STARWARS
Walter Jon Williams – Szlak przeznaczenia 25...30
Sean Williams, Shane Dix – Heretycy mocy I: Ruiny imperium 25...30
Sean Williams, Shane Dix – Heretycy mocy II: Ruiny imperium
25...30
W ostatniej próbie ratowania galaktyki Luke Skywalker, jego żona Mara oraz Jacen Solo wy-
palają nowe granice w nieznanych dotąd obszarach. Wielka epopeja Gwiezdnych Wojen trwa
dalej...
PROLOG
Człowiek, który nie był już człowiekiem, stał przed Obcym który nie był tym, czym się wyda-
wał.
- Wszystko jest przygotowane - rzekł człowiek.
Obcy posmakował językiem powietrze, jakby szukał w nim kłamstw.
- Jesteś pewien?
- Tak, generale - odparł tamten stanowczo. Bardzo starannie kontrolował swoją postawę.
Obcy, z którymi sądził, że ma do czynienia, doskonale umieli odczytywać język ciała. Naj-
drobniejszy gest czy drgnienie mięśnia twarzy mogło zostać uznane za niepewność. - Czuj
ność ludności została uśpiona fałszywym poczuciem bezpieczeństwa, a jeśli nawet nie bez-
pieczeństwa, to przynajmniej nadziei na to, że pewnego dnia będą bezpieczni. Jeśli nie zaj-
dzie nic nieprzewidziane go, wszystko powinno pójść zgodnie z planem.
- Jestem zadowolony - rzekł Obcy. Krążył niespokojnie przed człowiekiem, stukając szpona-
mi o podłogę.
Człowiek odetchnął z ulgą. Spełnienie warunków układu z jego strony było istotnie sprawą ży-
cia lub śmierci.
- Czy to znaczy...
- Kiedy powrócisz, a ja będę całkowicie pewien, że wywiązałeś się ze swojej części umowy -
rzekł Obcy ostro - wtedy, ale tylko wtedy dostaniesz to, czego pożądasz.
Ogon obcego uderzył w ziemię. Koniec dyskusji. Nawet słowami nie wyraziłby tego jaśniej.
Człowiek wzruszył ramionami i skinieniem głowy przyjął warunek. Nie było powodu, aby są-
dzić, że coś pójdzie
11
inaczej, niż oczekiwano. Dostanie to, czego pragnął. Przecież dopilnował wszystkiego.
- Zostawię pana zatem, generale - rzekł. - Jeśli pan pozwoli.
Obcy zerknął na niego przelotnie.
- Możesz odejść - zgodził się, wydając serię odgłosów zbyt intensywnych, aby ludzkie ucho
mogło ich słuchać bez przykrości, lecz jednocześnie tak subtelnych, że tylko niewiele istot mogło
je zrozumieć. Żadna ludzka istota nigdy nie wydała bodaj jednego dźwięku w tym języku.
Lecz od tego człowieka oczekiwano, aby posługiwał się nim płynnie.
- Spotkamy się tutaj za kilka dni.
- Możesz być pewien, że będę czekał - rzekł obcy, wciąż krążąc po podłodze. - I pamiętaj:
mamy to, czego chcesz.
Człowiek skłonił się, wiedząc, że nigdy tego nie zapomni. Opuścił statek patrolowy przez
wąski korytarz startowy, z wystudiowaną łatwością przystosowując się do stanu nieważkości.
Niecierpliwie czekał, by zgłosić się po to, co mu się słusznie należało - triumfalny początek
nowego życia. Nieważne, ile istnień to będzie kosztować. Stanie radośnie przed płonącym stosem
ciał, jeśli tego będzie trzeba, aby ogrzać się w ogniu nieśmiertelności.
Z uśmiechem wziął kurs na swoje przeznaczenie.
I
W Y P R A W A
Luke Skywalker wspinał się po kamienistym zboczu. Płuca płonęły mu z każdym ciężkim odde-
chem. Z ulgą stwierdził, że jego siostrzeniec również z trudem chwyta powietrze; znaczyło to, że
jego własne problemy ze wspinaczką nie miały nic wspólnego z wiekiem czy brakiem kondycji.
Atmosfera na Munlali Mafir była po prostu zbyt rzadka, to wszystko.
Za plecami słyszeli przerażające wycie Krizlawów. Dźwięk był wysoki i przenikliwy, nawet
w tej rzadkiej atmosferze, i przeszywał ich dreszczem. Luke wiedział, że obce istoty o gład-
kiej różowej skórze i wielkich, podobnych do rancora łbach, pochylonych nisko nad ziemią w
poszukiwaniu zapachu, nie mogą być daleko. Zbliżały się od strony ruin pałacu, polując na
grupę desantową.
Obejrzał się przez ramię, prawie się spodziewając, że już obgryzają mu pięty. Na szczęście
nie były aż tak blisko. Na jego oczach cała siódemka wyłoniła się spod ozdobnej arkady u stóp
najbliższego muru, potykając się o siebie i zsuwając po stercie gruzu, by jak najszybciej dotrzeć
do świętego kopca. Z okna wyskoczyły jeszcze trzy i przetoczyły się poza zasięg wzroku, lądu-
jąc za jednym z posągów.
Małe czerwone oczka, dwa cienkie ramiona zakończone trzema jadowitymi szponami, dwie
potężne nogi, stworzone do skoku, pyski o elastycznych szczękach, dość rozciągliwych, by
jednym kłapnięciem pochłonąć ludzką głowę...
Ta myśl przypomniała Luke'owi, że powinien się ruszyć z miejsca.
- Jest ich tylko dziesięć - zauważyła doktor Soron Hegerty ze zdziwieniem słyszalnym nawet
mimo ciężkiego oddechu. Wydawało się,
15
że idzie z większym trudem niż pozostali, nie nadążając nawet z pomocą Jacena. - Zawsze...
zawsze bywa ich... jedenaście... Myślałam... że to może mieć... znaczenie.
W sekundę później z okna wyskoczył jeszcze jeden Krizlaw, roztrzaskując resztki ozdobnej
framugi, i ruszył w stroną kopca.
Pani ksenobiolog pokręciła głową, jakby bardzo męczył ją fakt, że zawsze ma rację.
- Jedenaście - potwierdziła.
- Chodźmy, pani doktor - przynaglił Jacen. Luke poczuł, że siostrzeniec z lekka podbudo-
wuje Mocą jej wytrzymałość. - Musimy iść!
- Myślicie, że to rytualna wataha łowiecka? - zapytał porucznik Stalgis. Krępy żołnierz
Imperium w lekkiej zbroi bojowej obrócił się i strzelił w kierunku wspinającej się na wzgórze
siódemki. Strzał trafił jednego z obcych w ramię, wywołując rozdzierający wrzask bólu, ale
nie zatrzymał stworzenia.
- Coś... w tym stylu - wydyszała Hegerty.
Luke i Jacen wymienili zatroskane spojrzenia. Pani ksenobiolog szybko się męczyła, a
szczyt kopca wciąż pozostawał dość daleko. Konstrukcja składała się z ziemi ubitej na central-
nym kamiennym rdzeniu i tworzyła wysoką, stożkową pseudopiramidę o ściętym, płaskim, ka-
miennym szczycie, doskonale nadającym się na zaimprowizowane lądowisko. Wahadłowiec
czekał na nich z rozgrzanymi silnikami, gotów od razu wzbić się w powietrze. Jedynym pro-
blemem było tempo: ze słabnącą panią doktor nie mieli szans do niego dotrzeć.
Obaj Jedi obejrzeli się jednocześnie. Krizlawowie pokonywali stok pewnymi, równymi sko-
kami, wczepiając się w zbocze mocnymi pazurami i odbijając niewiarygodnie silnymi mięśniami
ud. W chwili, gdy stworzenia się zorientowały, że Luke i Jacen stoją, przyspieszyły kroku, z każdym
skokiem wyjąc coraz głośniej. Luke widział, jaki skutek to wycie wywierało na niższych formach
życia - obserwował kiedyś pożywiających się Krizlawów. Potężne wibracje wydawanych dźwię-
ków paraliżowały ośrodki nerwowe, otumaniały zmysły i wprawiały mięśnie w konwulsje. Krizla-
wowie zjadali sparaliżowaną ofiarę w całości. Doktor Hegerty twierdziła, że uważają bijące serce za
niezbędne do dobrego trawienia.
Ale tego Jedi nie strawicie, z determinacją pomyślał Luke. Ani w całości, ani w kawałkach!
Wysłał swoje zmysły głęboko pod powierzchnię kopca. Co z tego, że grunt był ubity; w koń-
cu gleba to nie żelbet. Pod powierzchnią kryły się szczeliny, wiele punktów nacisku, które po
jednym solidnym pchnięciu powinny...
16
Jest. Dał znak Jacenowi i związał się myślą z siostrzeńcem, wykorzystując technikę więzi w
Mocy, którą długo ćwiczyli w ostatnim okresie. Wspólnie pchnęli punkt nacisku, który znalazł
pod powierzchnią. Ze zbocza poniżej nich buchnął kurz, jakby zbudziła się do życia zakopana
maszyna. Deszcz grud ziemi ukrył poruszające go siły, wyrzucony w górę grunt spadł, porusza-
jąc kolejne warstwy i tworząc niewielką lawinę, która nabierała siły, aż opadła na Krizlawów,
spychając ich z powrotem do podnóża.
Stalgis uniósł brew.
- Niezłe - rzekł z aprobatą i wyraźną ulgą. Przerzucił karabin przez ramię i ruszył w górę nie-
co spokojniejszym krokiem.
- To jeszcze nie koniec - upomniał go Jacen.
Luke zgodził się z nim w milczeniu. Zmuszając się, by iść dalej, uruchomił komunikator.
- Jesteśmy w drodze - zameldował. - Jakieś problemy?
Pilot imperialnego wahadłowca nie tracił czasu na rozmowy.
- Czysto. Jesteśmy gotowi do startu.
Ponad głowami słyszeli już wycie silników. Luke z ulgą pomyślał, że za chwilę wzbiją się w
górę, i pozwolił sobie na moment zastanowienia, co właściwie poszło źle. Z początku wydawa-
ło się, że wszystko jest w porządku. Munlali Mafir była miejscem wskazanym przez Hegerty
jako jedna z planet, gdzie miejscowa ludność mówiła o wędrownej planecie, która pojawiła się
w ich systemie, pozostała na krótko, po czym znikła. Nie musiała to być Zonama Sekot, ale
wszyscy się zgodzili, że ślad wart jest zbadania.
Po przybyciu na miejsce okazało się jednak, że coś się zmieniło. Jostrańscy tubylcy Munlali
Mafir byli - zgodnie z zapiskami Hegerty - wolno poruszającymi się stonogami niewiele więk-
szymi od ludzkiego ramienia. Na planecie znaleźli jednak tylko kolonię Krizlawów -
wymienionych jako stadne, krwiożercze bestie o inteligencji nie wyższej od przeciętnego nerfa -
i ani śladu Jostran. Coś się zdarzyło; coś, co wyniosło Krizlawów do pozycji istot inteligent-
nych, jednocześnie niszcząc Jostran. Może tak się stało, a może zapisy sond imperialnych były
całkowicie mylne. Krizlawowie używali tego samego języka, który Hegerty wprowadziła do za-
pisu. Różnica polegała jedynie na tym, że przypisywano go Jostranom.
Krizlawowie nie byli gatunkiem zainteresowanym gwiazdami. Przybycie wahadłowca imperial-
nego spotkało się z entuzjastycznym przyjęciem. Luke, Jacen, Hegerty i niewielka gwardia hono-
rowa szturmowców zostali zaproszeni na uroczysty bankiet, gdzie goście mogli podziwiać
17
ponure rytuały kulinarne tubylców. Lokalny kacyk, który niczym nie różnił się od innych poza
tym, że zawiązał sobie wokół nieistniejącej talii jaskrawy pas, bez wahania podzielił się z nimi
legendą o Gwiezdnym Świecie, który pojawił się na niebie czterdzieści lat temu. Obserwacje
były cokolwiek ograniczone z powodu braku lunet i wszelkich innych instrumentów optycznych,
ale wydawało się, że Gwiezdny Świat widniał na niebie Munlali Mafir w postaci niebieskozielo-
nego światła. Pozostał tam mniej więcej przez trzy planetarne miesiące, po czym znikł równie
tajemniczo, jak się pojawił.
Przez okres przebywania Gwiezdnego Świata na firmamencie Munlali Mafir przechodziła czas
wzmożonej aktywności sejsmicznej. Liczne wulkany rozsiane po całej planecie wybuchały, ziemie
trzech kontynentów dygotały od wstrząsów. Wszystko to sprawiło, że wielu mieszkańców po-
niosło śmierć. Ówcześni tubylcy - Jostranie czy Krizlawowie, tego Luke nie wiedział na pewno
- nie mieli żadnej wiedzy geologicznej ani też nie rozumieli efektu grawitacyjnego, jakie ciała
niebieskie mogą na siebie wzajemnie wywierać. Pomimo to jednak skojarzyli nagły atak kata-
strof z przybyciem nowej planety. Dla nich Gwiezdny Świat był zwiastunem śmierci i chaosu i
Luke musiał długo tłumaczyć kacykowi i jego plemieniu, że niewielkie jest prawdopodobień-
stwo, aby kiedykolwiek powrócił.
I wtedy właśnie zaczęły się kłopoty.
W chwili gdy Luke stwierdził, że odwiedziny wędrownej planety to był czysty przypadek i nie
ma powodów przypuszczać, aby się powtórzyły, wśród zebranych zapadła nagła cisza. Luke
przypuszczał, że Zo-nama Sekot po prostu szukała bezpiecznej kryjówki i odleciała natych-
miast, skoro tylko okazało się, że Munlali Mafir jest zamieszkana. Zapewniał kacyka, że praw-
dopodobnie Gwiezdny Świat znajduje się teraz gdzieś po drugiej stronie Nieznanych Obszarów.
Wyjaśnił, że straszne konsekwencje jej odwiedzin - zniszczenie niemal wszystkich kamiennych
miast planety, zakłócenie prądów oceanicznych i wpływ na tak ważne czynniki środowiskowe
jak formacje wodonośne - były jedynie tymczasowe. Obiecywał, że wkrótce wszystko wróci do
normy.
Tubylcy jednak, zamiast ucieszyć się z tych zapewnień, wydawali się dziwnie poruszeni. Na
sygnał kacyka pojawili się strażnicy; i goście - mile widziani jeszcze chwilę wcześniej - nagle
stali się więźniami. Luke zabronił swemu oddziałowi jakiejkolwiek formy oporu, przekonany,
że zdoła uniknąć gwałtownej konfrontacji, używając tylko perswazji. Dopiero kiedy spróbował
nawiązać kontakt z kacykiem poprzez Moc, okazało się, że nie jest to takie proste.
18
Okazało się bowiem, że te istoty mają dwa ośrodki świadomości. Luke mógł przekonać każ-
de inne stworzenie, aby wypuściło ich wolno, jednak w kacyku Krizlawów nie było miejsca, na
które mógłby wywrzeć wpływ. Jeden ośrodek myślowy był wyraźny i czujny, i bez trudu ukrył
się przed jego sondą, drugi zaś tępy i mętny, śliski jak jajo nooroopa. Nie mógł właściwie wpły-
nąć na żaden z nich i świadomość tego na chwilę wytrąciła go z równowagi. Nigdy wcześniej
nie spotkał się z taką sytuacją.
W trakcie zamieszania jeden ze szturmowców został przewrócony na ziemię. Ubrany w dłu-
gą szatę Krizlaw odchylił jego głowę do tyłu i wcisnął mu do ust coś w rodzaju wijącej się lar-
wy. Szturmowiec zakrztusił się, spróbował wypluć maleńkie stworzenie, ale było już za późno.
To wystarczyło Luke'owi. Zrezygnował z próby bezpośredniego kontrolowania sytuacji i
użył Mocy, by odepchnąć Krizlawa w długiej szacie od leżącego szturmowca. Mężczyzna wciąż
dawał silne oznaki życia pomimo obrzydzenia, jakie wywołała w nim nieoczekiwana „prze-
kąska”. Luke odepchnął strażników i podbiegł do leżącego, Jacen zaś szybko uwolnił siebie i
pozostałych. W ciągu kilku sekund wyrwali się Krizlawom i uciekli.
Luke słyszał za plecami skrzekliwy głos kacyka, wydającego rozkazy swym podwładnym.
Wkrótce utworzyła się grupa jedenastu „rytualnych łowców”, jak ich określała Hegerty, i rzuci-
ła się za nimi w regularny pościg.
Gonitwa po rozpadającym się pałacu była szybka i zacięta. Dwaj szturmowcy zamykający
grupę uciekinierów błyskawicznie znaleźli się w szponach i szczękach prześladowców. Ich
przerażające krzyki długo jeszcze ścigały grupę, ale swoją śmiercią podarowali pozostałym
kilka cennych sekund. Kiedy jeden z Krizlawów dopadał zdobyczy, cała grupa zatrzymywała
się, by wspólnie pożreć ofiarę. Była to pierwsza wskazówka, która pozwoliła Hegerty zrozu-
mieć charakter rytualnej grupy łowców, składającej się z jedenastu Krizlawów. Luke miał na-
dzieję, że teraz, kiedy większość jedenastki leżała pod gruzem, prześladowcy dadzą im spokój.
Była to przyjemna myśl, lecz Luke wciąż jeszcze nie chciał wierzyć, że ich kłopoty dobiegły
końca. Nawet teraz, kiedy byli już blisko szczytu ceremonialnego kopca, nie pozwalał sobie na
ulgę, którą wyczuwał już ze strony Stalgisa i Hegerty. Pewność siebie to prosta droga do osła-
bienia czujności, a to mogło ich kosztować życie. Nie chciał wierzyć, że udało im się uciec,
dopóki nie uciekną naprawdę.
19
Wreszcie zbocze straciło swoją stromiznę i niebawem cała grupa chwiejnym krokiem dotarła
do płaskiej części szczytu. Wahadłowiec klasy Sentinel spoczywał na zerodowanym postu-
mencie, pokrytym reliefami przedstawiającymi mityczną walkę dwóch paskudnie wyglą-
dających bóstw. Na szczycie wysuniętej rampy stał pilot imperialny w szarym mundurze i,
machając ręką, przynaglał ich do pośpiechu.
- Co mu się tak spieszy? - oschle mruknął Stalgis, podtrzymując pod ramię szturmowca,
którego zmuszono do połknięcia larwy. – Nie można przez chwilę pooglądać widoków?
- Może chodzi o to - mruknął Jacen, wskazując przed siebie.
Trzech Krizlawów, którzy oddzielili się od reszty grupy u stóp wzgórza, zdążało ku nim na
długich łapach w niezgrabnych, ale zadziwiająco skutecznych skokach. Widać było, że pierwsi
znajdą się przy wahadłowcu, co w pewnym sensie usprawiedliwiało ich triumfalne wrzaski.
Luke zebrał Moc wokół siebie i Jacena. Używając jej do przyspieszenia własnych ruchów,
dawali pozostałym szansę na dotarcie do wahadłowca. Trzy stworzenia nie stanowiły godnych
przeciwników dla dwójki zbrojnych w miecze i wyszkolonych Jedi.
Zaledwie jednak zrobił dwa kroki, kiedy z drugiego krańca płaskowyżu po prawej stronie
rozległy się identyczne ryki. Szybki rzut oka pozwolił mu stwierdzić, że zbliżało się do nich
jeszcze ośmiu Krizlawów.
- Znowu jedenastu - bez tchu szepnęła Hegerty. Wydawała się załamana.
- To nie mogą być ci, których przysypaliśmy - stwierdził Jacen. - To niemożliwe!
- Nie są ci sami - wtrącił Luke. - Mają inne znaki. Zastąpili tamtych.
- Skąd wiedzieli? - zapytał Stalgis.
Pytanie straciło na znaczeniu, kiedy banda jedenastu wyjących obcych okrążyła uciekinierów.
Dwaj Krizlawowie odłączyli się od reszty i ruszyli w kierunku wahadłowca. Imperialny pilot
uznał, że najwyższy czas schronić się w środku. W sekundę później z komór wysunęły się lufy
działek laserowych, strzelając nieco na oślep, bo napastnicy zręcznie unikali zagrożenia, za-
skakując strzelca swoją szybkością.
Luke przystanął. Nie było sensu tracić energii na szalony bieg w kierunku statku, jeśli nie ist-
niała szansa, by do niego dotrzeć. Wysłanie po nich śmigacza pokładowego również nie miało
sensu, bo to mogło uratować jedynie dwoje z całej grupy, a i to przy sporym szczęściu. Chwila
medytacji stłumiła gniew i frustrację; to nie czas na mrocz-
20
niejsze uczucia. Musi istnieć inny sposób, by uratować grupę przed zbliżającymi się obcymi.
Stalgis przyjął postawą strzelecką i wypuścił ze dwanaście serii jedna po drugiej. Jeden z
Krizlawów potknął się i upadł. Z miejsca, gdzie przed chwilą miał ramię, tryskał gejzer krwi.
Luke ze zgrozą ujrzał, że stworzenie podniosło się chwiejnie na nogi i, kulejąc, parło naprzód.
Stalgis zacisnął szczęki, jakby miał zamiar kogoś pogryźć ze złości, ale nie przestawał strzelać.
Luke i Jacen ustawili się na dwóch wierzchołkach defensywnego trójkąta, Stalgis i drugi
szturmowiec zajęli trzeci. Zmęczona Hegerty znalazła się w środku. Pani ksenobiolog była tyl-
ko trochę starsza od Luke'a, ale nie miała doświadczenia w walce. Ten typ ekspedycji, do jakie-
go była przyzwyczajona, nie musiał zbyt często ratować się ucieczką; tak przynajmniej sądził Lu-
ke.
Krizlawowie rozstawili się wokół nich kręgiem. Luke użył Mocy, by zniechęcić tych, którzy
podeszli najbliżej, ale wiedział, że nie minie wiele czasu, a wszyscy razem rzucą się na nich. A
nie było sposobu, by odepchnąć wszystkich dziewięciu naraz.
Skoncentrował się w oczekiwaniu na nieunikniony atak i walkę na śmierć i życie. Na chwilę
powędrował myślami do syna, który pozostawał bezpieczny w sercu Sojuszu Galaktycznego, i
przesłał cichą, pozbawioną słów prośbę o przebaczenie do Mary, oczekującej na orbicie w
„Cieniu Jade".
Wyjście „Sokoła Millenium" z nadprzestrzeni trudno byłoby nazwać łagodnym. Leia chwyciła
się kurczowo poręczy fotela drugiego pilota, szczęśliwa, że Han wreszcie zainstalował siedzisko
na miarę jej drobnej sylwetki.
Za plecami usłyszała brzęk i łoskot C-3PO.
- Och, nie - jęknął złocisty robot, niepewnie drepcząc w miejscu,
by utrzymać równowagę. - Mam nadzieję, że na nic nie wpadliśmy!
Han pomanipulował przełącznikami, kiedy jednak i to zawiodło, rozparł się w fotelu i kopnął
podstawę konsoli. W kilka chwil później trajektoria się wyrównała.
- Przepraszam, moi drodzy - rzucił w przestrzeń. - Normalna praca
urządzeń przywrócona.
Leia wzniosła oczy ku niebu, po czym zerknęła na Tahiri. Młoda Jedi tkwiła stoicko w swo-
im fotelu ze wzrokiem utkwionym w jakiś punkt poza sklepieniem kabiny. Przez całą drogę
pozostawała cicha i obojętna na wszelkie próby nawiązania rozmowy, skupiona na tym,
21
co działo się w jej wnętrzu. Leia nie naciskała. Czuła, że w umyśle dziewczyny odbywa się
skomplikowany proces dochodzenia do normy, i nie chciała go zakłócać.
Czasem jednak odnosiła wrażenie, że właściwsze byłoby bardziej bezpośrednie podejście -
zwłaszcza w chwilach, kiedy ponure milczenie trwało godzinami i wydawało się nie mieć koń-
ca. Nagła utrata przytomności na Galantos była niespodziewanym zwrotem w chorobie Tahiri,
a wydarzyła się w chwili, kiedy Leia była już pewna, że dziewczyna jest na najlepszej drodze
do wyzdrowienia. Nie mogło jednak być pomyłki co do jej reakcji, kiedy się ocknęła. Bez jej
doskonale wytrenowanych instynktów Jedi mogli nie dotrzeć na orbitę ani też nawiązać kon-
taktu z tajemniczym Rynem, który pomógł jej w ucieczce.
Leia westchnęła w duchu. Cokolwiek działo się z Tahiri, było przerażająco nieprzewidywal-
ne.
Odbiornik podprzestrzenny zapiszczał. Leia spojrzała na zakres i otworzyła linię.
Z głośników dobiegł głos kapitan Mayn.
- „Sokół", oczekuję instrukcji.
- Miło, że się przyłączacie, „Selonia" - odparła Leia. - Udana podróż?
- Przyjemny spacerek, jak to w nadprzestrzeni.
Leia uśmiechnęła się na tę uwagę i spojrzała na planetę, która znajdowała się przed nimi.
Bakura była pięknym, zielono-niebieskim światem, znanym z eksportu towarów rolniczych
oraz podnośników repulsorowych. Jej dwa księżyce pokrywały kopalnie materiałów wy-
korzystywanych przy budowie drugiej Gwiazdy Śmierci. Planeta znajdowała się na skraju ga-
laktyki, dokładnie po przeciwnej stronie korytarza światów, które jako pierwsze padły ofiarą
inwazji Yuuzhan Vongów. „Od Bonadanu do Bakury poprzez Bothawui”, głosiło stare porze-
kadło, sugerujące, że łatwiej było dostać się z Sektora Korporacyjnego na Bakurę długim ob-
jazdem przez przestrzeń Bothan, aniżeli wprost przez Jądro, pełne nakładających się cieni pla-
net i zdradzieckich szlaków nadprzestrzennych. Łączyły one również trzy wysoko rozwinięte
technicznie, ale poza tym bardzo różne światy. O ile Bakura pyszniła się zielenią i pastwiskami,
Bonadan był pełnym pustyń stepem, znajdując się na całkowicie przeciwnym biegunie degra-
dacji środowiska.
Belkadan, pierwszy świat zaatakowany przez Yuuzhan Vongów i jeden z sąsiadów Bonadana -
o ile można było go tak nazwać - znajdował
22
się we własnym obszarze widma, bo jego biosfera została zmodyfikowana tak, aby odpowiadała
fabrykom biologicznym założonym przez obcych, Leia miała nadzieję, że nigdy nie nadejdzie
dzień, kiedy taka degradacja ogarnie galaktykę od krańca do krańca, wiążąc wszystkie znane jej
światy siecią bólu i poświęcenia. Jeśli pewnego dnia Shimrra zapanuje nad Bakurą, będzie wie-
działa, że to rzeczywiście koniec.
Na razie jednak świat wydawał się spokojny.
Liczne satelity krążyły po orbicie planety. Leia domyślała się, że niedługo ktoś ich zauważy i
wywoła „Sokoła" albo „Dumę Selonii". Przyjmując, że wciąż stosuje się dawne procedury,
wszelkie wejścia do systemu były starannie monitorowane, bo rząd Bakuran ciągle jeszcze oba-
wiał się kolejnego ataku Ssi-ruuków. Po pierwszej próbie, dwadzieścia pięć lat temu, zaprojek-
towano i zbudowano cztery niszczyciele, krążowniki „Intruz", „Strażnik", „Wartownia" i
„Obrońca", które miały strzec systemu. Dwa z nich: „Strażnik" i statek flagowy sił zadaniowych
„Intruz", zostały zniszczone, kiedy przyłączyły się do Nowej Republiki w Selonii i Centerpoint.
Twierdzy strzegły już zatem tylko „Obrońca" i „Wartownia".
- Czy coś ci to przypomina, Leio? - zapytał Han z krzywym uśmieszkiem, wyciągnął rękę i lek-
ko ścisnąć jej palce. Odpowiedziała mu tylko uśmiechem. Odwiedzili Bakurę raz, na początku
ich związku. W innej sytuacji pewnie z przyjemnością wspominałaby te szalone lata.
- Szykuj się, „Selonia" - poleciła Mayn. - Sprawdź, czy możesz zaalarmować sieć planetar-
ną. Nie zdradzaj naszej obecności, użyj kodów rejestracyjnych „Selonii". - Mayn odpowiedzia-
ła twierdząco i Leia przełączyła się na inną częstotliwość. - „Bliźniacze Słońca Jeden",
utrzymuj formację i czekaj na dalsze rozkazy.
- Rozumiem. - Głos Jainy dochodzący z kabiny X-winga brzmiał rzeczowo. Pozostałe z
eskadry Bliźniaczych Słońc myśliwce otoczyły dwa statki dowodzenia spłaszczonym dwuna-
stokątem bez jednego kąta.
- Wyczuwasz coś, Jaino? - zapytała Leia.
- Nic niezwykłego.
- A ty, Tahiri?
- Tak? - młoda Jedi poderwała się, jakby przebudzona z głębokiej zadumy. - Przepraszam,
nie dosłyszałam?
- Pytałam, czy wyczuwasz coś niezwykłego poprzez Moc - powtórzyła Leia.
- O, nie... jeszcze nic, przynajmniej na razie. - Tahiri przymknęła oczy i wysłała myśli w
przestrzeń na poszukiwania ech jakichkolwiek istot wokół Bakury i na planecie.
23
- Tahiri właśnie szuka - wyjaśniła Jainie Leia.
Jaina skwitowała to krótkim, lecz znaczącym milczeniem. Leia zauważyła, że stosunki po-
między Jainą a Tahiri znacznie się ochłodziły, ale nie miała jeszcze czasu zapytać o to córki.
Obecny układ - kiedy Jaina więcej przebywała na warcie aniżeli z matką, na pokładzie „Sokoła"
- nie pozwalał na dłuższe chwile spędzone sam na sam. Jeśli wydarzyło się coś, co zniszczyło
przyjaźń obu kobiet, Leia nie miała o tym pojęcia.
- Dobrze - odparła wreszcie Jaina. - Będziemy nadstawiać czujniki.
Han wprowadził „Sokoła Millenium" w szeroki łuk, który miał się
zakończyć wejściem na orbitę. Leia nie chciała pozostawiać żadnej niejasności co do ich poko-
jowych zamiarów pomimo eskorty wojskowej. Po niewyraźnych sugestiach Ryna wolała unikać
ryzyka. Znów otworzyła kanał na „Selonię".
- Jakieś wieści, kapitanie?
- Nic - odparła Mayn. - Zbieramy różne szumy, ale niewiele więcej. Na orbicie parkingowej
i w dokach stacji jest sporo statków, ale wyglądają na zwykłe frachtowce.
- Żadnych wyrzutni?
- Nic nie widać.
Leia rozważała przez chwilę tę informację.
- Wywołujcie dalej - poleciła. - Albo o nas nie wiedzą, albo nas nie zauważyli. Tak czy ina-
czej, nie potrwa to długo. Trzymać kurs i zobaczymy, co się stanie. Bądźcie gotowi na
wszystko.
- Zrozumiano.
Leia obejrzała się na Hana. Siedział obok niej w milczeniu, a czoło miał zmarszczone od troski.
-Nic ci nie jest? Spojrzał na nią i uniósł jedną brew.
- Naprawdę muszę potwierdzić? - zapytał.
Pokręciła głową z westchnieniem. Nie musiał jej mówić, że ma złe przeczucia. Ona też czuła,
że coś się dzieje. Bez dowodów nie mogła jednak zachowywać się inaczej niż normalnie.
Wreszcie kanał podprzestrzenny zatrzeszczał i rozległa się odpowiedź:
- „Selonia", tu generał Panib z Bakurańskiej Floty Defensywnej. Jakie macie zamiary?
Leia z wcześniejszej wizyty na Bakurze zapamiętała kapitana Grella Paniba. Przypuszczała,
że to ten sam. Niski, sztywny rudzielec obdarzony wdziękiem głodnego Wookie.
24
Mayn zignorowała żądanie.
- Jesteśmy sprzymierzeńcami, kapitanie, szukamy wektora dokowania...
- Przykro mi, „Selonia", potrzebujemy więcej informacji, zanim przekażemy wam dane.
- Co za... - mruknął Han.
- To całkiem rozsądne żądanie - ciągnął dalej generał głosem pełnym napięcia, którego
przyczyny Leia nie umiała odgadnąć. – Nie poinformowano nas o waszym przybyciu...
- Generale Panib, mówi Leia Organa Solo - przerwała, zanim Han eksplodował. - Przyjechali-
śmy na waszą planetę z misją dyplomatyczną. Poinformowalibyśmy was wcześniej, ale ostat-
nio w tym rejonie są problemy z komunikacją.
Generał zawahał się lekko.
- Dziękuję za to wyjaśnienie. Istotnie, mamy problemy z komunikacją. Nalegam jednak,
abyście teraz wyjaśnili, z czym przybywacie.
- Hej, a może byś trochę spuścił z tonu? - warknął gniewnie Han. - Jesteśmy tą samą paczką,
która uratowała wam skórę parę lat temu, pamiętasz?
- Pamiętam, natychmiast rozpoznałem ten zdezelowany frachtowiec.
Leia ukryła pełen troski uśmieszek, bo zobaczyła, że małżonek zmełł w ustach pełną oburzenia
odpowiedź.
- Teraz jednak sprawy nie wyglądają tak prosto - ciągnął Panib. - Jesteśmy tutaj w dość spe-
cyficznej sytuacji.
- Jakiej sytuacji? - zapytała Leia.
- Nie jesteście tu mile widziani - rozległ się nowy głos na zamkniętej częstotliwości. - Wyno-
ście się kraść statki gdzie indziej!
- Co? - wykrzyknął Han. Tym razem nic nie było go w stanie powstrzymać. Poczerwieniał i
pochylił się do przodu, by wykrzykiwać wprost w komunikator: - Słuchaj no, ty...
- Czekaj Han - przerwała mu Leia. Spojrzał na nią, marszcząc brwi, ale posłuchał. - Generale
Panib, czy ta osoba przemawia za pańskim zezwoleniem?
- Z pewnością nie! - odparł generał oburzony. - Kimkolwiek jest, postawię go przed sądem
wojennym, jak tylko...
- Nie może pan nikogo wysłać pod sąd - zadrwił intruz. Zmienił głos, aby ukryć swoją toż-
samość. - Nie zdołasz bez końca ukrywać prawdy!
- Kiedy się dowiem, kto jest za to odpowiedzialny – wykrzyknął generał - przysięgam,
że...
25
- Prawdy? - podchwyciła Leia. - Jakiej prawdy?
- Nie ma o czym mówić. - Generał podniósł głos, wyraźnie tracąc kontrolę nad sytuacją. -
Nie potrzebujemy waszego wścibstwa!
- Nie przybyliśmy, żeby wtykać nos w nie swoje sprawy – szybko odparła Leia. - Chociaż
muszę przyznać, że obchodzą nas wasze problemy. Sądzę, że jesteście w wielkim niebezpie-
czeństwie, generale. Przypuszczam, że kontaktowali się z wami ludzie udający, że są wa
szymi sprzymierzeńcami. Zapewniam pana, że nie są tymi, za których się podają.
- A wy i owszem, jak sądzę - odezwała się osoba, która wtrąciła się do ich rozmowy. Jej głos
aż ociekał pogardą. - Przynajmniej nie kłapią jadaczkami po próżnicy, udając przyjaciół, pod-
czas kiedy w istocie osłabiają naszą obronność i narażają nas na atak.
Leia zjeżyła się.
- Nigdy nie opuściliśmy naszych sprzymierzeńców.
- Nigdy nie opuściliście Dantooine i Ithory? - odparował obcy. - Ani Duro, ani Tynny, ani...
Poczuła, że ogarniają zimna furia.
- Utrata każdej planety jest dla nas ciężkim ciosem. Utrata każdego życia jest jeszcze więk-
szym!
- Przepraszam bardzo, księżniczko - niespokojnie wtrącił się Panib. Generał zdecydowanie
zmienił ton przez ostatnie kilka minut. Tym razem naprawdę czuł się winny. - Postaramy się
jak najszybciej znaleźć źródło transmisji.
- Ja też przepraszam, księżniczko - rozległ się zniekształcony głos intruza. - Chyba jednak
nadszedł czas, abyśmy znaleźli sobie nowych sojuszników.
- No, no - mruknął Han zza ramienia Leii, bacznie obserwując ekran.
- Co jest? - rzuciła.
- „Wartownia" właśnie otworzyła luki wyrzutni - mruknął, złowróżbnie kręcąc głową.
Wskazał palcem na ekran. Z wyrzutni krążownika „Wartownia" wysypał się rój robotów bo-
jowych Ssi-ruuvi, kierując się wprost na nich.
- Jeśli przybyliśmy, aby to powstrzymać, chyba jest już za późno.
- Wujku Luke! Patrz!
Jacen wprowadził wuja w podwójny umysł jednego z najbliższych Krizlawów. Użył Mocy,
aby zablokować mądrzejszy, silniejszy umysł, ale stworzenie wciąż napierało. Niższy, mniej
rozwinięty mózg wy-
26
starczył, aby koordynować ciało, kiedy wyżej rozwinięty kompan był zajęty czym innym.
- Niby jak miałoby nam to pomóc, Jacenie? - zapytał Luke.
- Przypatrz się uważniej - odparł z naciskiem Jacen. - Nie mamy do czynienia z pojedyn-
czymi istotami, to symbionty!
- Dwa połączone stworzenia - z powątpiewaniem mruknął Luke. - Nie bardzo rozumiem,
jak...
Wtem, w jednej chwili, doznał olśnienia. Wyższy, inteligentniejszy umysł stworzenia należał
do przywódcy – „Jeźdźca" i stanowił inteligencję sterującą; przekazywał polecenia, które wyko-
nywała reszta ciała, nie zważając na odniesione obrażenia. Niższy umysł należał do ciała, co
pozwalało mu poruszać się nawet w przypadku, kiedy wyższy umysł nie pracował. Teoria Jacena
doskonale pasowała do faktów - zresztą Jacen znacznie lepiej rozumiał zwierzęta niż Luke.
Jeśli jednak miał rację, niższy umysł powinien bez trudu ulec bólowi. Gdyby zaś tak miało
być, dlaczego ten, któremu Jacen sparaliżował wyższy umysł, nie uciekł po prostu przed strza-
łami z miotacza Stalgisa?
Wkrótce zrozumiał. „Jeźdźcy" byli okrutnymi zabójcami o prymitywnej inteligencji, niezbyt
sprawnymi, jeśli chodzi o rozumowanie. Zostali wyszkoleni, aby polować, a nie dyskutować o
różnicach ras. Stado będzie napierało tak długo, jak długo jakikolwiek z przywódców będzie
trzymał w ryzach niższe umysły.
W ślad za Jacenem Luke wysłał swoje myśli w kierunku kolejnego kontrolującego umysłu
Krizlawów i otumanił przywódczy mózg. I tym razem zwierzę, pamiętające ostatnie instrukcje,
nie odłączyło się od " stada, lecz nadal kłapało szczękami, usiłując dosięgnąć czwórki ucie-
kinierów. Luke wraz z siostrzeńcem przechodzili od jednego napastnika do drugiego, oszałamia-
jąc wyższe umysły, ale dopiero po obezwładnieniu szóstego stworzenia pojawiła się zauwa-
żalna zmiana w zachowaniu stada. Stado nagle straciło koordynację, a ich wycie stało się bardziej
niespokojne i agresywne. Luke wyczuwał niepokój ze strony pozostałych wyższych umysłów,
obserwujących, jak otaczający ich kompani wracają do naturalnego stanu zezwierzęcenia.
Być może było to fascynujące, warte obserwacji zjawisko, ale niewiele pomogło grupie de-
santowej. Dwie z rozwścieczonych istot rzuciły się na grupę, ale zostały odparte przez połą-
czony ogień miotaczy Stalgisa i poszkodowanego szturmowca. Jeden z Krizlawów upadł z ję-
kiem, drugi dostał strumieniem energii w gardło i odskoczył, charcząc krwią. Minęła zaledwie
sekunda, kiedy kolejny zaatakował z przeciwnej
27
strony. Luke wziął go na siebie, zrobił krok naprzód i wzniósł miecz świetlny. Zatoczył nim
świetlisty łuk i wbił ostrze w miękkie, różowe podbrzusze stworzenia. Zwierzę upadło, ale nadal
żyło - bezsilnie kłapało szczękami, pełznąc niezmordowanie w kierunku stóp Hegerty. Stalgis
opuścił pistolet i jednym celnym strzałem w bok łba ostatecznie pokonał bestię.
Wtedy zaatakowała kolejna para, lecz ich atak był nieskoordynowany i niezręczny. Luke czuł,
że jego świat koncentruje się na wściekłej masie rozjarzonych czerwonych ślepi i ostrych kłów,
oplatanej świetlistymi strumieniami energii z ostrza miecza i miotaczy, które przydawały walce
surrealistycznego charakteru.
Kolejny Krizlaw zaatakował, rozdziawiając przerażająco elastyczny pysk, by go pochłonąć.
Luke znów machnął mieczem, tym razem z większą siłą myśl o Marze i Benie dodawała mu
mocy i chęci przetrwania. Ostrze przecięło górne kończyny zwierzęcia, ale to nie wystarczyło,
by powstrzymać jego skok. Całym rozpędem zderzyło się z Lukiem, przewracając go na zie-
mię. Potężne, zaślinione szczęki znalazły się nagle o centymetry od jego twarzy. Zanim Luke
zdołał podnieść miecz, pięć strzałów z niedalekiej odległości trafiło w głowę zwierzęcia. Krew
i śluz obryzgały twarz Luke'a, a Krizlaw ciężko upadł na bok. Jedi powinien podziękować sztur-
mowcowi, który zastrzelił zwierzę, ale musiał poświęcić całą uwagę innym atakującym go stwo-
rzeniom. Nie było czasu na grzeczność.
Luke zerwał się na nogi, unosząc miecz w oczekiwaniu na kolejny atak, który jednak nie na-
stąpił. Nagle wszyscy Krizlawowie cofnęli się, wydając krzyk tak przeraźliwy, że pękały od
niego bębenki. Luke pozostał w pozycji obronnej, zdumiony, z ostrzem wciąż wzniesionym do
walki.
Powietrze wokół niego było aż gęste od zmieszanych, zwierzęcych myśli Krizlawów, którzy
nagle rzucili się do ucieczki, potykając się w bezładnym tumulcie i skacząc z krawędzi pła-
skowyżu.
Zaskoczony Luke obejrzał się na pozostałych. Stalgis miał skaleczenie na czole, szturmo-
wiec krwawił z rany po ugryzieniu na barku. Hegerty była cała i zdrowa, ale kiedy Jacen z za-
dowoloną miną podszedł do niego, widać było, że oszczędza prawą nogę.
- Zdaje się, że to twoja robota? - zauważył Luke.
- Udało mi się dotrzeć do niższych umysłów - odparł Jacen. - Wreszcie. Kiedy zdezorientowali-
śmy wystarczającą liczbę Jeźdźców", okazało się, że wierzchowce same nie potrafią się zor-
ganizować. Stado przestraszyło się nas i uciekło przy pierwszej nadarzającej się okazji.
28
- Czy stado jest inteligencją grupową? - zapytała Hegerty, wyraźnie zaintrygowana tym po-
mysłem.
-Tak. O stałej liczbie elementów tworzących stabilną konfigurację - uzupełnił Jacen.
- Oczywiście! - wykrzyknęła Hegerty. - Dlatego zawsze jest ich jedenastu! Prawdopodob-
nie tak ewoluowali, a kontrolujące je stworzenia po prostu to wykorzystały.
- Zawsze wiedzą, kiedy pewna ich liczba zostaje zabita - dodał Jacen. - Za każdym razem,
kiedy w grupie pojawiała się luka, natychmiast wypełniał ją kolejny Krizlaw, przy czym no-
wo przybyli zawsze wiedzieli automatycznie to samo, co pozostali.
Luke skinął głową na znak, że się zgadza. To miało swój sens. Nie było jednak czasu na dys-
kusję.
- Powinniśmy znaleźć się w wahadłowcu, dopóki mamy tę szansę - rzekł. - Wolałbym raczej
nie zwlekać z odlotem, zanim przywódca sformuje kolejną grupę, tym razem z kompletem umy-
słów sterujących.
Poszli za jego sugestią. Hegerty ruszyła pierwsza. Stalgis podpierał swojego rannego towarzy-
sza, Jacen i Luke chronili tyły.
- Dobra robota - pochwalił siostrzeńca. - i w samą porę. Nie wiem, jak długo jeszcze daliby-
śmy radę ich powstrzymywać.
Jacen skinął głową. Na jego twarzy malowały się duma i ulga.
- Musiałem coś zrobić. Nie mogłem pozwolić, aby pokonało nas stado zwierząt.
- Nigdy nie lekceważ siły zwierzęcia - poważnie poradził Luke. - Potrafią samą liczebnością
pokonać najdzielniejszych taktyków. Nie boją się śmierci, więc mogą okazać się najlepszą
bronią przeciwnika.
Dotarli do rampy bez dalszych przeszkód, choć odległe wycie Krizlawów przypominało im
niezmiennie, że powinni czym prędzej wystartować, nie oglądając się za siebie. Luke pomógł
zranionemu szturmowcowi wejść do wahadłowca i położył go na małej leżance. Stalgis deptał
mu po piętach, chwytając po drodze pakiet medyczny.
- Trzeba go będzie dokładnie zbadać - powiedziała Hegerty zniżonym głosem, aby chory nie
mógł jej usłyszeć. - To przymusowe karmienie mogło mu nie wyjść na zdrowie.
- Teraz wydaje się stabilny - mruknął Jacen. - Jeśli nie liczyć rany na ramieniu.
- Sądzę, że doktor Hegerty bardziej martwią obrażenia wewnętrzne - odparł Luke, oglądając
się przez ramię na Stalgisa, który opatrywał szturmowca. Teraz, kiedy walka dobiegła końca,
ranny wyglądał na bledszego i słabszego niż przedtem.
29
Hegerty skinęła głową.
- Musimy uprzedzić „Mężobójcę", że może okazać się konieczna natychmiastowa operacja...
i odkażanie.
- Ale dlaczego? - zdziwił się Jacen.
- Sam powiedziałeś, że Krizlawowie są symbiontami - wyjaśniła. - Ale czy wiesz, z czym?
- Sądzę, że z jakimś innym gatunkiem - odparł.
Doktor znów skinęła głową.
- Pamiętasz tych Jostran, których nie znaleźliśmy?
Jacen pobladł, kiedy dotarło do niego, o co chodzi Hegerty.
- Naprawdę sądzisz, że... ?
Wzruszyła ramionami.
- Może gdzieś jednak są...
- Musimy uprzedzić Tekli - rzekł Luke. Czuł ciężar w żołądku, ale to było niczym w porów-
naniu z uczuciami szturmowca, kiedy powiedzą mu o swoich podejrzeniach. Wyszedł z kabi-
ny, myślami wciąż krążąc koło sprawy Jostran/Krizlawów, podczas gdy pozostali zajmowali
miejsca i przygotowywali się do startu.
Teraz wszystko wydawało się sensowne, jak zwykle, kiedy się
o czymś myśli w jakiś czas później. Przelot Zonamy Sekot nad planetą musiał zdestabilizować
lokalne środowisko na tyle, że jakiś miejscowy klan lub wojowniczy podgatunek Jostran przejął
władzę nad Krizlawami, co dało im pewną przewagę. Zonama Sekot pomogła temu klanowi,
ale kosztem zagłady poprzedniej cywilizacji.
Pilot poderwał statek w tym samym momencie, kiedy Luke dotarł do kabiny. Usiadł i prz y-
piął się pasami, nie spuszczając wzroku ze skanera. Do wahadłowca zbliżała się kolejna grupa
Jostran/Krizlawów i Jedi był zadowolony, że nie muszą już stawiać jej czoła. Klęska była
by tylko kwestią czasu.
Luke z ulgą zauważył, że wahadłowiec wzniósł się na bezpieczną wysokość ponad głowy je-
denastu wyjących napastników, ale nie użył broni. Artylerzyści mogli bez trudu rozbić grupkę
w proch, zanim wzniosą się wyżej, ale Luke wielekroć podkreślał, że to pokojowa misja i nie ży-
czy sobie rozlewu krwi - ani ludzkiej, ani żadnej innej. Do tej pory Imperialni bez sprzeciwu
przyjmowali te warunki, zwłaszcza że kapitanowie Stalgis i Yage popierali tę postawę. Wielu
członków załogi, w tym również sam Stalgis, miało rodziny i przyjaciół, którzy żyli tylko dzięki
działaniom Galaktycznej Federacji Wolnych Przymierzy w okolicach Orindy. Pomimo wszyst-
ko pewne pretensje pozostały. Dla niektórych Luke pozostawał jedynie rebelianckim smarka-
czem, odpo-
30
widzialnym za śmierć Imperatora Palpatine'a. Niezależnie jednak od uczuć, jakie wobec niego
żywili, nie pozwolił, aby ich brak szacunku miał wpływ na jego poczucie własnej wartości i
autorytet.
Porzucił te myśli, oparł się wygodnie o fotel i obserwował, jak wahadłowiec szybko wznosi
się w górę, pozostawiając za sobą Munlali Mafir. Cieszył się, że wraca do domu, a raczej do
miejsca, które tę rolę spełniało bodaj tymczasowo.
- Wywołaj „Cień Jade" - polecił obsłudze czujników.
Ku zdumieniu Luke'a wezwanie odebrała Danni Quee.
- Zdaje się, że mieliście kłopoty z tubylcami - zauważyła młoda uczona.
- Niewielka sprzeczka przy kolacji, nic więcej. Jest tam Mara?
- W tej chwili jest troszkę zajęta, ale to nic ważnego. Mam jej przekazać wiadomość?
- Nie, nie warto. Powiedz tylko Tekli, żeby wzięła wahadłowiec na „Mężobójcę", bo mamy
dla niej pacjenta.
- Kto jest ranny? - zapytała szybko Danni. Nie musiała nic mówić, Luke wiedział, że niepo-
koi się o Jacena.
- Jeden ze szturmowców - odparł krótko. - Właściwie nie ranny, tylko... - przez chwilę szu-
kał odpowiedniego słowa. - Sądzę, że najodpowiedniejsze będzie określenie „zainfekowa-
ny".
- Powiem Tekli, żeby była przygotowana. Dowiedziałeś się czegoś użytecznego na temat Zo-
namy Sekot?
- Była tam, tak jak sądziliśmy... ale niezbyt długo.
- Jeszcze raz uciekła nam sprzed nosa?
- Tak mi się zdaje. Szkoda, że nie wiemy, czego szukamy. Z pewnością mielibyśmy większe
szansę, żeby to znaleźć.
- To wielka galaktyka - zgodziła się Danni.
- Przepraszam, proszę pana - wtrącił pilot. - Jest do pana wiadomość.
- Przepraszam, Danni. Muszę pędzić. - Luke podziękował obserwatorowi i podszedł do
dwóch przednich siedzeń, pomiędzy którymi znajdował się holoprojektor. Na ekranie ujrzał
krępą postać Arien Yage, pani kapitan imperialnej fregaty „Mężobójca". Miała włosy ściągnię-
te
w ciasny kok, a na twarzy wyraz obojętności.
- Mamy gości - oznajmiła, nie tracąc czasu na uprzejmości. - Piętnaście minut temu do syste-
mu weszła chissańska korweta i dwie pełne eskadry szpono statków. Są na wektorze zbliże-
niowym, lecą szybko i najwyraźniej zamierzają zacumować na naszej orbicie.
- Komunikacja?
31
- Do tej pory żadnej. Wywoływaliśmy ich parę razy, skoro tylko pojawili się na ekranach.
Nakazałam eskadrze pełną gotowość.
- Kiedy znajdą się w naszym zasięgu?
- Mniej więcej za trzydzieści minut.
- Musimy do tej pory być już na pokładzie - odparł Luke. – Pani kapitan, proszę mieć na
nich oko i informować mnie na bieżąco.
Obraz Yage skinął głową i znikł w mżącej mgiełce. Luke zmęczony zapadł się w fotel. Dwie
chissańskie eskadry to aż nadto, by pokonać tuzin myśliwców imperialnych TIE, ale „Cień Ja-
de" z Marą na pokładzie sam wystarczył za cały oddział. Jeśli dojdzie do walki, siły będą rów-
ne. Miał jednak nadzieję, że tak się nie stanie. Ostatnio, kiedy Mara znalazła się w przestrzeni
chissańskiej, w czasach Thrawna, ich kontakty były ostrożne, ale przyjazne.
Poczuł zmęczenie i sięgnął w Moc, żeby się go pozbyć. Oczywiście, był wyczerpany walką,
ale nie miał zamiaru się poddać. Poza tym nic jeszcze nie wskazywało na to, że Chissowie szu-
kają guza. Na ile ich znał, równie dobrze mógł być to ich zwykły sposób podchodzenia do ob-
cych statków, na które natknęli się w Nieznanych Regionach. Chissowie byli sprawni i pragma-
tyczni, a komuś nieznąjącemu ich obyczajów mogli się nawet wydać zimni. Dopóki Luke nie był
pewien ich intencji, mógł jedynie patrzeć i czekać.
Zawrócił do przedziału pasażerskiego, aby sprawdzić stan rannego szturmowca. Mężczyzna
był nieprzytomny. Górną część munduru już mu zdjęto, dzięki czemu Stalgis mógł opatrzyć mu
ranę na ramieniu. Skóra szturmowca lśniła od potu. Stalgis pochylał się nad nim ze sty-
mulującym zastrzykiem, a na jego twarzy malowała się troska. Na widok Luke'a wyprostował
się.
- Szybko słabnie - rzekł. - Nie mam tu możliwości sprawdzić, co to za nowa trucizna. Musimy
szybko dostarczyć go do oddziału szpitalnego na „Mężobójcy".
Luke kiwnął na Jacena.
- Sprawdź, czy uda się utrzymywać jego oznaki życia na stabilnym poziomie. Lecimy tak
szybko, jak się da, ale i tak możemy nie zdążyć.
Młody Jedi pochylił się nad leżącym i położył mu dłoń na czole. Luke wyczuł fale uzdrawia-
jącej energii płynące od Jacena do rannego. Ujął siostrzeńca za ramię, aby dodać mu sił.
- Zdaje się, że ściągnęliśmy na siebie czyjąś uwagę – poinformował go szeptem.
- Jaki rodzaj uwagi? - zapytał Jacen równie cicho.
- Chissowie.
32
Stan żołnierza pogarszał się stopniowo. Wahadłowiec pędził ku orbicie, na której znajdowały
się dwa macierzyste statki misji. Luke czuł, że system immunologiczny rannego ustępuje pod
naporem intruza, który rozpościerał chemiczne i genetyczne macki po całym jego ciele i przy-
muszał je do posłuszeństwa. Jacen nie zaproponował, aby zabić pasożyta przy użyciu Mocy, i
Luke wiedział, że tego nie uczyni, dopóki wybór między życiem intruza a żołnierza nie stanie
się całkowicie jednoznaczny.
Hegerty obserwowała ich z zatroskaną miną, nie ukrywając jednak ciekawości. Luke podej-
rzewał, że kobieta zawsze wygląda na zatroskaną, bo jej rysy ułożone były w taki, a nie inny
sposób. Ze względu na Stalgisa, a także na wypadek, gdyby ich obawy okazały się bezpod-
stawne, Luke wolał nie pytać pani doktor, czy kiedykolwiek widziała coś takiego. Miał nadzie-
ję, że wkrótce sami się o tym przekonają.
Oficer obsługujący czujniki wystawił głowę z kabiny.
- Jeszcze jedna wiadomość, proszę pana.
Luke wrócił do kabiny, pozostawiając rannego pod opieką Stalgisa i Jacena. Hologram Yage
powrócił.
- Mamy odpowiedź - zameldowała. - Komandor Irolia z Floty Defensywnej chce rozmawiać
z osobą, która tu dowodzi. Powiedziałam, że właśnie wracacie z powierzchni planety, ale ona
nalega, aby mówić z panem osobiście.
- Chyba lepiej będzie, jeśli pani nas skontaktuje.
Drugi pilot bez słowa ustąpił mu miejsca. Luke poprawił ubranie i usiadł.
Twarz Yage znikła z pola holoprojektora w chmurze zakłóceń, a chwilę później zastąpił
ją obraz górnej części ciała niebieskoskórej kobiety ubranej w wiśniowo-czarny mundur. Jej
oczy miały właściwą tej rasie ciemnoczerwoną barwę, a wyraz twarzy nie zdradzał nic, prócz bru-
talnej arogancji. Chissowie dojrzewali bardzo szybko, ale Luke i tak zdumiał się jej młodością.
Wydawała się nie starsza od Jainy.
- To pan jest mistrz Skywalker. - Jej głos miał w sobie tyle emocji, co głos robota.
Luke chłodno skinął głową.
- Jestem dowódcą misji pokojowej Galaktycznej Federacji Wolnych Przymierzy. Znaleźliśmy
się w sytuacji awaryjnej. Straciłem dwóch ludzi z załogi w walce lądowej z tubylcami planety,
trzeci jest poważnie ranny. Jeśli nie wrócimy na czas na orbitę, umrze. Pani przybycie do
systemu postawiło moją eskadrę w stan pełnej gotowości, co oznacza, że nasze procedury doku-
jące będą znacznie bardziej skomplikowane.
33
Gdybym miał stracić jeszcze jednego człowieka przez waszą ingerencję, będę bardzo...
- Proszę nam nie grozić, Skywalker - przerwała mu Chissanka spokojnie, spoglądając nieru-
chomym wzrokiem z migoczącego holoekranu. - Naszą intencją nie jest utrudnianie wam pro-
cedur dokowania ani żadnych innych. Żądam jedynie, aby spotkał się pan ze mną osobiście
przy pierwszej sposobności.
- Oczywiście - odparł Luke. - Załatwimy to, skoro tylko znajdę się na „Mężobójcy".
- Kiedy i jak to załatwicie, nie ma najmniejszego znaczenia. Musisz jednak wiedzieć, że nie
pozostanę długo w tym systemie. Spełnij moje żądanie albo poniesiesz konsekwencje.
Obraz zamigotał i zgasł.
- No cóż, słyszałeś panią komandor - mruknął Luke pod adresem pilota. - Myślę, że lepiej
się pospieszyć.
- Wszystkie X-wingi, postawić płaty S w pozycji bojowej – rozległ się głos Jainy w bojowym
kanale podprzestrzennym. - Szpono statek, uzbroić działa; cel: nadlatujące obiekty. Plan bo-
jowy A-siedem.
- Słyszę - odpowiedział Jag w imieniu pilotów chissańskich Bliźniaczych Słońc.
Leia obserwowała, jak formacja myśliwców rozdziela się na trzy grupy - dwie pary i trójkę.
Piloci Sojuszu Galaktycznego i chissańscy lecieli skrzydło w skrzydło z doskonałą precyzją.
Spokojny głos córki wydającej rozkazy napełnił ją dumą. Młoda kobieta musiała być za-
skoczona atakiem, lecz nie pokazała tego po sobie. Nie wydawała się również zaniepokojona
tym, że jej eskadra nie ma żadnego doświadczenia w walce z myśliwcami Ssi-ruuvi.
Całe opanowanie, jakie generał Panib okazywał do tej pory, znikło zupełnie w obliczu tego
nagłego zwrotu wydarzeń.
- Proszę, zaczekajcie - zawołał rozpaczliwie. - To wielkie nieporozumienie!
- Lepiej, żeby tak było - odparł Han. - Wtedy szybko je zakończymy. To są statki wroga, a my
zamierzamy wywalić je z waszego firmamentu, jeśli zaczną nam się plątać pod nogami. Do-
tarło?
- Kolejne eskadry - mruknęła Leia, obserwując nadlatujące od strony „Obrońcy" statki. - A-
wingi i B-wingi tym razem. Nie Ssi-ruukowie.
Han spojrzał na tablicę skanerów.
- Lepiej, żeby tamci lecieli nam na pomoc, Panib.
34
- „Sokół", błagam was, nie każcie waszym statkom otwierać ognia! - głos generała wyzbył
się już ostatnich śladów spokoju; pozostała wyłącznie panika. - Wszystkie te statki to poko-
jowi wysłannicy, którzy zapewnią wam bezpieczne wejście na orbitę.
- Wszyscy co do jednego? - prychnął Han. - Jasne, już to widzę. Jeśli transfer umysłów lu-
dzi i zmuszanie ich do latania tymi myśliwcami, które właśnie tu lecą, ma być pokojowym za-
chowaniem, to chyba się nie rozumiemy. Te statki mają dokładnie trzydzieści sekund,
żeby zrobić zwrot w tył. Potem otwieramy ogień.
- Han, popatrz na to! - zawołała Leia, wskazując na ekran. Pokazywał on z bliska jeden ze
statków Ssi-ruuvi. Obraz był nieco zamglony, ale dość wyraźny, żeby widać było pewne
szczegóły. - Czy te obudowy silników nic ci nie mówią?
Han zmarszczył brwi.
- Coś nie tak?
- Na moje oko wyglądają jak silniki jonowe albo coś bardzo podobnego.
- No to co?
- Odkąd to Ssi-ruukowie montują w swoich myśliwcach standardowe silniki?
- Co chcesz powiedzieć, Leiu?
- Że dzieje się tu coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka - odparła. - Zauważ również, że
nikt nie blokuje naszych transmisji.
Han zmarszczył brwi. Jego instynkt walczył o lepsze z logiką w słowach Leii.
- To jakaś sztuczka - mruknął, kręcąc głową. - Żebyśmy przestali się pilnować.
Leia nie była całkiem przekonana.
- To mi nie pasuje, Han. Gdyby naprawdę o to im chodziło, dlaczego nie pozwolili nam naj-
pierw wylądować i nie zaatakowali dopiero wtedy?
W jego oczach dosłownie widziała myśli, jakie chodziły mu po głowie. A jeśli Panib mówi
prawdę? Błąd może ich drogo kosztować.
Był jeszcze ten tajemniczy intruz na bezpiecznych kanałach komunikacyjnych. Milczał od
chwili, gdy pojawiły się statki Ssi-ruuvi. Jeśli miał zamiar popsuć stosunki pomiędzy Panibem a
gośćmi, tak aby ci ostatni zareagowali nerwowo na pojawienie się wrogich myśliwców, zdecy-
dowanie odniósł sukces.
- Piloci tych statków nie są ludźmi - rzekła Tahiri, łagodnie włączając się do dyskusji. Leia
obejrzała się na młodą Jedi; jej oczy wciąż
35
były przymknięte, jakby medytowała. - Z pewnością to obcy. I... - zawahała się na sekundę, po
czym szybko otworzyła oczy - ...wszyscy słyszeli historie o Ssi-ruukach i o tym, jak straszny
jest transfer umysłów. Podobno to powoduje wielkie cierpienia, prawda?
Leia skinęła głową, wciąż pamiętając wyraz twarzy Luke'a, kiedy wiele lat temu uratowali go
z potężnego statku Ssi-ruuvi, na którym był więziony. Był głęboko poruszony kontaktem z bru-
talnymi metodami transferu, przemocą, z jaką wysysano energię życia z jeńców wziętych do
niewoli podczas bitwy na Bakurze.
- No cóż, te umysły wcale nie cierpią - mruknęła Tahiri. - Są czyste.
- Więc kim są? - zapytał Han.
- Nie wiem - odparła dziewczyna. - Nigdy przedtem nie dotykałam takich umysłów.
Kiedy i Leia wytężyła zmysły, poczuła, że zbliżające się myśliwce nie niosą ze sobą ani śladu
złej woli.
- Nic mnie nie obchodzi, że ich myśli są czyste jak alderaański śnieg - burknął Han. - i tak
nas atakują!
- Na pewno? - zapytała Leia. Wciąż zbyt łatwo było snuć przypuszczenia. - Chyba nie chce-
my przez przypadek wszcząć wojny? O ile oczywiście istnieje alternatywa.
- A jeśli się mylisz? Nie chcę, żeby ćwiczyli strzelanie na Jainie.
- Ja też nie - odparła Leia i łagodnie dotknęła jego dłoni, po czym
przełączyła się na bezpieczny kanał podprzestrzenny eskadry. - Bliźniacze Słońca, wycofaj-
cie się i otoczcie „Selonię" i „Sokoła". Polecam wstrzymać się z ogniem, dopóki oni nie za-
czną strzelać. Zrozumiano?
- Zrozumiano, „Sokół". - Pomimo lekkiego wahania w głosie Jainy rozkaz natychmiast przyję-
to i wykonano. W obliczu szybko nadlatującego roju myśliwców Ssi-ruuvi połączone eskadry
Chissów i Sojuszu Galaktycznego skręciły i zawróciły, aby osłaniać statki dowodzenia.
Han wiercił się niespokojnie w fotelu, ale nie powiedział już nic więcej. Leia przechyliła się
w swoim siedzisku. Czuła się dość pewna tego, co robi, ale mimo wszystko nie mogła opano-
wać zdenerwowania. Ostatnim razem, kiedy stała twarzą w twarz z myśliwcami Ssi-ruuvi, byli
przeciwnikami. Utkwiła jej w pamięci siła tarcz statków i ich zwinność w walce bezpośredniej
- a jeszcze lepiej pamiętała, jak krążowniki zbierały niedobitki za pomocą „zgarniaczy żołnie-
rzy", by potem wyssać z nich energię życiową i rzucić ich do walki z dawnymi sprzymierzeń-
cami.
36
- Strzelcy gotowi - zameldowała kapitan Mayn na „Selonii", kiedy myśliwce znalazły się w
zasięgu strzału.
Leia wstrzymała oddech.
Na tablicy skanerów widziała, że obcy łamią szyk i rozpraszają się, aby stworzyć mur obron-
ny wokół nadlatujących statków, jak każda szanująca się eskorta. Nie padły żadne strzały, statki
trzymały się w dyskretnej odległości zarówno od „Sokoła", jak i od „Selonii". Kiedy przybył drugi
kontyngent statków - A-wingi i B-wingi - wpasował się w istniejącą strukturę z minimalnymi
tylko błędami.
Odetchnęła głęboko.
- Dzięki twórcy - westchnął C-3PO zza jej pleców.
- Możesz to powtórzyć jeszcze raz, Złota Pałko. - Han pochylił się do przodu i lekko skory-
gował kurs „Sokoła", żeby ukryć ulgę, jaka go ogarnęła. - Jeszcze nie wyszliśmy z lasu. Na
wypadek gdyby nikt tego nie zauważył, jesteśmy w całkiem szczelnej klatce.
- Ale przynajmniej nie wszczęliśmy wojny - odparła Leia. - A w ten sposób może nawet uda
nam się uzyskać pewne informacje.
- A jeśli nam się nie spodoba to, co usłyszymy? - ponuro spytał Solo.
Wzruszyła ramionami.
- Zajmiemy się tym, kiedy przyjdzie czas.
Han odwrócił się w kierunku komunikatora. Panib, który rozpaczliwie próbował zwrócić ich
uwagę przez kanał podprzestrzenny, omal się nie rozpłakał w przypływie ulgi.
- Dziękuję, „Sokół". Nie pożałujesz.
- Zachowamy konkluzję dla siebie dopóty, dopóki się nie dowiemy, co się dzieje - odparł
Han.
- Rozumiem - odparł generał. - Ale muszę raz jeszcze poprosić, żebyście przedstawili swoje
intencje.
Han zmęczonym gestem uniósł dłoń do czoła. Leia poddała się.
- Chcemy wylądować na Salis D'aar - wyjaśniła - i spotkać się z premierem Cundertolem.
- Obawiam się, że to niemożliwe - odparł Panib. - Premier nie jest w tej chwili w stanie roz-
mawiać z nikim.
- Nie rozumiem, generale - zdziwiła się Leia. - Dlaczego...
- Bakura znajduje się obecnie w stanie wojennym - wyjaśnił, nie po zwalając jej dokończyć py-
tania. - Do zakończenia kryzysu ja tu rządzę.
- No to może powinniśmy się spotkać z panem – zaproponowała Leia. - Nie wiem, na czym
polega kryzys, ale z pewnością będziemy w stanie jakoś wam pomóc.
37
- Wasza pomoc istotnie będzie mile widziana - odparł generał, choć nie wydawał się szaleć z
entuzjazmu. - Jednak Salis D'aar nie jest dla was w tej chwili bezpieczne. Zadokujcie na „Wartow-
ni", a ja przyślę wahadłowiec i spotkam się z wami za godzinę. Wtedy wszystko wyjaśnię.
- Rozumiem - odparł Han. Leia zauważyła cień sceptycyzmu na jego twarzy. - Proszę, nie
mów nam tylko, że Ssi-ruukowie to teraz dobrzy chłopcy, bo od razu ci melduję, że nie
uwierzymy!
- Nie Ssi-ruukowie - odparł Panib. - P'w'eckowie.
Leia dopiero teraz zrozumiała wszystko. Z twarzy Hana widziała, że i jego też oświeciło.
- Świetnie, generale - odparła. - Zobaczymy się za godzinę.
Komunikator ucichł.
- P'w'eckowie? - powtórzyła Tahiri. - Czy to nie niewolnicy Ssi-ruuków?
- Kiedyś istotnie tak było - zgodziła się Leia.
- Ale jak...
- Chyba wkrótce właśnie się tego dowiemy - rzekł Han. Napięcie, które do tej pory z niego
emanowało, powoli znikało. Wprowadził nowy kurs na pulpicie sterowania „Sokoła". - Tymcza-
sem może pokażmy tym jaszczurom, jak się lata.
Leia przekazała ocenę sytuacji Mayn, Han zaś rzucił „Sokoła" w szybki kurs w kierunku
„Wartowni". Żona rozumiała gotowość, z jaką przyjął wyraźnie zaimprowizowane wyjaśnienie,
wolała jednak zachować osąd do chwili, kiedy usłyszy, co Panib ma do powiedzenia. Wiedziała,
że nic nigdy nie jest takie proste, jak się wydaje.
Jacen jedynie siłą woli powstrzymał się przed zwróceniem kilku ostatnich posiłków, kiedy
obserwował, jak Tekli operuje zranionego szturmowca. Mężczyzna leżał twarzą w dół na stole
operacyjnym, nagi do pasa i karmiony przez kilka dożylnych wlewów i rurek. Z trudem zdążyli
na czas do skrzydła medycznego na „Mężobójcy". Gdyby on i Luke nie podtrzymywali zdol-
ności obronnej ciała żołnierza, obcy już dawno pokonałby system immunologiczny i zabił bie-
daka. Saba Sebatyne i tak musiała wzmacniać rannego, podczas gdy Tekli próbowała odizolo-
wać organizm, starannie odcinając delikatne tkanki wibro-skalpelem. Była to trudna i niebez-
pieczna robota, ale po prawie czterdziestu pięciu minutach metodycznego cięcia Tekli wyda-
wała się ostatecznie bliska celu.
Podobne do stonogi stworzenie, które wciśnięto do gardła szturmowcowi na Munlali Mafir,
okazało się nie „posiłkiem", lecz nieproszo-
38
nym gościem, co zresztą podejrzewała Hegerty. Młody Jostranin był w żołądku człowieka dość
długo, aby przebić się przez ścianką do jamy brzusznej i zlokalizować kręgosłup. Tam użył zakoń-
czeń licznych nóg, aby wśliznąć się w sploty nerwowe i przedostać do rdzenia. Wędrował już do
czaszki, po drodze opanowując całe ciało. Tekli dopadła go na samym szczycie kręgosłupa męż-
czyzny, już w pobliżu puszki mózgowej. Korpus pasożyta wysłał już dziesiątki cienkich jak
włos czułków, przenikając do delikatnych tkanek nerwowych, co sprawiało, że ich wydobycie
wcale nie było proste. Tekli nie wątpiła, że stworzenie posiadało liczne mechanizmy obronne,
utrudniające usunięcie. Włókna mogły mechanicznie uszkodzić tkankę nerwową przy wycią-
ganiu, mogły też wydzielać różne substancje, zatruwając otaczającą tkankę. Jedynie z pomocą
Jacena była w stanie uratować szturmowca od straszliwego losu, wyciągając gościa macka po
macce. Jacen dostroił swój umysł do Jostranina i pilnował jego posłuszeństwa, dopóki Tekli nie
skończyła. Było to znacznie łatwiejsze w przypadku pojedynczego stworzenia niż całej jede-
nastki.
Jacen nie mógł się otrząsnąć z przerażających wizji, co mogłoby się wydarzyć, gdyby Tekli
nie wyjęła wijącego się obcego, wrzucając go do szczelnego pojemnika na tkanki. Cienkie jak
włos czułki wlokły się za nim jak korzenie rośliny.
- Doskonale, przyjaciółko - rzekł. - Mistrzyni Cilghal byłaby z ciebie dumna.
- Dziękuję, Jacenie - odparła Tekli, odstępując od stołu. Zdjęła rękawiczki i pozostawiła
zszywanie rany pacjenta robotowi medycznemu. - Może jednak powinieneś zachować gratu-
lacje na chwilę, kiedy środek znieczulający przestanie działać.
Uszy Chadra-Fanki obwisły ze zmęczenia, futro wydawało się matowe. Widać było teraz, że
intensywna koncentracja podczas zabiegu odbiła się na niej głęboko.
- Jesteś wykończona - zauważył Jacen.
Skinęła głową.
- Czuję się tak zmęczona, jak ty wyglądasz.
Jacen skwitował komentarz bladym uśmiechem. Nie miał czasu zdjąć ubrania, w którym wal-
czył na Munlali Mafir. Znalazł tylko chwilę, żeby obmyć twarz i ręce z brudu i potu. Chyba
wyglądał na równie zmęczonego, jak się czuł.
Pozostawili pacjenta pod opieką imperialnych techników medycznych. Poza salą operacyjną
spotkali Stalgisa, który czekał w wąskim korytarzu. Zdjął hełm, odsłaniając długą, pobruż-
dżoną twarz; teraz wyglądał na znacznie więcej niż trzydzieści lat, ale, podobnie jak Jacen, nie
miał okazji odświeżyć się po powrocie.
- Co z nim? - zapytał.
39
- Nic mu nie będzie - zapewnił Jacen. - Potrzebuje teraz trochę czasu, żeby odpocząć po
operacji.
- A to... no, ten Jostranin... - Twarz Stalgisa zmarszczyła się z obrzydzenia. - Czy...
- Wyjęto go.
Porucznik odetchnął z ulgą.
- Nie potrafię wyrazić, jak wdzięczny jestem wam obojgu. Tarł to przyjaciel i członek mojej
naziemnej grupy. Gdyby umarł... gdybyśmy nie zdążyli... - z braku słów bezradnie rozłożył
ręce.
Jacen dotknął zbrojonej płyty ochraniającej ramię mężczyzny.
- Cieszę się, że mogliśmy pomóc. Powinieneś jednak teraz trochę odpocząć. Twój przyjaciel
będzie cię potrzebował, kiedy się zbudzi.
Stalgis sztywno skinął głową i odszedł.
- Może i ty powinieneś zastosować się do własnej rady, Solo.
Jacen odwrócił się i ujrzał przed sobą Danni Quee. Uśmiechała się, choć oczy miała zatroska-
ne. -Nic mi nie jest.
- Jesteś wykończony - skwitowała z błyskiem w zielonych oczach. - Nawet nie próbuj za-
przeczać.
Lekkie muśnięcie dłoni oznajmiło mu odejście Telki. Przesłał jej poprzez Moc falę
wdzięczności, po czym całą uwagę skierował na Danni. Stała przed nim ubrana w strój po-
dróżny Jedi, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Kędzierzawe włosy sięgały ramion.
- To prawda - przyznał, podchodząc bliżej. - Jestem zmęczony. Właściwie dałbym wszyst-
ko, żeby się teraz zwinąć na koi i przespać dzień lub dwa.
- Nawet nie próbujesz zaprzeczać? - zdziwiła się. - Jestem wstrząśnięta, Jacenie. Niestety,
nie będzie czasu na sen. Potrzebują cię na mostku.
Ogarnął go chwilowy niepokój, ale stłumił go czym prędzej.
- Coś się stało?
- Nic, co nie mogłoby poczekać dziesięciu minut, aż się umyjesz.
- Chissowie? - naciskał.
- Za dziesięć minut będziesz wiedział dokładnie wszystko. Jeśli jednak spotkasz się z koman-
dor Irolią w takim stanie, kobieta przyjmie to jako wypowiedzenie wojny.
- Nie pozwala nam działać?
Danni nadal unikała odpowiedzi.
- ...Nielegalne użycie broni biologicznej, takie rzeczy...
- Powiedz przynajmniej jedno słowo!
40
- .. .Okrutna i niezwykła kara...
- Dobrze już, dobrze! - Roześmiani, pełni energii po tej krótkiej wymianie zdań, ruszyli wą-
skim korytarzem w kierunku przydzielonej Jacenowi kabiny. - Powiedz wujkowi Luke'owi,
że zaraz przyjdę.
- Ciekawe, od czego masz komunikator. - Przybrała lekko obrażoną minę, ale zaraz się
uśmiechnęła i ruszyła na mostek.
- Ta planeta to legenda - mówiła komandor Irolia. Jej młodzieńcze rysy miały wyraz uporu i
pewności siebie. - Nie mogę uwierzyć, że naprawdę jej szukacie.
- Zapewniam panią, że to coś więcej niż legenda - odparł mistrz Skywalker. Saba była zdu-
miona jego opanowaniem. Wiedziała, że jest zmęczony i poirytowany, ale jego twarz wyrażała
jedynie spokój i cierpliwość. - Mamy dowody, że kiedyś istniała, nie wiemy tylko, czy
istnieje nadal.
- A co to za dowód?
- O Zonamie Sekot opowiedziała nam Vergere, rycerz Jedi z...
- Vergere? - brwi Irolii na dźwięk tego imienia uniosły się w górę. - Ta sama Vergere, która
udaremniła inicjatywę Alpha Red?
Mistrz Skywalker ani mrugnął.
- Ta sama Vergere, która powstrzymała ludobójstwo, jakiego jeszcze galaktyka nie widziała.
Tak, to ona.
Komandor westchnęła drwiąco.
- I to jej świadectwu miałabym wierzyć?
- Nikt nie zmusza pani do dawania wiary czemukolwiek – odparła kapitan Yage, wyraźnie
zdenerwowana uporem pani komandor. - Chcemy jedynie zająć się własnymi sprawami. To
wszystko.
- Ale co to za sprawy? Tego właśnie usiłuję się dowiedzieć.
Spotkanie odbywało się na mostku „Mężobójcy" na oczach całej
załogi. Irolia zachowywała się tak, jak gdyby to była jej załoga i jej statek. Jej ton i postawa
emanowały pewnością siebie. Saba wiedziała, że gdyby coś się stało Chissance lub niewielkie-
mu kontyngentowi straży, który jej towarzyszył, mistrz Skywalker i cała ekspedycja ponieśliby
poważne konsekwencje. Co więcej, Irolia wiedziała, że oni to wiedzą - i pewnie dlatego była aż
tak butna.
Saba nie miała doświadczenia w ocenie ludzkiego wyglądu, ale wyobrażała sobie, że Chissan-
ka pośród swoich mogła uchodzić za bardzo
41
atrakcyjną. Jej twarz była szczupła i kanciasta, błękitna skóra gładka i miękka. Duże czerwone
oczy, błyszczące zdecydowaniem i inteligencją, błyskawicznie objęły wszystkich obecnych na
mostku, zanim jeszcze pani komandor zajęła miejsce. Saba nie wątpiła, że ocena towarzystwa
była równie szybka.
- Prosimy jedynie o możliwość swobodnego rozejrzenia się - odezwał się Luke.
Irolia zrobiła trzy kroki w lewo, rozważając te słowa.
- To nasze terytorium - odparła w końcu. - Wiecie o tym.
- Uznajemy waszą władzę nad tymi regionami, to chyba jasne. Ale nie wiedzieliśmy, że Flota
Defensywna zaanektowała ten system.
- A jeśli powiem, że właśnie tak jest, to odlecicie?
- Jesteśmy pokojową ekspedycją - przypomniał Luke. - Czy nie wpuściłaby pani na to tery-
torium misji handlowej albo grupy naukowców?
Komandor się roześmiała.
- Nie próbuj mi mydlić oczu, Skywalker. Nie jesteś handlowcem bardziej niż ja. A co do
waszych naukowych motywów, spytam po prostu: jeśli znajdziecie tę planetę, co z nią zrobi-
cie?
Luke zawahał się, ale w tym momencie zza jego pleców rozległ się nowy głos:
- Chcemy mieć nadzieję, że Zonama Sekot pomoże nam w wojnie i ocali tryliony istnień. W
tym i panią.
Komandor Irolia spojrzała na Jacena Solo, który właśnie wszedł do pomieszczenia.
- Wobec tego wasze zamiary nie mają nic wspólnego z nauką, wręcz przeciwnie, dotyczą spraw
wojskowych. Dlaczego mielibyśmy pozwolić wam realizować cele, które pozostają w tak wy-
raźnej sprzeczności z naszymi?
- Alpha Red nie wygrałaby w wojnie - spokojnie odparł Luke. - Tyle że wszyscy stalibyśmy
się potworami.
- O takiej wojnie mówię - odezwał się Jacen, wchodząc na środek okrągłego mostka, gdzie
siedzieli pozostali. - Wojnie przeciwko nam samym.
Irolia rozważała te słowa przez dłuższą chwilę.
- Dziwię się, że zwolennicy Imperium i Nowej Republiki pracują ramię w ramię - rzekła
wreszcie.
- Nikt już o nas nie mówi jako o Nowej Republice - odrzekł Luke. - Mamy teraz nową nazwę:
Galaktyczna Federacja Wolnych Przymierzy.
- Więc Imperium ostatecznie przyłączyło się do Sojuszu? - zapytała Irolia, spoglądając na
42
Yage.
- Tak - odparła kapitan.
- Sądzę, że Chissów również chętnie przyjmiecie.
Luke wydawał się nieporuszony sarkazmem pani komandor.
- Decyzja należy do was. Bylibyście naturalnie mile widziani, gdybyście dołączyli do nas w
odpowiedniej chwili.
Irolia prychnęła wzgardliwie, ale nie opowiedziała na komentarz Jedi. Mruknęła jedynie:
- Myślę, że najbardziej mnie niepokoi skład waszego dowództwa.
Mistrz Skywalker wzruszył ramionami.
- Już wyjaśniłem, że kontyngent wojskowy ma znaczenie czysto obronne.
- Może to istotnie prawda. Ale wszystko zależy od dowódców. Mara Jade Skywalker, Luke
Skywalker, Jacen Solo... sami sławni wojownicy Jedi.
- Danni Quee to znana uczona - zauważył Jacen.
- Tak, rozpoznaję to nazwisko. I znamy również Soron Hegerty, to oczywiste. One pasują do
deklarowanego przez was celu.
Danni zdziwiła się, że ktoś zna jej nazwisko, ale było jej przyjemnie. Hegerty z kolei wyda-
wała się niewzruszona.
- Macie jednak pośród siebie Barabelkę - ciągnęła Irolia. - Jak to rozumieć?
Saba zesztywniała.
- Ona jest rycerzem Jedi - wyjaśnił Luke.
- Jeszcze jeden wojownik?
- Nie w tym sensie, w jakim pani to interpretuje.
- Doprawdy? Większość jaszczurowatych, z jakimi miałam kontakt, okazywała agresję i
drapieżność.
Ogon Saby zaczął chłostać podłogę. Nic na to nie mogła poradzić. Kapitan Yage
zrobiła krok do przodu.
- Proszę mi powiedzieć, pani komandor, jak by się pani poczuła, gdybym powiedziała, że
większość znanych mi Chissów to aroganci i protekcjonalne bubki?
Luke uspokoił ją gestem.
- Saba wyczuwa żywe organizmy. Mamy nadzieję, że wykryje Zonamę Sekot dzięki jej emisji
w Mocy, jeśli się do niej zbliżymy.
- Udało wam się czegokolwiek dowiedzieć?
- Jeszcze nie. Dlatego musimy szukać dalej.
Irolia po chwili skinęła głową.
43
- Doskonale, mistrzu Skywalker. Zgadzam się na to wyłącznie dla tego, że i my chcielibyśmy
zakończenia wojny. - Skinęła ręką i jeden z towarzyszących żołnierzy podał jej płaski, prosto-
kątny pakiet mniej więcej wielkości dłoni. - Ten dysk pamięci zawiera kody dostępu i procedury,
które wystarczą, aby doprowadzić was do Csilli. Pozostają aktywne przez tydzień. W tym
okresie musicie osobiście załatwić pozwolenie poruszania się na naszym terytorium. Bez tego
zezwolenia każda próba wejścia będzie traktowana jako akt agresji, za który zostaniecie wyda-
leni lub zniszczeni. Zrozumiano?
Luke z rezygnacją przyjął dysk.
- Aż za dobrze.
- A zatem moja misja jest zakończona. - Komandor Irolia przelotnie ogarnęła spojrzeniem ca-
ły mostek. - Może spotkamy się znowu na Csilli.
- To wszystko, co miała nam pani do powiedzenia? - zdziwiła się kapitan Yage. - Że mamy
się zgłosić do pani zwierzchników?
- Niezupełnie - odparła Irolia. - Polecono mi przekazać wam dysk jedynie w przypadku, jeśli
uznam was za godnych zaufania.
- A gdyby tak się nie stało?
Chissanka uśmiechnęła się, ale nie odpowiedziała. Skinęła im głową na pożegnanie i królew-
skim gestem nakazała eskorcie, by udała się za nią.
- Co za zadufana...
Luke znów gestem uspokoił Yage.
- Ona tylko wykonuje rozkazy, Arien. Nie możemy jej za to winić.
- Nie szkodzi, będę zadowolona, kiedy już opuści mój statek. - Odwróciła się i odeszła, żeby
pokierować odprawą wahadłowca Chissów.
- Doskonale panią rozumiem, kapitan Yage. - Hologram zmienił się w chmurę zakłóceń,
aby po chwili ukazać twarz Mary Jade Skywalker u sterów „Cienia Jade". - Nie chciałabym
widzieć tej kobiety nawet w zasięgu moich czujników.
- Słyszałaś wszystko, Maro? - zapytał Luke hologramu żony.
- Głośno i wyraźnie.
- Wiecie, czego mam po wyloty silników? - warknęła Yage. – Oni myślą, że zmuszą nas do
posłuszeństwa. Imperium współpracowało z Chissami od lat, jeszcze w czasach Thrawna.
Ale nie istnieje żaden traktat. Nie jesteśmy im kompletnie nic winni. Na samą myśl o tym, że
musimy meldować o każdym naszym zamiarze, mam ochotę wyć.
- Musimy uszanować fakt, że jesteśmy teraz na ich terytorium, Arien - przypomniał Luke. - A
oni robią wszystko trochę inaczej niż my.
44
- Jeśli założymy, że rzeczywiście jesteśmy na ich terytorium - sprzeciwiła się Mara. - Może
spojrzymy na ten dysk?
Jacen wziął go z rąk wuja i włożył do czytnika. Tak jak obiecała Irolia, zawierał trasy i kody
dostępu, ale nic więcej. Chissowie byli bardzo lakoniczni, jeśli chodzi o udzielanie informacji.
Dziwne, że przekazali aż tyle.
- Czy ktoś ma jakieś pomysły? - zapytał Luke. - Rzucamy się głową naprzód czy może speł-
niamy żądanie i meldujemy się?
- Decyzja należy do ciebie -- odparła Yage.
- Tak, ale żeby zdecydować, chciałbym usłyszeć opinie pozostałych.
- Nie sądzę, żeby nam zaszkodziło zastosowanie się do ich poleceń - wypowiedziała się Mara. -
Choć mnie osobiście doprowadza to do szału.
- A niech ich wszystkich otchłań - mruknęła Yage. - Nie mogą nam mówić, co mamy robić.
Luke spokojnym skinieniem głowy podsumował komentarze obu kobiet.
- Jacen? - zapytał.
- Potrzebujemy dostępu do ich informacji - odparł młody Solo. - To by znacznie wszystko
uprościło. Dane Soron są dokładne, ale nie obejmują więcej niż dziesięć procent Nieznanych
Regionów.
Pani ksenobiolog przez cały czas trwania dyskusji o polityce wydawała się mocno znudzona,
ale teraz nieco się ożywiła.
- Chissowie prowadzili swoją ekspansję w tej części galaktyki od wielu lat. Irolia doskonale
znała legendę o wędrownej planecie, więc jest to pewnie popularna historia. Uważam, że do-
stęp do ich danych może okazać się bezcenny.
- Ale czy sądzisz, że nam w czymś pomoże? - Luke splótł dłonie przed sobą, jak zwykle,
kiedy prowadził poważne rozmowy.
- Z pewnością. - Hegerty wskazała na mapę. - Już ta niewielka liczba danych powiedziała
nam wiele interesujących rzeczy. Spójrzcie na ich zewnętrzną granicę. Patrzcie, jak twardo się
bronią przed wtargnięciem Yuuzhan Vongów. Albo opracowali podobne sposoby walki i blokad
jak twoje myśliwce, albo wróg wycofał ofensywę i skoncentrował się na innych obszarach.
Myślę, że odpowiedź na to pytanie zainteresowałaby waszych taktyków.
Jej słowa przyjęto ogólnym pomrukiem aprobaty. Dowództwo Sojuszu Galaktycznego wy-
dawało się bardzo daleko od Nieznanych Regionów, ale Hegerty - i Irolia - miały rację. Misja
Luke'a miała charakter militarny, przynajmniej w tym sensie, że wszelkie informacje
45
o znaczeniu militarnym natychmiast zostałyby uwzględnione w taktyce wojennej. Choć komu-
nikacja galaktyczna nie docierała do Nieznanych Regionów, można było przekazywać wiado-
mości kanałem podprzestrzennym przez samotny holokom na skraju przestrzeni należącej do
Sojuszu Galaktycznego. Wszystkie informacje z misji były natychmiast przekazywane do Cal
Omas. Luke skinął głową.
- Może macie rację. Sabo, powiedz mi, czy wyczuwasz w okolicy obecność Zonamy Sekot?
Jeśli depczemy jej po piętach, może nie będziemy musieli w ogóle zawracać sobie głowy Chis-
sami.
Saba wyprostowała się, mimowolnie rozdymając nozdrza.
- Nic nie wyczuwam. Jeśli Zonama Sekot jest tutaj, to się dobrze ukrywa.
- Tak mi się zdawało. To jak szukanie robota na pustyni: prędzej coś nas dopadnie, niż go
znajdziemy. - Znów skinął głową. - Sądzę, że powinniśmy zrobić tak, jak mówi Irolia, i
zgłosić się do lokalnych władz. Jak mówi Soron, to nie zaszkodzi. A kto wie, może nawet po-
móc. - Powiódł wzrokiem po twarzach obecnych, jakby się spodziewał, że ktoś sprzeciwi
się jego decyzji. Kiedy nikt się nie odezwał, ciągnął: - Doskonale. Pozostawiam szczegóły
przygotowania kursu Marze i Arien. Ci, którzy właśnie wrócili z Munlali Mafir, potrzebują
odpoczynku, zanim wezmą się do czegokolwiek innego.
Kapitan Yage uśmiechnęła się.
- Jestem pewna, że doktor Hegerty nie będzie miała nic przeciwko temu.
Zebrani rozeszli się, pozostawiając Marę Jade Skywalker i kapitan Yage same, aby mogły
przedyskutować szczegółowo chissańską mapę. Luke skinął na Sabę, Jacena i Hegerty, by dołą-
czyli do niego przy wyjściu.
- Jak poszło Tekli z Jostraninem? - to było pierwsze pytanie, jakie zadał siostrzeńcowi.
- Przez chwilę wszystko wisiało na włosku - wyznał młody Jedi. - Jeszcze centymetr i było-
by za późno. Ale zdążyła.,
- To dobrze - odparł mistrz Jedi z poważnym wyrazem twarzy. - Nie chciałbym już nikogo
stracić.
Wspomnienie dwóch szturmowców zabitych na Munlali Mafir przywołało ich do rzeczywisto-
ści.
- Ona zbadała dane, które zebrałeś, mistrzu - oznajmiła Saba. - Istnieje korelacja z innymi
regionami, w których pojawiła się Zonama Sekot. Symbionci Jostranie/Krizlawowie nie po-
siadają dobrze roz-
46
winiętej technologii, nie stanowią zatem bezpośredniego zagrożenia. Są jednak agresywni z
natury. Żywa planeta wydaje się okazywać zawsze tę samą taktykę uników.
- Krizlawowie niewątpliwie są agresywni - zgodził się Luke. - Inteligencja, którą dali im Jo-
stranie, tylko pogorszyła sytuację. Zastanawiam się, czy to nie od tego ucieka Zonama Sekot.
Wszyscy wiemy, jak silna jest jej obecność w Mocy. Może po prostu usiłuje ukryć się przed
wszystkim, co w jakikolwiek sposób wiąże się z przemocą.
- To możliwe - mruknęła Saba.
Nastąpiła chwila pełnej zadumy ciszy. Saba podejrzewała, że milczenie to wynikało głównie
ze zmęczenia. Jej wrażliwe nozdrza wyczuwały to zmęczenie, emanujące z trojga otaczają-
cych ją ludzi - zwłaszcza od mistrza Skywalkera i jego siostrzeńca.
- Musicie odpocząć - powiedziała. - Na nic się nie przydacie tacy wykończeni.
- Masz całkowitą rację, Sabo - odrzekł Luke. - Myślałem tylko o Difie Scaurze. Chyba
opowiedział swoją część historii Chissom.
Saba skinęła głową. Scaur, szef wywiadu Nowej Republiki, ciężko pracował z naukowcami
Chissów nad wirusem Alpha Red, który mógł całkowicie wybić Yuuzhan i całą ich biotechno-
logię, gdyby z niego skorzystano. Scaur był wściekły, gdy Jedi powstrzymali ten plan. Mógł na-
wet posunąć się do tego, by w rewanżu udaremnić plany mistrza.
- Zobaczymy, co nas czeka na Csilli - mruknął Jacen i powędrował wzrokiem ku miejscu po
drugiej stronie mostka, gdzie stała Danni Quee. - Ostrzeżony, uzbrojony.
- Ale ostrzeżenie może prowadzić do pochopnych wniosków - zauważył Luke. - Nie powin-
niśmy wyrywać się przed orkiestrę. Samospełniające się proroctwo to ostatnia rzecz, jakiej
nam potrzeba.
- Jak zwykle. Nic nowego - powiedziała Saba, sycząc ze śmiechu. Jednak nikt się nie roze-
śmiał, jak zwykle, kiedy próbowała żartować. Tylko popatrzyli na nią dziwnie.
Pierwszą rzeczą, jaką zauważyła Tahiri, wchodząc na pokład „Wartowni", było napięcie.
Rozprzestrzeniało się niczym odór przenikający wszystko wokół niej - ściany, podłogi, świa-
tło, nawet samych ludzi. Skrzywiła się lekko; była to fizyczna reakcja na coś -, co wyczuwała po-
przez Moc. Nie wiedziała jednak, co to było. Wiedziała, że istnieje, to wszystko.
Drugą rzeczą, która rzuciła jej się w oczy, był służbisty salut, jakim powitano księżniczkę
Leię i Hana, kiedy wyszli ze śluzy. Strażnicy
47
ubrani w ciemną zieleń wyprężyli się na baczność jak nagle napięte struny.
Nie sądziła, żeby ta reakcja miała coś wspólnego z dyscypliną z czasów Palpatine'a. Bakura była
spokojną planetą, a od czasu, kiedy ostatni gubernator imperialny, Nereus, został obalony w okre-
sie kryzysu Ssi-ruuvi, nie miała również dyktatorów. Tahiri uznała, że widocznie strażnicy reagują
na to samo napięcie, które i ona wyczuwała w powietrzu. Coś sprawiało, że każdy podskakiwał
na widok własnego cienia.
Niski, sztywny człowieczek o rzadkich rudych włosach i wielkich wąsach wyszedł zza szere-
gu bakurańskich strażników.
- Grell Panib - przedstawił się, kłaniając się niedbale najpierw Leii, potem Hanowi. Pozostali
członkowie grupy: Tahiri, Jaina, C-3PO, strażnicy Noghri i niewielka gwardia honorowa z
„Dumy Selonii", zostali powitani lekkim skinieniem głowy. - Witamy na Bakurze.
- Minęło trochę czasu - oschle zauważył Han.
- Służył pan pod Pterem Thanasem, prawda? - Księżniczce Leii nie umykał żaden szczegół.
Po twarzy generała Paniba przemknął cień smutku.
- Ma pani doskonałą pamięć, księżniczko. Spotkaliśmy się przecież całkiem przelotnie.
- Doskonale pamiętam tę wyprawę. - Uśmiechnęła się, jakby usłyszała jakiś żart, po czym
przedstawiła resztę grupy.
- Dziękuję wszystkim... - zaczął Panib, ale przerwało mu zamieszanie za plecami strażni-
ków. Słychać było przepychanki i szuranie, jakby ktoś usiłował przedostać się przez ich sze-
regi. - Mówiłem, że byś zaczekał, aż cię zawołam!
To nie ktoś, pomyślała Tahiri, a serce załomotało jej nagle, gdy za zasłoną ludzi spostrzegła
gadzi kształt. Coś!
Błyskawicznie wyciągnęła miecz świetlny, a wspomnienie koszmarów natychmiast wzmogła
jej lęk. Tahiri... Tahiri.... Tahiri... Boski jaszczur ze snów wzywał ją...
Mrugnęła raz i drugi, aby oczyścić umysł. Miecz syczał i trzeszczał.
- To pułapka! - krzyknęła Jaina. Ona także dobyła miecza. Jednocześnie szturmowcy podnie-
śli karabiny, a strażnicy Noghri wystąpili naprzód, żeby chronić księżniczkę.
- Nie! - Panib błyskawicznie zasłonił gadopodobne stworzenie własnym ciałem. - On nie ma
wrogich zamiarów!
Gad wysunął się zza szeregu strażników. Ślizgające się po gładkiej posadzce szpony wydały
przeraźliwy zgrzyt, kiedy zatrzymał się tuż za generałem.
48
Stworzenie było gadem, ale miało dziób i długi, muskularny ogon. Złociste oczy pod wysta-
jącymi łukami brwiowymi błyskały niepokojąco. Miał na sobie skórzaną uprząż, a do niej przy-
czepione rozmaite przedmioty, które mogły ujść zarówno za narzędzia, jak i oznakę rangi.
- To Lwothin - przedstawił generał Panib, wyraźnie zaniepokojony reakcją gości. - Zapew-
niam was, że...
Stwór przerwał mu nagłym potokiem przenikliwych dźwięków.
Kiedy skończył, Han wsadził palec do ucha, jakby chciał je przeczyścić.
-
Ktoś coś z tego zrozumiał?
-
Ja, proszę pana - wtrącił się C-3PO w błogiej nieświadomości, że było to pytanie czysto
retoryczne. - Powiedział, że jest głównodowodzącym Ruchu Emancypacji P'w'ecków i że
nas wita. Mówi o nas jako o „sprzymierzeńcach wolności".
Tahiri wyczuwała niepewność otaczających ją osób, kiedy stwór wydał z siebie kolejną serię
dźwięków.
-
Nie chcę nikomu zrobić krzywdy - przetłumaczył C-3PO.
-
No cóż, muszę przyznać, że czuję ogromną ulgę - rzekł Han tonem sugerującym coś
wręcz przeciwnego.
-
Przepraszam - powiedział Panib. - P'w'eckowie nie są przyzwyczajeni do protokołu
dyplomatycznego, ani ludzkiego, ani żadnego innego. Dopiero niedawno pozbyli się kajdan
i zaczęli mówić sami swobodnie.
Leia nakazała wszystkim opuścić broń i wysunęła się przed Noghrich, którzy przepuścili ją
bez protestu. Podeszła do Lwothina z bladym, nieco nerwowym uśmieszkiem.
- See-Threepio, powiedz Lwothinowi, że miło nam go poznać - poinstruowała robota pro-
tokolarnego. - Jeśli to rzeczywiście „on".
- Zapewnił nas, że tak właśnie jest - odparł Panib. - Nie ma też potrzeby używać robota.
On doskonale rozumie, co mówicie. Nie lubimy zanadto robotów, więc jeśli chcecie, może-
my wam dostarczyć translatorów słuchawkowych, które doskonale spełnią to zadanie.
C-3PO nadąsał się, kiedy usłyszał, że jego talent może się okazać niepotrzebny, a nawet nie-
mile widziany.
- Z całym szacunkiem, proszę pana, zostałem zaprojektowany właśnie do takich zadań. Mówię
płynnie sześcioma milionami języków i...
- On twierdzi, generale - wtrąciła Leia - że sobie poradzimy.
Języki nosowe Lwothina smakowały powietrze przez cały czas trwania rozmowy. P'w'eck był
nieco mniejszy od przeciętnego Ssi - ruuka, ale i tak wyższy od przeciętnego człowieka. Pod
łuskowatą skórą pulsowały mięśnie, a gruby
49
ogon ze świstem kołysał się na boki w regularnym, spokojnym rytmie. Była to dziwnie niepoko-
jąca istota; w dodatku, kiedy Tahiri spojrzała w górę, na pysk stworzenia, stwierdziła, że bursz-
tynowe oczy o trzech powiekach wpatrują się w nią uważnie, jakby czytały w jej myślach.
Wiedziała, że Leia poleciła wszystkim opuścić broń, ale stwierdziła, że jej kciuk wciąż wisi
nad przyciskiem uruchamiającym miecz świetlny.
- Przywieźliście rycerzy Jedi - zaśpiewał Lwothin ustami C-3PO. - Miałem nadzieję, że ich
spotkam. Miecz świetlny to wspaniała broń, eleganckie połączenie energii życiowej i material-
nej konstrukcji. W takich urządzeniach nasze rozbieżne technologie stają się jednością.
- Wciąż stosujecie transfer? - Ostrożna postawa Leii stała się nagle zdecydowanie chłodniej-
sza.
Panib znów wtrącił się do rozmowy.
- Nie jest to ani miejsce, ani czas, aby prowadzić tak istotne dyskusje. Czy moglibyśmy
przejść do miejsca, gdzie wszystkie istoty poczują się wygodniej?
- Nigdzie nie pójdziemy, dopóki Leia nie otrzyma odpowiedzi - oznajmił Han, kładąc dłoń
na miotaczu. - Nie mam wielkiej ochoty, by wyssano ze mnie energię życiową, kiedy się nie
będę pilnował.
Lwothin zatańczył niespokojnie w miejscu, gorączkowo świergocząc do C-3PO.
- Zapewnia, że proces nie jest taki sam jak ten, który pamiętacie - poinformował złocisty ro-
bot. - Został w znacznym stopniu udoskonalony. P'w'eckowie przybywają w pokoju i nie
chcą wojny.
- No i co, Leia? - Han rozejrzał się wokół podejrzliwie.
