background image

Sławomir Klimkiewicz

POJEDYNEK POD PIRAMIDAMI

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej

Warszawa 1977

Okładkę projektował: Witold Chmielewski

Redaktor: Wiesława Zaniewska

Redaktor techniczny: Zofia Szymańska

background image

POWRÓT MAJORA CIENCI

Słońce powoli wstawało nad pustynią i rozpraszało rześki chłód poranka. Upłynęła szósta, potem i ósma 

godzina rano, a zapowiedzianego samochodu z Kompanii Auto-Sahara nie było. Cienci wyjął z futerału 
lornetkę i jeszcze raz omiótł ginący w rozedrganym powietrzu kraniec wyschniętego wadi *. Pusto. Zszedł z 
wydmy po skrzypiącym piasku do samochodu. Wóz stał w niszy utworzonej przez dwie wysokie, usypane 
przez   wiatr,   diuny.   Był   całkowicie   zasłonięty,   a   jednocześnie   z   miejsca,   w   którym   stał,   można   było 
obserwować długi odcinek wyschniętego koryta rzeki, która teraz pozbawiona kropli wody służyła jako 
droga. Cienci włożył lornetkę do futerału i sięgnął po manierkę z wodą. Pociągnął długi łyk i skrzywił się z 
niesmakiem, była już ciepła i miała niemiły, metaliczny smak. Pomyślał z żalem: to nie to samo, co filiżanka 
pachnącej   i   aromatycznej   kawy,   jaką   pił   jeszcze   trzy   dni   temu   w   Kairze.   Opuścili   Kair   wczesnym 
popołudniem, chcąc wykorzystać chłód nocy na jazdę. Robi tak wiele osób jadących na południe, więc nie 
wzbudziło   to niczyich   podejrzeń.  Cóż zresztą   mogło   być   dziwnego,  że  właściciel  jednego  z większych 
magazynów wyrobów skórzanych, i przy tym ich dostawca dla jednostek armii brytyjskiej stacjonujących w 
delcie Nilu, jak co roku udaje się do Sudanu po zapas nowych skór.

Lewantyńczyk Dżalid znany był z obrotności i znakomitej intuicji kupieckiej. Zabierał zwykle ze sobą 

swoją prawą rękę w przedsiębiorstwie kuzyna Ahmeda, ale tym razem w samochodzie obok niego siedział 
znajomy,   który   przyjechał   do   Kairu   kilka   tygodni   temu.   Dżalid   przedstawiał   go   hurtownikom   jako 
przedstawiciela jednej z tureckich kompanii, zajmujących się handlem skórami.

Gymyr   Radszyn  —   tak   przedstawił   się   przybysz  —   robił   wrażenie   człowieka   bardzo   obrotnego   i 

przedsiębiorczego.   W   bardzo   krótkim  czasie   nawiązał   kontakty  z   wieloma  przemysłowcami   i   kupcami, 
swobodnie czuł się również w klubach i kabaretach, gdzie zbierała się finansowa elita Kairu. Nie stronił 
również od spotkań z oficerami brytyjskimi, którzy wieczorami zbierali się w Tarf i Mohamed Pasza Club. 
Nie liczył się zbytnio z pieniędzmi, ale nie pozwolił się również oszukać na jednego nawet plastra. Był hojny 
ale nie lubił marnować pieniędzy. Podkreślał, że celem jego wizyty w Kairze jest rozpoznanie możliwości 
nawiązania długofalowej transakcji dostaw znakomitych skór sudańskich. Dawał przy tym do zrozumienia, 
iż zamówienia będą znaczne i obliczone na dłuższy czas. Nikogo zatem nie zdziwiło, kiedy oznajmił, iż 
wybiera   się   razem   z   Dżalidem   na   wyprawę   do   Sudanu   w   celu   zorientowania   się   na   miejscu,   jak 
najkorzystniej   zorganizować   zakupy   skór.   Dżalid   podróżował   swoim   znakomicie   przystosowanym   do 
długich podróży samochodem terenowym, którym przemierzył niejedną setkę mil Kotliny Górnego Nilu.

Tym razem zapowiadała się dłuższa wyprawa. Po nocnej jeździe zatrzymali się na dzień w Asjut. Po 

kilkugodzinnym odpoczynku, gdy upał już zelżał, ruszyli dalej. Upewniwszy się, że szosa jest pusta. skręcili 
na   zachód,   zamiast   na   południe,   w   kierunku   Sudanu.   W   tym   miejscu   pustynia   ma   bardzo   twardą 
nawierzchnię,   toteż   jazda   byta   szybka   i   nim   zapadł   zmierzch,   zjechali   z   płaskowyżu   w   gąszcz   kotlin 
wyrzeźbionych przez wiatr i potoki wody, która zmieniała wyschnięte koryta w rwące potoki raz w roku w 
czasie tropikalnej ulewy. Dżalid znał okolicę dobrze, gdyż jechał dalej, mimo gęstniejącego mroku. Wreszcie 
stanęli i w świetle reflektorów wybrali kotlinę, w której ukryli samochód. Nazajutrz o szóstej rano miał w 
tym   miejscu   zjawić   się   patrol   Kompanii   Auto-Sahara,   wysłany   z   włoskiej   bazy   wojskowej,   najdalej 
wysuniętej na południowy wschód włoskiej placówki  rozpoznawczo-ochronnej, mieszczącej się w oazie 
Kufra.

Tymczasem płynęła godzina za godziną, a u wjazdu do wadi nie pojawił się oczekiwany pustynny 

patrol.   Radszyn   kilkakrotnie   nagabywał   Dżalida,   czy  jest   całkowicie   pewien,   że   dotarli   do   właściwego 
miejsca.   Dżalid   nie   zwracał   specjalnej   uwagi   na   poirytowanego   swojego   towarzysza.   Leżąc   w   cieniu 
rzucanym przez samochód, odpowiadał za każdym razem rozleniwionym przez upał głosem:

— Ależ tak, naturalnie, jestem pewien.
Nie pozostawało nic innego, jak czekać. Wreszcie, kiedy słońce przekroczyło zenit, u wejścia do wadi 

coś   zamajaczyło.   Radszyn   szybko   sięgnął   po   lornetkę   i   przypadł   za   brzegiem   wydmy.   W   obiektywie, 
poprzez   rozedrgane   upałem   powietrze,   zobaczył,   jak   dnem   żlebu,   powoli,   jechał   samochód   terenowy, 
pomalowany w  żółtordzawe  ochronne   plamy.   Z takiej  odległości  trudno  było  rozpoznać  —  włoski   czy 
brytyjski. Jedno było pewne, nikt z cywilów, oprócz przypadkowej ekspedycji geograficznej, nie zapuszczał 
się w te rejony. Szybko zbudził Dżalida. Na wszelki wypadek wyjął z pojemnika dwa granaty i wsunął je do 
kieszeni. Obydwaj zarepetowali pistolety, które wsunęli za pas. Samochód zbliżał się nieustannie, a zza 
zakrętu, po chwili, pojawił się drugi. Po kilku minutach niepokój Radszyna zniknął. Bez trudu rozpoznał

* Wadi — suche  łożyska rzek na pustyniach płd.-zach Azji i płn. Afryki, wypełniające się wodą tylko w porze 

deszczowej.

background image

markę i znaki na masce samochodu. To nie byli Anglicy ani Egipcjanie. Po chwili był już pewien. Długo 
oczekiwany patrol zjawił się.

Pierwszy samochód zatrzymał się. Wysiadł z niego człowiek ubrany w mundur włoskiego oficera. Po 

chwili, podobnie jak Radszyn, wszedł na stok spadzistego brzegu wąwozu i położywszy się na brzegu, 
obserwował przez lornetkę płaskowyż. Obydwaj podróżni byli już teraz zupełnie spokojni. Ani Anglicy, ani 
Egipcjanie nie zachowywali się na terytorium Egiptu w ten sposób. Dżalid wyjął z kieszeni lusterko. Odbity 
promień   słońca   wylądował   na   twarzy   oficera   leżącego   na   przeciwległym   stoku.   Ten   w   mgnieniu   oka 
ześliznął się ze skarpy. Gdy Radszyn wyszedł na środek wąwozu, oficer był już przy samochodzie i w stronę 
idącego   skierował   lufę   karabinu   maszynowego,   stojącego   na   masce   samochodu.   Radszyn   machając 
chusteczką szedł powoli naprzód. Zachęcony tym oficer oderwał się od samochodu i wyszedł mu kilka 
kroków naprzeciw. Po krótkiej chwili stanęli przed sobą.

— Czy inżynier Ciello? — zapytał cywila.
— Tak — odpowiedział zapytany. — Najlepsze są wina toskańskie — dodał po chwili.
Oficer z uśmiechem odpowiedział:
— Nalewka na ziołach jest zdrowsza — i wyjął z kieszeni swój znak rozpoznawczy.
Po   kilku   minutach   z   samochodu  Dżalida   wyładowano   trzy  torby.   On   sam  oddalił   się   do  drugiego 

wąwozu, aby nikt z członków patrolu go nie zobaczył.

W ostatnich miesiącach szefowie wywiadu włoskiego zarządzili nadzwyczajne zaostrzenie konspiracji. 

Z otrzymywanych meldunków wynikało, że gadatliwość wielu agentów lub żołnierzy stacjonujących w Libii 
naprowadziła Brytyjczyków na niejeden ślad. Stąd Dżalid unikał spotkania z członkami patrolu pustynnego.

Na pożegnanie uścisnęli sobie dłonie z Radszynem i samochód odjechał na wschód, w kierunku szosy, 

by potem jechać dalej na południe, do Sudanu, gdzie już czekał pomocnik Ahmed, który do Chartumu dotarł 
koleją. Dżalid po powrocie do Kairu oświadczył swoim znajomym, że przedsiębiorczy Turek pojechał dalej 
do Erytrei.

Tymczasem  samochody patrolu  pustynnego  przekroczyły  Wielkie  Morze   Piasków  i  na   trzeci  dzień 

dotarły do oazy Kufra. Stamtąd Radszyn, który występował teraz pod nazwiskiem Ciello, po długiej podróży 
lotniczej   znalazł   się   w   Tripolisie.   Na   lotnisku   czekał   na   niego   samochód   Po   pół   godzinie   dotarli   do 
kompleksu   budynków,   w   których   mieścił   się   sztab   marszałka   lotnictwa   Balbe,   głównodowodzącego 
wojskami włoskimi w Libii.

Ciello wrócił do swojego nazwiska Cienci. Nie był on bynajmniej handlarzem skór, mimo że znał się na 

nich dobrze. Od ponad 10 lat pracował we włoskim wywiadzie wojskowym. Do Egiptu został przerzucony w 
celu zebrania materiałów opracowanych przez działające tam niezależnie od siebie trzy siatki wywiadu i 
poczynienia własnych obserwacji. Jego zadaniem było opracowanie kompleksowego raportu na temat siły 
jednostek brytyjskich stacjonujących w Egipcie, ich uzbrojenia i mobilności, nastrojów ludności arabskiej. 
Zdawał sobie sprawę, iż polecenie opracowania takiego raportu oznacza podjęcie przygotowań do realizacji 
planów duce, tj. utworzenia Włoskiego Imperium Afrykańskiego poprzez zajęcie Egiptu uderzeniem z Libii i 
Sudanu z Abisynii.

W sztabie powitał go pułkownik Bertollo.
— Witam, majorze — powiedział wyciągając szczupłą opaloną dłoń. — Cieszę się, że już pan wrócił. 

Mamy   pomyślne   dla   nas   wiadomości:   wczoraj   skapitulowała   Belgia   i   wojska   naszego   niemieckiego 
sojusznika odcięły we Flandrii znaczna część najlepszych sił brytyjsko-francuskich. Upadek Francji jest 
sprawą   już   tylko  dni.   Włochy  muszą   podjąć   decyzje.   Mamy  znakomitą  okazję,   aby  rozszerzyć   granice 
Królestwa nie tylko na Egipt i Sudan, ale wypędzić również Francuzów z Tunezji i Algierii. Dlatego z 
niecierpliwością czekamy na pełny i możliwie wyczerpujący meldunek. Kiedy dotarła do nas szyfrówka, że 
wylecieliście   z   Kufry,   natychmiast   zawiadomiliśmy   Rzym,   iż   raport   o   sytuacji   w   Egipcie   zostanie 
dostarczony najpóźniej za 48 godzin. Wiem, że jest pan zmęczony. Nie, nie, proszę nie protestować, chodzi 
mi o jakość raportu. Proszę przespać się kilka godzin, i do roboty. Maszynistka jest gotowa do pisania o 
dowolnej porze.

Cienci zrozumiał, że rozmowa jest skończona. Odruchowo zasalutował — w dalszym ciągu był jeszcze 

ubrany w kombinezon lotniczy, który dostał w Kufrze, i wyszedł z pokoju. Szefostwo wywiadu ulokowało 
go w dwuosobowym apartamencie przeznaczonym dla wyższych oficerów. Z przyjemnością wziął prysznic i 
wyciągnął się na łóżku. Ale sen, mimo zmęczenia, nie przychodził. Po chwili wrócił myślami do wyjazdu z 
Kairu.   Jemu   udało   się   powrócić   bezpiecznie,   ale   niepokoił   się,   czy   nie   naprowadził   kontrwywiadu 
brytyjskiego na ślad trzech siatek włoskich. W ten sposób wywiad włoski pozbawiony by został napływu 
świeżych wiadomości. Odrzucił tę myśl od siebie, zachował przecież maksimum ostrożności.

Cienci był zwolennikiem koncepcji Wielkich Włoch, przypominających zasięgiem imperium rzymskie. 

Na rok przed agresją przeciw Abisynii w 1935 r., występując w charakterze kupca, zjeździł cały kraj wzdłuż 

background image

i wszerz prowadząc rozpoznanie terenu i miejscowych stosunków.

Nawiązał kontakty z przedstawicielami kilku rodów arystokratycznych przeciwnych Hajle Sellasje i 

gotowych sprzymierzyć się z każdym, aby sięgnąć po tron w Addis Abebie. Wyniki działania Cienciego i 
innych podobnych mu agentów ułatwiły w dużym stopniu Włochom wykorzystanie waśni wewnętrznych do 
podboju Abisynii. Wbrew pozorom nie było to łatwe. Mimo iż armia abisyńska nie dysponowała żadnym 
uzbrojeniem poza zwyczajnymi karabinami, podbój zajął wiele miesięcy. Przeciwko bezbronnym rzucono 
czołgi, samoloty i artylerię, a mimo to zwycięstwo zostało okupione dużymi stratami. Zresztą kraj nie został 
nigdy pokonany do końca — w górach niepodzielnie królowała partyzantka abisyńska.

Cienci   podobnie   jak   wielu   jego   współpracowników   z   wywiadu   i   wojska   w   napięciu   obserwował 

przebieg działań wojennych po napadzie Niemiec hitlerowskich na Polskę. Wypowiedzenie wojny przez 
Francję i Wielką Brytanię odczytano w pierwszej chwili jako zapowiedź początku końca III Rzeszy. Ale 
obydwa mocarstwa wbrew obietnicom nie tylko nie pospieszyły Polsce z pomocą, lecz również nie podjęły 
rzeczywistych działań przeciwko Niemcom. Przedłużanie się „dziwnej wojny” ugruntowało przekonanie w 
elicie   partii   faszystowskiej   i   Naczelnym   Dowództwie,   iż   zwycięstwo   Niemiec   hitlerowskich   jest   tylko 
kwestią czasu. Duce na posiedzeniach Wielkiej Rady Faszystowskiej   snuł plany   zajęcia znacznej części 
śródziemnomorskiego wybrzeża Francji, Grecji, Egiptu, krajów Maghrebu i Sudanu.

— Zbliża się okres radykalnego zwrotu w historii Włoch. Nie możemy przegapić właściwego momentu 

— grzmiał duce, wsłuchując się z zadowoleniem w ton własnego głosu.

Gospodarkę Włoch przestawiono na tory wojenne, dążono do powiększania produkcji zbrojeniowej, ale 

brakowało   wszystkiego  —   surowców,   pieniędzy   na   ich   stałe   zakupy.   Kraj   boleśnie   odczuwał   wysiłek 
zbrojeniowy.

W Libii lądowały ciągle nowe jednostki, a przez Kanał Sueski płynęły statki z wojskiem, sprzętem i 

zaopatrzeniem  dla   formowanych   armii   w   graniczącej   z   Sudanem  Erytrei  i   na   przygraniczu   somalijsko-
-kenijskim. Czynione przygotowania były widoczne, a ich rozmiary znane dowództwu wojsk brytyjskich 
stacjonujących w strefie Kanału.

Niejednokrotnie   zwracano   się   z   zapytaniem   do   Londynu,   czy  nie   należałoby  zamknąć   Kanału   dla 

włoskich transportów wojskowych. Ale za każdym razem odpowiedź była negatywna. Mimo wkroczenia 
Niemiec do Francji, Belgii i Holandii, Włochy nie wypowiedziały wojny i dlatego w Londynie uważano, że 
im dłużej uda się utrzymać ten stan, tym lepiej. Stąd nie podejmowano kroków, które Włochy mogłyby 
potraktować jako pretekst do zerwania stosunków.

Rzym   odczytał   brak   reakcji   brytyjskiej   jako   objaw   słabości   i   ugrupowania   prące   ku   wojnie 

wykorzystywały to jako argument przemawiający za wykorzystaniem sytuacji dla zajęcia Egiptu i Sudanu 
jednoczesnym uderzeniem.

Cienci do wieczora przeglądał i porządkował przywiezione materiały, a potem przy filiżance kawy 

zasiadł do pisania raportu. Był zadowolony z realizacji zadań, których się podjął. Działające od kilku lat 
siatki włoskie zdołały dość dobrze rozpoznać strukturę i uzbrojenie jednostek brytyjskich stacjonujących w 
Egipcie, sieć dróg i lotnisk, portów oraz system zabezpieczenia Kanału Sueskiego. Jednym z najcenniejszych 
kontaktów dla wywiadu włoskiego, którego utrzymanie kosztowało bardzo wiele, był pracownik kartoteki 
policji kryminalnej w Kairze. Dostarczył on wielu cennych informacji o osobistościach świata kairskiego i 
dworu króla Faruka. Za jego pośrednictwem trafiono również do kilku oficerów brytyjskich zaplątanych w z 
góry przygotowane afery. Cienci zabrał ze sobą listę potencjalnych kandydatów do werbunku. Byli to ci, 
którzy   popełnili   wykroczenia   finansowe,   zatajone   przy   pomocy   znacznej   łapówki,   albo   też   prowadzili 
nielegalne   transakcje.   Korupcja   panująca   w   administracji   króla   Egiptu   Faruka   stanowiła   wodę  na   młyn 
wywiadu włoskiego. Nie było to zadanie zbyt skomplikowane, ponieważ sam król był cichym zwolennikiem 
Włoch.

Penetrację agentur włoskich, a później jak się okazało i niemieckich, ułatwiała sytuacja w Egipcie. Do 

1936   roku   kraj   pozostawał   pod   okupacją   Wielkiej   Brytanii.   Układ   z   26   sierpnia   1936   roku   zapewnił 
Egiptowi niepodległość, która miała jednak jedynie formalny charakter, nadal pozostały tu wojska brytyjskie 
pod   pretekstem  ochrony  Kanału   Sueskiego.   Ponadto   miały  one   prawo   do  korzystania   z   lotnisk,   dróg   i 
zasobów materialnych kraju. Stan ten w pełni odpowiadał królowi Farukowi, o którym wiadomo było, że jest 
zainteresowany jedynie swoim bogatym życiem osobistym. W dniu 3 września 1939 roku Egipt zerwał 
stosunki dyplomatyczne z Niemcami hitlerowskimi i Włochami, deklarując jednocześnie swoją neutralność.

Ambasada   włoska   w   Kairze   oraz   konsulaty  w   Aleksandrii   i   Port   Saidzie   musiały  zamknąć   swoje 

podwoje. Od tej pory informacje zbierać mogły tylko agentury szeroko rozbudowanego wywiadu.

Nazajutrz   w   południe   Cienci   zameldował   się   z   gotowym   raportem.   Składał   się   on   z   kilku   części, 

poświęconych   ocenie   sytuacji   politycznej   w   Egipcie,   sile   i   wyposażeniu   jednostek   brytyjskich,   a   także 
zawierał plan podjęcia na tyłach frontu działalności dywersyjnej oraz sabotażowej. Całość dopełniały opisy 

background image

lotnisk cywilnych i wojskowych oraz głównych arterii komunikacyjnych wraz z planem zablokowania ich 
przez grupy dywersyjne. Pułkownik Bertollo przedyskutował z ich autorem nasuwające się wnioski, wniósł 
kilka własnych poprawek i raport w zalakowanej kopercie z napisem  „ściśle tajne” znalazł się na biurku 
marszałka lotnictwa Balbo, szefa Comando Superiore in Libia, jednego z nielicznych dowódców włoskich, 
którzy nie ulegali magii cyfr, przedstawiających potęgę armii włoskiej. Balbo zamyślił się nad raportem.

— Dowództwo brytyjskie jest obecnie w stanie skierować w rejon przygraniczny z Libią nie więcej niż 

piętnaście, dwadzieścia tysięcy ludzi. Całość sił brytyjskich, stacjonujących w Egipcie i Iraku, nie przekracza 
pięćdziesiąt, sześćdziesiąt pięć tysięcy ludzi.

Marszałek z zaciekawieniem przerzucił kilka kartek i zatrzymał wzrok na opisie sił lotniczych.
—   No   cóż,   wszystko   wskazuje   na   to,   że   nasza   Regia   Aeronautica   ma   więcej   maszyn,   ale   czy 

rzeczywiście jesteśmy silniejsi, na to sam nie potrafię odpowiedzieć.

Podszedł do olbrzymiej mapy zajmującej całą ścianę.
—   Dwadzieścia,   no   powiedzmy,   trzydzieści   tysięcy  ludzi   do   utrzymania   frontu   o   długości   trzystu 

kilometrów — powiedział sam do siebie. — Ale z drugiej strony nie należy zapominać, iż najkrótsza droga 
do Kairu wiedzie wzdłuż wybrzeża, co bardzo skraca front i ułatwia obronę, a nam utrudnia atak.

Ciszę, która zapanowała w gabinecie, przerwał dzwonek telefonu.
— Panie marszałku —- w słuchawce rozległ się głos adiutanta — nasłuch donosi, iż we Francji wojska 

niemieckie przełamały linię obrony i spychają siły francuskie ku pozycjom na rzekach Somma i Aisne. 
Ponadto w przedpokoju czeka oficer dyżurny z pilnym szyfrogramem z Rzymu.

— Dobrze, niech wejdzie — powiedział Balbo.
Po chwili miał przed sobą zieloną kartkę papieru przekreśloną czerwonym paskiem, przez który biegły 

słowa: Natychmiastowy przylot z materiałami do Rzymu.

Były to ostatnie dni maja 1940 roku.

NA PIĘĆ PRZED DWUNASTĄ

Samolot wylądował miękko na wojskowym lotnisku pod Rzymem. Przy schodkach na marszałka Balbo 

i   towarzyszące   mu   osoby   czekała   grupa   oficerów   z   Naczelnego   Dowództwa.   Przybysze   z   Afryki   z 
przyjemnością wchłaniali rześkie i chłodne powietrze czerwcowe.

Nie to co w Trypolisie — pomyślał Cienci.
W sztabie Comando Supremo, zostali przyjęci przez głównodowodzącego marszałka Pietro Badoglio. 

Wysłuchał   on   z   uwagą   zwięzłego   raportu   Balbo.   W   skupieniu   przeczytał   raz   jeszcze   wręczone   mu 
memorandum na temat sytuacji militarnej w Afryce Północnej.

—   Marszałku  —   zwrócił   się   do   Balbo.  —   Sprowadziłem   tutaj   pana   wraz   z   grupą   najbliższych 

współpracowników i ekspertów po to, abyśmy wspólnie przeanalizowali sytuację na pograniczu libijsko-
-egipskim oraz w Afryce Wschodniej. Dzień przed panem do Rzymu przyleciał wysłannik wicekróla, księcia 
d'Aosta, dowódcy naszych wojsk w Erytrei i Abisynii. Znam obecnie pański punkt widzenia i zgadzam się z 
szeregiem wniosków, w szczególności dotyczących stanu przygotowań wojsk brytyjskich. Wydaje mi się, iż 
dzieli nas pogląd w sprawie słuszności podejmowania w najbliższym czasie działań ofensywnych. Za trzy 
godziny przyjmie nas duce, który znając pański pogląd na sprawę wyraził życzenie spotkania się z panem i 
wysłannikiem   wicekróla.   Teraz   prześlę   mu   pański   raport.   Tymczasem   proszę   zapoznać   się   z   ostatnimi 
meldunkami z działań wojennych we Francji: Wojska francuskie i brytyjskie zamknięte w rejonie Dunkierki 
albo   przedostały   się   do   Anglii,   albo   trafiły   do   niewoli.   Wynik   całej   batalii   nie   powinien   już   budzić 
wątpliwości.

Gabinet   Mussoliniego   w   Pallazzo   Venezia   był  urządzony  z   przepychem.  Stylowe   meble   tonęły  w 

olbrzymiej sali, która swoim rozmiarem miała wzmacniać w gościach wrażenie potęgi jej właściciela.

Mussolini, po krótkim powitaniu, przystąpił natychmiast do sedna sprawy.
—   Panowie   —   powiedział   donośnym   głosem,   wzmocnionym   przez   echo   sali.  —   Nasz   niemiecki 

sojusznik   zdecydowanie   przechylił   szalę   zwycięstwa   na   swoją   korzyść.   Nie   tylko   dla   tak   wytrawnych 
strategów jak wy jest rzeczą oczywistą, iż dni Francji są policzone. Siły brytyjskie we Francji zostały rozbite, 
z Dunkierki na Wyspy dotarły już nie jednostki, ale grupy rozbitków. Cały ciężki sprzęt pozostał na polach 
bitewnych. Armia brytyjska przestała się praktycznie liczyć. Te jednostki, które stoją obecnie na wyspie, za 
żadną cenę nie zostaną z niej wycofane. Jestem głęboko przekonany, że już niedługo i one znajdą się w 
ogniu.

Mussolini wstał i zaczął nerwowo przechadzać się po miękkim puszystym dywanie.
— Włochy nie mogą przeoczyć  — podjął dalej  — nie wykorzystać najlepszej okazji, jaka się nam 

background image

obecnie nadarza. Możemy za jednym zamachem poprawić granicę z Francją i rozbudować nasze imperium 
afrykańskie.   Marszałku   Badoglio,   proszę   przejść   do   mapy   i   krótko   zreferować   sytuację   w   Afryce 
Wschodniej i na pograniczu egipsko-libijskim.

Badoglio wstał, wyjął z neseseru kilka stron maszynopisu i podszedł do mapy. Zaczął mówić:
— Generalnie rzecz biorąc sytuacja militarna jest dla nas korzystna. Zaczynając od Africa Settetionale 

w   Libii   należy   stwierdzić,   że   w   wyniku   konsekwentnych   wysiłków   datujących   się   od   1936   roku 
rozbudowaliśmy sieć dróg i lotnisk oraz wznieśliśmy w rejonach przygranicznych pas umocnień. Droga 
nadmorska pozwoli na szybkie przerzucenie rezerw. Przez porty morskie w Tobruku, Barce i Dernie można 
bezpośrednio dostarczać wyposażenie z Włoch. W chwili obecnej mamy w Libii pod bronią dwieście siedem 
tysięcy ludzi. Piąta armia osłania Trypolitanię i granicę z Tunezją na wypadek ataku wojsk francuskich. W 
Cyrenajce, w rejonie graniczącym z Egiptem, stacjonują jednostki piątej armii. Południe osłania specjalnie 
sformowana   dywizja   saharyjska.   Wojska   te   dysponują   osiemdziesięcioma   czterema   nowoczesnymi 
bombowcami,   sto   czterdziestoma  czterema  myśliwcami  i   sto   trzynastoma   maszynami   transportowymi   i 
rozpoznawczymi.   Dysponujemy   również   wystarczającą   ilością   sprzętu   zmechanizowanego.   Pewnym 
niedostatkiem jest słabość naszej artylerii przeciwpancernej, zrównoważymy to silami zmotoryzowanymi.

Mussolini przerwał niecierpliwie.
—   Pomyślcie,   panowie,   że   gdy  wkroczyliśmy  do  Libii   w  celu   pokonania   oporu,   wystarczało   nam 

osiemdziesiąt tysięcy ludzi. Teraz mamy tam dwa i pół raza więcej. Marszałku, proszę nie wchodzić  w 
szczegóły, znamy je dobrze sami. Chodzi o ustalenie podstawowych faktów. A teraz Afryka wschodnia. — 
Mussolini na moment przerwał, pociągnął łyk soku ze szklanki.

— I tutaj w ciągu krótkiego czasu zdołaliśmy zgromadzić znaczne siły, które w moim przekonaniu są w 

pełni zdolne nie tylko do połączenia się z jednostkami, które dotrą do Kairu, ale i również zajmą całe Somali 
Brytyjskie i Kenię. Łącznie nasze siły liczą tam aż trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi.

— Marszałku Balbo, raport jest znakomity — ciągnął duce.  — Należą się panu za to słowa uznania. 

Zdaję sobie sprawę, że duża zasługa jest w tym również majora Cienci. Myślę, że już niedługo będziemy 
mogli tytułować go pułkownikiem. Marszałku Badoglio, proszę przygotować odpowiedni rozkaz.

