POMIDORY
Franciszek Woźniak
ROZDZIAŁ I
W lipcu 1957 roku byłem jeszcze bez posady. Powodem tego stanu rzeczy było starcie z pewnym
karuzelowym dyrektorem, które oparło się o sąd i po dwóch latach skooczyło moją wygraną. Ale to
już inna sprawa i nie o niej będzie tu mowa. Do objęcia posady nie spieszyłem się specjalnie. W
czerwcu skooczył się dla mnie sezon wytężonej pracy ubocznej, związanej z Międzynarodowymi
Targami w Poznaniu - mam wtedy mnóstwo tłumaczeo fachowych na język francuski, niemiecki i
angielski. Przeglądałem jednak pilnie anonsy w gazetach, aby znaleźd odpowiednią posadę.
Pewnego wieczora przeczytałem ogłoszenie Zakładów Pomidorowych w Kuklinie
1
, które poszukiwały
doświadczonego inżyniera na stanowisko głównego mechanika, gwarantując przy tym mieszkanie.
Przestudiowałem ogłoszenie bez entuzjazmu. Z doświadczenia wiedziałem, że tego rodzaju
stanowiska w przemyśle spożywczym na ogół bywają obsadzane przez mistrzów i młodych
techników, toteż zdziwiło mnie, że poszukują doświadczonego inżyniera. Poza tym nazwa Kuklin obiła
mi się pierwszy raz o uszy. Wyszukałem ów Kuklin w kolejowym rozkładzie jazdy. Była to wieś ze
stacją kolejową, niezbyt daleko od Poznania. Położenie geograficzne korzystne. Niewielka odległośd
od Poznania pozwalałaby mi na stałe kontakty z moimi klientami tłumaczeniowymi. Decydującym
motywem była również kwestia mieszkania. Posłałem podanie i życiorys. Odpowiedź nadeszła
nieomal odwrotną pocztą, bo już po pięciu dniach. Było to krótkie wezwanie do przyjazdu celem
omówienia warunków pracy.
Kuklin okazał się typową wsią wielkopolską. Kilka schludnych, murowanych gospodarstw wiejskich,
nieco za wsią duży park z pałacem po wywłaszczonym dziedzicu. Środkiem wsi biegła piękna szosa.
Fabryka na pierwszy rzut oka sprawiała przyjemne wrażenie. Portiernia znajdowała się w małym
domku, tuż za nią waga wozowa, przy głównej drodze zakładowej po lewej stronie - budynek
administracyjny, a za nim typowy budynek mleczarni wiejskiej z podjazdem dla wozów. Była to
rzeczywiście przedwojenna mleczarnia, bodajże prywatna własnośd jakiegoś Niemca, który w czasie
wojny zaczął w niej produkowad marmoladę z brukwi i dwikły z buraków dla Polaków oraz nieco
lepsze dżemy dla Niemców. Z pozostałości poniemieckich została tylko kotłownia z jednym kotłem i
murowana szopa, w której znajdowały się warsztaty ślusarskie oraz administracja handlowa. Po
wojnie fabryczkę przejęło paostwo i w miarę upływu lat dobudowywano kolejno: nowy budynek
magazynowy, produkcyjny, połączony z drugim znacznie większym magazynem, oraz dom socjalny z
szatnią, świetlicą, ambulatorium itd.
Dyrektora Zakładów nie zastałem. Przyjął mnie w jego zastępstwie kierownik techniczny, Lampe,
młody jeszcze człowiek, tęgi i czerwony na twarzy. Poprosił, bym poczekał do godziny pierwszej,
ponieważ wtedy zapowiedział swój przyjazd dyrektor.
Kiedy o umówionej godzinie zjawiłem się z powrotem w fabryce, dyrektor już był na miejscu i przyjął
mnie natychmiast. Był to wysoki, szczupły pan, nieco szpakowaty, o miłym obejściu. Pokrótce
zreferował, o co chodzi. W poprzednim roku fabryka otrzymała z importu ultranowoczesną
aparaturę, którą osobiście zakupił minister na wystawie w Mediolanie. Aparatura to została
zmontowana z dużym opóźnieniem na skutek nieprzygotowania zaplecza i w poprzednim roku czynna
była tylko przez kilka dni, prowadzona zresztą przez przybyłych z Włoch specjalistów. Dotychczasowy
1
Fakty i zdarzenia w moim opowiadania są prawdziwe, zmieniłem jedynie nazwiska i nazwę miejscowości.
główny mechanik fabryki - mistrz ślusarski - nie ma wykształcenia technicznego i nie jest w stanie
przygotowad aparatury na bieżący sezon, a że minister osobiście interesuje się wynikami
produkcyjnymi aparatury, zaistniała koniecznośd znalezienia i zatrudnienia wysoko kwalifikowanego
inżyniera. Czy podejmuję się uruchomid aparaturę bez pomocy specjalistów włoskich? Owszem. Jakie
mam wymagania? Maksymalna, na którą pozwala taryfikator, pensja i mieszkanie. Taryfikator
pozwalał na 2 500 złotych. Dyrektor zgodził się bez namysłu, oznajmiając mi przy tym, że Centralny
Zarząd Przemysłu Przetwórczego zastrzegł sobie zatwierdzenie kandydata i ustalenie wysokości płacy.
Mieszkanie jest dopiero w budowie i znajduje się w budynku blisko dworca. Nadzór nad inwestycjami
miał również należed do moich czynności. Udaliśmy się na obchód fabryki i rzecz prosta,
skierowaliśmy się do sławnej linii Manziniego, tzn. owej włoskiej aparatury.
Szliśmy mniej więcej zgodnie z kierunkiem przebiegu procesu przeróbki pomidora na ekstrakt.
Minęliśmy po kolei myjkę, częściowo zdemontowany transporter sortowniczy i doszliśmy do kooca
długiej hali, gdzie zgrupowano kilka maszyn, których przeznaczenia nie mogłem na razie odgadnąd.
Po czymś w rodzaju trapu okrętowego wdrapaliśmy się na pierwsze piętro do dużej hali o wymiarach
20 X 20 m. Tutaj, w części środkowej, znajdowała się bateria potężnych trzech wyparek, zmontowana
na specjalnym podeście obsługowym; pod ścianą stał jakiś agregat - domyśliłem się, że to zespół
przecieraczek. Obok baterii wyparek - tajemniczy prostokątny zbiornik, umieszczony na czterech
słupach. Mimo ogromu trzech wyparek hala robiła wrażenie pustej. W jednym z narożników
znajdował się rodzaj kantorka nad maleoką klatką schodową, prowadzącą na zewnątrz. Zeszliśmy nią
i udaliśmy się do hali produkcyjnej. Panował tu ożywiony ruch, sezon był w pełni.. Przerabiano agrest,
czereśnie i wiśnie. Pod jedną ze ścian stał rząd wyparek próżniowych, każda wyposażona we własną
pompę próżniową. Po przeciwnej stronie w narożniku jeszcze jedna potężna wyparka oraz trzy
otwarte kotły pod olbrzymim okapem z dykty. Mimo okapów w całej hali unosiły się kłęby pary
pochodzące z licznych nieszczelności w sieci rur parowych. Na ścianach uderzała dziwna mieszanina
rur niewiadomego przeznaczenia, często ślepo zakooczonych. Zacząłem tracid szacunek do mojego
poprzednika. Instalacja była utrzymana niechlujnie i dowodziła, że mój poprzednik ma niewielkie
wyobrażenie o sieci elektrycznej Zakładu. Kuklin zaczynał mi się podobad. Przeczuwałem, że będę
miał wiele roboty. Lubię takie posady.
Dla porządku zwiedziliśmy jeszcze kotłownię i mające mi podlegad warsztaty. Nic ciekawego - w
warsztacie była jedna tokarnia i jedna stara wiertarka, przed warsztatem dostrzegłem spawarkę
wirową. Niewiele tego było, ale musiało starczyd. Sprzęt mało znaczy, załoga - wszystko, a tę
musiałem dopiero rozgryźd. Pożegnałem się z dyrektorem, który miał wrócid do Poznania dopiero
późniejszym pociągiem. Umówiliśmy się, że wyjedziemy do Warszawy następnego dnia - po
zatwierdzenie przez GZ.
Wychodziłem z fabryki z myślą, że coś przeoczyłem. Obejrzałem więc jeszcze raz budynek
pomidorowni. Miał jakiś błąd, który dostrzegłem, ale którego sobie jeszcze w pełni nie
uświadomiłem. Wsiadłem do pociągu jadącego do Poznania i zdrzemnąłem się. Podświadomośd
jednakże pracowała .nadal. Zerwałem się; to te schody w hali! Do hali produkcyjnej jakiś niezbyt
rozsądny architekt zaprojektował schody węższe niż wejście dla służby w secesyjnej kamienicy,
uniemożliwiając racjonalne jej wykorzystanie. A potem okna! Wszystkie szyby zacementowane na
fest. Gdy trzy potężne wyparki zaczną grzad, trzeba będzie powybijad wszystkie okna i pójdzie w błoto
kilka tysięcy. A przecież projekt architektoniczny był analizowany przynajmniej na trzech
posiedzeniach KOPI! „Muszą mied zdrowych safandułów w tym pomidorowym CZ-cie - pomyślałem -
że tych mankamentów nie dostrzegli natychmiast.”
Następnego rana spotkałem się z dyrektorem na dworcu w Poznaniu i pojechaliśmy do Warszawy.
Sprawy potoczyły się gładko. Zostaliśmy natychmiast przyjęci przez dyrektora CZ-u. Z życiorysu mego
wiedział, że całą wojnę pracowałem w Warszawie u Lilpopa i fakt ten był dla niego dostateczną
gwarancją mojej fachowości. Bez namysłu zatwierdził mnie na nowym stanowisku. Już jako
zatwierdzonego głównego mechanika, dyrektor Jankowski przedstawił mnie wszystkim notablom CZ-
u. Po południu wyjechaliśmy. Dyrektor wracał do Kuklina, ja zaś do Poznania, przyrzekając stawid się
do pracy następnego dnia.
ROZDZIAŁ II
Urzędowanie w Kuklinie zaczęło się od zaprezentowania mnie wybitniejszym pracownikom fabryki,
których obeszliśmy kolejno z dyrektorem. Atmosfera w biurach miała wyraźnie domowy charakter.
Wszyscy byli ludźmi miejscowymi, znającymi się prawie od dziecka, wyjątek w tym towarzystwie
stanowili: dyrektor, pani Lesia Olesioska i ja.
Dyrektor Jankowski urzędował w Kuklinie drugi rok i był najbardziej zasiedziałym dyrektorem w tej
fabryce. Lista jego poprzedników była długa, lecz żaden z nich nie utrzymał się na stolcu dyrektorskim
dłużej niż jeden sezon, a nawet i krócej. Wykształcenie miał średnie i przed wojną piastował skromny
urząd w Poznaniu. Okres wojenny spędził w Generalnej Guberni, a po powrocie wylądował w
przemyśle spożywczym. Był dyrektorem pewnej fabryki octu, a do Kuklina przybył z fabryki przemysłu
terenowego na Śląsku. Jego bezpośrednimi zastępcami byli Lampe i Radziejewski. Trzeba przyznad, że
zastępców dobrał rzeczywiście dobrych.
Lampe zaczął od kulania beczek za czasów okupacji - jeszcze u właściciela Niemca zaawansował na
stanowisko gotowacza. Nie było nieomal stanowiska w fabryce, na którym by nie pracował.
Nagromadził olbrzymi zapas wiedzy praktycznej i umiał ją w pełni wykorzystad. Wśród załogi miał
wielu zdecydowanych zwolenników, ale i wielu zdecydowanych wrogów. Pisał z wielką trudnością. W
chwili mego przybycia pełnił funkcję kierownika technicznego już po raz drugi. Do mnie ustosunkował
się neutralnie. Przypatrywał mi się z uwagą, sondując moje inżynierskie wiadomości. Jego stosunek
zmienił się na wręcz życzliwy, gdy spostrzegł, że linię Manziniego potrafię poprowadzid równie dobrze
jak on. Mimo że byłem homo novus w Kuklinie i nie zwracałem się po informacje do nikogo, lecz sam
rozgryzałem całośd aparatury, nie wtrącał się nigdy do moich spraw i pozostawił mi zupełną swobodę
działania.
Drugim zastępcą dyrektora był główny księgowy Radziejewski. Szybko zorientowałem się, że był on
faktycznym kierownikiem fabryki, dyrektor zaś bezwolnym pionkiem w jego ręku. Nie uczynił kroku
bez rady Radziejewskiego, człowieka niewątpliwie sprytnego i inteligentnego. Księgowy był dobrym
fachowcem i miał talent organizatorski. Swoje uprzywilejowane stanowisko wyzyskał do tego, aby
sprawnie ustawid podległe mu biura finansowe i księgowośd. Jego pracownicy byli lepiej opłacani niż
w innych działach administracji fabrycznej - odnosił się do nich po przyjacielsku, lecz trzymał ich
zawsze w ryzach. Wymagał szybkiej i dokładnej pracy, a w razie potrzeby orał wspólnie z nimi. Miał
jednak jedną wadę - pił nadmiernie. Samochód dyrektorski był raczej do jego dyspozycji. W czasie
urzędowania wyjeżdżał prawie codziennie na birbantki do pobliskich miasteczek, gdzie miał rozległe
znajomości wśród miejscowych luminarzy. Wracał przeważnie przed koocem urzędowania, nigdy
jednak nie był pijany - miał niezwykle mocną głowę. Wiedziano powszechnie o jego birbantkach, ale
nikt mu tego nie brał za złe - w Kuklinie pili wszyscy, chod na ogół umiarkowanie. Większe pijaostwa
na terenie fabryki nie zdarzały się, jedynie raz lub dwa razy byłem świadkiem hucznego wyprawiania
imienin, lecz hulanki te zaczęły się dopiero po oficjalnym zamknięciu biur. Jedynymi abstynentami
byli - dyrektor, który w moim towarzystwie nigdy nie wypił więcej niż dwa kieliszki, oraz
przewodniczący Rady Zakładowej. Był to zresztą człowiek starszy, zajmował stanowisko mistrza
zmianowego, solidny i punktualny, o karierze podobnej do kariery Lampego - kuklioski self-made-
man. Był on przywódcą opozycji fabrycznej wobec samowładztwa Radziejewskiego, jednak z powodu
niewątpliwej wyższości intelektualnej tego ostatniego, sporadyczne ataki Barcioskiego zazwyczaj
spalały na panewce.
Bardzo prędko dowiedziałem się o pewnej ciekawej właściwości personelu kierowniczego; nieomal
wszyscy mieli niepożądane kontakty z prokuratorem. Przeciwko naczelnej trójce toczyło się śledztwo
o tajemnicze zniknięcie z fabryki 20 ton pulpy owocowej i tylko dzięki niewątpliwym talentom
dyplomatycznym Radziejewskiego i jego zdolnościom ekonomicznym sprawa wlokła się ad infinitum.
Było jednak tajemnicą poliszynela, że stanowisko Lampego jako kierownika technicznego jest już
przesądzone, jedynie brak kandydata na zastępcę przedłużał jego kadencję. Szef produkcji, Błędzik,
już zafasował wyrok - półtora roku z zawieszeniem - za niedobory cukrowe. Przewodniczący Rady
Robotniczej miał wprawdzie czystą kartę, lecz jego żona pracująca w planowaniu dostała dwa lata bez
zawieszenia i od odsiadki ratowała się systematycznym rodzeniem dzieci.
Od tego rodzaju obciążeo był wolny jedynie mój dział. Podlegały mi warsztaty remontowe i
bednarnia, do której przylepiono dwanaście kobiet zbijających drewniane skrzyneczki do marmolady.
Ogółem około czterdziestu osób. Mistrzem bednarzy był starszy, zrównoważony człowiek, bez
kwalifikacji zawodowych; wśród podlegających mu był jeden fachowy stolarz oraz około dwunastu
przyuczonych, miejscowych robotników. Wszyscy jednak zbijali fabryczne beczułki już od kilkunastu
lat, praca była prosta, wyposażenie warsztatów dostateczne, toteż z oddziałem tym nie miałem
żadnych kłopotów poza sporadycznymi targami o zbyt niskie płace.
Najważniejszy był dział remontowy, zatrudniający, łącznie z obsługą kotłowni, około dwudziestu ludzi,
U personalnika przejrzałem dokładnie kartoteki moich pracowników, aby zorientowad się, jakim
materiałem fachowym będę dysponował przy realizacji czekających mnie zadao. Pełne kwalifikacje
rzemieślnicze miało tylko trzech ludzi: spawacz, tokarz i jeden elektryk. Kierownikiem warsztatu był
mój poprzednik Stefczyoski, którego kwalifikacje były niewielkie. Miał tylko przedwojenny czeladniczy
egzamin tokarski - wylądował w Kuklinie jeszcze podczas okupacji i pozostał tam nadal. Przestał mnie
dziwid bałagan w instalacjach energetycznych w Zakładzie, Stefczyoski był przecież kompletnym
samoukiem w tej dziedzinie, a w dodatku uczył się na instalacjach przestarzałych. Był jednak jedną z
szarych eminencji Zakładu. Przeczuwałem, że będę miał z nim kłopoty.
Sytuacja nie była więc wesoła: wartośd fachowa załogi niewielka. Główna trudnośd tkwiła w
problemie płac. Średnia płaca pracownika wynosiła w CZ-cie zaledwie 800 złotych - za tę sumę nie
można było znaleźd wartościowego rzemieślnika, ponieważ już w sąsiednim J. mógł on zarobid
nieomal dwukrotnie więcej. Niskie płace były przyczyną nagminnych kradzieży w Zakładzie. Częśd
pracowników dysponowała wprawdzie dochodami ubocznymi z działek, sprzedając fabryce owoce i
warzywa, większośd jednak dokradała. Przyjemnie natomiast układała się praca w biurze. Moim
zastępcą był Kazio Szydłowski - prowadził referat inwestycji. Niski, krępy, wesoły, młody chłop, z lekką
skłonnością do ironizowania. Polubiliśmy się od razu. Miał średnie wykształcenie - maturę, lecz
żadnych wiadomości fachowych. Szkoda, bo był urodzonym budowniczym. Co roku potrafił wykukad
około 2 milionów złotych i coś budował. Szybko przekonałem się, że to przedstawiciel ciągłości
rozwojowej Kuklina - wszystko, co w Kuklinie było nowe i dobre, pochodziło z jego inicjatywy.
Konformista od stóp do głowy, nie zadzierał z nikim - doskonale radził sobie z CZ-em, z bankami,
biurami projektów itd. Nie kradł, bo nie potrzebował. Miał w sąsiedniej wsi własny dom i kilka
morgów ziemi, a produktów rolnych nie sprzedawał do fabryki, lecz do Centrali Ogrodniczej w
sąsiedztwie. Wszelkie dokumenty, zwłaszcza finansowe, utrzymywał w idealnym porządku; był
bardzo cennym pracownikiem i sympatycznym kolegą po pracy. Kielichem nie gardził, chod pił bardzo
umiarkowanie. Kaziowi właśnie zawdzięczam uwolnienie mnie w tym okresie od pewnej „zmory”. Z
Warszawy mianowicie przysłano inżyniera, aby nadzorował przygotowanie linii Manziniego do
sezonu. Był usposobiony wybitnie prozachodnio, a że linia włoska, więc zachwycał się w idiotyczny
sposób rzeczywistymi i nierzeczywistymi jej zaletami. Nie mogłem się go pozbyd w żaden sposób -
Kazio jednak spenetrował, że nasz gośd lubi chodzid na rybki. Z własnych funduszów zakupił kijki i
dwie wędki, zaprowadził „zmorę” do płynącej o 2 kilometry od fabryki strugi, w której pływało kilka
nędznych okonków, i wręczył inżynierowi „Zgadze” oba kijki. Odtąd Zgaga znikał, od rana do wieczora
tkwił nad strugą i przestał mi przeszkadzad.
Biuro uzupełniali bardzo bezbarwni: inżynier elektryk oraz młody sekretarz. Obydwaj wywiązywali się
zadowalająco ze swoich obowiązków.
Aczkolwiek studia nad załogą były ciekawe, mnie obchodziła przede wszystkim linia Manziniego.
ROZDZIAŁ III
Linia Manziniego i poprawa jej funkcjonowania były moim kapitalnym zadaniem. Przede wszystkim
zająłem się rozgryzieniem kompleksu urządzeo przewidzianych do przerobu blisko 7 ton pomidorów
na godzinę w ruchu ciągłym, gdyż zgodnie z programem aparatura pracowała dwadzieścia dwie
godziny na dobę. Dwie godziny dziennie przewidziano na oczyszczenie płuczki, ponadto co sześd lub
siedem dni w czasie ośmiogodzinnego postoju czyszczono wyparki. Pełny sezon trwał od 20 sierpnia
do pierwszych dni października. Zastępca mój, Kazio Szydłowski, zapoznał mnie pobieżnie z historią
tej aparatury. Okazało się, że miała byd uruchomiona już w roku poprzednim. Opóźniło się jednak
przygotowanie zaplecza (w ostatniej chwili wykonano zbiornik do mieszania wody chłodzącej), inne
zaś obiektywne przyczyny spowodowały, że aparaturę uruchomiono próbnie dopiero w ostatnich
dniach września. Prowadził ją włoski monter, który przy tej sposobności przeszkolił dwóch
pracowników oraz kierownika technicznego fabryki. Sprawa była więc załatwiona, zmartwienie o
wykwalifikowaną obsługę odpadło. Zapytałem o instrukcję obsługi, mając cichą nadzieję, że będzie
podana w języku niemieckim lub angielskim. Okazało się jednak, że instrukcja była po włosku, ale i ta
wsiąkła, gdyż odebrali ją projektanci, a w biurze projektowym zginęła bez śladu. Od rozpoczęcia
sezonu dzieliło nas zaledwie dwadzieścia dni, pisanie do Włoch po dragą instrukcję nie miało sensu,
nie pozostało mi więc nic innego, jak rozgryźd aparaturę samemu, oglądając każdy zespół z osobna,
domyślając się jego działania, a przede wszystkim przewidując, gdzie w przyszłości wyskoczyd może
jakiś klops.
