5 Nawiedzony id 39733 Nieznany

background image

MEG CABOT

NAwiedzony

background image

Dla Benjamina

Serdecznie dziękuję Jennifer Brown,

Laurze Langlie, Abigail McAden

i Ingrid van der Leeden

background image

M

gła. To wszystko, co widzę. Tylko mgłę, jaka co rano napływa

znad zatoki, sącząc się przez okna mojej sypialni i ogarniając

zimnymi mackami podłogę...

Tyle że tutaj nie ma okien, ani nawet podłogi. Jestem w korytarzu z rzę-

dami drzwi po bokach. Nadgłową nie mam sufitu, tylko lśniące lodowato

gwiazdy na atramentowoczarnym niebie. Długi korytarz zamkniętych

drzwi wydaje się ciągnąć w nieskończoność we wszystkie strony.

A teraz biegnę. Biegnę korytarzem, mgła czepia się moich nóg, drzwi

po bokach stają się rozmazaną płamą. Wiem, że otwieranie którychkoł-

wiek z nich nie ma sensu. Nie znajdę za nimi żadnej pomocy. Muszę
się wydostać z tego miejsca, ale niejestem w stanie tego zrobić, ponieważ
korytarz wciąż się wydłuża w ciemności, spowity gęstą, białą mgłą...

Nagle już niejestem sama we mgłe .Jest ze mną Jesse, trzyma mnie

za ręke. Nie wiem, czy sprawia to ciepło jego pałców, czy serdeczny

usmiech, ale strach znika ijestem pewna, że wszystko bedzie dobrze.

Przynajmniej do chwili, kiedy okazuje się, że Jesse jest tak samo za-

gubiony jak ja. Teraz nawet to, że moja dłoń spoczywa w jego dłoni,

nie tłumi narastającej we mnie paniki.

7

background image

Ale zaraz. Ktoś idzie w naszą stronę, wysoka postać, brodząca we

mgle. Gwałtowny rytm serca -jedyny dźwięk, jaki siyszę w martwej

ciszy tego tniejsca, z wyjątkiem własnego oddechu

- uspokaja się nieco.

Pomoc. Nareszcie pomoc.

Kiedy mgła się rozstępuje i rozpoznaję twarz osoby przed nami, serce

zaczyna mi bić jeszcze szybciej niż przedtem. Ponieważ wiem, że on

nam nie pomoże. Wiem, że nie kiwnie dla nas palcem.

Śmieje się.

A potem znowujestem sama, tylko tym razem znika podłoga pode

mną. Znikają drzwi, aja chwieję się nad krawędzią przepaści tak głę-
bokiej, że nie widzęjej dna. Mgła wiruje wokół mnie, włewając się do

przepaści, jakby usiłując pociągnąć mnie za sobą. Wymachuję rozpacz-

liwie rękami, żeby nie spasć, żeby się czegoś chwycić.

Ale nie ma się czego chwycić. W następnej sekundzie popycha mnie

jakas niewidzialna ręka.

Spadam.

background image

1

N

o, no, no — odezwał się wyraźnie męski głos za moimi
plecami. - Czyż to nie Susannah Simon?

Dobrze, nie chcę nikogo oszukiwać. Kiedy odzywa się do

mnie przystojny chłopak - a taki miły głos musiał należeć do
chłopaka, na którego przyjemnie było patrzeć; wskazywała na
to pewność siebie zawarta w tym „no, no, no" oraz pieszczotli-

wy ton, jakim wymówił moje imię - robi to na mnie wrażenie.
To silniejsze ode mnie. W końcu jestem szesnastoletnią dziew-

czyną. Moje życie nie może się obracać wyłącznie wokół naj-
nowszych wzorów na strojach Lilly Pulitzer oraz wynalazków
Bobbi Brown w dziedzinie pomadek do ust.

No więc przyznaję, mimo że mam chłopaka - chociaż może

to za wiele powiedziane - spoglądając na przystojniaka, który
mnie zaczepił, lekko potrząsnęłam włosami. Dlaczego nie?

W końcu biorąc pod uwagę wszystkie kosmetyki, które w nie
wtarłam dziś rano dla uczczenia pierwszego dnia trzeciej klasy,

miałam świetną fryzurę. I nieważne, że morska mgła była przy-
czyną artystycznego nieładu na mojej głowie.

9

background image

Potrząsnęłam kasztanowymi lokami, po czym odwróciłam

się, by stwierdzić, że przystojniaczek, który zawołał mnie po
imieniu, nie był akurat osobą, którą miałabym ochotę zobaczyć.

W gruncie rzeczy bałam się go jak własnej śmierci.

Chyba wyczytał strach w moich oczach, starannie umalowa-

nych za pomocą nowiutkiego cienia do powiek o nazwie Mo-
cha Mist, bo uśmiech na jego przystojnej twarzy uległ lekkie-
mu skrzywieniu.

- Suze - odezwał się karcąco. Nawet mgła nie zdołała przy-

ćmić blasku jego niesfornie pokręconych ciemnych włosów.
Zęby w zestawieniu z opalenizną tenisisty lśniły bielą. - Oto ja,
przestraszone dziecko pierwszy dzień w nowej szkole, a ty mi
nawet nie powiesz „cześć"? To tak się traktuje starego kumpla?

Gapiłam się na niego, niezdolna wykrztusić słowa. Nie da się

nic powiedzieć, kiedy usta wysychają... jak budynek z wypala-
nej cegły, przed którym właśnie staliśmy.

Co on tutaj robił? Skąd się tu wziął?
Problem w tym, że nie mogłam pójść za pierwszym odru-

chem i uciec z krzykiem. Widok nienagannie ubranej dziew-
czyny, takiej jakja, uciekającej z wrzaskiem przed siedemnasto-
latkiem wzbudziłby niewątpliwie zainteresowanie. Tak długo
udawało mi się ukrywać swój szczególny talent przed rówieśni-
kami, że nie zamierzałam zdradzić go teraz, nawetjeśli byłam -
a możecie mi wierzyć, że byłam - śmiertelnie przerażona.

Nawet jeśli nie mogłam uciec z krzykiem, to z pewnością

mogłam przejść obok niego bez słowa, dumna i blada, mając
nadzieję, że nie zorientuje się, co się za tą dumą tak naprawdę
kryje.

Nie wiem, czy wyczuł mój strach. Nie spodobało mu sięjed-

nak, że odgrywam primadonnę. Uniósł rękę, kiedy usiłowałam
go minąć, i w następnej chwili jego palce trzymały moje ramię

jak w imadle.

10

background image

Mogłam, rzecz jasna, odwinąć się i go palnąć. Nie na darmo

zyskałam w poprzedniej szkole, w Brooklynie, tytuł Damskie-
go Łamignata.

Ten rok chciałam jednak zacząć jak należy - w Mocha Mist

i w nowych szortach z Klubu Monaco (w połączeniu z różowym
bliźniakiem, który nabyłam za grosze w Benettonie na Pacific
Grove) - a nie od bójki. Co by pomyśleli moi szkolni koledzy
i koleżanki - a kręcili się wokół, rzucając od czasu do czasu „cześć,
Suze" oraz komplementy na temat mojego wyszukanego stroju -
gdybym rzuciła się z pięściami na nowego ucznia?

Poza tym nie mogłam pozbyć się myśli, że gdybym mu doło-

żyła, nie omieszkałby mi oddać.

Wjakiś sposób udało mi się odzyskać głos. Miałam tylko na-

dzieję, że nie zauważy jego drżenia.

- Puść moją rękę - powiedziałam.
- Suze - odparł. Uśmiechał się nadal, ale wyraz jego twarzy i ton

głosu wskazywały na to, że domyślił się, co jest grane. - O co cho-
dzi? Nie wydajesz się specjalnie uszczęśliwiona moim widokiem.

- Nadal trzymasz moją rękę - przypomniałam mu. Przez je-

dwabny rękaw czułam chłód jego palców, wydawał się nie tylko
nienaturalnie silny, ale do tego zimnokrwisty.

Odsunął rękę.
- Posłuchaj - powiedział. - Naprawdę mi przykro. Z powo-

du tego, jak się to wszystko potoczyło przy naszym poprzednim
spotkaniu.

Przy naszym poprzednim spotkaniu. W wyobraźni przenios-

łam się natychmiast do długiego korytarza - tego, który tak czę-
sto widywałam w snach. Z szeregiem drzwi po obu stronach -
drzwi, które prowadziły donikąd - wygłądał jak część hotelu
czy budynku biurowego... tyle że ten korytarz nigdy nie należał
do żadnego hotelu czy biurowca, które by oglądały ludzkie oczy.
W ogóle nie istniał w naszym wymiarze.

11

background image

A Paul stał tam, zdając sobie sprawę, że oboje z Jesse'em nie

mamy pojęcia, jak się stamtąd wydostać, i śmiał się. Śmiał się,

jakby fakt, że jeśli nie wrócę wkrótce do swojego świata, to

umrę, a Jesse zostanie na zawsze uwięziony w tym korytarzu,
stanowił doskonały dowcip. Śmiech Paula nadal dźwięczał mi

w uszach. Śmiał się bez przerwy... aż do chwili, kiedy Jesse zdzie-

lił go pięścią w twarz.

Nie mogłam uwierzyć, co się dzieje. Mieliśmy oto absolutnie

zwyczajny wrześniowy poranek w Carmelu, w Kalifornii - co
oznaczało, naturalnie, gruby, zakrywający wszystko płaszcz mgły,
który jednak miał wkrótce zniknąć, ukazując bezchmurne błę-
kitne niebo i złote słońce - a ja stałam na dziedzińcu Akademii
Misyjnej imieniajunipero Serry twarzą w twarz z człowiekiem,
który od tygodni nawiedzał mnie w sennych koszmarach.

To jednak nie był senny koszmar. Nie śniłam. Wiedziałam, że

nie śnię, ponieważ nigdy nie przyśniliby mi się w podobnej sy-
tuacji moi przyjaciele Cee Cee i Adam, którzy właśnie przeszli
obok, podczas gdy ja znalazłam się naprzeciw potwora z prze-
szłości, pozdrawiającego mnie zwyczajnym „Cześć, Suze", jak-
by to był... jakby to był po prostu pierwszy dzień szkoły po łet-

nich wakacjach.

- Chodzi ci o ten moment, kiedy próbowałeś mnie zabić? -

wychrypiałam, kiedy Cee Cee i Adam nie mogli mnie usłyszeć.

Tym razem wiedziałam, że zauważył drżenie mojego głosu.

Wiedziałam, bo chyba się zmieszał, ale to może z powodu oskar-

żenia. W każdym razie podniósł rękę i przeczesał włosy palcami
silnej, opalonej dłoni.

- Nigdy nie próbowałem cię zabić, Suze - powiedział, jakby

lekko urażony.

Roześmiałam się. Nie zdołałam się powstrzymać. Serce po-

deszło mi do gardła, ale i tak się śmiałam.

- Och - powiedziałam. - No rzeczywiście.

12

background image

_ Mówię poważnie, Suze. To nie tak. Ja tylko... ja tylko nie

bardzo potrafię przegrywać.

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Bez względu na to, co mówił,

usiłował mnie zabić. Co gorsza, robił, co mógł, żeby usunąć

Jesse'a, i to stosując chwyty poniżej pasa. A teraz twierdził, że

po prostu nie wykazał się sportową postawą?

- Nie rozumiem - powiedziałam, kręcąc głową. - W czym

przegrałeś? W niczym nie przegrałeś.

- Nie, Suze? - Wbił we mnie wzrok. Ten jego głos ciągle

słyszałam w snach, jego śmiech, kiedy rozpaczliwie usiłowałam

wydostać się z ciemnego, spowitego mgłą korytarza, z którego

spaść można było w nieprzeniknioną, przepastną nicość.
Chwiałam się nad nią niebezpiecznie, zanim się budziłam.

W tym głosie coś się kryło...

Nie potrafiłam jednak dojść, co takiego. Wiedziałam tylko, że

ten chłopak mnie przerażał.

- Suze - powiedział z uśmiechem. Z uśmiechem na twarzy,

a zapewne również wtedy, gdy się krzywił ze złości, wyglądał

jakjeden z prezentujących bieliznę modeli Calvina Kleina. Nie

chodziło tylko o twarz. Widziałam go, ostatecznie, w spoden-
kach kąpielowych. - Posłuchaj, nie zachowuj się tak - powie-
dział. - Zaczął się nowy rok szkolny. Czy nie możemy zacząć
wszystkiego od nowa?

- Nie - odparłam, zachwycona, że tym razem głos mi nie

zadrżał. - Nie możemy. W ogóle to radziłabym ci trzymać się
ode mnie z daleka.

To go wyraźnie rozbawiło.
- Bo co? - zapytał z uśmiechem, ukazującym białe, równe

zęby. Uśmiechem polityka.

- Bo pożałujesz - stwierdziłam drżącym głosem.
- Och - zawołał, otwierając szeroko ciemne oczy w udanym

przerażeniu. - Naślesz na mnie swojego chłopaka?

13

background image

Na jego miejscu nie dowcipkowałabym sobie na ten temat.

Jesse mógł go zabić - i prawdopodobnie zrobiłby to, gdyby od-

krył, że Paul wrócił. Tyle że, ściśle rzecz ujmując, nie byłam
dziewczyną Jesse'a, nie musiał więc bronić mnie przed podej-
rzanymi typami jak ten, który właśnie stał przede mną.

Z mojej twarzy musiał wyczytać, że między mną a Jesse'em

nie wszystko układało się najlepiej, bo zaśmiał się i powie-
dział:

- A więc to tak. Cóż, nigdy nie sądziłem tak naprawdę, że

Jesse jest w twoim typie. Potrzebujesz kogoś trochę mniej...

Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym momencie

Cee Cee, idąca za Adamem w kierunku szafek - mimo że przy-
sięgłyśmy sobie telefonicznie poprzedniego wieczoru, że nie
zaczniemy nowego roku szkolnego od uganiania się za chłopa-
kami - podeszła do nas ze wzrokiem utkwionym w stojącego

bardzo blisko mnie Paula.

- Suze - odezwała się uprzejmie.

W przeciwieństwie do mnie Cee Cee spędziła lato, pracując

za darmo i nie miała zbyt wiele pieniędzy, żeby przed powro-
tem do szkoły odświeżyć garderobę i zadbać o makijaż. Cee Cee
i tak nie wydałaby w życiu pieniędzy na coś tak niepoważnego,

jak kosmetyki. Dobrze się składało, ponieważ jako albinoska

musiałaje specjalnie zamawiać, zamiast, jak wszyscy inni, po-
dejść do kontuaru w MAC-u, rzucając forsę na stół.

- Kim jest twój znajomy? - zapytała z ciekawością.

Nie miałam zamiaru bawić się w przedstawianie ich sobie.

W gruncie rzeczy, zastanawiałam się poważnie nad tym, czy nie

udać się do sekretariatu i nie zapytać, jakim prawem przyjęli kogoś
takiego do szkoły, którą do tej pory uważałam za względnie znośną.

On jednak zdążył już wyciągnąć silną, chłodną dłoń w stronę

Cee Cee, mówiąc z uśmiechem, który kiedyś mnie rozbrajał,
a teraz mroził do kości:

14

background image

- Cześć. Jestem Paul. Paul Slater. Miło mi cię poznać.
Paul Slater. Takie imię nie powinno budzić grozy w sercu

młodej dziewczyny, co? To brzmiało całkiem niewinnie: „Cześć,

jestem Paul Slater". Cee Cee w żaden sposób nie mogła domy-

ślić się prawdy: Paul Slater był zły, manipulował ludźmi i miał
sopel lodu zamiast serca.

Nie, Cee Cee nie miała o tym pojęcia. Ponieważ oczywiście

niczego jej nie powiedziałam. Nikomu nie pisnęłam ani sło-

wa.

Tym gorzej dla mnie.

Jeśli Cee Cee zaskoczył chłód palców Paula, nie dała tego po

sobie poznać.

- Cee Cee Webb - powiedziała, ściskając jego rękę w typo-

wym dla siebie geście bizneswoman. - Musisz być nowy, bo
nigdy cię tu nie widziałam.

Paul zamrugał oczami, kierując moją uwagę na swoje napraw-

dę długie, jak na chłopaka, rzęsy. Wydawały się prawie równie
ciężkie jak powieki, jakby uniesienie ich wymagało wysiłku.

U mojego przyrodniego brata Jake'a wyglądają podobnie,
tylko że on sprawia wrażenie zaspanego. Długie rzęsy u Paula

wywołują skojarzenie z seksowną gwiazdą rocka. Spojrzałam

zaniepokojona na Cee Cee. Należała do najwrażliwszych dziew-
czyn, jakie znałam, a która z nas jest tak naprawdę odporna na
typ seksownej gwiazdy rockowej?

- To mój pierwszy dzień tutaj - powiedział Paul, posyłając

Cee Cee kolejny uśmiech. - Szczęśliwie się złożyło, że mogłem
poznać obecną tutaj pannę Simon.

- Co za zrządzenie losu. - Cee Cee, która jako redaktorka-

szkolnej gazety lubiła wyszukane zwroty, uniosła lekko jasne
brwi. - Czy chodziliście razem do poprzedniej szkoły?

- Nie - wtrąciłam pośpiesznie. - Nie. Słuchaj, musimy iść

do klasy, albo będziemy miały kłopoty...

15

background image

Paul jednak nie przejmował się ewentualnymi kłopotami.

Może dlatego, że zwykle tó on je powodował.

- Suze i ja przeżyłiśmy coś razem zeszłego lata - poinformo-

wał Cee Cee, której fiołkowe oczy zaokrągliły się za szkłami
okularów.

- Coś? - powtórzyła.
- Nic między nami nie zaszło - zapewniłam natychmiast. -

Wierz mi. Nic w ogóle.

Oczy Cee Cee zaokrągliły się jeszcze bardziej. Byłojasne, że

mi nie wierzy. Ale dlaczego miałoby być inaczej? To prawda, by-
łam jej najlepszą przyjaciółką. Ale czy choć raz byłam z nią całko-
wicie szczera? Nie. A ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę.

- Ach, a więc zerwaliście ze sobą? - zapytała z naciskiem.
- Nie, nie zerwaliśmy - odparł Paul z tym swoim tajemni-

czym, dwuznacznym uśmieszkiem.

Ponieważ nigdy nie chodziliśmy ze sobą, miałam ochotę

wrzasnąć. Myślisz, że mogłabym z nim chodzić? Nie jest taki,

jak ci się wydaje, Cee Cee. Wygląda na człowieka, ałe za tą atrak-

cyjną fasadą kryje się...

Cóż, w gruncie rzeczy nie wiedziałam, kim jest Paul.

Alejakie to miało dla mnie znaczenie? Paul i ja mieliśmy więcej

wspólnego, niż miałam ochotę przyznać, nawet sama przed sobą.

Nawet gdybym zdobyła się na odwagę, żeby mu powiedzieć

coś w tym stylu, i tak nie miałabym okazji tego zrobić, ponie-
waż nagle rozległo się surowe:

- Panno Simon! Panno Webb! Czy nie macie przypadkiem

lekcji, na którą powinnyście się udać?

Siostra Ernestyna o ogromnym biuście ozdobionym równie

wielkim krzyżem - której trzymiesięczna nieobecność w moim

życiu nie uwolniła mnie od strachu przed nią - pruła wprost na
nas. Obszerne rękawy czarnego habitu powiewały za nią jak
skrzydła.

16

background image

/

- No dalej - burknęła, cmokając niecierpliwie i machając rę-

kami w stronę szafek wbudowanych w gliniane ściany pięknie
utrzymanego wewnętrznego dziedzińca misji. - Spóźnicie się
na pierwszą lekcję.

Więc ruszyłyśmy się... niestety Paul podążył tuż za nami.

- Znamy się z Suze od dawna - wyjaśnił Cee Cee w drodze

do szafek. - Spotkaliśmy się w hotelu i kompleksie golfowym
Pebble Beach.

Gapiłam się na niego bezsilnie, wstukując kod mojej szafki.

Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Po-
ważnie. Co Paul tu robił? Jak on mógł zapisać się do mojej szko-

ły, zamieniając mój świat - z którego, jak sądziłam, udało mi się
go pozbyć na zawsze - w najprawdziwszy koszmar?

Nie chciałam tego wiedzieć. Bez względu na to, co nim kie-

rowało, nie chciałam wiedzieć. Chciałamjedynie odejść od nie-
go, pójść na lekcjc, dokądkolwiek, gdziekołwiek w ogóle...

...byle dalej od niego.

- Cóż - odezwałam się, zatrzaskując drzwiczki szafki. Led-

wie zdawałam sobie sprawę z tego, co robię. Złapałam pierwsze
książki, które mi wpadły w ręce. - Muszę iść. Mam godzinę
wychowawczą.

Popatrzył na książki, które ściskałam w ramionach niemal jak

tarczę, jakby mialy mnie chronić przed tym czymś, co dla mnie
szykował, co szykował dla nas - a nie miałam wątpliwości, że to
coś nastąpi.

- Nie znajdziesz ich tam - stwierdził Paul, kiwając zagadko-

wo głową w kierunku książek, które dźwigałam.

Nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Nie chciałam zrozumieć.

Wiedziałam tylko, że chcę się stąd wydostać, i to szybko. Cee

Cee wciąż stała obok, przenosząc zdumiony wzrok ze mnie na
Paula. Zdawałam sobie sprawę, że lada moment zacznie zada-

wać pytania, pytania, na które nie śmiałabym odpowiedzieć...

2 - Nawiedzony

17

background image

A jednak, mimo że nie chciałam, usłyszałam własne słowa,

jakby mi je siłą wyrwano z ust:

- Nie znajdę czego?
- Odpowiedzi, których szukasz. - Spojrzenie niebieskich

oczu Paula zintensywniało. - Dlaczego właśnie ciebie wybra-
no, ze wszystkich ludzi. I kim jesteś.

Tym razem nie musiałam pytać, co ma na myśli. Wiedziałam.

Wiedziałam równie dobrze, jakby powiedział to wprost. Mówił

o darze, jaki posiadaliśmy oboje, nad którym on, wydawało się,
miał znacznie większą kontrolę ode mnie i o którym najwyraź-
niej o wiele więcej wiedział.

Podczas gdy Cee Cee przyglądała się nam, jakbyśmy przeszli

na obcy język, Paul spokojnie ciągnął dalej:

- Kiedy będziesz gotowa, żeby usłyszeć prawdę o tym, kim

naprawdę jesteś, będziesz wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Będę
tutaj.

Po czym oddalił się, jak sądzę absolutnie nieświadomy ko-

biecych westchnień, jakie jego widok wywoływał u moich
szkolnych koleżanek, kiedy z wdziękiem pantery przemierzał
dziedziniec.

Cee Cee spojrzała na mnie ciekawie zza szkieł okularów swy-

mi fiołkowymi oczami, nadal okrągłymi jak spodki.

- O czym ten chłopak mówił? - zapytała. - I kto to taki ten

Jesse?

2

O

czywiście nie mogłam jej powiedzieć. Nikomu nie mog-
łam powiedzieć o Jessie, no bo kto by mi uwierzył? Zna-

18

background image

I

łam tylko jednego czlowieka - w każdym razie jednego żywe-
go człowieka - który znał całą prawdę o ludziach takich jakja
i Paul, i to tylko dlatego, że był jednym z nas. Siedząc nieco
później przy jego mahoniowym biurku, nie mogłam powstrzy-
maćjęku.

- Jak mogło do tego dojść?

Ojciec Dominik, dyrektor Akademii Misyjnej im. Junipero

Serry, siedział po drugiej stronie ogromnego biurka. Na twarzy
miał wyraz cierpliwości. Było mu z nim dobrze; mówiono
o nim, że z każdym rokiem dobry ojciec staje się przystojniej-
szy W wieku blisko sześćdziesięciu pięciu lat był siwowłosym
adonisem okularnikiem.

Wydawał się też bardzo skruszony.

- Susannah, tak mi przykro. Byłem tak zajęty przygotowa-

niami do nowego roku szkolnego - nie wspomnę już o święcie

ojca Serry w najbliższy weekend - że nie oglądałem papierów
dotyczących rekrutacji. - Pokręcił starannie przystrzyżoną siwą
głową. - Bardzo, bardzo mi przykro.

Skrzywiłam się. Było mu przykro. Jemu było przykro? A co

ze mną? To nie on musiał chodzić na lekcje z Paulem Slaterem.
Ściśle mówiąc, na dwie lekcje: wychowawczą i historii Stanów
Zjednoczonych. Całe dwie godziny dziennie miałam siedzieć

w klasie i gapić się na człowieka, który próbował usunąć moje-

go chlopaka, a mnie skazać na śmierć. A do tego dochodząjesz-
cze apel poranny i przerwa na lunch. Czyli kolejna godzina, pro-
szę bardzo!

- Chociaż, tak uczciwie, to nie wiem, co mógłbym zrobić,

żeby go nie przyjęto - powiedział ojciec Dominik, przeglądając
dokumenty Paula. - Wyniki testów, stopnie, opinie nauczycie-
li... są znakomite. Z przykrością stwierdzam, że na papierze Paul
Slater wydaje się o wiele lepszym uczniem, niż ty byłaś w mo-
tnencie, kiedy starałaś się o przyjęcie do szkoły.

19

background image

- Niewiele można powiedzieć - zauważyłam - o czyjejś mo-

ralności na podstawie paru testów. - Do tego tematu podcho-
dzę ostrożnie w związku z tym, że moje własne wyniki były na
tyle mierne, że Akademia Misyjna z pewnym trudem przyjęła
moje podanie osiem miesięcy temu, kiedy moja mama oznaj-
miła, że przeprowadzamy się do Kalifornii, aby mogła poślubić

Andy'ego Ackermana, mężczyznę swojego życia, mojego obec-

nego ojczyma.

- Niewiele - przyznał ojciec Dominik, zdejmując powolnym

ruchem okulary i wycierając je o czarną sutannę. Miał, jak
stwierdziłam, fioletowe cienie pod oczami. - Niewiele można
powiedzieć - dodał z westchnieniem, umieszczając z powro-
tem okulary w drucianej oprawie na nienagannie zarysowanym
orlim nosie. - Susannah, czy jesteś pewna, że jego motywy nie
są szlachetne? Może Paul pragnie, aby nim pokierowano? Moż-

liwe, że przy właściwej opiece, zrozumie swoje błędy...

- Taak, ojcze Dominiku - odparłam sarkastycznym tonem.

- A mnie w tym roku wybiorą królową Balu Absolwentów.

Ojciec Dominik przybrał minę pełną dezaprobaty. W przeci-

wieństwie do mnie zawsze miał jak najlepszą opinię o ludziach,

przynajmniej do momentu, kiedy ich zachowanie nie dowiod-
ło błędności założenia, że są dobrzy. Wydawałoby się, że w przy-
padku Paula Slatera zobaczył dość, żeby wyrobić sobie zdanie
na jego temat, ale widocznie nie.

- Przyjmuję - powiedział ojciec D - dopóki nie przekonamy

się naocznie, że jest inaczej, że Paul przybył do Akademii Mi-
syjnej, żeby się uczyć. I to nie tylko normalnego programu je-
denastej klasy, Susannah, ale również tego, czego my oboje
moglibyśmy go nauczyć. Miejmy nadzieję, że Paul żałuje swo-
ich przeszłych postępków i szczerze pragnie się poprawić. Wie-
rzę, że Paul zjawił się u nas, żeby rozpocząć wszystko od nowa,
podobnie jak ty wzeszłym roku jeśli sobie przypominasz. A na-

20

background image

szą powinnością, jako zdolnych do wybaczania istot ludzkich,
jest mu w tym pomóc. Dopóki nie okaże się, że jest inaczej,
powinniśmy w przypadku Paula rozstrzygnąć wątpliwości na

jego korzyść.

To był chyba najgorszy plan, o jakim slyszałam w życiu. Nie

mogłam jednak zaprzeczyć, że nie miałam żadnych dowodów
na to, że Paul chciał nam sprawić kłopoty. W każdym razie, jak
dotąd.

- A teraz... - powiedział ojciec D, zamykając teczkę Paula

i odchylając się do tyłu na fotelu. - Nie widziałem cię przez
parę tygodni. Jak się masz, Susannah? I jak się ma Jesse?

Poczułam, że policzki mi płoną. Źle ze mną, skoro sama

wzmianka o Jessie powodowała, że się czerwieniłam, ale tak to
było.

- Hm - mruknęłam, mając nadzieję, że ojciec D nie zauwa-

ży rumieńca. - W porządku.

- Dobrze - odparł ojciec Dominik, przesuwając wyżej okula-

ry na nosie i spoglądając w roztargnieniu na półkę z książkami. -

Wspominał, że chciałby pożyczyć jedną książkę. Och, tak, oto ona.
- Umieścił ogromne, oprawne w skórę tomiszcze, ważyło chyba

z pięć kilogramów, w moich rękach. - Teoria krytyczna od czasów

Platona

- powiedział z uśmiechem. - To mu się spodoba.

Wcale w to nie wątpiłam. Jesse'owi podobało się parę naj-

nudniejszych książek na świecie. Możliwe, że to dlatego mu
nie odpowiadałam. To znaczy, nie w ten sposób, jakiego bym
sobie życzyła. Bo nie byłam dostatecznie nudna.

- Bardzo dobrze - powiedział ojciec D, wyraźnie myśląc

o czymś innym.

Wizyty arcybiskupa zawsze wprawiały go w stan najwyższego

niepokoju, a ta szczególna wizyta, z okazji święta ojca Serry, któ-
rego szereg instytucji usiłowało bezskutecznie wypromować na
świętego, obciążałajego system nerwowy wyjątkowo.

21

background image

- Po prostu miejmy na oku naszego młodego przyjaciela,

pana Slatera - ciągnął ojciec D - i obserwujmy, jak się rzeczy
mają. On może, Susannah, ustatkować się w zorganizowanym
środowisku o tak solidnym pedagogicznym zapleczu, jakie ofe-

rujemy tutaj, w Akademii.

Parsknęłam. Nie mogłam się powstrzymać. Ojciec D napraw-

dę nie miał pojęcia, z czym miał się zmierzyć.

- Ajeśli nie? - zapytałam.
- Cóż - odparł ojciec Dominik. - Przejdziemy przez most,

kiedy do niego dojdziemy. A teraz biegnij. Nie chcesz przecież
spędzić całej przerwy obiadowej w moim towarzystwie.

Niechętnie opuściłam gabinet dyrektora, taszcząc zakurzone

książczydło, które mi powierzył. Poranna mgła rozproszyła się, jak
zwykle, i w górze niebo lśniło błękitem. Na dziedzińcu kolibry
uwijały się pracowicie nad krzewem hibiskusa. Hałaśliwie bulgo-

tała woda w fontannie, otoczonej kilkoma turystami odzianymi
w bermudy - w misji mieściła się szkoła, ale stanowiła także zaby-
tek historyczny, z bazyliką i sklepem z pamiątkami, obowiązkowy-
mi punktami w programie każdej wycieczki autokarowej. Ciem-

nozielone korony palm chwiały się leniwie w lekkim wietrzyku od
morza. Był to kolejny cudowny dzień w Carmełu Nadmorskim.

Więc skąd u mnie takie parszywe samopoczucie?

Usiłowałam sobie wmówić, że przesadzam. Że ojciec Domi-

nik ma rację - nie wiemy, czym kierował się Paul, przychodząc
tutaj. Może faktycznie rozpoczął nowy rozdział.

Dlaczego więc nie mogłam się pozbyć z moich myśli tego

obrazu z sennego koszmaru? Długi ciemny korytarz, a w nim ja
- biegnę, rozglądając się za jakimś wyjściem i natykając się jedy-
nie na mgłę. Ten sen, po którym nieodmiennie budziłam się

zlana potem, powtarzał się niemal każdej nocy.

Prawdę mówiąc, nie mogłam się zdecydować, co mnie prze-

rażało bardziej: nocne koszmary czy też to, co działo się teraz,

22

background image

na jawie. Co Paul tutaj robił? I co jeszcze bardziej niepokojące,

jak to się stało, że Paul wydawał się tak dużo wiedzieć na temat

daru, jaki oboje posiadaliśmy? Nie ma żadnej gazetki. Nie od-
bywają się konferencje ani seminaria. Kiedy wprowadza się ha-
sło „pośrednik" do wyszukiwarki, otrzymuje się tylko informa-
cje o prawnikach i doradcach rodzinnych. Obecnie jestem
praktycznie tak samo ciemna, jak wtedy, kiedy byłam mała

i wiedziałam tylko, żejakoś... cóż, różnię się od dzieci z sąsiedz-
twa.

Natomiast Paul zdaje się, uważa, że potrafi odpowiedzieć na

różne pytania.

Ale co on może wiedzieć? Nawet ojciec Dominik nie twier-

dzi, że wie dokładnie, kim my, pośrednicy - z braku lepszego
określenia - jesteśmy i skąd się wzięliśmy oraz jakie są, dokład-

nie, granice naszego talentu... a jest starszy od nas obojga razem

wziętych! Pewnie, możemy widzieć i mówić do - nawet cało-
wać i grzmocić pięścią - zmarłych... albo raczej duchów tych,

którzy odchodząc, zostawili po sobie bałagan, o czym dowie-
działam się w wieku sześciu lat, kiedy mój tata, zmarły na atak
serca, wrócił na małą popogrzebową pogawędkę.

Ale czy na tym koniec? Czy pośrednicy potrafią tylko tyle?

Zdaniem Paula nie.

Wbrew zapewnieniom ojca Dominika, że Paul prawdopodob-

nie żywi jak najlepsze intencje, nie mogłam się pozbyć wątpli-

wości. Tacy ludzie jak Paul nie robili niczego bez istotnego po-
wodu. No więc co on robił w Carmelu? Czy możliwe, żeby,

skoro odkrył ojca Dominika i mnie, po prostu zapragnął ciąg-
nąć tę znajomość z tęsknoty za istotami podobnymi do sie-
bie?

Możliwe. Oczywiście, tak samo możliwe jest to, że Jesse na-

prawdę mnie kocha, udając, że tak nie jest, ponieważ nasz zwią-
zek nie byłby taki czysty...

23

background image

Taak. A mnie może naprawdę obwołają królową Balu Absol­

wentów, o czym tak marzyłam...

Starałam się o tym nie myśleć podczas lunchu - o Paulu, nie

o Balu Absolwentów - kiedy, ściśnięta pomiędzy Adamem i Cee

Cee, otworzyłam puszkę z niskokaloryczną colą, krztusząc się
niemal przy pierwszym łyku, gdy z ust Cee Cee padło:

- N o , gadaj. Kim jest ten Jesse? Tym razem zechciej, proszę,

odpowiedzieć.

Cola prysnęła na wszystkie strony, głównie z mojego nosa.

Zmoczyła również mój sweterek z Benettona.

Cee Cee nie okazała śladu współczucia.

- Dietetyczna - stwierdziła - nie zostawi plam. No więc, jak

to jest, że go dotąd nie poznaliśmy?

- Właśnie - odezwał się Adam, opanowawszy wybuch śmie­

chu na widok coli tryskającej mi z nosa. - I jak to jest, że ten

cały Paul go zna, a my nie?

Wycierając się chusteczką, zerknęłam w stronę Paula. Siedział

na ławce niedaleko, w otoczeniu śmietanki naszej klasy z Kelly
Prescott na czele. Wszyscy ryczeli ze śmiechu z historyjki, którą
im właśnie opowiedział.

- Jesse to taki chłopak - odparłam, czując, że nie zdołam się

wywinąć od ich pytań. Nie tym razem.

- Taki chłopak - powtórzyła Cee Cee. - Taki chłopak, z któ­

rym ty chodzisz, jak twierdzi ten tam Paul.

- Cóż - odparłam niechętnie. - Taak, chyba tak. Coś w tym

rodzaju. To znaczy... to dość skomplikowane.

Skomplikowane? Wobec moich układów z Jesse'em Teoria

krytyczna od czasów Platona

wydawała się równie ezoteryczna jak

Rogaś z Doliny Roztoki.

- Więc - powiedziała Cee Cee, krzyżując nogi i gryząc

z upodobaniem młode marcheweczki, które trzymała w torbie
na kolanach. - Mów. Gdzie się spotkaliście?

24

background image

Nie mogłam uwierzyć, że siedzę tu i rozmawiam z przyja­

ciółmi o Jessie. Przyjaciółmi, których tak bardzo starałam się
trzymać w nieświadomości co do jego istnienia.

- Mieszka, hm, w sąsiedztwie - powiedziałam. Nie było sen­

su mówić im całej prawdy

- Chodzi do RLS? - zapytał Adam, mając na myśli Liceum

im. Roberta Louisa Stevensona. Sięgnął po marchewkę z torby
Cee Cee.

- Hm, niezupełnie - odparłam.
- Nie mów, że on chodzi do Liceum Carmelu. - Oczy Cee

Cee rozszerzyły się.

- Nie chodzi już do szkoły średniej - powiedziałam, ponie­

waż znając naturę Cee Cee, można się było domyślać, że nie

spocznie, dopóki nie dowie się wszystkiego. - Już, hm, ją skoń­
czył.

- Oho - zawołała Cee Cee. - Poważny mężczyzna. Cóż, nic

dziwnego, że trzymasz to w tajemnicy. No więc, co on robi?

Jest w college'u?

- Właściwie nie - powiedziałam. - Zrobił sobie przerwę.

Żeby... żeby się odnaleźć.

- Hm. - Adam oparł się wygodnie na ławce, zamykając oczy

i wystawiając twarz na pieszczotę silnego, znajdującego się w ze­
nicie, słońca. - Pasożyt. Możesz znaleźć coś lepszego, Suze.
Potrzebujesz faceta, który wyznaje solidną etykę pracy. Faceta
takiego, jak... Hej, wiem. Jak ja!

Cee Cee, która miała na Adama oko, odkąd ich poznałam,

puściła jego uwagę mimo uszu.

- Od jak dawna chodzicie ze sobą? - zapytała.
- Nie wiem - odparłam, okropnie w tej chwili nieszczęśli­

wa. - To jest dość nowe. To znaczy, znam go od pewnego czasu,

ale co do chodzenia ze sobą... to jest nowe. I to nie jest tak na­
prawdę... Cóż, naprawdę nie lubię o tym mówić.

25

background image

- Mówić o czym? - Jakiś cień zamajaczył przy naszej ławce.

Zerknęłam z ukosa i zobaczyłam najmłodszego z moich przy­

rodnich braci, Davida, którego rude włosy płonęły w słońcu jak
aureola.

- O niczym - powiedziałam szybko.
Ze wszystkich członków mojej rodziny - owszem, teraz już

uznawałam Ackermanów, ojczyma i jego synów, za część swojej
najbliższej rodziny, do której po śmierci ojca zaliczałam tylko
siebie i mamę - trzynastoletni David wie na mój temat najwię­
cej. To znaczy, że nie jestem jedynie trochę zwichrowaną nasto­

latką, otóż to.

Poza tym David wiedział o Jessie. Wiedział i nie wiedział.

Z jednej strony, jak reszta rodziny zwrócił uwagę na huśtawkę
moich nastrojów i tajemnicze unikanie wspólnego pokoju wie­
czorami, z drugiej jednak, nie miał nawet bladego pojęcia, co

się za tym kryło.

Stał przed naszą ławką - śmiałe posunięcie, jako że starsi

uczniowie nie traktowali życzliwie ósmoklasistów pojawiają­
cych się w tej części podwórza, którą uważali za swoją - starając
się wyglądać, jakby znalazł się na właściwym miejscu, co wziąw­
szy pod uwagę jego wątłe ciało, aparat na zębach i odstające uszy,
kompletnie mu się nie udało.

- Widziałaś to? - zapytał, podsuwając mi pod nos jakiś papier.

Wzięłam ten papier do ręki. Okazało się, że to zaproszenie na

party w łaźni przy ulicy Sosnowe Wzgórze 99 na najbliższy pią­
tek. Gości zachęcano do przyniesienia kostiumów kąpielowych,

jeśli mieli ochotę na „gorącą i pienistą" rozrywkę. Gdyby zaś

zdecydowali się wystąpić bez kostiumów, to również będzie
mile widziane, zwłaszcza w wypadku gości płci żeńskiej.

Na zaproszeniu zamieszczono głupi obrazek przedstawiający

wstawioną dziewczynę z wielkimi piersiami, wychylającą pusz­

kę piwa.

26

background image

- Nie, nie możesz pójść - powiedziałam z pogardą w głosie,

oddając Davidowi zaproszenie. - Jesteś za mały. Swoją drogą,
ktoś powinien to pokazać szkolnemu psychologowi. Ucznio­

wie ósmej klasy nie powinni urządzać takich imprez.

Cee Cee, która odebrała Davidowi kartkę, mruknęła w tym

momencie:

- H m , Suze.
- Poważnie - ciągnęłam. - Zaskakujesz mnie, Davidzie. My­

ślałam, że jesteś mądrzejszy. Z takich imprez nigdy nic dobrego
nie wynika. Pewnie, parę osób będzie się świetnie bawić. Ale
pewne, jak w banku, że komuś zrobi się niedobrze albo ktoś się
utopi, rozbije sobie głowę, albo jeszcze coś. Zawsze jest zabaw­
nie, dopóki komuś nie stanie się krzywda.

- Suze. - Cee Cee trzymała zaproszenie tuż przed moim

nosem. - Ulica Sosnowe Wzgórze 99. To twój dom, prawda?

Wyrwałam jej kartkę, sapiąc ze zdumienia.

- Davidzie! Co ty sobie wyobrażasz?
- To nie ja - krzyknął David. Jego cienki głosik wzniósł się

jeszcze o dwie czy trzy oktawy. - Brad je rozdaje. Nawet parę

dzieciaków z siódmej klasy je dostało...

Spojrzałam zmrużonymi oczami w kierunku mojego przy­

rodniego brata Brada. Stał oparty niedbale o słup do koszyków­
ki, usiłując wyglądać intrygująco, dość trudne zadania dla face­
ta, którego korę mózgową, według moich spostrzeżeń, okrywała

dodatkowo taśma izolacyjna.

- Przepraszam - powiedziałam, podnosząc się z miejsca. -

Muszę iść popełnić morderstwo. - Następnie przemierzyłam
boisko do koszykówki z jaskrawopomarańczową kartką w rę­
ce.

Brad widział, że się zbliżam. Zauważyłam wyraz dzikiej pa­

niki, który pojawił się przelotnie na jego twarzy, kiedy jego
spojrzenie padło na to, co miałam w dłoni. Wyprostował się

27

background image

i próbował ratować ucieczką, ale byłam szybsza od niego. Osa­
czyłam go przy fontannie, podnosząc zaproszenie do góry, żeby

je dobrze widział.

- Czy ty naprawdę sądzisz - zapytałam spokojnie - że mama

i Andy pozwolą ci urządzić to... to... cokolwiek to jest?

Na przerażonej twarzy Brada pojawił się wyzywający grymas.

Wysunął brodę do przodu, mówiąc:

- Taak, cóż, czego się nie dowiedzą, to ich nie zaboli.
- Brad - powiedziałam. Czasami mi go żal. Naprawdę. To

taki przygłup. - Wydaje ci się, że niczego się nie domyśla, kiedy
wyglądając przez okno sypialni, zobaczą gromadę nagich dziew­
czyn w nowej łaźni?

- Nie - odparł Brad. - Nie będzie ich w domu w piątek wie­

czorem. Tata ma gościnny wykład w San Francisco, a twoja
mama z nim jedzie, zapomniałaś o tym?

Owszem, zapomniałam. W gruncie rzeczy, nie jestem pew­

na, czy ktoś mi w ogóle o tym powiedział. Ostatnio spędzałam
dużo czasu w swoim pokoju, to prawda, ale czy aż tyle, żeby nie
dotarło do mnie coś tak istotnego, jak wyjazd rodziców na całą

noc? Nie sądzę...

- Lepiej, żebyś im nic nie mówiła - powiedział Brad z nie­

spodziewaną zjadliwością - albo pożałujesz.

Spojrzałam na niego, jakby mu odbiło.

- Ja pożałuję? - zaśmiałam się. - Hm, wybacz Brad, ale jeśli

twój ojciec dowie się, że planujesz taką imprezę, to ty będziesz
uziemiony w domu do końca życia, nie ja.

- N o , no - powiedział Brad. Wyzywający wyraz jego twarzy

zmienił się teraz na jeszcze mniej przyjemny wyraz śmiertelnej
złości. - Bo jeśli chociaż pomyślisz, żeby mu coś pisnąć na ten
temat, powiem im o facecie, którego co noc przemycasz do swo­

jego pokoju.

28

background image

3

O

dsiadka.
To jest to, co się dostaje, kiedy znokautujesz przyrodnie­

go brata na terenie Akademii Misyjnej im. Junipero Serry i jakiś
nauczyciel przypadkiem to zauważy.

- Nie rozumiem, co cię naszło, Suze - powiedziała pani El-

kins, do której obowiązków należało, poza nauczaniem biologii
na poziomie dziewiątej i dziesiątej klasy, zostawanie po lekcjach
z młodocianymi przestępcami takimi jak ja. - W dodatku pierw­
szego dnia szkoły. Czy tak właśnie chcesz rozpoczynać nowy
rok?

Pani Elkins niczego jednak nie rozumiała. A ja niewiele mog­

łam jej powiedzieć. To znaczy, jak mogłam jej wyjaśnić, że nagle
to wszystko przekroczyło granice mojej wytrzymałości? Odkry­
cie, że mój przyrodni brat wiedział o czymś, co od miesięcy usi­
łowałam ukryć przed rodziną - w połączeniu z faktem, że po­
twór z moich snów włóczył się obecnie korytarzami mojej
własnej szkoły w przebraniu przystojniaka w ciuchach firmy
Abercrombie i Fitch - spowodowało, że rozmiękłam wewnętrz­

nie jak szminka Maybelline zostawiona na słońcu.

Nie mogłam jej tego powiedzieć. Przyjęłam karę w milcze­

niu, obserwując na zegarze upływające nieznośnie wolno mi­
nuty. Ani ja, ani żaden z pozostałych więźniów nie miał odzy­
skać wolności przed godziną szesnastą.

- Mam nadzieję, Suze - oznajmiła pani Elkins, kiedy ta go­

dzina nareszcie nadeszła - że dostałaś nauczkę. Nie sądzisz, że

urządzanie bijatyk na szkolnym boisku to nie jest dobry przy­
kład dla młodszych dzieci?

Co? Ja nie dawałam dobrego przykładu? A co z Bradem? To

właśnie Brad zamierzał urządzić swoje prywatne Oktoberfest

29

background image

w salonie naszego domu. Ale to on trzymał mnie tym razem
w szachu. I zdawał sobie z tego sprawę.

- Owszem - stwierdził podczas przerwy na lunch, kiedy sta­

łam, gapiąc się na niego oniemiała, niezdolna przyjąć do wiado­
mości tego, co przed chwilą usłyszałam. - Myślisz, że jesteś taka
sprytna, wpuszczając faceta co noc do swojego pokoju, co?

A swoją drogą, jak on tam włazi? Przez to okno nad gankiem?

N o , wydał się twój mały sekrecik, co? Więc siedź cicho, jeśli
chodzi o moją imprezę, a ja będę siedział cicho, jeśli chodzi o te­

go faceta Jesse'a.