- Czuję się tym wszystkim nieco zakłopotana - wyznała Leia – ale nie widzę sensu, by rejte-
rować właśnie teraz.
Spojrzała na Paniba.
- Proszę zrozumieć jedno: Galaktyczna Federacja Wolnych Przymierzy nie usankcjonuje
żadnych form sojuszu z rządem, który wykorzystuje energię życiową swoich poddanych, nie-
ważne kim są lub byli.
- Uważa pani, że P'w'eckowie biorą odwet na swoich dawnych panach? - zapytał Panib. -
Mogę panią zapewnić, że tak nie jest.
- Nikt już nie jest transferowany wbrew woli - tłumaczył dalej C-3PO. - Jeśli pani pozwo-
li, on wszystko wytłumaczy.
Leia poważnie skinęła głową.
- Chciałabym to usłyszeć. Może przy okazji wyjaśni też, co się dzieje z premierem Cunderto-
lem.
50
Panib skłonił się, a Lwothin zatańczył w miejscu.
- Proszę za mną.
Han szedł obok Leii, łagodnie obejmując jąramieniem. Generał powiódł ich w głąb statku. Ja-
ina i Tahiri szły z tyłu, C-3PO pomiędzy nimi a zamykającymi pochód strażnikami Sojuszu.
Jaina wyglądała jak uosobienie dobrze opanowanej energii. Jej oczy widziały wszystko - z wy-
jątkiem Tahiri. Wydawało się, że umyślnie unika jej wzroku.
Tahiri cierpiała z tego powodu. Jaina od czasów Galantosa ledwie zamieniła z nią kilka słów.
A Jag Fel nie był lepszy. Od czasu do czasu odnosiła wrażenie, że obserwują ją z daleka. Nie
musieli nic mówić; czuła, że jej nie ufają, a to sprawiało jej ból większy niż jakiekolwiek gorz-
kie słowa.
Teraz, kiedy szli razem, Tahiri poczuła pieczenie blizn na czole. Miała ochotę się podrapać. Sa-
ma zdawała sobie sprawę z istnienia blizn, wolała jednak nie zwracać niczyjej uwagi na zdra-
dzieckie piętno. Te na ramieniu, które sama sobie zadała, prawie się zagoiły i pozostawały ukry-
te pod rękawem tuniki. Rozważała, czy się ich nie pozbyć, ale postanowiła, że na razie je za-
chowa. Kierował nią instynkt, z którego nie do końca zdawała sobie sprawę i nie chciała o tym
myśleć zbyt długo. Były o wiele ważniejsze kwestie do przemyślenia.
„Wartownia" na poziomie zewnętrznym szczyciła się ogromną salą konferencyjną z przejrzy-
stym sklepieniem, które ukazywało wspaniały widok rozgwieżdżonego nieba. Podczas walki
okno to osłaniały stalobetonowe płyty, ale w spokojniejszych czasach jego centralną ozdobą by-
ła Bakura. Zielono-niebieski glob niczym opasły księżyc wisiał nad okrągłym stołem konferen-
cyjnym, unoszącym się na repulsorach. Miejsc wystarczyłoby dla wszystkich obecnych, ale do
stołu zostały zaproszone jedynie osoby zaangażowane w bezpośrednią dyskusję.
Jaina stała tuż za rodzicami z dłonią na rękojeści miecza. Nie lubiła sytuacji, gdy nie mogła li-
czyć na posiłki, ale broń pod ręką zdecydowanie poprawiała jej samopoczucie. Wszyscy wie-
dzieli, że Ssi-ruukowie doskonale potrafili manipulować umysłami - skąd wiadomo, że generał
Panib nie został poddany praniu mózgu i że nie jest gotów przy pierwszej sposobności dostar-
czyć delegatów z Sojuszu Galaktycznego swoim panom?
Obecność P'w'ecka również jej nie uspokajała. A kiedy jeszcze dwie inne istoty tej samej rasy
dołączyły do Lwothina, niepokój Jainy znacznie wzrósł. Z pozycji, jaką przyjęli za jego plecami,
wnioskowała, że są ochroniarzami, choć musiała przyznać, że na oko niczym się nie
51
różnili od swojego zwierzchnika. Na uprzężach mieli poprzyczepiane dziwnie wyglądające
sztuki broni - płaskie tarcze z czymś w rodzaju lejka z jednej strony. Przypuszczała, że to pro-
mienniki wiosłowe. Promienie energii, które wysyłały, nie odbijały się od ostrzy mieczy świetl-
nych, ale można je było częściowo odchylić.
Sam Lwothin nie miał odpowiedniej postury, aby zająć miejsce w fotelu, jak pozostali obecni,
rozłożył się zatem na stercie poduszek w wyznaczonym miejscu przy stole. W tej pozycji nie
wyglądał ani trochę łagodniej.
- Blaine Harris, wicepremier, jedzie już z Salis D'aar - rzekł Panib tytułem wstępu. - Możemy
zaczynać bez niego.
- Nie powiedziałbym, że zamieniamy się w słuch - rzekł Han, kręcąc się niespokojnie u boku
Leii - ale jesteśmy gotowi pana wysłuchać.
- Przybyliście w bardzo nieodpowiedniej dla nas chwili. Właściwie nie bardzo wiem, od cze-
go zacząć.
- Może pan zacząć od transferu umysłów - podpowiedziała Leia.
- Wiem, że uważacie to za bluźnierstwo - odparł Lwothin poprzez C-3PO. - Rozumiem wasz
punkt widzenia. Mój gatunek był eksploatowany w ten sposób od tysięcy lat. Wiemy, jakie to
zło, i pozbyliśmy się go.
- Może tak, a może nie - odrzekł Han. - Widziałem wiele razy niewolników, którzy celowali
w swych panów z tej samej broni, od której się uwolnili.
- Przyznaję, że pokusa była bardzo silna - zgodził się Lwothin, z lekkim zgrzytem zatrzaskując
dziób po każdym słowie. - Chyba jednak powinienem opowiedzieć wam, jak to się stało, że
tu jesteśmy. Może wówczas zrozumiecie nas lepiej.
Jaina zauważyła, że matka przyzwalająco kiwa głową i zasiada wygodnie w wysokim, mięk-
kim krześle.
- Mija już trzydzieści lat, odkąd imperium Ssi-ruuvi prowadziło wojnę w tej części galakty-
ki - zaczął. Jaina znała tę historię. Początkowo za przyzwoleniem Imperatora Palpatine'a impe-
rium Ssi-ruuvi rozpoczęło agresywną ekspansję w głąb terytoriów imperialnych, zaczynając od
Bakury. Nieszczęściem dla Ssi-ruuków, natychmiast zostali przyhamowani przez lokalny rząd
imperialny, z nieoczekiwaną pomocą Sojuszu Rebeliantów. Dalsze wypady w głąb galaktyki
zostały odparte przez Nową Republikę, która zepchnęła Ssi-ruuków z powrotem na rodzinne
planety. Od tamtej pory nikt o nich nie słyszał. Według Jainy wszyscy sądzili, że agresorzy
albo poszli po rozum do głowy, albo też zbierali siły na bardziej zdeterminowany atak.
52
Tak samo jak Yevetha, pomyślała.
- W istocie - ciągnął Lwothin - nasi dawni panowie zaczęli dopatrywać się przyczyn klęski nie
tylko we własnej taktyce. Społeczeństwo Ssi-ruuvi miało ściśle klanowy podział - wyjaśnił - a
każdy klan wyróżniał się kolorem łusek. Absolutnym władcą był Shreeftut, który miał do pomocy
Radę Starszych i Konklawe. Konklawe udzielało rad Shreefrutowi w kwestiach duchowych - ko-
lejnym aspekcie życia, do którego Ssi-ruukowie przywiązywali ogromną wagę. Ich system wierzeń
nauczał, że duch każdego Ssi-ruuka, który umarł z dala od poświęconego świata, był na zawsze
stracony. Dlatego właśnie Ssi-ruukowie do walki z wrogiem woleli korzystać z robotów bojo-
wych zasilanych przetransferowanymi duszami niewolników, aniżeli angażować się w walkę
osobiście.
Transfer umysłów służył dobrze naszym panom przez wiele stuleci. Nie widzieli powodu, aby
wprowadzać zmiany. Odraza, z jaką przyjęliście tę technologię, była dla nich całkowitym zasko-
czeniem. Uważali, że wszystkie istoty stosują podobne techniki. To, że wy ich nie stosowaliście,
jedynie podkreślało nowatorstwo technologii używanej przez was: rozbicia atomu i zwykłej
materii.
Sojusz Rebeliantów pokonał naszych dawnych panów z innych powodów niż różnice techno-
logiczne, ale oni potrafili się skupić tylko na tym jednym aspekcie. Widzieli statki Imperium i
Sojuszu Rebeliantów w akcji wokół Bakury. Znali się na fizyce materii w wystarczającym
stopniu, aby odtworzyć tę technologię w swych laboratoriach. W ciągu dziesięciu standardo-
wych lat posiedli prototypowe statki hybrydowe, które wykorzystywały waszą technologię w
tarczach i silnikach, lecz kierowały nimi przetransferowane umysły. Przy zmniejszonym drena-
żu sił żywotnych piloci wytrzymywali znacznie dłużej i o wiele mniej cierpieli.
- Ale wciąż byli przetransferowani - wtrącił Han.
- Tak. Umysł każdego prototypowego robota bojowego pochodził z duszy wykradzionej z
ciała P'w'ecka. Cierpienie było mniejsze, ale za to dłużej trwało. Sytuacja nadal była nieza-
przeczalnie zła. I wtedy narodził się Keeramak.
W głosie P'w'ecka pojawiła się nowa nuta. To może być strach, pomyślała Jaina. Albo na-
bożny lęk i podziw.
- Co to jest Keeramak? - zapytała Le'ia.
- Trudno to wyjaśnić w zrozumiałych dla was pojęciach. Wiecie, że Ssi-ruukowie, którzy mieli
błękitne łuski, rządzili imperium Ssi-ruuvi, ci o złotych łuskach byli zaś kapłanami materii i
energii. Rdzawe łuski oznaczały wojowników, zielone - robotników. Pomiędzy nimi,
53
ulokowani tylko nieco powyżej mojego gatunku, znajdowali się ci, którzy pochodzili z mie-
szanych lub nieudanych rozrodów: brązowe łuski. Niektórzy podejrzewali, że to przodkowie
P'w'ecków z dawnych czasów. Byli uważani za tępe i ordynarne istoty, nadające się jedynie do
najbardziej prymitywnych prac. Wielu z nich, szczególnie ci zrodzeni z zakazanych związków,
było zabijanych po urodzeniu.
W takim świecie urodził się Keeramak. Musicie zrozumieć to dokładnie, gdyż Keeramak nie
powinien był istnieć. Keeramak, jako jedyny z rodu brązowołuskich Ssi-ruuków, miał kolor.
Nie oznaczało to, że miał jeden kolor. Miał łuski wszystkich barw. To uczyniło go wyjątkiem po-
śród Ssi-ruuków.
Lwothin wykonał skomplikowany gest, coś w rodzaju wzruszenia ramionami, które obej-
mowało całe ciało.
- Keeramak był przypadkiem, wybrykiem natury, to jasne. Nie miał wyraźnej płci, był też
nienormalnego wzrostu. To jednak nie miało znaczenia. Jego narodziny odbiły się szerokim
echem pośród Ssi-ruuków. Wiecie, jak wielką wagę przywiązują do spraw duchowych, a te
narodziny przepowiadano od tysiącleci. Mówiono, że Keeramak, dziecko wielu barw, popro-
wadzi uciśnionych i uczyni ich panami; dzięki niemu słabi staną się silni.
- Chcesz powiedzieć - wtrącił Han - że Ssi-ruukowie przyjęli Keeramaka, ponieważ sądzili, iż
poprowadzi ich do zwycięstwa nad nami?
- To prawda - zgodził się Lwothin. - Wychowywali go jak króla, z wszelkimi przywilejami i
możliwościami nauki i rozwoju. Keeramak wkrótce okazał się wyjątkowy we wszystkich
dziedzinach: był mądry, silny, inteligentny. Sprzeczał się ze Shreeftutem na temat ograniczeń
mocy, wzywał Konklawe do dyskusji na temat teologii i rywalizował z Radą Starszych w zna-
jomości prawa. Największą jednak cnotą Keeramaka było współczucie... które okazało się też
klęską Ssi-ruuków.
- Wybrał was zamiast nich? - zapytała Leia.
- Keeramak poprowadził nas do zwycięstwa nad dawnymi panami. To on przygotował bunt i
skonsolidował to, co po nim zostało. W ciągu roku Lwhekk był nasz i imperium Ssi-ruuvi
przeszło do historii. A teraz, pięć lat później, Keeramak wciąż rządzi naszym losem.
- Imponujące - zauważyła Leia. - Zrzucenie jarzma wyzysku to tylko pierwszy krok dłu-
giej i trudnej wędrówki.
Jaina skinęła głową, wiedząc, że jej matka mówi z własnego doświadczenia.
- Po wyzwoleniu kontynuowaliśmy badania nad transferem - ciągnął Lwothin za pośred-
nictwem C-3PO. - Znaleźliśmy sposób kar-
54
mienia zapisanych umysłów, odzyskanych w czasie rewolucji. Energia życiowa destylowana ze
skoncentrowanych alg i innych prymitywnych form życia może zapobiec rozkładowi, jaki gro-
ził poprzednim niewolnikom. Stanowi również znaczny postęp w zwalczaniu dyskomfortu,
jaki odczuwają przetransferowane umysły. Teraz, kiedy większość drenujących życie zadań
przekazano waszym formom technologii, zmniejszając obciążenie przetransferowanej duszy,
wynagrodziliśmy wiele krzywd, jakie wyrządzono w przeszłości niewolnikom i jeńcom.
Roboty bojowe, które widzieliście dzisiaj, są pilotowane przez dusze przetransferowane w
ostatnim okresie Imperium. - Potrójne powieki Lwothina zamrugały w skomplikowanym ryt-
mie. - Wciąż oferujemy transfer jako formę służby wojskowej, ale niewielu ma ochotę poświę-
cić fizyczne życie. Od takiej decyzji nie ma odwrotu i nie podejmuje się jej lekko.
- Jestem pewna, że nie - odparła Leia i spojrzała na generała Paniba.
Z tonu głosu matki i napięcia jej mięśni, ze sposobu, w jaki siedziała, Jaina mogła wywnio-
skować, że długie wyjaśnienia Lwothina wcale jej nie przekonały - choć zgadzały się z dziw-
nymi odczytami w Mocy, jakie emitowały roboty bojowe.
- Generale Panib, czy widział pan cokolwiek, co przeczyłoby oświadczeniu Lwothina, że nikt
nie został poddany transferowi wbrew swojej woli?
- Nikt z nas nie był poddawany transferowi, jeśli do tego pani zmierza - odparł generał. -
Istotnie, nie wykonali w stosunku do nas żadnych agresywnych gestów. Chociaż...
- Co? - podchwycił Han, lekko wychylając się do przodu w swoim fotelu.
- No cóż, jest jeszcze jedna sprawa, o której musimy porozmawiać, skoro już zjawiliście się
w tak nieodpowiednim momencie. P'w'eckowie przybyli tu dwa tygodnie temu, oferując traktat.
Premier Cundertol i senat debatowali przez wiele dni, zanim stwierdzili, że należy przyjąć ofer-
tę. Oświadczenie premiera spowodowało zamieszki. Trudno wyjaśnić ogółowi, że ich nie sprze-
daliśmy.
- To mogę zrozumieć - mruknął Hart.
- Myśleliśmy, że ludzie już się uspokoili - ciągnął Panib. – Zalety obronne sojuszu z P'w'ec-
kami były oczywiste, zwłaszcza że Yuuzhan Vongowie powoli zaczęli się kierować w tę
stronę. Musimy powiedzieć, że wiele im zawdzięczamy, w końcu odsunęli od nas zagrożenie
55
Ssi-ruuvi. - Panib zaczął się wiercić niespokojnie. - Ale są pewne komplikacje... i warunki.
- Na przykład? - zapytała Leia.
- Lwothin wspomniał o religii. P'w'eckowie są pokrewni Ssi-ruukom, dzielą pewne ich trady-
cje. Aby poczuli się swobodniej, musimy opracować niektóre szczegóły. Cundertol chciał, aby
ten ich Keeramak przybył na Bakurę i osobiście podpisał traktat, ale on... no... nie chciał się tu
pojawić, dopóki Bakura nie zostanie poświęcona. Widzicie, on podobnie jak cała reszta Ssi-
ruuków wierzy, że jeśli umrze z dala od poświęcanej ziemi, na zawsze straci duszę. A muszę
przyznać, że zamach polityczny nie jest całkowicie wykluczony, zwłaszcza teraz, biorąc pod
uwagę gorące temperamenty niektórych politykierów. - Spojrzał na Lwothina wzrokiem peł-
nym skruchy. - Jesteśmy sąsiadami, musimy się nauczyć handlować i walczyć ramię przy
ramieniu. Jeśli Bakura i P'w'eckowie mają pracować razem, należy uwzględnić wszystkie
wierzenia. Chcielibyśmy, aby podczas odwiedzin u nas czuli się bezpiecznie. Cundertol zdo-
łał wywalczyć kompromis: Keeramak przybędzie na Bakurę, aby osobiście poświęcić zie-
mię. Ceremonia była planowana za dwa dni od dzisiaj. Tak miały się sprawy, kiedy...
- .. .kiedy premier Cundertol znikł - odezwał się głos od strony wejścia.
Jaina instynktownie zacisnęła palce na rękojeści miecza świetlnego. Odwróciła się i ujrzała
wysokiego, niemłodego już mężczyznę w szkarłatnej szacie. Szedł w kierunku stołu. Twarz miał
pociągłą i kanciastą, kości czaszki wyraźnie widoczne pod cienką skórą. Dwaj bakurańscy straż-
nicy kroczyli tuż za nim z karabinami mocno przyciśniętymi do piersi.
- Wicepremier Harris - przedstawił Panib, zrywając się na nogi. Wyglądał, jakby kamień
spadł mu z serca. - Dobrze, że pan przyjechał.
Harris gestem nakazał Panibowi usiąść, po czym na powitanie skinął głową wszystkim obec-
nym.
- Księżniczko Leio, kapitanie Solo, to wielka przyjemność widzieć was znowu. Ciebie oczy-
wiście także, Lwothin.
Jeden z asystentów przyniósł dodatkowe krzesło. Wicepremier zajął miejsce między P'w'ec-
kiem a Leia.
- Przepraszam za spóźnienie - zwrócił się do Paniba. - W głównym porcie był alarm terrory-
styczny i musiałem wziąć wahadłowiec z Gracji Mniejszej. Jak widzicie - wyjaśnił pozosta-
łym - mamy tu teraz groźne niepokoje polityczne, sprowokowane przez gwałtowną i po-
56
zbawioną skrupułów mniejszość, której się wydaje, że wie, co jest dla Bakury najlepsze. Ta
mniejszość zadecydowała, że P'w'eckowie są tacy sami jak Ssi-ruukowie, a wizyta Keeramaka
na Bakurze jest jedynie sprytnym wybiegiem, który spowoduje transfer wszystkich po kolei.
„Niegdyś wróg, na zawsze wróg" - to ich maksyma. Nie ma miejsca na negocjacje. - Bezradnie
zacisnął pięści i spojrzał niepewnie na Leię i Hana. - Zdaje się, że mieliście już z nimi przy-
jemność.
- Istotnie, bezpieczna transmisja została przerwana przez kogoś, kto próbował nas ostrzec -
odparła Leia. - Kimkolwiek był, miał dostęp do kanałów, które powinny być zamknięte.
- Są wszędzie - kwaśno odparł Harris. - W miarę jak zbliża się termin poświęcenia, ich de-
speracja wzrasta. Spowodowali co najmniej pięć włamań do podprzestrzennych kanałów ko-
munikacyjnych w ciągu ostatnich dwóch tygodni. Porwanie Molierre'a Cundertola było
aktem rozpaczliwej samobójczej brawury. Może was to zdziwi, ale o ile nie pochwalam ich
metod, podziwiam odwagę. - Smutno pokręcił głową. - Nigdy jednak nie negocjujemy z ter-
rorystami.
- A co z Cundertolem? - zapytał Han. - Wiecie może, gdzie go trzymają?
- Wkrótce się dowiemy. Zwłaszcza teraz, kiedy mamy w rękach przywódcę terrorystów.
Generał Panib był wyraźnie zaskoczony tą wiadomością.
- Od kiedy?
- Została aresztowana na krótko przed moim przybyciem. Trzymamy ją w dobrze strzeżonej
celi, gdzie czeka na przesłuchanie.
- Czy to... - zawahał się Panib - ...ta osoba, którą podejrzewaliśmy?
- Malinza Thanas - odparł Harris z zadowolonym uśmiechem. - Tak.
W pomieszczeniu zapanowało zaskoczenie. Jaina znała to nazwisko. Malinza Thanas była
córką ludzi, których jej rodzice i wujek Luke spotkali na Bakurze w czasie pierwszej wizyty.
Kiedy rodzice Malinzy umarli, Luke i Mara łożyli na jej utrzymanie i odwiedzali ją czasami. Ja-
ina nie wiedziała jednak nic o powiązaniach dziewczyny z ruchem terrorystycznym.
- Malinza? - zapytała Leia. - Jesteście tego pewni?
- Całkowicie - odparł Harris. - Sama się do tego przyznaje.
- Przyznała się, że porwała premiera?
- Jeszcze nie, ale to kwestia czasu.
- Kiedy mówicie „przesłuchanie"...
57
- Nie oznacza to tortur, księżniczko - łagodnie zapewnił Harris. - Jesteśmy cywilizowanym
narodem i trzeba czegoś znacznie więcej niż niewielkie zamieszki, aby zmienić nas w dziku-
sów.
- To nie ma sensu. - Han pokręcił głową. - Ten, który rozmawiał z nami przed przybyciem
tutaj, próbował nas ostrzec, sądząc, że czyhamy na wasze statki. Twierdził, że P'w'eckowie są
waszymi sprzymierzeńcami. Ale jego słowa przeczą temu, co przed chwilą powiedział pan o
terrorystach. Gdyby byli przeciwni P'w'eckom, nie chcieliby mieć z nimi nic wspólnego.
- Co mogę powiedzieć? Są zdezorientowani, nie wiedzą, w którym kierunku się poruszać, ich
cele nie są jasne nawet dla nich samych. - Harris lekceważąco wzruszył ramionami. - Odkąd
obaliliśmy Imperium, nieustannie cierpimy przez takie grupki separatystów. To ludzie, którzy
mają za złe Nowej Republice wtrącanie się w nasze sprawy. Może niektórzy z nich sprzy-
mierzyli się z ruchem przeciwko P'w'eckom, żeby mieć złudzenie siły. Tacy nie będą szczę-
śliwi, dopóki Bakura nie stanie samotnie przeciwko całej reszcie galaktyki... i, co nie
uniknione, równie samotnie zginie.
- No i co teraz? - zapytał Panib.
- Po pierwsze, generale, musimy zrobić porządki we własnym domu. Szukając premiera, po-
winniśmy jednocześnie zakończyć stan wojenny i rozpocząć przygotowania do poświęcenia.
Od tego zależy traktat. Premier nie chciałby, żeby cokolwiek się opóźniło. Z pańskim pozwo-
leniem zbiorę senat i zajmę się wszystkim.
- Oczywiście. - Ulga w głosie generała była aż nadto wyraźna. - Czasu jest mało, a mamy
wiele do zrobienia.
Wtedy odezwał się Lwothin:
- Rozumiemy, że to dla was trudne chwile - przetłumaczył C-3PO. - Jesteśmy wdzięczni za
nieustanne starania, aby doprowadzić do spotkania naszych rządów. - Dziób P'w'ecka kłapał z
emfazą. – Przekażę Keeramakowi moje zapewnienia, że wszystko jest w porządku, i cere-
monia przebiegnie zgodnie z planem.
- Dzięki, przyjacielu - odparł Blaine Harris, skłaniając głowę w kierunku ambasadora P'w'ec-
ków. - Oczywiście - dodał pod adresem Hana i Leii - zapraszam was na ceremonię. Jestem
pewien, że będzie to fascynujące spotkanie z kulturą, o której snuliśmy teorie przez wiele
lat, lecz nigdy nie mieliśmy okazji zobaczyć jej na własne oczy.
- Będziemy zaszczyceni - powiedziała Leia. - Galaktyczna Federacja Wolnych Przymierzy
jest niezmiernie zainteresowana obserwacją ceremonii.
58
Generał Panib wstał, pozostali poszli za jego przykładem.
- Mam nadzieję, że się nie obrazicie, jeśli zakończę to spotkanie, ale mam ważne sprawy do
omówienia z wicepremierem.
- Ależ naturalnie. - Leia przyjęła wyjaśnienie z właściwym sobie dyplomatycznym taktem.
- Dziękuję również za czas, poświęcony na wyjaśnienie nam zaistniałej sytuacji. Wciąż
mam pewne wątpliwości, które chciałabym później z panem przedyskutować, jeśli to moż-
liwe.
- Z wielką radością spełnię pani prośbę - odparł generał. Wyraźnie nabrał pewności siebie,
której brakowało mu przedtem, zanim usłyszał wieści od wicepremiera. - Zapewniam, że
port Salis D'aar jest przygotowany na wasze przybycie. Mam nadzieję, że teraz, po aresz-
towaniu Thanas, sytuacja się unormuje.
Leia skłoniła głowę na znak wdzięczności.
Wicepremier skłonił się również, odprowadzając wzrokiem Leię, Hana i resztę ich grupy,
którzy kierowali się do wyjścia. Lwothin oraz jego dwóch ochroniarzy szli tuż za nimi, a choć
jaszczur starał się nie podchodzić zbyt blisko, Jaina pilnowała, aby zawsze znajdować się po-
między nim a rodzicami.
Na zewnątrz P'w'eck odezwał się znowu melodyjnym, głębokim głosem.
- Lwothin twierdzi, że to przełomowy moment dla wszystkich na szych gatunków - przetłu-
maczył C-3PO. P'w'eck przemówił znowu: - Mówi też, że jest zadowolony, iż będziecie
obecni na ceremonii. Keeramak będzie również rad, kiedy usłyszy te wieści.
Nie czekając na odpowiedź, P'w'eck ruszył w głąb korytarza, a ochroniarze tuż za nim.
- Ładnie szczebiocze, no nie? - mruknął Han.
- Coś mi tu nie pasuje - odezwała się Jaina, zadowolona, że spotkanie dobiegło końca i może
znowu włączyć się do dyskusji. - Jak bakurański ruch oporu może być wszędzie i wciąż po-
zostawać mniejszością?
- Maksymalne zamieszanie przy minimum wysiłku - odparła Leia. - Całkiem jakby Brygady
Pokoju maczały w tym palce.
- A raczej to, co z nich zostało - mruknął Han. - Nawet po Ylezji to tak, jakby ktoś wyrwał
ruszt w deflektorze.
- Może choć tym razem się nie spóźnimy - powiedziała Jaina, wciąż pamiętając zniszczenie
N'zoth.
- Oczywiście, zakładając, że usłyszeliśmy całą historię - dodała Leia.
59
- Opowieść, Yu'shaa. Chcemy usłyszeć opowieść - szeptali akolici stłoczeni w mrocznej sali
audiencyjnej. - Opowiedz nam o Jeedai.
Prorok spojrzał na nich z wysokości swojego tronu, kryjąc wyraz twarzy pod potworną ma-
ską. Pośród labiryntu blizn i tatuaży jego własna twarz też była ledwo rozpoznawalna.
- Kto prosi? - zapytał zgodnie z rytuałem.
- My, Yu'shaa - odpowiedzieli pielgrzymi, jednocześnie skłaniając głowy. - Jesteśmy Zhań-
bionymi, przybyliśmy zaczerpnąć ze źródła twej mądrości.
Prorok skinął głową, zadowolony z formalnej odpowiedzi. Strażnicy na zewnątrz sali staran-
nie poinstruowali akolitów przed audiencją, co i kiedy mają mówić. Istota ukryta pod maską
uśmiechnęła się do siebie, wiedząc, że te ceremoniały to jedynie pozory, skłaniające do posłuszeń-
stwa wobec niego, a w rezultacie do rebelii przeciwko jego wrogom.
Nom Anor wstał z tronu i zdjął maskę. Ohydna sztuczna twarz miała symbolizować Shimrrę i
bogów, a jej zdjęcie - odrzucenie dawnych obyczajów. Przy pomocy Shoonmi i Knury, swych
głównych akolitów, dokładnie obmyślił każdy szczegół ceremonii, ale choć powtarzał go wiele
razy, wciąż czuł się niezręcznie. Jedynie reakcje nawróconych świadczyły o tym, że magia
działa.
Akolici z zachwytem wbili wzrok w „prawdziwą" twarz Noma Anora, nie zdając sobie spra-
wy, że to jeszcze jedna maska - masker ooglith przygotowany tak, aby imitował przynależność
do kasty Zhańbionych.
- Bogowie obdarzyli mnie wizją - oznajmił. - To wizja galaktyki pięknych światów... świa-
tów, gdzie Yuuzhanie mogą żyć w pokoju i chwale, wolni od hańby, otoczeni wszystkim, cze-
go pożądają ich dusze i serca.
W ciągu ostatnich kilku tygodni Nom Anor nauczył się zwracać do słuchających go tłumów z
większym ożywieniem i ekspresją. Z początku siedział tylko i przemawiał, ale wkrótce stwier-
dził, że uwaga Zhańbionych szybko się wyczerpywała przy jednostajnej, monotonnej modli-
twie. Przejął zatem pewne techniki, które zaobserwował u Vuuruka l'pana - bajarza z grupy
Zhańbionych, która pierwsza przyjęła go do swego grona, gdy jako wygnaniec błąkał się po
podziemiach Yuuzhan'tar. Nom Anor doskonale pamiętał, jak I'pan opowiadał historię Vui Ra-
puunga, a zebrani wokół niego słuchali w skupieniu, zawisając wzrokiem na jego wargach i
chłonąc każde słowo, choć słyszeli tę opowieść wiele razy.
- Kiedy jednak zajrzałem w tę wizję - ciągnął Nom Anor z dramatyczną swadą - pomiędzy
moje głodne oczy a widok światów, które
60
powinny być nasze, zakradł się mroczny cień. Ten ogromny czarny cień miał oczy lśniące tę-
czą, a jego potężnie dłonie były czarne od zakrzepłej krwi.
Zebrani słuchali w oczarowaniu, tak samo jak słuchacze Fpana chłonęli jego opowieści.
Nom Anor uniósł dłoń, by nakazać milczenie - gest niepotrzebny, bo i tak panowała głęboka
cisza, lecz jednocześnie ważny, bo w ten sposób jeszcze bardziej podporządkowywał sobie
tłum.
- Bogowie stanęli przeciwko wielkiemu cieniowi, Tęczowookiemu, wysyłając swoich świę-
tych wojowników, by go pokonali.
Spojrzał w dół, na tłumy.
- Znacie imię tych wojowników.
Szept uniósł się z dołu i otoczył go: „Jeedai!"
Skinął głową z aprobatą i pochylił się w dół, jakby chciał się podzielić wielką tajemnicą. I
rzeczywiście była to wielka tajemnica; samo jej wypowiedzenie mogło oznaczać śmierć dla
każdego ze zgromadzonych w pomieszczeniu.
- Tak, bogowie zesłali Jeedai, by przepędzili Tęczowookiego Nieprzyjaciela. Walczyli wiele
tygodni i miesięcy. Cień zabił wielu świętych wojowników, usuwając resztę. Noc zapadła nad
galaktyką, wydawało się, że wojna została na zawsze przegrana. Zabrali nam nasz dom!
Yuuzhan Vongowie nie byli już obdarzani łaskami bogów, albowiem pohańbili się na ołta-
rzach Cienia!
- Nie! -jęknął jeden z zebranych, kręcąc głową. Nawet z tej odległości Nom Anor ponad
tłumem czuł ciężki odór unoszący się z jego gnijącego ramienia.
Uśmiechnął się w duchu. Zbyt łatwo podporządkowuje sobie te luźno związane kongregacje
heretyków, które były plagą stolicy. Ich członkowie byli słabi i zdesperowani, a on silny i pomy-
słowy.
- Zaiste, nie - rzekł. - Nawet gdy ogarnęła mnie rozpacz nad klęską Jeedai, nawet kiedy się
zdawało, że Tęczowookiego nie da się powstrzymać, bogowie ofiarowali mi nadzieję. Albowiem
kiedy wszystko było ciemne, ujrzałem, jak trawy z pola zwróciły się przeciwko Cieniowi.
Widziałem, jak powstają i owijają się wokół stóp Tęczowookiego. Nieprzyjaciel potknął się i
upadł, a wtedy trawy powstały, by spętać potężne członki Cienia. Trawy trzymały wroga bo-
gów, owijały się wokół jego gardła, wyciskając zeń samo życie, wyrywając ziemię spod
panowania jego czarnego serca! Każde pojedyncze źdźbło trawy jest słabe, lecz razem stały się
potęgą!
Kongregacja odetchnęła z ulgą i radością.
61
- Bądźmy jak ta trawa i owińmy się wokół stóp naszego wroga, aby z hukiem padł na ziemię.
Pojedynczo nic nie znaczymy, lecz razem, jak trawa, będziemy silni!
Zebrani zaszumieli radośnie, a Nom Anor pławił się w ich szacunku. Przez wszystkie te lata,
kiedy służył jako egzekutor, nigdy nie miał takiego posłuchu Nie mógł nigdy mówić otwar-
cie i szczerze, bojąc się obrazić mistrza wojennego i kapłanów... a za ich pośred nictwem
również bogów. Teraz setki wyznawców chłonęły każde jego słowo.
Był dość mądry, aby wiedzieć, że ta uwaga będzie trwać tylko tak długo, jak długo będą się
z nim zgadzać. Pochłaniali te bzdury o Jedi wraz z przesłaniem, aby sami rośli w siłę; jeśli na-
wet w pierwszą część Nom Anor sam nie bardzo wierzył, o tyle druga nadzwyczaj mu odpo-
wiadała. Zhańbieni staną się jego drogą na powierzchnię. Był szczęśliwy, że mógł im ofiarować
pomoc, by samemu osiągnąć swój cel.
Pomoc ta miała ogromne znaczenie, którego nie lekceważył. Jako egzekutor nie doceniał po-
trzeb i potęgi niższych kast. Zhańbieni istotnie byli słabi jako poszczególne jednostki, lecz
tak, jak ich uczył w swych kazaniach, łatwo mogli to nadrobić liczebnością. Większość z nich
przed Hańbą należała do kasty robotników, lecz niektórzy mieli wyższe rangi. Zresztą na we-
zwanie Noma Anora odpowiadali nie tylko Zhańbieni; kult Jedi przyciągał również innych -
młodych członków uprzywilejowanych kast, od robotników i mistrzów przemian po wojowni-
ków, kapłanów i intendentów. Mistrzowie przemian znali narzędzia swego fachu, kapłani i in-
tendenci wiedzieli, jak wszystko zorganizować, a wojownicy - jak walczyć. Każdy, kto by przy-
był na spotkanie z zamiarem aresztowania jego uczestników, natknąłby się na nieprzyjemną
niespodziankę.
Choć nie zawsze się dało o tym pamiętać, nie wszyscy słuchacze byli równie naiwni. Zda-
rzali się wykształceni, większość wcale nie była głupia. Potrzebowali władzy, a on zamierzał
ją im ofiarować.
Kiedy szepty i pomruki ucichły, wrócił na tron i skinieniem zaprosił słuchaczy, aby zebrali się
wokół niego. Komnata była w rzeczywistości wielką piwnicą, setki metrów poniżej wież
Yuuzhan'tar, a „tron" był tylko fotelem pokrytym mchami o różnych odcieniach, dzięki którym
wyglądał na coś lepszego. To i tak nie miało znaczenia. Zebrani widzieli to, co chcieli zoba-
czyć, tak samo jak słyszeli to, co chcieli usłyszeć.
Nom Anor pochylił się do przodu, aby porozmawiać z nimi mniej ceremonialnie. Nadszedł
czas, by przekazać im Wieść.
62
- Ilu z was spotkało się twarzą w twarz z Jeedai? - zapytał. – Ilu z was słyszało nowinę z
ich własnych ust i w ich własnym języku?
Czekał, aż ktoś wreszcie odpowie twierdząco, ale jak zwykle, wszyscy milczeli. W ciągu
wszystkich kazań, jakie wygłosił, nie zdarzyło mu się spotkać ani jednego Zhańbionego, który
podszedłby i powiedział, że widział bodaj jednego przedstawiciela istot, które czcili i na których
pomoc liczyli.
- Ja się spotkałem z Jeedai - rzekł. - Patrzyłem na Bliźnięta, widziałem ich potęgę. Zasta-
nawiałem się nad Jeedai-która-była-kształ-towana, byłem świadkiem śmierci być może naj-
większego z nich, zwanego Anakinem Solo, który oddał życie za to, by nie zginęli ci, których
kochał. Rozmawiałem z ich starszymi i słuchałem ich słów własnymi uszami. Wszystko to robi-
łem, a teraz stoję przed wami i mogę zaświadczyć o prawdzie tego, co wam opowiedziałem.
Jeśli to, co mówię, nie jest prawdą, niech bogowie uderzą we mnie tu i teraz, aby zniszczyć to
bluźnierstwo z samego serca galaktyki!
Nom Anor czuł, że zebrani wstrzymują oddech. Ukrył jeszcze jeden uśmieszek, przeciągając
pauzę nieco dłużej, niż to było konieczne. Chciał, żeby akolici zdali sobie sprawę z tego, że
wciąż jeszcze boją się starych bogów, że dawne zwyczaje trudno wykorzenić.
Nigdy go nie męczyła bserwacja wrażenia, jakie jego słowa wywierały na Zhańbionych. Nie
przestawała go bawić łatwość, z jaką manipulował ich uczuciami. Szczerze mówiąc, jego sło-
wa nie były kłamstwem. Spotkał w czasie pełnienia obowiązków wielu Jedi, choć nie w roli
sprzymierzeńców. Nigdy też nie przestawał wsłuchiwać się w ich filozofię. Zazwyczaj znajdo-
wali się po przeciwnej stronie jego planów zniszczenia i zdrady albo to on starał się przeżyć,
kiedy te plany zawiodły.
Milczenie było już niczym naciągnięta do granic możliwości struna. Zaczął więc opisywać
historię Vui Rapuunga, Zhańbionego, który znalazł odkupienie w czynach rycerza Jedi zwanego
Anakinem Solo. Wszyscy oczywiście słyszeli tę opowieść wiele razy, żaden z nich nie dotarłby
aż tutaj, gdyby nie znał bodaj ogólnego jej zarysu, bo to świadczyło, że ktoś uznał go za godnego
zaufania. Lecz „oficjalna" wersja była taka, jak nauczał Prorok. Zawierała wszystkie szczegóły
w odpowiedniej kolejności, była też zgodna ze znanymi faktami. Przekazywała odpowiednią
informację w odpowiednim czasie.
A przynajmniej tak życzył sobie Nom Anor. I znów, z braku prawdziwej wiary, mógł sądzić
jedynie po reakcjach tych, którzy przychodzili słuchać jego słów. Słuchali łakomie, wychodzili
ożywieni, pełni
63
siły i gotowi głosić Nowinę. Wszyscy wiedzieli, że powiązania z Prorokiem oznaczają torturę i
śmierć; strażnicy starych bogów byli zazdrośni i nie tolerowali buntowników przeciwko ich
wierze.
Trudno było powiedzieć, jak daleko sięgała wiedza o istnieniu kultu. Czy Shimrra tracił zdol-
ność do medytacji, rozmyślając nad szybko rozprzestrzeniającą się zgnilizną? Nom Anor mógł
tylko mieć taką nadzieję.
- ...i tak herezja Jeedai pewnie dobiegłaby końca, gdyby jej świadkami nie byli Zhańbieni, ob-
serwujący walkę z boku, z damuteka mistrzów przemian. To oni roznieśli Nowinę... która do
dziś dnia niesie się dalej i dalej, z ust do kolejnych uszu takich jak my. Istnieje inna droga,
droga, która prowadzi do akceptacji, a nowe słowo na określenie nadziei brzmi: Jeedai.
Nom Anor urwał i pociągnął łyk z bukłaka, który dzięki Shoonmi znalazł się pod ręką jeszcze
przed wejściem akolitów. Koniec historii był dokładnie taki, jak zasłyszał go od I'pana. Opo-
wiadał go zawsze w ten sposób, aby nie zapomnieć pochodzenia opowieści i losu I'pana. Ba-
jarz poniósł śmierć z rąk bandy wojowników, która przybyła w poszukiwaniu skradzionych
zapasów - Nom Anor i I`pan kradli, aby utrzymać przy życiu niewielką grupkę wyrzutków. Ta
śmierć sprawiła, że Nom Anor zapragnął działać. Bez tej motywacji wciąż jeszcze mógł żyć
anonimowo, czekając, aż skończy mu się szczęście, zamiast być panem własnego losu.
- Teraz będę odpowiadał na pytania - rzekł po chwili.
Zawsze były pytania.
- Czy Yun-Yuuzhan stworzył Jeedai? - brzmiało pierwsze z nich. Wykrzyknęła je jakaś ko-
bieta z głębi sali.
- Yun-Yuuzhan stworzył wszystkie rzeczy - odparł Nom Anor. - Jeedai także. Są oni czę-
ścią jego planu w takim samym stopniu, jak my. Pewnie niektórym z was wyda się to nie-
zrozumiałe, ale musicie pamiętać, że nie wolno nam sądzić, iż znamy plany Yun-Yuuzhana
w całej rozciągłości. Jesteśmy robakami ghazakl u jego stóp. Czy taki robak może zrozumieć
nawet najprostszą z wykonywanych przez was czynności?
- Czy zatem są oni wcieleniami Yun-Shuno? - zapytał jakiś mężczyzna.
- Podobnie jak wszystkie istoty, różni Jeedai odpowiadają różnym bogom. Bliźniacy Jeedai,
Jaina i Jacen Solo, są często łączeni z bliźniaczymi bóstwami Yun-Xiin i Yun-Q'aah. Jaina
wiązana jest również z Yun-Harlą. Wszyscy Jeedai to zdyscyplinowani wojownicy i walczą
64
dla łaski Yun-Yammki, Zabójcy. Szanują życie jak Yun-Ne'Shel, Rzeźbiarz. Poświęcenie się dla
większej sprawy to część ich nauk, podobnie jak Yun-Yuuzhana. Działali więc również jako
mediatorzy w imieniu Zhańbionych, jak Yun-Shuno. Lecz w istocie są podobni nam. Nie są bo-
gami ani trochę bardziej niż Shimrra. Są śmiertelni, można ich zabić. Wiem, ponieważ widzia-
łem na własne oczy, jak umierają. Istnieją opowieści o Jeedai, którzy nieśli zniszczenie zamiast
dobra, więc wiemy, że mają wady, jak my. To ich nauk musimy słuchać, abyśmy byli silni jak
oni, aby przyjęli nas jak równych.
- Yu'shaa, co to jest Moc?
Nom Anor udawał przez chwilę, że zastanawia się głęboko nad tym pytaniem. W istocie
przemyślał już tę sprawę bardzo dokładnie. Sam widział skutki działania Mocy, ale nigdy jej
nie rozumiał. Jednak, w przeciwieństwie do tych, którym niegdyś służył, nie winił za to Jedi.
To byłby czysty absurd. Po prostu nie mógł zaprzeczyć, że rycerze Jedi mieli dostęp do cze-
goś, do czego Yuuzhan Vongowie najwyraźniej dostępu nie mieli.
Im dłużej o tym myślał, tym bardziej był przerażony. Jeśli, jak twierdzą Jedi, Yuuzhanie nie po-
siadają tej mistycznej siły żywotnej czy też pola energetycznego, które wypełnia... a może na-
pędza... wszystkie żywe istoty w galaktyce, na którą napadli, czy to mogło znaczyć, że
Yuuzhan Vongowie, wszystkie ich wysiłki... i ich bogowie... byli tak puści i pozbawieni życia
jak maszyny, którymi gardzili?
Nom Anor przypuszczał, że istnieją dwa rozwiązania tego problemu. Pierwsze oznaczało
przyjęcie nauk Jedi, aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym dziwnym zjawisku i ocalić siebie
od bezsensownego, połowicznego życia. Drugie polegało na odnalezieniu choć najmniejszego
dowodu, że Yuuzhanie nie byli tak całkowicie pozbawieni tej nieuchwytnej Mocy... że gdzieś
w ich wnętrzu tkwiła ta sama iskra życia, która płonęła w Jedi.
Odpowiedź na to pytanie zdawała się łączyć oba rozwiązania w taki sposób, że nie prowadzi-
ła do żadnych ostatecznych wniosków.
- Moc to aspekt stworzenia, taki sam jak materia i energia. Może nawet być jedną ze stron
Stworzenia, tej pierwotnej ofiary, jaka przywiodła do istnienia wszystkie rzeczy z łona Yun-
Yuuzhana. Nauczono nas, że Yun-Yuuzhan to źródło życia, Najpotężniejszy, który poprzez
zadany sobie ból stworzył niższych bogów, a zatem także Yuuzhan Vongów. Przyjmujemy, że je-
go ofiara składała się z ciała... i dlatego jego wyznawcy ofiarowują ramię lub tysiąc jeńców ku
jego chwale. Ale dlaczego miałoby tak być? Dlaczego ograniczamy hojność Yun-Yuuzhana
65
tylko do tego, co możemy ujrzeć i dotknąć? Podobnie jak wiatr jest niewidoczny dla naszych
oczu, tak we wszechświecie istnieje wiele rzeczy, które możemy wyczuć naszymi cielesnymi
zmysłami, a wszystkie one mają początek w Yun-Yuuzhanie. Moc stanowi ich część. Ale co to
dokładnie jest? - Nom Anor pokręcił głową. - Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, przyjacie-
le. Nie znam na nie odpowiedzi. W tej sprawie jestem takim samym ignorantem jak wy. Moc
to tajemnica i może pozostać nią na zawsze. Możemy jedynie błąkać się w ciemności i szukać
jej po omacku w nadziei, że przypadkiem natrafimy na to, czego nie znamy.
Nom Anor pochylił się do przodu, zniżając głos do szeptu, aby musieli uważniej wsłuchać się
w jego słowa.
- Szukam i błąkam się, ale odkryłem dwie sprawy, które powinniście sobie przemyśleć,
Pierwsza to ta, że nasze nauki i nauki Jeedai niekoniecznie muszą być sprzeczne ze sobą. Nie
proponuję, jak sądzą niektórzy, abyśmy zastąpili nasz panteon bogami Jeedai i Mocą... je
dynie byśmy byli prorokami nowej wiedzy.
Przerwał znowu, lecz na krótko, by nikt nie zdążył zadać kolejnego pytania.
- Druga kwestia pozostaje bardziej w sferze domysłów, ale i tak wam ją przekażę do prze-
myślenia. Wspomniałem wcześniej, że ofiara Yun-Yuuzhana mogła dotyczyć czegoś więcej niż
tylko ciała; że mógł oddać w ofierze coś innego, aby zbudzić wszechświat do życia... coś
takiego, czego ani wy, ani ja nie możemy wyczuć. Widzimy tylko pewne tego aspekty, odbite we
wszystkim, co nas otacza. Czy nie jest zatem możliwe, że Moc, w całej swojej cudownej ta-
jemnicy, jest tym, co pozostało z duszy Yun-Yuuzhana?
Nom Anor rozparł się na tronie, pozwalając, aby słuchacze przez chwilę oswajali się z tą
myślą. Nie miał pojęcia, czy to, co mówi, ma sens, ale widocznie oni widzieli w tym jakąś głę-
bię.
Odprężył się, a oni nadal rozważali to, co usłyszeli. Te pytania były najtrudniejsze i Nom
Anor cieszył się, że ma je już za sobą, ale też na nie był najlepiej przygotowany. Od tej chwili,
jeśli akolici okażą się tacy jak zwykle, padną pytania w najlepszym razie trywialne.
- Kim jesteś, Yu'shaa? - zapytał zniekształcony wojownik, stojący z boku.
To pytanie zwykle zbywał pustą retoryką, mniej więcej tak samo, jak niegdyś odbijał
chrząszcze ostrzem amphistaffa.
- Jestem jednym z was, anonimowym sługą, wyróżniającym się jedynie pragnieniem głoszenia
prawdy o tych, którzy mogą nas wyzwolić.
66
- Skąd pochodzisz?
- Tak jak wy... jak wy wszyscy... urodziłem się i wychowałem na jednym z wielu świato-
statków, przemierzających wielkie odległości pomiędzy galaktykami w poszukiwaniu wizji
naszych przodków o ziemi obiecanej.
Oczywiście, była to prawda, choć niecała. Nom Anor działał jak zwiadowca, pojawiając się
na wiele lat przed główną grupą emigrantów. Jego misja polegała na zbieraniu informacji o rzą-
dach i gatunkach zamieszkujących znajdujące się na ich drodze światy. Przygotowywał miejsce
dla późniejszych agentów, badając drażliwe punkty i siejąc niezgodę. Nasiona niezgody kieł-
kowały w rebelie i rebelie przeciwko rebeliom, destabilizując Nową Republikę i poszerzając
pęknięcia, które ostatecznie doprowadziły do jej rozpadu. W czasie wojny pomógł stworzyć
Brygadę Pokoju, która mocno utrudniła życie Jedi, prócz tego przygotował wiele innych spi-
sków i planów. Nie mógł jednak im tego powiedzieć.
- Czy wojna jest złem? - zapytał ktoś z przodu. Oczy miał rozszerzone i głodne wiedzy.
Było to trudne pytanie. Choć Nom Anor trzymał stronę Jedi, nie musiało to wcale znaczyć,
że galaktyka nie została przeznaczona na nowy dom Yuuzhan. Nie oznaczało to też, że złem
była walka z Sojuszem Galaktycznym, skoro nie był on rządzony przez Jedi i nie popierał
otwarcie ich systemu wartości. Można było zatem bezpiecznie popierać Jedi i jednocześnie
ostro sprzeciwiać się wszelkim sugestiom o zakończeniu wojny.
Problem polegał na czymś innym. Otóż Nom Anor podejrzewał, że Yuuzhan Vongowie wła-
śnie tę wojnę przegrywali. Nie miał zaufania do Shimrry i jego zdolności opanowania sytuacji.
Rozumiał upadek reżimu Najwyższego Władcy - wiedział o oszustwach, zdradach, de-
sperackich poszukiwaniach antidotum w postaci ósmego rdzenia. Bez drastycznej zmiany kie-
runku albo losu Sojusz Galaktyczny wkrótce zwycięży.
Dla czcicieli Yun-Yammki, boga rzezi, pojęcie klęski w ogóle nie istniało. Można było zwy-
ciężyć lub umrzeć. Jeśli nie zdołają pokonać Sojuszu Galaktycznego, będą walczyli do końca, do
zniszczenia wszystkiego, co bliskie sercu Noma Anora. Jego jedyną nadzieją było zatem zmienić
kierunek tej wojny niejako od zaplecza, mącąc wody przed wrogiem. Czy Jedi będą gotowi do
ataku, wiedząc, że mają zwolenników w szeregach Yuuzhan? Raczej nie. Byli wojownikami,
ale cały czas popełniali grzech współczucia.
67
- Wojna to aberracja - rzekł wreszcie, udzielając odpowiedzi używanej zawsze przy tego ty-
pu pytaniach. - To kłamstwo. Nigdy nie powinniśmy byli walczyć z Jeedai tak, jak to czynimy,
ponieważ tylko oni przemawiają za tych, którzy nie mają głosu, takich jak my. Nie powinni-
śmy byli też walczyć z sojusznikami Jeedai, ponieważ sami Jeedai nie wystarczą, aby znisz-
czyć Najwyższego Władcę. Musimy walczyć z tymi, którzy popierają wojnę bratobójczą, którzy
sami zniszczyliby Yun-Yuuzhana, aby tylko zaspokoić swoją chciwość! Walka o to, co nam się
należy, nigdy nie była złem, ale musimy się upewnić, że walczymy z właściwych pobudek. Mu-
simy wiedzieć, kim jest nasz wróg. A jest nim Hańba. Razem, jak ta trawa, możemy zgładzić
Hańbę raz na zawsze.
Słuchacze entuzjastycznie powitali te słowa. Nom Anor uśmiechnął się lekko. Należeli już do
niego, zrobią dlań wszystko. Podprowadził ich pod stryczek, a oni sami, chętnie i z uśmiechem,
włożyli głowy w pętlę.
- Co mamy teraz czynić, Proroku?
Nom Anor odszukał wzrokiem pytającego i rozpoznał tego, który miał zniszczone ramię. Je-
go worki oczne miały intensywnie niebieski kolor i lekko pulsowały krwią. W oczach miał wy-
raz, jaki Nom Anor widywał już wiele razy, przed i po zorganizowaniu kultu. Dla niektórych
wiara była czymś więcej niż tylko siłą przewodnią, stawała się samym życiem. Uważał, że to
zrozumiałe, kiedy miało się tak niewiele z życia.
- Jesteście jednymi z pierwszych, którzy poznali Nowinę - rzekł, zwracając się do wszyst-
kich obecnych. - Waszym obowiązkiem jest teraz przekazać ją innym, aby i oni mogli ją do-
kładnie pojąć. Niektórzy zapewne zechcą powrócić tutaj i pobierać dalsze nauki, aby sami
stać się zwiastunami. Nowina będzie się rozprzestrzeniać jak potop, zmywając naszą Hańbę.
Przez zebranych przetoczył się pomruk zadowolenia.
- Będą oczywiście i tacy, którzy usłyszą Nowinę, lecz nic z nią dalej nie zrobią- ciągnął Nom
Anor. - Zachowają ją w swych sercach, ukrytą przed innymi, jak rzadki zarodnik, który znaleźli.
Dla tych osób mogę czuć jedynie litość. Nowina ma wartość wyłącznie kiedy sieją słyszy; taki i
tylko taki jest cel jej istnienia. Jeśli zachowacie milczenie po usłyszeniu Nowiny, to tak, jak-
byście dawali przyzwolenie na swój los, jakbyście sprzymierzyli się z wrogiem...
Zawiesił głos i westchnął. Pora zakończyć posłuchanie. Powiedział już wszystko, co miał do
powiedzenia.
68
- Przyjaciele, boję się o was wszystkich. Mamy prawdą po swojej stronie, lecz wciąż jeste-
śmy uciekinierami, którzy mogą się spodziewać zagrożenia za każdym rogiem. Jeśli słowo o na-
szym istnieniu i tożsamości dotrze kiedykolwiek do wyższych kast, każdy z nas zostanie
odnaleziony i zginie. Dlatego proszę, abyście podczas roznoszenia Nowiny i szukania nowych
wyznawców podjęli wszelkie środki ostrożności. Krzyk łatwo uciszyć, lecz szept powędruje da-
leko. Cierpliwością i uporem zwyciężymy. Proszę, odejdźcie teraz z nową siłą i wiedzą, że
duch wolności jest z nami!
Nom Anor wstał i rozpostarł ramiona, jakby chciał ich wszystkich objąć. Na ten znak drzwi w
głębi piwnicy otworzyły się, wypuszczając nowych akolitów. Prorok uśmiechał się błogo, odpro-
wadzając ich wzrokiem, promieniował ufnością i dobrocią. Był czas, kiedy popędziłby ich krzy-
kiem, przekleństwami i groźbą, wierząc, że strach nakaże im zachować lojalność. Taka taktyka
jednak nie działała na Zhańbionych; grożąc im karą, pokazałby jedynie, że niczym nie różni się
od ich panów. Jeśli w swoim przebraniu nauczył się czegoś, to właśnie tego, że kiedy strach sta-
je się sposobem na życie i nie ma już nic do stracenia, nagroda staje się jedynym bodźcem.
Kiedy odeszli, opadł na tron. Idźcie już, pomyślał, wiedząc, że są narzędziami jego władzy,
dzięki którym dosięgnie chwały, jaka mu się należy.
- Dobrzy słuchacze, Yu'shaa?
Podniósł wzrok. Zhańbiony wojownik Kunra, który był jego ochroniarzem i od czasu do czasu
strażnikiem sumienia, wszedł do pomieszczenia, a za nim dreptał najwierniejszy wyznawca Noma
Anora, Shoonmi Esh, ubrany w szatę kapłańską pozbawioną insygniów bóstwa. Kunra nie miał
zbroi, zadając kłam opinii tchórza, za którą został poniżony. Znając ich obu, Nom Anor uważał,
że to bardzo żałosna gwardia przyboczna niedoszłego rewolucjonisty, ale musiał przyznać, że
nawróceni dobrze na nich reagowali.
- Nic szczególnego - odparł zwykłym, szorstkim tonem. Przy tej parze nie musiał się ma-
skować. - Kiedy rośnie się w liczbę, zawsze traci się na jakości. Kilku z nich wyglądało,
jakby miało na miejscu paść trupem.
- Wybacz, mistrzu... - Shoon-mi zamachał pokręconymi rękami. - Nie czułem się upoważ-
niony, aby odprawić kogokolwiek w potrzebie.
- Wkrótce będziesz musiał to robić, Shoon-mi. - Pod osłoną irytacji i zmęczenia Nom Anor
czuł ogromną satysfakcję z szybkości, z jaką ruch się rozprzestrzeniał Każdy dzień przywo-
dził do ich drzwi
69
kolejnych akolitów, szukających prawdy - Nowiny przekazywanej po całym Yuuzhan'tar. - Mo-
że już czas zacząć szkolić Wybranych. Masz listę?
Shoon-mi skwapliwie przytaknął.
- Zidentyfikowałem siedemnastu, którzy się nadają.
- Lojalni, ale nie zaślepieni - mruknął Nom Anor, powtarzając cechy, jakich wymagał od
nowych wybrańców. - Szybko myślący, ale niezbyt inteligentni, tak?
- Tak, mistrzu.
- Wezwij ich do mnie. - Rozejrzał się po sali. - Im szybciej, tym lepiej. Ten smród zaczyna
mnie męczyć.
Shoon-mi się skłonił.
- Staną przed tobą jutro, mistrzu - obiecał i skierował się do wyjścia.
Zanim jednak uszedł pięć kroków, Nom Anor zatrzymał go.
- Shoon-mi! - zawołał. Zhańbiony obejrzał się. - Bez ciebie bym tego nie dokonał. Chcę,
żebyś to wiedział.
Najwyższy z akolitów Noma Anora rozpromienił się z dumą i pomknął do swoich obowiąz-
ków. Samozwańczy Prorok ukrył grymas gniewu. W duchu żałował, że nie zabił tego idioty, kie-
dy jeszcze mógł, ale musiał przyznać, że Shoon-mi mu się przydawał. Był pełen poświęcenia i
pomysłowy, a Nom Anor uważał, że winien jest jego życie córce Shoon-mi, Niiriit, pierwszej
prawdziwej wyznawczyni kultu. Gdyby nawet próbował, Kunra nieomylnie przywołałby go do
porządku.
Jednak nie to było najbardziej irytujące. Gotowość Shoon-mi do pracy za pochwałę i nic
więcej dręczyła go jak uparta kość w gardle.
Były wojownik stał w milczeniu u wejścia, obserwując go. Nom Anor poznał go zbyt do-
brze, żeby się nie domyślać, że coś go gnębi.
-Co jest?
- Lepiej zobacz sam. - Kunra odwrócił się i wyszedł przez główne wejście do przedpokoju.
Stamtąd krótkim korytarzem poprowadził Noma Anora do celi, w której zwykle sypiał. Teraz,
uwięziona w galarecie blorash, leżała tam kobieta ubrana w łachmany. Policzek miała
posiniaczony, ale oczy otwarte i pełnie pogardy.
- Miała przy sobie to - rzekł Kunra, podając Nomowi Anorowi szczątki małego, podobne-
go do larwy stworzonka. Jego skórzasta skorupa uległa zmiażdżeniu i gdyby Nom Anor nie
widział już podobnych stworzeń wiele razy, pewnie by go nie rozpoznał. Villip.
Kobieta prawdopodobnie chciała przynieść go na spotkanie, żeby osoba przy drugim villipie
mogła widzieć Proroka w akcji. Nie było to
70
nic groźnego - niektórzy akolici próbowali już rozpowszechniać Nowinę poprzez villipy, a
przynajmniej tak twierdzili. Nom Anor wiedział jednak, że nie może ryzykować.
- Czy Shoon-mi wie? - zapytał, nie odrywają wzroku od kobiety.
- Nie. Sprawdzałem wszystkich akolitów, zanim dopuściłem ich do niego. Ta tutaj przyszła
sama i została usunięta, zanim zdążył nabrać podejrzeń.
Nom Anor z aprobatą skinął głową. To znacznie ułatwiało sprawę.
- Muszę znać nazwisko osoby, do której należy główny villip – rzekł chłodno. - Sprawdź, co
wie, skoro już ją masz w rękach. Użyj wszelkich metod, jakie uznasz za stosowne. Potem mo-
żesz ją zabić.
Kunra nie oponował.
- Rozumiem.
Kobieta zaczęła się szarpać, ale jej protesty tłumił knebel. Nom Anor zignorował ją.
- Powiem Shoon-mi, że znowu musimy się przeprowadzić.
- Nie spodoba mu się to.
Nom Anor spojrzał na Kunrę.
- Z pewnością będzie wolał to od śmierci.
Odwrócił się i odszedł, nie zaszczycając więźnia ani jednym spojrzeniem.
I I
P R Z E Z N A C Z E N I E
Frachtowiec wyskoczył z nadprzestrzeni o wiele za blisko Bakury i natychmiast wpadł w
korkociąg. Jego silniki kasłały i prychały, co wcale nie ułatwiało manewrowania, a kanały pod-
przestrzenne emitowały jedynie szumy, które Jag Fel kojarzył z brzęczeniem owadów.
Poświęcił wiele czasu i trudu na zapamiętanie producentów i nazw modeli statków Republiki
i Imperium, ale tego nie potrafił zidentyfikować. Jego wyraźnie asymetryczna konstrukcja su-
gerowała produkt Koreliańskiej Korporacji Konstrukcyjnej, coś pośredniego między YT 1300 a
YT 2400, choć nie mógł być pewien na sto procent. W każdym razie statek wyglądał opłakanie
i nie rokował nadziei na szybką poprawę.
Chętnie zignorowałby go, gdyby nie to, że kimkolwiek był pilot frachtowca, niebezpiecznie
zbliżał się do miejsca, gdzie stacjonowała „Duma Selonii".
- Klucze B i C, gotowość. - Jag przełączył się na kanał komercyjny. - Niezidentyfikowany
frachtowiec, wszedłeś w naszą przestrzeń. Na tychmiast zmień kurs albo będziemy zmuszeni
podjąć odpowiedniekroki.
Jedyną odpowiedzią był dalszy szum.
Odskoczył szponostatkiem od „Selonii" i wyszedł na spotkanie nadlatującemu statkowi. Jego
partnerka natychmiast dołączyła, otwierając płaty swojego X-winga.
- Kontrola Orbitalna Bakury - odezwał się na kanale lokalnym. - Czy ktoś dał temu frach-
towcowi pozwolenie na zajęcie naszej orbity?
75
- Nie, „Bliźniak Jeden" - rozległa się natychmiastowa odpowiedź. - To lot bez zezwolenia.
Ale znamy już ten statek.
- Macie jego rejestrację?
- O, tak. Znany jest pod nazwą „Wesoły Rycerzyk" i należy do Wookiego imieniem Rufarr. Je-
stem trochę zdziwiony, że tu wraca. Ostatnio zwiał, nie oddając mi paru kredytów.
Nie jest to więc zwykły Wookie, pomyślał Jag, obserwując nieskoordynowany lot statku. I
nie jest to zwykły sposób podchodzenia do orbity.
- Myślę, że ma teraz inne zmartwienia - przekazał Jag. – Żądam pozwolenia na stuknięcie
go, zanim wejdzie w szkodę.
- Jeśli obiecasz, że nie będziesz stukał zbyt delikatnie - zażartowała kontrola orbitalna.
- Rób, co musisz, „Bliźniak Jeden" - dodała kapitan Mayn z „Selonii". - Zrób wszystko, żeby
nas nie rozwalił.
- „Wesoły Rycerzyku" - spróbował znowu Jag. - Masz dziesięć sekund na wykonanie mo-
ich instrukcji albo cię przechwycę. Odpowiedz.
Nic, tylko trzaski.
- Dobrze, wchodzimy. - Włączył silniki manewrowe i ustawił Szponostatek na wysokości
kręcącego się frachtowca. - Klucz B, podejdź bliżej i połącz swoje tarcze z moimi. Damy mu
lekkiego kopniaka.
Dwa X-wingi i jeszcze jeden Szponostatek podeszły bliżej do Jaga i jego partnerki. Przy jed-
noczesnej pracy połowy eskadry Bliźniaczych Słońc frachtowiec stopniowo zmieniał kierunek
lotu, ale wymagało to przekierowania całej dostępnej mocy na dwa silniki i tarcze wszystkich
statków. Jag czujnym okiem obserwował tamtego, na wypadek gdyby coś niemądrego przy-
szło mu do głowy.
Uznał, że pięć stopni to dosyć. Wystarczy, aby frachtowiec wyminął „Selonię" i atmosferę
Bakury...
Kątem oka pochwycił jakiś błysk. W dokładnie tym samym momencie większość instrumen-
tów na jego konsoli pokazała maksymalne wartości. Zrozumiał, że właśnie musnął go strumień
neutrin.
- Czy ktoś jeszcze to poczuł?
- Potwierdzam, „Bliźniak Jeden" - odparł dowódca klucza B. – Patrz na napęd.
Jag wyciągnął szyję, żeby spojrzeć przez tylną część przezroczystej kopuły kabiny. Silniki
frachtowca prychały jak opętane, szarpiąc statkiem i zmuszając go do szalonych akrobacji.
- Nie podoba mi się to - mruknął pod nosem.
76
Zaledwie zamknął usta, kiedy napędy tamtego rozbłysły jasnym ogniem, po czym całkiem
zgasły.
- Odłączyć się! - wykrzyknął do komunikatora. - Wszystkie myśliwce, wycofać się natych-
miast! - Sam też mocował się ze sterami szponostatku, wznosząc go w górę, byle dalej od
uszkodzonego frachtowca. - Pełna moc na tylne tarcze! Wszystko, co macie, dajcie między sie-
bie i ten statek, bo on zaraz...
Za jego plecami pojawił się nagle oślepiający błysk. Szponostatek porwało i zakręciło nim
jak bąkiem wokół wszystkich możliwych osi. Jag chwycił się poręczy fotela, w komunikatorze
słyszał tylko wycie torturowanej materii.
Ostra jazda skończyła się po chwili i gwiazdy rozbłysły na nowo.
Jag wyprowadził statek z wirowania i sprawdził, co z pozostałymi myśliwcami. Z ulgą
stwierdził, że wszyscy są cali, choć nieco wstrząśnięci. Z „Wesołego Rycerzyka" pozostał jedy-
nie postrzępiony kawał porozrywanego metalu, chyba część przedniej konstrukcji podwozia.
Reszta została rozbita na atomy przez uszkodzony silnik.
- Kontrola orbitalna Bakury - rzekł poważnie Jag do komunikatora. - Chyba możesz się poże-
gnać ze swoimi kredytami.
- Nie spisywałabym ich tak od razu na straty, „Bliźniak Jeden" - rozległ się głos kapitan
Mayn. - Tuż przed detonacją zarejestrowaliśmy wystrzelenie jakiegoś obiektu z „Wesołego
Rycerzyka". Wyglądał jak kapsuła.
To zaskoczyło Jaga.
- Kapsuła ratunkowa? Jesteście pewni? Niczego nie zauważyłem.
- Jestem pewna - odparła Mayn. - Wystrzelono ją po przeciwnej stronie statku, dlatego
pewnie nic nie widziałeś.
- To znaczy, że poleciała na Bakurę? - Jag wciąż był nieco zdezorientowany po kontakcie z
falą uderzeniową, ale już wiedział, gdzie góra, gdzie dół, jak każdy pilot w studni grawitacyj-
nej. - Czy kapsuła miała silniki?
- Coś tam strzelało, ale to nie wystarczy. Wejście jest zbyt strome.
Pójdziesz po niego czy mam wysłać KO z Bakury?
- Nic z tego - wtrącił kontroler na otwartym kanale. - Nie dotrzemy tam na czas. Przepraszam,
„Bliźniak Jeden", ale albo ty, albo nikt.
- Rozumiem - odparł Jag z cichą nadzieją, że to była już ostatnia niespodzianka na dziś.
Włączył silniki na maksymalny ciąg i rzucił się szponostatkiem, omijając rosnącą chmurę zło-
mu. Pędząca w dół kapsuła pojawiła się w polu jego czujników w kilka sekund później. Jej pręd-
kość rosła, ale nie była
77
w stanie uciec przed szponostatkiem na pełnym ciągu. Ostrożnie zwolnił, zrównując się z kap-
sułą, która teraz wydawała się ogromna. Nie widać było żadnych pułapek ani przełączników,
jedynie jaskrawe mruganie boi awaryjnej na częstotliwościach kanałów podprzestrzennych. Jag
nie wiedział dokładnie, jaki rodzaj komunikacji Koreliańska Korporacja Konstrukcyjna prze-
widziała w kapsułach ratunkowych, ale nie żywił wielkich nadziei. Zanim podłączył się do kap-
suły, zeskano-wał kanały podprzestrzenne w poszukiwaniu transmisji z jakiegokolwiek lokal-
nego komunikatora, którego mógłby używać pasażer jeśli w ogóle był. Wychwytywał różne
nisko energetyczne transmisje, w tym prawie wszystkie boje nawigacyjne w promieniu miesiąca
świetlnego. Wreszcie, dzięki niezwykłemu szczęściu, zdołał uchwycić słaby krzyk:
- ...awaria! Niech ktoś wreszcie odpowie, proszę! Potrzebuję pomocy. Czy ktoś mnie sły-
szy?
- Mówi pułkownik Jag Fel. Wzywam pasażera kapsuły ratunkowej... - sprawdził numer
identyfikacyjny na boku wolno obracającego się grubego walca - ...jeden-jeden-dwa-V. Sły-
szysz mnie?
- Tak! - odpowiedź była natychmiastowa i pełna ulgi. - Tak, słyszę! Dzięki Równowadze, zna-
lazłeś mnie! Już myślałem, że moja ucieczka była daremna!
Jag rozpoczął procedury przygotowawcze do zbliżenia. Głos najwyraźniej nie należał do
kapitana Wookiego ze zniszczonego frachtowca.
- Powiesz mi, co się stało?
- W połowie skoku zepsuł mi się silnik i nie wiedziałem, co robić, żeby znów zaczął działać.
Komputer nawigacyjny padł podczas piku energii, który nastąpił po awarii silnika. Miałem
szczęście, że ta kupa złomu dotarła choć tu, gdzie dotarła...
- Czy ktoś jeszcze przeżył?
- Tylko ja. Załoga zginęła. No i dobrze, jeśli o mnie chodzi. Mordercy, łajdaki, co do jedne-
go!
Jag zawahał się.
- Ty ich zabiłeś?
- W samoobronie. - Głos nabrał bardziej stanowczych tonów. - Słuchaj, masz zamiar mnie ra-
tować czy wypytywać?
- Próbuję się zorientować, kogo ratuję, to wszystko.
I co z ciebie za ziółko, dodał w myślach.
- Chcesz wiedzieć, kim jestem? Jestem premier Cundertol, dla twojej wiedzy... i rozkazuję ci
w tej chwili przekazać transmisję! Po tym wszystkim, co przeszedłem, nie mam zamiaru dopu-
ścić, aby jakiś zie-
78
lony pilocik spieprzył akcję ratunkową. Natychmiast połącz mnie z Kontrolą Orbitalną albo
odbiorę ci licencję szybciej niż...
- Przepraszam, panie premierze - wtrącił Jag, przełykając odpowiedź, która sama cisnęła
mu się na usta. - W tej chwili pana przejmuję.
Zbliżył Szponostatek do samej kapsuły. Zaciski magnetyczne zadziałały i chwyciły. Jag odpalił
silniki tylko odrobiną gwałtowniej, niż trzeba było, aby wyrwać kapsułę z jej samobójczego kur-
su w kierunku powierzchni planety. Ryk silników uniemożliwił jakiekolwiek dalszą rozmowy
pomiędzy Jagiem a jego pasażerem na gapę, o kontroli orbitalnej nie wspominając. Premier mu-
siał przebyć ten długi skok w milczeniu, trzymając się tego, co u koreliańskich konstruktorów
spełniało rolę uprzęży przyspieszeni owej. Pewnie miał wszelkie powody dc zniecierpliwienia,
jeśli użyte słowa „ucieczka" i „mordercy" choćby w najmniejszym stopniu oddawały jego
przejścia, ale Jag nie miał zamiaru mu odpuścić.
Pilocik, rzeczywiście...
- ...siedmiu, dwóch ludzi, dwóch Rodian i ten cholerny kapitan Wookie. Oczywiście, sta-
wiałem opór, ale wzięli mnie z zaskoczenia. Kiedy już mnie przeszmuglowali z kompleksu
senackiego Bakury z przewiezieniem do portu nie mieli najmniejszych problemów. Nikt nie
zapytał, nikt nie zatrzymał grupy kupców, niosących skrzynię z archiwami... i do tego nikt nie
pomyślał, żeby przeskanować skrzynię aby sprawdzić, czy rzeczywiście zawiera to, co twier-
dzą. – Premier poważnie pokręcił głową. - Łby za to polecą, zapamiętajcie sobie moje
słowa.
Premier Cundertol był wysokim potężnym mężczyzną o przerzedzonych jasnych włosach i
różowej skórze. Wyglądał dobrze na swój wiek, maskując wszelkie ślady słabości energicznymi
ruchami i przesadną gestykulacją. Szczęściem udało się go bez przeszkód wydobyć z kapsuły i
teraz siedział na ławce przed skrzydłem medycznym „Dumy Selonii".
Jag i kapitan Mayn siedzieli obok niego. Mayn dorównywała wzrostem Cundertolowi, ale była
o połową chudsza. Jej szczupła twarz miała wyraz skupienia. Tylko Jag, siedzący z boku, widział
nerwowo drgającą skórą jej nagiej czaszki.
- Proszą mówić, premierze - ponaglił. - Co się stało potem?
- Zabrali mnie na statek i ogłuszyli, oto co się stało! - Pomimo oczywistego wzburzenia widać
było, że Cundertol rozkoszuje się opowieścią
79
- Kiedy się ocknąłem, byliśmy w nadprzestrzeni. Nie miałem pojęcia, dokąd mnie zabierają.
Wsadzili mnie do ładowni na rufie. Od czasu do czasu słyszałem, jak rozmawiają, i szybko stało
się jasne, że wcale nie byłem zakładnikiem... choć początkowo tak sądziłem. Z tego, co mo
głem usłyszeć i wywnioskować z fragmentów rozmowy, miałem być gdzieś zabrany i poddany
przesłuchaniu... a następnie zlikwidowany. Na szczęście niezbyt dokładnie mnie związali,
więc przy odrobinie wysiłku zdołałem uwolnić ręce.
- Czy pańscy porywacze zdradzili, dla kogo pracują? – zapytała Mayn.
- Nie bezpośrednio. Za każdym razem, kiedy o nim wspominali, mówili „szef”. A może to
miała być „ona", czy to wiadomo? – dodał ponuro.
- No cóż - podsumowała Mayn. - Powinien pan być zadowolony, że pańscy ludzie w czasie
pana nieobecności poczynili odpowiednie kroki. Wczoraj aresztowano Malinzę Thanas i
oskarżono ją o konspirację oraz zakłócenie pokoju. Zdaje się, że kiedy wróci pan do domu
i opowie całą historię, wasi stróże prawa będą mogli do tych zarzutów dołożyć jeszcze próbę
morderstwa.
- Malinza? - Na chwilę premier stracił głos ze zdumienia. - Oskarżona? Nie wierzę.
- To prawda - odparł Jag. - Wicepremier Harris ogłosił to wczoraj osobiście.
Premier pogrążył się w zadumie, najwyraźniej zaskoczony.
- Więc uwolnił się pan - podjął Jag po chwili - i co wtedy?
- Hę? - Cundertol otrząsnął się z zadumy i spojrzał na niego pytają co. Po chwili odpowie-
dział: - Ach, ucieczka. No cóż, jeden z nich w końcu przyszedł sprawdzić, co się ze mną
dzieje. Pokonałem go i zabrałem mu miotacz. Pozostawiłem go związanego tymi samymi sznu-
rami, z których się uwolniłem, po czym zakradłem się na przód statku, aby zająć się pozosta-
łymi. Siedzieli we trójkę w głównej kabinie. Możecie sobie wyobrazić, jacy byli zaskocze-
ni moim widokiem. Zagnałem ich do kąta, kiedy zjawili się jeszcze dwaj. Przy sterach pozo-
stał jedynie pilot. Było pięciu przeciwko jednemu... nie najlepszy stosunek sił, nawet jak dla
kogoś, kto szkolił się w oddziałach specjalnych. - Cundertol wypiął z dumą pierś. - Zażądałem,
aby zawrócili, ale powiedzieli mi, że nic się nie da zrobić, dopóki nie skończą skoku. Tłu-
maczyłem, że mogą przerwać skok i zawrócić od razu, ale oni dalej zasłaniali się tymi idio-
tycznymi wymówkami. Widać było, że grająna zwłokę, choć niewiele mogłem zrobić, chyba
zabić jednego, żeby się
80
przekonali, że mówię poważnie. Ale wtedy byłbym chyba nie lepszy od nich, prawda?
Spojrzał najpierw na Jaga, potem na kapitan Mayn, szukając w ich twarzach potwierdzenia.
Skinęli głowami, ale żadne się nie odezwało.
- W każdym razie - ciągnął Cundertol - kłóciliśmy się od kilku minut, kiedy nagle Wookie
mnie zaatakował. Musiałem strzelić. Nie miałem wyboru! Gdybym pozwolił, żeby mnie znów
schwytali, byłbym już trupem. Mogłem tylko zabić lub zostać zabity. Wybrałem to pierwsze.
Premier spojrzał na swoje wielkie dłonie, jakby nie wierząc, że był do tego zdolny.
- Zrobił pan to, co było trzeba, panie premierze - odezwał się Jag po chwili. - Nikt pana nie
może o to winić.
Krzepiące słowa Jaga spotkały się z obojętnym skinieniem głowy; widać było, że premier nie
jest przekonany.
- Nie zabiłem wszystkich - dodał po chwili Cundertol. - Tylko tych pięciu, którzy mnie zaata-
kowali. Tego, którego związałem, zostawiłem w ładowni, a pilot siedział w kabinie do samego
końca walki. Jego też związałem, kiedy odmówił współpracy. W końcu musiałem tylko
zawrócić statek i ruszyć do domu. I wszystko byłoby dobrze, gdyby ten cholerny wrak nie za-
padł nagle na gwałtowny atak całego systemu nawigacyjnego i się nie rozleciał. Próbowałem
gruchota połatać, ale skończyło się na tym, że w tylnej części wysiadł system podtrzymania
życia, zabijając tych dwóch związanych, których chciałem po powrocie postawić przed sądem.
Upiekło im się. Śmierć była dla nich za łagodną karą. O wiele za łagodną.
Cundertol z rozpaczą zacisnął zęby. Widać było, że przemawia przez niego gorycz. Jag rozu-
miał go doskonale.
Szefowa oddziału medycznego „Selonii" stała w wejściu do przedziału, przysłuchując się
rozmowie. Kiedy stało się jasne, że premier skończył mówić, podeszła i zapytała:
- Jest pan pewien, że nic panu nie jest, panie premierze? Naprawdę powinnam pana zbadać...
- Nie, nie, wszystko w porządku - odrzekł, z irytacją odpędzając ją
ruchem dłoni. - Trzeba czegoś więcej niż przepychanek, żeby mnie uszkodzić.
Lekarka wycofała się, wzruszając kościstymi ramionami.
- Znaleźliście coś we wraku? - zapytał Cundertol kapitan Mayn.
- Obawiam się, że nic. Niewiele zostało ze statku.
- To wielka szkoda - mruknął. - Chciałbym, aby winien tego porwania drogo za to zapłacił.
Jeśli Keeramak przeraził się mojego
81
porwania i ceremonia poświęcenia została odwołana, nie wiem, co z nami będzie. Nie możemy
sobie pozwolić na napięte stosunki z P'w'ecka-mi. Nie teraz, kiedy z drugiej strony zbliżają się do
nas Yuuzhan Vongowie. Nasza flota jest i tak za mała, nie potrzeba nam więcej wrogów.
- Czy wie pan, gdzie porywacze mieli zamiar pana zabrać? - odezwał się Jag. - Gdybyśmy to
wiedzieli, może...
- Wybacz, młody człowieku - gwałtownie przerwał mu premier. - Musisz zrozumieć, że mia-
łem wtedy ważniejsze sprawy na głowie... na przykład jak się utrzymać przy życiu. Nie był
mi dany luksus przesłuchania ich, tak jak ty próbujesz to teraz robić ze mną!
Jag poczuł, że oblewa się rumieńcem, słysząc to niesłuszne oskarżenie.
- Panie premierze, absolutnie nie miałem zamiaru...
Cundertol burknięciem skwitował przeprosiny.
- Kiedy wreszcie przyleci ten wahadłowiec? - zapytał, zerkając na chronometr.
- Wkrótce, panie premierze - odparła uprzejmie Mayn. – Generał Panib daje panu pełną
eskortę militarną, aby uniknąć wszelkich dalszych ataków na pana życie. Tymczasem naj-
bezpieczniejszy jest pan z nami.
- Lepiej się ubezpieczyć, prawda? - Premier pociągnął nosem i rozejrzał się po ciasnym kory-
tarzu fregaty. - Cieszę się tylko, że żyję.
Coś w wyrazie twarzy Cundertola powiedziało Jagowi, że być może po raz pierwszy od chwi-
li ocalenia mu życia premier mówił prawdę.
„Sokół Millenium" pod eskortą Jainy porzucił orbitę zaledwie godzinę po pojawieniu się
„Wesołego Rycerzyka", kierując się na powierzchnię planety, gdzie miało się odbyć formalne
spotkanie z senatem. Wieści o uratowaniu Cundertola i zniszczeniu frachtowca powitały ich, kie-
dy już wylądowali w porcie kosmicznym Salis D'aar. Tahiri spoza ramion Hana i Leii obser-
wowała Jainę wysiadającą z myśliwca, aby sprawdzić zabezpieczenia, zanim ktokolwiek dotknie
stopą płyty.
Leia zmarszczyła brwi.
- Twierdzisz, że sam rozprawił się z siedmioosobową załogą? To chyba nie jest senator
Cundertol, jakiego pamiętam.
- Ja też podchodzę do tego sceptycznie - odparł Jag z orbity. - Uważam jednak, że nie jest to
zupełnie niemożliwe. Jest sprawny i miał zasobą element zaskoczenia. Martwi mnie tylko
jedno: że nie zarobił przy okazji żadnych ran ani sińców.
- Jesteś tego pewien? - zapytała Leia.
82
- W stu procentach. Stałem tuż obok niego, kiedy opowiadał tę historię, i nie miał naj-
mniejszego zadrapania. Znasz kogoś, kto wyszedłby z walki na pięści bez podbitego oka al-
bo chociaż zdartych kostek?
- On ma rację - uznał Han, który poświęcał co najmniej tyle samo uwagi gestykulacji Jainy
podczas rozmowy z dowódcą lokalnych sił bezpieczeństwa, co słowom Jaga. - Ale czy jest
coś więcej? Coś namacalnego?
- Nic. Odmówił badania medycznego.
- Głównym łapiduchem Todry, o ile pamiętam, jest Duro? A jeśli się nie mylę, Cundertol jest
ludzkim szowinistą do szpiku kości. Mam rację, Leio?
- Zdecydowanie trąci Imperium na kilometr, Jagu – potwierdziła Leia. - Pewnie po prostu
chciał uniknąć kontaktu z obcym.
- A jednak podpisuje sojusz z P'w'eckiem?
- Podpisałby sojusz z pajęczakiem, gdyby uznał, że to korzystne politycznie.
Jag milczał przez chwilę, po czym dodał:
- Może to też nic nie znaczy, ale Cundertol był równie zaskoczony aresztowaniem Malinzy
Thanas, jak ty.
- Tym, że chodzi właśnie o nią, czy tym, że ją dopadli?
- Nie mogę przysiąc, ale chyba to pierwsze.
- No cóż, Harris wydawał się całkowicie przekonany o jej winie.
- Być może to z mojej strony paranoja i zbędna podejrzliwość - zgodził się Jag. - Ale jednej
rzeczy jestem absolutnie pewien. Cundertol nie jest osobą, z którą chciałbym spędzić bodaj
minutę dłużej, niż koniecznie muszę. Byłem szczęśliwy, że mogłem go pozostawić pod opie-
ką kapitan Mayn do czasu przybycia bakurańskiej eskorty. Właśnie odlecieli, więc potwier-
dzam z satysfakcją, że wkrótce będzie do waszej dyspozycji.
Jaina obok statku zademonstrowała spektakularną rozpacz i zdenerwowanie, po czym obróciła
się na pięcie i ruszyła ku „Sokołowi", po drodze dyskretnie dając sygnał „wszystko czyste". Ta-
hiri była pewna, że nieźle dała popalić tubylcom.
- Doskonale - rzekł Han, wyłączając po kolei systemy statku. - Poza tym, że masz podej-
rzenia co do osoby premiera, chciałbyś jeszcze coś dodać?
- Raczej nie.
- I wszystko w górze jest pod kontrolą?
- Usunięto wrak, nasz korytarz orbitalny jest czysty.
83
- Doskonale. Daj znać, gdyby się coś zmieniło. Zdaje się, że ten bubek przy wejściu wywo-
łuje nasze nazwiska.
Han wcisnął guzik komunikatora i odwrócił się, żeby spojrzeć na żonę, która z niedowierza-
niem kręciła głową.
- O co chodzi? - zapytał, marszcząc brwi.
- To dość zabawne, kiedy ktoś, kto przez całe życie kierował się intuicją, nagle wątpi w
przeczucia innych.
Han zrobił obrażoną minę.
- Hej, wysłuchałem, co miał do powiedzenia. Chodzi tylko o to, że nie dał nam żadnego so-
lidnego punktu oparcia, to wszystko.
- Czy to jedyny powód? - Tahiri nie widziała wyrazu twarzy Leii, ale czuła, że księżniczka się
uśmiecha. - A może po prostu denerwuje cię, że Jaina ma chłopaka o instynkcie równie czuj-
nym jak twój?
Han zrobił taką minę, że Tahiri chętnie by się roześmiała, ale zdawała sobie doskonale spra-
wę, że słucha bardzo prywatnej rozmowy.
- Zostawię was, porozmawiajcie sobie - powiedziała, wstając z siedzenia. Zanim jeszcze wy-
szła z kabiny, dyskusja rozgorzała na nowo. Jak zwykle kłócili się przyjaźnie, bez gniewu. Pod
przykrywką słów Tahiri zawsze wyczuwała tę samą czułość.
Powietrze na zewnątrz „Sokoła" było ciężkie od wilgoci i pyłków. Zbliżało się południe czasu
lokalnego, temperatura rosła. Tahiri poczuła, że oblewa się potem. Musiała się odwołać do swo-
jego szkolenia Jedi, aby wyregulować temperaturę ciała. Spocona dłoń to ostatnia rzecz, jaką
chciałaby zaofiarować dostojnikom - w przenośni i dosłownie.
Kilka minut później Han i Leia również wychynęli z „Sokoła". Sądząc z miny księżniczki,
która szła obok męża, wciąż kręcąc głową, przyjacielska sprzeczka dalej trwała.
- Przynajmniej ma dobry gust - usłyszała Tahiri słowa Hana, gdy oboje z Leia dotarli do
końca rampy ładowniczej. Jeśli jednak Leia odpowiedziałana te słowa, nikt tego nie usłyszał,
bo w tej samej chwili do rodziców dołączyła Jaina.
Zamienili ze sobą kilka słów, ale odległość i stłumione glosy sprawiły, że Tahiri nie słyszała,
co mówią. Przypuszczała, że Jaina przedstawia swoją opinię na temat obecnie panującej sytua-
cji. W każdym razie nie dotyczyło to jej i Tahiri stwierdziła, że nie będzie przyłączać się do
dyskusji.
Sprawdziła dok, który im przydzielili. Poza „Sokołem" i X-wingiem Jainy był całkowicie
pusty - takie było żądanie księżniczki - i miał tylko jedno wyjście w rogu. Tahiri bez trudu
odróżniła w pół-
84
mroku grupką dygnitarzy i strażników. Z jakiejś przyczyny poczuła niepokój na widok zielo-
nych uniformów. Jedna z trzech blizn na jej skroni zaczęła swędzieć. Przyłapała się na tym, że
ją drapie, i szybko cofnęła dłoń, chowając ją za plecami. Nie wiedziała, dlaczego tak się dzieje,
ale zmartwiło ją to. Przywodziło na myśl wspomnienia, przywoływało sny...
Odwróciła się od dygnitarzy zgromadzonych za transpastalowymi drzwiami i nagle zauważy-
ła kątem oka technika zbliżającego się do „Sokoła Millenium" z długim czarnym kablem w dło-
ni. Szedł szybko, ukradkiem zachodząc od tyłu Jainę i jej rodziców. Tahiri przypuszczała, że to
„on". Kombinezon technika był zaprojektowany tak, by chronić przed nieprzyjaznym wpływem
środowiska, a zatem na tyle gruby, że odróżnienie przynależności gatunkowej, a nawet płci no-
szącej go osoby było niemożliwe.
Wiedziała jednak, że Han nie pozwolił na żadne naprawy statku w czasie dokowania. Za-
trzymała się i instynktownie zacisnęła dłoń na rękojeści miecza świetlnego.
- Hej, ty tam, stój! - zawołała.
- Przybywam z wiadomością - odparła postać. Głos dochodzący spod hełmu był zniekształ-
cony, jak głos szturmowca.
Tahiri podejrzliwie zmarszczyła brwi.
- Jaką wiadomością? I dla kogo?
- Dla Hana Solo - odparł technik. - Mam mu powiedzieć, żeby był ostrożny. Wszystko jest
inne, niż się wydaje.
- To prawie normalne w dzisiejszych czasach - odparła. Lekko rozluźniła chwyt na rękojeści
miecza. Postać osoby w kombinezonie była nierozpoznawalna, ale instynkt podpowiadał jej
nieomylnie, kim jest.
- Jesteś Rynem, prawda?
Postać wydawała się zbita z pantałyku.
- Skąd wiesz?
- Spotkałam jednego z waszych na Galantosie - wyjaśniła, już nie co pewniejsza siebie, i zro-
biła jeszcze dwa kroki do przodu. - To właśnie on zaproponował, żebyśmy tu przyjechali. Po-
wiedział nam, że... - urwała w pół zdania, kiedy tamten pokręcił szybko głową.
- Nie czas na to teraz - rzucił Ryn, rozglądając się wokoło. - Skontaktuję się z wami później.
Na razie przekaż tylko moją wiadomość kapitanowi Solo.
Tahiri skinęła głową.
- Dobrze, ale właściwie nie mówisz nic nowego. On zawsze jest ostrożny, a teraz przypusz-
czam, że już się domyślił, co tu się święci.
85
Wydawało się, że Ryn już jej nie słucha. Rozejrzał się, jakby w obawie, że ktoś zobaczy, jak
rozmawia z obcymi.
- Muszę odejść - rzekł. - Jeśli zechcecie zostać dłużej, macie przydzielone kwatery. Nama-
wiam, żebyście je przyjęli. Znajdziecie tam wszystko co trzeba.
Ryn odwrócił się i bez dalszych wyjaśnień oddalił się w kierunku, z którego nadszedł. Tahi-
ri spoglądała w ślad za nim. Czuła się coraz bardziej zaintrygowana pojawieniem się Ryna, a
zwłaszcza jego pełnymi rezerwy sugestiami.
- Problemy, Tahiri?
Podskoczyła, słysząc głos Hana nad ramieniem. Pokręciła głową świadoma, że strażnicy ob-
serwują ich uważnie ze skraju lądowiska.
Han ze zmarszczonym czołem odprowadził wzrokiem odchodzącego Ryna.
- Lepiej, żeby nie - mruknął. - Czego on w ogóle chciał?
Tahiri zniżyła glos.
- To był nasz kontakt, Ryn. Powiedział, żeby ci przekazać, że wszystko tu jest inne, niż się wy-
daje.
Han wzniósł oczy w niebo.
- A było kiedyś inaczej?
Tahiri zachichotała nerwowo.
- To samo mu powiedziałam.
- Coś jeszcze?
Powtórzyła to, co powiedział jej Ryn na temat przyjęcia propozycji noclegu.
Han skinął głową i raz jeszcze spojrzał w ślad za Rynem, jakby miał ochotę go dogonić.
- W porządku. - Objął ją ramieniem i odprowadził do reszty grupy. - Nic się nie stało - zawo-
łał. - Skończmy to wreszcie.
Jaina obrzuciła Tahiri świdrującym spojrzeniem i zawróciła do grupy, ale nie padło już ani
jedno słowo. Razem podeszli do oczekujących strażników. Kiedy umundurowani żołnierze oto-
czyli ich ciasnym kręgiem i poprowadzili do wyjścia, Tahiri poczuła dziwny niepokój. Wyda-
wało się, że to dla nich codzienna czynność...
Ostra biel odbitego słońca nie pasowała do skutego lodem serca Csilli. Pobieżny orbitalny skan
śnieżnego świata ujawnił tuziny lodowców wokół równika oraz szelfy z twardego lodu pokry-
wające wielkie połacie planety. W porównaniu z tym światem klimaty innych śnieżnych planet,
takich jak Hoth, wydawały się całkiem umiarkowane.
86
A jednak, o dziwo, świat ten był zamieszkany. Ogromne miasta pływały po polach lodowco-
wych jak wodoloty na Kałamarze, unosząc się na wędrujących lodowcach. Inne zagrzebały się
głęboko pod śniegiem, drążąc skały w poszukiwaniu ciepła geotermalnego.
- Chłodno - mruknął Jacen, w niemym podziwie gapiąc się na roje szponostatków, milcząco
otaczających „Cień Jade" od chwili przybycia na orbitę. Nikt przed nimi nie widział rodzinnej
planety Chissów. Wyprawa Luke'a i Mary do przestrzeni Chissów wiele lat temu nie
doprowadziła ich nigdy nawet w pobliże lodowego imperium.
- Mówisz o planecie czy o przyjęciu? - zapytała Danni.
Jacen uśmiechnął się.
- Można by pomyśleć, że mając do wyboru tyle różnych światów w Nieznanych Regionach,
powinni zdecydować się na coś sympatyczniejszego. Dlaczego mieszkają tutaj, kiedy w okoli-
cy jest tyle innych planet, o cieplejszych klimatach?
- Czysty upór - odparła Mara z siedzenia pilota „Cienia Jade". - Widziałeś, jak działa Jag i
jego piloci? No to pomnóż to teraz przez dziesięć i może w rezultacie dostaniesz przeciętne-
go Chissa. Pamiętaj, Eskadra Vanguard odznacza się pełnym wyobraźni ryzykanctwem. Po
uporze, z jakim codziennie będziesz się spotykać u mieszkańców Csilli, nawet Hutt wyda ci
się przyjemniaczkiem.
Lodowaty głos poinformował nadlatującą delegację Sojuszu Galaktycznego o przydzielonej
jej orbicie.
- Nie zejdziecie z tego wektora bez specjalnych instrukcji - ostrzeżono ich.
- Rozumiemy - odparła Mara, nie próbując nawet ukryć irytacji. - Jednak ktoś mógłby...
- Komandor Irolia jest pośrednikiem, którego wam przydzielono. Będzie was prowadziła na
tej częstotliwości i odpowie na wszelkie pytania i problemy, jakie mogą się pojawić.
Linia zamilkła.
- Zdaje się, że nasza przyjaciółka komandor Irolia była szybsza - zauważyła Mara.
- Przynajmniej jakiś znajomy głos - odrzekł Jacen.
- Wywołaj ją- odezwał się Luke z fotela nawigatora. - Powiedz jej, że chcemy zezwolenia na
wysłanie grupy przedstawicieli.
- Jesteś pewien, że to dobry pomysł?
- Co, lądowanie czy prośba? - Luke uśmiechnął się blado. Spoważniał i dodał: - Posłuchaj,
Maro, jeśli nie poradzimy sobie z Chissami teraz, z Imperium po naszej stronie, nie poradzi-
my sobie już nigdy.
Mara zgodziła się bez dalszych dyskusji. Jacen, rozparty w fotelu, przysłuchiwał się
87
rozmowie. Była krótka, jak się spodziewał. Irolia na żądanie Mary zareagowała tak błyska-
wicznie, jakby spodziewała się go już od kilku tygodni. Przekazała im okno czasowe i załado-
wała do banków nawigacyjnych R2-D2 dane korytarza powrotnego. Krępy robot zagwizdał
na znak, że odebrał transmisję, i to był koniec.
- Potrzebny wam wahadłowiec? - zapytała kapitan Yage na częstotliwości dowodzenia.
- Sądzę, że tym razem usiądziemy „Cieniem" - odparł Luke. - Proszę uprzedzić doktor Heger-
ty...
- Soron Hegerty tym razem nie wybierze się z wami - ucięła Yage. - Incydent na Munlali Ma-
fir okazał się dla niej zbyt dużym stresem. Postanowiła, że zostanie na pokładzie, jeśli wam
to nie przeszkadza.
Jacen zauważył, że wuj jest nieco rozczarowany. Od wyjazdu na tę misję pani doktor i po-
rucznik Stalgis wiele razy towarzyszyli Luke'owi i jego grupie. Wuj był im za to wdzięczny,
ponieważ świadczyło to o współpracy Imperium i Galaktycznej Federacji Wolnych Przymie-
rzy - a im więcej takich świadectw, tym łatwiej było zachwiać pewnością siebie cyników z So-
juszu. Decyzja doktor Hegerty o pozostaniu na statku z pewnością obudzi plotki i spekulacje.
- W porządku - rzekł, kiwając głową. - Czy możesz zorganizować grupę naziemną? Okno
mamy na godzinę, musimy działać szybko.
- Sprawdzają nasz refleks - zauważyła Yage; niemal było słychać, jak zgrzyta zębami. -
Chyba już czas pokazać tej nadętej królewnie, co potrafimy.
Luke uśmiechnął się do żony, gdy tylko Yage się wyłączyła.
- Zdaje się, że Irolia narobiła sobie wrogów...
- W jej przypadku to nic trudnego - zgodziła się Mara. - Raczej nie zabiegała o naszą przy-
jaźń.
Jacenowi przyszła nagle do głowy dziwna myśl.
- Jak myślicie, czy mogli przysłać ją do nas umyślnie?
Luke okręcił się w fotelu.
- Żeby zobaczyć, jak zareagujemy? - Zastanowił się na chwilę. - Może ktoś wyżej posta-
wiony od Irolii usiłuje nas wypróbować?
- Nie martw się - odrzekła Mara. - Arien ma rację. Jesteśmy doskonale przygotowani na spo-
tkanie z Chissami.
- Wcale w to nie wątpię - zgodził się Luke. Znów spojrzał przed siebie. - Ale to nie Chis-
sowie mnie martwią.
88
„Cień Jade" zniżył się nad zachodnie ramię czegoś, co na planecie o łagodniejszym klimacie
mogłoby uchodzić za kontynent w kształcie półksiężyca. Radar wykazywał dwa kilometry pod
powierzchnią skruszone skały, przytłoczone ciężarem pokrywającego je lodu. Kanały roztopów
i zamarzające szczeliny utworzyły wewnątrz lodowca paskudnie skomplikowaną sieć kanałów i
jaskiń. W tych właśnie tunelach Chissowie zbudowali miasto Ac'siel.
Ponad lodowym szelfem widoczny był jedynie równoboczny trójkąt składający się z trzech
przepaścistych doków portów kosmicznych, połączonych szeregami wież, które mogły zawierać
zarówno potężne anteny obserwacyjne, jak i systemy obronne.
A może mają tylko stwarzać groźne wrażenie, pomyślał Jacen.
Wiatr wył jak wampa w czasie rui, szarpiąc pokryciem „Cienia Jade", kiedy Mara sprowadzała
statek do wskazanego portu. Jej dłonie zwinnie poruszały się nad kontrolkami, prowadząc ma-
szynę z naturalną wprawą.
Jacen czekał w przedziale pasażerskim wraz z resztą grupy. Na zewnątrz różnice temperatury
chłostały statek, tworząc iluzję dynamicznych procesów, które mogłyby teoretycznie doprowa-
dzić do powstania życia, ale lód i tak zawsze zwyciężał. Tam, gdzie woda zamarza, przeżyć i
przetrwać mogą jedynie najtwardsi. Chissowie najwidoczniej zaliczali się do tej kategorii, zę-
bami i pazurami trzymając się swego świata, mimo jego starań, żeby ich zamrozić.
Danni podeszła do Jacena i skierowali się w stronę śluzy powietrznej, gdy tylko statek osiadł
na płycie.
- Jestem gotowa w każdej chwili - powiedziała, kiedy śluza otworzyła się z sykiem.
Razem wyszli na zewnątrz.
Jacen spodziewał się, że znajdą się w samym sercu lodowatej burzy, a zamiast tego powitało
ich spokojne, ciepłe powietrze. Wylądowali we wnętrzu ogromnego doku, który wysoko ponad
ich głowami oddzielało od szalejących żywiołów migoczące pole siłowe. Ferrobetonowa plat-
forma pod ich stopami była czysta i sucha, z lekka nachylona w kierunku, gdzie oczekiwał ich
niewielki komitet powitalny. Siedmiu oficerów odzianych w purpurowe i czarne mundury wy-
prężyło się na baczność. Ich błękitne twarze w świetle lamp łukowych wydawały się wykute z
marmuru. Jacen nie był pewien, czy była wśród nich komandor Irolia, ale na wszelki wypadek
uniósł dłoń w powitalnym geście. Bez odzewu.
- Nic niezwykłego - szepnął do Mary i Luke'a przez komunikator.
89
W chwilę potem oboje dołączyli do niego na płycie. Najpierw pojawił się Luke, za nim po-
rucznik Stalgis, a na końcu Mara. Drugi szturmowiec miał czekać na pokładzie „Cienia Jade"
wraz z Tekli i Saba. Śluza powietrzna zamknęła się za nimi.
Przez krótką chwilę nic się nie działo. Stali zakłopotani obok śluzy, czekając na reakcję.
- Wiecie, spodziewałbym się po Chissach większej punktualności - mruknął Luke.
