background image

 

Sebastian Miernicki 

 

 

 

 

 

PAN SAMOCHODZIK 

I KRÓLEWSKA BALETNICA 

 

 

 

67 

background image

 

WSTĘ

 
Był  rok  1743.  W  Europie,  na  salonach,  jako  oddech  między  sprawami  polityki  traktowano 

sprawę kontraktu włoskiej tancerki Barberiny Campanini z dworem pruskim. Król pruski Fryderyk 
II zaoferował jej gazę siedmiu tysięcy talarów rocznie z pięciomiesięcznym urlopem, który mogła 
przeznaczyć  na  podróŜe,  odpoczynek  lub  po  prostu  występy  w  innych  krajach.  Ministrowie  rządu 
pruskiego  byli  skonsternowani  i  oburzeni,  bo  tancerka  miała  zarabiać  trzy  razy  więcej  niŜ  oni! 
Podobno król na ich protesty odpowiedział: „Spróbujcie tylko zatańczyć tak jak ona, to pogadamy; 
takŜe  o  pieniądzach”.  Śmiano  się  z  tego  powiedzenia  traktując  to  jako  dobry  omen,  Ŝe  nowy  król 
pruski  będzie  władcą  łaskawym  dla  sztuki.  PrzecieŜ  kończył  w  tym  roku  budowę  opery,  pisywał 
recenzje teatralne publikowane w pruskich czasopismach. 

Po podpisaniu kontraktu władze Prus nie zabiegały o jego realizację, a wtedy u boku tancerki 

zjawił się lord Stuart Mackenzie. Piękna Włoszka w ParyŜu odrzuciła zaloty księcia Carignana, ale 
z  angielskim  arystokratą  szybko  znalazła  wspólny  język  i  wkrótce  kochankowie  wyjechali  do 
Wenecji.  Anglik  wciąŜ  nękał  Barberinę  opowieściami  o  wojskowym  drylu  dominującym  na 
pruskim  dworze.  Romans  szlachcica  i  artystki  stał  się  głośny  w  Europie,  tancerka  nie  chciała 
przyjechać  do  Berlina  i  wtedy,  4  kwietnia  1743  roku,  Fryderyk  II,  wystawił  rozkaz  dla  hrabiego 
Dohny,  swojego  ambasadora  przy  dworze  wiedeńskim:  „Hrabia  Dohna  powinien  przedsięwziąć 
właściwe środki, by to urocze stworzenie szczęśliwie sprowadzić do miejsca przeznaczenia”. Król 
napisał to osobiście, kreśląc słowa nerwowo i pospiesznie. Polecenie przesłano do posła pruskiego 
Cataneo w Wenecji. On to zorganizował porwanie, opłacił konwersatora Meyera, którego zadaniem 
było zabawiać tancerkę opowieściami o świetnościach dworu pruskiego. 

Koła karety turkotały po wyboistej, kamienistej drodze. Włoszka utkwiła smutny i zmęczony 

wzrok w zasłonie zakrywającej okno w drzwiach. Meyer siedzący na kanapie przed nią przysypiał. 
Z  pochylonej  głowy  zsuwała  się  upudrowana  peruka.  Na  zewnątrz  słychać  było  stukot  końskich 
kopyt. Pojazdowi towarzyszył niewielki oddział rajtarów. Tancerka nie wierzyła ani jednemu słowu 
Meyera. Lord Mackenzie, człowiek bywały w świecie, we właściwym świetle odmalował jej nastrój 
pruskiego dworu, ale przecieŜ została uprowadzona z rozkazu królewskiego! Która artystka doznała 
takiego  zaszczytu?  Na  ogół  bez  większych  ceregieli  poddawały  się  kaprysom  arystokratów.  MoŜe 
król  pruski  miał  w  sobie  krztynę  fantazji?  JakaŜ  to  będzie  rozkosz  wprowadzić  zamieszanie  w 
ponure i sztywne obyczaje rodem z koszar, które podobno były domeną dworu pruskiego. Włoszka 
aŜ  uśmiechnęła  się  do  własnych  myśli.  Westchnęła  i  postanowiła,  Ŝe  nadeszła  pora,  by  podraŜnić 
kapitana Steiffa. 

Tancerka  ostroŜnie  odsunęła  zasłonę.  Ujrzała  mroczny  krajobraz  lasu,  a  w  słabym  świetle 

zmierzchu dojrzała bladą twarz oficera. 

- Nie wolno wyglądać! - krzyczał na nią po niemiecku i po francusku. 
- Nie rozumiem pana - Włoszka promiennie uśmiechnęła się do jeźdźca. Tych trzech słów po 

niemiecku nauczyła się juŜ pierwszego dnia podróŜy. Teraz spoglądała na Steiffa swymi pięknymi, 
ciemnymi  oczyma,  niepozornie  odsłaniając  odrobinę  dekoltu  tak,  by  Ŝołnierz  zobaczył  tę  gładką 
skórę o lekko miedzianym odcieniu. 

Oficer był młodym męŜczyzną, któremu jak dotąd obce były uciechy Ŝycia towarzyskiego, bo 

całe  Ŝycie  oddał  słuŜbie  u  królewskich  dragonów,  lekcjom  fechtunku,  ucztom  z  kolegami, 
wspomnieniom  z  pól  bitewnych.  Teraz  doskonale  widział  piękną  Włoszkę  i  pierwszy  raz  w  Ŝyciu 
czuł,  Ŝe  zazdrości  królowi.  Dotąd  wydawało  mu  się,  Ŝe  jest  w  stanie  tylko  się  poświęcać,  teraz 

background image

 

pierwszy  raz  poczuł  coś,  czego  nie  potrafił  opisać.  Wiedział,  Ŝe  milę  za  nimi  podąŜa  trzech 
konnych. Był to angielski lord, jego sługa i hrabia Salenberg - jak i Anglik zakochany we Włoszce. 
Steiff  postanowił  ostudzić  zamiary  adoratorów,  juŜ  wkrótce,  na  najbliŜszym  postoju.  Na  razie 
podjechał do karety i brutalnie zasłonił okno. Wiedział, Ŝe nie chodzi tu juŜ tylko o przestrzeganie 
rozkazu, ale i o krótkie muśnięcie dłoni Włoszki, o to, by z bliska spojrzeć w jej oczy. 

DojeŜdŜali  do  karczmy.  śołnierze  Steiffa  wiedzieli,  co  mają  robić.  Czterech  z  dowódcą 

weszło do środka, a ośmiu pilnowało karety. 

-  Dwa  pokoje!  -  Steiff  krzyknął  do  gospodarza,  drobnego  śyda  stojącego  za  kontuarem.  - 

Dobre, bez pluskiew! 

-  Jasne,  Ŝe  bez  pluskiew  -  śyd  pokornie  kiwał  głową  i  zaprowadził  oficera  na  piętro,  Ŝeby 

pokazać  pokoje.  Nieliczni  goście  ukradkiem  spoglądali  na  przybyszy.  Jedno  spojrzenie  Steiffa 
wystarczyło, by natychmiast w jadalni zapanowała cisza, a wszyscy odwrócili się od Prusaków. 

Steiff  wybrał  dwa  pokoje  na  końcu  korytarza.  Wydał  polecenia  gospodarzowi  i  poszedł  po 

Włoszkę i Meyera. Ta dworska kreatura przyprawiała go o mdłości, nie rozumiał, jak kobieta moŜe 
wytrzymać  w  towarzystwie  człowieka,  którego  jedynym  atutem  były  piękne  słówka?  Barberina 
przeszła  do  swojego  pokoju  okryta  szalem  zasłaniającym  jej  twarz.  Przy  drzwiach  jej  pokoju 
stanęło dwóch rajtarów. Córka gospodarza miała słuŜyć tancerce we wszystkim. Na razie Ŝołnierze 
zasiedli do stołu nakazując stangretom zajęcie się takŜe ich końmi. 

Po kolacji Steiff poszedł do pokoju Barberiny. OstroŜnie zastukał w drzwi. 
- Tak?! - odezwała się Barberina. 
- Niczego pani nie brakuje? - zapytał Steiff. 
- Nie - odparła Barberina przyciskając do piersi list Napisał go lord Mackenzie donosząc, Ŝe 

pojechał do Wiednia prosić ambasadora hrabiego Dohnę o wstawiennictwo u Fryderyka  II, i Ŝe w 
pobliŜu  gospody  został  hrabia  Salenberg.  Miał  strzec  Barberiny.  Włoszka  jeszcze  trochę  kochała 
lorda,  ale  bardziej  fascynowała  ją  nieokreślona  siła  otaczająca  Prusaków.  Była  ciekawa,  na  jak 
wielką ofiarę zdobędzie się zakochany Anglik, nim poniesie klęskę. 

Na  dole  Prusacy  szykowali  się  do  wyjścia.  Steiff  zabrał  czterech  wypróbowanych  ludzi, 

sznury  i  jakiś  stary  płaszcz.  Wyszli  z  gospody  i  skręcili  na  wschód.  Jakieś  trzysta  metrów  od 
budynku ujrzeli niewielkie ognisko koło małej pasterskiej chatki. W blasku ognia widzieli skuloną z 
zimna  postać  szlachcica.  śołnierze  otoczyli  go,  ostatnie  metry  pokonując  biegiem.  Zarzucili  mu 
płaszcz  na  głowę  i  skrępowali  go  sznurami.  Potem  zdobycz  zanieśli  do  karczmy.  Koło  stajni 
znaleźli  beczkę  dziegciu.  Umoczyli  w  niej  hrabiego  Salenberga,  a  potem  wysypali  na  niego 
zawartość poduszki skradzionej z jednego z pokoi. Tak spreparowanego hrabiego trzymali w stajni 
do rana. Przed wyjazdem karety przywiązali go do drzewa przy szlaku. 

Barberina  roześmiała  się  widząc  z  okna  powozu  sponiewieranego  adoratora,  potem  poczuła 

lęk  przed  nieznanym  krajem  Ŝołdaków.  Steiff  z  dumą  spoglądał  na  efekt  swojego  dowcipu. 
Wiedział, Ŝe będzie miał co opowiadać kolegom z pułku. 

Obawy Włoszki potwierdziły się, gdy 13 maja otrzymała rozkaz królewski: „Ma natychmiast 

wystąpić w antraktach podczas przedstawień komedii francuskiej”. 

background image

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY 

LOSY LWOWSKIEJ GALERII MIEJSKIEJ • SKRYTKA Z PAŁACU W CZERNEJ • 

SPOTKANIE Z BRODACZEM I KEFIREM • PIĘKNOŚĆ I DWAJ PANOWIE • 

ULUBIONE ARIE OPEROWE • SŁAWNA ŚPIEWACZKA 

 
Wrzesień  to  taki  miesiąc,  gdy  minione  lato  wciąŜ  przypomina  się  ciepłymi  dniami,  a 

jednocześnie odświętne stroje uczniów przypominają, Ŝe rozpoczął się nowy rok szkolny. To takŜe 
czas,  gdy  w  sklepach  warzywnych  moŜna  kupić  najsmaczniejszą  paprykę.  Pamiętałem  o  tej 
papryce, bo właśnie gdy robiłem zakupy w sklepie osiedlowym, zadzwonił do mnie mój szef - Pan 
Samochodzik.  Nazywam  się  Paweł  Daniec  i  pracuję  w  Ministerstwie  Kultury  i  Sztuki  w 
samodzielnym referacie zajmującym się poszukiwaniem i odzyskiwaniem zaginionych dzieł sztuki. 
Moim przełoŜonym jest Tomasz N.N. zwany Panem Samochodzikiem z racji wehikułu, jakiego był 
posiadaczem. 

-  Pawle,  poszukaj  w  domu  czegoś  o  zbiorach  Lwowskiej  Galerii  Sztuki  i  przyjdź  do  mnie 

wieczorem - poprosił mnie Pan Samochodzik. 

Teraz  trzymając  się  jedną  ręką  poręczy  w  tramwaju,  w  drugiej  trzymałem  ksiąŜkę  i  jeszcze 

doczytywałem  wiadomości  na  temat  zbiorów  malarstwa  we  Lwowie.  JuŜ  w  1823  roku  Henryk 
ksiąŜę  Lubomirski  postanowił  przekazać  swoje  zbiory  do  Zakładu  Narodowego  imienia  Osso-
lińskich.  Jeszcze  za  Ŝycia  przekazał  kolekcję  medali  i  monet.  Po  jego  śmierci  Jerzy  ksiąŜę 
Lubomirski oddał resztę zbiorów: militaria, akwarele, rysunki, miniatury i ryciny. W 1874 roku we 
Lwowie powstało Muzeum Przemysłu Artystycznego. W 1906 roku radni  Lwowa zadecydowali o 
zakupie zbiorów z kolekcji w Sitkowcu na Ukrainie, zawierającej obrazy, brązy, porcelanę, sprzęty, 
zegary,  emalie,  srebra,  tkaniny,  zbroje  i  wykopaliska.  Nabytki  kosztowały  225  tysięcy  koron. 
Wystawę nowych nabytków otwarto 14 lutego 1907 roku w Muzeum Przemysłowym we Lwowie i 
natychmiast wybuchł skandal, bo orzeczono, Ŝe część zbioru to kopie i falsyfikaty. 

W  1914  roku  Walery  Łoziński,  brat  i  spadkobierca  Władysława  -  pisarza,  historyka  i 

publicysty, odsprzedał miastu budynek, w którym znajdowała się kolekcja zapisana w testamencie 
miastu  i  tam  swoją  siedzibę  miała  Galeria  Miejska.  W  czasie  ostatniej  wojny  najpierw  władze 
sowieckie  umieściły  tam  dzieła  sztuki zarekwirowane  w  domach  szlachty  i  inteligencji  polskiej,  a 
potem  niemieccy  oficerowie  częściowo  rozszabrowali  zbiór.  Po  wojnie  do  polskich  muzeów 
przekazano dwieście dzieł sztuki polskiej, a wśród nich prace Baceiarellego, Canaletta, Grassiego, 
Gersona, 

Grottgera, 

Brandta, 

Matejki, 

Malczewskiego, 

Wyspiańskiego, 

Godebskiego, 

Dunikowskiego. 

Z racji skomplikowanych losów kolekcji lwowskiej podejrzewałem, Ŝe pan Tomasz wpadł na 

trop  dzieł  zrabowanych  przez  oficerów  niemieckich  podczas  drugiej  wojny  światowej.  Cieszyłem 
się  na  myśl  o  wyjeździe  w  teren,  póki  jest  jeszcze  ciepło.  Wysiadłem  na  przystanku  w  pobliŜu 
warszawskiej Starówki i powędrowałem do kawalerki szefa. Mieszkał samotnie w kamienicy kilka 
przecznic od Rynku. Był starym kawalerem z przekonania, chociaŜ kilka razy jak mi opowiadał, był 
o  krok  od  małŜeństwa.  Za  kaŜdym  razem  na  drodze  do  sielanki  stawała  praca,  częste  wyjazdy  w 
teren. Po cichu sam bałem się podobnego losu. 

Pan Tomasz, mimo zaawansowanego wieku, trzymał się prosto, na jego twarzy dominowały 

uśmiech  i  wielkie  okulary  w  rogowej  oprawie.  Gestem  zaprosił  mnie  do  pokoiku.  Nie  było  tam 
telewizora,  za  to  głównymi  meblami  oprócz  niewielkiego  tapczanu,  fotela,  stolika  i  szafy  były 

background image

 

półki,  zajmujące  przestrzeń  od  podłogi  do  sufitu.  Na  podłodze  stał  niewielki  radiomagnetofon, 
który  dotąd  znajdował  się  w  niewielkiej  kuchni.  Z  głośniczków  rozbrzmiewały  dźwięki  jakiejś 
opery. 

- Siadaj, Pawle - pan Tomasz wskazał mi miejsce przy stoliku. - Jak zwykle mocna herbata i 

łyŜka cukru? - upewniał się. 

- Tak - pokiwałem głową. 
Miałem  nadzieję,  Ŝe  ksiąŜki  zgromadzone  na  stoliku  podpowiedzą  mi,  czym  będziemy  się 

zajmować w najbliŜszym czasie, ale, o dziwo, na blacie leŜał tylko przewodnik operowy. Z drugiej 
strony pan Tomasz miał tak ogromną wiedzę dotyczącą historii sztuki, Ŝe nie potrzebował tak jak ja 
doczytywać informacji o zbiorach Lwowskiej Galerii Sztuki. 

Siedziałem  więc  na  tapczanie  czekając  na  przygotowaną  przez  Pana  Samochodzika 

niespodziankę, bo taką zawsze okazywał się kaŜdy kolejny  wyjazd. Pan  Tomasz wrócił z dwiema 
filiŜankami herbaty, postawił jedną z nich przede mną. Poczułem dziwny zapach od parującego pły-
nu. 

- Trochę jaśminu - wyjaśnił szef. - Prezent od sąsiadki. 
Usiadł  w  fotelu  i  z  zamkniętymi  oczami  słuchał  muzyki.  Przez  otwarte  okno  dochodził  nas 

odległy szum samochodów na Wisłostradzie. 

- Poznajesz? - pan Tomasz gestem wskazał na radiomagnetofon. - Znasz tę muzykę? 
Przez chwilę słuchałem muzyki i francuskich słów. 
- Nie - pokręciłem głową. - To jakaś opera. 
-  To  „Carmen”  -  znacząco  podniósł  palec  wskazujący.  -  To  tak  zwana  „aria  z  kwiatkiem”, 

czyli „La fleur, que tu m’avais jetee”. Ale, ignorancie, wiesz chyba, kto napisał tę operę? 

- Georges Bizet - przypomniałem sobie. 
- Dobrze - szef pokiwał głową. 
-  Panie  Tomaszu,  jaki  jest  związek  między  „Carmen”  a  Galerią  Sztuki  we  Lwowie?  - 

zapytałem. 

- Czerna - odpowiedział pan Tomasz. - Wiesz, gdzie to jest? 
- Nie. 
- Niedaleko Głogowa. Pojedziesz tam jutro. 
- Sam? 
- Tak. To proste zadanie. 
- MoŜe mi pan wyjaśnić, o co chodzi? 
- Co wiesz o twórczości Henryka Siemiradzkiego? 
-  Urodził  się  w  1843,  a  zmarł  w  1902  roku.  Od  1864  roku  studiował  w  akademii  w 

Petersburgu u Willewaldego i Weniga. W 1870 przeniósł się na studia artystyczne do Monachium. 
Dwa  lata  później  na  stałe  zamieszkał  w  Rzymie,  chociaŜ  przyjeŜdŜał  do  Polski.  W  jego  pracach 
dominuje tematyka antyczna i dotycząca czasów biblijnych. 

-  Dobrze  -  mruknął  pan  Tomasz.  -  Wyobraź  sobie,  Ŝe  w  Czernej,  w  niewielkim  dworku 

znaleziono  zamurowane  w  ścianie  tuby  z  obrazami,  prawdopodobnie  kopiami  obrazów 
Siemiradzkiego. Pojedziesz tam i skontaktujesz się z właścicielką obiektu, która powiadomiła nas o 
znalezisku.  Masz  wykonać  inwentaryzację  znaleziska,  ocenić  jego  wartość,  w  miarę  moŜliwości 
rozpoznać kopistę oraz przyjrzeć się pracom renowacyjnym w obiekcie. Na szafce w przedpokoju 
znajdziesz paczkę z potrzebną ci literaturą... 

- Panie Tomaszu, myślałem, Ŝe dostanę jakieś powaŜne zadanie... 

background image

 

- To jest powaŜne zadanie - stwierdził pan Tomasz. 
- A co z „Carmen”? 
- Spotkasz ją osobiście - szef uśmiechnął się tajemniczo. - A teraz słuchaj uwaŜnie... 
Do  tej  pory  opera  wydawała  mi  zjawiskiem  obcym  kulturowo.  Owszem,  doceniałem 

wielbicieli śpiewu, ale w sferze muzycznej bliŜsze wydawały mi się dokonania  grup  rockowych z 
lat  siedemdziesiątych  i  osiemdziesiątych.  Teraz  wieczór  spędzony  u  pana  Tomasza  sprawił,  Ŝe 
doceniałem piękno niektórych arii. 

Wychodząc  z  domu  Pana  Samochodzika  zabrałem  paczkę  ksiąŜek  i  metrem  wróciłem  do 

siebie.  Rano  spakowałem  niezbędne  mi  rzeczy.  Do  worka  wrzuciłem  jeszcze  „lekturki”  od  pana 
Tomasza  i  taksówką  pojechałem  na  ministerialny  parking,  gdzie  w  rogu,  przykryty  płachtą 
brezentu,  spoczywał  wehikuł.  Pierwsze  co  rzucało  się  w  oczy,  Ŝe  miał  ręcznie  klepaną  karoserię. 
Nawet  nowoczesne  urządzenia  potrafiące  wyrównać  wgniecenia  blachy  nie  dały  rady  zatuszować, 

Ŝ

e auto powstało w zakładzie pewnego mechanika, który przygotował dla nas ten prezent 

Wielkie  reflektory  umieszczono  wysoko  nie  tylko  dlatego,  by  dobrze  oświetlały  drogę,  ale  i 

dlatego, Ŝe wehikuł był amfibią, a więc lampy podczas pływania nie mogły znaleźć się pod wodą. 

Ś

rubę napędową zobaczył tylko ten, który zajrzał pod kaczy kuper maszyny. Jeszcze większe zdzi-

wienie wywołałby widok silnika rodem z rozbitego auta rajdowego klasy WRC. Tuning sprawił, Ŝe 
wehikuł  był  pod  wieloma  względami  lepszy  od  swojego  wyścigowego  pierwowzoru.  Miał 
wzmocnione  resory  i  ramę,  dzięki  czemu  wehikułem  moŜna  było  przejechać  prawie  przez 
wszystkie wertepy i przeŜyć nawet bardzo groźne zderzenia. Mechanik dając tę maszynę naszemu 
referatowi nazwał ją, trochę na wyrost, „najszybszym czołgiem pływającym”. 

Niestety,  nasz  „czołg”  pił  benzynę  jak  smok  wawelski  wody  Wisły  po  porcji  baraniny  od 

Szewczyka Dratewki. Przed wyjazdem musiałem napełnić bak auta. 

PodróŜ  do  Głogowa  upłynęła  spokojnie,  tym  bardziej  Ŝe  nie  jechałem  szybko.  Wczesnym 

popołudniem wyjechałem z Głogowa na zachód i po przejechaniu kilkunastu kilometrów zjechałem 
z drogi w prawo, do niewielkiego parku obok murów dawnego folwarku. Moim oczom ukazał się 
niewielki, dwupiętrowy dworek z ośmioboczną wieŜą. 

Zatrzymałem  się  na  podjeździe  ciekawie  rozglądając  się  po  rozstawianych  dookoła  starych 

maszynach rolniczych, podstawach do maszyn do szycia, fragmentach mebli. Panowała cisza, którą 
mącił tylko delikatny szmer liści poruszanych przez wiatr. Podszedłem do dwuskrzydłowych drzwi 
z drewna obitego paskami blachy. Nacisnąłem klamkę. Były zamknięte. Zastukałem w kołatkę. Ze 

ś

rodka  nie  było  słychać  kroków.  Wróciłem  do  wehikułu  i  z  torby  z  zakupami  wyjąłem  butelkę  z 

kefirem i bułkę. Usiadłem na masce i jadłem oczekując, aŜ zjawi się ktoś z właścicieli. 

Miałem  szczęście,  bo  wkrótce  w  bramie  zobaczyłem  wysokiego,  przeraźliwie  chudego 

męŜczyznę  z  długą,  zmierzwioną  brodą,  szopą  długich  włosów,  ubranego  w  stare  dŜinsy,  lnianą 
koszulę  i  niosącego  pod  pachą  reklamówkę  z  chlebem.  Pomachałem  do  niego,  a  on  odpowiedział 
tym samym. Nagle przyspieszył i zaczął biec w moją stronę. 

- Kefir! - usłyszałem jego wołanie. - Kefir, nie! 
Spojrzałem na swoją butelkę. Nieoczekiwanie poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem 

z  maski  do  przodu  na  ziemię.  Natychmiast  obróciłem  się,  by  spojrzeć,  kto  mnie  zaatakował. 
Napastnikiem okazał się wielki czarny pies o pysku wyŜła i posturze owczarka niemieckiego. Miał 
moŜe dłuŜsze łapy i krótszą sierść. Stojąc nade mną radośnie lizał mnie za uchem. 

- Kefir, ty świntuchu! - brodacz krzyczał na psa. - Przepraszam pana najmocniej - męŜczyzna 

pomógł mi wstać. - Próbowałem go zatrzymać, ostrzec pana... 

background image

 

- Nie rozumiałem o co chodzi z tym „kefirem” - wskazałem na butelkę. 
- No tak - brodacz bezradnie roześmiał się. - Pies czarny jak węgiel, to przekornie nazwałem 

go „kefirem”, bo lubię kefir. 

-  Paweł  Daniec,  jestem  z  Ministerstwa  Kultury  i  Sztuki  -  przedstawiłem  się.  -  Czy  jest  pan 

właścicielem pałacu? 

-  Nie,  pani  Joanna  wyjechała  i  będzie  dopiero  rano  -  wyjaśnił  brodacz.  -  Reszta  ekipy  teŜ 

przyjedzie jutro. 

- Czy mogę obejrzeć budynek? - zapytałem. 
-  Wie  pan  -  brodacz  drapał  się  po  głowie.  -  Gdyby  to  było  moje,  a  tu...  sam  pan  wie...  Nie 

mogę pana wpuścić. MoŜe niech pan przenocuje w Głogowie? 

-  A  moŜe  mi  pan  przynajmniej  pokazać  to  wasze  znalezisko?  -  poprosiłem.  Pokazałem 

brodaczowi legitymację słuŜbową. Obejrzał dokument i oddał mi go. 

- To pana interesują obrazy czy sprawa Barberiny? - zapytał mnie. 
Nie  wiedziałem,  co  miał  na  myśli  mówiąc  o  „sprawie  Barberiny”,  więc  postanowiłem 

wypytać brodacza. 

- Przyjechałem na inwentaryzację obrazów i chciałem zorientować się w  sprawie  Barberiny, 

ale nie bardzo wiem, o którą chodzi... 

- O tancerkę Barberinę Campanini - opowiadał brodacz. - Oprócz tych obrazów znaleźliśmy 

teŜ pamiętnik malarza, który szukał tu śladów tej Barberiny, ale... wszystko jutro panu opowie pani 
Joanna. 

Widząc, Ŝe tajemniczy brodacz nie zdradzi mi nic więcej, poŜegnałem się z nim i pojechałem 

do Głogowa. Bez trudu w centrum miasta znalazłem hotele. Miałem do wyboru duŜy i mniejszy, na 
obrzeŜach  odbudowanej  po  zniszczeniach  wojennych  Starówki.  Wybrałem  ten  drugi.  Wehikuł 
udało mi się wcisnąć na ciasny parking na zapleczu. Potem zająłem swój pokój, odświeŜyłem się i 
usiadłem  na  łóŜku.  Otworzyłem  paczkę  ksiąŜek  od  pana  Tomasza.  Znalazłem  tam  oprócz  ksiąŜek 
poświęconych  malarstwu  polskiemu,  mały  przewodnik  operowy,  biografię  Fryderyka  II,  „Opo-
wieści  o  sławnych  kochankach”  Bolesława  Lubosza  oraz  „Carmen”  Prospera  Merimeego  w 
tłumaczeniu Tadeusza  śeleńskiego-Boya. Poczułem  głód i zabierając „Opowieści...”  wyszedłem  z 
pokoju.  W  recepcji  dowiedziałem  się,  Ŝe  najbliŜszą  restaurację  znajdę  przy  tej  samej  ulicy,  gdy 
pójdę w kierunku ratusza. Nie pozostało mi nic innego i z ksiąŜką pod pachą poszedłem na kolację. 
Było  juŜ  ciemno,  ale  wystawy  sklepowe  rozświetlały  mrok  i  z  przyjemnością  patrzyłem  na  ludzi, 
zwłaszcza młode zakochane pary, wędrujące po deptaku i trzymające się za ręce. 

Restauracja  znajdująca  się  w  naroŜnej  kamienicy,  zaledwie  przecznicę  od  ratusza,  robiła 

bardzo  dobre  wraŜenie.  Akurat  w  części  dla  niepalących  był  wolny  tylko  jeden  stolik,  więc  go 
zająłem  i  siedząc  w  rogu  sali,  złoŜywszy  zamówienie  oddałem  się  lekturze.  Jedna  z  opowieści  w 
ksiąŜce  była  poświęcona  romansowi  Barberiny  Campanini  i  króla  pruskiego  Fryderyka  II. 
Przerwałem czytanie ujrzawszy, Ŝe do restauracji wchodzi młoda, piękna szatynka w towarzystwie 
dwóch  starszych  od  siebie  męŜczyzn.  Kelnerka  poinformowała  ich,  Ŝe  wolne  stoliki  są  tylko  w 
części  dla  palących,  na  co  kobieta  gwałtownie  pokręciła  głową  pokazując  na  gardło.  Widocznie 
dym  szkodził  jej  na  struny  głosowe.  Wtedy  jeden  z  panów  wskazał  na  mnie  i  zapytał  o  coś 
kelnerkę. Ta podeszła do mnie. 

-  Przepraszam  bardzo,  ale  ci  państwo  pytają,  czy  nie  będzie  panu  przeszkadzało  ich 

towarzystwo przy stole... - kelnerka przedstawiła prośbę nowych gości. 

-  Oczywiście  -  nie  pozwoliłem  jej  dokończyć,  wstałem  i  gestem  zachęciłem  szatynkę  do 

background image

 

zajęcia miejsca przy stole. 

- Dziękuję - szatynka powiedziała po francusku zajmując krzesło obok mnie. 
- Proszę bardzo - odpowiedziałem po polsku i ukłoniłem się. 
Po przeciwnej stronie usiedli panowie. 
- Czy rozmawia pan w jeŜyku francuskim? - zagadnęła mnie szatynka. 
Rozumiałem pytanie, ale przeczucie kazało mi tylko bezradnie wzruszyć ramionami. 
- Trochę mówię po angielsku - odpowiedziałem. 
Ona tylko uśmiechnęła się wyniośle. 
- Rozmawiajmy po francusku - zaproponowała swoim partnerom. 
Gdy rozmawiali, mogłem im się przyjrzeć. Piękna szatynka była średniego wzrostu, ale miała 

wspaniałą kobiecą figurę, twarz anioła o drobnym nosie, pełnych ustach, piwnych oczach skrytych 
za gęstą firaną rzęs. Włosy miała długie i rozjaśnione do róŜnych odcieni koloru słońca, od krwistej 
miedzi,  przez  złocisty  miód  do  barwy  słomy.  Była  ubrana  w  długą  suknię  z  głębokim  dekoltem  i 
bolerko.  W  ręku  trzymała  niewielką  torebkę.  Towarzyszyli  jej  dwaj  panowie  w  wieku  około 
sześćdziesięciu  lat.  Jeden  z  nich  miał  siwe  włosy,  brodę,  niebieskie  oczy  otoczone  siecią  gęstych 
zmarszczek  znamionujących,  Ŝe  lubi  się  śmiać.  Brzuszek  okrył  niedopiętą  koszulą  w  kratkę,  na 
którą  załoŜył  kamizelkę  z  wieloma  kieszeniami,  podobną  do  tych  noszonych  przez  wędkarzy. 
Kieszenie  miał  wypchane,  jakby  szykował  się  do  dalekiej  wyprawy  turystycznej  w  dzikie  ostępy. 
Drugi  z  męŜczyzn  dla  odmiany  był  ubrany  w  elegancki  garnitur  z  krawatem,  subtelnie 
kontrastującym  odcieniem  z  kolorem  koszuli.  Miał  złote  spinki  u  mankietów,  ruchy  i  gesty 
znamionowały obycie towarzyskie na salonach. Miał przyciemnione włosy, starannie ułoŜone, rzec 
by moŜna u lizane. Twarze obu panów wydały mi się znajome, ale dziwiło mnie, co łączy tę trójkę. 
Ten w kamizelce, gdy mówił, zionął smrodem piwa, a ten elegant pachniał najdroŜszymi męskimi 
perfumami. 

- Kiedy w końcu pojedziemy do Czernej? - szatynka zapytała tego w koszuli. 
Gdy  usłyszałem te słowa, tylko  cudem widelec, który trzymałem  w dłoni, nie wypadł mi na 

podłogę. 

- Jutro, Słowiczku - odparł elegant. 
- Słyszałem, Ŝe ma przyjechać jakiś urzędnik z ministerstwa - odezwał się ten w kamizelce. - 

Mam nadzieję, Ŝe nie zacznie się mądrzyć i nie przeszkodzi nam w robocie. 

- Po co on przyjeŜdŜa? - dziwiła się szatynka. 
- Na inwentaryzację - parsknął ten masując się po brzuchu. - My się będziemy spieszyć, a on 

będzie ze spokojem wypełniał rubryczki, załoŜy segregatory... 

-  Eugeniuszu,  nie  powinieneś  śmiać  z  tego  człowieka,  zanim  go  nie  poznasz  -  elegant 

strofował kolegę. - MoŜe będzie to sympatyczny człowiek? 

-  Muszę  zapalić  -  Eugeniusz  wyjął  papierosy,  wstał  i  poszedł  do  sali  przeznaczonej  dla 

palących. Elegant pobiegł za nim przepraszając szatynkę, Ŝe zostawiają samą. 

Szatynka uśmiechnęła się do mnie. 
- Co pan czyta? - zagadnęła patrząc na ksiąŜkę leŜącą na stole. Wzięła ją do ręki i otworzyła 

na  stronie,  gdzie  była  zakładka.  Akurat  były  tam  portrety  Barberiny  Campanini  i  Fryderyka  II. 
Kobieta  nie  potrafiła  zapanować  nad  sobą  i  nagle  spowaŜniała.  Zaraz  jednak  odzyskała  dawny 
spokój i uśmiechnęła się znacznie szerzej. 

- Pan interesuje się baletem? - zapytała zaglądając mi głęboko w oczy. - Barberina Campanini 

- pokazała na podpis - była baletnicą. 

background image

 

- Bardziej interesuje mnie Fryderyk II - odpowiedziałem. 
- Ach, tak - roześmiała się szatynka. - Pan teŜ woli wojskowy dryl... 
-  Nie  -  szybko  przerwałem,  bo  chciałem,  by  nie  poruszała  pewnego  draŜliwego  tematu.  - 

Jestem  miłośnikiem  historii  i  przypadkiem  natknąłem  się  na  ślad  tego  przedziwnego  romansu.  A 
skąd pani znane jest nazwisko tej tancerki? 

- Jestem śpiewaczką operową... 
- To sławny  mezzosopran  Luscinia Dulcedo  - wtrącił elegant, który  niespodzianie wrócił do 

stolika.  -  To  ona  niedawno  w  Nowym  Jorku  zachwyciła  wszystkich  swoim  wykonaniem  Dalili  w 
„Samsonie i Dalili”. „New York Times” poświęcił jej ćwierć kolumny. Pan wie, co to znaczy? Jest 
to najprawdopodobniej najwspanialszy nasz mezzosopran, którego mocy nie da się opowiedzieć w 
kilku słowach... 

- Niech pan przestanie, panie Bogumile... - szatynka łagodnie połoŜyła rękę na dłoni eleganta. 

- Tego pana mało obchodzi muzyka operowa. 

- Dlaczego? - odezwałem się. - Wczoraj z przyjacielem słuchaliśmy „Carmen”. 
- Tak? - elegant zerknął na mnie z zainteresowaniem. 
- Który moment podobał się panu najbardziej? - wypytywała szatynka. 
Seguidilla  ,,Pres  des  remparts  de  Seville”  -  wyłuskałem  z  pamięci  jedną  z  nazw,  którą 

wymienił pan Tomasz. 

-  Dobry  wybór  -  przyznał  elegant  -  ale  ja  wolę  cudną  habanerę  „L’amour  est  un  oiseau 

rebelie”. 

-  Pan  poświęciłby  karierę  dla  kobiety,  tak  jak  Jose  wypuszczając  Carmen?  -  zapytała 

ś

piewaczka. 

-  Ze  mną  jest  tak,  Ŝe  jak  dotąd  poświęciłem  wszystkie  kobiety  w  imię  swojej  pracy  - 

odpowiedziałem płacąc rachunek. 

- A jaki jest pana zawód? - zainteresował się elegant. 
- Jestem muzealnikiem - odpowiedziałem wstając i wychodząc. 
Oboje rozmówcy chyba zrozumieli, Ŝe jestem tym człowiekiem, którego obgadywali i którego 

jutro  spotkają  w  Czernej.  Co  gorsza,  mogłem  rozumieć,  o  czym  mówią,  skoro  rozumiałem  treść 
„Carmen”. 

-  Coście  tak  skamienieli?  -  usłyszałem,  jak  pytał  męŜczyzna  w  kamizelce,  który  wrócił  do 

stolika. 

Po wyjściu z restauracji skręciłem w lewo i szybko dotarłem przed ratusz. Po prawej stronie 

zobaczyłem  pusty,  ogrodzony  plac,  a  dalej  ruiny  kościoła  i  dawne  mury  miejskie.  Skręciłem  w 
tamtą  stronę,  potem  jeszcze  raz  zrobiłem  zwrot  w  prawo  i  wzdłuŜ  murów  doszedłem  do  swojego 
hotelu.  Z  daleka  widziałem,  jak  szatynka  z  dwoma  panami  wchodzi  do  tego  samego  budynku,  do 
którego ja zmierzałem. Odczekałem jeszcze minutę i wróciłem do swojego pokoju. 

UłoŜyłem  się  na  łóŜku  i  czym  prędzej  doczytałem  do  końca  rozdział  o  romansie  Barberiny 

Campanini.  Wtedy  zrozumiałem,  dlaczego  jej  osobę  wiązano  z  okolicami  Głogowa.  JuŜ  prawie 
zasypiałem, gdy leŜąc w pościeli usłyszałem odgłosy na korytarzu. Najpierw ktoś zbiegał po scho-
dach. 

- Iwona, czekaj! - rozpoznałem głos eleganta z restauracji. 
- Nie mam zamiaru - usłyszałem szatynkę. 
O dziwo, oboje świetnie rozmawiali po polsku. W restauracji grali kogoś, kim nie byli! 
- Wiesz, jaki jest Eugeniusz, to artysta... 

background image

 

-  I  człowiek  bez  grama  ogłady!  -  krzyczała  szatynka.  -  Nie  jestem  tancereczką  z  baleciku 

kiczowatego artysty czy aktoreczką z kabareciku... 

-  AleŜ  oczywiście!  -  gorąco  zapewniał  ją  elegant.  W  ciszy  słychać  było  tylko  jego 

cmoknięcia, gdy zapewne całował dłonie szatynki. 

- Panie Bogumile - głos szatynki zmienił się, był teraz pełen słodyczy. 
Elegant wiedział, jak naleŜy rozbroić kobietę. 
- Ma pan papierosa? - szatynka zapytała eleganta. 
- Nie wiem, czy powinna pani... 
- Powinnam - zadecydowała kobieta. - Usiądźmy tam. 
Kącik  dla  palaczy  na  moim  piętrze  był  zaledwie  trzy  metry  od  drzwi  mojego  pokoju,  wiec 

nawet  trochę  wbrew  swej  woli  stałem  się  świadkiem  dalszego  ciągu  rozmowy.  Najpierw  oboje 
usiedli, potem zapewne elegant poczęstował szatynkę papierosem. Chwilę trwało milczenie. 

- On ma mnie przeprosić! - mocno stwierdziła szatynka. 
-  Porozmawiam  z  nim,  ale  wie  pani,  Ŝe  to  artysta,  gwiazda  wśród  reŜyserów  -  przemawiał 

elegant.  -  Wie  pani,  jak  to  jest  z  męŜczyznami,  a  pani  jest  po  prostu  piękną  kobietą.  On  znowuŜ 
przyzwyczajony jest, Ŝe kobiety są mu raczej uległe... 

- Nadszedł dzień, by ten obrzydliwiec się od tego odzwyczaił - warknęła szatynka. 
- Tak, oczywiście - elegant smutno przytaknął. 
- Trzeba dowiedzieć się teŜ czegoś o tym facecie z restauracji. 
- Tak? Dlaczego? 
-  Czytał  ksiąŜkę,  w  której  był  opisany  romans  Barberiny  Campanini.  Myśli  pan,  Ŝe  to 

przypadek? 

- Doprawdy nie wiem. Wyglądał na bardzo przyzwoitego i inteligentnego młodego człowieka 

- elegant zdobył u mnie wielkiego plusa za te komplementy. 

- Nie, to raczej cwaniaczek - oceniła mnie szatynka. - Jestem pewna, Ŝe zna język francuski. 

PrzecieŜ wymieniał nazwy arii z „Carmen” nie kalecząc słów. 

- Znam wielu melomanów nieznających włoskiego, a znających na pamięć całe opery. 
- Ciekawe, gdzie on nocuje? 
- Kto, łaskawa pani? 
-  Ten  cwaniaczek  z  restauracji.  Uśmiałabym  się,  gdyby  okazało  się,  Ŝe  zajmuje  pokój  za 

ś

cianą i teraz leŜąc w łóŜku słucha naszej rozmowy. 

Miałem  wielką  ochotę  wyjść,  ale  podejrzewam,  Ŝe  jeszcze  większy  śmiech  wywołałby  u 

szatynki  widok  męŜczyzny  w  pidŜamie.  Ta  kobieta  preferowała  chyba  typ  wypielęgnowanych 
macho - bohaterów oper. Taki uwodziciel nawet sypiał ze szpadą u boku. 

- Rzeczywiście, to moŜliwe - wyszeptał przestraszony elegant. 
- Panie Bogumile, jeśli jest to cwaniaczek czy urzędnik ministerialny, to będzie oszczędzał i 

nie  zanocuje  w  tym  hotelu,  tylko  wybierze  jakąś  tańszą  noclegownię.  Pierwszy,  bo  jest  chytry, 
drugi, bo zechce zarobić na delegacji. Oba typy są Ŝałosne. 

MoŜe  jednak  powinienem  był  wyjść?  Postanowiłem  zrezygnować  z  robienia  widowiska  i 

wykorzystać  w  przyszłości  element  zaskoczenia,  bo  byłem  pewien,  Ŝe  z  szatynką  i  jej  partnerami 
jeszcze się spotkam. 

Rano  poprosiłem  o  przyniesie  śniadania  do  pokoju,  a  potem  przez  okna,  jedno  od  frontu, 

drugie  z  widokiem  na  parking,  obserwowałem,  kiedy  szatynka  opuści  hotel.  Niechciałem,  Ŝeby 
mnie  tu  zobaczyła.  Około  dziesiątej  szatynka  pojawiła  się  na  parkingu.  Recepcjonista  niósł  jej 

background image

10 

 

walizki,  które  z  trudem  zmieściły  się  na  tylnym  siedzeniu  porsche  911,  w  wersji  z  chowanym 
dachem. Kobieta spojrzała na niebo i widocznie oceniła, Ŝe dziś nie będzie padać. Naciskając jeden 
guzik  złoŜyła  brezentowy  dach.  Wtedy  jej  spojrzenie  spoczęło  na  wehikule.  Cały  mój  kamuflaŜ  i 
konspiracja legły w gruzach! Kobieta uśmiechnęła się i zdumiona pokręciła głową. Zapytała o coś 
recepcjonistę, pewnie o właściciela auta, ale pracownik hotelu nie przyjmował mnie wczoraj, więc 
nie wiedział, Ŝe to mój wóz. 

Za  chwilę  do  szatynki  dołączyli  elegant  i  męŜczyzna  w  kamizelce.  Podeszli  do  mercedesa, 

schowali  torby  podróŜne  do  bagaŜnika  i  takŜe  chwilę  przyglądali  się  mojemu  potworowi  na 
czterech  kołach.  Roześmiali  się,  ten  w  kamizelce  namalował  znacząco  kółko  na  czole  mające 

ś

wiadczyć o stanie umysłu właściciela takiej maszyny. 

Najpierw  mercedes,  a  za  nim  porsche  wyjechały  z  parkingu.  Zszedłem  do  wehikułu,  potem 

zapłaciłem  za  nocleg  i  pojechałem  do  Czernej.  JakieŜ  było  moje  zdziwienie,  gdy  w  miejscu 
wczorajszej pustki ujrzałem tam szereg lśniących aut, a między nimi porsche szatynki. 

background image

11 

 

ROZDZIAŁ DRUGI 

ZIELONOWŁOSY I JEGO KOMPANIA • TOWARZYSTWO NA TARASIE • ZWIEDZAM 

PAŁAC W CZERNEJ • SCHOWEK W TAJNYM PRZEJŚCIU • PORTRET NA 

RZYMSKIEJ FIBULI 

 
Przyjazd  wehikułu  pod  pałac  zrobił  największe  wraŜenie  na  grupce  młodzieŜy  siedzącej  na 

schodach.  Byli  tam  około  czterdziestoletni  męŜczyzna  o  ascetycznej  twarzy,  u  farbowanych  na 
zielono,  sięgających  ramion  włosach,  ubrany  w  skórzaną  kurtkę  z  ćwiekami  i  dŜinsowe  spodnie, 
dwóch młodzieńców ogolonych prawie na łyso ze spodniami z krokiem sięgającym do połowy ud i 
w sportowych, obszernych bluzach z kapturami. Między nimi siedziały dwie dziewczyny, w wieku 
licealistek. Jedna o blond włosach, pomalowanych ustach i oczach, z mnóstwem biŜuterii wyglądała 
jak  lalka  lub  gwiazda  muzyki  pop.  Druga,  brunetka  stanowiła  zaskakujące  przeciwieństwo 
koleŜanki.  MakijaŜ  stanowiły  delikatne  kreski  tuszu  przy  lekko  skośnych  oczach,  których  kształt 
podkreślały  lekko  wydłuŜone  oprawki  okularów  nadających  jej  spojrzeniom  koci  charakter.  Jej 
fryzura przypominała kształtem kapelusz chińskiego kulisa. 

- Cool bryczka - ocenił jeden z młodzieńców, gdy zatrzymałem się i wysiadłem. 
- Spoko, gość moŜe być dziany, Ŝe stać go na taką ekstrawagancję - powiedziała blondynka, a 

w przerwach między słowami dało się słyszeć mlaskanie, gdy Ŝuła gumę. 

- Sam pan składał to autko? - zapytał mnie zielonowłosy. 
- Nie, znajomy - odpowiedziałem. - Czy właścicielka pałacu jest w środku? 
- Tak - przyznał zielonowłosy. 
- To pewnie ten gostek z ministerstwa od muzeów - stwierdziła brunetka. - Tak się wczuł w 

rolę, Ŝe nawet jeździ zabytkowym wózkiem. 

Nie  zwracałem  uwagi  na  Ŝarty  na  temat  wehikułu,  bo  juŜ  się  do  tego  przyzwyczaiłem. 

Nacisnąłem duŜą, metalową, kutą klamkę i wszedłem do obszernej sieni. Natychmiast zza kotary na 
wprost wyszedł poznany wczoraj brodacz. 

- Dzień dobry! - przywitałem go uśmiechem jak dobrego znajomego. 
-  A,  pan  urzędnik  -  brodacz  ucieszył  się.  -  Pani  Joanna  z  gośćmi  jest  na  tarasie  od  strony 

parku. Musi pan obejść budynek dookoła, bo przejście przez kuchnię jest zamknięte. 

- Dziękuję - powiedziałem i wyszedłem przed budynek. 
MłodzieŜ  i  zielonowłosy  odskoczyli  od  wehikułu  jak  oparzeni.  Widocznie  ciekawość 

przemogła i postanowili lepiej obejrzeć mój pojazd. 

- Po co panu tyle zegarów i licznik na mile? - zapytał zielonowłosy. 
- Kiedy kończy się benzyna, trzeba sypać węgiel do kotła? - szydził jeden z młodzieńców. 
- Ten typ tak ma - odparłem zaciskając usta. 
-  Ale  prędkościomierz  zamontował  pan  sobie  chyba  dla  szpanu?  -  wypytywała  blondynka.  - 

Jechał pan nim więcej niŜ dwieście kilometrów na godzinę? 

-  Tak,  niestety  złamałem  kiedyś  obowiązujące  w  Polsce  ograniczenia  prędkości  - 

odpowiedziałem z powagą. 

MłodzieŜ  pokładała  się  ze  śmiechu,  tylko  zielonowłosy  przyglądał  mi  się  mruŜąc  oczy. 

Skręciłem  w  lewo  i  najpierw  dotarłem  do  oszklonej  werandy  i  zarazem  niewielkiej  oranŜerii. 
Poszedłem w kierunku parku i dochodząc do rogu budynku zatrzymałem się słysząc głos eleganta. 
Podsłuchiwanie to brzydkie przyzwyczajenie, ale w mojej pracy wiele razy mi się przydało, więc i 

background image

12 

 

teraz uczyniłem to stając plecami do ściany. 

-  Pani  Joanno,  nie  uwierzy  pani,  jaki  przedziwny  pojazd  widzieliśmy  dziś  w  Głogowie  i  w 

dodatku jego właściciel spał w tym samym hotelu co i my. To coś miało wielkie reflektory jak oczy 
kosmity, owadzi kadłub i do tego numer rejestracyjny jak zwykły samochód! Niebywałe! Strach po-
myśleć, Ŝe ten ktoś pojechałby tym wozem do Europy i tam się przedstawiał jako Polak. 

- Wydaje mi się, panie Bogumile, Ŝe nie powinniśmy się wstydzić ani naszych osiągnięć, ani 

naszej pomysłowości - usłyszałem ciepły kobiecy głos. To zapewne przemawiała pani Joanna. 

-  Szkoda,  Ŝe  nie  zapisałem  jego  numerów  rejestracyjnych,  moŜe  chciałby  wynająć  tego 

dziwoląga do jakiegoś filmu? - powiedział drugi męŜczyzna, który wczoraj towarzyszył szatynce. 

- Nic straconego - do rozmowy dołączył się trzeci męski głos, naleŜący do kogoś młodszego. - 

Widziałem tę machinę przed pałacem. Jary mówił, Ŝe to ten urzędnik z ministerstwa. Poszedł was 
szukać. Pewnie się zgubił, sierotka... 

MęŜczyzna obszedł pałac z drugiej strony lub przeszedł przez komnaty. 
- Pójdę go poszukać - odezwała się kobieta, która broniła wehikułu. 
Dyskretnie  wycofałem  się  do  oszklonej  werandy  i  tam  udawałem  zajętego  oglądaniem 

kwiatów  i  dorodnych  dyń.  Między  liśćmi  bluszczy  w  środku  i  winorośli  na  zewnątrz  widziałem 
wychodzącą  zza  rogu  niewiastę  w  wieku  balzakowskim,  z  pogodną  twarzą  ozdobioną  wielkimi 
szkłami  okularów.  Była  ubrana  w  długą  ciemną  spódnicę  i  kwiecistą  koszulę,  na  którą  zarzuciła 
sweter. Wyszedłem z werandy. 

- Dzień dobry, przepraszam, Ŝe tak tu myszkuję, ale te dynie... - wymyślałem wytłumaczenie. 
-  Ładne?  -  ucieszyła  się  gospodyni  pałacu.  -  To  z  mojej  krakowskiej  działki.  Pan  Paweł 

Daniec? - upewniała się. - Z Ministerstwa Kultury i Sztuki? 

- Tak jest - skłoniłem się i uśmiechnąłem. - Chyba przyjeŜdŜam nie w porę, bo widzę, Ŝe ma 

pani duŜo gości. 

-  W  gruncie  rzeczy  przy  takim  najeździe  jeden  przybysz  w  tę  lub  w  tę  nie  czyni  róŜnicy  - 

gospodyni zaŜartowała. - Nazywam się Joanna K. i jestem właścicielką tego pałacyku.  Zapraszam 
pana do towarzystwa. 

Wzięła mnie pod rękę i poprowadziła. 
- A oto i nasza zguba, posiadacz oryginalnego samochodu - oznajmiła, nim wyszliśmy przed 

siedzących na tarasie. 

Po takiej zapowiedzi mogłem być pewien, Ŝe skupię na sobie całą uwagę. Efekt powiększyło 

rozpoznanie  mojej  osoby  przez  trójkę  moich  wczorajszych  współbiesiadników.  Człowiek  w 
kamizelce odwrócił wzrok, elegant zaŜenowany zasłonił dłonią usta, a szatynka patrzyła na mnie z 
uśmiechem. Młody męski głos naleŜał do przystojnego trzydziestolatka, ciemnowłosego blondyna z 
krótką, starannie przystrzyŜoną bródką. Był wysportowany, pewny siebie i z pewnością był w typie 
adoratorów poŜądanych przez szatynkę. 

Pani  Joanna  wprowadzała  mnie  po  schodach  na  obszerny  taras,  murowany  balustradą  z 

piaskowca, wyłoŜony płytkami imitującymi marmur. 

-  Pan  Paweł  zajmie  się  inwentaryzacją  kolekcji  znalezionych  przy  okazji  remontu  wnętrz 

obrazów  oraz  oceni,  czy  renowację  prowadzimy  we  właściwy  sposób  -  pani  Joanna  opowiadała 
towarzystwu. - To jest pani Luscinia... 

- My się juŜ poznaliśmy w Głogowie - łagodnie przerwała jej szatynka. - Panie Pawle, to jest 

Bogumił  Gęgalewski,  znany  krytyk  muzyczny,  znawca  oper  i  operetek.  Obok  niego  siedzi 
Eugeniusz  R.,  dawniej  fenomenalny  trębacz,  potem  dziennikarz,  a  od  trzydziestu  lat  reŜyser  fil-

background image

13 

 

mowy. Tamten młodzian przypominający czasami Adonisa to Zbyszek, świetny operator i fotograf. 
Wiele znanych piosenkarek ma portfolia przygotowane w jego atelier. A pan udaje skromnego, ale 
jest pan podstępny... 

- Przepraszam, dlaczego tak pani sądzi? - zdziwiłem się. 
- Po co była ta scena w restauracji? Czemu udawał pan, ze nie wie, o czym rozmawiamy? 
-  Nie  rozumiałem,  o  czym  państwo  mówili  i  nie  znam  się  za  bardzo  na  muzyce  operowej  - 

tłumaczyłem się. 

-  Pax!  -  krzyknęła  pani  Joanna.  -  W  moim  domu  nie  będzie  kłótni.  To  było  jakieś 

nieporozumienie, a teraz proszę powiedzieć, czego się pan napije? Kawy, herbaty? 

- Herbaty - odparłem zajmując wolny fotel obok śpiewaczki, trzymając teczkę na kolanach. 
Pani Joanna postawiła filiŜankę przede mną i podsunęła porcelanową cukiernicę. 
-  Państwo  przyjechali  tu,  by  nakręcić  zdjęcia  próbne  do  nowego  widowiska  teatralnego 

według  „Carmen”  Prospera  Merimeego  -  opowiadała  pani  Joanna.  -  Pan  Eugeniusz  moŜe  lepiej 
powie o wizji tego przedsięwzięcia... 

ReŜyser  jakby  ocknął  się  z  głębokiej  zadumy,  chrząknął,  wzniósł  wzrok  ku  niebu 

jednocześnie splatając ręce na pokaźnym brzuchu. 

- To ma być coś nowoczesnego, co trafi do młodego widza - przemawiał. - Pomyślałem, Ŝeby 

połączyć  klasyczny  operowy  głos  z  nowoczesnym  brzmieniem  lubianym  przez  młodzieŜ. 
Wybraliśmy  „Carmen”  Bizeta,  ale  okazało  się,  Ŝe  z  jednej  strony  byłoby  to  ogromne  i  kosztowne 
przedsięwzięcie, a z drugiej moŜe nie przyniosłoby zamierzonego efektu. Dlatego zdecydowaliśmy 
się  na  literacki  pierwowzór  opery,  nowelę  Prospera  Merimeego.  Wie  pan,  autor  operuje  prostym, 
nieco  schematycznym  językiem,  a  jednocześnie  niekiedy  zaskakuje  swoimi  metaforami,  a  przede 
wszystkim  diaboliczna  postać  „Carmen”  jest  tu  zarysowana  w  sposób  jednoznaczny.  To  pozwala 
mi, jako reŜyserowi, przedstawić swoją wizję tego dzieła, a jednocześnie stwarza nowe moŜliwości 
dla  aktorów.  Pani  Luscinia  będzie  oczywiście  tytułową  „Carmen”,  a  ten  zielonowłosy  obwieś 
będzie Garcią. 

- A czemu oni siedzą tam, a państwo tu? - zapytałem. 
- Stwierdzili, Ŝe za wysokie progi na lisie nogi - bezczelnie roześmiał się operator. 
Pani Joanna zgromiła go wzrokiem, ale ten pyszałek nic sobie z tego nie robił. 
-  Tamci  państwo  nie  chcieli  tu  przyjść,  chociaŜ  zapraszałam  -  tłumaczyła  się.  -  Wszyscy 

czekamy jeszcze na ekipę, która ma dojeŜdŜać z Głogowa. 

Owo czekanie nie trwało długo. Najpierw usłyszeliśmy warkot silnika, potem głośny klakson 

i  okrzyki  ludzi.  To  przyjechali  filmowcy,  ludzie  swą  naturą  przypominający  trochę  Cyganów  - 
wiecznie  wędrujących,  trochę  szarańczę  -  przybywających,  eksploatujących  okolicę,  a  potem 
znikających. Jednocześnie nieodmiennie przywozili ze sobą powiew tego wielkiego świata znanego 
tam  tylko  z  małego  okienka  telewizora,  bo  oni  przecieŜ  codziennie  ocierali  się  o  tych 
najsławniejszych,  podziwianych.  Z  zewnątrz  mogli  przypominać  obóz  obłąkanych  kręcących  się 
bez  celu,  ale  na  te  chwile,  gdy  asystent  reŜysera  wołał:  „kręcimy!”,  zamieniali  się  w  roboty  do 
pracy. Razem z gospodynią i gośćmi z tarasu przeszedłem przywitać  ekipę. Stali przed frontonem 
pałacu, palili papierosy, dowcipkowali i rozgląda! i się po okolicy. ReŜyser zaraz w kilku słowach 
przywołał  ich  do  porządku.  Przedstawił  im  panią  Joannę  i  mnie.  O  mnie  powiedział  „urzędnik  z 
ministerstwa”. 

- Chodźmy obejrzeć pałac - szepnęła mi na ucho pani Joanna. - PokaŜę panu nasz skarb. 
Chwyciła mnie pod łokieć i łagodnie pociągnęła za sobą. Zatrzymaliśmy się przed ozdobnym 

background image

14 

 

portalem. Przypomniałem sobie informacje o Czernej znane mi z przewodnika. Majątek ten zwano 
dawniej Mała Czerna, Alteichen, Klein Tschirne, a w na początku XIV wieku Schyrnino. W 1485 
roku  stał  się  własnością  Melchiora  von  Glaubitza.  Potem  wieś  znajdowała  się  w  rękach  rodów 
Rechenbergów,  von  Stoschów  z  Czernicy,  znowu  Rechenbergów  i  znowu  von  Stoschów. W  1758 
roku z inicjatywy tych ostatnich wybudowano w Czernej zbór luterański, który dotrwał do połowy 
XX  wieku.  Potem  majątek  przechodził  z  rąk  do  rąk,  a  ostatnimi  właścicielami  był  ród  baronów 
Buddenbrocków  i  do  1945  roku  von  Frischowie.  Dwór  w  Czernej  wybudowano  za  czasów 
Wolfganga  von  Glaubitza,  wnuka  Melchiora,  a  obiekt  zaprojektował  Hans  Linder.  Gdy  w  1725 
roku  pałacyk  był  w  rękach  von  Stoschów,  budowlę  wyremontowano  i  dobudowano  skrzydło 
wschodnie. Po wojnie dworek był ośrodkiem wypoczynkowym, a niedawno kupiła go pani Joanna, 
naukowiec z Krakowa. 

Nad  wejściem,  ozdobnym  portalem  z  piaskowca,  znajdowało  się  osiem  tarcz  herbowych 

kolejnych rodów właścicieli dworu. 

-  Będę  musiała  poszukać  miejsca  na  swój  herb  -  roześmiała  się  pani  Joanna.  -  Wie  pan,  Ŝe 

Konstanty Rokossowski miał identyczny herb jak von Glaubitz? 

-  Ale  zapewne  nie  afiszował  się,  bo  to  nie  były  dobre  czasy  na  chwalenie  się  szlacheckim 

pochodzeniem - przyznałem. 

Oba  skrzydła  dworu  miały  dwuspadowe  dachy,  zakończone  szczytami.  Elewację,  zwłaszcza 

drugiego  piętra,  zdobiły  wykusze  imitujące  okna.  Znajdująca  się  na  lewo  od  wejścia  ośmiokątna 
wieŜa skrywała w swym wnętrzu jedną z klatek schodowych. 

Weszliśmy do środka, do duŜej i wysokiej sieni. Prowadziły z niej po lewej stronie schodki do 

wieŜy,  dalej  wejście  do  sali  ze  zdobionym  scenami  rycerskimi  kominkiem  z  granitu,  a  dalej  do 
niewielkiej izby obok kuchni i samej kuchni. Z pomieszczenia przed kuchnią moŜna było wejść po 
metalowych,  spiralnych  schodkach  na  pierwsze  piętro,  a  z  kuchni  jedne  drzwi  prowadziły  na 
zewnątrz, a drugie do piwnicy. 

Za  kotarą  w  sieni,  na  wprost  wejścia  znajdowała  się  kuchnia,  a  za  nią  prywatny  apartament 

gospodyni.  Na  prawo  przechodziło  się  do  pokoju,  zapewne  dawniej  małego  saloniku  lub 
biblioteczki,  a  z  niego  do  kolejnej  komnaty,  z  której  wychodziło  się  na  oszkloną  werandę  lub  do 
następnej duŜej komnaty z wyjściem na taras. 

Na lewo od wejścia do prywatnych pokojów pani Joanny były schody, z dwoma platformami 

prowadzące na piętro. Pierwsze piętro pani Joanna przeznaczyła na pokoje gościnne dla śpiewaczki, 
reŜysera, eleganta, operatora, brodacza i dla mnie. 

Wychodząc ze schodów znalazłem się w obszernym saloniku, twarzą do frontu budynku. Po 

lewej  stronie  kolejno  pokoje  mieli  zajmować:  Luscinia  Dulcedo  -  ładny,  jasny,  z  białym  piecem; 
operator - mały z niewielkim przedsionkiem; mający wkrótce przyjechać gwiazdor - duŜy z oknami 
wychodzącymi na park; reŜyser i elegant - obok niego, na prawo od schodów, ja i brodacz pokoiki z 
jednym wejściem między korytarzykiem z metalowych schodów obok kuchni a wejściem do wieŜy. 
Zielonowłosy i jego towarzystwo mieli zajmować pokoje na parterze z wyjściami . na werandę i na 
taras. 

