35 7 Marzec 1995 Czwarta granica




Archiwum Gazety Wyborczej; Czwarta granica












WYSZUKIWANIE:
PROSTE
ZŁOŻONE
ZSZYWKA
?







informacja o czasie
dostępu


Gazeta Wyborcza
nr 56, wydanie waw (Warszawa) z
dnia 1995/03/07, dział
REPORTAŻ, str. 8 Fot.
Piotr Głuchowski; Ryc. Studio Gazeta: [M and S]
Piotr GŁUCHOWSKI
Nie mogliśmy pozwolić na to, by ten grubas w lincolnie zrobił
interes na naszym konwoju
Czwarta granica
W Dorohusku, po ukraińskiej stronie granicy z Polską, żołnierze w brudnych
mundurach pamiętających jeszcze ZSRR snują się leniwie po zabłoconym placu.
Proszą a to o papierosa, a to o "gumoczkę".
Są przyjaźni. Podoba im się polski konwój - dwie ciężarówki i cztery mniejsze
samochody wiozące dary dla walczącej z Rosją Czeczenii. - Wróg mojego wroga jest moim przyjacielem -
tłumaczy nazajutrz jeden z milicjantów eskortujących nasze samochody do
ukraińsko-rosyjskiej granicy (Ukraińcy chronią nasz konwój z własnej inicjatywy
- na wszelki wypadek).
- Dziś weszli do Czeczenii, jutro wejdą na
Ukrainę - powie tydzień później jeden z ludzi Dudajewa, który ze wsi niedaleko
Kijowa przyjechał na Kaukaz walczyć "za swobodu". On również poprosi o gumę do
żucia, choć wolałby latarkę.
Latarkę jednak zabierze nam na dagestańskiej granicy Rosjanin w marynarskim
podkoszulku i omonowskiej panterce. Weźmie ją jako okup za scyzoryk, bo scyzoryk
to broń biała i trzeba będzie napisać raport do FCK (dawne KGB).
Pierwszy tydzień - w lepkim kurzu
Drugi dzień od wyjazdu z Warszawy. Opuszczamy Kijów. Grzegorz, kierowca
naszego volkswagena, uchodzi za specjalistę od spraw rosyjskich, bo robił
interesy w Moskwie. Robił do czasu, aż`Rosjanie oszukali go i puścili z torbami.
Ale żyłka do wschodnich interesów w nim została. Obliczamy, ile można by zarobić
na sprowadzaniu z Ukrainy taniej ropy.
Lepki kurz nad drogami ciągnie się od Kijowa do Charkowa, od Charkowa do
Rostowa (przejście granicy ukraińsko-rosyjskiej niczego nie zmienia) i dalej -
aż do Dagestanu, gdzie nie ma już stacji benzynowych "ja i mój kanister", za to
są sprzedawcy twardych jak podeszwa ryb i mięsa, które leży wprost na asfalcie.
Siódmy dzień - koniec asfaltu
Asfalt też się kiedyś kończy. Nam urywa się siódmego dnia nad bezimienną
rzeką między Dagestanem a Czeczenią, gdzie pełno
kurtek OMON-u (specjalne oddziały milicji). Ich właściciele radzą, by wyładować
tutaj te 50 ton lekarstw, jedzenia i odzieży, bo dalej jechać nie można. Będą
kłopoty.
Nasza szefowa Janina Ochojska, która przeprowadziła nas już przez trzy
granice między Polską, Ukrainą, Rosją i Dagestanem, chce nas jednak
przeprowadzić przez czwartą. Zgadzamy się z nią, że nie sztuka zostawić cały
towar na dagestańskim brzegu, gdzie rządzi OMON, że trzeba jednak do Czeczenii,
bo tam ludzie nas potrzebują. A tutaj rzeczy
ofiarowane przez Polaków trafią najpewniej na bazar i ten grubas w ciemnych
okularach i długim lincolnie, który rano obserwował nas na ostatniej stacji
benzynowej, zrobi na naszym konwoju taki szmal, że kupi sobie jeszcze większego
lincolna. Zaś ludzie w Czeczenii nie zobaczą ani
jednej ampułki penicyliny, ani jednej puszki mięsa.
Dlatego nastroje są bojowe i Sławek, kierowca z Łodzi, który ćwiczy karate,
mówi: - Jedziemy, choćby po ruskich plecach.
Bród po raz pierwszy
