MEG CABOT
NAwiedzony
Dla Benjamina
Serdecznie dziękuję Jennifer Brown,
Laurze Langlie, Abigail McAden
i Ingrid van der Leeden
M
gła. To wszystko, co widzę. Tylko mgłę, jaka co rano napływa
znad zatoki, sącząc się przez okna mojej sypialni i ogarniając
zimnymi mackami podłogę...
Tyle że tutaj nie ma okien, ani nawet podłogi. Jestem w korytarzu z rzę-
dami drzwi po bokach. Nadgłową nie mam sufitu, tylko lśniące lodowato
gwiazdy na atramentowoczarnym niebie. Długi korytarz zamkniętych
drzwi wydaje się ciągnąć w nieskończoność we wszystkie strony.
A teraz biegnę. Biegnę korytarzem, mgła czepia się moich nóg, drzwi
po bokach stają się rozmazaną płamą. Wiem, że otwieranie którychkoł-
wiek z nich nie ma sensu. Nie znajdę za nimi żadnej pomocy. Muszę
się wydostać z tego miejsca, ale niejestem w stanie tego zrobić, ponieważ
korytarz wciąż się wydłuża w ciemności, spowity gęstą, białą mgłą...
Nagle już niejestem sama we mgłe .Jest ze mną Jesse, trzyma mnie
za ręke. Nie wiem, czy sprawia to ciepło jego pałców, czy serdeczny
usmiech, ale strach znika ijestem pewna, że wszystko bedzie dobrze.
Przynajmniej do chwili, kiedy okazuje się, że Jesse jest tak samo za-
gubiony jak ja. Teraz nawet to, że moja dłoń spoczywa w jego dłoni,
nie tłumi narastającej we mnie paniki.
7
Ale zaraz. Ktoś idzie w naszą stronę, wysoka postać, brodząca we
mgle. Gwałtowny rytm serca -jedyny dźwięk, jaki siyszę w martwej
ciszy tego tniejsca, z wyjątkiem własnego oddechu
- uspokaja się nieco.
Pomoc. Nareszcie pomoc.
Kiedy mgła się rozstępuje i rozpoznaję twarz osoby przed nami, serce
zaczyna mi bić jeszcze szybciej niż przedtem. Ponieważ wiem, że on
nam nie pomoże. Wiem, że nie kiwnie dla nas palcem.
Śmieje się.
A potem znowujestem sama, tylko tym razem znika podłoga pode
mną. Znikają drzwi, aja chwieję się nad krawędzią przepaści tak głę-
bokiej, że nie widzęjej dna. Mgła wiruje wokół mnie, włewając się do
przepaści, jakby usiłując pociągnąć mnie za sobą. Wymachuję rozpacz-
liwie rękami, żeby nie spasć, żeby się czegoś chwycić.
Ale nie ma się czego chwycić. W następnej sekundzie popycha mnie
jakas niewidzialna ręka.
Spadam.
1
N
o, no, no — odezwał się wyraźnie męski głos za moimi
plecami. - Czyż to nie Susannah Simon?
Dobrze, nie chcę nikogo oszukiwać. Kiedy odzywa się do
mnie przystojny chłopak - a taki miły głos musiał należeć do
chłopaka, na którego przyjemnie było patrzeć; wskazywała na
to pewność siebie zawarta w tym „no, no, no" oraz pieszczotli-
wy ton, jakim wymówił moje imię - robi to na mnie wrażenie.
To silniejsze ode mnie. W końcu jestem szesnastoletnią dziew-
czyną. Moje życie nie może się obracać wyłącznie wokół naj-
nowszych wzorów na strojach Lilly Pulitzer oraz wynalazków
Bobbi Brown w dziedzinie pomadek do ust.
No więc przyznaję, mimo że mam chłopaka - chociaż może
to za wiele powiedziane - spoglądając na przystojniaka, który
mnie zaczepił, lekko potrząsnęłam włosami. Dlaczego nie?
W końcu biorąc pod uwagę wszystkie kosmetyki, które w nie
wtarłam dziś rano dla uczczenia pierwszego dnia trzeciej klasy,
miałam świetną fryzurę. I nieważne, że morska mgła była przy-
czyną artystycznego nieładu na mojej głowie.
9
Potrząsnęłam kasztanowymi lokami, po czym odwróciłam
się, by stwierdzić, że przystojniaczek, który zawołał mnie po
imieniu, nie był akurat osobą, którą miałabym ochotę zobaczyć.
W gruncie rzeczy bałam się go jak własnej śmierci.
Chyba wyczytał strach w moich oczach, starannie umalowa-
nych za pomocą nowiutkiego cienia do powiek o nazwie Mo-
cha Mist, bo uśmiech na jego przystojnej twarzy uległ lekkie-
mu skrzywieniu.
- Suze - odezwał się karcąco. Nawet mgła nie zdołała przy-
ćmić blasku jego niesfornie pokręconych ciemnych włosów.
Zęby w zestawieniu z opalenizną tenisisty lśniły bielą. - Oto ja,
przestraszone dziecko pierwszy dzień w nowej szkole, a ty mi
nawet nie powiesz „cześć"? To tak się traktuje starego kumpla?
Gapiłam się na niego, niezdolna wykrztusić słowa. Nie da się
nic powiedzieć, kiedy usta wysychają... jak budynek z wypala-
nej cegły, przed którym właśnie staliśmy.
Co on tutaj robił? Skąd się tu wziął?
Problem w tym, że nie mogłam pójść za pierwszym odru-
chem i uciec z krzykiem. Widok nienagannie ubranej dziew-
czyny, takiej jakja, uciekającej z wrzaskiem przed siedemnasto-
latkiem wzbudziłby niewątpliwie zainteresowanie. Tak długo
udawało mi się ukrywać swój szczególny talent przed rówieśni-
kami, że nie zamierzałam zdradzić go teraz, nawetjeśli byłam -
a możecie mi wierzyć, że byłam - śmiertelnie przerażona.
Nawet jeśli nie mogłam uciec z krzykiem, to z pewnością
mogłam przejść obok niego bez słowa, dumna i blada, mając
nadzieję, że nie zorientuje się, co się za tą dumą tak naprawdę
kryje.
Nie wiem, czy wyczuł mój strach. Nie spodobało mu sięjed-
nak, że odgrywam primadonnę. Uniósł rękę, kiedy usiłowałam
go minąć, i w następnej chwili jego palce trzymały moje ramię
jak w imadle.
10
Mogłam, rzecz jasna, odwinąć się i go palnąć. Nie na darmo
zyskałam w poprzedniej szkole, w Brooklynie, tytuł Damskie-
go Łamignata.
Ten rok chciałam jednak zacząć jak należy - w Mocha Mist
i w nowych szortach z Klubu Monaco (w połączeniu z różowym
bliźniakiem, który nabyłam za grosze w Benettonie na Pacific
Grove) - a nie od bójki. Co by pomyśleli moi szkolni koledzy
i koleżanki - a kręcili się wokół, rzucając od czasu do czasu „cześć,
Suze" oraz komplementy na temat mojego wyszukanego stroju -
gdybym rzuciła się z pięściami na nowego ucznia?
Poza tym nie mogłam pozbyć się myśli, że gdybym mu doło-
żyła, nie omieszkałby mi oddać.
Wjakiś sposób udało mi się odzyskać głos. Miałam tylko na-
dzieję, że nie zauważy jego drżenia.
- Puść moją rękę - powiedziałam.
- Suze - odparł. Uśmiechał się nadal, ale wyraz jego twarzy i ton
głosu wskazywały na to, że domyślił się, co jest grane. - O co cho-
dzi? Nie wydajesz się specjalnie uszczęśliwiona moim widokiem.
- Nadal trzymasz moją rękę - przypomniałam mu. Przez je-
dwabny rękaw czułam chłód jego palców, wydawał się nie tylko
nienaturalnie silny, ale do tego zimnokrwisty.
Odsunął rękę.
- Posłuchaj - powiedział. - Naprawdę mi przykro. Z powo-
du tego, jak się to wszystko potoczyło przy naszym poprzednim
spotkaniu.
Przy naszym poprzednim spotkaniu. W wyobraźni przenios-
łam się natychmiast do długiego korytarza - tego, który tak czę-
sto widywałam w snach. Z szeregiem drzwi po obu stronach -
drzwi, które prowadziły donikąd - wygłądał jak część hotelu
czy budynku biurowego... tyle że ten korytarz nigdy nie należał
do żadnego hotelu czy biurowca, które by oglądały ludzkie oczy.
W ogóle nie istniał w naszym wymiarze.
11
A Paul stał tam, zdając sobie sprawę, że oboje z Jesse'em nie
mamy pojęcia, jak się stamtąd wydostać, i śmiał się. Śmiał się,
jakby fakt, że jeśli nie wrócę wkrótce do swojego świata, to
umrę, a Jesse zostanie na zawsze uwięziony w tym korytarzu,
stanowił doskonały dowcip. Śmiech Paula nadal dźwięczał mi
w uszach. Śmiał się bez przerwy... aż do chwili, kiedy Jesse zdzie-
lił go pięścią w twarz.
Nie mogłam uwierzyć, co się dzieje. Mieliśmy oto absolutnie
zwyczajny wrześniowy poranek w Carmelu, w Kalifornii - co
oznaczało, naturalnie, gruby, zakrywający wszystko płaszcz mgły,
który jednak miał wkrótce zniknąć, ukazując bezchmurne błę-
kitne niebo i złote słońce - a ja stałam na dziedzińcu Akademii
Misyjnej imieniajunipero Serry twarzą w twarz z człowiekiem,
który od tygodni nawiedzał mnie w sennych koszmarach.
To jednak nie był senny koszmar. Nie śniłam. Wiedziałam, że
nie śnię, ponieważ nigdy nie przyśniliby mi się w podobnej sy-
tuacji moi przyjaciele Cee Cee i Adam, którzy właśnie przeszli
obok, podczas gdy ja znalazłam się naprzeciw potwora z prze-
szłości, pozdrawiającego mnie zwyczajnym „Cześć, Suze", jak-
by to był... jakby to był po prostu pierwszy dzień szkoły po łet-
nich wakacjach.
- Chodzi ci o ten moment, kiedy próbowałeś mnie zabić? -
wychrypiałam, kiedy Cee Cee i Adam nie mogli mnie usłyszeć.
Tym razem wiedziałam, że zauważył drżenie mojego głosu.
Wiedziałam, bo chyba się zmieszał, ale to może z powodu oskar-
żenia. W każdym razie podniósł rękę i przeczesał włosy palcami
silnej, opalonej dłoni.
- Nigdy nie próbowałem cię zabić, Suze - powiedział, jakby
lekko urażony.
Roześmiałam się. Nie zdołałam się powstrzymać. Serce po-
deszło mi do gardła, ale i tak się śmiałam.
- Och - powiedziałam. - No rzeczywiście.
12
_ Mówię poważnie, Suze. To nie tak. Ja tylko... ja tylko nie
bardzo potrafię przegrywać.
Wytrzeszczyłam na niego oczy. Bez względu na to, co mówił,
usiłował mnie zabić. Co gorsza, robił, co mógł, żeby usunąć
Jesse'a, i to stosując chwyty poniżej pasa. A teraz twierdził, że
po prostu nie wykazał się sportową postawą?
- Nie rozumiem - powiedziałam, kręcąc głową. - W czym
przegrałeś? W niczym nie przegrałeś.
- Nie, Suze? - Wbił we mnie wzrok. Ten jego głos ciągle
słyszałam w snach, jego śmiech, kiedy rozpaczliwie usiłowałam
wydostać się z ciemnego, spowitego mgłą korytarza, z którego
spaść można było w nieprzeniknioną, przepastną nicość.
Chwiałam się nad nią niebezpiecznie, zanim się budziłam.
W tym głosie coś się kryło...
Nie potrafiłam jednak dojść, co takiego. Wiedziałam tylko, że
ten chłopak mnie przerażał.
- Suze - powiedział z uśmiechem. Z uśmiechem na twarzy,
a zapewne również wtedy, gdy się krzywił ze złości, wyglądał
jakjeden z prezentujących bieliznę modeli Calvina Kleina. Nie
chodziło tylko o twarz. Widziałam go, ostatecznie, w spoden-
kach kąpielowych. - Posłuchaj, nie zachowuj się tak - powie-
dział. - Zaczął się nowy rok szkolny. Czy nie możemy zacząć
wszystkiego od nowa?
- Nie - odparłam, zachwycona, że tym razem głos mi nie
zadrżał. - Nie możemy. W ogóle to radziłabym ci trzymać się
ode mnie z daleka.
To go wyraźnie rozbawiło.
- Bo co? - zapytał z uśmiechem, ukazującym białe, równe
zęby. Uśmiechem polityka.
- Bo pożałujesz - stwierdziłam drżącym głosem.
- Och - zawołał, otwierając szeroko ciemne oczy w udanym
przerażeniu. - Naślesz na mnie swojego chłopaka?
13
Na jego miejscu nie dowcipkowałabym sobie na ten temat.
Jesse mógł go zabić - i prawdopodobnie zrobiłby to, gdyby od-
krył, że Paul wrócił. Tyle że, ściśle rzecz ujmując, nie byłam
dziewczyną Jesse'a, nie musiał więc bronić mnie przed podej-
rzanymi typami jak ten, który właśnie stał przede mną.
Z mojej twarzy musiał wyczytać, że między mną a Jesse'em
nie wszystko układało się najlepiej, bo zaśmiał się i powie-
dział:
- A więc to tak. Cóż, nigdy nie sądziłem tak naprawdę, że
Jesse jest w twoim typie. Potrzebujesz kogoś trochę mniej...
Nie zdążył dokończyć zdania, ponieważ w tym momencie
Cee Cee, idąca za Adamem w kierunku szafek - mimo że przy-
sięgłyśmy sobie telefonicznie poprzedniego wieczoru, że nie
zaczniemy nowego roku szkolnego od uganiania się za chłopa-
kami - podeszła do nas ze wzrokiem utkwionym w stojącego
bardzo blisko mnie Paula.
- Suze - odezwała się uprzejmie.
W przeciwieństwie do mnie Cee Cee spędziła lato, pracując
za darmo i nie miała zbyt wiele pieniędzy, żeby przed powro-
tem do szkoły odświeżyć garderobę i zadbać o makijaż. Cee Cee
i tak nie wydałaby w życiu pieniędzy na coś tak niepoważnego,
jak kosmetyki. Dobrze się składało, ponieważ jako albinoska
musiałaje specjalnie zamawiać, zamiast, jak wszyscy inni, po-
dejść do kontuaru w MAC-u, rzucając forsę na stół.
- Kim jest twój znajomy? - zapytała z ciekawością.
Nie miałam zamiaru bawić się w przedstawianie ich sobie.
W gruncie rzeczy, zastanawiałam się poważnie nad tym, czy nie
udać się do sekretariatu i nie zapytać, jakim prawem przyjęli kogoś
takiego do szkoły, którą do tej pory uważałam za względnie znośną.
On jednak zdążył już wyciągnąć silną, chłodną dłoń w stronę
Cee Cee, mówiąc z uśmiechem, który kiedyś mnie rozbrajał,
a teraz mroził do kości:
14
- Cześć. Jestem Paul. Paul Slater. Miło mi cię poznać.
Paul Slater. Takie imię nie powinno budzić grozy w sercu
młodej dziewczyny, co? To brzmiało całkiem niewinnie: „Cześć,
jestem Paul Slater". Cee Cee w żaden sposób nie mogła domy-
ślić się prawdy: Paul Slater był zły, manipulował ludźmi i miał
sopel lodu zamiast serca.
Nie, Cee Cee nie miała o tym pojęcia. Ponieważ oczywiście
niczego jej nie powiedziałam. Nikomu nie pisnęłam ani sło-
wa.
Tym gorzej dla mnie.
Jeśli Cee Cee zaskoczył chłód palców Paula, nie dała tego po
sobie poznać.
- Cee Cee Webb - powiedziała, ściskając jego rękę w typo-
wym dla siebie geście bizneswoman. - Musisz być nowy, bo
nigdy cię tu nie widziałam.
Paul zamrugał oczami, kierując moją uwagę na swoje napraw-
dę długie, jak na chłopaka, rzęsy. Wydawały się prawie równie
ciężkie jak powieki, jakby uniesienie ich wymagało wysiłku.
U mojego przyrodniego brata Jake'a wyglądają podobnie,
tylko że on sprawia wrażenie zaspanego. Długie rzęsy u Paula
wywołują skojarzenie z seksowną gwiazdą rocka. Spojrzałam
zaniepokojona na Cee Cee. Należała do najwrażliwszych dziew-
czyn, jakie znałam, a która z nas jest tak naprawdę odporna na
typ seksownej gwiazdy rockowej?
- To mój pierwszy dzień tutaj - powiedział Paul, posyłając
Cee Cee kolejny uśmiech. - Szczęśliwie się złożyło, że mogłem
poznać obecną tutaj pannę Simon.
- Co za zrządzenie losu. - Cee Cee, która jako redaktorka-
szkolnej gazety lubiła wyszukane zwroty, uniosła lekko jasne
brwi. - Czy chodziliście razem do poprzedniej szkoły?
- Nie - wtrąciłam pośpiesznie. - Nie. Słuchaj, musimy iść
do klasy, albo będziemy miały kłopoty...
15
Paul jednak nie przejmował się ewentualnymi kłopotami.
Może dlatego, że zwykle tó on je powodował.
- Suze i ja przeżyłiśmy coś razem zeszłego lata - poinformo-
wał Cee Cee, której fiołkowe oczy zaokrągliły się za szkłami
okularów.
- Coś? - powtórzyła.
- Nic między nami nie zaszło - zapewniłam natychmiast. -
Wierz mi. Nic w ogóle.
Oczy Cee Cee zaokrągliły się jeszcze bardziej. Byłojasne, że
mi nie wierzy. Ale dlaczego miałoby być inaczej? To prawda, by-
łam jej najlepszą przyjaciółką. Ale czy choć raz byłam z nią całko-
wicie szczera? Nie. A ona doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
- Ach, a więc zerwaliście ze sobą? - zapytała z naciskiem.
- Nie, nie zerwaliśmy - odparł Paul z tym swoim tajemni-
czym, dwuznacznym uśmieszkiem.
Ponieważ nigdy nie chodziliśmy ze sobą, miałam ochotę
wrzasnąć. Myślisz, że mogłabym z nim chodzić? Nie jest taki,
jak ci się wydaje, Cee Cee. Wygląda na człowieka, ałe za tą atrak-
cyjną fasadą kryje się...
Cóż, w gruncie rzeczy nie wiedziałam, kim jest Paul.
Alejakie to miało dla mnie znaczenie? Paul i ja mieliśmy więcej
wspólnego, niż miałam ochotę przyznać, nawet sama przed sobą.
Nawet gdybym zdobyła się na odwagę, żeby mu powiedzieć
coś w tym stylu, i tak nie miałabym okazji tego zrobić, ponie-
waż nagle rozległo się surowe:
- Panno Simon! Panno Webb! Czy nie macie przypadkiem
lekcji, na którą powinnyście się udać?
Siostra Ernestyna o ogromnym biuście ozdobionym równie
wielkim krzyżem - której trzymiesięczna nieobecność w moim
życiu nie uwolniła mnie od strachu przed nią - pruła wprost na
nas. Obszerne rękawy czarnego habitu powiewały za nią jak
skrzydła.
16
/
- No dalej - burknęła, cmokając niecierpliwie i machając rę-
kami w stronę szafek wbudowanych w gliniane ściany pięknie
utrzymanego wewnętrznego dziedzińca misji. - Spóźnicie się
na pierwszą lekcję.
Więc ruszyłyśmy się... niestety Paul podążył tuż za nami.
- Znamy się z Suze od dawna - wyjaśnił Cee Cee w drodze
do szafek. - Spotkaliśmy się w hotelu i kompleksie golfowym
Pebble Beach.
Gapiłam się na niego bezsilnie, wstukując kod mojej szafki.
Nie mogłam uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę. Po-
ważnie. Co Paul tu robił? Jak on mógł zapisać się do mojej szko-
ły, zamieniając mój świat - z którego, jak sądziłam, udało mi się
go pozbyć na zawsze - w najprawdziwszy koszmar?
Nie chciałam tego wiedzieć. Bez względu na to, co nim kie-
rowało, nie chciałam wiedzieć. Chciałamjedynie odejść od nie-
go, pójść na lekcjc, dokądkolwiek, gdziekołwiek w ogóle...
...byle dalej od niego.
- Cóż - odezwałam się, zatrzaskując drzwiczki szafki. Led-
wie zdawałam sobie sprawę z tego, co robię. Złapałam pierwsze
książki, które mi wpadły w ręce. - Muszę iść. Mam godzinę
wychowawczą.
Popatrzył na książki, które ściskałam w ramionach niemal jak
tarczę, jakby mialy mnie chronić przed tym czymś, co dla mnie
szykował, co szykował dla nas - a nie miałam wątpliwości, że to
coś nastąpi.
- Nie znajdziesz ich tam - stwierdził Paul, kiwając zagadko-
wo głową w kierunku książek, które dźwigałam.
Nie zrozumiałam, o co mu chodzi. Nie chciałam zrozumieć.
Wiedziałam tylko, że chcę się stąd wydostać, i to szybko. Cee
Cee wciąż stała obok, przenosząc zdumiony wzrok ze mnie na
Paula. Zdawałam sobie sprawę, że lada moment zacznie zada-
wać pytania, pytania, na które nie śmiałabym odpowiedzieć...
2 - Nawiedzony
17
A jednak, mimo że nie chciałam, usłyszałam własne słowa,
jakby mi je siłą wyrwano z ust:
- Nie znajdę czego?
- Odpowiedzi, których szukasz. - Spojrzenie niebieskich
oczu Paula zintensywniało. - Dlaczego właśnie ciebie wybra-
no, ze wszystkich ludzi. I kim jesteś.
Tym razem nie musiałam pytać, co ma na myśli. Wiedziałam.
Wiedziałam równie dobrze, jakby powiedział to wprost. Mówił
o darze, jaki posiadaliśmy oboje, nad którym on, wydawało się,
miał znacznie większą kontrolę ode mnie i o którym najwyraź-
niej o wiele więcej wiedział.
Podczas gdy Cee Cee przyglądała się nam, jakbyśmy przeszli
na obcy język, Paul spokojnie ciągnął dalej:
- Kiedy będziesz gotowa, żeby usłyszeć prawdę o tym, kim
naprawdę jesteś, będziesz wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Będę
tutaj.
Po czym oddalił się, jak sądzę absolutnie nieświadomy ko-
biecych westchnień, jakie jego widok wywoływał u moich
szkolnych koleżanek, kiedy z wdziękiem pantery przemierzał
dziedziniec.
Cee Cee spojrzała na mnie ciekawie zza szkieł okularów swy-
mi fiołkowymi oczami, nadal okrągłymi jak spodki.
- O czym ten chłopak mówił? - zapytała. - I kto to taki ten
Jesse?
2
O
czywiście nie mogłam jej powiedzieć. Nikomu nie mog-
łam powiedzieć o Jessie, no bo kto by mi uwierzył? Zna-
18
I
łam tylko jednego czlowieka - w każdym razie jednego żywe-
go człowieka - który znał całą prawdę o ludziach takich jakja
i Paul, i to tylko dlatego, że był jednym z nas. Siedząc nieco
później przy jego mahoniowym biurku, nie mogłam powstrzy-
maćjęku.
- Jak mogło do tego dojść?
Ojciec Dominik, dyrektor Akademii Misyjnej im. Junipero
Serry, siedział po drugiej stronie ogromnego biurka. Na twarzy
miał wyraz cierpliwości. Było mu z nim dobrze; mówiono
o nim, że z każdym rokiem dobry ojciec staje się przystojniej-
szy W wieku blisko sześćdziesięciu pięciu lat był siwowłosym
adonisem okularnikiem.
Wydawał się też bardzo skruszony.
- Susannah, tak mi przykro. Byłem tak zajęty przygotowa-
niami do nowego roku szkolnego - nie wspomnę już o święcie
ojca Serry w najbliższy weekend - że nie oglądałem papierów
dotyczących rekrutacji. - Pokręcił starannie przystrzyżoną siwą
głową. - Bardzo, bardzo mi przykro.
Skrzywiłam się. Było mu przykro. Jemu było przykro? A co
ze mną? To nie on musiał chodzić na lekcje z Paulem Slaterem.
Ściśle mówiąc, na dwie lekcje: wychowawczą i historii Stanów
Zjednoczonych. Całe dwie godziny dziennie miałam siedzieć
w klasie i gapić się na człowieka, który próbował usunąć moje-
go chlopaka, a mnie skazać na śmierć. A do tego dochodząjesz-
cze apel poranny i przerwa na lunch. Czyli kolejna godzina, pro-
szę bardzo!
- Chociaż, tak uczciwie, to nie wiem, co mógłbym zrobić,
żeby go nie przyjęto - powiedział ojciec Dominik, przeglądając
dokumenty Paula. - Wyniki testów, stopnie, opinie nauczycie-
li... są znakomite. Z przykrością stwierdzam, że na papierze Paul
Slater wydaje się o wiele lepszym uczniem, niż ty byłaś w mo-
tnencie, kiedy starałaś się o przyjęcie do szkoły.
19
- Niewiele można powiedzieć - zauważyłam - o czyjejś mo-
ralności na podstawie paru testów. - Do tego tematu podcho-
dzę ostrożnie w związku z tym, że moje własne wyniki były na
tyle mierne, że Akademia Misyjna z pewnym trudem przyjęła
moje podanie osiem miesięcy temu, kiedy moja mama oznaj-
miła, że przeprowadzamy się do Kalifornii, aby mogła poślubić
Andy'ego Ackermana, mężczyznę swojego życia, mojego obec-
nego ojczyma.
- Niewiele - przyznał ojciec Dominik, zdejmując powolnym
ruchem okulary i wycierając je o czarną sutannę. Miał, jak
stwierdziłam, fioletowe cienie pod oczami. - Niewiele można
powiedzieć - dodał z westchnieniem, umieszczając z powro-
tem okulary w drucianej oprawie na nienagannie zarysowanym
orlim nosie. - Susannah, czy jesteś pewna, że jego motywy nie
są szlachetne? Może Paul pragnie, aby nim pokierowano? Moż-
liwe, że przy właściwej opiece, zrozumie swoje błędy...
- Taak, ojcze Dominiku - odparłam sarkastycznym tonem.
- A mnie w tym roku wybiorą królową Balu Absolwentów.
Ojciec Dominik przybrał minę pełną dezaprobaty. W przeci-
wieństwie do mnie zawsze miał jak najlepszą opinię o ludziach,
przynajmniej do momentu, kiedy ich zachowanie nie dowiod-
ło błędności założenia, że są dobrzy. Wydawałoby się, że w przy-
padku Paula Slatera zobaczył dość, żeby wyrobić sobie zdanie
na jego temat, ale widocznie nie.
- Przyjmuję - powiedział ojciec D - dopóki nie przekonamy
się naocznie, że jest inaczej, że Paul przybył do Akademii Mi-
syjnej, żeby się uczyć. I to nie tylko normalnego programu je-
denastej klasy, Susannah, ale również tego, czego my oboje
moglibyśmy go nauczyć. Miejmy nadzieję, że Paul żałuje swo-
ich przeszłych postępków i szczerze pragnie się poprawić. Wie-
rzę, że Paul zjawił się u nas, żeby rozpocząć wszystko od nowa,
podobnie jak ty wzeszłym roku jeśli sobie przypominasz. A na-
20
szą powinnością, jako zdolnych do wybaczania istot ludzkich,
jest mu w tym pomóc. Dopóki nie okaże się, że jest inaczej,
powinniśmy w przypadku Paula rozstrzygnąć wątpliwości na
jego korzyść.
To był chyba najgorszy plan, o jakim slyszałam w życiu. Nie
mogłam jednak zaprzeczyć, że nie miałam żadnych dowodów
na to, że Paul chciał nam sprawić kłopoty. W każdym razie, jak
dotąd.
- A teraz... - powiedział ojciec D, zamykając teczkę Paula
i odchylając się do tyłu na fotelu. - Nie widziałem cię przez
parę tygodni. Jak się masz, Susannah? I jak się ma Jesse?
Poczułam, że policzki mi płoną. Źle ze mną, skoro sama
wzmianka o Jessie powodowała, że się czerwieniłam, ale tak to
było.
- Hm - mruknęłam, mając nadzieję, że ojciec D nie zauwa-
ży rumieńca. - W porządku.
- Dobrze - odparł ojciec Dominik, przesuwając wyżej okula-
ry na nosie i spoglądając w roztargnieniu na półkę z książkami. -
Wspominał, że chciałby pożyczyć jedną książkę. Och, tak, oto ona.
- Umieścił ogromne, oprawne w skórę tomiszcze, ważyło chyba
z pięć kilogramów, w moich rękach. - Teoria krytyczna od czasów
Platona
- powiedział z uśmiechem. - To mu się spodoba.
Wcale w to nie wątpiłam. Jesse'owi podobało się parę naj-
nudniejszych książek na świecie. Możliwe, że to dlatego mu
nie odpowiadałam. To znaczy, nie w ten sposób, jakiego bym
sobie życzyła. Bo nie byłam dostatecznie nudna.
- Bardzo dobrze - powiedział ojciec D, wyraźnie myśląc
o czymś innym.
Wizyty arcybiskupa zawsze wprawiały go w stan najwyższego
niepokoju, a ta szczególna wizyta, z okazji święta ojca Serry, któ-
rego szereg instytucji usiłowało bezskutecznie wypromować na
świętego, obciążałajego system nerwowy wyjątkowo.
21
- Po prostu miejmy na oku naszego młodego przyjaciela,
pana Slatera - ciągnął ojciec D - i obserwujmy, jak się rzeczy
mają. On może, Susannah, ustatkować się w zorganizowanym
środowisku o tak solidnym pedagogicznym zapleczu, jakie ofe-
rujemy tutaj, w Akademii.
Parsknęłam. Nie mogłam się powstrzymać. Ojciec D napraw-
dę nie miał pojęcia, z czym miał się zmierzyć.
- Ajeśli nie? - zapytałam.
- Cóż - odparł ojciec Dominik. - Przejdziemy przez most,
kiedy do niego dojdziemy. A teraz biegnij. Nie chcesz przecież
spędzić całej przerwy obiadowej w moim towarzystwie.
Niechętnie opuściłam gabinet dyrektora, taszcząc zakurzone
książczydło, które mi powierzył. Poranna mgła rozproszyła się, jak
zwykle, i w górze niebo lśniło błękitem. Na dziedzińcu kolibry
uwijały się pracowicie nad krzewem hibiskusa. Hałaśliwie bulgo-
tała woda w fontannie, otoczonej kilkoma turystami odzianymi
w bermudy - w misji mieściła się szkoła, ale stanowiła także zaby-
tek historyczny, z bazyliką i sklepem z pamiątkami, obowiązkowy-
mi punktami w programie każdej wycieczki autokarowej. Ciem-
nozielone korony palm chwiały się leniwie w lekkim wietrzyku od
morza. Był to kolejny cudowny dzień w Carmełu Nadmorskim.
Więc skąd u mnie takie parszywe samopoczucie?
Usiłowałam sobie wmówić, że przesadzam. Że ojciec Domi-
nik ma rację - nie wiemy, czym kierował się Paul, przychodząc
tutaj. Może faktycznie rozpoczął nowy rozdział.
Dlaczego więc nie mogłam się pozbyć z moich myśli tego
obrazu z sennego koszmaru? Długi ciemny korytarz, a w nim ja
- biegnę, rozglądając się za jakimś wyjściem i natykając się jedy-
nie na mgłę. Ten sen, po którym nieodmiennie budziłam się
zlana potem, powtarzał się niemal każdej nocy.
Prawdę mówiąc, nie mogłam się zdecydować, co mnie prze-
rażało bardziej: nocne koszmary czy też to, co działo się teraz,
22
na jawie. Co Paul tutaj robił? I co jeszcze bardziej niepokojące,
jak to się stało, że Paul wydawał się tak dużo wiedzieć na temat
daru, jaki oboje posiadaliśmy? Nie ma żadnej gazetki. Nie od-
bywają się konferencje ani seminaria. Kiedy wprowadza się ha-
sło „pośrednik" do wyszukiwarki, otrzymuje się tylko informa-
cje o prawnikach i doradcach rodzinnych. Obecnie jestem
praktycznie tak samo ciemna, jak wtedy, kiedy byłam mała
i wiedziałam tylko, żejakoś... cóż, różnię się od dzieci z sąsiedz-
twa.
Natomiast Paul zdaje się, uważa, że potrafi odpowiedzieć na
różne pytania.
Ale co on może wiedzieć? Nawet ojciec Dominik nie twier-
dzi, że wie dokładnie, kim my, pośrednicy - z braku lepszego
określenia - jesteśmy i skąd się wzięliśmy oraz jakie są, dokład-
nie, granice naszego talentu... a jest starszy od nas obojga razem
wziętych! Pewnie, możemy widzieć i mówić do - nawet cało-
wać i grzmocić pięścią - zmarłych... albo raczej duchów tych,
którzy odchodząc, zostawili po sobie bałagan, o czym dowie-
działam się w wieku sześciu lat, kiedy mój tata, zmarły na atak
serca, wrócił na małą popogrzebową pogawędkę.
Ale czy na tym koniec? Czy pośrednicy potrafią tylko tyle?
Zdaniem Paula nie.
Wbrew zapewnieniom ojca Dominika, że Paul prawdopodob-
nie żywi jak najlepsze intencje, nie mogłam się pozbyć wątpli-
wości. Tacy ludzie jak Paul nie robili niczego bez istotnego po-
wodu. No więc co on robił w Carmelu? Czy możliwe, żeby,
skoro odkrył ojca Dominika i mnie, po prostu zapragnął ciąg-
nąć tę znajomość z tęsknoty za istotami podobnymi do sie-
bie?
Możliwe. Oczywiście, tak samo możliwe jest to, że Jesse na-
prawdę mnie kocha, udając, że tak nie jest, ponieważ nasz zwią-
zek nie byłby taki czysty...
23
Taak. A mnie może naprawdę obwołają królową Balu Absol
wentów, o czym tak marzyłam...
Starałam się o tym nie myśleć podczas lunchu - o Paulu, nie
o Balu Absolwentów - kiedy, ściśnięta pomiędzy Adamem i Cee
Cee, otworzyłam puszkę z niskokaloryczną colą, krztusząc się
niemal przy pierwszym łyku, gdy z ust Cee Cee padło:
- N o , gadaj. Kim jest ten Jesse? Tym razem zechciej, proszę,
odpowiedzieć.
Cola prysnęła na wszystkie strony, głównie z mojego nosa.
Zmoczyła również mój sweterek z Benettona.
Cee Cee nie okazała śladu współczucia.
- Dietetyczna - stwierdziła - nie zostawi plam. No więc, jak
to jest, że go dotąd nie poznaliśmy?
- Właśnie - odezwał się Adam, opanowawszy wybuch śmie
chu na widok coli tryskającej mi z nosa. - I jak to jest, że ten
cały Paul go zna, a my nie?
Wycierając się chusteczką, zerknęłam w stronę Paula. Siedział
na ławce niedaleko, w otoczeniu śmietanki naszej klasy z Kelly
Prescott na czele. Wszyscy ryczeli ze śmiechu z historyjki, którą
im właśnie opowiedział.
- Jesse to taki chłopak - odparłam, czując, że nie zdołam się
wywinąć od ich pytań. Nie tym razem.
- Taki chłopak - powtórzyła Cee Cee. - Taki chłopak, z któ
rym ty chodzisz, jak twierdzi ten tam Paul.
- Cóż - odparłam niechętnie. - Taak, chyba tak. Coś w tym
rodzaju. To znaczy... to dość skomplikowane.
Skomplikowane? Wobec moich układów z Jesse'em Teoria
krytyczna od czasów Platona
wydawała się równie ezoteryczna jak
Rogaś z Doliny Roztoki.
- Więc - powiedziała Cee Cee, krzyżując nogi i gryząc
z upodobaniem młode marcheweczki, które trzymała w torbie
na kolanach. - Mów. Gdzie się spotkaliście?
24
Nie mogłam uwierzyć, że siedzę tu i rozmawiam z przyja
ciółmi o Jessie. Przyjaciółmi, których tak bardzo starałam się
trzymać w nieświadomości co do jego istnienia.
- Mieszka, hm, w sąsiedztwie - powiedziałam. Nie było sen
su mówić im całej prawdy
- Chodzi do RLS? - zapytał Adam, mając na myśli Liceum
im. Roberta Louisa Stevensona. Sięgnął po marchewkę z torby
Cee Cee.
- Hm, niezupełnie - odparłam.
- Nie mów, że on chodzi do Liceum Carmelu. - Oczy Cee
Cee rozszerzyły się.
- Nie chodzi już do szkoły średniej - powiedziałam, ponie
waż znając naturę Cee Cee, można się było domyślać, że nie
spocznie, dopóki nie dowie się wszystkiego. - Już, hm, ją skoń
czył.
- Oho - zawołała Cee Cee. - Poważny mężczyzna. Cóż, nic
dziwnego, że trzymasz to w tajemnicy. No więc, co on robi?
Jest w college'u?
- Właściwie nie - powiedziałam. - Zrobił sobie przerwę.
Żeby... żeby się odnaleźć.
- Hm. - Adam oparł się wygodnie na ławce, zamykając oczy
i wystawiając twarz na pieszczotę silnego, znajdującego się w ze
nicie, słońca. - Pasożyt. Możesz znaleźć coś lepszego, Suze.
Potrzebujesz faceta, który wyznaje solidną etykę pracy. Faceta
takiego, jak... Hej, wiem. Jak ja!
Cee Cee, która miała na Adama oko, odkąd ich poznałam,
puściła jego uwagę mimo uszu.
- Od jak dawna chodzicie ze sobą? - zapytała.
- Nie wiem - odparłam, okropnie w tej chwili nieszczęśli
wa. - To jest dość nowe. To znaczy, znam go od pewnego czasu,
ale co do chodzenia ze sobą... to jest nowe. I to nie jest tak na
prawdę... Cóż, naprawdę nie lubię o tym mówić.
25
- Mówić o czym? - Jakiś cień zamajaczył przy naszej ławce.
Zerknęłam z ukosa i zobaczyłam najmłodszego z moich przy
rodnich braci, Davida, którego rude włosy płonęły w słońcu jak
aureola.
- O niczym - powiedziałam szybko.
Ze wszystkich członków mojej rodziny - owszem, teraz już
uznawałam Ackermanów, ojczyma i jego synów, za część swojej
najbliższej rodziny, do której po śmierci ojca zaliczałam tylko
siebie i mamę - trzynastoletni David wie na mój temat najwię
cej. To znaczy, że nie jestem jedynie trochę zwichrowaną nasto
latką, otóż to.
Poza tym David wiedział o Jessie. Wiedział i nie wiedział.
Z jednej strony, jak reszta rodziny zwrócił uwagę na huśtawkę
moich nastrojów i tajemnicze unikanie wspólnego pokoju wie
czorami, z drugiej jednak, nie miał nawet bladego pojęcia, co
się za tym kryło.
Stał przed naszą ławką - śmiałe posunięcie, jako że starsi
uczniowie nie traktowali życzliwie ósmoklasistów pojawiają
cych się w tej części podwórza, którą uważali za swoją - starając
się wyglądać, jakby znalazł się na właściwym miejscu, co wziąw
szy pod uwagę jego wątłe ciało, aparat na zębach i odstające uszy,
kompletnie mu się nie udało.
- Widziałaś to? - zapytał, podsuwając mi pod nos jakiś papier.
Wzięłam ten papier do ręki. Okazało się, że to zaproszenie na
party w łaźni przy ulicy Sosnowe Wzgórze 99 na najbliższy pią
tek. Gości zachęcano do przyniesienia kostiumów kąpielowych,
jeśli mieli ochotę na „gorącą i pienistą" rozrywkę. Gdyby zaś
zdecydowali się wystąpić bez kostiumów, to również będzie
mile widziane, zwłaszcza w wypadku gości płci żeńskiej.
Na zaproszeniu zamieszczono głupi obrazek przedstawiający
wstawioną dziewczynę z wielkimi piersiami, wychylającą pusz
kę piwa.
26
- Nie, nie możesz pójść - powiedziałam z pogardą w głosie,
oddając Davidowi zaproszenie. - Jesteś za mały. Swoją drogą,
ktoś powinien to pokazać szkolnemu psychologowi. Ucznio
wie ósmej klasy nie powinni urządzać takich imprez.
Cee Cee, która odebrała Davidowi kartkę, mruknęła w tym
momencie:
- H m , Suze.
- Poważnie - ciągnęłam. - Zaskakujesz mnie, Davidzie. My
ślałam, że jesteś mądrzejszy. Z takich imprez nigdy nic dobrego
nie wynika. Pewnie, parę osób będzie się świetnie bawić. Ale
pewne, jak w banku, że komuś zrobi się niedobrze albo ktoś się
utopi, rozbije sobie głowę, albo jeszcze coś. Zawsze jest zabaw
nie, dopóki komuś nie stanie się krzywda.
- Suze. - Cee Cee trzymała zaproszenie tuż przed moim
nosem. - Ulica Sosnowe Wzgórze 99. To twój dom, prawda?
Wyrwałam jej kartkę, sapiąc ze zdumienia.
- Davidzie! Co ty sobie wyobrażasz?
- To nie ja - krzyknął David. Jego cienki głosik wzniósł się
jeszcze o dwie czy trzy oktawy. - Brad je rozdaje. Nawet parę
dzieciaków z siódmej klasy je dostało...
Spojrzałam zmrużonymi oczami w kierunku mojego przy
rodniego brata Brada. Stał oparty niedbale o słup do koszyków
ki, usiłując wyglądać intrygująco, dość trudne zadania dla face
ta, którego korę mózgową, według moich spostrzeżeń, okrywała
dodatkowo taśma izolacyjna.
- Przepraszam - powiedziałam, podnosząc się z miejsca. -
Muszę iść popełnić morderstwo. - Następnie przemierzyłam
boisko do koszykówki z jaskrawopomarańczową kartką w rę
ce.
Brad widział, że się zbliżam. Zauważyłam wyraz dzikiej pa
niki, który pojawił się przelotnie na jego twarzy, kiedy jego
spojrzenie padło na to, co miałam w dłoni. Wyprostował się
27
i próbował ratować ucieczką, ale byłam szybsza od niego. Osa
czyłam go przy fontannie, podnosząc zaproszenie do góry, żeby
je dobrze widział.
- Czy ty naprawdę sądzisz - zapytałam spokojnie - że mama
i Andy pozwolą ci urządzić to... to... cokolwiek to jest?
Na przerażonej twarzy Brada pojawił się wyzywający grymas.
Wysunął brodę do przodu, mówiąc:
- Taak, cóż, czego się nie dowiedzą, to ich nie zaboli.
- Brad - powiedziałam. Czasami mi go żal. Naprawdę. To
taki przygłup. - Wydaje ci się, że niczego się nie domyśla, kiedy
wyglądając przez okno sypialni, zobaczą gromadę nagich dziew
czyn w nowej łaźni?
- Nie - odparł Brad. - Nie będzie ich w domu w piątek wie
czorem. Tata ma gościnny wykład w San Francisco, a twoja
mama z nim jedzie, zapomniałaś o tym?
Owszem, zapomniałam. W gruncie rzeczy, nie jestem pew
na, czy ktoś mi w ogóle o tym powiedział. Ostatnio spędzałam
dużo czasu w swoim pokoju, to prawda, ale czy aż tyle, żeby nie
dotarło do mnie coś tak istotnego, jak wyjazd rodziców na całą
noc? Nie sądzę...
- Lepiej, żebyś im nic nie mówiła - powiedział Brad z nie
spodziewaną zjadliwością - albo pożałujesz.
Spojrzałam na niego, jakby mu odbiło.
- Ja pożałuję? - zaśmiałam się. - Hm, wybacz Brad, ale jeśli
twój ojciec dowie się, że planujesz taką imprezę, to ty będziesz
uziemiony w domu do końca życia, nie ja.
- N o , no - powiedział Brad. Wyzywający wyraz jego twarzy
zmienił się teraz na jeszcze mniej przyjemny wyraz śmiertelnej
złości. - Bo jeśli chociaż pomyślisz, żeby mu coś pisnąć na ten
temat, powiem im o facecie, którego co noc przemycasz do swo
jego pokoju.
28
3
O
dsiadka.
To jest to, co się dostaje, kiedy znokautujesz przyrodnie
go brata na terenie Akademii Misyjnej im. Junipero Serry i jakiś
nauczyciel przypadkiem to zauważy.
- Nie rozumiem, co cię naszło, Suze - powiedziała pani El-
kins, do której obowiązków należało, poza nauczaniem biologii
na poziomie dziewiątej i dziesiątej klasy, zostawanie po lekcjach
z młodocianymi przestępcami takimi jak ja. - W dodatku pierw
szego dnia szkoły. Czy tak właśnie chcesz rozpoczynać nowy
rok?
Pani Elkins niczego jednak nie rozumiała. A ja niewiele mog
łam jej powiedzieć. To znaczy, jak mogłam jej wyjaśnić, że nagle
to wszystko przekroczyło granice mojej wytrzymałości? Odkry
cie, że mój przyrodni brat wiedział o czymś, co od miesięcy usi
łowałam ukryć przed rodziną - w połączeniu z faktem, że po
twór z moich snów włóczył się obecnie korytarzami mojej
własnej szkoły w przebraniu przystojniaka w ciuchach firmy
Abercrombie i Fitch - spowodowało, że rozmiękłam wewnętrz
nie jak szminka Maybelline zostawiona na słońcu.
Nie mogłam jej tego powiedzieć. Przyjęłam karę w milcze
niu, obserwując na zegarze upływające nieznośnie wolno mi
nuty. Ani ja, ani żaden z pozostałych więźniów nie miał odzy
skać wolności przed godziną szesnastą.
- Mam nadzieję, Suze - oznajmiła pani Elkins, kiedy ta go
dzina nareszcie nadeszła - że dostałaś nauczkę. Nie sądzisz, że
urządzanie bijatyk na szkolnym boisku to nie jest dobry przy
kład dla młodszych dzieci?
Co? Ja nie dawałam dobrego przykładu? A co z Bradem? To
właśnie Brad zamierzał urządzić swoje prywatne Oktoberfest
29
w salonie naszego domu. Ale to on trzymał mnie tym razem
w szachu. I zdawał sobie z tego sprawę.
- Owszem - stwierdził podczas przerwy na lunch, kiedy sta
łam, gapiąc się na niego oniemiała, niezdolna przyjąć do wiado
mości tego, co przed chwilą usłyszałam. - Myślisz, że jesteś taka
sprytna, wpuszczając faceta co noc do swojego pokoju, co?
A swoją drogą, jak on tam włazi? Przez to okno nad gankiem?
