety, sam już tam nie dotarł: zginął pod Boryspolem.
W Stalingradzie marynarze zameldowali się w miejscu zbiórki; odszukali się w wielkim mieście.
Opowiedzieli sobie wówczas o tym, co przeżyli podczas walk na lądzie i wodzie. Dotarła do nich
informacja, że kompletuje się załogi na okręty, budowane właśnie przez nadwołżańskie stocznie rzeczne.
Przyjęli wiadomość z radością: byli wszak prawdziwymi „moriakami”, choć od morza tak daleko. No i
przenieśli tych kilkaset kilometrów bandery ze swych jednostek...
Nie wszystkim jednak los sprzyjał, nie wszyscy przedarli się do Stalingradu, w którym wkrótce rozegrać
się miała bitwa, zmieniająca losy wojny. Wielu poległo, ci zaś, którzy zostali tam, nad Dnieprem, na
okupowanej przez Niemców ziemi, przechodzili do oddziałów partyzanckich.
Część marynarzy dostała się do niemieckiej niewoli.
Pewnego dnia pierwszej wojennej zimy przez ulice opanowanego przez Niemców Kijowa prowadzono
bosych marynarzy. Skrzypiał śnieg, ściskał mróz, lecz ci dumni ludzie maszerowali równym krokiem. W
pewnej chwili jeden z nich zaintonował — podchwyconą zaraz przez innych — wspaniałą pieśń o
bohaterskim krążowniku „Wariag”.
I nikt nie tracił nadziei, że Flotylla jeszcze odżyje. Że nadejdzie czas zemsty i zwycięstwa.
*
Dnieprzańscy marynarze, mimo że nie mieli już swoich okrętów, postanowili nadal walczyć z bronią w
ręku.
Zanim jednak ukażemy ich dalsze dramatyczne losy, pragniemy zaprezentować fragment wspomnień
ówczesnego ludowego komisarza Marynarki Wojennej, admirała Nikołaja Kuzniecowa *. Nie chcemy go
streszczać, gdyż naszym zdaniem zubożyłoby to obraz przedstawionych w nim wydarzeń. Czynimy to z
jeszcze jednego powodu. Jakiego — wyjaśnia sam admirał w pierwszych słowach cytowanego fragmentu...
„Naszym flotyllom rzecznym poświęcono w literaturze zbyt mało miejsca w stosunku do ich zasług i
roli, jaką odegrały.
* Nikołaj Kuzniecow. Zwycięskim kursem, rozdział „Ginę, lecz nie poddaję się!”. Warszawa 1978.
Sądzę, że nie obrażą się nasi historycy wojskowi i pamiętnikarze, jeśli stwierdzę, że wszyscy mamy
wielki dług wobec marynarzy naszych rzecznych okrętów. Chciałbym więc choć w skromnej mierze spłacić
go wobec Flotylli Pińskiej. (...)
Znaczenie Flotylli Pińskiej szczególnie wzrosło z chwilą, kiedy niebezpieczeństwo napadu
hitlerowskich Niemiec stało się bardzo realne. W styczniu 1940 roku rząd powziął decyzję budowy 9
nowych monitorów i 80 kutrów opancerzonych, z których większość przeznaczona była dla Flotylli Pińskiej.
Choć planu tego nie udało się w pełni zrealizować, to jednak w chwili wybuchu wojny Flotylla Pińska
stanowiła znaczną siłę; jej monitory, kanonierki, okręty patrolowe i kutry opancerzone były uzbrojone w
działa morskie i wielkokalibrowe karabiny maszynowe. Wszystkie jednostki pływające wchodziły w skład
dywizjonów, zespołów i grup okrętów jednej klasy. Taka forma organizacji sprawiała, że dowodzenie flotyllą
mogło być elastyczne i umożliwiało jej efektywne wykorzystanie.
Rankiem 22 czerwca 1941 roku, zaledwie w kilka godzin po gwałtownym ataku lotnictwa niemieckiego
na strażnice graniczne i twierdzę brzeską, okręty Flotylli Pińskiej szły już Kanałem Dnieprzańsko-
-Bużańskim do Kobrynia, na pomoc wojskom 4 armii Frontu Zachodniego na kierunku brzeskim. Oddział
przedni (monitor i cztery kutry opancerzone) szedł pod flagą szefa sztabu flotylli, kapitana 2 rangi G.
Brachtmana.
W Ludowym Komisariacie Marynarki Wojennej uważnie obserwowaliśmy rozwój wydarzeń w
zachodnich rejonach nadgranicznych. Pierwsze meldunki Sztabu Głównego Marynarki Wojennej rozpoczęły
się od zreferowania sytuacji na Bałtyku, na Dunaju i we Flotylli Pińskiej. Już 24 czerwca wiedzieliśmy, że
opracowane przed wojną plany działania flotylli są nieaktualne. Na północ i południe od Kanału
Dnieprzańsko-Bużańskiego, tocząc zacięte boje, cofały się spod Brześcia oddziały 4 armii. Obawiając się
dalszego spadku poziomu wody w kanale — Niemcom udało się jednak zbombardować śluzy — dowódca
flotylli kontradmirał D. Rogaczew postanowił wycofać okręty na Prypeć. (...)
Łączność ze sztabem flotylli często się rwała, meldunki operacyjne o działalności okrętów napływały
nieregularnie. Często mogliśmy tylko liczyć na samodzielne decyzje dowództwa flotylli. I trzeba stwierdzić,
że stanęło ono na wysokości zadania. Zdarzało się, że okręty prowadziły walkę, gdy jeden brzeg był zajęty
przez nieprzyjaciela. Niekiedy przedzierały się rzeką, gdy wróg znajdował się już po obu jej brzegach, i w tej
złożonej sytuacji marynarze walczyli mężnie, ze znajomością rzeczy. Ogniem artylerii okręty wspierały
wojska broniące przedmości, osłaniały własne przeprawy i niszczyły nieprzyjacielskie, wysadzały desanty.
Marynarze odważnie podejmowali walkę, nawet jeżeli na każde działo okrętowe przypadało po kilka dział
wroga.
W drugiej połowie lipca w rejonie Krzemieńczuk — Czerkasy, nieprzyjacielowi udało się wyjść nad
Dniepr. Okręty flotylli starały się pomóc uporczywie broniącym się oddziałom. Moim zdaniem, jedną z
najwspanialszych operacji bojowych tamtych dni był nocny atak na pozycje nieprzyjaciela w rejonie wsi
Grebienie.
Zdobywszy tę miejscowość na zachodnim brzegu Dniepru, wróg ściągnął tam jednostki, przygotowując
się do forsowania rzeki. Ciemną, bezksiężycową nocą na 3 sierpnia monitor »Lewaczew«, pływająca baza
»Biełorussija« i dwa kutry opancerzone, pod dowództwem kapitana 1 rangi (komandora — przyp. red.) I.
Krawca, skrycie zbliżyły się do Grebieni. Do brzegu pozostało nie więcej niż kilometr, kiedy okręty
otworzyły huraganowy ogień z dział i karabinów maszynowych. W świetle łun pożarów, które wybuchły na
brzegu, widać było miotających się po ulicach wsi zaskoczonych Niemców.
Wokół okrętów bez przerwy wytryskiwały słupy wody — to baterie niemieckie otworzyły ogień
odwetowy. Jedno trafienie bezpośrednie, drugie... Zostaje ciężko ranny lejtnant Krotow, kierujący ogniem
»Lewaczewa«. Jego miejsce zajmuje dowódca wieży artyleryjskiej starszyna Bułanyj, chociaż sam też jest
ranny.
Wsparte ogniem artylerii okrętów nasze oddziały wyparły nieprzyjaciela z Grebieniów. »Daliśmy
Niemcom popić wody z Dniepru!« — żartowali potem marynarze. Ponad sześciuset zabitych i rannych
hitlerowców, samochody z amunicją, pontony przygotowane do przeprawy — wszystko to pozostało na
ulicach wsi jako dobitne świadectwo celowości ognia okrętowych artylerzystów.
W sierpniu stopniowo zaczęło narastać niebezpieczeństwo okrążenia naszych wojsk pod Kijowem. O
wyjątkowym poświęceniu marynarzy w tych ciężkich dniach napisano na razie niewiele. W połowie sierpnia
w rejonie Krzemieńczuka działał monitor »Żemczużnyj«* i kanonierki »Wiernyj« i »Pieriedowoj«. Nieraz
znajdowały się one pod silnym ogniem nieprzyjaciela. W czasie jednej z walk »Żemczużnyj« otrzymał kilka
* „Żemczużnyj” (ros.: perłowy) lub „Żemczużin” (ros. perła). Autorzy tomiku skłaniają się ku nazwie
„Żemczużin”, która mogła być nazwiskiem z historii radzieckiej M.W. z okresu wojny domowej (B.A. Żemczużin).
bezpośrednich trafień i stracił zdolność poruszania się. Kanonierka »Pieriedowoj« również ucierpiała od
ognia artylerii i nie mogła przyjść z pomocą marynarzom z »Żemczużnego«. Wówczas dowódca
»Wiernego«, starszy lejtnant A. Tieriechin, mistrzowsko manewrując pod ogniem, wziął na hol
»Żemczużnego« i wyprowadził go ze strefy ognia, mimo że jego okręt także został poważnie uszkodzony. Po
walce tej »Wiernyj« otrzymał rozkaz przedarcia się do Czerkas. Na brzegu panowali Niemcy, a przedzierać
się trzeba było w dzień. Przed okrętem wyrosła szczelna ściana ognia. Jednakże kanonierka manerwując i
ostrzeliwując się przedzierała się Dnieprem dalej. Cztery godziny trwał nierówny bój. Dwukrotnie wybuchy
pocisków zrywały banderę okrętu, jednak każdorazowo podnoszono ją znowu.
I »Wiernyj« przeszedł przez zaporę ogniową. Na brzegu pozostały płonące niemieckie samochody
pancerne i czołgi, zniszczone przez celnie strzelających artylerzystów.
W końcu sierpnia cały łuk Dniepru od Czerkas po Chersoń opanowany został przez wroga. Dowództwo
flotylli zdawało sobie sprawę, że nie ma już nadziei na wycofanie się. Marynarze, świadomi tego, nadal
ofiarnie pomagali wojskom lądowym, zwłaszcza przy przeprawie na lewy brzeg Dniepru, na północ od
Kijowa. (...)
W dniach 15-19 września flotylla prowadziła ostatnie walki pod Kijowem. Cztery monitory i kilka
kutrów do ostatniego pocisku ostrzeliwały niemieckie przeprawy. Kiedy została zużyta wszystka amunicja,
wysadzili swoje okręty, podnosząc na nich sygnały: »Ginę, lecz nie poddaję się!« Ani jeden okręt nie wpadł
w ręce nieprzyjaciela.
Teraz marynarze zaczęli walczyć na lądzie. Pierwszy oddział, liczący 600 ludzi, w rejonie Niżyna za
wszelką cenę miał powstrzymać wroga, żeby zabezpieczyć odejście 37 armii. Pod koniec dnia 13 września w
oddziale pozostało przy życiu zaledwie kilkudziesięciu marynarzy. Po wycofaniu się w kierunku Boryspola
dołączyli oni do jednego z oddziałów Armii Radzieckiej.
W czasie wrześniowych walk pod Kijowem poległ komisarz flotylli I. Kuzniecow, 18 września został
również ciężko ranny dowódca flotylli, D. Rogaczew, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później.
Początkowo miałem wiadomość, że kontradmirał Rogaczew znajduje się w szpitalu w Połtawie, a o
komisarzu flotylli długo nie było żadnych wieści. Dopiero później marynarze, którzy wyszli z okrążenia,
powiedzieli, że zginął w walce podczas przebijania się.
Okazało się też, że wielu marynarzy Flotylli Pińskiej, przedzierając się setki kilometrów po
okupowanym przez wroga terytorium, przeszło linię frontu i powróciło do floty. Jedną z takich grup
przyprowadził kapitan-lejtnant S. Łysienko, dowódca dywizjonu kutrów opancerzonych. Zatopiwszy kutry i
ukrywszy pod mundurem bandery okrętów marynarze przenieśli je przez wszystkie niebezpieczeństwa. (...)
Dziesiątki oficerów i marynarzy zostało wtedy przedstawionych do odznaczeń państwowych. A w
groźnym 1941 roku otrzymać odznaczenie nie było łatwo, dawano ich wyjątkowo mało.
5 października 1941 roku podpisałem rozkaz o rozformowaniu Flotylli Pińskiej. Czyniłem to z ciężkim
sercem: wiedzieliśmy, że wszystkie okręty flotylli zginęły w ciężkich walkach, a pozostali przy życiu
marynarze walczą na lądzie”.
PRZEŁOM NAD WOŁGĄ
Stalingrad, dziś Wołgograd. Także i tutaj, przebywszy — głównie pieszo — trasę z Kijowa znaleźli się
dnieprzańscy marynarze. Najpierw przeszli front pod dowództwem kapitana-lejtnanta Łysienki i wraz z
ukraińskimi partyzantami walczyli na tyłach wroga, niszcząc składy jego amunicji i wysadzając mosty. W
jednej z potyczek Łysienko został ciężko ranny. Dopiero gdy odzyskał siły, mógł ruszyć ze swymi
marynarzami w dalszą drogę.
Do Stalingradu dotarli przed rozpoczęciem wielkiej bitwy o miasto. W lipcową noc 1942 roku zbliżyli
się, zachowując wszelkie środki ostrożności, do radzieckich, a zatem „własnych”, okopów. Ponieważ byli
ubrani niezbyt regulaminowo i uzbrojeni w niemieckie pistolety maszynowe, zostali zatrzymani, a następnie
pod eskortą odprowadzeni do najbliższego sztabu. Tu w trakcie szczegółowego przesłuchania, odpowiadając
na pytania, w których dało się wyczuć nieufność i podejrzliwość, opowiadali o swych przeżyciach podczas
ostatnich miesięcy. Ostatecznie wyjaśniła wszystko wyjęta spod kurtki i rozłożona bandera radzieckiej floty.
Na decyzję co do dalszych losów nie czekali długo. Łysienko objął dowództwo północnej grupy kutrów
opancerzonych Wołżańskiej Flotylli Wojennej. Wraz z nim również marynarze otrzymali przydziały na
okręty. Czyż marzyli o takim rozwiązaniu? Chyba tak, bo zawsze mieli nadzieję...