Nie jestem zwolennikiem zakupów ministerialnych. Uważam, że maszyny z importu powinien
kupowad bezpośrednio ich użytkownik. W miarę jednak jak zapoznawałem się z całością aparatury,
gotów byłem podpisad się oburącz pod celowością tego zakupu. Linia była świetna! Wziąłem do
pomocy ślusarza, który zdejmował mi wszystkie możliwe do zdjęcia pokrywy, zajrzałem każdemu
zespołowi do bebechów i zachwycałem się prostotą rozwiązao konstrukcyjnych. Widad było w
każdym szczególe, że urządzenie to nie powstało z jednorazowego projektu, lecz ulepszano je w ciągu
dziesiątek lat. Całośd aparatury obsługiwał jeden człowiek, a i ten przy ustalonym reżimie pracy nie
miał dosłownie nic do roboty i potrzebny był tylko na wypadek nagłej wysiadki prądu i drobnych
poprawek w razie większych zmian w gęstości produktu wejściowego.
Tryb przerobu był następujący: pomidory składane na placu przed halą zsypywano do rynny
hydrotransportera, który dostawiał je na podnośnik kubełkowy, przerzucający pomidory do wstępnej
płuczki pneumatycznej. Mały kompresorek w niesamowity sposób burzył wodę w płuczce, wskutek
czego nawet solidnie zabłocone pomidory były dokładnie wymyte; woda jednak brudziła się bardzo
szybko i trzeba było ją stale wymieniad. Z płuczki zabierał pomidory sprytnie skonstruowany
przenośnik rolkowy. Prowadnice rolek nadawały im stały ruch obrotowy, dzięki czemu pomidory,
układające się rządkami między dwiema rolkami, turlały się, taoczyły zabawnie i wędrowały pod ostry
prysznic czystej wody, spłukującej, dokładnie resztki nieczystości wyniesionych z płuczki.
Następowała defilada taoczących pomidorów przed oczami czternastu pracownic uzbrojonych w
noże. Ich zadaniem było wycinanie zielonych części pomidorów. Po owej defiladzie pomidory spadały
do zgniatacza, który wyciskał z nich grono pestkowe, spadające do specjalnej przecieraczki. Ta z kolei
wyciskała resztki miąższu i soku, a same pestki odprowadzała na zewnątrz. Pozostała częśd
pomidorów wraz z sokiem wpadała do szarpacza zębatego, który rozrywał owoce na drobne części. Z
szarpacza zmiażdżona pulpa spadała do małego zbiorniczka pośredniego, połączonego z pompą
zębatą. Cała ta częśd instalacji znajdowała się w wąskiej sali długości około 15 metrów. Wolne
przejście obok transportera umożliwiało dogodne dojście do wszystkich elementów urządzenia.
Podczas dokładnego badania wszystkich zespołów zachwyciło mnie szczególnie sprzęgło
przeciążeniowe (widocznie przeczułem już wtedy, że uratuje mnie ono od niejednego kłopotu).
Całośd wyżej wymienionych zespołów wykonywała pierwszy etap procesu produkcyjnego. Wszystkie
silniki były zdalnie kierowane z pulpitu znajdującego się na piętrze i uruchamiane względnie
zatrzymywane przez mechanika obsługującego całośd aparatury.
Drugi zespół główny urządzenia znajdował się na piętrze. Składał się z dwóch większych
podzespołów. Pierwszy to podgrzewacz oraz dwie przecieraczki. Pompa zębata na dole przepychała z
szarpacza do podgrzewacza pulpę, która uzyskiwała tam temperaturę do 80 stopni C. Z podgrzewacza
pulpa przechodziła przez dwie przecieraczki o sitach z oczkami 1 i 0,6 mm. Tutaj oddzielano i
usuwano skórki, ogonki owocowe oraz zielone, niedojrzałe części owocu, tak że z ostatniej
przecieraczki wychodziła ciecz z delikatną zawiesiną miąższu owocowego. Nie można było doszukad
się w niej nie przetartej części pomidorów. Ciecz ta gromadziła się w dwóch 500-litrowych
zbiornikach. Z tych zbiorników pompa przekazywała sok do linii wyparek - do zagęszczania. Sama linia
wyparek składała się z wyparki próżniowej o niewielkiej próżni (30 procent) i o stosunkowo wysokiej
temperaturze wrzenia. Odniosłem wrażenie, że zadaniem tej wyparki było nie tylko wstępne
wyparowanie wody, lecz również wstępna sterylizacja produktów. Ogrzewana była parą żywą z kotła
poprzez zawór redukcyjny oraz dodatkowy zawór dławiący, sterowany automatycznie przez
termoparę. Miała własną pompę próżniową i swój własny niewielki skraplacz mokry.
Następne dwie wyparki pracowały już w bardzo wysokiej próżni (95 procent) i przy stosunkowo
niskiej temperaturze wrzenia. Były ogrzewane parą odlotową z pierwszej wyparki, co dawało w sumie
dużą oszczędnośd paliwa (znad, że Włosi nie mają węgla!) i miały wspólny skraplacz mokry oraz
wspólną pompę próżniową. Tu właściwie odkryłem jedyny mankament w tej nieomal doskonałej
aparaturze. Pompa była typu tłokowego, a więc - zamierającego już w technice i wypieranego przez
pompy wirujące. Szczególnie niebezpieczne było jej połączenie ze skraplaczem mokrym. W tym
wypadku nie wyglądało to jednak specjalnie niebezpiecznie, gdyż między skraplaczem a pompą
umieszczony był odwadniacz zabezpieczający. Ponadto oglądając bliżej samą pompę, stwierdziłem
obecnośd dwóch specjalnych zaworów odwadniających, które powinny w wystarczający sposób
zabezpieczyd pompę przed niewielkimi ilościami zassanej wody. Pompa była wprawdzie trochę
przedpotopowa, kłóciła się z całością nowoczesnego urządzenia w nieprzyjemny sposób, sama w
sobie jednak była dobra i powinna działad niezawodnie.
Gotowy produkt wydalany był z ostatniej wyparki przy pomocy dodatkowej pompki. Na przewodzie
wylotowym znajdowało się zareklamowane mi w dniu przyjazdu urządzenie elektronowe. Przy
bliższym obejrzeniu okazało się, że jest to refraktometr elektronowy, sterujący bezpośrednio
zaworem wylotowym produktu. Na tego rodzaju urządzeniach niewiele się znałem, konserwacja
jednak refraktometra nie powinna przekraczad możliwości przeciętnego, dobrego radiotechnika. Sam
zawór wylotowy posiadał niezależnie od urządzenia elektrycznego, sterowanego przez refraktometr,
dodatkowy mechanizm naręczny, pozwalający na utrzymanie aparatury w ruchu nawet w razie
wysiadki refraktometra. Rzecz prosta, w wypadku takim należało posadzid laborantkę ze zwykłym
refraktometrem optycznym, która co kilka minut kontrolowałaby stopieo zagęszczenia ekstraktu.
Sam ekstrakt spadał przez lejkowatą rurę z powrotem na parter do zbiornika, znajdującego się w
odrębnym pomieszczeniu, gdzie przechodził ostatnią fazę produkcyjną. Znajdował się tam drugi
sterylizator, z którego można było skierowad produkt bądź do automatycznej dozownicy, pakującej
go do puszek, bądź do beczek 200-litrowych - dla odbiorców hurtowych. Puszki napełnione mogły byd
podawane automatycznie na zamykarkę - okazało się jednak, że zamykarka nie nadawała się do
użytku, gdyż przy zamawianiu jej posłano do Włoch niewłaściwe wzory puszek i zamykarka mogła
zamykad jedynie takie, jakich fabryka nie mogła osiągnąd. Do czasu naprawienia tego błędu
zamykarka była złożona w skrzyni w magazynie. Nikt nie zamierzał puszkowad ekstraktu w czasie
sezonu; musiała więc czekad spokojnie, aż będę mógł zająd się nią i doprowadzid do stanu
używalności (w czasie sezonu przewidywano tylko pakowanie ekstraktu do beczek).
Systematyczne rozgryzanie aparatury zabrało mi około dwu tygodni - po upływie jednak tego czasu
znałem nieomal na pamięd każdy szczegół tego urządzenia. Aparatura, jak to powiedziałem
poprzednio, była doskonała, rozwiązanie konstrukcyjne elementów ruchowych tak proste, że nie
potrafiłem znaleźd żadnego słabego punktu, który w przyszłości byłby powodem trudności nie do
pokonania. Przejrzałem dodatkowe części zamienne - nic ciekawego prócz uszczelek i blach sitowych,
których wymiana mogła okazad się konieczna dopiero po dwóch, ewentualnie trzech sezonach.
Ponadto było jeszcze trochę lamp i kondensatorów wymiennych do refraktometra.
Aparaturę już poznałem, pozostało jeszcze zaplecze. Zacząłem od pary. Zakład posiadał własną
kotłownię, wyposażoną w dwa kotły walczakowe o powierzchni 80 i 100 m
2
, których stan nie budził
zastrzeżeo - były zresztą świeżo po przeglądzie. Przy kontroli przewodów parowych wszystko
klapowało, trochę ubawiło mnie jednak to, że projektant doprowadzał parę przewodami o średnicy
100 mm zamiast użyd jedno- czy dwucalowej rurki. Były to już tajniki projektanckiej niewiedzy -
zresztą widywałem większe idiotyzmy w życiu. Jednym słowem, pary powinno byd dosyd, kłopotów -
żadnych.
Zabrałem się z kolei do instalacji wodnej i tu wpadłem w gąszcz najdziwaczniejszych rozwiązao
technicznych, których ani rusz nie potrafiłem powiązad ani też zrozumied sensu ich działania.
Najtrudniej było powiązad układ zasilania wodą z samą aparaturą w sensowną i logiczną całośd
funkcjonalną. Obok aparatury stał na czterech solidnych słupkach zbiornik o pojemności 6-8 metrów,
jego rura odlotowa prowadziła bezpośrednio do obu skraplaczy aparatury. Na przewodzie tym
znajdował się zawór, którego otwarcie było jedną z pierwszych czynności przy uruchamianiu
aparatury. Była to czynnośd dośd skomplikowana, gdyż wielkośd przelotu otwartego musiała byd
całkowicie zgrana z wielkością otwarcia wylotu wody ciepłej, wydalanej przez specjalną pompę
dodatkową. Poprawnośd otwarcia obu zaworów kontrolowano na szklanym poziomowskazie,
umieszczonym na boku skraplacza. Ten odcinek był zrozumiały do prowadzenia, lecz sam zbiornik był
jakimś niezrozumiałym dziwactwem. Po jakie licho umieszczono go na czterech słupkach
dwumetrowej wysokości, kiedy z równym powodzeniem mógł stad w piwnicy lub na podwórzu obok
budynków? Próżnia wytworzona przez pompę zassałaby wodę nawet z poziomu niższego o 7-8
metrów. Dziwactwo nie kooczyło się jednak na tym - wodę do zbiornika doprowadzały aż dwie rury
pięknie pomalowane, jedna na żółto, druga na zielono, i zamykane dwoma zaworami sterowanymi z
podestu manewrowego; dodatkowa rura przelewowa odprowadzała wodę gdzieś w głąb ziemi! Nie
rozumiałem tej kombinacji! Po co aż dwie rury, kiedy jedna rura dwucalowa wystarczyłaby
całkowicie, aby zaopatrzyd całą aparaturę w konieczną ilośd wody?
Zwróciłem się do Kazia Szydłowskiego prosząc o rysunki instalacji - przecież jeżeli robota była
wykonana, to mimo przynagleo ministerialnych nie obyło się bez dokumentacji projektowo-
kosztorysowej, czterech posiedzeo KOPI, tyluż protokołów, dwóch tuzinów podpisów i pół kopy nie
dostrzeżonych przez rzeczoznawców KOPI idiotyzmów projektanckich. Okazało się, że dokumentacja
była, lecz nie nadawała się do użytku, gdyż zrobiono ją do innego typu aparatury. W czasie montażu
siedział na miejscu kierownik biura projektowego oraz przedstawiciel CZPP, który z miejsca to
wszystko akceptował i zatwierdzał do wypłaty faktury za wszelkie dodatkowe roboty. Słowem,
normalny tryb szturmowego załatwiania. Historia taka ma nawet pewne dobre strony: biura
projektowe wykonują projekty mniej więcej knocone i biorą za to pieniądze, wykonawca wyłapuje 50
procent knotów, zaprasza uroczyście projektanta, który bez sprzeciwu akceptuje wszystkie poprawki i
z wdzięczności za nieawanturowanie się zatwierdza kosztorysy na dodatkowe prace, gwarantujące
wykonawcy akumulację. Wszyscy są zadowoleni, podpisują protokół komisyjnego odbioru całości
budowy i rozjeżdżają się, by zainkasowad premie za „terminowe wykonanie pracy”. Z resztą knotów
musi uporad się sam użytkownik.
Praktycznie więc dokumentacji nie było, pozostała tylko wędrówka wzdłuż rur. Powędrowałem za
rurą żółtą i doszedłem do piwnicy, gdzie odkryłem potężną baterię trzech pomp, wystarczających do
zasilenia średniej wielkości miasteczka powiatowego, łącznie z wielką elektrownią. Okazało się, że
rura ta tworzyła kolektor odlotowy całej baterii pomp; dodatkowe odgałęzienie odprowadzało częśd
wody od kolektora na zewnątrz budynku. Domyśliłem się od razu, że wodą tą zasilano
hydrotransporter. Tkwił w tej potężnej pompowni niemniej potężny nonsens. Trzeba byd
pomyleocem technicznym, aby dla wywindowania 8-10 m
3
wody ustawiad aż trzy potężne pompy,
gdzie wystarczyłaby jedna niewielka pompa niskociśnieniowa, napędzana dwukilowatowym
silniczkiem. Dwie takie pompy stały o 2 metry dalej w tym samym pomieszczeniu pod ścianą,
włączone dla odmiany, nie wiadomo po co, do Tury zielonej. Skropliny pary na rurze oraz zimna w
dotyku rura główna wykazały od razu, że znajduje się w niej zimna woda z hydroforowni. Logika
wskazywałaby, że w rurze tej powinno panowad ciśnienie przynajmniej 2 atmosfer. Nie można było
zrozumied, do czego służą owe dwie pompy podłączone do tejże rury od strony wlotu, tym bardziej
że obie podłączone równolegle pompy zbocznikowane były dodatkową calową rurką. Powędrowałem
za tą rurką i wylądowałem w pomieszczeniu transportera elekcyjnego. Okazało się, że rurka zasila
prysznic pomidorowy; było to więc jedyne celowe połączenie w tej gmatwaninie potężnych,
sześciocalowych rur. Wróciłem do pompowni, by skontrolowad stronę ssącą całej instalacji. Olbrzymi
kolektor łączył wszystkie trzy pompy, a trzy potężne rury znikały w murze za pompami. Spróbowałem
odnaleźd wejście do owego tajemniczego pomieszczenia - bez skutku. Wezwałem mojego
poprzednika, który był głównym mechanikiem w czasie montażu całej tej bezsensowej instalacji i
powinien dopilnowad jej przydatności jako przedstawiciel użytkownika. Zacząłem indagację.
- Kto wymyślił zbiorniczek na słupkach?
- Z tym była cała historia, panie inżynierze. My tu w Kuklinie nie mamy wieży ciśnieo i zawsze jest
kłopot, jak gdzieś dalej trzeba doprowadzid wodę. Tom sobie umyślił, że chod w ten sposób będę miał
dla linii Manziniego swoją wieżę ciśnieo.
Zdębiałem. Okazało się, że miałem przed sobą głównego projektanta i głównego wykonawcę.
Pytałem dalej:
- A owi warszawscy inżynierowie pozwolili panu tak budowad po swojemu?
- Panie inżynierze, oni byli mi wdzięczni, gdym za nich całą tę robotę odwalił.
- Macie tu przecież hydroforownię. Jeszcze w niej nie byłem.
- Jest, jest, wybudowali dwa lata temu. Co było można, to poprawiłem w niej, ale z wodą zawsze są
kłopoty.
Poprosiłem grzecznie, aby mnie zaprowadził do owej hydroforowni, znajdującej się o 300 metrów od
fabryki w głębokim dole po kopalni piasku, tuż za budynkami dawnego paoskiego folwarku, obecnie
Spółdzielni Produkcyjnej nr 2. Były tam cztery studnie pięknie wiercone i ustawione w jednym
rzędzie. Sama hydroforownia znajdowała się w czymś w rodzaju forciku bez okien, nakrytego grubą
płytą betonową. Ujrzałem tam trzy pompy mniej więcej tego samego typu co w piwnicy oraz dwa
zbiorniki na sprężone powietrze. Sama instalacja ciśnieniowa była nieczynna; pracowała tylko jedna
pompa, sterowana zdalnie wyłącznikiem pływakowym, znajdującym się w małej komórce przy
kotłowni. W sąsiedniej komórce znajdował się amperomierz, włączony w linię przesyłową do
pompowni; amperomierz wskazywał, ile pomp było w ruchu..Pozostałe, dwie pompy miały byd
uruchomione z początkiem kampanii pomidorowej. Z miejsca rzucała się w oczy duża ilośd zaworów,
raziły szczególnie zawory na przewodach ssących. Spytałem, kto kazał je założyd i po co. Okazało się,
że to znowu pomysł Stefczyoskiego, który wykombinował sobie, jak to będzie „genialnie”, gdy
dowolną pompę będzie mógł podłączyd do dowolnej studni. Nie zdawał sobie sprawy, że każdy zawór
na przewodzie ssącym stwarza możliwośd zapowietrzenia jednego z przewodów, co przy tej
kombinacji zaworów powodowało, że nieznaczne zapowietrzenie jednego z przewodów pociągało za
sobą zapowietrzenie pozostałych i wysiadkę całej pompowni.
Wzruszyłem ramionami - przebudowa pompowni i zasilania wymagałaby przynajmniej miesiąca
czasu, a do kampanii pozostało zaledwie dziesięd dni. Wróciliśmy razem do piwnicy. Zapytałem, gdzie
znajduje się wejście do tajemniczego dla mnie pomieszczenia, w którym znikały owe trzy rury
kolektora ssącego. Okazało się, że był tam jedynie silos na pulpę, przerobiony ad hoc na zbiornik,
gromadzący ciepłą wodę, wydalaną z kondensatora. Nieco niepewnym głosem zapytałem
Stefczyoskiego, czy to on również poradził tę cudowną kombinację inżynierom warszawskim. Tym
razem jednak był to oryginalny pomysł moich warszawskich kolegów. Gdy Stefczyoski ostrzegł ich o
trudnościach z wodą, wykombinowali po dłuższych naradach, że wobec możliwości niedostatku
zimnej wody najrozsądniej będzie zwiększyd ilośd wody przez mieszanie wody zimnej z ciepłą z
recyrkulacji. Stąd owe trzy potężne pompy, które przerzucały pewną ilośd wody do wieży ciśnieo. Gdy
Stefczyoski zakooczył swoje objaśnienia, nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem. Początkowo
spojrzał na mnie obrażony, potem jednakże zorientował się, że nie śmieję się z niego; „Sknocili ci
warszawscy inżynierowie, nie?” Przytaknąłem, ale przezornie nie wyjaśniłem mu, że istota ich knotów
polegała właśnie na tym, że słuchali jego naiwnych rad i że zamiast kazad mu realizowad własne
koncepcje, poszli na realizację wszystkich jego wieżociśnieniowych pomysłów. Ostatecznie
Stefczyoski był tokarzem i nie miał obowiązku znad się na hydraulice ani pneumatyce i nie znał się na
tym zupełnie. Toteż ich obowiązkiem było skontrolowad jego twierdzenia o braku wody, przejrzed
istniejącą w fabryce instalację wodną i dopiero wówczas zaprojektowad właściwe urządzenie do
zasilania linii Manziniego oraz konsekwentnie wymusid na Stefczyoskim realizację ich własnego
projektu. Mieli na to kilka miesięcy czasu - mnie na poprawienie tych bzdur pozostało zaledwie
dziesięd dni. Ponieważ wymiana całej instalacji była niemożliwa w tym terminie, nie pozostało nic
innego, jak uruchomid całą instalację w stanie dotychczasowym i poprawid tylko to, co się w tym
krótkim terminie poprawid dało. Dobrałem sobie do pomocy dwóch hydraulików i elektryka.
Zaczęliśmy od pompowni, gdzie pod moim nadzorem uruchomili obie dotychczas nieczynne pompy i
wyregulowali wyłączniki pneumatyczne w ten sposób, że włączały one jedną pompę przy spadku
ciśnienia do 2,5 atmosfer, drugą przy 2 atmosferach, wyłączały się zaś samoczynnie przy dojściu do 3
atmosfer. Trzecia pompa, sterowana, jak mówiłem, wyłącznikiem pływakowym w fabryce, była
przewidziana do pracy ciągłej. Kolejno wypróbowałem każdą pompę z osobna, przez dwie, trzy
godziny każdą. Działały bez zarzutu. Dla pewności zajrzałem jeszcze do studni, lecz trudno było coś
stwierdzid gdyż stan wody wskutek ostatnich deszczów był wysoki i wokoło studni utworzył się staw,
po którym wesoło pływały spółdzielcze i przyzagrodowe kaczki ku zgorszeniu przedstawicieli
Sanepidu przyjeżdżających na okresowe kontrole jakości wody.
Nic więcej nie można było zrobid. Należało zbadad jedynie, jak będzie pracowała pompownia w
warunkach kampanii pomidorowej. Pompownia powinna reagowad automatycznie na wszelkie
manipulacje- kranami pompy, -włączad i wyłączad się samoczynnie, odpowiednio do zmian zużycia
wody na terenie fabryki. Zacząłem manipulowad kranami zgodnie z przewidzianym reżimem pracy w
czasie kampanii. Wyskoczył klops. Po dwóch obrotach głównego kranu, doprowadzającego zimną
wodę do nieszczęsnej wieży ciśnieo Stefczyoskiego, przepływ wody nie uległ żadnym wahaniom.
Kurek kosztujący około 4 tysięcy złotych mógł wcale nie istnied, obojętne, czy w pompowni były
czynne dwie czy trzy pompy. Wyjaśnienia tej zagadki należało szukad w hali produkcyjnej. Główne
doprowadzenie wody z pompowni rozgałęziało się na wysokości hali produkcyjnej i pomidorowni,
przyczyna klopsa musiała więc znajdowad się w hali produkcyjnej. Powędrowałem do niej. Wyskoczył
drugi klops. Wyregulowane ciśnienie w pompowni wynosiło 3 atmosfery, a więc z każdego kurka w
hali fabrycznej woda powinna płynąd ostrym, silnym strumieniem - tymczasem ciurlała niemrawym
strumyczkiem. Gdzieś w nie znanym mi punkcie wytrącało się całe ciśnienie hydroforowni i ustalał się
pewien reżim odpływu wody, na który otwieranie i zamykanie różnych kranów nie miało
najmniejszego wpływu. Odszukałem główny kran, doprowadzający wodę do hali produkcyjnej, i
zamknąłem go zupełnie. Po powrocie do pomidorowni z radością stwierdziłem kompletną zmianę
sytuacji. Woda ciekła w sposób zgodny z programem ustalonym przeze mnie dla pompowni.
