67 Pan Samochodzik i Królewska Baletnica

background image

Sebastian Miernicki

PAN SAMOCHODZIK

I KRÓLEWSKA BALETNICA

67

background image

1

WSTĘP


Był rok 1743. W Europie, na salonach, jako oddech między sprawami polityki traktowano

sprawę kontraktu włoskiej tancerki Barberiny Campanini z dworem pruskim. Król pruski Fryderyk
II zaoferował jej gazę siedmiu tysięcy talarów rocznie z pięciomiesięcznym urlopem, który mogła
przeznaczyć na podróże, odpoczynek lub po prostu występy w innych krajach. Ministrowie rządu
pruskiego byli skonsternowani i oburzeni, bo tancerka miała zarabiać trzy razy więcej niż oni!
Podobno król na ich protesty odpowiedział: „Spróbujcie tylko zatańczyć tak jak ona, to pogadamy;
także o pieniądzach”. Śmiano się z tego powiedzenia traktując to jako dobry omen, że nowy król
pruski będzie władcą łaskawym dla sztuki. Przecież kończył w tym roku budowę opery, pisywał
recenzje teatralne publikowane w pruskich czasopismach.

Po podpisaniu kontraktu władze Prus nie zabiegały o jego realizację, a wtedy u boku tancerki

zjawił się lord Stuart Mackenzie. Piękna Włoszka w Paryżu odrzuciła zaloty księcia Carignana, ale
z angielskim arystokratą szybko znalazła wspólny język i wkrótce kochankowie wyjechali do
Wenecji. Anglik wciąż nękał Barberinę opowieściami o wojskowym drylu dominującym na
pruskim dworze. Romans szlachcica i artystki stał się głośny w Europie, tancerka nie chciała
przyjechać do Berlina i wtedy, 4 kwietnia 1743 roku, Fryderyk II, wystawił rozkaz dla hrabiego
Dohny, swojego ambasadora przy dworze wiedeńskim: „Hrabia Dohna powinien przedsięwziąć
właściwe środki, by to urocze stworzenie szczęśliwie sprowadzić do miejsca przeznaczenia”. Król
napisał to osobiście, kreśląc słowa nerwowo i pospiesznie. Polecenie przesłano do posła pruskiego
Cataneo w Wenecji. On to zorganizował porwanie, opłacił konwersatora Meyera, którego zadaniem
było zabawiać tancerkę opowieściami o świetnościach dworu pruskiego.

Koła karety turkotały po wyboistej, kamienistej drodze. Włoszka utkwiła smutny i zmęczony

wzrok w zasłonie zakrywającej okno w drzwiach. Meyer siedzący na kanapie przed nią przysypiał.
Z pochylonej głowy zsuwała się upudrowana peruka. Na zewnątrz słychać było stukot końskich
kopyt. Pojazdowi towarzyszył niewielki oddział rajtarów. Tancerka nie wierzyła ani jednemu słowu
Meyera. Lord Mackenzie, człowiek bywały w świecie, we właściwym świetle odmalował jej nastrój
pruskiego dworu, ale przecież została uprowadzona z rozkazu królewskiego! Która artystka doznała
takiego zaszczytu? Na ogół bez większych ceregieli poddawały się kaprysom arystokratów. Może
król pruski miał w sobie krztynę fantazji? Jakaż to będzie rozkosz wprowadzić zamieszanie w
ponure i sztywne obyczaje rodem z koszar, które podobno były domeną dworu pruskiego. Włoszka
aż uśmiechnęła się do własnych myśli. Westchnęła i postanowiła, że nadeszła pora, by podrażnić
kapitana Steiffa.

Tancerka ostrożnie odsunęła zasłonę. Ujrzała mroczny krajobraz lasu, a w słabym świetle

zmierzchu dojrzała bladą twarz oficera.

- Nie wolno wyglądać! - krzyczał na nią po niemiecku i po francusku.
- Nie rozumiem pana - Włoszka promiennie uśmiechnęła się do jeźdźca. Tych trzech słów po

niemiecku nauczyła się już pierwszego dnia podróży. Teraz spoglądała na Steiffa swymi pięknymi,
ciemnymi oczyma, niepozornie odsłaniając odrobinę dekoltu tak, by żołnierz zobaczył tę gładką
skórę o lekko miedzianym odcieniu.

Oficer był młodym mężczyzną, któremu jak dotąd obce były uciechy życia towarzyskiego, bo

całe życie oddał służbie u królewskich dragonów, lekcjom fechtunku, ucztom z kolegami,
wspomnieniom z pól bitewnych. Teraz doskonale widział piękną Włoszkę i pierwszy raz w życiu
czuł, że zazdrości królowi. Dotąd wydawało mu się, że jest w stanie tylko się poświęcać, teraz

background image

2

pierwszy raz poczuł coś, czego nie potrafił opisać. Wiedział, że milę za nimi podąża trzech
konnych. Był to angielski lord, jego sługa i hrabia Salenberg - jak i Anglik zakochany we Włoszce.
Steiff postanowił ostudzić zamiary adoratorów, już wkrótce, na najbliższym postoju. Na razie
podjechał do karety i brutalnie zasłonił okno. Wiedział, że nie chodzi tu już tylko o przestrzeganie
rozkazu, ale i o krótkie muśnięcie dłoni Włoszki, o to, by z bliska spojrzeć w jej oczy.

Dojeżdżali do karczmy. śołnierze Steiffa wiedzieli, co mają robić. Czterech z dowódcą

weszło do środka, a ośmiu pilnowało karety.

- Dwa pokoje! - Steiff krzyknął do gospodarza, drobnego śyda stojącego za kontuarem. -

Dobre, bez pluskiew!

- Jasne, że bez pluskiew - śyd pokornie kiwał głową i zaprowadził oficera na piętro, żeby

pokazać pokoje. Nieliczni goście ukradkiem spoglądali na przybyszy. Jedno spojrzenie Steiffa
wystarczyło, by natychmiast w jadalni zapanowała cisza, a wszyscy odwrócili się od Prusaków.

Steiff wybrał dwa pokoje na końcu korytarza. Wydał polecenia gospodarzowi i poszedł po

Włoszkę i Meyera. Ta dworska kreatura przyprawiała go o mdłości, nie rozumiał, jak kobieta może
wytrzymać w towarzystwie człowieka, którego jedynym atutem były piękne słówka? Barberina
przeszła do swojego pokoju okryta szalem zasłaniającym jej twarz. Przy drzwiach jej pokoju
stanęło dwóch rajtarów. Córka gospodarza miała służyć tancerce we wszystkim. Na razie żołnierze
zasiedli do stołu nakazując stangretom zajęcie się także ich końmi.

Po kolacji Steiff poszedł do pokoju Barberiny. Ostrożnie zastukał w drzwi.
- Tak?! - odezwała się Barberina.
- Niczego pani nie brakuje? - zapytał Steiff.
- Nie - odparła Barberina przyciskając do piersi list Napisał go lord Mackenzie donosząc, że

pojechał do Wiednia prosić ambasadora hrabiego Dohnę o wstawiennictwo u Fryderyka II, i że w
pobliżu gospody został hrabia Salenberg. Miał strzec Barberiny. Włoszka jeszcze trochę kochała
lorda, ale bardziej fascynowała ją nieokreślona siła otaczająca Prusaków. Była ciekawa, na jak
wielką ofiarę zdobędzie się zakochany Anglik, nim poniesie klęskę.

Na dole Prusacy szykowali się do wyjścia. Steiff zabrał czterech wypróbowanych ludzi,

sznury i jakiś stary płaszcz. Wyszli z gospody i skręcili na wschód. Jakieś trzysta metrów od
budynku ujrzeli niewielkie ognisko koło małej pasterskiej chatki. W blasku ognia widzieli skuloną z
zimna postać szlachcica. śołnierze otoczyli go, ostatnie metry pokonując biegiem. Zarzucili mu
płaszcz na głowę i skrępowali go sznurami. Potem zdobycz zanieśli do karczmy. Koło stajni
znaleźli beczkę dziegciu. Umoczyli w niej hrabiego Salenberga, a potem wysypali na niego
zawartość poduszki skradzionej z jednego z pokoi. Tak spreparowanego hrabiego trzymali w stajni
do rana. Przed wyjazdem karety przywiązali go do drzewa przy szlaku.

Barberina roześmiała się widząc z okna powozu sponiewieranego adoratora, potem poczuła

lęk przed nieznanym krajem żołdaków. Steiff z dumą spoglądał na efekt swojego dowcipu.
Wiedział, że będzie miał co opowiadać kolegom z pułku.

Obawy Włoszki potwierdziły się, gdy 13 maja otrzymała rozkaz królewski: „Ma natychmiast

wystąpić w antraktach podczas przedstawień komedii francuskiej”.

background image

3

ROZDZIAŁ PIERWSZY

LOSY LWOWSKIEJ GALERII MIEJSKIEJ • SKRYTKA Z PAŁACU W CZERNEJ •

SPOTKANIE Z BRODACZEM I KEFIREM • PIĘKNOŚĆ I DWAJ PANOWIE •

ULUBIONE ARIE OPEROWE • SŁAWNA ŚPIEWACZKA


Wrzesień to taki miesiąc, gdy minione lato wciąż przypomina się ciepłymi dniami, a

jednocześnie odświętne stroje uczniów przypominają, że rozpoczął się nowy rok szkolny. To także
czas, gdy w sklepach warzywnych można kupić najsmaczniejszą paprykę. Pamiętałem o tej
papryce, bo właśnie gdy robiłem zakupy w sklepie osiedlowym, zadzwonił do mnie mój szef - Pan
Samochodzik. Nazywam się Paweł Daniec i pracuję w Ministerstwie Kultury i Sztuki w
samodzielnym referacie zajmującym się poszukiwaniem i odzyskiwaniem zaginionych dzieł sztuki.
Moim przełożonym jest Tomasz N.N. zwany Panem Samochodzikiem z racji wehikułu, jakiego był
posiadaczem.

- Pawle, poszukaj w domu czegoś o zbiorach Lwowskiej Galerii Sztuki i przyjdź do mnie

wieczorem - poprosił mnie Pan Samochodzik.

Teraz trzymając się jedną ręką poręczy w tramwaju, w drugiej trzymałem książkę i jeszcze

doczytywałem wiadomości na temat zbiorów malarstwa we Lwowie. Już w 1823 roku Henryk
książę Lubomirski postanowił przekazać swoje zbiory do Zakładu Narodowego imienia Osso-
lińskich. Jeszcze za życia przekazał kolekcję medali i monet. Po jego śmierci Jerzy książę
Lubomirski oddał resztę zbiorów: militaria, akwarele, rysunki, miniatury i ryciny. W 1874 roku we
Lwowie powstało Muzeum Przemysłu Artystycznego. W 1906 roku radni Lwowa zadecydowali o
zakupie zbiorów z kolekcji w Sitkowcu na Ukrainie, zawierającej obrazy, brązy, porcelanę, sprzęty,
zegary, emalie, srebra, tkaniny, zbroje i wykopaliska. Nabytki kosztowały 225 tysięcy koron.
Wystawę nowych nabytków otwarto 14 lutego 1907 roku w Muzeum Przemysłowym we Lwowie i
natychmiast wybuchł skandal, bo orzeczono, że część zbioru to kopie i falsyfikaty.

W 1914 roku Walery Łoziński, brat i spadkobierca Władysława - pisarza, historyka i

publicysty, odsprzedał miastu budynek, w którym znajdowała się kolekcja zapisana w testamencie
miastu i tam swoją siedzibę miała Galeria Miejska. W czasie ostatniej wojny najpierw władze
sowieckie umieściły tam dzieła sztuki zarekwirowane w domach szlachty i inteligencji polskiej, a
potem niemieccy oficerowie częściowo rozszabrowali zbiór. Po wojnie do polskich muzeów
przekazano dwieście dzieł sztuki polskiej, a wśród nich prace Baceiarellego, Canaletta, Grassiego,
Gersona,

Grottgera,

Brandta,

Matejki,

Malczewskiego,

Wyspiańskiego,

Godebskiego,

Dunikowskiego.

Z racji skomplikowanych losów kolekcji lwowskiej podejrzewałem, że pan Tomasz wpadł na

trop dzieł zrabowanych przez oficerów niemieckich podczas drugiej wojny światowej. Cieszyłem
się na myśl o wyjeździe w teren, póki jest jeszcze ciepło. Wysiadłem na przystanku w pobliżu
warszawskiej Starówki i powędrowałem do kawalerki szefa. Mieszkał samotnie w kamienicy kilka
przecznic od Rynku. Był starym kawalerem z przekonania, chociaż kilka razy jak mi opowiadał, był
o krok od małżeństwa. Za każdym razem na drodze do sielanki stawała praca, częste wyjazdy w
teren. Po cichu sam bałem się podobnego losu.

Pan Tomasz, mimo zaawansowanego wieku, trzymał się prosto, na jego twarzy dominowały

uśmiech i wielkie okulary w rogowej oprawie. Gestem zaprosił mnie do pokoiku. Nie było tam
telewizora, za to głównymi meblami oprócz niewielkiego tapczanu, fotela, stolika i szafy były

background image

4

półki, zajmujące przestrzeń od podłogi do sufitu. Na podłodze stał niewielki radiomagnetofon,
który dotąd znajdował się w niewielkiej kuchni. Z głośniczków rozbrzmiewały dźwięki jakiejś
opery.

- Siadaj, Pawle - pan Tomasz wskazał mi miejsce przy stoliku. - Jak zwykle mocna herbata i

łyżka cukru? - upewniał się.

- Tak - pokiwałem głową.
Miałem nadzieję, że książki zgromadzone na stoliku podpowiedzą mi, czym będziemy się

zajmować w najbliższym czasie, ale, o dziwo, na blacie leżał tylko przewodnik operowy. Z drugiej
strony pan Tomasz miał tak ogromną wiedzę dotyczącą historii sztuki, że nie potrzebował tak jak ja
doczytywać informacji o zbiorach Lwowskiej Galerii Sztuki.

Siedziałem więc na tapczanie czekając na przygotowaną przez Pana Samochodzika

niespodziankę, bo taką zawsze okazywał się każdy kolejny wyjazd. Pan Tomasz wrócił z dwiema
filiżankami herbaty, postawił jedną z nich przede mną. Poczułem dziwny zapach od parującego pły-
nu.

- Trochę jaśminu - wyjaśnił szef. - Prezent od sąsiadki.
Usiadł w fotelu i z zamkniętymi oczami słuchał muzyki. Przez otwarte okno dochodził nas

odległy szum samochodów na Wisłostradzie.

- Poznajesz? - pan Tomasz gestem wskazał na radiomagnetofon. - Znasz tę muzykę?
Przez chwilę słuchałem muzyki i francuskich słów.
- Nie - pokręciłem głową. - To jakaś opera.
- To „Carmen” - znacząco podniósł palec wskazujący. - To tak zwana „aria z kwiatkiem”,

czyli „La fleur, que tu m’avais jetee”. Ale, ignorancie, wiesz chyba, kto napisał tę operę?

- Georges Bizet - przypomniałem sobie.
- Dobrze - szef pokiwał głową.
- Panie Tomaszu, jaki jest związek między „Carmen” a Galerią Sztuki we Lwowie? -

zapytałem.

- Czerna - odpowiedział pan Tomasz. - Wiesz, gdzie to jest?
- Nie.
- Niedaleko Głogowa. Pojedziesz tam jutro.
- Sam?
- Tak. To proste zadanie.
- Może mi pan wyjaśnić, o co chodzi?
- Co wiesz o twórczości Henryka Siemiradzkiego?
- Urodził się w 1843, a zmarł w 1902 roku. Od 1864 roku studiował w akademii w

Petersburgu u Willewaldego i Weniga. W 1870 przeniósł się na studia artystyczne do Monachium.
Dwa lata później na stałe zamieszkał w Rzymie, chociaż przyjeżdżał do Polski. W jego pracach
dominuje tematyka antyczna i dotycząca czasów biblijnych.

- Dobrze - mruknął pan Tomasz. - Wyobraź sobie, że w Czernej, w niewielkim dworku

znaleziono zamurowane w ścianie tuby z obrazami, prawdopodobnie kopiami obrazów
Siemiradzkiego. Pojedziesz tam i skontaktujesz się z właścicielką obiektu, która powiadomiła nas o
znalezisku. Masz wykonać inwentaryzację znaleziska, ocenić jego wartość, w miarę możliwości
rozpoznać kopistę oraz przyjrzeć się pracom renowacyjnym w obiekcie. Na szafce w przedpokoju
znajdziesz paczkę z potrzebną ci literaturą...

- Panie Tomaszu, myślałem, że dostanę jakieś poważne zadanie...

background image

5

- To jest poważne zadanie - stwierdził pan Tomasz.
- A co z „Carmen”?
- Spotkasz ją osobiście - szef uśmiechnął się tajemniczo. - A teraz słuchaj uważnie...
Do tej pory opera wydawała mi zjawiskiem obcym kulturowo. Owszem, doceniałem

wielbicieli śpiewu, ale w sferze muzycznej bliższe wydawały mi się dokonania grup rockowych z
lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Teraz wieczór spędzony u pana Tomasza sprawił, że
doceniałem piękno niektórych arii.

Wychodząc z domu Pana Samochodzika zabrałem paczkę książek i metrem wróciłem do

siebie. Rano spakowałem niezbędne mi rzeczy. Do worka wrzuciłem jeszcze „lekturki” od pana
Tomasza i taksówką pojechałem na ministerialny parking, gdzie w rogu, przykryty płachtą
brezentu, spoczywał wehikuł. Pierwsze co rzucało się w oczy, że miał ręcznie klepaną karoserię.
Nawet nowoczesne urządzenia potrafiące wyrównać wgniecenia blachy nie dały rady zatuszować,

ż

e auto powstało w zakładzie pewnego mechanika, który przygotował dla nas ten prezent

Wielkie reflektory umieszczono wysoko nie tylko dlatego, by dobrze oświetlały drogę, ale i

dlatego, że wehikuł był amfibią, a więc lampy podczas pływania nie mogły znaleźć się pod wodą.

Ś

rubę napędową zobaczył tylko ten, który zajrzał pod kaczy kuper maszyny. Jeszcze większe zdzi-

wienie wywołałby widok silnika rodem z rozbitego auta rajdowego klasy WRC. Tuning sprawił, że
wehikuł był pod wieloma względami lepszy od swojego wyścigowego pierwowzoru. Miał
wzmocnione resory i ramę, dzięki czemu wehikułem można było przejechać prawie przez
wszystkie wertepy i przeżyć nawet bardzo groźne zderzenia. Mechanik dając tę maszynę naszemu
referatowi nazwał ją, trochę na wyrost, „najszybszym czołgiem pływającym”.

Niestety, nasz „czołg” pił benzynę jak smok wawelski wody Wisły po porcji baraniny od

Szewczyka Dratewki. Przed wyjazdem musiałem napełnić bak auta.

Podróż do Głogowa upłynęła spokojnie, tym bardziej że nie jechałem szybko. Wczesnym

popołudniem wyjechałem z Głogowa na zachód i po przejechaniu kilkunastu kilometrów zjechałem
z drogi w prawo, do niewielkiego parku obok murów dawnego folwarku. Moim oczom ukazał się
niewielki, dwupiętrowy dworek z ośmioboczną wieżą.

Zatrzymałem się na podjeździe ciekawie rozglądając się po rozstawianych dookoła starych

maszynach rolniczych, podstawach do maszyn do szycia, fragmentach mebli. Panowała cisza, którą
mącił tylko delikatny szmer liści poruszanych przez wiatr. Podszedłem do dwuskrzydłowych drzwi
z drewna obitego paskami blachy. Nacisnąłem klamkę. Były zamknięte. Zastukałem w kołatkę. Ze

ś

rodka nie było słychać kroków. Wróciłem do wehikułu i z torby z zakupami wyjąłem butelkę z

kefirem i bułkę. Usiadłem na masce i jadłem oczekując, aż zjawi się ktoś z właścicieli.

Miałem szczęście, bo wkrótce w bramie zobaczyłem wysokiego, przeraźliwie chudego

mężczyznę z długą, zmierzwioną brodą, szopą długich włosów, ubranego w stare dżinsy, lnianą
koszulę i niosącego pod pachą reklamówkę z chlebem. Pomachałem do niego, a on odpowiedział
tym samym. Nagle przyspieszył i zaczął biec w moją stronę.

- Kefir! - usłyszałem jego wołanie. - Kefir, nie!
Spojrzałem na swoją butelkę. Nieoczekiwanie poczułem silne uderzenie w plecy i poleciałem

z maski do przodu na ziemię. Natychmiast obróciłem się, by spojrzeć, kto mnie zaatakował.
Napastnikiem okazał się wielki czarny pies o pysku wyżła i posturze owczarka niemieckiego. Miał
może dłuższe łapy i krótszą sierść. Stojąc nade mną radośnie lizał mnie za uchem.

- Kefir, ty świntuchu! - brodacz krzyczał na psa. - Przepraszam pana najmocniej - mężczyzna

pomógł mi wstać. - Próbowałem go zatrzymać, ostrzec pana...

background image

6

- Nie rozumiałem o co chodzi z tym „kefirem” - wskazałem na butelkę.
- No tak - brodacz bezradnie roześmiał się. - Pies czarny jak węgiel, to przekornie nazwałem

go „kefirem”, bo lubię kefir.

- Paweł Daniec, jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki - przedstawiłem się. - Czy jest pan

właścicielem pałacu?

- Nie, pani Joanna wyjechała i będzie dopiero rano - wyjaśnił brodacz. - Reszta ekipy też

przyjedzie jutro.

- Czy mogę obejrzeć budynek? - zapytałem.
- Wie pan - brodacz drapał się po głowie. - Gdyby to było moje, a tu... sam pan wie... Nie

mogę pana wpuścić. Może niech pan przenocuje w Głogowie?

- A może mi pan przynajmniej pokazać to wasze znalezisko? - poprosiłem. Pokazałem

brodaczowi legitymację służbową. Obejrzał dokument i oddał mi go.

- To pana interesują obrazy czy sprawa Barberiny? - zapytał mnie.
Nie wiedziałem, co miał na myśli mówiąc o „sprawie Barberiny”, więc postanowiłem

wypytać brodacza.

- Przyjechałem na inwentaryzację obrazów i chciałem zorientować się w sprawie Barberiny,

ale nie bardzo wiem, o którą chodzi...

- O tancerkę Barberinę Campanini - opowiadał brodacz. - Oprócz tych obrazów znaleźliśmy

też pamiętnik malarza, który szukał tu śladów tej Barberiny, ale... wszystko jutro panu opowie pani
Joanna.

Widząc, że tajemniczy brodacz nie zdradzi mi nic więcej, pożegnałem się z nim i pojechałem

do Głogowa. Bez trudu w centrum miasta znalazłem hotele. Miałem do wyboru duży i mniejszy, na
obrzeżach odbudowanej po zniszczeniach wojennych Starówki. Wybrałem ten drugi. Wehikuł
udało mi się wcisnąć na ciasny parking na zapleczu. Potem zająłem swój pokój, odświeżyłem się i
usiadłem na łóżku. Otworzyłem paczkę książek od pana Tomasza. Znalazłem tam oprócz książek
poświęconych malarstwu polskiemu, mały przewodnik operowy, biografię Fryderyka II, „Opo-
wieści o sławnych kochankach” Bolesława Lubosza oraz „Carmen” Prospera Merimeego w
tłumaczeniu Tadeusza śeleńskiego-Boya. Poczułem głód i zabierając „Opowieści...” wyszedłem z
pokoju. W recepcji dowiedziałem się, że najbliższą restaurację znajdę przy tej samej ulicy, gdy
pójdę w kierunku ratusza. Nie pozostało mi nic innego i z książką pod pachą poszedłem na kolację.
Było już ciemno, ale wystawy sklepowe rozświetlały mrok i z przyjemnością patrzyłem na ludzi,
zwłaszcza młode zakochane pary, wędrujące po deptaku i trzymające się za ręce.

Restauracja znajdująca się w narożnej kamienicy, zaledwie przecznicę od ratusza, robiła

bardzo dobre wrażenie. Akurat w części dla niepalących był wolny tylko jeden stolik, więc go
zająłem i siedząc w rogu sali, złożywszy zamówienie oddałem się lekturze. Jedna z opowieści w
książce była poświęcona romansowi Barberiny Campanini i króla pruskiego Fryderyka II.
Przerwałem czytanie ujrzawszy, że do restauracji wchodzi młoda, piękna szatynka w towarzystwie
dwóch starszych od siebie mężczyzn. Kelnerka poinformowała ich, że wolne stoliki są tylko w
części dla palących, na co kobieta gwałtownie pokręciła głową pokazując na gardło. Widocznie
dym szkodził jej na struny głosowe. Wtedy jeden z panów wskazał na mnie i zapytał o coś
kelnerkę. Ta podeszła do mnie.

- Przepraszam bardzo, ale ci państwo pytają, czy nie będzie panu przeszkadzało ich

towarzystwo przy stole... - kelnerka przedstawiła prośbę nowych gości.

- Oczywiście - nie pozwoliłem jej dokończyć, wstałem i gestem zachęciłem szatynkę do

background image

7

zajęcia miejsca przy stole.

- Dziękuję - szatynka powiedziała po francusku zajmując krzesło obok mnie.
- Proszę bardzo - odpowiedziałem po polsku i ukłoniłem się.
Po przeciwnej stronie usiedli panowie.
- Czy rozmawia pan w jeżyku francuskim? - zagadnęła mnie szatynka.
Rozumiałem pytanie, ale przeczucie kazało mi tylko bezradnie wzruszyć ramionami.
- Trochę mówię po angielsku - odpowiedziałem.
Ona tylko uśmiechnęła się wyniośle.
- Rozmawiajmy po francusku - zaproponowała swoim partnerom.
Gdy rozmawiali, mogłem im się przyjrzeć. Piękna szatynka była średniego wzrostu, ale miała

wspaniałą kobiecą figurę, twarz anioła o drobnym nosie, pełnych ustach, piwnych oczach skrytych
za gęstą firaną rzęs. Włosy miała długie i rozjaśnione do różnych odcieni koloru słońca, od krwistej
miedzi, przez złocisty miód do barwy słomy. Była ubrana w długą suknię z głębokim dekoltem i
bolerko. W ręku trzymała niewielką torebkę. Towarzyszyli jej dwaj panowie w wieku około
sześćdziesięciu lat. Jeden z nich miał siwe włosy, brodę, niebieskie oczy otoczone siecią gęstych
zmarszczek znamionujących, że lubi się śmiać. Brzuszek okrył niedopiętą koszulą w kratkę, na
którą założył kamizelkę z wieloma kieszeniami, podobną do tych noszonych przez wędkarzy.
Kieszenie miał wypchane, jakby szykował się do dalekiej wyprawy turystycznej w dzikie ostępy.
Drugi z mężczyzn dla odmiany był ubrany w elegancki garnitur z krawatem, subtelnie
kontrastującym odcieniem z kolorem koszuli. Miał złote spinki u mankietów, ruchy i gesty
znamionowały obycie towarzyskie na salonach. Miał przyciemnione włosy, starannie ułożone, rzec
by można u lizane. Twarze obu panów wydały mi się znajome, ale dziwiło mnie, co łączy tę trójkę.
Ten w kamizelce, gdy mówił, zionął smrodem piwa, a ten elegant pachniał najdroższymi męskimi
perfumami.

- Kiedy w końcu pojedziemy do Czernej? - szatynka zapytała tego w koszuli.
Gdy usłyszałem te słowa, tylko cudem widelec, który trzymałem w dłoni, nie wypadł mi na

podłogę.

- Jutro, Słowiczku - odparł elegant.
- Słyszałem, że ma przyjechać jakiś urzędnik z ministerstwa - odezwał się ten w kamizelce. -

Mam nadzieję, że nie zacznie się mądrzyć i nie przeszkodzi nam w robocie.

- Po co on przyjeżdża? - dziwiła się szatynka.
- Na inwentaryzację - parsknął ten masując się po brzuchu. - My się będziemy spieszyć, a on

będzie ze spokojem wypełniał rubryczki, założy segregatory...

- Eugeniuszu, nie powinieneś śmiać z tego człowieka, zanim go nie poznasz - elegant

strofował kolegę. - Może będzie to sympatyczny człowiek?

- Muszę zapalić - Eugeniusz wyjął papierosy, wstał i poszedł do sali przeznaczonej dla

palących. Elegant pobiegł za nim przepraszając szatynkę, że zostawiają samą.

Szatynka uśmiechnęła się do mnie.
- Co pan czyta? - zagadnęła patrząc na książkę leżącą na stole. Wzięła ją do ręki i otworzyła

na stronie, gdzie była zakładka. Akurat były tam portrety Barberiny Campanini i Fryderyka II.
Kobieta nie potrafiła zapanować nad sobą i nagle spoważniała. Zaraz jednak odzyskała dawny
spokój i uśmiechnęła się znacznie szerzej.

- Pan interesuje się baletem? - zapytała zaglądając mi głęboko w oczy. - Barberina Campanini

- pokazała na podpis - była baletnicą.

background image

8

- Bardziej interesuje mnie Fryderyk II - odpowiedziałem.
- Ach, tak - roześmiała się szatynka. - Pan też woli wojskowy dryl...
- Nie - szybko przerwałem, bo chciałem, by nie poruszała pewnego drażliwego tematu. -

Jestem miłośnikiem historii i przypadkiem natknąłem się na ślad tego przedziwnego romansu. A
skąd pani znane jest nazwisko tej tancerki?

- Jestem śpiewaczką operową...
- To sławny mezzosopran Luscinia Dulcedo - wtrącił elegant, który niespodzianie wrócił do

stolika. - To ona niedawno w Nowym Jorku zachwyciła wszystkich swoim wykonaniem Dalili w
„Samsonie i Dalili”. „New York Times” poświęcił jej ćwierć kolumny. Pan wie, co to znaczy? Jest
to najprawdopodobniej najwspanialszy nasz mezzosopran, którego mocy nie da się opowiedzieć w
kilku słowach...

- Niech pan przestanie, panie Bogumile... - szatynka łagodnie położyła rękę na dłoni eleganta.

- Tego pana mało obchodzi muzyka operowa.

- Dlaczego? - odezwałem się. - Wczoraj z przyjacielem słuchaliśmy „Carmen”.
- Tak? - elegant zerknął na mnie z zainteresowaniem.
- Który moment podobał się panu najbardziej? - wypytywała szatynka.
Seguidilla ,,Pres des remparts de Seville” - wyłuskałem z pamięci jedną z nazw, którą

wymienił pan Tomasz.

- Dobry wybór - przyznał elegant - ale ja wolę cudną habanerę „L’amour est un oiseau

rebelie”.

- Pan poświęciłby karierę dla kobiety, tak jak Jose wypuszczając Carmen? - zapytała

ś

piewaczka.

- Ze mną jest tak, że jak dotąd poświęciłem wszystkie kobiety w imię swojej pracy -

odpowiedziałem płacąc rachunek.

- A jaki jest pana zawód? - zainteresował się elegant.
- Jestem muzealnikiem - odpowiedziałem wstając i wychodząc.
Oboje rozmówcy chyba zrozumieli, że jestem tym człowiekiem, którego obgadywali i którego

jutro spotkają w Czernej. Co gorsza, mogłem rozumieć, o czym mówią, skoro rozumiałem treść
„Carmen”.

- Coście tak skamienieli? - usłyszałem, jak pytał mężczyzna w kamizelce, który wrócił do

stolika.

Po wyjściu z restauracji skręciłem w lewo i szybko dotarłem przed ratusz. Po prawej stronie

zobaczyłem pusty, ogrodzony plac, a dalej ruiny kościoła i dawne mury miejskie. Skręciłem w
tamtą stronę, potem jeszcze raz zrobiłem zwrot w prawo i wzdłuż murów doszedłem do swojego
hotelu. Z daleka widziałem, jak szatynka z dwoma panami wchodzi do tego samego budynku, do
którego ja zmierzałem. Odczekałem jeszcze minutę i wróciłem do swojego pokoju.

Ułożyłem się na łóżku i czym prędzej doczytałem do końca rozdział o romansie Barberiny

Campanini. Wtedy zrozumiałem, dlaczego jej osobę wiązano z okolicami Głogowa. Już prawie
zasypiałem, gdy leżąc w pościeli usłyszałem odgłosy na korytarzu. Najpierw ktoś zbiegał po scho-
dach.

- Iwona, czekaj! - rozpoznałem głos eleganta z restauracji.
- Nie mam zamiaru - usłyszałem szatynkę.
O dziwo, oboje świetnie rozmawiali po polsku. W restauracji grali kogoś, kim nie byli!
- Wiesz, jaki jest Eugeniusz, to artysta...

background image

9

- I człowiek bez grama ogłady! - krzyczała szatynka. - Nie jestem tancereczką z baleciku

kiczowatego artysty czy aktoreczką z kabareciku...

- Ależ oczywiście! - gorąco zapewniał ją elegant. W ciszy słychać było tylko jego

cmoknięcia, gdy zapewne całował dłonie szatynki.

- Panie Bogumile - głos szatynki zmienił się, był teraz pełen słodyczy.
Elegant wiedział, jak należy rozbroić kobietę.
- Ma pan papierosa? - szatynka zapytała eleganta.
- Nie wiem, czy powinna pani...
- Powinnam - zadecydowała kobieta. - Usiądźmy tam.
Kącik dla palaczy na moim piętrze był zaledwie trzy metry od drzwi mojego pokoju, wiec

nawet trochę wbrew swej woli stałem się świadkiem dalszego ciągu rozmowy. Najpierw oboje
usiedli, potem zapewne elegant poczęstował szatynkę papierosem. Chwilę trwało milczenie.

- On ma mnie przeprosić! - mocno stwierdziła szatynka.
- Porozmawiam z nim, ale wie pani, że to artysta, gwiazda wśród reżyserów - przemawiał

elegant. - Wie pani, jak to jest z mężczyznami, a pani jest po prostu piękną kobietą. On znowuż
przyzwyczajony jest, że kobiety są mu raczej uległe...

- Nadszedł dzień, by ten obrzydliwiec się od tego odzwyczaił - warknęła szatynka.
- Tak, oczywiście - elegant smutno przytaknął.
- Trzeba dowiedzieć się też czegoś o tym facecie z restauracji.
- Tak? Dlaczego?
- Czytał książkę, w której był opisany romans Barberiny Campanini. Myśli pan, że to

przypadek?

- Doprawdy nie wiem. Wyglądał na bardzo przyzwoitego i inteligentnego młodego człowieka

- elegant zdobył u mnie wielkiego plusa za te komplementy.

- Nie, to raczej cwaniaczek - oceniła mnie szatynka. - Jestem pewna, że zna język francuski.

Przecież wymieniał nazwy arii z „Carmen” nie kalecząc słów.

- Znam wielu melomanów nieznających włoskiego, a znających na pamięć całe opery.
- Ciekawe, gdzie on nocuje?
- Kto, łaskawa pani?
- Ten cwaniaczek z restauracji. Uśmiałabym się, gdyby okazało się, że zajmuje pokój za

ś

cianą i teraz leżąc w łóżku słucha naszej rozmowy.

Miałem wielką ochotę wyjść, ale podejrzewam, że jeszcze większy śmiech wywołałby u

szatynki widok mężczyzny w pidżamie. Ta kobieta preferowała chyba typ wypielęgnowanych
macho - bohaterów oper. Taki uwodziciel nawet sypiał ze szpadą u boku.

- Rzeczywiście, to możliwe - wyszeptał przestraszony elegant.
- Panie Bogumile, jeśli jest to cwaniaczek czy urzędnik ministerialny, to będzie oszczędzał i

nie zanocuje w tym hotelu, tylko wybierze jakąś tańszą noclegownię. Pierwszy, bo jest chytry,
drugi, bo zechce zarobić na delegacji. Oba typy są żałosne.

Może jednak powinienem był wyjść? Postanowiłem zrezygnować z robienia widowiska i

wykorzystać w przyszłości element zaskoczenia, bo byłem pewien, że z szatynką i jej partnerami
jeszcze się spotkam.

Rano poprosiłem o przyniesie śniadania do pokoju, a potem przez okna, jedno od frontu,

drugie z widokiem na parking, obserwowałem, kiedy szatynka opuści hotel. Niechciałem, żeby
mnie tu zobaczyła. Około dziesiątej szatynka pojawiła się na parkingu. Recepcjonista niósł jej

background image

10

walizki, które z trudem zmieściły się na tylnym siedzeniu porsche 911, w wersji z chowanym
dachem. Kobieta spojrzała na niebo i widocznie oceniła, że dziś nie będzie padać. Naciskając jeden
guzik złożyła brezentowy dach. Wtedy jej spojrzenie spoczęło na wehikule. Cały mój kamuflaż i
konspiracja legły w gruzach! Kobieta uśmiechnęła się i zdumiona pokręciła głową. Zapytała o coś
recepcjonistę, pewnie o właściciela auta, ale pracownik hotelu nie przyjmował mnie wczoraj, więc
nie wiedział, że to mój wóz.

Za chwilę do szatynki dołączyli elegant i mężczyzna w kamizelce. Podeszli do mercedesa,

schowali torby podróżne do bagażnika i także chwilę przyglądali się mojemu potworowi na
czterech kołach. Roześmiali się, ten w kamizelce namalował znacząco kółko na czole mające

ś

wiadczyć o stanie umysłu właściciela takiej maszyny.

Najpierw mercedes, a za nim porsche wyjechały z parkingu. Zszedłem do wehikułu, potem

zapłaciłem za nocleg i pojechałem do Czernej. Jakież było moje zdziwienie, gdy w miejscu
wczorajszej pustki ujrzałem tam szereg lśniących aut, a między nimi porsche szatynki.

background image

11

ROZDZIAŁ DRUGI

ZIELONOWŁOSY I JEGO KOMPANIA • TOWARZYSTWO NA TARASIE • ZWIEDZAM

PAŁAC W CZERNEJ • SCHOWEK W TAJNYM PRZEJŚCIU • PORTRET NA

RZYMSKIEJ FIBULI


Przyjazd wehikułu pod pałac zrobił największe wrażenie na grupce młodzieży siedzącej na

schodach. Byli tam około czterdziestoletni mężczyzna o ascetycznej twarzy, u farbowanych na
zielono, sięgających ramion włosach, ubrany w skórzaną kurtkę z ćwiekami i dżinsowe spodnie,
dwóch młodzieńców ogolonych prawie na łyso ze spodniami z krokiem sięgającym do połowy ud i
w sportowych, obszernych bluzach z kapturami. Między nimi siedziały dwie dziewczyny, w wieku
licealistek. Jedna o blond włosach, pomalowanych ustach i oczach, z mnóstwem biżuterii wyglądała
jak lalka lub gwiazda muzyki pop. Druga, brunetka stanowiła zaskakujące przeciwieństwo
koleżanki. Makijaż stanowiły delikatne kreski tuszu przy lekko skośnych oczach, których kształt
podkreślały lekko wydłużone oprawki okularów nadających jej spojrzeniom koci charakter. Jej
fryzura przypominała kształtem kapelusz chińskiego kulisa.

- Cool bryczka - ocenił jeden z młodzieńców, gdy zatrzymałem się i wysiadłem.
- Spoko, gość może być dziany, że stać go na taką ekstrawagancję - powiedziała blondynka, a

w przerwach między słowami dało się słyszeć mlaskanie, gdy żuła gumę.

- Sam pan składał to autko? - zapytał mnie zielonowłosy.
- Nie, znajomy - odpowiedziałem. - Czy właścicielka pałacu jest w środku?
- Tak - przyznał zielonowłosy.
- To pewnie ten gostek z ministerstwa od muzeów - stwierdziła brunetka. - Tak się wczuł w

rolę, że nawet jeździ zabytkowym wózkiem.

Nie zwracałem uwagi na żarty na temat wehikułu, bo już się do tego przyzwyczaiłem.

Nacisnąłem dużą, metalową, kutą klamkę i wszedłem do obszernej sieni. Natychmiast zza kotary na
wprost wyszedł poznany wczoraj brodacz.

- Dzień dobry! - przywitałem go uśmiechem jak dobrego znajomego.
- A, pan urzędnik - brodacz ucieszył się. - Pani Joanna z gośćmi jest na tarasie od strony

parku. Musi pan obejść budynek dookoła, bo przejście przez kuchnię jest zamknięte.

- Dziękuję - powiedziałem i wyszedłem przed budynek.
Młodzież i zielonowłosy odskoczyli od wehikułu jak oparzeni. Widocznie ciekawość

przemogła i postanowili lepiej obejrzeć mój pojazd.

- Po co panu tyle zegarów i licznik na mile? - zapytał zielonowłosy.
- Kiedy kończy się benzyna, trzeba sypać węgiel do kotła? - szydził jeden z młodzieńców.
- Ten typ tak ma - odparłem zaciskając usta.
- Ale prędkościomierz zamontował pan sobie chyba dla szpanu? - wypytywała blondynka. -

Jechał pan nim więcej niż dwieście kilometrów na godzinę?

- Tak, niestety złamałem kiedyś obowiązujące w Polsce ograniczenia prędkości -

odpowiedziałem z powagą.

Młodzież pokładała się ze śmiechu, tylko zielonowłosy przyglądał mi się mrużąc oczy.

Skręciłem w lewo i najpierw dotarłem do oszklonej werandy i zarazem niewielkiej oranżerii.
Poszedłem w kierunku parku i dochodząc do rogu budynku zatrzymałem się słysząc głos eleganta.
Podsłuchiwanie to brzydkie przyzwyczajenie, ale w mojej pracy wiele razy mi się przydało, więc i

background image

12

teraz uczyniłem to stając plecami do ściany.

- Pani Joanno, nie uwierzy pani, jaki przedziwny pojazd widzieliśmy dziś w Głogowie i w

dodatku jego właściciel spał w tym samym hotelu co i my. To coś miało wielkie reflektory jak oczy
kosmity, owadzi kadłub i do tego numer rejestracyjny jak zwykły samochód! Niebywałe! Strach po-
myśleć, że ten ktoś pojechałby tym wozem do Europy i tam się przedstawiał jako Polak.

- Wydaje mi się, panie Bogumile, że nie powinniśmy się wstydzić ani naszych osiągnięć, ani

naszej pomysłowości - usłyszałem ciepły kobiecy głos. To zapewne przemawiała pani Joanna.

- Szkoda, że nie zapisałem jego numerów rejestracyjnych, może chciałby wynająć tego

dziwoląga do jakiegoś filmu? - powiedział drugi mężczyzna, który wczoraj towarzyszył szatynce.

- Nic straconego - do rozmowy dołączył się trzeci męski głos, należący do kogoś młodszego. -

Widziałem tę machinę przed pałacem. Jary mówił, że to ten urzędnik z ministerstwa. Poszedł was
szukać. Pewnie się zgubił, sierotka...

Mężczyzna obszedł pałac z drugiej strony lub przeszedł przez komnaty.
- Pójdę go poszukać - odezwała się kobieta, która broniła wehikułu.
Dyskretnie wycofałem się do oszklonej werandy i tam udawałem zajętego oglądaniem

kwiatów i dorodnych dyń. Między liśćmi bluszczy w środku i winorośli na zewnątrz widziałem
wychodzącą zza rogu niewiastę w wieku balzakowskim, z pogodną twarzą ozdobioną wielkimi
szkłami okularów. Była ubrana w długą ciemną spódnicę i kwiecistą koszulę, na którą zarzuciła
sweter. Wyszedłem z werandy.

- Dzień dobry, przepraszam, że tak tu myszkuję, ale te dynie... - wymyślałem wytłumaczenie.
- Ładne? - ucieszyła się gospodyni pałacu. - To z mojej krakowskiej działki. Pan Paweł

Daniec? - upewniała się. - Z Ministerstwa Kultury i Sztuki?

- Tak jest - skłoniłem się i uśmiechnąłem. - Chyba przyjeżdżam nie w porę, bo widzę, że ma

pani dużo gości.

- W gruncie rzeczy przy takim najeździe jeden przybysz w tę lub w tę nie czyni różnicy -

gospodyni zażartowała. - Nazywam się Joanna K. i jestem właścicielką tego pałacyku. Zapraszam
pana do towarzystwa.

Wzięła mnie pod rękę i poprowadziła.
- A oto i nasza zguba, posiadacz oryginalnego samochodu - oznajmiła, nim wyszliśmy przed

siedzących na tarasie.

Po takiej zapowiedzi mogłem być pewien, że skupię na sobie całą uwagę. Efekt powiększyło

rozpoznanie mojej osoby przez trójkę moich wczorajszych współbiesiadników. Człowiek w
kamizelce odwrócił wzrok, elegant zażenowany zasłonił dłonią usta, a szatynka patrzyła na mnie z
uśmiechem. Młody męski głos należał do przystojnego trzydziestolatka, ciemnowłosego blondyna z
krótką, starannie przystrzyżoną bródką. Był wysportowany, pewny siebie i z pewnością był w typie
adoratorów pożądanych przez szatynkę.

Pani Joanna wprowadzała mnie po schodach na obszerny taras, murowany balustradą z

piaskowca, wyłożony płytkami imitującymi marmur.

- Pan Paweł zajmie się inwentaryzacją kolekcji znalezionych przy okazji remontu wnętrz

obrazów oraz oceni, czy renowację prowadzimy we właściwy sposób - pani Joanna opowiadała
towarzystwu. - To jest pani Luscinia...

- My się już poznaliśmy w Głogowie - łagodnie przerwała jej szatynka. - Panie Pawle, to jest

Bogumił Gęgalewski, znany krytyk muzyczny, znawca oper i operetek. Obok niego siedzi
Eugeniusz R., dawniej fenomenalny trębacz, potem dziennikarz, a od trzydziestu lat reżyser fil-

background image

13

mowy. Tamten młodzian przypominający czasami Adonisa to Zbyszek, świetny operator i fotograf.
Wiele znanych piosenkarek ma portfolia przygotowane w jego atelier. A pan udaje skromnego, ale
jest pan podstępny...

- Przepraszam, dlaczego tak pani sądzi? - zdziwiłem się.
- Po co była ta scena w restauracji? Czemu udawał pan, ze nie wie, o czym rozmawiamy?
- Nie rozumiałem, o czym państwo mówili i nie znam się za bardzo na muzyce operowej -

tłumaczyłem się.

- Pax! - krzyknęła pani Joanna. - W moim domu nie będzie kłótni. To było jakieś

nieporozumienie, a teraz proszę powiedzieć, czego się pan napije? Kawy, herbaty?

- Herbaty - odparłem zajmując wolny fotel obok śpiewaczki, trzymając teczkę na kolanach.
Pani Joanna postawiła filiżankę przede mną i podsunęła porcelanową cukiernicę.
- Państwo przyjechali tu, by nakręcić zdjęcia próbne do nowego widowiska teatralnego

według „Carmen” Prospera Merimeego - opowiadała pani Joanna. - Pan Eugeniusz może lepiej
powie o wizji tego przedsięwzięcia...

Reżyser jakby ocknął się z głębokiej zadumy, chrząknął, wzniósł wzrok ku niebu

jednocześnie splatając ręce na pokaźnym brzuchu.

- To ma być coś nowoczesnego, co trafi do młodego widza - przemawiał. - Pomyślałem, żeby

połączyć klasyczny operowy głos z nowoczesnym brzmieniem lubianym przez młodzież.
Wybraliśmy „Carmen” Bizeta, ale okazało się, że z jednej strony byłoby to ogromne i kosztowne
przedsięwzięcie, a z drugiej może nie przyniosłoby zamierzonego efektu. Dlatego zdecydowaliśmy
się na literacki pierwowzór opery, nowelę Prospera Merimeego. Wie pan, autor operuje prostym,
nieco schematycznym językiem, a jednocześnie niekiedy zaskakuje swoimi metaforami, a przede
wszystkim diaboliczna postać „Carmen” jest tu zarysowana w sposób jednoznaczny. To pozwala
mi, jako reżyserowi, przedstawić swoją wizję tego dzieła, a jednocześnie stwarza nowe możliwości
dla aktorów. Pani Luscinia będzie oczywiście tytułową „Carmen”, a ten zielonowłosy obwieś
będzie Garcią.

- A czemu oni siedzą tam, a państwo tu? - zapytałem.
- Stwierdzili, że za wysokie progi na lisie nogi - bezczelnie roześmiał się operator.
Pani Joanna zgromiła go wzrokiem, ale ten pyszałek nic sobie z tego nie robił.
- Tamci państwo nie chcieli tu przyjść, chociaż zapraszałam - tłumaczyła się. - Wszyscy

czekamy jeszcze na ekipę, która ma dojeżdżać z Głogowa.

Owo czekanie nie trwało długo. Najpierw usłyszeliśmy warkot silnika, potem głośny klakson

i okrzyki ludzi. To przyjechali filmowcy, ludzie swą naturą przypominający trochę Cyganów -
wiecznie wędrujących, trochę szarańczę - przybywających, eksploatujących okolicę, a potem
znikających. Jednocześnie nieodmiennie przywozili ze sobą powiew tego wielkiego świata znanego
tam tylko z małego okienka telewizora, bo oni przecież codziennie ocierali się o tych
najsławniejszych, podziwianych. Z zewnątrz mogli przypominać obóz obłąkanych kręcących się
bez celu, ale na te chwile, gdy asystent reżysera wołał: „kręcimy!”, zamieniali się w roboty do
pracy. Razem z gospodynią i gośćmi z tarasu przeszedłem przywitać ekipę. Stali przed frontonem
pałacu, palili papierosy, dowcipkowali i rozgląda! i się po okolicy. Reżyser zaraz w kilku słowach
przywołał ich do porządku. Przedstawił im panią Joannę i mnie. O mnie powiedział „urzędnik z
ministerstwa”.

- Chodźmy obejrzeć pałac - szepnęła mi na ucho pani Joanna. - Pokażę panu nasz skarb.
Chwyciła mnie pod łokieć i łagodnie pociągnęła za sobą. Zatrzymaliśmy się przed ozdobnym

background image

14

portalem. Przypomniałem sobie informacje o Czernej znane mi z przewodnika. Majątek ten zwano
dawniej Mała Czerna, Alteichen, Klein Tschirne, a w na początku XIV wieku Schyrnino. W 1485
roku stał się własnością Melchiora von Glaubitza. Potem wieś znajdowała się w rękach rodów
Rechenbergów, von Stoschów z Czernicy, znowu Rechenbergów i znowu von Stoschów. W 1758
roku z inicjatywy tych ostatnich wybudowano w Czernej zbór luterański, który dotrwał do połowy
XX wieku. Potem majątek przechodził z rąk do rąk, a ostatnimi właścicielami był ród baronów
Buddenbrocków i do 1945 roku von Frischowie. Dwór w Czernej wybudowano za czasów
Wolfganga von Glaubitza, wnuka Melchiora, a obiekt zaprojektował Hans Linder. Gdy w 1725
roku pałacyk był w rękach von Stoschów, budowlę wyremontowano i dobudowano skrzydło
wschodnie. Po wojnie dworek był ośrodkiem wypoczynkowym, a niedawno kupiła go pani Joanna,
naukowiec z Krakowa.

Nad wejściem, ozdobnym portalem z piaskowca, znajdowało się osiem tarcz herbowych

kolejnych rodów właścicieli dworu.

- Będę musiała poszukać miejsca na swój herb - roześmiała się pani Joanna. - Wie pan, że

Konstanty Rokossowski miał identyczny herb jak von Glaubitz?

- Ale zapewne nie afiszował się, bo to nie były dobre czasy na chwalenie się szlacheckim

pochodzeniem - przyznałem.

Oba skrzydła dworu miały dwuspadowe dachy, zakończone szczytami. Elewację, zwłaszcza

drugiego piętra, zdobiły wykusze imitujące okna. Znajdująca się na lewo od wejścia ośmiokątna
wieża skrywała w swym wnętrzu jedną z klatek schodowych.

Weszliśmy do środka, do dużej i wysokiej sieni. Prowadziły z niej po lewej stronie schodki do

wieży, dalej wejście do sali ze zdobionym scenami rycerskimi kominkiem z granitu, a dalej do
niewielkiej izby obok kuchni i samej kuchni. Z pomieszczenia przed kuchnią można było wejść po
metalowych, spiralnych schodkach na pierwsze piętro, a z kuchni jedne drzwi prowadziły na
zewnątrz, a drugie do piwnicy.

Za kotarą w sieni, na wprost wejścia znajdowała się kuchnia, a za nią prywatny apartament

gospodyni. Na prawo przechodziło się do pokoju, zapewne dawniej małego saloniku lub
biblioteczki, a z niego do kolejnej komnaty, z której wychodziło się na oszkloną werandę lub do
następnej dużej komnaty z wyjściem na taras.

Na lewo od wejścia do prywatnych pokojów pani Joanny były schody, z dwoma platformami

prowadzące na piętro. Pierwsze piętro pani Joanna przeznaczyła na pokoje gościnne dla śpiewaczki,
reżysera, eleganta, operatora, brodacza i dla mnie.

Wychodząc ze schodów znalazłem się w obszernym saloniku, twarzą do frontu budynku. Po

lewej stronie kolejno pokoje mieli zajmować: Luscinia Dulcedo - ładny, jasny, z białym piecem;
operator - mały z niewielkim przedsionkiem; mający wkrótce przyjechać gwiazdor - duży z oknami
wychodzącymi na park; reżyser i elegant - obok niego, na prawo od schodów, ja i brodacz pokoiki z
jednym wejściem między korytarzykiem z metalowych schodów obok kuchni a wejściem do wieży.
Zielonowłosy i jego towarzystwo mieli zajmować pokoje na parterze z wyjściami . na werandę i na
taras.

- Jestem pewna, że najlepiej będzie się panu pracowało na drugim piętrze - mówiła pani

Joanna. - Pan Marcin, artysta, którego wynajęłam do renowacji sztukaterii, gzymsów, kominków,
pieców, malowania, najchętniej właśnie tam pracuje. Ekipa filmowa będzie korzystać z tego
pomieszczenia tylko jeden dzień.

Weszliśmy do dużej sali o powierzchni takiej jak każde piętro poniżej. W czasach ośrodka

background image

15

wypoczynkowego wykorzystywano ją do tańców, bo do belek podtrzymujących strop pierwszego
piętra były przybite deski znaczone plamami po rozlanych płynach, ranami po uderzeniach
obcasów. Przestrzeń przedzielały tu tylko drewniane filary i rzeźby brodacza, który - jak
dowiedziałem się od pani Joanny - miał na imię Marcin.