Tak mnie poraził fakt, że Brad mógł usłyszeć - że słyszał -

Jesse'a, że przez parę minut nie potrafiłam wydobyć z siebie

sensownej odpowiedzi. Brad w tym czasie wymienił pozdro­

wienia z różnymi członkami swojej paczki, którzy podchodzili,

żeby „przybić piątkę", mówiąc coś w rodzaju:

- Kurczę! Łaźnia. To coś dla mnie.

W końcu udało mi się wykrztusić:

- Och, tak? Dobra, a co z Jakiem? Jake nie pozwoli, żebyś się

zapił w domu z gromadą kumpli.

Brad tylko spojrzał na mnie z politowaniem.
- Żartujesz? - zapytał. - A jak myślisz, kto dostarcza piwo?

Jake zwędzi dla mnie beczułkę piwa z pracy.

Zmrużyłam oczy.
- Jake? Jake wam załatwi piwo? Akurat. On by nigdy... -

W tym momencie spłynęło na mnie olśnienie. - Ile mu płacisz?

- Stówkę - odparł Brad. - Dokładnie połowę z tego, ile mu

brakuje na to jego camaro.

Wiedziałam, że Jake byłby zdolny niemal do wszystkiego, byle

położyć łapę na własnym camaro.

Patrzyłam na niego oszołomiona.
- A co z Davidem? - odezwałam się w końcu. - David

wszystko powie.

30

background image

- Nie, nie powie - oznajmił Brad, pewny siebie. - Bo jeśli to

zrobi, to kopnę go w kościsty zadek tak mocno, że doleci do

Anchorage. A ty lepiej nie próbuj go bronić, bo inaczej uraczę
twoją mamę smakowitą opowieścią o tym całym Jessie.

Wtedy oberwał. To było silniejsze ode mnie. Tak jakby moja

pięść kierowała się własnym rozumem. Wisiała sobie u mojego
boku, a w następnej chwili wbijała się w żołądek Brada.

Walka trwała sekundę. Nawet pół sekundy. Pan Gillarte, nowy

wuefista, rozdzielił nas, zanim Brad zdążył złapać powietrze.

- Odejdź - rozkazał, odpychając mnie i schylając się, żeby

zająć się rozpaczliwie dyszącym Bradem.

Więc sobie poszłam. Prosto do ojca D, który stał na dziedziń­

cu, nadzorując zawieszanie światełek wokół pnia palmy.

- Cóż ci mogę powiedzieć, Susannah? - powiedział zdespe­

rowany, kiedy skończyłam wyjaśniać sytuację. - Niektórzy lu­
dzie mają ostrzejszą percepcję.

- Tak, ale Brad? - Mówiłam szeptem ze względu na grupkę

ogrodników zatrudnionych przy dekorowaniu szkoły na świę­
to ojca Serry w najbliższą sobotę, dzień po bachanaliach urzą­
dzanych w łaźni przez Brada.

- Cóż, Susannah - powiedział ojciec D. - Nie mogłaś ocze­

kiwać, że na zawsze utrzymasz Jesse'a w tajemnicy. Twoja ro­
dzina musiała to w końcu odkryć.

Może. Czego nie byłam w stanie zrozumieć, to tego, jakim

cudem akurat Brad odkrył jego istnienie, podczas gdy mądrzej­
si od niego członkowie rodziny, na przykład Andy czy moja
mama, nie mieli o niczym pojęcia.

Z drugiej strony Maks, pies rodziny Ackermanów, wiedział

o Jessie od początku, i z tego powodu nie zbliżał się do mojego
pokoju. A pod względem intelektualnym Brad i Maks mieli ze
sobą wiele wspólnego... chociaż Maks, rzecz jasna, był od Brada
bystrzejszy.

31

background image

- Mam głęboką nadzieję - powiedziała pani Elkins, kiedy

wreszcie uwolniła mnie i moich współtowarzyszy niedoli - że
w tym roku, Suze, już cię tutaj nie zobaczę.

- Ja także, pani E - odparłam, zgarniając swoje rzeczy. Po

czym wybiegłam, jakby mnie ktoś gonił.

W północnej Kalifornii było jasne, gorące popołudnie, co

oznaczało oślepiające słońce, niebo tak niebieskie, że patrzenie
na nie sprawiało ból, a w oddali widok spienionych fal Pacyfiku
obmywających plażę Carmelu. Przegapiłam wszelkie możliwe
okazje podwiezienia do domu - przez Adama, który nadal

z ochotą zabierał każdego i w każdym momencie na przejażdż­
kę swoim wystrzałowym zielonym volkswagenem, no i oczy­

wiście przez Brada, który po Jake'u, jeżdżącym obecnie używa­

ną hondą civic, ale jedynie do chwili, dopóki nie dostanie
swojego wymarzonego samochodu, odziedziczył land rovera -
a od ulicy Sosnowe Wzgórze 99 dzieliły mnie niemal cztery ki­
lometry. Głównie pod górę.

Zdążyłam dojść do szkolnej bramy, kiedy pojawił się rycerz

w lśniącej zbroi. Przynajmniej, jak sądzę, za takiego się uważał.

Nie dosiadał jednak mlecznobiałego rumaka. Jechał srebrnym
kabrioletem bmw, z uchylonym, ze względu na pogodę, da­
chem. Bardzo wygodne.

- Daj spokój - powiedział, kiedy stanęłam przed budynkiem

misji, czekając na zmianę świateł, żeby móc przekroczyć ruchli­

wą jezdnię. -Wsiadaj. Podwiozę cię do domu.

- Nie, dziękuję - powiedziałam niedbale. - Wolę się przejść.
- Suze. - Paul robił wrażenie znudzonego. - Wsiadaj do sa­

mochodu.

- Nie - powiedziałam. Widzicie, wyciągnęłam wnioski z na­

uczki, jaką dostałam w związku z „wsiadaniem do samochodu
z kimś, kto raz próbował mnie zabić". To się nie mogło powtó­
rzyć. Zwłaszcza nie z Paulem, który nie tylko próbował mnie za-

32

background image

bić, ale też przeraził mnie tak skutecznie, że wciąż na nowo prze­
żywałam to wydarzenie w snach. - Mówiłam ci już. Przejdę się.

Paul pokręcił głową, śmiejąc się cicho.
- Z ciebie to naprawdę jest trudny przypadek - powiedział.
- Dziękuję.
Światło zmieniło się i ruszyłam przez skrzyżowanie. Znałam

tę drogę bardzo dobrze. Nie potrzebowałam eskorty.

Ale miałam ją, tak czy inaczej. Paul jechał obok mnie, rozwi­

jając zawrotną prędkość około czterech kilometrów na godzinę.

- Czy zamierzasz mi towarzyszyć aż do domu? - zapytałam,

kiedy zaczęliśmy zbliżać się do stromego wzniesienia, od którego
Carmelowe Wzgórza wzięły swoją nazwę. Dobrze się składało,
że na tej szosie nie panował o czwartej po południu duży ruch,
bo inaczej Paul, jadąc w tym tempie, wprawiłby paru moich są­

siadów we wściekłość, blokując jedyną drogę do cywilizacji.

- Tak - odparł Paul. - Chyba że przestaniesz się zachowy­

wać jak rozpuszczony bachor i wsiądziesz do samochodu.

- Nie, dziękuję.

Szłam dalej. Było upalnie. Pod swetrem moje ciało wilgot­

niało. Nie miałam jednak cienia zamiaru wsiąść do jego auta.

Wlokłam się poboczem, starannie omijając wszelkie rośliny, któ­

re przypominały moich śmiertelnych wrogów - przynajmniej
do momentu pojawienia się Paula - sumaki jadowite, oraz prze­
klinając w duchu Teorię krytyczną od czasów Platona, która z każ­
dym krokiem jakby stawała się cięższa.

- Mylisz się, nie ufając mi - zauważył Paul, wślizgując się

obok mnie na wzgórze swoim wężowato srebrzystym autem. -

Wiesz, ty i ja jesteśmy tacy sami.

- Mam szczerą nadzieję, że to nieprawda - powiedziałam.

Wiele razy miałam okazję stwierdzić, że na niektórych wrogów

uprzejmość działa równie skutecznie, odpychająco, jak pięść.
Nie żartuję. Spróbujcie sami.

3 -Nawiedrony

33

background image

- Przykro mi cię rozczarować - odparł Paul - ale to prawda.

A tak przy okazji, co ci mówił ojciec Dominik? Mówił ci, żebyś

nie spędzała czasu sama w moim towarzystwie? Żebyś nie wie­
rzyła w nic, cokolwiek ci powiem?

- Wcale nie - powiedziałam tym samym, obojętnym tonem.

- Ojciec Dominik uważa, że należy rozstrzygnąć wątpliwości

na twoją korzyść.

Paul, z rękami na obitej skórą kierownicy, wyraźnie się zdzi­

wił.

- Naprawdę? Tak powiedział?
- Och, tak - zapewniłam, zauważając piękną kępkę jaskrów

przy drodze i omijając ją szerokim łukiem na wypadek, gdyby
kryły łodyżki sumaka jadowitego. - Ojciec Dominik uważa, że

jesteś tutaj, ponieważ chcesz nawiązać kontakt z jedynymi po­

średnikami, jakich znasz. Sądzi, że naszą powinnością, jako
przepełnionych miłosierdziem istot ludzkich, jest pozwolić ci
zmazać swoje winy i pomóc w podążaniu drogą dobra.

- Ale ty się z nim nie zgadzasz? - Paul wpatrywał się we mnie

usilnie. No i co z tego? Wziąwszy pod uwagę, jak wolno jechał,
nie musiał cały czas obserwować drogi, czy czegokolwiek.

- Posłuchaj - powiedziałam, żałując, że nie miałam spinki

czy czegoś w tym rodzaju, żeby spiąć włosy. Przyklejały mi się
do karku. Szylkretowa spinka, z którą wyruszałam rano, znik­
nęła w tajemniczych okolicznościach. - Ojciec Dominik to naj­

milszy człowiek, jakiego w życiu spotkałam. Żyje tylko po to,
żeby pomagać innym. Autentycznie wierzy, że ludzie są z natu­
ry dobrzy i że jeśli tak się ich będzie traktować, to odpłacą tym
samym.

- Ale ty - powiedział Paul - nie zgadzasz się z tym, jak rozu­

miem?

- Sądzę, że oboje wiemy, iż ojciec Dominik żyje w świecie

wyobraźni. - Wlokąc się pod górę, patrzyłam wprost przed sie-

34

background image

bie, mając nadzieję, że Paul nie domyśli się, że mój przyśpieszo­
ny rytm serca nie ma nic wspólnego z wysiłkiem, natomiast bar­
dzo wiele z jego obecnością. - Ponieważ jednak nie chcę mu spra­

wić przykrości, zachowam swoją opinię na twój temat, że jesteś

psychopatą i wykorzystujesz innych, wyłącznie dla siebie.

- Psychopatą? - Paul wydawał się zachwycony takim opi­

sem własnej osoby... kolejny dowód na to, że był dokładnie taki,

jak myślałam. - To mi się podoba. Nazywano mnie w przeróż­

ny sposób, ale nigdy psychopatą.

- To nie był komplement - sprostowałam, ponieważ najwy­

raźniej tak to odebrał.

- Wiem - powiedział. - Dlatego to jest takie zabawne. Cie­

kawa z ciebie dziewczyna, wiesz?

- Wszystko jedno - burknęłam zirytowana. Nie byłam na­

wet w stanie skutecznie faceta obrazić. - Powiedz mi tylko jed­

ną rzecz.

- Co zechcesz. '
- Tej nocy, kiedy na siebie wpadliśmy - wskazałam na niebo

- wiesz, tam na górze?

Skinął głową.

- Owszem. No i co?
- Jak się tam dostałeś? Nikt cię nie egzorcyzmował, prawda?

Paul uśmiechnął się szeroko. Ku swojemu przerażeniu zro­

zumiałam, że zadałam pytanie, które najbardziej chciał usłyszeć.

- Nie, nikt mnie nie egzorcyzmował - oznajmił. - Ty też nie

potrzebowałaś, żeby cię ktoś egzorcyzmował.

Niemal osłupiałam. Zatrzymałam się raptownie.
- Czy chcesz mi wmówić, że kiedy tylko mi się spodoba,

mogę sobie pospacerować tam, na górze? - zapytałam, głęboko
zdumiona.

- Jest mnóstwo rzeczy - powiedział Paul, nadal uśmiechając

się leniwie - które potrafiłabyś zrobić, a których jeszcze nie

35

background image

odkryłaś, Suze. Rzeczy, o których ci się nie śniło. Rzeczy, które
mogę ci pokazać.

Nie dałam się oszukać aksamitnemu tonowi jego głosu. Paul

posiadał czar i wdzięk, ale bywał też śmiertelnie niebezpieczny.

- Tak - powiedziałam, modląc się, żeby się nie domyślił, jak

szaleńczo bije moje serce pod różowym jedwabiem. - Wcale

w to nie wątpię.

- Mówię poważnie, Suze. Ojciec Dominik to wspaniały

człowiek. Nie przeczę. Ale on jest tylko pośrednikiem. Ty jesteś
czymś więcej.

- Rozumiem. - Wyprostowałam się i ruszyłam w dalszą dro­

gę. W końcu dotarliśmy na grzbiet wzgórza i znalazłam się
w cieniu ogromnych sosen rosnących szpalerem po obu stro­

nach. Ulga, że wydostałam się z żaru, była ogromna. Żałowa­
łam tylko, że równie łatwo nie mogę się uwolnić od Paula. -

Więc całe życie ludzie mówią mi, że jestem tym a tym, a ni stąd,

ni zowąd zjawiasz się ty, twierdzisz, że jestem kimś zupełnie
innym, i ja mam ci uwierzyć?

- Tak - odparł Paul.
- Bo jesteś osobą, której można zaufać z zamkniętymi ocza­

mi - zakpiłam. Mój głos brzmiał dużo pewniej, niż się napraw­
dę czułam.

- Bo jestem wszystkim, co masz - sprostował.
- Cóż, to chyba nie jest tak strasznie dużo? - Spojrzałam na

niego ze złością. - Pozwolę sobie przypomnieć, że przy naszym
ostatnim spotkaniu zostawiłeś mnie zagubioną w piekle!

- To nie było piekło - oświadczył Paul, przewracając oczami,

co należało do jego specjalności. - Poza tym w końcu byś stam­
tąd wyszła.

- A co z Jesse'em? - zapytałam. Serce biło mi mocniej niż

przedtem, ponieważ to właśnie było w tym wszystkim najważ­
niejsze, nie to, co zrobił czy też próbował zrobić ze mną, ale to,

36

background image

co zrobił Jesse'owi... i co, jak się obawiałam, będzie próbował
powtórzyć.

- Powiedziałem, że mi przykro z tego powodu. - W głosie

Paula brzmiała irytacja. - Poza tym, wszystko dobrze się skoń­
czyło, prawda? Jest tak, jak ci mówiłem, Suze. Posiadasz dużo
większą moc, niż zdajesz sobie z tego sprawę. Potrzebujesz tyl­
ko kogoś, kto ci pokaże twój prawdziwy potencjał. Potrzebu­

jesz nauczyciela - prawdziwego nauczyciela, a nie sześćdziesię­

cioletniego księdza, który sądzi, że ojciec Junipero jakiś tam to
początek i koniec świata.

- Jasne. A ty zapewne uważasz, że jesteś właśnie tym face­

tem, który odegra rolę pana Miyagi dla mnie, czyli Karate Kida.

- Coś w tym rodzaju.
Mijaliśmy zakręt przed ulicą Sosnowe Wzgórze 99, gdzie mój

dom górował nad Doliną Carmelu. Z mojego pokoju, na fron­
cie domu, rozciągał się widok na ocean. W nocy napływała stam­
tąd mgła. Można było niemal zobaczyć, jak kładzie swoje wa-
ciane macki na parapecie, kiedy zapomniałam zamknąć okna.
To był ładny dom, jeden z najstarszych w Carmelu, dawny za­

jazd z lat pięćdziesiątych XIX wieku. Nawet nie mówiono

o nim, że jest nawiedzony.

- No, to jak, Suze? - Paul przerzucił niedbale ramię przez

oparcie pustego fotela obok siebie. - Kolacja dziś wieczorem?
Zapraszam cię. Opowiem ci takie rzeczy o tobie samej, o tym,
kim jesteś, jakich nie wie nikt inny na tej planecie.

- Dzięki - powiedziałam, wchodząc z ulicy na usłane sosno­

wymi igłami podwórko i czując przy tym niewysłowioną ulgę.

Czemu tu się dziwić? Przeżyłam spotkanie z Paulem Slaterem,
nie przenosząc się w inny wymiar egzystencji. To spory sukces.
- Ale nie, dziękuję. Do zobaczenia jutro w szkole.

Potem, brodząc w gęstym kobiercu igieł, dotarłam do pod­

jazdu, podczas gdy Paul wołał za moimi plecami:

37

background image

- Suze! Suze, poczekaj!

Nie poczekałam. Ruszyłam podjazdem prosto do ganku,

wspięłam się po schodkach, otworzyłam drzwi i weszłam do

środka.

Nie obejrzałam się za siebie. Nie obejrzałam się ani razu.
- Jestem w domu - zawołałam na wypadek, gdyby na dole

był ktoś szczególnie tym faktem zainteresowany. Był. Znala­

złam się w ogniu pytań ojczyma, który gotował obiad i chciał

wiedzieć wszystko o tym, „co u mnie słychać". Po udzieleniu

odpowiedzi i wyniesieniu z kuchni racji żywnościowej w po­
staci jabłka i niskokalorycznej sody wdrapałam się na drugie pię­
tro i otworzyłam drzwi swojego pokoju.

Na parapecie siedział duch. Podniósł głowę, kiedy weszłam.
- Cześć - powiedział Jesse.

Pewnie powinnam. Było mnóstwo rzeczy, które praw­

dopodobnie powinnam była powiedzieć Jesse'owi, tylko jakoś
się jeszcze do tego nie zabrałam.

Wiedziałam, co by z tego wynikło: Jesse zacząłby szukać za­

czepki, a to by się skończyło tak, że ktoś zostałby ponownie
wyegzorcyzmowany... a konkretnie Jesse. Aja naprawdę nie są­

dziłam, że mogłabym to znieść. Nie to. Nie po raz drugi.

Więc zatrzymałam dla siebie niespodziewane pojawienie się

Paula w Akademii Misyjnej. Między mną a Jesse'em panował
dziwny układ, to prawda. Ale to nie znaczyło, że miałabym
ochotę go stracić.

4

N

ie powiedziałam Jesse'owi o Paulu.

38

background image

- No więc, co tam w szkole? - zagadnął Jesse.
- W porządku. - Bałam się powiedzieć coś więcej. Po pierw­

sze, obawiałam się, że zacznę paplać o Paulu. Po drugie, stwier­
dziłam, że im mniej do siebie mówimy, tym lepiej. W przeciw­
nym wypadku dostaję nerwowego słowotoku. Podczas gdy, na
ogół, moja paplanina powstrzymywała Jesse'a przed demateria­
lizacją - co mu się obecnie zdarzało częściej, gdy tylko zapadała
między nami niezręczna cisza - to jednak nie wywoływała po­
dobnego gadulstwa u niego. Jesse stał się niemal nieznośnie
małomówny, odkąd...

Cóż, odkąd się pocałowaliśmy.
Nie wiem, co się z chłopakami dzieje, że jednego dnia całują cię

namiętnie, a następnego zachowują się, jakbyś nie istniała. A takim
właśnie traktowaniem częstował mnie ostatnio Jesse. To znaczy,
niecałe trzy tygodnie wcześniej wziął mnie w ramiona i złożył na

moich ustach pocałunek, który poczułam aż u nasady kręgosłupa.
Rozpłynęłam się wjego uścisku, myśląc, że wreszcie, nareszcie będę
mogła wyjawić mu swoje prawdziwe uczucia, skrywaną miłość,
którą czułam od momentu - no, prawie - kiedy po raz pierwszy

weszłam do swojego nowego pokoju i stwierdziłam, że jest już

zajęty. Nie miało znaczenia, że osoba, która go zajmowała, wydała
ostatnie tchnienie przeszło półtora stulecia temu.

Powinnam, jak sądzę, mieć dość rozumu, żeby się nie zako­

chać w duchu. Ale tak to już jest z nami, pośrednikami. Dla nas

duchy są równie materialne jak żywi ludzie. Jeśli nie liczyć kwe­
stii nieśmiertelności, nie było żadnego sensownego powodu,
dla którego Jesse i ja, gdybyśmy chcieli, nie mielibyśmy przeżyć
szalonej miłości, o której marzyłam od czasu, gdy odmówił sta­
nowczo zwracania się do mnie inaczej niż pełnym imieniem,

jakiego nie używał nikt z wyjątkiem ojca Dominika.

Tyle że żadna szalona miłość z tego nie wynikła. Po pierw­

szym pocałunku, przerwanym przez mojego najmłodszego

39

background image

przyrodniego brata, nie nastąpiły kolejne. Jesse, w istocie, wy­
lewnie mnie przeprosił, a potem jakby celowo mnie unikał, cho­
ciaż dawałam mu usilnie do zrozumienia, że było mi dobrze...

więcej niż dobrze... z tym, co zaszło.

Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie byłam wobec niego

zbyt swobodna. Jesse pewnie myślał, że jestem łatwa, czy coś

w tym stylu. Zapewne za jego życia damy policzkowały panów,

którzy pozwolili sobie na coś takiego jak on. Nawet takich jak

Jesse, o błyszczących czarnych oczach, gęstej ciemnej czupry­

nie, mięśniach brzucha twardych jak deska i zniewalająco sek­
sownym uśmiechu.

Nadal jest mi trudno uwierzyć, że ktoś mógł takiego czło­

wieka nienawidzić tak, żeby go zabić, ale właśnie w ten sposób

Jesse został duchem nawiedzającym mój pokój, pokój, w któ­

rym uduszono go przed stu pięćdziesięcioma laty.

Zważywszy na okoliczności, naprawdę nie widziałam sensu

w opowiadaniu Jesse'owi ze szczegółami, jak minął mi dzień.
Wręczyłam mu po prostu Teorię krytyczną od czasów Platona ze

słowami:

- Pozdrowienia od ojca Dominika.

Jesse wydawał się zadowolony z książki. Takie już moje szczę­

ście, że zakochałam się w chłopaku, którego teoria krytyczna
podnieca bardziej niż namiętne pocałunki z moim udziałem.

Jesse przeglądał książkę, a ja wysypywałam zawartość plecaka

na łóżko. Szkoła dopiero się zaczęła, a już byłam przywalona
pracą domową. Czułam, że jedenasta klasa to sama radość i przy­
goda. W końcu, co może być bardziej podniecającego niż Paul

Slater i trygonometria?

Powinnam była wtedy wspomnieć Jesse'owi o Paulu. Powin­

nam była powiedzieć coś w rodzaju: „Hej, wiesz co? Pamiętasz
tego Paula, któremu próbowałeś złamać nos? Taak, teraz chodzi
do mojej szkoły".

40

background image

Może gdybym podeszła do tego bardziej swobodnie, nie wy-

szłaby z tego taka wielka sprawa. To jest, owszem, Jesse niena­

widził faceta, i miał za co. Mogłam jednak pominąć kwestię, że
Paul, być może, był pomiotem szatana. Facet obnosił się z ze­

garkiem marki Fossil. Do jakiego stopnia ktoś taki może być
niebezpieczny?

Akurat wtedy, kiedy zbierałam się na odwagę, żeby wystąpić

z czymś w rodzaju: „Och, zaraz, ten Paul Slater, pamiętasz go?
Zjawił się rano u mnie na lekcji", Brad wrzasnął z dołu, że kola­
cja gotowa.

Ponieważ mój ojczym przywiązuje dużą wagę do rodzinnych

posiłków i łamania się chlebem przy stole, musiałam zostawić

Jesse'a - nie to, żeby się wydawał specjalnie zmartwiony - zejść

na dół i nawiązać konwersację z członkami rodziny... ogromne
poświęcenie z mojej strony, wziąwszy pod uwagę, co mogłam

robić zamiast tego: trwać na stanowisku na wypadek, gdyby
mężczyzna moich snów zapragnął mnie znowu pocałować.

Dzisiejszego wieczoru jednak, podobnie jak w większość in­

nych, nie zanosiło się na wybuchy namiętności, toteż niechętnie

wlokłam się po schodach. Andy przygotował steki fąjitas, jedno

ze swoich najlepszych dań. Musiałam policzyć mamie na korzyść,
że znalazła faceta, który nie tylko potrafił zrobić wszystko w do­
mu, ale był do tego wyśmienitym kucharzem. Przed jej kolej­
nym małżeństwem żywiłyśmy się obie głównie daniami na wy­

nos, sytuacja zmieniła się zatem pod tym względem na korzyść.

Ale drobny fakt, że pan Zrób-to-sam zjawił się w towarzy­

stwie trzech dorastających synów? Ta strona medalu wciąż na­
pawała mnie wątpliwościami.

Brad czknął, kiedy weszłam do jadalni. Tylko on jeden opa­

nował sztukę czkania słowami. Słowo, które z siebie wyrzucił
na mój widok, brzmiało:

- Nieudacznica.

41

background image

- Kto to mówi - odparłam dowcipnie.
- Brad - odezwał się Andy surowym tonem. - Przynieś śmie­

tanę.

Przewracając oczami, Brad ześlizgnął się z krzesła i poczłapał

do kuchni.

- Jak się masz, Suzie - powiedziała mama, podchodząc do

mnie i czułym gestem targając mi włosy. - Jak tam pierwszy
dzień w szkole?

Jedynie moja mama, spośród wszystkich istot ludzkich na

planecie Ziemia, ma prawo zwracać się do mnie „Suzie". Szczę­
śliwie zdołałam to gruntownie wytłumaczyć moim przyrodnim
braciom, tak że nawet nie chichoczą, kiedy to robi.

Nie uważałam, żeby należało odpowiedzieć na to pytanie

zgodnie z prawdą. Ostatecznie mama nie jest świadoma faktu,
że jej jedyne dziecko stanowi łącznik pomiędzy światem żywych
i umarłych. Nie miała też okazji poznać Paula, nie doszło do jej
wiadomości, że usiłował mnie zabić, jak również nie zdawała
sobie sprawy z istnienia Jesse'a. Mama sądzi, że wolno dojrze­
wam, że podpieram ściany, ale wkrótce wyjdę na swoje i nie

będę mogła się opędzić od chłopaków. Co jest zaskakująco na­
iwne jak na kobietę, dziennikarkę telewizyjną, nawet jeśli pra­
cuje tylko w lokalnej stacji.

Czasami mamie zazdroszczę. Przyjemnie musi się żyć w jej

świecie.

- Wszystko w porządku - brzmiała moja odpowiedź na jej

pytanie.

- Jutro nie będzie wszystko w porządku dla S - stwierdził

Brad, wracając ze śmietaną.

Mama zasiadła w końcu stołu, rozkładając serwetkę. Używa­

my tylko takich z materiału. Kolejny Andyism. W ten sposób
przyczyniamy się do ochrony środowiska, a posiłki prezentują
się znacznie lepiej.

42

background image

- Naprawdę? - zapytała mama, unosząc równie ciemne, jak

rnoje, brwi. - A dlaczegóż to?

- Jutro zgłaszamy nominacje do samorządu uczniowskiego

_ powiedział Brad, sadowiąc się z powrotem na krześle. - Suze
przepadnie jako wiceprzewodnicząca.

Wstrząsnęłam własną serwetką i ułożyłam ją delikatnie na

kolanach, obok potężnego pyska Maksa, który spędzał każdy

posiłek, trzymając mordę na moim udzie i czekając, aż jakiś ką­
sek spadnie z mojego widelca, do czego przyzwyczaiłam się już
tak bardzo, że właściwie nie zwracałam na to uwagi - po czym,

w odpowiedzi na pytający wzrok matki, odparłam:

- Nie mam pojęcia, o czym on mówi.

Brad zrobił niewinną minkę.

- Kelly nie rozmawiała z tobą po szkole?

Nie miała szans, jako że dostałam odsiadkę, o czym Brad do­

skonale wiedział. Najwyraźniej zamierzał znęcać się nade mną
z tego powodu przez jakiś czas.

- Nie. Dlaczego?
- Cóż, Kel prosiła już kogoś innego, żeby w tym roku starto­

wał razem z nią. Chodzi o tego nowego, Paula jak-mu-tam. -

Brad wzruszył ramionami, z pomiędzy których wyrastała jego
gruba, zapaśnicza szyja, niczym pień drzewa spośród głazów. -
Toteż podejrzewam, że panowanie Suze jako wice jest finito.

Mama spojrzała na mnie z troską.
- Nie wiedziałaś o tym, Suzie?
Teraz z kolei ja wzruszyłam ramionami.
- Nie - powiedziałam. - Ale to fajnie. Nigdy nie uważałam,

że się do tego naprawdę nadaję.

To nie wywarło pożądanego skutku. Mama zacisnęła usta,

a następnie powiedziała:

- Cóż, nie podoba mi się to. Przychodzi jakiś nowy chłopak

i zajmuje miejsce Suzie. To nie w porządku.

43

background image

- Może nie w porządku - zauważył David - ale taka jest na­

turalna kolej rzeczy. Darwin udowodnił, że największe sukcesy
odnoszą te okazy gatunku, które są najsilniejsze i najlepiej przy­
stosowane. A Paul Slater to wspaniały okaz fizyczny. Każda oso­
ba płci żeńskiej, jak zauważyłem, po wejściu z nim w kontakt

zaczyna wyraźnie przejawiać zachowania typowe dla okresu

wabienia.

Ta ostatnia uwaga rozbawiła moją mamę.
- Mój Boże - powiedziała. - A co z tobą, Suzie? Czy Paul Slater

wywołuje u ciebie zachowanie typowe dla okresu wabienia?

- Nie bardzo - stwierdziłam.

Brad czknął ponownie. Tym razem wydał z siebie:
- Kłamczucha.
Posłałam mu wściekłe spojrzenie.
- Brad - powiedziałam. - Nie lubię Paula Slatera.

- Nie odniosłem takiego wrażenia - odparł Brad - kiedy dziś

rano zobaczyłem was oboje na dziedzińcu.

- Mylisz się - warknęłam. - I to bardzo się mylisz.
- Och, Suze, daj spokój - powiedział Brad. - Zdecydowanie

go wabiłaś. Chyba że nałożyłaś sobie tyle pianki na włosy, że nie
mogłaś oderwać palców.

- Dość - wtrąciła mama, kiedy zaczerpnęłam oddechu, żeby

zaprzeczyć. - Dość, oboje.

- Nie lubię Paula Slatera - powtórzyłam na wypadek, gdyby

Brad nie usłyszał za pierwszym razem. - W porządku? W grun­
cie rzeczy, nienawidzę go.

To się mamie nie spodobało.
- Suzie - powiedziała. - Zaskakujesz mnie. Nie należy mó­

wić o kimkolwiek, że się go nienawidzi. I jakim sposobem mo­

żesz nienawidzić biedaka? Poznałaś go dopiero dzisiaj.

- Znała go już wcześniej - sprostował życzliwie Brad. -

Z wakacji w Pebble Beach.

44

background image

Posłałam mu kolejne mordercze spojrzenie.

- Skąd wiesz?
- Paul mi powiedział - stwierdził Brad, wzruszając ramio­

nami.

Czując, jak ogarnia mnie przerażenie - to byłoby do Paula

podobne, żeby puścić farbę mojej rodzinie na temat tej całej
sprawy z pośredniczeniem i narobić mi kłopotów - zapytałam,
starając się zachować obojętny ton głosu:

- Och, tak? Co jeszcze ci naopowiadał?
- Tylko tyle. - W jego głosie brzmiał teraz sarkazm. -Jakkol-

wiek jest to dla ciebie dziwne, Suze, ludzie mają inne tematy do

rozmowy niż twoja osoba.

- Brad - powiedział Andy ostrzegawczo, wyłaniając się

z kuchni z tacą skwierczących pasków wołowiny oraz drugą,
pełną miękkich, parujących tortilli. - Uważaj. - Potem, stawia­

jąc tace, skierował wzrok na puste krzesło obok mnie. - Gdzie
jest Jake?

Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni. Nie zauważyliśmy na­

wet, że go nie ma. Nikt nie wiedział, gdzie się podział Jake.
Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, sądząc po tonie głosu
Andy'ego, że kiedy pojawi się w domu, będzie miał przechlapa-

ne.

- Może - odezwała się mama - zatrzymano go w szkole.

Wiesz, Andy, że to jego pierwszy tydzień w college'u. Może nie

mieć jeszcze dopracowanego rozkładu zajęć.

- Pytałem go dziś rano - powiedział Andy gniewnym gło­

sem - czy będzie w domu na kolację i zapewnił, że będzie. Gdy­
by miał się spóźnić, mógłby przynajmniej zadzwonić.

- Może stoi w jakiejś kolejce do rejestracji - powiedziała

mama uspokajająco. - Daj spokój, Andy Przygotowałeś wspa­
niały posiłek. Szkoda by było nie usiąść i nie zjeść go, zanim
wystygnie.

45

background image

Andy zajął miejsce przy stole, ale nie zabierał się do jedze­

nia.

- Chodzi tylko o to - zaczął przemówienie, którego słucha-

liśmy już około czterystu razy - że kiedy ktoś zadaje sobie trud
przygotowania dobrego posiłku, to uprzejmość wymaga, żeby
przyjść na czas...

W tym właśnie momencie trzasnęły drzwi wejściowe i w holu

odezwał się glos Jake'a:

- Nie rwij włosów, jestem.

Jake dobrze znał swojego ojca.

Mama rzuciła Andy'emu nad miskami szatkowanej sałaty

i sera, które sobie podawaliśmy, spojrzenie w rodzaju: „A nie
mówiłam?"

- Cześć - powiedział Jake, wchodząc do pokoju typowym

dla siebie, niespecjalnie żwawym, krokiem. - Przepraszam za

spóźnienie. Utknąłem w księgarni. Kolejki były nieprawdopo­
dobne.

Mina mamy: „A nie mówiłam?" stała się jeszcze wyraźniejsza.
A Andy tylko burknął:
- Masz szczęście. Tym razem. Siadaj i jedz. - A potem, zwra­

cając się do Brada, powiedział: - Podaj salsę.

Tyle że Jake nie usiadł i nie zajął się jedzeniem. Stał nadal,

zjedna ręką w przedniej kieszeni dżinsów, drugą potrząsając
kluczykami od samochodu.

- Hm... - mruknął. - Słuchajcie...

Podnieśliśmy wzrok, spodziewając się czegoś ciekawego, na

przykład, że Jake oświadczy, iż w pizzerii znowu pochrzanili
grafiki i w związku z tym nie może zostać na kolacji. To zazwy­
czaj kończyło się rzucaniem gromów przez Andy'ego.

Zamiast tego jednak Jake powiedział:
- Przyprowadziłem kogoś ze sobą. Mam nadzieję, że nie

macie nic przeciwko.

46

background image

Jako że mój ojczym pogodziłby się prędzej z tłumem ludzi

przy stole niż z nieobecnością któregokolwiek z nas, powiedział
łaskawym tonem:

- Dobrze, dobrze. Starczy dla wszystkich. Weź z kuchni jesz­

cze jedno nakrycie.

Tak więc Jake poszedł do kuchni po talerz i sztućce, podczas

gdy „ktoś" pojawił się w zasięgu naszego wzroku. Przedtem za­
bawił widocznie w salonie, porażony obfitością zdjęć rodzin­
nych, którymi mama obwiesiła ściany.

Niestety ów „ktoś" nie okazał się dziewczyną, nie mogliśmy

więc cieszyć się na ewentualne docinki po wizycie. Neil Jan­

ków, jak przedstawił go Jake, był jednak, jakby ujął to David,
interesującym okazem. Był bardzo zadbany, co wyróżniało go
na tle większości surfingujących kumpli Jake'a. Dżinsy nie
zjeżdżały mu gdzieś do połowy uda, ale trzymały się porządnie
w pasie, co również stanowiło fakt niezwykły jak na młodzień­
ca w tym wieku.

To wszystko nie czyniło z niego przystojnego chłopaka. Przy­

stojny nie był zdecydowanie. Odznaczał się niemal bolesną chu­
dością i ziemistą cerą. Włosy miał dość długie, jasne. Mojej
mamie wyraźnie jednak przypadł do gustu, ponieważ wydawał
się nienagannie uprzejmy. Wyraził się na przykład w ten spo­
sób: „Dziękuję pani, że pozwoliła mi zostać na kolacji", jakkol­

wiek zawarta w tym implikacja, że to mama przygotowała posi­

łek, miała seksistowski charakter, bo to przecież Andy zajmował
się gotowaniem.

Nikt jednak nie poczuł się urażony i dla młodego pana Neila

zrobiono miejsce przy stole. Usiadł i za przykładem Jake'a za­
brał się do jedzenia... niezbyt łapczywie, ale z przyjemnością,
która robiła wrażenie szczerej. Neil, jak się dowiedzieliśmy, miał
chodzić z Jakiem na seminarium poświęcone literaturze angiel­
skiej. Podobnie jak Jake Neil zaczynał właśnie pierwszy rok

47

background image

w NoCal (Nothern California State College), co w lokalnym

slangu oznacza Państwową Wyższą Szkołę Północnej Kalifor­
nii. Podobnie jak Jake Neil pochodził z tych okolic. Jego rodzi­
na mieszkała w dolinie. Ojciec był właścicielem kilku lokalnych
restauracji, w tym jednej czy dwóch, gdzie miałam okazję jeść.
Podobnie jak Jake Neil nie był pewien, w czym chciałby się
specjalizować, ale również podobnie jak Jake spodziewał się, że
w college'u będzie mu przyjemniej niż w szkole średniej. Plan
zajęć ułożył sobie w ten sposób, że nie miał rano żadnych zajęć,

mógł więc wysypiać się do woli, albo gdyby zdarzyło mu się
otworzyć oczy przed jedenastą, pobujać na falach przy Carmel
Beach przed udaniem się na uczelnię.

Pod koniec posiłku miałam mnóstwo pytań co do Neila.

Szczególnie interesowało mnie jedno. Coś, co, o czym jestem
przekonana, nie niepokoiło nikogo poza mną. A jednak uważa­
łam, że należy mi się jakieś wyjaśnienie. Nie to, że mogłabym
o tym porozmawiać. Nie w obecności tylu ludzi.

To stanowiło część problemu. Za dużo ludzi. I nie chodzi mi

tutaj wyłącznie o ludzi zgromadzonych przy stole. Nie, był jesz­
cze chłopak, który stał przez całą kolację za krzesłem Neila, przy­
glądając mu się w milczeniu z nienawiścią na twarzy.

Ten chłopak w przeciwieństwie do Neila odznaczał się uro­

dą. Ciemnowłosy, o zdecydowanym podbródku, dobrze zbu­
dowany pod swoimi dockersami i czarną koszulką polo... z pew­
nością ćwiczył długo i wytrwale, żeby rozwinąć takie tricepsy,
nie wspominając już o zabójczej, jak się domyślałam, rzeźbie
brzucha.

To nie była jednak jedyna różnica pomiędzy nieznajomym

a kolegąJake'a Neilem. Pozostawaljeszcze ten drobiazg, że Neil,
na tyle, na ile się orientowałam, był niewątpliwie żywy, podczas
gdy chłopak za jego plecami był, cóż...

Martwy.

48

background image

5

J

akie to do Jake'a podobne: przyprowadzić do domu nawie­

dzonego gościa.

Nie to, żeby Neil zdawał sobie sprawę, że jest nawiedzony.

Wydawał się absolutnie nieświadomy obecności ducha za swo­

imi plecami, podobnie jak moja rodzina, nie licząc Maksa. Jak
tylko Neil zajął miejsce przy stole, Maks czmychnął do salonu
z żałosnym pomrukiem, na którego dźwięk Andy pokręcił gło­

wą, mówiąc:

- Ten pies z każdym dniem staje się coraz bardziej nerwowy.

Biedny Maks. Doskonale wiem, jak się czuł.

W przeciwieństwie do psa nie mogłam wymknąć się z jadalni

i ukryć w innej części domu, na co miałam ochotę. Naraziła­
bym się tylko na niepotrzebne pytania.

Poza tym, jestem pośredniczką. Kontakty z umarłymi są

w moim wypadku nieuniknione.

Jednak bywają momenty, kiedy marzę o tym, żeby się od tego

uwolnić. Teraz właśnie był taki moment.

Nic nie mogłam oczywiście na to poradzić. Tkwiłam przy stole,

usiłując przełknąć stek fajitas pod uporczywym spojrzeniem mar­
twego chłopaka - cudowne zakończenie niezbyt udanego dnia.

Martwy chłopak z kolei sprawiał wrażenie mocno zagniewa­

nego. Cóż, co w tym dziwnego? To znaczy, był nieżywy. Nie
miałam pojęcia, w jaki sposób rozstał się ze swoim ciałem, ale
to musiało nastąpić nagle i niespodziewanie, ponieważ wyraź­
nie nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić. Kiedy ktoś przy stole
prosił o podanie czegoś, co znajdowało się blisko niego, wycią­
gał rękę... ale naczynie natychmiast wyślizgiwało się spomiędzy

jego niematerialnych palców, zabrane przez kogoś z żyjących.

To go wyraźnie męczyło. Jednak większość jego wrogości, jak

4 - Nawiedzony

49

background image

zauważyłam, zarezerwowana była dla Neila. Każdy kęs fajitas
nowego znajomego Jake'a, każda frytka zanurzona w guacamo-
le wprawiały go w większą wściekłość. Mięśnie jego szczęk drga­
ły, pięści zaciskały się konwulsyjnie za każdym razem, kiedy
Neil odpowiadał cicho: „Tak, proszę pani" albo „Nie, proszę
pani" na jedno z wielu pytań zadawanych przez moją mamę.

W końcu nie mogłam już tego znieść, okropnie było siedzieć

przy stole z wściekłym duchem, którego tylko ja mogłam zoba­
czyć... a przecież jestem przyzwyczajona, że duchy na mnie pa­
trzą... więc podniosłam się i zaczęłam zbierać puste talerze, cho­
ciaż tego dnia przypadała kolej Brada. Gapił się na mnie

z otwartą buzią, nic nie mówiąc, zapewniając wszystkim uroczy

widok przeżutego steku, który jeszcze miał w ustach. Podejrze­
wam, że obawiał się uświadomić mi, że się pomyliłam, sądząc,

że to moja kolej. Albo też uznał, że staram się zaskarbić sobie

jego łaski, aby nie wygadał się o „chłopaku", którego podejmuję

w nocy w swoim pokoju.

W każdym razie fakt, że zajęłam się naczyniami, posłużył jako

sygnał zakończenia posiłku, ponieważ wszyscy pozostali rów­
nież się podnieśli i wyszli na taras, żeby rzucić okiem na nową
łaźnię, którą Andy nadal z dumą prezentował każdemu, kto
przekroczył próg naszego domu, czy tego chciał, czy nie. Wtedy

właśnie, kiedy zostałam w kuchni, płucząc naczynia przed wło­

żeniem ich do zmywarki, znalazłam się sam na sam z wędrują­
cym cieniem Neila. Stał dość blisko mnie, patrząc na taras przez
zasuwane szklane drzwi, tak że mogłam wyciągnąć mokrą rękę
i niezauważalnie dla nikogo pociągnąć go za koszulę.

Przestraszyłam go nieźle. Obrócił się, rozzłoszczony i zasko­

czony jednocześnie. Nie zdawał sobie sprawy, że go widzę.

- Hej - szepnęłam, podczas gdy towarzystwo gawędziło

o placku z owocami, który Andy przygotował na deser. - Po­

winniśmy porozmawiać.

50

background image

Chłopak był w szoku.
- Ty... ty mnie widzisz? - wyjąkał.
- Oczywiście.
Zamrugał oczami, a potem zerknął na szklane drzwi.
- Ale oni... oni nie?
- Nie - powiedziałam.
- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego ty tak... a oni nie?
- Bo ja jestem pośredniczką - wyjaśniłam.

Nic mu to nie mówiło.
- Kim?
- Poczekaj chwilę - powiedziałam, ponieważ zauważyłam,

że mama idzie w naszą stronę.

- Brr - odezwała się, zamykając za sobą drzwi tarasu. - Ale

robi się zimno, kiedy słońce zachodzi. Jak sobie radzisz, Suzie,
z naczyniami? Trzeba ci pomóc?

- Nie - odparłam wesoło. - Wszystko w porządku.
- Na pewno? Wydawało mi się, że to kolej Brada, żeby po­

sprzątać ze stołu.

- Nic nie szkodzi - zapewniłam z uśmiechem, który, mia­

łam nadzieję, nie wyglądał ną wymuszony.

Nie udało się.
- Suzie, kochanie - powiedziała mama. - Nie jesteś chyba

przygnębiona, co? Z powodu tego chłopca, o którym mówił
Brad, że ma być nominowany na wiceprzewodniczącego za­
miast ciebie?

- Hm - mruknęłam, rzucając okiem na Ducha Chłopca, któ­

ry wydawał się zdenerwowany tym, że nam przeszkodzono. Nie
mogłam mieć do niego pretensji. Przypuszczam, że przerywa­
nie mediacji sesją terapeutyczną poświęconą stosunkom matki

z córką było dość mało profesjonalnym posunięciem z mojej
strony. - Nie, naprawdę nie, mamo. Zupełnie mi to nie prze­
szkadza.

51

background image

Wcale nie kłamałam. Nie uczestnicząc w pracach samorządu

szkolnego w tym roku, zyskałabym mnóstwo wolnego czasu.
Czasu, z którym nie wiedziałabym, co zrobić, bo jakoś nie za­
nosiło się na to, żebym miała go spędzać na romantycznych
uniesieniach z Jesse'em. Ale trzeba mieć nadzieję.

Mama nadal kręciła się w progu, ze zmartwionym wyrazem

twarzy.

- Cóż, Suzie, kochanie - powiedziała - będziesz musiała to

zastąpić jakimiś innymi zajęciami pozalekcyjnymi. Szkoły wyż­
sze zwracają uwagę na takie rzeczy u kandydatów. Zostały ci
niecałe dwa lata do zakończenia szkoły. Wkrótce nas opuścisz.

Rany! Mama nawet nie zdawała sobie sprawy z istnienia Jes­

se`a, a i tak robiła wszystko, żeby nas rozdzielić, nieświadoma,
że Jesse starał się o to niezależnie od niej.

- Świetnie, mamo - powiedziałam, patrząc zmieszana w stro­

nę Ducha Chłopca. Nie podobało mi się specjalnie, że on tego

wszystkiego słucha. - Wstąpię do drużyny pływackiej. Czy to ci
wystarczy? Odwożenie mnie codziennie na trening na piątą

rano?

- To mało przekonujące, Suzie - stwierdziła mama oschle. -

Wiem doskonale, że nigdy nie wstąpisz do drużyny pływackiej.

Masz obsesję na punkcie swoich włosów i tego, jak woda w ba­
senie mogłaby im zaszkodzić.

A potem przeszła do salonu, zostawiając mnie i Ducha Chłop­

ca samych w kuchni.

- N o , dobrze - powiedziałam spokojnie. - O czym to mó­

wiliśmy?

Chłopak tylko pokręcił głową.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że mnie widzisz - powiedział

tonem głębokiego zdumienia. - Ty nie wiesz... nie możesz wie­
dzieć, jak to jest. Wszędzie, gdzie jestem, ludzie patrzą przeze
mnie.