Zamknięcie zaworu głównego wyłączało wszystkie trzy pompy, w miarę zaś jego otwierania włączały
się jedna po drugiej, zgodnie z ustalonym programem. Wiadomo było teraz, że klops tkwi w hali
produkcyjnej.
Za dwa dni miała się odbyd generalna próba na cześd zapowiedzianej delegacji z CZ-u. Niemożliwe
było całkowite odcięcie hali produkcyjnej od wody, tym bardziej że w trakcie moich prób kotłowy
alarmował, że w kotłowni brak wody. Nieszczęsny kran był umieszczony w ten sposób, że odcinał
dopływ wody nie tylko do hali produkcyjnej, lecz również do kotłowni. Całą noc spędziłem na
regulowaniu zaworu i dopiero następnego dnia ustawiłem takie położenie otwarcia, że pompownia
dostarczała dostateczną ilośd wody do hali produkcyjnej i kotłowni - jednakże kosztem osłabienia
dopływu wody do pomidorowni. Oczy zapadły mi z braku snu, mimo to zabrałem się do przeliczeo
spadku wydajności linii. Wieżę ciśnieo wykorzystałem jako wodomierz, a na podstawie pomierzonego
przepływu doszedłem przy pomocy prowizorycznych przeliczeo do przekonania, że trudno będzie
uzyskad pełną prospektową wydajnośd linii i że chcąc wykonad plan trzeba będzie albo o dwa dni
przyspieszyd kampanię, albo o dwa dni przedłużyd.
Gdy dyrektor przyjechał o jedenastej, zreferowałem mu krótko stan rzeczy. Ku mojemu zdziwieniu
ucieszył się ogromnie twierdząc, że plan nie jest specjalnie ważny, gdyż został ustawiony pi razy oko,
że fabryka ma pewne rezerwy wskutek dobrego urodzaju owoców, że nikt nie liczy na prospektową
wydajnośd linii, ponieważ wiadomo, że prospektowe wydajności firm zagranicznych są zawsze
przereklamowane, toteż najzupełniej wystarczy mu praca linii przez cały sezon. Byłem zbyt senny, aby
mu tłumaczyd, że każda porządna fabryka zachodnioeuropejska musi gwarantowad prospektową
wydajnośd sprzedanego urządzenia, gdyż w przeciwnym razie splajtowałaby na skutek odszkodowao
wypłaconych klientom za oszustwo. Pożegnałem dyrektora, zameldowałem, że idę spad, i poprosiłem,
aby zbudzono mnie godzinę przed pojawieniem się „dostojnej” komisji. Położyłem się z uczuciem, że
potrafię poprowadzid linię Manziniego na leżąco.
ROZDZIAŁ IV
Gdy na drugi dzieo obudziłem się około dziewiątej, wszystko było gotowe do próby. Kotły rozpalono o
piątej rano. Po przyjściu do kotłowni stwierdziłem, że ciśnienie dochodziło już do poziomu roboczego.
Pompy funkcjonowały również dobrze. Zapowiedziani wysocy goście z CZ-u, jakaś szyszka z
ministerstwa oraz naczelnik wydziału inwestycyjnego przytarabanili się do fabryki samochodem
ministerialnym. Obecnośd moja była właściwie zbędna, gdyż inżynier Zgaga jak spod ziemi pojawił się
przed komisją, zaprowadził ją do pomidorowni, dokładnie wykazał swój trud przy przygotowaniach
linii do sezonu i wydał mi polecenie, abym puścił parę. Spokojnie odpowiedziałem, że panowie będą
musieli poczekad jeszcze z dziesięd minut na dojście pary do pełnego ciśnienia roboczego, ponieważ
jest to potrzebne do wyregulowania zaworów redukcyjnych. Po piętnastu minutach poleciłem puścid
parę na halę - zamiast przyszłych pomidorów napuszczono do wyparek wody. Kierownik Lampe
stanął przy pulpicie i osobiście puścił w ruch wszystkie urządzenia. Dyrektor chciał zabarwid wodę
czerwonym atramentem dla lepszego efektu, ale zdołałem mu wytłumaczyd, że oczyszczenie linii
zabierze mi trzy, cztery dni, a mieliśmy ruszad za dwa dni - nie było więc czasu na efekty tego rodzaju.
Zresztą wszystko szło dobrze: woda wrzała jak należy we wszystkich wyparkach, pompy kręciły się
prawidłowo, wieża ciśnieo wyglądała wręcz imponująco. Po dwóch godzinach panowie z komisji
pożegnali się i odjechali do Kalisza. Kazałem zatrzymad całą zabawę, spuścid wodę ze wszystkich
urządzeo - linia była gotowa.
Właściwy rozruch odbył się w dwa dni później. Nie było jeszcze na miejscu pomidorów od
plantatorów, sprowadzono jednak 60 ton z Sochaczewskiego, gdzie pomidory dojrzewają nieco
wcześniej. Tym razem ja stanąłem przy pulpicie i ku wielkiemu zdziwieniu Lampego uruchomiłem
całośd, jakbym z nim razem chodził na wykłady włoskiego wirtuoza. Wszystko grało jak najlepiej. Po
dziesięciu minutach od wrzucenia pierwszych pomidorów do rynny transportowej pojawił się
pierwszy sok u wylotu ostatniej przecieraczki i napełnił niebawem obydwa zbiorniki pośrednie. Po
kolei napełniałem pierwszą, drugą i trzecią wyparkę - w półtorej godziny później mogłem zdad
aparaturę mechanikowi-gotowaczowi. Wszystko było w porządku.
Przez następne dwa dni zajmowałem się pomidorami. Mierzyłem starannie temperaturę: wlotową i
wylotową wody chłodzącej. Pomiary wykazały całkowitą słusznośd mojej hipotezy, że koledzy
warszawscy palnęli kapitalne głupstwo swoim pomysłem mieszania wody ciepłej i zimnej w wieży
ciśnieo. Miałem dużą swobodę w regulowaniu wody wlotowej. W miarę jak podwyższałem
temperaturę wody wlotowej, wydajnośd linii wzrastała. Zdławid go zupełnie nie mogłem bez
wprowadzenia poważnych zaburzeo w pracy hydrotransportera.
Monter włoski przeszkolił na linii samego Lampego oraz jednego z brygadzistów. Mieliśmy więc
wykwalifikowaną obsadę tylko na jedną zmianę. Dobraliśmy wprawdzie dwóch młodych i sprytnych
gotowaczy, trudno było jednak puścid ich samopas. Porozumieliśmy się z Lampem i postanowiliśmy
zmieniad się równocześnie z młodymi, aby ich dopilnowad i przyuczyd. Z wyroku zapałek wypadło mi
przejąd zmianę nocną - dobrze się stało, gdyż właśnie wtedy zaczęły się kłopoty. Przede wszystkim
wysiadały silniki w godzinach szczytu. Przyczyna tkwiła w wychowaniu silników włoskich,
znarowionych nieomal stałym napięciem sieci - włączone do sieci polskiej wysiadały bezwzględnie,
gdy napięcie spadało poniżej 180 V. Nie znając ich zdolności do znoszenia przeciążeo, nie chciałem
odważyd się na podregulowanie termików. W czasie drugiej warty nocnej, około dziesiątej, nagle
rozpętała się burza i jak to bywa - elektrycznośd wysiadła całkowicie. Siedziałem wówczas w biurze.
Zerwałem się i po omacku dobrnąłem do pomidorowni, aby stwierdzid, czy gotowacz prawidłowo
wyłączył parę i wodę. Okazało się, że niczego nie wyłączył, bo przed wygaśnięciem elektryczności
poszedł uspokajad swoje babki, ponieważ bały się piorunów, a wracając biegiem na górę po trapie
okrętowym zbił kolano i biedaczek nie doszedł do aparatury! Gdy dobiegłem na miejsce, próżnia w
drugiej i trzeciej wyparce wyssała całą wodę z hydroforu i nieomal gotowy już produkt w trzeciej
wyparce oraz półprodukt w drugiej wyparce rozpuścił się w 20 tonach zimnej wody. Wypróżnienie tej
bryi z wyparek do beczek i ponowna przeróbka zajęła osiem godzin. Zanotowałem w pamięci: trzeba
w przyszłym sezonie zainstalowad automatyczny zawór elektromagnetyczny, odcinający wodę w razie
wysiadki elektryczności; należy założyd światło awaryjne, sterowane również wyłącznikiem
elektromagnetycznym zapalającym światło automatycznie w takich samych okolicznościach.
Następnie zaczęły się kłopoty z babkami. Już pierwszego dnia zafrapowało mnie to, że tak oszczędny
w szafowaniu pracą ludzką konstruktor włoski przewidział aż czternaście stanowisk przy
transporterze sortującym. Oszczędni Polacy zredukowali ilośd stanowisk do sześciu osób (wiadomo -
fundusz płac!), ale praca tych sześciu panienek w nocy była doprawdy symboliczna. Przede wszystkim
konstruktor polski przewidział nad transporterem dwie lampki typu piwnicznego, tak że w nocy
trudno było odróżnid części zielone pomidorów od .czerwonych. Kiedy pewnej nocy siadłem obok,
aby ich dopilnowad, bulgotanie płuczki, łagodne jak szmer strumyka w noc księżycową, i monotonny
śpiew motorów w łagodnym półmroku dwóch lampek tak fascynująco podziałały na mnie, że
rezygnując z roli poganiacza, czym prędzej opuściłem halę, gdyż jeszcze pięd minut, a byłbym chrapał
na wyścigi z panienkami! Odchodząc wyjąłem noże z ich omdlałych dłoni i ułożyłem je obok na
ławeczkach - nie miałem sumienia budzid panienek. Kazałem wprawdzie powymieniad żarówki na 200
W, lecz i to nie pomogło. Niemal co noc wyjmowałem bądź z szarpacza, bądź z pompy zębatej
zgniecione noże, słoje od kompotu, kawałki skrzyo i tym podobne odpadki. Błogosławiłem wtedy
konstruktora sprzęgła przeciążeniowego, dzięki któremu w tego rodzaju wypadkach cała maszyna
natychmiast stawała i pozwalała na szybkie usunięcie wszelkiego świostwa. Przyrzekłem sobie
uroczyście, że jeżeli kiedykolwiek bogowie poniosą mnie do Włoch, odszukam konstruktora linii, upiję
go lacrimą i chianti i zafunduję mu porcję baraniny ze spaghetti i sosem pomidorowym produkcji
kuklioskiej. Zanotowałem w pamięci, że nad transporterem należy w przyszłym sezonie umieścid
dwanaście jarzeniówek.
Prawdziwa awantura zaczęła się jednak dopiero w dwa dni później. Rano o godzinie szóstej stawił się
u mnie mechanik z meldunkiem, że z łożyskiem pompy próżniowej „cos niewyraźnie”. Łożysko to było
właściwie „niewyraźne” od pierwszego dnia pracy ciągłej, po prostu grzało się. Indagacje mechaników
pozwoliły mi stwierdzid, że jeszcze w czasie montażu przez Włocha w poprzednim roku wszystko to
już grzało tak, że rozbierał je dwukrotnie i doskrobywał. Na grzanie zwróciłem uwagę już pierwszego
dnia pracy, gdy po ustaleniu się normalnego- reżimu kontrolowałem po kolei wszystkie łożyska. Nie
było ono niebezpieczne, temperatura utrzymywała się w granicach około 50 stopni, a więc całkowicie
dopuszczalnych. Niemniej jednak poleciłem wszystkim dyżurnym mechanikom zwrócenie szczególnej
uwagi na łożysko w czasie kilkakrotnego smarowania. Stąd meldunek. Łożysko było konstrukcyjnie
związane z ramą bagnetową pompy i stanowiło z nią nierozerwalną całośd. Na zaokrąglonym
przejściu między ramą a korpusem łożyska pojawiło się pęknięcie, niewielkie wprawdzie, lecz
wcinające się do głębokości 1,5 cm. Łożysko jednak przestało grzad, jak gdyby przez pęknięcie wał
ustawił się we właściwym położeniu względem korbowodu i krzyżulca. Znalazłem się w głupiej
sytuacji - pęknięcia tego typu mają tendencje do coraz głębszego wrzynania się w materiał. W stanie,
w jakim znajdowała się pompa, mogła z równym powodzeniem pracowad przez cały sezon, jak i
trzasnąd po dwóch lub trzech godzinach.
Należało odwoład się do Warszawy. Ponieważ zbliżała się godzina codziennego mycia zbiorników,
kazałem zatrzymad linię i zamówiłem błyskawiczną rozmowę z Warszawą. Połączyłem się z głównym
mechanikiem CZ-u, zreferowałem mu krótko stan rzeczy i zaproponowałem, że uruchomię pompę
bez względu na pęknięcie, zabierając się równocześnie do skombinowania agregatu zastępczego na
wypadek całkowitej wysiadki pompy. Powiedział mi, aby pompy nie uruchamiad i poczekad na
przyjazd przedstawiciela z Warszawy. Musiało powstad niesamowite zamieszanie w CZ-cie, bo już po
kilku godzinach przyjechał jego przedstawiciel. Roześmiałem się serdecznie, widząc wysiadającego z
ministerialnego wozu - inżyniera Zgagę.
Nad nieszczęsną pompą zebrało się z dziesięciu fachowców. Gdy dyrektor Jankowski zapytał mnie o
zdanie, zaproponowałem, aby pompę uruchomid mimo pęknięcia. Inżynier Zgaga odwołał się do
Stefczyoskiego, który stanął kontra i zaproponował zaspawanie pęknięcia przez „znakomitą
spawalniczośd” z pobliskiego PGR-u. Zwróciłem uwagę, że spawanie pęknięd w przekrojach,
pracujących na rozerwanie, jest absolutnie bezcelowe przy spawaniu na zimno, a można tego rodzaju
pęknięcia spawad tylko w ogniu, co w tym wypadku nie wchodzi w rachubę. Pompę trzeba rozbierad,
a spawacz musi byd wręcz doskonałością w swym fachu, aby to dobrze zrobid. Stefczyoski orzekł, że
dobrzycki spawacz jest znakomitością - pan Zgaga zadecydował „posład samochód po spawacza”.
Potoczył się więc ministerialny samochód szosą po znakomitośd dobrzycką. Po godzinie wrócił.
Spawacz popatrzył na pęknięcie i oświadczył stanowczo: „Tego się zlepid nie da”. Uśmiechnąłem się
filuternie, Stefczyoski poczerwieniał, a inżynier Zgaga uśmiechnął się również, lecz z zakłopotania.
Ta godzinka kosztowała 35 tysięcy złotych wartości straconej produkcji oraz dodatkowo 50 złotych,
których znakomitośd dobrzycką zażądała za stracony czas. Inżynier Zgaga wznowił dyskusję słowami:
„Co teraz zrobimy?” Stefczyoski odzyskał kontenans i zaproponował założenie łaszki, pokazując od
razu, w którym miejscu i jak należy ją założyd, na co Zgaga, tajemniczo pomachawszy nad pompą
rękoma, ruchem mistycznym, zadecydował: „Założyd laszkę”. Sytuacja zaczęła mnie bawid na dobre.
Zaproponowałem, żeby dla przyspieszenia roboty wykonad laszkę z tektury zamiast z 10 mm blachy,
następnie odwróciłem się i opuściłem towarzystwo. Za mną wyszedł również Lampe. Zapytał mnie,
czy ta naprawa coś pomoże. Zrozumiałem jego położenie - na placu leżało 600 ton pomidorów, które
z lekka zaczęły mięknąd, ale zakontraktowanych było 2,5 tysiąca ton, za które fabryka musiałaby
zapłacid bez względu na ich zużycie. W powietrzu wsiała strata około 10 milionów.
- Co robid, panie inżynierze? - zapytał. Odpowiedziałem mu:
- Wyrzud pan tego kapcana na zbity łeb i ruszaj pan od razu z linią Manziniego. Myślę, że pompa
wytrzyma dwadzieścia cztery godziny, a ja w tym czasie będę miał agregat, który złożę z małych pomp
próżniowych od wyparek w hali produkcyjnej i w czasie porannego mycia linii zastąpię uszkodzoną
pompę agregatem. Zyska pan dwadzieścia cztery godziny produkcji.
Potrząsnął bezradną głową.
- Nie mogę, panie inżynierze. Czy pan wie, że jestem na wylocie i w Warszawie czekają na moje
potknięcie, by mnie wykooczyd do reszty?
- Trudno, kolego Lampe, stracimy dodatkowo dwadzieścia cztery godziny, bo Stefczyoski strąbił
wszystkich do tej zakichanej łaszki - z agregatem muszę poczekad.
Nie mieszałem się w ogóle do naprawy pompy, zaglądając jednak do czasu do czasu, aby przypatrzyd
się, jak praca postępuje. Około szóstej wieczorem stanąłem nad dwoma ślusarzami, którzy cierpliwie
pasowali laszkę do krzywizny korpusu łożyska. Jeden z robotników zapytał mnie, dlaczego właściwie
poradziłem, aby zrobid laszkę z tektury. Pytanie było rozsądne. Przyklęknąłem obok nich przy pompie
i cierpliwie wytłumaczyłem im rozkład maksymalny naprężeo w korpusie w chwili dobijania tłoka do
martwego punktu. Zrozumieli natychmiast. Laszka zakładana przez nich z polecenia Stefczyoskiego
umieszczona była skośnie do kierunku wektora siły rozrywającej - nie mogła więc niczym wzmocnid
pękającego korpusu. Nie można było umieścid łaszki równolegle do wektora siły ze względu na
wystający czop wału i zawieszone na nim koło pasowe. Widocznie wytłumaczyli to Stefczyoskiemu,
gdyż o dziesiątej wieczorem sam założył dodatkowo dwie ściągi idące do śrub pokrywy cylindra. Ten
pomysł miał już ręce i nogi, ale przywracał stan sprzed awarii i nie usuwał jej przyczyny. Naprawy
wykooczono około północy, a o godzinie pierwszej linia była w ruchu. Po dwu godzinach
skontrolowałem bieg pompy. Obecni byli przy tym inżynier Zgaga i Stefczyoski. Obaj uśmiechnęli się
do mnie triumfująco. Przyłożyłem rękę do łożyska: grzało! Teraz ja się uśmiechnąłem - byłem pewien
swojej diagnozy.
- Za dwadzieścia cztery godziny trzaśnie wam to świostwo - powiedziałem i pojechałem do Poznania.
W nocy obudził mnie telefon. Dyrektor Jankowski prosił usilnie, abym pierwszym rannym pociągiem
przyjechał do Kuklina, bo pompa trzasnęła do reszty. Potwierdziła się moja diagnoza.
W Kuklinie zastałem całe towarzystwo w minorowym nastroju. Niezależnie od normalnego aktywu
zebrali się jeszcze: sekretarz Powiatowego Komitetu PZPR i delegaci Samopomocy Chłopskiej
zatroskani o zbyt swoich pomidorów, gdyż Centrala Ogrodnicza, dowiedziawszy się o awarii na linii
Manziniego, zgoła kapitalistycznym zwyczajem obniżyła ceny skupu pomidorów do 50 groszy, zamiast
średniej ceny 3 złotych płaconych przez fabrykę. Chłopom groziły olbrzymie straty, toteż niepokój ich
był najzupełniej zrozumiały. Uspokoiłem chłopów, zapowiadając wznowienie skupu następnego dnia
rano.
O godzinie wpół do dziesiątej pojawił się dyrektor techniczny CZ-u, doskonały fachowiec i miły
człowiek. Przybył na zaproszenie inżyniera Zgagi, który miał zamiar pochwalid się naprawioną przez
siebie pompą - ta jednakże niefortunnie wysiadła w kilka godzin po wysłaniu zaproszenia. Dyrektor J.
błyskawicznie zorientował się w sytuacji i wycofał się do gabinetu, zdając sobie sprawę, że nie pora
na zawracanie mi głowy.
Zadanie moje nie było łatwe. Należało dorobid wspólną podstawę do trzech pomp próżniowych,
pracujących na zasadzie płaszcza wodnego, doprowadzid siłę, odłączyd starą pompę, połączyd
agregaty i uruchomid całośd. Jedno muszę przyznad Stefczyoskiemu - był dobrym tokarzem i znał się
na rysunku. Wystarczyły mu najprostsze rysunki, a nawet szkice, resztę dokomponował sobie sam.
Potrafił też dopilnowad, by różne elementy, wykonywane w różnych miejscach, zagrały z sobą w
montażu ostatecznym.
Zaczęliśmy pracę o dziewiątej rano - o godzinie ósmej wieczorem przystąpiliśmy do montażu, a o
godzinie dziesiątej byliśmy gotowi ze wszystkim. Już o dziewiątej kazałem uruchomid transporter i
napełnid zbiorniki pośrednie sokiem. O godzinie dziesiątej ruszyłem pierwszą pompą, chwilę potem -
drugą, ale każda próba włączenia trzeciej powodowała wysiadkę dwóch pierwszych. Przeszło pół
godziny męczyliśmy się bezskutecznie, aby uruchomid wszystkie trzy pompy równolegle. Na ogół nie
stosuje się równoległego łączenia trzech pomp próżniowych i nie miałem w tym kierunku żadnego
doświadczenia. Dopomógł mi przypadek. Węże odprowadzające wodę uszczelniającą płaszcza
wodnego odprowadzały ją do kadzi, ale kooce ich zwisały nad lustrem wody. Wąż trzeciej pompy,
którą bezskutecznie usiłowaliśmy włączyd, wyskoczył z kadzi. Podjął go mechanik. Dochodząc do kadzi
pośliznął się i fiknął kozła do kadzi! Koocówka węża znalazła się razem z nim pod wodą i pompa
zassała. Mój okrzyk triumfu zmieszał się ze śmiechem kolegów pechowca, gramolącego się z kadzi.
Tajemnica uruchomienia nieszczęsnej trzeciej pompy została wyjaśniona. Trzy kabłączki i sześd
gwoździ unieruchomiły koocówki wężów pod lustrem wody. Lampe, stojący na pomoście
sterowniczym, uruchomił linię wyparek. Po godzinie pierwszy ekstrakt zaczął wpadad do kadzi
sterylizatora na parterze. Przesiedziałem do rana przy aparaturze, ale nie było właściwie nic do
roboty - wszystko odbywało się prawidłowo, z tym że próżnia była nieco słabsza, a temperatura
gotowania w obu wyparkach wyższa prawie o 10 stopni C.
