66
Opa Locka
Lotnisko Opa Locka
Nazwa tego miejsca jest dłuższa niż jego
pas startowy. Opa Locka nie imponuje i
zastanawiam się, jakim cudem mogła-
by tam wylądować chociażby awionet-
ka. Widocznie jednak pilotom jakoś się
udaje, bo kilka razy do roku ktoś przy-
latuje albo odlatuje. Czynnikiem mobi-
lizacyjnym jest pewnie ściana dżungli,
którą kończy się pas startowy - jeśli
nie jesteś dobrym pilotem, skończysz
między drzewami, o czym świadczą
szczątki maszyn, których nie udało się
poderwać do góry na czas. Dlaczego lot-
nisko jest takie kijowe? Ponieważ nikt
go nie potrzebuje i nie ma zamiaru ła-
dować gambli w jego utrzymanie. Sta-
ry, bezimienny Irlandczyk, który go
pilnuje, więcej zarabia na sprzedawa-
niu paliwa niż opłatach za lądowania i
starty. Aż mu się dziwie, że chce jesz-
cze wychodzić z chorągiewkami lub po-
chodniami, kiedy na niebie pojawia się
jakiś czarny punkt. Podobno sam był
kiedyś lotnikiem, w co trudno mi uwie-
rzyć patrząc na jego mordę kretyna.
Jeśli jakimś cudem trafisz tutaj na
pokładzie samolotu, na wszelki wypa-
dek podam ceny. Za skorzystanie z pasa
startowego 60 gambli. Pilnowanie samo-
lotu - 3 gamble dziennie (Irlandczyk ma
psa). Paliwo - 20 gambli za litr, czyli
drogo.
Bar Dziadka Edwarda
Dziadek Edward w pewnych kręgach
jest osobą kultową. Wyobrażasz sobie
faceta, który całą wojnę spędził na węd-
kowaniu? A było to tak. Edward pokłó-
cił się z żoną - nie pierwszy raz zresz-
tą, ale tym razem na poważnie. Poszło
o jakiś drobiazg, zdaje się, że mu wy-
rzuciła stare i poplamione spodnie.
Wziął cały swój sprzęt wędkarski, ubrał
ogrodniczki i poszedł na łódź. Odcumo-
wał i dawaj na morze! Często zapusz-
czał się na takie samotne rejsy, ale tym
razem rozpierała go złość. To były jego
ulubione spodnie! Dziadek miał kasy jak
lodu, więc motorowy jacht zaopatrzył
dobrze. Nie potrzebował przybijać do
brzegu. Gniew mu przechodził wolno,
więc dopiero po dwóch czy trzech tygo-
dniach zawinął na powrót do portu.
Patrzy - a tu zamieszki. Ludzie szaleją,
krew się leje do rynsztoków, nad mia-
sto napływają smoliście czarne chmu-
ry. Co zrobił dziadek? Poleciał po żonę i
domową apteczkę - i wrócił na łódź, po
drodze wybijając spiningiem oko jakie-
muś szabrownikowi. Znowu wypłynął
w rejs i przez kilka lat schodził na su-
chy ląd tylko po to, żeby uzupełnić za-
pasy wody. Trzy lub cztery razy wy-
mienił się na informacje i jedzenie,
które nie jest rybą z jakimiś Cubane-
ros. Poza tym tkwił na morzu, w pobli-
żu bezludnych wysepek i nie wychylał
się. Dopiero kiedy zmarła mu żona,
wrócił do Miami i wymienił jacht na
knajpę i zaczął prowadzić swój bar.
Bar Dziadka Edwarda to knajpa dla
specyficznych ludzi. Jego bywalcy roz-
sławili Miami jako miasto twardzieli -
w nieodłącznych kapeluszach, butach
z krokodylej skóry, z długimi nożami i
flegmą, która zawstydziłaby Brytola.
Twardziele, którzy wymieniają uwagi
w tempie jednej na kilka minut, ko-
niecznie monosylabami. Dłubią w zę-
bach własnoręcznie wystruganymi
wykałaczkami, plują do spluwaczek i
wiedzą wszystko, ale to absolutnie
wszystko o życiu na Florydzie. Najwy-
raźniej odpowiada im wystrój baru.
Wewnątrz jest ciemno, symboliczne
okienka wiecznie zastawiają jakieś gra-
ty: nieczynna szafa grająca, flipper, do
którego wrzuca się tabletki, wiszące pod
sufitem i na ścianach trofea myśliw-
miami
67
skie. Yup, dude, wielkie aligatory, rogi
bydląt, skóra pumy i czegoś co wyglą-
da jak skrzyżowanie kapibary z ryjów-
ką, a także dwie kurtki gangersów.