-  Jestem  pewna,  Ŝe  najlepiej  będzie  się  panu  pracowało  na  drugim  piętrze  -  mówiła  pani 

Joanna.  -  Pan  Marcin,  artysta,  którego  wynajęłam  do  renowacji  sztukaterii,  gzymsów,  kominków, 
pieców,  malowania,  najchętniej  właśnie  tam  pracuje.  Ekipa  filmowa  będzie  korzystać  z  tego 
pomieszczenia tylko jeden dzień. 

Weszliśmy  do  duŜej  sali  o  powierzchni  takiej  jak  kaŜde  piętro  poniŜej.  W  czasach  ośrodka 

background image

15 

 

wypoczynkowego  wykorzystywano  ją  do  tańców,  bo  do  belek  podtrzymujących  strop  pierwszego 
piętra  były  przybite  deski  znaczone  plamami  po  rozlanych  płynach,  ranami  po  uderzeniach 
obcasów.  Przestrzeń  przedzielały  tu  tylko  drewniane  filary  i  rzeźby  brodacza,  który  -  jak 
dowiedziałem się od pani Joanny - miał na imię Marcin. 

- Jak? - pani Joanna uśmiechała się widząc mój zachwyt nad tym miejscem, bo było to wprost 

wymarzone miejsce na pracownię. 

- Bomba - odparłem zadowolony. - Co jest piętro wyŜej? 
- Chodźmy - pani Joanna pomaszerowała przodem brzęcząc pękiem kluczy. 
Otworzyła drzwi na strych, dawniej uŜytkowany teŜ jako spichrz. Były tu resztki mechanizmu 

kołowrotu, którym wciągano zapasy. 

- A gdzie są obrazy? - zapytałem. 
- Trzymam je w bezpiecznym miejscu - pani Joanna kazała mi zejść do swojej kuchni. 
Było  to  pomieszczenie  bez  okien,  oświetlone  Ŝarówkami  zamontowanymi  w  Ŝyrandol  z 

rogów jelenia. W kąciku była kuchnia gazowa i piec z fajerkami, obok lodówka i zamraŜarka, a w 
centrum  duŜy,  cięŜki  stół  z  dwiema  ławami  i  fotelami  u  szczytów.  Po  kuchni  krzątała  się  Ŝwawa 
staruszka,  w  wieku  moŜe  siedemdziesięciu  lat,  drobna,  o  srogim  spojrzeniu,  siwych  włosach 
skrytych pod chustką, z haczykowatym nosem i brodawką przy nosie. 

-  Pani  Marianno,  to  jest  Paweł  Daniec,  urzędnik  z  ministerstwa  -  pani  Joanna  przedstawiła 

mnie. - Zajmie się inwentaryzacją tych obrazów ze schowka. 

- Dzień dobry pani - ukłoniłem się staruszce. 
Ta odłoŜyła drewnianą łyŜkę, którą mieszała w garnku z gotującym się kapuśniakiem. 
- A jeść on będzie tu chciał? - zapytała staruszka. 
Nie wiedziałem co powiedzieć, ale pani Joanna wybawiła mnie z opresji. 
- Pani Marianno, to mój osobisty gość i proszę go traktować jak pana Marcina, a nawet lepiej 

- przemówiła. - Pani wie, Ŝe od dziś ekipa filmowa będzie przywozić jedzenie i nie musi juŜ pani 
gotować dla wszystkich... 

-  Tak,  przywiozą  wam  kotlety  dziesięć  razy  odgrzewane,  pierogi  z  klapniętego  ciasta,  z 

powietrzem zamiast farszu... - staruszka narzekała na jedzenie z firm cateringowych. - To do czego 
ja pani będę potrzebna? 

- Znajdę pani dobre zajęcie - zapewniała ją pani Joanna. 
Właścicielka  dworu  wyszła  do  swojego  pokoju  i  wróciła  z  dwiema  tubami  i  niewielkim, 

obłoŜonym w skórę notatnikiem. 

- To nasz skarb - powiedziała. 
- Gdzie go znaleziono? 
- W tajnym przejściu, które łączyło przedsionek  pokoju operatora z moją sypialnią. Obecnie 

po  obu  stronach  załoŜyłam  drzwi  i  zamknęłam  korytarz  na  klucze.  Pan  Marcin  odkrył,  Ŝe  ściany 
przejścia były pokryte freskami i zdejmując farbę zakrywającą malunki znalazł niewielką szparę w 
tynku, który połoŜono na deseczkę zakrywającą otwór skrytki. 

- Kiedy dokonano odkrycia? 
- Tydzień temu. 
- Czy ktoś interesował się tymi obrazami? 
- Nie. 
-A filmowcy? 
- Obejrzeli je i tyle. Bardziej zaleŜało im na tym, by pana obecność nie opóźniła ich pracy. 

background image

16 

 

- Nie będę im przeszkadzał... 
- I to właśnie im powiedziałam. 
OstroŜnie  otworzyłem  tuby  i  zobaczyłem  w  środku  zwinięte  rulony  płócien.  Sięgnąłem  po 

notes. 

- Co to jest? - dopytywałem się. 
-  Sekretny  pamiętnik  kochanków  -  wyjaśniła  pani  Joanna.  -  Postanowiłam,  Ŝe  będziemy  go 

czytać wieczorami, w sali kominkowej. 

- Pani go oczywiście juŜ przeczytała? 
- Tak. 
- I co jest w nim ciekawego? 
-  Zagadka,  ale  o  tym  dowie  się  pan  w  swoim  czasie.  Najpierw  chce  pan  się  zająć  obrazami 

czy opisem prac we dworze? 

- Jeśli moŜna, to zacznę od obrazów - odpowiedziałem. 
Pani Joanna przesunęła po stole tuby. 
-  Proszę,  do  zobaczenia  na  obiedzie,  około  piętnastej  -  powiedziała,  nim  wyszła  z  kuchni.  - 

MoŜe  pan  rozgościć  się  w  swoim  pokoju.  Niestety,  nie  wstawiłam  zamków  do  drzwi,  więc 
wszystkie pokoje na górze są otwarte cały czas, ale pan chyba nie ma nic szczególnie cennego? 

- Nie. 
- Jakby trzeba było coś przechować, to mam u siebie niewielki sejf. 
Jako  gospodyni  obiektu  musiała  teŜ  zająć  się  filmowcami,  a  kto  wie,  moŜe  bardziej 

dopilnować, by w „szale twórczym” nie postanowili czegoś zniszczyć? Przedtem zaniosła notes do 
swojej sypialni i dała mi klucz do piętra z moją „pracownią”. 

Zabrałem  tuby  i  wyszedłem  do  parku.  ZałoŜono  go  w  latach  1830  -  1840.  Wokół  centralnej 

polany  rzędami  nasadzono  drzewa,  a  dokoła  nich  biegną  ścieŜki  spacerowe,  takŜe  po  wale 
przeciwpowodziowym usypanym zapewne w XVII wieku, bo niedaleko znajduje się brzeg Odry. 

Chodziłem  między  drzewami,  zasłuchany  w  odgłosy  jesieni,  z  tubami  pod  pachą,  w  końcu 

usiadłem  na  ławeczce  i  zastanawiałem  się,  co  ja  właściwie  tutaj  robię?  Podejrzewałem  członków 
ekipy filmowej o jakieś niecne zamiary, ale co oni mieliby tu złego robić? Ukraść obrazy? Nie, to 
bzdura.  MoŜe  ich  wczorajsze  zachowanie  wynikało  z  chęci  zachowania  w  tajemnicy  obecności 
filmowców  we  dworze,  Ŝeby  w  pracy  nie  przeszkadzali  im  gapie?  Przyznam  się,  Ŝe  z  niechęcią 
myślałem  o  inwentaryzacji  obrazów.  Mógł  to  zrobić  nawet  student  piątego  roku  historii  sztuki. 
Czemu szef wysłał właśnie mnie? 

- Panie referent! - czyjś cień zasłonił mi słońce. 
- Tak?! - spojrzałem w pełne cwaniactwa oczy Zbyszka, operatora. 
- MoŜesz pan zabrać ten swój złom, bo psuje mi plener. 
Obejrzałem się w kierunku zaparkowanych aut. 
- A gdzie nie będzie on panu przeszkadzał? - grzecznie zapytałem. 
- W muzeum! - zarechotał. - Nie wiem, moŜe tam, za tą szopę z drewnem na opał - wskazał 

budyneczek blisko wjazdu na posesję. 

- Dobrze, zaraz przestawię mój samochód - odparłem. 
- MoŜe trzeba panu chłopaków do popchnięcia tego cuda? - operator odszedł śmiejąc się. 
Natychmiast wstałem i powędrowałem do wehikułu. Poczciwa poczwara rzecz jasna zapaliła 

bez problemu i przestawiłem ją we wskazane miejsce. Z bagaŜnika zabrałem pakunki i obładowany 
powędrowałem do swojego pokoiku. Gdy wszedłem na piętro, ujrzałem otwarte drzwi do komnaty 

background image

17 

 

Luscinii.  Na  łóŜku  leŜała  otwarta  walizka,  a  ona  siedziała  przed  toaletką  i  przeglądała  się  w 
kryształowym lustrze. Zobaczyła moje odbicie i moje spojrzenie. Uśmiechnęła się i odwróciła. 

- Będziemy sąsiadami? - zawołała. 
- Tak, mam pokój tutaj - wskazałem na swoje drzwi. 
- Mogę zobaczyć? - artystka natychmiast zerwała się na nogi i podbiegła do mnie. 
- Nie wiem, czy mogę tam panią od razu zaprosić... - byłem zmieszany. 
- Boi się pan plotek? - roześmiała się. 
-  Nie,  moŜe  nie  ma  tam  nic  ciekawego  dla  damy  -  tłumaczyłem.  Ona  mnie  nie  słuchała  i 

pierwsza  wkroczyła  do  pokoju.  -  Dla  damy,  artystki,  gwiazdy  opery,  mezzo...  -  nie  dokończyłem, 
bo zrozumiałem, o co chodziło Luscini i. 

Ona po prostu sprawdzała, czy aby nie mam lepszego pokoju od niej. Jako gwiazda zwracała 

uwagę nawet na to, czy kolega nie ma lepszej garderoby i to samo robiła teraz. Moja kwatera była 
skromniejsza  od  jej,  miała  proste  meble:  łóŜko,  szafę,  stół,  dwa  krzesła  i  kufer.  Za  drzwiami  był 
pokoik zajmowany przez brodacza, z legowiskiem, ubraniami wiszącymi na gwoździach wbitych w 

ś

cianę i obrazami, rzeźbami ustawionymi pod ścianami. Jego łóŜko stanowiła pierzyna ułoŜona na 

wnęce w ścianie, a na niej leŜał śpiwór i poduszka. 

- Nieźle - śpiewaczka usiłowała mnie pocieszyć. 
-  To  nie  ma  dla  mnie  znaczenia    -  odpowiedziałem  uśmiechając  się.  -  Spałem  w  gorszych 

warunkach... 

- Tak? 
- Trochę podróŜowałem po świecie - pochwaliłem się. 
- Był pan dyplomatą? 
- Nie, raczej poszukiwaczem przygód. 
- O, to romantyczne! W tych czasach moŜna przeŜywać prawdziwe przygody? 
- Oczywiście i nawet nie trzeba w tym celu wyjeŜdŜać z Polski. 
Luscinia spojrzała na zegarek. 
- Muszę lecieć - powiedziała i poŜegnała się. 
Zamknęła  drzwi  swojego  pokoju  i  zbiegła  po  schodach.  Rzuciłem  na  łóŜko  worek  i  torbę 

podróŜną. Zerknąłem na tuby. Zastanawiałem się, gdzie powinienem ukryć obrazy, bo przecieŜ nie 
mogłem  cały  czas  trzymać  ich  przy  sobie.  ZauwaŜyłem,  Ŝe  kufer  miał  klucz,  duŜy  zamek.  MoŜna 
teŜ było załoŜyć na niego kłódkę, a taką niewielką acz solidną, miałem w worku. Ucieszyłem się, Ŝe 
mam  swój  prywatny  skarbiec.  Z  torby  zabrałem  potrzebne  mi  rzeczy  i  ksiąŜki,  potem  chwyciłem 
tuby i powędrowałem po schodach na drugie piętro. 

Na stołach, dawniej pewnie słuŜących do ustawiania dansingowej zakąski, rozłoŜyłem gazety, 

których stos leŜał w rogu sali. Otworzyłem tuby z kartonu pokrytego skórą i ostroŜnie wyjmowałem 
płótna,  rozwijałem  je  i  układałem  na  stołach  przyciskając  je  na  rogach  kawałkami  drewna  i  kloc-
kami, których było tu mnóstwo. Wyjąłem aparat fotograficzny i wszystkie po kolei fotografowałem. 
Było ich dwanaście, po sześć w kaŜdej tubie. 

Właśnie fotografowałem portret kobiety, odzianej w togę pięknej brunetki, której szyję zdobił 

wspaniały naszyjnik z turkusami, a głowę złoty diadem, gdy zwróciłem uwagę na jej fibulę, która 
spinała strój. Przetarłem oczy i zrobiłem maksymalne powiększenie tego miejsca. Na ekranie apa-
ratu cyfrowego zobaczyłem na fibuli portret męŜczyzny. Nie wierzyłem własnym oczom. Zbiegłem 
do  pokoju  i  z  torby  wyjąłem  laptopa,  z  którym  pobiegłem  do  pracowni.  Tam  uruchomiłem 
komputer,  przeniosłem  zdjęcie  z  aparatu  na  twardy  dysk  i  w  specjalnym  programie  do  obróbki 

background image

18 

 

zdjęć obejrzałem interesujący mnie fragment obrazu. Byłem tak zajęty pracą, Ŝe nie usłyszałem, jak 
po schodach wchodzi brodacz. Wszedł do sali i spojrzał na ekran komputera. 

- Co pan robi? - zapytał. 
- Oglądam portret męŜczyzny na fibuli. 
- To jakaś konkretna osoba? 
- Tak. 
- Cesarz rzymski? 
- Czemu pan tak sądzi? - udawałem zdziwionego. 
- Ta kobieta na obrazie ma rzymski ubiór, moŜe to tylko antyczna stylizacja? 
-  MoŜe...  Na  fibuli  namalowano  profil  Fryderyka  II,  króla  pruskiego,  według  miedziorytu  z 

1788 roku. 

- A ten napis? - brodacz wskazał na coś, co wyglądało jak szlaczki biegnące poniŜej górnego 

brzegu osłony fibuli. 

Powiększyłem  i  wyostrzyłem  obraz.  Potem  wirtualnym  ołówkiem  odrysowałem  zawijasy  i 

przeniosłem je na białą kartkę. Chwilę oglądałem wzór. 

- I co? - dopytywał się brodacz. 
- Zna pan łacinę? 
- Nie. 
- To dedykacja: „Ulotnej Barberinie”. 
- Tej naszej Barberinie? 
-  Barberinie  Campanini,  włoskiej  tancerce,  sprowadzonej  do  Prus  przez  Fryderyka  II,  która 

jesień Ŝycia spędziła tu, w okolicach Głogowa. 

- Ciekawa historia... 
-  No,  ciekawa...  Ktoś,  kto  malował  ten  obraz,  musiał  widzieć  tę  ozdobę,  a  data  w  prawym 

dolnym rogu wskazuje, Ŝe ten obraz powstał w l910 roku. 

background image

19 

 

ROZDZIAŁ TRZECI 

ROZMOWY W PRACOWNI • PODRÓśE BRODACZA • WŁAMANIE DO KOMPUTERA 

• CO DODANO DO OBRAZU SIEMIRADZKIEGO? • POJEDYNEK NA RYMY • 

PAMIĘTNIK PRÓSZYŃSKIEGO • NOCNY KRZYK 

 
Pan Marcin podrapał się po brodzie, a nad uchem mi zachrzęściło, gdy palcami przeczesywał 

skłębione włosy. 

-  A  jakie  to  ma  znaczenie?  -  zapytał  artysta.  -  Jest  obraz  i  tyle.  Malarz  ma  chyba  prawo 

namalować co chce, nawet to, co gdzieś, kiedyś widział? 

- Oczywiście - pokiwałem głową. - Zna pan malarstwo Siemiradzkiego? 
-  Jestem  artystą,  po  części  samoukiem  -  przyznał  się  brodacz.  -  Gdzieś,  coś  mi  się  o  uszy 

obiło, ale... 

-  To  „Rzymianka”  Henryka  Siemiradzkiego  -  otworzyłem  plik  w  komputerze  i  na  ekranie 

ukazało  się  zdjęcie  obrazu.  -  Powstał  on  w  1890  roku,  a  dwadzieścia  lat  później  ktoś  go  kopiuje 
dodając tylko jeden mały szczegół. Dlaczego? 

- Nie wiem - pan Marcin wzruszył ramionami. - A ta Barberina gdzie mieszkała? Pan mówił, 

Ŝ

e gdzieś w okolicy Głogowa... 

- Tylko czytałem o tym... - wykręcałem się od odpowiedzi. Grzeczne, ale dociekliwe pytania 

brodacza zmusiły mnie do ostroŜności. 

Artysta  wyprostował  się  i  podszedł  do  stołów,  by  obejrzeć  pozostałe  obrazy.  I  ja  zacząłem 

oglądać  znaleziska  tym  razem  wypatrując  kolejnych  niespodziewanych  zmian  w  kopiach. 
Wszystkie  one  były  podobnego  formatu,  niekiedy  róŜniącego  się  od  oryginału.  Nieznany  na  razie 
kopista  odmalował:  „Starego  z  ksiąŜką”  Anny  Bilińskiej  z  1890  roku,  „Wesele  w  Jaworowie” 
Kornelego  Szlegela  z  1860  roku,  „Śmierć  Acerna”  Wilhelma  Jana  Nepomucena  Leopolskiego  z 
1876  roku  oraz  Henryka  Siemiradzkiego:  „Orgię  rzymską  za  czasów  Cesarstwa”  z  1872  roku, 
„Rozbitka”  z  1878  roku,  „Taniec  pomiędzy  sztyletami”  z  1881  roku,  „Chrystusa  w  domu  Marty  i 
Marii”  z  1886  roku,  „Chrystusa  i  Samarytankę”  z  1890  roku,  „Dirce  chrześcijańską”  z  1897  roku 
oraz „Pastuszka grającego na flecie”, „Rzymiankę” i „Pochodnie Nerona”. Czytałem, Ŝe ostatnio na 
aukcjach  „Porwanie  Sabinek”  miało  cenę  wywoławczą  około  20  tysięcy  dolarów,  „Rozbitek” 
prawie pół miliona dolarów, „Salome” ponad 25 tysięcy dolarów i „Procesja” 12,5 tysiąca dolarów. 
Ciekawe, jaką cenę osiągnęłyby całkiem udane kopie? 

- O, satanistka! - roześmiał się brodacz. 
Stał pochylony nad „Weselem w Jaworowie” i przez moje szkło powiększające wpatrywał się 

w malowidło. 

- Tu - pokazał mi palcem. 
Korneli Szlegel, który Ŝył w latach 1819-1870, był związany ze Lwowem i był znany z galerii 

portretów  mieszczaństwa  i  arystokracji  polskiej.  Jego  prace  zawsze  wyróŜniały  się  szczególną 
dbałością  o  szczegóły.  Jednocześnie  nie  widać,  by  zanadto  starał  się  oddać  świat  myśli  i  emocji 
modeli. Ucząc się malarstwa między innymi w Wiedniu i Monachium nasiąkł ideami niemieckiego 
malarstwa  historycznego  i  właśnie  „Wesele  w  Jaworowie”  moŜna  zaliczyć  do  tego  nurtu. 
Przedstawia  on  scenę,  gdy  Jan  III  Sobieski  przypadkiem  trafił  na  wesele  do  kowala  i  stanął  z 
kowalową do krakowiaka. Według podania ludowego zaimprowizował wtedy przyśpiewkę: 

 

background image

20 

 

A czyjaś ty? - Kowalowa 
A sk
ąd ty? - z Jaworowa 
Z Jaworowa z ko
ńca 
A chod
ź Ŝe do tańca! 
Kowalowa, Bóg daj zdrowia! 
 
Nie  jest  to  moŜe  ten  sam  styl  i  talent  co  w  sławnych  „Listach  do  Marysieńki”,  ale 

przyśpiewka  ta  świadczyła  o  poczuciu  humoru  króla.  W  tle  widać  lud,  który  przybył  przywitać 
wybawcę Wiednia z oblęŜenia tureckiego. Z lewej strony obrazu królowa przyjmuje dary, na prawo 
od  centrum  widać  króla  prowadzącego  korowód  poloneza,  ale  skupiłem  uwagę  na  tym,  co 
zainteresowało  artystę.  Na  lewo  od  korowodu  zostało  namalowane  drzewo.  Na  jego  prawym 
konarze wisiał niczym małpa błazen, który podawał rękę jednej z dam dworu królowej. Owa dama 
była  ubrana  w  suknię  z  duŜym  dekoltem,  a  pośrodku  niego  był  duŜy  czarny  krzyŜ  zawieszony  na 
naszyjniku do góry nogami. 

- Ciekawe, czy to sprawka kopisty czy autora obrazu? - zastanawiałem się zdumiony. Motyw 

odwróconego krzyŜa nie był częsty w malarstwie. 

Wtedy  za  oknem  usłyszałem  dobiegający  z  dołu  szum  głosów,  radosne  okrzyki.  Brodacz 

zerknął na zegarek na moim nadgarstku, bo sam nosił tylko kolorowe drewniane koraliki. 

- Pora obiadu, niech pan idzie - powiedział. 
-  A  pan  nie  je?  -  zapytałem.  Tak  naprawdę  nie  chciałem  zostawić  go  samego  z  obrazami  i 

moim  komputerem.  Nie  mogłem  przecieŜ  ostentacyjnie  zabrać  wszystkiego,  bo  z  artystą  miałem 
dzielić i pracownię, i pokój. 

- Jadam tylko chleb, czasami kaszę, ryŜ i wystarczą mi dwa posiłki dziennie - odpowiedział. 

Widocznie zrozumiał, dlaczego nie chcę zejść. - Pójdę z panem, moŜe mają dobrą kawę? 

Zamknęliśmy pracownię i klatką schodową w wieŜy dostaliśmy się na parter, a stamtąd przed 

dwór.  Stał  tam  duŜy  samochód  firmy  przygotowującej  posiłki.  Pracownicy  ekipy  podchodzili  do 
niego i brali tace, na które stawiano jednorazowe naczynia z napojami, zupą i drugim daniem. Pan 
Marcin  skusił  się  na  ryŜ  z  warzywami,  ja  wziąłem  tylko  drugie  danie.  Usiedliśmy  na  trawie  pod 
wysokim grabem opierając się o niego plecami. 

- Dlaczego nie jada pan mięsa? - zapytałem artystę. 
- Bo to wbrew ludzkiej naturze. 
- Nie wierzę, Ŝe nigdy panu nie smakował soczysty schabowy. 
- A lubi pan zapach surowego mięsa? 
- Nie. 
- A mięsoŜercy w świecie przyrody to lubią.  Ludzie, by zjeść mięso, muszą je odpowiednio 

spreparować,  upiec,  ugotować,  przyprawić.  Po  co?  śeby  zabić  przykry  naszej  naturze  smród. 
Człowiek poszedł na łatwiznę i postanowił poszukać wysokoenergetycznej Ŝywności, czyli mięsa, 
ale prawdziwi mięsoŜercy polują raz dziennie, raz na kilka dni, a potem leŜą i trawią. A my? Zjemy 
w locie hamburgera, kotleta i biegniemy dalej. 

-  Zbilansowana  dieta  nikogo  chyba  jeszcze  nie  zabiła?  -  protestowałem.  -  PrzecieŜ  nie 

musimy ciągle objadać się ziemniakami i schabowymi. 

- Nie musimy jeść mięsa. Nie ma pan wyrzutów sumienia jedząc coś, co kiedyś miało oczy? 
- Staram się o tym nie myśleć. 
- I słusznie - roześmiał się artysta. - Nie mam panu za złe, Ŝe wcina pan smaŜoną kiełbaskę z 

background image

21 

 

cebulą. DuŜo kiedyś wędrowałem po świecie. Spędziłem rok w Tybecie, kilka miesięcy w Laosie, 
w  Indiach,  w  Afryce,  w  Ameryce  Południowej.  Kiedy  człowiek  to  wszystko  zobaczy,  zaczyna 
inaczej patrzeć na świat 

- Inaczej, to znaczy jak? 
- Widzi się szczegóły. 
- Na przykład? - zainteresowałem się. 
- Pan. 
- Ja? 
- Tak, jest pan kimś zupełnie innym niŜ na to wygląda, tak jak pana samochód. 
- Zna się pan na motoryzacji? 
-  Kiedyś  z  grupą  „Zielonych”  jeździłem  na  protesty  przeciw  rajdom  samochodowym. 

Doskonale zapamiętałem odgłos pracy silnika takich maszyn, nawet gdy jadą powoli. Ma pan pod 
maską auta ukrytego potwora. 

Starałem się nie okazać Ŝadnych emocji, ale brodacz zaimponował mi. Postanowiłem mieć na 

niego  większe  baczenie.  On  zdawał  się  nie  zwracać  na  nic  uwagi,  tylko  spokojnie  siedział  i  jadł, 
uwaŜnie  rozgryzając  ryŜ,  ziarenko  po  ziarenku.  Poczekałem,  aŜ  skończy  i  razem  wróciliśmy  do 
pracowni. W tym czasie filmowcy, którzy błyskawicznie zjedli swoje porcje, rozeszli się po pałacu 
i zaglądali w kaŜdy kąt Nawet dyskretnie zerknęli do naszego pokoju. Weszliśmy na drugie piętro, 
otworzyliśmy zamek i weszliśmy do środka. JakieŜ było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, Ŝe ktoś 
przeglądał  pliki  zdjęć  w  moim  komputerze.  Nic  nie  zginęło,  tylko  program  pokazywał,  Ŝe  kilka 
minut  temu  ktoś  otworzył  zachowane  w  pamięci  komputera  zdjęcia  obrazów  Siemiradzkiego  - 
wszystkie! 

Moje podejrzenie natychmiast padło na brodacza. PrzecieŜ on miał klucze do pracowni i mógł 

je  komuś  przekazać,  zostawić  w  umówionym  miejscu,  chociaŜby  w  wieŜy.  Potem  zabawiał  mnie 
rozmową a jego wspólnik buszował w moim komputerze. 

- Co pan zrobi z tymi obrazami? - zapytał mnie pan Marcin. 
-  Muszę  poznać  autora  kopii  i  bardzo  dokładnie  porównać  kopie  z  oryginałami.  Muszę 

pojechać  do  Głogowa  i  tam  poszukać  albumów  z  malarstwem  lwowskim,  Ŝeby  móc  porównać 
wszystkie prace. 

-  Aha  -  artysta  pokiwał  głową  i  poszedł  w  kąt,  gdzie  miał  kloce  drewna.  Tam  zaczął  coś 

rzeźbić  uprzednio  zapytując,  czy  nie  będzie  mi  to  przeszkadzało  w  pracy.  Oczywiście  nie 
przeszkadzało, bo schowałem obrazy do tub i teraz tylko pracowałem przy komputerze. 

„Chrystus i Samarytanka” to dość dokładna ilustracja fragmentu Pisma Świętego. Gdy Jezus 

Chrystus  przechodził  przez  Samarię,  zatrzymał  się  przy  studni  Jakuba,  Ŝeby  odpocząć.  W  tym 
samym  czasie  do  studni  przyszła  Samarytanka.  Chrystus  poprosił  ją,  by  pozwoliła  mu  napić  się 
wody.  Kobieta  była  zdziwiona  prośbą,  bo  Hebrajczycy  nie  utrzymywali  stosunków  z 
Samarytanami. Wtedy Chrystus odpowiedział jej: „KaŜdy, kto pije tę  wodę, znów będzie pragnął. 
Kto zaś będzie pił wodę, którą ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą ja mu dam, 
stanie  się  w  nim  źródłem  wody  wytryskającej  ku  Ŝyciu  wiecznemu”.  Na  obrazie  Siemiradzkiego 
Samarytanka  miała  złote  ozdoby  na  ramieniu  i  szyi.  Były  to  typowe  dzieła  sztuki  antycznej  o 
motywach  zwierzęcych  i  roślinnych.  Na  kopii,  na  naramiennej  bransolecie  był  lew  z  kluczem  w 
prawej łapie. To był czyjś herb! W oryginale Siemiradzkiego naszyjnik Samarytanki składał się ze 
złotych okrągłych blaszek - w kopii z sześcioramiennych złotych monet z arabskimi napisami. 

Przetarłem  zmęczone  oczy  i  ze  zdumieniem  zauwaŜyłem,  Ŝe  powoli  zapadał  wieczór.  Pan 

background image

22 

 

Marcin  robił  ostatnie  poprawki  przy  swojej  rzeźbie  psa.  Spostrzegłem,  Ŝe  była  ona  podobna  do 
Kefira. 

- Gdzie podziewa się pana pies? - zapytałem artystę wyłączając laptopa. 
-  Zamknąłem  go  w  szopie,  Ŝeby  nie  przeszkadzał  filmowcom,  ale  zaraz  jak  pojadą,  to  go 

wypuszczę - odpowiedział pan Marcin. 

Zszedłem do naszego pokoju i w kufrze zamknąłem tuby i komputer. Potem połoŜyłem się na 

łóŜku i zapatrzony w plamy na suficie dumałem. 

- Pan ma jednak romantyczną duszę - drgnąłem na dźwięk głosu śpiewaczki. 
Szybko usiadłem. Kobieta wyglądała na nieco zmęczoną. 
- Jak upłynął dzień pracy? - zapytałem. 
- To jeszcze nie koniec, a dziś robiliśmy tylko zdjęcia próbne - odpowiedziała. - Czekamy na 

Waldiego, który ma jutro przyjechać, 

- Waldiego? - zdziwiłem się. 
-  Waldka,  wie  pan,  tego  przystojniaka,  co  przynajmniej  raz  w  miesiącu  jest  na  okładce 

jakiegoś  babskiego  pisma.  Prowadzi  teleturnieje,  gra  w  serialach,  brał  udział  w  rajdzie 
samochodowym po Syberii, w regatach wokół obu Ameryk. Kobiety szaleją na jego punkcie. 

- Pani teŜ? 
-  Jeszcze  nie  -  roześmiała  się.  -  A  jak  panu  upłynął  dzień?  DuŜo  napisał  pan...  -  szukała  w 

myślach odpowiedniego słowa - sprawozdań? 

- Ani trochę. Na razie tylko oglądałem obrazy. 
- Fajna praca. Ładne są te obrazy? 
- Ładne. 
- A moŜe mi je pan pokazać? 
- Teraz? 
- Bardzo chętnie - śpiewaczka przekroczyła próg pokoju. 
IluŜ męŜczyzn byłoby najszczęśliwszymi na świecie mogąc tej pięknej kobiecie opowiadać o 

obrazach.  Ja  jednak  nie  chciałem  pokazywać  jej,  gdzie  trzymam  te  skarby,  otwierać  przy  niej 
skrzyni. 

- Trzymam je gdzie indziej, w bezpiecznym miejscu - tłumaczyłem się. - MoŜe jutro przyjdzie 

pani do mojej pracowni? - palcem wskazał na piętro wyŜej. 

- Po obiedzie? - zapytała z odrobinę obraŜoną miną. 
- Świetnie - ucieszyłem się. 
Luscinia wyszła do siebie. Na zewnątrz słyszałem odjazd ekipy filmowej i radosne szczekanie 

Kefira, gdy mógł juŜ biegać po całej posesji. Na schodach słychać było cięŜkie kroki i głosy. To do 
pokoi  maszerowali  reŜyser,  elegant  i  operator.  Gdy  oni  zamknęli  się  w  swoich  apartamentach, 
przyszła do mnie pani Joanna. 

- Jak upłynął dzień? - zapytała. 
- Pracowicie - odpowiedziałem. 
Siedziałem niczym pirat na skrzyni ze skarbami, a ona przysiadła na krzesełku. 
- Podobają się panu obrazy? 
- Ładne kopie dzieł Siemiradzkiego, dokładnie powtórzone oprócz drobnych szczegółów. 
- Coś pana zainteresowało? 
- Nie zdąŜyłem obejrzeć wszystkich obrazów... 
- Niech pan przyjdzie wieczorem do sali kominkowej, a pozna pan bardzo ciekawą historię - 

background image

23 

 

powiedziała pani Joanna wstając. 

- Czemu nie zdradzi mi pani wszystkiego od razu? 
-  Bo  nie  będzie  pan  miał  niespodzianki  -  roześmiała  się.  -  Zapraszam  o  dwudziestej  na 

kolację,  a  potem...  czeka  państwa  niespodzianka.  Łazienkę  mamy  na  razie  tylko  jedną  w 
pomieszczeniu  obok  kuchni,  więc  radzę  ustalić  z  panami  kolejkę  do  porannego  golenia.  Pani 
Luscinia będzie korzystała z mojego prysznica. 

- Do zobaczenia wieczorem - powiedziałem kłaniając się gospodyni. 
Z torby podróŜnej wyjąłem „Carmen” i zacząłem czytać. Nowela miała zaledwie pięćdziesiąt 

stron i przeczytałem ją z przyjemnością. O dwudziestej zszedłem do sali kominkowej, na lewo od 
głównego wejścia do dworu. Stały tu długie, cięŜkie stoły z ławami, kominek z herbem rodowym i 
scenami  rycerskimi,  stare  meble,  a  nisko  zwisał  ozdobny  Ŝyrandol  zawieszony  pod  kryształowym 
sklepieniem. 

- Dobry wieczór! - przywitałem się z obecnymi. 
Filmowcy  musieli  przyjść  wcześniej,  bo  opędzlowali  półmiski  i  kończyli  posiłek.  Luscinia 

piła kawę z drobnej, porcelanowej filiŜanki. Była odświeŜona, widać było, Ŝe zaordynowała sobie 
długi pobyt pod prysznicem po dniu pracy. Zielonowłosy i jego młodzi towarzysze weszli za mną. 

-  Siadaj!  -  zielonowłosy  wskazał  mi  miejsce  obok  siebie,  na  drugim  końcu  stołu  zajętego 

przez reŜysera, eleganta i operatora. - Jary - przedstawił mi się podając dłoń. 

- Paweł. 
- To Micha i Klamka - wskazał na ogolonych na łyso młodzieńców. - Ta blondyna to Sylwia, 

a brunetka to AndŜela. We czworo tworzą kapelę „Giving Ground”. 

- A ty? Gdzieś grasz, śpiewasz? - zapytałem zielonowłosego. 
- RóŜnie... - Jary lekcewaŜąco machnął ręką. - Teraz najczęściej to mnie biorą do duetów. 
- Stary, Jary to legenda, nie Ŝadna menda - rymował człowiek zwany Klamką. - Długie włosy, 

mroczne spojrzenie, to dawniej, ostre rockowe brzmienie. 

- Dzięki za wyjaśnienia, doznam zaraz olśnienia - odpowiedziałem. 
Luscinia parsknęła śmiechem, aŜ wylała kawę z trzymanej w ręku filiŜanki. Zbyszek słabo się 

uśmiechnął,  a  reŜyser  i  elegant,  dotąd  zajęci  rozmową,  próbowali  właśnie  zorientować  się,  co  się 
stało. Przyjaciele Klamki śmiali się, a Jary Ŝyczliwie poklepał mnie po ramieniu. 

-  Myślisz,  Ŝe  jesteś  cool,  wiór  i  spoko?  -  Klamka  wstał  i  gestykulował  mi  przed  nosem.  - 

Zaraz ci prawdę sypnę w oko. Fajnie rymuję i jestem luzak, a ty jesteś zwykły burak! 

- Daj spokój! - w ciszy, jaka zapanowała, odezwał się Micha. 
Wszyscy spodziewali się ostrej wymiany zdań, bójki. Nawet Jary uwaŜnie obserwował mnie, 

czy nie zaatakuję jego kolegi. 

- Dzięki ci serdeczne, nie będę tu rymował wiecznie - odparłem naśladując styl Klamki. 
- Dobra - Klamka podał mi rękę jak na zakończenie walki. 
W tym momencie do komnaty weszli pani Joanna i pan Marcin. 
- Najedzeni, ale wciąŜ syci wraŜeń? - zapytała. 
- Mieliśmy przed chwilą pojedynek na rymy - wyjaśniła śpiewaczka. 
- Tak? Kto z kim wymieniał zdania? - zainteresowała się gospodyni. 
- Pan referent z Klamką - powiedział Zbyszek. - Pan urzędnik wycofał się z walki, więc chyba 

moŜna powiedzieć, Ŝe przegrał. 

- Wy męŜczyźni traktujecie wszystko zbyt ambicjonalnie - stwierdziła śpiewaczka. 
- Czy są państwo przygotowani na naszą niespodziankę? - zapytała pani Joanna. 

background image

24 

 

- A co to jest? - dopytywał się elegant. 
-  To  -  pani  Joanna  pokazała  notes.  -  Jak  państwo  wiedzą,  pan  Paweł  przyjechał  tu,  by 

zinwentaryzować  obrazy  znalezione  w  skrytce.  Był  tam  teŜ  sekretny  pamiętnik  opisujący  dzieje 
pewnej  miłości.  Proponuję,  byśmy  wieczorami  czytali  po  kilka  stron.  Czy  państwo  się  na  to  zga-
dzają? 

Wszyscy, nieco zaskoczeni, przytaknęli. Brodacz specjalnym pokrętłem zmienił moc światła 

bijącego  z  Ŝyrandola.  Za  oknem  słychać  było  odgłos  padającego  deszczu,  a  w  komnacie 
rozbrzmiała  muzyka  -  piąta  symfonia  Mozarta,  z  magnetofonu  postawionego  na  jednym  z  mebli. 
Słuchaliśmy  kołysani  wspaniałymi  dźwiękami,  zapatrzeni  w  ogień  w  kominku,  zaczarowani  tym, 
jak pani Joanna czytała, bo robiła to z prawdziwie aktorskim zacięciem. 

Autorem zapisków był Marian Prószyński, który w drodze z Rzymu do Lwowa, w 1910 roku, 

przypadkiem trafił do dworu w Czernej. Tu właściciel majątku ugościł go w zamian za wykonanie 
kopii obrazów. Młody, bo dwudziestopięcioletni artysta zakochał się w Annie, kuzynce właścicieli. 
Razem  urządzali  sobie  wycieczki  po  okolicy.  Podczas  jednej  z  podróŜy  spotkali  starca,  który 
wdzięczny za poczęstunek postanowił opowiedzieć im legendę o skarbie królewskiej baletnicy. 

-  Legendę  i  dalsze  przygody  kochanków  poznają  państwo  jutro  o  tej  samej  porze  - 

zapowiedziała pani Joanna zamykając zeszyt. Zerknęła w moją stroną. - Czy domyśla się pan ciągu 
dalszego? 

Wszystkie spojrzenia były teraz skierowane na mnie. 
- Po części - odpowiedziałem. 
Cały czas obserwowałem wyraz twarzy brodacza, ten jednak siedział zamyślony. On przecieŜ 

musiał skojarzyć pewne fakty, podobnie jak ja. Skoro malarz poznał legendę o skarbie królewskiej 
baletnicy,  a  potem  na  obrazach  pojawiła  się  ozdoba  związana  z  Barberina  Campanini  -  tancerką 
króla Fryderyka II - to stawało się jasne, Ŝe Prószyński albo widział ten skarb, albo tylko wyobraził 
go sobie na podstawie legendy. 

- To znaczy? - zapytała śpiewaczka. 
- Tą królewską baletnicą była oczywiście Barberina Campanini. 
- Ach tak? - Luscinia badawczo mi się przyglądała. - Czy to dlatego w restauracji w Głogowie 

czytał pan ksiąŜkę o romansie tancerki i króla? 

- Nikt mi pewnie nie uwierzy, ale to przypadek - wyjaśniałem. - Przed wyjazdem dostałem tę 

ksiąŜkę, a Ŝe interesuję się historią, to czytałem o królu pruskim. 

Widziałem, Ŝe pani Joanna uśmiechała się. Mogło to oznaczać tylko to, Ŝe panu Tomaszowi 

powiedziała znacznie więcej niŜ mnie i dlatego szef przygotował mi tę lekturę. 

- To moŜe pan referent wyjaśni nam, kim była ta Barberina? - odezwał się operator. 
- Nie wiem, czy państwa to interesuje... 
- Interesuje, niech pan mówi - zachęcał mnie reŜyser. 
- Barberina Campanini urodziła się w 1721 roku w Parmie - opowiadałem. - JuŜ w 1739 roku 

występowała  w  paryskiej  Akademii  Królewskiej,  gdzie  napisano,  specjalnie  dla  niej,  cztery  tańce. 
Potem  występowała  w  Anglii  i  w  Dublinie.  JuŜ  wtedy  była  znana  ze  swych  romansów  z  lordem 
Stuartem Mackenzie, księciem Carignan, lordem Arundel, markizem de Thabouville i księciem de 
Durfort. W 1743 roku podpisała kontrakt z Fryderykiem II, a gdy z jednym z kochanków uciekła do 
Wenecji, została stamtąd porwana i zmuszona do występów przed Fryderykiem  II i jego dworem. 
Zaczęto wtedy mówić o  romansie tancerki i króla, co w owych czasach było rzeczą normalną, ale 
nie  w  przypadku  Fryderyka  II.  Po  podobno  nieudanych  przygodach  miłosnych  na  dworze 

background image

25 

 

drezneńskim  Augusta  II  Mocnego,  zakończonych  cięŜką  chorobą,  trudnym  dzieciństwie,  którego 
zwieńczeniem  była  próba  ucieczki  od  ojca  króla  i  więzienie,  króla  pruskiego  posądzano  o  pewną 
niemoc  wobec  kobiet.  Mimo  to  młody  król  pruski  spodobał  się  tancerce.  Prowadził  inteligentne, 
pełne  dowcipu  konwersacje,  podarował  jej  dom  w  Berlinie  przy  Behrenstrasse.  Kazał  generałom 
zapraszać  ją  na  obiady,  na  których  sam  takŜe  bywał.  Zapraszał  ją  na  kolacje;  jako  jedna  z 
nielicznych kobiet miała prawo wstępu do królewskiego pałacu Sans-Souci, samotni króla-filozofa. 
W  gabinecie  powiesił  jej  portret  namalowany  przez  Antoine’a  Pesne.  Jednak  król  nigdy  nie...  -
zastanawiałem się, jak to odpowiednio ująć. 

- Król prowadził fałszywe manewry na polu Wenery - wtrącił z uśmiechem elegant. 
-  O  właśnie!  -  przytaknąłem.  -  W  1748  roku  Barberina  wyjechała  do  Anglii, 

najprawdopodobniej  do  któregoś  z  dawnych  kochanków.  Szybko  wróciła  i  doprowadziła  do 
skandalu.  Wzięła  potajemny  ślub  z  synem  wielkiego  kanclerza  królewskiego.  Królewski  minister 
pełen  oburzenia  doprowadził  do  wtrącenia  syna  do  więzienia.  Barberina  pisała  listy  do  króla  i  w 
jednym  z  nich,  podpisanym  Barberina  Coccej  i,  czyli  nazwiskiem  męŜa,  powiadomiła  władcę,  Ŝe 
jako właścicielka budynku w  Berlinie stała się poddaną pruską i spodziewa się  wkrótce wydać na 

ś

wiat  obywatela  Prus.  Król  zmienił  zdanie,  zrozumiał,  Ŝe  tancerka  mogła  czuć  się  po  części 

oszukana  przez  niego  i  gdy  znalazła  miłość  u  boku  innego  męŜczyzny,  nagle  odebrano  jej  to 
szczęście. Za sprawą kanclerza młodych zesłano na Śląsk, do Głogowa. Tu tancerka nabyła majątek 
Barschau i w nim zmarła w 1799 roku fundując wcześniej konwent dla młodych dziewcząt, prowa-
dzony przez klaryski. 

- A skarb? - niecierpliwie zapytał reŜyser. 
-  Pewnie  jego  tajemnicę  poznamy  jutro  lub  w  następnych  dniach  -  wskazałem  w  kierunku 

pani Joanny ściskającej notes. 

- To prawda? - śpiewaczka zerknęła na panią Joannę. 
- Tak. 
- I ten skarb istnieje? - zapytał Jary. 
-  To  biŜuteria  z  tych  obrazów  znalezionych  w  skrytce?  -  brodacz  doznał  olśnienia.  -

Oglądaliśmy  z  panem  Pawłem  te  dziwne  ozdoby.  Był  tam  napis  „Barberina  Campanini”,  coś  o 
Fryderyku II... 

Piorunowałem  wzrokiem  osobę  artysty,  który  zdradzał  nasze  tajemnice  i  byłem  ciekaw,  czy 

robi  to  nieświadomie,  czy  w  ten  sposób  przekazuje  informacje  swojemu  wspólnikowi?  Tylko 
czemu mówi to przy wszystkich, przecieŜ mógłby się spotkać z kolegą w dyskretnym miejscu... 

- To prawda? - Luscinia patrzyła na mnie. 
- Tak - pokiwałem głową. 
- Czemu trzymał pan to w tajemnicy? - pytała. 
- Obowiązywała mnie tajemnica słuŜbowa - tłumaczyłem .- Dopiero teraz dowiedziałem się, 

jak nazywał się twórca tych obrazów i Ŝe najprawdopodobniej miał kontakt z tym skarbem. 

- Pan przyjechał szukać tego skarbu! - Luscinia oskarŜycielsko wymierzyła we mnie palec. - 

Pan od samego początku wiedział i udawał! 

- Niczego nie udawałem - zapewniałem. 
- Zna pan język francuski? 
- Tak - przyznałem się. 
- Jest pan kłamcą i krętaczem! - Luscinia wstała pełna oburzenia. - To dlatego nie chciał mi 

pan dziś pokazać tych obrazów? 

background image

26 

 

- Jutro je wszystkie państwu zaprezentuję - obiecywałem. 
- Daję słowo, Ŝe pan Paweł o niczym nie wiedział... - odezwała się pani Joanna. 
Mimo  moich  zapewnień  i  tłumaczeń  gospodyni  dworu  wokół  mnie  powstała  atmosfera 

nieufności.  Szybko  wszyscy  rozeszli  się  do  swoich  kwater,  a  pani  Joanna jeszcze  sprawdzała,  czy 
wszystkim  jest  wygodnie,  czy  niczego  nikomu  nie  brakuje.  We  dworze  zapanowała  ciemność.  Z 
klitki  brodacza  dochodziło  mnie  chrapanie.  Zasnął,  nim  zdąŜyłem  wyrazić  swoje  oburzenie  z 
powodu  zdradzenia  przez  niego  tajemnic  związanych  z  obrazami.  Na  głównej  klatce  schodowej 
słychać było oddalające się kroki pani Joanny. Trzasnęły na dole drzwi jej apartamentu. Na dworze 
lał deszcz, jeszcze w ciemnościach szemrał głos eleganta, gdy nagle z dołu dobiegł nas krzyk pani 
Joanny, pełen histerycznego strachu, jakby zobaczyła ducha lub nieboszczyka. 

background image

27 

 

ROZDZIAŁ CZWARTY 

RANNY GWIAZDOR • TROPIENIE ŚLADÓW • WYJAZD DO MUZEUM W GŁOGOWIE 

• WYSTAWA MARCINA • KIM BYŁ MARIAN PRÓSZYŃSKI? 

 
Po  okrzyku  pani  Joanny  czym  prędzej  wybiegłem  z  pokoju.  W  holu  na  piętrze  spotkałem 

reŜysera.  Razem  zbiegliśmy  do  sieni.  Tam  przed  kotarą  prowadzącą  do  apartamentów  gospodyni 
stał  wystraszony  pan  Bogumił.  W  otwartych  drzwiach  Luscinia  zasłaniała  się  parasolem  od  strug 
deszczu na dworze. Z sali kominkowej wybiegł operator z ręcznikiem przewieszonym przez ramię i 
kosmetyczką z wystającą ze środka szczotką do zębów. Zaraz za nim pojawił się Jary w samej tylko 
podkoszulce i bokserkach. Ze swoich pokoi wyszli teŜ młodzi przyjaciele zielonowłosego. 

- Pani Joanno! - wołał elegant. - Czy, broń BoŜe, nic się pani nie stało?! 
Odpowiedzią  było  przeciągłe  wycie,  silniejsze  niŜ  pierwsze  wzmocnione  płaczliwym 

zawodzeniem. 

- Co robić? - pytał pan Bogumił. 
Nie zwracając juŜ na nic uwagi rzuciłem się do kuchni. Bezceremonialnie odsunąłem na bok 

kotarę  i  otworzyłem  drzwi  do  sypialni  pani  Joanny.  Był  to  pokój  urządzony  skromnie,  ale 
gustownie  w  meble  z  jasnego  drewna.  Pani  Joanna  wyglądała  przez  otwarte  okno,  gdzie  strugi 
deszczu  były  widoczne  w  świetle  bijącym  z  pokoju  jako  stalowoszare  korale.  Podbiegłem  do 
parapetu  i  wyjrzałem  na  zewnątrz.  Metr  poniŜej  znajdowała  się  posadzka  tarasu,  na  którym  rano 
piłem herbatę. Na posadzce leŜał człowiek, a na środku bladej twarzy widniała krwawa plama. 

- Czy... on... Ŝyje? - szlochała pani Joanna. 
Wyskoczyłem na dwór. Natychmiast moja pidŜama przemokła i poczułem chłód. Pochyliłem 

się  nad  leŜącym  męŜczyzną.  Był  wysoki,  chyba  wysportowany,  ubrany  w  czarne  buty,  ciemne 
spodnie,  koszulkę  polo  i  skórzaną  kurtkę.  Wszystko  najlepszego  gatunku.  Nawet  w  takich  wa-
runkach  czuć  było  od  niego  zapach  doskonałej  wody  kolońskiej.  Sprawdziłem  jego  puls.  śył  i 
oddychał. OstroŜnie dotknąłem twarzy szukając rany. Była na czole, powyŜej nosa. 

- Halo, proszę pana - delikatnie potrząsnąłem leŜącym. 
Ten powoli otworzył jedno oko i jęknął z bólu. 
- Ranyyy... - odezwał się. - Chyba trzasnął mnie piorun. 
- Raczej było to zderzenie z twardym przedmiotem - powiedziałem pomagając mu usiąść. 
W oknie zrobiło się tłoczno. 
- Kto to jest? - pytał reŜyser. 
- To Waldi! - krzyknęła śpiewaczka. 
- Dawaj go pan, bo jak zachoruje, to kilka dni zdjęciowych szlag trafi - operator wychylił się 

przez okno. 

Uniosłem gwiazdora jak dziecko i podałem go kamerzyście i rockmenowi. PołoŜyli rannego 

na  łóŜku  pani  Joanny  i  zaraz  Luscinia  zaczęła  przykładać  chusteczki  do  zakrwawionego  czoła 
aktora. Elegant przyniósł z łazienki pani dworu mokry ręcznik. OstroŜnie przeszedłem przez próg. 
Uwaga wszystkich była skupiona na zakrwawionym obliczu aktora. Jedynie pani Joanna ściskała w 
dłoni notes ze skarbu i zatroskanym wzrokiem patrzyła na otwarty kuferek, podobny do tego, jaki 
miałem w swoim pokoju. 

Poszedłem  do  łazienki  zmyć  z  rak  krew  aktora.  Zdziwiło  mnie,  Ŝe  idąc  do  łazienki 

zobaczyłem tam krople wody, jakbym juŜ raz zmoczony przeszedł ten szlak. Przypomniało mi się, 

background image

28 

 

Ŝ

e  przecieŜ  biegł  tędy  Jary,  który  pewnie  wybiegł  spod  prysznica,  skoro  miał  na  sobie  tylko 

spodenki  i  koszulkę.  W  łazience  zobaczyłem  ubranie  rockmena  niedbale  rzucone  na  podłogę  i 
otwarte  okno.  Coś  mi  przestało  się  tu  podobać  i  zerknąłem  na  parapet.  Potem  umyłem  ręce, 
poszedłem do swojego pokoju przebrać się w suche ubranie i wróciłem na parter. W sieni minąłem 
się z konduktem prowadzącym chwiejącego się na nogach gwiazdora do sali kominkowej. Miał juŜ 
załoŜony opatrunek i turban z bandaŜa. Przyjrzałem się Jaremu i potwierdziły się moje podejrzenia. 
Jeszcze  wyszedłem  na  dwór.  Skręciłem  w  prawo,  minąłem  grube  przypory  u  podstawy  wieŜy, 
jeszcze  raz  skręciłem  w  prawo  i  idąc  pod  rozświetlonymi  oknami  sali  kominkowej  znalazłem  się 
pod oknem łazienki. Mocniej naciągnąłem kaptur, bo lało niemiłosiernie i włączyłem kieszonkową 
latarkę.  W  mokrej  trawie  znalazłem  wyraźne  ślady  butów.  Ktoś  tu  kilka  razy  podskakiwał,  nim 
chwycił się brudnymi od błota rękoma framugi okna i brudząc butami ścianę wszedł do środka. Nie 
miałem wątpliwości, kto to był - Jary. 

Powędrowałem na taras. Wychodząc za kolejny róg znalazłem się przy zewnętrznym wejściu 

do piwnic i schodach prowadzących na taras. UwaŜnie przyglądałem się śladom na ziemi. 

- KaŜdy urzędnik ministerstwa jest taki wścibski? - nagle usłyszałem pytanie. 
Zza  drzewa  wyszedł  operator,  ubrany  w  kurtkę  z  kapturem.  Teraz  przesłonił  zapałkę  od 

deszczu i zapalił papierosa. 

- Jak kaŜdy referent muszę sprawdzać wszystko - odpowiedziałem. 
- Pan sobie daruje to udawanie - operator wypuścił z ust kłąb dymu. - Pan jest jakiś dziwny. 
- Czemu? 
- Pan grał w restauracji w Głogowie. 
- Ci państwo zmusili mnie do tego. 
- Luscinia mówiła, Ŝe był pan odporny na jej urok, a to dziwne. Co z pana za facet? 
- Dziwi pana, Ŝe nie próbowałem od razu zaprosić jej na kawę? 
- Tak. 
- A pan by próbował? 
- Tak. 
- I zgodziłaby się? 
- Mało kobiet potrafi mi odmówić - z dumą oświadczył filmowy macho. 
- W tym się bardzo róŜnimy - powiedziałem. 
- Z pana jest lepszy cwaniak - operator zmruŜył oko i wymierzył we mnie papierosa. - Czego 

pan tu szukał? 

- Śladów. 
- Jest pan teŜ Indianinem? I co pan wyczytał z tropów, biały bracie Wielka Teczko? - drwił. 
-  Waldi  przyszedł  na  taras  stamtąd  -  wskazałem  odwrotny  kierunek  do  tego,  z  którego 

przyszedłem. - Jary udawał, Ŝe się kąpie, a w rzeczywistości wymknął się przez okno z łazienki i tą 
drogą co ja doszedł na taras i przez okno wszedł do pokoju pani Joanny? 

- Po co? 
-  śeby  zabrać  notes,  ale  wychodząc  natknął  się  na  Waldiego,  uderzył  go  czymś  w  czoło, 

stracił notes i uciekł do łazienki. Pan teŜ tam był... 

-  Czekałem,  aŜ  ten  wyjec  skończy  się  myć.  Gdy  pani  Joanna  krzyknęła,  to  zapukałem  do 

drzwi, wołałem, czy coś się stało. 

 
- I co? 

background image

29 

 

- I nic. 
- Jary był wtedy zajęty wchodzeniem do środka. 
- Ma pan na to dowody? 
- Pośrednie i zapewne zeznania Waldiego. 
Operator pstryknął niedopałkiem w ciemność. 
- Panie referent, pan będzie siedział cicho - oświadczył 
- A jak nie, to co? - zapytałem zdenerwowany postawą filmowca. 
-  Powiem  tak,  film  nakręcimy  i  tyle.  Jaremu,  Waldiemu  powie  się  co  trzeba  i  będzie  po 

sprawie.  Pan  zrobi  tę  swoją  inwentaryzację,  napisze  raport,  przez  ten  czas  trochę  tu  odpocznie, 
poŜywi się naszymi obiadkami... NajwaŜniejsze, Ŝeby nie draŜnić pani Joanny, jasne? 

- Nie! 
- Ile? 
- Co „ile”? 
- Ile chce pan, Ŝeby siedzieć cicho? Nie mamy duŜych funduszy, ale zawsze Gienek ma jakieś 

skromne rezerwy... 

Nie  wiedziałem,  czy  powinienem  rzucić  się  na  faceta  z  pięściami,  czy  zaciągnąć  go  przed 

wszystkich, Ŝeby opowiedział o swojej propozycji. Wiedziałem, Ŝe drań wszystkiego się wyprze, a 
mój atak, rękoczyny nie rozwiąŜą problemu. Podszedłem blisko do operatora i twardo spojrzałem w 
jego harde oczy. 

- Obraził mnie pan taką propozycją i powinienem pana stłuc na kwaśne jabłko -powiedziałem. 

- Tacy ludzie jak pan wymagają jednak mocniejszej lekcji i dostanie ją pan. 

Odwróciłem  się  i  wróciłem  do  dworu.  Natychmiast  powędrowałem  do  sali  kominkowej. 

Gwiazdor leŜał w wygodnym fotelu ogrzewany ogniem w kominku i zawartością mocnego trunku 
w kieliszku. 

-  ...I,  kochani,  obchodziłem  ten  pałac,  zaglądałem  w  okna,  stukałem...  -  opowiadał.  - 

Wszedłem na taras, bo myślałem, Ŝe tam jest drugie wejście. Okno było otwarte, w środku ktoś się 
ruszał, było ciemno... - popił łyk alkoholu. - Zawołałem „halo!”, a tu trzask! Ktoś zamknął mi przed 
nosem to okno. 

- Niebywałe! - krzyknął elegant. 
-  Dziwne,  bo  przecieŜ  zewnętrzna  para  okien  otwiera  się  na  zewnątrz  -  zauwaŜyła  pani 

Joanna. 

- Nie wiem... -jęknął Waldi i wydawało się, Ŝe zaraz zemdlony ześliźnie się z fotela. 
Zaraz Luscinia chwyciła go za dłoń i z wyrzutem zerknęła na panią Joanną. 
- Mów, co było dalej, jak to się stało, Ŝe masz taką szpetną ranę - nalegał elegant. 
-  Przestań  mówić  o  ranie  -  histeryzował  reŜyser.  -  Trzeba  to  będzie  jakoś  ucharakteryzować 

na bliznę... Przeciętnie moŜe chodzić po planie upudrowany jak jakaś modelka... 

- Widziałem, jak ten ktoś podbiegł do drzwi - opowiadał Waldi. - Było przecieŜ ciemno, ale 

drzwi  były  białe  i  jak  je  uchylił,  to  w  paśmie  światła  z  sieni  widziałem  tylko  ciemną  plamę  jego 
sylwetki.  Potem  znowu  było  ciemno.  Zrezygnowany  chciałem  schodzić  z  tarasu  i  usłyszałem 
chrobot klamki przy oknie; zawróciłem i wtedy... 

- Ten łobuz otworzył okno i oberwałeś w czoło - usłyszałem głos operatora. 
Wszedł pewnym krokiem do komnaty i przywitał się z aktorem. - Jesteś bohaterem, odebrałeś 

złodziejowi jego cenny łup, który pani Joanna ściska w dłoniach, gratuluję! - kontynuował operator. 

- To prawda? - Waldi skierował mglisty wzrok na panią Joannę. 

background image

30 

 

- Tak - przyznała kobieta. 
-  Brawo!  -  krzyczał  rozradowany  elegant.  -  Brawissimo!  Bohater  mimo  woli,  ale  teŜ  trzeba 

niebywałej przytomności umysłu, Ŝeby w takiej chwili... 

Nie  słuchałem  reszty  zachwytów  i  wyszedłem.  Na  schodach  spotkałem  schodzącego  z 

pierwszego  piętra  Jarego.  Spojrzałem  na  niego,  juŜ  ubranego.  Natychmiast  zrozumiał,  Ŝe  go 
podejrzewałem. 

- Byłem sprawdzić, co z Marcinem - tłumaczył się. - Martwiłem się, Ŝe go nie ma. 
- I co z nim? - zapytałem. 
- Śpi, to dziwne, nie? 
- Nie, tej nocy widziałem dziwniejsze rzeczy - odpowiedziałem. 
- Co na przykład? 
- Ślady pod oknem łazienki. 
Jary miał zatroskaną minę, skrzywił się i podrapał po głowie. 
- Widzisz, stary... - powiedział i objął mnie ramieniem. Natychmiast odsunąłem się od niego. 

-  Sorrki  -  zrobił  pojednawczy  gest  dłonią.  -  Nie  wiem,  jak  to  powiedzieć,  ale  to  taka  męska 
sprawa... 

Oparłem się o balustradę na półpiętrze i słuchałem. 
- Miałem taki mały meeting z AndŜelą, w parku, bo Klamka myśli, Ŝe AndŜela to jego laska, 

a... 

- Nie, mam dość słuchania tych kłamstw! Ślady na ziemi nie kłamią. 
- Coś ty? Drugie wcielenie Winnetou? 
Nie  słuchałem  zielonowłosego.  PoŜegnałem  go  machnięciem  ręki  i  poszedłem  do  swojego 

pokoju,  bo  w  tej  chwili  najbardziej  interesowało  mnie,  czy  nikt  nie  grzebał  przy  mojej  skrzynce. 
Przeczucie  mnie  nie  myliło.  Na  kłódce  dojrzałem  rysy  świadczące  o  próbie  jej  otwarcia  jakimś 
narzędziem.  Włamanie  nie  mogło  się  udać,  bo  kłódkę  kupiłem  na  targach  ochrony  mienia  od 
pewnej  izraelskiej  firmy  oferującej  tego  typu  gadŜety  dla  firm  ochroniarskich.  Produkty  tego 
zakładu miały tylko jeden feler - otwierali je agenci izraelskiego wywiadu, ale nie przewidywałem, 
by tu działał czyjkolwiek szpieg. 

Uśmiechnąłem  się  zadowolony  z  zakupu,  zajrzałem  do  pana  Marcina,  który  smacznie  spał  i 

takŜe połoŜyłem się do łóŜka. 

Rano  obudziłem  się  ze  świadomością  nowego  problemu  -  aprowizacją.  Nie  mogłem  po 

wczorajszej  rozmowie  z  operatorem  korzystać  z  posiłków  przywoŜonych  dla  filmowców,  a  z 
drugiej  strony  nie  mogłem  pani  Joannie  powiedzieć  wprost,  w  czym  rzecz,  bo  rzeczywiście 
postanowiłem na razie nie wtajemniczać pani tego miejsca we wszystkie sprawy. Pozostało mi więc 
tylko  z  samego  rana  wymknąć  się  ze  dworu  i  wyjechać  do  Głogowa.  I  tak  miałem  zamiar  tam 
pojechać, więc rano, po porannej toalecie wymknąłem się do wehikułu niosąc z sobą tylko laptopa. 
Obrazy  -  jak  się  wczoraj  przekonałem  -  były  bezpieczne  w  skrzyni  zamkniętej  na  kłódkę.  Gdy 
wyjeŜdŜałem,  przy  bramie  spotkałem  spacerującą  Luscinię.  Ubrana  w  dŜinsy,  flanelową  koszulę, 
ciepłe, kraciaste poncho i kapelusz wyglądała trochę niecodziennie na tle płaskiego pola pokrytego 
gęstą, poranną mgłą. 