- Jak? - pani Joanna uśmiechała się widząc mój zachwyt nad tym miejscem, bo było to wprost

wymarzone miejsce na pracownię.

- Bomba - odparłem zadowolony. - Co jest piętro wyżej?
- Chodźmy - pani Joanna pomaszerowała przodem brzęcząc pękiem kluczy.
Otworzyła drzwi na strych, dawniej użytkowany też jako spichrz. Były tu resztki mechanizmu

kołowrotu, którym wciągano zapasy.

- A gdzie są obrazy? - zapytałem.
- Trzymam je w bezpiecznym miejscu - pani Joanna kazała mi zejść do swojej kuchni.
Było to pomieszczenie bez okien, oświetlone żarówkami zamontowanymi w żyrandol z

rogów jelenia. W kąciku była kuchnia gazowa i piec z fajerkami, obok lodówka i zamrażarka, a w
centrum duży, ciężki stół z dwiema ławami i fotelami u szczytów. Po kuchni krzątała się żwawa
staruszka, w wieku może siedemdziesięciu lat, drobna, o srogim spojrzeniu, siwych włosach
skrytych pod chustką, z haczykowatym nosem i brodawką przy nosie.

- Pani Marianno, to jest Paweł Daniec, urzędnik z ministerstwa - pani Joanna przedstawiła

mnie. - Zajmie się inwentaryzacją tych obrazów ze schowka.

- Dzień dobry pani - ukłoniłem się staruszce.
Ta odłożyła drewnianą łyżkę, którą mieszała w garnku z gotującym się kapuśniakiem.
- A jeść on będzie tu chciał? - zapytała staruszka.
Nie wiedziałem co powiedzieć, ale pani Joanna wybawiła mnie z opresji.
- Pani Marianno, to mój osobisty gość i proszę go traktować jak pana Marcina, a nawet lepiej

- przemówiła. - Pani wie, że od dziś ekipa filmowa będzie przywozić jedzenie i nie musi już pani
gotować dla wszystkich...

- Tak, przywiozą wam kotlety dziesięć razy odgrzewane, pierogi z klapniętego ciasta, z

powietrzem zamiast farszu... - staruszka narzekała na jedzenie z firm cateringowych. - To do czego
ja pani będę potrzebna?

- Znajdę pani dobre zajęcie - zapewniała ją pani Joanna.
Właścicielka dworu wyszła do swojego pokoju i wróciła z dwiema tubami i niewielkim,

obłożonym w skórę notatnikiem.

- To nasz skarb - powiedziała.
- Gdzie go znaleziono?
- W tajnym przejściu, które łączyło przedsionek pokoju operatora z moją sypialnią. Obecnie

po obu stronach założyłam drzwi i zamknęłam korytarz na klucze. Pan Marcin odkrył, że ściany
przejścia były pokryte freskami i zdejmując farbę zakrywającą malunki znalazł niewielką szparę w
tynku, który położono na deseczkę zakrywającą otwór skrytki.

- Kiedy dokonano odkrycia?
- Tydzień temu.
- Czy ktoś interesował się tymi obrazami?
- Nie.
-A filmowcy?
- Obejrzeli je i tyle. Bardziej zależało im na tym, by pana obecność nie opóźniła ich pracy.

background image

16

- Nie będę im przeszkadzał...
- I to właśnie im powiedziałam.
Ostrożnie otworzyłem tuby i zobaczyłem w środku zwinięte rulony płócien. Sięgnąłem po

notes.

- Co to jest? - dopytywałem się.
- Sekretny pamiętnik kochanków - wyjaśniła pani Joanna. - Postanowiłam, że będziemy go

czytać wieczorami, w sali kominkowej.

- Pani go oczywiście już przeczytała?
- Tak.
- I co jest w nim ciekawego?
- Zagadka, ale o tym dowie się pan w swoim czasie. Najpierw chce pan się zająć obrazami

czy opisem prac we dworze?

- Jeśli można, to zacznę od obrazów - odpowiedziałem.
Pani Joanna przesunęła po stole tuby.
- Proszę, do zobaczenia na obiedzie, około piętnastej - powiedziała, nim wyszła z kuchni. -

Może pan rozgościć się w swoim pokoju. Niestety, nie wstawiłam zamków do drzwi, więc
wszystkie pokoje na górze są otwarte cały czas, ale pan chyba nie ma nic szczególnie cennego?

- Nie.
- Jakby trzeba było coś przechować, to mam u siebie niewielki sejf.
Jako gospodyni obiektu musiała też zająć się filmowcami, a kto wie, może bardziej

dopilnować, by w „szale twórczym” nie postanowili czegoś zniszczyć? Przedtem zaniosła notes do
swojej sypialni i dała mi klucz do piętra z moją „pracownią”.

Zabrałem tuby i wyszedłem do parku. Założono go w latach 1830 - 1840. Wokół centralnej

polany rzędami nasadzono drzewa, a dokoła nich biegną ścieżki spacerowe, także po wale
przeciwpowodziowym usypanym zapewne w XVII wieku, bo niedaleko znajduje się brzeg Odry.

Chodziłem między drzewami, zasłuchany w odgłosy jesieni, z tubami pod pachą, w końcu

usiadłem na ławeczce i zastanawiałem się, co ja właściwie tutaj robię? Podejrzewałem członków
ekipy filmowej o jakieś niecne zamiary, ale co oni mieliby tu złego robić? Ukraść obrazy? Nie, to
bzdura. Może ich wczorajsze zachowanie wynikało z chęci zachowania w tajemnicy obecności
filmowców we dworze, żeby w pracy nie przeszkadzali im gapie? Przyznam się, że z niechęcią
myślałem o inwentaryzacji obrazów. Mógł to zrobić nawet student piątego roku historii sztuki.
Czemu szef wysłał właśnie mnie?

- Panie referent! - czyjś cień zasłonił mi słońce.
- Tak?! - spojrzałem w pełne cwaniactwa oczy Zbyszka, operatora.
- Możesz pan zabrać ten swój złom, bo psuje mi plener.
Obejrzałem się w kierunku zaparkowanych aut.
- A gdzie nie będzie on panu przeszkadzał? - grzecznie zapytałem.
- W muzeum! - zarechotał. - Nie wiem, może tam, za tą szopę z drewnem na opał - wskazał

budyneczek blisko wjazdu na posesję.

- Dobrze, zaraz przestawię mój samochód - odparłem.
- Może trzeba panu chłopaków do popchnięcia tego cuda? - operator odszedł śmiejąc się.
Natychmiast wstałem i powędrowałem do wehikułu. Poczciwa poczwara rzecz jasna zapaliła

bez problemu i przestawiłem ją we wskazane miejsce. Z bagażnika zabrałem pakunki i obładowany
powędrowałem do swojego pokoiku. Gdy wszedłem na piętro, ujrzałem otwarte drzwi do komnaty

background image

17

Luscinii. Na łóżku leżała otwarta walizka, a ona siedziała przed toaletką i przeglądała się w
kryształowym lustrze. Zobaczyła moje odbicie i moje spojrzenie. Uśmiechnęła się i odwróciła.

- Będziemy sąsiadami? - zawołała.
- Tak, mam pokój tutaj - wskazałem na swoje drzwi.
- Mogę zobaczyć? - artystka natychmiast zerwała się na nogi i podbiegła do mnie.
- Nie wiem, czy mogę tam panią od razu zaprosić... - byłem zmieszany.
- Boi się pan plotek? - roześmiała się.
- Nie, może nie ma tam nic ciekawego dla damy - tłumaczyłem. Ona mnie nie słuchała i

pierwsza wkroczyła do pokoju. - Dla damy, artystki, gwiazdy opery, mezzo... - nie dokończyłem,
bo zrozumiałem, o co chodziło Luscini i.

Ona po prostu sprawdzała, czy aby nie mam lepszego pokoju od niej. Jako gwiazda zwracała

uwagę nawet na to, czy kolega nie ma lepszej garderoby i to samo robiła teraz. Moja kwatera była
skromniejsza od jej, miała proste meble: łóżko, szafę, stół, dwa krzesła i kufer. Za drzwiami był
pokoik zajmowany przez brodacza, z legowiskiem, ubraniami wiszącymi na gwoździach wbitych w

ś

cianę i obrazami, rzeźbami ustawionymi pod ścianami. Jego łóżko stanowiła pierzyna ułożona na

wnęce w ścianie, a na niej leżał śpiwór i poduszka.

- Nieźle - śpiewaczka usiłowała mnie pocieszyć.
- To nie ma dla mnie znaczenia - odpowiedziałem uśmiechając się. - Spałem w gorszych

warunkach...

- Tak?
- Trochę podróżowałem po świecie - pochwaliłem się.
- Był pan dyplomatą?
- Nie, raczej poszukiwaczem przygód.
- O, to romantyczne! W tych czasach można przeżywać prawdziwe przygody?
- Oczywiście i nawet nie trzeba w tym celu wyjeżdżać z Polski.
Luscinia spojrzała na zegarek.
- Muszę lecieć - powiedziała i pożegnała się.
Zamknęła drzwi swojego pokoju i zbiegła po schodach. Rzuciłem na łóżko worek i torbę

podróżną. Zerknąłem na tuby. Zastanawiałem się, gdzie powinienem ukryć obrazy, bo przecież nie
mogłem cały czas trzymać ich przy sobie. Zauważyłem, że kufer miał klucz, duży zamek. Można
też było założyć na niego kłódkę, a taką niewielką acz solidną, miałem w worku. Ucieszyłem się, że
mam swój prywatny skarbiec. Z torby zabrałem potrzebne mi rzeczy i książki, potem chwyciłem
tuby i powędrowałem po schodach na drugie piętro.

Na stołach, dawniej pewnie służących do ustawiania dansingowej zakąski, rozłożyłem gazety,

których stos leżał w rogu sali. Otworzyłem tuby z kartonu pokrytego skórą i ostrożnie wyjmowałem
płótna, rozwijałem je i układałem na stołach przyciskając je na rogach kawałkami drewna i kloc-
kami, których było tu mnóstwo. Wyjąłem aparat fotograficzny i wszystkie po kolei fotografowałem.
Było ich dwanaście, po sześć w każdej tubie.

Właśnie fotografowałem portret kobiety, odzianej w togę pięknej brunetki, której szyję zdobił

wspaniały naszyjnik z turkusami, a głowę złoty diadem, gdy zwróciłem uwagę na jej fibulę, która
spinała strój. Przetarłem oczy i zrobiłem maksymalne powiększenie tego miejsca. Na ekranie apa-
ratu cyfrowego zobaczyłem na fibuli portret mężczyzny. Nie wierzyłem własnym oczom. Zbiegłem
do pokoju i z torby wyjąłem laptopa, z którym pobiegłem do pracowni. Tam uruchomiłem
komputer, przeniosłem zdjęcie z aparatu na twardy dysk i w specjalnym programie do obróbki

background image

18

zdjęć obejrzałem interesujący mnie fragment obrazu. Byłem tak zajęty pracą, że nie usłyszałem, jak
po schodach wchodzi brodacz. Wszedł do sali i spojrzał na ekran komputera.

- Co pan robi? - zapytał.
- Oglądam portret mężczyzny na fibuli.
- To jakaś konkretna osoba?
- Tak.
- Cesarz rzymski?
- Czemu pan tak sądzi? - udawałem zdziwionego.
- Ta kobieta na obrazie ma rzymski ubiór, może to tylko antyczna stylizacja?
- Może... Na fibuli namalowano profil Fryderyka II, króla pruskiego, według miedziorytu z

1788 roku.

- A ten napis? - brodacz wskazał na coś, co wyglądało jak szlaczki biegnące poniżej górnego

brzegu osłony fibuli.

Powiększyłem i wyostrzyłem obraz. Potem wirtualnym ołówkiem odrysowałem zawijasy i

przeniosłem je na białą kartkę. Chwilę oglądałem wzór.

- I co? - dopytywał się brodacz.
- Zna pan łacinę?
- Nie.
- To dedykacja: „Ulotnej Barberinie”.
- Tej naszej Barberinie?
- Barberinie Campanini, włoskiej tancerce, sprowadzonej do Prus przez Fryderyka II, która

jesień życia spędziła tu, w okolicach Głogowa.

- Ciekawa historia...
- No, ciekawa... Ktoś, kto malował ten obraz, musiał widzieć tę ozdobę, a data w prawym

dolnym rogu wskazuje, że ten obraz powstał w l910 roku.

background image

19

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZMOWY W PRACOWNI • PODRÓśE BRODACZA • WŁAMANIE DO KOMPUTERA

• CO DODANO DO OBRAZU SIEMIRADZKIEGO? • POJEDYNEK NA RYMY •

PAMIĘTNIK PRÓSZYŃSKIEGO • NOCNY KRZYK


Pan Marcin podrapał się po brodzie, a nad uchem mi zachrzęściło, gdy palcami przeczesywał

skłębione włosy.

- A jakie to ma znaczenie? - zapytał artysta. - Jest obraz i tyle. Malarz ma chyba prawo

namalować co chce, nawet to, co gdzieś, kiedyś widział?

- Oczywiście - pokiwałem głową. - Zna pan malarstwo Siemiradzkiego?
- Jestem artystą, po części samoukiem - przyznał się brodacz. - Gdzieś, coś mi się o uszy

obiło, ale...

- To „Rzymianka” Henryka Siemiradzkiego - otworzyłem plik w komputerze i na ekranie

ukazało się zdjęcie obrazu. - Powstał on w 1890 roku, a dwadzieścia lat później ktoś go kopiuje
dodając tylko jeden mały szczegół. Dlaczego?

- Nie wiem - pan Marcin wzruszył ramionami. - A ta Barberina gdzie mieszkała? Pan mówił,

ż

e gdzieś w okolicy Głogowa...

- Tylko czytałem o tym... - wykręcałem się od odpowiedzi. Grzeczne, ale dociekliwe pytania

brodacza zmusiły mnie do ostrożności.

Artysta wyprostował się i podszedł do stołów, by obejrzeć pozostałe obrazy. I ja zacząłem

oglądać znaleziska tym razem wypatrując kolejnych niespodziewanych zmian w kopiach.
Wszystkie one były podobnego formatu, niekiedy różniącego się od oryginału. Nieznany na razie
kopista odmalował: „Starego z książką” Anny Bilińskiej z 1890 roku, „Wesele w Jaworowie”
Kornelego Szlegela z 1860 roku, „Śmierć Acerna” Wilhelma Jana Nepomucena Leopolskiego z
1876 roku oraz Henryka Siemiradzkiego: „Orgię rzymską za czasów Cesarstwa” z 1872 roku,
„Rozbitka” z 1878 roku, „Taniec pomiędzy sztyletami” z 1881 roku, „Chrystusa w domu Marty i
Marii” z 1886 roku, „Chrystusa i Samarytankę” z 1890 roku, „Dirce chrześcijańską” z 1897 roku
oraz „Pastuszka grającego na flecie”, „Rzymiankę” i „Pochodnie Nerona”. Czytałem, że ostatnio na
aukcjach „Porwanie Sabinek” miało cenę wywoławczą około 20 tysięcy dolarów, „Rozbitek”
prawie pół miliona dolarów, „Salome” ponad 25 tysięcy dolarów i „Procesja” 12,5 tysiąca dolarów.
Ciekawe, jaką cenę osiągnęłyby całkiem udane kopie?

- O, satanistka! - roześmiał się brodacz.
Stał pochylony nad „Weselem w Jaworowie” i przez moje szkło powiększające wpatrywał się

w malowidło.

- Tu - pokazał mi palcem.
Korneli Szlegel, który żył w latach 1819-1870, był związany ze Lwowem i był znany z galerii

portretów mieszczaństwa i arystokracji polskiej. Jego prace zawsze wyróżniały się szczególną
dbałością o szczegóły. Jednocześnie nie widać, by zanadto starał się oddać świat myśli i emocji
modeli. Ucząc się malarstwa między innymi w Wiedniu i Monachium nasiąkł ideami niemieckiego
malarstwa historycznego i właśnie „Wesele w Jaworowie” można zaliczyć do tego nurtu.
Przedstawia on scenę, gdy Jan III Sobieski przypadkiem trafił na wesele do kowala i stanął z
kowalową do krakowiaka. Według podania ludowego zaimprowizował wtedy przyśpiewkę:

background image

20

A czyjaś ty? - Kowalowa
A sk
ąd ty? - z Jaworowa
Z Jaworowa z ko
ńca
A chod
ź że do tańca!
Kowalowa, Bóg daj zdrowia!

Nie jest to może ten sam styl i talent co w sławnych „Listach do Marysieńki”, ale

przyśpiewka ta świadczyła o poczuciu humoru króla. W tle widać lud, który przybył przywitać
wybawcę Wiednia z oblężenia tureckiego. Z lewej strony obrazu królowa przyjmuje dary, na prawo
od centrum widać króla prowadzącego korowód poloneza, ale skupiłem uwagę na tym, co
zainteresowało artystę. Na lewo od korowodu zostało namalowane drzewo. Na jego prawym
konarze wisiał niczym małpa błazen, który podawał rękę jednej z dam dworu królowej. Owa dama
była ubrana w suknię z dużym dekoltem, a pośrodku niego był duży czarny krzyż zawieszony na
naszyjniku do góry nogami.

- Ciekawe, czy to sprawka kopisty czy autora obrazu? - zastanawiałem się zdumiony. Motyw

odwróconego krzyża nie był częsty w malarstwie.

Wtedy za oknem usłyszałem dobiegający z dołu szum głosów, radosne okrzyki. Brodacz

zerknął na zegarek na moim nadgarstku, bo sam nosił tylko kolorowe drewniane koraliki.

- Pora obiadu, niech pan idzie - powiedział.
- A pan nie je? - zapytałem. Tak naprawdę nie chciałem zostawić go samego z obrazami i

moim komputerem. Nie mogłem przecież ostentacyjnie zabrać wszystkiego, bo z artystą miałem
dzielić i pracownię, i pokój.

- Jadam tylko chleb, czasami kaszę, ryż i wystarczą mi dwa posiłki dziennie - odpowiedział.

Widocznie zrozumiał, dlaczego nie chcę zejść. - Pójdę z panem, może mają dobrą kawę?

Zamknęliśmy pracownię i klatką schodową w wieży dostaliśmy się na parter, a stamtąd przed

dwór. Stał tam duży samochód firmy przygotowującej posiłki. Pracownicy ekipy podchodzili do
niego i brali tace, na które stawiano jednorazowe naczynia z napojami, zupą i drugim daniem. Pan
Marcin skusił się na ryż z warzywami, ja wziąłem tylko drugie danie. Usiedliśmy na trawie pod
wysokim grabem opierając się o niego plecami.

- Dlaczego nie jada pan mięsa? - zapytałem artystę.
- Bo to wbrew ludzkiej naturze.
- Nie wierzę, że nigdy panu nie smakował soczysty schabowy.
- A lubi pan zapach surowego mięsa?
- Nie.
- A mięsożercy w świecie przyrody to lubią. Ludzie, by zjeść mięso, muszą je odpowiednio

spreparować, upiec, ugotować, przyprawić. Po co? śeby zabić przykry naszej naturze smród.
Człowiek poszedł na łatwiznę i postanowił poszukać wysokoenergetycznej żywności, czyli mięsa,
ale prawdziwi mięsożercy polują raz dziennie, raz na kilka dni, a potem leżą i trawią. A my? Zjemy
w locie hamburgera, kotleta i biegniemy dalej.

- Zbilansowana dieta nikogo chyba jeszcze nie zabiła? - protestowałem. - Przecież nie

musimy ciągle objadać się ziemniakami i schabowymi.

- Nie musimy jeść mięsa. Nie ma pan wyrzutów sumienia jedząc coś, co kiedyś miało oczy?
- Staram się o tym nie myśleć.
- I słusznie - roześmiał się artysta. - Nie mam panu za złe, że wcina pan smażoną kiełbaskę z

background image

21

cebulą. Dużo kiedyś wędrowałem po świecie. Spędziłem rok w Tybecie, kilka miesięcy w Laosie,
w Indiach, w Afryce, w Ameryce Południowej. Kiedy człowiek to wszystko zobaczy, zaczyna
inaczej patrzeć na świat

- Inaczej, to znaczy jak?
- Widzi się szczegóły.
- Na przykład? - zainteresowałem się.
- Pan.
- Ja?
- Tak, jest pan kimś zupełnie innym niż na to wygląda, tak jak pana samochód.
- Zna się pan na motoryzacji?
- Kiedyś z grupą „Zielonych” jeździłem na protesty przeciw rajdom samochodowym.

Doskonale zapamiętałem odgłos pracy silnika takich maszyn, nawet gdy jadą powoli. Ma pan pod
maską auta ukrytego potwora.

Starałem się nie okazać żadnych emocji, ale brodacz zaimponował mi. Postanowiłem mieć na

niego większe baczenie. On zdawał się nie zwracać na nic uwagi, tylko spokojnie siedział i jadł,
uważnie rozgryzając ryż, ziarenko po ziarenku. Poczekałem, aż skończy i razem wróciliśmy do
pracowni. W tym czasie filmowcy, którzy błyskawicznie zjedli swoje porcje, rozeszli się po pałacu
i zaglądali w każdy kąt Nawet dyskretnie zerknęli do naszego pokoju. Weszliśmy na drugie piętro,
otworzyliśmy zamek i weszliśmy do środka. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłem, że ktoś
przeglądał pliki zdjęć w moim komputerze. Nic nie zginęło, tylko program pokazywał, że kilka
minut temu ktoś otworzył zachowane w pamięci komputera zdjęcia obrazów Siemiradzkiego -
wszystkie!

Moje podejrzenie natychmiast padło na brodacza. Przecież on miał klucze do pracowni i mógł

je komuś przekazać, zostawić w umówionym miejscu, chociażby w wieży. Potem zabawiał mnie
rozmową a jego wspólnik buszował w moim komputerze.

- Co pan zrobi z tymi obrazami? - zapytał mnie pan Marcin.
- Muszę poznać autora kopii i bardzo dokładnie porównać kopie z oryginałami. Muszę

pojechać do Głogowa i tam poszukać albumów z malarstwem lwowskim, żeby móc porównać
wszystkie prace.

- Aha - artysta pokiwał głową i poszedł w kąt, gdzie miał kloce drewna. Tam zaczął coś

rzeźbić uprzednio zapytując, czy nie będzie mi to przeszkadzało w pracy. Oczywiście nie
przeszkadzało, bo schowałem obrazy do tub i teraz tylko pracowałem przy komputerze.

„Chrystus i Samarytanka” to dość dokładna ilustracja fragmentu Pisma Świętego. Gdy Jezus

Chrystus przechodził przez Samarię, zatrzymał się przy studni Jakuba, żeby odpocząć. W tym
samym czasie do studni przyszła Samarytanka. Chrystus poprosił ją, by pozwoliła mu napić się
wody. Kobieta była zdziwiona prośbą, bo Hebrajczycy nie utrzymywali stosunków z
Samarytanami. Wtedy Chrystus odpowiedział jej: „Każdy, kto pije tę wodę, znów będzie pragnął.
Kto zaś będzie pił wodę, którą ja mu dam, nie będzie pragnął na wieki, lecz woda, którą ja mu dam,
stanie się w nim źródłem wody wytryskającej ku życiu wiecznemu”. Na obrazie Siemiradzkiego
Samarytanka miała złote ozdoby na ramieniu i szyi. Były to typowe dzieła sztuki antycznej o
motywach zwierzęcych i roślinnych. Na kopii, na naramiennej bransolecie był lew z kluczem w
prawej łapie. To był czyjś herb! W oryginale Siemiradzkiego naszyjnik Samarytanki składał się ze
złotych okrągłych blaszek - w kopii z sześcioramiennych złotych monet z arabskimi napisami.

Przetarłem zmęczone oczy i ze zdumieniem zauważyłem, że powoli zapadał wieczór. Pan

background image

22

Marcin robił ostatnie poprawki przy swojej rzeźbie psa. Spostrzegłem, że była ona podobna do
Kefira.

- Gdzie podziewa się pana pies? - zapytałem artystę wyłączając laptopa.
- Zamknąłem go w szopie, żeby nie przeszkadzał filmowcom, ale zaraz jak pojadą, to go

wypuszczę - odpowiedział pan Marcin.

Zszedłem do naszego pokoju i w kufrze zamknąłem tuby i komputer. Potem położyłem się na

łóżku i zapatrzony w plamy na suficie dumałem.

- Pan ma jednak romantyczną duszę - drgnąłem na dźwięk głosu śpiewaczki.
Szybko usiadłem. Kobieta wyglądała na nieco zmęczoną.
- Jak upłynął dzień pracy? - zapytałem.
- To jeszcze nie koniec, a dziś robiliśmy tylko zdjęcia próbne - odpowiedziała. - Czekamy na

Waldiego, który ma jutro przyjechać,

- Waldiego? - zdziwiłem się.
- Waldka, wie pan, tego przystojniaka, co przynajmniej raz w miesiącu jest na okładce

jakiegoś babskiego pisma. Prowadzi teleturnieje, gra w serialach, brał udział w rajdzie
samochodowym po Syberii, w regatach wokół obu Ameryk. Kobiety szaleją na jego punkcie.

- Pani też?
- Jeszcze nie - roześmiała się. - A jak panu upłynął dzień? Dużo napisał pan... - szukała w

myślach odpowiedniego słowa - sprawozdań?

- Ani trochę. Na razie tylko oglądałem obrazy.
- Fajna praca. Ładne są te obrazy?
- Ładne.
- A może mi je pan pokazać?
- Teraz?
- Bardzo chętnie - śpiewaczka przekroczyła próg pokoju.
Iluż mężczyzn byłoby najszczęśliwszymi na świecie mogąc tej pięknej kobiecie opowiadać o

obrazach. Ja jednak nie chciałem pokazywać jej, gdzie trzymam te skarby, otwierać przy niej
skrzyni.

- Trzymam je gdzie indziej, w bezpiecznym miejscu - tłumaczyłem się. - Może jutro przyjdzie

pani do mojej pracowni? - palcem wskazał na piętro wyżej.

- Po obiedzie? - zapytała z odrobinę obrażoną miną.
- Świetnie - ucieszyłem się.
Luscinia wyszła do siebie. Na zewnątrz słyszałem odjazd ekipy filmowej i radosne szczekanie

Kefira, gdy mógł już biegać po całej posesji. Na schodach słychać było ciężkie kroki i głosy. To do
pokoi maszerowali reżyser, elegant i operator. Gdy oni zamknęli się w swoich apartamentach,
przyszła do mnie pani Joanna.

- Jak upłynął dzień? - zapytała.
- Pracowicie - odpowiedziałem.
Siedziałem niczym pirat na skrzyni ze skarbami, a ona przysiadła na krzesełku.
- Podobają się panu obrazy?
- Ładne kopie dzieł Siemiradzkiego, dokładnie powtórzone oprócz drobnych szczegółów.
- Coś pana zainteresowało?
- Nie zdążyłem obejrzeć wszystkich obrazów...
- Niech pan przyjdzie wieczorem do sali kominkowej, a pozna pan bardzo ciekawą historię -

background image

23

powiedziała pani Joanna wstając.

- Czemu nie zdradzi mi pani wszystkiego od razu?
- Bo nie będzie pan miał niespodzianki - roześmiała się. - Zapraszam o dwudziestej na

kolację, a potem... czeka państwa niespodzianka. Łazienkę mamy na razie tylko jedną w
pomieszczeniu obok kuchni, więc radzę ustalić z panami kolejkę do porannego golenia. Pani
Luscinia będzie korzystała z mojego prysznica.

- Do zobaczenia wieczorem - powiedziałem kłaniając się gospodyni.
Z torby podróżnej wyjąłem „Carmen” i zacząłem czytać. Nowela miała zaledwie pięćdziesiąt

stron i przeczytałem ją z przyjemnością. O dwudziestej zszedłem do sali kominkowej, na lewo od
głównego wejścia do dworu. Stały tu długie, ciężkie stoły z ławami, kominek z herbem rodowym i
scenami rycerskimi, stare meble, a nisko zwisał ozdobny żyrandol zawieszony pod kryształowym
sklepieniem.

- Dobry wieczór! - przywitałem się z obecnymi.
Filmowcy musieli przyjść wcześniej, bo opędzlowali półmiski i kończyli posiłek. Luscinia

piła kawę z drobnej, porcelanowej filiżanki. Była odświeżona, widać było, że zaordynowała sobie
długi pobyt pod prysznicem po dniu pracy. Zielonowłosy i jego młodzi towarzysze weszli za mną.

- Siadaj! - zielonowłosy wskazał mi miejsce obok siebie, na drugim końcu stołu zajętego

przez reżysera, eleganta i operatora. - Jary - przedstawił mi się podając dłoń.

- Paweł.
- To Micha i Klamka - wskazał na ogolonych na łyso młodzieńców. - Ta blondyna to Sylwia,

a brunetka to Andżela. We czworo tworzą kapelę „Giving Ground”.

- A ty? Gdzieś grasz, śpiewasz? - zapytałem zielonowłosego.
- Różnie... - Jary lekceważąco machnął ręką. - Teraz najczęściej to mnie biorą do duetów.
- Stary, Jary to legenda, nie żadna menda - rymował człowiek zwany Klamką. - Długie włosy,

mroczne spojrzenie, to dawniej, ostre rockowe brzmienie.

- Dzięki za wyjaśnienia, doznam zaraz olśnienia - odpowiedziałem.
Luscinia parsknęła śmiechem, aż wylała kawę z trzymanej w ręku filiżanki. Zbyszek słabo się

uśmiechnął, a reżyser i elegant, dotąd zajęci rozmową, próbowali właśnie zorientować się, co się
stało. Przyjaciele Klamki śmiali się, a Jary życzliwie poklepał mnie po ramieniu.

- Myślisz, że jesteś cool, wiór i spoko? - Klamka wstał i gestykulował mi przed nosem. -

Zaraz ci prawdę sypnę w oko. Fajnie rymuję i jestem luzak, a ty jesteś zwykły burak!

- Daj spokój! - w ciszy, jaka zapanowała, odezwał się Micha.
Wszyscy spodziewali się ostrej wymiany zdań, bójki. Nawet Jary uważnie obserwował mnie,

czy nie zaatakuję jego kolegi.

- Dzięki ci serdeczne, nie będę tu rymował wiecznie - odparłem naśladując styl Klamki.
- Dobra - Klamka podał mi rękę jak na zakończenie walki.
W tym momencie do komnaty weszli pani Joanna i pan Marcin.
- Najedzeni, ale wciąż syci wrażeń? - zapytała.
- Mieliśmy przed chwilą pojedynek na rymy - wyjaśniła śpiewaczka.
- Tak? Kto z kim wymieniał zdania? - zainteresowała się gospodyni.
- Pan referent z Klamką - powiedział Zbyszek. - Pan urzędnik wycofał się z walki, więc chyba

można powiedzieć, że przegrał.

- Wy mężczyźni traktujecie wszystko zbyt ambicjonalnie - stwierdziła śpiewaczka.
- Czy są państwo przygotowani na naszą niespodziankę? - zapytała pani Joanna.

background image

24

- A co to jest? - dopytywał się elegant.
- To - pani Joanna pokazała notes. - Jak państwo wiedzą, pan Paweł przyjechał tu, by

zinwentaryzować obrazy znalezione w skrytce. Był tam też sekretny pamiętnik opisujący dzieje
pewnej miłości. Proponuję, byśmy wieczorami czytali po kilka stron. Czy państwo się na to zga-
dzają?

Wszyscy, nieco zaskoczeni, przytaknęli. Brodacz specjalnym pokrętłem zmienił moc światła

bijącego z żyrandola. Za oknem słychać było odgłos padającego deszczu, a w komnacie
rozbrzmiała muzyka - piąta symfonia Mozarta, z magnetofonu postawionego na jednym z mebli.
Słuchaliśmy kołysani wspaniałymi dźwiękami, zapatrzeni w ogień w kominku, zaczarowani tym,
jak pani Joanna czytała, bo robiła to z prawdziwie aktorskim zacięciem.

Autorem zapisków był Marian Prószyński, który w drodze z Rzymu do Lwowa, w 1910 roku,

przypadkiem trafił do dworu w Czernej. Tu właściciel majątku ugościł go w zamian za wykonanie
kopii obrazów. Młody, bo dwudziestopięcioletni artysta zakochał się w Annie, kuzynce właścicieli.
Razem urządzali sobie wycieczki po okolicy. Podczas jednej z podróży spotkali starca, który
wdzięczny za poczęstunek postanowił opowiedzieć im legendę o skarbie królewskiej baletnicy.

- Legendę i dalsze przygody kochanków poznają państwo jutro o tej samej porze -

zapowiedziała pani Joanna zamykając zeszyt. Zerknęła w moją stroną. - Czy domyśla się pan ciągu
dalszego?

Wszystkie spojrzenia były teraz skierowane na mnie.
- Po części - odpowiedziałem.
Cały czas obserwowałem wyraz twarzy brodacza, ten jednak siedział zamyślony. On przecież

musiał skojarzyć pewne fakty, podobnie jak ja. Skoro malarz poznał legendę o skarbie królewskiej
baletnicy, a potem na obrazach pojawiła się ozdoba związana z Barberina Campanini - tancerką
króla Fryderyka II - to stawało się jasne, że Prószyński albo widział ten skarb, albo tylko wyobraził
go sobie na podstawie legendy.

- To znaczy? - zapytała śpiewaczka.
- Tą królewską baletnicą była oczywiście Barberina Campanini.
- Ach tak? - Luscinia badawczo mi się przyglądała. - Czy to dlatego w restauracji w Głogowie

czytał pan książkę o romansie tancerki i króla?

- Nikt mi pewnie nie uwierzy, ale to przypadek - wyjaśniałem. - Przed wyjazdem dostałem tę

książkę, a że interesuję się historią, to czytałem o królu pruskim.

Widziałem, że pani Joanna uśmiechała się. Mogło to oznaczać tylko to, że panu Tomaszowi

powiedziała znacznie więcej niż mnie i dlatego szef przygotował mi tę lekturę.

- To może pan referent wyjaśni nam, kim była ta Barberina? - odezwał się operator.
- Nie wiem, czy państwa to interesuje...
- Interesuje, niech pan mówi - zachęcał mnie reżyser.
- Barberina Campanini urodziła się w 1721 roku w Parmie - opowiadałem. - Już w 1739 roku

występowała w paryskiej Akademii Królewskiej, gdzie napisano, specjalnie dla niej, cztery tańce.
Potem występowała w Anglii i w Dublinie. Już wtedy była znana ze swych romansów z lordem
Stuartem Mackenzie, księciem Carignan, lordem Arundel, markizem de Thabouville i księciem de
Durfort. W 1743 roku podpisała kontrakt z Fryderykiem II, a gdy z jednym z kochanków uciekła do
Wenecji, została stamtąd porwana i zmuszona do występów przed Fryderykiem II i jego dworem.
Zaczęto wtedy mówić o romansie tancerki i króla, co w owych czasach było rzeczą normalną, ale
nie w przypadku Fryderyka II. Po podobno nieudanych przygodach miłosnych na dworze

background image

25

drezneńskim Augusta II Mocnego, zakończonych ciężką chorobą, trudnym dzieciństwie, którego
zwieńczeniem była próba ucieczki od ojca króla i więzienie, króla pruskiego posądzano o pewną
niemoc wobec kobiet. Mimo to młody król pruski spodobał się tancerce. Prowadził inteligentne,
pełne dowcipu konwersacje, podarował jej dom w Berlinie przy Behrenstrasse. Kazał generałom
zapraszać ją na obiady, na których sam także bywał. Zapraszał ją na kolacje; jako jedna z
nielicznych kobiet miała prawo wstępu do królewskiego pałacu Sans-Souci, samotni króla-filozofa.
W gabinecie powiesił jej portret namalowany przez Antoine’a Pesne. Jednak król nigdy nie... -
zastanawiałem się, jak to odpowiednio ująć.

- Król prowadził fałszywe manewry na polu Wenery - wtrącił z uśmiechem elegant.
- O właśnie! - przytaknąłem. - W 1748 roku Barberina wyjechała do Anglii,

najprawdopodobniej do któregoś z dawnych kochanków. Szybko wróciła i doprowadziła do
skandalu. Wzięła potajemny ślub z synem wielkiego kanclerza królewskiego. Królewski minister
pełen oburzenia doprowadził do wtrącenia syna do więzienia. Barberina pisała listy do króla i w
jednym z nich, podpisanym Barberina Coccej i, czyli nazwiskiem męża, powiadomiła władcę, że
jako właścicielka budynku w Berlinie stała się poddaną pruską i spodziewa się wkrótce wydać na

ś

wiat obywatela Prus. Król zmienił zdanie, zrozumiał, że tancerka mogła czuć się po części

oszukana przez niego i gdy znalazła miłość u boku innego mężczyzny, nagle odebrano jej to
szczęście. Za sprawą kanclerza młodych zesłano na Śląsk, do Głogowa. Tu tancerka nabyła majątek
Barschau i w nim zmarła w 1799 roku fundując wcześniej konwent dla młodych dziewcząt, prowa-
dzony przez klaryski.

- A skarb? - niecierpliwie zapytał reżyser.
- Pewnie jego tajemnicę poznamy jutro lub w następnych dniach - wskazałem w kierunku

pani Joanny ściskającej notes.

- To prawda? - śpiewaczka zerknęła na panią Joannę.
- Tak.
- I ten skarb istnieje? - zapytał Jary.
- To biżuteria z tych obrazów znalezionych w skrytce? - brodacz doznał olśnienia. -

Oglądaliśmy z panem Pawłem te dziwne ozdoby. Był tam napis „Barberina Campanini”, coś o
Fryderyku II...

Piorunowałem wzrokiem osobę artysty, który zdradzał nasze tajemnice i byłem ciekaw, czy

robi to nieświadomie, czy w ten sposób przekazuje informacje swojemu wspólnikowi? Tylko
czemu mówi to przy wszystkich, przecież mógłby się spotkać z kolegą w dyskretnym miejscu...

- To prawda? - Luscinia patrzyła na mnie.
- Tak - pokiwałem głową.
- Czemu trzymał pan to w tajemnicy? - pytała.
- Obowiązywała mnie tajemnica służbowa - tłumaczyłem .- Dopiero teraz dowiedziałem się,

jak nazywał się twórca tych obrazów i że najprawdopodobniej miał kontakt z tym skarbem.

- Pan przyjechał szukać tego skarbu! - Luscinia oskarżycielsko wymierzyła we mnie palec. -

Pan od samego początku wiedział i udawał!

- Niczego nie udawałem - zapewniałem.
- Zna pan język francuski?
- Tak - przyznałem się.
- Jest pan kłamcą i krętaczem! - Luscinia wstała pełna oburzenia. - To dlatego nie chciał mi

pan dziś pokazać tych obrazów?

background image

26

- Jutro je wszystkie państwu zaprezentuję - obiecywałem.
- Daję słowo, że pan Paweł o niczym nie wiedział... - odezwała się pani Joanna.
Mimo moich zapewnień i tłumaczeń gospodyni dworu wokół mnie powstała atmosfera

nieufności. Szybko wszyscy rozeszli się do swoich kwater, a pani Joanna jeszcze sprawdzała, czy
wszystkim jest wygodnie, czy niczego nikomu nie brakuje. We dworze zapanowała ciemność. Z
klitki brodacza dochodziło mnie chrapanie. Zasnął, nim zdążyłem wyrazić swoje oburzenie z
powodu zdradzenia przez niego tajemnic związanych z obrazami. Na głównej klatce schodowej
słychać było oddalające się kroki pani Joanny. Trzasnęły na dole drzwi jej apartamentu. Na dworze
lał deszcz, jeszcze w ciemnościach szemrał głos eleganta, gdy nagle z dołu dobiegł nas krzyk pani
Joanny, pełen histerycznego strachu, jakby zobaczyła ducha lub nieboszczyka.

background image

27

ROZDZIAŁ CZWARTY

RANNY GWIAZDOR • TROPIENIE ŚLADÓW • WYJAZD DO MUZEUM W GŁOGOWIE

• WYSTAWA MARCINA • KIM BYŁ MARIAN PRÓSZYŃSKI?


Po okrzyku pani Joanny czym prędzej wybiegłem z pokoju. W holu na piętrze spotkałem

reżysera. Razem zbiegliśmy do sieni. Tam przed kotarą prowadzącą do apartamentów gospodyni
stał wystraszony pan Bogumił. W otwartych drzwiach Luscinia zasłaniała się parasolem od strug
deszczu na dworze. Z sali kominkowej wybiegł operator z ręcznikiem przewieszonym przez ramię i
kosmetyczką z wystającą ze środka szczotką do zębów. Zaraz za nim pojawił się Jary w samej tylko
podkoszulce i bokserkach. Ze swoich pokoi wyszli też młodzi przyjaciele zielonowłosego.

- Pani Joanno! - wołał elegant. - Czy, broń Boże, nic się pani nie stało?!
Odpowiedzią było przeciągłe wycie, silniejsze niż pierwsze wzmocnione płaczliwym

zawodzeniem.

- Co robić? - pytał pan Bogumił.
Nie zwracając już na nic uwagi rzuciłem się do kuchni. Bezceremonialnie odsunąłem na bok

kotarę i otworzyłem drzwi do sypialni pani Joanny. Był to pokój urządzony skromnie, ale
gustownie w meble z jasnego drewna. Pani Joanna wyglądała przez otwarte okno, gdzie strugi
deszczu były widoczne w świetle bijącym z pokoju jako stalowoszare korale. Podbiegłem do
parapetu i wyjrzałem na zewnątrz. Metr poniżej znajdowała się posadzka tarasu, na którym rano
piłem herbatę. Na posadzce leżał człowiek, a na środku bladej twarzy widniała krwawa plama.

- Czy... on... żyje? - szlochała pani Joanna.
Wyskoczyłem na dwór. Natychmiast moja pidżama przemokła i poczułem chłód. Pochyliłem

się nad leżącym mężczyzną. Był wysoki, chyba wysportowany, ubrany w czarne buty, ciemne
spodnie, koszulkę polo i skórzaną kurtkę. Wszystko najlepszego gatunku. Nawet w takich wa-
runkach czuć było od niego zapach doskonałej wody kolońskiej. Sprawdziłem jego puls. śył i
oddychał. Ostrożnie dotknąłem twarzy szukając rany. Była na czole, powyżej nosa.

- Halo, proszę pana - delikatnie potrząsnąłem leżącym.
Ten powoli otworzył jedno oko i jęknął z bólu.
- Ranyyy... - odezwał się. - Chyba trzasnął mnie piorun.
- Raczej było to zderzenie z twardym przedmiotem - powiedziałem pomagając mu usiąść.
W oknie zrobiło się tłoczno.
- Kto to jest? - pytał reżyser.
- To Waldi! - krzyknęła śpiewaczka.
- Dawaj go pan, bo jak zachoruje, to kilka dni zdjęciowych szlag trafi - operator wychylił się

przez okno.

Uniosłem gwiazdora jak dziecko i podałem go kamerzyście i rockmenowi. Położyli rannego

na łóżku pani Joanny i zaraz Luscinia zaczęła przykładać chusteczki do zakrwawionego czoła
aktora. Elegant przyniósł z łazienki pani dworu mokry ręcznik. Ostrożnie przeszedłem przez próg.
Uwaga wszystkich była skupiona na zakrwawionym obliczu aktora. Jedynie pani Joanna ściskała w
dłoni notes ze skarbu i zatroskanym wzrokiem patrzyła na otwarty kuferek, podobny do tego, jaki
miałem w swoim pokoju.

Poszedłem do łazienki zmyć z rak krew aktora. Zdziwiło mnie, że idąc do łazienki

zobaczyłem tam krople wody, jakbym już raz zmoczony przeszedł ten szlak. Przypomniało mi się,

background image

28

ż

e przecież biegł tędy Jary, który pewnie wybiegł spod prysznica, skoro miał na sobie tylko

spodenki i koszulkę. W łazience zobaczyłem ubranie rockmena niedbale rzucone na podłogę i
otwarte okno. Coś mi przestało się tu podobać i zerknąłem na parapet. Potem umyłem ręce,
poszedłem do swojego pokoju przebrać się w suche ubranie i wróciłem na parter. W sieni minąłem
się z konduktem prowadzącym chwiejącego się na nogach gwiazdora do sali kominkowej. Miał już
założony opatrunek i turban z bandaża. Przyjrzałem się Jaremu i potwierdziły się moje podejrzenia.
Jeszcze wyszedłem na dwór. Skręciłem w prawo, minąłem grube przypory u podstawy wieży,
jeszcze raz skręciłem w prawo i idąc pod rozświetlonymi oknami sali kominkowej znalazłem się
pod oknem łazienki. Mocniej naciągnąłem kaptur, bo lało niemiłosiernie i włączyłem kieszonkową
latarkę. W mokrej trawie znalazłem wyraźne ślady butów. Ktoś tu kilka razy podskakiwał, nim
chwycił się brudnymi od błota rękoma framugi okna i brudząc butami ścianę wszedł do środka. Nie
miałem wątpliwości, kto to był - Jary.

Powędrowałem na taras. Wychodząc za kolejny róg znalazłem się przy zewnętrznym wejściu

do piwnic i schodach prowadzących na taras. Uważnie przyglądałem się śladom na ziemi.

- Każdy urzędnik ministerstwa jest taki wścibski? - nagle usłyszałem pytanie.
Zza drzewa wyszedł operator, ubrany w kurtkę z kapturem. Teraz przesłonił zapałkę od

deszczu i zapalił papierosa.

- Jak każdy referent muszę sprawdzać wszystko - odpowiedziałem.
- Pan sobie daruje to udawanie - operator wypuścił z ust kłąb dymu. - Pan jest jakiś dziwny.
- Czemu?
- Pan grał w restauracji w Głogowie.
- Ci państwo zmusili mnie do tego.
- Luscinia mówiła, że był pan odporny na jej urok, a to dziwne. Co z pana za facet?
- Dziwi pana, że nie próbowałem od razu zaprosić jej na kawę?
- Tak.
- A pan by próbował?
- Tak.
- I zgodziłaby się?
- Mało kobiet potrafi mi odmówić - z dumą oświadczył filmowy macho.
- W tym się bardzo różnimy - powiedziałem.
- Z pana jest lepszy cwaniak - operator zmrużył oko i wymierzył we mnie papierosa. - Czego

pan tu szukał?

- Śladów.
- Jest pan też Indianinem? I co pan wyczytał z tropów, biały bracie Wielka Teczko? - drwił.
- Waldi przyszedł na taras stamtąd - wskazałem odwrotny kierunek do tego, z którego

przyszedłem. - Jary udawał, że się kąpie, a w rzeczywistości wymknął się przez okno z łazienki i tą
drogą co ja doszedł na taras i przez okno wszedł do pokoju pani Joanny?

- Po co?
- śeby zabrać notes, ale wychodząc natknął się na Waldiego, uderzył go czymś w czoło,

stracił notes i uciekł do łazienki. Pan też tam był...

- Czekałem, aż ten wyjec skończy się myć. Gdy pani Joanna krzyknęła, to zapukałem do

drzwi, wołałem, czy coś się stało.


- I co?

background image

29

- I nic.
- Jary był wtedy zajęty wchodzeniem do środka.
- Ma pan na to dowody?
- Pośrednie i zapewne zeznania Waldiego.
Operator pstryknął niedopałkiem w ciemność.
- Panie referent, pan będzie siedział cicho - oświadczył
- A jak nie, to co? - zapytałem zdenerwowany postawą filmowca.
- Powiem tak, film nakręcimy i tyle. Jaremu, Waldiemu powie się co trzeba i będzie po

sprawie. Pan zrobi tę swoją inwentaryzację, napisze raport, przez ten czas trochę tu odpocznie,
pożywi się naszymi obiadkami... Najważniejsze, żeby nie drażnić pani Joanny, jasne?

- Nie!
- Ile?
- Co „ile”?
- Ile chce pan, żeby siedzieć cicho? Nie mamy dużych funduszy, ale zawsze Gienek ma jakieś

skromne rezerwy...

Nie wiedziałem, czy powinienem rzucić się na faceta z pięściami, czy zaciągnąć go przed

wszystkich, żeby opowiedział o swojej propozycji. Wiedziałem, że drań wszystkiego się wyprze, a
mój atak, rękoczyny nie rozwiążą problemu. Podszedłem blisko do operatora i twardo spojrzałem w
jego harde oczy.

- Obraził mnie pan taką propozycją i powinienem pana stłuc na kwaśne jabłko -powiedziałem.

- Tacy ludzie jak pan wymagają jednak mocniejszej lekcji i dostanie ją pan.

Odwróciłem się i wróciłem do dworu. Natychmiast powędrowałem do sali kominkowej.

Gwiazdor leżał w wygodnym fotelu ogrzewany ogniem w kominku i zawartością mocnego trunku
w kieliszku.

- ...I, kochani, obchodziłem ten pałac, zaglądałem w okna, stukałem... - opowiadał. -

Wszedłem na taras, bo myślałem, że tam jest drugie wejście. Okno było otwarte, w środku ktoś się
ruszał, było ciemno... - popił łyk alkoholu. - Zawołałem „halo!”, a tu trzask! Ktoś zamknął mi przed
nosem to okno.

- Niebywałe! - krzyknął elegant.
- Dziwne, bo przecież zewnętrzna para okien otwiera się na zewnątrz - zauważyła pani

Joanna.

- Nie wiem... -jęknął Waldi i wydawało się, że zaraz zemdlony ześliźnie się z fotela.
Zaraz Luscinia chwyciła go za dłoń i z wyrzutem zerknęła na panią Joanną.
- Mów, co było dalej, jak to się stało, że masz taką szpetną ranę - nalegał elegant.
- Przestań mówić o ranie - histeryzował reżyser. - Trzeba to będzie jakoś ucharakteryzować

na bliznę... Przeciętnie może chodzić po planie upudrowany jak jakaś modelka...

- Widziałem, jak ten ktoś podbiegł do drzwi - opowiadał Waldi. - Było przecież ciemno, ale

drzwi były białe i jak je uchylił, to w paśmie światła z sieni widziałem tylko ciemną plamę jego
sylwetki. Potem znowu było ciemno. Zrezygnowany chciałem schodzić z tarasu i usłyszałem
chrobot klamki przy oknie; zawróciłem i wtedy...

- Ten łobuz otworzył okno i oberwałeś w czoło - usłyszałem głos operatora.
Wszedł pewnym krokiem do komnaty i przywitał się z aktorem. - Jesteś bohaterem, odebrałeś

złodziejowi jego cenny łup, który pani Joanna ściska w dłoniach, gratuluję! - kontynuował operator.

- To prawda? - Waldi skierował mglisty wzrok na panią Joannę.

background image

30

- Tak - przyznała kobieta.
- Brawo! - krzyczał rozradowany elegant. - Brawissimo! Bohater mimo woli, ale też trzeba

niebywałej przytomności umysłu, żeby w takiej chwili...

Nie słuchałem reszty zachwytów i wyszedłem. Na schodach spotkałem schodzącego z

pierwszego piętra Jarego. Spojrzałem na niego, już ubranego. Natychmiast zrozumiał, że go
podejrzewałem.

- Byłem sprawdzić, co z Marcinem - tłumaczył się. - Martwiłem się, że go nie ma.
- I co z nim? - zapytałem.
- Śpi, to dziwne, nie?
- Nie, tej nocy widziałem dziwniejsze rzeczy - odpowiedziałem.
- Co na przykład?
- Ślady pod oknem łazienki.
Jary miał zatroskaną minę, skrzywił się i podrapał po głowie.
- Widzisz, stary... - powiedział i objął mnie ramieniem. Natychmiast odsunąłem się od niego.

- Sorrki - zrobił pojednawczy gest dłonią. - Nie wiem, jak to powiedzieć, ale to taka męska
sprawa...

Oparłem się o balustradę na półpiętrze i słuchałem.
- Miałem taki mały meeting z Andżelą, w parku, bo Klamka myśli, że Andżela to jego laska,

a...

- Nie, mam dość słuchania tych kłamstw! Ślady na ziemi nie kłamią.
- Coś ty? Drugie wcielenie Winnetou?
Nie słuchałem zielonowłosego. Pożegnałem go machnięciem ręki i poszedłem do swojego

pokoju, bo w tej chwili najbardziej interesowało mnie, czy nikt nie grzebał przy mojej skrzynce.
Przeczucie mnie nie myliło. Na kłódce dojrzałem rysy świadczące o próbie jej otwarcia jakimś
narzędziem. Włamanie nie mogło się udać, bo kłódkę kupiłem na targach ochrony mienia od
pewnej izraelskiej firmy oferującej tego typu gadżety dla firm ochroniarskich. Produkty tego
zakładu miały tylko jeden feler - otwierali je agenci izraelskiego wywiadu, ale nie przewidywałem,
by tu działał czyjkolwiek szpieg.

Uśmiechnąłem się zadowolony z zakupu, zajrzałem do pana Marcina, który smacznie spał i

także położyłem się do łóżka.

Rano obudziłem się ze świadomością nowego problemu - aprowizacją. Nie mogłem po

wczorajszej rozmowie z operatorem korzystać z posiłków przywożonych dla filmowców, a z
drugiej strony nie mogłem pani Joannie powiedzieć wprost, w czym rzecz, bo rzeczywiście
postanowiłem na razie nie wtajemniczać pani tego miejsca we wszystkie sprawy. Pozostało mi więc
tylko z samego rana wymknąć się ze dworu i wyjechać do Głogowa. I tak miałem zamiar tam
pojechać, więc rano, po porannej toalecie wymknąłem się do wehikułu niosąc z sobą tylko laptopa.
Obrazy - jak się wczoraj przekonałem - były bezpieczne w skrzyni zamkniętej na kłódkę. Gdy
wyjeżdżałem, przy bramie spotkałem spacerującą Luscinię. Ubrana w dżinsy, flanelową koszulę,
ciepłe, kraciaste poncho i kapelusz wyglądała trochę niecodziennie na tle płaskiego pola pokrytego
gęstą, poranną mgłą.