Cienci poczuł, jak rumieniec zalał mu twarz. Ale Mussolini zmienił temat.
— Co mogą przeciwstawić nam Francuzi i Brytyjczycy? Myślimy bowiem o zrealizowaniu marzenia 

Rady Faszystowskiej, utworzeniu w Afryce drugich Włoch. Okazja jest niepowtarzalna. Wojska francuskie 
w Tunezji są wstrząśnięte kolejnymi  porażkami w metropolii. Ponadto znaczny procent jedynej dywizji 
„Sousse”   stanowią   Tunezyjczycy,   na   ogół   niechętnie   ustosunkowani   do   Francuzów.   Z   kolei   całe   siły 
brytyjskie na Bliskim Wschodzie, według naszych obliczeń, nie przekraczają stu tysięcy ludzi wraz z siłami 
policyjnymi.  Anglicy ani  w Sudanie,  ani w Egipcie  nie mogą  liczyć  na  poparcie  ze strony miejscowej 
ludności. Wprost przeciwnie, jak sam pan pisze w swoim raporcie colonello Cienci, istnieją duże szanse na 
wzniecenie powstania poza liniami  frontu. Wnioski są zatem jednoznaczne, musimy uderzyć  teraz. Ani 
chwili   później.   Żeby  zasiąść   za   stołem  zwycięzców,   musimy  równocześnie   uderzyć   na   Francję   oraz   w 
Afryce.   Nasze   postanowienie   musimy   przedstawić   naszym   sojusznikom   niemieckim.   Obecnie   możemy 
mówić o tym, jak to najskuteczniej zrobić. Słucham — zwrócił się do obu marszałków.

Badoglio wiedział, że decyzja została już podjęta. Nie było więc nad czym dyskutować. Mussolini parł 

do wojny za  wszelką  cenę.  Ale  dobrze  zdawał  sobie  sprawę,  że  sytuacja  nie  wygląda   tak  różowo,  jak 
wynikałoby to z wymowy samych cyfr. Postanowił przemilczeć i wystawić na pierwszą linię Balbo:

—   Duce,   zgadzam   się   z   generalną   linią   rozumowania.   Podzielam   pogląd,   iż   obecna   sytuacja   jest 

wyjątkową okazją. Ale wysłuchajmy opinii marszałka Balbo i wysłannika księcia d'Aosta.

Ładny unik  — pomyślał Balbo  — zostałem sam. Wiedział, że nie zdoła przekonać Mussoliniego o 

konieczności przesunięcia terminu ataku.

— Duce — powiedział głębokim głosem. — Pragnę zwrócić pana uwagę na fakt, iż naszym wojskom w 

Trypolitanii i Cyrenajce brakuje artylerii przeciwpancernej i przeciwlotniczej oraz czołgów, które mogłyby z 
powodzeniem stawić czoła Brytyjczykom. Ustępują oni nam liczbą, przewyższają natomiast siłą ognia i 
jakością   sprzętu.   Ponadto   sprawą   najważniejszą   jest   brak   dostatecznego   wyposażenia,   począwszy   od 
środków   pędnych   po   amunicję,   co   uniemożliwia   prowadzenie   dłuższej   kampanii.   Wyszkolenie   nowo 
wcielonych żołnierzy też pozostawia wiele do życzenia. W tej sytuacji, jeżeli chcemy wyjść nad brzeg 
Kanału Sueskiego, musimy otrzymać wzmocnienie w postaci przynajmniej jednej dywizji pancernej. Jedyna 
formuła działań w tych warunkach to wojna błyskawiczna i to pod warunkiem znacznych posiłków z Włoch 
wraz z przerzuceniem większych sił z Trypolitanii pod granicę z Egiptem.

Mussolini skrzywił się i spojrzał na Balbo z niechęcią.
— Marszałku, wszyscy dowódcy frontów powtarzają tę samą starą melodię, nie możemy podjąć działań 

bez posiłków, nowej broni i czołgów. Ale posłuchajmy, co ma do powiedzenia przedstawiciel naszych sił w 

background image

Afryce wschodniej, gdzie sytuacja również nie jest łatwa. Oddalenie od Włoch utrudnia panowanie nad 
olbrzymim terytorium.

Furri mówił powoli, akcentując dobitnie każde słowo:
— Na trzysta pięćdziesiąt tysięcy ludzi (wojska), jakie mamy obecnie pod rozkazami, Włosi stanowią 

tylko sześćdziesiąt tysięcy. Reszta to jednostki miejscowe, na które nie możemy liczyć w całej rozciągłości. 
Odczuwamy podobne braki jak marszałek Balbo, ale wszyscy, z księciem d'Aostą, wierzymy, iż pokonamy 
wojska brytyjskie w Somali i przejdziemy Sudan. Mamy do pokonania nie tylko przeciwnika, ale i dystans 
prawie dwóch tysięcy kilometrów w bardzo trudnym terenie. Dlatego też wynik końcowy naszej misji będzie 
uzależniony od tego, jak szybko marszałek Balbo dotrze do Nilu i wyprze z Egiptu resztki wojsk brytyjskich. 
Rozumiem, że jest już za późno, abyśmy mogli liczyć na jakieś większe dostawy. Musimy jednak mieć 
więcej   lotnictwa,   a   w   szczególności   myśliwców.   Książę   d'Aosta   jest   zdania,   iż   można   przerzucić 
przynajmniej jedną dywizję przez Libię i Sudan.

Mussolini poweselał.
— Bravissimo — powiedział do Furriego.
— W Libii stacjonują dwie nasze najlepsze dywizje faszystowskie: Czarne Koszule i Strzelcy Alpejscy 

oraz dwie dywizje libijskie, które swoją lojalność i bitność sprawdziły w Abisynii — zareplikował Balbo.

— Nie, marszałku, argumenty przedstawione przez pana wcale mnie nie przekonują — nie ustępował 

Furri.

— Otóż to  — podchwycił od razu Mussolini.  — Rozważymy możliwość przerzucenia części eskadr 

stacjonujących aktualnie na wyspach Dodekanezu i zwiększymy dostawy paliwa. Ale nie zapominajcie, że 
artyleria i ciężka broń piechoty jest po drugiej stronie granicy w Tunezji. Wystarczy po nie sięgnąć ręką. 
Marszałku Badoglio  — duce podniósł głos.  — Odprawę uważam za zamkniętą. Proszę o przygotowanie 
właściwych rozkazów. Nasze wojska na granicy z Francją oraz w Libii i Abisynii należy postawić w stan 
gotowości   alarmowej.   Stosownie   do   przedstawionych   tu   postulatów   proszę   przygotować   ogólny   zarys 
działań zaczepnych. Czasu mamy niewiele. Wypowiedzenie przez nas wojny Francji i Anglii jest kwestią 
dni, jeżeli nie godzin. Całe faszystowskie Włochy patrzą na was.

Nie pozostawało nic innego, jak wstać i opuścić olbrzymi, tchnący chłodem, nieprzytulny gabinet. W 

drodze do sztabu generalnego Badoglio starał się pocieszyć swoich afrykańskich podwładnych.

—   Wierzcie   mi,   jestem   w   pełni   świadomy   waszych   trudności   i   ich   przyczyn.   Postaramy   się   w 

najbliższym czasie przerzucić do Cyrenajki kilkadziesiąt czołgów. Sztab w Rzymie również zdaje sobie 
sprawę,   że   kampanię   libijską   można   rozstrzygnąć   tylko   szybkim   i   silnym   uderzeniem.   Czołgi,   które 
otrzymacie, będą grotem waszej strzały.

Balbo spędził resztę dnia na rozmowach w sztabie.
Na Cienciego czekali przedstawiciele wywiadu wojskowego. Gratulowano mu awansu, wiadomość o 

tym rozeszła się lotem błyskawicy. Powierzono mu jeszcze jedną tajemnicę, która z początku zaskoczyła go, 
ale po chwili wprawiła w dobry humor. Do tej pory niezbyt głęboko wierzył w możliwość szybkiego i 
całkowitego zwycięstwa na froncie w Cyrenajce. Teraz wiedział, iż Włosi mają jeszcze jeden silny atut w 
ręku.   Mimo  że  znał  wiele   tajemnic,  został   jeszcze  raz   zaprzysiężony.   Zobowiązany był  do  zachowania 
powierzonej mu informacji tylko dla siebie.

W  związku  z tym,  iż sztab  dowództwa  wojsk  włoskich miał przenieść  się bliżej  teatru  przyszłych 

działań, to jest do Benghazi, trzy dni później wylądował tam samolot z Rzymu. Na jego pokładzie oprócz 
załogi i trzech osób były skrzynie z aparaturą, które wyładowano z największą ostrożnością. Całą operację 
opatrzono kryptonimem „Drago” — smok.

Miała ona już w najbliższym czasie być powodem niejednego zmartwienia Brytyjczyków w Kairze i 

Port Saidzie.

W dniu 9 czerwca 1940 roku wojska hitlerowskie spychając jednostki francuskie wycofujące się po 

przegranej bitwie nad Sommą dotarły do Sekwany i Marny oraz przełamały obronę francuską na rzece 
Aisne. Sytuacja armii francuskiej była ciężka. Mussolini uznał, iż nadszedł odpowiedni moment. Odrzucił on 
wszystkie argumenty tych, którzy wskazywali na słabość militarną i gospodarczą Włoch.

— Potrzeba mi tylko kilku tysięcy zabitych, abym mógł zasiąść za stołem zwycięzców  — powtarzał 

wszystkim oponentom.

Tuż po wybiciu przez liczne dzwony Wiecznego Miasta godziny dwunastej oficjalna agencja włoska 

„Stefani” ogłosiła komunikat stwierdzający, iż od 11 czerwca 1940 roku Włochy pozostają w stanie wojny z 
Francją i Wielką Brytanią.

Jednostki   włoskiej   armii  „Zachód”,   stacjonującej   na   granicy   alpejskiej   (w   tzw.   Alpi   Occidentali), 

background image

rozpoczęły działania. Na froncie libijskim przesunięto na razie w pobliże granicy około dwóch dywizji. 
Balbo nie podjął działań ofensywnych, tłumacząc się przed Rzymem brakiem dostatecznej ilości czasu na 
przygotowanie wojsk do działań. Poprzestał na wzmocnieniu patroli granicznych. Armia włoska w Erytrei, 
mimo   uprzednich   zapewnień   wysłannika   księcia   d'Aosta,   również   nie   była   gotowa.   Taki   był   wstęp   do 
kampanii afrykańskiej.

PIERWSZE AKORDY

Wypowiedzenie wojny przez faszystowskie Włochy nie było zaskoczeniem dla Brytyjczyków. Minister 

spraw   zagranicznych   Włoch   i   zięć   Mussoliniego   w   jednej   osobie,   hrabia   Ciano,   na   kilka   dni   przed 
komunikatem w rozmowie z ambasadorem Turcji dał wyraźnie do zrozumienia, iż wybuch wojny włosko-
-francuskiej  jest sprawą kilku dni. Odpowiednie sygnały zostały przekazane  z Londynu do Kairu i nad 
granicę   libijską   skierowano   pospiesznie   kilka   jednostek   pancernych   z   zadaniem   osłony   i   prowadzenia 
rozpoznania. W dniu 8 czerwca do Kairu dotarł radiowy meldunek agenta z Trypolisu, iż stacjonujące tam 
jednostki   załadowywane   są   na   statki.   Następnego   dnia   agent   działający   w   Tobruku   informował,   iż   w 
godzinach rannych zeszła na ląd włoska jednostka pancerna, która do tej pory stacjonowała nad granicą 
tunezyjską. Dalsze posiłki napływały etapami autostradą nabrzeżną nazwaną na cześć marszałka  — Via 
Balbia.

Ciano zaprosił 10 czerwca 1940 roku do Palazzo Chigi ambasadora Wielkiej Brytanii we Włoszech na 

godzinę   16.45.   Zakomunikował   mu,   iż   obydwa   państwa   pozostają   w   stanie   wojny.   W   godzinę   później 
wiadomość o wypowiedzeniu wojny oraz relacja z przebiegu rozmowy dotarła do Londynu. Wkrótce po tym 
sztab wojsk brytyjskich w Kairze otrzymał długi szyfrogram. Został on nagrany przez włoską stację nasłuchu 
radiowego   w   Tobruku,   ale   mimo   sprowadzenia   z   Rzymu   najlepszych   kryptografów   szyfru   nie   zdołano 
złamać.

Dowódca sił stacjonujących na Pustyni Zachodniej generał Richard O'Connor postanowił wykorzystać 

moment zaskoczenia. Należało się liczyć, iż Włosi dopiero za kilkanaście dni mogą rozpocząć ofensywę. Za 
zgodą Kairu postanowił uderzyć pierwszy. Nie dysponował siłami, które byłyby w stanie doprowadzić do 
znaczniejszych rozstrzygnięć strategicznych, ale liczył, że śmiały atak zachwieje morale wojsk włoskich. 
Włosi   wznieśli   w   ubiegłym   roku   wzdłuż   granicy   libijsko-egipskiej   linię   zasiek.   Brytyjska   jednostka 
pancerna, po przygotowaniu przez saperów przejść, głęboką nocą z 10 na 11 czerwca dotarła do obozu wojsk 
włoskich pod Sidi Omar. W kilkanaście minut później szwadron przestarzałych samochodów pancernych i 
czołgów otoczył półkolem drugi obóz pod Sidi Azeis. Punktualnie o 1.30 Włosi śpiący głębokim snem po 
wyczerpującym dniu spędzonym na patrolowaniu  rejonu  granicznego  obudzeni  zostali ogniem z dział  i 
karabinów maszynowych. Zaskoczenie było kompletne. Po krótkiej próbie stawiania oporu żołnierze zaczęli 
rzucać broń i wymykać się z obozu na pustynię. Obydwie grupy wypadowe zdołały dotrzeć do magazynów z 
paliwem oraz amunicją i wysadziły je w powietrze. Wycofujące się czołgi brytyjskie pozostawiły za sobą 
łunę pożaru. Cztery czołgi i cztery samochody pancerne odjechały na południe i ukryły się w głębokim wadi. 
Reszta  powróciła na drugą stronę granicy.  Podpalone zbiorniki z paliwem płonęły do rana, a kanonada 
wybuchającej amunicji dotarła aż do odległej o 10 kilometrów największej włoskiej bazy nadgranicznej — 
Bardii.

Marszałek Balbo na wieść o brawurowym wypadzie Brytyjczyliów wpadł w gniew. Poza tym obawiał 

się cierpkich wymówek i konsekwencji z Rzymu. Zdegradował dowódców obydwu placówek i zarządził 
wprowadzenie zaostrzonej  dyscypliny oraz  podjęcie  szczególnych  środków ostrożności  w całym rejonie 
nadgranicznym. Ale tego dnia Balbo otrzymał jeszcze jedną, niemiłą dla niego, wiadomość. W godzinach 
popołudniowych   konwój,   złożony   z   kolumny   samochodów   przewożących   posiłki   do   Bardii,   został 
zaatakowany na Via Balbia i całkowicie zniszczony. Czołgi brytyjskie wycofały się na terytorium Egiptu, 
zabierając ze sobą kilku wziętych do niewoli oficerów. Jedyną pomyślną wiadomością dla Włochów tego 
dnia był komunikat  o zbombardowaniu Malty.  Rychło mieli się jednak przekonać, iż wojska brytyjskie 
postanowiły nie wypuścić inicjatywy z rąk.

Porannym brzaskiem samoloty RAF zaatakowały wojskowe lotnisko El Adem pod Tobrukiem, niszcząc 

na ziemi wszystkie znajdujące się tam maszyny.

Atak na port w Tobruku wyrządził też znaczne straty wśród zgromadzonych tam statków. Marszałek 

Balbo   chcąc   ratować   swoją   sytuację   wysłał   nad   Aleksandrię   dywizjon   najnowocześniejszych   włoskich 
bombowców   z   silną   osłoną   myśliwców.   Dywizjon   włoski   w   zetknięciu   z  Gladiatorami,   brytyjskimi 
myśliwcami, nie poniósł tym razem żadnych strat. Dowództwo brytyjskie doszło do wniosku, iż Balbo, 
będąc sam lotnikiem, w najbliższych dniach będzie starał się powstrzymać wojska przeciwnika stacjonujące 

background image

na   Pustyni  Zachodniej   od wszelkich   zaczepnych  działań  za  pośrednictwem lotnictwa.  Przerzucono   dwa 
skrzydła   myśliwców   na   lotnisko   nadgraniczne   w   Sidi   Barani   i   na   gwałt   zaczęto   wzmacniać   obronę 
przeciwlotniczą, wykorzystując do tych celów ciężkie karabiny maszynowe, wchodzące w skład uzbrojenia 
piechoty.   Rozumowanie   to   okazało   się   słuszne.   Już   następnego   dnia   nad   Sidi   Barani   pojawiły   się 
charakterystyczne   sylwetki   bombowców  Caproni.   Czternastego   czerwca   czołgi   i   pancerne   samochody 
brytyjskie przeszły ponownie przez granicę i omijając posterunki libijskie, tym razem zapuściły się głębiej. 
Nad ranem z zaskoczenia opanowały dwa umocnione forty Capuzzo i Maddalena, a następnie po stoczeniu 
boju z włoskim batalionem pancernym powróciły do bazy.

Starcie to, ze względu na miejscowość, nazwane bojem pod Ghirbą, uświadomiło obydwu stronom 

własne   braki.   Na   pustynnym   piasku   pozostały   płonące   wraki   lekkich   czołgów   włoskich,   natomiast 
Brytyjczycy nie stracili ani jednego. Działa włoskie nie były w stanie wyrządzić żadnej szkody pancerzowi 
czołgów   brytyjskich.   Prawdą   okazało   się   to,   co   mówił   uprzednio   Balbo.   Brak   odpowiedniej   broni 
przeciwpancernej uniemożliwiał osłonę kolejnych konwojów przed atakami brytyjskich wozów bojowych. 
Ponadto, już pierwsze dni starć wykazały, że Libijczycy, siłą wcieleni do armij włoskiej, nie mają wcale 
chęci umierania pod sztandarami okupantów ich ojczyzny. Wielu dobrowolnie przekroczyło granicę. W kilka 
miesięcy później, w miarę napływu uciekinierów, utworzono z nich specjalną jednostkę, która obok walki na 
froncie włączyła się do szeregu akcji sabotażowych i rozpoznawczych.

Włosi przerzucili teraz nad granicę prawie wszystkie siły pancerne, którymi dysponowali w Libii, oraz 

całą artylerię ciężką i przeciwpancerną. Liczyli, iż w ten sposób będą w stanie stawić czoła siłom brytyjskim. 
Zgrupowanie artylerii okazało się istotnie dość skuteczną barierą. Anglicy zostali zmuszeni do zaprzestania 
otwartych   ataków   przeciwko   nadgranicznym   fortecom.   Nie   przestali   natomiast   dokonywać   wypadów 
przeciwko pojedynczym posterunkom czy konwojom.

W Rzymie bezustannie wywierano nacisk na Balbo, domagając się ofensywy. Marszałek dwoił się i 

troił, podciągając oddziały z Tripolitanii i przygotowując je do zajęcia pozycji wyjściowych. Działania te 
przerwała jego śmierć. W końcu czerwca Balbo wracał z inspekcji znad rejonu granicznego. Gdy wiozący go 
samolot   zbliżył   się   do  lotniska   w   Tobruku,   został   zaatakowany  przez   grupę   bombowców   i   myśliwców 
brytyjskich. Nie mieli już prawie paliwa, dlatego nie było odwrotu. Na rozkaz Balbo samolot zniżył się do 
lądowania. W parę chwil później został dosłownie rozniesiony na kawałki, ale... przez dwie włoskie baterie 
przeciwlotnicze, które wzięły go za samolot brytyjski.

Badoglio mianował marszałka Grazianiego na miejsce omyłkowo zabitego.
Marszałek   Graziani   brał   udział   w   napaści   na   Abisynię   i   w   oczach   Mussoliniego   wsławił   się   jako 

człowiek bezwzględny i nie mający żadnych skrupułów. Był inicjatorem i wykonawcą pomysłu rzucenia 
gazów bojowych przeciwko bosonogim żołnierzom abisyńskim. Pierwszym posunięciem Grazianiego było 
odwołanie terminu ataku wyznaczonego na 15 lipca przez jego poprzednika przeciwko pozycjom brytyjskim. 
Zasypał   on   Badoglio   i   samego   Mussoliniego   listą   postulatów,   dotyczących   poprawy   zaopatrzenia   oraz 
dostarczenia większej liczby czołgów i broni przeciwpancernej. Po długich dyskusjach termin ofensywy 
został   przesunięty  na   sierpień.   Mussolini   wywierał   nacisk   na   Grazianiego,   ponieważ   nie   udało   mu   się 
zrealizować żadnego z roszczeń terytorialnych. Niemcy, po pokonaniu Francji, ani myśleli o oddawaniu 
Włochom  Tunisu   czy  francuskiej   Riwiery.   Wojskom  włoskim,  wbrew   buńczucznym   zapowiedziom,   nie 
udało się przełamać frontu w Alpach, nie mówiąc już o planowanym spotkaniu się z wojskami niemieckimi 
na terenie Francji w rejonie Chambery. Trzydzieści dwie dywizje zdołały jedynie zająć otoczenie Abries i 
uzdrowisk Mantona. Francusko-włoski układ rozejmowy zapewnił Włochom przejęcie centrum francuskiego 
Somali — miasto Dżibuti oraz linię kolejową Addis Abeba—Dżibuti, a zamiast Riwiery Niceę.

W   związku   z   przystąpieniem   Niemiec   do   przygotowań   operacji  „Lew   Morski”,   mającej   na   celu 

wylądowanie w Anglii, Mussolinii postanowił, iż tym razem nie może dopuścić, ażeby sojusznik oszukał go 
przy podziale łupów. Postanowił, że posiadłości brytyjskie w Afryce muszą należeć do niego. Na szczęście 
plany  te  nigdy  nie  zostały  zrealizowane.   Niemieckie   Naczelne  Dowództwo nie  osiągnęło   zamierzonych 
celów i zostało zmuszone do przerwania ofensywy powietrznej oraz zrezygnowania z planu inwazji.

Tymczasem   dowództwo   wojsk   brytyjskich   w   Egipcie   stanęło   w   obliczu   wielu   bardzo   złożonych 

problemów. Głównodowodzący generał Archibald Wavell zdawał sobie sprawę z tego, że stacjonujące na 
terenie Egiptu 36 tysięcy żołnierzy brytyjskich nie jest w stanie długo opierać się siłom włoskim, jeżeli tamte 
otrzymają posiłki jednostek pancernych. Na Pustyni Zachodniej stacjonowała brytyjska dywizja piechoty i 
dywizja   pancerna   uzbrojona   w   169   wozów   bojowych   starszych   już   typów.   Włosi   mieli   ich   więcej  — 
spodziewali  się zresztą  nowych  dostaw  — ale jakość tych  czołgów, wyłącznie  lekkich, była  niska i co 
najwyżej mogły one walczyć z piechotą. W warunkach pustynnych poważną rolę odgrywał jednak czynnik 

background image

psychologiczny. Masa nawet tych słabo uzbrojonych i opancerzonych czołgów, atakujących w tumanach 
piasku z kilku stron, mogła spowodować paraliż obrońców i rzucić ich do odwrotu. W początkowym okresie 
wojny w Afryce wszystkie działania przebiegały pod znakiem takich „doskoków” i „odskoków” na dużych 
przestrzeniach.

Wavell zbyt dobrze znał trudne położenie Wielkiej Brytanii po klęsce pod Dunkierką, aby mógł liczyć 

na   szybką   pomoc.   Niemcy   przygotowywali   się   do   przekroczenia   kanału   La   Manche,   ich   bombowce 
atakowały   Londyn.   Broń   była   potrzebna   przede   wszystkim   tam,   w   metropolii.   Ale   premier   Winston 
Churchill   okazał   się   wytrawnym   graczem.   Mimo   wiszącej   nad   Wyspami   groźby   inwazji,   świadomie 
dezorientując   Niemców,   którzy   byli   pewni,   że   Brytyjczycy   odczuwają   dotkliwy   brak   ciężkiej   broni, 
skierował do Wavella „prezent”, jakiego ten w ogóle się nie spodziewał. Pod koniec drugiej dekady sierpnia 
porty brytyjskie opuścił konwój. Pod pokładami statków znajdowały się czołgi, działa przeciwpancerne i 
przeciwlotnicze. Konwój skierowano dłuższą drogą naokoło Afryki. Wavell wolał poczekać kilka tygodni 
dłużej, niż ryzykować utratę posiłków, w sytuacji gdyby statki skierowane zostały przez Morze Śródziemne, 
które opanowane było przez lotnictwo włoskie i niemieckie okręty podwodne. Trzeba było zatem przeczekać 
ten najgorszy moment, licząc, że Włosi nie rozpoczną ofensywy na pełną skalę.

Sprawą, która stanowiła poważne źródło trosk, było niedostateczne rozpoznanie sił włoskich i siatek 

wywiadu włoskiego w Egipcie. Brytyjczycy zdawali sobie sprawę z tego, że wywiad włoski ma na terenie 
Egiptu licznych informatorów. Sami natomiast dysponowali dwoma siatkami wywiadowczymi w Trypolisie i 
jednym agentem w Tobruku. Nie wiedzieli, czy Włosi przygotowują się do ofensywy, jakie jednostki pójdą 
w pierwszej linii, i najważniejsze, co wywiad włoski wiedział o siłach brytyjskich?

Ponadto   dowódcy   angielscy   byli   świadomi   tego,   iż   Egipcjanie   traktują   ich   z   niechęcią,   a   nawet 

nienawiścią. Od dziesiątków lat sprawowali władzę w Egipcie i nawet po traktacie z 1936 roku pod pozorem 
ochrony Kanału Sueskiego utrzymywali w kraju jednostki wojskowe podporządkowując sobie administrację 
i   gospodarkę.   Stąd   też   Egipcjanie   nie   byli   bynajmniej   skłonni   walczyć   razem   z   Anglikami   przeciwko 
Włochom. Z drugiej strony nie kwapili się jednak do współpracy z Włochami, mimo ich zabiegów, widząc w 
nich okupantów Libii, sąsiedniego kraju arabskiego. Egipt, zrywając stosunki z faszystowskimi Włochami i 
Niemcami, był zdecydowany trzymać się na uboczu.

Wavell z energią przystąpił do działań mających na celu zreorganizowanie istniejących sekcji wywiadu i 

kontrwywiadu   oraz   postanowił   stworzyć   wyspecjalizowaną   jednostkę,   która   obok   działalności 
wywiadowczej   prowadziłaby   działalność   sabotażowo-dywersyjną.   Wkrótce   miała   się   narodzić   grupa 
głębokiego rozpoznania.

Na pokładzie jednego ze statków, któremu udało się szczęśliwie przedostać przez Morze Śródziemne, 

dotarł do Aleksandrii major Ralph Bagnold. Był on jednym z najlepszych brytyjskich znawców Bliskiego 
Wschodu, a w szczególności Pustyni Libijskiej i kamienistej pustyni, znajdującej się w zachodniej części 
Trypolitanii, Hamada el-Hamra.

Generał   Wavell   przyjął   go  jeszcze   tego   samego  dnia.   Major   znał   się   z   generałem  z   dawniejszych 

czasów. Przy szklaneczce whisky, na którą zaproszono również i szefa wywiadu, doszło do porozumienia. 
Bagnold miał w możliwie krótkim czasie stworzyć samodzielny oddział rozpoznawczy. Jego zadaniem  były 
działania  wywiadowczo-sabotażowe na Pustyni Libijskiej. Poszukiwania odpowiednich ludzi zaczęły się od 
przejrzenia kartotek wywiadu i kontrwywiadu, aby wyłowić ludzi, znających język arabski lub tych, którzy 
spędzili   w   tym   rejonie   świata   dłuższy   okres.   Następnie   zwrócono   się   do   dowódców   poszczególnych 
jednostek z prośbą o wskazanie, ich zdaniem, najbardziej odpowiednich żołnierzy i oficerów, którzy mają 
przygotowanie   i   umiejętność   radzenia   sobie   samodzielnie   w   trudnych,   pustynnych   warunkach.   Bagnold 
osobiście   rozmawiał   z   ochotnikami.   Odrzucił   wszystkich   tych,   którzy   wydawali   mu   się   mało   odporni 
psychicznie   lub   nadmiernie   pewni   siebie.   Wybierał   ludzi   zdecydowanych,   cieszących   się   doskonałym 
zdrowiem.   Między   innymi   w   szeregach   znalazł   się   oficer-spadochroniarz,   kilku   Szkotów   znanych   ze 
zdecydowania   i   uporu,   jeden   nawigator   z   Royal   Navy,   grupa   żołnierzy   z   oddziałów   zwiadu   dywizji 
pancernej i piechoty oraz strzelec wyborowy, były myśliwy, utrzymujący się z polowania na krokodyle. 
Wywiad podrzucił jeszcze jednego sierżanta z dobrą znajomością arabskiego, który spędził ostatnie dziesięć 
lat, podróżując jako przedstawiciel firmy handlowej po krajach Afryki Północnej. On i Bagnold mówili 
płynnie po arabsku i włosku.

Oddział zakwaterowano w wydzielonym obozie tuż nad Jeziorem Gorzkim. Major przystąpił do bardzo 

intensywnego   treningu.   Obok zaprawy  fizycznej,   walki   wręcz  uczono  zasad  poruszania  się  na  terenach 
pustynnych,   maskowania,   topografii   Libii   oraz   wykorzystywania   ukształtowania   terenu   dla   skrytego 
podchodzenia do pozycji nieprzyjaciela. Codziennie ćwiczono na strzelnicy — major chciał, aby wszyscy 
żołnierze   zostali   bardzo   dobrymi   strzelcami,   ponieważ   na   wyprawy   na   pustynię   można   zabierać   tylko 
ograniczoną   ilość   amunicji.   Dużo   czasu   zajęło   opanowanie   trudnej   sztuki   poruszania   się   po   obszarach 

background image

pustynnych i określania swego miejsca przy pomocy sekstansu, podobnie jak na morzu czy w powietrzu. 
Okazało się, iż wybór nawigatora z Królewskiej Marynarki Wojennej był w pełni uzasadniony. Był on nie 
tylko   znakomitym   fachowcem,   ale   przy  tym   dobrym   pedagogiem.   Już   po   tygodniu   otrzymali   sprzęt   i 
samochody. Bagnold stał teraz na czele oddziału złożonego z 30 żołnierzy i dwóch oficerów. Do swojej 
dyspozycji   mieli   11   znakomitych   łazików   pustynnych,   każdy   wyposażony   w   2   sprzężone   karabiny 
maszynowe.