N o , wydał się twój mały sekrecik, co? Więc siedź cicho, jeśli
chodzi o moją imprezę, a ja będę siedział cicho, jeśli chodzi o te
go faceta Jesse'a.
Tak mnie poraził fakt, że Brad mógł usłyszeć - że słyszał -
Jesse'a, że przez parę minut nie potrafiłam wydobyć z siebie
sensownej odpowiedzi. Brad w tym czasie wymienił pozdro
wienia z różnymi członkami swojej paczki, którzy podchodzili,
żeby „przybić piątkę", mówiąc coś w rodzaju:
- Kurczę! Łaźnia. To coś dla mnie.
W końcu udało mi się wykrztusić:
- Och, tak? Dobra, a co z Jakiem? Jake nie pozwoli, żebyś się
zapił w domu z gromadą kumpli.
Brad tylko spojrzał na mnie z politowaniem.
- Żartujesz? - zapytał. - A jak myślisz, kto dostarcza piwo?
Jake zwędzi dla mnie beczułkę piwa z pracy.
Zmrużyłam oczy.
- Jake? Jake wam załatwi piwo? Akurat. On by nigdy... -
W tym momencie spłynęło na mnie olśnienie. - Ile mu płacisz?
- Stówkę - odparł Brad. - Dokładnie połowę z tego, ile mu
brakuje na to jego camaro.
Wiedziałam, że Jake byłby zdolny niemal do wszystkiego, byle
położyć łapę na własnym camaro.
Patrzyłam na niego oszołomiona.
- A co z Davidem? - odezwałam się w końcu. - David
wszystko powie.
30
- Nie, nie powie - oznajmił Brad, pewny siebie. - Bo jeśli to
zrobi, to kopnę go w kościsty zadek tak mocno, że doleci do
Anchorage. A ty lepiej nie próbuj go bronić, bo inaczej uraczę
twoją mamę smakowitą opowieścią o tym całym Jessie.
Wtedy oberwał. To było silniejsze ode mnie. Tak jakby moja
pięść kierowała się własnym rozumem. Wisiała sobie u mojego
boku, a w następnej chwili wbijała się w żołądek Brada.
Walka trwała sekundę. Nawet pół sekundy. Pan Gillarte, nowy
wuefista, rozdzielił nas, zanim Brad zdążył złapać powietrze.
- Odejdź - rozkazał, odpychając mnie i schylając się, żeby
zająć się rozpaczliwie dyszącym Bradem.
Więc sobie poszłam. Prosto do ojca D, który stał na dziedziń
cu, nadzorując zawieszanie światełek wokół pnia palmy.
- Cóż ci mogę powiedzieć, Susannah? - powiedział zdespe
rowany, kiedy skończyłam wyjaśniać sytuację. - Niektórzy lu
dzie mają ostrzejszą percepcję.
- Tak, ale Brad? - Mówiłam szeptem ze względu na grupkę
ogrodników zatrudnionych przy dekorowaniu szkoły na świę
to ojca Serry w najbliższą sobotę, dzień po bachanaliach urzą
dzanych w łaźni przez Brada.
- Cóż, Susannah - powiedział ojciec D. - Nie mogłaś ocze
kiwać, że na zawsze utrzymasz Jesse'a w tajemnicy. Twoja ro
dzina musiała to w końcu odkryć.
Może. Czego nie byłam w stanie zrozumieć, to tego, jakim
cudem akurat Brad odkrył jego istnienie, podczas gdy mądrzej
si od niego członkowie rodziny, na przykład Andy czy moja
mama, nie mieli o niczym pojęcia.
Z drugiej strony Maks, pies rodziny Ackermanów, wiedział
o Jessie od początku, i z tego powodu nie zbliżał się do mojego
pokoju. A pod względem intelektualnym Brad i Maks mieli ze
sobą wiele wspólnego... chociaż Maks, rzecz jasna, był od Brada
bystrzejszy.
31
- Mam głęboką nadzieję - powiedziała pani Elkins, kiedy
wreszcie uwolniła mnie i moich współtowarzyszy niedoli - że
w tym roku, Suze, już cię tutaj nie zobaczę.
- Ja także, pani E - odparłam, zgarniając swoje rzeczy. Po
czym wybiegłam, jakby mnie ktoś gonił.
W północnej Kalifornii było jasne, gorące popołudnie, co
oznaczało oślepiające słońce, niebo tak niebieskie, że patrzenie
na nie sprawiało ból, a w oddali widok spienionych fal Pacyfiku
obmywających plażę Carmelu. Przegapiłam wszelkie możliwe
okazje podwiezienia do domu - przez Adama, który nadal
z ochotą zabierał każdego i w każdym momencie na przejażdż
kę swoim wystrzałowym zielonym volkswagenem, no i oczy
wiście przez Brada, który po Jake'u, jeżdżącym obecnie używa
ną hondą civic, ale jedynie do chwili, dopóki nie dostanie
swojego wymarzonego samochodu, odziedziczył land rovera -
a od ulicy Sosnowe Wzgórze 99 dzieliły mnie niemal cztery ki
lometry. Głównie pod górę.
Zdążyłam dojść do szkolnej bramy, kiedy pojawił się rycerz
w lśniącej zbroi. Przynajmniej, jak sądzę, za takiego się uważał.
Nie dosiadał jednak mlecznobiałego rumaka. Jechał srebrnym
kabrioletem bmw, z uchylonym, ze względu na pogodę, da
chem. Bardzo wygodne.
- Daj spokój - powiedział, kiedy stanęłam przed budynkiem
misji, czekając na zmianę świateł, żeby móc przekroczyć ruchli
wą jezdnię. -Wsiadaj. Podwiozę cię do domu.
- Nie, dziękuję - powiedziałam niedbale. - Wolę się przejść.
- Suze. - Paul robił wrażenie znudzonego. - Wsiadaj do sa
mochodu.
- Nie - powiedziałam. Widzicie, wyciągnęłam wnioski z na
uczki, jaką dostałam w związku z „wsiadaniem do samochodu
z kimś, kto raz próbował mnie zabić". To się nie mogło powtó
rzyć. Zwłaszcza nie z Paulem, który nie tylko próbował mnie za-
32
bić, ale też przeraził mnie tak skutecznie, że wciąż na nowo prze
żywałam to wydarzenie w snach. - Mówiłam ci już. Przejdę się.
Paul pokręcił głową, śmiejąc się cicho.
- Z ciebie to naprawdę jest trudny przypadek - powiedział.
- Dziękuję.
Światło zmieniło się i ruszyłam przez skrzyżowanie. Znałam
tę drogę bardzo dobrze. Nie potrzebowałam eskorty.
Ale miałam ją, tak czy inaczej. Paul jechał obok mnie, rozwi
jając zawrotną prędkość około czterech kilometrów na godzinę.
- Czy zamierzasz mi towarzyszyć aż do domu? - zapytałam,
kiedy zaczęliśmy zbliżać się do stromego wzniesienia, od którego
Carmelowe Wzgórza wzięły swoją nazwę. Dobrze się składało,
że na tej szosie nie panował o czwartej po południu duży ruch,
bo inaczej Paul, jadąc w tym tempie, wprawiłby paru moich są
siadów we wściekłość, blokując jedyną drogę do cywilizacji.
- Tak - odparł Paul. - Chyba że przestaniesz się zachowy
wać jak rozpuszczony bachor i wsiądziesz do samochodu.
- Nie, dziękuję.
Szłam dalej. Było upalnie. Pod swetrem moje ciało wilgot
niało. Nie miałam jednak cienia zamiaru wsiąść do jego auta.
Wlokłam się poboczem, starannie omijając wszelkie rośliny, któ
re przypominały moich śmiertelnych wrogów - przynajmniej
do momentu pojawienia się Paula - sumaki jadowite, oraz prze
klinając w duchu Teorię krytyczną od czasów Platona, która z każ
dym krokiem jakby stawała się cięższa.
- Mylisz się, nie ufając mi - zauważył Paul, wślizgując się
obok mnie na wzgórze swoim wężowato srebrzystym autem. -
Wiesz, ty i ja jesteśmy tacy sami.
- Mam szczerą nadzieję, że to nieprawda - powiedziałam.
Wiele razy miałam okazję stwierdzić, że na niektórych wrogów
uprzejmość działa równie skutecznie, odpychająco, jak pięść.
Nie żartuję. Spróbujcie sami.
3 -Nawiedrony
33
- Przykro mi cię rozczarować - odparł Paul - ale to prawda.
A tak przy okazji, co ci mówił ojciec Dominik? Mówił ci, żebyś
nie spędzała czasu sama w moim towarzystwie? Żebyś nie wie
rzyła w nic, cokolwiek ci powiem?
- Wcale nie - powiedziałam tym samym, obojętnym tonem.
- Ojciec Dominik uważa, że należy rozstrzygnąć wątpliwości
na twoją korzyść.
Paul, z rękami na obitej skórą kierownicy, wyraźnie się zdzi
wił.
- Naprawdę? Tak powiedział?
- Och, tak - zapewniłam, zauważając piękną kępkę jaskrów
przy drodze i omijając ją szerokim łukiem na wypadek, gdyby
kryły łodyżki sumaka jadowitego. - Ojciec Dominik uważa, że
jesteś tutaj, ponieważ chcesz nawiązać kontakt z jedynymi po
średnikami, jakich znasz. Sądzi, że naszą powinnością, jako
przepełnionych miłosierdziem istot ludzkich, jest pozwolić ci
zmazać swoje winy i pomóc w podążaniu drogą dobra.
- Ale ty się z nim nie zgadzasz? - Paul wpatrywał się we mnie
usilnie. No i co z tego? Wziąwszy pod uwagę, jak wolno jechał,
nie musiał cały czas obserwować drogi, czy czegokolwiek.
- Posłuchaj - powiedziałam, żałując, że nie miałam spinki
czy czegoś w tym rodzaju, żeby spiąć włosy. Przyklejały mi się
do karku. Szylkretowa spinka, z którą wyruszałam rano, znik
nęła w tajemniczych okolicznościach. - Ojciec Dominik to naj
milszy człowiek, jakiego w życiu spotkałam. Żyje tylko po to,
żeby pomagać innym. Autentycznie wierzy, że ludzie są z natu
ry dobrzy i że jeśli tak się ich będzie traktować, to odpłacą tym
samym.
- Ale ty - powiedział Paul - nie zgadzasz się z tym, jak rozu
miem?
- Sądzę, że oboje wiemy, iż ojciec Dominik żyje w świecie
wyobraźni. - Wlokąc się pod górę, patrzyłam wprost przed sie-
34
bie, mając nadzieję, że Paul nie domyśli się, że mój przyśpieszo
ny rytm serca nie ma nic wspólnego z wysiłkiem, natomiast bar
dzo wiele z jego obecnością. - Ponieważ jednak nie chcę mu spra
wić przykrości, zachowam swoją opinię na twój temat, że jesteś
psychopatą i wykorzystujesz innych, wyłącznie dla siebie.
- Psychopatą? - Paul wydawał się zachwycony takim opi
sem własnej osoby... kolejny dowód na to, że był dokładnie taki,
jak myślałam. - To mi się podoba. Nazywano mnie w przeróż
ny sposób, ale nigdy psychopatą.
- To nie był komplement - sprostowałam, ponieważ najwy
raźniej tak to odebrał.
- Wiem - powiedział. - Dlatego to jest takie zabawne. Cie
kawa z ciebie dziewczyna, wiesz?
- Wszystko jedno - burknęłam zirytowana. Nie byłam na
wet w stanie skutecznie faceta obrazić. - Powiedz mi tylko jed
ną rzecz.
- Co zechcesz. '
- Tej nocy, kiedy na siebie wpadliśmy - wskazałam na niebo
- wiesz, tam na górze?
Skinął głową.
- Owszem. No i co?
- Jak się tam dostałeś? Nikt cię nie egzorcyzmował, prawda?
Paul uśmiechnął się szeroko. Ku swojemu przerażeniu zro
zumiałam, że zadałam pytanie, które najbardziej chciał usłyszeć.
- Nie, nikt mnie nie egzorcyzmował - oznajmił. - Ty też nie
potrzebowałaś, żeby cię ktoś egzorcyzmował.
Niemal osłupiałam. Zatrzymałam się raptownie.
- Czy chcesz mi wmówić, że kiedy tylko mi się spodoba,
mogę sobie pospacerować tam, na górze? - zapytałam, głęboko
zdumiona.
- Jest mnóstwo rzeczy - powiedział Paul, nadal uśmiechając
się leniwie - które potrafiłabyś zrobić, a których jeszcze nie
35
odkryłaś, Suze. Rzeczy, o których ci się nie śniło. Rzeczy, które
mogę ci pokazać.
Nie dałam się oszukać aksamitnemu tonowi jego głosu. Paul
posiadał czar i wdzięk, ale bywał też śmiertelnie niebezpieczny.
- Tak - powiedziałam, modląc się, żeby się nie domyślił, jak
szaleńczo bije moje serce pod różowym jedwabiem. - Wcale
w to nie wątpię.
- Mówię poważnie, Suze. Ojciec Dominik to wspaniały
człowiek. Nie przeczę. Ale on jest tylko pośrednikiem. Ty jesteś
czymś więcej.
- Rozumiem. - Wyprostowałam się i ruszyłam w dalszą dro
gę. W końcu dotarliśmy na grzbiet wzgórza i znalazłam się
w cieniu ogromnych sosen rosnących szpalerem po obu stro
nach. Ulga, że wydostałam się z żaru, była ogromna. Żałowa
łam tylko, że równie łatwo nie mogę się uwolnić od Paula. -
Więc całe życie ludzie mówią mi, że jestem tym a tym, a ni stąd,
ni zowąd zjawiasz się ty, twierdzisz, że jestem kimś zupełnie
innym, i ja mam ci uwierzyć?
- Tak - odparł Paul.
- Bo jesteś osobą, której można zaufać z zamkniętymi ocza
mi - zakpiłam. Mój głos brzmiał dużo pewniej, niż się napraw
dę czułam.
- Bo jestem wszystkim, co masz - sprostował.
- Cóż, to chyba nie jest tak strasznie dużo? - Spojrzałam na
niego ze złością. - Pozwolę sobie przypomnieć, że przy naszym
ostatnim spotkaniu zostawiłeś mnie zagubioną w piekle!
- To nie było piekło - oświadczył Paul, przewracając oczami,
co należało do jego specjalności. - Poza tym w końcu byś stam
tąd wyszła.
- A co z Jesse'em? - zapytałam. Serce biło mi mocniej niż
przedtem, ponieważ to właśnie było w tym wszystkim najważ
niejsze, nie to, co zrobił czy też próbował zrobić ze mną, ale to,
36
co zrobił Jesse'owi... i co, jak się obawiałam, będzie próbował
powtórzyć.
- Powiedziałem, że mi przykro z tego powodu. - W głosie
Paula brzmiała irytacja. - Poza tym, wszystko dobrze się skoń
czyło, prawda? Jest tak, jak ci mówiłem, Suze. Posiadasz dużo
większą moc, niż zdajesz sobie z tego sprawę. Potrzebujesz tyl
ko kogoś, kto ci pokaże twój prawdziwy potencjał. Potrzebu
jesz nauczyciela - prawdziwego nauczyciela, a nie sześćdziesię
cioletniego księdza, który sądzi, że ojciec Junipero jakiś tam to
początek i koniec świata.
- Jasne. A ty zapewne uważasz, że jesteś właśnie tym face
tem, który odegra rolę pana Miyagi dla mnie, czyli Karate Kida.
- Coś w tym rodzaju.
Mijaliśmy zakręt przed ulicą Sosnowe Wzgórze 99, gdzie mój
dom górował nad Doliną Carmelu. Z mojego pokoju, na fron
cie domu, rozciągał się widok na ocean. W nocy napływała stam
tąd mgła. Można było niemal zobaczyć, jak kładzie swoje wa-
ciane macki na parapecie, kiedy zapomniałam zamknąć okna.
To był ładny dom, jeden z najstarszych w Carmelu, dawny za
jazd z lat pięćdziesiątych XIX wieku. Nawet nie mówiono
o nim, że jest nawiedzony.
- No, to jak, Suze? - Paul przerzucił niedbale ramię przez
oparcie pustego fotela obok siebie. - Kolacja dziś wieczorem?
Zapraszam cię. Opowiem ci takie rzeczy o tobie samej, o tym,
kim jesteś, jakich nie wie nikt inny na tej planecie.
- Dzięki - powiedziałam, wchodząc z ulicy na usłane sosno
wymi igłami podwórko i czując przy tym niewysłowioną ulgę.
Czemu tu się dziwić? Przeżyłam spotkanie z Paulem Slaterem,
nie przenosząc się w inny wymiar egzystencji. To spory sukces.
- Ale nie, dziękuję. Do zobaczenia jutro w szkole.
Potem, brodząc w gęstym kobiercu igieł, dotarłam do pod
jazdu, podczas gdy Paul wołał za moimi plecami:
37
- Suze! Suze, poczekaj!
Nie poczekałam. Ruszyłam podjazdem prosto do ganku,
wspięłam się po schodkach, otworzyłam drzwi i weszłam do
środka.
Nie obejrzałam się za siebie. Nie obejrzałam się ani razu.
- Jestem w domu - zawołałam na wypadek, gdyby na dole
był ktoś szczególnie tym faktem zainteresowany. Był. Znala
złam się w ogniu pytań ojczyma, który gotował obiad i chciał
wiedzieć wszystko o tym, „co u mnie słychać". Po udzieleniu
odpowiedzi i wyniesieniu z kuchni racji żywnościowej w po
staci jabłka i niskokalorycznej sody wdrapałam się na drugie pię
tro i otworzyłam drzwi swojego pokoju.
Na parapecie siedział duch. Podniósł głowę, kiedy weszłam.
- Cześć - powiedział Jesse.
Pewnie powinnam. Było mnóstwo rzeczy, które praw
dopodobnie powinnam była powiedzieć Jesse'owi, tylko jakoś
się jeszcze do tego nie zabrałam.
Wiedziałam, co by z tego wynikło: Jesse zacząłby szukać za
czepki, a to by się skończyło tak, że ktoś zostałby ponownie
wyegzorcyzmowany... a konkretnie Jesse. Aja naprawdę nie są
dziłam, że mogłabym to znieść. Nie to. Nie po raz drugi.
Więc zatrzymałam dla siebie niespodziewane pojawienie się
Paula w Akademii Misyjnej. Między mną a Jesse'em panował
dziwny układ, to prawda. Ale to nie znaczyło, że miałabym
ochotę go stracić.
4
N
ie powiedziałam Jesse'owi o Paulu.
38
- No więc, co tam w szkole? - zagadnął Jesse.
- W porządku. - Bałam się powiedzieć coś więcej. Po pierw
sze, obawiałam się, że zacznę paplać o Paulu. Po drugie, stwier
dziłam, że im mniej do siebie mówimy, tym lepiej. W przeciw
nym wypadku dostaję nerwowego słowotoku. Podczas gdy, na
ogół, moja paplanina powstrzymywała Jesse'a przed demateria
lizacją - co mu się obecnie zdarzało częściej, gdy tylko zapadała
między nami niezręczna cisza - to jednak nie wywoływała po
dobnego gadulstwa u niego. Jesse stał się niemal nieznośnie
małomówny, odkąd...
Cóż, odkąd się pocałowaliśmy.
Nie wiem, co się z chłopakami dzieje, że jednego dnia całują cię
namiętnie, a następnego zachowują się, jakbyś nie istniała. A takim
właśnie traktowaniem częstował mnie ostatnio Jesse. To znaczy,
niecałe trzy tygodnie wcześniej wziął mnie w ramiona i złożył na
moich ustach pocałunek, który poczułam aż u nasady kręgosłupa.
Rozpłynęłam się wjego uścisku, myśląc, że wreszcie, nareszcie będę
mogła wyjawić mu swoje prawdziwe uczucia, skrywaną miłość,
którą czułam od momentu - no, prawie - kiedy po raz pierwszy
weszłam do swojego nowego pokoju i stwierdziłam, że jest już
zajęty. Nie miało znaczenia, że osoba, która go zajmowała, wydała
ostatnie tchnienie przeszło półtora stulecia temu.
Powinnam, jak sądzę, mieć dość rozumu, żeby się nie zako
chać w duchu. Ale tak to już jest z nami, pośrednikami. Dla nas
duchy są równie materialne jak żywi ludzie. Jeśli nie liczyć kwe
stii nieśmiertelności, nie było żadnego sensownego powodu,
dla którego Jesse i ja, gdybyśmy chcieli, nie mielibyśmy przeżyć
szalonej miłości, o której marzyłam od czasu, gdy odmówił sta
nowczo zwracania się do mnie inaczej niż pełnym imieniem,
jakiego nie używał nikt z wyjątkiem ojca Dominika.
Tyle że żadna szalona miłość z tego nie wynikła. Po pierw
szym pocałunku, przerwanym przez mojego najmłodszego
39
przyrodniego brata, nie nastąpiły kolejne. Jesse, w istocie, wy
lewnie mnie przeprosił, a potem jakby celowo mnie unikał, cho
ciaż dawałam mu usilnie do zrozumienia, że było mi dobrze...
więcej niż dobrze... z tym, co zaszło.
Teraz zaczęłam się zastanawiać, czy nie byłam wobec niego
zbyt swobodna. Jesse pewnie myślał, że jestem łatwa, czy coś
w tym stylu. Zapewne za jego życia damy policzkowały panów,
którzy pozwolili sobie na coś takiego jak on. Nawet takich jak
Jesse, o błyszczących czarnych oczach, gęstej ciemnej czupry
nie, mięśniach brzucha twardych jak deska i zniewalająco sek
sownym uśmiechu.
Nadal jest mi trudno uwierzyć, że ktoś mógł takiego czło
wieka nienawidzić tak, żeby go zabić, ale właśnie w ten sposób
Jesse został duchem nawiedzającym mój pokój, pokój, w któ
rym uduszono go przed stu pięćdziesięcioma laty.
Zważywszy na okoliczności, naprawdę nie widziałam sensu
w opowiadaniu Jesse'owi ze szczegółami, jak minął mi dzień.
Wręczyłam mu po prostu Teorię krytyczną od czasów Platona ze
słowami:
- Pozdrowienia od ojca Dominika.
Jesse wydawał się zadowolony z książki. Takie już moje szczę
ście, że zakochałam się w chłopaku, którego teoria krytyczna
podnieca bardziej niż namiętne pocałunki z moim udziałem.
Jesse przeglądał książkę, a ja wysypywałam zawartość plecaka
na łóżko. Szkoła dopiero się zaczęła, a już byłam przywalona
pracą domową. Czułam, że jedenasta klasa to sama radość i przy
goda. W końcu, co może być bardziej podniecającego niż Paul
Slater i trygonometria?
Powinnam była wtedy wspomnieć Jesse'owi o Paulu. Powin
nam była powiedzieć coś w rodzaju: „Hej, wiesz co? Pamiętasz
tego Paula, któremu próbowałeś złamać nos? Taak, teraz chodzi
do mojej szkoły".
40
Może gdybym podeszła do tego bardziej swobodnie, nie wy-
szłaby z tego taka wielka sprawa. To jest, owszem, Jesse niena
widził faceta, i miał za co. Mogłam jednak pominąć kwestię, że
Paul, być może, był pomiotem szatana. Facet obnosił się z ze
garkiem marki Fossil. Do jakiego stopnia ktoś taki może być
niebezpieczny?
Akurat wtedy, kiedy zbierałam się na odwagę, żeby wystąpić
z czymś w rodzaju: „Och, zaraz, ten Paul Slater, pamiętasz go?
Zjawił się rano u mnie na lekcji", Brad wrzasnął z dołu, że kola
cja gotowa.
Ponieważ mój ojczym przywiązuje dużą wagę do rodzinnych
posiłków i łamania się chlebem przy stole, musiałam zostawić
Jesse'a - nie to, żeby się wydawał specjalnie zmartwiony - zejść
na dół i nawiązać konwersację z członkami rodziny... ogromne
poświęcenie z mojej strony, wziąwszy pod uwagę, co mogłam
robić zamiast tego: trwać na stanowisku na wypadek, gdyby
mężczyzna moich snów zapragnął mnie znowu pocałować.
Dzisiejszego wieczoru jednak, podobnie jak w większość in
nych, nie zanosiło się na wybuchy namiętności, toteż niechętnie
wlokłam się po schodach. Andy przygotował steki fąjitas, jedno
ze swoich najlepszych dań. Musiałam policzyć mamie na korzyść,
że znalazła faceta, który nie tylko potrafił zrobić wszystko w do
mu, ale był do tego wyśmienitym kucharzem. Przed jej kolej
nym małżeństwem żywiłyśmy się obie głównie daniami na wy
nos, sytuacja zmieniła się zatem pod tym względem na korzyść.
Ale drobny fakt, że pan Zrób-to-sam zjawił się w towarzy
stwie trzech dorastających synów? Ta strona medalu wciąż na
pawała mnie wątpliwościami.
Brad czknął, kiedy weszłam do jadalni. Tylko on jeden opa
nował sztukę czkania słowami. Słowo, które z siebie wyrzucił
na mój widok, brzmiało:
- Nieudacznica.
41
- Kto to mówi - odparłam dowcipnie.
- Brad - odezwał się Andy surowym tonem. - Przynieś śmie
tanę.
Przewracając oczami, Brad ześlizgnął się z krzesła i poczłapał
do kuchni.
- Jak się masz, Suzie - powiedziała mama, podchodząc do
mnie i czułym gestem targając mi włosy. - Jak tam pierwszy
dzień w szkole?
Jedynie moja mama, spośród wszystkich istot ludzkich na
planecie Ziemia, ma prawo zwracać się do mnie „Suzie". Szczę
śliwie zdołałam to gruntownie wytłumaczyć moim przyrodnim
braciom, tak że nawet nie chichoczą, kiedy to robi.
Nie uważałam, żeby należało odpowiedzieć na to pytanie
zgodnie z prawdą. Ostatecznie mama nie jest świadoma faktu,
że jej jedyne dziecko stanowi łącznik pomiędzy światem żywych
i umarłych. Nie miała też okazji poznać Paula, nie doszło do jej
wiadomości, że usiłował mnie zabić, jak również nie zdawała
sobie sprawy z istnienia Jesse'a. Mama sądzi, że wolno dojrze
wam, że podpieram ściany, ale wkrótce wyjdę na swoje i nie
będę mogła się opędzić od chłopaków. Co jest zaskakująco na
iwne jak na kobietę, dziennikarkę telewizyjną, nawet jeśli pra
cuje tylko w lokalnej stacji.
Czasami mamie zazdroszczę. Przyjemnie musi się żyć w jej
świecie.
- Wszystko w porządku - brzmiała moja odpowiedź na jej
pytanie.
- Jutro nie będzie wszystko w porządku dla S - stwierdził
Brad, wracając ze śmietaną.
Mama zasiadła w końcu stołu, rozkładając serwetkę. Używa
my tylko takich z materiału. Kolejny Andyism. W ten sposób
przyczyniamy się do ochrony środowiska, a posiłki prezentują
się znacznie lepiej.
42
- Naprawdę? - zapytała mama, unosząc równie ciemne, jak
rnoje, brwi. - A dlaczegóż to?
- Jutro zgłaszamy nominacje do samorządu uczniowskiego
_ powiedział Brad, sadowiąc się z powrotem na krześle. - Suze
przepadnie jako wiceprzewodnicząca.
Wstrząsnęłam własną serwetką i ułożyłam ją delikatnie na
kolanach, obok potężnego pyska Maksa, który spędzał każdy
posiłek, trzymając mordę na moim udzie i czekając, aż jakiś ką
sek spadnie z mojego widelca, do czego przyzwyczaiłam się już
tak bardzo, że właściwie nie zwracałam na to uwagi - po czym,
w odpowiedzi na pytający wzrok matki, odparłam:
- Nie mam pojęcia, o czym on mówi.
Brad zrobił niewinną minkę.
- Kelly nie rozmawiała z tobą po szkole?
Nie miała szans, jako że dostałam odsiadkę, o czym Brad do
skonale wiedział. Najwyraźniej zamierzał znęcać się nade mną
z tego powodu przez jakiś czas.
- Nie. Dlaczego?
- Cóż, Kel prosiła już kogoś innego, żeby w tym roku starto
wał razem z nią. Chodzi o tego nowego, Paula jak-mu-tam. -
Brad wzruszył ramionami, z pomiędzy których wyrastała jego
gruba, zapaśnicza szyja, niczym pień drzewa spośród głazów. -
Toteż podejrzewam, że panowanie Suze jako wice jest finito.
Mama spojrzała na mnie z troską.
- Nie wiedziałaś o tym, Suzie?
Teraz z kolei ja wzruszyłam ramionami.
- Nie - powiedziałam. - Ale to fajnie. Nigdy nie uważałam,
że się do tego naprawdę nadaję.
To nie wywarło pożądanego skutku. Mama zacisnęła usta,
a następnie powiedziała:
- Cóż, nie podoba mi się to. Przychodzi jakiś nowy chłopak
i zajmuje miejsce Suzie. To nie w porządku.
43
- Może nie w porządku - zauważył David - ale taka jest na
turalna kolej rzeczy. Darwin udowodnił, że największe sukcesy
odnoszą te okazy gatunku, które są najsilniejsze i najlepiej przy
stosowane. A Paul Slater to wspaniały okaz fizyczny. Każda oso
ba płci żeńskiej, jak zauważyłem, po wejściu z nim w kontakt
zaczyna wyraźnie przejawiać zachowania typowe dla okresu
wabienia.
Ta ostatnia uwaga rozbawiła moją mamę.
- Mój Boże - powiedziała. - A co z tobą, Suzie? Czy Paul Slater
wywołuje u ciebie zachowanie typowe dla okresu wabienia?
- Nie bardzo - stwierdziłam.
Brad czknął ponownie. Tym razem wydał z siebie:
- Kłamczucha.
Posłałam mu wściekłe spojrzenie.
- Brad - powiedziałam. - Nie lubię Paula Slatera.
- Nie odniosłem takiego wrażenia - odparł Brad - kiedy dziś
rano zobaczyłem was oboje na dziedzińcu.
- Mylisz się - warknęłam. - I to bardzo się mylisz.
- Och, Suze, daj spokój - powiedział Brad. - Zdecydowanie
go wabiłaś. Chyba że nałożyłaś sobie tyle pianki na włosy, że nie
mogłaś oderwać palców.
- Dość - wtrąciła mama, kiedy zaczerpnęłam oddechu, żeby
zaprzeczyć. - Dość, oboje.
- Nie lubię Paula Slatera - powtórzyłam na wypadek, gdyby
Brad nie usłyszał za pierwszym razem. - W porządku? W grun
cie rzeczy, nienawidzę go.
To się mamie nie spodobało.
- Suzie - powiedziała. - Zaskakujesz mnie. Nie należy mó
wić o kimkolwiek, że się go nienawidzi. I jakim sposobem mo
żesz nienawidzić biedaka? Poznałaś go dopiero dzisiaj.
- Znała go już wcześniej - sprostował życzliwie Brad. -
Z wakacji w Pebble Beach.
44
Posłałam mu kolejne mordercze spojrzenie.
- Skąd wiesz?
- Paul mi powiedział - stwierdził Brad, wzruszając ramio
nami.
Czując, jak ogarnia mnie przerażenie - to byłoby do Paula
podobne, żeby puścić farbę mojej rodzinie na temat tej całej
sprawy z pośredniczeniem i narobić mi kłopotów - zapytałam,
starając się zachować obojętny ton głosu:
- Och, tak? Co jeszcze ci naopowiadał?
- Tylko tyle. - W jego głosie brzmiał teraz sarkazm. -Jakkol-
wiek jest to dla ciebie dziwne, Suze, ludzie mają inne tematy do
rozmowy niż twoja osoba.
- Brad - powiedział Andy ostrzegawczo, wyłaniając się
z kuchni z tacą skwierczących pasków wołowiny oraz drugą,
pełną miękkich, parujących tortilli. - Uważaj. - Potem, stawia
jąc tace, skierował wzrok na puste krzesło obok mnie. - Gdzie
jest Jake?
Popatrzyliśmy na siebie zaskoczeni. Nie zauważyliśmy na
wet, że go nie ma. Nikt nie wiedział, gdzie się podział Jake.
Wszyscy jednak zdawali sobie sprawę, sądząc po tonie głosu
Andy'ego, że kiedy pojawi się w domu, będzie miał przechlapa-
ne.
- Może - odezwała się mama - zatrzymano go w szkole.
Wiesz, Andy, że to jego pierwszy tydzień w college'u. Może nie
mieć jeszcze dopracowanego rozkładu zajęć.
- Pytałem go dziś rano - powiedział Andy gniewnym gło
sem - czy będzie w domu na kolację i zapewnił, że będzie. Gdy
by miał się spóźnić, mógłby przynajmniej zadzwonić.
- Może stoi w jakiejś kolejce do rejestracji - powiedziała
mama uspokajająco. - Daj spokój, Andy Przygotowałeś wspa
niały posiłek. Szkoda by było nie usiąść i nie zjeść go, zanim
wystygnie.
45
Andy zajął miejsce przy stole, ale nie zabierał się do jedze
nia.
- Chodzi tylko o to - zaczął przemówienie, którego słucha-
liśmy już około czterystu razy - że kiedy ktoś zadaje sobie trud
przygotowania dobrego posiłku, to uprzejmość wymaga, żeby
przyjść na czas...
W tym właśnie momencie trzasnęły drzwi wejściowe i w holu
odezwał się glos Jake'a:
- Nie rwij włosów, jestem.
Jake dobrze znał swojego ojca.
Mama rzuciła Andy'emu nad miskami szatkowanej sałaty
i sera, które sobie podawaliśmy, spojrzenie w rodzaju: „A nie
mówiłam?"
- Cześć - powiedział Jake, wchodząc do pokoju typowym
dla siebie, niespecjalnie żwawym, krokiem. - Przepraszam za
spóźnienie. Utknąłem w księgarni. Kolejki były nieprawdopo
dobne.
Mina mamy: „A nie mówiłam?" stała się jeszcze wyraźniejsza.
A Andy tylko burknął:
- Masz szczęście. Tym razem. Siadaj i jedz. - A potem, zwra
cając się do Brada, powiedział: - Podaj salsę.
Tyle że Jake nie usiadł i nie zajął się jedzeniem. Stał nadal,
zjedna ręką w przedniej kieszeni dżinsów, drugą potrząsając
kluczykami od samochodu.
- Hm... - mruknął. - Słuchajcie...
Podnieśliśmy wzrok, spodziewając się czegoś ciekawego, na
przykład, że Jake oświadczy, iż w pizzerii znowu pochrzanili
grafiki i w związku z tym nie może zostać na kolacji. To zazwy
czaj kończyło się rzucaniem gromów przez Andy'ego.
Zamiast tego jednak Jake powiedział:
- Przyprowadziłem kogoś ze sobą. Mam nadzieję, że nie
macie nic przeciwko.
46
Jako że mój ojczym pogodziłby się prędzej z tłumem ludzi
przy stole niż z nieobecnością któregokolwiek z nas, powiedział
łaskawym tonem:
- Dobrze, dobrze. Starczy dla wszystkich. Weź z kuchni jesz
cze jedno nakrycie.
Tak więc Jake poszedł do kuchni po talerz i sztućce, podczas
gdy „ktoś" pojawił się w zasięgu naszego wzroku. Przedtem za
bawił widocznie w salonie, porażony obfitością zdjęć rodzin
nych, którymi mama obwiesiła ściany.
Niestety ów „ktoś" nie okazał się dziewczyną, nie mogliśmy
więc cieszyć się na ewentualne docinki po wizycie. Neil Jan
ków, jak przedstawił go Jake, był jednak, jakby ujął to David,
interesującym okazem. Był bardzo zadbany, co wyróżniało go
na tle większości surfingujących kumpli Jake'a. Dżinsy nie
zjeżdżały mu gdzieś do połowy uda, ale trzymały się porządnie
w pasie, co również stanowiło fakt niezwykły jak na młodzień
ca w tym wieku.
To wszystko nie czyniło z niego przystojnego chłopaka. Przy
stojny nie był zdecydowanie. Odznaczał się niemal bolesną chu
dością i ziemistą cerą. Włosy miał dość długie, jasne. Mojej
mamie wyraźnie jednak przypadł do gustu, ponieważ wydawał
się nienagannie uprzejmy. Wyraził się na przykład w ten spo
sób: „Dziękuję pani, że pozwoliła mi zostać na kolacji", jakkol
wiek zawarta w tym implikacja, że to mama przygotowała posi
łek, miała seksistowski charakter, bo to przecież Andy zajmował
się gotowaniem.
Nikt jednak nie poczuł się urażony i dla młodego pana Neila
zrobiono miejsce przy stole. Usiadł i za przykładem Jake'a za
brał się do jedzenia... niezbyt łapczywie, ale z przyjemnością,
która robiła wrażenie szczerej. Neil, jak się dowiedzieliśmy, miał
chodzić z Jakiem na seminarium poświęcone literaturze angiel
skiej. Podobnie jak Jake Neil zaczynał właśnie pierwszy rok
47
w NoCal (Nothern California State College), co w lokalnym
slangu oznacza Państwową Wyższą Szkołę Północnej Kalifor
nii. Podobnie jak Jake Neil pochodził z tych okolic. Jego rodzi
na mieszkała w dolinie. Ojciec był właścicielem kilku lokalnych
restauracji, w tym jednej czy dwóch, gdzie miałam okazję jeść.
Podobnie jak Jake Neil nie był pewien, w czym chciałby się
specjalizować, ale również podobnie jak Jake spodziewał się, że
w college'u będzie mu przyjemniej niż w szkole średniej. Plan
zajęć ułożył sobie w ten sposób, że nie miał rano żadnych zajęć,
mógł więc wysypiać się do woli, albo gdyby zdarzyło mu się
otworzyć oczy przed jedenastą, pobujać na falach przy Carmel
Beach przed udaniem się na uczelnię.
Pod koniec posiłku miałam mnóstwo pytań co do Neila.
Szczególnie interesowało mnie jedno. Coś, co, o czym jestem
przekonana, nie niepokoiło nikogo poza mną. A jednak uważa
łam, że należy mi się jakieś wyjaśnienie. Nie to, że mogłabym
o tym porozmawiać. Nie w obecności tylu ludzi.
To stanowiło część problemu. Za dużo ludzi. I nie chodzi mi
tutaj wyłącznie o ludzi zgromadzonych przy stole. Nie, był jesz
cze chłopak, który stał przez całą kolację za krzesłem Neila, przy
glądając mu się w milczeniu z nienawiścią na twarzy.
Ten chłopak w przeciwieństwie do Neila odznaczał się uro
dą. Ciemnowłosy, o zdecydowanym podbródku, dobrze zbu
dowany pod swoimi dockersami i czarną koszulką polo... z pew
nością ćwiczył długo i wytrwale, żeby rozwinąć takie tricepsy,
nie wspominając już o zabójczej, jak się domyślałam, rzeźbie
brzucha.
To nie była jednak jedyna różnica pomiędzy nieznajomym
a kolegąJake'a Neilem. Pozostawaljeszcze ten drobiazg, że Neil,
na tyle, na ile się orientowałam, był niewątpliwie żywy, podczas
gdy chłopak za jego plecami był, cóż...
Martwy.
48
5
J
akie to do Jake'a podobne: przyprowadzić do domu nawie
dzonego gościa.
Nie to, żeby Neil zdawał sobie sprawę, że jest nawiedzony.
Wydawał się absolutnie nieświadomy obecności ducha za swo
imi plecami, podobnie jak moja rodzina, nie licząc Maksa. Jak
tylko Neil zajął miejsce przy stole, Maks czmychnął do salonu
z żałosnym pomrukiem, na którego dźwięk Andy pokręcił gło
wą, mówiąc:
- Ten pies z każdym dniem staje się coraz bardziej nerwowy.
Biedny Maks. Doskonale wiem, jak się czuł.
W przeciwieństwie do psa nie mogłam wymknąć się z jadalni
i ukryć w innej części domu, na co miałam ochotę. Naraziła
bym się tylko na niepotrzebne pytania.
Poza tym, jestem pośredniczką. Kontakty z umarłymi są
w moim wypadku nieuniknione.
Jednak bywają momenty, kiedy marzę o tym, żeby się od tego
uwolnić. Teraz właśnie był taki moment.
Nic nie mogłam oczywiście na to poradzić. Tkwiłam przy stole,
usiłując przełknąć stek fajitas pod uporczywym spojrzeniem mar
twego chłopaka - cudowne zakończenie niezbyt udanego dnia.
Martwy chłopak z kolei sprawiał wrażenie mocno zagniewa
nego. Cóż, co w tym dziwnego? To znaczy, był nieżywy. Nie
miałam pojęcia, w jaki sposób rozstał się ze swoim ciałem, ale
to musiało nastąpić nagle i niespodziewanie, ponieważ wyraź
nie nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić. Kiedy ktoś przy stole
prosił o podanie czegoś, co znajdowało się blisko niego, wycią
gał rękę... ale naczynie natychmiast wyślizgiwało się spomiędzy
jego niematerialnych palców, zabrane przez kogoś z żyjących.
To go wyraźnie męczyło. Jednak większość jego wrogości, jak
4 - Nawiedzony
49
zauważyłam, zarezerwowana była dla Neila. Każdy kęs fajitas
nowego znajomego Jake'a, każda frytka zanurzona w guacamo-
le wprawiały go w większą wściekłość. Mięśnie jego szczęk drga
ły, pięści zaciskały się konwulsyjnie za każdym razem, kiedy
Neil odpowiadał cicho: „Tak, proszę pani" albo „Nie, proszę
pani" na jedno z wielu pytań zadawanych przez moją mamę.
W końcu nie mogłam już tego znieść, okropnie było siedzieć
przy stole z wściekłym duchem, którego tylko ja mogłam zoba
czyć... a przecież jestem przyzwyczajona, że duchy na mnie pa
trzą... więc podniosłam się i zaczęłam zbierać puste talerze, cho
ciaż tego dnia przypadała kolej Brada. Gapił się na mnie
z otwartą buzią, nic nie mówiąc, zapewniając wszystkim uroczy
widok przeżutego steku, który jeszcze miał w ustach. Podejrze
wam, że obawiał się uświadomić mi, że się pomyliłam, sądząc,
że to moja kolej. Albo też uznał, że staram się zaskarbić sobie
jego łaski, aby nie wygadał się o „chłopaku", którego podejmuję
w nocy w swoim pokoju.
W każdym razie fakt, że zajęłam się naczyniami, posłużył jako
sygnał zakończenia posiłku, ponieważ wszyscy pozostali rów
nież się podnieśli i wyszli na taras, żeby rzucić okiem na nową
łaźnię, którą Andy nadal z dumą prezentował każdemu, kto
przekroczył próg naszego domu, czy tego chciał, czy nie. Wtedy
właśnie, kiedy zostałam w kuchni, płucząc naczynia przed wło
żeniem ich do zmywarki, znalazłam się sam na sam z wędrują
cym cieniem Neila. Stał dość blisko mnie, patrząc na taras przez
zasuwane szklane drzwi, tak że mogłam wyciągnąć mokrą rękę
i niezauważalnie dla nikogo pociągnąć go za koszulę.
Przestraszyłam go nieźle. Obrócił się, rozzłoszczony i zasko
czony jednocześnie. Nie zdawał sobie sprawy, że go widzę.
- Hej - szepnęłam, podczas gdy towarzystwo gawędziło
o placku z owocami, który Andy przygotował na deser. - Po
winniśmy porozmawiać.
50
Chłopak był w szoku.
- Ty... ty mnie widzisz? - wyjąkał.
- Oczywiście.
Zamrugał oczami, a potem zerknął na szklane drzwi.
- Ale oni... oni nie?
- Nie - powiedziałam.
- Dlaczego? - zapytał. - Dlaczego ty tak... a oni nie?
- Bo ja jestem pośredniczką - wyjaśniłam.
Nic mu to nie mówiło.
- Kim?
- Poczekaj chwilę - powiedziałam, ponieważ zauważyłam,
że mama idzie w naszą stronę.
- Brr - odezwała się, zamykając za sobą drzwi tarasu. - Ale
robi się zimno, kiedy słońce zachodzi. Jak sobie radzisz, Suzie,
z naczyniami? Trzeba ci pomóc?
- Nie - odparłam wesoło. - Wszystko w porządku.
- Na pewno? Wydawało mi się, że to kolej Brada, żeby po
sprzątać ze stołu.
- Nic nie szkodzi - zapewniłam z uśmiechem, który, mia
łam nadzieję, nie wyglądał ną wymuszony.
Nie udało się.
- Suzie, kochanie - powiedziała mama. - Nie jesteś chyba
przygnębiona, co? Z powodu tego chłopca, o którym mówił
Brad, że ma być nominowany na wiceprzewodniczącego za
miast ciebie?
- Hm - mruknęłam, rzucając okiem na Ducha Chłopca, któ
ry wydawał się zdenerwowany tym, że nam przeszkodzono. Nie
mogłam mieć do niego pretensji. Przypuszczam, że przerywa
nie mediacji sesją terapeutyczną poświęconą stosunkom matki
z córką było dość mało profesjonalnym posunięciem z mojej
strony. - Nie, naprawdę nie, mamo. Zupełnie mi to nie prze
szkadza.
51
Wcale nie kłamałam. Nie uczestnicząc w pracach samorządu
szkolnego w tym roku, zyskałabym mnóstwo wolnego czasu.
Czasu, z którym nie wiedziałabym, co zrobić, bo jakoś nie za
nosiło się na to, żebym miała go spędzać na romantycznych
uniesieniach z Jesse'em. Ale trzeba mieć nadzieję.
Mama nadal kręciła się w progu, ze zmartwionym wyrazem
twarzy.
- Cóż, Suzie, kochanie - powiedziała - będziesz musiała to
zastąpić jakimiś innymi zajęciami pozalekcyjnymi. Szkoły wyż
sze zwracają uwagę na takie rzeczy u kandydatów. Zostały ci
niecałe dwa lata do zakończenia szkoły. Wkrótce nas opuścisz.
Rany! Mama nawet nie zdawała sobie sprawy z istnienia Jes
se`a, a i tak robiła wszystko, żeby nas rozdzielić, nieświadoma,
że Jesse starał się o to niezależnie od niej.
- Świetnie, mamo - powiedziałam, patrząc zmieszana w stro
nę Ducha Chłopca. Nie podobało mi się specjalnie, że on tego
wszystkiego słucha. - Wstąpię do drużyny pływackiej. Czy to ci
wystarczy? Odwożenie mnie codziennie na trening na piątą
rano?
- To mało przekonujące, Suzie - stwierdziła mama oschle. -
Wiem doskonale, że nigdy nie wstąpisz do drużyny pływackiej.
Masz obsesję na punkcie swoich włosów i tego, jak woda w ba
senie mogłaby im zaszkodzić.