O godzinie dziesiątej odbyła się narada z udziałem dyrektora CZ-u oraz inżyniera Zgagi. Poza nimi w
naradzie brali udział: Lampe, główny księgowy, dyrektor Jankowski,, przewodniczący Rady
Zakładowej i sekretarz POP. Dyrektor CZ-u wytoczył od razu wszystkie swoje kolubryny: aparatura
kosztowała podobno blisko pół miliona dolarów, tymczasem narażono paostwo na olbrzymie straty z
winy źle nadzorowanej obsługi, która nie odwodniła pompy przed jej użyciem. Słysząc to Lampe
skoczył jak oparzony:
- Nie może byd winy obsługi, gdyż obie awarie nastąpiły w pełnym ruchu linii, a nie w chwili jej
uruchomienia. Obsługa zresztą jest zupełnie pewna, a niepełne kwalifikacje dwóch operatorów
wyrównano osobistymi nadzorami kierownika i głównego mechanika, pracujących na zmianę.
Spojrzałem na niego z nagłą sympatią. Chłopak, który rozpoczął swoją karierę od kulania beczek w tej
samej fabryce, który miał kłopoty z podpisywaniem się - okazał się urodzonym inżynierem. Własnymi
siłami doszedł do podstawowej zasady inżynierskiej metody prowadzenia ludzi: bronid swego
pracownika przed zwierzchnikiem, i to bronid do upadłego. Można samemu ochrzanid pracownika i
należy to zrobid, gdy coś przeskrobie, lecz bezwzględnie trzeba go bronid wobec zwierzchnika.
Zabrałem głos i poparłem go z całych sił. Spokojnym głosem stwierdziłem, że trudno mówid o winie,
skoro do tej chwili nie znane są przyczyny awarii. Pierwsza awaria nastąpiła podczas zmiany, którą
prowadziłem sam. Fakt, że została wykryta, zanim nastąpiła kompletna wysiadka pompy, był
najlepszym dowodem właściwej obsługi. Nieuzasadnione grzanie łożyska i zniknięcie tegoż zjawiska z
chwilą pierwszego nadpęknięcia ramy bagnetowej jest dowodem pewnej niedokładności
wykonawczej samej pompy, która może byd ustalona na podstawie dokładnych pomiarów
poszczególnych elementów pompy. Zaproponowałem odesłanie pompy do Politechniki Poznaoskiej,
aby ustalono właściwą przyczynę pierwszej awarii.
Zdecydowano zwrócid się do Politechniki, a orzeczenie o winie obsługi odłożyd do czasu otrzymania
ekspertyzy. Dyrektor CZ-u przyznał mi też rację, aczkolwiek bez ochoty, że inżynier Zgaga powinien
ograniczyd się do roli doradcy i obserwatora, a nie ujmowad stery rządów w fabryce.
Rozpoczęto obrady nad drugim punktem: co zrobid z uszkodzoną pompą. Zaproponowałem, żeby
zażądad od dostawcy dostarczenia drugiej pompy na warunkach nieodpłatnych, ponieważ roczny
termin gwarancji jeszcze nie upłynął. Ku mojemu zdziwieniu wywołało to sprzeciw przedstawicieli CZ-
u, którzy zaproponowali zakupienie drugiej pompy w firmie Manzini i sprowadzenie jej samolotem do
Polski, uzasadniając swoje stanowisko tym, że trudno będzie udowodnid, iż awaria nastąpiła z winy
dostawcy. Zaprotestowałem - skoro złożenie reklamacji jest niemożliwe, zdaniem przedstawicieli CZ-
u, należy raczej zrezygnowad z kupna pompy. Zaimprowizowany przez mnie agregat daje wprawdzie
próżnię o 10 procent niższą od oryginalnej pompy włoskiej, ale niedoskonałośd ta wynika z tego, że
musiałem całośd urządzenia nie tylko zaimprowizowad, lecz i wykonad. Przez zastosowanie układu
szeregowego można by podnieśd własności eksploatacyjne agregatu do tego stopnia, by całkowicie
wyrównad je z charakterystyką pompy włoskiej. Nie zrobiłem tego od razu, ponieważ o wiele bardziej
złożony układ wodociągów wymagałby co najmniej trzech, czterech dni pracy, co było niemożliwe ze
względu na 600 ton pomidorów skazanych w tym okresie na niezawodne zgnicie. Inżynier Zgaga
jednak mocno sprzeciwiał się mojej koncepcji, byd może uśmiechała mu się wycieczka do Włoch po
zakup. Wzruszyłem ramionami i powiedziałem:
- Skoro macie, panowie, kilkanaście tysięcy dolarów na wyrzucenie w błoto, to proszę bardzo, sprawa
nie leży bynajmniej w kompetencji tego zebrania, lecz jedynie CZ-u.
Panowie z CZ-u obrazili się o „wyrzucanie pieniędzy” i sprawa została przekazana do rozstrzygnięcia
przez CZ, z udziałem przedstawicieli z ministerstwa. Zebranie zakooczyło się i mogłem powędrowad
na spoczynek po bodajże trzecim z rzędu trzydziestogodzinnym dyżurze w fabryce.
Zawędrowałem jednak do gospody na śniadanie, gdzie zalano mnie w pestkę. Był to gremialny objaw
wdzięczności chłopów za wznowiony rano skup pomidorów i ustalenie dawnych cen.
Nie dane mi było dłużej odpoczywad niż dwa dni, dla odmiany bowiem zaczął się kontredans z
pompownią. W chwili gdy kontrolowałem studnie i pompownię, ujęcia wody w studniach były zalane
- woda, która je zalewała, uszczelniała wszystkie połączenia kapturów i rur. Kiedy jednak po kilku
dniach pracy poziom wody w studniach obniżył się, sadzawka naokoło studzien wyschła, kaczuszki
przyzagrodowe powędrowały w inne okolice i - zaczęła się polka. Z wolna występowały wszystkie
wady niefortunnych pomysłów racjonalizatorskich Stefczyoskiego. Przez nieszczelności na
połączeniach wynurzona z wody instalacja powoli się zapowietrzała i regularnie co trzy, cztery
godziny pompownia wysiadała całkowicie. Zalewanie zaś ponowne rur ssących trwało od trzech
kwadransów do godziny. W tym czasie, rzecz prosta, linia Manziniego musiała stad.
Szczególnie szkodliwy był pomysł Stefczyoskiego sprowadzenia ujęd wody ze studni do wspólnego
kolektora po stronie ssącej; dołączył się do tego błąd projektanta trzech pozostałych studni.
Widocznie młodziutki projektant nie miał pojęcia o budowie wodociągów i umieścił przewód zbiorczy
wzdłuż osi studni, a przewody od samych studni doprowadził pod idealnym kątem prostym do
przewodu zbiorczego rurami o tym samym przekroju co przewód zbiorczy. Połączenie pomysłów
racjonalizatorskich Stefczyoskiego z nieumiejętnością nie znanego mi projektanta stworzyły w
pompowni galimatias, z którego trudno było wybrnąd. Poradziłem sobie w ten sposób, że wyrzuciłem
jeden zawór na kolektorze i pozostałe po nim otwory zaślepiłem, otwierając w ten sposób dwa
niezależne od siebie obwody współpracujące ze sobą dopiero po stronie tłoczącej. Zyskałem w ten
sposób możliwośd swobodnej pracy na każdym obwodzie bez hamowania dopływu wody do fabryki.
Zanotowad w tym czasie można trzy błahe wypadki, które jednak poważnie wpłynęły na rozwój
wydarzeo w przyszłości. Pierwszym z nich była wizyta naczelnego dyrektora CZ-u. Przyprowadził go
do mnie Radziejewski, który w czasie nieobecności dyrektora pełnił obowiązki gospodarza, i w trójkę
udaliśmy się na obchód Zakładu. Gdy doszliśmy do zaimprowizowanego przeze mnie agregatu,
dyrektor pochwalił mnie bardzo uprzejmie i podziękował za zaoszczędzenie fabryce grubych
milionów a CZ-owi poważnych zmartwieo, zaś Radziejewski wtrącił natychmiast z niewinną miną:
- CZ chyba pomyślał o poważniejszej nagrodzie dla inżyniera W.
- Ależ oczywiście - brzmiała odpowiedź dyrektora - i proponuję, aby dla uproszczenia procedury
zgłosił swój agregat jako usprawnienie racjonalizatorskie. Księgowośd fabryki z pewnością potrafi
dokładnie obliczyd oszczędności, wynikające z zastosowania go w Zakładzie.
Zobowiązał się jeszcze do przypilnowania, aby formalności związane z załatwieniem wniosku w CZ-cie
przebiegły sprawnie i w krótkim terminie.
Drugim faktem była jakaś dziwna i niezrozumiała dla mnie zmiana w strukturze i wyglądzie
koncentratu przed awarią i po jej usunięciu. Koncentrat produkowany w pierwszych dniach pracy linii
Manziniego przed awarią był rzadką stosunkowo papką, z łatwością spływającą rurą z piętra na parter
- barwa tej papki przypominała świeżą wołowinę. Bezpośrednio po usunięciu awarii koncentrat
przybrał niespodziewanie ciemnowiśniową barwę i stał się tak gęsty, że nie chciał przepłynąd rurą na
parter. Trzeba było przy leju ustawid dodatkowego pracownika, który przepychał tę gęstą masę.
Paradoksem było, że zarówno polarymetr elektronowy, jak i laboratoryjny wykazywały w obu
wypadkach ten sam stopieo koncentracji. Wyjaśnienia tej zagadki należało szukad w strukturze
samego pomidora, toteż ochrzciłem ją „zagadką pomidora” i wyjaśnienie jej odłożyłem do zimy.
Następną zagadką była „zagadka zielonej rury”. Przechodząc często przez myjnię do hali produkcyjnej
zauważyłem w narożniku pięknie pomalowaną na zielono rurę, którą bezustannie ciekła woda prosto
do otworu kanałowego. Zanurzyłem rękę w wodzie i stwierdziłem, że była zimniuteoka. Znowu jakieś
dziwne zjawisko! W pomidorowni odczuwałem brak wody; z kureczka odległego o 2 metry woda
spływała niemrawą strużką, a tymczasem z dziwnej trzycalowej rury, wychodzącej z sufitu, metry
sześcienne wody lały się bezproduktywnie prosto do kanału. Domyślałem się nowego pomysłu
Stefczyoskiego, ale całkowite wyjaśnienie tej zagadki należało również odłożyd na później.
Na dwa tygodnie przed koocem sezonu nadeszła wreszcie zakupiona pompa dodatkowa po bogatych
przygodach w podróży. Z Turynu zawieziono ją samochodem do Wiednia, z Wiednia samolotem do
Warszawy, z Warszawy znowu samochodem do Kuklina. W ciągu dwóch tygodni, które minęły od
chwili awarii aż do nadejścia dodatkowej pompy, nie myślałem o niej zupełnie - była mi niepotrzebna.
Wraz z pompą przyjechał monter włoski i tłumaczka oraz nieodstępny inżynier Zgaga. Wypakowano
pompę. Okazało się, że tym razem Włosi przysłali rzeczywiście dobrą pompę wirową. Spróbowałem z
lekka napaśd na montera za to, że od razu nie przysłali w zeszłym roku tego rodzaju pompy. Zastrzelił
mnie jednak z miejsca spokojnym stwierdzeniem, że stało się to na wyraźne życzenie przedstawicieli
CZ-u - wybrali oni tłokowy typ pompy mimo odradzania rzeczoznawców Manziniego, którzy po
kilkunastu identycznych awariach na liniach rozprzedanych po całym świecie skonstruowali pompę
wirową i zastąpili nią sprzedawane już pompy tłokowe. Do Polski przysłali pompę wycofaną z Brazylii
- napodróżowała się biedaczka, nim zginęła tu śmiercią naturalną! Zrozumiałem teraz, dlaczego CZ
tak bardzo wzbraniał się reklamacji o uszkodzoną pompę - po prostu pompa ta nie była objęta
gwarancją daną całej linii.
Dla nowej pompy trzeba było przygotowad nowy fundament. Praca trwała trzy dni. Inżynier Zgaga
zabawiał się w tym czasie w gościnnego gospodarza, obwożąc gości po nocnych lokalach Kalisza i
Poznania.
W dziesięd dni później kampania była skooczona. Nie miałem już w tym okresie żadnych kłopotów -
linia Manziniego chodziła za rączkę, posłuszna każdemu obrotowi kranów i guzików sterujących.
ROZDZIAŁ V
W Kuklinie nastała cisza. W hali produkcyjnej ilośd zatrudnionych pracowników zmniejszyła się
znacznie po zwolnieniu kilkudziesięciu kobiet. Świeżych owoców nie było już prawie, poza jabłkami,
które zwożono tonami, parowano i przecierano. Przecier ten gromadzono częściowo w beczkach,
częściowo w silosach. Odbiorcami przecieru w beczkach były fabryki cukierków, pozostałą częśd
przerabiano we własnym zakresie na marmoladę.
Dla mnie nastał okres nieróbstwa. Bieżące sprawy, leżące w gestii głównego mechanika, załatwiał w
fabryce Stefczyoski. Trzeba przyznad, że robił to solidnie. Od czasu, jak mu kilkakrotnie szpetnie
przygadałem z powodu niechlujstwa wykonanych prac w czasie jego kadencji jako głównego
mechanika, jakośd Wykonywanych robót poprawiła się znacznie i kilka razy mogłem z czystym
sumieniem pochwalid robotników za solidne rzemieślnicze wykonanie. Były to drobne robótki dnia
codziennego, żadnych poważniejszych na razie nie podejmowałem.
Ostatnie dni złotej polskiej jesieni zeszły mi na przebadaniu reszty nie przejrzanej dotychczas
instalacji. Zacząłem od czwartej studni, która w czasie kampanii napsuła mi tyle krwi. Zabrałem z sobą
dwóch ślusarzy i kazałem rozebrad ujęcie wody. Kilka obrotów klucza obracającego śruby
wystarczyło, by znaleźd przyczynę moich poprzednich utrapieo. Było nią najzwyklejsze niechlujstwo
wykonawców studni. Płaszczyzny kołnierzy kaptura i rur odprowadzających były nie równoległe, lecz
skośne, a różnica odległości między dolną a górną częścią płaszczyzn wynosiła drobiazg - aż całe 5
mm. Niesolidny rzemieślnik spółdzielczy, zamiast uzyskad konieczną równoległośd przez odcięcie
kołnierza i ponowne przyspawanie go w poprawnym położeniu, wyrównał skos dokręcając śruby na
siłę. To dociągnięcie z kolei wychyliło z pionu rurę ssącą razem z koszyczkiem. Zawieszony skośnie
grzybek zaworu ssącego musiał się w tym położeniu zacinad i nie zamykał się w ogóle. Przy
najmniejszym zapowietrzeniu cała woda z zaworu ssącego ściekała nieodwołalnie do czwartej studni
przez nie zamknięty grzybkiem zawór ssący. Źródeł zapowietrzeo natomiast było aż nadto: pięd
zaworów kanałowych i całe mnóstwo połączeo kołnierzowych. Dla pewności kazałem wyciągnąd rurę
ssącą - nowe niechlujstwo. Bura miała przekrój zaledwie 75 mm, co byłoby dobre dla prywatnego
hydroforu w willach lub w zelektryfikowanym gospodarstwie wiejskim, a nie dla fabryki o tak dużym
zużyciu wody w szczytowym okresie sezonu.
Wszechwiedzący Kazio uzupełnił moje informacje:
- Owszem, we wszystkich trzech studniach są rury o takim samym przekroju.
- Żaden rzeczoznawca KOPI nie kwestionował małych średnic rur, chociaż projekt przewidywał rury
150 mm?
- Spółdzielnia nie miała rur 150 mm, więc projektant zgodził się na rury 75 mm.
Byłem w domu. Jedna dobrotliwa zgoda projektanta i 100 tysięcy złotych wyrzucono w błoto. W dwa
lata po oddaniu do użytku nowego obiektu inwestycyjnego wypadło mi zaplanowad i przeprowadzid
kapitalny remont, który w normalnym trybie powinien byd podjęty po 20-25 latach pracy.
Nastały słotne dni. Rozpocząłem nie dokooczone wędrówki wzdłuż rur, by nareszcie rozgryźd system
wodociągowy fabryki. Należało przecież wyjaśnid „zagadkę zielonej rury”. Za jej biegiem wdrapałem
się na stryszek i odkryłem nagle drugą wieżę ciśnieo Stefczyoskiego. Był to zbiorniczek o pojemności 2
m
3
. Zielona rura okazała się rurą przelewową tegoż zbiornika, odprowadzającą nadmiar wody prosto
do kanału i chroniącą w ten sposób stryszek od zalania. Na powierzchni wody solidna warstwa kurzu.
Odgarnąłem ją i zajrzałem do zbiornika - w kierunku hali produkcyjnej odchodziło kilka rur do
odbiorników. Woda dopływała do zbiornika znowu dziwną rurą, ginącą za ścianą. Podjąłem dalszą
wędrówkę jej śladem przez strych i trafiłem do trzeciej wieży ciśnieo, tym razem już odziedziczonej
przez Stefczyoskiego po właścicielu wiejskiej mleczarni, z której fabryka powstała. Świadczyła o tym
konstrukcja nitowana i solidne wymiary zbiornika cylindrycznego o średnicy nieomal 3 m i wysokości
1,5 m. Reszta już była zupełnie jasna - pierwszy okres wędrówek był zakooczony. Wyjaśniły się
całkowicie kłopoty Stefczyoskiego z wodą, wyjaśnił się również powód moich kłopotów w pierwszej
fazie uruchomienia linii Manziniego, z którym uporałem się dopiero przez dławienie głównego
zaworu na przewodzie prowadzącym do hali produkcyjnej.
Budowniczowie linii Manziniego mieli prawdziwego fuksa, że pierwotny przewód do najstarszej wieży
ciśnieo był zaledwie dwucalowy; dzięki dużemu oporowi tego trzydziestometrowego odcinka woda
nie dochodziła w ogóle do pomidorowni. Przy normalnej średnicy doprowadzenie wody do linii
Manziniego byłoby niemożliwe bez całkowitego odcięcia hali produkcyjnej, a tym samym i kotłowni.
Sprawa należała więc do przeszłości, ale wypłynęło nowe zadanie: całkowita przebudowa sieci
wodociągowej. Nie można było utrzymad reakcji łaocuszkowych nonsensów wynikłych z
nieznajomości hydrauliki. Na skutek wytrącania się ciśnienia hydroforowni w najstarszej wieży ciśnieo
Stefczyoski nie dysponował większym ciśnieniem niż 0,2 atmosfery. Wystarczało to dla kilku punktów
odbiorczych starej mleczarni, nie wystarczyło jednak, by za pomocą jednego przewodu
rozgałęzionego zaopatrzyd w wodę dobudowaną później główną halę produkcyjną, zwłaszcza w
odległych jej kraocach. Z dylematu tego wybrnął Stefczyoski w ten sposób, że do każdego punktu
odbiorczego doprowadzał osobną rurę od zbiornika, a że ciągnięcie tych rur -do najstarszego
zbiornika, znajdującego się na strychu budynku administracyjnego, było zbyt kłopotliwe,
wykombinował sobie pomocniczą wieżyczkę ciśnieo, która ułatwiała mu indywidualne
doprowadzenie wody do poszczególnych odbiorników. Wytworzył się w ten sposób zabawny układ
kaskadowy. Układ zbiorniczków początkowo rozśmieszył mnie, ale i zrehabilitował Stefczyoskiego w
moich oczach. Ów zbiorniczek pomocniczy powstał jeszcze w czasach, gdy nie było zbiorników
pneumatycznych w hydroforowni i, jak na owe czasy, był rozwiązaniem dowcipnym i celowym. Ze
zbiorniczek ten stał się ojcem duchowym późniejszych wieżyczek ciśnieo w pomidorowni, to już
całkiem inna sprawa.
Rzecz prosta, że wędrówki za rurociągami nie wypełniały mi dnia pracy - pokaźne ilości godzin
poświęcałem na podpędzanie robót budowlanych. Przede wszystkim zależało mi na ukooczeniu
budynku mieszkalnego. Starannie przejrzałem zakładaną instalację centralnego ogrzewania,
wyłapując wszystkie knoty i zmuszając przedsiębiorcę do natychmiastowego usuwania ich. Nadzór
opłacił się sowicie - gdy przeniosłem się do przydzielonego mi mieszkania, stwierdziłem, że warunki
na głuchej wsi miałem lepsze niż w stolicy wielkopolskiej.
Ponadto starałem się przyśpieszyd, o ile mogłem, roboty budowlane przy budowie nowego
laboratorium. Obowiązek ten wziąłem na siebie dodatkowo z sympatii dla pani Lesi, kierowniczki
laboratorium biologicznego. Zachodziłem do niej często na stację kompotów, dżemów i innych
smakołyków. Pani Lesia traktowała swoje obowiązki nadzwyczaj sumiennie i z całą niewieścią
pedanterią pobierała w oznaczonych terminach przepisowe ilości kompotów i dżemów,
przeprowadzała na nich swoje badania i wypisywała sążniste orzeczenia, których nikt nie czytał. Ilości
produktów pobieranych do próbek były niewielkie. Reszta przeznaczona była na konsumpcję, toteż
laboratorium stanowiło swoiste ognisko, skupiające wyższe sfery fabryczne. Co chwila ktoś tam
wpadał na szklaneczkę wody z sokiem lub na miseczkę dżemu morelowego czy wiśniowego. Pani
Lesia pełniła obowiązki wzorowej gospodyni, równie uprzejmej i taktownej wobec majstrów, jak
wobec dyrektora.
Sympatia moja dla pani Lesi datuje się od pewnej sprzeczki z dyrektorem, której stałem się
przygodnym i, jak się później okazało, pożądanym dla pani Lesi świadkiem. Sprzeczka miała miejsce
przy ogromnym stosie kilkunastu ton jabłek przeznaczonych na przecier i wrzuconych w błotko na
placu składowym pomidorów. Wprawdzie deszczyk październikowy opłukiwał je nieco, ale przy
ładowaniu ich łopatami na taczki spora ilośd błota dostawała się do owocu i razem z nim wędrowała
do parnika i przecieraczki. Pani Lesia właśnie wykłócała u dyrektora koniecznośd płukania jabłek,
uważając, że dodatek jesiennego błota nie jest bynajmniej korzystny dla jabłkowego przecieru.