Jacen podchwycił mrugnięcie, jakie wuj posłał Marze.
- Może wreszcie przyłapaliśmy ich z ręką w nocniku - zauważył.
W tym samym momencie formacja strażników się rozstąpiła.
W drzwiach stanęły dwie postacie i weszły po rampie, na której usiadł „Cień Jade". Przodem
szła komandor Irolia, czarnowłosa, o nieruchomej twarzy. Druga osoba była człowiekiem - po-
tężnym, muskularnym mężczyzną mniej więcej wzrostu Luke'a. Był całkiem łysy, miał wąskie
wargi, głęboko osadzone oczy i nos tak długi, że mógłby śmiało rywalizować z Toydarianinem.
Kiedy przemówił, nawet nie udawał, że chce być miły.
- Jestem głównym nawigatorem. Nazywam się Peita Aabe - oznajmił głosem równie ostrym
jak kanty jego spodni. Podszedł do nich, przystanął i zmierzył każdego lodowatym spojrze-
niem. - Załatwiliśmy wam spotkanie z odpowiednimi władzami.
- Nie chciałby pan wiedzieć, kim jesteśmy? - zapytał Luke.
Spojrzenie Aabe'a spoczęło na mistrzu Jedi; wyglądał, jakby robił
dobrą minę do złej gry.
- To nie jest konieczne. Komandor Irolia zapewniła nam wszelkie niezbędne informacje.
Proszę za mną.
Odwrócił się i poprowadził ich przez płytę doku.
- Proszę zaczekać - odezwała się Mara. - Chciałabym dowiedzieć się o panu czegoś więcej.
Jest pan człowiekiem.
Nie próbował nawet ukryć irytacji. Obejrzał się przez ramię i rzucił:
- Czy to sprawia jakieś problemy?
- Nie, skądże. Po prostu nie spodziewałam się, że oprócz admirała Parcka i Soontira Fela
jeszcze inni ludzie zamieszkali pośród Chissów.
- Wielu chciało, lecz tylko niewielu przyjęto. - Lodowata twarz Aabe'a zmiękła na chwilę
pod wpływem dumy. - Służę jako asystent syndyka Fela pod jego nieobecność. Moje po-
chodzenie nie ma znaczenia.
Odwrócił się i ruszył dalej.
90
Asystent syndyka Fela? - myślał Jacen, idąc za oficerem. Baron musiał awansować. Nie wie-
dział jednak, czy to dobrze, czy źle.
- Wesoła kompania, nie? - mruknęła Danni.
- Niech się dzieje co chce - odparł Jacen. - Wolę ich niż Krizlawów.
Kiedy mijali wyjście z doku, siedmiu strażników ruszyło za nimi.
- Dokąd idziemy? - zapytała Mara.
- Już mówiłem - nadął się Aabe.
- Powiedział nam pan, że spotkamy się z „odpowiednimi władzami", ale nie wiemy, kim oni
są ani dlaczego zabieracie nas na spotkanie z nimi.
Aabe przeszedł jeszcze parę kroków, zanim znów się odezwał.
- Czy w tej chwili to naprawdę takie ważne?
Mara wywróciła oczami, najwyraźniej zdenerwowana wymijającymi odpowiedziami.
- To pan mi powie.
Ku ich zaskoczeniu, na pierwsze pytanie odpowiedziała Irolia.
- Prowadzimy was na spotkanie z przedstawicielami Czterech Rodów i Ekspansywnej Defen-
sywnej Floty Chissów. - Mara odwróciła lekko głowę, żeby spojrzeć w twarz Irolii. - Tam
przedyskutujemy rolę, jaką Chissowie odegrają w waszej misji.
- Pracuje pani dla rodu Nuruodo - mruknęła Mara. - Sprawy zagraniczne i wojskowe, tak?
Irolia nie odpowiedziała. Nie musiała. Chissowie niczego nie zdradzali, ale rozległa struktura
ich rządu była doskonale znana. Jacen wiedział, że sprawy publiczne podlegają czterem rodzi-
nom: Nuruodo, Csapla, Inrokini i Sabosen. Csapla nadzorowali rozdział zasobów, rolnictwo i
inne sprawy kolonialne, przemysł, nauka i komunikacja były w gestii Inrokini, Sabosen zaś pil-
nowali wymiaru sprawiedliwości, zdrowia i edukacji.
- Dla którego z rodów pan pracuje, główny nawigatorze Aabe? - zapytał Jacen.
- Nie pracuję dla żadnego z nich - odparł sztywno przewodnik, nawet się nie oglądając. - Je-
stem zatrudniony przez CEDF. Flota zawsze potrzebuje ludzi, którzy mają doświadczenie w
przebywaniu poza zamieszkanymi terenami.
- Napaści ze strony imperium Ssi-ruuvi i Yuuzhan Vongów - wyjaśniła Irolia - a także nasze
doświadczenia z Wielkim Admirałem Thrawnem nauczyły nas, że izolacja może być w rów-
nym stopniu siłą i słabością. Nie wystarczy być silnym, prawdziwie kwitnąca kultura
91
wymaga elastyczności. Aby zatem to osiągnąć, musimy spojrzeć dalej niż wszystko, co jest
nam znane; musimy poznać naszych sąsiadów równie dobrze, jak znamy samych siebie.
- Większość rządów uruchomiłaby po prostu kanały dyplomatyczne - zdziwiła się Mara. - In-
ni wysyłają szpiegów.
- Wszystkich tych metod naturalnie próbowaliśmy, a niektóre nadal stosujemy, do pewnego
stopnia oczywiście. W końcu teraz rozmawiamy, nieprawda? - uśmiechnęła się przelotnie. -
Jednak czasami stwierdzamy, że integracja jest optymalnym rozwiązaniem do osiągnięcia
celu. Wasz dawny Imperator uznał Thrawna za sprzymierzeńca, ponieważ był on znakomi-
tym strategiem pomimo nieludzkiego pochodzenia. Dlatego i my gotowi jesteśmy przyj-
mować nie-Chissów do naszej społeczności.
- A przyjęlibyście do waszej społeczności Ssi-ruuka? Albo Yuuzhanina?
Irolia nawet nie mrugnęła. Spojrzała na Luke'a, który rzucił jej to wyzwanie, nie zmieniając
wyrazu twarzy.
- Gdyby byli wyjątkowo utalentowani i godni zaufania - odparła - to tak, oczywiście.
Jacena zaniepokoiła ta odpowiedź, u innych zresztą wyczuwał tę samą reakcję. Nietrudno
było to zrozumieć. W sercach i umysłach wszystkich wokół niego ból po stracie najbliższych
wciąż jeszcze był świeży. Porucznik Stalgis stracił wielu żołnierzy i przyjaciół podczas klęski
Bastionu, Danni na początku wojny widziała, jak jej koledzy umierają na Belkadanie, a potem
obejrzała więcej śmierci i tragedii spowodowanych pojawieniem się Yuuzhan Vongów niż
ktokolwiek inny ze znajomych Jacena. Mara omal nie straciła dziecka na Coruscant, a sam Ja-
cen wciąż jeszcze odczuwał straszliwą pustkę w sercu po śmierci brata Anakina.
Wuj staranniej ukrywał swoje uczucia i Jacen zaczął się zastanawiać, o czym myśli. Logicz-
nie biorąc, wiedział, iż w pewnym momencie należy zapomnieć o stratach i uczynić miejsce
dla nadziei. Czepianie się przeszłości sprawiało tylko, że przyszłość była trudniejsza do osią-
gnięcia. A pokój istniał tylko w dalekiej przyszłości.
Komentarz Irolii skutecznie zamknął im usta. Grupa szła dalej w posępnym milczeniu. Z braku
lepszej rozrywki Jacen obserwował otoczenie. Zainteresowała go przejrzysta substancja, z któ-
rej wykonano ściany. Wydawało się, że to lód, ale kiedy wyciągnął rękę i dotknął ściany, oka-
zała się sucha i ciepła. W tej substancji mniej więcej co metr zatopiono konstrukcję ze srebrzy-
stego metalu, który wydawał się
92
stanowić ramę dla pudełkowatych korytarzy. Każda z nich miała zielone światełko, które migo-
tało, kiedy się do niego zbliżali, a po ich przejściu gasło. Nie mógł dojść żadnej przyczyny ist-
nienia tych konstrukcji, choć nie wątpił, że spełniają jakąś funkcję. Chissowie nie wydawali się
należeć do istot, które lubią dekoracje dla nich samych.
Danni zauważyła obiekt jego zainteresowania.
- Generatory pola - podpowiedziała.
Zmarszczył brwi, zdumiony. Generatory pola? Po co im generatory pola? Żeby utrzymywać
w całości korytarze? Z pewnością zużycie energii jest większe od osiąganych korzyści.
I nagle zrozumiał: ściany naprawdę były wykonane z lodu. Generatory pola tworzyły granicę
pomiędzy bąblem ciepłego powietrza, w którym szli, a śliską powierzchnią pod ich stopami.
Utrzymywały dobrą izolację cieplną, nie pozwalały lodowi stopnieć. Generatory włączały pole,
gdy się do nich zbliżali, i wyłączały, kiedy się oddalali. Dzięki temu zużycie energii zostało
zminimalizowane. Ogólny koszt był z pewnością niższy niż zamknięcie i podgrzanie każdego
metra sześciennego tunelu - zwłaszcza gdyby wziąć pod uwagę koszt wyprodukowania i ułoże-
nia materiałów izolacyjnych wokół tuneli. Było to eleganckie rozwiązanie śliskiego problemu -
szczególnie w miejscach nieczęsto odwiedzanych. Jacen był pod wrażeniem.
Dotarli wreszcie do obszaru zaizolowanego i uszczelnionego materiałami bardziej konwencjo-
nalnymi. Uszy zabolały Jacena, kiedy mijał ostatni z generatorów pola i otaczający go ogrzany
bąbel znikł. Uderzył go zapach kwiatów i stwierdził, że znajduje się w dużym, otoczonym tara-
sami pomieszczeniu pełnym roślinności. Sklepienie znajdowało się co najmniej dwadzieścia me-
trów nad ich głowami, a przez całą jego długość biegła gruba, jaskrawo świecąca rura. Atmosfe-
ra była spokojna i dziwnie podniosła. Początkowo Jacen sądził, że znaleźli się w przestrzeni
mieszkalnej - może w jakimś podziemnym parku publicznym. Szybko jednak zmienił zdanie,
kiedy stwierdził, że poza nimi nie ma tu nikogo. Szczerze mówiąc, od przylotu do Ac'siel nie
widział nikogo poza ich eskortą. Wszystkie korytarze, którymi szli, były zupełnie puste.
Nie miał czasu zastanawiać się nad przyczyną tego stanu rzeczy. Główny nawigator Aabe
poprowadził ich do jednych z trojga drzwi po drugiej stronie ogrodu. Wydawało się, że stracił
cierpliwość i próbuje zmusić ich do pośpiechu. Jacen i reszta nie protestowali; weszli do niedu-
żego, kolistego pomieszczenia, umeblowanego tuzinem czarnych krzeseł otaczających okrągły
stół. Ściany, podłoga i sufit były również
93
czarne, a maleńkie, unoszące się wysoko pod sklepieniem kulki rzucały ostre promienie światła,
rozpraszając cienie i oświetlając meble. Po przeciwnej stronie znajdowały się drugie drzwi.
Aabe usiadł na najbliższym krześle, gestem zapraszając pozostałych, by również zajęli miej-
sca. Rozmieścili się więc półkolem naprzeciwko niego - wszyscy, z wyjątkiem Stalgisa, który
wolał pozostać przy drzwiach obok Irolii. Pilnuje strażniczki, pomyślał Jacen.
Drzwi za plecami Aabe'a otworzyły się bezszelestnie i do pomieszczenia weszły cztery posta-
cie. Twarze miały ukryte pod kapturami; spowijające je od stóp do głów szaty były w czterech
kolorach: brązowa, rdzawoczerwona, srebrzysta i zielonkawa. Bez słowa zasiedli w pozornie
przypadkowym porządku po obu stronach Aabe'a.
Niezręczne milczenie przerwała Mara:
- Czy teraz wreszcie dowiemy się, z kim rozmawiamy?
- Nie - odparła postać w brązowej szacie, kobieta o głębokim kontralcie. - Tak samo jak nasze
rody określa ich funkcja w społeczeństwie, tak my jesteśmy określeni przez nasze rody, jako
ich przedstawiciele. Występujemy przed wami nie jako ludzie, lecz jako początkowy i koń-
cowy punkt procesu decyzyjnego.
- Żadnych nazwisk? - zapytała Mara, nawet nie kryjąc irytacji.
- Żadnych nazwisk - zgodziła się postać w zieleni. Tym razem był to mężczyzna, sądząc z
głosu, dość młody.
- Ale wy wiecie, kim my jesteśmy.
- Mamy takie prawo - rzekła Brązowa. - W końcu to wy przychodzicie do nas po pomoc. Nie
musicie wiedzieć, kto reprezentuje Chissów. A my reprezentujemy wszystkich.
- Musicie nam powiedzieć, czego chcecie - stwierdziła postać w rdzawej czerwieni.
Szary skinął głową na znak zgody.
- A wtedy przedstawimy wam naszą decyzję.
- Nie podejmujemy decyzji pochopnie - ostrzegł Zielony.
- I nasza decyzja będzie ostateczna - zakończyła Brązowa. - Zgadzacie się na te warunki?
- A jeśli nie? - zapytała Mara, opierając się wygodnie i dumnie krzyżując ramiona na pier-
si.
- Wtedy poprosimy was, abyście odeszli - rzekł Aabe. Jego ton nie pozostawiał wątpliwości,
że ten zwrot był eufemizmem.
- Nasze żądanie jest proste - rzekł Luke, uprzedzając protest Mary. - Szukamy żywej planety,
Zonamy Sekot. Mamy powody, aby przy puszczać, że ukrywa się ona w miejscu zwanym
Nieznanymi Regio-
94
nami. Jako główna siła rządząca w tych obszarach, macie pełne prawo kwestionować naszą
obecność tutaj. Mam jednak nadzieję, że pomożecie nam; albo biernie, pozwalając bez prze-
szkód przekroczyć wasze granice, albo też czynnie, dopuszczając nas do wszelkich informacji,
jakie macie na ten temat.
- I to wszystko? - Szary był wyraźnie zdziwiony prostotą prośby.
- To wszystko - potwierdził Luke.
- A co udało wam się do tej pory osiągnąć? - zapytała Brązowa.
Luke wyjaśnił, dokąd doprowadziła ich misja, opisując liczne systemy na skraju Nieznanych
Regionów, które przeszukiwali, różne cywilizacje, z jakimi mieli przelotne kontakty, i skąpe in-
formacje o Zonamie Sekot, które zebrali. Informacje niezmiennie miały postać legendy prze-
kazanej przez dziadków albo mglistego wspomnienia. Byli zmęczeni poszukiwaniem namacal-
nych dowodów. Skoro planeta miała tendencję do unikania systemów o zaawansowanych cywi-
lizacjach, nie istniały fizyczne zapisy stanowiące dowód, że istotnie tam była. Wydawało się
chwilami, że ścigają ducha, który znikł wiele dziesięcioleci temu.
- Ale pomimo wszystko jesteście pewni powodzenia – zauważył Zielony.
- Gdybyśmy nie uważali, że ta misja się powiedzie, to byśmy jej nie rozpoczynali - wyznał
Luke. - Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby zapewnić jej powodzenie.
- A właściwie po co to robicie? - zapytała Rdzawa, druga kobieta w tym towarzystwie. Wy-
dawała się naprawdę zaskoczona. - Komandor Irolia nie potrafi tego do końca wyjaśnić. Wie-
rzy, że jesteście godni zaufania, ale wasz cel wydaje jej się niewiarygodny, motywy zaś
trudne do określenia. Nie możecie nas winić za ostrożność.
Luke westchnął.
- Nie, nie możemy. I gdybym był na waszym miejscu, też zachowałbym ostrożność. Mogę
powiedzieć tylko, że podejmiemy wszelkie kroki, jakie uznacie za konieczne, aby udowodnić
naszą prawdomówność.
- Z wyjątkiem przerwania wyprawy - rzekł Szary.
- Tak, z wyjątkiem tego. Będziemy dalej szukać Zonamy Sekot, z waszą pomocą czy bez
niej.
Nastąpiła chwila ciszy. Jacen czuł, że przedstawiciele Chissów porozumiewają się pod kaptu-
rami, ale nie był w stanie stwierdzić, co właściwie mówią. Ludzi o silnej woli zwykłe trudno
było odczytać, a Chissowie mieli najsilniejszą wolę ze znanych mu ras.
95
- Co to za jakiś nowy Sojusz? - zapytała Brązowa. - Czy musimy się do niego przyłączać?
- Nie - odparł Luke. - Choć fakt, że mamy wspólnego wroga, sugeruje, iż pewnego dnia mo-
głoby się to okazać korzystne.
- Rzeczywiście, mogłoby - zgodziła się Rdzawa, powoli kiwając głową.
- Jeśli chodzi o waszą obecność w naszych granicach - odezwał się Zielony -jest to kwestia,
która nas w pewnym stopniu dzieli.
- Dwoje z nas pragnie zezwolić wam na pełny dostęp do terytorium Chissów - ciągnął Szary -
wiedząc, że nie znajdziecie tu rzeczy, o których nie wiemy lub które mogłyby nam zaszko-
dzić.
- Gdyby Zonama Sekot istotnie znajdowała się w naszych granicach - dodała Brązowa -
wiedzielibyśmy już o niej.
- Z drugiej strony - wtrącił Zielony - niejasne motywy stawiają pod znakiem zapytania praw-
dziwy cel waszej misji. Można się zastanawiać, czy Zonama Sekot nie jest tylko pretekstem
do znacznie bardziej ponurych knowań.
- Jest jeszcze coś - uzupełniła Rdzawa. - Nie zauważyliśmy wprawdzie żadnych waszych nie-
przyjaznych zachowań, jednak okazaliście wyjątkową pychę i arogancję, zjawiając się tutaj
bez prośby o pozwolenie.
- I w ten sposób znaleźliśmy się w impasie - podsumowała Brązowa.
- Pat - dodał Zielony.
Szary skłonił głowę.
- Nie jest to nic niezwykłego, biorąc pod uwagę różnicę w naszych potrzebach.
- Podobnie jak we wszystkich tego rodzaju sytuacjach, decydujący głos ma dowódca Ekspan-
sywnej Defensywnej Floty. - Rdzawa skłoniła się w lewo. - Główny nawigatorze Aabe? Ja-
cen jęknął w duchu. Aabe na pewno nie zagłosuje na ich korzyść. Były imperialny dumnie
spojrzał wzdłuż wydatnego nosa najpierw na Luke'a, potem na resztę.
- Sprawa wydaje mi się całkiem jasna - rzekł. - Nie możemy pozwolić, aby intruzi wędro-
wali swobodnie po naszych terytoriach, bo to stanowiłoby zdradę zaufania naszego ludu. Ostat-
nio często się zdarzały wtargnięcia Yuuzhan Vongów i wszelkie złagodzenie środków
bezpieczeństwa miałoby jedynie zwiększyć liczbę tego rodzaju incydentów. Z pozycji bezpie-
czeństwa zewnętrznego i wewnętrznego nie zalecam udzielania pozwolenia na swobodne poru-
szanie się tej ekspedycji w przestrzeni Chissów.
96
Luke i Mara poderwali się jednocześnie, jakby chcieli oprotestować jego decyzję.
- Jednak - ciągnął Aabe, podnosząc dłoń, aby uciąć wszelkie dyskusje - jestem prawie pewien,
że intencje Skywalkerów są uczciwe, do natury Chissów zaś nie należy odmawianie pomocy
istotom w prawdziwej potrzebie. Dlatego też, w imię dobrych stosunków i w nadziei, że istotnie
wyprawa ta przyniesie jakieś efekty, proponuję kompromis. Skywalkerowie bardziej niż swobod-
nego dostępu do terytoriów potrzebują informacji. Żadna pojedyncza misja nie zdoła spenetrować
całych Nieznanych Regionów w rozsądnym czasie, nawet korzystając z przewodników Ruin
Imperium. Proponuję, aby umożliwić Skywalkerom i ich sprzymierzeńcom pełny dostęp do
Ekspedycyjnej Biblioteki tu, na Csilli, aby spokojnie i bezpiecznie mogli dalej prowadzić poszu-
kiwania.
Mara niepewnie opadła na miejsce. Luke tylko uniósł brwi z zaskoczeniem. Jacen musiał
przyznać, że propozycja Aabe'a miała sens, aczkolwiek nie całkiem jasne się wydawało, dla
kogo miałoby to być „bezpieczne". Czy główny nawigator miał na myśli załogi „Cienia Jade" i
„Mężobójcy", czy próbował zasugerować, że w przestrzeni Chissów nie życzą sobie tych akurat
statków? W obu przypadkach Jacen był tak samo zaskoczony jak jego wuj, że eksoficer impe-
rialny w ogóle zaproponował im cokolwiek.
- Jest tylko jeden warunek - dodał Aabe.
Oho, pomyślał Jacen, i tu się zaczynają schody.
- Nie chcę, aby Galaktyczna Federacja Wolnych Przymierzy mylnie pojęła nasze intencje -
ciągnął Aabe. - Oferta obowiązuje na ściśle określony czas. Jeśli Skywalkerowie i ich towa-
rzysze nie znajdą tego, czego szukają, w tym terminie, oferta zostanie wycofana i będą oni
musieli natychmiast opuścić przestrzeń Chissów.
- Jak sądzisz, ile czasu im potrzeba? - zapytał Zielony.
- Powinny wystarczyć dwa dni standardowe - odparł Aabe. – Jak trudno jest znaleźć żywą
planetę, która pojawia się i znika w całej galaktyce? Można prześledzić tylko pewną liczbę le-
gend, a nasza biblioteka prawie ich nie zawiera.
Cztery zakapturzone postacie zgodnie skinęły głowami.
- Uważamy, że to dobry kompromis - powiedziała Brązowa. - Mistrzu Skywalkerze?
Luke wyprostował plecy i wstał.
- Przyjmuję warunki waszej oferty.
Jacen wyczuł, że Mara ma ochotę na dyskusję, ale na razie również Wyraziła zgodę.
97
- Możecie zatem zaczynać, kiedy zechcecie - powiedziała Brązowa.
Cała czwórka przedstawicieli jednocześnie podniosła się z miejsc, ale Szary dodał jeszcze:
- Dostaniecie przewodnika z rodziny Ironkini, który pouczy was, jak korzystać z biblioteki.
Jeśli jesteście gotowi, główny nawigator Aabe i komandor Irolia zaprowadzą was na miejsce.
- Dziękuję - skłonił się Luke.
- To zamyka sprawę - rzekła Rdzawa.
Przedstawiciele już bez słowa odwrócili się i wyszli.
- I to wszystko? - mruknęła Mara, odprowadzając ich wzrokiem do drzwi.
- A czego chciałaby pani więcej? - zapytał Aabe. - Hojnie obdarzyliśmy was naszym czasem
i zamierzamy wspaniałomyślnie podzielić się z wami naszymi zasobami. A przecież nie ma-
my obowiązku pomagania wam. Powinniście być... - Urwał i potrząsnął głową. - Miałem
użyć słowa „wdzięczni", ale nie byłoby ono poprawne. Wdzięczność to reakcja emocjonal-
na, niekoniecznie adekwatna do tego, co zostało zaoferowane. Lepiej byłoby powiedzieć
„odpowiednio uhonorowani".
- Ależ jesteśmy - odrzekł Luke. - I bardzo chcemy zacząć pracę możliwie jak najszybciej.
- Wskazał drzwi. - Możemy?
Aabe skinął głową i ruszył w kierunku wyjścia.
- Cieszę się, że przynajmniej jeden z was docenia i rozumie obyczaje Chissów.
Irolia z Aabe wyprowadzili ich do holu-ogrodu. Zaledwie przebyli jego połowę, kiedy z nie-
wielkiej wnęki wyszedł wysoki człowiek, gotów przejąć opiekę nad grupą. Mężczyzna był sze-
roki w barach i niewzruszony jak skała. Stanął przed nimi, jakby chciał rzucić im wyzwanie.
Na jednym oku miał czarną klapkę tej samej barwy co mundur; w czarnych włosach i bródce
widniały srebrne nitki.
- Mara Jade - odezwał się. - Znowu się spotykamy.
Podeszła do niego, zostawiając z tyłu Jacena i resztę grupy.
- Teraz Mara Jade Skywalker, Soontirze Felu - odparła.
Fel skinął głową na znak, że przyjmuje to do wiadomości, ale nie miał zamiaru się popra-
wiać.
- Główny nawigator Aabe dawał nam do zrozumienia, że jesteś „nie obecny" - zauważyła Ma-
ra.
- Nie ma to nic wspólnego z prawdą.
- Dlaczego więc unikałeś nas wcześniej?
98
- Unikałem procesu decyzyjnego, owszem. - Głos Fela był chropowaty, lecz mocny. Jacen
zauważył podobieństwo między Jaggedem Felem a ojcem, może z wyjątkiem potężnej sylwet-
ki. - Moje myśli nie są wolne od emocji w tym względzie. Przypominam sobie, że jakiś czas
temu oferowałem wam sojusz.
Mara skinęła głowę.
- Nie przeoczyłam tej ironii losu.
- Wtedy go nie przyjęliście, a jednak teraz spodziewacie się, że my wyrazimy zgodę. - Czło-
wiek, który niegdyś był najlepszym pilotem TIE w całym imperium, drgnął lekko. Jeśli Jacen się
nie mylił, mogło to być wzruszenie ramion. - Taki jest obyczaj Chissów - wyjaśnił. - Jeśli nie
potrafisz być bezstronny, pozostaw decyzję innym. Wierzyłem, że Peita zareaguje z jasnością
umysłu, do której ja byłem niezdolny.
Spojrzenie Fela było zimne i ostre jak lodowy sopel. Jacen nie wiedział, skąd się bierze wro-
gość mężczyzny. Zadawnione zatargi to jedna sprawa, ale to nie wyjaśniało gniewu, który wy-
raźnie aż kipiał pod zimną powierzchownością.
Luke podszedł i stanął u boku żony.
- Sądzę, że osiągnęliśmy zadowalające rozwiązanie. – Wyciągnął dłoń. - W innych okolicz-
nościach pewnie byłaby to dla mnie przyjemność, Soontirze.
Fel zawahał się, po czym zamknął dłoń Luke'a w ogromnej pięści.
- Jeszcze nie jesteśmy sojusznikami, Skywalker.
- Ale nie jesteśmy już wrogami. Z pewnością to też ma swoje znaczenie. Mara znacząco spoj-
rzała na swój chronometr.
- Naprawdę powinniśmy już iść - rzekła. - Te dwa dni nie będą trwały wiecznie.
- Istotnie - odparł Fel. Jego mroczne spojrzenie powędrowało ku grupie za plecami Skywal-
kerów. - Biblioteka Ekspedycyjna znajduje się dość daleko stąd, w innej enklawie. Nie bę-
dziemy uruchamiać waszego statku, pozwólcie więc, że zapewnię wam transport. Mam do
dyspozycji pojazdy znacznie bezpieczniejsze nawet od tego, co normalnie oferują Chissowie.
Luke się zawahał. Jacen wyczuł, że wuj porozumiewa się z Marą. On także miał spore za-
strzeżenia do tego rozwiązania. Decyzja Aabe'a o udostępnieniu im biblioteki zaskoczyła go, ale
Jacen wiedział, że to może być wybieg, aby ich odseparować od statku. Wiedział też, że Mara
nie zechce oddalać się od „Cienia Jade" dalej niż jest to absolutnie konieczne.
99
Czy jednak mogą ryzykować, że obrażą Fela odmową? Czy mogą sobie pozwolić na stratą
cennego czasu, jaki będzie potrzebny, aby przemieścić statek w bardziej odpowiednie miejsce?
W końcu, jak powiedziała Mara, dwa dni to wcale nie tak dużo.
- Dziękuję- rzekł Luke. - Twoja propozycja z pewnością zaoszczędzi nam czasu.
- Jeśli jednak zrobisz jakieś głupstwo, Soontir... - Mara zawiesiła głos, nie kończąc groźby,
ale jej ton i mowa ciała nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości.
Fel prawie się uśmiechnął.
- Wierzcie mi, gdybym chciał czegoś spróbować, zrobiłbym to już dawno temu. - Odwrócił
się. - Szkoda czasu. Nie możemy sobie pozwolić na głupie pogawędki. Jeśli chcecie iść ze mną,
proponuję, abyście to uczynili teraz. Termin nie ulegnie przesunięciu.
- Już ty się o to zatroszczysz, co? - syknęła Mara.
Obrzucił ją kolejnym lodowatym spojrzeniem.
- Możesz na to liczyć, Maro Jade Skywalker.
Zanim dotarli do kwater po pierwszym dniu spędzonym na Bakurze, Jaina była wykończona.
Spotkanie z senatem zostało przesunięte, aby premier Cundertol mógł w nim uczestniczyć, co
sprawiło, że zajęli się nimi młodsi oficerowie i niespokojne gryzipiórki. Kiedy wreszcie nad-
szedł czas, delegacja Sojuszu Galaktycznego została całkowicie usunięta w cień przez triumfalne
pojawienie się Cundertola i bankiet. Długie, bezładne i pyszałkowate przemówienie premiera zo-
stało powitane gorącym aplauzem przez senat i galerię prasową, ale Jaina musiała zgodzić się
z Jagiem. Cundertol był dobrze wyglądającą gadającą głową; to człowiek zbyt zajęty własnymi
interesami, by móc być dobrym mężem stanu.
A jednak bankiet okazał się całkiem udany. Gości obsługiwali mężczyźni i kobiety w ele-
ganckich strojach, a nie roboty. Jaina czuła się nieco zakłopotana swoim niezbyt wytwornym
mundurem. Jedzenie było znakomite, miała również okazję skosztować nektaru Namana, o
którym tyle słyszała. Bakuranie byli z niego dumni i Jaina musiała przyznać, że całkiem słusz-
nie. Pomarańczowej barwy napój pieścił jej kubki smakowe jak powoli rozgrzewający promień
słońca. Wypiła tylko jeden łyk - nie chciała, aby stłumił jej refleks. Sądząc po skutkach, jakie
zaobserwowała u otaczających ją gości, jej decyzja była słuszna.
Tylko dwóch ludzi zachowywało pełną trzeźwość: Cundertol i jego zastępca, Blaine Harris.
Zastanawiała się, czy nie temu powinna przy-
100
pisać wrażenie, że pod przykrywką przyjacielskich rozmów kryje się potężne napięcie. Mogła
być to jedynie wzajemna antypatia, ale Jaina nie potrafiła odkryć jej powodów. W końcu byli
przecież politycznymi partnerami. A może to po prostu zderzenie dwóch potężnych i do-
minujących osobowości? Współpraca w tak bliskich i dokładnie określonych rolach z pewno-
ścią powodowała tarcia.
Pomimo wszystko była zaintrygowana. Zastanawiała się, jak poczuł się Harris, kiedy usłyszał
wieść o porwaniu Cundertola. Wyobrażała sobie, że przynajmniej częściowo był zadowolony, że
się od niego uwolnił. Gdyby premier zginął lub znikł na zawsze, wicepremier był naturalnym
następcą. Należało zatem zadać sobie pytanie, czy sam Harris mógł być zaangażowany w porwa-
nie premiera. A jeśli tak, aresztowanie Malinzy Thanas było niczym więcej, jak tylko umyślną
próbą wskazania kozła ofiarnego.
Doprawdy, nie zauważyła nic, co mogłoby potwierdzać niejasne podejrzenia Jaga czyjej wła-
sne. Obecność Cundertola w Mocy była wyraźna i czysta. Był tym, za kogo się podawał, a jego
myśli należały do niego.
Nawet Lwothin, przywódca ruchu P'w'ecków, wydawał się szczerze zadowolony z powrotu
Cundertola. Może nawet nieco mu ulżyło -było to całkiem zrozumiałe, skoro ceremonia poświę-
cenia Bakury miała mieć miejsce następnego dnia. Jaszczur o ciemnej łusce nie próbował lokal-
nych specjałów, delektując się daniem z ffta - wielonożnego gadopodobnego stworzenia, które
zostało specjalnie na tę okazję sprowadzone z Lwhekk. Przez cały bankiet uważnie obserwo-
wał ludzi i choć Jaina nieraz napotykała jego wzrok, nie mogła nic odczytać z tych złocistych oczu.
- Czy jeszcze ktoś ma wrażenie, że byliśmy tam całkiem zbędni? - zapytał Han, rzucając
się na pływającą w powietrzu kanapę. Ich pokoje nie były tak eleganckie jak na Galantosie,
ale Jainie to całkowicie odpowiadało. Zbyt wyszukana gościnność budziła w niej nie pokój.
- Są po prostu zajęci własnymi sprawami. - Podobnie jak w wielu innych sprawach, zdanie
Leii pozostawało w opozycji do zdania jej męża, ale na znak, że nie ma ochoty na sprzeczkę,
przysiadła na kanapie obok Hana i ujęła go za rękę. Nie chciała być niemiła, próbowała
Jedynie sprawić, aby na każdą sytuację spojrzeć z różnych punktów widzenia. Jaina długo
musiała pracować nad rozwikłaniem sposobu myślenia matki. Jej brat bliźniak zrozumiał
to niemal od razu, i to bardzo dawno temu. - Zwrócą się do nas, kiedy będą mieli powód.
101
- Może im trzeba o tym powodzie przypomnieć - rzuciła Jaina przez ramię, rozstawiając urzą-
dzenia przeciwpodsłuchowe, takie same jak na Galantosie. - Mają problemy, których zwykły
traktat nie załatwi. Jeśli wziąć pod uwagę, choćby w pewnym stopniu, tę nielegalną transmisję,
znaczy to, że agenci ruchu oporu są nawet na dość wysokich stanowiskach. Zamknięcie Ma-
linzy Thanas nie zlikwiduje tego problemu jak za dotknięciem magicznej różdżki. Najwyżej
jeszcze pogorszy sprawę.
Kątem oka zauważyła, że Tahiri niespokojnie krąży po pokoju, jakby czegoś szukała. Jaina
była ciekawa, co się dzieje z młodszą Jedi.
- To zależy, czego chcą - włączyła się Leia. - Jedna grupa wydaje się sprzyjać przymierzu z
P'w'eckami zamiast z nami. Druga nie wie, co robić z P'w'eckami. - Wzruszyła ramionami. -
Jeśli nasza obecność tutaj odsłoni ukryte pęknięcia, może się to okazać pożyteczne. Zamiast
jednego skoncentrowanego ataku na lokalny rząd, ich cele mogą się rozproszyć w liczne, ale
drobne i stosunkowo nieszkodliwe ataki.
- Rozproszony promień może i nie jest celny - odparł Han, bezmyślnie bawiąc się palcami
Leii - ale zazwyczaj w coś trafia. Albo w kogoś. Wolałbym jednak, aby celował do mnie poje-
dynczy snajper niż tuzin szaleńców strzelających na oślep. Przy snajperze wiesz przy najmniej,
gdzie znajduje się zagrożenie...
Urwał w pół zdania, nagle zdając sobie sprawę z niezwykłego zachowania Tahiri, która teraz
zaglądała pod antyczny barek.
- O co chodzi, Tahiri? - zagadnęła Leia. - Co ty... ?
- No właśnie! - Tahiri zerwała się na równe nogi, unosząc w wyciągniętej dłoni jakiś mały
przedmiot. - Mam cię!
Jaina i jej rodzice wymienili zmieszane spojrzenia.
- Co masz? - zapytała Jaina.
Tahiri podeszła, by pokazać znalezisko pozostałym. Jaina pochyliła się i stwierdziła, że jest to
metalowa kapsułka nie większa od dziecięcego ząbka.
- Ryn powiedział, że znajdziemy tutaj to, czego szukamy - wyjaśniła Tahiri. - I to chyba
musi być to...
- Ryn? - zdziwiła się Leia.
Han szybko opowiedział jej o spotkaniu Tahiri z Rynem na lądowisku.
- Czy mówił coś jeszcze? - dopytywała się Leia.
- Tylko tyle, że musimy być ostrożni - odrzekła dziewczyna. – Ale wtedy nie mógł swobod-
nie rozmawiać, więc powiedział, że skontaktuje się z nami później. Może to właśnie jakaś
wiadomość.
102
Obracała kapsułką w palcach na wszystkie strony dopóty, dopóki nie zauważyła szczeliny
pośrodku. Nic się nie działo, dopóki nie ścisnęła jej palcami: wtedy jeden koniec kliknął cicho i
pojawił się krótki, ale intensywny rozbłysk światła.
Jaina zamrugała zaskoczona, czekając, co jeszcze się wydarzy. Ale to było wszystko. Kapsuł-
ka znów wyglądała na martwą i pomimo wszelkich wysiłków Tahiri błysk światła się nie po-
wtórzył.
- To nie może być tak - mruczała młoda Jedi. - Czyżby nikt się nie upewnił, czy to w ogóle
działa?
- Przepraszam, pani Leio - zaczął C-3PO - ale...
Han uciszył go uniesieniem dłoni.
- Spokojnie, Złota Pało. Właśnie się zastanawiamy, jak to funkcjonuje.
- Ale, proszę pana - nalegał robot -ja już wiem, jak.
Cała czwórka znieruchomiała i spojrzała na C-3PO.
- No to jak? - zapytał Han po prawie piętnastu sekundach. - Powiesz nam?
- Zdaje się, proszę pana - zaczął C-3PO - że rozbłysk światła zawierał skompresowaną wia-
domość, a dokładniej holograficzną stronę pisma. Moje fotoreceptory zdołały zebrać dane i
zapisać je w bankach pamięci.
- List? - z podnieceniem zawołała Tahiri. - Co w nim jest?
- Zdaje się, że został napisany w jakimś nie całkiem jasnym kodzie givińskim...
- Ale możesz go przetłumaczyć?
Robot nadął się na samą myśl, że mógłby tego nie umieć.
- Oczywiście. Piszą: „Malinza Thanas posiada informacje, których będziecie potrzebować.
Jest przetrzymywana w celi 12-17 więzienia karnego Salis D'aar. Możecie dostać się tam dziś o
północy przez tylne wejście numer 23. Hasło to «prowincjusz». Spróbuję skontaktować się z
wami jutro".
Jaina zapamiętała podane szczegóły.
- Czy to wszystko?
- Obawiam się, że tak, panienko Jaino.
- To niewiele, co? - westchnęła rozczarowana Tahiri.
- Na razie wystarczy - odparła Leia. - Jak przyjdzie czas, pójdę i dowiem się, co Malinza
ma do powiedzenia.
Jaina pokręciła głową.
- Pozwól, że ja pójdę - poprosiła. - Twoją nieobecność natychmiast zauważą. Spodziewają
się, że zostaniesz, aby zbadać sytuację z P'w'eckami.
103
Jeśli zamiast ciebie pójdę ja albo ojciec, nie będą się zastanawiać, co się dzieje.
- Ale czy Malinza cię wysłucha? - zapytała Leia. - W tej chwili nie ma więcej powodów, aby
ci zaufać, niż ty, aby zaufać jej.
- Będę musiała chyba użyć mojego uroku osobistego. Poza tym, jak sądzę, ona raczej nie ma
w tym więzieniu zbyt wielu chętnych uszu. Może to jej ostatnia szansa.
- Dobrze. - Leia wstała i położyła córce rękę na ramieniu. – Ale uważaj na siebie, dobrze?
Jaina uśmiechem zbyła matczyną troskę, choć ciepło jej się zrobiło na sercu. Poszła do swo-
jego pokoju, aby się przygotować.
- Stać! - W skradzionym villipie pojawiła się twarz strażnika. Nom Anor obserwował, jak
Zhańbiona niosąca villipa - sprytnie ukrytego w martwej, wydrążonej skorupie k'snella - na-
tychmiast i bez wahania spełniła rozkaz wojownika. Tego należało się spodziewać po przedsta-
wicielce najniższej kasty społecznej, która zabłąkała się na pokoje lorda Shimrry.
Strażnik powoli podszedł do Zhańbionej z ironicznym grymasem na twarzy.
- Tak się spieszyłaś, żeby się spotkać z Yun-Shuno, że zapomniałaś, iż nikt nie wchodzi na te
pokoje bez zezwolenia Najwyższego Władcy. - Zatrzymał się kilka kroków od Zhańbionej;
na groteskowej twarzy malowało się skupienie. - Wyjaśnij teraz, czemu twoja odrażająca
obecność kala te podłogi.
- Zostałam przysłana przez wielkiego kapłana Jąkana – wyjąkała agentka Noma Anora. Wie-
le razy ćwiczyła tę wymówkę, zanim wyruszyła na misję, ale nigdy przedtem nie brzmiała
ona tak sztucznie. - Ka-kazał mi złożyć tę ofiarę...
- Łżesz! - Amphistaff wojownika odwinął się ze ściskającego mundur pasa i wyprężył się do
ataku. - Natychmiast powiesz mi, co tu robisz, a potem za twoje występki odczujesz na sobie
gniew strażnika pałacowego lorda Shimrry.
Wojownik zbliżył się do Zhańbionej, która opadła na klęczki, tuląc do piersi skorupę k'snella
i ukrytego w niej villipa.
- Proszę... - Nom Anor nie mógł widzieć jej twarzy, ale wyobrażał sobie jej strach.
- Twoje błaganie to afront dla wszystkich Yuuzhan! - warknął strażnik, unosząc amphistaffa. -
Gotuj się na śmierć!
- Jeedai! - wrzasnęła nagle Zhańbiona bez śladu niedawnej pokory. Tak jak to było zaplano-
wane, dotknęła dłonią łaty na dnie skorupy k'snella - Ganner!
104
Obraz znikł w ułamku sekundy, zanim amphistaff spadł na villipa i Zhańbioną. Ostatnie, co
ujrzał Nom Anor w korytarzu, to wykrzywiona wściekłością i nienawiścią twarz wojownika.
- Miała nic nie mówić na temat Jedi - rzekł, wymawiając to słowo na modłę niewiernych, tak
jak się tego nauczył w ciągu długich lat tajnej służby. Trudno mu było powstrzymać nara-
stający gniew. Byli już tak blisko.
- At'raoth była wierna sprawie - zapewnił Shoon-mi. Stał obok nowego tronu Noma Anora,
umieszczonego w nowej, odpowiednio oddalonej od poprzedniej siedzibie. Dawny Zhańbiony
najwyraźniej był zakłopotany niespodziewanym zakończeniem próby infiltracji pałacu Shimr-
ry. - Poszła chętnie, wiedząc, że może umrzeć.
- Tak, ale nie wiadomo, czy umrze we właściwy sposób – odparł Kunra. - Czy zostanie
schwytana i poddana torturom? Czy dowiedzą się o nas?
- Nie! - Shoon-mi wydawał się wstrząśnięty samą sugestią. -Z pewnością podjęła odpowied-
nie środki ostrożności.
Nom Anor był pewien, że jego najwyższy akolita ma rację.
„Odpowiednie środki ostrożności" w tym przypadku oznaczały skruszenie fałszywego zęba w
ustach i przełknięcie żrącej trucizny, którą sam jej dostarczył. Trucizny, która zabija natych-
miast. Fanatyczna lojalność Zhańbionej wobec sprawy gwarantowała, że spełniła i ten ostami roz-
kaz.
Nawet jednak samobójstwo mogło nie wystarczyć, aby uniknąć katastrofy, myślał ponuro
Nom Anor. Agentka otwarcie przyznała, że należy do wyznawców herezji Jedi, więc Shimrra
będzie teraz przygotowany na wszelkie próby wtargnięcia do jego domostwa. Następnym razem
będzie jeszcze trudniej się tam dostać... i bardziej niebezpiecznie.
Co nie znaczyło, że Nom Anor ma zamiar się poddać. Nie obchodziło go, ilu akolitów przy
tym straci. Informacja na temat ruchów wroga była absolutnie niezbędna. Wszelka kampa-
nia, otwarta czy z ukrycia, zależała od wywiadu, a to oznaczało, że musi wprowadzić kogoś w
te ściany, i to jak najszybciej. Jeśli tego nie uczyni, nie będzie wiedział, jakie kroki są przeciwko
niemu podejmowane, a to oznaczało niedopuszczalne narażanie się na atak."
- Dobrze, że udało się choć tyle - rzekł Kunra. Była to desperacka próba robienia dobrej miny
do złej gry, ale nie umiał ukryć zmęczenia. - At'raoth dostała się dalej niż ktokolwiek inny.
- Wydaje mi się, że słyszałem głosy - odezwał się Shoon-mi.
105
Nom Anor skinął głową. On także słyszał rozmowę dochodzącą z pomieszczenia po drugiej
stronie korytarza, który szpieg próbował wyminąć. Był prawie pewien, że głosy te należały do
wielkiego prefekta Drathula, wielkiego kapłana Jąkana i odrażającej marionetki lorda Shimrry,
Onimi. Ktoś się z nimi sprzeczał, może jeden z wojowników. Dźwięk był zbyt słaby, by rozróż-
nić słowa, ale mało brakowało. Gdyby Afraoth przeszła jeszcze kilka kroków...
Zmełł w ustach starożytne przekleństwo. Błędy mogły unicestwić wszystko, co próbował
osiągnąć. Ruch heretycki był wciąż zbyt słaby, aby przetrwać skoncentrowaną czystkę.
- Musimy próbować dalej - warknął. - Musimy się tam dostać.
Gniew kipiał w nim jak burza magnetyczna. Tęsknił za swoją dawną siatką informatorów, ro-
jem szpiegów, którzy dostarczali mu informacji. Pławiąc się w morzu danych, nie wiedział, ile
ma szczęścia, dopóki nie zaznał pecha. Wygłodniały, osłabiony przez własną ignorancję, tęsk-
nił za powrotem do dawnych czasów.
- Jeśli nie możemy wprowadzić tam villipa, potrzebujemy informatora.
- Ale kogo? - zapytał Shoon-mi. - I jak?
- Jest nas coraz więcej - odparł Kunra. - Wieści dochodzą do wyższych rang. Dotarcie na
najwyższe szczeble władzy jest tylko kwestią czasu.
- Nie mogę czekać tak długo! - wykrzyknął Nom Anor. - Im bliżej będziemy szczytu, tym
bardziej stanie się to dla nas ryzykowne. Nie wiedząc tego, co wie Shimrra, jesteśmy niczym
jego ofiary, na kolanach i z couffee przy gardle, czekające, aż ktoś je dobije. - Wzruszył
ramionami pod szatą. Ostatnio ciągle śnił, jak ucieka przed bandą wojowników, zdetermi-
nowanych, by go zabić. Nigdy ich nie widział, ale czuł ich obecność tuż za plecami i zawsze
słyszał kroki. W snach był tylko zaszczutym zwierzęciem.
Potrząsnął głową. Na jawie nie było czasu na koszmary.
- Nie mam zamiaru tu zdechnąć - rzekł.- Nie stanę się upiorem kanałów, ślepym i pozo-
stawionym na pastwę każdego, kto ma światło.
- Tak się nie stanie, mistrzu - niezręcznie zaprotestował Shoon-mi. - Nie pozwolimy, aby
przydarzyło ci się coś takiego.
Shoon-mi próbował go uspokajać takimi samymi metodami, jakimi uspokaja się rozkapry-
szone dziecko, więc Nom Anor potraktował go z odpowiednią pogardą.
- Dosyć! - warknął i ruszył w kierunku swojego tronu. Usiadł ciężko. - Znajdźcie mi następ-
nego ochotnika. Spróbujemy jeszcze raz.
106
Będziemy próbować tak długo, aż osiągniemy cel. Musimy złamać ochronę Shimrry, zanim on
złamie naszą! Albo nam się uda, albo zginiemy.
Shoon-mi z trudem przełknął ślinę i wycofał się w ukłonach. Nie wiedział nic o szpiegu, któ-
rego przechwycili w ostatniej kryjówce, ale rozumiał, jaka naprawdę jest ich sytuacja. Byli he-
retykami, wyklętymi dla Shimrry i kapłanów, brudem, który należy usunąć. Rdza, pomyślał
Nom Anor, przypominając sobie swoje rozważania na temat gnicia żelaza, które zaobserwował
we wnętrznościach Yuuzhan'tar, zanim przywdział szatę Proroka.
- Tak się stanie, mistrzu.
- Lepiej, żebyś nie zawiódł - odparł Nom Anor. Objął gniewnym spojrzeniem również Kun-
rę. - Dla was obu będzie lepiej.
Kunra posępnie skinął głową, nie chcąc wspominać, że ochotnicy do takich beznadziejnych
misji nie ustawiają się w kolejkach. Im więcej ich zginie, tym mniej pozostaje do wyboru na na-
stępny raz. Ofiara musi mieć cel, by była szlachetna.
On jednak także rozumiał brutalną prawdę o ich sytuacji. Zabić albo zginąć samemu. Jeśli
Zhańbieni mogą zyskać jedynie wybór rodzaju śmierci, niechże będzie i tak. To więcej niż kie-
dykolwiek ofiarował im Shimrra.
Jaina przycupnęła za kamienną balustradą na dachu magazynu po drugiej stronie drogi, na-
przeciwko więzienia. Przyczaiła się nisko, żeby nie znaleźć się na drodze potężnych reflektorów,
omiatających cały obszar. Spodziewała się regularnych patroli wokół muru więzienia, ale Ryn
nie ostrzegł jej, że towarzyszą im roje robotów strażniczych G-2RD, a ona też tego nie przewi-
działa. Zwykła niechęć Bakuran do robotów ustąpiła widocznie przed praktycznymi zaletami
takiego rozwiązania. Obszar był nadzorowany często i wyrywkowo, co utrudniało wydeduko-
wanie, kiedy droga będzie wolna. Co gorsza, podczas pierwszej próby dotarcia do wejścia uru-
chomiła chyba jakiś ukryty alarm, bo teraz cała twierdza była na nogach, gotowa na przyjęcie
niespodziewanych gości.
Pół godziny uważnej obserwacji przekonało ją, że nie da rady wejść niezauważona. A jeśli
środki bezpieczeństwa wewnątrz były równie ostre, jak na zewnątrz, to nie ma szans przeżyć
nawet minuty, a co dopiero dotrzeć do celi. Nie, musi spróbować innego sposobu.
Wyśliznęła się z kryjówki i przebiegła przez dach magazynu, by zejść po wąskiej drabince za-
mocowanej do przeciwległej ściany. Chodnik
107
biegnący wzdłuż ściany był zasłany gruzem, co dowodziło, że mało kto go używał. Doszła do
wylotu uliczki i przystanęła. Trzykrotnie głęboko zaczerpnęła powietrza, co uspokoiło ją i na-
pełniło poczuciem pewności siebie.
Nie jestem agentką, powtarzała sobie. Jestem przedstawicielką odwiedzających planetę dy-
gnitarzy, a ludzie, którzy mnie otaczają, są naszymi sprzymierzeńcami.
Szybkim, miarowym krokiem okrążyła róg i wyszła wprost na roboty strażnicze. Reflektor
natychmiast zaświecił jej prosto w twarz, ale Jaina nie zatrzymała się - najdrobniejsze wahanie
mogłoby zniszczyć iluzję, którą próbowała stworzyć.
Dwa roboty G-2RD natychmiast zjechały do niej ze swoich stanowisk na wysokich ferro be-
tonowych murach, tworzących tyły więzienia. Były to unoszące się w powietrzu kule, wyposa-
żone w różne systemy zadawania bólu. Zbliżyły się do niej, brzęcząc gniewnie jak poirytowa-
ne owady.
- Stać - zawołał jeden. Nie wiedziała, który.
Zatrzymała się w odległości trzech metrów od tylnego wejścia, emanując cierpliwym posłu-
szeństwem.
- Podaj nazwisko i cel swojej obecności - rozkazał drugi nosowym, jękliwym głosem, praw-
dopodobnie obliczonym na zirytowanie zatrzymanego.
- Nazywam się Jaina Solo - odparła swobodnie. - Jestem tutaj, aby porozmawiać z Malinzą
Thanas.
Oba roboty z brzękiem sprawdzały przez chwilę jej status. Po kilku sekundach jeden z robo-
tów zbliżył się do niej, wysuwając trzeszczącą od wyładowań pałkę ogłuszającą.
- Nikt nie dawał zezwolenia na taką wizytę.
- Proszę mi nie grozić - odrzekła, lekkim pchnięciem Mocy wprawiając robota w ruch wiro-
wy. - Naprawdę szybko się denerwuję.
Drugi robot wydał z siebie przenikliwy krzyk, który Jaina błyskawicznie stłumiła. Sięgnęła
Mocą głęboko do obwodów robota i spaliła mu głośnik.
Otoczyło ją jeszcze kilka robotów i reflektorów. Nawet gdyby się starała, nie mogłaby ścią-
gnąć na siebie więcej uwagi. Zachowała jednak całkowity spokój i trzymała ręce daleko od
miecza świetlnego.
- Przyszłam, żeby porozmawiać z Malinzą Thanas – powtarzała spokojnym, pewnym to-
nem. - Proszę mnie wpuścić.
Pierwszy robot wyszedł z korkociągu i znów zawisł przed nią, tym razem przemawiając in-
nym głosem, należącym zapewne do ukryte-
108
go w kompleksie strażnika, który obserwował zajście przez wizjery robota.
- Przepraszam, ale nie możemy pozwolić na odwiedziny bez ze zwolenia.
Skrzyżowała ramiona na piersi.
- Więc proszę je załatwić, ponieważ nie mam zamiaru się stąd ruszyć, dopóki nie zobaczę się
z Malinzą. I na pewno nie odejdę grzecznie. Daję ci minutę do namysłu.
Robot zahuczał, podskakując w powietrzu, jakby tylko czekał na polecenie, żeby ją zaatako-
wać. Obserwowała go czujnie, licząc w myśli do sześćdziesięciu.
Pod koniec minuty usłyszała pospieszne kroki zbliżające się zza rogu.
- Wiecie co, nie mam zamiaru tu zapuścić korzeni - mruknęła, bez trudu odsuwając od siebie
roboty i kierując się w stronę wskazanych przez Ryna tylnych drzwi.
- Prowincjusz - powiedziała.
Drzwi natychmiast uniosły się z sykiem. Weszła do lśniącego bielą korytarza, który prowa-
dził prosto jak strzelił do centralnej części budynku.
Goniło ją chóralne brzęczenie robotów. Z obudowy najbliższego wydobył się nowy głos:
- To oburzające lekceważenie przepisów. - Strażnik nawet nie próbował ukryć irytacji. - Kim-
kolwiek jesteś, nalegam, abyś...
- Jak już wyjaśniłam - odparła - nazywam się Jaina Solo i byłabym wdzięczna, gdybyście się
zdecydowali, czy chcecie mnie aresztować, czy mi towarzyszyć. Naprawdę nie chcę z wami
walczyć, ale jeśli mnie zmusicie...
- Nie spodziewasz się chyba, że cię wpuścimy na pogawędkę z dowolnym więźniem! Słysza-
łaś kiedy o protokole?
- A słyszałeś kiedy o incydencie dyplomatycznym? - odparowała. - Właśnie to będziesz miał
na głowie, jeśli natychmiast nie zobaczę się z Malinzą Thanas.
Tym razem pauza była dłuższa, Jaina wyczuła, że roboty się wycofują. Zza nich wynurzył się
oddział żołnierzy i przystanął w oczekiwaniu na jej następny ruch.
- No i co? - zapytała po chwili. - Co robimy?
- Czekaj tu, gdzie stoisz. - Głos był teraz znacznie pokorniejszy i Jaina zaczęła podejrze-
wać, że strażnicy dostali rozkaz z góry, aby ją wpuścić. - Eskorta wkrótce się pojawi.
109
Zaledwie przebrzmiały te słowa, czterech bakurańskich strażników wybiegło zza zakrętu ko-
rytarza. Jaina zauważyła, że broń mają w dokładnie zamkniętych kaburach.
- Chodź z nami - rozkazał ten stojący najbliżej. Mówił stanowczo, gniewnie, ale nie udało mu
się ukryć nuty niepewności. Jaina pozwoliła sobie na leciutki uśmieszek. Nie umieli tak dobrze
maskować zdenerwowania, jak ona.
Nie poruszyła się.
- Najpierw muszę wiedzieć, dokąd mnie zabieracie.
- Udasz się na spotkanie z więźniem, jak żądałaś - brzmiała odpowiedź.
W głosie strażnika usłyszała pogardę, ale były to jedynie brawura i demonstracja. Wiedział,
że Jaina jest górą.
Uśmiechnęła się szerzej. Nie zaszkodzi podbudować nieco opinię Jedi na peryferyjnych
światach, a szacunek nie zawsze zdobywa się ostrzem świetlnego miecza.
Uprzejmie skinęła głową robotom na pożegnanie, wiedząc, że ten, kto udzielił jej pozwole-
nia, teraz zapewne ją obserwuje. Nie było już potrzeby demonstrować agresywnych postaw -
oczywiście, dopóki jej nie sprowokują.
- Przepraszam za ten kłopot. Im prędzej zobaczę się z Malinzą Thanas, tym szybciej będziecie
mieli mnie z głowy.
Nastrajając zmysły na odbiór najmniejszego nawet śladu podstępu, pozwoliła czwórce straż-
ników zaprowadzić się do głównej części więzienia. Skrzydło dla szczególnie strzeżonych więź-
niów było identyczne jak pozostałe, różniło się jedynie tym, że na każdym zbiegu korytarzy sta-
cjonowały roboty G-2RD. Mruczały groźnie, kiedy je mijała, jakby chciały ją ostrzec, żeby nie
próbowała podobnych sztuczek, jak z ich towarzyszami. Próbowała zapamiętać mijane zakręty i
korytarze, ale nie było to takie proste. Wszystkie wydawały jej się identyczne, a numery cel
nie były podporządkowane żadnemu systemowi.
Dotarli wreszcie do celi numer 12-17. Drzwi wyglądały dokładnie tak samo jak wszystkie in-
ne - sterylna biel bez szyb i otworów. Jeden ze strażników wprowadził na klawiaturze krótki
kod, po czym odstąpił na bok. Drzwi zazgrzytały głucho i cela stanęła otworem.
Wewnątrz, na wąskiej pryczy, siedziała szczupła ciemnowłosa dziewczyna, najwyżej piętnasto-
letnia. Pomimo szarego munduru więźniarki i sińców na twarzy i ramionach była w niej pewna
duma - ale i wielkie zmęczenie, które się za nią kryło.
- Co tym razem? - zapytała.
110
- Gość - rzekł pierwszy strażnik, skinieniem zapraszając Jainę, by weszła. Wskazał zieloną
płytką przy drzwiach. - Kiedy skończysz, przyciśnij ten guzik.
- Trochę późno na gości, nie? - burknęła Malinza, obrzucając Jainę podejrzliwym spojrzeniem.
Jaina weszła do jasno oświetlonej celi.
- Nazywam się Jaina Solo - powiedziała, kiedy drzwi celi zamknęły się za nią. Szybko przyj-
rzała się dziewczynie, zastanawiając się, jak ją tu potraktowano.
Malinza uniosła twarz. Miała ostre rysy. Przez chwilę przyglądała się Jainie uważnie, po
czym skinęła głową.
- Wujek Luke opowiadał mi o tobie. Raz nawet pokazał mi holo przedstawiające ciebie i
Jacena, kiedy byliście mali.
Jaina poczuła niewytłumaczalne ukłucie zazdrości. Wujek Luke? Kim była ta dziewczyna,
której nigdy nie miała okazji poznać, roszcząca sobie prawo do wujka Jainy?
Oburzenie szybko jednak ustąpiło miejsca zrozumieniu. Przypomniała sobie, że Malinza była
dzieckiem przygarniętym przez Luke'a jako sierota. Gaeriel Captison, poprzednia premier Baku-
ry, poświęciła życie, aby zniszczyć odłam niebezpiecznej Triady Saccoriańskiej, Pter Thanas
zaś umarł na chorobę Knowta kilka lat wcześniej. Luke Skywalker był zatem dla Malinzy jedy-
ną rodziną. Czy Jaina miała prawo jej tego odmawiać?
- Szkoda, że nie spotkałyśmy się w milszych okolicznościach - powiedziała, podchodząc do
dziewczyny. - Mogę? - Wskazała dłonią na pryczę.
- Rzeczywiście kiepski moment sobie wybrałaś na wizytę - odparła
Malinza i przesunęła się, aby zrobić miejsce Jainie.
- Opowiesz mi o tym?
Malinza zmierzyła Jainę nad wiek dojrzałym wzrokiem. Miała przenikliwe spojrzenie, fascy-
nujące i niezwykłe, bo każde jej oko było innego koloru. Lewą tęczówkę miała zieloną, prawą -
szarą.
Tak samo jak matka, pomyślała Jaina.
Przez dłuższą chwilę wydawało się, że Malinza nie ma zamiaru odpowiedzieć na pytanie Jai-
ny.
- Wiesz, dlaczego tu jestem - mruknęła po jakimś czasie.
- Zostałaś oskarżona o porwanie premiera.
- Akt oskarżenia mówi o zakłócaniu spokoju i konspiracji.
- Czy to nie na jedno wychodzi?
Malinza pokręciła głową.
111
- Różnica jest bardzo istotna.
- Dlaczego? Teraz, kiedy Cundertol wrócił...
- Nie mam z nim nic wspólnego - przerwała jej Malinza. – Reszta to właściwie prawda.
- Przepraszam, ale jakoś nie umiem sobie ciebie wyobrazić jako osoby zakłócającej spokój.
Malinza skwitowała słowa Jainy bladym uśmiechem.
- Spójrz na mnie - rzekła. - Na pewno mogli bić tak, żeby nie zostawić śladów. Te sińce zaro-
biłam, kiedy opierałam się w czasie aresztowania. Potrzeba było trzech ludzi i dwóch robotów,
żeby mnie pokonać.
Jej twarz płonęła dumą, ale pod nią kryło się straszliwe zmęczenie, które Jaina rozpoznała bez
trudu. Przypomniała sobie to uczucie rozpaczy i beznadziejności, świadomość, że nie ma się już
nic do stracenia. Poznała je, kiedy zginął Anakin. Łatwo pomylić oznaki samozagłady z bli-
znami wojennymi.
- O co walczysz? - zapytała Jaina.
- I to właśnie jest najdziwniejsze. Tydzień temu jeszcze o nic nie walczyłam. - Duma Malin-
zy znikła nagle, zastąpił ją wyraz prawdziwego zdumienia. - Nie masz pojęcia, w co się wpa-
kowałaś. Mówię ci, to dom wariatów.
- Jak to, Malinzo? - Jaina pochyliła się, aby wzbudzić jej zaufanie.
Dziewczyna zachichotała.
- Wiesz co? Sama myśl, że ci wszystko powiem, jest chyba najbardziej zwariowana - odpar-
ła, opierając się plecami o ścianę. – Jeśli mam tu jakiegoś wroga, to jesteś nim ty.
Jaina zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Czuła, że nie ma sensu nalegać. Albo dzie w-
czyna sama coś powie, albo... Po jakichś piętnastu sekundach Malinza westchnęła.
- No cóż... W końcu próbowałam to powiedzieć chyba wszystkim.
- I co, nie wierzą?
- A jak sądzisz, dlaczego tu jestem? - Dziewczyna wskazała na podglądającą je kamerę. -
Chyba nic im nie będzie, jak jeszcze raz sobie posłuchają. A kto wie, może akurat im się nudzi
i wreszcie naprawdę usłyszą?
- A nawet jeśli nie, bądź pewna, że ja usłyszę - odrzekła Jaina.
Malinza uśmiechnęła się i kiwnęła głową.
- Dobrze - powiedziała i znów pochyliła się do przodu, rozpoczynając opowieść. - Mniej wię-
cej miesiąc temu prowadziłam komórkę aktywistów, korzystających z popularności moich rodzi-
ców, aby głosić swoje hasła.
112
Było nas szesnaścioro. Na początku tylko organizowaliśmy protesty i głosiliśmy różne idee, ale z
czasem nasza działalność bardzo się rozrosła. Nazwaliśmy naszą organizację Wolność. - Przewró-
ciła oczami. - Głupie, wiem, ale przynajmniej mówi samo za siebie.
- A co ma mówić?
- Że mamy dość małpowania imperialnych doktryn, oczywiście. Że musimy zrzucić pęta i za-
cząć sami sobą rządzić.
- Imperialnych? - powtórzyła ze zdumieniem Jaina. Mijało właśnie trzydzieści lat, odkąd Im-
perium zostało wygnane z Bakury.
- Nie chodzi o tamto Imperium - wyjaśniła Malinza - ale o to, które zajęło jego miejsce. O No-
wą Republikę. Nie wiesz, że natura nie znosi próżni? Zwłaszcza próżni władzy? Zaledwie wy-
walczyliśmy sobie wolność, kiedy znów wkładamy ręce w kajdany. Sami ofiarowaliśmy się
Nowej Republice jak domowe zwierzątka, błagające o okruchy czułości. I właśnie to dostaje-
my: okruchy.
Jaina aż się skrzywiła na ten opis rządów, które pomogli stworzyć jej rodzice.
- Oczywiście, teraz to się już nie nazywa Nowa Republika, prawda? Otrzymała nową nazwę w
dniu, kiedy przegrała wojnę z Yuuzhanami. -
Melinza prychnęła pogardliwie. - Nikt nie
chce mieć nic wspólnego z przegranymi, no nie? Jedyną waszą nadzieją na odwet była przemia-
na w coś innego. Ale łajno cratchsa, nawet nazwane inaczej, wciąż tak samo cuchnie, nie są-
dzisz? - Pokręciła głową i odwróciła wzrok. - Jeśli pokonacie Yuuzhan Vongów, znów wszyst-
kich weźmiecie za pyski, jak przedtem. A jeśli przegracie, wszystkich pociągniecie za sobą.
- To nie jest tak...
- Nie? Oczywiście, zaraz mi powiesz, że jeśli się nie zjednoczymy do walki ze wspólnym
wrogiem, to zginiemy wszyscy. Ale zawsze będzie jakiś wspólny wróg, Jaino. Reżimy nie
funkcjonują bez niego. Imperium miało Sojusz Rebeliantów, my mieliśmy Ssi-ruuków; a te
raz wy znowu macie Yuuzhan Vongów. Kto się trafi następnym razem, kiedy ziemia zacznie
wam się usuwać spod nóg?
- Będę szczęśliwa, jeśli dożyję następnego razu - zapewniła Jaina. - Ale powiedz mi, Malinzo,
co by się stało, gdybyśmy naprawdę przegrali wojnę? Co byś zrobiła, gdyby Yuuzhanie poja-
wili się na twoim Progu, a my nie bylibyśmy gotowi z pomocą, jak przy Ssi-ruukach?
- Walczylibyśmy z nimi, naturalnie - odparła pogodnie dziewczyna. - I tak, to prawda, raczej
wszyscy byśmy zginęli. Ale to byłaby nasza decyzja, nie jakiegoś biurokraty bez twarzy na
drugim krańcu galaktyki.
113
- Czy naprawdę o to chodzi, Malinzo? Czy naprawdę wszystko się sprowadza do tego, kto cię
kontroluje? Albo kto podejmuje za ciebie decyzje?
- Oczywiście, że tak.
- Nie przypominam sobie, aby Nowa Republika kiedykolwiek żądała czegoś od Bakury. Zaw-
sze prosiliśmy.
- A my zawsze odpowiadaliśmy „tak". Wiem o tym. I to mnie wścieka bardziej, niż możesz so-
bie wyobrazić. Kiedy my poniżaliśmy się przed Nową Republiką, ona radośnie wydarła nam
flotę obronną, nasze rodziny...
Malinza urwała i z ciężkim, bolesnym westchnieniem oparła się o ścianę. Jaina z ulgą spo-
strzegła w jej oczach łzy. Wiedziała już, co kryje się pod niechęcią Malinzy do Nowej Republi-
ki, choćby dziewczyna ubrała to w najwspanialszą retorykę. Pod przykrywką stoickiego spokoju
wciąż pozostawała piętnastoletnią dziewczynką, zmuszoną do stawienia czoła rządowi, który
uważała za dyktatorski, do nauki rzeczy, których nie powinno znać żadne dziecko. Udało jej się
wznieść ponad tę niedogodność, co świadczyło chlubnie o jej determinacji i zdolnościach.
Wydawało się, że wzięła sobie do serca przykład przyszywanego wuja.
Sama Jaina nie była o wiele starsza, kiedy zaczęła się walka z Yuuzhanami. Doszła do wniosku,
że w sprzyjających okolicznościach ludzie zdolni są do niezwykłych czynów.
- Przykro mi z powodu twojej matki, Malinzo - powiedziała, kładąc dłoń na ramieniu dziew-
czyny. Nie została odepchnięta. - Spotkałam ją przelotnie na Centerpoint, zanim zginęła. By-
łam wtedy tylko dzieckiem. Wiem, że wujek Luke bardzo ją szanował.
- Prawie jej nie pamiętam - odparła Malinza, siląc się na obojętny ton, ale widać było, że wal-
czy z napływającymi do oczu łzami. - Pamiętam, jak odchodziła, jak ciotka próbowała mi wy-
jaśnić, co się stało, kiedy nie wróciła, ale miałam wtedy tylko cztery lata i nigdy tak napraw-
dę tego nie zrozumiałam. Wiedziałam jedynie, kto mi ją odebrał. Nowa Republika wplątała
ją w wojnę, która nie była jej, a ona oddała swoje życie za innych. Dokonała czegoś wspania-
łego, a ja z tego powodu cierpiałam. - Bezradnie wzruszyła ramionami. – Chyba wszechświat
wrócił do równowagi, jak zwykle. Po prostu akurat w tym momencie to ja oberwałam, i tyle.
- Równowaga? - zapytała Jaina. - O czym ty mówisz?
- Kosmiczna Równowaga. Koło fortuny, rozumiesz? – Przesunęła się i usiadła tak, aby zna-
leźć się twarzą w twarz z Jainą. - Każda akcja
114
powoduje reakcję. Wielka i dobra siła nie mogłaby istnieć, gdyby gdzieś tam nie istniała równie
wielka zła siła. W ten sam sposób dobre uczynki prowadzą do zła wyrządzonego komuś innemu,
nawet wyrządzonego całkiem nieumyślnie. Tak działa wszechświat i tak działa Moc. Uratuj
dziś kogoś na Bakurze, a jutro będziesz musiała zabić kogoś innego. Dlatego nie chcę tutaj tego
waszego Sojuszu. Jest zbyt niebezpieczny. Nie mam ochoty, aby mój dom spłonął przy przyja-
cielskim ognisku.
- Czyli nie chcesz stanowić części Sojuszu Galaktycznego i wojny z Yuuzhan Vongami. Czy
to właśnie chcesz powiedzieć?
- Nie zrozum mnie źle, Jaino. Nie mam nic przeciwko wujkowi Luke'owi. Poza ciocią
Laerą, która wychowywała mnie po śmierci mamy, jest moją jedyną rodziną. Tata zmarł
wkrótce po moim urodzeniu, nigdy go nie poznałam. Gdybym miała opowiedzieć się za kimś,
to tylko za wami. Boję się jednak reakcji ze strony Równowagi... i to mnie powstrzymuje.
- Jak zatem miało ci pomóc porwanie Cundertola? Jest gorącym zwolennikiem sojuszu z
P'w'eckami. To przyzwoita alternatywa w stosunku do Sojuszu Galaktycznego i daje wam szan-
sę na obronę Bakury przed Yuuzhanami.
- Właśnie! - powiedziała. - Dlatego mój udział w porwaniu Cundertola w ogóle nie ma sensu.
- Ale mogłaś je zlecić...
- Nie - stanowczo przerwała Malinza. - Nie zrobiłam tego. Może i jestem młoda, ale to nie
oznacza automatycznie, że jestem głupia!
- Nie mówię...
- Może i nie, ale słuchasz tego, co oni ci mówią. A oni ci mówią, że jestem głupia. - Pozba-
wiony wesołości śmiech nie przerwał mrocznego nastroju. - Z drugiej strony może i mają ra-
cję, jeśli sądzą, że wywinęłam taki numer.
- Nie jesteś głupia, Malinzo. - Jaina próbowała ją pocieszyć, ale dziewczynka wydawała się
nie słuchać.
- Próbuję wszystkim wyjaśnić, że celem Wolności jest wykopanie Nowej Republiki z Bakury.
Nie używamy siły, a już z pewnością nie porywamy ludzi. Nazwij to idealizmem, ale mamy
swoje zasady. Na prawdę, zastąpienie starego reżimu nowym to ostatnia rzecz, jakiej byśmy
sobie życzyli!
Jaina poczuła, że kręci jej się w głowie na myśl o szesnastu buntownikach próbujących prze-
jąć galaktyczną cywilizację. Trąciło to albo Maleństwem, albo niewiarygodną odwagą.
115
- Jak mogliście w ogóle mieć nadzieją na zwycięstwo?
- No cóż, w tym sęk - odpowiedziała Malinza z półuśmieszkiem. - Widzisz, mieliśmy fundu-
sze z prywatnych źródeł i dzięki tym pieniądzom mogliśmy drążyć głęboko w infrastrukturze,
poszukując dowodów, które mogłyby nam pomóc. Dowodów korupcji, brutalności, nepotyzmu
i tak dalej. Zdziwiłabyś się, gdybyś się dowiedziała tego, co my.
Jaina szczerze w to wątpiła; w ciągu wielu lat spędzonych u boku matki nasłuchała się o sko-
rumpowanych politykach.
- Kto was finansował?
- Oni uznaliby to za wiadomość poufną, jestem pewna – stanowczo odparła Malinza. -
Zwłaszcza że chodzi o ciebie.
Jaina uszanowała niechęć Malinzy do udzielenia tej informacji. Podejrzewała w duchu, że w
pewnym momencie maczała w tej sprawie palce Brygada Pokoju. Taka podziemna organizacja
znakomicie nadawała się do siania niepokoju i niezgody.
- Powiedziałaś, Malinzo, że nie jesteś zwolenniczką przemocy. A pozostali?
- Nikt z członków założycieli Wolności nie był zwolennikiem przemocy. To nie był nasz styl,
ale...
- Ale co?
- No cóż, zjawili się inni - odparła. - Możliwe, że ich zamiary były inne. Tak naprawdę o paru
z nich mogłabym śmiało powiedzieć, że przemoc należała do ich metod działania. Nie za-
chęcaliśmy ich do pozostania.
- Kto się do was przyłączał?
- W sumie różni ludzie. Nie wszystkie działania Wolności były tajne. Mieliśmy wydział rekru-
tacyjny i nie kryliśmy się z naszą polityką. W końcu mamy demokrację. Prawda? A przynajm-
niej tak się wydaje. Niektórzy z naszych działaczy byli znudzeni codziennym życiem i szukali
podniety. Nieraz przychodzili ludzie z innych, podobnych podziemnych organizacji. -
Wzruszyła ramionami. - Odkąd pojawili się P'w'eckowie, przyciągaliśmy już wszystkich
malkontentów.
- Dlaczego?
- No cóż, moje zaangażowanie w sprawy Wolności nigdy nie było tajemnicą. Mam nawet
pewną osobowość medialną, ponieważ moja matka była kiedyś premierem. Na początku
zgłosiło się też paru wariatów, którzy próbowali się załapać na jazdę, ale szybko ich przegoni-
liśmy. Przynajmniej do czasu. - Spuściła wzrok na dłonie splecione na kolanach. - Uczciwie
mówiąc, wszystko zaczęło wymykać się spod
116
kontroli. Ruch przeciwko P'w'eckom dał nam do zrozumienia, że jeśli nie jesteśmy z nimi, je-
steśmy przeciwko nim. Mówiłam, że nie jestem ksenofobem. Uważam, że P'w'eckowie mogli-
by pomóc Bakurze, nie chcę być przeciwko komukolwiek, ponieważ ja wtedy również cierpię.
Równowaga oddaje ciosy równie mocno, jak my je zadajemy. Wierz mi, nie chcę już więcej ob-
rywać.
- Chyba zaczynam to rozumieć - powiedziała Jaina. I rzeczywiście rozumiała. Nie wierzyła do
końca we wszystko, co mówiła Malinza, ale była też pewna, że dziewczyna nie należy do osób
zdolnych zlecać porwania i morderstwa, aby pomóc swojej sprawie. - A zatem, jak sądzisz,
dlaczego się tutaj znalazłaś? - zapytała łagodnie.
- Za dobrze nam wszystko wychodziło - wyjaśniła Malinza. – Zbyt wiele palców podeptali-
śmy. Odkryliśmy brudne sprawki kilku senatorów i zagroziliśmy, że je wywleczemy.
- Szantaż?
- Czy jeśli działasz w najlepszym interesie społeczeństwa, nazwiesz to szantażem? - Malinza
wzruszyła ramionami. - Niech będzie. Zaczęli się denerwować, ale nie mogli się nas pozbyć bez
wszczynania jeszcze większej awantury. Widzisz, nie zrobiliśmy nic naprawdę złego. Trudno
byłoby im zamknąć nas w więzieniu na dłużej, bo wówczas podalibyśmy ich sekrety do wiado-
mości publicznej, a to przechyliłoby szalę sympatii na naszą stronę. Dlatego znaleźliśmy się w
pewnego rodzaju impasie. Pozostawało jedynie czekać i patrzeć, kto pęknie pierwszy.
- A tymczasem kopaliście w poszukiwaniu dalszych brudów, jak sądzę - mruknęła Jaina. -
Co oznacza, że jeśli wcale nie są przekonani o twoim udziale w porwaniu Cundertola, musiałaś
wygrzebać coś nowego, co naprawdę chcieliby ukryć.
- Jeśli tak było, to uczciwie ci mówię, że nie mam pojęcia, co by to mogło być. - Malinza
znów pokręciła głową. - Zaczęliśmy śledzić pewną transakcję finansową, która miała miej-
sce tuż po przybyciu P'w'ecków. Poza planetę wyszły ogromne ilości pieniędzy, ale nie
mogliśmy się zorientować, kto za tym stał ani dokąd powędrowały. Wyglądało to jak trans-
akcja handlowa, może zresztą faktycznie nią było. Nasze podejrzenia wzbudziło to, że za-
równo źródło, jak i cel były utajnione. - Spojrzała na Jainę zwężonymi oczami. - Zdaje się,
że Sojusz Galaktyczny właśnie szuka pieniędzy, prawda?-
- Nie. W każdym razie nie na Bakurze. - Branie pieniędzy od rządu Bakury byłoby niczym za-
bieranie drobniaków dziecku, aby sfinansować zakup statku kosmicznego. - W takim przypad-
ku zresztą wszystko odbywałoby się legalnie i jawnie.
117
Malinza skinęła głową, gestem obejmując otaczającą ją celę.
- Tak czy siak, jestem tutaj. - Urwała, z uwagą patrząc na Jainę. - Nie jestem odpowiedzialna
za porwanie Cundertola, przysięgam. Ale to i tak nie powstrzyma stojących za tą sprawą. Nie po-
zwolą, aby prawda weszła im w drogę i przeszkodziła w osiągnięciu celu.
- Jeśli tego nie zrobiłaś, nie będą w stanie podtrzymać oskarżenia.
Malinza roześmiała się.
- Uważasz, że będę miała uczciwy proces? - Pokręciła głową. - Zrobią proces poszlakowy.
Może ta młoda kobieta ma rację, pomyślała Jaina, przypominając sobie, z jaką pewnością
Blaine Harris mówił o winie Malinzy. Z drugiej strony pamiętała reakcję Cundertola na usły-
szane wieści. On raczej nie był tak pewien tej informacji, jak Harris.
- Świadectwo premiera też będzie miało swoje znaczenie - spróbowała pocieszyć Malinzę. -
W końcu był tam. Jeśli on nie uważa, że to ty, wątpię, żeby byli go w stanie przekonać.
- Może - słabym głosem burknęła Malinza. Częściowo zdążyła się już wypalić. Wyglądała
bardziej niż na początku na samotną, przerażoną nastolatkę. - Muszę po prostu wierzyć w
Równowagę. Jeśli wyrządzą mi teraz krzywdę, może kiedyś wyniknie z tego coś dobrego.
Przynajmniej jakaś pociecha.
Jest bardzo samotna, pomyślała Jaina. Ale może wiara Malinzy w Równowagę była równie
odosobniona, jak jej własna wiara w Moc?
Wstała, zerkając na chronometr. Dawno minęła północ, jej rodzice pewnie już zaczęli się
martwić.
- Muszę iść.
- Nie powiedziałaś mi jeszcze, dlaczego się tu znalazłaś - zaprotestowała Malinza.
- Po prostu wykonuję moją pracę - odparła Jaina z uśmiechem. - Wiesz, jacy są Jedi, zaw-
sze muszą się wtrącać.
- I zawsze robią swoje. - Malinza odwzajemniła uśmiech półgębkiem i znów spoważniała. -
Muszę przyznać, że chętnie bym się stąd ewakuowała.
Jaina ze współczuciem pokiwała głową.
- Zobaczę, co się z tym da zrobić. - Wcisnęła zielony przycisk i poraz ostatni spojrzała na
Malinzę. - Może zdołamy wywrzeć pewną presję, żeby przyspieszyć twoje przesłuchanie i...
Urwała. Drzwi otworzyły się na pusty korytarz.
- Dziwne - mruknęła.
- Co? - Malinza wyjrzała zza jej ramienia.
118
- Strażnicy powiedzieli, że mnie stąd wyprowadzą. - Jaina ostrożnie wyszła z celi, a każdy jej
nerw krzyczał: „Pułapka!" - A tu nie ma nikogo. Nawet robotów.
Malinza wyszła za nią. Jaina widziała z wyrazu jej twarzy, że była równie zaskoczona jak ona
sama, kiedy nie rozległ się żaden alarm. Wkrótce jednak zdumienie przerodziło się w podniece-
nie.
- To Vyram! - zawołała - To musi być on!
-Kto?
- Jeden z członków założycieli Wolności - wyjaśniła Malinza. - Właściwie to on jest mó-
zgiem naszej grupy. Jeśli ktokolwiek potrafiłby się włamać do systemu i wyprowadzić mnie
stąd, to tylko on.
- No, nie wiem, Malinzo - mruknęła Jaina, rozglądając się niepewnie. - To mi się nie bardzo
podoba.
- Łatwo ci mówić. Tak czy owak wyjdziesz stąd. - Malinza wyprostowała się. Teraz prawie do-
równywała Jainie wzrostem. - Idę na to.
Ruszyła korytarzem, ale Jaina chwyciła ją za rękaw.
- Czekaj! Nie w tę stronę! - Nie umiała pozbyć się podejrzeń; odnosiła dziwne wrażenie, że
realizuje czyjś przemyślany plan. Nie miała jednak wielu możliwości. - Przynajmniej pokażę ci
drogę.
Uśmiech Malinzy był równie pełen podziwu i łobuzerski.
- Myślałam, że nigdy tego nie powiesz.
Tahiri wlokła się kanionem, zmęczona i słaba. Każdy mięsień ciała sprawiał jej ból. Wydawa-
ło się jej, że ucieka już całe wieki. W odległości pięćdziesięciu metrów od niej po obu stronach
wznosiły się poszarpane, potężne ściany, zakrzywiające się coraz bardziej ku górze, aż wydało
jej się, że zaraz się nad nią zamkną. Zatrzymała się na chwilę, żeby spojrzeć w górę, i ujrzała nad
sobą gwiazdy. Nie, nie gwiazdy! Te lśniące plamki były zbyt blisko, by wziąć je za gwiazdy. Tak
samo jak ciemność za nimi nie była nieboskłonem.
Nagle wycie przypomniało jej, że pościg depcze jej po piętach. Wokół niej rozpościerała się
pusta, rozległa równina, zamieszkana jedynie przez różne stopnie ciemności. Ani śladu istoty z
jej twarzą czy wielkiego jaszczura. Ale wiedziała, że gdzieś tam są, nie miała co do tego żadnej
wątpliwości. Jeśli przestanie podążać naprzód, jeśli przestanie biec, dopadną ją i...
Odepchnęła tę myśl, mozolnie przedzierając się przez mrok w poszukiwaniu światła. Jednak
tam, gdzie jeszcze przed chwilą była naga ziemia, teraz zewsząd nacierały na nią drzewa. Przez
chwilę czerpała otuchę z ich obecności, wierząc, że nic nie może jej odnaleźć w tej
119
opętańczej plątaninie gałęzi, konarów i pni. Ale otucha była krótkotrwała; Tahiri pojęła, że
prześladowcy nie musieli jej widzieć - wystarczyło, że ją wyczują. Dlatego ścigali ją do tej po-
ry. I dalej będą ścigać, aż wreszcie osłabnie i padnie ofiarą ich głodu.
Wycie jaszczuropodobnej bestii brzmiało wśród listowia. Jej dźwięk niósł się na wietrze, poru-
szającym ostrymi jak sztylety liśćmi, które zwisały z otaczających drzew. Biegła teraz szybciej,
krzywiąc się, gdy każdy odgarniany liść przecinał jej ciało.
Las ustąpił miejsca kamiennej ścianie, która ostro wznosiła się w mrok. Na chwilę spani-
kowała przekonana, że nie ma dokąd uciekać, ale wtedy ujrzała niewielką szczelinę w skale.
- Tahiri...
Głos nadleciał niczym szept na wietrze. Wydawał się odległy, ale nie na tyle, aby mogła so-
bie pozwolić na odpoczynek.
Wciągnęła brzuch, przycisnęła ramiona do boków i wsunęła się do wąskiej szczeliny. Uła-
twiała jej to rosa pokrywająca kamień. Przymknęła oczy i wpełzała pomiędzy dwie kamienne
ściany, odrzucając od siebie niepokojącą myśl, że jest pożerana. Wolała już to, aniżeli prześla-
dującą ją twarz.
Wąska szczelina nagle się rozszerzyła. A więc przeprowadziła ją bezpiecznie na drugą stro-
nę. Tahiri otworzyła oczy i serce w niej zamarło - biegnąca w dal ścieżka była wąska i prosta,
obramowana drzewami pełnymi ysalamirów. Wygramoliła się ze szczeliny i przez dłuższą chwi-
lę stała tak, drżąca, zbyt przerażona, by bodaj odetchnąć. Lęk jej nie miał związku z konieczno-
ścią przejścia pomiędzy drzewami, lecz raczej z sylwetką, którą, jak jej się wydawało, dostrze-
ga w oddali - zimnej gadziej postaci, ostro odcinającej się na tle nieba.
- Tahiri...
Krzyknęła z przerażenia, odwróciła się i ujrzała istotę o jej twarzy wyglądającą ze szczeliny w
omszałym kamieniu. Stwór wyciągał ku niej krwawe ramię, zakrzywione palce szukały jej pokrytego
zimnym potem ciała.
- Nie możesz mnie tu zostawić, Tahiri...
Tahiri obudziła się z ustami otwartymi do krzyku i z dłonią w pół drogi od miecza świetlne-
go; dopiero po chwili przypomniała sobie, gdzie jest. Na Bakurze. Westchnęła z ulgą. To nie
światostatek na orbicie Myrkra. Była bezpieczna.
Bezpieczna? Czy naprawdę?
Macając w ciemności, odnalazła panel świetlny i odetchnęła, kiedy żółtawe światło wypełniło
pokój. Łóżko zakołysało się pod nią, kiedy
120
usiadła i przerzuciła nogi przez krawędź. Na Bakurze prawie wszystko unosiło się w powietrzu.
Gdzie tylko dało się wstawić repulsory, zaraz je tam pakowano. Pod krzesła, stoły, szafki...
prawie wszędzie.
Otoczenie składające się z samych lewitujących mebli było niepokojące, ale nie to ją w tej
chwili martwiło. Nie było to również napięcie, dławiące ją jak gęsta mgła. Niepokój, jaki od-
czuwała, był jak sygnał alarmowy w głębi czaszki, podejrzenie, że ci, którzy ją otaczali -
„rodzina", do której należała według zapewnień Jacena na Kałamarze - konspirowali przeciwko
niej.
Jaina rozmawiała z matką, zanim poszła po Malinzę. Leia udała się do pokoju Jainy, aby obu-
dzić córkę z transu Jedi, i wyszła dopiero po dłuższej chwili. Miała wtedy w oczach dziwny
wyraz, jednocześnie czujny i nieobecny. Leia zobaczyła coś, co ją niepokoiło. I dostrzegła to w
Tahiri.
Tahiri czuła to wyraźnie, niczym lodowatą wodę ściekającą po plecach. Próbowała zignoro-
wać to uczucie, ale nie mogła się go pozbyć.
Wstała jak we śnie i powoli podeszła do drzwi. Cichutko wysunęła się na korytarz łączący po-
koje. W przeciwieństwie do Galantosa, gdzie mieli pięć pokoi wychodzących na główny salon,
na Bakurze zajmowali pomieszczenia typu hotelowego. Pokój Leii i Hana był największy, z do-
datkową powierzchnią, którą można było potraktować jak salon. Tahiri i Jaina mieszkały w głę-
bi korytarza, w przyległych, ale niepołączonych z sobą pokojach.
Tahiri podeszła pod pokój Jainy, przysunęła ucho do drzwi i nasłuchiwała. Wewnątrz panowa-
ła zupełna cisza. Jaina zapewne wciąż jest na swojej wyprawie, choć północ dawno już minęła.
Przez otumaniającą Tahiri mgłę przebiła się przelotna obawa o bezpieczeństwo Jainy. Ale tylko
na chwilę. Jaina była jedną z tych, którzy ją podejrzewali, obserwowali, czy nie wykazuje
oznak...
Czego? Czego szukała Jaina, kiedy wpatrywała się w Tahiri? Prawdy o tym, kim naprawdę
była?
Ta myśl uderzyła ją jak cios w plecy. Nie! W duchu wykonała salto w przód, przetaczając się,
zadając cios i wstając do walki. Nie jestem tym! W duchu odcięła tę myśl mieczem świetlnym,
tnąc na strzępy. Nie zrobicie ze mnie czegoś, czym nie jestem!
I wtedy przerażający moment jasności się skończył, mgła spowiła znów wszystko wokół.
Przyjęła ten dziwny stan pół snu, pozwalając, by ograniczył jej niepokoje i lęki do jednego.
Wciąż czuła, jak nią szarpie, jakby potworny rybak próbował złowić ją na gigantyczną Węd-
kę.
121
To się musiało skończyć. Nie wiedziała, jak długo jeszcze wytrzyma, zanim pęknie... albo
zdarzy się coś jeszcze gorszego.
Odsunęła się od drzwi Jainy, cicho przebyła odległość dzielącą ją od pokoju Hana i Leii. Tu
zrobiła to samo - przycisnęła ucho do drzwi, by wychwycić jakikolwiek ruch. Nie usłyszała nic.
Wstukała kod dostępu do zamka i ostrożnie uchyliła drzwi. Zaskoczyło ją, że nawet ochronia-
rze Leii gdzieś się podziali. Nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Z pewnością są gdzieś
niedaleko, a jeśli wrócą, zacznąją wypytywać, co robi o tak późnej porze w pokoju księżniczki.
Z mroku wyjrzały w jej stronę lśniące fotoreceptory C-3PO.
Podniosła palec do ust.
- Ani słowa, See-Threepio - szepnęła. - Muszę tylko zabrać coś z drugiego pokoju, dobrze?
- Proszę bardzo, panienko Tahiri - odparł robot. Mówił normalnym głosem, nie szeptem. -
Ale czy nie powinna...
- Pssst! - uciszyła go. - Obiecuję, że się pospieszę.
C-3PO niepewnie skinął głową w mroku, a Tahiri podążyła szybko do sypialni Hana i Leii.
Kiedy weszła, spali głębokim snem, ich spokojne oddechy były jedynym dźwiękiem w pokoju.
Stała przez chwilę nieruchomo, sięgając w mrok w poszukiwaniu przedmiotu, który ją wzywał.
Znalazła go; czuła, jak ją przyciąga ku sobie.
- Muszę zniszczyć dowód - szepnęła w mrok. - Zniszczę go i problem zniknie.
Użyła Mocy, aby bezszelestnie przemknąć przez ciemne pomieszczenie; dotarła do niewiel-
kiego stolika, na którym stały szklanka wody i wazon z kwiatami. Było tam coś jeszcze, coś,
czego Moc nie zdołałaby jej ukazać. Teraz, kiedy była blisko, mogła to zobaczyć: niewielki
obiekt odbijający delikatną poświatę księżyca wpadającą przez okno. Podobnie jak na Galanto-
sie, gdzie go znalazła, każdy z jej fizycznych zmysłów drżał, pobudzony niewielkim wisior-
kiem.
Wyciągnęła dłoń, żeby wziąć srebrny totem z wyrzeźbioną podobizną Yun-Yammki, Rzeź-
nika. W chwili kiedy dotknęła go palcami, z mroku wynurzyła się dłoń i chwyciła ją za prze-
gub, a głos wymówił jej imię w języku, który napawał ją obrzydzeniem.
Jeśli nawet głos mówił coś jeszcze, nie usłyszała tego, bo ciemność nagle zawirowała wokół
niej i pochłonęła jej zmysły.
- Proszę, jesteśmy na miejscu - rzekła bibliotekarka, chuda kobieta o krótkich włosach, imie-
niem Tris. Doprowadziła ich do ciężkich, szerokich
122
drzwi zainstalowanych głęboko w bezpiecznym pomieszczeniu, zagrzebanym pod grubą war-
stwą lodu w izolowanym sektorze chissańskiego świata. Soontir Fel dowiózł ich tam wielką,
czarną barką lodową - pancernym pojazdem na potężnych repulsorach, który swobodnie śmigał
po lodowej skorupie planety. Barka była dość duża, by pomieścić pięćdziesiąt osób, ale wiozła
jedynie Luke'a i jego świtę, komandor Irolią, głównego nawigatora Peitę Aabe'a oraz samego
Fela. Wydawało się, że na barce nie ma pilotów ani załogi - albo starannie ukrywali się przed
wzrokiem pasażerów, albo też Fel ufał bez reszty automatom.
Po przybyciu zostali przedstawieni swojej przewodniczce z rodu Ironkini, która zawiodła ich
głęboko pod ziemię. Podróż turbowindą zdawała się trwać całą wieczność. Fel i pozostali odda-
lili się pod pretekstem spraw urzędowych.
- Jesteśmy wreszcie na miejscu? - zapytał Jacen. Podobnie jak pozostali, był już znużony dłu-
gą podróżą i chciał jak najszybciej rozpocząć poszukiwania Zonamy Sekot.
Przewodniczka skinęła głową i dramatycznym gestem pchnęła drzwi.
- Witajcie w Bibliotece Ekspedycyjnej. Jesteście jednymi z niewielu nie-Chissów, którzy
przestąpili ten próg.
Gestem zaprosiła ich do wnętrza. Jacen i pozostali, świadomi zaszczytu, z szacunkiem weszli
do gigantycznego pomieszczenia. Przez dłuższą chwilę oswajali się ze skalą. Przestrzeń biblio-
teczna, ogromna, prostokątna, o ostro zarysowanych liniach, była wielka jak dok kosmiczny.
Ściany otaczały cztery poziomy chodników, do których można się było dostać po stromych
schodkach, a podłoga była podzielona na nieskończone rzędy prostokątnych sektorów. Z sufitu
na długich kablach zwisały żółte lampy, zalewając przestrzeń ciepłym blaskiem. Powietrze było
nieruchome, ciepłe i świeże. Panowała głęboka cisza, jakby ta ogromna masa powietrza pochła-
niała każdy dźwięk.
- Ładnie - szepnęła Mara. Długie, rude włosy zatańczyły jej wokół twarzy, kiedy się rozglą-
dała. - Mamy dużo miejsca. Jeśli nam pokażesz, gdzie są holoekrany, będziemy mogli zacząć.
Tris zmarszczyła brwi.
- Holoekrany? Tu nie ma holoekranów.
- Więc jak ściągacie dane?
- Pokażę ci.
Bibliotekarka poprowadziła ich przez ogromną przestrzeń, wzdłuż przejścia pomiędzy dwie-
ma półkami. Jacen bezmyślnie przyglądał się zawartości mijanych półek, zastanawiając się, co to
takiego. Wyglądało
123
jak cegły, ale równie dobrze mogło być jakimś skomplikowanym urządzeniem rejestrującym.
Tak bezpieczna instalacja z pewnością chroniła niezmiernie skomplikowaną aparaturę do
przechowywania danych. Może te cegiełki trzeba ręcznie wkładać do jakiegoś czytnika, który
następnie wyświetli ich zawartość? Każda z cegiełek pamięci mogła zawierać ogromną masę
bezpiecznie ukrytych informacji.
Tris skręciła w prawo za półkami i poprowadziła ich do drugiej nawy.
- Tu są notatki badawcze ze świata, który odwiedziliście jako ostatni, Munlali Mafir, prze-
tłumaczone na wspólny do trwałego zapisu. - Sięgnęła do najwyższej półki i wybrała jedną z
cegieł. - Wszystko tu jest starannie skatalogowane. Możecie mieć chwilowe trudności ze
zrozumieniem systemu, ale jestem tu po to, żeby wam pomóc.
Podała cegłę Marze, która wzięła ją niepewnie i zważyła w dłoni, po czym przekazała Jace-
nowi. Cegła była cięższa, niż się spodziewał, i nie widać było żadnych gniazdek ani złączy.
Przód i tył wykonano z tego samego materiału co jeden z boków - barwy głębokiej czerwieni,
ze złotymi napisami we wspólnym. Pozostałe trzy boki były dziwnie miękkie i szorstkie.
Widząc konsternację chłopca, Tris wzięła od niego cegłę i otworzyła. Góra podnosiła się jak
wieczko pudełka, ale wnętrze nie było puste. Od góry do dołu zapełniono je tekstem.
Dopiero wtedy Jacen pojął. Poczuł się jak idiota, że nie wpadł na to wcześniej. Sądząc jednak
po okrzyku zaskoczenia Danni, nie był jedyny w tym towarzystwie.
To nie cegła. Przedmiot w dłoni Tris był książką.
- Żartujesz chyba - mruknęła Mara, unosząc brwi.
Teraz to Tris zrobiła zdziwioną minę.
- Chissowie zawsze w ten sposób zapisywali istotne informacje. To bezpieczne, wygodne i
trwałe. Zbyt wiele straciliśmy danych w burzach lodowych, żeby ufać innym, bardziej
skomplikowanym formom magazynowania.
- Ale jak my tu cokolwiek znajdziemy? - zapytała Danni. – Nie możemy przecież szukać
według słowa klucza w... w tym!
- Istnieją sposoby wyszukiwania, a ja jestem tu po to, żeby wam pomóc - Tris wydawała
się bardzo pewna siebie, ale umysł Jacena wzdragał się przed myślą o przedzieraniu się
przez miliony – może miliardy - stron spoczywających na półkach wokół nich. Biblioteka
pełna była sprawozdań z misji, traktatów ksenobiologicznych, zestawień antropologicznych
oraz historii kontaktów z eksploracji Nieznanych Regionów przez Eksploracyjną Flotę De-
fensywna Chissów - eksploracji, która ciągnęła się przez całe stulecia.
124
Czy to aby na pewno takie trudne? - myślał. Jeśli mogę lecieć X-wingiem z zamkniętymi
oczami, to chyba poradzę sobie z przerzuceniem paru książek.
Podobny proces myślowy musiał w tej chwili zachodzić w głowie Saby.
- Chcemy znaleźć odniesienia do Zonamy Sekot - oznajmiła jaszczurowata Jedi. - Proszę
nam w tym pomóc.
- Oczywiście. - Bibliotekarka odłożyła książkę na właściwe miejsce i raźnym krokiem po-
maszerowała do drugiej alejki, nucąc pod nosem. - Proszę za mną!
Luke wymienił spojrzenia z Jacenem i Marą, po czym ruszył w ślad za Tris.
Była to wielka czeluść - około trzydziestu metrów głębokości i prawie kilometr średnicy. W
niebo strzelały potężne kolumny, sięgając ku planecie, która wisiała w mroku jak przejrzały,
ogromny owoc gotów spaść w każdej chwili. Wokół niej, na gruncie widniało kilka statków;
niektóre zamocowane w dokach porodowych krępującymi skorupami, inne po prostu leżące w
różnych stadiach rozkładu i zniszczenia.
Wiedziała, że to miejsce to stary port kosmiczny jednocześnie krzepiąco znajomy i dziwnie
obcy. Miała ochotę wsiąść do jednego z tych zdezelowanych statków i odlecieć na planetę nad
nią, bo wiedziała, że tam przynajmniej będzie bezpieczna. Jednak opłakany stan pojazdów
uświadomił jej, że nie będzie miała takiej szansy. Port i wszystkie te statki nie były używane od
wielu lat. Były tak samo opuszczone, jak cały świat pod jej stopami, jak ona sama.
Ktoś stał obok niej. Obejrzała się przestraszona i stwierdziła, że widzi tylko własne, odległe
odbicie. Ale to nie mogła być ona. Ta osoba miała na czole blizny. Sięgnęła do twarzy i stwier-
dziła, że ona nie ma blizn. Miała tylko szramy na ramionach, i to całkowicie inne. Blizny osoby
odbicia były wyraźne, regularne i widać było, że uszkodzenia Wykonano celowo. Blizny Tahiri
były wynikiem gniewu i głębokiego pragnienia usunięcia czegoś, co, jak jej się zdawało, miała
pod skórą.
- Nie masz już dokąd uciekać - odezwało się upiorne odbicie.
Z oddali dobiegło ją wycie jaszczura.
- Ty też nie - zauważyła Tahiri.
Pomimo wszelkich starań, aby to ukryć, w oczach jej odbicia błyszczał strach.
- Dlaczego chcesz mnie skrzywdzić? - zapytała Tahiri.
- Ponieważ to ty chcesz skrzywdzić mnie.
- Chcę, żebyście zostawili mnie w spokoju! Chcę tylko być wolna.
- Ja też.
125
- Ale tu jest moje miejsce.
Odbicie rozejrzało się wokół i znowu popatrzyło na nią.
- Moje też.
Wycie potwora rozległo się znowu, tym razem głośniej i bliżej.
- Wyczuwa nas - powiedziało odbicie. - Czuje mój strach i twoje poczucie winy.
- Nie mam powodu, aby czuć się winna.
- Nie, nie masz. Ale wina i tak jest w tobie.
Tahiri zajrzała w siebie i zobaczyła poczucie winy, o którym mówiło odbicie. Zawsze tam by-
ło i wiedziała o nim, tylko nie chciała go widzieć. Teraz jednak to amorficzne i zaniedbywane
uczucie nabrało kształtu, układając się w słowa, które ogarnęły jej myśli i usta, domagając się
wolności.
Dlaczego ja żyję, kiedy mój ukochany umarł?
Ogłuszający ryk jaszczuropodobnej istoty brzmiał wściekłością, wyrzutem, żalem. Było to
wycie, którego echa wracały do niej z ciemności raz za razem, coraz cichsze i cichsze, aż
wreszcie stały się jedynie odległym szeptem, daleką plamką w mroku...
