Strona 1 z 120
Boris Akunin
Gambit turecki
(Turieckij Gambit)
Przełożył Jerzy Czech
Rozdział pierwszy,
w którym postępowa kobieta znajduje się w położeniu bez wyjścia
„Revue Parisienne”
14 (2 wg kalendarza rosyjskiego) lipca 1877 roku
Jak donosi nasz korespondent, towarzyszący rosyjskiej armii dunajskiej
już od dwóch tygodni,
w rozkazie z 1 lipca (13 wg kalendarza zachodniego) cesarz Aleksander
składa podziękowanie
swoim zwycięskim wojskom, które z powodzeniem przebyły Dunaj i weszły w
granice państwa
Osmanów. W rozkazie Jego Cesarskiej Mości mowa jest o tym, że wróg został
całkowicie rozbity
i najdalej za dwa tygodnie krzyż prawosławny zostanie zatknięty na kopule
Świętej Zofii
w Konstantynopolu. Nacierające wojska nie napotykają prawie żadnego oporu,
chyba że liczyć nie
bardziej niż komary dokuczliwych tak zwanych baszybuzuków („szalone głowy”
) – pół
rozbójników, pół partyzantów, słynących z dzikich obyczajów i
niesłychanego okrucieństwa.
Kobieta to stworzenie słabe i chwiejne, powiada święty Augustyn. I ma
rację ów mizogin
i reakcjonista, po stokroć ją ma. Przynajmniej jeśli chodzi o pewną osobę,
która nazywa się
Warwara Suworow.
Wszystko zaczynało się jak zabawna przygoda, a tu proszę, czym się
kończy! Idiotka,
zasłużyła sobie na to. Mama zawsze powtarzała: doigrasz się, Waria,
prędzej czy później; no
i Waria się doigrała. Ojciec zaś, człowiek nieprzeciętnego umysłu i
anielskiej cierpliwości,
podczas jednej z wielu burzliwych rozmów podzielił drogę życiową córki na
trzy okresy: diabełek
w spódnicy – bicz boży – zbzikowana nihilistka. Do dnia dzisiejszego Waria
była dumna
z powyższej diagnozy i mówiła, że nie zamierza poprzestać na
dotychczasowych osiągnięciach,
ale ta zarozumiałość okrutnie się na niej zemściła.
No i dlaczego właściwie zgodziła się zrobić postój w karczmie, czy jak
się tu u nich nazywa ta
ohydna nora? Woźnica, podły złodziej Mitko, zaczął marudzić: Da zapoim
konete, da zapoim
konete. No i napoili konie. Boże, co tu teraz robić...
Waria siedziała w kącie plugawej, ciemnej szopy, za stołem z
nieheblowanych desek,
i śmiertelnie się bała. Takiego dojmującego, beznadziejnego lęku
doświadczyła tylko raz, w wieku
sześciu lat, kiedy rozbiła ulubioną filiżankę babci i w oczekiwaniu
nieuchronnej kary schowała się
pod kanapę.
Warto byłoby się pomodlić, ale kobiety postępowe się nie modlą. A
tymczasem wyglądało na
to, że sytuacja jest absolutnie bez wyjścia.
Ale po kolei. Odcinek trasy Petersburg-Bukareszt przebyła szybko, a
nawet komfortowo.
Strona 2 z 120
Pociąg pospieszny (dwa wagony pasażerskie i dziesięć platform z działami)
w trzy dni dowiózł ją
do stolicy księstwa rumuńskiego. O czarne oczka ostrzyżonej panny, która
paliła papierosy
i pryncypialnie zabraniała całować się w rękę, oficerowie i urzędnicy
wojskowi, podążający
w stronę teatru działań wojennych, mało się nawzajem nie pozabijali. Na
każdym przystanku
przynosili jej bukiety i koszyki truskawek. Waria wyrzucała bukiety przez
okno, bo to takie
banalne, z truskawkami też trzeba było dać sobie spokój, gdyż dostawała od
nich wysypki. Podróż
spędziła wesoło i przyjemnie, chociaż pod względem umysłowym i ideowym
wszyscy ci
kawalerowie przypominali pierwotniaki. Jeden kornet, co prawda, czytał
Lamartine’a, ba, słyszał
nawet coś o Schopenhauerze, a w dodatku zalecał się delikatniej niż
reszta, ale Waria koleżeńskim
tonem wytłumaczyła mu, że jedzie do narzeczonego, i potem już kornet
zachowywał się
nienagannie. Był zresztą nawet bardzo przystojny, podobny do Lermontowa.
No, ale Bóg z nim.
Drugi etap podróży też przebiegi bez najmniejszych kłopotów. Z
Bukaresztu do Turnu
Măgurele kursował dyliżans. Musiała się wytrząść i nałykać kurzu, ale za
to cel wyprawy był już
teraz na wyciągnięcie ręki – według tego, co mówiono, kwatera główna armii
dunajskiej mieściła
się na drugim brzegu rzeki, w Carewicach.
Pozostawało teraz urzeczywistnić ostatnią, najpoważniejszą część Planu,
opracowanego
jeszcze w Petersburgu (Waria tak go w myślach nazywała – Plan, z dużej
litery). Wczoraj
wieczorem, pod osłoną ciemności, przeprawiła się łódką przez Dunaj; trochę
powyżej Zimnicy,
gdzie dwa tygodnie wcześniej bohaterska czternasta dywizja generała
Dragomirowa forsowała tę
nieprzebytą zaporę wodną. Tutaj zaczynało się terytorium Turcji, strefa
działań bojowych
i zwyczajnie mogli człowieka aresztować. Na drogach myszkowały kozackie
patrole, wystarczyło
się trochę zagapić i wszystko na nic, raz-dwa odstawiliby z powrotem do
Bukaresztu. Ale Waria,
zmyślna dziewczyna, przewidziała to i odpowiednio się przygotowała.
W bułgarskiej wiosce, położonej na południowym brzegu Dunaju, w samą
porę znalazła
zajazd. Co więcej, gospodarz rozumiał po rosyjsku i za jedyne pięć rubli
obiecał dać sprawdzonego
wodacza, przewodnika. Waria kupiła szerokie portki, coś w rodzaju
szarawarów, koszulę, buty,
kurtkę bez rękawów i idiotyczną sukienną czapkę, przebrała się i od razu
zmieniła z europejskiej
panny w chudego bułgarskiego wyrostka. Na takiego żaden patrol nie zwróci
uwagi. Specjalnie
poprosiła o zawiezienie okrężną drogą, bo chciała ominąć kolumny marszowe
i trafić do Carewic
nie od północy, tylko od południa. Tam, w głównej kwaterze wojsk,
przebywał Pietia Jabłokow,
Warii... nie do końca właściwie było jasne kto. Narzeczony? Kolega? Mąż?
Powiedzmy tak: były
mąż i przyszły narzeczony. No i oczywiście kolega.
Wyjechali, zanim się jeszcze rozjaśniło, skrzypiącą, trzęsącą karucą.
Wodacz, milkliwy Mitko
z siwymi wąsami, bez końca żujący tytoń i spluwający na drogę długim
brunatnym strumieniem
(za każdym razem Warię skręcało z obrzydzenia), początkowo wyśpiewywał coś
egzotycznego,
bałkańskiego, a potem ucichł i głęboko się zamyślił – teraz już wiadomo
Strona 3 z 120
nad czym. Mógł ją nawet
zabić, pomyślała Waria i wzdrygnęła się. Albo coś jeszcze gorszego. Prosta
sprawa, kto tam potem
dojdzie, jak było. Przypisaliby wszystko tym... jak im tam... baszybuzukom.
Ale nawet bez zabójstwa dalszy ciąg był paskudny. Zdrajca Mitko
zaprowadził towarzyszkę
podróży do karczmy, podobnej raczej do jaskini zbójców, usadził za stołem,
kazał podać ser
i dzban wina, a sam zawrócił w stronę drzwi, pokazując na migi, że zaraz
przyjdzie. Waria rzuciła
się za nim, nie mając najmniejszej ochoty zostawać w tej brudnej, ciemnej
i śmierdzącej norze, ale
Mitko powiedział, że koniecznie musi się oddalić... jak by to
powiedzieć... za potrzebą
fizjologiczną. Kiedy nie zrozumiała, wyjaśnił to gestami, więc zawstydzona
wróciła na miejsce.
Załatwianie potrzeby przeciągnęło się poza wszelkie dopuszczalne
granice. Waria zjadła
trochę niesmacznego słonego sera, łyknęła kwaśnego wina, po czym, nie
mogąc już znieść uwagi,
jaką zaczęli ją darzyć dosyć straszni goście instytucji gastronomicznej,
wyszła na dwór.
Wyszła i stanęła jak wryta.
Po karucy zniknął wszelki ślad. A razem z nią zniknęła walizka z
rzeczami. W walizce była
apteczka podróżna. W apteczce – między szarpiami i bandażami – paszport i
wszystkie pieniądze.
Waria chciała wybiec na drogę, a wtedy z karczmy wyskoczył gospodarz w
czerwonej koszuli,
z purpurowym nosem, z brodawkami na policzku, krzyknął coś ze złością i
zaczął gestykulować:
najpierw płać, potem możesz sobie iść. Waria zawróciła, bo przestraszyła
się gospodarza,
a zapłacić nie miała czym. Cicho usiadła w kącie i usiłowała potraktować
to, co się stało, jak
przygodę. Nic z tego nie wyszło.
W karczmie nie było ani jednej kobiety. Brudni, krzykliwi wieśniacy
zachowywali się
zupełnie inaczej niż rosyjscy chłopi, którzy są spokojni i rozmawiają
półgłosem, dopóki się nie
upiją; ci natomiast głośno się darli, pili z kubków czerwone wino i co
rusz wybuchali lubieżnym
(tak się Wani wydało) rechotem. Przy oddalonym długim stole grali w kości
i po każdym rzucie
podnosili straszną wrzawę. Raz zaczęli sobie wymyślać głośniej niż zwykle,
po czym glinianym
kubkiem walnęli w łeb jednego, małego i mocno pijanego. Leżał potem pod
stołem i nikt się nim
nie interesował.
Gospodarz pokazał głową w stronę Warii i z wyraźną lubością powiedział
coś takiego, że
wieśniacy przy sąsiednich stołach zaczęli się odwracać i nieżyczliwie
rechotać. Waria się skuliła,
nasunęła czapkę na oczy. Poza nią nikt w karczmie nie siedział w czapce.
Ale zdjąć jej nie mogła.
Nie, włosy nie były znowu takie długie – jak przystało na nowoczesną
kobietę, Waria strzygła się
krótko – lecz mimo wszystko od razu wyszłaby na jaw jej przynależność do
płci słabej. Ohydne,
przez mężczyzn wymyślone określenie „słaba płeć”. Niestety, najwyraźniej
trafne.
Teraz na Warię gapili się ze wszystkich stron, a spojrzenia te były
lepkie, niedobre. Nie
obchodziła tylko graczy w kości, no i przy sąsiednim stole, bliżej bufetu,
odwrócony plecami
siedział jakiś posępny człowiek, z nosem utkwionym w kubku wina. Widać
było jedynie
ostrzyżone czarne włosy i siwawe skronie.
Strona 4 z 120
Waria poczuła się po prostu strasznie. Nie rozklejaj się – powiedziała
sobie w duchu. Jesteś
dorosłą, silną kobietą, a nie panienką z morskiej pianki. Powiesz, że
jesteś Rosjanką, że jedziesz do
narzeczonego, żołnierza. Wyzwalamy Bułgarię, więc wszyscy tu są nam
życzliwi. Po bułgarsku
mówi się bardzo prosto, trzeba tylko do wszystkiego dodawać „ta”. Ruska
armiata. Nareczonata.
Nareczonata na ruski sołdat. Coś w tym rodzaju.
Odwróciła się do okna – a może zjawi się Mitko? Może zaprowadził konie
do wodopoju i teraz
wraca? Ale ani Mitki, ani karucy na zakurzonej drodze nie było widać, za
to Waria dostrzegła coś,
na co wcześniej nie zwróciła uwagi. Nad domami sterczał niewysoki odrapany
minaret. Oj!
Czyżby to była wieś muzułmańska? Ale przecież Bułgarzy to chrześcijanie,
prawosławni, wszyscy
o tym wiedzą. Poza tym piją wino, a muzułmanom Koran zabrania pić. Ale
skoro wieś jest
chrześcijańska, to co tutaj robi minaret? A jeśli muzułmańska, to za kim
są – za naszymi czy za
Turkami? Chyba nie za naszymi. Wyglądało na to, że „armiata” jej nie
pomoże.
Boże, co tu robić?!
Kiedy Warieńka Suworow miała lat czternaście, podczas lekcji religii
świętej przyszła jej do
głowy myśl obezwładniająca w swej oczywistości; że też wcześniej nikt na
nią nie wpadł! To, że
Bóg stworzył najpierw Adama, a potem Ewę, nie dowodzi bynajmniej, że
mężczyźni są ważniejsi,
tylko że kobiety są doskonalsze. Mężczyzna jest próbnym okazem człowieka,
szkicem, podczas
gdy kobieta – wariantem ostatecznie zatwierdzonym, poprawionym i
dopełnionym. Przecież to
jasne jak słońce! Tyle że całe prawdziwe i ciekawe życie nie wiadomo czemu
dostaje się
mężczyznom, a kobiety tylko rodzą i wyszywają, rodzą i wyszywają. Skąd
taka niesprawiedliwość?
Stąd, że mężczyźni są silniejsi. A to znaczy, że trzeba być silną.
Dlatego Warieńka postanowiła żyć inaczej. Na przykład w amerykańskich
Stanach jest już
pierwsza kobieta lekarz, Mary Jacoby, i nawet pierwsza kobieta kapłan,
Antoinette Blackwell,
a w Rosji ciągle zacofanie i azjatycka niewola. Ale to nic, dajcie nam
tylko trochę czasu.
Po ukończeniu gimnazjum Waria, wzorem Stanów Zjednoczonych, stoczyła
zwycięską wojnę
o niepodległość (tatuś, mecenas Suworow, okazał się mięczakiem) i wstąpiła
na kursy dla
akuszerek, zmieniając się tym samym z „bicza bożego” w „zbzikowaną
nihilistkę”.
Na kursach poszło jej nie najlepiej. Część teoretyczną opanowała bez
trudu, chociaż niejedno
w procesie powstawania istoty ludzkiej wydało jej się zdumiewające i
nieprawdopodobne, ale
kiedy trzeba było asystować przy prawdziwym porodzie, najadła się wstydu.
Przeraźliwe wrzaski
położnicy i okropny widok spłaszczonej główki noworodka, wyłażącej z
umęczonego,
okrwawionego ciała, sprawiły, że Waria nie zdzierżyła i haniebnie
zemdlała, wskutek czego nie
pozostało jej nic więcej, jak pójść na kursy dla telegrafistów. Z początku
czuła się zaszczycona
faktem, że jest jedną z pierwszych rosyjskich telegrafistek: napisali o
niej nawet w „Petersburskich
Wiedomostiach” (numer z 28 listopada 1875 roku, artykuł Był już najwyższy
czas), ale potem praca
okazała się niemożliwie nudna i nie wróżyła nic lepszego.
Strona 5 z 120
Ku uldze rodziców Waria pojechała zatem do majątku w okolicach Tambowa,
ale nie po to, by
próżnować, tylko żeby uczyć i wychowywać dzieci chłopskie. Tam właśnie, w
nowiutkiej,
pachnącej sosnowymi trocinami szkole, poznała studenta z Petersburga,
Pietię Jabłokowa. Pietia
uczył arytmetyki, geografii i podstaw nauk przyrodniczych, Waria –
wszystkich pozostałych
dziedzin. Dosyć szybko chłopi zrozumieli, że ani pieniędzy, ani żadnych
innych korzyści
z chodzenia do szkoły nie będzie, toteż pozabierali z niej dzieci (po co
sobie głowę łamać, kiedy
trzeba pracować?), ale Waria i Pietia zdążyli już tymczasem zaplanować
dalsze życie – wolne,
nowoczesne, zbudowane na wzajemnym szacunku i rozumnym podziale obowiązków.
Skończyli z poniżającą zależnością od rodzicielskich zasiłków. Na
Wyborskiej wynajęli
mieszkanie – trzypokojowe, chociaż z myszami. śeby mieszkać jak Wiera
Pawłówna i Łopuchow
z Co robić Czernyszewskiego: każde ma swoje terytorium, a w trzecim pokoju
wspólnie dyskutują
i przyjmują gości. Gospodarzom przedstawili się jako mąż i żona, ale żyli
na stopie wyłącznie
koleżeńskiej: wieczorem czytali, pili herbatę i rozmawiali we wspólnej
bawialni, potem życzyli
sobie nawzajem dobrej nocy i każde wracało do siebie. Tak przeżyli prawie
rok i przeżyli go
pięknie, w prawdziwym pokrewieństwie dusz, bez trywialności i brudu.
Pietia uczęszczał na
uniwersytet i dawał lekcje, a Waria ukończyła kursy stenografii i
zarabiała do stu rubli miesięcznie.
Sporządzała protokoły w sądzie, spisywała wspomnienia zdziecinniałego
generała, dawnego
zdobywcy Warszawy, a potem, dzięki rekomendacji przyjaciół, zaczęła
stenografować powieść
Wielkiego Pisarza (pomińmy nazwisko, bo wszystko skończyło się dość
nieładnie). Do Wielkiego
Pisarza odnosiła się z uwielbieniem i zdecydowanie odmówiła brania
zapłaty, bo i tak poczytała
sobie tę pracę za szczęście; wszelako rządca dusz opacznie pojął jej
odmowę. Okropnie stary,
z szóstym krzyżykiem i liczną rodziną na karku, był w dodatku bardzo
brzydki. Za to pięknie
i przekonująco mówił, trudno zaprzeczyć: rzeczywiście niewinność to
śmieszny zabobon,
buruazyjna moralność jest wstrętna, a w naturze ludzkiej nie ma nic
wstydliwego. Waria słuchała,
potem długo, godzinami naradzała się z Piotrusiem, co robić. Piotruś
zgadzał się, że cnota i obłuda
są kajdanami narzuconymi kobiecie, ale zdecydowanie odradzał wstępować w
fizjologiczny
związek z Wielkim Pisarzem. Gorączkował się, tłumaczył, że pisarz nie jest
znowu taki wielki,
chociaż kiedyś miał zasługi, i że liczni postępowi ludzie uważają go za
wstecznika. Sprawa
skończyła się, jak już mówiliśmy, brzydko. Pewnego razu Wielki Pisarz
przerwał dyktowanie
sceny o niesamowitej sile (Waria zapisywała ją ze łzami w oczach), zaczął
głośno dyszeć,
pociągać nosem, niezdarnie objął jasnowłosą stenografkę i zaciągnął ją na
kanapę. Przez jakiś czas
znosiła jego niezrozumiałe szepty i dotknięcia roztrzęsionych rąk, które
całkiem pogubiły się
w haftkach i guzikach, a potem nagle zrozumiała – nie tyle nawet
zrozumiała, ile poczuła, że to złe
i absolutnie niedopuszczalne. Odepchnęła Wielkiego Pisarza, wybiegła z
jego mieszkania i więcej
nie wróciła.
Strona 6 z 120
Ta historia fatalnie wpłynęła na Pietię. Był marzec, wiosna zaczęła się
wcześnie, od Newy
pachniało swobodą i spływającą krą. Pietia postawił więc ultimatum: tak
dłużej być nie może,
zostali stworzeni dla siebie nawzajem, ich związek wytrzymał próbę czasu.
Oboje są żywymi
ludźmi, a natury nie da się oszukać. On oczywiście zgadza się na cielesną
miłość nawet bez ślubu,
ale lepiej pobrać się naprawdę, bo to ich uwolni od wielu komplikacji. I
jakoś tak zręcznie sprawę
pokierował, że dalej dyskutowali wyłącznie o jednym: jakie ma być to
małżeństwo – cywilne czy
cerkiewne? Spory ciągnęły się do kwietnia, a w kwietniu zaczęła się długo
oczekiwana wojna
o wyzwolenie braci Słowian, toteż Pietia Jabłokow jako człowiek przyzwoity
zgłosił się do wojska
na ochotnika. Zanim wyjechał, Waria obiecała mu dwie rzeczy: że prędko da
ostateczną
odpowiedź i że walczyć będą razem – już ona coś wymyśli.
No i wymyśliła. Nie od razu, ale wymyśliła. Nie dostała się jako
siostra do polowego szpitala
czy lazaretu – nie zaliczono jej nieukończonych kursów akuszerskich.
Kobiet telegrafistek do
wojska nie brano. Waria wpadła w ostateczną rozpacz, ale wtedy z Rumunii
nadszedł list: Pietia
żalił się, że z powodu płaskostopia nie przyjęto go do piechoty, tylko
zostawiono przy sztabie
wodza naczelnego, wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza, ochotnik
Jabłokow był bowiem
matematykiem z wykształcenia, a wojsko na gwałt potrzebowało szyfrantów.
Ej, chyba nie będzie trudno wkręcić się do jakiejś pracy przy kwaterze
głównej albo
w najgorszym razie wykorzystać bałagan i ukryć się gdzieś na tyłach –
stwierdziła Waria
i niezwłocznie ułożyła Plan, którego pierwsze dwa etapy były po prostu
cudowne, trzeci natomiast
skończył się katastrofą.
Tymczasem zbliżał się koniec. Purpurowonosy karczmarz burknął coś
groźnym tonem
i wycierając ręce szarym ręcznikiem, ruszył kaczkowatym krokiem w stronę
Warii, a w swojej
czerwonej koszuli przypominał kata podchodzącego do szafotu. Waria poczuła
suchość w ustach,
a nawet z lekka ją zemdliło. Może udać głuchoniemą? To znaczy
głuchoniemego.
Siedzący tyłem ponury człowiek niespiesznie się podniósł, podszedł do
stołu Warii
i w milczeniu usiadł naprzeciwko. Zobaczyła bladą i pomimo siwawych skroni
bardzo młodą,
prawie chłopięcą twarz, z zimnymi błękitnymi oczami, cienkim wąsikiem i
ustami nieskorymi do
uśmiechu. Twarz była dziwna, zupełnie inna niż u reszty chłopów, chociaż
nieznajomy ubrany był
tak samo; może kurtkę miał trochę nowszą i nieco czystszą koszulę.
Na karczmarza błękitnooki nawet nie spojrzał, tylko machnął lekceważąco
ręką i groźny kat
szybko zrejterował za kontuar. Ale Warii wcale to nie uspokoiło.
Przeciwnie, pomyślała, że teraz
nastąpi rzecz najstraszniejsza.
Zmarszczyła czoło, spodziewając się usłyszeć obcy język. Lepiej nic nie
mówić, tylko kiwać
i kręcić głową. Byle nie zapomnieć, że u Bułgarów jest wszystko na odwrót:
kiedy się potakuje, to
znaczy „nie”, a kiedy kręci głową – „tak”.
Ale błękitnooki o nic nie pytał. Westchnął i zmęczonym głosem, z lekka
się zacinając,
powiedział czystą ruszczyzną:
– Oj, m-m-mademoiselle, lepiej było poczekać w domu na narzeczonego. To
Strona 7 z 120
nie romans
Mayne Reida. Źle to się mogło dla pani s-skończyć.
Rozdział drugi,
w którym pojawia się wielu interesujących mężczyzn
„Russkij Inwalid”
2 (14 wg kalendarza zachodniego) lipca 1877 roku
...Po zawarciu pokoju między Portą a Serbią liczni entuzjaści sprawy
słowiańskiej, waleczni
rycerze matki Rosji, którzy jako ochotnicy służyli pod rozkazami dzielnego
generała Czerniajewa,
podążyli na wezwanie Cara Wyzwoliciela i ryzykując życie, przedzierają się
przez dzikie góry
i ciemne lasy na ziemię bułgarską, ażeby połączyć się z prawosławnym
wojskiem i swój święty czyn
wojenny zakończyć długo oczekiwanym zwycięstwem.
Sens wypowiedzianych słów nie od razu dotarł do Warii. Siłą bezwładu
najpierw skinęła,
potem pokręciła głową i dopiero potem zdumiona otworzyła usta.
– Proszę się nie dziwić – powiedział znudzonym głosem dziwny
wieśniak. – To, że jest p-pani
dziewczyną, widać od razu, o proszę, lok wychynął pani spod czapki – to
raz. – Spłoszona Waria
schowała zdradziecki lok. – śe jest pani Rosjanką, też oczywiste: zadarty
nos, wielkoruskie kości
policzkowe, jasne włosy, a co n-najważniejsze, brak opalenizny – to dwa. Z
narzeczonym też nic
trudnego: p-przekrada się pani po kryjomu – to znaczy w sprawie prywatnej.
No, a jaką prywatną
sprawę może dziewczyna w pani wieku mieć do wojska? Tylko romantyczną. To
trzy. T-teraz
cztery: ten wąsacz, który panią tutaj przyprowadził, był pani
przewodnikiem? A pieniądze
oczywiście schowała pani między rzeczami? G-głupio. Wszystko, co ważne,
trzeba t-trzymać przy
sobie. Jak się pani nazywa?
– Waria Suworow. Warwara Andriejówna – wyszeptała przestraszona
Waria. – Kim pan jest?
Skąd pan przybył?
– Erast Pietrewicz Fandorin. Serbski ochotnik. Wracam z t-tureckiej
niewoli.
Bogu dzięki, bo Waria już zaczęła myśleć, że to jakaś halucynacja.
Serbski ochotnik!
Z niewoli tureckiej! Z szacunkiem spojrzała na siwe skronie i nie
wytrzymała. Spytała, w dodatku
jeszcze nietaktownie pokazując palcem:
– Męczyli tam pana, prawda? Czytałam o okropnościach tureckiej niewoli.
A jąka się pan też
pewnie z tego powodu.
Erast Pietrowicz Fandorin nachmurzył się i niechętnie odpowiedział:
– Nikt mnie nie męczył. Od rana do nocy pojono mnie kawą i rozmawiano
wyłącznie po
francusku. śyłem na prawach gościa u k-kajmakama w Widyniu.
– U kogo? – nie zrozumiała Waria.
– Widyń to miasto na granicy rumuńskiej. A kajmakam – gubernator. Co
zaś się t-tyczy
jąkania, jest skutkiem dawnej kontuzji.
– Uciekł pan, prawda? – spytała z zazdrością. – Przedziera się pan do
naszych wojsk, żeby
walczyć?
– Nie. Nawojowałem się aż nadto.
Na twarzy Warii musiało się odmalować całkowite niedowierzanie. W
każdym razie ochotnik
uznał za konieczne dodać:
Strona 8 z 120
– Wojna, Warwaro Andriejówno, to po prostu ohyda. Nie ma na niej ani s-
sprawiedliwych, ani
winnych. A dobrzy i źli są po obu stronach. Tylko ci dobrzy zwykle giną p-
pierwsi.
– To po co w takim razie wyruszył pan jako ochotnik do Serbii? –
spytała zapalczywie. –
Przecież nikt pana tam nie wyganiał?
– Z egoistycznych powodów. Byłem chory, musiałem się leczyć.
Waria zdziwiła się.
– Czyżby na wojnie leczono?
– Tak. Widok cudzego b-bólu pozwala łatwiej znosić własny. Na pierwszą
linię dotarłem dwa
tygodnie przed klęską armii Czerniajewa. A potem jeszcze do syta nałaziłem
się po górach,
nastrzelałem. Chwała Bogu, z-zdaje się, że nikogo nie trafiłem.
Albo się popisuje, albo to zwykły cynik – z niejakim rozdrażnieniem
pomyślała Waria
i złośliwie zauważyła:
– No, to trzeba było siedzieć u swojego makama do końca wojny. Po co
pan uciekł?
– Nie uciekłem. Jusuf-pasza mnie wypuścił.
– A czegóż pana zaniosło do Bułgarii?
– Mam sprawę – odrzekł krótko Fandorin. – Dokąd w-właściwie pani
chciała jechać?
– Do Carewic, do sztabu wodza naczelnego. A pan?
– Do Beły. Podobno jest tam kwatera jego c-cesarskiej mości. – Ochotnik
zamilkł,
z niezadowoleniem poruszył cienkimi brwiami, westchnął. – Ale można i do
naczelnego wodza.
– Prawda? – ucieszyła się Waria. – Oj, pojedźmy razem, dobrze? Po
prostu nie wiem, co bym
zrobiła, gdybym pana nie spotkała.
– D-drobiazg. Kazałaby pani właścicielowi odwieźć się do najbliższego
rosyjskiego oddziału
i byłoby po wszystkim.
– Kazałabym? Właścicielowi karczmy? – spytała bojaźliwie Waria.
– To nie karczma, tylko mechana.
– Niech będzie mechana. Ale wieś jest przecież muzułmańska?
– Muzułmańska.
– No to wydaliby mnie Turkom!
– Nie chciałbym pani obrażać, pani Warwaro, ale Turkom nie jest pani do
niczego potrzebna,
za to pani narzeczony niezawodnie wynagrodziłby karczmarza.
– Ja już wolę z panem – zaczęła błagać Waria. – Bardzo proszę!
– Mam jedną kobyłę, w dodatku ledwie żywą. Na takiej we dwójkę nie
pojedziemy.
P-pieniędzy – trzy kurusze. Wystarczy, żeby zapłacić za wino i ser, ale
już na nic więcej...
Potrzebny jest jeszcze koń czy choćby osioł. A to co najmniej setka.
Nowy znajomy Warii zamilkł i coś obmyślając, obejrzał się na grających
w kości. Znowu
ciężko westchnął.
– Niech pani tu posiedzi. Zaraz wrócę.
Powoli zbliżył się do grających, zatrzymał się przy stole i przez pięć
minut obserwował grę.
Potem powiedział coś (Waria nie dosłyszała), co sprawiło, że wszyscy naraz
przestali rzucać kości
i zwrócili się w jego stronę. Fandorin wskazał Warię, a ta zaczęła się
wiercić na ławce, czując
skierowane na siebie spojrzenia. Potem zabrzmiał zgodny rechot – wyraźnie
nieprzyzwoity
i obraźliwy dla Warii, ale Fandorin ani myślał występować w obronie czci
niewieściej. Uścisnął
tylko rękę jakiemuś wąsatemu grubasowi i usiadł na ławie. Reszta ustąpiła
mu miejsca, a wokół
stołu od razu zebrała się grupka ciekawskich.
No cóż, ochotnik, jak się zdaje, zaproponował grę. Ale o jaką stawkę?
Trzy kurusze? Będzie
Strona 9 z 120
musiał długo grać, żeby wygrać konia. Waria zaniepokoiła się,
uświadomiwszy sobie, że zaufała
człowiekowi, którego wcale nie zna. Wygląda dziwnie, dziwnie mówi, dziwnie
się zachowuje.
Z drugiej strony, czy miała jakiś wybór?
W tłumie gapiów podniósł się szum – to grubas rzucił kości. Potem
jeszcze raz rozległ się
stukot, a ściany karczmy zatrzęsły się od chóralnego krzyku.
– D-dwanadeset – spokojnie oznajmił Fandorin i wstał. – Gde magareto?
Grubas też się zerwał, złapał ochotnika za rękaw i pospiesznie zaczął
coś mówić, z rozpaczą
wybałuszając oczy.
– Oszte wednaż, oszte wednaż!
Fandorin wysłuchał i zdecydowanie przytaknął, ale przegrywający jakoś
się tym nie zadowolił.
Zaryczał jeszcze głośniej niż przedtem, zamachał rękami. Fandorin znowu
kiwnął głową, jeszcze
energiczniej niż poprzednio, a wtedy Waria przypomniała sobie bułgarski
paradoks: kiedy się kiwa
głową, to znaczy „nie”.
Wówczas niefortunny gracz postanowił przejść od słów do czynów – wziął
szeroki zamach,
a gapie odskoczyli na boki. Jednakże Erast Pietrowicz ani drgnął, tylko
jego prawa ręka jak gdyby
niechcący powędrowała do kieszeni. Gest był prawie niedostrzegalny, ale na
grubasa podziałał
w sposób magiczny. Gracz od razu zmiękł, zaszlochał i zamruczał coś
żałośnie. Tym razem
Fandorin pokręcił głową, karczmarzowi, który w mig się pojawił, rzucił
parę monet i skierował się
do wyjścia. Na Warię nawet nie spojrzał, ale nie trzeba było jej
zapraszać – zerwała się z miejsca
i momentalnie znalazła przy swoim wybawcy.
– Drugi z b-brzegu. – Erast Pietrowicz zmrużył oko, zatrzymując się na
schodach.
Waria podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem i zobaczyła rząd
przywiązanych do belki koni,
osłów i mułów, które spokojnie żuły siano.
– To właśnie jest pani b-bucefał. – Ochotnik wskazał burego osiołka. –
Niepokaźny, ale
w razie upadku będzie pani miała blisko do ziemi.
– Pan go wygrał, tak? – domyśliła się Waria. Fandorin skinął w
milczeniu, odwiązując chudą
siwą kobyłę.
Pomógł towarzyszce usadowić się w drewnianym siodle, dosyć zręcznie
wskoczył na swoją
siwoszkę, po czym wyjechali na wiejską ulicę, jaskrawo oświetloną
południowym słońcem.
– Daleko do Carewic? – spytała Waria, trzęsąc się w takt drobnych
kroczków kłapouchego
środka transportu.
– Jeśli nie z-zbłądzimy będziemy przed nocą – popłynęła z góry
majestatyczna odpowiedź.
Całkiem sturczył się w niewoli – pomyślała ze złością Waria. Mógłby
damę posadzić na konia.
Typowo męski narcyzm. Paw! Indor! Nic, tylko by się pysznił przed
indyczką. I tak przypominam
Bóg wie kogo, a tu jeszcze muszę grać Sanczo Pansę przy Rycerzu Smętnego
Oblicza.
– A co ma pan w kieszeni? – przypomniała sobie. – Pistolet, tak?
Fandorin się zdziwił.
– W jakiej kieszeni? A, w k-kieszeni. Niestety, nic.
– No, a gdyby się nie przestraszył?
– Z takim, co by się nie przestraszył, nie siadłbym do gry.
– Ale jakimże cudem za pierwszym razem wygrał pan osła – ciekawiło
Warię. – Czyżby ten
człowiek postawił osła przeciw trzem kuruszom?
– Jasne, że nie.
Strona 10 z 120
– To o co pan grał?
– O panią – odparł niewzruszenie Fandorin. – Dziewczyna za osła to
korzystna stawka. Proszę
o w-wybaczenie, pani Warwaro, ale nie miałem innego wyjścia.
– Wybaczenie?! – Waria aż się zachwiała w siodle i omal nie zjechała na
bok. – A gdyby pan
przegrał?
– Posiadam, pani Warwaro, pewną dziwną cechę. Nie z-znoszę gier
hazardowych, ale kiedy
wypada mi grać, nieodmiennie wygrywam. Les caprices de la f-fortune.
Własną wolność też
wygrałem w nardy.
Waria nie wiedziała, co odpowiedzieć na to lekkomyślne oświadczenie, i
postanowiła
śmiertelnie się obrazić. Dlatego dalszą drogę odbywali w milczeniu.
Barbarzyńskie siodło, narzędzie tortur, przysparzało Warii mnóstwa
niewygód, ale znosiła to,
zmieniając od czasu do czasu środek ciężkości.
– Twardo? – spytał Fandorin. – Chce pani p-podłożyć sobie moją kurtkę?
Waria nie odpowiedziała, bo po pierwsze, propozycja nie wydała jej się
zbyt przyzwoita, a po
drugie, dla zasady.
Droga długo wiła się pośród niewysokich zalesionych wzgórz, potem
zeszła na równinę. Przez
cały czas podróżni nikogo nie napotkali, co zaczynało budzić ich niepokój.
Waria kilka razy
popatrywała z ukosa na Fandorina, ale ten bałwan pozostawał absolutnie
niewzruszony i nie
próbował nawiązać rozmowy.
No i jak też będzie wyglądała, kiedy zjawi się w Carewicach w takim
stroju! Powiedzmy, że
Pieti nie zrobi to różnicy – nawet gdyby się ubrała w worek, nic by nie
zauważył, ale przecież tam
jest sztab, całe towarzystwo! A tu ona jak strach na wróble... Waria
zerwała czapkę, przeciągnęła
ręką po włosach i całkiem się załamała. Włosy i tak były nieszczególne –
tego niewyraźnego
mysiego odcienia, który po rosyjsku nazywa się rusyj – a teraz przez tę
maskaradę jeszcze się
splątały i wisiały w kosmykach. Ostatni raz myła je trzeciego dnia, w
Bukareszcie. Nie, już lepiej
pozostać w czapce. Za to ubiór bułgarskiego wieśniaka całkiem niezły –
praktyczny i po swojemu
efektowny. Szarawary trochę przypominają sławne „bloomersy”, w których
niegdyś chodziły
angielskie sufrażystki, walczące z niezgrabnymi i poniżającymi pantalonami
i halkami. Gdyby
w talii przepasać się szerokim czerwonym pasem, jak w Uprowadzeniu z
seraju (ubiegłej jesieni
widzieli to z Pietią w Teatrze Maryjskim), byłoby nawet malowniczo.