Jedziemy jeszcze tego samego dnia, ale dzięki plecom Czeczeńców, którzy
zwiedziawszy się o konwoju, zbiegli się na dagestańskim brzegu i całkowicie
zasłaniają omonowskie kurtki, tak że widzimy tylko nad ich głowami obracającą
się w naszym kierunku wieżyczkę opancerzonego transportera. Transporter nie
strzela, bo na razie nie ma rozkazu. Przecież mamy mocne papiery z polskiego i
rosyjskiego MSZ. Więc śmiejemy się z Rosjan - tak ich wykiwaliśmy.
Zadowoleni wjeżdżamy w zimną wodę rzeki, nad którą kończy się asfalt. Woda
wlewa się do kabin, koła buksują w żwirze, ale już podjeżdża traktor z wioski po
czeczeńskiej stronie wody i nagle nie ma żadnych mundurów, tylko cywile z
karabinami, którzy witają nas w wolnej Czeczenii, we wsi Gerzel. Na ten brzeg rzeki rosyjska władza nie
sięga. Na razie.
Wieczór i noc w Gerzel
W Gerzel zawsze było tak: kiedy czeczeński chłopak chce poderwać dziewczynę,
idzie nad rzekę, tam gdzie kobiety nabierają wody. Na drodze, którą niosą wiadra
na drewnianych nosidłach, można porozmawiać.
Kiedy czeczeński chłopak chce poślubić dziewczynę, mówi o tym drugowi. Każdy
mężczyzna we wsi powinien mieć druga - ale tylko jednego. To więcej niż
przyjaciel.
Drug idzie do matki czeczeńskiego chłopca, a kiedy powie jej w czym rzecz, ta
wezwie syna na rozmowę. Gdy pochwali jego uczucie - powie ojcu. Ojciec z synem
rozmawiać nie będzie - on wyśle starszych swojego rodu do starszych rodu
dziewczyny. Kiedy starsi się dogadają - będzie ślub. Jeżeli nie - jest już tylko
jedno wyjście - dziewczynę ukraść.
- Tak było w Gerzel zawsze. Tak było, jeszcze zanim Czeczeńcy przyjęli
religię Mahometa, tak było, gdy żyli zesłani przez Stalina na Syberii, i tak
było jeszcze przed rokiem - mówi Ahmed, u którego jemy kolację po sforsowaniu
brodu. Kolacja jest wystawna, dla gości: kluski w wielkiej misce, w której
zatopiono dwie miseczki z z pikantnymi sosami - z pomidorów i czosnku. Ahmed sam
nie je - trwa bowiem ramadan - post.
- Teraz chłopcy w ogóle nie chodzą nad wodę - mówi. - Jest wojna.
Teraz chłopcy noszą karabiny i popalają papierosy, kiedy nie widzą ich
starsi. Chodzenie z karabinem jest tu zajęciem samym w sobie. Nie każdy
mężczyzna musi dziś walczyć - każdy jednak demonstruje gotowość do boju. - My
czeczinskije bojewiki - mówią o sobie z dumą dwaj 13-latkowie. Niższy opiera się
o kałasznikowa, który sięga mu do piersi.
Podczas gdy chłopcy pokazują nam karabiny, pod dom sąsiadów zajeżdża
rozklekotana łada. Na tylnym siedzeniu zwłoki ich syna.
Ósmy dzień - strzały
W ósmym dniu podróży żegnamy się z Gerzel, bo jeszcze nie wiemy, że wrócimy
tu - i to na długo. Ósmy dzień jest ważny, bo wreszcie dojeżdżamy do Szali,
gdzie ulokowano partyzancki sztab i ewakuowany z Groznego szpital. Tu
rozładujemy ciężarówki.
Po raz pierwszy słyszymy strzały i działa. Wkładamy kaski i kuloodporne
kamizelki, które Janina kazała zabrać z Polski, a które dotąd służyły nam za
stoliki, gdy jedliśmy, i za podgłówki, gdy spaliśmy. Zaczynają się nerwowe
spekulacje. Ktoś mówi, że w nocy rosyjscy lotnicy nie zauważą naszych czerwonych
krzyży na dachach i zbombardują konwój podejrzanych aut.
Dziewiąty dzień - szpital
Ale ani w Szali, ani później nie zobaczymy żadnego rosyjskiego samolotu.
Zobaczymy za to szpital, w którym dezynfekcja polega na tym, że lekarz przed