Wołga, matka radzieckich rzek. Rodzi się na Wałdaju i po przebyciu 3700 km wpada deltą do Morza
Kaspijskiego. Jest najpotężniejsza spośród swych europejskich sióstr, obejmując ogromne dorzecze o
obszarze 1 380 000 km
2
. Na niej to właśnie dnieprzańscy marynarze mieli rozpocząć koleiny rozdział swej
służby pod banderą radzieckiej Marynarki Wojennej. Niejeden z nich nigdy by może Wołgi nie ujrzał, gdyby
nie wojenna tułaczka.
„Wołżańskie” okręty były lepsze od jednostek, na których służyli przedtem. Nowe, oddawane w ręce
marynarzy wprost ze stoczni, charakteryzowały się większą szybkością i zwrotnością oraz lepszym
opancerzeniem. Miały wielkokalibrowe karabiny maszynowe, dwa działa 76-milimetrowe, wmontowane w
czołgowe wieże (stąd kutry doczekały się miana „rzecznych czołgów”), oraz — niektóre — automatyczne
działa przeciwlotnicze. Kierowano je wszędzie tam, gdzie walcząca w pobliżu rzek piechota potrzebowała
wsparcia ogniowego.
17 lipca rozpoczęła się bitwa stalingradzka: zacięte walki na obszarze międzyrzecza Wołgi i Donu,
trwające 200 dni i nocy. Bitwa ta pod względem swego rozmachu, natężenia i skutków nie miała sobie
równych w historii. W okresie od 19 listopada 1942 r. aż do 2 lutego roku następnego miała tu miejsce
strategiczna operacja zaczepna, której zadaniem było okrążenie i rozbicie wojsk nieprzyjaciela. W ostatnim
etapie, trwającym od 10 stycznia, wykonano operację pod kryptonimem „Pierścień”, polegającą na
ostatecznym zniszczeniu okrążonej niemieckiej 6 armii polowej.
W czasie tej gigantycznej bitwy zginęło ogółem 1,5 mln żołnierzy wroga. O rozmiarach klęski świadczą
straty wojsk hitlerowskich, poniesione od 19 listopada do końca bitwy. Przypomnijmy niektóre z nich: 800
tys. ludzi, 2 tys. czołgów i dział pancernych, 10 tys. dział i moździerzy, 3 tys. samolotów bojowych i
transportowych, ponad 70 tys. samochodów różnych typów. Wehrmacht utracił bezpowrotnie 32 dywizje i 3
brygady, zaś 16 dywizji poniosło ciężkie straty.
Od tej chwili strona radziecka nie wypuściła już ze swych rąk inicjatywy strategicznej.
Niemały udział w stalingradzkim zwycięstwie miała Wołżańska Flotylla Wojenna pod dowództwem
kontradmirała D. Rogaczewa. We wrześniu, październiku i listopadzie 1942 r. jej okręty przewiozły na
prawy brzeg Wołgi 65 tys. żołnierzy i 2,5 tys. ton różnych ładunków, a w drodze powrotnej ewakuowały
ponad 30 tys. rannych i dziesiątki tysięcy ludności cywilnej. Ponadto eskortowały, osłaniając ogniem przed
lotnictwem nieprzyjaciela, znaczną liczbę statków transportowych. Wykonały także wiele innych ważnych
zadań.
*
W październiku 1942 r. oddziały niemieckie wdarły się do zachodniej części miasta. Hitlerowcy czuli
coraz silniejszy opór Rosjan, i to nie tylko tu, w Stalingradzie.
Na zachodnich peryferiach miasta usytuowane były wojskowe zakłady remontowe: dokonywano w nich
„reanimacji” czołgów, które prosto stamtąd udawały się na front. Zakłady te siłą rzeczy stały się celem
zaciekłych ataków wroga i wymagały silnej obrony.
Okręty Wołżańskiej Flotylli otrzymały zadanie wspierania ogniem wojsk lądowych, które miały
uniemożliwić przeciwnikowi ściągnięcie w ten rejon posiłków. Do dowódców kutrów rozkaz dotarł o
północy. W trybie natychmiastowym omówiono zadanie. Przed świtem kutry skończyły przygotowania, a
wkrótce potem piechota ruszyła do ataku. Jednostki pływające rzuciły cumy...
Kutry miały możliwość znacznego zbliżenia się do nieprzyjacielskich pozycji. Najpierw szły ostrożnie,
kryjąc swój manewr, gdy jednak znalazły się w takiej odległości, iż mogły razić ogniem na wprost, trzy
spośród nich zwiększyły szybkość do maksymalnej i rozpoczęły palbę ze wszystkich luf, skutecznie
ostrzeliwując zaskoczonych takim obrotem sprawy Niemców.
W tym boju wielkie mistrzostwo wykazali nie tylko artylerzyści, lecz i sternicy poszczególnych
jednostek. Musieli oni — z wyczuciem i znajomością rzeczy — tak współpracować z marynarzami przy
działach, by nie utrudniać im zadania, a jednocześnie unikać nieprzyjacielskiego ognia zwrotami.
Okręty znalazły się pod bezpośrednim ostrzałem, walczyły jednak z wielkim oddaniem. Jakże przydały
się wówczas doświadczenia, wyniesione z pierwszych miesięcy wojny! Wkrótce po bitwie na okręt flagowy
wpłynął dostarczony kapitanowi-lejtnantowi Łysience radiogram podpisany przez dowódcę armii.
Łysienko czytał:
„Gratuluję wspaniałej postawy, która naszym żołnierzom dodała odwagi do kolejnych ataków. Dziękuję
Wam, marynarze, za okazaną oddziałom lądowym pomoc i skuteczny ogień...”
Dowódca grupy okrętów Łysienko wraz z oficerem politycznym Siemionowem dokonali — a był to
październik — bilansu, z którego wynikało, że na każdy kuter z ich oddziału przypadł jeden zniszczony
niemiecki czołg i cztery gniazda karabinów maszynowych, na każde dwa kutry zaś — po jednej baterii
wojsk nieprzyjaciela. To jednak nie zadowalało marynarzy. Rwali się do walki; wielu z nich straciło rodziny
i teraz pragnęli odwetu.
Wołga tymczasem stawała się akwenem coraz trudniejszym. Niemieckie samoloty zrzucały wiele min, a
choć trałowce bez przerwy oczyszczały tory wodne, każde zejście z wyznaczonego kursu stawało się
równoznaczne ze śmiertelnym zagrożeniem. Okręty stały się również obiektem wściekłych ataków od strony
lądu i z powietrza — tak w dzień, jak i nocą, w świetle rakiet i reflektorów. Lecz i wówczas, nie bacząc na
sytuację, przebijały się w pobliże nieprzyjacielskich zgrupowań, by na ogień odpowiadać ogniem.
Pewnej nocy rejon przerzutu amunicji na prawy brzeg Wołgi znalazł się pod bezpośrednim ostrzałem
nieprzyjaciela. Woda kipiała od wybuchów, a każdy okręt, który ruszyłby na środek nurtu, musiałby zostać
natychmiast zniszczony. Jednak na pokładach kutrów znajdowała się amunicja, a na drugim brzegu rzeki
czekali ranni, którzy musieli znaleźć się pod opieką lekarzy.
Kutry zatem uruchomiły silniki. Pod gradem pocisków przedarły się na drugą stronę. Stało się to
możliwe dlatego, że Niemcy prowadzili ogień przede wszystkim według mapy.
Był to jednak dopiero początek zmagań. Przejście rzeki nie oznaczało przecież wykonania zadania.
Rozpoczął się wyładunek ciężkich skrzyń z amunicją.
Nagle jeden z kutrów znalazł się w jasnym strumieniu reflektora. Światło zatrzymało się na okręcie, a w
chwilę później niemiecka bateria zaczęła ostrzeliwać unieruchomioną jednostkę.
— Kryć się! — krzyknął dowódca kutra. Marynarze rozproszyli się w terenie. Okręt nie miał szans
obrony. Na pokładzie błysnął słup ognia, który objął zieloną, wielką skrzynię z pociskami moździerzowymi.
W każdej sekundzie mógł nastąpić wybuch, rozrywając dalsze skrzynie i cały okręt.
Niedaleko jednostki leżał mat Curkan. Widząc, co się dzieje, zerwał się, przebiegł kilkadziesiąt metrów
i jednym skokiem wpadł na okręt.
— Już po nim! — powiedział dowódca kutra.
Curkan chwycił skrzynię i nadludzkim wysiłkiem rzucił ją za burtę. W ostatniej chwili skrył się za
nadbudówką. Wybuch, stłumiony wodą, targnął kadłubem okrętu, lecz nie pozbawił go stateczności.
Snop reflektora przeniósł się dalej...
Wiele było zadań bojowych, które wykonywały jednostki Wołżańskiej Flotylli Wojennej. Marynarze
walczyli nie gorzej od innych obrońców Stalingradu. Spieszyli z pomocą siłom przybrzeżnym. Atakowali
znienacka. Niszczyli — zgodnie z wypracowaną już taktyką — rozpoznane wcześniej stanowiska lądowe
przeciwnika, składy uzbrojenia, posterunki. I noc w noc wychodziły na Wołgę, by przewozić amunicję i
ludzi.
Sytuacja pod Stalingradem, jak i w samym mieście, wciąż się zmieniała. Walczące po obu stronach
pododdziały przemieszczały się z miejsca na miejsce, zatem ruchliwe okręty miały wielkie pole do popisu.
Akwen, na którym działały — Wołga wraz ze wszystkimi odnogami, kanałami, przesmykami — dawał
możliwość szybkiego docierania w pobliże ważnych pozycji wroga.
Liczył się każdy żołnierz, każda lufa, każdy środek transportu, zdolny przenosić uzbrojenie. Właśnie w
stalingradzkim piekle rozgrywał się bój, który — o czym wówczas marynarze jeszcze nie mogli wiedzieć —
miał stać się punktem zwrotnym tej wojny.
Pod koniec października sytuacja obrońców miasta była dramatyczna. Hitlerowcy, nie bacząc na
dotkliwe straty, rzucali do walki coraz bardziej zdeterminowane oddziały. Pewnego dnia postanowili przebić
się do Wołgi w pobliżu zakładów naprawczych. Radzieccy zwiadowcy zauważyli przygotowania do ataku.
Popłynęły odpowiednie meldunki do dowództwa, tam zaś podjęto decyzję:
„Skierować ogień na jedno ze skrzydeł niemieckiego ugrupowania. Uderzenie wzmocnić silnym
desantem”.
Jego wysadzenie povyierzono grupie okrętów dowodzonych przez kapitana-lejtnanta Łysienkę.
Załadowane wojskami desantowymi kutry ruszyły w okolice Łataszenki, gdzie miał nastąpić atak. Pod
osłoną nocy, nie zauważone, dobiły do brzegu, a dowódca pododdziałów desantowych, Szabarin, dał sygnał
do szturmu. Piechota, wspierana huraganowym ogniem z okrętów, opanowała przyczółek, lecz atakowana z
trzech stron przez Niemców znalazła się w trudnym położeniu. Kutry zabierały rannych, aby przewozić ich
na lewy, „swój” brzeg.
Lejtnant Butko, dowódca jednego z okrętów, spieszył się z załadunkiem, bowiem niemiecka bateria
poczęła ostrzeliwać jego jednostkę.
— Cumy rzuć! — krzyknął wreszcie z przyzwyczajenia, choć nie było ni polerów, ni przygotowanych
dla okrętów nabrzeży...
Ryknęły motory, woda zakotłowała się za rufą, lecz w tym momencie dwie silne eksplozje targnęły
okrętem. Butkę, ogłuszonego wybuchem, rzuciło na burtę, sternik puścił koło, na pokład zaś upadł zabity
strzelec Kozakow.
Dowódca oddziału, starszy lejtnant Pieryszkin, przejął komendę nad okrętem. Dopadł do steru i
skierował dziób jednostki ku lewemu brzegowi.
Pociski wybuchały wzdłuż burt. Pieryszkin wcisnął ster któremuś z marynarzy, sam zaś zbiegł na
pokład i zapalił świece dymne. Dzięki temu okręt przedarł się do swoich, a ranni znaleźli się wkrótce pod
opieką specjalistów. Żołnierze desantu walczyli przez cztery doby na przyczółku. Wielu z nich zostało tam
już na zawsze.
W nocy z 3 na 4 listopada Łysienko — teraz już kapitan 3 rangi — wbiegł na pokład jednego z kutrów.
Zarządził natychmiastową odprawę dowódców jednostek.
— Przechodzimy tam — rzekł krótko. „Tam” znaczyło: „na prawy brzeg”, gdzie żołnierze desantu,
wedle oceny dowództwa, wykonali już swe zadanie. — Przewozimy wszystkich. Pomyślności...
Okręty sunęły pod silnym ostrzałem nieprzyjaciela. Łysienko stał na pomoście kutra flagowego. Tam
też, na Wołdze, kilkanaście dni przed wielką radziecką kontrofensywą dosięgnął go pocisk, raniąc
śmiertelnie.
Dowodzenie okrętem przejął bosman Krasawin. Nie na długo jednak. Kolejne trafienia uszkodziły
jednostkę, która — pozbawiona możliwości ruchu — poczęła dryfować z prądem, by wkrótce zatrzymać się
na mieliźnie.
Krasawin polecił opuścić pokład i skryć się za burtą tonącego kutra. Sam zginął, rozszarpany
pociskiem...
Kapitan 3 rangi Łysienko zmarł w szpitalu. Za wybitne zasługi bojowe został pośmiertnie odznaczony
Orderem Lenina.
12 listopada rozpoczął się spływ kry lodowej, która utrudniała okrętom manewry. Nie starczało im już
nocy na kurs na tamten brzeg i powrót. Jednak jeszcze do końca listopada jednostki Wołżańskiej Flotylli
Wojennej wykonywały zadania — przede wszystkim transportowe. W grudniu Wołga stanęła w okowach
lodu, kutry więc nie były już w stanie działać.
W dniu 2 lutego 1943 roku nad Wołgą zapanowała cisza; oznaczała zwycięstwo po dwustu dobach
nieustannej, krwawej walki.
Minęła zima. Wojska radzieckie, w tym armie stalingradzkie, dawno już ruszyły na zachód, zaś okręty
Flotylli zaczęły wykonywać dalsze zadania.