Rozmyślania Warwary Andriejewny zostały przerwane nagle i zupełnie
bezceremonialnie.
Wolontariusz schylił się, złapał osła za uzdę, głupie stworzenie
gwałtownie przystanęło, a Waria
omal nie przeleciała przez łeb kłapoucha.
– Oszalał pan, czy co?!
– Teraz, cokolwiek się zdarzy, proszę milczeć – cicho i bardzo poważnie
powiedział Fandorin,
patrząc gdzieś przed siebie.
Waria podniosła głowę i zobaczyła, że z naprzeciwka, w obłoku kurzu,
nadjeżdża bezładną
gromadą jakichś dwudziestu konnych. Widać było włochate czapy, słoneczne
gwiazdki migotały
na rynsztunku jeźdźców. Jeden z nich wysforował się do przodu; Waria
dostrzegła zieloną szmatę,
którą owinął papachę.
– Kto to, baszybuzucy? – spytała głośno Waria, a głos jej zadrżał. – Co
teraz będzie? Już
Strona 11 z 120
koniec? Zabiją nas?
– Jeśli będzie pani cicho, chyba nie – jakoś bez przekonania odparł
Fandorin. – Bardzo nie
w porę zrobiła się pani rozmowna.
Zupełnie przestał się jąkać, przez co Waria poczuła się już całkiem
nieswojo.
Erast Pietrowicz znowu wziął osła za uzdę, zjechał na pobocze drogi,
nacisnął Warii czapkę
głęboko na oczy i szepnął:
– Proszę patrzeć pod nogi i ani mru-mru.
Dziewczyna jednak nie wytrzymała – rzuciła spode łba spojrzenie na
sławnych oprawców,
o których już drugi rok rozpisywały się gazety.
Ten, który jechał na czele (z pewnością bek), miał rudą brodę,
poszarpany i brudny beszmet,
za to broń – srebrną. Przejechał obok, nawet nie rzuciwszy okiem na
nędznych wieśniaków. Jego
banda była jednak mniej wyniosła. Kilku konnych zatrzymało się przy Warii
i Fandorinie,
rozprawiając o czymś gardłowym głosem. Fizjonomie baszybuzucy mieli takie,
że Warwara
Andriejówna chciała zamknąć oczy – nawet nie podejrzewała, że mogą istnieć
podobne maszkary.
Wśród tych ohydnych gąb nieoczekiwanie zobaczyła też ludzką twarz. Twarz
była blada, jedno
oko miała zapuchnięte od krwiaka, za to drugie, czarne i pełne
śmiertelnego smutku, patrzyło
wprost na Warię.
Między rozbójnikami, twarzą do końskiego ogona, siedział w siodle
rosyjski oficer
w zakurzonym, rozdartym mundurze. Ręce miał skrępowane z tyłu, na szyi nie
wiadomo po co
zawieszoną pustą pochwę od szabli, a w kącikach ust zakrzepłą krew. Waria
zagryzła wargę, żeby
nie krzyknąć, i nie mogąc znieść beznadziejności, którą wyczytała w oczach
jeńca, spuściła wzrok.
Ale krzyk, a dokładniej histeryczny szloch, mimo wszystko wyrwał się z jej
zaschniętego ze
strachu gardła – jeden z bandytów wiózł przytroczoną do siodła ludzką
głowę z jasnymi włosami
i długimi wąsami. Fandorin ścisnął mocno łokieć Warii i krótko powiedział
coś po turecku. Waria
rozróżniła słowa „Jusuf-pasza” i „kajmakam”, ale na rozbójnikach nie
zrobiło to wrażenia. Jeden,
ze szpiczastą brodą, podniósł górną wargę klaczy Fandorina i obnażył jej
długie, zgniłe zęby.
Splunął pogardliwie i powiedział coś, co rozśmieszyło resztę. Potem
chlasnął kobyłę nahajką po
kłębach, ta zaś, wystraszona, odskoczyła, od razu przechodząc w nerwowy
kłus. Waria uderzyła
osła obcasami w rozdęte boki i truchtem ruszyła w ślad za nią, nie śmiejąc
wierzyć, że
niebezpieczeństwo minęło. Wszystko dookoła pływało, koszmarna głowa z
męczeńsko
zamkniętymi oczami i zaschniętą krwią w kącikach ust nie dawała Warii
spokoju. „Szalone
głowy” ucinają głowy – nie mogła uwolnić się od tej natrętnej
niedorzecznej frazy.
– Proszę, tylko bez omdleń – powiedział cicho Fandorin. – Oni mogą
wrócić.
No i wykrakał! Po chwili usłyszeli za sobą zbliżający się stukot kopyt.
Erast Pietrowicz obejrzał się i szepnął:
– Niech się p-pani nie odwraca. Jazda.
Ale Waria mimo wszystko się odwróciła, chociaż lepiej było tego nie
robić. Od baszybuzuków
zdążyli się oddalić o jakieś dwieście metrów, ale jeden z jeźdźców – ten,
który wiózł głowę –
zawrócił i szybko ich doganiał, a straszliwe trofeum wesoło podskakiwało
Strona 12 z 120
na końskim zadzie.
Waria z rozpaczą spojrzała na swego towarzysza. Ten chyba stracił
zwykłą dlań zimną krew,
bo odchylił głowę i nerwowo pił wodę z wielkiej miedzianej butli.
Przeklęte oślisko melancholijnie przebierało nogami, za nic w świecie
nie zamierzając
przyspieszyć kroku. Po minucie energiczny jeździec zrównał się z
bezbronnymi podróżnikami
i osadził niecierpliwiącego się gniadosza. Nachylił się, ściągnął czapkę z
głowy Warii i łakomie
zarechotał na widok wyswobodzonych płowych włosów.
– Gogol – zawołał, błyskając białymi zębami.
Posępny i skupiony Erast Pietrowicz szybkim ruchem lewej ręki zerwał
rozbójnikowi kosmatą
czapę i z rozmachem walnął go ciężką flachą w ogolony łeb. Rozległ się
przyprawiający o mdłości
dźwięk, we flaszce zabulgotało, a baszybuzuk zwalił się na ziemię.
– Osła precz! Rękę proszę. I na konia. Teraz jazda. I nie odwracać
się. – Fandorin, który znowu
przestał się jąkać, wyrzucał z siebie szybkie, urywane zdania.
Pomógł oniemiałej Warii wsiąść na gniadosza, wyszarpnął strzelbę z
przytroczonego do siodła
futerału, po czym oboje pognali cwałem.
Zdobyczny koń od razu wyrwał się naprzód, a Waria skuliła się, w
obawie, że zaraz z niego
spadnie. W uszach jej świszczało, lewa noga nieszczęśliwie wyskoczyła ze
zbyt długiego
strzemienia, za plecami huczały salwy, coś ciężkiego boleśnie uderzało ją
w prawe biodro.
Waria mimo woli spojrzała w dół, zobaczyła tańczącą cętkowaną głowę i
ze zdławionym
krzykiem wypuściła wodze, czego w żadnym wypadku nie należało robić.
W następnej chwili wyleciała z siodła, zatoczyła w powietrzu łuk i
pacnęła na coś zielonego,
miękkiego, trzeszczącego – na przydrożny krzak.
Nieźle byłoby teraz stracić przytomność, ale jakoś się nie udało.
Siedziała na trawie, trzymając
się za podrapany policzek, a wokół chwiały się połamane gałązki.
Na drodze tymczasem działy się rzeczy następujące: Fandorin okładał
kolbą nieszczęsną
kobyłę, która starała się, jak mogła, wyrzucając naprzód kościste nogi.
Zbliżał się do krzewu, gdzie
siedziała ogłuszona upadkiem Waria, a jakieś sto metrów z tyłu, strzelając
co chwila, gnała sfora
prześladowców. Było ich co najmniej dziesięciu. Nagle siwa kobyła zmyliła
krok, żałośnie
targnęła łbem, zaczęła się pochylać na bok, aż w końcu płynnie upadła,
przygniatając jeźdźcowi
nogę. Waria jęknęła. Fandorin jakoś wylazł spod usiłującej się podnieść
szkapy i całkiem się
wyprostował. Obejrzał się na Warię i zaczął mierzyć do baszybuzuków.
Ze strzałem się nie spieszył, celował uważnie, a jego poza budziła tyle
respektu, że żaden
z rozbójników nie palił się do tego, żeby zginąć jako pierwszy. Oddział
zjechał z drogi na łąkę
i rozproszył się, okrążając uciekinierów półkolem. Wystrzały ucichły, a
Waria domyśliła się, że
chcą ich wziąć żywcem.
Fandorin cofał się drogą, kierując strzelbę to na jednego jeźdźca, to
na drugiego. Odległość
z wolna się zmniejszała. Kiedy wolontariusz prawie zrównał się z krzakiem,
Waria krzyknęła:
– No, co pan, proszę strzelać!
Nie oglądając się, Erast Pietrowicz wycedził:
– Ten partyzant nie nabił broni.
Waria popatrzyła w lewo (tam byli baszybuzucy), w prawo (tam też
majaczyli konni
w papachach), obejrzała się do tyłu – i poprzez rzadkie zarośla dostrzegła
Strona 13 z 120
coś naprawdę godnego
uwagi.
Po łące pędzili galopem jeźdźcy: na przedzie, na tęgim wronym ogierze,
odchylając łokcie jak
dżokej, gnał, a raczej leciał w powietrzu, osobnik w amerykańskim
kapeluszu z szerokim rondem;
kłusem gonił go biały mundur ze złotymi ramionami; potem zgodną gromadą
pospieszał na
rysakach dziesiątek kozaków kubańskich, a z tyłu, znacznie od nich
oddalony, podskakiwał
w siodle jakiś jegomość nie z tej ziemi, w cylindrze i długim redingocie.
Waria patrzyła na długą kawalkadę jak zaczarowana, a tymczasem kozacy
zaczęli gwizdać
i pohukiwać. Baszybuzucy też krzyknęli i zbili się w kupkę – pozostali, z
rudobrodym bekiem na
czele, pospieszyli im z pomocą. O Warii i Fandorinie ci przerażający
ludzie zapomnieli – nie
pościg był im teraz w głowie.
Zanosiło się na niezłą jatkę. Waria zapomniała o niebezpieczeństwie,
kręcąc głową to tu, to
tam – widowisko było straszne i piękne.
Ale walka skończyła się, zanim na dobre się zaczęła. Jeździec w
amerykańskim kapeluszu
(teraz był zupełnie blisko, a Waria dojrzała opaloną twarz, bródkę ? la
Ludwik Napoleon
i podkręcone wąsy pszenicznej barwy) ściągnął wodze, zatrzymał się, a w
jego ręce nie wiadomo
skąd pojawił się pistolet z długą lufą. Pistolet – bach! bach! – wypluł
dwa solidne obłoczki i bek
w podartym beszmecie zakołysał się w siodle jak pijany. Jeden z
baszybuzuków podtrzymał go,
przewiesił przez swojego konia, a potem cała zgraja, rezygnując z walki,
jęła uciekać.
Koło Warii i zmęczonego, wspartego na bezużytecznej strzelbie Fandorina
przemknęli kolejno:
cudowny strzelec, jeździec w śnieżnobiałym mundurze (na ramieniu błysnął
złotem generalski
pagon) i najeżeni pikami kozacy.
– Oni mają naszego oficera! – krzyknął za nimi wolontariusz.
Tymczasem nadjechał bez pośpiechu ostatni z niezwykłej kawalkady,
cywil. Zatrzymał się –
pościg najwyraźniej go nie nęcił.
Okrągłe jasne oczy znad okularów przyjaźnie wpatrywały się w ocalonych.
– Czetnisy? – spytał cywil z silnym angielskim akcentem.
– No, sir – odrzekł Fandorin i dodał jeszcze coś w tym samym języku,
ale Waria nie
zrozumiała, bo w gimnazjum uczyła się francuskiego i niemieckiego.
Niecierpliwie szarpnęła wolontariusza za rękaw, ten zaś skruszony
wyjaśnił:
– M-mówię, że nie jesteśmy czetnikami, tylko Rosjanami, i przedzieramy
się do swoich.
– Kto to są czetnicy?
– Bułgarscy powstańcy.
– Ou, tu jes dama! – Na mięsistej, dobrodusznej twarzy odbiło się
zdumienie. – Ale co za
maskarada! Nie wiedzialem, że Rosjanie uszywajo kobiety jako szpiegi. Jes
pani kobieta bohater,
madam. Jak się pani nazywa? To bendzie barzo interesujonce dla moich
szytelników.
Wyciągnął z podróżnej torby notes, a Waria dopiero teraz dostrzegła na
rękawie trójkolorową
opaskę z numerem „48” i napisem „Korespondent”.
– Nazywam się Warwara Andriejówna Suworow i nie jestem żadnym
szpiegiem. Mam
w sztabie narzeczonego – odrzekła z godnością. – A to mój towarzysz,
ochotnik z wojny serbskiej,
Erast Pietrowicz Fandorin.
Skonfundowany korespondent zerwał z głowy cylinderek i przeszedł na
Strona 14 z 120
francuski.
– Proszę o wybaczenie, mademoiselle. Seamus McLaughlin, wysłannik
londyńskiej gazety
„Daily Post”.
– Jest pan tym Anglikiem, który pisał o tureckich bestialstwach w
Bułgarii? – spytała Waria,
zdejmując czapkę i usiłując jakoś doprowadzić włosy do porządku.
– Irlandczykiem – poprawił surowo McLaughlin. – To niezupełnie to samo.
– A tamci to kto? – Waria wskazała głową tumany kurzu, skąd dobiegały
odgłosy strzałów. –
Kim jest ten w kapeluszu?
– Ten niezrównany kowboj to sam monsieur d’Evrait, znakomite pióro,
ulubieniec francuskich
czytelników i as atutowy gazety „Revue Parisienne”.
– „Revue Parisienne”?
– Tak, to paryska gazeta codzienna. Nakład sto pięćdziesiąt tysięcy,
niebywale wysoki jak na
Francję – wyjaśnił lekceważąco korespondent. – Ale moja „Daily Post”
codziennie sprzedaje,
proszę pani, dwieście czterdzieści tysięcy egzemplarzy.
Waria pokręciła głową, żeby włosy lepiej się ułożyły, po czym rękawem
zaczęła ścierać kurz
z twarzy.
– Ach, proszę pana, nie mogliście się zjawić o lepszej porze.
Opatrzność was chyba zesłała.
– Ściągnął nas tutaj Michel. – Brytyjczyk, a ściśle mówiąc Irlandczyk,
wzruszył ramionami. –
Pozostaje w stanie nieczynnym, przydzielili go do sztabu i teraz wścieka
się z nudów. Dzisiaj rano
baszybuzucy pohulali na tyłach Rosjan, więc Michel sam popędził ich
ścigać. A ja i d’Evrait
towarzyszymy mu jak dwa pieski bolończyki – gdzie on, tam i my. Po
pierwsze, jesteśmy starymi
przyjaciółmi, jeszcze z Turkiestanu, a po drugie, gdzie jest Michel, tam z
pewnością znajdzie się
dobry temat do artykułu... O, właśnie wracają, no i oczywiście, jak to
mówią Rosjanie, z kwitkiem.
– Dlaczego oczywiście? – spytała Waria.
Korespondent lekceważąco się uśmiechnął i nie odpowiedział. Uczynił to
za niego Fandorin,
który dotąd prawie nie brał udziału w rozmowie.
– Widziała pani przecież, mademoiselle, że b-baszybuzucy mieli konie
wypoczęte, a ścigający
– zmęczone.
– Absolutely so. – McLaughlin kiwnął głową.
Waria łypnęła na obu nieżyczliwym okiem: jak to chętnie się godzą,
kiedy jest okazja, by
zrobić z kobiety idiotkę. Ale Fandorin od razu zasłużył na przebaczenie –
wyjął z kieszeni
zdumiewająco czystą chustkę i przyłożył Warii do policzka. Oj, zapomniała
nawet o zadraśnięciu!
Korespondent się omylił, bo ścigający wracali bynajmniej nie z
kwitkiem. Waria z radością
zobaczyła, że mimo wszystko odbili jeńca: dwaj kozacy wieźli omdlałego
oficera trzymając go za
ręce i nogi. A może, nie daj Bóg, już nie żył?
Na przedzie tym razem jechał frant, którego Brytyjczyk nazwał Michelem.
Był to młody
generał o wesołych ciemnoniebieskich oczach i ze szczególną brodą –
zadbaną, puszystą
i rozczesaną tak, że przypominała skrzydła.
– Uciekli, dranie! – krzyknął z daleka i dodał wyrażenie, którego sens
Waria niezupełnie
zrozumiała.
– There’s a lady here. – McLaughlin pogroził palcem, zdejmując
cylinderek i wycierając
różową łysinę.
Generał wyprostował się, spojrzał na Warię, ale od razu posmutniał, co
Strona 15 z 120
zresztą było
zrozumiałe: niemyte włosy, zadraśnięty policzek, niechlujny ubiór.
– Generał-major ze świty jego cesarskiej mości, Sobolew Drugi –
przedstawił się Michel
i pytająco spojrzał na Fandorina.
Rozzłoszczona jednak obojętnością generała, Waria spytała zuchwale:
– Drugi? A kto jest pierwszym?
Sobolew zdziwił się.
– Jak to kto? To mój tatko, generał-lejtnant, Dmitrij Iwanowicz
Sobolew, dowódca Kaukaskiej
Dywizji Kozaków. Czyżby pani nie słyszała?
– Nie. Ani o nim, ani o panu – skłamała Waria, bo Sobolewa Drugiego,
bohatera Turkiestanu,
pogromcę Chiwy i Machramu, znała cała Rosja.
Różne rzeczy mówiono o generale. Jedni wychwalali go jako niesłychanego
śmiałka, rycerza
bez zmazy i lęku, nazywali drugim Suworowem, a nawet Bonapartem, inni,
przeciwnie – pozerem
i człowiekiem nadmiernej ambicji. Gazety pisały o tym, jak Sobolew w
pojedynkę bronił się przed
całą ordą Turkmenów, odniósł siedem ran, ale się nie cofnął; jak z małym
oddziałem przebrnął
przez pustynię i rozgromił dziesięciokroć liczniejsze zastępy groźnego
Abdurachman-beka.
Niektórzy znajomi Warii powtarzali jednak wieści całkiem innego rodzaju –
o rozstrzelaniu
zakładników i jeszcze coś o przywłaszczeniu skarbu chana Kokandu.
Patrząc w jasne oczy pięknego generała, Waria zrozumiała: z tymi
siedmioma ranami
i Abdurachman-bekiem to czysta prawda, a z zakładnikami i skarbem chana –
potwarz, wymysły
zawistników.
Tym bardziej że Sobolew znowu zaczął się Warii przypatrywać i teraz
dostrzegł w niej mimo
wszystko coś interesującego.
– Ale jakież to wiatry, droga pani, przywiały panią tutaj, gdzie leje
się krew? I to w takim
stroju? Intryguje mnie to.
Waria wymieniła nazwisko i krótko opowiedziała o swoich przygodach,
czując instynktownie,
że jej Sobolew nie wyda i nie odstawi pod eskortą do Bukaresztu.
– Zazdroszczę pani narzeczonemu, Warwaro Andriejówno – rzekł generał,
pieszcząc ją
wzrokiem. – Nietuzinkowa z pani dziewczyna. Pozwoli pani wszakże, że
przedstawię jej swoich
towarzyszy. Zna już pani, jak sądzę, mister McLaughlina, a to mój
adiutant, Sierioża
Bierieszczagin, brat owego znanego malarza. – Chudy, miło wyglądający
młodzieniec w kozackiej
czerkiesce ukłonił się Warii z zawstydzoną miną. – Sam zresztą jest
znakomitym rysownikiem.
Nad Dunajem w czasie zwiadu tak przedstawił tureckie pozycje, że oczu nie
można było oderwać.
A gdzie jest d’Evrait? Hejże, d’Evrait, pozwól pan tutaj, przedstawię pana
interesującej damie.
Waria z ciekawością patrzyła na Francuza, który podjechał ostatni, z
opaską „Korespondent nr
32” na rękawie. Był niebywale przystojny, w swoim rodzaju wcale nie
brzydszy od Sobolewa: nos
cienki, z garbkiem, podkręcone jasne wąsy i rudawa hiszpańska bródka,
rozumne szare oczy,
w których, nawiasem mówiąc, czytało się złość.
– Ci łajdacy to zakała armii tureckiej! – wykrzyknął zapalczywie po
francusku. – Potrafią tylko
wyrzynać spokojnych mieszkańców, a jak zaczyna się walka – od razu w
krzaki. Na miejscu
Kerim-paszy wszystkich bym rozbroił i powywieszał!
– Niech się pan uspokoi, dzielny chevalier, tu jest dama – przerwał mu
Strona 16 z 120
z kpiną McLaughlin. –
Ma pan szczęście, poznała pana jako romantycznego bohatera, więc niech pan
teraz nie pogrąża się
w jej oczach. O, proszę, jak na pana patrzy.
Waria zarumieniła się i rzuciła na Irlandczyka spojrzenie pełne złości,
ale ten tylko
dobrodusznie się roześmiał. Za to d’Evrait zachował się, jak przystało na
prawdziwego Francuza:
zsiadł z konia i złożył ukłon.
– Charles d’Evrait, do pani usług, mademoiselle.
– Warwara Suworow – powiedziała przyjaźnie. – Cieszę się, że pana
poznałam. I dzięki wam
wszystkim, panowie. Zjawiliście się w samą porę.
– Pozwoli pan, że spytam też o pańskie nazwisko – powiedział d’Evrait,
z uwagą spojrzawszy
na Fandorina.
– Erast Fandorin – odrzekł wolontariusz, nie patrząc zresztą na
Francuza, tylko na Sobolewa. –
Walczyłem w Serbii, a teraz udaję się do sztabu g-głównego z ważną
informacją.
Generał obejrzał Fandorina od stóp do głów.
– Chyba musiał się pan nacierpieć? – zapytał z szacunkiem. – Co pan
robił przed wojną?
Z pewnym wahaniem Erast Pietrowicz odparł:
– Pracowałem w ministerstwie spraw zagranicznych. Radca tytularny.
Tego się nie spodziewała. Dyplomata? Prawdę mówiąc, nowe przeżycia
trochę osłabiły
niemałe (cóż tu kryć!) wrażenie, jakie zrobił na Warii małomówny towarzysz
podróży, ale teraz
znowu się nim zainteresowała. Dyplomata, który idzie na wojnę jako
ochotnik – to, trzeba
przyznać, nieczęsto się zdarza. Nie, zdecydowanie wszyscy trzej byli
niezwykle przystojni, każdy
na swój sposób: i Fandorin, i Sobolew, i d’Evrait.
– Jaka to informacja? – nachmurzył się Sobolew.
Fandorin zawahał się, wyraźnie nie chcąc odpowiadać.
– Niechże pan skończy z tajemnicami dworu madryckiego – ofuknął go
generał. – W końcu to
nieuprzejme w stosunku do wybawców.
Wolontariusz mimo wszystko ściszył głos, toteż korespondenci nadstawili
uszu.
– Przedzieram się z Widynia, p-panie generale. Osman-pasza przed trzema
dniami ruszył
z korpusem w kierunku P-plewny.
– Jaki znowu Osman? Jaka Plewna?
– Osman Nuri-pasza to najlepszy dowódca w armii tureckiej, pogromca
Serbów. Ma ledwie
czterdzieści pięć lat, a jest już muszirem, to znaczy marszałkiem polnym.
A i żołnierzy ma
lepszych niż ci, którzy pilnowali Dunaju. Plewna to miasteczko t-
trzydzieści wiorst na zachód stąd.
Trzeba wyprzedzić paszę i zająć ten strategicznie ważny p-punkt. Plewna
zamyka drogę na Sofię.
Sobolew klepnął się dłonią po kolanie; jego koń nerwowo przestąpił z
nogi na nogę.
– Ej, gdybym miał bodaj pułk! Ale cóż, Fandorin, jestem w stanie
nieczynnym. Musi pan
jechać do sztabu, do naczelnego wodza. Ja powinienem skończyć rekonesans,
a panu przydzielę
eskortę do Carewic. Wieczorem uprzejmie zapraszam, Warwaro Andriejówno. W
namiocie
u panów korespondentów bywa wesoło.
– Chętnie skorzystam z zaproszenia – powiedziała Waria i bojaźliwie
popatrzyła w bok, tam
gdzie na trawie leżał odbity oficer. Dwaj kozacy przysiedli obok w kucki i
coś z nim robili.
– Ten oficer nie żyje, prawda? – spytała szeptem Waria.
– Zdrów jak rydz – odrzekł generał. – Miał, łobuz, szczęście; teraz
Strona 17 z 120
pożyje sto lat. Kiedyśmy
wsiedli na ogon baszybuzuków, palnęli mu w łeb i dalej uciekać. Ale kula
tylko go drasnęła
i zdarła płat skóry, bo kule, jak wiadomo, Pan Bóg nosi. No co,
braciszkowie, opatrzyliście
kapitana?! – zawołał głośno do kozaków.
Kozacy pomogli oficerowi się podnieść. Ten zachwiał się, ale utrzymał
na nogach, a kozaków,
którzy chcieli mu pomóc, stanowczo odtrącił. Na uginających się nogach
zrobił kilka nierównych
kroków, po czym stanął na baczność i wychrypiał:
– Wasza ekscelencjo, ka... kapitan sztabu generalnego Jeriemiej
Pieriepiołkin. Jechałem
z Zimnicy do miejsca służby, do sztabu Wojsk Zachodnich. Przydzielony do
wydziału
operacyjnego, do generała-lejtnanta Krüdenera. W drodze zostałem
zaatakowany przez oddział
nieprzyjacielskiej konnicy regularnej i wzięty do niewoli. Moja wina...
Absolutnie się nie
spodziewałem, że na tyłach naszych wojsk... Nawet pistoletu przy sobie nie
miałem, tylko szablę.
Teraz Waria obejrzała nieszczęśnika trochę lepiej. Był niewysoki,
krzepki, miał rozwichrzone
kasztanowe włosy, wąskie, prawie pozbawione warg usta, surowe czarne oczy.
Ściśle mówiąc,
jedno oko, bo drugie nadal zasłaniała opuchlizna; za to we wzroku kapitana
już nie było
śmiertelnego smutku ani rozpaczy.
– śyje pan, to znakomicie – rzekł łagodnie Sobolew. – A oficerowi,
nawet sztabowemu, nie
wolno się ruszać bez pistoletu. To tak, jakby dama wyszła z domu bez
kapelusza. Za ulicznicę ją
wezmą. – Roześmiał się, ale zagryzł wargi, kiedy dostrzegł gniewne
spojrzenie Warii. – Pardon,
mademoiselle.
Do generała podszedł dziarski uriadnik i pokazał palcem gdzieś w bok.
– Wasza ekscelencjo, to chyba Siemionow!
Waria obejrzała się i zmartwiała: pod krzakiem, nie wiadomo skąd,
zjawił się gniadosz, na
którym dopiero co cwałowała tak niefortunnie. Koń bandyty skubał trawkę
jak gdyby nigdy nic,
a przy siodle, jak przedtem, kołysał się przyprawiający o mdłości bagaż.
Sobolew zeskoczył na ziemię, podszedł do konia, zmrużył oko z
powątpiewaniem, poobracał
koszmarną bryłę w jedną, drugą stronę.
– Na pewno Siemionow? – chciał się upewnić. – Bzdura, to Nieczitajło.
Siemionow miał
całkiem inną twarz.
– Jakżeż to, Michaile Dmitryczu – zirytował się uriadnik. – Jest i ucho
naderwane, no a tutaj,
niech pan popatrzy. – Rozwarł głowie fioletowe usta. – Zęba na przedzie
też nie ma. Siemionow,
nikt inny!
– A może. – Generał z zadumą pokiwał głową. – No i patrzcie, jak go
wykrzywiło. To,
Warwaro Andriejówno, kozak z drugiej sotni, którego Meschetyńcy Daud-beka
złapali dzisiaj rano
– wyjaśnił, zwracając się do Warii.
Ale Waria tego nie słyszała: ziemia i niebo wykonały salto, zamieniły
się miejscami, tak że
d’Evrait i Fandorin ledwo zdążyli podtrzymać zemdloną pannę.
Rozdział trzeci,
prawie całkowicie poświęcony wschodniej przebiegłości
„Revue Parisienne”
15 (3 wg kalendarza rosyjskiego) lipca 1877 roku
Strona 18 z 120
Herb cesarstwa rosyjskiego, dwugłowy orzeł, znakomicie oddaje system
rządów w tym kraju,
gdzie każda choćby trochę ważna sprawa zostaje powierzona nie jednej, ale
co najmniej dwóm
instancjom, które przeszkadzają sobie wzajemnie i absolutnie za nic nie
odpowiadają. To samo
dzieje się w armii czynnej. Formalnie naczelnym wodzem jest wielki książę
Mikołaj Mikołajewicz,
obecnie przebywający we wsi Carewice, jednakże w bezpośredniej bliskości
jego sztabu,
w miasteczku Beła, znajduje się kwatera cesarza Aleksandra II, któremu
towarzyszą: kanclerz,
minister wojny, szef żandarmerii i reszta najwyższych urzędników. Jeśli
się uwzględni, że
sojusznicza armia rumuńska podlega własnemu dowództwu w osobie księcia
Karola
Hohenzollerna-Sigmaringena, na myśl przychodzi już nie dwugłowy król
ptactwa, tylko dowcipna
rosyjska bajka o łabędziu, raku i szczupaku, nieopatrznie zaprzężonych do
jednego wozu...
– No to jak się mam właściwie do pani zwracać, madame czy
mademoiselle? – zapytał czarny
jak żuk podpułkownik żandarmów, niemile krzywiąc usta. – Nie jesteśmy na
balu, tylko w sztabie,
a ja nie prawię komplementów, tylko panią przesłuchuję, więc proszę mi tu
nie kręcić.
Podpułkownik nazywał się Iwan Charitonowicz Kazantzakis. Sytuacja Warii
absolutnie go nie
wzruszała wyraźnie więc zanosiło się na przymusowy powrót do Rosji.
Wczoraj do Carewic dotarli dopiero późnym wieczorem. Fandorin
niezwłocznie udał się do
sztabu, a Waria, chociaż padała z nóg ze zmęczenia, zajęła się niezbędną
toaletą. Siostry
miłosierdzia z oddziału sanitarnego baronowej Wriejskiej dały jej ubranie,
nagrzały wody i Waria
najpierw doprowadziła się do porządku, a potem zwaliła na łóżko w
lazarecie – szczęściem
w szpitalnych namiotach prawie nie było rannych. Spotkanie z Pietią
odłożyła do jutra, jako że
podczas czekającej ją zasadniczej rozmowy musiała być w pełnym rynsztunku.
Tylko że rankiem nie dano się Warii wyspać. Zjawili się dwaj żandarmi w
kaskach,
z karabinami, i odstawili „osobę, która przedstawiła się jako panna Suworow
”, prościutko do
oddziału specjalnego zachodniego ugrupowania wojsk, nie pozwalając jej
nawet uczesać się jak
należy.
Teraz więc już kolejną godzinę starała się wyjaśnić dręczycielowi o
gęstych brwiach, choć
ogolonemu, jakiego rodzaju stosunki łączą ją z szyfrantem Piotrem
Jabłokowem.
– O Boże, niech pan zawezwie Piotra Afanasjewicza, on panu wszystko
potwierdzi –
powtarzała Waria.
A podpułkownik znowu na to odpowiadał:
– Na wszystko przyjdzie czas.
śandarma interesowały przede wszystkim szczegóły jej spotkania z „
osobą, która przedstawia
się jako radca tytularny Fandorin”. Kazantzakis zapisał i to o widyńskim
Jusuf-paszy, i o kawie,
i o francuskim, i o wolności wygranej w nardy Podpułkownik najbardziej się
ożywił, kiedy wyszło
na jaw, że wolontariusz rozmawiał z baszybuzukami po turecku, i koniecznie
chciał się
dowiedzieć, jak mianowicie mówił – zacinając się czy nie. O ten jeden
Strona 19 z 120
drobiazg wypytywał Warię
co najmniej pół godziny.
A kiedy dziewczyna znajdowała się już na granicy histerii, drzwi
glinopacowej chatynki,
w której mieścił się oddział specjalny, nagle się otwarły i wszedł, a
raczej wbiegł, bardzo ważny
generał, z wybałuszonymi, jak przystało na dowódcę, oczami i wspaniałymi,
przedłużonymi
zarostem wąsami.
– Generał-adiutant Mizinow – donośnie oznajmił od progu, surowo
spoglądając na
podpułkownika. – Kazantzakis?
Zaskoczony żandarm wyciągnął się jak struna i zaczął bezgłośnie
poruszać ustami, a Waria
wlepiła wzrok w głównego satrapę i kata wolności, za jakiego postępowa
młodzież uważała
naczelnika Trzeciego Oddziału i szefa korpusu żandarmerii, Ławrientija
Arkadjewicza Mizinowa.
– Tak jest, wasza ekscelencjo – wychrypiał prześladowca Warii. –
Podpułkownik korpusu
żandarmów Kazantzakis. Uprzednio w Kiszyniowie, obecnie mianowany
naczelnikiem oddziału
specjalnego przy sztabie ugrupowania zachodniego. Przesłuchuję zatrzymaną.
– Kto to jest? – Generał podniósł brwi i nieżyczliwie spojrzał na Warię.
– Warwara Suworow. Twierdzi, że przybyła prywatnie w celu zobaczenia
się z narzeczonym,
szyfrantem oddziału operacyjnego Jabłokowem.
– Suworow? – zainteresował się Mizinow. – Czy aby nie jesteśmy
spokrewnieni? Moim
pradziadem po kądzieli był marszałek Aleksandr Suworow.
– Mam nadzieję, że nie jesteśmy – odpaliła Waria.
Satrapa uśmiechnął się ze zrozumieniem i przestał odtąd interesować się
zatrzymaną.
– Kazantzakis, niech mi pan tutaj nie zawraca głowy bzdurami. Gdzie
Fandorin? Z raportu
wynika, że u was.
– Tak jest, znajduje się pod strażą – zameldował zuchowato
podpułkownik, po czym, zniżając
głos, dodał: – Mam podstawy, by przypuszczać, że to właśnie on jest długo
oczekiwanym gościem,
Anwar-efendim. Wszyściutko się zgadza, wasza ekscelencjo. Z Osman-paszą i
Plewną to jawna
dezinformacja. I jak to sprytnie wymyślił...
– Dureń! – ryknął Mizinow, i to tak, że podpułkownik aż wciągnął głowę
w ramiona. –
Natychmiast dajcie go tutaj! śywo!
Kazantzakis wybiegł pędem, a Waria wcisnęła się w krzesło. Wzburzony
generał jednak o niej
zapomniał. Hałaśliwie sapał i nerwowo bębnił palcami po stole, dopóki
podpułkownik nie wrócił
z Fandorinem.
Ochotnik wyglądał na wyczerpanego, pod oczami miał ciemne kręgi –
najwyraźniej nie zasnął
minionej nocy.
– Dzień d-dobry, Ławrientiju Arkadjewiczu – powiedział słabym głosem, a
Warii lekko się
skłonił.
– Boże, Fandorin, to naprawdę pan? – jęknął satrapa. – Z trudem pana
poznałem. Postarzał się
pan o dziesięć lat! Siadaj, kochany, bardzo się cieszę, że pana widzę.
Posadził Erasta Pietrowicza i sam usiadł, tak że Waria znalazła się za
plecami generała,
a Kazantzakis zastygł na progu, stojąc cały czas na baczność.
– No, jak pan się czuje? – spytał Mizinow. – Chciałbym złożyć panu
najgłębsze...
– Nie warto o tym mówić, wasza ekscelencjo – grzecznie, ale stanowczo
uciął Fandorin. – Ze
mną wszystko w p-porządku. Proszę lepiej powiedzieć, czy ten p-pan –
Strona 20 z 120
niedbale kiwnął głową
w stronę podpułkownika – przekazał panu wiadomość o Plewnie. Przecież
każda godzina jest
droga.
– Tak, tak. Mam ze sobą rozkaz naczelnego wodza, ale przedtem chciałem
się upewnić, że to
rzeczywiście pan. Proszę posłuchać. – Wyjął z kieszeni kartkę, włożył
monokl i przeczytał: – „Do
komendanta ugrupowania zachodniego armii, generała-lejtnanta barona
Krüdenera. Siłami
przynajmniej jednej dywizji rozkazuję zająć Plewnę i umocnić się tam.
Mikołaj”.
Fandorin przytaknął.
– Podpułkowniku, proszę to niezwłocznie zaszyfrować i przetelegrafować
do Krüdenera –
rozkazał Mizinow.
Kazantzakis z szacunkiem wziął kartkę i dzwoniąc ostrogami, pobiegł
wykonać rozkaz.
– To znaczy, że może pan pracować? – zapytał generał.
Erast Pietrowicz zmarszczył czoło.