- Tahiri... Tahiri...
- Tahiri?
Dłoń szarpiąca ją za ramię skuteczniej rozproszyła koszmar niż głos wołający ją po imieniu.
Zamrugała, rozejrzała się półprzytomnie. Otaczające ją ściany wydawały się wręcz ciasne w po-
równaniu z sennym krajobrazem, z którego powracała. Ciasne jak więzienie.
- No, mała, zbudź się.
Głos Hana był szorstki i twardy, jak potrząsające nią dłonie. Spojrzała na niego przez mokre
od łez rzęsy i ujrzała zmęczoną, zatroskaną twarz. Leia łagodnie weszła pomiędzy nich, uśmie-
chając się krzepiąco do Tahiri.
- Wszystko w porządku? - zapytała.
- Obudziłam się - wymamrotała dziewczyna. Nagle zdała sobie sprawę, że nie odpowiedziała na
pytanie i pospiesznie dodała: - Tak, chyba w porządku.
W głowie jej dudniło, ostre światło paliło oczy jak słońce w zenicie. Skrzywiła się, próbując
usiąść. Z jej oczu znów pociekły łzy. Czuła się dziwnie zmieszana, a zmieszanie jeszcze wzro-
sło, kiedy stwierdziła, że leży na łóżku w pokoju Hana i Leii.
-
Co się stało? - zapytała. Nie dokończyła jeszcze pytania, kiedy się zorientowała. Stało
się to samo, co przedtem na Galantosie i w innych miejscach. Jej jedyną obroną było udawa-
nie
niewiedzy. – Skąd się tu wzięłam?
126
- Nie pamiętasz? - zapytała Leia.
Oboje rodzice Anakina stali nad nią w nocnych strojach.
- Ja... - zaczęła. Jak może im powiedzieć prawdę, kiedy sama jej nie zna do końca? - Szuka-
łam czegoś.
Leia podniosła srebrny wisior. Okolona mackami, wykrzywiona twarz wydawała się jej urą-
gać na tle miękkiego, ludzkiego ciała.
- Tego szukałaś, prawda?
Tahiri zakłopotana skinęła głową.
- On... on mnie wzywa. Przypomina mi o... - urwała, nie mając odwagi ująć w słowa swych
myśli.
- O tym, kim jesteś? - podsunęła Leia.
Słowa te przeszyły jej umysł jak ostrze. Zareagowała gniewem.
- Wiem, kim jestem! Jestem Tahiri Veila!
Leia przykucnęła obok i zajrzała w twarz dziewczyny. Tahiri nie chciała spojrzeć jej w oczy,
ale księżniczce trudno było się oprzeć.
- Naprawdę? - zapytała niskim, dociekliwym głosem. - Nie jesteś tą Tahiri, jaką znałam...
- O czym ty mówisz, Leio? - zapytał Han, w równiej mierze zdenerwowany i zmęczony. -
Co tu się właściwie dzieje?
- Nieraz zdarza nam się zapominać, co jej się przytrafiło na Yavinie Cztery. - Leia mówiła ci-
cho, nie spuszczając z Tahiri ciepłego spojrzenia. Po chwili wstała i podeszła do męża. -
Yuuzhanie robili z nią straszne rzeczy, kiedy była w ich rękach. Rzeczy, których nawet nie
staram się zrozumieć. Próbowali zrobić z niej coś innego, nieludzkiego. Tego się tak łatwo nie
zapomina. Potrzeba czasu.
- Ale myślałem, że z nią już wszystko dobrze. Czy nie dlatego pozwolono jej wziąć udział w
misji?
Zaczęli rozmawiać, ale Tahiri już nie słuchała. Może Han nie uczynił tego umyślnie, ale jego
słowa świadczyły o braku zaufania do niej. To zabolało. Przez krótką chwilę czuła, że ogarnia ją
rozpacz - rozpacz spotęgowana jeszcze sposobem, w jaki rodzice Anakina mówili o niej w trze-
ciej osobie, jakby jej tam nawet nie było. Czuła się przez to dziwnie odległa od wszystkiego, co
się wokół działo.
- Nie spałam - mówiła Leia w odpowiedzi na jakieś pytanie Hana. - Jaina powiedziała mi, co
Jag znalazł na Galantosie. Spodziewałam się, że Tahiri po to przyjdzie. Dlatego poinstruowa-
łam Cakhmaina i Meewalha, żeby się ukryli... żeby Tahiri mogła przyjść po wisior.
127
Leia gestem wskazała w bok i Tahiri po raz pierwszy zauważyła stojących tam strażników
Noghri.
- Wciąż wolałbym, żebyś mi powiedziała, co się dzieje – westchnął Han,
- Nie było takiej potrzeby. Chciałam sprawdzić, co się stanie.
- Więc co jest tego przyczyną? - zapytał. - Myślisz, że to może być Anakin?
Leia pokręciła głową.
- To coś więcej, znacznie więcej. Ona coś ukrywa. Przed sobą i przed wszystkimi innymi.
Oskarżenie było dla Tahiri jak policzek. Zerwała się na nogi.
- Jak możesz tak mówić? - krzyknęła, rzucając się w jej stronę. Zdążyła jednak zrobić tyl-
ko jeden krok, zanim Cakhmain ją zatrzymał. Chwycił Tahiri za ramiona i odsunął od Leii.
Dziewczyna szarpała się w jego szczupłych dłoniach, ale nie mogła się uwolnić. – Nigdy nie
skrzywdziłabym żadnego z was! Jesteście... - Urwała, przypominając sobie list Jacena na Ka-
łamarze. - Jesteście moją rodziną!
Han podszedł do niej i ujął ją za ręce.
- Hej, spokojnie, mała. - Otarł grzbietem dłoni świeże łzy z jej policzków. - Nikt cię o nic nie
oskarża, Tahiri. Uspokój się, dobrze?
Posłuchała go, dziwnie ukojona szorstkim, ale przyjaznym głosem mężczyzny. Zobaczyła, że
Leia gestem odprawia Noghriego, który natychmiast puścił Tahiri i znikł w cieniu.
Leia podeszła bliżej.
- Wybacz, Tahiri. Nie chciałam cię zdenerwować.
Tahiri nie wiedziała, co powiedzieć. Było jej głupio i wstydziła się swojego wybuchu. Osta-
tecznie jednak skinieniem głowy przyjęła przeprosiny księżniczki i milczała.
- Ale powiedz mi teraz, moja droga - ciągnęła Leia - czy wiesz, co się dzieje w twojej głowie
od kilku lat?
- Czasami... czasami tracę przytomność - wybąkała niezręcznie. - Mam te... dziwne sny,
które...
- Które mówią ci, że jesteś kimś innym? - podsunęła Leia.
Jej słowa znowu wywołały u Tahiri reakcję obronną.
- Nazywam się Tahiri Veila! Nie jestem nikim innym!
Leia wzięła dziewczynę za ramiona i zajrzała jej w twarz przenikliwymi, brązowymi oczami.
- Wiem, że to niełatwe, Tahiri. Ale musisz spróbować to zrozumieć. Spróbuj przypomnieć so-
bie, co się stało, zanim zemdlałaś. Pamiętasz, co do ciebie mówiłam?
128
Tahiri pomyślała przez chwilę.
- Wolałaś mnie po imieniu.
Leia podniosła wzrok na Hana.
- No, co jest? - zawołała Tahiri, rozgniewana tą prawie konspiracyjną wymianą spojrzeń. -
Wołałaś mnie! Przecież słyszałam!
W oczach Leii zalśniło współczucie.
- Nie zawołałam cię po imieniu, Tahiri. Nazwałam cię Riiną.
Lodowata fala zimna zalała ramiona Tahiri i spłynęła po plecach
ohydną, lepką strugą. Potworna ciemność zaćmiła jej myśli, grożąc, że zawładnie nią całą.
- Nie - wymamrotała, kręcąc powoli głową i walcząc z przemożnym cierpieniem. - Nie, to
niemożliwe.
- To prawda, Tahiri. Przedtem, zanim zemdlałaś, krzyczałaś coś do mnie po yuuzhańsku. Na-
zywałaś mnie takimi słowami, że nawet See-Threepio nie potrafił tego przetłumaczyć. Wtedy
nie byłaś Tahiri. - Urwała niepewnie, zanim wygłosiła straszliwą prawdę. - Byłaś Riiną
z domeny Kwaad, osobowością, w którą próbowała cię zamienić Mezhan Kwaad. Osobowość
Riiny wciąż w tobie tkwi. Tahiri znów pokręciła głową, tym razem żywiej, próbując zaprze-
czyć zarówno słowom, jak i ogarniającej ją ciemności. -Nie... to nie może być prawda! Nie
może, nie...!
- A jednak, Tahiri - zapewniła Leia. - Uwierz mi. A im szybciej to zaakceptujesz, tym szyb-
ciej będziemy mogli zacząć...
- Nie! - krzyknęła Tahiri tak głośno, że sama była zaskoczona, tak samo zresztą jak Leia, któ-
ra aż się cofnęła przed tym wybuchem.
Tama pękła. Tahiri rzuciła się do przodu. Całą siłą przepływającej przez nią Mocy, podsycaną
przez desperację i pragnienie ucieczki, wyrwała Leii wisior, przepchnęła się obok niej i Hana i
rzuciła do drzwi - zbyt szybko nawet jak dla Cakhmaina. C-3PO stał po drugiej stronie drzwi,
gdy wybiegała, ale nie miał czasu, żeby zaprotestować. Odepchnęła go na bok najmocniej jak
mogła, zwalając z nóg, aż uderzył o ścianę. Wypadła na korytarz, pędząc tak, jakby zależało od
tego jej życie.
Widziała przemykające przed oczami korytarze, a w dłoni czuła twardość i chłód wisiora Yun-
Yammki, szczerzącego się w ponurym zadowoleniu.
Poprzez własny szloch słyszała, jak ktoś woła ją po imieniu. Nie była pewna, czy to imię na-
leży do niej - i to sprawiło, że płakała coraz głośniej i biegła coraz szybciej.
129
Jag wysłuchał uważnie, kiedy Han i Leia zrelacjonowali mu incydent z Tahiri na bezpiecznej
częstotliwości podprzestrzennej. Oboje wydawali się zmęczeni, co nie było zaskakujące, biorąc
pod uwagę, przez co właśnie przeszli. Poza tym był środek nocy i to z pewnością tylko pogar-
szało sprawę.
- Ale nikogo nie skrzywdziła? - zapytał Jag.
- Nie - odrzekła Leia. - I nie sądzę, aby była do tego zdolna.
- A co z osobowością Riiny?
Po drugiej stronie zapadła niepewna cisza.
- Bardziej obawialiśmy się, że zrobi coś sobie niż innym - stanowczo oświadczyła Leia.
- Gdzie ona teraz jest?
- Uciekła - odrzekła Leia.
- I wszelki ślad po niej zaginął - dodał Han znużonym głosem. - Biedny dzieciak, była w
okropnym stanie.
Jag przyznał z westchnieniem, że jest o wiele za daleko, żeby mógł im teraz pomóc.
- Poinformowaliście ochronę?
- A co im mieliśmy powiedzieć? - zapytał Han. - Że po Bakurze biega sobie Jedi, prawdopo-
dobnie znajdująca się pod kontrolą yuuzhańskiego umysłu? Władze nie przełknęłyby tego ot,
tak sobie.
- Pewnie przymknęliby nas wszystkich - zgodziła się Leia. - W każdym razie to nie wchodzi
w rachubę. Trzeba ją jednak odnaleźć, i to szybko. Nie podoba mi się, że jest sama, próbując
sobie z tym poradzić. Potrzebuje naszej pomocy.
Jag pokręcił głową.
- Nie potrafię odgadnąć, jak to się mogło stać. Z tego, co zrozumiałem, miała już za sobą
konsekwencje tego, co przeżyła na Yavinie Cztery.
- Wszyscy tak sądziliśmy - odparła Leia. - Ale jej uwarunkowanie było bardzo głębokie. Po-
trafiła mówić językiem Yuuzhan i latać ich statkami. Niekiedy sam Anakin przyznawał, że
dziwnie się zachowuje. Na zewnątrz jednak wydawało się, że wszystko jest w porządku,
Wyglądało, że wzięła się w garść.
- A potem Anakin zginął - wtrącił Han. - i to chyba zmieniło wszystko.
Jag wciąż słyszał cień niewygasłej rozpaczy w jego głosie. Po chwil li jednak Han zdołał opa-
nować emocje, przynajmniej pozornie, i ciągnął dalej:
130
- Jeśli osobowość Riiny wciąż jest silna, musimy z tym coś zrobić.
Jag zgodził się z nim, ale wiedział, że to niełatwe. Tahiri mogła być teraz wszędzie, a jeśli była
tak spanikowana, jak twierdzili Han i Leia, to prawdopodobnie nie będzie chciała, żeby ją szyb-
ko odnaleziono. Leia prawdopodobnie miała rację, że Tahiri nie skrzywdziłaby nikogo, jednak
Tahiri mogła widzieć to całkiem inaczej. Skoro nie ma kontroli nad osobowością Riiny, będzie
starała się trzymać z dala od swoich przyjaciół, wiedząc, że może stanowić dla nich zagrożenie i
bojąc się, że ich skrzywdzi.
- Jagu, martwi mnie jedno - powiedziała Leia. - Wiedzieliście z Jainą, że coś jest nie w po-
rządku, a pomimo to nie powiedzieliście ani słowa.
Jag przełknął ślinę, żałując, że to nie Jaina musi teraz odpowiedzieć na to pytanie.
Leia miała prawo do zdenerwowania. Kiedy pokazał Jainie wisior, który Tahiri znalazła na
Galantosie, razem zaczęli się zastanawiać, co powinni zrobić. Widać było, że dziewczyna jest
doskonale zestrojona ze wszystkim, co yuuzhańskie; zauważyli też, że chwilami obca oso-
bowość uaktywniała się i próbowała przejąć kontrolę. Tahiri jednak była wyszkoloną Jedi i czu-
li oboje, że powinna dostać szansę samodzielnego rozwiązania swoich problemów. Nie zamie-
rzali w nieskończoność utrzymywać Hana i Leii w nieświadomości, nie wyobrażali sobie też, że
cokolwiek złego może się zdarzyć, dopóki jedno z nich ma ją na oku.
- Przykro mi - rzekł ostro. - Naprawdę się nie spodziewaliśmy, że cokolwiek może się wyda-
rzyć.
- A jednak - wtrącił Han. - Gdyby Leia nie domyśliła się, że coś się dzieje, sprawy mogłyby
wyglądać teraz naprawdę brzydko.
- No cóż, jeszcze raz przepraszam - westchnął Jag. - Gdzie jest Jaina? Miała pilnować Ta-
hiri, dopóki pozostajecie na Bakurze.
- Jaina jeszcze nie wróciła z rozmowy z Malinzą Thanas – odparła Leia. Jeśli nawet była za-
niepokojona, potrafiła nieźle to ukryć.
- Jeszcze się nie zgłosiła? - Jaga poinformowano o misji Jainy natychmiast, jak tylko zgłosił
się na dyżur. - Przecież tam na dole północ minęła już parę godzin temu. Powinna dawno wró-
cić.
- Wiemy - odparł Han.
Jag poczuł, że mimowolnie zaciska pięści. Znów ogarnęło go pragnienie, aby znaleźć się na
powierzchni, gdzie mógłby się na coś przydać.
131
- Może powinienem poprosić kapitan Mayn o przesłanie wam wahadłowca z posiłkami i...
- Nie - wpadła mu w słowo Leia. - Wierzę w Jainę. Gdyby potrzebowała pomocy, skontakto-
wałaby się z nami. Gdziekolwiek się znajduje, jestem pewna, że...
Z konsoli odezwał się nagle alarm, ucinając w połowie ostatnie zdanie.
- Chwileczkę - przeprosił Jag. - Mam rozmowę na drugim kanale. - Przełączył się na odsłu-
chanie równoległego komunikatu. - Słucham.
- Pułkowniku Fel, w sektorze jedenastym mamy kontakty wychodzące z nadprzestrzeni. -
Głos należał do Selwina Markoty, pierwszego oficera „Dumy Selonii".
Jag czym prędzej otrząsnął się z problemów Bakury. Jego obowiązki jako dowódcy eskadry
miały pierwszeństwo ponad obawami o Jainę i Tahiri.
-Il e?
- Trzydzieści, dalsze w drodze. Co najmniej dwa duże statki. Wygląda jak flota.
- Skontaktowali się z Bakurą?
- Właśnie są wywoływani. Przełączę cię na sieć floty defensywnej.
- Rozumiem. - Jag przełączył się znów na bezpieczny kanał. - Przepraszam, Leio, ale muszę
lecieć.
- Nas też właśnie powiadomili - szybko odparła Leia. - Damy ci znać, gdyby cokolwiek się
zmieniło.
- Klucze A i B, zostajecie tutaj i obserwujecie to wielkie ptaszysko - polecił Jag na częstotli-
wości Bliźniaczych Słońc. - C, lecisz ze mną.
Oddzielił się od formacji, a za nim dwa X-wingi i Szponostatek. Na skanerze widział statki
wyłaniające się z nadprzestrzeni. Wyglądały jak mgławica. Teraz było ich już czterdzieści i
nadlatywały kolejne.
Jag został wprowadzony w sytuację. Znał język na tyle, aby go rozpoznać. Flota pochodziła z
Lwhekk, nie wiadomo jednak, pod czyim była dowództwem - Ssi-ruuków czy P'w'ecków?
Z komunikatora rozległ się głos C-3PO.
- Treść komunikatu: „Przybywam w pokoju, ludu Bakury, aby poświęcić tę ziemię i połączyć
sojuszem obie kultury".
Z Bakury odpowiedział mu inny glos. Jag rozpoznał go: to był premier Cundertol.
- Witamy Keeramaka na Bakurze, w nadziei, że ta nowa przyjaźń przyniesie nam wszystkim
szczęście i oświecenie.
Jagowi zrobiło się niedobrze od tej słodyczy. Wzniósł oczy w niebo. Na szczęście przemó-
wienia dobiegły końca.
132
- Proszę dwór Keeramaka o przyjęcie następujących orbit - rozległ się znowu poprzedni głos.
Po tych słowach nastąpiła długa lista żądań dotyczących zminimalizowania zakłóceń ruchu
związanych z pojawieniem się znacznej liczby gości, zakończonej krótkim zaśpiewem obcych,
który C-3PO przetłumaczył jako „zrozumiano".
Jag przeszedł z lotu przechwytującego w łagodny, spacerowy ślizg, uważnie obserwując kry-
tycznym okiem obce statki. Chissowie wielokrotnie walczyli z Ssi-ruukami, dyskretnie udziela-
jąc się za kulisami walki z Imperium i wspierając w ten sposób pochód Nowej Republiki. On
sam jednak nigdy nie widział takich statków poza symulatorem. Roboty bojowe stanowiły pro-
ste, kanciaste piramidy z matrycami broni i czujników na każdym rogu, ale statki miały znacznie
bardziej organiczny wygląd. Były to wielkie, masywne skorupy o stosunkowo niewielu otwo-
rach, tworzące bulwiaste, podobne do muszli konstrukcje, nierówne, lecz dziwnie przy tym
piękne. Zauważył dwa jajowate planetarne transportowce bojowe klasy Sh'ner, w towarzystwie
licznych statków pikietujących Fw'Sen. Każdy transportowiec miał załogę liczącą ponad pięciu-
set P'w'ecków - plus ponad trzysta transferowanych robotów, jeśli wciąż były w użyciu - i liczył
sobie ponad siedemset pięćdziesiąt metrów długości. Biorąc pod uwagę typ konstrukcji, przed-
stawiały sobą większą pojemność niż gwiezdny niszczyciel klasy Victory.
Wydawało się, że jak na misję dyplomatyczną P'w'eckowie przywieźli ze sobą strasznie dużo
sprzętu. Z drugiej strony Jag uznał, że tamci zapewne boją się w równym stopniu Bakuran, jak
Bakuranie ich. Skoro dopiero niedawno odzyskali wolność, nic dziwnego, że niechętnie wysła-
liby swojego duchowego przywódcę w sam środek niepewnej sytuacji bez odpowiedniego
wsparcia.
Przynajmniej nie wzdragali się przed udostępnieniem swoich danych. Obok wizerunków
największych statków na ekranie szybko pojawiały się ich nazwy. Krążownik w centrum forma-
cji nazywał się "Firrinree", drugi zaś, nieco z tyłu, oznaczony był jako „Errinung'ka". Nawet nie
próbował zapamiętać nazw statków pikietujących.
Obserwował teraz przybycie ostatnich maruderów. Formacja rozdzieliła się na trzy części,
ustawiając się na orbitach przydzielonych im przez Bakurańską Flotę Defensywna. Manewr
został wykonany sprawnie i bez zamieszania, co wiele mówiło o dyscyplinie i elastyczności flo-
ty P'w'ecków. Trzeba przyznać, że choć idea niezawisłości była dla nich całkiem nowa, Ssi-
ruukowie dobrze przeszkolili P'wieków w manewrowaniu statkami bojowymi. To było widać.
133
Jag kręcił się w okolicach floty dość długo, aby przysłuchać się, jak ekipa naziemna negocjo-
wała z gośćmi warunki ochrony, jak również żeby zobaczyć start siedmiu ciężkozbrojnych stat-
ków desantowych klasy D'kee. Keeramak wyruszył na powierzchnię planety.
Jag mógł mieć jedynie nadzieję, że Bakura była na to przygotowana.
I I I
N A P A Ś Ć
Ciepłe, suche powietrze biblioteczne drażniło łuski Saby. Drapała się z nieobecną miną, prze-
rzucając jedną z wielu ksiąg podsuniętych jej przez Tris. Ledwo zauważała nieprzyjemne swę-
dzenie, bo jej myśli zbyt były skoncentrowane na informacjach, które przeglądała. Sama się so-
bie dziwiła, że tak bez wysiłku przestawiła się na tę formę pobierania informacji. Kiedy rozpo-
czynali, myślała, że nigdy się nie przyzwyczai do przewracania stronic - wydawało się to tak
czasochłonne! A jednak teraz chłonęła księgi równie łatwo i pewnie, jak w jej rodzinnych stro-
nach jaszczury skotcarp zjeżdżały z łupkowych zboczy góry Ste'vshuulsz.
- Znalazłaś coś?
Saba podniosła wzrok na Marę, która stała w głębi nawy pełnej wysokich półek z książkami.
Pokręciła głową przepraszająco i zamknęła przeglądaną księgę. Czytała o świecie na zewnętrz-
nych obrzeżach Nieznanych Regionów, gdzie w obficie natlenionej atmosferze żył gatunek in-
sektów-szczudłaków. Ich legendy opowiadały o ognistym bóstwie, które wynurzało się z jądra
planety raz na trzy lata, spalając ogromne połacie świata do gołej ziemi i inicjując nowe cykle
życia i śmierci. Było to ogromnie interesujące, ale nie pomagało w niczym poszukiwaniom. Nie
trafiła na żadną wiadomość o tajemniczej planecie, pojawiającej się znikąd na firmamencie.
- Ona nie znalazła nic - odparła.
Mara skinęła głową.
137
- Żadne z nas nic nie znalazło, niestety. Chyba wciąż próbujemy się przyzwyczaić do książek.
Posuwamy się ogromnie powoli.
- Byłoby jeszcze wolniej, gdyby to nie był wspólny. Nasz upór na pewno się opłaci - odrzekła
Saba. - Zawsze tak jest.
Mara uśmiechnęła się i podeszła do Danni. Prawdopodobnie po to, żeby sprawdzić jej postę-
py.
Saba odsunęła na bok czytaną do tej pory książkę i wzięła następną ze stosu, który przygoto-
wała jej Tris. Kolejny gatunek i kolejna ślepa uliczka. Nie szkodzi. Nic nie szkodzi. Rozkoszo-
wała się różnorodnością życia w Nieznanych Regionach. Poszukiwania stanowiły dla niej nie-
zwykłą odmianę od innych zajęć. Wiedziała, że mogą się okazać bardzo trudne, jeśli wziąć pod
uwagę ilość materiału, przez który musieli przebrnąć. Wiedziała też, że znalezienie samych da-
nych prawdopodobnie okaże się najłatwiejszą częścią zadania. Badanie ich i stwierdzenie, czy
są to informacje istotne, czy nie, z pewnością zajmie znacznie więcej czasu.
Jeszcze dwie książki i czas na odpoczynek. Oczy zaczęły ją szczypać od czytania, grzbiet był
sztywny i obolały. Szukając nowej listy, zagłębiła się w wąskie korytarzyki pośrodku pomiesz-
czenia, skąd dochodziły głosy Jacena i innych. Słysząc jej kroki, Luke i Mara podnieśli wzrok
znad wielkich stosów książek. Zagarnęli na swój użytek masywny stół ze śnieżnego drewna -
wielki, ciężki i kwadratowy; mogło przy nim bez trudu usiąść dwudziestu ludzi. Przed nimi
leżały sterty notatników, zawierających fragmentaryczne zapiski. Zza regału wyszedł porucz-
nik Stalgis, chwiejąc się pod jeszcze jedną stertą książek. Nikt nie został zwolniony z poszu-
kiwań. Jedyną osobą, której brakowało, była Soron Hegerty. Jak na ironię, to ona właśnie by-
łaby najbardziej zafascynowana badaniami. Zmęczona wydarzeniami na Munlali Mafir, pani
doktor postanowiła, że przeczeka chissańską wyprawę na orbicie. Była jednak z nimi duchem i
często komunikowała się przez komunikator, znudzonym głosem żądając nowych danych.
- Spójrzcie na to - zawołał nagle Luke, podnosząc leżącą przed nim książkę, aby inni mogli też
zobaczyć. Saba zajrzała Jacenowi i Marze przez ramię. Większość tekstu była wprawdzie
przetłumaczona na wspólny, ale zawierał on również części napisane w lokalnym języku
Cheunh, który wymagał pomocy bibliotekarki. Saba skoncentrowała się na sensie słów, które
miała przed sobą.
Strony pokazane przez Luke'a ukazywały położenie i historię świata o nazwie Yashuvhu. Zo-
stał on zasiedlony przez ludzi około trzech
138
tysięcy lat standardowych wcześniej, ale dopiero niedawno natrafili na niego Chissowie. Szyb-
kie wertowanie stronic nie ujawniło jednak żadnych informacji na temat wędrownej planety,
choć znajdował się tam opis starej kobiety zwanej Prorokinią, która czuwała nad duchowym
rozwojem kolonii. Kobieta ta nauczała o żywym polu energetycznym, które przenikało i łączyło
całą materię. Jeśli czerpać z niego we właściwy sposób...
- Mówiła o Mocy - szepnęła Mara.
- Tak sądzę - zgodził się Luke. - Patrz. - Otworzył książkę na stronicy zawierającej portret
Prorokini, której prawdziwe nazwisko, jak się okazało, brzmiało Valara Saar. Portret ukazywał
kobietę w zaawansowanym wieku, lecz w znakomitej kondycji. Grupa kontaktowa Chissów
próbowała odwiedzić ją w domu w górach Yashaka, ale ich odpędzono. Podobno nikt nie
mógł zbliżyć się do siedziby Prorokini bez zaproszenia.
Ilustracje były zaledwie szkicami i przedstawiały pospieszne wycofywanie się grupy badaczy.
Jeden szczegół jednak nie mógł umknąć niczyjej uwagi.
- Ona ma miecz świetlny! - zawołał Jacen.
- Na to przynajmniej wygląda - zgodził się Luke, okazując nieco więcej spokoju niż jego
podniecony siostrzeniec.
- Jak długo tam mieszka? - zapytała Saba.
- Zapisy nic o tym nie mówią - odparła Mara. - Jeśli jednak była szkolona jako dziecko,
można myśleć o dziesięcioleciach.
- Albo była szkolona, albo znalazła holocron - podsunął Jacen.
- Nie wyciągajmy pochopnych wniosków - zastrzegł Luke. – No i, prawdę mówiąc, nie tego
szukamy.
Ale i tak zagłębili się w informacjach o Yashuvhu i Prorokini. Saba zauważyła, że wokół leża-
ły również inne książki traktujące o tym samym. Sama kobieta nie raczyła porozmawiać z gru-
pą badaczy chissańskich, ale uczyniło to wielu z jej akolitów. Zapiski zawierały listę jej głów-
nych nauk: cierpliwość, pokora, współczucie, jasność myśli, równowaga pomiędzy sprawnością
fizyczną i umysłową, ścisłe przestrzeganie diety, samotne życie. Przez wszystkie lata, kiedy Vala-
ra Saar nauczała lud Yashuvhu, nigdy nie miała mężczyzny, nie miała też dzieci. Jej jedynym towa-
rzyszem była istota zwana duuvhal, którą wychowała od szczenięcia.
- Hej, chyba coś znalazłam!
Wszyscy obejrzeli się na Danni, która wyszła zza półki z opasłym tomiskiem w ręku. Oczy pod
grzywą rozczochranych włosów błyszczały
139
podnieceniem. Położyła ciężką księgę na stole i zaczęła przerzucać stronice.
- Patrzcie, tu... i tu...
Saba i pozostali podążyli wzrokiem za jej palcem. Młoda uczona znalazła zapis o polu astero-
id, które niedawno zakłóciły siły podobne do sił przypływu. Miliony odłamków kamieni, wiel-
kości od ziarnka piasku do gigantycznych głazów, zostały w ciągu ostatnich trzydziestu lat wy-
rzucone z orbity przez coś bardzo dużego. Samo w sobie nie wydawało się to niezwykłe: sys-
temy słoneczne często były niestabilne, planety dryfowały w przestrzeni międzygwiezdnej,
wędrowały, przecinając sobie wzajemnie orbity lub pozostawiając je na pastwę chaotycznych
zakłóceń. Ten jeden zapis był jednak wyjątkowy, ponieważ został dokonany przez cywilizację
innego świata przed zasnuciem się chmurami ich atmosfery. Na planetę spadło kilka wielkich
głazów, czyniąc ją niezdatną do zamieszkania.
Ruiny zawierały rysunki opisujące nową gwiazdę na niebie - zielono-niebieską gwiazdę, która
pewnego lata pojawiła się znikąd, po czym po pół roku znikła. Jej pojawienie się wywołało
straszliwą wojnę religijną, która jeden naród zniewoliła, a drugi starła z powierzchni ziemi.
Zwycięzcy celebrowali odwiedziny gwiazdy, ale święto rychło zmieniło się w żałobę, kiedy z
nieba polały się pierwsze strumienie ognia, a nowe słońce znikło. W ciągu dwóch pokoleń cał-
kowicie zdziczeli.
- Jeszcze jedna przelotna wizyta, jeszcze jedna barbarzyńska kultura - mruknęła Mara, prze-
rywając milczenie. - Korelacja jest coraz wyraźniejsza.
- Nie widzę dowodu, że Zonama Sekot umyślnie próbuje skrzywdzić ludy, które spotyka na
swojej drodze - mruknął Luke w zadumie.
- Ale to właśnie robi - zauważyła Mara.
- Może nieumyślnie - zgodził się Luke. - Na pewno nie celowo.
- Może po prostu nie myśli normalnie - podsunął Stalgis.
- Albo nie myślała normalnie - dodał Jacen. - W końcu to stary zapis.
- Zgoda - odrzekł Luke. - Dopóki nie znajdziemy czegoś nowszego, dopóty nie możemy jej
osądzać.
Saba zrozumiała nagle, że Luke toczy sam ze sobą walkę na temat opinii o Zonamie Sekot.
Coś tak potężnego, jak inteligentna planeta, może równie dobrze znaleźć się pod wpływem
dobra i zła. Nawet jeśli ją odnajdą, Sojusz Galaktyczny będzie musiał zdecydować, czy można
jej ufać, czy nie. Każdy dowód, że była odpowiedzialna za
140
zniszczenie cywilizacji - umyślnie czy nie - będzie niemile widziany.
- Dobra robota, Danni - ocenił Luke. - I mówię to do wszystkich. Może wolno, ale robimy
postępy.
Saba wzięła od Tris kolejną listę i podążyła za Danni przez labirynt książek.
- Wiesz co, Sabo - zagadnęła młoda uczona - zdaje się, że my tutaj dostaliśmy najłatwiejsze
zadanie. Próbowałaś kiedyś ekstrapolować mapy gwiezdne z takich starych szkiców, jakie tu
mamy? To prawie niewykonalne!
- Ona podejrzewa, że to całkiem możliwe - wysyczała Saba gardłowo.
Danni wyjęła książkę o nowym systemie, stojącą tuż obok miejsca, które oglądała Saba. Był to
system bardzo odległy od pozostałych regionów kontaktu. Gdyby znaleźli w nim cokolwiek,
znaczyłoby to, że Zonama Sekot szuka kryjówki na całym obszarze Nieznanych Regionów. Jeśli
szuka po omacku i na oślep, może się nie pojawić żaden wyraźny szlak, co oznaczałoby, że
wszelkie poszukiwania tutaj są daremne. Trzeba wierzyć, że jest inaczej, w przeciwnym razie w
ogóle nie byłoby czego szukać.
Światy, światy, światy... Saba szperała po zapiskach martwych, kwitnących i świeżo zro-
dzonych cywilizacji. Były tu tysiące nowych gatunków do zbadania, ale czas nie pozwalał jej
zatrzymywać się dłużej na żadnym z nich. Mogła jedynie dotykać ich przelotnie, muskać po-
wierzchnię cudzych aspiracji i filozofii, jak kamyk powierzchnię jeziora.
- Nie zapomnijcie o przerwach, jeśli odczujecie taką potrzebę - odezwał się Luke, kiedy wró-
ciła z kolejną listą. - Z pewnością wszyscy na nie zasłużyliście.
- Jasne, to niezły pomysł - wtrącił Jacen, zezując na sterty woluminów na stole. - Ty i Danni
pracowałyście przez sześć godzin. Mamy dość danych do analizy. Odpocznijcie sobie.
Saba przez moment straciła mowę. Sześć godzin? Nie sądziła, że aż tak długo. Tak przyjemnie
było odseparować się od świata, zapomnieć na chwilę o własnych problemach. Teraz jednak,
kiedy o tym pomyślała, poczuła, jak bardzo jej ciało jest znużone. Ogon zwisał bez życia jak
ślad Zonamy Sekot.
Potrząsnęła głową.
- Czas ucieka - mruknęła, biorąc kolejną listę. - Ona świetnie umie polować.
141
Z nozdrzami pełnymi zapachu starych ksiąg i wystygłych śladów usiadła i podjęła na nowo
cierpliwą, pełną determinacji wędrówkę przez stosy danych.
Jaina z pochyloną głową biegła za Malinzą po płaskim, pokrytym dachówkami dachu.
- Jesteś pewna, że wiesz, dokąd idziesz? - zapytała po chwili.
- Najzupełniej - odpowiedziała uciekinierka, nie odwracając głowy i nie zwalniając. - Tędy.
Malinza skręciła nad krawędź dachu i zeskoczyła w dół bez wahania. Jaina podbiegła w to
samo miejsce i dostrzegła, że dziewczyna ciężko wylądowała na dachu dwa piętra niżej. Po-
mimo rosnących wątpliwości bez trudu skoczyła w ślad za nią
Salis D'aar z powietrza wydawało się znacznie elegantsze niż to, co mogła zaobserwować te-
raz. Promienisty układ ulic i wysokie wieże przywodziły jej na myśl wiele innych napływo-
wych światów kolonialnych, które odwiedzała. Na Bakurze od poziomu podpiwniczenia zaczy-
nała już pod pełzać zgnilizna; przy wysokim lustrze wody gruntowej i wilgoci atakującej bez-
pośrednio stalobeton i inne zabezpieczenia, zachęcała zieleń do pokrywania dzieła człowieka.
Kulturowa niechęć do stosowania robotów oznaczała, że ręczne prace naprawcze często pozo-
stawały niewykonane. Od ucieczki z więzienia szybko się zorientowała, że miasto w istocie ule-
ga rozkładowi. Im dalej od centrum, tym bardziej się stawało nieatrakcyjne. Ściany były tu ma-
lowane mniej dokładnie, ulice węższe i brzydsze, mniejsza liczba repulsorów, co znaczyło, że
takie przedmioty jak lampy, pojazdy lub budynki nie unosiły się w powietrzu. Wydawało się, że
to całkiem odmienny świat niż ten, do którego ją wprowadzono.
Jaina z łatwością nadążała za Malinzą, przez cały czas pozostając pół tuzina kroków za nią.
Nie próbowała jej dogonić, przede wszystkim starała się pilnować pleców dziewczyny. Cała ta
ucieczka była zbyt prosta i szybka, a jej napięte zmysły ponaglały, żeby patrzyła, gdzie idzie i
co się wokół niej dzieje. Jedyną pociechą było to, że droga przez miasto wydawała się zbyt po-
krętna, aby można było je śledzić.
Zeszły klatką schodową na trzecie piętro budynku. Wyszły przez okno i na rękach przejecha-
ły nieczynną linią energetyczną do drugiego budynku, tak zaniedbanego, jakby nie widział
mieszkańca od czasu inwazji Ssi-ruuvi. W przedniej części były tylko puste biura i kantory,
wnętrze stanowiło ogromne atrium wypełnione zdziczałymi tropikalnymi roślinami. Fasetowy,
wysoki dach składał się z brudnych płyt transpastali, które wydawały się
142
zaprojektowane tak, aby wpuszczać światło słońca w dzień, a otwierać się w nocy, ale widać
było, że już dawno przestały działać. Mechanizm zardzewiał i poza wąską szczeliną wpuszcza-
jącą deszcz, dach pozostawał zawsze zamknięty.
Malinza zatrzymała się na chwilę na balkonie drugiego piętra, szybko oglądając się na Jainę.
Miała już iść dalej, kiedy Jaina złapała ją za ramię i zatrzymała. Malinza obejrzała się zdumiona.
Jaina położyła jej palec na ustach, dając do zrozumienia, żeby stała nieruchomo. Przeczucie, że
pakuje się w pułapkę, było coraz silniejsze.
Jedynym dźwiękiem, jaki słyszała, było kapanie wody w gąszczu tropikalnych roślin w sercu
budynku. Jeśli siły bezpieczeństwa Bakury zdołały je tu odnaleźć, to znaczy, że były lepsze, niż
ogólnie sądzono. Jednak Jaina miała silne przeczucie, że bakurańska bezpieka nie jest jedynym
zagrożeniem, które na nie czyha.
W górze, pomiędzy drzewami, usłyszała nagle ciche kliknięcie. Miecz świetlny błyskawicz-
nie powędrował do jej ręki. Wolną dłonią przesunęła Malinzę za siebie, osłaniając ją przed ata-
kiem.
- Szybka jest.
Jaina zmrużyła oczy, usiłując coś dostrzec między konarami, ale nie mogła rozpoznać właści-
ciela głosu.
- Kto to?
- Patrz, miecz świetlny - odpowiedział drugi głos. - To Jedi.
- Jeden miecz świetlny na trzy miotacze - zauważył pierwszy. - Taka szybka to ona na
pewno nie jest.
- Chcesz sprawdzić? - rzuciła dumnie Jaina, zaciskając palce na rękojeści. Starała się zo-
rientować, skąd dochodzą głosy. Intruzów było troje, różnego wzrostu. Dwóch mężczyzn i
jedna kobieta. Delikatny ruch liści sugerował, że wyżej może siedzieć jeszcze jeden. Na ra-
zie
milczał. Może dowódca?
Nieważne, pomyślała. Szybkie szarpnięcie gałęzi Mocą zrzuci ich jak ulęgałki.
- W porządku. - Malinza zrobiła krok do przodu, aby znaleźć się pomiędzy Jainą i tymi na drze-
wach. - Wydaje mi się, że jest w porządku.
- Malinza, co ona tu robi?
- Sprowadziłam ją. - Malinza obejrzała się na Jainę. - W porządku. Możesz schować broń. To
Wolność.
Jaina niechętnie wyłączyła miecz i opuściła ręce wzdłuż boków. Nie była całkiem przekonana,
że wszystko jest w porządku, ale wolała nie Wywierać złego wrażenia na rebelianckich przyja-
ciołach Malinzy.
143
Miniaturowy las zaszumiał, liście rozsunęły się i wyszły spośród nich trzy osoby. Kobieta
była piękna. Czaszkę miała ogoloną po bokach, a resztę jasnych włosów spięła w długi jak
pejcz koński ogon. Bliżej stojący mężczyzna był ubrany w obszarpany mundur ochrony, za du-
ży o co najmniej dwa rozmiary. Włosy miał rozczochrane i wyglądał tak, jakby od tygodnia sie-
nie golił. Trzeci był Rodianinem jego zielona skóra doskonale zlewała się z listowiem.
- To jest Jaina Solo - przedstawiła Małinza.
Jaina powitała ich krótkim skinieniem głowy, niepewnie zerkając w kierunku drzewa, jakby
spodziewała się, że ujrzy tam czwartą osobę, którą wyczuwała.
- A czego właściwie chce ta Jaina Solo? - zapytała jasnowłosa kobieta.
- Coś się dzieje tutaj, na Bakurze - odparła Jaina w imieniu Malinzy. - Chciałabym wiedzieć,
co to takiego.
- Chcesz powiedzieć, że coś innego niż zwykle? - zapytał mężczyzna. - Wykorzystywanie
słabych przez silnych, grabież zasobów naturalnych, deprawacja niewinnych...
- Spoko, Zel - warknęła blondynka. - Chcesz ją przestraszyć, zanim powie, co wie?
- Jjorg, lepiej uważaj - polecił Rodianin chropowatym głosem. - Z taką otwartą głową aż się
prosisz, żeby Jedi ci tam nakładł różności.
- To działa tylko na słabe umysły - odparła Jaina. - A poza tym nie zamierzam nikomu prać
mózgu. Nie po to tu jestem.
- I mamy ci tak uwierzyć na słowo?
- Hej, dość tego - stanowczo przerwała Malinza. - Gdzie Vyram, Jjorg? Muszę z nim poga-
dać.
- Gdzieś się czai - odparł Zel. - Jak zwykle.
- To chyba on tam siedzi na drzewie - Jaina wskazała miejsce, gdzie, jak jej się wydawało, po-
winna siedzieć czwarta osoba.
Z zieleni rozległ się krótki śmiech.
- Dobre masz oczy, Jedi - rozległ się głos. - Jeśli używasz oczu.
Liście rozchyliły się i spośród nich wyjrzała czwarta osoba.
Był to chudy jak szczapa, czarnowłosy mężczyzna, trochę starszy od Jainy. Kości policzko-
we miał wystające, widoczne nawet spod nierównego zarostu. Doskonale się czuł na szczycie
drzewa.
- Nauczyłam się nie polegać tylko na wzroku - odparła. Człowiek, którego Malinza opisała
jako mózg organizacji, uśmiechnął się blado.
144
- Cóż, przyprowadziła cię Malinza - rzekł. - To mi chwilowo wystarczy.
Jaina niemal fizycznie czuła iskrę, jaka przebiegła między młodą kobietą u jej boku a czar-
nowłosym mężczyzną na drzewie, ale żadne z nich nie dało po sobie poznać, że łączy ich coś
więcej niż sprawy zawodowe.
- Złazimy, Zel, musimy wsiadać - zarządziła Malinza. - Mam już dość wrzeszczenia do cie-
bie.
Rozczochrany człowiek pogrążył się w listowiu. Jainę podprowadzono do najbliższej klatki
schodowej. Schodząc, doznała chwilowego zawrotu głowy, aż musiała przystanąć i chwycić się
czegoś - dopiero teraz zrozumiała, że las, który opuściła, nie był tym, czym się wydawał. Cały
obszar był sztuczną konstrukcją, udrapowaną pnączami i innymi roślinami, zawieszoną w powie-
trzu na nieodłącznych repulsorach Bakury. Przelotne spojrzenie nie miało szans tego odkryć.
Zastanawiała się, czy to istniejąca konstrukcja, którą Wolność zaadaptowała do swoich potrzeb,
czy też sami to zbudowali, powoli, tak aby nie zwrócić niczyjej uwagi. Z tej odległości trudno
było cokolwiek powiedzieć.
Zanim obie z Malinzą dotarły na parter, podstawa konstrukcji znajdowała się na długość ra-
mienia ponad ich głowami. Nie była to szczególnie elegancka robota, przypominała wielkie,
kanciaste kontenery, połączone i spięte licznymi warstwami rur rusztowaniowych i ciężkich ka-
bli. Pokrywały ją donice i kraty dla roślin, co stanowiło doskonałe maskowanie. Jaina zaobser-
wowała ciemne czeluście, do których prowadziły kolejne drabiny.
Malinza sięgnęła i chwyciła jeden z poziomych prętów zwisających z góry, by podciągnąć się
do góry, pomiędzy liście. Jaina przypięła miecz świetlny do pasa i zrobiła to samo. Konstrukcja
z jękiem opuściła się do poprzedniej pozycji, pozostawiając podłogę w pewnej odległości.
Jjorg i Salkeli, Rodianin, znajdowali się u wejścia do dolnego kontenera. Malinza przy ich
pomocy weszła do środka, ale Jaina musiała sobie poradzić sama. Udało jej się to z pewnym tru-
dem. Vyran czekał w kontenerze, siedząc w kącie na skrzyni.
- Witamy w Stercie - mruknął do Jainy i ogarnął otoczenie jednym ruchem ramienia. - Nie-
wiele to, ale obawiam się, że wszystko, co mamy.
- Gdzie pozostali? - dopytywała się Malinza.
145
- Gdzieś tam chodzą - odparł. - Albo są na patrolu. - Jego ciemne oczy lśniły w słabym świe-
tle elektrycznym. - Trochę trudno było...
- Zmartwiliśmy się twoim aresztowaniem - mruknął Salkeli.
- Ja tam nie - odparł Zel, spadając do kontenera przez dziurę w dachu. - Zimny jestem.
- No - zachichotała Jjorg. - Mniej więcej tak samo, jak czerwony karzeł.
Malinza zignorowała oboje.
- Jestem pewna, że pozostali wrócą, kiedy się rozejdzie, że uciekłam.
- A ta tutaj zapewne ma coś wspólnego z twoją ucieczką - zauważył Salkeli.
- Jaina? Właściwie byłam pewna, że to ty, Vyramie.
Ciemnowłosy mężczyzna pokręcił głową.
- Próbowałem, ale ochrona była za mocna. Miałem zamiar, spróbować jeszcze raz jutro, kiedy
uwaga wszystkich będzie skierowana na poświęcenie.
Malinza zmarszczyła brwi.
- Jeśli nie ty, to kto?
- Może ktoś z innej grupy - wyraził przypuszczenie Vyram i wzruszył ramionami. - Albo ktoś
z wewnątrz. Jakiś współczujący strażnikna przykład.
- Albo ktoś współczujący nieco wyżej - dodała Jaina.
- Co masz na myśli?
- Cundertol nie wierzył, że jesteś winna - odparła Jaina. – Zostałaś wrobiona i oficjalnie nie
mógł z tym nic zrobić, więc może postanowił, że ułatwi ci ucieczkę.
- Premier? - Zel wydawał się trochę zdenerwowany. Pokrył to krótkim śmiechem. - Niemoż-
liwe. To by już było przegięcie!
- Teraz to nieważne - odparł Vyram. - Cieszę się, że wróciłaś.
I znów Jaina odniosła wrażenie, że pomiędzy Vyramem i młodą przywódczynią Wolności coś
zaiskrzyło.
- To jeszcze nie koniec - odparła. - Pamiętaj, Malinza wciąż jest zbiegiem... nieważne, kto
jej pomógł. Musi pozostać w ukryciu, do póki nie dowiemy się, kto naprawdę porwał Cun-
dertola.
- Węszyłem trochę - przyznał Vyram. - Ale dane, które znalazłem, nie zawierały żadnych od-
powiedzi.
- Czy i ja mogłabym zobaczyć te dane? - zapytała Jaina. Młody człowiek niepewnie spojrzał
na Malinzę, która skinęła głową.
146
- Dobrze, chodź - rzekł, wstając. - Mam nadzieję, że nie masz lęku wysokości. Moja buda jest
na samym szczycie Sterty.
- Jestem pewna, że dam sobie radę.
Vyram z krzywym uśmieszkiem podciągnął się do góry przez dziurę w kontenerze. Jaina i po-
zostali podążyli za nim. Przez następne piętnaście metrów były tylko drabiny i inne kontenery,
które doprowadziły ich do samego serca dżungli. Buda Vyrama balansowała na szczycie rebe-
lianckiego stosu. Jaina nie miała wątpliwości, że Sterta jest konstrukcyjnie mocna, inaczej Wol-
ność nie użyłaby jej jako bazy, ale instynkt podpowiadał jej co innego. Każdy gwałtowny ruch
sprawiał, że górne piętra chwiały się denerwująco.
- Weź sobie coś do siedzenia - rzekł gospodarz, wskazując na stos pustych skrzynek zwalo-
nych w jednym kącie. Jego własne siedzisko wyglądało na znacznie wygodniejsze, bo składało
się z lewitującego, ortopedycznie ukształtowanego krzesła ustawionego przed skomplikowaną
konstrukcją ekranów komputerowych i klawiatur. Wiele z nich również unosiło się w powietrzu
na repulsorach. Jaina przyciągnęła sobie skrzynkę, Malinza, Zel i Jjorg natychmiast poszli za jej
przykładem. Zielono skóry Salkeli pozostał w pozycji stojącej.
Vyram uruchomił system
- Wiem, że to niewiele, ale...
- Biorąc pod uwagę okoliczności, jestem pod wrażeniem - przyznała Jaina. Zauważyła ślady
insektów w rogu skrzynki, a pod biurkiem coś, co wyglądało na ptasie gniazdo. - Naprawdę
włamałeś się stąd do sieci planetarnej?
- Nie na stałe. Mamy na dachu holokom, ale stosujemy go tylko wówczas, kiedy potrzebny
jest bezpośredni dostęp. Mniej ryzykowne jest podłączyć się, wziąć co trzeba i dopiero później
przeglądać w poszukiwaniu interesujących rzeczy. Właśnie to w tej chwili robi system. Ska-
nery komunikacji oznaczają flagami wszystko, co wydaje się choć trochę podejrzane. Ja to
później sprawdzam. Jeśli trzeba, wrócę i znajdę więcej.
To ma sens, pomyślała Jaina. Nielegalne węzły były trudne do wyśledzenia w każdej sieci,
nawet jeśli istniały podejrzenia, lecz nie było to niemożliwe. Nieregularne wchodzenie do sieci
planetarnej z pewnością utrudniało wykrycie Wolności.
- Co znaleźliście do tej pory? - zapytała. - Malinza powiedziała, że wykryliście dowody na
korupcję na poziomie senatu. Jesteście naiwni, jeśli sądzicie, że to coś ważnego. Każdy rząd na
to cierpi w mniejszym lub większym stopniu... mój także.
147
Vyram skinął głową.
- Dlatego właśnie jesteśmy w opozycji do naszego rządu. A opozycja musi być na tyle silna,
aby zmusić do uczciwości premiera i senat. Mogą nas nawet pozamykać, ale musimy to robić
dla ludu Bakury. Jesteśmy sumieniem planety.
- Utrzymujecie wszystko w Równowadze - podpowiedziała Jaina.
- Właśnie — uśmiechnęła się Malinza.
- Ale jak się finansujecie? - zapytała znowu. - Nie wyobrażam sobie, że te urządzenia to tanie
atrapy.
- Zdziwiłabyś się. - Uśmiech Vyrama był pełen dumy. - Urządzenia są używane albo wypo-
życzone, a Sterta już tu była. Zaadaptowaliśmy tylko to, co znaleźliśmy, do naszych potrzeb.
To lepsza strategia, niż zadłużać się u ludzi, nie sądzisz?
- Nasi dzisiejsi sojusznicy mogą być jutro naszymi wrogami - zgodziła się Malinza. - Wi-
dzisz, nie jesteśmy tacy naiwni, Jaino. Jedynym sposobem uzyskania pełnego obiektywizmu
jest niezależność.
- Podziwiam waszą pracę - odpowiedziała uczciwie Jaina. Może i nie zgadzała się z meto-
dami czy celami Wolności, lecz sam fakt, że jej członkowie zdołali przez tak długi czas dzia-
łać bez wpakowania się w większe kłopoty, był istotnie wielkim dokonaniem. - Coś jednak się
zmieniło. Pytanie tylko: co?
- To jedyne, co nam przychodzi do głowy... - Dłonie Vyrama przebiegły po klawiaturze, wstu-
kując kody dostępu do szyfrowanej pamięci.
- Odkryliśmy tajny przeciek rządowych funduszy przez wielu pośredników. Kwoty były róż-
ne, płatności nieregularne, ale nasz program był dość inteligentny, żeby je wykryć i oflago-
wać.
- Gdzie przeciekały pieniądze?
Vyram pokręcił głową.
- Nie mamy żadnych informacji na ten temat. Ktokolwiek ustawił przeciek, był bardzo
ostrożny. Zaledwie zaczęliśmy kopać, kiedy przytrafił nam się kompletny zanik komunikacji.
Jaina wiele lat temu słyszała o osławionej Gromadzie, ale nie miała własnych doświadczeń.
Ciocia Mara opowiadała małej Jainie o przygodach z Talonem Karrde - opowieści o piratach,
banitach i renegatach. Jeśli bodaj niewielki procent historyjek, jakie słyszała, był prawdziwy,
nie miała wątpliwości, że w Gromadzie znalazłoby się wiele miejsc, chętnych do ciągnięcia
funduszy z Bakury - pochodzenie funduszy nie miało znaczenia.
- Uważasz, że to doprowadziło do aresztowania Malinzy? - zapytała.
148
- A cóż by innego? - odparł Vyram. - Nie znaleźliśmy niczego równie dużego. Mówimy tutaj
o milionach kredytów. Stoi za tym ktoś z rządu, nie ma innej możliwości. Nikt inny nie zna
kodów niezbędnych, aby dostać się do tych funduszy i określić system automatycznych płat-
ności wewnątrz. Jeśli to się rozejdzie, skandal będzie niewyobrażalny.
- Podejrzewamy, że otarliśmy się o coś, kiedy wybieraliśmy dane - dodała Malinza. - Są prze-
cież zabezpieczenia przeciwko wykryciu. Stojąca za tym osoba musiała się zorientować, że
zauważyliśmy przeciek. Zadziałali natychmiast, zanim zdążyliśmy zebrać wystarczająco dużo
dowodów i opublikować je. W tej chwili nie mam pojęcia, kto może za tym stać i dlaczego.
Vyram ponuro skinął głową.
- To będzie nasze słowo przeciwko rządowemu... a po aresztowaniu Malinzy nasze słowo nie
wygląda już tak ładnie.
- Musicie mieć podejrzanego - stwierdziła Jaina, myśląc gorączkowo. - Kogoś wysoko posta-
wionego. Dość wysoko, żeby ustawić płatności i nakazać niesłuszny areszt.
- Na przykład?
- Na przykład Blaine Harris - zaproponowała. - To on powiedział, nam o aresztowaniu Malin-
zy. Z pewnością też jest na tyle silny, żeby załatwić wszystko inne.
Malinza i Vyram spojrzeli po sobie w sposób, którego Jaina nie umiała zinterpretować. Po
chwili Malinza wzruszyła ramionami.
- To możliwe.
- Mogę przyjrzeć się tym rekordom trochę bliżej - rzekł Vyram, manipulując przy urządze-
niach. - Wejdę do sieci i zobaczymy, czy coś znajdę.
To nieco zbiło Jainę z tropu.
- Chcesz powiedzieć, że włamaliście się do prywatnych plików wicepremiera?
Vyram uśmiechnął się przelotnie.
- Daj mi minutkę, a zobaczysz.
Jaina obserwowała, jak Vyram zamyka dokumenty, które dla niej Pootwierał, i uruchamia no-
we programy. Jego palce były szybkie i pewne, gdy przygotowywał system Sterty do podłączenia
do planetarnej sieci Bakury. Jaina nie była też jedyną, która podziwiała jego zręczność. Twarz
Malinzy promieniała podziwem na widok pracy chłopaka. Nie trwało to długo. Podziw zmienił
się w troskę, kiedy z pulpitu rozległa się seria ostrzegawczych pisków.
149
Vyram zmarszczył brwi.
- Problem? - zapytała Jaina.
- Nie mogę się połączyć. - Spróbował innego podejścia, ale w odpowiedzi dostał te same pi-
ski. - Zdaje się, że wdały się jakieś zakłócenia.
- Zagłuszanie?
- Nie, nie sądzę... Raczej jakiś niedaleki sygnał zasłania strumień fal do satelity. Zobaczmy,
czy coś znajdę. - Na ekranie zaczęły migotać dane, wyświetlane przez kolejne programy. - O,
posłuchaj...
Z głośników sieciowych rozległo się regularne popiskiwanie.
- Znam ten dźwięk - odezwał się Zel zza ich pleców. - To sygnał naprowadzający!
Dynamika we wnętrzu Sterty nagle uległa zmianie: wszyscy zerwali się z miejsc i stanęli
przed Jainą.
- A, to dlatego ucieczka była taka łatwa - syknęła Malinza, ruszając w jej stronę.
- Czekaj no! - zaprotestowała Jaina, ale zagłuszył ją Salkeli:
- Doprowadziłaś ich prosto do nas!
- To szpieg! - zawołała Jjorg, groźnie zbliżając się do Jainy. - Mówię wam, zabić ją!
- Zaraz! - burknął Vyram, manipulując kilkoma komputerami naraz i regulując antenę kie-
runkową. - Ona nie jest źródłem transmisji.
- Co? - Jjorg zatrzymała się raptownie i odwróciła, żeby spojrzeć na Vyrama. - Więc skąd?
Vyram wskazał na Malinzę.
- Ja? - Twarz przywódczyni rebeliantów pobladła.
Vyram sprawdził komputery.
- Przykro mi, Malinzo. Sygnał dobiega z miejsca, gdzie stoisz ty.
Pozostali z ogłupiałymi minami spoglądali na swoją przywódczynię, nie wiedząc, jak zarea-
gować. Nawet Vyram wydawał się niezdecydowany.
- Czy możemy zawęzić zakres miejsca, gdzie znajduje się sygnalizator? - zapytała Jaina. -
Może zdążymy go wyjąć, zanim nas namierzą.
Vyram wyregulował antenę i przeciągnął nią po ciele Malinzy. Popiskiwanie znacznie przy-
brało na sile, kiedy antena mijała jej talię. Dziewczyna podniosła więzienną tunikę i odsłoni-
ła pasek spodni. W tkaninie znajdowało się niewielkie zgrubienie, starannie przeszyte dwoma
szwami.
150
- Mieli cię na oku przez cały czas! - Oczy Zela biegały niespokojnie na wszystkie strony,
przemykając po ścianach kontenera, prawie jakby widział strażników otaczających Stertę. -
Mogą już tu być!
- Weź się w garść - odezwała się Jjorg tonem sugerującym, że taka panika jest oburzająca. -
Mamy alarmy na ogrodzeniu, prawda? Nie podejdą tutaj bez naszej wiedzy.
- Dlaczego teraz? - jęknął Salkeli.
Jjorg spojrzała na niego.
- Mogli umieścić coś na Malinzie wiele miesięcy temu - wyjaśnił. - Więc dlaczego teraz?
- Ponieważ teraz jest zbiegiem - odparł Vyram. - A my jej pomagamy i ukrywamy ją. To czy-
ste sprawy kryminalne, nie coś tak niejasnego, jak hakerstwo.
Malinza wstała.
- Są kryminalne, jeśli moje oskarżenie nie jest lipne - rzekła. - A jest.
- Tak czy inaczej, musimy się stąd wynosić - zadecydowała Jaina.
- Ucieczka jest przyznaniem się do winy - stwierdził Rodianin.
- Zgadzam się z Jedi - odparł Zel. - Jeśli tu zostaniemy, to nas złapią.
Pokój wypełnił się nagle głośnym buczeniem komputera. Wszystkie oczy pytająco zwróciły się
na Vyrama siedzącego przy konsoli. Vyram przybrał ponury wyraz twarzy.
- To alarm na ogrodzeniu.
- Wiedziałem! - krzyknął Zel, nerwowo krążąc po ciasnym pomieszczeniu. - Po prostu wiedzia-
łem!
- Zamknij się, Zel! - warknęła Malinza. Potem, już spokojniej, zwróciła się do Vyrama: - Który
to?
- Północ czternaście i południe siedem. Podchodzą z dwóch stron.
- Powietrze?
- Na razie czyste.
- Dobrze. - Malinza obejrzała się na pozostałych. Teraz nie wyglądała już na przerażoną na-
stolatkę, lecz na kompetentną przywódczynię tajnej grupy w stanie zagrożenia. - Jestem
otwarta na wasze sugestie.
- A może Jedi za nas powalczy? - zapytał Zel zbyt ochoczo i natrętnie, jak na gust Jainy. -
Przecież bez trudu załatwi...
- Nie! - warknęła Malinza. Zel zamilkł natychmiast. - Nie będzie żadnej walki. Wiecie, że
nie pochwalam przemocy.
151
- Możemy nie mieć wyboru, Malinzo - ostrzegła Jjorg.
- Jest wybór - poinformowała Jaina. - Możecie wyjąć nadajnik i dać go mnie. A ja zabiorę go
gdzieś, gdzie was nie będą szukać.
- A nie jest już na to trochę za późno? - zapytała ostro Jjorg. – Są praktycznie pod nami.
Jaina stłumiła w sobie chęć odpłacenia jej pięknym za nadobne. Vyram udowodnił wpraw-
dzie, że nie ona doprowadziła wroga do Sterty, ale i tak czuła się, jakby wszyscy winili ją o za-
istniałą sytuację.
- Ale jeszcze tu nie weszli - odparł Vyram w zadumie.
- Tak, ale przecież nie są głupi - odparła Jjorg. - Zorientują się, że ich nabieramy.
- Nie, jeśli dostarczymy im naraz zbyt wielu czynników. Mamy tutaj coś, żeby odwrócić ich
uwagę, kiedy przyjdzie pora. – Odetchnął głęboko i spojrzał na Malinzę. - Chyba pora już na-
deszła, jak sądzisz?
Malinza skinęła głową, pospiesznie wyrwała nadajnik z paska i podała go Jainie.
- Są coraz bliżej - mruknęła, spoglądając na ekrany, gdy rozległa się kolejna syrena. - Na
twoim miejscu bym się pospieszyła.
- Pójdę z tobą - zaofiarował się Salkeli. - Znam ulice lepiej od ciebie.
Jaina zawahała się, ale po chwili skinęła głową. Nie mogła zaprzeczyć, że to, co mówił Ro-
dianin, ma sens.
- Dobrze - odparła i dodała, zwracając się do Malinzy: - Powiesz mi chociaż, dokąd
idziesz?
- Myślę, że lepiej, żebyś nie wiedziała. - Dziewczyna wyciągnęła dłoń, Jaina ujęła ją i uści-
snęła. - Jestem pewna, że się znowu spotkamy.
Jaina skinęła głową. Nie było czasu na długie pożegnania.
- Idź pierwszy - powiedziała do Salkelego i Rodianin posłusznie wysunął się stopami do
przodu z kontenera.
Praca w bibliotece była nużącym zajęciem i po wielu godzinach ślęczenia nad książkami Saba
zaczęła czuć, jak zmęczenie opanowuje jej sztywne mięśnie pod swędzącymi łuskami. Na
szczęście okazało się, że w niezliczonych światach pojawiło się wiele aluzji do wędrownej pla-
nety - dość, aby wszyscy nabrali optymizmu. Po znalezieniu przez Danni pierwszej wzmianki,
Saba rychło znalazła inną, a potem Jacen kolejną. Od tego momentu ślad był coraz wyraźniej-
szy, odwiedziny nabierały regularności. Kiedy zdarzało się, że to, co uważali za Zonamę Sekot,
przelatywało obok cywilizowanego świata, mogli nawet sprecyzować daty. W innych przypad-
kach zgadywali na podstawie mniej lub bardziej
152
dokładnych zapisów i dowodów fizycznych. Na szczęście, myślała Saba, nie szukali wydarze-
nia, które miało miejsce setki lat temu. W wielu przypadkach świadkowie wciąż żyli i byli w
stanie zdać grupom kontaktowym Chissów bezpośrednią relację z „przybycia Nowej Gwiaz-
dy" oraz „wschodu Słońca Śmierci" - różnie nazywano to zjawisko. Z tych relacji oraz z nowszych
badań wszystkich systemów w obszarze Chissów byli w stanie stopniowo odtworzyć trajektorię
planety.
Zonama Sekot po raz pierwszy pojawiła się na imperialnych rubieżach Nieznanych Regionów,
odwiedzając trzy systemy w ciągu kilku lat. Następnie wykonała skok aż na zewnętrzną krawędź
galaktyki, gdzie zamieszkane systemy były rzadsze i bardziej od siebie oddalone. Tam napotkała
istoty, które przed zniewoleniem przez Yuuzhan Vongów na początku ich inwazji opisały chis-
sańskim badaczom przybycie świata, który wisiał na ich niebie przez miesiąc, płonąc i dymiąc. Z
pewnością nie pasowało to do opisu zielonej i spokojnej planety, jaką opisywała Vergere, ale
doskonale zgadzało się z przewidywaniami naprężeń, jakim poddawany był płaszcz planety
wskutek skoków do i ze studni grawitacyjnych w nadprzestrzeni. Nikt nigdy wcześniej nie słyszał
o takich wyczynach, więc nie było eksperymentalnych danych na ten temat, ale nawet najbar-
dziej podstawowa wiedza na temat planety sugerowała, że Zonama Sekot nie mogła wyjść bez
szwanku z szalonych skoków po całej galaktyce.
Później planeta wycofała się ku wnętrzu galaktyki, w stronę Jądra. Tam napotkała kilka róż-
nych gatunków bezpośrednio jeden po drugim i ostatecznie osiadła w jednym z systemów pra-
wie na cały rok. Nowe światło na niebie spowodowało u zwykle zadowolonych z życia oby-
wateli zamieszkanego świata tego systemu pęd do konkurencji. Dwa główne kraje rozpoczęły
nawet coś w rodzaju „wyścigu kosmicznego", żeby sprawdzić, kto pierwszy zdoła postawić
sondę na tajemniczym gościu. Jednak zanim sondy zdążyły dotrzeć na orbitę planety, ta znowu
znikła.
I znów obrazy sporządzone tuż przed jej zniknięciem ukazywały świat całkowicie okryty po-
piołem i dymem, gotujący się na własnym ogniu. Saba poczuła litość dla uciekającego świata,
gdy znów porównała sobie te obrazy ze świadectwem Vergere, opisującej zgodnie ze słowami
Jacena świat tętniący życiem i w pełnej harmonii z Mocą.
Co najdziwniejsze, późniejsze raporty z dalszej drogi planety wokół obrzeża galaktyki opi-
sywały ją znowu jako zielony świat - albo zatem Zonama Sekot zdołała się sama uzdrowić,
albo nauczyła się
153
wykonywać skoki nadprzestrzenne, nie wyrządzając sobie więcej bolesnych szkód. Pojawiała
się i znikała bez ostrzeżenia, nieśmiało przemykając od gwiazdy do gwiazdy w poszukiwaniu...
czego? Saba próbowała to sobie wyobrazić, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Może gdzieś
tam po drodze straciła jedyne towarzystwo, jakie znała - kolonistów ferroańskich, którzy od po-
koleń mieszkali na jej powierzchni? Może szukała następców?
Z drugiej strony Saba czuła, że jako jeden z ostatnich przedstawicieli własnego gatunku,
wciąż pogrążona w żałobie po stracie własnej planety, mogła przenosić własne problemy na
Zonamę Sekot. Skąd miała wiedzieć, co dzieje się w umyśle istoty tak niezrozumiałej, jak...
Nagły, głośny i wysoki pisk zaskoczył Sabę, aż podskoczyła i omal nie rzuciła książki, którą
właśnie odstawiła na półkę. Obejrzała się i zobaczyła wysoką kobietę w średnim wieku, ubra-
ną w zielony kombinezon pod czarnym płaszczem. Kobieta stała po drugiej stronie alejki, za-
krywając usta obiema dłońmi. Widać było, że jest zaskoczona niespodziewanym pojawieniem
się ogromnej Barabelki.
Za nią stała jasnowłosa dziewczynka, zaledwie wyrosła z wieku dziecięcego; miał na sobie
czarny mundur, wyglądający jak miniaturowa wersja munduru CEDF. Dziewczynka z pogardą
spoglądała na kobietę, jakby zgorszona okrzykiem.
- O...ooo - wyjąkała kobieta, opuszczając dłonie. Nerwowy uśmiech nie zdołał ukryć
jej zakłopotania. - Przepraszam, przestraszyłam się.
- Nie warto przepraszać - odparła Saba. - Ona też się przeraziła. Myśleliśmy, że jesteśmy
sami w bibliotece.
- Bo jesteście... to znaczy, byliście. - Kobieta wciąż wydawała się nieco niepewna.
- Mama chciała powiedzieć, że właśnie przyszłyśmy – wtrąciła dziewczynka. - Szukamy
mojego ojca, Soontira Fela.
Dziewczynka miała niespokojnie rozbiegany wzrok, co świadczyło, że nie mówi całej praw-
dy. Jednak na dźwięk nazwiska barona Saba zrozumiała, co się dzieje.
- Więc ty jesteś zapewne Syal Antilles.
Kobieta uśmiechnęła się, tym razem nieco śmielej. Nie wydawała się już tak niezręczna,
choć jeszcze się całkiem nie uspokoiła.
- Tak, a to moja córka Wyn.
Saba złożyła jej krótki, pełen szacunku ukłon. Spotkanie z żoną Soontira Fela, matką Jaggeda
Fela i siostrą Wedge'a Antillesa, było doprawdy zaszczytem.
154
- A ona jest Saba Sebatyne.
- Czego szukasz? - zapytała Wyn, wyciągając szyją, żeby spojrzeć na grzbiet książki, którą
Saba właśnie odłożyła.
Saba zawahała się, nie wiedząc, ile może zdradzić.
- Ta książka opisywała historię gatunku zwanego Hemes Arbora.
Dziewczynka wzruszyła ramionami.
- Nigdy o nich nie słyszałam.
Saba wyjęła książką i otworzyła ją na jednej z dziwnych, dwuwymiarowych map, jakie stoso-
wano w archiwum. Postukała w nią szponem.
- Stąd pierwotnie przybyli. Z Carrivaru. Wyemigrowali tu, na Osseriton, przez Umaren'k. Ona
odkryła ich wpływ na kulturą Umaren'k'sa.
- Co to znaczy?
- Wyn! - upomniała ją matka.
Syal Antilles czekała w pewnej odległości. „Bezpiecznej" odległości, uznała Saba. Pomimo
wielu lat przeżytych z baronem Felem pośród Chissów wciąż zapewne bała się niehumanoi-
dalnych obcych - jak się wydawało, była to cecha wielu zwolenników Imperium.
- Muszę przeprosić za zachowanie mojej córki - zwróciła się Syal do Saby. - Na pewno masz
dość pracy, nie musisz odpowiadać na jej pytania.
- Jej nie przeszkadzają pytania twojej córki - zapewniła Saba. Odwróciła się do dziewczynki,
aby odpowiedzieć na poprzednie pytanie. - Szukamy pewnej szczególnej planety. Poza jed-
nym zamieszkanym światem Osseriton jest pustym systemem. Hemes Arbora zauważyliby
nowy świat.
Wyn zaśmiała się cicho.
- Dziwnie mówisz.
- Wyn!
Dziewczynka, niewiele niższa od Saby, podniosła wzrok na Barabelkę i przewróciła oczami,
starannie odwracając się plecami do matki.
Saba uśmiechnęła się.
- Nic nie szkodzi - uspokoiła. - Ona nie jest urażona jej słowami. Wyn uśmiechnęła się tak-
że, po czym zaczęła przyglądać się mapom, a oczy jej błyszczały zainteresowaniem.
- Musicie prowadzić fantastyczne życie. Podróżujecie do tych wszystkich miejsc, macie
różne przygody!
Saba skinęła głową, podejrzewając, że z punktu widzenia dziecka taki obraz ich życia musi
wydawać się prawdziwy. Rycerze Jedi
155
otoczeni byli aurą tajemniczości. Jednak trudno byłoby uznać, że praca, którą w tej chwili wyko-
nywała Saba, miała coś bodaj mgliście wspólnego z przygodami, o których mówiła Wyn...
- Więc to prawda - mruknęła Syal, podchodząc bliżej. Jej twarz przybrała podejrzliwy wy-
raz. - Naprawdę sądzicie, że uwierzymy w wasze poszukiwania Zonamy Sekot?
Saba nie próbowała protestować.
- Tak, to nasz cel.
- Ale Zonama Sekot jest tylko legendą, mitem! - Syal pokręciła głową, mrużąc oczy, jakby
przyszło jej na myśl pewne podejrzenie. - Czego naprawdę szukacie?
- Ona nie wie, co chcesz powiedzieć przez...
- Chcę powiedzieć, że trudno mi uwierzyć, byście przebyli całą tę drogę w poszukiwaniu cie-
nia!
Saba zmarszczyła czoło, jej łuki brwiowe skurczyły się w grube fałdy. Nie rozumiała, dlacze-
go nastrój kobiety nagle uległ zmianie ani do czego zmierza.
- A po co innego sprowadzałby nas tutaj mistrz Skywalker?
- Chodziło o bibliotekę CEDF, oczywiście. Dzięki niej macie dostęp do wszystkich ludów i
miejsc znanych Chissom!
- Ale po co nam to wiedzieć?
- Bo szukacie sprzymierzeńców - odparła kobieta. – Odpieraliśmy Yuuzhan Vongów lepiej
niż wy. Potrzebujecie nas o wiele bardziej niż my was.
- Sądzicie, że szukamy sposobu, aby przekonać was do przyłączenia się do Galaktycznej Fe-
deracji Wolnych Przymierzy?
- Albo nas zwabić - twardo odparła Syal.
- Mamo... - odezwała się Wyn. W jej głosie brzmiała nuta zakłopotania i wyrzutu. Spojrzała
na Sabę przepraszająco. - Ona tak wcale nie myśli. Po prostu boi się, że będziecie próbowali
zabrać od niej tatę, tak jak to zrobiliście z Jagiem.
Oczy kobiety zabłysły gniewem.
- Wyn! - krzyknęła, próbując zaprzeczyć.
- Och, mamo, daj spokój - odrzekła dziewczynka, okręcając się na pięcie, by spojrzeć na
matkę. - Cały czas od wyjazdu Jaga martwisz się tylko o tatę!
- To nieprawda - stanowczo odparła Syal, ale w jej oczach było coś, co potwierdzało słowa
dziewczynki. Po chwili westchnęła i pokręciła głową. - Nie, to nie od czasu wyjazdu Jaga,
Wyn. Od czasu upadku Coruscant.
156
Saba poczuła się niezręcznie. Wolałaby, żeby mistrz Skywalker był przy niej i odpowiadał na
te oskarżenia. On znacznie lepiej radził sobie z takimi sprawami.
- Przed Coruscant istotnie próbowałam namówić Soontira, aby przyłączył się do walki z
Yuuzhanami. - Syal porzuciła oskarżycielski ton, za co Saba była jej wdzięczna. Teraz pró-
bowała wyjaśnić swój poprzedni wybuch wrogości wobec Saby. - Chciałam, żeby przyłą-
czył
się do Nowej Republiki, tak samo jak Jag, albo z resztą Chissów, albo bez nich. Ale on nie
chciał walczyć. Powiedział, że Nowa Republika poradzi sobie z Yuuzhanami, tak samo jak
my sobie z nimi radzimy po naszej stronie galaktyki. A potem straciliście stolicę i... – Zawa-
hała się lekko, jakby zbierając myśli. - Wiedziałam wtedy, że on zmieni zdanie, a wy prze-
gracie. - Jej oczy biegały pomiędzy Wyn a Saba. - Nie pozwolę wam zabrać go ze sobą. Nie
pozwolę.
- Myślisz, że będzie tutaj bezpieczny, jeśli Chissowie nie przyłączą się do nas?
Wyraz twarzy Syal powiedział Sabie wszystko, co chciała wiedzieć. Kobieta wiedziała, że
Chissowie nie mają szans, jeśli cała reszta galaktyki ulegnie Yuuzhan Vongom. W ciągu paru
lat obcy najeźdźcy pokonają nawet najsilniejsze szańce Chissów.
- Nie popełnijcie tego błędu, żeby nie docenić Yuuzhan – odezwała się Danni z drugiej strony
nawy. Wszystkie oczy zwróciły się ku niej. Saba nie słyszała, kiedy uczona podeszła, i nie
miała pojęcia, jak długo przysłuchiwała się rozmowie. Twarz miała szarą ze zmęczenia, ale
mówiła z pewnością wynikającą z własnego doświadczenia. – Zbyt wielu z nas właśnie za
to zapłaciło straszliwą cenę. Nowa Republika, Imperium, Huttowie, Ithorianie, Rodianie... li-
sta robi się coraz dłuższa z każdym rokiem tej wojny. Z pewnością wiesz, co się działo, zda-
jesz sobie sprawę, jakim zagrożeniem są najeźdźcy. Czy sądzisz, że ukrywanie się tutaj
uchroni was na zawsze? W każdej chwili mogą stwierdzić, że chcą was zniszczyć, tak samo
jak zrobili to z Ruinami Imperium.
- Wasza pozycja jest niepewna - dodała Saba. - Zaprzeczanie nie zmieni faktów.
- Nie chcę go stracić - szepnęła pani Antilles, a na jej twarzy odmalowały się sprzeczne uczu-
cia. - Nie mogę już tego znieść: Nie mogę...
- Mamo... - dziewczynka wydawała się przerażona.
- Nie bój się - rzekła Saba, wkładając w swój szorstki, gadzi głos tyle współczucia, ile mogła.
- Nie jesteśmy waszymi wrogami, rozumiemy wasze lęki. - Wyn spojrzała na nią wielkimi,
zdziwionymi
157
oczami. - Ale w tej wojnie nie ma prostych rozwiązań. Odwrócenie się tyłem nie sprawi, że
zniknie. Potrzebujemy długoterminowych planów, potrzebujemy współpracy. Ona jest tego cał-
kowicie pewna, Syal Antilles.
Syal skinęła głową, choć jej niepewność nie znikła.
- Ty jesteś Syal Antilles? - zapytała Danni, podchodząc bliżej.
- Tak - odparła kobieta. - Dlaczego?
- Właśnie przybył baron Fel - wyjaśniła Danni. - Ale nie spodziewał się tu ciebie.
- Nie spodziewał się - przytaknęła, potwierdzając wcześniejsze podejrzenia Saby, że Wyn
kłamała. - Słyszeliśmy, że właśnie przybył ktoś z domu, i chciałyśmy się z wami zobaczyć.
- Przerażona matka i żona znikła, na jej miejscu stała opanowana, pewna siebie kobieta, z
promiennym uśmiechem na uprzejmej twarzy przemawiająca do obcej osoby, która być może
nie słyszała wszystkich jej poprzednich wątpliwości. - A teraz, kiedy już porozmawiałyśmy,
chyba powinnyśmy sobie pójść. - Oczy Syal przelotnie spotkały się z oczami Saby, przeka-
zując wszystkie możliwe uczucia, z których najbardziej widocznym była wdzięczność. - Dzię-
kuję ci za te słowa, Sabo. I proszę, przyjmij moje przeprosiny za to, co powiedziałam.
- Nie ma takiej potrzeby - odparła Saba z lekkim ukłonem.
Syal Antilles odpowiedziała takim samym gestem.
- Chodź, Wyn.
- Myślę, że mogłabym zostać i pomóc im trochę, jeśli mi pozwolisz - dziewczynka zwróciła
się do Saby i Danni.
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł, Wyn - zaprotestowała matka. - Nie powinnaś im prze-
szkadzać w pracy.
- Nie, nie szkodzi - zapewniła Danni. - Właściwie przydałaby się nam pomoc.
- Jesteś pewna? - zapytała Syal. Widać było, że wciąż jeszcze czuje się zakłopotana swoim
wcześniejszym wybuchem.
Saba wiedziała jednak, że zastrzyk młodzieńczego entuzjazmu Wyn jest dokładnie tym, cze-
go im potrzeba.
- Z całą pewnością Wyn nie będzie nam przeszkadzać.
Twarz małej rozpromieniła się natychmiast.
- Nie pożałujecie. Znam te zapisy lepiej niż większość ludzi, nawet Tris!
- W to raczej wątpię - odparła jej matka.
Wyn nie odpowiedziała. Spojrzała na Danni i zapytała:
158
- Czy to prawda, że jest tu jedno z bliźniąt Solo i Skywalkerowie?
Danni skinęła głową i uśmiechnęła się.
- Tak, Jacen Solo.
- I będę mogła go poznać? .- Oczywiście - odparła Danni.
- Nie bądź taka pewna siebie, Wyn - wtrąciła się matka. Wciąż nie była pewna, czyjej córka
powinna zostać. - Musimy jeszcze wyjaśnić to z ojcem.
- Nic mi nie powie, mamo - odparła Wyn, prawie podskakując w miejscu. Jej entuzjazm
dowodził, że od dawna nie zdarzyło się w jej życiu nic szczególnie ekscytującego.
- Ona jej dopilnuje, kiedy będziesz szukać, jeśli chcesz.
Syal skinęła głową, choć wciąż niepewnie. Danni odprowadziła ją pomiędzy regały.
- Dziękuję, tak bardzo ci dziękuję! - wykrzyknęła dziewczynka, skoro tylko matka i Danni
znikły z pola widzenia. - To będzie fantastyczne!
- Ale to będzie również ciężka praca - ostrzegła Saba. - I do tego bardzo ważna.
- Och, doskonale to rozumiem - odparła Wyn, zmuszając się do spokoju. Rozejrzała się wo-
kół, rozpostarła ramiona, jakby chciała objąć całą bibliotekę, i zapytała: - To od czego chce-
cie zacząć?
Jaina szła za Salkelim tak szybko, jak mogła. Jej przewodnik prześlizgiwał się przez rury i
pnącza na dno Sterty. Cała konstrukcja zadygotała, kiedy Sterta opuściła się nieco, aby zmniej-
szyć impet skoku. Jaina rozejrzała się, żeby sprawdzić, czy okolica jest czysta. Była. Jeśli nawet
strażnicy bakurańscy kręcili się blisko, to nie na tyle, żeby dotrzeć do parteru.
Salkeli machnął na nią ręką, żeby szła szybciej. Wcisnęła nadajnik do kieszeni kombinezonu,
wzięła do ręki wyłączony miecz świetlny i przyspieszyła kroku. Jej stopy cicho dotykały pod-
łoża pośród gruzu i kamieni, które sprawiały, że opuszczony budynek biurowy wyglądał bar-
dziej na ruiny w dżungli. Rodianin wyprowadził ją z atrium i powiódł serią krótkich korytarzy.
Wyszli wreszcie na budynek, który kiedyś był publiczną łaźnią i po chwili nasłuchiwania dźwię-
ków dochodzących z zewnątrz otworzyli okno.
- Teraz ty pierwsza - zaproponował Salkeli. Jaina wyśliznęła się przez wąską szczelinę w
panujący na zewnątrz mrok.
159
Stwierdziła, że stoi w długiej i bardzo wąskiej alejce. Cieszyła się, że nie czekają na nich
uzbrojeni strażnicy, ponieważ nie było tu dość miejsca do obrony.
Sądząc z wyglądu nieba, wciąż panowała noc. Jaina nie przyzwyczaiła się jeszcze do lokal-
nego czasu, ale podejrzewała, że świt już blisko. Jeśli Malinza i inni członkowie Wolności za-
mierzają zwiać, niech się lepiej zaczną spieszyć.
- Jaki rodzaj odwrócenia uwagi miał na myśli Vyram? – zapytała Rodianina, kiedy wynurzył
się z okna obok niej.
- Zaczekaj, to sama zobaczysz - odparł i zamrugał.
Pobiegł alejką, poruszając się ostrożnie, lecz szybko. Jaina podążała za nim, czujna na naj-
mniejszą nawet zmianę w otaczającym ją środowisku. Słaby wiatr wiał jej w twarz, unosząc
kurz, śmieci i papiery. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że strażnicy nie muszą być su-
perinteligentni, żeby ją znaleźć. Wystarczyło, że będą szli za sygnałem z pluskwy, którą miała w
kieszeni. Powinna teraz znaleźć dzikiego cratscha albo zagubionego robota, do którego mogłaby
przyczepić pluskwę. Do tego momentu musi po prostu przez cały czas być w ruchu i uważać na
siebie.
Salkeli znajdował się o dziesięć metrów od wylotu alejki, kiedy nagle przeleciał nad nimi
miejski pojazd powietrzny. Światła lądowania i potężne łukowe migacze rozświetliły wąski
przesmyk między domami. W ciągu sekundy już go nie było. Jaina słyszała jeszcze ryk turbin,
kiedy wchodził w zakręt, żeby zawrócić i oświetlić ich znowu.
Poprzez Moc Jaina wyczuła miotacz, zanim trzymająca go kobieta zdążyła pomyśleć o strza-
le. Jednym płynnym ruchem zatrzymała się w pół kroku i uruchomiła miecz świetlny, opusz-
czając ostrze tak, aby znajdowało się pomiędzy nią a strażniczką. Uczyniła to w tej samej chwi-
li, kiedy padł strzał. W oślepiającym rozbłysku odbity promień uderzył w ścianę obok, rozpry-
skując na wszystkie strony kawałki gruzu. Teraz strzały padały już jeden za drugim, ale dym
unoszący się w powietrzu utrudniał celowanie i Jaina bez trudu wycofała się w ślad za osłania-
jącym ją Salkelim.
Rodianin syknął, żeby się pospieszyła. Czując, że nikt na nich nie czeka, odwróciła się i po-
biegła pędem do wylotu alejki. Salkeli miał miotacz w ręku, gotów strzelać do każdego, kto
stanie im na drodze. Jaina z kolei nie zamierzała bez potrzeby atakować ludzi, którzy mimo
wszystko byli jej sprzymierzeńcami.
Po wyjściu z alejki znalazła na się większej, bardziej odsłoniętej ulicy. Salkeli był już w po-
łowie jej długości, kierując się do rozbitego
160
okna w budynku po drugiej stronie. Jaina pobiegła bez wahania, po drodze wyłączając miecz
świetlny. Rzuciła się przez ulicą i głową naprzód skoczyła przez okno sekundą po Salkelim.
Przetoczyła się, wylądowała i skoczyła na nogi, rozglądając się wokół siebie. Szybki rzut oka
powiedział jej, że znajduje się w wielkiej hali biurowej, dawno opuszczonej. Połamane meble
walały się po całej podłodze.
Salkeli właśnie gramolił się na nogi, kiedy z wylotu alejki wybiegli pierwsi strażnicy.
- Ruszaj się! - zawołał i zgięty wpół wybiegł z pomieszczenia.
Poprowadził ją w głąb budynku, potem jeszcze dalej, do jednej z piwnic. Kopniakiem wywalił
zablokowane drzwi i odsłonił długi tunel, który, sądząc z długości, łączył budynki wzdłuż całej
ulicy. Pobiegli nim, mijając wejścia do innych piwnic.
- Mam nadzieję, że masz jakiś plan - zagadnęła Jaina.
- Mniej więcej - odkrzyknął. - Zaraz wrócimy na górę, żeby ich zmylić. Kiedy będziemy
pewni, że Malinza i inni są już bezpieczni, zgłoszę się do ciebie po pomysły.
W korytarzu za ich plecami rozległy się kroki. Jaina okręciła się, zapalając miecz, i odbiła
kilka promieni miotacza, które wycelowano w plecy uciekinierów. Salkeli wbiegł na drugą
klatkę schodową po prawej; Jaina tuż za nim.
Nie zatrzymał się na parterze, wspinał się ku szczytowym partiom budynku. Kiedy wyszli na
górę, czekał tam na nich pojazd powietrzny. Wisiał nad dachem jak zdalniaki, z którymi treno-
wała Jaina. Po obu bokach pojazdu stali strażnicy, celując wprost w Salkelego i jego to-
warzyszkę. Uciekając przed strzałami, uciekinierzy skryli się za szybem wentylacyjnym. Jaina
użyła Mocy, aby rozkołysać stateczek, Rodianin zaś odpowiadał ogniem. To nieco wyrównało
proporcje, ale wciąż byli w sytuacji patowej, bo nie mieli dokąd uciec.
Jaina miała właśnie zamiar mu to powiedzieć, kiedy bliska eksplozja sprawiła, że załoga po-
jazdu przerwała ostrzał. Uwagę strażników przyciągnęła kula rozgrzanych gazów wznosząca
się z najbliższego budynku, tego samego, gdzie była Sterta. Jaina była tak zdumiona obrotem
spraw, że za późno zauważyła kolejną grupę strażników, którzy wypadli z klatki schodowej. Na
szczęście i oni zajęli się nieoczekiwanym widowiskiem, ze zdumieniem wpatrując się w to, co
wyłaniało się w miejscu, gdzie do tej pory była kopuła budynku.
W ledwo rozjaśnione świtem niebo wznosiła się właśnie Sterta -w całej okazałości bezładnej
plątaniny kontenerów, luźno powiązanych rusztowaniami i pnączami. Lśniące okruchy potrza-
skanej transpastali
161
spadały na budynek poniżej jak srebrny deszcz. Napędzana repulsorami konstrukcja była lekka
jak balon wypełniony gorącym powietrzem i poruszała się dokładnie tak samo. Gdy tylko ode-
rwała się od budynku, zaczęła dryfować, unoszona wiatrem; ciągnęła za sobą rosnącą chmurę
śmieci i dymu.
Statek strażników ruszył natychmiast, aby przechwycić unoszącą się konstrukcję: swoich
pasażerów zostawił na dachu.
- Nadszedł czas na pomysły - syknął Salkeli. - Ci strażnicy niebawem sobie przypomną, po co
tu przyszli. Na razie stoją dokładnie pomiędzy nami i jedyną naszą drogą ucieczki.
- Jest jeszcze inna - przypomniała Jaina, spoglądając przez krawędź dachu w dół.
Salkeli popatrzył na grunt, który znajdował się o dobre dziesięć metrów niżej, i zachichotał.
- Nie mów mi, że Jedi latają!
Pokręciła głową i się uśmiechnęła.
- Nie, ale ładnie skaczą. Chodź.
Podbiegła do krawędzi dachu, nie zatrzymując się, żeby sprawdzić, czy Rodianin idzie za
nią. Ufając w swój instynkt i Moc, skoczyła w powietrze.
Zamiast jednak wylądować na drugim dachu, stwierdziła, że znalazła się w głębokim i szero-
kim kanale, do połowy wypełnionym rwącą wodą. Prąd chwycił ją natychmiast i przytrzymał.
Przez chwilę bezradnie wymachiwała rękami i nogami, żeby wypłynąć na powierzchnię.
Wreszcie wyskoczyła z płonącymi płucami, desperacko próbując zaczerpnąć tlenu i wykasłać
jednocześnie połkniętą wodę. Gdzieś w pobliżu usłyszała chichot Rodianina.
- Tutaj! - zawołał, gdy prąd unosił ich wysoko sklepionym tunelem. Dzielnie wiosłował rę-
kami o jakiś metr od niej.
Wypluła resztę wody i podpłynęła do niego.
- Zdaje się, że to właśnie było wspomniane odwrócenie uwagi. Sterta była pusta, prawda?
- Tak. - Głos jej towarzysza odbijał się echem w tunelu. – Zanim strażnicy się rozdzielili,
żeby sprawdzić, pozostali uciekli przez piwnice.
- Ale cały ten sprzęt... - szepnęła. Taka strata dla niewielkiej grupy musiała być bolesna. - Te
wszystkie dane!
- Dane i urządzenia można zastąpić, życia nie. - Minęli otwartą studzienkę, która wpuściła do
tunelu trochę światła. Odbiło się od fasetkowych oczu Salkelego. - No dobrze, jesteśmy - rzekł.
- Ruszaj na brzegi
162
- Ty naprawdę wiesz, gdzie jesteśmy? - Była szczerze zdumiona.
- Rodianin zawsze ma plan ucieczki - odparł, wierzgając energicznie, żeby dobić do ściany tu-
nelu. - Myślałem, że wszyscy to wiedzą.
- Ale przecież to ja skoczyłam pierwsza!
Rodianin zabeczał nosowo, co w tunelu zabrzmiało przerażająco głośno.
- Też o tym pomyślałem, ale chciałem sprawdzić, jak sobie dasz radę.
Dotarł do ściany i znalazł punkt oparcia na śliskiej powierzchni. Jaina nie pozostawała dale-
ko w tyle. Wetknęła palce w szczeliny pomiędzy cegłami, gdzie stara zaprawa zdążyła się już
wykruszyć.
- Do góry - polecił Rodianin. - Widzisz?
Jaina spojrzała w górę i ujrzała otwarty właz, z którego schodziła w dół zardzewiała meta-
lowa drabinka. Poszła za przykładem towarzysza i zaczęła powoli przesuwać się w tamtym kie-
runku. Prąd był silniejszy niż przedtem, musiała więc bardzo uważać, żeby nie dać się porwać.
W dalszej części tunelu słychać było słaby pomruk, jakby odległy ryk. Domyśliła się, że albo
tunel zaczyna się zwężać, albo kończy się podziemnym wodospadem. Tak czy inaczej, wolała
tego nie sprawdzać osobiście.
- Pomogę ci - zaofiarował się Salkeli, podpływając bliżej. Jaina sięgała już do drabinki.
- Nie trzeba. - Delikatnie podsadziła go w górę Mocą i z przyjemnością zauważyła wyraz
zdumienia na jego zielonym obliczu. - Muszę najpierw coś załatwić.
Wspiął się po drabince, a ona sięgnęła do kieszeni i wyjęła pluskwę. Delikatnie opuściła ją na
wartki prąd. Z satysfakcją pomyślała o tych wszystkich strażnikach, którzy będą jej szukać w
kanalizacji. Teraz sama również wyszła z wody i wspięła się do góry, na stosunkowo świeże
powietrze.
Słońce już wschodziło nad horyzontem, kiedy wychynęła z włazu. Rozejrzała się i stwierdziła,
że dotarli do całkiem innej części miasta. Ulice były tu szersze, budynki niższe i lepiej utrzyma-
ne. Wyglądało to bardziej na dzielnicę magazynową niż na opuszczony kompleks biurowy.
- Udało się - szepnęła z westchnieniem ulgi.
- Wywaliłaś pluskwę?
Jaina skinęła głową, myśląc już, co robić dalej.
- Myślę, że już dość pomogłaś Wolności jak na jeden dzień – rzekł Salkeli.. - Podrzucić cię
do miasta?
- Jeśli tylko nie trzeba będzie pływać...
Zaśmiał się i skierował ją gestem do najbliższego budynku. Był to długi, niski skład
163
kontenerowy, zabezpieczony roletowymi drzwiami. Salkeli wstukał kod w zamek i drzwi
posłusznie zrolowały się w górę, odsłaniając zakurzony, ale na oko sprawny dwumiejscowy
ścigacz.
- Nie powiesz mi chyba, że to twoje? - zapytała Jaina.
Fasetkowe oczy zabłysły.
- A uwierzyłabyś?
- No wiesz - odparła lekko. - Jak to się mówi, Rodianin ma zawsze plan ucieczki.
Uśmiechnął się znowu i gestem długich zielonych dłoni zaprosił ją do środka, a sam obszedł
pojazd od tyłu, żeby poprawić lotkę. W chwili, kiedy to robił, zmysły Jainy zaalarmowały ją. Na-
gle zrozumiała, że dzieje się coś złego... coś, czego się nie spodziewała. Wsiadała już do ściga-
cza, kiedy jej plecy przeszył palący ból.
Odwróciła się i upadła; w ostatnim przebłysku świadomości zobaczyła jeszcze, jak Salkeli
opuszcza miotacz.
- Zawsze - usłyszała, zanim pochłonęła ją ciemność.
Biegła prawie pustymi korytarzami tak szybko, jak tylko mogła, nie wiedząc gdzie jest ani
dokąd zmierza. Nie miała pojęcia, czy nie biega w kółko. To i tak nie miało znaczenia. Wystar-
czyło, że biegła nieustannie w nadziei, że ucieknie od bólu, jaki ogarnął jej umysł.
Lecz choć bardzo się starała, nie mogła prześcignąć wspomnień. Jej życie jawiło się jak jedna
wielka tragedia, od śmierci rodziców na Tatooine po ostatnie załamanie na Bakurze. I oczywi-
ście... Anakin...
„Pamiętajcie, razem jesteście silniejsi niż suma waszych osobowości". Ostatnie słowa mistrza
Ikrita, przekazane jej poprzez Moc, pomagały jej zaakceptować uczucie do Anakina. Ale nie
chodziło o słowo „siła", lecz o słowo „razem". Kochała Anakina, zawsze go kochała. Jako dziec-
ko widziała w nim przyjaciela; w miarę jak dorastali, uczyła się kochać go jak kobieta. A teraz,
przez Yuuzhan Vongów, przez voxyna i Myrkr ta miłość nie doczeka się spełnienia.
Jej ciałem wstrząsał szloch. Skuliła się i objęła ramionami brzuch. Nieobecność Anakina była
niczym ziejąca czarna dziura w jej życiu, przepaść, której nic nie jest w stanie zapełnić. Przy-
szłość, jaka powinna stać się ich udziałem, nigdy nie nastąpi i nic jej tego nie wynagrodzi. Na-
wet status prawdziwego rycerza Jedi nie jest żadną pociechą
Moc bez Anakina jest jedną wielką pustką. „To nie miało być tak! - Chciałaby te słowa wy-
krzyczeć wszechświatowi w twarz. - Zmień to!
Popraw! Odwróć! Niech ten ból się wreszcie skończy!"
164
Upadła na podłogę, skulona w pozycji embrionalnej, desperacko usiłując pozbyć się bólu.
Anakin poświęcił się dla słusznej sprawy i ta myśl tylko potęgowała miłość, którą do niego czuła.
Chciałaby wrócić tam i pocałować go po raz ostatni, zamiast się bezsensownie ukrywać. Chcia-
łaby wrócić i walczyć u jego boku, pomóc mu pokonać wojowników Yuuzhan Vongów, którzy
go zabili. Chciałaby umrzeć wraz z nim, bo życie bez niego było po prostu niezrozumiałe...
Wspomnienia...
- Nie jesteście nieśmiertelni - powiedział im Corran Horn na asteroidzie niedaleko Yag'Dhul.
- i nie jesteście niezwyciężeni.
- Każdy kiedyś dostaje nieprzyjemną niespodziankę- odpowiedział Anakin. - Wolę ją dostać
stojąc, niż leżąc. Wspomnienia...
- Przez większość mojego życia myślałem o Ciemnej Stronie. Matka dała mi imię człowieka,
który stał się Darthem Vaderem. Imperator dotknął mnie w jej łonie. Co noc miałem koszmary,
w których zawsze kończyłem w zbroi dziadka. Z całym szacunkiem, sądzę, że myślałem o
Ciemnej Stronie więcej niż ktokolwiek inny, kogo znam.
Wspomnienia...
- Byłaś pokryta bliznami i wytatuowana jak Tsavong Lab. - powiedział Anakin. - Byłaś Jedi,
ale ciemnym. Czułem emanującą od ciebie ciemność.
- Nie myślisz już, że mnie to może spotkać? - odparła, przerażona tą wizją. - To przecież
niemożliwe! Uratowałeś mnie z ich rąk, powstrzymałeś, zanim skończyli. - Jego wątpliwości,
jego strach, że mogłaby przejść na drugą stronę, ugodziły ją głębiej aniżeli jakakolwiek
fizyczna rana, którą kiedykolwiek otrzymała. - Anakinie, nigdy nie przyłączę się do Yuuzhan
Vongów...
Wspomnienia.
- Prościej będzie, jeśli nam się nie uda.
To po ich pierwszym pocałunku, kiedy nie mogli już wrócić do poprzednich relacji.
- Tak. A co, żałujesz?
- Nie. Ani troszeczkę.
- To spróbujmy przeżyć, żeby to sobie uporządkować, dobrze?
Szloch szarpał nią jak szpony. Była taka samotna. Taka... sama. Rodzina Anakina mogła
stać się jej rodziną, ale się jej bali. Byli wobec niej podejrzliwi i próbowali ją odepchnąć.
Wszyscy ją odpychali. Wszyscy, z wyjątkiem...
- Tahiri?
165
Głos dochodził spoza jej głowy, spoza wspomnień. Było to tak nieoczekiwane, że natychmiast
zerwała się na nogi. Miecz zahuczał, wznosząc się błyskawicznie, zanim jeszcze zauważyła, kto
ją wzywa. A nawet kiedy spojrzała, mgła łez skutecznie zasłaniała jej pole widzenia.
- Nie, zaczekaj! - Kimkolwiek był, cofnął się nerwowo i błagalnie wyciągnął ramiona w de-
sperackiej prośbie, aby opuściła broń.
- Spróbuj tylko do mnie podejść - syknęła - to niech mnie, jeśli...
- Nie, nie, obiecuję! - Nie rozpoznała głosu. - Słyszałem tylko, że zaginęłaś. To wszystko.
Przyszedłem ci pomóc.
- Pomóc? - powtórzyła podejrzliwie, ale miecz zadrżał jej w dłoniach. - Dlaczego miałbyś
mi pomagać? Przecież mnie nie znasz.
- Ależ znam - zapewnił głos. - Jesteś Jedi-która-była-przemieniona. Jesteś...
Poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.
- Nigdy mnie tak nie nazywaj!
Cofnął się jeszcze o krok, uciekając przed końcówką świetlistego ostrza, które pomknęło w
jego stronę.
- Przepraszam! - zawołał. - Nie wiedziałem, że cię to obraża!
- No tak, właśnie - odparła, wlewając w te słowa cały swój gniew. - Przypomina mi o spra-
wach, o których wolałabym nie pamiętać.
- Mogę to zrozumieć. Jesteś w wielu aspektach podobna do nas.
Gniew rozgorzał znowu. Próbował nią manipulować.
- A kimże ty jesteś?
- Przyjacielem. Spotkaliśmy się niedawno w porcie, pamiętasz?
- Ryn? - Zamrugała, żeby usunąć wilgoć przesłaniającą jej wzrok i dokładniej przyjrzała się
stojącej przed nią istocie.
Miała szarą skórę i dziób zamiast nosa. Giętki ogon chłostał powietrze za plecami. I ten zapach...
zapach charakterystyczny dla jego gatunku.
- To rzeczywiście ty - szepnęła zaskoczona, wyczuwając znajomą, osobę, choć nigdy nie wi-
działa jego twarzy.
Skinął głową.