- Dzień dobry, dokąd pan jedzie? - zapytała. 
- Dzień dobry, do Głogowa - odpowiedziałem. 
- Po co? 
- Muszę coś załatwić w miejscowym muzeum. 

background image

31 

 

- Jedzie pan obejrzeć wystawę pana Marcina? 
- Nie wiedziałem o niej, ale z przyjemnością ją obejrzę. 
- Kiedy zamierza pan wrócić? 
- Jeszcze nie wiem. 
Ukłoniłem się i wyjechałem na polną drogę, którą dostałem się do szosy i wolno pojechałem 

do  Głogowa.  Miasto  to  juŜ  w  swych  pradziejach  było  połoŜone  w  obronnym  miejscu,  na  prawym 
brzegu  Odry.  W  czasach  Bolesława  Chrobrego,  w  latach  1010  i  1017  opierało  się  oblęŜeniom 
germańskiego  rycerstwa,  ale  wszyscy  doskonale  pamiętamy  z  lekcji  historii  to  najsłynniejsze  z 
1109  roku,  podczas  wojny  Bolesława  Krzywoustego  z  cesarzem  Henrykiem  V.  Cesarz  podszedł 
pod  Głogów,  bez  trudu  rozproszył  nieliczne  oddziały  polskie  stacjonujące  wokół  niego,  a  potem 
przyjął  od  mieszkańców  zakładników.  W  ciągu  pięciu  dni  oblegani  mieli  uzyskać  od  Bolesława 
Krzywoustego  pozwolenie  na  kapitulację.  Synowie  mieli  wrócić  do  grodu  niezaleŜnie  od 
odpowiedzi polskiego władcy. Bolesław Krzywousty nie zgodził się na poddanie grodu, a Henryk 
V złamał umowę i przywiązał zakładników do machin oblęŜniczych. Mimo to obrońcy, z cięŜkim 
sercem  walczyli  dalej  i  cesarz  odstąpił  od  oblęŜenia.  Późniejsze  dzieje  Głogowa  są  związane  z 
powstałą  juŜ  w  latach  wojny  trzydziestoletniej  twierdzą.  Był  to  waŜny  punkt  strategiczny  i  takim 
pozostał  nawet  w  latach  drugiej  wojny  światowej,  gdy  w  1945  roku  wojska  rosyjskie  przez  sześć 
tygodni  oblegały  Głogów.  W  walkach  zostało  zniszczone  całe  miasto,  przeŜył  w  nim  zaledwie  co 
dwudziesty cywil, którego zatrzymała tu wojna. 

Teraz  moim  celem  był  zamek.  Początkowo,  przy  lokacji  miasta  w  1253  roku,  był  on 

drewnianą  warownią  która  spłonęła  w  1291  roku  i  na  przełomie  XIII  i  XIV  wieku  rozpoczęto 
budowę  nowego,  murowanego  zamku.  Z  piastowskich  czasów  do  dziś  w  oryginalnym  kształcie 
zachowała  się  wieŜa  głodowa.  Zamek  po  wielu  przebudowach  stał  się  bardziej  rezydencją  niŜ 
fortecą.  Bywali  tu  Fryderyk  II  i  Napoleon.  Podczas  ostatniej  wojny  był  mocno  zniszczony  i 
odbudowano  go  w  latach  1971-1983.  Przez  jakiś  czas  muzeum  z  zamku  było  przeniesione  do 
pałacu w Czernej. 

Zaparkowałem  wehikuł  na  tyłach  zamku  i  najpierw  powędrowałem  na  zakupy.  Schowałem 

wiktuały  do  bagaŜnika  i  poszedłem  do  wschodniej  bramy  zamku.  Mimo  wczesnej  pory  była 
otwarta. StraŜnik wskazał mi drzwi, za którymi spodziewałem się znaleźć potrzebne mi informacje. 

ś

eby  przejść  przez  niską  furtę,  musiałem  się  schylić.  Dalej  były  juŜ  dwie,  wysokie  izby  ze 

sklepieniem  krzyŜowym.  Była  tu  mała  biblioteka,  stoły  do  organizowania  odczytów  i  konferencji, 
kilka  biurek.  Przy  jednym  z  nich  siedział  męŜczyzna.  Był  młody,  ale  juŜ  łysiejący,  lekko 
pucułowaty na twarzy. Nosił okulary i miał na sobie kamizelkę z wieloma kieszeniami, podobną do 
tej, jaką miał reŜyser. 

-  Dzień  dobry  -  przywitałem  się.  -  Nazywam  się  Paweł  Daniec  i  pracuję  w  Ministerstwie 

Kultury i Sztuki. 

- O! - usłyszałem w odpowiedzi. - MoŜe nie jesteśmy prowincją, ale urzędnicy ministerialni 

rzadko tu przyjeŜdŜają. 

- Ale, jak pan widzi, to się czasami zdarza. 
- Tomek - przedstawił się mój rozmówca i wskazał mi miejsce na fotelu. - CóŜ pana do nas 

sprowadza? 

- Barberina Campanini. 
- A dokładniej? 
- Czy wiadomo, gdzie ona mieszkała w Głogowie? 

background image

32 

 

- Nie, wie pan, miasto powstało prawie od nowa... 
- A... - szukałem w notatkach - majątek Barszów? 
Młodzian  odchylił  się  w  swoim  fotelu  i  zamyślił.  Zapewne  odbywał  w  myślach  szybką 

wędrówkę po mapie okolicy. 

- Nie ma czegoś takiego - odpowiedział. 
- Czy zostały jakiekolwiek ślady po jej pobycie w okolicach Głogowa? 
- Ołtarz w Grodowcu, zwanym teŜ Wysoką Cerkwią. To miejscowość pątnicza z cudownym 

ź

ródełkiem i „Wzgórzem Kalwarii”. 

Podziękowałem  za  informacje  i  wyszedłem  z  kwatery  Towarzystwa  Ziemi  Głogowskiej. 

Kupiłem  bilet  na  wystawy  muzealne  i  przez  dziedziniec  przeszedłem  do  północnego  skrzydła,  do 
sal wystawowych. Na parterze, po lewej stronie, była ta zorganizowana przez pana Marcina, a pre-
zentująca  pamiątki  z  jego  podróŜy.  Były  to  najczęściej  narzędzia,  maski,  instrumenty  i  naczynia 
rytualne  ludów  z  odległych  krajów.  Inne  pomieszczenia  prezentowały  historię  Głogowa,  ciekawa 
była ekspozycja poświęcona Odrze i skarbowi monet. 

Między  dziewiątą  a  dziesiątą  wyszedłem  z  zamku  i  ruszyłem  w  kierunku  miasta,  poszukać 

kawiarenki  internetowej.  Byłem  pierwszym  klientem  lokalu  w  budynku  nieczynnej 
wymiennikowni. Podłączyłem laptopa do sieci i rozpocząłem poszukiwania potrzebnych mi rzeczy. 
Wysłałem  teŜ  pocztą  elektroniczną  krótki  raport  do  szefa.  Potem  udałem  się  do  biblioteki,  gdzie 
spędziłem czas aŜ do pory obiadowej. Zjadłem posiłek w małej restauracji w centrum. Wróciłem do 
wehikułu  i  odjechałem  do  Czernej.  Ledwie  przekroczyłem  bramę,  zrozumiałem,  Ŝe  popełniłem 
błąd.  W  parku  przed  pałacem  trwały  zdjęcia  do  filmu,  a  ja  wjechałem  na  plan  zdjęciowy. 
Otworzyłem okno, Ŝeby przeprosić i zapytać, gdzie mogę zaparkować auto. 

Luscinia  i  Waldi  stali  przed  sobą  ściskając  się  za  ręce.  Sprzed  pałacu  biegł  w  moją  stronę 

operator. 

- Panie Gruchocik! - krzyczał. - ZjeŜdŜaj mi pan z planu! 
Podbiegł do drzwiczek i nachylił się w moją stronę. 
- Masz pan talencik właŜenia tam gdzie nie trzeba, co? - dodał juŜ ciszej. 
- Tak się składa - uśmiechnąłem się. - Gdzie mogę zaparkować wehikuł? 
- Za pałacem - kamerzysta machnął ręką popędzając mnie. - Luscinia - zwrócił się do aktorki, 

gdy  koło  niej  przechodził  -  byłaś  boska,  tylko  ten  referent  w  tym  swoim  gruchocie...  -  znacząco 
rozchylił  ramiona  w  geście  bezradności.  -  Chyba  trzeba  będzie  wynająć  ochroniarzy,  Ŝeby  go 
pilnowali. 

Przejechałem  pod  taras  i  stanąłem  przy  murze  sąsiadującego  z  budynkiem  folwarku. 

Przeszedłem przed front, gdzie była zgromadzona ekipa filmowa. 

- Przepraszam - powiedziałem do reŜysera. 
- Dobra, dobra, nie teraz - męŜczyzna machnął ręką. 
Z  plastykowego  kubka  pił  kawę  i  palił  papierosa,  a  jednocześnie  wpatrywał  się  w  monitor 

przekazujący obraz wprost z kamery. Operator usadowił się juŜ na krzesełku ze statywem kamery 
umocowanym na specjalnym wysięgniku. 

- Ona jest olśniewająca - szeptał elegant siedzący obok reŜysera. 
Postanowiłem  więcej  nikomu  nie  przeszkadzać  i  powędrowałem  do  „pracowni”,  po  drodze 

zachodząc  do  swojego  pokoju  po  obrazy.  Na  górze  był  juŜ  pan  Marcin  zajęty  bejcowaniem  nóg 
starych krzeseł. 

- Przegnali mnie, bo kucie przeszkadzało im w pracy - wytłumaczył mi. 

background image

33 

 

- Jasne - pokiwałem głową ze zrozumieniem. 
Włączyłem  komputer  i  rozłoŜyłem  płótna.  Rozpocząłem  Ŝmudny  proces  porównywania 

oryginałów  i  kopii.  Przedtem  usystematyzowałem  swoją  wiedzę  na  temat  Mariana  Prószyńskiego. 
Urodził się w sierocińcu na Syberii w 1880 roku. Był synem powstańca styczniowego i mieszczki. 
Oboje byli na zesłaniu i tam najprawdopodobniej zostali, bo nigdzie nie znalazłem informacji o ich 
losie.  Kilkunastoletni  chłopie  został  przeznaczony  do  klasztoru  i  trafił  do  Lwowa,  do 
dominikańskiej szkoły. Uciekł z niej po roku zadręczony panującym tam rygorem. Znalazł pracę w 
Teatrze  Lwowskim,  gdzie  pomagał  scenografom  i  okazało  się,  Ŝe  ma  talent.  Zaczął  malować 
obrazy, które sprzedawał na ulicy, zajmował się malowaniem portretów mieszczan i kupców. 

Motywy  jego  wyjazdu  ze  Lwowa  są  dość  niejasne.  Znalazłem  sprzeczne  informacje  o 

działalności politycznej młodzieńca lub aferze kryminalno-towarzyskiej. Z jednej strony posądzano 
go  o  przynaleŜność  do  lewicującej  organizacji  terrorystycznej,  a  z  drugiej  o  zamordowanie  sześć-
dziesięcioletniego  męŜa  dwudziestoletniej  kochanki.  Nie  wiedziałem,  skąd  miał  pieniądze  na 
wyjazd  do  Wiecznego  Miasta.  Tam  poznał  Henryka  Siemiradzkiego,  przez  jakiś  czas  pracował  w 
jego  pracowni.  Dlatego  musiałem  znacznie  pogłębić  swoją  wiedzę  na  temat  rzymskiego  okresu  w 

Ŝ

yciu Siemiradzkiego. 

Jak  juŜ  wcześniej  wspominałem,  mieszkając  w  Rzymie,  zafascynowany  kulturą  antyczną, 

Siemiradzki malował obrazy z Ŝycia staroŜytnych Greków i Rzymian, ze znakami tamtych czasów: 
przepychem  i  okrucieństwem  męczeństwa  pierwszych  chrześcijan.  Jego  obraz:  „Świeczniki 
chrześcijaństwa”, zwany teŜ „Pochodniami Nerona”, sławny był juŜ, nim został ukończony. W jego 
dziełach:  „Taniec  pomiędzy  sztyletami”,  „U  źródła”,  „Sprzedawca  wazonów”,  „Sąd  Parysa”,  „Za 
Tyberiusza na Capri” widać rzymskie krajobrazy, z którymi artysta stykał się codziennie, bo prze-
cieŜ  tam  miał  dom,  rodzinę,  tam  mieszkał.  Jego  rzymska  pracownia  była  jedną  z  atrakcji 
turystycznych  wymienianych  w  przewodnikach.  W  Rzymie  zamieszkał  w  pobliŜu  placu 
Hiszpańskiego,  gdzie  na  słynnych  „schodach  hiszpańskich”  zbierały  się  modelki,  a  pracownię 
wynajął  na  via  Margutta  -  ulicy  malarzy.  W  1873  roku  oŜenił  się  ze  swoją  osiemnastoletnią 
kuzynką  Marią  Pruszyńską  z  Koroleszczewicz.  Trzy  lata  później  przeniósł  się  do  willi  przy  via 
Gaeta  przy  Castro  Pretorio  i  tu  miał  dwie  pracownie:  jedną  do  pracy  na  piętrze,  drugą  dla 
zwiedzających. Wśród wielu polskich artystów odwiedził go tu takŜe Henryk Sienkiewicz, któremu 
pokazał kościółek Quo vadis. 

Czemu Prószyński uciekając ze  Lwowa wybrał  Rzym? W jednym ze wspomnień artystów z 

tamtego okresu znalazła się taka opinia o tym mieście: „Artyści mieli tu w przepięknym otoczeniu 
pracownie,  modele,  materiały,  środki  i  personel  pomocniczy  w  obfitości  i  za  bezcen.  śycie  było 
tanie, wino doskonałe, a przy tym Rzym był wcale dobrym rynkiem zbytu”. Willa Siemiradzkiego 
obok „Caffe Greco” pod koniec XIX wieku była ulubionym miejscem niewielkiej kolonii polskich 
artystów  w  Rzymie.  Obrazy  Siemiradzkiego  cieszyły  się  popularnością  w  całym  świecie,  takŜe  w 
Rosji, gdzie rodzina carska była w posiadaniu kilku płócien. Czy moŜe Prószyński w ten niezwykły 
sposób  szukał  protekcji  u  cara,  chciał  uratować  rodziców?  Czy  Siemiradzki  był  gotów  pomóc 
szalonemu  młodzieńcowi?  Chyba  tak,  bo  jak  pisano  o  malarzu:  „niejednemu  podał  dobrą  radę  i 
wskazał  drogę  w  sztuce,  a  czynił  to  z  wyszukaną  grzecznością,  bez  ironii  i  goryczy,  a  jeŜeli 
proszony  o  zdanie  musiał  je  wyrazić  krytyką,  czynił  to  zawsze  w  słowach  tak  uprzejmych,  Ŝe 
nikogo  nią  nie  dotykał”.  Dom  Siemiradzkiego  odwiedzali:  królowa  włoska  Małgorzata,  Ŝona 
Huberta I, Henryk Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, kardynał Albin Dunajewski, rzeźbiarze Wiktor 
Brodzki  i  Pius  Weloński,  malarze  Aleksander  Stankiewicz,  Henryk  Cieszkowski,  Stefan 

background image

34 

 

Bakałowicz, starymi bywalcami byli dziennikarze, korespondenci gazet, literaci - polscy i włoscy. 

A więc w takim miejscu Marian Prószyński mógł załatwić jakieś swoje tajemne interesy. W 

kilku słowach biografii o tym artyście znalazłem tylko wzmiankę, Ŝe po krótkim pobycie w Rzymie 
wyjechał do Ameryki, gdzie zajmował się rysowaniem ilustracji do amerykańskich gazet, pisaniem 
reportaŜy z podróŜy po Alasce, a w 1908 roku wyjechał do ParyŜa. Tam poznał niemiecką rodzinę 
szlachecką i został przez nią wynajęty do namalowania serii obrazów. „Po 1910 roku wyjechał do 
Rosji i dalsze jego losy są nieznane” - taką informację znalazłem w ksiąŜkach. 

Wiedziałem,  jakie  obrazy  miał  namalować,  ale  nie  wiedziałem,  dlaczego  nie  zawisły  w 

ramach  w  salonach  pałacu  w  Czernej,  tylko  zostały  zamurowane,  jakby  były  czymś  wstydliwym? 
Ciekawiło  mnie  teŜ,  czemu  musiał  uciekać  ze  Lwowa,  czemu  wybrał  Rzym,  a  po  1910  roku 
wyjechał do Rosji? 

background image

35 

 

ROZDZIAŁ PIĄTY 

CO KRYJĄ OBRAZY? • „DRZEWO MIŁOŚCI” • ROZMOWY POD DRZWIAMI 

ŁAZIENKI • ROLA W FILMIE • DRUGIE WŁAMANIE • KRADZIEś BIśUTERII 

 
Zacząłem porównywać kopie i oryginały. Te pierwsze leŜały w „pracowni”, te drugie miałem 

zgromadzone  na  twardym  dysku  mojego  komputera.  Przypominało  to  trochę  grę  na 
spostrzegawczość w rodzaju „Znajdź dziesięć szczegółów” i było niezwykle trudne, bo Prószyński 
potrafił wiernie odwzorować dzieła Siemiradzkiego, jakby dysponował szkicami mistrza. Kto wie, 
moŜe rzeczywiście skopiował szkice robocze malarza, a potem na ich podstawie namalował kopie? 
Jak  jednak  wytłumaczyć,  Ŝe  skopiował  „Starego  z  ksiąŜką”  Anny  Bilińskiej,  „Wesele  w 
Jaworowie”  Kornelego  Szlegela  i  „Śmierć  Acerna”  Wilhelma  Jana  Nepomucena  Leopolskiego? 
Musiał  je  wcześniej  widzieć  i  juŜ  mieć  gotowe  projekty,  ale  czy  za  kaŜdym  razem  widząc  obraz 
robił jego szkic? 

- To czyste szaleństwo! - rzuciłem na głos prostując się od komputera. 
- Ma pan rację - odezwał się brodacz. Siedział na stołku, ćmił skręta i patrzył przez okno. - Od 

kilku  godzin  nie  robi  pan  nic  innego,  jak  tylko  patrzy  na  te  obrazy  i  na  ekran  komputera.  MoŜna 
oszaleć - przyznał. 

Zerknąłem na zegarek. Rzeczywiście było juŜ późno. ZbliŜała się dziewiętnasta. 
- O której dziś odbędzie się czytanie wieczornej lektury? - zapytałem artystę. 
-  O  tej  samej  porze  co  wczoraj  -  odparł.  -  Obiecał  pan  pokazać  wszystkim  te  obrazy  - 

przypomniał mi. 

- Zrobimy to tu, o ile nie ma pan nic przeciwko temu - zaproponowałem. 
- Nie ma sprawy - wzruszył ramionami. 
Wstałem  i  podszedłem  do  niego.  Wyjrzałem  przez  okno.  Właśnie  ekipa  filmowa  pakowała 

sprzęt do samochodów. 

- Oni jak pan, potrafią godzinami robić to samo - stwierdził pan Marcin. - Nie nudzi im się to? 
- MoŜe są perfekcjonistami - odparłem. - Słyszał pan o wczorajszym włamaniu? 
- Tak. 
- I co pan o tym myśli? 
- Kefir będzie mógł spać w pokoju pani Joanny. 
- Czemu złodziej interesował się tym notesem? 
- Nie wiem. 
- A skąd o nim wiedział? 
Brodacz tylko wzruszył ramionami. 
- To chyba oczywiste, Ŝe powiedział mu o tym ktoś z lokatorów pałacu? - zasugerowałem. 
- Po co? Pani Joanna i tak wszystko wieczorami przeczyta - zauwaŜył. 
- Tak, ale moŜe złodziej chciał zyskać przewagę nad innymi. 
- A co, bierzemy udział w jakimś wyścigu? 
Spojrzałem  w  szczerze  zdziwione  oczy  brodacza  i  zachciało  mi  się  śmiać.  Ten  człowiek 

naprawdę  miał  inny  system  wartości  niŜ  kaŜdy  z  nas  zapracowany,  zajęty,  zapatrzony  w  dal  i 
oczekujący  kolejnych  ciosów  losów.  Pan  Marcin  był  jak  serfer  łagodnie  płynący  na  fali,  cieszący 
się  w  Ŝyciu  pięknymi  chwilami,  z  daleka  patrzący  na  ląd,  na  którym  wszyscy  szukali  rzeczy 
nieistotnych. 

background image

36 

 

- Niektórym chyba tak się zdaje - powiedziałem. 
- Ma pan rację - powiedział po chwili zastanowienia. 
- Nie idzie pan na kolację? - zapytałem go. 
- Nie, a pan? 
- TeŜ nie. 
Artysta  pokiwał  głową.  Zaczynałem  go  lubić  za  szczerość,  spokój  i  to,  Ŝe  nie  zapytał, 

dlaczego nie chcę dołączyć do reszty towarzystwa. 

- MoŜe będziemy sobie mówić po imieniu? - zaproponowałem. 
- Zgoda - podał mi dłoń. 
Zszedłem  do  wehikułu  i  z  bagaŜnika  przyniosłem  trochę  prowiantu.  Zaniosłem  to  do 

„pracowni”.  Na  stole  połoŜyłem  chleb,  masło  i  słoiczek  pasztetu.  Zaprosiłem  artystę  do  kolacji. 
Przysiadł się z ochotą wyjmując z jakiejś skrzynki dwie puszki piwa karmelkowego. 

- Dziś jest święto - wyjaśnił wskazując na trunek. 
Jadł chleb z masłem, a ja - by go nie draŜnić - smarowałem kanapki cienką warstwą pasztetu. 

PoŜywialiśmy się w milczeniu, aŜ brodacz wstał i podszedł do stołów, gdzie były rozłoŜone obrazy. 

- Dziwny zestaw - ocenił. 
- Czemu? 
- Obok przesłodzonych sielanek masz tu orgię, sceny  rzymskich igrzysk, tortur, a obok tego 

ten obraz z sarmacką zabawą i dwóch starców w otoczeniu ksiąg - odpowiedział. - Jak myślisz, po 
co to powstało? 

- To miała być kolekcja właściciela tego pałacu. 
- Myślisz, Ŝe sam wybrał tematy, konkretne tytuły? 
- Nie wiem - przyznałem się. - Mnie za to zaskakuje zadziwiająca wierność oryginałom. 
- To znaczy? 
- Prószyński pojawił się tu w 1910 roku, potem podobno wyjechał do Rosji. W rok wykonał 

tak dobre kopie. Skąd wiedział, jak wyglądają oryginały. PrzecieŜ musiałby je wszystkie zobaczyć i 
namalować? Sam powiedz, czy to jest moŜliwe? 

-  Nie,  miał  gotowe  szkice,  niedokończone  prace  -  stwierdził  Marcin.  -  Sam  kiedyś  tak 

podróŜowałem  po  Francji,  od  miasta  do  miasta,  z  teczką  szkiców.  Zatrzymywałem  się  w  jakimś 
gospodarstwie,  kończyłem  obraz,  zaczynałem  kolejne.  Ten  gotowy  oddawałem  gospodarzowi,  a  z 
następnymi szedłem dalej. 

- A, tu są panowie! - nasze rozwaŜania przerwało przyjście pani Joanny. 
Wzrokiem  omiotła  pracownię,  spojrzała  na  stół  z  kolacją  i  nas  stojących  przy  jednym  z 

obrazów. Wyglądaliśmy jak dzieci przyłapane na potajemnym zmawianiu się do zrobienia jakiegoś 
psikusa. 

- Panie Pawle, czy mogę przyprowadzić tu filmowców, by obejrzeli obrazy? - zapytała. - Pani 

Luscinia bardzo się o pana dopytywała. 

-  Oczywiście  -  pokiwałem  głową-  tylko  proszę  nam  dać  trochę  czasu  na  uprzątnięcie 

bałaganu. 

- Będę za pół godziny - powiedziała pani Joanna i ostroŜnie zeszła krętymi schodami. 
Szybko  zabraliśmy  się  z  Marcinem  do  sprzątania  „pracowni”.  O  umówionej  porze  przyszła 

gospodyni  pałacu  prowadząc  wycieczkę  filmowców.  Gdy  przekroczyli  próg  wydawało  mi  się,  Ŝe 
oceniają pomieszczenie jako przyszłe atelier do zdjęć. Kilka minut oglądali obrazy. 

- Ładne - stwierdził reŜyser. 

background image

37 

 

- Zdumiewające podobieństwo do stylu Siemiradzkiego - ocenił elegant. 
- Widać duŜo szczegółów - powiedziała Luscinia. 
- Ciekawe, ile by kosztowały? - zastanawiał się operator. 
- Co pani zamierza z nimi zrobić? - Waldi zapytał panią Joannę. 
-  Jeszcze  nie  wiem,  ale  nie  chciałabym  ich  sprzedawać,  chociaŜ,  moŜe  z  drugiej  strony 

znalezienie ich było jak dar z niebios? - zastanawiała się pani Joanna. 

- Fajna pracownia - rzekł zielonowłosy rozglądając się po pomieszczeniu. - MoŜna by tu robić 

bombowe imprezki. 

-  To  jak  dla  mnie,  zarąbiste  lokum  -  Klamka  zaczął  wygłaszać  dwuwiersz  -  Miałbym  tu 

wszystko i święty spokój. 

- No - Sylwia pokiwała głową. - Wstawiłabym tu sobie wielkie łoŜe, tam - wskazała kąt, gdzie 

brodacz zwykle rzeźbił - zrobiłabym studio nagraniowe - marzyła dziewczyna. 

Gdy  wszyscy  nasycili  ciekawość  obrazami,  zeszliśmy  do  sali  kominkowej  na  ciąg  dalszy 

lektury.  Znowu  słuchaliśmy  muzyki,  tym  razem  Straussa,  a  pani  Joanna  czytała.  Na  dworze  z 
mrokiem nadchodziły pierwsze jesienne chłody, w kominku przyjemnie trzaskał ogień. KaŜdy z nas 
przyjął najwygodniejszą dla siebie pozycję. 

Tak  jak  pisałem  wcześniej,  Marian  Prószyński  w  ParyŜu  poznał  swojego  przyszłego 

mecenasa,  który  zaprosił  go  do  Czernej,  by  skończył  dla  niego  serię  kopii  znanych  i  tych  trochę 
zapomnianych  obrazów.  Tu  malarz  poznał  kuzynkę  gospodarzy,  Annę  Wurzburg.  Razem  z  nią 
odbywał wycieczki po okolicy, najczęściej konno lub lekką bryczką którą powoził sam Prószyński. 
Jak łatwo się domyślić, młodzi zakochali się w sobie i te eskapady słuŜyły  tylko temu, by uciec z 
miłością przed wzrokiem wścibskich oraz tych, którzy potępialiby ten związek. Podczas jednego z 
pikników  nad  brzegiem  Odry  do  pary  młodych  podszedł  Ŝebrak  prosząc  o  kawałek  chleba.  Rzecz 
jasna  został  poczęstowany,  a  chcąc  się  jakoś  odwdzięczyć  opowiedział  o  skarbie  królewskiej 
baletnicy. 

W  zasadzie  opowiedział  Ŝyciorys  Barberiny  Campanin  i,  która  po  zesłaniu  do  Głogowa 

nabyła  majątek  Barschau  i  król  pruski  nadał  jej  nawet  tytuł  hrabiny  de  Barschau.  Przez  lata 
występów,  pracy  u  króla  pruskiego  zgromadziła  ona  wiele  cennych  prezentów.  Część  z  nich 
spienięŜyła, by ufundować ochronkę dla dziewcząt czy ołtarz w Grodowe u. Najcenniejsze rzeczy 
zostawiła  sobie,  ale  potem  postanowiła  je  ukryć.  Tajemnicę  kryjówki  zdradziła  na  łoŜu  śmierci 
wyznając, Ŝe kuferek ze skarbami jest przy „Drzewie miłości, gdzie drobna pokochała silnego”. 

W tym momencie pani Joanna przerwała czytanie. 
-  Czy  pan  Paweł  nie  chciałby  nam  wyjaśnić  pewnej  rzeczy  dotyczącej  tego  skarbu?  - 

powiedziała. 

Tak jak i wczoraj zostałem wywołany do tablicy i ponownie uwaga wszystkich skupiła się na 

mnie. 

- Co pani ma na myśli? - zapytałem. 
- Czy pana zdaniem ten skarb istniał, czy była to tylko legenda? 
Oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę i miałem wraŜenie, jakby obecni chcieli czytać w 

moich myślach jak w otwartej księdze.. 

- Pan referent coś tu skrywa, tak z cichymi wodami bywa - odezwał się Klamka. 
- Przypadkiem, dzięki analizie części obrazów udało mi się odkryć na kopiach ozdoby, które 

mogły pochodzić ze skarbu Barberiny Campanini -powiedziałem. - Przypuszczam, Ŝe kochankowie 
znaleźli  ten  skarb,  Prószyński  wykorzystał  w  obrazach  odkrytą  biŜuterię,  a  samą  Annę  upozował 

background image

38 

 

wśród uczestników historii namalowanych przez Siemiradzkiego. Jakie były dalsze losy skarbu, nie 
wiem. 

- Dowiedzą się państwo tego jutro wieczorem - pani Joanna znacząco postukała w notes. 
-  Prószyński,  Ŝe  tak  to  ujmę,  wmodelował  ukochaną  do  obrazów  Siemiradzkiego?  -  zdziwił 

się pan Bogumił. - Czy to nie mogło spowodować protestów nabywcy kolekcji, przecieŜ byłoby to 
zbyt jawne wyznanie i w pewnych okolicznościach byłoby to kłopotliwe dla rodziny... 

-  Nie  znam  dalszej  historii  tego  romansu,  ale  znam  częściowo  Ŝyciorys  malarza  i 

podejrzewam,  Ŝe  ta  awantura  miłosna  zakończyła  się  w  dość  nieprzyjemnych  okolicznościach. 
Prószyński  z  Czernej  jedzie  do  Rosji,  gdzie  wszelki  duch  o  nim  ginie.  Sądzę,  Ŝe  początkowo 
mecenas  nie  zdawał  sobie  sprawy  z  ukrytych  aluzji  i  być  moŜe  nie  odkrył  ich  do  samego  końca. 
Mogę  się  tylko  domyślać,  Ŝe  schowanie  tych  obrazów  w  skrytce  w  ścianie  było  równoznaczne  z 
symbolicznym  wykreśleniem  pobytu  malarza  ze  wspomnień  wszystkich  mieszkańców  pałacu  w 
Czernej. 

- Jest pan obdarzony niezłą intuicją - pochwaliła mnie pani Joanna. - Wie pan, jak wyglądała 

Anna, kuzynka właścicieli? 

-  Mogę  sobie  to  tylko  wyobrazić,  bo  we  wszystkich  kopiach  Prószyński  starał  się 

odwzorować  jak  najwięcej  oryginału.  Myślę,  Ŝe  pewne  podobieństwo  do  Anny  moŜna  dostrzec  w 
kopiach obrazów „Rzymianka”, „Chrystus w domu Marty i Marii”, „Taniec pomiędzy sztyletami”. 

- No cóŜ, juŜ późno - pani Joanna klasnęła w dłonie. 
Ostry  dźwięk  rozniósł  się  po  komnacie  budząc  większość  obecnych  z  rodzaju  odrętwienia. 

Przysłuchiwali się historii Prószyńskiego i moim wyjaśnieniom wyraźnie zdumieni. 

- Czy notes trzyma pani w bezpiecznym miejscu? - zapytałem panią Joannę. 
- Naturalnie, a uwaŜa pan, Ŝe moŜe powtórzyć się historia z włamaniem? 
- Teraz złodziej będzie miał jeszcze większą motywację - stwierdziłem. 
Wstałem  i  powędrowałem  do  swojego  pokoju.  Tam  obrazy,  komputer  i  notatki 

zdeponowałem w kufrze, zabrałem przybory toaletowe i zszedłem do łazienki. Musiałem poczekać, 
aŜ Jary skończy kąpiel i wtedy dołączył do mnie pan Bogumił. W eleganckim szlafroku, jedwabnej 
pidŜamie, kapciach ze śmiesznymi pomponami wyglądał trochę staroświecko. 

- Czy doprawdy w ministerstwie zajmuje się pan tylko pisaniem referatów? - zapytał mnie. 
- Raczej rzadko - odpowiedziałem z uśmiechem. - Dlaczego pan pyta? 
- Poznałem kiedyś pewnego pracownika waszego resortu, pomagał mojemu znajomemu przy 

zakupie  kolekcji  numizmatów.  Gdyby  nie  ten  człowiek,  mój  przyjaciel  straciłby  małą  fortunę 
zakupując doskonale przygotowane podróbki. Pan trochę przypomina mi tego eksperta. 

- Tak? Cieszę się, Ŝe ma pan o mnie tak dobrą opinię. 
- Naprawdę przyjechał pan tu tylko na inwentaryzację? 
- Tak. Pani Joanna nie wspominała nic o notesie i zapisanej w nim historii. 
- Nie podejrzewa pan, kto mógł wczoraj... - głos eleganta zszedł do poziomu szeptu. 
Zrobiłem minę, jakby mówienie o tej sprawie przypominało wizytę u dentysty. 
- Wie pan, nie moŜna stawiać zarzutów nie mając dowodów - powiedziałem. - Tym bardziej, 

Ŝ

e w tym wypadku szkodliwość czynu jest raczej niewielka. 

- No tak - pan Bogumił z powaŜną miną pokiwał głową. - Pan kogoś podejrzewa? 
W  tym  momencie  Jary  otworzył  drzwi  łazienki  i  wyszedł.  Byłem  pewien,  Ŝe  podsłuchiwał 

naszą rozmowę. Popatrzył na nas i odszedł do swojego pokoju. 

- Konspiracja - rzucił i pokręcił głową. 

background image

39 

 

Szybko  umyłem  się,  bo  kolejka  pod  drzwiami  nieco  się  wydłuŜyła.  Poszedłem  do  siebie. 

Marcin  juŜ  chrapał.  UłoŜyłem  się  w  łóŜku,  wsunąłem  się  do  śpiwora,  zapaliłem  lampkę  i  z 
ułoŜonym na kolanach laptopem wpatrywałem się w obrazy wyświetlone na ekranie. 

Po  chwili  rozległo  się  ciche  pukanie  do  drzwi  i  zaraz  do  środka  wśliznęła  się  Luscinia. 

Bezceremonialnie  usiadła  obok  mnie  na  łoŜu  i  spojrzała,  co  robię.  Była  ubrana  w  niemal 
przezroczystą koszulę nocną i lekki sweterek. 

- Ciągle pan pracuje? - wyszeptała. 
- Tak. 
- Zaimponował mi pan dziś. 
- Czym? 
- Tymi mądrymi wywodami wieczorem. 
- To były tylko przypuszczenia... 
- NiewaŜne, ale niewielu męŜczyzn dziś potrafi tak myśleć. 
-  Chyba  wielu  -  roześmiałem  się.  -  Gdybym  był  taki  mądry  jak  pani  uwaŜa,  to  jeździłbym 

bentleyem. 

-  Pieniądze  to  nie  wszystko  -  śpiewaczka  Ŝartobliwie  palcem  trąciła  mój  nos.  -  MoŜe 

będziemy sobie mówili po imieniu? 

Okazało się, Ŝe w rękawie swetra skrywała piersiówkę z whisky. 
- Pani moŜe pić? - zdziwiłem się. - Pani głos... 
Ona tylko napiła się, objęła mnie za szyję i mocno pocałowała w usta. 
- Iwona - szepnęła i podała piersiówkę. 
Przełknąłem mały łyczek palącego w gardło płynu. 
- Paweł - odparłem całując ją w rękę. - Czemu mówisz „Iwona”? 
- Nazywam się Iwona Maślińska - roześmiała się śpiewaczka. - Kto by przychodził posłuchać 

jakiejś tam „Maślińskiej”? Boguś wymyślił mi pseudonim: Luscinia Dulcedo. 

- Ten elegant to twój menedŜer? 
-  Co  ty!  Wielbiciel,  i  to  taki,  który  pomaga,  a  nic  w  zamian  nie  chce.  Wiele  śpiewaczek 

dałoby się pokrajać za jego względy, ale jego jedyną miłością są chyba tylko opery. 

- To czemu pracuje przy tym filmie? 
-  Dla  mnie,  gdyby  nie  on,  to  Gienek  zrobiłby  jakąś  telewizyjną  szmirę,  którą  po  pierwszej 

emisji odłoŜono by na półkę. 

Naszą  rozmowę  przerwało  pukanie  do  drzwi.  Luscinia  nie  zastanawiając  się  wiele 

przeskoczyła przeze mnie, ułoŜyła się za mną na łóŜku, pod ścianą i przykryła się kocem. Rzuciłem 
na nią jeszcze ubrania z krzesła. 

- Proszę wejść! - zawołałem. 
Do  pokoju  wszedł  reŜyser.  Jego  wzrok  padł  na  stertę  rzeczy  za  moimi  plecami,  ale  nie 

powiedział ani słowa. 

- MoŜna? - zapytał wskazując na krzesło. 
- Tak. 
Usiadł i podrapał się po brodzie. 
- Mam dla pana propozycję - zaczął i zrobił teatralną pauzę. - Chce pan trochę dorobić? 
- Nie. 
- Nie?! Musi pan być hippisem albo bogaczem, Ŝe nie zaleŜy panu na pieniądzach. 
-  Dorabianie  kojarzy  mi  się  z  lewymi  interesami,  a  ja  mam  tu  zadanie  do  wykonania,  za  co 

background image

40 

 

płaci mi ministerstwo. 

- O rany, pan bawi się w słówka, a moŜe pan zarobić parę groszy na paliwo do tego swojego 

smoka, a mnie wybawić z opresji. 

- O co chodzi? 
- Zagra pan w moim filmie. 
- Kogo? Dlaczego ja? 
- Do dziś mieliśmy wszystkie waŜniejsze role obsadzone: Luscinia miała grać Carmen, Waldi 

don  Josego,  Jary  -  Garcię,  męŜa  Carmen,  Micha  -  Łukasza  pikadora,  Klamka  -  bandytę,  Sylwia  i 
AndŜela  dwie  siostry  -  Śmierć  i  Noc.  Niestety,  aktor,  który  miał  zagrać  narratora,  zachorował, 
właściwie złamał nogę. Zanim znajdziemy następcę, stracimy kilka dni. To niewielka rola, a będzie 
pan miał podłoŜony dubbing.  Zapłacę panu podwójną stawkę statysty...  - reŜyser wysunął w moją 
stronę dłoń, by przypieczętować układ. - Potrójna stawka, za dwa dni pracy - zaproponował widząc 
moje wahanie. - Będzie pan pracował w sobotę i niedzielę, to dni ustawowo wolne od pracy - kusił. 

- Nie nadaję się do aktorstwa - próbowałem się wykręcić. 
-  A  tam  „nie  nadaję  się”!  Pojeździ  pan  trochę  na  motorze,  zagra  studiowanie  ksiąg  w 

bibliotece, będzie pan miał spotkanie z Carmen i dwa z don Josem. Młody  pan jest, nie kusi pana 
spróbować? 

- Nie. 
- Niech pan się do jutra namyśli. 
ReŜyser wstał i wyszedł Ŝycząc jeszcze „dobrej nocy”. 
- Musisz spróbować! - powiedziała Luscinia wygrzebując się spod koca. 
- Chciałem powiedzieć to samo - odezwał się brodacz, który niespodziewanie stanął w progu 

swojej klitki. Zdumionym wzrokiem spojrzał na śpiewaczkę w moim łóŜku. - Przepraszam, ale ten 
pan prawie krzyczał i obudziłem się. Spróbuj, Pawle! 

Artysta  czym  prędzej  wycofał  się  do  siebie,  ale  w  jego  wzroku  dostrzegłem  zaskakująco 

smutny  błysk,  jakby  obecność  Luscinii  u  mego  boku  sprawiała  mu  przykrość.  MoŜe  był  o  nią 
zazdrosny? 

- Ale dziwak - szepnęła mi do ucha Luscinia i roześmiała się. 
- To wspaniały człowiek - odparłem. 
Z doświadczenia wiedziałem, Ŝe nic tak nie potrafi ugodzić męŜczyzny jak kobieta doskonale 

bawiąca się u boku kogoś innego, a śpiewaczka chyba spodobała się Marcinowi. 

- Masz dobre serce - Luscinia jak dziecko ugodziła mnie palcem w okolice serca. 
- Mam, dla dobrych, uczciwych ludzi. 
- Z twojego tonu wnioskuję, Ŝe podejrzewasz kogoś z mieszkańców o złe zamiary. 
- Nie dziwi cię sprawa tego wczorajszego włamania? 
- Dziwi, ale rabuś został przepłoszony przez Waldiego, pewnie boi się bycia rozpoznanym i 

juŜ tu nie wróci. 

- Jesteś tego pewna? 
- Tak. 
- Obyś miała rację. 
- Musisz okazywać więcej luzu. Przyda ci się w karierze aktorskiej... 
- Nie będę aktorem. 
- A jeśli ja cię o to poproszę? - zrobiła słodką minkę. 
Milczałem  nie  wiedząc,  co  odpowiedzieć.  Chyba  Ŝaden  męŜczyzna  na  moim  miejscu  nie 

background image

41 

 

potrafiłby podjąć w takiej sytuacji rozsądnej decyzji. 

- Wiedziałam! - ucieszyła się śpiewaczka. 
Zerwała  się  z  łóŜka,  podeszła  do  drzwi,  wyjrzała  na  korytarz,  a  potem  umknęła  do  siebie. 

Postanowiłem,  Ŝe  muszę  porozmawiać  z  Marcinem.  Wszedłem  do  jego  pokoiku,  ale  on  juŜ 
smacznie spał, Przy okazji w nikłym świetle padającym z lampki palącej się u mnie ujrzałem, nad 
czym  przed  snem  pracował.  Zobaczyłem  piękny,  narysowany  ołówkiem  portret  Luscinii.  Była  na 
nim  taką,  jaką  zapamiętałem  ją  na  zawsze.  Miała  w  sobie  coś  wzniosłego,  przypominała  dostojną 
boginię, a jednocześnie w jej trochę zalotnym spojrzeniu było coś, co poruszyłoby chyba kaŜdego 
męŜczyznę. Wycofałem się do swojego legowiska, zgasiłem lampkę i usiłowałem zasnąć. Moje sny 
były jak sielankowe sceny w rajskich ogrodach, gdzie byłem ja z Luscinia. W pewnym momencie 
uciekła ode mnie między zarośla winorośli i stamtąd dobiegł mnie jej krzyk, ale zmieniony, jakby 
nie jej i basowe szczekanie psa. 

- Kefir! - obudziło mnie wołanie Marcina. 
Brodacz  wybiegał  z  pokoju.  Zerwałem  się  z  łóŜka.  Ze  swoich  pokojów  na  piętrze  wyjrzeli 

reŜyser, Waldi, operator i Luscinia. Na dole w sieni byli juŜ zielonowłosy i jego młodzi towarzysze 
oraz pan Bogumił. 

- Matko Najświętsza! - grzmiał elegant. - Znowu ktoś napadł na panią Joannę. 
Całą grupą wbiegliśmy do apartamentu gospodyni pałacu. Stała w otwartym oknie i krzyczała 

na Kefira. 

- Ty nieudaczniku! - strofowała psa. - Jak mogłeś wypuścić tego bandziora? 
- Co się stało? - zapytałem. 
- Tam drań uciekł! - pani Joanna wskazała w kierunku parku. 
Wyskoczyłem  na  taras  i  zaraz  bosymi  stopami  poczułem  chłodne  kafelki,  ale  zbiegłem  do 

parku i rozejrzałem się. Przy słabym świetle Ŝarówki na ścianie próbowałem dostrzec jakieś ślady. 

- W którą stronę pobiegł? - pytałem. 
- Nie wiem - odpowiedziała pani Joanna. 
Obszedłem  budynek  dokoła.  Okna  w  sypialniach  rockmena  i  jego  przyjaciół  były  uchylone, 

drzwi od frontu zamknięte. Wróciłem na taras i do pokoju pani Joanny. 

- Jak tam tropy? - zadrwił na mój widok operator. 
Wszyscy  mimowolnie  uśmiechnęli  się  na  widok  moich  brudnych  stóp.  Postanowiłem  nie 

odpowiadać na zaczepkę. 

- Co się właściwie stało? - spytałem panią Joannę. 
- Spałam i nagle poczułam, Ŝe ktoś jest w środku... - opowiadała pani Joanna. 
- Jak on tu wszedł? - dziwił się pan Bogumił. 
-  Nie  zamykam  drzwi  i  okno  było  trochę  uchylone  -  tłumaczyła  pani  Joanna.  -  Usiadłam  na 

łóŜku i zobaczyłam, Ŝe ten człowiek grzebie w moim biurku. Zapytałam go, co tu robi, a on wtedy 
uciekł przez okno. 

- A Kefir? - zastanawiała się Luscinia. 
- Zaczął szczekać dopiero wtedy, gdy ten ktoś uciekł. 
- To był ktoś, kogo pies dobrze znał - stwierdziłem. 
- Niech pan nam tu nie buduje nastroju z taniego horroru - pouczał mnie operator. - Czy coś 

pani zginęło? 

- Nie wiem - pani Joanna wstała i podeszła do biurka. 
- Co się stało z notesem? - zapytałem. 

background image

42 

 

- Jest w bezpiecznym miejscu... - odpowiedziała kobieta i nagle zaczęła szlochać. 
- Co się stało? - Luscinia objęła ją. 
- Zginęła szkatułka! 
- Co w niej było? - odezwał się reŜyser. 
-  Trochę  biŜuterii,  ale  to  nici  Był  tam  pierścionek  z  bursztynem,  pamiątka  po  mojej  mamie! 

Czemu  mnie  to  spotkało?  Czemu  ten  człowiek  tu  się  włamał?  Chciał  notes,  to  niech  go  sobie 
weźmie! 

- Trzeba dzwonić po policję - stwierdził Jary. 
- śadnej policji - zaoponował operator. 
- Czemu? - zdziwiłem się. 
- Bo będzie afera. Stracimy kilka dni produkcji. Chyba pan reŜyser zgodzi się wypłacić pani 

Joannie wyŜszą stawkę za wynajęcie pałacu jako rekompensatę... 

-  Nie,  nie  -  zaoponowała  pani  Joanna.  -  To  moja  wina,  mogłam  nie  robić  takich  tajemnic  z 

tym notesem, mogłam zamknąć drzwi i okno... A co mi da policja? Przyjadą za pół godziny, nawet 
jak rozpoczną poszukiwania, to kogo? Pół kilometra stąd jest szosa. Złodziej juŜ dawno uciekł... 

-  Ale  trzeba  zgłosić  włamanie  i  kradzieŜ  -  obstawałem  przy  swoim.  -  Właśnie  przez  takie 

myślenie złodzieje czują się bezkarni, a czasami policja łapie złoczyńców, tym bardziej Ŝe pewnie 
potrafi pani dokładnie opisać zaginione rzeczy? 

- Tak - szlochała pani Joanna. - Ale nie chcę policji, niech to wszystko juŜ się skończy... 
Przygnębieni  opuściliśmy  apartament  pani  Joanny.  Ta  kradzieŜ  z  pewnością  zepsuła  humor 

tym wszystkim mieszkańcom dworu, którzy nie mieli nic na sumieniu. 

background image

43 

 

ROZDZIAŁ SZÓSTY 

ŚLEPA TEMIDA I ODNALEZIONA SZKATUŁKA • DELEGACYJNA DIETA • GDZIE 

LEśY BARSZÓW? • WYJAZD DO GRODOWCA • OŁTARZ CZTERNASTU 

WSPOMOśYCIELI • PRZEJAśDśKA „MILUTKĄ” • SPACER Z LUSCINIĄ 

 
Ranek  przywitał  nas  chłodny  i  dŜdŜysty.  Ledwie  przetarłem  oczy,  a  do  mojego  pokoju 

wkroczyła trzyosobowa delegacja w składzie reŜyser, elegant i operator. 

- I jak? - reŜyser przywitał mnie uśmiechem. - Przespał się pan z pomysłem, przemyślał moją 

propozycję? 

-  Pewnie,  Ŝe  tak  -  odezwał  się  elegant,  nim  zdąŜyłem  się  cokolwiek  powiedzieć.  -  To 

niepowtarzalna okazja. Ach, gdybym był w pana wieku, nie wahałbym się ani chwili. To cudowne 
móc zagrać u boku wspaniałej Luscinii, a do tego wejść tak z marszu i, proszę wybaczyć, Ŝe mówię 
wprost, tak z przypadku do filmu. To... - szukał odpowiedniego słowa. 

- Nie - rzuciłem drapiąc się po nieogolonym policzku. 
- Co „nie”? - zdziwił się reŜyser. 
- Nie będę grać. 
- Czemu? Zaproponowałem panu za mało pieniędzy? 
-  Pieniądze  nie  są  najwaŜniejszą  wartością.  Muszę  wypełnić  swoje  obowiązki  słuŜbowe,  a 

trzeba teŜ zająć się sprawą kradzieŜy biŜuterii pani Joanny. 

-  O  to  juŜ  nie  musi  się  pan  troszczyć  -  stwierdził  operator.  -  Kasetka  leŜała  rano  na  progu 

wejścia do pałacu. 

- Kto ją znalazł? - zapytałem. 
- Ja. 
- Czy odpowiednio ją pan zabezpieczył? Mam na myśli odciski palców, jakie mógł zostawić 

złoczyńca. 

-  Nie,  uwaŜam,  Ŝe  w  takich  momentach  najwaŜniejsze  jest  odzyskanie  straty.  Gdyby  policja 

zajęła się szukaniem włamywacza, pewnie nigdy by go nie znalazła, a tak mamy problem z głowy. 

- To pokrętny sposób myślenia, a co dla pana znaczy sprawiedliwość? 
- We współczesnym świecie Temida jest naprawdę ślepa, błądzi, idzie po omacku. Liczy się 

tylko to, o co sami zadbamy. 

- Zostawcie tę filozofię! - zdenerwował się reŜyser. - Zagra pan czy nie? 
- Nie, mam tu swoją pracę do wykonania. 
- Mówiłem wam, Ŝe to dziwak - operator prychnął zniecierpliwiony. -  Kasa niewaŜna, tylko 

trzeba napisać raporcik... - wyszedł z pokoju trzasnąwszy drzwiami. 

- Jak pan chce, szkoda - mruknął reŜyser i teŜ opuścił moje lokum. 
-  NiechŜe  pan  to  zrobi  dla  Luscinii  -  prosił  mnie  elegant.  -  Czy  wie  pan,  Ŝe  oni  -  wykonał 

znaczący gest w kierunku drzwi - chcą przerwać zdjęcia? Nie ma zastępcy, Waldi następny wolny 
termin ma dopiero na wiosnę, Luscinia straci jedyną szansę zagrania u jego boku, bo wie pan, jak to 
jest... 

- Nie wiem - odparłem zarzucając sobie śpiwór na plecy. Zrobiło mi się zimno. 
- Przez pół roku moŜe wszystko się zmienić. Mogą zarzucić projekt, mogą zmienić obsadę - 

mam  na  myśli  rolę  kobiecą.  Pan  wie,  jaka  to  promocja  dla  Luscinii  zagranie  u  boku  Waldiego? 
Błagam, niech pan to jeszcze przemyśli. PrzecieŜ te obrazy panu nie uciekną... To tylko dwa dni na 

background image

44 

 

planie, a pan idealnie nadaje się do tej roli. 

- Dlaczego? 
-  Wygląda  pan  jak  przeciętny  człowiek,  bohater,  z  którym  kaŜdy  moŜe  się  utoŜsamiać,  jest 

pan teŜ inteligentny, w lot pojmie pan, na czym polega granie w filmie. To nawet dobrze zrobi całej 
produkcji, Ŝe zagra w niej taki naturszczyk, ktoś nieznany... Jeszcze raz proszę, niech pan nad tym 
pomyśli... 

- Dobrze - skinąłem głową. 
Elegant  uradowany  klasnął  w  dłonie  i  prawie  wybiegł  z  pokoju.  Postanowiłem  najpierw 

posilić się. Na stół wyłoŜyłem konserwę i chleb, miałem butelkę wody, ceramiczny kubek i grzałkę, 
więc  mogłem  przygotować  sobie  takŜe  herbatę.  Przygotowałem  kanapki,  pokroiłem  paprykę  w 
paski  i  zaparzyłem  herbatę.  Jednocześnie  wyglądałem  przez  okno  patrząc  na  przygotowania 
filmowców.  CóŜ  powinienem  czynić?  Z  jednej  strony,  jeŜeli  elegant  mówił  prawdę,  to  przez 
przypadek  kariera  Luscinii  mogła  ulec  lekkiemu  zachwianiu,  a  przecieŜ  damie  naleŜało  pomóc.  Z 
drugiej strony, zadziwiające było to, Ŝe filmowcy nie zapewnili sobie dublera dla aktora; słyszałem, 

Ŝ

e w środowisku filmowym tak właśnie jest: w nagłych przypadkach w miejsce umówionego aktora 

wchodzi  inny,  mało  znany,  często  z  prowincjonalnego  teatru,  albo  taki,  który  akurat  nie  gra. 
Czułem,  ze  ta  propozycja  mogła  być  próbą  odciągnięcia  mnie  od  dziwnych  spraw  związanych  z 
pamiętnikiem  Prószyńskiego  i  jego  obrazami.  Właśnie  chrupałem  paprykę,  gdy  do  pokoju 
wkroczyła Luscinia. JakŜe ona była odmieniona! Ubrana w elegancki kostium z krótką spódnicą, w 
czarne  pantofelki  na  wysokim  obcasie,  z  fantazyjnie  upiętą  fryzurą  wyglądała  bardziej  na 
bizneswomen  niŜ  Cygankę  z  „Carmen”.  Miała  starannie  wykonany  makijaŜ,  który  nadawał  jej 
twarzy charakter istoty agresywnej, zaborczej, a jednocześnie bardzo kobiecej. WyobraŜałem sobie, 
jaki  stanowiłem  kontrast  ubrany  w  pidŜamę,  siedzący  przy  stole,  na  którym  leŜało  moje  proste 

ś

niadanie.  Śpiewaczka  podeszła  do  stołu,  usiadła  na  jego  brzegu  wystawiając  w  moją  stronę 

zgrabne nogi. Delikatnie chwyciła kawałek papryki i ostroŜnie, by nie zmazać szminki wsunęła go 
do ust. 

- Czemu nie jadasz z nami? - zapytała z uśmiechem. 
- Przywykłem do takiego jedzenia - wskazałem na stół. 
-  Dieta  delegacyjna?  -  śpiewaczka  powąchała  konserwę  i  teraz  zgrabnie  ujęła  w  dłonie 

kanapkę. - Pycha, dawno nie jadłam takiego wynalazku, co to? 

- Boczek konserwowy. 
Spodziewałem się, Ŝe zrezygnuje zjedzenia, ale ona spokojnie jadła dalej. 
- Zagrasz w naszym filmie? - spytała. 
- To jest kostium Carmen? - zdziwiłem się. - Spodziewałem się rozszerzanej do dołu spódnicy 

w kwiaty, białej koszuli i chusty na głowie. Tak sobie wyobraŜałem cygańską piękność. 

- Gienek trochę unowocześnił starą wizję. 
- To dlatego mam jeździć na jakimś motorze? 
-  Tak.  Wpadnij  na  plan,  to  trochę  przyzwyczaisz  się  do  całego  zamieszania.  Fajnie,  Ŝe 

będziesz ze mną grał - pocałowała mnie w policzek zostawiając na nim tłustą od boczku plamkę i 
wyszła z pokoju. 

Szybko  skończyłem  posiłek  i  zbiegłem  do  łazienki  dokonać  porannej  toalety.  Wchodząc  z 

powrotem na górę usłyszałem za sobą czyjeś szybkie kroki. Obejrzałem się. To był zielonowłosy. 

- Cześć! - przywitał się ze mną. 
- Cześć - podałem mu dłoń. 

background image

45 

 

- Co robisz za godzinę? 
- Jadę w teren. 
- Po co? 
- Muszę sprawdzić parę rzeczy - odpowiedziałem. 
- Słyszałem, Ŝe będziesz grał, a więc i jeździł na moim motorze. 
- Jeszcze nie powiedziałem „tak” i nie wiedziałem, Ŝe to twój motocykl... 
- Nie, stary, nie ma sprawy. Chciałem ci tylko pokazać, na czym będziesz jeździł... 
- ...i sprawdzić, czy mam o tym choćby blade pojęcie - wszedłem mu w słowo. 
- Wiesz, jak jest - Jary uśmiechnął się. - Miałeś kiedyś jakąś motorynkę? 
- Tak. 
- A co się z nią stało? 
-  Rozbiłem  ją  w  czasie  pościgu  na  Mierzei  Wiślanej.  MoŜemy  spotkać  się  po  południu?  - 

ś

miać  mi  się  chciało  widząc  jego  zafrasowaną  minę.  -  Świetnie  -  starałem  się,  by  mój  uśmiech 

wyglądał złowieszczo. 

W pokoju przebrałem się i zrobiłem sobie jeszcze jeden kubek herbaty. Chciałem w spokoju 

zastanowić się, co powinienem dalej robić. Po przygotowaniu planu spakowałem rzeczy i zszedłem 
do kuchni przy apartamencie pani Joanny. Zastałem tam gospodynię, panią Mariannę. 

- Dzień dobry! - przywitałem ją. - Czy pani Joanna jest u siebie? 
- Jest, ubiera się - odpowiedziała gospodyni. - Grzech, Ŝeby tak późno wstawać - wymownie 

zerknęła na mnie. - Ci filmowcy dziś tłuką się po podwórku od świtu... 

- Pani Joanna miała cięŜką noc - zauwaŜyłem. 
-  KaŜdy  miał.  Myśli  pan,  Ŝe  mnie  korzonki  nie  bolały.  Myślałam,  Ŝe  skonam.  Nie  miałam 

nawet jak w piecu napalić, Ŝeby stare kości ogrzać. 

Pani  Joanna  wyszła  ze  swojego  pokoju  i  promiennie  uśmiechnęła  się.  Na  jednym  z  palców 

miała duŜy srebrny pierścień z bursztynem, zapewne ten pamiątkowy. 

- Witam, panie Pawle - powiedziała. 
- Dzień dobry, słyszałem o szczęśliwym powrocie pani skarbów. 
- Tak, to bardzo dziwne, nie uwaŜa pan? 
-  UwaŜam,  Ŝe  złodzieja  lub  jego  wspólników  naleŜy  szukać  wśród  mieszkańców  pałacu  - 

powiedziałem.  -  Bardzo  mi  przykro  to  mówić,  ale  doświadczenie  podpowiada  mi  tylko  taką 
moŜliwość. śaden złodziejaszek nie zwracałby łupu tak bez powodu. 

Pani Joanna wzięła od gospodyni kubek z herbatą i usiadła obok mnie przy stole. 
- Jaki jest cel tych wszystkich włamań? - pytała. - Ta historia o skarbie Barberiny Campanini? 

Pan w to wierzy? 

- Wierzę, Ŝe on istniał, Prószyński go znalazł i tylko pani wie, co się z nim stało. Tej wiedzy 

pragnął włamywacz. 

- Dziś wieczorem zdradzę wszystkie szczegóły i ten koszmar się skończy - oświadczyła pani 

Joanna i napiła się herbaty. 

- Czemu nie zdradzi pani tajemnicy wcześniej? 
- śeby wszyscy mieli równe szanse. 
-  Znalezienia  skarbu?  -  domyśliłem  się.  -  Wie  pani,  Ŝe  przyjdzie  mi  konkurować  ze 

złodziejem? 

- Tak, ale wierzę, Ŝe to pan wygra. 
Kobieta  wstała  i  podeszła  do  lodówki.  Nie  chciałem  przeszkadzać  jej  w  śniadaniu,  więc 

background image

46 

 

poŜegnałem się i powędrowałem do  wehikułu.  Filmowcy  akurat nie  robili Ŝadnych ujęć, więc bez 
kłopotu  wyjechałem  na  drogę  do  Głogowa.  Musiałem  jeszcze  raz  pojechać  do  muzeum,  Ŝeby 
dowiedzieć  się,  gdzie  leŜy  Barszów.  Szukałem  tej  miejscowości  na  mapach  i  w  przewodnikach  - 
bez skutku. MoŜe muzealnicy będą wiedzieli, gdzie był majątek Barschau? 

Zatrzymałem  się  w  tym  samym  miejscu  co  wczoraj  i  powędrowałem  do  zamku,  do 

Towarzystwa Ziemi Głogowskiej. Był tam ten sam pan Tomek. 

- O, znowu nas pan odwiedził? - zdziwił się. 
- A tak, szukam miejscowości Barszów, gdzie był majątek Barberiny. 
- Barszów, Barszów... - szukał odpowiednich danych w komputerze. - Nie ma, ale sprawdzę 

w naszych przewodnikach. 

Gdy szukał, oglądałem półki z ksiąŜkami o historii Głogowa i Dolnego Śląska. Tak dotarłem 

do przedwojennej mapy ściennej okolic Głogowa. Tam zacząłem szukać nazwy „Barschau”. 

- Nigdzie nie mam tego Barszowa - powiadomił mnie pan Tomek. 
- Aleja go znalazłem - patrzyłem na majątek zaznaczony na mapie na południowy wschód od 

Głogowa.  Wyjąłem  współczesną  mapę  tego  rejonu.  -  Większa  miejscowość  obok  Barschau  to 
Raudten... 

- To obecnie Rudna, chyba ma pan pecha - oznajmił pan Tomek. 
Zerknąłem na współczesną mapę. 
-  Skąd  tu  się  nagle  wzięło  jezioro?  -  wskazałem  na  niebieską  plamę  obejmującą  obszar 

dawnego Barszowa. 

-  To  zbiornik  zwany  Zielonym  Mostem,  ale  ma  on  tyle  wspólnego  z  zielenią  co  silnik 

spalinowy  z  ekologią.  To  wody  z  kopalni  miedzi,  podobno  w  tej  wodzie  są  pierwiastki  z  całej 
tablicy Mendelejewa i - jak Ŝartują niektórzy - brakujące ogniwo w ewolucji człowieka. 

- Ktoś tam nurkuje? 
- Chyba tylko ryzykanci. 
- A Grodowiec to dawniej Gross Graditz? 
- Nie znalazł się pod wodą. 
Pozostało  mi  tylko  podziękować  za  pomoc  i  pojechać  do  Grodowca,  Ŝeby  tam  obejrzeć 

grobowiec  Barberiny  Campanini.  Gdy  zjechałem  z  głównej  drogi  na  boczną  prowadzącą  do 
Grodowca,  na  okolicznych  łajkach  pokazała  się  mgła,  momentami  wkraczająca  swymi  sinymi 
łachami na jezdnię. Jechałem wzdłuŜ rurociągów, wysokiego nasypu oddzielającego mnie od wód 
zbiornika  i  dumałem  nad  tym,  jak  to  co  zostało  po  królewskiej  baletnicy  zostało  zalane.  Bez 
problemów zajechałem do Grodowca. 