- Dzień dobry, dokąd pan jedzie? - zapytała.
- Dzień dobry, do Głogowa - odpowiedziałem.
- Po co?
- Muszę coś załatwić w miejscowym muzeum.

background image

31

- Jedzie pan obejrzeć wystawę pana Marcina?
- Nie wiedziałem o niej, ale z przyjemnością ją obejrzę.
- Kiedy zamierza pan wrócić?
- Jeszcze nie wiem.
Ukłoniłem się i wyjechałem na polną drogę, którą dostałem się do szosy i wolno pojechałem

do Głogowa. Miasto to już w swych pradziejach było położone w obronnym miejscu, na prawym
brzegu Odry. W czasach Bolesława Chrobrego, w latach 1010 i 1017 opierało się oblężeniom
germańskiego rycerstwa, ale wszyscy doskonale pamiętamy z lekcji historii to najsłynniejsze z
1109 roku, podczas wojny Bolesława Krzywoustego z cesarzem Henrykiem V. Cesarz podszedł
pod Głogów, bez trudu rozproszył nieliczne oddziały polskie stacjonujące wokół niego, a potem
przyjął od mieszkańców zakładników. W ciągu pięciu dni oblegani mieli uzyskać od Bolesława
Krzywoustego pozwolenie na kapitulację. Synowie mieli wrócić do grodu niezależnie od
odpowiedzi polskiego władcy. Bolesław Krzywousty nie zgodził się na poddanie grodu, a Henryk
V złamał umowę i przywiązał zakładników do machin oblężniczych. Mimo to obrońcy, z ciężkim
sercem walczyli dalej i cesarz odstąpił od oblężenia. Późniejsze dzieje Głogowa są związane z
powstałą już w latach wojny trzydziestoletniej twierdzą. Był to ważny punkt strategiczny i takim
pozostał nawet w latach drugiej wojny światowej, gdy w 1945 roku wojska rosyjskie przez sześć
tygodni oblegały Głogów. W walkach zostało zniszczone całe miasto, przeżył w nim zaledwie co
dwudziesty cywil, którego zatrzymała tu wojna.

Teraz moim celem był zamek. Początkowo, przy lokacji miasta w 1253 roku, był on

drewnianą warownią która spłonęła w 1291 roku i na przełomie XIII i XIV wieku rozpoczęto
budowę nowego, murowanego zamku. Z piastowskich czasów do dziś w oryginalnym kształcie
zachowała się wieża głodowa. Zamek po wielu przebudowach stał się bardziej rezydencją niż
fortecą. Bywali tu Fryderyk II i Napoleon. Podczas ostatniej wojny był mocno zniszczony i
odbudowano go w latach 1971-1983. Przez jakiś czas muzeum z zamku było przeniesione do
pałacu w Czernej.

Zaparkowałem wehikuł na tyłach zamku i najpierw powędrowałem na zakupy. Schowałem

wiktuały do bagażnika i poszedłem do wschodniej bramy zamku. Mimo wczesnej pory była
otwarta. Strażnik wskazał mi drzwi, za którymi spodziewałem się znaleźć potrzebne mi informacje.

ś

eby przejść przez niską furtę, musiałem się schylić. Dalej były już dwie, wysokie izby ze

sklepieniem krzyżowym. Była tu mała biblioteka, stoły do organizowania odczytów i konferencji,
kilka biurek. Przy jednym z nich siedział mężczyzna. Był młody, ale już łysiejący, lekko
pucułowaty na twarzy. Nosił okulary i miał na sobie kamizelkę z wieloma kieszeniami, podobną do
tej, jaką miał reżyser.

- Dzień dobry - przywitałem się. - Nazywam się Paweł Daniec i pracuję w Ministerstwie

Kultury i Sztuki.

- O! - usłyszałem w odpowiedzi. - Może nie jesteśmy prowincją, ale urzędnicy ministerialni

rzadko tu przyjeżdżają.

- Ale, jak pan widzi, to się czasami zdarza.
- Tomek - przedstawił się mój rozmówca i wskazał mi miejsce na fotelu. - Cóż pana do nas

sprowadza?

- Barberina Campanini.
- A dokładniej?
- Czy wiadomo, gdzie ona mieszkała w Głogowie?

background image

32

- Nie, wie pan, miasto powstało prawie od nowa...
- A... - szukałem w notatkach - majątek Barszów?
Młodzian odchylił się w swoim fotelu i zamyślił. Zapewne odbywał w myślach szybką

wędrówkę po mapie okolicy.

- Nie ma czegoś takiego - odpowiedział.
- Czy zostały jakiekolwiek ślady po jej pobycie w okolicach Głogowa?
- Ołtarz w Grodowcu, zwanym też Wysoką Cerkwią. To miejscowość pątnicza z cudownym

ź

ródełkiem i „Wzgórzem Kalwarii”.

Podziękowałem za informacje i wyszedłem z kwatery Towarzystwa Ziemi Głogowskiej.

Kupiłem bilet na wystawy muzealne i przez dziedziniec przeszedłem do północnego skrzydła, do
sal wystawowych. Na parterze, po lewej stronie, była ta zorganizowana przez pana Marcina, a pre-
zentująca pamiątki z jego podróży. Były to najczęściej narzędzia, maski, instrumenty i naczynia
rytualne ludów z odległych krajów. Inne pomieszczenia prezentowały historię Głogowa, ciekawa
była ekspozycja poświęcona Odrze i skarbowi monet.

Między dziewiątą a dziesiątą wyszedłem z zamku i ruszyłem w kierunku miasta, poszukać

kawiarenki internetowej. Byłem pierwszym klientem lokalu w budynku nieczynnej
wymiennikowni. Podłączyłem laptopa do sieci i rozpocząłem poszukiwania potrzebnych mi rzeczy.
Wysłałem też pocztą elektroniczną krótki raport do szefa. Potem udałem się do biblioteki, gdzie
spędziłem czas aż do pory obiadowej. Zjadłem posiłek w małej restauracji w centrum. Wróciłem do
wehikułu i odjechałem do Czernej. Ledwie przekroczyłem bramę, zrozumiałem, że popełniłem
błąd. W parku przed pałacem trwały zdjęcia do filmu, a ja wjechałem na plan zdjęciowy.
Otworzyłem okno, żeby przeprosić i zapytać, gdzie mogę zaparkować auto.

Luscinia i Waldi stali przed sobą ściskając się za ręce. Sprzed pałacu biegł w moją stronę

operator.

- Panie Gruchocik! - krzyczał. - Zjeżdżaj mi pan z planu!
Podbiegł do drzwiczek i nachylił się w moją stronę.
- Masz pan talencik włażenia tam gdzie nie trzeba, co? - dodał już ciszej.
- Tak się składa - uśmiechnąłem się. - Gdzie mogę zaparkować wehikuł?
- Za pałacem - kamerzysta machnął ręką popędzając mnie. - Luscinia - zwrócił się do aktorki,

gdy koło niej przechodził - byłaś boska, tylko ten referent w tym swoim gruchocie... - znacząco
rozchylił ramiona w geście bezradności. - Chyba trzeba będzie wynająć ochroniarzy, żeby go
pilnowali.

Przejechałem pod taras i stanąłem przy murze sąsiadującego z budynkiem folwarku.

Przeszedłem przed front, gdzie była zgromadzona ekipa filmowa.

- Przepraszam - powiedziałem do reżysera.
- Dobra, dobra, nie teraz - mężczyzna machnął ręką.
Z plastykowego kubka pił kawę i palił papierosa, a jednocześnie wpatrywał się w monitor

przekazujący obraz wprost z kamery. Operator usadowił się już na krzesełku ze statywem kamery
umocowanym na specjalnym wysięgniku.

- Ona jest olśniewająca - szeptał elegant siedzący obok reżysera.
Postanowiłem więcej nikomu nie przeszkadzać i powędrowałem do „pracowni”, po drodze

zachodząc do swojego pokoju po obrazy. Na górze był już pan Marcin zajęty bejcowaniem nóg
starych krzeseł.

- Przegnali mnie, bo kucie przeszkadzało im w pracy - wytłumaczył mi.

background image

33

- Jasne - pokiwałem głową ze zrozumieniem.
Włączyłem komputer i rozłożyłem płótna. Rozpocząłem żmudny proces porównywania

oryginałów i kopii. Przedtem usystematyzowałem swoją wiedzę na temat Mariana Prószyńskiego.
Urodził się w sierocińcu na Syberii w 1880 roku. Był synem powstańca styczniowego i mieszczki.
Oboje byli na zesłaniu i tam najprawdopodobniej zostali, bo nigdzie nie znalazłem informacji o ich
losie. Kilkunastoletni chłopie został przeznaczony do klasztoru i trafił do Lwowa, do
dominikańskiej szkoły. Uciekł z niej po roku zadręczony panującym tam rygorem. Znalazł pracę w
Teatrze Lwowskim, gdzie pomagał scenografom i okazało się, że ma talent. Zaczął malować
obrazy, które sprzedawał na ulicy, zajmował się malowaniem portretów mieszczan i kupców.

Motywy jego wyjazdu ze Lwowa są dość niejasne. Znalazłem sprzeczne informacje o

działalności politycznej młodzieńca lub aferze kryminalno-towarzyskiej. Z jednej strony posądzano
go o przynależność do lewicującej organizacji terrorystycznej, a z drugiej o zamordowanie sześć-
dziesięcioletniego męża dwudziestoletniej kochanki. Nie wiedziałem, skąd miał pieniądze na
wyjazd do Wiecznego Miasta. Tam poznał Henryka Siemiradzkiego, przez jakiś czas pracował w
jego pracowni. Dlatego musiałem znacznie pogłębić swoją wiedzę na temat rzymskiego okresu w

ż

yciu Siemiradzkiego.

Jak już wcześniej wspominałem, mieszkając w Rzymie, zafascynowany kulturą antyczną,

Siemiradzki malował obrazy z życia starożytnych Greków i Rzymian, ze znakami tamtych czasów:
przepychem i okrucieństwem męczeństwa pierwszych chrześcijan. Jego obraz: „Świeczniki
chrześcijaństwa”, zwany też „Pochodniami Nerona”, sławny był już, nim został ukończony. W jego
dziełach: „Taniec pomiędzy sztyletami”, „U źródła”, „Sprzedawca wazonów”, „Sąd Parysa”, „Za
Tyberiusza na Capri” widać rzymskie krajobrazy, z którymi artysta stykał się codziennie, bo prze-
cież tam miał dom, rodzinę, tam mieszkał. Jego rzymska pracownia była jedną z atrakcji
turystycznych wymienianych w przewodnikach. W Rzymie zamieszkał w pobliżu placu
Hiszpańskiego, gdzie na słynnych „schodach hiszpańskich” zbierały się modelki, a pracownię
wynajął na via Margutta - ulicy malarzy. W 1873 roku ożenił się ze swoją osiemnastoletnią
kuzynką Marią Pruszyńską z Koroleszczewicz. Trzy lata później przeniósł się do willi przy via
Gaeta przy Castro Pretorio i tu miał dwie pracownie: jedną do pracy na piętrze, drugą dla
zwiedzających. Wśród wielu polskich artystów odwiedził go tu także Henryk Sienkiewicz, któremu
pokazał kościółek Quo vadis.

Czemu Prószyński uciekając ze Lwowa wybrał Rzym? W jednym ze wspomnień artystów z

tamtego okresu znalazła się taka opinia o tym mieście: „Artyści mieli tu w przepięknym otoczeniu
pracownie, modele, materiały, środki i personel pomocniczy w obfitości i za bezcen. śycie było
tanie, wino doskonałe, a przy tym Rzym był wcale dobrym rynkiem zbytu”. Willa Siemiradzkiego
obok „Caffe Greco” pod koniec XIX wieku była ulubionym miejscem niewielkiej kolonii polskich
artystów w Rzymie. Obrazy Siemiradzkiego cieszyły się popularnością w całym świecie, także w
Rosji, gdzie rodzina carska była w posiadaniu kilku płócien. Czy może Prószyński w ten niezwykły
sposób szukał protekcji u cara, chciał uratować rodziców? Czy Siemiradzki był gotów pomóc
szalonemu młodzieńcowi? Chyba tak, bo jak pisano o malarzu: „niejednemu podał dobrą radę i
wskazał drogę w sztuce, a czynił to z wyszukaną grzecznością, bez ironii i goryczy, a jeżeli
proszony o zdanie musiał je wyrazić krytyką, czynił to zawsze w słowach tak uprzejmych, że
nikogo nią nie dotykał”. Dom Siemiradzkiego odwiedzali: królowa włoska Małgorzata, żona
Huberta I, Henryk Sienkiewicz, Ignacy Paderewski, kardynał Albin Dunajewski, rzeźbiarze Wiktor
Brodzki i Pius Weloński, malarze Aleksander Stankiewicz, Henryk Cieszkowski, Stefan

background image

34

Bakałowicz, starymi bywalcami byli dziennikarze, korespondenci gazet, literaci - polscy i włoscy.

A więc w takim miejscu Marian Prószyński mógł załatwić jakieś swoje tajemne interesy. W

kilku słowach biografii o tym artyście znalazłem tylko wzmiankę, że po krótkim pobycie w Rzymie
wyjechał do Ameryki, gdzie zajmował się rysowaniem ilustracji do amerykańskich gazet, pisaniem
reportaży z podróży po Alasce, a w 1908 roku wyjechał do Paryża. Tam poznał niemiecką rodzinę
szlachecką i został przez nią wynajęty do namalowania serii obrazów. „Po 1910 roku wyjechał do
Rosji i dalsze jego losy są nieznane” - taką informację znalazłem w książkach.

Wiedziałem, jakie obrazy miał namalować, ale nie wiedziałem, dlaczego nie zawisły w

ramach w salonach pałacu w Czernej, tylko zostały zamurowane, jakby były czymś wstydliwym?
Ciekawiło mnie też, czemu musiał uciekać ze Lwowa, czemu wybrał Rzym, a po 1910 roku
wyjechał do Rosji?

background image

35

ROZDZIAŁ PIĄTY

CO KRYJĄ OBRAZY? • „DRZEWO MIŁOŚCI” • ROZMOWY POD DRZWIAMI

ŁAZIENKI • ROLA W FILMIE • DRUGIE WŁAMANIE • KRADZIEś BIśUTERII


Zacząłem porównywać kopie i oryginały. Te pierwsze leżały w „pracowni”, te drugie miałem

zgromadzone na twardym dysku mojego komputera. Przypominało to trochę grę na
spostrzegawczość w rodzaju „Znajdź dziesięć szczegółów” i było niezwykle trudne, bo Prószyński
potrafił wiernie odwzorować dzieła Siemiradzkiego, jakby dysponował szkicami mistrza. Kto wie,
może rzeczywiście skopiował szkice robocze malarza, a potem na ich podstawie namalował kopie?
Jak jednak wytłumaczyć, że skopiował „Starego z książką” Anny Bilińskiej, „Wesele w
Jaworowie” Kornelego Szlegela i „Śmierć Acerna” Wilhelma Jana Nepomucena Leopolskiego?
Musiał je wcześniej widzieć i już mieć gotowe projekty, ale czy za każdym razem widząc obraz
robił jego szkic?

- To czyste szaleństwo! - rzuciłem na głos prostując się od komputera.
- Ma pan rację - odezwał się brodacz. Siedział na stołku, ćmił skręta i patrzył przez okno. - Od

kilku godzin nie robi pan nic innego, jak tylko patrzy na te obrazy i na ekran komputera. Można
oszaleć - przyznał.

Zerknąłem na zegarek. Rzeczywiście było już późno. Zbliżała się dziewiętnasta.
- O której dziś odbędzie się czytanie wieczornej lektury? - zapytałem artystę.
- O tej samej porze co wczoraj - odparł. - Obiecał pan pokazać wszystkim te obrazy -

przypomniał mi.

- Zrobimy to tu, o ile nie ma pan nic przeciwko temu - zaproponowałem.
- Nie ma sprawy - wzruszył ramionami.
Wstałem i podszedłem do niego. Wyjrzałem przez okno. Właśnie ekipa filmowa pakowała

sprzęt do samochodów.

- Oni jak pan, potrafią godzinami robić to samo - stwierdził pan Marcin. - Nie nudzi im się to?
- Może są perfekcjonistami - odparłem. - Słyszał pan o wczorajszym włamaniu?
- Tak.
- I co pan o tym myśli?
- Kefir będzie mógł spać w pokoju pani Joanny.
- Czemu złodziej interesował się tym notesem?
- Nie wiem.
- A skąd o nim wiedział?
Brodacz tylko wzruszył ramionami.
- To chyba oczywiste, że powiedział mu o tym ktoś z lokatorów pałacu? - zasugerowałem.
- Po co? Pani Joanna i tak wszystko wieczorami przeczyta - zauważył.
- Tak, ale może złodziej chciał zyskać przewagę nad innymi.
- A co, bierzemy udział w jakimś wyścigu?
Spojrzałem w szczerze zdziwione oczy brodacza i zachciało mi się śmiać. Ten człowiek

naprawdę miał inny system wartości niż każdy z nas zapracowany, zajęty, zapatrzony w dal i
oczekujący kolejnych ciosów losów. Pan Marcin był jak serfer łagodnie płynący na fali, cieszący
się w życiu pięknymi chwilami, z daleka patrzący na ląd, na którym wszyscy szukali rzeczy
nieistotnych.

background image

36

- Niektórym chyba tak się zdaje - powiedziałem.
- Ma pan rację - powiedział po chwili zastanowienia.
- Nie idzie pan na kolację? - zapytałem go.
- Nie, a pan?
- Też nie.
Artysta pokiwał głową. Zaczynałem go lubić za szczerość, spokój i to, że nie zapytał,

dlaczego nie chcę dołączyć do reszty towarzystwa.

- Może będziemy sobie mówić po imieniu? - zaproponowałem.
- Zgoda - podał mi dłoń.
Zszedłem do wehikułu i z bagażnika przyniosłem trochę prowiantu. Zaniosłem to do

„pracowni”. Na stole położyłem chleb, masło i słoiczek pasztetu. Zaprosiłem artystę do kolacji.
Przysiadł się z ochotą wyjmując z jakiejś skrzynki dwie puszki piwa karmelkowego.

- Dziś jest święto - wyjaśnił wskazując na trunek.
Jadł chleb z masłem, a ja - by go nie drażnić - smarowałem kanapki cienką warstwą pasztetu.

Pożywialiśmy się w milczeniu, aż brodacz wstał i podszedł do stołów, gdzie były rozłożone obrazy.

- Dziwny zestaw - ocenił.
- Czemu?
- Obok przesłodzonych sielanek masz tu orgię, sceny rzymskich igrzysk, tortur, a obok tego

ten obraz z sarmacką zabawą i dwóch starców w otoczeniu ksiąg - odpowiedział. - Jak myślisz, po
co to powstało?

- To miała być kolekcja właściciela tego pałacu.
- Myślisz, że sam wybrał tematy, konkretne tytuły?
- Nie wiem - przyznałem się. - Mnie za to zaskakuje zadziwiająca wierność oryginałom.
- To znaczy?
- Prószyński pojawił się tu w 1910 roku, potem podobno wyjechał do Rosji. W rok wykonał

tak dobre kopie. Skąd wiedział, jak wyglądają oryginały. Przecież musiałby je wszystkie zobaczyć i
namalować? Sam powiedz, czy to jest możliwe?

- Nie, miał gotowe szkice, niedokończone prace - stwierdził Marcin. - Sam kiedyś tak

podróżowałem po Francji, od miasta do miasta, z teczką szkiców. Zatrzymywałem się w jakimś
gospodarstwie, kończyłem obraz, zaczynałem kolejne. Ten gotowy oddawałem gospodarzowi, a z
następnymi szedłem dalej.

- A, tu są panowie! - nasze rozważania przerwało przyjście pani Joanny.
Wzrokiem omiotła pracownię, spojrzała na stół z kolacją i nas stojących przy jednym z

obrazów. Wyglądaliśmy jak dzieci przyłapane na potajemnym zmawianiu się do zrobienia jakiegoś
psikusa.

- Panie Pawle, czy mogę przyprowadzić tu filmowców, by obejrzeli obrazy? - zapytała. - Pani

Luscinia bardzo się o pana dopytywała.

- Oczywiście - pokiwałem głową- tylko proszę nam dać trochę czasu na uprzątnięcie

bałaganu.

- Będę za pół godziny - powiedziała pani Joanna i ostrożnie zeszła krętymi schodami.
Szybko zabraliśmy się z Marcinem do sprzątania „pracowni”. O umówionej porze przyszła

gospodyni pałacu prowadząc wycieczkę filmowców. Gdy przekroczyli próg wydawało mi się, że
oceniają pomieszczenie jako przyszłe atelier do zdjęć. Kilka minut oglądali obrazy.

- Ładne - stwierdził reżyser.

background image

37

- Zdumiewające podobieństwo do stylu Siemiradzkiego - ocenił elegant.
- Widać dużo szczegółów - powiedziała Luscinia.
- Ciekawe, ile by kosztowały? - zastanawiał się operator.
- Co pani zamierza z nimi zrobić? - Waldi zapytał panią Joannę.
- Jeszcze nie wiem, ale nie chciałabym ich sprzedawać, chociaż, może z drugiej strony

znalezienie ich było jak dar z niebios? - zastanawiała się pani Joanna.

- Fajna pracownia - rzekł zielonowłosy rozglądając się po pomieszczeniu. - Można by tu robić

bombowe imprezki.

- To jak dla mnie, zarąbiste lokum - Klamka zaczął wygłaszać dwuwiersz - Miałbym tu

wszystko i święty spokój.

- No - Sylwia pokiwała głową. - Wstawiłabym tu sobie wielkie łoże, tam - wskazała kąt, gdzie

brodacz zwykle rzeźbił - zrobiłabym studio nagraniowe - marzyła dziewczyna.

Gdy wszyscy nasycili ciekawość obrazami, zeszliśmy do sali kominkowej na ciąg dalszy

lektury. Znowu słuchaliśmy muzyki, tym razem Straussa, a pani Joanna czytała. Na dworze z
mrokiem nadchodziły pierwsze jesienne chłody, w kominku przyjemnie trzaskał ogień. Każdy z nas
przyjął najwygodniejszą dla siebie pozycję.

Tak jak pisałem wcześniej, Marian Prószyński w Paryżu poznał swojego przyszłego

mecenasa, który zaprosił go do Czernej, by skończył dla niego serię kopii znanych i tych trochę
zapomnianych obrazów. Tu malarz poznał kuzynkę gospodarzy, Annę Wurzburg. Razem z nią
odbywał wycieczki po okolicy, najczęściej konno lub lekką bryczką którą powoził sam Prószyński.
Jak łatwo się domyślić, młodzi zakochali się w sobie i te eskapady służyły tylko temu, by uciec z
miłością przed wzrokiem wścibskich oraz tych, którzy potępialiby ten związek. Podczas jednego z
pikników nad brzegiem Odry do pary młodych podszedł żebrak prosząc o kawałek chleba. Rzecz
jasna został poczęstowany, a chcąc się jakoś odwdzięczyć opowiedział o skarbie królewskiej
baletnicy.

W zasadzie opowiedział życiorys Barberiny Campanin i, która po zesłaniu do Głogowa

nabyła majątek Barschau i król pruski nadał jej nawet tytuł hrabiny de Barschau. Przez lata
występów, pracy u króla pruskiego zgromadziła ona wiele cennych prezentów. Część z nich
spieniężyła, by ufundować ochronkę dla dziewcząt czy ołtarz w Grodowe u. Najcenniejsze rzeczy
zostawiła sobie, ale potem postanowiła je ukryć. Tajemnicę kryjówki zdradziła na łożu śmierci
wyznając, że kuferek ze skarbami jest przy „Drzewie miłości, gdzie drobna pokochała silnego”.

W tym momencie pani Joanna przerwała czytanie.
- Czy pan Paweł nie chciałby nam wyjaśnić pewnej rzeczy dotyczącej tego skarbu? -

powiedziała.

Tak jak i wczoraj zostałem wywołany do tablicy i ponownie uwaga wszystkich skupiła się na

mnie.

- Co pani ma na myśli? - zapytałem.
- Czy pana zdaniem ten skarb istniał, czy była to tylko legenda?
Oczy wszystkich zwróciły się w moją stronę i miałem wrażenie, jakby obecni chcieli czytać w

moich myślach jak w otwartej księdze..

- Pan referent coś tu skrywa, tak z cichymi wodami bywa - odezwał się Klamka.
- Przypadkiem, dzięki analizie części obrazów udało mi się odkryć na kopiach ozdoby, które

mogły pochodzić ze skarbu Barberiny Campanini -powiedziałem. - Przypuszczam, że kochankowie
znaleźli ten skarb, Prószyński wykorzystał w obrazach odkrytą biżuterię, a samą Annę upozował

background image

38

wśród uczestników historii namalowanych przez Siemiradzkiego. Jakie były dalsze losy skarbu, nie
wiem.

- Dowiedzą się państwo tego jutro wieczorem - pani Joanna znacząco postukała w notes.
- Prószyński, że tak to ujmę, wmodelował ukochaną do obrazów Siemiradzkiego? - zdziwił

się pan Bogumił. - Czy to nie mogło spowodować protestów nabywcy kolekcji, przecież byłoby to
zbyt jawne wyznanie i w pewnych okolicznościach byłoby to kłopotliwe dla rodziny...

- Nie znam dalszej historii tego romansu, ale znam częściowo życiorys malarza i

podejrzewam, że ta awantura miłosna zakończyła się w dość nieprzyjemnych okolicznościach.
Prószyński z Czernej jedzie do Rosji, gdzie wszelki duch o nim ginie. Sądzę, że początkowo
mecenas nie zdawał sobie sprawy z ukrytych aluzji i być może nie odkrył ich do samego końca.
Mogę się tylko domyślać, że schowanie tych obrazów w skrytce w ścianie było równoznaczne z
symbolicznym wykreśleniem pobytu malarza ze wspomnień wszystkich mieszkańców pałacu w
Czernej.

- Jest pan obdarzony niezłą intuicją - pochwaliła mnie pani Joanna. - Wie pan, jak wyglądała

Anna, kuzynka właścicieli?

- Mogę sobie to tylko wyobrazić, bo we wszystkich kopiach Prószyński starał się

odwzorować jak najwięcej oryginału. Myślę, że pewne podobieństwo do Anny można dostrzec w
kopiach obrazów „Rzymianka”, „Chrystus w domu Marty i Marii”, „Taniec pomiędzy sztyletami”.

- No cóż, już późno - pani Joanna klasnęła w dłonie.
Ostry dźwięk rozniósł się po komnacie budząc większość obecnych z rodzaju odrętwienia.

Przysłuchiwali się historii Prószyńskiego i moim wyjaśnieniom wyraźnie zdumieni.

- Czy notes trzyma pani w bezpiecznym miejscu? - zapytałem panią Joannę.
- Naturalnie, a uważa pan, że może powtórzyć się historia z włamaniem?
- Teraz złodziej będzie miał jeszcze większą motywację - stwierdziłem.
Wstałem i powędrowałem do swojego pokoju. Tam obrazy, komputer i notatki

zdeponowałem w kufrze, zabrałem przybory toaletowe i zszedłem do łazienki. Musiałem poczekać,
aż Jary skończy kąpiel i wtedy dołączył do mnie pan Bogumił. W eleganckim szlafroku, jedwabnej
pidżamie, kapciach ze śmiesznymi pomponami wyglądał trochę staroświecko.

- Czy doprawdy w ministerstwie zajmuje się pan tylko pisaniem referatów? - zapytał mnie.
- Raczej rzadko - odpowiedziałem z uśmiechem. - Dlaczego pan pyta?
- Poznałem kiedyś pewnego pracownika waszego resortu, pomagał mojemu znajomemu przy

zakupie kolekcji numizmatów. Gdyby nie ten człowiek, mój przyjaciel straciłby małą fortunę
zakupując doskonale przygotowane podróbki. Pan trochę przypomina mi tego eksperta.

- Tak? Cieszę się, że ma pan o mnie tak dobrą opinię.
- Naprawdę przyjechał pan tu tylko na inwentaryzację?
- Tak. Pani Joanna nie wspominała nic o notesie i zapisanej w nim historii.
- Nie podejrzewa pan, kto mógł wczoraj... - głos eleganta zszedł do poziomu szeptu.
Zrobiłem minę, jakby mówienie o tej sprawie przypominało wizytę u dentysty.
- Wie pan, nie można stawiać zarzutów nie mając dowodów - powiedziałem. - Tym bardziej,

ż

e w tym wypadku szkodliwość czynu jest raczej niewielka.

- No tak - pan Bogumił z poważną miną pokiwał głową. - Pan kogoś podejrzewa?
W tym momencie Jary otworzył drzwi łazienki i wyszedł. Byłem pewien, że podsłuchiwał

naszą rozmowę. Popatrzył na nas i odszedł do swojego pokoju.

- Konspiracja - rzucił i pokręcił głową.

background image

39

Szybko umyłem się, bo kolejka pod drzwiami nieco się wydłużyła. Poszedłem do siebie.

Marcin już chrapał. Ułożyłem się w łóżku, wsunąłem się do śpiwora, zapaliłem lampkę i z
ułożonym na kolanach laptopem wpatrywałem się w obrazy wyświetlone na ekranie.

Po chwili rozległo się ciche pukanie do drzwi i zaraz do środka wśliznęła się Luscinia.

Bezceremonialnie usiadła obok mnie na łożu i spojrzała, co robię. Była ubrana w niemal
przezroczystą koszulę nocną i lekki sweterek.

- Ciągle pan pracuje? - wyszeptała.
- Tak.
- Zaimponował mi pan dziś.
- Czym?
- Tymi mądrymi wywodami wieczorem.
- To były tylko przypuszczenia...
- Nieważne, ale niewielu mężczyzn dziś potrafi tak myśleć.
- Chyba wielu - roześmiałem się. - Gdybym był taki mądry jak pani uważa, to jeździłbym

bentleyem.

- Pieniądze to nie wszystko - śpiewaczka żartobliwie palcem trąciła mój nos. - Może

będziemy sobie mówili po imieniu?

Okazało się, że w rękawie swetra skrywała piersiówkę z whisky.
- Pani może pić? - zdziwiłem się. - Pani głos...
Ona tylko napiła się, objęła mnie za szyję i mocno pocałowała w usta.
- Iwona - szepnęła i podała piersiówkę.
Przełknąłem mały łyczek palącego w gardło płynu.
- Paweł - odparłem całując ją w rękę. - Czemu mówisz „Iwona”?
- Nazywam się Iwona Maślińska - roześmiała się śpiewaczka. - Kto by przychodził posłuchać

jakiejś tam „Maślińskiej”? Boguś wymyślił mi pseudonim: Luscinia Dulcedo.

- Ten elegant to twój menedżer?
- Co ty! Wielbiciel, i to taki, który pomaga, a nic w zamian nie chce. Wiele śpiewaczek

dałoby się pokrajać za jego względy, ale jego jedyną miłością są chyba tylko opery.

- To czemu pracuje przy tym filmie?
- Dla mnie, gdyby nie on, to Gienek zrobiłby jakąś telewizyjną szmirę, którą po pierwszej

emisji odłożono by na półkę.

Naszą rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Luscinia nie zastanawiając się wiele

przeskoczyła przeze mnie, ułożyła się za mną na łóżku, pod ścianą i przykryła się kocem. Rzuciłem
na nią jeszcze ubrania z krzesła.

- Proszę wejść! - zawołałem.
Do pokoju wszedł reżyser. Jego wzrok padł na stertę rzeczy za moimi plecami, ale nie

powiedział ani słowa.

- Można? - zapytał wskazując na krzesło.
- Tak.
Usiadł i podrapał się po brodzie.
- Mam dla pana propozycję - zaczął i zrobił teatralną pauzę. - Chce pan trochę dorobić?
- Nie.
- Nie?! Musi pan być hippisem albo bogaczem, że nie zależy panu na pieniądzach.
- Dorabianie kojarzy mi się z lewymi interesami, a ja mam tu zadanie do wykonania, za co

background image

40

płaci mi ministerstwo.

- O rany, pan bawi się w słówka, a może pan zarobić parę groszy na paliwo do tego swojego

smoka, a mnie wybawić z opresji.

- O co chodzi?
- Zagra pan w moim filmie.
- Kogo? Dlaczego ja?
- Do dziś mieliśmy wszystkie ważniejsze role obsadzone: Luscinia miała grać Carmen, Waldi

don Josego, Jary - Garcię, męża Carmen, Micha - Łukasza pikadora, Klamka - bandytę, Sylwia i
Andżela dwie siostry - Śmierć i Noc. Niestety, aktor, który miał zagrać narratora, zachorował,
właściwie złamał nogę. Zanim znajdziemy następcę, stracimy kilka dni. To niewielka rola, a będzie
pan miał podłożony dubbing. Zapłacę panu podwójną stawkę statysty... - reżyser wysunął w moją
stronę dłoń, by przypieczętować układ. - Potrójna stawka, za dwa dni pracy - zaproponował widząc
moje wahanie. - Będzie pan pracował w sobotę i niedzielę, to dni ustawowo wolne od pracy - kusił.

- Nie nadaję się do aktorstwa - próbowałem się wykręcić.
- A tam „nie nadaję się”! Pojeździ pan trochę na motorze, zagra studiowanie ksiąg w

bibliotece, będzie pan miał spotkanie z Carmen i dwa z don Josem. Młody pan jest, nie kusi pana
spróbować?

- Nie.
- Niech pan się do jutra namyśli.
Reżyser wstał i wyszedł życząc jeszcze „dobrej nocy”.
- Musisz spróbować! - powiedziała Luscinia wygrzebując się spod koca.
- Chciałem powiedzieć to samo - odezwał się brodacz, który niespodziewanie stanął w progu

swojej klitki. Zdumionym wzrokiem spojrzał na śpiewaczkę w moim łóżku. - Przepraszam, ale ten
pan prawie krzyczał i obudziłem się. Spróbuj, Pawle!

Artysta czym prędzej wycofał się do siebie, ale w jego wzroku dostrzegłem zaskakująco

smutny błysk, jakby obecność Luscinii u mego boku sprawiała mu przykrość. Może był o nią
zazdrosny?

- Ale dziwak - szepnęła mi do ucha Luscinia i roześmiała się.
- To wspaniały człowiek - odparłem.
Z doświadczenia wiedziałem, że nic tak nie potrafi ugodzić mężczyzny jak kobieta doskonale

bawiąca się u boku kogoś innego, a śpiewaczka chyba spodobała się Marcinowi.

- Masz dobre serce - Luscinia jak dziecko ugodziła mnie palcem w okolice serca.
- Mam, dla dobrych, uczciwych ludzi.
- Z twojego tonu wnioskuję, że podejrzewasz kogoś z mieszkańców o złe zamiary.
- Nie dziwi cię sprawa tego wczorajszego włamania?
- Dziwi, ale rabuś został przepłoszony przez Waldiego, pewnie boi się bycia rozpoznanym i

już tu nie wróci.

- Jesteś tego pewna?
- Tak.
- Obyś miała rację.
- Musisz okazywać więcej luzu. Przyda ci się w karierze aktorskiej...
- Nie będę aktorem.
- A jeśli ja cię o to poproszę? - zrobiła słodką minkę.
Milczałem nie wiedząc, co odpowiedzieć. Chyba żaden mężczyzna na moim miejscu nie

background image

41

potrafiłby podjąć w takiej sytuacji rozsądnej decyzji.

- Wiedziałam! - ucieszyła się śpiewaczka.
Zerwała się z łóżka, podeszła do drzwi, wyjrzała na korytarz, a potem umknęła do siebie.

Postanowiłem, że muszę porozmawiać z Marcinem. Wszedłem do jego pokoiku, ale on już
smacznie spał, Przy okazji w nikłym świetle padającym z lampki palącej się u mnie ujrzałem, nad
czym przed snem pracował. Zobaczyłem piękny, narysowany ołówkiem portret Luscinii. Była na
nim taką, jaką zapamiętałem ją na zawsze. Miała w sobie coś wzniosłego, przypominała dostojną
boginię, a jednocześnie w jej trochę zalotnym spojrzeniu było coś, co poruszyłoby chyba każdego
mężczyznę. Wycofałem się do swojego legowiska, zgasiłem lampkę i usiłowałem zasnąć. Moje sny
były jak sielankowe sceny w rajskich ogrodach, gdzie byłem ja z Luscinia. W pewnym momencie
uciekła ode mnie między zarośla winorośli i stamtąd dobiegł mnie jej krzyk, ale zmieniony, jakby
nie jej i basowe szczekanie psa.

- Kefir! - obudziło mnie wołanie Marcina.
Brodacz wybiegał z pokoju. Zerwałem się z łóżka. Ze swoich pokojów na piętrze wyjrzeli

reżyser, Waldi, operator i Luscinia. Na dole w sieni byli już zielonowłosy i jego młodzi towarzysze
oraz pan Bogumił.

- Matko Najświętsza! - grzmiał elegant. - Znowu ktoś napadł na panią Joannę.
Całą grupą wbiegliśmy do apartamentu gospodyni pałacu. Stała w otwartym oknie i krzyczała

na Kefira.

- Ty nieudaczniku! - strofowała psa. - Jak mogłeś wypuścić tego bandziora?
- Co się stało? - zapytałem.
- Tam drań uciekł! - pani Joanna wskazała w kierunku parku.
Wyskoczyłem na taras i zaraz bosymi stopami poczułem chłodne kafelki, ale zbiegłem do

parku i rozejrzałem się. Przy słabym świetle żarówki na ścianie próbowałem dostrzec jakieś ślady.

- W którą stronę pobiegł? - pytałem.
- Nie wiem - odpowiedziała pani Joanna.
Obszedłem budynek dokoła. Okna w sypialniach rockmena i jego przyjaciół były uchylone,

drzwi od frontu zamknięte. Wróciłem na taras i do pokoju pani Joanny.

- Jak tam tropy? - zadrwił na mój widok operator.
Wszyscy mimowolnie uśmiechnęli się na widok moich brudnych stóp. Postanowiłem nie

odpowiadać na zaczepkę.

- Co się właściwie stało? - spytałem panią Joannę.
- Spałam i nagle poczułam, że ktoś jest w środku... - opowiadała pani Joanna.
- Jak on tu wszedł? - dziwił się pan Bogumił.
- Nie zamykam drzwi i okno było trochę uchylone - tłumaczyła pani Joanna. - Usiadłam na

łóżku i zobaczyłam, że ten człowiek grzebie w moim biurku. Zapytałam go, co tu robi, a on wtedy
uciekł przez okno.

- A Kefir? - zastanawiała się Luscinia.
- Zaczął szczekać dopiero wtedy, gdy ten ktoś uciekł.
- To był ktoś, kogo pies dobrze znał - stwierdziłem.
- Niech pan nam tu nie buduje nastroju z taniego horroru - pouczał mnie operator. - Czy coś

pani zginęło?

- Nie wiem - pani Joanna wstała i podeszła do biurka.
- Co się stało z notesem? - zapytałem.

background image

42

- Jest w bezpiecznym miejscu... - odpowiedziała kobieta i nagle zaczęła szlochać.
- Co się stało? - Luscinia objęła ją.
- Zginęła szkatułka!
- Co w niej było? - odezwał się reżyser.
- Trochę biżuterii, ale to nici Był tam pierścionek z bursztynem, pamiątka po mojej mamie!

Czemu mnie to spotkało? Czemu ten człowiek tu się włamał? Chciał notes, to niech go sobie
weźmie!

- Trzeba dzwonić po policję - stwierdził Jary.
- śadnej policji - zaoponował operator.
- Czemu? - zdziwiłem się.
- Bo będzie afera. Stracimy kilka dni produkcji. Chyba pan reżyser zgodzi się wypłacić pani

Joannie wyższą stawkę za wynajęcie pałacu jako rekompensatę...

- Nie, nie - zaoponowała pani Joanna. - To moja wina, mogłam nie robić takich tajemnic z

tym notesem, mogłam zamknąć drzwi i okno... A co mi da policja? Przyjadą za pół godziny, nawet
jak rozpoczną poszukiwania, to kogo? Pół kilometra stąd jest szosa. Złodziej już dawno uciekł...

- Ale trzeba zgłosić włamanie i kradzież - obstawałem przy swoim. - Właśnie przez takie

myślenie złodzieje czują się bezkarni, a czasami policja łapie złoczyńców, tym bardziej że pewnie
potrafi pani dokładnie opisać zaginione rzeczy?

- Tak - szlochała pani Joanna. - Ale nie chcę policji, niech to wszystko już się skończy...
Przygnębieni opuściliśmy apartament pani Joanny. Ta kradzież z pewnością zepsuła humor

tym wszystkim mieszkańcom dworu, którzy nie mieli nic na sumieniu.

background image

43

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ŚLEPA TEMIDA I ODNALEZIONA SZKATUŁKA • DELEGACYJNA DIETA • GDZIE

LEśY BARSZÓW? • WYJAZD DO GRODOWCA • OŁTARZ CZTERNASTU

WSPOMOśYCIELI • PRZEJAśDśKA „MILUTKĄ” • SPACER Z LUSCINIĄ


Ranek przywitał nas chłodny i dżdżysty. Ledwie przetarłem oczy, a do mojego pokoju

wkroczyła trzyosobowa delegacja w składzie reżyser, elegant i operator.

- I jak? - reżyser przywitał mnie uśmiechem. - Przespał się pan z pomysłem, przemyślał moją

propozycję?

- Pewnie, że tak - odezwał się elegant, nim zdążyłem się cokolwiek powiedzieć. - To

niepowtarzalna okazja. Ach, gdybym był w pana wieku, nie wahałbym się ani chwili. To cudowne
móc zagrać u boku wspaniałej Luscinii, a do tego wejść tak z marszu i, proszę wybaczyć, że mówię
wprost, tak z przypadku do filmu. To... - szukał odpowiedniego słowa.

- Nie - rzuciłem drapiąc się po nieogolonym policzku.
- Co „nie”? - zdziwił się reżyser.
- Nie będę grać.
- Czemu? Zaproponowałem panu za mało pieniędzy?
- Pieniądze nie są najważniejszą wartością. Muszę wypełnić swoje obowiązki służbowe, a

trzeba też zająć się sprawą kradzieży biżuterii pani Joanny.

- O to już nie musi się pan troszczyć - stwierdził operator. - Kasetka leżała rano na progu

wejścia do pałacu.

- Kto ją znalazł? - zapytałem.
- Ja.
- Czy odpowiednio ją pan zabezpieczył? Mam na myśli odciski palców, jakie mógł zostawić

złoczyńca.

- Nie, uważam, że w takich momentach najważniejsze jest odzyskanie straty. Gdyby policja

zajęła się szukaniem włamywacza, pewnie nigdy by go nie znalazła, a tak mamy problem z głowy.

- To pokrętny sposób myślenia, a co dla pana znaczy sprawiedliwość?
- We współczesnym świecie Temida jest naprawdę ślepa, błądzi, idzie po omacku. Liczy się

tylko to, o co sami zadbamy.

- Zostawcie tę filozofię! - zdenerwował się reżyser. - Zagra pan czy nie?
- Nie, mam tu swoją pracę do wykonania.
- Mówiłem wam, że to dziwak - operator prychnął zniecierpliwiony. - Kasa nieważna, tylko

trzeba napisać raporcik... - wyszedł z pokoju trzasnąwszy drzwiami.

- Jak pan chce, szkoda - mruknął reżyser i też opuścił moje lokum.
- Niechże pan to zrobi dla Luscinii - prosił mnie elegant. - Czy wie pan, że oni - wykonał

znaczący gest w kierunku drzwi - chcą przerwać zdjęcia? Nie ma zastępcy, Waldi następny wolny
termin ma dopiero na wiosnę, Luscinia straci jedyną szansę zagrania u jego boku, bo wie pan, jak to
jest...

- Nie wiem - odparłem zarzucając sobie śpiwór na plecy. Zrobiło mi się zimno.
- Przez pół roku może wszystko się zmienić. Mogą zarzucić projekt, mogą zmienić obsadę -

mam na myśli rolę kobiecą. Pan wie, jaka to promocja dla Luscinii zagranie u boku Waldiego?
Błagam, niech pan to jeszcze przemyśli. Przecież te obrazy panu nie uciekną... To tylko dwa dni na

background image

44

planie, a pan idealnie nadaje się do tej roli.

- Dlaczego?
- Wygląda pan jak przeciętny człowiek, bohater, z którym każdy może się utożsamiać, jest

pan też inteligentny, w lot pojmie pan, na czym polega granie w filmie. To nawet dobrze zrobi całej
produkcji, że zagra w niej taki naturszczyk, ktoś nieznany... Jeszcze raz proszę, niech pan nad tym
pomyśli...

- Dobrze - skinąłem głową.
Elegant uradowany klasnął w dłonie i prawie wybiegł z pokoju. Postanowiłem najpierw

posilić się. Na stół wyłożyłem konserwę i chleb, miałem butelkę wody, ceramiczny kubek i grzałkę,
więc mogłem przygotować sobie także herbatę. Przygotowałem kanapki, pokroiłem paprykę w
paski i zaparzyłem herbatę. Jednocześnie wyglądałem przez okno patrząc na przygotowania
filmowców. Cóż powinienem czynić? Z jednej strony, jeżeli elegant mówił prawdę, to przez
przypadek kariera Luscinii mogła ulec lekkiemu zachwianiu, a przecież damie należało pomóc. Z
drugiej strony, zadziwiające było to, że filmowcy nie zapewnili sobie dublera dla aktora; słyszałem,

ż

e w środowisku filmowym tak właśnie jest: w nagłych przypadkach w miejsce umówionego aktora

wchodzi inny, mało znany, często z prowincjonalnego teatru, albo taki, który akurat nie gra.
Czułem, ze ta propozycja mogła być próbą odciągnięcia mnie od dziwnych spraw związanych z
pamiętnikiem Prószyńskiego i jego obrazami. Właśnie chrupałem paprykę, gdy do pokoju
wkroczyła Luscinia. Jakże ona była odmieniona! Ubrana w elegancki kostium z krótką spódnicą, w
czarne pantofelki na wysokim obcasie, z fantazyjnie upiętą fryzurą wyglądała bardziej na
bizneswomen niż Cygankę z „Carmen”. Miała starannie wykonany makijaż, który nadawał jej
twarzy charakter istoty agresywnej, zaborczej, a jednocześnie bardzo kobiecej. Wyobrażałem sobie,
jaki stanowiłem kontrast ubrany w pidżamę, siedzący przy stole, na którym leżało moje proste

ś

niadanie. Śpiewaczka podeszła do stołu, usiadła na jego brzegu wystawiając w moją stronę

zgrabne nogi. Delikatnie chwyciła kawałek papryki i ostrożnie, by nie zmazać szminki wsunęła go
do ust.

- Czemu nie jadasz z nami? - zapytała z uśmiechem.
- Przywykłem do takiego jedzenia - wskazałem na stół.
- Dieta delegacyjna? - śpiewaczka powąchała konserwę i teraz zgrabnie ujęła w dłonie

kanapkę. - Pycha, dawno nie jadłam takiego wynalazku, co to?

- Boczek konserwowy.
Spodziewałem się, że zrezygnuje zjedzenia, ale ona spokojnie jadła dalej.
- Zagrasz w naszym filmie? - spytała.
- To jest kostium Carmen? - zdziwiłem się. - Spodziewałem się rozszerzanej do dołu spódnicy

w kwiaty, białej koszuli i chusty na głowie. Tak sobie wyobrażałem cygańską piękność.

- Gienek trochę unowocześnił starą wizję.
- To dlatego mam jeździć na jakimś motorze?
- Tak. Wpadnij na plan, to trochę przyzwyczaisz się do całego zamieszania. Fajnie, że

będziesz ze mną grał - pocałowała mnie w policzek zostawiając na nim tłustą od boczku plamkę i
wyszła z pokoju.

Szybko skończyłem posiłek i zbiegłem do łazienki dokonać porannej toalety. Wchodząc z

powrotem na górę usłyszałem za sobą czyjeś szybkie kroki. Obejrzałem się. To był zielonowłosy.

- Cześć! - przywitał się ze mną.
- Cześć - podałem mu dłoń.

background image

45

- Co robisz za godzinę?
- Jadę w teren.
- Po co?
- Muszę sprawdzić parę rzeczy - odpowiedziałem.
- Słyszałem, że będziesz grał, a więc i jeździł na moim motorze.
- Jeszcze nie powiedziałem „tak” i nie wiedziałem, że to twój motocykl...
- Nie, stary, nie ma sprawy. Chciałem ci tylko pokazać, na czym będziesz jeździł...
- ...i sprawdzić, czy mam o tym choćby blade pojęcie - wszedłem mu w słowo.
- Wiesz, jak jest - Jary uśmiechnął się. - Miałeś kiedyś jakąś motorynkę?
- Tak.
- A co się z nią stało?
- Rozbiłem ją w czasie pościgu na Mierzei Wiślanej. Możemy spotkać się po południu? -

ś

miać mi się chciało widząc jego zafrasowaną minę. - Świetnie - starałem się, by mój uśmiech

wyglądał złowieszczo.

W pokoju przebrałem się i zrobiłem sobie jeszcze jeden kubek herbaty. Chciałem w spokoju

zastanowić się, co powinienem dalej robić. Po przygotowaniu planu spakowałem rzeczy i zszedłem
do kuchni przy apartamencie pani Joanny. Zastałem tam gospodynię, panią Mariannę.

- Dzień dobry! - przywitałem ją. - Czy pani Joanna jest u siebie?
- Jest, ubiera się - odpowiedziała gospodyni. - Grzech, żeby tak późno wstawać - wymownie

zerknęła na mnie. - Ci filmowcy dziś tłuką się po podwórku od świtu...

- Pani Joanna miała ciężką noc - zauważyłem.
- Każdy miał. Myśli pan, że mnie korzonki nie bolały. Myślałam, że skonam. Nie miałam

nawet jak w piecu napalić, żeby stare kości ogrzać.

Pani Joanna wyszła ze swojego pokoju i promiennie uśmiechnęła się. Na jednym z palców

miała duży srebrny pierścień z bursztynem, zapewne ten pamiątkowy.

- Witam, panie Pawle - powiedziała.
- Dzień dobry, słyszałem o szczęśliwym powrocie pani skarbów.
- Tak, to bardzo dziwne, nie uważa pan?
- Uważam, że złodzieja lub jego wspólników należy szukać wśród mieszkańców pałacu -

powiedziałem. - Bardzo mi przykro to mówić, ale doświadczenie podpowiada mi tylko taką
możliwość. śaden złodziejaszek nie zwracałby łupu tak bez powodu.

Pani Joanna wzięła od gospodyni kubek z herbatą i usiadła obok mnie przy stole.
- Jaki jest cel tych wszystkich włamań? - pytała. - Ta historia o skarbie Barberiny Campanini?

Pan w to wierzy?

- Wierzę, że on istniał, Prószyński go znalazł i tylko pani wie, co się z nim stało. Tej wiedzy

pragnął włamywacz.

- Dziś wieczorem zdradzę wszystkie szczegóły i ten koszmar się skończy - oświadczyła pani

Joanna i napiła się herbaty.

- Czemu nie zdradzi pani tajemnicy wcześniej?
- śeby wszyscy mieli równe szanse.
- Znalezienia skarbu? - domyśliłem się. - Wie pani, że przyjdzie mi konkurować ze

złodziejem?

- Tak, ale wierzę, że to pan wygra.
Kobieta wstała i podeszła do lodówki. Nie chciałem przeszkadzać jej w śniadaniu, więc

background image

46

pożegnałem się i powędrowałem do wehikułu. Filmowcy akurat nie robili żadnych ujęć, więc bez
kłopotu wyjechałem na drogę do Głogowa. Musiałem jeszcze raz pojechać do muzeum, żeby
dowiedzieć się, gdzie leży Barszów. Szukałem tej miejscowości na mapach i w przewodnikach -
bez skutku. Może muzealnicy będą wiedzieli, gdzie był majątek Barschau?

Zatrzymałem się w tym samym miejscu co wczoraj i powędrowałem do zamku, do

Towarzystwa Ziemi Głogowskiej. Był tam ten sam pan Tomek.

- O, znowu nas pan odwiedził? - zdziwił się.
- A tak, szukam miejscowości Barszów, gdzie był majątek Barberiny.
- Barszów, Barszów... - szukał odpowiednich danych w komputerze. - Nie ma, ale sprawdzę

w naszych przewodnikach.

Gdy szukał, oglądałem półki z książkami o historii Głogowa i Dolnego Śląska. Tak dotarłem

do przedwojennej mapy ściennej okolic Głogowa. Tam zacząłem szukać nazwy „Barschau”.

- Nigdzie nie mam tego Barszowa - powiadomił mnie pan Tomek.
- Aleja go znalazłem - patrzyłem na majątek zaznaczony na mapie na południowy wschód od

Głogowa. Wyjąłem współczesną mapę tego rejonu. - Większa miejscowość obok Barschau to
Raudten...

- To obecnie Rudna, chyba ma pan pecha - oznajmił pan Tomek.
Zerknąłem na współczesną mapę.
- Skąd tu się nagle wzięło jezioro? - wskazałem na niebieską plamę obejmującą obszar

dawnego Barszowa.

- To zbiornik zwany Zielonym Mostem, ale ma on tyle wspólnego z zielenią co silnik

spalinowy z ekologią. To wody z kopalni miedzi, podobno w tej wodzie są pierwiastki z całej
tablicy Mendelejewa i - jak żartują niektórzy - brakujące ogniwo w ewolucji człowieka.

- Ktoś tam nurkuje?
- Chyba tylko ryzykanci.
- A Grodowiec to dawniej Gross Graditz?
- Nie znalazł się pod wodą.
Pozostało mi tylko podziękować za pomoc i pojechać do Grodowca, żeby tam obejrzeć

grobowiec Barberiny Campanini. Gdy zjechałem z głównej drogi na boczną prowadzącą do
Grodowca, na okolicznych łajkach pokazała się mgła, momentami wkraczająca swymi sinymi
łachami na jezdnię. Jechałem wzdłuż rurociągów, wysokiego nasypu oddzielającego mnie od wód
zbiornika i dumałem nad tym, jak to co zostało po królewskiej baletnicy zostało zalane. Bez
problemów zajechałem do Grodowca.