Dzień 2 maja 1943 roku był niezwykle ważny w historii Flotylli. Odbyła się uroczysta zbiórka załóg.
Marynarze z dumą spoglądali na podnoszoną banderę wojenną gwardii. Ten wielki zaszczyt spotkał ich za
udział w bitwie o Stalingrad.
Nie przypuszczali, że za dwa lata, w płonącym i dymiącym Berlinie...
I ZNÓW W DNIEPRZAŃSKIEJ FLOTYLLI
Okręty nadal pełniły służbę na Wołdze, była to jednak działalność o charakterze już pokojowym. Życie
w zniszczonym, okaleczonym Stalingradzie wracało powoli do normy. Marynarze mieli tu pełne ręce roboty,
wiedzieli jednak doskonale, że ich przeznaczeniem jest walka. Słuchali komunikatów z frontów, dowiadując
się mnóstwa szczegółów, m.in. o bitwie na łuku kurskim czy o największej w czasie wojny spotkaniowej
bitwie pancernej pod Prochorowką, o wyzwalaniu kolejnych obszarów kraju. Front zbliżał się do Dniepru i
w sercach marynarzy budziła się nadzieja, że wrócą do normalnej służby.
Dla „dnieprowców”, którzy w 1941 roku zatopili swe jednostki, aby nie wpadły w ręce agresora, a
później przeszli nad Wołgę i tu walczyli w obronie Stalingradu, niezwykle ważny był dzień 14 września
1943 roku. Tego bowiem dnia rozkazem ludowego komisarza Marynarki Wojennej znów powołano do życia
Dnieprzańska Flotyllę Wojenną.
W swoich wspomnieniach admirał N. Kuzniecow pisze, że nowo utworzona Flotylla otrzymała część
okrętów z Wołgi, a reszta nadeszła prosto ze stoczni. Przypomina również, że dowódcą Flotylli został
kapitan 1 rangi W. Grigoriew, który przedtem był szefem sztabu Flotylli Wołżańskiej. Na czele sztabu stanął
kapitan 2 rangi K. Bałakiriew, a oddziału politycznego — kapitan 1 rangi W. Siemin. Flotylla
podporządkowana była bezpośrednio ludowemu komisarzowi Marynarki Wojennej, a operacyjnie —
dowódcy 1 Frontu Białoruskiego.
Z jaką radością załadowano na platformy pociągu kadłuby kutrów! Znad brzegów Wołgi pojechały one
na zachód — tam teraz były najbardziej potrzebne. Opuszczono je na wody Desny. Również koleją
nadchodziły dalsze okręty, prosto „spod igły”, z fabryk.
12 października 1943 roku 1 Dywizja Piechoty im. T. Kościuszki przeszła chrzest bojowy pod Lenino.
W tym czasie Flotylla nabierała już właściwego kształtu.
6 listopada wyzwolono Kijów — miasto, z którego marynarze dwa lata temu udali się na wojenną
tułaczkę.
Flotylla formowała się przez całą zimę.
Oddajmy teraz głos dowódcy Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej W. W. Grigoriewpwi. Obszerne
fragmenty jego wspomnień podajemy za tygodnikiem Marynarki Wojennej „Bandera” *.
„Zakończyła się bitwa na łuku kurskim. Nasze wojska szły na zachód. Rzut oka na mapę wystarczał,
aby uzmysłowić sobie, że front wkrótce przybliży się do Dniepru.
14 września 1943 roku komisarz ludowy Marynarki Wojennej podpisał rozkaz o sformowaniu
pierwszego oddziału wołżańskich marynarzy w celu przerzucenia go do zlewiska Dniepru.
24 września 1943 roku zostałem dowódcą Dnieprzańskiej Flotylli Rzecznej, 9 listopada przybyłem do
Moskwy. W tym samym dniu zostałem przyjęty przez ludowego komisarza Marynarki Wojennej Nikołaja
Kuzniecowa. Komisarz powiedział wprost: »Walczyć trzeba będzie długo i zaciekle. Perspektywy walki
będą szerokie. Ze zlewiska Dniepru przejdziecie w swoim czasie do zlewiska Wisły, a dalej istnieją drogi
wodne, które być może doprowadzą was do Berlina! Sukcesy w waszych działaniach zależeć będą w dużym
stopniu od umiejętności znalezienia wspólnego języka z wojskami lądowymi i udowodnienia, że flotylla
może im pomóc«.
Sytuacja pod Kijowem była bardzo napięta. Przekonałem się o tym, kiedy wyjechałem tam, aby
przedstawić się dowódcy 1 Frontu Ukraińskiego, gen. armii Nikołajowi Watutinowi, któremu zgodnie z
dyrektywą Sztabu Generalnego Armii Czerwonej podporządkowana została pod względem operacyjnym
nasza flotylla. (Takie podporządkowanie istniało prawdopodobnie wkrótce po odrodzeniu Flotylli — przyp.
aut.)
W niewielkim, jasno oświetlonym pokoju siedział Watutin, a obok stołu dowódcy energicznie chodził
tam i z powrotern uderzając rękawiczkami o dłoń marszałek Żukow. Nie dał mi dokończyć regulaminowej
prośby o pozwolenie zwrócenia się do dowódcy Frontu, tylko spojrzał na mnie posępnym wzrokiem i
zapytał: »Kim jesteś?«
Dowiedziawszy się, kto stoi przed nim, marszałek zaczął zadawać krótkie, bez żadnego zbędnego
słowa, pytania: »Jakie siły, gdzie się znajdują?« »Kiedy zakończycie koncentrację?« »Możliwości bojowe?«.
Starałem się odpowiadać jak najkrócej czując, że i Żukow, i Watutin słuchają mnie uważnie i że ton
rozmowy stał się bardziej przychylny. Żukow podszedł do wiszącej na ścianie wielkiej mapy frontu
radziecko-niemieckiego, chwilę przyjrzał się jej, pomilczał i powiedział: »Widzę, że wasza flotylla ma przed
sobą wielkie perspektywy, przecież z Dniepru po Prypeci możecie przejść na Bug, Narew, Wisłę i dalej, a
stamtąd przepłynąć na rzeki Niemiec. Kto wie, może nawet do samego Berlina«.
W połowie lutego flotylla liczyła już 3000 ludzi, a w maju osiągnęła stan 6000 osób.
Ruszyły lody. Działania bojowe Flotylla Dnieprzańska rozpoczęła od miejsc, które w 1941 roku
opuściła po ciężkich bojach cofając się na wschód. 22 maja (1944 r. — przyp. aut.) ześrodkowała się pod
Mozyrzem w pobliżu linii frontu.
Wkrótce 1 i 2 Fronty Białoruskie zostały połączone w jeden Front Białoruski pod dowództwem gen.
armii Konstantego Rokossowskiego. Kiedy otrzymałem rozkaz zameldowania się u niego, byłem przejęty.
Miałem spotkać się z dowódcą, którego imię było już sławne. Ale Rokossowski przyjął mnie tak serdecznie i
ciepło, że natychmiast się uspokoiłem i zameldowałem o stanie flotylli i jej pierwszych walkach (od 2
kwietnia 1 brygada flotylli podtrzymywała ogniem artyleryjskim z Prypeci skrzydła 61 armii i dokonała
niewielkiego desantu).
Rokossowski powiedział: »Okrętów macie mało. Postaramy się wam pomóc«. Spotykałem się z nim
wiele razy (wkrótce został marszałkiem Związku Radzieckiego). Był dowódcą niezwykle wymagającym, ale
jednocześnie obdarzony był wielkim taktem, delikatnością w stosunku do ludzi.
Flotylla rosła. Przybywały uzupełnienia, 24 czerwca (powinno być: 23 czerwca — przyp. aut.)
rozpoczęła się jedna z największych operacji w tej wojnie — »Bagration«.
Wojska 1 Frontu Białoruskiego wtargnęły w głąb obrony przeciwnika. Chcąc ocalić swoje jednostki
przed okrążeniem Niemcy zaczęli przez Berezynę pod Paryczami przerzucać posiłki. Dowódca armii gen.
Batow wydał rozkaz zniszczenia przeprawy. Okręty pod silnymi ogniem przeciwnika ruszyły w górę
Berezyny, podeszły na odległość 500-800 metrów do umocnień i otworzyły ogień uniemożliwiając
całkowicie przeprawę. Niemcy zmuszeni zostali do odwrotu w kierunku Bobrujska. Jednocześnie część
flotylli przerzuciła przez Berezynę 48 armię: 65 tys. żołnierzy z całym uzbrojeniem i tyłami”.
* „Bandera” nr 18 z 1987 r.
Przez trzy lata wojny na Białorusi szalał okrutny terror hitlerowski. Do połowy 1944 roku zginęło z ich
rąk ponad 2200 tys. mieszkańców tej republiki oraz jeńców. Niemieccy agresorzy częściowo lub zupełnie
zniszczyli 209 miast i ośródków rejonowych oraz 9200 osad i wiosek. Długa jest lista strat, poniesionych
przez naród białoruski, niezliczona liczba wstrząsających tragedii, o których pamięć żyje do dziś.
Równocześnie tam, na Białorusi, w połowie 1944 roku, walczyło 150 brygad partyzanckich i 40
samodzielnych oddziałów, skupiając w swych szeregach ponad 143 tys. osób. Oddziały te były rozproszone
po terenie całego kraju, nieprzerwanie — w rozmaity sposób — wiążąc znaczne siły przeciwnika.
Niemcy potężnie rozbudowali inżynieryjną obronę Białorusi. Ułatwiał im to teren — lesisty i bagienny.
Trzeba też podkreślić, iż byli przeciwnikiem silnym, o dużym doświadczeniu bojowym. Postanowili nie
cofać się ani o krok...
Białoruś zaś była dla Armii Radzieckiej kluczem do dalszej zwycięskiej ofensywy. Operacja białoruska
(kryptonim „Bagration”) uznana została za jedną z najważniejszych operacji Wielkiej Wojny Narodowej, a
najważniejszą latem tego — 1944 — roku.
22 czerwca — a więc trzy lata po wtargnięciu wojsk hitlerowskich na terytorium radzieckie — linia
frontu liczyła 1100 km. Przebiegała od jeziora Nieszczerdo, na wschód od Witebska, Orszy, Mohylewa
(Mogilewa) i Żłobina, wzdłuż Prypeci. Broniły się tu wojska Grupy Armii „Środek”, dowodzone przez
feldmarszałka E. Buscha.
23 czerwca ruszyło potężne natarcie...
Wojska niemieckie, spychane na zachód, cofały się w panice. W ich szeregach zapanowała
dezorganizacja. Wielu oficerów zrywało naramienniki i naszywki, udając prostych żołnierzy. Byli świadomi
swoich zbrodni.
Pięć dni później oburzony rozwojem sytuacji Hitler zdjął ze stanowiska dowódcy Grupy Armii
„Środek” „zasłużonego” feldmarszałka E. Buscha, mianując na tę funkcję feldmarszałka W. Modela.
Następnego zaś dnia, 29 czerwca, generał armii Konstanty Rokossowski, dowódca 1 Frontu
Białoruskiego, został marszałkiem Związku Radzieckiego.
Dzień po dniu wojska radzieckie, a wraz z nimi i oddziały polskie, zbliżały się do terytorium Polski. W
szeregach Armii Czerwonej walczyli także marynarze.
Warto tu przytoczyć krótki komunikat frontowy:
„Istotnej pomocy udzieliła wojskom 1 Frontu Białoruskiego Dnieprzańska Flotylla Wojenna,
dowodzona przez kapitana 1 rangi Grigoriewa. Jej okręty szły w górę Berezyny, wspierając ogniem piechotę
i czołgi 48 armii. Przeprawiły one z lewego brzegu rzeki na prawy 65 tys. żołnierzy, wiele broni i sprzętu
bojowego. Flotylla dezorganizowała przeprawy wroga, z powodzeniem wysadzała desanty na jej tyły...”
Wcześniej, bo już w marcu tego roku, kiedy lód na Dnieprze zaczął tajać, okręty stojące w bazach na
brzegu rzeki były prawie gotowe do działań bojowych. W składzie Flotylli znajdowały się 1 i 2 brygady
okrętów (kutry opancerzone, pływające baterie, kutry trałowe i dozorowe, półślizgowce), wiele innych
jednostek bojowycłi i pomocniczych, a prócz tego dwa dywizjony artylerii przeciwlotniczej oraz
pododdziały obserwacji i łączności, obserwacji przeciwminowej, służb remontowych.
Przed przystąpieniem do walki należało wykonać jeszcze wiele prac. Zniszczone mosty barykadowały
przejścia, zaś Niemcy, wycofując się, postawili niezliczoną liczbę min, a w nurtach rzek tkwiły zatopione w
1941 roku okręty. Gdy usunięto te przeszkody. Flotylla zaczęła przeprawiać się bliżej frontu: wciąż na
zachód... Pierwsza brygada weszła na Prypeć, druga na Berezynę.
Kutry z pierwszej brygady za dnia kryły się, zamaskowane, aby nie zwracać uwagi wroga. Nocą
natomiast — na podstawie informacji dostarczonych przedtem przez zwiadowców — ze wszystkich dział
ostrzeliwały pozycje wroga. Okręty nieprzerwanie współdziałały z jednostkami lądowymi 61 armii, które —
za pomocą łączności radiowej — pomagały w korygowaniu ognia artyleryjskiego. Na Prypeci znów
grzmiało od wystrzałów artylerii pokładowej. Po trzech latach nastał czas odwetu.
Niemcy ponosili w tych starciach znaczne straty. Okręty rozbiły 12 niemieckich baterii, dziesiątki
bunkrów i gniazd karabinów maszynowych, 7 punktów dowodzenia i 6 składów amunicji. Nocą przewoziły
oddziały zwiadowców i żołnierzy desantu, których — w razie potrzeby — wspierały ogniem swych dział.
Wieczorem 22 kwietnia 1944 roku dwie grupy desantowe, liczące 56 żołnierzy, zostały zaokrętowane na
dwa kutry opancerzone. Zadaniem kierować miał dowódca drugiego dywizjonu gwardii, kapitan 3 rangi
Pieskow.
O zmierzchu rzucono cumy.
Dowódcy okrętów i sternicy czuli ciężar wielkiej odpowiedzialności. Mieli wszak przedrzeć się przez
linię frontu, a najmniejszy błąd w utrzymywaniu właściwego kursu kosztować mógł bardzo drogo.