Pierwsza  wzmianka  o  tej  miejscowości  pochodzi  z  1291  roku  i  jest  to  jedna  z  najstarszych 

parafii  w  dawnym  Księstwie  Głogowskim.  Podczas  zawieruch  religijnych  okresu  reformacji 
Grodowiec  pozostał  przy  wierze  katolickiej,  a  od  1660  roku  było  tu  słynne  sanktuarium  maryjne. 
Na  „Wzgórzu  Kalwarii”  ze  stacjami  Drogi  KrzyŜowej  z  XIX  wieku  znajduje  się  studnia,  z  której 
pielgrzymi czerpią wodę, wierząc w jej uzdrawiającą moc. Nie wiedziałem, jakiego wyznania była 
Barberina  Campanini,  ale  jako  Włoszka  była  pewnie  katoliczką  i  upodobała  sobie  pobliską 
katolicką parafię w Grodowcu, moŜe wówczas jedyną wśród okolicznych protestanckich. 

Zatrzymałem  wehikuł  w  małej  zatoczce  parkingowej  niedaleko  schodów  prowadzących  do 

kościoła pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela. Wybudowano go w latach 1591-1602 po tym, 
jak poprzedni, drewniany, spłonął, a z poŜogi ocalała tylko cudowna figura Matki Boskiej. Wysoka, 
neogotycka wieŜa została dobudowana w połowie XIX wieku, a wyposaŜenie świątyni pochodzi z 

background image

47 

 

pierwszej połowy XVIII wieku. Stoi ona na wysokim wzgórzu, z którego zapewne w słoneczne dni 
był  wspaniały  widok  na  okolicę.  W  oczy  rzucały  się  tablice  nagrobne  na  ścianach  zewnętrznych. 
Przyglądałem  im  się  szukając  adnotacji  o  Barberinie.  Niestety,  byli  tam  wymienieni  tylko 
przedstawiciele  miejscowych  rodów  szlacheckich.  Wszedłem  do  środka,  Ŝeby  poszukać  ołtarza 
ufundowanego przez Włoszkę. 

Ołtarz  główny  był  późnobarokowy,  wykonany  z  drewna  i  trzykondygnacyjny.  Nad 

tabernakulum  we  wnęce  znajdowała  się  figura  Matki  BoŜej  Grodowieckiej  w  postawie 
modlitewnej.  PowyŜej  niej  był  obraz  Trójcy  Świętej,  a  w  zwieńczeniu  ołtarza  oko  Opatrzności 
BoŜej.  Obejrzałem  siedem  bocznych  ołtarzy,  z  których  jeden,  Czternastu  WspomoŜycieli, 
szczególnie  mnie  interesował,  bo  został  ufundowany  przez  Barberinę  Campanini  i  pod  nim  ją 
pochowano.  Bezskutecznie  szukałem  jakiekolwiek  śladu  po  niej.  Ołtarz  oprócz  pięknych 
barokowych rzeźb wyróŜniała zielona barwa drewna. 

Wyszedłem z kościoła i przeszedłem na jego północną stronę, na tyły ołtarza ufundowanego 

przez  tancerkę.  Tam  była  tylko  jedna  tablica  nagrobna,  ale  niestety  zamazana.  Usiadłem  na 
ławeczce i zadumałem się. Patrząc na mgły spowijające okolice czułem się tu, na  górze, obok tak 
majestatycznego  kościoła,  jak  rozbitek  na  wyspie,  gdzieś  na  północnych  morzach.  Starałem  się 
wyobrazić  sobie,  co  czuła  Barberina  tu,  w  obcym  kraju,  porzucona,  zapomniana,  po  tak  burzliwej 
karierze.  Czy  Ŝałowała  tych  szalonych  dni?  Czy  marzyła  o  powrocie  do  Parmy?  Czy  działalność 
charytatywna,  ufundowanie  ołtarza  wynikało  z  nagłego  nawrócenia,  czy  zawsze  była  taką? 
Uświadomiłem  sobie,  Ŝe  tak  często  poszukując  czyichś  skarbów  nie  zastanawiałem  się  nad  tym, 
jakimi ludźmi byli ukrywający klejnoty, dzieła sztuki. Fakt, często byli to zwykli złoczyńcy, ale co 
mogłem powiedzieć o Barberinie oprócz tego suchego biogramu? Doszedłem do wniosku, Ŝe była 
po prostu wspaniałą kobietą, za młodu moŜe nieco szaloną, ale spragnioną komplementów, czułych 
słów i miłości, a w jesieni Ŝycia dostojną, opiekuńczą. 

Wróciłem  do  auta  i  pojechałem  do  Czernej.  Tam  akurat  była  pora  obiadu,  więc  moje 

przybycie było główną atrakcją „do kotleta” i źródłem docinków pod adresem wehikułu w stylu „a 
jednak  to  jeździ!”.  Przyjmowałem  to  wszystko  ze  spokojem.  Powędrowałem  do  pracowni  i  tam 
tradycyjnie  włączyłem  komputer,  Ŝeby  zająć  się  pracą.  Chciałem  rozpocząć  inwentaryzację,  ale 
przyszedł Marcin. 

- Gdzie się podziewałeś? - zapytał. 
- Szukałem Barberiny - zaŜartowałem. 
- Jedną juŜ chyba znalazłeś? 
- Masz na myśli Luscinię? 
- Tak, teŜ jest gwiazdą, teŜ podziwianą przez tylu męŜczyzn... 
- JuŜ wiem, chodzi ci o wczorajszy wieczór? 
- Nie, to twoja sprawa - Marcin usiadł przy klocu drewna i wziął do ręki dłuto. 
- To był przypadek... - opowiedziałem Marcinowi przebieg wydarzeń. 
- I zagrasz w tym filmie? - dopytywał się brodacz. 
- Chyba tylko ze względu na karierę Luscinii. 
- Czemu chcesz się tak dla niej poświęcić? 
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie potrafiłbym jej niczego odmówić, chociaŜ wiedziałem, 

Ŝ

e  nie  gra  ze  mną  fair,  bo  przecieŜ  w  hotelu  w  Głogowie  w  rozmowie  z  elegantem  wspominała  o 

Barberinie, a więc znana jej była historia tancerki. MoŜe śpiewaczka po prostu mi się podobała, a 
moŜe  nie  chciałem  Ŝyć  ze  świadomością,  Ŝe  moja  decyzja  zawaŜyła  na  jej  karierze?  Bezradnie 

background image

48 

 

wzruszyłem  ramionami.  Zająłem  się  ponownym  oglądaniem  obrazów  Prószyńskiego  i 
wpisywaniem  danych  do  specjalnych  rubryk.  Jednocześnie  na  kartce  notowałem  to,  co  mnie 
szczególnie zaciekawiło w kopiach. 

W „Weselu w Jaworowie” Prószyński domalował w tle sylwetkę kościoła z czerwonej cegły, 

ze strzelistą wieŜą, stojącego na  czym w rodzaju wyspy. Nie potrafiłem  dostatecznie przyjrzeć się 
temu miejscu, bo było w dalekim planie. W obrazie „Chrystus w domu Marty i Marii” w tle widać 
mury  twierdzy.  WyróŜniają  się  wśród  białych  budynków  strefy  śródziemnomorskiej  czerwoną 
barwą  cegły.  W  „Orgii  rzymskiej  za  czasów  Cesarstwa”  na  trzech  pustych  plafonach  w  obrazie 
Siemiradzkiego  Prószyński  namalował  znaki,  które  moŜna  było  zidentyfikować  chyba  tylko  jako 
pismo  chińskie.  W  „Tańcu  pomiędzy  sztyletami”  naga  tancerka  porusza  się  po  dywanie,  wzdłuŜ 
którego ustawiono miecze z ostrzami w kształcie płomieni. Na ławie leŜy odzienie tancerki i spod 
szat  widać  rąbek  złotego  pantofelka,  jakie  noszą  tancerki  w  balecie.  Prószyński  domalował  teŜ  w 
ogrodzie, na kolumnach, czwarty nagi tors męŜczyzny. 

Po kilku godzinach ślęczenia nad obrazami poczułem się zmęczony i głodny. Zwinąłem swój 

warsztat pracy i zszedłem do pokoju, by zrobić sobie kanapki i zagotować wodę do przygotowania 
zupy z proszku. Przy posiłku zastał mnie Jary. 

- Co się tak ukrywasz? - zapytał ze zdziwieniem patrząc na mój obiad. - Nie pasuje ci nasze 

Ŝ

arcie? 

- DuŜo pracowałem i nie miałem czasu myśleć o jedzeniu - wyjaśniłem. 
- Serio piszesz jakiś raport? 
- Serio. 
- Ile moŜna pisać o jakimś obrazku? Myślałem, Ŝe to robota na jeden wieczór. 
-  Trzeba  opisać  moŜliwie  najdokładniej  takie  rzeczy,  jak  pochodzenie  obrazu,  jego  wymiar, 

technika, stan zachowania, co przedstawia, do jakiego kierunku artystycznego moŜna zaliczyć dane 
dzieło. 

- Musisz mieć łeb jak sklep, Ŝeby tak pisać. 
-  Jakby  kazano  ci  zrobić  inwentaryzację  płyt  z  twojej  kolekcji,  to  miałbyś  z  tym  jakiś 

problem? Nie, bo muzyka to twoja pasja, znasz się na tym, Ŝyjesz tym. 

- Racja - przyznał Jary. - To jak? Jedziemy na przejaŜdŜkę? 
- Dobrze - odpowiedziałem, szybko dokończyłem kanapki, wypiłem resztkę zupy i zeszliśmy 

do  duŜego  vana  z  przyczepą.  Właśnie  na  niej  pod  plandeką  były  przechowywane  dwa  motory. 
Jeden z nich był legendarnym harleyem-davidsonem, drugi wielką maszyną stworzoną do podróŜy 
w  komfortowych  warunkach,  z  wielkimi  sakwami  podróŜnymi,  wygodnym  siedzeniem, 
radiomagnetofonem z głośnikami. 

- Ten będzie twój - powiedział Jary pokazując na olbrzyma z wymalowanymi na baku złotymi 

skrzydłami. - Nazywam go „Milutka”, jak krowę na pastwisku. Ma w sobie coś z krowy, ale jak nie 
zaczniesz wydziwiać, to będzie posłuszny jak dziecko. 

Stoczyliśmy  obie  maszyny  z  przyczepy,  załoŜyłem  kask  i  skórzane  rękawiczki,  zapiąłem 

kurtkę.  Potem  po  parku  rozniósł  się  basowy  ryk  silników  motocyklowych,  przy  czym  nie  da  się 
ukryć, Ŝe jednak harley brzmiał lepiej. „Milutka” miała dobry, mocny silnik, który pracował jednak 
jakby był pod maską samochodu do familijnych przejaŜdŜek. 

- Prowadź! - krzyknął Jary. 
Wyjechał  na  szosę  w  kierunku  Głogowa.  Jadąc  „Milutką”  prawie  nie  czułem  wybojów. 

Siedziałem jak na kanapie. Wiedziałem, czego oczekiwał Jary i postanowiłem mu tego dostarczyć. 

background image

49 

 

Za  Głogowem  skierowałem  się  na  drogę  ekspresową  do  Lubina.  Tam  popołudniem  panował 
mniejszy  ruch  i  mogłem  przyspieszyć.  „Milutka”  miała  mocniejszy  silnik  od  harleya,  ale  była 
cięŜsza,  więc  moŜna  uznać,  Ŝe  mieliśmy  równe  szanse.  Gdy  przekroczyłem  prędkość  stu 
kilometrów  na  godzinę,  „Milutka”  zamieniła  się  z  wielkiego  jak  bąk  krąŜownika  szos  w 
agresywnego  szerszenia.  Doskonale  układała  się  w  zakrętach,  bez  trudu  moŜna  było  gwałtownie 
przyspieszać.  W  lusterku  widziałem  Jarego  sto  metrów  za  sobą.  Widziałem,  Ŝe  starał  się  mnie 
dogonić,  ale  jego  harley  nie  miał  Ŝadnych  osłon.  Sądzę,  Ŝe  przy  większych  prędkościach  Jary  na 
własnym ciele odczuwał opór powietrza. Za Polkowicami znalazłem dobre miejsce na krótki postój 
na przydroŜnym parkingu. 

- Zawsze tak jeździsz? - zapytał Jary łapiąc oddech, gdy zatrzymał się obok mnie. 
- Myślałem, Ŝe tego oczekiwałeś. 
-  Wierzę,  Ŝe  dajesz  sobie  radę  z  motorem  -  przyznał.  -  MoŜe  jeszcze  opowiesz  mi  o 

okolicznościach utraty poprzedniego rumaka? 

- Miałem prosty wybór: Ŝycie dzieciaka, który wybiegł na szosę, albo motor. Jechałem wtedy 

szybko i gdybym wiózł pasaŜera, moŜe dokonałbym innego wyboru. Nie wiem. 

- Zrobiłbyś to samo - stwierdził zielonowłosy. - Taki typ jak ty tak juŜ ma. Wracamy? 
- Tak, ale odpowiesz mi szczerze na pytanie? 
- Wal. 
- Pierwszej nocy, gdy było włamanie do pani Joanny, mówiłeś, Ŝe spotkałeś się z AndŜelą. 
-  To  szczera  prawda,  chociaŜ  lepiej,  Ŝebyś  nie  wypytywał  o  to  dziewczyny.  Wiesz,  Ŝe 

niewiasty potrafią być draŜliwe na tym punkcie. 

- Wiem, ale operator mówił... 
- Kłamał, on nie uznaje dnia bez kłamstwa! 
- No wiec? 
- Co? 
- Jak było naprawdę? 
- Mówiłem ci... - nie dokończył i wściekły zawrócił w kierunku Głogowa. 
Pognałem  za  nim.  Pędził  szybciej  i  szybciej.  Koło  Głogowa  zwolnił  i  juŜ  w  znacznie 

spokojniejszym tempie wróciliśmy do pałacu. Zatrzymaliśmy się przy przyczepie i wtedy podbiegła 
do nas Luscinia. Była rozpromieniona i uwiesiła się mojego ramienia. 

- Ćwiczyłeś rolę? - zapytała. 
- Tak, ćwiczył moje nerwy - warknął Jary. 
- Szczery człowiek ma mniej powodów do nerwów - zauwaŜyłem. 
Luscinia  widząc,  Ŝe  jesteśmy  pokłóceni  natychmiast  odstąpiła  ode  mnie  o  krok  i  czekała  na 

dalszy rozwój wypadków. 

-  Człowieku!  -  Jary  wycelował  we  mnie  palec  wskazujący.  -  Powiedziałem  raz  i  styka.  Nie 

będę  ci  się  tłumaczył  i  udowadniał,  Ŝe  nie  jestem  wielbłądem.  Kim  ty  jesteś?  Jakiś  detektyw  czy 
mistrzu temperowania ministerialnych ołówków? Powiedz, kim jesteś? 

- Nikim waŜnym - odpowiedziałem. 
- Ja myślę - warknął zielonowłosy. 
Szarpnął  „Milutką”  i  sam  wepchnął  ją  na  przyczepę.  Oddałem  mu  kask  i  ze  śpiewaczką 

powędrowałem do pałacu. 

- O co między wami poszło? - zapytała. 
- O rzeczy, o których dŜentelmeni nie mówią damom - odparłem uśmiechając się. 

background image

50 

- MoŜe pójdziemy na spacer? - zaproponowała śpiewaczka. 
Ominęliśmy  więc  pałac  i  wolnym  krokiem  ruszyliśmy  między  drzewa,  w  kierunku  wałów, 

które miały odgradzać dwór od Odry. 

-  Patrz,  Zbyszek  podrywa  kolejną  małolatę  -  Luscinia  ścisnęła  mnie  za  ramię  i  drugą  ręką 

wskazała na ścieŜkę około osiemdziesięciu metrów od nas. 

Operator szedł tam i co chwila próbował objąć w pasie AndŜelę. 
- Nie chciałbym być w jego skórze, gdy dowie się o tym Klamka - parsknąłem śmiechem. 
- A ty, bywasz zazdrosny? 
- Nie. 
- Nigdy? 
- Rzadko. 
- Czemu? 
- Tak się składa, Ŝe nie mam o kogo... 
Przerwałem,  bo  zobaczyłem,  Ŝe  operator  wszedł  z  dziewczyną  do  niewielkiego  mauzoleum. 

Prowadziły  do  niego  łukowato  zwieńczone  drzwi.  Gdy  my  tam  doszliśmy,  w  środku  nikogo  nie 
było, a z budyneczku nie było innego wyjścia. 

background image

51 

ROZDZIAŁ SIÓDMY 

ZNIKNIĘCIE PANA ZBYSZKA • GDZIE JEST SKRYTKA PRÓSZYŃSKIEGO? • 

WYŚCIG PO SKARB • UKRYTE POMIESZCZENIE • NOC W PUŁAPCE • ZASADZKA 

W PARKU 

 
Mauzoleum przypominało kształtem niewielki minaret z kopulastym dachem i kolumnami w 

rogach  przechodzącymi  w  wieŜyczki.  Wejściowe  drzwi  miały  najwyŜej  sto  osiemdziesiąt 
centymetrów wysokości. Za nimi znajdowało się pomieszczenie o bokach długości pięciu metrów z 
umieszczonymi  prawie  pod  sufitem  szerokimi  i  niskimi  szczelinami  okien.  Na  środku  podłogi, 
wśród  wapiennych  płyt  znajdował  się  granitowy  krzyŜ.  Na  lewo  od  wejścia  w  podłodze  była 
drewniana klapa, pod którą były schody prowadzące do katakumb. 

- Zbyszek! -zawołała Luscinia. 
Nikt jej nie odpowiedział. 
- Schodzimy? - zaproponowała. - Przydałaby się latarka. 
- Mam, ale małą - odpowiedziałem pokazując maleńką ołówkową latarkę, którą starałem się 

zawsze mieć ze sobą. 

Zapaliłem  ją  i  idąc  pierwszy,  prowadząc  Luscinię  za  rękę,  zacząłem  schodzić  do  podziemi. 

Były one większe niŜ zarys budynku nad ziemią. Piwnice składały się z trzech duŜych pomieszczeń, 
gdzie  leŜały  trumny,  mosięŜne  tablice  nagrobne  i  rzecz  jasna  szczątki  zmarłych.  Zawsze  w  takich 
miejscach  czułem  się  nieswojo,  zakłócając  spokój  zmarłych,  wiedząc,  Ŝe  często  były  to  pochówki 
zrabowane  przez  hieny  cmentarne  i  róŜne  wojska.  Luscinia  drŜała  i  zbliŜyła  się  do  mnie. 
Charakterystyczna woń takich pomieszczeń zmieszała się z pachnącą egzotycznymi krajami wonią 
perfum śpiewaczki. 

- MoŜe Zbyszek odbywa tu czarne msze? - próbowała Ŝartować. 
-Zadziwiające jest jego zniknięcie - odpowiedziałem. - PrzecieŜ nie ukrywałby się teraz wśród 

trumien? 

Poszliśmy najpierw do komnaty po lewej stronie, gdzie leŜały szczątki kobiet i dzieci, potem 

w prawo, gdzie spoczywali męŜczyźni. Nigdzie nie było śladu operatora i AndŜeli. 

- MoŜe wyszli stąd przed naszym przyjściem? - zapytała Luscinia. 
-  To  jedyne  wyjaśnienie,  ale  przecieŜ  cały  czas  widzieliśmy  drzwi...  -  mówiłem  prowadząc 

ś

piewaczkę  po  schodach  na  górny  poziom.  Wyszliśmy  do  parku  i  odetchnęliśmy  świeŜym 

powietrzem. 

- JuŜ późno, chodźmy na kolację - Luscinia pociągnęła mnie za rękę. 
- Nie jestem głodny - odpowiedziałem. - Przyjdę na wieczorną lekturę. 
- Nie wygłupiaj się! - Luscinia promiennie uśmiechnęła się do mnie. - PrzecieŜ będziesz grał, 

musisz  lepiej  zgrać  się  z  całym  naszym  zespołem  i  nie  moŜesz  wiecznie  zajadać  się  boczkiem 
konserwowym, bo serce obrośnie ci tłuszczem. 

- Nie - broniłem się. 
- Odmawiasz Carmen? Zobaczysz, rzucę na ciebie jakiś czar... 
- Chyba robisz to cały czas. 
Zatrzymała  się,  podeszła  do  mnie  i  spojrzała  mi  prosto  w  oczy.  To  była  prawdziwa 

czarownica!  Czułem,  jak  zapominam  o  całym  świecie,  chciałem  tylko  być  przy  niej  i  tylko 
ostatkiem  woli  obroniłem  się  przed  uczynieniem  jakiegoś  pochopnego  gestu,  którego  chyba 

background image

52 

ś

piewaczka  oczekiwała.  Na  moment  na  jej  twarzy  zagościło  rozczarowanie,  a  potem  obdarzyła 

mnie uwodzicielskim spojrzeniem i pobiegła do dworu ciągnąc mnie za sobą. Wpadliśmy zdyszani 
do sali kominkowej. Oczywiście nasze wejście,  roześmianych, z wypiekami od zimna i biegu, nie 
mogło  ujść  uwagi  obecnych.  Widać  było,  Ŝe  brodaczowi  zrobiło  się  przykro.  ReŜyser  i  elegant 
patrzyli  na  nas  z  obojętnymi  minami,  za  to  operator  był  wyraźnie  zadowolony.  Uśmiechał  się  z 
wyrazem triumfu na twarzy. To kazało mi uwaŜać w przyszłości na poczynania Luscinii. 

Jary  miał  pogardliwy  uśmieszek  na  twarzy,  a  jego  przyjaciele  z  wyjątkiem  AndŜeli  tylko 

porozumiewawczo  uśmiechnęli  się.  Waldi  na  moment  odwrócił  wzrok  od  pani  Joanny,  której 
opowiadał  o  jakiejś  swojej  filmowej  przygodzie.  Skoro  operator  i  AndŜela  juŜ  tu  byli,  musieli 
jednak jakimś sposobem wyjść z mauzoleum na długo przed nami. Znowu siedziałem koło Jarego i 
ograniczyłem się tylko do picia herbaty. Widziałem, Ŝe gdy AndŜela pochylała się nad talerzem, na 
czubku  głowy,  na  ciemnych  włosach  miała  kłębek  kurzu  czy  pajęczyny.  Świadczyło  to  o  tym,  Ŝe 
była  w  podziemiach  mauzoleum,  w  miejscu  gdzie  dawno  nikt  nie  zaglądał.  Jak  w  takim  razie 
niepostrzeŜenie opuściła budowlę i dotarła tu przed nami? 

-  Na  jutro  w  prognozach  pogody  zapowiadali  duŜe  zachmurzenie  i  przelotne  deszcze  - 

odezwał się operator. - MoŜe jutro zrobimy wolne, pojeŜdŜę, popatrzę na plenery, gdzie będziemy 
kręcić sceny z panem Pawłem. Od soboty ma być pogodnie, to ruszymy z robotą... 

- Dobrze - zgodził się reŜyser. - Zadzwonię do ekipy w Głogowie. 
- MoŜe jutro omówię z panem Pawłem sceny, w których będzie grał? - zaproponował elegant. 

- Będzie pan miał czas wieczorem? - zapytał mnie. 

- Tak - odpowiedziałem. 
- Widzę, Ŝe podjął pan juŜ decyzję - powiedziała pani Joanna. 
Zdobyłem się tylko na kiwnięcie głową. Było mi trochę wstyd, Ŝe dałem się schwytać na urok 

Luscinii, ale czy był męŜczyzna, który pozostałby obojętny na jej powab? 

Po kolacji pani Joanna ujęła w ręce notes, a Marcin włączył muzykę, tym razem „Toscę”. Jak 

wiecie, Prószyński i Anna poznali legendę o skarbie Barberiny Campanini. Wskazówką miało być 
„drzewo  miłości,  gdzie  drobna  pokochała  silnego”.  Oboje  pojechali  do  majątku  Barschau  i  bez 
trudu w parku znaleźli miejsce, gdzie splotły się ze sobą dwa drzewa: buk i brzoza. To przy nich, 
pod cienką warstwą ziemi, znaleźli szkatułkę. W pierwszym odruchu zabrali ją ze sobą i dopiero w 
drodze  powrotnej  zastanawiali  się,  co  powinni  uczynić  ze  skarbem.  Anna  chciała  oddać  wszystko 
na cel charytatywny, a Prószyński chciał podzielić łup i swoją część przeznaczyć na „organizację”. 

- Mają państwo pomysł na jaką? - zapytała nas pani Joanna. 
- Niech referent powie swoją teorię - Jary szturchnął mnie w łokieć. - Ten koleś ma większe 

pojęcie o tym co tu się dzieje niŜ my wszyscy. 

- NiechŜe pan mówi - ponaglał mnie elegant. 
-  Domyślam  się,  Ŝe  Prószyński  działał,  zwaŜywszy  na  przeszłość  jego  rodziców,  w  jakiejś 

organizacji niepodległościowej - odpowiedziałem. - Wyjaśnienie tej zagadki i tak zawiera ten notes. 

Pani  Joanna  tylko  pokiwała  głową  i  czytała  dalej.  Okazało  się,  Ŝe  zakochani  bojąc  się,  by 

skarb  nie  podzielił  ich,  postanowili  ukryć  go  w  nowej  skrytce,  w  miejscu,  które  odkryją  tylko 
zakochani patrząc na obrazy Prószyńskiego. Wspomnienia malarza zakończyły się opisem kłótni z 
właścicielem  dworu,  który  odkrył  romans  i  nakazał  artyście  natychmiastowy  wyjazd  ze  swoich 
dóbr, i to tuŜ po rym, jak otrzymał gotowe obrazy. 

-  Z  dat  przy  zapiskach  wynika,  Ŝe  skarb  odkryto  dwa  miesiące  przed  nagłym  wyjazdem 

Prószyńskiego - wyjaśniła pani Joanna. 

background image

53 

-  A  klucz  do  skarbu  i  tak  ma  pan  referent  -  zauwaŜył  operator.  -  PrzecieŜ  do  rozwiązania 

zagadki  potrzebne  są  obrazy  Prószyńskiego.  Ciekawe,  jak  poradzi  sobie  z  tym  „spojrzeniem 
zakochanego”. 

-  Nasze  dziewczęta  staną  się  natchnieniem  przy  poszukiwaniach,  a  pan  Paweł  juŜ  chyba 

znalazł swoją muzę - powiedział elegant. 

-  CóŜ  to  za  muza,  która  potrafi  otoczyć  czarem  kaŜdego  i  z  równą  mocą  uczynić  z  niego 

niewolnika? - odparłem. 

- Czy ktoś z państwa podejmuje się trudu odnalezienie skarbu? - zapytała pani Joanna. 
- A pani nie szuka? - zdziwił się operator. 
- Nie, mnie wystarczą obrazy. 
- Pan Paweł będzie szukał, ja teŜ spróbuję - powiedział operator. - Ktoś jeszcze? 
Na  chwilę  zapanowała  cisza.  Wszyscy  chyba  zastanawiali  się,  co  wyniknie  z  konkurencji 

między mną i operatorem. 

- Ja - nagle odezwał się Jary. - Przyda mi się trochę kaski. 
- Jary rulez! - Micha pochwalił odwagę kolegi. 
- Respekt, stary - Klamka wycelował w Jarego pięść, w którą ten słabo uderzył swoją. 
-  Mam  nadzieję,  Ŝe  ta  gorączka  złota  nie  będzie  przeszkadzała  wam  w  pracy  przy  filmie?  - 

zapytał reŜyser. 

- Uczynimy to mimochodem - roześmiał się operator. - Musimy teŜ zorganizować publiczny 

pokaz obrazów Prószyńskiego, Ŝeby wszyscy mieli równe szanse. 

-  Jutro  mają  państwo  wolny  dzień,  więc  udostępnię  prace  Prószyńskiego  w  pracowni  - 

powiedziałem.  -  Uprzedzam  teŜ  państwa,  Ŝe  według  norm  prawnych  wszelkie  zaginione,  ukryte 
dzieła sztuki stworzone przed 1945 rokiem są zabytkami i jako takie podlegają ochronie i naleŜą do 
skarbu państwa... 

- Który pan tu reprezentuje i w razie czego połoŜy łapę na znalezisku? - domyślił się operator. 

- A co pan będzie miał z tego, jak odkryje skarb? PodwyŜkę, premię kwartalną? 

- Będę wiedział, Ŝe dzieła sztuki znajdą się tam gdzie powinny - w muzeum. 
- Idealista - prychnęła AndŜela. 
Zdziwiła  mnie  uwaga  tej  milczącej  dziewczyny,  towarzyszki  operatora  podczas  spacerów. 

Najwyraźniej była w spółce z panem Zbyszkiem, miała jakieś bliŜsze kontakty z Jarym i stwarzała 
pozory związku z Klamką. Musiało to być bardzo podstępne lub zagubione dziewczę. To jedno jej 
słowo było jak ciecie mieczem, ostre, uderzające celnie i bezwzględnie. 

-  Nie  moja  wina,  Ŝe  w  tych  czasach  dla  niektórych  posiadanie  ideałów  jest  równoznaczne  z 

byciem  frajerem  -  powiedziałem  wstając.  -  śyczę  wszystkim  dobrej  nocy  i  mam  nadzieję,  Ŝe  tym 
razem Ŝadne niespodziewane zdarzenie nie zakłóci snu pani Joanny. Jutro po śniadaniu zapraszam 
na pokaz obrazów. 

Ukłoniłem się i wyszedłem. Wystąpiłem w roli obraŜonej primadonny, ale tym razem było mi 

to na rękę, bo miałem pewność, Ŝe przez jakiś czas wszyscy uwaŜając mnie za dziwaka będą unikać 
mojego  towarzystwa,  a  to  oznaczało  swobodę  działania.  Z  sieni  skierowałem  się  do  wyjścia  z 
pałacu. Przed frontonem dogoniła mnie Luscinia. 

- Nie przejmuj się tym, co powiedziała ta siksa - pocieszała mnie. 
Nie,  to  nie  pasowało  do  Luscinii.  Ona  zdawała  się  czuć  do  mnie  jakąś  słabość,  ale  moja 

intuicja  podpowiadała  mi,  Ŝe  udawała.  Była  osobą  preferującą  typ  mocnych  męŜczyzn,  a  nie 
obraŜających się o byle co. Ona po prostu grała. 

background image

54 

- Dokąd idziesz? - zapytała. 
- Do mauzoleum. 
- Po co? 
- Poszukać kryjówki pana Zbyszka i AndŜeli. 
- Oni tam byli? 
- Byli. We włosach AndŜeli widziałem kurz, jakby chodziła gdzieś po podziemiach. 
- Mogę pójść z tobą? 
- Czy to propozycja załoŜenia spółki poszukiwawczej? 
- Tak. 
- Wiesz, Ŝe ja jestem idealistą? 
- Wiem, to cię kiedyś zgubi... 
Szybko  doszliśmy  do  ciemnego,  ponurego  budynku  w  kącie  parku.  Zapaliłem  latarkę  i 

najpierw obejrzałem górną kondygnację, ale nic nie zwróciło mojej uwagi. Zeszliśmy do podziemi. 
Omiatałem  światłem  latarki  środkowe  pomieszczenie,  poszukując  szpar  świadczących  o  ukrytych 
drzwiach. Obok schodów w rogu moją uwagę zwrócił niedopałek papierosa wciśnięty pod fragment 

ś

ciany tuŜ przy podłodze. W rogu z prawej strony ze ściany dziwnie wystawały cegły. Dotknąłem 

ś

ciany  i  okazało  się,  Ŝe  była  ona  pokryta  tylko  cegłą  klinkierową  nierówno  połoŜoną,  za  nią  były 

grube  drzwi  wzmocnione  ręcznie  kutymi  sztabami  umocowanymi  do  desek  wielkimi  ćwiekami. 
Uchyliłem  wrota  i  poświeciłem  do  środka.  Za  nimi  był  wąski  korytarzyk  prowadzący  w  lewo,  a 
cztery metry dalej było  widać zakręt w prawo,  w kierunku pałacu. Na kilkuletniej warstwie kurzu 
na posadzce widać było odciski butów. 

- Idziemy? - zapytałem Luscinię. 
- Z tobą niczego się nie boję - odpowiedziała. 
Weszliśmy  do  środka.  Korytarz  miał  czterdzieści  centymetrów  szerokości  i  był  niewysoki, 

skoro musiałem mocno się pochylić, by móc przejść. Za zakrętem przeszliśmy jeszcze cztery metry 
i trafiliśmy do niewielkiej komory o bokach długości półtora i dwa metry. W rogu leŜały szczątki 
jakiejś kobiety. 

- BoŜe! - krzyknęła Luscinia. - Co tu się stało? 
Pochyliłem  się  nad  zmarłą.  Moją  uwagę  zwrócił  złoty  medalion  na  jej  szyi.  Oświetliłem  go 

latarką. Na awersie był wizerunek Fryderyka II, a na rewersie napis: „B.C. 1745”. 

- Pamiątka po Barberinie Campanini - powiedziałem. 
Nagle coś mi przyszło do głowy i rzuciłem się  w kierunku wyjścia. Uczyniłem to jednak za 

późno. Drzwi były zamknięte i nie chciały nawet drgnąć. 

- Co się stało?! - krzyczała śpiewaczka podąŜająca za mną na oślep. 
-  Pułapka,  jesteśmy  w  pułapce  -  oznajmiłem.  -  Te  cegły  z  boku  wejścia  były  ryglami 

obracającymi  się  zapewne  na  metalowej  osi.  Trzeba  młota  pneumatycznego,  Ŝeby  teraz  się  stąd 
wydostać. 

- śartujesz! - przeraziła się Luscinia. - A film? 
-  Nie  ucieknie  -  uspokajałem  ją.  -  Twój  przyjaciel,  pan  Zbyszek,  postanowił  nas  ukarać  za 

nadmierną ciekawość i zastawił tu na nas pułapkę. 

- Nie rozumiem. 
- Gdy po południu weszliśmy do mauzoleum, ukrył się tu z AndŜelą, odczekali, aŜ wejdziemy 

do któregoś z bocznych pomieszczeń i niepostrzeŜenie wyszli. Po kolacji pan Zbyszek śledził nas i 
wykorzystał  okazję,  Ŝeby  nas  tu  zamknąć.  Nie  martw  się,  najpóźniej  jutro  wieczorem  nas  stąd 

background image

55 

wypuści. 

- Skąd masz taką pewność? 
-  Jemu  teŜ  chodzi  o  film,  ale  teraz  zyskał  dodatkowy  dzień  na  poszukiwanie  skarbu. 

Jednocześnie wszelką winę za twoje zaginięcie będę ponosił właśnie ja. Wypuści nas jutro, Ŝeby nie 
wezwano policji. Jesteśmy dorośli i mogliśmy przecieŜ postanowić, by wolny dzień spędzić razem, 
na długiej schadzce, bez powiadamiania kogokolwiek o swoich planach. Policyjne poszukiwania z 
uŜyciem  psów  natychmiast  zaprowadziłyby  wszystkich  tu,  do  mauzoleum.  Jestem  pewien,  Ŝe 
uwolnienie nas odbędzie się „przez przypadek”. 

- A jak nie? 
- Czeka nas los Anny. 
- To znaczy? 
- Została ukarana za swój romans przez zamknięcie w tym ponurym miejscu, by towarzystwo 

przodków  przypominało  jej  o  hańbie,  jaką  przyniosła  rodzinie.  Tu  zmarła  z  głodu  i  pragnienia,  w 
ciemnościach.  ZauwaŜ,  Ŝe  nie  miała  tu  Ŝadnego  posłania,  naczynia.  MoŜemy  tylko  przypuszczać 
czy  ten,  kto  ją  tu  zamknął,  nie  udawał  potem  zmartwionego  przed  domownikami  poszukującymi 
swojej kuzynki. 

- Dlaczego jej szczątki są tak rozrzucone? 
- Przez wielką powódź sprzed kilku lat. 
-  Skoro  Zbyszek  znał  to  miejsce,  czemu  nie  ukradł  tego  złotego  medalionu.  Pewnie  jest 

bardzo cenny. 

- Nie wiem - przyznałem się. - Usiądźmy tu i czekajmy na ratunek. 
- Nie powinniśmy stukać w drzwi, wołać o pomoc? 
-  Anna  teŜ  pewnie  tak  robiła  i  nikt  jej  nie  pomógł.  Nie  sądzę,  Ŝeby  ktokolwiek  przechodząc 

obok mauzoleum usłyszał nas. 

Usiadłem w kącie korytarza, bokiem do drzwi. Luscinia rozłoŜyła sobie na podłodze bluzę i 

usiadła opierając się o mnie plecami. Objąłem ją jednocześnie przykrywając kurtką. 

- Zamknij oczy, zaraz zgaszę latarkę - uprzedziłem towarzyszkę niedoli. 
Ona oparła się jeszcze mocniej i zacisnęła powieki. 
- JuŜ? - zapytała po chwili, gdy zapanowały ciemności. 
- Tak, moŜesz otworzyć oczy. 
-  Nie  chcę.  Tak  jest  mi  dobrze,  to  wszystko  nie  jest  takie  straszne.  Byłeś  kiedyś  tak 

uwięziony? 

- Tak. 
- Opowiedz, jak to się stało. 
- Zawsze jest tak samo - przez nieuwagę, chęć szybkiego rozwiązania zagadki... 
- To nie pierwsze twoje poszukiwania skarbów? 
Wygadałem się i teraz musiałem znaleźć sensowną odpowiedź. 
- Kilka razy miałem okazję - powiedziałem. - Ty w młodości nie bawiłaś się w poszukiwanie 

zaginionych skarbów? Nie rozwiązywałaś kryminalnych zagadek? 

Luscinia roześmiała się na samo wspomnienie jakiejś przygody. 
-  Kiedyś  z  koleŜankami  załoŜyłyśmy  koło  detektywów  -  opowiadała.  -  Miałyśmy 

krótkofalówki,  lornetki  i  obserwowałyśmy  naszego  nauczyciela  od  wychowania  fizycznego,  który 
podczas wieczornego biegania nagle znikał na pół godziny za szopą, która stała w polu, niedaleko 
naszego osiedla. 

background image

56 

- I co? 
-  Gdy  on  znikał  w  szopie,  wtedy  przyjeŜdŜał  tam  elegancki  samochód  z  przyciemnionymi 

szybami,  zawsze  wjeŜdŜał  do  środka,  a  potem  wuefista  zamykał  wrota.  Myślałyśmy,  Ŝe  ma 
kontakty z mafią. Losowałyśmy i to na mnie padło, Ŝe mam zakraść się do szopy przez joggingiem 
nauczyciela  i  tam  czekać  na  rozwój  wypadków.  Wuefista  przybiegł  jak  zwykle  o  tej  samej  porze, 
otworzył  drzwi,  przyjechało  auto,  a  w  nim  była  jego  mamusia,  która  przywiozła  mu  obiad  z 
restauracji. Nauczyciel był kawalerem, mieszkał na stancji u mamy jednej z naszych koleŜanek, nie 
miał  jak  gotować,  a  widocznie  bardzo  chciał  samodzielnie  mieszkać.  Najgorsze  było  to,  Ŝe  jak 
zobaczyłem jego pałaszującego te mielone i popijającego kompot z rabarbaru, roześmiałam się. 

- Pewnie w szkole była straszna afera? - domyślałem się. 
- Co ty, wuefista bał się plotek i wyprowadził się na inne osiedle, zmienił pracę. Tylko wtedy 

jego matka skrzyczała mnie, bo myślała, Ŝe jako smarkula zalecam się do jej syna. A ty, jak trafiłeś 
na urzędniczy stołek? 

-  Przez  przypadek.  Pomogłem  pracownikowi  ministerstwa  w  rozwiązaniu  jednej  zagadki,  a 

właśnie  szukałem  jakiejś  pracy.  Miałem  skończoną  historię  sztuki,  wiec  trochę  tak  po  znajomości 
dostałem pracę w ministerstwie. 

- Dobrze ci płacą? 
- Mnie wystarczy, chociaŜ jak kaŜdy chciałbym zarabiać więcej. 
- A ten twój... pojazd? Nie stać cię na lepszy? 
- Uprzedzam cię, Ŝe będę cię torturował za Ŝarty z wehikułu - delikatnieją połaskotałem. 
Ona uciekając przed łaskotkami obróciła się na bok, oparła o mnie i tak leŜała. Opowiadałem 

jej o zaginionych dziełach sztuki, o złodziejach zabytków i po chwili poczułem, Ŝe śpiewaczka juŜ 

ś

pi.  Oparłem  głowę  o  ścianę  i  sam  teŜ  zasnąłem.  Obudziłem  się  skostniały  z  zimna.  Bolały  mnie 

wszystkie mięśnie od niewygodnej pozycji do spania. Zerknąłem na zegarek z podświetlaną tarczą. 
Była  piąta  rano.  Od  co  najmniej  sześciu  godzin  byliśmy  w  niewoli.  Luscinia  teŜ  się  obudziła  i 
oblizała spierzchnięte wargi. 

- Pić mi się chce - szepnęła. 
- Musisz wytrzymać - pogłaskałem ją po głowie. 
Ona  jak  dziecko  jeszcze  raz  przyłoŜyła  głowę  do  mojego  torsu  i  zasnęła.  Siedziałem  i 

czekałem  na  uwolnienie  nas,  i  rozmyślałem  próbując  sobie  przypomnieć  szczegóły  obrazów 
Prószyńskiego.  W  końcu  ja  teŜ  zasnąłem.  Obudziłem  się  i  poczułem,  ze  Luscinia  drŜy  z  zimna. 
Podniosła się, kucnęła i jeszcze mocniej przytuliła się do mnie. 

- Ale zimno - szczękała zębami. Spojrzałem na zegarek. Było południe. 
- JuŜ niedługo - pocieszałem śpiewaczkę. 
- Obyś miał rację. 
Luscinia  juŜ  nawet  zaczęła  pokasływać.  Pozostało  mi  tylko  mocniej  ją  objąć  i  przytulić.  I 

wtedy nad sobą usłyszałem szuranie stóp. 

- Ktoś idzie - Luscinia wyprostowała się. - Krzyczmy. 
- Nie, poczekaj. 
- Na co? 
- Jeśli to operator, to chce sprawdzić, czy śpimy i czy moŜna juŜ otworzyć drzwi? - szeptałem 

Luscinii  do  ucha,  wtulony  w  jej  pachnące  włosy.  -  Potem  uchyli  wrota  i  ucieknie.  W  końcu  sami 
byśmy wyszli. 

- Kefir, Kefir! - rozpoznałem głos brodacza. - Co jest? - Marcin stukał w ścianę. 

background image

57 

Szybko odpowiedziałem mu stukaniem w drzwi. 
- To ty, Paweł? - dopytywał się brodacz. 
- Ja! Musisz wcisnąć wystające zęby cegieł! - krzyczałem. 
- To ten artysta nas tu zamknął? - zdziwiła się Luscinia. 
- Nie, to człowiek o gołębim sercu - odpowiedziałem. 
Zza wrót dochodził nas odgłos mocowania się brodacza z mechanizmem blokującym otwarcie 

tajnego  przejścia.  Wreszcie  coś  zachrobotało  i  do  środka  wpadł  słaby  poblask  światła  dziennego. 
Najpierw przez szparę do środka przecisnął się Kefir. Dotknął nas swym mokrym nosem i polizał 
po  twarzach.  Marcin  był  zadowolony  ze  swojego  wyczynu,  ale  i  chyba  smutny,  Ŝe  znalazł  nas 
razem  przytulonych  do  siebie.  Pomógł  wstać  Luscinii,  a  potem  mnie.  Ścierpnięte  nogi  bolały, 
czułem kłucie w okolicach kręgosłupa. 

- Chodź, coś ci pokaŜę - powiedziałem do Marcina. Zaprowadziłem go do salki ze zwłokami, 

razem zdjęliśmy medalion i brodacz zawinął go w chusteczkę. 

- Nie moŜemy go tu zostawić, bo zaraz go ktoś ukradnie - powiedziałem. 
- Zrobimy jej porządny pochówek i włoŜę ten medalik do trumny- zapowiedział Marcin. 
Zamknęliśmy wrota mauzoleum kuzynki Anny i  wyszliśmy do  Luscinii, która przykucnęła i 

głaskała psa po głowie. 

- Kto was tak urządził? - zapytał Marcin. 
- Paweł uwaŜa, Ŝe to był Zbyszek - odpowiedziała Luscinia. 
Smutno pokiwałem głową na potwierdzenie tych słów. 
-  Najchętniej  zaczaiłbym  się  tu  na  naszego  kochanego  pana  operatora,  ale  Luscinia  nie 

wytrzyma tyle czasu na dworze. Gdzie jest pan Zbyszek? - pytałem Marcina. 

-  Wyjechał  z  samego  rana  i  jeszcze  nie  wrócił.  ReŜyser  z  panem  Bogumiłem  wyjechali  do 

Głogowa szukać was po hotelach. Waldi chyba śpi, a pani Joanna czyta ksiąŜki. 

- A Jary i jego kompania? 
- Poszli na wieś na zwiady. 
- Wytrzymam - nagle odezwała się Luscinia. - Chcę zobaczyć, kto za tym wszystkim stoi? 
- Dasz radę? - dopytywałem się. 
- Dam. 
- Przynieś nam coś do jedzenia i picia, koce, kurtki - poprosiłem brodacza. 
-  Tam  jest  domek  na  drzewie  -  pokazał  koronę  rozłoŜystego  dębu  pięćdziesiąt  metrów  od 

mauzoleum. - Latem wnukowie pani Joanny mieli tam bazę. Bez trudu się tam zmieścicie i jak nie 
będziecie hałasowali, to nikt tam was nie znajdzie. 

Chatka na drzewie była ciasna, tak Ŝe z Luscinia siedzieliśmy ściśnięci, ale owinięci kocami, 

najedzeni  i  napojeni  po  godzinie  wróciliśmy  do  dawnej  kondycji.  Było  nam  ciepło  i  mogliśmy 
czekać  na  to,  co  nastąpi.  Przez  szparki  między  deskami  obserwowaliśmy  pałac.  Najpierw  z 
wycieczki  po  okolicy  wrócili  zielonowłosy  i  jego  druŜyna.  Potem  pod  pałac  przyjechali  reŜyser  i 
elegant. Obaj na przemian próbowali dodzwonić się do kogoś, domyślaliśmy się, Ŝe do Luscinii. 

- NiepowaŜna dziewczyna - słyszeliśmy opinię eleganta. - Rozumiem, ucieczka z ukochanym 

robi  dobre  publicity,  ale  tu  nie  ma  dziennikarzy  i  Ŝeby  chociaŜ  uciekła  z  Waldim,  a  tu  wybrała 
jakiegoś urzędnika?! 

- Zapominasz, Ŝe to nasz aktor drugoplanowy - odparł reŜyser. - MoŜe to jakoś wykorzystamy 

w materiałach reklamowych filmu. 

- Co ty! Taki związek mógłby tylko zaszkodzić jej opinii - zaoponował elegant. 

background image

58 

-  Nie  rób  z  niej  takiej  świętej.  Zbyszek  miał  rację  mówiąc  wczoraj,  Ŝe  zwiali  sobie  jak  ten 

malarz i ta „kuzynka państwa ze dworu”. Wczuwająsię w rolę, tylko Waldi nie chce bronić honoru 
Luscinii. 

- Dziwisz się? Płacisz mu za dzień pobytu na planie. Czy się stoi, czy się leŜy, jemu stawka 

się naleŜy. 

ReŜyser  tylko  roześmiał  się  i  obaj  odeszli  do  pałacu.  Do  zmroku  czekaliśmy  na  przybycie 

operatora. Ten pierwsze  kroki skierował do parku. Zapalił papierosa i udawał, Ŝe spaceruje wolno 
zmierzając do mauzoleum. Gdy wszedł do niego Luscinia zerwała się na równe nogi, wyskoczyła z 
domku i pobiegła za operatorem. Miała wściekłe spojrzenie i z satysfakcją myślałem o tym, co teraz 
czekało pana Zbyszka. 

background image

59 

ROZDZIAŁ ÓSMY 

ODWET LUSCINII • NA PLANIE FILMOWYM • SPOTKANIE Z DON JOSEM • 

ŹRÓDLANA WODA • W GOSPODZIE „DEL CUERVO” • TAJEMNICZY LIST 

 
Gdy dobiegłem do mauzoleum, usłyszałem z dołu wściekłe okrzyki Luscinii i odgłosy bicia. 

Zbiegłem  po  schodach.  Śpiewaczka  próbowała  chyba  pobić  operatora,  lecz  ten  oparty  o  ścianę 
zdołał chwycić jej ręce. W Ŝaden sposób nie potrafił jednak zatrzymać ciosów zadawanych ostrym 
czubkiem pantofli kobiety. Kopała go jak wściekła. 

- Ty draniu! - wrzeszczała. - Jak mogłeś?! Znalazłeś ten twój skarb?! Egoisto, Ŝebyś udławił 

się tym złotem! 

-  Panie,  powstrzymaj  ją!  -  błagał  mnie  operator,  który  przebierał  nogami,  próbując  w  ten 

sposób uniknąć kolejnych kopnięć. 

- Zostaw go - łagodnie poprosiłem Luscinię. - To nic nie da... 

Ś

piewaczka przestała atakować filmowca. 

- Jak to nic nie da? - zapytała. - Sam mówiłeś... 
Teraz operator rzucił się na mnie z pięściami. Zrobiłem unik i bez trudu zablokowałem drugi 

cios, potem sprawnie wykręciłem mu rękę. 

- Co on ci nagadał?! - operator krzyczał do Luscinii. - Wmówił ci, Ŝe to ja was zamknąłem w 

tej pułapce? 

- A czemu tu przyszedłeś? Skąd wiedziałeś o tej skrytce? - wypytywała go śpiewaczka. 
- Niech on mnie puści - sapnął operator. 
Natychmiast na gest Luscinii uwolniłem filmowca z uścisku. 
- Wczoraj przed kolacją, przypadkiem, odkryłem to miejsce - tłumaczył się. - Dziś chciałem 

je dokładnie sprawdzić... 

- Kłamiesz! - krzyknęła Luscinia. - Jak zwykle kłamiesz! 
Wściekła wymaszerowała z podziemi. 
- Gdyby nie ten film, inaczej byśmy pogadali - rzucił operator i wybiegł. 
Poszedłem  do  pałacu.  Była  pora  kolacji  i  słyszałem,  jak  Luscinia  w  sali  kominkowej 

opowiadała  o  naszych  przygodach,  a  operator  zaprzeczał  informacjom  o  tym,  jakoby  nas  tam 
zamknął. Chwilę stałem pod drzwiami, a potem wspiąłem się na piętro, do swojego pokoju. Marcin 
siedział  przy  moim  stole  i  rysował.  Na  talerzu  ułoŜył  stos  kanapek  i  przygotował  czajnik  pełen 
herbaty. 

- Dla mnie? - zapytałem wskazując na talerz. 
Brodacz skinął głową. 
- Dziękuję - powiedziałem siadając do stołu. 
Spojrzałem mu przez ramię. Rysował kolejny portret Luscinii. 
- Podoba ci się? - zagadnąłem Marcina. 
Milczał, tylko ręka uzbrojona w ołówek zaczęła wykonywać nerwowe ruchy. 
-  Wiem,  Ŝe  tak  -  stwierdziłem.  -  Mnie  teŜ  bardzo  się  podoba.  Czuję,  jak  boli  cię,  Ŝe  ona 

przebywa w moim towarzystwie, ale doskonale wiesz, Ŝe obaj do niej nie pasujemy. Ona jest taka 
jak Carmen, będzie się nami bawiła i gdy zechce skinie na ciebie ręką, i juŜ będziesz pogrąŜony. Z 
jej  ręki  wypijesz  nawet  truciznę.  Ale  na  szczęście  to  chyba  nie  jest  miłość,  tylko  zwykłe 
zauroczenie, które musi minąć. 

background image

60 

- Tak jak wszystko - mruknął Marcin. 
- Marcin... - zacząłem. 
- Wiesz, kiedy czułem się jak przybysz z innej planety? Mówiłem ci, Ŝe jakiś czas spędziłem 

w  Tybecie,  wędrowałem  przez  Himalaje,  przyłączyłem  się  do  pasterzy  owiec,  mieszkałem  w 
klasztorze,  a  potem  wróciłem  do  New  Delhi,  skąd  miałem  odlecieć  do  Moskwy  i  Warszawy. 
Musiałem  nocować  w  hotelu  i  włączyłem  telewizor.  Newsami  były:  schwytanie  przez  Mosad 
staruszka, byłego nazisty, który mordował śydów, atak izraelskich wojsk na palestyńskie osiedla i 
zabicie zakładników przez arabskich terrorystów. Na innym kanale pokazywano szczęśliwca, który 
w loterii wygrał 120 milionów dolarów i nie wiedział, co z nimi zrobić, a w innej telewizji, w talk 
show ktoś pytał, po co mu wszystkie te maszyny, skoro musi przebrnąć przez całe strony instrukcji 
obsługi?  I  wtedy  wyjrzałem  przez  okno,  na  gwieździste  niebo  i  pytałem  sam  siebie,  czy 
powinienem wracać? Wróciłem, zaszyłem się tu i pojawiła się ona... 

- Czytałeś „Carmen”? - zapytałem go. 
- Nie. 
- Przeczytaj - podałem mu ksiąŜeczkę. - Będziesz wiedział więcej o przeciwniku. 
Wziął lekturę z wdzięcznością i zaraz mruŜąc oczy zaczął czytać. Właśnie w tym momencie 

wszedł elegant i Marcin szybko odłoŜył ksiąŜkę. 

- CóŜ pan najlepszego wyprawia? - zapytał mnie szeptem. - Przez pana wszyscy się pokłócili. 

Luscinia wzięła na jutro wolne. Zbyszek zagroził odejściem. To prawda, Ŝe ktoś was uwięził w tych 
podziemiach? 

- Tak. 
- Zbyszek? 
- Nie mam na to dowodów. 
- To moŜe lepiej, Ŝeby go pan bezpodstawnie nie posądzał? 
- Nie uczyniłem tego publicznie, a z Luscinią mamy swoje powody, Ŝeby go podejrzewać. 
- Ale jutro pan będzie grał? 
- Tak. 
-  Świetnie,  tylko  niech  się  pan  rano  nie  goli.  Dokleimy  panu  jeszcze  wąsy  i  będzie  pan 

nierozpoznawalny. 

Elegant  wyszedł.  Wstałem,  Ŝeby  pójść  do  pani  Joanny,  ale  Marcin  powiedział,  Ŝe  juŜ  ją  o 

wszystkim  powiadomił.  Nie  pozostało  mi  nic  innego  jak  połoŜyć  się  spać.  To  było  wspaniałe 
uczucie ułoŜyć się na czymś miękkim i spać pod ciepłym przykryciem. 

Rano obudził mnie elegant osobiście przynosząc śniadanie do łóŜka. Czułem się zaŜenowany 

jego zachowaniem. 

- Pan zna „Carmen”? - wypytywał mnie, gdy jadłem. 
- Tak. 
- Wie pan, co przyjdzie panu zagrać? 
- Tak, to będzie proste. 
-  Trochę  unowocześniliśmy  treść,  ale  zaleŜało  mi,  Ŝeby  zostawić  to  przesłanie.  Dziś  będzie 

pan grał głównie z Waldim... 

Opowiadał  o  tym,  co  mnie  czeka  na  planie.  Po godzinie  stawiłem  się  przed  pałacem  ubrany 

zgodnie  z  zaleceniami  eleganta  w  swój  strój  podróŜny,  taki  na  włóczęgę,  czyli  dŜinsy,  wojskową 
kurtkę,  koszulę  flanelową,  wysokie,  sznurowane  buty.  Waldi  był  ubrany  podobnie,  tylko  jego 
ubranie było firmowe, prosto ze sklepu. Jego dwudniowy zarost był starannie wymodelowany. Na 

background image

61 

plan  zdjęciowy  nad  Odrą  ekipa  pojechała  samochodami,  a  ja  i  Jary  prowadziliśmy  motocykle 
niezbędne do zdjęć. 

„Carmen”  Prospera  Merimeego  rozpoczyna  się  od  sceny  spotkania  narratora  z  don  Josem 

przy strumieniu. Nim rozpoczęły się zdjęcia, charakteryzatorka przygotowała moją twarz do zdjęć: 
upudrowała  skórę,  poprawiła  fryzurę,  dokleiła  skromne  wąsy.  Potem  przez  godzinę  wśród 
nadbrzeŜnych  wąwozów  grałem  jazdę  motocyklem.  Spodziewałem  się,  Ŝe  operator  wykorzysta 
okazję  do  docinków,  będzie  mnie  strofował  jak  kapral  poborowego,  ale  on  skupił  się  na  robieniu 
dobrych zdjęć i juŜ wtedy  poczułem, Ŝe przy pomocy  wszystkich filmowców jakoś wypełnię lukę 
po brakującym aktorze. 

Około południa, w palącym jesiennym słońcu rozpoczęliśmy zdjęcia do sceny spotkania przy 

ź

ródle.  W  rzeczywistości  scenograf  z  pomocnikami  ucharakteryzował  jedno  ze  zboczy,  dowiózł 

kamieni  i  podprowadził  z  pomocą  miejscowej  ochotniczej  straŜy  poŜarnej  wąŜ  z  wodą.  Tak  więc 
niewielki strumyk spływał do Odry, a ja między wrzosami miałem spotkać Waldiego - don Josego. 

-  Pamięta  pan...  a  moŜe  lepiej  będę  mówił  ci  po  imieniu,  dobrze?  -  reŜyser  prowadził  mnie 

wzdłuŜ brzegu Odry. 

Tylko skinąłem głową. 
-  Słuchaj,  szukasz  dobrego  miejsca  na  popas  -  przemawiał  reŜyser.  -  Jesteś  zmęczony  po 

cięŜkiej drodze. Znajdujesz ten strumyk. Rolę znasz? 

- Czytałem podczas drugiego śniadania. 
- Świetnie, w razie czego powtórzymy,  ale nie rób mi dodatkowych dubli. Dobrze? Podczas 

rozmowy,  nie,  juŜ  widząc  don  Josego  pierwszy  raz,  wiesz, Ŝe  to  bandzior,  ale  nie  okazujesz  lęku, 
lecz on musi być w tobie. Rozumiesz? Musisz to zagrać tak, jakbyś udawał odwaŜniejszego niŜ je-
steś w rzeczywistości. Muszę czuć od ciebie jakieś wewnętrzne napięcie. 

Po  kwadransie  jechałem  ścieŜką,  a  operator  na  wysoko  umieszczonym  wysięgniku  robił  mi 

kolejne  ujęcia.  Wjechał  między  krzaki,  gdzie  szemrał  strumyk  napędzany  wodą  z  wozu 
straŜackiego.  Widziałem  uśmiechnięte  i  ciekawe  wszystkiego  twarze  straŜaków,  skupionych 
filmowców i reŜysera z cygaretką, wpatrzonego w ekranik. Kilka metrów ode mnie na trawie leŜał 
Waldi.  Wyglądał  tak  jakby  zaraz  miał  zagrać  w  reklamie  wody  po  goleniu  dla  męŜczyzn 
uprawiających turystykę górską. Niedaleko stał „jego” harley. Opanowałem nerwy, powstrzymałem 

ś

miech i powoli zdjąłem kask. Uniosłem rękę w starym indiańskim geście powitania. 

- MoŜna na chwilę się zatrzymać? - zapytałem zgodnie z zapiskami w scenariuszu. 
Waldi  miał  mi  się  tylko  uwaŜnie  przyjrzeć  i  potem  uspokojony  oględzinami  spocząć  znowu 

na  trawie.  Jakiś  giez  zaczął  kręcić  się  koło  jego  twarzy  i  zamiast  bystrego  spojrzenia  Waldiego 
mieliśmy aktora oganiającego się od owada. Trzeba było powtórzyć scenę. Za drugim razem to ja 
nie  wytrzymałem  buchając  śmiechem  na  widok  odsłoniętego  prawie  do  pępka,  wydepilowanego 
torsu  aktora.  Postanowiono,  Ŝe  trzeci  raz  nie  będę  dojeŜdŜał,  tylko  wybiorą  któryś  z  dwóch 
poprzednich  dojazdów  i  zaczniemy  od  zdjęcia  kasku.  Tym  razem  nie  miałem  dostatecznie 
niepewnej miny. Za czwartym razem udało mi się mieć wyraz twarzy jak za pierwszą próbą. 

Potem  podszedłem  do  strumienia.  Miałem  napić  się  wody  i  obmyć  sobie  głowę. 

Zdecydowałem się tylko na mycie. 

- Co jest? - zdziwił się reŜyser. - Miałeś pić! 
- Skąd wzięliście tę wodę? - zapytałem straŜaków. 
- Z glinianki - powiedział sekcyjny straŜaków. 
- Miała być czysta woda! - panikował reŜyser. 

background image

62 

- Jest czysta - sekcyjny wzruszył ramionami. - Nadaje się do picia po przegotowaniu. 
- Amatorzy! - krzyknął reŜyser. - Jedni przywoŜą zamiast źródlanej wody breję z glinianki, a 

potem drugi amator nawet nie potrafi zagrać picia wody! Paweł, zrób to... 

-  Jeśli  wolno  mi  zwrócić  uwagę,  to  wodę  nadającą  się  do  picia  znajdziemy  teraz  tylko  w 

górskich strumieniach - odezwałem się. 

- Jesteśmy w górach! - oznajmił reŜyser. 
- Tu? - wskazałem na pagórki dokoła. 
- Tu! - przytaknął reŜyser. - Ja teŜ chciałbym tę scenę nagrywać w Pirenejach, ale to zŜarłoby 

za duŜą część budŜetu. Zagraj, Ŝe jesteś w górach, nad brzegiem czystego strumienia. Czy to takie 
trudne? 

-  Nie,  ale  mógłbym  pić  wodę  mineralną  z  butelki  -  zwróciłem  uwagę.  -  Wyglądałoby  to 

autentyczniej. 

- Pij, zobaczymy jak to będzie wyglądało - stwierdził zrezygnowany reŜyser. 
Tak  więc  znowu  zdjąłem  kask,  przywitałem  Waldiego  spoczywającego  na  trawie  w  pozie 

Adonisa, napiłem się wody z butelki,  a potem schyliłem nad miejscem  gdzie dotąd był strumień  i 
zamarłem. 

- Co jest znowu?! - pieklił się reŜyser. 
- Woda się skończyła, panie reŜyserze - zameldował sekcyjny. - Musimy pojechać do wsi... 
- PrzecieŜ braliście wodę z glinianki - zdziwił się reŜyser. 
- Ale teraz wieś jest bliŜej niŜ glinianka. 
ReŜyser juŜ nic nie mówił. Czekaliśmy pół godziny na wodę, tym razem ze studni we wsi. 
Potem juŜ nagranie poszło bez problemów. Teraz miałem rozpakować swoje rzeczy na mały 

piknik. Pochyliłem się nad sakwami przy swoim motorze. Ta z prawej strony była pusta. 