Dyrektor sumitował się, że brak funduszu płac nie pozwala mu na zwiększenie ilości ludzi koniecznych
do płukania jabłek i wycofał się z dyskusji zręcznym unikiem, skierowanym pod moim adresem.
- Chyba że inżynier W. coś mechanicznego dla pani wymyśli.
- Owszem, zrobi się, panie dyrektorze.
W czasie swoich wędrówek po fabryce zauważyłem w magazynie płuczkę, która wydawała mi się w
sam raz przydatna do tego celu. Zwołałem ludzi, wytaskaliśmy ją z magazynu i podciągnęliśmy do
wyparki. Po godzinie pod- -łączyłem prąd i wodę. Zaczęto płukad jabłka.
Pani Lesia mokła przez całą godzinę, przypatrując się naszej robocie. Po skooczeniu powędrowaliśmy
razem na ekstra puszkę kompotu morelowego i filiżankę czarnej kawy. Po drodze spytałem, czy nie
potrzebuje innych dodatkowych urządzeo.
- Ależ oczywiście, jabłka trzeba nie tylko płukad, lecz także wysortowad - powiedziała.
- Mam dwa sortowniki taśmowe w magazynie.
- Do sortownika trzeba ludzi, a tych dyrektor panu nie da.
- Ach, prawda, fundusz płac. Roześmiała się.
- Nie tylko fundusz płac, pobędzie pan roczek, to pan niejedno jeszcze zobaczy.
Zaczynałem domyślad się... Stałem przecież przez piętnaście minut przy płuczce, przyglądając się, jak
wypłukane jabłka spadały z płuczki do podnośnika. Zrozumiałem, że jabłek tych w ogóle nie należało
przerabiad, lecz przeznaczyd je z miejsca na paszę dla świo.
Ostatnim moim codziennym zajęciem w tym okresie było studiowanie obowiązujących mnie
okólników i zarządzeo. Nie pracowałem dotychczas w pionie Ministerstwa Skupu i przepisy
obowiązujące w nim były mi zupełnie obce. Było tych okólników, okólniczków i pisemek różnego
rodzaju co niemiara, a każde z nich to zakazywało, to zabraniało lub nakazywało coś celem
uporządkowania czegoś, co wcale tego nie wymagało. Szczególnie ubawiła mnie pewna 150-
stronicowa instrukcja o planowaniu i wykonywaniu remontów bieżących, średnich i kapitalnych.
Napisana najwidoczniej na umowę o dzieło przez fachowca, który chyba nigdy w życiu nie oglądał
fabryk, dla których tę instrukcję napisał. Sam podział na remonty bieżące, średnie i kapitalne jest
nadzwyczaj trudny do rozgraniczenia. Fabryki konserw mają tę specyficzną właściwośd, że poza
niewielką ilością maszyn, pracujących rzeczywiście przez cały rok, jak wyparki i kotły, większośd
stosowanych maszyn pracuje tylko przez króciutki okres w sezonie i poza remontami awaryjnymi
przez cały okres swego istnienia nie przechodzi żadnych innych: ani średnich, ani kapitalnych. Dla
każdej jednak z tych maszyn trzeba było układad cykliczny harmonogram remontów średnich i
kapitalnych i uroczyście co kwartał spowiadad się drobiazgowo z realizacji. Dla remontów kapitalnych
musiała byd sporządzona dokumentacja projektowo-kosztorysowa. Typowy okaz wypocin biurokraty,
który jednostronicowe zarządzenie ministra potrafi rozwodnid na sześd dwustronicowych okólników
oraz instrukcji wykonawczych do tychże.
W związku z tymi instrukcjami miałem pierwszą „pałkę” z głównym mechanikiem z CZ-u. Wiedziano
już w CZ-cie, że trzeba przebudowad całe zaplecze linii Manziniego po dosłownie pięddziesięciu
dniach pracy, a ponieważ żaden spec od planowania nie wymyślił jeszcze konieczności istnienia
paostwowego planu naprawy sknoconej inwestycji, postanowiono wtapetowad wszystkie koszty
związane z przebudową w plan kapitalnych remontów. Zażądano ode mnie planu, co też zrobiłem,
preliminując kwotę około 200 tysięcy złotych. CZ wspaniałomyślnie podwyższył kwotę na 300 tysięcy
złotych. Zażądał jednak - zgodnie z instrukcją - dokumentacji projektowo-kosztorysowej. Pojechałem
do Warszawy na rozmówkę z głównym mechanikiem. Wytłumaczyłem mu dobitnie, że nie mam
żadnej dokumentacji projektowo-kosztorysowej, a w wypadku zamówienia jej w biurze projektowym
otrzymam ją po upływie siedmiu, dziesięciu miesięcy, to znaczy wtedy, kiedy wykonawstwo samych
robót powinno już dobiegad kooca.
- Kiedy paostwowe przepisy wymagają, by wszelkie prace, których koszt przekracza 50 tysięcy
złotych, oparte były na dokumentacji projektowo-kosztorysowej - powiedział.
- Nie chodzi tu o przebudowę jednego obiektu, lecz kilku - odparłem. - Między innymi: czterech
studzien sieci zasilającej linię Manziniego, sieci wodnej hali produkcyjnej, pompowni, sieci
recyrkulacyjnej hydrotransportera. Każdy z tych obiektów stanowi osobną pozycję inwentarzową, a
jego remont musi byd prowadzony na odrębne zlecenie remontowe. Koszt remontu każdego z tych
obiektów nie przekroczy 50 tysięcy złotych, zatem dokumentacja projektowo-kosztorysowa jest
zbędna.
- Przepisy CZ-u wymagają takiej dokumentacji, a jeżeli nie będzie doręczona, fabryka nie otrzyma
żądanych przez siebie kredytów.
- Wobec tego rezygnuję z kredytów.
- Nie może pao tego zrobid, gdyż ministerstwo przyznało już fabryce na ten cel 300 tysięcy złotych.
- A czy ministerstwo zażądało dokumentacji? - zapytałem. - O ile tak, to zwrócę się pismem do
ministerstwa o przesunięcie prac remontowych o- jeden rok z powodu niemożności otrzymania
dokumentacji w terminie umożliwiającym zakooczenie wykonawstwa prac przed rozpoczęciem
nowego sezonu.
Mój „wysoki” szef skapitulował. Ustaliliśmy już zgodnie, że kwotę 300 tysięcy złotych rozbiję na
remonty poszczególnych pozycji inwentarzowych, tak aby suma kosztorysowa jednego obiektu nie
przekraczała 50 tysięcy. Najważniejsza sprawa była więc załatwiona i pieniędzy było dośd. Mogłem
zabrad się do pracy nad rozprojektowaniem wszystkich robót.
Nie chciałem parad się przebudową studni, gdyż nie miałem odpowiednich urządzeo. Zwróciłem się
więc do spółdzielni wykonującej roboty studniarskie i poleciłem jej wykonanie pracy. Wprawdzie
spółdzielnia ta poknociła porządnie poprzednie prace, ale było to raczej spowodowane
niedopilnowaniem jej przez Stefczyoskiego i zgodliwością projektanta studzien. Spółdzielnia zażądała
20 tysięcy złotych od jednej studni i dodatkowo 30 tysięcy na przebudowę wodociągów. Dla spokoju
wydałem 500 złotych na ogłoszenie przetargu i sporządziłem ślepy kosztorysik, który spółdzielnia
zatwierdziła i przysłała w zalakowanej kopercie. Urządziłem uroczystą ceremonię otwarcia w
obecności zaproszonych sześciu osób jedynej koperty. Wszelkim przepisom prawa stało się zadośd.
Mogłem rozpocząd wydawanie pieniędzy. Rzecz prosta, że spółdzielnia nie mogła przystąpid do robót
wcześniej niż na wiosnę. Zależało mi jednak na tym, aby mieli czas na znalezienie właściwych
przekrojów rur ssących, a wiedziałem, że będą mieli trudności w zdobyciu ich. Sprawa była zatem
załatwiona, mimo że musiałem czekad na rozpoczęcie robót do kwietnia.
Zima w fabrykach tego typu jest sezonem sennym. Hala produkcyjna była wprawdzie czynna, ślusarze
wałęsali się po fabryce i mógłbym spokojnie przebudowad całą sied wewnętrzną linii Manziniego. Cóż,
kiedy fabryka otrzymała kilkaset tysięcy puszek do konserw, które z braku innego miejsca
zmagazynowano w pomidorowni, zapełniając wszystkie pomieszczenia kartonami z puszkami na trzy
metry wysoko. Stacje pomp w piwnicy zawalono dla odmiany skrzynkami soków owocowych, tak że
mając nawet ludzi wolnych”, nie mogłem rozpoczynad żadnych robót. Musiałem i ja czekad do
wiosny. Finansom paostwowym wyszło to na dobre. Czas ten bowiem spędzałem na dalszym
włóczeniu się za siecią rurociągów, kombinując rozmaite warianty przeprowadzenia robót, szukając
najtaoszego i najprostszego sposobu wykonania ich. Po przemyśleniu chyba dziesięciu wariantów
wpadłem na ten jedynie właściwy, a gdy go później zrealizowałem, okazało się, że koszt całości robót
nie przekroczył 40 tysięcy złotych. Łącznie ze studniami na całośd robót wydałem 130 tysięcy,
zaoszczędziłem więc sumę 170 tysięcy złotych.
W listopadzie zakooczono budowę bloku i urządziłem się prowizorycznie w nowym mieszkaniu. Duży
pokój gościnny przerobiłem na biuro. Na prośbę pani Lesi zaprojektowałem i urządziłem w
laboratorium ogrzewanie centralne, o którym projektant zapomniał. Ponieważ biuro moje przylegało
do laboratorium, założono je również i tam. Tak w laboratorium, jak i w moim biurze zapłonęły
wkrótce lampy jarzeniowe. Koszty robót pokryłem później z zaoszczędzonych tysięcy z linii
Manziniego.
W grudniu ukooczyłem rozplanowanie wszystkich prac i zacząłem gromadzid potrzebne mi do
przyszłej przebudowy materiały. Kłopotu z tym było niewiele. Jedną z zalet Stefczyoskiego była
umiejętnośd chomikowania. Kupował wszystko, co mógł wywąchad w składnicach GS-ów. Pozostała
więc tylko niewielka ilośd pozycji materiałowych, którą należało zakupid, a że i ja miałem swoje
chody, z koocem stycznia wszystkie materiały były już w magazynie.
ROZDZIAŁ VI
Do rozwiązania pozostała jeszcze zagadka wiśniowej barwy ekstraktu, jego tajemniczej gęstości,
niewspółmiernej z wynikami wskazao polarymetrów. Było dla mnie jasne, że tajemnica tkwiła w
samym pomidorze. Zabrałem się gorączkowo do studiowania nie znanej mi dotychczas gałęzi
przemysłu. Z biblioteki fabrycznej ściągnąłem polską, a z Poznania niemiecką literaturę. Resztę
potrzebnych źródeł zdobyłem dzięki pani Lesi, która dostarczyła mi potrzebnych norm i standardów
eksportowych. Norma określająca własności kwalifikujące ekstrakt przeznaczony na eksport, na rynki
bałtyckie, wyjaśniła mi pozostałe tajemnice linii Manziniego. To, co w pomidorze jest wartościowego,
rozpuszczone jest całkowicie i bez reszty w soku pomidorowym, części stałe, nierozpuszczalne, to
najzwyklejszy błonnik, w zasadzie niestrawny, lecz tworzący - według określenia hodowców bydła -
paszę objętościową. Niewielką ilośd błonnika toleruje się w ekstrakcie pomidorowym, gdyż stanowi
on tzw. Farbstofftrager nadający zupie jej pomidorowy kolor. Sam sok jest z natury bezbarwny, z
lekka opalizujący. Ilośd błonnika w ekstrakcie jest ściśle ograniczona i nie może przekraczad 6 procent.
Zagadka była rozwiązana. Okazało się, że byłem kapitalnym osłem, ratując 600 ton pomidorów,
zalegających plac. Wystawione na ostre, sierpniowe słooce, po prostu puściły całkowicie sok, który
zmieszał .się z błotem podwórza. Tego, co pozostało, nie należało w ogóle przerabiad.
Wyjaśniły mi się także niektóre, niezupełnie jasne szczegóły konstrukcji linii: niesłychanie staranne
trzystopniowe przecieranie na przecieraczkach o coraz mniejszych oczkach. Ich zadaniem było
całkowite wyeliminowanie części stałych z pozostawieniem tylko małej ilości barwnika oraz jak
najdokładniejsze wyciśnięcie cennego soku. Zrozumiałem również, dlaczego konstruktor włoski, tak
oszczędny w szafowaniu miejscami, pracy, przewidział aż czternaście stanowisk przy transporterze
sortowniczym. Panienki we Włoszech pracujące przy sortowaniu na pewno nie dzierżyły noży w
rękach i nie bawiły się wycinaniem zielonych miejsc - na taką operację nawet czternaście miejsc
byłoby za mało. Cała konstrukcja transportera umożliwiała oglądanie każdego pomidora ze
wszystkich stron w czasie jego defilady przed panienkami. Pomidor z najmniejszą skazą był
eliminowany i wrzucany do transportera powrotnego. Linia Manziniego była nastawiona na
produkcję ekstraktu najwyższej jakości, lecz wymagała także najwyższej jakości surowca. Nie można
było używad surowca drugiego i trzeciego gatunku, gdyż linia reagowała na to natychmiastowym
obniżeniem wydajności, a co za tym idzie - obniżała zyski producenta.
Znałem już wymagania linii i wiedziałem, jak zapewnid jej warunki uzyskania najwyższej wydajności.
Opracowałem odpowiedni wniosek racjonalizatorski i przesłałem go do CZ-u. Przewidywany czysty
zysk z jednego roku wynosił 3 miliony 800 tysięcy złotych, przewidywana nagroda - niecałe 40 tysięcy
złotych. Nie miałem jej zresztą nigdy oglądad.
W grudniu 1957 roku zwolniono Lampego ze stanowiska kierownika technicznego i przysłano na jego
miejsce inżyniera Słomioskiego. W dwa dni po jego przyjeździe odbyła się w pokoju gościnnym
skromna pijatyka zapoznawcza, podczas której okazało się, że inżynier Słomioski nie był nieznany
notablom kuklioskim. Był na ty z Radziejewskim i Lampem - poznali się na pewnej konferencji i
przypadli sobie do gustu. Słomioski był pupilkiem Radziejewskiego, który oceniając słusznie
beznadziejnośd sytuacji Lampego wolał ściągnąd na to stanowisko swojego protegowanego, niż
dopuścid, aby CZ przysłał swojego kandydata, z którym dogadanie się mogło okazad się kłopotliwe. W
sytuacji fabrycznej nic się nie zmieniło. Faktycznym kierownikiem technicznym pozostał nadal Lampe,
przyjmując nieco skromniejszy tytuł kierownika produkcji. Sam Słomioski mało zajmował się fabryką.
Dzięki moim zimowym studiom problematyki przemysłu owocowego mogłem szybko skontrolowad
fachowy poziom Słonimskiego nie był zbyt wysoki. W gruncie rzeczy Lampe znacznie lepiej znał
problematykę fabryki kuklioskiej i był lepszym niż on fachowcem, poza tym miał tę przewagę, że był
do fabryki szczerze przywiązany, a Słomioskiego jej los nie obchodził zupełnie.
Przyjazd Słomioskiego odciążył mnie pod pewnym względem. Radziejewski przestał mnie wyciągad na
wycieczki do sąsiednich miasteczek, bo znalazł w Słomioskim znacznie lepiej odpowiadającego mu
psychicznie kompana. Niemal codziennie znikali na kilka godzin. Jankowski nie brał udziału w tych
wycieczkach, Lampe rzadko, ja prawie nigdy. Wolałem prowadzid studia socjologiczne w knajpie
kuklioskiej. Przewodnikiem był mi tutaj Kazio, który znał ludzi z całej okolicy. Kazio lubił wypid, lecz pił
umiarkowanie. Towarzystwo jego pozwoliło mi przełamad nieuniknione opory i nieufnośd chłopów do
inżyniera z wielkiego miasta. Wkrótce poznałem prawie wszystkich mieszkaoców Kuklina i prędko
zyskałem ich zaufanie. Dowiedziałem się mnóstwa interesujących szczegółów o ludziach z fabryki.
Były to dla mnie cenne szczegóły. Pozwoliły mi one rozwikład powiązania między istniejącymi klikami i
kliczkami w fabryce. Dowiedziałem się również szeregu intymnych szczegółów życia pozafabrycznego
interesujących mnie członków załogi fabrycznej, lecz te sprawy mało mnie zajmowały. Moi bliźni
kuklioscy interesowali mnie tylko jako członkowie załogi - pod kątem ich przydatności do procesu
produkcyjnego. Ich prywatne życie obchodziło mnie o tyle, o ile rzutowało na ich postępowanie w
fabryce.
Badania te przeprowadzałem dwa lub trzy razy w tygodniu, ale nie trwały one dłużej jak do piątego
kieliszka. Zauważyłem, że informacje uzyskane po piątym kieliszku stawały się bezwartościowe.
Należało wtedy wiad do domu.
W styczniu 1958 roku nastąpiły zmiany w CZ-cie. Naczelny dyrektor został zdjęty ze stanowiska i
wylądował w jakiejś centrali ogrodniczej, a dyrektor techniczny powędrował na wyższe stanowisko do
ministerstwa.
Sprawa ta miała dla mnie pewien niepomyślny aspekt. Obaj panowie byli w pewnym stopniu
zobowiązani wobec mnie za uratowanie ich od ministerialnych gromów, grożących im w razie
niezlikwidowania jesiennej awarii na linii Manziniego - sam przecież dyrektor CZ-u zlecił w czasie
bytności swojej w Kuklinie ubrad wniosek o premię dla mnie w formę wniosku racjonalizatorskiego i
przyrzekł przyspieszyd jego załatwienie w CZ-cie. Nowi ludzie, którzy mieli przyjśd na ich miejsce, już
tych zobowiązao nie mieli. Przeczuwałem, a raczej byłem pewny, że z premii będą nici.
ROZDZIAŁ VII
Kartony z puszkami konserw, mimo moich częstych nalegao, nadal tarasowały pomidorownię i w
okresie, kiedy dysponowałem pewną rezerwą ludzi, nie mogłem ruszyd z robotą. Dopiero w marcu
zakooczono przepakowywanie ekstraktu pomidorowego z beczek do puszek i zwolniono mi salę na
parterze, w której też należało częściowo przebudowad sied. Chciałem się niezwłocznie zabrad do
tego, lecz natrafiłem na cichy, ale zdecydowany opór Stefczyoskiego. Zabrałem go z sobą do sali,
wręczyłem mu szkic i dodatkowo objaśniłem zakres prac, które należało wykonad w tej części sali.
Okazało się jednak, że warsztaty przeciążone są obsługą produkcji, potem szkic zginął itp. Zdałem
sobie sprawę, że Stefczyoski po prostu sabotuje tę robotę i - co tu wiele mówid - rozumiałem go
dobrze. Znalazł się on w niewesołej sytuacji inżynierów, którzy muszą patrzed na to, jak ich następcy
rozbijają dzieło całego nieraz ich życia, a nie zaznał jeszcze radości rozbijania własnego tworu, by
zastąpid go doskonalszym, stworzonym przez siebie. Jest to los każdego inżyniera, który nie dba o
stałe dokształcanie się, by móc nadążyd za postępem technicznym - zawsze grozi mu to, że następca
rozbije jego dzieło jako przestarzałe i bezużyteczne. Całe życie Stefczyoskiego obracało się na
niewielu kilometrach kwadratowych między Kuklinem a sąsiednią cukrownią. Wzorem dla niego stały
się kolejowe wieże ciśnieo - budował więc swoje wieżyczki w Kuklinie na ich wzór, nie wiedząc, że w
świecie zaszły zmiany, że metr sześcienny sprężonego powietrza, zamknięty w żelaznym zbiorniku,
zastąpid potrafi wieżę trzykrotnie wyższą od tych, które oglądał z okien wagonu kolejowego podczas
swych nielicznych wycieczek do Poznania.
Na jednym z kompotowych zebrao w laboratorium zreferowałem na wesoło moje kłopoty z cichą
opozycją Stefczyoskiego. Zdziwiłem się bardzo, gdy po skooczonym zebraniu dyrektor zaprosił mnie
do siebie i zaproponował, że wezwie Stefczyoskiego i zdrowo mu nawymyśla, a nawet wystąpił z
propozycją, abym złożył wniosek o zwolnienie go, gdyby jego upór trwał nadal i gdyby nie
podporządkował się moim rozkazom. Odmówiłem uprzejmie, lecz kategorycznie z kilku względów: po
pierwsze nie mogłem się zgodzid, aby dyrektor wymyślał mojemu pracownikowi w moim zastępstwie.
Potrafię zrobid to sam i robię to, ilekrod wiem, że wymyślanie odniesie pożądany skutek. Zwymyślanie
Stefczyoskiego nie pomogłoby nic sprawie, zaciąłby się jeszcze bardziej w uporze, ryzykując nawet
zwolnienie, a zwolnienie go nie rozwiązałoby problemu. Wśród pracowników Stefczyoskiego nie było
ani jednego, który potrafiłby go zastąpid, znalezienie zaś nowego kierownika warsztatów z zewnątrz
byłoby niemożliwe z powodu braku mieszkania. Sprawę należało rozwiązad inaczej. Pomógł mi sam
Stefczyoski zgłaszając się w ostatnich dniach marca z wnioskiem o wypłacenie mu odszkodowania za
niewykorzystanie urlopu w poprzednim roku. Natychmiast skorzystałem z okazji - odmówiłem
wypłacenia tłumacząc to brakiem funduszu płac i wyznaczyłem mu wspaniałomyślnie całomiesięczny
urlop. Z początku bronił się usilnie, twierdząc - zupełnie słusznie - że fabryka miała byd
unieruchomiona przez cały kwiecieo, a ponieważ w czasie takiego postoju przeprowadza się
zazwyczaj główne remonty, nie może zostawid ludzi przy pracy bez nadzoru. Niemniej uprzejmie,
chod nieco sarkastycznie oświadczyłem mu, że jego wypoczynek jest mi milszy niż pomoc przy
nadzorze nad robotami remontowymi. Zagryzł wargi, przyjął urlop, lecz wiedziałem dobrze, że zapisał
jeszcze jedną kreskę więcej na rachunek swej antypatii do mnie.