Analizując przebieg i wyniki ataków wojsk brytyjskich na jednostki włoskie w pierwszych dniach po 

wybuchu wojny — Bagnold doszedł do wniosku, iż jedną z przyczyn tak druzgocących klęsk nieprzyjaciela 
był brak broni przeciwpancernej. Dlatego też, chcąc uniknąć podobnego losu w przypadku zetknięcia się z 
kolumną pancerną przeciwnika, wyposażył co drugi samochód w rusznice przeciwpancerne. Oprócz broni 
osobistej   każda   załoga   dysponowała   jednym   ręcznym   karabinem   maszynowym.   W   ten   sposób   obok 
ruchliwości pluton dysponował znaczną siłą ognia. Okazało się jednak po kilku próbnych jazdach przez 
Pustynię   Synajską,   rozciągającą   się   po   drugiej   stronie   Kanału,   iż   samochody   wymagają   przeróbki. 
Dobudowane   niewielkie   uchwyty   pozwoliły   na   umieszczenie   na   nich   karabinów   maszynowych,   co 
zwiększyło celność ognia seryjnego nawet w ruchu. Każdy wóz otrzymał dodatkowe kanistry z paliwem oraz 
pojemniki z żywnością, lekarstwami i zbiorniki z wodą. Zabierany zapas musiał  wystarczyć  aż na trzy 
tygodnie. Dzienne racje były jednakowe dla wszystkich.

W półtora miesiąca po otrzymaniu rozkazu sformowania oddziału major Bagnold mógł zameldować 

generałowi Wavellowi, iż jest on gotowy do zadań. Zbliżał się już koniec grudnia i Wavell dobrze wiedział, 
że   uderzenie   włoskie   musi   nastąpić   w   najbliższym   czasie.   Otrzymał   on   z   Londynu   najbardziej   poufną 
wiadomość, iż Graziani pod presją Mussoliniego, który zagroził mu dymisją, uderzy w najbliższym czasie. 
Chodziło   teraz   o   ustalenie,   czy   Włosi   otrzymali   zapowiadane   uzupełnienia,   a   w   szczególności   broń 
przeciwpancerną i czołgi. Przechwycenie tej informacji pomogłoby dokładnie ustalić plany przeciwnika i 
rozmiary planowanej ofensywy. Grupa majora Bagnolda otrzymała teraz zadanie przekroczenia granicy i 
obserwowania   ruchów   wojsk   włoskich   w   rejonie   nadbrzeżnej   drogi   strategicznej.   Ludzie   Bagnolda 
dysponowali dwoma silnymi radiostacjami, mogli więc przekazywać meldunki do Kairu. Było to zadanie 
trudne, Włosi zaostrzyli środki bezpieczeństwa i szosa oraz przylegle do niej rejony patrolowane były z 
powietrza. Należało zatem nie dać się zaskoczyć na otwartej przestrzeni i dobrze się maskować. Bagnold po 
dotarciu do pasma skalistych wzgórz Dżel El-Akhar, u stóp których wiła się nadmorska Via Balbia, postawił 
kilka stanowisk obserwacyjnych. Samochody były ukryte w głębokich grotach, obowiązywał zakaz palenia 
ognia i pojawiania się na otwartej przestrzeni. Po dwóch dniach doszedł jednak do wniosku, iż wystarczy, 
aby obserwację prowadziła jedna lub dwie załogi. Za zgodą Kairu podzielił oddział na dwie sekcje, jedna 
pozostawała na miejscu i miała prowadzić obserwację oraz wykonywać wypady zwiadowcze w kierunku 
większych zgrupowań sił włoskich. Natomiast z drugą postanowił przeprowadzić kilka akcji dywersyjnych i 
przy okazji złapać języka. Osiem samochodów wykonało głęboki łuk na południowy zachód. Chodziło o 
zdezorientowanie nieprzyjaciela i zasugerowanie mu, iż jednostki te dotarły z Czadu, gdzie stacjonowały 
wojska Wolnych Francuzów. Niepostrzeżenie, przy zachowaniu maksymalnych środków ostrożności, grupa 
pojazdów przecięła Cyrenajkę i dotarła w rejon miasta Agedabia, leżącego nad zatoką Sirte. W odległości 30 
km od miasta, przez które biegła autostrada strategiczna, znajdowało się jedno z najgłębszych wadi w tej 
części kraju, noszące nazwę El-Faregh. Bagnold wybrał go jako kryjówkę i drogę ucieczki. Wiedział, że 
musi się gdzieś ukryć na kilka dni, gdyż Włosi po ataku postawią lotnictwo w stan pogotowia i mogą 
wytropić oddział na pozbawionej większych wzniesień pustyni.

Atak nastąpił nad ranem. Samochody stały ukryte w rozpadlinie tuż przy szosie, przez całą noc nie było 

żadnego ruchu i Bagnold czuł się zawiedziony. Najpóźniej za pół godziny trzeba będzie wycofać się w 
kierunku   kryjówki.   Miał   już   wydać   rozkaz   odwrotu,   gdy   obserwujący   drogę   żołnierz   zasygnalizował 
zbliżanie się kolumny samochodów nieprzyjaciela. Istotnie, z zachodu posuwał się w ich kierunku niewielki 
konwój złożony z osobowego  Fiata  i dwóch samochodów osłony. W ten sposób mógł podróżować tylko 
oficer wyższej rangi. Natychmiast przekazał sygnał załogom stojącym po drugiej stronie drogi. Samochody 
były tak rozstawione, iż mogły skutecznie zablokować przejazd ogniem swoich karabinów. Major wezwał 
gestem ręki jednego ze swoich żołnierzy przebranych w mundur włoskiej policji wojskowej. Mundur był 
jednak bardzo wygnieciony. Ostatnie kilkanaście dni chłopak leżał w podrożnym worku płóciennym. Ale 
pocieszał się, iż nad ranem nikt nie zwróci uwagi na taki szczegół. Samochody włoskie zbliżały się, było 
wyraźnie widać, iż na burcie każdego z nich znajduje się karabin maszynowy. Ralph, mający naramienniki 
sierżanta,   otrzymał   zadanie   zlikwidowania   kierowcy   pierwszego   samochodu   wiozącego   najwidoczniej 
oficerów. Fałszywy żandarm był już na drodze trzymając w podniesionej ręce lizak. Kierowca pierwszego ze 
zbliżających  się   samochodów   zaczął   zwalniać,   ale   wszystko   wskazywało   na   to,   że   nie   ma   zamiaru  się 
zatrzymać. Otrzymał prawdopodobnie rozkaz od jadącego z nim oficera, gdyż zahamował gwałtownie i 

background image

stanął. Za Fiatem zatrzymały się dwa samochody wypełnione żołnierzami obstawy. Ralpti powoli zbliżał się 
do stojącego samochodu. Bagnold wiedział, iż w kieszeni ma granat, który powinien wrzucić do środka. 
Tymczasem, gdy był na dwa kroki przed maską oficerskiego Fiata, z drugiego samochodu obstawy padły 
strzały, ponieważ jeden z żołnierzy włoskich dostrzegł wysuwający się zza wydmy wóz zwiadowców. Był on 
tak charakterystyczny i odmienny od innych wojskowych pojazdów włoskich, że nie pozostawiał żadnych 
wątpliwości.   Na   szczęście   seria   z   karabinu   maszynowego,   wymierzona   w   stronę   wynurzającego   się 
samochodu, była niecelna. „Żandarm” wyrwał z kieszeni granat, jednym ruchem zerwał zawleczkę i rzucił w 
przednią szybę Fiata. Sam padł jednak na jezdnię. Rzucony z dużą siłą granat rozbił szybę i wpadł do środka. 
Kierowca włoski, który na huk wystrzałów instynktownie uruchomił silnik, zawahał się przez moment  — 
wyskoczyć z samochodu czy szukać granatu. Wahanie kosztowało go życie. Rozpętała się strzelanina. Dwa 
samochody grupy zatarasowały szosę z przodu i z tyłu, odcinając w ten sposób drogę ucieczki. Włosi, mimo 
zaciętej walki, byli na straconej pozycji, wystawieni z obydwu stron na strzały Brytyjczyków. Część z nich 
zdołała dostać się pod koła samochodów i prowadziła stamtąd silny ogień. Szala przechyliła się ostatecznie 
na   korzyść   Anglików,   gdy  strzał   z   rusznicy  przeciwpancernej   oddany  w   silnik   jednego   z   samochodów 
postawił go w płomieniach. Po chwili języki ognia zaczęły unosić się znad maski drugiej maszyny. Ogień ze 
sprzężonych karabinów maszynowych odebrał żołnierzom z osłony ochotę do dalszej walki. Po chwili ci, 
którzy zostali przy życiu, zaczęli rzucać broń. Bagnold wraz z dwoma żołnierzami trzymając broń gotową do 
strzału podbiegł do Fiata. W trakcie walki padło z niego kilka strzałów, które ostrzegały, iż nie wszyscy 
zginęli od wybuchu granatu. Samochodu nie ostrzelano ogniem karabinów maszynowych, chcąc wziąć do 
niewoli   pozostałych   przy  życiu.   Major   gwałtownie   otworzył  drzwi,   na   siedzeniu   leżał   oficer   włoski   z 
dystynkcjami pułkownika. Z rany na głowie spływała krew. W samochodzie znaleziono dużą skórzaną torbę 
opasaną stalową taśmą zamkniętą na solidny zamek. Oficer wraz z teczką został przeniesiony do wozu 
Bagnolda. Żołnierze brytyjscy zabrali pozostałym przy życiu Włochom książeczki wojskowe i posiadane 
przez nich dokumenty. Odebrano im również zamki z karabinów maszynowych. Dopiero teraz zorientowali 
się,   iż   ich   przeciwnikami   byli   żołnierze   jednej   z   dwóch   stacjonujących   w   Libii   dywizji,   złożonych   z 
najbardziej nieprzejednanych faszystów, tzw. Czarnych Koszul. Bagnold już w samochodzie zwrócił się do 
grupki jeńców:

—   Jesteśmy   regularnym   oddziałem   wojsk   brytyjskich.   Odchodzimy,   wy   macie   zająć   się   swoimi 

rannymi.

Upłynęło   szesnaście   minut   od  momentu   pierwszych  strzałów.   Bagnold   zdawał   sobie   sprawę,   że   to 

bardzo dużo czasu i w każdej chwili może pojawić się nowy konwój albo posiłki niosące Włochom pomoc. 
Na szczęście wszystkie samochody brytyjskie były zdatne do jazdy. Trzej ranni z oddziału Bagnolda zostali 
w nich rozlokowani. Niestety, żołnierz udający żandarma włoskiego zginął w momencie, gdy poderwał się z 
ziemi po wybuchu, trafiony serią pistoletu maszynowego jednego z żołnierzy Czarnych Koszul.

Pojazdy brytyjskie oddalały się od miejsca starcia z maksymalną szybkością.
— Szybciej — Bagnold ponaglał niecierpliwie kierowcę. — Musimy za czterdzieści minut znaleźć się 

w rejonie wadi El-Faregh. Tam będziemy bezpieczni.

I tym razem szczęście sprzyjało grupie. Do wadi dojechali w spokoju. Szybko minęli most wzniesiony 

nad  głębokim  wąwozem  i skręcili  z  szosy,   kierując  się  na  zachód  w stronę  Trypolitanii.  Po kilkunastu 
minutach zjechali do wąwozu. Teraz mogli pędzić tak szybko, jak pozwalał na to stan nawierzchni. Major 
spojrzał na zegarek. Upłynęło już półtorej godziny od opuszczenia Via Balbia. Włosi na pewno wszczęli 
poszukiwania.

— Najprawdopodobniej skoncentrują się na kierunku wschodnim, licząc, że wycofujemy się w stronę 

granicy egipskiej. Potem, kiedy nas tam nie odkryją, zrobią rekonesans nad wadi. Mam nadzieję, że nie 
wpadnie im do głowy, iż jedziemy na zachód, w stronę skupisk włoskich — dzielił się z kierowcą swoimi 
myślami Bagnold.

Wadi, ciągnące się 80 km, zachodnim wejściem dotykało wybrzeża i miasta El Agheila, natomiast drugi 

kraniec wybiegał w skalistą pustynię, która przechodzi w Wielkie Morze Piasków.

Po półgodzinnej jeździe Bagnold zatrzymał samochód.
—  Tak,   to   tutaj,   musimy   przejechać   jeszcze   dwieście,   trzysta   metrów   i   wjedziemy   do   małego 

odgałęzienia   wadi   z   całym   ciągiem   głębokich   jaskiń   i   korytarzy.   Odkryłem   je   w   tysiąc   dziewięćset 
trzydziestym   czwartym   roku   podczas   wyprawy  na   te   tereny  —   zwrócił   się   do   siedzącego   obok   niego 
porucznika. — Pamiętam, jak bardzo Włosi byli niechętni naszej obecności tutaj.

Bagnold nie wspomniał ani słowem, iż cała wyprawa była zainicjowana przez wywiad brytyjski, który 

chciał dysponować dokładnymi mapami tych terenów.

Po dziesięciu minutach wszystkie samochody ukryte zostały w jaskiniach. Jedna z nich miała długość 

kilkuset metrów. Od tej pory obowiązywała cisza, palić wolno było tylko w wyznaczonym miejscu. Ostatni 

background image

samochód zamykający kolumnę ciągnął za sobą specjalnie skonstruowany trał, który miał na celu zatarcie 
śladów kół na piasku. Razem z dwoma żołnierzami poszedł sprawdzić, czy ślady, które przecież mogły 
pozostać na piasku, nie prowadzą w sposób wyraźny do kotliny. Był przekonany, że Włosi nic nie wiedzą o 
pieczarach.   Zanim   wyruszył   na   wyprawę,   spędził   wiele   godzin   w   siedzibie   wydziału   kartograficznego 
placówki   wywiadu   brytyjskiego   w   Kairze,   analizując   zdobyczne   mapy   włoskie.   Pewnym 
niebezpieczeństwem było to, że Włosi mogli włączyć do poszukiwań oddziały z dywizji libijskiej i ktoś 
pochodzący z tych terenów mógł znać tajemnicę wąwozu. Ale na to nic już nie można było poradzić. Na 
wszelki   wypadek   zabarykadowano   właz   i   przy   wejściu   do   groty   ustawiono   karabiny   maszynowe.   Na 
zewnątrz   pozostał   jeden   z   żołnierzy   ukryty   w   cienistej   rozpadlinie   skalnej   na   szczycie   wzniesienia   z 
zadaniem prowadzenia obserwacji. Ostrożny major uprzedził go, aby pamiętał, iż bardzo łatwo jest zdradzić 
swoją obecność odblaskiem słońca odbitego w szkłach lornetki. W godzinę później nad wadi przeleciał 
samolot włoski. Powrócił on jeszcze w ciągu dnia kilkakrotnie. Lecąc na bardzo małej wysokości obserwator 
wnikliwie lustrował wszystkie zakamarki i nawisy skalne szukając ukrytych  tam samochodów.

Zapadła przejmująca chłodna noc. Włoski oficer wzięty do niewoli nie był poważnie ranny. Odłamki 

granatu dosięgły go w niewielkim stopniu, natomiast oszołomiony był wybuchem. W teczce, otwartej zresztą 
z niemałym trudem, była zdobycz, na widok której Bagnoldowi zabłysły oczy. Były to plany włoskich pól 
minowych w rejonach przygranicznych oraz sieci awaryjnych dróg do poszczególnych baz rozsianych w 
Cyrenajce. Nie przekazano jednak tej nocy meldunku do Kairu, obawiając się, iż Włosi postawili w stan 
pogotowia służbę radiopelengacyjną. Krótką informację nadano dopiero w dwa dni później, nie podano 
jednak miejsca postoju grupy również w obawie przed złamaniem kodu przez Włochów.

Meldunki grupy głębokiego rozpoznania umożliwiły sztabowi brytyjskiemu podjęcie przygotowań do 

stawienia czoła ofensywie wojsk włoskich. Udało się ustalić, iż marszałek Graziani nie otrzymał żadnych 
znacznych posiłków pancernych. Wavell odetchnął z ulgą. Oznaczało to, że nawet jeżeli wojska włoskie 
ruszą do ataku, to nie będą miały sił na kontynuowanie działań zaczepnych przez dłuższy czas. Dlatego 
postanowiono,   iż   po   krótkim   boju   wojska   brytyjskie   nie   będą   broniły   przełęczy   Halfya,   przez   którą 
prowadziła droga w głąb Egiptu, lecz wycofają się w rejon miasta Mersa Matruh, co nie tylko skróci linie 
dowozu, ale i uczyni obronę łatwiejszą.

W kilka dni po powrocie grupy do Kairu z wyprawy do Cyrenajki cztery dywizje włoskie ruszyły do 

ataku.   Był   on   poprzedzony   silnym   ogniem   artyleryjskim,   który   nie   wyrządził   jednak   Brytyjczykom 
większych strat, ponieważ dzień wcześniej wycofali większość sił na głębokość kilkunastu kilometrów od 
granicy.   Słabe   oddziały  osłonowe   ustąpiły  pod  naciskiem  włoskiej   dywizji   Cirene.   Tylko   u  wejścia   do 
przełęczy toczyły się walki przez kilka godzin. W trzy dni po rozpoczęciu ofensywy wojska włoskie dotarły 
do nadmorskiego  miasteczka Sidi Barani. Tempo posuwania się było  bardzo wolne. Cała przełęcz była 
zaminowana,   droga   zniszczona   na   znacznych   odcinkach,   a   poza   tym   brytyjskie   jednostki   pancerne   nie 
rezygnowały z nagłych ataków na mniejsze oddziały włoskie. Po dotarciu do Sidi Barani marszałek Graziani 
zatrzymał   wojsko.   Tłumaczył   to   niedostatkiem   materiałów   pędnych   i   amunicji   oraz   złymi   warunkami 
atmosferycznymi. Brytyjczycy wycofali się aż do Marsa Matruh i obydwie armie oddzielał 130-kilometrowy 
pas ziemi niczyjej. Armia marszałka Grazianiego przystąpiła do budowy umocnionych obozów i wznoszenia 
fortyfikacji oraz budowy drogi, którą miała pójść w przyszłości ofensywa.

Waveil odetchnął z ulgą, zyskał w ten sposób kilka bezcennych miesięcy, które postanowił wykorzystać 

na  wzmocnienie   sił.  Grupa  głębokiego  rozpoznania  za  dostarczenie  cennych informacji   otrzymała   kilka 
odznaczeń i sporo nowego sprzętu. Zdecydowano się na rozbudowę tej jednostki i powierzono jej nowe 
zadania dywersyjno-rozpoznawcze.

TAJEMNICZA RADIOSTACJA

Szef oddziału wywiadu i kontrwywiadu brytyjskiego w Kairze nie był zadowolony z pracy podległych 

mu jednostek. Sygnały, które docierały do niego za pośrednictwem innych siatek, wyraźnie wskazywały, iż 
Włosi mają w Kairze i Port Saidzie liczne grupy wywiadowcze. Świadczyła o tym także liczba meldunków 
przekazywanych drogą radiową. Generał Wavell na odprawie dowódców poszczególnych rodzajów wojsk 
stwierdził, że jedną z przesłanek powodzenia przygotowywanej ofensywy przeciwko siłom włoskim jest 
obok nadejścia posiłków zachowanie kompletnej tajemnicy i zaskoczenie przeciwnika. O tym, że Włosi nie 
ruszą się w najbliższym czasie, świadczył fakt wznoszenia  licznych  umocnień oraz rozpoczęcia działań 
przeciwko Grecji.

— Jestem pewny,  że Mussolini nie prześle Grazianiemu ani jednego czołgu, ani jednego transportu 

amunicji. Mamy więc przed sobą kilka miesięcy, które powinniśmy wykorzystać na wzmocnienie naszych 

background image

pozycji i to nie tylko w sensie ściśle militarnym.

W tym momencie Wavell wymownie spojrzał na szefa Military Intelligence Service.
Kairska placówka kontrwywiadu zabrała sję wkrótce z energią do pracy. Wraz z dostawą broni dotarło z 

Londynu   kilka   samochodów   radiopelengacyjnych,   które   każdego   wieczoru   prowadziły   poszukiwania 
pracujących radiostacji. Ponadto zaczęto zwracać większą uwagę na lokale, w których żołnierze i oficerowie 
brytyjscy   mogli   kontaktować   się   z   miejscową   ludnością.   Roztoczono   dyskretną   opiekę   nad   klubami, 
kabaretami, restauracjami i  hotelami.  Były  to  tradycyjne   miejsca  nawiązywania   kontaktów   i  zawierania 
znajomości.

Po pewnym czasie udało się zlokalizować dwie radiostacje pracujące w centrum Kairu. Jedna z nich 

zamilkła na kilka dni, by potem odezwać się ponownie ze zdwojoną energią. Radiotelegrafista musiał być 
fachowcem   dużej   klasy,   potrafiącym   pracować   szybko,   gdyż   czas   emisji   był   bardzo   krótki.   W   takich 
warunkach   wykonanie   dokładnego   namiaru   nie   było   rzeczą   łatwą.   Ponadto   w   grę   wchodziły   również 
względy konspiracji. Dłuższe przebywanie charakterystycznego samochodu radiopelengacyjnego w jednym 
miejscu stanowiłoby sygnał ostrzegawczy dla pracującego agenta.

W   pewnym   momencie   ślad   się   urwał.   Prawdopodobnie   radiostacja   zmieniła   godzinę   i   miejsce 

nadawania, gdyż żaden z radiotelegrafistów w punkcie nasłuchu nie zdołał złapać wieczorem jej meldunku. 
Wreszcie ostatniego października samochód patrolujący Stary Kair odnotował meldunek nadawany przez 
tego samego radiotelegrafistę.

Major Sampson, któremu powierzono zadanie kierowania pracami sekcji kontrwywiadu w Kairze, bez 

trudu   rozpoznał   starego   znajomego.   Tym   razem   namiar   byl   dokładny   i   jednoznacznie   wskazywał   na 
Heliopolis,   dzielnicę   bogatych   willi.   Skierowano   tam   wszystkie   samochody  radiopelengacyjne,   którymi 
aktualnie   dysponowała   komendantura   kairska.   Ale   tajemniczy   radiotelegrafista   zamilkł   na   kilka   dni. 
Sampson postanowił utrzymywać posterunek w Heliopolis jeszcze przez tydzień przynajmniej. Po pięciu 
pełnych   napięcia   dniach,   gdy   w   powodzenie   zwątpili   już   nawet   radiotelegrafiści   obsługujący   stację 
nasłuchową, tajemniczy aparat odezwał się. Ale ku zaskoczeniu wszystkich tym razem radiostacja pracowała 
nie w Heliopolis, a w innej dzielnicy Kairu. Meldunek był długi i aż dwie stacje zdołały w przybliżeniu 
określić  miejsce  emisji. Sampson  został wyciągnięty w nocy z łóżka. Obydwa namiary wskazywały na 
Zamalk, dzielnicę Kairu położoną na nilowej wyspie. Wynikało z tego, że siatka jest rozgałęziona i zapewnia 
radiotelegrafiście odpowiednie warunki pracy.

Po dwóch tygodniach wytężonej pracy biuro szyfrów zdołało odczytać część meldunku. Okazało się, że 

składa się on z dwóch partii szyfrowanych odmiennym kodem. Część pierwsza dotyczyła pogody w Kairze i 
delcie   Nilu   i   jej   przeznaczenie   było   znane.   Informacje   na   temat   warunków   meteorologicznych   miały 
ogromne znaczenie nie tylko dla wojsk włoskich prowadzących od czasu do czasu naloty na ośrodki miejskie 
Egiptu, ale przede wszystkim dla liczących obecnie 500 maszyn eskadr Luftwaffe zgrupowanych na kilku 
lotniskach sycylijskich, które bezustannie bombardowały Maltę i atakowały konwoje brytyjskie na Morzu 
Śródziemnym.

Radiostacja znów zamilkła na dwa dni. Dyżurni z brytyjskiej służby nasłuchu tym razem potraktowali 

ustalenie miejsca położenia nadajnika jako sprawę honoru. Mieli już dosyć cierpkich uwag, których nie 
szczędzili im przełożeni i major Sampson. Wreszcie w niedzielę o godzinie jedenastej rano w domu majora 
zadzwonił telefon.

— Wysyłamy samochód pod dom, prosimy o jak najszybsze przybycie.
Tym razem, dzięki zastosowaniu najnowocześniejszego sprzętu, który dotarł z Londynu na pokładzie 

samolotu, dwa namiary były bardzo dokładne. Sampson zaskoczony spojrzał na plan Kairu.

—   Dzielnica   Sheubran,   to   całkiem  możliwe.   Ale   na   tym   odcinku   ulicy  znajduje   się   tylko   kościół 

katolicki i duży ogród. Gdzie zatem może być ukryty nadajnik?

Zarządzono ciągłą obserwację kościoła. Jednocześnie w pobliżu wynajęto mieszkanie z dużym tarasem 

na   dachu   i   zamontowano   tam,  możliwie   najdyskretniej,   urządzenia   radiopelengacyjne.   Dwa   samochody 
miały od tej pory krążyć w najbliższym sąsiedztwie po drugiej stronie Nilu. Postanowiono też prowadzić 
stałą obserwację ulicy i w tym celu wynajęto następne mieszkania w dwóch narożnych domach. W oknach 
wychodzących na wejście do kościoła i front posesji zainstalowano kamery filmowe, które umożliwiały 
wykonywanie zdjęć wchodzących i wychodzących osób.

Sampson odetchnął z ulgą, gdy dowiedział się, że kościół jest raczej mało uczęszczany, w przeciwnym 

wypadku trudno byłoby zidentyfikować obcego przybysza. Na ulicę Shukr, taką nosiła nazwę, skierowano 
grupę   agentów   kontrwywiadu   z   Aleksandrii   i   Port   Saidu,   którzy   mieli   po   zerwaniu   nawierzchni 
przygotowywać rowy pod kanalizację. Ale szef połączonej komórki wywiadu i kontrwywiadu nie uznał tego 
ostatniego pociągnięcia za najrozsądniejsze.

— Mamy przecież do czynienia z przeciwnikiem doświadczonym i dobrze znającym swoje rzemiosło. 

background image

Najlepiej  o  tym  świadczy fakt,  że  mimo   sprzętu   i  grupy rutynowanych  pracowników  skierowanych  do 
prowadzenia tej sprawy, nie możemy się pochwalić żadnymi konkretnymi wynikami. Na ulicy Shukr nie 
prowadzono nigdy żadnych większych robót, kanalizacja jest lokalna, toteż pojawienie się grupy mężczyzn 
wzbudzi podejrzenie agenta, który na pewno prowadzi wnikliwą obserwację otoczenia i analizuje każdy 
swój krok. Dlatego robotników należy wycofać.

— Ale pułkowniku — odpowiedział Sampson — zerwali już część nawierzchni.
— Nie szkodzi. Jutro rano zasypią wykopane doły, wyrównają nawierzchnię i niech się żaden z nich nie 

waży tam pokazać. Gdyby któryś ze stałych mieszkańców pytał ich, co robią i dlaczego dzisiaj niszczą to, co 
wczoraj zrobili, mają odpowiedzieć, że władze magistrackie pomyliły ulice.

Rozpoczęła się nowa runda z niewidzialnym przeciwnikiem.
Ulica po dawnemu była niepozorna i mało uczęszczana. Analiza dokumentów wykazała, że kościół 

został założony przez misjonarzy austriackich prawie 50 lat temu i odwiedzało go nie więcej niż kilka osób 
dziennie.   Do   kościoła   przylegał   domek   wikarego   z   małym   ogrodem,   mającym   połączenie   z   drugą, 
równoległą   ulicą.   Wynikało   z   tego,   że   pierwsza   koncepcja,   zgodnie   z   którą   skoncentrowano   uwagę  na 
głównym   wejściu,   była   błędna.   Przecież   z   drugiej   strony  można   było   dotrzeć   do   domku   wikarego   nie 
wzbudzając niczyjej uwagi. Zainteresowano się zatem i drugim wejściem.

Wieczorem   operatorzy   nagrali   komunikat   nadany   ze   zidentyfikowanego   już   poprzednio   rejonu   w 

Heliopolis. Nie odwołano jednak stanu pogotowia przy ulicy Shukr, licząc, iż wszystkie te radiostacje muszą 
być ze sobą wzajemnie powiązane. Co prawda teraz nadawał inny radiotelegrafista, ale szyfr dotyczący 
wiadomości o pogodzie był taki sam. Radiotelegrafista z Heliopolis pracował przez dwa dni z rzędu. Był 
mniej   wprawny   od   swego   poprzednika   i   to   pozwoliło   na   bardziej   precyzyjne   umiejscowienie   aparatu 
nadawczego. Po wyeliminowaniu kilku możliwości ustalono, iż w grę może wchodzić jedynie dwupiętrowy 
dom czynszowy pod numerem 68. Analiza  listy mieszkańców pozwalała sądzić, iż najprawdopodobniej 
aparat nadawczy znajduje się w mieszkaniu na drugim piętrze, zajmowanym przez Amuela Lerkisa, maklera 
dużej centrali dostawczej, która pracowała na potrzeby jednostek armii brytyjskiej stacjonującej w Egipcie. 
Obserwacja lokatorów nie wniosła nic nowego. Wszyscy byli pracownikami spółek i firm handlowych, a w 
czasie pracy mieli nieograniczone możliwości kontaktowania się z różnymi ludźmi. Mimo to postanowiono 
w dalszym ciągu obserwować najbardziej podejrzanego, Amuela Lerkisa.