Jednostki bez przeszkód przedostały się na tyły wroga. Tam jednak, na głębokim zapleczu, zostały
zauważone. Z nieprzyjacielskiego brzegu poszły w górę rakiety, oświetlając rzekę. Marynarze pochylili
głowy wiedząc, co za chwilę nastąpi. Sami nie mogli otworzyć ognia nie znając celów. Odezwała się
niemiecka artyleria, nad pokładami pomknęły smugi pocisków. Kiedy jednak strzelcy okrętowi zlokalizowali
gniazda karabinów maszynowych i baterii, zaczęli wstrzeliwać się w punkty ogniowe. Okręty z pełną
szybkością podeszły do brzegu, wysadzając desant, i odskoczyły na bezpieczną odległość.
Marynarze z daleka słyszeli odgłosy walki na lądzie, grzmoty eksplozji, jazgot broni maszynowej.
Przed świtem żołnierze desantu na powrót zaokrętowali się w wyznaczonym miejscu, by wrócić do
bazy.
Marynarze Flotylli Dnieprzańskiej wysadzili wiele takich desantów, zawsze wykazując się męstwem.
W dniu 12 czerwca wszystkie okręty 1 brygady, po dwóch miesiącach spędzonych na Prypeci,
przebazowały się na Berezynę. Tam, wykonując wiele zadań bojowych, czekały na sygnał do rozpoczęcia
najważniejszej operacji. Były to ciężkie dni...
Oddziały wroga zamierzały przeprawić się przez Prypeć i Berezynę. Niemcy — świadomi
niebezpieczeństwa, grożącego im ze strony rzecznych okrętów — stawiali miny, niszczyli mosty, zaś ogniem
swej artylerii starali się zatopić jednostki. Jednak radzieccy marynarze, pływający po dobrze sobie znanych
akwenach, nie dali się zaskoczyć.
Flotylla wspierać miała wojska 1 Frontu Białoruskiego; wzdłuż Berezyny — na Bobrujsk, i wzdłuż
Prypeci — na Pińsk i dalej, na Brześć. Rzeki, po których trzy lata temu cofała się przed wrogiem, teraz stały
się drogami ofensywy.
Na Berezynie 1 bygada liczyła 13 kutrów opancerzonych, 10 kutrów trałowych, 12 kutrów dozorowych
i 12 półślizgowców.
Po rozpoczęciu operacji „Bagration” okręty posuwały się za frontem. Przed wojskami radzieckimi,
idącymi wzdłuż Berezyny, stanęło zadanie oswobodzenia Bobrujska. Aby im w tym przeszkodzić, pod
Zdudyczami i Paryczami nieprzyjaciel zgromadził znaczne siły. W tej sytuacji brygada otrzymała polecenie
wysadzenia desantu w Zdudyczach. Jej dowódca, kapitan 2 rangi Lalko, wrócił właśnie ze sztabu armii,
gdzie uzyskał szczegółowe informacje o zbliżającej się operacji.
Starszy lejtnant Cejtlin, dowódca jednego z kutrów, zgodnie z rozkazem ruszył okrętem ku Zdudyczom,
mając na pokładzie dwa plutony fizylierów, pluton miotaczy min, pluton broni maszynowej i wielu żołnierzy
z dywizji piechoty. Inne okręty również „uginały” się pod ciężarem wojska.
Nie mogli podejść nie zauważeni...
Odezwały się nieprzyjacielskie działa i karabiny maszynowe. Lejtnant Cejtlin został ciężko ranny,
zdążył jednak przekazać dowodzenie lejtnantowi Złotoustowskiemu. Ten bezzwłocznie kazał postawić
zasłonę dymną. Prowadząc huraganowy ogień trochę na wyczucie, jednostka z maksymalną prędkością
doszła do brzegu. W pierwszej chwili silnie ostrzeliwani żołnierze desantu nie mogli rozwinąć powodzenia,
ale rychło okręty, w tym i trałowce, udzieliły im ogniowego wsparcia...
„Nie pozwolić wrogowi na przekroczenie Berezyny” — tak brzmiał rozkaz, który dotarł do kapitana 3
rangi Pieskowa, dowódcy drugiego dywizjonu okrętów gwardii. Wyznaczył on cztery kutry, dowodzone
przez ludzi znanych z odwagi i brawury.
Grupa okrętów wyszła wczesnym rankiem. Miała przed sobą 20 kilometrów do miejscowości Parycze.
Były to jednak kilometry nie tylko rejsu, ale przede wszystkim walk.
Numery taktyczne kutrów zbiegiem okoliczności były zgodne z latami Wielkiej Wojny Narodowej:
„41” szedł pod dowództwem lejtnanta Nikołajewa, „42” — lejtnanta Żylenki, „43” — lejtnanta Jewgieniewa
i „44” — lejtnanta Zacharowa.
Mimo nieprzyjacielskiego ognia należało za wszelką cenę dotrzeć do mostu, przez który maszerowały
wojska niemieckie. W tym właśnie rejonie rozpętało się istne piekło. Pociski dział okrętowych wybuchały na
moście, nie dopuszczając dalszych oddziałów wroga. Artyleria niemiecka nie pozostawała dłużna.
Kuter z numerem „41” trafiony został w maszynownię, w której wybuchł pożar. Kuter „43” wziął go na
hol i — ostrzeliwując się ostro — obydwie jednostki próbowały wydostać się spod najgęstszego ognia. Po
chwili jednak i „43” zadrżał od eksplozji: stanęły maszyny.
Postawiono zasłonę dymną, pozorując pożar, i kryjąc się za nią dokonano najniezbędniejszych napraw.
Okręty znów weszły do walki, niszcząc działa i czołgi na lądzie.
Na pomoc przybył kuter „14” pod dowództwem lejtnanta Koroczkina, niosąc na pokładzie wyrzutnie
„katiusz”. Rakiety, wystrzelone ze stosunkowo niewielkich odległości, zrobiły swoje.
Okręty weszły do przystani w Paryczach.
Dzień po dniu jednostki zbliżały się do Bobrujska. 27 czerwca były w odległości 8 kilometrów od
miasta, dwa dni później dochodziły do południowych jego części. Domy stały w płomieniach, a ku niebu
snuły się gęste kłęby dymów.
Rozgorzał bój o most. Kuter „93”, dowodzony przez lejtnanta Kaliuszę, idący na czele jednostek,
ściągnął na siebie cały ogień niemiecki. Wkrótce nie miał już szans prowadzenia dalszej walki. Na jego
miejsce wszedł kuter „92” pod dowództwem lejtnanta Czernozubowa, a za nim następne okręty.
Suche fakty nie odzwierciedlają wysiłku marynarzy. Niejeden tam, na Berezynie, zakończył życie.
Wielu rannych i poparzonych musieli opatrzyć lekarze.
Miasto zostało zdobyte, a 18 tysięcy niemieckich żołnierzy znalazło się w niewoli.
Flotylla wróciła na Prypeć, zaś 1 brygada za udział w tych walkach otrzymała imię „1 Brygady
Bobrujskiej”.
Pisze admirał W. Grigoriew: *
„11 lipca flotylla, mając już w swoim składzie prawie 100 okrętów, skoncentrowała się na podejściu do
stolicy Polesia, Pińska. Miasto znajdowało się w głębi obrony przeciwnika, 20 km poza linią frontu. Plan
operacji zakładał niespodziewany atak okrętów na Pińsk rzekami Piną i Jasiołdą, desant z okrętów dwóch
pułków piechoty 415 dywizji. Miało to ułatwić natarcie 61 armii, która atakowała miasto północnym
brzegiem Prypeci. Zamiar się powiódł. Desant w centrum miasta udało się przeprowadzić bez strat własnych.
Walki toczyły się dwie doby przy artyleryjskim wsparciu okrętowych dział.
W Pińsku flotylla zakończyła działania bojowe w operacji »Bagration«...”
Operacja białoruska rozwijała się w dużym tempie. Nieprzerwanymi uderzeniami wojska radzieckie
rozcinały niemieckie ugrupowania. Likwidując je i spychając na zachód, wyzwalały coraz większe połacie
kraju.
Niemcy umocnili się w północno-wschodniej części Pińska, tam skąd mogli spodziewać się ataku strony
od linii kolejowej i szosy. Zagrożenia od strony lasów i bagien nie brali pod uwagę, o Prypeci zaś jakby
całkiem zapomnieli.
Rozkaz wykonania operacji desantowej otrzymała 1 brygada okrętów i dwa pułki piechoty 61 armii. W
pierwszym rzucie desantu ruszyło 7 kutrów opancerzonych i 5 kutrów obrony przeciwlotniczej, które miały
wysadzić żołnierzy pod osłoną kolejnych 6 kutrów opancerzonych i baterii pływającej. W następnym rzucie
przygotowanych było 10 jednostek dozorowych. Polecono też, aby gotów był zespół kutrów trałowych, 4
kutry z zadaniem stawiania zasłon dymnych i 6 półślizgowców do celów zwiadowczych.
Kapitan 1 rangi Lalko przekazał dowódcom szczegóły operacji podkreślając, że Pińsk, ich dawna,
przedwojenna baza, znajduje się jeszcze w głębi obrony przeciwnika.
— Dlatego też wejdziemy w paszczę Iwa — powiedział. — Główne działania bierze na siebie
sześćdziesiąta pierwsza armia. Nasz desant wysadzony zostanie w centrum miasta. Ma być tempo i jeszcze
raz tempo...
Okręty posuwały się nocą, odprowadzając spaliny z siłowni dyszami do wody. Wśród nich był kuter
opancerzony z numerem taktycznym „92”, dowodzony przez lejtnanta Czernozubowa.
Jednostki bez przeszkód znalazły się w Pińsku. Wróg po prostu nie spodziewał się tak zuchwałego
posunięcia ze strony marynarzy.
Desant na brzeg! — padły szeptem komendy na poszczególnych jednostkach.
Żołnierze jak najciszej opuścili pokłady. Znikali w mroku, kierując się w stronę wyznaczonych
obiektów ataku.
Kutry odeszły od brzegu.
Na określony sygnał desant, oczekujący na pozycjach wyjściowych, runął znienacka na miasto.
Penetrowano kolejne domy. W jednym znaleziono uwięzionych mieszkańców, gdzie indziej 180 jeńców.
Toczono zaciekłe walki o każdą ulicę, o każdy budynek. Następna fala piechoty szła ku miastu już w blasku
lipcowego świtu. Teraz jednak artyleria niemiecka prowadziła nieprzerwany ogień do okrętów, starając się za
* „Bandera”, nr 18 z 1987 r.
wszelką cenę nie dopuścić do lądowania następnego desantu. Żołnierze przepływali Prypeć na łodziach i
tratwach.
Tylko dwa okręty — „92” i „43” — zdołały dojść do pińskiego brzegu.
Dowódca kutra z numerem „92” został ciężko ranny i siłą wybuchu wyrzucony za burtę. Wyłowili go
marynarze, ratując mu życie. Dowodzenie okrętem przejął mechanik oddziału, starszy lejtnant Olchowski.
Gdy zginął sternik, Olchowski chwycił za ster, ale zaraz wszedł rufą na minę. Eksplozja wyrwała blachę,
rzucając ją wysoko w górę. Żołnierze desantu bez komendy opuszczali okręt, włączając się do walk
ulicznych. Wpadali pod grad pocisków jak pod prysznic...
Kuter „92” zaczął iść pod wodę w pobliżu brzegu. Nieprzyjacielski pocisk odciął nogi oficerowi
politycznemu, Nasyrowowi, który — przetransportowany na ląd — skonał tam wkrótce potem. Pozostali
przy życiu marynarze dotarli do brzegu, by nadal walczyć z bronią w ręku.
Radziecki desant znalazł się w trudnym położeniu: ze względu na silne przeciwdziałanie w pewnym
momencie wychodzenie na ląd kolejnych jego fal okazało się niemożliwe.
W dniu 13 lipca żołnierze piechoty i marynarze odparli dwanaście ataków wroga. Wspierała ich coraz
bardziej precyzyjnie znakomita artyleria okrętowa.
O świcie 14 lipca Niemcy musieli wycofać się poza miasto, porzucając uzbrojenie.
W Pińsku, mieście portowym, w ręce radzieckich żołnierzy wpadły niemieckie parostatki, motorówki,
barki, które zajmowały się „pokojową” działalnością na rzekach Polesia. Było tego łącznie 185 jednostek.
KU WARSZAWIE
Wkrótce potem, 20 lipca 1944 roku, wojska radzieckie przerwały obronę nieprzyjaciela na zachód od
Kowla i sforsowały razem z polskimi regularnymi związkami i oddziałami partyzanckimi Bug. Tego samego
dnia polscy artylerzyści ze stanowisk ogniowych pod Bereźcami wspierali forsującą Bug radziecką 69 armię
i weszli na ojczystą ziemię. Siły główne 1 Armii Polskiej, dowodzone przez gen. Zygmunta Berlinga,
znalazły się na terenie Polski 23 lipca.
Po 29 sierpnia wojska 1 Frontu Białoruskiego, działając we wschodniej Polsce, częścią swych sił
uchwyciły przyczółki nad Narwią w rejonie Różana i Serocka. 14 września wyzwolono warszawską Pragę.
Podczas walk o tę dzielnicę szczególnie wyróżniła się 47 armia, w składzie której walczyły związki Wojska
Polskiego: 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki i 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte.
Dnieprzańska Flotylla Wojenna była już wówczas liczącą się siłą. To prawda, że okręty rzeczne podczas
działań bojowych poruszały się jedynie po wodach rzek i jezior. Razić jednak mogły nieprzyjaciela już z
odległości wielu kilometrów, czyniąc to dzięki zwiadowcom, korygującym ogień — z matematyczną
dokładnością. Okręty wspierały także wojska lądowe, operujące wzdłuż rzek, i była to pomoc której
przecenić się nie da.
Wojska 1 Frontu Białoruskiego szły naprzód, a rozkaz, który otrzymała Flotylla, brzmiał: opuścić Pińsk.
Gdyby poziom wód w Kanale Królewskim (Dnieprzańsko-Bużańskim) był wysoki, okryty bez
przeszkód mogłyby podążać za coraz bardziej oddalającym się frontem, do którego wszak zostały
„przywiązane”. Po prostu przeszłyby od Pińska do Brześcia znaną sprzed trzech lat — przynajmniej
niektórym członkom załóg — trasą wodną, a stamtąd na Bug. Po nim zaś mogłyby przedrzeć się pod samą
Warszawę.