Ostatnie dni marca upłynęły na targowaniu się czynników społecznych i kierowniczych o listę osób,
które miały byd zwolnione na okres przestoju fabryki. Ponieważ każdy aktywista miał przynajmniej
dwie czy trzy osoby protegowane, a dyrektor nie potrafił się skutecznie oprzed ich propozycjom,
zatrzymano niepotrzebnie trzykrotnie większą ilośd osób, niż zdrowy rozsądek nakazywał. Zachwiany
wskutek niewykonania planu w pierwszym kwartale fundusz płac zarżnął się w kwietniu z kretesem. .
Fabryka stanęła z dniem 1 kwietnia. Unieruchomiłem kotłownię i jedna grupa pracowników zabrała
się natychmiast do usuwania kamienia kotłowego, druga zaś starannie przeglądała sied parową,
wymieniając uszczelki tam, gdzie było trzeba. Najmniejsza grupa pracowała nad przebudową
instalacji wodnej. Zacząłem od pocięcia palnikiem jednej z wieżyczek Stefczyoskiego. Po opróżnieniu
zbiornika stwierdziłem, że był tak przerdzewiały, iż nadawał się jedynie do pocięcia. Następnie
zabrałem się do przebudowy sieci. W zasadzie praca była zakooczona, pozostało jeszcze podłączanie
punktów odbiorczych do głównej rury obwodowej oraz wycinanie i wyrzucanie z hali wszystkich
zbędnych rur sieci zakładanych całymi latami przez Stefczyoskiego. Wyłącznik pływakowy z pociętej
wieżyczki zastąpiłem automatycznym pneumatycznym wyłącznikiem w hydroforowni. Zakłady
kuklioskie dorobiły się nareszcie nowoczesnej sieci wodociągowej.
Nie obyło się przy tej pracy bez incydentu. Roboty wykonywał pod moim nadzorem zastępca
Stefczyoskiego, główny spawacz Wrzosek. Jego stanowisko w warsztacie było wysoce
uprzywilejowane. Spawał nieźle elektrycznie i acetylenem i dzięki tej umiejętności uchodził za
niezastąpionego i pozwalał sobie na wybryki - pracował, kiedy chciał i jak chciał, z tendencją do
niechlujności, która mi bynajmniej nie odpowiadała. Gdy po wycięciu wieżyczki pokazałem mu, w
którym miejscu ma podłączyd główną rurę doprowadzającą - z odciętego kooca sieci woda ciekła
jeszcze wąskim strumykiem i mogła tak ciec godzinami aż do całkowitego wypróżnienia - i kazałem
mu spawad natychmiast, bez czekania na wyschnięcie, stanął sztorcem twierdząc, że spawnik nie
chwyci na mokrej rurze. Wytłumaczyłem mu spokojnie, że spawad acetylenem można nawet pod
wodą i że niekiedy nawet należy obiekt spawany napełnid wodą. Uparł się, nie wiadomo, czy
skutkiem instrukcji odebranej od Stefczyoskiego, czy w poczuciu własnej nieodzowności. Nie był
jednak Stefczyoskim, którego zwymyślanie nie miało sensu - tu zwymyślanie mogło pomóc. Użyłem
więc sobie na całego - przez dwie minuty przemawiałem doo językiem marynarskim i w ciągu tych
dwóch minut dowiedział się o sobie, że nie jest spawaczem, lecz patałachem. Na dowód pokazałem
mu kilka jego prac niestarannie wykonanych. Bladł i czerwienił się na przemian, bez słowa jednak
podjął palnik i drżącymi rękami zaczął spawad. Udzieliłem mu jeszcze dodatkowych wyjaśnieo co do
odmiennej nieco technologii spawania w podobnych wypadkach i odszedłem pewny, że nie będę
miał już więcej kłopotów z Wrzoskiem.
W pomidorowni nie można było podjąd pracy, gdyż kartony z puszkami tarasowały ją nadal.
Spółdzielnia studniarzy rozpoczęła natomiast pracę przy przebudowie studzien i pompowni.
Powymieniano wszystkie rury ssące na nowe o większej średnicy oraz przełożono wszystkie przewody
ssące według opracowanego schematu, tworząc trzy niezależne od siebie układy ssące, z których
każdy można było wyłączad dla naprawy, bez uszczerbku dla fabryki, której pozostałe dwa układy
dostarczały dostatecznej ilości wody. Prace wlokły się niesamowicie z braku materiałów. Przebudowę
ukooczono w połowie lipca. Przyznad trzeba, że tym razem wykonanie było bardzo staranne i po
uruchomieniu całej hydroforowni i dokładnym jej przebadaniu nie stwierdzono potrzeby
jakiejkolwiek naprawy. Nie było też żadnej awarii aż do kooca mego pobytu w Kuklinie.
W maju fabryka podjęła pracę na nowo - jednakże, z braku owoców, na zwolnionych obrotach.
Zawiodły i truskawki, i czereśnie, i wiśnie. Był to pamiętny rok suszy, która miała trwad do listopada.
Mnie jednak zajmowały głównie pomidory. Okazało się, że widoki na urodzaj są dobre, ponieważ
pomidor podobnie jak jego krewniak ziemniak daje lepsze plony w latach suchych.
Pod koniec maja usunięto wreszcie z pomidorowni kartony z puszkami i mogłem zabrad się do
przebudowania zaplecza samej linii Manziniego. Sezon był już w pełni, druga zmiana była wprawdzie
słabo obsadzona, ale kotłownia i inne urządzenia pomocnicze musiały mied pełną obsadę. Po
dokładnym zbilansowaniu siły roboczej z biedą wyłuskałem trzech ludzi, których mogłem zatrudnid
przy przebudowie.
Stefczyoski po swoim powrocie przekonał się, że sprężone powietrze w hydroforze daje lepsze wyniki
niż jego wymarzona wieża ciśnieo. Widziałem go, jak obchodził najdalsze krany wodne, odkręcał je i z
lekkim niedowierzaniem przyglądał się, jak woda spływała ostrym strumykiem. Czułem jednak przez
skórę, że mnie nienawidzi.
W czasie mego osobistego kierowania całą załogą podczas kwietniowego urlopu Stefczyoskiego
poznałem dokładnie wszystkich pracowników. Zwróciłem wówczas uwagę na pomocnika Wrzoska:
spokojnego, powolnego, lecz bardzo pracowitego robotnika w średnim wieku. Wrzosek, a za nim
Stefczyoski trochę nim pomiatali. Wrzosek w obawie o swój monopol nie udzielał mu żadnych
fachowych objaśnieo, a Stefczyoski zaszeregował go do jednej z najniższych grup płac. Jako spawacz
był samoukiem, spawaczem słabym, mimo że nadawał się na wysoko kwalifikowanego robotnika.
Ustalając na czerwiec podział pracy zostawiłem Stefczyoskiemu Wrzoska ze spawarką elektryczną, a
do pracy przy linii Manziniego zabrałem lekceważonego Nowaka, dodając mu do pomocy dwóch
młodziutkich, przyuczonych ślusarzy. Zamknęliśmy się w czwórkę w pomidorowni i gruntownie
przeoraliśmy całą instalację. Czasu było dużo. Nie potrzebowałem poganiad Nowaka, przesiedziałem
jednak z nim niejedną godzinę, cierpliwie wtajemniczając go w tajniki rzemiosła spawalniczego,
starannie przy tym uważając, aby nie udzielad mu uwag w obecności jego pomocników. Zacząłem od
robót najprostszych, przechodząc do bardziej skomplikowanych i koocząc na sufitowym spawaniu. Z
przyjemnością obserwowałem przekształcanie się warsztatowego popychadła w wykwalifikowanego
rzemieślnika. Obu szczeniaków podporządkowałem mu całkowicie, wydając im polecenia tylko za
jego pośrednictwem. Polepszyło to bardzo jego samopoczucie, nabrał pewności siebie i ubawiło mnie
mocno, gdy pewnego razu odwarknął Stefczyoskiemu, gdy ten po dawnemu próbował nim pomiatad.
Po zakooczeniu pracy posłałem Wrzoska, aby obejrzał sobie solidnie wykooczoną robotę. Nauczka
pomogła - Wrzosek dokładnie obejrzał pracę swego konkurenta i zdał sobie sprawę, że utracił
monopol. Prostym następstwem była wyraźna poprawa jego pracy, spoiny stawały się poprawne i
schludne, a pracy raczej szukał niż unikał.
Z koocem czerwca wywojowałem dla swoich pracowników kilka podwyżek. Dostali je ci, którzy w
czasie kwietniowych remontów najlepiej pracowali. Stefczyoski zaczął się mnie bad, bo wśród jego
ludzi utworzyło się stronnictwo moich zwolenników, odmawiających wykonywania jego poleceo,
jeżeli były sprzeczne z dyrektywnymi zadaniami ustalanymi codziennie rano. Rzecz prosta, nigdy nie
wydawałem żadnych rozkazów bezpośrednio jego pracownikom i czyniłem to tylko w razie jego
nieobecności w fabryce, mimo to jedynowładztwo jego zostało podważone, a skutki tego były
wkrótce widoczne. Moje ranne polecenia wykonywano w pierwszej kolejności. Stefczyoski został
„ujeżdżony”. Rozumnie stosowana starożytna zasada divide et impera okazała się w tym wypadku
niezgorszą metodą scementowania załogi.
Pozostały już tylko do wykonania sprawy porządkowe i mogłem je spokojnie zlecid Stefczyoskiemu.
Przewód ciepłej wody przedłużyłem przez cały plac aż do zbiornika, przy którym umieściłem małą
pompę zasilającą hydro-transporter. Wszystkie te prace wykonał już Stefczyoski, który też pousuwał
resztę zbędnych rur, powyrywał fundamenty spod pomp, a pompy zamagazynował.
ROZDZIAŁ VIII
W lipcu zmarł nieoczekiwanie Lampe - dziesięd dni leżał w szpitalu w J. na obserwacji, po czym
przewieziono go do szpitala w Poznaniu, gdzie natychmiast przeprowadzono operację. Zmarł w kilka
godzin po operacji. Jankowski i Radziejewski przyjęli jego śmierd zapewne z ulgą. W kilkanaście dni po
śmierci nieboraka prokurator umorzył śledztwo toczące się przeciwko nim i Lampemu o sprawę
tajemniczego zniknięcia 20 ton pulpy owocowej. Udało się im! Prokurator widocznie dał się
przekonad, że jedynym odpowiedzialnym winowajcą był właśnie Lampe, który w okresie zniknięcia
pulpy był kierownikiem technicznym fabryki.
Nadciągała jednak nowa burza. Wskutek trwającej suszy zawiodły również zbiory owoców i
wczesnych jarzyn. Planu nadal nie wykonywano. W czerwcu bank zawiesił częściowo wypłaty -
urzędnicy nie otrzymali premii, robotnicy zapłaty za nadgodziny i zanosiło się na to, że bank nie
wypłaci robotnikom nawet normalnych zarobków. Przekroczenie funduszu płac jest jednym z
największych przestępstw z punktu widzenia dyscypliny finansowej. Zjawił się natychmiast inspektor
kontroli Zjednoczenia, przez kilka dni szczegółowo przeglądał cierpliwie wszystkie papierki wydziału
finansowego księgowości i sporządził sążnisty raport. Zapowiedziano zwołanie konferencji KSR-u z
udziałem dyrektora Zjednoczenia.
Dla wtajemniczonych było jasne, że dyrektor i Radziejewski polecą. Nie byłem zupełnie
zainteresowany w tej awanturze. Inspektor kontrolował wprawdzie ostro wydatki finansowe mojego
działu, lecz dzięki nieocenionemu Kaziowi wszelkie podkłady były w idealnym porządku, tak że mój
dział nie był w ogóle wymieniony w protokole. Obserwowałem jednak z dużym zainteresowaniem,
jak obydwaj skazaocy montowali swoją obronę. Jankowski byłby może zrezygnował z obrony i zgodził
się na usunięcie go ze stanowiska, zapewne w cichej nadziei, że dzięki karuzeli dyrektorskiej znajdzie
się dla niego dyrektorskie stanowisko gdzieś bliżej Poznania. Z Kuklinem nic go nie wiązało,
przeznaczone dla niego mieszkanie stało puste, mieszkał w Poznaniu. Radziejewski natomiast był
związany z Kuklinem na śmierd i życie, mieszkał bowiem we własnym domu. Niewielka ilośd
istniejących w okolicy przedsiębiorstw dawała mu mało szans znalezienia równorzędnej posady.
Kuklin stanowił więc dla niego idealną przystao życiową. Jankowski był tylko popychadłem w jego
ręku, faktycznym królem Kuklina był właśnie on - wszystko było do jego dyspozycji, a samochód
służbowy najlepiej znał jego wyjazdy na birbantki. Gdyby musiał opuścid Kuklin, mógł wylądowad
jedynie w PGR-ze, co mu się bynajmniej nie uśmiechało.
Z zaciekawieniem przyglądałem się, w jaki sposób zabrał się do montowania jedności kuklioskiej.
Widząc jego zabiegi, typowałem go na zwycięzcę. Jedynym antagonistą na terenie fabryki był
przewodniczący Rady Zakładowej, który z niewiadomych mi przyczyn serdecznie go nienawidził - na
razie jednak był on w mniejszości, a więc bezradny wobec silnych chodów popleczników
Radziejewskiego. Dwa dni przed sesją KSR-u byłem jeszcze pewien jego zwycięstwa. Radziejewski był
jednym z najinteligentniejszych ludzi, jakich spotkałem. Wiedziałem doskonale, że pobije wszystkich
na głowę, jeżeli znajdzie oparcie w załodze, a załogę uspokoił normalną wypłatą 10 lipca.
Nadszedł dzieo generalnej bitwy. Przyjechał dyrektor CZ-u w towarzystwie personalnika, inspektora
kontroli oraz jakiegoś pana, o którym w kilka minut po przyjeździe cała fabryka wiedziała, że ma byd
następcą Jankowskiego. Przysłuchiwałem się generalnej debacie. Zaczęła się odczytaniem protokołu
pana inspektora, potem zabrał głos dyrektor CZ-u, proponując przedyskutowanie dalszej działalności
Jankowskiego na stanowisku dyrektora. Generalną obronę zapoczątkował Radziejewski, który z dużą
swadą rozprawił się z papierkowymi zarzutami pana inspektora i odwzajemnił się generalnym
atakiem na CZ. Głównymi argumentami, słusznymi pod każdym względem, były: bezwzględne
obcięcie funduszu płac w stosunku do planowanego przyrostu produkcji oraz niemniej bezmyślne
wyznaczenie średniej ceny zakupu na owoce w oparciu o ceny płacone w obfitującym w owoce roku
poprzednim. Uniemożliwiało to wyzyskanie do produkcji całego okresu pojawiania się jednego
rodzaju owoców, skracając go do kilkunastu dni - kiedy ceny rynkowe utrzymywały się na poziomie
wyznaczonym przez CZ. Argumenty były mocne i nieodparte. Zesłana przez niebo susza stanęła po
stronie kuklioskich władców. Radziejewski był zbyt przebiegły, by nie zasygnalizowad zawczasu do CZ-
u faktu niedoboru surowca na rynku i nie domagad się zwiększenia limitu średnich cen, płaconych za
świeże owoce, lecz przyznanie tej podwyżki podniosłoby automatycznie planowy deficyt fabryki.
Asekuranci z CZ-u woleli więc nabrad wody do ust i normalnym .trybem pozostawili listy bez
odpowiedzi. Radziejewski wydobył je teraz i zaczopował kompletnie usta przedstawicielom
szanownego Zjednoczenia.
Dalsza dyskusja miała przebieg niemal normalny. Jeden mówca po drugim najeżdżał na CZ.
Radziejewski okazał się doskonałym reżyserem całej komedii. Przemawiali wyłącznie aktywiści -
postawa robotników była raczej bierna, głos zabrali jedynie dwaj z nich (zdaje się z inspiracji
Barcioskiego), którzy zaatakowali Radziejewskiego i inżyniera Słomioskiego, krytykując ich zbyt częste
wycieczki na libację do gospody. Słomioski uśmiechnął się bezradnie, Radziejewski natomiast
zareagował z miejsca i z zachwycającą wprost bezczelnością oświadczył, że ciążą na nim obowiązki
reprezentowania Zakładu i że trudno mu nie zaprosid na obiad przedstawiciela CZ-u, przyjeżdżającego
na inspekcję i nie poczęstowad go przy tej okazji kielichem. Przedstawiciele CZ-u milczeli jak zaklęci, a
gdy przyszło do podsumowania dyskusji, dyrektor CZ-u prawie płaczliwym głosem prosił o
postawienie konkretnych wniosków w sprawie wyprowadzenia fabryki z kryzysu. Dyskusję
podsumował triumfator Radziejewski. Przyznam, że zrobił to mądrze. Ponowne unicestwienie
protokołu dyrektorskiego było już łagodniejsze w formie, a postawa jego wobec przedstawicieli CZ-u
niemal pokorna.
- Kryzys finansowy powstał jedynie z winy suszy, która uniemożliwiła normalny przebieg produkcji w
bieżącym roku. Klęski tej ani fabryka, ani CZ przewidzied nie mogli. Tegoroczny sezon nie jest jeszcze
stracony. Pozostają pomidory, których urodzaj zapowiada się wprost znakomicie. Obecny tu na sali
inżynier gruntownie przebudował zaplecze linii Manziniego, a złożony przez niego wniosek
gwarantuje znaczne przekroczenie ostrożnie zaplanowanej produkcji ekstraktu pomidorowego.
Nadwyżka uzyskanego ekstraktu powinna w zasadzie wyrównad niedobory poprzednich miesięcy i
wydźwignąd fabrykę z trudności finansowych - zakooczył optymistycznym akordem.
Wszystkie oczy zwróciły się na mnie. Potwierdziłem krótko, że linia Manziniego rzeczywiście powinna
dad znaczną nadwyżkę w stosunku do planowanej produkcji. Zebranie zakooczono. Przedstawiciele
CZ-u nie przyjęli zaproszenia na obiad i odjechali, zabierając z sobą niefortunnego następcę tronu
kuklioskiego.
Nastał okres ciszy po burzy. Wygrana batalia poprawiła samopoczucie triumfatorów. Poskutkowała
tylko krytyka robotników na ostatnim zebraniu - wycieczki do miejscowej gospody skooczyły się i
zostały zastąpione wycieczkami w odleglejsze rejony. Głównym miejscem wycieczkowym stał się
Kalisz, gdzie rozpoczął się sezon malin. Oddział kaliski miał pełny sezon, maliny obrodziły na
plantacjach wyjątkowo obficie. Przeciętnie cztery dni w tygodniu cała dyrekcja Zakładu urzędowała w
Kaliszu, pilnując tamtejszych interesów. Trochę zastanawiało mnie, że konieczny był równoczesny
wyjazd dyrektora, kierownika technicznego i głównego księgowego. Fabryka w Kuklinie została bez
opieki. Sarkał na to przewodniczący Rady Zakładowej, skarżąc się na nieregularne dostawy owoców,
tym bardziej że przez robotników kursujących codziennie z Kuklina do Kalisza dochodziły wieści o
odsprzedawaniu owoców kupcom z Łodzi, w czasie kiedy fabryka macierzysta miała przestoje.
Oddział kaliski wyposażony był w zupełnie nowe urządzenia i nie wymagał praktycznie żadnych
poprawek. Urzędowali tam oczywiście dwaj dyżurni mechanicy. Dwa czy trzy razy musiałem im dosład
pomoc z Kuklina, ale sprawy te przekazywałem Stefczyoskiemu. Sam nie zaglądałem do Kalisza. Czas
spędzałem prawie wyłącznie w fabryce, uzupełniając praktycznie wiadomości z dziedziny
przetwórstwa owocowego, które teoretycznie przestudiowałem zimą. Planowałem rozmaite
ulepszenia, szczególnie z dziedziny automatyzacji procesów produkcyjnych, do których przemysł ten
szczególnie był predestynowany ze względu na duże wymagania higieniczne przy pracy. W sierpniu
zbudowałem eksperymentalny sterylizator tunelowy, ogrzewany i sterylizowany promieniami
pozafiołkowymi. Były to wstępne próby, które zamierzałem zastosowad w całkowicie
zautomatyzowanej aseptycznej dżemowni, urządzonej w piwnicy.
ROZDZIAŁ IX
Zbliżał się termin rozpoczęcia kampanii pomidorowej. Około 20 sierpnia odbyła się krótka odprawa
przygotowawcza, na której rozdzielono główne funkcje. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu szefem
kampanii mianowano Błędzika, nie znającego się zupełnie na linii Manziniego, gdyż w poprzednich
latach pilnował raczej pozostałej produkcji. Oczekiwałem, że wobec śmierci Lampego mnie zostaną
powierzone te obowiązki, ponieważ ja jeden tylko znałem gruntownie kaprysy całej instalacji.
Zabrałem głos i pouczyłem Błędzika o warunkach prawidłowej obsługi linii, szczególnie mocno
podkreślając koniecznośd pełnej obsady wszystkich czternastu stanowisk przy sortowniku rolkowym.
Inżynier Słomioski zaoponował twierdząc, że braki funduszu płac nie pozwalają na pełną obsadę. Bez
trudu zbiłem jego zastrzeżenia dowodząc, że godzinna produkcja linii wynosi 35 tysięcy złotych, a
przy niepełnej obsłudze może spaśd do 20 tysięcy. Korzystniej zatem będzie zmniejszyd obsadę innych
działów, a dad pełną obsadę linii. Słomioski skapitulował i przyrzekł zastosowad się do moich zaleceo.
Następnego dnia zjechała komisja z Warszawy, aby zbadad przygotowanie linii Manziniego do
kampanii. Przewodniczył jej naczelnik inwestycji, Blumentopf. Odgrywał ważniaka, krytykując
wszystko, a w pełni sezonowego bałaganu łatwo było znaleźd odpowiedni do tego obiekt. Oberwało
się i mnie. Kilka dni przedtem nadeszła z Anglii zakupiona przez CZ myjka do szkieł, ważąca około 16
ton. Z wielką biedą przyciągnięto ją dwoma ciągnikami do fabryki, lecz nie można było tak ciężkiego
grata umieścid w magazynie, zawalonym zresztą opakowaniami i gotowym towarem. Ulokowałem ją
pod ścianą w miejscu, gdzie nie mogła nikomu przeszkadzad w czasie kampanii, lecz pod gołym
niebem. Pan naczelnik wpadł na mnie.