- Stop! - krzyknął reŜyser. - To twój motor i nie moŜesz całego obmacywać w poszukiwaniu 

jedzenia. 

Rekwizytor pokazał mi, gdzie co ukrył, na koniec wręczył dwa markowe cygara. Po kolejnym 

klapsie grałem najlepiej jak umiałem. W oryginale „Carmen” don Jose trzymał w dłoni rusznicę. W 
naszej wersji Waldi miał bawić się składanym noŜem, zwanym „motylkiem”. Według scenariusza 
przed posiłkiem miałem go najpierw poczęstować cygarem. Gdy podałem mu jedno, ten wyciągnął 
po nie rękę, jednocześnie przestał zwracać uwagę na wirujące ostrze i skaleczył się. Krew trysnęła 
na jego wypielęgnowaną dłoń, a on sam zbladł. 

- Stop! - krzyczał reŜyser. - Opatrzcie go, bo wykrwawi mi się na planie gwiazda kosztująca 

mnie grube tysiące! 

-  Wypraszam  sobie  -  powiedział  Waldi,  nim  omdlały  połoŜył  się  na  trawę  w  dramatycznym 

geście rozkładając rękę. 

- Niech pan zabierze dłoń z ziemi, bo wda się panu zakaŜenie - pouczyłem go. 
- Co? - Waldi podniósł głowę. 
- Utną panu rękę - zaŜartowałem - albo czeka pana seria bolesnych zastrzyków. 
OstrzeŜenie  podziałało.  Nadbiegła  pomocnica  reŜysera  z  apteczką  i  nieporadnie  zaczęła 

opatrywać ranę. Delikatnie odsunąłem ją i sam zająłem się przemywaniem skaleczenia, nałoŜeniem 
opatrunku i zawinięciem bandaŜa. Wstałem i podszedłem do motocykla, by wodą z butelki przemyć 
sobie ręce. 

-  Paweł!  -  zawołała  reŜyser.  -  Moglibyśmy  jeszcze  raz  nakręcić  to  bandaŜowanie?!  To 

wyglądało bardzo autentycznie... 

background image

63 

- Nie! - warknąłem. 
-  Trudno,  trzeba  będzie  trochę  zabrudzić  ten  bandaŜ,  Ŝeby  wyglądał  na  kilkudniowy 

opatrunek - reŜyser zwrócił się do eleganta. 

-  Masz  rację,  Gieniu  -  przytaknął  elegant  -  Ten  bandaŜ  będzie  świadczył  o  przejściach  don 

Josego. 

- Trzeba powtórzyć scenę twojego przyjazdu, bo jak poprzednio kręciliśmy, to Waldi nie miał 

bandaŜa - zdecydował reŜyser. - I dajcie mu nowy nóŜ. Rekwizytor! PokaŜ, jakie tam masz? 

Rekwizytor przybiegł z walizką pełną białej broni. 
- Ten z kastetem będzie wyglądał odpowiednio groźnie - poradziłem - i don Jose nie będzie 

mógł się nim bawić. 

ReŜyser uwaŜnie obejrzał wskazany nóŜ. 
- Dobry! - stwierdził. 
Powtórzyliśmy  więc  całą  scenę  z  przyjazdem,  moczeniem  głowy,  piciem  wody,  wyjęciem 

jedzenia i poczęstunkiem cygarami. Waldi wziął jedno z nich, rozpakował, jak wytrawny smakosz 
przystawił do ucha, by posłuchać, czy obracane w palcach odpowiednio szeleści i wsadził je do ust 
Wyjąłem zapalniczkę i przypaliłem mu cygaro. Waldi zrobił wdech i zakasłał. 

- Stop! - reŜyser zerwał się z miejsca. - Waldi, nie umiesz palić cygar?! 
- Palenie szkodzi mi na cerę - odparł Waldi. 
- Ogólnie szkodzi zdrowiu - przytaknąłem. 
- Ty, bądź cicho - pouczył mnie reŜyser. - Ty - wycelował palec w Waldiego - masz palić, ale 

się nie zaciągaj. Jesteś aktorem, zagraj, jakbyś całe lata ćmił cygara! Jasne?! 

Waldi  skinął  głową.  Choreografka  poprawiła  mu  puder,  na  którym  znaczyły  się  ścieŜki  łez, 

które popłynęły z oczu gwiazdora. Dostałem nowe cygara, jeszcze raz zagraliśmy scenę zapalenia. 
Pamiętam, Ŝe w scenariuszu było napisane: „Don Jose dziękuje skinieniem, po czym zaciąga się z 
widoczną przyjemnością”. 

- Ach! - zawołał Waldi wypuszczając z wolna kłąb dymu ustami i nosem - jak dawno juŜ nie 

paliłem! 

W tym momencie cała ekipa pokładała się ze śmiechu, reŜyser krzyknął „cięcie!” i zrobiliśmy 

przerwę. 

-  Paweł,  teraz  jest  sytuacja  juŜ  nieco  luźniejsza  -  tłumaczył  mi  reŜyser.  -  To  cygaro  to  jak 

„fajka pokoju” u Indian. Zaczynacie rozmowę o motocyklach i Waldi tłumaczy ci, czym jest harley, 
potem wsiadacie na motory i robimy cięcie. Dasz radę? 

Kiwnąłem głową i rzeczywiście dałem radę i dobrze, Ŝe reŜyser nie uprzedził mnie, Ŝe Waldi 

po  wygłoszeniu  monologu  o  wyŜszości  kultowego  harleya  nad  innymi  wynalazkami,  do  ujęć  na 
motorze  zostanie  zastąpiony  przez  kaskadera.  Odjechaliśmy  z  łączki  ze  „strumykiem”.  Potem 
robiliśmy  zdjęcia  wspólnej  jazdy  wśród  wąwozów  i  na  koniec  zatrzymaliśmy  się  przy  kapliczce. 
Teraz kaskadera zastąpił Waldi. Jary pokazał mu, czego gwiazdor ma nie ruszać i uciekł z kadru. 

- Dokąd jedziesz? - zapytał mnie Waldi. 
- Do gospody”Del Cuervo” - odparłem. 
- Lichy to nocleg dla takich jak ty - odparł Waldi. - MoŜe przejadę się z tobą w końcu to mi 

teŜ po drodze. 

Teraz  „przybiliśmy  piątkę”  i  jak  przyjaciele  mieliśmy  odjechać,  ale  juŜ  do  pokazania  tego 

momentu miała posłuŜyć nagrana wcześniej scena z kaskaderem zamiast Waldiego. 

Nadeszła pora obiadu, więc z przyjemnością usiadłem i odpoczywałem. Elegant przyniósł mi 

background image

64 

duŜy, głęboki talerz bigosu i kilka pajd chleba. 

- Świetnie pan sobie dał radę - pochwalił mnie. - Gdy ekipa skończy składać sprzęt, wrócimy 

do Czernej na zdjęcia w bibliotece i w piwnicy. 

Obok nas usiadł Waldi, który jadł naleśniki z serem. 
- Jak panu podoba się aktorstwo? - zapytał mnie elegant. 
- Męczące - odparłem. 
-  Co  ty  wiesz  o  graniu?  -  Ŝartował  Waldi.  -  MoŜe  będziemy  sobie  mówili  po  imieniu?  - 

zaproponował. 

- Z przyjemnością - podałem mu dłoń. 
Po  godzinie  byłem  z  powrotem  w  pałacu.  Okazało  się,  Ŝe  tu  grupa  filmowców  pod  wodzą 

jednego  ze  scenografów  przerabiała  wnętrza  piwnic  na  gospodę  i  celę.  Oprócz  scenografa  swoje 
zdanie wyraŜał teŜ operator. Kazał zostawić część półek, na których stały róŜne przetwory, mówił, 
gdzie naleŜy wstawić beczki, stoły, kontuar. 

Do  piwnic  pałacowych  wchodziło  się  z  dwóch  stron:  z  dawnej  kuchni  i  z  zewnątrz,  przez 

drzwi  w  ścianie  od  strony  folwarku.  Kuchnia  podczas  remontu  miała  odsłonięte  ceglane  ściany, 
stare  sklepienia  i  oryginalne  łuki  nad  oknami,  więc  została  zaadaptowana  na  straŜnicę,  z  której 
miałem później zejść do celi don Josego. Wejście z dworu było szersze i miało specjalną wylewkę 
do  wtaczania  beczek.  Wszystkie  pomieszczenia  miały  kolebkowe  sklepienia.  Pierwsza  piwniczna 
sala została przerobiona na jadalnię gospody „Del Cuervo”. Druga była komnatą dla lepszych gości 
i zarazem sypialnią Gospodyniami były tu Sylwia i AndŜela, czyli dwie siostry: Śmierć i Noc. 

Po  dwóch  godzinach  wszystko  zostało  przygotowane  do  zdjęć.  Na  planie  zapanowała  cisza. 

Usiedliśmy z Waldim przy jednym ze stołów w „lepszej” części pustego lokalu. 

- Słyszał pan kiedyś o tym sławnym gangsterze Garcii? - zapytałem Waldiego. 
Elegant pouczył mnie, Ŝe mam mówić w normalnym tempie, wyraźnie artykułując słowa, by 

aktor, który miał mnie dubbingować, dał radę zsynchronizować swoje słowa z moim ruchem warg. 

- A któŜ to taki? - dziwił się Waldi. 
- Podobno doskonały noŜownik, przemytnik, wiele razy uciekał z policyjnych obław... 
- Nie znam nikogo takiego. 
- A o don Josem? 
- A ten to kto? - na twarzy Waldiego wykwitł szyderczy uśmiech. 
- Jego najlepszy kompan. 
- Nie, nie słyszałem o nich. 
W  tym  momencie  na  plan  wkroczyła  Sylwia,  czyli  Śmierć.  Była  ubrana  jak  kelnerka,  z  tą 

róŜnicą,  Ŝe  miała  bardzo  krótką  spódniczkę,  bluzkę  z  głębokim  dekoltem,  pończochy  z  duŜymi 
oczkami, koronkową przepaskę we włosach i niewielką muszkę na szyi. 

- Och! Don...! - wykrzyknęła i okrzyk u wiązł jej w gardle. 
Waldi groźnie na nią spojrzał. 
- CzegóŜ panom potrzeba? - zapytała. 
- Jedzenia, spania i miłego towarzystwa - rzucił Waldi. 
- A macie czym płacić? 
Teraz  ja  zgodnie  ze  scenariuszem  próbowałem  wyjąć  portfel,  ale  Waldi  był  szybszy  i  z 

kieszonki wyjął srebrny pierścionek. 

- Ładny? - zapytał. 
-  Ładny  -  stwierdziła  Śmierć  oglądając  palce  dłoni,  pomiędzy  którymi  lśnił  nowy  klejnot.  - 

background image

65 

Zaraz podam wam wina i chleba ze smalcem. 

ReŜyser ogłosił krótką przerwę. Powtórzyliśmy jeszcze raz kwestię o Garcii i mogliśmy grać 

dalej.  Sylwia  wniosła  półmiski  i  przyniosła  dwa  kieliszki  oraz  butelkę  wina.  Postawiła  to  przed 
nami.  Jedliśmy  i  wtedy  do  sali  wkroczyła  AndŜela,  ale  jakŜe  odmieniona.  Później  reŜyser  chwalił 
mnie  za  to,  jak  autentycznie  zdumiony  patrzyłem  na  dziewczynę.  Okulary  zastąpił  ostry  makijaŜ, 
luźne  ubrania  zostały  wyparte  przez  powiewną,  prześwitującą  szatę,  która  tylko  niewielkimi 
ciemnymi wstawkami maskowała atrybuty kobiecego ciała. To była Noc, która wykonała wokół nas 
szalony  taniec  przypominający  popisy  arabskich  tancerek,  współczesnych  wokalistek  popowych  i 
najlepszych  grup  baletowych  gwiazd  estrady.  Było  to  widowisko  czarujące  i  uwodzicielskie. 
AndŜela jeszcze trzy razy je powtarzała, by operator zrobił ujęcia z róŜnych stron. Na koniec Waldi 
chwycił ją w pół i posadził sobie na kolanach. 

- MoŜe, maleńka, zostaniesz ze mną? - zapytał ją zbliŜając swe usta do jej twarzy. 
Noc wyśliznęła mu się z objęć i usiadła na stole przede mną, teatralnym gestem stawiając mi 

na kolanie stopę w bucie na wysokim obcasie. 

- Ten wygląda lepiej od ciebie - powiedziała wskazując na mnie. 
Miałem  grać  oszołomionego  i  wychodziło  mi  to  bez  trudu,  bo  AndŜela  zaszokowała  mnie 

swoją przemianą w demona kobiecości. 

- Mam to! - Waldi zachęcająco obracał w palcach złoty pierścionek z brylantem. 

background image

66 

 

Na  ten  widok  Noc  rzuciła  się  w  jego  kierunku,  otoczyła  jego  twarz  swoimi  woalami  i 

wyprowadziła z sali. Temu wszystkiemu przyglądała się Śmierć stojąca za kontuarem. 

Nastąpiło kolejne cięcie, przerwa, podczas której przypominałem sobie rolę. 
- Wędrowcze, wiesz, kim jest twój towarzysz? - zapytała mnie Śmierć sprzątając ze stołu. 
- Domyślam się. 
- Nadszedł czas, by spotkała go kara - stwierdziła Śmierć wymownie spoglądając w kierunku 

drzwi, za którymi zniknęli don Jose i Noc. -Niedaleko jest posterunek policji, wezwę tu kilku... - to 
mówiąc skierowała się do wyjścia. 

Znowu była przerwa i dalej graliśmy. W jadalni pojawił się don Jose. 
-  Noc  jest  cudowna,  gdy  bez  reszty  oddasz  się  w  jej  ramiona  -  oznajmił  przeciągając  się. 

Chwycił  w  dłoń  gitarę  i  udawał,  Ŝe  delikatnie  przeciąga  po  jej  strunach  grając  jakąś  melodię. 
Domyślałem  się,  Ŝe  potem  w  studiu  zostanie  dograna  odpowiednia  fraza  muzyczna.  -  Ty  wolisz 
gładzić kształty butelki... 

- Śmierć pobiegła na posterunek policji - powiedziałem. 
Waldi szybko zebrał swoje rzeczy, kask, rękawiczki, kurtkę, i wybiegł. Za chwilę wrócił. 
- Skąd wiesz, Ŝe Śmierć tam pobiegła? - zapytał podejrzliwie. 
- Wiem. 
- Masz z nią konszachty, a to gorsze, niŜ podpisać pakt z diabłem. 
Waldi wybiegł i rozległy się brawa ekipy filmowej. Nagraliśmy tę scenę bez dubli, a podobno 

z Waldim graliśmy jak natchnieni. 

-  Teraz  Waldi  odpocznie,  a  z  Pawłem  przeniesiemy  się  do  biblioteki  -  ogłosił  reŜyser.  - 

Później, bez Pawła, w plenerze dokręcimy scenę przybycia Ŝandarmerii otaczającej karczmę. 

Do  nowej  sceny  musiałem  się  przebrać  w  normalne  spodnie  i  marynarkę.  Poszedłem  do 

swojego  pokoju.  Gdy  na  moment  usiadłem  na  zasłanym  łóŜku,  poczułem  jak  pod  prześcieradłem 
zaszeleścił jakiś papier. Była to zaklejona biała koperta. W środku był krótki list. Przeczytałem go 
natychmiast. 

 
Czekam o północy przy mauzoleum. Muszą Ci coś zdradzić

Przyjaciółka 

background image

67 

 

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY 

UWIĘZIONY DON JOSE • ZDJĘCIA MARCINA • SMUTNE LOSY DON JOSEGO • 

SPOTKANIE O PÓŁNOCY • ŚLADY WŁAMYWACZA 

 
Zastanawiało mnie, kto mógł się przedstawiać jako moja przyjaciółka? Luscinia? Raczej nie, 

ona przyszłaby do mnie i wprost o wszystkim powiedziała. W grę wchodziły AndŜela lub Sylwia. 
JeŜeli to była AndŜela, to mogłem spodziewać się pułapki zorganizowanej przez operatora. Mimo 
to postanowiłem udać się na to spotkanie. 

Przebrałem się i zszedłem do biblioteki w komnacie na prawo od sieni na parterze. Stały tam 

regały  z  ksiąŜkami,  opasłymi  tomami  i  księgami  kunsztownie  oprawionymi  w  skóry.  Był  to  zbiór 
ksiąŜek  pani  Joanny.  W  kącie  stał  biały  biec  kaflowy,  na  ścianach,  w  wolnych  miejscach  wisiały 
obrazy,  a  pośrodku  pomieszczenia  znajdowały  się  okrągły  stolik,  przykryty  grubą  narzutą,  i  dwa 
krzesła.  Oświetleniowiec  przesłonił  okno,  by  w  środku  było  trochę  ciemniej,  a  jednocześnie 
punktowe  światło  skierowano  na  moją  twarz.  Nie  musiałem  się  odzywać,  bo  aktor  dubbingujący 
mnie miał w tym czasie opowiadać o najeździe policji na karczmę i mojej pracy nad rękopisami w 
starej  bibliotece.  Byłem  przecieŜ  naukowcem  w  podróŜy,  który  przypadkiem  spotkał  sławnego 
gangstera. Cała moja gra ograniczała się do robienia mądrej miny i udawania, Ŝe studiuję kroniki i 
oglądam  jakieś  listy  spreparowane  przez  rekwizytora.  Po  godzinie  pracy  operatora  i 
oświetleniowców mogłem odpocząć. Na krześle obok mnie przysiadł się elegant ze scenariuszem w 
dłoni. 

-  Sceny  poznania  Carmen  nakręcimy  jutro  -  powiedział.  -  Pan  wie,  Ŝe  film  to  sztuka  iluzji, 

więc  teraz  przeniesiemy  się  na  koniec  opowieści.  Zagramy  scenę  w  straŜnicy,  gdzie  policjanci 
trzymają  schwytanego  don  Josego.  Pan  wcześniej  miał  przelotną  znajomość  z  Carmen,  która 
ukradła  panu  pewien  przedmiot  i  to  właśnie  jego  znaleziono  przy  bandycie.  Przy  okazji  wysłucha 
pan spowiedzi bandziora. 

Asystent  reŜysera  poprosił  nas,  byśmy  wyszli  z  biblioteki,  bo  teraz  miały  być  tu  kręcone 

ujęcia  tańczącej  AndŜeli,  której  osoba  podczas  mojej  pracy  cały  czas  tkwiła  mi  w  pamięci. 
Wykorzystałem okazję i zostałem w komnacie, by stojąc za operatorem przyjrzeć się dziewczynie. 
Chciałem wyczytać z jej spojrzeń, zachowania, czy to ona jest autorką tajemniczego zaproszenia na 
spotkanie. 

Noc  wykonała  swój  taniec,  który  później  miał  być  komputerowo  nałoŜony  na  ujęcia,  gdy 

studiowałem pisma w bibliotece. Obserwowałem jej zachowanie, ale ona albo była świetną aktorką, 
albo nie napisała listu do mnie. Wyglądała na całkowicie pochłoniętą tańcem. 

Po  kilkunastu  minutach  przeszedłem  do  kuchni,  która  teraz  zamieniła  się  w  obskurny 

posterunek  policji.  Statyści  grający  policjantów  byli  przebrani  w  wojskowe  mundury,  mieli  długą 
broń, a ich biurka przypominały bardziej stoły z niedojedzonym śniadaniem niŜ miejsce pracy. 

-  Chodzi  o  to,  aby  widzowi  dawkować  poczucie  grozy  -  tłumaczył  mi  elegant.  -  Najpierw 

jesteśmy  tu,  potem  schodzimy  do  ciemnej  celi,  gdzie  pogrąŜony  w  smutku  don  Jose  opowie  panu 
dramatyczną historię swej miłości do Carmen. 

Zająłem  się  studiowaniem  swojej  roli  i  po  kilkudziesięciu  minutach  rozpoczęły  się  zdjęcia. 

Wszedłem z dworu do posterunku. 

-  Dzień  dobry!  -  przywitałem  się  z  policjantami. Byli  to  adepci  jakiegoś  kółka  teatralnego  z 

Wrocławia.  Jeden  z  nich,  który  miał  na  rękawie  przyszyte  belki  świadczące  o  wyŜszym  stopniu, 

background image

68 

 

zdjął nogi z biurka. - Panowie mnie wzywali? 

-  Tak,  mamy  coś,  co  kiedyś  do  pana  naleŜało  -  odparł  dowódca  i  z  szuflady  wyjął  telefon 

komórkowy,  który  pierwszy  raz  widziałem  na  oczy.  Był  to  jakiś  nieznany  mi  model  z  aparatem 
fotograficznym, rozbudowaną klawiaturą, ekranikiem mieniącym się mnóstwem kolorów. 

- Jak to? - spytałem zaskoczony. 
-  No  tak,  wie  pan  przecieŜ,  ten  piękny  telefon  znają  wszystkie  dzieciaki  w  okolicy.  OtóŜ 

znalazł się, oddaję go panu. 

- To jest... - przerwałem nieco zakłopotany - właściwie go zgubiłem... 
- Miał to hultaj znany z tego, Ŝe dla błahostki potrafiłby zabić kaŜdego. Pana znajomi uznali 

juŜ pana za zmarłego, ale jak słyszałem pan zniknął na czas jakiś w bibliotece? 

- To prawda - przyznałem. 
-  I  niech  ktoś  teraz  powie,  Ŝe  nasza  policja  nie  potrafi  łapać  bandytów  -  z  dumą  oświadczył 

dowódca. 

- Wyznaję, Ŝe wolałbym raczej stracić ten telefon, niŜ musieć świadczyć przed sądem po to, 

aby  wyprawić  na  szubienicę  biednego  nieboraka,  zwłaszcza  Ŝe...  zwłaszcza...  -  szukałem 
odpowiednich słów. 

-  Nie  musi  pan  -  dowódca  machnął  ręką.  -  Ten  łobuz  juŜ  dość  narozrabiał,  Ŝe  starczyłoby 

odpowiednich  wyroków  na  tuzin  takich  jak  on.  Dałby  Bóg,  aby  on  tylko  kradł!  Ale  on  popełnił 
wiele morderstw, jedno okropniejsze od drugiego. 

- Jak się nazywa? 
- Znają go w okolicy pod mianem Jose Navarro, ale ma jeszcze inne przezwiska. MoŜe chce 

pan mu się przyjrzeć raz jeszcze? Pan jest naukowiec, to moŜe napisze jakiś artykuł na ten temat, i 
dobrze wspomni o policji, o naszym posterunku. 

- Oczywiście. 
- Młody! - dowódca krzyknął do jednego z posterunkowych. - Zaprowadź pana do celi! 

ś

ołnierz wstał, brzęknął pękiem kluczy i podszedł do drzwi prowadzących do piwnicy. 

- Stop! - krzyknął reŜyser. 
Jeszcze  kilka  razy  powtarzałem  pojedyncze  kwestie,  by  operator  mógł  nakręcić  moją 

rozmowę z dowódcą z róŜnych punktów widzenia. 

Następnie  kamera  ustawiła  się  za  moimi  plecami  i  kręcono  moje  zejście  do  piwnicy,  na 

wszelki wypadek trzy razy. Potem operator przeniósł się na dół i stamtąd nagrywał jak schodzimy z 
policjantem  do  celi.  Na  dole,  na  starym  sienniku  leŜał  Waldi,  ale  jakŜe  odmieniony. 
Charakteryzatorka nadała jego zdrowej, opalonej cerze ziemistą barwę. Jego ubranie, juŜ inne, było 
w opłakanym stanie, a on sam miał świeŜe blizny. Jego zazwyczaj starannie wymodelowane włosy 
znajdowały się teraz w nieładzie. 

Zrobiłem sobie krótką powtórkę roli, a potem rozległ się okrzyk reŜysera: „kręcimy!”. 
Przywitałem się z don Josem. 
-  Czy  moŜesz  wykupić  mszę  za  moją  duszę  i  raz  jeszcze,  za  mnie,  wypić  wino  w  karczmie 

,,Del Cuervo”? - poprosił mnie. 

- Tak - odpowiedziałem. 
- Czy moŜesz - dodał nieśmiało - zakupić i drugą, za osobę, która pana obraziła? 
- Oczywiście, ale nikt, o ile wiem, nie obraził mnie w tym kraju. 
Głos Waldiego zazwyczaj tętniący męską siłą teraz drŜał, a on sam uścisnął moją dłoń i tym 

gestem zmusił, bym przysiadł obok niego. 

background image

69 

 

-  Czy  mogę  pana  jeszcze  poprosić  o  jedną  usługę?...  Kiedy  będziesz  pan  wracał  do  swoich, 

moŜe będziesz przejeŜdŜał przez Navarrę, a w kaŜdym razie przez Vittorię, która leŜy niedaleko? 

- Mogę tamtędy jechać. 
- To ładne miasto... Dam panu ten medalik - pokazał mi srebrny medalik, który miał na szyi - 

zawiń go w papier i oddasz go lub kaŜesz oddać dobrej kobiecie, której adres ci dam. Powiesz jej, 

Ŝ

e umarłem, ale nie powiesz jej jak. To moja matka. 

- Czy to wszystko musiało się zdarzyć? 
- Musiało... - zapewnił don Jose. - Tak jest, gdy człowiek gna w zaślepieniu... 
Waldi  powiedział  to  tak,  Ŝe  mimo  woli  zebrały  mi  się  łzy,  które  jednak  powstrzymałem,  by 

nie wypłynęły na policzki. 

-  Brawo!  -  krzyknął  reŜyser.  -  Nie  musimy  robić  dubli.  Teraz  posiedźcie  chwilę  spokojnie, 

niech Zbyszek zrobi odjazd. 

Odjazd  polegał  na  tym,  Ŝe  kamera  wciąŜ  skierowana  na  nas  wolno  odjechała  wózkiem  po 

specjalnie  w  tym  celu  ułoŜonych  szynach  w  głąb  piwnicy.  Zrobiono  to  w  trzech  etapach,  Ŝeby 
technicy sprzątnęli tory, które mogły znaleźć się w kadrze. W tym momencie widzowie na ekranie 
mieli ujrzeć tylko nas dwóch w ciemnym tunelu i miała rozpocząć się opowieść don Josego. 

- Koniec na dziś - oznajmił asystent reŜysera. - Najpierw kolacja, potem sprzątanie. 
Nie poszedłem na wspólny posiłek ekipy, tylko powędrowałem do siebie. Wolałem po całym 

dniu  odpocząć  w  spokoju,  zdała  od  zgiełku.  Przy  stole  zastałem  Marcina,  który  jadł  chleb,  pił 
herbatę i oglądał album ze zdjęciami. 

- Cześć! - przywitałem go. - To twoje? - wskazałem na fotografie. 
- Tak, zebrało mnie na wspominki - odparł. 
- Mogę obejrzeć? 
- Proszę - przesunął album w moją stronę. 
Wyjąłem chleb, konserwę i grzałką zagotowałem wodę w kubku. Jedząc oglądałem uwaŜnie 

dzieła  Marcina.  Po  pierwsze  zadziwiło  mnie,  Ŝe  wszystkie  fotografie  były  czarno-białe,  a 
przewaŜały wśród nich portrety. Największe wraŜenie zrobił na mnie moŜe pięćdziesięcioletni pa-
sterz oparty na lasce, trzymający na rękach białą, dopiero co narodzoną owieczkę. 

- To pasterz z Himalajów - wyjaśnił Marcin widząc, Ŝe patrzę na tę fotografię. 
Gdzie indziej ogromne wraŜenie wywarł na mnie tybetański, kilkuletni chłopiec modlący się 

w klasztorze i patrząca prosto w obiektyw mała Kurdyjka, której twarz była bardzo dojrzała. 

-  W  Azji  dzieci  nie  mają  czasu  na  prawdziwe  dzieciństwo  -  stwierdził  Marcin.  -  Szybciej 

dojrzewają, szybko muszą zacząć pracować. Jak ci minął dzień? - zapytał, gdy zamknąłem album. 

Opowiedziałem mu o swojej pracy na planie filmowym. 
- I oni tak mogą nagrywać rwąc akcję? - dziwił się. - To musi aktorów wyrywać z rytmu. Nie 

potrafiłbym się wczuć w sytuację, która nastąpi po tej, którą bym nagrywał następnego dnia. 

- Film to sztuka iluzji - zacytowałem eleganta. 
- No tak. A co się stało z don Josem? 
- Zakochał się w Carmen i to był początek jego kłopotów. 
- Jak się zakochał? 
-  Wstąpił  do  wojska.  Uciekł  do  armii  po  tym,  jak  w  jakiejś  burdzie  przy  grze  w  karty  pobił 

chłopaka  z  gangu  z  innej  dzielnicy.  Bał  się  zemsty.  Pewnego  dnia  stojąc  na  warcie,  niedaleko 
fabryki cygar zobaczył dziewczyny wychodzące z pracy. Wśród nich była Carmen, która wzbudzała 
zainteresowanie  wszystkich  męŜczyzn,  oprócz  don  Josego,  który  wciąŜ  rozmyślał  o  swoim  domu. 

background image

70 

 

Carmen, jak to kobieta, zainteresowała się właśnie nim, który nie zachwycał się jej urodą - w tym 
momencie  wziąłem  „Carmen”  Prospera  Merimeego,  w  przekładzie  Tadeusza  śeleńskiego-Boya  i 
zacząłem dalej czytać opis Carmen. - Miała bardzo krótką, czerwoną spódnicę, poniŜej której widać 
było białe jedwabne pończochy, mocno dziurawe oraz maleńkie trzewiczki z czerwonego safianu, 
przymocowane wstąŜkami koloru płomienia. Rozchyliła mantylkę, tak aby pokazać ramiona i duŜy 
bukiet kasji sterczący zza koszuli. Miała teŜ kwiat kasji w kącie ust i szła kołysząc się w biodrach 
niby klacz z kordowiańskiej stadniny. 

- Czemu kordowiańskiej? 
- Bo akcja „Carmen” dzieje się w Hiszpanii - wytłumaczyłem. - Słyszałem, Ŝe filmowcy część 

zdjęć  chcą  kręcić  w  Głogowie  i  we  Wrocławiu.  To  będą  sceny  z  udziałem  Waldiego  i  Luscinii. 
Carmen  Ŝartobliwie  zagadnęła  Ŝołnierza  i  rzuciła  mu  kwiat  kasji.  Don  Jose  uczynił  pierwsze 
głupstwo  zachowując  kwiat.  Następnego  dnia  do  straŜnicy  wpadł  stróŜ  z  fabryki  mówiąc,  Ŝe  tam 
kobiety  pobiły  się  i  trzeba  aresztować  jedną  z  nich.  Do  zadania  tego  wyznaczono  don  Josego,  a 
aresztowaną  miała  być  Carmen.  Kobiety  pokłóciły  się  o  pieniądze  i  ranna  obraziła  Carmen 
nazywając  ją  „chrześniaczką  szatana”,  co  miało  być  obrazą  dla  Cyganki.  Ta  w  odwecie  ugodziła 
niewiastę.  Idąc  do  aresztu  don  Jose  pozwolił  uciec  Carmen,  bo  ta  udawała,  Ŝe  pochodzi  z  tych 
samych  okolic  co  on.  śołnierza  zdegradowano  i  wsadzono  do  karceru,  gdzie  Carmen  wysłała  mu 
chleb z piłką do metalu i złotą monetą. Te dwie rzeczy miały mu pomóc w ucieczce. 

- I uciekł? 
-  Nie,  don  Jose  był  człowiekiem  honoru  i  dezercję  uwaŜał  za  hańbę.  Po  wyjściu  postanowił 

oddać sztukę złota. Najpierw jednak postawiono go jak zwykłego szeregowca na warcie przy domu 
pułkownika,  gdzie  zobaczył,  Ŝe  Carmen  dobrze  się  bawi  w  towarzystwie  oficerów.  Wychodząc  z 
zabawy  Carmen  zaprosiła  go  na  schadzkę.  Po  warcie  don  Jose  pobiegł  na  umówione  miejsce  i 
razem  przechadzali  się  po  mieście.  Chciał  jej  oddać  pieniądze,  ale  ona  kupiła  za  nie  najlepsze 
frykasy,  a  potem  poszli  do  jakiegoś  domu,  gdzie  Carmen  spłaciła  swój  dług  wdzięczności.  Potem 
namawiała go, by porzucił słuŜbę, a gdy ten nie chciał zdezerterować, rozstali się. Kilka dni później 
don  Jose  stał  przy  murze  miasta,  w  miejscu  gdzie  przemytnicy  przenosili  swoje  towary.  Wtedy 
pojawiła  się  Carmen  proponując  pieniądze  w  zamian  za  przymknięcie  oka  na  transporty 
szmuglerów.  Gdy  Cyganka  postraszyła  go,  Ŝe  pójdzie  do  oficera  don  Josego  i  z  nim  się 
odpowiednio dogada, zazdrosny Ŝołnierz zgodził się przepuścić wszystkich.  I znowu po sprzeczce 
Carmen  okazała  mu  swą  wdzięczność.  Pewnego  dnia  w  miejscu  stałych  schadzek  Carmen  i  don 
Josego Cyganka pojawiła się w towarzystwie porucznika. Po kłótni don Jose zabił dowódcę i w ten 
sposób stał się banitą, przystał do przemytników i był czymś w rodzaju cygańskiego męŜa Carmen. 
Po kilku udanych wyprawach Carmen uwolniła swojego prawdziwego męŜa z więzienia. To Garcia, 
którego  gra  Jary.  Na  biwaku  w  górach  okazało  się,  Ŝe  za  bandą  rzezimieszków  podąŜa  pościg. 
Ostrzeliwana banda zaczęła uciekać i jeden z przemytników został ranny, tak Ŝe nie mógł chodzić. 
W  filmie  zagra  go  Klamka.  Don  Jose  chciał  go  nieść,  ale  Carmen  i  Garcia  kazali  go  porzucić, 
jednak  don  Jose  nie  uczynił  tego.  Gdy  w  pewnym  momencie  zmęczony  ułoŜył  go  na  skale, 
podszedł Garcia i zastrzelił biedaka. Elegant mówił mi, Ŝe te sceny zostaną rozbudowane, by Micha 
i Klamka trochę dłuŜej pograli. Z noweli wynika, Ŝe potem Carmen próbowała bandzie wystawić do 
złupienia  bogatego,  ale  i  odwaŜnego  Anglika.  Pierwszy  miał  go  zaatakować  Garcia,  który  mógł 
polec w tej walce. Gdy zaczajeni bandyci czekali na odpowiednią okazję do uderzenia, grali w karty 
i Garcia oszukiwał. Tak doszło do pojedynku na noŜe między Garcią i don Josem, który rzecz jasna 
wygrał nasz bohater. 

background image

71 

 

- I napadli na tego Anglika? 
- Tak. 
- Carmen i don Jose Ŝyli długo i szczęśliwie? 
- Nie. 
-  Po  kilku  kolejnych  udanych  napadach  don  Jose  wpadł  z  nową  bandą  w  zasadzkę  i  ledwo 

uszedł z Ŝyciem. Wtedy  postanowił odmienić swoje Ŝycie i uciec do Ameryki, ale Carmen znowu 
namówiła  go  do  powrotu  do  przemytu,  jednocześnie  spotykając  się  z  Łukaszem,  którego  zagra 
Micha. W oryginale był to pikador, a w filmie będzie to makler. W tym samym teŜ czasie spotkała 
narratora, czyli mnie. Jutro mamy  nagrywać te sceny. Potem Don Jose zabił i Łukasza, i Carmen, 
po czym zrozpaczony oddał się w ręce policji. 

- Smutna historia - stwierdził Marcin. 
- Tak, filmowcy ją jeszcze odpowiednio obudują, przystosują do współczesnych realiów i sam 

jestem ciekaw, co z tego wyniknie. 

Spojrzałem  na  zegarek.  Była  dwudziesta  pierwsza.  Marcin  poŜegnał  się  i  poszedł  spać,  a  ja 

wyjąłem komputer i zacząłem zastanawiać się nad rozwiązaniem zagadki. Mogli ją rozwiązać tylko 
zakochani patrzący na obrazy Prószyńskiego. Tylko czy ja w pojedynkę mogłem to uczynić? MoŜe 
rozwiązaniem  były  domalowane  na  obrazach  elementy,  a  więc  kościół  w  „Weselu  w Jaworowie”, 
jakaś  twierdza  w  „Chrystusie  w  domu  Marty  i  Marii”,  tajemnicze  znaki w  „Orgii  rzymskiej”  oraz 
złoty  pantofelek  i  dodatkowa  rzeźba  w  „Tańcu  pomiędzy  sztyletami”.  CóŜ  one  jednak  znaczyły? 
Kościół i twierdza mogły być rzeczywiście jakimiś wskazówkami, ale reszta? Chciałem raz jeszcze 
przyjrzeć  się  pozostałym  obrazom,  ale  wtedy  mnie  olśniło.  Kościół  na  wyspie  i  twierdza  to  są 
wskazówki dotyczące Głogowa! PrzecieŜ głogowska kolegiata stoi na Ostrowie Tumskim, a miasto 
dawniej  było  otoczone  murami  pruskiej  twierdzy!  Jak  Ŝałowałem,  Ŝe  nie  mogłem  nazajutrz 
pojechać do miasta, tylko musiałem występować w filmie. śałowałem teŜ, Ŝe gdy kręciliśmy sceny 
w  pałacu  w  Czernej,  nie  zwróciłem  uwagi,  gdzie  podziewa  się  i  co  robi  Jary,  mój  konkurent  do 
rozwiązania zagadki skarbu. 

Powoli  zbliŜała  się  północ,  więc  przygotowałem  się  do  wyjścia.  Zamknąłem  komputer  w 

skrzynce,  z  torby  wyjąłem  swój  strój  do  nocnych  przechadzek  i  kłąb  liny.  Wolałem  wymknąć  się 
oknem, niŜ naraŜać się na zauwaŜenie przez lokatorów piętra lub parteru. Skrzydła okien przeraźli-
wie  zaskrzypiały,  ale  miałem  nadzieję,  Ŝe  twardo  śpiący  Marcin  niczego  nie  usłyszy.  Linę 
przywiązałem  do  cięŜkiej  skrzyni,  wyszedłem  na  parapet,  rozejrzałem  się  i  szybko  zjechałem  na 
ziemię.  Przemknąłem  się  wzdłuŜ  muru,  a  potem  -  trzymając  siew  cieniu  wału 
przeciwpowodziowego  -  w  kierunku  mauzoleum.  Cały  czas  wypatrywałem  w  mroku  zaczajonych 
postaci. Miałem jeszcze pół godziny do umówionego spotkania, więc zakradłem się do mauzoleum, 
sprawdziłem,  czy  w  środku  nie  ma  nikogo  i  wymknąłem  się  na  zewnątrz.  Teraz  ostroŜnie,  nie 
robiąc hałasu dotarłem do domku na drzewie i tam czekałem na to, co się wydarzy. 

Wkrótce wskazówki mojego zegarka pokazały północ i nic się nie działo. Wpatrywałem się w 

drzwi budynku, spoglądałem na park i na zamknięte na noc okna pałacu. W pewnym momencie coś 
jasnego mignęło w wejściu do grobowca. Tam ktoś był! Wstrzymałem oddech i wytęŜałem wzrok. 
Tak, stała tam ubrana w coś jasnego postać. 

Zszedłem  z  drzewa  i  oglądając  się  na  boki  wszedłem  do  mauzoleum.  Czekała  tam  na  mnie 

Sylwia! Ubrana w samą tylko pidŜamę i kapcie. W ręku trzymała latarkę. 

- Jesteś - szepnęła. 
- Co się stało? - zapytałem. 

background image

72 

 

- Czemu jesteś taki nerwowy? - zaśmiała się dziewczyna widząc, Ŝe cały czas rozglądam się. 
- Wyznaczyłaś mi spotkanie o północy, zamiast porozmawiać ze mną w dzień. Nie rozumiem, 

po co te tajemnice? 

- Ze względu na Jarego. 
- Stało się coś złego? 
- Wiesz, Ŝe on spotyka się z AndŜelą? 
- Wiem. 
- Skąd? 
- Takich rzeczy się nie mówi, tak samo jak nie zdradza się przyjaciółki. 
- Ty, nie praw mi morałów! Jak nie chcesz gadać, to po co przyszedłeś? 
- Nie wiedziałem, kto napisał ten list. 
- Jak chcesz, to sobie pójdę - zrobiła ruch, jakby chciała zejść do dolnej kondygnacji. 
- Nie obraŜaj się, ale naprawdę nie wiem, o co ci chodzi? 
- Chciałam cię uprzedzić przed tą śpiewaczką. 
- Czemu? 
- Ona coś kombinuje z operatorem. 
-  Tak?  -  sytuacja  zaczynała  mnie  trochę  śmieszyć.  Dziewczyna  z  jakiegoś  powodu  uwaŜała, 

Ŝ

e  musi  mnie  ostrzec  przed  konkurentem,  o  którym  doskonale  wiedziałem,  Ŝe  będzie  chciał 

zagarnąć skarb. 

-  Ty  się  nie  śmiej!  Słyszałam,  jak  dziś  AndŜela  w  czasie  jednej  z  przerw  rozmawiała  ze 

Zbyszkiem. Miała do niego pretensje, Ŝe umawia się z Luscinią. 

W tym momencie poczułem się trochę głupio, bo wydawało mi się, Ŝe Luscinia po tej historii 

z zamknięciem nas w mauzoleum raczej nie darzy operatora sympatią. 

- A wiesz, co on jej odpowiedział? - kontynuowała Sylwia. 
Pokręciłem głową. 
-  śe  Luscinia  to  tylko  Carmen  i  prawdziwym  don Josem  nie  jest  Waldi. Myślę,  Ŝe  to  ciebie 

miał na myśli. 

- Dziękuję za ostrzeŜenie, ale czemu donosisz mi na swoją koleŜankę? 
- Bo nie lubię, Ŝe tak ze wszystkimi coś kręci. Jary proponuje jej przyłączenie się do swojej 

nowej kapeli, operator czaruje karierą filmową, a Klamka szaleje z zazdrości. 

- śal ci go? 
- Jasne, to przecieŜ kumpel. 
- A Micha wie o tym wszystkim? 
-  Co  ty,  zaraz  wszystko  wypaplałby  Klamce,  bo  oni  trzymają  sztamę.  UwaŜają,  Ŝe  to  jest 

najwaŜniejsze i pewnie spraliby Jarego i tego Zbyszka. 

- Chyba nie ma sensu tłuc się z kimś, skoro AndŜela jest prawie dorosła i sama sobie wybiera 

towarzystwo? 

- Niby tak, ale trzeba mieć jakieś zasady! Jak ma dość Klamki, to by mu o tym powiedziała, a 

nie tak, okrakiem na barykadzie. 

- Ładne mi zasady, Ŝe konflikt rozwiązujecie pięściami. 
-  Takie  Ŝycie  -  stwierdziła  dziewczyna  robiąc  śmiertelnie  powaŜną  minę.  -  Jak  jeszcze  będę 

coś miała, to wyślę ci SMS-a. Jaki masz numer komórki? 

Sylwia  w  tym  momencie  wyjęła  z  kieszonki  telefon.  Na  nocną  wyprawę  wybrała  się  w 

pidŜamie  i  kapciach,  nie  zapomniała  zabrać  latarki,  ale  wzięła  teŜ  telefon  komórkowy.  Szybko 

background image

73 

 

podałem jej numer, który ona zapisała w pamięci aparatu. 

- Leć, ty pierwszy - powiedziała. 
Wymknąłem  się  z  mauzoleum,  ale  zaraz  zaczaiłem  się  pod  murem.  Chciałem  zobaczyć, 

którędy  Sylwia  wejdzie  do  pałacu  i  posłuchać,  czy  nie  będzie  komuś  relacjonowała  przebiegu 
spotkania. Mogła być przecieŜ nasłana przez swoich kumpli, AndŜelę albo jeszcze kogoś. 

Czekałem kwadrans, ale ona nie szła przez park. Wróciłem do grobowca. Sylwii juŜ tam nie 

było.  Pobiegłem  w  kierunku  parku,  do  swojej  liny.  Gdy  wchodziłem  po  niej,  w  łazience  zabłysło 

ś

wiatło i na moment przez górną  część okna widziałem Sylwię. Myła brudne ręce. Błyskawicznie 

wdrapałem się do pokoju, ostroŜnie zamknąłem okno, rozebrałem się, schowałem ubranie i linę do 
torby,  a  potem  próbowałem  zasnąć.  Cały  czas  myślałem,  jak  dziewczyna  dostała  się  do  pałacu? 
Przychodziło  mi  do  głowy  tylko  jedno  rozwiązanie:  tajne  przejście  z  mauzoleum.  Przypomniałem 
sobie  kłębki  kurzu  we  włosach  AndŜeli,  gdy  ta  nagle  zniknęła  z  operatorem  we  wnętrzu 
mauzoleum. Dziewczyna idąc korytarzem pobrudziła sobie włosy. Podobnie pewnie było z Sylwią, 
która musiała umyć dłonie. A więc operator i dziewczyny znali tajemnicę grobowca. Kto wie, moŜe 
znała  ją  i  Luscinia?  MoŜe  przejście  prowadziło  z  celi,  gdzie  znaleźliśmy  szczątki  Anny,  a 

ś

piewaczka udawała, Ŝe nie wie jak wyjść? Musiałem nazajutrz znaleźć czas, by zbadać to miejsce. 

Rano obudziłem się z bólem głowy. Miałem męczące sny związane z nadmiarem kłębiących 

się wokół mnie tajemnic. Nim otworzyłem oczy, do pokoju wszedł elegant niosąc śniadanie. 

- Dzień dobry, jak się spało?-zapytał mnie promiennie uśmiechając się. 
- Śniły mi się tajne przejścia - odparłem. 
- O, w pałacu mamy przecieŜ jedno. 
Z wraŜenia o mało nie wylałem herbaty. 
- Tak? Gdzie? - byłem zdumiony. 
-  Z  piętra  do  apartamentów  pani  Joanny,  zapomniał  pan  o  nim?  To,  w  którym  znaleziono 

obrazy. 

Rzeczywiście  zapomniałem  o  tym  przejściu  z  przedsionka  pokoju  operatora.  Szkoda,  Ŝe 

wcześniej nie pomyślałem o tym oczywistym rozwiązaniu problemu, jak dostać się do sypialni pani 
Joanny, a przede wszystkim do notesu, który złodziej dwa razy próbował ukraść. 

- Jakoś wyleciało mi to z głowy - tłumaczyłem się. 
- Teraz proszę spokojnie zjeść i przygotować się  na spotkanie z  Luscinią. Dziś skończy pan 

grać, ale to moŜe być początek pana kariery, bo chyba pana praca nie jest szczytem pana marzeń? 

- Jest - odpowiedziałem. 
- No, to chyba jest pan szczęśliwym człowiekiem. 
- Jestem, tylko teraz mam wyrzuty sumienia, Ŝe bawię się w aktorstwo zamiast pracować. 
-  AleŜ  proszę  nie  mieć  Ŝadnych  obiekcji.  W  końcu  film  to  teŜ  sztuka,  więc  pozostaje  pan 

wciąŜ w kręgu zainteresowań pana resortu. 

- No tak - przyznałem śmiejąc się. 
Podczas  śniadania  przejrzałem  scenariusz.  Było  tu  więcej  kwestii  mówionych,  ale 

spodziewałem  się,  Ŝe  gdzieś  po  obiedzie  skończę  pracę.  Cały  czas  słyszałem  odgłosy  stukania, 
dźwięki  pracujących  pił  dobiegające  z  góry.  Zastanawiało  mnie,  co  się  tam  dzieje.  Ubrałem  się  i 
wyszedłem  z  pokoju.  Klatką  schodową  w  wieŜy  nieustannie,  w  górę  i  w  dół,  chodzili  technicy 
niosący  jakieś  deski,  kable,  meble.  Domyślałem  się,  Ŝe  na  strychu  powstawała  scenografia  do 
kolejnych  zdjęć.  Zszedłem  do  łazienki,  klatką  schodową  z  metalowymi  schodami,  i  zajrzałem  do 
sali kominkowej. śyczyłem „smacznego” jedzącym filmowcom, a tak naprawdę sprawdzałem, czy 

background image

74 

 

operator  jest  na  dole.  Był  i  Ŝywo  o  czymś  rozprawiał  z  reŜyserem.  Ucieszył  mnie  ten  widok  i  po 
porannej toalecie pobiegłem na górę do przedsionka pokoju operatora. Miałem ze sobą moją małą 
latarkę i szkło powiększające. Oglądałem zamek w drzwiach zamykających tajne przejście. ŚwieŜe 
rysy na metalowych częściach świadczyły o tym, Ŝe ktoś otwierał je z duŜą wprawą posługując się 
wytrychem. 

- Co ty tu robisz? - aŜ podskoczyłem z wraŜenia słysząc za sobą czyjś głos. 
To była Luscinia, która przyglądała mi się z wielką uwagą. 

background image

75 

 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY 

CARMEN NAD BRZEGIEM ODRY • WYCIECZKA DO ZABYTKÓW GŁOGOWA • 

PAMIĄTKOWA TABLICA • CZY JESTEM BELFREM? • PODPOWIEDZ MARCINA 

 
Powoli wyprostowałem się szukając w myślach wiarygodnie brzmiącego powodu, dla którego 

oglądałem drzwi do tajnego przejścia.  śycie nauczyło mnie, Ŝe kaŜde kłamstwo ma krótkie nogi i 
najprościej mówić prawdę. 

- Sprawdzałem, czy nikt nie korzystał z tego korytarza - powiedziałem. 
- Czemu cię to interesuje? - zapytała Luscinia. 
-  Podejrzewam,  Ŝe  tędy  przechodził  włamywacz,  który  chciał  ukraść  z  pokoju  pani  Joanny 

notes z notatkami Prószyńskiego. 

- I co? 
- Wchodził właśnie tędy. Na zamku widać ślady otwierania go wytrychem. 
- Jesteś specjalistą od włamań? - powątpiewała artystka. 
- W pewnym sensie tak. Moja praca w ministerstwie polega między innymi na sprawdzaniu 

zabezpieczeń  prywatnych  kolekcji  i  muzeów.  Nie  raz  widziałem,  jak  wygląda  zamek  po  otwarciu 
go wytrychem. 

Luscinia  obejrzała  się  za  siebie.  Nagle  przytuliła  się  do  mnie,  rękoma  obejmując  mnie  za 

szyję. 

- Ktoś idzie - szepnęła mi do ucha. 
Klatką schodową obok kuchni wspinali się reŜyser, elegant i operator. Na nasz widok zrobili 

kwaśne miny, a Luscinia gwałtownie odskoczyła ode mnie. 

- Pokazywałam Pawłowi... - zaczęła kłamać. 
- Idź się przebrać - przerwał jej reŜyser. - Ty teŜ! - krzyknął na mnie. 
Poczułem się jak uczniak złapany przez rodziców na skradzionych ukradkiem pocałunkach z 

pierwszą  szkolną  miłością.  Poszedłem  do  swojego  pokoju,  gdzie  załoŜyłem  zestaw  „ubrania 
podróŜniczego”  dostarczony  jeszcze  wczoraj  przez  panią  kostiumograf.  Były  to  fabrycznie  nowe 
rzeczy,  podobne  w  stylu  do  tych,  które  miał  wczoraj  na  sobie  Waldi.  Zastanawiałem  się,  czy  nie 
będę  w  związku  z  tym  wyglądał  jak  jego  kalka,  ale  on  przecieŜ  był  zabójczo  przystojny  i  był 
gwiazdą. Chciałem mieć jak najszybciej za sobą ten filmowy epizod i zająć się zagadką. 

Wyszedłem  przed  pałac,  gdzie  czekał  mikrobus,  który  miał  przewieźć  na  plan  Luscinię, 

Waldiego, reŜysera, eleganta i mnie. Jechaliśmy nad Odrę, gdzie operator wypatrzył dobry plener. 
W samochodzie pan Bogumił przysiadł się do mnie. 

- Panie Pawle... - zrobił pauzę - dziś pozna pan Carmen. Wiemy, Ŝe doskonale pan ją zna... 
- Proszę bez prywatnych insynuacji - Luscinia próbowała zaŜartować. 
-  W  filmie  zrobimy  tak,  Ŝe  po  pracy  w  bibliotece  wybrał  się  pan  na  spacer  nad  rzekę  - 

kontynuował  elegant.  -  Specjalnymi  filtrami  w  obiektywie  kamery  zamienimy  ranek  w  wieczór. 
Mamy mało czasu, nim słońce zacznie mocno palić, więc w pierwszych ujęciach musi się pan sku-
pić... 

Po półgodzinie wędrowałem wzdłuŜ Odry z rękoma w kieszeniach spoglądając z uśmiechem 

na ogniska, przy których bawiła się młodzieŜ, wynajęci młodzi adepci sztuki aktorskiej. Zgodnie ze 
scenariuszem  usiadłem  na  brzegu  i  zapaliłem  cygaro.  W  tle  trwała  zabawa  i  wtedy  pojawiła  się 
Carmen.  We  włosy  miała  wpięte  kwiaty  jaśminu,  które  odurzająco  pachniały,  juŜ  na  planie 

background image

76 

 

przebrała  się  w  kostium  filmowy,  czyli  krótkie  i  obcisłe  szorty  i  skąpą  czarną  bluzeczkę  na 
ramiączkach,  z  najwyŜej  dziesięcioma  centymetrami  materiału  między  dekoltem  a  odsłoniętym 
brzuchem. Nie było wcale ciepło, ale posmarowano ją jakaś maścią rozgrzewającą, Ŝeby nie czuła 
chłodu. Na nogach miała jedynie klapki.  Usiadła obok mnie. Przez grzeczność chciałem wyrzucić 
cuchnące cygaro, ale ona zatrzymała mnie gestem. 

- MoŜe masz papierosa? - zapytała. 
Oczywiście,  Ŝe  miałem  wciśniętą  przez  rekwizytom  paczkę.  Poczęstowała  się  i  paląc 

rozmawialiśmy. 

- Czemu męŜczyzna o tej porze jest w takim miejscu sam? - zagadnęła mnie. 
- Powinienem się czegoś tu obawiać? 
- Chodzi mi o towarzystwo dziewczyny. Pewnie nie jesteś stąd? 
- Nie. 
- Z daleka? - uśmiechnęła się porozumiewawczo. 
- Tak. A ty jesteś stąd? 
- I tak, i nie. Czasami czuję się tak, jakby cały świat leŜał u mych stóp, a niekiedy boję się, Ŝe 

chce mnie zmiaŜdŜyć. 

- MoŜe za duŜo chcesz od niego brać? Czasami trzeba teŜ coś dać, bezinteresownie. 
- I ty tak potrafisz? 
- Staram się. 
- A co w tej chwili chciałbyś dać światu? 
- Twoje zdjęcie. 
- Jesteś fotografem? 
- Nie, czasami pisuję artykuły i sam robię do nich zdjęcia. 
- Nie masz przy sobie aparatu. 
- To mi wystarczy - powiedziałem wyjmując telefon komórkowy. Miałem wraŜenie, Ŝe gram 

w reklamówce i nagle, roześmiałem się. 

- Stop! Co jest?! - wrzasnął reŜyser. 
- Trzeba zmienić dialog - wyjaśniłem. - PrzecieŜ to jest reklama jakiegoś tam telefonu, a na to 

się nie zgadzam. 

- Co ty pleciesz? - dziwił się reŜyser. 
-  Paweł  ma  rację  -  wtrąciła  się  Luscinia.  -  Jest  taka  niezbyt  inteligentna  reklama  jakiejś 

tabletki na kłopoty z Ŝołądkiem. Facet siedzi z kobietą w restauracji i prosi kelnera o miętę. Babka 
pyta: „Zgaga?”, a facet z powaŜną miną odpowiada: „Nie, ja lubię miętę”. 

-  To  co  szanowny  gwiazdor  Paweł  Daniec  gotów  jest  powiedzieć  na  temat  tego  telefonu?  - 

pytał wściekły reŜyser. 

- „Spróbuję tym”. 
ReŜyser drapał się po głowie, konsultował z elegantem i operatorem. 
- Dobra, mów co chcesz - machnął ręką. 
Powtórzyliśmy  ostatnie  trzy  kwestie  i  wyjąłem  telefon,  zrobiłem  zdjęcie  Carmen,  ale  gdy 

próbowałem schować aparat do kieszeni, ona zaczęła go oglądać jak dziecko nową zabawkę. 

- A co mi dasz bezinteresownie? - zapytała Carmen oddając gadŜet. 
- Mogę zaprosić cię na kolację. 
- Bądź za godzinę na rynku... 
Teraz  nastąpiło  cięcie.  Następną  scenę,  spotkania  na  rynku  we  Wrocławiu,  miano  kręcić  z 

background image

77 

 

daleka, by nie było widać, Ŝe po nadodrzańskich bulwarach spaceruje z Carmen jakiś młody aktor, a 
nie  ja.  Po  kolacji  Carmen  miała  namówić  mnie  na  wróŜby  w  jej  domu.  I  teraz  ekipa  filmowa 
przenosiła  się  do  pałacu,  gdzie  na  strychu  przygotowano  dekorację  przedstawiającą  wnętrze 
kryjówki Carmen. Luscinia przebrała się, zdejmując filmowy kostium, wsiedliśmy do mikrobusu i 
pojechaliśmy do Czernej. 

ZbliŜało  się  południe,  gdyśmy  z  Luscinia  trzymając  się  za  ręce  wspinali  się  po  schodach 

prowadzących  na  strych,  a  przed  nami  podąŜał  operator.  Rozpoczynaliśmy  ujęcie  po  przejściu 
zaledwie kilku schodków. 

Strych wyglądał imponująco ze swymi grubymi belkami, zapachem wielowiekowego kurzu i 

wielkim  mechanizmem  starego  kołowrotu,  którym  kiedyś  tu  wciągano  towary  i  worki  ze  zboŜem. 
Pośrodku  tego  rusztowania  wybudowano  wnętrze  chaty  wynajmowanej  przez  Carmen.  Pośród 
trzech  ścian  było  wielkie  łoŜe,  kufry,  szafa,  stół  z  dwoma  krzesłami  i  „kącik  toaletowy”  z 
umywalką i lustrem za parawanem. 

Weszliśmy do pokoju i Carmen najpierw przebrała się za parawanem w „strój do wróŜenia”, 

bardziej  przypominający  ten,  z  jakim  kojarzą  się  nam  Cyganki.  Z  kufra  wyjęła  karty  i  zaprosiła 
mnie do stolika. 

- MoŜe zrobisz mi zdjęcie, jak ci wróŜę? - zaproponowała. 
- Z ochotą - wyjąłem telefon i w tej chwili do pomieszczenia wszedł ktoś ubrany na czarno, w 

kominiarce. 

- Kto to? - zapytał nowo przybyły. 
-  Payllo  -  co  w  narzeczu  cygańskim  oznaczało  człowieka  białego.  Zerwałem  się  z  miejsca, 

aby bronić się przed ewentualnym atakiem. 

- On zdjął kominiarkę i naszym oczom ukazał się don Jose, czyli Waldi. 
- To ty? - zapytał z niedowierzaniem. 
- Jeszcze cię nie schwytano? - zadrwiłem. 
W  tym  momencie  Luscinia  wydobyła  z  siebie  potok  słów,  które  pochodziły  chyba  z  języka 

Romów. Przy okazji wykonała wymowny gest podrzynania gardła, co miało sugerować widzom, Ŝe 
po  przepowiedzeniu  mi  samych  pomyślnych  zdarzeń  chciała  mnie  zamordować.  Don  Jose 
odpowiedział  jej  coś,  a  potem  ona  obraŜona  usiadła  na  łóŜku,  zaś  don  Jose  wyprowadził  mnie  za 
drzwi. 

Zrobiliśmy  jeszcze  kilka  dokrętek  i  zdjęcia  przeniosły  się  do  wielkiej  konstrukcji  obok 

„pokoju Carmen”, gdzie na rusztowaniu rozwieszono jakiś specjalny, niebieski materiał. Słyszałem, 

Ŝ

e w telewizji coś takiego nazywa się blue boxem. Aktorzy występujący w takim miejscu mogli być 

dzięki specjalnym komputerowym technikom przeniesieni w dowolne miejsce. Tu mieliśmy iść po 
ruchomych  bieŜniach  wykorzystywanych  do  symulowania  biegu  w  nowoczesnych  klubach 
sportowych.  Nam  ustawiono  taśmę  na  wolny  chód  i  tak  mieliśmy  maszerować,  a  potem  w  studiu 
miano dodać nam plenery wrocławskiej Starówki. Szliśmy w milczeniu kilka minut. 

- WciąŜ prosto, a dojdziesz do mostu - powiedział Waldi na znak dany przez reŜysera. 
Jak  juŜ  wspominałem,  scena  ta  miała  być  w  filmie  wcześniej,  nim  spotkałem  don  Josego  w 

celi  i  opowiedział  mi  o  losach  swojej  miłości  do  Carmen.  Dla  mnie  najwaŜniejsze  było  to,  Ŝe 
wreszcie  byłem  wolny.  Koniec  mej  pracy  w  filmie  nagrodzono  oklaskami,  a  ja  odpowiedziałem 
ukłonami.  Uścisnąłem  dłonie  wszystkim  obecnym  na  planie  i  czym  prędzej  zbiegłem  do  swojego 
pokoju.  Nawet  nie  chciałem  czekać  na  obiad.  Spakowałem  do  torby  potrzebne  mi  rzeczy  i 
wyszedłem do wehikułu. Przy bramie wyjazdowej zatrzymali mnie młodzi przyjaciele Jarego. 

background image

78 

 

- Dokąd jedziesz? - zapytał mnie Micha. 
- Do Głogowa, na wycieczkę - odpowiedziałem. 
- Zabierzesz nas ze sobą? 
-  CóŜ  mogłem  zrobić,  zgodziłem  się,  a  oni  wsiedli  do  wehikułu  i  zaczęli  podziwiać  jego 

wnętrze. 

- Powiedz, skąd go wytrzasnąłeś? - wypytywał mnie Micha. 
- Ze złomowiska - Ŝartowałem. 
- Sam go składałeś? 
- Nie, zrobił to znajomy mechanik. 
- Po co ci tyle zegarów? 
- Bo to skomplikowany mechanizm. 
Zacząłem  im  opowiadać  o  sposobie  zmiany  biegów  i  chłopcy  przyzwyczajeni  do  prostej 

konstrukcji volkswagenów pogubili się. 

- Nie lepiej było kupić jakieś małego fiata?- dopytywała się AndŜela. - Jechałby z taką samą 

zawrotną prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a paliłby mniej paliwa niŜ ta landara. 

Stosowałem  metodę  mojego  szefa,  Pana  Samochodzika,  który  swoim  wehikułem  zdolnym 

błyskawicznie  rozpędzić  się  do  prędkości  dwustu  kilometrów  na  godzinę  zawsze  jeździł  wolno. 
Wolna jazda trochę denerwowała młodych ludzi. 