Bo tam właśnie Flotylla była oczekiwana.
Zbyt niski jednak poziom wód w Kanale przekreślił te plany. Pozostało tylko jedno rozwiązanie: dalszą
drogę okręty musiały przebyć na... kołach.
Ładowano więc jednostki na platformy kolejowe, te zaś, których rozmiary były zbyt wielkie, należało
rozebrać na części, wymontowując uzbrojenie, zdejmując nadbudówki i wiele innych elementów.
Lato 1944 roku było upalne. Lejący się z nieba żar ogromnie utrudniał pracę. Marynarze
niejednokrotnie dawali przykłady bohaterstwa, brawury, odwagi w walce. Jednak załadunek okrętów okazał
się dla nich trudnym zadaniem. Ile potu wyleli, ile przekleństw posłali pod adresem Niemców, tego opisać
się nie da.
Pociągi ruszyły. Jechały przez Kobryń, Brześć, Białystok na zachód. W Treblince, gdzie w latach
okupacji hitlerowskiej znajdował się obóz koncentracyjny i ośrodek masowej zagłady, pociągi zeszły z
głównej magistrali. Stamtąd, po specjalnie ułożonej drodze, okręty transportowano na brzeg Bugu. Tu
montowano je i wodowano. To niezwykle ciężkie, jedyne w swoim rodzaju zadanie wykonane zostało
dopiero we wrześniu.
Już o własnych siłach kutry Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej, stanowiące znowu zwartą formację,
gotową do wykonywania zadań bojowych, miały przejść Bugiem trasę długości bez mała stu kilometrów.
Istniała pilna potrzeba włączenia ich do działań w rejonie Serocka, miejscowości położonej na zachodnim
brzegu Narwi, tam gdzie łączyła się ona z Bugiem. Dzisiaj Serock leży nad Zalewem Zegrzyńskim, po
którym latem krążą barwne jachty.
W normalnych warunkach rejs Bugiem zająłby niewiele czasu. Dla najszybszych jednostek byłyby to
zaledwie godziny. Jednak mosty na rzece były zniszczone; leżąc w wodzie, blokowały drogę. Należało
oczyścić trasę z niezliczonych min, a również dokonać w wielu miejscach pogłębienia rzeki: płycizny
dochodziły do 30 centymetrów, podczas gdy niektóre kutry miały zanurzenie o 20 cm większe. Zdarzało się,
że przeciągano je przy użyciu traktorów, pełznących po brzegu. Niekiedy przez cały dzień jednostki
posunęły się zaledwie o kilkadziesiąt metrów...
Nie trzeba dużej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie, jak ogromny wysiłek konieczny był do
przeprawienia całej Flotylli do Serocka.
A Serock był ważnym dla Niemców punktem. Zgromadzili tu znaczne siły, które zagrodziły oddziałom
radzieckim drogę do Warszawy. Świadomi tego, iż obszary znajdujące się pod panowaniem „tysiącletniej
Rzeszy” kurczą się coraz bardziej, walczyli zaciekle. Zostawiali za sobą ruiny, zgliszcza, ciała ofiar...
Wokół Serocka rosną lasy. Radzieckie oddziały lądowe musiały znowu — podobnie jak w Pińsku —
skorzystać z pomocy okrętów. Droga wodna umożliwiała szybkie podejście do miasta, prowadzenie
skutecznego ognia artyleryjskiego czy przerzucenie desantu. Niektóre kutry wyposażone były w „katiusze”,
doskonale Niemcom znane, i działa morskie.
W połowie października marynarze Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej rozpoczęli walkę na Bugu i przy
ujściu Narwi. 18 października wojska radzieckie, łamiąc opór niemiecki, zaczęły posuwać się ku północnym
rejonom miasta. Do chóru artylerii lądowej dołączyły wybuchy z dział i „katiusz”, zamontowanych na
pokładach kutrów i baterii pływających.
W dniu 20 października 4 kutry — w tym dwa wyposażone w wyrzutnie rakietowe — i 5
półślizgowców niepostrzeżenie weszły do ujścia Narwi. Wykorzystując dokładne informacje zdobyte przez
zwiadowców, ostrzelały niemieckie pozycje w mieście, a następnie wycofały się w bezpieczne miejsce.
Przemieszczając się, oddawały po kilka salw, a potem umykały przed artylerią przeciwnika. W tym czasie
inne jednostki wysadzały na brzeg grupy desantowe, które natychmiast przebijały się w głąb miasta.
Radziecki atak na Serock sprawił, że Niemcy opuścili miasto. Nocą było już wolne. Na budynkach
zawisły flagi zwycięzców. Okręty wróciły na Bug, aby tam nadal wspierać działania piechoty.
Niemcy cofali się w kierunku Zegrza. Do Warszawy było coraz bliżej. Leżała po lewej burcie okrętów.
Jesienne opady poszerzyły i pogłębiły rzeki, poprawiając w ten sposób warunki nawigacyjne. Spod
Serocka jednostki ruszyły ku Zegrzu. Stąd, wciąż w ciężkich walkach, wojska radzieckie poszły w stronę
Modlina, leżącego przy ujściu Narwi do Wisły. Okręty sunęły za wojskami, idącymi po obydwu brzegach
rzeki.
Do samego Modlina jednak nie dotarły. W pół drogi od Zegrza zatrzymał je, 29 października, rozkaz
dowództwa 1 Frontu Białoruskiego, które postanowiło przyhamować ofensywę, dając odetchnąć swoim
żołnierzom, walczącym nieprzerwanie od czterech miesięcy.
Okręty zajęły dogodne pozycje w pobliżu linii frontu, ich artyleria raziła ogniem nieprzyjacielskie
stanowiska.
A potem zima skuła rzeki...
W dniu 12 stycznia 1945 roku ruszyła wielka zimowa ofensywa wojsk radzieckich, a u ich boku i
jednostek polskich.
Na ponad 1000-kilometrowym odcinku frontu, ciągnącego się od Bałtyku aż do Karpat, wojska trzech
Frontów: 1 Ukraińskiego, 1 i 2 Białoruskich, przełamały obronę nieprzyjaciela.
Precyzyjne, szybkie i silne uderzenia wojsk dokonały wielkich wyłomów w niemieckiej obronie. W
styczniu wyzwolone zostały Kielce, Częstochowa, Warszawa, Olsztyn, Bydgoszcz i Katowice.
Warszawę oskrzydlały oddziały radzieckich 47 i 61 armii, zaś od czoła nacierała na miasto 1 armia
Wojska Polskiego, dowodzona przez generała Stanisława Popławskiego. Polscy żołnierze 17 stycznia
wkroczyli do stolicy swojego państwa. Dwa dni później Alejami Jerozolimskimi przemaszerowała defilada.
Do wiosny wyzwolono Polskę, Węgry, znaczny obszar Czechosłowacji, kończono likwidację wojsk
nieprzyjaciela w Prusach Wschodnich, opanowano Pomorze Zachodnie i Śląsk, zajęty został Wiedeń, wojska
radzieckie wkroczyły do południowych Niemiec.
Na początku 1945 roku Dnieprzańska Flotylla Wojenna — za zasługi przy wyzwalaniu Pińska i w
czasie operacji białoruskiej dekretem Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z dnia 23 listopada 1944 r.
odznaczona Orderem Czerwonego Sztandaru, a dziesięciu najdzielniejszych uczestników desantów
wyróżnionych tytułem Bohatera Związku Radzieckiego — w związku z zimowymi warunkami znajdowała
się w punktach bazowania u ujścia zachodniego Bugu i na Prypeci koło Pińska. Prawdopodobnie tam, na
Polesiu, formowała się wówczas trzecia brygada okrętów.
W składzie Flotylli znajdowały się następujące jednostki pływające: 30 kutrów opancerzonych, 8
kanonierek, 3 baterie pływające, 1 pływająca bateria przeciwlotnicza, 7 kutrów dozorowych, 30 kutrów
trałowych, 4 kutry minowe, 20 kutrów obrony przeciwlotniczej — co dawało w sumie 103 okręty
przeznaczone do działań bojowych, a prócz tego ponad 30 półgliserów (półślizgowców) i dwa dywizjony
artyleryjskie.
Załogi okrętów czekały na moment, kiedy ruszą lody.
Admirał Grigoriew pisze: *
„Myśleliśmy już o dalszym szlaku na zachód, ale kanał Dniepr—Bug był całkowicie zniszczony.
Rozpoznanie szlaków kolejowych i wodnych od Brześcia do rejonu Warszawy wykazało, że miejscem
wodowania okrętów na Bugu może być jedynie stacja Treblinka w pobliżu Małkini Górnej, niewiele ponad
sto kilometrów od Warszawy. Jednak droga wodna z miejsca wodowania do linii frontu przy ujściu Narwi
(przyczółek serocki) długości 93 km miała około stu mielizn o głębokości mniejszej od zanurzenia okrętów.
Praktycznie rzeka była nie do przepłynięcia.
Pojechałem do marszałka Rokossowskiego. Problem został rozwiązany błyskawicznie. Dowódca podjął
decyzję przerzucenia Flotylli do rejonu Warszawy. Do pomocy przydzielono dwa bataliony saperów.
Wodowanie okrętów w Małkini Górnej na Bug zostało dokonane w końcu września. Ale jakże trudna
była dalsza droga. Średnio podczas doby przebywaliśmy 2,7 km, a były dni, kiedy nie ruszyliśmy nawet na
centymetr. Przez mielizny przeciągały okręty potężne ciągniki jadące brzegiem, a także ręczne drewniane
kołowroty. Nie będzie przesadą powiedzenie, że marynarze dosłownie na rękach przenieśli okręty na linię
frontu.
W terminie określonym przez sztab frontu flotylla skoncentrowała się w odległości 20 km od Warszawy.
Zimę 1945 roku przebyliśmy w lodach Bugu, na głębokich tyłach naszych wojsk. Ruszenie lodów
oczekiwane było w połowie marca”.
NA PRZYCZÓŁKU KOSTRZYŃSKIM
Nadszedł kwiecień 1945 roku.
Kiedy tylko warunki nawigacyjne umożliwiły okrętom sprawne poruszanie się po rzekach, jednostki —
jedna za drugą, w rozciągniętym szyku — ruszyły za frontem, który był już daleko na zachodzie. Szły Wisłą,
by wejść następnie w Kanał Bydgoski, na Noteć i na Wartę. Ale i na tej trasie okręty poruszały się z
ogromnymi trudnościami. Drożność szlaków żeglugowych była mała. Na Kanale Bydgoskim stwierdzono
uszkodzenie śluz, zerwane były mosty, a niektóre z jeszcze istniejących okazywały się dla okrętów zbyt
niskie.
Nie wszystkie okręty Flotylli szły o własnych siłach. Część z nich — a ściślej 3 brygada — została
przewieziona do Odry drogą kolejową. Znany to już był marynarzom sposób transportu: stosunkowo szybki,
lecz niezwykle uciążliwy.
Ostatecznie w ciężkich warunkach hydrograficznych Flotylla w ciągu 20 dni przebyła trasę długości
ponad 500 kilometrów. Część okrętów — jak wspomniano — przewieziono koleją na odległość ponad 800
km. Należy podkreślić, iż na drogach przerzutu było 75 działających lub zniszczonych przepraw, mostów
kolejowych i drogowych czy śluz. W 48 miejscach konieczne było oczyszczanie toru wodnego...
Okręty znalazły się na Warcie w pobliżu Kostrzyna, gdzie wojska radzieckie walczyły o utrzymanie
przyczółka. Trwały zacięte, krwawe boje, zaś w odległości kilkudziesięciu kilometrów budował ostatnie
szańce hitlerowski Berlin.
Marynarzom, znającym już walki na rzekach z doświadczenia, nie trzeba było tłumaczyć, że
najtrudniejszym przedsięwzięciem, jakie czeka wojska radzieckie, będzie sforsowanie szerokiej Odry.
Główne uderzenia miały być wykonane właśnie na przyczółku kostrzyńskim.
W pierwszych dniach kwietnia okręty czekały już w wyznaczonych punktach bazowania, gotowe do
wejścia na Odrę — i do walki.
7 kwietnia marszałek Żukow przekazał admirałowi Grigoriewowi rozkaz m.in. wsparcia 8 armii
* „Bandera” nr 18 z 1987 r.
gwardii, która, znajdując się w południowej części przyczółka kostrzyńskiego, otrzymała zadanie wykonania
głównego natarcia.
Grigoriew spotkał się z dowódcą armii, generałem-pułkownikiem W. Czujkowem. Ustalono szczegóły
współdziałania, a jednocześnie — tak przecież bywa między starymi towarzyszami broni — obydwaj
dowódcy wspominali czas, gdy wspólnie walczyli na jakże odległej teraz Wołdze.
Nie był jeszcze znany dzień rozpoczęcia operacji, prowadzącej do wielkiego finału w Berlinie.
Wyczuwało się jednak, że chwila ta jest bardzo bliska. Może za trzy dni, a może już jutro...
Część okrętów zamaskowano u brzegów Warty, część z nich zajęła pozycje ogniowe na Odrze.
Marynarze wiele ze sobą rozmawiali. Były to ostatnie w miarę spokojne chwile. Dla żadnego nie stanowiło
tajemnicy, że mają przed sobą najwyżej kilka tygodni długiej i wyczerpującej wojny.
16 kwietnia. Do świtu jeszcze daleko. W lasach słychać ruch wojsk i warkot pojazdów. Ogólne
podekscytowanie. Pełna gotowość bojowa.
Okręty w stanie alarmu. Załogi czekają w napięciu na dalsze wydarzenia. Dowódcy jednostek wiedzieli
już dokładnie, jakie im wyznaczono zadania. Na pokładach panowało milczenie.
Grigoriew znajdował się na punkcie obserwacyjnym szefa sztabu 1 Frontu Białoruskiego. Wszyscy
niecierpliwie spoglądali na zegarki. Od tego miejsca do Odry były niespełna dwa kilometry.
Nadeszła wreszcie godzina trzecia czasu środkowoeuropejskiego, piąta czasu moskiewskiego. Dwie
godziny przed świtem. Temperatura powietrza — minus dwa stopnie Celsjusza, mgła, widzialność — 1 km,
wiatr — 1 metr na sekundę. Stały wzrost zachmurzenia...