52

background image

- Tak - powiedziałam, odrzucając ścierkę, którą wycierałam

dłonie. - To dlatego, że nie żyjesz. Pozostaje pytanie, wjaki spo­
sób to się stało?

Duch Chłopca wydawał się zdumiony tonem mojego głosu.

Pewnie rzeczywiście to zabrzmiało trochę obcesowo. No, ale
z drugiej strony, jak dla mnie, dzień nie należał do najbardziej
udanych.

- Czy ty... - Przyglądał mi się jakby z obawą. - Powiedziałaś,

że kim jesteś?

- Nazywam się Suze. Jestem pośredniczką.
- Kim?
- Pośredniczką - powtórzyłam. - Moja praca polega na po­

maganiu zmarłym w przechodzeniu do innego świata... następ­
nego życia, czy dokądś tam. A tak przy okazji, jak ci na imię?

Duch Chłopca ponownie zamrugał oczami.

- Craig - powiedział.
- W porządku. Cóż, posłuchaj, Craig. Coś jest mocno nie

tak, ponieważ wątpię, żebyś według kosmicznego planu miał
przez całą wieczność włóczyć się po mojej kuchni. Musisz się
przenieść dalej.

Craig ściągnął ciemne brwi.
- Przenieść się dokąd?
- Cóż, sam zobaczysz, kiedy się tam znajdziesz - powiedzia­

łam. - W każdym razie, zagadką jest nie to, dokąd się udasz,
tylko dlaczego jeszcze tam nie trafiłeś.

- To znaczy... - Craig otworzył szeroko orzechowe oczy. -

Chcesz powiedzieć, że to nie jest... tutaj?

- Oczywiście, że nie - odparłam lekko rozbawiona. - Myślisz,

że po śmierci wszyscy wędrują na ulicę Sosnowe Wzgórze 99?

Craig wyprostował szerokie ramiona.

- Nie, przypuszczam, że nie. Tylko że... wiesz, kiedy się

obudziłem, nie wiedziałem, dokąd iść. Nikt mnie... no, wiesz.

53

background image

Nikt mnie nie widział. To znaczy, wszedłem do salonu, a moja
mama płakała tak, jakby nigdy nie miała skończyć. To było
straszne.

Nie żartował.
- W porządku - powiedziałam łagodniej niż poprzednio. -

Czasami tak to właśnie wygląda. To nie jest normalne. Więk­
szość ludzi przechodzi od razu do następnego... cóż, kolejnego
stanu świadomości. N o , wiesz, innego życia albo stanu wiecz­
nego potępienia, jeśli nawalili w poprzednim życiu. Coś w tym

rodzaju. - Jego oczy zaokrągliły się jeszcze bardziej, kiedy wspo­
mniałam o „wiecznym potępieniu", ale nie rozwodziłam się dłu­
żej nad tym, ponieważ nie byłam pewna, czy coś takiego rze­
czywiście istnieje. - Musimy teraz ustalić powód, dla którego
ty tego nie zrobiłeś. To znaczy, nie przeniosłeś się od razu. Coś
cię wyraźnie zatrzymuje. Musimy...

W tym jednak momencie zakończyło się oglądanie łaźni -

ukochanej łaźni Andy'ego, która za niecały tydzień miała się

wypełnić wymiocinami i piwem, o ile impreza Brada przebieg­

nie zgodnie z planem - i wszyscy wrócili do środka. Nakazałam
Craigowi gestem, żeby szedł za mną i ruszyłam po schodach

w stronę swojego pokoju gdzie jak sądziłam, moglibyśmy po­

rozmawiać bez przeszkód.

Przynajmniej nie ze strony żywych. Jesse to zupełnie inna

historia.

- Nombre de Dios

- powiedział, odrywając się od Teorii kry­

tycznej od czasów Platona,

kiedy wparowałam do pokoju w towa­

rzystwie Craiga. Szatan, kot Jesse'a, wygiął grzbiet, zanim
stwierdził, że to tylko ja z kolejnym podejrzanym znajomkiem
nie z tego świata, po czym z powrotem ułożył się obok Jesse'a.

- Przepraszam - powiedziałam. Widząc, że wzrok Jesse'a

przenosi się ze mnie na ducha chłopca, przedstawiłam ich so­
bie:

54

background image

- Jesse, to jest Craig. Craig, to Jesse. Powinniście się rozu­

mieć. Jesse także nie żyje.

Jednak widok Jesse'a - który jak zwykle, miał na sobie strój

będący ostatnim krzykiem mody w czasach, kiedy jeszcze żył,
to jest około 1850 roku: czarne skórzane buty do kolan, obcisłe
czarne spodnie oraz obszerną białą koszulę, rozchyloną pod szy­

ją, dla Craiga okazał się zbyt silnym przeżyciem. Na tyle zbyt

silnym, że Craig opadł ciężko, tak ciężko w każdym razie, jak to

jest możliwe w przypadku kogoś niematerialnego, na brzeg mo­
jego łóżka.

- Czy jesteś piratem? - zwrócił się do Jesse`a.

Jesse, w przeciwieństwie do mnie, nie uznał tego za zabawne.

- Nie - odparł bezbarwnym głosem. - Nie jestem.
- Craig- powiedziałam, usiłując bezskutecznie, mimo spoj­

rzenia, jakim uraczył mnie Jesse, zachować niewzruszony wy­

raz twarzy. - Naprawdę, musisz się zastanowić. Musi być jakiś
powód, dla którego nadal się tu błąkasz, zamiast odejść, dokąd
ci przeznaczone. Jak sądzisz, jaki to może być powód? Co cię
zatrzymuje?

Craig w końcu oderwał oczy od Jesse'a.
- Nie wiem - stwierdził. - Może to, że nie powinienem był

umrzeć?

- W porządku - odparłam, starając się nie tracić cierpliwości.

Ponieważ tak już jest, że wszyscy myślą tak samo. Że umarli zbyt
młodo. Miałam już do czynienia z takimi, którzy kopnęli w kalen­
darz, mając sto cztery lata, i skarżyli się, jakie to niesprawiedliwe.

Staram się jednak postępować profesjonalnie. Pośrednicze­

nie to w końcu moja praca. Nie, żeby mi płacili czy coś, chyba
że moja karma na tym zyskuje. Mam nadzieję.

- Świetnie rozumiem, dlaczego tak to odbierasz - ciągnę­

łam. - Czy to było nagłe? To znaczy, nie byłeś chory, tak?

Craig oburzył się.

55

background image

- Chory? Żartujesz? Podnoszę sto dwadzieścia i codziennie

przebiegam dziesięć kilometrów. Nie wspominając o tym, że na­
leżałem do drużyny sportowej NoCal. I trzy razy z rzędu wygra­
łem wyścigi na katamaranach Klubu Jachtowego Pebble Beach.

- Och - mruknęłam. Nic dziwnego, że facet wydawał się

zbudowany jak atleta pod tą swoją koszulką. - A więc twoja
śmierć nastąpiła na skutek wypadku, jak rozumiem?

- Jasne, że na skutek wypadku - stwierdził Craig, dźgając

palcem mój materac dla większego efektu. - Ta burza pojawiła
się znikąd. Wywróciła nas, zanim miałem szansę poprawić ża­
giel. Uwięziło mnie pod spodem.

- Więc... - zawahałam się - utonąłeś.

Craig pokręcił głową... nie w odpowiedzi na moje pytanie,

ale w wyrazie rozżalenia.

- To się nie powinno zdarzyć - powiedział, wpatrując się nie-

widzącymi oczami we własne buty... buty pokładowe, jakie

uprawiający żeglugę jak on noszą bez skarpetek. - To nie mia­
łem być ja. W szkole średniej byłem w drużynie pływackiej. Raz
zdobyłem mistrzostwo w stylu dowolnym.

Nadal nie rozumiałam.
- Przykro mi - powiedziałam. - Wiem, że to się wydaje

krzywdzące. Ale wierz mi, będzie lepiej.

- Och, naprawdę? - Craig oderwał wzrok od butów, jego

brązowe oczy wydawały się przygważdżać mnie do ściany. -

W jaki sposób? W jaki sposób może być lepiej? Na wypadek

gdybyś nie zauważyła, jestem martwy.

- Jej chodzi o to, że będzie lepiej, kiedy się przeniesiesz -

pośpieszył mi z pomocą Jesse. Doszedł, zdaje się, do siebie po
tej uwadze o piratach.

- Och, będzie lepiej, oczywiście. - Craig zaśmiał się gorzko.

- Tak samo, jak tobie? Mam wrażenie, że już trochę czekasz na
to przeniesienie. Co cię zatrzymuje?

56

background image

Jesse nie odpowiedział. Nie mógł tego wyjaśnić. Nie wie­

dział, naturalnie, dlaczego nie przeszedł jeszcze z jednego świa­
ta do innego. Ja też nie. Powód, dla którego Jesse został uwię­

ziony w tym czasie i miejscu, musiał być bardzo silny: tkwił już
tutaj przeszło półtora stulecia i zanosiło się na to, że ten stan
utrzyma się - taką miałam egoistyczną nadzieję - przez całe moje
życie, jeśli nie wieczność.

I chociaż ojciec Dominik upierał się, że Jesse wkrótce odkry­

je, co go trzyma na ziemi, i że nie powinnam się do niego przy­

wiązywać, bo nadejdzie dzień, po którym już go nigdy nie zo­
baczę, to jego życzliwe rady odnosiły taki skutek jak uderzanie

grochem o ścianę. Już się przywiązałam. Na dobre.

Nie walczyłam też, żeby się z tego przywiązania wyplątać.

- Sytuacja Jesse'a jest dość wyjątkowa - zwróciłam się do

Craiga tonem, który miał uspokoić zarówno jego, jak i Jesse'a. -

Jestem pewna, że twoja nie jest aż tak skomplikowana.

- Jasne - stwierdził Craig. - Bo nawet nie powinno mnie

tutaj być.

- Zgadza się - przytaknęłam. - A ja zrobię wszystko, co

w mojej mocy, żeby ci pomóc przejść do następnego życia...

Craig zmarszczył brwi. Taką minę miał podczas obiadu, kie­

dy przyglądał się koledze Jake'a, Neilowi.

- Nie. Nie to miałem na myśli. To znaczy, nie powinienem

być tutaj. Nie powinienem nie żyć.

Skinęłam głową. Słyszałam to już przedtem - niezliczoną ilość

razy. Nikt nie lubi budzić się, żeby stwierdzić, że nie żyje. Nikt.

- To jest trudne - powiedziałam. - Wiem o tym. Ale w koń­

cu przyzwyczaisz się do tego, obiecuję. Wszystko zmieni się na

lepsze, kiedy dowiemy się, co takiego cię zatrzymuje...

- Nie rozumiesz - oznajmił Craig, potrząsając ciemną czu­

pryną. - To właśnie usiłuję ci powiedzieć. Tym, co mnie zatrzy­
muje, jest fakt, że to nie ja powinienem był umrzeć.

57

background image

Zawahałam się.
- Cóż... być może. Ale nic nie mogę na to poradzić.
- Co masz na myśli? - Craig wstał, rozgniewany. - Co masz

na myśli, mówiąc, że nic nie możesz na to poradzić? No to co ja
tutaj robię? Myślałem, że miałaś mi pomóc. Myślałem, że mó­

wiłaś, że jesteś pośredniczką.

- Jestem - zapewniłam, rzucając pośpieszne spojrzenie na

Jesse'a, równie zdumionego jak ja. - Ale nie decyduję, kto żyje,

a kto umiera. To nie należy do mnie. To nie jest moja praca.

Craig, z twarzą wyrażającą obecnie niesmak, burknął:
- Cóż, dzięki za nic. - Ruszył w stronę drzwi.
Nie chciałam go powstrzymywać. To znaczy, nie miałam

ochoty mieć z nim więcej do czynienia. Wydawał się dość cham­
ski i do tego rozżalony na cały świat. Jeśli nie życzył sobie mojej
pomocy, dobra, jego sprawa.

To Jesse go zatrzymał.
- Masz ją przeprosić - odezwał się na tyle głębokim i rozka­

zującym tonem, że Craig wrósł w podłogę. Powoli odwrócił
głowę, kierując wzrok na Jesse'a.

- Chrzanię - oświadczył, wykazując się brakiem zdrowego

rozsądku i umiejętności przewidywania.

W sekundę później nie tylko nie wyszedł, ale nawet nie do­

szedł do drzwi. Został w nie wbity. Jesse wykręcał mu rękę za
plecami w sposób, jak przypuszczam, raczej bolesny, jednocześ­
nie ciężko się opierając o niego.

- Przeproś młodą damę - syknął. - Stara się wyświadczyć ci

przysługę. Nie traktuje się w ten sposób kogoś, kto próbuje ci
pomóc.

Hola. Jak na faceta, którego podobno nie interesuję, Jesse bywa

drażliwy na punkcie tego, jak niektórzy ludzie mnie traktują.

- Przepraszam - wydusił z siebie Craig przyciśnięty do drew­

nianych drzwi. W jego głosie brzmiał ból. To, że jest się mar-

58

background image

twym, wcale nie oznacza, że jest się odpornym na urazy. Dusza
pamięta, nawet jeśli ciało odeszło.

- Tak lepiej - powiedział Jesse, puszczając go.

Craig opadł na drzwi. Mimo że cham, było mi go żal. Miał

jeszcze gorszy dzień od mojego.

- Chodzi tylko o to - odezwał się Craig zbolałym głosem,

pocierając ramię, którego o mało nie złamał mu Jesse - że to
niesprawiedliwe, rozumiecie? To nie miałem być ja. Ja powi­
nienem był przeżyć. Nie Neil.

Spojrzałam na niego zaskoczona.

- Och? Neil był z tobą na tej łodzi?
- Na katamaranie - sprostował Craig. - Tak, oczywiście, że

był.

- Był twoim kumplem od żeglowania?

Craig posłał mi spojrzenie pełne niechęci, które zamienił na­

stępnie, zerknąwszy nerwowo w stronę Jesse'a, na wyraz uprzej­
mego politowania.

- Oczywiście, że nie - oznajmił. - Myślisz, że wywróciłoby

nas, gdyby Neil miał zielone pojęcie o tym, co robi? To on po­

winien umrzeć. Nie wiem, co mama z tatą sobie myśleli. „Za­
bierz Neila ze sobą na katamaran". Cóż, mam nadzieję, że są

teraz szczęśliwi. Zabrałem Neila ze sobą na katamaran. I spójrz,
co mi to dało. Nie żyję. A mój głupawy braciszek przeżył.

6

óż, teraz przynajmniej wiedziałam, dlaczego Neil był taki

dziwnie cichy podczas kolacji: niedawno stracił jedynego brata.

59

c

background image

- Facet nie był w stanie przepłynąć basenu - ciągnął Craig -

żeby nie dostać ataku astmy. W jaki sposób zdołał przetrwać
uczepiony katamaranu przez siedem godzin, przy fali wysoko­
ści trzech metrów, zanim go wyciągnęli? N o , w jaki sposób?

Nie potrafiłam tego wyjaśnić. Podobnie jak nie wyobrażałam

sobie, jak wytłumaczyć Craigowi, że to właśnie przekonanie o tym,
że to brat powinien był zginąć, zatrzymuje jego duszę na ziemi.

- Może - poddałam delikatnie - uderzyłeś się w głowę.
- Ajeśli nawet, to co z tego? - Craig patrzył na mnie gniew­

nie, dając jasno do zrozumienia, że popełniłam gafę. - Choler­
ny Neil, który nie umiał machnąć palcem, żeby się uratować,
zdołał się utrzymać. A ja, zdobywca tylu nagród pływackich?
Tak, to właśnie ja utonąłem. Nie ma sprawiedliwości na tym
świecie. I dlatego ja jestem tutaj, a Neil siedzi na dole, wcinając
cholerne fajitas.

Jesse przybrał bardzo poważny wyraz twarzy.

- Czy zamierzasz zatem pomścić swoją śmierć, odbierając

życie bratu tak, jak, w twoim przekonaniu, odebrano twoje?

Skrzywiłam się. Po minie Craiga widziałam, że nic takiego

nie przyszło mu dotąd do głowy. Żałowałam, że Jesse to zasuge­
rował.

- Wcale nie, człowieku - odparł Craig. Potem, zastanowiw­

szy się chwilę, dodał: - A mógłbym coś takiego zrobić? To zna­
czy, zabić kogoś? Gdybym chciał?

- Nie - odezwałam się w tej samej chwili, w której Jesse po­

wiedział:

- Tak, ale ryzykowałbyś zbawienie nieśmiertelnej duszy...

Craig, oczywiście, nie zwrócił na mnie uwagi. Słuchał tylko

Jesse'a.

- Świetnie - mruknął, przyglądając się swoim rękom.
- Żadnego zabijania - oświadczyłam podniesionym głosem.

- Żadnego bratobójstwa. Nie, póki ja tu jestem.

60

background image

Craig spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie zamierzam go zabijać - stwierdził.
Pokręciłam głową.
- No więc? - zapytałam. - Co cię zatrzymuje? Czy coś... no,

nie wiem. Czy czegoś sobie nie zdążyliście powiedzieć? Czy
chcesz, żebym mu to przekazała? Bez względu na to, co to jest?

Craig popatrzył na mnie, jakbym spadła z księżyca.
- Neilowi? Żartujesz? Nie mam mu nic do powiedzenia.

Facet jest bez znaczenia. Tylko spójrz na niego - żeby się pro­
wadzać z kimś takim, jak twój brat.

To, że ja sama nie mam specjalnie wysokiego zdania o swoich

przyrodnich braciach z wyjątkiem oczywiście Davida, wcale nie

znaczy, że będę siedziała bezczynnie, pozwalając, żeby ktoś
mówił przy mnie coś złego na ich temat. W każdym razie, nie

wtedy, kiedy ktoś obsmarowuje Jake'a, którego w zasadzie uwa­
żam za nieszkodliwego.

- Co jest nie tak z moim bratem? - zapytałam rozdrażniona.

- To znaczy, moim bratem przyrodnim?

- Nic, w sumie nic, naprawdę - odparł Craig. - Ale, wiesz...

No, wiem, że Neil jest na pierwszym roku, łatwo mu zaimpo­
nować i tak dalej, ale mówiłem mu, że jeśli ma do czegoś dojść

w NoCal, ma się trzymać z surfiarzami.

W tym momencie doszłam do kresu swoich możliwości, jeśli

chodzi o znoszenie towarzystwa Craiga Jankowa.

- W porządku - powiedziałam, podchodząc do drzwi. - Cóż,

miło było cię poznać, Craig. Będziemy w kontakcie. - Co do
tego, nie miałam wątpliwości. Wiedziałam, gdzie go szukać.

Wystarczyło znaleźć Neila - pewne jak w banku, że Craig go

nie opuści.

Craig ożywił się.
- Chcesz powiedzieć, że postarasz się przywrócić mnie do

życia?

61

background image

- Nie - odparłam. - Chcę powiedzieć, że postaram się usta­

lić, dlaczego jesteś tutaj, a nie tam, gdzie powinieneś być.

- Zgadza się - powiedział Craig. - Dlaczego nie jestem żywy.
- Sądzę, że chodzi jej o niebo - odezwał się Jesse. On nie jest

takim entuzjastą reinkarnacji jak ja. - Albo piekło.

Craig, który obserwował Jesse'a z nerwowym niepokojem od

czasu incydentu przy drzwiach, przestraszył się na dobre.

- Och - powiedział, unosząc ciemne brwi. - Och.
- Albo kolejne życie - stwierdziłam, patrząc na Jesse'a zna­

cząco. - Tego, w gruncie rzeczy, nie wiemy. Prawda, Jesse?

Jesse, który wstał, ponieważ ja wstałam - a Jesse przy damach

zachowywał się jak skończony dżentelmen - odezwał się z wa­
haniem w głosie:

- Nie. Nie wiemy.
Craig podszedł do drzwi, a potem obejrzał się jeszcze na nas.
- Cóż - powiedział. - N o , to do zobaczenia. - Zerknął po­

nownie na Jesse'a, dodając: - Eee, przepraszam za tę uwagę o pi­
ratach. Poważnie.

- W porządku - mruknął Jesse.

Craig zniknął.

A Jesse'owi odbiło.

- Susannah, ten chłopak jest niebezpieczny. Musisz go

przekazać ojcu Dominikowi.

Opadłam z westchnieniem na parapet pod oknem, który Jesse

właśnie zwolnił. Szatan, jak zwykle, kiedy zbliżam się do niego,

a Jesse jest obok, nasyczał na mnie, żeby było jasne, do kogo
należy... czyli że nie do mnie, chociaż to akurat ja płacę za jego

żarcie i żwirek.

- Nic złego się nie stanie, Jesse - powiedziałam. - Będziemy

na niego uważać. On tylko potrzebuje trochę czasu, to wszyst­
ko. W końcu dopiero co umarł.

Jesse pokręcił głową. Jego ciemne oczy lśniły.

62

background image

- On chce zabić swojego brata - stwierdził.
- Tak, owszem - zgodziłam się. - Sam mu podsunąłeś ten

pomysł.

- Musisz zadzwonić do ojca Dominika. - Jesse podszedł do

telefonu i podniósł słuchawkę. - Powiedz mu, że musi spotkać
się z tym chłopcem, bratem, i ostrzec go.

- Hola - odparłam. - Wolnego, Jesse. Dam sobie radę bez

wciągania w to ojca Dominika.

Jesse spojrzał na mnie sceptycznie. Problem polega na tym,

że nawet kiedy robi taką minę, to i tak jest najprzystojniejszym
chłopakiem, jakiego w życiu widziałam. To znaczy, nie wygląda

jak chodząca doskonałość - prawą brew przecina mu blizna,

wyraźna, biała, jak narysowana kredą, a poza tym, co już wcześ­
niej zauważyłam, jest nieco staroświecki, jeśli chodzi o modę.

Jednak pod każdym innym względem ten chłopak, od czub­

ka krótko ostrzyżonej głowy po pirackie - to znaczy wysokie,
przeznaczone do konnej jazdy - buty wraz z metrem osiem­
dziesiąt absolutnie niekojarzących się z nieboszczykiem mięśni
pomiędzy nimi, to Mister Universum.

Tym bardziej szkoda, że jego zainteresowanie moją osobą wyda­

je się czysto platoniczne. Może gdybym potrafiła lepiej całować...

No, ale spójrzmy prawdzie w oczy, nie miałam wielu okazji, żeby
ćwiczyć. Chłopcy - zwykli chłopcy - nie zjawiają się gromadnie
pod moimi drzwiami. Nie, żebym była brzydka jak noc. Przeciw­
nie, uważam, że wyglądam przyzwoicie - z makijażem i ułożony­
mi włosami. Tylko że trudno jest prowadzić życie towarzyskie, kie­
dy umarli nieustannie domagają się od ciebie pomocy.

- Uważam, że powinnaś do niego zadzwonić - powiedział

Jesse, przesuwając telefon w moją stronę. - Wierz mi, ąuerida.

Ten Craig jest niezupełnie taki, jak się wydaje.

Zamrugałam oczami, ale nie z powodu tego, co Jesse powie­

dział o Craigu. Nie, z powodu tego, jak mnie nazwał. Querida.

63

background image

Nie nazwał mnie tak ani razu od dnia naszego pocałunku. Tak
bardzo chciałam usłyszeć to słowo z jego ust, odkąd sprawdzi­
łam w hiszpańskim słowniku Brada, co ono znaczy.

„Najdroższa". Oto, co znaczy słowo querida. „Najdroższa"

albo „kochana".

Nie są to określenia, których się pospolicie używa w stosun­

ku do kogoś, kogo się tylko lubi.

Taką miałam nadzieję.

Nie zdradziłam się jednak z tym, że znam znaczenie tego sło­

wa, ani też, że zauważyłam, jak mu się wymknęło.

- Przesadzasz, Jesse - powiedziałam. - Craig nic bratu nie

zrobi. Kocha go. Po prostu jeszcze sobie tego nie uświadomił.

A poza tym, nawet jeśliby tak było - jeśli miałby wobec Neila

mordercze zamiary - dlaczego nagle uznałeś, że sobie z tym nie
poradzę? Daj spokój, Jesse. Miałam w życiu do czynienia
z krwiożerczymi duchami.

Jesse odłożył słuchawkę z takim hukiem, że zastanawiałam

się, czy nie pękły plastikowe widełki.

- To było przedtem - stwierdził krótko.

Wybałuszyłam na niego oczy. Ściemniło się na zewnątrz,

a w moim pokoju paliła się tylko lampka na toaletce. Wjej zło­
tawym świetle Jesse wyglądał jeszcze bardziej niż zwykle na isto­
tę nie z tego świata.

- Przed czym? - zapytałam.

Choć oczywiście wiedziałam. Jasne, że wiedziałam.
- Zanim on się pojawił - odparł Jesse z goryczą, akcentując

silniej słowo „on". - Nie próbuj zaprzeczać, Susannah. Od tam­
tego czasu nie przespałaś spokojnie żadnej nocy. Widziałem, jak
się wiercisz i przewracasz z boku na bok. Czasami płaczesz we
śnie.

Nie musiałam pytać, o kogo mu chodzi. Wiedziałam dosko­

nale. Oboje wiedzieliśmy.

64

background image

_ To nie ma znaczenia - oznajmiłam, mimo że, naturalnie,

miało. Miało znaczenie. Zdecydowanie tak. Tylko że inne, być
może, niż sądził Jesse. - To znaczy, nie mówię, że się nie bałam,
kiedy myślałam, że zostaliśmy uwięzieni w tamtym... miejscu.
Owszem, czasami śnią mi się w związku z tym koszmary. Ale to
mi przejdzie, Jesse. Już mi przechodzi.

- Nie jesteś niewrażliwa, Susannah - powiedział Jesse,

marszcząc brwi. - Choć może ci się wydawać, że jest inaczej.

Byłam bardziej niż trochę zdumiona, że to zauważył. W grun­

cie rzeczy, zaczynałam się zastanawiać, czy to może dlatego, że
nie wykazałam wystarczająco wrażliwości - albo jak kto woli,
kobiecości - pocałował mnie tylko raz, a potem już nigdy nie
próbował tego powtórzyć.

Naturalnie jednak, kiedy wypomniał mi wrażliwość, natych­

miast musiałam temu zaprzeczyć.

- Nic mi nie jest - oświadczyłam. Nie było sensu przyzna­

wać mu racji, przekonując, że jest inaczej... że sam widok Paula

Slatera omal nie przyprawił mnie o atak serca. - Mówiłam ci.

Już mi przeszło. A nawet jeśli niezupełnie, to i tak nie przeszko­

dzi mi to w pomocy Craigowi. Czy też Neilowi.

Ale on chyba mnie nie słuchał.
- Pozwól ojcu Dominikowi zająć się tym - powiedział. Ski­

nął głową w stronę drzwi, przez które, dosłownie, przeszedł

Craig. — Jeszcze nie jesteś gotowa. Za mało czasu minęło.

Żałuję, że wtedy nie powiedziałam mu o Paulu... nie wspo­

mniałam o nim od niechcenia, jakby to było nic takiego, żeby
mu udowodnić, że dla mnie to... nic takiego.

Tyle że, oczywiście, byłoby to kłamstwo.
- Doceniam twoją troskę - powiedziałam z ironią, starając

się ukryć zmieszanie wywołane oszukiwaniem go, nie tylko na
temat Paula, lecz także siebie samej - ale uważam, że przesa­
dzasz. Poradzę sobie, Jesse, z Craigiem Jankowem.

65

background image

Skrzywił się znowu. Ale tym razem widać było, że rozgnie­

wał się rzeczywiście. Jeśli kiedykolwiek mielibyśmy ze sobą
chodzić, musiałoby upłynąć wiele programów Ophry, zanim

Jesse przestałby być takim dziewiętnastowiecznym macho.

- Sam pójdę - powiedział z groźbą w głosie, z oczami,

w świetle lampki czarnymi jak onyks - i osobiście powiem

o wszystkim ojcu Dominikowi.

- W porządku - odpowiedziałam. - Baw się dobrze.
Wcale nie chciałam tego powiedzieć. Dlaczego? Dlaczego,

Jesse, nie możemy być razem? Wiem, że chcesz. Nawet nie usi­

łuj zaprzeczać. Czułam to, kiedy mnie pocałowałeś. Mogę nie
mieć w tej dziedzinie specjalnego doświadczenia, ale wiem, że
się nie mylę. Podobam ci się, przynajmniej trochę. Więc o co
chodzi? Dlaczego trzymasz mnie na dystans? Dlaczego?

Jakakolwiek była przyczyna, Jesse w tym momencie nie za­

mierzał mi jej wyjawić. Zamiast tego zacisnął szczęki i burknął:

- Dobrze, zrobię to.
- Nie krępuj się - odparowałam.
W sekundę później już go nie było. Puf i tyle go widziałam.

No, komu on był właściwie potrzebny?
Dobrze. Mnie. Przyznaję.
Próbowałam jednak wyrzucić go ze swoich myśli. Skupiłam

się na pracy domowej z trygonometrii.

Nadal nad nią pracowałam, kiedy następnego dnia nadeszła

czwarta lekcja - zajęcia komputerowe, jeśli o mnie chodzi.
Mówię wam, nic dziewczynie nie przeszkadza w nauce bardziej
niż przystojny duch, który sobie wyobraża, że pozjadał wszyst­
kie rozumy.

Miałam, naturalnie, pracować nad pięćsetwyrazowym wypra­

cowaniem na temat wojny domowej, które nasz wychowawca,
pan Walden, zadał za karę jedenastej klasie - nie spodobało mu

66

background image

się zachowanie niektórych uczniów podczas porannych nomi­
nacji do samorządu szkolnego.

Szczególnie nie zachwyciło go moje zachowanie, kiedy po

przyjęciu kandydatury Paula na wiceprzewodniczącego, wysu­
niętej przez Kelly, Cee Cee podniosła rękę i zgłosiła także moją
osobę.

- Au - krzyknęła, kiedy kopnęłam ją mocno pod ławką. - Co

się z tobą dzieje?

- Nie chcę być wiceprzewodniczącą - syknęłam. - Opuść

rękę.

To wywołało falę chichotów, która nie zamarła, dopóki pan

Walden, nauczyciel niegrzeszący cierpliwością, nie rzucił kredą

w drzwi, mówiąc, że powinniśmy odświeżyć swoją znajomość
historii Ameryki, pisząc wypracowanie na pięćset słów o bitwie
pod Gettysburgiem.

Mój sprzeciw okazał się spóźniony. Moją kandydaturę poparł

Adam. W następnej chwili, pomimo moich protestów, została

przyjęta. Startowałam w wyborach na wiceprzewodniczącego
trzeciej klasy - z Cee Cee jako menedżerem tejże kampanii
i Adamem, któremu dziadek zostawił sporą sumę w funduszu
powierniczym, jako głównym sponsorem finansowym - rywa­
lizując z nowym uczniem Paulem Slaterem, któremu nonsza­

lancja i uroda dały absolutną większość dziewczęcych głosów

w klasie.

Nie to, żebym się martwiła. Tak czy inaczej, nie chciałam być

wice. Miałam dość zmartwień na głowie w związku z pośred­

nictwem, trygonometrią i nieżywym niedoszłym chłopakiem.
Nie potrzebowałam jeszcze na domiar wszystkiego udowadnia­
nia, że jestem lepsza od politycznego rywala.

To nie było dobre przedpołudnie. Już nominacje były nie­

zbyt przyjemne; wypracowanie dla pana Waldena pogłębiło tyl­
ko wrażenie.

67

background image

A do tego jeszcze był, oczywiście, Paul. M r u g n ą ł do m n i e

znacząco w klasie, jakby na znak powitania.

N i e dość na tym. Jak ta głupia włożyłam do szkoły nowiutkie

buty od J i m m y ' e g o C h o o , które latem kupiłam za ułamek ich

normalnej ceny. Były wspaniałe i znakomicie pasowały do czar­
nej dżinsowej spódnicy od Calvina Kleina oraz różowej blu­
zeczki wyciętej w łódkę pod szyją.

Ale, naturalnie, noszenie ich równało się samobójstwu. U na­

sady palców zdążyły mi się j u ż porobić bolesne bąble, a plastry,
które dała mi pielęgniarka, żebym mogło kuśtykać z jednej lek­
cji na drugą, nie załatwiały sprawy. M i a ł a m wrażenie, że stopy
mi zaraz odpadną. G d y b y m znała adres J i m m y ' e g o C h o o , do­
wlokłabym się pod jego drzwi i podbiła mu oko.

Siedziałam zatem w pracowni k o m p u t e r o w e j , z butami pod

stołem, zmagając się z rwącym b ó l e m palców stóp i pocąc się
nad trygonometrią, podczas gdy p o w i n n a m pisać wypracowa­
nie. Wtedy właśnie nad m o i m u c h e m odezwał się znienacka
głos, który rozpoznałabym wszędzie:

- Tęsknisz za mną, Suze?

7

Z

ostaw m n i e w spokoju - powiedziałam spokojniej, niż się
czułam.

- Ojej, daj spokój, Simon - powiedział Paul, przysuwając sto­

jące w pobliżu krzesło, obracając je i siadając na n i m okrakiem.

- Sama przyznaj. N i e nienawidzisz m n i e nawet w połowie tak

m o c n o , jak udajesz.

68

background image

- N i e zakładałabym się na t w o i m miejscu - odparłam. Stu­

kałam ołówkiem w zeszyt. M i a ł a m nadzieję, że Paul odbierze
to jako irytację, choć w gruncie rzeczy była to oznaka nerwowe­
go napięcia. - Posłuchaj, Paul, m a m m n ó s t w o roboty...

Zabrał mi zeszyt.
- Kto to jest Craig Jankow?
Zaskoczona, uświadomiłam sobie, że nabazgrałam to imię na

marginesie kartki.

- N i k t - stwierdziłam.
- O c h , to dobrze - powiedział Paul. - Myślałem, że to m o ż e

ktoś, kto zastąpił mnie w t w o i m sercu. Czy Jesse o tym wie? To

jest, o tym Craigu?

Spojrzałam na niego w nadziei, że mój strach odczyta j a k o

gniew i odejdzie. N i c nie wskazywało j e d n a k na to, że zrozu­
miał komunikat. Pragnęłam też, żeby nie zauważył, jak mój puls
szaleje... a przynajmniej odebrał to opatrznie. Paul, niestety, nie
był nieświadomy swojego u r o k u . Miał na sobie czarne dżinsy,
dopasowane w odpowiednich miejscach, oraz oliwkowozielo-

ną koszulkę polo. Świetnie podkreślała jego słonecznozłotą opa­
leniznę. Widziałam, jak inne dziewczyny w pracowni - w tym
D e b b i e M a n c u s o - zerkają na niego w zamyśleniu, a p o t e m
szybko odwracają wzrok, udając, że wcale go przed chwilą nie
obserwowały.

Prawdopodobnie pękały z zazdrości, że Paul rozmawia właś­

nie ze mną - jedyną dziewczyną w klasie, która nie stosuje się
do poleceń Kelly Prescott i nie uważa Brada Ackermana za przy­
stojnego chłopaka.

N i e zdawały sobie sprawy, j a k bardzo byłabym uszczęśliwio­

na, gdyby Paul Slater nie zaszczycił m n i e swoimi względami.

- Craig - szepnęłam, na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał

- przypadkiem nie żyje.

background image

- No to co? - Paul się uśmiechnął. - Myślałem, że tacy ci się

podobają.

- Jesteś - usiłowałam wyrwać mu zeszyt, ale trzymał go poza

m o i m zasięgiem - nie do zniesienia.

Medytował nad czymś, wpatrując się w mój zeszyt.
- Mieć nieżywego chłopaka to niebanalna sprawa, jak sądzę

- odezwał się, zamyślony. - Ale, na przykład, nie musisz sobie

zawracać głowy przedstawianiem go rodzicom, skoro i tak nie
mogą go zobaczyć...

- Craig nie jest m o i m chłopakiem - warknęłam, wściekła, że

znalazłam się w sytuacji, kiedy muszę się z czegoś tłumaczyć Pau­
lowi. - Próbuję mu p o m ó c . Wczoraj pojawił się w m o i m domu...

- O Boże. - Paul przewrócił swoimi wyrazistymi, niebieski­

mi oczami. - Tylko nie kolejny akt miłosierdzia w wykonaniu
t w o i m i poczciwego ojczulka.

- Pomaganie zagubionym d u s z o m w odnalezieniu właści­

wej drogi to moja praca - o d p a r ł a m z oburzeniem.

- Kto tak twierdzi? - zapytał Paul.
Z a m r u g a ł a m oczami.
- N o . . . po prostu... tak jest - wyjąkałam. - Co innego miała­

b y m robić?

Paul chwycił leżący o b o k na ławce długopis i zaczął szybko

rozwiązywać zadania z mojej pracy domowej.

- Sam jestem ciekaw. N i e wydaje mi się uczciwe, że rodząc

się, zostaliśmy obdarowani tym całym pośredniczeniem, bez
żadnego kontraktu czy wynagrodzenia. To znaczy, ja nigdy nie
prosiłem się o to, żeby zostać pośrednikiem. A ty?

- Oczywiście, że nie - powiedziałam, jakbym sama nie na­

rzekała na to, niemal w tych samych słowach, przy każdym spo­
tkaniu z ojcem D o m i n i k i e m .

- Skąd wiesz, na czym polegają twoje obowiązki? - zapytał

Paul. - Taak, uważasz, że masz pomagać umarłym trafić do miej-

70

background image

sca przeznaczenia, ponieważ tylko wtedy zostawiają cię w spo­

koju i możesz zająć się własnymi sprawami. Chciałbym cię jed­
nak o coś zapytać. Kto ci powiedział, że masz to robić? Kto ci
powiedział, jak to robić?

Z n o w u zamrugałam oczami. O t ó ż nikt mi nie powiedział.

N o , mój ojciec, w pewien sposób. A później pewne m e d i u m ,
do którego zabrała m n i e moja najlepsza przyjaciółka Gina. A po­
tem, oczywiście, ojciec Dominik...

- No t a k - powiedział Paul, widząc po wyrazie mojej twarzy, że

nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. - Nikt ci nie mówił. A je­
śli ja wiem? Jeśli powiem ci, że znalazłem coś, coś z czasów, kiedy
pismo zaczęło dopiero wchodzić w użycie, a co opisuje pośredni­
ków, chociaż wtedy tak ich nie nazywano, a także ich prawdziwe
powołanie, nie wspominając już o sprawach technicznych?

Gapiłam się na niego, mrugając oczami. To brzmiało tak...

przekonująco. I szczerze.

- Gdybyś rzeczywiście miał coś takiego - p o w i e d z i a ł a m

z wahaniem - to pewnie poprosiłabym, żebyś... mi to pokazał.

- Ś w i e t n i e - p o w i e d z i a ł Paul, wyraźnie z a d o w o l o n y . -

Przyjdź do m n i e dziś po szkole, a zrobię to.

Podniosłam się z krzesła tak szybko, że omal go nie przewró­

ciłam.

- N i e - powiedziałam, przyciskając do piersi książki, jakbym

chciała jednocześnie ukryć i ochronić szaleńczo bijące serce. -
N i e ma mowy.

Paul patrzył na m n i e ze swojego miejsca; nie wydawał się za­

skoczony moją reakcją.

- Hm - m r u k n ą ł . - Tak myślałem. Chcesz wiedzieć, ale nie

na tyle m o c n o , żeby ryzykować swoją reputację.

- N i e martwię się o swoją reputację - oznajmiłam, starając

się, aby zabrzmiało to możliwie kwaśno. - Boję się o swoje ży­
cie. J u ż raz próbowałeś m n i e zabić, pamiętasz?

71

background image

Powiedziałam to odrobinę za głośno, kilka osób spojrzało na

m n i e z ciekawością znad komputerów.

Paul j e d n a k przybrał jedynie znudzoną m i n ę .
- Tylko nie to - powiedział. - Słuchaj, Suze, j u ż ci mówi­

łem... Cóż, to chyba nie ma znaczenia, co ci m ó w i ł e m . Uwie­
rzysz w to, w co chcesz uwierzyć. Ale poważnie, mogłaś się
stamtąd wydostać w każdej chwili.

- Ale Jesse nie mógł - syknęłam. - Pamiętasz? Dzięki to­

bie.

- C ó ż - odparł Paul niechętnie, wzruszając ramionami. -

N i e . Jesse nie. Ale naprawdę, Suze, nie sądzisz, że trochę prze­
sadzasz? O co tyle krzyku? Facet j u ż nie żyje...

- Jesteś - p o w i e d z i a ł a m drżącym głosem, w k t ó r y m za­

brzmiała niepewność - zwykłą świnią.

P o t e m ruszyłam do drzwi. Ruszyłam, ale daleko nie zaszłam,

bo zatrzymał m n i e spokojny głos Paula.

- H m , Suze. Czy o czymś nie zapomniałaś?

O d w r ó c i ł a m głowę, patrząc na niego z gniewem.

- O c h , masz na myśli to, że zapomniałam ci powiedzieć, że­

byś się więcej do m n i e nie odzywał? Tak.

- N i e - powiedział Paul z chytrym uśmieszkiem. - Czy to

nie twoje buty tutaj, pod ławką? - Wskazał na moje buty J i m m y
C h o o , bez których usiłowałam właśnie wyjść z pracowni. Sio­
stra Ernestyna dostałaby zawału, gdyby przyłapała m n i e space­

rującą boso po terenie szkoły.

- O c h - m r u k n ę ł a m , wściekła, że zepsułam moje dramatycz­

ne wyjście. - Taak. - Wróciłam do ławki, żeby włożyć buty.

- Z a n i m odejdziesz, Kopciuszku - powiedział Paul, nadal się

uśmiechając - może zechcesz zabrać również i to. - Wyciągnął

w moją stronę pracę domową z trygonometrii.

R z u t oka wystarczył, żeby stwierdzić, że zrobił ją do końca,

czyściutko i, jak mogłam przypuszczać, poprawnie.

72

background image

- Dzięki - powiedziałam, zabierając zeszyt i czując się z każ­

dą chwilą coraz bardziej głupio. Dlaczego właściwie przy tym
facecie zawsze tracę panowanie nad sobą? Owszem, próbował

mnie kiedyś zabić, mnie oraz Jesse'a. W każdym razie tak my­
ślałam. Ale on wciąż powtarza, że się mylę. A jeśli rzeczywiście
nie miałam racji? A jeśli Paul nie był potworem, za jakiego go
uważałam? Ajeśli był...

Jeśli był dokładnie taki jak ja?

- A co do tego Craiga... - dodał Paul.
- Paul. - O p a d ł a m na krzesło o b o k niego. C z u ł a m na sobie

świdrujące spojrzenie pani Tarentino, nauczycielki opiekującej
się pracownią komputerową. Opuszczanie miejsca i wracanie
na nie nie jest tolerowane, chyba że się krąży pomiędzy k o m p u ­
terem a drukarką.

N i e był tojednakjedyny p o w ó d , dla którego ponownie usia­

dłam. Przyznaję. Byłam ciekawa. Ciekawa tego, co jeszcze p o ­

wie. A ciekawość niemal przewyższała strach.

- Poważnie - powiedziałam. - Dziękuję. Ale nie potrzebuję

twojej pomocy.

- Sądzę, że potrzebujesz - stwierdził Paul. - A tak nawiasem

mówiąc, czego ten Craig chce?

- C h c e tego, czego chcą wszystkie d u c h y - powiedziałam

z m ę c z o n y m głosem. - C h c e z n o w u żyć.

- C ó ż , oczywiście - powiedział Paul. - A o co mu chodzi

poza tym?

- Jeszcze nie wiem - odparłam, wzruszając ramionami. - On

ma coś do swojego młodszego brata... uważa, że to on powinien
był u m r z e ć . Jesse sądzi... - P r z e r w a ł a m nagle, uświadamiając
sobie, że Jesse jest ostatnią osobą, o której chciałabym rozma­
wiać z Paulem.

Paul wykazał jednak zdawkowo uprzejme zainteresowanie:

- Co sądzi Jesse?

73

background image

Było za późno, żeby wyłączyć temat Jesse'a z rozmowy. Po­

wiedziałam z westchnieniem:

- Jesse sądzi, że Craig zamierza zabić brata. Wiesz. Z zemsty.

- C o , naturalnie - powiedział Paul, nie wyglądając ani tro­

chę na zdziwionego - zaprowadzi go donikąd. Kiedy oni się tego
nauczą? Gdyby chciał być swoim bratem, to j u ż by była zupeł­

nie inna historia.

- Być swoim bratem? - Spojrzałam na niego zaintrygowana.

- Co masz na myśli?

- No wiesz. - Paul wzruszył ramionami. - Wędrówka dusz.

Przejęcie ciała brata.

Tego było odrobinę za d u ż o jak na wtorkowe przedpołudnie.

Przez tego człowieka m i a ł a m j u ż zmarnowane noce. A teraz,
usłyszałam z jego ust coś takiego... cóż, powiedzmy, że nie by­
łam w najlepszej formie, więc t r u d n o winić mnie za to, co zda­

rzyło się później.

- Przejęcie ciała brata? - powtórzyłam. U p u ś c i ł a m książki

na kolana. Chwyciłam poręcze krzesła, wbijając paznokcie w ta­
nie, gąbczaste obicie. - O czym ty mówisz?

Paul uniósł do góry ciemną brew.

- To nie brzmi znajomo, co? Ciekaw jestem, czego cię na­

uczył poczciwy ojczulek? N i e za wiele, jak się wydaje.

- O czym ty mówisz? - nalegałam. - Jak można przejąć cu­

dze ciało?

- Mówiłem ci - odparł Paul, opierając się wygodnie o oparcie

krzesła i zakładając ręce za głowę - że jest mnóstwo rzeczy na te­
mat bycia pośrednikiem, których nie wiesz. I jeszcze więcej takich
rzeczy, których mogę cię nauczyć, jeśli mi tylko na to pozwolisz.

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Naprawdę nie rozumiałam,

o co chodzi z tą wymianą ciał. To brzmiało jak jakieś science
fiction. N i e byłam pewna, czy Paul mnie nie podpuszcza, że­
b y m zrobiła to, co on chce.

74

background image

Ajeśli nie? Ajeśli rzeczywiście istniał sposób, żeby...

Chciałam wiedzieć. Mój Boże, chciałam tego mocniej niż

czegokolwiek innego w życiu.

- W porządku - powiedziałam, czując jak wilgotnieją mi d ł o ­

nie zaciśnięte na poręczach krzesła. Ale nie dbałam o to. Serce
podeszło mi do gardła, ale było mi wszystko j e d n o . - W porząd­
ku. Przyjdę do ciebie po szkole. Ale tylko pod w a r u n k i e m , że
opowiesz mi... opowiesz mi o tym.

W niebieskim oczach Paula pojawił się błysk. Słaby błysk,

przez krótką chwilę. Było to coś dziwnego, jakby zwierzęcego.
Nie zdołałam tego rozszyfrować.

Stwierdziłam tylko, że w następnej chwili Paul uśmiecha się

do mnie - uśmiecha, a nie szczerzy złośliwie.

- Świetnie - powiedział. - Zabiorę cię sprzed głównej bra­

my o trzeciej. Przyjdź punktualnie, bo odjadę bez ciebie.

ie zamierzałam, rzecz jasna, spotkać się z n i m naprawdę.