- Nazywam się Goure - rzekł, próbując zmusić się do uśmiechu, ale wyraźnie przeszkadzał mu
w tym uniesiony w powietrze miecz świetlny. - Słuchaj, możesz to zabrać? Jeszcze niechcący
zwrócimy na siebie niepotrzebnie uwagę.
Tahiri z pewnym zakłopotaniem stwierdziła, że istotnie znajdują się w miejscu publicznym.
Po drugiej stronie korytarza zaczynali się już
166
zbierać gapie, z ciekawością obserwując Jedi i Ryna. Szybko wyłączyła miecz i przyczepiła do
paska.
- Przepraszam - rzekła, przerażona własną głupotą. - Nie myślę normalnie.
Goure dobrotliwie wzruszył ramionami.
- Nie ma się czego wstydzić - rzekł półgłosem. - Chodź, pójdziemy tam, gdzie nie będziemy
mieć publiczności. Ale nie może to wyglądać tak, że ja cię prowadzę. Jestem służącym, musisz
mi rozkazać, żebym cię zaprowadził.
Skinęła głową.
- Zgubiłam się, zabierasz mnie do domu.
- Właśnie. - Zmienił pozycję pod prostymi szarymi szatami i pochylił się, jakby ze starości. -
Chodź za mną.
Poszła za Rynem z wysoko podniesioną głową i twarzą wypraną z wszelkich emocji, które
czuła jeszcze kilka chwil wcześniej. Przepchnęła się przez tłum na końcu korytarza, a jej zimne
spojrzenie rzucało każdemu wyzwanie, kto spróbowałby ją zatrzymać. Potrzebowała całej kon-
troli Mocy, aby uspokoić co bardziej ciekawskich; nie przeoczyła ironii sytuacji, że sama nie
może zastosować tej sztuczki na sobie. Pod fasadą spokoju jej umysł wciąż cierpiał.
Goure prowadził ją przez korytarze i sklepy Salis D'aar obok unoszących się w powietrzu
pomników i eleganckich fontann. Życie roślinne opanowało planetę, rozkwitając w bogatym
powietrzu i żyznej glebie. Pnie drzew wystrzelały ze starannie rozmieszczonych otworów w
ścianach i chodnikach; ich pokryte pnączami pędy odwracały uwagę od punktów ochrony, sta-
cji komunikatorów i okienek informacyjnych. Gdzieniegdzie Salis D'aar wydawało się tak za-
rośnięte, jakby to dżungla zwyciężała, lecz ferrobeton był dość silny, by dumnie i skutecznie
oprzeć się naporowi korzeni i pnączy. Miasto musi przetrwać - to najpotężniejszy bastion cywi-
lizacji w walce z naturą.
- Tutaj - rzekł Goure, przepuszczając ją do wąskiego korytarza pomiędzy dwoma dekoracyj-
nymi posągami. Bez wahania i pytań podążyła we wskazanym kierunku, bo nie wyczuwała od
niego zagrożenia czy niebezpieczeństwa. Goure rozejrzał się uważnie, zanim wsunął się w ślad
za nią. Wchodząc, dotknął wyłącznika i uruchomił mały holoprojektor, który zakrył wejście
iluzją solidnej ściany.
- Nikogo nie zatrzyma - wyjaśnił, prowadząc ją korytarzem – ale przynajmniej zmyli ich na
chwilę.
- Czy strażnicy mnie szukają? - zapytała.
167
- Och, nie. To nie ma nic wspólnego z tobą. - Jego ogon zwijał się i rozwijał w zakłopotaniu. -
Wolimy po prostu nie pozostawiać po sobie zbyt wielu tropów.
Pomieszczenie na końcu korytarza było puste, jeśli nie liczyć dwóch krzeseł i niskiej skrzyni.
Nagie kamienne ściany i pojedyncze, odkryte źródło światła sprawiały nieprzyjemne wrażenie,
ale Tahiri nie czuła się zagrożona przez stojącego za nią Ryna. Emanował jedynie pewnością
siebie i ufnością.
- Siadaj - poprosił. Pogrzebał w skrzynce i wyjął dwa pogięte metalowe kubki oraz butelkę
wody. Tahiri usiadła bliżej wejścia, zadowolona, że nareszcie może odpocząć. Poczuła się wyzuta
z wszelkiej energii aż do samego jądra swojej istoty, jakby biegła od wielu dni.
Podał jej kubek wody - przyjęła go z wdzięcznością. Woda była dobra, orzeźwiająca i dziew-
czyna popijała ją z przyjemnością, przymykając oczy.
- Co ci się stało w ramiona? - Goure wskazał blizny, wyraźnie widoczne pod cienką tuniką.
- Nic takiego - odparła skrępowana, splatając ramiona tak, aby ukryć własnoręcznie zadane ob-
rażenia z czasów Kalamara. Niestety, niewiele mogła zrobić z blizną na czole. - Która go-
dzina? - zapytała, żeby zmienić temat.
- Kilka godzin do świtu.
Zdziwiła się - choć to częściowo tłumaczyło jej zmęczenie. Nie chciała zadać następnego py-
tania, ale musiała to zrobić, aby się uspokoić.
- Co ja robiłam?
Goure spojrzał współczująco.
- Nikogo nie zraniłaś, jeśli o to ci chodzi.
- Powiedziałeś, że słyszałeś o moim zaginięciu. - Pomyślała, że to bardzo użyteczny eufe-
mizm. - Skąd?
- Mam sposoby, żeby się dowiedzieć, co się dzieje - odrzekł. - Rynowie są w najlepszym
przypadku ignorowani. Pracujemy na najniższych szczeblach drabiny społecznej, wykonując
prace, których nie chce się podjąć nikt inny. To pozwala mi wchodzić w różne miejsca i da-
je mi dostęp do informacji, o jakich ludzie w ogóle nie wiedzą. Słucham plotek, skanuję czę-
stotliwości ochrony, grzebię w śmieciach... - Tahiri skrzywiła się nieświadomie, co wywołało
uśmiech na jego twarzy. - Tak, wiem. To nie jest najpiękniejszy zawód na świecie, ale mam
wyniki. Obserwowali cię uważnie, nie wiedząc, co kombinujesz. Uznałem, że lepiej się do
ciebie dostać, zanim stwierdzą, że trzeba cię
168
zgarnąć. - Wzruszył ramionami. - Nie było trudno się zorientować, gdzie jesteś i dokąd się wy-
bierasz.
Wolała nie myśleć, co by się działo, gdyby strażnicy postanowili dobrać się jej do skóry w
czasie tej niezwykłej ucieczki w siebie. Uczucie gniewu i bólu było tak przytłaczające, że równie
dobrze mogła wykorzystać strażników, aby dać upust własnym emocjom.
Goure twierdził jednak, że nie skrzywdziła nikogo. Za to przynajmniej powinna być wdzięcz-
na.
- A co z Hanem i Leia? - zapytała. - Czy oni wiedzą?
- Obawiam się, że mają w tej chwili inne sprawy na głowie. – Ryn spoważniał nagle. -
Wkrótce po północy wydano nakaz aresztowania Jainy.
- Co? Dlaczego?
- Roboty strażnicze zarejestrowały, że pomagała w ucieczce Malinzy Thanas z więzienia,
gdzie ją przetrzymywano. Została oskarżona o pomoc i współudział, jak również ukrywanie
więźnia... a raczej będzie oskarżona, jeśli ją złapią. Stwierdzili, że jest uzbrojona i niebez-
pieczna. Strażnicy mają uciec się do użycia siły w razie oporu.
Te wieści wstrząsnęły Tahiri tak, że zapomniała o własnych problemach. Jaina ścigana? Na-
tychmiast pomyślała, że powinna jej pomóc. Więzi z rodziną, która omal nie stała się jej własną,
były silne, ale nie tak silne, jak nagłe ostrzegawcze drżenie, które przebiegło jej ciało.
„Nazwałam cię Riiną"...
Te słowa wróciły do niej jak fala. Twarz Leii w półmroku sypialni, srebrny wisior.
„Jaina powiedziała mi, co znalazł Jag".
Sięgnęła do kieszeni szaty i dotknęła wisiora, wyczuwając wypukłości i krawędzie wyszlifo-
wane szponami Yuuzhan. Prawdopodobnie Brygada Pokoju pozostawiła go przypadkiem na Ga-
lantosie. Spadł pod łóżko w skrzydle dyplomatycznym, gdzie mieszkali. Coś w tym kawałku
metalu wzywało ją, wyzwalało jej instynkty. Powiedzieli jej, że coś się dzieje, że na Galantosie
jest coś więcej niż to, co widać z pozoru. Szukając, została zwabiona do zakurzonej kryjówki
wisiora i...
„Ona coś ukrywa. Przed sobą i przed wszystkimi innymi".
Wtedy zemdlała. A kiedy się zbudziła, wisiora nie było. Widocznie znalazł go Jag i przekazał
Jainie, która z kolei wyjawiła swoje podejrzenia matce. A przez cały ten czas wisior dręczył Ta-
hiri, jak swędzenie, którego się nie da złagodzić drapaniem, tumanił jej umysł, wzywał...
169
Nie. Nie ją. Wzywał Riinę z domeny Kwaad. Potwora, w którego próbowali ją zmienić
Yuuzhan Vongowie.
„Osobowość Riiny wciąż pozostaje w tobie".
Jej umysł zakryła głęboka ciemność, grożąc pochłonięciem, jak za każdym poprzednim ra-
zem. Walczyła z nią tak samo jak zawsze, usiłując zdławić w sobie osobę, która dążyła do prze-
jęcia kontroli.
Nie jestem Riina! Jestem Tahiri Veila! - Pomimo determinacji jej glos wewnętrzny brzmiał
dziwnie słabo. Jestem Jedi!
Mrok cofnął się, a ona z cichym szlochem skuliła się na krześle. Co ma ze sobą zrobić? Jeśli
samo wspomnienie o Yuuzhan Vongach tak głęboko ją rozstrajało, jak mogła mieć nadzieję, że
będzie użyteczna w czasie wojny z wrogiem? A jeśli wówczas Riina przejmie kontrolę? Co sta-
nie się z nią i z otaczającymi ją ludźmi?
- Tahiri?
Pomimo łagodnego brzmienia głos wdarł się przemocą w jej myśli, aż drgnęła konwulsyjnie.
Taka była szczęśliwa, słysząc tylko własne imię, że nagle się rozpłakała.
- Hej, Tahiri, przepraszam. Co się dzieje?
Pogrążona w rozmyślaniach zapomniała o Gourze, Rynie, który przycupnął przed nią; teraz
przenikliwy zapach wypełnił jej nozdrza, wnikając w najgłębiej pogrzebane miejsca umysłu,
wdzierając się w przestrzenie ukryte w jej myślach. Wydawał się zmywać pajęczyny, drążyć splą-
tane korytarze jej myśli niczym potężny, oczyszczający wiatr.
Jaina nie była winna jej sytuacji. Ani Jag. Ani rodzice Anakina. Była tylko jedna winna: ona
sama. To ona musi udowodnić wszystkim, że można jej zaufać, że to ona przejęła kontrolę, a
nie Riina.
- Nie przepraszaj - uśmiechnęła się do zatroskanego Ryna. Otarła łzy z twarzy i zdławiła
ciemność, która wciąż próbowała przedrzeć się na powierzchnię. Wisior, który dotąd trzymała
w dłoni, wepchnęła z powrotem do najgłębszej kieszeni szaty, gdzie nie będzie musiała na nie
go patrzeć. - Pomóż mi tylko uratować przyjaciółkę.
- Właśnie zamierzam to zrobić — powiedział Ryn, chłoszcząc ogonem jak pejczem. - Po
pierwsze, musimy sprawdzić, czyją złapano. Nakaz obejmuje tylko Jainę, więc Han i Leia
prawdopodobnie są bezpieczni. Ale nie jestem tego pewien. Musimy poznać istotę sprawy,
jeśli mamy ich mieć na oku.
- Zrobię wszystko, co trzeba - oświadczyła z determinacją. – Chcę wszystko naprawić.
- Dobrze zrobisz, korzystając z mojej pomocy... jeśli oczywiście będziesz się mnie trzymać
jeszcze przez chwilę.
170
Spojrzała mu w oczy z taką siłą, na jaką było ją w tej chwili stać. Jedna część jej osoby chcia-
ła od razu biec do Hana i Leii, by naprawić szkodą, ale druga wolałaby nie robić tego teraz. Nie,
najpierw musi się zorientować, na czym stoi. A poza tym, jeśli dowie się dokładniej, co kombi-
nuje mały Ryn, będzie to po powrocie świadczyło na jej korzyść. To ważne, kto im pomaga i
dlaczego.
Goure powoli kiwał głową, jakby z aprobatą.
- Doskonale, Tahiri Veila. - Wstał. - Po pierwsze, poproszę cię, abyś tu zaczekała. Nie mo-
żesz tak chodzić.
Spojrzała na swoją szatę i zmarszczyła brwi.
- Tak, to znaczy jak?
- W tym, co masz na sobie. Jeśli nawet jeszcze nie zaczęli obserwować, z pewnością nie po-
zwoliliby ci swobodnie wejść tam, gdzie musimy się dostać. Widzisz, nasza sztuczka polega
na udawaniu, że nas nie ma.
- Potrzebuję przebrania, prawda?
Skinął głową z uśmiechem.
- Obiecuję, że to nie potrwa długo.
- Długo, to znaczy ile? - zapytała szybko i wstała. Pustka pokoju zaczynała ją przytłaczać.
Nie będzie miała nic do roboty w czasie nie obecności Ryna, nie zdoła oderwać się od swoich
myśli. Na samą myśl, że jest sama w obcym mieście, denerwowała się jeszcze bardziej. A co
będzie, jeśli przyjdą po nią strażnicy? A jeśli Goure nie wróci?
- Postaraj się nie bać, Tahiri. Wszystko będzie dobrze.
Z niezdecydowanych ruchów jego ramion wnioskowała, że najchętniej objąłby ją i pocieszył,
ale nie wiedział, jak się do tego zabrać. Pewnie dlatego że obawiał się kolejnego ataku paniki i
wymachiwania mieczem świetlnym.
- Po prostu boję się zostać sama, i tyle. - Spuściła wzrok, zakłopotana tym wyznaniem. Było to
przyznanie się do słabości, jaka nie przystoi rycerzowi Jedi. - Czuję się bardzo zagubiona.
- Mamy takie powiedzenie - odezwał się Goure. - W najciemniejszej dziurze zawsze możesz
znaleźć światło, ale musisz otworzyć oczy, żeby je zobaczyć.
- My też mamy takie powiedzenie - odparła. - Im mroczniejszy cień, tym jaśniejsze jest
światło, które go rzuca.
- Bardzo mądre - pokiwał głową. - Powiedz mi jedno, Tahiri Veila: kiedy mówisz „my", masz
na myśli Jedi czy ludzi pustyni?
Uśmiechnęła się na wspomnienie chwili, kiedy Sliven po raz pierwszy powiedział do niej te
słowa.
171
- Ludzi pustyni - odrzekła. - A ty kogo masz na myśli: Rynów czy Bakuran?
- Rynów. - Jego dziób drgał przez chwilę, po czym rozdziawił się w niezwykłym uśmiechu,
jakby rozbawił go jakiś wyjątkowy żart. Ostrożnie wyciągnął dłoń i dotknął jej ramienia. - Zaraz
wrócę, Tahiri.
Patrzyła, jak odchodzi, znikając za hologramem maskującym wejście. Miasto za kamiennymi
ścianami mruczało odległym, bezosobowym rytmem. Nie przejmowało się nią- tym, kim była,
czego chciała, czyjej przyjaciele żyją, czy nie. Ta obojętność działała dziwnie kojąco na jej bo-
lesny nastrój, przypominając o proporcjach świata, gdzie wcale nie było ważne, kim jest Tahiri.
Ale dla niej była to najważniejsza rzecz na świecie. Jeśli ustąpi kontrolę Riinie i wizja Anaki-
na stanie się faktem, kto wówczas stawi czoło Yuuzhanom? Życie w galaktyce zginie pod peł-
znącą falą ciemności, której żaden świt już nigdy nie rozproszy.
Potrząsnęła głową, aby przepędzić myśli, i usiadła ze skrzyżowanymi nogami na kamiennej
podłodze, czekając na powrót Goure'a. Z posępną determinacją weszła w relaksujący trans Jedi.
Od tak dawna nie spała, a teraz będzie potrzebowała całej swojej siły i wytrzymałości. Jej ciało
musi być silne, zmysły wyostrzone; koncentracja jak kryształowa włócznia, tnąca poprzez war-
stwy ułudy ku ukrytej w głębi prawdzie...
W trans zakradł się jednak robak zwątpienia, gdy przyszła jej do głowy niepokojąca myśl.
Nieważne, dokąd pójdzie, nigdy już nie będzie sobą. W głębi jej umysłu pozostanie ukryta Rii-
na i zawsze będzie próbowała przejąć kontrolę. Zawsze już zostanie z nią pytanie drążące mózg:
„Kim naprawdę jestem?" Jak można przeżyć tak całe życie, jak można przeżyć tak jeszcze je-
den dzień?
Jestem Tahiri Veila, powtórzyła z mocą, rycerz Jedi i dziecko ludzi pustyni. Zwyciężę!
Albo umrę po drodze...
Audiencja nie szła dobrze.
- Yu'shaa, twoje słowa wędrują z każdym dniem dalej i dalej, a jednak pozostajemy poniżeni.
Jesteśmy bici i zabijani, jak zawsze. Jak długo jeszcze potrwa, zanim staniemy się wolni jak
niegdyś?
Nom Anor odparł:
- Będziemy wolni dopiero wtedy, kiedy nie Zhańbieni przyjmą nas jako równych sobie,
jakimi jesteśmy w oczach bogów. Nasza Nowina, filozofia Jeedai, przekona ich, jeśli ro-
zejdzie się dość daleko i szeroko.
172
Jeśli tak się nie stanie, trzeba będzie zmusić ich, aby ją zaakceptowali, a nas razem z nią. Do-
piero wówczas osiągniemy nasz cel. - Zrobił znaczącą pauzę. - Wiem, że to trudna droga... ale
musimy ją przejść.
- A jeśli będziemy wykonywać pracę Yun-Yuuzhan, wówczas jego wola musi stać się jasna
również dla nieprzyjaciela. Czy wtedy i oni ujrzą prawdę, którą niosą ze sobą Jeedai?
- Możecie pokazać coś ślepcowi tysiąc razy, a on i tak tego nie zobaczy; możecie powtarzać
głuchemu wieść do końca wszechświata, a on nigdy jej nie usłyszy. Tylko ci, którzy są otwarci,
przyjmą tę prawdę, którą przynoszą Jeedai. A ci, który tego nie uczynią, którzy nadal będą pie-
lęgnować zwyrodniałą filozofię bólu i bezsensownych ofiar, sami teraz staną się ofiarą. Odku-
pienie może nastąpić tylko wśród tych, którzy sobie na nie zasłużą.
Akolitka, która zadała pytanie, skinęła głową powoli, niepewnie, jakby odpowiedź Noma
Anora jedynie częściowo ją zadowoliła. Nom Anor uważnie przyjrzał się tej Zhańbionej, usiłując
zrozumieć, co sprawiało, że wyróżnia się z reszty kongregacji. Wśród zwykłej procesji kalekich
i chorych coraz częściej pojawiały się osoby zdrowe i wyżej urodzone. Pomimo mnóstwa blizn i
nieudanych bioimplantów, które naznaczały tę akolitkę jako Zhańbioną, Nom Anor nie mógł
pozbyć się wrażenia, że coś ją wyróżnia. Ubrana w suknię bez ozdób, była smukła, lecz nie
chuda. Oczy miała pełne dzikiej inteligencji istoty szarpanej wątpliwościami. Brakowało jej
zgiętej, pokornej postawy większości akolitów.
- Powiedz, mistrzu - ciągnęła akolitka - co się stanie, jeśli jeden z nieprzyjaciół zakwestio-
nuje nauki, które mu wpojono? Trudno zwalczyć kłamstwo trwające całe życie. Zwłaszcza jeśli
prawda pozostaje ukryta. Nieprzyjaciel, którego oskarżasz, słyszy tylko to, co mu się mówi,
przefiltrowane po drodze przez wiele uszu i ust. Wieść jest zniekształcona, zmącona przez tych,
którzy istotnie są twoimi wrogami, którzy przypiszą ci wszelkie herezje po to tylko, aby cię po-
grążyć. Co z tym, który chce usłyszeć prawdę, lecz nie może jej otrzymać? Czy ignorancja jest
usprawiedliwieniem w oczach Yun-Yuuzhana?
Oczy Noma Anora pod maskerem zwęziły się lekko.
- Nasza misja powinna dotrzeć do wszystkich Yuuzhan Vongów, niezależnie od kasty i rangi,
aby wszyscy mieli szansę ujrzeć prawdę. Zaczynamy od dolnych kast, nie tylko dlatego że są
one najłatwiej dostępne, lecz również dlatego że są najliczniejsze. Widzimy wśród nich naj-
większą potrzebę.
173
- Potrzeba wolności to jednak nie to samo, co potrzeba odkupienia, mistrzu.
- Jedno nie przychodzi bez drugiego.
- To prawda, lecz jeśli nawet zbierzesz wszystkich Zhańbionych i wszystkich rozczarowa-
nych, wciąż będziesz musiał walczyć z tymi na szczycie, którzy posiadają ogromną władzę
nad organami państwowymi. Obalenie ich zajmie całe lata... lata, których prawdopodobnie
nie mamy. Nawet teraz, kiedy rozmawiamy, przygotowywane są plany wykorzenienia twojego
ruchu i zdeptania twoich marzeń w pył.
Kongregacja znieruchomiała, Nom Anor również, przejęty upiorną fascynacją. To nie była
zwykła akolita. Zbyt dobrze mówiła, zbyt dokładnie przemyślała temat; nie powtarzała nie-
odmiennie tych samych pustych pytań, które zazwyczaj padały z ust przychodzących ujrzeć
Proroka, pytań bez odpowiedzi w istniejącym, rzeczywistym świecie. Ona jedna ujrzała proble-
my, z którymi zmagał się Nom Anor, i starannie je przemyślała. I, podobnie jak Nom Anor, po-
trafiła znaleźć jedynie niekompletne rozwiązania - jeśli w ogóle istniały.
Byli i inni, o równie przenikliwych umysłach. Kunra i Shoon-mi wybrali ich na uczniów i
nauczyli wykładów, które Nom Anor chciał rozpowszechnić, a potem wysłali w świat, by gło-
sili Nowinę dalej.
Do tej pory było sześciu takich uczniów, a Nom Anor doskonale wiedział, że będzie po-
trzebował ich znacznie więcej, jeśli mają dotrzeć do tych, którzy łakną odkupienia. Więcej
takich jak ta Zhańbiona.
Ale zwątpienie w jej oczach...
Nie, pomyślał znowu Nom Anor. To nie jest zwyczajna akolitka.
- Słyszeliśmy plotki o podjętych środkach zaradczych - rzekł, starannie dobierając słowa.
Najchętniej opróżniłby salę, aby położyć kres wyzywającym pytaniom tej osoby, ale to wzbu-
dziłoby wątpliwości. - Podjęliśmy kroki, aby sprawdzić, ile w nich jest prawdy.
- Ale kroki te zawiodły.
- Tak.
- Zostały również zauważone.
Nom Anor wbił wzrok w twarz akolitki i przypatrywał jej się przez kilka sekund, zanim od-
powiedział:
- Oczywiście. Ale nie możemy zrobić nic innego.
- Zawsze jest alternatywa, mistrzu. Nie ma sensu atakować niezdobytej twierdzy z zewnątrz.
Należy ją osłabić od środka.
- Łatwiej powiedzieć, niż zrobić - mruknął Nom Anor. - Jak mamy to osiągnąć, jeśli nie mo-
żemy wejść do twierdzy?
174
Jak ona to zdołała odwrócić? - zdumiał się Nom Anor. Teraz to ja jej zadaję pytania.
- Musicie czekać, aż okazja sama się nadarzy - odparła akolitka. - A kiedy się zjawi, musicie ją
chwycić i wykorzystać najlepiej, jak potraficie.
W sali zapanowała całkowita cisza. Wreszcie Nom Anor zrozumiał.
- Kim jesteś? - zapytał.
- Czy to ważne? - odparła. - Jestem tutaj i chcę do was dołączyć.
Myślę... nawet zaczynam być pewna... że znalazłeś odpowiedzi, w poszukiwaniu których
Yuuzhanie przybyli do tej galaktyki. A jeśli nawet nie ty, to Jeedai. Bogowie nie przemawiają
już przez tych, którzy twierdzą, że za nich mówią, a ja nie chcę już dłużej być wrogiem praw-
dy.
Nom Anor wyczuł szczerość w jej słowach, nawet jeśli rozumiał ich niepewność. Oto istota,
która myśli tak jak on. Nie był to umysł zwykłego wyznawcy, pożeranego namiętnościami nie-
wiele szlachetniejszymi niż uczucia zwierzęcia. Nie, to był umysł wyższy, podobnie jak Noma
Anora. Ci, którzy spoglądali ku Yun-Yuuzhanowi w poszukiwaniu odpowiedzi, niezmiennie się
rozczarowywali. Cóż, nawet jeśli bogowie istnieli, dlaczego prawdy, które zsyłali, nie miałyby
być nieskończenie bardziej skomplikowane niż wszystko, co może pojąć śmiertelnik?
Twarz akolitki nie wyrażała niczego... ponieważ była równie fałszywa jak twarz Noma Anora.
Ona także nosiła maskera ooglitha, zaprojektowanego tak, aby stwarzał podobieństwo do Zhań-
bionej. Wszystko było iluzją, oszustwem.
Czy to może być ona? - zastanawiał się Nom Anor. Czy to może być ta nić powiązania z
Shimrra, na którą czekałem? Nie mógł być aż tak naiwny, by wierzyć, że zjawi się wysokiej
rangi wojownik lub intendent. Oni wszyscy mieli dokładnie wyprane mózgi. Wystarczyłby zwy-
kły sługa - ktoś, kto ma dostęp do prywatnych miejsc, których on już widzieć nie może, kto
mógłby podsłuchiwać przebieg spotkań, na których decyduje się o polityce. Mając szpiega w
samym sercu wewnętrznego kręgu Najwyższego Władcy, mógłby istotnie pożreć swego wroga
od wewnątrz, tak jak to powiedziała akolitka; wykorzystać wiedzę uzyskaną z takiego źródła do
prowadzenia kampanii i rekrutowania dalszych agentów, aby nie opierać się na jednej tylko
osobie.
Lecz jak może komuś uwierzyć, nie znając jego imienia? A jeśli akolitka została umyślnie
wprowadzona tutaj przez Shimrrę, by rozprzestrzeniać fałszywe informacje o jego zamiarach?
Czy Najwyższy Władca zdolny jest do takiej subtelności?
175
Ogarnęły go wątpliwości.
- Podejdź bliżej - polecił, skinieniem nakazując akolitce podejść. Czuł na sobie ciężar spoj-
rzeń całej sali. Byli świadkami czegoś istotnego i dobrze o tym wiedzieli. Wszystko będzie zale-
żało od tego, jak poprowadzi kolejne minuty.
Akolitka zbliżyła się na wyciągnięcie ramienia - dość blisko, aby zabić z honorem, pomyślał
Nom Anor. Skinął, by podeszła jeszcze bliżej, aż prawie zetknęli się policzkami.
- Skąd mam wiedzieć, czy mogę ci zaufać? - szepnął Nom Anor.
- Możesz mi wierzyć. - Głos akolitki nie był głośniejszy niż wydychane powietrze. - Bogo-
wie doprowadzili mnie aż tutaj, nieprawdaż?
Nom Anor odsunął się nieco i wbił stalowe spojrzenie w oczy akolitki.
- Odsiewamy infiltratorów, nie pobożnych.
Oczy znów uśmiechnęły się do Noma Anora.
- Więc przeszłam oba sita.
- Może - odparł Nom Anor. - Ale nie jesteśmy aż tak szaleni, aby uwierzyć, że złapiemy każ-
dego szpiega, który się pojawi. Przybywają do wyboru, do koloru i mają różne twarze.
- Wiesz na ten temat więcej ode mnie, Nomie Anorze - szepnęła. - W końcu to była twoja
specjalność.
Nom Anor skamieniał. Odepchnął akolitkę od siebie. -Skąd...?
- Rozpoznałam cię natychmiast, kiedy cię ujrzałam, nawet pod tym ooglithem. - Oczy akolit-
ki nie odrywały się od jego twarzy; miały wyraz triumfu, jak gdyby reakcja Noma Anora
potwierdziła to, co do tej pory było jedynie domysłem. - Z początku wydawało mi się to
niemożliwe... opowiadano, że nie żyjesz. Im więcej jednak słuchałam twoich słów, tym pew-
niejsza byłam, że to ty. Śmiałość i zaskoczenie zawsze były twoimi zaletami, Nomie Anorze.
Kiedy Shimrra cię wyrzucił...
- Dość! - Nom Anor odepchnął ją daleko, jakby uciekał przed czymś nieczystym. - Dość już
usłyszałem!
Rozejrzał się desperacko za Kunra i Shoon-mi. Mieli plany na taką ewentualność, przewidzia-
no odpowiednie kroki. Powinni już zamknąć wszystkie wyjścia i szykować się na rzeź - nie
może pozwolić, aby ktokolwiek opuścił to pomieszczenie teraz, kiedy padło jego prawdziwe
imię.
176
Lecz oni się nie ruszali. Stali z tyłu, przy drzwiach, ze zdziwionymi minami. Nie słyszeli szeptu
akolitki! Nie wiedzieli, co się dzieje! Akolitka była zdecydowana.
- Poczekaj - rzekła, podchodząc bliżej i jedną sękatą dłonią sięgając pod szatę. - Mam coś dla
ciebie...
Nom Anor zareagował instynktownie. Nie miał czasu do namysłu. Ktoś, kto go rozpoznał, był
już wystarczającym zagrożeniem - najdrobniejsza sugestia, że tamten mógłby dobyć broni, wy-
starczyła, aby zadziałał.
Krew napłynęła do mięśni wokół lewego oczodołu. W miejscu, gdzie niegdyś była gałka oczna,
ciśnienie nagle wzrosło. Poczuł ostry, krótki ból i plaeryin boi eksplodował, plując w twarz ako-
litki zatrutymi igłami.
Napastniczka z ostrym krzykiem upadła w tył.
Widzowie oszaleli. Nom Anor opadł na tron, czując, że zamiast mięśni ma galaretę. Słyszał za-
mieszanie, krzyki nawołujące do porządku. Wewnątrz czuł jedynie pustkę. Znalazł się tak blisko
śmierci. Plaeryin boi w miejscu lewego oka ocalił go. Zawsze wierzył, że pewnego dnia uratuje
mu życie. Wiedział też, że ulga jest jedynie tymczasowa. Przybył najemny morderca, który miał
go zniszczyć, i udało mu się podejść tak blisko! Teraz nadejdą inni i już nigdy nie będzie bez-
pieczny!
Zmusił się, by wstać, myśleć, działać. Kunra i Shoon-mi zaprowadzali porządek wśród tłumu,
zerkając na niego w oczekiwaniu na instrukcje. Akolitka u jego stóp wiła się, wstrząsana parok-
syzmami wywołanymi przez truciznę penetrującą jej system nerwowy. Nom Anor uklęknął przy
niej i przycisnął szpony do miejsc po obu stronach nosa akolitki, szukając punktu nacisku, który
spowoduje otwarcie się ooglitha. Nic go nie obchodziło, że stworzenie może zedrzeć pół skóry z
twarzy szpiega. Musiał wiedzieć, kogo posłał Shimrra; musiał spojrzeć w twarz niedoszłego
mordercy.
Ooglith zsunął się z twarzy kobiety z groteskowym dźwiękiem rozdzieranej tkaniny. Spod
niego wyjrzała twarz bardziej znajoma, niż tego oczekiwał. Nie należała do strażnika ani do
bezimiennej służącej, o nie.
Akolitką była Ngaaluh, kapłanka sekty oszustów. Znana była z tego, że w przeszłości usiłowa-
ła dokonać infiltracji niewiernych. Widywał ją w towarzystwie Harrara, innego dobrze zapo-
wiadającego się kapłana na dworze Shimrry.
- Ty? - zmarszczył brwi w głębokiej zadumie. - Dlaczego ty?
177
- Ja... - oczy Ngaaluh były wielkie i przerażone, niebieskie worki pod nimi prawie niewidocz-
ne. Trucizna paliła ogniem jej system nerwowy, uniemożliwiając oddychanie. Wkrótce serce
się zatrzyma i wszystko będzie skończone. Pomimo bólu próbowała coś powiedzieć.
Wyciągnęła rękę, lecz Nom Anor odskoczył.
Wtedy jego wzrok padł na coś, co wysypało się z trójpalczastej dłoni kapłanki. Nie była to
broń, jak podejrzewał. Był to żywy unrik - kawałek tkanki wyciętej z ciała Ngaaluh jako wo-
tywna ofiara dla bogów. Unrik, utrzymywany przy życiu przez biotechnologię, służył jako sym-
bol posłuszeństwa - a ona ofiarowywała go Nomowi Anorowi!
- Ty idiotko! - Przykląkł przy Ngaaluh, która zaczynała już dygotać. Istniało antidotum na
truciznę plaeryin boi, ale nie spodziewał się, żeby kiedykolwiek chciał go użyć. Ścieżki połączeń
nerwowych były zarośnięte i musiał się dobrze skoncentrować, aby obudzić do życia
zapomnianą biostrukturę. Kostka prawego kciuka wyprostowała się z lekkim trzaskiem. Za-
gryzł wargi, kiedy staw przeszył mu straszny ból. Spod szpona wysunęła mu się cienka jak włos
igła. Wbił ją w szyję Ngaaluh w miejscu, gdzie wciąż pulsowała żyła. Ból wzrósł, kiedy
surowica przepłynęła do ciała kapłanki, ale był on niczym w porównaniu z cierpieniem, jakie
przeżywała leżąca przed nim kobieta. Nom Anor przytrzymał Ngaaluh, gdy każdy jej mięsień
zadrgał nagle w dzikim spazmie, spalając energię życiową w ostatnim paroksyzmie agonii.
Skrzekliwy, syczący dźwięk wydobył się z zaciśniętych szczęk kapłanki, narastając z każdym
drgnięciem.
Nagle kapłanka zwiotczała. Nom Anor pochylił się nad nią, obawiając się najgorszego.
- Yu'shaa...
Słowo zabrzmiało niewiele głośniej niż westchnienie; Ngaaluh przymknęła oczy. Nom Anor
przycisnął dłoń do miejsca na szyi kapłanki, gdzie wcześniej wstrzyknął antidotum. Wyczuł sła-
by, leniwy puls, który świadczył o tym, że kapłanka jeszcze nie rozstała się z tym światem.
Podniósł wzrok. Widzowie spoglądali na niego z niepokojem i zdumieniem. Nie wiedział, ile
zrozumieli z tego, co się właśnie wydarzyło, ale wątpił, aby którykolwiek zbliżył się na tyle,
żeby zrozumieć prawdziwe znaczenie sceny. Bogowie odpowiedzieli na modły Noma Anora,
zsyłając mu kapłankę... a on omal jej nie zabił!
Unrik spoczywał obok nieprzytomnej Ngaaluh. Nom Anor wziął go do ręki. Był ciepły i ła-
godnie pulsował w jego dłoni. Ngaaluh musiała go skraść z sanctum sanctorum najwyższego
kapłana, zanim przyszła tu, aby ofiarować go nowym bogom. Jak i dlaczego zaczęła w nich
178
wierzyć, Nom Anor nie mógł sobie wyobrazić, ale umiał poznać okazję,
kiedy się nadarzyła, a
tej z całą pewnością nie zamierzał zmarnować.
Dał znak Shoon-mi, aby się zbliżył. Sługa uczynił to natychmiast, przepychając się przez ciż-
bę.
- Mistrzu, czy wszystko w porządku?
- Tę akolitkę należy potraktować z największą troską, na jaką nas stać. - Nie było to wiele,
biorąc pod uwagę skromne zasoby, jakimi dysponowali, ale lepsze to niż nic. - Ona jest waż-
na, Shoon-mi. Rozumiesz? Nie może jej się nic stać.
Shoon-mi skłonił się.
- Tak też będzie, mistrzu. - Zhańbiony pobiegł zorganizować jakieś nosze.
Nom Anor wezwał teraz Kunrę. Były wojownik podszedł i ukląkł obok Noma Anora, by móc
mówić szeptem.
- Co się stało? - zapytał. - Kim jest ta kobieta?
- To kapłanka z kręgów Shimrry. Znałem ją przed moim upadkiem. Nazwała mnie po imieniu,
Kunro. - Były wojownik wytrzeszczył oczy i Nom Anor zauważył, że zrozumiał znaczenie
tego faktu. – Sądzę jednak, że można jej zaufać. Przyniosła mi... dowody lojalności. -
Powolne pulsowanie unrika naśladowało rytm tętna widoczny na grubej żyle w szyi Ngaaluh.
- Może być tym, czego teraz potrzebujemy - mruknął Kunra.
- Właśnie. Ale najpierw musimy się upewnić, że nikt nie słyszał. - Tłum zaczął się niepokoić;
wierni kręcili się bez celu i mruczeli między sobą.
- Może podjąć odpowiednie środki?
- Nie. - Nom Anor wiedział, że Kunra z przyjemnością zabije wszystkich akolitów, aby zapewnić
sobie bezpieczeństwo, ale nie było to rozwiązanie optymalne. Ngaaluh będzie się zastanawiała,
co się z nimi stało, podobnie jak Shoon-mi. - Nie możemy sobie pozwolić na marnowanie za-
sobów i dostarczanie tematu do plotek. Jeśli wszyscy znikną, niektórych mogą zacząć szukać.
Lepiej sprawdzić, czy mój sekret jest bezpieczny, i wypuścić ich. Kto wie? Może to nawet za-
działa na naszą korzyść.
- Obrośniemy legendą - mruknął Kunra i skinął głową. - Tak się też stanie.
Nom Anor wstał i zwrócił się do tłumu.
- To niezwykły dzień! - rzekł dramatycznie, wiedząc, że prawda jest zbyt niebezpieczna, by
ją wyrazić. - Przeżyłem atak i jestem po
179
nim silniejszy. Idźcie teraz i powiedzcie wszystkim! Trzeba czegoś więcej niż to, aby odebrać
nam należny szacunek!
Tłum zaakceptował to oświadczenie z niejaką niepewnością, ale nie odrzucił go. Nom Anor
zdążył im przekazać większość informacji, zanim pytania Ngaaluh zbiły go z pantałyku. Usły-
szeli zatem wszystko, co trzeba. Jeśli jeszcze Kunra upewni się, że nie słyszeli nic więcej, będą
mogli rozpocząć swoją misjonarską pracę.
- Nasz czas nadchodzi - rzekł, kiedy zaczęli pojedynczo opuszczać
salę. - Po tym, co zdarzyło się dziś, spodziewam się, że nadejdzie
wkrótce.
- Jeszcze chwilka i zaraz się roztopię - szepnęła Tahiri, ocierając czoło grzbietem dłoni.
- Popraw wentylację - poradził Goure stłumionym głosem, dochodzącym spod kombinezonu
ochronnego. Potężny egzoszkielet, o metr wyższy niż on sam, na wysokości twarzy był wypo-
sażony w kolekcją elektronicznych czujników i dysponował znaczną siłą, którą Ryn mógł
wykorzystywać przy wykonywaniu mniej przyjemnych prac. Tahiri miała taki sam strój -
pomalowany na matowy brąz, z zatartymi oznaczeniami na piersi i plecach - i obserwowała
świat za pośrednictwem oszałamiającego różnorodnością zestawu widoków i dodatkowych in-
formacji. Miała wrażenie, że nosi starożytną zbroję. - Przykręć termostat i zaraz poczujesz się
lepiej.
- Przykręciłam go tak, że bardziej już się nie da - odparła. Mogli porozumiewać się przez
komunikator, ale Goure obawiał się, że ktoś ich podsłucha. Korzystali zatem z zewnętrznych
głośników i mikrofonów, które dość dobrze spełniały swoją rolę - w przeciwieństwie do
systemu klimatyzacji.
Dźgnęła podbródkiem w kontrolki, próbując pozbyć się z oczu słonego potu. Wyrosła wśród
ludzi pustyni, była przyzwyczajona do wysokich temperatur, ale to już przestawało być zabaw-
ne.
Poczuła uderzenie w plecy, po którym nastąpił wyraźny trzask. Kombinezon natychmiast wy-
pełnił się lodowatym powietrzem. Ulga była tak ogromna, że Tahiri tylko westchnęła z
wdzięczności.
- Miałaś zapchany przewód chłodzenia - wyjaśnił Arrizza, kurtzeński sprzątacz, który to-
warzyszył im w długiej podróży turbowindą. Goure opisywał go jako konspiratora na pół eta-
tu, nie należącego do sieci Rynów. Zbadał, jak działa od wewnątrz bakurański kompleks se-
nacki, i nie był zainteresowany niczym więcej. Nie mając zadań politycznych,
180
chętnie pomagał Goure'owi i Tahiri wydostawać się i wracać do kompleksu niepostrzeżenie.
- Chyba uratowałeś mi życie - wyznała Tahiri, tylko częściowo żartując. Kręciła się przez
chwilę we wnętrzu kombinezonu, aby chłodne powietrze dotarło do każdego centymetra jej
spoconej skóry. Kombinezon - który był zaprojektowany tak, aby przejmować najdrobniej
sze ruchy jej ciała i wzmacniać je, zwiększając ich siłę i zręczność - zareagował na to dziw-
nymi wygibasami.
- Znałem kiedyś kogoś, kto zmarł z przegrzania w czasie pracy - wyjaśnił Kurtzen. - Musicie
się wzajemnie pilnować.
Nie wiedziała, jak zareagować na ten przejaw ponurego pragmatyzmu.
- Dzięki - odparła po chwili. - Postaram się pamiętać.
Turbowindą zatrzymała się z brzękiem i szeroka stalowa klatka się otworzyła. Arrizza poszedł
pierwszy. Jego kombinezon wyglądał gorzej niż Goure'a, jeśli to w ogóle było możliwe. Jedyną
rzeczywistą różnicą był szeroki skórzany pas pełen kieszeni. Tahiri przypuszczała, że to narzę-
dzia, choć szczerze wątpiła, czy grube paluchy kombinezonu byłyby w stanie manipulować
czymś tak drobnym.
Szli jedno za drugim korytarzem wiodącym do podpiwniczenia. Był on dość wysoki i szeroki
dla kombinezonów, bo musiał również być przejezdny dla wszelkiego rodzaju maszyn serwiso-
wych. Oczywiście, nie były to roboty. Bakuranie nie lubili automatów. Jeśli roboty nie mogły
wykonywać brudnej pracy, musieli ją odwalać ludzie. Stąd wzięły się kombinezony, które nosili.
Arrizza wiódł ich do drugiej turbowindy, która prowadziła prosto pod główne sale senatu.
Stamtąd mogli dostać się do samego kompleksu, omijając zabezpieczenia, w jakie zwykle były
wyposażone wszelkie wejścia. Po wmieszaniu się w dużą grupę sprzątaczy wykonujących swoje
codzienne zadania będą mogli niepostrzeżenie - a przynajmniej bez przeszkód - poruszać się po
dolnych poziomach kompleksu. Prawdopodobnie nie zdołają dostać się do samej sali senatu, ale
z pewnością bez szczególnego trudu dotrą do wewnętrznych sieci danych.
- Wiecie, co się właściwie dzieje? - zapytała.
- Nie. Służby bezpieczeństwa szaleją od chwili porwania Cundertola. Nie dowiedziałem się,
kto za tym stoi, ale wiem, że to nie Malinza Thanas. To nie w jej stylu.
- Więc kto?
181
- Nie jestem pewien.
Po krótkim milczeniu Tahiri przełączyła się na kanał prywatny i odważyła zadać kolejne pyta-
nie.
- Czy zawsze tędy chodzisz? Muszą być przecież prostsze drogi.
- Niestety, służby bezpieczeństwa tak się boją, że pozamykały moje zwykłe źródła - odparł. -
Zwłaszcza z okazji przybycia Keeramaka i dzisiejszej ceremonii. Wiem, że to mało wygod-
ne, ale tylko to mi narazie zostało. Mam nadzieję, że mnie nie złapią i nie wykryją mojej
działalności.
- A co się stanie, jeśli złapią? Zastąpią cię kimś innym?
- Jeśli się rozniesie, to tak, przyślą innego przedstawiciela mojego gatunku na to miejsce.
- Ale jak miałoby się roznieść? Jeśli komunikacja jest wyłączona, jak to możliwe?
- No cóż, pierwszą rzeczą, jaką robimy po przybyciu na nasze posterunki, jest ustalenie planu
na wypadek takich właśnie sytuacji awaryjnych. Przedstawiciele mojej rodziny nie używają
Mocy, nie korzystamy też z konwencjonalnych metod komunikacji. Widzisz, na tym polega
nasza siła. Wchodzimy w miejsca, w których teoretycznie nie powinno nas być, tylko dlatego
że jesteśmy ignorowani, a nie z powodu skomplikowanych technologii i niezwykłych mocy,
których wszyscy się spodziewają i szukają. Kto zauważy informację czy dwie dołączone do
listu przewozowego? Szept pracownika doku do robota? Opowieść niewinnie wysłuchaną w
tawernie? Nawet w czasie embarga komunikacyjnego Bakura przyjmuje bardzo dużo frachtow-
ców i statków handlowych. Wszyscy potrzebują repulsorów. Stosujemy najprostsze i najbar-
dziej uniwersalne techniki rozpowszechniania informacji za pośrednictwem podróżnych.
Może czasem trwa to długo, ale jest skuteczne.
Tahiri zadumała się nad tą koncepcją.
- Chcesz powiedzieć, że jesteś czymś w rodzaju pangalaktycznego plotkarza?
- Mówisz tak, jakby to było coś złego, a to bardzo skuteczna metoda. Jeśli któraś z moich in-
formacji nie dotrze codziennie na oznaczone miejsce o oznaczonej godzinie, wówczas wia-
domość zostanie przesłana kolejnemu Rynowi, który zażąda zastępstwa.
- Od kogo? - Tahiri nie była w stanie pohamować ciekawości. Istnienie ryńskiej siatki pozo-
stawało całkowitą tajemnicą do czasu Galantosa, ale okazało się, że jej wpływy są co najmniej
tak samo wszech obecne, jak Brygad Pokoju.
182
Goure zachichotał.
- Nie mogę ci wszystkiego powiedzieć, Tahiri. Tajna organizacja może działać skutecznie
jednie wówczas, jeśli jej działania pozostają tajne. Skoro wiesz już, że istniejemy, mogę ci
powiedzieć, że Rynowie nie posiadają tak ściśle hierarchicznego systemu jak Jedi. Mamy jed-
nak dowódcę, który dostaje wszystkie informacje zbierane przez nas. To on podejmuje główne
decyzje.
- Czy on ma imię?
- Oczywiście. Ale ujawnienie go stanowiłoby zagrożenie jego bezpieczeństwa. My, z tego
końca łańcucha informacyjnego, również go nie znamy. Wiemy tylko, że ktoś zauważył po-
trzebę powstania takiej sieci szperaczy i ten sam ktoś przeszkolił w sztuce infiltracji mnie...
a potem wielu innych, po czym zostaliśmy wysłani na nasze stanowiska. Zapamiętaj moje
słowa: kiedyś będą o nim śpiewać pieśni, jeśli już tego nie robią.
Goure zatrzymał się przed drugą turbowindą. Była równie zniszczona i wyeksploatowana, jak
wszystko na tym poziomie. Drzwi otworzyły się z głębokim zgrzytem. Zaledwie weszli do środ-
ka, winda skoczyła w górę. Tahiri stwierdziła, że szuka oparcia i walczy o równowagę. Każdy mię-
sień jej ciała był nieprzyjemnie spięty. Próbowała o tym nie myśleć, zadając kolejne pytanie.
- Jak można śpiewać pieśni o kimś, kto nie ma imienia?
Z głośników kombinezonu Goure'a rozległ się dźwięk, który nie przypominał niczego znajo-
mego, ale Tahiri domyśliła się, że to śmiech.
- Jesteś strasznie praktyczna, prawda? - Zanim Ryn odpowiedział na jej pytanie, Arrizza
podniósł rękę i uciszył oboje.
- Jesteśmy prawie na miejscu - wyjaśnił. - Pamiętajcie układ.
Tahiri skinęła głową wewnątrz szczelnego hełmu. Od tej chwili mieli mówić do siebie Yon, Ga-
itzi i Scod i grali rolę członków podziemnej brygady sprzątaczy o nazwie Trójnóg.
Platforma windy zatrzymała się ze zgrzytem w sekundę później, a masywne drzwi się rozsunęły,
odsłaniając kolejny korytarz serwisowy, który nie wydawał się wiele różnić od poprzedniego -
tyle tylko, że ten kończył się o kilka metrów dalej grubymi ognioodpornymi przegrodami. Tahiri
podążyła za Arrizzą, który podszedł do przegrody, starannie naśladując jego ciężki, chwiejny
chód, jakby chciała sprawić wrażenie, że ciężki strój jest równie wygodny, jak każde normalne
ubranie.
- Identyfikacja- ryknął jakiś głos z drugiej strony drzwi. Promienie laserowe omiotły kombi-
nezony, odczytując kody identyfikacyjne wymalowane rozmaitymi odblaskowymi farbami.
183
- Ekipa Trójnóg - zameldował Arrizza znużonym głosem. Po kilku sekundach czekania dodał
burkliwie: - Daj spokój, Schifl! Wpuść nas już, co? Nie mamy całego dnia.
- I tyle ważnej pracy do zrobienia, nie? - Podwójne drzwi rozwarły się z sykiem hydrauliki. -
W zgniataczu J jest zatkany wylot, zaznaczony specjalnie dla ciebie, Yon. Musiałeś wczoraj
być bardzo niegrzeczny.
Arrizza tylko coś mruknął, prowadząc pozostałych przez posterunek. Dwaj strażnicy w
otwartej wartowni przyglądali im się leniwie, z bronią wspartą na udach i z głupimi minami.
Kombinezony do ciężkich prac mogłyby ich zetrzeć na proch, ale siła fizyczna nie miała zna-
czenia przy tak dużej różnicy statusu społecznego.
Tahiri pokornie podreptała za towarzyszami, uzupełniając ciężki krok kołysaniem się na boki.
Wydawało się jej, że tak właśnie powinien chodzić robotnik najniższej rangi. Była zbyt przeję-
ta rolą, by zauważyć, że jeden ze strażników mówi do niej.
Zatrzymała się powoli, wykorzystując te kilka sekund, jakie były jej potrzebne do odwrócenia
się, aby sięgnąć do umysłu strażnika i sprawdzić, o co mu chodziło. Odkryła, że sądził, iż jest
sprzątaczką imieniem Gaitzi.
- Masz dla mnie dzisiaj całusa, Gaitzi? - pytał strażnik, groteskowo wysuwając usta. Jego
partner chichotał jak najęty.
Tahiri cmoknęła wargami, dbając o to, żeby dźwięk był odpowiednio głośny i wilgotny, po
czym odwróciła się i ruszyła dalej.
- Rozkoszniaczki - mruknął Goure, kiedy oddalili się od punktu kontrolnego i bezpiecznie
podążali za Arrizza do samych wnętrzności bakurańskiego kompleksu senackiego. - Nigdy
nie przestanie mnie zadziwiać, co się dzieje z mężczyznami większości gatunków, kiedy
dasz im pukawkę i wsadzisz w mundur.
- Przypuszczam, że mężczyźni Rynów są ponad to, prawda? – oschle odparła Tahiri.
- A żebyś wiedziała! - bronił się z oburzeniem. - Dlatego pracuje my w tajemnicy, bez ele-
ganckich tytułów i przywilejów. Istniejemy jako przeciwieństwo tych pompatycznych me-
tod, jakie stosują grupy podobne Brygadom Pokoju. Mówią, że nasz założyciel zainspirował
się Wielką Rzeką, siecią bezpiecznych domów i dróg ucieczki, stworzonych przez mistrza
Skywalkera, aby ratować Jedi przed zdradą.
-
Czy dlatego Rynowie pomogli nam na Galantosie?
- Wieści o tym, co się tam wydarzyło, jeszcze do mnie nie dotarły rzekł. - Ale tak, gdyby tam
była Brygada Pokoju, zrobilibyśmy wszystko, żeby stawić im opór.
184
Spójrzmy na to jako na nasz udział w działaniach wojennych. Nie możemy bezpośrednio do-
brać się do skóry Yuuzhanom - nawet my nie jesteśmy w stanie wkręcić się w ich społeczność -
więc celujemy niżej, w tych, którzy sieją zgniliznę w Sojuszu Galaktycznym od wewnątrz.
- Druga linia obrony - podsunęła Tahiri.
- Wolimy o niej myśleć jako o pierwszej linii - odparował. – Nie ma sensu pokonywać
Yuuzhan Vongów, jeśli po drodze pokonamy samych siebie.
Brzmiało to dość tajemniczo, lecz w stwierdzeniu tym rozbrzmiewały echa filozoficznych
rozważań Jacena na temat konsekwencji zwycięstwa za pomocą samej tylko siły. Dotyczyło też
w dużym stopniu jej własnych problemów.
- Chyba nie będziemy musieli rzeczywiście przetykać tego zgniatacza śmieci, co? - zapytała,
żeby zmienić temat. Nie chodziło jej nawet o dymiące sterty wszelkich odpadków, lecz rów-
nież o zamykające się ściany.
- Nie - uspokoił ją Arrizza. - Zajmijcie się swoimi sprawami. Ja dopilnuję, żeby praca zosta-
ła wykonana.
- Mamy sygnały, które możemy sobie przesyłać, kiedy jesteśmy potrzebni w innym miejscu
- wyjaśnił Goure.
- Jeśli ktoś was zaczepi - dodał Kurtzen - albo jeśli się rozdzielicie, powiedzcie tylko, że zepsuł
się wam lokalizator i szukacie sektora C. Znajdę was tam.
Tahiri skinęła głową.
Dotarli do poprzecznego korytarza i rozdzielili się bez dalszych słów - Arrizza ruszył na prawo,
żeby wywiązać się z zadań, Tahiri i Goure ciężkim krokiem skręcili w lewo na swój rekonesans.
Od tej chwili ryzyko rosło. Nie wiedziała, jak dokładnie monitorowane są grupy sprzątaczy ani
jak głęboko mogą się zapuszczać w kompleks, zanim ktoś zauważy, że nie postępują zgodnie z
normalnymi procedurami. Mogła jedynie pracować szybko i mieć nadzieję, że wystarczy im
czasu, aby zrobić to, po co przyszli.
Goure prowadził ją długą, krętą trasą wiodącą przez różne poziomy Podpiwniczenia, czasem
przesiadając się do turbowindy na górne lub dolne piętra i wymijając magazyny pełne zapieczę-
towanych kontenerów.
- Ten kompleks jest większy, niż się wydaje - zauważyła, kiedy mijali ogromny podziemny
bunkier, po sufit załadowany racjami żywnościowymi.
185
- Po wojnie z Ssi-ruukami został przeprojektowany na schron - wyjaśnił Goure. - Senat i
duża część populacji Salis D'aar może przetrwać tu przez dłuższy czas, oczywiście dopóki za-
pory łączące go z powierzchnią nie zostaną przerwane.
- A jeśli zostaną?
- Jest tu również schowek z bronią - odparł Ryn. - Wystarczy dla małej armii. Wierz mi, nie
oddadzą życia bez walki.
Biorąc pod uwagę okropność transferu, Tahiri mogła zrozumieć metody, jakich używał se-
nat, aby go uniknąć. Mając przez całe dziesięciolecia przed oczami widmo zniewolenia i
śmierci, musieli być uwarunkowani strachem przed powtórną inwazją. Nic dziwnego zatem, że
niektórzy ludzie nie chcieli mieć nic wspólnego z P'w'eckami, nawet jeśli przedtem i oni byli
niewolnikami.
Skąd taki nagły zwrot w polityce? - zastanawiała się. Księżniczka Leia mówiła przecież, że
Cundertol w okresie swojej pracy dla senatu Nowej Republiki był bardzo przeciwny nielu-
dziom, skąd więc teraz taka zmiana?
Zmusiła się do odsunięcia tych rozważań na później i skupiła na tym, co miała do zrobienia
w tej chwili.
- Jeśli umieszczają tu żywność i broń - zauważyła - z pewnością mają też centrum zarzą-
dzania.
- Mają - odparł Goure. - Właśnie tam się wybieramy.
Nadłożyli nieco drogi, aby znaleźć niewielką froterkę do podłóg, po czym ruszyli dalej. Przeszli
przez pusty punkt kontrolny i zjechali w dół jeszcze jedną windą. Tahiri cały czas sprawdzała, czy
przestrzeń wokół nich nie nosi śladów zamieszkania, ale cała ta część podziemi wydawała się
zupełnie pusta. Gdyby nie wiedziała, gdzie jest, mogłaby pomyśleć, że wędrują przez doskonale
zachowane ruiny podziemnego, opuszczonego miasta.
Tu jednak na każdym zakręcie śledziły ich oczy kamer ochrony. Wystarczyło, aby jedna
osoba nabrała podejrzeń....
Dwie połowy wielkich, odlewanych drzwi rozsunęły się na boki, ukazując ich oczom nieu-
żywane centrum dowodzenia. Tahiri i Goure pewnie weszli do środka, jakby bywali tu co naj-
mniej raz dziennie. Dziewczyna, zamiast kręcić kaskiem na hydraulicznej szyi, omiatała puste
ekrany i uśpione holoprojektory pomieszczenia wszelkiego rodzaju czujnikami, w jakie był
wyposażony kombinezon. Było tu dość miejsca na pięćdziesiąt lub więcej osób, które mogły
pracować swobodnie na wzniesionej okrągłej platformie. Przypuszczała, że w tym
186
miejscu mieli urzędować w czasie wojny premier i jego głównodowodzący. Wprawdzie centrum
było puste od wielu lat, ale widać było, że pozostaje w stanie pełnej i natychmiastowej gotowo-
ści, czekając, aż nadejdzie jego moment.
Nic straconego, pomyślała cynicznie. Jeśli intencje Keeramaka są inne, niż się wydają...
Goure przystanął pośrodku wielkiego pomieszczenia i uruchomił maszynę sprzątającą. Prze-
suwając ją w przód i w tył, mówił powoli, monotonnym głosem stapiającym się z cierpliwym
zaśpiewem silnika.
- Udawaj, że sprzątasz. Włamię się do systemów i sprawdzę, czy znajdę Jainę. Przełącz mo-
nitory na kanał siedemnasty, żebyś mogła śledzić moje poczynania.
- Czy nikt nie zauważy, co robimy?
- Nie, jeśli będę dość dobry. - Uśmiechnął się do niej przez kask. - A jestem dość dobry. - Po
czym dodał już poważniej: - Musimy być w centrum, żeby wejść do sieci, ale nie zamierzam
robić nic tak oczywistego, jak włączanie ekranów. Kombinezony załatwią sprawę za nas.
- Potężne ramiona jego ciężkiego kombinezonu drgnęły. - Podejrzewam, że to nasza jedyna
szansa, więc musimy skorzystać, ile się da.
Tahiri przyjęła pouczenie i zajęła się pracą, demonstracyjnie wykorzystując siłę i elastyczność
kombinezonu na użytek ewentualnych obserwatorów. Pracując, przez cały czas jednym okiem
obserwowała postępy Goure'a za pomocą górnej części wnętrza hełmu, które stanowiło dość
prymitywny ekran wideo. Na początku widziała jedynie długie szeregi skomplikowanych ko-
dów maszynowych, kiedy Ryn za pomocą prostej hakerskiej techniki włamywał się do gmatwa-
niny sieci o niższym poziomie zabezpieczeń. Później zadanie stało się nieco trudniejsze; potrze-
bował więcej czasu, aby włamać się na kolejny poziom. Wreszcie dostał się do danych admini-
stracyjnych, takich jak aresztowania i zwolnienia, ale nie znalazł ani słowa o Jainie.
Kolejne dwadzieścia minut pracy doprowadziło Goure'a wprost do serca bakurańskiej biuro-
kracji, gdzie, jak twierdził, przechowywane są prawdziwe tajemnice. Początkowo Tahiri była
zdumiona jego zręcznością, ale przypomniała sobie, że Rynowie cieszyli się wątpliwą sławą naj-
lepszych hakerów. Poza tym Bakura, jako system na izolowanym krańcu światów Rubieży,
prawdopodobnie nie korzystała ze skomplikowanego oprogramowania, gwarantującego pouf-
ność - takiego, jakie uważała za oczywiste na Kałamarze. Pomimo to przebicie
187
się przez najsilniejsze szańce obronne systemu w ciągu zaledwie półtorej godziny mogło wy-
wrzeć wrażenie.
- Interesujące - mruknął wreszcie,
- Znalazłeś coś? - natychmiast zainteresowała się Tahiri. Miała już dość polerowania i odku-
rzania,
- Niestety, chyba nie chodzi o Jainę. Dostałem się do ukrytych holokamer w pomieszczeniach,
w których nie powinno ich być. – Widok w górnej części kasku zmienił się w obraz wideo i
Tahiri ujrzała wielkie, okrągłe łoże otoczone bogatymi draperiami.
- Zdaje się, że ktoś się bawi w podglądanie - mruknęła.
- Wątpię. Prawdopodobnie jakiś nadgorliwy szef ochrony. Takie rzeczy widać wszędzie,
gdziekolwiek się udasz. Lewa ręka nie ufa prawej.
Przeglądał widoki z ukrytych kamer, sprawdzając, co dzieje się w rzekomo bezpiecznych po-
mieszczeniach. Jakość obrazu zmieniała się od pełnego 3D do ziarnistego, czarno białego 2D.
Większość zdjęć pochodziła z pustych biur senatorów, zajmujących się porannymi przygo-
towaniami do ceremonii poświęcenia. Nic szczególnie ekscytującego.
Tahiri tak długo przypatrywała się migającym obrazom, że zaczęła się zastanawiać, czy w
ogóle znajdą cokolwiek. Nagle...
- Czekaj! - zawołała. - Wróć!
Ale Goure już tam był, wywołując obraz Hana i Leii i manipulując ostrością. Stali w eleganc-
ko urządzonym biurze, przed wielkim, polerowanym biurkiem premiera Cundertola. Twarz Leii
była pozornie spokojna i opanowana, jak zwykle, lecz frustracja Hana była oczywista.
Tahiri już miała spytać, czy jest dźwięk, kiedy Goure postarał się i o to.
- .. .rozumiem waszą troskę - mówił Cundertol - ale na tym etapie doprawdy nie mogę nic
zrobić... zwłaszcza kiedy wydaje się, że mogła być wspólniczką podczas ucieczki niebezpiecz-
nej kryminalistki.
Han zjeżył się.
- Jeśli pomogła w ucieczce Malinzy, to musiała mieć dobry powód.
- Może i miała, kapitanie Solo, ale fakt pozostaje faktem, że złamała prawo. Jeśli pańska córka
wierzyła w niewinność Malinzy, to istnieją legalne sposoby, których mogła użyć. W obecnej
sytuacji musi pan zrozumieć, że mam związane ręce. Z legalnego punktu widzenia nie można
zaprzeczyć, że jest winna.
- Winna, bo pomogła w ucieczce niewinnej osobie? - zapytał Han.
188
- Malinza Thanas nie jest niewiniątkiem - poważnie odparł premier. - Ona i jej banda mąci-
wodów narobili już dość szkody Bakurze, aby uznać ją za osobę wyjętą spod prawa. Był już
najwyższy czas, żeby ją przymknąć.
- Ale sam pan przecież powiedział, że jest niewinna! - zaprotestował z niedowierzaniem Han.
Wyraz twarzy Cundertola stanowił mieszaninę zdumienia i namysłu.
- Skąd to panu przyszło do głowy?
Leia wtrąciła się spokojnie, aby zapobiec iście koreliańskiemu wybuchowi.
- Panie premierze, podejrzewam, że Jaina padła ofiarą prowokacji. Skontaktował się z nami
ktoś, kto twierdził, że ma dla nas informacje. Działając zgodnie z tą informacją, Jaina wybrała
się na spotkanie z Malinzą Thanas, lecz miała z nią jedynie porozmawiać. Z pewnością nie
zamierzała jej pomagać w ucieczce. Jeśli miałaby w tym uczestniczyć, to tylko pod przymusem.
- Więc dlaczego się nie ujawniła, żeby wszystko wyjaśnić? - zapytał Cundertol. - Na zdjęciach
wyraźnie widać, jak wyprowadza Thanas z celi z własnej i nieprzymuszonej woli. Nie było
żadnego przymusu.
- Więc to był podstęp - zdecydowała Leia.
- Dlaczego?
- Gdybyśmy to wiedzieli, nie tracilibyśmy czasu w tym biurze, nie sądzi pan? Trudno, sami za-
łatwimy tę sprawę - warknął Han.
Leia położyła dłoń na ramieniu męża.
- Nie chcemy nikogo krytykować - wtrąciła. - Po prostu martwimy się o córkę.
- A co z waszą drugą towarzyszką? Tą drugą Jedi? Wróciła?
Han skrzywił się gniewnie, lecz wyraz twarzy Leii pozostał spokojny i uprzejmy.
- Niestety, nie. O jej bezpieczeństwo też zaczynam się obawiać.
- A więc mamy dwóch rycerzy Jedi, którzy bez nadzoru poruszają się po Salis D'aar. Jestem
pewien, że wybaczycie mi, jeśli uznam, że dzieje się tu coś podejrzanego, ale czas jest bar-
dzo nieodpowiedni, w przeddzień przypieczętowania przez Bakurę trwałego pokoju z od-
wiecznym wrogiem pojawia się Sojusz Galaktyczny i wszczyna zamieszanie. Mogę się tylko
zastanawiać, czy chcecie, abyśmy zerwali stosunki z resztą galaktyki, czy może jest coś, cze-
go jeszcze od nas potrzebujecie i boicie się, że wam odmówimy...
189
- Nie sądzę, aby pan sam w to wierzył, premierze - odparła Leia, niewzruszona tymi oskar-
żeniami. - Zna pan nas, więc wie, że działamy tylko w interesie pokoju.
- Obawiam się, że jeszcze nie mam żadnego powodu, aby tak sądzić, księżniczko.
W tym momencie na biurku premiera rozległo się głośne brzęczenie. Jednym płynnym ruchem
premier wstał i przygładził włosy. Zmiana w jego zachowaniu była uderzająca. Przed chwilą wy-
dawał się zupełnie niewzruszony groźbami Hana, lecz dźwięk alarmu całkiem wytrącił go z
równowagi.
- Przepraszam, musicie mi wybaczyć, mam kolejne spotkanie. Zapewniam was, że zrobimy
wszystko, co w naszej mocy, aby odnaleźć zbiegłych rycerzy Jedi... razem z Malinzą Thanas. -
Jakby po namyśle, dodał jeszcze: - Mam nadzieję, że zobaczymy się na ceremonii poświęce-
nia. To już niedługo i nie chciałbym, aby z powodu ostatnich wypadków uznali nas państwo za
zbyt małostkowych, aby odmówić wam zaproszenia. Księżniczko Leio, kapitanie Solo, pozo-
stajecie naszymi gośćmi honorowymi do czasu, kiedy będziemy mieli powód,
aby zdecydować inaczej.
Leia praktycznie musiała wywlec męża z biura. Widać było, że oboje nie są zadowoleni z au-
diencji u premiera, ale nawet Tahiri, patrząc z boku, wiedziała, że nie mogą nic więcej zrobić.
Skoro tylko drzwi zamknęły się za nimi, Cundertol usiadł. Przez długą chwilę siedział zupeł-
nie nieruchomo, jakby pogrążony w medytacji próbował zebrać myśli.
- Leia wspomniała o tobie - powiedziała Tahiri do Goure'a. - To ty się z nami skontaktowałeś,
ty wysłałeś Jainę do więzienia. Prawdopodobnie myśli, że jesteś wplątany w tę kabałę.
- To jeszcze jeden powód, żeby się dowiedzieć, co się z nią stało. Zobaczmy, czy jeszcze coś
znajdziemy...
- Zaczekaj, patrz! - Drzwi biura Cundertola otworzyły się znowu. Weszło czterech strażników
P'w'ecków o matowych łuskach, ubranych w skomplikowane skórzane uprzęże i z promiennika-
mi wiosłowymi u boków. Stanęli po obu stronach biurka i podejrzliwie rozejrzeli się po pokoju.
Wtedy dopiero pojawił się Lwothin, a za nim dostojnym, pełnym doskonałego wdzięku kro-
kiem weszła postać, która, ogólnie rzecz biorąc, przypominała P'w'ecka, lecz w każdym szcze-
góle była zupełnie odmienna.
Keeramak, pomyślała Tahiri. Mimo woli podziwiała przepiękne, zmienne barwy łusek stwo-
rzenia. Wzór, który tworzyły, lśnił w
190
tle lamp biura wszystkimi kolorami tęczy. Każdy ruch słał nowe tańczące iskry. Z całej sylwetki
Ssi-ruuvi emanowała zwinność łowcy, utrwalona tysiącami lat dominacji nad tępawymi, ner-
wowo wyglądającymi P'w'eckami. Keeramak trzymał się bardziej prosto, a jego krok był pew-
niejszy, członki dłuższe, mięśnie gładsze i smukłejsze, oczy zaś błyszczały inteligencją i spry-
tem, co sprawiało, że Lwothin wyglądał przy nim równie groźnie jak Ewok.
Za nim weszli jeszcze dwaj strażnicy. Drzwi zatrzasnęły się. Keeramak podszedł wprost do
biurka Cundertola i stał tam, machając grubym ogonem.
Cundertol wstał i skłonił się oficjalnie.
Keeramak powiedział coś w głębokim, śpiewnym języku Ssi-ruuvi. Tahiri słuchała w oczeki-
waniu na tłumaczenie, które jednak nie nastąpiło. Przyjęła, że Cundertol ma do uszny translator,
przekazujący słowa Keeramaka od razu we wspólnym wprost do ucha. Niefortunna sytuacja,
ale nie katastrofalna.
Przynajmniej możemy usłyszeć jego odpowiedź, pomyślała.
Lecz to, co wówczas nastąpiło, zupełnie zbiło ją z tropu. Kiedy Keeramak przestał mówić,
premier Cundertol otworzył usta i odpowiedział obcemu w płynnym Ssi-ruuvi - języku, którego
słów żaden człowiek nie jest w stanie wymówić.
Tahiri wytrzeszczyła oczy, obserwując grdykę Cundertola wędrującą w górę i w dół w rytm
podobnych do dźwięków fletu słów wydobywających się z jego ust.
- To nie jest możliwe - szepnęła w osłupieniu.
Mowa Cundertola została przerwana przez głośny komentarz Keeramaka. Szponiasta dłoń za-
cisnęła się w powietrzu między nimi. Cundertol z jakiegoś powodu zaprotestował, ale Keeramak
nie dał mu dojść do słowa. Wreszcie z kwaśną miną skinął głową i usiadł, krzyżując ramiona na
piersi.
Premier znowu przemówił w obcym języku, na co Keeramak odpowiedział prychnięciem,
które mogło być wersją śmiechu Ssi-ruuvi. Lwothin próbował wtrącić się do rozmowy, ale
Keeramak szorstko odepchnął go na bok. Cundertol uśmiechnął się tylko.
- Wcale mi się to nie podoba.
- Mnie też nie - odparł Goure. - Gdybym miał możliwość, żeby to jakoś zarejestrować! A
przynajmniej skierować do tłumacza! Ale nie mogę nic zrobić, żeby nie zaalarmować służb
bezpieczeństwa.
- Może właśnie to powinniśmy zrobić - powiedziała Tahiri. – Ktoś musi się o tym czym prę-
dzej dowiedzieć!
191
Zaledwie wypowiedziała te słowa, kiedy rozmowa pomiędzy Keeramakiem a Cundertolem
dobiegła końca. Premier wstał i skłonił się lekko. Lwothin i jego szef Ssi-ruuvi w towarzystwie
swoich uzbrojonych ochroniarzy opuścili pomieszczenie.
Cundertol znów został sam. Opadł na fotel, tym razem z wyrazem ulgi na twarzy.
- Nie mam pojęcia, co tu właściwie miało miejsce - mruknął Goure - ale masz rację, musimy o
tym komuś powiedzieć.
- Ale co im powiemy? - zapytała Tahiri. Incydent zdarzył się zaledwie parę sekund temu, a
ona już ledwie wierzyła własnym wspomnieniom, więc jak uwierzą im inni, jeśli nie mają
żadnych dowodów? - Wyjdziemy i zameldujemy, że premier to jakaś hybryda człowieka
i Ssi-ruka? Nigdy nam nie uwierzą!
- A może znajdzie się ktoś, kogo to zainteresuje... - w zadumie odparł Goure.
- Kto?
- Taka wpadka bez wątpienia zakończy karierę Cundertola... nie zależnie od tego, jakie były
jego pierwotne intencje. Jak sądzisz, kto uzyska z tego najwięcej korzyści?
Tahiri skinęła głową.
- Wicepremier.
- Właśnie. Ma motyw, żeby coś zrobić, a przy okazji odpowiednią władzę, żeby zrobić to
szybko. Jeśli tylko zdołamy się do niego dostać...
- .. .przed ceremonią! - dokończyła. - Jeśli Keeramak ma zamiar wyprowadzić Bakurę w po-
le, musimy zacząć działać natychmiast. Jedyne, co powstrzymuje ich przed otwartym atakiem,
jest lęk o własną duszę. Kiedy Bakura zostanie poświęcona, nikt ich nie powstrzyma.
- Zgadza się. A to nam nie daje zbyt wiele czasu. - Obraz premiera Cundertola znikł, zastą-
piony schematem sieci komunikacyjnej kompleksu. - Ciekawe, gdzie teraz może być Har-
ris?
Zanim zdążyli namierzyć wicepremiera, w pustym centrum rozległ się tubalny głos:
- Uwaga, sprzątacze. Na czyje polecenie działacie?
Goure uruchomił zewnętrzny komunikator, a jego głos rozległ się nieprzyjemnie blisko ucha
Tahiri.
- Brygadzista Jakatis, proszę pana.
- Brygadzista Jakatis twierdzi, że nie żądał ekipy w tym miejscu - padła natychmiastowa od-
powiedź. - Wasza obecność jest nielegalna.
192
- Jestem pewien, że jeśli spytacie go jeszcze raz...
- Popełniliście wykroczenie w trybie rozdziału od czwartego do szesnastego ustawy o tajności.
Pozostańcie tam, gdzie jesteście, dopóki nie zjawi się oddział, który was odeskortuje do ob-
szaru zatrzymania, gdzie zostaniecie poddani formalnemu procesowi.
Sygnał z centrum sterowania zgasł.
Tahiri zaklęła pod nosem i pomimo klimatyzacji w kombinezonie znów zaczęła się pocić.
Zbyt wiele uwagi poświęcili Cundertolowi, a zbyt mało udawaniu, że sprzątają.
Teraz, kiedy wpadli, służba bezpieczeństwa na pewno ich podsłuchuje. Goure przytknął hełm
swojego kombinezonu do hełmu Tahiri, aby upewnić się, że nikt ich nie usłyszy. Przynajmniej
na razie nie wiedzą, z kim mają do czynienia.
- Szlag trafił plan - mruknął.
- Musimy się stąd wynosić - wykrztusiła i poczuła, jak w jej żołądku narasta nieprzyjemne
uczucie. Nie wyczuwała wokół nikogo, ale w końcu oddział mógł się składać z robotów.
- Nie ma obaw - rzekł. - Już się robi. Chodź za mną i rób dokładnie to samo co ja.
- A Harris?
- Znalazłem go, zanim nas odcięli - odparł Goure. - Musimy się tylko do niego dostać.
- A Arrizza?
- Potrafi o siebie zadbać. Chodź!
Zanim zdążyła zapytać o coś jeszcze, pociągnął ją i zaczął przepychać swój kombinezon do
wyjścia. Wprawdzie masywny sprzęt był ciężki i raczej nieprzewidziany do szybkiego porusza-
nia się, ale mógł rozwinąć niezłą prędkość, jeśli zaszła taka potrzeba. Pobiegła za nim. Łomot
stóp o podłogę przenosił się drganiami wzdłuż metalowych nóg i szarpał ciało. Wycie przecią-
żonej hydrauliki było ogłuszające.
Goure poprowadził do pierwszej turbowindy, którą jechali. Wiedząc, że strażnicy będą ich ob-
serwować, nawet nie pomyślał, żeby jej użyć. Pociągnął Tahiri do kolejnej serii korytarzy wio-
dących do spiralnej klatki schodowej. Schody dygotały niebezpiecznie pod ich połączonym cię-
żarem, ale lepsze to niż znaleźć się w pułapce windy i oczekiwać aresztowania.
Przebyli dziesięć pięter jednym ciągiem. Problem stabilności schodów nabrał całkiem innego
wymiaru, kiedy z góry zjechały dwie czarne kule, wyjąc i migając światłami.
193
- Roboty! - wrzasnął Goure. Jego okrzyk rozbrzmiał po całej klatce schodowej.
Tahiri podniosła wzrok. Ograniczone przez schody roboty opadły w dół centralnej części
klatki. Na szczęście były tylko te dwa, ale bez wątpienia zaraz nadlecą następne. Ich pręty ogłu-
szające były nieszkodliwe w starciu z kombinezonem zbroją, ale miały i potężniejszą broń.
- Jesteście aresztowani - oznajmiły. - Jesteście aresztowani! Rzucić broń i nie ruszać się!
No jasne, czemu nie? - pomyślała Tahiri, otwierając metalową klapkę na zewnętrznej części
kombinezonu i sięgając do środka. Przed wejściem do egzoszkieletu ukryła miecz laserowy
pomiędzy narzędziami do czyszczenia, właśnie na taką okazję. W wielkiej metalowej pięści
wydawał się maleńki i musiała się jeszcze bardziej skoncentrować, żeby zwalczyć naturalną
nieruchawość kombinezonu, ale od razu poczuła się lepiej, mając go w dłoni.
- Nie! - krzyknął Goure, widząc, co robi. - Jeśli go włączysz, będą wiedzieli, kim jesteś!
A co to za różnica? - chciała zapytać. Jeśli jeszcze nie wiedzą, to wkrótce się dowiedzą,
kiedy ją aresztują i każą zdjąć kombinezon.
Instynkt jednak podpowiadał jej, żeby wierzyła Goure'owi. Wydawało się, że nie prowadzi
ich bez celu. Gdziekolwiek ją zabierał, najwyraźniej był pewien, że zdoła uciec. I przecież ist-
nieje tyle sposobów walki, które nie wymagają użycia miecza świetlnego.
Wysłała impuls psychokinetyczny, aby strącić najbliższego robota. Robot stracił sterowność i
zaczął się kręcić, uderzając o ścianę, aż w fontannach iskier skrzesanych o kamień spadł na dno
szybu. Drugi wycofał się o jakiś metr, unosząc groźnie wszystkie rodzaje broni. Tahiri przesłała
impuls Mocy przez jego obwody repulsorowe, dzięki czemu wyskoczył w górę i spotkał go taki
sam los, jak towarzysza. Jego wrzaski protestu ucichły szybko, gdy znikł w mroku.
- Dobra robota - rzekł Goure, sięgając w górę, aby rozbić najbliższą kamerę.
Opuścili klatkę schodową trzynaście pięter powyżej poziomu tajnego centrum dowodzenia.
Obszar, w którym się znaleźli, nie był przewidziany do ciężkiego serwisu, i Tahiri musiała się
pochylić, żeby się zmieścić w korytarzu. Goure nawet się nie fatygował. Kopuła jego metalo-
wej głowy tarła o powierzchnię sufitu, zrywając płytki i oprawy świateł, pozostawiając za sobą
przeoraną bruzdę. Kiedy mijał kamery, nie zatrzymywał się. Wyciągał rękę i miażdżył je, nie
zwalniając nawet kroku.
194
- Mam nadzieją, że wiesz, dokąd idziesz? - zapytała Tahiri. Jej poprzednia ufność zaczęła się
rozwiewać. Nie była już pewna, czy Rynma plan, czy tylko zamierza narobić tyle szkód, ile się
da.
- Jeśli dobrze pamiętam, gdzieś tu musi być szyb konserwacyjny...
Przed nimi znajdowała się dwumetrowa cylindryczna kolumna, biegnąca od podłogi do sufitu.
Goure podszedł i wykorzystując siłę kombinezonu, wybił dziurą w jej podstawie. Wewnątrz wi-
dać było liczne skręcone kable i rury. Widocznie kolumna ciągnęła się przez wiele pięter wyżej
i niżej, dostarczając niezbędne media do otaczających ją obszarów.
Goure przez chwilą szukał potrzebnego kabla. Wreszcie zdenerwowanie wzięło górę i zaczął
szarpać je pełnymi garściami.
- No, daj spokój - mruknęła Tahiri, rozglądając się nerwowo w poszukiwaniu kolejnych robo-
tów. - Nie mogą być daleko.
Potężne dłonie kombinezonu Goure'a szarpały przewody i kable. Z kolumny trysnęły pęki
iskier i kłęby pary. Dopiero kiedy zanurzył ręce po łokcie w bulgoczących płynach i dymiących
izolatorach, chwycił coś, co znalazł w głębi i pociągnął z całej siły.
Światła zgasły. Całe piętro pogrążyło się w ciemnościach.
- W porządku - usłyszała w ciemności jego lekko zdyszany głos. Przełączyła się na pod-
czerwień i zobaczyła, jak Goure odchodzi od kolumny i rusza w stronę szybu wentylacyjnego.
- Nie mamy wiele czasu. To ich nie zatrzyma na długo.
Rozległ się syk i kombinezon Goure'a rozstąpił się na plecach. Ryn wysunął z otworu głowę,
potem ramiona. Tahiri podeszła, żeby mu pomóc. Jej kombinezon podniósł go jak lalkę. Ryn
raźno zamachał ogonem, uwolnionym nareszcie z ciasnego więzienia.
- Podporządkuj swoje obwody sterujące moim, zanim wyjdziesz - polecił. Usłuchała i przyci-
snęła przycisk SZYBKIE ZWALNIANIE. Odetchnęła głęboko, radując się świeżym, chłodnym
powietrzem, które omywało jej ciało.
- Co teraz? - zapytała, wyjmując miecz świetlny z bezwładnej pięści kombinezonu.
Goure wskazał na otwarty szyb.
- Włazimy. Ale najpierw... - sięgnął pod pachę swego kombinezonu i przełączył jakąś dźwi-
gnię. Oba kombinezony zamknęły się z sykiem, odwróciły i ruszyły korytarzem, pozostawiając
za sobą głęboki ślad zniszczenia na niskim sklepieniu.
- No, tego śladu już nikt nie przeoczy - ocenił. Iskry przelotnie oświetliły jego twarz, gdy
oba kombinezony odmaszerowały w mrok.
195
- Zaprogramowałem je na swobodne poruszanie się w górę za każdym razem, kiedy to możliwe.
Jeśli dotrą do klatki schodowej, sprawy mogą się okazać interesujące; jeśli nie... no cóż, podarują
nam przynajmniej minutę lub dwie.
Pomógł jej wejść do szybu, po czym wszedł sam, starannie zamykając pokrywę.
- Gdzieś tu niedaleko powinien być centralny szyb wentylacyjny. Jeśli go znajdziemy, rusza-
my pod górę. Kiedy dotrzemy na powierzchnię, będziemy mogli wyjść z szybu. I będziemy wol-
ni.
- Miejmy nadzieję - dodała Tahiri.
Goure skinął głową z powagą.
- Miejmy nadzieję.
- A co z wicepremierem?
- Jeśli Harris nie oddali się za bardzo, będziemy mogli go znaleźć na czas. Ale mamy tylko
godzinę do rozpoczęcia ceremonii i siedemnaście pięter.
- No to może się ruszmy, jak sądzisz?
Na zewnątrz szybu zapaliły się światła awaryjne. Z dali dobiegał łomot stóp kombinezonów
i trzask strzałów z miotaczy.
W czerwonawym mroku Goure znów skinął głową i oboje bez słowa pełzli przed siebie.
- Wolisz zostawić walkę swojej siostrze? Co przez to rozumiesz? - Wyn Antilles spojrzała na
Jacena, jakby nagle oszalał. W surowym czarnym mundurze jasnowłosa wyglądała jak
uczennica udająca wielkiego moffa; może i znała zasady, ale nie miała dość dojrzałości, żeby
je odpowiednio zaprezentować.
- Tam, skąd pochodzę - dobrotliwie odparł Jacen - nie ma zwyczaju zabraniać kobietom walki.
Właściwie chyba tutaj też nie, o ile wiem...
- Nie, nie ma - odparła. - Przecież to byłoby głupie. Prawda, pani komandor?
Siedząca po drugiej stronie stołu Chissanka sztywno skinęła głową-Do tej pory obserwowała
jedynie, jak Jacen wprowadzał zebrane dane do notatnika, żeby je później opracować. Wyn
przysiadła się do Jacena i Danni, którzy przeglądali dane metodą elektroniczną, podczas gdy po-
zostali członkowie grupy dalej rozmawiali z rodzicami dziewczynki. Początkowo Wyn była
bardzo podniecona spotkaniem z Jacenem i marzyła tylko o tym, aby porozmawiać z nim o Zo-
namie Sekot. Kiedy jednak ten temat się wyczerpał, dziewczynka uznała widocznie, że ciekawie
będzie podroczyć się z Jacenem, więc z determinacją zaczęła
196
sobie żartować z jego miejsca w misji i wszechświecie w ogóle. Nie mógł się zorientować, czy
żartuje, czy też rzeczywiście się z nim sprzecza, by sprawdzić, jak dalece może rozdrażnić Jedi,
zanim jego cierpliwość się wyczerpie...
- Chodzi mi o to, że powinieneś walczyć, kiedy musisz. Twoje preferencje nie mają z tym nic
wspólnego. Twój wróg nie będzie czekał, tylko dlatego że akurat nie chcesz walczyć. Albo sta-
wisz mu czoło, albo umrzesz.
Ostre słowa, pomyślał Jacen, jak na kogoś tak młodego. Cóż, z jej pochodzeniem, kulturą i w
czasach, w jakich została wykształcona... może nie powinno to być aż tak zaskakujące.
- Powinienem raczej powiedzieć, że wolę stawiać się w sytuacji, kiedy liczą się umiejętności
inne aniżeli sztuka walki. - Próbował ubrać swoje uczucia w słowa z odpowiednią starannością i
precyzją, aby Wyn nie miała okazji przyczepić się do kolejnej niejasności. Zmęczenie nie uła-
twiało mu zadania. - Nie każdy konflikt można rozwiązać za pomocą siły, Wyn. Niektóre
komplikują się w stopniu wykładniczym, jak tylko do równania dojdzie przemoc. Moc może
potrzebować obu stron życia: narodzin i śmierci, aby utrzymać równowagę, ale to nie znaczy,
że nie możemy szukać rozwiązań pokojowych. Nawet wtedy, kiedy przemoc wydaje się jedy-
nym, a przynajmniej najłatwiejszym rozwiązaniem.
Ku jego wielkiej uldze Wyn przyznała mu rację skinieniem głowy.
- Dobrze, rozumiem. Ale co z twoją siostrą? Jak ona reaguje, kiedy pozwalasz jej ryzykować
życie, sam korzystając z „łatwiejszej" opcji?
- Nie sądzę, abym mógł „pozwalać" jej na cokolwiek - odparł. - Ona jest po prostu lepsza,
kiedy istnieje potrzeba, aby pójść tą drogą. Ja spędzam pół życia na filozofowaniu, na rozwa-
żaniu różnych spraw, a ona koncentruje swoją energię na zewnątrz, na rzeczach, które może
zmienić. Jeśli o mnie chodzi, uważam, że oboje służymy tej samej sprawie, ale w różny spo-
sób.
- Ale nosisz miecz świetlny - zauważyła Wyn.
Wzruszył ramionami.
- To symbol Jedi. Coś jak insygnia na mundurze komandor Irolii.
- Ale i tak broń u twojego boku wydaje się nie na miejscu, kiedy mówisz, że nie lubisz
przemocy.
Jak ja mam na to odpowiedzieć? - zastanawiał się Jacen. Jeśli powiem, że nie nienawidzę
przemocy, podważę wszystko, co jej do tej Pory powiedziałem. Jeśli zaś potwierdzę, wystawię
moje przekonania na pośmiewisko. W jaki kąt się znowu zapędziłem?
197
- Czy aby trochę nie zeszliśmy z tematu? - zapytała Danni, przeciągając się ze znużeniem. -
Szukaliśmy Zonamy Sekot.
Jacen skinął głową. To była bardzo wyczerpująca sesja i do tego nie zakończyła się powodze-
niem. Liczba „trafień", czyli systemów, gdzie odnotowano opowieści o wędrownej planecie,
powoli przestawała rosnąć - wyczerpali już wszystkie najłatwiejsze do znalezienia możliwości.
Do tej pory mieli sześćdziesiąt potwierdzonych lub przypuszczalnych wystąpień przez czter-
dzieści lat. Zonama Sekot osiadała zawsze tam, gdzie mniej więcej dwadzieścia lat po niej mie-
li pojawić się Yuuzhan Vongowie.
- Ale powiedziałaś przedtem, że szukamy w niewłaściwym miejscu - odparła Wyn.
Danni westchnęła, a kiedy się odezwała, była wyraźnie zdenerwowana.
- Początkowo szukaliśmy w zapisach socjologicznych - wyjaśniła. - Dane astronomiczne by-
łyby najlepsze. Musimy szukać systemów, które przyjęły nową planetę w zamieszkanych obsza-
rach, niezależnie od tego, czy te strefy są teraz zamieszkane, czy nie.
- Ale przecież w przestrzeni Chissów i wokół niej są setki tysięcy gwiazd - odrzekła Wyn. -
Plus mniej więcej drugie tyle osieroconych światów dryfujących w przestrzeni międzygwiezd-
nej. Przez cały czas muszą być jakieś przechwytywane albo gubione planety.
- A właśnie, że nie. - Odkąd Danni odniosła spektakularny sukces, odkrywając biologiczne se-
krety Yuuzhan Vongów, często zapominano, że jej właściwą specjalizacją jest astronomia. -
Przechwycenie planet spoza układu słonecznego zdarza się naturalnie, choć jest to bardzo
rzadkie wydarzenie. A pośrodku zamieszkanej strefy nawet jeszcze rzadsze. Duży procent tych
systemów był nieraz odwiedzany przez robosondy w czasie misji badawczych, a podsta-
wowe konfiguracje innych zostają zwykle zarejestrowane przez wielkie detektory interfe-
rometryczne w najbliższych systemach. Chissowie sprawdzali każdy system docelowy przy-
najmniej dwa razy w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat. Wszelkie różnice byłyby natych-
miast widoczne nawet na najprostszym skanie.
Wyn skinęła głową.
- Możemy ustawić szukanie na wszystko, co zostało dodane do jakiegokolwiek z systemów
figurujących w rejestrach. Pogadam z Tris i...
Urwała, kiedy pomiędzy regałami pojawił się Luke, a za nim Saba.
198
- Przepraszam, że przeszkadzam - rzekł. - Zdecydowaliśmy, że przeniesiemy „Cień" do jakiegoś
bliższego portu. Jeśli chcecie się umyć i odpocząć, to może być najlepszy moment.
- Myślę, że przyda mi się i jedno, i drugie - odparła Danni.
- A ty, Sabo? - zapytał Luke, stając przed Barabelką, która niosła właśnie kolejny gruby tom
do przejrzenia.
- Prysznic brzmi nieźle - przyznała. W jej głosie słychać było znużenie. - Nawet najlepsi łowcy
muszą czasem się umyć.
- Doskonale, zatem spotkamy się wkrótce na barce – zdecydował Luke. - Wracając, zabie-
rzemy ze sobą Artoo. Może się przydać przy przeszukiwaniu mniej oczywistych danych.
- Dobry pomysł - powiedziała Danni i wstała. Spojrzała na Jacena. - Idziesz?
Pokręcił głową.
- Chyba tu zostanę. Ktoś musi przejrzeć dane, które zebraliśmy. Jest tyle do przerobienia, a
został nam tylko jeden dzień.
Rozczarowanie Danni było bardzo widoczne, ale Luke nie miał nic przeciwko temu.
- Nie przesadź tylko, Jacenie. Jestem pewien, że komandor Irolia zaoferuje ci pryczę i prysz-
nic, jeśli tego zapragniesz.
- Oczywiście - zapewniła pani komandor.
- Syal i Soontir polecą z nami na barce lodowej - ciągnął Luke. - Oczywiście, ty też możesz
lecieć, Wyn, jeśli cię to interesuje.
- Wolałabym chyba zostać tutaj i pomóc Jacenowi, jeśli można.
Jacen skinął głową.
- Nie ma problemu. Możemy zacząć to przeszukiwanie, o którym mówiłaś, Danni. A jeśli coś
się pokaże, to obiecuję dać ci znać.
Danni spojrzała chłodno na Jacena i Wyn i bez entuzjazmu skinęła głową.
- Jasne - mruknęła i obejrzała się na Luke'a. - Kiedy wyjeżdżamy?
- Nawet zaraz, jeśli chcesz.
- Z wielką przyjemnością- mruknęła Danni. Przelotnie zerkając na Wyn, dodała: - Im szyb-
ciej, tym lepiej.
Luke, Mara i porucznik Stalgis pożegnali się krótko i wyruszyli na barkę. Za nimi wyszły
Danni i Saba.
- No to co robimy? - zapytała Wyn, kiedy wszyscy wyszli. – Mogę cię oprowadzić, jeśli
chcesz, albo na przykład...
- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł - uciął Jacen łagodnie, ale stanowczo. Komandor Irolia
w milczeniu zajęła miejsce przy ścianie;
199
pozycja ta pozwalała jej mieć na oku zarówno Jacena, jak i Wyn. - Naprawdę nie ma dużo cza-
su. Jeśli nie dowiemy się niczego, będziemy w punkcie wyjścia.
Dziewczynka wywróciła oczami, wzdychając z częściowo tylko udanym zawodem.
- Może w takim razie zacznijmy...
Nie, pomyślał Jacen. Właśnie tego nie zrobimy. Przecież jeśli cokolwiek znajdą, wszystko
wyjdzie na jaw i to będzie początek końca tego, co przez ostatnie kilka lat uważali za oczywi-
ste.
Zachowa to dla siebie. Kiedy myślał o przyszłości, obraz przekazywany mu przez Moc był
niezmiennie zamglony. Wizja galaktyki pogrążającej się w mroku wciąż płonęła w jego sercu i
nie chciał dopuścić, aby najdrobniejszy błąd z jego strony spowodował tę katastrofę. Gotów był
zrealizować pokojowe rozwiązania wuja i pomimo pewnego poczucia winy nie mógł dopuścić,
aby uczucia Wyn mu w tym przeszkodziły.
„Powinnam się była domyślić..."
Jaina kurczowo chwyciła się rzeczywistości. Wyłaniała się z dławiących oparów nieświadomo-
ści, które próbowały ją wessać. Jedyny sygnał, jaki przesyłało jej własne ciało, ograniczał się do
palenia między łopatkami, gdzie została postrzelona. Przypuszczała, że nie jest poważnie ranna,
ale miotacz był pewnie ustawiony na ogłuszanie w górnej części zakresu mocy i jej system ner-
wowy jeszcze nie doszedł do siebie.
Kiedy wreszcie ciemność zaczęła się cofać i Jaina wyszła z niej na światło dzienne, nie potra-
fiła stwierdzić, czy minęły tygodnie, czy minuty. Jęknęła i spróbowała się ruszyć, ale stwierdzi-
ła, że Salkeli ciasno związał jej ręce i nogi. Nawet na głowie miała przezroczysty kaptur.
- Widzę, że się ocknęłaś - usłyszała go gdzieś z bliska. Podniósł glos, żeby przekrzyczeć
wycie silnika ścigacza. Ze sposobu, w jaki świat kołysał się pod nią, wywnioskowała, że po-
łożono ją na tylnym, ukośnym siedzeniu pojazdu. W tej sytuacji uznała to za dobry znak: to
znaczyło, że nie była długo zemdlona.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytała.
- Masz się z kimś spotkać.
- Z kim?
- To nieistotne. On ma kasę, a tylko to mnie w tej chwili interesuje.
Sięgnęła w siebie, aby odnaleźć ośrodek spokoju; miała nadzieję, że wyłuska zamiary Rodiani-
na wprost z mózgu, ale na razie ból i oszołomienie uniemożliwiały jej koncentrację.
200
- Zdradziłeś ich - mruknęła z odrazą.
- Mówisz o Wolności?
- Sprzedałeś ich.
- Sami się sprzedali. A właściwie na co liczyli? Jeśli idziesz na armaty, możesz się spodzie-
wać, że zostaniesz postrzelony.
- Ale to ty nacisnąłeś spust.
- Lepiej być z tej strony wylotu lufy niż z drugiej. Poza tym, gdyby tak nie narozrabiali, to nic
by się nie stało.
- Więc rzeczywiście wpadli na jakiś ślad?
- Myślisz, że wyciągniesz ode mnie jakąś informację? – zaśmiał się. - Nie sądzę, Jedi.
Raz jeszcze spróbowała użyć Mocy i tym razem poczuła reakcję. Uczepiła się jej, jakby to
była tratwa ratunkowa.
- Mógłbyś mnie po prostu wypuścić - rzekła, wkładając w te słowa tyle perswazji, ile mogła. -
Nie jestem wcale ważna...
- Masz rację - odrzekł. - Właściwie równie dobrze mogę cię zastrzelić.
Usłyszała, jak wyciąga miotacz z kabury.
- Nie, zaczekaj!
Strzał trafił ją w ramię i znów pogrążyła się w ciemności.
Setki tysięcy gwiazd...
Łatwo było powiedzieć, lecz znacznie trudniej zrozumieć, co to tak naprawdę znaczy. Na ma-
pie Nieznane Regiony obejmowały jedynie piętnaście procent całkowitej objętości galaktyki; ale
kiedy te piętnaście procent stawało się obszarem poszukiwań czegoś tak małego jak planeta, w
kosmicznej skali o wiele mniejszego niż przysłowiowa igła w stogu siana, prawdziwy rozmiar
zadania stawał się aż nadto widoczny.
A oni musieli tego dokonać w ciągu dwóch dni!
Jacen skoncentrował się na przeglądaniu danych, które Saba i Danni odkryły, Wyn zaś opra-
cowywała algorytm przeszukiwania. Na przeszukanie czekały tysiące raportów z misji. Wę-
drowne asteroidy i bliskie spotkania z kometami zdarzały się dość często i nie zawsze łatwo je
było odróżnić od pojawienia się tajemniczej planety. Wkrótce Jacen stracił rachubę wszystkich
nieznanych nazw, ludów i miejsc, które napotykał.
- Kto to jest Jer'Jo Cam'Co, który ciągle podpisuje zapisy? - zapytał Wyn.
- Zabij mnie, ale nie wiem - wzruszyła ramionami.
201
- Jer'Jo Cam'Co był jednym z naszych syndyków założycieli - odezwała się Irolia z miejsca,
gdzie tkwiła cierpliwie, aby nie wchodzić w drogę Wyn i Jacenowi. - Zaproponował stworzenie
Ekspansywnej Floty Defensywnej po serii ekspedycji badawczych, które dostarczyły licznych i
ważnych danych.
Jacen skinął głową. To by wyjaśniało, dlaczego nazwisko tego człowieka tak często pojawiało
się na starszych raportach. Jego imieniem nazwano co najmniej siedem statków i dwa systemy.
W starszych i nowych zapisach Nowej Republiki nie było o nim wzmianki - z czego należało
wnioskować, że na temat Chissów muszą się jeszcze bardzo wiele nauczyć.
Dlatego też rozbawiło go, kiedy się okazało, że ignorancja działa w obie strony.
- Opowiedz mi, jak jest na Coruscant - poprosiła Wyn.
Jacen postarał się jak najlepiej opisać świat stolicę, tak jak ją pamiętał. Jego wspomnienia
były częściowo zniekształcone przez niedawne doświadczenia z Yuuzhanami i przez świado-
mość, że wszystko, co piękne, uległo teraz zniszczeniu lub zniekształceniu. Smutno mu było na
myśl o ruinach dawnego pałacu imperialnego, o pomniku Plaża zamienionym na pola koralu yo-
rik, ale była to całkiem prawdopodobna możliwość. A najsmutniejsza z tego wszystkiego była
myśl, że nawet jeśli Sojusz Galaktyczny pokona Yuuzhan Vongów choćby jutro, prawdziwe
szkody wyrządzone Coruscant być może nigdy nie dadzą się naprawić. Przyszłym pokoleniom
pozostaną więc jedynie wspomnienia.
Wyn słuchała poważnie, tylko od czasu do czasu przerywała mu, żeby zadać pytanie. Pomysł
świata pozbawionego naturalnego życia, na którym większość ludzi mieszka pod ziemią, nie za-
skoczył jej chyba tak bardzo, jak spodziewał się Jacen. Na Coruscant płaszcz planety był za-
kryty miastem, na Csilli lodem, ale efekt był mniej więcej ten sam.
- Myślę, że chciałabym tam kiedyś pojechać - powiedziała, kiedy skończył mówić. - Kiedy
wojna się skończy, oczywiście. Zapytam, czy ojciec pozwoliłby mi wziąć „Gwiezdny Błysk",
nasz rodzinny jacht. Mam licencję, żeby go pilotować, wiesz? Ale niestety nie mam okazji,
bo Cem ciągle go gdzieś zabiera!
Prawdopodobnie spodziewała się zaproszenia i zapewnień, że chętnie ją oprowadzi, ale Jacen
nie złapał przynęty. Uśmiechnął się tylko i nic nie powiedział.
- Och... no cóż, jeśli Saba i Danni mają rację, to chyba rzeczywiście nie ma znaczenia - po-
wiedziała, kiedy zmarszczył brwi. - Czasem coś mówią,
202
kiedy im się zdaje, że nie słyszę. - Podniosła wzrok, lekko zażenowana. - Naprawdę uważasz,
że możemy nie dać rady pokonać Yuuzhan Vongów? Jacen powoli pokiwał głową.
- To bardzo realna możliwość, Wyn. Tak.
Ona również skinęła głową, tak samo powoli, ale z nieskończonym smutkiem, jak nastolatka,
której powiedziano, że długo nie pożyje.
- Nieraz tak sobie myślę... - Urwała w pół zdania, spuszczając wzrok. Wydawało się, że
sama myśl ją przeraża.
- Co sobie myślisz, Wyn?
- Nieważne - mruknęła. - Nikogo to nie obchodzi.
- Nie pytałbym, gdyby mnie to nie obchodziło - odparł poważnie.
Spojrzała na niego z uśmiechem.