Większość bywalców przynosi ze swo-
ich wypraw nowe trofea i zawsze znaj-
duje się na nie miejsce. Bo musisz wie-
dzieć, że rotacja klienteli wygląda bar-
dzo dziwnie. Jeśli ktoś zawita do Edwar-
da, to zostaje przynajmniej na kilka
dni, czasami przez cały miesiąc nie
wychodzi na zewnątrz. Potem bez sło-
wa zbiera się i wychodzi na ten słyn-
ny
walkabout. Łazi po Florydzie przez
kilka miesięcy, w końcu jednak wraca
i bez słowa zajmuje swoje stare miej-
sce. Gdy odwiedzisz bar, pamiętaj, żeby
wyczuć, które miejsce nie należy do
nikogo, bo tubylcy ostrzegają tylko raz!
Pamiętam jak ja tam poszedłem: „Tu
siedzi Tom” - słyszę. „Nie widzę żadne-
go Toma” - odpowiadam, bo ławka była
pusta i siadam z groźną miną. Nakła-
dli mi po ryju i wyrzucili przez okno.
Ech, knajpa z klasą, mówię ci. Żadnych
pokątnych interesów i nowomodnych
wynalazków, tylko prawdziwa męska
solidarność.
Sam Dziadek różni się od tego towa-
rzystwa znacząco. W słomianym kape-
luszu, zbyt luźnych dżinsach i pikowa-
nej koszuli w kratę wygląda jak far-
mer, który zabłądził na polu buraków i
zawędrował w obce strony. Gdy Edward
się rozochoci, opowiada jak najęty,
szczególnie o starych dobrych czasach.
Mówi, jak to było przed wojną, co lu-
dzie porabiali, jak żyli, jakie jedli ta-
bletki. Pięknie prawi ten dziadek, a jego
wierni twardziele słuchają, od czasu do
czasu wtrącając nieprzytomne uwagi.
Lubią to, oj stary, żaden się nie przy-
zna, ale skoczyliby za dziadkiem w
ogień. Edward z reguły nie pije, ale jak
się go namówi na kubeczek pierdolca z
plasterkiem cytryny, to dopiero staje
Flagami Fiesta
Jedna z niewielu tradycji, które przetrwały wojnę, to Flagami Fiesta - impreza organizowana i przezna-
czona dla ludności latynoskiej. Festiwal odbył się ponownie już trzy lata po zakończeniu wojny, a dziesięć
lat temu wchłonął Martin Luther King’s Parade - największe święto ludności czarnej. Obecnie festiwal
odbywa się pierwszego grudnia i prawdopodobnie jest najhuczniejszą zabawą w mieście. Biali nie są mile
widziani i chociaż czasami zaprasza się najbliższych przyjaciół, każdy białas powinien zostać tej nocy w
domu. Pamiętam jak dwa lata temu dwóch zalanych w trupa narwańców z Little Havana wpadło do dołu
z wapnem. Mieli szansę się wydostać, bo tuż obok bawiła się grupa ich ziomków, ale ktoś nieopatrznie
rzucił hasło „na dno, białasy!” i zaczęto ich przytapiać drągami.
Zasadniczo jest to wesołe święto. Ludzie śpiewają, grają na instrumentach i tańczą. Dobry Boże! Jak
oni potrafią tańczyć! Kobiety zakładają zwiewne spódnice i zrzucają buty. Mężczyźni ubierają odświętne
białe ubrania. Sześć czy siedem lat temu była wielka zrzutka na fajerwerki i mieliśmy prawdziwe sztucz-
ne ognie. Ale nawet bez nich co roku jest hucznie, bo każdy wyciąga zakamuflowaną na czarną godzinę
amunicję, ładuje broń i strzela na wiwat w powietrze. Impreza składa się z kilku do kilkunastu niezależ-
nych zabaw, które spontanicznie łączą się i rozdzielają na mniejsze. Ich uczestnicy wędrują po całym
mieście w korowodach, zatrzymują się w przygotowanych do tańca miejscach na pół godziny lub godzinę,
potem ruszają dalej. Na Flagami Fiesta przypływają ludzie z Wysp, piraci, Kubańczycy, wolni żeglarze -
święto jest naprawdę szeroko znane. Na kilka dni przed jego rozpoczęciem i po jego zakończeniu w
najlepsze kwitnie handel, bo wszyscy, którzy przybywają się bawić, przywożą ze sobą towary z dalekich
stron. W czasie festiwalu zapomina się o waśniach i niesnaskach. Tylko ludzie o wyjątkowo złej reputacji
są niemile widziani, ale i tak się wpraszają. Wszystkie te zasady tyczą się tylko kolorowych.
Nie pamiętam jeszcze spokojnej Flagami Fiesta. Impreza zawsze na nowo rozdrapuje zadawnione
waśnie rasowe. W okolicach pierwszej, najpóźniej drugiej w nocy uczestnicy zabawy zaczynają rozrabiać.