Po   kilku   dniach   nagrano   komunikat   nadany   przez   radiostację   zainstalowaną   w   kościele.   Dom   w 

Heliopolis   milczał.   Po   przejrzeniu   zdjęć   wszystkich   osób,   które   zjawiły   się   tego   dnia   w   kościele   lub 
kontaktowały się z Lerkisem w ciągu ostatnich dni, wyselekcjonowano zdjęcie starszej siwej kobiety. Była 
ona w kościele i rozmawiała przez kilka minut w europejskiej kompanii z Lerkisem. Przejrzano też akta 
Lerkisa.   Wynikało   z   nich,   iż   osiadł   on   w   Kairze   przed   dwoma   laty.   Jako   ostatnie   miejsce   swojego 
zamieszkania   podawał   Durban   Południową   Afrykę.   Natychmiast  wysłano   szyfrówkę   do   Johannesburga, 
prosząc   o   potwierdzenie   danych   personalnych   oraz   o   podanie   charakterystyki   osoby,   jej   upodobań   i 
dotychczasowego trybu życia.

Następnego   dnia   odnotowano   komunikat   nadany   przez   radiotelegrafistę   z   kościoła   i   ustalono,   iż 

radiostacja mieści się w kościelnej wieży. W końcu udało się też sfotografować w ogrodzie przy plebanii 
mężczyznę, którego dostrzeżono kilkakrotnie wcześniej przez uchylone okna. Na Kair uderzyła fala upałów i 
agent szeroko otworzył okna.

Odpowiedź   z   Johannesburga   potwierdziła   dane   personalne   Lerkisa,   widniejące   w   kairskiej   książce 

meldunkowej, i zawierała dość dziwny passus.

Wynikało z niej, że przy okazji dochodzenia w sprawie wydawania paszportów na fałszywe nazwiska 

przez jednego z urzędników Biura Paszportowego w Durbanie padło również nazwisko Lerkisa. Sampson 
zadepeszował do Johannesburga:

— Szukajcie dalej, sprawa bardzo ważna.
Tego   samego   dnia   zidentyfikowano   siwą   kobietę,   która   po   południu   przyszła   na   plebanię.   Kiedy 

opuściła ją, za rogiem czekało już kilku funkcjonariuszy, w tym dwie kobiety. Pracownicy kontrwywiadu 
dotarli  jej  śladem do mieszkania  przy ulicy el-Bihar  i tu okazało  się,  że jest  to Ann Margow, wdowa, 
mieszkająca   wspólnie   z   synem.   Do   Kairu   przeprowadziła   się   przed   rokiem   z   Aleksandrii.   Syn   był 
pracownikiem kapitanatu portu w Port Saidzie i przebywał z matką tylko podczas weekendów.

Sprawa   posunęła   się   do   przodu.   Sampson   czuł,   że   stanął   na   pewniejszym   gruncie.   Mógł   nawet 

natychmiast   zaaresztować   Lerkisa   i   wszystkich   mieszkańców   plebanii,   ale   wiedział,   że   byłby   to   krok 
przedwczesny. W sieci pozostałyby same plotki. A przecież należało dotrzeć do rezydenta wywiadu. Polecił 
więc   swym   pracownikom,   aby   zebrali   informacje   o   synie   Margow.   Na   pozór   nie   wniosły   one   nic 
rewelacyjnego. Był to trzydziestopięcioletni mężczyzna, kawaler, dobrze zarabiający i prowadzący szerokie 
życie towarzyskie. W Port Saidzie miał wielu znajomych w zarządzie portu, znało go też wielu oficerów ze 

background image

statków i brytyjskich  okrętów, stacjonujących  w tym rejonie  Morza  Śródziemnego. Miejsce  pracy pana 
Margow   było   idealne   do   zbierania   informacji   o   ruchach   brytyjskich   okrętów   wojennych,   konwojach 
morskich, dostawach sprzętu i broni. Następnego dnia jeden z podwładnych Sampsona, idąc tropem Ann 
Margow, dotarł do dużego pensjonatu w sercu ekskluzywnej dzielnicy Kairu. Funkcjonariusz wiedział, że 
budynek ma drugie wyjście na przeciwległą ruchliwą ulicę. Natychmiast więc połączył się z kierownikiem 
grupy obserwacyjnej i zażądał pomocy. Kilka minut później w cieniu drzew czekało kilku agentów.

Margow wyszła z pensjonatu po upływie pół godziny. Jak spodziewał się „jej opiekun”, skorzystała z 

drugiego wyjścia.

Teraz on pospieszył do pensjonatu, aby ustalić, w którym apartamencie gościła Margow. Portier udawał, 

że nic nie wie, i dopiero pięciofuntowy banknot przywrócił mu pamięć. Otworzył książkę meldunkową i 
wskazał nazwisko Arthur van Habb. Brytyjczyk nie chciał zdradzać się, iż reprezentuje kontrwywiad, gdyż 
podejrzewał, iż portier za sowitą opłatą przekaże sygnał ostrzegawczy Habbowi, dlatego sięgnął po następny 
banknot i w ten sposób zdobył dane personalne interesującego go mężczyzny. Zastanowił go fakt, że on, 
podobnie jak Lerkis, podawał Afrykę Południową jako miejsce urodzenia i zamieszkania. Do Egiptu przybył 
w ostatnich dniach sierpnia 1939 roku. Kontrwywiad mógł zatem wydobyć z archiwum policji kairskiej jego 
zdjęcie i być może zebrać pewne dane. Chodziło teraz o to, aby nie wzbudzić podejrzeń portiera, który mógł 
się przecież wygadać, iż Habbem ktoś się interesuje. Sprytny pracownik Sampsona dał mu do zrozumienia, 
że jest przedstawicielem Bractwa Byka, jednego z największych gangów działających w Kairze. Skutek był 
piorunujący. Gang miał ugruntowaną opinię, iż wszelkie wypadki zdrady czy rozmyślnego działania na jego 
niekorzyść karał w sposób bezlitosny.  Portier zapewniał gorąco iż będzie milczał  jak grób i gotów jest 
wyświadczyć   Bractwu   kolejne   przysługi,   jeśli   sobie   tego   zażyczy.   Agent   postanowił   zaryzykować.   Raz 
jeszcze sięgnął do portfela i z pliku banknotów wyjął dziesięciofuntowy. Był pewien, iż rozbiegane oczka 
portiera dostrzegły zawartość portfela i właściwie go oceniły.

— Oto na początek — powiedział, wsuwając mu w rękę banknot. — Od dzisiaj będziesz zbierał nawet 

najdrobniejsze i, twoim zdaniem, pozbawione znaczenia informacje o Habbie. Ten człowiek miesza się w 
interesy Bractwa, dlatego chcemy o nim wiedzieć dosłownie wszystko. Każdego dnia będzie zgłaszał się do 
ciebie mój człowiek po informacje. Ponadto masz tutaj numer telefonu, pod którym zastaniesz zawsze kogoś 
z moich ludzi. Pamiętaj, fałszywe informacje rodzą takie same konsekwencje jak zbyt długi język.

Ryzyko,   na   jakie   poszedł   pracownik   Sampsona,   opłaciło   się.   Od   tej   pory   kairska   placówka 

kontrwywiadu   otrzymywała   co   kilka   godzin   telefon   z   wiadomościami   o   interesującym   go   człowieku. 
Odszukano również jego zdjęcia w archiwum i zwrócono się do placówki kontrwywiadu brytyjskiego w 
Południowej Afryce z prośbą o informacje. Wkrótce okazało się, że deptanie po piętach Habbowi jest rzeczą 
bardzo trudną. Był niezwykle ostrożny, cząsto nawet odruchowo sprawdzał w oknach wystawowych, czy 
nikt za nim nie idzie. Pierwszego dnia już po półgodzinnym spacerze w centrum miasta zniknął sprzed oczu 
„opiekunom”. Następnego dnia towarzyszyła mu kilkuosobowa, najlepsza ekipa, która śledziła go tak zwaną 
metodą sztafety, polegającą na towarzyszeniu obserwowanemu tylko na krótkich odcinkach i bardzo często 
przed nim.

Habb podawał się za handlowca i istotnie obracał się w tych kręgach. Sprawdzono, że w kontaktach z 

tym światem przedstawiał się jako przedstawiciel dużej firmy eksportowej z Południowej Afryki, firmy 
zajmującej się dostawami towarów przemysłowych tak bardzo potrzebnych obecnie w Egipcie. Jednak w 
ciągu ponad rocznego pobytu w tym kraju nie dokonał żadnej większej transakcji, co stawiało pod znakiem 
zapytania wiarygodność jego profesji.

Drugiego   dnia   obserwacji   odnotowano   kontakt   Habba   z   człowiekiem,   który   w   przekonaniu 

kontrwywiadu był na usługach wywiadu włoskiego, ale od kilku miesięcy pozostawał w stanie zamrożenia i 
nie podejmował żadnej działalności.

Chcąc   zdobyć   jak   najwięcej   wiadomości   o   obserwowanym,   wynajęto   sąsiednio   mieszkanie, 

przylegające do zajmowanego przez Habba, i zainstalowano w jego lokalu aparaturę podsłuchową. Jednak 
nie   odnotowano   nic,   co   by   wskazywało   na   powiązanie   tego   człowieka   z   wywiadem   włoskim   lub 
niemieckim. Był albo niewinny, albo bardzo ostrożny. Uwagę Sampsona zwrócił jednak fakt, iż prawie nigdy 
nie telefonował od siebie z domu, a zawsze z jakiejś kawiarni. Fakt ten wskazywał, że albo obawia się, albo 
liczy z podsłuchem.

Konsekwentna obserwacja Margow pozwoliła na ustalenie następnego źródła ewentualnych informacji. 

Była   to   rodzina   włoska,   która   schroniła   się   w   Egipcie   przed   kilkoma   laty,   rzekomo   uciekając   przed 
prześladowaniami reżimu faszystowskiego. Członkowie tej rodziny prowadzili dużą farmę warzywną nad 
Nilem i teraz, kiedy rozpoznano ich twarze, ustalono, iż Margow pozostaje z nimi w codziennym kontakcie. 
Próba przeszukania farmy spełzła na niczym. Strzegł jej stróż z kilkoma wilczurami, więc nie mogło być 
mowy   o   niepostrzeżonym   przeszukaniu   zabudowań.   Z   pomocą   przyszło   lotnictwo.   Specjalny   samolot 

background image

przeleciał   kilkakrotnie   nad   zabudowaniami   i   dokładnie   je   obfotografował.   Powiększenie   dwóch   zdjęć 
wykazało, iż w środku farmy,  w miejscu niewidocznym z drogi, znajdowała  się stacja meteorologiczna 
Ponadto znajdowały się tam urządzenia do pomiarów siły i kierunku wiatru. Rodzina Marronich, bo tak się 
nazywali, mogła zatem dostarczać komunikaty meteorologiczne, przekazywane przez obydwie radiostacje.

Mimo że zebrano wystarczającą liczbę dowodów pozwalających na aresztowanie obserwowanych  i 

przeprowadzenie rewizji w. domach Lerkisa, Margow i Marronich, zdecydowano się jeszcze poczekać na 
rozszyfrowanie   Habba   i   ustalenie   listy   kontaktów   Lerkisa   i   młodego   Margowa.   W   domu   matki   tego 
ostatniego zainstalowano urządzenia podsłuchowe, ale podobnie jak w wypadku Habba nie spełniły one 
pokładanych nadziei.

W czwartek wieczorem Margow zadzwonił do matki, zawiadamiając ją, iż przyjedzie na wolną sobotę 

i niedzielę.

Na wszelki wypadek całą grupę skierowano do akcji i postawiono w stan ostrego pogotowia. Należało 

liczyć się z nieprzewidzianym obrotem spraw i koniecznością aresztowania wszystkich członków siatki.

Margow w kilkanaście minut po telefonie syna wyszła z domu. Przecięła ulicę i weszła do małej trafiki. 

Sledzący ją funkcjonariusz zobaczył przez szybę, iż skierowała się prosto do telefonu, wykręciła jakiś numer 
i przez kilka minut rozmawiała. Następnie wróciła do domu.

Sampson liczył, że następny dzień może przynieść rozwiązanie zagadki. Na wszelki wypadek uzyskał 

zgodę   swoich   przełożonych   na   aresztowanie   wszystkich   podejrzanych,   oczywiście   z   zastrzeżeniem,   że 
uczyni to tylko wówczas, gdy nie będzie już innego wyjścia. Ostatecznie zidentyfikowano dość znaczną 
liczbę osób, które współpracowały z wywiadem nieprzyjaciela.

Sampson   miał   niejasne   przeczucie,   iż   Habb   zaczął   coś   podejrzewać.   Być   może   zauważył,  iż   jest 

obserwowany.   W   ciągu   ostatnich   dwóch   dni   kilkakrotnie   postępował   tak,   jak   gdyby  chciał   pozbyć   się 
postępujących jego śladami osób, uciekał się do manewru z domami o dwóch bramach. Raz zniknął z oczu 
funkcjonariuszom niemal na trzy godziny. To było niepokojące.

W   czwartek   wieczorem,   kiedy   tylko   do   Sampsona   dotarła   wiadomość   o   przyjeździe   Margowa, 

postanowił, że jego ludzie będą obserwować młodego człowieka już od momentu wejścia do pociągu w Port 
Saidzie. Pomysł okazał się słuszny. Na kilka minut przed wjazdem na stację w Kairze do przedziału, w 
którym samotnie podróżował Margow, wszedł młody mężczyzna. Człowiek Sampsona, który w tym czasie 
stał na korytarzu, udając, że obserwuje panoramę miasta, musiał odczekać chwilę i dopiero mógł wejść do 
przedziału. Niestety, w drzwiach minął  przybysza, który już wychodził. O czym rozmawiał  Margow ze 
swoim gościem — pozostało tajemnicą.

Zbliżali się do Kairu. Margow otworzył swoją dużą torbę podróżną, wyjął dość pękatą kopertę i wsunął 

ją do kieszeni. Za chwilę pociąg zatrzymał się pod arkadami dworca. Margow wyszedł z wagonu, przeszedł 
przez halę dworcową i znalazł się na ulicy. Nie oglądając się przeciął jezdnię i ruszył w kierunku centrum. 
Doszedł do Placu Opery i tutaj zginąłby idącym za nim funkcjonariuszom w tłumie mieszkańców Kairu 
ubranych w długie, sięgające aż do ziemi, galabije, gdyby nie to, iż w tym momencie był na placu jednym z 
nielicznych Europejczyków.

Dalsze postępowanie Margowa wyraźnie wskazywało, iż stara się on zgubić obstawę. Kierujący akcją 

zarządził zmianę ekipy. Istotnie, Margow upewnił się jeszcze dwukrotnie, czy nie jest śledzony, następnie 
szybkim   krokiem   przeciął   ulicę   i   wszedł   do   arabskiej   kawiarni,   wypełnionej   po   brzegi   mężczyznami 
grającymi w warcaby i tik-tak. Margow zamówił kawę, ale jej nawet nie tknął. Cały czas wpatrywał się w 
wejście. Po kilkunastu minutach wyszedł, raz jeszcze dyskretnie się rozejrzał i, w dalszym ciągu zachowując 
ostrożność, ruszył w stronę dzielnicy Sharia Faud, pełnej sklepów dla bogatych biznesmenów i członków 
rodzin szejków z naftowych emiratów. Po chwili wstąpił do trafiki i wyszedł stamtąd z paczką papierosów. 
Jednak   obserwujący   go   funkcjonariusz   był   pewien,   że   ponad   kontuarem   Margow   podał   dyskretnie 
właścicielowi żółtą kopertę, którą miał w kieszeni. Po dość długim marszu dotarł do domu matki. Nagrano 
ich rozmowę. Przez pewien czas mówili przyciszonymi głosami, co wyraźnie wskazywało, iż Margow jest 
czymś zdenerwowany. Kilkakrotnie powtarzał, iż jest zmęczony tym wszystkim i należy mu się dobry i długi 
wypoczynek.

Tymczasem ludzie Sampsona obserwowali trafikę. Po godzinie zjawił się w niej mężczyzna, którego 

zidentyfikowano jako częstego rozmówcę Habba. Nadszedł wieczór, a wraz z nim zaciemnienie, i, niestety, 
wkrótce zgubiono dopiero co uchwycony trop. Wtedy przypomniano sobie o portierze w pensjonacie. Jakąż 
odczuli ulgę i radość, gdy portier przyciszonym głosem szepnął do słuchawki:

— Właśnie jakiś człowiek wszedł do mieszkania Habba.
Postanowiono w dalszym ciągu pilnować trafiki. Był to dobry pomysł, mimo że na początku nie spotkał 

się z uznaniem zwierzchników. Łącznik — bo tak nazwano Egipcjanina, który przeniósł kopertę z trafiki do 
Habba — pojawił się w sklepiku rankiem dnia następnego. Czekała tu już grupa funkcjonariuszy, aby pójść 

background image

jego śladem. W pobliżu trafiki pozostawiono jedynie wzmocniony posterunek. W pokoju Sampsona przy 
mapie Kairu zasiadła grupa oficerów kontrwywiadu. Wyglądało na to, iż zbliżał się moment decydującej 
rozgrywki.

Kilka   minut   po   dziewiątej   posterunek   obserwujący   mieszkanie   Margow   zameldował,   iż   jego 

właścicielka wyszła z domu. Idący jej śladami zespół przekazał po kilku minutach informację, iż zbliża się 
ona do dzielnicy Sharia Faud. Po kwadransie zjawiła się przed trafiką, rozejrzała dookoła i weszła do środka. 
Po chwili była  już na  ulicy.  W  ręku  trzymała  gazetę,  którą  wkrótce  potem włożyła  do torby.  Po kilku 
minutach   kluczenia  —   widać,   że   okoliczne   zaułki   znała   bardzo   dobrze  —   wsiadła   do   tramwaju.   Po 
półgodzinnej jeździe wysiadła i pieszo już dotarła do kościoła przy ulicy El-Bihar, w którym już od pół 
godziny przebywał Lerkis. Punktualnie o dziesiątej rozległ się sygnał wywoławczy nadajnika znajdującego 
się w kościele.

Kierujący   grupą   operacyjną,   mieszczącą   się   w   dwóch   domach   zamykających   ulicę,   zwrócił   się   z 

pytaniem do zwierzchników:

— Co mamy robić? Aresztować zebranych, czy kontynuować obserwację?
— Obserwować — padła zdecydowana odpowiedź.
Szefowie   kairskiej   placówki   kontrwywiadu   uznali,   że   pozostało   jeszcze   do   rozszyfrowania   kilka 

kanałów, których poznanie może ułatwić likwidację wszystkich odgałęzień siatki. W pięć minut później 
przyszedł jednak nowy rozkaz.

— Wszystkich aresztować na miejscu. Unikać ofiar w ludziach. Habb spalony.
Podobny rozkaz przekazano grupie obserwującej Lerkisa, który wymknął się niepostrzeżenie z kościoła 

i teraz spokojnie siedział w domu. Przyczyną, która zmusiła kontrwywiad brylyjski do zmiany planów i 
aresztowania  rozszyfrowanych  członków  siatki,   były  wypadki,   które  rozegrały się   w  kawiarni  Mahmud 
Pasza.

Margow wyszedł z domu pół godziny po matce. Kluczył czas jakiś po mieście i w końcu dotarł do 

kawiarni Mahmud Pasza. Usiadł przy stoliku i przez kilka minut siedział samotnie. Obserwująca go grupa 
ulokowała się po drugiej stronie ulicy. Jeden z funkcjonariuszy miał wejść do kawiarni dopiero za kilka 
minut. Gdy znajdował się przy wejściu, do stolika  Margowa przysiadł  się jakiś Europejczyk. Człowiek 
Sampsona   usiadł   przy   barze   i   dyskretnie   zerkał   na   zajętych   rozmową   mężczyzn.   Po   chwili   przy 
interesującym go stoliku znalazł się Habb. I wtedy funkcjonariusz popełnił błąd. Wyszedł z cienia rzucanego 
przez daszek przy barku. Szedł wolno w stronę rozmawiającej trójki. Wtedy zobaczył go ów Europejczyk. 
Zobaczył i poznał. Pół roku temu był on aresztowany przez tego właśnie funkcjonariusza w okolicznościach 
wskazujących, iż brał udział w aferze szmuglerskiej, z którą wiązały się podejrzenia wywożenia z Egiptu 
wiadomości wojskowych. Nic mu wówczas nie udowodniono. Sąd poprzestał na dość wysokiej grzywnie, 
którą oskarżony zapłacił bez zmrużenia oka. Zaskoczenie z powodu ponownego spotkania oraz świadomość, 
że   tym   razem   naprawdę   bierze   udział   w   niebezpiecznej   grze,   spowodowało,   iż   zerwał   się   od   stolika, 
wyciągnął   z   kieszeni   pistolet   i   strzelił   w   kierunku   zbliżającego   się   mężczyzny.   Następnie   rzucił   się   w 
panicznej ucieczce do wyjścia.

Reakcja   Habba   była   jeszcze   bardziej   nerwowa.   Sięgnął   pod   marynarkę,   wyrwał   stamtąd   pistolet   i 

strzelił   do   uciekającego   współpracownika.   Ten   ugodzony   pociskiem   padł   na   stoliki   przewracając   je. 
Następnie Habb odwrócił się i jednym susem wybiegł na zaplecze kawiarenki. Zaskoczony i oszołomiony 
niespodziewanym rozwojem sytuacji Margow zerwał się od stolika i wybiegł na ulicę. Tutaj wpadł w ręce 
pracowników kontrwywiadu brytyjskiego. Pogoń za Habbem nie przyniosła rezultatów. Zniknął.

Szefowie kairskiej placówki kontrwywiadu na wieść o niespodziewanym wypadku zadecydowali, że 

trzeba natychmiast aresztować wszystkich pozostałych członków siatki, ponieważ Habb może ich ostrzec. 
Kościół i plebania zostały natychmiast otoczone pierścieniem uzbrojonych funkcjonariuszy, żandarmerii i 
policji egipskiej. Wyznaczono dwie grupy szturmowe. Pierwsza wkroczyła do kościoła i zatrzymała zebrane 
tam osoby, druga, po sforsowaniu zamkniętej furtki, dotarła przez ogród na plebanię. W chwili gdy uzbrojeni 
ludzie podbiegali do drzwi, z okna posypały się strzały. Jeden z oficerów biegnących nieco z tyłu złapał się 
obydwoma rękami za brzuch i osunął na ziemię. Strzelec, chcąc wykorzystać zamieszanie, rzucił do ogrodu 
granat i odczekawszy moment wyskoczył z okna. Strzelając seriami z pistoletu maszynowego zaczął szybko 
biec w kierunku sąsiedniego ogrodu. Wydawało się, że uda mu się umknąć. Zamierzał już przeskoczyć płot, 
gdy  nagle   z   jękiem   padł   na   ziemię.   Sierżant   Gamzawi,   cieszący  się   sławą   najlepszego   strzelca   policji 
kairskiej, i tym razem nie zawiódł. Uciekinier leżał z roztrzaskanym kolanem. Natychmiast go rozbrojono. 
Po wyważeniu drzwi członkowie grupy szturmowej wtargnęli do mieszkania wikarego. W bawialni siedziała 
stężała z przerażenia Anna Margow i wikary.

Nagle z kościoła buchnęły strzały. Okazało się, że jeszcze jeden z członków siatki szukał ratunku w 

ucieczce.

background image

Najtrudniej było dostać się na wieżę, gdzie znajdowała się radiostacja. Zaskoczony radiotelegrafista nie 

miał zamiaru poddać się bez walki. Widocznie wierzył, że uda mu się przebić przez pierścień okrążenia i 
uciec. Pierwszy biegnący wąskimi i krętymi schodami znalazłszy się na szczycie zginął od celnego  strzału. 
Dowodzący akcją kapitan postanowił trzymać okienka wieży pod ostrzałem, by w ten sposób pozbawić 
radiotelegrafistę nadziei na szukanie ratunku w ucieczce przez dach. Na schody rzucono dwa granaty z 
gazem łzawiącym i świecę dymną. Po chwili wieża wypełniła się gryzącym dymem. Rzucono jeszcze dwa 
granaty.   I   wtedy  rozległ   się   strzał.   Dwaj   funkcjonariusze   wstrzymując   oddech   wpadli   do   niewielkiego 
pomieszczenia. Na podłodze leżał mężczyzna i zanosił się spazmatycznie kaszlem. Jeden z funkcjonariuszy 
wyważył okno, do środka wdarło się świeże powietrze i dopiero teraz mogli zobaczyć, że mężczyzna miał 
skrwawioną pierś. Szybko wyniesiono go na dwór.

Przeprowadzona   na   plebanii   i   w   zakamarkach   kościoła   rewizja   dostarczyła   niezbitych   dowodów 

działalności szpiegowskiej. Najbardziej przekonującym dowodem był aparat nadawczy, mieszczący się w 
pokoiku na wieży. Niestety, radiotelegrafista spalił szyfry i mając wystarczająco dużo czasu nadał zapewne 
sygnał   o   zdemaskowaniu   siatki.   W   ten   sposób   została   zaprzepaszczona   możliwość   przekazywania 
przeciwnikowi fałszywych meldunków.

Aresztownie Lerkisa przebiegło dużo sprawniej. Zastosowano wybieg z doręczycielem telegramu, który 

po otworzeniu drzwi przez maklera obezwładnił go jednym uderzeniem karate. Rewizja przeprowadzona w 
domu Lerkisa była nad wyraz owocna. W przemyślnej skrytce znaleziono aparat nadawczo-odbiorczy i, co 
ważniejsze, komplety materiałów wywiadowczych, które pozwoliły na rozszyfrowanie kilku informatorów 
wywiadu włoskiego, pracujących w ważnych przedsiębiorstwach i mających dostęp do czujnie strzeżonych 
tajemnic. Nigdzie jednak nie odnaleziono szyfrów. I tym razem okazało się, że przenikliwość kierującego 
operacją kapitana Lotta dała dobre rezultaty.

Natychmiast   po   ucieczce   Habba   kapitan   skierował   do   jego   mieszkania   w   pensjonacie   kilku 

funkcjonariuszy. Odwołano na moment portiera, tak że zdołali oni wejść nie zauważeni. Czekając na Habba 
przeprowadzono szczegółową rewizję. Dopiero po kilku godzinach poszukiwań, gdy zaczęto zdejmować 
klepki   parkietu,   trafiono   na   dźwignię   skrytki.   Znajdował   się   w   niej   komplet   szyfrów   i   materiałów 
dostarczonych przez młodego Margowa. Habb był jednak wytrawnym graczem. Nie trzymał u siebie w 
domu żadnych innych materiałów, które mogłyby naprowadzić na ślad siatki. Najważniejsze dokumenty 
musiały   być   ukryte   w   bezpiecznym   schowku   poza   mieszkaniem.   Musiał   też   rozszyfrować   intencje 
Brytyjczyków, gdyż mimo cierpliwego wyczekiwania w zasadzce przez dziesięć dni nikt się tam nie zjawił. 
Co prawda kapitan Lott był przekonany, że gdyby nie popełnił jednego błędu, być może Habb wpadłby w 
zasadzkę.

Pięć   dni   siedzieli   już   ludzie   kapitana   w   pustym   mieszkaniu,   gdy   nagle   rozległo   się   pukanie. 

Funkcjonariusze   gwałtownie   otworzyli   drzwi   i   wciągnęli   do   środka   stojącego   na   korytarzu   mężczyznę. 
Okazało się, iż był to listonosz z pilną przesyłką dla Habba. Listonosza zatrzymano, podejrzewając, że jest to 
trick   ze   strony   sprytnego   szpiega,   mający   na   celu   sprawdzenie,   czy   może   bezpiecznie   powrócić   do 
mieszkania,   aby  zabrać   szyfry   i   swoje   rzeczy.   Drobiazgowe   śledztwo,   próba   pójścia   tropem   listu,   nie 
przyniosło żadnego rezułtatu. Listonosza zwolniono po dwóch tygodniach, wypłacając mu rekompensatę. 
Szansa została jednak zaprzepaszczona.

Po   tygodniu   żmudnego   przesłuchiwania   wszystkich   zatrzymanych   szef   placówki   kontrwywiadu 

brytyjskiego miał przed sobą dokładny obraz rozmieszczenia informatorów. Okazało się, że przed rokiem 
nastąpiło połączenie dwóch siatek wywiadowczych — włoskiej i niemieckiej. Włosi mieli wiele kontaktów 
w Egipcie, natomiast Niemcy skierowali z Afryki Południowej kilku znakomicie wyszkolonych agentów. Do 
nich należeli właśnie Margow i Habb, którzy przeszli intensywne przeszkolenie w Niemczech i następnie 
pod płaszczykiem działalności handlowej przenieśli się do Egiptu.

Siatka   dysponowała   znacznymi   środkami   finansowymi   i   miała   rozgałęzioną   sieć   informatorów. 

Ostrożny Habbe podzielił ją na ogniwa, które trzymał z dala od siebie. Tylko on dysponował szyfrem i 
osobiście   kodował   oraz   rozszyfrowywała   meldunki,   które   przekazywał   radiotelegrafista   z   plebanii   oraz 
Lerkis. Margow była łączniczką. Zbierała opracowane już informacje i przekazywała je Habbowi. Wikary 
był również szpiegiemi niemieckim. To on wpadł na pomysł, aby radiostację zainstalowano na plebanii. 
Radiotelegrafista   oraz   mężczyzna   postrzelony   w   ogrodzie   byli   kadrowymi   pracownikami   włoskiego 
wywiadu wojskowego przerzuconymi do Egiptu przez Pustynię Zachodnią.

Siatka funkcjonowała skutecznie przez dłuższy czas i dostarczyła Włochom wielu cennych informacji. 

Teraz w eterze zapadła cisza.