- Nieraz mi się zdaje, że im szybciej pozbędziemy się Yuuzhan Vongów, tym lepiej. Nie chcę,
aby to, co stało się na Coruscant, powtórzyło się tutaj, Jacenie. Uważam, że powinniśmy
zrobić wszystko, co możliwe, aby do tego nie dopuścić.
- Nawet gdyby to oznaczało przyłączenie się do nas?
- Tak - pokiwała energicznie głową. - Niestety, ojciec i ja jesteśmy w mniejszości. Większość
ludzi uważa, że Yuuzhanie uderzą dwa razy mocniej, jeśli dowiedzą się, że jesteśmy po waszej
stronie. Inni z kolei obawiają się, że przejmiemy wasze złe obyczaje, co ułatwi Yuuzhan
Vbngom pokonanie nas. A zachowanie Jaga chyba tylko pogarsza sprawę.
- O co ci chodzi? Jakie znów zachowanie Jaga?
- Jag i jego eskadra mieli wrócić kilka miesięcy temu... i nie wrócili - wyjaśniła. - Niektórzy
interpretują to jako oznakę złego wpływu, jaki na niego wywieracie. Nigdy wcześniej nie wy-
jeżdżał na tak długo.
- Nie wiedziałem, że to stanowi jakiś problem - zdziwił się Jacen. Ciekaw był, czy Jaina zda-
je sobie z tego sprawę. - Ale muszę powiedzieć, że jest nam bardzo pomocny w walce z wro-
giem. Mam nadzieję, że ludzie to wiedzą.
- Może i tak. Ale ponieważ nie zgłosił się w odpowiednim czasie, nikt tak naprawdę nie wie,
co robi.
- Może był zbyt zajęty walką z Yuuzhanami, żeby się z wami skontaktować?
- Może - odparła. - A może po prostu spędza trochę za dużo czasu ze swoją nową dziewczy-
ną?
Jacen przyglądał jej się przez dłuższą chwilę.
203
- A skąd ty to możesz wiedzieć?
- Nie powiedziałam przecież, że w ogóle się nie zgłosił, tylko że się nie zgłosił w odpowiednim
czasie. - Zaśmiała się złośliwie. - Dla Chissa to ogromna różnica, wiesz?
Miała minę urażonej niewinności... przekornej urażonej niewinności. A jej uśmiech nie pozo-
stawiał żadnych wątpliwości: mała doskonale wiedziała, że dziewczyna Jaga jest siostrą Jacena.
- No cóż, może woli, żeby jego prywatne życie pozostało prywatne - zauważył Jacen takim
tonem, jakby chciał powiedzieć, że nie jest przygotowany do podążania tym torem rozmowy.
Oczy jej zabłysły; wiedziała, jak się manipuluje ludźmi.
- Hej, jeśli robi do niej słodkie oczy, to jego sprawa, mnie nic do tego. Przynajmniej nie za-
wraca mi głowy. Potrafi być nieznośny.
Pomimo oczywistej inteligencji dziewczyny takie komentarze uświadamiały Jacenowi, jak bar-
dzo jest młoda - wahała się wciąż pomiędzy dzieciństwem a dorosłością. Nie wątpił, że kocha
Jaga, ale widać było też, że czyny brata nie imponowały jej w najmniejszym stopniu.
- A co z ojcem? - zapytał Jacen, zmieniając częściowo temat. – Co on sądzi?
- No cóż, on sam też potrafi wywierać niszczycielski wpływ - odparła. - Chissowie nie lubią
używać robotów w walce, twierdząc, że są zbyt słabe i powolne. Ojciec zgadza się z tym, ale
nie zawsze. Twierdzi.. . hm... że możliwość zastępowania może być decydującym czynnikiem
w czasie wojny. Grupa jego inżynierów pracuje właśnie nad prototypowym robotem bojo-
wym, który powinien...
Urwała nagle, kiedy Irolia chrząknęła znacząco. Komandor spojrzała na Jacena ostrzegaw-
czo, jakby chciała powiedzieć, że ani przez chwilę nie wierzy, aby zadawał te pytania z czystej
ciekawości.
- Przepraszam - rzucił szybko, kierując przeprosiny do obu pań. - Nie powinienem był py-
tać. Moja obecna misja polega na znalezieniu Zonamy Sekot, a nie wsadzaniu nosa w wasze
sprawy. - Po czym dodał pod adresem Wyn: - Bardzo mi pomogłaś, jestem ci ogromnie
wdzięczny. Nie chciałbym, abyś przeze mnie narobiła sobie kłopotów.
- Nie narobię - zapewniła, przelotnie i ze skruchą spoglądając na Irolię. - Może jednak
zmieńmy temat.
Oboje wrócili do holoekranu, który leżał przed nimi.
- Jak ci idzie ten algorytm? - zapytał Jacen po chwili studiowania danych. - Gotowy?
- Ogólnie rzecz biorąc, gotowy. Musisz mi tylko podać granice.
204
- Jak powiedziałem ci wcześniej, należy oznakować wszystkie systemy, które mają dodatkową
planetę, i światy zamieszkane w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat. Jeśli Danni ma rację, po-
winno to znacznie zawęzić poszukiwania. Możesz tak to zrobić?
- Jasne. - Dziewczyna pochyliła się nad zadaniem, nie podnosząc wzroku, kiedy w bibliotece
rozległ się odgłos kroków.
Jacen też nie musiał się odwracać, żeby wiedzieć, kto to jest: domyślił się zarówno z tego, że
komandor Irolia w jednej chwili stanęła na baczność, jak i z wrogości, emanującej ze strony
mężczyzny, który wszedł do pomieszczenia.
- Spocznij, komandorze - rzekł główny nawigator Aabe.
Jacen i Wyn odwrócili się, żeby na niego spojrzeć.
Łysy mężczyzna zwinnie podszedł do stołu w otoczeniu dwóch chissańskich strażników. Położył
dłoń na ramieniu siedzącej przy stole Wyn.
- Ojciec przysłał mnie po ciebie.
Dziewczyna wydawała się zaniepokojona.
- Wiem, że to był błąd, kiedy wspomniałam o robotach, naprawdę - wykrztusiła. - Przysię-
gam! Proszę mi pozwolić zostać, a ja...
- Jedno z drugim nie ma nic wspólnego, dziecko - Aabe mówił głosem nieznoszącym
sprzeciwu. - Ale nieposłuszeństwo wobec instrukcji też na pewno mu się nie spodoba, praw-
da?
Oklapła lekko, westchnęła i wstała.
- Przykro mi, Jacenie - rzekła, nerwowo zerkając na niego. - Powodzenia w poszukiwaniach.
- Dzięki. - Niezdolny zaprotestować, obserwował, jak Aabe wyprowadza ją z biblioteki. -
Mam nadzieję, że kiedyś odwiedzisz mnie w domu.
Uśmiechnęła się przelotnie i drzwi zamknęły się za nią. Odeszła, pozostawiając go sam na
sam z komandor Irolią, która usiadła ciężko, unikając jego wzroku. Czuł, że i jej nie spodobał
się sposób, w jaki wyprowadzono Wyn.
Nic nie zostało powiedziane, ale nie mógł się pozbyć złych przeczuć w związku z tym, co za-
szło. Coś było nie w porządku.
Wyszukiwarka Wyn wydawała się rzeczywiście działać zgodnie z obietnicą. Wywołał listę
referencji w notatniku i zaczął się zastanawiać, od czego zacząć. Siedział przez kilkanaście
minut, pogrążony w zadumie; choć raz nie myślał o Zonamie Sekot.
Odczepił komunikator od paska i odwrócił się tyłem do Irolii.
- Wujku Luke, słyszysz mnie? - Starał się ściszyć do maksimum zarówno głos, jak i poziom
głośności przyrządu.
205
- Słyszę cię, Jacenie. Znalazłeś coś?
- Jeszcze nie. Chciałem się tylko upewnić, czy wszystko w porządku.
- Wszystko dobrze. Wciąż jesteśmy na barce lodowej, niedaleko portu kosmicznego. Powin-
niśmy wrócić za dwie godziny. – Zawahał się na moment. - A u ciebie wszystko dobrze?
- No cóż, zdarzyło się coś dziwnego. Nie wiesz, czy w ciągu ostatniej pół godziny Soontir Fel
kontaktował się z głównym nawigatorem Aabe'em?
- Nic na ten temat nie wiem. Był z nami przez cały czas.
A więc Aabe skłamał, że został wysłany po Wyn przez Fela. Ale po co? Jacen myślał gorącz-
kowo. Co kombinuje Aabe? - zastanawiał się. Może chce go izolować? Obejrzał się na koman-
dor Irolię. Siedziała całkiem nieruchomo i wpatrywała się w niego w milczeniu. Nie wyczuwał
w jej myślach nic niezwykłego - żadnej niecierpliwości, żadnego zdenerwowania - i nic w Mo-
cy nie sugerowało, że miałaby zamiar go zaatakować. Zagrożenie jest zatem gdzie indziej.
- Jacen? - Luke wydawał się zaniepokojony. - Co się dzieje?
- Prawdopodobnie nic - odparł. - Tylko...
Zanim zdążył dokończyć zdanie, poprzez Moc wyczuł ogromny niepokój. Nie pochodził on
od Luke'a, raczej od kogoś w jego pobliżu. W tle było wrażenie zimnego, białego pustkowia i
wyjącego wiatru.
- Zaatakowali nas! - rozległ się rozgorączkowany krzyk w komunikatorze.
- Ciocia Mara! - Wprawdzie była od niego oddalona o tysiące kilometrów, lecz instynktownie
poderwał się na nogi i ruszył po swój miecz.
Irolia również wstała, zdumiona niewytłumaczalnym wybuchem Jacena, automatycznie się-
gnęła po własną broń.
- Co się dzieje? - zapytała niespokojnie.
Jacen nie odpowiedział.
- Wujku Luke! Ciociu Maro! - krzyczał w komunikator. - Odpowiedzcie!
Zanim wuj się odezwał, mogło minąć zaledwie kilka sekund, ale dla Jacena trwało to całą
wieczność.
- Jacenie, nie mogę teraz mówić - rzekł Luke ochrypłym głosem.
I oto był już sam. Desperacko pragnął dowiedzieć się, co się zdarzyło, ale jednocześnie miał
świadomość, że zanim to nastąpi, może upłynąć sporo czasu. W powietrzu wyczuwał zdradę,
tak gęstą i dławiącą, że przez moment wydawało się, iż nie zdoła oddychać.
206
- Niech Moc będzie z tobą- szepnął cicho do wuja, niechętnie rozluźniając uchwyt na rękoje-
ści miecza. Jego myśli pobiegły do Wyn, gdziekolwiek była. - I z tobą.
Jaina otworzyła oczy w jasny świetle. Skrzywiła się i skuliła przed nagłym napływem wrażeń.
- Gdzie jestem? - wychrypiała, zmrużonymi oczami rozglądając się dokoła i próbując
usiąść. Przy tych prostych czynnościach każdy mięsień jej ciała aż krzyczał z bólu. Przez chwi-
lę żałowała, że odzyskała przytomność.
Wydawało się jej, że jest w jakimś gabinecie, choć szczegóły wciąż jeszcze pozostawały nie-
wyraźne. Otaczał ją silny zapach skóry, a badawczymi palcami szybko wyczuła pluszową ka-
napę.
- Witaj z powrotem, Jaino.
Odwróciła się powoli w kierunku głosu i ujrzała niewyraźną plamę o zielonej twarzy, stojącą
obok innej plamy, która chyba była drzwiami. Doprawdy, nawet nie musiała patrzeć, żeby wie-
dzieć, do kogo należy głos.
- Salkeli, ty mały zdrajco...
- Nie ma go tam - odezwał się drugi głos, kiedy odruchowo sięgnęła ręką do miecza świetlne-
go. Głos był znajomy, ale nie kojarzył się natychmiast z konkretną osobą. - Nie szkodzi. Nic
ci się nie stanie, jeśli oczywiście będziesz rozsądna.
Bez miecza świetlnego czuła się naga, zwłaszcza przy takim osłabieniu. Dwa strzały ogłusza-
jące w tak krótkim czasie jeden po drugim doprowadziły do chaosu jej system nerwowy. Oczy
bardzo powoli przypominały sobie, jak skupić się na przedmiocie. Zabrano jej nie tylko miecz
świetlny, ale i komunikator, wraz ze wszystkim innym, czego mogłaby użyć do wezwania po-
mocy.
Zmusiła się, aby usiąść prosto, zwracając się do drugiej osoby. On także był tylko plamą, ale
nie musiał o tym wiedzieć.
- Salkeli powiedział, że ktoś chce ze mną porozmawiać – odezwała się. - Przypuszczam, że
tym kimś jest pan.
Ktokolwiek to był, siedział za szerokim biurkiem, ubrany w strój barwy głębokiej czerwieni.
- Twoje przypuszczenia są słuszne.
- Gdzie ja właściwie jestem? - zapytała znowu, rozglądając siew nadziei, że zobaczy coś zna-
jomego.
- Jesteś w moim prywatnym apartamencie - wyjaśnił mężczyzna. - Pokoje są dźwiękoszczel-
ne i chronione przed wszelkimi formami
207
infiltracji elektronicznej. Drzwi są odporne na eksplozją i otwiera je wyłącznie mój odcisk kciu-
ka. - Skóra fotela zatrzeszczała, kiedy rozparł się w nim, widocznie próbując przybrać pozę pełną
spokoju i pewności siebie. - Musisz mi uwierzyć, że nie wyjdziesz stąd bez mojej zgody.
- Tak, zaczynam dochodzić do tego samego wniosku - odparła, rozglądając się znowu. Głębo-
kość pola widzenia wracała powoli, pozwalając na lepszy odbiór otoczenia. Gabinet był ume-
blowany wręcz luksusowo; wzdłuż ścian stały szafy z polerowanego drewna, pełne
delikatnych kryształowych ozdób - małych szklanek i misek, niektórych pożyłkowanych ja-
skrawymi barwami. Doskonałość tych przedmiotów gasła jednak do pewnego stopnia przez
obecność Salkelego, stojącego przed nimi. Jego zielona twarz wyrażała absolutne zadowolenie z
siebie.
Jaina znów przeniosła spojrzenie na osobę siedzącą za biurkiem i wtedy wzrok jej nagle
wrócił. Wicepremier Blaine Harris spojrzał na nią przenikliwie, a jego długa twarz wyglądała
jak znak zapytania.
- No i co? - zapytał, wyciągając ramiona. - Będziesz rozsądna?
Starannie ukryła zdumienie.
- To zależy.
- Od czego?
- Od tego, co pan zamierza ze mną zrobić, oczywiście - odparła. - I od tego, co pan zrobił z
kredytami.
Zmarszczył brwi.
- Kredytami? Jakimi kredytami?
- Kredytami, które wyprowadzał pan ze skarbca Bakury, to chyba jasne - odparła, wcale nie
mając pewności, czy to prawda. – Wolność odkryła przecieki. Dlatego kazał pan zamknąć
Malinzę. Nie rozumiem jednak, po co panu było aż tyle. To znaczy... co można kupić za takie
miliony?
- Ach, o to chodzi! — odezwał się Harris i skinął głową ze zrozumieniem. - Salkeli coś mi
wspominał o twojej teoryjce. Popraw mnie, jeśli się mylę, ale chyba Wolność nie zdołała
nic na mnie znaleźć.
- Owszem, ale Vyram z pewnością poradziłby sobie z tym, gdyby miał możliwość.
- Szczerze w to wątpię. - Harris złożył palce w piramidkę i uśmiechnął się zza niej blado. - Bo
widzisz, to nie ja ukradłem te kredyty.
Jaina zmusiła się do uśmiechu pełnego niedowierzania.
- Chce mi pan wmówić...?
208
- Całkiem uczciwie - wtrącił. - Nie obchodzi mnie, czy mi wierzysz, czy nie. Ponieważ to
prawda. To nie byłem ja. Gdybym miał dostęp do takich kwot, czy sądzisz, że zatrudniałbym
takich szpiegów?
Wskazał na Salkelego. Rodianin wydawał się całkowicie niewzruszony tą oczywistą zniewa-
gą.
- Przykro mi, że muszę cię rozczarować, Jaino - ciągnął Harris. - Ale to nie ja jestem twoim
szpiegiem. Chciałem jednak dowiedzieć się czegoś więcej i podobnie jak ty, bardzo jestem cie-
kaw, kto to taki. Kiedy ta żałosna farsa się skończy, z pewnością przyjrzę się temu dokładniej.
Nie pozwolę na wysysanie finansów publicznych Bakury.
Jaina przyjrzała się wicepremierowi, szukając w jego oczach śladów nieszczerości. Pomimo
wszelkich starań nie znalazła nic. Ale i tak mu nie wierzyła.
- Coś kombinujesz, Harris - uznała w końcu. - Wiem o tym.
- O, wcale tego nie neguję - odparł ze śmiechem. - Ale nie to, co myślisz.
Harris przycisnął przycisk na biurku. Fragment ściany biura odsunął się na bok. Za nim znaj-
dował się holoprojektor o średnicy trzech metrów. Wicepremier wstał, aby lepiej widzieć obraz,
który się na nim pojawił.
Jaina rozpoznała widok zapamiętany w czasie podchodzenia do Salis D'aar: potężny amfiteatr,
którego ściany okrywały wielobarwne proporce i sztandary, noszące symbole P'w'ecków i Ba-
kury. Pomiędzy masywnymi filarami wokół zewnętrznej jego części porozwieszano transparen-
ty z powitaniami dla gości, nad głowami zaś unosił się ogromny baldachim, osłaniający central-
ną arenę i ozdobiony od dołu godłem Bakury. Słońce wznosiło się na niebie poza zakresem
obiektywów holokamery, oblewając złotym blaskiem kamienne schody i filary. Ludzie już zaj-
mowali miejsca, strażnicy w zielonych mundurach pilnowali, aby nikt nie zabłąkał się na okrą-
gły placyk pośrodku stadionu, który jednocześnie był najobficiej udekorowanym fragmentem
amfiteatru.
- Ceremonia - szepnęła Jaina.
Blaine Harris skinął głową.
- Za godzinę się zacznie. O ile dobrze zrozumiałem, to miała być naprawdę wielka uroczy-
stość.
- Będzie pan próbował ją przerwać?
Harris przelotnie odwrócił wzrok od hologramu, obrzucając ją wzgardliwym spojrzeniem.
209
- Nie bądź głupia, dziewczyno - rzekł z wyraźną wyższością i znów odwrócił się w kierunku ob-
razu. - Moje intencje są znacznie bardziej złożone.
Jaina próbowała się zmusić do myślenia. Coś się szykowało, ale co?
- Powiedział pan „farsa" - przypomniała.
- Nie mówiłem o ceremonii, jeśli o to ci chodzi.
Na hologramie pojawiły się oddziały P'w'ecków. Połyskując potężnymi mięśniami pod szarą
łuską, rozproszyli się, aby sprawdzić krąg pośrodku stadionu, gdzie, jak przypuszczała Jaina, bę-
dzie miała miejsce główna ceremonia.
- Jeśli chodzi o sam obrządek, nie puszczają pary z gęby – ciągnął w zadumie Harris, wciąż
obserwując rozgrywające się wydarzenia. - Sądzę, że to ich przywilej. Powinniśmy być za-
szczyceni, że w nim uczestniczymy.
- Myślałam, że Bakuranie mają być tylko widzami.
- O, tak, oczywiście. Ale nasza planeta staje się dziś świętym miejscem, a to nieczęsto się zda-
rza.
- Naprawdę pan w to wszystko wierzy? - zapytała.
Uznał, że to zabawne.
- Oczywiście, że nie wierzę. Ale P'w'eckowie wierzą, a to mi wystarczy. - Odwrócił się znowu do
Jainy. - Zauważyłaś kiedyś podobieństwo Ssi-ruuków do Yuuzhan? Obie kultury są ksenofobicz-
ne, podzielone klasowo, religijne i ekspansjonistyczne. Obie wykazują te tendencje
w sposób gwałtowny. Obie są lub były potężnymi wrogami Nowej Republiki.
- Tak samo jak Yevetha - przypomniała Jaina.
Harris zmarszczył brwi.
- A co oni mają z tym wspólnego?
Pokręciła głową.
- Może nic. - Albo wszystko, dodała w duchu. - Proszę dalej.
- Zarówno Ssi-ruukowie, jak i Yuuzhan Vongowie używają pokonanych wrogów jako nie-
wolników; to brzydka praktyka i z przyjemnością stwierdzam, że P'w'eckowie z niej rezygnują.
To jedno, czego nauczyli się od swoich dawnych panów.
- A druga to...?
- Koniec z ksenofobią, naturalnie - odparł, jakby stwierdzał rzecz oczywistą. - Mam nadzie-
ję, że do tego dojdzie jeszcze trzecia. Pozwalając im przeprowadzić swoje rytuały, może ich na-
uczymy, jak przekształcić religię i uwolnić ją od przemocy. Potem popracujemy nad
210
ich systemem kastowym i sprawdzimy, czy można nieco uelastycznić mentalność niewolniczą.
Widzisz, akceptacja może być równie efektywnym narzędziem jak dominacja i siła.
Zmarszczyła brwi. Rozumiała słowa, ale nie mogła pojąć kontekstu.
- Przepraszam, ale jakoś nie mogę zrozumieć, o co chodzi.
Odszedł od hologramu z westchnieniem i zaczął krążyć po pokoju.
- Chodzi mi o to, Jaino, że nie potrzebujemy Nowej Republiki, aby nam mówiła, co mamy ro-
bić tu, na Bakurze. Możemy podejmować własne decyzje, a to, że stoicie nam nad głową,
tylko wszystko komplikuje.
- Ale przecież nie po to tu jesteśmy - zapewniła. - Chcieliśmy tylko sprawdzić, czy wszystko
w porządku z...
- Doprawdy? - wpadł jej w słowo. - Jakoś trudno mi w to uwierzyć.
Odszedł kilka kroków, wwiercając się spojrzeniem w jej oczy.
- W przeddzień największego zdarzenia w historii... zawarcia sojuszu ze spadkobiercami na-
szego starego wroga, pojawiacie się i zaczynacie rozrabiać. Zbieg okoliczności?
- Chwileczkę. Zostaliśmy wezwani na Bakurę przez kogoś, kto obawiał się, że dzieje się coś
złego.
- A kto to był?
Odwróciła wzrok.
- Informator - powiedziała, nie mogąc wyjawić więcej.
Prychnął.
- W wojsku nauczyłem się jednej ważnej rzeczy. Źle poinformowany informator może narobić
więcej szkody niż przekonujący podwójny agent. Jest tylko jeden sposób, aby się o tym prze-
konać, drogie dziecko, to znaczy ujrzeć to na własne oczy. A nawet wtedy...
Wrócił do projekcji, nie kończąc zdania. Kiedy znów się odezwał, już łagodniejszym tonem,
zmienił temat.
- Nigdy nie sądziłem, że doczekam tego dnia. Po tych wszystkich latach strachu i zwątpienia
Bakura nareszcie znalazła sposób, aby stać się tym, czym zawsze chciała być: planetą bezpieczną
i niezawisłą. Od tego dnia Bakura będzie światem decydującym o swoim losie, wolnym od kaj-
dan Imperium, Republiki i Ssi-ruuków. Z P'w'eckami stworzymy nowy sojusz, sojusz z naszego
własnego wyboru, niewymuszony okolicznościami. Już nigdy żadne siły z zewnątrz nie naruszą
naszego pokoju. Nadszedł czas, abyśmy i my byli silni.
Jaina przypomniała sobie, co słyszała na temat zamieszek i protestów.
211
- Obawiam się, że nie wszyscy podzielają pańskie uczucia.
- Można się było tego spodziewać. Ludzie potrzebują czasu, żeby się zorientować, co dla
nich dobre. - Na jego kanciastej twarzy pojawił się przepraszający uśmieszek. - Jestem dość
samokrytyczny, żeby zdać sobie sprawą z tego, że zdradzam w tej chwili własne zasady. Ale
jak twierdzą ci, którzy wierzą w Kosmiczną Równowagę, czasem wielkie zło przynosi najwięk-
sze dobro.
- O jakim rodzaju zła pan mówi?
Zignorował jej pytanie.
- Wiesz, to dziwne, że my tutaj, na Bakurze, tak odważnie sprzeciwiamy się woli Jedi. Chodzi
mi nie tylko o twojego wuja, Luke'a Skywalkera, który odegrał istotną rolę w ocaleniu nas
przed Ssi-ruukami wiele lat temu, ale o to, że nasze opinie są tak bardzo zbieżne z waszymi.
Wy również wierzycie w kosmiczny system zależności i równowagi, który ostatecznie za-
pewnia rozkwit życia. Nie wiem, czy znasz wierzenia tubylców, Kurtzenów; wierzą oni w
uniwersalną siłę życiową, niewiele różniącą się od waszej wszechogarniającej Mocy. Połączcie
jedno z drugim, a możemy stać się jednością. A jednak na Bakurze nigdy nie było Jedi. Uwa-
żam, że to dziwne.
- Sądzi pan, że was zaniedbujemy, wicepremierze, prawda? Tam są miliony światów. Trzeba
czasu, aby je wszystkie poznać... czasu, którego teraz nie mamy przez Yuuzhan Vongów.
Przerwał jej wybuchem śmiechu.
- Moim motywem nie jest zazdrość! Widzisz...
Od drzwi dobiegł brzęczący, przenikliwy sygnał.
Harris spojrzał na Salkelego, który wyprostował się i podniósł miotacz.
- To może być to. - Wicepremier okrążył biurko, żeby coś sprawdzić, i skinął głową. - Ani o
sekundą za wcześnie. - Spojrzał na Jainę z uśmiechem. - Zdaje się, że przybyły posiłki. Można
by rzec, że całkiem przypadkiem. Ale są... - Skinął na Salkelego, a ten przeszedł przez gabi-
net, wziął Jainę pod ramię i przycisnął jej do boku lufę miotacza. Postanowiła, że na razie nie bę-
dzie się bronić. Próbowała wcześniej i dostała po głowie. Uznała, że rozsądniej będzie zaczekać
chwilę i sprawdzić, na czym właściwie polega plan Harrisa - i czy istnieje
jakiś sposób, aby go powstrzymać.
Salkeli zaprowadził ją w kąt gabinetu, z dala od drzwi. Podniósł miotacz i wbił go w pod-
bródek Jainy, a drugą skórzasta dłonią zatkał jej usta i dał znak Harrisowi. Wicepremier pod-
szedł do drzwi i przycisnął kciuk do zamka.
212
Podwójne drzwi rozsunęły się i do pomieszczenia wbiegła trójka ludzi. Jaina nie rozpoznała
ich od razu - wszyscy mieli płaszcze i kaptury- ale wiedziała, że to nie jej rodzice ani Tahiri.
Chyba jednak nie były to te „posiłki", o których myślał Harris. Dopiero kiedy drzwi się zatrza-
snęły, a jedna z postaci odwróciła się przodem do Harrisa, Jaina rozpoznała, kim są.
- Mamy kłopoty - odezwała się Malinza Thanas. Jej towarzysze odrzucili kaptury, ukazując
twarze Jjorg i Vyrama.
Harris wydawał się zatroskany. - A gdzie Zel?
- Zginął, kiedy uciekaliśmy ze Sterty - odrzekła Malinza głosem ochrypłym z gniewu i pła-
czu. - Zabili go, Blaine!
- Najważniejsze, że jesteście bezpieczni - odparł chłodno. – Teraz wszystko będzie dobrze.
- Jak możesz tak mówić? Wiesz, ile nas to kosztowało, żeby tu do trzeć niepostrzeżenie? I
udało nam się tylko dlatego że wszyscy są zajęci ceremonią. Nigdy nie będziemy się mogli
pokazać na ulicy, dopóki się nie dowiesz, kto za tym stoi.
- Za czym, kochanie?
- Najpierw wrobili mnie w porwanie, potem pozwolili mi uciec, tak jakbym była winna. Jesz-
cze mnie wsadzą za śmierć Zela! – Melinza wydawała się na skraju załamania nerwowego,
ale z widocznym wysiłkiem opanowała emocje. - Salkelego też straciliśmy. Odciągał ich,
kiedy uciekaliśmy, ale nie spotkał się z nami w umówionym punkcie. Obawiam się, że...
- Powinnaś wiedzieć, że nigdy nie pozwoliłbym się zabić ani uwięzić, Malinzo - odezwał się
Rodianin, wychodząc z miejsca, gdzie się ukrywał, ciągnąc za sobą Jainę. - Ale chyba nie
znałaś mnie zbyt dobrze, co?
Malinza odwróciła się, jeszcze bardziej zaskoczona, kiedy ujrzała Jainę.
- N-nie rozumiem.
- A przecież wszystko się staje coraz jaśniejsze - odparł Harris, wyjmując miotacz spod
szkarłatnej szaty. - Proszę położyć broń na podłodze, jeśli łaska.
Malinza pobladła, ale upuściła swój mały miotacz na dywan. Jjorg usłuchała z pogardliwym
uśmiechem, a Vyram spokojnie, zachowując swoje zdanie dla siebie.
- Co zamierzasz zrobić? - zapytała Malinza, z jeszcze większym trudem opanowując emo-
cje.
213
- Zrobić? - Harris skinieniem kazał Salkelemu dołączyć Jainę do pozostałych. - To, co wy za-
częliście, naturalnie. Z jakiego innego powodu miałbym was finansować, Malinzo, gdyby na-
sze cele nie były takie same? Zamierzam zjednoczyć lud przeciwko Sojuszowi Galak-
tycznemu. Przy pomocy P'w'ecków sprawię, że Bakura będzie zabezpieczona przed inwazją z
zewnątrz. Już na zawsze będziemy panami własnego losu. - Uśmiechnął się zimno. - Jedyna
różnica pomiędzy waszymi a moimi planami polega na tym, że kiedy mój plan wejdzie w ży-
cie, lud Bakury będzie zjednoczony pod moim, a nie waszym przewodnictwem. Szkoda,
oczywiście, bo to twoja tragiczna śmierć będzie czynnikiem mobilizującym. I jeszcze strasz-
liwa zdrada Jedi, którzy przybyli, aby znowu nas zniewolić.
- Co? - wykrzyknęły jednocześnie Malinza i Jaina.
- Oczywiście, wszystko w swoim czasie, zapewniam cię. A teraz, Salkeli, czy możesz im
związać ręce?
Rodianin wsadził miotacz do kabury i z szuflady w biurku Harrisa wyjął elektroniczne kajdan-
ki. Teraz, kiedy wycelowany był w nich tylko jeden miotacz, Jaina wyczuła wyraźne podniecenie
i niepokój wśród członków Wolności. Próbowała pochwycić wzrok Malinzy, ale ta umyślnie
ją ignorowała - nie wiadomo, czy z powodu zakłopotania, czy gniewu.
- Zwariowałeś, jeśli sądzisz, że uda ci się z tego wywinąć – rzekła Jaina, usiłując wziąć na
siebie ciężar buntu.
- Wywinąć z czego? - zaśmiał się Harris. - Przecież nawet nie wiesz, co zamierzam.
Wicepremier zbyt dobrze się bawił, jak na gust Jainy. Bardzo ją to niepokoiło. Podobnie jak
zimna gotowość, z jaką trzymał miotacz wycelowany w swoje ofiary.
Malinza gniewnie spojrzała na Salkelego, który zaczął zakładać jej kajdanki.
- Ufaliśmy ci - syknęła.
- Jeśli to sprawi, że się lepiej poczujesz, Malinzo, to był zapewne twój ostatni błąd.
- Malinzo, nie! - krzyknęła Jaina, widząc, że dziewczyna sztywnieje.
Ale było już za późno. Nie czekając na zamknięcie się kajdanków
na jej przegubach, Malinza odepchnęła ręce Salkelego i wbiła mu kolano w krocze. Rodianin
zgiął się wpół, a wtedy ona obaliła go na ziemię. Zaledwie zdążył zrobić zdumioną minę, kiedy
ruszyła Jjorg Długonoga blondynka przemknęła przez gabinet, sięgając po broń Harrisa.
214
Ten nawet nie drgnął, tylko przycisnął spust. Rozległ się jeden strzał i Jjorg upadła na ziemią z
ponurym, głuchym stukiem. Miotacz skierował się na Jainę.
- Cokolwiek planujesz, odradzam ci - rzekł cicho.
Malinza cofnęła się z otwartymi ze zgrozy ustami, nie odrywając wzroku od bezwładnego
ciała Jjorg. Vyram zrobił ruch, jakby chciał pomóc leżącej, ale Jaina go odciągnęła.
- On nie żartuje - rzekła. - A miotacz nie jest nastawiony na ogłuszanie.
- Dlaczego nic nie zrobiłaś? - zapytała Malinza oskarżycielskim tonem. Głos miała piskli-
wy, a policzki zalane łzami.
Jaina pokręciła głową. Nie wiedziała, jak to ująć, nikogo nie urażając.
Harris zaoszczędził jej kłopotu.
- Gdyby Jjorg się nie stawiała, jeszcze by żyła.
Jaina może sformułowałaby to mniej bezpośrednio - i dodała coś na temat możliwości
ucieczki później, kiedy się dowiedzą, co kombinuje Harris - ale sens byłby podobny.
Salkeli pozbierał się z podłogi, szary na twarzy. Podszedł do Malinzy i warknął:
- Więcej tego nie próbuj.
Zamocował kajdanki i Jaina ujrzała na twarzy Malinzy grymas, gdy je zaciskał - widocznie o
wiele mocniej niż trzeba. Dziewczyna się nie skarżyła, pozwoliła mu na to z zaciśniętymi zęba-
mi. Nie mogła ukryć gniewu i zawodu.
- Dla mnie to nawet dobrze - rzekł Harris, kiedy Salkeli skrępował Vyrama. - Oszczędziłaś mi
decyzji, które z was mam zabić. Nie ma to jak zwłoki, kiedy chce się udokumentować walkę.
Niestety, służby bezpieczeństwa były tak zajęte Keeramakiem i ceremonią, że nie zauważyły po-
jedynczego zakłócenia na kamerach monitorujących moje biuro i korytarze. Kiedy go dostrze-
gą, z pewnością opowiem im, Vyramie, o twojej zręczności we włamywaniu się do systemów
publicznych. Takie zakłócenie nie sprawiłoby ci chyba większych trudności, co?
Jaina bez słowa wyciągnęła ręce, kiedy na nią przyszła kolej zakładania kajdanków. Kiedy
Salkeli mocował jej więzy, wysłała mu wprost do mózgu prostą sugestię - kliknięcia zamykają-
cego się zamka. Poparła to grymasem podpatrzonym u Malinzy, jakby kajdanki wbijały się jej
w ciało.
Wyszczerzył szyderczo zęby i odstąpił do tyłu, pewny, że wszyscy jeńcy są skutecznie skrę-
powani. Więzy wokół przegubów Jainy były
215
ciasno zaciśnięte, ale nie zamknięte. Jedno dobre szarpnięcie i się otworzą. I dopiero wtedy po-
może Malinzie i jej przyjaciołom w ucieczce. Salkeli wyjął miotacz i stanął obok Harrisa. Ma-
linza obrzuciła go ponurym, pełnym nienawiści wzrokiem. Harris przestał obserwować rosnący
tłum w holoprojektorze, wyłączył go i zamknął panel.
- Za godzinę ta planeta będzie uświęconą częścią Ruchu Wyzwolenia P'w'ecków. A ty, Malin-
zo, będziesz męczennicą za sprawę. Czy to nie napełnia cię dumą?
Malinza splunęła na podłogę u jego stóp.
Harris uśmiechnął się tylko z obrzydliwym triumfem w oczach.
- Zachowujesz się jak na rebelianta przystało. - Odwrócił się do wspólnika. - Salkeli, pro-
szę, zajmij pozycję.
Rodianin podprowadził więźniów bliżej wyjścia i Harris otworzył drzwi odciskiem kciuka.
Jaina, Malinza i Vyram wyszli na zewnątrz z lufą miotacza za plecami.
- Dokąd nas zabierasz? - zapytała Malinza.
- Poczekaj, to się przekonasz - odparł Harris. - Gwarantuję, że się nie rozczarujesz.
I V
K O N S E K R A C J A
- Rozczarowany? - zawołał Jag z niedowierzaniem, z trudem kryjąc irytację. - Jainy ciągle nie
ma, a ja mam być rozczarowany, że nie idę na ceremonię?
Głos „Bliźniaczego Słońca Trzy" zamilkł. Próba poprawy nastroju spełzła na niczym.
Jag kliknął dwukrotnie, aby przypomnieć pilotom, żeby nie zaśmiecali kanałów komunikacyj-
nych, a sam skarcił się w myśli za niegrzeczną odpowiedź. Był zmartwiony przedłużającą się
nieobecnością Jainy, ale chciał jednocześnie uwierzyć, że Jaina umie o siebie zadbać. Poza tym,
gdyby stało się coś strasznego, Leia by to z pewnością wyczuła. Jaina nie wzywała też pomocy
przez Moc, co sugerowało, że wciąż ma kontrolę nad sytuacją. A dopóki nie skontaktuje się z
kimś, dopóty musi po prostu działać tak, jakby wszystko było w normie - co oznaczało skupie-
nie się na locie.
Zabrał mieszaną eskadrę na lot patrolowy wokół orbity „Selonii", czujny na wszelkie przeja-
wy „niedozwolonej" działalności, kiedy oczy wszystkich skierowane były na ceremonię.
Kontyngenty Bakury i P'w'ecków zachowywały się spokojnie, dwa wielkie krążowniki „Er-
rinung'ka" i „Firrinree" orbitowały w dwóch przeciwległych kwadrantach, naprzeciw „Obroń-
cy" i „Wartowni". Ten ostatni sąsiadował z dwiema pełnymi eskadrami myśliwców P'w'ec-
ków i dwoma krępymi statkami pikietowymi. Gdyby sprawy z jakiegokolwiek powodu przy-
brały niemiły obrót, mogliby narobić mnóstwo szkód, zanim
219
Bakuranie się pozbierają. Jag wprawdzie starał się wierzyć, że nie zdarzy się nic złego, ale mu-
siał myśleć taktycznie.
- Nie możesz być tylko sprytniejszy od swego nieprzyjaciela - powtarzał mu ojciec. - Musisz
też widzieć wcześniej i więcej niż on. Zawsze przyjmuj, że on o dwa kroki wyprzedza aktualną
pozycję, i bądź trzy kroki do przodu.
Jag wprowadził Szponostatek i dwóch partnerów z trójki w szeroki łuk wokół „Selonii". Fre-
gata była skąpana w słońcu Bakury, jak gdyby otaczające ją siły w ogóle jej nie dostrzegały.
Czuł, że wszędzie wokół niego rozgrywają się gry, z wolna prowadzące do finiszu. Znów po-
czuł irytację, że znajduje się tak daleko od centrum wydarzeń. Ale jeśli nic z tego nie wyniknie,
jego podejrzenia okażą się bezpodstawne i wszystko odbędzie się zgodnie z przewidywaniami,
nie będzie rozczarowany. Częściowo zgadzał się nawet z Leia, że być może, ale tylko być może,
ten traktat z P'w'eckami okaże się najlepsze, co mogło spotkać Bakurę...
Tok jego myśli przerwał nagle głos operatora z „Selonii".
- Wykryto kolejne pojazdy!
- Już lecę - mruknął i szybko zawrócił Szponostatek w kierunku licznej gromady statków,
która zgodnie ze wskazaniami czujników opuściła doki „Wartowni". Jego towarzysze trzymali
się tuż za nim, żeby się lepiej przyjrzeć.
- Czy Bakurańska Flota Defensywna poinformowała nas o wysłaniu statków? - zapytał. Z
krążownika wyleciało już ze dwadzieścia statków i ciągle przybywały nowe.
- O ile ich znam, nie czuli takiej potrzeby - brzmiała odpowiedź. - Ale naturalnie sprawdzę.
Jag był już dość blisko, aby rozróżnić typy statków wyłaniających się z doków, ale to tylko
zbiło go z tropu. Była to dziwna mieszanina, składająca się z Y- i X-wingów z Bakurańskiej
Floty Defensywnej, a obok nich robomyśliwce klasy Rój, należące do Ssi-ruuków... nie,
P'w'ecków, poprawił się w myśli. Tworząc elegancką formację, podążały z doków wprost na or-
bitę, rozdzielając się na piątki i trójki, wciąż w mniej więcej takiej samej proporcji sił.
- Chyba to gwardia honorowa - nadeszła odpowiedź z „Selonii". - Poinformuję kapitan Mayn.
Gwardia honorowa? Bardzo prawdopodobne wyjaśnienie. Statki leciały w ciasnym szyku,
widać było, że długo ćwiczyły manewry. To wskazywało na skuteczną współpracę pomiędzy
obu armiami - a zatem i zaufanie.
220
Ale wciąż coś nie dawało mu spokoju. Liczba statków zbliżała się już do pięćdziesięciu, o
wiele za dużo, jak na mocno przetrzebione siły Bliźniaczych Słońc. Sami sobie nie poradzą,
zwłaszcza wzięci z zaskoczenia.
„Bądź o trzy kroki do przodu"...
- Jak sądzisz, czy będą mieli za złe Sojuszowi Galaktycznemu, jeśli się przyłączy do parady? -
zapytał „Selonię".
- Dowiem się.
Czekając na odpowiedź, na innym kanale zaalarmował tych pilotów Bliźniaczych Słońc, któ-
rzy pozostawali w gotowości, żeby zbierali manatki i startowali.
- Już lecimy - odparł Jocell i dodał ponuro: - Chyba nikt z nas nie oczekiwał, że to będzie
miły, spokojny dzień...
Jacen wybrał klucz trzech statków, z których dwa były robotami, i podążył za nimi wokół plane-
ty. Trio nie zareagowało na jego obecność, ale transmisja z „Selonii" wkrótce potwierdziła, że zo-
stali zauważeni,
- Żądają, abyśmy się trzymali z daleka - powiedziała kapitan Mayn na otwartym kanale. - Po-
informowałam, że chętnie byśmy ich posłuchali, ale musimy podjąć niezbędne kroki w celu za-
pewnienia bezpieczeństwa.
Jag uśmiechnął się do siebie. Mayn chciała powiedzieć, że dopóki on sam nie wywoła wymiany
strzałów, dopóty może robić, co uzna za stosowne.
Pamiętając o tym, śledził dalej trójkę myśliwców. Całkowita liczba statków gwardii honoro-
wej przekroczyła już setkę - i nadal rosła.
Atakują nas!
Saba zbudziła się w jednej chwili i chwiejnie stanęła na łapy. Oszołomiona próbowała się zo-
rientować, co się dzieje. Nagle sobie przypomniała: odpoczywała w dużym fotelu na wielkim
pokładzie obserwacyjnym barki lodowej. Przysnęła i miała spokojny sen o odpoczynku na zbo-
czach wzgórz Listian. Niebo było czerwone i zachmurzone, zapach unoszony wiatrem działał
odprężająco, a ona leżała pośród ciepłych głazów i wsłuchiwała się w spokojne pomruki odpo-
czywających obok gniazda towarzyszy.
Krzyk Mary przez Moc wyrwał ją z błogostanu i przywrócił do rzeczywistości, a wtedy z
pewnym rozczarowaniem stwierdziła, że pomruki słyszane przez sen były w istocie sapaniem
licznych repulsorów barki nad powierzchnią lodu. Stęknęła i otrząsnęła się ze snu, po czym
udała się w kierunku pozostałych członków grupy.
221
Barka była płytkim, owalnym statkiem, który ślizgał się po powierzchni lodowca i pól lodo-
wych szybko, ale niezbyt sprawnie. Trzy pokłady pasażerskie piętrzyły się ku górze, jakby do-
dane po głębszym namyśle. Otaczały je potężne generatory i repulsory, które utrzymywały
barkę w powietrzu. Miała ciężkie tarcze, które chroniły przed lodowatym wiatrem, ale jego
wycie wciąż było słyszalne, jak cienkie, dalekie zawodzenia lxlla. Wzdłuż wygiętej krawędzi
barki ulokowano cztery stanowiska działek, w tej chwili wszystkie skierowane w jakiś obiekt
przebłyskujący przez gęstą zasłonę śniegu po prawej stronie.
- Dwa jeszcze za nami - rzekł Soontir Fel, dziabiąc palcem w ekran. W sumie barkę otaczało
dziesięć szybkich obiektów. Oprogramowanie identyfikowało je jako mniejsze od ślizgacza
śnieżnego, ale równie ciężko uzbrojone i wyposażone w osłony. Wyglądały jak grube monety
ustawione na sztorc, tnące powietrze ostrą krawędzią. - Jednoosobowe, jak mi się zdaje, sądząc
z szybkości, z jaką się poruszają.
Strzał ostrzegawczy z lewej strony odbił się od tarczy i trafił w nasyp śnieżny. Z punktu tra-
fienia uniosła się para, wysyłając w powietrze białą chmurę.
- Piraci? - zapytał mistrz Skywalker.
- Możliwe. - Fel zatoczył barką łuk w kierunku jednego z pojazdów, zmuszając go do odstą-
pienia.
- Czy nie powinniśmy skontaktować się z portem, żeby ich powiadomić? - zapytała Mara.
- Próbowałem już - odparł Fel, nagle skręcając barką w prawo. Rozległo się głośne łupnięcie,
kiedy tarcze barki zahaczyły kolejny pojazd. - Ale nas blokują.
- Jeśli to nie piraci, czy mogą to być jacyś twoi wrogowie? – zapytał Stalgis.
- Jasne, ale którzy? - burknął Fel. - Kimkolwiek są, nie możemy im uciec ani się ostrzelać. Je-
dynym naszym ratunkiem są tarcze. Jestem pewien, że ich nie przestrzelą. Dopóki nie spro-
wadzą czegoś większego, jesteśmy bezpieczni.
Syal Antilles położyła mu dłoń na ramieniu.
- Kiedy dotrzemy do portu, służby bezpieczeństwa pozbędą się ich.
Barka zatrzęsła się od dzioba po rufę od niebezpiecznie bliskiej eksplozji. Kawałki lodu odbiły
się od tarczy barki i poleciały w tył. Kolejna eksplozja roztrzaskała lód przed nimi, rozrzucając
wokół lodowe pociski. Fel przechylił barkę, żeby uniknąć utraty stabilności. Kiedy jednak pró-
bował wrócić na stary kurs, kolejne strzały zmusiły go do odwrotu.
222
- Chciałaś chyba powiedzieć: jeśli dotrzemy - odpowiedział z pewnym opóźnieniem na słowa
Syal.
- Próbują nas zbić z kursu - oceniła Mara.
- Chyba masz rację - mruknął Fel. - Gdybym był sam, spróbowałbym szczęścia przez te
szczeliny, ale... - obejrzał się na Syal, stojącą obok wciąż z dłonią na jego ramieniu. - Nie je-
stem przygotowany, aby dzisiaj podjąć takie ryzyko.
- Przykro mi - rzekł Luke. - Oni chcą nas dostać.
- Nie bądź taki pewien. Nie jestem popularny wśród niektórych syndyków, ponieważ chcę
zmienić nasze obyczaje. Wystarczy, że tylko jeden zdecyduje się, aby zrobić ruch, kiedy ja
się odwrócę...
Kolejna eksplozja zaatakowała barkę, zmuszając ich do skręcenia jeszcze dalej w prawo.
- Tak czy inaczej - odezwała się Mara - siedzimy w tym wszystkim po uszy.
- Może gdybym oddał się w ich ręce, zostawią resztę w spokoju.
- Nie! - zawołała Syal. - Nie pozwolę ci na to.
Luke zgodził się z nią.
- To by było niepotrzebne poświęcenie. Nie zostawią żadnych świadków, wiecie o tym. W naj-
gorszym przypadku sfingują walkę. Walka między starymi przeciwnikami to nic dziwnego,
zwłaszcza kiedy oskarżeni zostaną zabici przy próbie aresztowania.
Fel skinął głową.
- Co proponujesz?
- Nie ma chyba sensu uciekać, a nie wygramy z nimi samą siłą. - Luke rozejrzał się wokół i
zaczął myśleć. - Przestańmy w ogóle próbować.
- Mówiłeś chyba, że nie powinniśmy dać im tego, czego chcą.
- Tak.
- A więc co chcesz teraz powiedzieć?
Mistrz Skywalker uśmiechnął się.
- Chcę powiedzieć, że mogą teraz dostać trochę więcej, niż się spodziewali.
Leia podążała za przewodnikiem na swoje miejsce. Za nią szli Han, C-3PO oraz dwaj ochro-
niarze Noghri. Stadion był olbrzymi; wyglądał jak gigantyczny krater wyłożony krzesłami, z
wygodniejszymi lożami rozmieszczonymi wyżej, co pozwalało uprzywilejowanym gościom
swobodniej obserwować spektakl, który wkrótce się rozpocznie w centrum stadionu. Delegacja
Sojuszu Galaktycznego znajdowała się
223
oczywiście wśród gości uprzywilejowanych. Mieli zarezerwowane miejsca po prawej stronie
stanowiska premiera Cundertola, który siedział w otoczeniu ministrów na trybunie ustawionej
na dużym podium wysuniętym poza krąg siedzeń. Dzień był ciepły, unoszące się w powietrzu
parasole krążyły leniwie nad tłumem, napędzane wszechobecnymi repulsorami. Pośród tłumu
Leia widziała godła i proporce, ale nie potrafiła odczytać, co na nich jest napisane. Domyślała
się, że ich autorami są zarówno oponenci, jak i zwolennicy Keeramaka i rewolucjonistów
P'w'ecków. Był to wielki dzień dla Bakury, wiele położono na szali.
Na razie jednak nic się nie działo. Premier jeszcze się nie pojawił, a po porannym spotkaniu
nie ulegało wątpliwości, że jeśli tylko zdoła, będzie z dala omijał Sojusz Galaktyczny. Pięć-
dziesięciu żołnierzy P'w'ecków tworzyło idealny krąg wokół obszaru, na którym miała się od-
bywać ceremonia, dokładnie pośrodku stadionu i z dala od widzów.
Han odnalazł rękę Leii i uścisnął lekko. Ogarnęło ją ciepło, przypomniała sobie, za co go ko-
cha. Nawet w najtrudniejszych chwilach zawsze był przy niej. Przebłyski irytacji często przy-
ćmiewały głębię uczuć, które zaskakiwały czasem nawet jego, a które ona przyjmowała z naj-
większą wdzięcznością.
- Myślisz, że pogoda się utrzyma? - zapytał.
Podążyła za jego wzrokiem. Na zachodnim horyzoncie nawarstwiały się gęste chmury, zapo-
wiadając tropikalną burzę.
- Świetnie. Naprawdę, tylko tego im trzeba.
Zajęli miejsca, kiedy rozległy się fanfary, anonsując formalne przybycie przywódców P'w'ec-
ków i Bakuran. Cundertol, ubrany we wspaniały szkarłatny płaszcz, i Keeramak prowadzili
ogromny orszak P'w'ecków, ludzi i Kurtzenów od wejścia aż do centralnego pierścienia. Tu,
przy dźwiękach hymnu Bakuran, odwrócili się w stronę tłumu - czyli, symbolicznie, samej Ba-
kury.
- Mój ludu - zaczął Cundertol. Jego głos wzmocniły tysiąckrotnie głośniki unoszące się wy-
soko nad stadionem. - Witajcie wszyscy w dniu tej wspaniałej uroczystości. Dzięki naszym
nowym sojusznikom, P'w'eckom, zdołamy wspólnie wejść w nową erę dostatku i pokoju.
Jako sąsiedzi i przyjaciele, przyjmiemy uniwersalne prawdy, które łączą wszystkie kultury. Dzi-
siaj Bakura wychodzi na spotkanie swemu przeznaczeniu, wolna od strachu przed dawnymi
wrogami i współpracująca z nowym sprzymierzeńcem, aby zbudować lepszą przyszłość.
Skończył i ustąpił miejsca Keeramakowi. Tłum zareagował w połowie wiwatami, w połowie
wyciem. Mutant Ssi-ruuk wyglądał wspaniale w lśniącej srebrnej uprzęży,
224
ozdobionej różnobarwnymi wstęgami i srebrnymi dzwoneczkami, które brzęczały delikatnie
przy każdym ruchu. Jego łuski lśniły w bladym świetle poranka, aż trudno było powiedzieć,
gdzie kończy się strój, a zaczyna skóra. Nawet rosnące zachmurzenie nie mogło przyćmić jego
niezwykłej urody.
Potężne tony, dobywające się z gardła gościa, rozniosły się grzmotem po całym stadionie.
- Ludu Bakury - zabrzmiało tłumaczenie, kiedy skończył mówić. - Jestem dumny, stojąc tu
wśród was jako przywódca wyzwolonego ludu. Ród P'w'ecków już nie jest związany z reżimem
ucisku, opierającym się na okrucieństwie i rozlewie krwi, a teraz łączy się z wami w duchowej
komunii. Nasze dwa wspaniałe narody stworzą więź sięgającą znacznie głębiej aniżeli zwykła
przyjaźń. Podpisując ten traktat, staniemy się jednością, a nasze losy będą związane na zawsze!
Odpowiedź tłumu była równie mieszana, jak w przypadku Cundertola, ale to nie zbiło z tropu
przywódców. Skłonili się sobie, po czym premier i jego świta wrócili na miejsca na trybunie. Jak
przypuszczała Leia, premier przywitał ją i Hana jedynie lekkim skinieniem głowy.
Han mruknął coś pod nosem, co miało znaczyć, że nie oddałby za Cundertola nawet tyle
mynockowego łajna, ile się przylepi do buta, i to gdyby miał dobry dzień. Nie było śladu wice-
premiera - o tej nieobecności nikt nie wspomniał, co czyniło ją tym bardziej zastanawiającą.
Leia nie miała czasu zastanawiać się nad tym, bo natychmiast rozpoczęła się ceremonia. Ka-
płani P'w'ecków, obwieszeni wstęgami, zaintonowali monotonną pieśń, a Keeramak krążył po
krawędzi oczyszczonej powierzchni, rozsypując lśniące okruchy w doskonałym kręgu wokół
obcego oddziału. Co kilka sekund, jako kontrapunkt do śpiewu, podnosił głowę i wypowiadał
zdanie we własnym języku. Tym razem nie było publicznego tłumacza, który wyjaśniłby, co
mówi.
- Możesz to przetłumaczyć? - szepnęła Leia do C-3PO.
- Tylko częściowo, proszę pani. Dialekt nie jest taki sam jak ten, którym posługują się
P'w'eckowie. Wydaje się, że to stary język rytualny, zachowany prawdopodobnie dla...
- Oszczędź nam szczegółów, Złota Pało - przerwał Han z irytacją. - Do rzeczy, zgoda?
- Proszę bardzo, proszę pana. Keeramak zwraca się do ducha galaktyki, prosząc, aby ten go
wysłuchał i spełnił jego życzenia. „Złote światło tego poranka jest twoje - mówi. - Niebieskie
niebo i białe chmury są twoje. Kiedy liście są zielone, a kwiaty kwitną kolorami, jesteś tu-
taj- Gdzie dzieci rosną silne na ciele i duszy, jesteś tutaj..."
225
- Bardzo poetyczne - mruknął Han. - Ile to jeszcze może potrwać?
- Ceremonia jest przewidziana na godzinę.
- Znakomicie. - Han wyciągnął nogi daleko przed siebie i założył dłonie za głowę. - Obudź
mnie, jak to się skończy, kochanie.
Repulsorowy busik zatrzymał się przed niestrzeżonym wejściem na stadion. Goure, siedzący
przy sterach pojazdu jadącego za busem, wyminął go, skręcił za róg i się zatrzymał. Tahiri wy-
siadła pierwsza i natychmiast podbiegła do rogu. Goure deptał jej po piętach. Teraz oboje wyj-
rzeli - dokładnie w tym momencie, kiedy Blaine Harris wyprowadzał Jainę, Malinzę Thanas i
dwóch innych na stadion.
- I to się nazywa ochrona - mruknęła Tahiri, podnosząc głos, żeby zagłuszyć śpiew docho-
dzący z głośników. - Przy bramach nie ma nikogo. Tak sobie weszli!
- Myślę, że właśnie tak miało być. - Ogon Ryna chłostał rytmicznie jego nogi. - A jeśli bę-
dziemy dość szybcy, może nawet i my skorzystamy z tej sytuacji.
Razem podeszli do wejścia, szybko, ale ostrożnie, wiedząc, że w każdej chwili mogą się roz-
dzwonić alarmy. Ostatecznie udało im się dotrzeć bez przeszkód do bramy i wśliznąć do środ-
ka. Gwar tłumu objął ich jak ciepły i krzepiący uścisk. Cokolwiek działo się na stadionie,
brzmiało imponująco.
- Wyczuwasz przyjaciółkę? - zapytał Goure.
Umysł Jainy lśnił niczym latarnia morska od chwili poprzedzającej opuszczenie biura Blaine'a
Harrisa, w kilka minut po przybyciu Tahiri i Goure'a. Podczas kiedy razem z Rynem próbowali
przekonać strażnika, aby wpuścił ich do wicepremiera, Tahiri odkryła, że Jaina jest niedaleko.
Wycofując się z apartamentu wiecepremiera, Tahiri i Goure znaleźli interfejs dla robotów, dzię-
ki któremu Ryn na podstawie obrazów z kamer zdołał określić, że Harris przemieszcza się wraz
z Jainą. Wprawdzie nie wiedzieli, dokąd wicepremier zabiera dziewczynę, lecz ruszyli w pościg.
Tahiri zaczynała się obawiać, że nie dotrą do wicepremiera przed rozpoczęciem ceremonii. Mie-
li prawdziwe szczęście, że wylądowali akurat na stadionie, gdzie odbywała się cała impreza.
Być może wicepremier miał ten sam pomysł co oni i chciał zatrzymać ceremonię przed wpro-
wadzeniem w życie planu Cundertola - czymkolwiek on był.
W myślach Jainy była jednak pewna nuta, która zachwiała pewnością Tahiri. Coś było nie do
końca w porządku. Jeśli Jaina była więźniem Harrisa, co to mogło oznaczać? Tahiri z coraz
większym trudem
226
rozróżniała, kto jest po czyjej stronie - a przez to w ogóle nie wiedziała, co ma robić.
- No i co? - Zapytał Goure.
Tahiri skinęła głową.
- Tak, wyczuwam ją doskonale.
W milczeniu ruszyli korytarzem, śladem obecności Jainy, wprost w czeluść stadionu.
- Dokąd nas zabierasz? - zapytała Jaina.
Harris, idący o kilka kroków przed nią, zignorował jej pytanie. Salkeli pchnął ją w ramię kolbą
miotacza. Komunikat był prosty: „Zamknij się i ruszaj". Posłuchała, maszerując za wicepremie-
rem po długiej i szerokiej rampie, a potem serią podcieni, zaledwie dość dużych, aby pomieścić
jego wielką postać. Wkrótce potem zatrzymali się przed zamkniętymi drzwiami, dość dużymi, aby
przepuścić śmigacz terenowy.
Otworzyły się, kiedy Blaine Harris wstukał w zamek długą sekwencję alfanumeryczną.
- Wchodzić - rzekł ostro, przepuszczając Jainę i ocalałych członków Wolności przed sobą.
Jaina znalazła się w magazynie na sprzęt, pustym, jeśli nie liczyć metalowego pojemnika po-
środku pomieszczenia.
- Jak dla mnie trochę pustawy - rzekła oschle. - Ale na razie chyba musi wystarczyć.
- Takie samo dobre miejsce na śmierć, jak każde inne, nie sądzisz? - odparował Harris. Za-
mknął drzwi i podszedł do Jainy. - Popatrz sobie na tę skrzynkę, powiedz, co widzisz...
Jaina przykucnęła, żeby przyjrzeć się lepiej, przez cały czas udając, że przeguby dłoni ma do-
kładnie związane. Po chwili zadumy stwierdziła:
- Zdalny detonator?
- Doskonale - odparł Harris. - A teraz przyciśnij czerwony guzik.
Zaśmiała się ponuro.
- Nie mówisz chyba...
- Zrób to - nalegał Harris, podnosząc pistolet i przykładając go do czoła Malinzy. - Zrób to
albo ją zastrzelę.
Jaina spojrzała na Malinzę. Dziewczyna miała zdecydowaną minę, ale nie mogła ukryć lęku w
oczach. Obie wiedziały, że Harris nie żartuje.
- Dobrze - rzekła, wyciągając pozornie związane ręce, i przycisnęła przycisk. Cyfrowy zegar
ożył, odliczając w dół dziesięć standardowych minut.
227
Harris z satysfakcją skinął głową, opuszczając miotacz.
- A teraz, kiedy twoje odciski palców znalazły się na przycisku, twój los został ostatecznie
przypieczętowany. Kiedy zginiesz i bomba wybuchnie, nie będzie komu cię bronić.
Jaina skoncentrowała całą energię, zmuszając się do zachowania spokoju.
Zaraz, powtarzała sobie. Jeszcze tylko chwilkę.
- Wiesz - powiedziała - wysadzenie stadionu nie poprawi stosunków z P'w'eckami.
Miała nadzieję, że zyska na czasie i wydobędzie z niego jakieś informacje.
- Gdyby taki był mój zamiar - rzeki - to owszem, nie wątpię, że coś takiego w znacznym stopniu
zniszczyłoby te stosunki. Ale tak nie jest. W każdym razie nie cały stadion. Tylko tę część, gdzie siedzą
moi wrogowie.
„Moi wrogowie"...
- Premier Cundertol? - dopytywała się. - Moi rodzice?
Uśmiechnął się szeroko i okrutnie.
- Tak, moja droga. Kiedy poskładają kawałki, stanie się jasne, że to ty podłożyłaś bombę, aby
nie dopuścić do podpisania traktatu. Jedi nie chcą, żeby Bakura opuszczała Sojusz Galaktycz-
ny, i postanowili nie cofnąć się przed niczym, by temu zapobiec. Twoi rodzice, niestety, by-
li koniecznymi ofiarami dla sprawy. Malinza Thanas, sądząc, że chcesz jej pomóc, ulega
twoim namowom, a teraz porywa mnie i zabiera na stadion, gdzie czeka bomba. Na szczęście
twoje podłe plany zostały wykryte w odpowiednim czasie przez zbłąkaną, ale lojalną młodą
Malinzę, która kosztem życia własnego i przyjaciół pomogła mnie uwolnić. Niestety, nie
zdążyliśmy na czas zapobiec eksplozji bomby. Premier zginie, wraz z większością senatu.
- A ty się pojawisz, żeby ceremonia przebiegła dalej zgodnie z planem - dokończyła za niego
Jaina.
- Na cześć dzielnej Malinzy Thanas, oczywiście - dodał, wciąż szeroko uśmiechnięty. - Nie
sądzisz, że to bardzo poetyczne?
- Ohyda - mruknęła Malinza, już nie próbując ukryć drżenia głosu.
- Chyba „skuteczne" brzmi lepiej.
Podczas gdy Harris napawał się zwycięstwem, Jaina spojrzała na zegar. Miała tylko siedem i
pół minuty, żeby załatwić Harrisa i Salkelego i zdezaktywować bombę. Dość dużo, nawet jak
na Jedi.
Leia z zainteresowaniem patrzyła, jak kapłan P'w'ecków uzupełnia dziwaczne pienia kołyszą-
cym się, płynnym tańcem. Keeramak dokończył okrążenia i teraz zwracał się do niebios, otwie-
rając ramiona, jakby chciał objąć cały świat.
228
- Oceany przestrzeni rozstąpiły się, aby stworzyć tę wyspę obfitości - tłumaczył dalej C-3PO.
- Nawet w pustce przestrzeni muszą istnieć oazy. Zapraszamy cię, abyś dzielił ją z nami w
duchu jedności galaktycznej: jeden umysł, jedno ciało; jeden duch, jeden... obawiam się, że
nie zdołam przetłumaczyć tego jednego zdania.
- Przypomnij mi jeszcze raz, po co my tu właściwie jesteśmy - mruknął Han. Leia uciszyła go
znowu.
- Gwiazdy z miłością świecą nad tym światem - mówił Keeramak. - Albowiem miejsce to jest
błogosławione.
Leia nie była tego wcale taka pewna. Bakura przetrwała już-niejed-ną burzę i z pewnością
żadne kosmiczne błogosławieństwo nie zdoła tego zmienić. Jeśli Yuuzhanie będą dalej posuwać
się naprzód, trzeba będzie czegoś znacznie skuteczniejszego niż machanie rękami i kilka dzwo-
neczków, aby ich odeprzeć.
Pamiętaj, pomyślała, jeśli P'w'eckowie okażą się w walce równie dobrzy jak Ssi-ruukowie,
istnieje szansa, że dadzą Yuuzhan Vongom popalić. Ssi-ruukowie walczyli naprawdę dobrze,
kiedy byli do tego zmuszeni. Ich strach przed śmiercią z dala od poświęcanego świata nadawał
każdej walce poza Imperium błyskawiczny, wręcz opętańczy charakter - dlatego, jak sądziła Le-
ia, są tacy dobrzy w szybkich atakach. Wypracowali sobie tę taktykę przez lata, aż stali się jej
mistrzami. A im więcej wypadów kończyło się zwycięstwem, tym silniejsi się stawali, skoro ich
celem było nie tylko niszczenie, lecz również branie jeńców do transferu.
Pomimo wszystko, w miarę jak ceremonia się rozwijała, Leia nie mogła opanować narastają-
cego uczucia niepokoju. Śpiew nabrał niemal gorączkowego rytmu, C-3PO miał coraz większe
problemy, aby nadążyć z tłumaczeniem intonacji Keeramaka.
Tłum milczał. Nawet Han przestał udawać brak zainteresowania. Pochylił się naprzód, jakby
zahipnotyzowany przez kołyszących się i śpiewających obcych.
- ...zacisnąć więź ... połączone w chwalebnej synergii choć przestrzeń może rozdzielić jak w
kolebce gwiazd...
Nagle Leia poczuła, jak chwyta ją za gardło gwałtowna potrzeba Pośpiechu. Nie wiedziała z
początku, skąd się to wzięło, ale wkrótce stwierdziła, że pochodzi z Mocy. I z zewnątrz.
- Han - szepnęła, po czym głośniej, żeby przekrzyczeć P'w'ecków, dodał: - Han, to Jaina!
229
Natychmiast zerwał się na nogi.
- Gdzie? - zawołał. Rozejrzał się w tłumie, szukając córki. – Gdzie ona jest? Wszystko w po-
rządku? Nie widzę jej!
- Nie ma jej tutaj! - Leia próbowała zinterpretować miotające nią uczucia. - Wzywa mnie po-
przez Moc. Jest w kłopotach... ale jej myśli nie są skupione na niej samej. Próbuje nas
ostrzec... ona... - Pokręciła głową, nie potrafiąc właściwie odczytać komunikatu. - Coś się
ma za chwilę stać...
Han spojrzał na żonę.
- Ale co?
Leia przymknęła oczy, aby opanować szaleńczy wir pozbawionych słów wrażeń. Obrazy, któ-
rych nie umiała zinterpretować, zalewały jej głowę w gorączkowym, szalonym tempie.
- Han, chyba musimy się stąd wynosić. Szybko!
Han zerwał się na nogi. Nie był na tyle głupi, aby kwestionować instynkt swojej żony i cór-
ki. Cakhmain i Meewalh otoczyli ich ciasnym kręgiem i grupka zaczęła przepychać się do wyj-
ścia ze stadionu. Nikt nie zwracał na nich uwagi, wszyscy byli zbyt przejęci spektaklem, który
rozgrywał się na ich oczach.
Dotarli bez przeszkód do końca trybuny. Żaden morderca nie rzucił się na nich, nikt nie pró-
bował im grozić. Nie można było jednak zaprzeczyć, że Leia nadal się denerwowała. Cokol-
wiek Jaina próbowała jej powiedzieć poprzez Moc, z każdą chwilą stawało się coraz pilniejsze.
- Co się dzieje, Leio? - dopytywał się Han. - Gdzie ona jest?
- Gdzieś niedaleko. Nie chcę jej rozpraszać, Han, ona...
Nagle w jej umyśle wytworzył się prawie doskonały obraz - materiały wybuchowe, zegar,
szybko upływające sekundy...
- Och, nadchodzi! -jęknęła. - Musimy uciekać! Uciekać! Wszyscy uciekać! - Krzyczała do
otaczających ją ludzi, ale nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Wszyscy byli pochłonięci
tym, co dzieje się na dole. Noghri bezlitośnie pchali przed sobą oboje Solo i C-3PO w kierunku
wyjścia ze stadionu. - Nie! - krzyknęła. - Nie ma czasu. Padnij! Padnij!
Jej strażnicy przycisnęli ją do ziemi, jaszczurczymi oczami badając tłum w poszukiwaniu te-
go, co się zbliżało. Pieśń obcych osiągnęła apogeum, wypełniając wyciem wszystkie głośniki,
uniemożliwiając jakąkolwiek formę komunikacji.
Jeszcze jeden desperacki obraz przesłany przez Jainę, tak wyraźny, że w umyśle Leii odezwa-
ły się słowa:
230
Tahiri, nie!
Świat stał się nagle oślepiająco biały i jej połączenie z Jainą zostało zerwane.
Barka lodowa zwolniła i zatrzymała się u stóp gigantycznej śnieżnej wydmy. Chropawe wy-
cie repulsorów milkło powoli, gdy osiadała na rozłożystym dnie. Dłonie Fela z wprawą poruszały
się nad konsolą, prowadząc statek do prawie doskonałego lądowania.
Kiedy statek znieruchomiał, potężny mężczyzna spojrzał niepewnie na Luke'a, jakby chciał
spytać: „Wiesz na pewno, co robisz?"
Luke skinął głową, a Fel wyłączył tarcze. Barka zadygotała, kiedy omiótł ją lodowaty, wyjący
wiatr.
- Będziemy potrzebować kombinezonów - zauważyła Syal.
Fel pokręcił głową.
- Nie będziemy na zewnątrz aż tak długo. Wszystko skończy się
w ciągu minuty lub dwóch.
Danni zmarszczyła brwi, kiedy dziesięć okrągłych kształtów otoczyło barkę. Jej oczy aż po-
ciemniały ze zmęczenia.
- Nadlatuje - zauważyła, wskazując na ścigacz śnieżny, podchodzący do lądowania obok
barki.
- O, jeszcze jeden - rzekł Stalgis, również wskazując palcem.
Saba obserwowała, jak dziwaczne statki lądowały na krawędziach dysków. Ich silniki płonęły
w podczerwieni jaśniej niż zimne słońce. Cztery pajęcze podpory wysunęły się, aby unieruchomić
pionowy dysk na śniegu. Skoro tylko statek się ustabilizował, na jego boku otworzył się okrągły
panel, dając przejście kobiecie w czarnym, niczym nie-ozdobionym mundurze, bez szlifów i
identyfikatora. Postać była wysoka i smukła, jak wszyscy Chissowie. Saba obserwowała, jak
kobieta śmiało podchodzi do zakrzywionej burty barki, po czym lekko wskakuje na pokład.
Dołączył do niej drugi pilot, z dwuręczną rusznicą w dłoni. Saba widziała już takie. Dowie-
działa się też, że Chissowie nazywali je spalaczami. Pierwsza pilotka zdjęła hełm, odsłaniając
osmagane wiatrem rysy pod krótko obciętymi włosami. Niebieska skóra twarzy wydawała się
zimniejsza niż otaczający ich lód.
- Ganet - mruknął Fel. - Powinienem się spodziewać.
- Kim ona jest? - zapytał Luke.
- Dowodzi falangą konkurencyjnych syndyków, która nie zgadza się ze zmianami, jakie
próbuję przeforsować. Wiem, że was też nie lubi.
231
Mistrz Luke uśmiechem zbył ukryte ostrzeżenie.
- Może już czas, żebyśmy się spotkali - mruknął. - Zobaczymy, czy nie zmieni o nas zdania.
Fel nie odpowiedział uśmiechem. Wsunął dłonie w cienkie czarne rękawiczki i spojrzał na
żonę.
- Wszystko gotowe?
Syal skinęła głową i przycisnęła przycisk na panelu sterowania. Na ekranie z boku pojawił się
zegar odliczający w tył.
Dwie minuty... minuta pięćdziesiąt dziewięć sekund minuta pięćdziesiąt osiem sekund...
Główne drzwi się podniosły i ciepłe powietrze natychmiast zostało wyssane z kabiny. Lodo-
waty chłód owinął się wokół Saby, która zacisnęła zęby, próbując przetrzymać szok. Podobnie jak
u większości jaszczurowatych, zimno powodowało spowolnienie jej ruchów. Będzie musiała
zaczerpnąć sił z Mocy, aby to powstrzymać. Zrobiła to zatem czym prędzej, rozpalając kulę cie-
pła w piersi, która rozpłynęła się powoli po całym ciele. Jedynie końce palców zachowały wraż-
liwość na zimno, więc zacisnęła ręce w pięści, a ogonem owinęła stopy.
Soontir Fel pierwszy opuścił barkę, emanując spokojem i pewnością siebie. Obserwował
przez chwilę scenę przed sobą, po czym przekroczył próg, aby zrobić miejsce pozostałym - za
nim wyszli mistrz Luke, potem Saba, Mara i Stalgis. Danni i Syal pozostały w środku.
Minuta czterdzieści pięć sekund...
Fel stanął przed pilotką i zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów ze spokojną dezaprobatą.
Wreszcie pokręcił głową.
- Nie wyglądasz na osobę, która stosowałaby otwarty bunt, Ganet.
- Mnie się bardziej podoba słowo „usunięcie" - odparła spokojnie.
- Wszystko, co usprawiedliwia twoje działania, tak?
Drugi pilot stał za kobietą ze spalaczem w stanie gotowości. Dwa kolejne ścigacze wylądo-
wały w pobliżu.
- Nie jestem tu po to, żeby się z tobą droczyć, Fel – oznajmiła Ganet. - Potrzebuję twojej
współpracy. I dostanę ją, bo mamy twoją córkę.
Saba zauważyła lekkie drgnięcie mięśni na plecach Fela, ale jego wyraz twarzy i ton pozo-
stały bez zmian.
- Kto to jest „my", Ganet?
- To nie ma znaczenia - odrzekła i podniosła broń, celując w jego pierś. - W tej chwili naj-
ważniejsze jest, że ją mamy, nieprawdaż?
- Przynajmniej powiedz mi, dlaczego. - Fel zrobił krok naprzód, jego potężna pierś rzucała
wyzwanie lufie jej karabinu. - Wszystko,
232
co miałem, ofiarowałem Chissom, kiedy się do nich przyłączyłem. Z pewnością mam...
- Przyłączyłeś się do Thrawna, Fel! To nie to samo co Chissowie. Mamy swoje tradycje i oby-
czaje, do których on się odwrócił plecami, a przyłączając się do niego, udowodniłeś, że i ty także
ich nie szanujesz,
- Czy do tych tradycji należy również nie strzelanie do nieprzyjaciela, dopóki on nie strzeli
pierwszy?
Ganet uśmiechnęła się spokojnie.
- Ależ ty nie jesteś moim nieprzyjacielem, Fel. Mylisz się w tej kwestii. Jesteś jedynie nie-
wygodnym problemem, którego muszę się pozbyć.
Jedna minuta...
- A co z nami? - zapytał mistrz Luke.
Ganet zrobiła krok w prawo, poza zasięg rąk Fela, i popatrzyła na pozostałych.
- Zostaliście tu zaproszeni pod pretekstem, którego CEFD nie uznaje - odparła. - Mogliście
zwieść Rody, ale wasze bajeczki na nas nie robią wrażenia. Zonama Sekot to zasłona dymna,
pod którą kryje się coś znacznie gorszego. Na razie jeszcze nie wiemy, co.
- Więc i nas się zamierzasz pozbyć.
Ganet roześmiała się.
- Przecież my zawsze chcieliśmy się was pozbyć, Jedi! Nie zamierzaliśmy w żadnym przy-
padku was tutaj zostawić.
- Czyli ten termin... - zaczął Stalgis.
- Był tylko wybiegiem, żeby dać nam czas na wykonanie ruchu.
- A zatem byliśmy jedynie pionkami w grze o władzę głównego nawigatora Aabe'a? - Luke
pokręcił głową. - Co mu obiecałaś? Stanowisko Soontira, jak już się zwolni?
Trzydzieści sekund...
- Dostarczył nam możliwość uregulowania trudnej sytuacji - pokiwała głową Ganet. - Zosta-
nie za to odpowiednio wynagrodzony, kiedy nadejdzie czas.
- Tak samo, jak teraz „wynagradzacie" Soontira? - rzuciła Mara. - Czy wy, ludzie, w ogóle
nie macie sumienia?
- Znamy to pojęcie - odparła Ganet, podnosząc spalacz. - Ale nie ma na nie miejsca w czasie
wojny. A teraz jest wojna, Maro Jade. Nie powinnaś w to wątpić. W walce z Yuuzhanami nie
ma szarych stref. Mogą być tylko wrogowie lub przyjaciele. Chissowie nie potrzebują
przyjaciół. Obawiam się, że to pozostawia jedynie drugą opcję. - Skinęła na drugiego pi-
lota i kazała mu podejść bliżej. Kolejni dwaj
233
weszli na pokład barki. - Proszę odsunąć się od drzwi i obrócić... wszyscy.
Dziesięć sekund...
- Fel, to dotyczy również twojej żony.
Fel skinął na Syal i Danni, aby podeszły. Posłuchały go skwapliwie.
- Obiecuję ci czystą śmierć, Fel - rzekła Ganet. - Nie ma hańby w pogodzeniu się z wła-
snym losem.
- Trzy sekundy...
- Za Chissów!
- Istotnie - odparła Ganet, biorąc bojowy okrzyk Fela za stwierdzenie faktu. - ZaChi...
- Teraz! - rozkazał Luke.
Saba, Danni i Mara ruszyły do akcji - a wraz z nimi Soontir Fel - na ułamek sekundy przed
tym, jak cztery działa barki wypaliły jednocześnie. Ułamek sekundy był dokładnie tym, czego
potrzebował Jedi.
Fel zwinnie odstąpił na bok. Ganet instynktownie poszła w jego ślady, ze spalaczem w ręku
gotowym do strzału. Miecz świetlny Luke'a ożył z sykiem, tnąc gładko przez lufę broni Ganet.
Fel kopniakiem podciął jej nogi, a Luke zwrócił się ku drugiemu pilotowi, bez wysiłku obalając
go na ziemię jednym pchnięciem Mocy.
- Słyszałeś mnie?! - zawołał Luke do Fela. - Nie wiedziałem, że jesteś wrażliwy na Moc.
- Nie jestem - odparł Fel. - Ale umiem liczyć.
Mara okręciła się, gdy strumień energii świsnął koło głowy Luke'a, i zobaczyła dwóch pozo-
stałych pilotów, przyjmujących na burcie barki pozycję do ostrego strzelania. Pierwszy strzał od-
biła mieczem świetlnym, roznosząc w pył śnieżną zaspę sto metrów dalej. Drugi strzał chybił
całkowicie. Saba wyciągnęła dłoń i siłą umysłu wyrwała pilotowi karabin. Drugi pilot skierował
na nią swój spalacz i strzelił. Strzał był celny i trafiłby Sabę w głowę, gdyby nie odbiła go mie-
czem świetlnym z powrotem do niego. Spadł tyłem z barki wprost w śnieg.
Rozdzierający wrzask zapowiedział atak z góry. Ścigacz śnieżny przeleciał nad nimi i za-
wrócił. Strzały z miotacza kreśliły grube czarne linie na dachu barki, o włos mijając Sabę. Dwa
z pozostałych pięciu przygotowywały się do tego samego.
- Podnieść tarcze! - wrzasnął Stalgis, chwytając spalacz i strzelając za uciekającym ścigaczem.
Strzał odbił się od burty statku, który nawet nie zwolnił.
- Chodź, Saba - powiedziała Mara, wskazując na dwa ścigacze po zostające na ziemi. - Póki
jest czas!
234
Saba natychmiast zrozumiała, o co chodzi. Nawet przy podniesionych tarczach barka lodowa
była wystawiona na strzały pozostałych ścigaczy. Jeśli mają w ogóle dotrzeć do portu, muszą
zacząć działać ofensywnie.
Saba napięła mięśnie potężnych nóg, pobiegła wzdłuż burty i rzuciła się w śnieg.
W samą porę. Zahaczyła ogonem o skraj włączanej właśnie tarczy. Wyginała go przez chwilę,
aby pozbyć się nieprzyjemnego, swędzącego mrowienia, po czym pobiegła na wydmę do naj-
bliższego ze ścigaczy. Mara wybrała inny, po prawej. Używając Mocy, przedzierała się przez
gęsty śnieg. Ścigacze były większe, niż się wydawały z powietrza - co najmniej dwa razy wyż-
sze od Saby i grubości trzech długości jej ciała. Wyglądały jak lśniące, czarne koła wetknięte w
śnieg. Saba dotarła do swojego i wskoczyła na drabinkę.
Stery nie przypominały niczego, co widziała do tej pory, lecz podobnie jak spalacze działały
na zrozumiałych dla niej zasadach. Statek nie miał skomplikowanych systemów zabezpieczeń i
reagował na dotknięcie jej zmarzniętych palców. Owinęła ogon wokół bioder i włączyła silniki.
Nogi ścigacza wciągnęły się z cichym warczeniem, a sam pojazd uniósł się lekko nad zie-
mią, by następnie, z kabiną drgającą w rytm potężnych repulsorów, wystrzelić się w niebo. Sabę
wcisnęło w fotel, aż jęknęła, gdy na chwilę przysiadła sobie ogon.
System uzbrojenia ścigacza był przejrzysty i prosty w obsłudze, Uzbroiła działko laserowe i
wycelowała w jeden z sześciu nieprzyjacielskich ścigaczy, które już się zbliżały, aby poradzić
sobie z nowym zagrożeniem. Pierwszy strzał mocno chybił. Poprawiła ustawienie, szybko za-
poznając się z reakcjami statku. Drugi był już nieco celniejszy, ale musiała jeszcze dokonać
pewnych korekt. Z trudem przychodziło jej ignorowanie szaleńczego tańca horyzontu, kiedy sta-
tek, który goniła, nagle skręcił w nadziei, że ją zgubi. Minęło wiele czasu, od kiedy brała
udział w bezpośrednich walkach wokół Barab Jeden, ale z przyjemnością stwierdziła, że nie
wyszła z wprawy.
Warknęła nisko i gardłowo, kiedy ścigacz znalazł się na celowniku, i wypaliła.
Z trafionego statecznika trysnął snop iskier jak ogon komety. Ścigacz zakołysał się niezgrab-
nie; pilot próbował go posadzić w sposób kontrolowany na śniegu, ale Saba nie czekała, żeby
sprawdzić, czy mu się to uda. Była zbyt zajęta zawracaniem w poszukiwaniu kolejnego celu.
235
Mara też strąciła jeden ścigacz, ale to nie zniechęciło pozostałej czwórki. Przegrupowały się
w ciasną formację i porzuciły atak na barkę lodową, która teraz sama strzelała ze swoich działek i
używała własnych tarcz. Saba i Mara nie miały możliwości komunikowania się ze sobą, ale
Moc w znacznym stopniu to kompensowała. Subtelne instrukcje Mary kierowały Sabę w od-
powiednich kierunkach i ku nowym celom. Stosowała się do nich bez dyskusji, nawet jeśli wy-
dawały się sprzeczne z tym, co mówił jej instynkt.
Kiedy zatem Moc kazała jej wprowadzić ścigacz w beczkę i tak przelecieć przez sam środek
romboidalnej formacji Chissów, Saba posłuchała, rozbijając ich i rozpraszając w czterech róż-
nych kierunkach. Mara, przelatując w ślad za Saba, strąciła jednego, co zredukowało stosunek
sił do znacznie przyjemniejszej proporcji trzy do dwóch.
Masz go na ogonie, Saba!
Saba okręciła się na siedzeniu, żeby sprawdzić, co się dzieje za jej plecami, ale natychmiast
pożałowała swojej impulsywnej reakcji. Nagły ruch w ciasnym fotelu omal nie złamał jej ogo-
na. Strzał z tyłu świsnął bardzo blisko prawej części powłoki kabiny. Zmusiła się, aby zignoro-
wać niewygodę, i mocno wcisnęła drążek najpierw w dół, a potem od razu w górę, unosząc statek
w wysoką pętlę, dzięki której znalazła się za prześladowcą. Tamten skoczył naprzód w nadziei,
że ją zgubi, ale nie był dość szybki, aby uniknąć salwy ognia laserowego, który ściął mu lufę
armatki i wybił dziurę w powłoce. Uszkodzeniem zajął się wiatr, spychając statek z kursu i wbi-
jając go w nasyp śniegowy w jaskrawej eksplozji, która rozsypała jego szczątki w promieniu
wielu metrów.
Mara wykonała spektakularny manewr, który strącił z nieba kolejnego przeciwnika, pozo-
stawiając ją na trajektorii zbieżnej z jedynym pozostałym ścigaczem. Chissański pilot nie za-
mierzał nawet na jotę ustąpić z kursu i dwa statki leciały wprost na siebie. Saba czuła wyraźny
niepokój, kiedy na to patrzyła, wiedząc, że Mara nigdy się nie cofnie przed takim wyzwaniem.
Otwierając się całkowicie na Moc, przymknęła oczy i wystrzeliła trzy szybkie salwy. Kiedy je
znów otworzyła, statek Chissa spiralnym lotem spadał ku ziemi z uszkodzonymi klapami ma-
newrowymi.
Przed lądowaniem szybko obleciały całą barkę. Mistrz Skywalker i pozostali zgarnęli Ina'ga-
net'nuruodo i pozostałych trzech pilotów, zakuwając ich w kajdanki. Cała czwórka klęczała na
burcie barki, z goryczą obserwując, jak Syal wyłącza tarcze, a Saba i Mara lądują obok.
236
Ogon Saby z wdzięcznością chłostał powietrze, kiedy wchodziła do barki, by spotkać się z
przyjaciółmi. Rozgrzanym bitwą zimne powietrze wydawało się jeszcze zimniejsze.
- Ładny lot - pochwalił Luke, zwracając się do Mary i Saby.
Saba była zadowolona, słysząc komplement z ust tak znakomitego pilota jak sam mistrz Jedi.
- Dziękuję - odpowiedziała, czując, jak pod łuskami rumieni się na ciemnozielono.
- Blokada jest w ścigaczu Ganet. - Luke wskazał na jeden z zaparkowanych opodal ścigaczy.
- Nie wyłączyliśmy go, żeby nie mogli zawołać pomocy.
- Ale teraz już chyba można? - zapytała Mara.
Wszystkie oczy zwróciły się na Fela, który z nich wszystkich najlepiej wiedział, jak lokalne siły
bezpieczeństwa zareagują na to wydarzenie.
- Powinniśmy ruszyć do portu, tak jak planowaliśmy - rzekł po chwili namysłu. - Póki je-
steśmy tutaj, wciąż jeszcze istnieje możliwość usunięcia nas razem z dowodami. Sądzę, że naj-
lepiej będzie postawić ich przed faktem dokonanym i wrócić w jednym kawałku. - Rzucił po-
nure spojrzenie Ganet, która klęczała przed nim z wściekłą miną. - Kiedy Chissom pokazuje
się to, co najgorsze, zwykle wydobywa się z nich to, co najlepsze. Być może właśnie tego
nam było trzeba: pokazać, jak bezsensowna jest nasza bezczynność w czasie, gdy cała galak-
tyka jest w stanie wojny. Nie ma sensu udawać, że jesteśmy silni, kiedy cała nasza struktura
dowodzenia rozpada się na kawałki przy pierwszym dotknięciu.
Syal podeszła do męża.
- Nie chcę, żebyś szedł na wojnę - powiedziała - ale wolę już to, niż gdybyś miał zdradzić
nasz lud.
Fel położył jej dłoń na ramieniu i ścisnął delikatnie. Nie powiedział nic, ale jego oczy zdra-
dzały uczucia, które żywił dla żony.
- Powinniśmy zebrać pozostałych pilotów ze strąconych ścigaczy - zaproponował Luke. - Nie
możemy ich tu zostawić, żeby umarli z zimna.
- Dlaczego nie? - zapytał Salgis, zezując na Ganet. - Zdaje się, że oni nie mieli skrupułów,
żeby nas wykończyć.
Ganet obdarzyła go podobnym spojrzeniem, nie zamierzając przepraszać.
- Ale my nie jesteśmy nimi - odparł mistrz Jedi. - Sabo, wyczuwasz tam kogoś?
237
Szybki odczyt emanacji pustkowia w Mocy pozwolił bez trudu zlokalizować pozostałych pi-
lotów.
- Czterech żyje, w tym trzech rannych. Ona was do nich zaprowadzi.
Fel polecił jeńcom wstać.
- Do środka - rozkazał. - I nie próbuj niczego, Ganet, bo wierz mi, nie zamierzam okazywać
wam takiego miłosierdzia jak Jedi.
Kobieta zwróciła ku niemu czerwone, złośliwe spojrzenie.
- A co z Wyn? - zapytała Syal. - Co z nią zrobimy?
- Nie obawiaj się - odparł Luke. - O ile znam Jacena, już się tym zajął.
Rozpacz nie była uczuciem, któremu Jaina potrafiła się poddać - a już na pewno całkowi-
cie - ale frustracja to całkiem inna sprawa. Dwa razy próbowała odwrócić uwagę Salkelego,
ale Rodianin obserwował ją bardzo uważnie. Otwarty atak z lufą miotacza skierowaną na Ma-
linzę i pozostałych był zbyt ryzykowny.
Wtedy poczuła dotknięcie poprzez Moc - jednocześnie znajome i przerażająco nieznane.
Tahiri była blisko, coraz bliżej.
Jaina niechętnie myślała o kontakcie umysłowym z młodą Jedi, ale postanowiła, że uczyni
swoją obecność w Mocy tak silną, jak to tylko możliwe. Jeśli Tahiri zdoła ją namierzyć i przy-
będzie na czas...
Nieświadom subtelnych energii życiowych krążących wokół niego, Harris wyjął z fałd szaty
miecz świetlny Jainy i triumfalnie uruchomił lśniące ostrze.
- Pozostaje zatem do zrobienia tylko jedna rzecz, żeby historia nabrała wiarygodności -
oznajmił. - Jeśli Jedi naprawdę mają być wrogiem, nasz bohater potrzebuje realistycznych ran,
nie sądzicie?
Salkeli wyszczerzył zęby, gdy Harris podszedł do Malinzy. Dziewczyna cofnęła się z przera-
żeniem. Vyram zastąpił drogę wicepremierowi. Harris wcale nie był tym zdziwiony.
- Jedno czy drugie, co za różnica? - mruknął, unosząc nad głowę fioletowe ostrze, gotów
zabijać. - Naprawdę mnie nie obchodzi, kto będzie pierwszy.
Jaina nie mogła już dłużej czekać. Jeśli miała działać, musiała to zrobić teraz.
Szybkim ruchem ramion uwolniła się z kajdanek i jednym silnym pchnięciem Mocy wytrąci-
ła miecz świetlny z dłoni Harrisa. Zrobiła unik i przetoczyła się, kiedy zdumiony nieoczekiwa-
nym zwrotem akcji Salkeli wycelował w nią miotacz.
238
Harris nie tracił czasu i wyciągnął swoją broń, ale Jaina w porę stanęła na nogi i odbiła pierw-
sze dwa strzały, kierując je w ścianę. Kolejne dwa strzały świsnęły koło ucha, rozpryskując się
głośno gdzieś za jej plecami. Trzema szybkimi susami rzuciła się na wicepremiera i ogłuszyła
go rękojeścią miecza. Wyrżnął w ścianę z wyrazem zdumienia i gniewu na twarzy, po czym
osunął się na ziemię.
Jaina zyskała pewność, że Harris nie jest już dla nich groźny, i mogła zająć się znowu Salke-
lim. Malinza jednak już ją w tym wyręczyła. Przygniotła Rodianina do ziemi z ramieniem wy-
kręconym na plecach.
Jaina skinęła głową, zadowolona.
- Doskonale - pochwaliła i, podnosząc miecz, poleciła: - Podajciemi ręce.
Dwoma ruchami przecięła więzy na rękach Malinzy i Vyrama.
- Zapłacisz za to - warknął Salkeli z podłogi. - Przyjdzie na ciebie czas, ty jedajowski śmie-
ciu!
- Mam go przymknąć? - zapytał Vyram, podnosząc miotacz Harrisa z podłogi.
- Jeszcze nie - odparła Jaina, dezaktywując miecz. - Możemy potrzebować jego pomocy.
Z przerażeniem stwierdziła, że detonator jest rozbity. Jeden z zabłąkanych strzałów z miotacza
uderzył wprost w obudowę. Rodianin podążył za nią wzrokiem i na widok dymiącej, na wpół
spalonej skrzynki wybuchnął drwiącym śmiechem.
Malinza także spojrzała.
- Co teraz zrobimy?
Jaina rozmyślała gorączkowo.
- Ile czasu mieliśmy na zegarze?
Vyram pokręcił głową.
- Nie mam pojęcia.
- Przegraliście, Jedi! - zachichotał Salkeli.
- O nie, jeszcze nie - odparła, chwytając go pod podbródek. - Powiedz, gdzie jest bomba, i to
natychmiast. Rodianin spojrzał na miecz świetlny trzeszczący tuż przed jego twarzą. I tak nie mo-
żecie nic z tym zrobić. Jest w lożach, bezpiecznie ukryta pod ferrobetonowym wspornikiem.
- To nam nic nie pomoże - zauważyła Malinza. - Jesteśmy tutaj jak w pułapce.
Z drugiej strony zablokowanych drzwi rozległo się gorączkowe bębnienie.
Jaina sięgnęła Mocą do Tahiri, która próbowała zwrócić jej uwagą, ale drzwi były zbyt grube,
aby przez nie krzyczeć, a dwoje Jedi nie wystarczyło, by stworzyć więź Mocy.
239
Zdenerwowanie wróciło, ale tylko na chwilę. Spojrzała na Salkelego i nagle sobie przypo-
mniała... Podbiegła do Rodianina, wciąż leżącego na podłodze pod kolanami Malinzy. Szybko
przeszukała mu kieszenie i wkrótce znalazła to, co było jej potrzebne -jej komunikator.
- Tahiri, słyszysz mnie?
Sekunda pauzy.
- Jaina? Jesteśmy tutaj, za drzwiami.
- Wiem, ale czy możecie je otworzyć?
Chwila wahania.
- Sekwencja kodowa może zająć minutę albo dwie. Ale tak, chyba sobie z tym poradzimy.
- Nie mamy minuty czy dwóch, Tahiri. Słuchaj, podłożyli tu bom
bę. Musicie ją zna-
leźć i rozbroić.
- Gdzie ona jest?
Jaina powtórzyła informację, którą jej przekazał Salkeli.
- Ile mamy czasu?
- Nie jestem pewna, ale raczej niewiele. Zegar był ustawiony na dziesięć minut i odliczał
czas już dość dawno. Lepiej jej poszukajcie, a ja się dowiem, jak ją rozbroić.
- Dobrze. Goure tutaj zaczeka i spróbuje otworzyć drzwi.
-Kto...
- To Ryn, który nam pomaga. Można mu zaufać.
Jaina skinęła głową.
- Nie martw się o nas. Prawdopodobnie jesteśmy tutaj bezpieczniejsi niż ty. Ruszaj się!
Wyczuła Tahiri, biegnącą korytarzem. Dziewczyna czerpała z Mocy, by przyspieszyć. Jaina
wyczuwała też jej zmęczenie i żałowała, że nie zdoła jej przesłać nieco własnych sił. Niestety,
nie mogła wiele zrobić. Musiała skierować swoją uwagę gdzie indziej.
Zawróciła od drzwi i przykucnęła przy wijącym się Salkelim, który wciąż daremnie usiłował
się uwolnić.
- Myślałam, że Rodianin zawsze ma plan ucieczki - zauważyła.
Salkeli splunął na nią i spojrzał złym wzrokiem. Nie przejęła się tym.
- Jak się rozbraja bombę, Salkeli?
- A skąd ja mam wiedzieć? - burknął. - I w ogóle skąd ci przyszło do głowy, że powiedział-
bym ci, nawet gdybym wiedział? I tak wygadałem za dużo.
Jaina westchnęła.
- Dobrze. Od początku - zarządziła, tym razem dodając nieco perswazji poprzez Moc. - Jak
240
się rozbraja bombę?
Oczy zrobiły mu się nieco szklane, ale powiedział:
- Teraz już nie można jej rozbroić.
To nieco zbiło ją z tropu.
- Musi być jakiś sposób!
Raz jeszcze użyła Mocy. Nie wierzyła ani przez chwilę, że Rodianin nie ma pojęcia o bombie
Harrisa.
- Powiedz mi grzecznie, Salkeli. Jak się rozbraja tę bombę?
- Zdalny detonator - odparł bez wahania. Obejrzał się przez ramię i uśmiechnął nieprzyjem-
nie. - Tak jak powiedziałem, teraz nie ma sposobu, aby ją rozbroić.
Tahiri zaklęła pod nosem. Nie przypuszczała, że Rodianin ma dość silnej woli, aby oprzeć się
perswazji Mocy. Prawdopodobnie mówił prawdę - albo taką prawdę, jaką znał. A jeśli nawet
wicepremier wiedział, jak rozbroić bombę, z pewnością nie zdążą go ocucić, żeby to z niego
wydobyć.
- Jestem prawie na miejscu - odezwała się Tahiri poprzez komunikator. Po przeflltrowaniu
przez dziesiątki metrów durastali i ferrobetonu transmisja była dość słaba. - Masz tę informa-
cję?
Jaina pokręciła głową. Zaczynało jej się robić niedobrze.
- Tahiri, myślę, że jej nie można rozbroić.
- C o?
- Harris połączył ją tak, że nie można jej rozbroić bez zdalnego detonatora... a ten został
zniszczony!
- Musi być jakiś sposób, Jaino.
- Nie ma. Widziałam już takie urządzenia. Będziemy mieli szczęście, jeśli nie wybuchnie
wcześniej.
- Więc co robić?
- Spróbuję ostrzec rodziców i przekazać, żeby uprzedzili Cundertola. Jeśli się pospieszymy,
może zdążą opróżnić trybunę i ewakuować wszystkich zanim...
- Ile mamy czasu?
- Nie wiem, Tahiri. Ale niewiele, więc uciekaj stamtąd, kiedy tylko będziesz mogła, dobrze?
Próbowała uprzedzić matkę przez komunikator, ale sygnał był zbyt słaby. Sięgnęła zatem po-
przez Moc. Leia Organa Solo była tylko jednym umysłem pośród tysięcy, ale jej charaktery-
styka myślowa była
241
rozpoznawalna natychmiast. Jaina pośrednio wyczuwała hipnotyczną moc ceremonii konsekracji
odbywającej się na stadionie i musiała walczyć, aby się przez nią przebić.
Mamo! Musisz stamtąd uciekać! Tam jest bomba!
Przez Moc trudno było przekazać coś więcej niż wrażenia, ale starała się jak mogła. Udało jej
się uzyskać lekką reakcję. Nie była jednak pewna, czy matka zrozumiała.
- Znalazłam - odezwała się Tahiri. - Mam bombę tuż przed sobą.
Niepokój Jainy się podwoił.
- Tahiri, rób, co ci mówię! Uciekaj stamtąd i spróbuj ostrzec pozostałych!
- Jaino, nie wiem, ile mamy czasu. A jeśli nie zdążą usunąć wszystkich?
Jaina przełknęła gniewną odpowiedź.
- Nie wiesz przecież, co masz zrobić!
- No to będę improwizować - zabrzmiała odpowiedź.
Jaina sięgnęła poprzez Moc z całą siłą, usiłując się spoić z Tahiri. Więź była słaba, ale dzięki
niej udało jej się na chwilę zobaczyć bombę poprzez oczy Tahiri. Urządzenie nie było przewi-
dziane do rozbrojenia ręcznego, ale miało zegar. Grube, niebieskie cyfry mówiły, że zostało im
siedemdziesiąt sekund.
Sześćdziesiąt dziewięć...
Coś zimnego i mrocznego odepchnęło ją i więź znikła.
Mamo, słyszysz mnie? - wołała Jaina, walcząc z narastającą desperacją. - Zabierz stamtąd
wszystkich... szybko!
Drzwi syknęły i do środka wpadł Ryn imieniem Goure. Ogon sterczał mu jak włócznia.
- Co się dzieje?
Jaina sprawdziła na chronometrze. Mieli tylko trzydzieści sekund.
- Zamknijcie te drzwi! - zawołała ostro. - Bomba zaraz wybuchnie!
Więź z Tahiri powróciła, ale bardzo słaba.
- Są postępy - powiedziała. - Udało mi się zdjąć pokrywę i chyba... Posypały się iskry i Jaina
poprzez Moc poczuła ostry odór palonej izolacji. Jednocześnie targnęło nią równie ostre uczucie
beznadziejności, kiedy Tahiri zorientowała się, że nie ma pojęcia, co robić dalej.
- Tahiri, musisz stamtąd uciekać!
- Nie, musi być jakiś sposób!
- Nie ma! Uciekaj!
- Dam sobie radę, Jaino. Muszę zostać!
242
- Dlaczego? Żebyś zginęła, jak Anakin? - Potworny ból, jaki był reakcją na te słowa sprawił,
że natychmiast ich pożałowała. - Tahiri... proszę...
- Nie ufasz mi, Jaino!
- Nie musisz mi niczego udowadniać, Tahiri. Proszę, tylko...
- Mogę to zrobić! Wiem, że mogę!
- Nie możemy podyskutować o tym później, Tahiri?
Coś mrocznego i potężnego znowu przerwało więź. Jego obecność odbijała się w umyśle Jai-
ny czarnym cieniem. Mon-mawl rrish hii camasami! Słowa rozdarły Jainę jak ostrze. -Tahiri!
- Nie! - krzyknęła Tahiri, a jej desperacja strzaskała kruchy mrok. - Zostaw mnie w spokoju!
Jej wołanie dorównywała jednak siłom ciemności. Rozsypane okruchy cienia scaliły się na
nowo, jeszcze potężniejsze niż przedtem.
Do-ro 'ik vong pratte!
Głos w komunikatorze nie był podobny do głosu Tahiri, ale Jaina rozpoznała słowa. Słyszała
je z ust wroga w przeszłości - niejeden raz. Był to krzyk bojowy Yuuzhan Vongów.
- Riina? - zawołała Jaina.
Głos przeszedł na wspólny z niezwykłą swobodą.
- Anakin mnie zabił... A teraz ty chcesz, żebym zginęła! Nie pozwolę na to! Krel nag sh 'n
rrushfek!
- Czekaj, Riino!
Za późno. Czas się skończył. Bomba eksplodowała ze zdławionym hukiem, który Jaina raczej
wyczuła, niż usłyszała. Podłoga pod jej nogami zakołysała się i podniosła, przewracając wszyst-
kich. Światła zgasły; ktoś krzyknął.