wejściem do chorych zanurza ubłocone buty w korycie z cuchnącą wodą. Nie ma tu
niczego - środków opatrunkowych ani lekarstw. Tu zostawiamy watę, gazę,
antybiotyki, odżywki. Jesteśmy pierwszym konwojem, który tu dociera. W
magazynie, którego strzegą partyzanci, wyładowujemy odzież.
Tego, by dary trafiły we właściwe ręce, pilnuje Hassan, o którym uchodźcy z
Groznego, koczujący w opuszczonym ośrodku Komsomołu pod Szali, mówią, że jest
dobrym człowiekiem i można mu ufać.
Hassan kupił ten ośrodek trzy lata temu, kiedy zlikwidowano Komsomoł. Chciał
tam otworzyć warsztat - nie zdążył. Więc oddał puste baraki uciekinierom,
których od miesiąca sam karmi. Kiedyś ośrodek Hassana otaczał las, teraz
większość drzew wyrąbano na opał i z ziemi sterczą tylko poszarpane tępymi
siekierami pieńki. A pionierowi albo komsomolcowi, którego postać w czerwonej
chuście widać jeszcze na bramie, ktoś przestrzelił oczy.
Taką samą krzywdę uczynił też ktoś pomnikowi Lenina na centralnym placu
Szali. Odjeżdżamy stąd wśród serdecznych pożegnań. Już nie krępujemy się, że nam
się kłaniają i dziękują, i że kobiety płaczą, bo przecież dowieźliśmy towar i w
końcu należy nam się jakieś uznanie. Więc w domu pod Szali, który gospodarze
oddają nam do dyspozycji (sami idą spać do sąsiadów), nie krępujemy się już tak
jak u ludzi w Gerzel, tylko normalnie gotujemy na piecu herbatę.
Dziesiąty dzień - bród po raz drugi
Dziesiątego dnia zaczynamy powrót tą samą drogą. Mijamy Gerzel i zadowoleni
wjeżdżamy w zimną rzekę, a ludzie z wioski machają nam na brzegu tak samo jak ci
w Szali, wołając - Bolsze wam spasiba.
- Wam toże spasiba! - odkrzykują kierowcy, którym zimna woda wlewająca się do
kabin już nie przeszkadza.
Niestety - omonowskich kurtek na dagestańskim brzegu jest dużo więcej niż
przed dwoma dniami... Nawet Janina, która przeprowadziła nas już przez cztery
granice, nic nie może zdziałać. Nasze mocne dotąd papiery nic już nie znaczą.
- Wjechaliście do Czeczenii nieformalnie -
słyszymy.
Znowu Gerzel - na sześć dni
Wracamy do Gerzel "na jedną noc", ale nazajutrz jest jeszcze gorzej -
omonowskich kurtek na dagestańskim brzegu coraz więcej, pojawiły się okopy. Cały
dzień schodzi na rozpaczliwych telefonach (przez aparaty satelitarne, zasilane
benzyną bezołowiową) do naszych redakcji w Polsce, polskiego MSZ, rosyjskiego
MSZ, polskiej ambasady w Moskwie - do wszystkich, którzy mogą nas wyciągnąć.
Jest piątek, a jutro będzie sobota, zaś po niej niedziela i Grzegorz
(specjalista od spraw rosyjskich) mówi: - Dziś zaczną pić, jutro się spiją, w
niedzielę będą trzeźwieć. Do poniedziałku się stąd nie ruszymy.
Najpierw powtarzamy sobie to jako dobry żart, a potem jest sobota - i nic.
Niedziela - i nic: stoimy na placu w Gerzel, leżymy, siedzimy, palimy, jemy,
rozmawiamy, nudzimy się i coraz częściej się kłócimy: między innymi o dostęp do
aparatu satelitarnego. Każdy chce nadawać wiadomości do swojej gazety i do
rodziny, a benzyny coraz mniej i nie ma mowy, by ją tu kupić. Bezołowiowej tutaj
w ogóle nie ma. Poza tym zaczyna brakować wody do picia, zaczyna się liczenie
papierosów.
Koło placu mieszka Rusłan. Od 1971 do 1973 r. służył w Bornem Sulinowie.
Pokazuje mi album ze zdjęciami młodziutkich chłopców słuchających harmoszki na