Pierwsza wzmianka o tej miejscowości pochodzi z 1291 roku i jest to jedna z najstarszych

parafii w dawnym Księstwie Głogowskim. Podczas zawieruch religijnych okresu reformacji
Grodowiec pozostał przy wierze katolickiej, a od 1660 roku było tu słynne sanktuarium maryjne.
Na „Wzgórzu Kalwarii” ze stacjami Drogi Krzyżowej z XIX wieku znajduje się studnia, z której
pielgrzymi czerpią wodę, wierząc w jej uzdrawiającą moc. Nie wiedziałem, jakiego wyznania była
Barberina Campanini, ale jako Włoszka była pewnie katoliczką i upodobała sobie pobliską
katolicką parafię w Grodowcu, może wówczas jedyną wśród okolicznych protestanckich.

Zatrzymałem wehikuł w małej zatoczce parkingowej niedaleko schodów prowadzących do

kościoła pod wezwaniem świętego Jana Chrzciciela. Wybudowano go w latach 1591-1602 po tym,
jak poprzedni, drewniany, spłonął, a z pożogi ocalała tylko cudowna figura Matki Boskiej. Wysoka,
neogotycka wieża została dobudowana w połowie XIX wieku, a wyposażenie świątyni pochodzi z

background image

47

pierwszej połowy XVIII wieku. Stoi ona na wysokim wzgórzu, z którego zapewne w słoneczne dni
był wspaniały widok na okolicę. W oczy rzucały się tablice nagrobne na ścianach zewnętrznych.
Przyglądałem im się szukając adnotacji o Barberinie. Niestety, byli tam wymienieni tylko
przedstawiciele miejscowych rodów szlacheckich. Wszedłem do środka, żeby poszukać ołtarza
ufundowanego przez Włoszkę.

Ołtarz główny był późnobarokowy, wykonany z drewna i trzykondygnacyjny. Nad

tabernakulum we wnęce znajdowała się figura Matki Bożej Grodowieckiej w postawie
modlitewnej. Powyżej niej był obraz Trójcy Świętej, a w zwieńczeniu ołtarza oko Opatrzności
Bożej. Obejrzałem siedem bocznych ołtarzy, z których jeden, Czternastu Wspomożycieli,
szczególnie mnie interesował, bo został ufundowany przez Barberinę Campanini i pod nim ją
pochowano. Bezskutecznie szukałem jakiekolwiek śladu po niej. Ołtarz oprócz pięknych
barokowych rzeźb wyróżniała zielona barwa drewna.

Wyszedłem z kościoła i przeszedłem na jego północną stronę, na tyły ołtarza ufundowanego

przez tancerkę. Tam była tylko jedna tablica nagrobna, ale niestety zamazana. Usiadłem na
ławeczce i zadumałem się. Patrząc na mgły spowijające okolice czułem się tu, na górze, obok tak
majestatycznego kościoła, jak rozbitek na wyspie, gdzieś na północnych morzach. Starałem się
wyobrazić sobie, co czuła Barberina tu, w obcym kraju, porzucona, zapomniana, po tak burzliwej
karierze. Czy żałowała tych szalonych dni? Czy marzyła o powrocie do Parmy? Czy działalność
charytatywna, ufundowanie ołtarza wynikało z nagłego nawrócenia, czy zawsze była taką?
Uświadomiłem sobie, że tak często poszukując czyichś skarbów nie zastanawiałem się nad tym,
jakimi ludźmi byli ukrywający klejnoty, dzieła sztuki. Fakt, często byli to zwykli złoczyńcy, ale co
mogłem powiedzieć o Barberinie oprócz tego suchego biogramu? Doszedłem do wniosku, że była
po prostu wspaniałą kobietą, za młodu może nieco szaloną, ale spragnioną komplementów, czułych
słów i miłości, a w jesieni życia dostojną, opiekuńczą.

Wróciłem do auta i pojechałem do Czernej. Tam akurat była pora obiadu, więc moje

przybycie było główną atrakcją „do kotleta” i źródłem docinków pod adresem wehikułu w stylu „a
jednak to jeździ!”. Przyjmowałem to wszystko ze spokojem. Powędrowałem do pracowni i tam
tradycyjnie włączyłem komputer, żeby zająć się pracą. Chciałem rozpocząć inwentaryzację, ale
przyszedł Marcin.

- Gdzie się podziewałeś? - zapytał.
- Szukałem Barberiny - zażartowałem.
- Jedną już chyba znalazłeś?
- Masz na myśli Luscinię?
- Tak, też jest gwiazdą, też podziwianą przez tylu mężczyzn...
- Już wiem, chodzi ci o wczorajszy wieczór?
- Nie, to twoja sprawa - Marcin usiadł przy klocu drewna i wziął do ręki dłuto.
- To był przypadek... - opowiedziałem Marcinowi przebieg wydarzeń.
- I zagrasz w tym filmie? - dopytywał się brodacz.
- Chyba tylko ze względu na karierę Luscinii.
- Czemu chcesz się tak dla niej poświęcić?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Nie potrafiłbym jej niczego odmówić, chociaż wiedziałem,

ż

e nie gra ze mną fair, bo przecież w hotelu w Głogowie w rozmowie z elegantem wspominała o

Barberinie, a więc znana jej była historia tancerki. Może śpiewaczka po prostu mi się podobała, a
może nie chciałem żyć ze świadomością, że moja decyzja zaważyła na jej karierze? Bezradnie

background image

48

wzruszyłem ramionami. Zająłem się ponownym oglądaniem obrazów Prószyńskiego i
wpisywaniem danych do specjalnych rubryk. Jednocześnie na kartce notowałem to, co mnie
szczególnie zaciekawiło w kopiach.

W „Weselu w Jaworowie” Prószyński domalował w tle sylwetkę kościoła z czerwonej cegły,

ze strzelistą wieżą, stojącego na czym w rodzaju wyspy. Nie potrafiłem dostatecznie przyjrzeć się
temu miejscu, bo było w dalekim planie. W obrazie „Chrystus w domu Marty i Marii” w tle widać
mury twierdzy. Wyróżniają się wśród białych budynków strefy śródziemnomorskiej czerwoną
barwą cegły. W „Orgii rzymskiej za czasów Cesarstwa” na trzech pustych plafonach w obrazie
Siemiradzkiego Prószyński namalował znaki, które można było zidentyfikować chyba tylko jako
pismo chińskie. W „Tańcu pomiędzy sztyletami” naga tancerka porusza się po dywanie, wzdłuż
którego ustawiono miecze z ostrzami w kształcie płomieni. Na ławie leży odzienie tancerki i spod
szat widać rąbek złotego pantofelka, jakie noszą tancerki w balecie. Prószyński domalował też w
ogrodzie, na kolumnach, czwarty nagi tors mężczyzny.

Po kilku godzinach ślęczenia nad obrazami poczułem się zmęczony i głodny. Zwinąłem swój

warsztat pracy i zszedłem do pokoju, by zrobić sobie kanapki i zagotować wodę do przygotowania
zupy z proszku. Przy posiłku zastał mnie Jary.

- Co się tak ukrywasz? - zapytał ze zdziwieniem patrząc na mój obiad. - Nie pasuje ci nasze

ż

arcie?

- Dużo pracowałem i nie miałem czasu myśleć o jedzeniu - wyjaśniłem.
- Serio piszesz jakiś raport?
- Serio.
- Ile można pisać o jakimś obrazku? Myślałem, że to robota na jeden wieczór.
- Trzeba opisać możliwie najdokładniej takie rzeczy, jak pochodzenie obrazu, jego wymiar,

technika, stan zachowania, co przedstawia, do jakiego kierunku artystycznego można zaliczyć dane
dzieło.

- Musisz mieć łeb jak sklep, żeby tak pisać.
- Jakby kazano ci zrobić inwentaryzację płyt z twojej kolekcji, to miałbyś z tym jakiś

problem? Nie, bo muzyka to twoja pasja, znasz się na tym, żyjesz tym.

- Racja - przyznał Jary. - To jak? Jedziemy na przejażdżkę?
- Dobrze - odpowiedziałem, szybko dokończyłem kanapki, wypiłem resztkę zupy i zeszliśmy

do dużego vana z przyczepą. Właśnie na niej pod plandeką były przechowywane dwa motory.
Jeden z nich był legendarnym harleyem-davidsonem, drugi wielką maszyną stworzoną do podróży
w komfortowych warunkach, z wielkimi sakwami podróżnymi, wygodnym siedzeniem,
radiomagnetofonem z głośnikami.

- Ten będzie twój - powiedział Jary pokazując na olbrzyma z wymalowanymi na baku złotymi

skrzydłami. - Nazywam go „Milutka”, jak krowę na pastwisku. Ma w sobie coś z krowy, ale jak nie
zaczniesz wydziwiać, to będzie posłuszny jak dziecko.

Stoczyliśmy obie maszyny z przyczepy, założyłem kask i skórzane rękawiczki, zapiąłem

kurtkę. Potem po parku rozniósł się basowy ryk silników motocyklowych, przy czym nie da się
ukryć, że jednak harley brzmiał lepiej. „Milutka” miała dobry, mocny silnik, który pracował jednak
jakby był pod maską samochodu do familijnych przejażdżek.

- Prowadź! - krzyknął Jary.
Wyjechał na szosę w kierunku Głogowa. Jadąc „Milutką” prawie nie czułem wybojów.

Siedziałem jak na kanapie. Wiedziałem, czego oczekiwał Jary i postanowiłem mu tego dostarczyć.

background image

49

Za Głogowem skierowałem się na drogę ekspresową do Lubina. Tam popołudniem panował
mniejszy ruch i mogłem przyspieszyć. „Milutka” miała mocniejszy silnik od harleya, ale była
cięższa, więc można uznać, że mieliśmy równe szanse. Gdy przekroczyłem prędkość stu
kilometrów na godzinę, „Milutka” zamieniła się z wielkiego jak bąk krążownika szos w
agresywnego szerszenia. Doskonale układała się w zakrętach, bez trudu można było gwałtownie
przyspieszać. W lusterku widziałem Jarego sto metrów za sobą. Widziałem, że starał się mnie
dogonić, ale jego harley nie miał żadnych osłon. Sądzę, że przy większych prędkościach Jary na
własnym ciele odczuwał opór powietrza. Za Polkowicami znalazłem dobre miejsce na krótki postój
na przydrożnym parkingu.

- Zawsze tak jeździsz? - zapytał Jary łapiąc oddech, gdy zatrzymał się obok mnie.
- Myślałem, że tego oczekiwałeś.
- Wierzę, że dajesz sobie radę z motorem - przyznał. - Może jeszcze opowiesz mi o

okolicznościach utraty poprzedniego rumaka?

- Miałem prosty wybór: życie dzieciaka, który wybiegł na szosę, albo motor. Jechałem wtedy

szybko i gdybym wiózł pasażera, może dokonałbym innego wyboru. Nie wiem.

- Zrobiłbyś to samo - stwierdził zielonowłosy. - Taki typ jak ty tak już ma. Wracamy?
- Tak, ale odpowiesz mi szczerze na pytanie?
- Wal.
- Pierwszej nocy, gdy było włamanie do pani Joanny, mówiłeś, że spotkałeś się z Andżelą.
- To szczera prawda, chociaż lepiej, żebyś nie wypytywał o to dziewczyny. Wiesz, że

niewiasty potrafią być drażliwe na tym punkcie.

- Wiem, ale operator mówił...
- Kłamał, on nie uznaje dnia bez kłamstwa!
- No wiec?
- Co?
- Jak było naprawdę?
- Mówiłem ci... - nie dokończył i wściekły zawrócił w kierunku Głogowa.
Pognałem za nim. Pędził szybciej i szybciej. Koło Głogowa zwolnił i już w znacznie

spokojniejszym tempie wróciliśmy do pałacu. Zatrzymaliśmy się przy przyczepie i wtedy podbiegła
do nas Luscinia. Była rozpromieniona i uwiesiła się mojego ramienia.

- Ćwiczyłeś rolę? - zapytała.
- Tak, ćwiczył moje nerwy - warknął Jary.
- Szczery człowiek ma mniej powodów do nerwów - zauważyłem.
Luscinia widząc, że jesteśmy pokłóceni natychmiast odstąpiła ode mnie o krok i czekała na

dalszy rozwój wypadków.

- Człowieku! - Jary wycelował we mnie palec wskazujący. - Powiedziałem raz i styka. Nie

będę ci się tłumaczył i udowadniał, że nie jestem wielbłądem. Kim ty jesteś? Jakiś detektyw czy
mistrzu temperowania ministerialnych ołówków? Powiedz, kim jesteś?

- Nikim ważnym - odpowiedziałem.
- Ja myślę - warknął zielonowłosy.
Szarpnął „Milutką” i sam wepchnął ją na przyczepę. Oddałem mu kask i ze śpiewaczką

powędrowałem do pałacu.

- O co między wami poszło? - zapytała.
- O rzeczy, o których dżentelmeni nie mówią damom - odparłem uśmiechając się.

background image

50

- Może pójdziemy na spacer? - zaproponowała śpiewaczka.
Ominęliśmy więc pałac i wolnym krokiem ruszyliśmy między drzewa, w kierunku wałów,

które miały odgradzać dwór od Odry.

- Patrz, Zbyszek podrywa kolejną małolatę - Luscinia ścisnęła mnie za ramię i drugą ręką

wskazała na ścieżkę około osiemdziesięciu metrów od nas.

Operator szedł tam i co chwila próbował objąć w pasie Andżelę.
- Nie chciałbym być w jego skórze, gdy dowie się o tym Klamka - parsknąłem śmiechem.
- A ty, bywasz zazdrosny?
- Nie.
- Nigdy?
- Rzadko.
- Czemu?
- Tak się składa, że nie mam o kogo...
Przerwałem, bo zobaczyłem, że operator wszedł z dziewczyną do niewielkiego mauzoleum.

Prowadziły do niego łukowato zwieńczone drzwi. Gdy my tam doszliśmy, w środku nikogo nie
było, a z budyneczku nie było innego wyjścia.

background image

51

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ZNIKNIĘCIE PANA ZBYSZKA • GDZIE JEST SKRYTKA PRÓSZYŃSKIEGO? •

WYŚCIG PO SKARB • UKRYTE POMIESZCZENIE • NOC W PUŁAPCE • ZASADZKA

W PARKU


Mauzoleum przypominało kształtem niewielki minaret z kopulastym dachem i kolumnami w

rogach przechodzącymi w wieżyczki. Wejściowe drzwi miały najwyżej sto osiemdziesiąt
centymetrów wysokości. Za nimi znajdowało się pomieszczenie o bokach długości pięciu metrów z
umieszczonymi prawie pod sufitem szerokimi i niskimi szczelinami okien. Na środku podłogi,
wśród wapiennych płyt znajdował się granitowy krzyż. Na lewo od wejścia w podłodze była
drewniana klapa, pod którą były schody prowadzące do katakumb.

- Zbyszek! -zawołała Luscinia.
Nikt jej nie odpowiedział.
- Schodzimy? - zaproponowała. - Przydałaby się latarka.
- Mam, ale małą - odpowiedziałem pokazując maleńką ołówkową latarkę, którą starałem się

zawsze mieć ze sobą.

Zapaliłem ją i idąc pierwszy, prowadząc Luscinię za rękę, zacząłem schodzić do podziemi.

Były one większe niż zarys budynku nad ziemią. Piwnice składały się z trzech dużych pomieszczeń,
gdzie leżały trumny, mosiężne tablice nagrobne i rzecz jasna szczątki zmarłych. Zawsze w takich
miejscach czułem się nieswojo, zakłócając spokój zmarłych, wiedząc, że często były to pochówki
zrabowane przez hieny cmentarne i różne wojska. Luscinia drżała i zbliżyła się do mnie.
Charakterystyczna woń takich pomieszczeń zmieszała się z pachnącą egzotycznymi krajami wonią
perfum śpiewaczki.

- Może Zbyszek odbywa tu czarne msze? - próbowała żartować.
-Zadziwiające jest jego zniknięcie - odpowiedziałem. - Przecież nie ukrywałby się teraz wśród

trumien?

Poszliśmy najpierw do komnaty po lewej stronie, gdzie leżały szczątki kobiet i dzieci, potem

w prawo, gdzie spoczywali mężczyźni. Nigdzie nie było śladu operatora i Andżeli.

- Może wyszli stąd przed naszym przyjściem? - zapytała Luscinia.
- To jedyne wyjaśnienie, ale przecież cały czas widzieliśmy drzwi... - mówiłem prowadząc

ś

piewaczkę po schodach na górny poziom. Wyszliśmy do parku i odetchnęliśmy świeżym

powietrzem.

- Już późno, chodźmy na kolację - Luscinia pociągnęła mnie za rękę.
- Nie jestem głodny - odpowiedziałem. - Przyjdę na wieczorną lekturę.
- Nie wygłupiaj się! - Luscinia promiennie uśmiechnęła się do mnie. - Przecież będziesz grał,

musisz lepiej zgrać się z całym naszym zespołem i nie możesz wiecznie zajadać się boczkiem
konserwowym, bo serce obrośnie ci tłuszczem.

- Nie - broniłem się.
- Odmawiasz Carmen? Zobaczysz, rzucę na ciebie jakiś czar...
- Chyba robisz to cały czas.
Zatrzymała się, podeszła do mnie i spojrzała mi prosto w oczy. To była prawdziwa

czarownica! Czułem, jak zapominam o całym świecie, chciałem tylko być przy niej i tylko
ostatkiem woli obroniłem się przed uczynieniem jakiegoś pochopnego gestu, którego chyba

background image

52

ś

piewaczka oczekiwała. Na moment na jej twarzy zagościło rozczarowanie, a potem obdarzyła

mnie uwodzicielskim spojrzeniem i pobiegła do dworu ciągnąc mnie za sobą. Wpadliśmy zdyszani
do sali kominkowej. Oczywiście nasze wejście, roześmianych, z wypiekami od zimna i biegu, nie
mogło ujść uwagi obecnych. Widać było, że brodaczowi zrobiło się przykro. Reżyser i elegant
patrzyli na nas z obojętnymi minami, za to operator był wyraźnie zadowolony. Uśmiechał się z
wyrazem triumfu na twarzy. To kazało mi uważać w przyszłości na poczynania Luscinii.

Jary miał pogardliwy uśmieszek na twarzy, a jego przyjaciele z wyjątkiem Andżeli tylko

porozumiewawczo uśmiechnęli się. Waldi na moment odwrócił wzrok od pani Joanny, której
opowiadał o jakiejś swojej filmowej przygodzie. Skoro operator i Andżela już tu byli, musieli
jednak jakimś sposobem wyjść z mauzoleum na długo przed nami. Znowu siedziałem koło Jarego i
ograniczyłem się tylko do picia herbaty. Widziałem, że gdy Andżela pochylała się nad talerzem, na
czubku głowy, na ciemnych włosach miała kłębek kurzu czy pajęczyny. Świadczyło to o tym, że
była w podziemiach mauzoleum, w miejscu gdzie dawno nikt nie zaglądał. Jak w takim razie
niepostrzeżenie opuściła budowlę i dotarła tu przed nami?

- Na jutro w prognozach pogody zapowiadali duże zachmurzenie i przelotne deszcze -

odezwał się operator. - Może jutro zrobimy wolne, pojeżdżę, popatrzę na plenery, gdzie będziemy
kręcić sceny z panem Pawłem. Od soboty ma być pogodnie, to ruszymy z robotą...

- Dobrze - zgodził się reżyser. - Zadzwonię do ekipy w Głogowie.
- Może jutro omówię z panem Pawłem sceny, w których będzie grał? - zaproponował elegant.

- Będzie pan miał czas wieczorem? - zapytał mnie.

- Tak - odpowiedziałem.
- Widzę, że podjął pan już decyzję - powiedziała pani Joanna.
Zdobyłem się tylko na kiwnięcie głową. Było mi trochę wstyd, że dałem się schwytać na urok

Luscinii, ale czy był mężczyzna, który pozostałby obojętny na jej powab?

Po kolacji pani Joanna ujęła w ręce notes, a Marcin włączył muzykę, tym razem „Toscę”. Jak

wiecie, Prószyński i Anna poznali legendę o skarbie Barberiny Campanini. Wskazówką miało być
„drzewo miłości, gdzie drobna pokochała silnego”. Oboje pojechali do majątku Barschau i bez
trudu w parku znaleźli miejsce, gdzie splotły się ze sobą dwa drzewa: buk i brzoza. To przy nich,
pod cienką warstwą ziemi, znaleźli szkatułkę. W pierwszym odruchu zabrali ją ze sobą i dopiero w
drodze powrotnej zastanawiali się, co powinni uczynić ze skarbem. Anna chciała oddać wszystko
na cel charytatywny, a Prószyński chciał podzielić łup i swoją część przeznaczyć na „organizację”.

- Mają państwo pomysł na jaką? - zapytała nas pani Joanna.
- Niech referent powie swoją teorię - Jary szturchnął mnie w łokieć. - Ten koleś ma większe

pojęcie o tym co tu się dzieje niż my wszyscy.

- Niechże pan mówi - ponaglał mnie elegant.
- Domyślam się, że Prószyński działał, zważywszy na przeszłość jego rodziców, w jakiejś

organizacji niepodległościowej - odpowiedziałem. - Wyjaśnienie tej zagadki i tak zawiera ten notes.

Pani Joanna tylko pokiwała głową i czytała dalej. Okazało się, że zakochani bojąc się, by

skarb nie podzielił ich, postanowili ukryć go w nowej skrytce, w miejscu, które odkryją tylko
zakochani patrząc na obrazy Prószyńskiego. Wspomnienia malarza zakończyły się opisem kłótni z
właścicielem dworu, który odkrył romans i nakazał artyście natychmiastowy wyjazd ze swoich
dóbr, i to tuż po rym, jak otrzymał gotowe obrazy.

- Z dat przy zapiskach wynika, że skarb odkryto dwa miesiące przed nagłym wyjazdem

Prószyńskiego - wyjaśniła pani Joanna.

background image

53

- A klucz do skarbu i tak ma pan referent - zauważył operator. - Przecież do rozwiązania

zagadki potrzebne są obrazy Prószyńskiego. Ciekawe, jak poradzi sobie z tym „spojrzeniem
zakochanego”.

- Nasze dziewczęta staną się natchnieniem przy poszukiwaniach, a pan Paweł już chyba

znalazł swoją muzę - powiedział elegant.

- Cóż to za muza, która potrafi otoczyć czarem każdego i z równą mocą uczynić z niego

niewolnika? - odparłem.

- Czy ktoś z państwa podejmuje się trudu odnalezienie skarbu? - zapytała pani Joanna.
- A pani nie szuka? - zdziwił się operator.
- Nie, mnie wystarczą obrazy.
- Pan Paweł będzie szukał, ja też spróbuję - powiedział operator. - Ktoś jeszcze?
Na chwilę zapanowała cisza. Wszyscy chyba zastanawiali się, co wyniknie z konkurencji

między mną i operatorem.

- Ja - nagle odezwał się Jary. - Przyda mi się trochę kaski.
- Jary rulez! - Micha pochwalił odwagę kolegi.
- Respekt, stary - Klamka wycelował w Jarego pięść, w którą ten słabo uderzył swoją.
- Mam nadzieję, że ta gorączka złota nie będzie przeszkadzała wam w pracy przy filmie? -

zapytał reżyser.

- Uczynimy to mimochodem - roześmiał się operator. - Musimy też zorganizować publiczny

pokaz obrazów Prószyńskiego, żeby wszyscy mieli równe szanse.

- Jutro mają państwo wolny dzień, więc udostępnię prace Prószyńskiego w pracowni -

powiedziałem. - Uprzedzam też państwa, że według norm prawnych wszelkie zaginione, ukryte
dzieła sztuki stworzone przed 1945 rokiem są zabytkami i jako takie podlegają ochronie i należą do
skarbu państwa...

- Który pan tu reprezentuje i w razie czego położy łapę na znalezisku? - domyślił się operator.

- A co pan będzie miał z tego, jak odkryje skarb? Podwyżkę, premię kwartalną?

- Będę wiedział, że dzieła sztuki znajdą się tam gdzie powinny - w muzeum.
- Idealista - prychnęła Andżela.
Zdziwiła mnie uwaga tej milczącej dziewczyny, towarzyszki operatora podczas spacerów.

Najwyraźniej była w spółce z panem Zbyszkiem, miała jakieś bliższe kontakty z Jarym i stwarzała
pozory związku z Klamką. Musiało to być bardzo podstępne lub zagubione dziewczę. To jedno jej
słowo było jak ciecie mieczem, ostre, uderzające celnie i bezwzględnie.

- Nie moja wina, że w tych czasach dla niektórych posiadanie ideałów jest równoznaczne z

byciem frajerem - powiedziałem wstając. - śyczę wszystkim dobrej nocy i mam nadzieję, że tym
razem żadne niespodziewane zdarzenie nie zakłóci snu pani Joanny. Jutro po śniadaniu zapraszam
na pokaz obrazów.

Ukłoniłem się i wyszedłem. Wystąpiłem w roli obrażonej primadonny, ale tym razem było mi

to na rękę, bo miałem pewność, że przez jakiś czas wszyscy uważając mnie za dziwaka będą unikać
mojego towarzystwa, a to oznaczało swobodę działania. Z sieni skierowałem się do wyjścia z
pałacu. Przed frontonem dogoniła mnie Luscinia.

- Nie przejmuj się tym, co powiedziała ta siksa - pocieszała mnie.
Nie, to nie pasowało do Luscinii. Ona zdawała się czuć do mnie jakąś słabość, ale moja

intuicja podpowiadała mi, że udawała. Była osobą preferującą typ mocnych mężczyzn, a nie
obrażających się o byle co. Ona po prostu grała.

background image

54

- Dokąd idziesz? - zapytała.
- Do mauzoleum.
- Po co?
- Poszukać kryjówki pana Zbyszka i Andżeli.
- Oni tam byli?
- Byli. We włosach Andżeli widziałem kurz, jakby chodziła gdzieś po podziemiach.
- Mogę pójść z tobą?
- Czy to propozycja założenia spółki poszukiwawczej?
- Tak.
- Wiesz, że ja jestem idealistą?
- Wiem, to cię kiedyś zgubi...
Szybko doszliśmy do ciemnego, ponurego budynku w kącie parku. Zapaliłem latarkę i

najpierw obejrzałem górną kondygnację, ale nic nie zwróciło mojej uwagi. Zeszliśmy do podziemi.
Omiatałem światłem latarki środkowe pomieszczenie, poszukując szpar świadczących o ukrytych
drzwiach. Obok schodów w rogu moją uwagę zwrócił niedopałek papierosa wciśnięty pod fragment

ś

ciany tuż przy podłodze. W rogu z prawej strony ze ściany dziwnie wystawały cegły. Dotknąłem

ś

ciany i okazało się, że była ona pokryta tylko cegłą klinkierową nierówno położoną, za nią były

grube drzwi wzmocnione ręcznie kutymi sztabami umocowanymi do desek wielkimi ćwiekami.
Uchyliłem wrota i poświeciłem do środka. Za nimi był wąski korytarzyk prowadzący w lewo, a
cztery metry dalej było widać zakręt w prawo, w kierunku pałacu. Na kilkuletniej warstwie kurzu
na posadzce widać było odciski butów.

- Idziemy? - zapytałem Luscinię.
- Z tobą niczego się nie boję - odpowiedziała.
Weszliśmy do środka. Korytarz miał czterdzieści centymetrów szerokości i był niewysoki,

skoro musiałem mocno się pochylić, by móc przejść. Za zakrętem przeszliśmy jeszcze cztery metry
i trafiliśmy do niewielkiej komory o bokach długości półtora i dwa metry. W rogu leżały szczątki
jakiejś kobiety.

- Boże! - krzyknęła Luscinia. - Co tu się stało?
Pochyliłem się nad zmarłą. Moją uwagę zwrócił złoty medalion na jej szyi. Oświetliłem go

latarką. Na awersie był wizerunek Fryderyka II, a na rewersie napis: „B.C. 1745”.

- Pamiątka po Barberinie Campanini - powiedziałem.
Nagle coś mi przyszło do głowy i rzuciłem się w kierunku wyjścia. Uczyniłem to jednak za

późno. Drzwi były zamknięte i nie chciały nawet drgnąć.

- Co się stało?! - krzyczała śpiewaczka podążająca za mną na oślep.
- Pułapka, jesteśmy w pułapce - oznajmiłem. - Te cegły z boku wejścia były ryglami

obracającymi się zapewne na metalowej osi. Trzeba młota pneumatycznego, żeby teraz się stąd
wydostać.

- śartujesz! - przeraziła się Luscinia. - A film?
- Nie ucieknie - uspokajałem ją. - Twój przyjaciel, pan Zbyszek, postanowił nas ukarać za

nadmierną ciekawość i zastawił tu na nas pułapkę.

- Nie rozumiem.
- Gdy po południu weszliśmy do mauzoleum, ukrył się tu z Andżelą, odczekali, aż wejdziemy

do któregoś z bocznych pomieszczeń i niepostrzeżenie wyszli. Po kolacji pan Zbyszek śledził nas i
wykorzystał okazję, żeby nas tu zamknąć. Nie martw się, najpóźniej jutro wieczorem nas stąd

background image

55

wypuści.

- Skąd masz taką pewność?
- Jemu też chodzi o film, ale teraz zyskał dodatkowy dzień na poszukiwanie skarbu.

Jednocześnie wszelką winę za twoje zaginięcie będę ponosił właśnie ja. Wypuści nas jutro, żeby nie
wezwano policji. Jesteśmy dorośli i mogliśmy przecież postanowić, by wolny dzień spędzić razem,
na długiej schadzce, bez powiadamiania kogokolwiek o swoich planach. Policyjne poszukiwania z
użyciem psów natychmiast zaprowadziłyby wszystkich tu, do mauzoleum. Jestem pewien, że
uwolnienie nas odbędzie się „przez przypadek”.

- A jak nie?
- Czeka nas los Anny.
- To znaczy?
- Została ukarana za swój romans przez zamknięcie w tym ponurym miejscu, by towarzystwo

przodków przypominało jej o hańbie, jaką przyniosła rodzinie. Tu zmarła z głodu i pragnienia, w
ciemnościach. Zauważ, że nie miała tu żadnego posłania, naczynia. Możemy tylko przypuszczać
czy ten, kto ją tu zamknął, nie udawał potem zmartwionego przed domownikami poszukującymi
swojej kuzynki.

- Dlaczego jej szczątki są tak rozrzucone?
- Przez wielką powódź sprzed kilku lat.
- Skoro Zbyszek znał to miejsce, czemu nie ukradł tego złotego medalionu. Pewnie jest

bardzo cenny.

- Nie wiem - przyznałem się. - Usiądźmy tu i czekajmy na ratunek.
- Nie powinniśmy stukać w drzwi, wołać o pomoc?
- Anna też pewnie tak robiła i nikt jej nie pomógł. Nie sądzę, żeby ktokolwiek przechodząc

obok mauzoleum usłyszał nas.

Usiadłem w kącie korytarza, bokiem do drzwi. Luscinia rozłożyła sobie na podłodze bluzę i

usiadła opierając się o mnie plecami. Objąłem ją jednocześnie przykrywając kurtką.

- Zamknij oczy, zaraz zgaszę latarkę - uprzedziłem towarzyszkę niedoli.
Ona oparła się jeszcze mocniej i zacisnęła powieki.
- Już? - zapytała po chwili, gdy zapanowały ciemności.
- Tak, możesz otworzyć oczy.
- Nie chcę. Tak jest mi dobrze, to wszystko nie jest takie straszne. Byłeś kiedyś tak

uwięziony?

- Tak.
- Opowiedz, jak to się stało.
- Zawsze jest tak samo - przez nieuwagę, chęć szybkiego rozwiązania zagadki...
- To nie pierwsze twoje poszukiwania skarbów?
Wygadałem się i teraz musiałem znaleźć sensowną odpowiedź.
- Kilka razy miałem okazję - powiedziałem. - Ty w młodości nie bawiłaś się w poszukiwanie

zaginionych skarbów? Nie rozwiązywałaś kryminalnych zagadek?

Luscinia roześmiała się na samo wspomnienie jakiejś przygody.
- Kiedyś z koleżankami założyłyśmy koło detektywów - opowiadała. - Miałyśmy

krótkofalówki, lornetki i obserwowałyśmy naszego nauczyciela od wychowania fizycznego, który
podczas wieczornego biegania nagle znikał na pół godziny za szopą, która stała w polu, niedaleko
naszego osiedla.

background image

56

- I co?
- Gdy on znikał w szopie, wtedy przyjeżdżał tam elegancki samochód z przyciemnionymi

szybami, zawsze wjeżdżał do środka, a potem wuefista zamykał wrota. Myślałyśmy, że ma
kontakty z mafią. Losowałyśmy i to na mnie padło, że mam zakraść się do szopy przez joggingiem
nauczyciela i tam czekać na rozwój wypadków. Wuefista przybiegł jak zwykle o tej samej porze,
otworzył drzwi, przyjechało auto, a w nim była jego mamusia, która przywiozła mu obiad z
restauracji. Nauczyciel był kawalerem, mieszkał na stancji u mamy jednej z naszych koleżanek, nie
miał jak gotować, a widocznie bardzo chciał samodzielnie mieszkać. Najgorsze było to, że jak
zobaczyłem jego pałaszującego te mielone i popijającego kompot z rabarbaru, roześmiałam się.

- Pewnie w szkole była straszna afera? - domyślałem się.
- Co ty, wuefista bał się plotek i wyprowadził się na inne osiedle, zmienił pracę. Tylko wtedy

jego matka skrzyczała mnie, bo myślała, że jako smarkula zalecam się do jej syna. A ty, jak trafiłeś
na urzędniczy stołek?

- Przez przypadek. Pomogłem pracownikowi ministerstwa w rozwiązaniu jednej zagadki, a

właśnie szukałem jakiejś pracy. Miałem skończoną historię sztuki, wiec trochę tak po znajomości
dostałem pracę w ministerstwie.

- Dobrze ci płacą?
- Mnie wystarczy, chociaż jak każdy chciałbym zarabiać więcej.
- A ten twój... pojazd? Nie stać cię na lepszy?
- Uprzedzam cię, że będę cię torturował za żarty z wehikułu - delikatnieją połaskotałem.
Ona uciekając przed łaskotkami obróciła się na bok, oparła o mnie i tak leżała. Opowiadałem

jej o zaginionych dziełach sztuki, o złodziejach zabytków i po chwili poczułem, że śpiewaczka już

ś

pi. Oparłem głowę o ścianę i sam też zasnąłem. Obudziłem się skostniały z zimna. Bolały mnie

wszystkie mięśnie od niewygodnej pozycji do spania. Zerknąłem na zegarek z podświetlaną tarczą.
Była piąta rano. Od co najmniej sześciu godzin byliśmy w niewoli. Luscinia też się obudziła i
oblizała spierzchnięte wargi.

- Pić mi się chce - szepnęła.
- Musisz wytrzymać - pogłaskałem ją po głowie.
Ona jak dziecko jeszcze raz przyłożyła głowę do mojego torsu i zasnęła. Siedziałem i

czekałem na uwolnienie nas, i rozmyślałem próbując sobie przypomnieć szczegóły obrazów
Prószyńskiego. W końcu ja też zasnąłem. Obudziłem się i poczułem, ze Luscinia drży z zimna.
Podniosła się, kucnęła i jeszcze mocniej przytuliła się do mnie.

- Ale zimno - szczękała zębami. Spojrzałem na zegarek. Było południe.
- Już niedługo - pocieszałem śpiewaczkę.
- Obyś miał rację.
Luscinia już nawet zaczęła pokasływać. Pozostało mi tylko mocniej ją objąć i przytulić. I

wtedy nad sobą usłyszałem szuranie stóp.

- Ktoś idzie - Luscinia wyprostowała się. - Krzyczmy.
- Nie, poczekaj.
- Na co?
- Jeśli to operator, to chce sprawdzić, czy śpimy i czy można już otworzyć drzwi? - szeptałem

Luscinii do ucha, wtulony w jej pachnące włosy. - Potem uchyli wrota i ucieknie. W końcu sami
byśmy wyszli.

- Kefir, Kefir! - rozpoznałem głos brodacza. - Co jest? - Marcin stukał w ścianę.

background image

57

Szybko odpowiedziałem mu stukaniem w drzwi.
- To ty, Paweł? - dopytywał się brodacz.
- Ja! Musisz wcisnąć wystające zęby cegieł! - krzyczałem.
- To ten artysta nas tu zamknął? - zdziwiła się Luscinia.
- Nie, to człowiek o gołębim sercu - odpowiedziałem.
Zza wrót dochodził nas odgłos mocowania się brodacza z mechanizmem blokującym otwarcie

tajnego przejścia. Wreszcie coś zachrobotało i do środka wpadł słaby poblask światła dziennego.
Najpierw przez szparę do środka przecisnął się Kefir. Dotknął nas swym mokrym nosem i polizał
po twarzach. Marcin był zadowolony ze swojego wyczynu, ale i chyba smutny, że znalazł nas
razem przytulonych do siebie. Pomógł wstać Luscinii, a potem mnie. Ścierpnięte nogi bolały,
czułem kłucie w okolicach kręgosłupa.

- Chodź, coś ci pokażę - powiedziałem do Marcina. Zaprowadziłem go do salki ze zwłokami,

razem zdjęliśmy medalion i brodacz zawinął go w chusteczkę.

- Nie możemy go tu zostawić, bo zaraz go ktoś ukradnie - powiedziałem.
- Zrobimy jej porządny pochówek i włożę ten medalik do trumny- zapowiedział Marcin.
Zamknęliśmy wrota mauzoleum kuzynki Anny i wyszliśmy do Luscinii, która przykucnęła i

głaskała psa po głowie.

- Kto was tak urządził? - zapytał Marcin.
- Paweł uważa, że to był Zbyszek - odpowiedziała Luscinia.
Smutno pokiwałem głową na potwierdzenie tych słów.
- Najchętniej zaczaiłbym się tu na naszego kochanego pana operatora, ale Luscinia nie

wytrzyma tyle czasu na dworze. Gdzie jest pan Zbyszek? - pytałem Marcina.

- Wyjechał z samego rana i jeszcze nie wrócił. Reżyser z panem Bogumiłem wyjechali do

Głogowa szukać was po hotelach. Waldi chyba śpi, a pani Joanna czyta książki.

- A Jary i jego kompania?
- Poszli na wieś na zwiady.
- Wytrzymam - nagle odezwała się Luscinia. - Chcę zobaczyć, kto za tym wszystkim stoi?
- Dasz radę? - dopytywałem się.
- Dam.
- Przynieś nam coś do jedzenia i picia, koce, kurtki - poprosiłem brodacza.
- Tam jest domek na drzewie - pokazał koronę rozłożystego dębu pięćdziesiąt metrów od

mauzoleum. - Latem wnukowie pani Joanny mieli tam bazę. Bez trudu się tam zmieścicie i jak nie
będziecie hałasowali, to nikt tam was nie znajdzie.

Chatka na drzewie była ciasna, tak że z Luscinia siedzieliśmy ściśnięci, ale owinięci kocami,

najedzeni i napojeni po godzinie wróciliśmy do dawnej kondycji. Było nam ciepło i mogliśmy
czekać na to, co nastąpi. Przez szparki między deskami obserwowaliśmy pałac. Najpierw z
wycieczki po okolicy wrócili zielonowłosy i jego drużyna. Potem pod pałac przyjechali reżyser i
elegant. Obaj na przemian próbowali dodzwonić się do kogoś, domyślaliśmy się, że do Luscinii.

- Niepoważna dziewczyna - słyszeliśmy opinię eleganta. - Rozumiem, ucieczka z ukochanym

robi dobre publicity, ale tu nie ma dziennikarzy i żeby chociaż uciekła z Waldim, a tu wybrała
jakiegoś urzędnika?!

- Zapominasz, że to nasz aktor drugoplanowy - odparł reżyser. - Może to jakoś wykorzystamy

w materiałach reklamowych filmu.

- Co ty! Taki związek mógłby tylko zaszkodzić jej opinii - zaoponował elegant.

background image

58

- Nie rób z niej takiej świętej. Zbyszek miał rację mówiąc wczoraj, że zwiali sobie jak ten

malarz i ta „kuzynka państwa ze dworu”. Wczuwająsię w rolę, tylko Waldi nie chce bronić honoru
Luscinii.

- Dziwisz się? Płacisz mu za dzień pobytu na planie. Czy się stoi, czy się leży, jemu stawka

się należy.

Reżyser tylko roześmiał się i obaj odeszli do pałacu. Do zmroku czekaliśmy na przybycie

operatora. Ten pierwsze kroki skierował do parku. Zapalił papierosa i udawał, że spaceruje wolno
zmierzając do mauzoleum. Gdy wszedł do niego Luscinia zerwała się na równe nogi, wyskoczyła z
domku i pobiegła za operatorem. Miała wściekłe spojrzenie i z satysfakcją myślałem o tym, co teraz
czekało pana Zbyszka.

background image

59

ROZDZIAŁ ÓSMY

ODWET LUSCINII • NA PLANIE FILMOWYM • SPOTKANIE Z DON JOSEM •

ŹRÓDLANA WODA • W GOSPODZIE „DEL CUERVO” • TAJEMNICZY LIST


Gdy dobiegłem do mauzoleum, usłyszałem z dołu wściekłe okrzyki Luscinii i odgłosy bicia.

Zbiegłem po schodach. Śpiewaczka próbowała chyba pobić operatora, lecz ten oparty o ścianę
zdołał chwycić jej ręce. W żaden sposób nie potrafił jednak zatrzymać ciosów zadawanych ostrym
czubkiem pantofli kobiety. Kopała go jak wściekła.

- Ty draniu! - wrzeszczała. - Jak mogłeś?! Znalazłeś ten twój skarb?! Egoisto, żebyś udławił

się tym złotem!

- Panie, powstrzymaj ją! - błagał mnie operator, który przebierał nogami, próbując w ten

sposób uniknąć kolejnych kopnięć.

- Zostaw go - łagodnie poprosiłem Luscinię. - To nic nie da...

Ś

piewaczka przestała atakować filmowca.

- Jak to nic nie da? - zapytała. - Sam mówiłeś...
Teraz operator rzucił się na mnie z pięściami. Zrobiłem unik i bez trudu zablokowałem drugi

cios, potem sprawnie wykręciłem mu rękę.

- Co on ci nagadał?! - operator krzyczał do Luscinii. - Wmówił ci, że to ja was zamknąłem w

tej pułapce?

- A czemu tu przyszedłeś? Skąd wiedziałeś o tej skrytce? - wypytywała go śpiewaczka.
- Niech on mnie puści - sapnął operator.
Natychmiast na gest Luscinii uwolniłem filmowca z uścisku.
- Wczoraj przed kolacją, przypadkiem, odkryłem to miejsce - tłumaczył się. - Dziś chciałem

je dokładnie sprawdzić...

- Kłamiesz! - krzyknęła Luscinia. - Jak zwykle kłamiesz!
Wściekła wymaszerowała z podziemi.
- Gdyby nie ten film, inaczej byśmy pogadali - rzucił operator i wybiegł.
Poszedłem do pałacu. Była pora kolacji i słyszałem, jak Luscinia w sali kominkowej

opowiadała o naszych przygodach, a operator zaprzeczał informacjom o tym, jakoby nas tam
zamknął. Chwilę stałem pod drzwiami, a potem wspiąłem się na piętro, do swojego pokoju. Marcin
siedział przy moim stole i rysował. Na talerzu ułożył stos kanapek i przygotował czajnik pełen
herbaty.

- Dla mnie? - zapytałem wskazując na talerz.
Brodacz skinął głową.
- Dziękuję - powiedziałem siadając do stołu.
Spojrzałem mu przez ramię. Rysował kolejny portret Luscinii.
- Podoba ci się? - zagadnąłem Marcina.
Milczał, tylko ręka uzbrojona w ołówek zaczęła wykonywać nerwowe ruchy.
- Wiem, że tak - stwierdziłem. - Mnie też bardzo się podoba. Czuję, jak boli cię, że ona

przebywa w moim towarzystwie, ale doskonale wiesz, że obaj do niej nie pasujemy. Ona jest taka
jak Carmen, będzie się nami bawiła i gdy zechce skinie na ciebie ręką, i już będziesz pogrążony. Z
jej ręki wypijesz nawet truciznę. Ale na szczęście to chyba nie jest miłość, tylko zwykłe
zauroczenie, które musi minąć.

background image

60

- Tak jak wszystko - mruknął Marcin.
- Marcin... - zacząłem.
- Wiesz, kiedy czułem się jak przybysz z innej planety? Mówiłem ci, że jakiś czas spędziłem

w Tybecie, wędrowałem przez Himalaje, przyłączyłem się do pasterzy owiec, mieszkałem w
klasztorze, a potem wróciłem do New Delhi, skąd miałem odlecieć do Moskwy i Warszawy.
Musiałem nocować w hotelu i włączyłem telewizor. Newsami były: schwytanie przez Mosad
staruszka, byłego nazisty, który mordował śydów, atak izraelskich wojsk na palestyńskie osiedla i
zabicie zakładników przez arabskich terrorystów. Na innym kanale pokazywano szczęśliwca, który
w loterii wygrał 120 milionów dolarów i nie wiedział, co z nimi zrobić, a w innej telewizji, w talk
show ktoś pytał, po co mu wszystkie te maszyny, skoro musi przebrnąć przez całe strony instrukcji
obsługi? I wtedy wyjrzałem przez okno, na gwieździste niebo i pytałem sam siebie, czy
powinienem wracać? Wróciłem, zaszyłem się tu i pojawiła się ona...

- Czytałeś „Carmen”? - zapytałem go.
- Nie.
- Przeczytaj - podałem mu książeczkę. - Będziesz wiedział więcej o przeciwniku.
Wziął lekturę z wdzięcznością i zaraz mrużąc oczy zaczął czytać. Właśnie w tym momencie

wszedł elegant i Marcin szybko odłożył książkę.

- Cóż pan najlepszego wyprawia? - zapytał mnie szeptem. - Przez pana wszyscy się pokłócili.

Luscinia wzięła na jutro wolne. Zbyszek zagroził odejściem. To prawda, że ktoś was uwięził w tych
podziemiach?

- Tak.
- Zbyszek?
- Nie mam na to dowodów.
- To może lepiej, żeby go pan bezpodstawnie nie posądzał?
- Nie uczyniłem tego publicznie, a z Luscinią mamy swoje powody, żeby go podejrzewać.
- Ale jutro pan będzie grał?
- Tak.
- Świetnie, tylko niech się pan rano nie goli. Dokleimy panu jeszcze wąsy i będzie pan

nierozpoznawalny.

Elegant wyszedł. Wstałem, żeby pójść do pani Joanny, ale Marcin powiedział, że już ją o

wszystkim powiadomił. Nie pozostało mi nic innego jak położyć się spać. To było wspaniałe
uczucie ułożyć się na czymś miękkim i spać pod ciepłym przykryciem.

Rano obudził mnie elegant osobiście przynosząc śniadanie do łóżka. Czułem się zażenowany

jego zachowaniem.

- Pan zna „Carmen”? - wypytywał mnie, gdy jadłem.
- Tak.
- Wie pan, co przyjdzie panu zagrać?
- Tak, to będzie proste.
- Trochę unowocześniliśmy treść, ale zależało mi, żeby zostawić to przesłanie. Dziś będzie

pan grał głównie z Waldim...

Opowiadał o tym, co mnie czeka na planie. Po godzinie stawiłem się przed pałacem ubrany

zgodnie z zaleceniami eleganta w swój strój podróżny, taki na włóczęgę, czyli dżinsy, wojskową
kurtkę, koszulę flanelową, wysokie, sznurowane buty. Waldi był ubrany podobnie, tylko jego
ubranie było firmowe, prosto ze sklepu. Jego dwudniowy zarost był starannie wymodelowany. Na

background image

61

plan zdjęciowy nad Odrą ekipa pojechała samochodami, a ja i Jary prowadziliśmy motocykle
niezbędne do zdjęć.

„Carmen” Prospera Merimeego rozpoczyna się od sceny spotkania narratora z don Josem

przy strumieniu. Nim rozpoczęły się zdjęcia, charakteryzatorka przygotowała moją twarz do zdjęć:
upudrowała skórę, poprawiła fryzurę, dokleiła skromne wąsy. Potem przez godzinę wśród
nadbrzeżnych wąwozów grałem jazdę motocyklem. Spodziewałem się, że operator wykorzysta
okazję do docinków, będzie mnie strofował jak kapral poborowego, ale on skupił się na robieniu
dobrych zdjęć i już wtedy poczułem, że przy pomocy wszystkich filmowców jakoś wypełnię lukę
po brakującym aktorze.

Około południa, w palącym jesiennym słońcu rozpoczęliśmy zdjęcia do sceny spotkania przy

ź

ródle. W rzeczywistości scenograf z pomocnikami ucharakteryzował jedno ze zboczy, dowiózł

kamieni i podprowadził z pomocą miejscowej ochotniczej straży pożarnej wąż z wodą. Tak więc
niewielki strumyk spływał do Odry, a ja między wrzosami miałem spotkać Waldiego - don Josego.

- Pamięta pan... a może lepiej będę mówił ci po imieniu, dobrze? - reżyser prowadził mnie

wzdłuż brzegu Odry.

Tylko skinąłem głową.
- Słuchaj, szukasz dobrego miejsca na popas - przemawiał reżyser. - Jesteś zmęczony po

ciężkiej drodze. Znajdujesz ten strumyk. Rolę znasz?

- Czytałem podczas drugiego śniadania.
- Świetnie, w razie czego powtórzymy, ale nie rób mi dodatkowych dubli. Dobrze? Podczas

rozmowy, nie, już widząc don Josego pierwszy raz, wiesz, że to bandzior, ale nie okazujesz lęku,
lecz on musi być w tobie. Rozumiesz? Musisz to zagrać tak, jakbyś udawał odważniejszego niż je-
steś w rzeczywistości. Muszę czuć od ciebie jakieś wewnętrzne napięcie.

Po kwadransie jechałem ścieżką, a operator na wysoko umieszczonym wysięgniku robił mi

kolejne ujęcia. Wjechał między krzaki, gdzie szemrał strumyk napędzany wodą z wozu
strażackiego. Widziałem uśmiechnięte i ciekawe wszystkiego twarze strażaków, skupionych
filmowców i reżysera z cygaretką, wpatrzonego w ekranik. Kilka metrów ode mnie na trawie leżał
Waldi. Wyglądał tak jakby zaraz miał zagrać w reklamie wody po goleniu dla mężczyzn
uprawiających turystykę górską. Niedaleko stał „jego” harley. Opanowałem nerwy, powstrzymałem

ś

miech i powoli zdjąłem kask. Uniosłem rękę w starym indiańskim geście powitania.

- Można na chwilę się zatrzymać? - zapytałem zgodnie z zapiskami w scenariuszu.
Waldi miał mi się tylko uważnie przyjrzeć i potem uspokojony oględzinami spocząć znowu

na trawie. Jakiś giez zaczął kręcić się koło jego twarzy i zamiast bystrego spojrzenia Waldiego
mieliśmy aktora oganiającego się od owada. Trzeba było powtórzyć scenę. Za drugim razem to ja
nie wytrzymałem buchając śmiechem na widok odsłoniętego prawie do pępka, wydepilowanego
torsu aktora. Postanowiono, że trzeci raz nie będę dojeżdżał, tylko wybiorą któryś z dwóch
poprzednich dojazdów i zaczniemy od zdjęcia kasku. Tym razem nie miałem dostatecznie
niepewnej miny. Za czwartym razem udało mi się mieć wyraz twarzy jak za pierwszą próbą.

Potem podszedłem do strumienia. Miałem napić się wody i obmyć sobie głowę.

Zdecydowałem się tylko na mycie.

- Co jest? - zdziwił się reżyser. - Miałeś pić!
- Skąd wzięliście tę wodę? - zapytałem strażaków.
- Z glinianki - powiedział sekcyjny strażaków.
- Miała być czysta woda! - panikował reżyser.

background image

62

- Jest czysta - sekcyjny wzruszył ramionami. - Nadaje się do picia po przegotowaniu.
- Amatorzy! - krzyknął reżyser. - Jedni przywożą zamiast źródlanej wody breję z glinianki, a

potem drugi amator nawet nie potrafi zagrać picia wody! Paweł, zrób to...

- Jeśli wolno mi zwrócić uwagę, to wodę nadającą się do picia znajdziemy teraz tylko w

górskich strumieniach - odezwałem się.

- Jesteśmy w górach! - oznajmił reżyser.
- Tu? - wskazałem na pagórki dokoła.
- Tu! - przytaknął reżyser. - Ja też chciałbym tę scenę nagrywać w Pirenejach, ale to zżarłoby

za dużą część budżetu. Zagraj, że jesteś w górach, nad brzegiem czystego strumienia. Czy to takie
trudne?

- Nie, ale mógłbym pić wodę mineralną z butelki - zwróciłem uwagę. - Wyglądałoby to

autentyczniej.

- Pij, zobaczymy jak to będzie wyglądało - stwierdził zrezygnowany reżyser.
Tak więc znowu zdjąłem kask, przywitałem Waldiego spoczywającego na trawie w pozie

Adonisa, napiłem się wody z butelki, a potem schyliłem nad miejscem gdzie dotąd był strumień i
zamarłem.

- Co jest znowu?! - pieklił się reżyser.
- Woda się skończyła, panie reżyserze - zameldował sekcyjny. - Musimy pojechać do wsi...
- Przecież braliście wodę z glinianki - zdziwił się reżyser.
- Ale teraz wieś jest bliżej niż glinianka.
Reżyser już nic nie mówił. Czekaliśmy pół godziny na wodę, tym razem ze studni we wsi.
Potem już nagranie poszło bez problemów. Teraz miałem rozpakować swoje rzeczy na mały

piknik. Pochyliłem się nad sakwami przy swoim motorze. Ta z prawej strony była pusta.

- Stop! - krzyknął reżyser. - To twój motor i nie możesz całego obmacywać w poszukiwaniu

jedzenia.

Rekwizytor pokazał mi, gdzie co ukrył, na koniec wręczył dwa markowe cygara. Po kolejnym

klapsie grałem najlepiej jak umiałem. W oryginale „Carmen” don Jose trzymał w dłoni rusznicę. W
naszej wersji Waldi miał bawić się składanym nożem, zwanym „motylkiem”. Według scenariusza
przed posiłkiem miałem go najpierw poczęstować cygarem. Gdy podałem mu jedno, ten wyciągnął
po nie rękę, jednocześnie przestał zwracać uwagę na wirujące ostrze i skaleczył się. Krew trysnęła
na jego wypielęgnowaną dłoń, a on sam zbladł.