W b r e w wszystkiemu, co za tym przemawia, głupia nie

jestem. W przeszłości zdarzało mi się spotykać z r ó ż n y m i ludź­

mi o ustalonych porach, a parę godzin później być w i ę ź n i e m
przywiązanym do krzesła, trafić do innego wymiaru, przebierać
się pod p r z y m u s e m w jednoczęściowy kostium albo znosić
inne, równie o k r u t n e traktowanie. N i e m i a ł a m zamiaru spoty­
kać się z P a u l e m Slaterem po szkole. W żadnym wypadku.

A j e d n a k to zrobiłam.

Cóż, a co innego m o g ł a m zrobić? Pokusa była za silna. U d o ­

k u m e n t o w a n e świadectwo na istnienie pośredników? C o ś na

8

N

75

background image

temat możliwości przejmowania cudzego ciała? Ż a d n e koszma­
ry z długimi, spowitymi mgłą korytarzami nie mogły m n i e po­
wstrzymać przed odkryciem całej prawdy o tym, kim jestem

i do czego j e s t e m zdolna. Zbyt wiele lat straciłam na zastana­

wianiu się nad tym, by przepuścić podobną okazję. N i g d y nie

potrafiłam, w przeciwieństwie do ojca D o m i n i k a , pogodzić się

z kartami, jakie przypadły mi w tej grze... Chciałam wiedzieć,
dlaczego je rozdano i wjaki sposób. Musiałam to wiedzieć.

A jeśli w tym celu miałam spotkać się z człowiekiem, który

regularnie nawiedzał m n i e w koszmarnych snach, to trudno.

Warto było ponieść tę ofiarę.

W każdym razie taką miałam nadzieję.
Adamowi i C e e Cee to się oczywiście nie spodobało. Po ostat­

niej lekcji spotkaliśmy się na korytarzu - m o c n o kulałam, przez
n o w e buty, ale C e e C e e nie zwróciła na to uwagi. Skupiła się na
przeglądaniu listy, którą sporządziła na biologii.

- W porządku - powiedziała. - Musimy jechać do Safewaya po

mazaki, błyszczyk, klej i karton. Adam, czy twoja m a m a ma nadal
te kołki w garażu, które przywiozła z tej imprezy u Amishów, gdzie
robili krzesła? Moglibyśmy ich użyć do tablic GŁOSUJ NA SUZE.

- Eee - m r u k n ę ł a m , kuśtykając obok nich. - Fajnie.
- Suze, czy m o ż e m y wszystko przewieźć do ciebie, żeby tam

to poskładać? Do m n i e też by można, ale znasz moje siostry.

Jeździłyby po t y m na rolkach, albo coś.

- Słuchajcie - powiedziałam. - D o c e n i a m to i w ogóle. Po­

ważnie. Ale nie mogę z w a m i jechać. M a m i n n e plany.

A d a m i C e e C e e wymienili spojrzenia.

- O c h ? - powiedziała Cee Cee. - Spotkanie z tajemniczym

Jesse'em, czy tak?

- H m , niezupełnie...

W tym m o m e n c i e minął nas Paul. Zauważył, że kuleję i po­

wiedział:

76

background image

- Przestawię samochód pod boczne wejście. Dzięki t e m u nie

będziesz musiała chodzić do głównej bramy.

Adam spojrzał na mnie zaszokowany.
- Bratasz się z wrogiem! - wykrzyknął. - Co za wstyd, moja

panno!

C e e C e e wydawała się równie wstrząśnięta.

- To z n i m chodzisz? - Pokręciła głową, tak że jej proste jak

druty, białe włosy zalśniły. - A co z Jesse'em?

- N i e chodzę z n i m - powiedziałam niechętnie. - My tyl­

ko... robimy razem j e d e n projekt.

- Co za projekt? - Oczy C e e C e e za szkłami okularów za­

mieniły się w wąskie szparki. - Na jaką lekcję?

- To... - Przestępowałam z nogi na nogę, mając nadzieję, że

to przyniesie ulgę m o i m znękanym stopom, ale bezskutecznie.

- To nie jest do szkoły. To raczej do... do kościoła.

J u ż w chwili, gdy wymawiałam te słowa, zrozumiałam, że

popełniłam błąd. Cee Cee nie miałaby nic przeciwko temu, żeby
zostać sam na sam z A d a m e m - w gruncie rzeczy pewnie by jej
to odpowiadało - ale nie pozwoliłaby mi się wykręcić pod byle
pretekstem.

- Kościoła? - Wściekła się. - Suze, jesteś żydówką, na wypa­

dek, gdybym musiała ci o tym p r z y p o m n i e ć .

- N o , praktycznie biorąc, to nie - powiedziałam. - To zna­

czy, mój tata był żydem, ale m a m a nie jest... - Klakson samo­
chodu odezwał się za ozdobną furtką, przy której staliśmy. -
Ojej, to Paul. Muszę lecieć, przykro mi.

Poruszając się szybko jak na kogoś, kogo każdy krok ozna­

czał przeszywający ból w stopach, uciekłam do kabrioletu Pau­
la i w s u n ę ł a m się na siedzenie pasażera z westchnieniem ul­
gi - nareszcie mogłam usiąść, no i wreszcie miałam się dowie­
dzieć paru rzeczy o tym, kim - lub czym - tak naprawdę by­

łam...

77

background image

Byłam jednak równie głęboko przeświadczona, że nie spodo­

ba mi się to, czego się d o w i e m . Gdzieś w zakamarkach umysłu

pojawiła się myśl, że być m o ż e popełniam najgorszy błąd w ży­
ciu.

Niewiele pomogło, że Paul - w ciemnych okularach, z uśmie­

c h e m na twarzy - wyglądał jak gwiazda filmowa. Mój Boże, jak
ten chłopak, chodzący ideał każdej normalnej dziewczyny, mógł
m n i e prześladować w sennych koszmarach? N i e u m k n ę ł y mi
pełne zazdrości spojrzenia, kierowane w naszą stronę z całego
parkingu.

- Czy nie w s p o m i n a ł e m przypadkiem - zapytał Paul, kiedy

zapinałam pasy - że m o i m zdaniem te buty to prawdziwe sied-
miomilówki?

Przełknęłam. N i e bardzo wiedziałam, co ma na myśli, ale

z t o n u jego głosu wywnioskowałam, że raczej coś dobrego.

C z y naprawdę tego chciałam? C z y było warto?
Odpowiedź przyszła szybko... tak szybko, że musiałam ją znać

przez cały czas: Tak. O, tak.

- Jedź - powiedziałam ochryple, usiłując ukryć zdenerwo­

wanie.

Tak też uczynił.

D o m , do którego m n i e zawiózł, okazał się imponującym,

dwupiętrowym g m a c h e m , w b u d o w a n y m w strome zbocze tuż
nad Carmel Beach. Z b u d o w a n o go niemal wyłącznie ze szkła,
tak aby mieszkańcy mogli bez przeszkód cieszyć się widokiem
oceanu i zachodami słońca.

Paul zauważył zapewne wrażenie, jakie wywarł na m n i e dom,

bo powiedział:

- To d o m mojego dziadka. Chciał mieć na starość d o m e k na

plaży.

- Jasne - powiedziałam, przełykając z trudem ślinę. „ D o ­

m e k " dziadunia Slatera musiał kosztować jakieś d r o b n e pięć

78

background image

milionów czy coś koło tego. - I nie ma nic przeciwko t e m u , że
nagle zyskał współlokatora?

- Żartujesz? - Paul uśmiechnął się, zajmując j e d n o z czte­

rech miejsc w garażu. - Prawie do niego nie dociera, że tu j e ­
stem. Przeważnie odjeżdża po lekach.

- Paul - powiedziałam zmieszana.
- Co? - Paul zerknął na m n i e zza swoich ray-bansów. - Po

prostu stwierdzam fakt. Dziadunio jest właściwie przywiązany
do łóżka i powinien być w d o m u opieki, ale strasznie się ciskał,
kiedy próbowaliśmy go przenieść. Więc, kiedy zaproponowa­
łem, że się do niego wprowadzę, żeby mieć oko na wszystko,
ojciec się zgodził. Wszyscy na tym wygrali. D z i a d u n i o mieszka

w d o m u - p o d opieką pielęgniarzy, oczywiście - a ja m o g ę

uczęszczać do szkoły swoich marzeń, Akademii Misyjnej.

C z u ł a m , j a k się czerwienię, ale starałam się m ó w i ć swobod­

nym t o n e m .

- O c h , więc marzyłeś o tym, żeby chodzić do katolickiej

szkoły? - zapytałam ironicznie.

- O ile ty tam jesteś - odparł Paul równie lekko, ale bez iro­

nii.

Moja twarz poczerwieniała jak wafelek z a n u r z o n y w syropie

wiśniowym. Odwracając ją w drugą stronę, tak żeby Paul nie
zauważył, powiedziałam wyniośle:

- Wcale nie uważam, że to taki dobry pomysł.
- Wyluzuj się, S i m o n - powiedział przeciągle Paul. - Pielęg­

niarz jest na miejscu, na wypadek gdybyś, no wiesz, żywiła ja­
kieś obawy co do przebywania ze mną sam na sam w d o m u .

Spojrzałam w kierunku, który wskazywał. Na k o ń c u strome­

go, kolistego podjazdu stała sfatygowana toyota celica. N i e ode­
zwałam się, ale głównie pod wpływem zdumienia, że Paul tak
łatwo czyta w m o i c h myślach. Siedziałam tam, walcząc z my­
ślami. Tak n a p r a w d ę , nigdy nie dyskutowaliśmy tej kwestii

79

background image

z mamą i ojczymem, ale z pewnością nie w o l n o mi było odwie­
dzać c h ł o p c ó w w d o m u pod nieobecność ich rodziców.

Z drugiej strony - jeśli nie zrobiłabym tego teraz, nigdy nie

dowiedziałabym się tego, czego - nie miałam j u ż co do tego
wątpliwości - naprawdę musiałam się dowiedzieć.

Paul wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi od mojej

strony.

- Idziesz, Suze? - zapytał, kiedy siedziałam nadal bez ruchu.
- E h e - m r u k n ę ł a m , patrząc z przestrachem na wielki szkla­

ny d o m . P o m i m o toyoty wydawał się niepokojąco pusty.

Paul z n o w u odczytał moje myśli.
- Uspokoisz się wreszcie, Suze? - powiedział, przewracając

oczami. - Twojej cnocie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo
z mojej strony. Przysięgam, że będę trzymać ręce przy sobie. To
są interesy. Później będzie m n ó s t w o czasu na zabawę.

U s i ł o w a ł a m uśmiechnąć się c h ł o d n o , aby nie nabrał podej­

rzeń, że nie j e s t e m przyzwyczajona, żeby ludzie - dobra, chłop­
cy - mówili mi takie rzeczy na okrągło. Ale faktycznie nie je­
s t e m . D e n e r w o w a ł o m n i e też, że tak reaguję, kiedy Paul
zachowuje się w ten sposób. Ten chłopak nawet mi się nie po­
dobał, ale za każdym razem, kiedy powiedział coś takiego - co

sugerowało, że j e s t e m wjego oczach kimś, sama nie wiem, nie­
zwykłym - przebiegał mi dreszcz po plecach, i nie było to nie­
przyjemne uczucie.

Tak właśnie. To nie było nieprzyjemne uczucie. O co w tym

wszystkim chodziło? Przecież nawet nie lubię Paula. Kocham
kogoś innego całym sercem. N o , tak, Jesse obecnie nie okazuje
w żaden sposób, że odwzajemnia moje uczucia, ale to nie zna­

czy, że zaraz zacznę chodzić z Paulem Slaterem... niezależnie od
tego, jak mu do twarzy w ray-bansach.

Wysiadłam z s a m o c h o d u .

- Mądra decyzja - stwierdził Paul, zamykając za mną drzwiczki.

80

background image

W dźwięku zatrzaskiwanych drzwi było coś ostatecznego. Sta­

rałam się nie myśleć, w co się ewentualnie pakuję, wspinając się
za Paulem po cementowych schodach ku szerokim szklanym
drzwiom d o m u jego dziadka. Szłam boso, wjednej ręce trzyma­

jąc buty od Jimmy'ego C h o o , w drugiej - teczkę z książkami.

W d o m u Slaterów panowały chłód i cisza... taka cisza, że nie

słyszało się nawet szumu fal oceanu trzydzieści m e t r ó w poni­
żej. Osoba, która zajmowała się wystrojem wnętrza, gustowała

w nowoczesności, więc wszystko wydawało się lśniące, nowe

i niewygodne, wyobraziłam sobie, że rano, kiedy podnosiła się
mgła, w tym d o m u musiało być lodowato zimno, ponieważ

wszystko w nim zrobiono ze szkła i metalu. Paul poprowadził

m n i e krętymi, stalowymi s c h o d a m i do wysoce nowoczesnej
kuchni, gdzie wszystkie urządzenia lśniły agresywnie.

- Koktajl? - zapytał, otwierając szklane drzwiczki szafki

z t r u n k a m i .

- Bardzo zabawne - stwierdziłam. - Jedynie wodę, proszę.

Gdzie jest twój dziadek?

- Dalej korytarzem - odparł Paul, wyciągając z ogromnej lo­

dówki dwie butelki drogiej w o d y mineralnej. Zauważył widocz­
nie moje nerwowe spojrzenie przez ramię, bo dodał: - Idź i sama
zobacz, jeśli mi nie wierzysz.

Poszłam sama zobaczyć. N i e chodzi o to, że mu nie ufałam...

no dobrze, właśnie o to. Chociaż byłby bezczelny, kłamiąc na
temat czegoś, co mogłam tak łatwo sprawdzić. A co bym zrobi­
ła, gdyby się okazało, że dziadka nie ma? I tak nie odeszłabym,
nie dowiedziawszy się tego, czego chciałam się dowiedzieć.

Na szczęście jednak nie musiałam. Kierowałam się tam, skąd

dochodziły słabe dźwięki, aż d o t a r ł a m do pokoju z włączonym,
szerokoekranowym telewizorem. Przed telewizorem na super­
n o w o c z e s n y m fotelu inwalidzkim siedział starzec. Obok, na

niezbyt wygodnym na oko, n o w o c z e s n y m krześle, siedział dość

6 - Nawiedzony 81

background image

m ł o d y pielęgniarz w niebieskim stroju i czytał gazetę. Podniósł
głowę, kiedy stanęłam w drzwiach i uśmiechnął się.

- Cześć - powiedział.
- Cześć - odparłam, wchodząc nieśmiało do pokoju. Pokój

był ładny, z pięknym w i d o k i e m . U m e b l o w a n i e składało się ze
szpitalnego łóżka, kroplówki ze stojakiem oraz metalowych
półek, na których stały szeregi fotografii. Były to biało-czarne

zdjęcia, sądząc po ubraniach ludzi na nich, zrobione w latach
czterdziestych.

- Eee - zwróciłam się do starego człowieka na wózku. -

D z i e ń dobry, panie Slater. J e s t e m Susannah Simon.

Stary człowiek milczał. N i e odwrócił nawet wzroku od ekra­

nu telewizora. Był prawie łysy, pokryty plamami wątrobowymi,
z ust ciekła mu ślina. Pielęgniarz zauważył to i pochylił się, aby
chusteczką wytrzeć starcowi usta.

- Panie Slater - powiedział pielęgniarz. - Miła m ł o d a dziew­

czyna mówi panu dzień dobry. N i e odpowie jej pan?

Pan Slater zachował j e d n a k milczenie. Odezwał się za to Paul,

który wszedł za mną do pokoju:

- Jak się masz, dziadziu? Kolejny fascynujący dzień przed

szklanym ekranem?

Stary Slater nie zwrócił uwagi również na Paula.
Pielęgniarz powiedział:
- Mieliśmy udany dzień, nieprawdaż, panie Slater? Odbyli­

śmy przyjemny spacerek w o k ó ł basenu i zerwaliśmy kilka cy­
tryn.

- Wspaniale - odparł Paul z w y m u s z o n y m entuzjazmem. Po

czym ujął mnie za rękę i zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Przy­
znaję, że nie musiał wkładać w to specjalnego wysiłku. Byłam
w lekkim szoku i wychodziłam bez oporu. Co wiele mówi, bio­

rąc pod uwagę, jakie uczucia we m n i e budził Paul. To znaczy,
niesamowite, że ktoś m ó g ł m n i e przestraszyć bardziej niż on.

82

background image

- Do widzenia, panie Slater - powiedziałam, nie oczekując

odpowiedzi... i dobrze się złożyło, bo jej nie dostałam.

Na korytarzu zapytałam cicho:

- Co z nim? Alzheimer?

- N i e e - odpowiedział Paul, wręczając mi ciemnoniebieską

butelkę z wodą. - Dokładnie nie wiadomo. Jest całkiem przy­
tomny, jeśli ma ochotę.

- Naprawdę? - T r u d n o było mi w to uwierzyć. P r z y t o m n i

ludzie zazwyczaj panują nad własną śliną. - M o ż e jest po p r o ­
stu... no wiesz. Stary.

- Taak - zgodził się Paul, chichocząc gorzko. Taki śmiech to

jego specjalność. - Tak, pewnie na tym to polega, tak jest. - P o ­

tem, nie rozwodząc się nad tym dalej, otworzył drzwi po prawej

stronie i powiedział:

- To jest to, co chciałem ci pokazać.
Weszłam za n i m do pokoju, który najwyraźniej stanowił jego

sypialnię. Była mniej więcej pięć razy większa od mojej, p o d o b ­
nie jak jego łóżko. Tak jak w pozostałej części d o m u , wszystko
tam było obłe i nowoczesne, zrobione z metalu i szkła. Z n a j d o ­
wało się tam nawet szklane - albo raczej pleksiglasowe - biurko
z najnowszym typem laptopa. Po pokoju, w przeciwieństwie do
mojego, nie walały się żadne osobiste rzeczy właściciela - jak

czasopisma, b r u d n e skarpetki, lakier do paznokci czy niedoje-
dzone herbatniczki Girl Scout. W pokoju Paula w ogóle nie było
niczego osobistego. Przypominał bardzo nowoczesny, zimny
hotelowy pokój.

- To tutaj - powiedział Paul, siadając na brzegu wielkiego jak

łódź łóżka.

- T a a k - m r u k n ę ł a m przerażona bardziej niż kiedykolwiek...

i to nie tylko dlatego, że Paul poklepywał miejsce o b o k siebie na
materacu. N i e , również dlatego, że w pokoju, jeśli nie liczyć na­
szych ubrań, panował wyłącznie jeden kolor - kolor widocznego

83

background image

za o g r o m n y m o k n e m błękitnego nieba i, poniżej, ciemnonie­
bieskiego oceanu. - Tak, oczywiście.

- Mówię poważnie - powiedział Paul, przestając poklepy­

wać materac, jakby zachęcał mnie, żebym usiadła obok. Sięgnął

za to pod łóżko i wyciągnął przezroczyste, plastykowe pudło,
typu takich, w których przechowuje się latem wełniane swetry.

Postawił p u d ł o obok siebie, zdejmując pokrywkę. Wewnątrz

znajdowały się kartki papieru, które wyglądały na starannie po­

wycinane z gazet artykuły.

- Spójrz na to - powiedział Paul, rozkładając ostrożnie jakąś

pożółkłą ze starości kartkę i kładąc ją na grafitowej narzucie na
łóżku. Artykuł pochodził z londyńskiego „Timesa" i nosił datę:
osiemnasty czerwca 1952 roku. Zdjęcie przedstawiało mężczy­
znę stojącego zapewne przed pokrytą hieroglifami ścianą egip­
skiego grobowca. N a g ł ó w e k głosił: TEZA ZNANEGO ARCHE­

OLOGA WYŚMIANA PRZEZ SCEPTYKÓW.

- D o k t o r Ołiver Slaski - ten facet na zdjęciu - pracował przez

lata nad tłumaczeniem tekstu na ścianie grobowca faraona Tuta -
wyjaśnił Paul. - Doszedł do wniosku, że w starożytnym Egipcie
istniała niewielka grupa szamanów, którzy potrafili przemiesz­
czać się do świata zmarłych i z powrotem, zostając przy życiu.
Nazywano ich, w e d ł u g możliwie wiernego tłumaczenia doktora

Śląskiego, zmiennikami. Mogli przechodzić z jednego wymiaru

w drugi, a rodziny zmarłych wynajmowały ich jako przewodni­

ków duchowych, którzy mieli zaprowadzić drogie im dusze we
właściwe miejsce, tak żeby nie błąkały się bez celu po ziemi.

O p a d ł a m na łóżko, żeby lepiej przyjrzeć się zdjęciu. Waha­

łam się p r z e d t e m - wcale nie miałam ochoty sadowić się tak
blisko Paula, zwłaszcza że w grę wchodziło łóżko.

Teraz j e d n a k nasza bliskość nie robiła na m n i e szczególnego

wrażenia. Pochyliłam się nad zdjęciem, aż moje włosy dotknęły

pożółkłego i popękanego papieru.

84

background image

- Z m i e n n i c y - powiedziałam przez dziwnie zziębnięte war­

gi. - Miał na myśli pośredników.

- N i e sądzę - powiedział Paul.
- N i e - powiedziałam. C z u ł a m się tak, jakby zaczynało mi

brakować powietrza. Cóż, to zrozumiałe u kogoś, kto całe życie
zastanawiał się, dlaczego tak bardzo różni się od innych ludzi
i nagle znalazł odpowiedź. Albo przynajmniej wpadł na ważny
ślad. - To dokładnie to, Paul - wykrzyknęłam. - Dziewiąta kar­
ta w talii tarota, Pustelnik, przedstawia starego człowieka z la­
tarnią, takiego jak ten tutaj - ciągnęłam, wskazując hieroglif na
zdjęciu. - Zawsze się pojawia, kiedy mi wróżą z kart. A Pustel­
nik to ktoś, kto ma zaprowadzić zmarłych do miejsca ostatecz­
nego przeznaczenia. O w s z e m , ten gość na hieroglifie nie jest
stary, ale obaj robią to samo... Na p e w n o chodziło mu o pośred­
ników - powiedziałam z m o c n o bijącym sercem. To było coś.

N a p r a w d ę coś. Fakt, że istniało p i s e m n e świadectwo istnienia
ludzi takich jak ja... N i e spodziewałam się, że kiedykolwiek

w życiu zobaczę coś takiego. N i e m o g ł a m się doczekać, kiedy

p o w i e m o tym ojcu D o m i n i k o w i . - Musiał właśnie ich mieć na
myśli!

- Ale oni byli jeszcze czymś więcej, Suze - stwierdził Paul,

wyciągając z pudła kolejny plik kartek, również pożółkłych ze

starości. - Z d a n i e m Slaskiego, który napisał tę pracę, w staro­
ż y t n y m Egipcie były te twoje n u d n e media, albo jeśli wolisz,
pośrednicy. Ale oprócz nich byli także zmiennicy. Tym właśnie,
Suze - powiedział Paul, patrząc na m n i e badawczo poprzez łóż­
ko i to nie z dużej odległości, j a k o że oddzielały nas jedynie

kartki pracy doktora Slaskiego - j e s t e ś m y oboje, ty i ja. Jesteśmy
z m i e n n i k a m i .

Z n o w u poczułam chłód w całym ciele. Z i m n y dreszcz prze­

biegł mi wzdłuż kręgosłupa i spowodował, że zjeżyły mi się

włosy na rękach. N i e wiem, skąd to się wzięło - czy sprawił to

85

background image

dźwięk słowa „zmiennicy", czy też sposób, w jaki Paul je wy­
m ó w i ł . Ale wrażenie było silne... bardzo silne. Jakbym wsadziła
palec w gniazdko elektryczne.

Pokręciłam głową.
- N i e - powiedziałam w panice. - To nie ja. Ja jestem tylko

pośredniczką. To znaczy, gdybym była zmienniczką, nie musia­
łabym się wtedy egzorcyzmować...

- N i e musiałaś - przerwał mi Paul. Jego głos w przeciwień­

stwie do mojego pisku brzmiał głęboko i spokojnie. - Mogłaś
dostać się tam i wrócić zupełnie samodzielnie, po prostu wy­
obrażając sobie to miejsce. Mogłabyś to zrobić nawet w tej chwi­
li, gdybyś tylko miała na to ochotę.

Zamrugałam oczami. Oczy Paula były, jak zauważyłam ponad

pogniecionymi kartkami pracy naukowej doktora Slaskiego, bar­
dzo jasne, wydawały się niemal świecić jak u kota. N i e potrafiłam

stwierdzić, czy mówi prawdę, czy też zwyczajnie próbuje zamącić
mi w głowie. Na tyle, na ile go znałam, możliwe było jedno i dru­
gie. Chyba czerpał przyjemność z gmatwania wszystkiego i obser­

wowania, jak ludzie - w porządku, jak ja - na to reaguję.

- W żaden sposób. - Tak właśnie przyjęłam jego sugestię, że

j e s t e m kimś innym, niż myślałam całe życie. N a w e t jeśli p o w o ­

d e m , dla którego znalazłam się w jego sypialni, było to, że w głę­
bi duszy wiedziałam, że ma rację.

- Sama spróbuj - powiedział Paul. - wyobraź sobie to miej­

sce. Teraz wiesz już, jak o n o wygląda.

A jakże. Dzięki Paulowi tkwiłam w nim jak w pułapce przez

najdłuższych piętnaście m i n u t swojego życia. Wracałam do tej
pułapki co noc, w koszmarnych snach. N a w e t teraz słyszałam,

j a k serce mi łomocze, kiedy biegnę tym długim c i e m n y m kory­

tarzem, a mgła wiruje i r o z s t ę p u j e się pod m o i m i nogami. C z y

Paul naprawdę sądził, że chciałabym odwiedzić to miejsce choć­

by na pół chwili?

SiP AScarlett

background image

- N i e - powiedziałam. - N i e , dziękuję...

U ś m i e c h Paula stał się nieco ironiczny.

- N i e chcesz chyba powiedzieć, że Suze Simon może się cze­

goś bać. - Oczy świeciły mu jeszcze jaśniej niż przedtem. - Za­
chowujesz się zawsze tak, jakbyś uodporniła się na strach, tak

jak można u o d p o r n i ć się na ospę wietrzną.

- N i e boję się - skłamałam z udanym oburzeniem. - Po p r o ­

stu nie m a m teraz ochoty na... jak to się nazywa? A, tak, na tę
zmianę akurat w t y m m o m e n c i e . M o ż e później. Teraz chcę cię
zapytać o tę drugą rzecz, o której mówiłeś. O przejmowanie
cudzego ciała. Przechodzenie dusz.

Paul uśmiechnął się szerzej.
- Podejrzewałem, że to cię zainteresuje.

Wiedziałam, do czego pije, lub też o co może m n i e podejrze­

wać. C z u ł a m gorąco na twarzy. Zignorowałam j e d n a k płonący

rumieniec i starając się nadać głosowi ton lodowatej obojętno­
ści, powiedziałam:

- To wydaje się interesujące, i tyle. Czy to w ogóle możliwe?

- Chwyciłam sfatygowane kartki pracy doktora Slaskiego. - C z y
doktor Slaski o tym wspomina?

- M o ż e - odparł Paul, kładąc rękę na maszynopisie, tak że­

bym nie mogła go podnieść.

- Paul - powiedziałam, szarpiąc kartki. - J e s t e m po prostu

ciekawa. Zrobiłeś kiedyś coś takiego? Czy to działa? C z y Craig
naprawdę mógłby przejąć ciało brata?

Paul nie puścił j e d n a k pracy doktora Slaskiego.
- N i e pytasz m n i e o to z p o w o d u Craiga, prawda? - Wbił we

mnie spojrzenie niebieskich oczu. Z jego twarzy zniknął wszel­
ki ślad uśmiechu. - Suze, kiedy ty to wreszcie zrozumiesz?

Wtedy dopiero zwróciłam uwagę, jak blisko siebie znajdowa­

ły się nasze twarze. Tylko parę centymetrów. Zaczęłam się in­
stynktownie odsuwać, ale palce, które ściskały pracę doktora

87

background image

Slaskiego, chwyciły nagle mój nadgarstek. Spojrzałam na rękę
Paula. Jego opalona skóra sprawiała na tle mojej wrażenie bar­
dzo ciemnej.

- Jesse nie żyje - powiedział Paul. - Ale to nie znaczy, że

musisz się zachowywać tak, jakbyś ty też nie żyła.

- N i e zachowuję się tak - zaprotestowałam. - Ja...

N i e zdołałam j e d n a k dokończyć tego, co zamierzałam powie­

dzieć, ponieważ Paul pochylił się niespodziewanie i m n i e poca­
łował.

9

N

ie będę was oszukiwać. To był świetny pocałunek. Po­
c z u ł a m go w całym ciele, skończywszy na m o i c h bied­

nych, pokrytych bąblami stopach.

Co nie oznacza, że go odwzajemniłam. Z d e c y d o w a n i e nie.
N o , dobra. M o ż e trochę.
Tylko że, no wiecie, Paul tak dobrze całował. A mnie nie całowa­

no od tak dawna. Miło było się przekonać, że jest ktoś, kto mnie
pragnie. N a w e t jeśli była to akurat osoba, której nie znosiłam.

A przynajmniej ktoś, o kim byłam przekonana, że go nie znoszę.

Prawdę mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, czy zno­

szę, czy też nie znoszę Paula. N i e wtedy, kiedy m n i e z takim
zapałem całował. W końcu niecodziennie - niestety - zdarza
się, że całują m n i e przystojni chłopcy. W gruncie rzeczy coś ta­
kiego zdarzyło się, jak dotąd, zaledwie parę razy.

A kiedy zrobił to Paul Slater... cóż, ostatnią rzeczą, jakiej się

spodziewałam, było, że mi się to spodoba. To był przecież ten
sam chłopak, który tak niedawno usiłował m n i e zabić...

88

background image

Tylko że teraz twierdził, że to nieprawda, że w żadnej chwili

nie groziło mi niebezpieczeństwo.

Wiedziałam, że to kłamstwo. G r o z i ł o mi poważne niebez­

pieczeństwo - nie utraty życia, ale utraty głowy dla chłopaka,
który nie był dla m n i e dobry pod ż a d n y m względem, a jeszcze
gorszy dla tego, którego kochałam. Ponieważ tak właśnie p o ­
c z u ł a m się pod w p ł y w e m p o c a ł u n k u Paula Slatera. Ze mogła­
b y m zrobić wszystko - wszystko - byleby m n i e jeszcze cało­
wał.

A to nie było właściwe. Ponieważ nie kochałam Paula Slatera.

Przyznaję, ten, którego kochałam, był:

a. martwy, oraz
b. chyba niespecjalnie zainteresowany podtrzymywaniem ro­

mantycznego związku ze mną.

Ale to nie oznaczało, że w o l n o mi się rzucać na pierwszego

przystojniaka, jaki się nadarzy. Dziewczyna musi kierować się

jakimiś zasadami...

Jak taką, żeby zachować siebie dla chłopaka, który jej się na­

prawdę podoba, nawet jeśli on przypadkiem jest za głupi, żeby
zdać sobie sprawę, że są doskonałą parą.

Tak więc, m i m o że pocałunek Paula sprawił, że miałam ochotę

zarzucić mu wolną rękę na szyję i oddać pocałunek - co być
m o ż e pod wpływem chwili faktycznie j u ż zrobiłam - była to
rzecz niewłaściwa, stanowczo niewłaściwa. Niewłaściwa.

Więc próbowałam się odsunąć.
Ale ten uścisk na m o i m nadgarstku... To było jak imadło.

Imadło.

Co gorsza, dzięki t e m u , że zachęciłam go, odwzajemniając

nieznacznie pocałunek, górna część j e g o ciała spoczęła na m o ­

jej, wgniatając mnie w łóżko i zapewne gniotąc okropnie pracę

d o k t o r a Slaskiego. Wiedziałam r ó w n i e ż , że moja dżinsowa
spódnica od Calvina Kleina też nie wyjdzie na tym najlepiej.

background image

No więc leżało na m n i e jakieś osiemdziesiąt kilogramów sie­

demnastoletniego faceta, co, wiecie, wcale nie jest zabawne

w sytuacji, kiedy to nie jest ten facet, którego miałoby się ocho­

tę mieć na sobie. A nawet jeśli to ten, to próbuje się dochować

wierności k o m u ś i n n e m u . . . k o m u ś , kto, jak wszystko na to
wskazuje, nawet cię nie chce. Ale nieważne.

Z d o ł a ł a m oderwać wargi od ust Paula na tyle długo, żeby

z wysiłkiem - zgniatał mi płuca - powiedzieć:

- Złaź ze mnie.
- Daj spokój, Suze - p o w i e d z i a ł głosem, który z żalem

stwierdzam, wydawał się przepełniony... namiętnością. C z y
czymś takim w każdym razie. Z jeszcze większym żalem stwier­
dzam, że dźwięk jego głosu podrażnił każdy n e r w w m o i m cie­
le. Ta namiętność była przeznaczona dla mnie. Dla mnie, Suze

Simon, wobec której żaden chłopak nie czuł takiej n a m i ę t n o ­
ści. Na tyle, przynajmniej, na ile wiedziałam. - N i e mów, że nie
myślałaś o tym całe p o p o ł u d n i e .

- O t ó ż - powiedziałam uszczęśliwiona, że chociaż raz od­

p o w i e m zgodnie z prawdą - naprawdę nie. A teraz złaź ze m n i e .

Paul jednak nie przestawał m n i e całować - nie w usta, bo

odwróciłam głowę, ale w szyję i, w p e w n y m momencie, w część
ucha.

- C z y chodzi o ten samorząd uczniowski? - zapytał w przer­

wie między pocałunkami. - Bo m n i e nie zależy na zostaniu wi­

ceprzewodniczącym tej głupiej klasy. Jeśli złościsz się z tego
p o w o d u , powiedz słowo, a wycofam się z kandydowania.

- N i e , to nie ma nic w s p ó l n e g o z samorządem uczniowskim

- powiedziałam, usiłując nadal wyrwać rękę z jego uścisku oraz

odsunąć szyję z zasięgu j e g o ust, które wywierały niezwykły
efekt na moją skórę. M i a ł a m wrażenie, że się pali.

- O Boże. N i e chodzi chyba o Jesse'a? - Czułam, jak całe cia­

ło Paula zadrżało. - Daj sobie z tym spokój, Suze. Facet nie żyje.

90

background image

- N i e powiedziałam, że to ma coś wspólnego z Jesse'em. -

To nie brzmiało przekonująco, ale było mi wszystko j e d n o . -
Czy słyszałeś, żebym mówiła, że to ma coś wspólnego z Jes-

se'em?

- N i e musiałaś - stwierdził Paul. - Masz to wypisane na twa­

rzy, Suze. Z a s t a n ó w się. Do czego to cię m o ż e doprowadzić
z tym facetem? No wiesz, ty się zestarzejesz, a on pozostanie
dokładnie w tym s a m y m wieku co w chwili śmierci. No i co,
zabierze cię na bal absolwentów? A kino? Pójdziecie do kina?
Kto prowadzi? Kto płaci?

Teraz byłam na niego naprawdę wściekła. G ł ó w n i e dlatego,

że miał rację, oczywiście. Również dlatego, że zakładał, że Jesse
odwzajemniał moje uczucia, co ku mojej rozpaczy mijało się
z prawdą. W przeciwnym razie dlaczego unikałby m n i e tak sta­
rannie przez ostatnich parę tygodni?

Paul wepchnął głębiej nóż w ranę.

- Poza tym, jeśli rzeczywiście jesteście dla siebie stworzeni,

to co ty tutaj robisz? I całowałabyś m n i e tak, jak przed m i n u t ą ?

To wystarczyło. Byłam zła jak nigdy. Ponieważ miał rację. O t o

chodzi. Miał rację.

I to mi łamało serce. Bardziej niż Jesse.
- Jeśli ze m n i e nie zleziesz - powiedziałam przez zaciśnięte

zęby - wbiję ci kciuk w oko.

Paul zachichotał. Zauważyłam jednak, że przestał chichotać,

jak tylko mój kciuk zetknął się z kącikiem jego oka.

- Au! - wrzasnął, zsuwając się ze mnie. - Co u...?

Zerwałam się z łóżka szybciej, niż dałoby się powiedzieć „pa­

ranormalny". Z ł a p a ł a m buty, torebkę, zebrałam resztkę g o d n o ­
ści i wypadłam z pokoju jak burza.

- Suze! - ryknął Paul z sypialni, - wracaj! Suze!

N i e zwróciłam na niego uwagi. Biegłam dalej. M i n ę ł a m w pę­

dzie pokój dziadzia Slatera - nadal oglądał stare odcinki Family

91

background image

Feud -

po czym ruszyłam kręconymi schodami w kierunku

drzwi wejściowych.

U d a ł o b y mi się, gdyby między mną a drzwiami nie zmateria­

lizował się niespodziewanie Anioł Piekieł.

Zgadza się. Droga stała przede mną otworem, a p o t e m ni stąd,

ni zowąd pojawił się Aksamitna Rączka. C z y też raczej duch

Aksamitnej Rączki.

- H o l a - wykrzyknęłam, o mało nie wpadając na niego. Fa­

cet miał sumiaste wąsika i pokryte tatuażem ręce, które skrzy­
żował na piersi. Był także, o czym nie m u s z ę chyba wspominać,
całkiem, ale to całkiem nieżywy. - Skąd się tu wziąłeś?

- To nie ma znaczenia, panieneczko - powiedział. - Sądzę,

że pan Slater ma ochotę zamienić z tobą słowo.

Usłyszałam kroki na szczycie schodów i p o d n i o s ł a m głowę.

Paul stał na górze, zakrywając dłonią oko.

- Suze - powiedział. - N i e odchodź.
- Goryle? - zawołałam z niedowierzaniem. - Używasz goryli

ze świata duchów, żeby załatwiali twoje interesy? Kim ty jesteś?

- M ó w i ł e m ci. Jestem zmiennikiem. Tak samo jak ty. Strasz­

nie przesadnie reagujesz na to wszystko. C z y nie m o ż e m y zwy­
czajnie porozmawiać, Suze? Przysięgam, że będę trzymać ręce
przy sobie.

- Gdzie ja to j u ż słyszałam?

Potem, kiedy Aksamitna Rączka z groźną miną zrobił krok

w moją stronę, zachowałam się w jedyny, zważywszy na oko­

liczności, możliwy sposób. Podniosłam do góry b u t od J i m -
my'ego C h o o i walnęłam go n i m w głowę.

Jestem przekonana, że pan C h o o nie przewidział takiego za­

stosowania dla swoich wyrobów. Sprawiły się j e d n a k zupełnie
dobrze. Po wyeliminowaniu z gry zaskoczonego pana Aksamit­

nej Rączki, wystarczyło otworzyć drzwi i rzucić się p ę d e m na
dwór. Tak też, nie zwlekając, zrobiłam.

92

background image

G n a ł a m po cementowych stopniach w stronę podjazdu, kie­

dy usłyszałam głos Paula:

- Suze! Suze, uspokój się. Przepraszam za to, co powiedzia­

łem o Jessie. N i e miałem nic złego na myśli.

J u ż na podjeździe o d w r ó c i ł a m się w jego stronę i m u s z ę

z przykrością wyznać, że w odpowiedzi na jego słowa wykona­
łam wulgarny gest przy użyciu j e d n e g o palca.

- Suze. - Paul opuścił rękę i m o g ł a m stwierdzić, że oko, ku

m o j e m u rozczarowaniu, nie zwisa z oczodołu. Było tylko czer­

wone. - Pozwól przynajmniej odwieźć się do d o m u .

- N i e , dziękuję - zawołałam, zatrzymując się na chwilę, żeby

włożyć buty od J i m m y ' e g o C h o o . - Wolę się przespacerować.

- Suze - powiedział Paul. - Do twojego d o m u jest stąd ja­

kieś dziewięć kilometrów.

- N i e odzywaj się do m n i e więcej, bardzo proszę - odparłam

i ruszyłam, mając nadzieję, że nie pójdzie za mną. Ponieważ
gdyby to zrobił i próbował m n i e z n o w u pocałować, to istniało
duże prawdopodobieństwo, że oddawałabym mu pocałunki. J u ż
teraz o tym wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze.

N i e poszedł za mną. Przemaszerowałam podjazdem i wyszłam

na szosę nad oceanem - nazwaną z dużą dozą wyobraźni Drogą

Widokową - starając się zachować resztkę szacunku dla samej sie­

bie. Dopiero kiedy zeszłam Paulowi z oczu, ściągnęłam buty i po­

wiedziałam to, co cisnęło mi się na usta cały czas, gdy oddalałam

się możliwie d u m n y m krokiem od jego domu, a mianowicie:

- Auć, auć, auć!

G ł u p i e buty. Palce miałam w strzępach. W żaden sposób nie

m o g ł a m iść w tych narzędziach tortur. Zastanawiałam się nad

w r z u c e n i e m ich do oceanu, co przyszłoby mi łatwo, zważyw­

szy na to, że ocean rozciągał się w dole pode mną.

Z drugiej strony, buty kosztowały sześćset dolców. Jasne,

że nabyłam je za ułamek tej sumy, ale jednak. Uzależniona od

93

background image

zakupów część mojej osobowości nie dopuściłaby do tak gwał­
t o w n e g o posunięcia.

Tak więc, z butami w dłoni posuwałam się boso wzdłuż dro­

gi, uważając pilnie na odłamki szkła i sumaka jadowitego, który
ewentualnie mógłby się gdzieś pojawić z boku.

Paul miał rację co do jednego: miałam przed sobą dziewięć ki­

l o m e t r ó w spaceru. Co gorsza, od d o m u Paula do pierwszego
obiektu użyteczności publicznej, gdzie mogłabym dobrać się do
telefonu i zacząć obdzwaniać znajomych w nadziei, że ktoś mnie
podwiezie, dzieliły mnie prawie dwa kilometry. Mogłam, jak są­
dzę, podejść do któregoś z o g r o m n y c h domostw należących do

sąsiadów Paula, zadzwonić i zapytać, czy mogę skorzystać z tele­
fonu. Ale czułabym się zakłopotana. N i e , wolałam automat. Tyl­
ko tego było mi trzeba. Miałam nadzieję jakiś wkrótce znaleźć.

W m o i m planie była tylko j e d n a rysa, a mianowicie pogoda.

O c h , nie zrozumcie m n i e źle. To był piękny wrześniowy dzień.
N a d głową rozciągało się niebo bez jednej chmurki.

Na tym polegał problem. Słońce bezlitośnie prażyło Drogę

Widokową. Musiało być p o n a d trzydzieści stopni - nawet jeśli

c h ł o d n a bryza znad oceanu łagodziła upał. Jednak chodnik pod
m o i m i stopami nie poddawał się działaniu wietrzyka. Droga,
która po wyjściu z zimnego d o m u Paula wydawała się przyjem­

nie ciepła pod stopami, okazała się okropnie gorąca. Straszliwie
gorąca. M o ż n a by na niej usmażyć jajecznicę.

N i e , oczywiście, nie m o g ł a m nic na to poradzić. N i e mog­

łam włożyć butów. Bąble bolały bardziej niż podeszwy stóp.
G d y b y przejeżdżał jakiś s a m o c h ó d , m o ż e próbowałabym go

zatrzymać - ale pewnie nie. Sytuacja była dla mnie na tyle kło­
potliwa, że nie chciałam rozmawiać o tym z kimś zupełnie ob­
cym. Poza tym, biorąc pod uwagę moje szczęście, zatrzymała­
b y m najprawdopodobniej seryjnego mordercę i z rozgrzanej
patelni - dosłownie - trafiłabym prosto w ogień.

94

background image

N i e . Szłam dalej, przeklinając siebie i swoją głupotę. Jak m o g ­

łam być taką idiotką, żeby zgodzić się pojechać do d o m u Paula

Slatera? Prawda, to co mi pokazał na temat z m i e n n i k ó w było

ciekawe. I ta sprawa z przemieszczaniem się dusz... jeśli rzeczy­
wiście coś takiego istniało. N i e chciałam nawet myśleć o tym,

co by to mogło oznaczać. Umieścić duszę w c u d z y m ciele.

Zmiennicy, powiedziałam sobie. Skupić się na zmiennikach.

Już lepiej na tym niż na tej wędrówce dusz... albo, jeszcze go­

rzej, na drażliwej sprawie oszołomienia z p o w o d u p o c a ł u n k ó w
chłopaka, którego wcale nie kocham.

A może po odrzuceniu przez Jesse'a odczułam w gruncie rze­

czy prawdziwą ulgę, stwierdziwszy, że jestem dla kogoś atrakcyj­
na... nawet dla kogoś, za kim specjalnie nie przepadałam? Bo nie
lubiłam Paula Slatera. O nie. Przypuszczam, że koszmarne sny,

jakie dręczyły mnie przez ostatnich parę tygodni, dowodzą tego

w dostatecznym stopniu... bez względu na to, jak szybko biło

moje zdradzieckie serce, kiedy jego wargi dotknęły m o i c h .

M i ł o było, wędrując przed siebie, skupić się właśnie na tym,

a nie na moich tragicznie obolałych stopach. Szło mi się w o l n o
Drogą Widokową - bez żadnego zabezpieczenia przed ostrymi
kamykami, z rozgrzanym c h o d n i k i e m pod bosymi s t o p a m i .
Oczywiście, uznałam, że w p e w n y m sensie ból stanowi karę za
naganne zachowanie. Prawda, Paul zwabił m n i e do swojego
d o m u , obiecując udostępnić informacje, na których strasznie
mi zależało. N i e należało j e d n a k przyjmować zaproszenia, wie­

dząc, że ktoś taki jak Paul Slater musi mieć jakieś ukryte za­
miary.

I że te zamiary będą najprawdopodobniej dotyczyły m o i c h

ust.

Co mnie złościło najbardziej, to fakt, że przez jakąś m i n u t ę

czy dwie nie miałam nic przeciwko temu. N a p r a w d ę . N a w e t
mi się to podobało. N i e d o b r a Suze. Bardzo niedobra Suze.

95

background image

O Boże. Wpadłam w tarapaty.

W końcu po półgodzinie bolesnego, powolnego marszu uj­

rzałam najpiękniejszy widok na świecie: nadbrzeżną kawiarnię.
Pośpieszyłam w jej kierunku - tak szybko, j a k się dało na no­
gach, które sprawiały taki ból, jakby obcięto mi stopy w kost­
kach - robiąc w myślach przegląd osób, do których mogłam
bezpiecznie zadzwonić, kiedy tam dotrę. Do m a m y ? Nigdy.
Zadawałaby zbyt d u ż o pytań, a i tak pewnie by m n i e zabiła za
to, że poszłam do chłopaka, którego jej nie przedstawiłam. Jake?

N i e . Też za d u ż o pytań. Brad? Z przyjemnością zostawiłby mnie
tutaj, ponieważ serdecznie mnie nie znosił. Adam?

Wypadło na Adama. To była jedyna znana mi osoba, która

przyjechałaby po m n i e z radością, rozkoszując się rolą zbawcy...
i z równą przyjemnością wysłuchałaby opowiadania o tym, jak
Paul napastował m n i e seksualnie, nie pragnąc przy t y m przero­
bić go na krwawą miazgę. Adam miał dość r o z u m u , żeby zda­

wać sobie sprawę z tego, że Paul Slater m o ż e skopać mu tyłek
w dowolny dzień tygodnia. Naturalnie nie zamierzałam wspo­

minać A d a m o w i o tym, że w pewnym m o m e n c i e odwzajemni­
łam seksualną napaść Paula.