– Ławrientiju Arkadjewiczu, zdaje się, że s-spełniłem swój obowiązek,
zameldowałem
o oskrzydlającym manewrze Turków. Ale od walki z nieszczęsną Turcją, która
i bez naszych
bohaterskich czynów by się rozpadła, proszę mnie uwolnić.
– Nie uwolnię, szanowny panie, nie uwolnię! – rozzłościł się Mizinow –
Jeśli dla pana
patriotyzm jest pustym słowem, to pozwolę sobie przypomnieć, panie radco
tytularny, że nie dano
panu dymisji, tylko bezterminowy urlop, i chociaż pracuje pan w
dyplomacji, podlega jak dawniej
nam. Trzeciemu Oddziałowi!
Waria z cicha jęknęła. Fandorin, którego uważała za przyzwoitego
człowieka, agentem policji?
A jeszcze odgrywa bajronicznego bohatera! Interesująca bladość,
melancholijne spojrzenie,
szlachetna siwizna. No i wierz tu potem ludziom!
– W-wasza ekscelencjo – rzekł cicho Erast Pietrowicz, który nawet nie
podejrzewał, że
nieodwołalnie przepadł w oczach Warii. – Służę nie wam, tylko Rosji. Toteż
w wojnie, która jest
dla Rosji nie dość że bezpożyteczna, to jeszcze zgubna, uczestniczyć nie
zamierzam.
– Decyzje w sprawie wojny to już nie pan podejmuje ani nie ja. O tym
decyduje Jego Cesarska
Mość – odciął się Mizinow.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Kiedy szef żandarmerii znowu się odezwał,
jego głos brzmiał
już całkiem inaczej.
– Kochany panie Eraście – powiedział z przejęciem. – Setki tysięcy
Rosjan narażają życie, kraj
ugina się pod ciężarem wojny... Mam złe przeczucia. Jakoś zanadto gładko
wszystko nam idzie.
Boję się, że to się dobrze nie skończy...
Nie było żadnej odpowiedzi, toteż generał zmęczonym gestem przetarł
oczy.
– Ciężko mi, Fandorin – przyznał się – bardzo ciężko. Dookoła tylko
zamęt, bajzel.
Pracowników, zwłaszcza zdolnych, brakuje. Nie zamierzam przecie obciążać
pana rutynową
robotą. Mam niezwykle trudną zagadkę, w sam raz dla pana.
Wówczas Erast Pietrowicz pytająco nachylił głowę, a generał spytał
przypochlebnie:
– Pamięta pan Anwar-efendiego? Sekretarza sułtana Abdulhamida. No,
tego, który pokazał się
przez moment w sprawie „Azazela”?
Erast Pietrowicz ledwie dostrzegalnie drgnął, ale nic nie powiedział.
Mizinow chrząknął.
Strona 21 z 120
– Dalibóg, przecież ten idiota Kazantzakis wziął pana za niego! Mamy
wiadomości, że ów
interesujący Turek osobiście kieruje tajną operacją przeciwko naszym
wojskom. To jegomość
zuchwały, z awanturniczą żyłką. Zupełnie możliwe, że zjawi się pośród nas
we własnej osobie, jest
do tego zdolny. No jak, ciekawi to pana?
– S-słucham pana, Ławrientiju Arkadjewiczu – powiedział Fandorin,
zerkając na Warię.
– To znakomicie – ucieszył się Mizinow i zawołał: – Nowgorodcew! Teczkę!
Cicho stąpając, wszedł niemłody major z adiutanckimi akselbantami,
podał generałowi
oprawną w czerwone płótno tekę i zaraz się oddalił. Waria zobaczyła w
drzwiach spocone oblicze
podpułkownika Kazantzakisa i zrobiła pogardliwą, szyderczą minę: dobrze ci
tak, sadysto, kiśnij
za drzwiami.
– A więc, czym dysponujemy, jeśli chodzi o Anwara. – Generał
zaszeleścił kartkami. – Nie
zapisze pan?
– Zapamiętam – odparł Erast Pietrowicz.
– Dane o wczesnym okresie życia są nadzwyczaj skąpe. Urodził się mniej
więcej trzydzieści
pięć lat temu. Według niektórych doniesień: w Hewrais, muzułmańskim
miasteczku w Bośni.
Rodzice nieznani. Wychowywał się gdzieś na Zachodzie, w jednym ze sławnych
zakładów
dydaktycznych lady Astair, którą oczywiście pamięta pan z historii z „
Azazelem”.
Po raz drugi Waria usłyszała tę dziwną nazwę i po raz drugi Fandorin
zareagował dziwnie –
targnął podbródkiem, jakby kołnierzyk zrobił się za ciasny.
– Na szersze wody Anwar-efendi wypłynął dziesięć lat temu, kiedy w
Europie zaczęto mówić
o wielkim tureckim reformatorze, Midhat-paszy. Nasz Anwar, wówczas jeszcze
nie efendi,
pracował u niego jako sekretarz. Proszę posłuchać, jaki był przebieg
służby Midhata. – Mizinow
wyjął osobną kartkę i odkaszlnął. – W tamtym czasie był gubernatorem
generalnym wilajetu
dunajskiego. Pod jego protekcją Anwar rozwinął tu komunikację dyliżansową,
zbudował koleje
żelazne, a także założył sieć islahhane – dobroczynnych instytucji
wychowawczych dla sierot
zarówno muzułmańskich, jak i chrześcijańskich.
– N-naprawdę?
– Tak. Chwalebne przedsięwzięcie, nieprawdaż? W ogóle Midhatpasza i
Anwar zrobili tu tyle,
że zaczęliśmy się poważnie obawiać wyjścia Bułgarii ze strefy wpływów
rosyjskich. Nasz poseł
w Konstantynopolu, Nikołaj Pawłowicz Gnatjew, zrobił, co mógł, żeby
nakłonić sułtana
Abdulaziza do odwołania nadgorliwego gubernatora. Następnie Midhat został
przewodniczącym
rady stanu i wprowadził ustawę o powszechnym ludowym wykształceniu –
ustawę znakomitą,
jakiej, nawiasem mówiąc, w Rosji do tej pory nie mamy. Niech pan zgadnie,
kto opracował ustawę?
Tak jest, Anwar-efendi. Wszystko to byłoby bardzo wzruszające, gdyby poza
krzewieniem
oświaty nasz przeciwnik nie zajmował się także intrygami dworskimi, i to
na całego, bo też jego
protektor wrogów miał aż nadto. Na Midhata nasyłano zabójców, sypano mu
truciznę do kawy,
kiedyś nawet podsunięto zarażoną trądem nałożnicę, Anwar zaś w ramach
obowiązków musiał
chronić wielkiego człowieka przed tymi wszystkimi miłymi psikusami.
Naówczas partia rosyjska
Strona 22 z 120
na dworze okazała się silniejsza i dlatego w sześćdziesiątym dziewiątym
roku zesłano paszę jako
gubernatora generalnego w zupełną głuszę, do dzikiej i biednej
Mezopotamii. Kiedy Midhat
spróbował wprowadzić tam reformy, w Bagdadzie wybuchło powstanie. Wie pan,
co wtedy zrobił?
Zwołał starszyznę miejską i duchowieństwo, po czym wygłosił do nich krótką
mowę. Przytoczę ją
dosłownie, bo jej siła i styl budzą we mnie szczery podziw. „Czcigodni
mułłowie i starcy! Jeżeli
w ciągu dwóch godzin nieporządki się nie skończą, wszystkich was każę
powiesić, sławne miasto
Bagdad podpalę z czterech stron, a potem niech wielki padyszach, oby
Allach miał go w swej
opiece, powiesi i mnie za tę niesłychaną zbrodnię”. Naturalnie po dwóch
godzinach w mieście
zapanował spokój. – Mizinow chrząknął, pokiwał głową. – Teraz więc można
było przystąpić do
reform. Przez niecałe trzy lata gubernatorstwa Midhata jego wierny
pomocnik Anwar-efendi
zdążył zbudować telegraf, uruchomić w Bagdadzie tramwaj konny,
zorganizować żeglugę parową
na Eufracie, założyć pierwszą iracką gazetę i zebrać chętnych do nauki w
szkole handlowej. Nieźle,
prawda? Nie mówię już o takiej bagatelce jak stworzenie akcyjnego Osmano-
Osmańskiego
Towarzystwa Okrętowego, którego jednostki docierają przez Kanał Sueski aż
do Londynu.
Następnie za pomocą niezwykle chytrej intrygi udało się Anwarowi obalić
wielkiego wezyra
Mahmuda Nedima, który tak bardzo był zależny od posła rosyjskiego, że
Turcy przezwali go
„Nedimow”. Midhat stanął na czele rządu sułtańskiego, ale na tym wysokim
stanowisku utrzymał
się zaledwie dwa i pół miesiąca – nasz Gnatjew znowu go przechytrzył.
Główną i z punktu
widzenia pozostałych paszów absolutnie niewybaczalną wadą Midhata jest
nieprzekupność.
Rozpoczął walkę z łapówkarstwem i w obecności zagranicznych dyplomatów
wypowiedział
zdanie, które go zgubiło: „Czas pokazać Europie, że nie wszyscy Turcy są
nędznymi
prostytutkami”. Za „prostytutki” wyrzucono go ze Stambułu i wysłano jako
gubernatora do
Salonik. To greckie miasteczko niezwłocznie zaczęło rozkwitać, a na dworze
sułtana znowu
zapanowały błogi spokój, bezczynność i kradzież grosza publicznego.
– Widzę, że pan po prostu z-zakochał się w tym człowieku – przerwał
generałowi Erast
Pietrowicz.
– W Midhacie? Bez wątpienia. – Mizinow wzruszył ramionami. – No i
byłbym szczęśliwy,
widząc go na czele rządu rosyjskiego. Ale nie jest Rosjaninem, tylko
Turkiem. Na domiar złego
Turkiem skłaniającym się ku Anglii. Nasze dążenia są przeciwstawne, Midhat
jest przeto naszym
wrogiem. Najbardziej niebezpiecznym z wrogów. Nas Zachód nie lubi i boi
się, Midhata zaś nosi
na rękach, zwłaszcza odkąd nadał Turcji konstytucję. A teraz, panie
Eraście, proszę uzbroić się
w cierpliwość. Przeczytam panu obszerny list, który dostałem jeszcze w
ubiegłym roku od
Nikołaja Gnatjewa. List ów da panu jasne pojęcie o przeciwniku, z którym
będziemy mieli do
czynienia.
Szef żandarmerii wyciągnął z teki zapisane równym maczkiem karty i
zaczął czytać.
Strona 23 z 120
Drogi Ławrientiju! Wydarzenia w naszym cieszącym się względami Allacha
Stambule
rozwijają się na tyle gwałtownie, że nawet ja za nimi nie nadążam, a
przecie twój uniżony sługa,
bez fałszywej skromności, niejeden rok trzymał rękę na pulsie Chorego
Człowieka Europy. Puls ten
nie bez moich starań stopniowo zamierał i wydawało się, że wkrótce
zatrzyma się zupełnie, ale
począwszy od maja...
– Mowa jest o ubiegłym, siedemdziesiątym szóstym roku – Mizinow uznał,
że trzeba wtrącić
tę uwagę.
...ale począwszy od maja, chory zaczął gorączkować tak, że tylko
patrzeć, jak Bosfor wystąpi
z brzegów, runą mury Carogrodu, tak że nie będziesz miał gdzie zawiesić
swej tarczy.
A cała rzecz w tym, że w maju do stolicy wielkiego i niezrównanego
sułtana Abdulaziza,
Cienia Wszechmogącego Allacha i Obrońcy Wiary, triumfalnie wrócił z
zesłania Midhat-pasza
i przywiózł ze sobą przemyślnego Anwar-efendiego, swoją szarą eminencję.
Anwar, który tym razem był mądrzejszy, działał na pewniaka – na sposób
i zachodni,
i wschodni. Zaczął po europejsku: jego agenci jęli nawiedzać stocznię,
arsenał, mennicę – po czym
lud, któremu od dawna nie wypłacano poborów, ruszył na ulice. Następny
trik był iście wschodni.
Dwudziestego piątego maja Midhat-pasza powiadomił prawowiernych, że we
śnie objawił mu się
Prorok (kto to sprawdzi?), i nakazał swemu słudze ratować ginącą Turcję.
A tymczasem mój stary przyjaciel Abdulaziz jak zazwyczaj siedział u
siebie w haremie,
rozkoszując się towarzystwem ukochanej żony, pięknej Michry-chanum, która
wkrótce miała
rodzić, toteż bardzo kaprysiła i żądała, żeby władca ani na chwilę jej nie
odstępował. Ta
złotowłosa, niebieskooka Czerkieska oprócz nieziemskiej piękności wsławiła
się jeszcze i tym, że
do szczętu opróżniła skarb sułtana. Tylko w ciągu ostatniego roku
zostawiła we francuskich
sklepach na Perze ponad dziesięć milionów rubli, całkiem więc zrozumiałe,
że mieszkańcy
Konstantynopola nie darzyli jej, jak powiedzieliby skłonni do „
understatements” Anglicy,
przesadną miłością.
Uwierz mi, Ławrientiju, nie byłem w stanie nic zmienić. Zaklinałem,
groziłem, intrygowałem
jak eunuch w haremie, ale Abdulaziz był niemy i głuchy. Dwudziestego
dziewiątego maja wokół
pałacu Dołmabachcze (przeokropny budynek w zachodnio-wschodnim stylu)
wrzeszczał
wielotysięczny tłum, a padyszach nawet nie podjął próby uspokojenia
poddanych – zamknął się
w kobiecej części rezydencji, dokąd wstęp jest mi wzbroniony, i słuchał,
jak Michry-chanum
wygrywa na fortepianie walce wiedeńskie.
W tym czasie Anwar nie wychodził od ministra wojny, nakłaniając owego
ostrożnego
i zapobiegliwego jegomościa do zmiany orientacji politycznej. Zgodnie z
doniesieniem mojego
agenta, który u paszy był kucharzem (stąd specyficzny charakter meldunku),
decydujące rozmowy
wyglądały w taki sposób: Anwar przyjechał do ministra dokładnie w
południe, kiedy rozkazano
podać kawę z czurekami. Kwadrans później z gabinetu ministra rozległ się
wściekły ryk jego
Strona 24 z 120
ekscelencji, po czym adiutanci odprowadzili Anwara do aresztu. Przez
następne pół godziny pasza
chodził samotnie po komnacie i zjadł dwa talerze chałwy, którą bardzo
lubi. Później zapragnął
przesłuchać zdrajcę osobiście, udał się więc na odwach. O wpół do trzeciej
rozkazano podać
owoce i słodycze. Za kwadrans czwarta – koniak i szampan. O piątej pasza
wypił kawę i wraz
z gościem pojechał do Midhata. Krążą słuchy, że za udział w spisku
ministrowi obiecano godność
wielkiego wezyra i milion funtów szterlingów od angielskich protektorów.
Pod wieczór dwaj główni spiskowcy doszli do całkowitej zgody i jeszcze
tejże nocy nastąpił
przewrót państwowy. Flota zablokowała pałac od strony morza, komendant
stołecznego garnizonu
obsadził wartę swoimi ludźmi, a sułtana razem z matką i brzemienną Michry-
chanum
przewieziono łódką do pałacu Ferije.
W cztery dni później sułtan przystrzygał sobie brodę nożyczkami do
manicure, i to tak
nieszczęśliwie, że przeciął sobie żyły u obu rąk i wkrótce umarł.
Zaproszeni lekarze ambasad
europejskich dokonali oględzin trupa i jednomyślnie uznali, że mają do
czynienia z samobójstwem,
albowiem żadnych śladów walki na ciele nie stwierdzono. Krótko mówiąc,
wszystko rozegrano
w sposób prosty i elegancki jak w dobrej partii szachów – taki już jest
styl Anwar-efendiego.
Ale to było jedynie otwarcie partii, potem nastąpiła gra środkowa.
Minister wojny zrobił swoje i teraz stanowił poważną przeszkodę, nie
przejawiał bowiem
najmniejszej skłonności do reform ani konstytucji, najbardziej zaś go
interesowało, kiedy wreszcie
otrzyma obiecany przez Anwara milion. W ogóle minister zachowywał się tak,
jak gdyby był
najważniejszą osobą w rządzie, nie przestając dowodzić, że to nie Midhat,
tylko właśnie on obalił
Abdulaziza.
W tym też przekonaniu Anwar-efendi utwierdzał pewnego dzielnego
oficera, który wcześniej
służył jako adiutant u zmarłego sułtana. Oficer nazywał się Hasan-bej, był
bratem pięknej
Michry-chanum i wśród pałacowych pań cieszył się niebywałą popularnością,
jako że był wielce
urodziwy, odważny i znakomicie wyśpiewywał arie włoskie. Hasan-beja
wszyscy nazywali po
prostu Czerkiesem.
Kilka dni po tym, jak Abdulaziz niezręcznie skrócił sobie brodę,
nieutulona w żalu
Michry-chanum wydała na świat martwe dziecię i skonała w strasznych
męczarniach. Akurat
wtedy Anwar i Czerkies byli już przyjaciółmi na śmierć i życie. Pewnego
razu Hasan-bej wstąpił
do rezydencji Midhat-paszy, żeby odwiedzić druha. Anwara akurat nie było,
za to do paszy zjechali
się ministrowie na naradę. Do Czerkiesa wszyscy tam przywykli i
przyjmowali go jak swego. Wypił
więc z adiutantami kawę, zapalił fajkę, pogawędził o tym i o owym. Potem
leniwie przespacerował
się po korytarzu i nagle rzucił się do sali, gdzie odbywało się
posiedzenie. Midhata i pozostałych
dygnitarzy Hasan-bej nie tknął, ale ministrowi wojny wpakował w pierś dwie
kule z rewolweru,
a następnie dobił starca jataganem. Ci z ministrów, którzy mieli więcej
rozumu, rzucili się do
ucieczki, dwaj wszakże zapragnęli popisać się bohaterstwem. Zupełnie
niepotrzebnie, bo jednego
szalony Czerkies położył trupem, a drugiego ciężko ranił. Wówczas powrócił
Strona 25 z 120
dzielny Midhat-pasza
ze swoimi dwoma adiutantami. Hasan-bej zastrzelił obu, a Midhata znowu nie
ruszył. W końcu
związano mordercę, który zdążył jeszcze zabić oficera policji i ranić
siedmiu żołnierzy. Nasz
Anwar w tym czasie żarliwie modlił się w meczecie, co poświadczyć może
wiele osób.
Hasan-bej spędził noc zamknięty w pomieszczeniu wartowniczym, głośno
wyśpiewując arie
z „Łucji z Lammermooru”, czym, jak powiadają, wprawił Anwar-efendiego w
absolutny zachwyt.
Anwar usiłował nawet wyprosić zmiłowanie dla dzielnego złoczyńcy, ale
rozwścieczeni
ministrowie byli nieugięci i nazajutrz morderca zawisł na stryczku. Damy z
haremu, które tak
bardzo lubiły Czerkiesa, asystowały przy jego kaźni, gorzko płacząc i
posyłając mu pocałunki.
Odtąd więc nic już nie stało Midhatowi na przeszkodzie oprócz losu,
który zadał mu cios
z całkiem nieoczekiwanej strony. Wielkiego polityka zawiodła jego
marionetka, nowy sułtan
Murad.
Jeszcze rankiem trzydziestego pierwszego maja, od razu po przewrocie,
Midhat-pasza złożył
wizytę siostrzeńcowi obalonego sułtana, księciu Muradowi, czym tego
ostatniego niebywałe
przeraził. Tutaj muszę wtrącić niedużą dygresję, żeby wyjaśnić, jak
żałosną figurą jest w imperium
osmańskim następca tronu.
Chodzi o to, że prorok Mahomet, żon mając co prawda aż piętnaście, nie
doczekał się ani
jednego syna i żadnych instrukcji w sprawie dziedziczenia tronu nie
zostawił. Dlatego też od
wieków każda z licznych sułtanek marzyła o wprowadzeniu swego syna na
tron, a synów rywalek
na wszelkie sposoby starała się zlikwidować. Przy pałacu znajduje się
specjalny cmentarz dla
niewinnie zgładzonych książąt, tak że my, Rosjanie, z naszym Borysem i
Glebem oraz carewiczem
Dymitrem, w porównaniu z Turkami wyglądamy po prostu śmiesznie.
Tron w imperium Osmanów przechodzi nie z ojca na syna, ale ze starszego
brata na młodszego.
Kiedy zasób braci się wyczerpie, prawa nabywa następne pokolenie, a potem
znowu młodszy brat
dziedziczy po starszym. Każdy sułtan śmiertelnie obawia się młodszego
brata albo najstarszego
bratanka, tak że szanse, by następca dożył wstąpienia na tron, są nader
niewielkie. Księcia
następcę tronu trzymają w całkowitej izolacji, nikogo do niego nie
dopuszczają, a nawet, łajdacy,
starają się dobierać mu nałożnice niezdolne do rodzenia dzieci. Zgodnie z
dawną tradycją
przyszłemu padyszachowi usługują niewolnicy z uciętymi językami i
przekłutymi bębenkami
w uszach. Możesz sobie wyobrazić, jak przy takim wychowaniu wygląda
kondycja duchowa ich
sułtańskich wysokości. Na przykład Sulejman II trzydzieści dziewięć lat
spędził w zamknięciu,
przepisując Koran i zdobiąc go malunkami. A kiedy w końcu został sułtanem,
wkrótce zatęsknił do
poprzedniego stanu i abdykował. Doskonale go rozumiem – malować obrazki
jest o wiele
przyjemniej.
Wróćmy jednak do Murada. Był to przystojny, niegłupi i nawet nieźle
oczytany młodzieniec,
skłonny wszelako do nadmiernego pijaństwa i owładnięty usprawiedliwioną
skądinąd manią
prześladowczą. Z radością powierzył mądremu Midhatowi ster władzy, tak że
Strona 26 z 120
wszystko u naszych
chytrusów szło zgodnie z planem. Ale nagły wzlot i zadziwiająca śmierć
stryja tak podziałały na
biednego Murada, że zaczął gadać od rzeczy i urządzać awantury. Zachodni
psychiatrzy, którzy
potajemnie odwiedzili padyszacha, doszli do wniosku, że jest nieuleczalnie
chory i odtąd jego stan
będzie się tylko pogarszał.
Zauważ niewiarygodną dalekowzroczność Anwar-efendiego. Już w pierwszym
dniu
panowania Murada, kiedy wszystko rysowało się wręcz sielankowo, „our
mutual friend” wprosił
się nagle jako sekretarz do księcia Abdulhamida, brata sułtana i następcy
tronu. Kiedy się o tym
dowiedziałem, nabrałem pewności, że Midhat-pasza nie jest pewien Murada V.
Anwar przyjrzał się
nowemu następcy i widocznie uznał, że się nadaje, Midhat zaś postawił
wtedy Abdulhamidowi
warunek: obiecaj, że wprowadzisz w kraju konstytucję, a zostaniesz
padyszachem. Książę
oczywiście się zgodził.
Dalsze wypadki są ci znane. Trzydziestego pierwszego sierpnia na tron
zamiast szalonego
Murada V wstąpił Abdułhamid II, Midhat-pasza otrzymał godność wielkiego
wezyra, a Anwar
pozostał zakulisowym manipulatorem przy nowym sułtanie i nieoficjalnym
szefem tajnej policji –
to znaczy twoim (cha, cha), Ławrientij, kolegą.
Charakterystyczne jest, że w Turcji prawie nikt nie zna Anware-
fendiego. Nie wysuwa się na
pierwszy plan, nie pokazuje ludziom. Ja na przykład widziałem go jedynie
raz, kiedy
przedstawiałem się nowemu padyszachowi. Anwar siedział z dala od tronu, w
cieniu, miał
olbrzymią czarną brodę (moim zdaniem fałszywą) i ciemne okulary, co w
ogóle jest niesłychanym
naruszeniem dworskiej etykiety. W czasie audiencji Abdulhamid kilka razy
oglądał się na niego,
jak gdyby szukał wsparcia albo rady.
Oto z kim będziesz odtąd miał do czynienia... Jeśli mnie przeczucie nie
myli, Midhat i Anwar
będą nadal kręcić sułtanem, jak im tylko przyjdzie ochota, i już po roku
czy dwóch...
*
– No, dalej nie ma niczego ciekawego. – Mizinow przerwał przedłużającą
się lekturę i wytarł
chustką spocone czoło. – Tym bardziej że przeczucie mimo wszystko omyliło
mądrego Nikołaja
Pawłowicza. Midhat-pasza nie utrzymał się przy władzy i został wygnany.
Erast Pietrowicz, który słuchał bardzo uważnie i przez cały czas ani
razu się nie poruszył (w
przeciwieństwie do Warii, wiercącej się bez przerwy na twardym krześle),
rzucił krótko:
– Co do otwarcia rozumiem, gry środkowej także. A gdzie końcówka partii?
Generał z aprobatą skinął głową.
– O to właśnie chodzi. Końcówka była do tego stopnia skomplikowana, że
zaskoczyła nawet
wielce doświadczonego Gnatjewa. Siódmego lutego tego roku Midhat-paszę
wezwano do sułtana,
wzięto pod straż i wsadzono na parostatek, który zabrał odsuniętego od
łask premiera w podróż po
Europie. A nasz Anwar, zdradziwszy swego dobroczyńcę, został szarą
eminencją już nie przy
szefie rządu, ale przy samym sułtanie. Zrobił wszystko, co się da, żeby
stosunki między Portą
a Rosją zostały zerwane. No i właśnie jakiś czas temu, kiedy los Turcji
Strona 27 z 120
zawisł na włosku, nasi
agenci donieśli, że Anwar-efendi wyruszył na teren działań wojennych, żeby
zmienić bieg
wydarzeń, przeprowadzając tajne operacje, których istoty możemy się tylko
domyślać.
Wówczas Fandorin przemówił jakoś dziwnie.
– śadnych obowiązków – to raz. Zupełna s-swoboda działania – to dwa.
Odpowiedzialność
tylko przed panem – to trzy.
Waria nie zrozumiała, co oznaczają te słowa, ale szef żandarmerii
bardzo się ucieszył i szybko
powiedział:
– To znakomicie! Poznaję dawnego Fandorina. No bo pan, kochaneczku,
jest jakiś zamrożony.
Niechże mi pan wybaczy, to już nie służbowo, tylko po ojcowsku, jako
starszy wiekiem... Nie
można się żywcem zagrzebywać w grobie, groby są dla umarłych. Słyszane to
rzeczy, w pańskim
wieku! Przed panem przecież, jak to śpiewają w arii, toute la vie devant
soi.
– Ławrientiju Arkadjewiczu! – Blade policzki wolontariusza-dyplomaty-
szpiega w jednej
chwili spąsowiały, w głosie zadźwięczała stal. – Z-zdaje się, że nie
narzucałem się p-panu ze
zwierzeniami...
Waria uznała tę uwagę za ordynarną w najwyższym stopniu i wtuliła głowę
w ramiona: za
chwilę dotknięty Mizinow z pewnością wybuchnie i jak nie wrzaśnie...!
Ale satrapa tylko westchnął i dość sucho rzekł:
– Pańskie warunki przyjmuję. Niech będzie swoboda działań. To właśnie
miałem na myśli. Po
prostu niech pan patrzy, słucha i jeśli zauważy pan coś godnego uwagi...
No, zresztą nie będę pana
uczył.
– Apsik! – kichnęła Waria i skuliła się przestraszona.
Generał jednak przestraszył się jeszcze bardziej. Wzdrygnął się,
odwrócił i oszołomiony,
skierował wzrok na mimowolnego świadka poufnej rozmowy.
– A panna skąd się tutaj wzięła? To pani nie wyszła z pułkownikiem? Jak
pani śmiała?!
– Trzeba było uważać – odparła z godnością Waria. – Nie jestem komarem
czy muchą, żeby
mnie ignorować. Poza tym zostałam aresztowana i nikt mnie nie zwolnił.
Usta Fandorina jakby ledwo drgnęły. Ależ nie, przywidziało się jej –
ten osobnik nie potrafi się
uśmiechać.
– Ano cóż, niech tak będzie. – W głosie Mizinowa zabrzmiała cicha
groźba. – Droga panno
niekrewna, dowiedziała się pani o rzeczach, o których wiedzieć absolutnie
nie powinna. Ze
względów bezpieczeństwa państwa biorę panią pod tymczasowy areszt
administracyjny. Zostanie
pani odstawiona pod konwojem do garnizonu kiszyniowskiego i przetrzymana
tam do zakończenia
kampanii. Może więc pani mieć żal tylko do siebie.
Waria zbladła.
– Ależ ja nawet nie zobaczyłam się z narzeczonym...
– Po wojnie się pani zobaczy – odparł Iwan Groźny i odwrócił się w
stronę drzwi, żeby
zawołać swoich opryczników, ale do rozmowy wtrącił się Erast Pietrowicz.
– Ławrientiju Arkadjewiczu, myślę, że w zupełności w-wystarczy wziąć od
pani Suworow
słowo honoru.
– Daję słowo honoru! – zakrzyknęła od razu Waria, zachęcona
nieoczekiwanym
wstawiennictwem.
– Wybaczy pan, kochaneczku, ale ryzykować nie możemy – odrzekł generał,
nawet na nią nie
Strona 28 z 120
spojrzawszy. – Jeszcze ten narzeczony! No i czy można ufać dziewczynie?
Sam pan wie: warkocz
długi, rozum krótki.
– Nie mam żadnego warkocza! A co do rozumu, to podłe! – Głos Warii
zdradziecko zadrżał. –
Co mnie obchodzą pańskie Anwary i Midhaty!
– Na moją odpowiedzialność, w-wasza ekscelencjo. Ręczę za Warwarę
Andriejównę.
Mizinow milczał pochmurny i niezadowolony, a Waria pomyślała, że
widocznie nie
wszystkich agentów policji należy spisać na straty. Mimo wszystko to
ochotnik z Serbii.
– Głupio – burknął generał. Odwrócił się do Warii i nieżyczliwym głosem
spytał: – Umie pani
coś robić? Charakter pisma ładny?
– Przecież ukończyłam kursy stenografii! Pracowałam jako telegrafistka!
I akuszerka! – Waria
nie wiadomo czemu trochę podkoloryzowała.
– Stenografka i telegrafistka? – zdziwił się Mizinow. – No, to tym
bardziej. Eraście
Pietrowiczu, zostawię tutaj tę pannę, ale pod jednym warunkiem: będzie
pełnić obowiązki
pańskiego sekretarza. Tak czy owak, przyda się panu jakiś kurier albo
łącznik, niebudzący
zbędnych podejrzeń. Tylko niech pan pamięta: poręczył pan za nią.
– Nie, co to, to nie! – zawołali jednogłośnie Waria i Fandorin. A
zakończyli też chórem, ale już
każde inaczej.
Erast Pietrowicz powiedział:
– Nie potrzebuję sekretarzy.
A Waria:
– Nie będę pracować u tajniaków.
– Jak sobie życzycie. – Generał wzruszył ramionami i wstał. –
Nowgorodcew, eskorta!
– Zgadzam się! – krzyknęła Waria.
Fandorin milczał.
Rozdział czwarty,
w którym nieprzyjaciel zadaje pierwszy cios
„Daily Post”
15 (3 wg kalendarza rosyjskiego) lipca 1877 roku
...Straż przednia energicznego generała Hurki zdobyła miasto Tyrnowo,
dawną stolicę
carstwa bułgarskiego, i wspina się na przełęcz Szypka, za którą leżą
pozbawione obrony równiny,
ciągnące się aż do Konstantynopola. Wezyr wojskowy Redif-pasza i
głównodowodzący Abdul
Kerim-pasza zostali pozbawieni urzędów i postawieni przed sądem. Teraz
jedynie cud może
uratować Turcję.
Zatrzymali się przed wejściem. Musieli się w końcu rozmówić. Fandorin
odkaszlnął
i powiedział:
– śałuję bardzo, pani Warwaro, że t-tak to wyszło. Oczywiście jest pani
zupełnie wolna i do
żadnej współpracy przymuszać Pani nie mam zamiaru.
– Dziękuję panu – odrzekła sucho. – To bardzo szlachetne. Przyznaję, że
już myślałam, że pan
to wszystko specjalnie urządził. Przecież doskonale mnie pan widział i z
pewnością domyślał się,
jak to się skończy. Co, bardzo potrzebuje pan sekretarki?
W oczach Erasta Pietrowicza znowu mignęła iskierka, którą u normalnego
człowieka można
byłoby wziąć za oznakę wesołości.
Strona 29 z 120
– Jest pani d-domyślna. Ale niesprawiedliwa. Rzeczywiście postąpiłem
tak nie bez ukrytego
celu, wyłącznie jednak w pani interesie. Ławrientij Arkadjewicz
niezawodnie wyrzuciłby p-panią
z armii czynnej. A pan Kazantzakis jeszcze przystawiłby żandarma. Teraz
zaś ma pani p-pełne
prawo tu zostać.
Temu Waria w żaden sposób nie mogła zaprzeczyć, ale też nie miała
ochoty dziękować
żałosnemu szpiegowi.
– Widzę, że pan naprawdę znakomicie opanował swoją mało zaszczytną
profesję –
powiedziała zjadliwie. – Przechytrzył pan nawet naczelnego ludożercę.
– Ławrientij Arkadjewicz ma być tym ludożercą? – zdziwił się
Fandorin. – Według mnie nie
wygląda na takiego. A w ogóle – co jest niegodnego w tym, że się b-broni
interesów państwa?
No i o czym z takim rozmawiać?
Waria demonstracyjnie się odwróciła, obrzucając spojrzeniem obóz: domki
o białych ścianach,
równe szeregi pałatek, nowiuteńkie słupy telegraficzne. Ulicą biegł
żołnierz, w znajomy sposób
wymachując długimi, niezgrabnymi rękami.
– Waria, Warieńko! – zawołał z daleka i zerwał z głowy kepi z długim
daszkiem. – A jednak
przyjechałaś!
– Pietia! – krzyknęła i od razu zapomniała o Fandorinie, biegnąc na
spotkanie człowiekowi,
dla którego przebyła półtora tysiąca wiorst.
Objęli się i ucałowali zupełnie naturalnie, bez niezręczności, jak
nigdy wcześniej. Ucieszył ją
widok nieładnej, ale miłej, promieniejącej szczęściem twarzy Pieti. Pietia
był wychudzony,
ogorzały i garbił się jeszcze bardziej niż dawniej. Czarny mundur z
czerwonymi pagonami wisiał
na nim jak worek, uśmiech jednak pozostał ten sam – szeroki, pełen
uwielbienia.
– To znaczy, że się zgadzasz? – spytał.
– Tak – powiedziała po prostu Waria, chociaż zamierzała zgodzić się nie
od razu, tylko dopiero
po długiej i poważnej rozmowie, w której by postawiła zasadnicze warunki.
Pietia zagwizdał jak sztubak i znowu zaczął ją obejmować, ale Waria już
oprzytomniała.
– Musimy jednak wszystko dokładnie omówić. Po pierwsze...
– Omówimy, z pewnością omówimy. Ale nie teraz, wieczorem. Spotkamy się
u dziennikarzy
w namiocie, dobrze? Mają tam coś w rodzaju klubu. Przecież znasz Francuza?
No, tego d’Evrait?
Wspaniały człowiek. To właśnie on mi powiedział, żeś przyjechała. Jestem
teraz strasznie zajęty,
wyszedłem tylko na chwilę. Jak się wyda, to po mnie. Wieczorem, wieczorem!
I zaraz pobiegł z powrotem, wznosząc buciskami tumany kurzu i co chwila
się oglądając.
Ale wieczorem nie udało im się spotkać. Ordynans przyniósł kartkę ze
sztabu: „Służba całą
noc. Jutro. Kocham. P”.
No cóż, służba nie drużba. Waria zaczęła się więc urządzać. Siostry
miłosierdzia – niewiasty
dobre i uczynne, ale już starsze, trzydziestopięcioletnie, no i nieco
nudne – wzięły ją do siebie na
kwaterę. Zebrały wszystko co niezbędne, by jakoś jej powetować stratę
bagażu, którym zawładnął
przedsiębiorczy Mitko – odzież, obuwie, flakon wody kolońskiej (a miała
cudowne paryskie
perfumy!), pończochy, bieliznę, grzebyk, spinki, pachnące mydło, puder,
smarowidło
przeciwsłoneczne, cold-cream, mleczko chroniące skórę przed wiatrem,
Strona 30 z 120
esencję rumiankową do
mycia włosów i inne potrzebne rzeczy. Sukienki oczywiście były okropne, z
wyjątkiem może
jednej, błękitnej, z białym koronkowym kołnierzykiem. Po usunięciu
mankietów, które wyszły
z mody, wyglądała dosyć ładnie.
Ale rankiem zrobiło się nudno. Siostry udały się do lazaretu, bo spod
Łowczy przywieziono
dwóch rannych. Waria popiła w samotności kawy, poszła nadać depeszę do
rodziców: po pierwsze,
żeby nie odchodzili od zmysłów, a po drugie, żeby przysłali pieniądze
(chodzi wyłącznie
o pożyczkę, niech się nie spodziewają, że wróci do klatki). Pospacerowała
po obozie, przyjrzała się
dziwacznemu pociągowi bez szyn: z tamtego brzegu przybył tabor o napędzie
mechanicznym.