Jaina pozbierała się, kiedy wstrząsy się uspokoiły. Gorączkowo szukała w ciemności umysłu
Tahiri, ale nie mogła go znaleźć.
Tahiri odeszła.
Jacen bardzo wyraźnie czuł w myśli strach Wyn, kiedy śledził ją oraz jej chissańską eskortę
w tunelach lodowych pod zamarzniętą powierzchnią Csilli. Wyczuwał, jak bardzo jest przerażo-
na, ale nie wiedział nic konkretnego, aby móc zrozumieć jej strach. Wprawdzie widać było wy-
raźnie, że nie lubi głównego nawigatora Aabe'a, ale do tej pory nie uczynił on nic, aby jej za-
grozić.
I niech lepiej tak zostanie, pomyślał.
243
- Nie rozumiem - syknęła za jego plecami Irolia. - Po co Aabe miałby porywać córkę asy-
stenta syndyka Fela?
- Nie mam pojęcia, pani komandor. Wiem tylko, że ją zabrał i że musimy go powstrzymać,
zanim stanie jej się coś złego.
- Ale jak można to zrobić? - zapytała. - Nie mamy tej twojej Mocy. Skąd mam wiedzieć, że
mówisz prawdę? Z tego, co widzę...
Gestem nakazał jej milczenie. Dotarli do przecięcia korytarzy. Kiedy wyjrzał za róg, jego od-
dech zaczął formować gęste, mroźne obłoki. Nie miał czasu tłumaczyć Irolii swoich działań al-
bo próbować przekonać ją o istnieniu Mocy. Wyn była blisko; czuł ją.
Droga przed nimi kryła słaby poblask światła - bąbel ciepła, obejmujący Aabe'a, dwóch
strażników i najmłodszą córkę Soontira Fela, szybko się od nich oddalał.
- Kierują się do stacji końcowej kolejki lodowej - zauważyła Irolia, zaglądając mu przez ra-
mię.
- To znaczy?
- To stacja transportu podziemnego. W litej skale, głęboko pod lodem, wykuto tunele. Jeżdżą
nimi wagony.
Jacen szybko rozważył wszystkie możliwości.
- Musimy dotrzeć do nich, zanim się tam dostaną.
- Zgadza się, bo jeśli zdołają wsiąść do wagonu, mogą w ciągu godziny znaleźć się po drugiej
stronie planety.
Obejrzał się na nią. Pani komandor patrzyła przed siebie z determinacją, błękitna skóra i
czerwone oczy kontrastowały ostro z lodowym otoczeniem. Wydawało się, że opuściły ją już
wszelkie wątpliwości, jakie przed chwilą wyrażała. Nawet jeśli nie była przekonana co do mo-
tywów Jacena, z pewnością zrobi wszystko, aby odzyskać Wyn w jednym kawałku.
Było mu jej trochę żal. Obarczono ją rolą niańki gości Sojuszu Galaktycznego w przestrzeni
Chissów i na Csilli. To nie jej wina, że została zdradzona przez starszego oficera, którego roz-
kazów nigdy nawet nie śmiała kwestionować. Mógł zrozumieć, że chciała załatwić sprawę, za-
nim wieść ojej błędzie się rozniesie.
Światło zamigotało i zgasło na końcu tunelu. Jacen wiedział, że w pewnym momencie bę-
dzie musiał spróbować podejść bliżej. Nie potrafił wymyślić żadnego sensownego sposobu
ukrycia się w ciemnym i lodowatym korytarzu, aby Aabe i oficerowie ich nie zauważyli, ale nie
mógł też pozwolić sobie na zwłokę. Im dłużej zwlekał, tym bardziej oddalała się od niego
Wyn.
- Chodźmy, pani komandor. Musimy biec, żeby ich dogonić.
244
- Jesteś pewien, że dasz radę? Bieg w tych temperaturach może być bardziej męczący, niż się
ludziom wydaje.
- Martw się, żeby nie zostawać w tyle.
Pozwolił, aby Moc przepływała przez niego i kierowała jego krokami, wzmacniając mięśnie
nóg. Zmęczenie spłynęło po nim wraz z obawą o Wyn i innych. Skoncentrował się wyłącznie na
biegu - było to odosobnione, czyste działanie, które pozwalało mu na skupienie myśli. Nie wie-
dział jeszcze, co zrobi, kiedy już dogoni Aabe'a. To zresztą i tak nie miało znaczenia. Nic nie
miało znaczenia. Jacen istniał tylko po to, żeby pokonać ten krótki odcinek lodu, jaki dzielił ich
od Wyn, a dopóki pozostawał skoncentrowany na tym jednym zadaniu, dopóty mógł wykony-
wać je z łatwością atlety.
Irolia dotrzymywała mu kroku, ale znacznie większym kosztem. Zanim dotarli do zakrętu, za
którym znikł oświetlony odcinek, nabierała powietrza ciężkimi, głębokimi haustami. Zanim Ja-
cen wyjrzał zza kolejnego rogu, oparła się o ścianę. Wydawało się, że są już bardzo blisko - tak
blisko, że w bąblu blasku bez trudu można było rozróżnić lśniącą odbitym światłem, nagą
czaszkę Aabe'a.
- Możesz biec dalej? - szepnął do Irolii.
Skinęła głową.
- Jestem w doskonałej kondycji fizycznej - zapewniła, ocierając pot z czoła. - Mogę prze-
biec ten dystans jeszcze trzy razy i potem jeszcze walczyć.
- Dobrze to słyszeć - odparł Jacen - bo zdaje się, że tak właśnie to będzie wyglądało. - Jesz-
cze raz wysunął głowę zza lodowego węgła. - Jak sądzisz, ile mamy czasu, zanim dotrą do
wagonów?
- Jeszcze dwa skrzyżowania i dotrzemy do stacji końcowej.
- No to lepiej ruszajmy, Jesteś pewna, że dasz radę?
- Martw się, żeby nie zostawać w tyle - odparła.
Uśmiechnął się z jej żartu i wystartował. Teraz był znacznie ostrożniejszy, ponieważ znajdo-
wali się w zasięgu wzroku Aabe'a i jego grupy. Nie wiedział, jak głos przenosi się przez pola
utrzymujące ciepło, ale nie mógł liczyć na to, że podejdą ich niezauważeni. Nie wiedział nawet,
czy dadzą radę przebyć ścianki pola bąbla. Jeszcze dwa zakręty dadzą jemu i Irolii dość czasu,
aby dogonić Aabe'a i Wyn, zanim dotrą do stacji, gdzie będą poza polami ochronnymi.
Jacen zbliżył się jeszcze bardziej i wtedy usłyszał cichy syk, mącący ciszę korytarza. Dźwięk
pochodził od ścianek pola, które ocierały się o lodowe powierzchnie. Przez ten dźwięk docho-
dziły również głosy, zbyt ciche, aby mógł usłyszeć coś więcej niż tylko pojedyncze słowa.
245
Z tego, co pochwycił, zrozumiał, że Wyn zaczynała kwestionować intencje Aabe'a, pytając,
dlaczego ojciec każe jej podróżować kolejką lodową zamiast barką. Aabe wymamrotał coś,
czego nie dało się podsłuchać. Podobnie niezrozumiała była odpowiedź dziewczyny - choć nie-
trudno było się domyślić obaw z tonu głosu.
Skręcili raz, potem drugi. Teraz od stacji dzielił ich już tylko prosty odcinek tunelu. Jacen i
Irolia utrzymywali takie samo tempo jak bańka pola, czając się tuż za plamą światła, jaką rz u-
cała. Jacen odpiął miecz świetlny od pasa i trzymał w gotowości, z kciukiem na wyłączniku.
Bąbel rozpłynął się i Aabe, strażnicy oraz Wyn wyszli z tunelu. Za nimi była już tylko stacja -
przestrzeń o wiele mniejsza, niż sobie wyobrażał Jacen. Długi, wąski hol miał w przeciwległej
ścianie wprawione szeregi przesuwnych paneli. Jacen przypuszczał, że są to śluzy powietrzne
do wagonów.
Jacen i Irolia zatrzymali się na końcu tunelu, obserwując spokojnie, jak Aabe i pozostali prze-
chodzą przez wąskie pomieszczenie do przesuwnych drzwi. Dopiero kiedy jedne z nich się otwo-
rzyły, Wyn otwarcie wyraziła swój protest, który Jacen wcześniej słyszał w jej głosie.
- Chcę rozmawiać z moim ojcem - zażądała, odsuwając się od byłego przedstawiciela Impe-
rium i jego chissańskich pomocników. – Chcę wiedzieć, dokąd mnie wysyła.
- Nie za późno przypadkiem na takie pytania? - warknął Aabe. Jego usta, ledwie widoczne w
cieniu wielkiego nosa, wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie.
Niespokojnie pokręciła głową.
- To nie w porządku - powiedziała, cofając się znowu. - Kłamiesz.
Mój ojciec nie dopuściłby, żebyś mnie tu zabrał!
Aabe stanął tak, aby odciąć jej drogę ucieczki.
- A jaki miałbym powód, żeby cię okłamywać, dziecko? Jestem zaufanym sługą twojego
ojca. Wiesz o tym. Dlaczego mnie obrażasz takimi oskarżeniami?
- Zaufanym sługą? - warknęła, przerażona, lecz wyraźnie zdeterminowana. - Ojciec twier-
dzi, że nigdy o tobie nie słyszał, dopóki nie pojawiłeś się na chissańskiej granicy, szukając
azylu. On uważa, że jesteś dezerterem!
Jacen nie widział już twarzy Aabe'a, ale jego sylwetka wyraźnie zesztywniała.
- Twoje oskarżenia rozwijają się razem z histerią, dziecko – rzekł lodowatym tonem. - Po-
winnaś uważać na to, co mówisz.
246
- Zaprzeczysz? - ciągnęła, nie zważając na oczywiste niebezpieczeństwo, w jakim się znaj-
dowała.
- To nieistotne - odparł, odpinając kaburę. - Idziesz ze mną, czy ci się to podoba, czy nie. I
nie chcę więcej słyszeć ani słowa o twoim ojcu. Jego czas się skończył. CEDF ma ważniejsze
sprawy do roboty, niż opędzanie się od sąsiadów, którzy nie potrafią pilnować swojego nosa.
Im szybciej i on, i ty znikniecie z pola widzenia, tym lepiej będzie dla wszystkich zaintereso-
wanych.
Wyn cofnęła się jeszcze o kilka kroków, prosto w ramiona jednego ze strażników. Aabe wy-
jął miotacz i podszedł do niej.
Jacen uznał, że słyszał już dość. Przedtem istniała pewna możliwość, że Aabe wykonuje roz-
kazy, ale teraz nie było już żadnych wątpliwości co do jego intencji.
- Myślę, główny nawigatorze, że lepiej będzie, jeśli oddasz mi tę broń i puścisz dziewczynę
- oświadczył, włączając miecz świetlny i wychodząc z cienia korytarza.
Aabe okręcił się na pięcie, kierując miotacz w Jacena. Nagle zobaczył Irolię i jego twarz
skurczyła się w grymas gniewu.
- Co to ma znaczyć? Żądam wyjaśnień!
- Zabawne, miałam właśnie to samo powiedzieć - odezwała się pani komandor, wyciągając
miotacz.
- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć, komandorze - warknął Aabe. - Jestem twoim zwierzch-
nikiem, pamiętasz? Rozkazują ci zrobić w tył zwrot i wrócić do swoich normalnych zadań.
- Jako oficer Ekspansyjnych Sił Obronnych uważam, że moim obowiązkiem jest zapewnienie
bezpieczeństwa królestwa Chissów. A ta dyrektywa, jak zapewne wiesz, ma priorytet ponad
wszelkimi innymi. I wierzę święcie, że właśnie w tej chwili postępuję zgodnie z nią. - Irolia
podniosła miotacz i spojrzała na Aabe'a wzdłuż jego lufy. - Jeśli pan zatem zechciałby rzucić
broń...
- Idiotka!
Jacen poczuł, jak przepływa przez niego fala Mocy na chwilę przedtem, zanim Aabe wypalił.
Instynkt kazał mu rzucić się do przodu, podnieść miecz świetlny i odbijać nim promień, zanim
zdążył trafić w Irolią. W ułamek sekundy później ona także oddała strzał. Jacen nie wahał się ani
przez chwilę - znów opuścił miecz i odbił również ten strzał.
- Co robisz? - krzyknęła.
Nie miał czasu, by jej wytłumaczyć, że nikt nie musi ginąć. Zbyt był zajęty okrążaniem z wol-
na cofającego się Aabe'a. Strażnicy stali z tyłu, sparaliżowani niezdecydowaniem.
247
- Wy tchórze! - wrzasnął na nich Aabe. - To tylko chłopak! Bierzcie go!
Ale strażnicy cofnęli się jeszcze o krok, dając jasno do zrozumienia Jacenowi i Irolii, że Aabe
w tym przypadku jest sam. Kiedy komandor nakazała im rzucić broń, uczynili to bez wahania,
kładąc miotacze na podłodze u swoich stóp. Później trzeba będzie dojść, czy uczestniczyli w
spisku, czy też po prostu wykonywali rozkazy.
Aabe zorientował się w swoim położeniu i chwycił Wyn, ustawiając ją przemocą tak, aby osła-
niała go przed Jacenem. Odwrócił się i pobiegł do otwartych drzwi wagonu kolejki lodowej, je-
dynej szansy na wolność. Jacen potrzebował zaledwie trzech kroków, aby znaleźć się w zasięgu
uciekiniera. Podniósł miecz świetlny i czekał w napięciu.
Krótkim wysiłkiem woli wspomaganej Mocą pchnął i zatrzasnął drzwi wagonika. Aabe ude-
rzył w nie całym rozpędem, przewrócił się na lód i wylądował ślizgiem u stóp Jacena. Miotacz
wypadł mu z dłoni i ze szczękiem po koziołkował po podłodze. Wyn chwyciła go czym prędzej
i wycelowała w prześladowcę.
- Nie masz dokąd uciekać - zauważył Jacen. Spokojny, równy szum miecza świetlnego unosił
się w zimnym powietrzu.
Czuł na sobie pełen zachwytu wzrok Wyn, kiedy pochylał się nad Aabe'em, siłą woli zmu-
szając go do poddania się. Zadziorne błyski w spojrzeniu Aabe'a szybko zgasły. Mężczyzna z
westchnieniem rezygnacji opadł na podłogę.
Jacen odstąpił od niego i opuścił miecz, zadowolony, że kryzys się skończył... i że nikt nie
doznał krzywdy.
Uruchomił komunikator, który natychmiast zasygnalizował rozmowę.
- Jacen? Wszystko w porządku?
- Teraz już tak - odparł.
- A Wyn?
- Nic jej nie jest. Później ci opowiem.
- Wspaniale, Jacenie. Udało ci się uniknąć naprawdę trudnej sytuacji.
- Dzięki, wujku Luke - odrzekł i wyłączył miecz, mocując go znów do paska. Irolia już roz-
mawiała przez komunikator naścienny, - wzywając posiłki.
- Jak tam u was?
- Pod kontrolą. Mieliśmy wiadomość od Tekli. Ktoś próbował, choć bez przekonania, wła-
mać się do śluzy powietrznej „Cienia Jade". Ochrona portu już bada ten wypadek. Zdaje
się, że wyszliśmy z tej burzy mniej więcej w jednym kawałku, jak sądzisz?
248
Jacen, który właśnie obserwował, jak strażnicy stawiają Aabe'a na nogi, poczuł, że może je-
dynie skinąć głową w milczeniu. Nieudana próba wyeliminowania ich z gry sprawiła, że Chis-
sowie stali się ich sprzymierzeńcami, łącznie z Felem. Prawdziwi przywódcy, którzy kierowali
zamachem - przyjmując, że Aabe nie był tym najwyższym -z pewnością na chwilą się przy-
czają, obawiając się represji ze strony zarówno Chissów lojalnych wobec obecnej struktury wła-
dzy, jak i Galaktycznej Federacji Wolnych Przymierzy, która z pewnością źle przyjmie atak na
pokojowo nastawionych dyplomatów. Może się nawet okazać, że przedłużą im dwudniowy
termin.
- Jak sądzisz, ile czasu minie, zanim wrócisz? - zapytał wuja.
- Prawdopodobnie godzina - odparł Luke. - Wtedy podejmiemy dalsze poszukiwania.
Jacen znów skinął głową, zadowolony, że może już zapomnieć o incydencie i wrócić do pra-
cy.
- Jacenie - dodał nagle Luke. - Niech ci się nie wydaje, że to wszystko, co się wydarzyło, nie
jest istotne. Nawet najdrobniejsze działania mogą mieć ogromne konsekwencje. Dobra robota,
którą dzisiaj wykonałeś, może się okazać brzemienna w skutki... takie, jakich dzisiaj
możemy się jedynie domyślać.
- Wiem, wujku Luke — odparł Jacen. - Porozmawiamy, kiedy wrócisz, dobrze?
- Uważaj na siebie, Jacenie.
- Ty też.
Przerwał połączenie i przypiął komunikator do paska, zastanawiając się nad prawdziwością i
prostotą słów wuja. Mógł się tylko zastanawiać, jakie konsekwencje będzie miał ten dzień. Mo-
że uratowanie Wyn pozwoli jej spełnić marzenie i zobaczyć Coruscant? Pewnego dnia, kiedy
wojna się skończy, dziewczyna może pójść w ślady brata i porzucić Przestrzeń Chissów, dołą-
czając do Sojuszu Galaktycznego. Wyczuwał w niej siłę, determinację i wielką inteligencję. Jeśli
będzie czegoś bardzo chciała, bez wątpienia znajdzie sposób, aby to zdobyć.
Co z ciebie wyrośnie, Wyn Fel? - zastanawiał się w duchu. Podejrzewał, że tylko czas zna na
to odpowiedź. A skoro nie może jej dać nic więcej, ofiaruje jej przynajmniej to - czas, aby
można było zrealizować potencjał jej i Chissów, a także całej galaktyki. .
Otrząsnął się z zadumy i zmusił do powrotu do rzeczywistości. Wyn stała z boku, miotacz w jej
dłoni drżał lekko. Spoglądała na niego z prawie nabożnym podziwem.
- Nic ci nie jest? - zapytał.
249
Pokręciła głową.
- Trochę jestem rozdygotana, ale to przejdzie. - Wydawało się, że nie może oderwać od niego
wzroku. - Dziękuję, że się zjawiłeś. Byłeś niesamowity!
Poczuł, że rumieni się lekko, zarówno z powodu komplementu, jak i oczywistego uwiel-
bienia dziewczyny, które popchnęło ją do tego wyznania. Zmusił się jednak, by je zignorować.
Były teraz o wiele ważniejsze sprawy, na których należało się skoncentrować. Ważniejsze niż
Wyn i Aabe, a nawet niż on sam. Poszukiwanie Zonamy Sekot było niezwykle istotne.
Wszystko inne to jedynie rozpraszanie uwagi.
- No cóż, taka praca - odparł z uśmiechem, który, jak miał nadzieję, ukryje jego skrępowanie.
- Życie Jedi naprawdę nie jest nudne.
Mamo! Mamo!
Po tym wybuchu umysł Jainy wypełniał psychiczny ból. Wysłała swoje myśli pomiędzy
umierających i rannych, szukając matki. Znalazła zarówno ją, jak i ojca, w samym centrum wy-
darzeń, przepychających się przez spanikowany tłum, aby dotrzeć do tych, którzy najbardziej
potrzebowali pomocy.
Jaina siedziała w półmroku świateł awaryjnych. Magazynek był pełny pyłu, ale pozostał nie-
tknięty - dokładnie tak, jak przewidział to Harris. Malinza wstała powoli, niepewnie potrząsa-
jąc głową. Vyram i Goure również gramolili się do pozycji stojącej. Obaj kasłali mocno od ku-
rzu, który zalepił im usta. Salkeli leżał skulony w kłębek, patrząc w sufit z uśmiechem na twa-
rzy. Cieszył się widocznie, że wszystkie ich wysiłki, aby rozbroić bombę, spełzły na niczym.
Harris leżał tam, gdzie go pozostawiła Jaina. Nadal był nieprzytomny.
Podniosła komunikator z podłogi i szybko go włączyła.
- Mamo? - Otworzyła drzwi magazynka, aby zmniejszyć zakłócenia. - Mamo, słyszysz?
Minęło kilka chwil, zanim Leia odpowiedziała:
- Słyszę cię, Jaino. - Dziewczyna poczuła ogromny przypływ ulgi. - Wszystko w porządku?
- Tak, ze mną w porządku, ale, mamo... Tahiri!
- Wiem, też to poczułam.
- Myślisz, że nic jej nie jest?
- Nie wiem, Jaino...
- Nigdy sobie nie wybaczę, jeśli...
Leia nie pozwoliła jej dokończyć.
- Nie możesz się winić za nic, co się tu zdarzyło, Jaino.
Jaina wiedziała, że to nieprawda. Gdyby nie była taka nieprzystępna dla dziewczyny, gdyby
250
starała się od początku pomóc jej w walce z problemami zamiast...
Oderwała się od pełnych poczucia winy myśli.
- Jak tam wygląda, mamo?
- Całkowity chaos. Wybuch zniszczył trybunę i lożę premiera. Teraz ochrona próbuje oczyścić
teren.
Jaina przechwyciła przelotne myśli matki - przerażone twarze, skłębione, pogięte konstrukcje,
krew... morze krwi.
Zanim zapytała, co mogłaby zrobić i jak pomóc, Salkeli skorzystał z okazji, żeby jej doku-
czyć.
- Wydajesz się trochę smutna, Jedi - rzucił z ironicznym, złośliwym pół uśmieszkiem. - Już
nie jesteś taka pewna siebie, ty...
Tym razem Vyram nie zadawał zbędnych pytań, tylko ogłuszył go kolbą miotacza.
- I co teraz? - zapytał, podchodząc do Jainy.
- Idziemy na górę pomóc - odparła. - Poza tym ochrona musi się dowiedzieć o tych ptasz-
kach.
- Ja pójdę - ofiarowała się Malinza.
Jaina pokręciła głową.
- Mogą ci nie uwierzyć.
- Owszem - odparła dziewczyna - ale będą mnie słuchać.
- A ja mogę tu zostać i mieć na oku tych dwóch, jeśli chcecie - zaofiarował się Vyram.
Jaina przemyślała to i skinęła głową.
- Dobrze. Zmienię cię, jak wrócę.
- Czekaj - zawołał Goure. - Dokąd idziesz?
- Znaleźć Tahiri.
- Ja też idę - oznajmił. Ryn miał w oczach taki wyraz, jaki Jaina często widywała u ojca;
wiedziała, że nie ma sensu się z nim spierać,
Wzruszyła więc bezradnie ramionami i pozwoliła mu towarzyszyć sobie, kiedy ruszyła śla-
dami Tahiri, po drodze informując Leię o postępach. Konstrukcja stadionu wytrzymała, ale bę-
dzie wymagała znacznego remontu. Im bardziej się zbliżali do centrum eksplozji, tym więcej by-
ło szkód. Stropy się zawaliły, ferrobeton popękał, słupy uległy skręceniu, a powietrze pełne by-
ło kurzu.
- Chyba tam - powiedziała, korzystając z niewyraźnych obrazów które przesłała jej Tahiri.
W tej chwili wszystko wyglądało inaczej. Nie były to już gładkie, czyste korytarze, lecz rui-
ny pod otwartym
251
niebem. Krzyki rannych z tej odległości były bardzo realne, a odór dymu i pyłu okropnie silny.
W sercu zniszczenia znaleźli niewielkie puste miejsce o średnicy najwyżej dwóch metrów.
Wybuch zniszczył wszystko wokół tego obszaru, lecz pośrodku zostało puste miejsce. I tam leża-
ła zwinięta w kłębek Tahiri.
Jaina podeszła do skraju nietkniętego kręgu, z sercem tłukącym się w piersi przeraźliwie
mocno. Próbowała dotrzeć do dziewczyny poprzez Moc, ale nie mogła jej znaleźć.
- Co tu się stało? - zapytał Goure.
- Musiała otoczyć się bąblem Mocy - wyjaśniła Jaina. Uważniej przyjrzała się szkodom. -
Zdaje się, że odchyliła większość eksplozji, która szła z góry. - Wyciągnęła dłoń w poszu-
kiwaniu bąbla, ale z zaskoczeniem stwierdziła, że znikł. - Chyba się zamknął, kiedy ze-
mdlała.
Goure podszedł do dziewczyny i przetoczył ją na plecy. Tahiri pozwoliła na to bez oporu i le-
żała teraz na wznak, z otwartymi oczami.
- Tahiri? - Ryn pomacał jej przegub w poszukiwaniu pulsu. - Żyje.
Jaina próbowała dosięgnąć ją poprzez Moc. Jeszcze raz. Tahiri?
Nic. Jaina nigdy w życiu nie spotkała nikogo, kto byłby tak pusty.
Dziewczyna wydawała się próżnią w Mocy, prawie jak...
Zatrzymała tę myśl, usiłując nie dopuścić jej do siebie. Ale już było za późno.
Prawie niewidzialna, pomyślała. Jak Yuuzhanie.
Komunikator Jainy zapiszczał.
- Jaina? - rozległ się znowu głos matki.
Odwróciła się od Tahiri i podniosła przyrząd do ust.
- Tak, mamo?
- Ekipy ratunkowe dotarły do epicentrum wybuchu.
Podniosła wzrok i zobaczyła ruch przez dziurę w sklepieniu.
- Jesteśmy tuż pod spodem. Jesteś z nimi?
- Tak, zaczęli wyciągać ciała z gruzów.
Ogarnęło ją okropne, miażdżące poczucie winy. Gdyby działała szybciej, gdyby nie traciła cza-
su na przekonanie, że bombę można rozbroić...
- Ilu...? - zapytała.
- Na razie cztery osoby. I...
Wahanie Leii oznaczało, że są jeszcze gorsze wieści.
- Słucham, mamo?
- Premier Cundertol, Nie żyje.
252
Jaina spojrzała w nieruchome, oskarżające oczy Tahiri. Pustka, jaką emanowały, była zaraźli-
wa.
- Jaina? Słyszałaś?
- Słyszałam, mamo. Idę na górę.
Goure wziął Tahiri na ręce i razem ruszyli przez gruzy. Kiedy dotarli na górę, Jainie przyszły
do głowy słowa wypowiedziane przez Malinzą na temat Kosmicznej Równowagi. „Dobre czy-
ny prowadzą do złych rezultatów". Jaina próbowała zrobić coś dobrego, ale wszystko wyszło
całkiem źle. Salkeli ją zdradził, Zel i Jjorg zginęli, Tahiri była nieprzytomna, a premier został
zamordowany. A wszystko to pomimo jej wysiłków.
I nie tylko jej. Wujek Luke uwolnił Bakuran z jarzma Imperium tylko po to, żeby ujrzeć, jak
odwracają się plecami do Sojuszu Galaktycznego. Nowa Republika stworzyła Flotę Obronną Ba-
kury, aby chronić planetę przed Ssi-ruukami, ale połowa jej została zniszczona w innych czę-
ściach galaktyki, znów pozostawiając Bakurę bezbronną. Bakura nigdy nie była agresorem, a
jednak ciągle przytrafiało jej się coś złego. Nic dziwnego, że ludzie szukali alternatywy.
A jeśli się okaże, że traktat z P'w'eckami jest legalny? - zastanawiała się. Co wtedy? Jakie
zło może to jeszcze przynieść tej nieszczęsnej planecie?
Wdrapali się na górę, na światło słoneczne i ujrzeli niewielką grupkę skupioną wokół ciała
premiera, ułożonego na prowizorycznych repulsorowych noszach. Nadpalone szczątki purpu-
rowej szaty rozdarte były na piersi, a technik medyczny daremnie próbował go reanimować.
Uwaga Leii była skupiona na zwłokach i czynnościach, które wokół nich wykonywano. Po-
mimo to odwróciła głowę, aby powitać Jainę. Pod smugami sadzy jej twarz była bardzo blada.
W oczach miała zgrozę, łzy i ból.
Raporty z dołu dochodziły zniekształcone, ale wrażenie katastrofy było zbyt silne jak na upo-
dobania Jaga Fela. Informacje, podawane przez komentatorów i z nieoficjalnych źródeł, przekazy-
wano Jagowi z „Selonii", więc możliwości przekłamań było mnóstwo. W czasie konsekracji na-
stąpiła podobno jakaś eksplozja, coś jednak stłumiło wybuch i dzięki temu szkody wyrządzone
przez bombę nie były aż tak wielkie.
Ale i tak dwóch senatorów nie żyło, jak również dwunastu strażników i kilku gości. Czter-
dzieści osób poniosło różne szkody - od utraty słuchu po utratę kończyn. I, oczywiście, była
jeszcze sprawa Cundertola.
253
- Ktah - syknął. Chissowie rzadko wyrażali emocje słowami, ale jeśli nadarzała się okazja,
znali odpowiednie przekleństwa. Morderstwo to paskudna taktyka, niezależnie od tego, kto jej
używał, a jeśli do tego okazałoby się, że to terroryści próbowali rozbić ceremonię konsekra-
cji, pewne było, że rewanż będzie szybki i brutalny.
To nie byli terroryści, mówiły te gorsze plotki, ale sam wicepremier...
Odnalezienie się Jainy stanowiło pewną pociechę - niewielką i krótkotrwałą, ponieważ jej
słowa potwierdziły tylko najgorsze lęki: to Blaine Harris podłożył bombę w nadziei, że zdoła
obarczyć winą za zamach Sojusz Galaktyczny i zrobić z Malinzy Thanas męczennicę sprawy,
a przy okazji pozbyć się Cundertola.
Implikacje tego wydarzenia przeraziły Jaga. Pokręcił głową na samą myśl. Cundertol nie żyje,
Harris przed sądem, Bakura skutecznie pozbawiona najwyższych urzędników państwowych...
Zaledwie skończył tę myśl, z „Dumy Selonii" nadszedł komunikat.
- Właśnie otrzymaliśmy wiadomość z „Wartowni" – powiedziała kapitan Mayn. - Generał
Panib ogłosił stan wojenny. Zażądał, aby nie zależnie od tego, co się wydarzy, nie podejmować
bezpośrednich działań. Informacja ta przechodzi przez kolejne poziomy od samej góry po obu
stronach barykady. Nie jest całkowicie pewne, co z tym zrobi Keeramak, ale mówi się o aktyw-
ności w rejonie portu kosmicznego Salis D'aar, gdzie stacjonują statki P'w'ecków. Uważam, że
nie będą siedzieć na tyłkach i udawać, że nie widzą, jak wokół ich drogocennego przywódcy
wybuchają bomby.
Jag skinął głową. To był sensowny pomysł - na razie się odsunąć, później spróbować jeszcze
raz. Nigdzie nie było powiedziane, że ceremonia musi się odbyć w określonym czasie, więc
prawdopodobnie nie będzie problemu z podjęciem jej w miejscu, gdzie została przerwana.
- Więc co mamy robić? — zapytała Mayn.
- Cofnijcie się. To trudny czas. Nie wiem, od czego naprawdę jest ta „gwardia honorowa",
musimy po prostu zostawić ich przez chwilę w spokoju.
- Zrozumiano. - Przekazał rozkaz pilotom i zmienił wektor własnego oddziału, pozwalając
trójce, za którą lecieli, odpaść w bok. Teraz bardziej niż kiedykolwiek chciał poprosić o po-
zwolenie wylądowania - nie tylko po to, aby nieść pomoc na powierzchni planety, lecz rów-
nież, co znacznie ważniejsze, aby móc być z Jainą.
Goure przyłączył się do akcji ratunkowej dopiero wówczas, kiedy Tahiri przypięto pasami
do noszy repulsorowych. Han uniósł brew na
254
widok Ryna, ale był zbyt wdzięczny za dodatkową parę rąk, aby kwestionować jego obecność.
Dwóch ludzi zostało przysypanych gruzem i pomimo zastosowania zaimprowizowanych pod-
nośników repulsorowych ich wydobywanie szło bardzo wolno. Jaina pomagała wszędzie,
gdzie tylko mogła - używając Mocy, wyszukiwała słabe punkty w stercie gruzu, przykładała
nacisk tam, gdzie ratownicy nie mogli dosięgnąć, i chroniąc siły życiowe ofiar, których nie
można było od razu opatrzyć - lecz wciąż wydawało jej się, że robi zbyt mało. W pierwszych mi-
nutach po eksplozji, kiedy panika przyspieszyła masową ewakuację obszaru, chaos i zamiesza-
nie sprawiły, że służby awaryjne nie mogły się przedostać. Ci, którzy się przedarli lub zostali
zrzuceni z pojazdów napowietrznych z pakietami medycznymi na plecach, pracowali ciężej niż
kiedykolwiek w życiu.
Pod groźnie wyglądającym niebem, pociemniałym jeszcze bardziej od gęstej chmury dymu
unoszącej się nad stadionem, ochroniarze P'w'ecków zacieśnili krąg wokół Keeramaka. Kolo-
rowy mutant Ssi-ruuvi z bezpiecznego schronienia obserwował tragedię z nieprzeniknionym
wyrazem oblicza.
Jaina ledwie zdążyła uściskać rodziców z radości, że znów ich widzi. Dopiero później, kiedy
przybyły posiłki medyczne, miała czas naprawdę spokojnie przystanąć i rozejrzeć się wokół.
Wszyscy byli pokryci kurzem i splamieni krwią, a tam, gdzie te dwie substancje się mieszały,
tworzyły paskudną, ciastowatą maź. Wszyscy, którzy przeżyli, mieli w oczach przerażenie, na-
wet ci, którzy tylko pomagali przy ratowaniu innych. Senatorzy i ochroniarze nagle znaleźli się
na tym samym poziomie, zjednoczeni straszliwą tragedią, która ich otaczała. Nikt nie zwracał
uwagi na burzą, która nadchodziła nad ich głowami; wydawała się prawie błahostką w obliczu
tego, co już się wydarzyło.
Było jednak jeszcze coś, co trudno było zignorować - dźwięk, który dręczył Jainę ponad po-
mrukiem tłumów. Było to dziwne i przerażające zawodzenie, wycie, które oscylowało wokół
nuty rozpaczy.
Ojciec podniósł głowę i zmarszczył brwi.
- Słyszysz to, Leio?
Leia obejrzała się z niedowierzaniem.
- Oni znowu zaczęli!
Jaina podążyła wzrokiem za jej spojrzeniem. Rzeczywiście, w sercu stadionu ceremonia zo-
stała podjęta na nowo. Widziała smukłe gadzie cielska tańczące w kręgu i jeden wielobarwny
kształt w środku, wszystko to przy akompaniamencie krzyków, które mógłby wydawać jakiś
potworny ptak.
255
- Co to jest?
- Zamierzają dokończyć robotę - odparł Han, ocierając kurz z podbródka. - Można tylko po-
dziwiać ich upór, nie?
Podziwiać ich? - pomyślała Jaina. Niby za co? Przecież to tragiczny brak wrażliwości. Pieśń
P'w'ecków, przebijająca się przez chrzęst przesypywanego gruzu i jęki rannych, doprowadzała
ją do szału.
- Nie rozumiem - mruknęła. - Po co Keeramak miałby kończyć to teraz, kiedy później byłoby
znacznie bezpieczniej?
- To obcy - odparł jeden z techników. - Kto wie, co im się tam w głowach roi?
- See-Threepio - zawołała Leia. - Możesz to przetłumaczyć?
Robot protokolarny podniósł się z miejsca, gdzie zbierał kawałki gruzu i umieszczał je w no-
sidle. Przechylił głowę, żeby lepiej słyszeć narastającą kakofonię.
- Przepaście kosmosu nie są dla nas domem - tłumaczył - ani nagie światy. Światy ognia i
światy lodu nie są dla nas domem. Gdzie płonie tlen i płynie woda, gdzie węgiel łączy, a
ozon chroni, tu zapuścimy korzenie. Nasienie naszego gatunku jest płodne, potrzebujemy
tylko
ziemi, aby je zasadzić.
- I tak dalej, to samo, tylko innymi słowami - rzekł Han. – Wciąż jednak nie pojmuję ich po-
śpiechu. Jak można kończyć ceremonię, kiedy wokół panuje taki chaos!
Jaina przypomniała sobie, co mówił Harris o podobieństwach pomiędzy Ssi-ruukami i
Yuuzhanami. Wojownicy Yuuzhan Vongów nie pójdą w bój, nie złożywszy najpierw odpo-
wiedniej ofiary Yun-Yammce. Ssi-ruukowie z kolei nie chcieli ryzykować dusz na świecie, któ-
ry nie został poświęcony. Może otaczający ich obraz katastrofy sprawił, że zapragnęli zakoń-
czyć ceremonię tak szybko, jak to możliwe, gdyby miały nastąpić kolejne ataki?
Trudno jej było zrozumieć logikę prowadzącą do takich wniosków. Moc nie wymagała po-
święceń ani też nie preferowała konkretnych miejsc. Po prostu była i otaczała wszystko.
Myśli Jainy znów wróciły do słów Malinzy na temat Kosmicznej Równowagi. Musiała szyb-
ko zrelacjonować rodzicom, co się przydarzyło młodej aktywistce, chciała też dowiedzieć się
od Goure'a, jaka właściwie jest jego rola. Były jeszcze inne, pilniejsze sprawy do załatwienia -
a zorientowanie się, jak postąpi rząd Bakury, kiedy wszystko się uspokoi, było jedną z waż-
niejszych. Czy znowu wsadzą Malinzę Thanas za kratki? A może i Jainę, za pomoc w uciecz-
ce? Bez obiektywnych świadków zdrady Harrisa śledztwo może się ciągnąć latami. I jeszcze
Tahiri...
„Dobre uczynki prowadzą do złych rezultatów"...
256
Pranie mózgu, jakiemu została poddana Tahiri u yuuzhańskiej mistrzyni przemian Mezhan
Kwaad, było czymś strasznym, ale uratowanie jej i pozorne wyzdrowienie zrównoważyło cier-
pienia. Rozkwitająca miłość Anakina skończyła się wraz z jego życiem. Co teraz jej zostanie?
Pojawienie się osobowości Riiny Kwaad z pewnością nie poprawi sytuacji. Jeśli istnieje w ga-
laktyce jakaś równowaga, to kiedy znowu się przechyli na korzyść Tahiri?
Myśli Jainy zmieniły bieg, kiedy do zawodzenia obcych dołączyło wycie silników. Stawało
się coraz głośniejsze. Jaina rozejrzała się wokół, potem popatrzyła w górę. Zza chmur wyła-
niały się trzy statki desantowe P'w'ecków klasy D'kee. Bulwiaste, zwężające się do wy-
dłużonej iglicy na rufie, powoli schodziły w kierunku stadionu. Wielka flaga baldachim roz-
darła się pod wspornikami lądującego statku i teraz jej strzępy powiewały luźno na wietrze.
- Posiłki? - zapytał w przestrzeń Han. Część tłumu zignorowała służby ochroniarskie i wy-
niosła się na środek stadionu, gniewnie wymachując tablicami. Jaina zastanawiała się, czy
tamci uważają, że to P'w'eckowie stoją za tym zamachem. P'w'eckowie, uzbrojeni w pro-
mienniki, byli doskonale przygotowani do odparcia tłumu, ale zdawali sobie chyba sprawę z
tego, że sprowokowane rzesze mogą szybko zwrócić się przeciwko nim.
- Może chcą się stąd szybko wynieść - podsunęła Jaina. - Są gotowi przeprowadzić konse-
krację w tym całym chaosie, ale nie zamierzają pozostać tutaj ani chwili dłużej.
- Może i masz rację, kochanie - rzekł ojciec. Jaina patrzyła na nie go z mieszanymi uczucia-
mi. Wyraźnie się postarzał, a przecież stawał się taki ożywiony, ilekroć sytuacja się kompli-
kowała. Mógł pocić się i nudzić podczas negocjacji, ale kiedy sprawy przybierały bardziej
fizyczny obrót, najczęściej to on pierwszy brał się do roboty.
Obce statki obróciły się w powietrzu i opadły na płytę stadionu w bezpiecznej odległości od
pierścienia strażników P'w'ecków. Wizg silników wzniósł się do poziomu niemal bolesnego
dla uszu; Bakuranie rozbiegli się, wygrażając pięściami w powietrzu. Hałas stłumił wszelkie
protesty. Jednostki klasy D'kee były dość małe jak na statki kosmiczne, ale i tak od podstawy
do szczytu miały prawie cztery piętra wysokości.
- Przepraszam panią- odezwał się C-3PO.
- Popatrzcie! - zawołał Han, przekrzykując hałas. - Jeszcze trzy?!
257
Jaina osłoniła oczy dłonią i spojrzała we wskazanym kierunku. Kolejna trójka statków scho-
dziła na ziemię poza murami stadionu. Był to taki sam typ jak te, które już wylądowały.
- Co oni robią? - zapytała Leia. Jaina zauważyła zdenerwowanie w głosie matki. Ona także
zaczynała mieć złe przeczucia.
- Jeśli mogę pani przerwać na słówko... - spróbował znowu C-3PO, żywo gestykulując.
Desperacko próbował zwrócić na siebie uwagę, ale hałas zagłuszał wszystko, co miał do po-
wiedzenia.
Nagle silniki wszystkich trzech statków na stadionie umilkły i zapanowała względna cisza.
Śpiew również ucichł i Keeramak stał teraz pośrodku swej ogromnej świty, lśniąc, jakby miał
na sobie tęczową zbroję. Strażnicy stali z ogonami płasko na ziemi i promiennikami gotowymi
do strzału na ukos przy piersi.
Przez chwilę panowała zupełna cisza. Nagle Jaina, nie spuszczając oka z tego, co działo się
pośród P'w'ecków, pochyliła się ku C-3PO i zapytała półgłosem:
- Co mówiłeś, See-Threepio?
- Ceremonia została zakończona, panienko - odparł robot.
- Dzięki, Złota Pało - odparł Han. - Ale to jest doskonale widoczne nawet z miejsca, gdzie sto-
ję.
- Ale, proszę pana, próbuję właśnie wytłumaczyć, że ceremonia wymagała, aby Keeramak na-
dał Bakurze nowe imię: Xwhee.
Leia stanęła przodem do niego.
- Czy był uprzejmy powiadomić o tym Bakuran?
- Wątpię, proszę pani - rzekł C-3PO. - Widzi pani, Keeramak zadedykował również Xwhee
Imperium Ssi-ruuvi.
Han i Jaina jednocześnie odwrócili się, żeby spojrzeć na C-3PO. Jakby w odpowiedzi na sło-
wa robota, z tropikalnego nieba rozległ się grzmot. Pierwsze grube krople zaczęły spadać na jego
metalową czaszkę, zmieniając pokrywający ją pył w czerwonawe błoto.
- See-Threepio, jesteś tego pewien? - zapytała Leia.
- O, całkowicie. Właściwie zostało to powiedziane kilka razy i w różny sposób, jak „chwalebne
Imperium Ssi-ruuvi", „święte Imperium Ssi-ruuvi", „majestatyczne Imperium Ssi-ruuvi",
„bezgraniczne i nieporównywalne Imperium Ssi-ruuvi".
Han zwrócił się do Leii, przekrzykując C-3PO.
- Czy to nie jest po prostu część ceremonii? Rytuał przeniesiony z dawnych czasów? Wie-
cie, w końcu my też ciągle mówimy o Nowej
258
Republice, zamiast o Sojuszu Galaktycznym. Może to nowe Imperium Ssi-ruuvi nie ma nic
wspólnego ze starym...
- Nie sądzę - odparła Leia. - Spójrz na statki.
Deszcz uderzył gęstymi strugami w płytę stadionu. Włazy statków otworzyły się, wysuwając
rampy. Jaina zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć przez kurtynę wody i sprawdzić, co jest w
środku.
Matowa brunatna farba zaczęła odpadać w deszczu płatami, odsłaniając złote łuski, znak ka-
sty kapłanów Ssi-ruuvi. Kapłani nie potrzebowali już przebrania; wyprostowali się, zrzucając
bagaż lat udanej służalczości i przyjmując zimną, sztywną postawę, którą Jaina pamiętała z ho-
logramów.
Objawienie spadło na nią jak fizyczny cios. Oczywiście! Traktat z P'w'eckami był tylko za-
słoną dymną dla prawdziwej taktyki: jak tylko Bakura będzie należała do Ssi-ruuków, jak tyl-
ko zostanie poświęcona, będą mogli ruszyć na nią całą siłą.
- Nic dobrego z tego nie wyniknie - zapewnił Han, widząc, jak z kolejnego desantowca zaczy-
nają wychodzić kolumny wojowników Ssi-ruuvi o rdzawych łuskach.
Frustracja Jaga natychmiast wzrosła, kiedy w apogeum ceremonii konsekracji sygnał z plane-
ty zanikł w kłębach zakłóceń. Wszystkie transmisje przerwano, zastąpił je biały, świdrujący w
uszach szum. Szybko sprawdził komunikator i upewnił się, że wszystko z nim w porządku. Z
pewnością winne były urządzenia poza statkiem.
- „Selonia"! Zdaje się, że mam problemy z komunikacją. Dostajecie jakieś sygnały?
- Nie, „Bliźniak Dwa" - brzmiała odpowiedź, zniekształcona, ale zrozumiała. - Straciliśmy
również połączenie nadrzędne. Nie ruszaj się, dopóki tego nie sprawdzimy.
Jag czekał niecierpliwie, słuchając uporczywego szumu zakłóceń. Wreszcie, pośród trzasków
i syków, usłyszał inny dźwięk. Był niczym skowyt, pojawiający się i znikający. Niepokoił, prze-
rażał i hipnotyzował zarazem.
- Mam obiekty!
Głos jednego z pilotów wyrwał go z zadumy. Szybkie spojrzenie na tablicę potwierdziło ra-
port - najbliższy ze statków P'w'ecków, „Errining'ka", wypluwał w otaczającą go przestrzeń
dziesiątki mniejszych maszyn. Jego komputer natychmiast rozpoznał i oznaczył dobrze znane
robomyśliwce, ale, jak się okazało, była to jedynie połowa prawdy. Pozostałe statki należały
do typu niespotykanego poza granicami
259
imperium Ssi-ruuvi. Były to myśliwce klasy V'sett. Jeśli Jag dobrze pamiętał, miały one dwu-
krotnie większą siłę ognia niż normalne robomyśliwce, jak również lepszą zwrotność. A co
najważniejsze, kierowali nimi piloci z krwi i kości.
Jag potrzebował zaledwie chwili, żeby się zorientować, co się dzieje. Oferta pokoju złożona
przez P'w'ecków była pełną mistyfikacją: konsekracja planety miała na celu oczyszczenie drqgi
siłom inwazyjnym! Nie trzeba było geniusza, żeby sobie wyobrazić, że sprawy bardzo szybko
przybiorą nieprzyjemny obrót.
- Bliźniacze Słońca, pełna gotowość. „Selonia", widzisz to?
- Mamy ich na ekranach. Próbujemy złapać generała Paniba... Komunikacja naprawdę jest
zablokowana... - transmisja rozpłynęła się w szumie zakłóceń. Głos powrócił na krótko: - ..
.jakoś są blokowane. Bądź na...
Sygnał zanikł pod wyciem narastającej interferencji. Jag zmniejszył głośność. Co teraz? Mają
nieprzyjacielskie statki na ekranach i jak do tej pory żadnej odpowiedzi od sił lokalnych. Pomię-
dzy nim a wrogiem znajdowała się mieszana flota, obejmująca „gwardię honorową" zarówno
bakurańska, jak i P'w'ecków. Gromada liczyła sobie już ponad dwieście statków. Sądząc z tego,
że cały czas latały w formacji, nie dostały jeszcze rozkazów, aby się włączyć do walki lub
zwolnić pole. Jag był nieco zdziwiony. Nawet jeśli blokowano łączność, przynajmniej jeden z
bakurańskich pilotów powinien się zorientować, że coś jest nie w porządku. A jednak wszyst-
kie myśliwce leciały w doskonałej formacji, jak gdyby nic się wokół nich nie działo.
Wywołując towarzyszy, sprowadził Szponostatek do kursu równoległego z jedną trójką hono-
rowej gwardii. Dwa robomyśliwce oskrzydlały bakurańskiego Y-winga w idealnej harmonii,
naśladując każdy jego ruch wokół planety.
Sprawdził emisję energii z formacji i wkrótce odkrył, że trudno było popełnić większy błąd,
aniżeli nazwać ten lot „naśladowaniem". Dwa robomyśliwce miały po prostu potężne promie-
nie ściągające, którymi blokowały Y-winga i zmuszały do lotu według własnego uznania.
Wykreślił jego kurs. Na dwóch orbitach był zbieżny z krążownikiem „Firrinree". Jag poczuł,
że po plecach przechodzi mu zimny dreszcz. Robomyśliwce porywały pilota!
Szybkie przeskanowanie otoczenia przekonało go, że to samo dotyczyło wszystkich pozostałych
kluczy gwardii honorowej. Piloci bakurańscy byli bezsilni wobec promieni ściągających
P'w'ecków i bezradni, odkąd pułapka zatrzasnęła się nad nimi. Połowa Bakurańskiej Floty De-
fensywnej miała podzielić ich los.
260
Nie było sposobu, aby uprzedzić Bliźniacze Słońca, „Selonię" czy generała Paniba. Jednak
nie miał zamiaru siedzieć i czekać, aż porwą pilotów i poddadzą transferowi. Mógł mieć jedynie
nadzieją, że pozostali zrozumieją jego zachowanie i zaczną je naśladować.
Uzbroił przednie baterie i rzucił się w stronę robomyśliwca. Strzał z działek laserowych od-
bił się od jego tarcz, które okazały się mocniejsze, niż Jag początkowo sądził. Osłabił je trochę,
ale z pewnością nie przebił. Kiedy wyminął robota, ten rzucił się za nim w pościg. Pierwszy z
jego towarzyszy z klucza, „Bliźniak Sześć", obsypał go gradem promieni laserowych, które
zmusiły robota do zmiany kursu. Robomyśliwiec odskoczył, choć zdążył jeszcze posłać w stronę
„Bliźniaka Trzy" wiązkę energii.
Drugi robot i jego „podopieczny" próbowali uciec, nie trudząc się już udawaniem współpra-
cy. Zamiast stopniowo wznosić się nad planetę, para skierowała się wprost do „Firrinree".
Szybkie spojrzenie na ekrany poinformowało Jaga, że pozostali robią to samo. Maskarada się
skończyła, teraz już nikt nie mógł wziąć gwardii honorowej za to, czym nie była.
Jag ustawił się za uciekającym robomyśliwcem i wysłał serię promieni w osłabione tarcze,
błyskawicznie redukując go do stanu pyłu kosmicznego. Uwolniony Y-wing natychmiast zmie-
nił kurs, ale przedtem zakołysał się wzdłuż osi, co Jag przyjął jako gest podziękowania.
„Bliźniak Dwa" załatwił drugiego robota i zawrócił do formacji. Y-wing poleciał za nim, emi-
tując serię kliknięć. Jag nie potrzebował dalszej zachęty. Na czele romboidalnej formacji miesza-
nego typu zaatakował koleją trójkę „gwardii honorowej".
Tymczasem jego ekrany taktyczne wypełniły się nowymi celami. Obce krążowniki wypróż-
niały swoje doki, setki napakowanych paliwem myśliwców ruszyło w pościg za jeńcami. Chmura
statków z „Wartowni" i „Obrońcy" dobitnie świadczyła o tym, że Bakurańska Flota Defensyw-
na również zorientowała się, o co chodzi. Wkrótce niebo wokół Bakury zawrzało, gdy obie siły
spadły na „gwardię honorową", przy czym jedna połowa starała się ocalić statki, a druga ode-
przeć próbę ich uwolnienia.
Jag latał tak, jak mu się dawno nie zdarzyło. Był zadowolony, że walczy z wrogiem wyko-
rzystującym znaną mu technologię - nawet jeśli ten wróg znacznie przewyższał liczebnością
jego eskadrę. Wydawało mu się, że znów siedzi w akademii na symulatorze, angażując się
261
w walkę, a instruktor śledzi jego poczynania. Ucieszył się, że czas spędzony na walkach z
Yuuzhan Vongami nie pozbawił go refleksu, jaki trenował od dziecka.
Myśliwce V'sett były trudne do strącenia. Te nieco spłaszczone wersje myśliwców z robotami,
jakie Ssi-ruukowie najczęściej wysyłali w bój, były wyposażone w generatory tarcz i panele
czujnikowe na każdym spojeniu kadłuba. Ich silniki przy maksymalnym obciążeniu lśniły ośle-
piającym fioletem, broń pluła jaskrawą bielą. Każdy pilot ukryty był pod nieprzezroczystą ko-
pułką i za tarczami, które rzucały lustrzane błyski, kiedy jakiś strzał przeleciał zbyt blisko.
Tu była wcześniejsza wersja tych tarcz. Jag znał je z akademii. Podobno Imperator Palpatine
bardzo chciał je mieć, dlatego próbował zawrzeć traktat z Ssi-ruukami, tuż przed tym zanim
rebelianci pobili go na Endorze. Jag obawiał się myśleć, co mogłoby się stać, gdyby spełniły się
marzenia Imperatora. Gdyby zdobył te tarcze, rebelia z pewnością zostałaby zdławiona, a wynik
bitwy o Endor wyglądałby całkiem inaczej. Poza tym Chissowie, bezpieczni w Nieznanych Re-
gionach, już niedługo mogliby się cieszyć swoim bezpieczeństwem.
Ale Chissowie walczyli już przedtem z myśliwcami Ssi-ruuvi i nawet po wielu latach mo-
dernizacji technicznych wciąż dawali sobie radę. Myśliwce V'sett, jak szybko zauważył Jag,
były niedostosowane do zmasowanego ataku. Zacieśnianie pętli z różnych kątów było trudne
bez skutecznej łączności, ale wszyscy piloci podobnie postrzegali tę sytuację i udawało im się
zorganizować. Po kilku ciosach poniżej pasa stosunek sił znacznie się poprawił, a wkrótce po-
tem myśliwce V'sett zaczęły ginąć w takim tempie, że z pewnością dało to Ssi-ruukom do my-
ślenia. Ulotne orbity otaczające Bakurę stały się niebawem jedną masą energii, niebezpieczną
w nawigacji dla pilotów obu stron.
Widząc, jak jeden z X-wingów jego eskadry usiłuje zrzucić z ogona myśliwiec V'sett, Jag
rzucił się w pogoń. Udało mu się doczepić do lecącego za X-wingiem myśliwca; wystrzelił
natychmiast, jak tylko uznał, że ma szansę trafić. Myśliwiec jednak skręcił gwałtownie i strzał
chybił. Jag zaklął pod nosem i skierował Szponostatek z powrotem na ogon tamtego. Zanim
zdołał przygotować się do oddania kolejnego strzału, dwa myśliwce zaatakowały z lewej strony,
zalewając go ogniem. Zacisnął zęby, syknął i umknął spod ich luf. W sekundę później, kiedy
znów mógł się rozejrzeć za X-wingiem, ujrzał jego szczątki w rozbłysku ognia pod lufami mio-
taczy V'sett.
262
Dwa myśliwce, którym właśnie uciekł, wracały. Reszta eskadry była zaangażowana w innych
rejonach, więc wiedział, że nikt mu nie przyjdzie na pomoc. Musi zawierzyć swojemu szczęściu.
Han cofał się, szukając najbliższego wyjścia. Z dołu rozlegały się krzyki tłumu uciekającego przed
nawałą obcych. Służby ochrony otworzyły ogień do wojowników Ssi-ruuvi, którzy odpowiedzieli
parzącymi stnirgami ze swoich promienników. Ssi-ruukowie, silni i skoczni, doskonale posługują-
cy się muskularnymi nogami i ogonami, wkrótce pokonali żołnierzy Bakury. Strażnicy P'w'eck,
którzy do tej pory chronili Keeramaka przed atakiem, okazali się prawdziwymi P'w'eckami, w
przeciwieństwie do przebranych kapłanów. Bronili swojego przywódcy, kryjąc go za murem
własnych ciał uzbrojonych w promienniki.
- Przydałby się taktyczny odwrót - zasugerowała Jaina rodzicom. -
Teraz, kiedy Bakura została poświęcona, ci chłopcy chyba przestaną
bać się walki.
- Jeśli dotrzemy do „Sokoła" - mruknęła Leia zza swoich Noghrich, którzy osłaniali ją i
groźnie obserwowali spod oka wojowników Ssi-ruuvi. - Będziemy mieli większe szansę zała-
twienia ich.
- Czy „Selonia" wie? - zapytał Han.
Leia pokręciła głową.
- Zagłuszają.
Jaina pomyślała o Jagu. Mogła tylko mieć nadzieję, że wszystko w porządku. Trudno było
powiedzieć, co dzieje się na orbicie. Jeśli trwała tam walka choć w połowie tak zażarta, jak na
ziemi, szybko się skończy. Żałowała, że nie siedzi za sterami swojego X-winga i nie leci u boku
Jaga, martwiąc się wyłącznie o to, by mieć wroga na celowniku. W walce bezpośredniej
wszystko wydawało się o wiele prostsze.
Ale marzenia nie wyprowadzą jej rodziny z tego niebezpiecznego miejsca. Musiała działać -
i to szybko.
Odwróciła się do Goure'a, który stał przy noszach Tahiri.
- Musimy się stąd wydostać - powiedziała.
Spojrzał na nią i oczy zabłysły mu nagle w świetle błyskawicy.
- Główne wejścia zaraz zostaną zablokowane! - zawołał, przekrzykując grzmot przetaczający
się nad ich głowami.
Jaina rozejrzała się znowu. Deszcz padał coraz gęstszy, więc coraz trudniej było dostrzec, co
się dzieje w niecce stadionu. Wiązki z promienników z sykiem przecinały powietrze, tkając gęstą
i śmiercionośną tkaninę energii pod ich stopami. Front bitwy zbliżał się coraz szybciej.
263
Po chwili skinęła głową.
- Należy przyjąć, że te trzy ostatnie statki przyleciały po to, żeby nam odciąć drogę ucieczki.
- Więc chodźmy tą drogą, którą przyszliśmy. - Ryn wskazał na krater pomiędzy lożami. -
Bezpieczniej będzie, niż pozostawać na zewnątrz.
Jaina zgodziła się i razem zaczęli gromadzić oszołomionych ratowników i gapiów, wciąż jesz-
cze kręcących się w pobliżu. Wyjaśniła swoje zamiary możliwie jak najprościej, prosząc, aby jej
zaufali, kiedy każe im zejść na dół. Ludzie się nie opierali, z braku innego planu większość by-
ła wręcz szczęśliwa, że ktoś ich poprowadzi. Kiedy wszyscy zeszli na dół, przyszła kolej na Ha-
na i Leię, po czym Goure spuścił do otworu Tahiri wraz z noszami. Jaina i strażnicy Noghri szli
z tyłu kolumny.
- A co z premierem? - zapytała jedna z kobiet, mijając Jainę.
- Jak to co? - odkrzyknęła przez bębniący deszcz. - Nie żyje!
- Nie możemy go zostawić fujarom!
- Ale... -Protest zamarł jej w gardle. - Dobrze! Zobaczę, co da się zrobić!
Pozostawiła rodziców, żeby pilnowali porządku przy ewakuacji, a sama zaczęła się rozglądać za
noszami, na których ostatni raz widziała ciało. Znalazła je wciśnięte za wystający głaz, scho-
wane w worku. Pomyślała, że jeśli zdoła podpiąć worek do noszy Tahiri, może zdołają zabrać
oboje. Kiedy zwłoki zaczną jej przeszkadzać, po prostu się ich pozbędzie. Żywi mają priorytet
nad...
Przestała się nad tym zastanawiać, kiedy podeszła do noszy, żeby je przenieść. Worek na ciało
zahaczył o złamane krzesło i spadł. Okazało się, że był pusty.
Jej zdumienie nie trwało długo. Ktoś pewnie musiał przeżywać te same rozterki i zabrał ciało
w bezpieczne miejsce. Może jeden ze strażników lub senatorów, który nie czekał na innych, żeby
pochować premiera. Nie szkodzi. Problem spadł z jej głowy, a to było najważniejsze.
Wróciła do krateru, w którego otworze znikał właśnie ostatni z ocalałych. Uradowana, że
wkrótce się stąd wyniosą, obejrzała się przez ramię na bitwę rozgrywającą się na arenie.
Deszcz padał ciągle i był coraz silniejszy, ale i tak widziała grupy postaci, wypełniających cała
płytę.
Ogień z miotaczy był teraz sporadyczny, bo opór Bakuran kruszy' się pod naporem Ssi-ruuvi.
Niedługo stadion w całości będzie należał
264
do Ssi-ruuków. Wkrótce potem skrępowani jeńcy zostaną zabrani do statków na transfer...
Obejrzała się, gdy poczuła dotknięcie na ramieniu.
- Chodź, Jaino - odezwał się ojciec. - Nic więcej tutaj nie zdziałamy.
Nienawidziła się za to, że musi opuścić bitwę, ale stosunek sił był tak nierówny, że nie miała
właściwie wyboru.
Zanim zeszła do krateru, spojrzała po raz ostatni w zachmurzone niebo.
Niech Moc będzie z tobą, Jag, pomyślała. Gdziekolwiek teraz jesteś.
Jag zauważył jeden z dwóch księżyców Bakury i podniósł Szponostatek, na pełnej mocy kie-
rując się w jego stronę. Nie musiał się oglądać, żeby wiedzieć, że myśliwce lecą za nim - prze-
strzeń przed jego oczami była pełna eksplozji pochodzących od ich niecelnych strzałów.
Wprowadził Szponostatek stromą świecą ponad północną częścią księżyca, w nadziei, że
znajdzie jakąś kryjówkę, która pozwoli mu na ucieczkę przed prześladowcami. Im bardziej się
zbliżał, tym mniej prawdopodobna wydawała mu się ta możliwość. Zawrócił statek z prawie pio-
nowego podejścia, kierując się teraz równolegle do powierzchni księżyca. Grunt był gładki i ła-
godnie pofalowany; Jag pomyślał, że wygląda jak zrobiony z ogromnego strumienia lawy, który
dawno wysechł. Nie było tam jednak żadnej kryjówki - a w tej chwili tylko tego potrzebował.
Kluczył i skręcał, starając się unikać jednocześnie ognia i promieni ściągających, ale wiedział,
że nie będzie tak mógł uciekać w nieskończoność. Przeklął się w myśli - ten mały manewr po-
stawił go jeszcze w gorszej sytuacji, niż był przedtem.
Powierzchnia księżyca bez ostrzeżenia zapadła się przed nim, a gładki grunt, na który do tej po-
ry patrzył, nagle jak nieruchomy wodospad spłynął do ogromnego kanionu o głębokości około
pięćdziesięciu kilometrów. Z mroku wyłoniły się szczeliny, potężne kamieniste nawisy wysta-
wały ze ścian kanionu jak karmazynowe pięści. Myśliwce V'sett leciały za nim bez wysiłku, nie
próbującgo już zestrzelić. Piloci zamierzali prawdopodobnie ściągnąć go promieniami. Wi-
docznie uzna-li, że i tak im się nie wymknie - wystarczy trochę cierpliwości.
Sprowadził Szponostatek w dół, możliwie najbardziej zbliżając się do dna kanionu. Manew-
rował rozpaczliwie, aby uniknąć zderzenia
265
z wystającymi z ziemi głazami. Były ogromne - szerokie na dziesięć metrów i co najmniej trzy-
krotnie wyższe. Wyglądały jak ogromne skamieniałe drzewa. I było ich dużo, co zmuszało Jaga
do wykorzystania wszystkich umiejętności, aby się nie rozbić. Dopiero kiedy niechcący zawa-
dził tarczą o jedną z przeszkód, stwierdził, że właściwie nie ma znaczenia, czy unika ich, czy
nie: „drzewo" rozsypało się w pył, który bezszelestnie spłynął mu po owiewce. Od tej pory prze-
stał się zastanawiać, jak przelecieć pomiędzy tymi dziwacznymi tworami. Gnał prosto, ścinając
wszystko, co miał na drodze. Miał nadzieję, że powstały kurz skutecznie oślepi jego prześladow-
ców, choćby na minutę lub dwie. Zawsze to coś.
Kanion zwęził się nagle i Jag zrozumiał, że zaraz - po prostu natychmiast - będzie musiał go
opuścić albo skończy jako ślad na jego ścianie. Uniósł statek, kierując się ku skalistemu wystę-
powi na górnej półce ściany kanionu. Dwa kościste palce skalne wbijały się w niebo, jakby
wskazując na rozgrywającą się w górze bitwę. Jeśli zdoła dotrzeć do głównego pola walki,
może dostanie pomoc od innych chłopców z eskadry, którzy zdejmą mu te dwa myśliwce z
ogona.
Myśliwce zorientowały się w jego intencjach i znów otworzyły ogień. Z pobliskiej ściany ka-
nionu odprysnęły kawałki skały, gruz zabębnił o tarcze Jaga. Wycelował pomiędzy palce i ska-
łę, ale źle ocenił szerokość przejścia i otarł się o kamień. Krzyknął ze strachu, kiedy statek stra-
cił sterowność i, wirując, wystrzelił w przestrzeń nad księżycem.
Wyprowadził Szponostatek z korkociągu w fatalnym stanie i na skraju sterowności. Dwa V'set-
ty na jego ogonie przedarły się przez grad odłamków i nie ustępowały. Szarpnął Szponosta-
tek i zakołysał nim z boku na bok w desperackiej próbie uniknięcia kontaktu z ich pro-
mieniami ściągającymi, ale przez kolizję ze skałą stracił nieco dystansu. Teraz to kwestia se-
kund zanim...
Za owiewką mignęła mu nagle biała plama. Jego czujniki zaledwie zdążyły zarejestrować Y-
winga, który przeleciał kilka metrów od niego, odpalając torpedy ze wszystkich otworów. Piloci
Ssi-ruuvi nie mieli czasu wyłączyć promieni ściągających, które gładko wessały torpedy proto-
nowe. Jeden eksplodował natychmiast, drugi zarobił bezpośrednie uderzenie, które wprawiło go
w niekontrolowane wirowanie i strąciło na powierzchnię księżyca, gdzie rozkwitł krótką bez-
dźwięczną eksplozją.
Tylne ekrany Jacena znów były puste, ale ten krótki rajd nad Bakurę nie pozostał bez skut-
ków. Uszkodzony silnik manewrowy rzęził i wył
266
przy każdym szybszym zwrocie. Y-wing zawrócił i ruszył wektorem równoległym do niego.
Pilotka - ta sama, którą Jag ocalił wcześniej -zamachała przez owiewkę, ale niezbyt radośnie. Ja-
cen zorientował się, dlaczego, kiedy obejrzał się za siebie.
Bakurańska Flota Defensywna była w kiepskiej formie. „Wartownia" została zbombardowana
i jej tarcze przestały działać. „Obrońca" opierał się dzielnie, ale bez dostatecznej liczby myśliw-
ców nie mógł mieć wpływu na efekt bitwy. Siły Ssi-ruuvi szybko rozprawiały się z każdym
wysłanym przez niego oddziałem. Bakura przegrywała zarówno pod względem liczebności, jak
i przygotowania. Była otwarta na ataki.
Całkowity kontrast stanowiła obecność dwóch gigantycznych krążowników klasy Sh'ner, któ-
re wisiały, lśniące i niezwyciężone, nad polem bitwy. Ich nieprzenikalne tarcze odbijały
wszystko, co w ich stronę wystrzelono. Gromady przechwyconych statków wisiały obok, czeka-
jąc na przetworzenie. Setki pilotów uwięzionych w durastalowych trumnach, którym odmówio-
no łaski chwalebnej śmierci w walce, mieli już tylko czekać na transfer.
Trójkątna formacja siedmiu myśliwców V'sett przyspieszyła nad horyzontem małego księżyca i
ruszyła na Jaga i Y-winga. Jag próbował zmusić Szponostatek do szybszego lotu, ale nie mógł już
wyciągnąć więcej. Siedem w pełni uzbrojonych myśliwców przeciwko jego uszkodzonemu stat-
kowi i Y-wingowi... ta partia była z góry przegrana.
Blokada sygnału zanikła na chwilę i Jag mógł sprawdzić, co z jego eskadrą.
- Bliźniacze Słońca, proszę o raport. - Wywinął młynka, żeby uniknąć dobijającego ciosu.
- „Trójka" się melduje.
- „Cztery".
- „Sześć".
- „Osiem". - Nastąpiła krótka pauza. - Jag, mają mnie.
- I mnie - dodał „Szóstka".
- Z tego wynika, że mam towarzystwo. - To „Trójka". - Mnie też mają.
Jag zaklął. Poza nim samym pozostał mu tylko jeden wolny pilot. W dodatku nie wiedział,
jak długo pozostanie wolny!
Z przerażeniem obserwował, jak Y-wing próbuje uciec przed nadlatującymi statkami, lecz zo-
staje schwytany przez siedem połączonych Promieni ściągających. Pilotka znikła bez słowa -
albo miała uszkodzony komunikator, albo nie chciała obarczać go swoją rozpaczą.
267
Jag przysiągł wtedy, że nie podzieli jej losu. Prędzej wysadzi silniki, niż dopuści, aby jego
dusza została wyssana i wciśnięta w robota bojowego. Ale jak teraz mógłby spełnić tę przysię-
gę, gdy wciąż jeszcze istniała szansa dla niego i jego pilotów? Póki życia, poty nadziei.
Jag był tak zrozpaczony, że miał ochotę krzyczeć, aby wyrzucić to z siebie. Nawet nie po-
czuł, kiedy promień ściągający owinął się wokół jego walecznego szponostatku i zaczął ścią-
gać go w niewolę.
Jaina obserwowała tyły kolumny ocalałych, która powoli przemieszczała się przez tunele pod
stadionem, za jedyny drogowskaz mając czerwone światełko awaryjne.
Pomimo otaczającego ich ferrobetonu wciąż mogła słyszeć trzaski promienników i krzyki do-
chodzące z góry. Jej miecz świetlny wciąż wisiał przy pasie, ale przez cały czas trzymała na nim
rękę. Nie zauważała żadnych bieżących problemów, ale wiedziała, że pościg jest niedaleko.
Ryn prowadził kolumnę szybko, ale ostrożnie, wracając po własnych śladach. Nosze Tahiri
zawsze znajdowały się w jego pobliżu. Z przodu widać było ściekające strumienie wody, nio-
sące brud i gruz w głąb budynku. Podłoga była śliska i zdradziecka od wilgoci.
- Nie wiem, czy moje obwody wytrzymają jeszcze jedną minutę tej wilgoci, proszę pani - po-
skarżył się C-3PO, kiedy pośliznął się po raz szósty. Skarga była skierowana do księżniczki
Leii, ale wypowiedział ją dość głośno, żeby i inni zostali poinformowani o tym fakcie.
- Przestań marudzić, Złota Pało - skarcił robota Han i klepnął go po plecach, aż metaliczne
echo poniosło się po wilgotnym tunelu. C-3PO omal nie potknął się po raz siódmy. - Przecież
gorsze rzeczy już przechodziłeś i żyjesz. Pamiętasz, co to było z mundurem szturmowca,
kiedy tu byłeś ostatni raz?
Jaina była pewna, że gdyby C-3PO mógł zadrżeć, dygotałby od metalowych podeszew stóp
do czubka metalowej czaszki przez dobrych parę minut.
- Obawiam się, że aż za dobrze, proszę pana - rzekł, a jego serwomotory warczały śpiewnie
przy każdym kroku. Fotoreceptorowe oczy lśniły ostro w półmroku. - Moja pamięć jest taka, że
nie pozwala mi łatwo zapominać.
Jaina przestała słuchać, bo nagle dotarły do niej odgłosy dziwnego zamieszania z przodu ko-
lumny. Miecz świetlny znalazł się zapalony w jej ręku, zanim jeszcze zrobiła dwa kroki przez
poprzedzającą ją gromadę ocalonych.
268
- Księżniczko Leio! Kapitanie Solo! Co wy tu robicie?
Jaina rozpoznała ten głos.
- Malinza? - zapytała, przepychając się do przodu. Ludzie rozstępowali się przed buczącym,
lśniącym ostrzem. - Powinno cię tu już nie być.
- Wyjście było zablokowane. - Dziewczyna na czele niewielkiej grupy trzymała broń przy bo-
ku. Vyram stał pomiędzy nią a jej jeńcami - nadąsanym Salkelim i aroganckim Harrisem. Obaj
byli związani i zakneblowani. - Ssi-ruukowie są wszędzie!
Jaina obejrzała się na Goure'a.
- Jest stąd inne wyjście? - zapytała.
- Nie jestem pewien. — Ryn wydawał się spokojny i niewzruszony, ale jego ogon nerwowo
chłostał podłogę. - Ale on może wiedzieć - dodał, wskazując na Harrisa. - Doszliśmy prze-
cież za nim aż tutaj.
Jaina gestem nakazała Malinzie zdjąć mu knebel.
- No i co?
- O co ci chodzi? - zapytał z oczami błyszczącymi gniewem.
- Czy jest stąd inne wyjście?
- A dlaczego miałbym to zdradzić? Żeby wam pomóc? – zaśmiał się cicho i pokręcił głową.
- Właśnie, już się rozpędziłem...
- Gdybyś przypadkiem jeszcze tego nie wiedział, twój plan się spektakularnie zawalił. P'w'ec-
kowie okazali się tylko zasłoną dymną dla Ssi-ruuków. Mogłeś nawet zabić premiera, ale to
nie przerwało konsekracji. Po jej zakończeniu na planecie wylądowały siły inwazyjne.
Harris w przyćmionym świetle tunelu wyraźnie pobladł.
- Inwazja... - Widać było, że zabrakło mu słów, ale nie na długo. - Jeśli Cundertol nie żyje,
Bakura będzie potrzebowała silnego przywódcy. Mogą wam się nie podobać moje metody,
ale potrafię się zabrać do tej pracy. Wypuśćcie mnie i...
- Już za późno - wyjaśniła Jaina. - Jest spora szansa, że nie przeżyjesz następnej godziny, więc
nie rób sobie nadziei na stołek.
- A więc ty tu teraz rządzisz? - zaśmiał się szyderczo. - Czy tak to działa, Solo? - Odwrócił
się do Malinzy i pozostałych ocalałych. - Czyż to nie jest niezwykle wygodne, że Sojusz
Galaktyczny znalazł się właśnie tu i teraz, by ratować nas z kryzysu, o którym nawet nie
wiedzieliśmy? W chwili, gdy...
- Zamknij się, Harris - wtrąciła Jaina. - Nikt cię nie słucha. Nie ma wątpliwości, co widzieli-
śmy. Ssi-ruukowie działają na Bakurze i to po części twoja wina, że się tu znaleźli. Powi-
nieneś był lepiej poznać nowych sojuszników, zanim zaprzedałeś im duszę.
269
- To nie on zaprzedał im duszę- rozległ się nowy głos, dobiegający z cienia, w którym pogrą-
żony był korytarz.
W krąg światła weszła wysoka postać. Z początku Jaina go nie rozpoznała. Jasne włosy były
spalone, twarz znaczyły sińce i ślady oparzeń. Szczątki ceremonialnych szat wisiały jak łach-
many, ukrywając dłonie przybysza.
- Rynek polityków - powiedział premier Cundertol - jest całkiem nieduży, jak widać.
- Pan? - Leia nie mogła ukryć zdumienia w głosie. - Ale przecież pan...
- Nie żyje? - Potężny człowiek uśmiechnął się. - Nie do końca. Na szczęście strzał tylko mnie
ogłuszył. Ocknąłem się tutaj, zdezorientowany i zagubiony. Usłyszałem kroki i głos Malinzy,
ale nie chciałem się ujawnić, dopóki się nie dowiem, co właściwie kombinują razem z Bla-
ine'em. Myślałem, że to Wolność go porwała i przy okazji podłożyła bombę. Ale zdaje się, że
się co do ciebie myliłem, Malinzo. Muszę cię za to przeprosić.
Dziewczyna ostrożnie skinęła głową.
- To był Harris - wyjaśniła. - On nas wrobił.
- To niemożliwe - zaprotestował oskarżony. - Ta bomba była.... No, przecież mówili, że nie
żyjesz!
- No i się pomylili. - Cundertol wyjął prawą dłoń spod szaty, ukazując miotacz. - Tak samo
jak ja się myliłem, ufając ci, Blaine. Nie mogę uwierzyć, że to ty jesteś odpowiedzialny za to
wszystko, co się dzisiaj wydarzyło.
Wprawdzie broń była wymierzona jedynie w Harrisa, ale Jaina instynktownie napięła mię-
śnie. Uniosła lekko miecz. Ochroniarze Noghri Leii, sycząc ostrzegawczo, ustawili się po-
między Cundertolem a księżniczką. Coś w osobie premiera było nie całkiem takie, jak powin-
no. Jaina wyczuwała to, nawet jeśli nie potrafiła powiedzieć, o co tu chodzi. Kiedy go son-
dowała, żeby sprawdzić, czy nie jest szpiegiem Yuuzhan Vongów, napotkała dziwną substan-
cję. Obecność premiera w Mocy była zupełnie odmienna od wszystkiego, co do tej pory znała.
Jak gdyby było mało jej instynktu i czujności ochroniarzy matki, wyczuwała silnie emanują-
cy niepokój Goure'a. Ryn musiał coś wiedzieć, ale nie mógł zdradzić tego w obecności Cunder-
tola. Postanowiła nie wyłączać miecza, dopóki nie dowie się na pewno, co się dzieje.
- Musi mi pan wybaczyć zaskoczenie, panie premierze – odezwała się Leia - ale ostatnia go-
dzina, oględnie mówiąc, była bardzo trudna.
270
Może pan zauważył, że pokojowy plan P'w'ecków był zwykłą mistyfikacją dla przemycenia
ataku Ssi-ruuvi.
Skinął głową, nie spuszczając oczu z Harrisa.
- Te fujary musiały to planować już od jakiegoś czasu. Nie sądzę, abyś miał jakikolwiek po-
mysł na odparcie tego ataku.
Jaina skrzywiła się na to rasistowskie określenie obcych. Słyszała je już nieraz, ale w ustach
premiera brzmiało szczególnie obraźliwie.
- Z pewnością flota obronna i „Selonia" właśnie coś teraz wymyślają - zauważyła Leia. -
Niestety, kanały komunikacyjne są zablokowane i Ssi-ruukowie depczą nam po piętach. Musi-
my wynosić się stąd możliwie jak najszybciej. Jeśli zdołamy dotrzeć do „Sokoła", sytuacja bę-
dzie idealna.
Premier skinął głową.
- Całkiem rozsądny plan - zauważył. - Blaine, właśnie miałeś nam powiedzieć, czy jest stąd
jakieś inne wyjście, jak mi się zdaje. Byłem tak niegrzeczny, że ci przerwałem.
- A ja ci powiem to samo, co powiedziałem jej - odparł wicepremier, wskazując głową na
Jainę. - Dlaczego miałbym wam pomagać? Z tego, co widzę, nie mam wiele do stracenia. -
Spojrzał gniewnie na Cundertola i podniósł obie dłonie, potrząsając kajdankami.
- Masz jeszcze życie - rzekł spokojnie Cundertol. - Wolisz transfer razem z nami, kiedy fujary
wreszcie nas dogonią?
Harris spiorunował go wzrokiem.
- Obawiam się, że nie mogę ci pomóc. Widzisz, to dlatego że nie ma wyjścia. Wszystkie są
zablokowane. Możemy tylko ukryć się w magazynach na sprzęt, dopóki Ssi-ruukowie sobie nie
pójdą, a wtedy się wyśliznąć.
- Nie muszę się chować - odparł Cundertol i smutno potrząsnął głową. Miotacz w dłoni
premiera wypalił i Blaine Harris upadł na podłogę. Zginął, zanim jej dotknął. - Wybacz, przy-
jacielu, ale to była nie właściwa odpowiedź.
Jaina przeraziła się, gdy miotacz wypalił. Harris był winien masowego mordu, ale ona sama
nigdy nie zgodziłaby się na egzekucję z zimną krwią zamiast sądu. Nie spodziewała się też cze-
goś podobnego po Cundertolu. Salkeli opadł na kolana, błagalnie wznosząc ręce. Widocznie spo-
dziewał się takiego samego losu. Jaina zrobiła krok do przodu, aby zapobiec tej parodii spra-
wiedliwości.
Jednak Cundertol nie był już zainteresowany Rodianinem. Zamiast tego jednym płynnym ru-
chem przyłożył miotacz do skroni Malinzy.
- Cóż, skoro nie ma innego wyjścia...
271
Jaina zamarła. Przypuszczała, że nic już nie może jej bardziej zdziwić, ale teraz miała się
przekonać, jak mylny byłby to osąd. Bakurański premier otworzył usta tak szeroko, jak tylko
mógł, i wydał z siebie dźwięki języka Ssi-ruuvi. Zdanie składało się z tylko trzech nut, ale wy-
powiedzianych tak głośno, że nawet od echa bolały uszy. Odpowiedź zabrzmiała niemal na-
tychmiast.
Jaina zaklęła pod nosem. Dlaczego dała się tak nabrać? Potwierdziły się jej najgorsze przy-
puszczenia. Rzuciła się naprzód, ale szybko się zatrzymała, gdy Cundertol przycisnął mocniej
miotacz do głowy Malinzy.
Premier zaśmiał się triumfalnie. Nie musiał się ruszać, nie musiał nic mówić. Wiedział już,
że Jaina nie ma zamiaru ryzykować życia Malinzy. Jedno przyciśnięcie spustu i będzie po
wszystkim.
Jaina opuściła miecz i spróbowała innego podejścia.
- Puść ją.
Mentalny rozkaz towarzyszący tym słowom zmusiłby do posłuszeństwa każdego normalnego
człowieka.
Ale premier tylko pokręcił głową.
- Raczej nie - rzekł z uśmiechem.
- Czym ty jesteś? - zapytała Jaina.
Uśmiech Cundertola stał się jeszcze szerszy, o ile to w ogóle możliwe.
- Czymś nowym - rzekł. - Ale nie mamy teraz na to czasu. Musimy pójść, żeby poznać wa-
szych nowych panów.
Z obu kierunków korytarza rozległ się tupot kroków. Dwie zbliżające się do siebie w koryta-
rzu serwisowym grupy obcych wymieniały głębokie, śpiewne nawoływania. Ocaleni skupili
się w ciasną grupkę, instynktownie przesuwając się w kierunku kąta. Jaina ustawiła się po-
między nimi a Cundertolem, nie spuszczając oka z obu wejść do korytarza.
Za plecami czuła rodziców i Goure'a oraz dwóch strażników, którzy robili to samo co ona.
Gdyby tylko przegnali Cundertola, kiedy jeszcze mieli szansę... Gdyby...
Prawie przemocą zdławiła w sobie te myśli. Były co najmniej nieproduktywne. Później bę-
dzie czas na żal. Jeśli oczywiście będzie jakieś później...
- Wiedziałeś o Ssi-ruukach - syknęła Malinza, wciąż unieruchomiona jego silnym uści-
skiem. Jej głos pełen był odrazy. – Zdradziłeś Bakurę! Nie jesteś lepszy od Harrisa!
- W tym względzie się mylisz, zapewniam cię - odparł Cundertol. - Jestem pod każdym
względem lepszy od Harrisa.
272
Jaina nie miała czasu zastanawiać się nad tym, co miał na myśli. Z korytarza po lewej wy-
skoczyło sześciu wojowników Ssi-ruuvi, sadząc długimi skokami, którym towarzyszyły mia-
rowe ruchy potężnych ogonów. W szponiastych łapach mieli promienniki. Ich oczy i łuski lśni-
ły czerwono w blasku świateł awaryjnych. Na widok uciekinierów zatrzymali się, sycząc i
skrzecząc między sobą.
Dowódca zwrócił się do Cundertola serią przenikliwych tonów. Premier odpowiedział w tym
samym języku.
- See-Threepio! - przywołał Han robota kącikiem ust.
- To chyba standardowe powitanie - rzekł robot, patrząc to na Cundertola, to na Ssi-ruuka.
Ogromny jaszczur wskazał ciało Harrisa i machnął ogonem. - Teraz karci premiera, że zmar-
nował tego człowieka.
Druga grupa dotarła do nich, zanim Cundertol zaczął się bronić. Na czele stał największy Ssi-
ruuka, jakiego Jaina kiedykolwiek widziała - piękna, czerwona samica o wyraźnych grzebie-
niach biegnących wzdłuż pyska i przez szczyt czaszki. Miała na sobie czarną uprząż, przy-
ozdobioną srebrnymi medalami, które brzęczały za każdym krokiem. Jej nozdrza zafalowały,
kiedy zobaczyła Jainę i pozostałych.
Za nią szło pięciu wojowników zwykłej wielkości, pod osłoną czterech złotych kapłanów Ssi-
ruuków oraz sam Keeramak. Jego jaskrawe ubarwienie w przyćmionym świetle wydawało się
nieco bledsze. Grupę zamykało kilkunastu wojowników P'w'ecków, którzy rozstawili się tak,
aby odciąć wszystkie drogi wyjścia.
Keeramak z wdziękiem atlety ruszył naprzód. Jego masywne szczęki kłapały, jakby chwytał
niewidzialne insekty. Jego złotołuscy towarzysze czujnie łypali oczami na Bakuran, jakby wy-
zywali ich do sprzeciwu. Wszyscy milczeli.
Z pyska mutanta Ssi-ruuka popłynęła seria melodyjnych, dość upiornych dźwięków.
- Poddajcie się od razu - tłumaczył C-3PO - a ja zapewnię, że po transferze zostaniecie
przydzieleni do produktywnych zadań.
- Powiedziano nam, że nie potrzebujecie już transferu – odparła Leia z nieukrywaną deza-
probatą. - Podejrzewam, że to było tylko jeszcze jedno kłamstwo.
Keeramak skłonił się wytwornie.
- Jedno z wielu, Leio Organo Solo - odparł za pośrednictwem C-3PO. - Prawda jednak
jest taka, że istotnie udoskonaliliśmy proces transferu. Istnieje teraz możliwość podtrzymywa-
nia energii życiowe w nieskończoność. Niektóre energie, takie jak twoja, są zbyt silne, by się
im oprzeć. Będziesz nas wzbogacać przez całe wieki!
273
Leia zacisnęła usta. Spod szat wyjęła miecz świetlny - robiła wyłącznie wtedy, kiedy wszel-
kie próby użycia dyplomacji zawiódł Miecz rzucał czerwone światło na pysk Keeramaka.
- Nigdy nie dostaniesz mojej energii życiowej - powiedziała z groźna determinacją.
- Ani mojej - Jaina wsparła słowa matki swoim głosem i mieczem
Keeramak cofnął się i zaśpiewał do zamykających krąg strażników
- Keeramak mówi: „Jak chcecie" - przetłumaczył C-3PO.
- Nie bądźcie głupi! - zawołał Cundertol. - Nie rozumiecie, co się wam oferuje?
- Aż za dobrze - warknął Han.
- Słyszycie słowa, ale ich nie rozumiecie. Transfer nie jest tym, co myślicie. Nie jest końcem!
Jest początkiem! To wolność, nie niewola!
- Chyba sam w to nie wierzysz - westchnęła Leia.
Cundertol zignorował ją, zwracając się do pozostałych.
- Wyobraźcie sobie, że jesteście kontrolerami na własnym robostatku, sercem napędu mi ę-
dzygwiezdnego, nadzorcą całego miasta! Wyobraźcie sobie wolność, jaką uzyskacie, kiedy
zrzucicie kajdany ciała i krwi. Będziecie mogli żyć wiecznie!
- Wolność? - powtórzyła Jaina. - Przecież będziemy niewolnikami.
- Nieśmiertelnymi niewolnikami! Cóż to jest kilka lat służby w zamian za wieczność? Prze-
miną jak kilka chwil.
Nagle wszyscy zrozumieli, dlaczego Cundertol wydał Bakurę Ssi-ruukom.
- A więc to ci obiecali - szepnęła Leia. - Nieśmiertelność! Sprzedałeś swój lud i planetę za
obietnicę dłuższego życia?
Cundertol uśmiechnął się szeroko i odparł:
- Właściwie, księżniczko, oni mi nic nie obiecywali. Sam to sobie wymyśliłem. To nie oni
przyszli do mnie z propozycją dobicia targu.. spotkaliśmy się w pół drogi. A wtedy pozostawało
już tylko dopracować szczegóły.
Jaina pokręciła głową.
- Przecież nie możesz być aż tak naiwny! Jeśli sądzisz, że się tak stanie, to jakby...
- Nie stanie się... lecz się stało! Jeśli nie chcecie zaakceptować prawdy, to ja wam w tym nie
mogę pomóc. Wasz los został przypieczętowany.
Keeramak szczęknął szponami i połowa P'w'ecków ruszyła do przodu, mieszając się z szere-
gami strażników Ssi-ruuvi. Gdyby miała się wywiązać walka, to oni pójdą na pierwszy ogień.
274
Jaina poczuła ból w żołądku. Myśl o transferze i niewoli była okropna, ale wiedzieć, że jedyną
nadzieją na ucieczkę jest walka z niewolnikami i być może zabijanie...
Lwothin, jeszcze bardziej niespokojny niż zwykle, prowadził kontyngent. Zwrócił się do Kee-
ramaka i skłonił głowę gestem, który Jaina uznała za znak szacunku i poddania. Potężny Ssi-
ruuka wydał z siebie głęboki, olbrzymi warkot, którego C-3PO nawet nie musiał tłumaczyć. Jej
zdaniem mogło to oznaczać tylko jedno - Keeramak nakazywał strażnikom P'w'eck spacyfiko-
wać więźniów.
Lwothin skinął długim gadzim łbem i wyprostował się na całą wysokość. Jaina napięła mię-
śnie, zapalając miecz świetlny naciśnięciem kciuka, i przygotowała się na atak. Z krzykiem, któ-
ry w równym stopniu zaskoczył ją i przeraził, Lwothin podniósł promiennik i wypalił z bliskiej
odległości.
Silniki szponostatku Jaga zaczynały się przegrzewać. Pomimo to wciąż pozostawał mocno
uwiązany do myśliwców V'sett, które go pochwyciły i bezlitośnie ciągnęły w kierunku rosnącej
grupy schwytanych już statków Bakury i Sojuszu Galaktycznego. Składała się ona w tej chwili
z ponad stu statków. Powoli wciągano je do wąskiej przerwy w tarczach potężnego krążownika
,,Errinung'ka". Towarzyszyły im dwa statki pikietujące Fw'Sen, pilnując, żeby nie było proble-
mów. Ogromna, zakrzywiona linia dziobu krążownika pochylała się nad nimi, co sprawiało, że
Jag i jego los stali się nagle całkiem nieważni.
W komunikatorze rozległy się kliknięcia - to witała go formacja schwytanych myśliwców.
Mocno skrępowani potężnym promieniem ściągającym, zarówno on, jak i jego koledzy z eska-
dry mogli sobie jedynie dawać sygnały, zanim zostaną odciągnięci ku swojej zgubie. Obok Jag
zobaczył pilotkę Y-winga z rękami nad tablicą kontrolną i z gniewnym, skupionym wyrazem
twarzy. Patrząc w jej oczy przez szybę kabiny, Jag nie wątpił, że będzie walczyła - na śmierć i
życie, jeśli zajdzie potrzeba. Jej oczy miały tę samą mroczną determinację, którą on czuł w ser-
cu.
Ale żadnej możliwości nie było. Skoro już znajdowali się po tej stronie tarcz, to koniec. Nie
ma nadziei na ratunek.
Przykro mi, ojcze, pomyślał, żałując, że baron Soontir Fel nie może go usłyszeć. Ani matka.
Wiązali z nim takie nadzieje. Przez całe życie walczył, aby okazać się godny tego, co sobie wy-
marzyli. Powoli dojrzewające dziecko obcych w zażarcie konkurencyjnym społeczeństwie, wyra-
stające w cieniu Thrawna i ambicji swego ojca. Czy kiedykolwiek mógł sądzić, że spotka go
taki właśnie los?
275
- Tu kapitan Mayn - rozległ się nagle głos z komunikatora. - Mówię do was na otwartej często-
tliwości. Blokada została przerwana, abym mogła przekazywać rozkazy z ziemi. Wszystkie my-
śliwce muszą się poddać albo natychmiast rozpocznie się bombardowanie planety. Mają broń pa-
raliżującą, która może załatwić całe miasto. Salis D'aar będzie pierwszym celem. Dlatego też,
w najlepszym interesie niewinnych cywilów, proszę o zaprzestanie wszelkiego oporu.
Jag wsłuchiwał się w te słowa z rosnącym zdumieniem.
Czy to aby na pewno mówi Todra Mayn? Sama myśl o poddaniu się Ssi-ruukom sprawiła, że
zrobiło mu się niedobrze.
- Jeśli się teraz poddamy, to i tak jakbyśmy już byli martwi - zauważył Jag na tej samej czę-
stotliwości.
- Mamy zapewnienie od Ssi-ruuków, że kiedy planeta znajdzie się pod kontrolą Imperium,
będziemy traktowani uczciwie.
Jag szarpnął drążek sterowniczy, aby nie czuć przerażającego uchwytu promieni ściągających.
- Tak samo, jak P'w'eckowie? Jako stado rozrodowe dla robomyśliwców?
- Wszystko jest lepsze niż śmierć.
Sądząc z odgłosu, jaki wydawały silniki Jaga, nie wytrzymają dłużej na pełnym ciągu. Ale je-
śli eksplodują, to i tak będzie lepsze niż skończyć w klatce umysłowej robomyśliwca. Tylko
niech to się już stanie - dopóki w ogóle ma silniki!
- Musisz mi zaufać, Jag. - Głos kapitan Mayn był ochrypły z napięcia. - Mają Jainę.
No i co z tego? - chciał krzyknąć. Czy jedno życie warte jest więcej niż cała planeta?
Ale nie mógł tego powiedzieć. Serce mu się krajało na myśl, że Jaina cierpi. Pozbawionymi
czucia palcami zamknął przepustnicę i pozwolił, aby obce tarcze zamknęły się nad nim. Same
tarcze były niewidoczne dla wszystkich z wyjątkiem jego przyrządów, ale widział je jako
szczękę potężnej istoty, czekającej, by go pożreć.
A kiedy już go strawi, palące soki żołądkowe wyrwą z niego duszę i wydalą niepotrzebną
skorupę...
Bariera zamknęła się za nim i już byli w środku. W niezręcznym milczeniu i bezruchu czuł
się jak w zupełnie innym wszechświecie. Na zewnątrz, poza barierą, grupki walczących wciąż
jeszcze stawiały opór najeźdźcom Ssi-ruuvi, niczym punkciki światła na gwiaździstym niebie.
Statki pikietujące, gdy tylko dostarczyły swój ładunek, zawróciły do patrolowania obszaru. We-
wnątrz tarcz „Errinung'ka" była tylko cisza.
276
Uchwyceni w sieć zarzuconą przez roboty i myśliwce V'sett, jeńcy mogli jedynie przeklinać
swój los. I czekać.
Wszystko nagle znieruchomiało, gdy Keeramak, bez głosu skargi, osunął się na ziemię.
Przez ułamek sekundy Ssi-ruukowie byli tak zaskoczeni czynem Lwothina, że nic nie zrobili.
Stali tylko i gapili się na ciało Keeramaka, leżące na ziemi i spływające szarą, lepką cieczą z
rany na piersi. P'w'eckowie szybko skorzystali z zamieszania wśród Ssi-ruuków i kolejne pro-
mienniki zaczęły błyskać w słabo oświetlonym tunelu. Przez moment Jaina również była za-
skoczona, ale na krótko. Widać było wyraźnie, co się dzieje - Lwothin i P'w'eckowie wszczęli
bunt przeciwko swoim panom Ssi-ruuvi!
Ssi-ruukowie byli lepiej wyszkoleni i wyposażeni niż P'w'eckowie i wkrótce odzyskali
przewagę, odgryzając się z przerażającym okrucieństwem. Jaina nie miała wątpliwości, po któ-
rej jest stronie, więc kiedy wojownik Ssi-ruuvi machnął promiennikiem w kierunku Lwothina,
szybko cięła mieczem świetlnym, wytrącając broń z łapy stworzenia. Okręciło się, atakując ją
trzema ostrymi szponami, a ona z trudem zdołała zadać cios i ściąć mu łeb. Jaszczur był ogrom-
ny, ale Jaina zabawiała się walką z Saba Sebatyne dość często, aby wiedzieć, jakich wyczynów
może w walce dokonać ogon. Była jeszcze Moc, która kierowała każdym jej ruchem i wyzwala-
ła jej instynkty. Walka z Ssi-ruukami na szczęście nie przypominała walki z Yuuzhanami, któ-
rych wszystkie intencje były ukryte.
Uchyliła się i przetoczyła, uderzając stopami w brzuch Ssi-ruuka, który z rykiem wypuścił
powietrze i chwiejnie odskoczył w tył. Podparł się ogonem, szybko odzyskał równowagę i znów
skoczył, ale ona znalazła się poza jego zasięgiem, zanim zdążył uderzyć. Znów przeturlała się
pod jego tnącymi powietrze szponami, znalazła się u jego boku i, oburącz chwytając rękojeść,
cięła po szyi stworzenia, które z okropnym wrzaskiem upadło na ziemię, rozbryzgując fontan-
nę krwi.
Kolejny wojownik zawył i próbował nadziać ją na promień swojego promiennika. Miecz
świetlny nie był w stanie odbić promienia tak skutecznie jak strzału z lasera, ale udało jej się
odgiąć go bezpiecznie w kierunku ściany. P'w'eck wskoczył na grzbiet wojownika i rzucił go
na ziemię. Jaina wyciągnęła promiennik z jego łapy i rzuciła Vyramowi, który zwinnie złapał go
w locie i wycelował w twarz Cundertola.
Patrzył na premiera spokojnym wzrokiem.
277
- Nie zawaham się nacisnąć spustu, jeśli od tego twojego miotacza Malinza będzie miała bodaj
siniec.
Żadne z nich się nie poruszyło, kiedy walka wokół nich doszła do zaskakująco szybkiego
końca. Wstrząs spowodowany śmiercią przywódcy sprawił, że początkowa odwaga Ssi-ruuków
nagle się ulotniła. Kiedy ostatni z wojowników, którzy przeżyli, pozwolił się skrępować, pre-
mier opuścił miotacz.
- Zniszczyłeś to - rzekł, pustym wzrokiem spoglądając na Keeramaka. - Zniszczyłeś wszyst-
ko.
- Naprawdę? - zapytał Han, zerkając na P'w'ecków zbierających broń i rozdzielających ją
pomiędzy Bakuran. Promienniki nie były wygodną bronią, ale lepiej mieć cokolwiek niż pu-
ste ręce. - Jakoś nie widzę, żeby ktoś się skarżył.
Przywódca Ruchu Wyzwolenia P'w'ecków przemówił, a raczej zaśpiewał po swojemu.
- Lwothin prosi, żebyście się natychmiast skontaktowali z myśliwcami - przetłumaczył C-3PO.
- Mówi, że przerwano blokadę łączności, żeby przekazać informację.
- Co ja mam im powiedzieć?
Lwothin zaśpiewał znowu.
- O, nie - zawołał C-3PO. - On mówi, że mamy ich skłonić, aby nie stawiali oporu! Żeby po-
zwolili się schwytać!
Leia otworzyła usta, ale jej mąż odezwał się pierwszy.
- Nikt niczego podobnego nie powie!
Lwothin wyjaśnił swój plan możliwie najlepiej, jak pozwalał na to ograniczony czas. Kiedy
skończył, Jaina zauważyła, że Leia patrzy na ciało Keeramaka z pewnym powątpiewaniem i
podejrzliwością.
- Skąd mam wiedzieć, że nie chcesz wciągnąć moich myśliwców w pułapkę? - zapytała.
- Nie możesz tego wiedzieć - zaświergotał P'w'eck przez C-3PO. - Ale jeśli nie powiesz
nic, tamci piloci jakby już nie żyli. To ich jedyna nadzieja. - Oczy P'w'ecka błyszczały
ostro pod szybko poruszającymi się potrójnymi powiekami. - Czas kłamstw i pułapek już
się skończył. Teraz jesteśmy równymi sobie sojusznikami. Nie zdradzimy was.
Wszystkie instynkty Jainy krzyczały, że powinna mu uwierzyć. Po raz pierwszy pomyślała,
że dotarli do serca konspiracji otaczającej Bakurę. Leia widocznie czuła to samo. Skinęła gło-
wą i włączyła komunikator, żeby skontaktować się z „Dumą Selonii".
Rozmowa była krótka i treściwa. Następnym komunikatem, jaki usłyszała Jaina z komunikato-
ra, był głos kapitan Mayn, przemawiającej
278
do wszystkich myśliwców Sojuszu Galaktycznego na ogólnej częstotliwości.
- Tu kapitan Mayn. Mówię do was na otwartej częstotliwości.
Kiedy skończyła, odpowiedział jej głos Jaga.
- Jeśli się teraz poddamy, to i tak jakbyśmy już byli martwi.
Na dźwięk jego głosu coś w Jainie nagle pękło. Gdy Lwothin opisywał walki, jakie toczyły się
na orbicie nad Bakurą, najpierw pomyślała o Jagu, zastanawiając się, czy jeszcze żyje. Albo - co
gorsza - czy nie został wzięty do niewoli i nie czeka na transfer.
- Mamy zapewnienie od Ssi-ruuków, że kiedy planeta znajdzie się pod kontrolą Imperium,
będziemy traktowani uczciwie.
- Tak samo jak P'w'eckowie? Jako stado rozrodowe dla robomyśliwców?
- Wszystko jest lepsze niż śmierć.
W kanale słychać było przez cały czas wysoki jęk, jakby jakiś myśliwiec został poddany na-
prężeniom, do których nie był przystosowany. Jaina czekała na odpowiedź Jaga, ale odpowiedź
nie nadeszła. Czuła jego niepewność i desperację, zupełnie jakby stał obok niej. Jego troska o
nią płonęła niczym mała, ale intensywna gwiazda.
Kapitan Mayn chyba też ją wyczuła.
- Musisz mi zaufać, Jag. - Głos kapitan Mayn był ochrypły z napięcia. - Mają Jainę.
To kłamstwo ugodziło Jainę bardzo głęboko, ale wiedziała, że to najlepsze, co mogli powie-
dzieć. Jeśli cokolwiek byłoby w stanie zmusić Jaga do stawienia czoła swoim najgłębszym, naj-
bardziej zakorzenionym instynktom, to właśnie te słowa. Troszczył się o nią bardzo -znacznie
bardziej niż chciał to głośno przyznać.
Nie odpowiedział, ale wiedzieli, że skapitulował.
- Mam nadzieją, że wiesz, co robisz, księżniczko - dodał głos kapitan Mayn na prywatnym
kanale.