Za wojskami zdążały w kierunku miejsca przyszłych walk pociągi i samochody, wiozące niezbędne
zaopatrzenie. Transportem kolejowym dostarczono Frontowi 238,4 tys. ton amunicji, paliwa i smarów, zaś
transportem samochodowym Frontu i armii — 333,4 tys. Ton.
Wyprzedzając zdarzenia warto wspomnieć, iż w toku operacji berlińskiej wojska trzech Frontów zużyją
7200 wagonów amunicji. Front miał atakować w pasie o szerokości 175 km. Najwięcej sił zgromadzono
naprzeciw przyczółka kostrzyńskiego: jedna dywizja na 3 kilometry, 60 dział i moździerzy na 1 km frontu.
Tam też na razie czekała większość radzieckich okrętów rzecznych...
Hitlerowscy przywódcy stwierdzili: „Lepiej poddać Berlin Anglosasom, niż wpuścić do niego Rosjan”.
Kierowali się przy tym nie tylko względami natury politycznej, ale i strachem: na wschodzie rządy III
Rzeszy zostawiły po sobie zgliszcza, ruiny i 20 milionów ofiar — obywateli radzieckich. Niemcy panicznie
bali się Rosjan, ich nienawiści i chęci odwetu. Bali się zemsty i — odpowiedzialności.
Z Berlina uczynili twierdzę. Zgromadzili w rejonie stolicy 2 tysiące samolotów, w tym 70 procent
myśliwskich (wśród nich 120 samolotów odrzutowych Me 262). Nieba nad miastem miało bronić 600 dział
przeciwlotniczych. Część terenów między Odrą a Berlinem przygotowana została — z wykorzystaniem
istniejących tam licznych śluz — do zatopienia. Założono mnóstwo pól minowych: niekiedy 2 tysiące min
przypadało na 1 kilometr kwadratowy. Przeszkolono i wyposażono w pancerzownice wielu niszczycieli
czołgów.
Wojska radzieckie przedrzeć się miały przez trzy pasy obrony otaczające miasto.
Zewnętrzny biegł wzdłuż rzek, kanałów i jezior, oddalony był od centrum o 25—40 km. Znajdującę się
w jego obrębie duże miejscowości stać się miały silnymi węzłami oporu.
Wewnętrzny, główny pas obrony przebiegał skrajami przedmieść. Na ulicach ułożono przeszkody
przeciwczołgowe i zasieki.
Obwód trzeci, miejski, prowadził po kręgu kolei podziemnej. Linia metra liczyła 80 kilometrów. Mosty
na kanałach przygotowano do wysadzenia.
Całe miasto podzielono na 9 sektorów. W centralnym znalazły się podstawowe instytucje państwowe i
administracyjne, w tym Reichstag i Kancelaria Rzeszy.
Hitler zażądał obrony do ostatniego człowieka i ostatniego naboju. Polecił rozstrzelać każdego, kto by
się wycofał lub dał rozkaz odwrotu. Nie zgodził się na ogłoszenie Berlina miastem otwartym, skazując go
tym samym na zagładę.
Przypomnijmy siły, które miały ostatecznie pokonać zdającego sobie sprawę z nieruchomej klęski, lecz
jeszcze doskonale uzbrojonego i niezwykle bojowego przeciwnika.
Centralną pozycję zajmował 1 Front Białoruski. Na jego lewym, południowym skrzydle, znajdował się
1 Front Ukraiński, dowodzony przez marszałka Związku Radzieckiego Iwana Koniewa (dla tych dwóch
Frontów atak wyznaczono na 16 kwietnia). Z prawej strony, od północy, przygotowywał się do uderzenia 2
Front Białoruski, przejęty przez marszałka Konstantego Rokossowskiego, z zadaniem „rozruchu” po
czterech dniach od rozpoczęcia ofensywy.
W sumie dawało to 21 armii ogólnowojskowych, 4 armie pancerne, 3 armie lotnicze, 10 samodzielnych
korpusów pancernych i zmechanizowanych oraz 4 korpusy kawalerii.
Przewidziano też użycie sił Floty Bałtyckiej Związku Radzieckiego, wojsk obrony powietrznej i
Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej.
Wojsko Polskie wystawiało dwie armie, korpus pancerny i korpus lotniczy, dwie dywizje artylerii
przełamania, samodzielną brygadę moździerzy — łącznie 3 tysiące dział i moździerzy, 508 czołgów i dział
pancernych oraz 320 samolotów.
Zamiar sił radzieckich był następujący: silnym uderzeniem trzech Frontów przełamać obronę
przeciwnika na Odrze i Nysie, okrążyć zasadnicze zgrupowania niemieckie, rozczłonkować je i zniszczyć,
wreszcie wyjść nad Łabę.
Niemiecką stolicę pozostawiono marszałkowi G. K. Żukowowi. 1 Front Białoruski wykonać miał trzy
uderzenia: główne — na Berlin, i dwa pomocnicze — na północ i południe od miasta.
Marszałek Żukow zadecydował: główne uderzenie wykona pięć armii ogólnowojskowych (47 armia, 3
armia uderzeniowa z 9 korpusem pancernym, 5 armia uderzeniowa, 8 armia gwardii i 3 armia) oraz 1 i 2
armie pancerne gwardii. Uderzenia zaś pomocnicze: w prawo, na Eberswalde i Sandau — 61 armia i 1 armia
Wojska Polskiego, a w lewo na Fürstenwalde i Brandenburg — armie 69 i 33 oraz 2 korpus kawalerii.
Wyraźne zadania otrzymał także kontradmirał Grigoriew. Zgodnie z rozkazem dowódcy Frontu
Dnieprzańska Flotylla Wojenna wspierać miała wojska 5 armii uderzeniowej 18 armii gwardii (dwie brygady
okrętów w przeprawie przez Odrę i przełamaniu obrony nieprzyjaciela na przyczółku kostrzyńskim) oraz 33
armii (jedna brygada okrętów w rejonie Fürstenbergu, zapewniająca m.in. obronę przeciwminową dróg
wodnych).
W celu oświetlenia terenu i oślepienia wroga w pasie natarcia czterech armii przygotowano 143 potężne
reflektory. Rosjanie liczyli na znaczny efekt psychologiczny rażących strumieni światła. Nie zawiedli się...
Postawiono na Odrze 25 mostów, w gotowości zaś czekało 40 przepraw promowych.
Godzina 03.00. Dwie godziny przed świtem... Zagrzmiały salwy „katiusz” — sygnał do rozpoczęcia
zmasowanego ostrzału, stanowiącego przygotowanie artyleryjskie. Dołączyły do nich lufy tysięcy dział.
Okręty i baterie pływające Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej otworzyły ogień w pasie natarcia armii
lądowej. W „Historii II wojny światowej 1939—1945”* znajdujemy informację, że było to w pasie
przygotowania artyleryjskiego 1 armii uderzeniowej. Uważamy jednak, że — ze względu na opisane już na
poprzednich stronach zadania Flotylli — wzmacniała ona swą artylerią 5 armię uderzeniową (w składzie 1
frontu Białoruskiego nie było 1, tylko 3 i 5 armie uderzeniowe).
Wreszcie wojska ruszyły. Wielkie formacje miały przedrzeć się na lewy, zachodni brzeg Odry,
korzystając z łodzi, promów i mostów pontonowych. Okręty ubezpieczały ten piekielnie trudny manewr,
podczas którego niejeden z żołnierzy, trafiony pociskiem lub odłamkiem bomby, skończył życie w zimnych
nurtach Odry. Nic jednak nie mogło już powstrzymać atakującej masy wojska i sprzętu.
Wiele okrętów wyposażono w działka przeciwlotnicze i wielkokalibrowe karabiny maszynowe, których
przydatność do obrony przed nisko lecącymi samolotami mogła być nieoceniona.
Jednostki wciąż operowały na przydzielonych odcinkach rzek.
W dniu 16 kwietnia — jak pisze admirał N. Kuzniecow — kanonierki, kurty opancerzone i baterie
pływające 1 i 2 brygady (pamiętamy, że walczyły one w pasie natarcia 5 armii uderzeniowej i 8 armii
gwardii) zniszczyły 17 baterii artylerii i moździerzy, 10 pojedynczych dział nieprzyjaciela, 27 betonowych
schronów bojowych i stanowisk karabinów maszynowych, rozlokowanych po stronie zajętej przez Niemców.
Nie od razu oddziały lądowe zniszczyły nieprzyjacielskie stanowiska na lewym brzegu Odry.
Niemieckie baterie i działa były niekiedy trudno osiągalne dla radzieckiej artylerii stałej. Ogień zatem,
prowadzony z ruchomych platform, jakimi były okręty, okazał się niezwykle skuteczny.
Artylerzyści okrętowi strzelali zresztą do wszystkiego, co należało do wroga. Niszczyli czołgi,
samochody, wozy pancerne i skupiska żołnierzy Wehrmachtu. Kiedy radzieckie oddziały szły do ataku,
artyleria okrętowa prowadziła skuteczny ogień zaporowy aż do maksymalnego zasięgu dział.
Niedaleko na północ od rejonu, gdzie operowały okręty 1 i 2 brygady Flotylli, przedzierały się przez
Odrę jednostki 1 armii Wojska Polskiego, dowodzonej przez generała Stanisława Popławskiego. Wkrótce
radzieccy marynarze i żołnierze z piastowskimi orzełkami na czapkach mieli spotkać się w... środku nurtu
rzeki.
* Historia II wojny światowej 1939—1945, tłum. z ros., tom 10, s. 396.
W dniu 17 kwietnia wojska zgrupowania uderzeniowego Frontu przełamały drugi pas obrony i dwie
niemieckie pozycje pośrednie. Podczas operacji przełamywania odrzańskiej rubieży obrony nieprzyjaciel
poniósł ogromne straty.
Wreszcie zachodni brzeg Odry oczyszczony został z wojsk hitlerowskich, a 1 Front Białoruski posunął
się na zachód — ku sercu Berlina.
Część okrętów skierowana została do ujścia Kanału Hohenzollernów, który — na zachodzie —
przechodził w rzekę Hawelę, biegnącą 30 km na północ od Berlina. „Dnieprowcy” mieli świadomość, że
czeka ich ciężka przeprawa, spodziewali się licznych min i artylerii wroga.
Podczas manewru przegrupowania okręty — prawdopodobnie z 1 i 2 brygady — spotkały się z
polskimi saperami...
Oddajmy głos gen. St. Popławskiemu, który w swoich wspomnieniach* pisze:
„Podczas forsowania Odry saperzy zbudowali pod ogniem nieprzyjaciela 2 mosty pontonowe na rzece.
Najpierw przygotowali most na południe od Gozdowic, a następnie musieli go przesunąć 6 km w dół rzeki i
tam ponownie go zmontować. Oprócz tego zabezpieczyli kilka przepraw promowych i zbudowali stały most
drewniany o długości 220 m i nośności 30 ton.
Budowanie tego mostu było bardzo skomplikowane, szczególnie wbijanie pali. Odra w tym miejscu
miała 8 m głębokości. Pale trzeba było nadsztukowywać. W pewnym momencie gorączkowej pracy
podpłynęły do miejsca budowy mostu okręty bojowe radzieckiej flotylli rzecznej. Miały one wyjść na szlaki
wodne, znajdujące się na zachód od Odry. Należało więc je przepuścić, aby mogły wykonać swoje zadanie.
Trzeba było niektóre z takim mozołem wbijane pale wyjmować, aby otworzyć drogę flotylli”.
W dokumentach źródłowych brak jest co prawda daty tego spotkania, możemy ją jednak — chociażby
w przybliżeniu — ustalić.
Otóż — zgodnie z decyzją dowódcy wojsk inżynieryjnych 1 armii Wojska Polskiego, generała dywizji
Jerzego Bordziłowskiego — stały, drewniany most 30-tonowy przez Odrę miał zostać wybudowany w
rejonie miejscowości Stare Łysogórki. 18 kwietnia o godzinie 15.00 do budowy tego mostu przystąpiły 11 i
9 bataliony saperów oraz 2 i 3 bataliony drogowo-mostowe. Budowę zakończono w ciągu 71 godzin, tj. do
godziny 14.00 dnia 21 kwietnia**.
Wydaje się więc, że do spotkania doszło 19 lub 20 kwietnia 1945 roku.
W tym samym czasie w rejonie Starych Łysogórek funkcjonował też — do 22 kwietnia — most
pontonowy, przesunięty 4 dni wcześniej o 6 km z rejonu Gozdowic. Zatem i pontonierzy musieli przepuścić
radzieckie okręty wojenne, sunące Odrą na północ.
Brak jest relacji naocznych świadków lub uczestników tego zdarzenia (albo też autorom niniejszej
publikacji nie udało się do nich dotrzeć). Możemy sobie jednak wyobrazić, w jak trudnych warunkach
spotkali się polscy saperzy z radzieckimi marynarzami.
Czy mieli czas, aby chociaż porozmawiać? Może... Prawdopodobnie okręty musiały czekać, wykonując
cyrkulacje po rzece, aż przejście zostanie otwarte. Albo zacumowały do gotowych już przęseł mostu. A
może niektórzy radzieccy marynarze pomogli polskim saperom? Przecież przykłady takiej współpracy były
na porządku dziennym. Mamy nadzieję, że i to zdarzenie — dotychczas nie znane — doczeka się kiedyś
szerszego opracowania...
Wreszcie jednostki w szyku torowym znalazły się po drugiej stronie mostu i wzięły kurs na odległy
Kanał Hohenzollernów.
OKRĘTY POD REICHSTAGIEM
Trzecia brygada okrętów znajdowała się na południe od Kostrzyna w pobliżu Fürstenbergu. Z tego
miejsca do Berlina — szlakiem wodnym Kanału Odra—Sprewa — było około stu kilometrów.
Marynarze otrzymali rozkaz dotarcia do miasta: tak daleko, jak się tylko da. Należało wejść w Kanał
Odra—Sprewa, przechodzący w Sprewę na południowy wschód od Fürstenwalde. Sprewa zaś — jak zdążyli
dowiedzieć się marynarze — płynie w samym sercu Berlina, od północy, lekkim łukiem otaczając budynek
osławionego Reichstagu, na południe od którego znajdowała się Kancelaria Rzeszy.
Na drodze wojsk lądowych i okrętów stanął Fürstenberg: miasto zamieniono w twierdzę, z trzech stron
otoczono wodami Odry i Kanału.