- Stop! - krzyczał reżyser. - Opatrzcie go, bo wykrwawi mi się na planie gwiazda kosztująca

mnie grube tysiące!

- Wypraszam sobie - powiedział Waldi, nim omdlały położył się na trawę w dramatycznym

geście rozkładając rękę.

- Niech pan zabierze dłoń z ziemi, bo wda się panu zakażenie - pouczyłem go.
- Co? - Waldi podniósł głowę.
- Utną panu rękę - zażartowałem - albo czeka pana seria bolesnych zastrzyków.
Ostrzeżenie podziałało. Nadbiegła pomocnica reżysera z apteczką i nieporadnie zaczęła

opatrywać ranę. Delikatnie odsunąłem ją i sam zająłem się przemywaniem skaleczenia, nałożeniem
opatrunku i zawinięciem bandaża. Wstałem i podszedłem do motocykla, by wodą z butelki przemyć
sobie ręce.

- Paweł! - zawołała reżyser. - Moglibyśmy jeszcze raz nakręcić to bandażowanie?! To

wyglądało bardzo autentycznie...

background image

63

- Nie! - warknąłem.
- Trudno, trzeba będzie trochę zabrudzić ten bandaż, żeby wyglądał na kilkudniowy

opatrunek - reżyser zwrócił się do eleganta.

- Masz rację, Gieniu - przytaknął elegant - Ten bandaż będzie świadczył o przejściach don

Josego.

- Trzeba powtórzyć scenę twojego przyjazdu, bo jak poprzednio kręciliśmy, to Waldi nie miał

bandaża - zdecydował reżyser. - I dajcie mu nowy nóż. Rekwizytor! Pokaż, jakie tam masz?

Rekwizytor przybiegł z walizką pełną białej broni.
- Ten z kastetem będzie wyglądał odpowiednio groźnie - poradziłem - i don Jose nie będzie

mógł się nim bawić.

Reżyser uważnie obejrzał wskazany nóż.
- Dobry! - stwierdził.
Powtórzyliśmy więc całą scenę z przyjazdem, moczeniem głowy, piciem wody, wyjęciem

jedzenia i poczęstunkiem cygarami. Waldi wziął jedno z nich, rozpakował, jak wytrawny smakosz
przystawił do ucha, by posłuchać, czy obracane w palcach odpowiednio szeleści i wsadził je do ust
Wyjąłem zapalniczkę i przypaliłem mu cygaro. Waldi zrobił wdech i zakasłał.

- Stop! - reżyser zerwał się z miejsca. - Waldi, nie umiesz palić cygar?!
- Palenie szkodzi mi na cerę - odparł Waldi.
- Ogólnie szkodzi zdrowiu - przytaknąłem.
- Ty, bądź cicho - pouczył mnie reżyser. - Ty - wycelował palec w Waldiego - masz palić, ale

się nie zaciągaj. Jesteś aktorem, zagraj, jakbyś całe lata ćmił cygara! Jasne?!

Waldi skinął głową. Choreografka poprawiła mu puder, na którym znaczyły się ścieżki łez,

które popłynęły z oczu gwiazdora. Dostałem nowe cygara, jeszcze raz zagraliśmy scenę zapalenia.
Pamiętam, że w scenariuszu było napisane: „Don Jose dziękuje skinieniem, po czym zaciąga się z
widoczną przyjemnością”.

- Ach! - zawołał Waldi wypuszczając z wolna kłąb dymu ustami i nosem - jak dawno już nie

paliłem!

W tym momencie cała ekipa pokładała się ze śmiechu, reżyser krzyknął „cięcie!” i zrobiliśmy

przerwę.

- Paweł, teraz jest sytuacja już nieco luźniejsza - tłumaczył mi reżyser. - To cygaro to jak

„fajka pokoju” u Indian. Zaczynacie rozmowę o motocyklach i Waldi tłumaczy ci, czym jest harley,
potem wsiadacie na motory i robimy cięcie. Dasz radę?

Kiwnąłem głową i rzeczywiście dałem radę i dobrze, że reżyser nie uprzedził mnie, że Waldi

po wygłoszeniu monologu o wyższości kultowego harleya nad innymi wynalazkami, do ujęć na
motorze zostanie zastąpiony przez kaskadera. Odjechaliśmy z łączki ze „strumykiem”. Potem
robiliśmy zdjęcia wspólnej jazdy wśród wąwozów i na koniec zatrzymaliśmy się przy kapliczce.
Teraz kaskadera zastąpił Waldi. Jary pokazał mu, czego gwiazdor ma nie ruszać i uciekł z kadru.

- Dokąd jedziesz? - zapytał mnie Waldi.
- Do gospody”Del Cuervo” - odparłem.
- Lichy to nocleg dla takich jak ty - odparł Waldi. - Może przejadę się z tobą w końcu to mi

też po drodze.

Teraz „przybiliśmy piątkę” i jak przyjaciele mieliśmy odjechać, ale już do pokazania tego

momentu miała posłużyć nagrana wcześniej scena z kaskaderem zamiast Waldiego.

Nadeszła pora obiadu, więc z przyjemnością usiadłem i odpoczywałem. Elegant przyniósł mi

background image

64

duży, głęboki talerz bigosu i kilka pajd chleba.

- Świetnie pan sobie dał radę - pochwalił mnie. - Gdy ekipa skończy składać sprzęt, wrócimy

do Czernej na zdjęcia w bibliotece i w piwnicy.

Obok nas usiadł Waldi, który jadł naleśniki z serem.
- Jak panu podoba się aktorstwo? - zapytał mnie elegant.
- Męczące - odparłem.
- Co ty wiesz o graniu? - żartował Waldi. - Może będziemy sobie mówili po imieniu? -

zaproponował.

- Z przyjemnością - podałem mu dłoń.
Po godzinie byłem z powrotem w pałacu. Okazało się, że tu grupa filmowców pod wodzą

jednego ze scenografów przerabiała wnętrza piwnic na gospodę i celę. Oprócz scenografa swoje
zdanie wyrażał też operator. Kazał zostawić część półek, na których stały różne przetwory, mówił,
gdzie należy wstawić beczki, stoły, kontuar.

Do piwnic pałacowych wchodziło się z dwóch stron: z dawnej kuchni i z zewnątrz, przez

drzwi w ścianie od strony folwarku. Kuchnia podczas remontu miała odsłonięte ceglane ściany,
stare sklepienia i oryginalne łuki nad oknami, więc została zaadaptowana na strażnicę, z której
miałem później zejść do celi don Josego. Wejście z dworu było szersze i miało specjalną wylewkę
do wtaczania beczek. Wszystkie pomieszczenia miały kolebkowe sklepienia. Pierwsza piwniczna
sala została przerobiona na jadalnię gospody „Del Cuervo”. Druga była komnatą dla lepszych gości
i zarazem sypialnią Gospodyniami były tu Sylwia i Andżela, czyli dwie siostry: Śmierć i Noc.

Po dwóch godzinach wszystko zostało przygotowane do zdjęć. Na planie zapanowała cisza.

Usiedliśmy z Waldim przy jednym ze stołów w „lepszej” części pustego lokalu.

- Słyszał pan kiedyś o tym sławnym gangsterze Garcii? - zapytałem Waldiego.
Elegant pouczył mnie, że mam mówić w normalnym tempie, wyraźnie artykułując słowa, by

aktor, który miał mnie dubbingować, dał radę zsynchronizować swoje słowa z moim ruchem warg.

- A któż to taki? - dziwił się Waldi.
- Podobno doskonały nożownik, przemytnik, wiele razy uciekał z policyjnych obław...
- Nie znam nikogo takiego.
- A o don Josem?
- A ten to kto? - na twarzy Waldiego wykwitł szyderczy uśmiech.
- Jego najlepszy kompan.
- Nie, nie słyszałem o nich.
W tym momencie na plan wkroczyła Sylwia, czyli Śmierć. Była ubrana jak kelnerka, z tą

różnicą, że miała bardzo krótką spódniczkę, bluzkę z głębokim dekoltem, pończochy z dużymi
oczkami, koronkową przepaskę we włosach i niewielką muszkę na szyi.

- Och! Don...! - wykrzyknęła i okrzyk u wiązł jej w gardle.
Waldi groźnie na nią spojrzał.
- Czegóż panom potrzeba? - zapytała.
- Jedzenia, spania i miłego towarzystwa - rzucił Waldi.
- A macie czym płacić?
Teraz ja zgodnie ze scenariuszem próbowałem wyjąć portfel, ale Waldi był szybszy i z

kieszonki wyjął srebrny pierścionek.

- Ładny? - zapytał.
- Ładny - stwierdziła Śmierć oglądając palce dłoni, pomiędzy którymi lśnił nowy klejnot. -

background image

65

Zaraz podam wam wina i chleba ze smalcem.

Reżyser ogłosił krótką przerwę. Powtórzyliśmy jeszcze raz kwestię o Garcii i mogliśmy grać

dalej. Sylwia wniosła półmiski i przyniosła dwa kieliszki oraz butelkę wina. Postawiła to przed
nami. Jedliśmy i wtedy do sali wkroczyła Andżela, ale jakże odmieniona. Później reżyser chwalił
mnie za to, jak autentycznie zdumiony patrzyłem na dziewczynę. Okulary zastąpił ostry makijaż,
luźne ubrania zostały wyparte przez powiewną, prześwitującą szatę, która tylko niewielkimi
ciemnymi wstawkami maskowała atrybuty kobiecego ciała. To była Noc, która wykonała wokół nas
szalony taniec przypominający popisy arabskich tancerek, współczesnych wokalistek popowych i
najlepszych grup baletowych gwiazd estrady. Było to widowisko czarujące i uwodzicielskie.
Andżela jeszcze trzy razy je powtarzała, by operator zrobił ujęcia z różnych stron. Na koniec Waldi
chwycił ją w pół i posadził sobie na kolanach.

- Może, maleńka, zostaniesz ze mną? - zapytał ją zbliżając swe usta do jej twarzy.
Noc wyśliznęła mu się z objęć i usiadła na stole przede mną, teatralnym gestem stawiając mi

na kolanie stopę w bucie na wysokim obcasie.

- Ten wygląda lepiej od ciebie - powiedziała wskazując na mnie.
Miałem grać oszołomionego i wychodziło mi to bez trudu, bo Andżela zaszokowała mnie

swoją przemianą w demona kobiecości.

- Mam to! - Waldi zachęcająco obracał w palcach złoty pierścionek z brylantem.

background image

66

Na ten widok Noc rzuciła się w jego kierunku, otoczyła jego twarz swoimi woalami i

wyprowadziła z sali. Temu wszystkiemu przyglądała się Śmierć stojąca za kontuarem.

Nastąpiło kolejne cięcie, przerwa, podczas której przypominałem sobie rolę.
- Wędrowcze, wiesz, kim jest twój towarzysz? - zapytała mnie Śmierć sprzątając ze stołu.
- Domyślam się.
- Nadszedł czas, by spotkała go kara - stwierdziła Śmierć wymownie spoglądając w kierunku

drzwi, za którymi zniknęli don Jose i Noc. -Niedaleko jest posterunek policji, wezwę tu kilku... - to
mówiąc skierowała się do wyjścia.

Znowu była przerwa i dalej graliśmy. W jadalni pojawił się don Jose.
- Noc jest cudowna, gdy bez reszty oddasz się w jej ramiona - oznajmił przeciągając się.

Chwycił w dłoń gitarę i udawał, że delikatnie przeciąga po jej strunach grając jakąś melodię.
Domyślałem się, że potem w studiu zostanie dograna odpowiednia fraza muzyczna. - Ty wolisz
gładzić kształty butelki...

- Śmierć pobiegła na posterunek policji - powiedziałem.
Waldi szybko zebrał swoje rzeczy, kask, rękawiczki, kurtkę, i wybiegł. Za chwilę wrócił.
- Skąd wiesz, że Śmierć tam pobiegła? - zapytał podejrzliwie.
- Wiem.
- Masz z nią konszachty, a to gorsze, niż podpisać pakt z diabłem.
Waldi wybiegł i rozległy się brawa ekipy filmowej. Nagraliśmy tę scenę bez dubli, a podobno

z Waldim graliśmy jak natchnieni.

- Teraz Waldi odpocznie, a z Pawłem przeniesiemy się do biblioteki - ogłosił reżyser. -

Później, bez Pawła, w plenerze dokręcimy scenę przybycia żandarmerii otaczającej karczmę.

Do nowej sceny musiałem się przebrać w normalne spodnie i marynarkę. Poszedłem do

swojego pokoju. Gdy na moment usiadłem na zasłanym łóżku, poczułem jak pod prześcieradłem
zaszeleścił jakiś papier. Była to zaklejona biała koperta. W środku był krótki list. Przeczytałem go
natychmiast.


Czekam o północy przy mauzoleum. Muszą Ci coś zdradzić.

Przyjaciółka

background image

67

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

UWIĘZIONY DON JOSE • ZDJĘCIA MARCINA • SMUTNE LOSY DON JOSEGO •

SPOTKANIE O PÓŁNOCY • ŚLADY WŁAMYWACZA


Zastanawiało mnie, kto mógł się przedstawiać jako moja przyjaciółka? Luscinia? Raczej nie,

ona przyszłaby do mnie i wprost o wszystkim powiedziała. W grę wchodziły Andżela lub Sylwia.
Jeżeli to była Andżela, to mogłem spodziewać się pułapki zorganizowanej przez operatora. Mimo
to postanowiłem udać się na to spotkanie.

Przebrałem się i zszedłem do biblioteki w komnacie na prawo od sieni na parterze. Stały tam

regały z książkami, opasłymi tomami i księgami kunsztownie oprawionymi w skóry. Był to zbiór
książek pani Joanny. W kącie stał biały biec kaflowy, na ścianach, w wolnych miejscach wisiały
obrazy, a pośrodku pomieszczenia znajdowały się okrągły stolik, przykryty grubą narzutą, i dwa
krzesła. Oświetleniowiec przesłonił okno, by w środku było trochę ciemniej, a jednocześnie
punktowe światło skierowano na moją twarz. Nie musiałem się odzywać, bo aktor dubbingujący
mnie miał w tym czasie opowiadać o najeździe policji na karczmę i mojej pracy nad rękopisami w
starej bibliotece. Byłem przecież naukowcem w podróży, który przypadkiem spotkał sławnego
gangstera. Cała moja gra ograniczała się do robienia mądrej miny i udawania, że studiuję kroniki i
oglądam jakieś listy spreparowane przez rekwizytora. Po godzinie pracy operatora i
oświetleniowców mogłem odpocząć. Na krześle obok mnie przysiadł się elegant ze scenariuszem w
dłoni.

- Sceny poznania Carmen nakręcimy jutro - powiedział. - Pan wie, że film to sztuka iluzji,

więc teraz przeniesiemy się na koniec opowieści. Zagramy scenę w strażnicy, gdzie policjanci
trzymają schwytanego don Josego. Pan wcześniej miał przelotną znajomość z Carmen, która
ukradła panu pewien przedmiot i to właśnie jego znaleziono przy bandycie. Przy okazji wysłucha
pan spowiedzi bandziora.

Asystent reżysera poprosił nas, byśmy wyszli z biblioteki, bo teraz miały być tu kręcone

ujęcia tańczącej Andżeli, której osoba podczas mojej pracy cały czas tkwiła mi w pamięci.
Wykorzystałem okazję i zostałem w komnacie, by stojąc za operatorem przyjrzeć się dziewczynie.
Chciałem wyczytać z jej spojrzeń, zachowania, czy to ona jest autorką tajemniczego zaproszenia na
spotkanie.

Noc wykonała swój taniec, który później miał być komputerowo nałożony na ujęcia, gdy

studiowałem pisma w bibliotece. Obserwowałem jej zachowanie, ale ona albo była świetną aktorką,
albo nie napisała listu do mnie. Wyglądała na całkowicie pochłoniętą tańcem.

Po kilkunastu minutach przeszedłem do kuchni, która teraz zamieniła się w obskurny

posterunek policji. Statyści grający policjantów byli przebrani w wojskowe mundury, mieli długą
broń, a ich biurka przypominały bardziej stoły z niedojedzonym śniadaniem niż miejsce pracy.

- Chodzi o to, aby widzowi dawkować poczucie grozy - tłumaczył mi elegant. - Najpierw

jesteśmy tu, potem schodzimy do ciemnej celi, gdzie pogrążony w smutku don Jose opowie panu
dramatyczną historię swej miłości do Carmen.

Zająłem się studiowaniem swojej roli i po kilkudziesięciu minutach rozpoczęły się zdjęcia.

Wszedłem z dworu do posterunku.

- Dzień dobry! - przywitałem się z policjantami. Byli to adepci jakiegoś kółka teatralnego z

Wrocławia. Jeden z nich, który miał na rękawie przyszyte belki świadczące o wyższym stopniu,

background image

68

zdjął nogi z biurka. - Panowie mnie wzywali?

- Tak, mamy coś, co kiedyś do pana należało - odparł dowódca i z szuflady wyjął telefon

komórkowy, który pierwszy raz widziałem na oczy. Był to jakiś nieznany mi model z aparatem
fotograficznym, rozbudowaną klawiaturą, ekranikiem mieniącym się mnóstwem kolorów.

- Jak to? - spytałem zaskoczony.
- No tak, wie pan przecież, ten piękny telefon znają wszystkie dzieciaki w okolicy. Otóż

znalazł się, oddaję go panu.

- To jest... - przerwałem nieco zakłopotany - właściwie go zgubiłem...
- Miał to hultaj znany z tego, że dla błahostki potrafiłby zabić każdego. Pana znajomi uznali

już pana za zmarłego, ale jak słyszałem pan zniknął na czas jakiś w bibliotece?

- To prawda - przyznałem.
- I niech ktoś teraz powie, że nasza policja nie potrafi łapać bandytów - z dumą oświadczył

dowódca.

- Wyznaję, że wolałbym raczej stracić ten telefon, niż musieć świadczyć przed sądem po to,

aby wyprawić na szubienicę biednego nieboraka, zwłaszcza że... zwłaszcza... - szukałem
odpowiednich słów.

- Nie musi pan - dowódca machnął ręką. - Ten łobuz już dość narozrabiał, że starczyłoby

odpowiednich wyroków na tuzin takich jak on. Dałby Bóg, aby on tylko kradł! Ale on popełnił
wiele morderstw, jedno okropniejsze od drugiego.

- Jak się nazywa?
- Znają go w okolicy pod mianem Jose Navarro, ale ma jeszcze inne przezwiska. Może chce

pan mu się przyjrzeć raz jeszcze? Pan jest naukowiec, to może napisze jakiś artykuł na ten temat, i
dobrze wspomni o policji, o naszym posterunku.

- Oczywiście.
- Młody! - dowódca krzyknął do jednego z posterunkowych. - Zaprowadź pana do celi!

ś

ołnierz wstał, brzęknął pękiem kluczy i podszedł do drzwi prowadzących do piwnicy.

- Stop! - krzyknął reżyser.
Jeszcze kilka razy powtarzałem pojedyncze kwestie, by operator mógł nakręcić moją

rozmowę z dowódcą z różnych punktów widzenia.

Następnie kamera ustawiła się za moimi plecami i kręcono moje zejście do piwnicy, na

wszelki wypadek trzy razy. Potem operator przeniósł się na dół i stamtąd nagrywał jak schodzimy z
policjantem do celi. Na dole, na starym sienniku leżał Waldi, ale jakże odmieniony.
Charakteryzatorka nadała jego zdrowej, opalonej cerze ziemistą barwę. Jego ubranie, już inne, było
w opłakanym stanie, a on sam miał świeże blizny. Jego zazwyczaj starannie wymodelowane włosy
znajdowały się teraz w nieładzie.

Zrobiłem sobie krótką powtórkę roli, a potem rozległ się okrzyk reżysera: „kręcimy!”.
Przywitałem się z don Josem.
- Czy możesz wykupić mszę za moją duszę i raz jeszcze, za mnie, wypić wino w karczmie

,,Del Cuervo”? - poprosił mnie.

- Tak - odpowiedziałem.
- Czy możesz - dodał nieśmiało - zakupić i drugą, za osobę, która pana obraziła?
- Oczywiście, ale nikt, o ile wiem, nie obraził mnie w tym kraju.
Głos Waldiego zazwyczaj tętniący męską siłą teraz drżał, a on sam uścisnął moją dłoń i tym

gestem zmusił, bym przysiadł obok niego.

background image

69

- Czy mogę pana jeszcze poprosić o jedną usługę?... Kiedy będziesz pan wracał do swoich,

może będziesz przejeżdżał przez Navarrę, a w każdym razie przez Vittorię, która leży niedaleko?

- Mogę tamtędy jechać.
- To ładne miasto... Dam panu ten medalik - pokazał mi srebrny medalik, który miał na szyi -

zawiń go w papier i oddasz go lub każesz oddać dobrej kobiecie, której adres ci dam. Powiesz jej,

ż

e umarłem, ale nie powiesz jej jak. To moja matka.

- Czy to wszystko musiało się zdarzyć?
- Musiało... - zapewnił don Jose. - Tak jest, gdy człowiek gna w zaślepieniu...
Waldi powiedział to tak, że mimo woli zebrały mi się łzy, które jednak powstrzymałem, by

nie wypłynęły na policzki.

- Brawo! - krzyknął reżyser. - Nie musimy robić dubli. Teraz posiedźcie chwilę spokojnie,

niech Zbyszek zrobi odjazd.

Odjazd polegał na tym, że kamera wciąż skierowana na nas wolno odjechała wózkiem po

specjalnie w tym celu ułożonych szynach w głąb piwnicy. Zrobiono to w trzech etapach, żeby
technicy sprzątnęli tory, które mogły znaleźć się w kadrze. W tym momencie widzowie na ekranie
mieli ujrzeć tylko nas dwóch w ciemnym tunelu i miała rozpocząć się opowieść don Josego.

- Koniec na dziś - oznajmił asystent reżysera. - Najpierw kolacja, potem sprzątanie.
Nie poszedłem na wspólny posiłek ekipy, tylko powędrowałem do siebie. Wolałem po całym

dniu odpocząć w spokoju, zdała od zgiełku. Przy stole zastałem Marcina, który jadł chleb, pił
herbatę i oglądał album ze zdjęciami.

- Cześć! - przywitałem go. - To twoje? - wskazałem na fotografie.
- Tak, zebrało mnie na wspominki - odparł.
- Mogę obejrzeć?
- Proszę - przesunął album w moją stronę.
Wyjąłem chleb, konserwę i grzałką zagotowałem wodę w kubku. Jedząc oglądałem uważnie

dzieła Marcina. Po pierwsze zadziwiło mnie, że wszystkie fotografie były czarno-białe, a
przeważały wśród nich portrety. Największe wrażenie zrobił na mnie może pięćdziesięcioletni pa-
sterz oparty na lasce, trzymający na rękach białą, dopiero co narodzoną owieczkę.

- To pasterz z Himalajów - wyjaśnił Marcin widząc, że patrzę na tę fotografię.
Gdzie indziej ogromne wrażenie wywarł na mnie tybetański, kilkuletni chłopiec modlący się

w klasztorze i patrząca prosto w obiektyw mała Kurdyjka, której twarz była bardzo dojrzała.

- W Azji dzieci nie mają czasu na prawdziwe dzieciństwo - stwierdził Marcin. - Szybciej

dojrzewają, szybko muszą zacząć pracować. Jak ci minął dzień? - zapytał, gdy zamknąłem album.

Opowiedziałem mu o swojej pracy na planie filmowym.
- I oni tak mogą nagrywać rwąc akcję? - dziwił się. - To musi aktorów wyrywać z rytmu. Nie

potrafiłbym się wczuć w sytuację, która nastąpi po tej, którą bym nagrywał następnego dnia.

- Film to sztuka iluzji - zacytowałem eleganta.
- No tak. A co się stało z don Josem?
- Zakochał się w Carmen i to był początek jego kłopotów.
- Jak się zakochał?
- Wstąpił do wojska. Uciekł do armii po tym, jak w jakiejś burdzie przy grze w karty pobił

chłopaka z gangu z innej dzielnicy. Bał się zemsty. Pewnego dnia stojąc na warcie, niedaleko
fabryki cygar zobaczył dziewczyny wychodzące z pracy. Wśród nich była Carmen, która wzbudzała
zainteresowanie wszystkich mężczyzn, oprócz don Josego, który wciąż rozmyślał o swoim domu.

background image

70

Carmen, jak to kobieta, zainteresowała się właśnie nim, który nie zachwycał się jej urodą - w tym
momencie wziąłem „Carmen” Prospera Merimeego, w przekładzie Tadeusza śeleńskiego-Boya i
zacząłem dalej czytać opis Carmen. - Miała bardzo krótką, czerwoną spódnicę, poniżej której widać
było białe jedwabne pończochy, mocno dziurawe oraz maleńkie trzewiczki z czerwonego safianu,
przymocowane wstążkami koloru płomienia. Rozchyliła mantylkę, tak aby pokazać ramiona i duży
bukiet kasji sterczący zza koszuli. Miała też kwiat kasji w kącie ust i szła kołysząc się w biodrach
niby klacz z kordowiańskiej stadniny.

- Czemu kordowiańskiej?
- Bo akcja „Carmen” dzieje się w Hiszpanii - wytłumaczyłem. - Słyszałem, że filmowcy część

zdjęć chcą kręcić w Głogowie i we Wrocławiu. To będą sceny z udziałem Waldiego i Luscinii.
Carmen żartobliwie zagadnęła żołnierza i rzuciła mu kwiat kasji. Don Jose uczynił pierwsze
głupstwo zachowując kwiat. Następnego dnia do strażnicy wpadł stróż z fabryki mówiąc, że tam
kobiety pobiły się i trzeba aresztować jedną z nich. Do zadania tego wyznaczono don Josego, a
aresztowaną miała być Carmen. Kobiety pokłóciły się o pieniądze i ranna obraziła Carmen
nazywając ją „chrześniaczką szatana”, co miało być obrazą dla Cyganki. Ta w odwecie ugodziła
niewiastę. Idąc do aresztu don Jose pozwolił uciec Carmen, bo ta udawała, że pochodzi z tych
samych okolic co on. śołnierza zdegradowano i wsadzono do karceru, gdzie Carmen wysłała mu
chleb z piłką do metalu i złotą monetą. Te dwie rzeczy miały mu pomóc w ucieczce.

- I uciekł?
- Nie, don Jose był człowiekiem honoru i dezercję uważał za hańbę. Po wyjściu postanowił

oddać sztukę złota. Najpierw jednak postawiono go jak zwykłego szeregowca na warcie przy domu
pułkownika, gdzie zobaczył, że Carmen dobrze się bawi w towarzystwie oficerów. Wychodząc z
zabawy Carmen zaprosiła go na schadzkę. Po warcie don Jose pobiegł na umówione miejsce i
razem przechadzali się po mieście. Chciał jej oddać pieniądze, ale ona kupiła za nie najlepsze
frykasy, a potem poszli do jakiegoś domu, gdzie Carmen spłaciła swój dług wdzięczności. Potem
namawiała go, by porzucił służbę, a gdy ten nie chciał zdezerterować, rozstali się. Kilka dni później
don Jose stał przy murze miasta, w miejscu gdzie przemytnicy przenosili swoje towary. Wtedy
pojawiła się Carmen proponując pieniądze w zamian za przymknięcie oka na transporty
szmuglerów. Gdy Cyganka postraszyła go, że pójdzie do oficera don Josego i z nim się
odpowiednio dogada, zazdrosny żołnierz zgodził się przepuścić wszystkich. I znowu po sprzeczce
Carmen okazała mu swą wdzięczność. Pewnego dnia w miejscu stałych schadzek Carmen i don
Josego Cyganka pojawiła się w towarzystwie porucznika. Po kłótni don Jose zabił dowódcę i w ten
sposób stał się banitą, przystał do przemytników i był czymś w rodzaju cygańskiego męża Carmen.
Po kilku udanych wyprawach Carmen uwolniła swojego prawdziwego męża z więzienia. To Garcia,
którego gra Jary. Na biwaku w górach okazało się, że za bandą rzezimieszków podąża pościg.
Ostrzeliwana banda zaczęła uciekać i jeden z przemytników został ranny, tak że nie mógł chodzić.
W filmie zagra go Klamka. Don Jose chciał go nieść, ale Carmen i Garcia kazali go porzucić,
jednak don Jose nie uczynił tego. Gdy w pewnym momencie zmęczony ułożył go na skale,
podszedł Garcia i zastrzelił biedaka. Elegant mówił mi, że te sceny zostaną rozbudowane, by Micha
i Klamka trochę dłużej pograli. Z noweli wynika, że potem Carmen próbowała bandzie wystawić do
złupienia bogatego, ale i odważnego Anglika. Pierwszy miał go zaatakować Garcia, który mógł
polec w tej walce. Gdy zaczajeni bandyci czekali na odpowiednią okazję do uderzenia, grali w karty
i Garcia oszukiwał. Tak doszło do pojedynku na noże między Garcią i don Josem, który rzecz jasna
wygrał nasz bohater.

background image

71

- I napadli na tego Anglika?
- Tak.
- Carmen i don Jose żyli długo i szczęśliwie?
- Nie.
- Po kilku kolejnych udanych napadach don Jose wpadł z nową bandą w zasadzkę i ledwo

uszedł z życiem. Wtedy postanowił odmienić swoje życie i uciec do Ameryki, ale Carmen znowu
namówiła go do powrotu do przemytu, jednocześnie spotykając się z Łukaszem, którego zagra
Micha. W oryginale był to pikador, a w filmie będzie to makler. W tym samym też czasie spotkała
narratora, czyli mnie. Jutro mamy nagrywać te sceny. Potem Don Jose zabił i Łukasza, i Carmen,
po czym zrozpaczony oddał się w ręce policji.

- Smutna historia - stwierdził Marcin.
- Tak, filmowcy ją jeszcze odpowiednio obudują, przystosują do współczesnych realiów i sam

jestem ciekaw, co z tego wyniknie.

Spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta pierwsza. Marcin pożegnał się i poszedł spać, a ja

wyjąłem komputer i zacząłem zastanawiać się nad rozwiązaniem zagadki. Mogli ją rozwiązać tylko
zakochani patrzący na obrazy Prószyńskiego. Tylko czy ja w pojedynkę mogłem to uczynić? Może
rozwiązaniem były domalowane na obrazach elementy, a więc kościół w „Weselu w Jaworowie”,
jakaś twierdza w „Chrystusie w domu Marty i Marii”, tajemnicze znaki w „Orgii rzymskiej” oraz
złoty pantofelek i dodatkowa rzeźba w „Tańcu pomiędzy sztyletami”. Cóż one jednak znaczyły?
Kościół i twierdza mogły być rzeczywiście jakimiś wskazówkami, ale reszta? Chciałem raz jeszcze
przyjrzeć się pozostałym obrazom, ale wtedy mnie olśniło. Kościół na wyspie i twierdza to są
wskazówki dotyczące Głogowa! Przecież głogowska kolegiata stoi na Ostrowie Tumskim, a miasto
dawniej było otoczone murami pruskiej twierdzy! Jak żałowałem, że nie mogłem nazajutrz
pojechać do miasta, tylko musiałem występować w filmie. śałowałem też, że gdy kręciliśmy sceny
w pałacu w Czernej, nie zwróciłem uwagi, gdzie podziewa się i co robi Jary, mój konkurent do
rozwiązania zagadki skarbu.

Powoli zbliżała się północ, więc przygotowałem się do wyjścia. Zamknąłem komputer w

skrzynce, z torby wyjąłem swój strój do nocnych przechadzek i kłąb liny. Wolałem wymknąć się
oknem, niż narażać się na zauważenie przez lokatorów piętra lub parteru. Skrzydła okien przeraźli-
wie zaskrzypiały, ale miałem nadzieję, że twardo śpiący Marcin niczego nie usłyszy. Linę
przywiązałem do ciężkiej skrzyni, wyszedłem na parapet, rozejrzałem się i szybko zjechałem na
ziemię. Przemknąłem się wzdłuż muru, a potem - trzymając siew cieniu wału
przeciwpowodziowego - w kierunku mauzoleum. Cały czas wypatrywałem w mroku zaczajonych
postaci. Miałem jeszcze pół godziny do umówionego spotkania, więc zakradłem się do mauzoleum,
sprawdziłem, czy w środku nie ma nikogo i wymknąłem się na zewnątrz. Teraz ostrożnie, nie
robiąc hałasu dotarłem do domku na drzewie i tam czekałem na to, co się wydarzy.

Wkrótce wskazówki mojego zegarka pokazały północ i nic się nie działo. Wpatrywałem się w

drzwi budynku, spoglądałem na park i na zamknięte na noc okna pałacu. W pewnym momencie coś
jasnego mignęło w wejściu do grobowca. Tam ktoś był! Wstrzymałem oddech i wytężałem wzrok.
Tak, stała tam ubrana w coś jasnego postać.

Zszedłem z drzewa i oglądając się na boki wszedłem do mauzoleum. Czekała tam na mnie

Sylwia! Ubrana w samą tylko pidżamę i kapcie. W ręku trzymała latarkę.

- Jesteś - szepnęła.
- Co się stało? - zapytałem.

background image

72

- Czemu jesteś taki nerwowy? - zaśmiała się dziewczyna widząc, że cały czas rozglądam się.
- Wyznaczyłaś mi spotkanie o północy, zamiast porozmawiać ze mną w dzień. Nie rozumiem,

po co te tajemnice?

- Ze względu na Jarego.
- Stało się coś złego?
- Wiesz, że on spotyka się z Andżelą?
- Wiem.
- Skąd?
- Takich rzeczy się nie mówi, tak samo jak nie zdradza się przyjaciółki.
- Ty, nie praw mi morałów! Jak nie chcesz gadać, to po co przyszedłeś?
- Nie wiedziałem, kto napisał ten list.
- Jak chcesz, to sobie pójdę - zrobiła ruch, jakby chciała zejść do dolnej kondygnacji.
- Nie obrażaj się, ale naprawdę nie wiem, o co ci chodzi?
- Chciałam cię uprzedzić przed tą śpiewaczką.
- Czemu?
- Ona coś kombinuje z operatorem.
- Tak? - sytuacja zaczynała mnie trochę śmieszyć. Dziewczyna z jakiegoś powodu uważała,

ż

e musi mnie ostrzec przed konkurentem, o którym doskonale wiedziałem, że będzie chciał

zagarnąć skarb.

- Ty się nie śmiej! Słyszałam, jak dziś Andżela w czasie jednej z przerw rozmawiała ze

Zbyszkiem. Miała do niego pretensje, że umawia się z Luscinią.

W tym momencie poczułem się trochę głupio, bo wydawało mi się, że Luscinia po tej historii

z zamknięciem nas w mauzoleum raczej nie darzy operatora sympatią.

- A wiesz, co on jej odpowiedział? - kontynuowała Sylwia.
Pokręciłem głową.
- śe Luscinia to tylko Carmen i prawdziwym don Josem nie jest Waldi. Myślę, że to ciebie

miał na myśli.

- Dziękuję za ostrzeżenie, ale czemu donosisz mi na swoją koleżankę?
- Bo nie lubię, że tak ze wszystkimi coś kręci. Jary proponuje jej przyłączenie się do swojej

nowej kapeli, operator czaruje karierą filmową, a Klamka szaleje z zazdrości.

- śal ci go?
- Jasne, to przecież kumpel.
- A Micha wie o tym wszystkim?
- Co ty, zaraz wszystko wypaplałby Klamce, bo oni trzymają sztamę. Uważają, że to jest

najważniejsze i pewnie spraliby Jarego i tego Zbyszka.

- Chyba nie ma sensu tłuc się z kimś, skoro Andżela jest prawie dorosła i sama sobie wybiera

towarzystwo?

- Niby tak, ale trzeba mieć jakieś zasady! Jak ma dość Klamki, to by mu o tym powiedziała, a

nie tak, okrakiem na barykadzie.

- Ładne mi zasady, że konflikt rozwiązujecie pięściami.
- Takie życie - stwierdziła dziewczyna robiąc śmiertelnie poważną minę. - Jak jeszcze będę

coś miała, to wyślę ci SMS-a. Jaki masz numer komórki?

Sylwia w tym momencie wyjęła z kieszonki telefon. Na nocną wyprawę wybrała się w

pidżamie i kapciach, nie zapomniała zabrać latarki, ale wzięła też telefon komórkowy. Szybko

background image

73

podałem jej numer, który ona zapisała w pamięci aparatu.

- Leć, ty pierwszy - powiedziała.
Wymknąłem się z mauzoleum, ale zaraz zaczaiłem się pod murem. Chciałem zobaczyć,

którędy Sylwia wejdzie do pałacu i posłuchać, czy nie będzie komuś relacjonowała przebiegu
spotkania. Mogła być przecież nasłana przez swoich kumpli, Andżelę albo jeszcze kogoś.

Czekałem kwadrans, ale ona nie szła przez park. Wróciłem do grobowca. Sylwii już tam nie

było. Pobiegłem w kierunku parku, do swojej liny. Gdy wchodziłem po niej, w łazience zabłysło

ś

wiatło i na moment przez górną część okna widziałem Sylwię. Myła brudne ręce. Błyskawicznie

wdrapałem się do pokoju, ostrożnie zamknąłem okno, rozebrałem się, schowałem ubranie i linę do
torby, a potem próbowałem zasnąć. Cały czas myślałem, jak dziewczyna dostała się do pałacu?
Przychodziło mi do głowy tylko jedno rozwiązanie: tajne przejście z mauzoleum. Przypomniałem
sobie kłębki kurzu we włosach Andżeli, gdy ta nagle zniknęła z operatorem we wnętrzu
mauzoleum. Dziewczyna idąc korytarzem pobrudziła sobie włosy. Podobnie pewnie było z Sylwią,
która musiała umyć dłonie. A więc operator i dziewczyny znali tajemnicę grobowca. Kto wie, może
znała ją i Luscinia? Może przejście prowadziło z celi, gdzie znaleźliśmy szczątki Anny, a

ś

piewaczka udawała, że nie wie jak wyjść? Musiałem nazajutrz znaleźć czas, by zbadać to miejsce.

Rano obudziłem się z bólem głowy. Miałem męczące sny związane z nadmiarem kłębiących

się wokół mnie tajemnic. Nim otworzyłem oczy, do pokoju wszedł elegant niosąc śniadanie.

- Dzień dobry, jak się spało?-zapytał mnie promiennie uśmiechając się.
- Śniły mi się tajne przejścia - odparłem.
- O, w pałacu mamy przecież jedno.
Z wrażenia o mało nie wylałem herbaty.
- Tak? Gdzie? - byłem zdumiony.
- Z piętra do apartamentów pani Joanny, zapomniał pan o nim? To, w którym znaleziono

obrazy.

Rzeczywiście zapomniałem o tym przejściu z przedsionka pokoju operatora. Szkoda, że

wcześniej nie pomyślałem o tym oczywistym rozwiązaniu problemu, jak dostać się do sypialni pani
Joanny, a przede wszystkim do notesu, który złodziej dwa razy próbował ukraść.

- Jakoś wyleciało mi to z głowy - tłumaczyłem się.
- Teraz proszę spokojnie zjeść i przygotować się na spotkanie z Luscinią. Dziś skończy pan

grać, ale to może być początek pana kariery, bo chyba pana praca nie jest szczytem pana marzeń?

- Jest - odpowiedziałem.
- No, to chyba jest pan szczęśliwym człowiekiem.
- Jestem, tylko teraz mam wyrzuty sumienia, że bawię się w aktorstwo zamiast pracować.
- Ależ proszę nie mieć żadnych obiekcji. W końcu film to też sztuka, więc pozostaje pan

wciąż w kręgu zainteresowań pana resortu.

- No tak - przyznałem śmiejąc się.
Podczas śniadania przejrzałem scenariusz. Było tu więcej kwestii mówionych, ale

spodziewałem się, że gdzieś po obiedzie skończę pracę. Cały czas słyszałem odgłosy stukania,
dźwięki pracujących pił dobiegające z góry. Zastanawiało mnie, co się tam dzieje. Ubrałem się i
wyszedłem z pokoju. Klatką schodową w wieży nieustannie, w górę i w dół, chodzili technicy
niosący jakieś deski, kable, meble. Domyślałem się, że na strychu powstawała scenografia do
kolejnych zdjęć. Zszedłem do łazienki, klatką schodową z metalowymi schodami, i zajrzałem do
sali kominkowej. śyczyłem „smacznego” jedzącym filmowcom, a tak naprawdę sprawdzałem, czy

background image

74

operator jest na dole. Był i żywo o czymś rozprawiał z reżyserem. Ucieszył mnie ten widok i po
porannej toalecie pobiegłem na górę do przedsionka pokoju operatora. Miałem ze sobą moją małą
latarkę i szkło powiększające. Oglądałem zamek w drzwiach zamykających tajne przejście. Świeże
rysy na metalowych częściach świadczyły o tym, że ktoś otwierał je z dużą wprawą posługując się
wytrychem.

- Co ty tu robisz? - aż podskoczyłem z wrażenia słysząc za sobą czyjś głos.
To była Luscinia, która przyglądała mi się z wielką uwagą.

background image

75

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

CARMEN NAD BRZEGIEM ODRY • WYCIECZKA DO ZABYTKÓW GŁOGOWA •

PAMIĄTKOWA TABLICA • CZY JESTEM BELFREM? • PODPOWIEDZ MARCINA


Powoli wyprostowałem się szukając w myślach wiarygodnie brzmiącego powodu, dla którego

oglądałem drzwi do tajnego przejścia. śycie nauczyło mnie, że każde kłamstwo ma krótkie nogi i
najprościej mówić prawdę.

- Sprawdzałem, czy nikt nie korzystał z tego korytarza - powiedziałem.
- Czemu cię to interesuje? - zapytała Luscinia.
- Podejrzewam, że tędy przechodził włamywacz, który chciał ukraść z pokoju pani Joanny

notes z notatkami Prószyńskiego.

- I co?
- Wchodził właśnie tędy. Na zamku widać ślady otwierania go wytrychem.
- Jesteś specjalistą od włamań? - powątpiewała artystka.
- W pewnym sensie tak. Moja praca w ministerstwie polega między innymi na sprawdzaniu

zabezpieczeń prywatnych kolekcji i muzeów. Nie raz widziałem, jak wygląda zamek po otwarciu
go wytrychem.

Luscinia obejrzała się za siebie. Nagle przytuliła się do mnie, rękoma obejmując mnie za

szyję.

- Ktoś idzie - szepnęła mi do ucha.
Klatką schodową obok kuchni wspinali się reżyser, elegant i operator. Na nasz widok zrobili

kwaśne miny, a Luscinia gwałtownie odskoczyła ode mnie.

- Pokazywałam Pawłowi... - zaczęła kłamać.
- Idź się przebrać - przerwał jej reżyser. - Ty też! - krzyknął na mnie.
Poczułem się jak uczniak złapany przez rodziców na skradzionych ukradkiem pocałunkach z

pierwszą szkolną miłością. Poszedłem do swojego pokoju, gdzie założyłem zestaw „ubrania
podróżniczego” dostarczony jeszcze wczoraj przez panią kostiumograf. Były to fabrycznie nowe
rzeczy, podobne w stylu do tych, które miał wczoraj na sobie Waldi. Zastanawiałem się, czy nie
będę w związku z tym wyglądał jak jego kalka, ale on przecież był zabójczo przystojny i był
gwiazdą. Chciałem mieć jak najszybciej za sobą ten filmowy epizod i zająć się zagadką.

Wyszedłem przed pałac, gdzie czekał mikrobus, który miał przewieźć na plan Luscinię,

Waldiego, reżysera, eleganta i mnie. Jechaliśmy nad Odrę, gdzie operator wypatrzył dobry plener.
W samochodzie pan Bogumił przysiadł się do mnie.

- Panie Pawle... - zrobił pauzę - dziś pozna pan Carmen. Wiemy, że doskonale pan ją zna...
- Proszę bez prywatnych insynuacji - Luscinia próbowała zażartować.
- W filmie zrobimy tak, że po pracy w bibliotece wybrał się pan na spacer nad rzekę -

kontynuował elegant. - Specjalnymi filtrami w obiektywie kamery zamienimy ranek w wieczór.
Mamy mało czasu, nim słońce zacznie mocno palić, więc w pierwszych ujęciach musi się pan sku-
pić...

Po półgodzinie wędrowałem wzdłuż Odry z rękoma w kieszeniach spoglądając z uśmiechem

na ogniska, przy których bawiła się młodzież, wynajęci młodzi adepci sztuki aktorskiej. Zgodnie ze
scenariuszem usiadłem na brzegu i zapaliłem cygaro. W tle trwała zabawa i wtedy pojawiła się
Carmen. We włosy miała wpięte kwiaty jaśminu, które odurzająco pachniały, już na planie

background image

76

przebrała się w kostium filmowy, czyli krótkie i obcisłe szorty i skąpą czarną bluzeczkę na
ramiączkach, z najwyżej dziesięcioma centymetrami materiału między dekoltem a odsłoniętym
brzuchem. Nie było wcale ciepło, ale posmarowano ją jakaś maścią rozgrzewającą, żeby nie czuła
chłodu. Na nogach miała jedynie klapki. Usiadła obok mnie. Przez grzeczność chciałem wyrzucić
cuchnące cygaro, ale ona zatrzymała mnie gestem.

- Może masz papierosa? - zapytała.
Oczywiście, że miałem wciśniętą przez rekwizytom paczkę. Poczęstowała się i paląc

rozmawialiśmy.

- Czemu mężczyzna o tej porze jest w takim miejscu sam? - zagadnęła mnie.
- Powinienem się czegoś tu obawiać?
- Chodzi mi o towarzystwo dziewczyny. Pewnie nie jesteś stąd?
- Nie.
- Z daleka? - uśmiechnęła się porozumiewawczo.
- Tak. A ty jesteś stąd?
- I tak, i nie. Czasami czuję się tak, jakby cały świat leżał u mych stóp, a niekiedy boję się, że

chce mnie zmiażdżyć.

- Może za dużo chcesz od niego brać? Czasami trzeba też coś dać, bezinteresownie.
- I ty tak potrafisz?
- Staram się.
- A co w tej chwili chciałbyś dać światu?
- Twoje zdjęcie.
- Jesteś fotografem?
- Nie, czasami pisuję artykuły i sam robię do nich zdjęcia.
- Nie masz przy sobie aparatu.
- To mi wystarczy - powiedziałem wyjmując telefon komórkowy. Miałem wrażenie, że gram

w reklamówce i nagle, roześmiałem się.

- Stop! Co jest?! - wrzasnął reżyser.
- Trzeba zmienić dialog - wyjaśniłem. - Przecież to jest reklama jakiegoś tam telefonu, a na to

się nie zgadzam.

- Co ty pleciesz? - dziwił się reżyser.
- Paweł ma rację - wtrąciła się Luscinia. - Jest taka niezbyt inteligentna reklama jakiejś

tabletki na kłopoty z żołądkiem. Facet siedzi z kobietą w restauracji i prosi kelnera o miętę. Babka
pyta: „Zgaga?”, a facet z poważną miną odpowiada: „Nie, ja lubię miętę”.

- To co szanowny gwiazdor Paweł Daniec gotów jest powiedzieć na temat tego telefonu? -

pytał wściekły reżyser.

- „Spróbuję tym”.
Reżyser drapał się po głowie, konsultował z elegantem i operatorem.
- Dobra, mów co chcesz - machnął ręką.
Powtórzyliśmy ostatnie trzy kwestie i wyjąłem telefon, zrobiłem zdjęcie Carmen, ale gdy

próbowałem schować aparat do kieszeni, ona zaczęła go oglądać jak dziecko nową zabawkę.

- A co mi dasz bezinteresownie? - zapytała Carmen oddając gadżet.
- Mogę zaprosić cię na kolację.
- Bądź za godzinę na rynku...
Teraz nastąpiło cięcie. Następną scenę, spotkania na rynku we Wrocławiu, miano kręcić z

background image

77

daleka, by nie było widać, że po nadodrzańskich bulwarach spaceruje z Carmen jakiś młody aktor, a
nie ja. Po kolacji Carmen miała namówić mnie na wróżby w jej domu. I teraz ekipa filmowa
przenosiła się do pałacu, gdzie na strychu przygotowano dekorację przedstawiającą wnętrze
kryjówki Carmen. Luscinia przebrała się, zdejmując filmowy kostium, wsiedliśmy do mikrobusu i
pojechaliśmy do Czernej.

Zbliżało się południe, gdyśmy z Luscinia trzymając się za ręce wspinali się po schodach

prowadzących na strych, a przed nami podążał operator. Rozpoczynaliśmy ujęcie po przejściu
zaledwie kilku schodków.

Strych wyglądał imponująco ze swymi grubymi belkami, zapachem wielowiekowego kurzu i

wielkim mechanizmem starego kołowrotu, którym kiedyś tu wciągano towary i worki ze zbożem.
Pośrodku tego rusztowania wybudowano wnętrze chaty wynajmowanej przez Carmen. Pośród
trzech ścian było wielkie łoże, kufry, szafa, stół z dwoma krzesłami i „kącik toaletowy” z
umywalką i lustrem za parawanem.

Weszliśmy do pokoju i Carmen najpierw przebrała się za parawanem w „strój do wróżenia”,

bardziej przypominający ten, z jakim kojarzą się nam Cyganki. Z kufra wyjęła karty i zaprosiła
mnie do stolika.

- Może zrobisz mi zdjęcie, jak ci wróżę? - zaproponowała.
- Z ochotą - wyjąłem telefon i w tej chwili do pomieszczenia wszedł ktoś ubrany na czarno, w

kominiarce.

- Kto to? - zapytał nowo przybyły.
- Payllo - co w narzeczu cygańskim oznaczało człowieka białego. Zerwałem się z miejsca,

aby bronić się przed ewentualnym atakiem.

- On zdjął kominiarkę i naszym oczom ukazał się don Jose, czyli Waldi.
- To ty? - zapytał z niedowierzaniem.
- Jeszcze cię nie schwytano? - zadrwiłem.
W tym momencie Luscinia wydobyła z siebie potok słów, które pochodziły chyba z języka

Romów. Przy okazji wykonała wymowny gest podrzynania gardła, co miało sugerować widzom, że
po przepowiedzeniu mi samych pomyślnych zdarzeń chciała mnie zamordować. Don Jose
odpowiedział jej coś, a potem ona obrażona usiadła na łóżku, zaś don Jose wyprowadził mnie za
drzwi.

Zrobiliśmy jeszcze kilka dokrętek i zdjęcia przeniosły się do wielkiej konstrukcji obok

„pokoju Carmen”, gdzie na rusztowaniu rozwieszono jakiś specjalny, niebieski materiał. Słyszałem,

ż

e w telewizji coś takiego nazywa się blue boxem. Aktorzy występujący w takim miejscu mogli być

dzięki specjalnym komputerowym technikom przeniesieni w dowolne miejsce. Tu mieliśmy iść po
ruchomych bieżniach wykorzystywanych do symulowania biegu w nowoczesnych klubach
sportowych. Nam ustawiono taśmę na wolny chód i tak mieliśmy maszerować, a potem w studiu
miano dodać nam plenery wrocławskiej Starówki. Szliśmy w milczeniu kilka minut.

- Wciąż prosto, a dojdziesz do mostu - powiedział Waldi na znak dany przez reżysera.
Jak już wspominałem, scena ta miała być w filmie wcześniej, nim spotkałem don Josego w

celi i opowiedział mi o losach swojej miłości do Carmen. Dla mnie najważniejsze było to, że
wreszcie byłem wolny. Koniec mej pracy w filmie nagrodzono oklaskami, a ja odpowiedziałem
ukłonami. Uścisnąłem dłonie wszystkim obecnym na planie i czym prędzej zbiegłem do swojego
pokoju. Nawet nie chciałem czekać na obiad. Spakowałem do torby potrzebne mi rzeczy i
wyszedłem do wehikułu. Przy bramie wyjazdowej zatrzymali mnie młodzi przyjaciele Jarego.

background image

78

- Dokąd jedziesz? - zapytał mnie Micha.
- Do Głogowa, na wycieczkę - odpowiedziałem.
- Zabierzesz nas ze sobą?
- Cóż mogłem zrobić, zgodziłem się, a oni wsiedli do wehikułu i zaczęli podziwiać jego

wnętrze.

- Powiedz, skąd go wytrzasnąłeś? - wypytywał mnie Micha.
- Ze złomowiska - żartowałem.
- Sam go składałeś?
- Nie, zrobił to znajomy mechanik.
- Po co ci tyle zegarów?
- Bo to skomplikowany mechanizm.
Zacząłem im opowiadać o sposobie zmiany biegów i chłopcy przyzwyczajeni do prostej

konstrukcji volkswagenów pogubili się.

- Nie lepiej było kupić jakieś małego fiata?- dopytywała się Andżela. - Jechałby z taką samą

zawrotną prędkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, a paliłby mniej paliwa niż ta landara.

Stosowałem metodę mojego szefa, Pana Samochodzika, który swoim wehikułem zdolnym

błyskawicznie rozpędzić się do prędkości dwustu kilometrów na godzinę zawsze jeździł wolno.
Wolna jazda trochę denerwowała młodych ludzi.

- Normalnie na trasie jadę osiemdziesiątką - odpowiedziałem. - Jestem odpowiedzialnym

kierowcą, więc nie bawię się w rajdy, a poza tym to tylko wycieczka.

- Ja swoim golfiakem wyciągnąłem sto pięćdziesiąt - pochwalił się Micha.
- Szalona jazda, speed, ma siostro, jedźmy dziś raczej ostro - zrymował Klamka.
- Wiesz, że brawura młodych kierowców i nadmierna prędkość jest częstą przyczyną

wypadków? - pouczyłem go.

- Powinieneś być nauczycielem - stwierdziła Andżela.
- Nie miałbym anielskiej cierpliwości - roześmiałem się.
Powoli dojechaliśmy do Głogowa.
- Chcecie zwiedzić zamek? - proponowałem młodzieży chcąc w samotności zwiedzić

kolegiatę.