zaśmieconym placu. Obok fotosy Anny German, która jest bardzo lubiana w Gerzel.
Rusłan ma kilka jej kaset, ale teraz nie ma ani prądu, ani baterii do
magnetofonu. Ale Rusłan i jego sąsiedzi wierzą, że po wojnie będą mieli ile
dusza zapragnie magnetofonów, samochodów i telewizorów, wszystkiego, czego tak
wiele mają bracia muzułmanie z naftowych państw Bliskiego Wschodu. Bo ropa w
Czeczenii jest. Gest oznaczający poderżnięcie
gardła mówi, że mają nafty po szyję, i jak wypędzą Ruskich, będą bogaci. Zysk z
ropy będzie równo dzielony, to przecież dobro całego narodu.
Trzynasty dzień - bród po raz trzeci
We wtorek Rusłan budzi nas przed świtem. Działa zza gór, do których już
przywykliśmy, walą teraz kilka kilometrów od nas. Słychać pojedyncze serie z
karabinów. Popędzani przez Rusłana zapalamy silniki. Teraz nikomu nie trzeba już
przypominać o kuloodpornej kamizelce.
Błotnistą drogą przez Gerzel kobiety i dzieci w pośpiechu opuszczają wieś.
Rusłan wciska mi jeszcze słoik konfitur i znowu jesteśmy w zimnej wodzie
granicznej rzeki, której nazwy nie znamy, bo wszyscy mówią po prostu "rieka".
Teraz już nikogo nie pytamy o zgodę na przejazd - zbyt blisko padają granaty.
Przejeżdżamy pędem przez bród, a na dagestańskiej stronie grzecznie idziemy
do posterunku prosić, błagać, krzyczeć, jęczeć. Lecz teraz ani OMON, ani
milicja, ani wojsko nie interesuje się nami. Wjazdu na asfalt strzegą rozpięte
na drewnianych kozłach zasieki. Można najwyżej wracać.
- Trzeci raz do Gerzel nie wracamy.
Stoimy. Strzelanina raz bliżej, raz dalej. 50 metrów za nami mina rozsadza i
tak już rozłupany pociskami wiadukt kolejowy. Nerwy zaczynają puszczać. Ktoś
proponuje, żeby rzucać samochody i iść pieszo, bo przecież życie ważniejsze.
Około drugiej ruchawka na przejściu. Przyjechał zaalarmowany polski konsul
Michał Żórawski. Jego dyplomatyczne dokumenty robią wrażenie. Wstępuje w nas
otucha. Grzegorz (od spraw rosyjskich) wchodzi do samochodu mówiąc: - Jedziemy.
I potem już tylko kontrola - szybka.
- Dawaj żurnale z diewoczkami, bandaże, co tam masz. O, nóż - nie wolno! Daj
latarkę!
- Bierz tę pieprzoną latarkę.
Ruszamy z dwójki, inne wozy też... trójka.
- Wbijaj czwórkę, na co czekasz?!
Dziennikarze krzyczą: - Aaaa! Jedziemy, jedziemy!!!
Sześć dni - z powrotem
Konsul odprowadza nas do najbliższego miasteczka w Dagestanie. Żegna się z
nami, gdy jest pewien, że pojedziemy dalej, nie zatrzymywani.
Z powrotem tą samą trasą: przez Neftiekumsk, Mineralne Wody, Rostow nad
Donem, Charków, Kijów, Dorohusk, Lublin, Garwolin.
Konwój dotarł do Warszawy w niedzielę rano, po 19 dniach podróży.
[Hasła: Polska - Czeczenia; Czeczenia; pomoc
humanitarna; pomoc zagraniczna]

(szukano: Czeczenia)
© Archiwum GW, wersja 1998 (1) Uwagi
dotyczące Archiwum GW: magda.ostrowska@gazeta.pl


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
37 22 Marzec 1995 Media i fachowcy z kontrwywiadu
Statut SRME 1995,poprzedni
notatek pl sily wewnetrzne i odksztalcenia w stanie granicznym
10 35
ZARZĄDZANIE WARTOŚCIĄ PRZEDSIĘBIORSTWA Z DNIA 26 MARZEC 2011 WYKŁAD NR 3
42 30 Marzec 2000 Dialog na warunkach
06 (35)
Rodzaj i zakres … Dz U 1995 25
Różne interpretacje tytułu powieści Granica
bwcz calosc 35
34 Marzec 68 Jak pozbyto się Żydów w 1968r(1)
49 26 Czerwiec 1995 Kogo boją się Rosjanie

więcej podobnych podstron