- Tak cenne maszyny magazynujecie pod gołym niebem! Wiedziałem, że zna angielski, toteż
wskazałem mu napis na skrzyni. „Opakowanie morskie”.
- Wie pan chyba, panie naczelniku, że opakowanie morskie znaczy niemal tyle co wodoszczelne, gdyż
skrzynia jest wewnątrz obita papą bitumiczną, wystającą zresztą spod przykrywy. Poza tym w skrzyni
znajduje się myjka, do której wlewa się kilkaset litrów gorącej wody z ługiem. Maszyna ta będzie
przez cały swój żywot pracowała w atmosferze pary, będzie codziennie zlewana wodą. Takiej
maszynie kilka kropel sierpniowego deszczyku na pewno nie zaszkodzi.
Obróciłem się na pięcie i zostawiłem go zdębiałego przy maszynie.
Przy próbie całej instalacji wszystko grało jak najlepiej. Instalacja była gotowa do kampanii. W dwa
dni później pod bramą fabryki pojawiły się pierwsze wozy z pomidorami, ale wysypu właściwego
należało oczekiwad dopiero za kilka dni. Skupiono około 100 ton pomidorów. Można było uruchomid
linię Manziniego na cały dzieo. Puściłem ją w ruch osobiście o godzinie szóstej rano, a wieczorem o
dziesiątej wszystkie pomidory były przerobione. Linia dała pełną wydajnośd, zapowiedzianą w
prospekcie. Byłem pewny, że wszystkie moje obliczenia były raczej nieco pesymistyczne i że przy
prawidłowym jej prowadzeniu efekty będą wyższe od zapowiedzianych przeze mnie w złożonym w
CZ-cie wniosku racjonalizatorskim. Dyrektora nie było w fabryce i nie miało go byd przez następne
trzy dni. Wychodząc z fabryki o trzeciej natknąłem się na warszawę gotową do podróży. Wsiadali do
niej inżynier Słomioski i kierownik zakupów.
- Dokąd ta wycieczka, panowie?
- Do Sochaczewa po pomidory dla pana.
- Dobrze, lecz nie kupujcie więcej niż 500 czy 600 ton, i to dobrych.
- Będzie pan miał dobrych pomidorów w bród.
Pojechali. Nie było ich trzy dni, ale już następnego dnia nadeszły pierwsze wagony pomidorów. Gdy
przywieziono pierwsze skrzynki, struchlałem - pomidory były zaparzone. Sok sączył się ze skrzynek
obficie, a to, co w nich pozostało, nadawało się jedynie na paszę dla świo, a nie do przerobu,
zwłaszcza na linii Manziniego. Przerażony pobiegłem na dworzec. Nadeszło dziesięd krytych wagonów
z podobnym owocem. Właśnie wyładowywano jeden z nich. Był po sufit wypełniony skrzynkami z
cieknącymi pomidorami, niezgodnie z przepisami, które przewidują, że owoce powinny byd
przewożone w wagonach przewiewnych i załadowane do połowy ich wysokości. Kazałem otworzyd
drugi wagon -; wionął kwaśny odór fermentujących owoców. Wróciłem do fabryki, odszukałem
Błędzika i zażądałem, aby natychmiast zareklamował nadesłane pomidory i odesłał je do Sochaczewa.
Odpowiedział mi, że ma odmienne dyrektywy i zamierza po południu uruchomid linię. Zwróciłem się
do Radziejewskiego z tym samym żądaniem. Odparł, że na reklamację jest niestety za późno, gdyż
pierwsze pomidory zostały zamówione telefonicznie, faktura już nadeszła i dokonano przelewu.
Byłem zdumiony. Wyjątkowo szybko dokonano tego przelewu!
Do powrotu dyrektora nie można było nic zrobid. Próbowałem interwencji u przewodniczącego Rady
Zakładowej i zarazem członka egzekutywy powiatowej. Wzruszył bezradnie ramionami i oświadczył,
że niestety, do powrotu dyrektora nie może nic zrobid, lecz będzie interweniował natychmiast po
jego powrocie. Byłem bezradny. Przez dwa dni chodziłem osowiały po fabryce. Los odegrał się za
Stefczyoskiego - musiałem i ja bezsilnie przypatrywad się, jak rozbijano mi pracę całego roku. Zamiast
oczekiwanych 22 ton dziennie linia Manziniego dała pierwszego dnia tylko 12 ton ekstraktu,
następnego dnia - 13 ton. Stwierdziłem jednak, że tego dnia wsypano do spławiaka kilkanaście ton
świeżych pomidorów, przywiezionych przez pierwszych dostawców kuklioskich. Trzeciego dnia
przyjechał dyrektor. Zaprowadziłem go do spławiaka i pokazałem mu ów gnój płynący na linię.
Zapytał, co według mnie należy zrobid.
- Sprzedad to świostwo na paszę dla świo, a do linii podawad tylko zdrowe pomidory, których mamy
dostateczną ilośd - i wskazałem rzędy wozów z owocem czekających przed fabryką na rozpoczęcie
skupu.
- Nie można 4,5 miliona złotych spisad na straty, to pachnie prokuratorem - powiedział przerażony. -
Nie ja je kupowałem - ciągnął dalej - kupił je Słomioski.
W jednej chwili wszystko stało się dla mnie zrozumiałe. Nie rozmawiałem z dyrektorem paostwowego
przedsiębiorstwa, lecz z szefem prywatnej „spółki” rzeczywistych właścicieli Kuklina, którym forma
przedsiębiorstwa paostwowego dawała monopol na nieograniczony wyzysk społeczeostwa.
Mechanizm tej działalności był bardzo prosty. Cenniki paostwowe różniczkują ceny owocu, dzieląc go
na trzy gatunki. Na punktach skupu skupuje się olbrzymie ilości owoców gorszych, płacąc za nie
najwyższe ceny, a różnicę dzielą między siebie plantatorzy oraz personel punktów skupu. Plantator
otrzymuje jedynie drobny procent od zakupu, gros zabiera personel punktu. Sklepikarze jednak nie są
tak naiwni, by płacid najwyższe ceny za owoc gorszego gatunku. Na punktach skupu gromadzą się
więc olbrzymie ilości owoców, na które nie ma nabywców. Zjawiają się. wówczas dyrektorzy
paostwowych fabryk i kupują wybrakowany towar, płacąc najwyższą cenę, oczywiście za
odpowiednim udziałem w doli, zainkasowanej poprzednio przez kierownika skupu. Owoc ten wędruje
później do kotłów i tam przepada bez śladu, trudno bowiem w marmoladach lub ekstrakcie
rozpoznad jego gatunek. Interes pewny i bezpieczny. Najważniejsze, aby owoc zniknął jak najprędzej
w kotłach.
Dyrektor zmieszał się pod -moim wzrokiem, wreszcie odszedł. Wyszedłem z fabryki i udałem się
prosto do knajpy, uczułem bowiem gwałtowną potrzebę spłukania niesmaku po ostatnim
rozmyślaniu. W knajpie trafiłem na zebranie rozjątrzonych plantatorów kuklioskich. Od chwili gdy po
awarii uruchomiłem ponownie linię Manziniego i uratowałem im ciężkie pieniądze za pomidory
sprzedane fabryce, plantatorzy nabrali do mnie zaufania i od razu wytoczyli swoją sprawę. Cenę
skupu ustalił dyrektor Jankowski na 2 złote, szantażując chłopów olbrzymią ilością pomidorów
sochaczewskich. Zadzwoniłem do Centrali Ogrodniczej w J. i spytałem o cenę, płaconą przez nich.
Płacili również 2 złote. Poznałem niezawodny talent Radziejewskiego - trust skupu owoców działał
sprawnie.
Napadła mnie nieprzezwyciężona ochota spłatania figla trustowi. Poradziłem chłopom, aby całą
gromadą (było ich około piętnastu) poszli do Jankowskiego i oświadczyli mu, że o ile natychmiast nie
ustali przyzwoitej ceny za pomidory, pojadą wszyscy do Jarosławca, sprowadzą do Kuklina
prokuratora i w jego obecności poproszą O. wyjaśnienie, dlaczego w Sochaczewie za zgnojone
pomidory płacił po 4,50, a im za zdrowy owoc chce zapłacid tylko po 2 złote. Poszli. W czasie ich
nieobecności układałem nowy kamyczek w mojej mozaice kuklioskiej: średnia cena skupu
wyznaczona przez Zjednoczenie wynosiła 3 złote, jeżeli więc Jankowski zakupił w Sochaczewie 1,5
miliona kilogramów pomidorów po 4,50, musiał dla utrzymania się w średniej cenie zakupu zapłacid
w Kuklinie za 2 miliony kilogramów po 2 złote. Zanim minęła godzina, chłopi wrócili do knajpy
zadowoleni - Jankowski ustąpił z miejsca i podwyższył cenę na 3,50. Pojawiła się wódka, a po godzinie
zabrakło jedzenia w kuchni.
Wieczorem poszedłem do fabryki. Gdy wszedłem do linii Manziniego, zobaczyłem przy sortowniku
śpiącą babuleokę, a na transporterze rolkowym unosiły się stosy zgnojonych pomidorów. Przy
spławiaku spotkałem Słomioskiego. Załoga przy spławiaku była nieomal podwojona, pilnował jej
osobiście Słomioski. Zwróciłem mu uwagę, aby zwolnił nieco tempo, gdyż przy tak bezmyślnym
waleniu pomidorów do linii mogą trzasnąd sita w przecieraczkach, które dla uzyskania tej samej ilości
ekstraktu musiały przetrzed więcej niż podwójną ilośd owoców. Co dwie lub trzy godziny trzeba było
wyjmowad z pompy gwoździe, odłamki desek i inne śmieci, a nawet kamienie wrzucane do niektórych
skrzynek dla wyrównania wagi. Jedyna śpiąca babuleoka przy sortowniku nie mogłaby ich
wysortowad, nawet gdyby cierpiała na bezsennośd. Rzecz prosta, Słomioski nie posłuchał ostrzeżenia i
już w trzy dni później trzasnęło pierwsze sito. W ciągu trzech godzin wymieniłem je na zapasowe, ale
postój ten kosztował fabrykę 100 tysięcy złotych.
Następnego dnia przyjechała przedstawicielka CZ-u, inżynier agronom, celem ustalenia normy zużycia
świeżych pomidorów na jeden kilogram ekstraktu. Przyprowadziła ją do mnie pani Lesia, abym jej
wyjaśnił zasadę pracy linii Manziniego i pomógł przy ustaleniu normy. Doradziłem jej, aby wróciła do
Warszawy i odłożyła ustalenie normy do przyszłego roku. Normę bowiem dla linii Manziniego należy
ustalid dla świeżych pomidorów, a świeże pomidory nie będą w tym roku przerabiane wobec
olbrzymiego zakupu zgniłych, które przeciera się obecnie. Nawet świeże pomidory zakupione na
miejscu zaczynają się psud, czekając na swoją kolej przerobu, i gdy dojdzie do przerabiania ich, będą
się znajdowały w stanie rozkładu. Zatroskała się nieboraczka i zwróciła się telefonicznie do Warszawy
o dalsze instrukcje. Przysłano jej do pomocy niefortunnego inspektora, który tak sromotnie przegrał
batalię z Radziejewskim. Cóż, kiedy znał się tylko na papierkach, a nie na pomidorach. Wpadł chyba
na najgłupszy pomysł - sortowania pomidorów i ustalenia normy na podstawie jednodniowego
przerobu wysortowanych, mniej więcej dobrych pomidorów.
Unieruchomiono produkcję i strąbiono wszystkie niewiasty do sortowania tysięcy ton pomidorów na
placu fabrycznym. Zaczęła się niesamowita kołomyjka. Inspektor uparł się, aby ustalid ilośd
wybrakowanych pomidorów, potrzebnych do protokołu, który już w duchu zaczął pisad. Pieczołowicie
wysortowane za dnia pomidory w nocy ginęły w spławiaku. Przez trzy dni męczył się nieborak na
próżno i nie mógł zebrad potrzebnego materiału. Wpadł wreszcie na pomysł, aby sprowadzid
posterunek MO, który miał dopilnowad wysortowanych pomidorów. Biedny milicjant nie bardzo
potrafił odróżnid dobre owoce od złych i wysortowane zgniłki znowu powędrowały w nocy do
spławiaka.
Śmieszyła mnie ta cała awantura, mimo że współczułem inspektorowi. Pocił się chłop niesamowicie
na ostrym słoneczku sierpniowym, dozorując kobiety sortujące braki potrzebne do protokołu.
Podszedłem do niego i poradziłem mu, aby zdobył się na męską decyzję i rozprzedał całe to świostwo
okolicznym chłopom na paszę dla świo po 50 groszy za kilo. Mógł w ten sposób uzyskad około 600
tysięcy złotych, gdyż chłopi niewątpliwie rozkupiliby natychmiast tę bryję. Tłumaczyłem mu, że
podnoszenie stopy życiowej kuklioskich świo też się w sumie paostwu opłaci, bo mięso świo
karmionych pomidorami nabiera przyjemnego smaku. Niestety, uważał to biedak za ironię i nadal
sortował swoje pomidorki - a ja mówiłem zupełnie poważnie.
Ostatecznie sprawę rozwiązał Radziejewski. Trzeba przyznad, że miał głowę. Nadchodziły ostatnie
wagony sochaczewskich pomidorów. Do otwarcia ich wydelegowano miejscowego pihowca, który na
podstawie węchu zadecydował, że pomidory nadesłane z Sochaczewa nie są pełnowartościowe, i
ustalił obniżkę wartości o 10 procent. Dowiedziałem się o tym od Słomioskiego, który z dumą
przedstawił mi orzeczenie PIH-u, reklamując się jako dobry gospodarz, który zyskał dla Zakładu około
300 tysięcy złotych. Roześmiałem mu się w nos. Przedłożył ten sam papierek inspektorowi - dla niego
był on wystarczający.
Skooczyło się nocne wrzucanie pomidorów do spławiaka - był papierek. Inspektor mógł nareszcie
wysortowad kilkanaście ton swoich wybrakowanych pomidorów i ustalid normy. W dniu tym
uzyskano 19 ton ekstraktu - mimo potwornej lichoty wysortowanych pomidorów wydajnośd skoczyła
z miejsca prawie o 50 procent. Inspektor z triumfem pokazał mi ustaloną przez siebie normę.
Wyśmiałem ją tłumacząc mu cierpliwie, że nieomylny dla niego papierek jest czystym picem i
fotomontażem. Sprawa powędruje niewątpliwie do arbitrażu i niezależnie od orzeczenia sądu
arbitrażowego zostanie umorzona, przy czym najprawdopodobniej Kuklin zapłaci również za
wybrakowane pomidory, gdyż zaniedbał odesłania ich dostawcy. Wybrakowane pomidory zostały już
tym razem oficjalnie za dnia wrzucone do spławiaka za zgodą inspektora, którego przekonano, że
najlepszym sposobem zużytkowania, paszy dla świo jest przerobienie jej na pokarm dla ludzi. Ex post
dowiedziałem się od sympatycznej pani inżynier z CZ-u, że najwybitniejszym argumentem wobec
nieszczęsnego inspektora była decyzja prokuratora w J., do którego inspektor zwrócił się o pomoc,
gdy nadzór milicyjny zawiódł. Pan prokurator orzekł podobno, że szybkie przerabianie zepsutych
pomidorów jest dowodem mądrości kierownika Zakładu ratującego mienie paostwowe od spisania
go na rachunek strat. Był to wesoły prokurator, który bardzo lubił umarzad sprawy.
Mnie w tym wszystkim obchodziła inna sprawa. Zależało mi na dokładnym naukowym stwierdzeniu,
jaki był właściwie procent dobrych pomidorów w owej masie gnoju pomidorowego, wrzucanej do
spławiaka. Wymiary polarymetryczne były tutaj całkowicie bez znaczenia. Miernikiem mogła byd
jedynie ilośd błonnika zawartego w ekstrakcie, której górną granicę ustalały normy eksportowe na 6
procent. Przekroczenie tej granicy było idealnym matematycznym miernikiem stosunku pomidorów
dobrych do złych. Gdyby zawartośd błonnika w ekstrakcie skoczyła do 12 procent, byłoby to
naukowym dowodem, że 50 .procent pomidorów dobrych zmieszano z taką samą ilością pomidorów
całkowicie pozbawionych soku, a więc stanowiących jedynie paszę objętościową dla bydła.
Zwróciłem się o pomoc do pani Lesi. Unikając mego wzroku orzekła, że laboratorium nie jest na razie
w stanie przeprowadzid tego rodzaju badao. Domyśliłem się, że biedaczka bała się, nie wiedziała
przecież, że nie mam najmniejszego zamiaru iśd z wynikami jej badao do prokuratora. Nie wiedziałem
zresztą, że za uchylonymi drzwiami sąsiedniego pomieszczenia znajdował się Słomioski. Poprosiłem
więc tylko, by przygotowała mi kilka próbek ekstraktu o wiśniowej barwie i kilka zlewek, gdyż
zamierzam przeeksperymentowae własną metodę badao.
Sam nie chciałem pobierad próbek, aby nie robid niepotrzebnego alarmu. Zaczęła się bowiem polka z
ekstraktem. Ilośd benzoesanu sodu zamagazynowanego przed sezonem była niedostateczna do
neutralizacji całej ilości produkowanego ekstraktu pomidorowego. Po porozumieniu się z głównym
odbiorcą ekstraktu, przemysłem rybnym na wybrzeżu, który używał go do produkcji konserw rybnych
w tomacie, częśd ekstraktu neutralizowano przy pomocy zwykłej soli kuchennej, do pozostałych partii
wyprodukowanego ekstraktu dodawano wprawdzie benzoesan sodu, lecz w ilościach
niedostatecznych. Rezultatem tego niedoboru oraz używania do produkcji owoców zakażonych w
wysokim stopniu pleśniakami było to, że w ciągu trzech dni po wyprodukowaniu ekstrakt pokrywał
się gęstym laskiem pleśni, okazalszym, niż kiedykolwiek widziałem. Całośd ekstraktu musiała po
zeskrobaniu warstewki pleśni wędrowad z powrotem do sterylizatora, co w dalszym ciągu pogrążało
fundusz płac, a ponadto obniżało wydajnośd linii Manziniego, mimo że ową sterylizację Słomioski
starał się przeprowadzad w czasie codziennych dwugodzinnych przestojów, koniecznych do umycia
linii. Wskutek zwiększonej ilości błonnika w ekstrakcie wyparka pierwszego stopnia wysiadała już po
dwóch zamiast po siedmiu dniach, po których wysiadała normalnie przy stosowaniu pomidorów
świeżych. Ilośd przestojów, spowodowanych koniecznością skrobania rurek podgrzewacza parowego,
wzrosła więcej niż dwukrotnie, a każda godzina przestoju kosztowała 35 tysięcy złotych.
Udzieliłem wówczas Słomioskiemu jedynej rady, której niezwłocznie posłuchał. Zaczął na gwałt
wysyład ekstrakt do Szczecina, Gdaoska i Gdyni - były to chyba jedyne przedterminowe dostawy
surowca, jakie przemysł rybny wówczas otrzymał. Ekstrakt o wiśniowym kolorze tak szybko znikł z
fabryki, że zabrakło mi surowca do przeprowadzenia zamierzonych badao. Słomioski wpadł zresztą na
doskonały koncept mieszania pomidorów: do spławiaka wrzucano równocześnie pomidory oklapłe i
zdrowe, pochodzące ze świeżych, codziennych zakupów. Wydajnośd linii Manziniego wzrosła i wahała
się w granicach 16-17 ton ekstraktu dziennie.
ROZDZIAŁ X
W pierwszych dniach września po raz pierwszy w życiu zaproponowano mi łapówkę. W tym czasie
właśnie nadeszły ostatnie pomidory z Sochaczewa, zakupione przez Kuklin. Prócz tego Sochaczew z
własnej inicjatywy nadesłał jeszcze 15 ton owocu bez zamówienia, pewny życzliwego przyjęcia
ochłapów pomidorowych. Razem z przesyłką przybył z Sochaczewa przedstawiciel tamtejszego
punktu skupu. Radziejewski kazał odesład nie zamówiony transport, powołując się na moje
orzeczenie, dyskwalifikujące pomidory do przerobu. Nie wiem, który z kompetentnych czynników
poradził sochaczewskiemu przedstawicielowi porozumienie się ze mną. Zrobił to bardzo oficjalnie,
gdy stałem przed wejściem do budynku administracyjnego. W chwili gdy rozmawiałem z Błędzikiem i
Barcioskim, prosił mnie, bym zakwalifikował pomidory do przerobu i podjął się nadzoru nad
wyładowaniem transportu za cenę aż 5 tysięcy złotych. Popatrzyłem na niego z politowaniem i
wybuchnąłem śmiechem. Wytłumaczyłem mu uprzejmie, że zakwalifikowanie pomidorów nie należy
do kompetencji głównego mechanika, że w tej sprawie trzeba zwrócid się do kierownika
technicznego, który bardzo lubi nadzorowad ładowanie transportów, jak to robił kilka dni temu w
Sochaczewie. Gdy odchodził, nieco zbity z tropu, w kierunku, który mu wskazałem, Błędzik pokiwał
głową z dezaprobatą.
- Powinien pan przyjąd, panie inżynierze, należy się panu też coś zarobid. Uśmiechnąłem się tylko, nie
próbując mu tłumaczyd, że nawet gdyby ich nie było ze mną, również nie przyjąłbym oferty
socjalistycznego kapitalisty z Sochaczewa.
Poszedłem do Radziejewskiego. Siedział osowiały - znał doskonale- stan finansowy przedsiębiorstwa i
wiedział, że dni jego pobytu w Kuklinie były policzone. Po prostu przeholowali - rok był ubogi w
owoce, a tego rodzaju afery można przeprowadzad tylko wówczas, gdy owoców jest nadmiar. W
bieżącym roku zawiodły kolejno truskawki, czereśnie i wiśnie. W początkach sezonu nie zarobili nic,
musieli kupowad wszystko po cenach dyktowanych przez plantatorów. Maliny obsypały już obficie i
wtedy oni byli górą - dlatego też cała trójka pilnowała sprawiedliwego podziału doli w kaliskich
punktach skupu, nie troszcząc się zupełnie o Kuklin, gdzie z powodu braku owoców niemal codziennie
notowano przestoje, które tak denerwowały Barcioskiego.