A potem przeszła do salonu, zostawiając mnie i Ducha Chłop
ca samych w kuchni.
- N o , dobrze - powiedziałam spokojnie. - O czym to mó
wiliśmy?
Chłopak tylko pokręcił głową.
- Ciągle nie mogę uwierzyć, że mnie widzisz - powiedział
tonem głębokiego zdumienia. - Ty nie wiesz... nie możesz wie
dzieć, jak to jest. Wszędzie, gdzie jestem, ludzie patrzą przeze
mnie.
52
- Tak - powiedziałam, odrzucając ścierkę, którą wycierałam
dłonie. - To dlatego, że nie żyjesz. Pozostaje pytanie, wjaki spo
sób to się stało?
Duch Chłopca wydawał się zdumiony tonem mojego głosu.
Pewnie rzeczywiście to zabrzmiało trochę obcesowo. No, ale
z drugiej strony, jak dla mnie, dzień nie należał do najbardziej
udanych.
- Czy ty... - Przyglądał mi się jakby z obawą. - Powiedziałaś,
że kim jesteś?
- Nazywam się Suze. Jestem pośredniczką.
- Kim?
- Pośredniczką - powtórzyłam. - Moja praca polega na po
maganiu zmarłym w przechodzeniu do innego świata... następ
nego życia, czy dokądś tam. A tak przy okazji, jak ci na imię?
Duch Chłopca ponownie zamrugał oczami.
- Craig - powiedział.
- W porządku. Cóż, posłuchaj, Craig. Coś jest mocno nie
tak, ponieważ wątpię, żebyś według kosmicznego planu miał
przez całą wieczność włóczyć się po mojej kuchni. Musisz się
przenieść dalej.
Craig ściągnął ciemne brwi.
- Przenieść się dokąd?
- Cóż, sam zobaczysz, kiedy się tam znajdziesz - powiedzia
łam. - W każdym razie, zagadką jest nie to, dokąd się udasz,
tylko dlaczego jeszcze tam nie trafiłeś.
- To znaczy... - Craig otworzył szeroko orzechowe oczy. -
Chcesz powiedzieć, że to nie jest... tutaj?
- Oczywiście, że nie - odparłam lekko rozbawiona. - Myślisz,
że po śmierci wszyscy wędrują na ulicę Sosnowe Wzgórze 99?
Craig wyprostował szerokie ramiona.
- Nie, przypuszczam, że nie. Tylko że... wiesz, kiedy się
obudziłem, nie wiedziałem, dokąd iść. Nikt mnie... no, wiesz.
53
Nikt mnie nie widział. To znaczy, wszedłem do salonu, a moja
mama płakała tak, jakby nigdy nie miała skończyć. To było
straszne.
Nie żartował.
- W porządku - powiedziałam łagodniej niż poprzednio. -
Czasami tak to właśnie wygląda. To nie jest normalne. Więk
szość ludzi przechodzi od razu do następnego... cóż, kolejnego
stanu świadomości. N o , wiesz, innego życia albo stanu wiecz
nego potępienia, jeśli nawalili w poprzednim życiu. Coś w tym
rodzaju. - Jego oczy zaokrągliły się jeszcze bardziej, kiedy wspo
mniałam o „wiecznym potępieniu", ale nie rozwodziłam się dłu
żej nad tym, ponieważ nie byłam pewna, czy coś takiego rze
czywiście istnieje. - Musimy teraz ustalić powód, dla którego
ty tego nie zrobiłeś. To znaczy, nie przeniosłeś się od razu. Coś
cię wyraźnie zatrzymuje. Musimy...
W tym jednak momencie zakończyło się oglądanie łaźni -
ukochanej łaźni Andy'ego, która za niecały tydzień miała się
wypełnić wymiocinami i piwem, o ile impreza Brada przebieg
nie zgodnie z planem - i wszyscy wrócili do środka. Nakazałam
Craigowi gestem, żeby szedł za mną i ruszyłam po schodach
w stronę swojego pokoju gdzie jak sądziłam, moglibyśmy po
rozmawiać bez przeszkód.
Przynajmniej nie ze strony żywych. Jesse to zupełnie inna
historia.
- Nombre de Dios
- powiedział, odrywając się od Teorii kry
tycznej od czasów Platona,
kiedy wparowałam do pokoju w towa
rzystwie Craiga. Szatan, kot Jesse'a, wygiął grzbiet, zanim
stwierdził, że to tylko ja z kolejnym podejrzanym znajomkiem
nie z tego świata, po czym z powrotem ułożył się obok Jesse'a.
- Przepraszam - powiedziałam. Widząc, że wzrok Jesse'a
przenosi się ze mnie na ducha chłopca, przedstawiłam ich so
bie:
54
- Jesse, to jest Craig. Craig, to Jesse. Powinniście się rozu
mieć. Jesse także nie żyje.
Jednak widok Jesse'a - który jak zwykle, miał na sobie strój
będący ostatnim krzykiem mody w czasach, kiedy jeszcze żył,
to jest około 1850 roku: czarne skórzane buty do kolan, obcisłe
czarne spodnie oraz obszerną białą koszulę, rozchyloną pod szy
ją, dla Craiga okazał się zbyt silnym przeżyciem. Na tyle zbyt
silnym, że Craig opadł ciężko, tak ciężko w każdym razie, jak to
jest możliwe w przypadku kogoś niematerialnego, na brzeg mo
jego łóżka.
- Czy jesteś piratem? - zwrócił się do Jesse`a.
Jesse, w przeciwieństwie do mnie, nie uznał tego za zabawne.
- Nie - odparł bezbarwnym głosem. - Nie jestem.
- Craig- powiedziałam, usiłując bezskutecznie, mimo spoj
rzenia, jakim uraczył mnie Jesse, zachować niewzruszony wy
raz twarzy. - Naprawdę, musisz się zastanowić. Musi być jakiś
powód, dla którego nadal się tu błąkasz, zamiast odejść, dokąd
ci przeznaczone. Jak sądzisz, jaki to może być powód? Co cię
zatrzymuje?
Craig w końcu oderwał oczy od Jesse'a.
- Nie wiem - stwierdził. - Może to, że nie powinienem był
umrzeć?
- W porządku - odparłam, starając się nie tracić cierpliwości.
Ponieważ tak już jest, że wszyscy myślą tak samo. Że umarli zbyt
młodo. Miałam już do czynienia z takimi, którzy kopnęli w kalen
darz, mając sto cztery lata, i skarżyli się, jakie to niesprawiedliwe.
Staram się jednak postępować profesjonalnie. Pośrednicze
nie to w końcu moja praca. Nie, żeby mi płacili czy coś, chyba
że moja karma na tym zyskuje. Mam nadzieję.
- Świetnie rozumiem, dlaczego tak to odbierasz - ciągnę
łam. - Czy to było nagłe? To znaczy, nie byłeś chory, tak?
Craig oburzył się.
55
- Chory? Żartujesz? Podnoszę sto dwadzieścia i codziennie
przebiegam dziesięć kilometrów. Nie wspominając o tym, że na
leżałem do drużyny sportowej NoCal. I trzy razy z rzędu wygra
łem wyścigi na katamaranach Klubu Jachtowego Pebble Beach.
- Och - mruknęłam. Nic dziwnego, że facet wydawał się
zbudowany jak atleta pod tą swoją koszulką. - A więc twoja
śmierć nastąpiła na skutek wypadku, jak rozumiem?
- Jasne, że na skutek wypadku - stwierdził Craig, dźgając
palcem mój materac dla większego efektu. - Ta burza pojawiła
się znikąd. Wywróciła nas, zanim miałem szansę poprawić ża
giel. Uwięziło mnie pod spodem.
- Więc... - zawahałam się - utonąłeś.
Craig pokręcił głową... nie w odpowiedzi na moje pytanie,
ale w wyrazie rozżalenia.
- To się nie powinno zdarzyć - powiedział, wpatrując się nie-
widzącymi oczami we własne buty... buty pokładowe, jakie
uprawiający żeglugę jak on noszą bez skarpetek. - To nie mia
łem być ja. W szkole średniej byłem w drużynie pływackiej. Raz
zdobyłem mistrzostwo w stylu dowolnym.
Nadal nie rozumiałam.
- Przykro mi - powiedziałam. - Wiem, że to się wydaje
krzywdzące. Ale wierz mi, będzie lepiej.
- Och, naprawdę? - Craig oderwał wzrok od butów, jego
brązowe oczy wydawały się przygważdżać mnie do ściany. -
W jaki sposób? W jaki sposób może być lepiej? Na wypadek
gdybyś nie zauważyła, jestem martwy.
- Jej chodzi o to, że będzie lepiej, kiedy się przeniesiesz -
pośpieszył mi z pomocą Jesse. Doszedł, zdaje się, do siebie po
tej uwadze o piratach.
- Och, będzie lepiej, oczywiście. - Craig zaśmiał się gorzko.
- Tak samo, jak tobie? Mam wrażenie, że już trochę czekasz na
to przeniesienie. Co cię zatrzymuje?
56
Jesse nie odpowiedział. Nie mógł tego wyjaśnić. Nie wie
dział, naturalnie, dlaczego nie przeszedł jeszcze z jednego świa
ta do innego. Ja też nie. Powód, dla którego Jesse został uwię
ziony w tym czasie i miejscu, musiał być bardzo silny: tkwił już
tutaj przeszło półtora stulecia i zanosiło się na to, że ten stan
utrzyma się - taką miałam egoistyczną nadzieję - przez całe moje
życie, jeśli nie wieczność.
I chociaż ojciec Dominik upierał się, że Jesse wkrótce odkry
je, co go trzyma na ziemi, i że nie powinnam się do niego przy
wiązywać, bo nadejdzie dzień, po którym już go nigdy nie zo
baczę, to jego życzliwe rady odnosiły taki skutek jak uderzanie
grochem o ścianę. Już się przywiązałam. Na dobre.
Nie walczyłam też, żeby się z tego przywiązania wyplątać.
- Sytuacja Jesse'a jest dość wyjątkowa - zwróciłam się do
Craiga tonem, który miał uspokoić zarówno jego, jak i Jesse'a. -
Jestem pewna, że twoja nie jest aż tak skomplikowana.
- Jasne - stwierdził Craig. - Bo nawet nie powinno mnie
tutaj być.
- Zgadza się - przytaknęłam. - A ja zrobię wszystko, co
w mojej mocy, żeby ci pomóc przejść do następnego życia...
Craig zmarszczył brwi. Taką minę miał podczas obiadu, kie
dy przyglądał się koledze Jake'a, Neilowi.
- Nie. Nie to miałem na myśli. To znaczy, nie powinienem
być tutaj. Nie powinienem nie żyć.
Skinęłam głową. Słyszałam to już przedtem - niezliczoną ilość
razy. Nikt nie lubi budzić się, żeby stwierdzić, że nie żyje. Nikt.
- To jest trudne - powiedziałam. - Wiem o tym. Ale w koń
cu przyzwyczaisz się do tego, obiecuję. Wszystko zmieni się na
lepsze, kiedy dowiemy się, co takiego cię zatrzymuje...
- Nie rozumiesz - oznajmił Craig, potrząsając ciemną czu
pryną. - To właśnie usiłuję ci powiedzieć. Tym, co mnie zatrzy
muje, jest fakt, że to nie ja powinienem był umrzeć.
57
Zawahałam się.
- Cóż... być może. Ale nic nie mogę na to poradzić.
- Co masz na myśli? - Craig wstał, rozgniewany. - Co masz
na myśli, mówiąc, że nic nie możesz na to poradzić? No to co ja
tutaj robię? Myślałem, że miałaś mi pomóc. Myślałem, że mó
wiłaś, że jesteś pośredniczką.
- Jestem - zapewniłam, rzucając pośpieszne spojrzenie na
Jesse'a, równie zdumionego jak ja. - Ale nie decyduję, kto żyje,
a kto umiera. To nie należy do mnie. To nie jest moja praca.
Craig, z twarzą wyrażającą obecnie niesmak, burknął:
- Cóż, dzięki za nic. - Ruszył w stronę drzwi.
Nie chciałam go powstrzymywać. To znaczy, nie miałam
ochoty mieć z nim więcej do czynienia. Wydawał się dość cham
ski i do tego rozżalony na cały świat. Jeśli nie życzył sobie mojej
pomocy, dobra, jego sprawa.
To Jesse go zatrzymał.
- Masz ją przeprosić - odezwał się na tyle głębokim i rozka
zującym tonem, że Craig wrósł w podłogę. Powoli odwrócił
głowę, kierując wzrok na Jesse'a.
- Chrzanię - oświadczył, wykazując się brakiem zdrowego
rozsądku i umiejętności przewidywania.
W sekundę później nie tylko nie wyszedł, ale nawet nie do
szedł do drzwi. Został w nie wbity. Jesse wykręcał mu rękę za
plecami w sposób, jak przypuszczam, raczej bolesny, jednocześ
nie ciężko się opierając o niego.
- Przeproś młodą damę - syknął. - Stara się wyświadczyć ci
przysługę. Nie traktuje się w ten sposób kogoś, kto próbuje ci
pomóc.
Hola. Jak na faceta, którego podobno nie interesuję, Jesse bywa
drażliwy na punkcie tego, jak niektórzy ludzie mnie traktują.
- Przepraszam - wydusił z siebie Craig przyciśnięty do drew
nianych drzwi. W jego głosie brzmiał ból. To, że jest się mar-
58
twym, wcale nie oznacza, że jest się odpornym na urazy. Dusza
pamięta, nawet jeśli ciało odeszło.
- Tak lepiej - powiedział Jesse, puszczając go.
Craig opadł na drzwi. Mimo że cham, było mi go żal. Miał
jeszcze gorszy dzień od mojego.
- Chodzi tylko o to - odezwał się Craig zbolałym głosem,
pocierając ramię, którego o mało nie złamał mu Jesse - że to
niesprawiedliwe, rozumiecie? To nie miałem być ja. Ja powi
nienem był przeżyć. Nie Neil.
Spojrzałam na niego zaskoczona.
- Och? Neil był z tobą na tej łodzi?
- Na katamaranie - sprostował Craig. - Tak, oczywiście, że
był.
- Był twoim kumplem od żeglowania?
Craig posłał mi spojrzenie pełne niechęci, które zamienił na
stępnie, zerknąwszy nerwowo w stronę Jesse'a, na wyraz uprzej
mego politowania.
- Oczywiście, że nie - oznajmił. - Myślisz, że wywróciłoby
nas, gdyby Neil miał zielone pojęcie o tym, co robi? To on po
winien umrzeć. Nie wiem, co mama z tatą sobie myśleli. „Za
bierz Neila ze sobą na katamaran". Cóż, mam nadzieję, że są
teraz szczęśliwi. Zabrałem Neila ze sobą na katamaran. I spójrz,
co mi to dało. Nie żyję. A mój głupawy braciszek przeżył.
6
óż, teraz przynajmniej wiedziałam, dlaczego Neil był taki
dziwnie cichy podczas kolacji: niedawno stracił jedynego brata.
59
c
- Facet nie był w stanie przepłynąć basenu - ciągnął Craig -
żeby nie dostać ataku astmy. W jaki sposób zdołał przetrwać
uczepiony katamaranu przez siedem godzin, przy fali wysoko
ści trzech metrów, zanim go wyciągnęli? N o , w jaki sposób?
Nie potrafiłam tego wyjaśnić. Podobnie jak nie wyobrażałam
sobie, jak wytłumaczyć Craigowi, że to właśnie przekonanie o tym,
że to brat powinien był zginąć, zatrzymuje jego duszę na ziemi.
- Może - poddałam delikatnie - uderzyłeś się w głowę.
- Ajeśli nawet, to co z tego? - Craig patrzył na mnie gniew
nie, dając jasno do zrozumienia, że popełniłam gafę. - Choler
ny Neil, który nie umiał machnąć palcem, żeby się uratować,
zdołał się utrzymać. A ja, zdobywca tylu nagród pływackich?
Tak, to właśnie ja utonąłem. Nie ma sprawiedliwości na tym
świecie. I dlatego ja jestem tutaj, a Neil siedzi na dole, wcinając
cholerne fajitas.
Jesse przybrał bardzo poważny wyraz twarzy.
- Czy zamierzasz zatem pomścić swoją śmierć, odbierając
życie bratu tak, jak, w twoim przekonaniu, odebrano twoje?
Skrzywiłam się. Po minie Craiga widziałam, że nic takiego
nie przyszło mu dotąd do głowy. Żałowałam, że Jesse to zasuge
rował.
- Wcale nie, człowieku - odparł Craig. Potem, zastanowiw
szy się chwilę, dodał: - A mógłbym coś takiego zrobić? To zna
czy, zabić kogoś? Gdybym chciał?
- Nie - odezwałam się w tej samej chwili, w której Jesse po
wiedział:
- Tak, ale ryzykowałbyś zbawienie nieśmiertelnej duszy...
Craig, oczywiście, nie zwrócił na mnie uwagi. Słuchał tylko
Jesse'a.
- Świetnie - mruknął, przyglądając się swoim rękom.
- Żadnego zabijania - oświadczyłam podniesionym głosem.
- Żadnego bratobójstwa. Nie, póki ja tu jestem.
60
Craig spojrzał na mnie zdziwiony.
- Nie zamierzam go zabijać - stwierdził.
Pokręciłam głową.
- No więc? - zapytałam. - Co cię zatrzymuje? Czy coś... no,
nie wiem. Czy czegoś sobie nie zdążyliście powiedzieć? Czy
chcesz, żebym mu to przekazała? Bez względu na to, co to jest?
Craig popatrzył na mnie, jakbym spadła z księżyca.
- Neilowi? Żartujesz? Nie mam mu nic do powiedzenia.
Facet jest bez znaczenia. Tylko spójrz na niego - żeby się pro
wadzać z kimś takim, jak twój brat.
To, że ja sama nie mam specjalnie wysokiego zdania o swoich
przyrodnich braciach z wyjątkiem oczywiście Davida, wcale nie
znaczy, że będę siedziała bezczynnie, pozwalając, żeby ktoś
mówił przy mnie coś złego na ich temat. W każdym razie, nie
wtedy, kiedy ktoś obsmarowuje Jake'a, którego w zasadzie uwa
żam za nieszkodliwego.
- Co jest nie tak z moim bratem? - zapytałam rozdrażniona.
- To znaczy, moim bratem przyrodnim?
- Nic, w sumie nic, naprawdę - odparł Craig. - Ale, wiesz...
No, wiem, że Neil jest na pierwszym roku, łatwo mu zaimpo
nować i tak dalej, ale mówiłem mu, że jeśli ma do czegoś dojść
w NoCal, ma się trzymać z surfiarzami.
W tym momencie doszłam do kresu swoich możliwości, jeśli
chodzi o znoszenie towarzystwa Craiga Jankowa.
- W porządku - powiedziałam, podchodząc do drzwi. - Cóż,
miło było cię poznać, Craig. Będziemy w kontakcie. - Co do
tego, nie miałam wątpliwości. Wiedziałam, gdzie go szukać.
Wystarczyło znaleźć Neila - pewne jak w banku, że Craig go
nie opuści.
Craig ożywił się.
- Chcesz powiedzieć, że postarasz się przywrócić mnie do
życia?
61
- Nie - odparłam. - Chcę powiedzieć, że postaram się usta
lić, dlaczego jesteś tutaj, a nie tam, gdzie powinieneś być.
- Zgadza się - powiedział Craig. - Dlaczego nie jestem żywy.
- Sądzę, że chodzi jej o niebo - odezwał się Jesse. On nie jest
takim entuzjastą reinkarnacji jak ja. - Albo piekło.
Craig, który obserwował Jesse'a z nerwowym niepokojem od
czasu incydentu przy drzwiach, przestraszył się na dobre.
- Och - powiedział, unosząc ciemne brwi. - Och.
- Albo kolejne życie - stwierdziłam, patrząc na Jesse'a zna
cząco. - Tego, w gruncie rzeczy, nie wiemy. Prawda, Jesse?
Jesse, który wstał, ponieważ ja wstałam - a Jesse przy damach
zachowywał się jak skończony dżentelmen - odezwał się z wa
haniem w głosie:
- Nie. Nie wiemy.
Craig podszedł do drzwi, a potem obejrzał się jeszcze na nas.
- Cóż - powiedział. - N o , to do zobaczenia. - Zerknął po
nownie na Jesse'a, dodając: - Eee, przepraszam za tę uwagę o pi
ratach. Poważnie.
- W porządku - mruknął Jesse.
Craig zniknął.
A Jesse'owi odbiło.
- Susannah, ten chłopak jest niebezpieczny. Musisz go
przekazać ojcu Dominikowi.
Opadłam z westchnieniem na parapet pod oknem, który Jesse
właśnie zwolnił. Szatan, jak zwykle, kiedy zbliżam się do niego,
a Jesse jest obok, nasyczał na mnie, żeby było jasne, do kogo
należy... czyli że nie do mnie, chociaż to akurat ja płacę za jego
żarcie i żwirek.
- Nic złego się nie stanie, Jesse - powiedziałam. - Będziemy
na niego uważać. On tylko potrzebuje trochę czasu, to wszyst
ko. W końcu dopiero co umarł.
Jesse pokręcił głową. Jego ciemne oczy lśniły.
62
- On chce zabić swojego brata - stwierdził.
- Tak, owszem - zgodziłam się. - Sam mu podsunąłeś ten
pomysł.
- Musisz zadzwonić do ojca Dominika. - Jesse podszedł do
telefonu i podniósł słuchawkę. - Powiedz mu, że musi spotkać
się z tym chłopcem, bratem, i ostrzec go.
- Hola - odparłam. - Wolnego, Jesse. Dam sobie radę bez
wciągania w to ojca Dominika.
Jesse spojrzał na mnie sceptycznie. Problem polega na tym,
że nawet kiedy robi taką minę, to i tak jest najprzystojniejszym
chłopakiem, jakiego w życiu widziałam. To znaczy, nie wygląda
jak chodząca doskonałość - prawą brew przecina mu blizna,
wyraźna, biała, jak narysowana kredą, a poza tym, co już wcześ
niej zauważyłam, jest nieco staroświecki, jeśli chodzi o modę.
Jednak pod każdym innym względem ten chłopak, od czub
ka krótko ostrzyżonej głowy po pirackie - to znaczy wysokie,
przeznaczone do konnej jazdy - buty wraz z metrem osiem
dziesiąt absolutnie niekojarzących się z nieboszczykiem mięśni
pomiędzy nimi, to Mister Universum.
Tym bardziej szkoda, że jego zainteresowanie moją osobą wyda
je się czysto platoniczne. Może gdybym potrafiła lepiej całować...
No, ale spójrzmy prawdzie w oczy, nie miałam wielu okazji, żeby
ćwiczyć. Chłopcy - zwykli chłopcy - nie zjawiają się gromadnie
pod moimi drzwiami. Nie, żebym była brzydka jak noc. Przeciw
nie, uważam, że wyglądam przyzwoicie - z makijażem i ułożony
mi włosami. Tylko że trudno jest prowadzić życie towarzyskie, kie
dy umarli nieustannie domagają się od ciebie pomocy.
- Uważam, że powinnaś do niego zadzwonić - powiedział
Jesse, przesuwając telefon w moją stronę. - Wierz mi, ąuerida.
Ten Craig jest niezupełnie taki, jak się wydaje.
Zamrugałam oczami, ale nie z powodu tego, co Jesse powie
dział o Craigu. Nie, z powodu tego, jak mnie nazwał. Querida.
63
Nie nazwał mnie tak ani razu od dnia naszego pocałunku. Tak
bardzo chciałam usłyszeć to słowo z jego ust, odkąd sprawdzi
łam w hiszpańskim słowniku Brada, co ono znaczy.
„Najdroższa". Oto, co znaczy słowo querida. „Najdroższa"
albo „kochana".
Nie są to określenia, których się pospolicie używa w stosun
ku do kogoś, kogo się tylko lubi.
Taką miałam nadzieję.
Nie zdradziłam się jednak z tym, że znam znaczenie tego sło
wa, ani też, że zauważyłam, jak mu się wymknęło.
- Przesadzasz, Jesse - powiedziałam. - Craig nic bratu nie
zrobi. Kocha go. Po prostu jeszcze sobie tego nie uświadomił.
A poza tym, nawet jeśliby tak było - jeśli miałby wobec Neila
mordercze zamiary - dlaczego nagle uznałeś, że sobie z tym nie
poradzę? Daj spokój, Jesse. Miałam w życiu do czynienia
z krwiożerczymi duchami.
Jesse odłożył słuchawkę z takim hukiem, że zastanawiałam
się, czy nie pękły plastikowe widełki.
- To było przedtem - stwierdził krótko.
Wybałuszyłam na niego oczy. Ściemniło się na zewnątrz,
a w moim pokoju paliła się tylko lampka na toaletce. Wjej zło
tawym świetle Jesse wyglądał jeszcze bardziej niż zwykle na isto
tę nie z tego świata.
- Przed czym? - zapytałam.
Choć oczywiście wiedziałam. Jasne, że wiedziałam.
- Zanim on się pojawił - odparł Jesse z goryczą, akcentując
silniej słowo „on". - Nie próbuj zaprzeczać, Susannah. Od tam
tego czasu nie przespałaś spokojnie żadnej nocy. Widziałem, jak
się wiercisz i przewracasz z boku na bok. Czasami płaczesz we
śnie.
Nie musiałam pytać, o kogo mu chodzi. Wiedziałam dosko
nale. Oboje wiedzieliśmy.
64
_ To nie ma znaczenia - oznajmiłam, mimo że, naturalnie,
miało. Miało znaczenie. Zdecydowanie tak. Tylko że inne, być
może, niż sądził Jesse. - To znaczy, nie mówię, że się nie bałam,
kiedy myślałam, że zostaliśmy uwięzieni w tamtym... miejscu.
Owszem, czasami śnią mi się w związku z tym koszmary. Ale to
mi przejdzie, Jesse. Już mi przechodzi.
- Nie jesteś niewrażliwa, Susannah - powiedział Jesse,
marszcząc brwi. - Choć może ci się wydawać, że jest inaczej.
Byłam bardziej niż trochę zdumiona, że to zauważył. W grun
cie rzeczy, zaczynałam się zastanawiać, czy to może dlatego, że
nie wykazałam wystarczająco wrażliwości - albo jak kto woli,
kobiecości - pocałował mnie tylko raz, a potem już nigdy nie
próbował tego powtórzyć.
Naturalnie jednak, kiedy wypomniał mi wrażliwość, natych
miast musiałam temu zaprzeczyć.
- Nic mi nie jest - oświadczyłam. Nie było sensu przyzna
wać mu racji, przekonując, że jest inaczej... że sam widok Paula
Slatera omal nie przyprawił mnie o atak serca. - Mówiłam ci.
Już mi przeszło. A nawet jeśli niezupełnie, to i tak nie przeszko
dzi mi to w pomocy Craigowi. Czy też Neilowi.
Ale on chyba mnie nie słuchał.
- Pozwól ojcu Dominikowi zająć się tym - powiedział. Ski
nął głową w stronę drzwi, przez które, dosłownie, przeszedł
Craig. — Jeszcze nie jesteś gotowa. Za mało czasu minęło.
Żałuję, że wtedy nie powiedziałam mu o Paulu... nie wspo
mniałam o nim od niechcenia, jakby to było nic takiego, żeby
mu udowodnić, że dla mnie to... nic takiego.
Tyle że, oczywiście, byłoby to kłamstwo.
- Doceniam twoją troskę - powiedziałam z ironią, starając
się ukryć zmieszanie wywołane oszukiwaniem go, nie tylko na
temat Paula, lecz także siebie samej - ale uważam, że przesa
dzasz. Poradzę sobie, Jesse, z Craigiem Jankowem.
65
Skrzywił się znowu. Ale tym razem widać było, że rozgnie
wał się rzeczywiście. Jeśli kiedykolwiek mielibyśmy ze sobą
chodzić, musiałoby upłynąć wiele programów Ophry, zanim
Jesse przestałby być takim dziewiętnastowiecznym macho.
- Sam pójdę - powiedział z groźbą w głosie, z oczami,
w świetle lampki czarnymi jak onyks - i osobiście powiem
o wszystkim ojcu Dominikowi.
- W porządku - odpowiedziałam. - Baw się dobrze.
Wcale nie chciałam tego powiedzieć. Dlaczego? Dlaczego,
Jesse, nie możemy być razem? Wiem, że chcesz. Nawet nie usi
łuj zaprzeczać. Czułam to, kiedy mnie pocałowałeś. Mogę nie
mieć w tej dziedzinie specjalnego doświadczenia, ale wiem, że
się nie mylę. Podobam ci się, przynajmniej trochę. Więc o co
chodzi? Dlaczego trzymasz mnie na dystans? Dlaczego?
Jakakolwiek była przyczyna, Jesse w tym momencie nie za
mierzał mi jej wyjawić. Zamiast tego zacisnął szczęki i burknął:
- Dobrze, zrobię to.
- Nie krępuj się - odparowałam.
W sekundę później już go nie było. Puf i tyle go widziałam.
No, komu on był właściwie potrzebny?
Dobrze. Mnie. Przyznaję.
Próbowałam jednak wyrzucić go ze swoich myśli. Skupiłam
się na pracy domowej z trygonometrii.
Nadal nad nią pracowałam, kiedy następnego dnia nadeszła
czwarta lekcja - zajęcia komputerowe, jeśli o mnie chodzi.
Mówię wam, nic dziewczynie nie przeszkadza w nauce bardziej
niż przystojny duch, który sobie wyobraża, że pozjadał wszyst
kie rozumy.
Miałam, naturalnie, pracować nad pięćsetwyrazowym wypra
cowaniem na temat wojny domowej, które nasz wychowawca,
pan Walden, zadał za karę jedenastej klasie - nie spodobało mu
66
się zachowanie niektórych uczniów podczas porannych nomi
nacji do samorządu szkolnego.
Szczególnie nie zachwyciło go moje zachowanie, kiedy po
przyjęciu kandydatury Paula na wiceprzewodniczącego, wysu
niętej przez Kelly, Cee Cee podniosła rękę i zgłosiła także moją
osobę.
- Au - krzyknęła, kiedy kopnęłam ją mocno pod ławką. - Co
się z tobą dzieje?
- Nie chcę być wiceprzewodniczącą - syknęłam. - Opuść
rękę.
To wywołało falę chichotów, która nie zamarła, dopóki pan
Walden, nauczyciel niegrzeszący cierpliwością, nie rzucił kredą
w drzwi, mówiąc, że powinniśmy odświeżyć swoją znajomość
historii Ameryki, pisząc wypracowanie na pięćset słów o bitwie
pod Gettysburgiem.
Mój sprzeciw okazał się spóźniony. Moją kandydaturę poparł
Adam. W następnej chwili, pomimo moich protestów, została
przyjęta. Startowałam w wyborach na wiceprzewodniczącego
trzeciej klasy - z Cee Cee jako menedżerem tejże kampanii
i Adamem, któremu dziadek zostawił sporą sumę w funduszu
powierniczym, jako głównym sponsorem finansowym - rywa
lizując z nowym uczniem Paulem Slaterem, któremu nonsza
lancja i uroda dały absolutną większość dziewczęcych głosów
w klasie.
Nie to, żebym się martwiła. Tak czy inaczej, nie chciałam być
wice. Miałam dość zmartwień na głowie w związku z pośred
nictwem, trygonometrią i nieżywym niedoszłym chłopakiem.
Nie potrzebowałam jeszcze na domiar wszystkiego udowadnia
nia, że jestem lepsza od politycznego rywala.
To nie było dobre przedpołudnie. Już nominacje były nie
zbyt przyjemne; wypracowanie dla pana Waldena pogłębiło tyl
ko wrażenie.
67
A do tego jeszcze był, oczywiście, Paul. M r u g n ą ł do m n i e
znacząco w klasie, jakby na znak powitania.
N i e dość na tym. Jak ta głupia włożyłam do szkoły nowiutkie
buty od J i m m y ' e g o C h o o , które latem kupiłam za ułamek ich
normalnej ceny. Były wspaniałe i znakomicie pasowały do czar
nej dżinsowej spódnicy od Calvina Kleina oraz różowej blu
zeczki wyciętej w łódkę pod szyją.
Ale, naturalnie, noszenie ich równało się samobójstwu. U na
sady palców zdążyły mi się j u ż porobić bolesne bąble, a plastry,
które dała mi pielęgniarka, żebym mogło kuśtykać z jednej lek
cji na drugą, nie załatwiały sprawy. M i a ł a m wrażenie, że stopy
mi zaraz odpadną. G d y b y m znała adres J i m m y ' e g o C h o o , do
wlokłabym się pod jego drzwi i podbiła mu oko.
Siedziałam zatem w pracowni k o m p u t e r o w e j , z butami pod
stołem, zmagając się z rwącym b ó l e m palców stóp i pocąc się
nad trygonometrią, podczas gdy p o w i n n a m pisać wypracowa
nie. Wtedy właśnie nad m o i m u c h e m odezwał się znienacka
głos, który rozpoznałabym wszędzie:
- Tęsknisz za mną, Suze?
7
Z
ostaw m n i e w spokoju - powiedziałam spokojniej, niż się
czułam.
- Ojej, daj spokój, Simon - powiedział Paul, przysuwając sto
jące w pobliżu krzesło, obracając je i siadając na n i m okrakiem.
- Sama przyznaj. N i e nienawidzisz m n i e nawet w połowie tak
m o c n o , jak udajesz.
68
- N i e zakładałabym się na t w o i m miejscu - odparłam. Stu
kałam ołówkiem w zeszyt. M i a ł a m nadzieję, że Paul odbierze
to jako irytację, choć w gruncie rzeczy była to oznaka nerwowe
go napięcia. - Posłuchaj, Paul, m a m m n ó s t w o roboty...
Zabrał mi zeszyt.
- Kto to jest Craig Jankow?
Zaskoczona, uświadomiłam sobie, że nabazgrałam to imię na
marginesie kartki.
- N i k t - stwierdziłam.
- O c h , to dobrze - powiedział Paul. - Myślałem, że to m o ż e
ktoś, kto zastąpił mnie w t w o i m sercu. Czy Jesse o tym wie? To
jest, o tym Craigu?
Spojrzałam na niego w nadziei, że mój strach odczyta j a k o
gniew i odejdzie. N i c nie wskazywało j e d n a k na to, że zrozu
miał komunikat. Pragnęłam też, żeby nie zauważył, jak mój puls
szaleje... a przynajmniej odebrał to opatrznie. Paul, niestety, nie
był nieświadomy swojego u r o k u . Miał na sobie czarne dżinsy,
dopasowane w odpowiednich miejscach, oraz oliwkowozielo-
ną koszulkę polo. Świetnie podkreślała jego słonecznozłotą opa
leniznę. Widziałam, jak inne dziewczyny w pracowni - w tym
D e b b i e M a n c u s o - zerkają na niego w zamyśleniu, a p o t e m
szybko odwracają wzrok, udając, że wcale go przed chwilą nie
obserwowały.
Prawdopodobnie pękały z zazdrości, że Paul rozmawia właś
nie ze mną - jedyną dziewczyną w klasie, która nie stosuje się
do poleceń Kelly Prescott i nie uważa Brada Ackermana za przy
stojnego chłopaka.
N i e zdawały sobie sprawy, j a k bardzo byłabym uszczęśliwio
na, gdyby Paul Slater nie zaszczycił m n i e swoimi względami.
- Craig - szepnęłam, na wypadek, gdyby ktoś podsłuchiwał
- przypadkiem nie żyje.
- No to co? - Paul się uśmiechnął. - Myślałem, że tacy ci się
podobają.
- Jesteś - usiłowałam wyrwać mu zeszyt, ale trzymał go poza
m o i m zasięgiem - nie do zniesienia.
Medytował nad czymś, wpatrując się w mój zeszyt.
- Mieć nieżywego chłopaka to niebanalna sprawa, jak sądzę
- odezwał się, zamyślony. - Ale, na przykład, nie musisz sobie
zawracać głowy przedstawianiem go rodzicom, skoro i tak nie
mogą go zobaczyć...
- Craig nie jest m o i m chłopakiem - warknęłam, wściekła, że
znalazłam się w sytuacji, kiedy muszę się z czegoś tłumaczyć Pau
lowi. - Próbuję mu p o m ó c . Wczoraj pojawił się w m o i m domu...
- O Boże. - Paul przewrócił swoimi wyrazistymi, niebieski
mi oczami. - Tylko nie kolejny akt miłosierdzia w wykonaniu
t w o i m i poczciwego ojczulka.
- Pomaganie zagubionym d u s z o m w odnalezieniu właści
wej drogi to moja praca - o d p a r ł a m z oburzeniem.
- Kto tak twierdzi? - zapytał Paul.
Z a m r u g a ł a m oczami.
- N o . . . po prostu... tak jest - wyjąkałam. - Co innego miała
b y m robić?
Paul chwycił leżący o b o k na ławce długopis i zaczął szybko
rozwiązywać zadania z mojej pracy domowej.
- Sam jestem ciekaw. N i e wydaje mi się uczciwe, że rodząc
się, zostaliśmy obdarowani tym całym pośredniczeniem, bez
żadnego kontraktu czy wynagrodzenia. To znaczy, ja nigdy nie
prosiłem się o to, żeby zostać pośrednikiem. A ty?
- Oczywiście, że nie - powiedziałam, jakbym sama nie na
rzekała na to, niemal w tych samych słowach, przy każdym spo
tkaniu z ojcem D o m i n i k i e m .
- Skąd wiesz, na czym polegają twoje obowiązki? - zapytał
Paul. - Taak, uważasz, że masz pomagać umarłym trafić do miej-
70
sca przeznaczenia, ponieważ tylko wtedy zostawiają cię w spo
koju i możesz zająć się własnymi sprawami. Chciałbym cię jed
nak o coś zapytać. Kto ci powiedział, że masz to robić? Kto ci
powiedział, jak to robić?
Z n o w u zamrugałam oczami. O t ó ż nikt mi nie powiedział.
N o , mój ojciec, w pewien sposób. A później pewne m e d i u m ,
do którego zabrała m n i e moja najlepsza przyjaciółka Gina. A po
tem, oczywiście, ojciec Dominik...
- No t a k - powiedział Paul, widząc po wyrazie mojej twarzy, że
nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. - Nikt ci nie mówił. A je
śli ja wiem? Jeśli powiem ci, że znalazłem coś, coś z czasów, kiedy
pismo zaczęło dopiero wchodzić w użycie, a co opisuje pośredni
ków, chociaż wtedy tak ich nie nazywano, a także ich prawdziwe
powołanie, nie wspominając już o sprawach technicznych?
Gapiłam się na niego, mrugając oczami. To brzmiało tak...
przekonująco. I szczerze.
- Gdybyś rzeczywiście miał coś takiego - p o w i e d z i a ł a m
z wahaniem - to pewnie poprosiłabym, żebyś... mi to pokazał.
- Ś w i e t n i e - p o w i e d z i a ł Paul, wyraźnie z a d o w o l o n y . -
Przyjdź do m n i e dziś po szkole, a zrobię to.
Podniosłam się z krzesła tak szybko, że omal go nie przewró
ciłam.
- N i e - powiedziałam, przyciskając do piersi książki, jakbym
chciała jednocześnie ukryć i ochronić szaleńczo bijące serce. -
N i e ma mowy.
Paul patrzył na m n i e ze swojego miejsca; nie wydawał się za
skoczony moją reakcją.
- Hm - m r u k n ą ł . - Tak myślałem. Chcesz wiedzieć, ale nie
na tyle m o c n o , żeby ryzykować swoją reputację.
- N i e martwię się o swoją reputację - oznajmiłam, starając
się, aby zabrzmiało to możliwie kwaśno. - Boję się o swoje ży
cie. J u ż raz próbowałeś m n i e zabić, pamiętasz?
•
71
Powiedziałam to odrobinę za głośno, kilka osób spojrzało na
m n i e z ciekawością znad komputerów.
Paul j e d n a k przybrał jedynie znudzoną m i n ę .
- Tylko nie to - powiedział. - Słuchaj, Suze, j u ż ci mówi
łem... Cóż, to chyba nie ma znaczenia, co ci m ó w i ł e m . Uwie
rzysz w to, w co chcesz uwierzyć. Ale poważnie, mogłaś się
stamtąd wydostać w każdej chwili.
- Ale Jesse nie mógł - syknęłam. - Pamiętasz? Dzięki to
bie.
- C ó ż - odparł Paul niechętnie, wzruszając ramionami. -
N i e . Jesse nie. Ale naprawdę, Suze, nie sądzisz, że trochę prze
sadzasz? O co tyle krzyku? Facet j u ż nie żyje...
- Jesteś - p o w i e d z i a ł a m drżącym głosem, w k t ó r y m za
brzmiała niepewność - zwykłą świnią.
P o t e m ruszyłam do drzwi. Ruszyłam, ale daleko nie zaszłam,
bo zatrzymał m n i e spokojny głos Paula.
- H m , Suze. Czy o czymś nie zapomniałaś?
O d w r ó c i ł a m głowę, patrząc na niego z gniewem.
- O c h , masz na myśli to, że zapomniałam ci powiedzieć, że
byś się więcej do m n i e nie odzywał? Tak.
- N i e - powiedział Paul z chytrym uśmieszkiem. - Czy to
nie twoje buty tutaj, pod ławką? - Wskazał na moje buty J i m m y
C h o o , bez których usiłowałam właśnie wyjść z pracowni. Sio
stra Ernestyna dostałaby zawału, gdyby przyłapała m n i e space
rującą boso po terenie szkoły.
- O c h - m r u k n ę ł a m , wściekła, że zepsułam moje dramatycz
ne wyjście. - Taak. - Wróciłam do ławki, żeby włożyć buty.
- Z a n i m odejdziesz, Kopciuszku - powiedział Paul, nadal się
uśmiechając - może zechcesz zabrać również i to. - Wyciągnął
w moją stronę pracę domową z trygonometrii.
R z u t oka wystarczył, żeby stwierdzić, że zrobił ją do końca,
czyściutko i, jak mogłam przypuszczać, poprawnie.
72
- Dzięki - powiedziałam, zabierając zeszyt i czując się z każ
dą chwilą coraz bardziej głupio. Dlaczego właściwie przy tym
facecie zawsze tracę panowanie nad sobą? Owszem, próbował
mnie kiedyś zabić, mnie oraz Jesse'a. W każdym razie tak my
ślałam. Ale on wciąż powtarza, że się mylę. A jeśli rzeczywiście
nie miałam racji? A jeśli Paul nie był potworem, za jakiego go
uważałam? Ajeśli był...
Jeśli był dokładnie taki jak ja?
- A co do tego Craiga... - dodał Paul.
- Paul. - O p a d ł a m na krzesło o b o k niego. C z u ł a m na sobie
świdrujące spojrzenie pani Tarentino, nauczycielki opiekującej
się pracownią komputerową. Opuszczanie miejsca i wracanie
na nie nie jest tolerowane, chyba że się krąży pomiędzy k o m p u
terem a drukarką.
N i e był tojednakjedyny p o w ó d , dla którego ponownie usia
dłam. Przyznaję. Byłam ciekawa. Ciekawa tego, co jeszcze p o
wie. A ciekawość niemal przewyższała strach.
- Poważnie - powiedziałam. - Dziękuję. Ale nie potrzebuję
twojej pomocy.
- Sądzę, że potrzebujesz - stwierdził Paul. - A tak nawiasem
mówiąc, czego ten Craig chce?
- C h c e tego, czego chcą wszystkie d u c h y - powiedziałam
z m ę c z o n y m głosem. - C h c e z n o w u żyć.
- C ó ż , oczywiście - powiedział Paul. - A o co mu chodzi
poza tym?
- Jeszcze nie wiem - odparłam, wzruszając ramionami. - On
ma coś do swojego młodszego brata... uważa, że to on powinien
był u m r z e ć . Jesse sądzi... - P r z e r w a ł a m nagle, uświadamiając
sobie, że Jesse jest ostatnią osobą, o której chciałabym rozma
wiać z Paulem.
Paul wykazał jednak zdawkowo uprzejme zainteresowanie:
- Co sądzi Jesse?
73
Było za późno, żeby wyłączyć temat Jesse'a z rozmowy. Po
wiedziałam z westchnieniem:
- Jesse sądzi, że Craig zamierza zabić brata. Wiesz. Z zemsty.
- C o , naturalnie - powiedział Paul, nie wyglądając ani tro
chę na zdziwionego - zaprowadzi go donikąd. Kiedy oni się tego
nauczą? Gdyby chciał być swoim bratem, to j u ż by była zupeł
nie inna historia.
- Być swoim bratem? - Spojrzałam na niego zaintrygowana.
- Co masz na myśli?
- No wiesz. - Paul wzruszył ramionami. - Wędrówka dusz.
Przejęcie ciała brata.
Tego było odrobinę za d u ż o jak na wtorkowe przedpołudnie.
Przez tego człowieka m i a ł a m j u ż zmarnowane noce. A teraz,
usłyszałam z jego ust coś takiego... cóż, powiedzmy, że nie by
łam w najlepszej formie, więc t r u d n o winić mnie za to, co zda
rzyło się później.
- Przejęcie ciała brata? - powtórzyłam. U p u ś c i ł a m książki
na kolana. Chwyciłam poręcze krzesła, wbijając paznokcie w ta
nie, gąbczaste obicie. - O czym ty mówisz?
Paul uniósł do góry ciemną brew.
- To nie brzmi znajomo, co? Ciekaw jestem, czego cię na
uczył poczciwy ojczulek? N i e za wiele, jak się wydaje.
- O czym ty mówisz? - nalegałam. - Jak można przejąć cu
dze ciało?
- Mówiłem ci - odparł Paul, opierając się wygodnie o oparcie
krzesła i zakładając ręce za głowę - że jest mnóstwo rzeczy na te
mat bycia pośrednikiem, których nie wiesz. I jeszcze więcej takich
rzeczy, których mogę cię nauczyć, jeśli mi tylko na to pozwolisz.
Wytrzeszczyłam na niego oczy. Naprawdę nie rozumiałam,
o co chodzi z tą wymianą ciał. To brzmiało jak jakieś science
fiction. N i e byłam pewna, czy Paul mnie nie podpuszcza, że
b y m zrobiła to, co on chce.
74
Ajeśli nie? Ajeśli rzeczywiście istniał sposób, żeby...
Chciałam wiedzieć. Mój Boże, chciałam tego mocniej niż
czegokolwiek innego w życiu.
- W porządku - powiedziałam, czując jak wilgotnieją mi d ł o
nie zaciśnięte na poręczach krzesła. Ale nie dbałam o to. Serce
podeszło mi do gardła, ale było mi wszystko j e d n o . - W porząd
ku. Przyjdę do ciebie po szkole. Ale tylko pod w a r u n k i e m , że
opowiesz mi... opowiesz mi o tym.
W niebieskim oczach Paula pojawił się błysk. Słaby błysk,
przez krótką chwilę. Było to coś dziwnego, jakby zwierzęcego.