Cafe Morska Mgła - tak nazywała się restauracja, w której

stronę kuśtykałam - była luksusowym lokalem z miejscami na
zewnątrz i obsługą parkingową. Było za p ó ź n o na l u n c h i za

wcześnie na kolację, więc lokal świecił pustkami, jeśli nie liczyć

kelnerów przygotowujących się do wieczornego najazdu gości.
Kiedy dowlokłam się, kulejąc, do drzwi, kelner właśnie wypisy­
wał na tablicy o b o k specjały dnia.

- D z i e ń dobry - zawołałam możliwie radosnym, możliwie

najmniej spójrz-na-mnie-jestem-ofiarą głosem.

Kelner zerknął w moją stronę. Jeśli zauważył moją rozczo­

chraną fryzurę i brak obuwia, to nie dał tego po sobie poznać.
Odwrócił się z p o w r o t e m do tablicy.

96

background image

- Sadzamy gości do kolacji dopiero od szóstej - powiedział.
- H m . - Stwierdziłam, że to będzie trudniejsze, niż się spo­

dziewałam. -W porządku. Chciałam tylko skorzystać z telefo­
nu, jeśli jest tutaj.

- W środku - powiedział kelner z westchnieniem. Potem,

spojrzawszy na mnie krytycznym wzrokiem, dodał: - Bez bu­
tów nie obsługujemy.

- M a m buty - powiedziałam, podnosząc moje J i m m y C h o o .

- Widzi pan?

Przewrócił oczami i wrócił do swojej tablicy.
N i e r o z u m i e m , dlaczego świat zamieszkuje tak wielu niesym­

patycznych ludzi. Naprawdę nie r o z u m i e m . Potrzeba wysiłku,
żeby zachowywać się niegrzecznie. Ilość energii, jaką ludzie
wkładają w swoje chamstwo, czasami m n i e zdumiewa.

Wewnątrz Morskiej Mgły było c h ł o d n o i cieniście. Przekuś-

tykałam o b o k baru w stronę tabliczki, którą dostrzegłam, jak
tylko moje oczy przyzwyczaiły się do przytłumionego - w po­
r ó w n a n i u z palącym słońcem na zewnątrz - światła, a która gło­
siła: TELEFON/TOALETY. Jak dla dziewczyny z rozległymi, jak są­
dzę, oparzeniami trzeciego stopnia na podeszwach stóp, był to
długi spacer. W połowie drogi usłyszałam chłopięcy głos woła­

jący m n i e po imieniu.

Byłam pewna, że to Paul. N o , bo któż inny? Widocznie p o ­

dążał za mną, chcąc mnie przeprosić.

No i pewnie całować się jeszcze ze mną.
C ó ż , jeśli sądził, że mu przebaczę - nie mówiąc j u ż o całowa­

niu się - to coś mu się pomieszało. N o , m o ż e z tym całowa­
niem...

N i e . N i e .
O d w r ó c i ł a m się powoli.
- M ó w i ł a m ci - powiedziałam, z d u ż y m wysiłkiem panując

nad głosem. - N i e chcę j u ż nigdy z tobą rozmawiać...

• -

7 - Nawiedzony 97

background image

Głos mi zamarł. To nie Paul Slater stał za mną. To był kolega

Jake'a z collcge'u, Neil Janków. Neil Janków, brat Craiga, który stal

przy barze z notatnikiem. Wydawał się jakby chudszy... a także, te­
raz, kiedy wiedziałam przez co przeszedł, także smutniejszy.

- Susan? - zapytał z wahaniem. - Och,.to ty. N i e byłem pe­

wien.

Zamrugałam oczami. I do tego ten notatnik. I barman obok,

również z notatnikiem. Przypomniałam sobie, jak Neil mówił,
że j e g o tata jest właścicielem kilku restauracji w C a r m e l u .
U ś w i a d o m i ł a m sobie, że ojciec Neila i Craiga ma widocznie
w swoim posiadaniu także Morską Mgłę.

- N e i l - odparłam. - Cześć. Tak, to ja, Suze. Jak... eee, jak się

masz?

- W porządku - powiedział N e i l , kierując spojrzenie na moje

przeraźliwie brudne stopy. - C z y nic... czy nic ci nie jest?

N i e miałam wątpliwości, że troska w jego głosie nie jest uda­

wana. Neil Jankow martwił się o m n i e . O mnie, dziewczynę,

którą spotkał zaledwie raz, poprzedniego wieczoru. Której imie­
nia nawet dobrze nie zapamiętał. Fakt, że tak się mną przejął,
podczas gdy inne osoby - j a k Paul Slater oraz, tak, byłam w sta­

nie to teraz przyznać sama przed sobą, Jesse - mogły zachowy­

wać się tak podle, wzruszył m n i e do łez.

- Czuję się dobrze - zapewniłam.
A potem, zanim zdołałam się powstrzymać, wyrzuciłam z sie­

bie całą tę historię. N i e wspominając, naturalnie, o duchach ani

o mediacji. Ale o reszcie tak; zupełnie nie wiem, co mnie naszło.
Stałam na środku kawiarni należącej do ojca Neila, mówiąc:

- A potem rzucił się na m n i e , a ja mu powiedziałam, żeby

zlazł, bo wbiję mu kciuk w oko, a p o t e m uciekłam, a buty m n i e
okropnie uwierały i musiałam je zdjąć, i nie m a m komórki, więc
nie m o g ł a m do nikogo zadzwonić, a to jest pierwsze miejsce,
gdzie jest telefon...

98

background image

Z a n i m skończyłam, Neil podszedł do mnie, a p o t e m zapro­

wadził do baru i posadził na stołku.

- Dobrze. Dobrze, j u ż jest wszystko w porządku - powie­

dział zdenerwowanym t o n e m . Widać było, że nie ma dużego
doświadczenia z dziewczynami w stanie histerii. Poklepywał
mnie po ramieniu, proponując różne rzeczy, na przykład l e m o ­
niadę czy tiramisu.

- Napiję się... lemoniady - powiedziałam w końcu, w y k o ń ­

czona potokiem skarg.

- Pewnie - powiedział Neil. - Oczywiście. Jorge, nalej jej

lemoniady, dobrze?

Barman pośpiesznie nalał mi lemoniady z dzbanka, który trzy­

mał w małej lodówce za barem. Postawił szklankę na ladzie, zer­
kając na mnie z niepokojem, jakbym była jakąś nawiedzoną isto­
tą, która w każdej chwili może zacząć wypluwać z siebie poezję
N e w Age. Pokrzepiające przekonać się, że takie właśnie wywie­
ram na ludziach pierwsze wrażenie. Po prostu cudownie.

Napiłam się trochę lemoniady. Była chłodna i cierpka. Po paru

łykach odstawiłam szklankę, zwracając się do Neila przygląda­

jącego mi się z troską:

- Dzięki. Czuję się j u ż lepiej. To miło z twojej strony.

Neil wydawał się zmieszany.

- Eee, dziękuję. Posłuchaj, m a m komórkę. Chcesz ją poży­

czyć? Możesz do kogoś zadzwonić. Może, na przykład, do Ja­
ke`a?

Jake? O c h , Boże, nie. Szeroko otwierając oczy, pokręciłam

głową.

- N i e - powiedziałam. - N i e do Jake'a. On... on by nie zro­

zumiał.

Neila zaczynała ogarniać panika. Widać było, że marzy tylko

o tym, żeby się m n i e pozbyć. Jak można było mieć do niego
pretensję?

99

background image

- O c h , dobrze. A twoja mama? Może ona?
Ponownie pokręciłam głową.
- N i e , nie. Ja nie... to znaczy, nie chcę, żeby się dowiedzieli,

jaka byłam głupia.

W tym m o m e n c i e odezwał się barman Jorge:

- Wiesz, jesteśmy j u ż praktycznie gotowi, N e i l . Możesz je­

chać, jeśli chcesz...

„I zabrać ją ze sobą". Tego nie powiedział, ale t o n głosu wska­

zywał, że o to mu właśnie chodzi. Było jasne, że Jorge chce,
żeby stuknięta dziewczyna z obolałymi stopami poszła sobie
z baru, i to szybko... zanim zaczną napływać pierwsi wieczorni
goście.

Neil wyraźnie cierpiał. Sama radość dowiedzieć się, że mój

odstręczający w t y m m o m e n c i e wygląd zniechęca chłopców
z college'u do podwożenia m n i e własnymi s a m o c h o d a m i . D o ­

prawdy, nie potrafię wyrazić, jak bardzo zachwyciła m n i e świa­
domość tego faktu. N i e dość, że nieletnia, to jeszcze nieletnia
z pokrwawionymi stopami i paskudnie pokręconymi od słone­
go powietrza włosami.

Neil, który wcześniej wyjął komórkę, zamknął ją teraz i wsa­

dził z p o w r o t e m do kieszeni spodni.

- Hm - powiedział. - Wiesz, chyba m ó g ł b y m cię sam od­

wieźć do d o m u . Jeśli chcesz.

Sposób, w jaki to powiedział, nie był m o ż e do końca przeko­

nujący, ale gdyby oznajmił, na przykład, że zna miejsce, gdzie
m o ż n a kupić wyroby Prądy po cenach hurtowych, nie czuła­
b y m większej wdzięczności.

- To wspaniale - zawołałam radośnie.

Moja radość była chyba zbyt gwałtowna, bo twarz Neila stała

się równie czerwona jak moje bąble. Pośpiesznie odszedł, m a m ­
rocząc, że musi jeszcze skończyć parę rzeczy. N i e przejęłam się
tym. Do d o m u ! Zawiozą mnie do d o m u ! Obejdzie się bez krę-

100

background image

pujących r o z m ó w telefonicznych, bez dalszego łażenia... O c h ,
dzięki Bogu, dość łażenia. N i e sądzę, żebym była w stanie utrzy­
mać się na nogach przez kolejną m i n u t ę . Sam w i d o k własnych
stóp przyprawiał mnie o lekki zawrót głowy. Były niemal czarne
od b r u d u , z częściowo poodrywanymi plastrami. Z ran sączyła
się wydzielina. N i e miałam nawet ochoty oglądać podeszew.

Wiedziałam tylko, że ich w ogóle nie czuję. Były kompletnie

odrętwiałe.

- To - odezwał się jakiś głos tuż o b o k m n i e - jest zupełnie

nieudany pedikiur. Powinnaś się domagać zwrotu pieniędzy.

10

N

ie musiałam odwracać głowy, żeby stwierdzić, kto to taki.

- Cześć, Craig - m r u k n ę ł a m kącikiem ust. Neil i Jorge

i tak byli za bardzo pochłonięci dyskusją na temat listy napo­

jów, żeby zwracać na m n i e uwagę.

- Więc - Craig usadowił się na stołku obok m n i e - więc to

w taki sposób pracują państwo pośrednicy? Doprowadzacie so­

bie stopy do żałosnego stanu, a p o t e m wymuszacie na rodzeń­
stwie zmarłych podwiezienie?

- Zazwyczaj nie - w y m a m r o t a ł a m dyskretnie.
- O c h . - Craig bawił się p u d e ł k i e m zapałek, leżącym na ba­

rze. - Bo j u ż miałem powiedzieć. Wiesz. Wspaniałe metody.
Kosmiczne przyspieszenie, jeśli chodzi o moją sprawę, niepraw­
daż?

Westchnęłam. Doprawdy, po tym, co przeszłam, nie potrze­

bowałam jeszcze nieżywego faceta i jego kąśliwych uwag.

Pewnie j e d n a k na nie zasłużyłam.

101

background image

- Jak się masz? - zapytałam, starając się mówić lekkim to­

n e m . - N o , wiesz, w związku z tym byciem nieżywym?

- O c h , czysta rozkosz - odparł Craig. - Cieszę się każdą

chwilą.

- Przyzwyczaisz się - zapewniłam, myśląc o Jessie.
- O c h , jestem tego pewien. - Craig patrzył na Neila.

Powinnam, oczywiście, w tym m o m e n c i e załapać. Ale tak się

nie stało. Byłam zbyt zajęta własnymi sprawami... nie wspomi­
nając j u ż o stopach.

N e i l wręczył swój notatnik J o r g e m u , uścisnął mu dłoń i od­

wrócił się w moją stronę.

- Jesteś gotowa, Susan? - zapytał.

N i e zaprzątałam sobie głowy poprawianiem go, jeśli chodzi

o formę imienia. Skinęłam głową i ześlizgnęłam się ze stołka.
M u s i a ł a m spojrzeć w dół, żeby się upewnić, czy moje stopy
dosięgły podłogi, bo nic nie czułam. To znaczy podłogi. Skóra
na podeszwach moich stóp zupełnie straciła wrażliwość.

- N a p r a w d ę nieźle się urządziłaś - skomentował to Craig.

W przeciwieństwie j e d n a k do brata otoczył mnie ramieniem

w pasie i poprowadził do drzwi, gdzie czekał Neil z kluczykami

od samochodu w ręce.

Widocznie wyglądałam dość niezwykle - opierałam się czę­

ściowo na Craigu, którego N e i l naturalnie nie widział - ponie­

waż powiedział:

- Eee... Susan, czy na p e w n o chcesz jechać prosto do d o m u ?

M o ż e byśmy tak zajrzeli po d r o d z e do szpitala...?

- N i e , nie - powiedziałam lekkim t o n e m . - N i c mi nie jest.
- Pewnie - zachichotał mi Craig do ucha.
Z jego pomocą udało mi się dowlec do samochodu. Podob­

nie jak Paul Neil jeździł kabrioletem bmw. Inaczej niż w wy­

padku Paula, jego samochód był raczej używany.
- Hej! - wrzasnął Craig na widok auta. - To mój samochód!

102

background image

To była zupełnie normalna reakcja u faceta, który stwierdza,

że jego samochód znajduje się w posiadaniu innego. Jake za­
chowałby się z pewnością tak samo.

Craig zdołał zapanować nad oburzeniem na tyle, żeby m n i e

doprowadzić do przedniego siedzenia. Już miałam posłać mu
pełen wdzięczności uśmiech, kiedy odwrócił się i wskoczył na
tylne siedzenie. N a w e t wtedy, rzecz jasna, nie skapowałam, o co
chodzi. U z n a ł a m po prostu, że Craig chce się przejechać. C z e ­
mu nie? O ile wiedziałam, nie miał nic lepszego do roboty.

Neil zapuścił silnik, a z odtwarzacza CD popłynęły piosenki

Kylie M i n o g u e .

- N i e mogę uwierzyć, że on słucha tego gówna w m o i m au­

cie - odezwał się p e ł n y m obrzydzenia głosem Craig z tylnego
siedzenia.

- Lubię ją - powiedziałam pojednawczo.
Neil spojrzał na m n i e .
- Mówiłaś coś?

Uświadomiwszy sobie, co zrobiłam, pośpiesznie zaprzeczyłam.
- O c h .

J u ż bez słowa - nie był chyba specjalnie biegły w p r o w a d z e ­

niu konwersacji - Neil wyprowadził samochód z parkingu przy
Cafe Morska Mgła, kierując się Drogą Widokową do c e n t r u m
Carmelu, przez które musieliśmy przejechać, żeby się dostać
do mojego d o m u . Przejeżdżanie przez c e n t r u m miasta nigdy
nie należało do przyjemności, ponieważ zwykle roiło się tam
od turystów, a turyści zazwyczaj nie wiedzieli, jak się t a m p o r u ­

szać ze względu na brak nazw ulic czy też... świateł ulicznych.

Poruszanie się po c e n t r u m C a r m e l u staje się j e d n a k szcze­

gólnie niebezpieczne, kiedy na tylnym siedzeniu s a m o c h o d u
siedzi owładnięty m o r d e r c z y m i skłonnościami d u c h .

Naturalnie, z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy.

Usiłowałam, no wiecie, zająć się pośredniczeniem. U z n a ł a m ,

103

background image

że skoro obaj bracia są przypadkiem razem, to m o ż e uda mi się

jakoś ich pogodzić. N i e miałam, oczywiście, pojęcia, w jak sil­

n y m stopniu ich związek uległ dezintegracji.

- A więc, N e i l - odezwałam się s w o b o d n y m t o n e m , kiedy

w szybkim tempie pokonywaliśmy Drogę Widokową. Morski
wietrzyk targał mi włosy, dając cudowne, w p o r ó w n a n i u z kosz­

m a r n y m upałem, którego doświadczyłam poprzednio, uczucie
chłodu. - Słyszałam o twoim bracie. Bardzo mi przykro.

Neil nie spuścił wzroku z szosy. Zauważyłam jednak, że zacis­

nął palce na kierownicy.

- Dziękuję - szepnął tylko.
Wtrącanie się w cudze sprawy, zwłaszcza w osobiste tragedie

innych ludzi - i to w sytuacji, kiedy to nie ofiary tych tragedii
zaczynają o tym m ó w i ć - uważa się za chamstwo, dla pośredni­
ka j e d n a k grubiaństwo to część zawodu.

- Musiało być okropnie, tam, na tej łodzi - powiedziałam.
- Na katamaranie - poprawili mnie jednocześnie Craig i Neil,

Craig kpiąco, N e i l uprzejmie.

- Tak, na katamaranie - powiedziałam. - Jak d ł u g o na nim

wisiałeś? O s i e m godzin, czy coś koło tego?

- Siedem - odparł N e i l cichym głosem.
- Siedem godzin. To długo. Woda musiała być potwornie

zimna.

- Była. - N e i l zdecydowanie nie należał do gadatliwych. N i e

pozwoliłam jednak, aby to m n i e zniechęciło do wypełnienia
misji.

- A twój brat, j a k słyszałam - ciągnęłam - był, zdaje się, mi­

strzem pływackim?

- Zgadza się, do cholery - odezwał się Craig z tylnego sie­

dzenia. - W zawodach stanowych...

Podniosłam rękę, żeby go uciszyć. W tej chwili nie intereso­

wało mnie, co Craig ma do powiedzenia.

104

background image

- Mistrz pływacki - powiedział Neil głosem, którego nie­

mal nie zagłuszył szum silnika. - Mistrz żeglarski. Wymień, co
chcesz, Craig we wszystkim był najlepszy.

- Widzisz? - Craig pochylił się naprzód. - Widzisz? To on

powinien umrzeć. N i e ja. Sam to nawet przyznaje!

- Szsz - zwróciłam się do Craiga. Do Neila zaś powiedzia­

łam:

- To musiało być niezłe zaskoczenie dla wszystkich. To zna­

czy fakt, że tobie udało się wyjść cało z wypadku, a Craigowi
nie.

- Raczej rozczarowanie - m r u k n ą ł N e i l . Usłyszałam go jed­

nak.

P o d o b n i e jak Craig.
Rozparł się na siedzeniu, z wyrazem triumfu na twarzy.
- M ó w i ł e m ci.
- Twoi rodzice z pewnością rozpaczają po stracie Craiga -

ciągnęłam, nie zwracając uwagi na ducha. - Będziesz musiał
dać im trochę czasu. Muszą być j e d n a k szczęśliwi, że nie stracili
ciebie, N e i l . Wiesz, że tak jest.

- N i e są - odparł Neil c h ł o d n o , jakby stwierdzał, że niebo

jest niebieskie. - Woleli Craiga. Wszyscy go woleli. Wiem, co

sobie myślą. Co wszyscy myślą. Ze to p o w i n i e n e m być ja. To ja
p o w i n i e n e m umrzeć. N i e Craig.

Craig z n o w u pochylił się do p r z o d u .
- Widzisz? - powiedział. - N a w e t N e i l to przyznaje. To on

p o w i n i e n tu siedzieć, nie ja.

Teraz j e d n a k bardziej troszczyłam się o żyjącego brata niż o te­

go, który umarł.

- N e i l , nie wolno ci tak myśleć.
- Dlaczego nie? - Neil wzruszył r a m i o n a m i . - To prawda.
- To nie jest prawda - oznajmiłam. - Jest jakiś powód, dla

którego ty przeżyłeś, a Craig nie.

105

background image

- Tak - stwierdził sarkastycznie Craig. - Komuś się popie­

przyło. I to nieźle.

- N i e - powiedziałam, kręcąc głową. - To nie tak. Craig rąb­

nął się w głowę. Zwyczajnie i po prostu. To był wypadek, Neil.

Wypadek, który nie wynikł z twojej winy.

N e i l przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jak ktoś, k o m u po

długich miesiącach ulewy zaświeciło słońce... jakby nie śmiał
w to uwierzyć.

- Naprawdę tak myślisz? - zapytał ożywiony.
- Absolutnie - oświadczyłam. - I to jest wszystko, co się da

o t y m powiedzieć.

Ale podczas gdy to stwierdzenie najwyraźniej uszczęśliwiło

Neila, u Craiga wywołało grymas niechęci.

- Co jest grane? - zapytał. - On powinien umrzeć! N i e ja!
- Chyba jednak nie - powiedziałam tak cicho, żeby tylko

Craig m n i e usłyszał.

O d p o w i e d ź okazała się j e d n a k niewłaściwa. N i e dlatego, że

nie była zgodna z prawdą - była - ale dlatego, że nie spodobała
się Craigowi. N i e spodobała mu się ani trochę.

- Jeśli ja m a m być martwy - stwierdził - to on też powinien.
Mówiąc to, gwałtownie pochylił się do przodu, chwytając za

kierownicę.

N e i l jechał jedną z ciekawszych ulic miasta - ocienioną drze­

w a m i i pełną turystów. Po o b u stronach znajdowały się galerie

sztuki i sklepy pościelowe - takie, które uwielbia moja mama,
a ja omijam jak zarazę. Posuwaliśmy się w ślimaczym tempie,
ponieważ przed nami j e c h a ł o auto z przyczepą kempingową,
a przed nim autokar turystyczny.

Kiedy Craig chwycił za kierownicę, tył przyczepy stał się nagle

o g r o m n y w naszym polu widzenia. A to dlatego, że Craig prze­
rzucił także nogę przez oparcie fotela i wparł stopę w pedał gazu,
czego brat nie mógł poczuć. N e i l wiedział tylko, że nie nacisnął

106

background image

na pedał gazu. Gdyby nie zareagował, naciskając na hamulec,
a ja nie wmieszałabym się, szarpiąc kierownicę w drugą stronę,

wpakowalibyśmy się w tył auta przed nami - albo, co gorsza,
w tłum turystów na c h o d n i k u - zabijając się i pociągając za sobą

paru niewinnych przechodniów.

- Co z tobą? - wrzasnęłam na Craiga.
Ale to Neil odpowiedział drżącym głosem:
- To nie ja, przysięgam. Kierownica obróciła się zupełnie bez

mojego udziału...

N i e słuchałam go. Wrzeszczałam na Craiga, który wydawał

się równie z d u m i o n y tym, co zaszło, jak Neil. Wpatrywał się

w swoje ręce, jakby żyły w ł a s n y m życiem.

- N i e waż się - krzyczałam na niego - czegoś p o d o b n e g o

zrobić. Nigdy! Zrozumiałeś?

- Przykro mi! - krzyknął Neil. - Ale to nie była moja wina,

przysięgam!

Craig z żałosnym j ę k i e m zamigotał nagle i zniknął. Ot tak.

Zdematerializował się, zostawiając mnie i Neila z bałaganem,
którego narobił.

Na szczęście nie było aż tak źle. M n ó s t w o ludzi gapiło się na

nas, ponieważ zatrzymaliśmy się na środku ulicy i narobiliśmy

wrzasku. Ż a d n e z nas nie odniosło obrażeń - ani też, co wspa­

niałe - nikt inny. N a w e t nie stuknęliśmy tej przyczepy. W se­
kundę później ruszyła, a my za nią, czując, jak serce p o d c h o d z i
nam do gardła.

- Powinienem zabrać ten samochód na przegląd - powie­

dział Neil, ściskając kierownicę pobielałymi palcami. - M o ż e
trzeba wymienić olej albo coś.

- Albo coś - powiedziałam. Serce waliło mi jak m ł o t e m . -

To dobry pomysł. M o ż e powinieneś pojeździć trochę a u t o b u ­
sem. - Dopóki nie zastanowię się, co zrobić z t w o i m bratem,
dodałam w myślach.

107

background image

- Tak - odparł Neil ledwo słyszalnie. - Autobus byłby nie­

zły.

N i e w i e m jak Neil, ale ja nadal byłam wstrząśnięta, kiedy

podjechał p o d mój d o m . Sporo przeżyłam tego dnia. N i e tak
często zdarzało mi się w odstępie zaledwie paru godzin być ca­
łowaną, a następnie omal nie paść ofiarą morderstwa.

M i m o to, chociaż sama nie czułam się najlepiej, chciałam

powiedzieć N e i l o w i parę słów, coś, co p o m o g ł o b y mu pogo­
dzić się z tym, że to on był tym bratem, który przeżył... j a k rów­
nież o b u d z i ł o j e g o czujność wobec niebezpieczeństwa, jakie
groziło mu ze strony Creiga, który znikając przed paroma mi­

nutami, wydawał się wyjątkowo rozzłoszczony.

Wszystko j e d n a k , co zdołałam z siebie wydusić, to było żałos­

ne: „Cóż. Dziękuję za podwiezienie".

Naprawdę. Tylko tyle. „Dziękuję za podwiezienie". N i c dziw­

nego, że zebrałam tyle wyróżnień za osiągnięcia w dziedzinie
pośredniczenia. N a opak.

N e i l niespecjalnie zwracał uwagę na to, co m ó w i ę . Zdaje

się, że chciał się m n i e po prostu pozbyć. Dlaczego nie? Jaki
chłopak z college'u ma ochotę znosić przy sobie porąbaną li­
cealistkę z gigantycznymi bąblami na stopach? Ż a d e n , jakiego

znam.

Jak tylko wysiadłam, wyrwał naszym zacienionym, wysadza­

n y m sosnami podjazdem, jakby zupełnie nie pamiętając o wy­
padku, jaki m i a ł miejsce tak niedawno.

A m o ż e tak się ucieszył, że ma mnie z głowy, że nie dbał o to,

co mu się przytrafiło.

Wiedziałam tylko, że zostałam sama, mając przed sobą długą,

długą drogę do drzwi frontowych.

N i e m a m pojęcia, j a k ją przebyłam. N a p r a w d ę nie wiem.

Posuwając się p o w o l u t k u - tak wolno jak stuletnia babuleńka -

wdrapałam się na ganek i do środka.

108

background image

- Wróciłam! - wrzasnęłam na wypadek, gdyby to kogoś ob­

chodziło. Jedynie Maks wybiegł mi na powitanie, obwąchując
mnie w nadziei, że m a m jakieś jedzenie ukryte po kieszeniach.
N i c nie znalazł, więc zostawił m n i e , pozwalając w spokoju
wdrapać się po schodach do mojego pokoju.

D o k o n a ł a m tego, stopień po przeraźliwie męczącym stopniu.

Zajęło mi to, no nie wiem, jakieś dziesięć m i n u t . N o r m a l n i e
w górę i w dół biegam po dwa stopnie naraz. Ale nie dzisiaj.

Wiedziałam, że będę musiała gęsto się tłumaczyć, kiedy wpad­

nę na kogoś poza Maksem. Byłam pewna, że pierwszą osobą, na
którą się natknę, będzie ta, z którą najmniej w tej chwili miałam
ochotę stanąć twarzą w twarz: Jesse. Jesse, który po pierwsze
i najważniejsze nie zrozumie, co robiłam w d o m u Paula Slate-
ra. Jesse, przed którym, jak sądziłam, t r u d n o będzie ukryć fakt,
że się całowałam z poślizgiem z i n n y m chłopakiem.

I że całkiem mi się to podobało.
To była, uznałam, stojąc z ręką na klamce, wina Jesse'a. Ze mi

odbiło i całowałam się z kimś i n n y m . Bo gdyby Jesse okazywał
mi choćby najdrobniejszy ślad uczucia przez ostatnich kilka ty­
godni, nigdy nie wzięłabym pod uwagę odwzajemnienia poca­
ł u n k ó w Paula Slatera. N a w e t przez milion lat.

Tak, właśnie tak. To wszystko wina Jesse'a.

N i e m i a ł a m oczywiście cienia zamiaru m ó w i ć mu o tym.

Przeciwnie, gdyby mi się tylko udało, wolałabym w ogóle na­

wet nie wymieniać imienia Paula. M u s i a ł a m wymyślić jakąś

historyjkę - jakakolwiek byłaby lepsza od prawdy - żeby wyjaś­
nić, co się stało z moimi biednymi, ciężko poszkodowanymi
stopami...

...nie mówiąc j u ż o obolałych ustach.
Ku mojej radości, kiedy otworzyłam drzwi, okazało się, że

Jesse'a nie ma w pokoju. Szatan, owszem, siedział na parapecie,

zajęty toaletą. Pana nie było. Tym razem.

109

background image

Alleluja.

Zrzuciłam plecak oraz buty i skierowałam się do łazienki. My­

ślałam tylko o jednej, jedynej rzeczy, a mianowicie o umyciu
stóp. M o ż e to było właśnie to, czego im trzeba. Może po wy­
m o c z e n i u w ciepłej wodzie z m y d ł e m odzyskają, choćby czę­
ściowo, czucie...

O d k r ę c i ł a m wodę, włożyłam korek do wanny, usiadłam na

jej brzegu i z t r u d e m przerzuciłam stopy do wody.

Przez sekundę czy dwie wszystko było dobrze. Poczułam

o g r o m n ą ulgę.

A potem woda dosięgła m o i c h bąbli i omal nie skręciłam się

z bólu. Nigdy więcej, przysięgłam sobie, trzymając się kurczo­

wo brzegu wanny, żeby nie upaść. N i g d y więcej m o d n y c h bu­

tów. Od tej chwili istnieją dla m n i e wyłącznie aerosole. N i e ob­
chodzi mnie, jak brzydko mogą wyglądać. Ładny wygląd nie
był tego wart.

Ból zmalał na tyle, żeby podjąć próbę użycia mydła i gąbki.

D o p i e r o po około pięciu m i n u t a c h delikatnego szorowania uda­
ło mi się przedrzeć przez ostatnią warstwę b r u d u i stwierdzić,
dlaczego straciłam zdolność czucia w stopach. Okazały się po­
kryte - dosłownie pokryte - o g r o m n y m i czerwonymi bąblami,

które rosły w oczach z każdą chwilą. N i e k t ó r e z nich wypełnia­
ła krew. Uświadomiłam sobie z przerażeniem, że upłyną dni -
a m o ż e nawet tydzień - zanim bąble zmniejszą się na tyle, że
będę w stanie chodzić, nie mówiąc j u ż o włożeniu butów.

Siedziałam tam, przeklinając z całej duszy Paula Slatera - do

spółki z J i m m y m C h o o - kiedy usłyszałam przekleństwo w wy­
k o n a n i u Jesse'a, które chociaż wypowiedziane po hiszpańsku,
poraziło moje uszy.

110

background image

11

Q

uerida,

coś ty ze sobą zrobiła?

Jesse stał obok wanny, wpatrując się w moje stopy. Wy-

am brudną w o d ę i nalałam nowej, żeby je spłukać. W czy­

stej wodzie wszystko było widać wyraźnie, aż po gniewne krwa­

we bąble.

- N o w e buty - o d p a r ł a m . To było jedyne wyjaśnienie, jakie

mi chwilowo przyszło do głowy. N i e uznałam za stosowne wy­

jaśniać w tym m o m e n c i e , że uciekałam boso przed seksualnym

prześladowcą. N i e chciałam, aby z mojego p o w o d u doszło do
pojedynku czy czegoś w tym stylu.

Tak, tak, wiem: marzenie ściętej głowy.

A j e d n a k znowu nazwał m n i e querida. N i e mógł tego powie­

dzieć ot tak sobie, prawda?

Tyle że Jesse pewnie zwracał się w ten sposób do swoich sióstr.

Prawdopodobnie nawet do matki.

- Zrobiłaś to sobie specjalnie? - Gapił się na moje stopy z głę­

bokim niedowierzaniem.

- Cóż, niezupełnie. - I zamiast opowiadać mu o Paulu i na­

szych potajemnych pocałunkach na grafitowej narzucie na łóż­
ku, powiedziałam, wyrzucając z siebie dziesięć tysięcy słów na
minutę: - To były n o w e buty i zrobiły mi się bąble, a potem... nie
załapałam się na powrót s a m o c h o d e m do d o m u i musiałam iść
pieszo, a buty tak m n i e uwierały, że je zdjęłam, a chodnik strasz­
nie się nagrzał, widocznie od słońca, bo poparzyłam sobie stopy...

Jesse patrzył na m n i e p o n u r o . Usiadł obok m n i e na w a n n i e ,

mówiąc:

- Pokaż.

N i e chciałam chłopakowi, w którym zakochałam się po uszy

od chwili, kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, pokazywać

111

background image

swoich paskudnie zmasakrowanych stóp. Tym bardziej że po­
parzyłam je, uciekając przed chłopakiem, w którego towarzy­
stwie w ogóle nie p o w i n n a m była się znaleźć.

Z drugiej strony, dlaczego nie można odwiedzać chłopców

w d o m u bez narażania się na pocałunki, które chce się odwza­

jemnić? To wszystko jest takie skomplikowane, nawet jak dla

mnie, a jestem nowoczesną młodą kobietą, dzieckiem XXI wie­
ku. Bóg wie, co by z tego zrozumiał ranczer z połowy X I X wieku.

Z wyrazu twarzy Jesse'a jasno wynikało, że nie zostawi mnie

w spokoju, dopóki nie pokażę mu swoich głupich stóp. Powie­

działam więc, przewracając oczami:

- Chcesz je zobaczyć? Patrz i podziwiaj.

No i wyciągnęłam z wody prawą stopę, kierując ją w jego stronę.
Spodziewałam się co najmniej grymasu niechęci. A następ­

nie kazania na temat mojej głupoty - jakbym się j u ż dostatecz­
nie głupio nie czuła.

Ku m o j e m u z d u m i e n i u Jesse ani nie wygłosił kazania, ani nie

okazał obrzydzenia. Ograniczył się do starannego obejrzenia
mojej stopy z, jak by to określić, medyczną obojętnością. Kiedy
skończył się przyglądać prawej stopie, powiedział:

- Pokaż drugą.
Więc wsadziłam prawą z p o w r o t e m do w o d y i wydobyłam

lewą.

Z n o w u brak obrzydzenia czy okrzyków w rodzaju: „Suze, jak

mogłaś być taka głupia!" Co nie zaskoczyło m n i e aż tak, gdyż

Jesse nigdy nie zwraca się do mnie: „Suze". Zamiast tego przyj­

rzał się mojej lewej stopie równie uważnie jak prawej. Kiedy
skończył, wyprostował się, stwierdzając:

- Widziałem gorsze... ale niewiele.

To m n ą wstrząsnęło.
- Widziałeś stopy w gorszym stanie niż moje? - wykrzyknę­

łam. - U kogo?

112

background image

- M i a ł e m siostry, nie pamiętasz? - powiedział. Wjego ciem­

nych oczach pojawił się błysk, chyba nie rozbawienia, bo rzecz

jasna, stan moich stóp nie skłaniał do śmiechu. Jesse nie odwa­

żyłby się stroić z nich żartów... nieprawdaż? - Od czasu do cza­
su miewały nowe buty, z p o d o b n y m i skutkami.

- J u ż nigdy nie będę chodzić, prawda? - zapytałam, patrząc

z rozpaczą na swoje straszliwie zmaltretowane stopy.

- Będziesz - stwierdził Jesse. - Ale nie przez jakiś dzień czy

dwa. Te oparzenia wyglądają na bardzo bolesne. Potrzebne ci
masło.

- Masło? - Zmarszczyłam nos.
- Najlepszym lekarstwem na takie oparzenia jest masło -

oznajmił Jesse.

- Hm - m r u k n ę ł a m . - M o ż e w 1850 roku. Teraz polegamy

raczej na uzdrawiających właściwościach neosporinu. Tubka jest
za tobą w szafce na lekarstwa.

Tak więc Jesse zaaplikował neosporin na moje rany. Kiedy

skończył bandażować moje stopy - które, muszę przyznać, wy­
glądały nadzwyczaj atrakcyjnie z o k o ł o sześćdziesięcioma
o ś m i o m a kawałkami plastra przylepionymi w różnych miej­
scach - próbowałam się podnieść.

N i e na długo. Właściwie nie bolało. Tylko że czułam się tak

dziwnie, jakbym deptała grzyby...

Grzyby wyrastające z podeszew m o i c h stóp.
- Wystarczy - powiedział Jesse. A zaraz potem uniósł mnie

w powietrze.

Z a m i a s t j e d n a k zanieść mnie na łóżko i złożyć tam w r o m a n ­

tycznym geście, no wiecie, jak mężczyźni na filmach, po prostu
m n i e na nie rzucił, aż podskoczyłam, i spadłabym na podłogę,
gdybym nie złapała za materac.

. - Dzięki - powiedziałam, z t r u d e m ukrywając ironię.

Jesse raczej się tym nie przejął.

8 - Nawiedzony

113

background image

- N i e ma sprawy - powiedział. - Chciałabyś jakąś książkę?

Pracę domową? A może poczytam ci to...

Podniósł Teorię krytyczną od czasów Platona.

- N i e - odparłam pośpiesznie. - Praca d o m o w a m o ż e być.

Podaj mi, proszę, mój plecak.

Zajęłam się wypracowaniem poświęconym wojnie domowej -

w każdym razie takie chciałam robić wrażenie. Naprawdę zajmo­
wałam się usilnymi próbami niemyślenia o Jessie, który czytał, sie­

dząc na parapecie pod oknem. Zastanawiałam się, jakby to było,
gdyby pocałował mnie parę razy takjak Paul. Jak się tak bliżej zasta­
nowić, znajdowałam się w naprawdę interesującej sytuacji, zwłasz­
cza że nie mogłam chodzić. Ilu facetów chciałoby mieć dziewczy­

nę praktycznie uwięzioną w sypialni? Mnóstwo. Z wyjątkiem, rzecz

jasna, Jesse'a. W końcu Andy zawołał mnie na kolację.

N i e miałam zamiaru się ruszać. N i e dlatego, że wolałam p o ­

siedzieć w pokoju, przyglądając się, jak Jesse czyta, ale dlatego,
że naprawdę nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. W koń­
cu David przyszedł na górę, żeby sprawdzić, co m n i e tak długo

zatrzymuje. Jak tylko zobaczył bandaże, pobiegł z p o w r o t e m na
dół, po m a m ę

C z y mogę jedynie wspomnieć, że mama okazała mi o wiele

mniej współczucia niż Jesse? Powiedziała, że zasłużyłam na każ­
dy bąbel, skoro byłam aż tak oślo głupia, żeby pójść do szkoły
w nowych butach, nie rozchodziwszy ich wcześniej. Potem p o -

miotała się jeszcze po pokoju, poprawiając to i owo (chociaż od
czasu jak zyskałam współlokatora w postaci diabelsko przystoj­

nego Latynosa, zaczęłam bardzo zwracać uwagę na porządek.
To znaczy, nie chcę, żeby Jesse oglądał moje walające się w o k o ­
ło staniki. Poza tym, tak naprawdę, to właśnie on bałaganił, zo­
stawiając wszędzie stosy książek i otwarte pudełka po C D . No

i do tego jeszcze dochodził Szatan).

114

background image

- Poważnie, Suzie - powiedziała mama, marszcząc nos na

widok wielkiego kota pręgowanego koloru pomarańczy, rozwa­

lonego na parapecie. - Ale kot...

Jesse, które zdematerializował się przez uprzejmość, kiedy

weszła mama, żeby zapewnić mi jakąś namiastkę prywatności,

byłby poruszony, słysząc, z jaką pogardą m a m a wyraża się o jego
kocie.

- Jak się miewa pacjentka? - zapytał Andy, pojawiając się

w drzwiach z tacą, na której znajdowały się grilowany łosoś z ko­

perkiem i śmietaną, zimna zupa ogórkowa i świeżo upieczona
bułka obiadowa. Wiecie, nawet gdybym była nieszczęśliwa

w związku z perspektywą drugiego małżeństwa m a m y i przepro­
wadzki na drugi koniec kraju, gdzie czekało na mnie trzech przy­

rodnich braci, to jedzenie okazało się warte tego wszystkiego.

Cóż, jedzenie i Jesse. Przynajmniej do niedawna.
- Z całą pewnością nie będzie mogła pójść j u t r o do szkoły -

powiedziała m a m a , potrząsając ze s m u t k i e m głową. - Tylko
popatrz, Andy. Czy myślisz, że powinniśmy ją zabrać do... czy

ja wiem... gdzieś do lekarza?

Andy pochylił się i przyjrzał m o i m stopom.

- N i e sądzę, żeby byli w stanie zrobić coś więcej - powie­

dział, podziwiając wspaniały opatrunek założony przez Jesse'a.
- Wygląda na to, że sama świetnie dała sobie z tym radę.

- Wiecie chyba, czego mi potrzeba - powiedziałam - jakichś

czasopism, sześciopaku coli light i dużego batona c r u n c h .

- N i e przesadzaj, m ł o d a d a m o - odezwała się s u r o w y m t o ­

n e m mama. - N i e będziesz się wylegiwała cały dzień w łóżku

jak kontuzjowana balerina. Dzisiaj wieczorem zadzwonię do

pana Waldena i poproszę, żeby przysłał ci pracę domową. M u ­
szę także powiedzieć, Suzie, że bardzo mnie rozczarowałaś. J e ­
steś za duża na takie głupstwa. Powinnaś była do m n i e zadzwo­
nić. Przyjechałabym po ciebie.

115

background image

H m , tak. A wtedy odkryłaby, że wracałam pieszo nie ze szko­

ły, jak w m a w i a ł a m wszystkim po kolei, ale z d o m u chłopaka,
który trzymał w charakterze goryla martwego Anioła Piekieł
i który próbował się do mnie dobrać przy śliniącym się dziadku

w drugim pokoju. Które to dobieranie się do pewnego stopnia

odwzajemniłam.

N i e , dzięki.
Kiedy oboje wyszli z pokoju, usłyszałam, j a k Andy mówi

szeptem do m a m y :

- Czy nie sądzisz, że byłaś dla niej odrobinę za surowa? Wy­

daje mi się, że dostała nauczkę.

M a m a nie odpowiedziała po cichu. N i e , chciała, żebym usły­

szała, co m ó w i :

- N i e , nie sądzę, żebym była dla niej za surowa. Za dwa lata

pojedzie do college'u, Andy, i będzie mieszkać samodzielnie.

Jeśli to jest przykład decyzji, jakie może podejmować, to drżę

na myśl, co nas jeszcze czeka. Wydaje mi się, niestety, że powin­
niśmy odwołać nasz piątkowy wyjazd.

- Nigdy w życiu - usłyszałam już z dołu, jak odpowiada z na­

ciskiem Andy.

- Ale...
- Ż a d n y c h ale - powiedział. - Jedziemy.
A potem j u ż przestałam ich słyszeć.

Jesse, który z n o w u się zmaterializował pod koniec rozmowy,

uśmiechał się leciutko, dowód, że słuchał, o czym mówiliśmy.

- To nie jest śmieszne - stwierdziłam kwaśno.
- To jest trochę śmieszne - sprzeciwił się.
- N i e - powiedziałam. - N i e jest.

- Myślę - powiedział Jesse, otwierając z trzaskiem książkę po­

życzoną od ojca Dominika - że pora na odrobinę głośnej lektury.

- N i e - j ę k n ę ł a m . - Tylko nie Teoria krytyczna od czasów Plato­

na.

Proszę, błagam. To nie w porządku, nawet nie mogę uciec.

116

background image

- W i e m - powiedział Jesse z błyskiem w oczach. - W końcu

m a m cię, gdzie chciałem...

Przyznaję, dech mi zaparło, kiedy to powiedział.

Ale oczywiście nie miał na myśli tego, co ja chciałam, żeby miał

na myśli. Chodziło mu po prostu o to, że teraz mógł mi poczytać tę
głupią książkę, ponieważ nie miałam żadnych szans na ucieczkę.

- C h a , cha - powiedziałam kpiąco, żeby ukryć to drobne nie­

p o r o z u m i e n i e .

Jesse wyjął egzemplarz „ C o s m o " schowany między kartkami

Teorii krytycznej od czasów Platona.

Na moje oniemiałe ze zdu­

mienia spojrzenie odpowiedział:

- Pożyczyłem z pokoju twojej mamy. N i e będzie jej przez

jakiś czas potrzebny.

P o t e m cisnął czasopismo na moje łóżko.
Poczułam dławienie w gardle. To była najmilsza - najmilsza -

rzecz, jaką ktoś dla mnie zrobił od strasznie dawna. A fakt, że zrobił
to Jesse - Jesse, który jak uznałam ostatnio, mnie nie znosi - zupeł­
nie mnie powalił. Czy to możliwe, że mnie nie nienawidził? Czy
to możliwe, że w gruncie rzeczy trochę mnie lubił? To znaczy,
wiem, że Jesse mnie lubi. Jakże by inaczej zawsze ratował mi życie
i w ogóle? Ale czy to możliwe, żeby lubił mnie w taki specjalny
sposób? A może starał się być miły tylko dlatego, że byłam cierpiąca?

To nie miało znaczenia. W każdym razie, nie wtedy. Fakt, że

Jesse dla o d m i a n y mnie nie ignoruje - bez względu na motywy

- liczył się w tym wypadku najbardziej.

Uszczęśliwiona, zaczęłam czytać artykuł na temat siedmiu

sposobów, żeby się podobać mężczyźnie i wcale mi tak bardzo
nie przeszkadzało w tym m o m e n c i e , że żadnego nie m a m - żad­
nego mężczyzny dla siebie, oczywiście. Ponieważ, jak się wyda­

w a ł o , to dziwaczne napięcie między m n ą a Jesse'em, które poja­
w i ł o się od dnia tamtego p o c a ł u n k u - tego zbyt krótkiego,

porażającego zmysły pocałunku - zaczynało wreszcie znikać.

1 1 7

background image

M o ż e teraz wszystko wróci do normy. Może teraz uświadomi
sobie, jaki był głupi. Może teraz do niego dotrze, że jestem mu
potrzebna. Bardziej niż potrzebna. Ze mnie pragnie.

Tak samo jak Paul Slater - o czym miałam się okazję przekonać.

H e j , dziewczyna ma prawo marzyć, prawda?
T e m u się właśnie oddałam. Przez osiemnaście najsłodszych

godzin marzyłam o życiu, w którym kochany chłopak odwza­

j e m n i a to uczucie. Wyrzuciłam z głowy wszelkie myśli o p o ­

średniczeniu - przemieszczaniu się między niebem a ziemią,

w ę d r ó w c e dusz, Paulu Slaterze, ojcu Dominiku, Craigu i N e i -

lu Jankowie. To ostatnie nie stanowiło problemu - poprosiłam

Jesse'a, żeby miał oko na Craiga, na co przystał z ochotą.

N i e będę nikogo oszukiwać: to było wspaniałe. Żadnych kosz­

m a r ó w na temat uciekania długim, spowitym mgłą korytarzem

w stronę bezdennej przepaści. O w s z e m , to nie było tak jak
w dawnych, przedpocaiunkowych dniach, ale prawie. Coś w tym

rodzaju. Aż do następnego dnia, kiedy zadzwonił telefon.

O d e b r a ł a m - po drugiej stronie C e e Cee wrzasnęła na mnie

tak głośno, że musiałam odsunąć słuchawkę od ucha:

- Nie d o

w i a r y , że p o s t a n o w i ł a ś s i ę r o z c h o r o ­

wać - krzyczała. - I to a k u r a t d z i s i a j ! Jak mogłaś,

Suze? Jesteśmy w

t o k u k a m p a n i i !