Sampson zdawał sobie sprawę z tego, że nie udało mu się uchwycić wielu nici, że kilku drobnych 

informatorów pozostało na wolności. Najbardziej irytowała go jednak ucieczka Habbego, który dosłownie 
zapadł się pod ziemię. Sampson wiedział, że odszukanie nawet Europejczyka w czteromilionowym Kairze 

background image

nie było zadaniem łatwym. Na pewno miał przygotowaną kryjówkę, w której teraz przebywał i czekał, aż 
sprawa   przycichnie.   Hipotezę   tę   potwierdzały  pojawiające   się   od   czasu   do  czasu   w   eterze   sygnały  nie 
zidentyfikowanej radiostacji. Meldunki były jednak tak krótkie, iż nie zdołano ustalić miejsca ich nadawania.

Cios zadany przez kontrwywiad brytyjski był jednak bardzo silny. Do pułkownika Cienci, kierującego 

pracą   dużego   ośrodka   rozpoznawczo-nasłuchowego   w   Dernie,   przestały   docierać   informacje.   Stąd   też 
podjęta w dniu 9 grudnia 1940 roku przez wojska brytyjskie ofensywa była całkowitym zaskoczeniem dla 
włoskiego Comando Supremo i marszałka Grazianiego. Generał Wavell wykorzystał bierność Włochów, 
ściągnął   posiłki   i   umocnił   siły  pancerne.   Anglicy  w   dalszym   ciągu   ustępowali   Włochom  liczebnie.   W 
umocnionych obozach rozlokowanych na stukilometrowym odcinku Włosi mieli ponad dwieście pięćdziesiąt 
tysięcy żołnierzy. Dowódca wojsk brytyjskich na Pustyni Zachodniej O'Connor po otrzymaniu posiłków w 
postaci hinduskiej dywizji piechoty oraz dywizji pancernej miał pod swoimi rozkazami zaledwie 31 tysięcy 
żołnierzy, 120 dział i 275 czołgów. Włosi mieli przewagę również w broni pancernej i działach, których 
posiadali ponad 400, ale jakość ich czołgów była dużo niższa. Generał O'Connor postanowił uderzyć na tyły 
umocnionych obozów i atakując je od przeciwnej strony odciąć załogom linię odwrotu. Mimo że z Egiptu 
nie dotarł nawet jeden sygnał o przygotowywanej ofensywie, Włosi musieli zauważyć wzmożoną aktywność 
jednostek brytyjskich w rejonie przyfrontowym. Ósmego grudnia na dzień przed ofensywą włoski samolot 
patrolowy powracający do bazy  dostrzegł  w  tumanach  piasku,  wznoszonego  przez   wiatr  i  nadciągającą 
burzę, kolumnę kilkuset pojazdów. Była to brytyjska dywizja pancerna, która zajmowała pozycje wyjściowe. 
Meldunek został przekazany dowódcom umocnionych obozów, ale oni zlekceważyli to ostrzeżenie. Również 
nie   wzbudziły   niepokoju   nasilające   się   ataki   lotnictwa   brytyjskiego   przeciwko   portom   nabrzeżnym   i 
lotniskom  włoskim.  Graziani   potraktował   to   jako   dowód,  iż   Brytyjczycy  nie   zamierzają   podjąć   działań 
ofensywnych  ograniczając się tylko  do pojedynczych ataków. Takie samo stanowisko zajmował generał 
Cavallere,   który   zastąpił   marszałka   Badoglio   na   stanowisku   głównodowodzącego   włoskimi   siłami 
zbrojnymi.

Generał  Cavallere  miał   nie  lada  kłopoty.   Włochy  nie  tylko   nie  zdołały  pokonać  i  zająć  Grecji,  co 

obiecywał sobie Mussolini, ale wprost przeciwnie, wyparte z Epiru musiały przejść do obrony przed atakami 
bitnych jednostek greckich. Dlatego też Naczelne Dowództwo w Rzymie zbagatelizowało doniesienia o 
wyładowaniu w Port Saidzie posiłków brytyjskich. Uznano, iż Wielka Brytania utrzymując status quo na 
pograniczu z Libią, chce w pierwszej kolejności pomóc wojskom greckim, które nie mogły kontynuować 
dalej ofensywy bez dostaw ciężkiej broni i amunicji.

Plan   brytyjski   powiódł   się   w   całości.   Wojska   przeszły  przez   lukę   pomiędzy  dwoma   umocnionymi 

obozami  Nibeiwa  oraz  Rabia  i zaatakowały je od drugiej  strony.   O  zwycięstwie   zadecydowały  między 
innymi: przewaga w broni pancernej oraz zaskoczenie. Najszybciej ruszyła do ucieczki dywizja Czarnych 
Koszul stacjonująca w Sidi Barani. W sześć dni od rozpoczęcia ofensywy przez Brytyjczyków Włosi zaczęli 
odwrót. W dniu 5 lutego 1941 roku jednostki pancerne zablokowały nieprzyjaciela pod Beda Fromm. Włosi 
skapitulowali w dwa dni później, ich 10 armia przestała istnieć. Brytyjczycy opanowali całą Cyrenajkę, 
likwidując 10 dywizji i biorąc do niewoli 130 tysięcy ludzi. Dalsza ofensywa została jednak przerwana z 
powodu pogarszającej się sytuacji na Bałkanach. Do Grecji zaczęto kierować wycofane z Libii jednostki 
wojsk brytyjskich.

Równocześnie z ofensywą w Libii wojska brytyjskie podjęły natarcie w Afryce Wschodniej. W sierpniu 

1940 roku Włosi opanowali Somali Brytyjskie oraz kilka miejscowości przygranicznych w Kenii i Sudanie. 
Nie wykorzystali pierwszego momentu zaskoczenia i podobnie jak Graziani przeszli do obrony. Już wkrótce 
zaczęli odczuwać stale rosnące braki dostaw materiałów pędnych i amunicji. Ponadto partyzantka etiopska, 
zasilana regularnymi dostawami broni przez karawany docierające z Sudanu, przystąpiła do ofensywy. W 
styczniu 1941 roku zgrupowanie wojsk brytyjskich pod dowództwem generała Platta zaatakowało pozycje 
włoskie w Sudanie i następnie wyparło je do Erytrei. W tym samym czasie przystąpiły do działań wojska 
zgrupowane w Kenii, które kilkoma głębokimi manewrami oskrzydliły jednostki włoskie na pograniczu, 
zmuszając je do kapitulacji. Front erytrejski zatrzymał się na pewien czas pod łańcuchem górskim Karren, 
który stanowił znakomite miejsce do prowadzenia długotrwałej obrony. Karren został sforsowany 3 marca 
1941 roku. Obszar panowania wojsk księcia d'Aosta atakowanych z obydwu stron stałe się kurczył.

Generał   Wavell   po   otrzymaniu   z   Londynu   rozkazów   przerzucenia   do   Grecji   swoich   najlepszych 

jednostek, po rozbiciu włoskiej 10 armii, postanowił pozbawić wroga oparcia na południu Libii. Miał on tam 
bowiem kilka silnie umocnionych punktów fortyfikacyjnych ulokowanych w oazach, które mogły stać się 
bazą wypadową przeciwko  osłabionym siłom brytyjskim w Egipcie  czy nawet Sudanie. W  walkach  na 
pustyni   odnosi   zwycięstwo   ten,   kto   panuje   w   powietrzu   lub   dysponuje   przewagą   w   siłach   pancernych. 

background image

Niesłychanie   ważnym   elementem   jest   woda   oraz   dysponowanie   na   bezludnych   terenach   pustyń 
piaszczystych   czy   kamienistych   punktami   oparcia   w   jej   zasięgu.   Dlatego   też   należało,   nie   zwlekając, 
przystąpić do działania. Zadanie to zostało powierzone grupie głębokiego rozpoznania.

W   tym   czasie   niewielki   oddział   rozrósł   się   i   został   podzielony   na   pięć   jednostek   patrolowych 

działających niezależnie od siebie.

— Majorze — zwrócił się Wavell do Bagnolda — bardzo wysoko oceniam działalność rozpoznawczą i 

dywersyjną prowadzoną przez pańską jednostkę, która, jak widzę, stale rośnie w siłę. Chciałbym jednak 
powierzyć panu dość trudne zadanie. Jeżeli popatrzymy na Cyrenajkę — w tym momencie Wavell podszedł 
do olbrzymiej  mapy wiszącej  na  ścianie  — to  widzimy,  że  Włosi  skoncentrowali  swoje  siły  w rejonie 
wybrzeża. Idąc na południe, w kierunku granicy z Czadem, mają tylko trzy punkty oparcia — oazę Kufra, 
Jalo i daleko, aż pod granicą z Nigrem, oazę Murzuk. Wszystkie one są dość dobrze umocnione i połączone 
szosami z twierdzami na wybrzeżu. Stanowią potencjalne zagrożenie dla naszych sił w Libii i Sudanie. Jak 
pan się dobrze orientuje, w tej części Sudanu mamy tylko jeden pluton meharystów, straży granicznej na 
wielbłądach. Zajęcie tych baz będzie oznaczało odcięcie Włochów od jedynych źródeł wody w tym rejonie i 
wyparcie ich z południa. Zadanie to jest trudne, ale myślę, że grupa głębokiego rozpoznania korzystając z 
pomocy oddziałów Wolnych Francuzów zgrupowanych w forcie Lamy w Czadzie zdoła pokonać pustynię i 
Włochów.

Wavell dotrzymał słowa i grupa otrzymała sporo nowego sprzętu, w tym również samochody. Bagnold 

zdawał sobie sprawę, że zadanie nie było łatwe. Pustynia w tej części Cyrenajki przechodziła z płaszczyzny 
nużącej monotonią falowych piasków w ciągle rosnące w kierunku południowym skaliste wzgórza. Włosi 
dysponowali lotnictwem, dlatego też nie można było dać się zaskoczyć na odkrytej przestrzeni. Rajd został 
starannie przygotowany. Za cel pierwszego ataku wybrano oazę Murzuk, położoną głęboko na południu w 
odległości 1600 km od Kairu i ponad 450 km od najbliższych posterunków Wolnych Francuzów w Nigrze. 
Najtrudniejszą   częścią   zadania   wydawał   się   być   odwrót   przez   odkrytą   pustynię.   Mimo   tych   trudności 
Bagnold uważał, iż wyprawa jest celowa. Nawet jeżeli nie udałoby się utrzymać oazy przez dłuższy okres, 
byłby   do   bolesny   cios   w   morale   wojsk   włoskich,   które   na   południu   daleko   od   linii   frontu   czuły   się 
całkowicie bezpieczne.

Na   wyprawę   wyruszyło   76   żołnierzy   na   24   pojazdach   dostosowanych   do   warunków   pustynnych. 

Przejście przez Wielkie Morze Piasków, rozciągające się wzdłuż granicy libijsko-egipskicj, nie nastręczyło 
większych problemów. Ale tym razem trzeba było pójść jeszcze dalej na południe omijając głębokim łukiem 
oazę Kufra, która miała być zaatakowana w drodze powrotnej. Najwięcej trudności związanych było ze 
znalezieniem przejścia z pustyni piaszczystej na skalistą. W rejonie, do którego dotarła grupa głębokiego 
rozpoznania, pustynia kamienista zaczynała się wysokim na kilkadziesiąt metrów progiem skalnym. Jedyne 
przejście   odległe   prawie   o   40   km  było   pod   stałą   obserwacją   włoskich   patroli   lotniczych.   Wreszcie   po 
poszukiwaniach odkryto żleb, którym samochody wydostały się na płaszczyznę. Teren był jednak bardzo 
trudny   do   jazdy,   pełen   kamienistych   odłamów   skalnych,   rozpadlin,   stanowiących   pułapkę   dla 
niedoświadczonego   kierowcy.   Najbardziej   jednak   męczące   okazały   się   raptowne   zmiany   temperatury. 
Żołnierze   z   grupy   głębokiego   rozpoznania   przyzwyczaili   się   już   do   tego,   że   całodzienny 
czterdziestostopniowy skwar znikał wraz z zachodem słońca. W nocy temperatura spadała do 6—8 stopni, a 
na pustyni kamienistej, połączonej z pasmem wzgórz, w nocy występowały przymrozki. Były to tereny 
urzekająco piękne, ale jednocześnie bezludne i dzikie. Wreszcie po dziesięciu dniach dotarli do małego wadi, 
gdzie oczekiwała już grupa żołnierzy francuskich z Czadu. Oaza i fort Murzuk leżały w odległości jednego 
dnia jazdy. Uzgodniono, że podstawowym zadaniem jest opanowanie lotniska i zniszczenie znajdujących się 
na nim samolotów. Gwarantowało to bezpieczny odwrót. Oddział został podzielony na kilka sekcji, którym 
przydzielono konkretne zadania. Następnego dnia zbliżyli się na odległość 30 kilometrów od oazy.

Atak został przypuszczony w południe w czasie sjesty, liczono się z tym, że posterunki włoskie będą 

mniej uważne, rozleniwione lejącym się z nieba żarem. Istotnie sekcja, która miała zaatakować lotnisko, 
zdążyła   zbliżyć   się   do   niego   niepostrzeżenie.   Okazało   się   jednak,   że   Włosi   wyciągnęli   wnioski   z 
dotychczasowych wypadów i zmienili w Cyrenajce oazę w fortecę mocno nasyconą bronią maszynową. Bez 
artylerii nie można było myśleć o sforsowaniu potężnych murów, zza których na atakujących spadała lawina 
ognia.   Mimo   silnego   ostrzału   lotnisko   zostało   opanowane.   W   hangarach   stało   kilka   bombowców   i 
myśliwców.   Najcenniejszą   zdobyczą   było   opanowanie   dużych   składów   paliwa   i   amunicji.   Po   czterech 
godzinach   walki   dowódca   grupy   zdecydował   się   na   odwrót.   Zamknięci   w   fortecy   Włosi   patrzyli   z 
wściekłością na olbrzymi grzyb dymu wznoszący się nad magazynami z paliwem. Pastwą płomieni padły 
wszystkie samoloty, a następnie ogień dotarł do składów z amunicją. Zniszczono studnie artezyjskie oraz 
system pomp. Tuż po piątej ostatnia grupa trzymająca pod ostrzałem fort wycofała się.

Wszystkie pojazdy grupy głębokiego rozpoznania wycofały się na wschód. Chodziło o to, aby oderwać 

background image

się jak najdalej od fortu i wjechać ponownie w rejon pustyni kamienistej, gdzie w razie potrzeby łatwiej było 
się bronić. Następnego dnia ruszyli jeszcze przed brzaskiem. Wieczorem grupa dotarła do gór. Samoloty 
włoskie nie pojawiły się. Widocznie ogień uszkodził również radiostację. Po trzech dniach wytężonej jazdy 
wszystkie   samochody  dotarły  do   Tibesti,   gdzie   spotkały  się   z   patrolem   Wolnych   Francuzów   i   drugim 
plutonem grupy głębokiego rozpoznania. Po raz pierwszy od dwóch tygodni powracający z wyprawy na 
Murzuk mogli się umyć i pić wodę bez żadnych ograniczeń. Połączone siły przygotowywały się do ataku na 
Kufrę.

Generał Wavell słusznie przewidywał, że atak przeciwko bazie położonej tak daleko na zapleczu będzie 

dla Włochów wielkim ciosem, boleśnie godzącym w ambicję marszałka Grazianiego. Mimo trudności na 
froncie w Cyrenajce na wiadomość o tym, co się wydarzyło w Murzuk, marszałek wydał rozkaz stawiający 
załogi   wszystkich   pustynnych   fortów   w   stan   pogotowia.   Do   Kufry   nadleciały   posiłki   lotnicze   oraz 
skierowano tam włoskie jednostki będące odpowiednikami grupy głębokiego rozpoznania, tzw. Compania 
Auto-Sahara.

Stacjonująca w Czadzie grupa brytyjsko-francuska postanowiła przed wyruszeniem zasadniczych sił 

skierować w rejon Kufry jeden patrol w celu rozpoznania  sytuacji. Nie była to wyprawa pomyślna.  W 
odległości 90 kilometrów od Kufry znajdowała się baza osłonowa w Gebel Sherif, której załoga została 
wzmocniona kilkoma  jednostkami  Companii   Auto-Sahara   i lotnictwem.  Późniejsza  analiza  wykazała,   iż 
wiadomość o przygotowywaniu operacji dotarła do Włochów. Zresztą Bagnold nie dziwił się temu, wiedział 
bowiem, że jego francuscy koledzy nie przywiązują odpowiedniej wagi do zachowania tajemnicy. Wieść o 
przygotowywaniu wyprawy i jej celu była znana wielu mieszkańcom Zouar, gdzie stacjonowały wspólne 
siły. Mimo że patrol grupy głębokiego rozpoznania ukrył się w głębokim wadi i zamaskował samochody, 
został   on   zauważony   z   powietrza.   Włosi   ruszyli   do   frontalnego   ataku   chcąc   przeciąć   drogę   odwrotu. 
Samochody Companii Auto-Sahara zostały zatrzymane ogniem sprzężonych karabinów, ale atak samolotów 
przekreślił możliwość wycofania się. Maszyny stanęły w ogniu. Przy życiu zostało tylko kilku żołnierzy. 
Wtedy odleciały samoloty, a do ataku przystąpiły ponownie samochody Companii. Tylko czterech żołnierzy 
brytyjskich nie odniosło ran. Wykorzystując, mimo ataków z powietrza, karabiny maszynowe odparli atak 
włoski. Mieli teraz do wyboru  — albo się bronić lub też próbować wycofać się i wracać na piechotę do 
Czadu oddalonego o 450 kilometrów.

Z nastaniem ciemności udało im się wyrwać z okrążenia i oddalić od fatalnego wadi na bezpieczną 

odległość.   Włosi   nie   zdecydowali   się   na   kontynuowanie   pościgu   obawiając   się   zasadzki.   Postanowili 
zlikwidować grupę przy pomocy lotnictwa. Ale czterej żołnierze ubrani w maskujące brązowożółte mundury 
byli z powietrza niewidoczni. Wśród rozbitych samochodów znaleźli jedną manierkę wody. Aby dotrzeć do 
bazy w Czadzie, musieli iść ponad tydzień. Oznaczało to po jednym łyku wody dziennie. Z samochodu 
zabrali tzw. żelazną porcję, która w najlepszym wypadku mogła starczyć na podtrzymanie sił przez 3—4 dni. 
Mimo to byli zdecydowani wracać do Czadu. Przez pierwsze pięć dni posuwali się dość szybko, wszyscy 
mieli za sobą odpowiedni trening i doświadczenie. Ale z wolna siły zaczęły się wyczerpywać. Straszliwy 
upal w południe zmuszał do szukania schronienia w cieniu skał. Maszerowali śladami swoich samochodów 
od   brzasku   do   południa   i   kontynuowali   marsz   po   przerwie   aż   do   zupełnego   zmroku.   Ósmego   dnia 
najsilniejszy z nich, sierżant Moore, zdecydował się zostawić  współtowarzyszy i pójść przodem w celu 
sprowadzenia   pomocy.   Poprzedniego   dnia   w   koleinie   pozostawionej   przez   koła   samochodów   ich   grupy 
znaleźli zgubioną puszkę marmolady. Zjedli ją dopiero wieczorem, gdy kąsający chłód oziębił jej zawartość, 
co dało iluzję, że pije się chłodną wodę. Moore został zauważony dziesiątego dnia przez samolot francuski z 
Czadu. Załoga zrzuciła mu jedzenie i to, co miała na pokładzie  — butelkę lemoniady. Niestety, butelka 
rozbiła się i w skorupie denka było tylko kilka kropel napoju. Pozostali trzej towarzysze nie byli już w stanie 
się   ruszać   i   zostali   uratowani   dopiero   następnego   dnia,   gdy   do   Moore'go   dotarły   samochody   patrolu 
zaalarmowanego przez samolot.

Utrata Cyrenajki spowodowała, że Graziani wycofał jednostki Auto-Sahary z Kufry, zlecając im zadanie 

osłony pozycji włoskich przed atakami grupy głębokiego rozpoznania operującej w tym rejonie.

Francusko-brytyjski   atak   na   Kufrę   dokonany   z   zaskoczenia   i   po   wprowadzeniu   do   oazy   grupy 

Libijczyków, którzy opanowali od wewnątrz kilka kluczowych pozycji, zakończył się sukcesem. Południowa 
brama do Libii została otwarta, a ponadto komunikacja z wojskami Wolnych Francuzów w Czadzie i Nigrze 
mogła odbywać się bez większych przeszkód.

Tymczasem sytuacja militarna na Bałkanach uległa pogorszeniu, zaś od połowy lutego 1941 roku w 

portach Trypolitanii zaczęły lądować jednostki niemieckiego Afrika Korps, na którego czele Hitler postawił 
generała Edwina Rommla. Mussolini zaniepokojony tak niepomyślnym rozwojem sytuacji własnych wojsk 
też skierował do Trypolitanii dywizję pancerną „Arriette”. Stosunek sił uległ pogorszeniu na niekorzyść 
Brytyjczyków.

background image

General Wavell otrzymał poufną informację z Londynu, iż nie należy się spodziewać ataku sił włosko-

-niemieckich w najbliższych dwóch miesiącach. Źródłem tej wiadomości była super-tajemnica, tj. maszyna 
szyfrowa   „Enigma”.  Londyn   dysponował   niezwykłym   atutem  —   zespół   polskich   inżynierów   odtworzył 
niemiecką maszynę szyfrową, która służyła do łączności pomiędzy ścisłym dowództwem niemieckim na 
najwyższych szczeblach. Jak wynikało z rozszyfrowanego ostatnio meldunku, Hitler zabronił generałowi 
Rommlowi   podejmowania   działań   ofensywnych   przed   dotarciem   wszystkich   transportów   i   oddziałów. 
Najbliższe tygodnie pokazały, iż Rommel niezbyt brał sobie do serca rozkazy swoich przełożonych.

POJEDYNEK LISÓW PUSTYNI

Trzydziestego   pierwszego   marca   1940   roku   o   trzeciej   nad   ranem   ostry   dzwonek   telefonu   obudził 

generała Wavella. Dzwonił generał Neame, dowódca wojsk brytyjskich, stacjonujących pod El-Agejla, gdzie 
zatrzymał się front po zimowej ofensywie. Generał Neame miał pod swoimi rozkazami tylko dwie niepełne 
dywizje i zdawał sobie sprawę, że w razie ataku połączonych sił niemiecko-włoskich nie ma szans na opór 
przez dłuższy czas. Wiedział, że Rommel nie otrzymał jeszcze wszystkich obiecanych mu posiłków i nie 
miał   prawa   podejmować   przed   zgromadzeniem   odpowiednich   sił   działań   ofensywnych.   Rommel   nie 
zamierzał jednak czekać na koncentrację wszystkich sił i wykorzystując zaskoczenie, zaatakował. Generał 
Neame zameldował, iż przed pół godziną niemiecko-włoskie jednostki pancerne i piechoty zmotoryzowanej 
uderzyły na jego pozycje i posuwają się wzdłuż Via Balbia. Wavell był tą wiadomością zaskoczony w nie 
mniejszym stopniu niż Neame. Polecił stawić zdecydowany opór wojskom przeciwnika, ponieważ należało 
się   liczyć,   że   atak   miał   na   celu   rozpoznanie   sił   pierwszej   linii   wojsk   brytyjskich.   Jednak   po   południu 
meldunek Neame nie pozostawiał już żadnych wątpliwości — nacisk wojsk niemiecko-włoskich rósł z każdą 
chwilą.   Ponadto   samolot   rozpoznawczy   wysłany   z   zadaniem   obserwacji   ruchów   wojsk   nieprzyjaciela 
dostarczył informacji, która zelektryzowała cały sztab. W połowie Półwyspu Cyrenajskiego w odległości 5 
km   od   miejscowości   El-Mechili   odkryto   kolumnę   kilkuset   czołgów   niemieckich   i   włoskich.   Za   nimi 
posuwała się piechota zmotoryzowana. Jeden rzut oka na mapę uświadomił wszystkim, iż przeciwnik ominął 
pozycje,   których   załoga   została   związana   działaniami   pozorującymi,   i   przecinając   półwysep   w   poprzek 
zamierza zamknąć w kotle brytyjską 2 dywizję pancerną i australijską 9 dywizję piechoty. Wojska brytyjskie 
otrzymały rozkaz stosowania działań opóźniających i wycofywania się w kierunku na Tobruk, wykorzystując 
dla zwiększenia szybkości manewru Via Balbia. Kluczem do całej operacji było utrzymanie Tobruku. Z 
chwilą  gdyby  nieprzyjaciel  go  opanował,  zamknąłby  drogę   odwrotu,  a   także  mógłby  podciągnąć  drogą 
morską posiłki oraz dokonać następnego uderzenia.

Kontratak przeciwko wojskom pancernym Rommla nie zdołał zatrzymać wojsk na długo. Umożliwił 

jednak dotarcie wycofującym się wojskom brytyjskim do Derny, gdzie starano się stworzyć rubież obrony, 
która jednym skrzydłem obejmowała miejscowość El-Mechili. Pospiesznie umacniano fortyfikacje Tobruku. 
Atak wojsk Afrika Korps był tak silny, iż zdołał przerwać linię obrony po jednym dniu walk. W dniu 9 
kwietnia wojska Rommla przecięły półwysep i dotarły do małego portu Timimi, próbując kontynuować 
marsz na Tobruk odległy tylko o 45 km. Ale okazało się, że na pokonanie tej odległości trzeba było aż trzech 
dni. Pozostałe na pustyni wojska brytyjskie zaatakowały z tyłu i zdołały się przebić do Tobruku. Rommel 
próbował zająć go bez powodzenia atakiem z marszu. W dniu 13 kwietnia czołgi niemieckie dotarły do 
Sollum leżącego na granicy libijsko-egipskiej. Brytyjczycy rozwinęli przeciwuderzenie, zostało ono jednak 
przez siły włosko-niemieckie odparte. Strony zaniechały działań ofensywnych ze względu na wyczerpanie 
wojsk i przeszły do obrony chcąc wykorzystać czas na przygotowanie się do nowych zmagań. Za liniami 
niemiecko-włoskimi pozostał obsadzony Tobruk, który z niepozornego miasta stał się twierdzą. Broniły jej 
również jednostki Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich.

Wavell   zdawał   sobie  sprawę  z   sytuacji,  nieprzyjaciel   zbliżył  się  niebezpiecznie  do  granic  Egiptu  i 

zbierał siły do uderzenia, które miało go zaprowadzić nad Kanał Sueski. Sytuacja w Grecji od chwili agresji 
niemieckiej   w   dniu   9   kwietnia   stała   się   krytyczna.   Brytyjski   17   ekspedycyjny  korpus   otrzymał   rozkaz 
ewakuowania się na Kretę i do Egiptu. Obydwie strony obok rozbudowy pozycji obronnych i ściągania 
posiłków   starały   się   teraz   wykraść   jak   najwięcej   sekretów   i   tajemnic.   Szef   brytyjskiego   wywiadu 
wojskowego postanowił  najpierw  odbudować siatkę  zdezorganizowaną  niespodziewanym  atakiem  wojsk 
Rommla. Z Kairu wydano polecenie jednemu 2 plutonów grupy głębokiego rozpoznania, która operowała za 
linią frontu, aby zabrał z umówionego miejsca w Trypolitanii i przewiózł do oazy Kufra mężczyznę, który 
jako znak rozpoznawczy przedstawi sztylet z wygrawerowanym na rękojeści napisem Verita — prawda.

Porucznik Hanson, dowódca patrolu, był poirytowany kilkugodzinnym oczekiwaniem. Siedział w cieniu 

rzucanym przez skałę, którą zmiany temperatury i wiatr wyrzeźbiły na kształt olbrzymiego grzyba. Dwa 

background image

samochody   stały   zamaskowane   siatką   pod   sąsiednim   głazem.   Upłynęło   już   kilka   godzin   i   tajemniczy 
wysłannik nie pojawił się. Hanson raz jeszcze przeczesał lornetką leżącą u jego stóp szarordzawą równinę 
pełną głazów i kamieni. Nic nie wskazywało na to, iż w pobliżu znajduje się jakaś żywa istota. W pewnej 
chwili   drgnął,   gdy poczuł  na  plecach   chłodny  metalowy przedmiot. Jakaś  ręka   sięgnęła   i  wyjęła   mu   z 
futerału pistolet, Hanson był zbyt doświadczonym żołnierzem, aby wykonać w tej chwili jakiś gwałtowny 
ruch. Wkrótce usłyszał wypowiedziane po angielsku zdanie:

— Czy to porucznik Hanson?
Intonacja nie pozostawiała wątpliwości, iż mówiący był Anglikiem. Przez zaschnięte z wrażenia gardło 

wykrztusił:

— Tak.
Wtedy nieznajomy szepnął:
— Loch Ness.
Hanson automatycznie odpowiedział:
— Windsor.
Za jego plecami zabrzmiało już głośniej:
— Proszę oto sztylet.
Przed   Hansonem   upadł   długi   i   wąski   inkrustowany   sztylet.   Hanson   odszukał   napis,   złożony   z 

fantazyjnych ozdobnych liter. Podniósł wzrok i zobaczył przed sobą Beduina, ubranego, mimo upału, w 
abaję, szeroki luźny płaszcz bez rękawów z wielbłądziej wełny.

— Jestem kapitan Mallroy — powiedział wyciągając rękę. — Proszę się nie gniewać za takie powitanie, 

ale ciągle się obawiałem, czy nie jesteście przypadkiem przebranymi  ludźmi z Afrika Korps lub Auto-
-Sahara. Wiem, że od dwóch tygodni taki oszukańczy patrol kręci się w tym rejonie niewątpliwie polując na 
was.