Buchające parą żelazne lokomobile na olbrzymich kołach wlokły za sobą
ciężkie armaty i fury
z amunicją. Widok ten robił wrażenie: prawdziwy triumf postępu.
Potem, nie mając nic do roboty, wstąpiła w odwiedziny do Fandorina,
któremu w sektorze
sztabowym wydzielono osobny namiot. Erast Pietrowicz też nic nie robił:
leżał na łóżku polowym
z turecką książką i wypisywał z niej jakieś słowa.
– Broni pan interesów państwa, panie policjancie? – spytała Waria,
uznając, że w stosunku do
agenta najwłaściwszy będzie ton lekceważący z domieszką kpiny.
Fandorin wstał i narzucił na ramiona wojskowy surdut bez epoletów (też
widocznie gdzieś się
umundurował). Pod rozpiętym kołnierzykiem koszuli Waria dostrzegła srebrny
łańcuszek.
Krzyżyk? Nie, zdaje się, że medalion. Ciekawe byłoby zajrzeć, co tam jest.
Czyżby pan szpicel
miał romantyczne skłonności?
Radca tytularny zapiął kołnierzyk i odpowiedział poważnie:
– Jeśli żyje się w jakimś p-państwie, to trzeba albo się o nie
troszczyć, albo je opuścić – inaczej
jest się skazanym na pasożytnictwo albo lokajskie narzekanie.
– Jest i trzecia możliwość – odparowała Waria, urażona „lokajskim
narzekaniem”. –
Niesprawiedliwe państwo można zburzyć i zamiast niego zbudować inne.
– Niestety, pani Warwaro, państwo to nie d-dom, tylko raczej drzewo.
Drzewa się nie buduje,
rośnie samo, zgodnie z prawami przyrody, i to jest dłuższa sprawa. Nie
murarz jest tu potrzebny,
ale ogrodnik.
Zapominając o właściwym tonie, Waria krzyknęła zapalczywie:
– śyjemy w takich trudnych, ciężkich czasach! Uczciwi ludzie jęczą pod
brzemieniem tępoty
i samowoli, a pan wygaduje jak staruch, opowiada tu o jakichś ogrodnikach.
Erast Pietrowicz wzruszył ramionami.
– Kochana Warwaro Andriejówno, zmęczyło mnie wysłuchiwanie jęków o n-
naszych
„ciężkich czasach”. Za cara Mikołaja, kiedy czasy były troszkę cięższe niż
obecne, pani „uczciwi
ludzie” stali na baczność i nieustannie wychwalali swoje szczęśliwe życie.
A skoro wolno już się
skarżyć na tępotę i samowolę, to widać czasy są l-lepsze.
– Ależ pan jest zwyczajnym... zwyczajnym... s ł u g ą t r o n u! –
wycedziła Waria najgorszą
z obelg, a ponieważ Fandorin ani drgnął, wyjaśniła w dostępnym dlań
języku. – Nędzny rab, bez
rozumu i sumienia!
Wypaliła – i przeraziła się własnego grubiaństwa, ale Erast Pietrowicz
ani trochę się nie
rozzłościł, tylko westchnął i powiedział:
– Nie wie pani, jak mnie t-traktować – to raz. Nie chce pani być
wdzięczna i dlatego się pani
Strona 31 z 120
złości – to dwa. Niech pani pośle do diabła wdzięczność, a świetnie się
porozumiemy – to trzy.
Taka protekcjonalność dodatkowo rozeźliła Warię, tym bardziej że agent
ze swoim rybim
temperamentem miał absolutną rację.
– Jeszcze wczoraj zauważyłam, że pan ciągle jak nauczyciel tańca: raz-
dwa-trzy, raz-dwa-trzy.
Kto pana nauczył tej głupiej maniery?
– Miałem takich nauczycieli – odrzekł mgliście Fandorin i niezbyt
uprzejmie wetknął nos
w swoją turecką książkę.
Namiot, gdzie zbierali się akredytowani przy kwaterze głównej
żurnaliści, widać było z daleka.
Przed wejściem wisiały na długim sznurze flagi różnych krajów, proporce
pism i gazet, a także, nie
wiadomo czemu, czerwone szelki w białe gwiazdki.
– Widocznie wczoraj święcili sukces batalii pod Łowczą – wyraził
przypuszczenie Pietia. –
Ktoś tak święcił, że zgubił szelki.
Odchylił zasłonę, a Waria zajrzała do środka. Klub wyglądał
niechlujnie, ale na swój sposób
sympatycznie: drewniane stoły, płócienne krzesła, kontuar z rzędami
butelek. Pachniało dymem
tytoniowym, woskowymi świecami i męską wodą kolońską. Na oddzielnym długim
stole leżały
sterty rosyjskich i zagranicznych gazet. Gazety były niezwykłe – całe
sklejone ze wstęg
telegraficznych. Waria przyjrzała się londyńskiej „Daily Post” i ze
zdziwieniem stwierdziła, że to
dzisiejsze poranne wydanie. Widocznie przesyłają im z redakcji telegrafem.
Brawo!
Szczególnie ukontentował Warię fakt, że były tylko dwie kobiety, przy
czym obie z pince-nez
i nie pierwszej młodości. Za to mężczyzn było mnóstwo, wśród nich
dostrzegła też znajomych.
Przede wszystkim Fandorina, znowu z książką. To już całkiem głupio,
przecież czytać można
i u siebie.
W przeciwległym natomiast kącie rozgrywano szachową symultanę. Z jednej
strony stołu,
ćmiąc cygaro, przechadzał się McLaughlin i patrzył pobłażliwie na drugą
stronę, gdzie
w skupieniu siedzieli Sobolew, d’Evrait i jeszcze dwaj.
– Ha, oto i nasz mały Bułgar! – zakrzyknął generał Michel, z ulgą
wstając od szachownicy. –
Ledwie panią poznałem! Świetnie, Seamus, zgódźmy się na remis.
D’Evrait przyjaźnie uśmiechnął się do wchodzących i (to było miłe)
zatrzymał wzrok na Warii,
ale kontynuował grę. Do Sobolewa zaś podleciał smagły oficer w
olśniewającym zaiste mundurze,
dotknął uczernionego ponad wszelką miarę wąsa i zawołał po francusku:
– Generale, błagam, niech mnie pan przedstawi swojej czarującej
znajomej! Gaście świece,
panowie! Już są nieprzydatne – wzeszło słońce!
Obie starsze panie nieżyczliwie spojrzały na Warię, którą zresztą też
trochę speszyło takie
natarcie.
– To podpułkownik Lucan, osobisty wysłannik naszego drogiego
sojusznika, jego wysokości
księcia Rumunii, Karola. – Sobolew się uśmiechnął. – Ostrzegam, Warwaro
Andriejówno, dla
kobiecych serc pułkownik jest groźniejszy niż zatrute strzały.
Waria domyśliła się z jego tonu, że Rumuna nie należy zanadto hołubić,
zatem z ostentacją
wspierając się na ramieniu Pieti, odrzekła powściągliwie:
– Bardzo mi miło. Mój narzeczony, ochotnik Piotr Jabłokow.
Lucan z galanterią wziął Warię palcami (błysnął pierścień ze sporym
Strona 32 z 120
brylantem) za nadgarstek
i pochylił się, chcąc ucałować dłoń, ale otrzymał należną odprawę.
– W Petersburgu nowoczesnym kobietom nie całuje się rąk.
A poza tym ludzie byli ciekawi, toteż Warii spodobało się w klubie
korespondentów. Złościło
ją tylko, że d’Evrait nadal gra w swoje idiotyczne szachy. Ale widocznie
partia miała się ku
końcowi – wszyscy pozostali rywale McLaughlina już skapitulowali, więc
porażka Francuza była
przesądzona. Tyle że to go wcale nie smuciło; często popatrywał na Warię,
beztrosko się uśmiechał
i melodyjnie pogwizdywał modną szansonetkę.
Sobolew stanął obok, spojrzał na szachownicę, z roztargnieniem
podchwycił refren.
– Folichon-folichonette... Poddaj się pan, d’Evrait, przecież to istne
Waterloo.
– Gwardia umiera, ale się nie poddaje. – Francuz targnął się za wąską,
spiczastą bródkę i zrobił
ruch, po którym Irlandczyk zafrasował się i zaczął posapywać.
Waria wyszła na zewnątrz, żeby podziwiać zachód słońca i napawać się
chłodem; kiedy
wróciła do namiotu, szachy już uprzątnięto, a rozmowa toczyła się ni
mniej, ni więcej, tylko
o wzajemnych stosunkach człowieka i Boga.
– Tutaj nie może być żadnego wzajemnego szacunku – mówił z zapałem
McLaughlin,
oczywiście w odpowiedzi na replikę d’Evraita. – W relacjach człowieka z
Wszechmogącym
z góry przyjęta jest nierówność. Przecież dzieciom na myśl nie przyjdzie
pretendować do równości
z rodzicami! Dziecko bez zastrzeżeń uznaje wyższość rodziców, swoją
zależność od nich, szanuje
ich, kocha i dlatego jest posłuszne – dla własnego dobra.
– Pozwolę sobie użyć pańskiej metafory. – Francuz się uśmiechnął,
zaciągając się z długiego
tureckiego cybucha. – Wszystko to jest słuszne tylko w odniesieniu do
małych dzieci. Gdy zaś
dziecko podrasta, niechybnie podaje w wątpliwość autorytet rodziców,
chociaż ci są jeszcze
nieporównanie mądrzejsi i potężniejsi. To jest naturalne, zdrowe, bez tego
człowiek na zawsze
pozostanie malcem. Ten sam okres przeżywa obecnie ludzkość, która już
trochę podrosła. Później,
gdy podrośnie jeszcze bardziej, jej stosunek do Boga niezawodnie będzie
się opierał na równości
i wzajemnym poszanowaniu. A kiedyś dziecię wydorośleje tak, że ojciec
przestanie mu w ogóle
być potrzebny.
– Brawo, d’Evrait, mówi pan tak samo gładko, jak pisze! – krzyknął
Pietia. – Cały problem
w tym, że żadnego Boga nie ma, istnieje natomiast materia, a poza tym
elementarne zasady
przyzwoitości. Panu zaś radzę ze swojej koncepcji zrobić felieton dla „
Revue Parisienne” – to
świetny temat.
– Do tego, żeby napisać dobry felieton, temat nie jest potrzebny –
oświadczył Francuz. –
Trzeba po prostu umieć dobrze pisać.
– No, tutaj to już pan przesadził – oburzył się McLaughlin. – Bez
tematu nawet taki
ekwilibrysta słowny jak pan nic mądrego nie wymyśli.
– Proszę wymienić dowolny przedmiot, niechby najbardziej trywialny, a
napiszę o nim artykuł,
który moja gazeta z przyjemnością wydrukuje. – D’Evrait wyciągnął rękę. –
Założymy się? Moje
siodło hiszpańskie przeciwko pańskiej lornecie Zeissa.
Wszyscy nadzwyczajnie się ożywili.
– Stawiam dwieście rubli na d’Evraita! – objawił Sobolew.
Strona 33 z 120
– Na dowolny temat? – powtórzył Irlandczyk. – Na pewno dowolny?
– Absolutnie dowolny. O, choćby o tej musze, która usiadła pułkownikowi
Lucanowi na
wąsach.
Rumun pospiesznie strzepnął muchę i rzekł:
– Stawiam trzysta na monsieur McLaughlina. Ale jaki przedmiot weźmiemy?
– A choćby te stare buty. – McLaughlin pokazał palcem zakurzone
juchtowe buty Francuza. –
Niech pan napisze o nich tak, żeby publiczność paryska wpadła w zachwyt.
Sobolew uniósł ręce.
– Zakład jeszcze nieprzyjęty, ja – pas. Stare buty to już przesada.
W rezultacie na Irlandczyka postawiono tysiąc, nikt natomiast nie
zechciał postawić na
Francuza. Warii żal się zrobiło biednego d’Evraita, ale pieniędzy ani ona,
ani Pietia nie mieli.
Podeszła więc do Fandorina, ciągle przewracającego kartki z tureckimi
kulfonami, i ze złością
szepnęła:
– No, co pan? Proszę na niego postawić. Co panu zależy! Na pewno ma pan
jakieś srebrniki od
swojego satrapy. Potem panu oddam.
Erast Pietrowicz zmarszczył się i znudzonym głosem powiedział:
– Sto rubli na monsieur d’Evraita.
Po czym znowu pogrążył się w lekturze.
– No więc mamy dziesięć do jednego – podsumował Lucan. – Panowie,
wygrana nieduża, ale
pewna.
W tym momencie do namiotu energicznie wkroczył kapitan Pieriepiołkin.
Waria z trudem go
poznała: mundur jak spod igły, lśniące buty, na oku imponująca czarna
przepaska (siniak
widocznie jeszcze nie zszedł), głowa obwiązana białym bandażem.
– Wasza ekscelencjo, panowie, przychodzę od barona Krüdenera! –
obwieścił solennym
głosem kapitan. – Mam ważną wiadomość dla prasy. Możecie zapisać: kapitan
Pieriepiołkin, sztab
generalny, oddział operacyjny. Pie-rie-pioł-kin. Nikopol zdobyty szturmem!
Wzięliśmy do niewoli
dwóch paszów i sześć tysięcy żołnierzy! Nasze straty – zupełnie znikome.
Panowie, zwycięstwo!
– Do diabła! Znowu beze mnie! – jęknął Sobolew i wybiegł z namiotu,
nawet się nie żegnając.
Kapitan odprowadził generała nieco zakłopotanym wzrokiem, ale już ze
wszystkich stron
obstąpili posłańca dziennikarze. Pieriepiołkin z widocznym zadowoleniem
zaczął odpowiadać na
pytania, popisując się znajomością francuskiego, angielskiego i
niemieckiego.
Warię zdziwiło zachowanie Erasta Pietrowicza.
Rzucił książkę na stół, energicznie roztrącił korespondentów i cicho
spytał:
– W-wybaczy pan, kapitanie, ale czy to nie pomyłka? Przecież Krüdener
otrzymał rozkaz
zajęcia Plewny. Nikopol leży w zupełnie p-przeciwnym kierunku.
W jego głosie było coś takiego, co sprawiło, że kapitan się zaniepokoił
i przestał zwracać
uwagę na dziennikarzy.
– Nie ma mowy o pomyłce, szanowny panie. Osobiście odebrałem depeszę z
naczelnego
sztabu, byłem obecny przy deszyfracji i sam odniosłem ją panu baronowi.
Doskonale pamiętam
tekst:
„Do komendanta ugrupowania zachodniego armii, generała-lejtnanta barona
Krüdenera.
Siłami przynajmniej jednej dywizji rozkazuję zająć Nikopol i umocnić się
tam. Mikołaj”.
Fandorin zbladł.
– Nikopol? – zapytał jeszcze ciszej. – A co z Plewną?
Strona 34 z 120
Kapitan wzruszył ramionami.
– Nie mam pojęcia.
Przy wejściu rozległo się stukanie butów i szczęk broni. Zasłona
gwałtownie się uniosła, a do
namiotu zajrzał... a niech go licho porwie!... podpułkownik Kazantzakis!
Za jego plecami błyskały
bagnety eskorty. śandarm zatrzymał przez chwilę wzrok na Fandorinie,
spojrzał na Warię, jakby
była przezroczysta, a do Pieti radośnie się uśmiechnął.
– Aaa, jest gołąbeczek! Tak właśnie myślałem. Wolontariuszu Jabłokow,
jest pan aresztowany.
Brać go – rozkazał, zwracając się do konwojentów.
Do klubu wkroczyli żwawo dwaj żandarmi w niebieskich mundurach i
chwycili pod ręce
sparaliżowanego strachem Pietię.
– Ależ pan zwariował! – krzyknęła Waria. – Proszę natychmiast zostawić
go w spokoju!
Kazantzakis nie zaszczycił jej nawet spojrzeniem. Strzelił palcami, po
czym aresztowanego
wyprowadzono z namiotu. Podpułkownik przystanął, z niewyraźnym uśmieszkiem
rozglądając się
dokoła.
– Eraście Pietrewiczu, cóż to znowu! – Waria dźwięcznym głosem
zaapelowała do Fandorina.
– Niech pan mu coś powie!
– Jakie podstawy? – spytał ponuro Fandorin, błądząc wzrokiem po
kołnierzu żandarma.
– W szyfrowanej depeszy, którą sporządził Jabłokow, zamieniono jedno
słowo. Zamiast
Plewny – Nikopol, tylko tyle. A tymczasem przednia straż Osman-paszy trzy
godziny temu zajęła
pustą Plewnę i zagroziła naszej flance. Takie podstawy, panie obserwatorze.
– Ma pan, McLaughlin, swój cud, któhy może uhatować Tuhcję – doleciał
do Warii głos
d’Evraita. Francuz dosyć czysto mówił po rosyjsku, ale uroczo grasejował.
– Nie cud, monsieur le correspondent, tylko najzwyklejszą zdradę. –
Podpułkownik się
uśmiechnął, patrząc przy tym na Fandorina. – Po prostu nie wyobrażam
sobie, panie wolontariuszu,
jak będzie się pan tłumaczył przed jego ekscelencją.
– Dużo pan m-mówi, pułkowniku. – Wzrok Erasta Pietrewicza powędrował
jeszcze niżej, do
górnego guzika munduru żandarma. – Ambicja nie p-powinna szkodzić sprawie.
– Co takiego?! – Drobny tik wprawił w drżenie smagłą twarz
Kazantzakisa. – Morały prawić?
Pan – mnie? Też mi coś! Ja przecież o panu, panie wunderkindzie, zdążyłem
się tego i owego
dowiedzieć. W ramach obowiązków służbowych. Oblicze moralne nie
przedstawia się zbyt
budująco. Sprytnyś pan jak na swój wiek. Raczył się pan korzystnie ożenić,
nieprawdaż? Przy
czym korzyść podwójna: i tłuściutki posażek dostał, i swobodę zachował.
Nieźle pomyślane!
Gratu...
Nie dokończył, bo Erast Pietrowicz bardzo zgrabnie, jak kot łapą,
pacnął go dłonią po
mięsistych ustach. Waria jęknęła, a któryś z oficerów złapał Fandorina za
rękę, ale od razu puścił,
bo napastnik nie przejawiał żadnych oznak szaleństwa.
– Na pistolety – obojętnym głosem powiedział Erast Pietrowicz i teraz
już patrzył
podpułkownikowi prosto w oczy. – Zaraz, teraz, zanim dowództwo się wtrąci.
Kazantzakis był purpurowy. Oczy, wyglądające jak czarne śliwki,
nabiegły krwią. Po chwili
przełknął ślinę i powiedział:
– Z rozkazu jego cesarskiej mości na czas wojny pojedynki są jak
najsurowiej zabronione.
I pan, Fandorin, doskonale o tym wie.
Strona 35 z 120
Wyszedł z namiotu, za nim raptownie załopotała płócienna zasłona.
– Panie Eraście, co teraz robić? – spytała Waria.
Rozdział piąty,
w którym poznajemy tajemnice haremu
„Revue Parisienne”
18 (6 wg kalendarza rosyjskiego) czerwca 1877 roku
STARE BUTY
Obrazek z wojny
Skóra na nich popękała i zrobiła się miększa od końskiej wargi. W
takich butach nie wypada
pokazać się w przyzwoitym towarzystwie. Wcale zresztą nie mam takiego
zamiaru – buty mają inne
przeznaczenie.
Uszył mi je dziesięć lat temu stary śyd z Sofii. Zdarł ze mnie dziesięć
lir i powiedział: „Na mnie
już dawno wyrosną łopiany, a pan będzie jeszcze nosił te buty i wspominał
Izaaka dobrym
słowem”.
Nie minął nawet rok, jak od lewego buta odleciał mi obcas. To było na
wykopaliskach
w dawnym asyryjskim mieście w Mezopotamii. Musiałem wrócić sam do obozu.
Brnąłem
w rozpalonym piasku, kląłem ostatnimi słowy starego sofijskiego łotra i
przysięgałem sobie, że
jego przeklęte buty wrzucę do ogniska.
Moi koledzy, brytyjscy archeolodzy, nie dotarli na miejsce wykopalisk –
zostali napadnięci i co
do jednego wymordowani przez jeźdźców Rifat-beka, który giaurów ma za
dzieci Szejtana. Nie
spaliłem więc butów, wymieniłem obcas i zamówiłem srebrne podkówki.
W 1873 roku, w maju, kiedy wyruszałem do Chiwy, przewodnik imieniem
Asaf postanowił
zawładnąć moim zegarkiem, strzelbą i wronym achałtekińcem Jataganem. Nocą,
kiedy spałem
w namiocie, do mojego lewego buta wrzucił żmiję, której ukąszenie jest
śmiertelne. Ale but „wolał
jeść”, przeto żmija wypełzła przez dziurę na pustynię. Rankiem Asaf,
widząc w owym zdarzeniu
rękę Allacha, sam mi wszystko opowiedział.
Pół roku później płynąłem statkiem „Adrianopol”, który rozbił się o
skałę w Zatoce
Termajskiej. Do brzegu miałem dwa i pół lieue. Buty ciągnęły mnie na dno,
ale ich nie zrzuciłem.
Wiedziałem, że to byłaby kapitulacja, że wtedy bym nie dopłynął. Buty
pomogły mi wytrwać. Do
brzegu dotarłem sam jeden, reszta pasażerów utonęła.
Teraz przebywam tu, gdzie się zabija. Każdego dnia wokół mnie szaleje
śmierć. Ale ja jestem
spokojny. Wzuwam buty, które przez dziesięć lat z czarnych stały się rude,
i pośród gradu kul czuję
się w nich jak w balowych trzewikach na lustrzanym parkiecie.
Nigdy też nie pozwalam koniowi tratować łopianów – a nuż wyrastają z
prochów starego
Izaaka?
Charles d’Evrait
Trzeci dzień Waria pracowała z Fandorinem. Musiała uwolnić Pietię, a
jak twierdził Erast
Pietrowicz, zrobić to można było tylko w jeden sposób: ustalić, kto
naprawdę jest winien temu, co
się stało. Waria zatem sama ubłagała radcę tytularnego, żeby zaangażował
ją jako pomocnicę.
Strona 36 z 120
Sprawa Pieti przedstawiała się marnie. Warii nie pozwolono się z nim
zobaczyć, ale od
Fandorina wiedziała, że wszystkie poszlaki świadczyły przeciwko
szyfrantowi. Jabłokow otrzymał
od podpułkownika Kazantzakisa rozkaz naczelnego wodza i niezwłocznie zajął
się szyfrowaniem
depeszy, a następnie zgodnie z instrukcją osobiście odniósł ją do punktu
telegraficznego. Waria
wcale nie wykluczała, że roztargniony Pietia mógł pomylić miasta, tym
bardziej że o twierdzy
w Nikopolu wiedzieli wszyscy, a o miasteczku Plewna wcześniej mało kto
słyszał. Kazantzakis
jednak nie wierzył w roztargnienie, a i sam Pietia uparł się i twierdził,
że doskonale pamięta, jak
kodował właśnie Plewnę, bo nazwa go śmieszyła. Najgorsze, że według słów
Erasta Pietrowicza,
obecnego na jednym z przesłuchań, Jabłokow wyraźnie coś ukrywał i robił to
bardzo nieumiejętnie.
To, że Pietia zupełnie nie umie kłamać, Waria świetnie wiedziała. A
tymczasem wszystko
pachniało trybunałem.
Prawdziwego winowajcy Fandorin szukał jakoś dziwnie. Rankami ubierał
się w idiotyczny
pasiasty trykot i długo robił angielską gimnastykę. Całymi dniami leżał na
łóżku polowym,
z rzadka tylko zjawiał się w klubie u dziennikarzy. Palił cygara, czytał
książkę, pił wino, nie
upijając się, a rozmowy wszczynał niechętnie. Nie dawał Warii żadnych
poleceń. Zanim
powiedział „dobranoc”, mówił tylko: „Jutro w-wieczorem zobaczymy się w
klubie”.
Waria irytowała się, świadoma swojej bezradności. W dzień chodziła po
obozie, bardzo
uważnie patrzyła, czy nie zobaczy czegoś podejrzanego. Niczego
podejrzanego nie widziała, toteż
zmęczona szła do pałatki Erasta Pietrowicza, żeby go rozruszać i pobudzić
do działania. W barłogu
radcy tytularnego panował zaiste przerażający nieład: wszędzie
poniewierały się książki,
trójwiorstowe*[* Mapa wojskowa, na której jeden cal odpowiadał trzem
wiorstom (przyp. tłum.).]
mapy, oplatane butelki po bułgarskim winie, ubrania, kule armatnie, które
oczywiście pełniły rolę
ciężarków. Pewnego razu Waria nie spostrzegła się i usiadła na talerzu z
zimnym pilawem, nie
wiadomo czemu postawionym na krześle. Okropnie się wtedy rozzłościła i
potem w żaden sposób
nie mogła wyprać tłustej plamy na swojej jedynej przyzwoitej sukni.
Wieczorem siódmego lipca pułkownik Lucan urządził w klubie (tak na
angielską modłę
zaczęto nazywać namiot dziennikarzy) przyjęcie urodzinowe. Z tego powodu z
Bukaresztu
dostarczono trzy skrzynki szampana, przy czym jubilat twierdził, że
zapłacił po trzydzieści
franków za butelkę. Wyrzucił pieniądze w błoto – szybko o nim zapomniano,
prawdziwym
bohaterem dnia stał się bowiem d’Evrait.
Rano, uzbrojony w wygraną od pognębionego McLaughlina lunetę Zeissa
(Fandorin,
nawiasem mówiąc, za swoją nędzną setkę dostał cały tysiąc – i wszystko to
dzięki Warii), Francuz
puścił się w zuchwałą ekspedycję: w pojedynkę pojechał do Plewny dzięki
swej opasce
korespondenta dostał się na przednią rubież wojsk nieprzyjaciela i nawet
zdołał przeprowadzić
wywiad z tureckim pułkownikiem.
– Monsieur Pieriepiołkin wyjaśnił mi uprzejmie, jak najlepiej przedrzeć
się do miasta, nie
Strona 37 z 120
dostając po drodze kuli w łeb – opowiadał otoczony przez zachwyconych
słuchaczy d’Evrait. – To
w samej rzeczy okazało się nietrudne: Turcy nie raczyli nawet wystawić
porządnych wart.
Pierwszego askara spotkałem dopiero na przedmieściu. „Czego się gapisz?! –
krzyczę. – Prowadź
mnie co żywo do naczelnego wodza”. Na Wschodzie, panowie, trzeba przede
wszystkim
zachowywać się jak padyszach. Jak ktoś się drze i wymyśla, to widać ma
prawo. Prowadzą mnie
do pułkownika. Nazywa się Ali-bej – czerwony fez, czarne brodzisko, na
piersi znaczek akademii
Saint-Cyr. Świetnie, myślę sobie, la belle France mi pomoże. Tak a tak,
mówię, prasa paryska.
Wyroki losu rzuciły mnie do obozu Rosjan, ale tam – śmiertelna nuda,
żadnej egzotyki, nic, tylko
pijaństwo. Czy dostojny Ali-bej nie zechciałby mi udzielić wywiadu dla
paryskich czytelników?
Nie odmówił. Siedzimy, pijemy sorbet. Ali-bej pyta: „Czy jest tam jeszcze
ta cudowna kawiarnia
na rogu bulwaru Raspaille i rue de S?vres?” Szczerze mówiąc, nie mam
pojęcia, czy jest, czy nie,
bo w Paryżu dawno nie byłem, ale mówię: „A jakże, i to nawet ładniejsza
niż przedtem”.
Pogadaliśmy o bulwarach, o kankanie, o kokotkach. Pułkownik całkiem się
rozczulił, brodę
zmierzwił... a miał potężną, istny marszałek de Rais... i wzdycha: „No
nie, niech ta przeklęta wojna
się skończy, a wtedy do Paryża, do Paryża”. „Prędko się skończy, efendi?” „
Prędko – mówi Ali-bej.
– Bardzo prędko. Rosjanie wyrzucą z Plewny mnie i moje nieszczęsne trzy
tabory, a wtedy
naprawdę będzie koniec. Droga do Sofii stanie otworem”. „Ajajaj – użalam
się. – Śmiały z pana
człowiek, Ali-beju. Z trzema batalionami przeciwko całej armii rosyjskiej!
Z pewnością napiszę
o tym w swojej gazecie. Ale gdzież jest prześwietny Osman Nuri-pasza ze
swoim korpusem?”
Pułkownik zdjął fez, machnął ręką. „Obiecał, że będzie jutro. Ale nie
zdąży, bo drogi złe.
Nadejdzie najwcześniej pojutrze pod wieczór”. W sumie miło spędziliśmy
czas.
I o Konstantynopolu pogadaliśmy, i o Aleksandrii. Siłą musiałem się
stamtąd wyrywać, bo
pułkownik już kazał zarzynać barana. Stosownie do rady monsieur
Pieriepiołkina z treścią
wywiadu zaznajomiłem sztab wielkiego księcia. Moją rozmowę z dostojnym Ali-
bejem uznano
tam za interesującą – skromnie zakończył korespondent. – Przypuszczam, że
jutro tureckiego
pułkownika czeka mała niespodzianka.
– D’Evrait, ty szalona głowo! – Sobolew ruszył ku Francuzowi, chcąc
chwycić go w swe
generalskie objęcia. – Prawdziwy Gal! Chodź, to cię ucałuję!
Twarz d’Evraita ukryła się za wspaniałą brodą, a McLaughlin, który grał
w szachy
z Pieriepiołkinem (kapitan już zdjął czarną opaskę i dwojgiem skupionych
oczu wpatrywał się
w szachownicę), sucho zauważył:
– Kapitan nie powinien był wykorzystywać pana w charakterze zwiadowcy.
Charles, mój
drogi nie jestem pewien, czy z punktu widzenia etyki dziennikarskiej
pański wypad jest całkiem
bez zarzutu. Korespondent neutralnego państwa nie ma prawa w konflikcie
stawać po
czyjejkolwiek stronie, a tym bardziej brać na siebie roli szpiega,
ponieważ...
Ale wszyscy, z Warią włącznie, tak zgodnie rzucili się na celtyckiego
Strona 38 z 120
nudziarza, że ten był
zmuszony zamilknąć.
– Oho, ależ tu wesoło! – rozległ się nagle donośny, pewny siebie głos.
Waria odwróciła się i zobaczyła w wejściu postawnego oficera huzarów,
czarnowłosego,
z zawadiackimi wąsami, nieustraszonymi, lekko wypukłymi oczami i nowiutkim
Świętym Jerzym
na mentyku*[* Krótki płaszcz huzarski (przyp. tłum.).]. To, że stał się
przedmiotem powszechnej
uwagi, ani trochę wchodzącego nie speszyło – przeciwnie, huzar uznał to za
rzecz samą przez się
zrozumiałą.
– Rotmistrz grodzieńskiego pułku huzarów, hrabia Zurow – przedstawił
się oficer
i zasalutował Sobolewowi. – Nie pamięta pan, ekscelencjo? Razem
zdobywaliśmy Kokand,
służyłem w sztabie Konstantina Pietrowicza.
– Pamiętam, a jakże. – Generał skinął głową. – Zdaje się, że oddano
pana pod sąd za grę
w karty podczas marszu wojsk i pojedynek z jakimś intendentem.
– Bóg był łaskaw, upiekło mi się – beztrosko odrzekł huzar. – Mówiono
mi, że jest tu mój
dawny przyjaciel, Erazm Fandorin. Mam nadzieję, że to prawda?
Waria szybko spojrzała na siedzącego w odległym kącie Erasta
Pietrowicza. Ten wstał, wydał
męczeńskie westchnienie i smętnie rzekł:
– Ipolit? S-skąd się wziąłeś?
– Jest, niech ja skonam! – Huzar rzucił się na Fandorina i zaczął nim
potrząsać, i to tak mocno,
że głowa Erasta Pietrowicza kiwnęła się w tył i w przód. – A mówili, że
cię w Serbii Turcy nabili
na pal! Oj, zmizerniałeś mi, bratku, nie można cię poznać. Skronie
farbujesz, żeby poważniej
wyglądać.
Nie ma co, krąg znajomych radcy tytularnego przedstawiał się coraz
ciekawiej: pasza Widynia,
szef żandarmerii, a teraz jeszcze ten huzar jak malowanie, który zapędy
miał wyraźnie wyglądał na
awanturnika. Waria jak gdyby niechcący podeszła trochę bliżej, żeby nie
uronić ani jednego słowa.
– Ano, rzuca nami los, rzuca. – Zurow przestał potrząsać rozmówcą i z
kolei zaczął go klepać
po plecach. – O swoich przygodach opowiem ci na osobności, t?te-?-t?te, bo
to opowiastka nie dla
pań – Filuternie łypnął okiem na Warię. – No, a finał znany: zostałem bez
grosza, sam jeden,
z sercem rozbitym w kawałki. – Znowu spojrzenie w stronę Warii.
– Kto by p-pomyślał! – Fandorin, odsuwając się, skomentował tę
wypowiedź.
– Jąkasz się? Kontuzja? Bzdura, to minie. Pod Kokandem fala wybuchu tak
mną rąbnęła o mur
meczetu, że przez miesiąc szczękałem zębami. Czy uwierzysz – kieliszkiem
do ust nie mogłem
trafić. A potem nic, przeszło.
– A jak t-trafiłeś tutaj?
– Oj, Erazm, bracie, to długa historia.
Huzar obrzucił wzrokiem bywalców klubu, popatrujących na niego z
wyraźną ciekawością,
i powiedział:
– Nie krępujcie się, panowie, podejdźcie. Ja tutaj opowiadam Erazmowi
swoją szecherezadę.
– Odyseję – poprawił półgłosem Erast Pietrewicz, rejterując za plecy
pułkownika Lucana.
– Odyseja to w Grecji, a ja miałem właśnie szecherezadę. – Zurow
narobił słuchaczom apetytu
dłuższą pauzą i zaczął opowiadać. – A zatem, panowie, wskutek pewnych
okoliczności, które
znamy tylko ja i Fandorin, znalazłem się w Neapolu, po prostu na bruku.
Strona 39 z 120
Pożyczyłem od konsula
rosyjskiego pięćset rubli... więcej, kutwa, nie dał... i popłynąłem morzem
do Odessy. Ale po
drodze diabeł mnie skusił i zagrałem w banczek z kapitanem i sternikiem.
Ograli mnie, szelmy, do
ostatniego grosza. Ma się rozumieć, narobiłem rabanu, nadwerężyłem nieco
mienie okrętowe, no
i w Konstantynopolu mnie wywalili... to znaczy, chciałem powiedzieć,
wysadzili na ląd, bez
pieniędzy, bez rzeczy i nawet bez kapelusza. A tu zima, panowie. Turecka
wprawdzie, ale zawszeć
to zimno. Co było robić, poszedłem do naszego poselstwa. Przedarłem się
przez wszystkich
cerberów do samego posła, Nikołaja Pawłowicza Gnatjewa. Dusza człowiek.
Pieniędzy, powiada,
pożyczyć nie mogę, bo z zasady jestem wrogiem wszelkich pożyczek, ale
jeśli chcesz, hrabio,
mogę pana wziąć do siebie jako adiutanta – dzielni oficerowie zawsze są mi
potrzebni. W tym
wypadku otrzyma pan zwrot kosztów i całą resztę. No więc zostałem
adiutantem.
– Samego Gnatjewa? – Sobolew pokiwał głową. – Widać chytry lis
dostrzegł w panu coś
szczególnego.
Zurow skromnie rozłożył ręce i ciągnął opowieść.
– Od razu pierwszego dnia nowej służby wywołałem konflikt
międzynarodowy i wymianę not
dyplomatycznych. Nikołaj Pawłowicz wyprawił mnie z zapytaniem do znanego
świętoszka
i rusofoba Hasana Hajrułły. To najważniejszy pop u Turków, coś jak papież.
– Szejch-ul-islam – uściślił notujący wszystko McLaughlin. – Raczej
ktoś w rodzaju waszego
oberprokuratora Synodu.