* Stanisław Popławski, Towarzysze frontowych dróg. Warszawa 1973.
** Zdzisław Stąpor. Bitwa o Berlin, Warszawa 1973.
W pierwszych chwilach ofensywy nie udało się wojskom radzieckim sforsować tutaj Odry. Niemcy
bronili się ze szczególną zaciekłością mając świadomość, że oddanie Fürstenbergu otworzy drogę do stolicy.
A rozkaz führera obowiązywał i tutaj...
Wiele krwi przelano w bojach o to miasto. Wreszcie, przy wsparciu artylerii okrętowej, wojska 33 armii,
u boku której walczyły jednostki Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej, opanowały północny przyczółek miasta,
południowy zaś — jedna kompania piechoty morskiej.
Mijały dni, jednak fürstenberska twierdza wciąż nie ustępowała. 24 kwietnia wczesnym świtem
żołnierze 33 armii gotowi byli do ostatecznej rozprawy z załogą garnizonu. Zamaskowane okręty stanęły na
wyznaczonych pozycjach. Niektóre z nich, na przykład grupa dowodzona przez starszego lejtnanta Żukowa,
oddalone były od miasta o 12 kilometrów. Prowadzenie stamtąd skutecznego ognia wymagało wysłania na
ląd obserwatorów artyleryjskich, którzy za pomocą radiostacji przekazywać mieli szczegółowe informacje o
nawale ogniowej. Marynarze wyruszyli więc na ląd, zajmując dogodne pozycje, między innymi na
opuszczonym budynku elektrowni.
O poranku wokół Fürstenbergu i w samym mieście zakotłowała się ziemia, a w powietrze wzbiły się
czarne kłęby dymu. Huczała artyleria armijna, której wtórowały działa okrętowe, bijąc celnie po
wyznaczonych poprzedniego dnia obiektach.
Niemcy odpowiadali silnym ogniem. Mieli jeszcze pod dostatkiem amunicji, przygotowanej do użycia
na wypadek długotrwałego oblężenia miasta. Któż mógł się jednak spodziewać, że ofensywa przebiegać
będzie — mimo wszystko — w tak zawrotnym tempie?
Ogień artylerii radzieckiej nie malał, wojska zaś — a wraz z nimi kutry opancerzone — zbliżyły się do
południowego przyczółka, zajętego już wcześniej i bronionego z poświęceniem. Tam, ponad Kanałem, wiódł
do miasta spory most. W ślad za kutrami ruszyły na miasto półślizgowce z desantem na pokładach.
Już o godzinie dziewiątej rano, po krótkich, lecz zaciętych walkach ulicznych, piechota morska i
żołnierze 33 armii opanowali miasto. Niemcy, mając jeszcze otwartą drogę ucieczki, na łodziach i tratwach
cofali się przed zwycięzcami.
Tego dnia na najwyższej wieży Fürstenbergu załopotała bandera Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej.
Droga do Berlina — przynajmniej w tym miejscu — była otwarta.
Stwierdzenie, że „była otwarta”, należy traktować umownie. Wróg wycofując się z miasta palił za sobą
mosty, zrywał śluzy, tarasował przejścia. Niemcy wiedzieli, jaką wartość bojową przedstawiają ruchliwe
okręty rzeczne, niosące doskonałą artylerię i wysadzające desanty piechoty morskiej.
Marynarze mozolnie przebijali się dalej. Równie wolno posuwały się okręty 1 i 2 brygady, walczące na
północy. 22 kwietnia jednostki te osiągnęły wejście do Kanału Starej Odry. Pięć dni później kutry
opancerzone 2 brygady, współdziałając z jednostkami 61 armii, przedarły się do miejscowości Schwedt i
przystąpiły do przeprawiania oddziałów 234 dywizji piechoty. W tym samym dniu okręty 1 brygady, które
weszły na Starą Odrę, wysadziły desant w sile 300 ludzi w rejonie miejscowości Hohenzollern. Do wieczora,
dzięki tej śmiałej akcji, cały teren od Schwedt do Kanału Hohenzollernów wolny był od nieprzyjaciela.
Wówczas to okręty 1 i 2 brygady skierowały się Kanałem do Berlina za 61 armią, która prowadziła
intensywny pościg za odchodzącymi na zachód jednostkami niemieckimi.
Okrętom, sunącym po obydwu Kanałach — Hohenzollernów i Odra—Sprewa — pozostało do Berlina
około 30 kilometrów. Każdego dnia jednostki te ostrzeliwały wskazane cele i przerzucały przez rzeki
oddziały wojsk radzieckich. Grupy marynarzy brały też udział — kiedy zmusiła ich do tego sytuacja — w
potyczkach lądowych. Spisywali się znakomicie. Nie wyobrażali sobie także, aby szturm Berlina mógł
odbyć się bez ich udziału. Wszak oni, marynarze Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej, w pełni zasłużyli sobie
na ten zaszczyt...
Bronili zachodnich granic Związku Radzieckiego w czerwcu 1941 roku, a gdy dalsza walka na Prypeci i
sąsiednich rzekach okazała się niemożliwa, zatopili swe okręty z wywieszonymi na masztach sygnałami:
„Ginę, lecz nie poddaję się!” Przeszli setki kilometrów, aby walczyć w Stalingradzie na pokładach okrętów
Wołżańskiej Flotylli Wojennej. A gdy tylko pozwoliły na to warunki, wrócili na Polesie, aby odbudować
Flotyllę Dnieprzańska. Brali udział w operacji „Bagration” — jednej z najpoważniejszych operacji Armii
Radzieckiej, przerzucili swe jednostki pod Warszawę, a potem na Odrę. Nie szczędząc krwi weszli na
kanały, prowadzące do Berlina. I teraz mieliby tu czekać, aż wojna zakończy się bez nich?
Dowiedzieli się już wcześniej, że dotarcie do Berlina na pokładach okrętów jest możliwe: to miasto było
wszak poszatkowane kanałami. Marzenia marynarzy miały się spełnić choć w części.
Jeszcze bowiem 16 kwietnia, gdy rozpoczęła się operacja berlińska, dowódca oddziału półślizgowców z
odznaczonej Orderem Czerwonego Sztandaru 1 Bobrujskiej Brygady Okrętów Rzecznych, starszy lejtnant
M. Kalinin, otrzymał zadanie specjalne...
Kiedy oto wojska 1 Frontu Białoruskiego, spychając nieprzyjaciela na zachód, rozpoczną ostateczny
szturm Berlina, jednostki oddziału mają być przerzucone do stolicy III Rzeszy na samochodach. Tam zostaną
zwodowane na Sprewę. W załodze każdego okrętu znajdzie się dowódca, sternik, motorzysta, obsługa
ciężkiego karabinu maszynowego oraz 10 uzbrojonych żołnierzy.
Samochody z półślizgowcami wyruszyły pewnego dnia z przyczółka kostrzyńskiego. Oddział miał
udzielić pomocy 9 korpusowi piechoty, nacierającemu na lewym skrzydle 5 armii uderzeniowej.
Dowódca 9 Brandenburskiego Korpusu Piechoty, Bohater Związku Radzieckiego generał-lejtnant
Rosły, i szef sztabu korpusu, pułkownik Szykin, stwierdzili później, że grupa motorówek pod dowództwem
pomocnika szefa sztabu okrętów rzecznych, starszego lejtnanta M. Kalinina, w czasie forsowania Sprewy w
rejonie Plänter-Wald otrzymała zadanie wysadzenia desantu na zachodnim brzegu rzeki. Zadanie to należało
wykonać w nocy 22 kwietnia. Byli już wtedy bardzo blisko Reichstagu...
Wieczorem 22 kwietnia część 9 korpusu, z którym podążał oddział starszego lejtnanta Kalinina, przebiła
się do berlińskiej dzielnicy Karlshorst, znajdującej się w pobliżu centrum miasta po wschodniej stronie
Sprewy. Zbliżyli się do rzeki. Z jej drugiego brzegu Niemcy, blokując drogę oddziałom forsującym,
prowadzili intensywny ogień z broni maszynowej i moździerzy. Przerwali go, a przynajmniej znacznie
osłabili dopiero wówczas, gdy zapadł zmrok.
W ciemnościach było słychać warkot silników ciężarówek, wiozących półślizgowce. Wraz z nimi
przemieszczała się bateria artylerii i piechota.
Wozy ostrożnie zbliżyły się do brzegu rzeki.
Padła komenda:
— Rozładowywać!
Jednostki kolejno schodziły na wodę. Jako pierwszy dotknął Sprewy półślizgowiec z numerem
taktycznym „111”, którego dowódcą był starszyna 2 stati (mat) Sotnikow.
Nabrzeża Sprewy, wysokie i betonowe, w wielu miejscach zostały rozbite. Wodowanie każdej jednostki,
mimo stosunkowo małych gabarytów, wymagało sprytu, zręczności i znacznej siły.
„Sto jedenasty” po podniesieniu bandery wojennej obsadzony został przez marynarzy z załogi oraz 11
żołnierzy desantu, którzy usadowili się na rufie i dziobie jednostki. Na pokład, jako ostatni, wszedł starszy
lejtnant Kalinin.
Sotnikow pchnął dźwignię gazu i silnik zaskoczył, otaczając półślizgowiec cuchnącymi spalinami.
Z drugiego brzegu od czasu do czasu rozlegał się suchy klekot broni maszynowej. Niemiecki ogień
prowadzony był na ślepo, świetliste serie mknęły górą i pruły beton nabrzeża.
Marynarze nie odpowiadali, aby nie ujawniać swoich pozycji. Na to mieli jeszcze czas.
Inne półślizgowce również gotowe były do ruchu, lecz czekały na wyraźną komendę do rozpoczęcia
operacji. „Sto jedenasty” ruszył i natychmiast nabrał prędkości. Kalinin pragnął dokonać oceny sytuacji
przed lądowaniem desantu i znaleźć odpowiednie miejsce na zachodnim brzegu.
Znalazł, natychmiast ściągając na siebie huraganowy ogień przeciwnika. Jednostka możliwie szybko
wróciła na „swój” brzeg, ścigana zajadłymi seriami. Kalinin dał rozkaz do załadunku desantu na pozostałe
kutry. Żołnierze wskakiwali na pokłady.
Półślizgowce odskoczyły od brzegu, by ruszyć na drugą stronę. Nasilił się ogień karabinów
maszynowych, a niebo rozświetliły rakiety.
Wśród drzew niosło się echo wystrzałów. W miejscu lądowania żołnierze, nie czekając, aż jednostki
całkowicie dojdą do brzegu, zbiegali do wody i znikali w ciemnościach. Prowadząc gęsty ostrzał rozwijali
się do ataku. Słychać było podniesione głosy dowódców pododdziałów.
Jednostki wracały na wschodni brzeg, by zabierać następne grupy desantowe. Teraz już powietrze
drżało od świstu pocisków i eksplozji.
Półślizgowiec mata Sotnikowa po raz trzeci w przeciągu kilku godzin wykonywał kurs przez Sprewę,
mając na pokładzie żołnierzy piechoty i minerów. Do celu pozostało już nie więcej niż kilkadziesiąt metrów,
kiedy Sotnikow krzyknął ochrypłym głosem:
— Baranow, do steru!
— Co jest?! — Motorzysta Baranow jednym skokiem znalazł się przy niewiele starszym od siebie
dowódcy.
Chwycił go wpół jedną ręką, drugą próbował utrzymywać właściwy kurs. Wtedy poczuł szarpnięcie.
Uświadomił sobie, że i jego dosięgła nieprzyjacielska seria. Żyję, pomyślał.
Skierował jednostkę z powrotem do „swojego” brzegu. Siły opuszczały go szybko, mógłby roztrzaskać
półślizgowiec o betonowe nabrzeża Sprewy. Ktoś rzucił cumę dziobową, a troskliwe ręce przeniosły ciężko
rannych marynarzy na ląd; tam zajęli się nimi sanitariusze.
Coraz więcej pododdziałów piechoty, formujących się na zachodnim brzegu po opuszczeniu jednostek
pływających, podejmowało natychmiast walkę z zażarcie broniącym się nieprzyjacielem. W jaskrawych
łunach pożarów półślizgowce wykonywały wahadłowe rejsy. Z hukiem dział mieszał się warkot silników.
Wróg coraz bardziej spychany był w tył, w kierunku zachodnim i północno-zachodnim.
Przed świtem Niemcy skierowali w rejon walk wozy pancerne, które otworzyły zmasowany ogień w
stronę kursujących od brzegu do brzegu jednostek i stanowisk Rosjan. Mimo to saperzy przystąpili do
budowy przeprawy promowej dla czołgów i artylerii, które przed świtem zbliżyły się do rejonu przerzutu. Na
każdy prom ładowały się jeden lub dwa pojazdy oraz żołnierze piechoty. Barki holowane były przez kutry
motorowe, wchodzące w skład pododdziałów inżynieryjnych.
Przeprawa trwała...
Półślizgowce, choć nie bez strat, nieprzerwanie przebijały się na drugi brzeg Sprewy.
Wśród marynarzy działał lejtnant Suworow, oficer polityczny, który w latach 1941—42 służył we Flocie
Bałtyckiej Związku Radzieckiego, a następnie bronił Leningradu. Znany był z odwagi i umiejętności
dowodzenia okrętami. Te cechy zaskarbiły mu — młodemu i energicznemu człowiekowi — szacunek
marynarzy.
Teraz „sto jedenastym” dowodził starszyna 1 stati (bosmanmat) Kozakow.
Żołnierze w pośpiechu ładowali skrzynie z amunicją i sprawdzali — jeszcze przed wyjściem na rzekę,
zakryci przed nieprzyjacielskim ogniem — gotowość broni i oporządzenia.
— Nie potopcie nas tylko! — żartowali, wiedząc, że za chwilę znajdą się w polu bezpośredniego
ostrzału.
— Skoro przewieźli na drugą stronę pięciuset waszych — włączył się Suworow do tej pozornie
beztroskiej, lecz jednak nerwowej paplaniny — to nie ma obaw. Pochylcie tylko głowy, żeby ich wam jakiś
szkop nie strącił.
Półślizgowiec gotów był właśnie do kolejnego rejsu.
— Wszystko gra? — rzucił pytanie Suworow pod adresem dowódcy jednostki i motorzysty
Czernikowa.
Kozakow uniósł kciuk do góry.
— Na pokład! — huknął lejtnant ku dziesięciu żołnierzom, przygotowanym do „zaokrętowania”.