-  Normalnie  na  trasie  jadę  osiemdziesiątką  -  odpowiedziałem.  -  Jestem  odpowiedzialnym 

kierowcą, więc nie bawię się w rajdy, a poza tym to tylko wycieczka. 

- Ja swoim golfiakem wyciągnąłem sto pięćdziesiąt - pochwalił się Micha. 
- Szalona jazda, speed, ma siostro, jedźmy dziś raczej ostro - zrymował Klamka. 
-  Wiesz,  Ŝe  brawura  młodych  kierowców  i  nadmierna  prędkość  jest  częstą  przyczyną 

wypadków? - pouczyłem go. 

- Powinieneś być nauczycielem - stwierdziła AndŜela. 
- Nie miałbym anielskiej cierpliwości - roześmiałem się. 
Powoli dojechaliśmy do Głogowa. 
-  Chcecie  zwiedzić  zamek?  -  proponowałem  młodzieŜy  chcąc  w  samotności  zwiedzić 

kolegiatę. 

- A ty, w które miejsce jedziesz? - zapytała AndŜela. 
- Do kolegiaty. 
- Jedźmy tam - stwierdził Micha. - MoŜe przy okazji zostaniesz naszym przewodnikiem? 
Pozostało mi jedynie pogodzić się z ich towarzystwem, chociaŜ szczególnie nie na rękę była 

mi obecność AndŜeli, która mogła mnie przecieŜ szpiegować, a potem wszystko przekazać Jaremu 
lub operatorowi. 

Zaparkowałem  wehikuł  na  Ostrowie  Tumskim,  przy  jakiejś  szkole  i  poprowadziłem 

wycieczkę  do  odbudowywanej  po  zniszczeniach  ostatniej  wojny  kolegiaty.  Kapituła  głogowska 
według tradycji została załoŜona w czasach Bolesława Krzywoustego. Prawdopodobnie w miejscu 
obecnej świątyni stały wcześniej dwie inne, romańskie budowle, a w jednej z nich, według relacji 
Galla  Anonima,  mieszkańcy  modlili  się  podczas  sławnego  oblęŜenia  w  1109  roku.  Około  połowy 
XIII  wieku  miała  charakter  późnoromańskiej  bazyliki  trzynawowej.  Pozostałościami  z  tamtego 
okresu  są  boczne  ściany  prezbiterium  i  półkolumny  arkady  tęczowej.  Na  początku  XV  wieku 

ś

wiątynię  przebudowano,  nadając  jej  gotycki  charakter.  W  końcu  XVI  wieku  wzmocniono  ściany 

zakrystii i małego chóru. Obecną wieŜę wzniesiono w pierwszej połowie XLX wieku po zawaleniu 

background image

79 

 

się poprzedniej. WieŜę łączy z kościołem galeria, na którą wchodzi się z chóru, gdzie moŜna dostać 
się  po  schodkach  w  północnym  naroŜniku  kolegiaty.  My  weszliśmy  do  remontowanej  budowli 
przez  drzwi  w  północnej  ścianie.  Wnętrze  hali  było  wysprzątane,  ale  nie  było  tam  wyposaŜenia, 
zniszczonego  podczas  działań  wojennych.  Wstawiono  nowe  witraŜe,  wyremontowano  dach, 
odsłonięto  wejścia  do  krypty.  Zapytaliśmy  robotników,  czy  moŜemy  zwiedzić  świątynię.  Nie  byli 
zajęci pracami na wysokości, więc pozwolili nam obejrzeć co nas interesuje. 

Młodzi  ludzi  zaciągnęli  mnie  najpierw  do  podziemi,  gdzie  mogliśmy  obejrzeć  zarysy 

fundamentów  romańskiego  kościoła.  Potem  wszyscy  rozeszliśmy  się  po  kościele.  Wykorzystując, 

Ŝ

e młodzieŜ udała się w okolice dawnego ołtarza, przeskoczyłem barierki i wdrapałem się na chór, 

a  stamtąd  wąskim  przejściem  po  schodach  na  galerię  i  do  wieŜy.  Czułem  się  prawie  jak  na 

ś

redniowiecznym  zamku,  ale  nie  zauwaŜyłem  niczego,  co  mogło  być  związane  z  zagadką. 

Usiadłem  na  moment  na  drewnianych  schodkach  w  wieŜy  i  zastanawiałem  się,  jakie  przesłanie 
próbował  przekazać  Prószyński  domalowując  na  obrazie  „Wesele  w  Jaworowie”  kościół  podobny 
do głogowskiej kolegiaty, ale nic mi nie przychodziło do głowy. 

-  Nad  czym  tak  dumasz?  -  zapytała  mnie  AndŜela,  która  niespodziewanie  zakradła  się  do 

wieŜy. 

- Nad niczym waŜnym - odpowiedziałem. - Chodźmy, bo nas ktoś jeszcze stąd przegoni. 
Wróciliśmy do reszty wycieczki i razem wyszliśmy z kolegiaty. 
- A teraz dokąd? - interesował się Micha. 
- Do fortu Malakoff - wyjaśniłem. 
Wróciliśmy  nad  Odrę,  skręciliśmy  w  prawo  i  wzdłuŜ  jej  lewego  brzegu  maszerowaliśmy 

ś

cieŜką  na  zachód.  Przeszliśmy  przez  tory  kolejowe  i  z  dala  widzieliśmy  przysadzistą  sylwetkę 

wieŜy. 

- Wygląda groźnie i tajemniczo - ocenił Micha. 
Pierwszy pobiegł obejrzeć obiekt. Wkrótce i my weszliśmy do środka. 
- Co tu było? - spytał Micha. 
-  To  była  wieŜa  artyleryjska  twierdzy  Głogów  -  tłumaczyłem  młodzieŜy.  -  Pomysł 

wybudowania twierdzy w Głogowie zgłosił austriacki gubernator i około 1640 roku miała dziewięć 
bastionów  połączonych  wałami.  Od  1632  do  1642  roku  fortecę  zajmowali  kolejno  Sasi,  Szwedzi, 
Brandenburczycy i ponownie Szwedzi. W czasie wojny śląskiej Prusacy opanowali miasto w 1741 
roku  i  to  oni  rozbudowali  twierdzę,  oskarpowali  ziemne  umocnienia  cegłami,  wybudowali  w 
naroŜnikach  kawaliery.  W  1806  roku  po  miesięcznym  oblęŜeniu  twierdza  została  zdobyta  przez 
wojska francuskie. O wiele gorsze było następne, prowadzone przez wojska rosyjskie i pruskie na 
przełomie  1813/1814  roku,  które  zakończyło  się  podpisaniem  przez  Francuzów  kapitulacji  10 
kwietnia 1814 roku. Obrońcy byli w tak tragicznej sytuacji, Ŝe z głodu zjadano psy, koty i szczury. 
W 1902 roku władze miejskie otrzymały zgodę na likwidację warowni i rozbudowę miasta poza jej 
mury.  Ta  wieŜa  artyleryjska  to  jedna  z  nielicznych  dobrze  zachowanych  pozostałości  dawnych 
fortyfikacji. Jak widzicie, ma ona dwa piętra i jedno podziemne słuŜące jako prochownia. Zadaniem 
tego obiektu leŜącego u zbiegu Starej Odry i Odry była obrona miasta od północy i zabezpieczenie 
rzeki przed sforsowaniem. 

- A czemu tu przyszedłeś? - dopytywała się AndŜela. 
-  Pytasz,  bo  chcesz  wiedzieć,  czy  to  ma  jakiś  związek  z  zagadką  Prószyńskiego?  - 

uśmiechnąłem  się.  -  Wydaje  się,  Ŝe  ma,  a  jaki,  to  sami  pomyślcie.  PrzecieŜ  naleŜycie  do 
konkurencyjnego  zespołu  poszukiwawczego,  więc  nie  mogę  wam  zdradzić  wszystkich  tajemnic. 

background image

80 

 

MoŜe teŜ być tak, Ŝe moje przypuszczenia są fałszywe... Idziecie ze mną dalej? 

- Idziemy - stwierdził Micha. 
Nim wyszliśmy, jeszcze raz obejrzeliśmy wnętrze fortyfikacji. WieŜa miała około dwudziestu 

metrów  średnicy.  W  środku,  w  cylindrycznej  mini-wieŜy  znajdowała  się  klatka  schodowa. 
Sklepienie parteru i podłoga piętra zawaliły się. Moją uwagę zwróciły dwa pomieszczenia bojowe 
po  obu  stronach  wejścia  i  strzelnice  nawet  w  klatce  schodowej,  co  sugerowało,  Ŝe  zakładano,  iŜ 
obrońcy będą walczyć nawet wtedy, gdy wróg znajdzie się bezpośrednio koło wieŜy lub nawet w jej 
wnętrzu. 

Wróciliśmy  do  wehikułu  i  przejechaliśmy  nim  na  południowy  brzeg  Odry.  Zaparkowałem 

auto  na  strzeŜonym  parkingu  przed  duŜym  hotelem  i  przeszliśmy  w  kierunku  odbudowanej 
głogowskiej  Starówki.  Przy  dawnych  murach  miejskich  skręciłem  w  prawo  do  fosy  twierdzy 
głogowskiej. Gdy byliśmy na wysokości sądu, po lewej stronie ujrzeliśmy niewielki skwerek. 

-  Chodźcie,  coś  wam  pokaŜę  -  wskazałem  na  tablicę  wmurowaną  w  ścianę  fosy.  -  Po 

oblęŜeniu  w  1814  roku  wszystkie  mosty  i  bramy  twierdzy  były  zniszczone,  więc  by  kapitulujące 
wojsko  francuskie  wyszło,  trzeba  było  zbudować  specjalny  most.  Mniej  więcej  na  wysokości,  na 
jakiej  się  znajdował,  wmurowano  tablicę  z  pamiątkowym  napisem:  „Dnia  17  kwietnia  1814  roku 
wymaszerował  przez  to  przejście  garnizon  francuski  pod  wodzą  swojego  komendanta,  generała 
dywizji  barona  Laplane  w  sile  1800  ludzi,  na  stokach  wałów  złoŜył  broń  i  został  wzięty  do 
niewoli”. 

Gdy  szliśmy  dalej,  pokazałem  młodzieŜy  zamurowane  wejścia  do  kazamat  i  korytarzy 

kontrminowych  słuŜących  do  podkładania  ładunków  wybuchowych  pod  umocnienia  oblegającego 
nieprzyjaciela i jego podkopy. Potem wspięliśmy się po schodach i doszliśmy do ruin kościoła pod 
wezwaniem  świętego  Mikołaja.  Najpierw  w  tym  miejscu  zbudowano  bazylikę  romańską,  ale 
spłonęła ona pod koniec XIII wieku i w jej miejsce wzniesiono nową gotycką świątynię - bazylikę o 
czteroprzęsłowym  korpusie  nawowym  i  czteroprzęsłowym  prezbiterium.  Później  wielokrotnie 
ulegała  ona  spaleniu  i  w  końcu  zniszczono  ją  podczas  drugiej  Wojny  światowej.  Cenne 
wyposaŜenie spaliło się lub zaginęło po wojnie. 

-  Nie  spodziewałem  się,  Ŝe  gdzieś  w  Polsce,  w  centrum  miasta  moŜna  znaleźć  takie  ruiny  - 

dziwiła się Sylwia. 

-  A  byłaś  na  podwórku  mojej  kamienicy?  -  zapytał  Micha.  -  Byłaś  i  widziałaś.  Tu 

przynajmniej coś próbują odbudować - wskazał na odnowiony budynek ratusza i ładne kamieniczki. 
-  Czasami  wydaje  mi  się,  Ŝe  państwo  tylko  czeka,  by  wyburzyć  nasz  dom,  jak  wszyscy  jego 
mieszkańcy umrą; mówię ci, beznadzieja. 

Nie weszliśmy do kościoła ogrodzonego płotem, tylko wróciliśmy do wehikułu. 
-  I  co  odkryłeś  podczas  tej  wycieczki?  -  podpytywała  mnie  AndŜela.  -  Jakie  masz  z  niej 

korzyści? 

-  Nic  nie  odkryłem  -  przyznałem.  -  Jedyna  korzyść,  Ŝe  zobaczy1iście  kilka  zabytków 

Głogowa, a to teŜ duŜo. 

- Belfer - roześmiała się Sylwia. - Zupełnie jak nasza pani od geografii. 
- Wolę wysłuchiwać waszych docinków, oglądać ciekawe miejsca, niŜ siedzieć w kawiarni - 

odparłem. 

- Belfer do kwadratu! - warknęła AndŜela. 
- Daj na luz, dziewczyno - strofował ją Micha. - A nuŜ trafi ci się na studiach coś związanego 

z Głogowem i wtedy błyśniesz wiedzą. 

background image

81 

 

- Powiedzcie, co studiujecie? - poprosiłem. 
-  Z  Klamką  dostaliśmy  się  na  ten  sam  kierunek,  do  Akademii  Muzycznej  w  Gdańsku  - 

powiedział Micha. 

- Ja zdałam na architekturę - pochwaliła się Sylwia. 
- Mnie nie przyjęli do Filmówki, więc czeka mnie rok na bezrobociu i ględzenie starych, Ŝe 

muszą mnie utrzymywać - Ŝaliła się AndŜela. 

-  Nie  musisz  zmarnować  tego  roku,  tylko  zapisz  się  do  jakiegoś  kółka  teatralnego,  co  cię 

lepiej przygotuje do egzaminów - radziłem jej. - Poszukaj jakiejś pracy, zawsze w Ŝyciorysie lepiej 
będzie  wyglądało,  Ŝe  robiłaś  cokolwiek,  niŜ  Ŝe  gapiłaś  się  w  telewizor  i  marzyłaś  o  niebieskich 
migdałach. 

- Nie potrzebuję morałów! - krzyknęła AndŜela. 
- Mówię jej to samo, rób cokolwiek, bo jak raz zgnuśniejesz, to potem juŜ trudniej wyrwać się 

z takiego bagna - Klamka pierwszy raz nie rymował. - Wiesz, baby swój rozum mają i nie da im się 
niczego wytłumaczyć. 

Widziałem  we  wstecznym  lusterku,  Ŝe  Sylwia  siedząca  obok  AndŜeli  podczas  wywodów 

koleŜanki  tylko  zdenerwowana  przewracała  oczami,  ale  nie  odezwała  się  ani  słowem.  Zapadło 
niezręczne  milczenie,  trochę  przyspieszyłem,  ale  specjalnie  nie  włączałem  wyŜszego  biegu,  by 
silnik  porykiwał  jak  duszony  orkanem  rumak,  a  wehikuł  wciąŜ  w  oczach  młodych  wyglądał  jak 
nieporadny grat. 

W Czernej młodzieŜ podziękowała mi za wycieczkę i pobiegła na kolację, a ja wybrałem się 

na  spacer  po  parku.  Zastanawiałem  się,  czy  poszedłem  dobrą  drogą,  by  odszukać  ukryty  skarb. 
MoŜe zamiast uganiać się za róŜnicami między oryginałami a kopiami Prószyńskiego powinienem 
poszukać rozwiązania zagadki ukrytego na obrazach? Zastanawiało mnie teŜ, Ŝe moi konkurenci w 
gruncie  rzeczy  nie  przejawiali  tak  duŜego  jak  się  spodziewałem  zaangaŜowania  w  poszukiwania. 
Na razie postanowiłem poszukać ukrytego przejścia z mauzoleum do pałacu. 

Wszedłem  do  grobowca  i  zszedłem  do  podziemi.  Teraz  uwaŜnie  oglądałem  kaŜdy  skrawek 

muru,  przyglądałem  się,  czy  Ŝadna  z  trumien  nie  była  poruszona  i  nigdzie  nie  mogłem  znaleźć 
wejścia. Spodziewałem się podobnego mechanizmu jak ten zamykający celę, w której spoczywała 
Anna,  ale  niczego  takiego  nie  znalazłem.  Wróciłem  na  górę  i  patrzyłem  na  krzyŜ  ułoŜony  z 
granitowych  płyt  i  pozostałe  płyty  z  piaskowca  i  teŜ  nie  dostrzegłem  niczego  nadzwyczajnego. 
Czułem, Ŝe zaczynam się gubić. Do tej pory rozwiązywanie zagadek przychodziło mi z mniejszym 
lub większym trudem, ale zawsze robiłem jakieś postępy. Tu, w Czernej, stałem w miejscu i jedyne 
co udało mi się odkryć, to sposób, w jaki złodziej dostał się do pokoju pani Joanny. 

Wróciłem  do  siebie  i  rzuciłem  się  na  łóŜko.  LeŜałem  wpatrując  się  w  plamy  na  suficie  i 

próbowałem  sobie  przypomnieć,  czy  nie  przegapiłem  Ŝadnego  istotnego  szczegółu.  W  takiej 
sytuacji zastał mnie Marcin, który przyszedł z kolacji. 

- Coś nie tak? - zapytał. 
- Wszystko w porządku. 
- Ale widzę, Ŝe coś cię dręczy. 
Milczałem. 
- Chodzi o tę zagadkę? - domyślił się. 
Kiwnąłem głową. 
- MoŜe wybrałeś nieodpowiedni sposób? 
Wzruszyłem ramionami. Marcin usiadł na krześle i długo mi się przypatrywał. 

background image

82 

 

- Chyba musisz od czegoś zacząć - powiedział po chwili. 
- Tak, tylko od czego? - w moim pytaniu było wiele goryczy. 
- Chyba za bardzo ci zaleŜy na odszukaniu tego skarbu. Dlaczego? 
To  było  dobre  pytanie!  Czy  w  grę  w  chodziła  ambicja,  chęć  pokazania  swojej  wyŜszości, 

moŜe zaimponowania Luscinii? 

- Jesteś zakochany? 
Spojrzałem na Marcina zdziwiony. 
-  No  tak  -  Marcin  kiwnął  głową.  -  PrzecieŜ  rozwiązanie  znajdą  tylko  zakochani  patrzący  na 

obrazy. Tak? 

- Tak, ale co ma do rzeczy stan duszy patrzącego? 
- A na co zwraca uwagę osoba zakochana? 
-  Na  obiekt  swych  westchnień,  ale  wtedy  nie  patrzy  się  na  obrazy  -  roześmiałem  się 

szyderczo. 

- Tak, ale wtedy podąŜasz wzrokiem za ukochaną... 
-  A  miłość  Barberiny  Campanini?  MoŜe  chodzi  o  jakieś  miejsce  związane  z  jej  uczuciami 

albo z samym Fryderykiem II? 

Gdy to powiedziałem, do pokoju weszła Luscinia. 

background image

83 

 

ROZDZIAŁ JEDENASTY 

PUŁAPKA W MAUZOLEUM • PORWANY NA WYSPĘ • SAMOTNOŚĆ ROZBITKA • 

SCHWYTANI PORYWACZE • KTO STERUJE CHŁOPCAMI? • TROP FRYDERYKA II 

 
Luscinia  była  ubrana  w  spodnie  o  szerokich  nogawkach  i  sweter.  Uśmiechnęła  się 

przepraszająco. 

- Nie wiedziałam, Ŝe prowadzicie tu waŜną debatę - powiedziała. 
-  To  tylko  luźne  dywagacje  -  odparłem  zrywając  się  z  łóŜka.  -  Zastanawialiśmy  się,  jak 

rozwiązać zagadkę. 

Gestem zaprosiłem śpiewaczkę do pokoju i wskazałem jej krzesło. Usiadła obok Marcina, u 

którego na twarzy zaraz pojawiły się rumieńce. 

-  I  Marcin  jest  twoim  natchnieniem?  - Ŝartowała  Luscinia.  -  Z  tego  co  pamiętam,  na  obrazy 

powinni patrzeć zakochani. 

- Próbujemy właśnie rozszyfrować, cóŜ to moŜe znaczyć? - wyjaśnił Marcin. 
- To proste - artystka załoŜyła nogę na nogę i nachyliła się do nas, jakby zdradzała nam jakąś 

tajemnicę. - Któryś z was musi się we mnie zakochać, a potem razem będziemy oglądali obrazy. 

Obaj milczeliśmy stropieni otwartością takiej propozycji. 
- Nie moŜna zakochać się z dnia na dzień - odparłem. 
-  Znacie  mnie  juŜ  trochę  -  Luscinia  zrobiła  słodką  minę.  -  Stać  was  chyba  na  odrobinę 

wyobraźni? 

- Ale to trochę strach - odezwał się Marcin. 
- A czemuŜ? - Luscinia udawała oburzoną. 
- Grasz Carmen i nikt nie wie, ile przejęłaś ze swojej roli. Wiadomo, jak skończył don Jose. 
-  Ciekawe,  Ŝe  nikt  nie  przejmuje  się  losem  biednej,  zamordowanej  z  zimną  krwią  Carmen  - 

ś

piewaczka wzięła się pod boki. 

Roześmieliśmy się z tych naszych Ŝartów. 
- A tak powaŜnie, Pawle, czy widzisz w tych obrazach jakąś wskazówkę? - pytała Luscinia. 
- Przyjrzałem się im uwaŜnie, dostrzegłem na dwóch dziełach obiekty podobne do kolegiaty 

w  Głogowie  i  twierdzy  głogowskiej.  Byłem  tam  dziś  i  wciąŜ  nie  wtem,  o  co  w  tym  wszystkim 
chodzi. 

-  Szkoda,  Ŝe  nie  zabrałeś  mnie  na  tę  wycieczkę  -  śpiewaczka  powiedziała  z  wyrzutem.  - 

Chętnie odwiedziłabym te miejsca z fachowcem od zabytków. 

- Będziemy jeszcze mieli okazję - zapewniałem. 
W tym momencie zapikał mój telefon komórkowy informując, Ŝe otrzymałem SMS-a. 
- No, lecę - Luscinia wstała i wyszła. 
Marcin takŜe powędrował do swojego pokoiku. Odczytałem wiadomość tekstową: 
 
Dziś o północy przy mauzoleum. 
 
Nie było podpisu, ale domyślałem się, Ŝe autorką była Sylwia. Nim poszedłem na spotkanie, 

wykąpałem się, potem zgasiłem światła w pokoju, przebrałem się i drugi raz wymknąłem się przez 
okno.  W  mauzoleum  byłem  na  pół  godziny  przed  terminem.  Zaczaiłem  się  na  dole  i  czekałem. 
Punktualnie  o  północy  usłyszałem  jakieś  szuranie  za  ścianą  a  potem  na  górze  rozległ  się  chrobot, 

background image

84 

 

jakby  przesuwano  płyty  podłogi.  A  więc  tam  było  wyjście!  Wstałem,  ostroŜnie  wchodziłem  po 
schodkach,  by  wyjrzeć,  co  się  dzieje  i  nagle  ktoś  skierował  na  mnie  chmurę  pieprzu  w  aerozolu, 
jakiego  uŜywa  się  do  odstraszania  agresywnych  psów.  Oczy  straszliwie  mnie  zapiekły  i  wtedy 
rzuciło się na mnie dwóch osobników. Szarpałem się z nimi, ale pieprz tak mnie palił, Ŝe odbierał 
energię  do  walki.  Na  głowę  narzucono  mi  jakiś  worek,  zostałem  porządnie  związany, 
zakneblowany, a potem wrzucony na taczkę. Porywacze wieźli mnie tak dłuŜszy czas. W pewnym 
momencie  zatrzymali  się  i  mimo  moich  oporów  przeszukali  mi  kieszenie  zabierając  wszystko,  co 
miałem ze sobą. Potem znowu mnie wieźli i zatrzymali się nad rzeką. Mimo worka czułem zapach 
wody  i  słyszałem  szum fal.  Napastnicy  podnieśli  mnie  i  przenieśli  do  łodzi,  gdzie  rzucili  mnie  na 
dno. Jeden z nich wiosłował opierając stopy na moim ciele, a drugi zapewne sterował. Potem chyba 
wpłynęliśmy  w  środek  nurtu  rzeki,  bo  wioślarz  juŜ  się  nie  męczył.  Tak  spływaliśmy  kilka,  moŜe 
kilkanaście  minut,  aŜ  wreszcie  wiosła  znowu  zaskrzypiały.  Wiosłujący  musiał  mocno  napierać 
wiosłami na wodę, by dobić do brzegu w upatrzonym miejscu. 

Najpierw  dziób  łodzi  rozorał  trzciny,  a  potem  łódź  zaszurała  o  piaszczyste  dno.  Porywacze 

nieśli mnie teraz gdzieś i w końcu rzucili na twardą podłogę. Skrzypnęły drzwi i trzasnęła zasuwa. 
Szarpnąłem  się,  ale  więzy  jeszcze  mocniej  zacisnęły  się.  Mocniej  zamknąłem  oczy,  by  łzy,  które 
wciąŜ mi ciekły, wypłukały resztkę pieprzu. Byłem wściekły sam na siebie, Ŝe dałem się tak łatwo 
schwytać w pułapkę. Co gorsza, nikt oprócz porywaczy nie wiedział, gdzie się znalazłem. Zostały 
po mnie jedynie bagaŜe i lina w oknie. Gdyby chciano mnie szukać, to Luscinia i Marcin zeznają, 

Ŝ

e  nim  się  rozstaliśmy  dostałem  SMS-a,  a  więc  pewnie  z  kimś  się  umówiłem  na  spotkanie. 

Porywacze  zabrali  mój  telefon,  dokumenty.  Dumny  byłem  jednak  z  tego,  Ŝe  nie  zdobędą  tego,  na 
czym zapewne im najbardziej zaleŜało. 

Na razie leŜałem zostawiony sam sobie, ale byłem pewien, Ŝe rano bandyci się tu zjawią. Nie 

myliłem się. Najpierw usłyszałem budzące się ptaki. Potem do mych uszu dochodziły ryki syren i 
odgłosy  pracy  silników  barek  na  Odrze.  Wreszcie  zasnąłem,  a  obudził  mnie  szczęk  odsuwanej 
zasuwy.  Usłyszałem  kroki  dwóch  osób.  Podnieśli  mnie  i  posadzili.  Jeden  z  nich  wyrwał  mi  z  ust 
knebel  i  mocno  trzymał  za  linę  uwiązaną  na  szyi,  Ŝebym  nie  mógł  ruszyć  głową.  W  tym  czasie 
drugi odsłonił worek i pokazał mi mój telefon komórkowy. Na ekranie widniały słowa: „Gdzie jest 
klucz do skrzynki?”. 

Roześmiałem się zadowolony. 
- Zgubiliście go? - zapytałem. 
Telefon  zniknął  na  moment  i  wrócił  po  chwili  z  nowym  napisem:  „Mów,  bo  cię  tu 

zostawimy”. 

- Zostawcie - odpowiedziałem. - Jestem pewien, Ŝe policja was obserwuje. Cały czas byłem w 

kontakcie z komendą w Głogowie. 

Porywacze  wyraźnie  się  stropili.  W  końcu  zarzucili  mi  byle  jak  worek  na  głowę  i  uciekli. 

Teraz  moim  jedynym  zmartwieniem  było  uwolnienie  się  z  więzów.  Sznur  ściskał  mi  kostki  i  był 
przeprowadzony do związanych na plecach rąk. Jakikolwiek mój ruch powodował mocniejsze zaci-
skanie się supłów na nadgarstkach i stopach. Jednocześnie powoli dusiła mnie pętla na szyi. 

Bandyci  przeszukując  mnie  interesowali  się  jedynie  wartościowymi  przedmiotami, 

zostawiając w spokoju wyposaŜenie sakiewek u pasa. Miałem w nich ukryte cenne dla mnie w tej 
chwili rzeczy. Między innymi z tyłu, specjalnie na takie okazje w pasie były ukryte dwa małe ostrza 
kupione  kiedyś  na  targu  w  Stambule.  Były  to  noŜyki  z  otworami  w  rękojeści  na  włoŜenie  tam 
dwóch palców. Zapewniało to dobrą stabilizację ostrza i to, Ŝe nie wypadało z dłoni. Myślę, Ŝe był 

background image

85 

 

to  jeden  z  elementów  ekwipunku  tureckich  kieszonkowców.  Teraz  wolnymi  od  liny  palcami 
szukałem szparki w pasie, gdzie we wszytej skórzanej pochwie wzmocnionej stalowymi sztabkami 
były  noŜyki.  Namacałem  je,  włoŜyłem  na  palce  i  po  niecałej  minucie  mogłem  rozprostować  ręce. 
Bolesne  skurcze  przeszyły  mi  mięśnie.  Potem  zrzuciłem  worek  z  głowy,  zdjąłem  arkan  z  szyi  i 
przeciąłem węzły na kostkach. Byłem wolny i odetchnąłem z ulgą. Dziwicie się pewnie, czemu od 
razu  nie  uwolniłem  się?  Od  samego  początku  podejrzewałem,  kto  mnie  porwał  i  wiedziałem,  Ŝe 
napastnicy  wrócą,  a  wtedy  postanowiłem  z  nimi  powaŜnie  porozmawiać.  Byłem  spokojny  o  los 
obrazów  i  komputera  ukrytych  w  skrzynce,  bo  klucz  do  kłódki  zostawiłem  ukryty  w  skrytce  w 
pokoju. 

Teraz  postanowiłem  rozejrzeć  się  po  miejscu,  gdzie  byłem  przetrzymywany.  Była  to  jakaś 

brudna  piwnica,  ciemna,  o  krzyŜowym  sklepieniu.  Uciekający  bandyci  zostawili  otwarte  drzwi, 
więc  wyszedłem  wspinając  się  po  schodkach  w  wąskim  przejściu.  Znalazłem  się  we  wnętrzu 
zrujnowanego  kościoła.  Była  to  niewielka  świątynia  pozbawiona  dachu,  z  dwudziestometrową 
wieŜą.  WitraŜe  były  rozbite,  wszędzie  leŜały  połamane  ławki.  Ołtarza  nie  było,  a  ocalały  jedynie 
freski  na  ścianach.  Kościółek  był  zbudowany  z  tak  zwanego  pruskiego  muru  bielonego  wapnem. 
Stanowił  pomieszanie  stylów,  bo  nosił  cechy  budowli  romańskiej,  gotyckiej  i  widać  w  nim  było 
wpływy  bizantyjskie,  o  czym  mogły  świadczyć  strzeliste,  minaretowe  wieŜyczki.  Zerknąłem  na 
kompas. Była to świątynia orientowana. Po schodkach prowadzących kiedyś na chór wszedłem na 
wieŜę,  a  tam  uwaŜając  na  kaŜdy  krok  wspiąłem  się  po  rusztowaniu  pod  sam  dach,  gdzie  niegdyś 
wisiał  dzwon.  Po  drodze  miałem  okazję  przyjrzeć  się  dziurom  po  pociskach  karabinowych  i 
jednemu artyleryjskiemu tkwiącemu w murze. Gdy usiadłem na parapecie okna wieŜy i rozejrzałem 
się dokoła zrozumiałem, Ŝe stałem się rozbitkiem mimo woli - byłem na wyspie i od południowego 
brzegu dzieliło mnie sto metrów, a od północnego sto pięćdziesiąt. Wysepka była niewiele większa 
od kościoła, miała trzydzieści metrów długości i najwyŜej piętnaście szerokości. Z góry wyglądała 
jak  owal  zwierciadła.  Była  otoczona  trzcinami  i  znajdowała  się  w  bok  od  głównego  nurtu  rzeki. 
Zapewne w bezchmurne dni białe mury ruiny kościółka przeglądały się w wodzie jak w lustrze. 

Musiałem  przygotować  plan  zasadzki.  Zszedłem  do  kościoła  i  wyszedłem  na  zwiedzanie 

wyspy.  Po  roślinności  rozpoznałem,  Ŝe  dawno  nikt  nie  odwiedzał  tego  miejsca.  Nie  było  tu 
wydeptanych  ścieŜek,  a  w  krzakach  znalazłem  pordzewiały  niemiecki  hełm,  puszkę  po  masce 
gazowej i pogniecioną menaŜkę. Następnie odszukałem miejsce, gdzie porywacze przybijali łodzią. 
Bez  trudu  znalazłem  wyrwę  w  świeŜo  wygniecionej  trzcinie.  Teraz  pozostało  mi  tylko  czekać  i 
zaspokoić  pragnienie.  W  saszetkach  na  pasie  miałem  tabletki  uzdatniające  wodę  do  picia. 
Wiedziałem,  Ŝe  Odra  nie  naleŜy  do  najczystszych  rzek  Polski,  a  po  dawce  tabletek  będzie  sma-
kowała okropnie, ale przecieŜ mój organizm potrzebował płynów. 

Rozpaliłem małe ognisko i w menaŜce zagotowałem wodę. Wylałem ją, bo chciałem odkazić 

naczynie.  Potem  przygotowałem  sobie  drugą  porcję.  Gdy  woda  trochę  wystygła,  do  środka 
wrzuciłem  tabletki  i  zamieszałem  to  wszystko  palcem.  Miałem  ze  sobą  cukierki,  więc  ssałem  je, 
piłem  wodę  i  czekałem.  Patrzyłem  na  przepływające  od  czasu  do  czasu  barki  i  grzałem  się  w 
promieniach  jesiennego  słońca.  Widziałem  pierwsze  klucze  ptaków  odlatujących  do  ciepłych 
krajów,  obserwowałem  lot  motylka,  który  cieszył  się  ostatnimi  ciepłymi  dniami  i  jak  ja  był  tu 
uwięziony. 

Około południa poczułem głód. Nie dało się go oszukać cukierkami. Po części umierałem teŜ 

z  nudów  i  nawet  zastanawiałem  się,  czy  nie  spróbować  wzywać  marynarzy  z  barek  na  pomoc. 
Jednak pragnienie zemsty było silniejsze. 

background image

86 

 

W  swoim  zestawie  do  przetrwania  niczym  bohater  amerykańskich  filmów  akcji  miałem 

cienką  linkę  i  folię  termiczną,  która  mogła  słuŜyć  jako  izolator  podczas  noclegów  na  ziemi, 
pomagała podczas ratowania ofiar wypadków, które były w szoku i szybko traciły ciepło. Sprawnie 
przygotowałem  sobie  wędkę,  dorobiłem  haczyk  ze  znalezionego  kawałka  drutu,  przy  brzegu 
nakopałem  pokrywą  puszki  maski  gazowej  trochę  robaków  i  zacząłem  zabawę  w  wędkarza. 
Najpierw złapałem jakaś rybią drobnicę, którą wrzuciłem do puszki wypełnionej wodą. W końcu tę 
drobnicę  poświęciłem  jako  przynętę  na  grubego  zwierza.  Po  dwóch  godzinach  i  straconych 
kilkunastu przynętach schwytałem nieduŜego szczupaka. 

Wypatroszyłem rybę i zawinąłem ją w pasek folii termicznej. Paczuszkę włoŜyłem do tlącego 

się Ŝaru i czekałem. Poszedłem na wieŜę, skąd obserwowałem okolicę. Do mojej pieczeni wróciłem 
po godzinie. Szczupak był trochę zwęglony, ale smaczny. 

Wróciłem do piwnicy i tam na worku ułoŜyłem niemiecki hełm. Zostawiłem drzwi tak samo 

otwarte  jak  wtedy,  gdy  porywacze  opuszczali  mnie.  śar  z  ogniska  zakopałem  w  nadbrzeŜnym 
piasku i zaszyłem się w zaroślach na brzegu wyspy. 

Około  dwudziestej  drugiej  przestałem  wierzyć  w  wyrzuty  sumienia  moich  kidnaperów.  O 

północy zastanawiałem się nad przygotowaniem sobie odpowiedniego miejsca do snu. Na szczęście 
księŜyc  był  w  pełni  i  nade  mną  było  bezchmurne  niebo,  więc  było  dość  jasno,  by  znaleźć  dobre 
legowisko. Gdy podniosłem się na kolana, ujrzałem na rzece długi kształt łodzi i dwie sylwetki w 

ś

rodku. Po chwili usłyszałem plusk wioseł. 

Natychmiast  padłem  na  ziemię.  Łódź  dopłynęła  w  to  samo  miejsce  wśród  trzcin  i  dwaj 

osobnicy szybko z niej wyskoczyli. 

- Co zrobimy, jeśli on nie Ŝyje? - zapytał jeden drugiego. 
- Czemu miałby umrzeć? - zdziwił się tamten. 
- Mógł się udusić. 
- Co ty, pewnie go gliniarze juŜ uwolnili. 
- To po co tu przypłynęliśmy? 
- śeby sprawdzić. Jeśli policja o wszystkim wiedziała, to przynajmniej okaŜemy skruchę... 
- A jak on tu jeszcze jest? 
-  Mówiłem  ci:  w  łeb,  ogłuszymy,  przetniemy  więzy  i  uciekniemy.  Sam  się  uwolni  i  pewnie 

jutro go ktoś uratuje. Zostawimy mu Ŝarcie i wodę, co mamy w łodzi, i z głowy. 

Gdy  przeszli  przez  wyrwę  w  murze  do  świątyni,  ruszyłem  za  nimi.  Otworzyli  drzwi  do 

piwnicy i zeszli po schodach.  Ich krzyk zdumienia, potem strachu, usłyszałem, kiedy po podłodze 
potoczył się niemiecki hełm. Wtedy zamknąłem zasuwę. 

- Ej! - krzyknęli jednocześnie. - Nie moŜecie nas więzić! 
-A wy mnie mogliście? 
Zamilkli, wiedząc, Ŝe rozpoznałem ich po głosie. 
- Na razie! - powiedziałem. - Teraz wy posmakujcie niewoli. 
Poszedłem  do  łodzi  i  wyjąłem  z  niej  przywiezione  wiktuały.  Znowu  rozpaliłem  ognisko, 

zagotowałem  w  menaŜce  wodę  z  butelki  i  wrzuciłem  do  niej  dla  smaku  pędy  z  krzaków  malin.  Z 
folii rozwinąłem kotlety, kiełbaski, chleb przygotowane zapewne przez firmę cateringową i ładnie 
rozłoŜyłem je wokół ogniska. Potem podszedłem do drzwi i delikatnie w nie zapukałem. 

- Jesteście tam? - zapytałem. 
- Tak - odpowiedzieli. 
- To jak, porozmawiamy? 

background image

87 

 

- MoŜemy. 
Otworzyłem zasuwę i na schodach pojawili się Micha i Klamka, nieufnie rozglądający się na 

boki. 

- Jestem sam - powiedziałem z uśmiechem. 
- Jak się uwolniłeś? - zainteresował się Micha. 
- Mam swoje sposoby. MoŜe zjemy? - zaprosiłem ich do ogniska. 
Siedzieliśmy  na  południowym  brzegu  wyspy,  blask  ognia  odbijał  się  w  rzece  łagodnie 

kołysząc się niczym arabska tancerka. Chłopcy usiedli ramię w ramię i przyglądali mi się zdumieni. 

-  Jestem  głodny,  a  wy  nie?  -  zagadnąłem  ich  sięgając  po  folię  z  kotletami.  -  Pyszne!  - 

zawołałem po pierwszym kęsie. - Przez cały dzień zjadłem tylko jedną rybę. 

- Złowiłeś ją? - nie dowierzał Micha. 
- Tak - z krzaków wyjąłem swoją prymitywną wędkę. 
- Jesteś komandosem? 
- SłuŜyłem kiedyś w wojskach spadochronowych... 
Obaj tylko westchnęli. 
- Ty, nie chcieliśmy... - zaczął Micha. 
-  Sorrry,  wielkie  sorrki,  źle  nam  wyszło,  lepiej,  Ŝeby  w  niepamięć  przeszło  -  zrymował 

Klamka. 

- Przede wszystkim chcę wiedzieć, dlaczego? 
Milczeli. 
- To przez ten skarb? - domyślałem się. - Czy jest on cenniejszy niŜ ludzkie Ŝycie? 
Pokręcili głowami. 
- Chcieliśmy tylko zabrać te obrazki i zobaczyć, co masz w komputerze - odezwał się Micha. 
- PrzecieŜ gdybyśmy przyszli i cię o to poprosili... 
- To bym wam to pokazał - wszedłem mu w słowo. 
- Ale przecieŜ ten skarb... 
-  On  nie  jest  taki  waŜny.  Nie  chodzi  o  jego  wartość  wyraŜoną  w  pieniądzu.  Zrozumcie,  Ŝe 

jego  najwaŜniejszą  wartością  jest  jego  historia,  jego  uroda.  Zawsze  uwaŜam,  Ŝe  w  kaŜdej 
konkurencji trzeba grać według zasad fair play. Pokazałbym wam wszystko nie dlatego, Ŝe jesteście 
lub nie moją konkurencją ale dlatego, Ŝe wam ta wiedza moŜe się przydać. 

- Rany, ty tak zawsze? - nie dowierzał Micha. 
Spojrzałem na pustą folię po kotletach. 
- Mówiłem, Ŝe jestem głodny - odparłem wierzchem dłoni wycierając usta. 
- Chodzi mi o tę grę fair. 
- Zawsze. 
- I nigdy przez to nie przegrałeś? 
- Nie. 
- Jesteś w porzo gość, ale co teraz będzie z nami? 
- Powiedzcie, czy szukano mnie? 
- Rano wszyscy uradzili, Ŝe dadzą ci dwadzieścia cztery godziny na odnalezienie się. 
- Dlatego tu przypłynęliście? 
Klamka pokiwał głową. 
- Ktoś jeszcze wie o waszej inicjatywie? 
- AndŜela. To ona w komórce Sylwii znalazła twój numer i wysłała ci tego SMS-a. 

background image

88 

 

- Skąd wiedziała, gdzie spotkałem się z Sylwią? 
Micha zbladł, poczerwieniał i znowu zbladł. 
- O czym ty mówisz? - zapytał. - CzyŜby moja wierna kobieta zepsuła się? Do ciebie nie mam 

wielkich pretensji, bo Sylwia to superlaska... 

-  To  było  tylko  raz  i  chodziło  jej  o  to,  Ŝeby  przekazać  mi  pewną  informację.  Nie  musisz 

martwić się o uczucia swojej lubej. 

Micha wyraźnie odetchnął z ulgą. 
-  Interesuje  mnie,  skąd  AndŜela  wiedziała,  gdzie  mnie  zwabić  -  powiedziałem  i  wymownie 

spojrzałem na Klamkę. 

-  Stary,  kto  zrozumie  kobietę?  Kiedy  ona  czuje  miętę?  -  Klamka  odpowiedział  wzruszając 

ramionami. - Serio, nie poznaję jej. Od kiedy nie zdała do szkoły aktorskiej, zmieniła się. 

- Wiesz, jak to jest - Micha próbował wytłumaczyć. - Dziewczyny poŜyczają sobie wszystko, 

moŜe AndŜela oglądała komórkę Sylwii i znalazła twój wpis. 

- Nie chcę cię martwić - spojrzałem w kierunku Klamki - ale twoja dziewczyna znalazła się 

pod wpływem nieodpowiedniego człowieka. 

- Pan Zbynio? - domyślił się Klamka. - Trzeba się będzie nim zająć... 
-  W  Ŝadnym  wypadku  -  zaprzeczyłem.  -  Stara  japońska  maksyma  głosi:  „Ugiąć  się,  aby 

zwycięŜyć”. Zrobicie to, co wam kaŜę. Jasne? 

- A co z policją? - dopytywał się Micha. 
- Nie zgłoszę porwania, ale będziecie musieli w odpowiednim momencie wszystko wyjaśnić 

mieszkańcom pałacu. 

- To wolę od razu iść na komisariat - stwierdził Klamka. 
- Cicho bądź - szturchnął go Micha. - I co dalej? Mamy szpiegować dla ciebie? 
- Nie. Macie siedzieć cicho. 
- A co powiesz, jak wrócisz? 
- Coś wymyślę. 
- Będziesz kłamał - zauwaŜył Micha. 
- Ale potem do wszystkiego się przyznam. 
- Rozumiem: „Ugiąć się, aby zwycięŜyć”. 
-  Mniej  więcej  -  uśmiechnąłem  się  zadowolony.  -  Powiedzcie  mi  jeszcze,  którędy  prowadzi 

tajne przejście z pałacu do mauzoleum? 

Chłopcy oniemieli. 
- Mówiłem ci, Ŝe musi być - Klamka zwrócił się do kolegi. - Gdy przyszliśmy do grobowca, 

AndŜela  juŜ  tam  była.  To  ona  psiknęła  ci  tym  pieprzem  po  oczach  i  to  ona  przygotowała  plan 
porwania. 

- Co się stało z moimi rzeczami? 
- Mamy je u siebie... 
- Nie, zniknęły wam - zwróciłem im uwagę. 
- Jak to? - zdziwił się Micha. - PrzecieŜ to nie trzyma się kupy. Porywamy cię, a potem ty jak 

gdyby nigdy nic pojawiasz się w pałacu, a nam giną twoje graty. AndŜela będzie wiedziała, Ŝe coś 
kombinujemy... 

- Będzie wiedziała, tak samo jak prawdziwy inicjator porwania, ale będzie się zastanawiał, o 

co tu chodzi. AndŜela będzie was badała, ale wy trzymajcie się wersji o zniknięciu łupu. ZaleŜy mi 
na wyprowadzeniu przeciwnika w pole. 

background image

89 

 

- Kto jest twoim wrogiem? 
- Na razie nikt To jak będzie? 
-  Sztama  -  chłopcy  wyciągnęli  do  mnie  nad  ogniem  pięści.  Stuknąłem  w  nie  na  znak 

zawartego sojuszu. 

-  Kazałem  im  posprzątać  po  posiłku  i  zasypać  ognisko.  W  drodze  powrotnej,  gdy  oni 

wiosłowali  pod  prąd,  a  ja  sterowałem,  zapytałem  ich,  czy  nie  zrobili  bałaganu  w  moim  pokoju. 
Okazało  się,  Ŝe  nawet  zwinęli  linę  i  schowali  ją  do  torby.  Oczywiście  wszystko  robili  w 
rękawiczkach,  Ŝeby  nie  zostawić  śladów.  Śmiać  mi  się  trochę  chciało,  bo  współczesna  kry-
minalistyka  potrafiła  zidentyfikować  przestępcę  nawet  po  kodzie  DNA,  a  odciski  palców  były 
ty1ko jednym z wielu dowodów przestępstwa. 

PodróŜ  trwała  godzinę.  W  okolice  pałacu  dotarliśmy  przed  świtem.  Chłopcy  wrócili  do 

swojego pokoju, otworzyli mi drzwi do sieni, wpuścili do środka i zwrócili mi moje rzeczy. Szybko 
pobiegłem  do  swojego  pokoju,  przebrałem  się,  zbiegłem  do  łazienki,  wykąpałem  się,  a  na  koniec 
ułoŜyłem się do snu. 

Ś

piąc słyszałem, jak wstawał Marcin, jak zapewne mocno zdziwiony moim widokiem stał w 

progu pokoju. Potem nasłuchiwałem, jak budzili się pozostali mieszkańcy pałacu i powoli narastał 
szum przed drzwiami mojej sypialni. Zapewne oczekiwali wyjaśnień i trwały targi nad tym, kto ma 
mnie obudzić. Wreszcie zdecydowali się wysłać panią Joannę. 

- Panie Pawle - łagodnie potrząsała mnie za ramię. 
Udawałem, Ŝe przebudzam się z mocnego snu. 
- Dzień dobry - powiedziałem otwierając oczy. 
- Ano dobry, bo wreszcie pana widzę całego i zdrowego! Gdzie pan się podziewał? 
- Najmocniej przepraszam, ale poprzedniej nocy przyszła mi do głowy pewna myśl związana 

ze skrytką. Przed świtem wybrałem się na wycieczkę w pewne miejsce, ale moje domysły okazały 
się  fałszywe.  Przepraszam,  Ŝe  nie  dawałem  znaku  Ŝycia,  ale  wie  pani  jak  to  jest,  gdy  człowieka 
najdzie jakaś natarczywa myśl... 

- A my się strasznie o pana martwiliśmy... - pani Joanna najwyraźniej była niezadowolona z 

moich wyjaśnień. 

Ubrałem się i zszedłem na śniadanie do sali kominkowej. Tam jeszcze raz opowiedziałem o 

nieudanych poszukiwaniach, o tym, jak porzuciłem wszystko wiedziony myślą, Ŝe gdzieś w pobliŜu 
znajdę drzewo podobne do tego, pod którym Barberina Campanini ukryła swoje skarby. 

-  Myślałem,  Ŝe  Prószyński  z  Anną  postanowili  przenieść  precjoza  tancerki  w  podobne 

miejsce, gdzieś w pobliŜu - wyjaśniałem. - Jak państwo wiedzą, takie splecenie drzew odmiennych 
gatunków naleŜy do rzadkości. 

- I nie znalazłeś ani jednego? - dopytywała się Luscinia. 
- Niestety - kiwnąłem głową. 
UwaŜnie obserwowałem minę AndŜeli, która najwyraźniej była zdumiona moim pojawieniem 

się i tłumaczeniami. Reszta towarzystwa nie do końca uwierzyła w moją opowieść, ale przyjęła ją 
za dobrą monetę. Przynajmniej tak to wyglądało. Ustalono teŜ, Ŝe powinienem pokazać wszystkim 
obrazy  i  podzielić  się  wszelką  wiedzą  na  ich  temat,  na  co  się  zgodziłem  i  termin  spotkania 
wyznaczono na popołudnie. Przed południem filmowcy mieli pracować. 

Po posiłku poszedłem do siebie. Chciałem wyjąć ze skrzyni laptopa, gdy wszedł Marcin. 
- Mam dla ciebie wiadomość - oznajmił konspiracyjnym szeptem. 
- Jaką? 

background image

90 

 

- Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o śladach ukochanych osób? 
- Tak. 
-  Sprawdziłem  w  róŜnych  ksiąŜkach.  Fryderyk  II  przebywał  kiedyś  w  pobliskim  pałacu  w 

ś

ukowicach. 

background image

91 

 

ROZDZIAŁ DWUNASTY 

SŁOIKI Z OGÓRKAMI • POSZUKIWANIE TAJNEGO PRZEJŚCIA • WYCIECZKA ZE 

ŚPIEWACZKĄ • MALUNEK W PAŁACU • ZMIANY W SCENARIUSZU • KLUCZ 

UKRYTY W OBRAZACH 

 
Gotów  byłem  go  uściskać  za  tę  wiadomość.  To  mógł  być  właściwy  ślad.  Gdyby  nie  to,  Ŝe 

była noc, chętnie natychmiast bym tam pojechał. 

- Nikomu o tym nie mówiłeś? - upewniałem się. 
- Nie. 
- Dziękuję ci za pomoc. 
- Nie ma sprawy - Marcin machnął ręką. - Czy to była prawda, co mówiłeś w jadalni? 
Westchnąłem.  Musiałem  przyznać  się  -  nie  potrafiłem  tak  dobrze  kłamać.  Opowiedziałem 

mu, jak było naprawdę i poprosiłem, by na razie nikomu nie mówił o tym, co się zdarzyło. 

- Jak myślisz, pani Joanna juŜ śpi? - zapytałem go. 
- Nie, chciała chyba zrobić porządek w piwnicy. 
Szybko  wstałem  z  łóŜka  i  zszedłem  do  podziemi  pałacu.  Rzeczywiście  pani  Joanna  robiła 

porządki wśród swoich słoików. W duŜym pomieszczeniu paliły się Ŝarówki w drucianych osłonach 
zamontowane  na  ścianach.  Widząc  mnie,  właścicielka  pałacu  uśmiechnęła  się,  ale  był  to  jakiś 
smutny  uśmiech.  Pod  wpływem  jej  spojrzenia  czułem  się  jak  uczeń  stający  na  dywaniku  przed 
dyrektorką. 

- Pani Joanno, mogę z panią szczerze porozmawiać? - poprosiłem. 
- Tak, niech pan siada, panie Pawle - wskazała mi miejsce przy stole, przy którym niedawno 

siedziałem z Waldim. Wzięła z półki słoik z ogórkami w occie i otworzyła go stawiając na środku. - 
Niech się pan częstuje - zachęcała mnie. 

Z ochotą skorzystałem i posmakowałem niezwykłego frykasu. Ogórki nie były kwaśne, tylko 

lekko słodkawe, a jednocześnie dostatecznie ostre. 

- Pyszne - zachwycałem się. - Sama pani je robiła? 
- Pomagałam pani Mariannie - wyjaśniła. - Niech pan mówi, co się znowu urodziło? 
-  Muszę  pani  wyznać  prawdziwy  powód  mojego  zniknięcia...  -  i  opowiedziałem  jej  historię 

mojego porwania. Słuchała z niedowierzaniem kręcąc głową. 

- Nie podejrzewałam, Ŝe ci chłopcy są zdolni do takiej podłości - powiedziała. 
-  Niech  pani  nie  ma  do  nich  pretensji.  Kto  miał  im  powiedzieć,  Ŝe  problemy  moŜna 

rozwiązywać po prostu szczerze rozmawiając? 

- Ma pan rację, takie teraz zabiegane czasy... 
-  Wierzę,  Ŝe  to  pierwszy  i  ostatni  tego  typu  ich  wyczyn.  Pocieszam  się,  Ŝe  gdyby  mieli 

odpowiednie doświadczenie, to moŜe nie siedziałbym tu teraz z panią. 

- Ale ta dziewucha... 
- Jak wielu młodych w chwili załamania spotkała niewłaściwych ludzi. Myślę, Ŝe w nich jest 

wiele dobra, wiele szczerych chęci, ale jak pani zauwaŜyła, teraz mamy czasy, gdy łatwiej wybrać 
„czarną stronę mocy”, która wbrew pozorom ma róŜne odcienie. 

- Sądzi pan, Ŝe dobrze zapamiętają tę lekcję? 
- Dałem im szansę na poprawę. 
- I co pan teraz zamierza? 

background image

92 

 

- Szukać skarbu i dokończyć inwentaryzację. 
- JuŜ wie pan, gdzie moŜe być skrytka? 
- Nie mam pojęcia, ale chciałem panią zapytać o tajne przejście z mauzoleum do pałacu. 
- Jakie przejście? - zdziwiła się pani Joanna. 
Opowiedziałem  o  tajemniczych  zniknięciach  i  pojawieniach  się  w  mauzoleum  operatora  i 

dziewczyn. 

- Naprawdę nic o tym nie wiem - zapewniała pani Joanna. - A gdzie miałoby być to wyjście w 

pałacu? 

- Przypuszczam, Ŝe tu, w piwnicy. 
- To poszukajmy - kobieta energicznie wstała. 
Zaczęliśmy  zaglądać  we  wszystkie  zakamarki  rozległych  podziemi.  Po  godzinie  usiedliśmy 

przy tym samym stole i znowu jedliśmy ogórki. 

- Mówiłam panu, Ŝe nie ma - powiedziała pani Joanna. - MoŜe oni potrafią się niepostrzeŜenie 

przemknąć do grobowca? 

-  Nie,  to  niemoŜliwe.  Zastanawiające,  Ŝe  oni  wiedzą  o  tym  korytarzu,  a  pani  nie.  Czy 

filmowcy przed zdjęciami sami penetrowali te piwnice? 

-  O,  tak.  Nawet  początkowo  chcieli  usunąć  ten  kredens  -  wskazała  na  mebel  za  plecami.  - 

Potem jednak pan Zbyszek stwierdził, Ŝe to cięŜki grat i nada charakter wnętrzu karczmy. 

Dopiero  teraz  zwróciłem  uwagę  na  ogromny  kredens.  Był  duŜy,  zajmował  całą  wysokość 

ś

ciany  i  miał  dwa  metry  szerokości.  Jego  dół  zajmowały  szafki,  a  górę  półki  ze  słoikami  z 

grzybkami  marynowanymi  i  ogórkami.  Stał  na  wysokim  na  trzydzieści  centymetrów 
podmurowanym podeście pokrytym deskami. Mebel zajmował całą jego powierzchnię z wyjątkiem 
niewielkiego kwadratu, na prawo od bocznej ścianki. 

-  Zaraz,  zaraz  -  wstałem  i  podszedłem  do  niego.  Przypomniała  mi  się  scena  z  ciemnego 

kominka w sali kominkowej. 

Na jego frontonie znajdowały się trzy sceny: w izbie czeladnej, w sali balowej i w piwnicy. W 

tej ostatniej jeden z rycerzy wchodził do jakichś drzwi obok podobnego mebla. Zacząłem uwaŜnie 
przyglądać  się  meblowi  i  latarką  próbowałem  zaświecić  za  jego  tylną  ściankę.  Niestety,  ciasno 
przylegał do piwnicznych murów. 

- Trzeba go odsunąć? - pani Joanna wstała i była gotowa pomóc mi w przesunięciu mebla. 
- To na nic - stwierdziłem. - Jest za cięŜki. 
- Sądzi pan, Ŝe jakiś mechanizm powoduje otwarcie go jak drzwi? 
- Nie, trzeba by ogromnych, trudnych do ukrycia zawiasów, Ŝeby bez trudu nim przesuwać. 
PołoŜyłem się na deskach podłogi i poświeciłem pod dwucentymetrową przerwą, pod listwą 

ozdobną między nogami mebla. 

-  Jest!  -  powiedziałem  klękając  i  oglądając  nóŜki  z  okrągłego  kloca  drewna.  -  Pod  spodem 

widać wielką dziurę. 

- Co pan powie! - pani Joanna była zdumiona. - Jak oni to odkryli? 
-  MoŜe  mieli  dobrą  dokumentację  architektoniczną  obiektu,  na  przykład  poniemiecką,  albo 

dokonali  tego  przez  przypadek,  podczas  prób  przesunięcia  go  -  wyjaśniłem.  -  Mogę  zajrzeć  do 

ś

rodka? - wskazałem na drzwiczki szafek. 

- Oczywiście, sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie. 
Zajrzałem do środka i od razu zauwaŜyłem, Ŝe ścianka z prawej strony była trzy razy grubsza 

niŜ  z  lewej.  Skupiłem  na  niej  swoją  uwagę,  oglądałem  ją,  świeciłem  pod  spód,  aŜ  wreszcie 

background image

93 

 

roześmiałem się. 

- To banalnie proste - powiedziałem wstając, zadowolony ze swojego odkrycia. 
- Niech pan pokazuje - pani Joanna takŜe była ciekawa. 
- Boczna ścianka kredensu jest doskonale wywaŜona i działa jak wahadło - tłumaczyłem pani 

Joannie.  -  Pod  spodem  jest  prosty  mechanizm  blokujący  z  bolcem  -  włoŜyłem  rękę  pod  ściankę  i 
palcem  przesunąłem  metalową  sztabkę.  -  Teraz  mamy  pierwszy  ruch  -  pchnąłem  dół  ścianki  -  i 
drugi!  -  wymacałem  metalowe  kółko  i  pociągnąłem  je  jednocześnie  trzymając  odchyloną  ściankę. 
Otworzyła się klapa w podłodze podestu, na którym stał mebel, a naszym oczom ukazały się strome 
schodki prowadzące pod spód kredensu. 

- Niezła sztuczka - westchnęła pani Joanna. - Niech pan poczeka, pójdę po mocniejszą latarkę. 
Pani Joanna wróciła po kilku minutach z reflektorkiem zasilanym bateriami. 
-  Idziemy  odkrywać  tajemnice  mojego  pałacu  -  powiedziała  stanowczym  tonem  i  pierwsza 

ostroŜnie zeszła do tunelu. 

Gdy tylko zeszliśmy po schodach, korytarz zrobił się szerszy i wyŜszy. 
- Po co im było coś takiego? - pani Joanna miała na myśli gospodarzy sprzed wieków. 
-  Zawsze  po  to  samo.  Dwór  wybudowano  w  niebezpiecznych  czasach  i  postanowiono  na 

wszelki  wypadek  zostawić  wyjście  ewakuacyjne.  Zapewne  tędy  kurier  miał  biec  po  pomoc  lub 
właściciele majątku chcieli umknąć przed napastnikami. Mogli teŜ w tunelu przeczekać jakiś czas i 
wyjść z podziemi, gdy było juŜ bezpiecznie. 

Na  podłodze  korytarza  była  cienka  warstwa  szlamu,  zapewne  pamiątka  po  powodzi.  Jego 

ś

ciany  były  wilgotne  i  zakurzone.  Zygzakiem,  z  pięcioma  zakrętami,  prowadził  w  kierunku 

mauzoleum.  Po  kilku  minutach  doszliśmy  do  schodów  prowadzących  do  góry.  Wyjście  zasłaniała 
płyta piaskowca. 

- MoŜe ja spróbuję - zaproponowałem, nie chcąc naraŜać kobiety na podnoszenie cięŜaru, ale 

pani Joanna nie pozwoliła mi i sama bez trudu uniosła sztabkę i przesunęła ją na bok. 

Wdrapała się do wnętrza grobowca i stanęła w drzwiach. 
- No proszę - mruknęła. 
Wychodząc  podparłem  się  o  granitową  płytę  na  końcu  prawego  ramienia  krzyŜa,  a  ta  lekko 

opadła o kilka centymetrów. 

- Niech pan zasłoni wejście - powiedziała pani Joanna. 
Wykonałem jej polecenie. 
- Nie do poznania - pani Joanna z uznaniem pokiwała głową. - Tylko jak ją teraz unieść? 
- To proste - odpowiedziałem. 
Stopą przycisnąłem granitową płytę i włoŜyłem palce pod tę z piaskowca i lekko ją uniosłem. 

Była  wyjątkowo  cienka,  miała  zaledwie  trzy  centymetry  grubości  i  dlatego  tak  łatwo  moŜna  było 
nią manewrować 

- Odwali1iśmy kawał roboty - roześmiała się pani Joanna. - Mam nową atrakcję! 
Wróciliśmy korytarzem do piwnicy pałacu, zaniknęliśmy klapę i usiedliśmy przy stole. Było 

juŜ  późno,  zjedliśmy  wszystkie  ogórki  ze  słoika  i  Ŝycząc  sobie  dobrej  nocy  rozeszliśmy  się  do 
swoich pokoi. 

Zasypiając czułem się juŜ o wiele lepiej, bo chociaŜ jedną zagadkę udało mi się rozwiązać. 
Nazajutrz obudziłem się wcześnie, zrobiłem sobie śniadanie i przygotowałem się do wyjazdu 

do śukowic. W korytarzu spotkałem Luscinię. 

- Dokąd się wybierasz? - zapytała z promiennym uśmiechem, przeciągając się. 

background image

94 

 

- Na wycieczkę - odpowiedziałem. 
- Znowu przepadniesz jak kamień w wodę? 
- Mam nadzieję, Ŝe nie. 
- MoŜe pojechałabym z tobą? 
Zawahałem się i szukałem w myślach dobrej wymówki, Ŝeby została w Czernej. 
- A film? - spytałem. 
-  Do  południa  mam  wolne,  bo  będą  wprowadzane  jakieś  zmiany  do  scenariusza.  Słyszałam, 

Ŝ

e będą chcieli ciebie poprosić, Ŝebyś zagrał jeszcze jedną scenę. To jak, zabierzesz mnie ze sobą? 

- Zapraszam - odpowiedziałem. 
-  Poczekaj  chwilę!  Właściwie  to  powinnam  się  na  ciebie  obrazić,  Ŝe  tak  długo  muszę  cię 

prosić... - uśmiechnęła się uwodzicielsko i zniknęła w swoim pokoju. 