– O to, to. – Zurow kiwnął głową. – Właśnie mówię. No i z tym Hajrułłą
od razu się sobie nie
spodobaliśmy. Ja mu przez tłumacza klaruję, co i jak: „Wasza eminencjo,
mam pilny list od
generała-adiutanta Gnatjewa”. A ten, sobaka, łypie oczami i odpowiada po
francusku – specjalnie,
żeby dragoman*[* Na Wschodzie – tłumacz przy placówce dyplomatycznej
(przyp. tłum.).] nie
złagodził: „Teraz pora na modlitwę. Czekaj”. Siada w kucki, twarzą do
Mekki, i dalej
przygadywać: „O wielki i wszechmogący Allachu, okaż łaskę twemu wiernemu
słudze, daj mu,
nim umrze, zobaczyć, jak smażą się w piekle podli giaurowie, niegodni
deptać Twoją świętą
ziemię”. No, nieźle. Od kiedy to do Allacha modlą się po francusku? Dobra,
myślę sobie, to ja też
wprowadzę nowinkę do naszej prawosławnej wiary. Hajrułła odwraca się do
mnie, gębę ma
zadowoloną – no bo jakże: pokazał giaurowi, gdzie jego miejsce. „Dawaj
list twego generała” –
mówi. „Pardonnez moi, eminence – odpowiadam. – My, Rosjanie, mamy teraz
akurat poranne
nabożeństwo. Niech eminencja chwileczkę poczeka”. Buch na kolana i modlę
się w języku
Corneille’a i hrabiego Monte Christo: „Boże wszechmogący, uraduj
grzesznego sługę twego,
bojarzyna... chciałem powiedzieć, chevalier Ipolita... i pozwól mu
oglądać, jak psy muzułmańskie
smażą się na patelni”. No, krótko mówiąc, nieco skomplikowałem i bez tego
niełatwe stosunki
rosyjsko-tureckie. Hajrułła nie przyjął listu, głośno zaklął po swojemu i
wyrzucił mnie za drzwi
razem z dragomanem. Nikołaj Pawłowicz, no cóż... dla przyzwoitości mnie
zbeształ, ale myślę, że
był zadowolony. Wiedział pewnie, kogo posyłać, do kogo i po co.
Strona 40 z 120
– Brawo, po turkiestańsku – pochwalił Sobolew.
– Ale niezbyt dyplomatycznie – dociął kapitan Pieriepiołkin, niechętnie
patrząc na
nonszalanckiego huzara.
– Toteż niedługo byłem dyplomatą – westchnął Zurow i w zadumie dodał: –
Widać to nie moja
niwa.
Erast Pietrowicz dosyć głośno chrząknął.
– Idę kiedyś przez most Galacki, kłuję w oczy mundurem rosyjskim i
popatruję na ślicznotki.
Chociaż są w czadorach, ale tkaninę, diablice, wybierają przezroczystą jak
się tylko da, tak że
w sumie jeszcze bardziej kuszą. Nagle widzę, że w kolasce jedzie coś
boskiego, aksamitne oczy
błyskają sponad woalki. Obok tłusty eunuch Abisyńczyk, prawdziwe
wieprzysko, z tyłu jeszcze
kolaska ze służebnicami. Zatrzymałem się, ukłoniłem – z godnością, jak
przystało na dyplomatę,
a ta zdjęła rękawiczkę i białą rączką posyła mi – tutaj Zurow złożył usta
w trąbkę – pocałunek.
– Zdjęła hękawiczkę? – spytał z miną eksperta d’Evrait. – Ależ to nie
byle co, panowie.
Phohok uważał ładne hączki za najbahdziej kuszącą część kobiecego ciała i
suhowo zabhonił
dobrze uhodzonym muzułmankom chodzić bez hękawiczek, żeby nie wodzić
mężczyzn na
pokuszenie. Tak więc zdjęcie hękawiczki c’est un grand signe, tak jakby
Europejka zdjęła...
A zhesztą, dajmy spokój pohównaniom. – Stropił się, z ukosa spoglądając na
Warię.
– No widzi pan – podchwycił huzar. – Czy po czymś takim mogłem obrazić
damę brakiem
uwagi? Chwytam klacz za uzdę, zatrzymuję powóz, chcę się pasażerce
przedstawić. A tu eunuch,
ten but glancowany jak nie chlaśnie mnie batem w pysk! Co miałem począć?
Wyjąłem szablę,
przeszyłem gbura na wylot, wytarłem klingę o ten jego jedwabny kaftan i
niewesoły wróciłem do
domu. Nie ślicznotka mi już była w głowie. Czułem, że to się dobrze nie
skończy. No
i wykrakałem: koniec historii był paskudny.
– Tak, a jaki? – zaciekawiło tu Lucana. – Okazała się żoną paszy?
– Gorzej – westchnął Zurow. – Samej bisurmańskiej mości, Abdulhamida
II. No, a eunuch,
naturalnie, też był sułtański. Nikołaj Pawłowicz bronił mnie, jak mógł.
Samemu padyszachowi
powiedział: „Gdyby mój adiutant ścierpiał uderzenie batem z ręki
niewolnika, to osobiście
zerwałbym mu epolety za obrazę honoru oficera rosyjskiego”. Ale skąd by
oni mieli wiedzieć, co
znaczy obraza honoru! Wyrzucili mnie, dali dwadzieścia cztery godziny; na
statek pocztowy i do
Odessy. Dobrze chociaż, że prędko zaczęła się wojna. Nikołaj Pawłowicz
powiedział mi na
pożegnanie: „Dziękuj Bogu, Zurow, że to nie była pierwsza żona, a tylko
«mała pani»,
kuczum-kadine”.
– Nie k-kuczum, tylko kuczuk – poprawił Fandorin i nagle poczerwieniał,
co Warii wydało się
dziwne.
Zurow gwizdnął:
– Ho, ho! A ty skąd to wiesz?
Erast Pietrowicz milczał, w dodatku wyglądał na bardzo niezadowolonego.
– Pan Fandorin mieszkał w gościnie u tureckiego paszy – usłużnie
powiedziała Waria.
– I opiekował się tobą cały harem? – ożywił się hrabia. – No, opowiedz,
nie bądź draniem.
– Nie c-cały harem, tylko kuczuk-hanum – burknął radca tytularny,
Strona 41 z 120
wyraźnie nie chcąc
zagłębiać się w szczegóły. – Bardzo miła i dobra dziewczyna. I całkiem
nowoczesna. Zna
francuski i angielski, lubi Byrona. Ciekawi ją medycyna.
Agent pokazywał się z nowej, nieoczekiwanej strony, która Warii jakoś
nie bardzo się
spodobała.
– Nowoczesna kobieta nie będzie żyła w haremie jako piętnasta żona –
zauważyła. – To
poniżające i w ogóle barbarzyńskie.
– Phoszę wybaczyć, mademoiselle, ale to uwaga nie całkiem
sphawiedliwa – znowu
zagrasejował po rosyjsku d’Evrait, ale od razu przeszedł na francuski. –
Widzi pani, podczas
wędrówek po Wschodzie nieźle zbadałem życie codzienne muzułmanów.
– Tak, tak, Charles, niech pan opowie – poprosił McLaughlin. – Pamiętam
pańską serię
szkiców z życia haremu. Były wspaniałe. – Po czym Irlandczyk jął się
napawać własną
wielkodusznością.
– Każdą instytucję społeczną, w tym także wielożeństwo, należy rozważać
w kontekście
historycznym – zaczął d’Evrait profesorskim tonem, ale Zurow tak się
skrzywił, że Francuz
opamiętał się i przemówił ludzkim głosem. – Tak naprawdę w warunkach
wschodnich harem to
dla kobiety jedyny możliwy sposób na przeżycie. No bo pomyślcie, państwo:
muzułmanie od
początku byli narodem wojowników i proroków. Mężczyźni żyli wojaczką,
ginęli, toteż mnóstwo
kobiet pozostawało we wdowieństwie albo w ogóle nie mogło znaleźć męża. Co
by się stało z nimi
albo z ich dziećmi? Mahomet miał piętnaście żon, ale to wcale nie dowodzi
jego nadmiernej
zmysłowości, tylko humanitaryzmu. Troszczył się o wdowy po poległych
towarzyszach walki, tak
że w zachodnim sensie tego słowa nawet nie były jego żonami. Bo co to
takiego harem, proszę
państwa? Wyobrażacie sobie pewnie szmer fontanny, półnagie odaliski,
leniwie pogryzające
rachatłukum, dźwięk monistów, pikantny aromat perfum, a wszystko owiane
mgiełką rozpusty
i przesytu.
– A pośrodku właściciel całego tego kurnika, w szlafroku, z nargilami i
błogim uśmiechem na
czerwonych ustach – dodał rozmarzony huzar.
– Muszę pana zasmucić, monsieur rotmistrzu. Harem to oprócz żon różni
biedni krewni, kupa
dzieci, w tym także cudzych, liczne służące, dożywające swego wieku stare
niewolnice i Bóg wie,
kto jeszcze. Całą tę hordę ktoś musi żywić i utrzymywać, oczywiście jakiś
mężczyzna. Im jest
bogatszy i potężniejszy, tym więcej ma osób na utrzymaniu, tym większa
odpowiedzialność na
nim spoczywa. System haremu jest nie tylko humanitarny, ale także jedyny
możliwy w warunkach
wschodnich – inaczej wiele kobiet po prostu umarłoby z głodu.
– Opisuje pan tu nam jakiś falanster, a mąż Turek jest u pana kimś w
rodzaju Fouriera – nie
wytrzymała Waria. – Czy nie lepiej byłoby umożliwić kobiecie, by sama
zarabiała na życie, niż
utrzymywać ją na prawach niewolnicy?
– Wschodnie społeczeństwo jest powolne i nieskłonne do zmian,
mademoiselle Barbara –
odrzekł Francuz z szacunkiem, tak miło wymawiając jej imię, że nie można
się było nań zezłościć.
– Miejsc pracy jest bardzo mało, o każde trzeba walczyć, tak że kobieta
nie wytrzymałaby
Strona 42 z 120
konkurencji z mężczyznami. Zresztą żona nie jest żadną niewolnicą. Jeśli
mąż jej nie odpowiada,
zawsze może odzyskać wolność. Wystarczy tylko tak dopiec swemu ślubnemu,
żeby przy
świadkach zawołał ze złością: „Nie jesteś już moją żoną!” Zgodzi się pani,
że nietrudno
doprowadzić męża do takiego stanu. Potem można zabrać swoje rzeczy i
odejść. Rozwód na
Wschodzie jest prosty, nie to co na Zachodzie. Ponadto mąż jest w sumie
samotny, a kobiety żyją
w gromadzie. Czy można się dziwić, że prawdziwa władza należy do haremu, a
wcale nie do jego
właściciela? Najważniejsze osoby w imperium osmańskim to nie sułtan i
wielki wezyr, ale matka
i ukochana żona padyszacha. No i oczywiście kizlar-agazi – naczelny eunuch
haremu.
– A ile w ogóle sułtanowi wolno mieć żon? – zapytał Pieriepiołkin i z
obawą spojrzał na
Sobolewa. – Pytam tylko tak, w celach poznawczych.
– Tak jak każdemu prawowiernemu, cztery. Ale oprócz legalnych żon
padyszach ma jeszcze
ikbał, coś w rodzaju faworyt, oraz całkiem młode gedikli, „panny miłe oku”
, pretendujące do roli
ikbał.
– No, to już lepiej. – Zadowolony Lucan kiwnął głową i podkręcił wąsa,
kiedy Waria
zmierzyła go pogardliwym wzrokiem.
Sobolew (też dobry sobie) pożądliwie spytał:
– Ale przecież oprócz żon i nałożnic są jeszcze niewolnice?
– Wszystkie kobiety sułtana są niewolnicami, ale tylko dopóty, dopóki
nie urodzą dziecka.
Wówczas matka otrzymuje od razu tytuł księżniczki i zaczyna korzystać ze
wszystkich
wynikających z niego przywilejów. Na przykład wszechwładna sułtanka Besma,
matka
nieżyjącego Abdulaziza, w swoim czasie była zwykłą łaziebną, ale mydliła
Mahmuda II z takim
powodzeniem, iż ten uczynił ją najpierw nałożnicą, a potem ukochaną żoną.
– Ale kiedy człowiek ma na głowie taki majdan, musi się pewnie
diabelnie nudzić – rzekł
z zadumą jeden z dziennikarzy. – To już lekka przesada.
– Niektórzy sułtanowie też dochodzili do takiego wniosku. – D’Evrait
się uśmiechnął. –
Ibrahimowi I na przykład obrzydły ze szczętem wszystkie żony. Iwan Groźny
czy Henryk VIII
w takiej sytuacji mieli łatwiej: starą żonę – na szafot albo do klasztoru,
i można brać nową. Ale co
zrobić, gdy się ma cały harem?
– No, rzeczywiście – stwierdzili słuchacze.
– Turcy, proszę państwa, nie kapitulują w obliczu trudności. Padyszach
kazał powsadzać
wszystkie kobiety do worków i utopić w Bosforze. Rankiem jego sułtańska
mość był już
kawalerem i mógł starać się o nowy harem. Mężczyźni zaśmiali się, a Waria
zawołała:
– Wstydźcie się, panowie, przecież to okropna rzecz!
– Ale już od bez mała stu lat, mademoiselle Varya, obyczaje na dworze
sułtana złagodniały –
pocieszył ją d’Evrait. – I wszystko dzięki jednej nietuzinkowej kobiecie,
nawiasem mówiąc, mojej
rodaczce.
– Niech pan opowie – poprosiła Waria.
– Było to tak. Po Morzu Śródziemnym płynął statek francuski, a wśród
jego pasażerów
znajdowała się siedemnastoletnia, niezwykle urodziwa dziewczyna. Nazywała
się Aimée Dubuc
de Réverie, a urodziła się na cudownej wyspie Martynice, która podarowała
światu niemało
Strona 43 z 120
legendarnych piękności, między innymi panią de Maintenon i Józefinę
Beauharnais. Tę ostatnią,
wówczas jeszcze po prostu Josephine de Tachery, nasza młoda Aimée
doskonale znała i nawet się
z nią przyjaźniła. Dlaczego śliczna Kreolka zapragnęła puścić się w rejs
po morzach pełnych
piratów – o tym historia milczy. Wiadomo tylko, że u brzegów Sardynii
statek pochwycili korsarze,
Francuzka zaś trafiła do Algieru, na targ niewolników, gdzie kupił ją dej,
ten właśnie, który, jak
można przeczytać u monsieur Gogola, ma guza pod samym nosem. Dej był
stary, toteż uroda
kobieca już go nie interesowała, bardzo za to interesowały dobre stosunki
z Wysoką Portą, przeto
nieszczęsna Aimée popłynęła do Stambułu jako żywy podarunek dla sułtana
Abdulhamida I,
pradziadka obecnego Abdulhamida II. Padyszach potraktował brankę jak
bezcenny skarb: do
niczego nie zmuszał i nawet nie nakłaniał do przejścia na wiarę Mahometa.
Mądry władca wykazał
cierpliwość i za to Aimée nagrodziła go miłością. W Turcji znają ją pod
imieniem Naszedil-sułtan.
Urodziła księcia Mahmuda, który następnie został monarchą i przeszedł do
historii jako wielki
reformator. Matka nauczyła go francuskiego, a także zaszczepiła mu miłość
do literatury
francuskiej i wolnomyślicielstwa. Od tej pory Turcja zwróciła się ku
Zachodowi.
– Prawdziwy z pana baśniopisarz, d’Evrait – zaczepnie stwierdził
McLaughIin. – Pewnie
swoim zwyczajem trochę pan zmyślił i upiększył.
Francuz uśmiechnął się łobuzersko i nic nie odpowiedział, a Zurow,
który od pewnego czasu
zaczął okazywać wyraźne oznaki zniecierpliwienia, nagle zawołał z emfazą:
– ? propos, panowie, może by tak w banczek? Cóż my tylko gadamy i
gadamy? Doprawdy,
zupełnie nie jak ludzie.
Waria usłyszała, jak Fandorin głucho jęknął.
– Ciebie, Erazm, nie zapraszam – pospiesznie odrzekł hrabia. – Tobie
diabeł pomaga.
– Ekscelencjo – oburzył się Pieriepiołkin. – Mam nadzieję, że nie
dopuści pan, żeby w pańskiej
obecności uprawiano hazard?
Ale Sobolew machnął nań ręką jak na dokuczliwą muchę:
– Daj pan spokój, kapitanie. Niechże pan nie będzie nudziarzem. Panu
dobrze, w swoim
oddziale operacyjnym masz pan jakąś robotę, a ja tu wprost zardzewiałem od
nieróbstwa. Ja sam,
panie hrabio, nie gram... naturę mam zanadto porywczą... ale chętnie
popatrzę.
Waria zobaczyła, że Pieriepiołkin spogląda na pięknego generała
wzrokiem zbitego psa.
– No, chyba że na małe stawki – ociągał się jeszcze Lucan. – Dla
umocnienia frontowej
przyjaźni.
– Oczywiście, dla umocnienia, i tylko na małe. – Zurow kiwnął głową,
wysypując
zapieczętowane talie z patrontasza na stół. – Po setce runda. Kto jeszcze,
panowie?
Grę w bank zorganizowano migiem, wkrótce więc w namiocie zadźwięczało
czarowne:
– Kobitka poszła.
– A my ją sułtanikiem, panowie!
– L’as de carreau.
– Cha, cha, zabieram!
Waria podeszła do Erasta Pietrowicza i spytała:
– Dlaczego on do pana mówi: Erazm?
– Tak już się p-przyjęło – uchylił się od odpowiedzi skryty Fandorin.
Strona 44 z 120
– Ech, – westchnął głośno Sobolew. – Krüdener pewnie wkracza do miasta,
a ja ciągle siedzę,
jak blotka w przykupce.
Pieriepiołkin sterczał obok swego idola, udając, że też jest
zainteresowany grą.
McLaughlin, który stał osamotniony i zły z szachownicą pod pachą,
wyburczał coś po
angielsku i sam dla siebie przełożył na rosyjski:
– Mieliśmy tu klub, a zrobila sie jaskynia.
– Hej, człowieku, masz tam „Szustowa”? Przynieś no! – zawołał huzar do
bufetowego. – Jak
zabawa, to zabawa.
Wieczór doprawdy zapowiadał się wesoło.
Za to nazajutrz klubu nie można było poznać: Rosjanie siedzieli ponurzy
i zgaszeni,
korespondenci zaś – podekscytowani, rozmawiali półgłosem, i od czasu do
czasu to jeden, to drugi
dowiadywał się nowych szczegółów i biegł do telegrafu, stała się bowiem
rzecz sensacyjna.
Jeszcze podczas obiadu po obozie rozeszły się jakieś niedobre wieści, a
o szóstej, kiedy Waria
i Fandorin szli ze strzelnicy (radca tytularny uczył pomocnicę obchodzenia
się z rewolwerem Colt),
spotkali niezdrowo pobudzonego Sobolewa.
– Ładne rzeczy – powiedział, nerwowo pocierając ręce. – Słyszeliście?
– Plewna? – z rezygnacją spytał Fandorin.
– Całkowita klęska. Generał Schielder-Schuldner szedł przebojem, bez
rozpoznania, chciał
wyprzedzić Osman-paszę. Naszych było siedem tysięcy, Turków o wiele
więcej. Kolumny
przypuściły frontalny atak i dostały się pod ogień krzyżowy. Zginął
Rosenbohm, dowódca pułku
archangiełogrodskiego, Kleinhaus, dowódca kostromskiego, jest śmiertelnie
ranny. Poległa jedna
trzecia naszych. Po prostu rzeźnia. Macie trzy tabory. I Turcy jakby nie
ci sami, inni niż dotąd.
Istne diabły.
– A co d’Evrait? – spytał szybko Erast Pietrowicz.
– A nic. Zielony ze strachu, mamroce jakieś usprawiedliwienia.
Kazantzakis wziął go na
przesłuchanie... No, teraz się zacznie. Może i mnie dadzą w końcu
przydział. Pieriepiołkin
napomykał, że są szanse. – Generał ruszył sprężystym krokiem w stronę
sztabu.
Do wieczora Waria przebywała w szpitalu, pomagała sterylizować
narzędzia chirurgiczne.
Rannych zwieziono tylu, że trzeba było rozbić jeszcze dwa dodatkowe
namioty. Siostry padały ze
zmęczenia. Pachniało krwią i cierpieniem, ranni krzyczeli, modlili się.
Dopiero późnym wieczorem udało się Warii wybrać do namiotu
korespondentów, gdzie, jak
już mówiliśmy, atmosfera zasadniczo różniła się od wczorajszej.
śycie kipiało tylko przy karcianym stoliku, gdzie grano już drugą dobę
bez przerwy. Blady
Zurow kopcił cygarem i szybko wydawał karty. Nic nie jadł, za to pił bez
przerwy i w dodatku ani
odrobinę nie był pijany. Pod jego łokciem wyrosła góra banknotów, złotych
monet i zobowiązań
płatniczych. Naprzeciwko, mierzwiąc włosy, siedział oszalały pułkownik
Lucan. Obok spał jakiś
oficer, jasnowłosą głowę oparł na skrzyżowanych rękach. W pobliżu jak
tłusty żuk krążył
bufetowy, chwytając w locie życzenia huzara, któremu wyraźnie szła karta.
Fandorina nie było w klubie, d’Evraita także, McLaughlin grał w szachy,
a Sobolew, otoczony
przez oficerów, ślęczał nad mapą i nawet nie spojrzał na Warię.
Już żałując, że przyszła, Waria powiedziała:
Strona 45 z 120
– Hrabio, jak panu nie wstyd? Tylu ludzi poległo.
– Ale my żyjemy, mademoiselle! – z roztargnieniem odkrzyknął Zurow,
stukając palcem
w talię. – Dlaczego mamy żywcem wskakiwać do grobu? Łukasz, czego szukasz?
To blef.
Podbijam do dwóch.
Lucan zerwał z palca pierścień z brylantem.
– Odkrywam. – Po czym drżącą ręką bardzo powoli sięgnął po karty
Zurowa, które leżały
sobie koszulką do góry.
W tej chwili Waria ujrzała, jak do namiotu bezszelestnie wkracza
podpułkownik Kazantzakis,
strasznie podobny do czarnego kruka, który wyczuł słodki trupi zapach.
Przypomniała sobie, jaki
koniec miała poprzednia wizyta żandarma, i wzdrygnęła się.
– Panie Kazantzakis, gdzie jest d’Evrait? – zwrócił się do wchodzącego
McLaughlin.
Podpułkownik, wieloznacznie milcząc, odczekał, aż w klubie zapanuje
cisza. Odpowiedział
krótko:
– U mnie. Pisze oświadczenie. – Odkaszlnął i dodał złowieszczo: – A
potem się zobaczy.
Pauzę naruszył nonszalancki bas Zurowa.
– Aaa, to sławny żandarm Kozinakis? Witam pana, panie Zbitopyskow. – Po
czym, błyskając
bezczelnymi oczami, wyczekująco popatrzył na szkarłatnego ze złości
podpułkownika.
– I ja się o panu nasłuchałem, panie zabijako – rzekł bez pośpiechu
Kazantzakis, też patrząc
huzarowi prosto w oczy. – Znana persona. Raczy pan powściągnąć język, bo
inaczej zawołam straż
i wsadzę pana do paki za gry hazardowe w obozie. A bank biorę pod areszt.
– Od razu widać poważnego człowieka. – Hrabia lekko się uśmiechnął. –
Wszystko rozumiem
i milczę jak grób.
Lucan odkrył w końcu karty Zurowa, wydał przeciągły jęk i złapał się za
głowę. Hrabia
sceptycznie oglądał wygrany pierścień.
– Ależ, majorze, jaka tam, u diabła, zdrada?! – usłyszała Waria
rozdrażniony głos Sobolewa.
Pieriepiołkin ma rację, to sztabowy łeb. – Po prostu Osman szedł forsownym
marszem, a nasi
dziarscy wojownicy takiego impetu się po Turkach nie spodziewali. Teraz
koniec żartów. Mamy
przed sobą groźnego przeciwnika, a wojna zaczyna się na serio.
Rozdział szósty,
w którym Plewna i Waria odpierają szturmy
„Wiener Zeitung”
30 (18 wg kalendarza rosyjskiego) lipca 1877 roku
Od naszego korespondenta z Szumli, gdzie znajduje się siedziba sztabu
tureckiej armii
Bałkanów.
Po blamażu pod Plewnq Rosjanie znaleźli się w nader niezręcznym
położeniu. Ich kolumny
ciągną się z południa na północ dziesiątkami, a nawet setkami kilometrów,
linie komunikacyjne są
niebronione, tyły odkryte. Genialny manewr skrzydłowy Osman-paszy pozwolił
Turkom zdobyć
czas potrzebny do przegrupowania sił, a małe bułgarskie miasto stało się
dla rosyjskiego
niedźwiedzia prawdziwą drzazgą w kosmatym boku. W kręgach bliskich dworowi
w Konstantynopolu panuje atmosfera umiarkowanego optymizmu.
Właściwie to sprawy wyglądały marnie, a nawet, można powiedzieć, gorzej
Strona 46 z 120
niż kiedykolwiek.
Biedny Pietia ciągle siedział zamknięty na siedem spustów – po rozlewie
krwi pod Plewną
złowrogi Kazantzakis miał co innego na głowie niż szyfranta, ale groźba
sądu polowego nie minęła.
A i wojenna fortuna okazała się zmienna – ze złotej rybki zmieniła się w
kłującego jazgarza
i pomknęła w głębiny, obdzierając Rosjanom dłonie do krwi.
Ale z drugiej strony – Waria wstydziła się przyznać do tego nawet sama
przed sobą – nigdy
jeszcze nie żyło jej się tak... ciekawie. No, właśnie: „ciekawie” to
najodpowiedniejsze słowo.
A przyczyna, szczerze mówiąc, była nieprzyzwoicie prosta. Po raz
pierwszy w życiu Waria
miała tylu wielbicieli naraz, i to jeszcze jakich! Gdzie tam do nich
znajomym z pociągu czy
skrofulicznym studentom z Petersburga. Przeklęta babska natura, można ją w
sobie tłamsić, ile się
chce, ta zawsze wychynie z głupiego, próżnego serca, wypuści pędy jak jaki
chwast. Nieładnie.
O, właśnie rankiem osiemnastego lipca, dnia doniosłego i pamiętnego – o
czym później –
Waria obudziła się z uśmiechem. Na dobrą sprawę nawet się nie obudziła,
tylko przez zamknięte
powieki poczuła, że świeci słońce, i rozkosznie się przeciągnęła, a już
zrobiło się wesoło, radośnie,
świątecznie. Dopiero kiedy w ślad za ciałem ocknął się i umysł,
przypomniał jej się Pietia
i okropności wojny. Wysiłkiem woli udało się Warii sposępnieć i pomyśleć o
smutnych rzeczach,
ale do niesfornej po przebudzeniu głowy pchało się coś zupełnie innego, w
duchu rozważań
bohaterki Ożenku: gdyby wziąć oddanie Pieti, dodać sławę Sobolewa,
nonszalancję Zurowa,
talenty Charles’a i spojrzenie spod przymkniętych oczu Fandorina...
Chociaż nie, Erast Pietrowicz
tu nie pasował, bo nawet mocno naciągając, nie dało się go zaliczyć do
wielbicieli.
Z panem radcą tytularnym wszystko wyglądało jakoś niewyraźnie. Jak
przedtem Waria była
jego pomocnicą wyłącznie nominalnie. Fandorin nie dopuszczał jej do swoich
tajemnic,
a tymczasem jakimiś sprawami się zajmował, może nawet wcale nie błahymi.
To znikał na długo,
to przeciwnie, siedział w pałatce i nigdzie nie wychodził, a przybywali
doń jacyś bułgarscy chłopi
w pachnących baranich czapkach. To z Plewny – domyślała się Waria, ale
dumnie o nic nie pytała.
Cóż w tym dziwnego – mieszkańcy Plewny nie tak znowu rzadko zjawiali się w
rosyjskim obozie.
Nawet McLaughlin miał własnego informatora, który przekazywał
korespondentowi cenne
wiadomości o życiu garnizonu tureckiego. Co prawda Irlandczyk nie dzielił
się tymi wieściami
z dowództwem rosyjskim, powołując się na „etykę dziennikarską”, za to
czytelnicy „Daily News”
znali porządek dnia Osman-paszy i wiedzieli o potężnych redutach, którymi
już nie co dzień, tylko
co godzinę porastało oblężone miasto.
Ale tym razem i w zachodnim ugrupowaniu wojsk rosyjskich solidnie
szykowano się do bitwy.
Szturm został wyznaczony na dzisiaj i wszyscy mówili, że teraz „
plewnieńskie nieporozumienie
bez wątpienia zostanie wyjaśnione”. Wczoraj Erast Pietrowicz patykiem na
ziemi narysował Warii
wszystkie tureckie umocnienia i powiedział, że według posiadanych przezeń
wiarygodnych
danych Osman-pasza ma dwadzieścia tysięcy askarysów i pięćdziesiąt osiem
Strona 47 z 120
dział,
generał-lejtnant Krüdener zgromadził zaś wokół miasta trzydzieści dwa
tysiące żołnierzy i sto
siedemdziesiąt sześć dział, a jeszcze powinni nadciągnąć Rumuni. Plan
bitwy jest sprytny, ściśle
tajny, z ukrytym manewrem i pozorowanym atakiem. Fandorin tłumaczył tak
dobrze, że Waria od
razu uwierzyła w triumf rosyjskiego oręża i nawet nie bardzo słuchała –
głównie patrzyła na radcę
tytularnego i zgadywała, kim jest dlań ta blondynka z medalionu.
Kazantzakis mówił coś
dziwnego o ożenku. Czy to nie przypadkiem jego ślubna? Strasznie młoda jak
na żonę, zupełna
dziewczynka.
A jak się o tym Waria dowiedziała? Trzy dni temu, po śniadaniu,
zajrzała do pałatki Erasta
Pietrowicza i zobaczyła go na łóżku, w ubraniu i brudnych butach, śpiącego
kamiennym snem.
Przez cały poprzedni dzień go nie było, wrócił najwidoczniej dopiero nad
ranem. Chciała się po
cichu oddalić, ale spostrzegła nagle srebrny medalion na piersi śpiącego.
Pokusa była zbyt wielka.
Waria na paluszkach podkradła się do Fandorina, nie odrywając wzroku od
jego twarzy. Radca
tytularny oddychał miarowo, usta miał lekko otwarte i był teraz podobny do
chłopca, który dla
żartu napudrował sobie skronie.
Ostrożnie, dwoma palcami, uniosła medalion, odemknęła wieczko i
zobaczyła miniaturowy
portret. Taka laleczka, mädchen-gretchen: złote kędziorki, oczka, buźka,
policzki. Nic
szczególnego. Waria z naganą spojrzała na śpiącego i oblała się
rumieńcem – spod długich rzęs
patrzyły na nią poważne oczy, jasnobłękitne, z czarnymi źrenicami.
Tłumaczyć się było głupio, toteż Waria po prostu uciekła, co także nie
wypadło zbyt mądrze,
ale przynajmniej obeszło się bez przykrej sceny. Jakkolwiek to dziwne,
później Fandorin
zachowywał się tak, jak gdyby ów incydent w ogóle się nie zdarzył.
Zimny, nieprzyjemny człowiek, ubocznymi tematami się nie zajmuje, a
jeśli już się zajmie, to
na pewno palnie coś takiego, że Warię mało nie rozniesie. Weźmy choćby
spór o parlament
i ludowładztwo, który rozgorzał w czasie pikniku (pojechali sporą kompanią
na wzgórza i zabrali
ze sobą Fandorina, chociaż ten wyrywał się do swojej nory).
D’Evrait zaczął opowiadać o konstytucji, którą w ubiegłym roku
wprowadził w Turcji były
wielki wezyr Midhat-pasza. To było interesujące. Bo też prawda – dzika
azjatycka kraina, a ma
parlament, nie to, co Rosja.
Potem zaczęli się kłócić, który system parlamentarny jest lepszy.
McLaughlin był za
brytyjskim, d’Evrait, chociaż Francuz, za amerykańskim, Sobolew upierał
się przy jakimś
szczególnym, czysto rosyjskim, szlachecko-chłopskim.
Kiedy Waria zażądała prawa wyborczego dla kobiet, zgodnie ją wyśmiano.
śołdak Sobolew
jął się z niej natrząsać.
– Oj, pani Warwaro, jak tylko wy, kobiety, zaczniecie głosować, to
powybieracie do
parlamentu samych ślicznych chłopaczków. Jak przyjdzie damskiemu plemieniu
wybierać między
panem Fiodorem Dostojewskim i naszym rotmistrzem Zurowem, to na kogo
oddacie głos, co? No,
właśnie.
– Panowie, chyba do parlamentu nie każą posłować pod przymusem? –
przeraził się huzar
Strona 48 z 120
i wszyscy jeszcze bardziej się rozweselili.
Na próżno Waria opowiadała o równych prawach i o amerykańskim stanie
Wyoming, gdzie
kobietom wolno głosować i nic strasznego Wyomingowi od tego się nie stało.
Nikt jej słów nie
traktował poważnie.
– A pan co tak milczy? – zaapelowała do Fandorina, a ten dopiero się
popisał! Powiedział coś
takiego, że lepiej już było siedzieć cicho.
– Ja, pani Warwaro, jestem w ogóle przeciwnikiem d-d-emokracji – rzekł
i zaczerwienił się. –
Z natury rzeczy jeden człowiek nie jest równy drugiemu i nic się na to nie
poradzi. Zasada
demokracji ogranicza prawa tych, którzy są mądrzejsi, zdolniejsi, p-
pracowitsi, i uzależnia ich od
bezmyślnej chęci głupich, niezdolnych i leniwych, bo takich w s-
społeczeństwie jest zawsze
więcej. Niech nasi rodacy najpierw skończą z draństwem i z-zasłużą na
miano obywateli,
a dopiero wtedy będzie można pomyśleć i o parlamencie.
Warię zbiło z tropu tak niesłychane oświadczenie, ale z pomocą
przyszedł jej d’Evrait.
– Skoro jednak już w jakimś kraju wprowadza się prawo wyborcze –
powiedział łagodnie
(rozmawiano, ma się rozumieć, po francusku) – to niesprawiedliwe byłoby
krzywdzić połowę
ludzkości, i to w dodatku piękniejszą.
Kiedy Waria przypomniała sobie te słowa, uśmiechnęła się, przekręciła
na drugi bok i zaczęła
myśleć o d’Evraicie.
Bogu dzięki, Kazantzakis zostawił go w końcu w spokoju. Czy to generał
Krüdener musiał
podejmować strategiczne decyzje na podstawie jakiegoś wywiadu?! Biedaczek d
’Evrait zadręczał
się i rzucał na każdego napotkanego człowieka z wyjaśnieniami i
usprawiedliwieniami. Taki
skruszony i nieszczęśliwy podobał się Warii jeszcze bardziej. Jeśli
przedtem wydawał się jej
zbytnio zakochany w sobie, zanadto przyzwyczajony do ogólnego podziwu, tak
że Waria
specjalnie trzymała go na dystans, to teraz już tego robić nie musiała;
zaczęła więc traktować
Francuza naturalnie i uprzejmie. Był łatwy w obyciu, wesoły, nie to co
Erast Pietrowicz, a poza
tym strasznie dużo wiedział – o Turcji, o Dalekim Wschodzie i o historii
Francji. A gdzie go tylko
rzuciła żądza przygód! I jak miło opowiadał swoje récits drôles –
dowcipnie, żywo, bez żadnego
popisywania się. Waria uwielbiała, kiedy d’Evrait w odpowiedzi na każde
jej pytanie robił
znaczącą pauzę, uśmiechał się i z tajemniczą miną mówił: Oh, c’est toute
une histoire,
mademoiselle. No i w odróżnieniu od milczka Fandorina od razu opowiadał tę
historię.
Historie były przeważnie śmieszne, ale niekiedy i straszne.
Jedną Waria zapamiętała bardzo dobrze.
„Pomstuje pani, mademoiselle Waria, na Azjatów za pogardę dla ludzkiego
życia i bardzo
słusznie (chodziło o bestialstwa baszybuzuków). Ale przecież to dzicy
ludzie, barbarzyńcy, nie
zanadto różniący się stopniem rozwoju od tygrysów czy krokodyli. Ja
natomiast opowiem pani
historię, której sceną był najbardziej cywilizowany z krajów, Anglia. O,
to cała historia...
Brytyjczycy do tego stopnia cenią ludzkie życie, że za najgorszy z
grzechów uważają samobójstwo
– za próbę odebrania sobie życia karzą śmiercią. Na Wschodzie czegoś
takiego jeszcze nie
Strona 49 z 120
wymyślili. Kilka lat temu, kiedy byłem w Londynie, w tamtejszym więzieniu
mieli wieszać
więźnia. Dopuścił się strasznego przestępstwa – w jakiś sposób zdobył
brzytwę, spróbował
poderżnąć sobie gardło i po części nawet mu się to udało, ale w porę
został odratowany przez
lekarza więziennego. Logika sędziego mną wstrząsnęła, uznałem przeto, że
koniecznie
powinienem zobaczyć egzekucję na własne oczy. Wykorzystałem swoje
koneksje, zdobyłem
przepustkę i nie pożałowałem.
Skazaniec uszkodził sobie struny głosowe tak, że mógł tylko syczeć,
dlatego trzeba było
zrezygnować z ostatniego słowa. Dosyć długo spierano się z lekarzem, który
oświadczył, że
owego człowieka nie można wieszać, bo rana się rozszerzy i wisielec będzie
mógł oddychać
wprost przez tchawicę. Prokurator i naczelnik więzienia naradzili się, po
czym nakazali katu
przystąpić do egzekucji. Lekarz wszakże miał rację: pod naciskiem pętli
rana natychmiast się
otwarła, a dyndający na stryczku zaczął ze straszliwym świstem wsysać
powietrze. Wisiał pięć,
dziesięć, piętnaście minut i nie umierał – tylko coraz bardziej siniał na
twarzy.