Potrzebowałam paru sekund, żeby uświadomić sobie, o czym

m ó w i .

- Ach, masz na myśli wybory? Cee Cee, posłu­

chaj, ja. . .

- Wiesz, powinnaś zobaczyć, co robi Kelly. Roz­

daje batoniki, batoniki

z napisem „Głosujcie na

Prescott/Slatera!" Rozumiesz? A ty co robisz?

Och, przewracasz się na łóżku, bo cię stopki
bolą,

o ile twój brat mówi prawdę.

- Przyrodni

b r a t - sprostowałam.

118

background image

- Wszystko jedno, Suze, nie możesz mi tego zro­

bić. Nic mnie nie obchodzi, włóż jakieś śmiesz­

ne, włochate kapcie, jeśli musisz, tylko przyjdź
i zacznij roztaczać swój wrodzony czar.

- Cee Cee - powiedziałam. Ciężko było mi się skupić, p o ­

nieważ Jesse znajdował się w pobliżu. N i e tylko w pobliżu, ale
całkiem obok. W porządku, nakładał mi tylko dodatkowy opa­
trunek, ale i tak moja uwaga była bardzo rozproszona. - Po­

słuchaj . Jestem pewna, że nie mam wcale ochoty

być wiceprzewodniczącą.

Cee Cee nie chciała o tym słyszeć.
- Suze

- ryknęła w k o m ó r k ę Adama. Wiedziałam, że korzy­

sta z jego komórki i że ma przerwę na lunch, ponieważ słysza­
łam skrzek mew, które zlatują się na szkolne podwórze w porze
lunchu, mając nadzieję na parę frytek, oraz głos Adama, w s p o ­
magającego C e e C e e . - Zupełnie wystarczy, że Kelly

Pianka-dla-Mózgu Prescott zostaje co roku wybra­

na na przewodniczącą. Ale przynajmniej kiedy ty
byłaś w zeszłym roku wiceprzewodniczącą, to sta­
nowisko zyskało jakiś pozór godności. Jeśli wy­
biorą tego niebieskookiego, bogatego chłopczyka,
będzie tylko marionetką Kelly. Nic go nie obcho­
dzi. Zrobi, co Kelly mu powie.

Cee C e e miała rację co do jednego: Paulowi było wszystko

j e d n o . W każdym razie, jeśli chodzi o trzecią klasę w Akademii

Misyjnej imienia J u n i p e r o Serry. N i e byłam pewna, co dokład­
nie Paula obchodziło - bo nie rodzina czy pośredniczenie. Ale
czego z pewnością nie zamierzał robić, to potraktować poważ­

nie funkcji wiceprzewodniczącego.

- Posłuchaj, Cee Cee - powiedziałam. - Bardzo mi

przykro. Ale naprawdę poraniłam sobie stopy i nie
mogę chodzić. Może jutro.

119

background image

- Jutro? - pisnęła

Cee Cee. - Wybory są w piątek!

Mamy tylko jeden dzień na kampanię!

- Więc - powiedziałam -może powinnaś się zastano­

wić nad kandydowaniem zamiast mnie.

- J a ?

- W g ł o s i e Cee Cee brzmiało oburzenie. - Po pierw­

sze, nie zostałam nominowana. A po drugie, nigdy
nie wygram z chłopakiem. Spójrzmy prawdzie w oczy,
Suze. Ty masz wygląd i inteligencję. Jesteś jak
Reese Witherspoon naszej klasy. Ja jestem bar­
dziej jak... Dick Cheney.

- Cee Cee - powiedziałam - stanowczo siebie nie

doceniasz. Jesteś. . .

- Wiesz co? - powiedziała

Cee Cee z goryczą. - Zapo­

mnij o tym. Mam to gdzieś. Nie obchodzi mnie, co

się stanie. Niech Paul Popatrz-na-Moje-bmw Sla-
ter zostanie wiceprzewodniczącym. Poddaję się.

W tym m o m e n c i e z pewnością odłożyłaby z trzaskiem słu­

chawkę, gdyby korzystała ze zwykłego telefonu. A tak mogła się
tylko rozłączyć. Powiedziałam parę razy „halo", na wszelki wy­
padek, ale nie uzyskałam odpowiedzi, więc sprawa była jasna.

- C ó ż - powiedziałam, odkładając słuchawkę - jest wściekła.
- Na to wygląda - zgodził się Jesse. - Kim jest ta nowa osoba,

która z tobą kandyduje i której zwycięstwa Cee Cee tak się obawia?

No i padło. Pytanie wprost. Pytanie wprost, na które należało

odpowiedzieć: „Paul Slater". Gdybym w ten sposób nie odpo­

wiedziała - nie odparła: „Paul Slater" - byłoby to najzwyklej­

sze, ordynarne kłamstwo. Wszystko, co ostatnio naopowiada­
łam Jesse'owi, to były półprawdy albo n i e w i n n e kłamstwa.

Ale teraz to k o n k r e t n e kłamstwo mogło, gdyby odkrył praw­

dę, narobić mi w przyszłości kłopotów.

N i e wiedziałam wówczas, naturalnie, że ta przyszłość nastąpi

za trzy godziny. Przyjęłam, że przyszłość to będzie, w najgor-

120

background image

szym wypadku, przyszły tydzień. M o ż e nawet przyszły miesiąc.

A do tego m o m e n t u wymyślę stosowne rozwiązanie problemu

Paula Slatera.

Ponieważ jednak sądziłam, że m a m m n ó s t w o czasu, zanim

Jesse coś wywącha, na jego pytanie odparłam:

- O c h , taki nowy chłopak.

Co by załatwiło sprawę, gdyby nie to, że w parę godzin póź­

niej David zapukał do drzwi mojego pokoju, wołając:

- Suze? Przyszło coś dla ciebie.
- O c h , właź do środka.

D r z w i otworzyły się, ale nie zobaczyłam Davida. Wszystko,

co zobaczyłam z łóżka, to o g r o m n y bukiet czerwonych róż.
Musiały ich być co najmniej dwa tuziny.

- H o l a - zawołałam, siadając błyskawicznie. Bo nawet wtedy

nie miałam pojęcia, w czym rzecz. Myślałam, że Andyje przysłał.

- Tak - powiedział David. Wciąż nie widziałam jego twarzy

za tymi wszystkimi kwiatami. - Gdzie m a m je postawić?

- O c h - powiedziałam, zerkając na Jesse'a, który wpatrywał

się w kwiaty niemal równie z d u m i o n y j a k ja. - Na parapecie
p o d o k n e m będzie w porządku.

David ostrożnie postawił kwiaty - które przysłano wraz z wa­

z o n e m — we wskazanym miejscu, odsuwając najpierw na bok
parę poduszeczek. Potem, kiedy w a z o n stanął pewnie, wypro­
stował się i, wydobywając biały bilecik spomiędzy zielonych li­
ści, powiedział:

- Tu jest kartka.
- Dzięki - powiedziałam, rozrywając maleńką kopertkę.

Wracaj szybko do zdrowia! Ucałowania od Andy'ego

-

tyle

spodziewałam się przeczytać.

Albo: Tęsknimy za Tobą. Trzecia klasa Akademii Misyjnej

imienia Junipero Serry.

Albo nawet: Szalona z Ciebie dziewczyna, ojciec Dominik.

121

background image

N a p i s na kartce kompletnie m n i e zaskoczył. Tym bardziej że

Jesse stał, oczywiście, tuż obok, tak że mógł mi czytać przez

ramię. N a w e t David, który stał nieco dalej, z pewnością był

w stanie dostrzec czarne, wyraźne pismo:

Wybacz, Suze. Z wyrazami miłości, Paul.

12

N

o więc, w zasadzie, byłam załatwiona na cacy.
Zwłaszcza kiedy David, który nie zdawał sobie natural­

nie sprawy z obecności Jesse'a - ani tym bardziej z tego, że to

j e g o właśnie darzę u c z u c i e m p e ł n y m pasji i namiętności...

w każdym razie wtedy, kiedy akurat nie całuję się z Paulem Sla-

t e r e m - odezwał się:

- To od tego Paula? Tak myślałem. Wypytywał mnie dzisiaj

w szkole, dlaczego cię nie ma.

N i e zdobyłam się nawet na to, żeby spojrzeć na Jesse'a, taka

byłam nieszczęśliwa.

- Eee - m r u k n ę ł a m . - Tak.
- Co masz mu przebaczyć? - zapytał David. - Tę historię

z wyborami na wiceprzewodniczącego?

- Hm - m r u k n ę ł a m . - N i e wiem.
- Bo wiesz, twoja kampania nie idzie najlepiej - ciągnął D a -

vid. - N i e obraź się, ale Kelly rozdaje batoniki. Powinnaś szyb­

ko wymyślić coś naprawdę fajnego albo przegrasz wybory.

- Dzięki, Davidzie - powiedziałam. - No to na razie.

David patrzył na m n i e dziwnie przez chwilę, jakby nie był

pewien, dlaczego pozbywam się go tak szybko. Potem rozejrzał
się po pokoju, uświadamiając sobie, że być może nie jesteśmy

1 2 2

background image

sami, zaczerwienił się jak burak, mruknął: „Dobrze, cześć" i wy­
padł z pokoju jak burza.

Zebrawszy całą odwagę, na jaką mnie było stać, odwróciłam

się do Jesse'a, mówiąc:

- Posłuchaj, to nie jest to, co ty...

Głos mi zamarł, ponieważ na twarzy Jesse'a widniała chęć

m o r d u . Poważnie, wyglądał, jakby chciał kogoś z a m o r d o w a ć .

N i e warto było bawić się w zgadywanie, kogo, bo w t y m

m o m e n c i e , jak podejrzewam, stanowiłam chyba równie dobrą
kandydaturę na potencjalną ofiarę co Paul.

- Susannah - odezwał się Jesse głosem, jakiego jeszcze u nie­

go nie słyszałam. - Co to jest?

W gruncie rzeczy Jesse nie miał prawa o nic się wściekać.

Żadnego prawa. Przecież dostał swoją szansę, prawda? Dostał

i odrzucił. Miał po prostu szczęście, że należę do dziewcząt, któ­
re nie poddają się łatwo.

- Jesse - powiedziałam. - Posłuchaj. Miałam zamiar ci p o ­

wiedzieć. Po prostu zapomniałam...

- Powiedzieć mi o czym? - Niewielka blizna przecinająca

prawą brew Jesse'a, nie, jak sobie zawsze r o m a n t y c z n i e wy­
obrażałam, pamiątka po walce na noże z jakimś bandito, ale ślad
psich zębów, m o c n o pobielała, pewny sygnał, że Jesse jest bar­
dzo, ale to bardzo zły. J a k b y m tego nie słyszała w jego głosie. -
Paul Slater wrócił do C a r m e l u , a ty mi nic nie mówisz?

- N i e będzie próbował z n o w u cię wyegzorcyzmować, Jesse

- powiedziałam pośpiesznie. - Wie, że nie uszłoby mu to na

sucho, nie, kiedy ja tu jestem...

- To m n i e nie obchodzi - oznajmił Jesse gniewnie. - To cie­

bie zostawił na pewną śmierć, nie pamiętasz? I ten człowiek
chodzi teraz do twojej szkoły? Co ojciec D o m i n i k ma do p o ­
wiedzenia na ten temat?

Wzięłam głęboki oddech.

123

background image

- Ojciec D o m i n i k uważa, że powinniśmy dać mu jeszcze

jedną szansę. O n . . .

Jesse nie pozwolił mi skończyć. Zeskoczył z łóżka i zaczął

chodzić po pokoju, mrucząc coś pod nosem po hiszpańsku. N i e
miałam pojęcia, co mówi, ale brzmiało to nieprzyjemnie.

- Posłuchaj, Jesse - odezwałam się. - Właśnie dlatego ci nie

powiedziałam. Wiedziałam, że się wściekniesz...

- Wścieknę? - Jesse rzucił mi niedowierzające spojrzenie. -

Susannah, on próbował cię zabić!

Pokręciłam głową. To m n i e sporo kosztowało, ale zdobyłam

się na to.

- On twierdzi, że nie, Jesse. Mówi... Paul m ó w i , że sama

znalazłabym wyjście. Twierdzi, że są tacy ludzie, nazywa ich
zmiennikami i ja jestem p o d o b n o j e d n y m z nich. M ó w i , że róż­
nią się od pośredników, że nie tylko są zdolni, no wiesz, widzieć
umarłych i rozmawiać z nimi, ale potrafią się swobodnie poru­
szać w świecie umarłych...

Na Jessie te rewelacje nie wywarły raczej szczególnego wra­

żenia, rozzłościły go tylko jeszcze bardziej.

- Wygląda na to, że ostatnio dużo ze sobą rozmawialiście -

powiedział.

G d y b y m nie wiedziała, że jest inaczej, m o g ł a b y m pomyśleć,

że Jesse m ó w i , jakby był... cóż, zazdrosny. Z d a w a ł a m sobie jed­
nak doskonale sprawę - dał mi to bardzo j a s n o do zrozumienia
- że nie czuje do m n i e tego, co ja czuję do niego, więc tylko
wzruszyłam r a m i o n a m i .

- Co m a m robić, Jesse? On chodzi do tej samej szkoły. Nie

mogę go po prostu ignorować. - N i e musiałam, oczywiście, jeź­
dzić także do jego d o m u i całować się z nim. Ale tego nie chcia­
łam zdradzić Jesse'owi za żadną cenę. - Poza tym, on wydaje się
dużo wiedzieć. Na temat pośredniczenia. Rzeczy, których nie wie
ojciec D o m i n i k , o których, być może, nawet mu się nie śniło...

124

background image

- O c h , jestem pewien, że Slater jest zachwycony, mogąc dzie­

lić się z tobą swoją wiedzą - stwierdził Jesse ironicznie.

- N o , oczywiście, że tak, Jesse - powiedziałam. - Ostatecz­

nie, oboje posiadamy ten niezwykły dar...

- A on zawsze chętnie dzielił się wiedzą na temat tego daru

z innymi pośrednikami, których znał.

Przełknęłam ślinę. Tu mnie miał. Dlaczego Paulowi tak zale­

żało, żeby m n i e uczyć? Po tym, j a k na m n i e skoczył w swojej
sypialni, miałam na ten temat p e w n e wyobrażenie. A j e d n a k
t r u d n o było przyjąć, że kierowała n i m jedynie żądza. Do Aka­
demii Misyjnej chodziło wiele d u ż o ładniejszych dziewcząt,
z którymi nie miałby tyle kłopotu.

Ż a d n a z nich jednak nie posiadała tego szczególnego daru,

jaki mieliśmy my.

- Posłuchaj - powiedziałam. - Przesadzasz. Paul jest draniem

i nie ufam mu za grosz. Ale nie u w a ż a m , żeby chciał m n i e d o ­
paść. Albo ciebie.

Jesse zaśmiał się, ale nie wyglądało na to, żeby sytuacja go

rzeczywiście bawiła.

- O c h , nie sądzę, querida, żeby c h o d z i ł o mu o mnie. To nie

m n i e posyła róże.

Spojrzałam na kwiaty.

- C ó ż - powiedziałam, czując, że się czerwienię. - Tak. R o ­

z u m i e m , co masz na myśli. Myślę jednak, że przysłał je tylko
dlatego, że czuje się winny z p o w o d u tego, co zrobił. - N i e

w s p o m n i a ł a m , ma się rozumieć, o ostatnim uchybieniu Paula
w o b e c mojej osoby. Pozwoliłam Jesse'owi myśleć, że chodzi

o wydarzenia zeszłego lata. - On nikogo nie ma - ciągnęłam. -
N a p r a w d ę nie ma. - Pomyślałam o wielkim, szklanym d o m u ,
w k t ó r y m mieszkał Paul, o n i e p o t r z e b n y c h , niewygodnych
m e b l a c h w pustych pokojach. - Myślę... Jesse, ja naprawdę

myślę, że jakaś część problemu z P a u l e m polega na tym, że on

125

background image

jest ogromnie, ogromnie samotny. I nie potrafi sobie z tym po­

radzić, bo nikt nigdy, no wiesz, nie nauczył go, jak postępuje
n o r m a l n a ludzka istota.

Do Jesse'a to jednak zupełnie nie trafiło. M o g ł a m współczuć

Paulowi, ile dusza zapragnie - a rzeczywiście część m n i e na­
prawdę mu współczuła, i to nawet nie ta, która uważała, że
świetnie całuje - ale dla Jesse'a facet był, jest i zawsze będzie, no
cóż, karmą dla psów.

- C ó ż , jak na kogoś, kto nie wie, jak się zachowuje normalna

ludzka istota - powiedział, podchodząc do róż i pstrykając w je­
d e n ze szkarłatnych, grubych pąków - świetnie sobie radzi z na­
śladownictwem. Znakomicie naśladuje zakochanego.

Poczułam, że moje policzki robią się równie czerwone jak

róże, obok których stał Jesse.

- Paul nie jest we m n i e zakochany - powiedziałam. - Wierz

m i . - Zakochani chłopcy nie posyłają goryli, żeby zatrzymać
dziewczynę w d o m u . Prawda? - A nawet jeśli był, to z pewno-
ściąjuż nie jest...

- O c h , naprawdę? - Jesse skinął głową w stronę kartki, którą

trzymałam w ręce. - Sądzę, że użycie zwrotu „z wyrazami mi­
łości", zamiast „serdecznie pozdrawiam", „życzę zdrowia" czy
czegoś podobnego, wskazuje na to, że jest inaczej... I co masz na

myśli, mówiąc, że jeśli nawet był, to teraz nie jest? - Spojrzenie

j e g o ciemnych oczu stało się jeszcze bardziej badawcze. - Su­

sannah, czy coś... zdarzyło się między wami? Coś, o czym nie
chcesz mi powiedzieć?

Cholera! Schyliłam głowę, tak że włosy zakryły mi częścio­

wo twarz... i głęboki rumieniec.

- N i e - zwróciłam się do narzuty na tapczanie. - Oczywi­

ście, że nie.

- Susannah.

126

background image

Kiedy podniosłam głowę, nie stał j u ż przy różach. Stał o b o k

mojego łóżka. Ujął moją rękę, patrząc na mnie ciemnymi, nie­
przeniknionymi oczami.

- Susannah - powtórzył. N i e mówił teraz wściekłym t o n e m .

Jego głos brzmiał łagodnie, tak łagodnie, jak jego dotyk. - Po­

słuchaj. N i e gniewam się. N i e na ciebie. Jeśli jest coś... cokol­

wiek... co chcesz mi powiedzieć, możesz to zrobić.

Pokręciłam głową tak mocno, że włosy uderzyły mnie w policzki.
- N i e - powiedziałam. - M ó w i ł a m ci. N i c się nie stało. N i c

zupełnie.

Jesse nie puszczał mojej ręki. Zaczął za to gładzić jej grzbiet

szorstkim kciukiem.

Wstrzymałam o d d e c h . Czyżby to było to? Czy to możliwe,

że po tygodniach unikania m n i e Jesse zamierzał wreszcie -

wreszcie - wyznać mi swoje prawdziwe uczucia?

A co, pomyślałam z szaleńczo bijącym sercem, jeśli to nie są

uczucia, o które mi chodzi? A jeśli mnie jednak nie kocha? Jeśli
ten pocałunek był tylko... nie wiem. Jakimś doświadczeniem?
Testem, którego nie zdałam? Co j e ś l i Jesse zdecydował, że chce
się ze mną jedynie przyjaźnić?

U m a r ł a b y m i tyle. Położyłabym się i umarła.
N i e , powiedziałam sobie. N i k t nie bierze dziewczyny za rękę

w ten sposób, w jaki robi to Jesse, żeby jej oznajmić, że jej nie

kocha. To wykluczone. N i e m o ż l i w e . Jesse mnie kocha. N i e
może być inaczej. Tylko coś - albo ktoś - powstrzymuje go od
powiedzenia mi tego...

Usiłowałam zachęcić go do wyznania, które tak bardzo prag­

nęłam usłyszeć.

- Wiesz, Jesse - powiedziałam, nie mając odwagi spojrzeć

mu w oczy, ale wpatrując się w palce przytrzymujące moje. -

Jeśli jest coś, co chcesz mi powiedzieć, mów. N i e krępuj się.

1 2 7

background image

Przysięgam, że chciał coś powiedzieć. Przysięgam. W końcu zdo­

łałam podnieść na niego wzrok i wierzcie mi, że kiedy nasze oczy
się spotkały, coś zaiskrzyło między nami. Nie wiem co, ale coś.

Jesse rozchylił usta i już miał powiedzieć - kto to może wiedzieć

co - kiedy otworzyły się drzwi do mojego pokoju. Cee Cee, a zaraz
za nią Adam, zła i obładowana kartonem, wkroczyła do środka.

- Dobra, S i m o n - warknęła Cee Cee. - D o ś ć obijania się.

M u s i m y zabrać się do roboty i to właśnie teraz. Kelly i Paul
depczą n a m po piętach. Trzeba wymyślić slogan do naszej kam­
panii i trzeba to zrobić natychmiast. Został tylko j e d e n dzień
przed wyborami.

Z a m r u g a ł a m oczami ze z d u m i e n i e m , p o d o b n i e j a k Jesse.

Puścił moją rękę, jakby płonęła.

- H e j , cześć, C e e C e e - wykrztusiłam. - Cześć, Adamie.

M i ł o , że wpadliście. Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak pu­
kanie do drzwi?

- O c h , proszę - powiedziała Cee Cee. - Dlaczego? Bo m o ­

glibyśmy przeszkodzić tobie i twojemu drogiemu Jesse'owi?

Jesse, słysząc to, uniósł brwi. Wysoko w górę.

Czerwieniąc się jak piwonia - nie chciałam, żeby wiedział, że

rozmawiałam o n i m z przyjaciółmi - b u r k n ę ł a m :

- C e e C e e , zamknij się.

Na to C e e C e e , która rzuciła karton na podłogę, a teraz roz­

rzucała dookoła magiczne markery:

- Wiedzieliśmy, że go nie ma. Na podjeździe nie ma żadne­

go s a m o c h o d u . Poza tym Brad powiedział, żeby wejść na górę.

Jasne, że tak.

Adam gwizdnął na w i d o k róż.

- To od niego? - zapytał. - To znaczy od Jesse'a? Facet ma

klasę, kimkolwiek jest.

N i e m a m pojęcia, jak Jesse na to zareagował, bo nie odważy­

łam się na niego spojrzeć.

128

background image

- Tak - powiedziałam, chcąc uniknąć skomplikowanych wy­

jaśnień. - Posłuchajcie, to naprawdę nie jest najlepszy...

- Fuj! - C e e Cee usiadła na podłodze przy kartonie i dopiero

teraz zwróciła uwagę na moje stopy. - O k r o p n e ! Wyglądają jak
stopy ludzi, których ściągnięto z M o u n t Everest...

- To były odmrożenia - stwierdził Adam, schylając się, żeby

zerknąć na moje podeszwy. - Mieli czarne stopy. Suze ma pro­
blem, jak widzę, całkiem innego rodzaju. To bąble od poparzenia.

- O w s z e m - zgodziłam się. - N a p r a w d ę bolą. N o , więc jeśli

nie macie nic przeciwko temu...

- O, nie - zaprotestowała C e e C e e . - Tak łatwo się nas nie

pozbędziesz, Simon. M u s i m y wymyślić jakiś slogan. Jeśli m a m

już, j a k o redaktor szkolnej gazety, nadużyć swoich przywilejów

przy powielaniu materiałów, żeby w y p r o d u k o w a ć ulotki, nie
m a r t w się, parę koleżanek mojej siostry z piątej klasy zgodziło
się j u ż je rozprowadzać w porze l u n c h u , to chcę, żeby przynaj­
mniej zawierały jakiś sensowny tekst. No więc, co to m o ż e być
za tekst?

Siedziałam jak kukła, myśląc tylko i wyłącznie o j e d n y m :

o Jessie.

- M ó w i ę w a m - odezwał się Adam, zdejmując nakładkę mar­

kera i wciągając głęboko zapach nasączonej tuszem końcówki.
- N a s z slogan powinien brzmieć: „Głosujcie na Suze. O n a nie
bąjeruje".

- Kelly - stwierdziła Cee C e e z nutą pogardy w głosie - wstą­

pi na ścieżkę wojenną, kiedy to zobaczy. Ani się obejrzymy, a po­
zwie nas za zniesławienie. Wiecie, jej tata jest prawnikiem.

A d a m , nawąchawszy się markera, powiedział:
- A co wy na: „Suze rządzi"?

- To się nie rymuje - zauważyła C e e C e e . - Ponadto sugeru­

je, że samorząd studencki działa na zasadzie monarchii, a tak,

oczywiście, nie jest.

9 - Nawiedzony

129

background image

Zaryzykowałam spojrzenie w stronę Jesse'a, żeby sprawdzić,

jak odbiera to wszystko. Raczej nie zwracał uwagi na to, co się

działo w pokoju. Wpatrywał się w róże od Paula.

Boże, pomyślałam. Kiedy w r ó c ę do szkoły, zabiję tego faceta.
- A co powiecie na - odezwałam się, chcąc nadać sprawom

t e m p o , tak aby znowu zostać sam na sam ze swoim, jak miałam
nadzieję, potencjalnym chłopakiem - „Simon m ó w i głosujcie
na Suze"*.

C e e Cee, klęcząca obok stosu papieru na podłodze, odwróci­

ła głowę w moją stronę. U k o ś n e promienie słońca wpadające
przez moje wychodzące na zachód okna nadawały jej biało-
b l o n d w ł o s o m kolor intensywnie żółty.

- „Simon m ó w i głosujcie na Suze" - powtórzyła powoli. -

Tak, tak. To mi się podoba. To dobre, Simon.

Pochyliła się, żeby zacząć malować hasło na kawałkach karto­

n u . Było jasne, że ani ona, ani A d a m nie zamierzają wynieść się
prędko.

Spojrzałam w stronę Jesse'a, mając nadzieję dać mu możliwie

delikatnie do zrozumienia, j a k przykro mi z powodu tego najś­
cia.

Jesse jednak ku m o j e m u rozczarowaniu zniknął.

C z y to nie typowo męskie? To znaczy, udaje ci się wreszcie

doprowadzić go do tego, żeby wygłosił najważniejsze wyznanie
- co by to nie miało być - i w t e d y puff. Ulatnia się.

Gorzej jeszcze kiedy facet jest nieżywy. N i e m o ż n a go odna­

leźć po dowodzie rejestracyjnym czy czymś takim.

N i e to, że miałam do niego pretensję. Ja pewnie też nie mia­

łabym ochoty przebywać w pokoju - który teraz wyraźnie pach­
niał tuszem - z gromadą ludzi, którzy nie mogli m n i e zobaczyć.

* Nawiązanie do popularnej dziecięcej zabawy „Simon mówi...", w której

osoby biorące udział muszą błyskawicznie reagować na polecenia „Simona"

(przyp. tłum.).

130

background image

M i m o to nie mogłam przestać się zastanawiać, dokąd go p o ­

niosło. Miałam nadzieję, że tam, gdzie przebywał Neil Jankow,
żeby chronić go przed towarzystwem innego ducha - jego brata
Craiga. Zastanawiałam się też, kiedy wróci.

Dopiero kiedy spojrzałam na róże, dotarło do mnie coś okrop­

nego. N i e należało wcale pytać „kiedy". Pytanie b r z m i a ł o :
„czy?" N o , bo czy rzeczywiście uzna, że ma po co wracać?

Powiedziałam C e e C e e i Adamowi, że nie płaczę. Powiedzia­

łam im, że oczy mi łzawią od tuszu. Chyba mi uwierzyli.

Fatalnie, że jedyną osobą, której nie udało mi się oszukać,

byłam ja sama.

13

O

dkrycie, dokąd udał się Jesse, nie zajęło mi d u ż o czasu.
To znaczy, biorąc pod uwagę dłuższą perspektywę. Ściśle

rzecz ujmując, zajęło mi to półtora dnia. Tyle trwało, zanim o p u ­
chlizna w stopach ustąpiła, tak że byłam w stanie wcisnąć na
nogi parę klapek od Steve'a Maddena i pójść do szkoły.

Gdzie prawie natychmiast wezwano mnie do gabinetu dy­

rektora.

Poważnie. W trakcie p o r a n n y c h ogłoszeń ojca D o m i n i k a

przez radiowęzeł rozległ się jego głos:

- Niech wszyscy, proszę, pamiętają, żeby przy­

pomnieć rodzicom

o święcie ojca Serry, które roz­

pocznie się w szkole jutro o godzinie dziesią­

tej. Będzie poczęstunek, gry i zabawy przy muzyce.
Susannah Simon proszona jest o zgłoszenie się do
gabinetu dyrektora po apelu.

131

background image

Tak po prostu.
U z n a ł a m , że ojciec D o m i n i k chce się dowiedzieć, co u m n i e

słychać. N i e było mnie w szkole całe dwa dni - przez stopy.
Miła osoba zainteresowałaby się, naturalnie, stanem mojego
zdrowia. Miłą osobę zainteresowałoby, czy ze m n ą wszystko

w porządku.

Jak się okazało, ojciec D żywo interesował się tym, czy u mnie

wszystko w porządku. Ale raczej w dziedzinie d u c h a niż ciała.

- Susannah - powiedział, kiedy weszłam, n o , „weszłam" to

m o ż e niezupełnie adekwatne określenie tego, w jaki sposób się
poruszałam. Ciągle kuśtykałam. Na szczęście klapki były m o c ­
no wyściełane, a szerokie czarne pasy, które trzymały je na sto­
pach, ukrywały większość opatrunku.

Nadal miałam wrażenie, jakbym chodziła po grzybach. N i e ­

które bąble na podeszwach stwardniały jak kamienie.

- Kiedy - odezwał się ojciec D o m i n i k - zamierzałaś mi po­

wiedzieć o sobie i Jessie?

Zatrzepotałam powiekami. Siedziałam na krześle przy biur­

ku, gdzie zawsze siadam, kiedy ucinamy sobie te nasze poga­
wędki. Jak zwykle wyciągnęłam zabawkę z dolnej szuflady biur­
ka, gdzie ojciec chowa różne różności skonfiskowane młodszym
u c z n i o m przez nauczycieli podczas lekcji. Dzisiaj też znalazłam

jakiś poręczny drobiazg.

- Co o m n i e i Jessie? - zapytałam beznamiętnie, bo naprawdę

nie miałam pojęcia, o czym mówi. To znaczy, czy m o g ł a m się
spodziewać, że ojciec D o m i n i k wie coś o mnie i Jessie... prawdę
o mnie i Jessie? I kto miałby mu o tym powiedzieć?

- Ze wy... że wy oboje... - Ojciec D o m i n i k miał wyraźny

problem z d o b o r e m słów.

Dzięki t e m u zrozumiałam, o co mu chodzi, z a n i m zdołał

dokończyć zdanie.

- Że ty i Jesse jesteście... że tworzycie parę - wydusił w końcu.

132

background image

Moja twarz stała się natychmiast równie czerwona jak szaty

biskupa, który lada m o m e n t miał się zjawić w naszej szkole.

- My... nie jesteśmy - wyjąkałam. - N i e tworzymy... pary.

N i c bardziej fałszywego. Nie wiem, skąd...

Wtedy, w przebłysku intuicji, z r o z u m i a ł a m . Z r o z u m i a ł a m ,

bez cienia wątpliwości, skąd ojciec D o m i n i k czerpał informa­
cje. W każdym razie tak mi się wydawało.

- C z y Paul ojcu powiedział? - zapytałam. - N a p r a w d ę dziwi

m n i e , jak ojciec może słuchać kogoś takiego. Wie ksiądz, że on

jest przynajmniej w części odpowiedzialny za moje bąble? To

znaczy, on się na mnie rzucił... - N i e u z n a ł a m za stosowne d o ­
dawać w tych okolicznościach, że nie stawiałam oporu. Wcale.
- A kiedy usiłowałam wyjść, nasłał na m n i e Anioła Piekieł...

Ojciec D o m i n i k przerwał mi. A ojciec D o m i n i k nie robi tego

często.

- Jesse mi o tym powiedział. A o co chodzi z tym Paulem?
Za bardzo mną wstrząsnęło to, co powiedział, żeby jeszcze

zwrócić uwagę na to pytanie.

- C o ? - krzyknęłam. - Jesse księdzu powiedział.

Poczułam się tak, jakby nagle znany mi świat przewrócił się

do góry nogami, stanął na głowie i wywrócił na lewą stronę.

Jesse powiedział ojcu D o m i n i k o w i , że chodzimy ze sobą? Ze

on żywi do m n i e jakieś głębsze uczucia? Z a n i m w ogóle pofaty­
gował się, żeby mnie o tym powiedzieć? To nie mogło się zda­

rzyć. N i e m n i e . Ponieważ tak n i e p r a w d o p o d o b n i e c u d o w n e
rzeczy nigdy mi się nie zdarzają. Nigdy.

- Co dokładnie - zapytałam ostrożnie, ponieważ chciałam

poznać fakty, zanim narobię sobie nadziei - powiedział ojcu

Jesse?

- Że się całowaliście. - Ojciec D o m i n i k wymówił to słowo,

męcząc się tak wyraźnie, jakby siedział na pinezkach. - Muszę
stwierdzić, Susannah, że niepokoi m n i e fakt, że nie wspomniałaś

133

background image

mi o tym ani słowem, kiedy wcześniej rozmawialiśmy na ten
temat. Nigdy dotąd nie c z u ł e m się taki rozczarowany twoim
zachowaniem. Zastanawiam się, cojeszcze możesz przede mną
ukrywać...

- N i e powiedziałam ojcu - odezwałam się - bo to był tylko

jeden, przypadkowy pocałunek. I zdarzył się całe tygodnie temu.

A od tamtego czasu nic. Poważnie, ojcze D. - Zastanawiałam

się, czy usłyszy żal w m o i m głosie i stwierdziłam, że właściwie
nic m n i e to nie obchodzi. - N i e to, że nic. Z e r o , wielkie nic.

- Sądziłem, że ufasz mi na tyle, żeby podzielić się ze mną czymś

tak niezwykle ważnym - powiedział ponuro ojciec Dominik.

- Niezwykle ważnym? - powtórzyłam, zgniatając zabawkę

w dłoni. - Ojcze D o m i n i k u , czym ważnym? N i c się nie stało,

jasne? - Ku m o j e m u nieustającemu rozczarowaniu. - To zna­

czy nic takiego, co sobie ksiądz wyobraża.

- Zdaję sobie z tego sprawę - oznajmił poważnym t o n e m

ojciec Dominik. - Jesse jest m ł o d z i e ń c e m o tak wysokim p o ­
czuciu honoru, że nie wykorzystałby sytuacji. Musisz być jed­

nak świadoma tego, Susannah, że nie mogę z czystym sumie­
n i e m pozwolić, aby ta sytuacja się utrzymywała...

- Żeby co się utrzymywało, ojcze D? - N i e m o g ł a m uwie­

rzyć, że podobna rozmowa w ogóle się odbywa. To było prawie
tak, jakbym się obudziła po Drugiej Stronie Lustra. - Powie­
działam, nic...

- Jestem winien twoim r o d z i c o m - ciągnął ojciec D o m i n i k ,

jakby m n i e wcale nie usłyszał - opiekę duchową nad tobą, jak

również troskę o twoje fizyczne d o b r o . M a m także obowiązki
w o b e c Jesse'a jako jego spowiednik...

- Jako kto? - wrzasnęłam, mając wrażenie, że zaraz zlecę

z krzesła.

- N i e ma potrzeby krzyczeć, Susannah. Sądzę, że usłyszałaś

doskonale. - Ojciec D o m i n i k wyglądał na równie nieszczęśli-

134

background image

wego, jak ja zaczynałam się czuć. - Faktem jest, że wobec... cóż,

zaistniałej sytuacji, poradziłem Jesse'owi, żeby się przeprowa­
dził do misji.

Teraz zleciałam z krzesła. N o , dokładnie rzecz ujmując, nie

zleciałam. Wystrzeliłam w górę jak po wybuchu. P r ó b o w a ł a m
skoczyć, ale moje stopy były za bardzo obolałe. Wobec tego rzu­
ciłam się na ojca D o m i n i k a . Tyle że dzieliło nas to o g r o m n e
biurko, więc nie m o g ł a m złapać go za poły sutanny i ryknąć mu
w twarz „Dlaczego? Dlaczego?" Zamiast tego chwyciłam kur­

czowo brzeg biurka, wrzeszcząc wysokim, piskliwym głosem,
którego nienawidzę, ale nad którym nie potrafię zapanować:

- Do misji? Do misji?

- Tak, do misji - odparł ojciec D o m i n i k pojednawczym t o ­

n e m . - Będzie mu tam bardzo dobrze, Susannah. W i e m , że bę­
dzie mu t r u d n o nauczyć się spędzać czas gdzie indziej niż, cóż,

w miejscu, w którym u m a r ł . Ale w misji żyjemy bardzo s k r o m ­

nie. Pod wieloma względami w taki sposób, do którego Jesse
przywykł za życia...

N a p r a w d ę z t r u d e m docierało do m n i e to, co usłyszałam.
- A Jesse się na to zgodził? - usłyszałam, jak pytam tym sa­

m y m , piskliwym głosem. Co to był za głos. Z pewnością nie
mój własny. - Jesse powiedział, że to zrobi?

Ojciec D o m i n i k spojrzał na mnie w sposób, który mogę okre­

ślić jedynie jako pełen współczucia.

- Tak - powiedział. -1 jest mi niewymownie przykro, że d o ­

wiadujesz się tego teraz i ode mnie. Jesse być m o ż e sądził...

a muszę przyznać, że się z tym zgadzam... że taka scena... cóż,
że dziewczyna o t w o i m temperamencie mogłaby... C ó ż , to m o ­
głoby być dla ciebie trudne...

A potem, ni stąd, ni zowąd, pojawiły się łzy. Ostrzegło m n i e

o tym jedynie ostre swędzenie w nosie. W chwilę później usiło­
wałam stłumić łkanie.

1 3 5

background image

Ponieważ wiedziałam, co ojciec D o m i n i k próbuje mi powie­

dzieć. To było obrzydliwie wyraźne jak czarne na białym. Jesse

mnie nie kochał. N i g d y m n i e nie kochał. Ten p o c a ł u n e k - ten
pocałunek był j e d n a k tylko jakimś tam doświadczeniem. A na­

wet czymś gorszym niż doświadczenie. Był b ł ę d e m . O k r o p ­

nym, żałosnym b ł ę d e m .

Teraz Jesse wiedział również, że oszukałam go na temat Paula

-wiedział, że nakłamałam, co gorsza, pewnie domyślił się, dla­
czego to zrobiłam... ponieważ go kocham, zawsze go kochałam

i nie chciałam go stracić - i wolał się wyprowadzić, zamiast po­

wiedzieć mi wprost, że nie odwzajemnia m o i c h uczuć. Wypro­
wadzić się! Wolał się wynieść, niż spędzić ze m n ą jeszcze jeden

dzień! Jaka ze m n i e żałosna nieudacznica!

Opadłam, szlochając, z p o w r o t e m na krzesło przy biurku ojca

Dominika. N i e obchodziło mnie, co myśli ojciec D o m i n i k -

wiecie, o tym, że płaczę z p o w o d u chłopaka. N i e m o g ł a m prze­

cież przestać go kochać ot, tak, nawet jeśli wiedziałam - a teraz

j u ż nie miałam wątpliwości - że w drugą stronę to nie działa.

- N - n i e r o z u m i e m - wydusiłam z twarzą w dłoniach. - Co...

co takiego zrobiłam źle?

W głosie ojca D o m i n i k a brzmiała leciutka n u t k a przygnębie­

nia.

- N i c , Susannah. Niczego źle nie zrobiłaś. Tak będzie po

prostu lepiej. Z pewnością sama to rozumiesz.

Ojciec D o m i n i k naprawdę nie za dobrze sobie radzi w roli

pocieszyciela ofiar m i ł o s n y c h zawodów. D u c h y , o w s z e m .
Dziewczęta, którym pękło serce? N i e bardzo.

A j e d n a k zrobił, co mógł. Wstał zza biurka, obszedł je i jedną

dłonią, wyraźnie zmieszany, zaczął poklepywać m n i e po ramie­
niu.

To m n i e z d u m i a ł o . Ojciec D o m i n i k nie należał do osób, któ­

rym łatwo przychodzi tego rodzaju kontakt.

1 3 6

background image

- Spokojnie, Susannah - powiedział. - N o , cicho, cicho.

Wszystko będzie dobrze.

Akurat będzie. Nigdy nie będzie dobrze.

Ojciec D o m i n i k jeszcze nie skończył.
- N i e możecie tego dalej ciągnąć w ten sposób. Jesse musi

odejść. To j e d y n e wyjście.

Z a ś m i a ł a m się gorzko, w b r e w woli.
- Jedyne wyjście? Musi opuścić d o m ? - zapytałam, gniew­

n y m gestem wycierając oczy skrajem zamszowego rękawa kurt­
ki. A w i a d o m o , jak słona woda działa na zamsz. O t o , do jakiego
stanu m n i e to wszystko doprowadziło. - N i e sądzę.

- To nie jest jego d o m , Susannah - powiedział łagodnie oj­

ciec D. - To twój d o m . To nigdy nie był d o m Jesse'a. To tylko
karczma, w której go z a m o r d o w a n o .

Z przykrością stwierdzam, że na dźwięk słowa „zamordowa­

n o " rozpłakałam się jeszcze bardziej. Ojciec D ponownie po­
klepał m n i e po ramieniu.

- U s p o k ó j się - powiedział. - Musisz to przyjąć dojrzale,

Susannah.

W y m a m r o t a ł a m coś niezrozumiałego. Sama nie wiedziałam,

co to było.

- N i e m a m wątpliwości, że sobie z t y m poradzisz, Susannah

- stwierdził ojciec D o m i n i k - tak j a k radziłaś sobie dotąd ze
wszystkim innym... cóż, jeśli nie z przekonania, to siłą woli.
A teraz lepiej j u ż idź. Pierwsza lekcja j u ż się prawie skończyła.

N i e poszłam. Siedziałam tam, od czasu do czasu żałośnie po­

ciągając nosem, podczas gdy łzy ciekły mi s t r u m i e n i e m po twa­
rzy. D o b r z e , że użyłam dzisiaj w o d o o d p o r n e j mascary.

Ojciec D, zamiast okazać litość, jak przystało na d u c h o w n e ­

go, popatrzył na mnie podejrzliwie.

- Susannah - powiedział - m a m nadzieję... chyba nie muszę...

cóż, czuję się zobowiązany ostrzec cię... Jesteś bardzo upartą

1 3 7

background image

dziewczyną, ale m a m szczerą nadzieję, że pamiętasz, co ci kie­
dyś powiedziałem. Nie w o l n o ci próbować usidlić Jesse'a swo­
imi kobiecymi wdziękami. M ó w i ę poważnie, tak jak ci m ó w i ­
łem wcześniej. Jeśli musisz się wypłakać z tego powodu, zrób

to teraz, w gabinecie. Ale nie płacz przy Jessie. N i e utrudniaj
mu tej sytuacji bardziej, niż j u ż to się stało. Rozumiesz?

Tupnęłam nogą, ale czując gwałtowny ból promieniujący na

całą nogę, natychmiast tego pożałowałam.

- Boże - powiedziałam niezbyt grzecznie. - Za kogo ksiądz

mnie ma? Myśli ksiądz, że będę go błagać, żeby został, czy co?

Jeśli chce odejść, to w porządku. Bardziej niż w porządku. C i e ­

szę się, że odchodzi. - Z gardła wydarł mi się kolejny, zdra­
dziecki szloch. - C h c ę tylko, żeby ksiądz wiedział, że to nie­

sprawiedliwe.

- Mało jest w życiu sprawiedliwości, Susannah - powiedział

ojciec D o m i n i k ze współczuciem. - Ale nie muszę ci chyba
przypominać, że otrzymałaś w życiu dużo, dużo więcej łaski

niż inni ludzie. Masz wyjątkowe szczęście.

- Szczęście - parsknęłam szyderczo. - Tak, rzeczywiście.
- Chyba j u ż ci trochę przeszło, Susannah - powiedział oj­

ciec Dominik, patrząc na m n i e . - Więc może teraz nie miałabyś
nic przeciwko temu, żeby pobiec na lekcję. M a m m n ó s t w o pra­
cy w związku z jutrzejszym świętem...

Pomyślałam, ilu rzeczy m u , w gruncie rzeczy, nie powiedzia­

łam. To znaczy o Craigu i N e i l u Jankowie, nie wspominając j u ż
o Paulu, doktorze Slaskim i zmiennikach.

Należało mu powiedzieć o Paulu. Przynajmniej coś na temat

jego teorii zaczynania wszystkiego od początku. A m o ż e i nie.

Paul zdecydowanie nie był s k r u s z o n y m barankiem, o czym
mogły zaświadczyć moje obolałe stopy.

Przyznaję, ojciec D o m i n i k trochę m n i e zdenerwował. Spo­

dziewałam się z jego strony większego zrozumienia. Ostatecz-

138

background image

nie, złamał mi serce. Gorzej, zrobił to na polecenie Jesse'a. Jesse
nie ma nawet dość odwagi, żeby powiedzieć mi w twarz, że m n i e
nie kocha. N i e , użył do tego swojego „spowiednika". No ład­
nie. Naprawdę żałuję, że tyle straciłam, nie żyjąc w X I X wieku.
To musiało być c u d o w n e - księża odwalali za wszystkich b r u d ­

ną robotę.

N i e byłam, rzecz jasna, w stanie pobiec - jak sugerował oj­

ciec D o m i n i k . Praktycznie biorąc, w ogóle nigdzie nie m o g ł a m

„pobiec". Wyszłam z gabinetu, utykając i użalając się nad sobą
ogromnie. Ciągle płakałam - tak, że sekretarka ojca D na mój

widok zawołała z matczyną troską:

- O c h , kochanie. Źle się czujesz? Proszę, weź chusteczkę.

To m n i e pocieszyło w d u ż o większym stopniu niż wszystko,

co zrobił dla m n i e ojciec D w ciągu ostatniej półgodziny.

Wzięłam chusteczkę i w y d m u c h a ł a m nos, a p o t e m zabrałam

jeszcze kilka na drogę. M i a ł a m wrażenie, że nie opanuję łez co

najmniej do trzeciej lekcji.

Kiedy weszłam na galerię wokół dziedzińca, podjęłam wysi­

łek, żeby wziąć się w garść. D o b r z e . No więc nie p o d o b a ł a m się
chłopakowi. M n ó s t w o było takich, którym się kiedyś nie p o d o ­
bałam i nigdy tego tak nie żałowałam. W porządku, teraz c h o ­
dziło o Jesse'a, chłopaka, którego kochałam najbardziej na świe­
cie. Ale skoro on m n i e nie chciał, niech tak będzie. Wiecie co?

Jego strata, ot co.

No więc dlaczego nie m o g ł a m przestać płakać?
Co ja zrobię bez niego? Przyzwyczaiłam się niesamowicie do

tego, że jest obok. A co z jego kotem? Czy Szatan też miał się
przenieść na probostwo? Chyba będzie musiał. Ten paskudny
kocur kochał Jesse'a równie m o c n o jak ja. Szczęściarz z tego
kota, będzie mieszkał z Jesse'em.