Mallroy szybko przebrał się w dostarczony mu przez porucznika mundur. Nie mógł bowiem zwracać na 

siebie   uwagi   niecodziennym   strojem.  Podróż   do   Kufry  była   bardzo   męcząca.   Wyraźnie   wzrosła   liczba 
samolotów patrolujących pustynię, kilkakrotnie musieli szukać schronienia przed pokrytym żółto-szarymi 
plamami samolotem rozpoznawczym Afrika Korps. Na drugi dzień zerwał się chamsim — wiatr, który wiał 
bez przerwy, aż do końca podróży. Hanson znów przekonał się, jak potrafi on destrukcyjnie wpływać na 
psychikę ludzką. Sam, mimo już prawie dwuletniej służby na pustyni, i przeżycia kilku okresów chamsima, 
czuł się potwornie zmęczony i wewnętrznie rozdygotany. W tym okresie wszelkie działania ofensywne w 
rejonach pustynnych zamierają, ludzie są niezdolni do większego, długotrwałego wysiłku. Ale na Mallroyu 
chamsim zdawał się nie robić większego wrażenia. Z Kufry odleciał w godzinę po dotarciu do oazy. W 
Kairze wziął  jeszcze prysznic  i był gotów do stawienia  się u przełożonych. W sztabie powitał go szef 
wywiadu.

— Witam, kapitanie Haselden — powiedział, wyciągając na powitanie dłoń.
John   Haselden,   bo  tak   naprawdę   brzmiało   jego   nazwisko,   był   absolwentem  wydziału   arabistyki   w 

Oxford, ukończył ponadto fakultet filologii arabskiej na uniwersytecie w Aleksandrii. Miał ciemne włosy, 
brązowe oczy i pociemniałą od słońca cerę, toteż trudno go było odróżnić od autentycznego Araba. Do 
wywiadu wstąpił jeszcze na ostatnim roku studiów. Władał arabskim tak biegle, iż nikt nie był w stanie 
rozpoznać w nim Europejczyka. Na dwa lata przed wybuchem wojny, na polecenie władz, został głęboko 
zakonspirowany. Wywiad brytyjski zdawał sobie doskonale sprawę, iż Włosi i Niemcy interesują się tego 
rodzaju   ekspertami.   W   razie   wybuchu   konfliktu   zbrojnego   Haselden   miał   być   wykorzystany   do   zadań 
specjalnych. Wywiadowi brytyjskiemu zależało na tym, aby nie został rozszyfrowany. Jego rzekome odejście 
z padołu ziemskiego starannie wyreżyserowano. Zginął rzekomo w wypadku, który był tak nieszczęśliwy, iż 
samochód spłonął wraz ze zwłokami. Firma handlowa, w której pracował, wyprawiła mu pogrzeb. Przybyło 
nań kilku kolegów ze studiów, w tym dwóch, którzy ponad wszelką wątpliwość byli informatorami wywiadu 
włoskiego. Haselden na pewien czas, pod nowym nazwiskiem i z nową biografią, został przerzucony do 
Syrii i Iraku, a po pół roku, gdy placówka kairska doszła do wniosku, iż wywiad włoski połknął podsunięty 
mu haczyk, przez Tunezję dostał się do Libii. Osiadł w Trypolisie, gdzie założył spółkę, zajmującą się 
dostawami   produktów   żywnościowych   dla   stacjonujących   tam   wojsk.   Dzięki   uzdolnieniom   językowym 
opanował włoski bardzo szybko. W rozmowach posługiwał się jednak nieporadnym językiem, stąd do jego 
uszu dotarła niejedna, ważna wiadomość. Teraz wezwano go na konsultacje.

Dowództwo   żądało   maksymalnej   ilości   aktualnych   informacji,   dotyczących   liczby,   nazw   i 

przeznaczenia   jednostek   włoskich   i   niemieckich   przybywających   do   Libii,   oraz   prowadzenia   stałej 
obserwacji   wojsk   nieprzyjaciela   w   celu   uniknięcia   niespodziewanego   ataku   z   zaskoczenia,   który 
kosztowałby Brytyjczyków dość drogo. Haselden otrzymał znaczną ilość pieniędzy, w tym złotych monet, 
które w oczach Libijczyków i Włochów stanowiły największą wartość. Wavell na pożegnanie powiedział 

background image

Haseldenowi:

— Kapitanie, proszę pamiętać, iż obecnie każda, pozornie najdrobniejsza, informacja będzie miała dla 

nas ogromną wartość.

Po dwóch dniach odpoczynku, który Haselden wykorzystał głównie na spanie i kąpiele, wsiadł  do 

samolotu na podkairskim lotnisku. To, co w mieście wyraźnie sygnalizowało zmiany, to liczniejsze gniazda 
karabinów maszynowych i stanowiska artylerii przeciwlotniczej.

Lot nad pustynią po przekroczeniu linii frontu nużył monotonią. Chamsim przestał wiać i noc była 

widna.   W   zimnym   świetle   księżyca   pustynia   odpychała   przejmującym   chłodem  i   zimnem.  Raz   jeszcze 
sprawdził z nawigatorem kierunek lotu i miejsce zrzutu. Po kilkunastu minutach byli na miejscu. Wyskoczył 
ze spadochronem w srebrzysty chłód nocy. Za nim z luku bombowego posypały się ciemne przedmioty, nad 
którymi   po   chwili   wykwitły   białe   czasze   spadochronów.   Po   wylądowaniu   szybko   odczepił   szelki 
spadochronu i po złożeniu go w małą paczkę zakopał pod kamieniem. Szum silników oddalającego się 
samolotu słabł coraz bardziej i po chwili nad pustynią zapanowała całkowita cisza. Zza wzgórza dotarł do 
niego   dźwięk   przewróconego   kamienia.   Szybko   sięgnął   po   worek,   który   wylądował   razem   z   nim 
przytroczony do nogi długą linką. Szybkimi ruchami wyjął pistolet maszynowy i rozłożył kolbę. Przypadł za 
kamieniem, nasłuchując. Po chwili w srebrnej poświacie księżyca zobaczył, jak zza fałdy terenu wynurzyła 
się   najpierw   głowa,   a   potem   cały  wielbłąd.   W   siodle   siedział   ubrany  w   galabiję   Beduin.   Na   moment 
zatrzymał się, rozejrzał dookoła i przyłożył do ust mały przedmiot, który trzymał w ręku. Powietrze przeszył 
przeraźliwy, płaczliwy jęk hieny. Haselden odetchnął z ulgą, to był jego współpracownik. Ale nie wynurzył 
się zza kamienia do momentu, gdy wielbłąd zbliżył się na odległość, która pozwoliła na rozpoznanie rysów 
twarzy jeźdźca. Odszukanie pojemników z materiałami zajęło im sporo czasu i do namiotu Al-bair dotarli 
dopiero ze wschodem słońca, natomiast materiały dotarły do Trypolisu dopiero partiami po kilku dniach.

Haselden z energią przystąpił do działania. Dysponował grupą dziesięciu młodych Libijczykow, którzy 

nienawidzili Włochów i podjęli współpracę z Anglikami.

Najcenniejszym współpracownikiem był Abdullach, który pracował jako kelner w oficerskiej kantynie. 

Władał   dobrze   włoskim   i   codziennie   przynosił   jakieś   nowinki   i   ploteczki,   które   często   okazywały  się 
cennymi   wskazówkami.  Z   rozmów   oficerów   włoskich   można   było   ustalić   wiele   szczegółów,   ale   wciąż 
brakowało, niestety, bezpośredniego dotarcia do stacjonujących jednostek Afrika Korps.

W   kilka  dni  później   do Haseldena   zgłosił   się  Antonio  Povieri,  podobnie  jak  i  on  zakonspirowany 

Brytyjczyk, który od kilku lat mieszkał w Trypolisie uchodząc za reemigranta z włoskiej kolonii w Egipcie. 
Władał  niemieckim w  stopniu   umożliwiającym  mu   swobodne rozumienie  rozmów   prowadzonych  przez 
żołnierzy i oficerów odwiedzających jego bar. Haselden nawet nie podejrzewał, że ten starszy mężczyzna, 
sprawiający na pierwszy rzut oka wrażenie safanduły, był od lat pracownikiem Intelligence Service. Razem 
mieli   rozwiązać   zadanie,   które   zostało   im   przekazane   przez   przełożonych.   Na   podstawie   informacji 
otrzymanych od siatki Haseldena wywiad brytyjski zdołał ustalić, iż w sztabie generała Rommla pracuje 
oficer Hans Suchert, który przed kilkoma laty pod presją karcianych długów sprzedał kilka tajemnic. W 
zawierusze   wojennej   zniknął   on   z   oczu   wywiadu   i   dopiero   teraz   zdołano   ustalić   miejsce   jego   służby. 
Dysponowano   wystarczającą   ilością   dowodów,   przy   pomocy   których   można   było   nakłonić   go   do 
współpracy.

Najtrudniejszym zadaniem było dotarcie do Sucherta, aby nie wzbudzić podejrzeń. Długo zastanawiano 

się   nad   znalezieniem   najlepszego   rozwiązania.   Z   pomocą   przyszedł   przypadek.   Do   Haseldena   dotarła 
informacja,   iż   Rommel   przyjedzie   za   kilka   dni   do   Trypolisu.   Jak   przypuszczano,   miała   się   tam   odbyć 
konferencja z nowo mianowanym dowódcą wojsk włoskich w Libii, generałem Bastico, który formalnie 
stanął   na   czele   połączonych   sił   włosko-niemieckich.   Przekazał   tę   wiadomość   przełożonym   i   otrzymał 
polecenie niezwłocznego skontaktowania się za pośrednictwem Povieriego z Suchertem.

Przedsiębiorczy restaurator miał swoje kontakty wśród personelu wojskowego hotelu garnizonowego w 

Trypolisie, w którym zatrzymali się Niemcy. Udało się również ustalić, że Suchert wszedł w skład grupy 
towarzyszącej Rommlowi. Nazajutrz rano Haselden znał już numer jego pokoju. Już pierwszego wieczoru 
Rommel wysłał, za pośrednictwem maszyny szyfrowej „Enigma”, drugi meldunek do Oberkommando der 
Wehrmacht, relacjonujący przebieg rozmów z generałem Bastico. Jego pobyt  w Trypolisie  miał jeszcze 
potrwać kilka dni. Polecono Haseldenowi szybkie i rozważne działanie.

Suchert ze zdziwieniem spojrzał na białą kopertę, którą znalazł na swoim łóżku po powrocie wieczorem 

do hotelu. Szybkim ruchem rozerwał i zaczął czytać. W miarę lektury czuł, jak przenika go lodowaty chłód. 
Szybko przebiegł wzrokiem ostatnie linijki i zaczął czytać list raz jeszcze, tym razem uważnie analizując 
każde zdanie. Kiedy skończył, sięgnął po kopertę i dokładnie ją obejrzał. Nie było na niej żadnego śladu 

background image

nadawcy. Usiadł ciężko na łóżku. Odżył epizod, o którym wolał nie myśleć i który chciał zapomnieć. Za 
cenę 10 tysięcy dolarów sprzedał Anglikom fotokopię planu uzbrojenia północnej części linii Zygfryda, 
ciągnącej się wzdłuż Renu. Chwilę zastanawiał się w skupieniu. A jeżeli ten list wydobywający na światło 
dzienne historię, o której chciał na zawsze zapomnieć, i nakazujący mu stawienie się w dniu jutrzejszym w 
kasynie o godzinie 16.00 był tylko trickiem ze strony Abwehry lub gestapo, które rozszyfrowało go i szukało 
potwierdzenia. Ciszę panującą w pokoju przerwał dzwonek polowego telefonu. Suchert nerwowo podniósł 
słuchawkę.

Nieznajomy glos powiedział:
— Herr major, czy może pan mówić swobodniej?
Suchert wiedział już, kto dzwonił. Powstrzymał się, aby nie odłożyć słuchawki.
— Tak, ale kto mówi?
— Przekazuję panu pozdrowienia od starych znajomych, kłaniają się i pamiętają o panu. Czy otrzymał 

pan list?

— Tak.
— To dobrze. Rozumiem,  że spotkamy się nazajutrz, chyba że ze względów służbowych musi pan 

przesunąć   godzinę.   Mogę   zgodzić   się   tylko   na   to.   I   proszę   nie   próbować   żadnych   sztuczek.   Więc   co, 
potwierdza pan godzinę i miejsce? Tak, a więc do jutra!  — Głos w słuchawce był chłodny i rozkazujący. 
Suchert usłyszał suchy trzask. Rozmowa była skończona. Nazajutrz po krótkich poszukiwaniach znalazł się 
we włoskiej kantynie oficerskiej. Zamówił kieliszek białego wina i usiadł przy stole obserwując oficerów. 
Do   Włochów   czuł   niechęć,   drażnili   go   hałaśliwością   i   nadmierną   gestykulacją.   Była   czwarta.   Wkrótce 
wskazówki zegara wiszącego na ścianie wskazały kwadrans, a później dwadzieścia po czwartej. Suchert 
poczuł rosnącą w sercu nadzieję, że może wszystko to, co było wczoraj, jest nieprawdą. Ale po chwili 
zreflektował się. Być może to wszystko potwierdza jego podejrzenia o pułapce Abwehry. Dopił wino do 
końca i w tym momencie zbliżył się do niego kelner.

— Czy major Suchert? — zapytał i po otrzymaniu twierdzącej odpowiedzi położył przed nim kopertę.
Suchert z niecierpliwością otworzył ją. W środku była połówka kartki, na której widniało tylko jedno 

zdanie: „Czekam przed wejściem w samochodzie”.

Suchert włożył kartkę do kieszeni i zostawiając banknot na stole wyszedł z kantyny. Na podwórzu przed 

bramą stał łazik, przy kierownicy siedział mężczyzna w średnim wieku, ubrany we włoski mundur. Wykonał 
on zapraszający gest w stronę Sucherta.

— Prego siniore majoro — powiedział głośno — mogę pana podwieźć.
Suchert tłumiąc rosnącą w sobie złość przeciął podwórze i wszedł do samochodu.
— Majorze, pojedziemy na małą wycieczkę — powiedział już po niemiecku prowadzący samochód. — 

Muszę powtórzyć wczorajsze ostrzeżenie, proszę nie próbować żadnych sztuczek.

Szybko przejechali przez miasto i zatrzymali się nad brzegiem morza. Rozmowa była długa i burzliwa.
Suchert złagodniał w końcu, gdy zobaczył i zrozumiał, że ten człowiek ma nie tylko dowody w ręku, ale 

również   przewiduje   jego   reakcje   i   myśli.   Z   bezradną   wściekłością   wpatrywał   się   w   fotokopię   pisma 
głoszącego, że on, Hans Maria Suchert, urodzony 10 grudnia 1907 roku, dobrowolnie podejmuje współpracę 
z wywiadem brytyjskim. Pod zobowiązaniem widniał jego własny podpis.

— Z Trypolisu odlatujecie razem z Rommlem za trzy dni — powiedział na zakończenie jego rozmówca. 

— My spotkamy się pojutrze i ustalimy wszelkie szczegóły w sprawie warunków i zakresu naszej nowej 
umowy. Stawka za informacje będzie taka, jak poprzednio, a w razie dobrych i ważnych wiadomości może 
pan liczyć na premię. Aha — powiedział na zakończenie — chyba się rozumiemy, że wizyta w Abwehrstelle 
czy w gestapo nic by nie przyniosła, oprócz podpisania na samego siebie wyroku skazującego.

Suchert po przemyśleniu całej sprawy doszedł do wniosku, iż istotnie obcy ma go w ręku. Uznał, że nie 

ma wyboru i musi spełnić rozkazy mocodawców. Do Benghazi odleciał wyposażony w mikroskopijny aparat 
i szereg instrukcji.

Pozyskanie   Sucherta   było   celnym   pociągnięciem.  W   skrzynce   założonej   dla   niego   pod  siedzeniem 

kamiennej ławy znalazło się kilka informacji, które wywołały uśmiech zadowolenia na twarzy Haseldena 
mieszkającego teraz pod pretekstem załatwiania interesów w Benghazi. Wraz z Haseldenem przeniósł się 
również   Smair  Sukr,   młody  Libijczyk,   który  przeszedł   intensywne   przeszkolenie   radiotelegrafisty.   Przy 
obecnym rozbudowaniu siatki informacje do Centrali płynęły z trzech źródeł.

Sztab   za   pośrednictwem   „Enigmy”   był   dość   dobrze   zorientowany   w   rozmieszczeniu   sił   włosko-

-niemieckich,   ich   sile   bojowej   i   planach.   Na   front   libijski   dotarły   wojska   brytyjskiego   korpusu 
ekspedycyjnego, który uratował się z kampanii greckiej i klęski na Krecie. Korpus stracił jednak cały ciężki 
sprzęt, stąd też dalsze losy kampanii afrykańskiej były uzależnione od ilości i terminu dotarcia nowego 
uzbrojenia.

background image

W dniu 22 czerwca 1941 roku Niemcy hitlerowskie napadły na Związek Radziecki. Rozpoczął się nowy 

etap II wojny światowej, który miał  przesądzić o jej dalszym przebiegu. Hitler rzucił przeciwko ZSRR 
najlepsze   siły,   obiecując   sobie,   że   kampania   afrykańska   oraz   inwazja   na   Wyspy  Brytyjskie   nastąpi   po 
rozgromieniu Związku Radzieckiego. Brytyjczycy natychmiast odczuli to, że wojska niemiecko-włoskie nie 
mogły obecnie liczyć na żadne znaczące posiłki. Również i wywiad niemiecki zwrócił baczniejszą uwagę na 
Iran, graniczący ze Związkiem Radzieckim. Przez jego terytorium przebiegały ważne szlaki komunikacyjne i 
opanowanie tego kraju stanowiłoby poważne zagrożenie dla południowej części ZSRR, odcięcie go od ropy 
naftowej w Baku. Przerwałoby to również połączenie wojsk brytyjskich na Bliskim Wschodzie z Indiami i 
pozostałą częścią imperium.

Zimą 1941 roku organizacje proniemieckie w Iranie uaktywniły swoją działalność. Z Niemiec płynęły 

potoki broni, amunicji i materiałów wybuchowych. Tylko od stycznia do lipca 1941 roku Niemcy przerzucili 
do   tego   kraju   ponad   11  tysięcy  ton   broni   i   amunicji,   przebywało   tam  tysiące   agentów   i   wysłanników, 
zmobilizowano dość liczną kolonię niemiecką. O rozmiarze zainteresowania Iranem najlepiej świadczy fakt, 
iż   sam   admirał   Canaris   złożył   tam   potajemną   wizytę.   Na   lotniskach   polowych   bez   przerwy   lądowały 
samoloty z grupami dywersyjnymi, którym parokrotnie udało się przekroczyć granicę i dokonać zamachów 
sabotażowych na polach naftowych Baku i w Turkiestanie. Niemcy prowadzili działalność dywersyjną w 
Iraku, licząc na ciche poparcie wojsk Vichy stacjonujących w Syrii.

W   tej  sytuacji   rząd   radziecki  i  brytyjski  wystosowały do  rządu   irańskiego  notę,   wzywającą   go do 

zaprzestania tolerowania na terenie swojego kraju działalności agentur i kolonii niemieckiej. Rząd irański 
początkowo nie zareagował, ale gdy wkroczyły na jego teren wojska obydwu państw, zobowiązał się do 
zerwania stosunków z Niemcami, Włochami i faszystowskim rządem rumuńskim. W ten sposób państwa osi 
pozbawione   zostały   zasadniczego   oparcia   i   odskoczni   do   prowadzenia   działalności   dywersyjnej, 
szpiegowskiej i sabotażowej. Naciski i wpływy niemieckie były jednak tak silne, że agentury wywiadowcze 
nie zaprzestały od razu swojej działalności. Szeroko rozbudowany aparat dywersyjny zlikwidowały dopiero 
wojska radzieckie i brytyjskie, które wkroczyły do Teheranu 17 września. Stłumiony został również bunt w 
Iraku, a wojska Vichy wyparto z Syrii przez oddziały Wolnych Francuzów. W ten sposób zlikwidowane 
zostało źródło istotnego zagrożenia tyłów.

Po niepowodzeniu w Iranie Canaris chciał się zrehabilitować w oczach Hitlera za wszelką cenę. Zaczęto 

tworzyć nowe siatki w krajach Bliskiego Wschodu, ponieważ Rommel stale nalegał o aktualne i prawdziwe 
informacje   na   temat   wojsk   brytyjskich.   Wywiad   włosko-niemiecki   dysponował   znakomitym   źródłem 
informacji w Egipcie, dzięki posiadaniu klucza do szyfru attachatu wojskowego ambasady amerykańskiej. 
Codziennie   stacja   nasłuchowa   w   Dernie,   kierowana   przez   pułkownika   Cienci,   sporządzała   obszerny 
meldunek, który lądował na biurku generała Bastico i Edwina Rommla. Zdawano sobie jednak sprawę, że 
prędzej   czy   później   Brytyjczycy   lub   Amerykanie   zorientują   się   i   zmienią   szyfr   stosownie   zresztą   do 
istniejących w tym zakresie przepisów, nakazujących przechodzenie na nowe kody, co jakiś czas. Rommel, 
który   do   kwestii   rozpoznania   wywiadowczego   przykładał   olbrzymią   wagę,   udał   się   do   Berlina.   Po 
dyskusjach i konferencjach zadecydowano, że Afrika Korps zostanie włączony do centrum wywiadowczego.

Agenci   Abwehry   nawiązali   kontakt   w   Budapeszcie   ze   znanym   geografem  —   afrykanistą   Laszlo 

Almaszy. Ten były oficer monarchii austro-węgierskiej do 1938 roku był pracownikiem kairskiego Instytutu 
Kartograficznego. Z tytułu swojej pracy zjeździł zarówno Egipt, jak i Libię wzdłuż i wszerz. Jego wiedza i 
umiejętności były teraz bardzo Niemcom potrzebne. Ponadto miał wielu znajomych w obydwu państwach. 
Almaszy przyjął propozycję współpracy, popartej zresztą znaczną sumą pieniędzy. Awansowany do stopnia 
kapitana wylądował w Trypolisie w celu rozpoznania terenu i odszukania starych znajomych. Wraz z grupą 
oficerów wywiadu ze sztabu Rommla opracował memorandum wskazujące na konieczność podjęcia szeroko 
zakrojonych przedsięwzięć mających na celu wznowienie działalności informatorów włoskich i stworzenie 
zupełnie nowej i niezależnej  siatki  oraz na wzór brytyjski jednostek rozpoznawczo-dywersyjnych, które 
zastąpiłyby nieudolną w ostatnim okresie Companię Auto-Sahara.

Najpierw spróbowano przerzucić do Egiptu dobrego radiotelegrafistę, który przekazywałby meldunki 

siatki   włosko-niemieckiej,   kierowanej   przez   porucznika   Nani.   Wybrano   najbardziej   odpowiedniego 
kandydata, wyposażono go w najlepszy odbiornik, jaki został wyprodukowany przez zakłady specjalizujące 
się   w  realizacji   zamówień   dla   Abwehry.   Dysponował   on  znaczną   sumą   funtów  szterlingów,   które   były 
bardzo pomocne w rozbudowaniu aparatu informacyjnego.

Rommel oprócz informacji o sytuacji w Egipcie oraz potencjale stacjonujących tam wojsk brytyjskich 

domagał się codziennych komunikatów o stanie pogody, co ułatwiłoby kierowanie akcjami specjalnymi oraz 
nalotami na Kair, Port Said i Aleksandrię. Miałoby to duże znaczenie dla powodzenia kampanii na Morzu 
Śródziemnym przeciwko konwojom brytyjskim i na Malcie. Agent miał dotrzeć do wybrzeży na pokładzie 
okrętu podwodnego i opuścić go na jeziorze Berollo tuż u wejścia do delty Nilu. Tu mieli czekać na niego 

background image

członkowie siatki Naniego. Na przeszkodzie w realizacji tego planu stanął patrolowiec Royal Navy, który 
reflektorem   wyłowił   z   ciemności   małą   łódkę,   sunącą   w   kierunku   brzegu.   Radiotelegrafista   próbował 
ucieczki. Patrolowiec został ostrzelany z brzegu morza przez członków siatki czekających na wysłannika. 
Celna seria roztrzaskała reflektor i na moment  zapanowały ciemności. Jednak w świetle wystrzelonej rakiety 
załoga zdołała zatopię łódkę i zmusić do milczenia napastników na brzegu. Na dnie spoczęła radiostacja i 
wszystkie  materiały,  które  następnego  dnia  wyciągnęli  płetwonurkowie.  Jak wynikało  z analizy śladów, 
płynący w łódce zdołał przedostać się do brzegu, gdzie pozostawił ślady krwi. Ponadto zginął jeden człowiek 
z grupy odbierającej przybysza. Jego twarz zmasakrowana została wybuchem granatu spowodowanym przez 
jego kompanów, tak by nie można było go rozpoznać. Kontrwywiad ostrzegł wszystkich lekarzy i szpitale o 
obowiązku natychmiastowego zameldowania władzom, jeżeli zjawi się szukający pomocy człowiek z ranami 
postrzałowymi. Niestety, ślad ten prowadził donikąd. Nieznajomy przybysz prawdopodobnie zmarł i został 
potajemnie pochowany lub też leczył się w jakimś zakonspirowanym szpitaliku.

Almaszy,   gdy  dotarła   do   niego   wiadomość   o   przebiegu   lądowania,   uznał,   iż   należy  wybrać   inną, 

bardziej   bezpieczną,   drogę   przerzutu   agentów.   Po   namyśle   zdecydował   się   na   drogę   powietrzną.   Ze 
specjalnego oddziału pułkownika Rittera, stacjonującego w Dernie, wybrano dwóch Niemców, którzy przez 
szereg lat zamieszkiwali na Bliskim Wschodzie. Obydwaj znali teren i stosunki, mogli więc liczyć na oparcie 
i pomoc siatki istniejącej w Kairze. Wyposażeni w dwa aparaty nadawcze i pieniądze zostali wezwani na 
odprawę przed odlotem do Almaszego i Rittera. Tutaj skrupulatnie sprawdzono, czy znają swoje zadania i 
czy nie zdekonspirują się w razie przypadkowego zatrzymania przez Brytyjczyków. Ich garnitury nie mogły 
wzbudzać żadnych  podejrzeń: wykonano je w Egipcie, co potwierdzały naszywki. W kieszeniach  mieli 
egipskie papierosy, zapałki i banknoty oraz angielskie funty, które znajdowały się w normalnym obiegu na 
terenach,   dokąd   ich   kierowano.   Ponieważ   żaden   z   nich   nie   przeszedł   przeszkolenia   spadochronowego, 
zadecydowano więc, że samolot wyląduje na pustyni w odległości dwóch dni marszu od linii kolejowej, 
którą mieli dotrzeć do Kairu. Klein i Muhlenbruch zostali wypasażeni w dokumenty, spreparowane przez 
odpowiednią komórkę Abwehry, stwierdzające, iż powracają z podróży służbowej do Sudanu, dokąd udali 
się na polecenie intendentury wojsk brytyjskich.

Pewnego lipcowego popołudnia samolot z dwoma agentami na pokładzie wystartował  z lotniska w 

Dernie. Wylądować miał tuż przed zmrokiem, aby w ten sposób zmniejszyć możliwość zauważenia go przez 
jednostki zwiadowcze lub patrole mehadrystów. Czas przelotu znacznie się jednak przedłużył z powodu 
burzy piaskowej,  która   szalała   nad  pustynią.   W  zapadającym  zmroku  pilot   nie   był  w  stanie   wypatrzyć 
kamiennej półki skalnej, która według zapewnień Almaszego niczym nie ustępowała betonowemu pasowi 
startowemu na lotnisku. W tej sytuacji, obawiając się kapotażu, zawrócił do Derny. Ale i tym razem nie 
opuszczał go pech. Znużony wielogodzinnym i niełatwym lotem już na dalekim podejściu do macierzystej 
bazy zaczął wytracać wysokość, zdumiony nieco rozbłyskami na ziemi. Dziwnym zbiegiem okoliczności 
akurat w tym czasie bombowce i myśliwce  RAF atakowały lotnisko. Niemiec poderwał więc maszynę, 
przechodząc na krąg. Zorientował się wtedy, że na skutek braku paliwa zdoła utrzymać się w powietrzu 
najwyżej 10—15 minut. W obawie przed zestrzeleniem skierował się nad pobliskie morze. Czas jednak 
szybko uciekał i gdy wracał nad ląd, aby wreszcie wylądować, dopadli go Brytyjczycy. Kilka celnych serii 
zapaliło obydwa silniki. Załoga od razu wyskoczyła ze spadochronami, ale z agentów  — nie znających 
praktycznie tej sztuki — uratował się tylko Klein, przeżywając w chwili opuszczania samolotu paraliżujący 
lęk. Po dwunastu godzinach wyłowiła ich z morza włoska łódź patrolowa.

Gdy Rommeł dowiedział się o niepowodzeniu, nie omieszkał powiedzieć kilku cierpkich słów pod 

adresem Almaszego. Ten jednak nie dał za wygraną, postanowił powrócić do najbardziej wypróbowanego 
sposobu   przerzucania   agentów   przez   pustynię   samochodem.   Akcja   została   opatrzona   kryptonimem 
„Condor”. W dwa tygodnie później generał Rommel poprosił do siebie dwóch następnych agentów, którzy 
mieli być przerzuceni do Egiptu. Dowieziono ich do jego kwatery z zachowaniem maksymalnych środków 
ostrożności.   Zatroszczono   się   o   to,   by   nie   mogli   być   dostrzeżeni   przez   nikogo   nawet   w   najbliższym 
otoczeniu   generała.   Nikt   przecież   nie   wykluczał,   że   i   w   tym   gronie,   sprawdzonym   i   zaufanym,   może 
znajdować się wtyczka wywiadu brytyjskiego, a wtedy cały plan wziąłby zwyczajnie w łeb.

— Panowie — zwrócił się do nich Rommel, gdy znaleźli się w jego gabinecie przy stole, na którym 

znajdowała się butelka koniaku i trzy kieliszki.  — Nie muszę wam tłumaczyć, jak bardzo jesteście nam 
potrzebni tam, po drugiej stronie frontu. Przekonany jestem, że już wkrótce, najwyżej za kilka tygodni, 
dostaniemy   świeże   posiłki   i   nowe   czołgi,   a   od   tego   uzależniony   jest   sukces   naszej   ofensywy.   Muszę 
bezwzględnie wiedzieć, co się dzieje u wroga, czym dysponuje i co zamierza. Ale nie tylko to jest ważne. 
Spodziewam się, że zorganizowana przez was sieć będzie skutecznie paraliżować tyły wojsk brytyjskich w 
okresie, kiedy przystąpię do natarcia. To będzie, dzięki wam, podwójny nokaut.