- A ty, w które miejsce jedziesz? - zapytała Andżela.
- Do kolegiaty.
- Jedźmy tam - stwierdził Micha. - Może przy okazji zostaniesz naszym przewodnikiem?
Pozostało mi jedynie pogodzić się z ich towarzystwem, chociaż szczególnie nie na rękę była

mi obecność Andżeli, która mogła mnie przecież szpiegować, a potem wszystko przekazać Jaremu
lub operatorowi.

Zaparkowałem wehikuł na Ostrowie Tumskim, przy jakiejś szkole i poprowadziłem

wycieczkę do odbudowywanej po zniszczeniach ostatniej wojny kolegiaty. Kapituła głogowska
według tradycji została założona w czasach Bolesława Krzywoustego. Prawdopodobnie w miejscu
obecnej świątyni stały wcześniej dwie inne, romańskie budowle, a w jednej z nich, według relacji
Galla Anonima, mieszkańcy modlili się podczas sławnego oblężenia w 1109 roku. Około połowy
XIII wieku miała charakter późnoromańskiej bazyliki trzynawowej. Pozostałościami z tamtego
okresu są boczne ściany prezbiterium i półkolumny arkady tęczowej. Na początku XV wieku

ś

wiątynię przebudowano, nadając jej gotycki charakter. W końcu XVI wieku wzmocniono ściany

zakrystii i małego chóru. Obecną wieżę wzniesiono w pierwszej połowie XLX wieku po zawaleniu

background image

79

się poprzedniej. Wieżę łączy z kościołem galeria, na którą wchodzi się z chóru, gdzie można dostać
się po schodkach w północnym narożniku kolegiaty. My weszliśmy do remontowanej budowli
przez drzwi w północnej ścianie. Wnętrze hali było wysprzątane, ale nie było tam wyposażenia,
zniszczonego podczas działań wojennych. Wstawiono nowe witraże, wyremontowano dach,
odsłonięto wejścia do krypty. Zapytaliśmy robotników, czy możemy zwiedzić świątynię. Nie byli
zajęci pracami na wysokości, więc pozwolili nam obejrzeć co nas interesuje.

Młodzi ludzi zaciągnęli mnie najpierw do podziemi, gdzie mogliśmy obejrzeć zarysy

fundamentów romańskiego kościoła. Potem wszyscy rozeszliśmy się po kościele. Wykorzystując,

ż

e młodzież udała się w okolice dawnego ołtarza, przeskoczyłem barierki i wdrapałem się na chór,

a stamtąd wąskim przejściem po schodach na galerię i do wieży. Czułem się prawie jak na

ś

redniowiecznym zamku, ale nie zauważyłem niczego, co mogło być związane z zagadką.

Usiadłem na moment na drewnianych schodkach w wieży i zastanawiałem się, jakie przesłanie
próbował przekazać Prószyński domalowując na obrazie „Wesele w Jaworowie” kościół podobny
do głogowskiej kolegiaty, ale nic mi nie przychodziło do głowy.

- Nad czym tak dumasz? - zapytała mnie Andżela, która niespodziewanie zakradła się do

wieży.

- Nad niczym ważnym - odpowiedziałem. - Chodźmy, bo nas ktoś jeszcze stąd przegoni.
Wróciliśmy do reszty wycieczki i razem wyszliśmy z kolegiaty.
- A teraz dokąd? - interesował się Micha.
- Do fortu Malakoff - wyjaśniłem.
Wróciliśmy nad Odrę, skręciliśmy w prawo i wzdłuż jej lewego brzegu maszerowaliśmy

ś

cieżką na zachód. Przeszliśmy przez tory kolejowe i z dala widzieliśmy przysadzistą sylwetkę

wieży.

- Wygląda groźnie i tajemniczo - ocenił Micha.
Pierwszy pobiegł obejrzeć obiekt. Wkrótce i my weszliśmy do środka.
- Co tu było? - spytał Micha.
- To była wieża artyleryjska twierdzy Głogów - tłumaczyłem młodzieży. - Pomysł

wybudowania twierdzy w Głogowie zgłosił austriacki gubernator i około 1640 roku miała dziewięć
bastionów połączonych wałami. Od 1632 do 1642 roku fortecę zajmowali kolejno Sasi, Szwedzi,
Brandenburczycy i ponownie Szwedzi. W czasie wojny śląskiej Prusacy opanowali miasto w 1741
roku i to oni rozbudowali twierdzę, oskarpowali ziemne umocnienia cegłami, wybudowali w
narożnikach kawaliery. W 1806 roku po miesięcznym oblężeniu twierdza została zdobyta przez
wojska francuskie. O wiele gorsze było następne, prowadzone przez wojska rosyjskie i pruskie na
przełomie 1813/1814 roku, które zakończyło się podpisaniem przez Francuzów kapitulacji 10
kwietnia 1814 roku. Obrońcy byli w tak tragicznej sytuacji, że z głodu zjadano psy, koty i szczury.
W 1902 roku władze miejskie otrzymały zgodę na likwidację warowni i rozbudowę miasta poza jej
mury. Ta wieża artyleryjska to jedna z nielicznych dobrze zachowanych pozostałości dawnych
fortyfikacji. Jak widzicie, ma ona dwa piętra i jedno podziemne służące jako prochownia. Zadaniem
tego obiektu leżącego u zbiegu Starej Odry i Odry była obrona miasta od północy i zabezpieczenie
rzeki przed sforsowaniem.

- A czemu tu przyszedłeś? - dopytywała się Andżela.
- Pytasz, bo chcesz wiedzieć, czy to ma jakiś związek z zagadką Prószyńskiego? -

uśmiechnąłem się. - Wydaje się, że ma, a jaki, to sami pomyślcie. Przecież należycie do
konkurencyjnego zespołu poszukiwawczego, więc nie mogę wam zdradzić wszystkich tajemnic.

background image

80

Może też być tak, że moje przypuszczenia są fałszywe... Idziecie ze mną dalej?

- Idziemy - stwierdził Micha.
Nim wyszliśmy, jeszcze raz obejrzeliśmy wnętrze fortyfikacji. Wieża miała około dwudziestu

metrów średnicy. W środku, w cylindrycznej mini-wieży znajdowała się klatka schodowa.
Sklepienie parteru i podłoga piętra zawaliły się. Moją uwagę zwróciły dwa pomieszczenia bojowe
po obu stronach wejścia i strzelnice nawet w klatce schodowej, co sugerowało, że zakładano, iż
obrońcy będą walczyć nawet wtedy, gdy wróg znajdzie się bezpośrednio koło wieży lub nawet w jej
wnętrzu.

Wróciliśmy do wehikułu i przejechaliśmy nim na południowy brzeg Odry. Zaparkowałem

auto na strzeżonym parkingu przed dużym hotelem i przeszliśmy w kierunku odbudowanej
głogowskiej Starówki. Przy dawnych murach miejskich skręciłem w prawo do fosy twierdzy
głogowskiej. Gdy byliśmy na wysokości sądu, po lewej stronie ujrzeliśmy niewielki skwerek.

- Chodźcie, coś wam pokażę - wskazałem na tablicę wmurowaną w ścianę fosy. - Po

oblężeniu w 1814 roku wszystkie mosty i bramy twierdzy były zniszczone, więc by kapitulujące
wojsko francuskie wyszło, trzeba było zbudować specjalny most. Mniej więcej na wysokości, na
jakiej się znajdował, wmurowano tablicę z pamiątkowym napisem: „Dnia 17 kwietnia 1814 roku
wymaszerował przez to przejście garnizon francuski pod wodzą swojego komendanta, generała
dywizji barona Laplane w sile 1800 ludzi, na stokach wałów złożył broń i został wzięty do
niewoli”.

Gdy szliśmy dalej, pokazałem młodzieży zamurowane wejścia do kazamat i korytarzy

kontrminowych służących do podkładania ładunków wybuchowych pod umocnienia oblegającego
nieprzyjaciela i jego podkopy. Potem wspięliśmy się po schodach i doszliśmy do ruin kościoła pod
wezwaniem świętego Mikołaja. Najpierw w tym miejscu zbudowano bazylikę romańską, ale
spłonęła ona pod koniec XIII wieku i w jej miejsce wzniesiono nową gotycką świątynię - bazylikę o
czteroprzęsłowym korpusie nawowym i czteroprzęsłowym prezbiterium. Później wielokrotnie
ulegała ona spaleniu i w końcu zniszczono ją podczas drugiej Wojny światowej. Cenne
wyposażenie spaliło się lub zaginęło po wojnie.

- Nie spodziewałem się, że gdzieś w Polsce, w centrum miasta można znaleźć takie ruiny -

dziwiła się Sylwia.

- A byłaś na podwórku mojej kamienicy? - zapytał Micha. - Byłaś i widziałaś. Tu

przynajmniej coś próbują odbudować - wskazał na odnowiony budynek ratusza i ładne kamieniczki.
- Czasami wydaje mi się, że państwo tylko czeka, by wyburzyć nasz dom, jak wszyscy jego
mieszkańcy umrą; mówię ci, beznadzieja.

Nie weszliśmy do kościoła ogrodzonego płotem, tylko wróciliśmy do wehikułu.
- I co odkryłeś podczas tej wycieczki? - podpytywała mnie Andżela. - Jakie masz z niej

korzyści?

- Nic nie odkryłem - przyznałem. - Jedyna korzyść, że zobaczy1iście kilka zabytków

Głogowa, a to też dużo.

- Belfer - roześmiała się Sylwia. - Zupełnie jak nasza pani od geografii.
- Wolę wysłuchiwać waszych docinków, oglądać ciekawe miejsca, niż siedzieć w kawiarni -

odparłem.

- Belfer do kwadratu! - warknęła Andżela.
- Daj na luz, dziewczyno - strofował ją Micha. - A nuż trafi ci się na studiach coś związanego

z Głogowem i wtedy błyśniesz wiedzą.

background image

81

- Powiedzcie, co studiujecie? - poprosiłem.
- Z Klamką dostaliśmy się na ten sam kierunek, do Akademii Muzycznej w Gdańsku -

powiedział Micha.

- Ja zdałam na architekturę - pochwaliła się Sylwia.
- Mnie nie przyjęli do Filmówki, więc czeka mnie rok na bezrobociu i ględzenie starych, że

muszą mnie utrzymywać - żaliła się Andżela.

- Nie musisz zmarnować tego roku, tylko zapisz się do jakiegoś kółka teatralnego, co cię

lepiej przygotuje do egzaminów - radziłem jej. - Poszukaj jakiejś pracy, zawsze w życiorysie lepiej
będzie wyglądało, że robiłaś cokolwiek, niż że gapiłaś się w telewizor i marzyłaś o niebieskich
migdałach.

- Nie potrzebuję morałów! - krzyknęła Andżela.
- Mówię jej to samo, rób cokolwiek, bo jak raz zgnuśniejesz, to potem już trudniej wyrwać się

z takiego bagna - Klamka pierwszy raz nie rymował. - Wiesz, baby swój rozum mają i nie da im się
niczego wytłumaczyć.

Widziałem we wstecznym lusterku, że Sylwia siedząca obok Andżeli podczas wywodów

koleżanki tylko zdenerwowana przewracała oczami, ale nie odezwała się ani słowem. Zapadło
niezręczne milczenie, trochę przyspieszyłem, ale specjalnie nie włączałem wyższego biegu, by
silnik porykiwał jak duszony orkanem rumak, a wehikuł wciąż w oczach młodych wyglądał jak
nieporadny grat.

W Czernej młodzież podziękowała mi za wycieczkę i pobiegła na kolację, a ja wybrałem się

na spacer po parku. Zastanawiałem się, czy poszedłem dobrą drogą, by odszukać ukryty skarb.
Może zamiast uganiać się za różnicami między oryginałami a kopiami Prószyńskiego powinienem
poszukać rozwiązania zagadki ukrytego na obrazach? Zastanawiało mnie też, że moi konkurenci w
gruncie rzeczy nie przejawiali tak dużego jak się spodziewałem zaangażowania w poszukiwania.
Na razie postanowiłem poszukać ukrytego przejścia z mauzoleum do pałacu.

Wszedłem do grobowca i zszedłem do podziemi. Teraz uważnie oglądałem każdy skrawek

muru, przyglądałem się, czy żadna z trumien nie była poruszona i nigdzie nie mogłem znaleźć
wejścia. Spodziewałem się podobnego mechanizmu jak ten zamykający celę, w której spoczywała
Anna, ale niczego takiego nie znalazłem. Wróciłem na górę i patrzyłem na krzyż ułożony z
granitowych płyt i pozostałe płyty z piaskowca i też nie dostrzegłem niczego nadzwyczajnego.
Czułem, że zaczynam się gubić. Do tej pory rozwiązywanie zagadek przychodziło mi z mniejszym
lub większym trudem, ale zawsze robiłem jakieś postępy. Tu, w Czernej, stałem w miejscu i jedyne
co udało mi się odkryć, to sposób, w jaki złodziej dostał się do pokoju pani Joanny.

Wróciłem do siebie i rzuciłem się na łóżko. Leżałem wpatrując się w plamy na suficie i

próbowałem sobie przypomnieć, czy nie przegapiłem żadnego istotnego szczegółu. W takiej
sytuacji zastał mnie Marcin, który przyszedł z kolacji.

- Coś nie tak? - zapytał.
- Wszystko w porządku.
- Ale widzę, że coś cię dręczy.
Milczałem.
- Chodzi o tę zagadkę? - domyślił się.
Kiwnąłem głową.
- Może wybrałeś nieodpowiedni sposób?
Wzruszyłem ramionami. Marcin usiadł na krześle i długo mi się przypatrywał.

background image

82

- Chyba musisz od czegoś zacząć - powiedział po chwili.
- Tak, tylko od czego? - w moim pytaniu było wiele goryczy.
- Chyba za bardzo ci zależy na odszukaniu tego skarbu. Dlaczego?
To było dobre pytanie! Czy w grę w chodziła ambicja, chęć pokazania swojej wyższości,

może zaimponowania Luscinii?

- Jesteś zakochany?
Spojrzałem na Marcina zdziwiony.
- No tak - Marcin kiwnął głową. - Przecież rozwiązanie znajdą tylko zakochani patrzący na

obrazy. Tak?

- Tak, ale co ma do rzeczy stan duszy patrzącego?
- A na co zwraca uwagę osoba zakochana?
- Na obiekt swych westchnień, ale wtedy nie patrzy się na obrazy - roześmiałem się

szyderczo.

- Tak, ale wtedy podążasz wzrokiem za ukochaną...
- A miłość Barberiny Campanini? Może chodzi o jakieś miejsce związane z jej uczuciami

albo z samym Fryderykiem II?

Gdy to powiedziałem, do pokoju weszła Luscinia.

background image

83

ROZDZIAŁ JEDENASTY

PUŁAPKA W MAUZOLEUM • PORWANY NA WYSPĘ • SAMOTNOŚĆ ROZBITKA •

SCHWYTANI PORYWACZE • KTO STERUJE CHŁOPCAMI? • TROP FRYDERYKA II


Luscinia była ubrana w spodnie o szerokich nogawkach i sweter. Uśmiechnęła się

przepraszająco.

- Nie wiedziałam, że prowadzicie tu ważną debatę - powiedziała.
- To tylko luźne dywagacje - odparłem zrywając się z łóżka. - Zastanawialiśmy się, jak

rozwiązać zagadkę.

Gestem zaprosiłem śpiewaczkę do pokoju i wskazałem jej krzesło. Usiadła obok Marcina, u

którego na twarzy zaraz pojawiły się rumieńce.

- I Marcin jest twoim natchnieniem? - żartowała Luscinia. - Z tego co pamiętam, na obrazy

powinni patrzeć zakochani.

- Próbujemy właśnie rozszyfrować, cóż to może znaczyć? - wyjaśnił Marcin.
- To proste - artystka założyła nogę na nogę i nachyliła się do nas, jakby zdradzała nam jakąś

tajemnicę. - Któryś z was musi się we mnie zakochać, a potem razem będziemy oglądali obrazy.

Obaj milczeliśmy stropieni otwartością takiej propozycji.
- Nie można zakochać się z dnia na dzień - odparłem.
- Znacie mnie już trochę - Luscinia zrobiła słodką minę. - Stać was chyba na odrobinę

wyobraźni?

- Ale to trochę strach - odezwał się Marcin.
- A czemuż? - Luscinia udawała oburzoną.
- Grasz Carmen i nikt nie wie, ile przejęłaś ze swojej roli. Wiadomo, jak skończył don Jose.
- Ciekawe, że nikt nie przejmuje się losem biednej, zamordowanej z zimną krwią Carmen -

ś

piewaczka wzięła się pod boki.

Roześmieliśmy się z tych naszych żartów.
- A tak poważnie, Pawle, czy widzisz w tych obrazach jakąś wskazówkę? - pytała Luscinia.
- Przyjrzałem się im uważnie, dostrzegłem na dwóch dziełach obiekty podobne do kolegiaty

w Głogowie i twierdzy głogowskiej. Byłem tam dziś i wciąż nie wtem, o co w tym wszystkim
chodzi.

- Szkoda, że nie zabrałeś mnie na tę wycieczkę - śpiewaczka powiedziała z wyrzutem. -

Chętnie odwiedziłabym te miejsca z fachowcem od zabytków.

- Będziemy jeszcze mieli okazję - zapewniałem.
W tym momencie zapikał mój telefon komórkowy informując, że otrzymałem SMS-a.
- No, lecę - Luscinia wstała i wyszła.
Marcin także powędrował do swojego pokoiku. Odczytałem wiadomość tekstową:

Dziś o północy przy mauzoleum.

Nie było podpisu, ale domyślałem się, że autorką była Sylwia. Nim poszedłem na spotkanie,

wykąpałem się, potem zgasiłem światła w pokoju, przebrałem się i drugi raz wymknąłem się przez
okno. W mauzoleum byłem na pół godziny przed terminem. Zaczaiłem się na dole i czekałem.
Punktualnie o północy usłyszałem jakieś szuranie za ścianą a potem na górze rozległ się chrobot,

background image

84

jakby przesuwano płyty podłogi. A więc tam było wyjście! Wstałem, ostrożnie wchodziłem po
schodkach, by wyjrzeć, co się dzieje i nagle ktoś skierował na mnie chmurę pieprzu w aerozolu,
jakiego używa się do odstraszania agresywnych psów. Oczy straszliwie mnie zapiekły i wtedy
rzuciło się na mnie dwóch osobników. Szarpałem się z nimi, ale pieprz tak mnie palił, że odbierał
energię do walki. Na głowę narzucono mi jakiś worek, zostałem porządnie związany,
zakneblowany, a potem wrzucony na taczkę. Porywacze wieźli mnie tak dłuższy czas. W pewnym
momencie zatrzymali się i mimo moich oporów przeszukali mi kieszenie zabierając wszystko, co
miałem ze sobą. Potem znowu mnie wieźli i zatrzymali się nad rzeką. Mimo worka czułem zapach
wody i słyszałem szum fal. Napastnicy podnieśli mnie i przenieśli do łodzi, gdzie rzucili mnie na
dno. Jeden z nich wiosłował opierając stopy na moim ciele, a drugi zapewne sterował. Potem chyba
wpłynęliśmy w środek nurtu rzeki, bo wioślarz już się nie męczył. Tak spływaliśmy kilka, może
kilkanaście minut, aż wreszcie wiosła znowu zaskrzypiały. Wiosłujący musiał mocno napierać
wiosłami na wodę, by dobić do brzegu w upatrzonym miejscu.

Najpierw dziób łodzi rozorał trzciny, a potem łódź zaszurała o piaszczyste dno. Porywacze

nieśli mnie teraz gdzieś i w końcu rzucili na twardą podłogę. Skrzypnęły drzwi i trzasnęła zasuwa.
Szarpnąłem się, ale więzy jeszcze mocniej zacisnęły się. Mocniej zamknąłem oczy, by łzy, które
wciąż mi ciekły, wypłukały resztkę pieprzu. Byłem wściekły sam na siebie, że dałem się tak łatwo
schwytać w pułapkę. Co gorsza, nikt oprócz porywaczy nie wiedział, gdzie się znalazłem. Zostały
po mnie jedynie bagaże i lina w oknie. Gdyby chciano mnie szukać, to Luscinia i Marcin zeznają,

ż

e nim się rozstaliśmy dostałem SMS-a, a więc pewnie z kimś się umówiłem na spotkanie.

Porywacze zabrali mój telefon, dokumenty. Dumny byłem jednak z tego, że nie zdobędą tego, na
czym zapewne im najbardziej zależało.

Na razie leżałem zostawiony sam sobie, ale byłem pewien, że rano bandyci się tu zjawią. Nie

myliłem się. Najpierw usłyszałem budzące się ptaki. Potem do mych uszu dochodziły ryki syren i
odgłosy pracy silników barek na Odrze. Wreszcie zasnąłem, a obudził mnie szczęk odsuwanej
zasuwy. Usłyszałem kroki dwóch osób. Podnieśli mnie i posadzili. Jeden z nich wyrwał mi z ust
knebel i mocno trzymał za linę uwiązaną na szyi, żebym nie mógł ruszyć głową. W tym czasie
drugi odsłonił worek i pokazał mi mój telefon komórkowy. Na ekranie widniały słowa: „Gdzie jest
klucz do skrzynki?”.

Roześmiałem się zadowolony.
- Zgubiliście go? - zapytałem.
Telefon zniknął na moment i wrócił po chwili z nowym napisem: „Mów, bo cię tu

zostawimy”.

- Zostawcie - odpowiedziałem. - Jestem pewien, że policja was obserwuje. Cały czas byłem w

kontakcie z komendą w Głogowie.

Porywacze wyraźnie się stropili. W końcu zarzucili mi byle jak worek na głowę i uciekli.

Teraz moim jedynym zmartwieniem było uwolnienie się z więzów. Sznur ściskał mi kostki i był
przeprowadzony do związanych na plecach rąk. Jakikolwiek mój ruch powodował mocniejsze zaci-
skanie się supłów na nadgarstkach i stopach. Jednocześnie powoli dusiła mnie pętla na szyi.

Bandyci przeszukując mnie interesowali się jedynie wartościowymi przedmiotami,

zostawiając w spokoju wyposażenie sakiewek u pasa. Miałem w nich ukryte cenne dla mnie w tej
chwili rzeczy. Między innymi z tyłu, specjalnie na takie okazje w pasie były ukryte dwa małe ostrza
kupione kiedyś na targu w Stambule. Były to nożyki z otworami w rękojeści na włożenie tam
dwóch palców. Zapewniało to dobrą stabilizację ostrza i to, że nie wypadało z dłoni. Myślę, że był

background image

85

to jeden z elementów ekwipunku tureckich kieszonkowców. Teraz wolnymi od liny palcami
szukałem szparki w pasie, gdzie we wszytej skórzanej pochwie wzmocnionej stalowymi sztabkami
były nożyki. Namacałem je, włożyłem na palce i po niecałej minucie mogłem rozprostować ręce.
Bolesne skurcze przeszyły mi mięśnie. Potem zrzuciłem worek z głowy, zdjąłem arkan z szyi i
przeciąłem węzły na kostkach. Byłem wolny i odetchnąłem z ulgą. Dziwicie się pewnie, czemu od
razu nie uwolniłem się? Od samego początku podejrzewałem, kto mnie porwał i wiedziałem, że
napastnicy wrócą, a wtedy postanowiłem z nimi poważnie porozmawiać. Byłem spokojny o los
obrazów i komputera ukrytych w skrzynce, bo klucz do kłódki zostawiłem ukryty w skrytce w
pokoju.

Teraz postanowiłem rozejrzeć się po miejscu, gdzie byłem przetrzymywany. Była to jakaś

brudna piwnica, ciemna, o krzyżowym sklepieniu. Uciekający bandyci zostawili otwarte drzwi,
więc wyszedłem wspinając się po schodkach w wąskim przejściu. Znalazłem się we wnętrzu
zrujnowanego kościoła. Była to niewielka świątynia pozbawiona dachu, z dwudziestometrową
wieżą. Witraże były rozbite, wszędzie leżały połamane ławki. Ołtarza nie było, a ocalały jedynie
freski na ścianach. Kościółek był zbudowany z tak zwanego pruskiego muru bielonego wapnem.
Stanowił pomieszanie stylów, bo nosił cechy budowli romańskiej, gotyckiej i widać w nim było
wpływy bizantyjskie, o czym mogły świadczyć strzeliste, minaretowe wieżyczki. Zerknąłem na
kompas. Była to świątynia orientowana. Po schodkach prowadzących kiedyś na chór wszedłem na
wieżę, a tam uważając na każdy krok wspiąłem się po rusztowaniu pod sam dach, gdzie niegdyś
wisiał dzwon. Po drodze miałem okazję przyjrzeć się dziurom po pociskach karabinowych i
jednemu artyleryjskiemu tkwiącemu w murze. Gdy usiadłem na parapecie okna wieży i rozejrzałem
się dokoła zrozumiałem, że stałem się rozbitkiem mimo woli - byłem na wyspie i od południowego
brzegu dzieliło mnie sto metrów, a od północnego sto pięćdziesiąt. Wysepka była niewiele większa
od kościoła, miała trzydzieści metrów długości i najwyżej piętnaście szerokości. Z góry wyglądała
jak owal zwierciadła. Była otoczona trzcinami i znajdowała się w bok od głównego nurtu rzeki.
Zapewne w bezchmurne dni białe mury ruiny kościółka przeglądały się w wodzie jak w lustrze.

Musiałem przygotować plan zasadzki. Zszedłem do kościoła i wyszedłem na zwiedzanie

wyspy. Po roślinności rozpoznałem, że dawno nikt nie odwiedzał tego miejsca. Nie było tu
wydeptanych ścieżek, a w krzakach znalazłem pordzewiały niemiecki hełm, puszkę po masce
gazowej i pogniecioną menażkę. Następnie odszukałem miejsce, gdzie porywacze przybijali łodzią.
Bez trudu znalazłem wyrwę w świeżo wygniecionej trzcinie. Teraz pozostało mi tylko czekać i
zaspokoić pragnienie. W saszetkach na pasie miałem tabletki uzdatniające wodę do picia.
Wiedziałem, że Odra nie należy do najczystszych rzek Polski, a po dawce tabletek będzie sma-
kowała okropnie, ale przecież mój organizm potrzebował płynów.

Rozpaliłem małe ognisko i w menażce zagotowałem wodę. Wylałem ją, bo chciałem odkazić

naczynie. Potem przygotowałem sobie drugą porcję. Gdy woda trochę wystygła, do środka
wrzuciłem tabletki i zamieszałem to wszystko palcem. Miałem ze sobą cukierki, więc ssałem je,
piłem wodę i czekałem. Patrzyłem na przepływające od czasu do czasu barki i grzałem się w
promieniach jesiennego słońca. Widziałem pierwsze klucze ptaków odlatujących do ciepłych
krajów, obserwowałem lot motylka, który cieszył się ostatnimi ciepłymi dniami i jak ja był tu
uwięziony.

Około południa poczułem głód. Nie dało się go oszukać cukierkami. Po części umierałem też

z nudów i nawet zastanawiałem się, czy nie spróbować wzywać marynarzy z barek na pomoc.
Jednak pragnienie zemsty było silniejsze.

background image

86

W swoim zestawie do przetrwania niczym bohater amerykańskich filmów akcji miałem

cienką linkę i folię termiczną, która mogła służyć jako izolator podczas noclegów na ziemi,
pomagała podczas ratowania ofiar wypadków, które były w szoku i szybko traciły ciepło. Sprawnie
przygotowałem sobie wędkę, dorobiłem haczyk ze znalezionego kawałka drutu, przy brzegu
nakopałem pokrywą puszki maski gazowej trochę robaków i zacząłem zabawę w wędkarza.
Najpierw złapałem jakaś rybią drobnicę, którą wrzuciłem do puszki wypełnionej wodą. W końcu tę
drobnicę poświęciłem jako przynętę na grubego zwierza. Po dwóch godzinach i straconych
kilkunastu przynętach schwytałem niedużego szczupaka.

Wypatroszyłem rybę i zawinąłem ją w pasek folii termicznej. Paczuszkę włożyłem do tlącego

się żaru i czekałem. Poszedłem na wieżę, skąd obserwowałem okolicę. Do mojej pieczeni wróciłem
po godzinie. Szczupak był trochę zwęglony, ale smaczny.

Wróciłem do piwnicy i tam na worku ułożyłem niemiecki hełm. Zostawiłem drzwi tak samo

otwarte jak wtedy, gdy porywacze opuszczali mnie. śar z ogniska zakopałem w nadbrzeżnym
piasku i zaszyłem się w zaroślach na brzegu wyspy.

Około dwudziestej drugiej przestałem wierzyć w wyrzuty sumienia moich kidnaperów. O

północy zastanawiałem się nad przygotowaniem sobie odpowiedniego miejsca do snu. Na szczęście
księżyc był w pełni i nade mną było bezchmurne niebo, więc było dość jasno, by znaleźć dobre
legowisko. Gdy podniosłem się na kolana, ujrzałem na rzece długi kształt łodzi i dwie sylwetki w

ś

rodku. Po chwili usłyszałem plusk wioseł.

Natychmiast padłem na ziemię. Łódź dopłynęła w to samo miejsce wśród trzcin i dwaj

osobnicy szybko z niej wyskoczyli.

- Co zrobimy, jeśli on nie żyje? - zapytał jeden drugiego.
- Czemu miałby umrzeć? - zdziwił się tamten.
- Mógł się udusić.
- Co ty, pewnie go gliniarze już uwolnili.
- To po co tu przypłynęliśmy?
- śeby sprawdzić. Jeśli policja o wszystkim wiedziała, to przynajmniej okażemy skruchę...
- A jak on tu jeszcze jest?
- Mówiłem ci: w łeb, ogłuszymy, przetniemy więzy i uciekniemy. Sam się uwolni i pewnie

jutro go ktoś uratuje. Zostawimy mu żarcie i wodę, co mamy w łodzi, i z głowy.

Gdy przeszli przez wyrwę w murze do świątyni, ruszyłem za nimi. Otworzyli drzwi do

piwnicy i zeszli po schodach. Ich krzyk zdumienia, potem strachu, usłyszałem, kiedy po podłodze
potoczył się niemiecki hełm. Wtedy zamknąłem zasuwę.

- Ej! - krzyknęli jednocześnie. - Nie możecie nas więzić!
-A wy mnie mogliście?
Zamilkli, wiedząc, że rozpoznałem ich po głosie.
- Na razie! - powiedziałem. - Teraz wy posmakujcie niewoli.
Poszedłem do łodzi i wyjąłem z niej przywiezione wiktuały. Znowu rozpaliłem ognisko,

zagotowałem w menażce wodę z butelki i wrzuciłem do niej dla smaku pędy z krzaków malin. Z
folii rozwinąłem kotlety, kiełbaski, chleb przygotowane zapewne przez firmę cateringową i ładnie
rozłożyłem je wokół ogniska. Potem podszedłem do drzwi i delikatnie w nie zapukałem.

- Jesteście tam? - zapytałem.
- Tak - odpowiedzieli.
- To jak, porozmawiamy?

background image

87

- Możemy.
Otworzyłem zasuwę i na schodach pojawili się Micha i Klamka, nieufnie rozglądający się na

boki.

- Jestem sam - powiedziałem z uśmiechem.
- Jak się uwolniłeś? - zainteresował się Micha.
- Mam swoje sposoby. Może zjemy? - zaprosiłem ich do ogniska.
Siedzieliśmy na południowym brzegu wyspy, blask ognia odbijał się w rzece łagodnie

kołysząc się niczym arabska tancerka. Chłopcy usiedli ramię w ramię i przyglądali mi się zdumieni.

- Jestem głodny, a wy nie? - zagadnąłem ich sięgając po folię z kotletami. - Pyszne! -

zawołałem po pierwszym kęsie. - Przez cały dzień zjadłem tylko jedną rybę.

- Złowiłeś ją? - nie dowierzał Micha.
- Tak - z krzaków wyjąłem swoją prymitywną wędkę.
- Jesteś komandosem?
- Służyłem kiedyś w wojskach spadochronowych...
Obaj tylko westchnęli.
- Ty, nie chcieliśmy... - zaczął Micha.
- Sorrry, wielkie sorrki, źle nam wyszło, lepiej, żeby w niepamięć przeszło - zrymował

Klamka.

- Przede wszystkim chcę wiedzieć, dlaczego?
Milczeli.
- To przez ten skarb? - domyślałem się. - Czy jest on cenniejszy niż ludzkie życie?
Pokręcili głowami.
- Chcieliśmy tylko zabrać te obrazki i zobaczyć, co masz w komputerze - odezwał się Micha.
- Przecież gdybyśmy przyszli i cię o to poprosili...
- To bym wam to pokazał - wszedłem mu w słowo.
- Ale przecież ten skarb...
- On nie jest taki ważny. Nie chodzi o jego wartość wyrażoną w pieniądzu. Zrozumcie, że

jego najważniejszą wartością jest jego historia, jego uroda. Zawsze uważam, że w każdej
konkurencji trzeba grać według zasad fair play. Pokazałbym wam wszystko nie dlatego, że jesteście
lub nie moją konkurencją ale dlatego, że wam ta wiedza może się przydać.

- Rany, ty tak zawsze? - nie dowierzał Micha.
Spojrzałem na pustą folię po kotletach.
- Mówiłem, że jestem głodny - odparłem wierzchem dłoni wycierając usta.
- Chodzi mi o tę grę fair.
- Zawsze.
- I nigdy przez to nie przegrałeś?
- Nie.
- Jesteś w porzo gość, ale co teraz będzie z nami?
- Powiedzcie, czy szukano mnie?
- Rano wszyscy uradzili, że dadzą ci dwadzieścia cztery godziny na odnalezienie się.
- Dlatego tu przypłynęliście?
Klamka pokiwał głową.
- Ktoś jeszcze wie o waszej inicjatywie?
- Andżela. To ona w komórce Sylwii znalazła twój numer i wysłała ci tego SMS-a.

background image

88

- Skąd wiedziała, gdzie spotkałem się z Sylwią?
Micha zbladł, poczerwieniał i znowu zbladł.
- O czym ty mówisz? - zapytał. - Czyżby moja wierna kobieta zepsuła się? Do ciebie nie mam

wielkich pretensji, bo Sylwia to superlaska...

- To było tylko raz i chodziło jej o to, żeby przekazać mi pewną informację. Nie musisz

martwić się o uczucia swojej lubej.

Micha wyraźnie odetchnął z ulgą.
- Interesuje mnie, skąd Andżela wiedziała, gdzie mnie zwabić - powiedziałem i wymownie

spojrzałem na Klamkę.

- Stary, kto zrozumie kobietę? Kiedy ona czuje miętę? - Klamka odpowiedział wzruszając

ramionami. - Serio, nie poznaję jej. Od kiedy nie zdała do szkoły aktorskiej, zmieniła się.

- Wiesz, jak to jest - Micha próbował wytłumaczyć. - Dziewczyny pożyczają sobie wszystko,

może Andżela oglądała komórkę Sylwii i znalazła twój wpis.

- Nie chcę cię martwić - spojrzałem w kierunku Klamki - ale twoja dziewczyna znalazła się

pod wpływem nieodpowiedniego człowieka.

- Pan Zbynio? - domyślił się Klamka. - Trzeba się będzie nim zająć...
- W żadnym wypadku - zaprzeczyłem. - Stara japońska maksyma głosi: „Ugiąć się, aby

zwyciężyć”. Zrobicie to, co wam każę. Jasne?

- A co z policją? - dopytywał się Micha.
- Nie zgłoszę porwania, ale będziecie musieli w odpowiednim momencie wszystko wyjaśnić

mieszkańcom pałacu.

- To wolę od razu iść na komisariat - stwierdził Klamka.
- Cicho bądź - szturchnął go Micha. - I co dalej? Mamy szpiegować dla ciebie?
- Nie. Macie siedzieć cicho.
- A co powiesz, jak wrócisz?
- Coś wymyślę.
- Będziesz kłamał - zauważył Micha.
- Ale potem do wszystkiego się przyznam.
- Rozumiem: „Ugiąć się, aby zwyciężyć”.
- Mniej więcej - uśmiechnąłem się zadowolony. - Powiedzcie mi jeszcze, którędy prowadzi

tajne przejście z pałacu do mauzoleum?

Chłopcy oniemieli.
- Mówiłem ci, że musi być - Klamka zwrócił się do kolegi. - Gdy przyszliśmy do grobowca,

Andżela już tam była. To ona psiknęła ci tym pieprzem po oczach i to ona przygotowała plan
porwania.

- Co się stało z moimi rzeczami?
- Mamy je u siebie...
- Nie, zniknęły wam - zwróciłem im uwagę.
- Jak to? - zdziwił się Micha. - Przecież to nie trzyma się kupy. Porywamy cię, a potem ty jak

gdyby nigdy nic pojawiasz się w pałacu, a nam giną twoje graty. Andżela będzie wiedziała, że coś
kombinujemy...

- Będzie wiedziała, tak samo jak prawdziwy inicjator porwania, ale będzie się zastanawiał, o

co tu chodzi. Andżela będzie was badała, ale wy trzymajcie się wersji o zniknięciu łupu. Zależy mi
na wyprowadzeniu przeciwnika w pole.

background image

89

- Kto jest twoim wrogiem?
- Na razie nikt To jak będzie?
- Sztama - chłopcy wyciągnęli do mnie nad ogniem pięści. Stuknąłem w nie na znak

zawartego sojuszu.

- Kazałem im posprzątać po posiłku i zasypać ognisko. W drodze powrotnej, gdy oni

wiosłowali pod prąd, a ja sterowałem, zapytałem ich, czy nie zrobili bałaganu w moim pokoju.
Okazało się, że nawet zwinęli linę i schowali ją do torby. Oczywiście wszystko robili w
rękawiczkach, żeby nie zostawić śladów. Śmiać mi się trochę chciało, bo współczesna kry-
minalistyka potrafiła zidentyfikować przestępcę nawet po kodzie DNA, a odciski palców były
ty1ko jednym z wielu dowodów przestępstwa.

Podróż trwała godzinę. W okolice pałacu dotarliśmy przed świtem. Chłopcy wrócili do

swojego pokoju, otworzyli mi drzwi do sieni, wpuścili do środka i zwrócili mi moje rzeczy. Szybko
pobiegłem do swojego pokoju, przebrałem się, zbiegłem do łazienki, wykąpałem się, a na koniec
ułożyłem się do snu.

Ś

piąc słyszałem, jak wstawał Marcin, jak zapewne mocno zdziwiony moim widokiem stał w

progu pokoju. Potem nasłuchiwałem, jak budzili się pozostali mieszkańcy pałacu i powoli narastał
szum przed drzwiami mojej sypialni. Zapewne oczekiwali wyjaśnień i trwały targi nad tym, kto ma
mnie obudzić. Wreszcie zdecydowali się wysłać panią Joannę.

- Panie Pawle - łagodnie potrząsała mnie za ramię.
Udawałem, że przebudzam się z mocnego snu.
- Dzień dobry - powiedziałem otwierając oczy.
- Ano dobry, bo wreszcie pana widzę całego i zdrowego! Gdzie pan się podziewał?
- Najmocniej przepraszam, ale poprzedniej nocy przyszła mi do głowy pewna myśl związana

ze skrytką. Przed świtem wybrałem się na wycieczkę w pewne miejsce, ale moje domysły okazały
się fałszywe. Przepraszam, że nie dawałem znaku życia, ale wie pani jak to jest, gdy człowieka
najdzie jakaś natarczywa myśl...

- A my się strasznie o pana martwiliśmy... - pani Joanna najwyraźniej była niezadowolona z

moich wyjaśnień.

Ubrałem się i zszedłem na śniadanie do sali kominkowej. Tam jeszcze raz opowiedziałem o

nieudanych poszukiwaniach, o tym, jak porzuciłem wszystko wiedziony myślą, że gdzieś w pobliżu
znajdę drzewo podobne do tego, pod którym Barberina Campanini ukryła swoje skarby.

- Myślałem, że Prószyński z Anną postanowili przenieść precjoza tancerki w podobne

miejsce, gdzieś w pobliżu - wyjaśniałem. - Jak państwo wiedzą, takie splecenie drzew odmiennych
gatunków należy do rzadkości.

- I nie znalazłeś ani jednego? - dopytywała się Luscinia.
- Niestety - kiwnąłem głową.
Uważnie obserwowałem minę Andżeli, która najwyraźniej była zdumiona moim pojawieniem

się i tłumaczeniami. Reszta towarzystwa nie do końca uwierzyła w moją opowieść, ale przyjęła ją
za dobrą monetę. Przynajmniej tak to wyglądało. Ustalono też, że powinienem pokazać wszystkim
obrazy i podzielić się wszelką wiedzą na ich temat, na co się zgodziłem i termin spotkania
wyznaczono na popołudnie. Przed południem filmowcy mieli pracować.

Po posiłku poszedłem do siebie. Chciałem wyjąć ze skrzyni laptopa, gdy wszedł Marcin.
- Mam dla ciebie wiadomość - oznajmił konspiracyjnym szeptem.
- Jaką?

background image

90

- Pamiętasz, jak rozmawialiśmy o śladach ukochanych osób?
- Tak.
- Sprawdziłem w różnych książkach. Fryderyk II przebywał kiedyś w pobliskim pałacu w

ś

ukowicach.

background image

91

ROZDZIAŁ DWUNASTY

SŁOIKI Z OGÓRKAMI • POSZUKIWANIE TAJNEGO PRZEJŚCIA • WYCIECZKA ZE

ŚPIEWACZKĄ • MALUNEK W PAŁACU • ZMIANY W SCENARIUSZU • KLUCZ

UKRYTY W OBRAZACH


Gotów byłem go uściskać za tę wiadomość. To mógł być właściwy ślad. Gdyby nie to, że

była noc, chętnie natychmiast bym tam pojechał.

- Nikomu o tym nie mówiłeś? - upewniałem się.
- Nie.
- Dziękuję ci za pomoc.
- Nie ma sprawy - Marcin machnął ręką. - Czy to była prawda, co mówiłeś w jadalni?
Westchnąłem. Musiałem przyznać się - nie potrafiłem tak dobrze kłamać. Opowiedziałem

mu, jak było naprawdę i poprosiłem, by na razie nikomu nie mówił o tym, co się zdarzyło.

- Jak myślisz, pani Joanna już śpi? - zapytałem go.
- Nie, chciała chyba zrobić porządek w piwnicy.
Szybko wstałem z łóżka i zszedłem do podziemi pałacu. Rzeczywiście pani Joanna robiła

porządki wśród swoich słoików. W dużym pomieszczeniu paliły się żarówki w drucianych osłonach
zamontowane na ścianach. Widząc mnie, właścicielka pałacu uśmiechnęła się, ale był to jakiś
smutny uśmiech. Pod wpływem jej spojrzenia czułem się jak uczeń stający na dywaniku przed
dyrektorką.

- Pani Joanno, mogę z panią szczerze porozmawiać? - poprosiłem.
- Tak, niech pan siada, panie Pawle - wskazała mi miejsce przy stole, przy którym niedawno

siedziałem z Waldim. Wzięła z półki słoik z ogórkami w occie i otworzyła go stawiając na środku. -
Niech się pan częstuje - zachęcała mnie.

Z ochotą skorzystałem i posmakowałem niezwykłego frykasu. Ogórki nie były kwaśne, tylko

lekko słodkawe, a jednocześnie dostatecznie ostre.

- Pyszne - zachwycałem się. - Sama pani je robiła?
- Pomagałam pani Mariannie - wyjaśniła. - Niech pan mówi, co się znowu urodziło?
- Muszę pani wyznać prawdziwy powód mojego zniknięcia... - i opowiedziałem jej historię

mojego porwania. Słuchała z niedowierzaniem kręcąc głową.

- Nie podejrzewałam, że ci chłopcy są zdolni do takiej podłości - powiedziała.
- Niech pani nie ma do nich pretensji. Kto miał im powiedzieć, że problemy można

rozwiązywać po prostu szczerze rozmawiając?

- Ma pan rację, takie teraz zabiegane czasy...
- Wierzę, że to pierwszy i ostatni tego typu ich wyczyn. Pocieszam się, że gdyby mieli

odpowiednie doświadczenie, to może nie siedziałbym tu teraz z panią.

- Ale ta dziewucha...
- Jak wielu młodych w chwili załamania spotkała niewłaściwych ludzi. Myślę, że w nich jest

wiele dobra, wiele szczerych chęci, ale jak pani zauważyła, teraz mamy czasy, gdy łatwiej wybrać
„czarną stronę mocy”, która wbrew pozorom ma różne odcienie.

- Sądzi pan, że dobrze zapamiętają tę lekcję?
- Dałem im szansę na poprawę.
- I co pan teraz zamierza?

background image

92

- Szukać skarbu i dokończyć inwentaryzację.
- Już wie pan, gdzie może być skrytka?
- Nie mam pojęcia, ale chciałem panią zapytać o tajne przejście z mauzoleum do pałacu.
- Jakie przejście? - zdziwiła się pani Joanna.
Opowiedziałem o tajemniczych zniknięciach i pojawieniach się w mauzoleum operatora i

dziewczyn.

- Naprawdę nic o tym nie wiem - zapewniała pani Joanna. - A gdzie miałoby być to wyjście w

pałacu?

- Przypuszczam, że tu, w piwnicy.
- To poszukajmy - kobieta energicznie wstała.
Zaczęliśmy zaglądać we wszystkie zakamarki rozległych podziemi. Po godzinie usiedliśmy

przy tym samym stole i znowu jedliśmy ogórki.

- Mówiłam panu, że nie ma - powiedziała pani Joanna. - Może oni potrafią się niepostrzeżenie

przemknąć do grobowca?

- Nie, to niemożliwe. Zastanawiające, że oni wiedzą o tym korytarzu, a pani nie. Czy

filmowcy przed zdjęciami sami penetrowali te piwnice?

- O, tak. Nawet początkowo chcieli usunąć ten kredens - wskazała na mebel za plecami. -

Potem jednak pan Zbyszek stwierdził, że to ciężki grat i nada charakter wnętrzu karczmy.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę na ogromny kredens. Był duży, zajmował całą wysokość

ś

ciany i miał dwa metry szerokości. Jego dół zajmowały szafki, a górę półki ze słoikami z

grzybkami marynowanymi i ogórkami. Stał na wysokim na trzydzieści centymetrów
podmurowanym podeście pokrytym deskami. Mebel zajmował całą jego powierzchnię z wyjątkiem
niewielkiego kwadratu, na prawo od bocznej ścianki.

- Zaraz, zaraz - wstałem i podszedłem do niego. Przypomniała mi się scena z ciemnego

kominka w sali kominkowej.

Na jego frontonie znajdowały się trzy sceny: w izbie czeladnej, w sali balowej i w piwnicy. W

tej ostatniej jeden z rycerzy wchodził do jakichś drzwi obok podobnego mebla. Zacząłem uważnie
przyglądać się meblowi i latarką próbowałem zaświecić za jego tylną ściankę. Niestety, ciasno
przylegał do piwnicznych murów.

- Trzeba go odsunąć? - pani Joanna wstała i była gotowa pomóc mi w przesunięciu mebla.
- To na nic - stwierdziłem. - Jest za ciężki.
- Sądzi pan, że jakiś mechanizm powoduje otwarcie go jak drzwi?
- Nie, trzeba by ogromnych, trudnych do ukrycia zawiasów, żeby bez trudu nim przesuwać.
Położyłem się na deskach podłogi i poświeciłem pod dwucentymetrową przerwą, pod listwą

ozdobną między nogami mebla.

- Jest! - powiedziałem klękając i oglądając nóżki z okrągłego kloca drewna. - Pod spodem

widać wielką dziurę.

- Co pan powie! - pani Joanna była zdumiona. - Jak oni to odkryli?
- Może mieli dobrą dokumentację architektoniczną obiektu, na przykład poniemiecką, albo

dokonali tego przez przypadek, podczas prób przesunięcia go - wyjaśniłem. - Mogę zajrzeć do

ś

rodka? - wskazałem na drzwiczki szafek.

- Oczywiście, sama jestem ciekawa, co z tego wyniknie.
Zajrzałem do środka i od razu zauważyłem, że ścianka z prawej strony była trzy razy grubsza

niż z lewej. Skupiłem na niej swoją uwagę, oglądałem ją, świeciłem pod spód, aż wreszcie

background image

93

roześmiałem się.

- To banalnie proste - powiedziałem wstając, zadowolony ze swojego odkrycia.
- Niech pan pokazuje - pani Joanna także była ciekawa.
- Boczna ścianka kredensu jest doskonale wyważona i działa jak wahadło - tłumaczyłem pani

Joannie. - Pod spodem jest prosty mechanizm blokujący z bolcem - włożyłem rękę pod ściankę i
palcem przesunąłem metalową sztabkę. - Teraz mamy pierwszy ruch - pchnąłem dół ścianki - i
drugi! - wymacałem metalowe kółko i pociągnąłem je jednocześnie trzymając odchyloną ściankę.
Otworzyła się klapa w podłodze podestu, na którym stał mebel, a naszym oczom ukazały się strome
schodki prowadzące pod spód kredensu.

- Niezła sztuczka - westchnęła pani Joanna. - Niech pan poczeka, pójdę po mocniejszą latarkę.
Pani Joanna wróciła po kilku minutach z reflektorkiem zasilanym bateriami.
- Idziemy odkrywać tajemnice mojego pałacu - powiedziała stanowczym tonem i pierwsza

ostrożnie zeszła do tunelu.

Gdy tylko zeszliśmy po schodach, korytarz zrobił się szerszy i wyższy.
- Po co im było coś takiego? - pani Joanna miała na myśli gospodarzy sprzed wieków.
- Zawsze po to samo. Dwór wybudowano w niebezpiecznych czasach i postanowiono na

wszelki wypadek zostawić wyjście ewakuacyjne. Zapewne tędy kurier miał biec po pomoc lub
właściciele majątku chcieli umknąć przed napastnikami. Mogli też w tunelu przeczekać jakiś czas i
wyjść z podziemi, gdy było już bezpiecznie.

Na podłodze korytarza była cienka warstwa szlamu, zapewne pamiątka po powodzi. Jego

ś

ciany były wilgotne i zakurzone. Zygzakiem, z pięcioma zakrętami, prowadził w kierunku

mauzoleum. Po kilku minutach doszliśmy do schodów prowadzących do góry. Wyjście zasłaniała
płyta piaskowca.

- Może ja spróbuję - zaproponowałem, nie chcąc narażać kobiety na podnoszenie ciężaru, ale

pani Joanna nie pozwoliła mi i sama bez trudu uniosła sztabkę i przesunęła ją na bok.

Wdrapała się do wnętrza grobowca i stanęła w drzwiach.
- No proszę - mruknęła.
Wychodząc podparłem się o granitową płytę na końcu prawego ramienia krzyża, a ta lekko

opadła o kilka centymetrów.

- Niech pan zasłoni wejście - powiedziała pani Joanna.
Wykonałem jej polecenie.
- Nie do poznania - pani Joanna z uznaniem pokiwała głową. - Tylko jak ją teraz unieść?
- To proste - odpowiedziałem.
Stopą przycisnąłem granitową płytę i włożyłem palce pod tę z piaskowca i lekko ją uniosłem.

Była wyjątkowo cienka, miała zaledwie trzy centymetry grubości i dlatego tak łatwo można było
nią manewrować

- Odwali1iśmy kawał roboty - roześmiała się pani Joanna. - Mam nową atrakcję!
Wróciliśmy korytarzem do piwnicy pałacu, zaniknęliśmy klapę i usiedliśmy przy stole. Było

już późno, zjedliśmy wszystkie ogórki ze słoika i życząc sobie dobrej nocy rozeszliśmy się do
swoich pokoi.

Zasypiając czułem się już o wiele lepiej, bo chociaż jedną zagadkę udało mi się rozwiązać.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie, zrobiłem sobie śniadanie i przygotowałem się do wyjazdu

do śukowic. W korytarzu spotkałem Luscinię.

- Dokąd się wybierasz? - zapytała z promiennym uśmiechem, przeciągając się.

background image

94

- Na wycieczkę - odpowiedziałem.
- Znowu przepadniesz jak kamień w wodę?
- Mam nadzieję, że nie.
- Może pojechałabym z tobą?
Zawahałem się i szukałem w myślach dobrej wymówki, żeby została w Czernej.
- A film? - spytałem.
- Do południa mam wolne, bo będą wprowadzane jakieś zmiany do scenariusza. Słyszałam,

ż

e będą chcieli ciebie poprosić, żebyś zagrał jeszcze jedną scenę. To jak, zabierzesz mnie ze sobą?

- Zapraszam - odpowiedziałem.
- Poczekaj chwilę! Właściwie to powinnam się na ciebie obrazić, że tak długo muszę cię

prosić... - uśmiechnęła się uwodzicielsko i zniknęła w swoim pokoju.

Zszedłem do wehikułu i podjechałem nim pod podjazd. „Chwila” trwała dwadzieścia minut.

Luscinia na wycieczkę ubrała się w obcisłe dżinsy, wysokie buty, koszulę flanelową, skórzaną
kurtkę z frędzlami i kowbojski kapelusz. Gdzie ona mieściła te wszystkie ubrania? Domyśliłem się,

ż

e część z nich mogła być filmowymi kostiumami, które dostała od producentów odzieży

widzących w filmie szansę na wypromowanie swoich kolekcji.

- Dokąd jedziemy? - zapytała Luscinia sadowiąc się w wehikule, tak jakby to była limuzyna

mająca odwieźć ją na przedstawienie w operze.

- Blisko, do śukowic - wyjaśniłem.
- Dlaczego tam jedziesz? W sprawie zagadki?
- Tak. Marcin podpowiedział mi pewne znaczenie słów o „spojrzeniu zakochanych”. Jego

zdaniem, mogło chodzić o wspomnienia po jednej z miłości Barberiny, a właśnie podczas wojen

ś

ląskich Fryderyk II zatrzymywał się w śukowicach.

- Ciekawa teoria...
- Dobra. Przecież matka Prószyńskiego ruszyła na zesłanie na Syberię za swoim mężem, a w

XIX wieku takie zachowanie kochających kobiet nie należało wcale do rzadkości. Zakochani zdolni
są do wielu poświęceń.