Nie zdołałam tego rozszyfrować.
Stwierdziłam tylko, że w następnej chwili Paul uśmiecha się
do mnie - uśmiecha, a nie szczerzy złośliwie.
- Świetnie - powiedział. - Zabiorę cię sprzed głównej bra
my o trzeciej. Przyjdź punktualnie, bo odjadę bez ciebie.
ie zamierzałam, rzecz jasna, spotkać się z n i m naprawdę.
W b r e w wszystkiemu, co za tym przemawia, głupia nie
jestem. W przeszłości zdarzało mi się spotykać z r ó ż n y m i ludź
mi o ustalonych porach, a parę godzin później być w i ę ź n i e m
przywiązanym do krzesła, trafić do innego wymiaru, przebierać
się pod p r z y m u s e m w jednoczęściowy kostium albo znosić
inne, równie o k r u t n e traktowanie. N i e m i a ł a m zamiaru spoty
kać się z P a u l e m Slaterem po szkole. W żadnym wypadku.
A j e d n a k to zrobiłam.
Cóż, a co innego m o g ł a m zrobić? Pokusa była za silna. U d o
k u m e n t o w a n e świadectwo na istnienie pośredników? C o ś na
8
N
75
temat możliwości przejmowania cudzego ciała? Ż a d n e koszma
ry z długimi, spowitymi mgłą korytarzami nie mogły m n i e po
wstrzymać przed odkryciem całej prawdy o tym, kim jestem
i do czego j e s t e m zdolna. Zbyt wiele lat straciłam na zastana
wianiu się nad tym, by przepuścić podobną okazję. N i g d y nie
potrafiłam, w przeciwieństwie do ojca D o m i n i k a , pogodzić się
z kartami, jakie przypadły mi w tej grze... Chciałam wiedzieć,
dlaczego je rozdano i wjaki sposób. Musiałam to wiedzieć.
A jeśli w tym celu miałam spotkać się z człowiekiem, który
regularnie nawiedzał m n i e w koszmarnych snach, to trudno.
Warto było ponieść tę ofiarę.
W każdym razie taką miałam nadzieję.
Adamowi i C e e Cee to się oczywiście nie spodobało. Po ostat
niej lekcji spotkaliśmy się na korytarzu - m o c n o kulałam, przez
n o w e buty, ale C e e C e e nie zwróciła na to uwagi. Skupiła się na
przeglądaniu listy, którą sporządziła na biologii.
- W porządku - powiedziała. - Musimy jechać do Safewaya po
mazaki, błyszczyk, klej i karton. Adam, czy twoja m a m a ma nadal
te kołki w garażu, które przywiozła z tej imprezy u Amishów, gdzie
robili krzesła? Moglibyśmy ich użyć do tablic GŁOSUJ NA SUZE.
- Eee - m r u k n ę ł a m , kuśtykając obok nich. - Fajnie.
- Suze, czy m o ż e m y wszystko przewieźć do ciebie, żeby tam
to poskładać? Do m n i e też by można, ale znasz moje siostry.
Jeździłyby po t y m na rolkach, albo coś.
- Słuchajcie - powiedziałam. - D o c e n i a m to i w ogóle. Po
ważnie. Ale nie mogę z w a m i jechać. M a m i n n e plany.
A d a m i C e e C e e wymienili spojrzenia.
- O c h ? - powiedziała Cee Cee. - Spotkanie z tajemniczym
Jesse'em, czy tak?
- H m , niezupełnie...
W tym m o m e n c i e minął nas Paul. Zauważył, że kuleję i po
wiedział:
76
- Przestawię samochód pod boczne wejście. Dzięki t e m u nie
będziesz musiała chodzić do głównej bramy.
Adam spojrzał na mnie zaszokowany.
- Bratasz się z wrogiem! - wykrzyknął. - Co za wstyd, moja
panno!
C e e C e e wydawała się równie wstrząśnięta.
- To z n i m chodzisz? - Pokręciła głową, tak że jej proste jak
druty, białe włosy zalśniły. - A co z Jesse'em?
- N i e chodzę z n i m - powiedziałam niechętnie. - My tyl
ko... robimy razem j e d e n projekt.
- Co za projekt? - Oczy C e e C e e za szkłami okularów za
mieniły się w wąskie szparki. - Na jaką lekcję?
- To... - Przestępowałam z nogi na nogę, mając nadzieję, że
to przyniesie ulgę m o i m znękanym stopom, ale bezskutecznie.
- To nie jest do szkoły. To raczej do... do kościoła.
J u ż w chwili, gdy wymawiałam te słowa, zrozumiałam, że
popełniłam błąd. Cee Cee nie miałaby nic przeciwko temu, żeby
zostać sam na sam z A d a m e m - w gruncie rzeczy pewnie by jej
to odpowiadało - ale nie pozwoliłaby mi się wykręcić pod byle
pretekstem.
- Kościoła? - Wściekła się. - Suze, jesteś żydówką, na wypa
dek, gdybym musiała ci o tym p r z y p o m n i e ć .
- N o , praktycznie biorąc, to nie - powiedziałam. - To zna
czy, mój tata był żydem, ale m a m a nie jest... - Klakson samo
chodu odezwał się za ozdobną furtką, przy której staliśmy. -
Ojej, to Paul. Muszę lecieć, przykro mi.
Poruszając się szybko jak na kogoś, kogo każdy krok ozna
czał przeszywający ból w stopach, uciekłam do kabrioletu Pau
la i w s u n ę ł a m się na siedzenie pasażera z westchnieniem ul
gi - nareszcie mogłam usiąść, no i wreszcie miałam się dowie
dzieć paru rzeczy o tym, kim - lub czym - tak naprawdę by
łam...
77
Byłam jednak równie głęboko przeświadczona, że nie spodo
ba mi się to, czego się d o w i e m . Gdzieś w zakamarkach umysłu
pojawiła się myśl, że być m o ż e popełniam najgorszy błąd w ży
ciu.
Niewiele pomogło, że Paul - w ciemnych okularach, z uśmie
c h e m na twarzy - wyglądał jak gwiazda filmowa. Mój Boże, jak
ten chłopak, chodzący ideał każdej normalnej dziewczyny, mógł
m n i e prześladować w sennych koszmarach? N i e u m k n ę ł y mi
pełne zazdrości spojrzenia, kierowane w naszą stronę z całego
parkingu.
- Czy nie w s p o m i n a ł e m przypadkiem - zapytał Paul, kiedy
zapinałam pasy - że m o i m zdaniem te buty to prawdziwe sied-
miomilówki?
Przełknęłam. N i e bardzo wiedziałam, co ma na myśli, ale
z t o n u jego głosu wywnioskowałam, że raczej coś dobrego.
C z y naprawdę tego chciałam? C z y było warto?
Odpowiedź przyszła szybko... tak szybko, że musiałam ją znać
przez cały czas: Tak. O, tak.
- Jedź - powiedziałam ochryple, usiłując ukryć zdenerwo
wanie.
Tak też uczynił.
D o m , do którego m n i e zawiózł, okazał się imponującym,
dwupiętrowym g m a c h e m , w b u d o w a n y m w strome zbocze tuż
nad Carmel Beach. Z b u d o w a n o go niemal wyłącznie ze szkła,
tak aby mieszkańcy mogli bez przeszkód cieszyć się widokiem
oceanu i zachodami słońca.
Paul zauważył zapewne wrażenie, jakie wywarł na m n i e dom,
bo powiedział:
- To d o m mojego dziadka. Chciał mieć na starość d o m e k na
plaży.
- Jasne - powiedziałam, przełykając z trudem ślinę. „ D o
m e k " dziadunia Slatera musiał kosztować jakieś d r o b n e pięć
78
milionów czy coś koło tego. - I nie ma nic przeciwko t e m u , że
nagle zyskał współlokatora?
- Żartujesz? - Paul uśmiechnął się, zajmując j e d n o z czte
rech miejsc w garażu. - Prawie do niego nie dociera, że tu j e
stem. Przeważnie odjeżdża po lekach.
- Paul - powiedziałam zmieszana.
- Co? - Paul zerknął na m n i e zza swoich ray-bansów. - Po
prostu stwierdzam fakt. Dziadunio jest właściwie przywiązany
do łóżka i powinien być w d o m u opieki, ale strasznie się ciskał,
kiedy próbowaliśmy go przenieść. Więc, kiedy zaproponowa
łem, że się do niego wprowadzę, żeby mieć oko na wszystko,
ojciec się zgodził. Wszyscy na tym wygrali. D z i a d u n i o mieszka
w d o m u - p o d opieką pielęgniarzy, oczywiście - a ja m o g ę
uczęszczać do szkoły swoich marzeń, Akademii Misyjnej.
C z u ł a m , j a k się czerwienię, ale starałam się m ó w i ć swobod
nym t o n e m .
- O c h , więc marzyłeś o tym, żeby chodzić do katolickiej
szkoły? - zapytałam ironicznie.
- O ile ty tam jesteś - odparł Paul równie lekko, ale bez iro
nii.
Moja twarz poczerwieniała jak wafelek z a n u r z o n y w syropie
wiśniowym. Odwracając ją w drugą stronę, tak żeby Paul nie
zauważył, powiedziałam wyniośle:
- Wcale nie uważam, że to taki dobry pomysł.
- Wyluzuj się, S i m o n - powiedział przeciągle Paul. - Pielęg
niarz jest na miejscu, na wypadek gdybyś, no wiesz, żywiła ja
kieś obawy co do przebywania ze mną sam na sam w d o m u .
Spojrzałam w kierunku, który wskazywał. Na k o ń c u strome
go, kolistego podjazdu stała sfatygowana toyota celica. N i e ode
zwałam się, ale głównie pod wpływem zdumienia, że Paul tak
łatwo czyta w m o i c h myślach. Siedziałam tam, walcząc z my
ślami. Tak n a p r a w d ę , nigdy nie dyskutowaliśmy tej kwestii
79
z mamą i ojczymem, ale z pewnością nie w o l n o mi było odwie
dzać c h ł o p c ó w w d o m u pod nieobecność ich rodziców.
Z drugiej strony - jeśli nie zrobiłabym tego teraz, nigdy nie
dowiedziałabym się tego, czego - nie miałam j u ż co do tego
wątpliwości - naprawdę musiałam się dowiedzieć.
Paul wysiadł, obszedł samochód i otworzył drzwi od mojej
strony.
- Idziesz, Suze? - zapytał, kiedy siedziałam nadal bez ruchu.
- E h e - m r u k n ę ł a m , patrząc z przestrachem na wielki szkla
ny d o m . P o m i m o toyoty wydawał się niepokojąco pusty.
Paul z n o w u odczytał moje myśli.
- Uspokoisz się wreszcie, Suze? - powiedział, przewracając
oczami. - Twojej cnocie nie zagraża żadne niebezpieczeństwo
z mojej strony. Przysięgam, że będę trzymać ręce przy sobie. To
są interesy. Później będzie m n ó s t w o czasu na zabawę.
U s i ł o w a ł a m uśmiechnąć się c h ł o d n o , aby nie nabrał podej
rzeń, że nie j e s t e m przyzwyczajona, żeby ludzie - dobra, chłop
cy - mówili mi takie rzeczy na okrągło. Ale faktycznie nie je
s t e m . D e n e r w o w a ł o m n i e też, że tak reaguję, kiedy Paul
zachowuje się w ten sposób. Ten chłopak nawet mi się nie po
dobał, ale za każdym razem, kiedy powiedział coś takiego - co
sugerowało, że j e s t e m wjego oczach kimś, sama nie wiem, nie
zwykłym - przebiegał mi dreszcz po plecach, i nie było to nie
przyjemne uczucie.
Tak właśnie. To nie było nieprzyjemne uczucie. O co w tym
wszystkim chodziło? Przecież nawet nie lubię Paula. Kocham
kogoś innego całym sercem. N o , tak, Jesse obecnie nie okazuje
w żaden sposób, że odwzajemnia moje uczucia, ale to nie zna
czy, że zaraz zacznę chodzić z Paulem Slaterem... niezależnie od
tego, jak mu do twarzy w ray-bansach.
Wysiadłam z s a m o c h o d u .
- Mądra decyzja - stwierdził Paul, zamykając za mną drzwiczki.
80
W dźwięku zatrzaskiwanych drzwi było coś ostatecznego. Sta
rałam się nie myśleć, w co się ewentualnie pakuję, wspinając się
za Paulem po cementowych schodach ku szerokim szklanym
drzwiom d o m u jego dziadka. Szłam boso, wjednej ręce trzyma
jąc buty od Jimmy'ego C h o o , w drugiej - teczkę z książkami.
W d o m u Slaterów panowały chłód i cisza... taka cisza, że nie
słyszało się nawet szumu fal oceanu trzydzieści m e t r ó w poni
żej. Osoba, która zajmowała się wystrojem wnętrza, gustowała
w nowoczesności, więc wszystko wydawało się lśniące, nowe
i niewygodne, wyobraziłam sobie, że rano, kiedy podnosiła się
mgła, w tym d o m u musiało być lodowato zimno, ponieważ
wszystko w nim zrobiono ze szkła i metalu. Paul poprowadził
m n i e krętymi, stalowymi s c h o d a m i do wysoce nowoczesnej
kuchni, gdzie wszystkie urządzenia lśniły agresywnie.
- Koktajl? - zapytał, otwierając szklane drzwiczki szafki
z t r u n k a m i .
- Bardzo zabawne - stwierdziłam. - Jedynie wodę, proszę.
Gdzie jest twój dziadek?
- Dalej korytarzem - odparł Paul, wyciągając z ogromnej lo
dówki dwie butelki drogiej w o d y mineralnej. Zauważył widocz
nie moje nerwowe spojrzenie przez ramię, bo dodał: - Idź i sama
zobacz, jeśli mi nie wierzysz.
Poszłam sama zobaczyć. N i e chodzi o to, że mu nie ufałam...
no dobrze, właśnie o to. Chociaż byłby bezczelny, kłamiąc na
temat czegoś, co mogłam tak łatwo sprawdzić. A co bym zrobi
ła, gdyby się okazało, że dziadka nie ma? I tak nie odeszłabym,
nie dowiedziawszy się tego, czego chciałam się dowiedzieć.
Na szczęście jednak nie musiałam. Kierowałam się tam, skąd
dochodziły słabe dźwięki, aż d o t a r ł a m do pokoju z włączonym,
szerokoekranowym telewizorem. Przed telewizorem na super
n o w o c z e s n y m fotelu inwalidzkim siedział starzec. Obok, na
niezbyt wygodnym na oko, n o w o c z e s n y m krześle, siedział dość
6 - Nawiedzony 81
m ł o d y pielęgniarz w niebieskim stroju i czytał gazetę. Podniósł
głowę, kiedy stanęłam w drzwiach i uśmiechnął się.
- Cześć - powiedział.
- Cześć - odparłam, wchodząc nieśmiało do pokoju. Pokój
był ładny, z pięknym w i d o k i e m . U m e b l o w a n i e składało się ze
szpitalnego łóżka, kroplówki ze stojakiem oraz metalowych
półek, na których stały szeregi fotografii. Były to biało-czarne
zdjęcia, sądząc po ubraniach ludzi na nich, zrobione w latach
czterdziestych.
- Eee - zwróciłam się do starego człowieka na wózku. -
D z i e ń dobry, panie Slater. J e s t e m Susannah Simon.
Stary człowiek milczał. N i e odwrócił nawet wzroku od ekra
nu telewizora. Był prawie łysy, pokryty plamami wątrobowymi,
z ust ciekła mu ślina. Pielęgniarz zauważył to i pochylił się, aby
chusteczką wytrzeć starcowi usta.
- Panie Slater - powiedział pielęgniarz. - Miła m ł o d a dziew
czyna mówi panu dzień dobry. N i e odpowie jej pan?
Pan Slater zachował j e d n a k milczenie. Odezwał się za to Paul,
który wszedł za mną do pokoju:
- Jak się masz, dziadziu? Kolejny fascynujący dzień przed
szklanym ekranem?
Stary Slater nie zwrócił uwagi również na Paula.
Pielęgniarz powiedział:
- Mieliśmy udany dzień, nieprawdaż, panie Slater? Odbyli
śmy przyjemny spacerek w o k ó ł basenu i zerwaliśmy kilka cy
tryn.
- Wspaniale - odparł Paul z w y m u s z o n y m entuzjazmem. Po
czym ujął mnie za rękę i zaczął ciągnąć w stronę drzwi. Przy
znaję, że nie musiał wkładać w to specjalnego wysiłku. Byłam
w lekkim szoku i wychodziłam bez oporu. Co wiele mówi, bio
rąc pod uwagę, jakie uczucia we m n i e budził Paul. To znaczy,
niesamowite, że ktoś m ó g ł m n i e przestraszyć bardziej niż on.
82
- Do widzenia, panie Slater - powiedziałam, nie oczekując
odpowiedzi... i dobrze się złożyło, bo jej nie dostałam.
Na korytarzu zapytałam cicho:
- Co z nim? Alzheimer?
- N i e e - odpowiedział Paul, wręczając mi ciemnoniebieską
butelkę z wodą. - Dokładnie nie wiadomo. Jest całkiem przy
tomny, jeśli ma ochotę.
- Naprawdę? - T r u d n o było mi w to uwierzyć. P r z y t o m n i
ludzie zazwyczaj panują nad własną śliną. - M o ż e jest po p r o
stu... no wiesz. Stary.
- Taak - zgodził się Paul, chichocząc gorzko. Taki śmiech to
jego specjalność. - Tak, pewnie na tym to polega, tak jest. - P o
tem, nie rozwodząc się nad tym dalej, otworzył drzwi po prawej
stronie i powiedział:
- To jest to, co chciałem ci pokazać.
Weszłam za n i m do pokoju, który najwyraźniej stanowił jego
sypialnię. Była mniej więcej pięć razy większa od mojej, p o d o b
nie jak jego łóżko. Tak jak w pozostałej części d o m u , wszystko
tam było obłe i nowoczesne, zrobione z metalu i szkła. Z n a j d o
wało się tam nawet szklane - albo raczej pleksiglasowe - biurko
z najnowszym typem laptopa. Po pokoju, w przeciwieństwie do
mojego, nie walały się żadne osobiste rzeczy właściciela - jak
czasopisma, b r u d n e skarpetki, lakier do paznokci czy niedoje-
dzone herbatniczki Girl Scout. W pokoju Paula w ogóle nie było
niczego osobistego. Przypominał bardzo nowoczesny, zimny
hotelowy pokój.
- To tutaj - powiedział Paul, siadając na brzegu wielkiego jak
łódź łóżka.
- T a a k - m r u k n ę ł a m przerażona bardziej niż kiedykolwiek...
i to nie tylko dlatego, że Paul poklepywał miejsce o b o k siebie na
materacu. N i e , również dlatego, że w pokoju, jeśli nie liczyć na
szych ubrań, panował wyłącznie jeden kolor - kolor widocznego
83
za o g r o m n y m o k n e m błękitnego nieba i, poniżej, ciemnonie
bieskiego oceanu. - Tak, oczywiście.
- Mówię poważnie - powiedział Paul, przestając poklepy
wać materac, jakby zachęcał mnie, żebym usiadła obok. Sięgnął
za to pod łóżko i wyciągnął przezroczyste, plastykowe pudło,
typu takich, w których przechowuje się latem wełniane swetry.
Postawił p u d ł o obok siebie, zdejmując pokrywkę. Wewnątrz
znajdowały się kartki papieru, które wyglądały na starannie po
wycinane z gazet artykuły.
- Spójrz na to - powiedział Paul, rozkładając ostrożnie jakąś
pożółkłą ze starości kartkę i kładąc ją na grafitowej narzucie na
łóżku. Artykuł pochodził z londyńskiego „Timesa" i nosił datę:
osiemnasty czerwca 1952 roku. Zdjęcie przedstawiało mężczy
znę stojącego zapewne przed pokrytą hieroglifami ścianą egip
skiego grobowca. N a g ł ó w e k głosił: TEZA ZNANEGO ARCHE
OLOGA WYŚMIANA PRZEZ SCEPTYKÓW.
- D o k t o r Ołiver Slaski - ten facet na zdjęciu - pracował przez
lata nad tłumaczeniem tekstu na ścianie grobowca faraona Tuta -
wyjaśnił Paul. - Doszedł do wniosku, że w starożytnym Egipcie
istniała niewielka grupa szamanów, którzy potrafili przemiesz
czać się do świata zmarłych i z powrotem, zostając przy życiu.
Nazywano ich, w e d ł u g możliwie wiernego tłumaczenia doktora
Śląskiego, zmiennikami. Mogli przechodzić z jednego wymiaru
w drugi, a rodziny zmarłych wynajmowały ich jako przewodni
ków duchowych, którzy mieli zaprowadzić drogie im dusze we
właściwe miejsce, tak żeby nie błąkały się bez celu po ziemi.
O p a d ł a m na łóżko, żeby lepiej przyjrzeć się zdjęciu. Waha
łam się p r z e d t e m - wcale nie miałam ochoty sadowić się tak
blisko Paula, zwłaszcza że w grę wchodziło łóżko.
Teraz j e d n a k nasza bliskość nie robiła na m n i e szczególnego
wrażenia. Pochyliłam się nad zdjęciem, aż moje włosy dotknęły
pożółkłego i popękanego papieru.
84
- Z m i e n n i c y - powiedziałam przez dziwnie zziębnięte war
gi. - Miał na myśli pośredników.
- N i e sądzę - powiedział Paul.
- N i e - powiedziałam. C z u ł a m się tak, jakby zaczynało mi
brakować powietrza. Cóż, to zrozumiałe u kogoś, kto całe życie
zastanawiał się, dlaczego tak bardzo różni się od innych ludzi
i nagle znalazł odpowiedź. Albo przynajmniej wpadł na ważny
ślad. - To dokładnie to, Paul - wykrzyknęłam. - Dziewiąta kar
ta w talii tarota, Pustelnik, przedstawia starego człowieka z la
tarnią, takiego jak ten tutaj - ciągnęłam, wskazując hieroglif na
zdjęciu. - Zawsze się pojawia, kiedy mi wróżą z kart. A Pustel
nik to ktoś, kto ma zaprowadzić zmarłych do miejsca ostatecz
nego przeznaczenia. O w s z e m , ten gość na hieroglifie nie jest
stary, ale obaj robią to samo... Na p e w n o chodziło mu o pośred
ników - powiedziałam z m o c n o bijącym sercem. To było coś.
N a p r a w d ę coś. Fakt, że istniało p i s e m n e świadectwo istnienia
ludzi takich jak ja... N i e spodziewałam się, że kiedykolwiek
w życiu zobaczę coś takiego. N i e m o g ł a m się doczekać, kiedy
p o w i e m o tym ojcu D o m i n i k o w i . - Musiał właśnie ich mieć na
myśli!
- Ale oni byli jeszcze czymś więcej, Suze - stwierdził Paul,
wyciągając z pudła kolejny plik kartek, również pożółkłych ze
starości. - Z d a n i e m Slaskiego, który napisał tę pracę, w staro
ż y t n y m Egipcie były te twoje n u d n e media, albo jeśli wolisz,
pośrednicy. Ale oprócz nich byli także zmiennicy. Tym właśnie,
Suze - powiedział Paul, patrząc na m n i e badawczo poprzez łóż
ko i to nie z dużej odległości, j a k o że oddzielały nas jedynie
kartki pracy doktora Slaskiego - j e s t e ś m y oboje, ty i ja. Jesteśmy
z m i e n n i k a m i .
Z n o w u poczułam chłód w całym ciele. Z i m n y dreszcz prze
biegł mi wzdłuż kręgosłupa i spowodował, że zjeżyły mi się
włosy na rękach. N i e wiem, skąd to się wzięło - czy sprawił to
85
dźwięk słowa „zmiennicy", czy też sposób, w jaki Paul je wy
m ó w i ł . Ale wrażenie było silne... bardzo silne. Jakbym wsadziła
palec w gniazdko elektryczne.
Pokręciłam głową.
- N i e - powiedziałam w panice. - To nie ja. Ja jestem tylko
pośredniczką. To znaczy, gdybym była zmienniczką, nie musia
łabym się wtedy egzorcyzmować...
- N i e musiałaś - przerwał mi Paul. Jego głos w przeciwień
stwie do mojego pisku brzmiał głęboko i spokojnie. - Mogłaś
dostać się tam i wrócić zupełnie samodzielnie, po prostu wy
obrażając sobie to miejsce. Mogłabyś to zrobić nawet w tej chwi
li, gdybyś tylko miała na to ochotę.
Zamrugałam oczami. Oczy Paula były, jak zauważyłam ponad
pogniecionymi kartkami pracy naukowej doktora Slaskiego, bar
dzo jasne, wydawały się niemal świecić jak u kota. N i e potrafiłam
stwierdzić, czy mówi prawdę, czy też zwyczajnie próbuje zamącić
mi w głowie. Na tyle, na ile go znałam, możliwe było jedno i dru
gie. Chyba czerpał przyjemność z gmatwania wszystkiego i obser
wowania, jak ludzie - w porządku, jak ja - na to reaguję.
- W żaden sposób. - Tak właśnie przyjęłam jego sugestię, że
j e s t e m kimś innym, niż myślałam całe życie. N a w e t jeśli p o w o
d e m , dla którego znalazłam się w jego sypialni, było to, że w głę
bi duszy wiedziałam, że ma rację.
- Sama spróbuj - powiedział Paul. - wyobraź sobie to miej
sce. Teraz wiesz już, jak o n o wygląda.
A jakże. Dzięki Paulowi tkwiłam w nim jak w pułapce przez
najdłuższych piętnaście m i n u t swojego życia. Wracałam do tej
pułapki co noc, w koszmarnych snach. N a w e t teraz słyszałam,
j a k serce mi łomocze, kiedy biegnę tym długim c i e m n y m kory
tarzem, a mgła wiruje i r o z s t ę p u j e się pod m o i m i nogami. C z y
Paul naprawdę sądził, że chciałabym odwiedzić to miejsce choć
by na pół chwili?
SiP AScarlett
- N i e - powiedziałam. - N i e , dziękuję...
U ś m i e c h Paula stał się nieco ironiczny.
- N i e chcesz chyba powiedzieć, że Suze Simon może się cze
goś bać. - Oczy świeciły mu jeszcze jaśniej niż przedtem. - Za
chowujesz się zawsze tak, jakbyś uodporniła się na strach, tak
jak można u o d p o r n i ć się na ospę wietrzną.
- N i e boję się - skłamałam z udanym oburzeniem. - Po p r o
stu nie m a m teraz ochoty na... jak to się nazywa? A, tak, na tę
zmianę akurat w t y m m o m e n c i e . M o ż e później. Teraz chcę cię
zapytać o tę drugą rzecz, o której mówiłeś. O przejmowanie
cudzego ciała. Przechodzenie dusz.
Paul uśmiechnął się szerzej.
- Podejrzewałem, że to cię zainteresuje.
Wiedziałam, do czego pije, lub też o co może m n i e podejrze
wać. C z u ł a m gorąco na twarzy. Zignorowałam j e d n a k płonący
rumieniec i starając się nadać głosowi ton lodowatej obojętno
ści, powiedziałam:
- To wydaje się interesujące, i tyle. Czy to w ogóle możliwe?
- Chwyciłam sfatygowane kartki pracy doktora Slaskiego. - C z y
doktor Slaski o tym wspomina?
- M o ż e - odparł Paul, kładąc rękę na maszynopisie, tak że
bym nie mogła go podnieść.
- Paul - powiedziałam, szarpiąc kartki. - J e s t e m po prostu
ciekawa. Zrobiłeś kiedyś coś takiego? Czy to działa? C z y Craig
naprawdę mógłby przejąć ciało brata?
Paul nie puścił j e d n a k pracy doktora Slaskiego.
- N i e pytasz m n i e o to z p o w o d u Craiga, prawda? - Wbił we
mnie spojrzenie niebieskich oczu. Z jego twarzy zniknął wszel
ki ślad uśmiechu. - Suze, kiedy ty to wreszcie zrozumiesz?
Wtedy dopiero zwróciłam uwagę, jak blisko siebie znajdowa
ły się nasze twarze. Tylko parę centymetrów. Zaczęłam się in
stynktownie odsuwać, ale palce, które ściskały pracę doktora
87
Slaskiego, chwyciły nagle mój nadgarstek. Spojrzałam na rękę
Paula. Jego opalona skóra sprawiała na tle mojej wrażenie bar
dzo ciemnej.
- Jesse nie żyje - powiedział Paul. - Ale to nie znaczy, że
musisz się zachowywać tak, jakbyś ty też nie żyła.
- N i e zachowuję się tak - zaprotestowałam. - Ja...
N i e zdołałam j e d n a k dokończyć tego, co zamierzałam powie
dzieć, ponieważ Paul pochylił się niespodziewanie i m n i e poca
łował.
9
N
ie będę was oszukiwać. To był świetny pocałunek. Po
c z u ł a m go w całym ciele, skończywszy na m o i c h bied
nych, pokrytych bąblami stopach.
Co nie oznacza, że go odwzajemniłam. Z d e c y d o w a n i e nie.
N o , dobra. M o ż e trochę.
Tylko że, no wiecie, Paul tak dobrze całował. A mnie nie całowa
no od tak dawna. Miło było się przekonać, że jest ktoś, kto mnie
pragnie. N a w e t jeśli była to akurat osoba, której nie znosiłam.
A przynajmniej ktoś, o kim byłam przekonana, że go nie znoszę.
Prawdę mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, czy zno
szę, czy też nie znoszę Paula. N i e wtedy, kiedy m n i e z takim
zapałem całował. W końcu niecodziennie - niestety - zdarza
się, że całują m n i e przystojni chłopcy. W gruncie rzeczy coś ta
kiego zdarzyło się, jak dotąd, zaledwie parę razy.
A kiedy zrobił to Paul Slater... cóż, ostatnią rzeczą, jakiej się
spodziewałam, było, że mi się to spodoba. To był przecież ten
sam chłopak, który tak niedawno usiłował m n i e zabić...
88
Tylko że teraz twierdził, że to nieprawda, że w żadnej chwili
nie groziło mi niebezpieczeństwo.
Wiedziałam, że to kłamstwo. G r o z i ł o mi poważne niebez
pieczeństwo - nie utraty życia, ale utraty głowy dla chłopaka,
który nie był dla m n i e dobry pod ż a d n y m względem, a jeszcze
gorszy dla tego, którego kochałam. Ponieważ tak właśnie p o
c z u ł a m się pod w p ł y w e m p o c a ł u n k u Paula Slatera. Ze mogła
b y m zrobić wszystko - wszystko - byleby m n i e jeszcze cało
wał.
A to nie było właściwe. Ponieważ nie kochałam Paula Slatera.
Przyznaję, ten, którego kochałam, był:
a. martwy, oraz
b. chyba niespecjalnie zainteresowany podtrzymywaniem ro
mantycznego związku ze mną.
Ale to nie oznaczało, że w o l n o mi się rzucać na pierwszego
przystojniaka, jaki się nadarzy. Dziewczyna musi kierować się
jakimiś zasadami...
Jak taką, żeby zachować siebie dla chłopaka, który jej się na
prawdę podoba, nawet jeśli on przypadkiem jest za głupi, żeby
zdać sobie sprawę, że są doskonałą parą.
Tak więc, m i m o że pocałunek Paula sprawił, że miałam ochotę
zarzucić mu wolną rękę na szyję i oddać pocałunek - co być
m o ż e pod wpływem chwili faktycznie j u ż zrobiłam - była to
rzecz niewłaściwa, stanowczo niewłaściwa. Niewłaściwa.
Więc próbowałam się odsunąć.
Ale ten uścisk na m o i m nadgarstku... To było jak imadło.
Imadło.
Co gorsza, dzięki t e m u , że zachęciłam go, odwzajemniając
nieznacznie pocałunek, górna część j e g o ciała spoczęła na m o
jej, wgniatając mnie w łóżko i zapewne gniotąc okropnie pracę
d o k t o r a Slaskiego. Wiedziałam r ó w n i e ż , że moja dżinsowa
spódnica od Calvina Kleina też nie wyjdzie na tym najlepiej.
No więc leżało na m n i e jakieś osiemdziesiąt kilogramów sie
demnastoletniego faceta, co, wiecie, wcale nie jest zabawne
w sytuacji, kiedy to nie jest ten facet, którego miałoby się ocho
tę mieć na sobie. A nawet jeśli to ten, to próbuje się dochować
wierności k o m u ś i n n e m u . . . k o m u ś , kto, jak wszystko na to
wskazuje, nawet cię nie chce. Ale nieważne.
Z d o ł a ł a m oderwać wargi od ust Paula na tyle długo, żeby
z wysiłkiem - zgniatał mi płuca - powiedzieć:
- Złaź ze mnie.
- Daj spokój, Suze - p o w i e d z i a ł głosem, który z żalem
stwierdzam, wydawał się przepełniony... namiętnością. C z y
czymś takim w każdym razie. Z jeszcze większym żalem stwier
dzam, że dźwięk jego głosu podrażnił każdy n e r w w m o i m cie
le. Ta namiętność była przeznaczona dla mnie. Dla mnie, Suze
Simon, wobec której żaden chłopak nie czuł takiej n a m i ę t n o
ści. Na tyle, przynajmniej, na ile wiedziałam. - N i e mów, że nie
myślałaś o tym całe p o p o ł u d n i e .
- O t ó ż - powiedziałam uszczęśliwiona, że chociaż raz od
p o w i e m zgodnie z prawdą - naprawdę nie. A teraz złaź ze m n i e .
Paul jednak nie przestawał m n i e całować - nie w usta, bo
odwróciłam głowę, ale w szyję i, w p e w n y m momencie, w część
ucha.
- C z y chodzi o ten samorząd uczniowski? - zapytał w przer
wie między pocałunkami. - Bo m n i e nie zależy na zostaniu wi
ceprzewodniczącym tej głupiej klasy. Jeśli złościsz się z tego
p o w o d u , powiedz słowo, a wycofam się z kandydowania.
- N i e , to nie ma nic w s p ó l n e g o z samorządem uczniowskim
- powiedziałam, usiłując nadal wyrwać rękę z jego uścisku oraz
odsunąć szyję z zasięgu j e g o ust, które wywierały niezwykły
efekt na moją skórę. M i a ł a m wrażenie, że się pali.
- O Boże. N i e chodzi chyba o Jesse'a? - Czułam, jak całe cia
ło Paula zadrżało. - Daj sobie z tym spokój, Suze. Facet nie żyje.
90
- N i e powiedziałam, że to ma coś wspólnego z Jesse'em. -
To nie brzmiało przekonująco, ale było mi wszystko j e d n o . -
Czy słyszałeś, żebym mówiła, że to ma coś wspólnego z Jes-
se'em?
- N i e musiałaś - stwierdził Paul. - Masz to wypisane na twa
rzy, Suze. Z a s t a n ó w się. Do czego to cię m o ż e doprowadzić
z tym facetem? No wiesz, ty się zestarzejesz, a on pozostanie
dokładnie w tym s a m y m wieku co w chwili śmierci. No i co,
zabierze cię na bal absolwentów? A kino? Pójdziecie do kina?
Kto prowadzi? Kto płaci?
Teraz byłam na niego naprawdę wściekła. G ł ó w n i e dlatego,
że miał rację, oczywiście. Również dlatego, że zakładał, że Jesse
odwzajemniał moje uczucia, co ku mojej rozpaczy mijało się
z prawdą. W przeciwnym razie dlaczego unikałby m n i e tak sta
rannie przez ostatnich parę tygodni?
Paul wepchnął głębiej nóż w ranę.
- Poza tym, jeśli rzeczywiście jesteście dla siebie stworzeni,
to co ty tutaj robisz? I całowałabyś m n i e tak, jak przed m i n u t ą ?
To wystarczyło. Byłam zła jak nigdy. Ponieważ miał rację. O t o
chodzi. Miał rację.
I to mi łamało serce. Bardziej niż Jesse.
- Jeśli ze m n i e nie zleziesz - powiedziałam przez zaciśnięte
zęby - wbiję ci kciuk w oko.
Paul zachichotał. Zauważyłam jednak, że przestał chichotać,
jak tylko mój kciuk zetknął się z kącikiem jego oka.
- Au! - wrzasnął, zsuwając się ze mnie. - Co u...?
Zerwałam się z łóżka szybciej, niż dałoby się powiedzieć „pa
ranormalny". Z ł a p a ł a m buty, torebkę, zebrałam resztkę g o d n o
ści i wypadłam z pokoju jak burza.
- Suze! - ryknął Paul z sypialni, - wracaj! Suze!
N i e zwróciłam na niego uwagi. Biegłam dalej. M i n ę ł a m w pę
dzie pokój dziadzia Slatera - nadal oglądał stare odcinki Family
91
Feud -
po czym ruszyłam kręconymi schodami w kierunku
drzwi wejściowych.
U d a ł o b y mi się, gdyby między mną a drzwiami nie zmateria
lizował się niespodziewanie Anioł Piekieł.
Zgadza się. Droga stała przede mną otworem, a p o t e m ni stąd,
ni zowąd pojawił się Aksamitna Rączka. C z y też raczej duch
Aksamitnej Rączki.
- H o l a - wykrzyknęłam, o mało nie wpadając na niego. Fa
cet miał sumiaste wąsika i pokryte tatuażem ręce, które skrzy
żował na piersi. Był także, o czym nie m u s z ę chyba wspominać,
całkiem, ale to całkiem nieżywy. - Skąd się tu wziąłeś?
- To nie ma znaczenia, panieneczko - powiedział. - Sądzę,
że pan Slater ma ochotę zamienić z tobą słowo.
Usłyszałam kroki na szczycie schodów i p o d n i o s ł a m głowę.
Paul stał na górze, zakrywając dłonią oko.
- Suze - powiedział. - N i e odchodź.
- Goryle? - zawołałam z niedowierzaniem. - Używasz goryli
ze świata duchów, żeby załatwiali twoje interesy? Kim ty jesteś?
- M ó w i ł e m ci. Jestem zmiennikiem. Tak samo jak ty. Strasz
nie przesadnie reagujesz na to wszystko. C z y nie m o ż e m y zwy
czajnie porozmawiać, Suze? Przysięgam, że będę trzymać ręce
przy sobie.
- Gdzie ja to j u ż słyszałam?
Potem, kiedy Aksamitna Rączka z groźną miną zrobił krok
w moją stronę, zachowałam się w jedyny, zważywszy na oko
liczności, możliwy sposób. Podniosłam do góry b u t od J i m -
my'ego C h o o i walnęłam go n i m w głowę.
Jestem przekonana, że pan C h o o nie przewidział takiego za
stosowania dla swoich wyrobów. Sprawiły się j e d n a k zupełnie
dobrze. Po wyeliminowaniu z gry zaskoczonego pana Aksamit
nej Rączki, wystarczyło otworzyć drzwi i rzucić się p ę d e m na
dwór. Tak też, nie zwlekając, zrobiłam.
92
G n a ł a m po cementowych stopniach w stronę podjazdu, kie
dy usłyszałam głos Paula:
- Suze! Suze, uspokój się. Przepraszam za to, co powiedzia
łem o Jessie. N i e miałem nic złego na myśli.
J u ż na podjeździe o d w r ó c i ł a m się w jego stronę i m u s z ę
z przykrością wyznać, że w odpowiedzi na jego słowa wykona
łam wulgarny gest przy użyciu j e d n e g o palca.
- Suze. - Paul opuścił rękę i m o g ł a m stwierdzić, że oko, ku
m o j e m u rozczarowaniu, nie zwisa z oczodołu. Było tylko czer
wone. - Pozwól przynajmniej odwieźć się do d o m u .
- N i e , dziękuję - zawołałam, zatrzymując się na chwilę, żeby
włożyć buty od J i m m y ' e g o C h o o . - Wolę się przespacerować.
- Suze - powiedział Paul. - Do twojego d o m u jest stąd ja
kieś dziewięć kilometrów.
- N i e odzywaj się do m n i e więcej, bardzo proszę - odparłam
i ruszyłam, mając nadzieję, że nie pójdzie za mną. Ponieważ
gdyby to zrobił i próbował m n i e z n o w u pocałować, to istniało
duże prawdopodobieństwo, że oddawałabym mu pocałunki. J u ż
teraz o tym wiedziałam. Wiedziałam aż za dobrze.
N i e poszedł za mną. Przemaszerowałam podjazdem i wyszłam
na szosę nad oceanem - nazwaną z dużą dozą wyobraźni Drogą
Widokową - starając się zachować resztkę szacunku dla samej sie
bie. Dopiero kiedy zeszłam Paulowi z oczu, ściągnęłam buty i po
wiedziałam to, co cisnęło mi się na usta cały czas, gdy oddalałam
się możliwie d u m n y m krokiem od jego domu, a mianowicie:
- Auć, auć, auć!
G ł u p i e buty. Palce miałam w strzępach. W żaden sposób nie
m o g ł a m iść w tych narzędziach tortur. Zastanawiałam się nad
w r z u c e n i e m ich do oceanu, co przyszłoby mi łatwo, zważyw
szy na to, że ocean rozciągał się w dole pode mną.
Z drugiej strony, buty kosztowały sześćset dolców. Jasne,
że nabyłam je za ułamek tej sumy, ale jednak. Uzależniona od
93
zakupów część mojej osobowości nie dopuściłaby do tak gwał
t o w n e g o posunięcia.
Tak więc, z butami w dłoni posuwałam się boso wzdłuż dro
gi, uważając pilnie na odłamki szkła i sumaka jadowitego, który
ewentualnie mógłby się gdzieś pojawić z boku.
Paul miał rację co do jednego: miałam przed sobą dziewięć ki
l o m e t r ó w spaceru. Co gorsza, od d o m u Paula do pierwszego
obiektu użyteczności publicznej, gdzie mogłabym dobrać się do
telefonu i zacząć obdzwaniać znajomych w nadziei, że ktoś mnie
podwiezie, dzieliły mnie prawie dwa kilometry. Mogłam, jak są
dzę, podejść do któregoś z o g r o m n y c h domostw należących do
sąsiadów Paula, zadzwonić i zapytać, czy mogę skorzystać z tele
fonu. Ale czułabym się zakłopotana. N i e , wolałam automat. Tyl
ko tego było mi trzeba. Miałam nadzieję jakiś wkrótce znaleźć.
W m o i m planie była tylko j e d n a rysa, a mianowicie pogoda.
O c h , nie zrozumcie m n i e źle. To był piękny wrześniowy dzień.
N a d głową rozciągało się niebo bez jednej chmurki.
Na tym polegał problem. Słońce bezlitośnie prażyło Drogę
Widokową. Musiało być p o n a d trzydzieści stopni - nawet jeśli
c h ł o d n a bryza znad oceanu łagodziła upał. Jednak chodnik pod
m o i m i stopami nie poddawał się działaniu wietrzyka. Droga,
która po wyjściu z zimnego d o m u Paula wydawała się przyjem
nie ciepła pod stopami, okazała się okropnie gorąca. Straszliwie
gorąca. M o ż n a by na niej usmażyć jajecznicę.
N i e , oczywiście, nie m o g ł a m nic na to poradzić. N i e mog
łam włożyć butów. Bąble bolały bardziej niż podeszwy stóp.
G d y b y przejeżdżał jakiś s a m o c h ó d , m o ż e próbowałabym go
zatrzymać - ale pewnie nie. Sytuacja była dla mnie na tyle kło
potliwa, że nie chciałam rozmawiać o tym z kimś zupełnie ob
cym. Poza tym, biorąc pod uwagę moje szczęście, zatrzymała
b y m najprawdopodobniej seryjnego mordercę i z rozgrzanej
patelni - dosłownie - trafiłabym prosto w ogień.
94
N i e . Szłam dalej, przeklinając siebie i swoją głupotę. Jak m o g
łam być taką idiotką, żeby zgodzić się pojechać do d o m u Paula
Slatera? Prawda, to co mi pokazał na temat z m i e n n i k ó w było
ciekawe. I ta sprawa z przemieszczaniem się dusz... jeśli rzeczy
wiście coś takiego istniało. N i e chciałam nawet myśleć o tym,
co by to mogło oznaczać. Umieścić duszę w c u d z y m ciele.
Zmiennicy, powiedziałam sobie. Skupić się na zmiennikach.
Już lepiej na tym niż na tej wędrówce dusz... albo, jeszcze go
rzej, na drażliwej sprawie oszołomienia z p o w o d u p o c a ł u n k ó w
chłopaka, którego wcale nie kocham.
A może po odrzuceniu przez Jesse'a odczułam w gruncie rze
czy prawdziwą ulgę, stwierdziwszy, że jestem dla kogoś atrakcyj
na... nawet dla kogoś, za kim specjalnie nie przepadałam? Bo nie
lubiłam Paula Slatera. O nie. Przypuszczam, że koszmarne sny,
jakie dręczyły mnie przez ostatnich parę tygodni, dowodzą tego
w dostatecznym stopniu... bez względu na to, jak szybko biło
moje zdradzieckie serce, kiedy jego wargi dotknęły m o i c h .
M i ł o było, wędrując przed siebie, skupić się właśnie na tym,
a nie na moich tragicznie obolałych stopach. Szło mi się w o l n o
Drogą Widokową - bez żadnego zabezpieczenia przed ostrymi
kamykami, z rozgrzanym c h o d n i k i e m pod bosymi s t o p a m i .
Oczywiście, uznałam, że w p e w n y m sensie ból stanowi karę za
naganne zachowanie. Prawda, Paul zwabił m n i e do swojego
d o m u , obiecując udostępnić informacje, na których strasznie
mi zależało. N i e należało j e d n a k przyjmować zaproszenia, wie
dząc, że ktoś taki jak Paul Slater musi mieć jakieś ukryte za
miary.
I że te zamiary będą najprawdopodobniej dotyczyły m o i c h
ust.
Co mnie złościło najbardziej, to fakt, że przez jakąś m i n u t ę
czy dwie nie miałam nic przeciwko temu. N a p r a w d ę . N a w e t
mi się to podobało. N i e d o b r a Suze. Bardzo niedobra Suze.
95
O Boże. Wpadłam w tarapaty.
W końcu po półgodzinie bolesnego, powolnego marszu uj
rzałam najpiękniejszy widok na świecie: nadbrzeżną kawiarnię.
Pośpieszyłam w jej kierunku - tak szybko, j a k się dało na no
gach, które sprawiały taki ból, jakby obcięto mi stopy w kost
kach - robiąc w myślach przegląd osób, do których mogłam
bezpiecznie zadzwonić, kiedy tam dotrę. Do m a m y ? Nigdy.
Zadawałaby zbyt d u ż o pytań, a i tak pewnie by m n i e zabiła za
to, że poszłam do chłopaka, którego jej nie przedstawiłam. Jake?
N i e . Też za d u ż o pytań. Brad? Z przyjemnością zostawiłby mnie
tutaj, ponieważ serdecznie mnie nie znosił. Adam?