Dzięki moim knajpowym badaniom socjologicznym dowiedziałem się, w jaki sposób tam grasowali.
Dochodziło do tego, że niektórzy chłopi likwidowali założone dużym kosztem plantacje malin z
powodu niskich cen, jakie im dyktowano. Częśd zbiorów sprzedawali do Centrali Ogrodniczej, zamiast
przerzucid je do przeróbki w zakładach kuklioskich, co dyrekcji słusznie wytykał Barcioski, pilnujący
produkcji w Kuklinie.
Dola z jednego tylko owocu była jednak zbyt niska, by na niej poprzestad, stąd ich wielki „skok
pomidorowy”. Słomioski z szefem zakupu wyjechali do Sochaczewa, przedmieścia europejskiej stolicy
kantów, gdzie łatwo dogadad podobne interesy. Brali tam na pewno wyższe pensyjki niż ta, którą
zaofiarowano mi w Kuklinie za dopilnowanie rozładowania. Gdyby kupiono tylko 200 ton
(potrzebnych na przedterminowe uruchomienie linii Manziniego) po jakiejś uczciwej cenie, sprawa
byłaby w porządku - linia przerobiłaby, je w ciągu dwóch czy trzech dni, a potem świeże pomidory z
Kuklina zagwarantowałyby przebieg kampanii. Uratowany byłby zarówno plan produkcyjny, jak i plan
akumulacji i wyrównane niedobory funduszu płac. Niepotrzebnie zakupiono 1,5 miliona kilogramów i
zapłacono za nie po 4,50 za kilogram (im wyższa cena, tym wyższa dola), i to za pomidory, których
przydatnośd dla linii Manziniego równała się niemal zeru. Przerobienie tej masy musiało zająd
dziesięd, może dwanaście dni, a w tym czasie świeże pomidory kuklioskie, czekające na słoneczku
sierpniowym na swoją kolej, puszczały soki upodabniając się do pomidorów sochaczewskich.
Wydajnośd linii Manziniego była pogrzebana na cały okres kampanii. Dzienne straty, spowodowane
niską wydajnością linii, wynosiły około 300 tysięcy złotych, co przy trzydziestodniowym sezonie dało
okrągłą sumę 9 milionów niedoborów w planie produkcyjnym. Dalsze straty, spowodowało
przepłacenie zgniłych pomidorów oraz mój figiel spłatany Jankowskiemu.
Radziejewski nie mógł utrzymad się w ustalonej przez CZ cenie 3 złotych za kilogram i wiedział, że
przypłaci to posadą. Fundusz płac pogrzebał do reszty inspektor z CZ-u głupim pomysłem sortowania
pomidorów, przy którym zatrudnił około pięddziesięciu kobiet. Pozwoliło to wprawdzie na ustalenie
fałszywej normy, ale nie przysporzyło ani jednego kilograma produkcji. Dyrektor stworzył sobie alibi,
znikając z Kuklina w czasie pierwszych dni kampanii. Słomioski wyrobił sobie chody w CZ-cie dzięki
neutralnemu zachowaniu w czasie letniej kampanii, kiedy to Radziejewski pobił na głowę
przedstawicieli CZ-u i zmusił ich do odwrotu. Zakarbowali to sobie dobrze i czekali na jego potknięcie.
Radziejewski miał wszelkie powody do osowiałości, bo przekroczenie funduszu płac gubiło go
bezpowrotnie. Zapytał mnie o radę. Mimo że nie mogłem wykrzesad nawet iskierki współczucia,
udzieliłem mu rady ze względu na załogę fabryczną. Można było jeszcze uratowad plan produkcyjny
przedłużeniem kampanii o dziesięd dni. Zbliżał się szczytowy okres wysypu pomidorowego i chłopi już
bez pretensji przyjmowali cenę 2 złotych za kilogram. Poradziłem mu, by w stojących pustką
chłodniach kaliskich zmagazynował około 1,5 miliona kilogramów pomidorów. Była to z mej strony
nieco ryzykowna rada, ale dostatecznie dokładnie zapoznałem się już z problematyką przetwórstwa
owocowego w okresie studiów zimowych, aby odważyd się na nią. Radziejewski pobiegł natychmiast
do Słomioskiego i Jankowskiego i przedstawił im moją propozycję jako swoją własną, toteż przyjęli ją
z entuzjazmem. Zorganizowano na dworcu punkt skupu. Na terenie fabryki zapanowała cisza. Był tam
wprawdzie zmagazynowany dwudziestodniowy zapas pomidorów, lecz świeże pomidory ładowano
na dworcu wprost do wagonów i przesyłano do chłodni kaliskiej. Zwiększało to koszt surowca o cenę
podwójną transportu i o koszt chłodzenia, lecz przy niskiej cenie surowca w okresie szczytowego
wysypu wzrost ten utrzymywał się w możliwych granicach. Nie martwiło to zresztą specjalnie nikogo,
gdyż odgórnie kontroluje się tylko fundusz płac i kilka mniej ważnych składników - przy pozostałych
zaś składnikach kosztowych można śmiało i bezkarnie wyrzucad pieniądze.
Niestety, ten mój dobry plan sknocił Słomioski zupełnie. Nie wiedział, że pomidory należy schładzad
płytko, w temperaturze 4 do 5 stopni C, i polecił je głęboko zamrozid. Gdy po skooczonym sezonie
zaczęły nadchodzid pierwsze transporty pomidorów z chłodni, były to bryłki czerwonego lodu, które
nie zdołały rozmrozid się w czasie kilkugodzinnej jazdy koleją. Porozrywane lodem tkanki
pomidorowe nie nadawały się absolutnie do przerobu w linii Manziniego.
Biedny Radziejewski miał wybitnie pechowy okres w Kuklinie, gdyż niespodziewanie pojawił się
kontroler z CZ-u celem przeprowadzenia kontroli magazynów. Gdy zaczął naciskad głównego
magazyniera, ten ostatni zwymyślał go. Inspektor odwołał się do Warszawy i wezwał komisję pod
przewodnictwem pechowego inspektora. Urządzono w Kuklinie zadmienie słooca, czyli zamknięcie
interesów w biały dzieo. Unieruchomiono fabrykę na dwa dni i sporządzono generalny remanent.
Wyskoczyły oczywiście manka, zabrakło około 20 ton ekstraktu pomidorowego, kilka ton pulpy
owocowej i kilkaset kompotów i dżemów. Inspektor znalazł wreszcie okazję do odegrania się za swoją
lipcową klęskę. Sprawa powędrowała do prokuratury.
Byłem ciekawy sztuczek Radziejewskiego, przy pomocy których wygimnastykuje umorzenie śledztwa.
Miał jednak sprawę utrudnioną, gdyż prokurator w pierwszym impecie zamknął obu magazynierów:
magazyniera głównego i magazyniera pulpy owocowej. Magazynierem pulpy owocowej był syn
Barcioskiego, który na miesiąc przed nieszczęsną rewizją zdał magazyn pulpy swemu następcy w
całkowitym papierkowym porządku. Oczywiście zamknięcie obu magazynierów nie miało wielkiego
sensu, gdyż magazynu pulpy, odpowiadającego wymogom prawnym, nie było w fabryce - zarówno
pulpa owocowa, jak i ekstrakt pomidorowy były magazynowane na wolnym powietrzu bez żadnego
zamknięcia i wystarczyło lekkie przekulanie kilku beczułek z jednej lub z drugiej strony podwórza, by
powstawały po nich manka bądź nadwyżki magazynowe.
Kontrola przeprowadzona w pełnym rozgardiaszu sezonowym była wielkim nonsensem. Radziejewski
nie miał po prostu czasu, aby dopilnowad wszystkich papierów, które byłyby w najlepszym porządku,
gdyby kontrola nastąpiła w trzy tygodnie po sezonie. Faktem jednak było, że magazynierów
zamknięto, mimo że pierwszy lepszy adwokat wyciągnąłby obu delikwentów, prostym zaś
następstwem tego byłoby zamknięcie trzech „królewiąt” jako odpowiedzialnych za bałagan w
fabryce. Powstał zawiły dylemat prawnej odpowiedzialności za kulanie beczek. Przekulanie kilku
beczek na jedną stronę podwórza poprawiało stan magazynu, co uniewinniało odpowiedzialnego zao
Radziejewskiego, pogarszało natomiast sytuację Słomioskiego, który nie mógł wyliczyd się z produkcji.
Aby się wyliczyd z produkcji, musiał Słomioski przekulad znowu kilka beczułek na stronę produkcyjną.
Wesołe kulanie beczułek odbywało się w nocy, rano zaś toczyły się ostre dyskusje między dotychczas
zgodnymi akcjonariuszami spółki kuklioskiej.
Barcioski zabrał się do walki o wyswobodzenie syna i ostro atakował Radziejewskiego. Nieszczęsny
Jankowski znikł z fabryki i przesiadywał w prokuraturze starając się o uwolnienie obu delikwentów.
Gwarantował słowem i na piśmie uczciwośd obu, wiedząc doskonale, że Barcioski wie może zbyt
mało, aby uwolnid syna, lecz wystarczająco, aby synowi zapewnid towarzystwo do brydża.
Współoskarżony Błędzik, jako odpowiedzialny za punkt skupu pulpy truskawkowej i kierownik
produkcji ekstraktu pomidorowego, odpowiadał z wolnej stopy. Sytuacja jego była jednak najbardziej
tragiczna, gdyż już rok temu zafasował wyrok z zawieszeniem za wielkie manko kilku ton cukru.
Nieco silniejszy nacisk ze strony CZ-u mógłby rozładowad ciężką atmosferę kuklioską, lecz CZ znalazł
się również w kropce. W jednej z fabryk na Dolnym Śląsku wybuchła dośd głośna afera moszczu
wartości około 2 milionów złotych, na Pomorzu zaś zniknął główny księgowy z 300 tysiącami złotych,
mówiono też wiele o drugiej linii Manziniego, instalowanej gdzieś w Płockiem. Stąd to, na polecenie
CZ-u, przysłano do Kuklina dodatkowo 600 ton nie zamówionych i już ociekłych pomidorów, ku
wielkiej uldze Słomioskiego, który tym samym uzyskał ciche rozgrzeszenie zakupu sochaczewskich
zgniłek. Bez protestu, z wielką radością przyjął te 600 ton i zwrócił się do mnie z prośbą o
uruchomienie dwóch dodatkowych przecieraczek, ponieważ linia Manziniego nie mogła przerobid
tego dodatkowego cezetowskiego prezentu. Zamierzał przetrzed pomidory na zwykłych
przecieraczkach, a uzyskany przecier magazynowad w tankach, pustych na skutek braku innych
owoców. Wzruszyłem ramionami i w dośd ostrych słowach powiedziałem mu, co myślę o
przyjmowaniu tego rodzaju prezentów. Zmontowałem jednak potrzebny mu zespół maszyn,
zastrzegając się w ostrej formie, że tego przecieru w żadnym wypadku nie puszczę na linię
Manziniego, gdyż miał byd neutralizowany kwasem siarkowym, który w ciągu kilku dni zniszczyłby mi
obie pompy próżniowe.
CZ nie miał żadnego interesu w rozdmuchiwaniu czwartej afery, tym razem w Kuklinie. „Wystarczył
mały kozioł ofiarny. .Radziejewski był zatem nieodwołalnie zgubiony. Dzięki jednak dobroduszności
CZ-u sprawa wlokła się, a wesoły prokurator z J. też się nie spieszył.
Z koocem września zwolniono obu magazynierów, którzy mieli odpowiadad nadal z wolnej stopy.
Dyrektor Jankowski przyjął ich natychmiast do pracy. Było to 30 września rano. O godzinie dziewiątej
dyrektor Jankowski zniknął znowu z Kuklina, a o godzinie dwunastej zjawiła się jego sekretarka,
wręczając mi formalne trzymiesięczne zwolnienie z pracy. Pierwszy raz w życiu zostałem wyrzucony z
pracy, przez dwadzieścia pięd poprzednich lat odchodziłem zawsze na własne żądanie. Przeczytałem i
bez słowa podałem je siedzącemu naprzeciw mnie Kaziowi. Zbladł. Dla niego było to niespodzianką,
dla mnie - nie.
ROZDZIAŁ XI
Wieśd o zwolnieniu mnie rozeszła się lotem błyskawicy po fabryce i wywołała ogólną konsternację.
Pół godziny później zjawił się u mnie Barcioski proponując, abym odwołał się do Rady Zakładowej,
przyrzekając szybkie zwołanie zebrania i rozpatrzenie mojego wniosku. Napisałem odwołanie i
oddałem mu je bez jakiejkolwiek nadziei na pozytywne załatwienie. Barcioski nic mógł zadzierad z
dyrektorem: syna jego wprawdzie zwolniono, lecz śledztwo nie było jeszcze umorzone. Wiedział
doskonale, że zwolnienie obu magazynierów nastąpiło na skutek zabiegów Jankowskiego, który
gorąco się o to ubiegał, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że jawna rozprawa oraz
przesłuchiwanie świadków mogło i dla niego skooczyd się grubszą awanturą. Barcioski miał zatem
ręce związane i mógł interweniowad tylko nader dyplomatycznie.
Dośd nieoczekiwanie dla mnie Kazio wziął delegację do Warszawy, aby załatwid jakieś nie bardzo
uzasadnione sprawy. Domyślałem się, że chce wywoład interwencję odgórną. Po dwóch dniach wrócił
zgnębiony, przywiózł mi jednak kilka dośd istotnych nowinek. Okazało się, że podczas podróży do
Sochaczewa po zakup pomidorów Słomioski zahaczył również o Warszawę i dłuższy czas konferował z
naczelnikiem Blumentopfem, który dotychczas nie strawił jeszcze kilku kropel deszczyku, padającego
na angielską myjkę w opakowaniu morskim. Przywiózł mi również wiadomośd o storpedowaniu przez
CZ wniosku fabrycznego o wypłacenie mi 20 tysięcy złotych nagrody za zlikwidowanie zeszłorocznej
awarii pompy próżniowej na linii Manziniego. Ostatnią przywiezioną wiadomością była zapowiedź
zwolnienia Radziejewskiego.
Nie mogłem sobie odmówid przyjemności, aby nie pójśd do Radziejewskiego i nie pokpid z niego
zdrowo. Wiedział już o tym fakcie od swoich cezetowskich przyjaciół i bez słowa protestu wysłuchał
moich drwin, gdy tłumaczyłem mu złośliwie, że z trójki „królewiąt” kuklioskich on okazał się
największym durniem, który wyleci jako pierwszy. Był on z nich trzech najinteligentniejszy. Słomioski
był jego pupilkiem, sprowadzonym do Kuklina, a Jankowski jego najzwyklejszym, lecz arcywygodnym
pionkiem na szachownicy kuklioskiej w rozgrywce z CZ-em. Radziejewski zaangażował się w lipcowej
batalii zbyt silnie po stronie Jankowskiego i rozgromił przedstawicieli CZ-u, którzy zapamiętali sobie
własną porażkę. W rozgrywce z Radziejewskim tym razem oni byli górą. Powiedziałem mu to.
Próbował się bronid, zapowiadając zmontowanie nowego posiedzenia KSR-u w fabryce. Odradziłem
mu stanowczo, a gdy zapytał, dlaczego, wytłumaczyłem sucho, że z następnego posiedzenia KSR-u
może wyjśd prosto do kryminału. Opuścił bezradnie głowę. Wiedział, że mam rację. Tym razem załoga
byłaby przeciwko niemu.
Dwa dni później nadeszło orzeczenie komisji CZ-u odrzucające wniosek fabryczny o przyznanie mi 20
tysięcy złotych nagrody. Rozzłościłem się, bo CZ uzasadnił odmowę tym, że zastąpienie pompy
tłokowej wirową nie jest specjalną nowością i że w czasie awarii byli na miejscu przedstawiciele CZ-u,
którzy również brali udział w likwidowaniu jej. Odwołałem się od powyższego orzeczenia krótkim
stwierdzeniem, że zastąpiłem pompę tłokową nie wirową (taka nadeszła dopiero później z Włoch),
lecz układem trzech innych pomp wirowych, przedstawiciel zaś CZ-u właśnie .przeszkadzał mi w
realizowaniu mego pomysłu i przyczynił się do całkowitej ruiny drogocennej pompy tłokowej.
Normalnym trybem odwołanie to powinno oprzed się o Urząd Patentowy i o ministerstwo.
Wiedziałem jednak, że CZ nie dopuści do tego w obawie kompromitacji „sławetnych” swoich
przedstawicieli, którzy nadzorowali prace przy linii Manziniego. Orzeczenie Politechniki uniewinniło
całkowicie moich pracowników, dyskwalifikując równocześnie cezetowskie kierownictwo montażu.
Zbyt dobrze znane mi są metody pracy CZ-u, by nie wiedzied, że nabierze wody w usta i sprawę
pogrzebie. Do dziś zresztą nie doczekałem się odpowiedzi na moje odwołanie.
Następnego dnia spotkała mnie zabawna przygoda. Wracając do domu po pracy, wstąpiłem do
knajpy. Siedziało tam kilku robotników i debatowało nad sprawą mego zwolnienia. Radzili właśnie,
żeby zebrad podpisy całej załogi i zażądad cofnięcia mego zwolnienia. Mieli już lekki szmerek, więc
szybko opuściłem knajpę, doradzając im na odchodnym, aby wybili sobie swój pomysł z głowy, gdyż
nie zamierzam pozostad dłużej w Kuklinie. Odesłałem ich do fabryki. Jeden z nich, najbardziej
widocznie w gorącej wodzie kąpany, zaczął mimo to zbierad podpisy w fabryce i natknął się w stanie
nietrzeźwym na Jankowskiego. Dyrektor, tolerancyjny zwykle dla pijackich wypraw Radziejewskiego i
Siemioskiego, tym razem okazał wyjątkową gorliwośd w zwalczaniu alkoholizmu i z miejsca zwolnił
nieboraka z pracy.
Nie zamierzałem istotnie pozostad w Kuklinie. Nie było dla mnie już miejsca w tym towarzystwie.
Paostwo nie poniosło w tej całej aferze żadnych szkód. Wprawdzie w Sochaczewie przepłacono
pomidory przy zakupie i około 1,5 miliona złotych przepłynęło przy tej okazji z kas paostwowych do
kieszeni nie najbardziej sympatycznych przedstawicieli społeczeostwa, lecz pomidory kupił Kuklin. W
Sochaczewie paostwo nie poniosło więc żadnych strat, w Kuklinie również - albowiem Zakład
przerobił sparzone i ociekłe pomidory na nisko wartościowy ekstrakt i sprzedał go jako
pełnowartościowy produkt społeczeostwu. Dochody aferzystów ściągnięte zostały z kieszeni
społecznej za pośrednictwem instytucji paostwowych. W tym circulus vitiosus wszystkie papierki
zapięte były na ostatni guzik. Prokurator z J. nie miał powodu do ingerencji - interes paostwa nie był
zagrożony. Wprawdzie inspektor mógł przerwad to zaczarowane koło, gdyby zdobył się na męską
decyzję i wybrakował całe sochaczewskie świostwo, ale cezetowskiemu fachmanowi obcy był
społeczny rachunek ekonomiczny strat i zysków. Nie zdawał sobie sprawy, że spisanie na straty 2
milionów złotych w Kuklinie zwróciłoby się społeczeostwu i paostwu w zwiększonej ilości mięsa
wieprzowego świo, utuczonych na sprzedanych kuklioskim chłopom sochaczewskich pomidorach. Bał
się zbrakowad 1,5 miliona kilogramów zgniłek. Nie wiedział, że wykona to bezlitośnie linia
Manziniego, spisując na rachunek strat nie tylko pomidory sochaczewskie, ale i świeże kuklioskie,
gnojące się w czasie kilkudniowego oczekiwania na przeróbkę.
Uregulowana linia Manziniego osiągnęła pełną zdolnośd produkcyjną, karmiona świeżymi
pomidorami dawałaby 22 tony ekstraktu pierwszej jakości, karmiona pomidorami o ciekłymi dawała
zaledwie 13-15 ton dziennie. Licząc wartośd tony po 20 tysięcy złotych, linia Manziniego zapisywała
przez długie czterdzieści dni dzieo w dzieo 140 tysięcy złotych na rachunek strat. Łączna strata
wyniosła zatem 5 milionów 600 tysięcy złotych za okres kampanii. Takich strat księgowośd nie jest w
stanie wykazad, na takie straty wolno narażad skarb paostwa bezkarnie, nawet za aprobatą CZ-u. To
właśnie cezetowscy fachmani przysłali dodatkowo 600 ton zgnojonych pomidorów z. Płocka, gdzie
pracowała podobna w układzie linia jugosłowiaoska. Sytuacja w Płocku musiała byd widocznie jeszcze
gorsza, skoro nie mogli u siebie przerobid przekazanych do Kuklina owoców.
Nie, nie było dla mnie miejsca w Kuklinie ani w ogóle w tym przemyśle. Wprawdzie wiedziałem, że
Jankowski i Radziejewski byli skazani na opuszczenie fabryki kuklioskiej, lecz wiedziałem również, że
ci, którzy przyjdą na ich miejsce, będą tak samo gospodarowali mieniem paostwowym. Wśród takich
ludzi nie mógłbym pracowad.
Sytuacja Słomioskiego była na razie dosyd pewna - miał chody i poparcie w CZ-cie. Należała mu się
jednak ode mnie lekcja. Miałem murowanego świadka koronnego, o czym Słomioski wiedział równie
dobrze jak ja - była nim linia Manziniego. Zawołałem go do siebie i oświadczyłem mu, że mam zamiar
odejśd przedterminowo, już 15 listopada, i że do tego czasu nie chcę oglądad w fabryce jego pijackiej
gęby. Poleciłem mu wziąd urlop i zniknąd na resztę mego pobytu w Kuklinie. Oświadczyłem, że jeżeli
następnego dnia zobaczę go w fabryce, to w południe odejdzie list do generalnego prokuratora w
Warszawie z wnioskiem o „przesłuchanie” linii Manziniego przez rzeczoznawców KSR-u. Zbladł i
wyszedł bez słowa. Po godzinie przyszedł do mnie Jankowski i oświadczył mi, że wypowiedzenie było
nieważne, ponieważ podpisał je Słomioski. Bez słowa wskazałem mu drzwi. Wyszedł natychmiast.
Wyjeżdżałem z Kuklina 15 listopada. Na polach sterczały tu i ówdzie krzaki z zielonymi pomidorami,
które nie zdążyły dojrzed i doczekad się przerobu na mojej linii Manziniego.