- Ty chyba bardzo lubisz swoje autko?
- Tak, a czemu pytasz?
- Bo jeżdżenie nim to też pewna forma poświęcenia. Nie wierzę, że nie stać cię na lepsze.
- To jest bardzo dobre.
- Nie widać - roześmiała się śpiewaczka.
- Bo nikogo ani niczego nie wolno osądzać po pozorach.
- Twój pojazd nie umywa się do mojego porsche.
- Fakt, nie jest tak ładny i nie ma tak uroczej właścicielki.
- Dziękuję za komplement, ale on... - zerknęła na licznik wehikułu - nie jeździ chyba szybciej

niż siedemdziesiąt na godzinę. Po co ci licznik z zakresem do 240 kilometrów?

- Wehikuł z górki i z wiatrem może rozpędzić się do niebotycznych prędkości -

odpowiedziałem żartem.

Kilkanaście minut wystarczyło nam, by dojechać do śukowic. Zatrzymaliśmy się na

błotnistym poboczu, przed niewielkim kościółkiem. Z tego co pamiętałem z przewodników,

ś

ukowice pierwszy raz były wzmiankowane w kronikach w 1229 roku, a kościół pod wezwaniem

ś

więtej Jadwigi w 1376 roku. Znany w obecnym kształcie został wybudowany w XV wieku. Akurat

starsze panie z kółka różańcowego sprzątały wnętrze świątyni, więc weszliśmy do środka i

background image

95

obejrzeliśmy jego skromne wnętrze.

Luscinia na moment uklękła w ławce i pomodliła się. Dyskretnie wyszedłem, by jej nie

przeszkadzać swoją obecnością i poczekałem na zewnątrz. Potem przez mostek na bezimiennym
strumyku przeszliśmy pod pałac. Była to widoczna z daleka, dwuskrzydłowa budowla z mansardo-
wym dachem. Otaczały ją zabudowania gospodarcze dawnego folwarku, czworaki i remontowany
właśnie mur. W parku między drzewami były rozwieszone sznury, na których suszyły się ubrania.
Z tablicy informacyjnej koło wejścia wynikało, że jest to schronisko prowadzone przez zakonników
dla ludzi, którzy pobłądzili w życiu.

Nacisnąłem przycisk dzwonka. Po chwili otworzył nam drzwi uśmiechnięty młodzieniec, z

bujną szopa jasnych włosów, promiennym uśmiechem i intensywnie niebieskimi oczami.

- Witam! - powiedział przyglądając się nam.
Przedstawiłem mu się, pokazałem legitymację służbową i wyjaśniłem, że chciałbym zobaczyć

wnętrze pałacu, ponieważ poszukuję śladów pobytu w tym miejscu Fryderyka II.

- Co za czasów doczekaliśmy, że polski urzędnik zajmuje się pruskim królem - uśmiechnął

się. - Napiją się państwo czegoś?

Grzecznie odmówiliśmy, a zakonnik oprowadzał nas po budynku. Trwał w nim remont

prowadzony przez mieszkańców schroniska. Po wielu było widać, że niejedno w życiu przeszli i z
niejednego pieca przyszło im jadać przysłowiowy chleb. Tak więc wędrowaliśmy między
polowymi łóżkami, metalowymi szafkami na ubrania, workami z cementem, stertami cegieł i desek,
aż doszliśmy do dawnej sali balowej, zachowanej najlepiej, z parkietem wykonanym z różnych
gatunków drewna i dużymi oknami. Wciąż można było tu obejrzeć barokowe sztukaterie, ozdobny,
duży piec w rogu i malowidło na ścianie.

- Podobno to jest pamiątka po Fryderyku II - oznajmił zakonnik.
Przyjrzałem się sielskiemu pejzażowi, ze sceną pikniku na pierwszym planie. Jedna z dam

tańczyła, a przygrywali jej dworzanie. Z boku widać było pastuszka, głębiej statek płynący po rzece
i biały kościół na wyspie, podobny do tego, w którym uwięzili mnie Micha i Klamka.

- Słyszałem legendę, że król sfinansował wykonanie tego fresku, ale po co, nie wiem -

powiedział zakonnik.

Aparatem cyfrowym zrobiłem zdjęcia malunku i po obejrzeniu reszty obiektu pożegnaliśmy

zakonnika.

- I nic - westchnęła Luscinia, gdy wracaliśmy do wehikułu.
- Bo wciąż nie wiemy, na co trzeba zwracać uwagę - odpowiedziałem.
- Może po prostu nie ma w tobie dość miłości?
- Nie rozumiem.
- No, tylko zakochani znajdą skrytkę tego Prószyńskiego.
Roześmiałem się.
- O to ci chodzi? - dziwiłem się. - Moim zdaniem, to tylko jakaś przenośnia, odniesienie do

jakiejś sentencji, wiersza, czegoś, co znali Prószyński i Anna. Co różni spojrzenia osoby zakochanej
od niezakochanej?

- Kochankowie są zapatrzeni w siebie nawzajem.
- Tak, dlatego na obrazach Prószyńskiego zapewne odnaleźlibyśmy w postaciach kobiecych

rysy twarzy jego ukochanej. To wszystko.

- Jestem pewna, że tylko ci się tak wydaje.
- Przekonamy się, jak odnajdziemy skarb.

background image

96

Wsiedliśmy do wehikułu i uruchomiłem silnik.
- I co teraz? - zapytała Luscinia. - Dokąd jedziemy?
Nie miałem pojęcia, co teraz powinienem był uczynić, gdzie szukać wskazówek. Wydawało

się, że jedyne podpowiedzi mogą znajdować się na obrazach Prószyńskiego, ale nie potrafiłem w
nich nic takiego wypatrzyć.

- Pozostaje mi tylko zakochać się w tobie i zaprosić cię do kawiarni - zażartowałem.
- Zgoda - Luscinia skinęła głową. - Zacznijmy wszystko od początku i wróćmy do restauracji,

gdzie spotkaliśmy się pierwszy raz. W końcu tam popełniliśmy pierwsze błędy...

- Jakie?
- W ocenie. Ty zachowywałeś się jak szpieg, przyczajony, nieufny, zamknięty w sobie. Ja

patrzyłam na ciebie jak na... - szukała odpowiednich słów.

- Prostaka, szaraczka, nikogo wartego uwagi - podpowiadałem. - Zapewne tak jest nadal.
Luscinia obróciła się do mnie, położyła mi rękę na ramieniu, przysunęła bliżej. Spojrzała mi

w oczy. Czułem zapach jej perfum, ciepło jej dotyku, znowu byłem pod wpływem jej czarów. Pełen
nagany wzrok staruszki, która przechodziła obok wehikułu i widziała tę scenę, uratował mnie przed
zrobieniem jakiegoś głupstwa.

- Jedźmy - powiedziałem wrzucając pierwszy bieg.
Gdy jechaliśmy do Głogowa, otworzyłem okno, by pęd powietrza ostudził mnie, pozwolił

ochłonąć.

- Miałeś kiedyś jakąś narzeczoną? - w pytaniu Luscinii odczułem nutkę jadu.
- Z nikim nie byłem zaręczony.
- Chodzi mi o dziewczynę, sympatię...
- Czasami wydawało mi się, że tak jest.
- Ale?
- Normalnie, na przeszkodzie stawały okoliczności życia, potem moja praca.
- Wyżej cenisz pracę niż ukochaną kobietę? - Luscinia była zdumiona.
- W mojej pracy łączę pasję z obowiązkami służbowymi. Może zabrzmi to trochę dziwnie, ale

czasami moja praca jest jak sport ekstremalny, a kobiety, które spotykałem nie były gotowe dzielić
się mną z pracą albo po prostu traktowały bycie urzędnikiem ministerstwa li tylko jako sposób na
zarabianie pieniędzy, niestety niewielkich.

- Biedny pasjonat oddany pracy - śmiała się Luscinia. - Jesteś romantykiem, ale rozumiem

cię, bo chyba w jakimś sensie masz duszę artysty. W moim życiu było wielu mężczyzn, ale każdy z
nich traktował mnie jak cenne trofeum, które zostawia się w salonie myśliwskim i idzie na nowe
polowanie, albo beznadziejnie zakochiwał się we mnie oczekując, że porzucę dla niego scenę i

ś

piewanie.

- Ideałem okazuje się być pan Bogumił? Traktuje cię jak piękny kwiat, który trzeba

pielęgnować i pokazywać innym.

- I czasami mam tego dość. Najchętniej bym uciekła.
Na chwilę przerwaliśmy rozmowę, bo wjechaliśmy do Głogowa. Zaparkowałem wehikuł na

dzikim parkingu przed ruiną kościoła pod wezwaniem świętego Mikołaja i przeszliśmy do
restauracji. Zamówiliśmy dzbanek kawy, wino dla Luscinii i ciastka. Siedzieliśmy pod wielkim
parasolem w ogródku ciesząc się resztkami ciepła jesiennego słońca. Rzadko dochodził nas
zaplątany między uliczkami podmuch chłodnego wiatru.

- Kiedyś poznałem pewnego rybaka - opowiadałem - który powiedział, że nikt nie potrafi

background image

97

powiedzieć, do czego trzeba większej odwagi: do ucieczki czy do pozostania.

- Łatwo powiedzieć, jak się jest rybakiem, tylko łowi się ryby i je sprzedaje, prowadzi się

nieskomplikowane życie - odparła Luscinia. - Obdarzył cię jeszcze jakąś mądrością?

- Nauczył mnie, że czasami nie wystarczy robić coś dobrze, bo czasami po prostu trzeba to

robić pięknie.

- Wynurzenia wiejskiego filozofa - prychnęła Luscinia. - Moim śpiewem zachwycają się

ludzie, nieustannie szkolę głos i nie robię nic pięknego?

- Skoro jest ci tak dobrze, to czemu chcesz uciekać?

Ś

piewaczka nie zdążyła odpowiedzieć, bo właśnie deptakiem nadchodzili reżyser, operator i

elegant. Na nasz widok pan Bogumił aż klasnął w dłonie i natychmiast we trzech dosiedli się do
nas.

- Świetnie, że pana widzę - powiedział reżyser. - Mam prośbę do pana.
- Tak? - zapytałem, choć wiedziałem, o co chodzi.
- Musi pan jeszcze zagrać jedną scenę - oznajmił reżyser. - Zbyszek wypatrzył cudny plener i

musimy go wykorzystać.

- To znaczy nie „musi pan”, ale bardzo by nam na tym zależało - elegant poprawił przyjaciela.

- Ta scena wymyślona przez pana Zbigniewa znacznie podniesie walory artystyczne filmu.

- Chodzi o to, że na Odrze jest wyspa z kościołem - odezwał się operator. - Właściwie to

ruiny, ale przy spokojnej wodzie, ładnej pogodzie wyglądają jak wyjęte z sielankowego landszaftu.
Będzie to kryjówka przemytników, ale w scenie egzekucji don Josego mogliby się tam pojawić
wszyscy, których spotkał na swej drodze, rozumie pan, jako taka reminiscencja, duchy wspomnień.
Byliby tam Carmen, Garcia, Łukasz, porucznik i pan. Pana zadaniem będzie właściwie tylko tam
być, a ja pana tylko ładnie sfilmuję i finito!

- Niech pan się zgodzi - prosił pan Bogumił. - Bez pana to ujęcie będzie niepełne.
Luscinia patrzyła na mnie z odrobinę drwiącym uśmieszkiem. Starałem się przede wszystkim

nie okazywać, że znam to miejsce, a jednocześnie zastanawiałem się, czemu operator chciał tam
robić zdjęcia. Czy chodziło tylko o ładny plener?

- Zgoda - powiedziałem kodując sobie jednocześnie w pamięci, by zapytać kolegów Jarego,

jak natrafili na ten kościółek. - Ile czasu muszę zarezerwować na te zdjęcia?

- Pół dnia, nie więcej - zapewniał reżyser.
Jeszcze pół godziny rozmawialiśmy o filmie. Filmowcy zastanawiali się, jakich dzieło

zostanie przyjęte przez widownię i krytyków. Potem z Luscinia wróciliśmy do wehikułu i
ruszyliśmy do Czernej. Oboje milczeliśmy zajęci swoimi myślami. Gdy przed pałacem śpiewaczka
wysiadała, zatrzymała się zjedna nogą na ziemi i pochyliła się do mnie.

- Szkoda, że przerwano nam tę randkę - powiedziała.
- Przecież wiesz, że...
- Wiem, ale i tak szkoda - smutno się uśmiechnęła i pocałowała mnie w policzek. Odsunęła

się, przyjrzała mi się badawczo i palcem wytarła ślad szminki. - Dziwny z ciebie facet - stwierdziła
i ruszyła do pałacu.

Odstawiłem wehikuł na parking i wróciłem do swojego pokoju. Ze skrzynki zabrałem laptopa

i powędrowałem do pracowni. Było tam przestronniej i jaśniej. Wiedziałem też, że nikt tam nie
będzie mi przeszkadzał. W pomieszczeniu zastałem zamyślonego Marcina. Siedział i paląc papie-
rosa wpatrywał się w klocek drewna przed sobą. Widząc mnie wyprostował się.

- Jak poszukiwania śladów Fryderyka II? - zapytał.

background image

98

- Jak zwykle - bezradnie rozłożyłem ręce - żadnych śladów. Jedynym sposobem rozwiązania

zagadki wydaje się wpatrywanie w obrazy.

- Może te obrazy to łamigłówka, którą należy odpowiednio ułożyć? Jest ich dwanaście, liczba

trochę magiczna jak trzy, siedem, dziewięć, dziesięć, trzynaście. Z każdą z nich związana jest jakaś
symbolika. Tuzin to też specyficzna liczba. A może ułożone w jakiejś kolejności opowiadają
historię, która będzie wskazówką.

Zastanawiałem się nad słowami Marcina i nagle mnie olśniło.

background image

99

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

UKŁADANKA Z OBRAZÓW • PROPOZYCJA LUSCINII • ZNIKNIĘCIE MARCINA •

KOLEJNE TAJNE PRZEJŚCIE • ZDJĘCIA NA WODZIE • WYPADEK ANDśELI


Marcin mógł mieć rację. Natychmiast włączyłem komputer i przyglądając się kolejnym

obrazom zacząłem spisywać ich tytuły, a obok zmiany Prószyńskiego. W porze kolacji Marcin
przyniósł mi kanapki i dzbanek herbaty. Byłem tak zajęty pracą, że artysta sam wszystko zjadł
odkładając widelcem na bok kawałki wędlin. Wiedziony szóstym, psim zmysłem przyszedł do nas
Kefir i najpierw węszył w powietrzu zapach mięsa. Potem łasząc się do mnie i do Marcina podkradł
się do stołu i kładąc pysk na kolanach Marcina zezował na talerz. Po krótkim zastanowieniu
postanowił skierować nozdrza wprost na smakowite kąski i wreszcie nie napotykając z naszej
strony oporu jednym szybkim ruchem różowego jęzora zagarnął plasterki i szybko z nimi odbiegł w
kąt, gdzie błyskawicznie je pożarł jednocześnie czujnie patrząc w naszą stronę, gotów do obrony
cennego łupu.

- Czemu tak rzuciłeś się na tę pracę? - dziwił się Marcin.
- Dzięki tobie jestem bliski rozwiązania zagadki, czuję to - odpowiedziałem.
Często w swojej pracy miałem uczucie, jakie zapewne towarzyszy odkrywcom, gdy są bliscy

dotarcia do finału swych poszukiwań. To przejmujące poczucie, któremu towarzyszą szybsze bicie
serca, euforia i szalone zniecierpliwienie objawiające się specyficznymi łaskotkami w brzuchu.

- I co odkryłeś? - zaciekawił się Marcin.
Zadowolony nakreśliłem na kartce ostatnie słowa i wyprostowałem się.
- Przeprowadziłem rzetelną analizę - pochwaliłem sam siebie i położyłem przed artystą kartkę

z zapiskami, które wyglądały tak:


„Wesele w Jaworowie” - kościół z czerwonej cegły na wyspie, zapewne kolegiata w

Głogowie;

„Orgia rzymska za czasów Cesarstwa” - orientalne znaki na plafonach;
„Rozbitek” - daleko na horyzoncie widoczny statek bez masztów;
Śmierć Acerna” - przed umierającym leżą stosy książek i Prószyński domalował na ich

grzbietach: „Alles mit bedacht” - „wszystko z rozwagą”, motto z portalu pałacu w Czernej;
„Speculum”, czyli „zwierciadło”, „Desertus”, czyli „opuszczony”, „Pastor”, czyli „pasterz”;

„Taniec pomiędzy sztyletami” - zloty pantofelek i rzeźba czwartego torsu męskiego;
„Chrystus w domu Marty i Marii” - mury twierdzy;
„Stary z ksi
ążką” - wyraźne pierwsze słowo w księdze „declamo”, co po łacinie znaczy

„wygłaszam”;

„Chrystus i Samarytanka” - ozdoby ze skarbu;
„Dirce chrze
ścijańska” - twarz Dirce, podobna do „Rzymianki wzorowana na Annie?
„Pastuszek graj
ący na flecie” - splecione drzewa buk i brzoza, jak przy skrytce Barberiny

Campanini;

„Rzymianka” - ozdoba ze skarbu Barberiny Campanini;
„Pochodnie Nerona” - zmieniona płaskorze
źba z lewej strony, zamiast rzymskiego

kawalerzysty widoczna galera.

background image

100

Marcin pochylił się nad kartką, dłuższą chwilę studiował notatki, a potem odetchnął i spojrzał

na mnie z uśmiechem.

- Jeśli coś z tego rozumiesz, to gratuluję - oznajmił.
- To są konkretne podpowiedzi, tylko trzeba je jak puzzle odpowiednio ułożyć, znaleźć klucz

- odpowiedziałem.

- Jakie mogą być klucze?
- Na przykład chronologiczny odnoszący się do dat powstania obrazów. Na kartce wypisałem

tytuły obrazów w kolejności jak powstawały i w ten sposób otrzymałem ciąg słów i określeń:
kolegiata na wyspie, orientalne znaki, statek, wszystko z rozwagą, zwierciadło, opuszczony,
pasterz, złoty pantofelek, mury twierdzy, wygłaszać, galera, a do tego elementy skarbu Campanini i
splecione drzewa.

Marcin myślał chwilę odrobinę przechylając głowę na bok. Przypominał mi wtedy obraz

Kubusia Puchatka, który wyrył się w mej wyobraźni, gdy czytałem o tym, jak „miś o bardzo małym
rozumku” smakował miód.

- Ty masz łeb - Marcin pokiwał głową. - Już wiem, jak znaleźć ten skarb. Trzeba udać się do

kolegiaty na wyspie, gdzie są orientalne znaki. Po ich rozszyfrowaniu wsiąść na statek i czyniąc
wszystko z rozwagą spojrzeć w zwierciadło, w którym ujrzymy opuszczonego pasterza w złotym
pantofelku wygłaszającego z murów twierdzy przemówienie do galerników o skarbie baletnicy -
mówił specjalnie dobierając ton jakby wyznawał jakąś tajemnicę. - Jakie to proste! - roześmiał się.

Marcin w dużej części mógł mieć rację, ale wciąż broniłem swojej teorii, że wskazówka kryje

się w obrazach.

- Razem stanowimy idealny tandem do szukania skarbów - stwierdziłem śmiejąc się. - Klucz

może być inny - na ekranie wyświetliłem dokładną mapę Europy. - Może to konkretne wskazówki
geograficzne? Popatrzmy na „Wesele w Jaworowie” z innej strony. Ta historia wydarzyła się pod
Krakowem, ale może też chodzić o Wiedeń, spod którego wracał Sobieski - szybko na ekranie
wirtualnym rysikiem wyznaczyłem proste linie łączące oba miasta z Czerną. - Teraz „Orgia
rzymska za czasów Cesarstwa”, „Taniec pomiędzy sztyletami”, „Dirce chrześcijańska”,
„Rzymianka”, „Pochodnie Nerona”, to wyraźne wskazówki prowadzące do Rzymu. „Rozbitek”
połączy nas z najbliższym morzem, a więc wyprowadzamy prostą w kierunku Bałtyku.

- No, no... - Marcin żartował sobie udając, że poważnie traktuje moje pomysły.
- „Śmierć Acerna” łączy Czerną z Lublinem - kontynuowałem. - To tam zmarł Wilhelm Jan

Nepomucen Leopolski. „Starego z książką” trudno wiązać z jakimkolwiek miejscem poza okresem
powstania, a więc gdy Anna Bilińska mieszkała w Paryżu. „Chrystusa w domu Marty i Marii”,
„Chrystusa i Samarytankę” oraz najprawdopodobniej „Pastuszka grającego na flecie” można chyba
łączyć z Ziemią Świętą, a więc z Jerozolimą - wyznaczyłem ostatnią kreskę.

- I co dalej? - Marcin zerkał na wykresy.
- Nic - przyznałem się po chwili.
Poczułem, jakby całe powietrze, napięcie uszło ze mnie jak po oblanym, piekielnie trudnym

egzaminie. Z jednej strony zwykle byłem w takich chwilach przybity, ale z drugiej cieszyłem się, że
mam to już za sobą, i wiedziałem, z jakimi problemami przyjdzie mi się raz jeszcze zmierzyć. Tak i
teraz czułem, że być może o włos minąłem się z rozwiązaniem.

- Pozostaje ci się zakochać - pocieszył mnie Marcin.
- Dziękuję za radę - w moim głosie można było wyczuć cień goryczy. - Co tu jest grane? -

pytałem sam siebie.

background image

101

- Odpocznij sobie - zaproponował artysta. - Napracowałeś się, kto wie, może nie na próżno,

ale może sen przyniesie ci dobrą podpowiedz?

- Chyba tak - przyznałem przeciągając się.
Przed snem postanowiłem zrobić jeszcze jedną rzecz. Musiałem koniecznie porozmawiać z

kumplami Jarego. Wysłałem do Michy SMS-a i poszedłem odpocząć do swojego pokoju. Nie dane
mi było tam poleżeć w spokoju. Do drzwi zapukała Luscinia.

- Cześć! - uroczo uśmiechnęła się do mnie. Była ubrana w wąskie spodnie, białą, kusą bluzkę

i długi jak płaszcz sweter z dużymi oczkami. - Trochę tęskniłam za tobą. Słyszałam, że zaszyłeś się
w pracowni i pracujesz nad rozwiązaniem.

- Tak było - kiwnąłem głową.
- I co odkryłeś? - śpiewaczka usiadła bokiem na krześle, kładąc brodę na rękach złożonych na

oparciu. W tej chwili patrzyła mi prosto w oczy i przyznaję, że te oczy przesłaniały mi cały świat.
Jej puszczone luzem włosy spływały niesfornymi lokami na twarz tworząc pełną zmysłowej
tajemniczości zasłonę. Wiele wtedy byłem gotów dać za przeniknięcie jej i poznanie myśli Luscinii.

- Nic - odpowiedziałem. - Czasami tak bywa, że człowiek co jakiś czas mija się z poznaniem

prawdy.

- Skończyłeś pisać raporty?
- Tak.
- Mam dla ciebie propozycję - Luscinia przysiadła się do mnie na łóżko. - Masz ochotę na

ucieczkę? Pojedziemy gdzieś we dwoje, odpoczniemy. Przecież możesz się wyrwać na dwa, trzy
dni?

- Mogę - przyznałem oszołomiony propozycją.
- Jutro po zdjęciach, kiedy skończy się uroczysty obiad i wszyscy pójdą odpocząć,

wsiądziemy do mojego porsche i umkniemy w góry. Z pewnością znasz jakieś spokojne i przytulne
miejsce, gdzie nikt nam nie będzie przeszkadzał.

- W czym? - nieśmiało zapytałem.
Luscinia usiadła mi na kolanach, jedną ręką objęła za szyję, a drugą delikatnie przyciągnęła

moją głowę do siebie. Nachyliła się i pocałowała mnie w usta. Nie miałem sił, aby bronić się przed
tym gestem.

- Uwielbiam cię, głuptasie - szepnęła Luscinia.
Właśnie w tym momencie skrzypnęła deska podłogi. Oboje spojrzeliśmy w kierunku drzwi.

W progu stał Marcin oszołomiony tym co widział.

- Przepraszam - szepnął i szybko przeszedł do swojego pokoiku. Po chwili usłyszeliśmy

cichy, ostrożny zgrzyt przesuwanej zasuwki.

Marcin subtelnie dawał nam znać, że nie zamierza już nam przeszkadzać, ale czarodziejski

nastrój prysł. Trzeba przyznać, że Luscinia lepiej trzymała swoje nerwy na wodzy.

- To jak? Uciekniemy? - wypytywała.
Mogłem tylko skinąć głową.
- Jutro rano spakuj rzeczy i uprzedź o wyjeździe panią Joannę, żeby znowu nie próbowano

nas szukać przez policję - wydawała mi polecenia.

- To chyba nie pierwsza twoja ucieczka - zauważyłem wstając.
Luscinia już wychodziła, ale zatrzymała się. Sweter zakręcił się w powietrzu jak peleryna i

wtedy na moment moje ciało przeszedł zimny dreszcz. Miałem uczucie, jakbym powiedział o jedno
zdanie za dużo, bałem się, że mogłem urazić śpiewaczkę. Ona rzeczywiście w pierwszym

background image

102

momencie patrzyła na mnie zimnym wzrokiem, ale chyba odgadła, co się dzieje w moim umyśle i
zaraz uśmiechnęła się słodko.

- Mylisz się - powiedziała podchodząc do mnie. Robiła to wolnymi, kocimi krokami bacznie

patrząc mi w oczy. - Pierwszy raz będzie to prawdziwie romantyczna ucieczka.

Drugi raz tego wieczora obdarowała mnie pocałunkiem i wyszła nie oglądając się za siebie.
Musiałem porozmawiać z Marcinem. Wydawało mi się, że artysta obdarzył śpiewaczkę

silnym uczuciem i zawsze, gdy widział nas razem, czuł się nieswojo. Cicho zapukałem do drzwi
jego pokoju. Odpowiedziała mi cisza. Poruszyłem klamką.

- Marcin, śpisz? - pytałem.
Zajrzałem przez szparę między drzwiami a framugą, potem przez dziurkę od klucza. W

ś

rodku było ciemno, ale jasny snop światła z latami w folwarku przebijał się na legowisko Marcina,

które zniknęło! W jego miejscu ziała czarna dziura. Wyjąłem scyzoryk z kieszeni i ostrożnie
przesuwałem płytkę zasuwki. Po chwili byłem już w sypialni Marcina.

Tak jak wcześniej wspominałem, jego leże stanowiła murowana półka w ścianie przykryta

kocami, materacami, śpiworem i wałkiem pod głowę. To wszystko leżało na podłodze i okazało się,

ż

e artysta sypiał na drewnianym wieku, które otwarte, było oparte o ścianę. Osiemdziesiąt

centymetrów głębiej było dno, także wykonane z drewna. Prawdopodobnie był to rodzaj
skarbczyka, jednak jego spód także otwierał drogę do zejścia w murze. Był to prostokątny szyb,
którego boki miały pół metra i osiemdziesiąt centymetrów długości. Schodziło się korzystając z
otworów w ścianie powstałych po wyjęciu pojedynczych cegieł. Może była to pozostałość jakiegoś
komina? Dziwiłem się, jak Marcin, który był wysoki, mógł zmieścić się w takim przejściu?

Poświeciłem latarką do środka i zobaczyłem ceglastą terakotę jadalni pod moim pokojem.

Miałem wielką ochotę zejść tropem Marcina, ale postanowiłem na niego poczekać. Zgasiłem

ś

wiatło w swoim pokoju, zamknąłem drzwi i usiadłem na krześle w kącie. Po dziesięciu minutach

usłyszałem rumor w szybie i sapanie Marcina. Przygotowałem latarkę, żeby natychmiast ją
włączyć, jak tylko wejdzie do pokoju.

Najpierw na podłogę pokoju spadł wyrzucony z przejścia ręcznik, potem woreczek foliowy z

przyborami toaletowymi. Miałem ochotę uciec, ale w tym momencie ponad krawędzią skrzyni
ukazała się kudłata głowa Marcina. Natychmiast mnie dostrzegł.

- O! - wydobył z siebie.
- O! - odpowiedziałem tym samym.
- Moje „o” było pierwsze - stwierdził Marcin gramoląc się z przejścia.
- Moje „o” jest bardziej zdziwione - wymownie zerknąłem w otwór.
- Ty pierwszy zrobiłeś rzecz godną nawet kilku „o” - odparł Marcin.
Ręcznikiem wycierał jeszcze wilgotne włosy, a potem odszukał na stercie ubrań koszulkę i

założył ją.

- Co masz na myśli? - zapytałem biorąc się pod boki.
- śeby odkryć to „o” - wskazał na otwór - musiałeś włamać się do mojego pokoju.
- Chciałem z tobą porozmawiać...
- Rozumiem, że włamywacze też chcą pogadać z właścicielami mieszkań, ale że pechowo

nikogo nie ma w środku...

- Chciałem porozmawiać o Luscinii, właściwie o niej i o mnie... - plątałem się.
- O, to już jesteście... - Marcin nie dokończył.
- Jesteśmy wciąż każde z osobna - tłumaczyłem się - i to co widziałeś, to...

background image

103

- Czemu mi to wszystko mówisz? - Marcin patrzył na mnie z łobuzerskim uśmieszkiem.
- Bo myślałem, że ty...
- Nie! - Marcin pokręcił głową i pokiwał palcem na boki. - Nie dla psa kiełbasa, nie dla kota

sperka. Pamiętaj też, że cię przed nią uprzedzałem.

- A twoje „o” - pokazałem na układane przez Marcina na powrót legowisko.
- To proste - lekceważąco machnął ręką. - Czasami żal mi stworzeń, które usiłują

zamieszkiwać różne zakątki mojej skóry, ale myję się. Nie chciałem przeszkadzać tobie i Luscinii,
więc skorzystałem z tej dziury...

- A co to za dziura? Jak ona powstała?
- Dawniej w jadalni były dwa kominki, potem jeden przebudowano na piec, w końcu i piec

zniknął, a został po nim komin. W jego górnej części zrobiono ten skarbczyk, a dolną zamurowano.
Podczas remontu odkryliśmy z panią Joanną to dziwne przejście. Tymczasowo zakryliśmy je
deskami, które łatwo można przesunąć. Przyznam ci się, że było to moje pierwsze, od czasu
odkrycia, przejście tą trasą i ostatnie. Następnym razem będziesz musiał mnie przeprowadzać przez
swój pokój.

- Nie będzie następnego razu - zapewniałem Marcina.

Ś

miać mi się chciało, że chociaż przez chwilę podejrzewałem tego krystalicznie uczciwego

człowieka o jakieś podstępy.

- Dobranoc - powiedziałem i przeprosiłem go za włamanie.
Miałem jeszcze godzinę do umówionego spotkania, więc zdrzemnąłem się. Kwadrans przed

czasem wymknąłem się z pokoju, zszedłem klatką schodową w wieży na parter, potem do kuchni i
piwnicy. Tajnym przejściem dotarłem pod podłogę mauzoleum. Gdy usłyszałem, że Micha i
Klamka czekają rozmawiając, ostrożnie odsunąłem płytę i wyszedłem do nich, na dwór.

- Witaj, duchu nocy, jakiej chcesz pomocy? - zrymował trochę wystraszony Klamka.
- Powiedzcie, skąd wiedzieliście o tym kościele na wyspie - powiedziałem.
- Od Zbycha i Jarego - odparł Micha.
- Dokładnie opowiedzcie mi, jak do tego doszło - poprosiłem.
- Ale powiesz nam, jak się tu niepostrzeżenie dostałeś? - upewniał się Micha. - Przed twoim

pojawieniem się dokładnie sprawdziliśmy mauzoleum.

- Powiem - obiecałem.
- Kilka dni temu Jary opowiadał nam, że Zbyszek wynajął motorówkę, żeby popływać po

rzece i widział fajny kościół na wyspie - relacjonował Micha. - Jary namówił nas, żebyśmy tam
popłynęli...

- Czy było to po ogłoszeniu poszukiwań skrytki Prószyńskiego? - przerwałem swoim

pytaniem.

- Tak - odpowiedział Micha. - Jary znalazł we wsi człowieka, który miał łódź i zgodził się

nam ją wypożyczyć, dał nam klucze do kłódki i wiosła. Jemu ta łódka nie była już w tym roku
potrzebna.

- I jak dopłynęliście na wyspę, to co? - wypytywałem.
- Jary oglądał ściany, zajrzał do podziemi, połaził po wyspie... My wspięliśmy się na wieżę i

tyle.

- Czy Jary mówił, czemu Zbyszek zainteresował się tą wyspą?
-Podobno chodziło o jakiś ładny plener.
Nie podobało mi się to nagłe zainteresowanie operatora wysepką z kościołem. Filmowiec

background image

104

umknął mej uwagi i prawie zapomniałem, że przecież jest moim konkurentem w poszukiwaniu
skrytki. Uświadomiłem sobie też, że nie prowadziłem śledztwa w sprawie włamań do pani Joanny.
Wszystkie te wydarzenia przyćmiła Luscinia swoim zainteresowaniem moją osobą. Czyżby była
przynętą, na którą miałem się złapać? Jeżeli tak, to kto tu był tak sprawnym myśliwym?

- Dziękuję, chłopaki - wyciągnąłem dłoń do Michy i Klamki.
- Nie ma sprawy, jesteśmy fajni goście, ale teraz interesuje nas tajne przejście - przypomniał

mi Klamka.

Roześmiałem się i poprowadziłem chłopców do otworu w podłodze.
- Wchodźcie - zachęcałem ich.
Weszli niepewnie, patrząc na ściany i strop tunelu. Postępowałem za nimi, bo przecież

musiałem ułożyć płytę podłogową na miejsce.

- Ale jazda! - stwierdził Micha, gdy wyszliśmy w piwnicy pałacu. - Jak to wyczaiłeś?
- Niestety, nie byłem pierwszy - przyznałem się. - Wpierw to przejście poznali Zbyszek i

wasze dziewczyny.

- Co?! - obaj spojrzeli na mnie zdumieni. - I nic nam nie powiedziały? - zdziwił się Micha.
- Trzeba odwiedzić pana Zbyszka i powiedzieć „niech tu więcej nie mieszka” - stwierdził

Klamka.

- Spokojnie! - apelowałem do nich. - Pamiętacie, o czym rozmawialiśmy wtedy na wyspie?
- „Ugiąć się, aby zwyciężyć” - przypomniał sobie Micha.
- Tak jest - przyznałem. - Zemsta to okropne uczucie, ale nadejdzie czas rewanżu i wtedy

zadziwicie pana Zbyszka i wasze dziewczyny też.

Pożegnaliśmy się i każdy wrócił do swojego pokoju. Szybko ułożyłem się do snu i zasnąłem.

Obudziło mnie potrząsanie za ramię. Za oknem była jeszcze ciemna noc. Nad sobą ujrzałem twarz
pana Bogumiła, a w pokoju unosił się aromat świeżo zaparzonej kawy.

- Niech pan wstaje - mówił elegant. - Jedziemy na plan.
- O tej porze? - zdziwiony przecierałem oczy.
- Pan Zbigniew chce zrobić zdjęcia o świcie - wyjaśnił elegant. - Za pięć minut odjeżdżamy.
- Ale muszę się chyba ogolić... - protestowałem.
- Charakteryzatorka się panem zajmie - elegant machnął ręką.
Zerwał ze mnie śpiwór i prawie siłą posadził na łóżku. Cóż mogłem zrobić? Parząc sobie usta

gorącą kawą ubierałem się w filmowy kostium. Ubrany zbiegłem do sieni i do busa. Członkowie
ekipy filmowej już na mnie czekali. Luscinia porozumiewawczo zmrużyła do mnie oko.

- Jesteś gotów? - zapytała.
Brzmiało to jak normalne pytanie, które mogło dotyczyć udziału w filmie, ale w

rzeczywistości chodziło jej o naszą ucieczkę.

- Tak - odpowiedziałem.
- To dobrze - szepnęła.
Zauważyłem, że tej krótkiej wymianie zdań przysłuchiwał się elegant. Po kwadransie

dojechaliśmy nad brzeg Odry. Czekały tam na nas trzy motorówki, dwie drewniane łodzie na wiosła
i kilka elementów pływającego pomostu. Każdy z nich składał się z dwóch beczek i drewnianego
pokładu. Te platformy zakotwiczono wzdłuż brzegu wyspy, na której stał kościół.

- Będziecie stali jakby na wodzie - tłumaczył mi elegant, gdy siedziałem przed lustrem

charakteryzatorki - a don Jose łodzią przepłynie obok was. Rozumie pan?

Na znak, że tak, mogłem tylko mrugnąć oczami. Po kilkunastu minutach siedziałem już na

background image

105

swoich beczkach zaopatrzony w latarenkę ze świecą i zapalniczkę. Po chwili pozostali bohaterowie
filmu też byli już na swoich wysepkach. Ja byłem między ostatnią Carmen - Luscinią a Andżelą-
Nocą. Obie były oddalone ode mnie o cztery metry, więc mogliśmy rozmawiać i żartować,
zwłaszcza z tego, co by się stało, gdyby kotwice nie wytrzymały i któreś z nas niepostrzeżenie we
mgle spłynęłoby z biegiem Odry. Andżeli w zwiewnym stroju było bardzo zimno i siedziała
skulona.

- Uwaga! - przez megafon zagrzmiał głos reżysera. - Zaczynamy zdjęcia. Proszę zapalić

latarenki. I dajcie więcej dymów!

Zaraz też spowiły nas kłęby białego dymu wyprodukowanego przez specjalne urządzenia

przewożone na jednej z motorówek. Najpierw łódź z operatorem podpływała bardzo wolno, by nie
zmącić spokojnego lustra wody, do każdego z nas i robiono nam ujęcia z bliska. Potem kamera
przepłynęła wzdłuż naszego szeregu na wodzie i w końcu płynęła za łódką, na której policjanci
przewozili don Josego na egzekucję na wyspę. Za każdym razem Andżela, chcąc wypaść jak
najlepiej przed kamerą, tańczyła, a jej szata rozwiewała dym, który zakręcał się w kolejnych
fantastycznych wirach przecinanych błyskiem światła z latarni. Nie inaczej było i trzecim razem.

Andżela zakręciła piruet i wtedy niespodziewanie rąbek jej ubrania dostał się do puszki

latarenki ze świecą Płomień natychmiast przeskoczył na cienką tkaninę. Dziewczyna stanęła w
płomieniach, które zniknęły w dymie. Słyszeliśmy tylko jej przeraźliwy krzyk i plusk, gdy rzuciła
się do wody, a zaraz potem drugi krzyk.

Filmowcy podnieśli krzyk, motorówka z agregatem dymotwórczym odpłynęła, żeby wokół

nas nie produkować dodatkowej zasłony. Rzuciłem swoją latarenkę i natychmiast skoczyłem do
wody. Była lodowata i w pierwszej chwili poczułem strach przed skurczem. Zaraz potem dostałem
się w fale wytworzone przez łodzie motorowe.

- Andżela! - krzyknąłem.
Byłem już przy jej beczkach. Gdyby skoczyła do wody tylko po to, żeby zgasić ogień, to

powinna po zgaszeniu ognia trzymać się swojej platformy. Podciągnąłem się i wyjrzałem na deski.
Nie było jej tam. Sprawdziłem z lewej strony, z prawej, zajrzałem przez prześwit między beczkami,
czy nie ma jej po przeciwległej stronie. Przepadła.

- Paweł! - usłyszałem krzyk Klamki. - Ona nie umie pływać!
Nabrałem solidny haust powietrza i zanurkowałem. Pod beczkami Andżeli nie było. Jeżeli

zatonęła, to mógł porwać ją prąd rzeki. Wynurzyłem się.

- Klamka! - wrzasnąłem. - Płyniemy z prądem.
W tym miejscu Odra miała około ośmiu metrów głębokości, ale miałem nadzieję, że Andżela

nawet nie umiejąc pływać walczyła i nie poszła od razu na dno.

- Paweł! - usłyszałem Luscinię. - Widziałam ją!
Kilka wymachów ramion wystarczyło mi, by znaleźć się przy wysepce Carmen.
- Tam! - pokazała mi niknący wir na wodzie dwa metry od jej platformy.
Natychmiast zanurkowałem i pod wodą zobaczyłem białą smugę odsłoniętej ręki, burzę

włosów i czarny kostium przypominający jakiegoś mitologicznego stwora. Chwyciłem tonącą za
rękę i wtedy poczułem, że z ogromną mocą ciągnie mnie na dno. Wiedziałem, że topielcy potrafią
w krytycznej sytuacji swą nadludzką siłą zaszkodzić ratownikowi, ale nie walczyłem z nią.
Musiałem znaleźć się jak najbliżej Andżeli, by złapać ją pod wykonujące nieskoordynowane ruchy
ramiona i wydostać dziewczynę na powierzchnię.

W ułamku sekundy znalazłem się w silnym uścisku jej ramienia chwytającego mnie za szyję,

background image

106

szarpiącego za włosy. Korzystając z dogodnego momentu, który zawsze nadchodzi w chwili, gdy
tonący poddaje się i nie ma już dość woli do walki, objąłem ją na wysokości klatki piersiowej i
obróciłem do siebie plecami. W płucach czułem już kłucie przeradzające się w straszne uczucie
zgniatania. Resztkami sił wyciągnąłem dziewczynę na powierzchnię, tuż obok platformy Luscinii.

- Wciągnij ją! - prosiłem śpiewaczkę, szybko nabierając hausty powietrza.
Artystka pochylając się nad krawędzią pokładu sama o mało nie wpadła do wody. Na

szczęście podpłynęła do nas motorówka, na której był lekarz. Szybko ułożono Andżelę w kokpicie i
medyk zaczął ją reanimować. Do motorówki wskoczył też zrozpaczony Klamka. Mnie również
chciano zabrać, ale ruchem ręki dałem znać, że dobrze się czuję. Podciągnąłem się na pokład obok
Luscinii i położyłem się na deskach. Śpiewaczka rąbkiem swego płaszcza wytarła mi mokrą twarz i
pocałowała mnie w usta. Nagle wokół nas zrobiło się czarno od chmury dymu przywianej przez
deszcz i jednocześnie coś szarpnęło naszą wysepką i coś zgrzytnęło. Przestraszona Luscinia
przytuliła się do mnie.

background image

107

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

SPŁYW NA BECZKACH • DRUGA KĄPIEL • LEKARSTWA PANI MARIANNY •

LEGENDA O KOŚCIELE NA WYSPIE • WIECZORNE OGNISKO • PIOSENKA W

WYKONANIU LUSCINII


Beczkami zakołysało, a Luscinia, która przyklękła, żeby rozejrzeć się, krzyknęła

przestraszona. Chwyciłem ją za ręce i przyciągnąłem do siebie.

- Połóż się i czekaj - powiedziałem.
- Co się stało?! - pytała przestraszona.
- Uciekamy.
- Jak to?
- Urwała się lina kotwicy i spływamy z prądem rzeki. Zanim rozwieje się dym i zobaczą, że

ciebie nie ma, minie kilka minut. Potem zaczną nas szukać.

Luscinia wyraźnie uspokojona leżała obok mnie i patrzyła w niebo, na którym szara zasłona

zaczęła ustępować przed błękitem i białymi, postrzępionymi piórami chmur. Słońce ogrzewało mi
twarz, ale było mi przeraźliwie zimno i zacząłem trząść się.

- Nawet nie mam telefonu, żeby zadzwonić po pomoc - powiedziała Luscinia.
Podniosłem głowę i patrzyłem na kłęby dymu, wśród których widać było błyski latarek,

dobiegał stamtąd ryk silników motorówek i krzyki ludzi. Odpłynęliśmy niezauważeni już dwieście
metrów.

- Chciałaś przecież uciec ze mną - przypomniałem śpiewaczce.
Twarz artystki, jak błyskawica ciemność, przebiegł grymas zniecierpliwienia, ale zaraz

spojrzała na mnie z uśmiechem.

- Mieliśmy uciekać moim porsche, do uroczego zakątka, a nie pływać jak rozbitkowie na

beczkach - mówiła śmiejąc się.

- Co za różnica? - pytałem. - Niedługo wpłyniemy w trzciny i tam będziemy czekać na

ratunek.

- Jestem pewna, że wyniesiesz mnie na brzeg.
- Skąd ta pewność?
- Jesteś bardzo rycerski. Od razu skoczyłeś ratować tę dziewczynę...
Lekceważąco machnąłem ręką i starałem się jak najwygodniej ułożyć na deskach. Luscinia za

to zmieniła pozycję i teraz leżała na boku podpierając się ręką.

- Czy ty czujesz lęk? Czy jest coś, czego się boisz? - pytała.
- Tak, zawsze lękiem napawają mnie ludzie fałszywi.
- Dlatego jesteś taki nieufny?
- Tak.
- Wiele razy zawiodłeś się na ludziach?
- Tak, ale po każdej takiej nauczce staję się mocniejszy.
- Doświadczeniem?
- Nie, jestem przeświadczony, że stoję po właściwej stronie i że zawsze warto być uczciwym.

Niektórzy nazywają to frajerstwem, naiwnością, ale mnie jest z tym dobrze.

- Myślisz, że ludziom fałszywym, złym żyje się źle?
- Oczywiście, że nie, ale zawsze po okresie euforii sukcesu przychodzi czas na karę.

background image

108

- Zawsze? - zapytała Luscinia.
- Zawsze - z przekonaniem kiwnąłem głową.
- Jesteś bardzo romantyczny - pogłaskała mnie jak dziecko po twarzy.
Nagle gwałtownie zabrała rękę przestraszona szumem za naszymi plecami. Obejrzała się i

zobaczyła, że platforma powoli wbija się w trzciny.

- To co, przeniesiesz mnie na brzeg? - odrobinę przechyliła głowę.
- Nie.
- Boisz się pijawek?
- Na pijawki to jest już trochę za zimno. Nie wiem, jak tu jest głęboko, czy nie ma mułu.

Zostając na tratwie ułatwimy poszukiwania, z rzeki doskonale widać dziurę, jaką zrobiliśmy w
trzcinowisku.

- Jak sobie życzysz - Luscinia ułożyła się na deskach podkładając sobie ręce z tyłu pod głowę.
Zapadło milczenie. Wsłuchiwałem się w odgłosy z rzeki i zastanawiałem się, czemu nikt nas

jeszcze nie szuka. Pal licho mnie, ale Luscinia przecież była gwiazdą i jej zaginięcie źle

ś

wiadczyłoby o pracy ekipy filmowej.

- Dumasz o skrytce? - zagadnęła Luscinia.
- Tak - odparłem.
- Wymyśliłeś coś?
- Tradycyjnie nie. Nie rozumiem, w jaki sposób wzrok zakochanych padający na obrazy

Prószyńskiego ma odkryć przed nimi tajemnicę? Wydaje mi się, że chłodnym okiem łatwiej
dostrzec to co istotne.

- A co jest ważne dla zakochanego?
- Ta druga osoba... - przerwałem na chwilę. - Dla Prószyńskiego najważniejsza na świecie

była Anna, której rysami twarzy obdarzył niektóre z bohaterek oryginalnych obrazów. Trzeba
przyjrzeć się niewiastom na obrazach, a może to tylko te obrazy, gdzie w jakiejś formie występuje
Anna, kryją klucz do rozwiązania zagadki? Jesteś genialna - chciałem uściskać Luscinię, a ta

ś

miejąc się usiłowała szybkim ruchem odsunąć się. Tratwa zachwiała się, a końcówki włosów

Luscinii wpadły do wody. Śpiewaczka krzyknęła.

- Tu są! - usłyszeliśmy za plecami głos operatora. Obejrzałem się. Za nami wolno wzdłuż

ś

ciany trzcin płynęła motorówka z kierowcą, operatorem, reżyserem i elegantem.

- Niezłą eskapadę sobie wymyśliliście - rzekł pan Bogumił. - Czy wiecie, jak się

zamartwialiśmy waszym losem. Luscinio! Tyle czasu spędziłaś na wodzie, jeszcze się przeziębisz...

Operator rzucił nam linę, żebyśmy wyciągnęli się z zarośli, w których śruba motorówki

mogłaby się zaplątać. Pan Zbyszek stanął jedną nogą na tratwie, żeby pomóc Luscinii przejść.

Ś

piewaczka tak mocno odbiła się od platformy i operator dodatkowo docisnął stopą tratwę, że nagle

wszystko się przechyliło i zajęty mocowaniem cumy zleciałem do wody. Błyskawicznie zmoczony
wróciłem na tratwę.

- Niech pan z tą wodą lepiej nie wchodzi do motorówki, bo zmokniemy wszyscy - powiedział

operator. - Niech pan się trzyma! - krzyknął i klepnął w ramię sternika dając mu znak, że możemy
płynąć.

Te pół kilometra rejsu do wyspy z kościołem było jednym z moich najgorszych doświadczeń

z wodą. Wytrzymałem, ale zrozumiałem, że pan Zbyszek wykorzystał okazję, żeby mnie
upokorzyć, bo oto na oczach całej ekipy wracałem zmoczony jak kura, zapewne wyglądając bardzo
zabawnie, gdy tak rozpaczliwie trzymałem się tratwy tańczącej na fali.

background image

109

Z prawdziwą ulgą wysiadłem na brzeg wyspy, gdzie zdjąłem mokre ubranie, dostałem koce,

kubek gorącej kawy i kilka kanapek. Teraz siedząc na trawie mogłem przyglądać się „egzekucji”
don Josego. Waldi został przywiązany do pala, odmówił założenia opaski na oczy. Przed nim karnie
ustawił się oddział egzekucyjny z karabinami. Operator z kamerą stał w cieniu portalu świątyni i
stamtąd kręcił ujęcie.

ś

andarmi i charakterystycznym szczękiem przeładowali broń, na rozkaz wycelowali i po

kolejnym okrzyku rozległa się palba, a zgromadzone w krzakach gołębie wypuszczono z klatek.
Drugą część ptaków uwolniono, gdy operator stanął z kamerą przy słupie straceń i filmował kręcące
koła gołębie.

- Koniec! - oznajmił w końcu reżyser. - Wieczorem zapraszam wszystkich na ognisko!
Wszyscy zadowoleni klaskali i poklepywali się po plecach. Zbliżało się południe, a ja

zacząłem kichać. Ktoś z ekipy dał mi aspirynę, wsiadłem do motorówki i wróciłem na stały ląd, a
potem busem dojechałem do pałacu. Poszedłem do swojego pokoju przebrać się w suche ubranie i
zszedłem do jadalni na obiad. W kominku było napalone, specjalnie dla mnie, żebym się ogrzał.

- Andżela jeszcze dziś wróci do nas - powiadomiła mnie pani Joanna. - Zrobiono jej badania i

okazało się, że wszystko w porządku.

Przy obiedzie wychwalano mój wyczyn i tylko operator żartował ze mnie, że skorzystałem z

okazji i porwałem Luscinię, i że odsiecz nadeszła dla niej w samą porę, bo mało brakowało, a i ona
wymykając się moim objęciom, wylądowałaby w wodzie.

- Pan Paweł liczył na podwójne bohaterstwo - docinał mi pan Bogumił.
- Trzeba przyznać, że Luscinia głośno nie protestowała, gdy została porwana - zauważył Jary.

- Myślę, że ci dwoje coś kombinują.

- Zawarliśmy układ, że spróbuję rozkochać w sobie Pawła, żeby łatwiej przyszło mu

rozwiązanie zagadki - Luscinia próbowała okazać, że docinki nie robią na niej wrażenia.

W tym momencie głośno kichnąłem.
- Przepraszam, ale ta kąpiel chyba mi trochę zaszkodziła - powiedziałem wstając. - Pójdę się

położyć.

Ukłoniłem się i wyszedłem z jadalni. W pokoju, w ubraniu wskoczyłem do śpiwora i

położyłem się na plecach. Wpatrzony w plamy na suficie intensywnie myślałem. Po około
dwudziestu minutach przyszła do mnie Luscinia. Usiadła na łóżku, ale nie za blisko. Bała się
zarazić.

- Z ucieczki nici - powiedziałem.
- Naprawdę chciałbyś uciec? - zapytała Luscinia. - Ze mną?
- Tak.
- Czemu?
- Bo... - zawahałem się. - Chciałbym chociaż spróbować. A ty?
- Bo jesteś inny niż tamci - Luscinia ruchem głowy wskazała w kierunku pokojów

filmowców. W tym momencie była chyba sobą, Iwoną Maślińską, po prostu fajną dziewczyną.
Posłała mi całusa, wstała i wychodząc ocierała łzę, która zakręciła się jej w kąciku oka. - Pójdziesz
na ognisko? - zapytała stając w progu.

Nagle aż nią zarzuciło. Do pokoju jak czołg wkroczyła pani Marianna niosąc tacę z

dymiącym kubkiem, filiżanką termosem i czymś przykrytym białą serwetą.

- Przyjdzie, przyjdzie - gderała staruszka. - Wy młodzi to tylko chcecie się gzić po kątach. Nie

bój się, piękna pani, kawaler z wieczora będzie jak nowy, tylko teraz daj mu trochę spokoju.

background image

110

- Oczywiście - Luscinia uciekła spłoszona.
Gospodyni pani Joanny postawiła tacę na stole i krytycznie przyjrzała się porządkowi w

pokoju. Podała mi kubek bulionu.

- Niech pan pije, to dobre lekarstwo, na początek - powiedziała. - Potem pan sobie łyknie

herbatki z rumem i trochę pieczonego kurczaka. Będzie pan zdrów. Co to dla takiego konia kąpiel
w rzece - mówiła jednocześnie układając moje ubrania i książki. - Co pan taki smutny? - zapytała
siadając na krześle przy łóżku. Ręce złożyła na fartuchu w kwiatki i patrzyła na mnie takim
ciepłym, troskliwym wzrokiem. - Pan się nie martwi dziewczyną. Nie ta, to zawsze przyjdzie inna.

- Kogo pani ma na myśli?
- No, tę śpiewaczkę. To jak motyl, co z jednego ogrodu do drugiego fruwa, a do tego

farbowany.

- Jak farbowany? - oburzyłem się.
- Panie! - Pani Marianna machnęła ręką. - Ja się znam na ludziach. Wystarczy, że spojrzę i

już, jakbym tego rentgena miała w oczach, tak potrafię prześwietlić każdego. Od razu wiem, co
jeden z drugim za ziółko.