Wypadło na Adama. To była jedyna znana mi osoba, która
przyjechałaby po m n i e z radością, rozkoszując się rolą zbawcy...
i z równą przyjemnością wysłuchałaby opowiadania o tym, jak
Paul napastował m n i e seksualnie, nie pragnąc przy t y m przero
bić go na krwawą miazgę. Adam miał dość r o z u m u , żeby zda
wać sobie sprawę z tego, że Paul Slater m o ż e skopać mu tyłek
w dowolny dzień tygodnia. Naturalnie nie zamierzałam wspo
minać A d a m o w i o tym, że w pewnym m o m e n c i e odwzajemni
łam seksualną napaść Paula.
Cafe Morska Mgła - tak nazywała się restauracja, w której
stronę kuśtykałam - była luksusowym lokalem z miejscami na
zewnątrz i obsługą parkingową. Było za p ó ź n o na l u n c h i za
wcześnie na kolację, więc lokal świecił pustkami, jeśli nie liczyć
kelnerów przygotowujących się do wieczornego najazdu gości.
Kiedy dowlokłam się, kulejąc, do drzwi, kelner właśnie wypisy
wał na tablicy o b o k specjały dnia.
- D z i e ń dobry - zawołałam możliwie radosnym, możliwie
najmniej spójrz-na-mnie-jestem-ofiarą głosem.
Kelner zerknął w moją stronę. Jeśli zauważył moją rozczo
chraną fryzurę i brak obuwia, to nie dał tego po sobie poznać.
Odwrócił się z p o w r o t e m do tablicy.
96
- Sadzamy gości do kolacji dopiero od szóstej - powiedział.
- H m . - Stwierdziłam, że to będzie trudniejsze, niż się spo
dziewałam. -W porządku. Chciałam tylko skorzystać z telefo
nu, jeśli jest tutaj.
- W środku - powiedział kelner z westchnieniem. Potem,
spojrzawszy na mnie krytycznym wzrokiem, dodał: - Bez bu
tów nie obsługujemy.
- M a m buty - powiedziałam, podnosząc moje J i m m y C h o o .
- Widzi pan?
Przewrócił oczami i wrócił do swojej tablicy.
N i e r o z u m i e m , dlaczego świat zamieszkuje tak wielu niesym
patycznych ludzi. Naprawdę nie r o z u m i e m . Potrzeba wysiłku,
żeby zachowywać się niegrzecznie. Ilość energii, jaką ludzie
wkładają w swoje chamstwo, czasami m n i e zdumiewa.
Wewnątrz Morskiej Mgły było c h ł o d n o i cieniście. Przekuś-
tykałam o b o k baru w stronę tabliczki, którą dostrzegłam, jak
tylko moje oczy przyzwyczaiły się do przytłumionego - w po
r ó w n a n i u z palącym słońcem na zewnątrz - światła, a która gło
siła: TELEFON/TOALETY. Jak dla dziewczyny z rozległymi, jak są
dzę, oparzeniami trzeciego stopnia na podeszwach stóp, był to
długi spacer. W połowie drogi usłyszałam chłopięcy głos woła
jący m n i e po imieniu.
Byłam pewna, że to Paul. N o , bo któż inny? Widocznie p o
dążał za mną, chcąc mnie przeprosić.
No i pewnie całować się jeszcze ze mną.
C ó ż , jeśli sądził, że mu przebaczę - nie mówiąc j u ż o całowa
niu się - to coś mu się pomieszało. N o , m o ż e z tym całowa
niem...
N i e . N i e .
O d w r ó c i ł a m się powoli.
- M ó w i ł a m ci - powiedziałam, z d u ż y m wysiłkiem panując
nad głosem. - N i e chcę j u ż nigdy z tobą rozmawiać...
• -
7 - Nawiedzony 97
Głos mi zamarł. To nie Paul Slater stał za mną. To był kolega
Jake'a z collcge'u, Neil Janków. Neil Janków, brat Craiga, który stal
przy barze z notatnikiem. Wydawał się jakby chudszy... a także, te
raz, kiedy wiedziałam przez co przeszedł, także smutniejszy.
- Susan? - zapytał z wahaniem. - Och,.to ty. N i e byłem pe
wien.
Zamrugałam oczami. I do tego ten notatnik. I barman obok,
również z notatnikiem. Przypomniałam sobie, jak Neil mówił,
że j e g o tata jest właścicielem kilku restauracji w C a r m e l u .
U ś w i a d o m i ł a m sobie, że ojciec Neila i Craiga ma widocznie
w swoim posiadaniu także Morską Mgłę.
- N e i l - odparłam. - Cześć. Tak, to ja, Suze. Jak... eee, jak się
masz?
- W porządku - powiedział N e i l , kierując spojrzenie na moje
przeraźliwie brudne stopy. - C z y nic... czy nic ci nie jest?
N i e miałam wątpliwości, że troska w jego głosie nie jest uda
wana. Neil Jankow martwił się o m n i e . O mnie, dziewczynę,
którą spotkał zaledwie raz, poprzedniego wieczoru. Której imie
nia nawet dobrze nie zapamiętał. Fakt, że tak się mną przejął,
podczas gdy inne osoby - j a k Paul Slater oraz, tak, byłam w sta
nie to teraz przyznać sama przed sobą, Jesse - mogły zachowy
wać się tak podle, wzruszył m n i e do łez.
- Czuję się dobrze - zapewniłam.
A potem, zanim zdołałam się powstrzymać, wyrzuciłam z sie
bie całą tę historię. N i e wspominając, naturalnie, o duchach ani
o mediacji. Ale o reszcie tak; zupełnie nie wiem, co mnie naszło.
Stałam na środku kawiarni należącej do ojca Neila, mówiąc:
- A potem rzucił się na m n i e , a ja mu powiedziałam, żeby
zlazł, bo wbiję mu kciuk w oko, a p o t e m uciekłam, a buty m n i e
okropnie uwierały i musiałam je zdjąć, i nie m a m komórki, więc
nie m o g ł a m do nikogo zadzwonić, a to jest pierwsze miejsce,
gdzie jest telefon...
98
Z a n i m skończyłam, Neil podszedł do mnie, a p o t e m zapro
wadził do baru i posadził na stołku.
- Dobrze. Dobrze, j u ż jest wszystko w porządku - powie
dział zdenerwowanym t o n e m . Widać było, że nie ma dużego
doświadczenia z dziewczynami w stanie histerii. Poklepywał
mnie po ramieniu, proponując różne rzeczy, na przykład l e m o
niadę czy tiramisu.
- Napiję się... lemoniady - powiedziałam w końcu, w y k o ń
czona potokiem skarg.
- Pewnie - powiedział Neil. - Oczywiście. Jorge, nalej jej
lemoniady, dobrze?
Barman pośpiesznie nalał mi lemoniady z dzbanka, który trzy
mał w małej lodówce za barem. Postawił szklankę na ladzie, zer
kając na mnie z niepokojem, jakbym była jakąś nawiedzoną isto
tą, która w każdej chwili może zacząć wypluwać z siebie poezję
N e w Age. Pokrzepiające przekonać się, że takie właśnie wywie
ram na ludziach pierwsze wrażenie. Po prostu cudownie.
Napiłam się trochę lemoniady. Była chłodna i cierpka. Po paru
łykach odstawiłam szklankę, zwracając się do Neila przygląda
jącego mi się z troską:
- Dzięki. Czuję się j u ż lepiej. To miło z twojej strony.
Neil wydawał się zmieszany.
- Eee, dziękuję. Posłuchaj, m a m komórkę. Chcesz ją poży
czyć? Możesz do kogoś zadzwonić. Może, na przykład, do Ja
ke`a?
Jake? O c h , Boże, nie. Szeroko otwierając oczy, pokręciłam
głową.
- N i e - powiedziałam. - N i e do Jake'a. On... on by nie zro
zumiał.
Neila zaczynała ogarniać panika. Widać było, że marzy tylko
o tym, żeby się m n i e pozbyć. Jak można było mieć do niego
pretensję?
99
- O c h , dobrze. A twoja mama? Może ona?
Ponownie pokręciłam głową.
- N i e , nie. Ja nie... to znaczy, nie chcę, żeby się dowiedzieli,
jaka byłam głupia.
W tym m o m e n c i e odezwał się barman Jorge:
- Wiesz, jesteśmy j u ż praktycznie gotowi, N e i l . Możesz je
chać, jeśli chcesz...
„I zabrać ją ze sobą". Tego nie powiedział, ale t o n głosu wska
zywał, że o to mu właśnie chodzi. Było jasne, że Jorge chce,
żeby stuknięta dziewczyna z obolałymi stopami poszła sobie
z baru, i to szybko... zanim zaczną napływać pierwsi wieczorni
goście.
Neil wyraźnie cierpiał. Sama radość dowiedzieć się, że mój
odstręczający w t y m m o m e n c i e wygląd zniechęca chłopców
z college'u do podwożenia m n i e własnymi s a m o c h o d a m i . D o
prawdy, nie potrafię wyrazić, jak bardzo zachwyciła m n i e świa
domość tego faktu. N i e dość, że nieletnia, to jeszcze nieletnia
z pokrwawionymi stopami i paskudnie pokręconymi od słone
go powietrza włosami.
Neil, który wcześniej wyjął komórkę, zamknął ją teraz i wsa
dził z p o w r o t e m do kieszeni spodni.
- Hm - powiedział. - Wiesz, chyba m ó g ł b y m cię sam od
wieźć do d o m u . Jeśli chcesz.
Sposób, w jaki to powiedział, nie był m o ż e do końca przeko
nujący, ale gdyby oznajmił, na przykład, że zna miejsce, gdzie
m o ż n a kupić wyroby Prądy po cenach hurtowych, nie czuła
b y m większej wdzięczności.
- To wspaniale - zawołałam radośnie.
Moja radość była chyba zbyt gwałtowna, bo twarz Neila stała
się równie czerwona jak moje bąble. Pośpiesznie odszedł, m a m
rocząc, że musi jeszcze skończyć parę rzeczy. N i e przejęłam się
tym. Do d o m u ! Zawiozą mnie do d o m u ! Obejdzie się bez krę-
100
pujących r o z m ó w telefonicznych, bez dalszego łażenia... O c h ,
dzięki Bogu, dość łażenia. N i e sądzę, żebym była w stanie utrzy
mać się na nogach przez kolejną m i n u t ę . Sam w i d o k własnych
stóp przyprawiał mnie o lekki zawrót głowy. Były niemal czarne
od b r u d u , z częściowo poodrywanymi plastrami. Z ran sączyła
się wydzielina. N i e miałam nawet ochoty oglądać podeszew.
Wiedziałam tylko, że ich w ogóle nie czuję. Były kompletnie
odrętwiałe.
- To - odezwał się jakiś głos tuż o b o k m n i e - jest zupełnie
nieudany pedikiur. Powinnaś się domagać zwrotu pieniędzy.
10
N
ie musiałam odwracać głowy, żeby stwierdzić, kto to taki.
- Cześć, Craig - m r u k n ę ł a m kącikiem ust. Neil i Jorge
i tak byli za bardzo pochłonięci dyskusją na temat listy napo
jów, żeby zwracać na m n i e uwagę.
- Więc - Craig usadowił się na stołku obok m n i e - więc to
w taki sposób pracują państwo pośrednicy? Doprowadzacie so
bie stopy do żałosnego stanu, a p o t e m wymuszacie na rodzeń
stwie zmarłych podwiezienie?
- Zazwyczaj nie - w y m a m r o t a ł a m dyskretnie.
- O c h . - Craig bawił się p u d e ł k i e m zapałek, leżącym na ba
rze. - Bo j u ż miałem powiedzieć. Wiesz. Wspaniałe metody.
Kosmiczne przyspieszenie, jeśli chodzi o moją sprawę, niepraw
daż?
Westchnęłam. Doprawdy, po tym, co przeszłam, nie potrze
bowałam jeszcze nieżywego faceta i jego kąśliwych uwag.
Pewnie j e d n a k na nie zasłużyłam.
101
- Jak się masz? - zapytałam, starając się mówić lekkim to
n e m . - N o , wiesz, w związku z tym byciem nieżywym?
- O c h , czysta rozkosz - odparł Craig. - Cieszę się każdą
chwilą.
- Przyzwyczaisz się - zapewniłam, myśląc o Jessie.
- O c h , jestem tego pewien. - Craig patrzył na Neila.
Powinnam, oczywiście, w tym m o m e n c i e załapać. Ale tak się
nie stało. Byłam zbyt zajęta własnymi sprawami... nie wspomi
nając j u ż o stopach.
N e i l wręczył swój notatnik J o r g e m u , uścisnął mu dłoń i od
wrócił się w moją stronę.
- Jesteś gotowa, Susan? - zapytał.
N i e zaprzątałam sobie głowy poprawianiem go, jeśli chodzi
o formę imienia. Skinęłam głową i ześlizgnęłam się ze stołka.
M u s i a ł a m spojrzeć w dół, żeby się upewnić, czy moje stopy
dosięgły podłogi, bo nic nie czułam. To znaczy podłogi. Skóra
na podeszwach moich stóp zupełnie straciła wrażliwość.
- N a p r a w d ę nieźle się urządziłaś - skomentował to Craig.
W przeciwieństwie j e d n a k do brata otoczył mnie ramieniem
w pasie i poprowadził do drzwi, gdzie czekał Neil z kluczykami
od samochodu w ręce.
Widocznie wyglądałam dość niezwykle - opierałam się czę
ściowo na Craigu, którego N e i l naturalnie nie widział - ponie
waż powiedział:
- Eee... Susan, czy na p e w n o chcesz jechać prosto do d o m u ?
M o ż e byśmy tak zajrzeli po d r o d z e do szpitala...?
- N i e , nie - powiedziałam lekkim t o n e m . - N i c mi nie jest.
- Pewnie - zachichotał mi Craig do ucha.
Z jego pomocą udało mi się dowlec do samochodu. Podob
nie jak Paul Neil jeździł kabrioletem bmw. Inaczej niż w wy
padku Paula, jego samochód był raczej używany.
- Hej! - wrzasnął Craig na widok auta. - To mój samochód!
102
To była zupełnie normalna reakcja u faceta, który stwierdza,
że jego samochód znajduje się w posiadaniu innego. Jake za
chowałby się z pewnością tak samo.
Craig zdołał zapanować nad oburzeniem na tyle, żeby m n i e
doprowadzić do przedniego siedzenia. Już miałam posłać mu
pełen wdzięczności uśmiech, kiedy odwrócił się i wskoczył na
tylne siedzenie. N a w e t wtedy, rzecz jasna, nie skapowałam, o co
chodzi. U z n a ł a m po prostu, że Craig chce się przejechać. C z e
mu nie? O ile wiedziałam, nie miał nic lepszego do roboty.
Neil zapuścił silnik, a z odtwarzacza CD popłynęły piosenki
Kylie M i n o g u e .
- N i e mogę uwierzyć, że on słucha tego gówna w m o i m au
cie - odezwał się p e ł n y m obrzydzenia głosem Craig z tylnego
siedzenia.
- Lubię ją - powiedziałam pojednawczo.
Neil spojrzał na m n i e .
- Mówiłaś coś?
Uświadomiwszy sobie, co zrobiłam, pośpiesznie zaprzeczyłam.
- O c h .
J u ż bez słowa - nie był chyba specjalnie biegły w p r o w a d z e
niu konwersacji - Neil wyprowadził samochód z parkingu przy
Cafe Morska Mgła, kierując się Drogą Widokową do c e n t r u m
Carmelu, przez które musieliśmy przejechać, żeby się dostać
do mojego d o m u . Przejeżdżanie przez c e n t r u m miasta nigdy
nie należało do przyjemności, ponieważ zwykle roiło się tam
od turystów, a turyści zazwyczaj nie wiedzieli, jak się t a m p o r u
szać ze względu na brak nazw ulic czy też... świateł ulicznych.
Poruszanie się po c e n t r u m C a r m e l u staje się j e d n a k szcze
gólnie niebezpieczne, kiedy na tylnym siedzeniu s a m o c h o d u
siedzi owładnięty m o r d e r c z y m i skłonnościami d u c h .
Naturalnie, z początku nie zdawałam sobie z tego sprawy.
Usiłowałam, no wiecie, zająć się pośredniczeniem. U z n a ł a m ,
103
że skoro obaj bracia są przypadkiem razem, to m o ż e uda mi się
jakoś ich pogodzić. N i e miałam, oczywiście, pojęcia, w jak sil
n y m stopniu ich związek uległ dezintegracji.
- A więc, N e i l - odezwałam się s w o b o d n y m t o n e m , kiedy
w szybkim tempie pokonywaliśmy Drogę Widokową. Morski
wietrzyk targał mi włosy, dając cudowne, w p o r ó w n a n i u z kosz
m a r n y m upałem, którego doświadczyłam poprzednio, uczucie
chłodu. - Słyszałam o twoim bracie. Bardzo mi przykro.
Neil nie spuścił wzroku z szosy. Zauważyłam jednak, że zacis
nął palce na kierownicy.
- Dziękuję - szepnął tylko.
Wtrącanie się w cudze sprawy, zwłaszcza w osobiste tragedie
innych ludzi - i to w sytuacji, kiedy to nie ofiary tych tragedii
zaczynają o tym m ó w i ć - uważa się za chamstwo, dla pośredni
ka j e d n a k grubiaństwo to część zawodu.
- Musiało być okropnie, tam, na tej łodzi - powiedziałam.
- Na katamaranie - poprawili mnie jednocześnie Craig i Neil,
Craig kpiąco, N e i l uprzejmie.
- Tak, na katamaranie - powiedziałam. - Jak d ł u g o na nim
wisiałeś? O s i e m godzin, czy coś koło tego?
- Siedem - odparł N e i l cichym głosem.
- Siedem godzin. To długo. Woda musiała być potwornie
zimna.
- Była. - N e i l zdecydowanie nie należał do gadatliwych. N i e
pozwoliłam jednak, aby to m n i e zniechęciło do wypełnienia
misji.
- A twój brat, j a k słyszałam - ciągnęłam - był, zdaje się, mi
strzem pływackim?
- Zgadza się, do cholery - odezwał się Craig z tylnego sie
dzenia. - W zawodach stanowych...
Podniosłam rękę, żeby go uciszyć. W tej chwili nie intereso
wało mnie, co Craig ma do powiedzenia.
104
- Mistrz pływacki - powiedział Neil głosem, którego nie
mal nie zagłuszył szum silnika. - Mistrz żeglarski. Wymień, co
chcesz, Craig we wszystkim był najlepszy.
- Widzisz? - Craig pochylił się naprzód. - Widzisz? To on
powinien umrzeć. N i e ja. Sam to nawet przyznaje!
- Szsz - zwróciłam się do Craiga. Do Neila zaś powiedzia
łam:
- To musiało być niezłe zaskoczenie dla wszystkich. To zna
czy fakt, że tobie udało się wyjść cało z wypadku, a Craigowi
nie.
- Raczej rozczarowanie - m r u k n ą ł N e i l . Usłyszałam go jed
nak.
P o d o b n i e jak Craig.
Rozparł się na siedzeniu, z wyrazem triumfu na twarzy.
- M ó w i ł e m ci.
- Twoi rodzice z pewnością rozpaczają po stracie Craiga -
ciągnęłam, nie zwracając uwagi na ducha. - Będziesz musiał
dać im trochę czasu. Muszą być j e d n a k szczęśliwi, że nie stracili
ciebie, N e i l . Wiesz, że tak jest.
- N i e są - odparł Neil c h ł o d n o , jakby stwierdzał, że niebo
jest niebieskie. - Woleli Craiga. Wszyscy go woleli. Wiem, co
sobie myślą. Co wszyscy myślą. Ze to p o w i n i e n e m być ja. To ja
p o w i n i e n e m umrzeć. N i e Craig.
Craig z n o w u pochylił się do p r z o d u .
- Widzisz? - powiedział. - N a w e t N e i l to przyznaje. To on
p o w i n i e n tu siedzieć, nie ja.
Teraz j e d n a k bardziej troszczyłam się o żyjącego brata niż o te
go, który umarł.
- N e i l , nie wolno ci tak myśleć.
- Dlaczego nie? - Neil wzruszył r a m i o n a m i . - To prawda.
- To nie jest prawda - oznajmiłam. - Jest jakiś powód, dla
którego ty przeżyłeś, a Craig nie.
105
- Tak - stwierdził sarkastycznie Craig. - Komuś się popie
przyło. I to nieźle.
- N i e - powiedziałam, kręcąc głową. - To nie tak. Craig rąb
nął się w głowę. Zwyczajnie i po prostu. To był wypadek, Neil.
Wypadek, który nie wynikł z twojej winy.
N e i l przez chwilę miał taki wyraz twarzy, jak ktoś, k o m u po
długich miesiącach ulewy zaświeciło słońce... jakby nie śmiał
w to uwierzyć.
- Naprawdę tak myślisz? - zapytał ożywiony.
- Absolutnie - oświadczyłam. - I to jest wszystko, co się da
o t y m powiedzieć.
Ale podczas gdy to stwierdzenie najwyraźniej uszczęśliwiło
Neila, u Craiga wywołało grymas niechęci.
- Co jest grane? - zapytał. - On powinien umrzeć! N i e ja!
- Chyba jednak nie - powiedziałam tak cicho, żeby tylko
Craig m n i e usłyszał.
O d p o w i e d ź okazała się j e d n a k niewłaściwa. N i e dlatego, że
nie była zgodna z prawdą - była - ale dlatego, że nie spodobała
się Craigowi. N i e spodobała mu się ani trochę.
- Jeśli ja m a m być martwy - stwierdził - to on też powinien.
Mówiąc to, gwałtownie pochylił się do przodu, chwytając za
kierownicę.
N e i l jechał jedną z ciekawszych ulic miasta - ocienioną drze
w a m i i pełną turystów. Po o b u stronach znajdowały się galerie
sztuki i sklepy pościelowe - takie, które uwielbia moja mama,
a ja omijam jak zarazę. Posuwaliśmy się w ślimaczym tempie,
ponieważ przed nami j e c h a ł o auto z przyczepą kempingową,
a przed nim autokar turystyczny.
Kiedy Craig chwycił za kierownicę, tył przyczepy stał się nagle
o g r o m n y w naszym polu widzenia. A to dlatego, że Craig prze
rzucił także nogę przez oparcie fotela i wparł stopę w pedał gazu,
czego brat nie mógł poczuć. N e i l wiedział tylko, że nie nacisnął
106
na pedał gazu. Gdyby nie zareagował, naciskając na hamulec,
a ja nie wmieszałabym się, szarpiąc kierownicę w drugą stronę,
wpakowalibyśmy się w tył auta przed nami - albo, co gorsza,
w tłum turystów na c h o d n i k u - zabijając się i pociągając za sobą
paru niewinnych przechodniów.
- Co z tobą? - wrzasnęłam na Craiga.
Ale to Neil odpowiedział drżącym głosem:
- To nie ja, przysięgam. Kierownica obróciła się zupełnie bez
mojego udziału...
N i e słuchałam go. Wrzeszczałam na Craiga, który wydawał
się równie z d u m i o n y tym, co zaszło, jak Neil. Wpatrywał się
w swoje ręce, jakby żyły w ł a s n y m życiem.
- N i e waż się - krzyczałam na niego - czegoś p o d o b n e g o
zrobić. Nigdy! Zrozumiałeś?
- Przykro mi! - krzyknął Neil. - Ale to nie była moja wina,
przysięgam!
Craig z żałosnym j ę k i e m zamigotał nagle i zniknął. Ot tak.
Zdematerializował się, zostawiając mnie i Neila z bałaganem,
którego narobił.
Na szczęście nie było aż tak źle. M n ó s t w o ludzi gapiło się na
nas, ponieważ zatrzymaliśmy się na środku ulicy i narobiliśmy
wrzasku. Ż a d n e z nas nie odniosło obrażeń - ani też, co wspa
niałe - nikt inny. N a w e t nie stuknęliśmy tej przyczepy. W se
kundę później ruszyła, a my za nią, czując, jak serce p o d c h o d z i
nam do gardła.
- Powinienem zabrać ten samochód na przegląd - powie
dział Neil, ściskając kierownicę pobielałymi palcami. - M o ż e
trzeba wymienić olej albo coś.
- Albo coś - powiedziałam. Serce waliło mi jak m ł o t e m . -
To dobry pomysł. M o ż e powinieneś pojeździć trochę a u t o b u
sem. - Dopóki nie zastanowię się, co zrobić z t w o i m bratem,
dodałam w myślach.
107
- Tak - odparł Neil ledwo słyszalnie. - Autobus byłby nie
zły.
N i e w i e m jak Neil, ale ja nadal byłam wstrząśnięta, kiedy
podjechał p o d mój d o m . Sporo przeżyłam tego dnia. N i e tak
często zdarzało mi się w odstępie zaledwie paru godzin być ca
łowaną, a następnie omal nie paść ofiarą morderstwa.
M i m o to, chociaż sama nie czułam się najlepiej, chciałam
powiedzieć N e i l o w i parę słów, coś, co p o m o g ł o b y mu pogo
dzić się z tym, że to on był tym bratem, który przeżył... j a k rów
nież o b u d z i ł o j e g o czujność wobec niebezpieczeństwa, jakie
groziło mu ze strony Creiga, który znikając przed paroma mi
nutami, wydawał się wyjątkowo rozzłoszczony.
Wszystko j e d n a k , co zdołałam z siebie wydusić, to było żałos
ne: „Cóż. Dziękuję za podwiezienie".
Naprawdę. Tylko tyle. „Dziękuję za podwiezienie". N i c dziw
nego, że zebrałam tyle wyróżnień za osiągnięcia w dziedzinie
pośredniczenia. N a opak.
N e i l niespecjalnie zwracał uwagę na to, co m ó w i ę . Zdaje
się, że chciał się m n i e po prostu pozbyć. Dlaczego nie? Jaki
chłopak z college'u ma ochotę znosić przy sobie porąbaną li
cealistkę z gigantycznymi bąblami na stopach? Ż a d e n , jakiego
znam.
Jak tylko wysiadłam, wyrwał naszym zacienionym, wysadza
n y m sosnami podjazdem, jakby zupełnie nie pamiętając o wy
padku, jaki m i a ł miejsce tak niedawno.
A m o ż e tak się ucieszył, że ma mnie z głowy, że nie dbał o to,
co mu się przytrafiło.
Wiedziałam tylko, że zostałam sama, mając przed sobą długą,
długą drogę do drzwi frontowych.
N i e m a m pojęcia, j a k ją przebyłam. N a p r a w d ę nie wiem.
Posuwając się p o w o l u t k u - tak wolno jak stuletnia babuleńka -
wdrapałam się na ganek i do środka.
108
- Wróciłam! - wrzasnęłam na wypadek, gdyby to kogoś ob
chodziło. Jedynie Maks wybiegł mi na powitanie, obwąchując
mnie w nadziei, że m a m jakieś jedzenie ukryte po kieszeniach.
N i c nie znalazł, więc zostawił m n i e , pozwalając w spokoju
wdrapać się po schodach do mojego pokoju.
D o k o n a ł a m tego, stopień po przeraźliwie męczącym stopniu.
Zajęło mi to, no nie wiem, jakieś dziesięć m i n u t . N o r m a l n i e
w górę i w dół biegam po dwa stopnie naraz. Ale nie dzisiaj.
Wiedziałam, że będę musiała gęsto się tłumaczyć, kiedy wpad
nę na kogoś poza Maksem. Byłam pewna, że pierwszą osobą, na
którą się natknę, będzie ta, z którą najmniej w tej chwili miałam
ochotę stanąć twarzą w twarz: Jesse. Jesse, który po pierwsze
i najważniejsze nie zrozumie, co robiłam w d o m u Paula Slate-
ra. Jesse, przed którym, jak sądziłam, t r u d n o będzie ukryć fakt,
że się całowałam z poślizgiem z i n n y m chłopakiem.
I że całkiem mi się to podobało.
To była, uznałam, stojąc z ręką na klamce, wina Jesse'a. Ze mi
odbiło i całowałam się z kimś i n n y m . Bo gdyby Jesse okazywał
mi choćby najdrobniejszy ślad uczucia przez ostatnich kilka ty
godni, nigdy nie wzięłabym pod uwagę odwzajemnienia poca
ł u n k ó w Paula Slatera. N a w e t przez milion lat.
Tak, właśnie tak. To wszystko wina Jesse'a.
N i e m i a ł a m oczywiście cienia zamiaru m ó w i ć mu o tym.
Przeciwnie, gdyby mi się tylko udało, wolałabym w ogóle na
wet nie wymieniać imienia Paula. M u s i a ł a m wymyślić jakąś
historyjkę - jakakolwiek byłaby lepsza od prawdy - żeby wyjaś
nić, co się stało z moimi biednymi, ciężko poszkodowanymi
stopami...
...nie mówiąc j u ż o obolałych ustach.
Ku mojej radości, kiedy otworzyłam drzwi, okazało się, że
Jesse'a nie ma w pokoju. Szatan, owszem, siedział na parapecie,
zajęty toaletą. Pana nie było. Tym razem.
109
Alleluja.
Zrzuciłam plecak oraz buty i skierowałam się do łazienki. My
ślałam tylko o jednej, jedynej rzeczy, a mianowicie o umyciu
stóp. M o ż e to było właśnie to, czego im trzeba. Może po wy
m o c z e n i u w ciepłej wodzie z m y d ł e m odzyskają, choćby czę
ściowo, czucie...
O d k r ę c i ł a m wodę, włożyłam korek do wanny, usiadłam na
jej brzegu i z t r u d e m przerzuciłam stopy do wody.
Przez sekundę czy dwie wszystko było dobrze. Poczułam
o g r o m n ą ulgę.
A potem woda dosięgła m o i c h bąbli i omal nie skręciłam się
z bólu. Nigdy więcej, przysięgłam sobie, trzymając się kurczo
wo brzegu wanny, żeby nie upaść. N i g d y więcej m o d n y c h bu
tów. Od tej chwili istnieją dla m n i e wyłącznie aerosole. N i e ob
chodzi mnie, jak brzydko mogą wyglądać. Ładny wygląd nie
był tego wart.
Ból zmalał na tyle, żeby podjąć próbę użycia mydła i gąbki.
D o p i e r o po około pięciu m i n u t a c h delikatnego szorowania uda
ło mi się przedrzeć przez ostatnią warstwę b r u d u i stwierdzić,
dlaczego straciłam zdolność czucia w stopach. Okazały się po
kryte - dosłownie pokryte - o g r o m n y m i czerwonymi bąblami,
które rosły w oczach z każdą chwilą. N i e k t ó r e z nich wypełnia
ła krew. Uświadomiłam sobie z przerażeniem, że upłyną dni -
a m o ż e nawet tydzień - zanim bąble zmniejszą się na tyle, że
będę w stanie chodzić, nie mówiąc j u ż o włożeniu butów.
Siedziałam tam, przeklinając z całej duszy Paula Slatera - do
spółki z J i m m y m C h o o - kiedy usłyszałam przekleństwo w wy
k o n a n i u Jesse'a, które chociaż wypowiedziane po hiszpańsku,
poraziło moje uszy.
110
11
Q
uerida,
coś ty ze sobą zrobiła?
Jesse stał obok wanny, wpatrując się w moje stopy. Wy-
am brudną w o d ę i nalałam nowej, żeby je spłukać. W czy
stej wodzie wszystko było widać wyraźnie, aż po gniewne krwa
we bąble.
- N o w e buty - o d p a r ł a m . To było jedyne wyjaśnienie, jakie
mi chwilowo przyszło do głowy. N i e uznałam za stosowne wy
jaśniać w tym m o m e n c i e , że uciekałam boso przed seksualnym
prześladowcą. N i e chciałam, aby z mojego p o w o d u doszło do
pojedynku czy czegoś w tym stylu.
Tak, tak, wiem: marzenie ściętej głowy.
A j e d n a k znowu nazwał m n i e querida. N i e mógł tego powie
dzieć ot tak sobie, prawda?
Tyle że Jesse pewnie zwracał się w ten sposób do swoich sióstr.
Prawdopodobnie nawet do matki.
- Zrobiłaś to sobie specjalnie? - Gapił się na moje stopy z głę
bokim niedowierzaniem.
- Cóż, niezupełnie. - I zamiast opowiadać mu o Paulu i na
szych potajemnych pocałunkach na grafitowej narzucie na łóż
ku, powiedziałam, wyrzucając z siebie dziesięć tysięcy słów na
minutę: - To były n o w e buty i zrobiły mi się bąble, a potem... nie
załapałam się na powrót s a m o c h o d e m do d o m u i musiałam iść
pieszo, a buty tak m n i e uwierały, że je zdjęłam, a chodnik strasz
nie się nagrzał, widocznie od słońca, bo poparzyłam sobie stopy...
Jesse patrzył na m n i e p o n u r o . Usiadł obok m n i e na w a n n i e ,
mówiąc:
- Pokaż.
N i e chciałam chłopakowi, w którym zakochałam się po uszy
od chwili, kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, pokazywać
111
swoich paskudnie zmasakrowanych stóp. Tym bardziej że po
parzyłam je, uciekając przed chłopakiem, w którego towarzy
stwie w ogóle nie p o w i n n a m była się znaleźć.
Z drugiej strony, dlaczego nie można odwiedzać chłopców
w d o m u bez narażania się na pocałunki, które chce się odwza
jemnić? To wszystko jest takie skomplikowane, nawet jak dla
mnie, a jestem nowoczesną młodą kobietą, dzieckiem XXI wie
ku. Bóg wie, co by z tego zrozumiał ranczer z połowy X I X wieku.
Z wyrazu twarzy Jesse'a jasno wynikało, że nie zostawi mnie
w spokoju, dopóki nie pokażę mu swoich głupich stóp. Powie
działam więc, przewracając oczami:
- Chcesz je zobaczyć? Patrz i podziwiaj.
No i wyciągnęłam z wody prawą stopę, kierując ją w jego stronę.
Spodziewałam się co najmniej grymasu niechęci. A następ
nie kazania na temat mojej głupoty - jakbym się j u ż dostatecz
nie głupio nie czuła.
Ku m o j e m u z d u m i e n i u Jesse ani nie wygłosił kazania, ani nie
okazał obrzydzenia. Ograniczył się do starannego obejrzenia
mojej stopy z, jak by to określić, medyczną obojętnością. Kiedy
skończył się przyglądać prawej stopie, powiedział:
- Pokaż drugą.
Więc wsadziłam prawą z p o w r o t e m do w o d y i wydobyłam
lewą.
Z n o w u brak obrzydzenia czy okrzyków w rodzaju: „Suze, jak
mogłaś być taka głupia!" Co nie zaskoczyło m n i e aż tak, gdyż
Jesse nigdy nie zwraca się do mnie: „Suze". Zamiast tego przyj
rzał się mojej lewej stopie równie uważnie jak prawej. Kiedy
skończył, wyprostował się, stwierdzając:
- Widziałem gorsze... ale niewiele.
To m n ą wstrząsnęło.
- Widziałeś stopy w gorszym stanie niż moje? - wykrzyknę
łam. - U kogo?
112
- M i a ł e m siostry, nie pamiętasz? - powiedział. Wjego ciem
nych oczach pojawił się błysk, chyba nie rozbawienia, bo rzecz
jasna, stan moich stóp nie skłaniał do śmiechu. Jesse nie odwa
żyłby się stroić z nich żartów... nieprawdaż? - Od czasu do cza
su miewały nowe buty, z p o d o b n y m i skutkami.
- J u ż nigdy nie będę chodzić, prawda? - zapytałam, patrząc
z rozpaczą na swoje straszliwie zmaltretowane stopy.
- Będziesz - stwierdził Jesse. - Ale nie przez jakiś dzień czy
dwa. Te oparzenia wyglądają na bardzo bolesne. Potrzebne ci
masło.
- Masło? - Zmarszczyłam nos.
- Najlepszym lekarstwem na takie oparzenia jest masło -
oznajmił Jesse.
- Hm - m r u k n ę ł a m . - M o ż e w 1850 roku. Teraz polegamy
raczej na uzdrawiających właściwościach neosporinu. Tubka jest
za tobą w szafce na lekarstwa.
Tak więc Jesse zaaplikował neosporin na moje rany. Kiedy
skończył bandażować moje stopy - które, muszę przyznać, wy
glądały nadzwyczaj atrakcyjnie z o k o ł o sześćdziesięcioma
o ś m i o m a kawałkami plastra przylepionymi w różnych miej
scach - próbowałam się podnieść.
N i e na długo. Właściwie nie bolało. Tylko że czułam się tak
dziwnie, jakbym deptała grzyby...
Grzyby wyrastające z podeszew m o i c h stóp.
- Wystarczy - powiedział Jesse. A zaraz potem uniósł mnie
w powietrze.
Z a m i a s t j e d n a k zanieść mnie na łóżko i złożyć tam w r o m a n
tycznym geście, no wiecie, jak mężczyźni na filmach, po prostu
m n i e na nie rzucił, aż podskoczyłam, i spadłabym na podłogę,
gdybym nie złapała za materac.
. - Dzięki - powiedziałam, z t r u d e m ukrywając ironię.
Jesse raczej się tym nie przejął.
8 - Nawiedzony
113
- N i e ma sprawy - powiedział. - Chciałabyś jakąś książkę?
Pracę domową? A może poczytam ci to...
Podniósł Teorię krytyczną od czasów Platona.
- N i e - odparłam pośpiesznie. - Praca d o m o w a m o ż e być.
Podaj mi, proszę, mój plecak.
Zajęłam się wypracowaniem poświęconym wojnie domowej -
w każdym razie takie chciałam robić wrażenie. Naprawdę zajmo
wałam się usilnymi próbami niemyślenia o Jessie, który czytał, sie
dząc na parapecie pod oknem. Zastanawiałam się, jakby to było,
gdyby pocałował mnie parę razy takjak Paul. Jak się tak bliżej zasta
nowić, znajdowałam się w naprawdę interesującej sytuacji, zwłasz
cza że nie mogłam chodzić. Ilu facetów chciałoby mieć dziewczy
nę praktycznie uwięzioną w sypialni? Mnóstwo. Z wyjątkiem, rzecz
jasna, Jesse'a. W końcu Andy zawołał mnie na kolację.
N i e miałam zamiaru się ruszać. N i e dlatego, że wolałam p o
siedzieć w pokoju, przyglądając się, jak Jesse czyta, ale dlatego,
że naprawdę nie byłam w stanie utrzymać się na nogach. W koń
cu David przyszedł na górę, żeby sprawdzić, co m n i e tak długo
zatrzymuje. Jak tylko zobaczył bandaże, pobiegł z p o w r o t e m na
dół, po m a m ę
C z y mogę jedynie wspomnieć, że mama okazała mi o wiele
mniej współczucia niż Jesse? Powiedziała, że zasłużyłam na każ
dy bąbel, skoro byłam aż tak oślo głupia, żeby pójść do szkoły
w nowych butach, nie rozchodziwszy ich wcześniej. Potem p o -
miotała się jeszcze po pokoju, poprawiając to i owo (chociaż od
czasu jak zyskałam współlokatora w postaci diabelsko przystoj
nego Latynosa, zaczęłam bardzo zwracać uwagę na porządek.
To znaczy, nie chcę, żeby Jesse oglądał moje walające się w o k o
ło staniki. Poza tym, tak naprawdę, to właśnie on bałaganił, zo
stawiając wszędzie stosy książek i otwarte pudełka po C D . No
i do tego jeszcze dochodził Szatan).
114
- Poważnie, Suzie - powiedziała mama, marszcząc nos na
widok wielkiego kota pręgowanego koloru pomarańczy, rozwa
lonego na parapecie. - Ale kot...
Jesse, które zdematerializował się przez uprzejmość, kiedy
weszła mama, żeby zapewnić mi jakąś namiastkę prywatności,
byłby poruszony, słysząc, z jaką pogardą m a m a wyraża się o jego
kocie.
- Jak się miewa pacjentka? - zapytał Andy, pojawiając się
w drzwiach z tacą, na której znajdowały się grilowany łosoś z ko
perkiem i śmietaną, zimna zupa ogórkowa i świeżo upieczona
bułka obiadowa. Wiecie, nawet gdybym była nieszczęśliwa
w związku z perspektywą drugiego małżeństwa m a m y i przepro
wadzki na drugi koniec kraju, gdzie czekało na mnie trzech przy
rodnich braci, to jedzenie okazało się warte tego wszystkiego.
Cóż, jedzenie i Jesse. Przynajmniej do niedawna.
- Z całą pewnością nie będzie mogła pójść j u t r o do szkoły -
powiedziała m a m a , potrząsając ze s m u t k i e m głową. - Tylko
popatrz, Andy. Czy myślisz, że powinniśmy ją zabrać do... czy
ja wiem... gdzieś do lekarza?
Andy pochylił się i przyjrzał m o i m stopom.
- N i e sądzę, żeby byli w stanie zrobić coś więcej - powie
dział, podziwiając wspaniały opatrunek założony przez Jesse'a.
- Wygląda na to, że sama świetnie dała sobie z tym radę.
- Wiecie chyba, czego mi potrzeba - powiedziałam - jakichś
czasopism, sześciopaku coli light i dużego batona c r u n c h .
- N i e przesadzaj, m ł o d a d a m o - odezwała się s u r o w y m t o
n e m mama. - N i e będziesz się wylegiwała cały dzień w łóżku
jak kontuzjowana balerina. Dzisiaj wieczorem zadzwonię do
pana Waldena i poproszę, żeby przysłał ci pracę domową. M u
szę także powiedzieć, Suzie, że bardzo mnie rozczarowałaś. J e
steś za duża na takie głupstwa. Powinnaś była do m n i e zadzwo
nić. Przyjechałabym po ciebie.
115
H m , tak. A wtedy odkryłaby, że wracałam pieszo nie ze szko
ły, jak w m a w i a ł a m wszystkim po kolei, ale z d o m u chłopaka,
który trzymał w charakterze goryla martwego Anioła Piekieł
i który próbował się do mnie dobrać przy śliniącym się dziadku
w drugim pokoju. Które to dobieranie się do pewnego stopnia
odwzajemniłam.
N i e , dzięki.
Kiedy oboje wyszli z pokoju, usłyszałam, j a k Andy mówi
szeptem do m a m y :
- Czy nie sądzisz, że byłaś dla niej odrobinę za surowa? Wy
daje mi się, że dostała nauczkę.
M a m a nie odpowiedziała po cichu. N i e , chciała, żebym usły
szała, co m ó w i :
- N i e , nie sądzę, żebym była dla niej za surowa. Za dwa lata
pojedzie do college'u, Andy, i będzie mieszkać samodzielnie.
Jeśli to jest przykład decyzji, jakie może podejmować, to drżę
na myśl, co nas jeszcze czeka. Wydaje mi się, niestety, że powin
niśmy odwołać nasz piątkowy wyjazd.
- Nigdy w życiu - usłyszałam już z dołu, jak odpowiada z na
ciskiem Andy.
- Ale...
- Ż a d n y c h ale - powiedział. - Jedziemy.
A potem j u ż przestałam ich słyszeć.
Jesse, który z n o w u się zmaterializował pod koniec rozmowy,
uśmiechał się leciutko, dowód, że słuchał, o czym mówiliśmy.
- To nie jest śmieszne - stwierdziłam kwaśno.
- To jest trochę śmieszne - sprzeciwił się.
- N i e - powiedziałam. - N i e jest.
- Myślę - powiedział Jesse, otwierając z trzaskiem książkę po
życzoną od ojca Dominika - że pora na odrobinę głośnej lektury.
- N i e - j ę k n ę ł a m . - Tylko nie Teoria krytyczna od czasów Plato
na.
Proszę, błagam. To nie w porządku, nawet nie mogę uciec.
116
- W i e m - powiedział Jesse z błyskiem w oczach. - W końcu
m a m cię, gdzie chciałem...
Przyznaję, dech mi zaparło, kiedy to powiedział.
Ale oczywiście nie miał na myśli tego, co ja chciałam, żeby miał
na myśli. Chodziło mu po prostu o to, że teraz mógł mi poczytać tę
głupią książkę, ponieważ nie miałam żadnych szans na ucieczkę.
- C h a , cha - powiedziałam kpiąco, żeby ukryć to drobne nie
p o r o z u m i e n i e .
Jesse wyjął egzemplarz „ C o s m o " schowany między kartkami
Teorii krytycznej od czasów Platona.
Na moje oniemiałe ze zdu
mienia spojrzenie odpowiedział:
- Pożyczyłem z pokoju twojej mamy. N i e będzie jej przez
jakiś czas potrzebny.
P o t e m cisnął czasopismo na moje łóżko.
Poczułam dławienie w gardle. To była najmilsza - najmilsza -
rzecz, jaką ktoś dla mnie zrobił od strasznie dawna. A fakt, że zrobił
to Jesse - Jesse, który jak uznałam ostatnio, mnie nie znosi - zupeł
nie mnie powalił. Czy to możliwe, że mnie nie nienawidził? Czy
to możliwe, że w gruncie rzeczy trochę mnie lubił? To znaczy,
wiem, że Jesse mnie lubi. Jakże by inaczej zawsze ratował mi życie
i w ogóle? Ale czy to możliwe, żeby lubił mnie w taki specjalny
sposób? A może starał się być miły tylko dlatego, że byłam cierpiąca?
To nie miało znaczenia. W każdym razie, nie wtedy. Fakt, że
Jesse dla o d m i a n y mnie nie ignoruje - bez względu na motywy
- liczył się w tym wypadku najbardziej.
Uszczęśliwiona, zaczęłam czytać artykuł na temat siedmiu
sposobów, żeby się podobać mężczyźnie i wcale mi tak bardzo
nie przeszkadzało w tym m o m e n c i e , że żadnego nie m a m - żad
nego mężczyzny dla siebie, oczywiście. Ponieważ, jak się wyda
w a ł o , to dziwaczne napięcie między m n ą a Jesse'em, które poja
w i ł o się od dnia tamtego p o c a ł u n k u - tego zbyt krótkiego,
porażającego zmysły pocałunku - zaczynało wreszcie znikać.
1 1 7
M o ż e teraz wszystko wróci do normy. Może teraz uświadomi
sobie, jaki był głupi. Może teraz do niego dotrze, że jestem mu
potrzebna. Bardziej niż potrzebna. Ze mnie pragnie.
Tak samo jak Paul Slater - o czym miałam się okazję przekonać.
H e j , dziewczyna ma prawo marzyć, prawda?
T e m u się właśnie oddałam. Przez osiemnaście najsłodszych
godzin marzyłam o życiu, w którym kochany chłopak odwza
j e m n i a to uczucie. Wyrzuciłam z głowy wszelkie myśli o p o
średniczeniu - przemieszczaniu się między niebem a ziemią,
w ę d r ó w c e dusz, Paulu Slaterze, ojcu Dominiku, Craigu i N e i -
lu Jankowie. To ostatnie nie stanowiło problemu - poprosiłam
Jesse'a, żeby miał oko na Craiga, na co przystał z ochotą.