Zszedłem do wehikułu i podjechałem nim pod podjazd. „Chwila” trwała dwadzieścia minut. 

Luscinia  na  wycieczkę  ubrała  się  w  obcisłe  dŜinsy,  wysokie  buty,  koszulę  flanelową,  skórzaną 
kurtkę z frędzlami i kowbojski kapelusz. Gdzie ona mieściła te wszystkie ubrania? Domyśliłem się, 

Ŝ

e  część  z  nich  mogła  być  filmowymi  kostiumami,  które  dostała  od  producentów  odzieŜy 

widzących w filmie szansę na wypromowanie swoich kolekcji. 

- Dokąd jedziemy? - zapytała Luscinia sadowiąc się w wehikule, tak jakby to była limuzyna 

mająca odwieźć ją na przedstawienie w operze. 

- Blisko, do śukowic - wyjaśniłem. 
- Dlaczego tam jedziesz? W sprawie zagadki? 
-  Tak.  Marcin  podpowiedział  mi  pewne  znaczenie  słów  o  „spojrzeniu  zakochanych”.  Jego 

zdaniem,  mogło  chodzić  o  wspomnienia  po  jednej  z  miłości  Barberiny,  a  właśnie  podczas  wojen 

ś

ląskich Fryderyk II zatrzymywał się w śukowicach. 

- Ciekawa teoria... 
- Dobra. PrzecieŜ matka Prószyńskiego ruszyła na zesłanie na Syberię za swoim męŜem, a w 

XIX wieku takie zachowanie kochających kobiet nie naleŜało wcale do rzadkości. Zakochani zdolni 
są do wielu poświęceń. 

- Ty chyba bardzo lubisz swoje autko? 
- Tak, a czemu pytasz? 
- Bo jeŜdŜenie nim to teŜ pewna forma poświęcenia. Nie wierzę, Ŝe nie stać cię na lepsze. 
- To jest bardzo dobre. 
- Nie widać - roześmiała się śpiewaczka. 
- Bo nikogo ani niczego nie wolno osądzać po pozorach. 
- Twój pojazd nie umywa się do mojego porsche. 
- Fakt, nie jest tak ładny i nie ma tak uroczej właścicielki. 
- Dziękuję za komplement, ale on... - zerknęła na licznik wehikułu - nie jeździ chyba szybciej 

niŜ siedemdziesiąt na godzinę. Po co ci licznik z zakresem do 240 kilometrów? 

-  Wehikuł  z  górki  i  z  wiatrem  moŜe  rozpędzić  się  do  niebotycznych  prędkości  - 

odpowiedziałem Ŝartem. 

Kilkanaście  minut  wystarczyło  nam,  by  dojechać  do  śukowic.  Zatrzymaliśmy  się  na 

błotnistym  poboczu,  przed  niewielkim  kościółkiem.  Z  tego  co  pamiętałem  z  przewodników, 

ś

ukowice pierwszy raz były wzmiankowane w kronikach w 1229 roku, a kościół pod wezwaniem 

ś

więtej Jadwigi w 1376 roku. Znany w obecnym kształcie został wybudowany w XV wieku. Akurat 

starsze  panie  z  kółka  róŜańcowego  sprzątały  wnętrze  świątyni,  więc  weszliśmy  do  środka  i 

background image

95 

 

obejrzeliśmy jego skromne wnętrze. 

Luscinia  na  moment  uklękła  w  ławce  i  pomodliła  się.  Dyskretnie  wyszedłem,  by  jej  nie 

przeszkadzać  swoją  obecnością  i  poczekałem  na  zewnątrz.  Potem  przez  mostek  na  bezimiennym 
strumyku przeszliśmy pod pałac. Była to widoczna z daleka, dwuskrzydłowa budowla z mansardo-
wym dachem. Otaczały ją zabudowania  gospodarcze dawnego folwarku,  czworaki i remontowany 
właśnie mur. W parku między drzewami były rozwieszone sznury, na których suszyły się ubrania. 
Z tablicy informacyjnej koło wejścia wynikało, Ŝe jest to schronisko prowadzone przez zakonników 
dla ludzi, którzy pobłądzili w Ŝyciu. 

Nacisnąłem  przycisk  dzwonka.  Po  chwili  otworzył  nam  drzwi  uśmiechnięty  młodzieniec,  z 

bujną szopa jasnych włosów, promiennym uśmiechem i intensywnie niebieskimi oczami. 

- Witam! - powiedział przyglądając się nam. 
Przedstawiłem mu się, pokazałem legitymację słuŜbową i wyjaśniłem, Ŝe chciałbym zobaczyć 

wnętrze pałacu, poniewaŜ poszukuję śladów pobytu w tym miejscu Fryderyka II. 

-  Co  za  czasów  doczekaliśmy,  Ŝe  polski  urzędnik  zajmuje  się  pruskim  królem  -  uśmiechnął 

się. - Napiją się państwo czegoś? 

Grzecznie  odmówiliśmy,  a  zakonnik  oprowadzał  nas  po  budynku.  Trwał  w  nim  remont 

prowadzony przez mieszkańców schroniska. Po wielu było widać, Ŝe niejedno w Ŝyciu przeszli i z 
niejednego  pieca  przyszło  im  jadać  przysłowiowy  chleb.  Tak  więc  wędrowaliśmy  między 
polowymi łóŜkami, metalowymi szafkami na ubrania, workami z cementem, stertami cegieł i desek, 
aŜ  doszliśmy  do  dawnej  sali  balowej,  zachowanej  najlepiej,  z  parkietem  wykonanym  z  róŜnych 
gatunków drewna i duŜymi oknami. WciąŜ moŜna było tu obejrzeć barokowe sztukaterie, ozdobny, 
duŜy piec w rogu i malowidło na ścianie. 

- Podobno to jest pamiątka po Fryderyku II - oznajmił zakonnik. 
Przyjrzałem  się  sielskiemu  pejzaŜowi,  ze  sceną  pikniku  na  pierwszym  planie.  Jedna  z  dam 

tańczyła, a przygrywali jej dworzanie. Z boku widać było pastuszka, głębiej statek płynący po rzece 
i biały kościół na wyspie, podobny do tego, w którym uwięzili mnie Micha i Klamka. 

-  Słyszałem  legendę,  Ŝe  król  sfinansował  wykonanie  tego  fresku,  ale  po  co,  nie  wiem  - 

powiedział zakonnik. 

Aparatem  cyfrowym  zrobiłem  zdjęcia  malunku  i  po  obejrzeniu  reszty  obiektu  poŜegnaliśmy 

zakonnika. 

- I nic - westchnęła Luscinia, gdy wracaliśmy do wehikułu. 
- Bo wciąŜ nie wiemy, na co trzeba zwracać uwagę - odpowiedziałem. 
- MoŜe po prostu nie ma w tobie dość miłości? 
- Nie rozumiem. 
- No, tylko zakochani znajdą skrytkę tego Prószyńskiego. 
Roześmiałem się. 
- O to ci chodzi? - dziwiłem się. - Moim zdaniem, to tylko jakaś przenośnia, odniesienie do 

jakiejś sentencji, wiersza, czegoś, co znali Prószyński i Anna. Co róŜni spojrzenia osoby zakochanej 
od niezakochanej? 

- Kochankowie są zapatrzeni w siebie nawzajem. 
-  Tak,  dlatego  na  obrazach  Prószyńskiego  zapewne  odnaleźlibyśmy  w  postaciach  kobiecych 

rysy twarzy jego ukochanej. To wszystko. 

- Jestem pewna, Ŝe tylko ci się tak wydaje. 
- Przekonamy się, jak odnajdziemy skarb. 

background image

96 

 

Wsiedliśmy do wehikułu i uruchomiłem silnik. 
- I co teraz? - zapytała Luscinia. - Dokąd jedziemy? 
Nie miałem pojęcia, co teraz powinienem był uczynić, gdzie szukać wskazówek. Wydawało 

się,  Ŝe  jedyne  podpowiedzi  mogą  znajdować  się  na  obrazach  Prószyńskiego,  ale  nie  potrafiłem  w 
nich nic takiego wypatrzyć. 

- Pozostaje mi tylko zakochać się w tobie i zaprosić cię do kawiarni - zaŜartowałem. 
- Zgoda - Luscinia skinęła głową. - Zacznijmy wszystko od początku i wróćmy do restauracji, 

gdzie spotkaliśmy się pierwszy raz. W końcu tam popełniliśmy pierwsze błędy... 

- Jakie? 
-  W  ocenie.  Ty  zachowywałeś  się  jak  szpieg,  przyczajony,  nieufny,  zamknięty  w  sobie.  Ja 

patrzyłam na ciebie jak na... - szukała odpowiednich słów. 

- Prostaka, szaraczka, nikogo wartego uwagi - podpowiadałem. - Zapewne tak jest nadal. 
Luscinia obróciła się do mnie, połoŜyła mi rękę na ramieniu, przysunęła bliŜej. Spojrzała mi 

w oczy. Czułem zapach jej perfum, ciepło jej dotyku, znowu byłem pod wpływem jej czarów. Pełen 
nagany wzrok staruszki, która przechodziła obok wehikułu i widziała tę scenę, uratował mnie przed 
zrobieniem jakiegoś głupstwa. 

- Jedźmy - powiedziałem wrzucając pierwszy bieg. 
Gdy  jechaliśmy  do  Głogowa,  otworzyłem  okno,  by  pęd  powietrza  ostudził  mnie,  pozwolił 

ochłonąć. 

- Miałeś kiedyś jakąś narzeczoną? - w pytaniu Luscinii odczułem nutkę jadu. 
- Z nikim nie byłem zaręczony. 
- Chodzi mi o dziewczynę, sympatię... 
- Czasami wydawało mi się, Ŝe tak jest. 
- Ale? 
- Normalnie, na przeszkodzie stawały okoliczności Ŝycia, potem moja praca. 
- WyŜej cenisz pracę niŜ ukochaną kobietę? - Luscinia była zdumiona. 
- W mojej pracy łączę pasję z obowiązkami słuŜbowymi. MoŜe zabrzmi to trochę dziwnie, ale 

czasami moja praca jest jak sport ekstremalny, a kobiety, które spotykałem nie były gotowe dzielić 
się mną z pracą albo po prostu traktowały bycie urzędnikiem ministerstwa li tylko jako sposób na 
zarabianie pieniędzy, niestety niewielkich. 

-  Biedny  pasjonat  oddany  pracy  -  śmiała  się  Luscinia.  -  Jesteś  romantykiem,  ale  rozumiem 

cię, bo chyba w jakimś sensie masz duszę artysty. W moim Ŝyciu było wielu męŜczyzn, ale kaŜdy z 
nich  traktował  mnie  jak  cenne  trofeum,  które  zostawia  się  w  salonie  myśliwskim  i  idzie  na  nowe 
polowanie,  albo  beznadziejnie  zakochiwał  się  we  mnie  oczekując,  Ŝe  porzucę  dla  niego  scenę  i 

ś

piewanie. 

-  Ideałem  okazuje  się  być  pan  Bogumił?  Traktuje  cię  jak  piękny  kwiat,  który  trzeba 

pielęgnować i pokazywać innym. 

- I czasami mam tego dość. Najchętniej bym uciekła. 
Na  chwilę  przerwaliśmy  rozmowę,  bo  wjechaliśmy  do  Głogowa.  Zaparkowałem  wehikuł  na 

dzikim  parkingu  przed  ruiną  kościoła  pod  wezwaniem  świętego  Mikołaja  i  przeszliśmy  do 
restauracji.  Zamówiliśmy  dzbanek  kawy,  wino  dla  Luscinii  i  ciastka.  Siedzieliśmy  pod  wielkim 
parasolem  w  ogródku  ciesząc  się  resztkami  ciepła  jesiennego  słońca.  Rzadko  dochodził  nas 
zaplątany między uliczkami podmuch chłodnego wiatru. 

-  Kiedyś  poznałem  pewnego  rybaka  -  opowiadałem  -  który  powiedział,  Ŝe  nikt  nie  potrafi 

background image

97 

 

powiedzieć, do czego trzeba większej odwagi: do ucieczki czy do pozostania. 

-  Łatwo  powiedzieć,  jak  się  jest  rybakiem,  tylko  łowi  się  ryby  i  je  sprzedaje,  prowadzi  się 

nieskomplikowane Ŝycie - odparła Luscinia. - Obdarzył cię jeszcze jakąś mądrością? 

-  Nauczył  mnie,  Ŝe  czasami  nie  wystarczy  robić  coś  dobrze,  bo  czasami  po  prostu  trzeba  to 

robić pięknie. 

-  Wynurzenia  wiejskiego  filozofa  -  prychnęła  Luscinia.  -  Moim  śpiewem  zachwycają  się 

ludzie, nieustannie szkolę głos i nie robię nic pięknego? 

- Skoro jest ci tak dobrze, to czemu chcesz uciekać? 

Ś

piewaczka nie zdąŜyła  odpowiedzieć, bo właśnie deptakiem nadchodzili reŜyser, operator i 

elegant.  Na  nasz  widok  pan  Bogumił  aŜ  klasnął  w  dłonie  i  natychmiast  we  trzech  dosiedli  się  do 
nas. 

- Świetnie, Ŝe pana widzę - powiedział reŜyser. - Mam prośbę do pana. 
- Tak? - zapytałem, choć wiedziałem, o co chodzi. 
- Musi pan jeszcze zagrać jedną scenę - oznajmił reŜyser. - Zbyszek wypatrzył cudny plener i 

musimy go wykorzystać. 

- To znaczy nie „musi pan”, ale bardzo by nam na tym zaleŜało - elegant poprawił przyjaciela. 

- Ta scena wymyślona przez pana Zbigniewa znacznie podniesie walory artystyczne filmu. 

-  Chodzi  o  to,  Ŝe  na  Odrze  jest  wyspa  z  kościołem  -  odezwał  się  operator.  -  Właściwie  to 

ruiny, ale przy spokojnej wodzie, ładnej pogodzie wyglądają jak wyjęte z sielankowego landszaftu. 
Będzie  to  kryjówka  przemytników,  ale  w  scenie  egzekucji  don  Josego  mogliby  się  tam  pojawić 
wszyscy, których spotkał na swej drodze, rozumie pan, jako taka reminiscencja, duchy wspomnień. 
Byliby  tam  Carmen,  Garcia,  Łukasz,  porucznik  i  pan.  Pana  zadaniem  będzie  właściwie  tylko  tam 
być, a ja pana tylko ładnie sfilmuję i finito! 

- Niech pan się zgodzi - prosił pan Bogumił. - Bez pana to ujęcie będzie niepełne. 
Luscinia patrzyła na mnie z odrobinę drwiącym uśmieszkiem. Starałem się przede wszystkim 

nie  okazywać,  Ŝe  znam  to  miejsce,  a  jednocześnie  zastanawiałem  się,  czemu  operator  chciał  tam 
robić zdjęcia. Czy chodziło tylko o ładny plener? 

-  Zgoda  -  powiedziałem  kodując  sobie  jednocześnie  w  pamięci,  by  zapytać  kolegów  Jarego, 

jak natrafili na ten kościółek. - Ile czasu muszę zarezerwować na te zdjęcia? 

- Pół dnia, nie więcej - zapewniał reŜyser. 
Jeszcze  pół  godziny  rozmawialiśmy  o  filmie.  Filmowcy  zastanawiali  się,  jakich  dzieło 

zostanie  przyjęte  przez  widownię  i  krytyków.  Potem  z  Luscinia  wróciliśmy  do  wehikułu  i 
ruszyliśmy do Czernej. Oboje milczeliśmy zajęci swoimi myślami. Gdy przed pałacem śpiewaczka 
wysiadała, zatrzymała się zjedna nogą na ziemi i pochyliła się do mnie. 

- Szkoda, Ŝe przerwano nam tę randkę - powiedziała. 
- PrzecieŜ wiesz, Ŝe... 
- Wiem, ale i tak szkoda - smutno się uśmiechnęła i pocałowała mnie w  policzek. Odsunęła 

się, przyjrzała mi się badawczo i palcem wytarła ślad szminki. - Dziwny z ciebie facet - stwierdziła 
i ruszyła do pałacu. 

Odstawiłem wehikuł na parking i wróciłem do swojego pokoju. Ze skrzynki zabrałem laptopa 

i  powędrowałem  do  pracowni.  Było  tam  przestronniej  i  jaśniej.  Wiedziałem  teŜ,  Ŝe  nikt  tam  nie 
będzie  mi  przeszkadzał. W  pomieszczeniu  zastałem  zamyślonego  Marcina.  Siedział  i  paląc  papie-
rosa wpatrywał się w klocek drewna przed sobą. Widząc mnie wyprostował się. 

- Jak poszukiwania śladów Fryderyka II? - zapytał. 

background image

98 

 

- Jak zwykle - bezradnie rozłoŜyłem ręce - Ŝadnych śladów. Jedynym sposobem rozwiązania 

zagadki wydaje się wpatrywanie w obrazy. 

- MoŜe te obrazy to łamigłówka, którą naleŜy odpowiednio ułoŜyć? Jest ich dwanaście, liczba 

trochę magiczna jak trzy, siedem, dziewięć, dziesięć, trzynaście. Z kaŜdą z nich związana jest jakaś 
symbolika.  Tuzin  to  teŜ  specyficzna  liczba.  A  moŜe  ułoŜone  w  jakiejś  kolejności  opowiadają 
historię, która będzie wskazówką. 

Zastanawiałem się nad słowami Marcina i nagle mnie olśniło. 

background image

99 

 

ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

UKŁADANKA Z OBRAZÓW • PROPOZYCJA LUSCINII • ZNIKNIĘCIE MARCINA • 

KOLEJNE TAJNE PRZEJŚCIE • ZDJĘCIA NA WODZIE • WYPADEK ANDśELI 

 
Marcin  mógł  mieć  rację.  Natychmiast  włączyłem  komputer  i  przyglądając  się  kolejnym 

obrazom  zacząłem  spisywać  ich  tytuły,  a  obok  zmiany  Prószyńskiego.  W  porze  kolacji  Marcin 
przyniósł  mi  kanapki  i  dzbanek  herbaty.  Byłem  tak  zajęty  pracą,  Ŝe  artysta  sam  wszystko  zjadł 
odkładając widelcem na bok kawałki wędlin. Wiedziony szóstym, psim zmysłem przyszedł do nas 
Kefir i najpierw węszył w powietrzu zapach mięsa. Potem łasząc się do mnie i do Marcina podkradł 
się  do  stołu  i  kładąc  pysk  na  kolanach  Marcina  zezował  na  talerz.  Po  krótkim  zastanowieniu 
postanowił  skierować  nozdrza  wprost  na  smakowite  kąski  i  wreszcie  nie  napotykając  z  naszej 
strony oporu jednym szybkim ruchem róŜowego jęzora zagarnął plasterki i szybko z nimi odbiegł w 
kąt,  gdzie  błyskawicznie  je  poŜarł  jednocześnie  czujnie  patrząc  w  naszą  stronę,  gotów  do  obrony 
cennego łupu. 

- Czemu tak rzuciłeś się na tę pracę? - dziwił się Marcin. 
- Dzięki tobie jestem bliski rozwiązania zagadki, czuję to - odpowiedziałem. 
Często w swojej pracy miałem uczucie, jakie zapewne towarzyszy odkrywcom, gdy są bliscy 

dotarcia do finału swych poszukiwań. To przejmujące poczucie, któremu towarzyszą szybsze bicie 
serca, euforia i szalone zniecierpliwienie objawiające się specyficznymi łaskotkami w brzuchu. 

- I co odkryłeś? - zaciekawił się Marcin. 
Zadowolony nakreśliłem na kartce ostatnie słowa i wyprostowałem się. 
- Przeprowadziłem rzetelną analizę - pochwaliłem sam siebie i połoŜyłem przed artystą kartkę 

z zapiskami, które wyglądały tak: 

 
„Wesele  w  Jaworowie”  -  kościół  z  czerwonej  cegły  na  wyspie,  zapewne  kolegiata  w 

Głogowie; 

„Orgia rzymska za czasów Cesarstwa” - orientalne znaki na plafonach; 
„Rozbitek” - daleko na horyzoncie widoczny statek bez masztów; 
Śmierć  Acerna”  -  przed  umierającym  leŜą  stosy  ksiąŜek  i  Prószyński  domalował  na  ich 

grzbietach:  „Alles  mit  bedacht”  -  „wszystko  z  rozwagą”,  motto  z  portalu  pałacu  w  Czernej; 
„Speculum”, czyli „zwierciadło”, „Desertus”, czyli „opuszczony”, „Pastor”, czyli „pasterz”; 

„Taniec pomiędzy sztyletami” - zloty pantofelek i rzeźba czwartego torsu męskiego; 
„Chrystus w domu Marty i Marii” - mury twierdzy; 
„Stary  z  ksi
ąŜką”  -  wyraźne  pierwsze  słowo  w  księdze  „declamo”,  co  po  łacinie  znaczy 

„wygłaszam”; 

„Chrystus i Samarytanka” - ozdoby ze skarbu; 
„Dirce chrze
ścijańska” - twarz Dirce, podobna do „Rzymianki wzorowana na Annie? 
„Pastuszek  graj
ący  na  flecie”  -  splecione  drzewa  buk  i  brzoza,  jak  przy  skrytce  Barberiny 

Campanini; 

„Rzymianka” - ozdoba ze skarbu Barberiny Campanini; 
„Pochodnie  Nerona”  -  zmieniona  płaskorze
źba  z  lewej  strony,  zamiast  rzymskiego 

kawalerzysty widoczna galera. 

 

background image

100 

 

Marcin pochylił się nad kartką, dłuŜszą chwilę studiował notatki, a potem odetchnął i spojrzał 

na mnie z uśmiechem. 

- Jeśli coś z tego rozumiesz, to gratuluję - oznajmił. 
- To są konkretne podpowiedzi, tylko trzeba je jak puzzle odpowiednio ułoŜyć, znaleźć klucz 

- odpowiedziałem. 

- Jakie mogą być klucze? 
- Na przykład chronologiczny odnoszący się do dat powstania obrazów. Na kartce wypisałem 

tytuły  obrazów  w  kolejności  jak  powstawały  i  w  ten  sposób  otrzymałem  ciąg  słów  i  określeń: 
kolegiata  na  wyspie,  orientalne  znaki,  statek,  wszystko  z  rozwagą,  zwierciadło,  opuszczony, 
pasterz, złoty pantofelek, mury twierdzy, wygłaszać, galera, a do tego elementy skarbu Campanini i 
splecione drzewa. 

Marcin  myślał  chwilę  odrobinę  przechylając  głowę  na  bok.  Przypominał  mi  wtedy  obraz 

Kubusia Puchatka, który wyrył się w mej wyobraźni, gdy czytałem o tym, jak „miś o bardzo małym 
rozumku” smakował miód. 

- Ty masz łeb - Marcin pokiwał głową. - JuŜ wiem, jak znaleźć ten skarb. Trzeba udać się do 

kolegiaty  na  wyspie,  gdzie  są  orientalne  znaki.  Po  ich  rozszyfrowaniu  wsiąść  na  statek  i  czyniąc 
wszystko  z  rozwagą  spojrzeć  w  zwierciadło,  w  którym  ujrzymy  opuszczonego  pasterza  w  złotym 
pantofelku  wygłaszającego  z  murów  twierdzy  przemówienie  do  galerników  o  skarbie  baletnicy  - 
mówił specjalnie dobierając ton jakby wyznawał jakąś tajemnicę. - Jakie to proste! - roześmiał się. 

Marcin w duŜej części mógł mieć rację, ale wciąŜ broniłem swojej teorii, Ŝe wskazówka kryje 

się w obrazach. 

- Razem stanowimy idealny tandem do szukania skarbów - stwierdziłem śmiejąc się. - Klucz 

moŜe być inny - na ekranie wyświetliłem dokładną mapę Europy. - MoŜe to konkretne wskazówki 
geograficzne?  Popatrzmy  na  „Wesele  w  Jaworowie”  z  innej  strony.  Ta  historia  wydarzyła  się  pod 
Krakowem,  ale  moŜe  teŜ  chodzić  o  Wiedeń,  spod  którego  wracał  Sobieski  -  szybko  na  ekranie 
wirtualnym  rysikiem  wyznaczyłem  proste  linie  łączące  oba  miasta  z  Czerną.  -  Teraz  „Orgia 
rzymska  za  czasów  Cesarstwa”,  „Taniec  pomiędzy  sztyletami”,  „Dirce  chrześcijańska”, 
„Rzymianka”,  „Pochodnie  Nerona”,  to  wyraźne  wskazówki  prowadzące  do  Rzymu.  „Rozbitek” 
połączy nas z najbliŜszym morzem, a więc wyprowadzamy prostą w kierunku Bałtyku. 

- No, no... - Marcin Ŝartował sobie udając, Ŝe powaŜnie traktuje moje pomysły. 
- „Śmierć Acerna” łączy Czerną z Lublinem - kontynuowałem. - To tam zmarł Wilhelm Jan 

Nepomucen Leopolski. „Starego z ksiąŜką” trudno wiązać z jakimkolwiek miejscem poza okresem 
powstania,  a  więc  gdy  Anna  Bilińska  mieszkała  w  ParyŜu.  „Chrystusa  w  domu  Marty  i  Marii”, 
„Chrystusa i Samarytankę” oraz najprawdopodobniej „Pastuszka grającego na flecie” moŜna chyba 
łączyć z Ziemią Świętą, a więc z Jerozolimą - wyznaczyłem ostatnią kreskę. 

- I co dalej? - Marcin zerkał na wykresy. 
- Nic - przyznałem się po chwili. 
Poczułem, jakby  całe powietrze, napięcie uszło ze mnie jak po oblanym,  piekielnie trudnym 

egzaminie. Z jednej strony zwykle byłem w takich chwilach przybity, ale z drugiej cieszyłem się, Ŝe 
mam to juŜ za sobą, i wiedziałem, z jakimi problemami przyjdzie mi się raz jeszcze zmierzyć. Tak i 
teraz czułem, Ŝe być moŜe o włos minąłem się z rozwiązaniem. 

- Pozostaje ci się zakochać - pocieszył mnie Marcin. 
-  Dziękuję  za  radę  -  w  moim  głosie  moŜna  było  wyczuć  cień  goryczy.  -  Co  tu  jest  grane?  - 

pytałem sam siebie. 

background image

101 

 

- Odpocznij sobie - zaproponował artysta. - Napracowałeś się, kto wie, moŜe nie na próŜno, 

ale moŜe sen przyniesie ci dobrą podpowiedz? 

- Chyba tak - przyznałem przeciągając się. 
Przed  snem  postanowiłem  zrobić  jeszcze  jedną  rzecz.  Musiałem  koniecznie  porozmawiać  z 

kumplami Jarego. Wysłałem do Michy SMS-a i poszedłem odpocząć do swojego pokoju. Nie dane 
mi było tam poleŜeć w spokoju. Do drzwi zapukała Luscinia. 

- Cześć! - uroczo uśmiechnęła się do mnie. Była ubrana w wąskie spodnie, białą, kusą bluzkę 

i długi jak płaszcz sweter z duŜymi oczkami. - Trochę tęskniłam za tobą. Słyszałam, Ŝe zaszyłeś się 
w pracowni i pracujesz nad rozwiązaniem. 

- Tak było - kiwnąłem głową. 
- I co odkryłeś? - śpiewaczka usiadła bokiem na krześle, kładąc brodę na rękach złoŜonych na 

oparciu. W tej chwili patrzyła mi prosto w oczy i przyznaję, Ŝe te oczy przesłaniały mi cały świat. 
Jej  puszczone  luzem  włosy  spływały  niesfornymi  lokami  na  twarz  tworząc  pełną  zmysłowej 
tajemniczości zasłonę. Wiele wtedy byłem gotów dać za przeniknięcie jej i poznanie myśli Luscinii. 

- Nic - odpowiedziałem. - Czasami tak bywa, Ŝe człowiek co jakiś czas mija się z poznaniem 

prawdy. 

- Skończyłeś pisać raporty? 
- Tak. 
-  Mam  dla  ciebie  propozycję  -  Luscinia  przysiadła  się  do  mnie  na  łóŜko.  -  Masz  ochotę  na 

ucieczkę?  Pojedziemy  gdzieś  we  dwoje,  odpoczniemy.  PrzecieŜ  moŜesz  się  wyrwać  na  dwa,  trzy 
dni? 

- Mogę - przyznałem oszołomiony propozycją. 
-  Jutro  po  zdjęciach,  kiedy  skończy  się  uroczysty  obiad  i  wszyscy  pójdą  odpocząć, 

wsiądziemy do mojego porsche i umkniemy w góry. Z pewnością znasz jakieś spokojne i przytulne 
miejsce, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał. 

- W czym? - nieśmiało zapytałem. 
Luscinia  usiadła  mi  na  kolanach,  jedną  ręką  objęła  za  szyję,  a  drugą  delikatnie  przyciągnęła 

moją głowę do siebie. Nachyliła się i pocałowała mnie w usta. Nie miałem sił, aby bronić się przed 
tym gestem. 

- Uwielbiam cię, głuptasie - szepnęła Luscinia. 
Właśnie  w  tym  momencie  skrzypnęła  deska  podłogi.  Oboje  spojrzeliśmy  w  kierunku  drzwi. 

W progu stał Marcin oszołomiony tym co widział. 

-  Przepraszam  -  szepnął  i  szybko  przeszedł  do  swojego  pokoiku.  Po  chwili  usłyszeliśmy 

cichy, ostroŜny zgrzyt przesuwanej zasuwki. 

Marcin  subtelnie  dawał  nam  znać,  Ŝe  nie  zamierza  juŜ  nam  przeszkadzać,  ale  czarodziejski 

nastrój prysł. Trzeba przyznać, Ŝe Luscinia lepiej trzymała swoje nerwy na wodzy. 

- To jak? Uciekniemy? - wypytywała. 
Mogłem tylko skinąć głową. 
-  Jutro  rano  spakuj  rzeczy  i  uprzedź  o  wyjeździe  panią  Joannę,  Ŝeby  znowu  nie  próbowano 

nas szukać przez policję - wydawała mi polecenia. 

- To chyba nie pierwsza twoja ucieczka - zauwaŜyłem wstając. 
Luscinia  juŜ  wychodziła,  ale  zatrzymała  się.  Sweter  zakręcił  się  w  powietrzu  jak  peleryna  i 

wtedy na moment moje ciało przeszedł zimny dreszcz. Miałem uczucie, jakbym powiedział o jedno 
zdanie  za  duŜo,  bałem  się,  Ŝe  mogłem  urazić  śpiewaczkę.  Ona  rzeczywiście  w  pierwszym 

background image

102 

 

momencie patrzyła na mnie zimnym wzrokiem, ale chyba odgadła, co się dzieje w moim umyśle i 
zaraz uśmiechnęła się słodko. 

- Mylisz się - powiedziała podchodząc do mnie. Robiła to wolnymi, kocimi krokami bacznie 

patrząc mi w oczy. - Pierwszy raz będzie to prawdziwie romantyczna ucieczka. 

Drugi raz tego wieczora obdarowała mnie pocałunkiem i wyszła nie oglądając się za siebie. 
Musiałem  porozmawiać  z  Marcinem.  Wydawało  mi  się,  Ŝe  artysta  obdarzył  śpiewaczkę 

silnym  uczuciem  i  zawsze,  gdy  widział  nas  razem,  czuł  się  nieswojo.  Cicho  zapukałem  do  drzwi 
jego pokoju. Odpowiedziała mi cisza. Poruszyłem klamką. 

- Marcin, śpisz? - pytałem. 
Zajrzałem  przez  szparę  między  drzwiami  a  framugą,  potem  przez  dziurkę  od  klucza.  W 

ś

rodku było ciemno, ale jasny snop światła z latami w folwarku przebijał się na legowisko Marcina, 

które  zniknęło!  W  jego  miejscu  ziała  czarna  dziura.  Wyjąłem  scyzoryk  z  kieszeni  i  ostroŜnie 
przesuwałem płytkę zasuwki. Po chwili byłem juŜ w sypialni Marcina. 

Tak  jak  wcześniej  wspominałem,  jego  leŜe  stanowiła  murowana  półka  w  ścianie  przykryta 

kocami, materacami, śpiworem i wałkiem pod głowę. To wszystko leŜało na podłodze i okazało się, 

Ŝ

e  artysta  sypiał  na  drewnianym  wieku,  które  otwarte,  było  oparte  o  ścianę.  Osiemdziesiąt 

centymetrów  głębiej  było  dno,  takŜe  wykonane  z  drewna.  Prawdopodobnie  był  to  rodzaj 
skarbczyka,  jednak  jego  spód  takŜe  otwierał  drogę  do  zejścia  w  murze.  Był  to  prostokątny  szyb, 
którego  boki  miały  pół  metra  i  osiemdziesiąt  centymetrów  długości.  Schodziło  się  korzystając  z 
otworów w ścianie powstałych po wyjęciu pojedynczych cegieł. MoŜe była to pozostałość jakiegoś 
komina? Dziwiłem się, jak Marcin, który był wysoki, mógł zmieścić się w takim przejściu? 

Poświeciłem  latarką  do  środka  i  zobaczyłem  ceglastą  terakotę  jadalni  pod  moim  pokojem. 

Miałem  wielką  ochotę  zejść  tropem  Marcina,  ale  postanowiłem  na  niego  poczekać.  Zgasiłem 

ś

wiatło w swoim pokoju, zamknąłem drzwi i usiadłem na krześle w kącie. Po dziesięciu minutach 

usłyszałem  rumor  w  szybie  i  sapanie  Marcina.  Przygotowałem  latarkę,  Ŝeby  natychmiast  ją 
włączyć, jak tylko wejdzie do pokoju. 

Najpierw na podłogę pokoju spadł wyrzucony z przejścia ręcznik, potem woreczek foliowy z 

przyborami  toaletowymi.  Miałem  ochotę  uciec,  ale  w  tym  momencie  ponad  krawędzią  skrzyni 
ukazała się kudłata głowa Marcina. Natychmiast mnie dostrzegł. 

- O! - wydobył z siebie. 
- O! - odpowiedziałem tym samym. 
- Moje „o” było pierwsze - stwierdził Marcin gramoląc się z przejścia. 
- Moje „o” jest bardziej zdziwione - wymownie zerknąłem w otwór. 
- Ty pierwszy zrobiłeś rzecz godną nawet kilku „o” - odparł Marcin. 
Ręcznikiem  wycierał  jeszcze  wilgotne  włosy,  a  potem  odszukał  na  stercie  ubrań  koszulkę  i 

załoŜył ją. 

- Co masz na myśli? - zapytałem biorąc się pod boki. 
- śeby odkryć to „o” - wskazał na otwór - musiałeś włamać się do mojego pokoju. 
- Chciałem z tobą porozmawiać... 
-  Rozumiem,  Ŝe  włamywacze  teŜ  chcą  pogadać  z  właścicielami  mieszkań,  ale  Ŝe  pechowo 

nikogo nie ma w środku... 

- Chciałem porozmawiać o Luscinii, właściwie o niej i o mnie... - plątałem się. 
- O, to juŜ jesteście... - Marcin nie dokończył. 
- Jesteśmy wciąŜ kaŜde z osobna - tłumaczyłem się - i to co widziałeś, to... 

background image

103 

 

- Czemu mi to wszystko mówisz? - Marcin patrzył na mnie z łobuzerskim uśmieszkiem. 
- Bo myślałem, Ŝe ty... 
- Nie! - Marcin pokręcił głową i pokiwał palcem na boki. - Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota 

sperka. Pamiętaj teŜ, Ŝe cię przed nią uprzedzałem. 

- A twoje „o” - pokazałem na układane przez Marcina na powrót legowisko. 
-  To  proste  -  lekcewaŜąco  machnął  ręką.  -  Czasami  Ŝal  mi  stworzeń,  które  usiłują 

zamieszkiwać róŜne zakątki mojej skóry, ale myję się. Nie chciałem przeszkadzać tobie i Luscinii, 
więc skorzystałem z tej dziury... 

- A co to za dziura? Jak ona powstała? 
-  Dawniej  w  jadalni  były  dwa  kominki,  potem  jeden  przebudowano  na  piec,  w  końcu  i  piec 

zniknął, a został po nim komin. W jego górnej części zrobiono ten skarbczyk, a dolną zamurowano. 
Podczas  remontu  odkryliśmy  z  panią  Joanną  to  dziwne  przejście.  Tymczasowo  zakryliśmy  je 
deskami,  które  łatwo  moŜna  przesunąć.  Przyznam  ci  się,  Ŝe  było  to  moje  pierwsze,  od  czasu 
odkrycia, przejście tą trasą i ostatnie. Następnym razem będziesz musiał mnie przeprowadzać przez 
swój pokój. 

- Nie będzie następnego razu - zapewniałem Marcina. 

Ś

miać  mi  się  chciało,  Ŝe  chociaŜ  przez  chwilę  podejrzewałem  tego  krystalicznie  uczciwego 

człowieka o jakieś podstępy. 

- Dobranoc - powiedziałem i przeprosiłem go za włamanie. 
Miałem  jeszcze  godzinę  do  umówionego  spotkania,  więc  zdrzemnąłem  się.  Kwadrans  przed 

czasem wymknąłem się z pokoju, zszedłem klatką schodową w wieŜy na parter, potem do kuchni i 
piwnicy.  Tajnym  przejściem  dotarłem  pod  podłogę  mauzoleum.  Gdy  usłyszałem,  Ŝe  Micha  i 
Klamka czekają rozmawiając, ostroŜnie odsunąłem płytę i wyszedłem do nich, na dwór. 

- Witaj, duchu nocy, jakiej chcesz pomocy? - zrymował trochę wystraszony Klamka. 
- Powiedzcie, skąd wiedzieliście o tym kościele na wyspie - powiedziałem. 
- Od Zbycha i Jarego - odparł Micha. 
- Dokładnie opowiedzcie mi, jak do tego doszło - poprosiłem. 
- Ale powiesz nam, jak się tu niepostrzeŜenie dostałeś? - upewniał się Micha. - Przed twoim 

pojawieniem się dokładnie sprawdziliśmy mauzoleum. 

- Powiem - obiecałem. 
-  Kilka  dni  temu  Jary  opowiadał  nam,  Ŝe  Zbyszek  wynajął  motorówkę,  Ŝeby  popływać  po 

rzece  i  widział  fajny  kościół  na  wyspie  -  relacjonował  Micha.  -  Jary  namówił  nas,  Ŝebyśmy  tam 
popłynęli... 

-  Czy  było  to  po  ogłoszeniu  poszukiwań  skrytki  Prószyńskiego?  -  przerwałem  swoim 

pytaniem. 

-  Tak  -  odpowiedział  Micha.  -  Jary  znalazł  we  wsi  człowieka,  który  miał  łódź  i  zgodził  się 

nam  ją  wypoŜyczyć,  dał  nam  klucze  do  kłódki  i  wiosła.  Jemu  ta  łódka  nie  była  juŜ  w  tym  roku 
potrzebna. 

- I jak dopłynęliście na wyspę, to co? - wypytywałem. 
- Jary oglądał ściany, zajrzał do podziemi, połaził po wyspie... My wspięliśmy się na wieŜę i 

tyle. 

- Czy Jary mówił, czemu Zbyszek zainteresował się tą wyspą? 
-Podobno chodziło o jakiś ładny plener. 
Nie  podobało  mi  się  to  nagłe  zainteresowanie  operatora  wysepką  z  kościołem.  Filmowiec 

background image

104 

 

umknął  mej  uwagi  i  prawie  zapomniałem,  Ŝe  przecieŜ  jest  moim  konkurentem  w  poszukiwaniu 
skrytki. Uświadomiłem sobie teŜ, Ŝe nie prowadziłem śledztwa w sprawie włamań do pani Joanny. 
Wszystkie  te  wydarzenia  przyćmiła  Luscinia  swoim  zainteresowaniem  moją  osobą.  CzyŜby  była 
przynętą, na którą miałem się złapać? JeŜeli tak, to kto tu był tak sprawnym myśliwym? 

- Dziękuję, chłopaki - wyciągnąłem dłoń do Michy i Klamki. 
- Nie ma sprawy, jesteśmy fajni goście, ale teraz interesuje nas tajne przejście - przypomniał 

mi Klamka. 

Roześmiałem się i poprowadziłem chłopców do otworu w podłodze. 
- Wchodźcie - zachęcałem ich. 
Weszli  niepewnie,  patrząc  na  ściany  i  strop  tunelu.  Postępowałem  za  nimi,  bo  przecieŜ 

musiałem ułoŜyć płytę podłogową na miejsce. 

- Ale jazda! - stwierdził Micha, gdy wyszliśmy w piwnicy pałacu. - Jak to wyczaiłeś? 
-  Niestety,  nie  byłem  pierwszy  -  przyznałem  się.  -  Wpierw  to  przejście  poznali  Zbyszek  i 

wasze dziewczyny. 

- Co?! - obaj spojrzeli na mnie zdumieni. - I nic nam nie powiedziały? - zdziwił się Micha. 
-  Trzeba  odwiedzić  pana  Zbyszka  i  powiedzieć  „niech  tu  więcej  nie  mieszka”  -  stwierdził 

Klamka. 

- Spokojnie! - apelowałem do nich. - Pamiętacie, o czym rozmawialiśmy wtedy na wyspie? 
- „Ugiąć się, aby zwycięŜyć” - przypomniał sobie Micha. 
-  Tak  jest  -  przyznałem.  -  Zemsta  to  okropne  uczucie,  ale  nadejdzie  czas  rewanŜu  i  wtedy 

zadziwicie pana Zbyszka i wasze dziewczyny teŜ. 

PoŜegnaliśmy się i kaŜdy wrócił do swojego pokoju. Szybko ułoŜyłem się do snu i zasnąłem. 

Obudziło mnie potrząsanie za ramię. Za oknem była jeszcze ciemna noc. Nad sobą ujrzałem twarz 
pana Bogumiła, a w pokoju unosił się aromat świeŜo zaparzonej kawy. 

- Niech pan wstaje - mówił elegant. - Jedziemy na plan. 
- O tej porze? - zdziwiony przecierałem oczy. 
- Pan Zbigniew chce zrobić zdjęcia o świcie - wyjaśnił elegant. - Za pięć minut odjeŜdŜamy. 
- Ale muszę się chyba ogolić... - protestowałem. 
- Charakteryzatorka się panem zajmie - elegant machnął ręką. 
Zerwał ze mnie śpiwór i prawie siłą posadził na łóŜku. CóŜ mogłem zrobić? Parząc sobie usta 

gorącą  kawą  ubierałem  się  w  filmowy  kostium.  Ubrany  zbiegłem  do  sieni  i  do  busa.  Członkowie 
ekipy filmowej juŜ na mnie czekali. Luscinia porozumiewawczo zmruŜyła do mnie oko. 

- Jesteś gotów? - zapytała. 
Brzmiało  to  jak  normalne  pytanie,  które  mogło  dotyczyć  udziału  w  filmie,  ale  w 

rzeczywistości chodziło jej o naszą ucieczkę. 

- Tak - odpowiedziałem. 
- To dobrze - szepnęła. 
ZauwaŜyłem,  Ŝe  tej  krótkiej  wymianie  zdań  przysłuchiwał  się  elegant.  Po  kwadransie 

dojechaliśmy nad brzeg Odry. Czekały tam na nas trzy motorówki, dwie drewniane łodzie na wiosła 
i  kilka  elementów  pływającego  pomostu.  KaŜdy  z  nich  składał  się  z  dwóch  beczek  i  drewnianego 
pokładu. Te platformy zakotwiczono wzdłuŜ brzegu wyspy, na której stał kościół. 

-  Będziecie  stali  jakby  na  wodzie  -  tłumaczył  mi  elegant,  gdy  siedziałem  przed  lustrem 

charakteryzatorki - a don Jose łodzią przepłynie obok was. Rozumie pan? 

Na  znak,  Ŝe  tak,  mogłem  tylko  mrugnąć  oczami.  Po  kilkunastu  minutach  siedziałem  juŜ  na 

background image

105 

 

swoich beczkach zaopatrzony w latarenkę ze świecą i zapalniczkę. Po chwili pozostali bohaterowie 
filmu  teŜ  byli  juŜ  na  swoich  wysepkach.  Ja  byłem  między  ostatnią  Carmen  -  Luscinią  a  AndŜelą- 
Nocą.  Obie  były  oddalone  ode  mnie  o  cztery  metry,  więc  mogliśmy  rozmawiać  i  Ŝartować, 
zwłaszcza z tego, co by się stało, gdyby kotwice nie wytrzymały i któreś z nas niepostrzeŜenie we 
mgle  spłynęłoby  z  biegiem  Odry.  AndŜeli  w  zwiewnym  stroju  było  bardzo  zimno  i  siedziała 
skulona. 

-  Uwaga!  -  przez  megafon  zagrzmiał  głos  reŜysera.  -  Zaczynamy  zdjęcia.  Proszę  zapalić 

latarenki. I dajcie więcej dymów! 

Zaraz  teŜ  spowiły  nas  kłęby  białego  dymu  wyprodukowanego  przez  specjalne  urządzenia 

przewoŜone na jednej z motorówek. Najpierw łódź z operatorem podpływała bardzo wolno, by nie 
zmącić  spokojnego  lustra  wody,  do  kaŜdego  z  nas  i  robiono  nam  ujęcia  z  bliska.  Potem  kamera 
przepłynęła  wzdłuŜ  naszego  szeregu  na  wodzie  i  w  końcu  płynęła  za  łódką,  na  której  policjanci 
przewozili  don  Josego  na  egzekucję  na  wyspę.  Za  kaŜdym  razem  AndŜela,  chcąc  wypaść  jak 
najlepiej  przed  kamerą,  tańczyła,  a  jej  szata  rozwiewała  dym,  który  zakręcał  się  w  kolejnych 
fantastycznych wirach przecinanych błyskiem światła z latarni. Nie inaczej było i trzecim razem. 

AndŜela  zakręciła  piruet  i  wtedy  niespodziewanie  rąbek  jej  ubrania  dostał  się  do  puszki 

latarenki  ze  świecą  Płomień  natychmiast  przeskoczył  na  cienką  tkaninę.  Dziewczyna  stanęła  w 
płomieniach, które zniknęły w dymie. Słyszeliśmy tylko jej przeraźliwy krzyk i plusk, gdy rzuciła 
się do wody, a zaraz potem drugi krzyk. 

Filmowcy  podnieśli  krzyk,  motorówka  z  agregatem  dymotwórczym  odpłynęła,  Ŝeby  wokół 

nas  nie  produkować  dodatkowej  zasłony.  Rzuciłem  swoją  latarenkę  i  natychmiast  skoczyłem  do 
wody. Była lodowata i w pierwszej chwili poczułem strach przed skurczem. Zaraz potem dostałem 
się w fale wytworzone przez łodzie motorowe. 

- AndŜela! - krzyknąłem. 
Byłem  juŜ  przy  jej  beczkach.  Gdyby  skoczyła  do  wody  tylko  po  to,  Ŝeby  zgasić  ogień,  to 

powinna po zgaszeniu ognia trzymać się swojej platformy. Podciągnąłem się i wyjrzałem na deski. 
Nie było jej tam. Sprawdziłem z lewej strony, z prawej, zajrzałem przez prześwit między beczkami, 
czy nie ma jej po przeciwległej stronie. Przepadła. 

- Paweł! - usłyszałem krzyk Klamki. - Ona nie umie pływać! 
Nabrałem  solidny  haust  powietrza  i  zanurkowałem.  Pod  beczkami  AndŜeli  nie  było.  JeŜeli 

zatonęła, to mógł porwać ją prąd rzeki. Wynurzyłem się. 

- Klamka! - wrzasnąłem. - Płyniemy z prądem. 
W tym miejscu Odra miała około ośmiu metrów głębokości, ale miałem nadzieję, Ŝe AndŜela 

nawet nie umiejąc pływać walczyła i nie poszła od razu na dno. 

- Paweł! - usłyszałem Luscinię. - Widziałam ją! 
Kilka wymachów ramion wystarczyło mi, by znaleźć się przy wysepce Carmen. 
- Tam! - pokazała mi niknący wir na wodzie dwa metry od jej platformy. 
Natychmiast  zanurkowałem  i  pod  wodą  zobaczyłem  białą  smugę  odsłoniętej  ręki,  burzę 

włosów  i  czarny  kostium  przypominający  jakiegoś  mitologicznego  stwora.  Chwyciłem  tonącą  za 
rękę i wtedy poczułem, Ŝe z ogromną mocą ciągnie mnie na dno. Wiedziałem, Ŝe topielcy potrafią 
w  krytycznej  sytuacji  swą  nadludzką  siłą  zaszkodzić  ratownikowi,  ale  nie  walczyłem  z  nią. 
Musiałem znaleźć się jak najbliŜej AndŜeli, by złapać ją pod wykonujące nieskoordynowane ruchy 
ramiona i wydostać dziewczynę na powierzchnię. 

W ułamku sekundy znalazłem się w silnym uścisku jej ramienia chwytającego mnie za szyję, 

background image

106 

 

szarpiącego  za  włosy.  Korzystając  z  dogodnego  momentu,  który  zawsze  nadchodzi  w  chwili,  gdy 
tonący  poddaje  się  i  nie  ma  juŜ  dość  woli  do  walki,  objąłem  ją  na  wysokości  klatki  piersiowej  i 
obróciłem  do  siebie  plecami.  W  płucach  czułem  juŜ  kłucie  przeradzające  się  w  straszne  uczucie 
zgniatania. Resztkami sił wyciągnąłem dziewczynę na powierzchnię, tuŜ obok platformy Luscinii. 

- Wciągnij ją! - prosiłem śpiewaczkę, szybko nabierając hausty powietrza. 
Artystka  pochylając  się  nad  krawędzią  pokładu  sama  o  mało  nie  wpadła  do  wody.  Na 

szczęście podpłynęła do nas motorówka, na której był lekarz. Szybko ułoŜono AndŜelę w kokpicie i 
medyk  zaczął  ją  reanimować.  Do  motorówki  wskoczył  teŜ  zrozpaczony  Klamka.  Mnie  równieŜ 
chciano zabrać, ale ruchem ręki dałem znać, Ŝe dobrze się czuję. Podciągnąłem się na pokład obok 
Luscinii i połoŜyłem się na deskach. Śpiewaczka rąbkiem swego płaszcza wytarła mi mokrą twarz i 
pocałowała  mnie  w  usta.  Nagle  wokół  nas  zrobiło  się  czarno  od  chmury  dymu  przywianej  przez 
deszcz  i  jednocześnie  coś  szarpnęło  naszą  wysepką  i  coś  zgrzytnęło.  Przestraszona  Luscinia 
przytuliła się do mnie. 

background image

107 

 

ROZDZIAŁ CZTERNASTY 

SPŁYW NA BECZKACH • DRUGA KĄPIEL • LEKARSTWA PANI MARIANNY • 

LEGENDA O KOŚCIELE NA WYSPIE • WIECZORNE OGNISKO • PIOSENKA W 

WYKONANIU LUSCINII 

 
Beczkami  zakołysało,  a  Luscinia,  która  przyklękła,  Ŝeby  rozejrzeć  się,  krzyknęła 

przestraszona. Chwyciłem ją za ręce i przyciągnąłem do siebie. 

- PołóŜ się i czekaj - powiedziałem. 
- Co się stało?! - pytała przestraszona. 
- Uciekamy. 
- Jak to? 
- Urwała się lina kotwicy i spływamy z prądem rzeki. Zanim rozwieje się dym i zobaczą, Ŝe 

ciebie nie ma, minie kilka minut. Potem zaczną nas szukać. 

Luscinia wyraźnie uspokojona leŜała obok mnie i patrzyła w niebo, na którym szara zasłona 

zaczęła ustępować przed błękitem i białymi, postrzępionymi piórami chmur. Słońce ogrzewało mi 
twarz, ale było mi przeraźliwie zimno i zacząłem trząść się. 

- Nawet nie mam telefonu, Ŝeby zadzwonić po pomoc - powiedziała Luscinia. 
Podniosłem  głowę  i  patrzyłem  na  kłęby  dymu,  wśród  których  widać  było  błyski  latarek, 

dobiegał stamtąd ryk silników motorówek i krzyki ludzi. Odpłynęliśmy niezauwaŜeni juŜ dwieście 
metrów. 

- Chciałaś przecieŜ uciec ze mną - przypomniałem śpiewaczce. 
Twarz  artystki,  jak  błyskawica  ciemność,  przebiegł  grymas  zniecierpliwienia,  ale  zaraz 

spojrzała na mnie z uśmiechem. 

-  Mieliśmy  uciekać  moim  porsche,  do  uroczego  zakątka,  a  nie  pływać  jak  rozbitkowie  na 

beczkach - mówiła śmiejąc się. 

-  Co  za  róŜnica?  -  pytałem.  -  Niedługo  wpłyniemy  w  trzciny  i  tam  będziemy  czekać  na 

ratunek. 

- Jestem pewna, Ŝe wyniesiesz mnie na brzeg. 
- Skąd ta pewność? 
- Jesteś bardzo rycerski. Od razu skoczyłeś ratować tę dziewczynę... 
LekcewaŜąco machnąłem ręką i starałem się jak najwygodniej ułoŜyć na deskach. Luscinia za 

to zmieniła pozycję i teraz leŜała na boku podpierając się ręką. 

- Czy ty czujesz lęk? Czy jest coś, czego się boisz? - pytała. 
- Tak, zawsze lękiem napawają mnie ludzie fałszywi. 
- Dlatego jesteś taki nieufny? 
- Tak. 
- Wiele razy zawiodłeś się na ludziach? 
- Tak, ale po kaŜdej takiej nauczce staję się mocniejszy. 
- Doświadczeniem? 
- Nie, jestem przeświadczony, Ŝe stoję po właściwej stronie i Ŝe zawsze warto być uczciwym. 

Niektórzy nazywają to frajerstwem, naiwnością, ale mnie jest z tym dobrze. 

- Myślisz, Ŝe ludziom fałszywym, złym Ŝyje się źle? 
- Oczywiście, Ŝe nie, ale zawsze po okresie euforii sukcesu przychodzi czas na karę. 

background image

108 

 

- Zawsze? - zapytała Luscinia. 
- Zawsze - z przekonaniem kiwnąłem głową. 
- Jesteś bardzo romantyczny - pogłaskała mnie jak dziecko po twarzy. 
Nagle  gwałtownie  zabrała  rękę  przestraszona  szumem  za  naszymi  plecami.  Obejrzała  się  i 

zobaczyła, Ŝe platforma powoli wbija się w trzciny. 

- To co, przeniesiesz mnie na brzeg? - odrobinę przechyliła głowę. 
- Nie. 
- Boisz się pijawek? 
-  Na  pijawki  to  jest  juŜ  trochę  za  zimno.  Nie  wiem,  jak  tu  jest  głęboko,  czy  nie  ma  mułu. 

Zostając  na  tratwie  ułatwimy  poszukiwania,  z  rzeki  doskonale  widać  dziurę,  jaką  zrobiliśmy  w 
trzcinowisku. 

- Jak sobie Ŝyczysz - Luscinia ułoŜyła się na deskach podkładając sobie ręce z tyłu pod głowę. 
Zapadło milczenie. Wsłuchiwałem się w odgłosy z rzeki i zastanawiałem się, czemu nikt nas 

jeszcze  nie  szuka.  Pal  licho  mnie,  ale  Luscinia  przecieŜ  była  gwiazdą  i  jej  zaginięcie  źle 

ś

wiadczyłoby o pracy ekipy filmowej. 

- Dumasz o skrytce? - zagadnęła Luscinia. 
- Tak - odparłem. 
- Wymyśliłeś coś? 
-  Tradycyjnie  nie.  Nie  rozumiem,  w  jaki  sposób  wzrok  zakochanych  padający  na  obrazy 

Prószyńskiego  ma  odkryć  przed  nimi  tajemnicę?  Wydaje  mi  się,  Ŝe  chłodnym  okiem  łatwiej 
dostrzec to co istotne. 

- A co jest waŜne dla zakochanego? 
-  Ta  druga  osoba...  -  przerwałem  na  chwilę.  -  Dla  Prószyńskiego  najwaŜniejsza  na  świecie 

była  Anna,  której  rysami  twarzy  obdarzył  niektóre  z  bohaterek  oryginalnych  obrazów.  Trzeba 
przyjrzeć się niewiastom na obrazach, a moŜe to tylko te obrazy, gdzie w jakiejś formie występuje 
Anna,  kryją  klucz  do  rozwiązania  zagadki?  Jesteś  genialna  -  chciałem  uściskać  Luscinię,  a  ta 

ś

miejąc  się  usiłowała  szybkim  ruchem  odsunąć  się.  Tratwa  zachwiała  się,  a  końcówki  włosów 

Luscinii wpadły do wody. Śpiewaczka krzyknęła. 

-  Tu  są!  -  usłyszeliśmy  za  plecami  głos  operatora.  Obejrzałem  się.  Za  nami  wolno  wzdłuŜ 

ś

ciany trzcin płynęła motorówka z kierowcą, operatorem, reŜyserem i elegantem. 

-  Niezłą  eskapadę  sobie  wymyśliliście  -  rzekł  pan  Bogumił.  -  Czy  wiecie,  jak  się 

zamartwialiśmy waszym losem. Luscinio! Tyle czasu spędziłaś na wodzie, jeszcze się przeziębisz... 

Operator  rzucił  nam  linę,  Ŝebyśmy  wyciągnęli  się  z  zarośli,  w  których  śruba  motorówki 

mogłaby  się  zaplątać.  Pan  Zbyszek  stanął  jedną  nogą  na  tratwie,  Ŝeby  pomóc  Luscinii  przejść. 

Ś

piewaczka tak mocno odbiła się od platformy i operator dodatkowo docisnął stopą tratwę, Ŝe nagle 

wszystko się przechyliło i zajęty mocowaniem cumy zleciałem do wody. Błyskawicznie zmoczony 
wróciłem na tratwę. 

- Niech pan z tą wodą lepiej nie wchodzi do motorówki, bo zmokniemy wszyscy - powiedział 

operator. - Niech pan się trzyma! - krzyknął i klepnął w ramię sternika dając mu znak, Ŝe moŜemy 
płynąć. 

Te pół kilometra rejsu do wyspy z kościołem było jednym z moich najgorszych doświadczeń 

z  wodą.  Wytrzymałem,  ale  zrozumiałem,  Ŝe  pan  Zbyszek  wykorzystał  okazję,  Ŝeby  mnie 
upokorzyć, bo oto na oczach całej ekipy wracałem zmoczony jak kura, zapewne wyglądając bardzo 
zabawnie, gdy tak rozpaczliwie trzymałem się tratwy tańczącej na fali. 

background image

109 

 

Z prawdziwą ulgą wysiadłem na brzeg wyspy, gdzie zdjąłem mokre ubranie, dostałem koce, 

kubek  gorącej  kawy  i  kilka  kanapek.  Teraz  siedząc  na  trawie  mogłem  przyglądać  się  „egzekucji” 
don Josego. Waldi został przywiązany do pala, odmówił załoŜenia opaski na oczy. Przed nim karnie 
ustawił  się  oddział  egzekucyjny  z  karabinami.  Operator  z  kamerą  stał  w  cieniu  portalu  świątyni  i 
stamtąd kręcił ujęcie. 

ś

andarmi  i  charakterystycznym  szczękiem  przeładowali  broń,  na  rozkaz  wycelowali  i  po 

kolejnym  okrzyku  rozległa  się  palba,  a  zgromadzone  w  krzakach  gołębie  wypuszczono  z  klatek. 
Drugą część ptaków uwolniono, gdy operator stanął z kamerą przy słupie straceń i filmował kręcące 
koła gołębie. 

- Koniec! - oznajmił w końcu reŜyser. - Wieczorem zapraszam wszystkich na ognisko! 
Wszyscy  zadowoleni  klaskali  i  poklepywali  się  po  plecach.  ZbliŜało  się  południe,  a  ja 

zacząłem kichać. Ktoś z ekipy dał mi aspirynę, wsiadłem do motorówki i wróciłem na stały ląd, a 
potem busem dojechałem do pałacu. Poszedłem do swojego pokoju przebrać się w suche ubranie i 
zszedłem do jadalni na obiad. W kominku było napalone, specjalnie dla mnie, Ŝebym się ogrzał. 

- AndŜela jeszcze dziś wróci do nas - powiadomiła mnie pani Joanna. - Zrobiono jej badania i 

okazało się, Ŝe wszystko w porządku. 

Przy obiedzie wychwalano mój wyczyn i tylko operator Ŝartował ze mnie, Ŝe skorzystałem z 

okazji i porwałem Luscinię, i Ŝe odsiecz nadeszła dla niej w samą porę, bo mało brakowało, a i ona 
wymykając się moim objęciom, wylądowałaby w wodzie. 

- Pan Paweł liczył na podwójne bohaterstwo - docinał mi pan Bogumił. 
- Trzeba przyznać, Ŝe Luscinia głośno nie protestowała, gdy została porwana - zauwaŜył Jary. 

- Myślę, Ŝe ci dwoje coś kombinują. 

-  Zawarliśmy  układ,  Ŝe  spróbuję  rozkochać  w  sobie  Pawła,  Ŝeby  łatwiej  przyszło  mu 

rozwiązanie zagadki - Luscinia próbowała okazać, Ŝe docinki nie robią na niej wraŜenia. 

W tym momencie głośno kichnąłem. 
- Przepraszam, ale ta kąpiel chyba mi trochę zaszkodziła - powiedziałem wstając. - Pójdę się 

połoŜyć. 

Ukłoniłem  się  i  wyszedłem  z  jadalni.  W  pokoju,  w  ubraniu  wskoczyłem  do  śpiwora  i 

połoŜyłem  się  na  plecach.  Wpatrzony  w  plamy  na  suficie  intensywnie  myślałem.  Po  około 
dwudziestu  minutach  przyszła  do  mnie  Luscinia.  Usiadła  na  łóŜku,  ale  nie  za  blisko.  Bała  się 
zarazić. 

- Z ucieczki nici - powiedziałem. 
- Naprawdę chciałbyś uciec? - zapytała Luscinia. - Ze mną? 
- Tak. 
- Czemu? 
- Bo... - zawahałem się. - Chciałbym chociaŜ spróbować. A ty? 
-  Bo  jesteś  inny  niŜ  tamci  -  Luscinia  ruchem  głowy  wskazała  w  kierunku  pokojów 

filmowców.  W  tym  momencie  była  chyba  sobą,  Iwoną  Maślińską,  po  prostu  fajną  dziewczyną. 
Posłała mi całusa, wstała i wychodząc ocierała łzę, która zakręciła się jej w kąciku oka. - Pójdziesz 
na ognisko? - zapytała stając w progu. 

Nagle  aŜ  nią  zarzuciło.  Do  pokoju  jak  czołg  wkroczyła  pani  Marianna  niosąc  tacę  z 

dymiącym kubkiem, filiŜanką termosem i czymś przykrytym białą serwetą. 