- Prześwietlała pani mieszkańców pałacu?
- To goście pani Joanny - pani Marianna odpowiedziała wymijająco.
- A ze mnie co za ziółko?
Pani Marianna spojrzała na mnie mrużąc oczy.
- Takiego dziwaka jak pan to pierwszy raz widzę - odparła.
- A Luscinia?
- Ta śpiewaczka? U nas na wsi, jakby pan dobrze poszukał, odpowiednio ubrał i pomalował,

to niejedną taką by znalazł. Panie, jak są dyskoteki i co druga dziewucha się wystroi, to ho, hol

- Ale Luscinia pięknie śpiewa.
- Aaa... tego to ja nie słyszała.
Prawdę mówiąc ja też, ale nie powiedziałem ani słowa o tym.
- Słyszała, że pan skarbu szuka - po chwili powiedziała pani Marianna.
- Tak.
- I co pan z nim zrobi, jak go znajdzie? Dom pan sobie wybuduje, ładniejszy samochód kupi?
- Nie, oddam do muzeum.
- To oni tak dobrze płacą?
- Nie - roześmiałem się.
Skończyłem pić bulion. Był gorący i tłusty, ale zrobiło mi się trochę mdło, więc sięgnąłem po

termos. Nalałem sobie pełną filiżankę herbaty i wypiłem pierwszy łyk. Pani Marianna z
zadowoleniem przyjęła moją reakcję. Pamiętałem, że była to wzmocniona rumem herbata, ale nie
spodziewałem się aż takiej dawki alkoholu.

- Dobra herbata - pani Marianna pokiwała głową. - Mówiłam, że z rumem, prawdziwym, nie

tam jakiś podszywanym... To jak pan nic nie zarobi na tym skarbie, to po co szukać?

- A po co ludzie wchodzą na góry? Najczęściej odpowiadają, że „dlatego bo są”. Ze skarbami

jest podobnie. Szukam ich, bo chcę zmierzyć się z zagadką, sprawdzić się. A to co znajdę, oddaję
do muzeum, bo po pierwsze, tam pracuję, a po drugie i ważniejsze, lepiej, żeby te znaleziska
oglądali ludzie.

- No tak - pani Marianna pokiwała głową i dłońmi gładziła fartuch. - Wpadł pan na jakiś trop?
- Na kilka, ale fałszywych - roześmiałem się.

background image

111

- Pan się nie martwi. Ja, jak mi jest smutno, to idę do lustrzanego kościoła, nie tego we wsi,

ale tego na rzece. Kiedyś to pływało się tam łódką, ale teraz to wystarczy, że sobie usiądę przy
krzyżu na polach. Stamtąd, zwłaszcza rano, jak jest spokojna woda, widać jakby dwa kościoły: ten
na wyspie i ten we wodzie. Mówię panu, odbija się jak w lustrze.

- Słyszałem, że z tym kościołem związana jest jakaś legenda.
- Ano tak.
- Może mi ją pani opowiedzieć?
- Przecież pan już nie jesteś dziecko, żeby bajek słuchać.
- Może to ma związek ze skrytką?
- A gdzie tam... Podobno kiedyś jedna z panien z dobrego domu zakochała się w pastuszku,

który pięknie grał na flecie. Uciekła do niego, na wyspę do szałasu, gdzie miał swoje stadko krów.
Gdy dowiedział się o tym jej ojciec, kazał zebrać sługi, uzbroił ich, i powiedział, że da nagrodę
temu, który zastrzeli pastucha. Córkę chciał ukarać osobiście. Jedna z dziewcząt służebnych na
skróty dostała się na brzeg rzeki i krzykiem ostrzegła zakochanych o wyprawie. Szlachcianka
chciała ratować pastuszka i postanowiła uciec z wyspy, ale wtedy porwał ją silny prąd rzeki.
Pastuszek rzucił się za nią i oboje utonęli. Stary hrabia, jak dowiedział się o śmierci córki, wydał
pozostałe córki za mąż, majątek spieniężył i kazał wybudować kościół, a potem powiesił się w
dzwonnicy. Mówią, że nigdy tam nie odbyło się nabożeństwo, tylko czasami młodzi przypływali
tam, by składać sobie różne przysięgi. W czasie ostatniej wojny kościół najwięcej ucierpiał, bo tam
jakiś oddział SS się bronił i Rosjanie musieli wszystkich wybić.

Wypiłem herbatę i zrobiło mi się bardzo błogo. Oparłem się o poduszki i trochę wbrew sobie

zasnąłem. Pani Marianna cicho wyszła z pokoju. Obudziło mnie łagodne głaskanie po twarzy. Obok
mnie, na łóżku siedziała Luscinia.

- Jak się czujesz? - zapytała.
- Chyba lepiej - odpowiedziałem.
Zerknąłem na zegarek. Była dziewiętnasta.
- Ognisko zaraz się zacznie - powiedziała śpiewaczka. - Zbyszek z Waldim już rozpalili grilla.
- To Waldi potrafi robić coś innego oprócz grania? - żartowałem.
- Tak, w środowisku słynie jako dobry kucharz i znawca win. Do tego podobno kolekcjonuje

samochody sportowe i... ładne kobiety.

- Byłabyś wyjątkowym okazem w jego zbiorach. Jesteś piękna i masz szybkie auto.
- Dziękuję za komplement, ale Waldi mnie nie interesuje. Przyjdziesz na ognisko?
- Tak. Mam do ciebie prośbę.
- Tak?
- Zaśpiewasz coś dla nas? Chciałbym usłyszeć, jak śpiewasz.
- Mogę ci przynieść moją płytę.
- Chciałbym posłuchać cię na żywo.
- Zobaczymy - Luscinia uśmiechnęła się załomie i wyszła z pokoju.
Wstałem z łóżka i powędrowałem do łazienki doprowadzić się do porządku po kąpielach w

rzece i krótkiej rekonwalescencji. Czułem, że łapie mnie grypa, ale nie mogłem sobie teraz
pozwolić na chorowanie.

Po kąpieli przebrałem się w świeże ubranie i poszedłem do parku, gdzie już paliło się

ognisko, a mieszkańcy pałacu siadali na kłodach drewna przykrytych kocami, przy wesoło
trzaskającym ogniu. Z daleka czuć było zapach potraw z grilla i musiałem przyznać, że nie był to

background image

112

aromat zwykłego kawałka mięsa rzuconego na ruszt, ale Waldi rzeczywiście wykazywał się
kunsztem kulinarnym. Aktor na mój widok podszedł do mnie z małą buteleczką i kieliszkiem.

- Cieszę się, że przyszedłeś - powitał mnie z szerokim uśmiechem. - Towarzystwu podałem

wino, ale tobie, bohaterowi po przejściach, proponuję coś o walorach leczniczych. Nalewka mojej
babci.

Nalał mi odrobinę ciemnokrwistego, gęstego, intensywnie pachnącego wiśniami płynu.

Ledwo zamoczyłem usta w nalewce, już poczułem rozgrzewające ciepło.

- Mocne - powiedziałem szybko nabierając haust powietrza.
- Jasne - Waldi roześmiał się. - Imponujesz mi.
- Tak? Czym? - dziwiłem się.
- Potrafisz być taki naturalny - mówił, a w tle słychać było szmer rozmów przy ognisku. - Do

tego jesteś odważny i kryjesz w sobie jakąś tajemnicę. Kobiety to lubią i widać to po Luscinii.

- Jesteś podobno znanym amantem. Kilka razy widziałem nagłówki w gazetach bulwarowych

na temat twoich podbojów i mówisz mi, że to ja potrafię zrobić odpowiednie wrażenie na
kobietach?

Podeszliśmy do grilla, gdzie Waldi zajął się smarowaniem mięsa specjalną glazurą.
- Przyznam ci się, że czasami to mój agent z agentem wschodzącej gwiazdy dogadują się i

robią wielkie wydarzenie z mojego zwykłego wyjścia do kina lub dłuższej rozmowy na garden
party. Co to znaczy? Czy któregokolwiek z dziennikarzy interesuje, co ja naprawdę myślę i czuję?
Nie! Najwięcej pytań dotyczy romansów, samochodów i pieniędzy. Popatrz na Jarego. Jego już
zjadła estrada, dopasował się do image'u rockmena i to cały jego dorobek. Mnie oprócz blichtru
aktorskiego życia interesuje literatura, opera, teatr eksperymentalny.

- Słyszałeś nagrania śpiewu Luscinii?
- Słuchałem jej nawet na żywo. Specjalnie pojechałem na jej recital do Wenecji.
- Jak śpiewa?
- Naprawdę pięknie. Podobno na twoje życzenie ma nam zaśpiewać.
- Prosiłem ją o to - przyznałem się. - Nie sądziłem, że się zgodzi.
- Jesteś zdecydowanie za skromny - stwierdził Waldi zajęty przekładaniem kawałków

karkówki. - Dlatego nie masz szans w aktorstwie.

- Myślałem, że swoim antytalentem scenicznym wykazałem się na planie.
- Nie było tak źle... - Waldi poklepał mnie po plecach. - Usiądź przy ogniu. Zaraz podam

mięsko, które trzeba spożywać w komfortowych warunkach, bo powiem nieskromnie, że jest tego
warte.

Cóż mogę dodać? Waldi mógłby w chwili upadku kariery aktorskiej zająć się gotowaniem.

Grillowane kawałki mięsa znikały błyskawicznie, zwłaszcza że były podane z domowym chlebem z
pieca pani Marianny i z ogórkami z piwniczki pani Joanny. Nawet Marcin otrzymał porcję spe-
cjalnie przygotowanych przez Waldiego warzyw. Kilkanaście minut upłynęło nam na posiłku i
wychwalaniu kuchmistrza, który wydawał się być z tego powodu bardziej zadowolony, niż
gdybyśmy zaczęli opowiadać o jego talencie aktorskim.

Skorzystałem z chwili, gdy wszyscy najedzeni wstali, żeby rozprostować nogi i podszedłem

do Waldiego.

- Mam do ciebie pytanie, tylko proszę o szczerą odpowiedź - powiedziałem do niego.
- Na temat gry debiutantów się nie wypowiadam - żartował. - Słucham, co chcesz wiedzieć?
- Kogo widziałeś w pokoju pani Joanny, gdy przyjechałeś do Czernej?

background image

113

Twarz Waldiego spoważniała.
- Czemu chcesz to wiedzieć? Czy to ma związek z tymi śmiesznymi poszukiwaniami skarbu?
- Czemu „śmiesznymi”? Ktoś śmiertelnie poważnie traktuje tę sprawę, skoro włamywał się do

pokoju pani Joanny.

Waldi dokładał kolejne porcje na ruszt i milczał.
- Najpierw mi powiedz, czemu tak zajmuje cię ta sprawa? - zapytał po chwili.
- Bo na tym polega moja praca.
- Jesteś urzędnikiem z ministerstwa...
- Muzealnikiem poszukującym zaginionych dzieł sztuki - wyjaśniłem. - Rzeczywiście pracuję

w ministerstwie, ale charakter mojej pracy nie ma zbyt wiele wspólnego ze spędzaniem całych dni
za biurkiem...

- Tylko?
- Jeżdżę w teren.
- A jak coś znajdziesz?
- To wiozę to do muzeum...
- I dostajesz nagrodę? - domyślał się Waldi.
- Bardzo rzadko.
- To po co to robisz?
- Może zabrzmi to górnolotnie, ale dla dobra wszystkich, żeby pamiątki z przeszłości

zachować w bezpiecznym miejscu dla następnych pokoleń.

Waldi przyjrzał mi się z uwagą.
- Chyba można ci wierzyć - stwierdził. - Wierzysz w to, co powiedziałeś.
Nie wiedziałem co mam odpowiedzieć, więc tylko czekałem na dalszy ciąg wypowiedzi

aktora.

- Wtedy... - Waldi ściszył głos - ...nie jestem pewien, ale chyba widziałem w środku Jarego.

Powiem jeszcze, że idąc dookoła budynku słyszałem gdzieś głos Zbyszka. To wszystko i nawet nie
mogę przysiąc, że tak było...

- Co tak spiskujecie? - nagle usłyszałem za sobą głos Luscinii. - Paweł chcesz zostać aktorem

i załatwiasz sobie wejścia przez Waldiego?

- Lepiej czułbym się w kuchni - odpowiedziałem.
- Ja też - Waldi pokiwał głową.
- Panowie! - Luscinia udawała oburzenie. - Wy będziecie warzyć strawę, a to kobiety będą

chodzić na polowania?

- Chciałyście równouprawnienia, więc je macie - odparł Waldi. - Dzielenie się obowiązkami

w waszym wydaniu to tylko zrzucenie niewygodnych ciężarów z własnych pleców.

- Jesteście zacofani - śpiewaczka grała obrażoną. - Ciemnogród w czystym wydaniu. Chodź,

Pawle, zabieram cię spod wpływu tego człowieka...

Pociągnęła mnie za rękę i posadziła na kocu przy ognisku. Chwyciła mnie pod rękę i

przytuliła się.

- Dziś w nocy uciekniemy - szepnęła.
- Myślałem, że zrezygnowałaś...
- Cicho - położyła mi palec na ustach. - Za dużo myślisz. Uwaga! - klasnęła w dłonie

zwracając na siebie uwagę wszystkich obecnych. - Specjalnie na życzenie naszego przyjaciela
zaśpiewam dla niego piosenkę. Gdzie jest gitara?

background image

114

Micha podał jej instrument, a ona usiadła wygodnie i delikatnie przesunęła palcami po

strunach. Trzeba przyznać, że potrafiła pięknie grać. Każdy dźwięk, każda nuta zdawała się
spływać po nas jak ciepła kropla delikatnie drażniąc zmysły, a kiedy zaśpiewała, zdawało się, że w
parku zapanowała cisza. Wiatr ucichł, ognisko lekko przygasło, cały świat wsłuchał się w głos
Luscinii. Melodia i słowa łagodnie niosły nas w krainę marzeń i wyobraźni. Byłem pewien, że
wszyscy na moment zapomnieli o filmie, o skarbie, o pałacu i zostali porwani w inny świat. Tekst
dotyczył miłości, rozstań i tego, co w takich chwilach czuje kobieta.

Na koniec nagrodziliśmy ją głośnymi brawami. Potem podszedłem do Luscinii i ucałowałem

ją w dłoń.

- To było wspaniałe - powiedziałem.
- Chodźmy na spacer - poprosiła.
Pomogłem jej wstać i poszliśmy do parku. Ledwo wyszliśmy za krąg światła, na mojej drodze

stanęła ubrana na czarno postać. Luscinia drgnęła przestraszona.

- Chciałabym porozmawiać - odezwała się Andżela.

background image

115

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ROZTERKI ANDśELI • UCIECZKA Z LUSCINIĄ • DśENTELMEN NA PODŁODZE •

POŚCIG ZA PANEM BOGUMIŁEM • PŁYWAJĄCY WEHIKUŁ • ZDEMASKOWANIE

ZŁOCZYŃCÓW • SKRYTKA PRÓSZYŃSKIEGO


Andżela wyglądała na zmęczoną. Miała podkrążone oczy, stała lekko przygarbiona, ubrana w

kurtkę i owinięta kocem.

- Chciałabym panu... tobie... - poprawiła się, gdy przypomniała sobie, że mówiliśmy sobie po

imieniu - coś ważnego powiedzieć.

- Słucham - odparłem.
- Moglibyśmy porozmawiać sam na sam? - poprosiła spoglądając na Luscinię.

Ś

piewaczka nie mówiąc nawet słowa wróciła do ogniska.

- Dziękuję - powiedziała Andżela po chwili milczenia. - Dziękuję, że skoczyłeś, że

nurkowałeś. Nikt dotąd nie zrobił dla mnie tak dużo i bezinteresownie... - w tym momencie
rozpłakała się.

Najpierw łzy płynęły jak leniwy strumyk wśród łąk, ale potem nabrały siły górskiego potoku.
- Nie płacz - wyciągnąłem do niej rękę, żeby ją uspokoić. Ona po prostu jak małe dziecko

przytuliła się.

Wyjąłem z kieszeni chusteczkę i dałem jej, żeby wytarła sobie oczy. Łagodnie odsunąłem

dziewczynę od siebie.

- Nie wierzę, że nie spotkałaś nikogo, kto nie chciał ci pomóc - mówiłem. - Czasami dorośli

nie potrafią odpowiednio okazać swoich uczuć...

- Nie! - zaprotestowała. - Każda pała w szkole, każda uwaga nauczycieli, makijaż, kolczyki,

chłopak, z którym chodziłam, były dowodami, że jestem nieudacznikiem. Teraz ten egzamin na
studia...

Chwyciłem ją pod brodę i zajrzałem jej w oczy.
- Ile ty masz lat? Dziewiętnaście, dwadzieścia i jęczysz jak stara baba - przemawiałem. -

Może to banał, ale masz całe życie przed sobą i masz szansę odkryć swoje powołanie. Mówisz, że
nikt niczego nie dał ci bezinteresownie. A czy ty coś komuś dałaś? Starałaś się być grzeczną
dziewczynką, bo tego chcieli twoi rodzice, tego oczekiwano w szkole, ale traktowałaś to jak
przykry obowiązek, a więc wszystko robiłaś byle jak. Zapytam cię nieco przewrotnie: jakąś jesteś
dziewczyną dla Klamki?

Andżela spojrzała na mnie zdziwiona, może nawet trochę zła.
- A widzisz! - wycelowałem w nią palec. - Kto skoczył do Odry, gdy ty wpadłaś do wody?

Oprócz mnie zrobił to twój chłopak. Zastanawiałaś się, dlaczego to zrobił? Można to zamknąć w
jednym banale, kolejnej odmianie słowa „kochać”, ale lepszego określenia nie znajdziesz. Teraz
pomyśl, czy jesteś w porządku wobec niego?

- Co masz na myśli?
- Twoje kontakty z panem Zbyszkiem.
W Andżelę jakby piorun strzelił. Obróciła się na pięcie i pobiegła do pałacu. Zza drzew

wybiegł Klamka. Stanął obok mnie i spojrzał mi prosto w oczy.

- Dzięki! - rzucił salutując do daszka swojej czapki i pobiegł za Andżelą.
Wróciłem do ogniska i usiadłem obok Luscinii.

background image

116

- Czego chciała ta mała? - zapytała.
- Podziękować - odpowiedziałem biorąc z koszyka kromkę chleba.
- Co jej odpowiedziałeś, że tak uciekła?
- Jeżeli tak zareagowała, to jest szansa, że coś zrozumiała z tego, co do niej mówiłem.
- Nie mówiłeś, tylko pewnie moralizowałeś.
- Czasami trzeba.
Luscinia roześmiała się.
- Co cię tak bawi? - zdziwiłem się.
- Inny na twoim miejscu chodziłby teraz w glorii bohatera, a ty dałeś dziewczynie kazanie. Na

jaki temat?

- Między innymi szacunku dla jej chłopaka.
- Klamki? Przecież to zwykły blokers! Zdał do Akademii Muzycznej, ale to jeszcze nie czyni

z niego muzyka, artysty.

- Ale jest przede wszystkim człowiekiem.
- Tak, należy do wspólnego nam gatunku homo sapiens.
- Wiesz, co o nim najlepiej świadczy?
- śe tak jak ty skoczył do wody ratować dziewczynę? - Luscinia pogardliwie wydęła usta.
- Nie, on ma zasady. Może inne niż ty, to wszystko. On szanuje to, co ty robisz, a ty?
Luscinia obdarzyła mnie wściekłym spojrzeniem i wstała. Ostentacyjnie przeniosła się na

kocyk obok pana Zbyszka, co ten przyjął z radością i natychmiast objął ją swoim ramieniem,
zaoferował kieliszek wina.

Jadłem kolejne kromki chleba starając się nie spoglądać w kierunku śpiewaczki i operatora.
- Masz dziś dobry dzień na drażnienie kobiet - stwierdził Waldi dosiadając się z kieliszkami i

butelką wina.

Odmówiłem poczęstunku.
- Czasami wierzę, że kobiety i mężczyźni pochodzą z innych planet - odpowiedziałem.
- To nie to - stwierdził Waldi smakując łyk wina. - Możesz mi wierzyć, znam się na

kobietach. One po prostu mocniej niż my stąpają po ziemi.

- Skoro tak mówisz - bezradnie wzruszyłem ramionami.
- Może jednak kieliszeczek dla poprawienia nastroju? - zachęcał mnie Waldi.
- To chyba nie najlepsza metoda na poprawę humoru - zauważyłem.
- Co cię tak ukąsiło? Nie dziwię się, że Luscinia obraziła się i robi takie kino.

Ś

piewaczka najwidoczniej świetnie bawiła się w towarzystwie panów Zbyszka i Bogumiła

oraz Jarego. Głośno się śmiała z dowcipów, pozwalała się obejmować i z ochotą przyjmowała
kolejne porcje wina.

- Boli cię to? - zapytał Waldi.
- Trochę - przyznałem.
- Nie zapominaj, że ona to Carmen - aktor wstał i pocieszając poklepał mnie po ramieniu.
Zauważyłem, że Marcin wstał od ogniska i skierował się do pałacu. Poszedłem za nim.
- Po zabawie? - zagadnął mnie artysta.
- Tak. Niedługo odetchniesz, gdy wszyscy stąd wyjedziemy?
- A kiedy ty wyjeżdżasz?
- Jutro.
- Ekipa zostaje jeszcze dwa dni.

background image

117

- Co mają zamiar robić?
- Zostawili sobie jeszcze na ten czas jedną motorówkę, będą pływać i robić zdjęcia okolicy.
- Dziwne - stwierdziłem drapiąc się po głowie.
- Dlaczego dziwne? Pracują pewnie za dniówkę...
Nie słuchałem reszty wywodu Marcina. Intensywnie myślałem i leżąc na łóżku zrozumiałem

wiele, może nawet za dużo. Szybko zasnąłem, ale w nocy obudził mnie szmer. Do pokoju wpadało
słabe, żółtawe światło z latarni w folwarku. Do mojego łóżka chwiejnym krokiem zakradała się
Luscinia cicho dzwoniąc kluczykami od porsche.

- Paweł! - szeptała. - Pawełku! Uciekamy - śmiała się.
- Co ci jest? - zapytałem siadając.
- Myślałam, że chcesz ze mną uciec...
- Nie jestem tego teraz już pewien.
- Zazdrośniczek? - chichotała. - Nieładnie - pogroziła mi palcem. - Jak nie chcesz jechać, to

nie, trudno.

Chciała się zgrabnie obrócić na pięcie, ale noga, która miała być osią obrotu nie wytrzymała i

ś

piewaczka runęła na mnie. Poczułem od niej przykrą woń alkoholu.

- Jesteś pijana, nie powinnaś prowadzić - mówiłem próbując zabrać jej kluczyki do auta.
- Pojadę sama - niespodziewanie wywinęła mi się i rzuciła do drzwi.
Szybko wzułem bury i pobiegłem za nią. Ona jak wiedźma na miotle sunęła po schodach,

przez sień i główne drzwi na dwór w kierunku parkingu. Jej płaszczyk powiewał na wietrze jak
peleryna. Było zimno i wietrznie. Po niebie szybko przesuwały się złowieszczo czarne chmury,
strzępiastymi smugami przecinając sierp księżyca. Całe szczęście, że zasnąłem w ubraniu, inaczej
natychmiast bym zmarzł i jeszcze bardziej rozchorował się.

Luscinia zatrzymała się przy drzwiczkach porsche i mocowała się z zamkiem. Dobiegłem do

niej. Odwróciła się do mnie twarzą, wyprostowana, z wyzywającą miną oparła się o bok
samochodu.

- I co, bohaterze? - zapytała.
- Musisz iść spać.
- Nie. Muszę stąd wyjechać, nim zwariuję.
- Daj mi kluczyki.
- Przynajmniej się przejedźmy - poprosiła. - Muszę ochłonąć.
Zmieniła postawę, teraz wyglądała na zmęczoną i uległą kobietę. Oddała mi kluczyki.

Spojrzałem na zegarek. Była trzecia. Uznałem, że możemy odbyć krótką przejażdżkę. Usiadłem za
kierownicą porsche, a Luscinia obok jako pasażerka.

- Szybciej, szybciej! - zachęcała mnie, ale ja uparcie jechałem z prędkością sześćdziesięciu

kilometrów na godzinę.

W końcu Luscinia dała za wygraną i ograniczała się tylko do wydawania mi komend, w

którym kierunku powinienem skręcać. Czasami wystawiała głowę przez okno, a pęd powietrza
rozwiewał jej włosy.

- Zatrzymajmy się tu na noc - poprosiła wskazując na szyld przydrożnego hotelu. - Chcę spać.
Odjechaliśmy trzydzieści kilometrów od Czernej i mogliśmy tam wrócić, ale Luscinia uparła

się. Gdy ustawiałem auto na parkingu, ona powędrowała do recepcji i potem czekała na mnie na
schodach hotelu.

- Chodź - powiedziała i chwyciła mnie za połę kurtki. Pociągnęła mnie na pierwsze piętro, do

background image

118

apartamentu z małżeńskim łożem.

- Tu jest jedno łóżko - zauważyłem.
- Nie było innego wolnego pokoju - zapewniała mnie.
- Nie wierzę - odpowiedziałem i chciałem zejść do recepcji.
Luscinia zatrzymała mnie stając w progu.
- Może nie rób takiego kina? - prosiła. - Zmieścimy się jakoś...
Jak dziecko poddałem się jej woli. Ona nie krępując się moją obecnośćią rozebrała się do snu

i ułożyła pod kołdrą. Postanowiłem odczekać aż zaśnie i uciekłem do łazienki pod prysznic. Po
długiej kąpieli z ulgą stwierdziłem, że artystka śpi. Rozłożyłem swoją część pościeli na podłodze i
ułożyłem się na takim legowisku. Było twardo, ale zdarzało mi się spać w gorszych warunkach.

Zmęczony spałem długo, aż usłyszałem, że Luscinia przebudziła się. Otworzyłem oczy i

spojrzałem na zegarek. Była jedenasta. Śpiewaczka z grymasem bólu na twarzy trzymała się za
głowę. Widząc mnie na podłodze uśmiechnęła się.

- Jesteś dżentelmenem - śmiała się. - Lubisz spać na podłodze?
W milczeniu zwijałem swoje posłanie. Artystka wstała i przeciągnęła się. Sprawdziła, która

jest godzina.

- Może zamówimy śniadanie do pokoju? - zaproponowała.
- Nie, powinniśmy chyba wracać do Czernej.
- Czemu tak szybko rezygnujesz z naszej ucieczki?
Poszedłem do łazienki orzeźwić się zimną wodą. Gdy spojrzałem w lustro wiszące nad

zlewem, zobaczyłem Luscinię stojącą w progu.

- Pewnie to najbardziej kochasz? - zapytała tonem pełnym złości.
- Co?
- Swoje oblicze, swoją samotność, uczciwość i przyzwoitość. Jesteś zapatrzony tylko w

siebie, w to jaki jesteś porządny...

Zamarłem z mokrymi i zimnymi dłońmi na policzkach.
- Zakochani są zapatrzeni w siebie widząc w drugiej osobie odbicie tej drugiej połowy, której

podobno wszyscy szukamy - powiedziałem sam o siebie. - Lustro! - krzyknąłem. - Kościół
zakochanych z lustrzanym odbiciem w wodach Odry z obrazu w pałacu w śukowicach!
Natychmiast jedziemy do Czernej!

- Nie! - Luscinia stała w progu łazienki tarasując wyjście.
W jej wzroku dostrzegłem złośliwą satysfakcję. Podobno oczy zawsze odzwierciedlają

prawdziwe uczucia i myśli ludzi. Gdy zajrzałem w te piwne, teraz bardzo ciemne zwierciadła
ludzkiej duszy, zrozumiałem wszystko.

- Byłaś moją Carmen - powiedziałem.
Łagodnie odsunąłem ją na bok i szybko założyłem kurtkę. Z szafki wyjąłem kluczyki do

porsche.

- Jedziesz ze mną? - zwróciłem się do śpiewaczki.
- Chętnie popatrzę na twoją klęskę - odpowiedziała.
- Oni już tam są?
- Powinni być.
- Ubieraj się, a ja zapłacę za pokój. Czekam tylko pięć minut.
Zbiegłem do recepcji, żeby opłacić rachunek. Ledwie stanąłem przy kontuarze obok mnie

pojawił się pan Bogumił.

background image

119

- Dziękuję za pokój, wszystko już uregulowałem - powiedział do recepcjonistki podając jej

klucze. - Dzień dobry - skłonił mi się i z miną jakby mu było bardzo przykro, wybiegł z hotelu.

Zostawiłem pracownicy pieniądze i wyszedłem na hotelowe schody. Widziałem, jak

mercedes pana Bogumiła z piskiem opon wyjeżdża na szosę w kierunku Legnicy. Obejrzałem się.
Luscinii jeszcze nie było. Zerknąłem na zegarek. Miała jeszcze dwie minuty. Nie chciałem
odjeżdżać bez niej, bo mogłaby oskarżyć mnie o kradzież auta. Pobiegłem na hotelowy parking,
zapłaciłem za postój i podjechałem na patio.

Luscinia właśnie powoli schodziła. Wsiadła do porsche i zapięła pasy. Postanowiłem

wycisnąć z porsche ile tylko ma mocy w silniku. Pan Bogumił miał nad nami kilka minut przewagi,
nieistotnej, gdybyśmy ścigali się po autostradzie. Na polskich, ciasnych drogach zawsze panuje
tłok, więc oczekiwała mnie bardzo nerwowa jazda.

Wrzuciłem pierwszy bieg i wcisnąłem pedał gazu. Spod kół porsche tylko sypnęły się drobne

kamyczki z podjazdu i w ułamku sekundy byliśmy na drodze.

- Od kiedy lubisz szybkąjazdę? - zapytała mnie najwyraźniej rozbawiona Luscinia.
- Nigdy jej nie lubiłem - warknąłem.
Wehikuł na drodze był jak rasowy koń wymagający doskonałego prowadzenia. Dość szybki,

by przegonić inne konie ze stadniny, ale za żadne skarby nie byłby w stanie wygrać pojedynku z
dzikim mustangiem, jakim było porsche. Ten wóz zdawał się sunąć po szosie jak wiatr, pewnie
wchodząc w najciaśniejsze zakręty. Przy takiej prędkości, z jaką jechałem, wymagał
niewiarygodnej precyzji w kierowaniu. W kilkanaście sekund poczułem, że ja i to auto stanowimy
jedność, niemal każdym nerwem czułem każdy wymiar tego pojazdu, gdy drgnął mi mięsień, to
jakby poruszył się mechanizm ukryty pod charakterystyczną maską porsche.

Może kilku kierowców w lepszych samochodach miałoby ambicje ścigać się ze mną, ale

widząc pędzące porsche rezygnowali pozostawiając sobie przyjemność patrzenia na pędzącego
mechanicznego zwierzaka. W dwie minuty dogoniłem mercedesa pana Bogumiła. Na prostych,
wyprzedzając inne auta rozpędzał się do prędkości stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Porsche przy takiej prędkości zdawało się być tylko trzmielem uganiającym się między łodygami
kwiatów na łące, ale wyczuwałem w nim geparda gotowego w każdej chwili rzucić się do sza-
leńczego biegu.

Pan Bogumił wiedział, że nie ma szans w wyścigu, więc najpierw próbował utrudnić mi

wyprzedzenie go, a potem chwycił za telefon komórkowy.

- Szaleniec - syknąłem.
- Kto? Ty czy on?
- On, przy takiej prędkości zajmować jedną rękę telefonem?
- Świętoszek od prędkości się odezwał... lepiej spójrz na licznik!
Jechałem teraz sto czterdzieści kilometrów na godzinę, w zawrotnym tempie zbliżając się do

Głogowa. W mieście zwolniliśmy i na pierwszych światłach stałem za mercedesem pana Bogumiła,
który skończył rozmawiać przez telefon.

Przez miasto jechaliśmy z przepisową prędkością, ale za Głogowem błyskawicznie

przyspieszyłem i ryzykując zderzenie z nadjeżdżającą z przeciwka ciężarówką wyprzedziłem
mercedesa. Wcisnąłem pedał gazu i porsche gwałtownie przyspieszyło do dwustu kilometrów na
godzinę. Kilka kilometrów przeleciałem po szosie modląc się, by nie wypaść na pobocze wskutek
kolein wyżłobionych kołami przeładowanych TIR-ów.

W bramie parku pałacowego minąłem się z busem filmowców. Oprócz kierowcy w środku

background image

120

siedzieli pan Zbyszek i Jary. Zahamowałem przed wejściem. Wybiegli do mnie pani Joanna,
reżyser, Marcin, Waldi i przyjaciele Jarego.

- Co tu się dzieje? - pytała zdziwiona. - Pani Luscinio, panie Pawle, gdzie państwo byli?!
- Potem! - krzyknąłem i pobiegłem do swojego pokoju po kluczyki do wehikułu.
Zbiegłem do mojego poczciwca, by zobaczyć, że ktoś spuścił powietrze z przednich opon.

Wściekły wyjąłem pompkę z bagażnika i zacząłem pompować. Luscinia przyglądała się temu z
pogardliwym uśmiechem.

- Jesteś na przemian żałosny i zabawny - powiedziała.
Waldi bez słowa wyjął pompkę ze swojego auta i pompował drugie koło.
- Co jest? - zapytał mnie Micha.
- Operator i Jary pojechali po skarb - wyjaśniłem.
- To oni odkryli to miejsce przed panem? - zdziwiła się pani Joanna.
Wyprostowałem się, by odpocząć i wtedy Klamka bez słowa zastąpił mnie przy pompce.
- Podejrzewałem, że skarb jest w kościele na rzece, ale boję się, iż oni gotowi są zniszczyć

zabytek, żeby dostać się do skrytki - wyjaśniałem.

- Chcę zobaczyć ten skarb! - krzyknął Micha.
Pozostali też deklarowali chęć ujrzenia go.
- Ciekawe, jak się dostaniecie na wyspę? - zapytała Luscinia.
- Młodzi wezmą łódkę wiosłową - odpowiedziałem. - Ciebie, Luscinio, zaproszę do swojego

auta. Czy ktoś jeszcze chce jechać ze mną?

Miałem chyba wygląd człowieka obłąkanego, bo zgłosił się tylko Waldi.
- Resztę zabierze pan Bogumił - wskazałem na wjeżdżającego przez bramę mercedesa. -

Przyjedźcie nad brzeg, przyślę po was motorówkę.

Wskoczyłem za kierownicę wehikułu, Luscinia usiadła obok mnie, a Waldi z tyłu.
- Zapnij pasy - poleciłem mu.
Gdy Waldi usłyszał ryk silnika wehikułu, ze zdumienia uniosły się jego brwi. Gdy moje auto

wyskoczyło do przodu i pomknęło po szutrze, gwiazdor z niedowierzaniem pokręcił głową.

- I dokąd teraz? - zapytała Luscinia.
- Na przystań - odparłem.
- Nie zdążysz - stwierdziła.
- Mówiłem ci, że oceniasz wehikuł po pozorach - zwróciłem jej uwagę.
Skręciłem na polne drogi, pełne wybojów, po których bus musiał jechać powoli, a jego

kierowca musiał ostrożnie omijać doły. Dzięki mocnym resorom wehikułu mogłem sobie pozwolić
na odrobinę nonszalancji i poruszać się szybciej, bez zbędnej ekwi1ibrystyki.

- No, no! - na tyle zdobył się Waldi widząc wyczyny, do jakich zdolny jest wehikuł.
Po kilku minutach dojechaliśmy na szczyt wzgórza, z którego prosta droga prowadziła do

przystani z szerokim i krótkim pomostem. Bus dopiero się zatrzymywał. Operator i Jary w biegu
wyskoczyli z auta i pobiegli do motorówki. Jej sternik obejrzał się na nas, rzucił cumy i z dwoma
pasażerami powoli odpływał od brzegu. Wcisnąłem pedał gazu.

- Co robisz! - krzyknęła przerażona Luscinia.
Wehikuł już nie jechał, tylko gnał z górki, momentami wydawało się,, że nawet jego koła nie

wpadają do dołów. Kierowca busa szybko zjeżdżał na łąkę, a sternik motorówki zdumiony
spoglądał w moją stronę.

- Aaaa! - wrzeszczała śpiewaczka, a Waldi tylko mocno się zaparł stopami o podłogę i

background image

121

chwycił się ramy podtrzymującej brezentowy dach.

Wehikuł wpadł na pomost, chwilę było słychać turkot kół po deskach i zaraz wylecieliśmy

nad wodę. Przelecieliśmy kilka metrów i wpadliśmy w nurt Odry. Na moment przednią szybę
pokryła szarozielona zasłona, a zaraz zawarczał silnik, gdy zwiększyłem obroty śruby.

- To pływa! - ucieszył się Waldi i patrzył pod nogi sprawdzając, czy wehikuł nie przecieka.
Luscinia trzymała ściśnięte dłonie na wysokości serca i głęboko oddychała.
- Jesteś jedynym facetem, który wyprowadził mnie w pole - oznajmiła. - Może to cudactwo

pływa, ale motorówki nie dogonisz.

Miała rację, ale nie mieliśmy zbyt dużej odległości do przebycia, więc zdobyta przez łódź

motorową przewaga była niewielka. Dopłynąłem do wyspy pół minuty po operatorze i Jarym. Obaj
spokojnie stali i czekali na mnie.

- Niech pan płynie po resztę - rozkazałem sternikowi łodzi, młodemu, krótko ostrzyżonemu

mężczyźnie.

Oglądając się za siebie, przypatrując się pływającemu wehikułowi zawrócił w kierunku lądu.

Wyjechałem na kawałek plaży obok kościoła.

- Niemiła niespodzianka - stwierdził pan Zbyszek.
- Jak zawsze - odpowiedziałem.
- To znaczy.
- Już wiele osób przekonało się o zaletach tego z pozoru brzydkiego pojazdu.
Luscinia wysiadła i zaraz usiadła na trawie. Waldi za to koniecznie chciał zobaczyć silnik

wehikułu. Otworzyłem przed nim maskę, a aktor tylko westchnął z zachwytem.

- Wspaniały potwór - stwierdził.
- Szok! - na tyle zdobył się Jary.
Operator milczał. Po kilkunastu minutach przypłynęli łodzią wiosłową młodzi przyjaciele

Jarego, a po nich motorówką pani Joanna, pan Bogumił, reżyser i Marcin.

- Naprawdę to coś pływa? - dopytywał się reżyser wpatrując się w wehikuł.
- Panie Pawle, gdzie ten skarb? - niecierpliwie pytała pani Joanna.
- Proszę państwa, najpierw musimy sobie wyjaśnić kilka kwestii - odezwałem się. - W tym

celu proponuję udać się na plac przed kościółkiem, gdzie spokojnie sobie porozmawiamy.

Wszyscy przeszli we wskazane przeze mnie miejsce. Usiedliśmy w kręgu.
- Najpierw rozwikłajmy sprawę włamań do pani Joanny - zaproponowałem. - Musimy jednak

wpierw dowiedzieć się kilku rzeczy od pana Zbigniewa.

- Ja się znam tylko na kamerach - bezczelnie roześmiał się operator.
- Podczas rekonesansu w pałacu odkrył pan tajne przejście z pałacu do mauzoleum i

pomieszczenie bez wyjścia w grobowcu - powiedziałem.

- To chyba nie grzech - operator uśmiechnął się.
- Grzechem jest więzienie ludzi, a tak było ze mną i Luscinią.
- Czy ma pan na to dowody?
- Nie.
- No właśnie - operator lekceważąco machnął ręką.
- Przejdźmy do sprawy włamań. Pierwszego dnia, gdy przyjechałem do pałacu, ktoś włamał

się do mojego komputera pozostawionego w pracowni i obejrzał zdjęcia kopii obrazów
Siemiradzkiego autorstwa Prószyńskiego. Potem, wieczorem ten sam „ktoś”, poznawszy zapiski z
pamiętnika Prószyńskiego włamał się do pokoju pani Joanny.

background image

122

- Myślisz, ze twój wyimaginowany przeciwnik obejrzał obrazy wiedząc o skarbie? - zapytała

Luscinia. - Niby skąd?

- O tym powie nam pan Bogumił, inicjator i spiritus movens wszystkich wydarzeń w pałacu -

oznajmiłem.

ś

ałowałem, że nie jestem operatorem kamery, która w tej chwili nagrałaby wyrazy twarzy

uczestników spotkania. Ich twarze wyrażały zdumienie, przerażenie, podejrzliwość. Tylko pan
Bogumił spokojnie przyjął moje słowa.

- No cóż, proszę państwa - przez chwilę poprawiał sobie krawat. - Ten młody człowiek jest

niezwykle bystrym uczniem swego mistrza, niedoścignionego Pana Samochodzika. Z panem
Tomaszem kilka razy spotkałem się na aukcjach dzieł sztuki i ten pański wehikuł wydał mi się
skądś znajomy. Przyznam szczerze, że o skarbie Prószyńskiego wiedziałem wcześniej, a to za
sprawą pewnego listu, który nabyłem w antykwariacie w Petersburgu. Ten list panu przekażę, jak
tylko wrócimy do Czernej - obiecał mi. - Przyznaję też, że chciałem zająć się tą zagadką i dlatego
zaproponowałem zorganizowanie zdjęć w Czernej.

- Co było napisane w tym liście? - zapytałem.
- Prószyński w liście do przyjaciela napisanym po 1910 roku wspominał o pewnych

funduszach w szczerym złocie ulokowanych w pewnym sekretnym miejscu koło Czernej.
Oczywiście sprawdziłem, kim był Prószyński i kiedy od pani Joanny dowiedziałem o znalezieniu
obrazów w skrytce w pałacu, wiedziałem, kto był ich autorem.

- Jak to się stało, że do spółki wciągnął pan Luscinię, pana Zbyszka i Jarego?
Pan Bogumił zamyślił się, a na jego twarzy zagościł słaby uśmiech.
- Czy nie mylę się twierdząc, że w gruncie rzeczy nie grożą nam żadne konsekwencje karne?
- Nie - przyznałem.
- Ze względu na Luscinię?
- Tak.
Jary i operator przypominali teraz balony, z których ktoś spuścił powietrze. Luscinia wciąż

dumnie patrzyła mi w oczy, a młodzi przyjaciele Jarego z niedowierzaniem kręcili głowami.

- No cóż - pan Bogumił wzruszył ramionami. - Skoro pan wszystko odkrył, niech pan

opowiada, a ja tylko sprostuję nieścisłości.

- Dziękuję - ukłoniłem mu się. - Włamania dokonał Jary. Pan Zbyszek stał przy drzwiach

łazienki pilnując, żeby nikt nie odkrył, że Jary wyszedł oknem na spacer. Gdy Jary szukał notesu,
do okna zapukał Waldi i wtedy nasz zielonowłosy zaatakował. Wchodząc zamknął za sobą okno,

ż

eby deszcz nie napadał do środka. Wiedział, że nie może uciec do sieni, więc ruszył na

niespodziewanego gościa. Jego spacer przypadkiem odkryła Luscinia, która mimo rzęsistego
deszczu wyszła do parku.

- Podzieliła się ze mną swymi spostrzeżeniami i tak została naszą wspólniczką - przyznał pan

Bogumił.

- A jej celem było zwodzenie pana Pawła - domyślił się Waldi.
- Tak jest - pan Bogumił kiwnął głową. - Panie Pawle, przyzna pan, że były to słodkie sidła?
- Najsłodsze - przyznałem. - Potem pojawiła się propozycja obsadzenia mnie w filmie, w

części u boku Luscinii. To miało osłabić moją czujność. Drugie włamanie przeprowadzono ze

ś

rodka. Jary dostał się do apartamentu pani Joanny tajnym przejściem z pierwszego piętra. Uciekł

tradycyjnie przez okno, a spłoszony zabrał ze sobą szkatułkę, dobiegł do mauzoleum i wrócił pod
ziemią do pałacu...

background image

123

- Ta szkatułka to był karygodny błąd - stwierdził pan Bogumił. - Stare odruchy wzięły górę, a

nie będzie to zdradzeniem wielkiej tajemnicy, jeżeli powiem, że Jary w młodości miał wyrok za
włamania.

- Druga próba zdobycia notesu była chyba zbyt ryzykowna, skoro wieczorem wszystkie

tajemnice Prószyńskiego zostały zdradzone?

- Pośpiech zawsze jest złym doradcą - przyznał pan Bogumił.
- Potem wydarzyło się wiele rzeczy, ale cały czas próbowano odwrócić moją uwagę od

poszukiwań, aż w końcu trafiliśmy wszyscy to, do kościoła zakochanych. Czemu właśnie tu, panie
Bogumile?

- Bo to kościół zakochanych, ten sam, który Luscinia widziała na obrazie w pałacu w

ś

ukowicach?

- Tak jest, ale też dlatego, że ważne są tu freski. Proponuję wejść do wnętrza.
Całą grupą weszliśmy do zrujnowanej świątyni. Na ścianach, między oknami, na balkonie

chóru widać było wyblakłe fragmenty obrazów.

- Gdy byłem tu pierwszy raz, nie zwróciłem uwagi na te malunki, ale spędziłem w tym

miejscu dość czasu, by jednak ich obraz zapadł w mej pamięci i dziś dzięki Luscinii wszystko
ułożyło się w logiczną całość - opowiadałem. - Cóż oznaczały słowa o „spojrzeniu zakochanych”?
Co zobaczymy patrząc w oczy ukochanej? Jeżeli naprawdę nas kocha, zobaczymy swoje odbicie,
bo ona zapatrzona jest w nas, tak jak my w nią. Oczy ukochanego są więc jak zwierciadło, a
miejscowi mówią do dziś na to miejsce jako na „lustrzany kościół”, do tego to „kościół
zakochanych”, których historia przypomina losy Prószyńskiego i Anny, kuzynki właścicieli pałacu.

Poprosiłem panią Joannę, by niewtajemniczonym opowiedziała tę historię, a sam jeszcze raz

przyglądałem się resztkom malunków.

- Dodatkową wskazówką nakierowującą na to miejsce były napisy z grzbietów książek w

kopii „Śmierci Acerna” - mówiłem, gdy pani Joanna skończyła opowieść. - Są tam trzy słowa:
„Speculum”, „Desertus”, „Pastor”, czyli „zwierciadło”, „opuszczony”, „pasterz”, które mogą
dotyczyć właśnie tego opuszczonego kościoła. Idąc dalej tym tropem, na tym samym obrazie jest
„Alles mit bedacht” - „wszystko z rozwagą” - motto z portalu pałacu w Czernej, ale w tym
momencie bardziej chodzi o skojarzenie z rozwagą, z mądrością, z czym? - skierowałem pytanie do
Michy.

- Ze szkołą, z książkami? - zgadywał chłopak.
- I ze starością - dopowiedziałem. - Na obrazie „Stary z książką” pierwsze słowo w księdze to

„Declamo” - „wygłaszam”...

- Chodzi o ambonę, miejsce, skąd wygłasza się kazania - domyślił się pan Bogumił.
- Tak jest - kiwnąłem głową. - Resztki tylnej ściany ambony wskazują, że znajdowała się ona

na północnej ścianie świątyni, a obok niej mamy ledwie widoczną scenę jakiegoś tańca, zabawy. To
nas może naprowadzać na podpowiedzi z obrazów „Orgii rzymskiej za czasów Cesarstwa” z
wstawionymi przez Prószyńskiego orientalnymi znakami oraz na „Taniec pomiędzy sztyletami”,
gdzie oprócz złotego pantofelka kopista dodał czwarty tors. Szukajmy tego torsu!

Wszyscy rozeszli się po kościele szukając znaków i torsu. Z Luscinią podeszliśmy do

chrzcielnicy umieszczonej w połowie drogi między amboną a nieistniejącym ołtarzem. Kamienny
zbiornik był zdobiony z zewnątrz płaskorzeźbami ze scenami z życia wiejskiego, zamazanymi
wskutek upływu czasu i zniszczeń wojennych.

- Raz, dwa, trzy, cztery - Luscinia policzyła płaskorzeźby czterech pór roku podtrzymujących

background image

124

brzeg chrzcielnicy. - Masz cztery popiersia, ale kobiece - powiedziała.

- Pewnie o te chodzi - odparłem oglądając rzeźby.
- Która jest czwarta?
- Ta od orientalnej strony - wskazałem na małe znaczki wyryte ostrym narzędziem u

podstawy chrzcielnicy. - Musimy mocno chwycić za... - przyjrzałem się wizerunkowi niewiasty -
...ponurą panią Zimę i pociągnąć ją do siebie.

Zazgrzytało, a ten dźwięk zwabił pozostałych. W kilku przesunęliśmy chrzcielnicę i naszym

oczom ukazała się głęboka na pół metra dziura o średnicy czterdziestu centymetrów. W środku była
niewielka skrzyneczka, a w niej para wykonanych ze złota pantofli pięknie rzeźbionych, złote
naszyjniki, broszki, bransolety, pierścienie, wszystko, co Prószyński umieścił na obrazach.

- Ale bogactwo - jęknął Jary.
- To dlatego postanowiłeś szukać skarbu? - zapytałem go.
- Tak.
- Tylko dlatego?
- Pewnie.
- A co byś zrobił ze swoją częścią łupu?
- Wróciłbym na scenę.
- Naprawdę warto by było?
Na to pytanie nigdy nie otrzymałem odpowiedzi. Zasunęliśmy otwór, a szkatułkę zabrałem ze

sobą do wehikułu, którym popłynąłem w górę rzeki i w pobliżu pałacu wyjechałem na brzeg. Nie
rozstając się ze skarbem spakowałem swoje rzeczy i wróciłem do wehikułu. Na podjeździe byli już
wszyscy, którzy przyjechali busem.

- Jedzie już pan? - zapytał reżyser.
- Tak.
- Zrobił pan swoje i zmyka? - odezwał się operator.
- Muszę zabezpieczyć skarb, zawieźć go do muzeum.
- Mam tu coś dla pana - pan Bogumił podał mi kopertę.
Nie chciałem jej wziąć.
- Niech pan bierze, to pańska gaża za film - niecierpliwił się reżyser.
Zajrzałem do środka. Był to czek na okaziciela na równowartość trzech moich miesięcznych

pensji. Oddałem kopertę pani Joannie.

- Co pan robi? - zdziwiła się.
- Może to choć w części starczy na oprawy obrazów?
Nadszedł czas pożegnania i mimo wcześniejszych animozji wszyscy chcieli mnie uściskać.
- Niech pan znajdzie fajną dziewczynę - szepnęła Sylwia.
- Dziękuję za milczenie - cicho powiedziała Andżela.
- Jesteś w porzo - dodał Micha.
- Pamiętaj o tym, co macie z Klamką zrobić - przypomniałem mu. - Mam do was zaufanie, że

się przyznacie.

- Micha i Klamka będą bić się w piersi, dowodząc swą skruchą, że nie są najgorsi - stwierdził

Klamka.

Uścisnąłem dłonie Marcina i reżysera, pożegnałem panie Joannę i Mariannę, która włożyła mi

do samochodu słoik ze swoim bulionem, „bo pan nie całkiem jeszcze zdrów”.

Na koniec podeszła do mnie Luscinia.

background image

125

- Nie żal ci niczego? - zapytała trzymając mnie za ręce.
- Niczego, bo nie mam skąd wypożyczyć drugiego życia, gdybym to spaprał.
- Naprawdę byłam twoją Carmen?
- Tak, aleja nie byłem twoim don Josem.
- Czemu?
- Don Jose nie wybaczył Carmen.

background image

126

ZAKOŃCZENIE


Był mroźny styczeń, gdy wróciłem z misji z zamków na Dolnym Śląsku, gdzie poszukiwałem

pewnego skarbu. W środku nocy, na peronie dworca centralnego w Warszawie czekał na mnie pan
Tomasz. Zaprowadził mnie do wehikułu. Prawie nic nie mówił. Interesowało go tylko, czy moje
odmrożone dłonie wracają do dawnej formy.

- Tak, będzie chyba dobrze - zapewniałem go, gdy w moim mieszkanku usiedliśmy z

kubkami herbaty, by jeszcze omówić szczegóły ostatniej akcji.

- Oglądałeś ostatni spektakl Teatru Telewizji? - nieoczekiwanie zapytał mnie szef.
- Nie, wie pan, że tam nie było telewizora. Było coś ciekawego?
- To była wielce pouczająca sztuka.
- O czym?
- O zniewalającej sile kobiet.
- Jaki tytuł miało to przedstawienie?
- „Carmen”.
Serce mi żywiej zabiło. Pan Samochodzik rzadko oglądał telewizję, więc teraz, zapewne

surowym i świeżym okiem widza ocenił moje wyczyny przed kamerą.

- I co? - zapytałem niepewnie.
- Niezłe - rzekł, a ja odetchnąłem z ulgą. - Carmen grała bardzo naturalnie. Don Jose wydawał

się kryć jakąś tajemnicę. Obecność tego z zielonymi włosami wydawała mi się osobliwa na równi z
tymi młodzianami podobnymi do wielu innych z warszawskich ulic.

Milczałem z zapartym tchem oczekując wielkiego finału, gradu krytyki.
- A ja? - zapytałem nie wytrzymując.
- Może być. Cieszę się, że nie obsadzili cię w roli don Josego - zginąłbyś z kretesem. I nigdy

nie zapuszczaj wąsów.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
67 Pan Samochodzik i Królewska Baletnica Sebastian Miernicki
PS 41 Miernicki Sebastian Pan Samochodzik i Operacja Królewiec
41 Pan Samochodzik i Operacja Królewiec Sebastian Miernicki
Pan Samochodzik i Diable Wiano
71 Pan Samochodzik i Włamywacze
85 Pan Samochodzik i Wyspa Sobieszewska
52 Pan Samochodzik i Szaman
69 Pan Samochodzik i Strachowisko
09 PAN SAMOCHODZIK I ZAGADKI FROMBORKA
84 Pan Samochodzik i Knyszyńskie Klejnoty
57 Pan Samochodzik i Złoty Bafomet
08 Pan Samochodzik i tajemnica tajemnic
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
05 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
04 Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów cz 
02 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu cz 
21 Pan Samochodzik i Rubinowa Tiara
Pan Samochodzik i tajemnice warszawskich fortów
102 Pan Samochodzik i tajemnica Araratu

więcej podobnych podstron