N i e będę nikogo oszukiwać: to było wspaniałe. Żadnych kosz
m a r ó w na temat uciekania długim, spowitym mgłą korytarzem
w stronę bezdennej przepaści. O w s z e m , to nie było tak jak
w dawnych, przedpocaiunkowych dniach, ale prawie. Coś w tym
rodzaju. Aż do następnego dnia, kiedy zadzwonił telefon.
O d e b r a ł a m - po drugiej stronie C e e Cee wrzasnęła na mnie
tak głośno, że musiałam odsunąć słuchawkę od ucha:
- Nie d o
w i a r y , że p o s t a n o w i ł a ś s i ę r o z c h o r o
wać - krzyczała. - I to a k u r a t d z i s i a j ! Jak mogłaś,
Suze? Jesteśmy w
t o k u k a m p a n i i !
Potrzebowałam paru sekund, żeby uświadomić sobie, o czym
m ó w i .
- Ach, masz na myśli wybory? Cee Cee, posłu
chaj, ja. . .
- Wiesz, powinnaś zobaczyć, co robi Kelly. Roz
daje batoniki, batoniki
z napisem „Głosujcie na
Prescott/Slatera!" Rozumiesz? A ty co robisz?
Och, przewracasz się na łóżku, bo cię stopki
bolą,
o ile twój brat mówi prawdę.
- Przyrodni
b r a t - sprostowałam.
118
- Wszystko jedno, Suze, nie możesz mi tego zro
bić. Nic mnie nie obchodzi, włóż jakieś śmiesz
ne, włochate kapcie, jeśli musisz, tylko przyjdź
i zacznij roztaczać swój wrodzony czar.
- Cee Cee - powiedziałam. Ciężko było mi się skupić, p o
nieważ Jesse znajdował się w pobliżu. N i e tylko w pobliżu, ale
całkiem obok. W porządku, nakładał mi tylko dodatkowy opa
trunek, ale i tak moja uwaga była bardzo rozproszona. - Po
słuchaj . Jestem pewna, że nie mam wcale ochoty
być wiceprzewodniczącą.
Cee Cee nie chciała o tym słyszeć.
- Suze
- ryknęła w k o m ó r k ę Adama. Wiedziałam, że korzy
sta z jego komórki i że ma przerwę na lunch, ponieważ słysza
łam skrzek mew, które zlatują się na szkolne podwórze w porze
lunchu, mając nadzieję na parę frytek, oraz głos Adama, w s p o
magającego C e e C e e . - Zupełnie wystarczy, że Kelly
Pianka-dla-Mózgu Prescott zostaje co roku wybra
na na przewodniczącą. Ale przynajmniej kiedy ty
byłaś w zeszłym roku wiceprzewodniczącą, to sta
nowisko zyskało jakiś pozór godności. Jeśli wy
biorą tego niebieskookiego, bogatego chłopczyka,
będzie tylko marionetką Kelly. Nic go nie obcho
dzi. Zrobi, co Kelly mu powie.
Cee C e e miała rację co do jednego: Paulowi było wszystko
j e d n o . W każdym razie, jeśli chodzi o trzecią klasę w Akademii
Misyjnej imienia J u n i p e r o Serry. N i e byłam pewna, co dokład
nie Paula obchodziło - bo nie rodzina czy pośredniczenie. Ale
czego z pewnością nie zamierzał robić, to potraktować poważ
nie funkcji wiceprzewodniczącego.
- Posłuchaj, Cee Cee - powiedziałam. - Bardzo mi
przykro. Ale naprawdę poraniłam sobie stopy i nie
mogę chodzić. Może jutro.
119
- Jutro? - pisnęła
Cee Cee. - Wybory są w piątek!
Mamy tylko jeden dzień na kampanię!
- Więc - powiedziałam -może powinnaś się zastano
wić nad kandydowaniem zamiast mnie.
- J a ?
- W g ł o s i e Cee Cee brzmiało oburzenie. - Po pierw
sze, nie zostałam nominowana. A po drugie, nigdy
nie wygram z chłopakiem. Spójrzmy prawdzie w oczy,
Suze. Ty masz wygląd i inteligencję. Jesteś jak
Reese Witherspoon naszej klasy. Ja jestem bar
dziej jak... Dick Cheney.
- Cee Cee - powiedziałam - stanowczo siebie nie
doceniasz. Jesteś. . .
- Wiesz co? - powiedziała
Cee Cee z goryczą. - Zapo
mnij o tym. Mam to gdzieś. Nie obchodzi mnie, co
się stanie. Niech Paul Popatrz-na-Moje-bmw Sla-
ter zostanie wiceprzewodniczącym. Poddaję się.
W tym m o m e n c i e z pewnością odłożyłaby z trzaskiem słu
chawkę, gdyby korzystała ze zwykłego telefonu. A tak mogła się
tylko rozłączyć. Powiedziałam parę razy „halo", na wszelki wy
padek, ale nie uzyskałam odpowiedzi, więc sprawa była jasna.
- C ó ż - powiedziałam, odkładając słuchawkę - jest wściekła.
- Na to wygląda - zgodził się Jesse. - Kim jest ta nowa osoba,
która z tobą kandyduje i której zwycięstwa Cee Cee tak się obawia?
No i padło. Pytanie wprost. Pytanie wprost, na które należało
odpowiedzieć: „Paul Slater". Gdybym w ten sposób nie odpo
wiedziała - nie odparła: „Paul Slater" - byłoby to najzwyklej
sze, ordynarne kłamstwo. Wszystko, co ostatnio naopowiada
łam Jesse'owi, to były półprawdy albo n i e w i n n e kłamstwa.
Ale teraz to k o n k r e t n e kłamstwo mogło, gdyby odkrył praw
dę, narobić mi w przyszłości kłopotów.
N i e wiedziałam wówczas, naturalnie, że ta przyszłość nastąpi
za trzy godziny. Przyjęłam, że przyszłość to będzie, w najgor-
120
szym wypadku, przyszły tydzień. M o ż e nawet przyszły miesiąc.
A do tego m o m e n t u wymyślę stosowne rozwiązanie problemu
Paula Slatera.
Ponieważ jednak sądziłam, że m a m m n ó s t w o czasu, zanim
Jesse coś wywącha, na jego pytanie odparłam:
- O c h , taki nowy chłopak.
Co by załatwiło sprawę, gdyby nie to, że w parę godzin póź
niej David zapukał do drzwi mojego pokoju, wołając:
- Suze? Przyszło coś dla ciebie.
- O c h , właź do środka.
D r z w i otworzyły się, ale nie zobaczyłam Davida. Wszystko,
co zobaczyłam z łóżka, to o g r o m n y bukiet czerwonych róż.
Musiały ich być co najmniej dwa tuziny.
- H o l a - zawołałam, siadając błyskawicznie. Bo nawet wtedy
nie miałam pojęcia, w czym rzecz. Myślałam, że Andyje przysłał.
- Tak - powiedział David. Wciąż nie widziałam jego twarzy
za tymi wszystkimi kwiatami. - Gdzie m a m je postawić?
- O c h - powiedziałam, zerkając na Jesse'a, który wpatrywał
się w kwiaty niemal równie z d u m i o n y j a k ja. - Na parapecie
p o d o k n e m będzie w porządku.
David ostrożnie postawił kwiaty - które przysłano wraz z wa
z o n e m — we wskazanym miejscu, odsuwając najpierw na bok
parę poduszeczek. Potem, kiedy w a z o n stanął pewnie, wypro
stował się i, wydobywając biały bilecik spomiędzy zielonych li
ści, powiedział:
- Tu jest kartka.
- Dzięki - powiedziałam, rozrywając maleńką kopertkę.
Wracaj szybko do zdrowia! Ucałowania od Andy'ego
-
tyle
spodziewałam się przeczytać.
Albo: Tęsknimy za Tobą. Trzecia klasa Akademii Misyjnej
imienia Junipero Serry.
Albo nawet: Szalona z Ciebie dziewczyna, ojciec Dominik.
121
N a p i s na kartce kompletnie m n i e zaskoczył. Tym bardziej że
Jesse stał, oczywiście, tuż obok, tak że mógł mi czytać przez
ramię. N a w e t David, który stał nieco dalej, z pewnością był
w stanie dostrzec czarne, wyraźne pismo:
Wybacz, Suze. Z wyrazami miłości, Paul.
12
N
o więc, w zasadzie, byłam załatwiona na cacy.
Zwłaszcza kiedy David, który nie zdawał sobie natural
nie sprawy z obecności Jesse'a - ani tym bardziej z tego, że to
j e g o właśnie darzę u c z u c i e m p e ł n y m pasji i namiętności...
w każdym razie wtedy, kiedy akurat nie całuję się z Paulem Sla-
t e r e m - odezwał się:
- To od tego Paula? Tak myślałem. Wypytywał mnie dzisiaj
w szkole, dlaczego cię nie ma.
N i e zdobyłam się nawet na to, żeby spojrzeć na Jesse'a, taka
byłam nieszczęśliwa.
- Eee - m r u k n ę ł a m . - Tak.
- Co masz mu przebaczyć? - zapytał David. - Tę historię
z wyborami na wiceprzewodniczącego?
- Hm - m r u k n ę ł a m . - N i e wiem.
- Bo wiesz, twoja kampania nie idzie najlepiej - ciągnął D a -
vid. - N i e obraź się, ale Kelly rozdaje batoniki. Powinnaś szyb
ko wymyślić coś naprawdę fajnego albo przegrasz wybory.
- Dzięki, Davidzie - powiedziałam. - No to na razie.
David patrzył na m n i e dziwnie przez chwilę, jakby nie był
pewien, dlaczego pozbywam się go tak szybko. Potem rozejrzał
się po pokoju, uświadamiając sobie, że być może nie jesteśmy
1 2 2
sami, zaczerwienił się jak burak, mruknął: „Dobrze, cześć" i wy
padł z pokoju jak burza.
Zebrawszy całą odwagę, na jaką mnie było stać, odwróciłam
się do Jesse'a, mówiąc:
- Posłuchaj, to nie jest to, co ty...
Głos mi zamarł, ponieważ na twarzy Jesse'a widniała chęć
m o r d u . Poważnie, wyglądał, jakby chciał kogoś z a m o r d o w a ć .
N i e warto było bawić się w zgadywanie, kogo, bo w t y m
m o m e n c i e , jak podejrzewam, stanowiłam chyba równie dobrą
kandydaturę na potencjalną ofiarę co Paul.
- Susannah - odezwał się Jesse głosem, jakiego jeszcze u nie
go nie słyszałam. - Co to jest?
W gruncie rzeczy Jesse nie miał prawa o nic się wściekać.
Żadnego prawa. Przecież dostał swoją szansę, prawda? Dostał
i odrzucił. Miał po prostu szczęście, że należę do dziewcząt, któ
re nie poddają się łatwo.
- Jesse - powiedziałam. - Posłuchaj. Miałam zamiar ci p o
wiedzieć. Po prostu zapomniałam...
- Powiedzieć mi o czym? - Niewielka blizna przecinająca
prawą brew Jesse'a, nie, jak sobie zawsze r o m a n t y c z n i e wy
obrażałam, pamiątka po walce na noże z jakimś bandito, ale ślad
psich zębów, m o c n o pobielała, pewny sygnał, że Jesse jest bar
dzo, ale to bardzo zły. J a k b y m tego nie słyszała w jego głosie. -
Paul Slater wrócił do C a r m e l u , a ty mi nic nie mówisz?
- N i e będzie próbował z n o w u cię wyegzorcyzmować, Jesse
- powiedziałam pośpiesznie. - Wie, że nie uszłoby mu to na
sucho, nie, kiedy ja tu jestem...
- To m n i e nie obchodzi - oznajmił Jesse gniewnie. - To cie
bie zostawił na pewną śmierć, nie pamiętasz? I ten człowiek
chodzi teraz do twojej szkoły? Co ojciec D o m i n i k ma do p o
wiedzenia na ten temat?
Wzięłam głęboki oddech.
123
- Ojciec D o m i n i k uważa, że powinniśmy dać mu jeszcze
jedną szansę. O n . . .
Jesse nie pozwolił mi skończyć. Zeskoczył z łóżka i zaczął
chodzić po pokoju, mrucząc coś pod nosem po hiszpańsku. N i e
miałam pojęcia, co mówi, ale brzmiało to nieprzyjemnie.
- Posłuchaj, Jesse - odezwałam się. - Właśnie dlatego ci nie
powiedziałam. Wiedziałam, że się wściekniesz...
- Wścieknę? - Jesse rzucił mi niedowierzające spojrzenie. -
Susannah, on próbował cię zabić!
Pokręciłam głową. To m n i e sporo kosztowało, ale zdobyłam
się na to.
- On twierdzi, że nie, Jesse. Mówi... Paul m ó w i , że sama
znalazłabym wyjście. Twierdzi, że są tacy ludzie, nazywa ich
zmiennikami i ja jestem p o d o b n o j e d n y m z nich. M ó w i , że róż
nią się od pośredników, że nie tylko są zdolni, no wiesz, widzieć
umarłych i rozmawiać z nimi, ale potrafią się swobodnie poru
szać w świecie umarłych...
Na Jessie te rewelacje nie wywarły raczej szczególnego wra
żenia, rozzłościły go tylko jeszcze bardziej.
- Wygląda na to, że ostatnio dużo ze sobą rozmawialiście -
powiedział.
G d y b y m nie wiedziała, że jest inaczej, m o g ł a b y m pomyśleć,
że Jesse m ó w i , jakby był... cóż, zazdrosny. Z d a w a ł a m sobie jed
nak doskonale sprawę - dał mi to bardzo j a s n o do zrozumienia
- że nie czuje do m n i e tego, co ja czuję do niego, więc tylko
wzruszyłam r a m i o n a m i .
- Co m a m robić, Jesse? On chodzi do tej samej szkoły. Nie
mogę go po prostu ignorować. - N i e musiałam, oczywiście, jeź
dzić także do jego d o m u i całować się z nim. Ale tego nie chcia
łam zdradzić Jesse'owi za żadną cenę. - Poza tym, on wydaje się
dużo wiedzieć. Na temat pośredniczenia. Rzeczy, których nie wie
ojciec D o m i n i k , o których, być może, nawet mu się nie śniło...
124
- O c h , jestem pewien, że Slater jest zachwycony, mogąc dzie
lić się z tobą swoją wiedzą - stwierdził Jesse ironicznie.
- N o , oczywiście, że tak, Jesse - powiedziałam. - Ostatecz
nie, oboje posiadamy ten niezwykły dar...
- A on zawsze chętnie dzielił się wiedzą na temat tego daru
z innymi pośrednikami, których znał.
Przełknęłam ślinę. Tu mnie miał. Dlaczego Paulowi tak zale
żało, żeby m n i e uczyć? Po tym, j a k na m n i e skoczył w swojej
sypialni, miałam na ten temat p e w n e wyobrażenie. A j e d n a k
t r u d n o było przyjąć, że kierowała n i m jedynie żądza. Do Aka
demii Misyjnej chodziło wiele d u ż o ładniejszych dziewcząt,
z którymi nie miałby tyle kłopotu.
Ż a d n a z nich jednak nie posiadała tego szczególnego daru,
jaki mieliśmy my.
- Posłuchaj - powiedziałam. - Przesadzasz. Paul jest draniem
i nie ufam mu za grosz. Ale nie u w a ż a m , żeby chciał m n i e d o
paść. Albo ciebie.
Jesse zaśmiał się, ale nie wyglądało na to, żeby sytuacja go
rzeczywiście bawiła.
- O c h , nie sądzę, querida, żeby c h o d z i ł o mu o mnie. To nie
m n i e posyła róże.
Spojrzałam na kwiaty.
- C ó ż - powiedziałam, czując, że się czerwienię. - Tak. R o
z u m i e m , co masz na myśli. Myślę jednak, że przysłał je tylko
dlatego, że czuje się winny z p o w o d u tego, co zrobił. - N i e
w s p o m n i a ł a m , ma się rozumieć, o ostatnim uchybieniu Paula
w o b e c mojej osoby. Pozwoliłam Jesse'owi myśleć, że chodzi
o wydarzenia zeszłego lata. - On nikogo nie ma - ciągnęłam. -
N a p r a w d ę nie ma. - Pomyślałam o wielkim, szklanym d o m u ,
w k t ó r y m mieszkał Paul, o n i e p o t r z e b n y c h , niewygodnych
m e b l a c h w pustych pokojach. - Myślę... Jesse, ja naprawdę
myślę, że jakaś część problemu z P a u l e m polega na tym, że on
125
jest ogromnie, ogromnie samotny. I nie potrafi sobie z tym po
radzić, bo nikt nigdy, no wiesz, nie nauczył go, jak postępuje
n o r m a l n a ludzka istota.
Do Jesse'a to jednak zupełnie nie trafiło. M o g ł a m współczuć
Paulowi, ile dusza zapragnie - a rzeczywiście część m n i e na
prawdę mu współczuła, i to nawet nie ta, która uważała, że
świetnie całuje - ale dla Jesse'a facet był, jest i zawsze będzie, no
cóż, karmą dla psów.
- C ó ż , jak na kogoś, kto nie wie, jak się zachowuje normalna
ludzka istota - powiedział, podchodząc do róż i pstrykając w je
d e n ze szkarłatnych, grubych pąków - świetnie sobie radzi z na
śladownictwem. Znakomicie naśladuje zakochanego.
Poczułam, że moje policzki robią się równie czerwone jak
róże, obok których stał Jesse.
- Paul nie jest we m n i e zakochany - powiedziałam. - Wierz
m i . - Zakochani chłopcy nie posyłają goryli, żeby zatrzymać
dziewczynę w d o m u . Prawda? - A nawet jeśli był, to z pewno-
ściąjuż nie jest...
- O c h , naprawdę? - Jesse skinął głową w stronę kartki, którą
trzymałam w ręce. - Sądzę, że użycie zwrotu „z wyrazami mi
łości", zamiast „serdecznie pozdrawiam", „życzę zdrowia" czy
czegoś podobnego, wskazuje na to, że jest inaczej... I co masz na
myśli, mówiąc, że jeśli nawet był, to teraz nie jest? - Spojrzenie
j e g o ciemnych oczu stało się jeszcze bardziej badawcze. - Su
sannah, czy coś... zdarzyło się między wami? Coś, o czym nie
chcesz mi powiedzieć?
Cholera! Schyliłam głowę, tak że włosy zakryły mi częścio
wo twarz... i głęboki rumieniec.
- N i e - zwróciłam się do narzuty na tapczanie. - Oczywi
ście, że nie.
- Susannah.
126
Kiedy podniosłam głowę, nie stał j u ż przy różach. Stał o b o k
mojego łóżka. Ujął moją rękę, patrząc na mnie ciemnymi, nie
przeniknionymi oczami.
- Susannah - powtórzył. N i e mówił teraz wściekłym t o n e m .
Jego głos brzmiał łagodnie, tak łagodnie, jak jego dotyk. - Po
słuchaj. N i e gniewam się. N i e na ciebie. Jeśli jest coś... cokol
wiek... co chcesz mi powiedzieć, możesz to zrobić.
Pokręciłam głową tak mocno, że włosy uderzyły mnie w policzki.
- N i e - powiedziałam. - M ó w i ł a m ci. N i c się nie stało. N i c
zupełnie.
Jesse nie puszczał mojej ręki. Zaczął za to gładzić jej grzbiet
szorstkim kciukiem.
Wstrzymałam o d d e c h . Czyżby to było to? Czy to możliwe,
że po tygodniach unikania m n i e Jesse zamierzał wreszcie -
wreszcie - wyznać mi swoje prawdziwe uczucia?
A co, pomyślałam z szaleńczo bijącym sercem, jeśli to nie są
uczucia, o które mi chodzi? A jeśli mnie jednak nie kocha? Jeśli
ten pocałunek był tylko... nie wiem. Jakimś doświadczeniem?
Testem, którego nie zdałam? Co j e ś l i Jesse zdecydował, że chce
się ze mną jedynie przyjaźnić?
U m a r ł a b y m i tyle. Położyłabym się i umarła.
N i e , powiedziałam sobie. N i k t nie bierze dziewczyny za rękę
w ten sposób, w jaki robi to Jesse, żeby jej oznajmić, że jej nie
kocha. To wykluczone. N i e m o ż l i w e . Jesse mnie kocha. N i e
może być inaczej. Tylko coś - albo ktoś - powstrzymuje go od
powiedzenia mi tego...
Usiłowałam zachęcić go do wyznania, które tak bardzo prag
nęłam usłyszeć.
- Wiesz, Jesse - powiedziałam, nie mając odwagi spojrzeć
mu w oczy, ale wpatrując się w palce przytrzymujące moje. -
Jeśli jest coś, co chcesz mi powiedzieć, mów. N i e krępuj się.
1 2 7
Przysięgam, że chciał coś powiedzieć. Przysięgam. W końcu zdo
łałam podnieść na niego wzrok i wierzcie mi, że kiedy nasze oczy
się spotkały, coś zaiskrzyło między nami. Nie wiem co, ale coś.
Jesse rozchylił usta i już miał powiedzieć - kto to może wiedzieć
co - kiedy otworzyły się drzwi do mojego pokoju. Cee Cee, a zaraz
za nią Adam, zła i obładowana kartonem, wkroczyła do środka.
- Dobra, S i m o n - warknęła Cee Cee. - D o ś ć obijania się.
M u s i m y zabrać się do roboty i to właśnie teraz. Kelly i Paul
depczą n a m po piętach. Trzeba wymyślić slogan do naszej kam
panii i trzeba to zrobić natychmiast. Został tylko j e d e n dzień
przed wyborami.
Z a m r u g a ł a m oczami ze z d u m i e n i e m , p o d o b n i e j a k Jesse.
Puścił moją rękę, jakby płonęła.
- H e j , cześć, C e e C e e - wykrztusiłam. - Cześć, Adamie.
M i ł o , że wpadliście. Słyszeliście kiedyś o czymś takim jak pu
kanie do drzwi?
- O c h , proszę - powiedziała Cee Cee. - Dlaczego? Bo m o
glibyśmy przeszkodzić tobie i twojemu drogiemu Jesse'owi?
Jesse, słysząc to, uniósł brwi. Wysoko w górę.
Czerwieniąc się jak piwonia - nie chciałam, żeby wiedział, że
rozmawiałam o n i m z przyjaciółmi - b u r k n ę ł a m :
- C e e C e e , zamknij się.
Na to C e e C e e , która rzuciła karton na podłogę, a teraz roz
rzucała dookoła magiczne markery:
- Wiedzieliśmy, że go nie ma. Na podjeździe nie ma żadne
go s a m o c h o d u . Poza tym Brad powiedział, żeby wejść na górę.
Jasne, że tak.
Adam gwizdnął na w i d o k róż.
- To od niego? - zapytał. - To znaczy od Jesse'a? Facet ma
klasę, kimkolwiek jest.
N i e m a m pojęcia, jak Jesse na to zareagował, bo nie odważy
łam się na niego spojrzeć.
128
- Tak - powiedziałam, chcąc uniknąć skomplikowanych wy
jaśnień. - Posłuchajcie, to naprawdę nie jest najlepszy...
- Fuj! - C e e Cee usiadła na podłodze przy kartonie i dopiero
teraz zwróciła uwagę na moje stopy. - O k r o p n e ! Wyglądają jak
stopy ludzi, których ściągnięto z M o u n t Everest...
- To były odmrożenia - stwierdził Adam, schylając się, żeby
zerknąć na moje podeszwy. - Mieli czarne stopy. Suze ma pro
blem, jak widzę, całkiem innego rodzaju. To bąble od poparzenia.
- O w s z e m - zgodziłam się. - N a p r a w d ę bolą. N o , więc jeśli
nie macie nic przeciwko temu...
- O, nie - zaprotestowała C e e C e e . - Tak łatwo się nas nie
pozbędziesz, Simon. M u s i m y wymyślić jakiś slogan. Jeśli m a m
już, j a k o redaktor szkolnej gazety, nadużyć swoich przywilejów
przy powielaniu materiałów, żeby w y p r o d u k o w a ć ulotki, nie
m a r t w się, parę koleżanek mojej siostry z piątej klasy zgodziło
się j u ż je rozprowadzać w porze l u n c h u , to chcę, żeby przynaj
mniej zawierały jakiś sensowny tekst. No więc, co to m o ż e być
za tekst?
Siedziałam jak kukła, myśląc tylko i wyłącznie o j e d n y m :
o Jessie.
- M ó w i ę w a m - odezwał się Adam, zdejmując nakładkę mar
kera i wciągając głęboko zapach nasączonej tuszem końcówki.
- N a s z slogan powinien brzmieć: „Głosujcie na Suze. O n a nie
bąjeruje".
- Kelly - stwierdziła Cee C e e z nutą pogardy w głosie - wstą
pi na ścieżkę wojenną, kiedy to zobaczy. Ani się obejrzymy, a po
zwie nas za zniesławienie. Wiecie, jej tata jest prawnikiem.
A d a m , nawąchawszy się markera, powiedział:
- A co wy na: „Suze rządzi"?
- To się nie rymuje - zauważyła C e e C e e . - Ponadto sugeru
je, że samorząd studencki działa na zasadzie monarchii, a tak,
oczywiście, nie jest.
9 - Nawiedzony
129
Zaryzykowałam spojrzenie w stronę Jesse'a, żeby sprawdzić,
jak odbiera to wszystko. Raczej nie zwracał uwagi na to, co się
działo w pokoju. Wpatrywał się w róże od Paula.
Boże, pomyślałam. Kiedy w r ó c ę do szkoły, zabiję tego faceta.
- A co powiecie na - odezwałam się, chcąc nadać sprawom
t e m p o , tak aby znowu zostać sam na sam ze swoim, jak miałam
nadzieję, potencjalnym chłopakiem - „Simon m ó w i głosujcie
na Suze"*.
C e e Cee, klęcząca obok stosu papieru na podłodze, odwróci
ła głowę w moją stronę. U k o ś n e promienie słońca wpadające
przez moje wychodzące na zachód okna nadawały jej biało-
b l o n d w ł o s o m kolor intensywnie żółty.
- „Simon m ó w i głosujcie na Suze" - powtórzyła powoli. -
Tak, tak. To mi się podoba. To dobre, Simon.
Pochyliła się, żeby zacząć malować hasło na kawałkach karto
n u . Było jasne, że ani ona, ani A d a m nie zamierzają wynieść się
prędko.
Spojrzałam w stronę Jesse'a, mając nadzieję dać mu możliwie
delikatnie do zrozumienia, j a k przykro mi z powodu tego najś
cia.
Jesse jednak ku m o j e m u rozczarowaniu zniknął.
C z y to nie typowo męskie? To znaczy, udaje ci się wreszcie
doprowadzić go do tego, żeby wygłosił najważniejsze wyznanie
- co by to nie miało być - i w t e d y puff. Ulatnia się.
Gorzej jeszcze kiedy facet jest nieżywy. N i e m o ż n a go odna
leźć po dowodzie rejestracyjnym czy czymś takim.
N i e to, że miałam do niego pretensję. Ja pewnie też nie mia
łabym ochoty przebywać w pokoju - który teraz wyraźnie pach
niał tuszem - z gromadą ludzi, którzy nie mogli m n i e zobaczyć.
* Nawiązanie do popularnej dziecięcej zabawy „Simon mówi...", w której
osoby biorące udział muszą błyskawicznie reagować na polecenia „Simona"
(przyp. tłum.).
130
M i m o to nie mogłam przestać się zastanawiać, dokąd go p o
niosło. Miałam nadzieję, że tam, gdzie przebywał Neil Jankow,
żeby chronić go przed towarzystwem innego ducha - jego brata
Craiga. Zastanawiałam się też, kiedy wróci.
Dopiero kiedy spojrzałam na róże, dotarło do mnie coś okrop
nego. N i e należało wcale pytać „kiedy". Pytanie b r z m i a ł o :
„czy?" N o , bo czy rzeczywiście uzna, że ma po co wracać?
Powiedziałam C e e C e e i Adamowi, że nie płaczę. Powiedzia
łam im, że oczy mi łzawią od tuszu. Chyba mi uwierzyli.
Fatalnie, że jedyną osobą, której nie udało mi się oszukać,
byłam ja sama.
13
O
dkrycie, dokąd udał się Jesse, nie zajęło mi d u ż o czasu.
To znaczy, biorąc pod uwagę dłuższą perspektywę. Ściśle
rzecz ujmując, zajęło mi to półtora dnia. Tyle trwało, zanim o p u
chlizna w stopach ustąpiła, tak że byłam w stanie wcisnąć na
nogi parę klapek od Steve'a Maddena i pójść do szkoły.
Gdzie prawie natychmiast wezwano mnie do gabinetu dy
rektora.
Poważnie. W trakcie p o r a n n y c h ogłoszeń ojca D o m i n i k a
przez radiowęzeł rozległ się jego głos:
- Niech wszyscy, proszę, pamiętają, żeby przy
pomnieć rodzicom
o święcie ojca Serry, które roz
pocznie się w szkole jutro o godzinie dziesią
tej. Będzie poczęstunek, gry i zabawy przy muzyce.
Susannah Simon proszona jest o zgłoszenie się do
gabinetu dyrektora po apelu.
131
Tak po prostu.
U z n a ł a m , że ojciec D o m i n i k chce się dowiedzieć, co u m n i e
słychać. N i e było mnie w szkole całe dwa dni - przez stopy.
Miła osoba zainteresowałaby się, naturalnie, stanem mojego
zdrowia. Miłą osobę zainteresowałoby, czy ze m n ą wszystko
w porządku.
Jak się okazało, ojciec D żywo interesował się tym, czy u mnie
wszystko w porządku. Ale raczej w dziedzinie d u c h a niż ciała.
- Susannah - powiedział, kiedy weszłam, n o , „weszłam" to
m o ż e niezupełnie adekwatne określenie tego, w jaki sposób się
poruszałam. Ciągle kuśtykałam. Na szczęście klapki były m o c
no wyściełane, a szerokie czarne pasy, które trzymały je na sto
pach, ukrywały większość opatrunku.
Nadal miałam wrażenie, jakbym chodziła po grzybach. N i e
które bąble na podeszwach stwardniały jak kamienie.
- Kiedy - odezwał się ojciec D o m i n i k - zamierzałaś mi po
wiedzieć o sobie i Jessie?
Zatrzepotałam powiekami. Siedziałam na krześle przy biur
ku, gdzie zawsze siadam, kiedy ucinamy sobie te nasze poga
wędki. Jak zwykle wyciągnęłam zabawkę z dolnej szuflady biur
ka, gdzie ojciec chowa różne różności skonfiskowane młodszym
u c z n i o m przez nauczycieli podczas lekcji. Dzisiaj też znalazłam
jakiś poręczny drobiazg.
- Co o m n i e i Jessie? - zapytałam beznamiętnie, bo naprawdę
nie miałam pojęcia, o czym mówi. To znaczy, czy m o g ł a m się
spodziewać, że ojciec D o m i n i k wie coś o mnie i Jessie... prawdę
o mnie i Jessie? I kto miałby mu o tym powiedzieć?
- Ze wy... że wy oboje... - Ojciec D o m i n i k miał wyraźny
problem z d o b o r e m słów.
Dzięki t e m u zrozumiałam, o co mu chodzi, z a n i m zdołał
dokończyć zdanie.
- Że ty i Jesse jesteście... że tworzycie parę - wydusił w końcu.
132
Moja twarz stała się natychmiast równie czerwona jak szaty
biskupa, który lada m o m e n t miał się zjawić w naszej szkole.
- My... nie jesteśmy - wyjąkałam. - N i e tworzymy... pary.
N i c bardziej fałszywego. Nie wiem, skąd...
Wtedy, w przebłysku intuicji, z r o z u m i a ł a m . Z r o z u m i a ł a m ,
bez cienia wątpliwości, skąd ojciec D o m i n i k czerpał informa
cje. W każdym razie tak mi się wydawało.
- C z y Paul ojcu powiedział? - zapytałam. - N a p r a w d ę dziwi
m n i e , jak ojciec może słuchać kogoś takiego. Wie ksiądz, że on
jest przynajmniej w części odpowiedzialny za moje bąble? To
znaczy, on się na mnie rzucił... - N i e u z n a ł a m za stosowne d o
dawać w tych okolicznościach, że nie stawiałam oporu. Wcale.
- A kiedy usiłowałam wyjść, nasłał na m n i e Anioła Piekieł...
Ojciec D o m i n i k przerwał mi. A ojciec D o m i n i k nie robi tego
często.
- Jesse mi o tym powiedział. A o co chodzi z tym Paulem?
Za bardzo mną wstrząsnęło to, co powiedział, żeby jeszcze
zwrócić uwagę na to pytanie.
- C o ? - krzyknęłam. - Jesse księdzu powiedział.
Poczułam się tak, jakby nagle znany mi świat przewrócił się
do góry nogami, stanął na głowie i wywrócił na lewą stronę.
Jesse powiedział ojcu D o m i n i k o w i , że chodzimy ze sobą? Ze
on żywi do m n i e jakieś głębsze uczucia? Z a n i m w ogóle pofaty
gował się, żeby mnie o tym powiedzieć? To nie mogło się zda
rzyć. N i e m n i e . Ponieważ tak n i e p r a w d o p o d o b n i e c u d o w n e
rzeczy nigdy mi się nie zdarzają. Nigdy.
- Co dokładnie - zapytałam ostrożnie, ponieważ chciałam
poznać fakty, zanim narobię sobie nadziei - powiedział ojcu
Jesse?
- Że się całowaliście. - Ojciec D o m i n i k wymówił to słowo,
męcząc się tak wyraźnie, jakby siedział na pinezkach. - Muszę
stwierdzić, Susannah, że niepokoi m n i e fakt, że nie wspomniałaś
133
mi o tym ani słowem, kiedy wcześniej rozmawialiśmy na ten
temat. Nigdy dotąd nie c z u ł e m się taki rozczarowany twoim
zachowaniem. Zastanawiam się, cojeszcze możesz przede mną
ukrywać...
- N i e powiedziałam ojcu - odezwałam się - bo to był tylko
jeden, przypadkowy pocałunek. I zdarzył się całe tygodnie temu.
A od tamtego czasu nic. Poważnie, ojcze D. - Zastanawiałam
się, czy usłyszy żal w m o i m głosie i stwierdziłam, że właściwie
nic m n i e to nie obchodzi. - N i e to, że nic. Z e r o , wielkie nic.
- Sądziłem, że ufasz mi na tyle, żeby podzielić się ze mną czymś
tak niezwykle ważnym - powiedział ponuro ojciec Dominik.
- Niezwykle ważnym? - powtórzyłam, zgniatając zabawkę
w dłoni. - Ojcze D o m i n i k u , czym ważnym? N i c się nie stało,
jasne? - Ku m o j e m u nieustającemu rozczarowaniu. - To zna
czy nic takiego, co sobie ksiądz wyobraża.
- Zdaję sobie z tego sprawę - oznajmił poważnym t o n e m
ojciec Dominik. - Jesse jest m ł o d z i e ń c e m o tak wysokim p o
czuciu honoru, że nie wykorzystałby sytuacji. Musisz być jed
nak świadoma tego, Susannah, że nie mogę z czystym sumie
n i e m pozwolić, aby ta sytuacja się utrzymywała...
- Żeby co się utrzymywało, ojcze D? - N i e m o g ł a m uwie
rzyć, że podobna rozmowa w ogóle się odbywa. To było prawie
tak, jakbym się obudziła po Drugiej Stronie Lustra. - Powie
działam, nic...
- Jestem winien twoim r o d z i c o m - ciągnął ojciec D o m i n i k ,
jakby m n i e wcale nie usłyszał - opiekę duchową nad tobą, jak
również troskę o twoje fizyczne d o b r o . M a m także obowiązki
w o b e c Jesse'a jako jego spowiednik...
- Jako kto? - wrzasnęłam, mając wrażenie, że zaraz zlecę
z krzesła.
- N i e ma potrzeby krzyczeć, Susannah. Sądzę, że usłyszałaś
doskonale. - Ojciec D o m i n i k wyglądał na równie nieszczęśli-
134
wego, jak ja zaczynałam się czuć. - Faktem jest, że wobec... cóż,
zaistniałej sytuacji, poradziłem Jesse'owi, żeby się przeprowa
dził do misji.
Teraz zleciałam z krzesła. N o , dokładnie rzecz ujmując, nie
zleciałam. Wystrzeliłam w górę jak po wybuchu. P r ó b o w a ł a m
skoczyć, ale moje stopy były za bardzo obolałe. Wobec tego rzu
ciłam się na ojca D o m i n i k a . Tyle że dzieliło nas to o g r o m n e
biurko, więc nie m o g ł a m złapać go za poły sutanny i ryknąć mu
w twarz „Dlaczego? Dlaczego?" Zamiast tego chwyciłam kur
czowo brzeg biurka, wrzeszcząc wysokim, piskliwym głosem,
którego nienawidzę, ale nad którym nie potrafię zapanować:
- Do misji? Do misji?
- Tak, do misji - odparł ojciec D o m i n i k pojednawczym t o
n e m . - Będzie mu tam bardzo dobrze, Susannah. W i e m , że bę
dzie mu t r u d n o nauczyć się spędzać czas gdzie indziej niż, cóż,
w miejscu, w którym u m a r ł . Ale w misji żyjemy bardzo s k r o m
nie. Pod wieloma względami w taki sposób, do którego Jesse
przywykł za życia...
N a p r a w d ę z t r u d e m docierało do m n i e to, co usłyszałam.
- A Jesse się na to zgodził? - usłyszałam, jak pytam tym sa
m y m , piskliwym głosem. Co to był za głos. Z pewnością nie
mój własny. - Jesse powiedział, że to zrobi?
Ojciec D o m i n i k spojrzał na mnie w sposób, który mogę okre
ślić jedynie jako pełen współczucia.
- Tak - powiedział. -1 jest mi niewymownie przykro, że d o
wiadujesz się tego teraz i ode mnie. Jesse być m o ż e sądził...
a muszę przyznać, że się z tym zgadzam... że taka scena... cóż,
że dziewczyna o t w o i m temperamencie mogłaby... C ó ż , to m o
głoby być dla ciebie trudne...
A potem, ni stąd, ni zowąd, pojawiły się łzy. Ostrzegło m n i e
o tym jedynie ostre swędzenie w nosie. W chwilę później usiło
wałam stłumić łkanie.
1 3 5
Ponieważ wiedziałam, co ojciec D o m i n i k próbuje mi powie
dzieć. To było obrzydliwie wyraźne jak czarne na białym. Jesse
mnie nie kochał. N i g d y m n i e nie kochał. Ten p o c a ł u n e k - ten
pocałunek był j e d n a k tylko jakimś tam doświadczeniem. A na
wet czymś gorszym niż doświadczenie. Był b ł ę d e m . O k r o p
nym, żałosnym b ł ę d e m .
Teraz Jesse wiedział również, że oszukałam go na temat Paula
-wiedział, że nakłamałam, co gorsza, pewnie domyślił się, dla
czego to zrobiłam... ponieważ go kocham, zawsze go kochałam
i nie chciałam go stracić - i wolał się wyprowadzić, zamiast po
wiedzieć mi wprost, że nie odwzajemnia m o i c h uczuć. Wypro
wadzić się! Wolał się wynieść, niż spędzić ze m n ą jeszcze jeden
dzień! Jaka ze m n i e żałosna nieudacznica!
Opadłam, szlochając, z p o w r o t e m na krzesło przy biurku ojca
Dominika. N i e obchodziło mnie, co myśli ojciec D o m i n i k -
wiecie, o tym, że płaczę z p o w o d u chłopaka. N i e m o g ł a m prze
cież przestać go kochać ot, tak, nawet jeśli wiedziałam - a teraz
j u ż nie miałam wątpliwości - że w drugą stronę to nie działa.
- N - n i e r o z u m i e m - wydusiłam z twarzą w dłoniach. - Co...
co takiego zrobiłam źle?
W głosie ojca D o m i n i k a brzmiała leciutka n u t k a przygnębie
nia.
- N i c , Susannah. Niczego źle nie zrobiłaś. Tak będzie po
prostu lepiej. Z pewnością sama to rozumiesz.
Ojciec D o m i n i k naprawdę nie za dobrze sobie radzi w roli
pocieszyciela ofiar m i ł o s n y c h zawodów. D u c h y , o w s z e m .
Dziewczęta, którym pękło serce? N i e bardzo.
A j e d n a k zrobił, co mógł. Wstał zza biurka, obszedł je i jedną
dłonią, wyraźnie zmieszany, zaczął poklepywać m n i e po ramie
niu.
To m n i e z d u m i a ł o . Ojciec D o m i n i k nie należał do osób, któ
rym łatwo przychodzi tego rodzaju kontakt.
1 3 6
- Spokojnie, Susannah - powiedział. - N o , cicho, cicho.
Wszystko będzie dobrze.
Akurat będzie. Nigdy nie będzie dobrze.
Ojciec D o m i n i k jeszcze nie skończył.
- N i e możecie tego dalej ciągnąć w ten sposób. Jesse musi
odejść. To j e d y n e wyjście.
Z a ś m i a ł a m się gorzko, w b r e w woli.
- Jedyne wyjście? Musi opuścić d o m ? - zapytałam, gniew
n y m gestem wycierając oczy skrajem zamszowego rękawa kurt
ki. A w i a d o m o , jak słona woda działa na zamsz. O t o , do jakiego
stanu m n i e to wszystko doprowadziło. - N i e sądzę.
- To nie jest jego d o m , Susannah - powiedział łagodnie oj
ciec D. - To twój d o m . To nigdy nie był d o m Jesse'a. To tylko
karczma, w której go z a m o r d o w a n o .
Z przykrością stwierdzam, że na dźwięk słowa „zamordowa
n o " rozpłakałam się jeszcze bardziej. Ojciec D ponownie po
klepał m n i e po ramieniu.
- U s p o k ó j się - powiedział. - Musisz to przyjąć dojrzale,
Susannah.
W y m a m r o t a ł a m coś niezrozumiałego. Sama nie wiedziałam,
co to było.
- N i e m a m wątpliwości, że sobie z t y m poradzisz, Susannah
- stwierdził ojciec D o m i n i k - tak j a k radziłaś sobie dotąd ze
wszystkim innym... cóż, jeśli nie z przekonania, to siłą woli.
A teraz lepiej j u ż idź. Pierwsza lekcja j u ż się prawie skończyła.
N i e poszłam. Siedziałam tam, od czasu do czasu żałośnie po
ciągając nosem, podczas gdy łzy ciekły mi s t r u m i e n i e m po twa
rzy. D o b r z e , że użyłam dzisiaj w o d o o d p o r n e j mascary.
Ojciec D, zamiast okazać litość, jak przystało na d u c h o w n e
go, popatrzył na mnie podejrzliwie.
- Susannah - powiedział - m a m nadzieję... chyba nie muszę...
cóż, czuję się zobowiązany ostrzec cię... Jesteś bardzo upartą
1 3 7
dziewczyną, ale m a m szczerą nadzieję, że pamiętasz, co ci kie
dyś powiedziałem. Nie w o l n o ci próbować usidlić Jesse'a swo
imi kobiecymi wdziękami. M ó w i ę poważnie, tak jak ci m ó w i
łem wcześniej. Jeśli musisz się wypłakać z tego powodu, zrób
to teraz, w gabinecie. Ale nie płacz przy Jessie. N i e utrudniaj
mu tej sytuacji bardziej, niż j u ż to się stało. Rozumiesz?
Tupnęłam nogą, ale czując gwałtowny ból promieniujący na
całą nogę, natychmiast tego pożałowałam.
- Boże - powiedziałam niezbyt grzecznie. - Za kogo ksiądz
mnie ma? Myśli ksiądz, że będę go błagać, żeby został, czy co?
Jeśli chce odejść, to w porządku. Bardziej niż w porządku. C i e
szę się, że odchodzi. - Z gardła wydarł mi się kolejny, zdra
dziecki szloch. - C h c ę tylko, żeby ksiądz wiedział, że to nie
sprawiedliwe.
- Mało jest w życiu sprawiedliwości, Susannah - powiedział
ojciec D o m i n i k ze współczuciem. - Ale nie muszę ci chyba
przypominać, że otrzymałaś w życiu dużo, dużo więcej łaski
niż inni ludzie. Masz wyjątkowe szczęście.
- Szczęście - parsknęłam szyderczo. - Tak, rzeczywiście.
- Chyba j u ż ci trochę przeszło, Susannah - powiedział oj
ciec Dominik, patrząc na m n i e . - Więc może teraz nie miałabyś
nic przeciwko temu, żeby pobiec na lekcję. M a m m n ó s t w o pra
cy w związku z jutrzejszym świętem...
Pomyślałam, ilu rzeczy m u , w gruncie rzeczy, nie powiedzia
łam. To znaczy o Craigu i N e i l u Jankowie, nie wspominając j u ż
o Paulu, doktorze Slaskim i zmiennikach.
Należało mu powiedzieć o Paulu. Przynajmniej coś na temat
jego teorii zaczynania wszystkiego od początku. A m o ż e i nie.
Paul zdecydowanie nie był s k r u s z o n y m barankiem, o czym
mogły zaświadczyć moje obolałe stopy.
Przyznaję, ojciec D o m i n i k trochę m n i e zdenerwował. Spo
dziewałam się z jego strony większego zrozumienia. Ostatecz-
138
nie, złamał mi serce. Gorzej, zrobił to na polecenie Jesse'a. Jesse
nie ma nawet dość odwagi, żeby powiedzieć mi w twarz, że m n i e
nie kocha. N i e , użył do tego swojego „spowiednika". No ład
nie. Naprawdę żałuję, że tyle straciłam, nie żyjąc w X I X wieku.
To musiało być c u d o w n e - księża odwalali za wszystkich b r u d
ną robotę.
N i e byłam, rzecz jasna, w stanie pobiec - jak sugerował oj
ciec D o m i n i k . Praktycznie biorąc, w ogóle nigdzie nie m o g ł a m
„pobiec". Wyszłam z gabinetu, utykając i użalając się nad sobą
ogromnie. Ciągle płakałam - tak, że sekretarka ojca D na mój
widok zawołała z matczyną troską:
- O c h , kochanie. Źle się czujesz? Proszę, weź chusteczkę.
To m n i e pocieszyło w d u ż o większym stopniu niż wszystko,
co zrobił dla m n i e ojciec D w ciągu ostatniej półgodziny.
Wzięłam chusteczkę i w y d m u c h a ł a m nos, a p o t e m zabrałam
jeszcze kilka na drogę. M i a ł a m wrażenie, że nie opanuję łez co
najmniej do trzeciej lekcji.