Postanowiono wezwać sędziego, który wydał wyrok. Ponieważ kaźń odbywała
się o świcie,
sędziego budzono długo. Przyjechał po godzinie i orzekł niczym Salomon:
zdjąć skazańca
z szubienicy i znowu powiesić, ale teraz zawiązać pętlę nie powyżej, tylko
poniżej rozcięcia. Tak
właśnie uczyniono. Tym razem wszystko się powiodło. Ma pani owoce
cywilizacji”.
Powieszony ze śmiejącym się gardłem przyśnił się potem Warii w nocy. „
Nie ma żadnej
śmierci – powiedziało gardło głosem d’Evraita i zaczęło broczyć krwią. –
Jest tylko powrót na
start”.
Ale o powrocie na start – to już od Sobolewa.
– Ach, Warwaro Andriejówno, całe moje życie to skoki przez przeszkody –
mówił młody
generał i rozgoryczony kręcił ostrzyżoną krótko głową. – Tylko na moim
parcours sędzia
nieustannie mnie zawraca i każe zaczynać na nowo. Niech pani sama powie.
Zaczynałem jako
kawalergard, odznaczyłem się w wojnie z Polakami, ale wdałem się w głupią
historię z polską
panną – i z powrotem na start. Ukończyłem akademię sztabu generalnego,
dostałem przydział do
Turkiestanu, a tam – idiotyczny pojedynek, zakończony śmiercią
przeciwnika, i znowu trzeba było
na start. Ożeniłem się z księżną, myślałem, że będę szczęśliwy – gdzie
tam... Znowu sam, z nosem
na kwintę. Uprosiłem, żeby wysłali mnie na pustynię, tam nie oszczędzałem
siebie ani ludzi,
cudem przeżyłem – i znowu zostałem z niczym. Wegetuję na łaskawym chlebie
i czekam na nowy
start. Tylko czy się doczekam?
Sobolewa, w odróżnieniu od d’Evraita, Waria nie żałowała. Po pierwsze,
z tym startem Michel
robił z siebie biedaczka, kokietował – a przecież w wieku trzydziestu
trzech lat był generałem
świty, miał dwa Ordery Świętego Jerzego i złotą szpadę. No i po drugie,
zbyt jawnie już domagał
się współczucia. Widocznie jeszcze jako junkrowi starsi towarzysze
wyjaśnili mu, że miłosną
wiktorię odnosi się na dwa sposoby: albo szarżą kawaleryjską, albo ryciem
podkopu do
Strona 50 z 120
współczującego kobiecego serca.
Sobolew rył podkopy dosyć niezgrabnie, ale jego zaloty pochlebiały
Warii – mimo wszystko
to prawdziwy bohater, chociaż z idiotyczną miotłą wokół twarzy. Na
delikatne sugestie, by zmienił
kształt brody, generał zaczynał się targować: gotów jest tę ofiarę
ponieść, ale tylko w zamian za
określone gwarancje. Waria jednak nie zamierzała udzielać mu gwarancji.
Pięć dni wcześniej Sobolew przyszedł uszczęśliwiony: dostał w końcu
własny oddział, dwa
pułki kozackie, i miał wziąć udział w szturmie Plewny, osłaniając
południową flankę korpusu.
Waria życzyła mu udanego startu. Na szefa sztabu Michel wziął sobie
Pieriepiołkina, w taki
sposób wypowiadając się o kapitanie-nudziarzu:
– Chodził, naprzykrzał się, zaglądał w oczy, no to go wziąłem. I co
pani myśli, Warwaro
Andriejówno? Jeriemiej Jonowicz, chociaż nudziarz, jest zupełnie do
rzeczy. Zawszeć to ze sztabu
generalnego. Znają go w oddziale operacyjnym, przekazują użyteczne wieści.
A poza tym widzę,
że jest mi osobiście oddany; nie zapomniał o wydarciu z rąk baszybuzuków.
A ja, grzeszny
człowiek, szczególnie cenię tych podkomendnych, którzy są mi oddani.
Chociaż Sobolew miał teraz dosyć kłopotów, to trzeciego dnia ordynans
Sierioża
Bierieszczagin przyniósł wspaniały bukiet jasnoczerwonych róż od jego
ekscelencji. Róże stały
dzielnie jak wojsko pod Borodinem i nie zamierzały opadać. Cały namiot
wypełnił się ich gęstym,
oleistym aromatem.
W lukę, jaka powstała po rejteradzie Sobolewa, szybko rzucił się Zurow,
gorący zwolennik
szarży kawaleryjskiej. Waria parsknęła, kiedy sobie przypomniała, jak
gracko rotmistrz
przeprowadził wstępny rekonesans.
– Cóż za bellevue, mademoiselle. Natura! – rzekł pewnego razu,
wychodząc z zadymionego
klubu w ślad za Warią, która zapragnęła nacieszyć się zachodem słońca. Po
czym, nie tracąc tempa,
zmienił temat. – Wspaniały człowiek z tego Erazma, prawda? Dusza czysta
jak prześcieradło. No
i świetny kompan, choć też, co prawda, dziwadło.
Tutaj huzar zrobił pauzę, wyczekująco patrząc na pannę pięknymi,
nachalnymi oczami. Waria
czekała, co teraz nastąpi.
– Przystojny, poza tym brunet. Jakby go ubrać w mundur huzarski,
dopiero byłby z niego zuch
– ciągnął swoje Zurow. – To teraz chodzi jak zmokła kura, ale gdyby pani
znała dawnego Erazma!
Płomień! Huragan afrykański!
Waria patrzyła na łgarza z niedowierzaniem, bo wyobrazić sobie radcę
tytularnego w roli
„huraganu afrykańskiego” było absolutnie niemożliwe.
– Skądże taka zmiana? – spytała w nadziei, że dowie się czegokolwiek o
zagadkowej
przeszłości Erasta Pietrowicza.
Ale Zurow tylko wzruszył ramionami.
– A diabli go wiedzą. Rok się z nim nie widziałem. Nic innego, tylko
fatalna miłość. Przecież
wy nas, mężczyzn, uważacie za bałwanów bez serca, a my serca mamy gorące,
łatwo je zranić. –
Spuścił głowę ze smutkiem. – Kiedy człowiekowi serce złamią, może zostać
starcem, nawet jak ma
dwadzieścia lat. Waria prychnęła.
– E tam, dwadzieścia. Nie wypada aż tak się odmładzać.
– Nie o sobie mówię, tylko o Fandorinie – wyjaśnił huzar. – Przecież ma
ledwie dwadzieścia
Strona 51 z 120
jeden lat.
– Kto, Erast Pietrowicz? – omal nie krzyknęła Waria. – Niech pan da
spokój, przecież ja mam
dwadzieścia dwa.
– O tym właśnie mówię – ożywił się Zurow. – Pani pasowałby ktoś
poważniejszy, pod
trzydziestkę.
Ale ona nie słuchała, zdumiona tą wiadomością. Fandorin ma tylko
dwadzieścia jeden lat?
Dwadzieścia jeden?! Nieprawdopodobne! Dlatego Kazantzakis przezwał go „
wunderkindem”. To
znaczy, oczywiście, radca tytularny ma chłopięcą twarz, ale ta jego
sztywność, to spojrzenie, te
siwe skronie! Eraście Pietrowiczu, czemuż pana tak zamroziło?!
Huzar na swój sposób zrozumiał jej roztargnienie, toteż prostując się,
oświadczył:
– No, bo o co mi idzie. Jeśli szelma Erazm mnie wyprzedził, zaraz podam
tył. Niech tam
nieżyczliwi gadają, co chcą, mademoiselle, Zurow jest człowiekiem z
zasadami. Nigdy nie nastaje
na to, co należy do przyjaciela.
– Pan mówi o mnie? – dotarło do Warii. – Nie nastaje pan na mnie, jeśli
jestem „tym, co należy
do Fandorina”, a jeśli „nie tym”, to zacznie pan nastawać? Czy dobrze
zrozumiałam?
Zurow dyplomatycznie poruszał brwiami, ani trochę, nawiasem mówiąc,
niespeszony.
– Należę i zawsze będę należała tylko do samej siebie, choć mam
narzeczonego – surowo
powiedziała Waria do natręta.
– Słyszałem. Ale monsieur aresztant nie zalicza się do moich
przyjaciół – odrzekł rozweselony
rotmistrz i na tym skończył się rekonesans.
Teraz nastąpił właściwy atak.
– Założymy się, mademoiselle? Jeśli zgadnę, kto pierwszy wyjdzie z
namiotu, da mi pani
całusa. Nie zgadnę – ogolę głowę na zero jak baszybuzuk. No jak? Naprawdę
niewiele pani
ryzykuje, w namiocie jest dwadzieścia osób. Warii mimo woli usta
rozciągnęły się w uśmiechu.
– I kto wyjdzie?
Zurow zrobił minę, jakby się zastanawiał, i z rezygnacją machnął głową.
– Ej, żegnajcie, moje kędziory... Pułkownik Sablin. Nie, McLaughlin.
Nie... o, bufetowy
Siemion!
Odkaszlnął głośno i za chwilę z klubu, wycierając ręce o brzeg
jedwabnej kapoty, wytoczył się
bufetowy. W skupieniu popatrzył na jasne niebo i wymruczał: „Oj, żeby
tylko nie było deszczu” –
po czym zabrał się z powrotem, nawet nie spojrzawszy na Zurowa.
– To cud, znak z nieba! – krzyknął hrabia, przeciągnął ręką po wąsach i
nachylił się do
roześmianej Warii.
Myślała, że pocałuje ją w policzek, jak to zawsze czynił Pietia, ale
Zurow celował w usta,
a pocałunek był długi, niezwykły, aż jej się w głowie zakręciło.
Czując, że się za chwilę udusi, Waria odtrąciła w końcu kawalerzystę i
położyła rękę na piersi.
– Oj, bo wlepię panu policzek – pogroziła słabym głosem. – A uprzedzali
mnie dobrzy ludzie,
że gra pan nieczysto.
– Za policzek wyzwę panią na pojedynek. I niewątpliwie zostanę
pokonany. – Hrabia
wybałuszał oczy i mruczał.
Złościć się na niego nie można było w żaden sposób...
Do namiotu wsunęła się okrągła twarz Łuszki, zahukanej i
nierozgarniętej dziewczyniny, która
Strona 52 z 120
przy siostrach pełniła obowiązki pokojówki, kucharki, a przy większym
napływie rannych także
sanitariuszki.
– Panienko, jakiś wojskowy na panią czeka – wypaliła Łuszka. – Czarny,
z wąsami i kwiaty
przyniósł. Co mu powiedzieć?
O wilku mowa – pomyślała Waria i znowu się uśmiechnęła. Nieźle ją
bawiły oblężnicze
metody Zurowa.
– Niech czeka. Zaraz wyjdę – powiedziała, odrzucając kołdrę.
Ale przed szpitalnymi namiotami, gdzie wszystko było przygotowane na
przyjęcie nowych
rannych, przechadzał się nie huzar, tylko woniejący perfumami pułkownik
Lucan, jeszcze jeden
pretendent.
Waria ciężko westchnęła, ale już nie można było się wycofać.
– Ravissante comme l’Aurore! – Pułkownik przypadł do rączki, ale zaraz
odskoczył,
przypomniawszy sobie o nowoczesnych kobietach.
Waria skinęła głową, bukietu nie przyjęła, spojrzała natomiast na
błyszczący złotymi galonami
mundur sojusznika i sucho spytała:
– Cóż pan tak od rana jak na paradę?
– Wyjeżdżam do Bukaresztu, na radę wojenną do jego wysokości –
obwieścił dumnie
pułkownik. – Wstąpiłem, żeby się pożegnać i przy okazji zaprosić panią na
śniadanie.
Klasnął w dłonie, a zza rogu wyjechała elegancka kolaska. Na koźle
siedział ordynans
w spranym uniformie, za to w białych rękawiczkach.
– Proszę – ukłonił się Lucan, a Waria, mimo woli zaintrygowana, wsiadła
do wyściełanej
kolaski.
– Dokąd jedziemy? – spytała. – Do kantyny oficerskiej? Rumun tylko
uśmiechnął się
tajemniczo, jak gdyby zamierzał zabrać towarzyszkę co najmniej za siódme
morze.
W ostatnim czasie pułkownik w ogóle zachowywał się zagadkowo. Całe
noce, jak przedtem,
spędzał przy stoliku karcianym; o ile jednak w pierwszych dniach
niefortunnej znajomości
z Zurowem wyglądał na przybitego i nieszczęśliwego, to teraz całkiem
przyszedł do siebie
i chociaż nadal tracił niemałe sumy, wcale nie upadał na duchu.
– Jak tam wczorajsza gra? – spytała Waria, przyglądając się brązowym
kręgom pod oczami
Lucana.
– Fortuna w końcu się do mnie uśmiechnęła. – Rozpromienił się. – Koniec
ze szczęściem pani
Zurowa. Czy zna pani prawo wielkich liczb? Jeśli dzień w dzień stawia
człowiek duże sumy, to
prędzej czy później niezawodnie się odegra.
O ile Waria pamiętała, Pietia wykładał jej tę teorię trochę inaczej,
ale nie będzie się przecież
spierała.
– Hrabiemu sprzyja ślepy los, a mnie rachunek matematyczny i olbrzymi
majątek. O, niech
pani popatrzy. – Odchylił mały palec. – Odzyskałem pierścień, pamiątkę
rodzinną. Indyjski
diament, jedenaście karatów. Przywieziony przez jednego z moich przodków z
wyprawy
krzyżowej.
– Czyżby Rumuni brali udział w krucjatach? – nieopatrznie zdziwiła się
Waria i wysłuchała
całego wykładu o genealogii pułkownika, który, jak się okazało, wywodził
się od rzymskiego
legata, Mauritiusa Tullusa Lucana.
Tymczasem kolaska wyjechała za granice obozu i zatrzymała się w
Strona 53 z 120
cienistym gaju. Pod
starym dębem bielił się nakryty krochmalonym obrusem stół, a na nim stało
tyle różnych frykasów,
że Waria momentalnie zgłodniała. Były tu i sery francuskie, i owoce, i
wędzony łosoś, i różowa
szynka, i purpurowe raki, a butelka Lafitte znalazła przytulne schronienie
w srebrzystym
wiaderku.
Mimo wszystko, Lucanowi też nie można było odmówić pewnych zalet.
Kiedy wznieśli pierwszy kielich, w oddali głucho zagrzmiało, a Warii
ścisnęło się serce. Jak
mogła się aż tak zapomnieć! To zaczął się szturm. Tam padają teraz zabici,
jęczą ranni, a ona...
Skruszona, odsunęła wazę z wczesnymi szmaragdowymi winogronami i
powiedziała:
– Boże, oby wszystko poszło zgodnie z planem.
Pułkownik wypił duszkiem wino i od razu nalał sobie jeszcze. Jedz,
mówił:
– Plan jest oczywiście dobry. Jako osobisty przedstawiciel jego
wysokości zostałem
wtajemniczony w ów plan i nawet w pewnym sensie brałem udział w jego
opracowaniu.
Szczególnie inteligentny jest manewr oskrzydlający pod osłoną pasma
wzgórz. Kolumny
Szachowskiego i Wieliaminowa atakują Plewnę od wschodu. Na południu
nieduży oddział
Sobolewa ściąga na siebie uwagę Osman-paszy. Na papierze wygląda to
pięknie – Lucan osuszył
kielich. – Ale wojna, mademoiselle Warwara, to nie papier. Nic a nic zatem
pani rodacy nie
wskórają.
– Ale dlaczego? – jęknęła Waria.
Pułkownik uśmiechnął się i postukał palcem w skroń.
– Jestem strategiem, mademoiselle, i widzę dalej niż wasi sztabowcy.
Tutaj – zrobił ruch
głową w stronę swojego mapnika – mam kopię raportu, który jeszcze wczoraj
wysłałem do jego
wysokości. Przepowiadam Rosjanom całkowite fiasko i jestem przekonany, że
książę Karol
należycie oceni moją przenikliwość. Wasi dowódcy są pyszałkowaci i
zadufani w sobie,
przeceniają swoich żołnierzy i lekceważą Turków. A także nas, rumuńskich
sojuszników. To nic,
po dzisiejszej lekcji car sam poprosi nas o pomoc, zobaczy pani.
Pułkownik odłamał solidny kawał sera roquefort, a nastrój Warii popsuł
się do reszty.
Czarnowidztwo Lucana okazało się uzasadnione.
Wieczorem Waria i Fandorin stali na poboczu drogi do Plewny, a przed
nimi niekończącym
się sznurem jechały wozy z rannymi. Nie podliczono jeszcze wszystkich
strat, ale w szpitalu
mówili, że zabitych i rannych jest najmniej siedem tysięcy. Powiadano, że
odznaczył się Sobolew,
który ściągnął na siebie kontratak Turków – gdyby nie jego kozacy, klęska
byłaby po stokroć
dotkliwsza. Zdumienie budzili też artylerzyści tureccy, którzy
zademonstrowali szatańską celność
i ostrzelali kolumny jeszcze podczas marszu, zanim bataliony zdążyły się
rozwinąć i ruszyć do
ataku.
Waria wszystko przekazywała Erastowi Pietrowiczowi, a tamten milczał –
czy sam to
wszystko wiedział, czy był tak wstrząśnięty, trudno zgadnąć.
Kolumna utknęła, bo w jednym z wozów odleciało koło. Waria, która
starała się jak najmniej
patrzeć na okaleczonych, spojrzała na okulały wóz i jęknęła – twarz
rannego oficera, która mętnie
Strona 54 z 120
bielała w letnim jasnym zmierzchu, wydała się jej znajoma. Podeszła trochę
bliżej – i rzeczywiście:
to był pułkownik Sablin, jeden z klubowych bywalców. Leżał nieprzytomny,
przykryty
zakrwawionym szynelem. Jego ciało wydawało się dziwnie krótkie.
– To znajomy? – spytał towarzyszący pułkownikowi felczer. – Pocisk
oberwał mu nogi aż po
pachy. Nie miał szczęścia, proszpani.
Waria stanęła z powrotem koło Fandorina i spazmatycznie poszlochiwała.
Płakała długo, aż łzy obeschły; potem zrobiło się zimno, a rannych
wciąż wieźli i wieźli.
– Lucana uważają w klubie za głupca, a okazał się mądrzejszy od
Krüdenera – powiedziała
Waria, bo dłużej milczeć nie miała już siły.
Fandorin spojrzał pytającym wzrokiem, toteż wyjaśniła:
– Jeszcze rankiem mi oznajmił, że ze szturmu nic nie wyjdzie.
Powiedział, że plan jest dobry,
tylko dowódcy marni. I żołnierze też nie bardzo...
– Tak powiedział? – odrzekł pytaniem Erast Pietrowicz. – Aha. To
zmienia...
Nie dokończył, zmarszczył brwi.
– Co zmienia?
Milczenie.
– Co zmienia? No?
Warię zaczęło to złościć.
– Idiotyczna maniera! Powiedzieć „a” i nie powiedzieć „b”! O co tu w
końcu chodzi?
Miała straszną ochotę złapać radcę tytularnego za ramiona i potrząsnąć
nim jak należy. Nadęty,
niewychowany młokos! A robi z siebie indiańskiego wodza Chingachgooka.
– Chodzi, pani Warwaro, o zdradę – otworzył nagle usta Erast Pietrowicz.
– Zdradę? Jaką zdradę?
– To już my musimy wyjaśnić. A zatem – Fandorin potarł czoło –
pułkownik Lucan, nie
najmądrzejszy z przedstawicieli męskiego rodu, jedyny przepowiada klęskę
armii rosyjskiej – to
raz. Został zapoznany z rozkazem bojowym i jako przedstawiciel księcia
Karola otrzymał nawet
kopię – to dwa. Sukces operacji zależał od tajnego manewru pod osłoną
wzgórz – to trzy. Turcy
zbombardowali nasze maszerujące kolumny, zanim te weszły w pole widzenia
ich artylerzystów –
to cztery. Wniosek?
– Z góry wiedzieli, kiedy i gdzie strzelać – wyszeptała VVaria.
– A Lucan z góry wiedział, że atak się nie uda. Poza tym – pięć:
ostatnio nie wiadomo skąd
dostał mnóstwo pieniędzy.
– Lucan jest bogaty. Ma jakieś rodzinne skarby, posiadłości. Opowiadał
o tym, ale nie
słuchałam uważnie.
– Warwaro Andriejówno, nie tak dawno pułkownik prosił mnie o trzysta
rubli pożyczki,
a w parę dni potem, jeśli wierzyć temu, co mówi Zurow, przepuścił jakieś
piętnaście tysięcy.
Oczywiście Ipolit mógł skłamać...
– Jeszcze jak mógł! – zgodziła się Waria. – Lucan jednak naprawdę
bardzo dużo przegrał. Sam
mi dzisiaj mówił, zanim wyjechał do Bukaresztu.
– Wyjechał?
Erast Pietrowicz odwrócił się i zamyślił, od czasu do czasu kiwając
głową. Waria zaszła
z boku, żeby widzieć jego twarz, ale nic specjalnie godnego uwagi nie
dostrzegła: Fandorin
zmrużył oczy i patrzył na planetę Mars.
– Kochana pani W-warwaro – zaczął powoli mówić, a Waria odczuła błogość
w sercu; po
pierwsze, bo „kochana”, a po drugie dlatego, że znowu zaczął się
zacinać. – Będę musiał jednak
Strona 55 z 120
panią poprosić o p-pomoc, chociaż obiecywałem...
– Ależ co pan tylko chce! – krzyknęła zbyt pospiesznie i dodała: – Dla
ratowania Pieti.
– To świetnie. – Fandorin pytająco spojrzał jej w oczy. – Ale z-zadanie
jest bardzo trudne
i niezbyt przyjemne. Chcę, żeby pani też pojechała do Bukaresztu,
odszukała tam Lucana
i p-postarała się go wybadać. No, powiedzmy, spróbuje pani się dowiedzieć,
czy rzeczywiście jest
taki bogaty. Niech pani wykorzysta jego próżność, samochwalstwo, g-
głupotę. W końcu już raz się
wypaplał. Z pewnością roztoczy przed panią pawi ogon. – Erast Pietrowicz
się zawahał. – Jest pani
przecież młodą, p-pociągającą osobą...
Zakaszlał i stropił się, bo zaskoczona Waria aż gwizdnęła. W końcu
doczekała się
komplementu od posągu Komandora. Oczywiście komplement dosyć mizerny:
młoda, pociągająca
osoba, ale mimo wszystko, mimo wszystko...
Fandorin jednak zaraz zepsuł cały efekt.
– Rozumie się, że sama pani nie pojedzie, a i dziwnie by to w-
wyglądało. Wiem, że do
Bukaresztu wybiera się d’Evrait. Jak go poprosić, na pewno panią zabierze.
Nie, zdecydowanie, to nie człowiek, tylko kawałek lodu – pomyślała
Waria. No i próbuj tu
takiego rozmrozić! Czyżby nie widział, jak Francuz tokuje? Gdzież tam,
wszystko widzi, tylko na
to po prostu, jak mówi Łuszka, pluje i przyklepuje.
Erast Pietrowicz wytłumaczył sobie chyba po swojemu jej niezadowoloną
minę.
– O pieniądze niech się pani nie martwi. Przecież należą się pani
pobory, zwrot za podróż i tak
dalej. Przydzielę pani. Proszę sobie coś tam kupić i rozerwać się.
– Z Charles’em na pewno nie będę się nudzić – mściwie odrzekła Waria.
Rozdział siódmy,
w którym Waria traci miano przyzwoitej kobiety
„Moskowskoje Gubiernskoje Wiedomstwo”
22 lipca (3 sierpnia wg kalendarza europejskiego) 1877 roku
FELIETON NIEDZIELNY
Kiedy wasz uniżony sługa dowiedział się, że owo miasto, które w ciągu
minionych miesięcy tak
dobrze spenetrowali bywalcy naszych tyłów, zostało założone dawno, dawno
temu przez księcia
Vlada o przydomku Palownik, znanego także jako Dracula, wiele spraw się
wyjaśniło. Teraz
rozumiemy, dlaczego w Bukareszcie za rubla dają w najlepszym razie trzy
franki, dlaczego marny
obiad w traktierni kosztuje tyle co bankiet w „Bazarze Słowiańskim”, a za
pokój w hotelu płaci się
jak za wynajęcie pałacu Buckingham. Oj, wysysają krew rosyjską przeklęte
wampiry, wysysają!
Potem oblizują się smacznie i jeszcze spluwają. Najbardziej przykre jest
to, że odkąd władcą
Rumunii obwołano trzeciorzędnego księcia niemieckiego, ta prowincja
naddunajska, która
autonomię zawdzięcza wyłącznie Rosji, jęła zalatywać golonką po bawarsku.
Panowie
hospodarowie popatrują na herr Bismarcka, a brata Rusa traktują niczym
kozę: doją, ale nos
zatykają. Można by pomyśleć, że to nie za wolność Rumunii na polach Plewny
leje się bezcenna
krew...
Strona 56 z 120
*
No i pomyliła się Waria, mocno pomyliła. Podróż do Bukaresztu okazała
się strasznie nudna.
Oprócz Francuza na odpoczynek do stolicy księstwa rumuńskiego wybrało
się jeszcze kilku
korespondentów. Wszyscy doskonale wiedzieli, że w najbliższych dniach, a
może nawet
tygodniach, teatr działań wojennych nic ciekawego im nie pokaże –
wykrwawiwszy się pod
Plewną, Rosjanie nieprędko przyjdą do siebie; dlatego dziennikarską brać
zaniosło na tyły.
Zbierali się długo, wyjechali więc dopiero na trzeci dzień. Warię, jako
damę, wsadzono do
bryczki razem z McLaughlinem, reszta pojechała wierzchem, tak że na
Francuza, który dosiadł
znudzonego powolną jazdą Jatagana, Waria musiała patrzeć z daleka, a
rozmawiać
z Irlandczykiem. Ten wszechstronnie omówił z nią klimat Bałkanów, Londynu
i Azji Środkowej,
opowiedział o budowie resorów w swoim powozie i szczegółowo przedstawił
kilka
najinteligentniejszych etiud szachowych. Wszystko to tak popsuło Warii
nastrój, że kiedy na
popasach widziała ożywionych towarzyszy, w tym także zarumienionego jazdą d
’Evraita, za
każdym razem doznawała napadu mizantropii.
Drugiego dnia podróży – kiedy minęli Alexandrię – było już trochę
lepiej, bo kawalkadę
dognał Zurow. Odznaczył się w bitwie, Sobolew wziął więc zucha na
adiutanta, chciał go nawet
przedstawić do „Anny”, ale huzar w zamian za nią wytargował tydzień
urlopu – żeby, jak się
wyraził, rozprostować kości.
Z początku rotmistrz zabawiał Warię dżygitówką – zrywał w biegu
niebieskie dzwoneczki,
żonglował złotymi imperiałami i jechał na stojąco. Potem chciał się
zamienić miejscami
z McLaughlinem, a kiedy spotkał się z flegmatyczną, ale zdecydowaną
odmową, przesadził
potulnego stangreta na swoją rudą kobyłę, sam zaś usiadł na koźle i co
chwila odwracając się,
rozśmieszał Warię opowiastkami o swoim bohaterstwie i intrygach
zazdrosnego śeromka
Pieriepiołkina, który był na noże ze świeżo upieczonym adiutantem. No i
tak dojechali do
Bukaresztu.
Jak przewidywał Erast Pietrowicz, Lucana nietrudno było znaleźć.
Zgodnie z instrukcją Waria
zatrzymała się w najdroższym hotelu „Royal” i spytała portiera o
pułkownika, a wtedy wyjaśniło
się, że son excellence jest tu doskonale znany – i wczoraj, i przedwczoraj
hulał w restauracji.
Z pewnością będzie i dzisiaj.
Czasu do wieczora pozostało dużo, więc Waria wyprawiła się na elegancką
Calea Mogoşoaia,
która po życiu w namiocie wydała się jej istnym Newskim Prospektem:
eleganckie powozy,
pasiaste markizy nad witrynami, olśniewające południowe piękności,
zawadiaccy bruneci
w błękitnych, białych, a nawet różowych surdutach, no i mundury, mundury,
mundury. Mowa
rosyjska i francuska wyraźnie zagłuszały rumuńską. W prawdziwej kawiarni
Waria wypiła dwie
filiżanki kakao, zjadła cztery ciastka i całkiem pogrążyła się w błogim
nastroju, ale koło sklepu
mimo woli zajrzała na wystawę i jęknęła. Rzeczywiście, napotkani mężczyźni
patrzyli jakoś obok
Strona 57 z 120
niej!
Kocmołuch w wypłowiałej błękitnej sukience i wyblakłym słomkowym
kapeluszu hańbił imię
kobiety rosyjskiej. A po chodnikach paradowały takie mesaliny, rozebrane
zgodnie z ostatnią
paryską modą!
Do restauracji Waria spóźniła się straszliwie. Umówiła się z
McLaughlinem na siódmą,
a zjawiła o dziewiątej. Korespondent „Daily Post”, jako prawdziwy
dżentelmen, na rendez-vous
zgodził się bez szemrania (nie pójdzie przecież sama do restauracji –
jeszcze wezmą ją za kokotę)
i wprawdzie nie wyrzekł ani słowa pretensji za spóźnienie, ale wyglądał
bardzo nieszczęśliwie.
Nie szkodzi, jak ty komu, tak on tobie: męczył ją całą drogę wiadomościami
z dziedziny
meteorologii, to niech teraz będzie z niego jakiś pożytek.
Na razie w sali nie było Lucana, zatem Waria w przypływie ludzkich
uczuć poprosiła, żeby
McLaughlin jeszcze raz wyjaśnił, na czym polega obrona staroperska.
Irlandczyk, który zupełnie
nie zauważył zmian w wyglądzie Warii (a poświęciła im sześć godzin i
prawie całe pieniądze na
podróż – sześćset osiemdziesiąt pięć franków), oświadczył sucho, że taka
obrona nie jest mu znana.
Trzeba więc było wykazać zainteresowanie, czy tu, na południu, zawsze w
końcu lipca jest tak
gorąco. Okazało się, że zawsze, ale to zupełne głupstwo w porównaniu z
pełnym żaru, wilgotnym
Bangalurem.
Kiedy o wpół do jedenastej pozłacane drzwi się otworzyły, a do sali
wszedł podpity potomek
rzymskiego legata, Waria ucieszyła się, jakby to był ktoś bliski,
poderwała się i naprawdę
serdecznie pomachała mu ręką.
Co prawda pojawiła się też nieprzewidziana trudność w postaci pulchnej
szatynki, wiszącej
pułkownikowi na ramieniu. Trudność spojrzała na Warię tak nieprzyjaźnie,
że ta aż się zmieszała –
dotąd jakoś nie przychodziło jej do głowy, że Lucan może być żonaty.
Ale pułkownik rozwiązał problem iście po wojskowemu – lekko klepnął
swoją towarzyszkę
poniżej wspaniałego trenu, szatynka wysyczała coś złośliwego i oddaliła
się wzburzona. To na
pewno nie żona – pomyślała Waria i stropiła się jeszcze bardziej.
– Nasz polny kwiatuszek rozchylił płatki i okazał się piękną różą! –
wołał Lucan, rzucając się
przez salę w kierunku Warii. – Co za sukienka! Jaki kapelusik! Boże, czy
to Champs Elysées?!
Tanie to, oczywiście, i banalne, ale mimo wszystko miłe. Waria
pozwoliła mu nawet przypaść
do ręki, dla dobra sprawy poświęciła zasady. Irlandczykowi pułkownik
skinął głową z niedbałą
łaskawością (nie rywal) i nie czekając na zaproszenie, usiadł za stołem.
Warii wydało się, że
McLaughlin też jest rad Rumunowi. Czyżby zmęczyła go rozmowa o klimacie?
Ee, chyba nie?
Kelnerzy już zabierali dzbanek z kawą i keks, zamówiony przez
oszczędnego korespondenta,
dźwigając teraz wina, słodycze, owoce, sery.
– Zapamięta pani Bukareszt! – obiecywał Lucan. – W tym mieście wszystko
należy do mnie!
– W jakim sensie? – zapytał Irlandczyk. – Czy posiada pan w mieście
jakąś większą
nieruchomość?
Rumun nie zaszczycił go odpowiedzią.
– Niech mi pani pogratuluje, mademoiselle. Mój raport został oceniony
Strona 58 z 120
stosownie do wagi,
w najbliższym czasie mogę oczekiwać awansu!
– Co za raport? – znowu zapytał McLaughlin. – Jaki awans?
– Awans czeka całą Rumunię – z ważną miną oświadczył pułkownik. – Teraz
jest absolutnie
jasne, że cesarz Rosji przecenił siły swojej armii. Z pewnych źródeł
wiadomo mi – ostentacyjnie
zniżył głos i nachylił się, łaskocząc policzek Warii zakręconym wąsem – że
generałowi
Krüdenerowi zostanie odebrane dowództwo zachodniego ugrupowania, a na
czele wojsk
oblegających Plewnę stanie nasz książę Karol.
McLaughlin wyciągnął notatnik z kieszeni i zaczął zapisywać.
– Nie zechciałaby pani przejechać się nocą po Bukareszcie, mademoiselle
Warwara? – szepnął
jej na ucho Lucan, korzystając z chwili przerwy. – Pokażę pani coś, czego
nie zobaczy pani
w waszej nudnej, północnej stolicy. Zapewniam, będzie co wspominać.
– To decyzja cesarza rosyjskiego czy tylko życzenie księcia Karola? –
zapytał skrupulatny
dziennikarz.
– W zupełności wystarczy, że jego wysokość sobie tego życzy – odciął
się pułkownik. – Bez
Rumunii i jej dzielnej pięćdziesięciotysięcznej armii Rosjanie są
bezradni. O, panie
korespondencie, mój kraj czeka wielka przyszłość! Wkrótce, wkrótce książę
Karol otrzyma tytuł
króla. A pani uniżony sługa – dodał, zwracając się do Warii – zostanie
bardzo ważną personą.
Możliwe, że nawet senatorem. Moja przenikliwość została odpowiednio
oceniona. To co będzie
z naszą romantyczną przejażdżką? Nalegam.
– Zastanowię się – odpowiedziała niejasno, myśląc, jak by tu skierować
rozmowę na właściwe
tory.
W tej chwili do restauracji weszli Zurow i d’Evrait. Z punktu widzenia
sprawy – bardzo nie
w porę, ale Waria mimo wszystko była zadowolona: przy nich Lucanowi
ubędzie werwy.
Podążając spojrzeniem za jej wzrokiem, pułkownik z niezadowoleniem w
głosie zamruczał:
– Z tego „Royalu” zrobił się, niestety, pokój przechodni. Trzeba było
przenieść się do chambre
séparé.
– Dobry wieczór, panowie – wesoło powitała znajomych Waria. – Bukareszt
to małe miasto,
nieprawdaż? Pułkownik właśnie chwalił się nam swoim darem proroczym.
Przepowiedział, że
szturm Plewny zakończy się porażką.
– Naprawdę? – spytał d’Evrait, uważnie patrząc na Lucana.
– Ślicznie pani wygląda, Warwaro Andriejówno – powiedział Zurow. – Co
to macie, Martell?
Hej, człowieku, daj no tu kieliszki!
Rumun wypił koniak i zmierzył obu ponurym spojrzeniem.
– Komu przepowiedział? Kiedy? – zmrużył oko McLaughlin.
– W raporcie dla swojego władcy – wyjaśniła Waria. I teraz
przenikliwość pułkownika została
doceniona.
– Proszę, panowie, pijcie, częstujcie się. – Lucan zaprosił ich
szerokim gestem i gwałtownie
wstał. – Wszystko na mój rachunek. A my z panną Suworow przejedziemy się,
obiecała mi to.
Zdumiony d’Evrait uniósł brwi, a Zurow z niedowierzaniem zawołał:
– Co słyszę, panno Warwaro? Jedzie pani z Łukaszem?
Waria była bliska paniki. Odjechać z Lucanem znaczyło na zawsze
pogrzebać swoją reputację
– i jeszcze nie wiadomo było, czym się to zakończy. A odmowa równałaby się
fiasku
Strona 59 z 120
powierzonego zadania.
– Zaraz wrócę, panowie – powiedziała z rezygnacją w głosie i szybciutko
poszła do wyjścia.
Trzeba było zebrać myśli.
W foyer zatrzymała się przed wysokim zwierciadłem, oprawionym w esy-
floresy z brązu,
i przyłożyła dłoń do rozpalonego czoła. Co robić? Wrócić do swojego
pokoju, zamknąć się i nie
odpowiadać na pukanie. Pietia, wybacz; przykro mi, panie radco tytularny,
ale szpiega z Warii
Suworow pan nie zrobi.
Drzwi ostrzegawczo skrzypnęły, a w lustrze, wprost za jej plecami,
pojawiła się czerwona,
rozzłoszczona twarz pułkownika.