Biała ludność Miami, która jest w mniejszości, doskonale o tym wie i woli przeczekać feralną dla niej noc
w kryjówkach. Trzeba być niespełna rozumu, żeby wyjść na ulicę i afiszować się białym kolorem skóry
w czasie Flagami Fiesta. Czasami ktoś chce zaszpanować i mówi, że idzie się zabawić z
chicquitami, a
potem wraca nad ranem plując zębami, poturbowany i przemoczony po całej nocy spędzonej w jakimś
dole. Przez cały grudzień niesnaski stopniowo wygasają i chociaż w Miami nigdy nie będzie pełnej zgody
pomiędzy białymi i kolorowymi, przez jedenaście miesięcy do następnej imprezy da się jakoś żyć.
dzielnice miami
68
się prawdziwym gawędziarzem. Podob-
no wzdycha czasami, mieszając drinka
patykiem i mówi sam do siebie: „Naj-
lepsze jest to, że wcale nie wyrzuciła
tych spodni. Dała je do pralni chemicz-
nej, bo chciała mi zrobić niespodzian-
kę.”
Plac Papug
Wraz z Neodżunglą do Miami zawitali
nowi goście. Papugi zadomowiły się
wśród ludzi i nic nie można na to pora-
dzić. Akurat co do ptaków mam mało
zastrzeżeń. Są pożyteczne, zjadają ro-
bale i da się je upiec w glinie. Wielu
biedaków zdobywa żywność zastawia-
jąc na nie sidła. Ale nawet nędzarze z
falangi błotnej nigdy nie polują na Pla-
cu Papug. Głowica chemiczna uderzyła
tam przeszło dwadzieścia lat temu, ale
skutki jej działania trwają do dzisiaj.
Popękany grunt pokrywa warstwa gle-
by i wilgoć swobodnie sączy się między
szczelinami kostki brukowej. Wszyst-
ko zarasta rzadka trawka i jakieś chwa-
sty. Na placu leżą gruzy i ruiny budyn-
ków, pozostałości jakichś maszyn, ko-
ści zwierząt, które zatruły się i nie zdo-
łały już opuścić tego terytorium. Gdy-
by nie papugi, wrażenie byłoby przy-
gnębiające.
Ptaszyska są całkiem normalne, no
może trochę bardziej kolorowe, niż przy-
stało na papugę. Nie boją się ludzi, bo
ci nie chodzą po ich terenie. Plac Papug
jest ich ulubionym miejscem odpoczyn-
ku w czasie migracji. Przylatują z Neo-
dżungli dwa razy do roku i kierują się
na zachód, cholera wie po co. Może to
jakieś zwyczaje godowe? Jakoś nigdy
mnie to specjalnie nie obchodziło. Nie
mniej jednak lubię chodzić w pobliże
Placu i patrzeć na papugi siedzące na
połamanych sprzętach i sterczących z
betonu drutach zbrojeniowych. Kiedy
je obserwuje, myślę sobie, że gdzieś tam
może istnieć jakiś lepszy świat.
Bagna Straceńców
Miami jest przewrażliwione na punk-
cie chorób. Mnóstwo ludzi umiera tutaj
na skutek zarażenia jakimś świństwem
i chociaż uodporniliśmy się na więk-
szość zwyczajnych choróbsk, bakterie
i wirusy ciągle mutują i wciąż musimy
się mierzyć z nowym świństwem. Zdro-
wi, szczególnie ci, którzy mogą sobie po-
zwolić na luksusowe prochy - czyli wi-
taminy i leki uodparniające, boją się
przebywać w sąsiedztwie chorych. Na-
wet, jeśli choroba nie jest zakaźna, ni-
gdy nic nie wiadomo. Zarażonych wy-
rzuca się poza miasto, a jeśli się sta-
wiają, podrzyna się im gardła. Niektó-
rzy nie chcą żyć w ostracyzmie. Są na
tyle zdesperowani, że wolą cichą i spo-
kojną śmierć. Idą wówczas na Bagna
Straceńców.
Ten obszar moczarów to prawdziwe
cmentarzysko, tyle że nigdzie nie wi-
dać grobów. Ludzie wchodzą w mocza-
ry po kolana, potem po pas i są na tyle
słabi, że nawet jeśli chcą się wycofać,
nie dają rady. Bagno wciąga ich i umie-
rają uduszeni mułem. Przez moczary
da się przejść bezpiecznie, i jest to skrót
do Opa-Locka Airport. Drogę znają tyl-
ko niektórzy Łowcy i Tropiciele, więc
lepiej wydać te kilka gambli więcej, niż
narażać się na niebezpieczeństwo.
Śmierć w Bagnach Straceńców jest
wyjątkowo nieprzyjemna, ponieważ
wszystkie utopione trupy są nieźle
zakonserwowane w torfie. Czasami
wypływają na powierzchnię, czasami
masz wrażenie, że ręka nieboszczyka
łapie cię za nogę albo próbuje wciągnąć
głębiej. Parszywe uczucie i paskudny
widok.
miami