Spacerowałam w z d ł u ż galerii, patrząc niewidzącymi oczami

na zalany słońcem dziedziniec. Może, myślałam, ojciec D ma

1 3 9

background image

rację. M o ż e tak będzie lepiej. To znaczy, p r z y p u ś ć m y przez
chwilę, że Jesse czuje do m n i e to samo, co ja do niego. Ze mnie
kocha. Co by z tego wynikło? Byłoby tak, jak powiedział Paul.
Co byśmy robili? Umawiali się na randki? Chodzili do kina?

Musiałabym płacić i to za j e d e n bilet. A jak by m n i e ktoś zoba­
czył, siedzącą, wszystko by na to wskazywało, samotnie, wy­
szłabym na największą idiotkę świata. Jakie to żałosne.

Czego było mi trzeba, jak sobie uświadomiłam, to prawdzi­

wego chłopaka. N i e tylko takiego, którego inni ludzie mogliby

zobaczyć, ale również takiego, którego bym lubiła i który by
m n i e lubił. Tego właśnie potrzebowałam. D o k ł a d n i e tego.

Bo kiedy Jesse dowiedziałby się o tym, m o ż e by zrozumiał,

jaki kolosalny popełnił błąd.

Śmieszne, że kiedy akurat o tym myślałam, zza k o l u m n y

wyskoczył Paul Slater, wołając:

- Cześć!

14

Z

jeżdżaj - powiedziałam.

Ponieważ tak się składało, że nadal płakałam, a Paul Slater

był ostatnią osobą na świecie, którą pragnęłam mieć za świadka
swoich łez. M a r z y ł a m o tym, żeby nic nie zauważył.

N i c z tego.
- Co to, przerwało zaporę? - zapytał.
- N i c takiego - powiedziałam, ocierając oczy rękawem. Z u ­

żyłam j u ż wszystkie chusteczki, jakie dostałam od sekretarki ojca
Dominika. - To tylko alergia.

Paul odsunął moją rękę.

140

background image

- Proszę, weź to.

Podał m i , o dziwo, białą chusteczkę, którą wyciągnął z kie­

szeni.

Zabawne, że jedyną rzeczą, na której byłam w stanie skupić

uwagę, był kwadrat białego materiału.

- Nosisz chusteczkę? - zapytałam łamiącym się głosem.

Paul wzruszył ramionami.
- Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie kogoś zakneblować.
Ta odpowiedź tak mnie zaskoczyła, że nie mogłam się po­

wstrzymać od śmiechu. To znaczy Paul m n i e trochę przerażał...

no, dobrze, nawet bardzo. Ale bywał zabawny.

Wytarłam łzy chusteczką, bardziej, niż b y m chciała, przejęta

bliskością jej właściciela. Paul wyglądał tego dnia szczególnie
uroczo - w szarym kaszmirowym swetrze i czekoladowobrązo-
wej skórzanej marynarce. N i e m o g ł a m się powstrzymać, żeby
nie spojrzeć na jego usta i nie p r z y p o m n i e ć sobie, jak smakowa­
ły. A było przyjemnie. Bardziej niż przyjemnie.

P o t e m moje spojrzenie p o w ę d r o w a ł o w stronę oka, tego,

w które wbiłam kciuk. Żadnego śladu. Niełatwo było go zranić.

Ż a ł o w a ł a m , że nie można tego samego powiedzieć o mnie.

Albo w każdym razie o m o i m sercu.

N i e w i e m , czy Paul zauważył, c z e m u się przyglądam - p o ­

dejrzewam, że było oczywiste, że patrzę na jego usta. Nagle pod­
niósł obie ręce i umieścił je na szerokiej na blisko metr k o l u m ­
nie, o którą się o p i e r a ł a m - j e d n e j z k o l u m n , na których
spoczywa zadaszenie galerii - więżąc m n i e między nimi.

- A więc, Suze - odezwał się przyjaźnie. - Dlaczego ojciec

D o m i n i k chciał się z tobą zobaczyć?

M i m o że akurat rozglądałam się za chłopakiem, nie byłam

pewna, czy Paul by mi odpowiadał w tym charakterze. Owszem,
był przystojny i w ogóle. Do tego dochodziła jeszcze sprawa
z pośrednictwem.

141

background image

Ale ten człowiek próbował m n i e zabić. Dość t r u d n o byłoby

coś takiego puścić w niepamięć.

Tak więc, uwięziona między jego ramionami, czułam się roz­

darta wewnętrznie. Z jednej strony, nie miałabym nic przeciw­
ko t e m u , żeby wyciągnąć ręce, ująć nimi jego twarz i pocałować
go m o c n o w usta.

Z drugiej strony, porządny kopniak w krocze wydawał mi się

równie pociągający, biorąc p o d uwagę, na co m n i e naraził tam­
tego dnia, włączając w to rozpalony chodnik i Anioła Piekieł.

N i e zrobiłam ani j e d n e g o , ani drugiego. Stałam tylko, z m o c ­

n o bijącym sercem. Ten c h ł o p a k , ostatecznie, w y s t ę p o w a ł

w m o i c h koszmarnych snach przez dobrych parę tygodni. Tego

się tak łatwo nie zapomina, nawet jeśli ten sam chłopak pakuje
ci przypadkiem język w usta, a tobie się to przypadkiem nawet
podoba.

- N i e martw się - powiedziałam głosem, który w ogóle nie

brzmiał jak mój własny, tak był zachrypnięty od płaczu. O d ­
chrząknęłam i dokończyłam: - N i e m ó w i ł a m ojcu D o m i n i k o ­
wi niczego na twój temat, jeśli to cię akurat n i e p o k o i

Paul odprężył się wyraźnie, kiedy dotarły do niego moje sło­

wa. Zdjął nawet jedną rękę z k o l u m n y i zaczął bawić się kosmy­

k i e m moich włosów.

- Z takimi włosami ci lepiej - powiedział aprobująco. - Po­

w i n n a ś zawsze nosić je rozpuszczone.

Poczułam gwałtowne przyśpieszenie rytmu serca pod wpły­

w e m jego dotyku i żeby je ukryć przed Paulem, usiłowałam się

schylić pod j e d n y m z więżących m n i e ramion.

- A dokąd to się wybierasz? - zapytał, osaczając m n i e p o ­

n o w n i e . Tym razem przysunął się do m n i e o krok, teraz nasze
twarze dzieliła odległość zaledwie kilku centymetrów. W jego
o d d e c h u , jak stwierdziłam, nadal czuło się zapach pasty do zę­
bów, jakiej używał rano.

142

background image

O d d e c h Jesse'a nigdy, rzecz jasna, niczym nie pachnie, p o ­

nieważ Jesse nie jest żywą osobą.

- Paul - powiedziałam, starając się zachować opanowany,

obojętny ton głosu. - Doprawdy. N i e tutaj, dobrze?

- Świetnie. - N i e odsunął się jednak. - Gdzie zatem?
- O Boże, Paul. - Podniosłam dłoń do czoła. Było gorące.

Wiedziałam, że to nie gorączka. Dlaczego było mi tak gorąco?
W galerii panował chłód. Czy to przez Paula? Czy to Paul p o ­
wodował, że czułam się tak, a nie inaczej? - N i e w i e m , w p o ­

rządku? Posłuchaj, jest... jest m n ó s t w o rzeczy, nad k t ó r y m i
muszę się teraz zastanowić. Czy mógłbyś... czy mógłbyś m n i e
zostawić samą, żebym mogła spokojnie pomyśleć?

- Pewnie - odparł. - Dostałaś kwiaty?
- Dostałam - powiedziałam. Cokolwiek to było, co w y w o ­

ływało u m n i e tę dziwną gorączkę, zmusiło m n i e także, choć

wcale nie zamierzałam tego mówić, marząc jedynie o ucieczce

i ukryciu się w damskiej toalecie, gdzie doczekałabym do przer­

wy, do dodania: - Ale jeśli sądzisz, że zapomnę, coś mi zrobił,

tylko dlatego, że przysłałeś mi bukiet głupich kwiatów...

- P r z e p r o s i ł e m cię, S u z e - powiedział Paul. - I j e s t mi

ogromnie przykro z p o w o d u twoich stóp. Powinnaś była p o ­
zwolić mi odwieźć się do d o m u . Niczego bym nie próbował.
Przysięgam.

- O c h , tak? - Popatrzyłam mu w oczy. Był ode m n i e wyższy

o głowę, ale jego usta znajdowały się wciąż w odległości paru
centymetrów od moich. M o g ł a m ich dotknąć wargami bez p r o ­
blemu. N i e to, żebym chciała to zrobić. Wcale nie. - A teraz to
niby co robisz?

- Suze - powiedział, bawiąc się znowu m o i m i włosami. J e g o

oddech łaskotał m n i e w policzek. - Jak inaczej m a m cię zmusić,
żebyś ze mną porozmawiała? Masz o m n i e zupełnie mylne wy­
obrażenie. Bierzesz m n i e za jakiś czarny charakter. A ja nie

143

background image

jestem taki. N a p r a w d ę nie. Jestem... cóż, jestem bardzo do cie­

bie podobny.

- Jakoś śmiem w to wątpić - powiedziałam. Jego bliskość

utrudniała mi formułowanie zdań. I to wcale nie dlatego, że
mnie przerażał. Nadal się go bałam, ale j u ż inaczej.

- To prawda - stwierdził. - U w a ż a m , że m a m y wiele wspól­

nego. N i e tylko to pośredniczenie. Myślę, że m a m y taką samą
filozofię życiową. C ó ż , pomijając to, że ty chcesz pomagać in­
nym. Ale to tylko z poczucia winy. Pod każdym i n n y m wzglę­
d e m jesteśmy identyczni. To znaczy, oboje jesteśmy cyniczni

i nieufni w stosunku do ludzi. M o ż n a by nas niemal uznać za
mizantropów. Jesteśmy pokrewnymi duszami, Suze. Oboje wie­
le widzieliśmy. N i c nas nie zaskoczy, nic nie wywrze wrażenia.
Przynajmniej... - wbił swoje lodowobłękitne oczy w moje -

...nic, aż do tej chwili. W każdym razie, jeśli o m n i e chodzi.

- Być m o ż e jest tak, j a k mówisz, Paul - powiedziałam, stara­

jąc się nadać głosowi ton wyższości, co mi się chyba specjalnie

nie udało, ponieważ jego bliskość sprawiała, że z t r u d e m łapa­
łam oddech. - P r o b l e m polega na tym, że osoba, której ufam

najmniej na świecie, to...? N o , chyba ty.

- N i e r o z u m i e m dlaczego - powiedział Paul. - Jesteśmy

w oczywisty sposób dla siebie stworzeni. Tylko dlatego, że spo­

tkałaś Jesse'a najpierw...

- N i e . - To było jak wybuch. N i e m o g ł a m tego znieść. N i e

mogłam znieść, żeby te usta... wymawiały j e g o imię. - Paul,
ostrzegam cię...

Paul położył palec na m o i c h ustach.
- Szsz - powiedział. - N i e m ó w rzeczy, których później bę­

dziesz żałować.

- Nie będę tego żałować - wymówiłam m i m o jego palca. - Ty...
- Wcale tak nie myślisz - stwierdził Paul p e w n y m siebie to­

n e m , przesuwając palec z moich ust po brodzie, aż na szyję. -

144

background image

Jesteś tylko przestraszona. Boisz się przyznać do swoich praw­

dziwych uczuć. Boisz się przyznać, że mogę wiedzieć parę rze­
czy, o których ty i mądry stary Gandalf, zwany również ojcem
D o m i n i k i e m , możecie nie mieć pojęcia. Boisz się przyznać, że
mogę mieć rację i że może nie jesteś aż tak oddana swojemu
u k o c h a n e m u Jesse'owi, jak byś chciała. N o , dalej, przyznaj się.
Czułaś coś, kiedy cię wtedy pocałowałem. N i e wypieraj się tego.

C z u ł a m coś wtedy? Teraz coś c z u ł a m , a on tylko przesuwał

koniuszkiem palca po mojej szyi. To nie było w porządku, że
ten chłopak, którego nienawidziłam - a nienawidziłam go, tak

jest - wywoływał we mnie p o d o b n e uczucia...

...podczas gdy chłopak, którego kochałam, sprawiał, że czu­

łam się j a k kompletna...

Paul pochylał się nade mną tak nisko, że dotykał piersią m o ­

jego swetra.

- Chcesz z n o w u spróbować? - zapytał. Jego usta przysunęły

się do m o i c h bardzo blisko. - D r o b n e doświadczenie?

N i e w i e m , dlaczego na to nie pozwoliłam. To znaczy pocało­

wać się. Chciałam, żeby to zrobił. N i e było włókienka w m o i m

ciele, które by tego nie chciało. Po tak przykrej rozmowie, jak ta
w gabinecie ojca Dominika, byłoby m i ł o przekonać się, że ktoś
- ktokolwiek - mnie pragnął. N a w e t chłopak, którego kiedyś
bałam się śmiertelnie.

Być m o ż e jakaś część mnie nadal się go bała. Albo tego, co

m ó g ł mi zrobić. M o ż e dlatego moje serce biło tak szybko.

Bez względu na wszystko, nie pozwoliłam się pocałować. N i e

m o g ł a m . N i e wtedy. I nie w tym miejscu. Odwróciłam głowę,
starając się trzymać usta poza jego zasięgiem.

- N i e - powiedziałam pełna napięcia. - M a m bardzo zły

dzień, Paul. Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał się odsunąć...

M ó w i ą c „odsunąć" położyłam mu ręce na piersi i odepchnę­

łam go ze wszystkich sił.

10-Nawiedzony

145

background image

Paul, nie spodziewając się tego, zatoczył się do tyłu.

- Hola - powiedział, kiedy odzyskał równowagę i panowa­

nie nad sobą. - Co się z tobą dzieje?

- N i c - odparłam, skręcając w palcach jego chusteczkę. -

Właśnie... właśnie dostałam złą wiadomość, i to wszystko.

- Ach, tak? - To nie była właściwa odpowiedź, jeśli chodzi

o Paula, bo teraz wyglądał na naprawdę zaintrygowanego, a to
oznaczało, że nigdy się go nie pozbędę. - Co to za wiadomość?

Słodki Rico dał ci kosza?

Dźwięk, jaki się ze m n i e wydobył po tych słowach, stanowił

skrzyżowanie szlochu z w e s t c h n i e n i e m . N i e wiem, skąd się

wziął. Jakby jakaś nieznana siła wyrwała go z mojej piersi. Prze­

straszył Paula niemal tak samo, jak m n i e .

- Hej - powiedział, tym razem i n n y m tonem. - Przepraszam.

Ja... Czy on? Czy on naprawdę?

Pokręciłam głową, nie ufając w ł a s n e m u głosowi. Pragnęłam,

żeby Paul sobie poszedł, zamknął się i poszedł. N i e wydawał się

j e d n a k skłonny ani do jednego, ani do drugiego.

- Tak sobie myślałem - odezwał się - że w raju jest jakieś

zamieszanie, skoro nie pokazał się, żeby mi skopać tyłek po tym,
co zaszło w m o i m d o m u .

Z d o ł a ł a m odzyskać głos. Brzmiał ochryple, ale przynajmniej

byłam w stanie mówić.

- N i e potrzebuję Jesse'a - oznajmiłam - żeby się za mnie

biił.

- To znaczy, że nie powiedziałaś mu - stwierdził Paul. -

O nas.

Kiedy odwróciłam wzrok, dodał:
- To musi być to. N i e powiedziałaś m u . Chyba że mu po­

wiedziałaś, a on ma to gdzieś. C z y o to chodzi, Suze?

- M u s z ę iść na lekcję - powiedziałam, odwracając się po­

śpiesznie.

146

background image

Zatrzymał mnie głos Paula.
- Pozostaje pytanie, dlaczego mu nie powiedziałaś? C z y

może dlatego, że w głębi duszy boisz się? Bo może w głębi d u ­
szy poczułaś coś... coś, do czego nie chcesz się przyznać, nawet
przed sobą?

Wykonałam gwałtowny zwrot.
- A może - powiedziałam - w głębi duszy nie chcę być o d p o ­

wiedzialna za morderstwo. Pomyślałeś o tym, Paul? Bo Jesse i tak

j u ż raczej nie przepada za tobą. Gdybym mu powiedziała, co mi

zrobiłeś, w każdym razie próbowałeś zrobić, zabiłby cię.

To był, wiedziałam doskonale, tylko wymysł. Ale Paul nie

musiał o tym wiedzieć.

N i e przyjął tego tak, jak się spodziewałam.

- Widzisz - powiedział z szerokim u ś m i e c h e m . - C h y b a

m n i e trochę lubisz, bo inaczej pozwoliłabyś mu na to.

Bez sensu było mu odpowiadać, więc ponownie o d w r ó c i ł a m

się, żeby odejść.

Tym razem pootwierały się drzwi klas dookoła i uczniowie

zaczęli wypływać na galerię. W Akademii Misyjnej nie ma
d z w o n k ó w - członkowie zarządu nie życzą sobie zakłócać spo­
koju dziedzińca czy bazyliki hałaśliwymi dźwiękami co godzi­
na - więc zmieniamy klasy za każdym razem, kiedy duża wska­
zówka jest na dwunastce. Pierwsza lekcja, co u ś w i a d o m i ł a m
sobie, kiedy wokół m n i e zaczął się kłębić tłum, właśnie się skoń­
czyła.

- No to jak, Suze? - zapytał Paul, nie ruszając się z miejsca,

m i m o morza ludzi, które nas zalało. - Czy to o to chodzi? N i e
chcesz, żebym umarł. Chcesz, żebym był przy tobie. Bo ci się
p o d o b a m . Przyznaj.

Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Oczywiste, że z t y m

chłopakiem nie było sensu dyskutować. Był zbyt zarozumiały,
żeby przyjąć do wiadomości czyjś p u n k t widzenia.

147

background image

A poza tym, oczywiście, głupia sprawa, ale rzeczywiście miał

rację.

- O c h , Paul, tu jesteś. - Kelly Prescott podeszła do niego,

potrząsając m i o d o w y m i blond włosami. - Wszędzie cię szuka­
łam. Posłuchaj, zastanawiałam się, no wiesz, nad wyborami,
w porze l u n c h u . M o ż e byśmy się przespacerowali po dziedziń­
cu, rozdając batoniki. Wiesz, żeby ludziom przypomnieć. O gło­

sowaniu, oczywiście.

Paul nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Jego lodowobłę-

kitne oczy były nadal utkwione we mnie.

- N o , Suze? - zawołał, przekrzykując dźwięk otwieranych

szafek i s z u m rozmów, m i m o że mieliśmy zachowywać ciszę na
przerwach, żeby nie przeszkadzać turystom. - Przyznasz to czy
nie?

- To, czego ci potrzeba - powiedziałam, potrząsając głową -

to intensywna psychoterapia.

Ruszyłam przez t ł u m .
- Paul. - Kelly ciągnęła Paula za rękaw skórzanej marynarki,

rzucając przez cały czas nerwowe spojrzenia w moją stronę. -
Paul. Halo. Z i e m i a do Paula. Wybory. Pamiętasz? Wybory? Dzi­
siaj po p o ł u d n i u ?

Wtedy Paul zrobił coś, co jak sobie zaraz p o t e m uświadomi­

łam, przeszło na zawsze do annałów Akademii Misyjnej, i to
nie tylko dlatego, że Cee Cee była świadkiem tego wydarzenia
i opisała je później w „Mission Bell". N i e , Paul zrobił coś, cze­
go nikt, no m o ż e poza mną, nie zrobił przez całych jedenaście
lat uczęszczania Kelly do szkoły.

Olał ją.
- Dlaczego - powiedział, wydzierając rękaw z jej palców - nie

możesz zostawić m n i e w spokoju na pięć cholernych minut?

Kelly, oszołomiona, jakby dał jej w twarz, wyjąkała:

- C-co?

148

background image

- Słyszałaś - odparł Paul. Chociaż nie zdawał sobie z tego

sprawy, t ł u m w galerii zamarł, czekając na jego następne posu­
nięcie. - C h c e mi się rzygać od ciebie, tych głupich wyborów
i tej głupiej szkoły. Kapujesz? A teraz zejdź mi z oczu, zanim
p o w i e m coś, czego będę później żałować.

Kelly zamrugała, jakby wypadły jej szkła kontaktowe.
- Paul! - zawołała, wciągając powietrze. - Ale... ale... wybo­

ry... batoniki...

Paul ledwo na nią spojrzał.

- Możesz wziąć swoje batoniki - powiedział - i wsadzić je

sobie w...

- Panie Slater! - Jedna z nowicjuszek, wyznaczonych do pa­

trolowania podczas przerw galerii w celu zmniejszenia hałasu,
rzuciła się w stronę Paula. - Proszę natychmiast do gabinetu
dyrektora!

Paul zasugerował nowicjuszce coś, co z pewnością warte było

co najmniej odsiadki, jeśli nie usunięcia ze szkoły. To było tak
brutalne, że nawet ja się zaczerwieniłam, a m a m trzech przy­
r o d n i c h braci, którzy używają tego rodzaju języka regularnie,
kiedy ich ojca nie ma w pobliżu.

Nowicjuszka wybuchnęła płaczem i pobiegła po ojca D o m i ­

nika. Paul popatrzył za uciekającą drobną figurką w czarnym
stroju, p o t e m spojrzał na Kelly, która także płakała. A potem
spojrzał na mnie.

To spojrzenie wyrażało bardzo wiele. Gniew, niecierpliwość,

niechęć.

Ale przede wszystkim - nie sądzę, żebym się co do tego p o ­

myliła - głęboką przykrość. Poważnie, moje słowa go zraniły.

N i g d y mi nie przyszło do głowy, że Paula m o ż n a zranić.
M o ż e to, co powiedziałam Jesse'owi na temat Paula - o tym,

że jest samotny - było rzeczywiście prawdą. M o ż e on faktycz­
nie potrzebował po prostu kogoś bliskiego.

149

background image

W Akademii Misyjnej nie znalazł z pewnością zbyt wielu

przyjaciół.

W chwilę później przestał na m n i e patrzeć, odwrócił się i od­

szedł. Wkrótce potem usłyszałam odgłos silnika jego kabrioletu
oraz pisk opon na asfalcie na parkingu.

Paul odjechał.
- C ó ż - odezwała się C e e C e e z wcale niemałym zadowole­

n i e m , podchodząc do m n i e . - To chyba załatwia sprawę wybo­
rów, czyż nie?

Podniosła moją rękę do góry, jak sędzia podnosi rękę zwy­

cięzcy na ringu.

- N i e c h żyje wiceprzewodnicząca!

15

P

aul nie wrócił tego dnia do szkoły.
N i e to, żeby ktoś się tego spodziewał. W jedenastej klasie

rozeszła się informacja w rodzaju m ó w i o n e g o listu gończego,
o tym, że w razie powrotu Paul zostanie ukarany tygodniowym
zawieszeniem. Debbie M a n c u s o dowiedziała się tego od sze-
ścioklasistki, która dowiedziała się tego od sekretarki w gabine­
cie ojca Dominika, kiedy poszła t a m oddać usprawiedliwienie

spóźnienia.

Wydawało się, że najlepiej będzie, jeśli Paul zniknie z oczu,

dopóki atmosfera się trochę nie uspokoi. Nowicjuszka, którą
sklął, wpadła podobno w histerię i musiała się położyć w gabine­
cie pielęgniarki z chłodnym k o m p r e s e m na czole. Widziałam, jak

ojciec D o m i n i k spaceruje z ponurą miną przed gabinetem. Aż
miałam ochotę podejść do niego i powiedzieć: „A nie mówiłam?!"

150

background image

To by jednak wyglądało na kopanie leżącego, więc powstrzy­

małam się.

Poza tym nadal miałam do niego żal o tę historię z Jesse'em.

Im więcej o tym myślałam, w tym większą wpadałam złość. To
było tak, jakby obaj spiskowali przeciwko mnie. Jakbym była

jakąś głupią, zakochaną szesnastolatką, z którą musieli sobie ja­

koś dać radę. G ł u p i Jesse bał się nawet powiedzieć mi w oczy, że
mu się nie podobam. Myślał, że co ja takiego zrobię? D a m mu

w twarz? Zdecydowanie miałam na to ochotę.

Na p r z e m i a n z chęcią, żeby się gdzieś zwinąć w k ł ę b e k

i umrzeć.

Chyba nie byłam jedyną, która się tak czuła. Kelly Prescott

też wyglądała na straszliwie przygnębioną. Jednak lepiej znosiła
swoje nieszczęście ode m n i e . Dramatycznym gestem oddarła
część papierka z napisem SLATER ze wszystkich batoników, jakie

jej pozostały. Wewnątrz opakowania napisała m a r k e r e m S I M O N .

Wyszło na to, że startujemy ramię w ramię.

Wygrałam wybory na wiceprzewodniczącą trzeciej klasy Aka­

demii Misyjnej imienia J u n i p e r o Serry jednogłośnie, jeśli nie
liczyć jednego głosu na Brada Ackermana. N i k t specjalnie nie
wątpił w to, kto głosował na Brada. N i e usiłował nawet zmienić
swojego charakteru pisma.

N i k t nie miał jednak, w związku z przyjęciem, jakie urządzał

tego wieczoru, do niego pretensji. Gości poinstruowano, żeby
przychodzili dopiero po dziesiątej, kiedy to Jake, kończąc zmia­
nę w Peninsula Pizza, miał przybyć z beczułką piwa i pizzami.
Andy i m a m a zostawili rano na lodówce kartkę z n u m e r e m te­

lefonu, gdzie m o ż n a ich złapać, oraz formalnym zakazem przyj­
mowania gości w czasie ich nieobecności. Brad uznał to ostat­
nie za szczególnie zabawne.

Co do mnie, miałam poważniejsze zmartwienia niż jakieś głu­

pie przyjęcie.

151

background image

Tylko że Cee C e e i Adam chcieli pójść gdzieś po szkole, żeby

uczcić moje zwycięstwo - które w zasadzie okazało się wątpli­
w y m zwycięstwem, skoro mój przeciwnik został usunięty ze
szkoły. Adam zaopatrzył się j e d n a k w butelkę musującego ja­
błecznika na tę okazję i wobec tego nie m o g ł a m , oczywiście,
odmówić. Razem z C e e C e e tak ciężko pracował nad moją kam­
panią wyborczą, do której ja w ogóle nie przyłożyłam ręki - no,

z wyjątkiem j e d n e g o sloganu. C z u ł a m się na tyle winna, że po­

jechałam z nimi na plażę i zostałam na tyle długo, żeby wznieść

toast o zachodzie słońca. To zwyczaj z czasów, kiedy po raz
pierwszy wygrałam szkolne wybory - po przeprowadzce do
Carmelu, osiem miesięcy wcześniej.

Po powrocie do d o m u stwierdziłam kilka rzeczy. Po pierw­

sze, niektórzy z gości zjawili się wcześniej, wśród nich Debbie
M a n c u s o , która zawsze kochała się w Bradzie, od tamtej nocy,
kiedy przyłapałam ich, j a k się całowali przy basenie na party

u Kelly Prescott. Po drugie, wiedziała wszystko o Jessie.

Albo przynajmniej myślała, że wie.

- N o , to co to za chłopak, z którym się widujesz, j a k twierdzi

Brad? - zapytała, stojąc przy stole w kuchni i układając arty­
stycznie plastykowe kubki, w ramach przygotowań przed poja­
wieniem się beczułki. Brad był na zewnątrz z grupką swoich
kumpli, obficie zlewając łaźnię chlorem, bez wątpienia w ocze­
kiwaniu na t ł u m bakterii, które miały ją zapełnić, gdy kilku jego

mniej apetycznych przyjaciół zechce z niej skorzystać.

Debbie była w stroju galowo-przyjęciowym, obejmującym

odsłaniającą plecy bluzkę do pępka oraz bufiaste „haremowe"
spodnie, które jak sądzę, miały z założenia ukrywać rozmiary jej

niemałego tyłka, ale dawały efekt dokładnie odwrotny. N i e lubię

wyrażać się źle o przedstawicielkach mojej własnej płci, ale z D e b ­

bie M a n c u s o był kawał pasożyta. Latami wysysała Kelly do cna.
Miałam tylko nadzieję, że nie zwróci swoich ssawek do mnie.

152

background image

- Po prostu chłopak - powiedziałam c h ł o d n o , przechodząc

obok niej, żeby wyjąć niskokaloryczną colę z lodówki. Zdawa­

łam sobie sprawę, że potrzebuję silnego kofeinowego szumku,
żeby w z m o c n i ć się przed wieczorem - na spotkanie z Jesse'em
i w związku z przyjęciem.

- C z y on chodzi do RLS? - zapytała Debbie.
- N i e - powiedziałam, otwierając colę z trzaskiem. Brad, jak

zauważyłam, usunął kartkę od Andy'ego i mamy. Cóż, była tro­
chę krępująca. - N i e chodzi do szkoły średniej.

D e b b i e otworzyła szeroko oczy. To zrobiło na niej wrażenie.
- N a p r a w d ę ? Więc chodzi do college'u, tak? Jake go zna?
- N i e - odparłam.
Ponieważ nie ciągnęłam tematu, Debbie odezwała się:
- To było dziwne, to dzisiaj, co? Ta historia z Paulem.
- Tak - powiedziałam. Ciekawa byłam, czy Jesse siedzi na

górze, czekając na mnie, czy też zamierza zniknąć bez słowa
pożegnania. Sądząc po tym, co się ostatnio działo, stawiałam na
to drugie.

- Ja... To znaczy, niektóre dziewczyny mówiły, że... - D e b ­

bie, nigdy nienależąca do złotoustych, teraz plątała się jeszcze
bardziej niż zwykle. - Ze ten Paul chyba... że cię lubi.

- N a p r a w d ę ? - uśmiechnęłam się bez przekonania. - Cóż,

przynajmniej ktoś mnie lubi.

A p o t e m powlokłam się schodami do swojego pokoju.

Po drodze spotkałam Davida, który akurat schodził. Niósł

śpiwór, plecak oraz laptopa, którego wygrał na obozie k o m p u ­
terowym za wymyślenie najlepszej gry wideo. Maks lazł za n i m
na smyczy.

- D o k ą d idziesz? - zapytałam.
- Do Todda - powiedział. Todd był najlepszym przyjacielem

Davida. - Powiedział, że m o ż e m y z M a k s e m zostać na noc. N i e
sądzę, żeby tutaj dało się w ogóle spać dzisiejszej nocy.

153

background image

- Mądra decyzja - powiedziałam z aprobatą.
- Powinnaś zrobić to s a m o - stwierdził David. - Z o s t a ń

u C e e C e e .

- Zrobiłabym to - powiedziałam, salutując mu puszką sody.

- Ale m a m pewną drobną sprawę do załatwienia.

David wzruszył ramionami.
- W porządku. Ale nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Ruszył dalej po schodach.
N i e zaskoczyło m n i e odkrycie, że Jesse'a nie ma w pokoju.

Tchórz. Zrzuciłam klapki, weszłam do łazienki i zamknęłam
drzwi na klucz. Dla duchów, oczywiście, to żadna różnica. A na

pojawienie się Jesse'a i tak nie było co liczyć. Tak czułam się po
prostu bezpieczniej.

O d k r ę c i ł a m wodę, rozebrałam się i w s u n ę ł a m do wanny, p o ­

zwalając ciepłej wodzie pieścić moje obolałe stopy i zmęczone
ciało. Szkoda, że nie było sposobu, żeby pocieszyć zranione ser­
ce. Czekolada może by i pomogła, ale przypadkiem czekolady
akurat nie miałam w łazience.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że w głębi duszy wie­

działam, że ojciec D o m i n i k ma rację co do przeprowadzki Jes­
se`a. Tak było lepiej. To znaczy, j a k m o g ł o być inaczej? Zostałby

tutaj, a ja cierpiałabym dalej z j e g o powodu? Nieodwzajemnio­
na miłość to wdzięczny temat dla powieści i t e m u podobnych,
ale w życiu to coś koszmarnego.

Tylko że - i to mnie bolało najbardziej - mogłabym przysiąc,

że wtedy, całe tygodnie t e m u , kiedy m n i e pocałował, coś do
m n i e czuł. Naprawdę. A nie m ó w i ę o tym, co ja czułam w sto­
s u n k u do Paula, a co było, nie owijając w bawełnę, zwykłym
pożądaniem. Podoba mi się jego ciało, przyznaję. Ale go nie

k o c h a m .

Byłam taka pewna, tak b a r d z o pewna,.że Jesse m n i e kocha.

154

background image

Oczywiste jednak, że się pomyliłam. Cóż, na ogół się myli­

łam. Co w tym nowego?

Wymoczyłam się trochę i wyszłam z wanny. Zabandażowa­

łam ponownie stopy i włożyłam najwygodniejsze, pełne dziur
dżinsy, te, których m a m a nie pozwala mi nosić publicznie. Z a ­
wsze grozi, że je wyrzuci, razem z wyblakłą, czarną jedwabną
bluzką.

W pokoju zastałam Jesse'a, siedzącego na swoim zwykłym

miejscu na parapecie pod o k n e m z Szatanem na kolanach.

Wiedział. Jeden rzut oka wystarczył, żeby przekonać się, że

wiedział o mojej r o z m o w i e z ojcem D o m i n i k i e m i że j e d y n i e
czekał - z p e w n y m niepokojem - żeby sprawdzić moją reakcję.

N i e chcąc go rozczarować, odezwałam się niezwykle u p r z e j ­

mie:

- O c h , jeszcze tu jesteś? Myślałam, że zdążyłeś się j u ż prze­

prowadzić do Misji.

- Susannah - powiedział. Jego głos był tak głęboki, j a k Sza­

tana, kiedy warczał na Maksa przez drzwi mojego pokoju.

- N i e chcę cię zatrzymywać - powiedziałam. - Słyszałam, że

wieczorem w Misji będzie się m n ó s t w o działo. Wiesz, w związ­

ku z jutrzejszym świętem. Trzeba wypchać m n ó s t w o pińatas.
Będziesz się świetnie bawił.

Słyszałam słowa wydobywające się z moich ust, ale przysię­

gam, nie wiem, skąd się brały. W wannie powiedziałam sobie,
że zachowam się dojrzale i rozsądnie. A zachowywałam się j a k
nadąsane dziecko i to ledwo zaczęliśmy rozmawiać.

- Susannah - powiedział Jesse, wstając. - Musisz zrozumieć,

że tak będzie lepiej.

- O c h - powiedziałam, wzruszając ramionami, żeby dać mu

do zrozumienia, jak m a ł o m n i e obchodzi cała ta sprawa. - Pew­
nie. Pozdrów ode m n i e siostrę Ernestynę.

1 5 5

background image

Stał, patrząc na mnie. N i e byłam w stanie odczytać wyrazu

jego twarzy. G d y b y m to potrafiła, nie dopuściłabym do tego,

żeby się w n i m zakochać. No wiecie, ze względu na brak wza­

jemności z jego strony. Miał ciemne oczy - tak bardzo ciemne,
jak Paul bardzo jasne - i zupełnie nieprzeniknione.

- A więc to wszystko - skwitował. Z powodów, których nie

umiałam sobie wyobrazić, wydawał się zagniewany. - To wszyst­
ko, co masz mi do powiedzenia?

N i e m o g ł a m w to uwierzyć. Ale czelność! Wyobraźcie sobie,

on zły na m n i e !

- Tak - odparłam. Potem przypomniałam sobie coś. - O c h ,

nie, poczekaj.

C i e m n e oczy rozbłysły.
- Tak?
- Craig. Z a p o m n i a ł a m o Craigu. Co u niego słychać?
Ciemne oczy znowu przybrały nieodgadniony wyraz. Jesse spra­

wiał wrażenie niemal rozczarowanego. Jakby on miał jakiś powód

do rozczarowania! To moje serce zostało rozbite na kawałki.

- Ciągle to samo - powiedział. - Nieszczęśliwy z p o w o d u

swojej śmierci. Jeśli chcesz, poproszę ojca Dominika...

- O c h - powiedziałam. - Myślę, że ty i ojciec D o m i n i k zro­

biliście dość. Sama, jak sądzę, dam sobie radę z Craigiem.

- Świetnie - stwierdził Jesse krótko.
- Świetnie - powiedziałam.
- Cóż... - C i e m n e oczy wpatrzyły się w moje. - Do widze­

nia, Susannah.

- Tak - odparłam. - N o , to na razie.

Jesse nie poruszył się. Za to zrobił coś, czego się zupełnie nie

spodziewałam. Wyciągnął rękę, dotykając mojej twarzy.

- Susannah - powiedział. W utkwionych we m n i e ciemnych

oczach odbijało się światło sypialni w postaci białych gwiazdek.
- Susannah, ja...

156

background image

N i g d y nie dowiedziałam się, co Jesse miał mi do powiedze­

nia, ponieważ drzwi pokoju nagle otworzyły się.

- Przepraszam, że przerywam - powiedział Paul Slater.

16

P

aul. Z u p e ł n i e o n i m zapomniałam. Z a p o m n i a ł a m o n i m
i o tym, co się między nami działo w ciągu paru ostatnich dni.

A było tego sporo i w dodatku nie zależało mi na tym, żeby

Jesse się o t y m dowiedział.

- Krowa drzwi zjadła w d o m u ? - zapytałam Paula, mając na­

dzieję, że nie zauważy paniki w m o i m głosie, kiedy odsunęli­
śmy się od siebie z Jesse'em.

- C ó ż - powiedział Paul, który jak na chłopaka zawieszone­

go w prawach ucznia tego właśnie dnia, był w całkiem niezłej
formie. - Usłyszałem odgłosy zabawy i domyśliłem się, że masz
gości. N i e zdawałem sobie, naturalnie, sprawy, że podejmujesz
pana de Silvę.

Jesse na sardoniczne spojrzenie Paula odpowiedział spojrze­

n i e m p e ł n y m nienawiści.

- Slater - odezwał się niezbyt przyjaznym t o n e m .
- Jesse - odparł Paul swobodnie. - Jak się miewasz?
- M i a ł e m się lepiej, zanim przyszedłeś.

Paul uniósł do góry ciemne brwi, jakby zdziwiony tą o d p o ­

wiedzią.

- N a p r a w d ę ? Suze nic ci zatem nie powiedziała?
- Co tak... - zaczął Jesse, ale przerwałam mu szybko.
- O zmiennikach? - Stanęłam przed Jesse'em, jakbym w ten

sposób chciała go zasłonić przed tym, co Paul, jak przeczuwałam,

157

background image

miał zamiar zrobić. - I o tym przechodzeniu dusz? N i e , nie
miałam jeszcze okazji mu o tym powiedzieć. Ale zrobię to. Dzię­
ki, że wpadłeś.

Paul uśmiechnął się tylko radośnie. Coś w tym uśmiechu

sprawiło, że serce zaczęło mi bić jak szalone...

I to wcale nie dlatego, że ktoś próbował mnie pocałować.

- N i e dlatego przyszedłem - oznajmił Paul, ukazując wszyst­

kie niezwykle białe zęby.

Poczułam, jak Jesse drętwieje o b o k mnie. I on, i Szatan wy­

kazywali wyjątkową wrogość w o b e c Paula. Szatan wskoczył na
parapet, nastroszył futro, warcząc głośno na Paula.

Jesse nie okazywał wrogości w sposób tak otwarty, ale uzna­

łam, że to tylko kwestia czasu.

- N o , jeśli przyszedłeś na imprezę do Brada - powiedziałam

szybko - to chyba się trochę zgubiłeś. Impreza jest na dole, nie
tutaj.

- N i e przyszedłem na imprezę - powiedział Paul. - Przysze­

d ł e m , żeby ci to oddać. - Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciąg­
nął jakiś mały, ciemny przedmiot. - Zostawiłaś to w mojej sy­
pialni.

Spojrzałam na jego wyciągniętą d ł o ń . Leżała na niej szylkre-

towa spinka do włosów, ta, którą zgubiłam. Ale nie u Paula. Zgu­
biłam ją w poniedziałek rano, w pierwszy dzień szkoły. Widocz­
nie mi spadła, a Paul ją znalazł i podniósł.

Podniósł i trzymał przez cały tydzień, żeby móc rzucić ją Jes-

se'owi w twarz, tak jak teraz.

I zniszczyć moje życie. O t o , kim był Paul. N i e pośrednikiem.

N i e zmiennikiem. Niszczycielem.

Szybkie spojrzenie na Jesse'a przekonało mnie, że te niedbale

wypowiedziane słowa - „Zostawiłaś to w mojej sypialni" - od­

niosły spodziewany skutek. Jesse wyglądał, jakby dostał pięścią

w brzuch.

158

background image

Wiedziałam, jak się czuje. Paul tak działał na ludzi.
- Dzięki - powiedziałam, wyrywając spinkę z jego ręki. -

Zgubiłam ją w szkole, a nie u ciebie.

- Jesteś pewna? - Paul się uśmiechnął. Zdumiewające, jakie

potrafił grać niewiniątko, kiedy tylko miał na to ochotę. - M ó g ł ­
bym przysiąc, że zostawiłaś ją na m o i m łóżku.

Pięść pojawiła się znikąd. Przysięgam, nie zauważyłam, co się

szykuje. Stałam, zastanawiając się, jak zdołam się wytłumaczyć

Jesse'owi, kiedy jego pięść trafiła w twarz Paula.

Paul też niczego nie zauważył. Inaczej by się uchylił. K o m ­

pletnie zaskoczony, runął w stronę mojej toaletki. Perfumy i la­
kier do paznokci wylały się na niego, kiedy zderzył się z nakry­
tym falbaniastą serwetą stolikiem.

- W porządku - powiedziałam, stając pośpiesznie p o m i ę d z y

n i m i . - D o b r z e . Dosyć. Jesse, on cię próbuje w y p r o w a d z i ć
z równowagi. N i c się nie zdarzyło, jasne? Poszłam do niego, bo
powiedział, że wie coś o czymś, co nazywa się transferencją
dusz. Myślałam, że to m o ż e coś, co by ci pomogło. Przysięgam,

że to wszystko. Do niczego nie doszło.

- Do niczego nie doszło - odezwał się Paul r o z b a w i o n y m

tonem, gramoląc się na nogi. Krew kapała mu z nosa na koszu­
lę, ale raczej nie zwracał na to uwagi. - Powiedz mi coś, Jesse.
Czy ona też wzdycha, kiedy ty ją całujesz?

Teraz sama chciałam go zabić. Jak on mógł? Jak mógł?

Właściwe pytanie, rzecz jasna, brzmiało: jak ja m o g ł a m ? Jak

mogłam być taka głupia, żeby pozwolić się całować w ten spo­
sób? Bo pozwoliłam mu na to - nawet oddawałam mu poca­
łunki. N i e doszłoby do tego, gdybym więcej uwagi poświęcała
ćwiczeniu wstrzemięźliwości.

C z u ł a m się skrzywdzona, byłam zła i byłam, mówiąc wprost,

samotna.

Tak samo jak Paul.

159

background image

Nigdy j e d n a k nie starałam się celowo nikogo zranić.
Tym razem pięść Jesse'a posłała Paula pod o k n o , gdzie Sza­

tan, ogólnie n i e z a d o w o l o n y z przebiegu wypadków, wydał
wściekły syk, po czym wyskoczył przez okno na dach nad gan­
kiem. Paul wylądował twarzą w poduszkach. Kiedy podniósł
głowę, zauważyłam krew na atłasie.

- Wystarczy - krzyknęłam, chwytając Jesse'a za ramię, kiedy

szykował się do następnego ciosu. - Boże, Jesse, nie widzisz, co
on robi? Próbuje cię rozwścieczyć. N i e dawaj mu satysfakcji.

- N i e o to mi chodzi - odezwał się Paul z parapetu. Oparł

głowę na zakrwawionej poduszce, ściskając nos palcami, żeby
zatamować s t r u m i e ń krwi. - Próbuję wykazać o b e c n e m u tutaj

Jesse'owi, że potrzebujesz prawdziwego chłopaka. To znaczy,

no, dajcie spokój. Jak długo, wydaje w a m się, że to potrwa? Suze,
nie powiedziałem ci tego wcześniej, ale teraz ci p o w i e m , bo

wiem, o czym myślałaś. Przemieszczanie się dusz działa tylko
wtedy, kiedy wyrzucisz duszę obecnie zajmującą ciało i w p r o ­
wadzisz inną duszę na jej miejsce. Innymi słowy, to m o r d e r ­

stwo. Przykro mi, ale nie robisz na m n i e wrażenia morderczy­
ni. Twój Jesse będzie musiał któregoś dnia przenieść się dalej.
Ty go tylko zatrzymujesz...

C z u ł a m , jak ramię Jesse'a porusza się konwulsyjnie, uwiesi­

łam się na n i m całym ciężarem ciała.

- Zamknij się, Paul - powiedziałam.
- A co z tobą, Jesse? To jest, co ty, do diabła, możesz jej dać?

- Paul śmiał się, m i m o krwi cieknącej mu po twarzy. - N i e

możesz jej nawet postawić filiżanki głupiej kawy...

Jesse eksplodował, wyrywając się z mojego uścisku. Tylko

w ten sposób potrafię to opisać. W jednej chwili stał obok mnie,
w następnej leżał na Paulu; obaj złapali się nawzajem rękami za

szyje. Sturlali się na podłogę z hukiem, który m ó g ł b y postawić
na nogi cały d o m .

160

background image

N i c sądziłam jednak, żeby ktokolwiek ich usłyszał. Brad włą­

czył na dole stereo i ściany wibrowały od muzyki. H i p hopu -
ulubionej muzyki Brada. N i e miałam wątpliwości, że sąsiedzi
będą zachwyceni tą słodką kołysanką.

Jesse i Paul tarzali się po podłodze. Zastanawiałam się nad stłu­

czeniem czegoś nad ich głowami. Problem polegał na tym, że przy
ich zacietrzewieniu to by pewnie nic nie dało. Przemawianie im do

r o z u m u nie poskutkowało. Musiałam coś zrobić. Zamierzali się
pozabijać i to z mojej winy. Z mojej własnej, cholernej winy.

N i e w i e m , skąd mi przyszedł do głowy pomysł z gaśnicą. Pa­

trzyłam z przerażeniem, jak Jesse pchnął Paula z całej siły na
półkę z książkami, kiedy nagle pomyślałam: Ojej, gaśnica. Z a ­
kręciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju. Pognałam po scho­
dach - muzyka była coraz głośniejsza, a odgłosy bójki w m o i m
pokoju cichły z każdym stopniem.

Na dole impreza Brada rozkręcała się w najlepsze. Dziesiątki

skąpo odzianych, wirujących w rytm muzyki ciał zapełniało sa­
lon. Połowy nie byłam nawet w stanie rozpoznać. Potem zdałam
sobie sprawę, że to pewnie koledzy Jake'a z college'u. W prze­
locie zobaczyłam Neila Jankowa trzymającego j e d e n z niebie­
skich plastykowych kubków, które D e b b i e M a n c u s o tak staran­
nie ustawiła na stole w kuchni. Rozlał piwo dookoła, kiedy
p r z e m k n ę ł a m obok niego.

A więc Jake, jak z tego wynikało, zjawił się j u ż z beczką.