Kiedy weszłam na galerię wokół dziedzińca, podjęłam wysi
łek, żeby wziąć się w garść. D o b r z e . No więc nie p o d o b a ł a m się
chłopakowi. M n ó s t w o było takich, którym się kiedyś nie p o d o
bałam i nigdy tego tak nie żałowałam. W porządku, teraz c h o
dziło o Jesse'a, chłopaka, którego kochałam najbardziej na świe
cie. Ale skoro on m n i e nie chciał, niech tak będzie. Wiecie co?
Jego strata, ot co.
No więc dlaczego nie m o g ł a m przestać płakać?
Co ja zrobię bez niego? Przyzwyczaiłam się niesamowicie do
tego, że jest obok. A co z jego kotem? Czy Szatan też miał się
przenieść na probostwo? Chyba będzie musiał. Ten paskudny
kocur kochał Jesse'a równie m o c n o jak ja. Szczęściarz z tego
kota, będzie mieszkał z Jesse'em.
Spacerowałam w z d ł u ż galerii, patrząc niewidzącymi oczami
na zalany słońcem dziedziniec. Może, myślałam, ojciec D ma
1 3 9
rację. M o ż e tak będzie lepiej. To znaczy, p r z y p u ś ć m y przez
chwilę, że Jesse czuje do m n i e to samo, co ja do niego. Ze mnie
kocha. Co by z tego wynikło? Byłoby tak, jak powiedział Paul.
Co byśmy robili? Umawiali się na randki? Chodzili do kina?
Musiałabym płacić i to za j e d e n bilet. A jak by m n i e ktoś zoba
czył, siedzącą, wszystko by na to wskazywało, samotnie, wy
szłabym na największą idiotkę świata. Jakie to żałosne.
Czego było mi trzeba, jak sobie uświadomiłam, to prawdzi
wego chłopaka. N i e tylko takiego, którego inni ludzie mogliby
zobaczyć, ale również takiego, którego bym lubiła i który by
m n i e lubił. Tego właśnie potrzebowałam. D o k ł a d n i e tego.
Bo kiedy Jesse dowiedziałby się o tym, m o ż e by zrozumiał,
jaki kolosalny popełnił błąd.
Śmieszne, że kiedy akurat o tym myślałam, zza k o l u m n y
wyskoczył Paul Slater, wołając:
- Cześć!
14
Z
jeżdżaj - powiedziałam.
Ponieważ tak się składało, że nadal płakałam, a Paul Slater
był ostatnią osobą na świecie, którą pragnęłam mieć za świadka
swoich łez. M a r z y ł a m o tym, żeby nic nie zauważył.
N i c z tego.
- Co to, przerwało zaporę? - zapytał.
- N i c takiego - powiedziałam, ocierając oczy rękawem. Z u
żyłam j u ż wszystkie chusteczki, jakie dostałam od sekretarki ojca
Dominika. - To tylko alergia.
Paul odsunął moją rękę.
140
- Proszę, weź to.
Podał m i , o dziwo, białą chusteczkę, którą wyciągnął z kie
szeni.
Zabawne, że jedyną rzeczą, na której byłam w stanie skupić
uwagę, był kwadrat białego materiału.
- Nosisz chusteczkę? - zapytałam łamiącym się głosem.
Paul wzruszył ramionami.
- Nigdy nie wiadomo, kiedy trzeba będzie kogoś zakneblować.
Ta odpowiedź tak mnie zaskoczyła, że nie mogłam się po
wstrzymać od śmiechu. To znaczy Paul m n i e trochę przerażał...
no, dobrze, nawet bardzo. Ale bywał zabawny.
Wytarłam łzy chusteczką, bardziej, niż b y m chciała, przejęta
bliskością jej właściciela. Paul wyglądał tego dnia szczególnie
uroczo - w szarym kaszmirowym swetrze i czekoladowobrązo-
wej skórzanej marynarce. N i e m o g ł a m się powstrzymać, żeby
nie spojrzeć na jego usta i nie p r z y p o m n i e ć sobie, jak smakowa
ły. A było przyjemnie. Bardziej niż przyjemnie.
P o t e m moje spojrzenie p o w ę d r o w a ł o w stronę oka, tego,
w które wbiłam kciuk. Żadnego śladu. Niełatwo było go zranić.
Ż a ł o w a ł a m , że nie można tego samego powiedzieć o mnie.
Albo w każdym razie o m o i m sercu.
N i e w i e m , czy Paul zauważył, c z e m u się przyglądam - p o
dejrzewam, że było oczywiste, że patrzę na jego usta. Nagle pod
niósł obie ręce i umieścił je na szerokiej na blisko metr k o l u m
nie, o którą się o p i e r a ł a m - j e d n e j z k o l u m n , na których
spoczywa zadaszenie galerii - więżąc m n i e między nimi.
- A więc, Suze - odezwał się przyjaźnie. - Dlaczego ojciec
D o m i n i k chciał się z tobą zobaczyć?
M i m o że akurat rozglądałam się za chłopakiem, nie byłam
pewna, czy Paul by mi odpowiadał w tym charakterze. Owszem,
był przystojny i w ogóle. Do tego dochodziła jeszcze sprawa
z pośrednictwem.
141
Ale ten człowiek próbował m n i e zabić. Dość t r u d n o byłoby
coś takiego puścić w niepamięć.
Tak więc, uwięziona między jego ramionami, czułam się roz
darta wewnętrznie. Z jednej strony, nie miałabym nic przeciw
ko t e m u , żeby wyciągnąć ręce, ująć nimi jego twarz i pocałować
go m o c n o w usta.
Z drugiej strony, porządny kopniak w krocze wydawał mi się
równie pociągający, biorąc p o d uwagę, na co m n i e naraził tam
tego dnia, włączając w to rozpalony chodnik i Anioła Piekieł.
N i e zrobiłam ani j e d n e g o , ani drugiego. Stałam tylko, z m o c
n o bijącym sercem. Ten c h ł o p a k , ostatecznie, w y s t ę p o w a ł
w m o i c h koszmarnych snach przez dobrych parę tygodni. Tego
się tak łatwo nie zapomina, nawet jeśli ten sam chłopak pakuje
ci przypadkiem język w usta, a tobie się to przypadkiem nawet
podoba.
- N i e martw się - powiedziałam głosem, który w ogóle nie
brzmiał jak mój własny, tak był zachrypnięty od płaczu. O d
chrząknęłam i dokończyłam: - N i e m ó w i ł a m ojcu D o m i n i k o
wi niczego na twój temat, jeśli to cię akurat n i e p o k o i
Paul odprężył się wyraźnie, kiedy dotarły do niego moje sło
wa. Zdjął nawet jedną rękę z k o l u m n y i zaczął bawić się kosmy
k i e m moich włosów.
- Z takimi włosami ci lepiej - powiedział aprobująco. - Po
w i n n a ś zawsze nosić je rozpuszczone.
Poczułam gwałtowne przyśpieszenie rytmu serca pod wpły
w e m jego dotyku i żeby je ukryć przed Paulem, usiłowałam się
schylić pod j e d n y m z więżących m n i e ramion.
- A dokąd to się wybierasz? - zapytał, osaczając m n i e p o
n o w n i e . Tym razem przysunął się do m n i e o krok, teraz nasze
twarze dzieliła odległość zaledwie kilku centymetrów. W jego
o d d e c h u , jak stwierdziłam, nadal czuło się zapach pasty do zę
bów, jakiej używał rano.
142
O d d e c h Jesse'a nigdy, rzecz jasna, niczym nie pachnie, p o
nieważ Jesse nie jest żywą osobą.
- Paul - powiedziałam, starając się zachować opanowany,
obojętny ton głosu. - Doprawdy. N i e tutaj, dobrze?
- Świetnie. - N i e odsunął się jednak. - Gdzie zatem?
- O Boże, Paul. - Podniosłam dłoń do czoła. Było gorące.
Wiedziałam, że to nie gorączka. Dlaczego było mi tak gorąco?
W galerii panował chłód. Czy to przez Paula? Czy to Paul p o
wodował, że czułam się tak, a nie inaczej? - N i e w i e m , w p o
rządku? Posłuchaj, jest... jest m n ó s t w o rzeczy, nad k t ó r y m i
muszę się teraz zastanowić. Czy mógłbyś... czy mógłbyś m n i e
zostawić samą, żebym mogła spokojnie pomyśleć?
- Pewnie - odparł. - Dostałaś kwiaty?
- Dostałam - powiedziałam. Cokolwiek to było, co w y w o
ływało u m n i e tę dziwną gorączkę, zmusiło m n i e także, choć
wcale nie zamierzałam tego mówić, marząc jedynie o ucieczce
i ukryciu się w damskiej toalecie, gdzie doczekałabym do przer
wy, do dodania: - Ale jeśli sądzisz, że zapomnę, coś mi zrobił,
tylko dlatego, że przysłałeś mi bukiet głupich kwiatów...
- P r z e p r o s i ł e m cię, S u z e - powiedział Paul. - I j e s t mi
ogromnie przykro z p o w o d u twoich stóp. Powinnaś była p o
zwolić mi odwieźć się do d o m u . Niczego bym nie próbował.
Przysięgam.
- O c h , tak? - Popatrzyłam mu w oczy. Był ode m n i e wyższy
o głowę, ale jego usta znajdowały się wciąż w odległości paru
centymetrów od moich. M o g ł a m ich dotknąć wargami bez p r o
blemu. N i e to, żebym chciała to zrobić. Wcale nie. - A teraz to
niby co robisz?
- Suze - powiedział, bawiąc się znowu m o i m i włosami. J e g o
oddech łaskotał m n i e w policzek. - Jak inaczej m a m cię zmusić,
żebyś ze mną porozmawiała? Masz o m n i e zupełnie mylne wy
obrażenie. Bierzesz m n i e za jakiś czarny charakter. A ja nie
143
jestem taki. N a p r a w d ę nie. Jestem... cóż, jestem bardzo do cie
bie podobny.
- Jakoś śmiem w to wątpić - powiedziałam. Jego bliskość
utrudniała mi formułowanie zdań. I to wcale nie dlatego, że
mnie przerażał. Nadal się go bałam, ale j u ż inaczej.
- To prawda - stwierdził. - U w a ż a m , że m a m y wiele wspól
nego. N i e tylko to pośredniczenie. Myślę, że m a m y taką samą
filozofię życiową. C ó ż , pomijając to, że ty chcesz pomagać in
nym. Ale to tylko z poczucia winy. Pod każdym i n n y m wzglę
d e m jesteśmy identyczni. To znaczy, oboje jesteśmy cyniczni
i nieufni w stosunku do ludzi. M o ż n a by nas niemal uznać za
mizantropów. Jesteśmy pokrewnymi duszami, Suze. Oboje wie
le widzieliśmy. N i c nas nie zaskoczy, nic nie wywrze wrażenia.
Przynajmniej... - wbił swoje lodowobłękitne oczy w moje -
...nic, aż do tej chwili. W każdym razie, jeśli o m n i e chodzi.
- Być m o ż e jest tak, j a k mówisz, Paul - powiedziałam, stara
jąc się nadać głosowi ton wyższości, co mi się chyba specjalnie
nie udało, ponieważ jego bliskość sprawiała, że z t r u d e m łapa
łam oddech. - P r o b l e m polega na tym, że osoba, której ufam
najmniej na świecie, to...? N o , chyba ty.
- N i e r o z u m i e m dlaczego - powiedział Paul. - Jesteśmy
w oczywisty sposób dla siebie stworzeni. Tylko dlatego, że spo
tkałaś Jesse'a najpierw...
- N i e . - To było jak wybuch. N i e m o g ł a m tego znieść. N i e
mogłam znieść, żeby te usta... wymawiały j e g o imię. - Paul,
ostrzegam cię...
Paul położył palec na m o i c h ustach.
- Szsz - powiedział. - N i e m ó w rzeczy, których później bę
dziesz żałować.
- Nie będę tego żałować - wymówiłam m i m o jego palca. - Ty...
- Wcale tak nie myślisz - stwierdził Paul p e w n y m siebie to
n e m , przesuwając palec z moich ust po brodzie, aż na szyję. -
144
Jesteś tylko przestraszona. Boisz się przyznać do swoich praw
dziwych uczuć. Boisz się przyznać, że mogę wiedzieć parę rze
czy, o których ty i mądry stary Gandalf, zwany również ojcem
D o m i n i k i e m , możecie nie mieć pojęcia. Boisz się przyznać, że
mogę mieć rację i że może nie jesteś aż tak oddana swojemu
u k o c h a n e m u Jesse'owi, jak byś chciała. N o , dalej, przyznaj się.
Czułaś coś, kiedy cię wtedy pocałowałem. N i e wypieraj się tego.
C z u ł a m coś wtedy? Teraz coś c z u ł a m , a on tylko przesuwał
koniuszkiem palca po mojej szyi. To nie było w porządku, że
ten chłopak, którego nienawidziłam - a nienawidziłam go, tak
jest - wywoływał we mnie p o d o b n e uczucia...
...podczas gdy chłopak, którego kochałam, sprawiał, że czu
łam się j a k kompletna...
Paul pochylał się nade mną tak nisko, że dotykał piersią m o
jego swetra.
- Chcesz z n o w u spróbować? - zapytał. Jego usta przysunęły
się do m o i c h bardzo blisko. - D r o b n e doświadczenie?
N i e w i e m , dlaczego na to nie pozwoliłam. To znaczy pocało
wać się. Chciałam, żeby to zrobił. N i e było włókienka w m o i m
ciele, które by tego nie chciało. Po tak przykrej rozmowie, jak ta
w gabinecie ojca Dominika, byłoby m i ł o przekonać się, że ktoś
- ktokolwiek - mnie pragnął. N a w e t chłopak, którego kiedyś
bałam się śmiertelnie.
Być m o ż e jakaś część mnie nadal się go bała. Albo tego, co
m ó g ł mi zrobić. M o ż e dlatego moje serce biło tak szybko.
Bez względu na wszystko, nie pozwoliłam się pocałować. N i e
m o g ł a m . N i e wtedy. I nie w tym miejscu. Odwróciłam głowę,
starając się trzymać usta poza jego zasięgiem.
- N i e - powiedziałam pełna napięcia. - M a m bardzo zły
dzień, Paul. Byłabym wdzięczna, gdybyś zechciał się odsunąć...
M ó w i ą c „odsunąć" położyłam mu ręce na piersi i odepchnę
łam go ze wszystkich sił.
10-Nawiedzony
145
Paul, nie spodziewając się tego, zatoczył się do tyłu.
- Hola - powiedział, kiedy odzyskał równowagę i panowa
nie nad sobą. - Co się z tobą dzieje?
- N i c - odparłam, skręcając w palcach jego chusteczkę. -
Właśnie... właśnie dostałam złą wiadomość, i to wszystko.
- Ach, tak? - To nie była właściwa odpowiedź, jeśli chodzi
o Paula, bo teraz wyglądał na naprawdę zaintrygowanego, a to
oznaczało, że nigdy się go nie pozbędę. - Co to za wiadomość?
Słodki Rico dał ci kosza?
Dźwięk, jaki się ze m n i e wydobył po tych słowach, stanowił
skrzyżowanie szlochu z w e s t c h n i e n i e m . N i e wiem, skąd się
wziął. Jakby jakaś nieznana siła wyrwała go z mojej piersi. Prze
straszył Paula niemal tak samo, jak m n i e .
- Hej - powiedział, tym razem i n n y m tonem. - Przepraszam.
Ja... Czy on? Czy on naprawdę?
Pokręciłam głową, nie ufając w ł a s n e m u głosowi. Pragnęłam,
żeby Paul sobie poszedł, zamknął się i poszedł. N i e wydawał się
j e d n a k skłonny ani do jednego, ani do drugiego.
- Tak sobie myślałem - odezwał się - że w raju jest jakieś
zamieszanie, skoro nie pokazał się, żeby mi skopać tyłek po tym,
co zaszło w m o i m d o m u .
Z d o ł a ł a m odzyskać głos. Brzmiał ochryple, ale przynajmniej
byłam w stanie mówić.
- N i e potrzebuję Jesse'a - oznajmiłam - żeby się za mnie
biił.
- To znaczy, że nie powiedziałaś mu - stwierdził Paul. -
O nas.
Kiedy odwróciłam wzrok, dodał:
- To musi być to. N i e powiedziałaś m u . Chyba że mu po
wiedziałaś, a on ma to gdzieś. C z y o to chodzi, Suze?
- M u s z ę iść na lekcję - powiedziałam, odwracając się po
śpiesznie.
146
Zatrzymał mnie głos Paula.
- Pozostaje pytanie, dlaczego mu nie powiedziałaś? C z y
może dlatego, że w głębi duszy boisz się? Bo może w głębi d u
szy poczułaś coś... coś, do czego nie chcesz się przyznać, nawet
przed sobą?
Wykonałam gwałtowny zwrot.
- A może - powiedziałam - w głębi duszy nie chcę być o d p o
wiedzialna za morderstwo. Pomyślałeś o tym, Paul? Bo Jesse i tak
j u ż raczej nie przepada za tobą. Gdybym mu powiedziała, co mi
zrobiłeś, w każdym razie próbowałeś zrobić, zabiłby cię.
To był, wiedziałam doskonale, tylko wymysł. Ale Paul nie
musiał o tym wiedzieć.
N i e przyjął tego tak, jak się spodziewałam.
- Widzisz - powiedział z szerokim u ś m i e c h e m . - C h y b a
m n i e trochę lubisz, bo inaczej pozwoliłabyś mu na to.
Bez sensu było mu odpowiadać, więc ponownie o d w r ó c i ł a m
się, żeby odejść.
Tym razem pootwierały się drzwi klas dookoła i uczniowie
zaczęli wypływać na galerię. W Akademii Misyjnej nie ma
d z w o n k ó w - członkowie zarządu nie życzą sobie zakłócać spo
koju dziedzińca czy bazyliki hałaśliwymi dźwiękami co godzi
na - więc zmieniamy klasy za każdym razem, kiedy duża wska
zówka jest na dwunastce. Pierwsza lekcja, co u ś w i a d o m i ł a m
sobie, kiedy wokół m n i e zaczął się kłębić tłum, właśnie się skoń
czyła.
- No to jak, Suze? - zapytał Paul, nie ruszając się z miejsca,
m i m o morza ludzi, które nas zalało. - Czy to o to chodzi? N i e
chcesz, żebym umarł. Chcesz, żebym był przy tobie. Bo ci się
p o d o b a m . Przyznaj.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Oczywiste, że z t y m
chłopakiem nie było sensu dyskutować. Był zbyt zarozumiały,
żeby przyjąć do wiadomości czyjś p u n k t widzenia.
147
A poza tym, oczywiście, głupia sprawa, ale rzeczywiście miał
rację.
- O c h , Paul, tu jesteś. - Kelly Prescott podeszła do niego,
potrząsając m i o d o w y m i blond włosami. - Wszędzie cię szuka
łam. Posłuchaj, zastanawiałam się, no wiesz, nad wyborami,
w porze l u n c h u . M o ż e byśmy się przespacerowali po dziedziń
cu, rozdając batoniki. Wiesz, żeby ludziom przypomnieć. O gło
sowaniu, oczywiście.
Paul nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Jego lodowobłę-
kitne oczy były nadal utkwione we mnie.
- N o , Suze? - zawołał, przekrzykując dźwięk otwieranych
szafek i s z u m rozmów, m i m o że mieliśmy zachowywać ciszę na
przerwach, żeby nie przeszkadzać turystom. - Przyznasz to czy
nie?
- To, czego ci potrzeba - powiedziałam, potrząsając głową -
to intensywna psychoterapia.
Ruszyłam przez t ł u m .
- Paul. - Kelly ciągnęła Paula za rękaw skórzanej marynarki,
rzucając przez cały czas nerwowe spojrzenia w moją stronę. -
Paul. Halo. Z i e m i a do Paula. Wybory. Pamiętasz? Wybory? Dzi
siaj po p o ł u d n i u ?
Wtedy Paul zrobił coś, co jak sobie zaraz p o t e m uświadomi
łam, przeszło na zawsze do annałów Akademii Misyjnej, i to
nie tylko dlatego, że Cee Cee była świadkiem tego wydarzenia
i opisała je później w „Mission Bell". N i e , Paul zrobił coś, cze
go nikt, no m o ż e poza mną, nie zrobił przez całych jedenaście
lat uczęszczania Kelly do szkoły.
Olał ją.
- Dlaczego - powiedział, wydzierając rękaw z jej palców - nie
możesz zostawić m n i e w spokoju na pięć cholernych minut?
Kelly, oszołomiona, jakby dał jej w twarz, wyjąkała:
- C-co?
148
- Słyszałaś - odparł Paul. Chociaż nie zdawał sobie z tego
sprawy, t ł u m w galerii zamarł, czekając na jego następne posu
nięcie. - C h c e mi się rzygać od ciebie, tych głupich wyborów
i tej głupiej szkoły. Kapujesz? A teraz zejdź mi z oczu, zanim
p o w i e m coś, czego będę później żałować.
Kelly zamrugała, jakby wypadły jej szkła kontaktowe.
- Paul! - zawołała, wciągając powietrze. - Ale... ale... wybo
ry... batoniki...
Paul ledwo na nią spojrzał.
- Możesz wziąć swoje batoniki - powiedział - i wsadzić je
sobie w...
- Panie Slater! - Jedna z nowicjuszek, wyznaczonych do pa
trolowania podczas przerw galerii w celu zmniejszenia hałasu,
rzuciła się w stronę Paula. - Proszę natychmiast do gabinetu
dyrektora!
Paul zasugerował nowicjuszce coś, co z pewnością warte było
co najmniej odsiadki, jeśli nie usunięcia ze szkoły. To było tak
brutalne, że nawet ja się zaczerwieniłam, a m a m trzech przy
r o d n i c h braci, którzy używają tego rodzaju języka regularnie,
kiedy ich ojca nie ma w pobliżu.
Nowicjuszka wybuchnęła płaczem i pobiegła po ojca D o m i
nika. Paul popatrzył za uciekającą drobną figurką w czarnym
stroju, p o t e m spojrzał na Kelly, która także płakała. A potem
spojrzał na mnie.
To spojrzenie wyrażało bardzo wiele. Gniew, niecierpliwość,
niechęć.
Ale przede wszystkim - nie sądzę, żebym się co do tego p o
myliła - głęboką przykrość. Poważnie, moje słowa go zraniły.
N i g d y mi nie przyszło do głowy, że Paula m o ż n a zranić.
M o ż e to, co powiedziałam Jesse'owi na temat Paula - o tym,
że jest samotny - było rzeczywiście prawdą. M o ż e on faktycz
nie potrzebował po prostu kogoś bliskiego.
149
W Akademii Misyjnej nie znalazł z pewnością zbyt wielu
przyjaciół.
W chwilę później przestał na m n i e patrzeć, odwrócił się i od
szedł. Wkrótce potem usłyszałam odgłos silnika jego kabrioletu
oraz pisk opon na asfalcie na parkingu.
Paul odjechał.
- C ó ż - odezwała się C e e C e e z wcale niemałym zadowole
n i e m , podchodząc do m n i e . - To chyba załatwia sprawę wybo
rów, czyż nie?
Podniosła moją rękę do góry, jak sędzia podnosi rękę zwy
cięzcy na ringu.
- N i e c h żyje wiceprzewodnicząca!
15
P
aul nie wrócił tego dnia do szkoły.
N i e to, żeby ktoś się tego spodziewał. W jedenastej klasie
rozeszła się informacja w rodzaju m ó w i o n e g o listu gończego,
o tym, że w razie powrotu Paul zostanie ukarany tygodniowym
zawieszeniem. Debbie M a n c u s o dowiedziała się tego od sze-
ścioklasistki, która dowiedziała się tego od sekretarki w gabine
cie ojca Dominika, kiedy poszła t a m oddać usprawiedliwienie
spóźnienia.
Wydawało się, że najlepiej będzie, jeśli Paul zniknie z oczu,
dopóki atmosfera się trochę nie uspokoi. Nowicjuszka, którą
sklął, wpadła podobno w histerię i musiała się położyć w gabine
cie pielęgniarki z chłodnym k o m p r e s e m na czole. Widziałam, jak
ojciec D o m i n i k spaceruje z ponurą miną przed gabinetem. Aż
miałam ochotę podejść do niego i powiedzieć: „A nie mówiłam?!"
150
To by jednak wyglądało na kopanie leżącego, więc powstrzy
małam się.
Poza tym nadal miałam do niego żal o tę historię z Jesse'em.
Im więcej o tym myślałam, w tym większą wpadałam złość. To
było tak, jakby obaj spiskowali przeciwko mnie. Jakbym była
jakąś głupią, zakochaną szesnastolatką, z którą musieli sobie ja
koś dać radę. G ł u p i Jesse bał się nawet powiedzieć mi w oczy, że
mu się nie podobam. Myślał, że co ja takiego zrobię? D a m mu
w twarz? Zdecydowanie miałam na to ochotę.
Na p r z e m i a n z chęcią, żeby się gdzieś zwinąć w k ł ę b e k
i umrzeć.
Chyba nie byłam jedyną, która się tak czuła. Kelly Prescott
też wyglądała na straszliwie przygnębioną. Jednak lepiej znosiła
swoje nieszczęście ode m n i e . Dramatycznym gestem oddarła
część papierka z napisem SLATER ze wszystkich batoników, jakie
jej pozostały. Wewnątrz opakowania napisała m a r k e r e m S I M O N .
Wyszło na to, że startujemy ramię w ramię.
Wygrałam wybory na wiceprzewodniczącą trzeciej klasy Aka
demii Misyjnej imienia J u n i p e r o Serry jednogłośnie, jeśli nie
liczyć jednego głosu na Brada Ackermana. N i k t specjalnie nie
wątpił w to, kto głosował na Brada. N i e usiłował nawet zmienić
swojego charakteru pisma.
N i k t nie miał jednak, w związku z przyjęciem, jakie urządzał
tego wieczoru, do niego pretensji. Gości poinstruowano, żeby
przychodzili dopiero po dziesiątej, kiedy to Jake, kończąc zmia
nę w Peninsula Pizza, miał przybyć z beczułką piwa i pizzami.
Andy i m a m a zostawili rano na lodówce kartkę z n u m e r e m te
lefonu, gdzie m o ż n a ich złapać, oraz formalnym zakazem przyj
mowania gości w czasie ich nieobecności. Brad uznał to ostat
nie za szczególnie zabawne.
Co do mnie, miałam poważniejsze zmartwienia niż jakieś głu
pie przyjęcie.
151
Tylko że Cee C e e i Adam chcieli pójść gdzieś po szkole, żeby
uczcić moje zwycięstwo - które w zasadzie okazało się wątpli
w y m zwycięstwem, skoro mój przeciwnik został usunięty ze
szkoły. Adam zaopatrzył się j e d n a k w butelkę musującego ja
błecznika na tę okazję i wobec tego nie m o g ł a m , oczywiście,
odmówić. Razem z C e e C e e tak ciężko pracował nad moją kam
panią wyborczą, do której ja w ogóle nie przyłożyłam ręki - no,
z wyjątkiem j e d n e g o sloganu. C z u ł a m się na tyle winna, że po
jechałam z nimi na plażę i zostałam na tyle długo, żeby wznieść
toast o zachodzie słońca. To zwyczaj z czasów, kiedy po raz
pierwszy wygrałam szkolne wybory - po przeprowadzce do
Carmelu, osiem miesięcy wcześniej.
Po powrocie do d o m u stwierdziłam kilka rzeczy. Po pierw
sze, niektórzy z gości zjawili się wcześniej, wśród nich Debbie
M a n c u s o , która zawsze kochała się w Bradzie, od tamtej nocy,
kiedy przyłapałam ich, j a k się całowali przy basenie na party
u Kelly Prescott. Po drugie, wiedziała wszystko o Jessie.
Albo przynajmniej myślała, że wie.
- N o , to co to za chłopak, z którym się widujesz, j a k twierdzi
Brad? - zapytała, stojąc przy stole w kuchni i układając arty
stycznie plastykowe kubki, w ramach przygotowań przed poja
wieniem się beczułki. Brad był na zewnątrz z grupką swoich
kumpli, obficie zlewając łaźnię chlorem, bez wątpienia w ocze
kiwaniu na t ł u m bakterii, które miały ją zapełnić, gdy kilku jego
mniej apetycznych przyjaciół zechce z niej skorzystać.
Debbie była w stroju galowo-przyjęciowym, obejmującym
odsłaniającą plecy bluzkę do pępka oraz bufiaste „haremowe"
spodnie, które jak sądzę, miały z założenia ukrywać rozmiary jej
niemałego tyłka, ale dawały efekt dokładnie odwrotny. N i e lubię
wyrażać się źle o przedstawicielkach mojej własnej płci, ale z D e b
bie M a n c u s o był kawał pasożyta. Latami wysysała Kelly do cna.
Miałam tylko nadzieję, że nie zwróci swoich ssawek do mnie.
152
- Po prostu chłopak - powiedziałam c h ł o d n o , przechodząc
obok niej, żeby wyjąć niskokaloryczną colę z lodówki. Zdawa
łam sobie sprawę, że potrzebuję silnego kofeinowego szumku,
żeby w z m o c n i ć się przed wieczorem - na spotkanie z Jesse'em
i w związku z przyjęciem.
- C z y on chodzi do RLS? - zapytała Debbie.
- N i e - powiedziałam, otwierając colę z trzaskiem. Brad, jak
zauważyłam, usunął kartkę od Andy'ego i mamy. Cóż, była tro
chę krępująca. - N i e chodzi do szkoły średniej.
D e b b i e otworzyła szeroko oczy. To zrobiło na niej wrażenie.
- N a p r a w d ę ? Więc chodzi do college'u, tak? Jake go zna?
- N i e - odparłam.
Ponieważ nie ciągnęłam tematu, Debbie odezwała się:
- To było dziwne, to dzisiaj, co? Ta historia z Paulem.
- Tak - powiedziałam. Ciekawa byłam, czy Jesse siedzi na
górze, czekając na mnie, czy też zamierza zniknąć bez słowa
pożegnania. Sądząc po tym, co się ostatnio działo, stawiałam na
to drugie.
- Ja... To znaczy, niektóre dziewczyny mówiły, że... - D e b
bie, nigdy nienależąca do złotoustych, teraz plątała się jeszcze
bardziej niż zwykle. - Ze ten Paul chyba... że cię lubi.
- N a p r a w d ę ? - uśmiechnęłam się bez przekonania. - Cóż,
przynajmniej ktoś mnie lubi.
A p o t e m powlokłam się schodami do swojego pokoju.
Po drodze spotkałam Davida, który akurat schodził. Niósł
śpiwór, plecak oraz laptopa, którego wygrał na obozie k o m p u
terowym za wymyślenie najlepszej gry wideo. Maks lazł za n i m
na smyczy.
- D o k ą d idziesz? - zapytałam.
- Do Todda - powiedział. Todd był najlepszym przyjacielem
Davida. - Powiedział, że m o ż e m y z M a k s e m zostać na noc. N i e
sądzę, żeby tutaj dało się w ogóle spać dzisiejszej nocy.
153
- Mądra decyzja - powiedziałam z aprobatą.
- Powinnaś zrobić to s a m o - stwierdził David. - Z o s t a ń
u C e e C e e .
- Zrobiłabym to - powiedziałam, salutując mu puszką sody.
- Ale m a m pewną drobną sprawę do załatwienia.
David wzruszył ramionami.
- W porządku. Ale nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Ruszył dalej po schodach.
N i e zaskoczyło m n i e odkrycie, że Jesse'a nie ma w pokoju.
Tchórz. Zrzuciłam klapki, weszłam do łazienki i zamknęłam
drzwi na klucz. Dla duchów, oczywiście, to żadna różnica. A na
pojawienie się Jesse'a i tak nie było co liczyć. Tak czułam się po
prostu bezpieczniej.
O d k r ę c i ł a m wodę, rozebrałam się i w s u n ę ł a m do wanny, p o
zwalając ciepłej wodzie pieścić moje obolałe stopy i zmęczone
ciało. Szkoda, że nie było sposobu, żeby pocieszyć zranione ser
ce. Czekolada może by i pomogła, ale przypadkiem czekolady
akurat nie miałam w łazience.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że w głębi duszy wie
działam, że ojciec D o m i n i k ma rację co do przeprowadzki Jes
se`a. Tak było lepiej. To znaczy, j a k m o g ł o być inaczej? Zostałby
tutaj, a ja cierpiałabym dalej z j e g o powodu? Nieodwzajemnio
na miłość to wdzięczny temat dla powieści i t e m u podobnych,
ale w życiu to coś koszmarnego.
Tylko że - i to mnie bolało najbardziej - mogłabym przysiąc,
że wtedy, całe tygodnie t e m u , kiedy m n i e pocałował, coś do
m n i e czuł. Naprawdę. A nie m ó w i ę o tym, co ja czułam w sto
s u n k u do Paula, a co było, nie owijając w bawełnę, zwykłym
pożądaniem. Podoba mi się jego ciało, przyznaję. Ale go nie
k o c h a m .
Byłam taka pewna, tak b a r d z o pewna,.że Jesse m n i e kocha.
154
Oczywiste jednak, że się pomyliłam. Cóż, na ogół się myli
łam. Co w tym nowego?
Wymoczyłam się trochę i wyszłam z wanny. Zabandażowa
łam ponownie stopy i włożyłam najwygodniejsze, pełne dziur
dżinsy, te, których m a m a nie pozwala mi nosić publicznie. Z a
wsze grozi, że je wyrzuci, razem z wyblakłą, czarną jedwabną
bluzką.
W pokoju zastałam Jesse'a, siedzącego na swoim zwykłym
miejscu na parapecie pod o k n e m z Szatanem na kolanach.
Wiedział. Jeden rzut oka wystarczył, żeby przekonać się, że
wiedział o mojej r o z m o w i e z ojcem D o m i n i k i e m i że j e d y n i e
czekał - z p e w n y m niepokojem - żeby sprawdzić moją reakcję.
N i e chcąc go rozczarować, odezwałam się niezwykle u p r z e j
mie:
- O c h , jeszcze tu jesteś? Myślałam, że zdążyłeś się j u ż prze
prowadzić do Misji.
- Susannah - powiedział. Jego głos był tak głęboki, j a k Sza
tana, kiedy warczał na Maksa przez drzwi mojego pokoju.
- N i e chcę cię zatrzymywać - powiedziałam. - Słyszałam, że
wieczorem w Misji będzie się m n ó s t w o działo. Wiesz, w związ
ku z jutrzejszym świętem. Trzeba wypchać m n ó s t w o pińatas.
Będziesz się świetnie bawił.
Słyszałam słowa wydobywające się z moich ust, ale przysię
gam, nie wiem, skąd się brały. W wannie powiedziałam sobie,
że zachowam się dojrzale i rozsądnie. A zachowywałam się j a k
nadąsane dziecko i to ledwo zaczęliśmy rozmawiać.
- Susannah - powiedział Jesse, wstając. - Musisz zrozumieć,
że tak będzie lepiej.
- O c h - powiedziałam, wzruszając ramionami, żeby dać mu
do zrozumienia, jak m a ł o m n i e obchodzi cała ta sprawa. - Pew
nie. Pozdrów ode m n i e siostrę Ernestynę.
1 5 5
Stał, patrząc na mnie. N i e byłam w stanie odczytać wyrazu
jego twarzy. G d y b y m to potrafiła, nie dopuściłabym do tego,
żeby się w n i m zakochać. No wiecie, ze względu na brak wza
jemności z jego strony. Miał ciemne oczy - tak bardzo ciemne,
jak Paul bardzo jasne - i zupełnie nieprzeniknione.
- A więc to wszystko - skwitował. Z powodów, których nie
umiałam sobie wyobrazić, wydawał się zagniewany. - To wszyst
ko, co masz mi do powiedzenia?
N i e m o g ł a m w to uwierzyć. Ale czelność! Wyobraźcie sobie,
on zły na m n i e !
- Tak - odparłam. Potem przypomniałam sobie coś. - O c h ,
nie, poczekaj.
C i e m n e oczy rozbłysły.
- Tak?
- Craig. Z a p o m n i a ł a m o Craigu. Co u niego słychać?
Ciemne oczy znowu przybrały nieodgadniony wyraz. Jesse spra
wiał wrażenie niemal rozczarowanego. Jakby on miał jakiś powód
do rozczarowania! To moje serce zostało rozbite na kawałki.
- Ciągle to samo - powiedział. - Nieszczęśliwy z p o w o d u
swojej śmierci. Jeśli chcesz, poproszę ojca Dominika...
- O c h - powiedziałam. - Myślę, że ty i ojciec D o m i n i k zro
biliście dość. Sama, jak sądzę, dam sobie radę z Craigiem.
- Świetnie - stwierdził Jesse krótko.
- Świetnie - powiedziałam.
- Cóż... - C i e m n e oczy wpatrzyły się w moje. - Do widze
nia, Susannah.
- Tak - odparłam. - N o , to na razie.
Jesse nie poruszył się. Za to zrobił coś, czego się zupełnie nie
spodziewałam. Wyciągnął rękę, dotykając mojej twarzy.
- Susannah - powiedział. W utkwionych we m n i e ciemnych
oczach odbijało się światło sypialni w postaci białych gwiazdek.
- Susannah, ja...
156
N i g d y nie dowiedziałam się, co Jesse miał mi do powiedze
nia, ponieważ drzwi pokoju nagle otworzyły się.
- Przepraszam, że przerywam - powiedział Paul Slater.
16
P
aul. Z u p e ł n i e o n i m zapomniałam. Z a p o m n i a ł a m o n i m
i o tym, co się między nami działo w ciągu paru ostatnich dni.
A było tego sporo i w dodatku nie zależało mi na tym, żeby
Jesse się o t y m dowiedział.
- Krowa drzwi zjadła w d o m u ? - zapytałam Paula, mając na
dzieję, że nie zauważy paniki w m o i m głosie, kiedy odsunęli
śmy się od siebie z Jesse'em.
- C ó ż - powiedział Paul, który jak na chłopaka zawieszone
go w prawach ucznia tego właśnie dnia, był w całkiem niezłej
formie. - Usłyszałem odgłosy zabawy i domyśliłem się, że masz
gości. N i e zdawałem sobie, naturalnie, sprawy, że podejmujesz
pana de Silvę.
Jesse na sardoniczne spojrzenie Paula odpowiedział spojrze
n i e m p e ł n y m nienawiści.
- Slater - odezwał się niezbyt przyjaznym t o n e m .
- Jesse - odparł Paul swobodnie. - Jak się miewasz?
- M i a ł e m się lepiej, zanim przyszedłeś.
Paul uniósł do góry ciemne brwi, jakby zdziwiony tą o d p o
wiedzią.
- N a p r a w d ę ? Suze nic ci zatem nie powiedziała?
- Co tak... - zaczął Jesse, ale przerwałam mu szybko.
- O zmiennikach? - Stanęłam przed Jesse'em, jakbym w ten
sposób chciała go zasłonić przed tym, co Paul, jak przeczuwałam,
157
miał zamiar zrobić. - I o tym przechodzeniu dusz? N i e , nie
miałam jeszcze okazji mu o tym powiedzieć. Ale zrobię to. Dzię
ki, że wpadłeś.
Paul uśmiechnął się tylko radośnie. Coś w tym uśmiechu
sprawiło, że serce zaczęło mi bić jak szalone...
I to wcale nie dlatego, że ktoś próbował mnie pocałować.
- N i e dlatego przyszedłem - oznajmił Paul, ukazując wszyst
kie niezwykle białe zęby.
Poczułam, jak Jesse drętwieje o b o k mnie. I on, i Szatan wy
kazywali wyjątkową wrogość w o b e c Paula. Szatan wskoczył na
parapet, nastroszył futro, warcząc głośno na Paula.
Jesse nie okazywał wrogości w sposób tak otwarty, ale uzna
łam, że to tylko kwestia czasu.
- N o , jeśli przyszedłeś na imprezę do Brada - powiedziałam
szybko - to chyba się trochę zgubiłeś. Impreza jest na dole, nie
tutaj.
- N i e przyszedłem na imprezę - powiedział Paul. - Przysze
d ł e m , żeby ci to oddać. - Sięgnął do kieszeni dżinsów i wyciąg
nął jakiś mały, ciemny przedmiot. - Zostawiłaś to w mojej sy
pialni.
Spojrzałam na jego wyciągniętą d ł o ń . Leżała na niej szylkre-
towa spinka do włosów, ta, którą zgubiłam. Ale nie u Paula. Zgu
biłam ją w poniedziałek rano, w pierwszy dzień szkoły. Widocz
nie mi spadła, a Paul ją znalazł i podniósł.
Podniósł i trzymał przez cały tydzień, żeby móc rzucić ją Jes-
se'owi w twarz, tak jak teraz.
I zniszczyć moje życie. O t o , kim był Paul. N i e pośrednikiem.
N i e zmiennikiem. Niszczycielem.
Szybkie spojrzenie na Jesse'a przekonało mnie, że te niedbale
wypowiedziane słowa - „Zostawiłaś to w mojej sypialni" - od
niosły spodziewany skutek. Jesse wyglądał, jakby dostał pięścią
w brzuch.
158
Wiedziałam, jak się czuje. Paul tak działał na ludzi.
- Dzięki - powiedziałam, wyrywając spinkę z jego ręki. -
Zgubiłam ją w szkole, a nie u ciebie.
- Jesteś pewna? - Paul się uśmiechnął. Zdumiewające, jakie
potrafił grać niewiniątko, kiedy tylko miał na to ochotę. - M ó g ł
bym przysiąc, że zostawiłaś ją na m o i m łóżku.
Pięść pojawiła się znikąd. Przysięgam, nie zauważyłam, co się
szykuje. Stałam, zastanawiając się, jak zdołam się wytłumaczyć
Jesse'owi, kiedy jego pięść trafiła w twarz Paula.
Paul też niczego nie zauważył. Inaczej by się uchylił. K o m
pletnie zaskoczony, runął w stronę mojej toaletki. Perfumy i la
kier do paznokci wylały się na niego, kiedy zderzył się z nakry
tym falbaniastą serwetą stolikiem.
- W porządku - powiedziałam, stając pośpiesznie p o m i ę d z y
n i m i . - D o b r z e . Dosyć. Jesse, on cię próbuje w y p r o w a d z i ć
z równowagi. N i c się nie zdarzyło, jasne? Poszłam do niego, bo
powiedział, że wie coś o czymś, co nazywa się transferencją
dusz. Myślałam, że to m o ż e coś, co by ci pomogło. Przysięgam,
że to wszystko. Do niczego nie doszło.
- Do niczego nie doszło - odezwał się Paul r o z b a w i o n y m
tonem, gramoląc się na nogi. Krew kapała mu z nosa na koszu
lę, ale raczej nie zwracał na to uwagi. - Powiedz mi coś, Jesse.
Czy ona też wzdycha, kiedy ty ją całujesz?
Teraz sama chciałam go zabić. Jak on mógł? Jak mógł?
Właściwe pytanie, rzecz jasna, brzmiało: jak ja m o g ł a m ? Jak
mogłam być taka głupia, żeby pozwolić się całować w ten spo
sób? Bo pozwoliłam mu na to - nawet oddawałam mu poca
łunki. N i e doszłoby do tego, gdybym więcej uwagi poświęcała
ćwiczeniu wstrzemięźliwości.
C z u ł a m się skrzywdzona, byłam zła i byłam, mówiąc wprost,
samotna.
Tak samo jak Paul.
159
Nigdy j e d n a k nie starałam się celowo nikogo zranić.
Tym razem pięść Jesse'a posłała Paula pod o k n o , gdzie Sza
tan, ogólnie n i e z a d o w o l o n y z przebiegu wypadków, wydał
wściekły syk, po czym wyskoczył przez okno na dach nad gan
kiem. Paul wylądował twarzą w poduszkach. Kiedy podniósł
głowę, zauważyłam krew na atłasie.
- Wystarczy - krzyknęłam, chwytając Jesse'a za ramię, kiedy
szykował się do następnego ciosu. - Boże, Jesse, nie widzisz, co
on robi? Próbuje cię rozwścieczyć. N i e dawaj mu satysfakcji.
- N i e o to mi chodzi - odezwał się Paul z parapetu. Oparł
głowę na zakrwawionej poduszce, ściskając nos palcami, żeby
zatamować s t r u m i e ń krwi. - Próbuję wykazać o b e c n e m u tutaj
Jesse'owi, że potrzebujesz prawdziwego chłopaka. To znaczy,
no, dajcie spokój. Jak długo, wydaje w a m się, że to potrwa? Suze,
nie powiedziałem ci tego wcześniej, ale teraz ci p o w i e m , bo
wiem, o czym myślałaś. Przemieszczanie się dusz działa tylko
wtedy, kiedy wyrzucisz duszę obecnie zajmującą ciało i w p r o
wadzisz inną duszę na jej miejsce. Innymi słowy, to m o r d e r
stwo. Przykro mi, ale nie robisz na m n i e wrażenia morderczy
ni. Twój Jesse będzie musiał któregoś dnia przenieść się dalej.
Ty go tylko zatrzymujesz...
C z u ł a m , jak ramię Jesse'a porusza się konwulsyjnie, uwiesi
łam się na n i m całym ciężarem ciała.
- Zamknij się, Paul - powiedziałam.
- A co z tobą, Jesse? To jest, co ty, do diabła, możesz jej dać?
- Paul śmiał się, m i m o krwi cieknącej mu po twarzy. - N i e
możesz jej nawet postawić filiżanki głupiej kawy...
Jesse eksplodował, wyrywając się z mojego uścisku. Tylko
w ten sposób potrafię to opisać. W jednej chwili stał obok mnie,
w następnej leżał na Paulu; obaj złapali się nawzajem rękami za
szyje. Sturlali się na podłogę z hukiem, który m ó g ł b y postawić
na nogi cały d o m .
160
N i c sądziłam jednak, żeby ktokolwiek ich usłyszał. Brad włą
czył na dole stereo i ściany wibrowały od muzyki. H i p hopu -
ulubionej muzyki Brada. N i e miałam wątpliwości, że sąsiedzi
będą zachwyceni tą słodką kołysanką.
Jesse i Paul tarzali się po podłodze. Zastanawiałam się nad stłu
czeniem czegoś nad ich głowami. Problem polegał na tym, że przy
ich zacietrzewieniu to by pewnie nic nie dało. Przemawianie im do
r o z u m u nie poskutkowało. Musiałam coś zrobić. Zamierzali się
pozabijać i to z mojej winy. Z mojej własnej, cholernej winy.
N i e w i e m , skąd mi przyszedł do głowy pomysł z gaśnicą. Pa
trzyłam z przerażeniem, jak Jesse pchnął Paula z całej siły na
półkę z książkami, kiedy nagle pomyślałam: Ojej, gaśnica. Z a
kręciłam się na pięcie i wypadłam z pokoju. Pognałam po scho
dach - muzyka była coraz głośniejsza, a odgłosy bójki w m o i m
pokoju cichły z każdym stopniem.