- Przyjdzie, przyjdzie - gderała staruszka. - Wy młodzi to tylko chcecie się gzić po kątach. Nie 

bój się, piękna pani, kawaler z wieczora będzie jak nowy, tylko teraz daj mu trochę spokoju. 

background image

110 

 

- Oczywiście - Luscinia uciekła spłoszona. 
Gospodyni  pani  Joanny  postawiła  tacę  na  stole  i  krytycznie  przyjrzała  się  porządkowi  w 

pokoju. Podała mi kubek bulionu. 

-  Niech  pan  pije,  to  dobre  lekarstwo,  na  początek  -  powiedziała.  -  Potem  pan  sobie  łyknie 

herbatki z rumem i trochę pieczonego kurczaka. Będzie pan zdrów. Co to dla takiego konia kąpiel 
w rzece - mówiła jednocześnie układając moje ubrania i ksiąŜki. - Co pan taki smutny? - zapytała 
siadając  na  krześle  przy  łóŜku.  Ręce  złoŜyła  na  fartuchu  w  kwiatki  i  patrzyła  na  mnie  takim 
ciepłym, troskliwym wzrokiem. - Pan się nie martwi dziewczyną. Nie ta, to zawsze przyjdzie inna. 

- Kogo pani ma na myśli? 
-  No,  tę  śpiewaczkę.  To  jak  motyl,  co  z  jednego  ogrodu  do  drugiego  fruwa,  a  do  tego 

farbowany. 

- Jak farbowany? - oburzyłem się. 
-  Panie!  -  Pani  Marianna  machnęła  ręką.  -  Ja  się  znam  na  ludziach.  Wystarczy,  Ŝe  spojrzę  i 

juŜ,  jakbym  tego  rentgena  miała  w  oczach,  tak  potrafię  prześwietlić  kaŜdego.  Od  razu  wiem,  co 
jeden z drugim za ziółko. 

- Prześwietlała pani mieszkańców pałacu? 
- To goście pani Joanny - pani Marianna odpowiedziała wymijająco. 
- A ze mnie co za ziółko? 
Pani Marianna spojrzała na mnie mruŜąc oczy. 
- Takiego dziwaka jak pan to pierwszy raz widzę - odparła. 
- A Luscinia? 
- Ta śpiewaczka? U nas na wsi, jakby pan dobrze poszukał, odpowiednio ubrał i pomalował, 

to niejedną taką by znalazł. Panie, jak są dyskoteki i co druga dziewucha się wystroi, to ho, hol 

- Ale Luscinia pięknie śpiewa. 
- Aaa... tego to ja nie słyszała. 
Prawdę mówiąc ja teŜ, ale nie powiedziałem ani słowa o tym. 
- Słyszała, Ŝe pan skarbu szuka - po chwili powiedziała pani Marianna. 
- Tak. 
- I co pan z nim zrobi, jak go znajdzie? Dom pan sobie wybuduje, ładniejszy samochód kupi? 
- Nie, oddam do muzeum. 
- To oni tak dobrze płacą? 
- Nie - roześmiałem się. 
Skończyłem pić bulion. Był gorący i tłusty, ale zrobiło mi się trochę mdło, więc sięgnąłem po 

termos.  Nalałem  sobie  pełną  filiŜankę  herbaty  i  wypiłem  pierwszy  łyk.  Pani  Marianna  z 
zadowoleniem  przyjęła  moją  reakcję.  Pamiętałem,  Ŝe  była  to  wzmocniona  rumem  herbata,  ale  nie 
spodziewałem się aŜ takiej dawki alkoholu. 

- Dobra herbata - pani Marianna pokiwała głową. - Mówiłam, Ŝe z rumem, prawdziwym, nie 

tam jakiś podszywanym... To jak pan nic nie zarobi na tym skarbie, to po co szukać? 

- A po co ludzie wchodzą na góry? Najczęściej odpowiadają, Ŝe „dlatego bo są”. Ze skarbami 

jest podobnie. Szukam ich, bo chcę zmierzyć się z zagadką, sprawdzić się. A to co znajdę, oddaję 
do  muzeum,  bo  po  pierwsze,  tam  pracuję,  a  po  drugie  i  waŜniejsze,  lepiej,  Ŝeby  te  znaleziska 
oglądali ludzie. 

- No tak - pani Marianna pokiwała głową i dłońmi gładziła fartuch. - Wpadł pan na jakiś trop? 
- Na kilka, ale fałszywych - roześmiałem się. 

background image

111 

 

- Pan się nie martwi. Ja, jak mi jest smutno, to idę do lustrzanego kościoła, nie tego we wsi, 

ale  tego  na  rzece.  Kiedyś  to  pływało  się  tam  łódką,  ale  teraz  to  wystarczy,  Ŝe  sobie  usiądę  przy 
krzyŜu na polach. Stamtąd, zwłaszcza rano, jak jest spokojna woda, widać jakby dwa kościoły: ten 
na wyspie i ten we wodzie. Mówię panu, odbija się jak w lustrze. 

- Słyszałem, Ŝe z tym kościołem związana jest jakaś legenda. 
- Ano tak. 
- MoŜe mi ją pani opowiedzieć? 
- PrzecieŜ pan juŜ nie jesteś dziecko, Ŝeby bajek słuchać. 
- MoŜe to ma związek ze skrytką? 
- A gdzie tam... Podobno kiedyś jedna z panien z dobrego domu zakochała się w pastuszku, 

który pięknie grał na flecie. Uciekła do niego, na wyspę do szałasu, gdzie miał swoje stadko krów. 
Gdy  dowiedział  się  o  tym  jej  ojciec,  kazał  zebrać  sługi,  uzbroił  ich,  i  powiedział,  Ŝe  da  nagrodę 
temu,  który  zastrzeli  pastucha.  Córkę  chciał  ukarać  osobiście.  Jedna  z  dziewcząt  słuŜebnych  na 
skróty  dostała  się  na  brzeg  rzeki  i  krzykiem  ostrzegła  zakochanych  o  wyprawie.  Szlachcianka 
chciała  ratować  pastuszka  i  postanowiła  uciec  z  wyspy,  ale  wtedy  porwał  ją  silny  prąd  rzeki. 
Pastuszek  rzucił  się za  nią  i  oboje  utonęli.  Stary  hrabia,  jak  dowiedział  się  o  śmierci  córki,  wydał 
pozostałe  córki  za  mąŜ,  majątek  spienięŜył  i  kazał  wybudować  kościół,  a  potem  powiesił  się  w 
dzwonnicy.  Mówią,  Ŝe  nigdy  tam  nie  odbyło  się  naboŜeństwo,  tylko  czasami  młodzi  przypływali 
tam, by składać sobie róŜne przysięgi. W czasie ostatniej wojny kościół najwięcej ucierpiał, bo tam 
jakiś oddział SS się bronił i Rosjanie musieli wszystkich wybić. 

Wypiłem herbatę i zrobiło mi się bardzo błogo. Oparłem się o poduszki i trochę wbrew sobie 

zasnąłem. Pani Marianna cicho wyszła z pokoju. Obudziło mnie łagodne głaskanie po twarzy. Obok 
mnie, na łóŜku siedziała Luscinia. 

- Jak się czujesz? - zapytała. 
- Chyba lepiej - odpowiedziałem. 
Zerknąłem na zegarek. Była dziewiętnasta. 
- Ognisko zaraz się zacznie - powiedziała śpiewaczka. - Zbyszek z Waldim juŜ rozpalili grilla. 
- To Waldi potrafi robić coś innego oprócz grania? - Ŝartowałem. 
- Tak, w środowisku słynie jako dobry kucharz i znawca win. Do tego podobno kolekcjonuje 

samochody sportowe i... ładne kobiety. 

- Byłabyś wyjątkowym okazem w jego zbiorach. Jesteś piękna i masz szybkie auto. 
- Dziękuję za komplement, ale Waldi mnie nie interesuje. Przyjdziesz na ognisko? 
- Tak. Mam do ciebie prośbę. 
- Tak? 
- Zaśpiewasz coś dla nas? Chciałbym usłyszeć, jak śpiewasz. 
- Mogę ci przynieść moją płytę. 
- Chciałbym posłuchać cię na Ŝywo. 
- Zobaczymy - Luscinia uśmiechnęła się załomie i wyszła z pokoju. 
Wstałem  z  łóŜka  i  powędrowałem  do  łazienki  doprowadzić  się  do  porządku  po  kąpielach  w 

rzece  i  krótkiej  rekonwalescencji.  Czułem,  Ŝe  łapie  mnie  grypa,  ale  nie  mogłem  sobie  teraz 
pozwolić na chorowanie. 

Po  kąpieli  przebrałem  się  w  świeŜe  ubranie  i  poszedłem  do  parku,  gdzie  juŜ  paliło  się 

ognisko,  a  mieszkańcy  pałacu  siadali  na  kłodach  drewna  przykrytych  kocami,  przy  wesoło 
trzaskającym ogniu.  Z daleka czuć było zapach potraw z grilla i musiałem przyznać, Ŝe nie był to 

background image

112 

 

aromat  zwykłego  kawałka  mięsa  rzuconego  na  ruszt,  ale  Waldi  rzeczywiście  wykazywał  się 
kunsztem kulinarnym. Aktor na mój widok podszedł do mnie z małą buteleczką i kieliszkiem. 

-  Cieszę  się,  Ŝe  przyszedłeś  -  powitał  mnie  z  szerokim  uśmiechem.  -  Towarzystwu  podałem 

wino, ale tobie, bohaterowi po przejściach, proponuję coś o walorach leczniczych. Nalewka mojej 
babci. 

Nalał  mi  odrobinę  ciemnokrwistego,  gęstego,  intensywnie  pachnącego  wiśniami  płynu. 

Ledwo zamoczyłem usta w nalewce, juŜ poczułem rozgrzewające ciepło. 

- Mocne - powiedziałem szybko nabierając haust powietrza. 
- Jasne - Waldi roześmiał się. - Imponujesz mi. 
- Tak? Czym? - dziwiłem się. 
- Potrafisz być taki naturalny - mówił, a w tle słychać było szmer rozmów przy ognisku. - Do 

tego jesteś odwaŜny i kryjesz w sobie jakąś tajemnicę. Kobiety to lubią i widać to po Luscinii. 

- Jesteś podobno znanym amantem. Kilka razy widziałem nagłówki w gazetach bulwarowych 

na  temat  twoich  podbojów  i  mówisz  mi,  Ŝe  to  ja  potrafię  zrobić  odpowiednie  wraŜenie  na 
kobietach? 

Podeszliśmy do grilla, gdzie Waldi zajął się smarowaniem mięsa specjalną glazurą. 
-  Przyznam  ci  się,  Ŝe  czasami  to  mój  agent  z  agentem  wschodzącej  gwiazdy  dogadują  się  i 

robią  wielkie  wydarzenie  z  mojego  zwykłego  wyjścia  do  kina  lub  dłuŜszej  rozmowy  na  garden 
party. Co to znaczy? Czy któregokolwiek z dziennikarzy interesuje, co ja naprawdę myślę i czuję? 
Nie!  Najwięcej  pytań  dotyczy  romansów,  samochodów  i  pieniędzy.  Popatrz  na  Jarego.  Jego  juŜ 
zjadła  estrada,  dopasował  się  do  image'u  rockmena  i  to  cały  jego  dorobek.  Mnie  oprócz  blichtru 
aktorskiego Ŝycia interesuje literatura, opera, teatr eksperymentalny. 

- Słyszałeś nagrania śpiewu Luscinii? 
- Słuchałem jej nawet na Ŝywo. Specjalnie pojechałem na jej recital do Wenecji. 
- Jak śpiewa? 
- Naprawdę pięknie. Podobno na twoje Ŝyczenie ma nam zaśpiewać. 
- Prosiłem ją o to - przyznałem się. - Nie sądziłem, Ŝe się zgodzi. 
-  Jesteś  zdecydowanie  za  skromny  -  stwierdził  Waldi  zajęty  przekładaniem  kawałków 

karkówki. - Dlatego nie masz szans w aktorstwie. 

- Myślałem, Ŝe swoim antytalentem scenicznym wykazałem się na planie. 
-  Nie  było  tak  źle...  -  Waldi  poklepał  mnie  po  plecach.  -  Usiądź  przy  ogniu.  Zaraz  podam 

mięsko, które trzeba spoŜywać w komfortowych  warunkach, bo powiem nieskromnie, Ŝe jest tego 
warte. 

CóŜ  mogę  dodać?  Waldi  mógłby  w  chwili  upadku  kariery  aktorskiej  zająć  się  gotowaniem. 

Grillowane kawałki mięsa znikały błyskawicznie, zwłaszcza Ŝe były podane z domowym chlebem z 
pieca  pani  Marianny  i  z  ogórkami  z  piwniczki  pani  Joanny.  Nawet  Marcin  otrzymał  porcję  spe-
cjalnie  przygotowanych  przez  Waldiego  warzyw.  Kilkanaście  minut  upłynęło  nam  na  posiłku  i 
wychwalaniu  kuchmistrza,  który  wydawał  się  być  z  tego  powodu  bardziej  zadowolony,  niŜ 
gdybyśmy zaczęli opowiadać o jego talencie aktorskim. 

Skorzystałem  z  chwili,  gdy  wszyscy  najedzeni  wstali,  Ŝeby  rozprostować  nogi  i  podszedłem 

do Waldiego. 

- Mam do ciebie pytanie, tylko proszę o szczerą odpowiedź - powiedziałem do niego. 
- Na temat gry debiutantów się nie wypowiadam - Ŝartował. - Słucham, co chcesz wiedzieć? 
- Kogo widziałeś w pokoju pani Joanny, gdy przyjechałeś do Czernej? 

background image

113 

 

Twarz Waldiego spowaŜniała. 
- Czemu chcesz to wiedzieć? Czy to ma związek z tymi śmiesznymi poszukiwaniami skarbu? 
- Czemu „śmiesznymi”? Ktoś śmiertelnie powaŜnie traktuje tę sprawę, skoro włamywał się do 

pokoju pani Joanny. 

Waldi dokładał kolejne porcje na ruszt i milczał. 
- Najpierw mi powiedz, czemu tak zajmuje cię ta sprawa? - zapytał po chwili. 
- Bo na tym polega moja praca. 
- Jesteś urzędnikiem z ministerstwa... 
- Muzealnikiem poszukującym zaginionych dzieł sztuki - wyjaśniłem. - Rzeczywiście pracuję 

w ministerstwie, ale charakter mojej pracy nie ma zbyt wiele wspólnego ze spędzaniem całych dni 
za biurkiem... 

- Tylko? 
- JeŜdŜę w teren. 
- A jak coś znajdziesz? 
- To wiozę to do muzeum... 
- I dostajesz nagrodę? - domyślał się Waldi. 
- Bardzo rzadko. 
- To po co to robisz? 
-  MoŜe  zabrzmi  to  górnolotnie,  ale  dla  dobra  wszystkich,  Ŝeby  pamiątki  z  przeszłości 

zachować w bezpiecznym miejscu dla następnych pokoleń. 

Waldi przyjrzał mi się z uwagą. 
- Chyba moŜna ci wierzyć - stwierdził. - Wierzysz w to, co powiedziałeś. 
Nie  wiedziałem  co  mam  odpowiedzieć,  więc  tylko  czekałem  na  dalszy  ciąg  wypowiedzi 

aktora. 

- Wtedy... - Waldi ściszył głos - ...nie jestem pewien, ale chyba widziałem w środku Jarego. 

Powiem jeszcze, Ŝe idąc dookoła budynku słyszałem gdzieś głos Zbyszka. To wszystko i nawet nie 
mogę przysiąc, Ŝe tak było... 

- Co tak spiskujecie? - nagle usłyszałem za sobą głos Luscinii. - Paweł chcesz zostać aktorem 

i załatwiasz sobie wejścia przez Waldiego? 

- Lepiej czułbym się w kuchni - odpowiedziałem. 
- Ja teŜ - Waldi pokiwał głową. 
-  Panowie!  -  Luscinia  udawała  oburzenie.  -  Wy  będziecie  warzyć  strawę,  a  to  kobiety  będą 

chodzić na polowania? 

- Chciałyście równouprawnienia, więc je macie - odparł Waldi. - Dzielenie się obowiązkami 

w waszym wydaniu to tylko zrzucenie niewygodnych cięŜarów z własnych pleców. 

- Jesteście zacofani - śpiewaczka grała obraŜoną. - Ciemnogród w czystym wydaniu. Chodź, 

Pawle, zabieram cię spod wpływu tego człowieka... 

Pociągnęła  mnie  za  rękę  i  posadziła  na  kocu  przy  ognisku.  Chwyciła  mnie  pod  rękę  i 

przytuliła się. 

- Dziś w nocy uciekniemy - szepnęła. 
- Myślałem, Ŝe zrezygnowałaś... 
-  Cicho  -  połoŜyła  mi  palec  na  ustach.  -  Za  duŜo  myślisz.  Uwaga!  -  klasnęła  w  dłonie 

zwracając  na  siebie  uwagę  wszystkich  obecnych.  -  Specjalnie  na  Ŝyczenie  naszego  przyjaciela 
zaśpiewam dla niego piosenkę. Gdzie jest gitara? 

background image

114 

 

Micha  podał  jej  instrument,  a  ona  usiadła  wygodnie  i  delikatnie  przesunęła  palcami  po 

strunach.  Trzeba  przyznać,  Ŝe  potrafiła  pięknie  grać.  KaŜdy  dźwięk,  kaŜda  nuta  zdawała  się 
spływać po nas jak ciepła kropla delikatnie draŜniąc zmysły, a kiedy zaśpiewała, zdawało się, Ŝe w 
parku  zapanowała  cisza.  Wiatr  ucichł,  ognisko  lekko  przygasło,  cały  świat  wsłuchał  się  w  głos 
Luscinii.  Melodia  i  słowa  łagodnie  niosły  nas  w  krainę  marzeń  i  wyobraźni.  Byłem  pewien,  Ŝe 
wszyscy na moment zapomnieli o filmie, o skarbie, o pałacu i zostali porwani w inny świat. Tekst 
dotyczył miłości, rozstań i tego, co w takich chwilach czuje kobieta. 

Na koniec nagrodziliśmy ją głośnymi brawami. Potem podszedłem do Luscinii i ucałowałem 

ją w dłoń. 

- To było wspaniałe - powiedziałem. 
- Chodźmy na spacer - poprosiła. 
Pomogłem jej wstać i poszliśmy do parku. Ledwo wyszliśmy za krąg światła, na mojej drodze 

stanęła ubrana na czarno postać. Luscinia drgnęła przestraszona. 

- Chciałabym porozmawiać - odezwała się AndŜela. 

background image

115 

 

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY 

ROZTERKI ANDśELI • UCIECZKA Z LUSCINIĄ • DśENTELMEN NA PODŁODZE • 

POŚCIG ZA PANEM BOGUMIŁEM • PŁYWAJĄCY WEHIKUŁ • ZDEMASKOWANIE 

ZŁOCZYŃCÓW • SKRYTKA PRÓSZYŃSKIEGO 

 
AndŜela wyglądała na zmęczoną. Miała podkrąŜone oczy, stała lekko przygarbiona, ubrana w 

kurtkę i owinięta kocem. 

- Chciałabym panu... tobie... - poprawiła się, gdy przypomniała sobie, Ŝe mówiliśmy sobie po 

imieniu - coś waŜnego powiedzieć. 

- Słucham - odparłem. 
- Moglibyśmy porozmawiać sam na sam? - poprosiła spoglądając na Luscinię. 

Ś

piewaczka nie mówiąc nawet słowa wróciła do ogniska. 

-  Dziękuję  -  powiedziała  AndŜela  po  chwili  milczenia.  -  Dziękuję,  Ŝe  skoczyłeś,  Ŝe 

nurkowałeś.  Nikt  dotąd  nie  zrobił  dla  mnie  tak  duŜo  i  bezinteresownie...  -  w  tym  momencie 
rozpłakała się. 

Najpierw łzy płynęły jak leniwy strumyk wśród łąk, ale potem nabrały siły górskiego potoku. 
-  Nie  płacz  -  wyciągnąłem  do  niej  rękę,  Ŝeby  ją  uspokoić.  Ona  po  prostu  jak  małe  dziecko 

przytuliła się. 

Wyjąłem  z  kieszeni  chusteczkę  i  dałem  jej,  Ŝeby  wytarła  sobie  oczy.  Łagodnie  odsunąłem 

dziewczynę od siebie. 

- Nie wierzę, Ŝe nie spotkałaś nikogo, kto nie chciał ci pomóc - mówiłem. - Czasami dorośli 

nie potrafią odpowiednio okazać swoich uczuć... 

- Nie! - zaprotestowała. - KaŜda pała w szkole, kaŜda uwaga nauczycieli, makijaŜ, kolczyki, 

chłopak,  z  którym  chodziłam,  były  dowodami,  Ŝe  jestem  nieudacznikiem.  Teraz  ten  egzamin  na 
studia... 

Chwyciłem ją pod brodę i zajrzałem jej w oczy. 
-  Ile  ty  masz  lat?  Dziewiętnaście,  dwadzieścia  i  jęczysz  jak  stara  baba  -  przemawiałem.  - 

MoŜe to banał, ale masz całe Ŝycie przed sobą i masz szansę odkryć swoje powołanie. Mówisz, Ŝe 
nikt  niczego  nie  dał  ci  bezinteresownie.  A  czy  ty  coś  komuś  dałaś?  Starałaś  się  być  grzeczną 
dziewczynką,  bo  tego  chcieli  twoi  rodzice,  tego  oczekiwano  w  szkole,  ale  traktowałaś  to  jak 
przykry obowiązek,  a więc wszystko robiłaś byle jak. Zapytam cię nieco  przewrotnie: jakąś jesteś 
dziewczyną dla Klamki? 

AndŜela spojrzała na mnie zdziwiona, moŜe nawet trochę zła. 
-  A  widzisz!  -  wycelowałem  w  nią  palec.  -  Kto  skoczył  do  Odry,  gdy  ty  wpadłaś  do  wody? 

Oprócz  mnie  zrobił  to  twój  chłopak.  Zastanawiałaś  się,  dlaczego  to  zrobił?  MoŜna  to  zamknąć  w 
jednym  banale,  kolejnej  odmianie  słowa  „kochać”,  ale  lepszego  określenia  nie  znajdziesz.  Teraz 
pomyśl, czy jesteś w porządku wobec niego? 

- Co masz na myśli? 
- Twoje kontakty z panem Zbyszkiem. 
W  AndŜelę  jakby  piorun  strzelił.  Obróciła  się  na  pięcie  i  pobiegła  do  pałacu.  Zza  drzew 

wybiegł Klamka. Stanął obok mnie i spojrzał mi prosto w oczy. 

- Dzięki! - rzucił salutując do daszka swojej czapki i pobiegł za AndŜelą. 
Wróciłem do ogniska i usiadłem obok Luscinii. 

background image

116 

 

- Czego chciała ta mała? - zapytała. 
- Podziękować - odpowiedziałem biorąc z koszyka kromkę chleba. 
- Co jej odpowiedziałeś, Ŝe tak uciekła? 
- JeŜeli tak zareagowała, to jest szansa, Ŝe coś zrozumiała z tego, co do niej mówiłem. 
- Nie mówiłeś, tylko pewnie moralizowałeś. 
- Czasami trzeba. 
Luscinia roześmiała się. 
- Co cię tak bawi? - zdziwiłem się. 
- Inny na twoim miejscu chodziłby teraz w glorii bohatera, a ty dałeś dziewczynie kazanie. Na 

jaki temat? 

- Między innymi szacunku dla jej chłopaka. 
- Klamki? PrzecieŜ to zwykły blokers! Zdał do Akademii Muzycznej, ale to jeszcze nie czyni 

z niego muzyka, artysty. 

- Ale jest przede wszystkim człowiekiem. 
- Tak, naleŜy do wspólnego nam gatunku homo sapiens. 
- Wiesz, co o nim najlepiej świadczy? 
- śe tak jak ty skoczył do wody ratować dziewczynę? - Luscinia pogardliwie wydęła usta. 
- Nie, on ma zasady. MoŜe inne niŜ ty, to wszystko. On szanuje to, co ty robisz, a ty? 
Luscinia  obdarzyła  mnie  wściekłym  spojrzeniem  i  wstała.  Ostentacyjnie  przeniosła  się  na 

kocyk  obok  pana  Zbyszka,  co  ten  przyjął  z  radością  i  natychmiast  objął  ją  swoim  ramieniem, 
zaoferował kieliszek wina. 

Jadłem kolejne kromki chleba starając się nie spoglądać w kierunku śpiewaczki i operatora. 
- Masz dziś dobry dzień na draŜnienie kobiet - stwierdził Waldi dosiadając się z kieliszkami i 

butelką wina. 

Odmówiłem poczęstunku. 
- Czasami wierzę, Ŝe kobiety i męŜczyźni pochodzą z innych planet - odpowiedziałem. 
-  To  nie  to  -  stwierdził  Waldi  smakując  łyk  wina.  -  MoŜesz  mi  wierzyć,  znam  się  na 

kobietach. One po prostu mocniej niŜ my stąpają po ziemi. 

- Skoro tak mówisz - bezradnie wzruszyłem ramionami. 
- MoŜe jednak kieliszeczek dla poprawienia nastroju? - zachęcał mnie Waldi. 
- To chyba nie najlepsza metoda na poprawę humoru - zauwaŜyłem. 
- Co cię tak ukąsiło? Nie dziwię się, Ŝe Luscinia obraziła się i robi takie kino. 

Ś

piewaczka  najwidoczniej  świetnie  bawiła  się  w  towarzystwie  panów  Zbyszka  i  Bogumiła 

oraz  Jarego.  Głośno  się  śmiała  z  dowcipów,  pozwalała  się  obejmować  i  z  ochotą  przyjmowała 
kolejne porcje wina. 

- Boli cię to? - zapytał Waldi. 
- Trochę - przyznałem. 
- Nie zapominaj, Ŝe ona to Carmen - aktor wstał i pocieszając poklepał mnie po ramieniu. 
ZauwaŜyłem, Ŝe Marcin wstał od ogniska i skierował się do pałacu. Poszedłem za nim. 
- Po zabawie? - zagadnął mnie artysta. 
- Tak. Niedługo odetchniesz, gdy wszyscy stąd wyjedziemy? 
- A kiedy ty wyjeŜdŜasz? 
- Jutro. 
- Ekipa zostaje jeszcze dwa dni. 

background image

117 

 

- Co mają zamiar robić? 
- Zostawili sobie jeszcze na ten czas jedną motorówkę, będą pływać i robić zdjęcia okolicy. 
- Dziwne - stwierdziłem drapiąc się po głowie. 
- Dlaczego dziwne? Pracują pewnie za dniówkę... 
Nie słuchałem reszty wywodu Marcina. Intensywnie myślałem i leŜąc na łóŜku zrozumiałem 

wiele, moŜe nawet za duŜo. Szybko zasnąłem, ale w nocy obudził mnie szmer. Do pokoju wpadało 
słabe,  Ŝółtawe  światło  z  latarni  w  folwarku.  Do  mojego  łóŜka  chwiejnym  krokiem  zakradała  się 
Luscinia cicho dzwoniąc kluczykami od porsche. 

- Paweł! - szeptała. - Pawełku! Uciekamy - śmiała się. 
- Co ci jest? - zapytałem siadając. 
- Myślałam, Ŝe chcesz ze mną uciec... 
- Nie jestem tego teraz juŜ pewien. 
- Zazdrośniczek? - chichotała. - Nieładnie - pogroziła mi palcem. - Jak nie chcesz jechać, to 

nie, trudno. 

Chciała się zgrabnie obrócić na pięcie, ale noga, która miała być osią obrotu nie wytrzymała i 

ś

piewaczka runęła na mnie. Poczułem od niej przykrą woń alkoholu. 

- Jesteś pijana, nie powinnaś prowadzić - mówiłem próbując zabrać jej kluczyki do auta. 
- Pojadę sama - niespodziewanie wywinęła mi się i rzuciła do drzwi. 
Szybko  wzułem  bury  i  pobiegłem  za  nią.  Ona  jak  wiedźma  na  miotle  sunęła  po  schodach, 

przez  sień  i  główne  drzwi  na  dwór  w  kierunku  parkingu.  Jej  płaszczyk  powiewał  na  wietrze  jak 
peleryna.  Było  zimno  i  wietrznie.  Po  niebie  szybko  przesuwały  się  złowieszczo  czarne  chmury, 
strzępiastymi  smugami  przecinając  sierp  księŜyca.  Całe  szczęście,  Ŝe zasnąłem  w  ubraniu,  inaczej 
natychmiast bym zmarzł i jeszcze bardziej rozchorował się. 

Luscinia zatrzymała się przy drzwiczkach porsche i mocowała się z zamkiem. Dobiegłem do 

niej.  Odwróciła  się  do  mnie  twarzą,  wyprostowana,  z  wyzywającą  miną  oparła  się  o  bok 
samochodu. 

- I co, bohaterze? - zapytała. 
- Musisz iść spać. 
- Nie. Muszę stąd wyjechać, nim zwariuję. 
- Daj mi kluczyki. 
- Przynajmniej się przejedźmy - poprosiła. - Muszę ochłonąć. 
Zmieniła  postawę,  teraz  wyglądała  na  zmęczoną  i  uległą  kobietę.  Oddała  mi  kluczyki. 

Spojrzałem na zegarek. Była trzecia. Uznałem, Ŝe moŜemy odbyć krótką przejaŜdŜkę. Usiadłem za 
kierownicą porsche, a Luscinia obok jako pasaŜerka. 

-  Szybciej,  szybciej!  -  zachęcała  mnie,  ale  ja  uparcie  jechałem  z  prędkością  sześćdziesięciu 

kilometrów na godzinę. 

W  końcu  Luscinia  dała  za  wygraną  i  ograniczała  się  tylko  do  wydawania  mi  komend,  w 

którym  kierunku  powinienem  skręcać.  Czasami  wystawiała  głowę  przez  okno,  a  pęd  powietrza 
rozwiewał jej włosy. 

- Zatrzymajmy się tu na noc - poprosiła wskazując na szyld przydroŜnego hotelu. - Chcę spać. 
Odjechaliśmy trzydzieści kilometrów od Czernej i mogliśmy tam wrócić, ale Luscinia uparła 

się.  Gdy  ustawiałem  auto  na  parkingu,  ona  powędrowała  do  recepcji  i  potem  czekała  na  mnie  na 
schodach hotelu. 

- Chodź - powiedziała i chwyciła mnie za połę kurtki. Pociągnęła mnie na pierwsze piętro, do 

background image

118 

 

apartamentu z małŜeńskim łoŜem. 

- Tu jest jedno łóŜko - zauwaŜyłem. 
- Nie było innego wolnego pokoju - zapewniała mnie. 
- Nie wierzę - odpowiedziałem i chciałem zejść do recepcji. 
Luscinia zatrzymała mnie stając w progu. 
- MoŜe nie rób takiego kina? - prosiła. - Zmieścimy się jakoś... 
Jak dziecko poddałem się jej woli. Ona nie krępując się moją obecnośćią rozebrała się do snu 

i  ułoŜyła  pod  kołdrą.  Postanowiłem  odczekać  aŜ  zaśnie  i  uciekłem  do  łazienki  pod  prysznic.  Po 
długiej kąpieli z ulgą stwierdziłem, Ŝe artystka śpi. RozłoŜyłem swoją część pościeli na podłodze i 
ułoŜyłem się na takim legowisku. Było twardo, ale zdarzało mi się spać w gorszych warunkach. 

Zmęczony  spałem  długo,  aŜ  usłyszałem,  Ŝe  Luscinia  przebudziła  się.  Otworzyłem  oczy  i 

spojrzałem  na  zegarek.  Była  jedenasta.  Śpiewaczka  z  grymasem  bólu  na  twarzy  trzymała  się  za 
głowę. Widząc mnie na podłodze uśmiechnęła się. 

- Jesteś dŜentelmenem - śmiała się. - Lubisz spać na podłodze? 
W  milczeniu  zwijałem  swoje  posłanie.  Artystka  wstała  i  przeciągnęła  się.  Sprawdziła,  która 

jest godzina. 

- MoŜe zamówimy śniadanie do pokoju? - zaproponowała. 
- Nie, powinniśmy chyba wracać do Czernej. 
- Czemu tak szybko rezygnujesz z naszej ucieczki? 
Poszedłem  do  łazienki  orzeźwić  się  zimną  wodą.  Gdy  spojrzałem  w  lustro  wiszące  nad 

zlewem, zobaczyłem Luscinię stojącą w progu. 

- Pewnie to najbardziej kochasz? - zapytała tonem pełnym złości. 
- Co? 
-  Swoje  oblicze,  swoją  samotność,  uczciwość  i  przyzwoitość.  Jesteś  zapatrzony  tylko  w 

siebie, w to jaki jesteś porządny... 

Zamarłem z mokrymi i zimnymi dłońmi na policzkach. 
- Zakochani są zapatrzeni w siebie widząc w drugiej osobie odbicie tej drugiej połowy, której 

podobno  wszyscy  szukamy  -  powiedziałem  sam  o  siebie.  -  Lustro!  -  krzyknąłem.  -  Kościół 
zakochanych  z  lustrzanym  odbiciem  w  wodach  Odry  z  obrazu  w  pałacu  w  śukowicach! 
Natychmiast jedziemy do Czernej! 

- Nie! - Luscinia stała w progu łazienki tarasując wyjście. 
W  jej  wzroku  dostrzegłem  złośliwą  satysfakcję.  Podobno  oczy  zawsze  odzwierciedlają 

prawdziwe  uczucia  i  myśli  ludzi.  Gdy  zajrzałem  w  te  piwne,  teraz  bardzo  ciemne  zwierciadła 
ludzkiej duszy, zrozumiałem wszystko. 

- Byłaś moją Carmen - powiedziałem. 
Łagodnie  odsunąłem  ją  na  bok  i  szybko  załoŜyłem  kurtkę.  Z  szafki  wyjąłem  kluczyki  do 

porsche. 

- Jedziesz ze mną? - zwróciłem się do śpiewaczki. 
- Chętnie popatrzę na twoją klęskę - odpowiedziała. 
- Oni juŜ tam są? 
- Powinni być. 
- Ubieraj się, a ja zapłacę za pokój. Czekam tylko pięć minut. 
Zbiegłem  do  recepcji,  Ŝeby  opłacić  rachunek.  Ledwie  stanąłem  przy  kontuarze  obok  mnie 

pojawił się pan Bogumił. 

background image

119 

 

-  Dziękuję  za  pokój,  wszystko  juŜ  uregulowałem  -  powiedział  do  recepcjonistki  podając  jej 

klucze. - Dzień dobry - skłonił mi się i z miną jakby mu było bardzo przykro, wybiegł z hotelu. 

Zostawiłem  pracownicy  pieniądze  i  wyszedłem  na  hotelowe  schody.  Widziałem,  jak 

mercedes pana Bogumiła z piskiem opon wyjeŜdŜa na szosę w kierunku  Legnicy. Obejrzałem się. 
Luscinii  jeszcze  nie  było.  Zerknąłem  na  zegarek.  Miała  jeszcze  dwie  minuty.  Nie  chciałem 
odjeŜdŜać  bez  niej,  bo  mogłaby  oskarŜyć  mnie  o  kradzieŜ  auta.  Pobiegłem  na  hotelowy  parking, 
zapłaciłem za postój i podjechałem na patio. 

Luscinia  właśnie  powoli  schodziła.  Wsiadła  do  porsche  i  zapięła  pasy.  Postanowiłem 

wycisnąć z porsche ile tylko ma mocy w silniku. Pan Bogumił miał nad nami kilka minut przewagi, 
nieistotnej,  gdybyśmy  ścigali  się  po  autostradzie.  Na  polskich,  ciasnych  drogach  zawsze  panuje 
tłok, więc oczekiwała mnie bardzo nerwowa jazda. 

Wrzuciłem pierwszy bieg i wcisnąłem pedał gazu. Spod kół porsche tylko sypnęły się drobne 

kamyczki z podjazdu i w ułamku sekundy byliśmy na drodze. 

- Od kiedy lubisz szybkąjazdę? - zapytała mnie najwyraźniej rozbawiona Luscinia. 
- Nigdy jej nie lubiłem - warknąłem. 
Wehikuł na drodze był jak rasowy koń wymagający doskonałego prowadzenia. Dość szybki, 

by  przegonić  inne  konie  ze  stadniny,  ale  za  Ŝadne  skarby  nie  byłby  w  stanie  wygrać  pojedynku  z 
dzikim  mustangiem,  jakim  było  porsche.  Ten  wóz  zdawał  się  sunąć  po  szosie  jak  wiatr,  pewnie 
wchodząc  w  najciaśniejsze  zakręty.  Przy  takiej  prędkości,  z  jaką  jechałem,  wymagał 
niewiarygodnej precyzji w kierowaniu. W kilkanaście sekund poczułem, Ŝe ja i to auto stanowimy 
jedność,  niemal  kaŜdym  nerwem  czułem  kaŜdy  wymiar  tego  pojazdu,  gdy  drgnął  mi  mięsień,  to 
jakby poruszył się mechanizm ukryty pod charakterystyczną maską porsche. 

MoŜe  kilku  kierowców  w  lepszych  samochodach  miałoby  ambicje  ścigać  się  ze  mną,  ale 

widząc  pędzące  porsche  rezygnowali  pozostawiając  sobie  przyjemność  patrzenia  na  pędzącego 
mechanicznego  zwierzaka.  W  dwie  minuty  dogoniłem  mercedesa  pana  Bogumiła.  Na  prostych, 
wyprzedzając  inne  auta  rozpędzał  się  do  prędkości  stu  sześćdziesięciu  kilometrów  na  godzinę. 
Porsche  przy  takiej  prędkości  zdawało  się  być  tylko  trzmielem  uganiającym  się  między  łodygami 
kwiatów  na  łące,  ale  wyczuwałem  w  nim  geparda  gotowego  w  kaŜdej  chwili  rzucić  się  do  sza-
leńczego biegu. 

Pan  Bogumił  wiedział,  Ŝe  nie  ma  szans  w  wyścigu,  więc  najpierw  próbował  utrudnić  mi 

wyprzedzenie go, a potem chwycił za telefon komórkowy. 

- Szaleniec - syknąłem. 
- Kto? Ty czy on? 
- On, przy takiej prędkości zajmować jedną rękę telefonem? 
- Świętoszek od prędkości się odezwał... lepiej spójrz na licznik! 
Jechałem teraz sto czterdzieści kilometrów na godzinę, w zawrotnym tempie zbliŜając się do 

Głogowa. W mieście zwolniliśmy i na pierwszych światłach stałem za mercedesem pana Bogumiła, 
który skończył rozmawiać przez telefon. 

Przez  miasto  jechaliśmy  z  przepisową  prędkością,  ale  za  Głogowem  błyskawicznie 

przyspieszyłem  i  ryzykując  zderzenie  z  nadjeŜdŜającą  z  przeciwka  cięŜarówką  wyprzedziłem 
mercedesa.  Wcisnąłem  pedał  gazu  i  porsche  gwałtownie  przyspieszyło  do  dwustu  kilometrów  na 
godzinę. Kilka kilometrów przeleciałem po szosie modląc się, by nie wypaść na pobocze wskutek 
kolein wyŜłobionych kołami przeładowanych TIR-ów. 

W  bramie  parku  pałacowego  minąłem  się  z  busem  filmowców.  Oprócz  kierowcy  w  środku 

background image

120 

 

siedzieli  pan  Zbyszek  i  Jary.  Zahamowałem  przed  wejściem.  Wybiegli  do  mnie  pani  Joanna, 
reŜyser, Marcin, Waldi i przyjaciele Jarego. 

- Co tu się dzieje? - pytała zdziwiona. - Pani Luscinio, panie Pawle, gdzie państwo byli?! 
- Potem! - krzyknąłem i pobiegłem do swojego pokoju po kluczyki do wehikułu. 
Zbiegłem  do  mojego  poczciwca,  by  zobaczyć,  Ŝe  ktoś  spuścił  powietrze  z  przednich  opon. 

Wściekły  wyjąłem  pompkę  z  bagaŜnika  i  zacząłem  pompować.  Luscinia  przyglądała  się  temu  z 
pogardliwym uśmiechem. 

- Jesteś na przemian Ŝałosny i zabawny - powiedziała. 
Waldi bez słowa wyjął pompkę ze swojego auta i pompował drugie koło. 
- Co jest? - zapytał mnie Micha. 
- Operator i Jary pojechali po skarb - wyjaśniłem. 
- To oni odkryli to miejsce przed panem? - zdziwiła się pani Joanna. 
Wyprostowałem się, by odpocząć i wtedy Klamka bez słowa zastąpił mnie przy pompce. 
-  Podejrzewałem,  Ŝe  skarb  jest  w  kościele  na  rzece,  ale  boję  się,  iŜ  oni  gotowi  są  zniszczyć 

zabytek, Ŝeby dostać się do skrytki - wyjaśniałem. 

- Chcę zobaczyć ten skarb! - krzyknął Micha. 
Pozostali teŜ deklarowali chęć ujrzenia go. 
- Ciekawe, jak się dostaniecie na wyspę? - zapytała Luscinia. 
- Młodzi wezmą łódkę wiosłową - odpowiedziałem. - Ciebie, Luscinio, zaproszę do swojego 

auta. Czy ktoś jeszcze chce jechać ze mną? 

Miałem chyba wygląd człowieka obłąkanego, bo zgłosił się tylko Waldi. 
-  Resztę  zabierze  pan  Bogumił  -  wskazałem  na  wjeŜdŜającego  przez  bramę  mercedesa.  - 

Przyjedźcie nad brzeg, przyślę po was motorówkę. 

Wskoczyłem za kierownicę wehikułu, Luscinia usiadła obok mnie, a Waldi z tyłu. 
- Zapnij pasy - poleciłem mu. 
Gdy Waldi usłyszał ryk silnika wehikułu, ze zdumienia uniosły się jego brwi. Gdy moje auto 

wyskoczyło do przodu i pomknęło po szutrze, gwiazdor z niedowierzaniem pokręcił głową. 

- I dokąd teraz? - zapytała Luscinia. 
- Na przystań - odparłem. 
- Nie zdąŜysz - stwierdziła. 
- Mówiłem ci, Ŝe oceniasz wehikuł po pozorach - zwróciłem jej uwagę. 
Skręciłem  na  polne  drogi,  pełne  wybojów,  po  których  bus  musiał  jechać  powoli,  a  jego 

kierowca musiał ostroŜnie omijać doły. Dzięki mocnym resorom wehikułu mogłem sobie pozwolić 
na odrobinę nonszalancji i poruszać się szybciej, bez zbędnej ekwi1ibrystyki. 

- No, no! - na tyle zdobył się Waldi widząc wyczyny, do jakich zdolny jest wehikuł. 
Po  kilku  minutach  dojechaliśmy  na  szczyt  wzgórza,  z  którego  prosta  droga  prowadziła  do 

przystani  z  szerokim  i  krótkim  pomostem.  Bus  dopiero  się  zatrzymywał.  Operator  i  Jary  w  biegu 
wyskoczyli z auta i pobiegli do motorówki. Jej sternik obejrzał się na nas, rzucił cumy i z dwoma 
pasaŜerami powoli odpływał od brzegu. Wcisnąłem pedał gazu. 

- Co robisz! - krzyknęła przeraŜona Luscinia. 
Wehikuł juŜ nie jechał, tylko gnał z górki, momentami wydawało się,, Ŝe nawet jego koła nie 

wpadają  do  dołów.  Kierowca  busa  szybko  zjeŜdŜał  na  łąkę,  a  sternik  motorówki  zdumiony 
spoglądał w moją stronę. 

-  Aaaa!  -  wrzeszczała  śpiewaczka,  a  Waldi  tylko  mocno  się  zaparł  stopami  o  podłogę  i 

background image

121 

 

chwycił się ramy podtrzymującej brezentowy dach. 

Wehikuł  wpadł  na  pomost,  chwilę  było  słychać  turkot  kół  po  deskach  i  zaraz  wylecieliśmy 

nad  wodę.  Przelecieliśmy  kilka  metrów  i  wpadliśmy  w  nurt  Odry.  Na  moment  przednią  szybę 
pokryła szarozielona zasłona, a zaraz zawarczał silnik, gdy zwiększyłem obroty śruby. 

- To pływa! - ucieszył się Waldi i patrzył pod nogi sprawdzając, czy wehikuł nie przecieka. 
Luscinia trzymała ściśnięte dłonie na wysokości serca i głęboko oddychała. 
-  Jesteś  jedynym  facetem,  który  wyprowadził  mnie  w  pole  -  oznajmiła.  -  MoŜe  to  cudactwo 

pływa, ale motorówki nie dogonisz. 

Miała  rację,  ale  nie  mieliśmy  zbyt  duŜej  odległości  do  przebycia,  więc  zdobyta  przez  łódź 

motorową przewaga była niewielka. Dopłynąłem do wyspy pół minuty po operatorze i Jarym. Obaj 
spokojnie stali i czekali na mnie. 

-  Niech  pan  płynie  po  resztę  -  rozkazałem  sternikowi  łodzi,  młodemu,  krótko  ostrzyŜonemu 

męŜczyźnie. 

Oglądając się za siebie, przypatrując się pływającemu wehikułowi zawrócił w kierunku lądu. 

Wyjechałem na kawałek plaŜy obok kościoła. 

- Niemiła niespodzianka - stwierdził pan Zbyszek. 
- Jak zawsze - odpowiedziałem. 
- To znaczy. 
- JuŜ wiele osób przekonało się o zaletach tego z pozoru brzydkiego pojazdu. 
Luscinia  wysiadła  i  zaraz  usiadła  na  trawie.  Waldi  za  to  koniecznie  chciał  zobaczyć  silnik 

wehikułu. Otworzyłem przed nim maskę, a aktor tylko westchnął z zachwytem. 

- Wspaniały potwór - stwierdził. 
- Szok! - na tyle zdobył się Jary. 
Operator  milczał.  Po  kilkunastu  minutach  przypłynęli  łodzią  wiosłową  młodzi  przyjaciele 

Jarego, a po nich motorówką pani Joanna, pan Bogumił, reŜyser i Marcin. 

- Naprawdę to coś pływa? - dopytywał się reŜyser wpatrując się w wehikuł. 
- Panie Pawle, gdzie ten skarb? - niecierpliwie pytała pani Joanna. 
-  Proszę  państwa,  najpierw  musimy  sobie  wyjaśnić  kilka  kwestii  -  odezwałem  się.  -  W  tym 

celu proponuję udać się na plac przed kościółkiem, gdzie spokojnie sobie porozmawiamy. 

Wszyscy przeszli we wskazane przeze mnie miejsce. Usiedliśmy w kręgu. 
- Najpierw rozwikłajmy sprawę włamań do pani Joanny - zaproponowałem. - Musimy jednak 

wpierw dowiedzieć się kilku rzeczy od pana Zbigniewa. 

- Ja się znam tylko na kamerach - bezczelnie roześmiał się operator. 
-  Podczas  rekonesansu  w  pałacu  odkrył  pan  tajne  przejście  z  pałacu  do  mauzoleum  i 

pomieszczenie bez wyjścia w grobowcu - powiedziałem. 

- To chyba nie grzech - operator uśmiechnął się. 
- Grzechem jest więzienie ludzi, a tak było ze mną i Luscinią. 
- Czy ma pan na to dowody? 
- Nie. 
- No właśnie - operator lekcewaŜąco machnął ręką. 
- Przejdźmy do sprawy  włamań. Pierwszego dnia, gdy przyjechałem do  pałacu, ktoś włamał 

się  do  mojego  komputera  pozostawionego  w  pracowni  i  obejrzał  zdjęcia  kopii  obrazów 
Siemiradzkiego  autorstwa  Prószyńskiego.  Potem,  wieczorem  ten  sam  „ktoś”,  poznawszy  zapiski z 
pamiętnika Prószyńskiego włamał się do pokoju pani Joanny. 

background image

122 

 

- Myślisz, ze twój wyimaginowany przeciwnik obejrzał obrazy wiedząc o skarbie? - zapytała 

Luscinia. - Niby skąd? 

- O tym powie nam pan Bogumił, inicjator i spiritus movens wszystkich wydarzeń w pałacu - 

oznajmiłem. 

ś

ałowałem,  Ŝe  nie  jestem  operatorem  kamery,  która  w  tej  chwili  nagrałaby  wyrazy  twarzy 

uczestników  spotkania.  Ich  twarze  wyraŜały  zdumienie,  przeraŜenie,  podejrzliwość.  Tylko  pan 
Bogumił spokojnie przyjął moje słowa. 

-  No  cóŜ,  proszę  państwa  -  przez  chwilę  poprawiał  sobie  krawat.  -  Ten  młody  człowiek  jest 

niezwykle  bystrym  uczniem  swego  mistrza,  niedoścignionego  Pana  Samochodzika.  Z  panem 
Tomaszem  kilka  razy  spotkałem  się  na  aukcjach  dzieł  sztuki  i  ten  pański  wehikuł  wydał  mi  się 
skądś  znajomy.  Przyznam  szczerze,  Ŝe  o  skarbie  Prószyńskiego  wiedziałem  wcześniej,  a  to  za 
sprawą  pewnego  listu,  który  nabyłem  w  antykwariacie  w  Petersburgu.  Ten  list  panu  przekaŜę,  jak 
tylko wrócimy do Czernej - obiecał mi. - Przyznaję teŜ, Ŝe chciałem zająć się tą zagadką i dlatego 
zaproponowałem zorganizowanie zdjęć w Czernej. 

- Co było napisane w tym liście? - zapytałem. 
-  Prószyński  w  liście  do  przyjaciela  napisanym  po  1910  roku  wspominał  o  pewnych 

funduszach  w  szczerym  złocie  ulokowanych  w  pewnym  sekretnym  miejscu  koło  Czernej. 
Oczywiście  sprawdziłem,  kim  był  Prószyński  i  kiedy  od  pani  Joanny  dowiedziałem  o  znalezieniu 
obrazów w skrytce w pałacu, wiedziałem, kto był ich autorem. 

- Jak to się stało, Ŝe do spółki wciągnął pan Luscinię, pana Zbyszka i Jarego? 
Pan Bogumił zamyślił się, a na jego twarzy zagościł słaby uśmiech. 
- Czy nie mylę się twierdząc, Ŝe w gruncie rzeczy nie groŜą nam Ŝadne konsekwencje karne? 
- Nie - przyznałem. 
- Ze względu na Luscinię? 
- Tak. 
Jary  i  operator  przypominali  teraz  balony,  z  których  ktoś  spuścił  powietrze.  Luscinia  wciąŜ 

dumnie patrzyła mi w oczy, a młodzi przyjaciele Jarego z niedowierzaniem kręcili głowami. 

-  No  cóŜ  -  pan  Bogumił  wzruszył  ramionami.  -  Skoro  pan  wszystko  odkrył,  niech  pan 

opowiada, a ja tylko sprostuję nieścisłości. 

-  Dziękuję  -  ukłoniłem  mu  się.  -  Włamania  dokonał  Jary.  Pan  Zbyszek  stał  przy  drzwiach 

łazienki pilnując, Ŝeby nikt nie odkrył, Ŝe Jary  wyszedł oknem na spacer. Gdy Jary szukał notesu, 
do  okna  zapukał  Waldi  i  wtedy  nasz  zielonowłosy  zaatakował.  Wchodząc  zamknął  za  sobą  okno, 

Ŝ

eby  deszcz  nie  napadał  do  środka.  Wiedział,  Ŝe  nie  moŜe  uciec  do  sieni,  więc  ruszył  na 

niespodziewanego  gościa.  Jego  spacer  przypadkiem  odkryła  Luscinia,  która  mimo  rzęsistego 
deszczu wyszła do parku. 

- Podzieliła się ze mną swymi spostrzeŜeniami i tak została naszą wspólniczką - przyznał pan 

Bogumił. 

- A jej celem było zwodzenie pana Pawła - domyślił się Waldi. 
- Tak jest - pan Bogumił kiwnął głową. - Panie Pawle, przyzna pan, Ŝe były to słodkie sidła? 
-  Najsłodsze  -  przyznałem.  -  Potem  pojawiła  się  propozycja  obsadzenia  mnie  w  filmie,  w 

części  u  boku  Luscinii.  To  miało  osłabić  moją  czujność.  Drugie  włamanie  przeprowadzono  ze 

ś

rodka. Jary dostał się do apartamentu pani Joanny tajnym przejściem z pierwszego piętra. Uciekł 

tradycyjnie przez okno, a spłoszony zabrał ze sobą szkatułkę, dobiegł do mauzoleum i wrócił pod 
ziemią do pałacu... 

background image

123 

 

- Ta szkatułka to był karygodny błąd - stwierdził pan Bogumił. - Stare odruchy wzięły górę, a 

nie  będzie  to  zdradzeniem  wielkiej  tajemnicy,  jeŜeli  powiem,  Ŝe  Jary  w  młodości  miał  wyrok  za 
włamania. 

-  Druga  próba  zdobycia  notesu  była  chyba  zbyt  ryzykowna,  skoro  wieczorem  wszystkie 

tajemnice Prószyńskiego zostały zdradzone? 

- Pośpiech zawsze jest złym doradcą - przyznał pan Bogumił. 
-  Potem  wydarzyło  się  wiele  rzeczy,  ale  cały  czas  próbowano  odwrócić  moją  uwagę  od 

poszukiwań, aŜ w końcu trafiliśmy wszyscy to, do kościoła zakochanych. Czemu właśnie tu, panie 
Bogumile? 

-  Bo  to  kościół  zakochanych,  ten  sam,  który  Luscinia  widziała  na  obrazie  w  pałacu  w 

ś

ukowicach? 

- Tak jest, ale teŜ dlatego, Ŝe waŜne są tu freski. Proponuję wejść do wnętrza. 
Całą  grupą  weszliśmy  do  zrujnowanej  świątyni.  Na  ścianach,  między  oknami,  na  balkonie 

chóru widać było wyblakłe fragmenty obrazów. 

-  Gdy  byłem  tu  pierwszy  raz,  nie  zwróciłem  uwagi  na  te  malunki,  ale  spędziłem  w  tym 

miejscu  dość  czasu,  by  jednak  ich  obraz  zapadł  w  mej  pamięci  i  dziś  dzięki  Luscinii  wszystko 
ułoŜyło się w logiczną całość - opowiadałem. - CóŜ oznaczały słowa o „spojrzeniu zakochanych”? 
Co  zobaczymy  patrząc  w  oczy  ukochanej?  JeŜeli  naprawdę  nas  kocha,  zobaczymy  swoje  odbicie, 
bo  ona  zapatrzona  jest  w  nas,  tak  jak  my  w  nią.  Oczy  ukochanego  są  więc  jak  zwierciadło,  a 
miejscowi  mówią  do  dziś  na  to  miejsce  jako  na  „lustrzany  kościół”,  do  tego  to  „kościół 
zakochanych”, których historia przypomina losy Prószyńskiego i Anny, kuzynki właścicieli pałacu. 

Poprosiłem panią Joannę, by niewtajemniczonym opowiedziała tę historię, a sam jeszcze raz 

przyglądałem się resztkom malunków. 

-  Dodatkową  wskazówką  nakierowującą  na  to  miejsce  były  napisy  z  grzbietów  ksiąŜek  w 

kopii  „Śmierci  Acerna”  -  mówiłem,  gdy  pani  Joanna  skończyła  opowieść.  -  Są  tam  trzy  słowa: 
„Speculum”,  „Desertus”,  „Pastor”,  czyli  „zwierciadło”,  „opuszczony”,  „pasterz”,  które  mogą 
dotyczyć  właśnie  tego  opuszczonego  kościoła.  Idąc  dalej  tym  tropem,  na  tym  samym  obrazie  jest 
„Alles  mit  bedacht”  -  „wszystko  z  rozwagą”  -  motto  z  portalu  pałacu  w  Czernej,  ale  w  tym 
momencie bardziej chodzi o skojarzenie z rozwagą, z mądrością, z czym? - skierowałem pytanie do 
Michy. 

- Ze szkołą, z ksiąŜkami? - zgadywał chłopak. 
- I ze starością - dopowiedziałem. - Na obrazie „Stary z ksiąŜką” pierwsze słowo w księdze to 

„Declamo” - „wygłaszam”... 

- Chodzi o ambonę, miejsce, skąd wygłasza się kazania - domyślił się pan Bogumił. 
- Tak jest - kiwnąłem głową. - Resztki tylnej ściany ambony wskazują, Ŝe znajdowała się ona 

na północnej ścianie świątyni, a obok niej mamy ledwie widoczną scenę jakiegoś tańca, zabawy. To 
nas  moŜe  naprowadzać  na  podpowiedzi  z  obrazów  „Orgii  rzymskiej  za  czasów  Cesarstwa”  z 
wstawionymi  przez  Prószyńskiego  orientalnymi  znakami  oraz  na  „Taniec  pomiędzy  sztyletami”, 
gdzie oprócz złotego pantofelka kopista dodał czwarty tors. Szukajmy tego torsu! 

Wszyscy  rozeszli  się  po  kościele  szukając  znaków  i  torsu.  Z  Luscinią  podeszliśmy  do 

chrzcielnicy  umieszczonej  w  połowie  drogi  między  amboną  a  nieistniejącym  ołtarzem.  Kamienny 
zbiornik  był  zdobiony  z  zewnątrz  płaskorzeźbami  ze  scenami  z  Ŝycia  wiejskiego,  zamazanymi 
wskutek upływu czasu i zniszczeń wojennych. 

- Raz, dwa, trzy, cztery - Luscinia policzyła płaskorzeźby czterech pór roku podtrzymujących 

background image

124 

 

brzeg chrzcielnicy. - Masz cztery popiersia, ale kobiece - powiedziała. 

- Pewnie o te chodzi - odparłem oglądając rzeźby. 
- Która jest czwarta? 
-  Ta  od  orientalnej  strony  -  wskazałem  na  małe  znaczki  wyryte  ostrym  narzędziem  u 

podstawy  chrzcielnicy.  -  Musimy  mocno  chwycić  za...  -  przyjrzałem  się  wizerunkowi  niewiasty  - 
...ponurą panią Zimę i pociągnąć ją do siebie. 

Zazgrzytało, a ten dźwięk zwabił pozostałych. W kilku przesunęliśmy chrzcielnicę i naszym 

oczom ukazała się głęboka na pół metra dziura o średnicy czterdziestu centymetrów. W środku była 
niewielka  skrzyneczka,  a  w  niej  para  wykonanych  ze  złota  pantofli  pięknie  rzeźbionych,  złote 
naszyjniki, broszki, bransolety, pierścienie, wszystko, co Prószyński umieścił na obrazach. 

- Ale bogactwo - jęknął Jary. 
- To dlatego postanowiłeś szukać skarbu? - zapytałem go. 
- Tak. 
- Tylko dlatego? 
- Pewnie. 
- A co byś zrobił ze swoją częścią łupu? 
- Wróciłbym na scenę. 
- Naprawdę warto by było? 
Na to pytanie nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Zasunęliśmy otwór, a szkatułkę zabrałem ze 

sobą do wehikułu, którym popłynąłem w  górę rzeki i w pobliŜu pałacu wyjechałem na brzeg.  Nie 
rozstając się ze skarbem spakowałem swoje rzeczy i wróciłem do wehikułu. Na podjeździe byli juŜ 
wszyscy, którzy przyjechali busem. 

- Jedzie juŜ pan? - zapytał reŜyser. 
- Tak. 
- Zrobił pan swoje i zmyka? - odezwał się operator. 
- Muszę zabezpieczyć skarb, zawieźć go do muzeum. 
- Mam tu coś dla pana - pan Bogumił podał mi kopertę. 
Nie chciałem jej wziąć. 
- Niech pan bierze, to pańska gaŜa za film - niecierpliwił się reŜyser. 
Zajrzałem do środka. Był to czek na okaziciela na równowartość trzech moich miesięcznych 

pensji. Oddałem kopertę pani Joannie. 

- Co pan robi? - zdziwiła się. 
- MoŜe to choć w części starczy na oprawy obrazów? 
Nadszedł czas poŜegnania i mimo wcześniejszych animozji wszyscy chcieli mnie uściskać. 
- Niech pan znajdzie fajną dziewczynę - szepnęła Sylwia. 
- Dziękuję za milczenie - cicho powiedziała AndŜela. 
- Jesteś w porzo - dodał Micha. 
- Pamiętaj o tym, co macie z Klamką zrobić - przypomniałem mu. - Mam do was zaufanie, Ŝe 

się przyznacie. 

- Micha i Klamka będą bić się w piersi, dowodząc swą skruchą, Ŝe nie są najgorsi - stwierdził 

Klamka. 

Uścisnąłem dłonie Marcina i reŜysera, poŜegnałem panie Joannę i Mariannę, która włoŜyła mi 

do samochodu słoik ze swoim bulionem, „bo pan nie całkiem jeszcze zdrów”. 

Na koniec podeszła do mnie Luscinia. 

background image

125 

 

- Nie Ŝal ci niczego? - zapytała trzymając mnie za ręce. 
- Niczego, bo nie mam skąd wypoŜyczyć drugiego Ŝycia, gdybym to spaprał. 
- Naprawdę byłam twoją Carmen? 
- Tak, aleja nie byłem twoim don Josem. 
- Czemu? 
- Don Jose nie wybaczył Carmen. 

background image

126 

 

ZAKOŃCZENIE 

 
Był mroźny styczeń, gdy wróciłem z misji z zamków na Dolnym Śląsku, gdzie poszukiwałem 

pewnego skarbu. W środku nocy, na peronie dworca centralnego w Warszawie czekał na mnie pan 
Tomasz.  Zaprowadził  mnie  do  wehikułu.  Prawie  nic  nie  mówił.  Interesowało  go  tylko,  czy  moje 
odmroŜone dłonie wracają do dawnej formy. 

-  Tak,  będzie  chyba  dobrze  -  zapewniałem  go,  gdy  w  moim  mieszkanku  usiedliśmy  z 

kubkami herbaty, by jeszcze omówić szczegóły ostatniej akcji. 

- Oglądałeś ostatni spektakl Teatru Telewizji? - nieoczekiwanie zapytał mnie szef. 
- Nie, wie pan, Ŝe tam nie było telewizora. Było coś ciekawego? 
- To była wielce pouczająca sztuka. 
- O czym? 
- O zniewalającej sile kobiet. 
- Jaki tytuł miało to przedstawienie? 
- „Carmen”. 
Serce  mi  Ŝywiej  zabiło.  Pan  Samochodzik  rzadko  oglądał  telewizję,  więc  teraz,  zapewne 

surowym i świeŜym okiem widza ocenił moje wyczyny przed kamerą. 

- I co? - zapytałem niepewnie. 
- Niezłe - rzekł, a ja odetchnąłem z ulgą. - Carmen grała bardzo naturalnie. Don Jose wydawał 

się kryć jakąś tajemnicę. Obecność tego z zielonymi włosami wydawała mi się osobliwa na równi z 
tymi młodzianami podobnymi do wielu innych z warszawskich ulic. 

Milczałem z zapartym tchem oczekując wielkiego finału, gradu krytyki. 
- A ja? - zapytałem nie wytrzymując. 
- MoŜe być. Cieszę się, Ŝe nie obsadzili cię w roli don Josego - zginąłbyś z kretesem. I nigdy 

nie zapuszczaj wąsów.