Generał przerwał i raz jeszcze napełnił kieliszki. Po chwili podjął:

background image

— Interesowałyby nas  również informacje,  które  przyczyniłyby się  do natychmiastowego  przejęcia 

władzy   w   Kairze,   po   wkroczeniu   naszych   wojsk.   Nie   chcę   nawet   wspominać   o   komunikatach 
meteorologicznych. Sami zdajecie sobie sprawę z ich wagi.

Rommel  zamilkł i  podniósł   kieliszek   do  ust.  Z  zainteresowaniem patrzył   na  siedzących przed  nim 

dwóch mężczyzn. Przed rozmową zapoznał się dokładnie z ich biografią. Wyglądali na ludzi twardych i 
doświadczonych. Nie byli jednak zbyt rozmowni. Wznosząc pożegnalny toast Rommel powiedział:

—   Pamiętajcie,   za   dobre   wywiązanie   się   z   obowiązków   macie   zapewniony,   oprócz   przyrzeczonej 

nagrody, Krzyż Żelazny z rąk führera.

Nazajutrz   rano   dwa   terenowe   łaziki   Afrika   Korps   obładowane   kanistrami   z   wodą,   paliwem   i 

prowiantem wyruszyły na południe. Przed nimi była droga równa dystansowi dzielącemu Madryt i Moskwę. 
Almaszy  zdecydował   się   bowiem  na   przejście   do  Egiptu   przez   zupełnie   bezludne   tereny.   Agenci   mieli 
dotrzeć   do   Assitt   nad   Nilem,   gdzie   była   pierwsza   stacja   kolei.   Przeprawa   przez   pustynię   zabrała   trzy 
tygodnie   i   Almaszy,   mimo   wielu   lat   praktyki,   uznał   ją   za   najtrudniejszą   w   życiu.   Zdołał   doprowadzić 
kolumnę, składającą się z dwóch samochodów, niepostrzeżenie aż do doliny Nilu. Następnie samochody 
zawróciły, by zniknąć w wadi wiodącym na zachód. Obydwaj agenci po przebraniu się w galabije wmieszali 
się w tłum pasażerów czekających na pociąg. Rankiem następnego dnia przez okno pociągu mogli zobaczyć 
wieże słynnej kairskiej Cytadeli.

Po   zakończeniu   kampanii   w   Afryce   Wschodniej,   której   decydującym   akordem   była   kapitulacja 

największego   zgrupowania   wojsk   włoskich   wraz   z   ich   dowódcą   księciem   d'Aosta,   wojska   brytyjskie 
wzmocniły się. Siły pancerne zostały zwiększone do 455 wozów. Wszystkie oddziały uległy reorganizacji i 
znacznej   rozbudowie.   Stworzono   z   nich   8   armię,   na   której   czele   stanął   generał   Allan   Cunningham. 
Podporządkowano mu także polską Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich. Na podstawie raportów 
przesyłanych przez Haseldena — często przesadzonych i nieścisłych — Cunningham doszedł do wniosku, że 
połączone   siły   włosko-niemieckie   nadal   górują   nad   Brytyjczykami   liczbą   armat   przeciwpancernych   i 
samolotów.   Ponieważ   RAF   nie   mógł   jeszcze   wydzielić   nowych   jednostek   do   działań   w   Afryce, 
postanowiono   rozwinąć   akcje   przeciwko   bazom  Luftwaffe   na   ziemi.  W   tym   celu   utworzono   Specjalną 
Służbę Powietrzną — nieliczną formację, która miała wykonywać te trudne i ryzykowne zadania. Jej nazwa 
była   w   istocie   kamuflażem,   dezorientującym   nawet   własnych   lotników.   Dowódcą   tej   służby   został 
pułkownik   David   Stirling,   do   niedawna   spadochroniarz,   wyeliminowany   ze   swego   rodzaju   wojsk   po 
nieszczęśliwym   wypadku.   Jego   oddział   wszedł   w   skład   istniejącej   już   grupy   głębokiego   rozpoznania 
zachowując jednak swoją autonomię. Stirling był człowiekiem o niespożytej energii i pomysłowości. Nawet 
Winston Churchill nazwał go w swoich pamiętnikach „szalonym Stirlingiem”.

Pułkownik   po   kilkunastu   dniach   skompletował   swój   oddział   składający   się   w   większości   ze 

zwiadowców i spadochroniarzy. Po miesiącu intensywnego treningu i zajęć, w których brali udział bardziej 
doświadczeni członkowie grupy, byli gotowi. Nikt jednak nie chciał wierzyć, iż oddział złożony nawet z 
najbardziej sprawnych i doświadczonych ludzi będzie w stanie niszczyć na ziemi samoloty przeciwnika. 
Stirling założył się ze swoim oponentem, dowódcą lotniska wojskowego w Kairze, iż tej nocy 40 ludzi z jego 
oddziału przedostanie się na pilnie strzeżone lotnisko i przyklei do kadłubów samolotów plaster o ustalonym 
kolorze. Obydwie strony potraktowała zakład bardzo serio. Wygrał  go oddział Stirlinga. Rano, podczas 
wspólnie przeprowadzonej inspekcji lotniska, naliczono aż 45 maszyn z naklejonym plastrem. Posterunki, 
mimo wzmożonej czujności, nic nie dostrzegły. Wydarzenie to utrzymano w tajemnicy, gdyż w przeciwnym 
razie oddział zostałby zdekonspirowany.

Pierwsza   wyprawa   zakończyła   się   niepowodzeniem.   Grupa   została   zrzucona   na   spadochronach   w 

odległości   kilkunastu   kilometrów   od   rejonu   Timimi—Gazala,   gdzie   były   zlokalizowane   dwa   lotniska 
włoskie. Jednak desant dokonany w fatalnych warunkach atmosferycznych — po raz pierwszy od dłuższego 
czasu przez całą noc padał ulewny deszcz  — zakończył się niepowodzeniem. Oddział rozproszył się w 
ciemnościach, a ponadto zaginął pojemnik z zapalnikami do ładunków, którymi miano wysadzać samoloty. 
Do Kairu powróciła mniej niż połowa składu, ale Stirling, mimo niepowodzenia, był dobrej myśli. Wzorem 
grupy głębokiego rozpoznania jako środków lokomocji użyto samochodów przystosowanych do warunków 
pustynnych.   Rajd   przeciwka   lotnisku   niemieckich   myśliwców   w   Benghazi   przyniósł   wreszcie   długo 
oczekiwany   sukces.   Oddział   podzielił   się   na   dwie   grupy   i   na   dwóch   sąsiednich   lotniskach   przyczepił 
magnetyczne   bomby   do   boków   samolotów.   Działały   one   z   opóźnionym   zapalnikiem,   pozwalając   na 
oddalenie   się   od   lotniska.   Całkowite   zniszczenie   kilkunastu   maszyn   wywołało   popłoch   na   obydwu 
lotniskach. Sądzono, iż jest to nocny nalot RAF. Stirling i jego ludzie obserwowali ze szczytu wzniesienia 
łunę wysoko bijącą w niebo.

Po   każdej   takiej   akcji   grupa   musiała   oddalić   się   na   bezpieczną   odległość,   aby   przeczekać   falę 

poszukiwań.   Rozpoznanie   prowadzone   przez   Haseldena   okazało   się   bardzo   pomocne.   Grupa   Stirlinga 

background image

otrzymywała szczegółowe informacje o liczbie maszyn i systemie ochrony na lotniskach w rejonie Benghazi 
i Derny. Mimo zastosowanych środków bezpieczeństwa, Niemcy rzucili przeciwko grupie kilka kolumn 
zmotoryzowanych współdziałających z lotnictwem. Trzeba było się ratować szybką ucieczką i wracać do 
Egiptu. Oddział Stirlinga uzyskał rozgłos u Brytyjczyków, o zaszczyt wstąpienia w jego szeregi ubiegało się 
wielu żołnierzy i oficerów z regularnych jednostek. Stirling stosował jednak bardzo surowe kryteria wyboru. 
Jednym z jego zastępców został syn premiera Wielkiej Brytanii Randolph Churchill.

POLOWANIE

Pod koniec pierwszej dekady listopada 1941 roku Haselden otrzymał od Sucherta wiadomość, że w 

najbliższym   czasie   będzie   mógł   dostarczyć   plan   ataku   sił   włosko-niemieckich   na   Tobruk.   Rommel   w 
dalszym   ciągu   uważał,   że   powodzenie   dalszej   kampanii   jest   uzależnione   od   zlikwidowania   przyczółka 
brytyjskiego   na   tyłach   jego   linii.   Niemcy  hitlerowskie   i   Włochy  były  obecnie   zaangażowane   w   wojnę 
przeciwko   Związkowi   Radzieckiemu   i   wszystkie   memoranda   Rommla   w   sprawie   konieczności   dostaw 
czołgów,   dział   i   sprzętu   pozostawały   bez   odpowiedzi.   Suchert   uzależniał   dostarczenie   planu   ataku   od 
otrzymania wysokiej kwoty dolarów amerykańskich, które miały być przelane na jego konto w Szwajcarii.

Głównodowodzący brytyjską 8 armią zadecydował, iż gra jest warta świeczki, i odpowiedni sygnał 

został przekazany Suchertowi. W kilka dni później po wywołaniu mikrofilmu Cunningham miał przed sobą 
fotografię   własnoręcznego   szkicu   Edwina   Rommla,   przedstawiającego   założenia   i   kolejne   etapy   ataku 
przeciwko twierdzy Tobruk. Suchert informował, że atak planowany jest na 16—18 listopada. Inne sygnały, 
które dotarły do Brytyjczyków, potwierdzały również intensywne przygotowanie wojsk włosko-niemieckich 
do operacji tobruckicj. Dzięki przedłużeniu linii kolejowej z Kairu tuż prawie pod linię frontu 8 armia w 
krótkim   czasie   zgromadziła   na   pozycji   wyjściowej   swoje   najlepsze   siły.   Niemcy   zaniepokoili   się   tą 
koncentracją, którą dostrzegli, ale po kilku dniach uspokoili się, uważając, że ruchy wojsk podyktowane są 
zmianą   oddziałów   na   pierwszej   linii.   Poprzestali   tylko   na   wysłaniu   patroli   pustynnych   z   zadaniami 
dywersyjnymi. Ponadto okręt podwodny wysadził w rejonie Mersa Matruh oddział dywersyjny z dywizji 
„Brandenburg” z zadaniem zniszczenia stacji przeładunkowej i uszkodzenia linii kolejowej. Oddział nie 
dotarł   jednak   do   miejsca   przeznaczenia   i   został   odkryty   przez   patrol   zwiadowczy   oraz   całkowicie 
zniszczony.

Londyn po analizie meldunków, które otrzymał z dowództwa wojsk brytyjskich na Bliskim Wschodzie, 

oraz przechwyconej za pośrednictwem „Enigmy” korespondencji pomiędzy Rommlem a sztabem w Berlinie 
uznał, iż nadszedł optymalny czas dla podjęcia próby odepchnięcia nieprzyjaciela znad granicy egipskiej. W 
grę   wchodził   również   atut   polityczny.   Wielka   Brytania   jako   sojusznik   Związku   Radzieckiego  — 
utrzymującego na swych barkach główny wysiłek zmagań zbrojnych z III Rzeszą i jej satelitami — chciała 
wykazać   się   wreszcie   konkretnymi   działaniami   na   tym   drugorzędnym   teatrze   wojny.   Ze   względów 
prestiżowych i psychologicznych taki sukces był jej wówczas bardzo potrzebny.

Plan ataku mający na celu odblokowanie Tobruku i wyparcie sił włosko-niemieckich z Cyrenajki został 

opatrzony kryptonimem „Crusader”. Obok działań na linii frontu plan ten zawierał bardzo ważny element, 
którego pomyślna realizacja mogła w sposób decydujący zaważyć na dalszych działaniach na tym teatrze 
wojny.   Postanowiono   równocześnie   z   ofensywą,   która   miała   nastąpić   w   momencie   ataku   niemiecko-
-włoskiego przeciwko Tobrukowi, dokonać zamachu na generała Rommla. Był on groźnym przeciwnikiem i 
wyeliminowanie go osłabiłoby siły nieprzyjacielskie. Formalny dowódca połączonych sił, włoski generał 
Bastico, praktycznie się nie liczył.

Haselden otrzymał zadanie możliwie szczegółowego rozpoznania budynku, w którym mieścił się sztab 

Rommla, otoczenia, zwyczajów straży oraz opracowania kilku wariantów planu akcji. Ze względu na bliski 
termin ofensywy zdecydowano się na przerzucenie oddziału zwiadowców drogą morską.

Sztab i jednocześnie kwatera Rommla mieściła się w małej miejscowości Beda Littoria położonej przy 

Via Balbia w połowie drogi między Barką a Derną. Było to niewielkie arabskie miasteczko z małym rynkiem 
otoczonym czworobokiem sklepów i dość dużym bazarem. Budynek, w którym mieścił się sztab włosko-
-niemieckiej grupy pancernej i kwatera Edwina Rommla, należał do najokazalszych w całym mieście.

Na podstawie zdjęć, wykonanych przez ludzi Haseldena, oraz dokładnego opisu sporządzony został 

duży model budynku i jego  najbliższego  otoczenia.  Przygotowaniami do akcji  kierował admirał, Roger 
Keyes, który był odpowiedzialny za operacje kombinowane w tej części Morza Śródziemnego. Dokonano 
bardzo starannej selekcji członków oddziału, który nie mógł liczyć więcej niż 50 osób. Wszyscy zdawali 
sobie sprawę, iż szansa wyjścia cało z operacji jest stosunkowo niewielka. Ostatnie dni przed wypłynięciem 
w   morze   polegały   na   bardzo   intensywnym   treningu   pozorowanego   ataku   na   kwaterę   Rommla   oraz 

background image

zapamiętaniu  wszystkich   ulic   miasteczka,  tak  aby oddział  mógł  swobodnie  poruszać  się  w  całkowitych 
ciemnościach. Na czele oddziału stanął pułkownik Laycock, zaś grupą, która miała przypuścić bezpośredni 
atak na budynek sztabu, kierował syn admirała, pułkownik Keyes.

W   dniu   10  listopada   oddział   podzielony  na   dwie   grupy  znalazł   się   pod  pokładem  dwóch  okrętów 

podwodnych „Torbay” i „Talisman”. Zgodnie ze szczegółowo ustalonym planem okręty dotarły do wybrzeży 
koło   małego   miasteczka   Apollonia   i   resztę   dnia   spędziły  leżąc   na   dnie.   Rejon   ten   został   wybrany  na 
kryjówkę rozmyślnie, ponieważ było tu głębokie morze, co wykluczało niebezpieczeństwo wypatrzenia ich 
przez samolot nieprzyjaciela. O wyznaczonym czasie obydwa okręty podpłynęły do określonego miejsca na 
wybrzeżu i wynurzyły się na powierzchnię. Na mostkach stali tylko kapitanowie i dwaj dowódcy oddziału. 
Okręty podwodne były gotowe do natychmiastowego zanurzenia się i odpłynięcia na wypadtek, gdyby na 
brzegu było jakieś niebezpieczeństwo. Na nieszczęście morze było bardzo wzburzone i fale z łoskotem 
rozbijały się o skaliste brzegi. Punktualnie o 12.30 na brzegu zapaliło się zielone światło. Zgasło ono po 
chwili,   by  pojawić   się   ponownie   i   przekazać   znakami   Morse'a   umówiony  sygnał.   Dowódca   zespołu   w 
odpowiedzi zapalił na ułamek sekundy latarkę, by potwierdzić odbiór sygnału. Obawiano się, że światło z 
morza może być przypadkowo dostrzeżone przez nieprzyjaciela, choć teren był bezludny, a ze względu na 
bardzo wysokie i prawie niedostępne skaliste brzegi nawet nie patrolowany w tej części wybrzeża. Okazało 
się, iż istotnie brzegi były niedostępne. Olbrzymia fala przypływu przewróciła w ciemnościach jedną z 
nadmuchiwanych łodzi i na skałach znalazło się zaledwie 30 komandosów. Część z załogi zatopionej łodzi 
dopłynęła do „Talismana”, kilku walcząc ze zdradliwymi wirami i kamieniami zdołało wdrapać się na brzeg. 
Na oddział czekał John Haselden, który miał posłużyć za przewodnika w części przybrzeżnej. Należało się 
spieszyć, aby pokonać odkryty teren pod osłoną nocy. Po upływie pół godziny oddział pokonał zbocze i 
znalazł   się   na   wysokim   skalistym   brzegu.   Haselden   znał   te   tereny   znakomicie,   prowadził   ich   mimo 
nieprzeniknionych ciemności bez momentu wahania. Gdy pierwsze smugi światła zaczęły rozjaśniać niebo, 
dotarli do groty znajdującej się w połowie drogi do Beda Littoria. Haselden pożegnał się z nimi. Był zbyt 
cennym agentem, aby można było go narażać na bezpośredni udział w tak ryzykownej akcji. Pożegnał się ze 
wszystkimi mocnym uściskiem dłoni i dosłownie po chwili zniknął w mroku. Był ubrany w biały tradycyjny 
strój arabski, ale tym razem narzucił na niego czarny płaszcz.

Grota była duża. Oddział ukrył się w jej końcowej części. Wyznaczone straże pilnowały wejścia, a 

Keyes, jeszcze przed pełnym brzaskiem, dokonał zwiadu w najbliższej okolicy. Było tutaj zupełnie pusto i 
cicho, rozlegał się tylko ryk morza bijącego o skaliste brzegi. Rankiem nastąpiło zupełne załamanie pogody, 
uporczywy deszcz z silnym wiatrem zmienił pustynię w jedno grzęzawisko. Suche wadi, które do tej pory 
służyło jako droga, było obecnie strumieniem rwącej wody. Po południu grupa, pozostawiwszy dwóch ludzi 
na wypadek dotarcia reszty oddziału, który pozostał pod pokładem okrętu podwodnego, ruszyła w głąb lądu. 
W dwie godziny później spotkali się z grupą partyzantów libijskich uzbrojonych w zdobyczną broń włoską. 
Sierżanci Diori i Campbell, mówiący płynnie po arabsku, zebrali najbardziej aktualne informacje. Libijczycy 
nie orientowali się, czy Rommel jest w Beda Littoria ale potwierdzili, iż w największym gmachu miasteczka 
mieści   się   sztab   niemiecki.   Dom   jest   strzeżony   przez   silne   straże,   a   w   jego   pobliżu   kręcą   się   starsi 
oficerowie.   Po   zjedzeniu   pierwszego   ciepłego   posiłku   od   momentu   wylądowania   na   brzegu   oddział 
pomaszerował dalej. Libijczycy przydzielili im przewodnika, który doprowadził ich w pobliże miejscowości. 
Od Beda Littoria dzieliło ich obecnie tylko dwie — trzy godziny marszu. Zgodnie z rozkazem atak miał być 
przypuszczony na dwie godziny przed ofensywą brytyjską. Musieli więc spędzić wśród skał jeszcze jedną 
noc. Następnego dnia grupa wraz z zapadnięciem zmroku zbliżyła się do miasteczka. Tu podzielili się na 
dwie podgrupy. Pierwsza złożona z 6 osób, zabrawszy ze sobą materiały wybuchowe, poszła w kierunku na 
wschód w celu wysadzenia w powietrze linii wysokiego napięcia, zniszczenia centrali telefonicznej oraz 
poprzecinania drutów telefonicznych. Pozostali ruszyli w kierunku rynku. W zupełnych ciemnościach zostali 
zatrzymani   przez   patrol   włoski.   Niezastąpiony   Diori   szybko   rozwiał   wątpliwości   i   obawy   Włochów, 
zwracając   im   głośno,   po   włosku,   z   silnym   niemieckim   akcentem,   uwagę   na   niedbałe   wypełnianie 
obowiązków.

— Musimy za was pełnić nawet służbę patrolową — zakończył tyradę.
Włosi   zaskoczeni   tym   atakiem   zrezygnowali   z   ustalenia   personaliów   napotkanej   grupy   i   odeszli, 

złorzecząc na Niemców w swoim ojczystym języku. W kilka minut później ludzie Keyesa stanęli na miejscu, 
na placyku przed kwaterą Rommla.

Godfrey Keyes wiedział, że zbliża się decydująca chwila. Nie wątpił, iż rajd powiedzie się. Być może 

ich   akcja   przyczyni   się   do   odwrócenia   przebiegu   kampanii   w   Libii.   Stali   przez   chwilę   w   ciemności 
nasłuchując. Z miasteczka nie dochodzimy już prawie żadne odgłosy,  wszystko tłumił padający deszcz. 
Keyes, Campbell, sierżant Terry i jeszcze jeden żołnierz mieli wtargnąć do środka. Keyes wyjął z kieszeni 
dwa związane granaty przeciwpancerne. Najpierw należało unieszkodliwić wartownika, którego sylwetka 

background image

majaczyła w ciemnościach. Jeden z uczestników akcji, idąc skulony wzdłuż ogrodzenia z drutów kolczastych 
odgradzających budynek od ulicy, dotarł po chwili do budki. Na wszelki wypadek trzymali ją cały czas na 
muszkach, gdyby zaistniała ewentualność, że spostrzegł niebezpieczeństwo. Z budki dobiegło tylko głuche 
uderzenie i stłumiony jęk. Po chwili do uszu Keyesa dobiegło psyknięcie  —- znak,  że droga jest wolna. 
Skuleni   szybko   przebiegli   przez   placyk,   trzymając   gotowe   do   strzału   pistolety  maszynowe.   W   dwóch 
skokach dopadli małego ganku, który prowadził do drzwi wejściowych, gdy nagle zderzyli się ze stojącym w 
drzwiach   żołnierzem   niemieckim.   Był   to   drugi   wartownik,   o   którego   obecności   nie   wiedzieli.   Keyes 
odskoczył odrzucony impetem, zanim się zorientował w sytuacji, tamten się rzucił na niego. Niemiec był 
olbrzymiego wzrostu i znakomicie znał dżu-dżitsu. Zaczęli ze sobą walczyć w ciemności. Campbell nie 
mając innego wyjścia sięgnął do kabury i przyłożywszy lufę colta do boku Niemca pociągnął dwa razy za 
spust.   Keyes   poczuł   jak   uścisk   nieprzyjaciela   zelżał,   odtrącił   go   jednym   ruchem   i   wbiegł   do   środka. 
Tymczasem zza zakrętu wybiegł jeszcze jeden wartownik. Ale z tym dość szybko poradził sobie sierżant 
Terry. Po chwili zbiegł za dowódcą do wnętrza. W korytarzu było ciemno, trzeba było zatem zapalić latarkę. 
Wiedzieli, że drzwi na prawo wiodą do gabinetu Rommla. Keyes w milczeniu pokazał trzeciemu żołnierzowi 
schody wiodące na górę i gwałtownym ruchem otworzył drzwi. Przez moment mrużył oczy od bijącego 
ostrego światła.

W   pokoju   spostrzegł   kilku   oficerów   ze   stalowymi   hełmami  na   głowach.   Zerwał   zawleczkę   wiązki 

granatów i wrzucił ją do pokoju. Jeden z oficerów uzbrojonych w pistolet maszynowy zdążył wystrzelić 
serię   w  jego   kierunku.   Keyes   poczuł   bolesne   uderzenie   w   pierś   rozrywające   mu   ciało.   Ostatkiem  woli 
zamknął drzwi i padł na podłogę. Za chwilę rozległ się silny wybuch. Campbell przeskoczył przez ciało 
leżącego Keyesa i wystrzelał w pokój prawie cały magazynok. Następnie podbiegł do drugich drzwi. Były 
zamknięte, jednym strzałem rozbił zamek i wrzucił do środka granat. Na górze również rozległy się strzały 
przerwane wybuchem granatu. Terry zapalił latarkę i oświetlił twarz i pierś dowódcy. Był cały zbroczony 
krwią. Wraz z żołnierzami, którzy zbiegli z góry, wynieśli Keyesa przed dom. Po chwili wiedzieli, że już nie 
żył. W tym momencie zaskoczyła ich seria z karabinu maszynowego. To nadciągały posiłki zaniepokojone 
nagłą strzelaniną. Campbell nagle poczuł bolesne uderzenie w nogę, odbite rykoszetem kule złamały mu 
kość piszczelową. Leżąc na ziemi krzyknął do pozostałych żołnierzy:

— Wrzućcie granaty do okien i wycofujcie się, będę was osłaniał.
Sierżant chciał go zabrać, ale Campbell zaprotestował.
— To jest nierealne, nie zdołacie mnie nieść przez czterdzieści kilometrów po górach. Uciekajcie!
Huk eksplodujących granatów zbiegł się z ogniem prowadzonym przez Campbella, który zatrzymał 

Niemców na kilka minut tak potrzebnych jego kolegom na oddalenie się od miejsca akcji i przebiegnięcie 
opustoszałymi ulicami. Ciężko dysząc biegli na miejsce spotkania z grupą, która wysadziła w powietrze 
instalacje. W mieście panowało piekło, strzały z karabinów maszynowych zmieszały się z okrzykami. Po 
chwili   wszystko   ucichło.   Teraz   biegli   potykając   się   o   niewidoczne   w   ciemnościach   kamienie.   Przed 
brzaskiem dotarli do jaskini, gdzie czekał na nich pułkownik Laycock. Szybkim marszem szli w kierunku 
brzegu morskiego. Okręt podwodny  „Tornby” wynurzył się o umówionej godzinie, ale morze było zbyt 
wzburzone, aby można było myśleć o spuszczeniu dinghy. Sygnałami świetlnymi umówiono się na godzinę 
dwunastą w nocy.

Grupa musiała wrócić w głąb lądu, aby przeczekać dzień. Z oddziału zostało już tylko 12 ludzi. Po 

południu   usłyszeli   odgłosy   zbliżającej   się   obławy.   Niemcy   i   Włosi   otoczyli   mały   wadi   szczelnym 
pierścieniem. Nie dopuścili ich jednak bliżej ogniem swoich pistoletów maszynowych. Niemcy czekali na 
posiłki do zapadnięcia zmroku. Członkowie grupy postanowili przebić się dwoma oddziałami — jeden miał 
iść   na   wschód  w   stronę   linii   brytyjskich,   drugi   w  głąb   pozycji   włosko-niemieckich.   Nacisk   pierścienia 
nieprzyjacielskiego rósł z każdą chwilą. Laycock zadecydował, iż nie ma już na co czekać, mogą nie dotrwać 
do zmroku. Na dany sygnał uderzyli równocześnie z dwóch stron. Wraz ze swoją grupą Laycock atakował na 
trudniejszym odcinku, bo wiodącym w głąb pozycji niemieckich. Zakładał, iż linia obławy będzie tutaj 
cieńsza. Udało im się przebiec przez odkrytą przestrzeń, tracąc jednego żołnierza. Sierżant Terry jednym 
rzutem granatu zlikwidował blokujący drogę karabin maszynowy. Jeszcze kilka serii i już byli poza kołem. 
Po godzinie biegu pomiędzy załomami skalnymi z depczącym im po piętach pościgiem Laycock i Terry 
zdołali zgubić prześladowców. Teraz po wykonaniu głębokiego łuku wrócili na szlak wiodący w kierunku 
linii   brytyjskich.   W   dzień   Bożego   Narodzenia,   w   41   dni   od   wypłynięcia   z   Aleksandrii,   spotkali   się   z 
patrolem zwiadowczym grupy głębokiego  rozpoznania.  Byli  zaledwie  o kilkanaście  kilometrów  od linii 
brytyjskich.

Zasadniczy  cel   ich   pełnej   poświęcenia   i   okupionej   dużymi   stratami   misji   nie   został   zrealizowany. 

Rommla nie było tego dnia w ogołe w Libii — przedłużył o jeden dzień wizytę w Rzymie, gdzie konferował 
na   temat   dostaw   sprzętu.   Już   następnego   dnia   powrócił   do   Trypolitanii   na   wieść   o   ofensywie   wojsk 

background image

brytyjskich. Operacja „Crusader” była całkowitym dla niego zaskoczeniem. Co prawda 20 listopada udało 
mu   się   zorganizować   przeciwuderzenie,   ale   po   kilku   bitwach   7   grudnia   zaniechał   oblężenia   Tobruku   i 
wycofał się w głąb Cyrenajki, pozostawiając na pastwę losu włoskie załogi umocnionych fortów. Tym razem 
jednak   niepowodzenie   Rommła   wzbudziło   zaniepokojenie   w   Berlinie.   Na   lotniskach   sycylijskich 
wylądowały   nowe   samoloty   niemieckie,   mające   przeprowadzać   bardziej   skuteczne   akcje   przeciwko 
konwojom   brytyjskim.  Ponadto   dzięki   zapewnieniu   sobie   przewagi   w   powietrzu   i   pod   wodą   z   portów 
sycylijskich oddalonych od portów libijskich o około 150 km docierało coraz więcej zaopatrzenia broni 
ciężkiej, a także czołgów. Rommel wykorzystał skrócenie linii dowozu i już 21 stycznia 1942 roku rozpoczął 
przeciwuderzenie.   Dzięki   skoncentrowaniu   wojsk   pancernych   zdołał   przełamać   pozycje   brytyjskie   i 
zepchnąć je z nabrzeżnej autostrady Via Balbia. Opanowanie dużych składów brytyjskich paliw umożliwiło 
dalsze kontynuowanie marszu na wschód i opanowanie Benghazi. Front ustabilizował się na linii El-Ghazala 
i Bir Hakeim — 40 kilometrów od Tobruku.