Na dole impreza Brada rozkręcała się w najlepsze. Dziesiątki
skąpo odzianych, wirujących w rytm muzyki ciał zapełniało sa
lon. Połowy nie byłam nawet w stanie rozpoznać. Potem zdałam
sobie sprawę, że to pewnie koledzy Jake'a z college'u. W prze
locie zobaczyłam Neila Jankowa trzymającego j e d e n z niebie
skich plastykowych kubków, które D e b b i e M a n c u s o tak staran
nie ustawiła na stole w kuchni. Rozlał piwo dookoła, kiedy
p r z e m k n ę ł a m obok niego.
A więc Jake, jak z tego wynikało, zjawił się j u ż z beczką.
M u s i a ł a m się rozpłaszczyć na ścianie, żeby przecisnąć się
o b o k ludzi na korytarzu przed kuchnią. Kiedy przedarłam się
do środka, stwierdziłam, że tam też jest pełno nieznanych mi
osób. R z u t oka przez rozsuwane szklane drzwi pozwolił mi zo
rientować się, że w łaźni, mogącej z założenia pomieścić do
ośmiu osób, siedziało teraz około trzydziestu, w większości jed
ni na drugich. Tak, jakby mój d o m stał się nagle jakąś meliną
„Playboya". N i e wierzyłam w ł a s n y m o c z o m .
11 - Nawiedzony
161
Gaśnicę znalazłam pod zlewem, gdzie Andy trzymał ją na
wypadek, gdyby zapalił się tłuszcz na kuchni. Krzyczałam „prze
praszam" do ochrypnięcia, zanim zdołałam ponownie wydo
stać się na korytarz. Usłyszałam wówczas ze zdumieniem, że
ktoś wykrzykuje moje imię. Za mną stali Cee Cee i Adam.
- Co wy tu robicie? - wrzasnęłam w odpowiedzi.
- Zostaliśmy zaproszeni - odkrzyknęła Cee Cee - trochę,
j a k zauważyłam, niepewnie. D o m y ś l i ł a m się, że budzili wśród
pozostałych gości lekkie zdziwienie. N i e należą do tego samego
kręgu co Brad. Co to, to nie.
- Spójrz - powiedział Adam, podnosząc do góry zaproszenie
od Brada. - Jesteśmy legalnie.
- N o , to świetnie - powiedziałam. - Bawcie się dobrze. P o
słuchajcie, u mnie na górze coś się dzieje...
- Pójdziemy z tobą - krzyknęła C e e Cee. - Tu na dole jest za
d u ż o hałasu.
U m n i e na górze, z czego zdawałam sobie sprawę, wcale nie
było spokojniej. A na dodatek trwała tam jeszcze bijatyka p o
m i ę d z y Paulem Slaterem a m o i m niedoszłym chłopakiem.
- Zostańcie tutaj - zawołałam. - Wrócę za minutkę.
A d a m jednak zauważył gaśnicę i ze słowami „Super! Efekty
specjalne!" ruszył za mną.
N i c nie mogłam na to poradzić. Musiałam wrócić na górę,
jeśli miałam powstrzymać Paula i Jesse'a przed pozabijaniem
się nawzajem - czy też przynajmniej Jesse'a przed zabiciem
Paula, bo Jesse oczywiście był j u ż martwy. Cee Cee i Adama
czekały trudne chwile w związku z tym, co mieli zobaczyć na
górze.
M i a ł a m nadzieję pozbyć się ich na schodach. Wszelkie na
dzieje rozwiały się jednak, kiedy dotarłszy wreszcie do scho
dów, zobaczyłam Paula i Jesse'a staczających się w dół.
162
To znaczy, zobaczyłam ja. Zwarci w śmiertelnej walce, turlali
się po schodach j e d e n przez drugiego, trzymając się nawzajem
za ubrania.
Cee C e e i Adam - jak również wszyscy, którzy przypadkiem
spojrzeli w tym kierunku - zobaczyli jednak coś innego. Ujrze
li mianowicie Paula Slatera, posiniaczonego i zakrwawionego,
który spadał ze schodów, zadając ciosy pięściami - no cóż, p o
zornie s a m e m u sobie.
- O mój Boże! - krzyknęła Cee Cee, kiedy Paul, Jesse'a oczy
wiście nie widziała, upadł ciężko u jej stóp. - Suze! Co się dzie-
je?
Jesse pierwszy doszedł do siebie. Podniósł się na nogi, schy
lił, złapał Paula za ramiona i podniósł do góry, żeby m ó c mu
znowu dołożyć.
Ale nie to zobaczyli C e e Cee, Adam i pozostali świadkowie.
Widzieli, jakjakaś tajemnicza siła podrzuciła Paula do góry, a p o
tem cisnęła przez pokój.
Tańce praktycznie ustały, chociaż muzyczny ł o m o t trwał da
lej. Wszyscy gapili się na Paula.
- O mój Boże - krzyknęła Cee Cee. - Czy on jest naćpany?
Adam pokręcił głową.
- To by wiele wyjaśniało, jeśli chodzi o tego faceta - powie
dział.
W tym czasie Jake, widocznie zawiadomiony przez kogoś,
przedarł się do salonu, spojrzał na Paula wijącego się na p o d ł o
dze - z rękami Jesse'a zaciśniętymi na szyi, co jedynie ja m o g
łam zobaczyć - i m r u k n ą ł :
- O Jezu.
Widząc gaśnicę w m o i c h rękach, podszedł do m n i e zdecydo
wanym krokiem, zabrał mi ją i posłał strumień białej piany
w kierunku Paula.
1 6 3
Sytuacja nie zmieniła się dzięki t e m u na lepsze, o nie. Dwaj
zapaśnicy przetoczyli się tylko do jadalni - goście w popłochu
uskakiwali im z drogi - i rąbnęli w szafkę z porcelaną mojej
mamy, która naturalnie zachwiała się i przewróciła, przy czym
wszystkie talerze rozbiły się w drobny mak.
Jake był oszołomiony.
- Co jest, do cholery, z tym facetem? U p i ł się, czy co?
Stojący w pobliżu Neil Jankow, nadal z kubkiem piwa w ręce,
powiedział:
- M o ż e ma atak. Lepiej wezwać karetkę.
Jake zaniepokoił się.
- N i e ! - krzyknął. - N i e , tylko nie karetkę i nie gliny! N i e c h
nikt nie wzywa policji!
W każdym razie tyle powiedział, zanim Jesse wyrzucił Paula
przez szklane drzwi na taras.
Prysznic szklanych o d ł a m k ó w uświadomił ludziom zażywa
jącym kąpieli w łaźni, że w d o m u toczy się śmiertelna walka.
Usiłowali z wrzaskiem uciec przed miotającym się na wszyst
kie strony ciałem Paula, natykając się po drodze na ostre kawał
ki szkła. Ponieważ j e d n a k byli boso, nie mieli dokąd uciec, pod
czas gdy Paul i Jesse tłukli się na tarasie.
Brad, także uwięziony w łaźni - z Debbie M a n c u s o uwieszo
ną na nim jak przypadkowa ryba - wpatrywał się z niedowierza
niem w ziejącą dziurę, gdzie przedtem znajdowały się rozsuwa
ne drzwi.
- Slater! Zapłacisz za nowe drzwi, ty czubku! - ryknął.
Na Paulu to nie zrobiło w tym m o m e n c i e żadnego wrażenia.
Szarpał się, żeby złapać oddech. Jesse trzymał go za szyję, nad
krawędzią basenu z wodą.
- Zostawisz ją w spokoju? - zapytał Jesse, podczas gdy świat
ła na dnie jacuzzi spowiły ich niesamowitym błękitnym bla
skiem.
164
- Ani mi się śni - wychrypiał Paul.
Jesse zanurzył jego głowę w basenie, przytrzymując ją pod
wodą.
Neil, który wyszedł za Jakiem na taras, zawołał:
- Teraz próbuje się utopić! Ackerman, zrób coś, i to szybko!
- Jesse - krzyknęłam. - Puść go. N i e w o l n o tak.
C e e C e e rozejrzała się.
- Jesse? - powtórzyła zdezorientowana. - On jest tutaj?
O d w r ó c i ł a m uwagę Jesse'a na tyle, że zwolnił uchwyt i Jake,
z pomocą Neila, zdołał wyciągnąć Paula, który dyszał ciężko.
Koszulę miał mokrą od krwi i chlorowanej wody.
N i e m o g ł a m dłużej tego znieść.
- Macie przestać natychmiast - zwróciłam się do Jesse'a
i Paula. - Dość tego. Zrujnowaliście mój d o m . Zrobiliście so
bie nawzajem krzywdę. A p o n a d t o - dodałam, widząc w o k o ł o
na pół ciekawe, na pół przerażone spojrzenia skierowane w moją
stronę - myślę, że zniszczyliście resztki mojej reputacji.
Z a n i m któryś z nich zdążył odpowiedzieć, odezwał się nowy
głos:
- N i e do wiary - powiedział Craig Jankow, materializując
się na lewo od brata - że urządziliście, taką imprezę i nikt m n i e
nie zaprosił. Poważnie - ciągnął Craig, kiedy popatrzyłam na
niego z niedowierzaniem - wygląda na to, że świetnie się bawi
cie. Wy, pośrednicy, wiecie, jak się urządza imprezy.
Jesse nie zwracał uwagi na przybysza. Zwracając się do Paula,
powiedział:
- N i e zbliżaj się do niej. Rozumiesz?
- Ugryź się... - zasugerował Paul.
Z pluskiem wylądował p o n o w n i e z głową w basenie. Jesse
wyrwał go z rąk Jake'a.
Ku zaskoczeniu wszystkich tym razem N e i l towarzyszył Pau
lowi pod wodą. A to dlatego, że Craig, bystry uczeń, postanowił
165
pójść za ciosem i załatwić sprawę: skoro-ja-nie-żyję-to-mój-
-brat-też-nie-powinien.
- Neil! - wrzasnął Jake, usiłując wyciągnąć zarówno Paula,
jak i swojego przyjaciela, który na jego oczach, z niewytłuma
czalnych powodów zanurzył się w basenie z gorącą wodą. N i e
wiedział, rzecz jasna, że obaj znajdują się w mocy duchów.
Ja j e d n a k byłam tego świadoma. Wiedziałam także, że żadne
z nas nie jest w stanie nic zrobić. D u c h y mają nadludzką siłę.
N i e było sposobu, żeby wyrwać ofiary z ich rąk. Nie, dopóki
nie będą tak samo martwe, jak... cóż, jak sami zabójcy.
Dlatego też musiałam zrobić coś, czego nie chciałam zrobić.
Po prostu nie widziałam innego wyjścia. Groźby nie podziałały.
Siła nie podziałała. Zostało j e d n o wyjście.
Naprawdę, naprawdę nie miałam ochoty tego robić. Robiło
mi się duszno ze strachu. Z t r u d e m oddychałam, tak się bałam.
O s t a t n i m razem, kiedy odwiedziłam to miejsce, o m a ł o nie
u m a r ł a m . I nie miałam jak sprawdzić, czy Paul mnie nie oszu
kał. A jeśli zrobię, jak powiedział i trafię w jeszcze gorsze miej
sce niż poprzednim razem?
Chociaż trudno byłoby sobie wyobrazić gorsze miejsce.
Jaki jednak miałam wybór? Ż a d n e g o .
Strasznie, okropnie nie chciałam tego zrobić.
Ale nie zawsze robimy to, co rzeczywiście chcemy.
Z sercem w gardle zanurzyłam ręce we wzburzonej, gorącej
wodzie i chwyciłam za koszulę. N i e wiedziałam nawet, czyje
ubrania złapałam. Wiedziałam tylko, że to jedyny dostępny dla
m n i e sposób, żeby zapobiec m o r d e r s t w u .
P o t e m zamknęłam oczy i wyobraziłam sobie miejsce, w któ
rym miałam nadzieję nigdy j u ż się nie znaleźć.
A kiedy otworzyłam oczy, byłam właśnie tam.
166
17
N
ie byłam sama. Paul był ze mną. Craig J a n k ó w też.
- Co...? - Craig rozglądał się po długim, c i e m n y m ko
rytarzu, równie niesamowicie cichym jak impreza Brada głoś
na. - Gdzie my u diabła jesteśmy?
- Tam, dokąd j u ż d a w n o t e m u powinieneś się udać - odparł
Paul, starannie otrzepując koszulę z kurzu, chociaż jako że prze
nieśliśmy się w inny wymiar, gdzie była tylko jego świadomość,
a nie ciało, żaden kurz nie brudził koszuli. Zwracając się do
mnie, Paul powiedział z u ś m i e c h e m : - Dobra robota, Suze. I to
przy pierwszej próbie.
- Zamknij się. - N i e byłam w nastroju do wymiany uprzej
mości. Znajdowałam się w miejscu, w którym naprawdę nie
chciałam przebywać... w miejscu, do którego wracałam w kosz
marnych snach, budząc się z uczuciem kompletnego fizyczne
go i emocjonalnego wyczerpania, miejscu które wysysało ze
m n i e życie... nie wspominając o odwadze. - N i e j e s t e m specjal
nie zachwycona tym faktem.
- R o z u m i e m . - Paul wyciągnął rękę, dotykając swojego nosa.
Ponieważ byliśmy w świecie duchów, a nie w tym prawdziwym,
jego nos nie krwawił. U b r a n i e także nie było m o k r e . - Wiesz,
to, że jesteśmy tutaj, oznacza, że nasze ciała zostały na dole.
- W i e m - powiedziałam, zerkając nerwowo w głąb spowite
go mgłą korytarza. Tak jak we śnie, nie widziałam, co jest na
jego końcach. Widziałam tylko szereg drzwi, które wydawały
się ciągnąć w nieskończoność.
- Cóż - powiedział Paul - to powinno zwrócić uwagę Jes
s e ^ . To znaczy, że nagle zapadłaś w śpiączkę.
- Zamknij się - powtórzyłam. Miałam ochotę się rozpłakać.
Naprawdę. A nienawidzę płakać. Może bardziej nawet niż wpadać
167
w przepaść bez dna. - To wszystko twoja wina. N i e trzeba było
robić sobie z niego wroga.
- A ty - odparł Paul w o d r u c h u gniewu - nie powinnaś się
całować...
- Przepraszam - przerwał Craig. - Ale czy ktoś mógłby może
wyjaśnić mi dokładnie...
- Zamknij się! - krzyknęliśmy jednocześnie z Paulem.
- Słuchaj - powiedziałam przerywanym głosem do Paula. -
Przykro mi z p o w o d u tego, co zaszło w twoim d o m u . W po
rządku? Straciłam głowę. Ale to nie znaczy, że coś się między
nami dzieje.
- Straciłaś głowę - powtórzył Paul bezbarwnym t o n e m .
- Zgadza się - powiedziałam. Włoski na karku zjeżyły mi się.
N i e lubiłam tego miejsca. N i e podobały mi się macki mgły opa
sujące moje nogi. N i e podobały mi się grobowy bezruch i cisza.
N i e podobało mi się to, że widziałam cokolwiek w odległości
zaledwie metra. Kto wie, w którym miejscu mogła zniknąć pod
łoga?
- A co, jeśli ja chcę, żeby coś się działo między nami? - zapytał.
- Przykro mi.
Zerknął na Craiga, który szedł korytarzem, przyglądając się
z zainteresowaniem zamkniętym drzwiom po o b u stronach.
- A co z przemieszczaniem się tam i z p o w r o t e m ? - zapytał
Paul.
- Co z tym?
- Powiedziałem ci, jak to zrobić, prawda? C ó ż , są też inne
rzeczy, które mogę ci pokazać. Rzeczy, o których ci się nawet
nie śniło.
Z a m r u g a ł a m oczami. Pomyślałam o tym, co mówił tamtego
popołudnia w swoim pokoju na temat przechodzenia dusz. Ja
kaś część m n i e b a r d z o chciała się dowiedzieć, o co w tym
wszystkim chodzi. Bardzo, bardzo chciała się dowiedzieć.
168
Jakaś część mnie z kolei nie chciała mieć nic do czynienia
z Paulem Slaterem.
- Daj spokój, Suze - ciągnął Paul. - Sama wiesz, że umierasz
z ciekawości. Całe życie zastanawiałaś się, kim, czy też czym,
naprawdę jesteś. A ja ci mówię, że z n a m odpowiedź. Z n a m ją.
I podzielę się z tobą swoją wiedzą, jeśli tylko mi na to pozwolisz.
Spojrzałam na niego z m r u ż o n y m i oczami.
- A co ty będziesz miał ze swojej wspaniałomyślnej oferty? -
zapytałam.
- Przyjemność przebywania w t w o i m towarzystwie - odparł
z u ś m i e c h e m .
Powiedział to niedbałym t o n e m , ale wiedziałam, że nie m o ż
na tego lekceważyć w żaden sposób. Dlatego właśnie, m i m o
palącej ciekawości, nie śpieszyłam się z przyjęciem jego propo
zycji. Ze względu na ten haczyk. H a c z y k polegający na tym, że
będę musiała spędzać czas w towarzystwie Paula Slatera.
M o ż e było warto. Prawie. I to nie dlatego, że wreszcie dowie
działabym się czegoś z pierwszej ręki o prawdziwej naturze tak
zwanego daru, ale dlatego że byłabym w stanie zapewnić bez
pieczeństwo Jesse'owi... przynajmniej ze strony Paula.
- W porządku - powiedziałam.
Określić reakcję Paula jako zaskoczenie byłoby nieporozu
m i e n i e m na skalę stulecia. Z a n i m zdążył się odezwać, dodałam
opryskliwie:
- Ale Jesse jest poza twoim zasięgiem. M ó w i ę poważnie.
Ż a d n y c h obelg. Żadnego mordobicia. Ż a d n y c h egzorcyzmów.
Paul uniósł jedną brew do góry.
- A więc to tak - powiedział w o l n o .
- Tak - odparłam. - Właśnie tak.
N i e odzywał się tak długo, że stwierdziłam, że chce uznać
całą sprawę za niebyłą. Co by mi całkiem odpowiadało. Do pew
nego stopnia. Pomijając część dotyczącą Jesse'a.
169
P o t e m jednak Paul wzruszył ramionami, mówiąc:
- W porządku, jeśli o m n i e chodzi.
Wytrzeszczyłam na niego oczy, nie wierząc własnym u s z o m .
C z y ż b y m w tej chwili uzyskała - kosztem, trzeba przyznać,
o g r o m n e g o osobistego poświęcenia - odroczenie wyroku na
Jesse'a?
Nonszalancja Paula przekonała m n i e , że się nie myliłam.
A szczególnie zaś odpowiedź, jakiej udzielił Craigowi, kiedy t e n
ostatni chwycił za klamkę przy j e d n y c h z drzwi, wołając:
- H e j , co jest za tymi drzwiami?!
- To, na co zasłużyłeś - powiedział Paul z krzywym u ś m i e
c h e m .
Craig obejrzał się na niego przez ramię.
- Naprawdę? To, na co zasłużyłem?
- Pewnie - potwierdził Paul.
- N i e słuchaj go, Craig - powiedziałam. - On nie wie, co
jest za tymi drzwiami. Tam m o ż e być nagroda za dobre uczyn
ki. M o ż e być jakieś inne życie. N i k t tego nie wie. N i k t nigdy
nie wyszedł tymi drzwiami. M o ż e s z tylko przejść wjedną stro
nę.
Craig przyglądał się d r z w i o m z namysłem.
- I n n e życie, tak? - powiedział.
- Albo zbawienie wieczne - odezwał się Paul. - Albo, w za
leżności od tego, czy byłeś zły, wieczne potępienie. N o , dalej.
O t w ó r z je i przekonaj się, czy byłeś dobrym człowiekiem, czy
nie.
Craig wzruszył ramionami, ale nie odwrócił wzroku od drzwi.
- C ó ż - powiedział. - To lepsze niż tkwić tutaj. Przekażcie
Neilowi, że mi przykro, że zachowałem się jak taki... no, wie
cie. C h o d z i tylko o to, że to naprawdę nie było w porządku.
Położył rękę na klamce i nacisnął ją leciutko. Drzwi otworzy
ły się na ułamek centymetra...
170
I Craig zniknął w błysku światła tak oślepiającego, że musia
łam zakryć oczy rękami.
- No - usłyszałam głos Paula parę sekund później - teraz,
kiedy m a m y go z głowy...
Opuściłam ręce. Craiga nie było. Miejsce, gdzie stał, ziało
pustką. Nawet mgła nie była wzburzona.
- Czy m o ż e m y się stąd zabrać? - Paul zadrżał lekko. - To
miejsce wywołuje u m n i e gęsią skórkę.
Usiłowałam ukryć z d u m i e n i e , że Paul czuje to samo co ja.
Ciekawa byłam, czy też miewał z tego powodu koszmary. Jakoś
nie wydawało mi się.
Ale też nie sądziłam, żeby m n i e miały prześladować w przy
szłości.
- Dobrze - powiedziałam. - Tylko... tylko, jak my wrócimy?
- Tak samo - odparł Paul, zamykając oczy - Po prostu przy
wołaj w myślach o d p o w i e d n i obraz.
Z a m k n ę ł a m oczy, czując ciepły dotyk palców Paula na ramie
niu i chłód mgły na nogach...
W sekundę później upiorną ciszę zastąpiła głośna muzyka.
I krzyki. I wycie syren.
Otworzyłam oczy.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, była twarz Jesse'a tuż nad
moją. Wydawała się blada na tle czerwono-białych świateł ka
retki, która zatrzymała się przy tarasie. O b o k Jesse'a byli C e e
Cee i Jake.
Cee Cee odezwała się pierwsza:
- Ocknęła się! O mój Boże, Suze! Ocknęłaś się! D o b r z e się
czujesz?
Usiadłam półprzytomna. N i e czułam się za dobrze. W g r u n
cie rzeczy czułam się trochę tak, jakby ktoś mi porządnie przy
łożył w głowę. N a p r a w d ę m o c n o . Ścisnęłam skronie. Ból gło
wy. Pulsujący ból. Ból wywołujący mdłości.
171
- Susannah. - Jesse objął mnie ramieniem. W jego głosie
brzmiał niepokój. - Susannah, co się stało? C z y wszystko w po
rządku? Dokąd... dokąd odeszłaś? Gdzie jest Craig?
- Tam gdzie jego miejsce - odparłam, krzywiąc się, ponie
waż światła ambulansu wzmogły tysiąckrotnie ból pod czaszką.
- Czy Neilowi... Czy Neilowi nic się nie stało?
- N i c mu nie jest, Susannah. - Jesse wyglądał na równie roz
bitego, jak ja się czułam... a to znaczy, że bardzo. N i e sądzę,
żeby ostatnich parę m i n u t było dla niego przyjemnych. Osta
tecznie straciłam nagle przytomność, bez żadnej widocznej
przyczyny. Dżinsy zamoczyły mi się od w o d y w basenie. M o g
łam sobie tylko wyobrazić, jak wyglądały moje włosy. Bałam się
stanąć przed lustrem.
- Susannah. - Jesse ściskał m n i e serdecznym, opiekuńczym
gestem. C u d o w n e uczucie. - Co się stało?
- Kto to jest Neil? - zapytała Cee Cee. Z e r k n ę ł a zaniepoko
j o n a na Adama. - O c h , mój Boże. O n a majaczy.
- Później ci p o w i e m - powiedziałam, spoglądając w stronę
C e e Cee. N i e c o dalej dostrzegłam Paula, który również siedział.
W przeciwieństwie do Neila, który padł w miejscu, które kie
dyś zajmowały szklane drzwi, był w stanie to zrobić bez p o m o
cy sanitariusza. Ale, podobnie jak Neil, wypluwał z siebie m n ó
s t w o c h l o r o w a n e j wody. N i e tylko s p o d n i e m i a ł m o k r e .
P r z e m ó k ł od stóp do głów. A nos krwawił mu obficie.
- Co my tutaj mamy? - O b o k m n i e uklękła sanitariuszka
i, chwytając m n i e za nadgarstek, zaczęła mierzyć puls.
- Z e m d l a ł a nagle - oznajmiła Cee Cee rzeczowo. - N i e , ni
czego nie piła.
- D u ż o tu tego było - stwierdziła sanitariuszka. Sprawdziła
moje źrenice. - Uderzyłaś się także w głowę?
- N i c o t y m nie w i e m - powiedziałam, m r u ż ą c oczy w świe
tle jej małej latarki punktowej.
172
- Mogła to zrobić - odezwała się Cee Cee - kiedy straciła
przytomność.
Sanitariuszka popatrzyła z dezaprobatą.
- Kiedy wy się, dzieciaki, tego nauczycie? Nie w o l n o - m ó
wiła s u r o w o - mieszać alkoholu i łaźni.
N i e chciało mi się jej przekonywać, że nie piłam. Ani też,
skoro j u ż o tym mowa, nie siedziałam w łaźni. Ostatecznie by
łam całkowicie ubrana. Wystarczyło, że sanitariuszka pozwoliła
mi odejść po upewnieniu się, że nic mi się nie stało, zalecając
pić d u ż o w o d y i położyć się spać. Neil, jak się okazało, też wy
szedł z tej przygody bez szwanku. Zobaczyłam go w parę m i n u t
później, jak zamawiał taksówkę przez telefon komórkowy. Po
deszłam do niego i powiedziałam, że teraz może j u ż bezpiecz
nie jeździć swoim samochodem. Tylko na m n i e spojrzał, jak
b y m zwariowała.
Paul nie miał tyle szczęścia co N e i l i ja. Jego nos okazał się
złamany, więc zabrano go do szpitala. Widziałam go na chwilę,
z a n i m go zabrano i nie sprawiał wrażenia szczęśliwego. Patrzył
na m n i e zza opatrunku, jaki mu n a ł o ż o n o na twarz.
- G ł o w a boli? - zapytał zachrypniętym głosem.
- Koszmarnie - odpowiedziałam.
- Z a p o m n i a ł e m cię ostrzec. Z a w s z e tak jest po powrocie
stamtąd.
Skrzywił się. U ś w i a d o m i ł a m sobie, że próbuje się uśmiech
nąć.
- Wrócę - powiedział, naśladując Terminatora, co wypadło
s m u t n o . Potem sanitariusze zabrali go do karetki.
Rozejrzałam się za Jesse'em. N i e miałam pojęcia, co mu p o
wiem... m o ż e coś o tym, że nie m u s i się j u ż obawiać Paula?
To się okazało bez znaczenia, ponieważ nigdzie go nie było.
Zobaczyłam za to zasapanego Brada, który zmierzał w moją stro
nę.
173
- Suze! - krzyknął. - C h o d ź . Jakiś idiota wezwał gliny. M u
simy ukryć beczkę, zanim przyjadą.
Z a m r u g a ł a m oczami.
- Ani mi się śni - b u r k n ę ł a m tylko.
- Suze. - Brad wyraźnie panikował. - Daj spokój! O n i ją
skonfiskują! Albo wszystkich aresztują.
Rozejrzałam się i zauważyłam C e e Cee obok s a m o c h o d u
Adama.
- Hej, Cee - zawołałam. - Czy mogę z wami jechać i prze
nocować u ciebie?
- Pewnie. O ile powiesz mi wszystko o tym Jessie - zawołała
C e e Cee w odpowiedzi.
- N i e ma o czym mówić - stwierdziłam. Bo naprawdę nie
było. Jesse odszedł. Wiedziałam doskonale dokąd.
, I nie mogłam nic na to poradzić.
pójrz prawdzie w oczy, Suze - powiedziała Cee Cee, poże-
rając następnego dnia podczas święta ojca Serry swoją p o ł o
wę porcji cannoli. - Mężczyźni są koszmarni.
- Ty mi to mówisz.
- M ó w i ę poważnie. Albo ty ich pragniesz, a oni ciebie nie
chcą, albo oni chcą ciebie, a ty ich nie chcesz...
- Witaj w m o i m świecie - m r u k n ę ł a m p o n u r o .
- O c h , daj spokój - powiedziała, zaskoczona m o i m t o n e m .
- N i e może być aż tak źle.
N i e byłam w nastroju, żeby z nią dyskutować. Po pierwsze,
dopiero niedawno, po około d w u n a s t u godzinach, pozbyłam
18
s
174
się okropnego bólu głowy, związanego ze zmianą wymiaru. Po
drugie, chodziło oJesse'a. N i e miałam ochoty rozmawiać z nią
o najnowszych zawirowaniach w historii naszego związku.
To nie tak, że nie miałam dość kłopotów. W postaci na przy
kład m a m y i ojczyma. N i e wpadli w zbyt morderczy nastrój,
kiedy po powrocie z San Francisco zastali ruinę, która kiedyś
była ich d o m e m . . . nie wspominając o wezwaniach na policję.
Brad otrzymał jedynie dożywotni zakaz wychodzenia z d o m u
po południu, a Jake za współudział w organizowaniu imprezy -
nie mówiąc j u ż o dostarczeniu alkoholu - został pozbawiony
wszelkich funduszy przeznaczonych na zakup camaro. Pienią
dze poszły na zapłacenie rozmaitych kar. Jedynie fakt, że David
spędził bezpiecznie n o c w d o m u Todda powstrzymał Andy'ego
przed z a m o r d o w a n i e m któregoś ze starszych synów. Widać j e d
nak było, że myśli o tym... zwłaszcza kiedy m a m a zobaczyła, co
się stało z porcelaną.
To nie znaczy, że A n d y czy m a m a byli specjalnie zadowoleni
ze m n i e - nie dlatego, żeby wiedzieli, iż porcelana potłukła się
z mojej winy, ale dlatego że nie doniosłam na braci. M o g ł a m
wydać Brada i p o w o ł a ć się na próbę szantażu wobec mojej oso
by, ale wtedy dowiedzieliby się, że Brad ma na m n i e coś, co
rzeczywiście jest warte szantażu.
Więc trzymałam buzię na kłódkę, szczęśliwa, że po raz pierw
szy jestem prawie czysta w jakiejś sprawie. Cóż, jeśli nie liczyć
porcelany - chociaż ku mojej radości nikt poza m n ą nie był tego
świadomy. Wiedz iałam jednak, że moja wina jest niezaprzeczal
na. I zdawałam sobie sprawę, na co pójdą moje przyszłe zarobki
z tytułu opieki n a d dziećmi.
Jestem pewna, że rozważali areszt d o m o w y również j a k o karę
dla mnie. N i e mogli mi j e d n a k zabronić uczestniczyć w święcie
ojca Serry, gdyż j a k o członkini samorządu szkolnego zostałam
wyznaczona przez siostrę Ernestynę do obsługi jednego ze stoisk.
175
Dzięki t e m u właśnie znalazłam się w towarzystwie Cee Cee
przy stoisku z cannoli. C e e Cee, jako wydawca szkolnej gazet
ki, także musiała się pokazać. Po zajęciach poprzedniego wie
czoru - wiecie, po bójce, podróży do innego świata, a potem
całonocnych pogaduchach przy o g r o m n y c h ilościach popcor
nu i czekolady - żadna z nas nie była w najlepszej formie. Za
skakująca j e d n a k liczba gości, którzy wybulili dolca na cannoli,
wydawała się nie zauważać w o r ó w pod naszymi oczami... może
dlatego, że obie miałyśmy okulary przeciwsłoneczne.
- W porządku - powiedziała C e e Cee. To była głupota ze
strony siostry Ernestyny powierzyć n a m stoisko ze słodyczami,
ponieważ większość pyszności, które miałyśmy sprzedawać, tra
fiała do naszych żołądków. Po takiej nocy jak ostatnia czułyśmy
głód cukru. - Paul Slater.
- Co z n i m ?
- Podobasz mu się.
- Chyba tak - powiedziałam.
- Tylko tyle? Chyba?
- Powiedziałam ci. Podoba mi się kto inny.
- Zgadza się - powiedziała Cee C e e . - Jesse.
- Zgadza się. Jesse.
- K t ó r e m u ty się nie podobasz?
- N o . . . tak.
Siedziałyśmy w milczeniu przez jakąś m i n u t ę . Wokół nas roz
brzmiewała muzyka mariachi. Dalej przy fontannie dzieciaki
p r ó b o w a ł y rozbić pińatas. Posąg J u n i p e r o Serry o z d o b i o n o
kwiatami. O b o k stoiska z taco znajdowało się stoisko z wędli
nami i papryką. W społeczności przykościelnej było tylu W ł o
c h ó w co Latynosów.
Cee C e e , patrząc na mnie zza ciemnych szkieł okularów, ode
zwała się nagle:
- Jesse jest d u c h e m , prawda?
176
Zakrztusiłam się cannoli, które właśnie przełykałam.
- C-co? - zapytałam, dusząc się.
- Jest d u c h e m - powiedziała C e e C e e . - Daruj sobie zaprze
czenia. Byłam tam zeszłej nocy, Suze. Widziałam... cóż, widzia
łam rzeczy, które nie dadzą się wytłumaczyć w żaden inny spo
sób. Mówiłaś do niego, choć nikogo tam nie było. A poza tym,
ktoś trzymał głowę Paula pod wodą.
Czując, że czerwienię się jak burak, stwierdziłam:
- Zwariowałaś.
- N i e - odparła Cee Cee. - N i e zwariowałam. Wolałabym,
żeby tak było. Wiesz, że nienawidzę takich rzeczy. Rzeczy, któ
rych nie da się wyjaśnić naukowo. I te głupole w telewizji, które
twierdzą, że są w stanie rozmawiać z umarłymi. Ale... - Pod
szedł do nas turysta, pijany od jaskrawego słońca, świeżego po
wietrza i słabiutkiego piwa, serwowanego przy stoisku niemiec
kim. Położył dolara. C e e C e e wręczyła mu cannoli. Poprosił
o serwetkę. Stwierdziłyśmy, że p o j e m n i k z serwetkami jest pu
sty. C e e C e e przeprosiła. Turysta roześmiał się dobrodusznie,
wziął cannoli i odszedł.
- Ale co? - zapytałam n e r w o w o .
- Ale jeśli o ciebie chodzi, to chcę wierzyć. Któregoś dnia -
dodała, biorąc pusty pojemnik na serwetki - wyjaśnisz mi to
wszystko.
- C e e Cee - powiedziałam, czując, j a k serce znowu zaczyna mi
bić normalnym rytmem. - Wierz mi. Lepiej, żebyś nie wiedziała.
- N i e . - Cee Cee pokręciła głową. - N i e lepiej. N i e znoszę
nie wiedzieć. - Potrząsnęła p o j e m n i k i e m . - Pójdę po nowy za
pas. Poczekasz minutkę?
Skinęłam głową i Cee Cee odeszła. N i e wiem, czy zdawała
sobie sprawę, jak byłam wstrząśnięta. Siedziałam, zastanawia
jąc się, co p o w i n n a m zrobić. Moją tajemnicę znała tylko j e d n a
żyjąca osoba - poza ojcem D o m i n i k i e m i Paulem, rzecz jasna -
12 - Nawiedzony
177
a nawet ona, Gina, moja najlepsza przyjaciółka z Brooklynu, nie
wiedziała wszystkiego. N i g d y n i k o m u więcej o tym nie mówi
łam, bo... cóż, bo kto by mi uwierzył?
Ale C e e Cee uwierzyła. C e e C e e sama to odkryła i przyjęła
do wiadomości. Może, pomyślałam. Może to nie takie zwario
wane, jak mi się zawsze wydawało.
Trzęsłam się, m i m o że było ponad dwadzieścia stopni i pełne
słońce. Tak głęboko pochłonęły m n i e własne myśli, że nie usły
szałam głosu wołającego m n i e z drugiego końca stoiska, dopóki
nie w y m ó w i o n o mojego imienia - czy też imienia podobnego
do mojego - trzy razy.
Podniosłam głowę i zobaczyłam uśmiechającego się m ł o d e
go człowieka w jasnoniebieskim uniformie.
- Susan, zgadza się? - powiedział.
Przeniosłam wzrok na twarz starego człowieka na wózku.
Dziadek Paula Slatera z o p i e k u n e m . Podniosłam się z miejsca.
- Hm - m r u k n ę ł a m . - Cześć. - Powiedzieć, że czułam się
zmieszana byłoby poważnym n i e d o m ó w i e n i e m . - Co tutaj...
Co tu robicie? Myślałam... Myślałam...
- Myślałaś, że jest uwiązany w d o m u ? - zapytał pielęgniarz
z uśmiechem. - N i e z u p e ł n i e . N i e , pan Slater lubi wychodzić.
Nieprawdaż, panie Slater? W gruncie rzeczy nalegał, żeby tu
dzisiaj przyjść. N i e sądziłem, żeby to było właściwe, biorąc pod
uwagę przygody jego wnuczka zeszłej nocy, ale Paul jest w d o
m u , szybko wraca do siebie, a pan S. był niewzruszony N i e
prawdaż, panie S.?
Dziadek Paula zrobił coś, co m n i e zaskoczyło. Spojrzał na
pielęgniarza i powiedział całkowicie p r z y t o m n y m głosem:
- Idź i przynieś mi piwo.
Pielęgniarz zmarszczył brwi.
- Ależ panie S. - powiedział. - Wie pan, że lekarz mówi...
- Zrób to - powiedział Slater.
SiP AScarlett
Pielęgniarz rzucił mi rozbawione spojrzenie, jakby mówiące
„ N o , co m a m robić?" i poszedł w stronę stoiska z piwem, zosta
wiając mnie samą z dziadkiem Paula.
Przyglądałam mu się ciekawie. Ostatnim razem, kiedy go widzia
łam, ślina ciekła mu po brodzie. Teraz nic nie spływało mu po bro
dzie. Jego niebieskie oczy były zamglone, to prawda. Miałam jednak
wrażenie, że widzą o wiele więcej niż powtórki starych seriali.
Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy powiedział:
- Posłuchaj m n i e . N i e m a m y dużo czasu. M i a ł e m nadzieję,
że tu będziesz.
Mówił szybko i po cichu. Musiałam się nawet nachylić nad
porcjami cannoli, żeby go słyszeć. M i m o że głos miał cichy, każ
de słowo brzmiało krystalicznie czysto.
- Jesteśjedną z nich - powiedział. - Zmienniczką. Wierz mi,
wiem, co mówię. Ja też do nich należę.
Z a m r u g a ł a m oczami.
- Pan... jest?
- Tak - odparł. - A nazywam się Slaski, nie Slater. M ó j głupi
syn zmienił nazwisko. N i e chciał, żeby ludzie wiedzieli, że jest
spokrewniony ze starym dziwakiem, który bajdurzy o w ę d r ó w
kach do świata u m a r ł y c h .
Gapiłam się na niego z rozdziawionymi ustami. N i e wiedzia
łam, co powiedzieć. Co m o g ł a m powiedzieć? Byłam bardziej
zaskoczona niż po wyznaniu C e e Cee.
- Wiem, co ci m ó w i ł mój w n u c z e k - ciągnął pan Slater, dok
tor Slaski. - N i e słuchaj go. On to wszystko źle zrozumiał. Pew
nie, posiadasz tę zdolność. Ale to cię zabije. M o ż e nie od razu,
ale po jakimś czasie. - Patrzył na m n i e oczami tkwiącymi w sza
rej, pokrytej brązowymi p l a m a m i , pomarszczonej masce. -
Wiem, o czym m ó w i ę . Tak s a m o jak mój niemądry w n u k , m y ś
lałem, że jestem jak Bóg. N i e , myślałem, że jestem Bogiem.
Z a m r u g a ł a m oczami.
179
- Ale...
Dziadek Paula zauważył zbliżającego się pielęgniarza i szyb
ko zapadł w swój zwykły stan półśpiączki, milknąc na dobre.
- Proszę bardzo, panie Slater - powiedział pielęgniarz, przysta
wiając plastykowy kubek do ust starca. - Przyjemne, chłodne piwo.
Ku m o j e m u z d u m i e n i u doktor Slaski pozwolił, aby piwo
spłynęło z jego ust po brodzie, plamiąc koszulę.
- Ojej - powiedział opiekun. - Przykro mi. C ó ż , lepiej bę
dzie, jak się umyjemy. - Mrugnął do mnie okiem. - M i ł o było
cię spotkać, Susan. Do zobaczenia.
Poprowadził wózek doktora Slaskiego dalej, w stronę strzelnicy.
Jeśli chodzi o m n i e , na tym się skończyło. M u s i a ł a m odejść.
N i e m o g ł a m znieść siedzenia przy stoisku z cannoli ani m i n u t y
dłużej. N i e m i a ł a m pojęcia, gdzie się podziała C e e C e e , ale
uznałam, że będzie musiała sobie poradzić sama ze sprzedażą
słodyczy. Potrzebowałam chwili spokoju.
W y m k n ę ł a m się z budki i przepchnęłam przez t ł u m zalegają
cy dziedziniec, wypadając następnie przez pierwsze otwarte
drzwi, jakie napotkałam.
Znalazłam się na cmentarzu misji. N i e zawróciłam z drogi.
C m e n t a r z e nie przerażają mnie. To znaczy, choć to m o ż e się
wydawać dziwne, d u c h y rzadko włóczą się po cmentarzach.
W pobliżu swoich grobów. Dążą raczej do miejsc, w których
przebywały za życia. Dla pośrednika cmentarze mogą stanowić
miejsce wypoczynku.
Albo dla zmiennika. C z y też dla kogoś tam innego, kim je
stem w e d ł u g Paula Slatera.
Paula Slatera, który jak zaczynałam sobie uświadamiać, nie
był jedynie s k ł o n n y m do manipulacji jedenastoklasistą, które
mu przypadkiem w p a d ł a m w oko. N i e , zdaniem j e g o własnego
dziadka, Paul Slater był... cóż, diabłem.
A ja właśnie sprzedałam mu swoją duszę.
180
To nie było coś, nad czym m o g ł a m łatwo przejść do porząd
ku. Potrzebowałam czasu do namysłu, żeby się zastanowić, co
dalej robić.
Weszłam na c h ł o d n e , ocienione cmentarzysko i ruszyłam
wąską ścieżką, którą zdążyłam j u ż dobrze poznać. Wiele razy
nią chodziłam. Tak naprawdę czasami, kiedy brałam przepustkę
na korytarz pod pretekstem, że muszę się udać do toalety pod
czas lekcji, przychodziłam właśnie tutaj, na cmentarz, tą ścież
ką. Ponieważ na jej końcu znajdowało się coś dla m n i e niezwy
kle ważnego. Coś, co szczególnie m n i e obchodziło.
Tym razem, kiedy dotarłam na koniec wąskiej, kamienistej
dróżki, stwierdziłam, że nie jestem sama. Jesse stał przy grobie,
patrząc na kamień nagrobny.
Słowa, które czytał, znałam na pamięć, ponieważ to ja byłam
tą osobą, która wraz z ojcem D o m i n i k i e m nadzorowała ich wy
kuwanie.
T U T A J SPOCZYWA H E K T O R JESSE DE SILVA, 1 8 3 0 - 1 8 5 0 , UKOCHA
NY BRAT, SYN I PRZYJACIEL
Jesse podniósł głowę, kiedy stanęłam o b o k niego. Bez słowa
wyciągnął rękę ponad kamieniem. W s u n ę ł a m w nią swoją dłoń.
- Przykro mi z powodu tego wszystkiego - powiedział, pa
trząc c i e m n y m i , nieprzeniknionymi, jak zwykle, oczami.
Wzruszyłam ramionami, nie odrywając w z r o k u od ziemi ota
czającej grób, czarnej jak jego oczy
- C h y b a r o z u m i e m . - M i m o że nie rozumiałam. - To zna
czy, nie możesz nic na to poradzić, że... cóż, że nie czujesz do
m n i e tego samego, co ja do ciebie.
N i e w i e m , co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. W chwili
kiedy te słowa wydobyły się z m o i c h ust, zapragnęłam, żeby
grób p o d nami otworzył się i m n i e pochłonął.
M o ż n a więc sobie wyobrazić moje zdumienie, kiedy Jesse,
głosem z m i e n i o n y m przez skrywane emocje, zapytał:
181
- Czy tak właśnie myślisz? Ze ja chciałem odejść?
- A nie chciałeś? - Wpatrywałam się w niego, kompletnie
ogłupiała. Bardzo się starałam zachować dystans, ostatecznie
zdeptano moją d u m ę . A j e d n a k moje serce, które, mogłabym
przysiąc, skurczyło się i pękło jakieś dwa dni t e m u , nagle ożyło
znowu, choć bardzo mi zależało, by pozostało niewzruszone.
- Jak m o g ł e m zostać? Po tym, co zaszło między nami, Su-
sannah, jak m o g ł e m zostać?
Z u p e ł n i e nie wiedziałam, o czym on mówi.
- Co zaszło między nami? Co masz na myśli?
- Ten pocałunek.
Puścił moją rękę tak gwałtownie, że aż się zatoczyłam.
N i e przejęłam się tym, nie przejęłam się tym wcale, bo zaczę
ło do m n i e docierać, że dzieje się coś cudownego. Coś wspania
łego. To wrażenie w z m o c n i ł o się jeszcze, kiedy Jesse podniósł
rękę do góry, żeby przeczesać włosy palcami, i zobaczyłam, jak
drżą. To znaczy jego palce. Dlaczego tak drżały?
- Jak m o g ł e m zostać? - mówił Jesse. - Ojciec D o m i n i k miał
rację. Musisz być z kimś, kogo twoja rodzina i przyjaciele będą
w stanie zobaczyć. Z kimś, kto się z tobą zestarzeje. Musisz być
z kimś żywym.
N a g l e wszystko zaczęło nabierać sensu. Tygodnie niezręcz
nego milczenia. Jego dystans do m n i e . To nie wynikało z tego,
że m n i e nie kochał. To wcale nie wynikało z tego, że mnie nie
kochał.
Pokręciłam głową. Krew, która jak zaczynałam j u ż podejrze
wać, zamarzła mi w żyłach, nagle jakby z n o w u zaczęła krążyć.
M i a ł a m nadzieję, że nie popełniam kolejnego błędu. Miałam
nadzieję, że to nie sen, z którego wkrótce się obudzę.
- Jesse - powiedziałam, o s z o ł o m i o n a ze szczęścia. - To
wszystko nic mnie nie obchodzi. Ten pocałunek... ten pocału
n e k to była najlepsza rzecz, jaka mi się zdarzyła w życiu.
182
Stwierdzałam po prostu fakt. To wszystko. Fakt, który jak są
dziłam, był mu znany.
Chyba jednak go zaskoczyłam, ponieważ przyciągnął m n i e
do siebie w następnej chwili i zaczął całować.
To było tak, jakby świat, który przez ostatnich parę tygodni
zleciał z własnej osi, nagle wrócił do normy. Jesse trzymał m n i e
w ramionach i wszystko było w porządku. Bardziej niż w p o
rządku. Doskonale. Ponieważ on m n i e kochał.
I owszem, może to znaczyło, że musiał się wyprowadzić...
i owszem, była ta sprawa z Paulem. Nadal nie bardzo wiedzia
łam, co z tym począć.
Ale jakie to miało znaczenie? Kochał mnie!
I tym razem nikt nie przerwał naszych pocałunków.