M u s i a ł a m się rozpłaszczyć na ścianie, żeby przecisnąć się

o b o k ludzi na korytarzu przed kuchnią. Kiedy przedarłam się
do środka, stwierdziłam, że tam też jest pełno nieznanych mi
osób. R z u t oka przez rozsuwane szklane drzwi pozwolił mi zo­

rientować się, że w łaźni, mogącej z założenia pomieścić do
ośmiu osób, siedziało teraz około trzydziestu, w większości jed­
ni na drugich. Tak, jakby mój d o m stał się nagle jakąś meliną
„Playboya". N i e wierzyłam w ł a s n y m o c z o m .

11 - Nawiedzony

161

background image

Gaśnicę znalazłam pod zlewem, gdzie Andy trzymał ją na

wypadek, gdyby zapalił się tłuszcz na kuchni. Krzyczałam „prze­

praszam" do ochrypnięcia, zanim zdołałam ponownie wydo­
stać się na korytarz. Usłyszałam wówczas ze zdumieniem, że
ktoś wykrzykuje moje imię. Za mną stali Cee Cee i Adam.

- Co wy tu robicie? - wrzasnęłam w odpowiedzi.
- Zostaliśmy zaproszeni - odkrzyknęła Cee Cee - trochę,

j a k zauważyłam, niepewnie. D o m y ś l i ł a m się, że budzili wśród

pozostałych gości lekkie zdziwienie. N i e należą do tego samego
kręgu co Brad. Co to, to nie.

- Spójrz - powiedział Adam, podnosząc do góry zaproszenie

od Brada. - Jesteśmy legalnie.

- N o , to świetnie - powiedziałam. - Bawcie się dobrze. P o ­

słuchajcie, u mnie na górze coś się dzieje...

- Pójdziemy z tobą - krzyknęła C e e Cee. - Tu na dole jest za

d u ż o hałasu.

U m n i e na górze, z czego zdawałam sobie sprawę, wcale nie

było spokojniej. A na dodatek trwała tam jeszcze bijatyka p o ­
m i ę d z y Paulem Slaterem a m o i m niedoszłym chłopakiem.

- Zostańcie tutaj - zawołałam. - Wrócę za minutkę.
A d a m jednak zauważył gaśnicę i ze słowami „Super! Efekty

specjalne!" ruszył za mną.

N i c nie mogłam na to poradzić. Musiałam wrócić na górę,

jeśli miałam powstrzymać Paula i Jesse'a przed pozabijaniem

się nawzajem - czy też przynajmniej Jesse'a przed zabiciem
Paula, bo Jesse oczywiście był j u ż martwy. Cee Cee i Adama
czekały trudne chwile w związku z tym, co mieli zobaczyć na
górze.

M i a ł a m nadzieję pozbyć się ich na schodach. Wszelkie na­

dzieje rozwiały się jednak, kiedy dotarłszy wreszcie do scho­
dów, zobaczyłam Paula i Jesse'a staczających się w dół.

162

background image

To znaczy, zobaczyłam ja. Zwarci w śmiertelnej walce, turlali

się po schodach j e d e n przez drugiego, trzymając się nawzajem
za ubrania.

Cee C e e i Adam - jak również wszyscy, którzy przypadkiem

spojrzeli w tym kierunku - zobaczyli jednak coś innego. Ujrze­
li mianowicie Paula Slatera, posiniaczonego i zakrwawionego,
który spadał ze schodów, zadając ciosy pięściami - no cóż, p o ­
zornie s a m e m u sobie.

- O mój Boże! - krzyknęła Cee Cee, kiedy Paul, Jesse'a oczy­

wiście nie widziała, upadł ciężko u jej stóp. - Suze! Co się dzie-

je?

Jesse pierwszy doszedł do siebie. Podniósł się na nogi, schy­

lił, złapał Paula za ramiona i podniósł do góry, żeby m ó c mu
znowu dołożyć.

Ale nie to zobaczyli C e e Cee, Adam i pozostali świadkowie.

Widzieli, jakjakaś tajemnicza siła podrzuciła Paula do góry, a p o ­

tem cisnęła przez pokój.

Tańce praktycznie ustały, chociaż muzyczny ł o m o t trwał da­

lej. Wszyscy gapili się na Paula.

- O mój Boże - krzyknęła Cee Cee. - Czy on jest naćpany?
Adam pokręcił głową.
- To by wiele wyjaśniało, jeśli chodzi o tego faceta - powie­

dział.

W tym czasie Jake, widocznie zawiadomiony przez kogoś,

przedarł się do salonu, spojrzał na Paula wijącego się na p o d ł o ­
dze - z rękami Jesse'a zaciśniętymi na szyi, co jedynie ja m o g ­
łam zobaczyć - i m r u k n ą ł :

- O Jezu.
Widząc gaśnicę w m o i c h rękach, podszedł do m n i e zdecydo­

wanym krokiem, zabrał mi ją i posłał strumień białej piany
w kierunku Paula.

1 6 3

background image

Sytuacja nie zmieniła się dzięki t e m u na lepsze, o nie. Dwaj

zapaśnicy przetoczyli się tylko do jadalni - goście w popłochu
uskakiwali im z drogi - i rąbnęli w szafkę z porcelaną mojej
mamy, która naturalnie zachwiała się i przewróciła, przy czym
wszystkie talerze rozbiły się w drobny mak.

Jake był oszołomiony.

- Co jest, do cholery, z tym facetem? U p i ł się, czy co?

Stojący w pobliżu Neil Jankow, nadal z kubkiem piwa w ręce,

powiedział:

- M o ż e ma atak. Lepiej wezwać karetkę.

Jake zaniepokoił się.

- N i e ! - krzyknął. - N i e , tylko nie karetkę i nie gliny! N i e c h

nikt nie wzywa policji!

W każdym razie tyle powiedział, zanim Jesse wyrzucił Paula

przez szklane drzwi na taras.

Prysznic szklanych o d ł a m k ó w uświadomił ludziom zażywa­

jącym kąpieli w łaźni, że w d o m u toczy się śmiertelna walka.

Usiłowali z wrzaskiem uciec przed miotającym się na wszyst­
kie strony ciałem Paula, natykając się po drodze na ostre kawał­
ki szkła. Ponieważ j e d n a k byli boso, nie mieli dokąd uciec, pod­
czas gdy Paul i Jesse tłukli się na tarasie.

Brad, także uwięziony w łaźni - z Debbie M a n c u s o uwieszo­

ną na nim jak przypadkowa ryba - wpatrywał się z niedowierza­
niem w ziejącą dziurę, gdzie przedtem znajdowały się rozsuwa­
ne drzwi.

- Slater! Zapłacisz za nowe drzwi, ty czubku! - ryknął.

Na Paulu to nie zrobiło w tym m o m e n c i e żadnego wrażenia.

Szarpał się, żeby złapać oddech. Jesse trzymał go za szyję, nad
krawędzią basenu z wodą.

- Zostawisz ją w spokoju? - zapytał Jesse, podczas gdy świat­

ła na dnie jacuzzi spowiły ich niesamowitym błękitnym bla­
skiem.

164

background image

- Ani mi się śni - wychrypiał Paul.

Jesse zanurzył jego głowę w basenie, przytrzymując ją pod

wodą.

Neil, który wyszedł za Jakiem na taras, zawołał:

- Teraz próbuje się utopić! Ackerman, zrób coś, i to szybko!
- Jesse - krzyknęłam. - Puść go. N i e w o l n o tak.

C e e C e e rozejrzała się.
- Jesse? - powtórzyła zdezorientowana. - On jest tutaj?
O d w r ó c i ł a m uwagę Jesse'a na tyle, że zwolnił uchwyt i Jake,

z pomocą Neila, zdołał wyciągnąć Paula, który dyszał ciężko.
Koszulę miał mokrą od krwi i chlorowanej wody.

N i e m o g ł a m dłużej tego znieść.

- Macie przestać natychmiast - zwróciłam się do Jesse'a

i Paula. - Dość tego. Zrujnowaliście mój d o m . Zrobiliście so­
bie nawzajem krzywdę. A p o n a d t o - dodałam, widząc w o k o ł o
na pół ciekawe, na pół przerażone spojrzenia skierowane w moją
stronę - myślę, że zniszczyliście resztki mojej reputacji.

Z a n i m któryś z nich zdążył odpowiedzieć, odezwał się nowy

głos:

- N i e do wiary - powiedział Craig Jankow, materializując

się na lewo od brata - że urządziliście, taką imprezę i nikt m n i e
nie zaprosił. Poważnie - ciągnął Craig, kiedy popatrzyłam na
niego z niedowierzaniem - wygląda na to, że świetnie się bawi­
cie. Wy, pośrednicy, wiecie, jak się urządza imprezy.

Jesse nie zwracał uwagi na przybysza. Zwracając się do Paula,

powiedział:

- N i e zbliżaj się do niej. Rozumiesz?
- Ugryź się... - zasugerował Paul.
Z pluskiem wylądował p o n o w n i e z głową w basenie. Jesse

wyrwał go z rąk Jake'a.

Ku zaskoczeniu wszystkich tym razem N e i l towarzyszył Pau­

lowi pod wodą. A to dlatego, że Craig, bystry uczeń, postanowił

165

background image

pójść za ciosem i załatwić sprawę: skoro-ja-nie-żyję-to-mój-
-brat-też-nie-powinien.

- Neil! - wrzasnął Jake, usiłując wyciągnąć zarówno Paula,

jak i swojego przyjaciela, który na jego oczach, z niewytłuma­

czalnych powodów zanurzył się w basenie z gorącą wodą. N i e

wiedział, rzecz jasna, że obaj znajdują się w mocy duchów.

Ja j e d n a k byłam tego świadoma. Wiedziałam także, że żadne

z nas nie jest w stanie nic zrobić. D u c h y mają nadludzką siłę.
N i e było sposobu, żeby wyrwać ofiary z ich rąk. Nie, dopóki
nie będą tak samo martwe, jak... cóż, jak sami zabójcy.

Dlatego też musiałam zrobić coś, czego nie chciałam zrobić.

Po prostu nie widziałam innego wyjścia. Groźby nie podziałały.
Siła nie podziałała. Zostało j e d n o wyjście.

Naprawdę, naprawdę nie miałam ochoty tego robić. Robiło

mi się duszno ze strachu. Z t r u d e m oddychałam, tak się bałam.
O s t a t n i m razem, kiedy odwiedziłam to miejsce, o m a ł o nie
u m a r ł a m . I nie miałam jak sprawdzić, czy Paul mnie nie oszu­
kał. A jeśli zrobię, jak powiedział i trafię w jeszcze gorsze miej­
sce niż poprzednim razem?

Chociaż trudno byłoby sobie wyobrazić gorsze miejsce.

Jaki jednak miałam wybór? Ż a d n e g o .

Strasznie, okropnie nie chciałam tego zrobić.

Ale nie zawsze robimy to, co rzeczywiście chcemy.
Z sercem w gardle zanurzyłam ręce we wzburzonej, gorącej

wodzie i chwyciłam za koszulę. N i e wiedziałam nawet, czyje

ubrania złapałam. Wiedziałam tylko, że to jedyny dostępny dla
m n i e sposób, żeby zapobiec m o r d e r s t w u .

P o t e m zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie miejsce, w któ­

rym miałam nadzieję nigdy j u ż się nie znaleźć.

A kiedy otworzyłam oczy, byłam właśnie tam.

166

background image

17

N

ie byłam sama. Paul był ze mną. Craig J a n k ó w też.
- Co...? - Craig rozglądał się po długim, c i e m n y m ko­

rytarzu, równie niesamowicie cichym jak impreza Brada głoś­
na. - Gdzie my u diabła jesteśmy?

- Tam, dokąd j u ż d a w n o t e m u powinieneś się udać - odparł

Paul, starannie otrzepując koszulę z kurzu, chociaż jako że prze­
nieśliśmy się w inny wymiar, gdzie była tylko jego świadomość,
a nie ciało, żaden kurz nie brudził koszuli. Zwracając się do
mnie, Paul powiedział z u ś m i e c h e m : - Dobra robota, Suze. I to
przy pierwszej próbie.

- Zamknij się. - N i e byłam w nastroju do wymiany uprzej­

mości. Znajdowałam się w miejscu, w którym naprawdę nie
chciałam przebywać... w miejscu, do którego wracałam w kosz­
marnych snach, budząc się z uczuciem kompletnego fizyczne­
go i emocjonalnego wyczerpania, miejscu które wysysało ze
m n i e życie... nie wspominając o odwadze. - N i e j e s t e m specjal­

nie zachwycona tym faktem.

- R o z u m i e m . - Paul wyciągnął rękę, dotykając swojego nosa.

Ponieważ byliśmy w świecie duchów, a nie w tym prawdziwym,

jego nos nie krwawił. U b r a n i e także nie było m o k r e . - Wiesz,

to, że jesteśmy tutaj, oznacza, że nasze ciała zostały na dole.

- W i e m - powiedziałam, zerkając nerwowo w głąb spowite­

go mgłą korytarza. Tak jak we śnie, nie widziałam, co jest na

jego końcach. Widziałam tylko szereg drzwi, które wydawały

się ciągnąć w nieskończoność.

- Cóż - powiedział Paul - to powinno zwrócić uwagę Jes­

s e ^ . To znaczy, że nagle zapadłaś w śpiączkę.

- Zamknij się - powtórzyłam. Miałam ochotę się rozpłakać.

Naprawdę. A nienawidzę płakać. Może bardziej nawet niż wpadać

167

background image

w przepaść bez dna. - To wszystko twoja wina. N i e trzeba było

robić sobie z niego wroga.

- A ty - odparł Paul w o d r u c h u gniewu - nie powinnaś się

całować...

- Przepraszam - przerwał Craig. - Ale czy ktoś mógłby może

wyjaśnić mi dokładnie...

- Zamknij się! - krzyknęliśmy jednocześnie z Paulem.
- Słuchaj - powiedziałam przerywanym głosem do Paula. -

Przykro mi z p o w o d u tego, co zaszło w twoim d o m u . W po­
rządku? Straciłam głowę. Ale to nie znaczy, że coś się między
nami dzieje.

- Straciłaś głowę - powtórzył Paul bezbarwnym t o n e m .
- Zgadza się - powiedziałam. Włoski na karku zjeżyły mi się.

N i e lubiłam tego miejsca. N i e podobały mi się macki mgły opa­
sujące moje nogi. N i e podobały mi się grobowy bezruch i cisza.
N i e podobało mi się to, że widziałam cokolwiek w odległości
zaledwie metra. Kto wie, w którym miejscu mogła zniknąć pod­
łoga?

- A co, jeśli ja chcę, żeby coś się działo między nami? - zapytał.
- Przykro mi.
Zerknął na Craiga, który szedł korytarzem, przyglądając się

z zainteresowaniem zamkniętym drzwiom po o b u stronach.

- A co z przemieszczaniem się tam i z p o w r o t e m ? - zapytał

Paul.

- Co z tym?
- Powiedziałem ci, jak to zrobić, prawda? C ó ż , są też inne

rzeczy, które mogę ci pokazać. Rzeczy, o których ci się nawet
nie śniło.

Z a m r u g a ł a m oczami. Pomyślałam o tym, co mówił tamtego

popołudnia w swoim pokoju na temat przechodzenia dusz. Ja­
kaś część m n i e b a r d z o chciała się dowiedzieć, o co w tym
wszystkim chodzi. Bardzo, bardzo chciała się dowiedzieć.

168

background image

Jakaś część mnie z kolei nie chciała mieć nic do czynienia

z Paulem Slaterem.

- Daj spokój, Suze - ciągnął Paul. - Sama wiesz, że umierasz

z ciekawości. Całe życie zastanawiałaś się, kim, czy też czym,
naprawdę jesteś. A ja ci mówię, że z n a m odpowiedź. Z n a m ją.
I podzielę się z tobą swoją wiedzą, jeśli tylko mi na to pozwolisz.

Spojrzałam na niego z m r u ż o n y m i oczami.

- A co ty będziesz miał ze swojej wspaniałomyślnej oferty? -

zapytałam.

- Przyjemność przebywania w t w o i m towarzystwie - odparł

z u ś m i e c h e m .

Powiedział to niedbałym t o n e m , ale wiedziałam, że nie m o ż ­

na tego lekceważyć w żaden sposób. Dlatego właśnie, m i m o
palącej ciekawości, nie śpieszyłam się z przyjęciem jego propo­
zycji. Ze względu na ten haczyk. H a c z y k polegający na tym, że
będę musiała spędzać czas w towarzystwie Paula Slatera.

M o ż e było warto. Prawie. I to nie dlatego, że wreszcie dowie­

działabym się czegoś z pierwszej ręki o prawdziwej naturze tak
zwanego daru, ale dlatego że byłabym w stanie zapewnić bez­
pieczeństwo Jesse'owi... przynajmniej ze strony Paula.

- W porządku - powiedziałam.

Określić reakcję Paula jako zaskoczenie byłoby nieporozu­

m i e n i e m na skalę stulecia. Z a n i m zdążył się odezwać, dodałam
opryskliwie:

- Ale Jesse jest poza twoim zasięgiem. M ó w i ę poważnie.

Ż a d n y c h obelg. Żadnego mordobicia. Ż a d n y c h egzorcyzmów.

Paul uniósł jedną brew do góry.
- A więc to tak - powiedział w o l n o .
- Tak - odparłam. - Właśnie tak.

N i e odzywał się tak długo, że stwierdziłam, że chce uznać

całą sprawę za niebyłą. Co by mi całkiem odpowiadało. Do pew­
nego stopnia. Pomijając część dotyczącą Jesse'a.

169

background image

P o t e m jednak Paul wzruszył ramionami, mówiąc:

- W porządku, jeśli o m n i e chodzi.
Wytrzeszczyłam na niego oczy, nie wierząc własnym u s z o m .

C z y ż b y m w tej chwili uzyskała - kosztem, trzeba przyznać,
o g r o m n e g o osobistego poświęcenia - odroczenie wyroku na

Jesse'a?

Nonszalancja Paula przekonała m n i e , że się nie myliłam.

A szczególnie zaś odpowiedź, jakiej udzielił Craigowi, kiedy t e n

ostatni chwycił za klamkę przy j e d n y c h z drzwi, wołając:

- H e j , co jest za tymi drzwiami?!
- To, na co zasłużyłeś - powiedział Paul z krzywym u ś m i e ­

c h e m .

Craig obejrzał się na niego przez ramię.
- Naprawdę? To, na co zasłużyłem?
- Pewnie - potwierdził Paul.
- N i e słuchaj go, Craig - powiedziałam. - On nie wie, co

jest za tymi drzwiami. Tam m o ż e być nagroda za dobre uczyn­

ki. M o ż e być jakieś inne życie. N i k t tego nie wie. N i k t nigdy
nie wyszedł tymi drzwiami. M o ż e s z tylko przejść wjedną stro­
nę.

Craig przyglądał się d r z w i o m z namysłem.
- I n n e życie, tak? - powiedział.
- Albo zbawienie wieczne - odezwał się Paul. - Albo, w za­

leżności od tego, czy byłeś zły, wieczne potępienie. N o , dalej.
O t w ó r z je i przekonaj się, czy byłeś dobrym człowiekiem, czy
nie.

Craig wzruszył ramionami, ale nie odwrócił wzroku od drzwi.
- C ó ż - powiedział. - To lepsze niż tkwić tutaj. Przekażcie

Neilowi, że mi przykro, że zachowałem się jak taki... no, wie­
cie. C h o d z i tylko o to, że to naprawdę nie było w porządku.

Położył rękę na klamce i nacisnął ją leciutko. Drzwi otworzy­

ły się na ułamek centymetra...

170

background image

I Craig zniknął w błysku światła tak oślepiającego, że musia­

łam zakryć oczy rękami.

- No - usłyszałam głos Paula parę sekund później - teraz,

kiedy m a m y go z głowy...

Opuściłam ręce. Craiga nie było. Miejsce, gdzie stał, ziało

pustką. Nawet mgła nie była wzburzona.

- Czy m o ż e m y się stąd zabrać? - Paul zadrżał lekko. - To

miejsce wywołuje u m n i e gęsią skórkę.

Usiłowałam ukryć z d u m i e n i e , że Paul czuje to samo co ja.

Ciekawa byłam, czy też miewał z tego powodu koszmary. Jakoś
nie wydawało mi się.

Ale też nie sądziłam, żeby m n i e miały prześladować w przy­

szłości.

- Dobrze - powiedziałam. - Tylko... tylko, jak my wrócimy?
- Tak samo - odparł Paul, zamykając oczy - Po prostu przy­

wołaj w myślach o d p o w i e d n i obraz.

Z a m k n ę ł a m oczy, czując ciepły dotyk palców Paula na ramie­

niu i chłód mgły na nogach...

W sekundę później upiorną ciszę zastąpiła głośna muzyka.

I krzyki. I wycie syren.

Otworzyłam oczy.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, była twarz Jesse'a tuż nad

moją. Wydawała się blada na tle czerwono-białych świateł ka­
retki, która zatrzymała się przy tarasie. O b o k Jesse'a byli C e e
Cee i Jake.

Cee Cee odezwała się pierwsza:
- Ocknęła się! O mój Boże, Suze! Ocknęłaś się! D o b r z e się

czujesz?

Usiadłam półprzytomna. N i e czułam się za dobrze. W g r u n ­

cie rzeczy czułam się trochę tak, jakby ktoś mi porządnie przy­
łożył w głowę. N a p r a w d ę m o c n o . Ścisnęłam skronie. Ból gło­
wy. Pulsujący ból. Ból wywołujący mdłości.

171

background image

- Susannah. - Jesse objął mnie ramieniem. W jego głosie

brzmiał niepokój. - Susannah, co się stało? C z y wszystko w po­
rządku? Dokąd... dokąd odeszłaś? Gdzie jest Craig?

- Tam gdzie jego miejsce - odparłam, krzywiąc się, ponie­

waż światła ambulansu wzmogły tysiąckrotnie ból pod czaszką.
- Czy Neilowi... Czy Neilowi nic się nie stało?

- N i c mu nie jest, Susannah. - Jesse wyglądał na równie roz­

bitego, jak ja się czułam... a to znaczy, że bardzo. N i e sądzę,
żeby ostatnich parę m i n u t było dla niego przyjemnych. Osta­
tecznie straciłam nagle przytomność, bez żadnej widocznej
przyczyny. Dżinsy zamoczyły mi się od w o d y w basenie. M o g ­
łam sobie tylko wyobrazić, jak wyglądały moje włosy. Bałam się
stanąć przed lustrem.

- Susannah. - Jesse ściskał m n i e serdecznym, opiekuńczym

gestem. C u d o w n e uczucie. - Co się stało?

- Kto to jest Neil? - zapytała Cee Cee. Z e r k n ę ł a zaniepoko­

j o n a na Adama. - O c h , mój Boże. O n a majaczy.

- Później ci p o w i e m - powiedziałam, spoglądając w stronę

C e e Cee. N i e c o dalej dostrzegłam Paula, który również siedział.

W przeciwieństwie do Neila, który padł w miejscu, które kie­

dyś zajmowały szklane drzwi, był w stanie to zrobić bez p o m o ­
cy sanitariusza. Ale, podobnie jak Neil, wypluwał z siebie m n ó ­
s t w o c h l o r o w a n e j wody. N i e tylko s p o d n i e m i a ł m o k r e .
P r z e m ó k ł od stóp do głów. A nos krwawił mu obficie.

- Co my tutaj mamy? - O b o k m n i e uklękła sanitariuszka

i, chwytając m n i e za nadgarstek, zaczęła mierzyć puls.

- Z e m d l a ł a nagle - oznajmiła Cee Cee rzeczowo. - N i e , ni­

czego nie piła.

- D u ż o tu tego było - stwierdziła sanitariuszka. Sprawdziła

moje źrenice. - Uderzyłaś się także w głowę?

- N i c o t y m nie w i e m - powiedziałam, m r u ż ą c oczy w świe­

tle jej małej latarki punktowej.

172

background image

- Mogła to zrobić - odezwała się Cee Cee - kiedy straciła

przytomność.

Sanitariuszka popatrzyła z dezaprobatą.
- Kiedy wy się, dzieciaki, tego nauczycie? Nie w o l n o - m ó ­

wiła s u r o w o - mieszać alkoholu i łaźni.

N i e chciało mi się jej przekonywać, że nie piłam. Ani też,

skoro j u ż o tym mowa, nie siedziałam w łaźni. Ostatecznie by­
łam całkowicie ubrana. Wystarczyło, że sanitariuszka pozwoliła
mi odejść po upewnieniu się, że nic mi się nie stało, zalecając
pić d u ż o w o d y i położyć się spać. Neil, jak się okazało, też wy­
szedł z tej przygody bez szwanku. Zobaczyłam go w parę m i n u t
później, jak zamawiał taksówkę przez telefon komórkowy. Po­
deszłam do niego i powiedziałam, że teraz może j u ż bezpiecz­

nie jeździć swoim samochodem. Tylko na m n i e spojrzał, jak­
b y m zwariowała.

Paul nie miał tyle szczęścia co N e i l i ja. Jego nos okazał się

złamany, więc zabrano go do szpitala. Widziałam go na chwilę,
z a n i m go zabrano i nie sprawiał wrażenia szczęśliwego. Patrzył
na m n i e zza opatrunku, jaki mu n a ł o ż o n o na twarz.

- G ł o w a boli? - zapytał zachrypniętym głosem.
- Koszmarnie - odpowiedziałam.
- Z a p o m n i a ł e m cię ostrzec. Z a w s z e tak jest po powrocie

stamtąd.

Skrzywił się. U ś w i a d o m i ł a m sobie, że próbuje się uśmiech­

nąć.

- Wrócę - powiedział, naśladując Terminatora, co wypadło

s m u t n o . Potem sanitariusze zabrali go do karetki.

Rozejrzałam się za Jesse'em. N i e miałam pojęcia, co mu p o ­

wiem... m o ż e coś o tym, że nie m u s i się j u ż obawiać Paula?

To się okazało bez znaczenia, ponieważ nigdzie go nie było.

Zobaczyłam za to zasapanego Brada, który zmierzał w moją stro­

nę.

173

background image

- Suze! - krzyknął. - C h o d ź . Jakiś idiota wezwał gliny. M u ­

simy ukryć beczkę, zanim przyjadą.

Z a m r u g a ł a m oczami.
- Ani mi się śni - b u r k n ę ł a m tylko.
- Suze. - Brad wyraźnie panikował. - Daj spokój! O n i ją

skonfiskują! Albo wszystkich aresztują.

Rozejrzałam się i zauważyłam C e e Cee obok s a m o c h o d u

Adama.

- Hej, Cee - zawołałam. - Czy mogę z wami jechać i prze­

nocować u ciebie?

- Pewnie. O ile powiesz mi wszystko o tym Jessie - zawołała

C e e Cee w odpowiedzi.

- N i e ma o czym mówić - stwierdziłam. Bo naprawdę nie

było. Jesse odszedł. Wiedziałam doskonale dokąd.
, I nie mogłam nic na to poradzić.

pójrz prawdzie w oczy, Suze - powiedziała Cee Cee, poże-

rając następnego dnia podczas święta ojca Serry swoją p o ł o ­

wę porcji cannoli. - Mężczyźni są koszmarni.

- Ty mi to mówisz.
- M ó w i ę poważnie. Albo ty ich pragniesz, a oni ciebie nie

chcą, albo oni chcą ciebie, a ty ich nie chcesz...

- Witaj w m o i m świecie - m r u k n ę ł a m p o n u r o .
- O c h , daj spokój - powiedziała, zaskoczona m o i m t o n e m .

- N i e może być aż tak źle.

N i e byłam w nastroju, żeby z nią dyskutować. Po pierwsze,

dopiero niedawno, po około d w u n a s t u godzinach, pozbyłam

18

s

174

background image

się okropnego bólu głowy, związanego ze zmianą wymiaru. Po
drugie, chodziło oJesse'a. N i e miałam ochoty rozmawiać z nią
o najnowszych zawirowaniach w historii naszego związku.

To nie tak, że nie miałam dość kłopotów. W postaci na przy­

kład m a m y i ojczyma. N i e wpadli w zbyt morderczy nastrój,
kiedy po powrocie z San Francisco zastali ruinę, która kiedyś
była ich d o m e m . . . nie wspominając o wezwaniach na policję.
Brad otrzymał jedynie dożywotni zakaz wychodzenia z d o m u
po południu, a Jake za współudział w organizowaniu imprezy -

nie mówiąc j u ż o dostarczeniu alkoholu - został pozbawiony

wszelkich funduszy przeznaczonych na zakup camaro. Pienią­

dze poszły na zapłacenie rozmaitych kar. Jedynie fakt, że David
spędził bezpiecznie n o c w d o m u Todda powstrzymał Andy'ego
przed z a m o r d o w a n i e m któregoś ze starszych synów. Widać j e d ­
nak było, że myśli o tym... zwłaszcza kiedy m a m a zobaczyła, co
się stało z porcelaną.

To nie znaczy, że A n d y czy m a m a byli specjalnie zadowoleni

ze m n i e - nie dlatego, żeby wiedzieli, iż porcelana potłukła się
z mojej winy, ale dlatego że nie doniosłam na braci. M o g ł a m

wydać Brada i p o w o ł a ć się na próbę szantażu wobec mojej oso­

by, ale wtedy dowiedzieliby się, że Brad ma na m n i e coś, co
rzeczywiście jest warte szantażu.

Więc trzymałam buzię na kłódkę, szczęśliwa, że po raz pierw­

szy jestem prawie czysta w jakiejś sprawie. Cóż, jeśli nie liczyć
porcelany - chociaż ku mojej radości nikt poza m n ą nie był tego
świadomy. Wiedz iałam jednak, że moja wina jest niezaprzeczal­
na. I zdawałam sobie sprawę, na co pójdą moje przyszłe zarobki

z tytułu opieki n a d dziećmi.

Jestem pewna, że rozważali areszt d o m o w y również j a k o karę

dla mnie. N i e mogli mi j e d n a k zabronić uczestniczyć w święcie
ojca Serry, gdyż j a k o członkini samorządu szkolnego zostałam
wyznaczona przez siostrę Ernestynę do obsługi jednego ze stoisk.

175

background image

Dzięki t e m u właśnie znalazłam się w towarzystwie Cee Cee
przy stoisku z cannoli. C e e Cee, jako wydawca szkolnej gazet­
ki, także musiała się pokazać. Po zajęciach poprzedniego wie­
czoru - wiecie, po bójce, podróży do innego świata, a potem
całonocnych pogaduchach przy o g r o m n y c h ilościach popcor­
nu i czekolady - żadna z nas nie była w najlepszej formie. Za­
skakująca j e d n a k liczba gości, którzy wybulili dolca na cannoli,

wydawała się nie zauważać w o r ó w pod naszymi oczami... może

dlatego, że obie miałyśmy okulary przeciwsłoneczne.

- W porządku - powiedziała C e e Cee. To była głupota ze

strony siostry Ernestyny powierzyć n a m stoisko ze słodyczami,
ponieważ większość pyszności, które miałyśmy sprzedawać, tra­
fiała do naszych żołądków. Po takiej nocy jak ostatnia czułyśmy
głód cukru. - Paul Slater.

- Co z n i m ?
- Podobasz mu się.
- Chyba tak - powiedziałam.
- Tylko tyle? Chyba?

- Powiedziałam ci. Podoba mi się kto inny.
- Zgadza się - powiedziała Cee C e e . - Jesse.
- Zgadza się. Jesse.
- K t ó r e m u ty się nie podobasz?
- N o . . . tak.

Siedziałyśmy w milczeniu przez jakąś m i n u t ę . Wokół nas roz­

brzmiewała muzyka mariachi. Dalej przy fontannie dzieciaki
p r ó b o w a ł y rozbić pińatas. Posąg J u n i p e r o Serry o z d o b i o n o
kwiatami. O b o k stoiska z taco znajdowało się stoisko z wędli­

nami i papryką. W społeczności przykościelnej było tylu W ł o ­
c h ó w co Latynosów.

Cee C e e , patrząc na mnie zza ciemnych szkieł okularów, ode­

zwała się nagle:

- Jesse jest d u c h e m , prawda?

176

background image

Zakrztusiłam się cannoli, które właśnie przełykałam.
- C-co? - zapytałam, dusząc się.
- Jest d u c h e m - powiedziała C e e C e e . - Daruj sobie zaprze­

czenia. Byłam tam zeszłej nocy, Suze. Widziałam... cóż, widzia­
łam rzeczy, które nie dadzą się wytłumaczyć w żaden inny spo­
sób. Mówiłaś do niego, choć nikogo tam nie było. A poza tym,
ktoś trzymał głowę Paula pod wodą.

Czując, że czerwienię się jak burak, stwierdziłam:
- Zwariowałaś.
- N i e - odparła Cee Cee. - N i e zwariowałam. Wolałabym,

żeby tak było. Wiesz, że nienawidzę takich rzeczy. Rzeczy, któ­
rych nie da się wyjaśnić naukowo. I te głupole w telewizji, które
twierdzą, że są w stanie rozmawiać z umarłymi. Ale... - Pod­
szedł do nas turysta, pijany od jaskrawego słońca, świeżego po­
wietrza i słabiutkiego piwa, serwowanego przy stoisku niemiec­

kim. Położył dolara. C e e C e e wręczyła mu cannoli. Poprosił
o serwetkę. Stwierdziłyśmy, że p o j e m n i k z serwetkami jest pu­
sty. C e e C e e przeprosiła. Turysta roześmiał się dobrodusznie,
wziął cannoli i odszedł.

- Ale co? - zapytałam n e r w o w o .
- Ale jeśli o ciebie chodzi, to chcę wierzyć. Któregoś dnia -

dodała, biorąc pusty pojemnik na serwetki - wyjaśnisz mi to
wszystko.

- C e e Cee - powiedziałam, czując, j a k serce znowu zaczyna mi

bić normalnym rytmem. - Wierz mi. Lepiej, żebyś nie wiedziała.

- N i e . - Cee Cee pokręciła głową. - N i e lepiej. N i e znoszę

nie wiedzieć. - Potrząsnęła p o j e m n i k i e m . - Pójdę po nowy za­
pas. Poczekasz minutkę?

Skinęłam głową i Cee Cee odeszła. N i e wiem, czy zdawała

sobie sprawę, jak byłam wstrząśnięta. Siedziałam, zastanawia­

jąc się, co p o w i n n a m zrobić. Moją tajemnicę znała tylko j e d n a

żyjąca osoba - poza ojcem D o m i n i k i e m i Paulem, rzecz jasna -

12 - Nawiedzony

177

background image

a nawet ona, Gina, moja najlepsza przyjaciółka z Brooklynu, nie
wiedziała wszystkiego. N i g d y n i k o m u więcej o tym nie mówi­
łam, bo... cóż, bo kto by mi uwierzył?

Ale C e e Cee uwierzyła. C e e C e e sama to odkryła i przyjęła

do wiadomości. Może, pomyślałam. Może to nie takie zwario­
wane, jak mi się zawsze wydawało.

Trzęsłam się, m i m o że było ponad dwadzieścia stopni i pełne

słońce. Tak głęboko pochłonęły m n i e własne myśli, że nie usły­
szałam głosu wołającego m n i e z drugiego końca stoiska, dopóki
nie w y m ó w i o n o mojego imienia - czy też imienia podobnego
do mojego - trzy razy.

Podniosłam głowę i zobaczyłam uśmiechającego się m ł o d e ­

go człowieka w jasnoniebieskim uniformie.

- Susan, zgadza się? - powiedział.

Przeniosłam wzrok na twarz starego człowieka na wózku.

Dziadek Paula Slatera z o p i e k u n e m . Podniosłam się z miejsca.

- Hm - m r u k n ę ł a m . - Cześć. - Powiedzieć, że czułam się

zmieszana byłoby poważnym n i e d o m ó w i e n i e m . - Co tutaj...
Co tu robicie? Myślałam... Myślałam...

- Myślałaś, że jest uwiązany w d o m u ? - zapytał pielęgniarz

z uśmiechem. - N i e z u p e ł n i e . N i e , pan Slater lubi wychodzić.
Nieprawdaż, panie Slater? W gruncie rzeczy nalegał, żeby tu
dzisiaj przyjść. N i e sądziłem, żeby to było właściwe, biorąc pod
uwagę przygody jego wnuczka zeszłej nocy, ale Paul jest w d o ­
m u , szybko wraca do siebie, a pan S. był niewzruszony N i e ­
prawdaż, panie S.?

Dziadek Paula zrobił coś, co m n i e zaskoczyło. Spojrzał na

pielęgniarza i powiedział całkowicie p r z y t o m n y m głosem:

- Idź i przynieś mi piwo.

Pielęgniarz zmarszczył brwi.
- Ależ panie S. - powiedział. - Wie pan, że lekarz mówi...

- Zrób to - powiedział Slater.

SiP AScarlett

background image

Pielęgniarz rzucił mi rozbawione spojrzenie, jakby mówiące

„ N o , co m a m robić?" i poszedł w stronę stoiska z piwem, zosta­

wiając mnie samą z dziadkiem Paula.

Przyglądałam mu się ciekawie. Ostatnim razem, kiedy go widzia­

łam, ślina ciekła mu po brodzie. Teraz nic nie spływało mu po bro­
dzie. Jego niebieskie oczy były zamglone, to prawda. Miałam jednak

wrażenie, że widzą o wiele więcej niż powtórki starych seriali.

Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy powiedział:
- Posłuchaj m n i e . N i e m a m y dużo czasu. M i a ł e m nadzieję,

że tu będziesz.

Mówił szybko i po cichu. Musiałam się nawet nachylić nad

porcjami cannoli, żeby go słyszeć. M i m o że głos miał cichy, każ­
de słowo brzmiało krystalicznie czysto.

- Jesteśjedną z nich - powiedział. - Zmienniczką. Wierz mi,

wiem, co mówię. Ja też do nich należę.

Z a m r u g a ł a m oczami.
- Pan... jest?
- Tak - odparł. - A nazywam się Slaski, nie Slater. M ó j głupi

syn zmienił nazwisko. N i e chciał, żeby ludzie wiedzieli, że jest
spokrewniony ze starym dziwakiem, który bajdurzy o w ę d r ó w ­
kach do świata u m a r ł y c h .

Gapiłam się na niego z rozdziawionymi ustami. N i e wiedzia­

łam, co powiedzieć. Co m o g ł a m powiedzieć? Byłam bardziej
zaskoczona niż po wyznaniu C e e Cee.

- Wiem, co ci m ó w i ł mój w n u c z e k - ciągnął pan Slater, dok­

tor Slaski. - N i e słuchaj go. On to wszystko źle zrozumiał. Pew­
nie, posiadasz tę zdolność. Ale to cię zabije. M o ż e nie od razu,
ale po jakimś czasie. - Patrzył na m n i e oczami tkwiącymi w sza­

rej, pokrytej brązowymi p l a m a m i , pomarszczonej masce. -

Wiem, o czym m ó w i ę . Tak s a m o jak mój niemądry w n u k , m y ś ­

lałem, że jestem jak Bóg. N i e , myślałem, że jestem Bogiem.

Z a m r u g a ł a m oczami.

179

background image

- Ale...

Dziadek Paula zauważył zbliżającego się pielęgniarza i szyb­

ko zapadł w swój zwykły stan półśpiączki, milknąc na dobre.

- Proszę bardzo, panie Slater - powiedział pielęgniarz, przysta­

wiając plastykowy kubek do ust starca. - Przyjemne, chłodne piwo.

Ku m o j e m u z d u m i e n i u doktor Slaski pozwolił, aby piwo

spłynęło z jego ust po brodzie, plamiąc koszulę.

- Ojej - powiedział opiekun. - Przykro mi. C ó ż , lepiej bę­

dzie, jak się umyjemy. - Mrugnął do mnie okiem. - M i ł o było
cię spotkać, Susan. Do zobaczenia.

Poprowadził wózek doktora Slaskiego dalej, w stronę strzelnicy.

Jeśli chodzi o m n i e , na tym się skończyło. M u s i a ł a m odejść.

N i e m o g ł a m znieść siedzenia przy stoisku z cannoli ani m i n u t y
dłużej. N i e m i a ł a m pojęcia, gdzie się podziała C e e C e e , ale
uznałam, że będzie musiała sobie poradzić sama ze sprzedażą
słodyczy. Potrzebowałam chwili spokoju.

W y m k n ę ł a m się z budki i przepchnęłam przez t ł u m zalegają­

cy dziedziniec, wypadając następnie przez pierwsze otwarte
drzwi, jakie napotkałam.

Znalazłam się na cmentarzu misji. N i e zawróciłam z drogi.

C m e n t a r z e nie przerażają mnie. To znaczy, choć to m o ż e się

wydawać dziwne, d u c h y rzadko włóczą się po cmentarzach.
W pobliżu swoich grobów. Dążą raczej do miejsc, w których

przebywały za życia. Dla pośrednika cmentarze mogą stanowić
miejsce wypoczynku.

Albo dla zmiennika. C z y też dla kogoś tam innego, kim je­

stem w e d ł u g Paula Slatera.

Paula Slatera, który jak zaczynałam sobie uświadamiać, nie

był jedynie s k ł o n n y m do manipulacji jedenastoklasistą, które­
mu przypadkiem w p a d ł a m w oko. N i e , zdaniem j e g o własnego
dziadka, Paul Slater był... cóż, diabłem.

A ja właśnie sprzedałam mu swoją duszę.

180

background image

To nie było coś, nad czym m o g ł a m łatwo przejść do porząd­

ku. Potrzebowałam czasu do namysłu, żeby się zastanowić, co
dalej robić.

Weszłam na c h ł o d n e , ocienione cmentarzysko i ruszyłam

wąską ścieżką, którą zdążyłam j u ż dobrze poznać. Wiele razy

nią chodziłam. Tak naprawdę czasami, kiedy brałam przepustkę
na korytarz pod pretekstem, że muszę się udać do toalety pod­
czas lekcji, przychodziłam właśnie tutaj, na cmentarz, tą ścież­
ką. Ponieważ na jej końcu znajdowało się coś dla m n i e niezwy­
kle ważnego. Coś, co szczególnie m n i e obchodziło.

Tym razem, kiedy dotarłam na koniec wąskiej, kamienistej

dróżki, stwierdziłam, że nie jestem sama. Jesse stał przy grobie,
patrząc na kamień nagrobny.

Słowa, które czytał, znałam na pamięć, ponieważ to ja byłam

tą osobą, która wraz z ojcem D o m i n i k i e m nadzorowała ich wy­
kuwanie.

T U T A J SPOCZYWA H E K T O R JESSE DE SILVA, 1 8 3 0 - 1 8 5 0 , UKOCHA­

NY BRAT, SYN I PRZYJACIEL

Jesse podniósł głowę, kiedy stanęłam o b o k niego. Bez słowa

wyciągnął rękę ponad kamieniem. W s u n ę ł a m w nią swoją dłoń.

- Przykro mi z powodu tego wszystkiego - powiedział, pa­

trząc c i e m n y m i , nieprzeniknionymi, jak zwykle, oczami.

Wzruszyłam ramionami, nie odrywając w z r o k u od ziemi ota­

czającej grób, czarnej jak jego oczy

- C h y b a r o z u m i e m . - M i m o że nie rozumiałam. - To zna­

czy, nie możesz nic na to poradzić, że... cóż, że nie czujesz do
m n i e tego samego, co ja do ciebie.

N i e w i e m , co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. W chwili

kiedy te słowa wydobyły się z m o i c h ust, zapragnęłam, żeby
grób p o d nami otworzył się i m n i e pochłonął.

M o ż n a więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy Jesse,

głosem z m i e n i o n y m przez skrywane emocje, zapytał:

181

background image

- Czy tak właśnie myślisz? Ze ja chciałem odejść?
- A nie chciałeś? - Wpatrywałam się w niego, kompletnie

ogłupiała. Bardzo się starałam zachować dystans, ostatecznie
zdeptano moją d u m ę . A j e d n a k moje serce, które, mogłabym
przysiąc, skurczyło się i pękło jakieś dwa dni t e m u , nagle ożyło

znowu, choć bardzo mi zależało, by pozostało niewzruszone.

- Jak m o g ł e m zostać? Po tym, co zaszło między nami, Su-

sannah, jak m o g ł e m zostać?

Z u p e ł n i e nie wiedziałam, o czym on mówi.
- Co zaszło między nami? Co masz na myśli?
- Ten pocałunek.

Puścił moją rękę tak gwałtownie, że aż się zatoczyłam.
N i e przejęłam się tym, nie przejęłam się tym wcale, bo zaczę­

ło do m n i e docierać, że dzieje się coś cudownego. Coś wspania­
łego. To wrażenie w z m o c n i ł o się jeszcze, kiedy Jesse podniósł
rękę do góry, żeby przeczesać włosy palcami, i zobaczyłam, jak
drżą. To znaczy jego palce. Dlaczego tak drżały?

- Jak m o g ł e m zostać? - mówił Jesse. - Ojciec D o m i n i k miał

rację. Musisz być z kimś, kogo twoja rodzina i przyjaciele będą

w stanie zobaczyć. Z kimś, kto się z tobą zestarzeje. Musisz być

z kimś żywym.

N a g l e wszystko zaczęło nabierać sensu. Tygodnie niezręcz­

nego milczenia. Jego dystans do m n i e . To nie wynikało z tego,
że m n i e nie kochał. To wcale nie wynikało z tego, że mnie nie
kochał.

Pokręciłam głową. Krew, która jak zaczynałam j u ż podejrze­

wać, zamarzła mi w żyłach, nagle jakby z n o w u zaczęła krążyć.

M i a ł a m nadzieję, że nie popełniam kolejnego błędu. Miałam
nadzieję, że to nie sen, z którego wkrótce się obudzę.

- Jesse - powiedziałam, o s z o ł o m i o n a ze szczęścia. - To

wszystko nic mnie nie obchodzi. Ten pocałunek... ten pocału­

n e k to była najlepsza rzecz, jaka mi się zdarzyła w życiu.

182

background image

Stwierdzałam po prostu fakt. To wszystko. Fakt, który jak są­

dziłam, był mu znany.

Chyba jednak go zaskoczyłam, ponieważ przyciągnął m n i e

do siebie w następnej chwili i zaczął całować.

To było tak, jakby świat, który przez ostatnich parę tygodni

zleciał z własnej osi, nagle wrócił do normy. Jesse trzymał m n i e

w ramionach i wszystko było w porządku. Bardziej niż w p o ­

rządku. Doskonale. Ponieważ on m n i e kochał.

I owszem, może to znaczyło, że musiał się wyprowadzić...

i owszem, była ta sprawa z Paulem. Nadal nie bardzo wiedzia­
łam, co z tym począć.

Ale jakie to miało znaczenie? Kochał mnie!

I tym razem nikt nie przerwał naszych pocałunków.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Abolicja podatkowa id 50334 Nieznany (2)
4 LIDER MENEDZER id 37733 Nieznany (2)
katechezy MB id 233498 Nieznany
metro sciaga id 296943 Nieznany
perf id 354744 Nieznany
interbase id 92028 Nieznany
Mbaku id 289860 Nieznany
Probiotyki antybiotyki id 66316 Nieznany
miedziowanie cz 2 id 113259 Nieznany
LTC1729 id 273494 Nieznany
D11B7AOver0400 id 130434 Nieznany
analiza ryzyka bio id 61320 Nieznany
pedagogika ogolna id 353595 Nieznany
Misc3 id 302777 Nieznany
cw med 5 id 122239 Nieznany
D20031152Lj id 130579 Nieznany
mechanika 3 id 290735 Nieznany

więcej podobnych podstron