Obydwie   strony   wykorzystywały   przerwę   w   działaniach   na   ściągnięcie   posiłków,   by   uprzedzić 

uderzenia przeciwnika. Znów na pierwsze miejsce wysunęły się jednostki grupy pustynnej oraz Specjalnej 
Służby   Powietrznej   Stirlinga,   która   urządziła   kilka   wypraw   w   celu   zniszczenia   urządzeń   portowych 
Benghazi.   W   odpowiedzi   Włosi   zaatakowali   miniaturowymi   okrętami  podwodnymi   port   w   Aleksandrii 
zatapiając   kilka   statków.   Nad   Morzem   Śródziemnym   trwała   zacięła   wojna   o   panowanie   w   powietrzu. 
Rommel uprzedził jednak wojska brytyjskie, które planowały uderzenie na dzień 6 czerwca 1942 roku.

W dniu 26 maja jednostki pancerne i zmotoryzowane po obejściu linii obronnych pod Bir Hakeim w 

trakcie   ciężkich   bitew   pancernych   opanowały   Sidi   Rezegh,   nadmorską   miejscowość   leżącą   na   tyłach 
Tobruku.   Na   dwa   tygodnie   znów   zapadła   na   froncie   cisza,   którą   obydwie   strony   wykorzystywały   na 
ściągnięcie   posiłków.   Dwunastego   czerwca   wojska   niemiecko-włoskie   uderzyły   ponownie.   Brytyjczycy 
musieli   wycofać   się   na   granicę   egipską.   Rommel   zatrzymał   natarcie   i   uderzył   na   Tobruk,   w   którym 
dowodzący 8 armią generał Ritchie zostawił silną załogę. Stało się coś, czego dowódcy brytyjscy nie mogli 
zrozumieć, a Winston Churchill nazwał „jednym z najboleśniejszych ciosów”. Tobruk padł, w ręce Niemców 
dostały się ogromne zapasy materiałów wojskowych oraz 33 tysiące  jeńców. Wykorzytując  zaskoczenie 
czołgi Afrika Korps uderzyły na pozycje brytyjskie i 8 armia wycofała sią na linię Mersa Metruh, a 30 
czerwca opuściła ją zajmując pozycje obronne w rejonie El-Alamejn. Aleksandria oddalona była tylko o 100 
kilometrów.

Wojska brytyjskie miały dogodną pozycję do obrony. Linia frontu była bardzo krótka. Z jednej strony 

dotykała brzegu Morza Śródziemnego, z drugiej niemożliwej do przebycia przez czołgi depresji El-Kattara, 
zajmującej powierzchnię ponad 16 tys. km

2

 i mającej w najniższym punkcie 134 m.

Obie strony znów zaczęły gorączkowo ściągać posiłki.

PIĘKNA TANCERKA

Placówka   kontrwywiadu   brytyjskiego   w   Kairze   od   pewnego   czasu   dysponowała   wieloma   faktami, 

wyraźnie wskazującymi, iż tuż pod jej bokiem działa siatka wywiadowcza, pracująca na rzecz nieprzyjaciela. 
Nasłuch  donosił,  że  od  kilku  miesięcy w  mieście   znajduje  się  nadajnik,  którego  komunikaty  są  jednak 
krótkie   i   stąd   nie   sposób   go   zlokalizować.   Z   kolei   analiza   materiałów   sztabu   21   dywizji   pancernej, 
wchodzącej w skład Afrika Korps, które dostały się do rąk brytyjskich w czasie kontrataku pod Tobrukiem, 
wyraźnie wskazywała, iż Niemcy muszą dysponować dobrym źródłem informacji. Wiedzieli oni dokładnie, 
gdzie   Brytyjczycy   rozmieścili   swoje   baterie   przeciwpancerne   i   pola   minowe.   Czołgi   i   zmotoryzowana 
piechota   Rommla   mogły   uderzać   pewnie,   unikając   tych   miejsc.   Dzięki   tym   manewrom   nieprzyjaciel 
wdzierał   się   niejednokrotnie   na   głębokie   tyły,   niszcząc   tam   składnice,   bazy   remontowe   i   rejony 
zakwaterowania, aby później wycofać  się bezpiecznie na stronę własnych wojsk. Upłynęło wiele czasu, 
zanim Brytyjczycy dowiedzieli się, że jednym ze źródeł tajnych wiadomości, które docierały do wroga, był 
attachat   wojskowy   ambasady   USA   w   Kairze.   Niemcy   znali   po   prostu   szyfr   wykorzystywany   przez 
Amerykanów w łączności radiowej. Dopiero 11 grudnia 1941 roku, gdy Stany Zjednoczone wypowiedziały 
wojnę państwom osi, szyfr został zmieniony i w ten sposób kanał przecieku ważnych informacji przestał 
istnieć.

Kolejnym sygnałem potwierdzającym fakt działania w Kairze i Port Saidzie siatki nieprzyjacielskiego 

wywiadu było zatrzymanie przez patrol nowozelandzki w trakcie przekraczania linii frontu w pobliżu Mersa 
Matruh jednego z pracowników Zarządu Kolei Kairskich. Miał on ze sobą walizkę, wypełnioną kilkoma 
kompletami mundurów brytyjskich oraz policji egipskiej. Kiedy przewożono go do siedziby kontrwywiadu, 
zabił uderzeniem w krtań konwojującego go żandarma i korzystając z zamieszania zniknął w tłumie na 

background image

bazarze Mamzawi. Rewizja w jego mieszkaniu nie przyniosła żadnych rezultatów. Wnikliwa analiza listy 
znajomych i osób, z którymi się kontaktował, nie dała również spodziewanych wyników. Było rzeczą pewną, 
że   przeprowadzona   w   ostatnim   okresie,   szeroko   zakrojona,   akcja   internowania   wszystkich   obywateli 
egipskich pochodzenia włoskiego i niemieckiego pozbawiła siatkę oparcia.

W dniu 31 sierpnia 1942 roku wojska niemiecko-włoskie rozpoczęły nową ofensywę.
Nowy dowódca 8 armii, marszałek Bernard Montgomery, zdołał zapanować nad sytuacją. Nie dał się 

tak jak jego poprzednik ponieść panice i odpowiednio dozując twardą obronę i kontrataki siłami pancernymi 
doprowadził   do  załamania   ofensywy  wojsk   włosko-niemieckich   na   pozycjach   obronnych   usytuowanych 
wzdłuż wzgórz Alamel Halfa stanowiących naturalną pozycję ryglową depresji Kattara. Przeciwnik został 
zmuszony do wycofania się na pozycje wyjściowe. Ale jednocześnie sytuacja związana z kilkudniowym 
kryzysem   na   froncie,   gdy   ważyły   się   losy   niemieckiej   kampanii,   spowodowała   uaktywnienie   siatki 
dywersyjnej. Kilku jej członków próbowało zniszczyć rozdzielnię linii kolejowej wiodącej z Kairu na front. 
Zamach nie udał się i po dłuższej strzelaninie pozostałych przy życiu dwóch członków grupy wzięto do 
niewoli. Jak się okazało, jeden z nich należał do dywersyjnej formacji „Brandenburg”, drugi  pochodził  z 
lokalnej  kolonii niemieckiej.

„Brandenburczyk” był dosyć rozmowny, widocznie widział w tym szansę uratowania życia. Podał adres 

lokalu kontaktowego, mieszczącego się w Starym Kairze niedaleko Cytadeli. Dom pod wskazanym przez 
niego adresem został otoczony przez żandarmerię, ale niestety, nikogo w nim już nie zastano.

Założony w mieszkaniu kocioł zupełnie niespodziewanie przyniósł rezultat. Zatrzymano łącznika, który 

najwyraźniej nie wiedział o rozszyfrowaniu lokalu kontaktowego. Po kilku dniach przesłuchań załamał się i 
wskazał adresy dwóch innych punktów kontaktowych. Teraz  major  Sampson postanowił  działać bardzo 
ostrożnie. Obydwa lokale obserwowano. Trzeciego dnia zauważono mężczyznę, który przeszedł w pobliżu 
obserwowanego domu, wyraźnie sprawdzając, czy nie jest śledzony. Zrobiono mu kilka zdjęć i przydzielono 
obstawę. Nieznajomy wrócił w to samo miejsce po dwóch godzinach. Jeszcze raz upewnił się, czy wokół nie 
dzieje się nic podejrzanego, i wszedł na ganek. Z kieszeni wyjął klucz, otworzył drzwi i zniknął we wnętrzu 
domu.   Wyszedł   na   ulicę   po   kilkunastu   minutach.   W   tym   czasie   z   placówki   żandarmerii   ściągnięto 
najlepszych funkcjonariuszy, aby tym razem nie zgubić śladu. Mężczyzna po wyjściu z domu pokluczył po 
zaułkach, aby upewnić się, czy nikt go nie śledzi, i wsiadł do tramwaju. Po drodze zmieniał kilkakrotnie linię 
i wreszcie dotarł do małej kawiarenki na bulwarze Muhammeda Alego. Wkrótce do stolika, przy którym 
usiadł, podszedł wysoki mężczyzna o jasnych falujących włosach. Rozmowa była krótka. Mężczyźni rozstali 
się. Ale nowo przybyłemu zdołano zrobić zdjęcie. I nic poza tym, bo na dworcu głównym zgubił depczących 
mu  po piętach  obserwatorów. Zarządzone  poszukiwania  nie  przyniosły rezultatów. Sampson  doszedł  do 
wniosku, iż musiano popełnić jakiś błąd. Zachowanie przypuszczalnego łącznika wyraźnie wskazywało, że 
zdaje sobie sprawę z tego, iż jest śledzony. Kontynuowano jednak obserwację, zakładając, że po pewnym 
czasie nie wytrzyma i spróbuje nawiązać kontakt z pozostałymi członkami siatki.

Sampson otrzymał raport, który go zastanowił. W Kairze obowiązywały funty egipskie. Tymczasem od 

kilkunastu dni w mieście znajdowała się znaczna ilość funtów sterlingów. Mogły one pochodzić z czarnego 
rynku albo też płacili nimi przerzucani przez linię frontu agenci niemieccy. Rzecz działa się bowiem w 
momencie   krytycznej   sytuacji   pod   El-Alamejn,   kiedy  żaden   z   czarno-rynkowych   waluciarzy  nie   chciał 
słyszeć   o   wymianie,   będąc   przekonanym,   iż   wkroczenie   wojsk   niemieckich   do   Kairu   jest   już   kwestią 
najbliższych   dni.   Analiza   wpływów   funtów   sterlingów,   przekazywanych   przez   pobierające   je 
przedsiębiorstwa  władzom  brytyjskim  w celu  wymiany na walutę miejscową, pozwoliła sporządzić listę 
lokali   rozrywkowych   i   kabaretów,   w   których   pojawiały   się   najczęściej.   Kilku   barmanów   i   kasjerów, 
współpracujących z kontrwywiadem, zostało zobowiązanych do natychmiastowego poinformowania biura 
operacyjnego o każdym wypadku płacenia przez gościa funtami sterlingami.

Major Sampson wydał wszystkie te polecenia i czekał na wyniki. Po kilku dniach, późnym wieczorem, 

kiedy miał zamiar położyć się już do łóżka, rozległ się telefon. Dzwonił barman z klubu Turf.

— Od pół godziny w klubie przebywa młodszy oficer z dywizji piechoty. Postawił on już różnym i 

raczej nie znanym mu gościom kilka kolejek płacąc funtami. Przypominam sobie, iż widziałem go już tutaj 
kilkakrotnie.

Sampson pojechał do klubu, ale oficera już w nim nie było. Chcąc za wszelką cenę rozwiązać zagadkę, 

pracownicy   kontrwywiadu   postanowili   skontaktować   się   ze   wszystkimi   młodszymi   oficerami   piechoty, 
którzy przebywali tego dnia w Kairze. Sprawa była dość prosta. Wystarczyło przejrzeć meldunki w hotelach, 
kasynie oficerskim. Jak się okazało, dywizja prawie w całości przebywała na pozycjach El-Alamejn i w 
Kairze tego dnia był tylko jeden oficer. Dostarczył on jednak niezbitych dowodów, że o godzinie podanej 
przez barmana przebywał z kolegami w barze hotelowym, znajdującym się na przeciwległym krańcu miasta. 
Wniosek mógł być tylko jeden: ktoś podszywał się pod oficera. Mogła być to sprawa zakładu, ale w takim 

background image

razie, w jaki sposób żartowniś zdobył mundur oficera piechoty?

Dowodem, który ostatecznie przekonał kontrwywiad brytyjski, iż pojawiające się funty sterlingi mają 

powiązanie   z   wywiadem   niemieckim,   była   ekspertyza   banku   Wielkiej   Brytanii.   Kilka   egzemplarzy 
banknotów  oraz  wykaz   numerów przekazano  do  Londynu.   Po  kilku  dniach  nadeszła  odpowiedź.  Część 
banknotów jest oryginalna, pozostałe są fałszywe. Stosowana technika wskazywała, iż fałszerstwa dokonano 
w Niemczech. Przez długi okres nie zdołano wpaść na trop posiadacza funtów. Niewykluczone, że przestał je 
wydawać.

Sampson spędzał kolejne wieczory w różnych kabaretach i restauracjach. Postanowił za wszelką cenę 

rozwiązać nurtującą go zagadkę.

Pewnego   wieczoru,   jak   zwykle   w   takich   okolicznościach   w   cywilnym   ubraniu,   ruszył   w   turę   po 

kairskich   lokalach.  Tego  dnia  był już  bardzo  zmęczony  i postanowił  wpaść  jedynie  na  pół  godziny  do 
słynnego na całym Bliskim Wschodzie kabaretu „Kit-Kat”. W lokalu nie działo się nic ciekawego i major 
zamierzał już udać się do domu, gdy zauważył gest barmana współpracującego z kontrwywiadem. Wskazał 
on wesołe towarzystwo siedzące w kącie baru. Liderem grupy wydawał się silnie zbudowany mężczyzna 
wyglądający na Egipcjanina. Sampson założył ciemne okulary, co jest w Egipcie rzeczą normalną nawet w 
godzinach wieczornych, i zdecydował przysiąść się do wesołej grupy. Jego uwagę zwrócił fakt, że barczysty 
mężczyzna   przypalił   sobie   i   towarzyszącej   mu   fordanserce   papierosa   banknotem  funta   sterlinga.   Major 
zamówił u barmana butelkę szampana i podszedł do grupy nieznajomych.

— Czy dołączycie się do mnie? — zapytał po arabsku, wskazując na tacę z butelką i kieliszkami.
— Cóż to za okazja, czyżby urodziny — odezwał się mężczyzna palący papierosa.
Pozostali jego kompani z zadowoleniem przyjęli poczęstunek.
Sampson   był   w   tym   okresie   najlepszym   brytyjskim   ekspertem   od   spraw   arabskich.   Znał   prawie 

wszystkie   dialekty   arabskie.   To,   że   nie   był   Arabem,   zdradzały   oczy,   dlatego   też   musiał   je   ukryć   za 
okularami.

Sampson   dopił   kieliszek   szampana   i   zamówił   następną   kolejkę   dla   całego   grona.   Postanowił 

wykorzystać  tę  jedyną   szansę  i  zainteresować   swoją  osobą  barczystego   mężczyznę.  Zakładał,  iż  jest  to 
właśnie ów agent, który dysponując w nadmiarze funtami sterlingami, nie może ich wymienić na walutę 
miejscową z powodu braku chętnych na czarnym rynku.

Po   wychyleniu   kolejki   wszyscy   z   wyjątkiem   lidera   zaczęli   domagać   się   następnej.   Sampson   był 

zadowolony. Wykonał ruch ręką w kierunku barmana i nachylił się do ucha nieznajomego.

— Zrobiłem dzisiaj dobry interesik z wymianą dewiz, można zupełnie nieźle żyć.
Zauważył żywe zainteresowanie w oczach partnera, który wzniósł kieliszek.
— Napijmy się, ale następną kolejkę ja stawiam.
Sampson   podniósł   szklaneczkę   do   ust   i   pociągnął   spory  łyk.   Niezawodny  barman,   podobnie   jak   i 

poprzednio, rozcieńczył jego porcję wodą.

W kabarecie zgasły światła i na scenie pojawiła się tancerka Hekmet. Gdy schodziła ze sceny, nowo 

poznany mężczyzna zwrócił się do Sampsona:

— Nazywam się Hussein Gaafer. Oto moja dłoń. Jeżeli masz ochotę, możemy zaprosić Hekmet, znam 

ją dobrze, do naszego stolika.

Sampsonowi nie pozostawało  nic innego, jak przystać  na propozycję, chociaż obawiał  się, czy nie 

rozpozna go tancerka, która widziała go już w kabarecie. Odmowa wzbudziłaby podejrzenie Husseina.

Tancerka z przyjemnością przyjęła zaoferowany jej kieliszek szampana.
Major oddalił się od stolika, aby uregulować rachunek. W lustrzanej szybie baru zauważył, jak Hussein 

szybko mówił coś do tancerki. Barman Mahmoud zainkasował pieniądze i wydał mu resztę z wyrazem 
twarzy świadczącym, że widzi Sampsona po raz pierwszy w życiu. Major spojrzał mu w oczy i poprawił 
okulary. Wiedział, że wystarczy to Mahmoudowi. Za kilka minut przed kabaretem będzie czekać grupa 
operacyjna, która nie spuści Husseina i Hekmet z oczu.

Gdy wrócił do stolika, uderzyła go zmiana w zachowaniu tancerki. Powitała go najbardziej czarującym 

uśmiechem, na jaki było ją stać. Po chwili powiedziała:

— Wpadnijmy do mnie na małego drinka. Nie jest jeszcze zbyt późno, a uwolnimy się od tego hałasu. 

Mieszkam na swoim jachcie na Nilu.

Major mógł sobie pogratulować. Był przekonany, że ryba połknęła haczyk.
Wyszli   z   kabaretu   i   wsiedli   do   czekających   taksówek.   Sampson   z   Hekmet,   a   Hussein   z   drugim 

kompanem. Po kilku minutach jazdy byli już na miejscu. Hekmet powiedziała do kompana Husseina:

— Nalej nam po małej whisky.
W   jasnym  świetle  Sampson  mógł   po raz  pierwszy  przyjrzeć  się  dokładnie   milczącemu  dotychczas 

współtowarzyszowi Husseina. Po chwili uświadomił sobie, iż teraz już wie, co go męczyło przez cały czas 

background image

rozmowy w barze, kiedy to nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział tego człowieka. Teraz już wiedział. 
Nieznajomy   był   owym   mężczyzną,   który   spotkał   się   z   łącznikiem,   a   następnie   uciekł   śledzącym   go 
funkcjonariuszom. Zmienił tylko kolor włosów i to utrudniło rozpoznanie go. Teraz Hekmet przeszła na 
angielski:

— Czy mówisz po angielsku? — zwróciła się do Sampsona. — Nasz przyjaciel, Amerykanin Sandy, nie 

zna arabskiego.

Sampson musiał włożyć trochę wysiłku, aby nie poznali po wymowie, że jest Anglikiem. Był z siebie 

zadowolony.  Wiedział,  że  maskarada   powiodła  się  w  całej  rozciągłości.  Gdyby  Hekmet  go poznała,   na 
pewno nie przywiozłaby go do siebie razem z agentem poszukiwanym przez policję.

W pewnej chwili Sandy podniósł się z sofy:
— Tańczcie dalej — powiedział do Hekmet i majora. — Muszę skoczyć na nasz jacht i przynieść nową 

butelkę whisky.

Sampson   rzucił   okiem   na   barek.   Wykręt   nie   był  najlepszy.   Przez   szklaną   szybę   widać   było   dwie 

zaledwie do połowy opróżnione butelki. Widocznie Sandy miał coś do załatwienia o tej porze. Rzucił okiem 
na wiszący zegar. Była za pięć dwunasta. Jeżeli szedł nadać codzienny meldunek, to znaczy, że nadajnik był 
na sąsiednim jachcie.

Tancerka była coraz bardziej czarująca. Widocznie jej szef, Hussein, był w dość krytycznej sytuacji i 

chciał wymienić funty jak najszybciej. A on miał mu w tym pomóc. Udawał, że jest zbyt pijany, aby zwracać 
uwagę na piękną dziewczynę. Po kilkunastu minutach wrócił Sandy z nową butelką whisky.

— Ahmedzie, mój przyjacielu — powiedział w pewnej chwili Hussein — czy mógłbyś wyrządzić mi 

przysługę? Wiem, że masz kontakty na rynku, a jeden z moich przyjaciół chciałby wymienić znaczną kwotę 
funtów sterlingów na walutę egipską. Czy możemy na ciebie liczyć?

Major wyraził zgodę, ale dał do zrozumienia, że liczy na jakiś procent od transakcji.
Po godzinie, wymawiając się zmęczeniem, opuścił pokład jachtu, mając w portfelu 100 funtów, które 

dostał od Husseina. Czekał na zaproszenie na drugi jacht, ale Hussein ani o tym nie myślał. Uzgodnili, iż 
kabaret „Kit-Kat” będzie służył jako miejsce kontaktów.

Nazajutrz   w   południe   zorganizowano   spotkanie   szefów   kairskiej   i   aleksandryjskiej   placówki 

kontrwywiadu. Poproszono również przedstawiciela sztabu generalnego. Na podstawie zdjęcia zrobionego 
Husseinowi szybko go zidentyfikowano. Był on pasierbem jednego z bardziej wpływowych przemysłowców 
egipskich,   ale   w   rzeczywistości   był  Niemcem.   Całe   życie   spędzie   w   Kairze   i   dlatego   władał   świetnie 
arabskim.   Podczas   wspomnianej   narady  ustalono,   iż   obydwaj   kamraci   i   tancerka   pozostaną   pod   ścisłą 
obserwacją i jeszcze przez pewien czas będą na wolności. Aresztowanie ich oznaczałoby zlikwidowanie 
siatki.

W ciągu następnych dni Sampson spotkał się dwukrotnie z Husseinem, którego prawdziwe nazwisko 

brzmiało Eppler. Wywiad przeprowadzony w środowisku, w którym się obracał, wykazał, iż przez przeszło 
osiem miesięcy przebywał poza Kairem i, jak należało sądzić, również poza Egiptem.

Sandy po dwóch tygodniach uznał widocznie, iż kontrwywiad brytyjski przestał się nim interesować, 

gdyż   skontaktował   się   z   łącznikiem,   który  przez   cały   ten   czas   przysparzał   wiele   pracy   śledzącym   go 
funkcjonariuszom. Agenci spotkali się na jednym z najbardziej ruchliwych bazarów, licząc, iż w tłoku zgubią 
osoby próbujące ich śledzić. Obstawiono jednak wszystkie cztery wyjścia i w ten sposób obaj oddalili się z 
miejsca   spotkania,   ciągnąc   za   sobą   ogon.   Sampson   podejrzewał,   iż   Rommel   domaga   się   zwiększenia 
informacji i dlatego Eppler zdecydował się na uruchomienie zamrożonej części siatki.

Major nie zrezygnował z okresowych spotkań z Epplerem, wymieniając mu za każdym razem jakąś 

sumę funtów sterlingów. Nigdy jednak nie udało mu się uzyskać zaproszenia na pokład jachtu zajmowanego 
przez Sandiego. Mimo iż zależało mu na tym bardzo, nie mógł nalegać, gdyż wzbudziłoby to podejrzenie 
ostrożnego   Epplera.   Chcąc   poznać   plan   łodzi,   która   z   zewnątrz   wyglądała   na   bardzo   przestronną, 
zdecydował   się   na   podsunięcie   Sandiemu   współpracującej   z   kontrwywiadem   tancerki   kabaretowej. 
Dziewczyna   okazała   się   spostrzegawcza   i   sprytna.   Po   jednej   nocy,   spędzonej   na   pokładzie,   określiła 
miejsce, w którym mógł być ukryty nadajnik. Jak wyjaśniała w swoim sprawozdaniu, Sandy na dziesięć 
minut przed dwunastą zostawił ją i zamknął się w małym sąsiednim pomieszczeniu. Nocą, szukając toalety, 
próbowała się tam dostać, ale drzwi były zamknięte. Zainstalowane w ukryciu urządzenia radiopelengacyjne 
tym razem zdołały ustalić, iż nadajnik znajduje się między dwoma stojącymi obok siebie jachtami.

Tymczasem idący tropem łącznika funkcjonariusze dotarli do pozostałego ogniwa siatki. Okazało się, że 

zarówno Włosi, jak i Niemcy zdołali pozyskać dwóch pracowników zarządu kolei, obsługujących linię z 
Kairu do Mersa Matruh, którą przewożono większość transportów na front. Było to znakomite miejsce do 
zbierania informacji o posiłkach, dostawach zaopatrzenia i sprzętu, ruchach oddziałów. Wiadomości, płynące 
z tego źródła, trafiały do sztabu Rommla za pośrednictwem nadajnika obsługiwanego przez Sandiego.

background image

Przygotowania do ofensywy pod El-Alamejn były w toku i przeciekanie do nieprzyjaciela tak ważnych 

informacji   mogło   mieć   negatywny  wpływ   na   przebieg   działań.   Należało   zlikwidować   siatkę,   aresztując 
wszystkich rozpoznanych jej członków. Sprawą bardzo istotną było przechwycenie księgi szyfrów i kodów, 
które   musiały  znajdować   się  na   pokładzie   jachtu  Epplera.  Nad  ranem,   gdy upewniono   się,  że  wszyscy 
rozszyfrowani członkowie byli w domach, aresztowano ich jednocześnie.

Akcją na jachcie Epplera kierował Sampson. Otoczono cały teren, ustawiając w dole i górze nurtu 

motorówki,   których   załogi   miały za  zadanie   zatrzymanie  wszystkich  usiłujących wydostać   się  wpław z 
interesującego   Brytyjczyków   rejonu.   Sampson   w   ciemnościach   nocy   wsunął   się   na   pokład   jachtu   i 
wytrychem otworzył zamknięte drzwi przestronnej kajuty Epplera. Ten musiał usłyszeć jakiś szmer, gdyż 
zerwał się z łóżka i wyciągnął spod poduszki rewolwer. W tym momencie major, myśląc z wdzięcznością o 
swoim nauczycielu karate, wytrącił mu broń. Znacznie trudniej poszło z Sandim, który zabarykadował się w 
swojej kajucie. Ale po wyważeniu drzwi nie próbował się już bronić. Gdy go wyprowadzono do saloniku, w 
którym stał już skuty Eppler, spojrzał na niego znacząco. W pierwszej chwili żaden z członków grupy 
operacyjnej nie wiedział, co to znaczy. Po chwili zrozumieli. Nigdzie nie było książki szyfrów. A jednak 
Sampsonowi   dopisywało   szczęście   tej   nocy.   Kilka   minut   później   zjawił   się   jeden   z   członków   załogi 
motorówki, ubezpieczającej operację, z dużą książką napęczniałą od wody. Zguba znalazła się. Zapalono 
światło i w tym momencie Eppler poznał majora. Spojrzał na niego z nienawiścią:

— Król waluciarzy — powiedział przez zaciśnięte zęby.
Sampson nie był mu dłużny.
— Playboy Bliskiego Wschodu — rzucił.
Zlikwidowanie siatki Epplera pozbawiło siły włosko-niemieckie najbardziej cennego źródła informacji. 

Na wolności pozostali tylko nieliczni agenci pozbawieni aparatów nadawczych. Cienci przez szereg dni 
bezskutecznie nasłuchiwał, czy nie nadejdzie sygnał z radiostacji „Condor”, którą Eppler i Monkaster (tak 
nazywał się Sandy) przewieźli przez pustynię z Almaszym.

Brunatna sieć, w którą próbowano spowić Bliski Wschód, została zniszczona.
Do   portów   w   Port   Saidzie   i   Aleksandrii   docierały   teraz   bez   przerwy   transporty   nowych   wozów 

bojowych,  zwłaszcza  amerykańskich   czołgów  Sherman,  armat   przeciwpancernych  i   samolotów.  Generał 
Montgomery po dwóch wizytach premiera Churchilla w Egipcie przygotowywał się niezwykle starannie do 
ofensywy. Jego wojska były teraz lepiej uzbrojone i poważnie wzrosła ich siła ognia. Wiedział, że oddziały 
włosko-niemieckie nie mogą liczyć na żadne posiłki, gdyż RAF i Royal Navy zatapiały jeden po drugim 
konwoje wiozące uzupełnienia dla Afrika Korps.

W tym czasie rozgorzała bitwa stalingradzka, która stała się punktem zwrotnym w przebiegu II wojny 

światowej. Hitler rzucając na front wschodni prawie wszystkie nowo produkowane czołgi i działa pancerne 
nie chciał nawet słuchać o uzupełnieniach i posiłkach dla Rommla. A Włosi nie dysponowali już żadnymi 
dywizjami pancernymi. Armia posłana przez Mussoliniego na wschód została zniszczona.

Po starannym przygotowaniu 23 października 1942 roku wojska brytyjskie ruszyły do natarcia. Bitwa 

pod El-Alamejn była niesłychanie zacięta i pociągnęła duże ofiary z obydwu stron. Warto przy tym zwrócić 
uwagę,   iż   jednostki   Afrika   Korps,   które   przez   wiele   miesięcy  przysparzały  tyle  kłopotów   dowództwu 
brytyjskiemu i były o dwa dni marszu od Kanału Sueskiego, stanowiły zaledwie 1/22 sił hitlerowskich, 
znajdujących się w tym czasie na froncie radzieckim.

W   dniu   3   listopada   Rommel   dał   rozkaz   do   odwrotu.   13   listopada   czołgi   brytyjskie   wkroczyły  do 

Tobruku, 20 wyparły jednostki Afrika Korps z Benghazi, a 28 stycznia 1943 roku z Trypolisu. Resztki wojsk 
niemieckich i włoskich wycofały się do Tunisu, gdzie dotrwały zaledwie do maja. Jednocześnie z ofensywą i 
pościgiem prowadzonym przez 8 armię wzdłuż wybrzeża z przeciwnej strony, w kierunku Tunezji, zmierzały 
oddziały amerykańskie, które wylądowały w Afryce Północnej.