– Pani wybaczy, mademoiselle, ale Mihaia Lucana tak traktować nie
wolno. Pani mi
w pewnym sensie robiła awanse, a teraz publicznie chce mnie ośmieszyć?!
Nie na takiego pani
trafiła! To nie klub, tutaj jestem u siebie w domu!
Z galanterii senatora in spe nie pozostało nawet śladu. Czarne z żółtym
odcieniem oczy
miotały błyskawice.
– Idziemy, mademoiselle, powóz czeka. – Na ramieniu Warii spoczęła
smagła, porośnięta
włosem ręka z nadspodziewanie silnymi, jak gdyby wykutymi z żelaza palcami.
– Pan zwariował, pułkowniku! Bierze mnie pan za kurtyzanę! – krzyknęła
Waria, rozglądając
się na wszystkie strony.
Ludzi w foyer było dosyć dużo, przeważnie panowie w letnich marynarkach
i oficerowie
rumuńscy. Z ciekawością obserwowali pikantną scenę, jednak w obronie damy
(czy aby na pewno
damy?) nikt nie zamierzał występować.
Lucan powiedział coś po rumuńsku, a widzowie roześmiali się ze
zrozumieniem.
– Za dużo wypiłaś, Maruśka? – spytał jeden po rosyjsku, a wszyscy
zarechotali jeszcze
głośniej.
Pułkownik władczym gestem chwycił Warię w talii i poprowadził do
wyjścia, w dodatku tak
zręcznie, że wszelki opór nie zdał się na nic.
– Jest pan bezczelny! – zawołała Waria i chciała wymierzyć Lucanowi
policzek, oficer jednak
zdążył chwycić ją za nadgarstek. Przy swojej twarzy poczuła inną twarz,
pachnącą mieszaniną
wódki i wody kolońskiej. Zaraz zwymiotuję – pomyślała z przestrachem.
Ale w następnej sekundzie ręce pułkownika same rozluźniły uścisk.
Najpierw coś siarczyście
trzasnęło, potem głośno chrupnęło, a prześladowca Warii odleciał na
ścianę. Jeden jego policzek
był purpurowy po wymierzonym ciosie, a drugi biały od ciężkiego uderzenia
pięścią. O dwa kroki
od pułkownika, ramię przy ramieniu, stali d’Evrait i Zurow. Korespondent
potrząsał palcami
prawej ręki, huzar rozcierał pięść lewą dłonią.
– Pomiędzy sojusznikami przebiegł czarny kot – stwierdził Ipolit. – Ale
to dopiero początek,
Łukasz, na mordobiciu się nie skończy. Za takie traktowanie damy można
zarobić kulę w łeb.
D’Evrait nic nie powiedział – w milczeniu ściągnął białą rękawiczkę i
cisnął ją pułkownikowi
w twarz. Lucan potrząsnął głową, wyprostował się i potarł policzek.
Popatrzył na jednego, potem
na drugiego. Warię najbardziej uderzyło to, że o jej istnieniu wszyscy
trzej, zdawało się, całkiem
zapomnieli.
– Wyzywają mnie tu na pojedynek? – Ochryple, jakby z wysiłkiem, Rumun
cedził francuskie
Strona 60 z 120
słowa. – Obaj naraz? Czy może jednak po kolei?
– Wybieraj pan tego, kto się panu bardziej podoba – rzucił sucho d’
Evrait. – A jeśli
z pierwszym ci się poszczęści, będziesz miał do czynienia z drugim.
– Eee, nie – oburzył się hrabia. – Tak się nie zgadzam. Ja pierwszy
powiedziałem, że mu palnę
w łeb, to będzie się strzelał ze mną.
– Strzelał? – Lucan zaśmiał się niemiłym głosem. – O nie, panie szuler,
wybór broni należy do
mnie. Doskonale wiem, żeście obaj z panem pismakiem zawołani strzelcy. Ale
tutaj jest Rumunia
i bić się będziemy po naszemu, po wołosku.
Krzyknął coś, zwracając się do widzów, po czym kilku rumuńskich
oficerów ochoczo dobyło
szabel i podało je rękojeścią do przodu.
– Wybieram pana żurnalistę. – Pułkownik zachrzęścił palcami i położył
rękę na głowni swojej
szabli. Trzeźwiał i wprost w oczach weselał. – Bierz pan, monsieur, którąś
z tych szabel i proszę
na dwór. Najpierw nadzieję pana, a potem obetnę uszy panu awanturnikowi.
W tłumie podniósł się pełen aprobaty szum, a ktoś nawet krzyknął: „
Brawo!”
D’Evrait wzruszył ramionami i wziął pierwszą z brzegu szablę.
McLaughlin roztrącił gapiów.
– Zaczekajcie! Charles, niech pan nie traci rozumu! To barbarzyństwo!
On pana zabije!
Robienie szablą to sport bałkański, pan tego nie umie!
– Uczyłem się walki na szpady, a to prawie to samo – odparł
niewzruszony Francuz, ważąc
szablę w dłoni.
– Panowie, nie trzeba! – Waria odzyskała w końcu mowę. – To wszystko
moja wina.
Pułkownik trochę wypił, ale wiem, że nie chciał mnie obrazić. Proszę,
przestańcie, to przecież bez
sensu! W jakim stawiacie mnie położeniu? – W jej głosie zabrzmiała skarga,
ale błaganie
pozostało bez odpowiedzi.
Męska zgraja ruszyła korytarzem w stronę dziedzińca i nawet nie
spojrzała na niewiastę, której
cześć stała się powodem awantury. Z Warią został tylko McLaughlin.
– Co za głupota – powiedział ze złością. – Gdzież tu szpady! Widziałem
przecież, jak Rumuni
walczą na szable. Tutaj nie staje się w trzeciej pozycji i nie mówi:
gardez! Siekają jak mięso na
kotlety. Ach, jakież pióro ginie, i to jak głupio! Wszystko przez
francuską fanfaronadę. Temu
indorowi Lucanowi też nie wyjdzie to na zdrowie. Wpakują go do więzienia i
przesiedzi się, póki
nie ogłoszą amnestii dla uczczenia zwycięstwa. U nas w Brytanii...
– Boże, Boże, co robić – nie słuchając go, mamrotała zgnębiona Waria. –
To ja jestem
wszystkiemu winna.
– Kokieteria, panienko, to wielki grzech – niespodziewanie łatwo
zgodził się Irlandczyk. –
Jeszcze od czasów wojny trojańskiej...
Z podwórza dobiegi chóralny okrzyk zgromadzonych mężczyzn.
– Co tam? Czyżby skończone? – Waria przycisnęła rękę do serca. – Jak
szybko! Niech pan
idzie, Seamus, i zobaczy. Błagam!
McLaughlin zamilkł, nasłuchując. Na jego dobrodusznej twarzy zastygła
trwoga.
Korespondent wyraźnie nie miał ochoty wychodzić na dziedziniec.
– No, czegóż pan zwleka? – ponagliła go Waria. – Może potrzebuje
lekarza? Ach, co z pana za
człowiek!
Rzuciła się na korytarz, ale już z naprzeciwka, brzęcząc ostrogami,
szedł Zurow.
– Ach, co za niepowetowana szkoda, Warwaro Andriejówno! – krzyknął z
Strona 61 z 120
daleka. – Jakże nad
tym ubolewam!
Waria z rezygnacją przywarła ramieniem do ściany, podbródek jej zadrżał.
– Jak mogliśmy w Rosji zaprzepaścić taką tradycję! – lamentował nadal
Ipolit. – Pojedynek na
szable; piękne, efektowne widowisko! Nie to, co nasze pif-paf, i po
wszystkim! A tutaj – balet,
poezja, fontanna Bachczysaraju!
– Niech pan przestanie pleść bzdury, Zurow! – chlipnęła Waria. – Mówże
pan po ludzku. Co
tam się stało?
– O, trzeba to było widzieć! – Podniecony rotmistrz popatrzył na nią i
na McLaughlina. –
W dziesięć sekund było po wszystkim. No więc tak. Mają tam małe ciemne
podwórze. Kamienna
posadzka oświetlona latarniami. My, widzowie – na galeriach, a na dole
tylko ci dwaj: Evrait
i Łukasz. Sojusznik dalej woltyżerować – wymachuje szabliskiem, kreśli w
powietrzu ósemki,
podrzuca dębowy listek i rozcina na pół. Publika zachwycona, oklaski. A
Francuz tylko stoi
i czeka, póki nasz paw nie skończy się popisywać. Potem Łukasz hyc do
przodu i rysuje klingą taki
klucz wiolinowy, a Evrait, nie ruszając się z miejsca, tylko odchyla się
do tyłu, robi unik
i błyskawicznie, nawet nie zauważyłem kiedy, ciach Rumuna szabelką prosto
w gardło, samym
ostrzem. Tamten tylko zabulgotał, zwalił się na wznak, nogami podrygał i –
koniec pieśni; do
rezerwy, bez emerytury. Już po walce.
– Sprawdzali? Nie żyje? – spytał szybko Irlandczyk.
– Trudno o bardziej nieżywego – zapewnił go huzar. – Krwi pociekło całe
jezioro Ładoga.
Pani Warwaro, ależ pani się zmartwiła! Jak pani wygląda! Proszę oprzeć się
o mnie. – Z zapałem
objął Warię wpół, co w danej sytuacji było bardzo wskazane.
– D’Evrait? – wyszeptała.
– Co? Nic. Poszedł zgłosić się do komendantury. Wiadoma rzecz, po
główce go nie pogłaszczą.
Nie podchorążego zaszlachtował, tylko pułkownika. Wyrzucą go z powrotem do
Francji, i to
w najlepszym wypadku. Odepnę pani guzik, lżej będzie oddychać.
Waria nic nie widziała i nie słyszała. Jestem zhańbiona – myślała. Na
zawsze utraciła miano
przyzwoitej kobiety. Igrała z ogniem, aż się doigrała, doszpiegowała. Ona
jest lekkomyślną idiotką,
a mężczyźni to bestie. Przez nią zginął człowiek. D’Evraita też więcej nie
zobaczy.
A najstraszniejsze, że zerwała się nitka, dzięki której można było
rozwikłać sieć wrogich intryg.
Co powie Erast Pietrowicz?
Rozdział ósmy,
w którym Waria widzi anioła śmierci
„Prawitielstwiennyj Wiestnik”
30 lipca (11 sierpnia wg kalendarza zachodniego) 1877 roku
Pomimo dokuczliwych ataków epidemicznego kataru i krwawej biegunki
ostatnie dni
wypełniły Najjaśniejszemu Panu odwiedziny w szpitalach, zapełnionych
rannymi i chorymi na
tyfus. Stosunek Jego Cesarskiej Mości do cierpiących jest tak serdeczny,
że widok ten musi
napełnić otuchą każdego, kto go ogląda. śołnierzyki rzucają się na
podarunki i cieszą zupełnie jak
małe dzieci. Autor tych słów nieraz widział, jak niebieskie oczy
Strona 62 z 120
Najjaśniejszego Pana spłynęły łzą.
Niepodobna bez szczególnej tkliwości być świadkiem takich scen.
A Erast Pietrowicz powiedział:
– Coś d-długo pani jechała, Warwaro Andriejówno. Ominęło panią wiele
ciekawych wydarzeń.
Jak tylko otrzymałem p-pani depeszę, od razu kazałem przeprowadzić
szczegółowe oględziny
namiotu i rzeczy osobistych zabitego. Nie odkryto absolutnie nic
ciekawego. Ale przedwczoraj
z Bukaresztu dostarczono mi papiery znalezione przy Lucanie. I c-co pani
myśli?
Waria lękliwie uniosła głowę i po raz pierwszy spojrzała radcy
tytularnemu w oczy. śalu albo,
co gorsza, pogardy w nich nie wyczytała – tylko skupienie i chyba zapał.
Ulga od razu ustąpiła
miejsca wstydowi: Waria zwlekała, bojąc się powrotu do obozu, mazgaiła się
nad swoją cenną
reputacją, a o sprawie, egoistka, zapomniała.
– Niech pan mówi! – ponagliła Fandorina, który z zajęciem obserwował
łezkę, wolno toczącą
się po jej policzku.
– Proszę okazać w-wspaniałomyślność i wybaczyć mi, że wplątałem panią w
tę aferę – rzekł
skruszonym głosem Erast Pietrowicz. – Wszystkiego się spodziewałem, ale
czegoś t-takiego...
– Co pan znalazł w papierach Lucana? – z irytacją przerwała mu Waria,
czując, że się
rozszlocha, jeśli rozmowa nie przyjmie rzeczowego tonu.
Rozmówca albo przewidział taką ewentualność, albo po prostu uznał temat
za wyczerpany, bo
nie drążył bukareszteńskiego epizodu.
– Bardzo ciekawe są zapiski w jego notesie. Niech no pani tylko spojrzy.
Wyciągnął z kieszeni figlarną książeczkę w brokatowej oprawie i
otworzył założoną stronę.
Waria przebiegła oczami kolumnę cyfr i liter:
19=Z-1500
20=Z-3400-i
21=J+5000 Z-800
22=Z-2900
23=J+5000 Z-700
24=Z-1100
25=J+5000 Z-1000
26=Z-300
27=J+5000 Z-2200
28=Z-1900
29=J+15000 Z+i
Przeczytała jeszcze raz, wolniej, potem znowu. Straszną miała ochotę
wykazać się bystrością
umysłu.
– To szyfr? Nie, numery idą w kolejności... Lista? Numery pułków?
Liczebność oddziałów?
A może to straty i uzupełnienia? – zatrajkotała, marszcząc czoło. – To
znaczy, że jednak Lucan był
szpiegiem? Ale co oznaczają litery – Z, J, i? Może to wzory albo równania?
– Pochlebia pani nieboszczykowi, Warwaro Andriejówno. Wszystko jest o
wiele prostsze.
Jeśli mamy tu równania, to nader łatwe. Co prawda, z jedną niewiadomą.
– Tylko z jedną? – zdumiała się Waria.
– Proszę popatrzeć uważniej. W pierwszej k-kolumnie, rozumie się, są
daty, Lucan stawia po
nich dwie kreski. Od dziewiętnastego do dwudziestego dziewiątego lipca
według zachodniego
kalendarza. Czym zajmował się pułkownik w tych dniach?
– A skąd mogę wiedzieć? Nie śledziłam go. – Waria zastanowiła się. –
No, z pewnością był
w sztabie, jeździł oglądać pozycje wojsk.
– Ani razu nie widziałem, żeby Lucan lustrował p-pozycje. Spotykałem go
Strona 63 z 120
p-przeważnie
w jednym miejscu.
– W klubie?
– Właśnie. I co tam robił?
– Nic, rżnął tylko w karty.
– B-brawo, pani Warwaro.
Jeszcze raz zerknęła na kartkę.
– To znaczy, że zapisywał tu rachunki karciane! Po „Z” minus, po „J”
zawsze plus. To znaczy,
że literą „Z” oznaczał przegrane, a „J” – wygrane? I tylko tyle? – Waria
rozczarowana wzruszyła
ramionami. – A gdzie tu szpiegostwo?
– Nie było żadnego szpiegostwa. Szpiegostwo – to wysoki kunszt, tutaj
zaś mamy do czynienia
z najzwyklejszym p-przekupstwem i zdradą. Dziewiętnastego lipca, w
przeddzień pierwszego
szturmu Plewny, w klubie pojawił się karciarz Zurow, a Lucan zapalił się
do gry.
– To znaczy, że „Z” to Zurow?! – krzyknęła Waria. – Niech pan
poczeka. – Zaczęła szeptać,
spoglądając na cyfry. – Czterdzieści dziewięć... siedem w pamięci... Sto
cztery... – I podliczyła. –
W sumie przegrał do Zurowa piętnaście tysięcy osiemset. Niby się zgadza.
Ipolit też przecież
mówił o piętnastu tysiącach. Ale co oznacza „i”?
– M-myślę, że to sławetny pierścień, po rumuńsku ind. Dwudziestego
lipca Lucan go przegrał,
dwudziestego dziewiątego odzyskał.
– Ale kim jest „J”? – Waria potarła czoło. – Wśród graczy chyba nie
było żadnego na „J”. Od
tego człowieka Lucan wygrał... Mmm... Ho, ho, ho! Trzydzieści pięć
tysięcy! Jakoś sobie nie
przypominam takich wielkich wygranych pułkownika. Z pewnością by się nimi
pochwalił.
– Tutaj nie było się czym chwalić. To nie wygrana, tylko wynagrodzenie
za zdradę.
P-pierwszy raz tajemniczy „J” wręczył pułkownikowi pieniądze dwudziestego
pierwszego lipca,
kiedy Lucan przegrał do Zurowa wszystko, co się dało. Następnie
nieboszczyk otrzymywał od
swojego nieznanego protektora po pięć tysięcy: dwudziestego trzeciego,
dwudziestego piątego
i dwudziestego siódmego lipca, to znaczy co drugi dzień. To właśnie
pozwalało mu ciągnąć grę
z Ipolitem. Dwudziestego dziewiątego lipca Lucan dostał piętnaście tysięcy
naraz. P-pytanie,
dlaczego tak d-dużo i dlaczego właśnie dwudziestego dziewiątego.
– Sprzedał plan drugiego szturmu Plewny! – krzyknęła Waria. –
Nieszczęsna bitwa rozegrała
się trzydziestego lipca, następnego dnia.
– Jeszcze raz brawo. Ma pani tajemnicę proroczego daru Lucana i
zdumiewającej celności
tureckich artylerzystów, którzy mając współrzędne, roznieśli kolumny
naszych wojsk jeszcze
podczas marszu.
– Ale kto to jest „J”? Czyżby pan nikogo nie podejrzewał?
– A jakże – niewyraźnie burknął Fandorin. – Podejrzewam... Ale na razie
się nie zgadza.
– To znaczy, że wystarczy po prostu znaleźć owego „J”, żeby Pietia
został uwolniony, Plewna
zdobyta, a wojna się skończyła?
Erast Pietrewicz zastanowił się, zmarszczył czoło i bardzo poważnie
odpowiedział:
– Pani łańcuch logiczny jest nie całkiem p-poprawny, ale w zasadzie
słuszny.
Tego wieczoru Waria nie ośmieliła się pójść do klubu. Z pewnością
wszyscy obwiniają ją
Strona 64 z 120
o śmierć Lucana (o zdradzie przecież nie wiedzą) i o wygnanie powszechnie
lubianego d’Evraita.
Francuz jednak nie wrócił z Bukaresztu do obozu. Erast Pietrowicz mówił,
że pojedynkowicza
wsadzono do paki i nakazano mu w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścić
terytorium księstwa
Rumunii.
W nadziei, że spotka Zurowa czy choćby McLaughlina i dowie się od nich,
czy towarzystwo
bardzo surowo ocenia jej winę, biedna Waria spacerowała dookoła
upstrzonego różnokolorowymi
chorągiewkami namiotu, zachowując odległość mniej więcej stu kroków.
Absolutnie nie miała
gdzie się podziać, a wracać do swojego namiotu też nie chciała. Siostry
miłosierdzia to stworzenia
dobre, ale ograniczone; znowu zaczną się zastanawiać, kto z lekarzy jest
duszką, a kto złośnikiem,
i czy jednoręki porucznik Strumpf z szesnastego namiotu na serio
oświadczył się Nasti
Prianisznikowej.
Zasłona namiotu zakołysała się, Waria zobaczyła przysadzistą postać w
niebieskim mundurze
żandarma i pospiesznie się odwróciła, udając, że napawa się do szczętu
obrzydłym widokiem
wioski Bogot, goszczącej u siebie sztab wodza naczelnego. No i niech kto
powie, czy jest na
świecie sprawiedliwość. Podły intrygant i oprawca Kazantzakis chodzi do
klubu zwyczajnie, a ona,
niewinna przecież ofiara zbiegu okoliczności, waruje tutaj jak pies
łańcuchowy! Wzburzona Waria
potrząsnęła głową i twardo postanowiła wrócić do siebie, ale z tyłu
rozległ się przymilny głos
nienawistnego Greka.
– Pani Suworow?! Cóż za miłe spotkanie!
Waria odwróciła się i skrzywiła, przekonana, że po niezwyczajnej
uprzejmości
podpułkownika niezwłocznie nastąpi ukąszenie żmii.
Rozciągając w uśmiechu grube wargi, Kazantzakis patrzył na nią
wzrokiem – rzecz
zdumiewająca – prawie przypochlebnym.
– Wszyscy w klubie mówią tylko o pani. Czekają z niecierpliwością. Nie
co dzień krzyżuje się
szable z powodu pięknych pań, i to jeszcze z takim zakończeniem.
Czujnie nachmurzona, Waria oczekiwała podstępu, ale żandarm zaczął się
jeszcze słodziej
uśmiechać.
– Hrabia Zurow dopiero co odmalował soczystymi barwami całą eskapadę, a
dzisiaj jeszcze
ten artykuł...
– Jaki artykuł? – Waria przestraszyła się nie na żarty.
– No, jak to? Nasz pechowiec d’Evrait wysmażył w „Revue Parisienne”
reportaż na całą
kolumnę, w której opisał pojedynek. Romantyczne. Panią nazywa wyłącznie La
belle Mlle S.
– No i co? – Głos Warii lekko zadrżał. – Nikt mnie nie obwinia?
Kazantzakis uniósł bardzo gęste brwi.
– Chyba tylko McLaughlin i Jeriemiej Jonowicz. Ale pierwszy to znany
zrzęda, a drugi rzadko
przyjeżdża; jeśli już, to razem z Sobolewem. Nawiasem mówiąc,
Pieriepiołkin dostał Świętego
Jerzego za ostatnią bitwę. I to za jakie, pytam, zasługi? Proszę, co to
znaczy znaleźć się we
właściwym miejscu i o właściwej porze.
Podpułkownik cmoknął z zawiścią i ostrożnie przeszedł do najważniejszej
sprawy.
– Wszyscy pytają, gdzie to się zawieruszyła nasza bohaterka, a
bohaterka, jak się okazuje,
zajęta jest sprawami wagi państwowej. No, szanowna pani, i cóż tam
Strona 65 z 120
wymyślił zmyślny pan
Fandorin? Jakie ma hipotezy w sprawie tajnych zapisków Lucana? Niech się
pani nie dziwi,
Warwaro Andriejówno, znam te sprawy na bieżąco. W końcu zarządzam
oddziałem specjalnym.
A to tak – pomyślała Waria, patrząc spode łba na podpułkownika. Jeszcze
czego! Patrzcie go,
jaki szybki, chciałby przyjść na gotowe.
– Erast Pietrowicz coś tam wyjaśniał, ale nie bardzo zrozumiałam –
oznajmiła naiwnie,
trzepocząc rzęsami. – Jakieś „zet”, jakieś „żet”. Lepiej niech pan sam
spyta radcy tytularnego.
W każdym razie Piotr Afanasjewicz Jabłokow nie jest niczemu winny, teraz
to jasne.
– Zdrady może się nie dopuścił, ale karygodną nieostrożność, owszem,
przejawił. – W głosie
żandarma zgrzytnęła znajoma stal. – Niech na razie pani narzeczony
posiedzi, nic mu się nie stanie.
– Ale Kazantzakis od razu zmienił ton, oczywiście przypomniawszy sobie, że
dzisiaj występuje
w innym emploi. – Wszystko się ułoży. Przecież ja, pani Warwaro, do
upartych nie należę i zawsze
gotów jestem przyznać się do błędu. Weźmy choćby niezrównanego monsieur d’
Evraita. Tak,
przyznaję: przesłuchiwałem go, podejrzewałem, bo miałem podstawy. Przez
ten sławetny wywiad
z tureckim pułkownikiem nasze dowództwo popełniło błąd, zginęli ludzie.
Skłaniałem się ku
hipotezie, że pułkownik Ali-bej to postać mityczna, wymyślona przez
Francuza czy to z fantazji
reporterskiej, czy też z innych, nie tak niewinnych powodów. Teraz widzę,
że byłem
niesprawiedliwy. – Konfidencjonalnie zniżył głos. – Otrzymaliśmy
agenturalne doniesienia
z Plewny. Rzeczywiście, pomocnikiem czy też doradcą Osman-paszy jest
niejaki Ali-bej. Ten nie
pokazuje się ludziom. Nasz człowiek widział go z daleka, dostrzegł tylko
wspaniałą czarną brodę
i ciemne okulary. D’Evrait zresztą też wspominał o brodzie.
– Brodę, okulary? – Waria także zniżyła głos. – Czyżby to sam... jak mu
tam... Anwar-efendi?
– Tsss... – Kazantzakis nerwowo się obejrzał i zaczął mówić jeszcze
ciszej. – Jestem pewien,
że to on. Bardzo sprytny jegomość. Gracko owinął naszego korespondenta
wokół palca. Ledwie
trzy tabory, mówi, główne siły nadciągną nieprędko. Fortel prosty, ale
elegancki. A my, durnie,
połknęliśmy przynętę.
– Ale skoro d’Evrait nie jest winien niepowodzenia pierwszego szturmu,
a zabity przez niego
Lucan był zdrajcą, to chyba niesłusznie usunięto dziennikarza? – zapytała
Waria.
– Na to wychodzi. Biedak po prostu nie miał szczęścia. – Podpułkownik
machnął ręką
i przysunął się bliżej. – Widzi pani, Warwaro Andriejówno, jaki jestem
szczery. Nawiasem
mówiąc, podzieliłem się z panią sekretną informacją. A pani nie chce mi
zdradzić takiego głupstwa.
Przepisałem sobie tamtą kartkę z książeczki, trzeci dzień łamię sobie
głowę, i wszystko na nic.
Najpierw myślałem – szyfr. Nie, do szyfru niepodobne. Jakaś lista albo
przesunięcie oddziałów?
Straty i uzupełnienia? Niech pani powie, do czego doszedł Fandorin?
– Powiem tylko jedno. Wszystko jest o wiele prostsze – niedbale rzuciła
Waria na odchodnym,
poprawiła kapelusik i lekkim krokiem ruszyła w stronę klubu.
Do trzeciego i ostatecznego szturmu twierdzy szykowano się przez cały
Strona 66 z 120
upalny sierpień.
Chociaż przygotowania były otoczone najściślejszą tajemnicą, w obozie
otwarcie mówiono, że i ta
bitwa wypadnie trzydziestego, w dzień patrona najjaśniejszego pana. Od
rana do wieczora po
okolicznych wzgórzach i dolinach piechota i konnica przerabiały wspólne
manewry, drogami
dniem i nocą podciągano działa, polowe i oblężnicze. śal było patrzeć na
umęczonych
żołnierzyków w przepoconych bluzach i w szarych od kurzu kepi z
przeciwsłonecznymi chustami,
ale ogólnie czuło się zapał i chęć zemsty: dosyć, mówiono, skończyła się
nasza cierpliwość,
Rosjanin powoli zaprzęga, za to szybko jedzie, całą mocą niedźwiedziej
łapy trzepniemy w końcu
dokuczliwą plewnieńską muchę.
I w klubie, i w oficerskiej kantynie, gdzie stołowała się Waria,
wszyscy zmienili się
w strategów – rysowali schematy, sypali imionami tureckich paszów,
zgadywali, skąd wyjdzie
decydujące uderzenie. Kilka razy przyjechał Sobolew; zachowywał się
poważnie i tajemniczo,
w szachy już nie grał, popatrywał z godnością na Warię i nie skarżył się
już na zły los. Znajomy
sztabowiec szepnął, że w zbliżającym się natarciu generałowi-majorowi
przypadnie rola może nie
kluczowa, ale bardzo ważna, więc pod komendą ma teraz całe dwie brygady
połączone w jeden
pułk. Zasługi Michijewiła Dmitrycza zostały w końcu należycie docenione.
Wokół panowało ożywienie, toteż Waria z całej mocy próbowała się
przejąć ogólnym
entuzjazmem, ale jakoś jej się to nie udawało. Prawdę mówiąc, śmiertelnie
ją znudziły opowieści
o rezerwach, dyslokacjach i połączeniach. Do Pieti nadal jej nie
wpuszczano, Fandorin chodził
ponury jak noc i na pytania odpowiadał nieartykułowanymi dźwiękami, Zurow
pojawiał się tylko
w towarzystwie swego patrona, zerkał na Warię wzrokiem pojmanego wilka,
stroił żałosne miny
do bufetowego Siemiona, ale nie grał w karty i nie domagał się wina, bo w
oddziale Sobolewa
dyscyplina panowała żelazna. Huzar poskarżył się szeptem na „śeromka”,
który wziął w swe ręce
„całe gospodarstwo” i nikomu nie dawał nawet zipnąć. A Michaił
Dmitrijewicz chronił go i nie
pozwalał sprawić mu lania. Niechby już prędzej był ten szturm.
W ciągu tych wzystkich dni jedynym pocieszającym wydarzeniem był powrót
d’Evraita, który,
jak się okazało, przesiedział burzę w Kiszyniowie, a ledwie dowiedział się
o swojej całkowitej
rehabilitacji, pospiesznie wrócił na teren działań wojennych. Ale i
Francuza, którego widok bardzo
Warię ucieszył, jak gdyby podmieniono. Nie zabawiał jej już ciekawymi
historiami, unikał
rozmów o bukareszteńskim incydencie, tylko kropił artykuliki do swojego „
Revue”. W ogóle
Waria czuła się mniej więcej tak jak w restauracji „Royal”, kiedy
mężczyźni, czując zapach krwi,
rzekłbyś, zerwali się ze smyczy i zupełnie zapomnieli o jej istnieniu.
Czyż trzeba dłużej dowodzić,
że mężczyzna jest z natury bliski światu zwierząt, znacznie więcej od
kobiety mając w sobie
pierwiastka zwierzęcego, i dlatego pełnowartościową odmianą gatunku homo
sapiens jest właśnie
kobieta, istota bardziej złożona, rozwinięta i delikatna. Szkoda tylko, że
nie miała z kim podzielić
się swoimi odkryciami. Siostry miłosierdzia na takie słowa tylko w kułak
się śmiały, a Fandorin
Strona 67 z 120
kiwał głową z roztargnieniem, myśląc o czymś innym.
Jednym słowem – nastały ciężkie i nudne czasy.
O świcie trzydziestego sierpnia Warię obudziło potworne dudnienie.
Zaczęła się kanonada.
W przeddzień szturmu Erast Pietrowicz wyjaśnił, że oprócz zwykłego
przygotowania
artyleryjskiego Turcy zostaną poddani presji psychicznej – to nowe słowo w
sztuce wojennej.
Z pierwszym promieniem słońca, kiedy prawowierni winni odprawić namaz,
trzysta rosyjskich
i rumuńskich dział zacznie huraganowym ogniem razić tureckie umocnienia, a
dokładnie
o dziesiątej kanonada się skończy. Osman-pasza, oczekując ataku, pośle na
pierwszą linię świeże
wojska, ale wszystko na nic: sojusznicy nie ruszą się z miejsca i nad
polami wokół Plewny
zapanuje cisza. O jedenastej zero zero na zdumionych Turków spadnie nowa
burza ognia, która
będzie trwała do pierwszej. Następnie – znowu cisza. Przeciwnik wyniesie
rannych i zabitych,
naprędce załata szkody, w miejsce rozbitych armat podciągnie nowe, a
szturmu ciągle nie będzie.
U Turków, którzy nie odznaczają się mocnymi nerwami i – jak wiadomo –
zdolni są do
chwilowych porywów, ale ustępują w obliczu długotrwałego nacisku,
naturalną koleją rzeczy
wyniknie zamieszanie, a możliwe, że i panika. Na pierwszą linię z
pewnością podąży całe
bisurmańskie naczalstwo i nic nie rozumiejąc, będzie patrzyło przez
lornety. Wtedy zaś,
o czternastej trzydzieści, czeka nieprzyjaciela trzecia fala kanonady, a
jeszcze pół godziny później
na zmęczonych oczekiwaniem Turków ruszą kolumny szturmowe.
Waria struchlała, stawiając się na miejscu nieszczęsnych obrońców
Plewny. Przecież to
okropne: czekać na rozstrzygnięcie godzinę, dwie, trzy, i wszystko na
darmo. Ona by na pewno nie
wytrzymała. Pomyślane chytrze, tego sztabowym geniuszom nie można odmówić.
Buch-buch! Buch-buch! – waliły ciężkie działa oblężnicze. Buch-buch.
Buch! – trochę ciszej
wtórowały armaty polowe. Tak będzie jeszcze długo – pomyślała Waria. Warto
by coś zjeść.
Dziennikarze, niepowiadomieni o chytrym planie przygotowania
artyleryjskiego, wyjechali na
pole bitwy jeszcze po ciemku. Co do punktu obserwacyjnego korespondenci
musieli zawczasu
porozumieć się z dowództwem i po długich dyskusjach większością głosów
wybrali wzniesienie
położone między Griwicą, centralną pozycją sojuszników, a szosą
łowczańską, za którą rozciągać
się miało lewe skrzydło. Z początku większość dziennikarzy chciała się
usadowić bliżej prawego,
bo wyraźnie zapowiadało się, że główne uderzenie ruszy właśnie z tamtej
strony, ale McLaughlin
i dTvrait odradzili to kolegom. Przedstawili najważniejszy argument: może
sobie lewe skrzydło
mieć nawet drugorzędne znaczenie, ale tam jest Sobolew, co oznacza, że bez
sensacji się nie
obejdzie.
Waria zjadła śniadanie z bladymi, wzdrygającymi się przy każdym
wystrzale siostrami
i poszła szukać Erasta Pietrowicza. W sztabie nie znalazła radcy
tytularnego, w oddziale
specjalnym tak samo. Na wszelki wypadek zajrzała do jego namiotu i
zobaczyła, że Fandorin
najspokojniej siedzi sobie w rozkładanym fotelu, z książką w ręku, popija
kawę i kiwa
Strona 68 z 120
safianowym pantoflem z zagiętym czubkiem.
– Kiedyż się pan wybierze na pole bitwy? – spytała Waria, siadając na
łóżku, bo innego
miejsca właściwie nie było.
Erast Pietrowicz wzruszył ramionami. Jego twarz pałała nawet świeżym
rumieńcem. Obozowe
życie wyraźnie służyło serbskiemu ochotnikowi.
– Czyżby pan zamierzał siedzieć przez cały dzień? D’Evrait powiedział,
że dzisiejsza walka
jest najpotężniejszym w dziejach świata szturmem pozycji umocnionej.
Większym niż zdobycie
Kurhanu Małachowskiego na Krymie.
– Ten pani d’Evrait lubi p-przesadzać – odrzekł radca tytularny. –
Waterloo i Borodino były na
większą skalę, nie mówiąc o bitwie narodów pod Lipskiem.
– Co z pana za człowiek! Rozstrzyga się los Rosji, giną tysiące ludzi,
a pan siedzi i czyta
książkę! Przecież to niemoralne!
– A patrzeć z bezpiecznej odległości, jak się ludzie z-zabijają, to
moralne? – W głosie Erasta
Pietrowicza, o dziwo, zadźwięczało ludzkie uczucie: rozdrażnienie. –
Ślicznie dziękuję, ja ten
s-spektakl już obserwowałem, a nawet w nim uczestniczyłem. I nie s-
spodobało mi się. Wolę już
towarzystwo T-tacyta. – Po czym demonstracyjnie wetknął nos w książkę.
Waria zerwała się, tupnęła ze złością i ruszył do wyjścia, ale Fandorin
rzucił jej na
odchodnym:
– Niech pani tam będzie ostrożna, dobrze? Ani na krok proszę się nie
oddalać z punktu dla
k-korespondentów. Bo dużo nie potrzeba.
Zatrzymała się i ze zdziwieniem obejrzała na Erasta Pietrowicza.
– Martwi się pan o mnie?
– D-doprawdy, Warwaro Andriejówno, czego pani tam szuka? Najpierw będą
długo strzelać
z armat, potem pobiegną naprzód, p-podniosą się kłęby dymu, nic pani nie
zobaczy, tylko usłyszy,
jak jedni krzyczą „hura!”, a drudzy krzyczą z bólu. Bardzo ciekawe. My
pracujemy nie tam, t-tylko
tutaj.
– Szczur tyłowy – przypomniała sobie Waria stosowny do okoliczności
termin i zostawiła
mizantropa sam na sam z jego Tacytem.
Górka, na której rozłożyli się korespondenci i obserwatorzy wojskowi z
krajów neutralnych,
okazała się łatwa do znalezienia – jeszcze z drogi, całkowicie zapełnionej
wozami z amunicją,
Waria zobaczyła w oddali białe płótnisko. Kołysało się na wietrze, pod nim
czerniała spora kupa
ludzi – chyba ze sto osób, jeśli nie więcej. Kierujący ruchem,
zachrypnięty od krzyku kapitan
z czerwoną opaską na rękawie, decydujący, gdzie najpierw dostarczać
amunicję, lekko uśmiechnął
się do ładnej panny w koronkowym kapelusiku i machnął ręką.
– Tam, tam, mademoiselle. I niech pani nigdzie nie zbacza. Do białej
flagi nieprzyjacielska
artyleria nie strzela, ale poza nią tylko patrzeć, jak walnie pocisk jeden
z drugim. Gdzie, gdzie się
pchasz, baranie?! Mówiłem ci, czterofuntowe na szóstą!