Nagle wstrzymał ładowanie.
— Stać! Spójrzcie tam!
Środkiem rzeki sunął prom, niesiony samym tylko prądem rzeki. Na jego pokładzie znajdował się czołg,
z którego wydobywały się ciemne kłęby dymu. Kilku żołnierzy machało ramionami i wskazywało stertę
skrzyń z amunicją, znajdującą się obok.
Kutra holowniczego przy promie nie było.
— Startuj! — powiedział Suworow.
Półślizgowiec pomknął ku promowi, wkrótce jednak musiał zwolnić obroty silnika. Żołnierze krzyczeli,
aby nie zbliżać się, bo amunicja może wybuchnąć. Zzuwali buty i skakali do wody, płynąc do „sto
jedenastego”, a niektórzy w stronę brzegu.
Eksplodujące wokół miejsca akcji niemieckie pociski wzbijały fontanny pod niebo.
Nagle wielki błysk ognia rozszarpał czołg, amunicję i ponton. Po chwili wszystko pochłonęła woda,
wzburzona jeszcze w tym miejscu. Półślizgowiec podniósł pływających żołnierzy i odstawił ich do brzegu.
Tam przecież czekał na niego desant. Kolejny desant...
Wojska przebijały się dalej, w głąb miasta. Miały dotrzeć w rejon Reichstagu i Kancelarii Rzeszy.
Droga nie była daleka, lecz obu obiektów broniły silne załogi.
Bosmanmat Paszkow ocenił, w którym miejscu należy wysadzić kolejną grupę desantową. Skierował
tam swą jednostkę. Był to człowiek, który zyskał niemałą sławę w walkach we flocie Północnej Związku
Radzieckiego, pod Moskwą i Stalingradem.
Na środku rzeki dosięgła go pierwsza seria, ciężko raniąc w przedramię. Paszkow przekazał ster
motorzyście, siedzącemu przy erkaemie. Zdrową dłonią chwycił karabin maszynowy i ponad głowami
żołnierzy ciągnął długie serie w stronę nieprzyjacielskiego stanowiska ogniowego.
Oby tylko dopłynąć i wysadzić wojsko, myślał Paszkow, odpowiedzialny za jednostkę i żołnierzy
piechoty.
Byli już blisko brzegu, kiedy półślizgowiec, zwalniając tempo, wszedł na minę. Huk targnął
powietrzem. Część żołnierzy zginęła na miejscu. Ciało Paszkowa wyrzucone zostało na mokry piach nad
brzegiem Sprewy...
Promy nadal przewoziły czołgi, które natychmiast — gdy było to tylko możliwe — uruchamiały silniki
i, prowadząc ogień, ruszały do walki, znikając wkrótce z pola widzenia.
Jeden z nich zaczął płonąć. Dowódca półślizgowca, który miał go w zasięgu wzroku, zmienił kurs
jednostki i — strzelając ze wszystkich luf, jakie znajdowały się na pokładzie — wysadził żołnierzy w
pobliżu czołgu. Desantowcy wybiegli na brzeg. Osłaniając ogniem wycofujących się poparzonych
czołgistów, z bojowym okrzykiem ruszyli na niemieckich fizylierów.
Trzy dni i trzy noce półślizgowce przewoziły wojska na zachodni brzeg Sprewy. W tym czasie przeszło
tam na różnych środkach przeprawowych 16 tysięcy żołnierzy, 100 dział i moździerzy, 27 czołgów, 700
pojazdów. Okręty wykonały średnio po 30 rejsów pod ciągłym, morderczym ostrzałem nieprzyjaciela, a
także wiele rejsów zwiadowczych i łącznikowych.
Oddział starszego lejtnanta Kalinina poniósł ogromne straty. Wielu żołnierzy i marynarzy tu, w zimnych
wodach Sprewy i na jej brzegach, zakończyło swój szlak bojowy. Cztery półślizgowce, doszczętnie rozbite,
zatonęły.
Dowódca 9 Brandenburskiego Korpusu Piechoty przedstawił cały oddział półślizgowców z 1
Bobrujskiej Brygady do przyznania — zbiorowo — tytułu Bohatera Związku Radzieckiego.
W dniu 25 kwietnia nastąpiło spotkanie czołowych oddziałów radzieckiej 5 armii gwardii i
amerykańskiej 1 armii w rejonie Torgau. Hitlerowskie Niemcy dogorywały. Pod koniec tego właśnie dnia
nieprzyjaciel zajmował już — wraz z przedmieściami — obszar tylko 325 km
2
, podczas gdy cały Berlin
liczył 820 km
2
.
Walki nie ustawały ani w dzień, ani w nocy. Żadna ulica, żaden niemal dom nie został oddany bez
walki. Miasto spowijały chmury ciężkiego dymu, bijącego aż pod niebo.
W każdej radzieckiej dywizji formowano specjalne oddziały szturmowe. Ich zadaniem była walka w
najtrudniejszych warunkach i na pierwszej linii.
29 kwietnia trwały zacięte walki 3 armii uderzeniowej o Reichstag, którego załoga znakomicie
uzbrojona w działa, broń maszynową i pancerzownice, składała się z 1000 żołnierzy. Jego zdobycie
powierzono 79 korpusowi piechoty, dowodzonemu przez gen. S. Pieriewiertkina.
Okręty trzech brygad Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej nadal walczyły na kanałach: półślizgowce w
pobliżu centrum miasta, zaś cięższe jednostki bojowe na dalszych drogach wodnych.
Nadszedł wreszcie dzień, kiedy okręty wykonały swoje zadania na berlińskich kanałach. Z uwagi na to,
że w walkach ulicznych i bezpośrednim szturmie centrum miasta okręty mogły odegrać rolę najwyżej
drugorzędną, Flotylla otrzymała rozkaz wycofania się na Odrę.
30 kwietnia wieczorem Reichstag został zdobyty przez żołnierzy 79 korpusu piechoty. Następnego dnia
rano na frontonie Reichstagu przy grupie rzeźb załopotał czerwony sztandar, wręczony dowódcy 150 dywizji
przez Radę Wojenną 3 armii uderzeniowej.
Od głównego wejścia aż po dach widniały targane wiatrem czerwone sztandary, flagi i proporce.
Wśród nich znalazła się bandera Marynarki Wojennej Związku Radzieckiego. Pochodziła ona z jednego
z półślizgowców, zatopionych niedawno na Sprewie. Ta sama, jak wieść niesie, bandera, która powiewała na
kutrze w 1941 roku, następnie — przeniesiona przez front — służyła marynarzom Flotylli Wołżańskiej, aż
wreszcie przeszła cały szlak od Prypeci aż do Berlina...
Nie był to jeszcze koniec walk o miasto, bo dopiero następnego dnia do godziny 15.00 nieprzyjaciel
całkowicie zaprzestał oporu w Berlinie. W radzieckiej niewoli znalazło się 135 tysięcy niemieckich
żołnierzy.
W pierwszych dniach maja okręty Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej, która za działalność bojową na
kierunku berlińskim odznaczona została Orderem Uszakowa I Stopnia, skoncentrowały się u ujścia Odry.
Tam marynarze powitali Dzień Zwycięstwa.
Marszałek Związku Radzieckiego G. K. Żukow rozpoczął odprawę z dowódcami i przedstawicielami
sztabów armii i jednostek, które zdobyły Berlin, wchodząc w skład 1 Frontu Białoruskiego. Obecni byli też
członkowie dowództwa Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej z kontradmirałem Grigoriewem.
Generałowie i oficerowie kolejno podchodzili do naprędce przygotowanej trybuny. Kiedy przyszła kolej
na generała-lejtnanta Rosłego, dowódcę 9 Brandenburskiego KP, zwrócił się on do marszałka Żukowa:
— Pozwólcie, że rozpocznę od niskiego pokłonu w stronę marynarzy. Bez ich pomocy nie mógłbym tak
szybko i sprawnie sforsować Sprewy, aby pójść dalej, w kierunku centrum miasta, w stronę Reichstagu.
Odstąpił krok od mównicy i skłonił się ludziom w marynarskich mundurach. A oni podnieśli się,
odpowiadając krótkim żołnierskim pokłonem.
Oddajmy jeszcze głos dowódcy Flotylli, kontradmirałowi Grigoriewowi*:
* „Bandera” nr 18 z 1987 r.
„Trzeba było przygotowywać się do ostatniego przerzutu w kierunku Berlina.
Dokładne powietrzne i naziemne rozpoznanie pozwoliło ustalić szczegóły drogi wodnej Bug—Wisła —
Kanał Bydgoski — Noteć — Warta — Odra. 16 lutego dowódca 1 Frontu Białoruskiego marszałek Żukow
wydał rozkaz przerzucenia okrętów na Odrę natychmiast po ruszeniu lodów.
Na początku kwietnia rozkaz został wykonany. 7 kwietnia wezwano mnie do sztabu frontu w celu
otrzymania dyrektywy o działaniu flotylli w operacji berlińskiej. Żukow, który zazwyczaj był surowy i
pochmurny, tym razem nastawiony był serdecznie: »No cóż, marynarzu, ciężko było okrętom? A mimo to
dopłynęły prawie do Berlina. A nie mówiłem ci o tym jeszcze pod Kijowem?«
15 kwietnia byłem z ostatnim meldunkiem u szefa sztabu, gen. Malinina. Na pożegnanie zwrócił się do
mnie ze słowami: »Towarzyszu Grigoriew, o 2.00 proszę przybyć do tego punktu — pokazał na mapie. — W
samochodzie, oprócz was i kierowcy, nie ma być nikogo«.
Bezksiężycowa noc. Wszystkie okręty znalazły się na pozycjach ogniowych w pełnej gotowości.
Ciemno, jechać trzeba po omacku. Wokół gęsty, wysoki las. Wymiana haseł. Włazimy po drabinie na
wysoką drewnianą wieżę. W odległości 2—3 km — linia frontu. Godzina 2.55. Za 5 minut rozpocznie się
szturm Berlina.
3.00. Huk tysięcy dział i moździerzy. Ale nawet w tym piekielnym hałasie dźwięk ciężkich,
dalekosiężnych dział morskich słychać wyraźnie. To osiem baterii pływających naszej flotylli.
Okręty 1 i 2 brygady naszej flotylli ze swoich pozycji ogniowych na przyczółku kostrzyńskim aktywnie
uczestniczyły w przygotowaniu artyleryjskim, wystrzeliły tylko w dniu 16 kwietnia 27 tys. pocisków!
3 brygada okrętów, we współdziałaniu z 33 armią, przerwawszy obronę przeciwnika, przebiła się Odrą
do miasta Fürstenberg i wspólnie z piechotą morską opanowała je.
Marynarze zakończyli wojnę w centrum Berlina niedaleko Reichstagu”.
*
Ustały działania wojenne.
W lipcu admirał N. Kuzniecow otrzymał polecenie od szefa Sztabu Generalnego, gen. armii A.
Antonowa, wyjazdu do Berlina. Podróż odbył 14 lipca samolotem. Admirał wspomina:
„Na ogromnym polu lotniska Tempelhof stało wiele samolotów. Były to przeważnie nasze, radzieckie
maszyny, ale w czasie kiedy schodziliśmy po trapie, wylądowało kilka samolotów z amerykańskimi i
brytyjskimi znakami.
Witał mnie dowódca Flotylli Dnieprzańskiej i radziecki wojskowy komendant Poczdamu. Udział
marynarzy w walkach o Berlin był więcej niż skromny, mimo to przyjemna była świadomość, że i tu działały
nasze okręty.
Przyjazdu szefa delegacji radzieckiej oczekiwano za dwa—trzy dni. Miałem więc trochę czasu, żeby
zwiedzić Berlin. »Starzy berlińczycy« z Flotylli Dnieprzańskiej pokazywali mi Reichstag, na którym
powiewała czerwona flaga zwycięstwa, Bramę Brandenburską, gmach Kancelarii Rzeszy. Przejechaliśmy
szeroką Unter den Linden, gdzie na przemian z lipami pokrytymi zielonym listowiem leżały na ziemi
strzaskane pociskami i opalone ogniem drzewa.
Dla marynarzy, którzy przyjechali na konferencję, dowództwo Flotylli Dnieprzańskiej przygotowało
willę opodal Poczdamu”.
*
Dzisiaj tu, gdzie na pokładach półślizgowców marynarze przedzierali się przez Sprewę, a następnie —
atakując — walczyli z oddziałami wroga, tu, gdzie oddali swe młode życie, stoi w parku Treptow pomnik ku
czci żołnierzy radzieckich, poległych w walce z faszyzmem.
Na pamiątkowej płycie są również nazwiska marynarzy z Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej.
Na ziemi niemieckiej znajdują się prochy Bohatera Związku Radzieckiego, starszyny 1 stati Paszkowa,
a w rodzinnym mieście marynarza jedną z ulic nazwano jego imieniem.
W Pińsku, gdzie Pina wpada do Prypeci, na wysokim postumencie trzyma wieczną wachtę okręt z
numerem taktycznym „92”. Powiewa na nim bandera wojenna.
*
Zadaliśmy sobie — jako autorzy tej opowieści — pytanie: czyżby okręty Dnieprzańskiej Flotylli
Wojennej, prowadząc tak instensywne działania, nie walczyły na rzekach czy berlińskich kanałach z
uzbrojonymi jednostkami pływającymi przeciwnika? Fakt, że nie natrafiliśmy na ślady takich bitew, niczego
jeszcze nie przesądza.
Przecież wojenne flotylle rzeczne miały rację bytu wszędzie tam, gdzie mogły działać na wodach o
znacznym obszarze. Przykładem być mogą liczne flotylle radzieckie, operujące na wielkich rzekach (Dniepr,
Prypeć, Wołga, rzeki Dalekiego Wschodu). Nie ulega jednak wątpliwości, że wojska niemieckie,
przygotowane do forsowania przeszkód wodnych, dysponowały znaczną liczbą środków przeprawowych,
jednostek transportowych i uzbrojonych.
Berlin, pocięty kanałami, bez statków, kryp, barek, motorówek i temu podobnych jednostek nie mógł się
obejść. W dniach klęski Niemcy wykorzystywali wszelkie możliwości obrony. Statki czy kutry są
wygodnym i szybkim ,,środkiem przenoszenia” ludzi i uzbrojenia.
Być może natknęły się na nie okręty Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej.
To wielce prawdopodobne...