Leia wyregulowała komunikator, aby odpowiedzieć na tej samej częstotliwości.
- Wiem, Todro. - Spojrzała na Lwothina morderczym wzrokiem. - Możesz mi wierzyć.
Wydawało się, że czas stanął w miejscu. Spętany siecią tarcz Ssi-ruuvi Jag aż drżał z napię-
cia. Nie wiedział, co się dzieje na planecie ani w innych miejscach orbity. Blokada wróciła
wkrótce po zakończę transmisji przez Mayn. Poczuł się izolowany i bezradny, jak wszyscy inni
piloci wokół niego, uwięzieni w swoich myśliwcach, oczekujący na prześladowców, którzy
wkrótce po nich przyjdą.
279
Wtedy stało się coś dziwnego. Jego czujniki odnotowały minimalne poluzowanie promieni
ściągających, które go trzymały. Podejrzewał, że część eskorty Ssi-ruuvi odleciała, czując, że
myśliwce są bezpieczne w uwięzi tarcz. Sprawdził na czujnikach. Eskorta była na miejscu.
W sekundę później odczyty promieni ściągających znów spadły. Poruszył sterami i stwier-
dził, że jego statek częściowo odzyskał mobilność.
Siedział przez chwilę, walcząc z chęcią wyrwania się. O co tu chodzi? A jeśli się wyrwie, co
ma zrobić? Tarcze wokół krążownika i tak nie pozwolą mu uciec, wydawało się to więc bez-
sensowne.
Wtedy nastąpił kolejny spadek odczytów. Tym razem nie mógł się już powstrzymać; poczuł,
że wraca mu nadzieja. Nie dotyczyło to tylko jego. Uchwyt Ssi-ruuków, trzymających jeńców,
zelżał nagle. Przebiegł go dreszcz podniecenia, kiedy się zorientował, co się dzieje.
Statki-roboty P'w'ecków, które towarzyszyły bakurańskim myśliwcom w „gwardii honoro-
wej", powoli przekierowywały swoje promienie ściągające. Po dostarczeniu nieuszkodzonych
eskadr pod tarcze wroga uwalniali je teraz - stopniowo, tak aby Ssi-ruukowie tego nie zauwa-
żyli. P'w'eckowie buntowali się przeciwko swoim panom i dręczycielom tym razem naprawdę -
wykorzystując siłę ognia Bakury jako broń!
Jag kliknął trzy razy, żeby zwrócić na siebie uwagę. Schwytani piloci Bliźniaczych Słońc od-
powiedzieli natychmiast. W komunikatorach rozlegał się coraz głośniejszy szum, w miarę jak
pozostali zauważali zmianę i zastanawiali się, co się dzieje. Nie miał dużo czasu, musiał dzia-
łać szybko, zanim Ssi-ruukowie się zorientują.
Promienie ściągające znów osłabły. Kliknął wtedy dwa razy, po czym znów dwa razy. Był
to kod eskadry oznaczający „atak". Reakcja była natychmiastowa. Jag i piloci pchnęli statki z
pozycji stojącej do pełnej prędkości niemal w tej samej chwili. Wyrywając się z coraz słab-
szych więzów, wylecieli z formacji i zawrócili, aby zaatakować nieprzygotowanych Ssi-
ruuków. Ku zdumieniu wszystkich, myśliwce V'sett zostały skutecznie schwytane w pro-
mienie ściągające robotów, co znacznie zmniejszyło ich zwrotność. W ciągu kilku sekund by-
ło po wszystkim. Ssi-ruukowie zostali zniszczeni, a promienie ściągające utrzymujące pozo-
stałych więźniów odpadły całkowicie.
Formacja natychmiast rozpadła się w luźny szyk. Powróciła łączność. Jag otworzył kanał na
wszystkich częstotliwościach w nadziei, że zdąży przywrócić porządek, zanim blokada wróci.
280
- Spokojnie, ludzie! - rozkazał. - Utrzymać pierwotną formacją! Nie strzelać do robotów!
Powtarzam, nie strzelać do robotów. Są pilotowane przez P'w'ecków, pamiętajcie o tym... i są
po naszej stronie. To one nas tu sprowadziły.
- A dlaczego tu ma być tak dobrze? - zapytał jeden z bakurańskich pilotów.
- Bo tutaj mamy cel - spokojnie odparł Jag, obracając Szponostatek w kierunku statku obcych.
- Jesteśmy wewnątrz tarcz, a ich eskadry na zewnątrz. Nie mogą wezwać posiłków, nie otwie-
rając się na atak „Selonii". Albo „Wartowni". - Zaśmiał się na samą myśl, jaka czeka go bi-
twa. Teraz, kiedy to zobaczył, wszystko wydało mu się nagle takie oczywiste. - Dali nam
szansę, chłopaki, nie zmarnujmy jej!
Dramatyczne, potrójne nawrócenie P'w'ecków - z wroga w sprzymierzeńca, potem znów we
wroga i znów w sprzymierzeńca - sprawiło, że bakurańscy piloci byli słusznie zdezorientowani,
ale usłuchali rozkazu Jaga i pozostawili ich w spokoju. Znowu sformowali się w klucze po trzy i
pięć statków, po czym przemieścili się w kierunku wewnętrznej części tarcz, aby zaatakować
krążownik. Jag zebrał niedobitki Bliźniaczych Słońc wokół siebie i zrobił to samo. Doki statku
nie były całkiem puste i na spotkanie wyleciał im z tuzin statków V'sett. Sześć robomyśliwców
zaatakowało je od tyłu. Akcja obronna Ssi-ruuków została rozbita doszczętnie.
- Do generatorów promieni ściągających - polecił Jag rojącym się wokół niego pilotom, szu-
kającym celu. - Potem krótkie loty koszące przez projektory deflektorów. Postarajcie się zmi-
nimalizować szkody strukturalne. Mamy tam przyjaciół i wolałbym raczej nie stracić ani
jednego z was z rąk sprzymierzeńców.
I znów był w akcji, szukając celów i wystrzeliwując smugi promieni laserowych tak szybko,
jak to tylko było możliwe. Kilkakrotnie przeleciał nad działkami jonowymi, które okalały talię
statku, i udało mu się zniszczyć trzy. Pozostali z eskadry zajęli się resztą.
Reakcja krążownika była leniwa. Złożył to na karb P'w'ecków, którzy walczyli o swoje za-
równo wewnątrz statku, jak i na zewnątrz. Ale nie był tak głupi, aby sądzić, że ich szczęście bę-
dzie trwać wiecznie. Statek długości siedmiuset pięćdziesięciu metrów jest imponującym prze-
ciwnikiem nawet dla setki myśliwców.
A jednak, myślał, każda szkoda, jaką zdołają wyrządzić krążownikowi, jest ważna i potrzeb-
na. Im więcej zdziałają tutaj, tym mniej pracy będzie miała później Jaina...
281
Informacja o wyrwaniu się myśliwców Sojuszu Galaktycznego z niewoli przyszła z „Selonii" w
ciągu kilku chwil od przywrócenia łączności. Jaina nie miała jednak czasu zainteresować się
szczegółami. Jej uwagę przyciągnął nagły ruch. Myślała początkowo, że to jeden z jeńców Ssi-
ruuvi próbuje się uwolnić, i okręciła się na pięcie, jednocześnie włączając miecz świetlny, ale
zamiast uciekiniera ujrzała plecy byłego premiera oddalającego się korytarzem. Vyram leżał na
plecach, rozcierając prawe przedramię.
- Przepraszam - bąknął, dźwigając się na nogi. - On zwiał tak szybko!
Jaina nie czekała, natychmiast rzuciła się w pogoń za Cundertolem. Nie mogła pozwolić mu
uciec. Jeśli dobierze się do komunikatora, może wszystko ujawnić i Jag zostanie uwięziony na-
prawdę. Podążała za szybkim klapaniem jego stóp po zakurzonych korytarzach; usłyszała, jak
zatacza pętlę i rusza w stronę otworu, który bomba Harrisa wyrwała w płycie stadionu.
Wkrótce zrozumiała, o co chodziło Vyramowi, kiedy mówił, że Cundertol jest szybki. Tempo
premiera robiło wrażenie.
Odgłos jego kroków skręcił w bok, w nowym kierunku. Dwa zakręty i pięćdziesiąt metrów
dalej zrozumiała, dlaczego. Korytarzem w jej kierunku, blokując wyjście na stadion, szła grupa
P'w'ecków, którzy właśnie pozbyli się swoich panów. Cundertol nie miał ochoty na nich
wpaść, więc skręcił do innego tunelu, prawdopodobnie kierując się do wyjścia, które Malinza i
inni już wcześniej sprawdzali. Jaina nie wahała się; sama także skręciła w ten tunel. Przestra-
szyła po drodze grupę P'w'ecków, ale nie miała czasu się im tłumaczyć.
Słyszała, jak Cundertol biegnie w dół po schodach dwa piętra niżej. Jego kroki były ciężkie, i
co dziwniejsze, bardzo mocne. Źródło jego siły i wytrzymałości martwiło ją trochę. Nawet ona,
pomimo Mocy, która wspomagała jej siły, zaczynała czuć zmęczenie.
Gdzieś daleko przed nią trzasnęły drzwi. Wiedziała, że Cundertol opuścił klatkę schodową
na piątym poziomie podpiwniczenia. Zmusiła się, aby biec szybciej i z całej siły rzuciła się na
drzwi, kiedy do nich dobiegła. Rozsunęła je pchnięciem przez Moc i odtoczyła się na bok. Kie-
dy wstała i przyjęła postawę obronną, miała akurat dość czasu, żeby zauważyć Cundertola w dru-
gim końcu korytarza. Coś świsnęło jej koło ucha. Odchyliła głowę, a mała strzałka odbiła się od
przeciwnej ściany, pozostawiając głęboką wyrwę. Początkowo sądziła, że premier korzysta z
procy, ale widziała, że ręce ma puste. Nie miała jednak czasu na zastanawianie się nad tym, bo
koło twarzy świsnęła, jej kolejna strzałka, tak blisko, że prawie czuła jej muśnięcie na wło-
sach.
282
To on je wyrzuca! - pomyślała z niedowierzaniem.
Jego siła prawdopodobnie przewyższała celność, ale Jaina nie miała zamiaru czekać, aż na-
bierze wprawy. Posłała mu pchnięcie Mocy tak potężne, że każdego człowieka zwaliłoby z
nóg. Cundertol jednak tylko stracił równowagę i zatoczył się w tył. Niewiele, ale wystarczyło.
Zanim się pozbierał, rzuciła się ku niemu przez otwartą przestrzeń.
Nie miał chyba zamiaru czekać na walkę. Uciekł przez kolejne drzwi z zastanawiającą szybko-
ścią. Poszła za nim, ale tym razem znacznie ostrożniej. Dokąd on szedł? Skąd brał tyle siły i
szybkości? Cokolwiek się działo, czuła, że nie zdoła go dogonić, używając samej tylko siły
mięśni. Musi spróbować czegoś innego.
Kroki premiera ucichły w kolejnym korytarzu i nagle przystanęły.
Jaina zawahała się na rogu i ostrożnie wyjrzała. Ciemny korytarz wydawał się pusty, ale
wiedziała, że on tam gdzieś jest.
- Musisz wiedzieć, że nie uda ci się tak łatwo uciec, Cundertol - zawołała w nadziei, że jeśli
odpowie, będzie znała przynajmniej w przybliżeniu jego pozycję.
- Coś takiego! - odpowiedział. Jego głos był stłumiony nie tylko przez odległość. - I to ty
mnie masz zatrzymać, dziewczynko?
- Taki mam zamiar, istotnie. - Zmarszczyła brwi. Jakoś nie była w stanie go zlokalizować.
- Obawiam się, że najbardziej ambitne zamiary czasem spełzają na niczym - powiedział,
spadając za jej plecami. - Nawet wtedy, kiedy stawką jest przetrwanie.
Okręciła się na pięcie, żeby go zaatakować, ale odrzucił ją na bok, jakby była szmacianą lal-
ką. Był znacznie szybszy i mocniejszy niż normalny człowiek. Jaina odepchnęła się od ściany i
rzuciła ku niemu, celując w głowę, a drugą ręką błyskawicznie uruchamiając miecz. Uchylił
się przed ciosem, zanim ostrze doszło, i uderzył ją pięścią, aż poleciała na pięć metrów w po-
wietrze, a jej miecz zatoczył świetlisty łuk w powietrzu. Udało jej się nie wypuścić go z ręki.
Cundertol nie tracił czasu na rozmowy. Jego wykrzywiona twarz świadczyła o tym, że ob-
chodzi go wyłącznie jedna rzecz - ucieczka. Dopóki będzie stała pomiędzy nim a tym celem,
dopóty będzie próbował ją wyeliminować. Skoczyła na nogi, zanim zdążył ją dopaść, i od-
straszyła go końcem miecza.
Zrobił zwód w lewo, ale zaatakował z prawej, przewijając się pod ostrzem. Uderzył ją pięścią
w pierś tak mocno, że poczuła się, jakby trafiło ją ostrze piki ogłuszającej. Znów poleciała łu-
kiem i wylądowała na siedzeniu z bolesnym jękiem. Tym razem nie utrzymała miecza
283
i broń potoczyła się po podłodze. Zanim zdążyła na powrót uchwycić go Mocą, Cundertol pod-
szedł, żeby ją dobić.
- Dobrze walczyłaś - rzekł, pochylając się nad nią groźnie.
- To jeszcze nie koniec - mruknęła, Mocą ściągając ku sobie miecz świetlny. Broń przecięła
powietrze z sykiem i świstem. Słysząc go, Cundertol odtoczył się na bok, ale skwiercząca
klinga zdążyła go zahaczyć. Odskoczył z rykiem, chwytając się za zranione ramię. Jaina sko-
rzystała z okazji, aby wstać, choć z wielkim trudem. Nogi miała miękkie, a świat chwiał się
jak szalony. Zdołała jednak utrzymać się w pozycji stojącej, znów kierując myśli w stronę
miecza świetlnego. Tym razem przyleciał wprost do jej ręki.
Cundertol jednak zdążył już wziąć nogi za pas. Widziała go na końcu korytarza, jak obejmuje
zranione ramię, a potem skręca za róg i znika z jej pola widzenia. Miała zamiar znowu za nim
pognać, kiedy za jej plecami rozległ się odgłos kroków.
- Jaina! - Matka już była przy niej i obejmowała ją ramieniem. - Wszystko w porządku?
Skinęła głową.
- Cundertol - wykrztusiła, machając ręką w kierunku, gdzie widziała go po raz ostatni. -
Tam pobiegł!
- Nie martw się, dziecko. Zajmiemy się nim. - Ojciec poprowadził mieszaną grupę ludzi i
P'w'ecków w ślad za premierem.
- Uważaj! - zawołała za nim, gdy matka zmusiłają do położenia się na podłodze, gdzie świat
litościwie przybrał pozycję poziomą. Pozostawała tak przez dłuższą chwilę, skulona, walcząc z
mdłościami. Cundertol uderzył ją mocniej, niż sądziła.
- Nic ci nie będzie - zapewniła matka. - Wszystko będzie dobrze.
Jaina wiedziała, że nie będzie dobrze. Miała zamęt w głowie, strzępy myśli kołowały, jak
oszalałe. Coś w walce z Cundertolem jej nie pasowało. Ale co? Zraniła go, tyle widziała. Zra-
niła go w ramię...
Wtedy to zobaczyła. Leżało w mroku o kilka metrów od niej. Wysunęła się z objęć matki i
podeszła, wlepiając oczy w przedmiot z mieszaniną satysfakcji i zdumienia.
- Co to jest? - zapytała matka zza jej pleców.
- Jego ramię - odparła Jaina, wpatrując się w odciętą kończynę. A więc nie tylko zraniła go
w ramię, ale nawet ucięła je poniżej łokcia! - Przynajmniej dolna część.
Kończyna jednak wyglądała dziwnie. Poza niewielkim przypieczeniem i odrobiną osocza wo-
kół kikuta nigdzie nie było ani śladu krwi.
284
Miecz świetlny czasem przyżega naczynia krwionośne w ranie i likwiduje krwawienie, to praw-
da, ale to nie sama krew obudziła jej podejrzenia, lecz jej zapach.
Śmierdziała przypieczoną syntskórą.
- Już dobrze, Jaino - mówiła matka, siadając obok. - Już po wszystkim, zaraz go dopadną,
zwłaszcza że jest ranny.
Słowa matki nie docierały do niej. Dopiero teraz z zażenowaniem odkryła, z kim przyszło jej
walczyć. Cundertol był robotem!
- Nie, nie złapią go - odparła, tępo spoglądając na sztuczne ramię. - Nawet ranny, ucieknie.
Zanim zdążyła wyjaśnić, z sąsiedniego pomieszczenia dobiegł ją melodyjny zaśpiew.
- Przepraszam panienką - wtrącił C-3PO. - Ale Lwothin twierdzi, że „Errinung'ka" poddał
się P'w'eckom. „Firrinree" wkrótce pójdzie w jego ślady.
To powinno wam wynagrodzić stratę „Wartownika", pomyślała Jaina.
- A co z Jagiem? - zapytała. - Są jakieś wieści?
- Tak - odparła matka, kiwając głową. - Właśnie teraz prowadzi atak na „Firrinree".
Może Leia miała rację, ale Jaina wątpiła, czy potrafi się pozbierać, dopóki nie będzie wie-
działa na pewno, że Jag jest w pobliżu i obojgu nie grozi już żaden transfer...
EPILOG
Jacen z niedowierzaniem patrzył na wyniki. Wyczuwał połączoną uwagę wszystkich osób
obecnych w pomieszczeniu, gdy dane z wyszukiwania według algorytmu Wyn w rejestrach bi-
bliotecznych przewijały się przez holonotatnik. Wymieniony tu został każdy system, który w
ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat zyskał nową planetę. Saba i Danni sprawdziły większość z
nich w plikach CEDF; okazało się, że to albo normalne dodatkowe planety, albo przelotne spo-
tkania z żywą planetą. W sumie zebrano piętnaście takich przypadków i jeszcze czterdzieści spo-
tkań. Niestety, ku wielkiej frustracji poszukiwaczy, każde z nich można było wyeliminować.
Jacen pokręcił głową z rozpaczą.
- Nie ma jej.
- Ależ musi tu być - zaprotestowała Mara. - Nie mogła polecieć nigdzie indziej!
- Chyba że chowa się w innej części galaktyki - zmęczonym głosem odparł Luke.
- Ale gdyby tak było, wiedzielibyśmy o tym - zauważyła Mara.
- Może nie szukaliśmy dość dokładnie. Może to jeden z mniejszych, zacofanych światków, na
przykład gromada Minos.
- A może w ogóle opuściła galaktykę. - W głosie Danni było zmęczenie. - Albo umarła.
- Nie - zaprotestował Jacen. - Nie umarła. Mamy hologramy z dwóch systemów, które odwie-
dzała. - Z trudem ukrywał drżące w głosie
287
zdenerwowanie. - I galaktyki też nie mogła opuścić... jeśli nie wie o nadprzestrzeni czegoś,
czego my nie wiemy.
- A może znalazła sposób, aby istnieć bez słońca - podsunął Luke.
Jacen pokręcił głową.
- Żadna z tych możliwości mi nie odpowiada.
- No to co robimy? - zapytał Fel konkretnie i rozsądnie. - Jeśli szukaliście bezskutecznie, jeśli
wyeliminowaliście wszystkie inne możliwości, co wam zostaje? Może Zonama Sekot naprawdę
jest tylko legendą.
- Nie - stanowczo odparł Jacen. - Nie, nie wierzę w to. Vergere by mnie nie okłamała.
- Możesz być tego absolutnie pewien?
- Tak. - Jacen z uporem i determinacją spojrzał w zdrowe oko asystenta syndyka - Tak, mogę.
Zonama Sekot jest prawdziwa. Musimy tylko ją znaleźć. - Zwrócił się znów w stronę holo-
gramu. - Jakoś...
- No cóż... Rody mogą wam pomóc, jeśli zamierzacie dalej szukać w przestrzeni Chissów -
rzekł Fel.
Jacen miał już dość. Poczuł, jak dłoń wuja muska jego ramienię w geście pocieszenia. Saba
i Mara dotknęły go umysłami, żeby ofiarować mu pomoc. Był im za to wdzięczny, ale nie mógł
uciszyć wątpliwości, które wyraził Soontir Fel. A jeśli Vergere rzeczywiście go okłamała? Jeśli
Zonama Sekot była tylko snem?
Z dala, z odległości prawie ćwierci obwodu galaktyki, wyczuł, jak Jaina poddaje się zmęcze-
niu po skończonym zadaniu. Czasem miewał przebłyski kontaktu z bliźniaczką, nawet jeśli
znajdowała się tak daleko. Było mu z tym dobrze. Żałował, że nie może pójść w jej ślady. Od
przybycia na Csillę prawie nie zmrużył oka, a w tej chwili był tak skonany, że nie umiał już
normalnie myśleć. Czuł się słaby, pusty i wrażliwy. Gdyby Moc nie trzymała go w ryzach, z
pewnością już wiele godzin temu zasnąłby na stojąco.
Pomimo jednak wsparcia Mocy wiedział, że musi kiedyś odpocząć. Tępo wpatrywał się w
dane - po raz tysięczny zresztą - ale one nie chciały udzielić mu żadnej odpowiedzi.
- Trudno, dobrze to czy źle - rzekł, wstając - obawiam się, że na razie musicie sobie beze
mnie poradzić. Muszę odpocząć.
Bez dalszych wyjaśnień wyminął ciotkę i zagłębił się w korytarze biblioteki, ignorując na-
wet zatroskane spojrzenie komandor Irolii.
Danni odnalazła go po półtorej godzinie. Wcisnął się w kącik na najwyższym poziomie bi-
blioteki. Spokojne, mało wyszukane miejsce. Doskonałe na oczyszczenie umysłu.
288
- Hej! - Usiadła obok niego i oparła się o ścianę. Siedzieli tak obok siebie w milczeniu, lekko
stykając się nogami. Czuł, że powinien coś powiedzieć, ale nie umiał wyrazić tego, co czuje.
- Wiesz... - zaczęła po długim milczeniu, które ledwie zauważył. - Przyszło mi coś do głowy.
Obejrzał się na nią.
- Na temat Zonamy Sekot?
Skinęła głową.
- A jeśli się rozpadła? Naprężenia przy skokach musiały zrobić swoje. Światy są dość deli-
katne. Wystarczy jeden nieprzemyślany ruch i planeta pęka. Pasa asteroid nie szukaliśmy.
Jacen zgodził się z jej sugestią uprzejmym skinieniem głowy, ale właściwie w to nie uwie-
rzył. Nie mógł sobie na to pozwolić. Zonama Sekot na pewno tam była, musiała być! W tych
danych musi się czaić coś, co przeoczył... albo czego jeszcze nie szukał.
- Gniewasz się na mnie? - z wahaniem zapytała Danni.
- Co? - Pytanie wytrąciło go z zadumy. - Gniewać się? Dlaczego miałbym się gniewać?
Wzruszyła ramionami.
- Wydaje się, że nie chcesz ze mną rozmawiać, to wszystko.
- Nie, nie gniewam się, Danni. Jestem tylko zmęczony. Nie spałem. Przyszedłem tutaj, żeby
sobie przemyśleć różne rzeczy.
- Różne rzeczy? - zapytała. - Rzeczy takie jak Zonama Sekot?
Skinął głową z uśmiechem.
- Tak, dokładnie takie jak Zonama Sekot.
- Ja też myślałam o różnych rzeczach - mruknęła. - Na przykład o nas.
- Naprawdę?
Skinęła głową, na chwilę przenosząc spojrzenie na ogromne przestrzenie pełne książek, jakie
się przed nimi rozpościerały. Szukała słów, które najlepiej oddadzą jej myśli.
- Wiesz, to dziwne. Potrafię rozgryźć biologiczne sekrety Yuuzhan Vongów, potrafię określić
prawdopodobieństwo, z jakim system słoneczny przechwyci nową planetę, ale czasem nie po-
trafię się domyślić, co dzieje się w twojej głowie, Jacenie Solo.
Ujął ją za rękę. -Danni, wiesz...
- Nie, pozwól mi skończyć. Znamy się już od kilku lat... od rozpoczęcia wojny, kiedy ura-
towałeś mnie z Helska Cztery. Ale dopiero wtedy, na rafie Mester, zobaczyłam cię takiego,
jaki jesteś. Nie jeden
289
z Solo, nie rycerz Jedi ani brat Jainy... po prostu ty. I spodobało mi się to, co zobaczyłam.
Jacen przypominał sobie ten dzień: różnorodność życia na rafie koralowej i wokół niej, zieleń
oczu Danni i brąz jej skóry... obietnica jej uśmiechu...
- Jesteś silny - ciągnęła. - Może cię to zaskoczy, jeśli powiem, że uważam cię za najsilniej-
szą osobę w całym Sojuszu Galaktycznym. Tylko ty masz odwagę kwestionować to, co inni
uważają za wielki przywilej. Większość ludzi z chęcią przyjęłaby honor zostania rycerzem
Jedi, ale nie ty. Ty patrzysz dalej niż honor i próbujesz zrozumieć, co to znaczy być Jedi.
Takiej siły nie można się nauczyć, Jacenie. Gna przychodzi z wnętrza. A w dodatku jesteś
miły - dodała. - Nie, patrz na mnie - poleciła, kiedy się odwrócił, bo zaczął czuć się nie-
zręcznie. - Musisz tego wysłuchać. Pośrodku wojny nieraz trudno pamiętać dobre rzeczy. Lu-
dzie są nagradzani za to, że są dobrymi pilotami, ale rzadko za to, że okazują łagodniejsze ce-
chy, takie jak dobroć i współczucie... albo tę lojalność, która raczej kwestionuje niż akceptuje.
Twoja siostra dostaje wszystkie medale, a ty kryjesz się w cieniu.
- Medale mnie nie interesują - zapewnił. - No i nie zazdroszczę Jainie, że je dostaje...
- Wiem - weszła mu w słowo. - Nigdy nie będziesz nikomu zazdrościł sukcesu. To jeszcze
jedna twoja siła. - Przerwała z uśmiechem. - Mam mówić dalej?
Pokręcił głową, również z uśmiechem.
- Chyba wiem, o czym mówisz.
- Jacenie, nie mówię tego, aby cię wprawić w zakłopotanie albo skłonić, abyś mi się czymś
podobnym zrewanżował. Nawet o tym nie myśl. Mówię to, dlatego że uważam, iż powinieneś
to usłyszeć.
- Dlaczego?
- Ponieważ uznałeś, że twoim sukcesem może się stać tylko znalezienie Zonamy Sekot. Ro-
zumiem to, jak również rozumiem jej rolę w większym kontekście. Ale jest również inny,
mniejszy kontekst... a tu widzę, że już odniosłeś sukces. Po latach mijania się jak wędrowne
satelity, cieszę się, że wreszcie jestem przy tobie dość blisko, aby móc ci powiedzieć, że wy-
rosłeś na mężczyznę, którego z dumą mogę nazwać przyjacielem. - Wytrzymała jego spoj-
rzenie wzrokiem pełnym siły i powagi, pasującej do tych słów.
Ucichła i lekkim uściśnięciem dłoni dała mu znak, że teraz jego kolej. Wiedział, że musi po-
wiedzieć coś w zamian, nieważne, czy czuje się z tym dobrze, czy nie. Rozumiał, że Danni mó-
wi o czymś więcej
290
niż przyjaźń, ale nie miał pojęcia, jak zdefiniować własne uczucia. Doskonale pamiętał dzień, w
którym ocalił ją z Helska Cztery. Wtedy wydawała mu się taka piękna, starsza i o wiele bardziej
dojrzała i zupełnie nieosiągalna. Co z tego, że wyzwolił ją z rąk Yuuzhan, kiedy pod koniec
tamtego dnia on był chłopcem, a ona kobietą. Wciąż jeszcze czuł w sobie to wrażenie. Teraz
był z nią i rozmawiał jak równy z równym, ale chłopiec w nim zachowywał dystans, nie wie-
rząc, że cokolwiek innego może być prawdą.
„Jak wędrowne satelity..."
Właśnie miał wyjaśnić Danni, co do niej czuje, kiedy wróciły do niego te słowa. Dręczyły
go, domagając się uwagi. Z jakiegoś powodu ta metafora go zaniepokoiła, ale nie z powodu zna-
czenia, które miała. Przypomniały mu się bezowocne poszukiwania, na jakie wysłała go Verge-
re... choć właściwie nie mógł zrozumieć, czemu tak proste słowa wywołały od razu tak gwał-
towną reakcję. Satelity? O ile wiedział, Zonama Sekot nie miała satelitów. Nie mogłaby ich
przy sobie utrzymać, wykonując te wszystkie skoki w nadprzestrzeń... Chyba że zdobyła jakie-
goś, kiedy...
Nagle rozwiązanie uderzyło go jak oślepiający rozbłysk. Było tak oczywiste, że właściwie
powinien sam sobie wymierzyć kopniaka!
Pochłonięty tym rozważaniem całkiem zapomniał o Danni i ich rozmowie. Obawiał się stra-
cić bodaj minutę, przegapić okazję. Zerwał się.
- Jacen? - zdziwiła się Danni, kiedy jej dłoń nagle wylądowała na kolanach. - Co...
- Mam! - Okrzykowi towarzyszył śmiech. - Chodź, Danni, pędzimy!
Zbiegł po schodach, ciągnąc ją z powrotem na parter, do ogromnej sterty książek, które razem
sortowali. Ledwie sobie uświadamiał, że Danni biegnie za nim, że prosi, by się zatrzymał i po-
wiedział, co się właściwie dzieje. On jednak nie miał czasu; będzie musiała wysłuchać wyja-
śnień wraz z pozostałymi.
Wszyscy podnieśli głowy, kiedy podbiegł do stołu. Danni zjawiła się zaledwie w kilka chwil
po nim, a jej zmieszana mina niewiele różniła się od wyrazu twarzy pozostałych.
- Musimy zrobić jeszcze jedno wyszukiwanie - rzekł zdyszany, podchodząc do Wyn.
Jej wuj odezwał się pierwszy.
- Jeszcze jedno wyszukiwanie? Ależ Jacenie, przeszukaliśmy już wszystkie możliwe planety
w...
291
- Nie planety - przerwał Jacen. - Księżyce.
Luke zmarszczył brwi.
- A dlaczego mielibyśmy to robić? - zapytał.
- Pomyślcie tylko - ciągnął Jacen bez tchu. - Gdyby Zonama Sekot weszła w system wokół
giganta gazowego, nie pojawiłaby się jako świat, prawda? Zostałaby zarejestrowana jako sa-
telita, dokładnie tak, jak Yavin Cztery. Nadający się do zamieszkania świat w zamieszkanej
strefie, ale na liście umieszczony jako księżyc. Nie widzicie tego? Musieliśmy ją przeo-
czyć!
- Ależ Jacenie - wtrąciła Danni zza jego pleców. - Pływy przy takiej konfiguracji byłyby
niewiarygodnie wielkie...
Machnięciem ręki zbył jej protest.
- Jestem pewien, że Zonama Sekot znalazła jakieś wyjście. Tak samo, jak zawsze umiała znaleźć
drogę ucieczki, kiedy jej potrzebowała. Jest pomysłowa i zdeterminowana. - Spojrzał na wuja,
chcąc, aby przynajmniej mistrz Jedi mu uwierzył. - Wiem, że mam rację. Musimy zrobić
to wyszukiwanie.
Wuj zastanawiał się przez chwilę, po czym spojrzał na Wyn.
- Czy to zajmie dużo czasu? - zapytał.
Dziewczyna wydawała się speszona, że skupia na sobie uwagę wszystkich
- To zależy od tego, ile może być takich możliwych celów - odparła.
- Pewnie nie będzie ich dużo - zastanowiła się Danni. – Przejęcie planety przez system jest
rzadkim wydarzeniem, ale przejęcie przez gazowego giganta księżyca o wielkości świata
spoza układu to wyjątkowo rzadki przypadek. Byłabym zdumiona, gdybym znalazła bodaj je-
den taki w ciągu ostatnich stu lat. Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia w systemie za-
mieszkanym jest minimalne.
- Czy zatem Jacen może mieć rację? - zapytała Mara.
Danni z uwagą przyjrzała się Jacenowi, po czym z uśmiechem wzruszyła ramionami.
- Chyba jest tylko jedna możliwość, żeby się przekonać.,.
Jacen przesłał w jej stronę falę ciepła i wdzięczności.
Grymas wściekłości na twarzy Shimrry był najbardziej satysfakcjonującym widokiem, jaki
kiedykolwiek oglądał Nom Anor. Nawet z odległości i widziany poprzez villipa ukrytego w sza-
cie Ngaaluh przejął go dreszczem aż po głębię czarnego serca.
- Opowiedz mi to jeszcze raz - rozkazał Shimrra ze szczególnym, zbyt starannie kontrolo-
wanym spokojem, który zwykle stanowił zapowiedź
292
eksplozji gniewu. - Mów, jak twoja niekompetencja doprowadziła do ucieczki zbiegów.
- Tak, o Straszliwy! - Komandor Hreven Karsh powtórzył prawie słowo w słowo swoje wy-
jaśnienie, jak to jego wojownicy pozwolili wyśliznąć się przez palce stosunkowo niegroźnej i
raczej bezradnej grupie Jedi i imperialnych w Nieznanych Regionach. Nom Anor dość późno
zaczął słuchać, ale wydawało się, że ta grupa pod wodzą Skywalkerów stała się powodem klęski
operacji, która miała usunąć z mapy wszechświata izolowany, ale bardzo wojowniczy naród
znany jako Ruiny Imperium. Stamtąd przenieśli się w Nieznane Regiony. Karsh, wysłany przez
dowódcę ataku na Ruiny Imperium, śledził misję z pewnej odległości, ale zgubił ich na skraju
przestrzeni Chissów. Obecne położenie Skywalkerów pozostawało nieznane, ku wielkiemu
zakłopotaniu i smutkowi Karsha.
Hreven Karsh był niedoświadczonym dowódcą. Jego krewny, Komm Karsh, zginął, usiłując
uzyskać informacje z bluźnierczych bibliotek na Obroa-Skai, a on ambitnie i z radością zajął
puste miejsce. Jego rytualne modyfikacje - skorupa kraba vonduun wszczepiona pod skórę,
zmuszona do rozrostu i nakładania się pod dziwnymi kątami, tak że skóra wyglądała jak najeżo-
ny kolcami, powyginany pancerz - zostały przeprowadzone w pośpiechu. Właściwie rany wciąż
jeszcze się sączyły. Ale ból, jaki mu sprawiały, był niczym w porównaniu ze wstydem, jaki od-
czuwał, relacjonując swoją klęskę Najwyższemu Władcy, i z karą, która bez wątpienia nastąpi.
- Obecnie przeczesujemy obrzeża imperium Chissów w poszukiwaniu uciekinierów...
- Przeczesujecie? - przerwał Najwyższy Władca, groźnie wstając ze swojego kolczastego,
czerwonego jak krew tronu z korala yorik. Jego pokryta bliznami i cięciami twarz wykrzywi-
ła się w ironicznym uśmiechu. Implanty mqaaq'it w oczodołach lśniły aż zanadto dobrze
znanym błyskiem. - Powiedziałeś „przeczesujemy"?
Na widok Najwyższego Władcy, zbliżającego się ostrożnymi, odmierzonymi krokami, Karsh
niepewnie przełknął ślinę.
- Tak, o Wielki. - Słowa te zabrzmiały jak pokorna prośba o wybaczenie.
- Kim ty jesteś, Karsh? Pokojówką niewiernej księżniczki? - warknął Shimrra, zbliżając twarz
do twarzy komandora.
- Panie, nie! Chciałem tylko powiedzieć...
- Jesteśmy Yuuzhan Vongami, Karsh. My nie przeczesujemy. My zabieramy. Galaktyka i
wszystko inne należy do nas... światy Nieznanych
293
Regionów także! Przypomnij Chissom o tym drobnym fakcie. Jeśli ukrywają uciekinierów,
których szukasz, nie pozwól, aby ich granice cię zatrzymały. Nie daj im też pielęgnować manii
wielkości. Ustawisz ich na właściwym miejscu... i zrobisz to, biorąc wszystko, co słusznie do
nas należy, a nie przeczesując delikatnie to, co Chissowie omyłkowo biorą za swoje. Czy wyra-
żam się jasno?
- Tak, o Najwyższy! - Karsh zesztywniał, podjąwszy decyzję. - Zapewniam cię, że Jeedai
zostaną odnalezieni. Przysięgam na imię mojej domeny.
Z jego głosu zniknął lęk. Wydawało się, że odczuwa ulgę, iż audiencja u Shimrry dobiega koń-
ca. Jeśli będzie miał szczęście, może zdoła wyjść z tego spotkania bez szwanku. Nom Anor,
cieszący się luksusem sporego oddalenia od Shimrry, był mądrzejszy. Wysyłając Karsha do
Nieznanych Regionów, Shimrra skutecznie poświęcił go w gambicie, który przysporzy mu tyl-
ko jeszcze jednego wroga.
- Doskonale, Karsh, doskonale. - Shimrra zawrócił na tron i jeszcze raz spojrzał na dowódcę. -
A teraz podejdź i daj mi rękę.
Karsh posłuchał, nerwowo przebył kilka kroków dzielące go od Shimrry i wyciągnął jedną
szponiastą, pokrytą bliznami dłoń. Najwyższy Władca spojrzał mu w oczy i uśmiechnął się.
- Nie - rzekł, otulając się czarno-szarą szatą. - Odetnij ją i dopiero mi daj. Zachowam ją jako
gwarancję spełnienia twojej obietnicy. Jeśli jeszcze raz mnie zawiedziesz, poświęcę ciebie i
wszystkich z twojej domeny bogom. Zrozumiałeś?
Karsh w napięciu skinął głową, aż za dobrze rozumiejąc, co miał na myśli Shimrra. Wyjął z
pochwy u boku ostrą jak brzytwa couffee, podniósł ją jedną ręką i z pustką w oczach gładko
odciął drugą. Odcięta kończyna upadła na ziemię. Rozległy się lekkie kroki i zgarbiony, znie-
kształcony błazen Shimrry podbiegł, aby ją podnieść, podczas gdy Karsh stał nieruchomo na
baczność.
Shimrra odczekał, aż żywa krew Karsha spłynie na ziemię, plamiąc jego buty. Wtedy skinął
głową z aprobatą.
- Możesz odejść.
Karsh szybko ruszył w kierunku wyjścia. Widok w villipie był bardzo wyraźny. Wreszcie
Nom Anor wiedział dokładnie, to co chciał -miał wgląd w wewnętrzne sanktuarium Shimrry,
słyszał każde słowo i poznawał każdą myśl przywódcy Yuuzhan Vongów.
Widać było, że Najwyższy Władca nie miewa się najlepiej. Brak postępów od dnia opano-
wania Yuuzhan'tar wydawał się wpływać na wszystkie siły Yuuzhan. Tam, gdzie przedtem do-
stęp był łatwy, teraz
294
pojawił się opór, szlaki dostawcze były sabotowane, kształtowanie oblicza nowego świata
uległo zahamowaniu, a kapłani nieustannie ostrzegali o coraz większych postępach herezji,
która rozprzestrzeniała się w dolnych szeregach. Ta ostatnia sprawa najbardziej się podobała
Nomowi Anorowi. Jego wysiłki zaowocowały przypływem niezgody, który zarysowywał już
ściany pałacu Shimrry.
Satysfakcja Noma Anora pogłębiła się jeszcze, kiedy rozmowa w pałacu Shimrry przeszła na
inne tematy. Doskonale słyszał każde słowo. Okazało się przy tym, że atak na Ngaaluh to była
najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić. Nie dość, że nie przeraził kapłanki, to jeszcze wzmocnił jej
postanowienie, aby zbuntować się przeciwko Najwyższemu Władcy.
- Jestem ci winna życie, mistrzu - wyszeptała Ngaaluh ze swojego legowiska na podłodze,
kiedy już spotkali się w nowych okolicznościach. Była słaba i blada, ale stopniowo odzyskiwała
siły. Antidotum, jakie podał jej Nom Anor, powoli zaczynało działać. - Naprawdę jesteś
Yu'shaa, współczujący, a ja jestem twoją pokorną sługą.
Nom Anor potrafił rozpoznać okazję, kiedy już się nadarzyła, i nie miał oporów przed jej wy-
korzystaniem, gdy mógł to uczynić na swoją korzyść.
- Oddałem ci życie - rzekł do kapłanki. - Jak chcesz mi za to odpłacić?
- Odpłacę ci moim życiem, o panie.
- Zaryzykujesz je dla mnie?
- Bez wahania, mój mistrzu.
- A jeśli każę ci zaryzykować je dla Jedi?
- Jeśli każesz mi to uczynić dla robaka ghazakl, zrobię to bez zastanowienia - odparła Ngaa-
luh. - Ale dla Jeedai poświęcę je chętnie, wierząc, że znowu stanę się częścią Mocy.
Nom Anor doskonale pamiętał słowa Ngaaluh. Takie stwierdzenie nie mogło pochodzić z je-
go kazań, a więc musiała wymyślić je sama. A ciągu kilku następnych dni Nom Anor wyson-
dował źródła tej i innych konkluzji, do jakich Ngaaluh doszła, zanim się zdecydowała na po-
szukiwanie Proroka i ofiarowanie mu swoich usług. Okazało się, że Ngaaluh weszła w kontakt
ze zdradziecką istotą Vergere, która zasiała ziarno zwątpienia w jej umyśle, podczas gdy prze-
bywała z sektą oszustów. Ngaaluh od tego czasu zwątpiła w ustalony panteon i starała się zna-
leźć sposób, aby włączyć Jedi i Moc do światopoglądu, który wpojono jej wraz z wychowa-
niem. Niektóre wnioski kapłanki zawierały fikcyjne proroctwa Noma Anora, na przykład to, że
Moc jest echem
295
ducha Yun-Yuuzhan - ale inne były naprawdę jej autorstwa. Pomysł, że śmierć na nowo jedno-
czy Yuuzhan Vongów z duchem ich stwórcy, był w opinii. Noma Anora doskonałą inspiracją -
dzięki temu mógł zaoferować Zhańbionym powód, dla którego chcieliby ryzykować życie w
jego służbie.
Jako osoba doskonale obeznana z oszustwem i zdradą, Ngaaluh bez trudu wyśledziła Nowinę
Proroka aż do źródła, i dzięki swojej szczerości znalazła się pomiędzy akolitami. Nom Anor nie
był aż tak naiwny, aby sądzić służalczość kapłanki po pozorach. Wiedział, że Ngaaluh może być
podwójną agentką, bezmyślnie powtarzającą słowa, które Nom Anor chciał usłyszeć. Jednak
taka okazja, aby wysłać Ngaaluh z powrotem do Shimrry, w dodatku wyposażoną w villipa-
nadajnik, była zbyt dobra, aby ją zmarnować.
- .. .zaznaczył tendencję spadkową w dalekosiężnym programie destabilizacji - mówił pod-
władny. - Faza infiltracji została zakończona w wielu rywalizujących społecznościach, przy
konfliktach eskalujących w otwarte wojny. Przynajmniej jednak w dwóch ważnych przy-
padkach niewierni wtrącili się i powstrzymali nasze prace. W obu tych przypadkach działania
naszych agentów nie tylko zostały zniweczone, lecz wręcz wykorzystane do wzmocnienia
niewiernych. Obawiam się, że to niweluje sukcesy odniesione na innych polach.
- To był chyba program zainicjowany przez Noma Anora? - zapytał adiutant. - Jeśli tak...
- Nie wymawiaj tego imienia w mojej obecności! - przerwał Shimrra ostro, zrywając się z
miejsca. Po chwili uspokoił się nieco i dodał: - Dopóki nie będę miał przed sobą jego odcię-
tej głowy i nie włożę na grzbiet skóry zdrajcy, nie chcę słyszeć jego imienia. - Implanty
mqaaq'it Najwyższego Władcy błyszczały jak małe słońca. - Musisz o tym pamiętać. Inaczej
najpierw zechcę dostać twoją głowę.
Adiutant cofnął się.
- Tak, o Najpotężniejszy i Najwspanialszy. Chciałem tylko wskazać, że fakt, iż program ten
został zapoczątkowany przez... pewnego byłego egzekutora, może w pewnym stopniu wyja-
śniać jego klęskę. Od początku miał wady, mój panie, może też z tej przyczyny należy go
porzucić.
- Nie - w zadumie odparł Shimrra, schodząc że stopni tronu. – To był dobry plan, kiedy zo-
stał wymyślony, i nadal jest dobry. Będziemy go na razie kontynuować. To bardzo skuteczne
wykorzystanie zasobów w regionach z dala od głównego frontu. Wszelkie tymczasowe
296
sojusze, zawarte w wyniku niekompetencji naszych agentów, zostaną skorygowane, kiedy pad-
nie reszta galaktyki.
Podwładny wycofał się do anonimowej grupy. Nom Anor powiedział sobie, że powinien się
czuć usatysfakcjonowany, a nie zraniony. Shimrra, wypowiadając się pochlebnie o jego planie
destabilizacji, obdarzył go najwyższą pochwałą, jaką zdarzyło mu się otrzymać od Najwyższe-
go Władcy. Miło było usłyszeć, że choć odsunięty od łask, wciąż jeszcze był doceniany. Nie
spodobało mu się jednak określenie „pewien były egzekutor". Zirytowało go.
- A co z heretykami? - zapytał Shimrra.
Najwyższy Kapłan Jakan z szacunkiem wysunął się do przodu.
- Nasi szpiedzy nie zdołali przedrzeć się do wewnętrznego kręgu - rzekł. - Nasz brak wiedzy
na temat ich doktryny jest zbyt wielki, a ich lojalność zbyt silna.
- Lojalność wobec kogo?
- Ich przywódcy, Wielki Panie. To on jest autorem herezji.
- A jakże on się nazywa, ten tak zwany przywódca?
- Nazywają go Yu'shaa, Prorok.
- Prorok? - Shimrra zaśmiał się krótko i groźnie. - A co on widzi, ten Prorok? Rzeczy, które
się wydarzą?
- Tak powiadają, o panie.
- A czy zobaczył już swoją śmierć? Ciekawe... - Najwyższy kapłan nic na to nie odpowie-
dział. Shimrra zresztą nie spodziewał się odpowiedzi. Najwyższy Władca zacisnął sękatą
pięść i podsunął ją kapłanowi pod nos. - Chcę, żebyście go zniszczyli. Słyszysz? Macie
go znaleźć i zniszczyć. Chcę go zmiażdżyć razem z tymi wszystkimi, którzy wyznają jego
herezję!
- Nie będzie to łatwe - spokojnie oznajmiła Ngaaluh, ukrywając głos serca pod raportem z
wywiadu. Twierdząc, że zebrała informacje dzięki pracy sekty, przekonała kapłana Harrara,
aby zabrał ją do sali tronowej. - Wyznawcy Yu'shaa mnożą się z każdym dniem. Jego nowina
rozprzestrzenia się bardzo szybko. Jego głos, za pośrednictwem wiernych, powoli narasta od
szeptu do krzyku, który wkrótce usłyszymy również tutaj i który trudno będzie uciszyć.
Shimrra spojrzał na nią. Jego twarz była maską lodowatej wściekłości. Sądząc ze stabilności
oglądanego obrazu, Ngaaluh ani nie zadrżała, ani nie cofnęła się przed nadchodzącym Najwyż-
szym Władcą.
- A cóż oni będą krzyczeć, kapłanko? - zapytał. Był teraz tak blisko niej, że poorana bliznami i
cięciami twarz dawnego pana Noma Anora zdawała się wypełniać villipa. - Czego oni chcą?
297
Ngaaluh nie zawahała się.
- Chcą statusu, Najwyższy Władco. Chcą być zrehabilitowani. Chcą akceptacji.
Ohydna twarz Shimrry skrzywiła się ze zdumienia. Akceptacja? Rehabilitacja? Nom Anor z
trudem powstrzymał chichot. Prawie słyszał myśli Najwyższego Władcy: co to za nonsens
wymyślony przez niewiernych?
Zdumienie opadło. Shimrra się odsunął. Nie był głupcem, nie pomylił się co do ostatecznego
celu herezji. Koncepcja rehabilitacji Zhańbionych uderzała w samo serce hierarchii Yuuzhan
Vongów. Podważała autorytet tych, którzy stali na szczycie tej hierarchii. Dawała głos tym, któ-
rzy zostali zmiażdżeni na dnie.
Tego chwalebnego dnia, kiedy Nom Anor wejdzie do sali tronowej jako przywódca narasta-
jącego ruchu Zhańbionych, spojrzy Shimrrze w oczy i stanie przed nim jak równy przed rów-
nym. Dopiero wtedy Shimrra dowie się, jak ciężką poniósł klęskę i jak wielki triumf od niósł
Nom Anor.
Sam dowód, że „pewien były egzekutor" zdołał się ze swoich najniższych lochów wśliznąć do
twierdzy Najwyższego Władcy, pokaże każdemu, że należy się z nim liczyć. Jego imię już nie
będzie przeklęte.
Onimi, ohydny błazen Najwyższego Władcy, zaintonował piskliwym, śpiewnym głosikiem:
- Wiedz, mój panie, że nie zdołają
Szalonych snów zamienić w jawę.
Shimrra spojrzał na poczwarę.
- Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, niemożliwie, ale gdyby Zhańbieni mieli chwycić za
broń...
- Liczebność sama nie dość będzie
Ani ofiary składane wszędzie,
Lecz w dzień i w noc będą cię strzegli .
Strażnicy twoi w zabójstwie biegli.
- Istotnie - powiedział Shimrra, rozglądając się wokoło ze zmarszczonymi brwiami. Jego
myśli znów było widać jak na dłoni: oprócz mistrzów przemian, intendentów i kapłanów, któ-
rzy z coraz większym trudem utrzymywali w całości jego królestwo, zawiódł go Hreven
Karsh, doskonały plan stworzony przez zbiega zaczynał się rozpadać, a kapłanka właśnie przy-
niosła mu wyrok śmierci. I to są ludzie, którzy mają go chronić!
Nie, z pewnością dla Najwyższego Władcy Shimrry sprawy nie szły gładko.
298
- Istotnie - powtórzył Nom Anor z rosnącą radością. - Jeśli wyjdzie na moje, Shimrra, sprawy
przyjmą dla ciebie jeszcze gorszy, tysiąckrotnie gorszy obrót!
Leia weszła do bakurańskiego oddziału szpitalnego z uczuciem, że już tu kiedyś była. Prze-
szła przez tyle oddziałów medycznych, że wszystkie wyglądały dla niej tak samo, a ten nie
stanowił wyjątku. Jednak to nie on był źródłem jej deja vu. Prawdziwe wrażenie znajomości
miejsca stwarzała pacjentka.
Tahiri leżała nieprzytomna na jedynym łożu w pomieszczeniu, tak samo jak na Kałamarze.
Jedyną różnicę stanowiły jej oczy. Tym razem były otwarte i nie widziały nic. Mogłoby się wy-
dawać, że odpoczywa spokojnie, gdyby nie rozpalone blizny. Znaki, pozostawione na jej czole
przez głównego mistrza przemian Yuuzhan Vongów na Yavinie Cztery wydawały się płonąć,
jakby w odpowiedzi na jej rozstrój nerwowy. Technicy medyczni Salis D'aar nie znaleźli spo-
sobu, aby złagodzić jej cierpienia wewnętrzne. Dziewczyna nie zaznaczała się też w Mocy, nie
dając Leii żadnej możliwości interwencji. Mogła jedynie sobie wyobrażać, co dzieje się w cie-
le i umyśle młodej kobiety.
Jaina i Jag podnieśli wzrok ze swojego miejsca przy łóżku. Jaina wciąż jeszcze powinna siedzieć
w fotelu na repulsorach, który jej przynieśli technicy, ale w typowej dla siebie demonstracji nie-
zależności pozbyła się go w ciągu kilku chwil po wyjściu z łóżka. Jag nie odstępował jej ani na
krok od chwili przebudzenia, choć przecież musiał być równie zmęczony jak ona. Kiedy tylko
znajdowali się obok siebie, ich dłonie splatały się mocno, jakby w strachu, aby znów się nie po-
gubić.
Leia, widząc to, była szczęśliwa. Sama już wiele razy się tak czuła, więc rozumiała, o co cho-
dzi. Najbardziej jednak cieszyło ją to, że Jag powoli rezygnował z ukrywania czułości w miej-
scach publicznych. Odniosła wrażenie, że dzięki otarciu się o transfer zdał sobie sprawę z
ulotności czasu, którego nie warto było marnować na zastanawianie się, co ludzie pomyślą.
- Co z nią? - zapytała Leia.
- Bez zmian. - Jaina znów spojrzała na Tahiri. - Nie reaguje na nic, czego próbują medycy, a ja
nie mogę się do niej przedrzeć. Może Mistrzyni Cilghal mogłaby coś zrobić, ale... - wzruszyła.
ramionami bezradnie. - Tak jakby jej tu w ogóle nie było.
Przez dłuższą chwilę wpatrywali się w ranną dziewczynę. Smutek ich myśli wypełnił całe
pomieszczenie. Wreszcie Jaina z widocznym wysiłkiem podjęła próbę zmiany nastroju. Wstała,
prostując ramiona.
299
- Czy ratyfikowano już nowy traktat?
- Podpisany, opieczętowany - Leia z radością przyjęła zmianę tematu. - Ruch Wyzwolenia
P'w'ecków zawarł formalny sojusz z Bakurą. Lwothin i Panib złożyli swoje podpisy na pa-
pierach jakieś półgodziny temu. Uzgodnili, że za miesiąc przeprowadzą wybory, podzielą się
sprzętem Ssi-ruuvi zdobytym w bitwie i przygotują program uwolnienia P'w'ecków, którzy
zostali na planecie. Myślę, że kiedy sprawa się rozejdzie, zaczną zbierać uchodźców z całego
imperium, a potem nastąpi kontratak. Mam nadzieję, że wtedy Bakura będzie już dość silna,
żeby sobie poradzić. Przynajmniej wiedzą, co się szykuje, więc będą przygotowani.
- A co z Keeramakiem? - zapytał Jag.
- Ciało jest już w drodze do Lwhekk. Zamierzają zwrócić je Wielkiemu Shreeftutowi, co za-
pewne na jakiś czas uspokoi Konklawe Ssi-ruuvi, nawet jeśli Rada Starszych się wzburzy.
Konflikt, jaki nastąpi, powinien ich na chwilę zająć.
Leia wciąż nie mogła wyjść z podziwu nad stopniem skomplikowania i śmiałością planu Kee-
ramaka. Doszedł do władzy dziesięć lat po rozpadzie Imperium dzięki Nowej Republice i wy-
korzystał swój wyjątkowy status, aby przygotować rewanż, który omal się nie powiódł. Misty-
fikacja powstania P'w'ecków nie była zbyt trudna; światy Nowej Republiki łatwo reagowały
na ideę rebelii, więc dla miejscowych ta historia miała cechy prawdopodobieństwa. Dręczący
lęk, że P'w'ec-kowie mogą być równie źli jak ich dawni panowie, można było łatwo uspokoić
zapewnieniami z samego szczytu rządu Bakury, Keeramak zaś znalazł elegancki sposób roz-
wiązania problemu.
- Technicy robotyki skończyli analizę ramienia Cundertola - powiedziała Leia.
Twarz Jainy stężała. -I co?
- Tak jak myślałaś. To był humanoidalny robot replikant.
Jaina zadrżała. Jag objął ją ramieniem i lekko przytulił.
- Wydawał się taki realny.
Leia skinęła głową, rozumiejąc obrzydzenie córki.
- Specyfikacje jego dłoni i nadgarstka zgadzały się z danymi robotów produkowanych przez
Ingoianina Simonelle ponad trzydzieści lat temu. Kości to stal polistopowa, mięśnie i inne
organy wykonano z biowłókien, skóra zaś została wyprodukowana w zbiorniku do klo-
nowania. Wszystko inne to syntskóra. Pomijając fakt, że to odrażające, trzeba przyznać, że jest
też dziełem sztuki.
300
- Nic dziwnego, że nie dał się zbadać na „Selonii" - mruknęła Jaina.
- Nie sądziłem, że takie rzeczy są w ogóle możliwe - zwrócił się Jag do Leii. - Wywiad im-
perialny twierdził, że projekt „Sobowtór" się nie powiódł.
- Bo tak było. Nigdy nie zdołaliśmy doprowadzić umysłów robotów do odpowiedniego po-
ziomu, choć Simonelle zrobił to poprzez modyfikację werbomózgu AA-1. Mogą być użyteczne
w pewnych przypadkach, ale zazwyczaj są niezgrabne i mało przekonujące.
- Ani jedno, ani drugie nie pasuje do Cundertola - stwierdziła Jaina i znacząco rozmasowała
mostek, który widocznie wciąż jeszcze bolał po ciosie otrzymanym od premiera.
- Ktoś na czarnym rynku musiał dokonać ogromnych postępów przez ostatnie dwadzieścia pięć
lat. No a ktoś inny postanowił zapłacić za ten trud, Jaino. HRR-y kosztowały ponad dziesięć
milionów kredytów. Nie mam pojęcia, ile mogłyby kosztować dzisiaj.
- Jestem pewna, że się dowiemy, kiedy Vyram i Malinza skończą śledzić uciekające kredyty.
- W ramach planu „rehabilitacji" para byłych buntowników została wynajęta przez rząd w ce-
lu zademonstrowania, że wcześniej podana informacja była prawdziwa. Wprawdzie zarzut
porwania został uchylony, ale Wolność wciąż pozostawała organizacją podziemną, a niektóre
komórki rządu tymczasowego domagały się, aby zaprzestała swojej nielegalnej działalności.
Salkeli z kolei został postawiony przed sądem pod całą kolekcją zarzutów. Rodianin nie uj-
rzy światła dziennego przez długi, długi czas.
- Zaraz, niech to zrozumiem - zastanowił się Jag, marszcząc czoło. - Cundertol płaci komuś
niewyobrażalną furę kredytów za zbudowanie własnej repliki? Zgadza się?
Jaina skinęła głową.
- Następnie wsiada na pokład „Wesołego Rycerzyka", aby odebrać robota od producenta, i
dostarcza go gdzieś tutaj. Jeszcze nie wiemy, gdzie. Może do jakiejś opuszczonej bazy albo
tymczasowej stacji. Nie ma to wielkiego znaczenia, byle miejsce było ukryte i odosobnione.
- Potem finguje własne porwanie - ciągnęła Leia. - To ta najtrudniejsza część. Musi wyle-
cieć poza planetę i wrócić, nie wzbudzając podejrzeń. Nie może zabierać ochroniarzy i dorad-
ców. Przez cały okres trwania procesu musi być sam.
- A ten proces to oczywiście transfer. - Jag aż pobladł na samą myśl. - Nie wierzę, że sam od-
dał się w ręce Ssi-ruuków, żeby mogli mu wyssać duszę...
- No cóż, musiał być pewien, że nie wsadzą go w robomyśliwca i nie wyeksploatują. On
był ich kluczem do Bakury. A gdy tylko dali mu to, co chciał, odwdzięczył się im.
- W gruncie rzeczy chyba zasługuje na podziw - odezwała się Jaina. - Plan był naprawdę ge-
nialny. Za uczynienie Cundertola nieśmiertelnym mieli dostać cały świat. I prawie im się uda-
ło.
- Ale czy udałoby się do końca? - zapytał Jag. - Myślałem, że transfer nie jest stały... że energia
życiowa jego przedmiotu wyczerpuje się stopniowo.
Jaina skinęła głową.
- Lwothin wyjaśnił mi to podczas spotkania. Podobno poczynili znaczne postępy w techno-
logii transferu. To przynajmniej okazało się prawdą.
- Był taki uczeń Jedi, nazywał się Nichos Mart - wyjaśniła Leia. - Z powodów medycznych
poddano go takiemu samemu procesowi. Zginął z „Okiem Palpatine'a", więc nie wiemy, jak
długo by żył.
- Cundertol nie był takim niezgrabnym robotem jak Nichos. Wyglądał normalnie i... miał
normalny zapach, inaczej nie zmyliłby Meewalha i Cakhmaina. Kiedy Ssi-ruukowie wsa-
dzili go w HRR-a i odesłali, musiał tylko uniknąć inwazji i zwiać. Później mógł rozwiązać
pozostałe problemy i nikt by się o niczym nie dowiedział.
Jag pokręcił głową.
- Szkoda tylko załogi „Wesołego Rycerzyka". Cundertol poświęcił ich życie, żeby nie mogli
zaprzeczyć jego opowiastce.
- To cecha złego człowieka - powiedziała Leia, przypominając sobie poprzednią podróż na
Bakurę i pierwsze spotkanie z duchem ojca. - Nie ma ceny zbyt wysokiej, aby zapewnić sobie
przetrwanie.
Jaina spojrzała na Tahiri. Dziewczyna przez całą ich rozmowę nie poruszyła się ani razu.
Oczy, wlepione w sufit, mrugały od czasu do czasu z regularnością co do ułamka sekundy.
Tylko to oraz powolne wznoszenie się i opadanie klatki piersiowej świadczyło, że dziewczyna
jeszcze żyje.
- Nie znaleziono jego ciała - powiedziała Jaina. Nie było to pytanie.
- Nie - odpowiedziała mimo wszystko Leia.
Wyczuwając jakiś ruch w drzwiach, Leia odsunęła się przekonana, że przybył technik me-
dyczny, aby zbadać Tahiri. Był to jednak Goure, Ryn, z którym Tahiri się zaprzyjaźniła. Towa-
rzyszył mu bakurański tubylec, Kurtzen, ubrany w piaskową, surową szatę bez rękawów, prze-
pasaną szerokim skórzanym pasem. Pas zdobiły liczne kieszenie, grzechoczące przy każdym
ruchu.
302
- Przepraszam - rzekł zakłopotany Ryn. - Nie chciałem przeszkadzać.
- Nie, nie... wejdź proszę. - Jaina opowiedziała Leii o nim tyle, ile sama dowiedziała się od
Tahiri. Nie było tego wiele. - Han wkrótce się tu zjawi, wiem, że chciał z tobą porozmawiać.
Goure zrobił zakłopotaną minę.
- Tak?
- Han ma przyjaciela, od którego już od jakiegoś czasu nie miał wieści. To Ryn imieniem
Droma.
- Droma? - Zastanawiał się przez chwilę nad tym imieniem - Przykro mi, ale to nie brzmi zna-
jomo. Jednak jeśli chcecie, mogę go poszukać. Istnieją spore szansę, że zna go któryś z moich
kolegów.
- Nie szkodzi - odparła Leia. - To nie ma znaczenia. Jestem pewna, że nic mu nie jest, gdzie-
kolwiek trafił. Han był po prostu ciekaw. - Goure okazał się miłym, spokojnym osobnikiem,
budzącym autentyczną sympatię. - Ma ten sam talent, co mój małżonek.
Szare czoło Goure'a zmarszczyło się od wysiłku myślowego.
- To znaczy?
- Talent do przetrwania, oczywiście. - Odpowiedziała uśmiechem na jego radosny uśmiech i
odwróciła wzrok. Kurtzen stał cierpliwie z boku, a jego grzebieniasta głowa lśniła w ostrym
świetle szpitalnym.
- To jest Arrizza - przedstawił go Goure. - Poprosiłem go, żeby przyszedł.
- Bardzo mi miło - powiedziała Leia, podeszła do Kurtzena i skłoniła lekko głowę na powita-
nie. - To moja córka, porucznik Jaina Solo, i pułkownik Jagged Fel. - Oboje się ukłonili, Ar-
rizza również. - Myślę, że przyszedłeś zobaczyć się z Tahiri, a nie z nami - dodała, kiedy
prezentacja dobiegła końca.
- Przyszliśmy jej pomóc, właśnie - wpadł jej w słowo Goure. – To dlatego że oni nie wiedzą,
co jej jest. Szukają choroby fizycznej. Nie znajdą jej, bo Tahiri nie walczy z chorobą. Walczy
z samą sobą.
Jaina spojrzała na Leię, potem znów na Goure'a.
- Opowiedziała ci o tym?
- Widziałem dość, aby potwierdziło się to, co słyszałem wcześniej. Wszyscy w rodzinie Ry-
nów znają historię o Przemienionej Jedi. Wiemy, że Zhańbieni Yuuzhan Vongów opowiadają
ją jako przypowieść o nadziei. Wiemy także, że nie jest oha mile widziana w niektórych
kręgach Sojuszu Galaktycznego. Jeśli się rozejdzie, że Jedi została przekształcona przez mi-
strzów przemian Yuuzhan Vongów, że taka przemiana w ogóle jest możliwa, rosnące na razie
wsparcie dla Jedi może dramatycznie spaść.
303
Nie było sensu zaprzeczać temu, co powiedział Goure.
- To prawda - przyznała Leia. - Mezhan Kwaad próbowała zamienić Tahiri w Yuuzhankę,
dając jej nową osobowość: wojowniczki Yuuzhan Vongów imieniem Riina. Mój syn Ana-
kin ocalił ją i zdołał zniszczyć uwarunkowanie. Sądziliśmy, że ta nowa osobowość została
usunięta, ale zdaje się, że Tahiri po prostu to ukryła.
- Nie „to" - rzekł Goure. - Ją. Riina Kwaad nie chce tkwić w ukryciu. Chce żyć, jak każda in-
teligentna istota. Dopóki się jej na to nie pozwoli, dopóty nie da się łatwo pokonać.
- Czy to znaczy, że ona jest prawdziwa? - zapytał Jag. - Nie jest jedynie wytworem wyob-
raźni Tahiri?
Ryn pokręcił głową.
- W pewnym sensie Riina jest równie realna, jak sama Tahiri. Widzisz, Tahiri nie została po
prostu poddana praniu mózgu, żeby zachowywać się jak Yuuzhanka. Mezhan Kwaad zapro-
jektowała Riinę tak, aby była samodzielną osobą, ze wszystkimi tego skutkami. Kiedy Tahiri
wróciła, przyniosła ze sobą coś więcej niż tylko znajomość języka i zwyczajów Yuuzhan
Vongów; przyniosła również zaczątki nowej osobowości, chcącej przejąć kontrolę nad jej
ciałem.
- Ale z Tahiri było już lepiej - zaprotestował Jag. - Było nawet całkiem dobrze.
- Tylko do momentu śmierci Anakina - zauważyła Leia. - Od tam tej chwili jedynie walczy.
- Ale ta Riina nie mogła tak po prostu znów się pojawić bez powodu - zaoponował Jag. - Coś
musiało wywołać jej powrót.
- Zgadzam się - odparł Goure. - Myślę, że wyzwoliła się teraz, kiedy Sojusz Galaktyczny
zaczął osiągać pewne postępy w walce z Yuuzhanami. Nie zapominaj, że kiedy Riina
przyszła na świat, jej lud triumfował. Mogła nawet zginąć, ale zginął też Coruscant, zginął
senat. Jej osobista strata pozostawała w cieniu zwycięstw, jakimi cieszyli się jej współbracia.
Ostatecznie chyba się nie spodziewała, że Yuuzhan Vongowie kiedykolwiek przegrają, tak
jak to się może zdarzyć teraz. W obliczu klęski duch Yuuzhan walczy. Nieszczęściem dla Ta-
hiri, ma to miejsce raczej w jej wnętrzu niż na zewnątrz.
- Jak się jej pozbyć? - zapytała Jaina ze łzami w oczach. Leia wiedziała, że Jaina wciąż czuje
się odpowiedzialna za załamanie i za obrażenia Tahiri na Bakurze. Podejrzewała obecność
Riiny już na Galantosie, ale nie wiedziała wtedy, co zrobić.
- Istnieje tylko jeden pewny sposób, żeby to zwalczyć – rzekł Goure.
304
- To znaczy? - naciskała Jaina.
Ryn spojrzał na nią uważnie spokojnym, chłodnym wzrokiem.
- Oczywiście, zabić Tahiri.
- Co? - Głos Jainy był pełen wściekłości. - Jak możesz tak żartować?
- Zapewniam cię, że to nie żart. - Ogon Ryna zadrżał tłumioną energią. - Podstawowy błąd,
jaki robią wszyscy w tym pokoju, polega na założeniu, że Riinę można wyciąć z Tahiri. Ale
Riina to nie rodzaj guza. Jest taką samą częścią Tahiri jak ona sama.
Jag pokręcił głową.
- Nie rozumiem.
Ryn spojrzał przepraszająco.
- Ja też nie jestem całkowicie pewien, czy rozumiem - wyznał. - Podejrzewam jednak, że
nasz gatunek ma większe zrozumienie dla wyrzutków i uciekinierów niż jakikolwiek inny,
ponieważ sami spędziliśmy większość życia jako jedni lub drudzy albo i jedni, i drudzy. Od
Yavina Cztery Tahiri była odsuwana przez wszystkich z powodu swoich doświadczeń i zna-
jomości wroga. Anakin ją akceptował, ale kiedy umarł, zostawił ją samą. Wiemy, że pośród
Yuuzhan Vongów idea rodziny jest czymś niezmiernie ważnym, więc mogła podejmować
próby związania się z wami, z rodziną Anakina. Ostatecznie jednak to nie wystarczyło, aby za-
pewnić jej stabilność. Nikt jej nie mógł dać tego, czego potrzebowała, z wyjątkiem jej samej.
Ryn podszedł do Tahiri i położył dłoń na jej czole. Jeśli nawet zauważyła jego obecność, nie
dała tego po sobie poznać.
- Mistrzowie przemian wiedzą, co robią. Kiedy postanowili zrobić z Tahiri wojowniczkę
Yuuzhan Vongów, zrobili dokładnie to, co zamierzali.
- Ale nie pozbyli się Tahiri - zauważyła Leia.
Goure kiwnął głową.
- Dzięki Anakinowi mogła wrócić... aby się przekonać, że jej umysł jest zamieszkiwany teraz
przez kogoś innego. I ten ktoś nie ma najmniejszego zamiaru, żeby się wynieść bez oporów.
Z punktu widzenia Riiny, to Tahiri jest intruzem. Tahiri od ponownego przebudzenia Riiny
tylko się jej opierała. Niestety, takiej bitwy nie można wygrać. Stanowi ona straszne obciąże-
nie dla jej organizmu.
- Jeśli nie można jej wygrać - zastanowiła się Jaina - to co można zrobić?
- To proste - odparł Ryn, odwracając się do niej. - Musimy nauczyć je żyć ze sobą. Nauczyć,
jak stać się jednością.
305
Pełen niedowierzania uśmiech Jainy przypominał raczej krótkie, złośliwe szczeknięcie. Zerwa-
ła się z łóżka.
- Nie sądzę, żeby to było możliwe.
Leia podeszła, aby uspokoić gniew córki.
- Jaino...
- Nie, mamo - odparła szybko. - Nauczyć Tahiri akceptować Yuuzhankę, którą w sobie
nosi? Po tym wszystkim, co jej zrobili? Po tym, co zrobili Anakinowi? - Pokręciła stanowczo
głową. - Nie pozwolę na to. Musi być inny sposób, by usunąć Riinę, nie uszkadzając Tahiri.
Musi być.
Goure bez zmrużenia oka zniósł jej wyrzuty.
- Naprawdę nie ma - rzekł poważnie, kiedy się trochę uspokoiła. - Tak jak Bakuranie nie zin-
tegrują się z P'w'eckami, jeśli chcą pozostać takimi, jacy byli do tej pory, tak samo Tahiri nie
zintegruje się z Riiną. Co więcej, obie sprawy są bodaj równie pilne. P'w'eckowie i Bakura nie
muszą pracować razem, aby uratować planetę przed Ssi-ruukami. Tahiri musi pracować ze swo-
ją drugą osobowością, Riiną, aby uratować siebie od szaleństwa.
Jaina otworzyła już usta, żeby się sprzeciwić, ale zamknęła je, gdy poczuła na ramieniu dłoń
matki. Leia współczuła córce. Sam pomysł, że Tahiri nie można wyleczyć z tego, czym obda-
rzyli ją Yuuzhanie, brzmiał nieco niesamowicie, ale wiedziała, że wszystko, czego do tej pory
próbowali, zawiodło zupełnie.
- W porządku - rzekł Jag. - Przyjmijmy, że jest tylko ta jedna opcja. Więc jak się do tego za-
brać?
Kurtzen zrobił krok do przodu.
- Podobnie jak Riina, mój lud był odrzucany i wypędzany z miejsca, gdzie czuł, że powinien
pozostać. Omal nas to nie zabiło, ale ponieważ wielu innych jest w takiej samej sytuacji,
znaleźliśmy nasz własny sposób na przeżycie. Wierzymy, że siła życia koncentruje się w
przedmiotach, którymi się otaczamy. Nieumyślnie lub umyślnie zbierane przez nas rzeczy cza-
sem wzmacniają naszą osobowość, a czasem ją osłabiają. W zrównoważonym życiu świat
wewnętrzny i zewnętrzny odzwierciedlają się idealnie. Jeśli życiu brak równowagi, aspekty
wewnętrzne i zewnętrzne muszą być odpowiednio dostrojone.
- Wszystko pięknie - odezwał się Jag - ale znów muszę zapytać: jak to się ma do pomocy
Tahiri?
Tubylec Kurtzen otworzył jedną z sakiewek przy boku. Sięgnął do środka i wyjął niewielki
drewniany totem, o rzeźbionej powierzchni wygładzonej przez czas.
306
- My, Kurtzenowie, koncentrujemy aspekty energii naszego życia w takich przedmiotach jak
ten. Kiedy naszemu wewnętrznemu ,ja" brakuje jakiegoś aspektu, wykorzystujemy te przed-
mioty, aby przywrócić równowagę. Goure twierdzi, że Tahiri też ma taki przedmiot. Srebrny
totem, który zdobyła w chwili kryzysu.
Leia sięgnęła do kieszeni szaty i wyjęła wisior, który Tahiri tuż przed ucieczką zabrała z ich
sypialni.
- Tego szukasz? - Położyła srebrny przedmiot na stwardniałej dłoni Arrizzy. Mały wizerunek
Yun-Yammki spojrzał na nią gniewnie, jak by przysięgał jej zemstę. - Tahiri zemdlała, kiedy
znalazła go na Galantosie. Zemdlała po raz drugi, kiedy obudziła mnie wtedy w nocy w mo-
im pokoju. Kiedy ją tu przynieśli, również miała go w dłoni.
- Więc to jest to - rzekł Arrizza. Zamknął wisior w dłoni i przymknął oczy.
Przez tę krótką chwilę wydawało się, że zapada się w siebie. Jego odbicie w Mocy zmieniło
się w sposób, jakiego Leia dotąd nie doświadczyła. Była bardzo ciekawa, co on teraz robi i co
czuje. Wisior należał do Yuuzhan Vongów, a oni byli niewidzialni dla Mocy, więc nie mogli
pozostawić żadnego śladu na niewielkiej statuetce.
Chyba że „siła życia", o której wspomniał Kurtzen, była czymś zupełnie innym.
Wszyscy zgromadzeni w pokoju skierowali swoją uwagę na Arrizzę, który stał nieruchomo,
niczym w transie. Mamrotał coś niewyraźnie pod nosem i mocno ściskał wisior w dłoni. Leia w
swoim życiu na różnych odwiedzanych światach spotkała się z wieloma dziwnymi tradycjami.
To, co robił Kurtzen, nie było ani niezwykłe, ani dziwaczne, zresztą czynił to w dobrej intencji,
a ona nie miała serca powiedzieć mu, że to nic nie pomoże.
Jaina z kolei nie miała ochoty przyjąć tego daru w duchu, w jakim został ofiarowany. Wciąż
przyglądała się Tahiri, kręcąc głową. Jakby czytając w jej myślach, Goure podszedł i serdecz-
nie położył jej dłoń na ramieniu.
- Wiem, jak się z tym musisz czuć - rzekł. - Ale pamiętaj, choć osobowość Riiny jest nie-
zaprzeczalnie yuuzhańska, nie przedstawia ona sobą tego, co Yuuzhanie zrobili przez te
ostatnie lata. Jeśli można ją o cokolwiek oskarżyć, to tylko o pragnienie przetrwania.
- Nic mnie to nie obchodzi - uparła się Jaina. - Wciąż jest Yuuzhanką.
- Ale w tych okolicznościach jest tylko ofiarą- upierał się Goure. - Tak samo jak Tahiri.
307
Jaina chciała już zaprotestować, kiedy Ryn przerwał jej w pół słowa:
- Powiedz, czy Tahiri była sobą, kiedy bomba wybuchła?
- Co? Nie. Wtedy przejęła ją Riina. A dlaczego pytasz?
- A zatem to Riina stworzyła ten bąbel Mocy, to Riina uratowała życie ludzi na trybunach
nad nią, a sama pozostała blisko bomby, gdzie skutki mogły być najgorsze. - Spojrzenie Ryna
było przenikliwe i Leia widziała, że pod jego mocą upór Jainy mięknie. - Czy tak postępuje
ktoś, kto zasługuje na naszą pogardę? Ktoś, kto zasługuje na to, by go zabić? Mamy wybór.
Możemy albo pomóc obu, albo patrzeć, jak obie umierają.
Leia poczuła, że odpowiedzialność, jaką przekazywał im Goure, ciąży jej niczym głaz. Prosił,
aby zrobili coś, co potencjalnie było bardzo niebezpieczne. Wiedziała o wizji Anakina, przed-
stawiającej Riinę jako mroczną moc przemierzającą galaktykę. Wiedziała też, że wizja ta może
stać się prawdziwa, jeśli Riina zostanie uwolniona i zacznie korzystać z całej wiedzy zgroma-
dzonej przez Tahiri jako Jedi. Cilghal kiedyś opisywała jedną z hybryd Yuuzhan Vongów -
voxyna -jako „część tej galaktyki i część galaktyki Yuuzhan". Jeśli Goure ma rację, Tahiri osią-
gnie ten sam stan, aby w ogóle mogła przeżyć; nie ma żadnej gwarancji, że nie skończy jako
istota równie mordercza i okrutna, jak voxyny.
Ciche mamrotanie Arrizzy ucichło i Kurtzen otworzył oczy. Goure odstąpił na bok, kiedy Ar-
rizza podszedł do łoża Tahiri. Nikt się nie odezwał, gdy w jednej dłoni uniósł wisior, a drugą do-
tknął czoła dziewczyny. Jego wargi cały czas poruszały się bezdźwięcznie. Tahiri nie zareago-
wała nawet wtedy, gdy łagodnie położył wisior na jej piersi.
- Jesteś pewien, że można to tak zostawić? — zapytała Jaina z lekkim niepokojem.
Arrizza skinął głową.
- To tradycja. Wspomoże jej oczyszczenie duchowe.
Kurtzen z szacunkiem pochylił, się nad dziewczyną, przez moment wstrzymując oddech, po
czym wypuścił powietrze i się odsunął.
Ciszę panującą w pokoju zakłócił nagle odgłos butów łomoczących po podłodze korytarza.
Leia obejrzała się i zobaczyła Hana z miną świadczącą o tym, że coś się stało.
- Właśnie otrzymaliśmy wiadomość od Luke'a - rzekł. Nie witając się z nikim, podszedł pro-
sto do żony. - Mówi...
Zatrzymał się nagle i rozejrzał po pokoju, po raz pierwszy zauważając ludzi otaczających ło-
że Tahiri.
- Co tu się dzieje?
308
Leia miała początkowo zamiar wyjaśnić mu ceremonię uzdrowienia, którą Arrizza próbował
przeprowadzić, ale zrezygnowała. Nie miała ochoty wysłuchiwać cynicznych komentarzy męża,
że to „wygląda na jakieś czary mary".
-
Później ci wyjaśnię - powiedziała i wzięła go za rękę.
Han skinął głową na znak, że się zgadza.
- Słyszałem, że jest tu Ryn. Dokąd poszedł?
- Jest tutaj... - Teraz to ona zawiesiła głos w pół zdania. - No cóż, był tutaj
- Mój przyjaciel nie miał zamiaru pozostawać tu ani chwili dłużej niż konieczne - wyjaśnił
Arrizza, podchodząc bliżej. - Jednak zanim przyszliśmy tutaj, dał mi ten list do was.
Kurtzen podał Leii arkusik flimsiplastu. Rozwinęła go i odczytała. Han czytał jej przez ra-
mię.
Wybaczcie, że musiałem wyjść tak nagle. Dowiedziałem się dziś rano, że jestem potrzebny gdzie
indziej. Częścią instrukcji, jakie otrzymałam, było przekazanie wam, że powinniście jechać na Ona-
dax, i to możliwie jak najszybciej. Spotkają się tam z wami.
Kiedy Tahiri się ocknie, przekażcie jej ode mnie podziękowania z głębi serca za wszystko, co
uczyniła.
Z wdzięcznością - Goure
- Przykro mi - rzekł Kurtzen.
- Nie szkodzi - odparł Han. - To nie twoja wina. Miałem tylko nadzieję, że zapytam go o
Dromę. - Wziął liścik z rąk Leii i przeczytał go jeszcze raz. - Spotkają się tam z nami - powtó-
rzył. - Czy to znaczy, że spotkamy kolejnego Ryna, głowę rodziny, a może w ogóle jeszcze
kogoś innego?
- Nie jest to napisane zbyt wyraźnie - zauważyła Leia. Pomimo to, a może właśnie z tego
powodu, jej ciekawość została silnie pobudzona.
- Czy Onadax nie leży w gromadzie Minos? - zapytała Jaina".
Leia skinęła głową.
- To nie tak daleko od Bakury.
Han wyglądał na zatroskanego.
- Co się stało, tato?
- No cóż, to nie jest najlepsze miejsce na odwiedziny. Nieprzyjemne, pełne wszelkiego ro-
dzaju łobuzerii. Nie chcę, żeby ktoś sobie pomyślał, że ta wycieczka to romantyczne wakacje
czy coś w tym stylu.
- Hanie, po raz pierwszy pocałowaliśmy się w brzuchu kosmicznego robala - zauważyła Leia.
- Może właśnie dlatego moje oczekiwania
309
dotyczące romantycznych wakacji z tobą nigdy nie były szczególnie wygórowane.
Uśmiechnęła się do męża i z radością stwierdziła, że jego ponury nastrój również się rozwiał.
Objął ją ramieniem i delikatnie poprowadził na zewnątrz.
- Cóż, Wasza Kultowość - rzekł smutno. - Musisz pogadać z Lukiem, zanim wyjedzie zoba-
czyć się z Benem.
- Zaraz, zaraz. - Obejrzała się na Arrizzę. - Co z Tahiri?
Kurtzen wzruszył ramionami.
- Nie wiem, ile czasu zajmie jej powrót do zdrowia. Może godzinę, a może rok. Może nigdy
nie wyzdrowieje. Przykro mi, ale nie mogę udzielić wam definitywnej odpowiedzi. Możecie
tylko czekać.
Leia raz jeszcze spojrzała na leżącą na łóżku dziewczynę. Przez cały czas, kiedy wszyscy byli w
pomieszczeniu, Tahiri nie poruszyła się ani razu. Nie, zaraz... to nieprawda. Leia nagle zdała so-
bie sprawę z tego, że coś się zmieniło - oczy młodej Jedi były teraz zamknięte, jakby spała.
Leia nie wiedziała, co to oznacza, miała jednak nadzieję, że to przynajmniej dobry znak.
Śpij dobrze, Tahiri, przesłała Mocą w spokojny mrok wypełniający umysł dziewczyny. Śpij
dobrze i zbudź się silna.
Niewielki wahadłowiec wyskoczył z nadprzestrzeni na granicy imperium Ssi-ruuvi. Jego ła-
downie były prawie puste, podobnie jak sam pokład. W sumie niósł ośmiu pasażerów, ale tylko
jeden z nich był żywy.
Cundertol ze stanowiska dowodzenia obserwował, jak wahadłowiec zatacza łagodny krąg.
Sam zmienił oryginalne namiary wkrótce po wylocie z Bakury, natychmiast przejmując kontro-
lę nad statkiem. Był tu tylko raz. Zdarzenie, która diametralnie zmieniło jego życie, miało miej-
sce niedaleko stąd, w niewielkiej bazie badawczej pozostawionej przez Nową Republikę w cza-
sie jej ofensywy przeciwko Imperium. Porzucone od wielu lat budynki były łatwym łupem dla
kogoś, kto szukał tajnego centrum operacyjnego.
Skaner wahadłowca odnalazł stację i zaparkowany niedaleko niej statek pikietujący klasy
Fw'Sen, a potem ustawił wahadłowiec na kursie zbieżnym, emitując umówiony sygnał.
Odpowiedź nadeszła w ciągu kilku sekund. Statek wysunął haki dokujące, a kiedy oba pojaz-
dy zbliżyły się do siebie, spiął je razem. Potężne „klang!", które poniosło się po całym statku,
poinformowało go o kontakcie.
310
Cundertol chrząknął z satysfakcją, wstał z fotela dowódcy i ruszył w kierunku śluzy, przekra-
czając po drodze ciała martwych P'w'ecków. Kikut odciętego ramienia zagoił się idealnie, po-
zostawiając gładką skórę, która była tylko odrobinę wrażliwsza na dotyk.
- Czekałem - odezwał się generał Ssi-ruuvi, którego Cundertol znał pod imieniem E'thinaa.
Mówił w języku Ssi-ruuvi, którego rozumienie twórcy ciała Cundertola zaprogramowali w
układach wewnętrznych robota.
- Przyjechałem najszybciej, jak mogłem. - Cundertol złożył bardzo chłodny ukłon, na granicy
zniewagi. W pustym pokoju nie było straży, ale bez wątpienia był obserwowany. - Były...
komplikacje.
Gruby czarny grzebień odgrywający rolę brwi E'thinai powędrował w górę z dezaprobatą.
- A Keeramak?
- Nie żyje - odparł Cundertol natychmiast i bez emocji. – Mam jego ciało na pokładzie
wahadłowca, jako dowód.
Nie wspomniał, że statek miał pierwotnie zawieźć ciało do Lwhekk w geście pojednania, ani o
tym, że musiał ukryć się na statku, żeby go porwać - i przeżyć.
Generał skinął głową na znak aprobaty, a jego języki węchowe smakowały powietrze.
- Skoro cel został osiągnięty, wszystko inne nie jest ważne.
- Muszę przyznać, że nie rozumiem, po co ci to było. Akurat to - odparł Cundertol. - Twój
lud postrzega Keeramaka jako coś w rodzaju boga. Z pewnością zabicie go spowoduje chaos
i wojnę domową... więcej zamieszek niż Imperium może znieść. Tyle czasu spędziłeś na
odbudowie Imperium... Dlaczego teraz je niszczysz?
Masywny ogon generała stuknął raz o ziemię, jakby nakazując ciszę.
- Nie musisz rozumieć niczego, człowieku. Cuchniesz kłamstwem.
Cundertol skinął głową, unikając spojrzenia generała. Słyszał zbyt
wiele opowieści o sile perswazji Ssi-ruuków, żeby teraz dać się złapać. Jego ciało HRR-a może i
jest silne fizycznie, ale nie jest w stanie ochronić go przed pułapkami, jakie czyhają na jego
umysł...
Jednak...
Jego umysł zatrzymał się na słowach generała. Jak E'thinaa mógł wykryć odór oszustwa,
skoro tkanka składająca się na zewnętrzną powłokę jego nowego ciała została zaprojektowana
tak, aby emitować zapach właściwy naturalnemu, spokojnemu ludzkiemu organizmowi, nieza-
leżnie od stanu umysłu i tego, co kryło się za fasadą? Uznał, że generał mógł po prostu blefo-
wać.
311
Niełatwo jednak było się otrząsnąć z tych nagłych podejrzeń. W końcu Ssi-ruukowie nieczęsto
blefują. Zazwyczaj mają bardzo bezpośrednie podejście do manipulacji i postępowania z istota-
mi należącymi do tego, co uważali za „gorsze" gatunki.
A teraz, kiedy o tym myślał, doszedł do wniosku, że wysublimowany zmysł węchu nowego
ciała wychwytuje coś dziwnego w Ssi-ruukach...
Nagle poczuł się wyjątkowo nieprzyjemnie. Zapragnął wynieść się stąd, i to jak najszybciej.
Coś nie było w porządku, a jemu się to bardzo nie podobało...
- Wywiązałem się ze swojej części umowy - rzekł, zadowolony, że po transferze odzyskał
swoją sabakową twarz. -Acoz tobą?
- Masz nowe ciało. Czego jeszcze chcesz?
- Wiesz, czego chcę. Powiedziałeś, że zwrócisz mi połowę kwoty zapłaconej za ciało, jeśli
dam ci Bakurę. Zrobiłem to, więc teraz i ty dotrzymaj słowa.
Generał zaczął krążyć po pokoju, stukając szponami i świszcząc ogonem.
- O ile dobrze rozumiem, Xwhee nie jest już częścią Imperium.
- Została poświęcona...
- A zdrajcy P'w'eckowie zabrali ją dla siebie, prawda?
- Tak, ale możecie o nią walczyć. Możecie wysłać żołnierzy, nie obawiając się o ich du-
sze...
Generał uciął te słowa jednym ruchem potężnego ramienia.
- Nie wywiązałeś się ze swojej części umowy, a oczekujesz, że ja dotrzymam swojej! - ryk-
nął, zbliżając pysk do twarzy Cundertola i spryskując go śliną. Cundertol skrzywił się, a ge-
nerał podniósł głowę. - Jestem rozczarowany, ale nie mogę powiedzieć, że zaskoczony. Twój
gatunek nie słynie z poczucia honoru.
Cundertol czuł, że kontrola nad sytuacją szybko wyślizguje mu się z rąk.
- Słuchaj, obaj mamy tu coś do zrobienia, a wiesz sam, że nie zawsze można spełnić wszyst-
kie oczekiwania. Doprowadziłem cię do połowy drogi...
- My też doprowadziliśmy cię do połowy drogi - wtrącił generał. -
Masz swoje nowe ciało, masz duszę w butelce... Chyba to ci wystarczy.
Może i wystarczy, pomyślał Cundertol. Z umysłem bezpiecznie zamkniętym w puszcze HRR-
a mógł żyć wolny od chorób i starości. Naprawdę mógł żyć wiecznie, jeśli będzie ostrożny.
Przy odpowiednich
312
kontaktach mógł nawet doprowadzić do naprawy ramienia, założyć gdzieś jakąś bazę, zacząć
budować sobie życie. W tak wielkie galaktyce jest tyle możliwości. Musi tylko...
Cundertol zatrzymał się na tej myśli. Co za przyjemność marzyć jeśli nie masz pieniędzy, aby
zrealizować te marzenia? Bez pieniędzy nie będzie w stanie zastąpić brakującej kończyny ani
kupić nowych kontaktów. Nie będzie miał nawet na paliwo do wahadłowca. Nie ma sensu być
nieśmiertelnym, jeśli nic nie możesz zrobić... lub, co gorsza, jeśli kończysz jako śmieć unoszą-
cy się w przestrzeni, nie wiedząc, dokąd lecisz.
- Nie odejdę stąd, dopóki nie dostanę pieniędzy, które mi się należą - rzekł powoli i stanow-
czo, spoglądając wprost w ślepia wielkiego jaszczura.
- Nie? - Generał wyprostował się i napiął potężne muskuły. - A co będziesz ze mną walczył?
Cundertol poczuł, jak siła rozpiera jego sztuczne ciało. Cóż znaczyły ciało i krew wobec kości
ze stali wielostopowej i wzmocnionych mięśni z biowłókien? Jeśli może zwyciężyć Jedi, Ssi-
ruuk nie powinien stanowić problemu.
Cundertol skinął głową.
- Będę - poinformował. - Zmiażdżę cię jak owada.
Generał zaśmiał się.
- Pisklak grozi matce?
- Mówię poważnie. - Cundertol zacisnął i rozprostował pięści. - Oddaj mi moje pieniądze.
Generał bez zmrużenia oka przyjął wyzwanie i zrobił krok naprzód przyszpilając spojrzeniem
Cundertola. Ze śmiercionośnym spokojem stwierdził:
- Jedyną rzeczą, jaką ode mnie dostaniesz, będzie śmierć. Cundertol przygotował się
do walki, gdy nagle stwierdził, że nie
może się poruszać. Jakby przyrósł do miejsca. Każdy mięsień jego ciała był sztywny, jak gdy-
by nagle zmienił się w posąg. Nie mógł po ruszać oczami, ustami, nie mógł nawet oddychać! A
jego serce zatrzymało się w pół uderzenia.
Szyderczo roześmiany pysk generała znalazł się tak blisko jego twa rzy, że czuł oddech obcego.
Podwójnie języki węchowe smakowały go zlizując strach, jaki z pewnością emanował ze synt-
ciała.
- Nie jesteś głupcem, człowieku - rzekł E'thinaa. Oddech generał; cuchnął, a Cundertol nawet
nie mógł odwrócić głowy. - Czy naprawdę sądziłeś, że nie będziemy na to przygotowani? Są-
dzisz, że tacy z nas
313
głupcy? Od przybycia do tej galaktyki nauczyliśmy się wiele o waszych odrażających maszy-
nach. Wiemy, jak zmusić waszych nieczystych technologów do pracy dla nas, do budowania
blokad, które uruchamiają się na dźwięk konkretnego zdania. Jesteśmy w stanie ukraść wszyst-
ko, co trzeba, aby osiągnąć cel - cel, który pomogłeś nam zrealizować. Zasiałeś chaos, teraz
zbierzesz nagrodę.
Cundertol marzył, żeby się cofnąć.
„Od przybycia do tej galaktyki"...
Ogarnęła go panika.
Ohydny pysk obcego wydawał się kurczyć i odpadać. Długi ryj zwinął się i spłynął po szyi, za-
bierając ze sobą potrójne powieki i języki węchowe...
Pod nimi znajdowała się twarz tak straszliwa, że Cundertol nigdy nie umiałby jej sobie wy-
obrazić. Długie, strome czoło przechodzące w chude, wytatuowane policzki. Purpurowe worki
pod czarnymi, zimnymi oczami. Głębokie blizny znaczyły szare ciało jak szczeliny na lodo-
wym księżycu. Ostre zęby wyszczerzyły się do Cundertola, gdy zrozumiał, jaki popełnił błąd.
- Jesteś dla mnie niczym - syknął głos fałszywego generała. - Może gdybyś pozostał żywy,
nadałbyś się na niewolnika lub ofiarę, ale taki, jaki jesteś teraz, nie masz żadnej wartości, ty
martwy śmieciu. Obmyliśmy maszynę, która cię stworzyła, krwią tysiąca jeńców i oczyściliśmy
dłonie, które jej dotykały. Nie poniżaliśmy się nigdy do zajmowania się martwymi materiałami,
z których ty się teraz składasz. Życie to tkanka, to gleba, to krew. - Istota przerwała i uśmiech-
nęła się. - To śmierć.
Twarz, która miała być ostatnią rzeczą, jaką kiedykolwiek ujrzał Cundertol, odsunęła się
spoza zasięgu jego wzroku. Był tak głęboko unieruchomiony przez ogranicznik blokady, że nie
był w stanie nawet skupić wzroku. Wszystko w odległości większej niż metr pozostawało pla-
mą- plamą, która wypełniła się cieniami, gdy więcej istot tej samej rasy weszło do pokoju.
Okrążyły go, drgając się i wijąc w niewyobrażalnych kształtach.
„Jedyną rzeczą, jaką ode mnie dostaniesz, będzie śmierć".
Tak powiedział E'thinaa - czy też istota, która się pod tym imieniem ukrywała - i tymi sło-
wami skazała go na śmierć. Ostatnią rzeczą, jaką Cundertol poczuł, były bolesne ukłucia i ude-
rzenia amphistaffów, szarpiących na części jego sztuczne ciało. Nie mógł się ruszać, ale obcy
upewnili się, że wciąż może odczuwać ból. A ból był niewyobrażalny. Trudno go było nawet
objąć umysłem.
314
Gdy pola podtrzymujące Cundertola rozpadły się wreszcie i jegc umysł odpłynął, była to
prawdziwa, czysta ulga.
Wreszcie pozostał tylko jeden.
Klasse Ephemora był to izolowany system na skraju przestrzeń: Chissów po przeciwnej stro-
nie Jądra galaktyki. Został nazwany imieniem badacza, który wiele setek lat temu pierwszy
określił system posiadający wówczas niewielki kamieniołom, wokół wielkiego gazowego gigan-
ta, wzdętego potwora tuż poza granicą zamieszkanej strefy gwiazdy. Wielokrotne zakłócenia
atmosferyczne sprawiły jednak, że kopalnia przestała być zyskowna, więc opuszczono ją ponad
pięćdziesiąt lat standardowych wcześniej. Od tamtej pory Klasse Ephemora; popadł w zapo-
mnienie - brakowało mu nadających się do zamieszkania światów, które zachęcałyby do kolo-
nizacji; był zbyt odległy, aby stać się interesujący z punktu widzenia handlowego, a także zbyt
daleko od granic Chissów, aby usprawiedliwiać chociaż elementarną obsadę wojskową. Co kil-
ka dziesięcioleci automatyczna sonda przelatywała przez system w celu uaktualnienia danych
astronomicznych i sprawdzenia, czy punkty nawigacyjne ustawione podczas początkowego
badania pozostały na miejscach. Poza tym był kompletnie ignorowany.
I mogło tak pozostać na zawsze, gdyby ostatnia sonda, która przeleciała przez niego jakieś
dwadzieścia pięć lat temu, przypadkiem nie zauważyła, że jedyny gigant gazowy systemu, Mo-
bus, zyskał nowego satelitę. Satelita ten dołączył do rodziny siedemnastu innych satelitów wo-
kół Mobusa, ale masą przekraczał dziesięciokrotność pozostałych! razem wziętych. Był to świat
sam w sobie, otulony chmurami, która nie pozwalały na wizualne sprawdzenie przez sondę.
Obecność par wodnej mogła stanowić podstawę do dalszych badań, ale sonda ni była nasta-
wiona na zmianę kursu dla tak ulotnej przesłanki. Gdyby n księżycu-świecie widać było wyraź-
nie ślady życia rozumnego, sond mogłaby zahamować, ulokować się na orbicie Klasse A i obej-
rzeć nowy księżyc bardziej szczegółowo, a następnie donieść o swoich spostrzeżeniach
zwierzchnikom w CEDF. Planeta jednak nie emitowała nic n kanałach podprzestrzennych ani
też nie wysyłała żadnych transmisji; w zakresie widma elektromagnetycznego. Sonda odnoto-
wała pater tylko pojawienie się księżyca, po czym ruszyła swoją drogą.
Istnienie księżyca pozostawało więc od tamtego czasu ukryte w B: bibliotece Ekspedycyjnej
Chissów, skatalogowane wraz z tysiącami innych raportów z tysiąca innych, identycznych sond.
Choć przechwyceni
315
na orbitę było rzadkie, nie stanowiło wystarczającego ewenementu, aby ściągnąć na siebie
uwagę astronomów studiujących dane z powrotu sondy. W Nieznanych Regionach było wiele
innych, bardziej interesujących odkryć, które na nich czekały. Cóż zatem z tego, że jakiś zapo-
mniany system uzyskał jeden lub dwa nowe księżyce?
Jacen obserwował obrazy z księżyca przywiezione przez sondę z uczuciem graniczącym z
głębokim podziwem. Ujrzał szarą kulę oświetloną posępnym światłem kipiącego, czerwonożółte-
go giganta gazowego. Atmosfera pochłaniała podczerwień, ale radar ukazywał wzdłuż równika
łagodne wzgórza z kilkoma płaskimi fragmentami, które mogły być morzami rozrzuconymi
równomiernie po obu półkulach. Istniały dowody niedawnych erupcji i ruchów skorupy, jak na-
leżało się tego spodziewać po świecie, który całkiem niedawno został przechwycony nie tylko
przez słońce, lecz również przez gazowego giganta.
- Oto ona - szepnął, z trudem opanowując emocje. - To Zonama Sekot.
- Na mapie figuruje jako M-Osiemnaście.
- To Zonama Sekot - upierał się Jacen. - To musi być ona. Jakie to miały być te szansę, Dan-
ni?
- Że takie zjawisko wystąpi w sposób naturalny? Minimalne - odparła zapytana. - Ale to nie
znaczy, że to się nie mogło stać.
- Wiem - odparł beztrosko. - Ale się stało.
R2-D2 zagwizdał radośnie, jakby na potwierdzenie jego słów.
- Powinniśmy przynajmniej to sprawdzić - zauważyła Mara.
- Sprawdzimy - zgodził się Luke. - W końcu to najlepsza poszlaka, jaką do tej pory mieliśmy.
- Jeśli jest coś, w czym moglibyśmy wam pomóc - odezwał się Soontir Fel - macie to zała-
twione. - Zawahał się przez ułamek sekundy, zanim dodał: - Oczywiście, w granicach roz-
sądku.
Nie były to czcze obietnice. Chissowie dostarczyli już szczegółowe mapy taktyczne Niezna-
nych Regionów, ukazujące przeraźliwie niebezpieczne szlaki handlowe przez obszary, które
mogłyby się wydawać nie do przebycia. Co gorsza, dane te pokazywały, że Yuuzhanie byli w
tej części galaktyki bardziej aktywni, aniżeli wiedział o tym wywiad Sojuszu. Od pierwszych
ataków na systemy Nowej Republiki siły zadaniowe Yuuzhan Vongów dotarły do przestrzeni
Chissów i skierowały się w Nieznane Regiony. Od tamtej pory słuch o nich zaginął - a może
żadna inna siła zadaniowa nie zdołała się przedrzeć przez Chissów - ale nie stanowiło to podstaw
do samozadowolenia. Dalsza pomoc Chissów mogła okazać się w pewnym momencie bezcen-
na.
316
Luke uśmiechnął się w zadumie.
- Dziękuję - rzekł. - Obiecuję nie wspomnieć o traktacie z Sojuszem Galaktycznym aż do
następnego naszego przyjazdu.
- Jeśli w ogóle będzie następny raz - dodała Mara.
Jacen skinął głową, myśląc o ataku na Ruiny Imperium, o Krizlawach na Munlali Mafir, o
głównym nawigatorze Aabie, a potem, oczywiście, o samych Yuuzhan Vongach, których wypra-
wy do przestrzeni Chissów z każdym dniem wydawały się coraz częstsze.
Wystarczająco trudno było dotrzeć do tego punktu, pomyślał. A wątpię, żeby później było choć
trochę łatwiej.
Poczuł w pobliżu wsparcie i ufność ze strony Danni i uśmiechnął się ciepło. Przynajmniej nie
brakowało im wsparcia - ani jemu, ani Galaktycznej Federacji Wolnych Przymierzy. Musieli
jedynie pójść za głosem serca i pozwolić, aby Moc kierowała ich decyzjami, a z pewnością do-
trą, gdzie zechcą - był tego pewien.
Nie wiadomo było jednak, co zastaną, kiedy już tam będą...