Waria szarpnęła lejce spokojnego cisawego konika, pożyczonego z
lazaretowej stajni,
i ruszyła w stronę flagi, z ciekawością rozglądając się dokoła.
Cała dolina poniżej pasma niewysokich wzgórz, za którymi zaczynały się
przedpola Plewny,
była upstrzona dziwnymi wysepkami. To podzielona na kompanie piechota
leżała w trawie,
oczekując na rozkaz do ataku. śołnierze rozmawiali półgłosem, od czasu do
Strona 69 z 120
czasu to stąd, to
zowąd dolatywał nienaturalnie głośny rechot. Oficerowie zebrali się w
kilkuosobowe grupki
i palili papierosy. Na Warię, która jechała po damsku, patrzyli ze
zdziwieniem i niedowierzaniem,
jak na istotę z innego, nierealnego świata. Na widok tej ruchomej i
brzęczącej doliny Warii zrobiło
się nieswojo. Wyraźnie zobaczyła, jak nad zakurzoną trawą krąży anioł
śmierci i naznacza twarze
niewidzialnym piętnem.
Uderzyła konika obcasem, żeby szybciej minąć tę okropną poczekalnię.
Za to w punkcie obserwacyjnym wszyscy byli ożywieni i pełni radosnego
oczekiwania.
Panowała tu atmosfera pikniku, a ten i ów po prostu siadł przy rozłożonych
na ziemi białych
obrusach i z apetytem się pożywiał.
– A ja już myślałem, że pani nie przyjedzie! – powitał nowo przybyłą d’
Evrait, tak samo
podekscytowany jak wszyscy pozostali. Waria zwróciła uwagę, że na nogach
ma swoje sławne
rude buciory.
– My tutaj sterczymy od samego świtu jak głupcy, a rosyjscy oficerowie
zaczęli ściągać
dopiero koło południa. Pan Kazantzakis pofatygował się raptem kwadrans
temu i od niego się
dowiedzieliśmy, że szturm zacznie się dopiero o trzeciej – wesoło paplał
dziennikarz. – Widzę, że
pani też wcześniej znała plan bitwy. Nieładnie, mademoiselle Barbara, po
starej przyjaźni mogła
nas pani uprzedzić. Przecież wstałem o czwartej rano, a to dla mnie gorsze
od śmierci.
Francuz pomógł pannie zejść z konia, po czym usadowił ją na składanym
krześle i zaczął
tłumaczyć:
– O tam, na przeciwległych wzgórzach, są umocnione stanowiska Turków.
Widzi pani, jak
pociski wznoszą fontanny ziemi? To sam środek ich pozycji. Wojska rosyjsko-
rumuńskie
wyciągnęły się równoległą linią na odcinku piętnastu kilometrów. Możemy
stąd ogarnąć wzrokiem
tylko część tej olbrzymiej przestrzeni. Proszę zwrócić uwagę na okrągły
pagórek. Nie, nie ten; o,
tamten, gdzie jest biały namiot. To punkt dowodzenia, tymczasowa kwatera
główna. Jest tam
i dowódca zachodniego ugrupowania, książę Karol rumuński, i
głównodowodzący, grand-duc
Mikołaj, i sam cesarz Aleksander. Rakiety, wystrzelili rakiety! Piękne
widowisko, prawda?!
Nad pustym polem, które rozdzielało wrogie strony, krętymi łukami
zarysowały się smugi
dymu – jak gdyby ktoś pociął sferę niebieską na kawałki, tak jak arbuz
albo bochen chleba. Waria
zadarła głowę i wysoko w górze zobaczyła trzy kolorowe piłki – jedną
blisko, drugą trochę dalej,
nad sztabem cesarskim, trzecią już w ogóle nad samym horyzontem.
– To, Warwaro Andriejówno, są balony – oznajmił Kazantzakis, który
akurat do niej podszedł.
– Z nich za pomocą flag sygnałowych koryguje się ogień artylerii.
Patrzeć na żandarma było jeszcze bardziej przykro niż zwykle. Z
ożywieniem chrzęścił
palcami, nerwowo rozchylał nozdrza. Wampir, poczuł zapach ludzkiej krwi.
Waria
demonstracyjnie przestawiła krzesło nieco dalej, ale podpułkownik jak
gdyby nie zauważył jej
manewru. Podszedł znowu, pokazał palcem w bok, tam gdzie za niewysokimi
wzgórzami huczało
nadzwyczaj mocno.
– Nasz wspólny znajomy jak zwykle spłatał figla. Zgodnie z rozkazem
Strona 70 z 120
Sobolew miał za
zadanie demonstrować przed redutą Kriszyńską, kiedy główne siły uderzą w
centrum. Ale nie
wytrzymał, wbrew planowi od rana podjął frontalny atak. Mało, że oderwał
się od głównych sił
i został odcięty przez turecką konnicę, to jeszcze zagroził powodzeniu
całej operacji! No, dostanie
za swoje!
Kazantzakis wyjął z kieszeni złoty zegarek, ze wzburzeniem zerwał kepi,
przeżegnał się.
– Trzecia! Zaraz zaczną!
Waria obejrzała się i zobaczyła, że cała dolina się ruszyła: wysepki
białych bluz zakołysały się,
szybko zmierzając na pierwszą linię. Koło wzgórza biegli bladzi ludzie, na
czele chyżo kuśtykał
starszy oficer z długimi wąsami.
– Nie zostawać, bagnety wyżej! – krzyknął cienko i przenikliwie,
oglądając się. – Siemiencow,
patrzeć tam! Bo ci łeb urwę!
Obok już szły w kolumnach inne kompanie, ale Waria ciągle odprowadzała
wzrokiem tamtą,
pierwszą, ze starszawym dowódcą i nieznanym Siemiencowem.
Kompania rozwinęła się w linię i powoli pobiegła w stronę odległej
reduty, ponad którą
jeszcze wyżej wytrysnęły fontanny ziemi.
– No, teraz im pokaże – powiedział ktoś obok.
W oddali na polu już na całego wybuchały pociski, ścielący się po ziemi
dym pogorszył
widoczność, ale kompania Warii biegła sprawnie i nikt, zdaje się, do niej
nie strzelał.
– Dalej, Siemiencow, dalej – szeptała Waria, zaciskając pięści.
Wkrótce za plecami rozwiniętych kolumn nie dało się już dostrzec „swoich
”. Kiedy otwarta
przestrzeń przed redutą do połowy wypełniła się białymi bluzami, wprost z
ludzkiej masy wyrosły
równe krzewy wybuchów: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Potem, trochę
bliżej – jeszcze raz:
pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. I jeszcze. I jeszcze.
– Gęsto tłuką – usłyszała Waria. – Masz ci przygotowanie artyleryjskie.
Nie trzeba było się
wygłupiać z tą psychologią, tylko walić bez odpoczynku.
– Pobiegli! Biegną! – Kazantzakis złapał Warię za ramię i mocno ścisnął.
Zmierzyła go pełnym oburzenia wzrokiem ale zrozumiała, że ten człowiek
nie odpowiada za
siebie. Jakoś tam się uwolniła, spojrzała na pole.
Skryło się za zasłoną dymu, w którym migało coś białego i fruwały
czarne płaty ziemi.
Na wzgórzu zrobiło się cicho. Z siwej mgły wybiegał w milczeniu tłum
żołnierzy, okrążając
punkt obserwacyjny z obu stron. Waria zobaczyła czerwone plamy na bluzach
i wtuliła głowę
w ramiona.
Dym po trosze rzedniał. Wyłoniła się zeń dolina, cała w czarnych lejach
i białych bluzach.
Waria przypatrzyła się i zauważyła, że bluzy się ruszają, po czym
usłyszała głuchy, jakby idący
spod samej ziemi jęk – armaty właśnie przestały strzelać.
– Pierwsza próba sił zakończona – powiedział znajomy major ze sztabu
głównego,
przydzielony do dziennikarzy. – Osman usadowił się mocno, trzeba będzie
się pomęczyć. Teraz
jeszcze przygotowanie artyleryjskie, a potem znowu „hura-hura!”
Warii zakręciło się w głowie.
Rozdział dziewiąty,
w którym Fandorin dostaje naganę od przełożonego
Strona 71 z 120
„Russkije Wiedomosti”
31 sierpnia (12 września wg kalendarza zachodniego) 1877 roku
Odważny młodzieniec, pomny na ojcowskie błogosławieństwo uwielbianego
dowódcy,
zakrzyknął: „Umrę, Michaile Dmitrijewiczu, ale wiadomość przekażę”
Dziewiętnastoletni bohater
skoczył na swojego dońca i pognał przez smaganą ołowianym deszczem dolinę,
tam gdzie dostępu
do głównych sił naszych wojsk bronili przyczajeni baszybuzucy. Kule
świszczały nad głową jeźdźca,
ale on tylko uderzał ostrogami żwawego konia, szepcząc: „Szybciej!
Szybciej! Ode mnie zależą
losy bitwy!” Ale zły los jest silniejszy od odwagi. Huknęły wystrzały z
zasadzki i dzielny adiutant
runął na ziemię. Oblewając się krwią, zerwał się i z szablą w ręku rzucił
na bisurmanów, ale już
jak czarne ptaszyska spadli nań okrutni wrogowie, powalili i długo rąbali
szablami jego martwe
ciało. Tak zginął Siergiej Bierieszczagin, brat znanego malarza. Tak
przepadł obiecujący talent,
któremu nie było sądzone rozwinąć się w pełni. Tak padł trzeci z gońców,
wysłanych przez
Sobolewa do Najjaśniejszego Pana...
O ósmej wieczór Waria znowu znalazła się na znajomym rozwidleniu, ale
zamiast ochrypłego
kapitana rozkazywał tam tak samo zachrypnięty porucznik, który sytuację
miał jeszcze gorszą niż
poprzednik, bo teraz musiał kierować dwoma przeciwnymi strumieniami: na
pierwszą linię jak
przedtem ciągnęły wozy z amunicją, a z pola walki wywożono rannych.
Po pierwszym natarciu Waria straciła hart ducha, widząc, że drugi raz
czegoś podobnego nie
zniesie. Odjechała na tyły i po drodze nawet jeszcze popłakała; na
szczęście w pobliżu nie było
nikogo ze znajomych. Ale do obozu nie dotarła, dlatego że jej się zrobiło
wstyd.
Mimoza, królewna z morskiej pianki, słaba płeć – przeklinała w duchu.
Przecież wiedziałaś, że
jedziesz na wojnę, a nie na spacer do Pawłowskoje. A już zwłaszcza nie
miała ochoty sprawiać
przyjemności radcy tytularnemu, który – jak się okazało – znowu miał rację.
Krótko mówiąc, wróciła.
Jechała stępa, serce ściskało się smutkiem na odgłos zbliżającej się
walki. W centrum palba
karabinowa prawie ucichła i dudniły tylko armaty, za to z szosy
łowczańskiej, gdzie walczył
odcięty oddział Sobolewa, nieustannie dobiegały salwy i nie milknął ryk
mnóstwa głosów, ledwie
słyszalny z takiej odległości. Wyglądało na to, że generał Michel ma się
nie najlepiej.
Waria wzdrygnęła się – z krzaków na drogę wyjechał ochlapany błotem
McLaughlin. Twarz
miał czerwoną, kapelusz zjechał mu na bok, z czoła ściekał pot.
– No, jak tam? Jak naszym idzie? – spytała Waria, chwytając za uzdę
konia Irlandczyka.
– Zdaje się, że dobrze – odpowiedział, wycierając twarz chustką. – Uff,
zajechałem w jakieś
zarośla, z trudem się wydostałem.
– Dobrze? Co, reduty zdobyte?
– Nie, w centrum Turcy wytrzymali, ale dwadzieścia minut temu koło
naszego punktu
obserwacyjnego przegalopował hrabia Zurow. Bardzo spieszył się do sztabu i
krzyknął tylko:
„Zwysieswo! Mamy Plewnę! Nie ma szasu, panowie, pylna wiadomoś!” Monsieur
Kazantzakis
puścił się za nim w pościg. Ten jegomość jest bardzo ambitny i na pewno
Strona 72 z 120
chce być obok gońca
z pomyślną wieścią; a nuż i jemu przypadnie cząstka sławy. – McLaughlin z
dezaprobatą pokiwał
głową. – No, a panowie dziennikarze zaraz się rozbiegli – przecież każdy z
nich na taki wypadek
ma swojego człowieka wśród telegrafistów. Zapewniam panią, w tej chwili do
redakcji gazet już
mkną depesze o zdobyciu Plewny.
– A pan co?
Korespondent z godnością odpowiedział:
– Ja nigdy się nie spieszę, mademoiselle Suworow. Najpierw trzeba
dokładnie sprawdzić
szczegóły. Zamiast krótkiej wiadomości prześlę cały artykuł, który trafi
do tegoż porannego
wydania, co ich skąpe doniesienia.
– To znaczy, że można wracać do obozu? – spytała z ulgą Waria.
– Myślę, że tak. W sztabie dowiemy się więcej niż na tej sawannie.
Zresztą wkrótce się
ściemni.
W sztabie jednak nic absolutnie nie wiedziano, ponieważ z kwatery
głównej nie nadeszły
żadne wieści o zdobyciu Plewny – przeciwnie, wyglądało na to, że we
wszystkich najważniejszych
punktach szturm został odparty i straty są wręcz astronomiczne, co
najmniej dwadzieścia tysięcy
ludzi. Mówiono, że najjaśniejszy pan zupełnie upadł na duchu, a na pytania
o sukces Sobolewa
machano tylko ręką: jak mógł Sobolew z dwiema brygadami zdobyć Plewnę,
jeśli sześćdziesiąt
batalionów w centrum i na prawym skrzydle nie zdołało zająć nawet
pierwszej linii redut?
Wychodziła z tego jakaś idiotyczna bzdura. McLaughlin triumfował, dumny
ze swej
powściągliwości, a Waria złościła się na Zurowa: chwalipięta, łgarz,
naplótł nie wiadomo co,
niepotrzebnie tylko namieszał wszystkim w głowie.
Nadeszła noc, do sztabu wrócili ponurzy generałowie. Waria widziała,
jak do domku oddziału
operacyjnego szedł otoczony adiutantami książę Mikołaj. Jego końską,
obramowaną bokobrodami
twarzą wstrząsał nerwowy tik.
Wszyscy szeptali o olbrzymich stratach – wychodziło na to, że poległa
czwarta część wojska,
ale na głos mówiono o bohaterstwie przejawionym przez żołnierzy i
oficerów. Zwłaszcza przez
oficerów.
O pierwszej w nocy ponury Fandorin odnalazł Warię.
– Idziemy, Warwaro Andriejówno. P-przełożony nas wzywa.
– Nas? – zdziwiła się.
– Tak. Cały oddział specjalny, w pełnym składzie, mnie i panią także.
Szybkim krokiem doszli do lepianki, gdzie mieścił się resort
podpułkownika Kazantzakisa.
W znajomej izbie zebrali się oficerowie, zatrudnieni w oddziale
specjalnym zachodniego
ugrupowania armii, szefa jednakże wśród nich nie było.
Za stołem za to, groźnie nasępiony, siedział sam Ławrientij Mizinow.
– A, pan radca tytularny i pani sekretarka raczyli przybyć – powiedział
zjadliwie. – No,
świetnie, pozostało teraz tylko doczekać się jaśnie wielmożnego pana
pułkownika i można
zaczynać. Gdzie Kazantzakis?! – warknął generał.
– Iwana Charitonowicza nikt wieczorem nie widział – nieśmiało
odpowiedział najstarszy
rangą oficer.
– Świetnie. Umiecie strzec tajemnic.
Mizinow zerwał się, głośno tupiąc, i przeszedł się po izbie.
– To nie wojsko, tylko cyrk objazdowy! Zabawa w chowanego! O kogo
Strona 73 z 120
spytasz, odpowiadają:
nie ma. Znikli! Bez śladu!
– Wasza ekscelencjo, m-mówi pan zagadkami. O co chodzi? – spytał
Fandorin.
– Nie wiem, Eraście Pietrowiczu, nie wiem! – krzyknął Mizinow. – Miałem
nadzieję, że obaj
z Kazantzakisem mi to wyjaśnicie. – Zamilkł i z dużym trudem się opanował,
ale potem mówił już
spokojniej. – Dobrze, proszę państwa. Więcej na nikogo nie czekamy.
Przybywam prosto od
cesarza. Byłem świadkiem arcyciekawej sceny: generał-major świty jego
cesarskiej mości,
Sobolew Drugi, darł się i na jego cesarską mość, i na jego cesarską
wysokość, a najjaśniejszy pan
i głównodowodzący tłumaczyli się przed nim.
– Nie może być! – jęknął ktoś z żandarmów.
– Milczeć! – szczeknął generał. – Milczeć i słuchać! Okazuje się, że o
czwartej po południu
oddział Sobolewa frontalnym uderzeniem zajął redutę Kriszyńską i przebił
się na południowe
przedmieście Plewny, zachodząc na tyły głównych sił wojsk tureckich,
jednakże z powodu
niedostatecznej liczby bagnetów i dział zmuszony był się zatrzymać.
Sobolew niejednokrotnie
posyłał gońców po posiłki, ale baszybuzucy ich przechwytywali. W końcu o
szóstej adiutant
Zurow z pół setką kozaków zdołał przebić się do miejsca dyslokacji grupy
środkowej. Kozacy
wrócili z powrotem do Sobolewa, bo tam każdy człowiek się liczył, a Zurow
pocwałował sam do
kwatery głównej: Posiłków czekano z minuty na minutę, ale na próżno. I nic
dziwnego, ponieważ
Zurow do kwatery głównej nie dotarł i nie dowiedzieliśmy się o sukcesie
lewego skrzydła.
Wieczorem Turcy przegrupowali swoje wojska i ruszyli na Sobolewa z całą
siłą, tak że przed
północą, straciwszy większość ludzi, cofnął się na wyjściowe pozycje. A
przecież Plewnę
mieliśmy już w kieszeni! Pytanie do obecnych: gdzie się mógł podziać
adiutant Zurow – w biały
dzień, w samym centrum naszych pozycji? Kto może odpowiedzieć?
– Najpewniej podpułkownik Kazantzakis – odezwała się Waria i wszyscy
zwrócili się w jej
stronę.
Zmieszana, opowiedziała to, co usłyszała od McLaughlina. Po
przedłużającej się przerwie szef
żandarmów zwrócił się do Fandorina:
– Pańskie wnioski, Eraście Pietrowiczu?
– Bitwa jest p-przegrana, rwać włosy za późno; to emocje, które
przeszkadzają w śledztwie –
odrzekł sucho radca tytularny. – A teraz trzeba: podzielić na kwadraty
terytorium między punktem
obserwacyjnym prasy a kwaterą główną – to p-pierwsze, co należy zrobić.
Jak tylko wzejdzie
słońce, przeczesać każdy k-kwadrat – to drugie. W razie znalezienia trupa
Zurowa albo
Kazantzakisa niczego nie dotykać i nie deptać ziemi wokół ciała – to
trzecie. Na wszelki wypadek
poszukać jednego i drugiego po lazaretach wśród ciężko rannych – to
czwarte. Na razie,
Ławrientiju Arkadjewiczu, nic w-więcej zrobić nie możemy.
– Jakie wnioski? Co zameldować najjaśniejszemu panu? Zdrada?
Erast Pietrowicz westchnął.
– Raczej: d-dywersja. Zresztą jutro się dowiemy.
Nocą nie spali. Było wiele roboty: pracownicy oddziału specjalnego
dzielili na mapie rejon na
półwiorstowe kwadraty, formowali drużyny poszukiwaczy, a Waria objechała
Strona 74 z 120
wszystkie sześć
szpitali i lazaretów – sprawdzała oficerów, których przywieziono bez
przytomności. Napatrzyła się
takich rzeczy, że przed świtem wpadła w stan dziwnego odurzenia,
nieczułości, ani Zurowa jednak,
ani Kazantzakisa nie znalazła. Za to między rannymi zobaczyła niemało
znajomych, między
innymi Pieriepiołkina. Kapitan też usiłował się przedrzeć, żeby sprowadzić
pomoc, ale i tym razem
nie miał szczęścia do baszybuzuków, bo dostał cios krzywą szablą w poprzek
obojczyka. Leżał na
łóżku, blady, nieszczęśliwy, a zapadnięte czarne oczy patrzyły prawie tak
smutno jak
w niezapomnianym dniu pierwszego spotkania. Waria rzuciła się ku niemu,
ale on odwrócił się
i nic nie powiedział. Za co jej tak nie lubi?
Pierwszy promień słońca zastał Warię na ławce koło oddziału
specjalnego. Fandorin usadził ją
niemal siłą, kazał odpocząć, a Waria ciężkim, zdrętwiałym ciałem
przylgnęła do ściany i pogrążyła
się w mętnym, męczącym półśnie. Nudziło ją, łamało w kościach; nie ma co
się dziwić – nerwy
i bezsenna noc.
Drużyny poszukiwawcze jeszcze po ciemku rozeszły się po kwadratach. Za
kwadrans ósma
przycwałował umyślny z czternastego odcinka, wbiegł do chaty, z której
zaraz, zapinając w biegu
mundur, wyszedł Fandorin.
– Jedziemy, Warwaro Andriejówno, znaleziono Zurowa – rzucił krótko.
– Zabity? – chlipnęła.
Erast Pietrowicz nie odpowiedział.
Huzar leżał na wznak, z przekręconą w bok głową. Jeszcze z daleka Waria
zauważyła srebrną
rękojeść kaukaskiego kindżału, wbitego w lewą łopatkę. Zsiadła z konia i
zobaczyła profil: otwarte
ze zdziwieniem oko mieniło się pięknym szklanym blaskiem, zdruzgotana kulą
skroń miała czarną
otoczkę prochowej oparzelizny.
Waria znowu wydała krótki szloch i odwróciła się, żeby na to nie
patrzeć.
– Niczego nie ruszaliśmy, panie Fandorin, tak jak pan kazał – meldował
kierujący drużyną
żandarm. – Ledwie jednej wiorsty do celu mu zabrakło. Tu jest parów, więc
nikt nie mógł tego
widzieć. A strzał, przy takiej palbie, jaka była... Wszystko jasne: cios
kindżałem w plecy,
znienacka. Potem dobili go strzałem w lewą skroń, z bliskiej odległości.
– No, no – odrzekł niewyraźnie Erast Pietrowicz, nachylając się nad
trupem.
Oficer zniżył głos:
– Kindżał Iwana Charitonowicza, od razu poznałem. Pokazywał, opowiadał,
że to prezent od
gruzińskiego księcia...
Na to Erast Pietrowicz powiedział:
– Znakomicie.
A Waria poczuła się jeszcze gorzej, przymknęła oczy, żeby odegnać
mdłości.
– Jak ślady k-kopyt? – zapytał Fandorin, siadając w kucki.
– Niestety. Sam pan widzi, wzdłuż strumienia same otoczaki, a wyżej
wszystko stratowane –
widać wczoraj szwadrony tędy przejeżdżały.
Radca tytularny wyprostował się, z minutę postał obok leżącego ciała.
Twarz miał nieruchomą,
szarą; pasowała do siwawych skroni. A ma ledwie ponad dwadzieścia –
pomyślała Waria
i wzdrygnęła się.
– Dobrze, poruczniku. P-przewiezie pan zabitego do obozu. Jedziemy,
Warwaro Andriejówno.
Strona 75 z 120
Po drodze spytała:
– Czyżby Kazantzakis był tureckim agentem? Nieprawdopodobne! Wstrętny
jest, oczywiście,
ale mimo wszystko...
– ...nie aż tak? – niewesoło chrząknął Fandorin.
Na krótko przed południem znalazł się i podpułkownik – po tym, jak
Erast Pietrowicz kazał
jeszcze raz, tylko staranniej, przeczesać zagajnik i zarośla wokół miejsca
śmierci biednego Ipolita.
Jak opowiadano (sama Waria nie pojechała), Kazantzakis na wpół
siedział, na wpół leżał za
gęstym krzakiem, oparty plecami o głaz. W prawej ręce miał rewolwer, w
czole dziurkę.
Naradzie w sprawie wyników śledztwa przewodniczył sam Mizinow.
– Przede wszystkim muszę stwierdzić, że jestem wysoce niezadowolony z
efektów pracy
radcy tytularnego Fandorina – zaczął głosem niewróżącym nic dobrego. –
Eraście Pietrewiczu, tuż
pod pańskim nosem operował niebezpieczny, przebiegły wróg, który wyrządził
naszej sprawie
ciężką szkodę i zagroził powodzeniu całej kampanii, a jednak pan go nie
wykrył. Oczywiście
zadanie łatwe nie było, ale przecież i pan, zdaje się, nie jest
nowicjuszem. Czegóż mogę wymagać
od szeregowych pracowników oddziału specjalnego? Przyjechali tu z różnych
gubernialnych
urzędów, do tej pory zajmowali się głównie rutynową pracą śledczą. Ale już
panu, z pańskimi
zdolnościami, tego wybaczyć nie sposób.
Waria przyciskała dłoń do dokuczającej jej skroni i z ukosa patrzyła na
Fandorina. Ten miał
wygląd całkiem niewzruszony, jednakże kości policzkowe ledwie
dostrzegalnie (i nikt pewnie
poza Warią tego nie dostrzegł) poróżowiały – najwyraźniej słowa szefa
dotknęły go do żywego.
– A zatem, panowie, czym dysponujemy? Blamażem bez precedensu w
historii. Tajnym
oddziałem zachodniego ugrupowania, najważniejszej części armii Dunaju,
kierował zdrajca.
– Czy można to uznać za udowodnione, wasza ekscelencjo? – nieśmiało
spytał najstarszy
rangą żandarm.
– Niech pan sam osądzi, majorze. No, powiedzmy: że Kazantzakis był
Grekiem z pochodzenia,
a między Grekami jest wielu tureckich agentów, to, ma się rozumieć, nie
stanowi jeszcze dowodu.
Ale niech pan sobie przypomni, że w notatkach Lucana figuruje jakiś
zagadkowy „J”. Teraz
rozumiemy, cóż to za „J” – „żandarm”.
– Ale słowo „żandarm” pisze się przez „g”: gendarme – upierał się przy
swoim siwowąsy
major.
– Gendarme to po francusku, a po rumuńsku pisze się jandarm – z
politowaniem wyjaśniło
szefostwo. – Kazantzakis – oto kto kręcił rumuńskim pułkownikiem. Co
jeszcze? Kto rzucił się,
żeby towarzyszyć Zurowowi spieszącemu z wieścią, od której zależał los
bitwy, a może i całej
wojny? Kazantzakis. Co jeszcze? Właściwie już nic. Nie potrafiąc wyciągnąć
zatopionego
w łopatce ostrza, morderca zrozumiał, że nie uda mu się odwrócić
podejrzeń, i palnął sobie w łeb.
Nawiasem mówiąc, w bębenku jego rewolweru brakuje akurat dwóch kul.
– Ale nieprzyjacielski szpieg nie zabiłby się, tylko usiłował ukryć –
ciągle tak samo nieśmiało
oponował major.
– Gdzie, raczy pan wskazać? Linii ognia i tak by nie udało mu się
przekroczyć, a na naszych
Strona 76 z 120
tyłach już dzisiaj wszczęto by za nim pościg. U Bułgarów by się nie
schował, do Turków nie dostał.
Lepsza kula niż stryczek – tutaj akurat miał rację. Poza tym Kazantzakis
nie był szpiegiem, tylko
właśnie zdrajcą. Nowgorodcew – zwrócił się generał do adiutanta. – Gdzie
jest list?
Adiutant wyciągnął z teczki śnieżnobiałą, złożoną we czworo kartkę.
– Znaleziony w kieszeni samobójcy – wyjaśnił Mizinow. – Niech pan czyta
na głos,
Nowgorodcew.
Adiutant niepewnie spojrzał na Warię.
– Czytaj pan, czytaj – ponaglił go generał. – Tu nie instytut dla
szlachetnie urodzonych panien,
a panna Suworow należy do grupy śledczej.
Nowgorodcew odkaszlnął i zalewając się czerwienią, zaczął czytać:
– „Iwanku mój, Charitonku, serdużko moje”... Tutaj jest taka
ortografia, proszę państwa –
zaznaczył adiutant. – Czytam tak, jak jest napisane. Okropne bazgroły.
Hmm... „...serdużko moje.
śycie bez ciebie bedzie takie, że chyba sie utopić to i tak lepi niż tak
żyć. Całowałeź kochałeź ty
mie a ja ciebie, a los podły paczył i zazdrościł i nuż za piecem czymał.
Bez ciebie jestem proch
nendzny, zupełne nic. Bardzo prosze wruć zaras. A jak sobie koguś zamias
Bieso w swojem
parszywem Kiszyniowie znajdzież to przyjade i jak mame kocham flaki
wypruje. Twoj na zafsze
Pocieszka”.
– To znaczy „twoja”? – spytał major.
– Nie, nie „twoja”, tylko właśnie „twój”. – Mizinow uśmiechnął się
krzywo. – I tu jest pies
pogrzebany. Zanim Kazantzakis trafił do urzędu żandarmerii w Kiszyniowie,
służył w Tyflisie.
Niezwłocznie wysłaliśmy depeszę z zapytaniem, odpowiedź już jest. Niech
pan przeczyta,
Nowgorodcew.
Nowy dokument Nowgorodcew czytał z dużo większym zadowoleniem niż list
miłosny.
Do jego Ekscelencji generała-adiutanta Ł.A. Mizinowa
w odpowiedzi na depeszę z 31 dnia sierpnia, otrzymaną
o godzinie 1 minut 52 po południu. Błyskawiczna. Ściśle tajne.
Melduję, że w okresie służby w tyfliskim urzędzie żandarmerii od
stycznia 1872 r. po wrzesień
1876 r. podpułkownik Iwan Kazantzakis dał się poznać jako energiczny i
zdolny pracownik
i w jego aktach żadne oceny negatywne nie figurują. Przeciwnie, za wysługę
lat otrzymał Order
świętego Stanisława 3 klasy i dwa podziękowania od Jego Cesarskiej
Wysokości, Księcia
Namiestnika Kaukazu. Jednakże według agenturalnego doniesienia, które
wpłynęło latem 1876 r,
miał osobliwe skłonności, a podobno nawet pozostawał w przeciwnym naturze
związku ze znanym
tyfliskim pederastą, księciem Wissarionem Szalikowem, znanym pod
przezwiskiem Bieso Pociecha.
Nie posiadając dowodów, nie przydałbym wagi podobnym plotkom, mając jednak
to, że pomimo
dojrzałego wieku podpułkownik Kazantzakis jest kawalerem i o jego
związkach z kobietami nic nie
wiadomo, postanowiłem przeprowadzić tajne wewnętrzne śledztwo. Zdołaliśmy
ustalić, że
podpułkownik Kazantzakis i Pociecha się znają, aczkolwiek fakt intymnej
zażyłości nie znalazł
potwierdzenia. Mimo wszystko jednak poczytuję sobie za zasługę, że
postarałem się o przeniesienie
podpułkownika do innego urzędu, nie wymieniając przyczyny w aktach
Strona 77 z 120
służbowych.
Komendant Tyfliskiej śandarmerii,
pułkownik Panczulidzew.
*
– A więc to tak – gorzko podsumował Mizinow. – Podrzucił innym
niepewnego pracownika
i jeszcze zataił przyczynę przed przełożonymi. A piwo, którego nawarzył,
musi wypić całe wojsko.
Przez zdradę Kazantzakisa tkwimy dwa miesiące pod tą cholerną Plewną i nie
wiadomo, jak długo
jeszcze będziemy się z nią mordować! Dzień patrona najjaśniejszego pana
zepsuty! Dzisiaj cesarz
mówił o odwrocie, wyobrażacie sobie?! – Gwałtownie przełknął ślinę. – Trzy
nieudane szturmy,
panowie! Trzy! Pamięta pan, Eraście Pietrewiczu, że to Kazantzakis zaniósł
pierwszy rozkaz
zajęcia Plewny do działu szyfrów? Już nie wiem, w jaki sposób udało mu się
zamienić Plewnę na
Nikopol, ale bez tego judasza tu się nie obyło!
Waria drgnęła i pomyślała, że dla Pieti zaświecił chyba promyk nadziei.
A generał poruszył
wargami i ciągnął:
– Pułkownika Panczulidzewa oczywiście oddam pod sąd – innym milczkom
dla przykładu –
i zażądam całkowitej degradacji, ale jego depesza pozwala nam odtworzyć
dedukcyjnie cały
łańcuch. Tutaj wszystko jest dosyć proste. O sekretnym nałogu Iwana
Kazantzakisa z pewnością
dowiedziała się turecka agentura, od której na całym Kaukazie aż się roi,
no i drogą szantażu
zwerbowano podpułkownika. Historia stara jak świat. Iwanek, Charitonek!
Tfu, obrzydlistwo!
śeby to jeszcze dla pieniędzy!
Waria już otworzyła usta, żeby stanąć w obronie zwolenników
jednopłciowej miłości, którzy
ostatecznie nie są winni, że natura stworzyła ich innymi niż wszyscy, ale
wtedy wstał Fandorin.
– Pozwoli pan zerknąć na list – poprosił. Poobracał kartkę w rękach,
nie wiadomo po co
przejechał palcem po linii zagięcia i spytał: – A gdzie k-koperta?
– Eraście Pietrowiczu, pan mnie zdumiewa. – Generał rozłożył ręce. –
Jaka tu może być
koperta? Przecież takich rzeczy nie posyła się pocztą.
– Po p-prostu leżał tak w kieszeni? No, no... – I Fandorin usiadł.
Ławrientij Arkadijewicz wzruszył ramionami.
– Lepiej niech się pan zajmie inną sprawą, Eraście Pietrewiczu. Nie
wykluczam, że oprócz
pułkownika Lucana zdrajca zdążył zwerbować kogoś jeszcze. Pańskim zadaniem
będzie ustalenie,
czy w sztabie albo gdzieś w pobliżu nie pozostał jaki smoczy ząb.
Majorze – zwrócił się do
najstarszego rangą. Ten zerwał się i wyprostował. – Tymczasowo mianuję
pana szefem oddziału
specjalnego. A zadanie to samo. Okazać wszechstronną pomoc radcy
tytularnemu.
– Rozkaz!
Nagle ktoś zastukał.
– Czy można, ekscelencjo? – Zza uchylonych drzwi wyjrzała głowa w
niebieskich okularach.
Waria wiedziała, że to sekretarz Mizinowa, cichy urzędnik o trudnym do
zapamiętania
nazwisku, który nie wiadomo czemu budził we wszystkich obawę i niechęć.
– Co znowu? – nasrożył się szef żandarmerii.
– Na odwachu zdarzył się wypadek. Zameldował się komendant i mówi, że
aresztant się
powiesił.
Strona 78 z 120
– Czyś pan zwariował, Przybyszewski?! Ja mam tu ważną naradę, a pan
przychodzi z takimi
drobiazgami!
Waria położyła dłoń na sercu, a w następnej sekundzie sekretarz
wypowiedział właśnie te
słowa, których bała się usłyszeć:
– Ale to szyfrant Jabłokow się powiesił, nikt inny. Zostawił list
mający bezpośredni związek...
no więc się ośmieliłem... Ale jak nie w porę, proszę wybaczyć, już idę. –
Urzędnik z urazą
pociągnął nosem i udał, że chce zniknąć za drzwiami.
– Dawaj pan list! – warknął generał. – A komendanta do mnie!
Wszystko pływało Warii przed oczami. Próbowała wstać, ale nie mogła,
skuta dziwacznym
odrętwieniem. Zobaczyła nachylonego Fandorina, chciała mu coś powiedzieć,
ale tylko żałośnie
poruszyła ustami.
– Teraz wiadomo, jak Kazantzakis przerobił rozkaz! – krzyknął Mizinow,
przebiegając oczami
notatkę. – Słuchajcie: „Znowu tysiące zabitych i wszystko przez moją
nieopatrzność. Tak, ponoszę
straszliwą winę i dłużej nie będę się wypierał. Popełniłem niewybaczalny
błąd – zostawiłem na
stole szyfrowaną depeszę z rozkazem zajęcia Plewny, a sam wyszedłem w
prywatnej sprawie.
Podczas mojej nieobecności ktoś zmienił jedno słowo w depeszy, a ja
odniosłem zaszyfrowany
tekst, nawet nie sprawdzając! Cha, cha, zbawcą Turcji wcale nie jest Osman-
pasza, jestem nim ja,
Piotr Jabłokow. Nie trudźcie się, panowie sędziowie, roztrząsaniem mojej
sprawy, sam
wymierzam sobie sprawiedliwość”. Ach, jakie to wszystko prościutkie! Kiedy
chłopczyna pobiegł
w swoich sprawach, Kazantzakis szybciutko poprawił depeszę. Kwestia jednej
chwili!
Generał zmiął notatkę i cisnął na podłogę, pod nogi wyciągniętego jak
struna komendanta
odwachu.
– Er... Eraście Pietrowiczu, cóż... to? – z trudem wymamrotała Waria. –
Pietia!...
– Kapitanie, co z Jabłokowem? Nie żyje? – spytał Fandorin komendanta.
– Gdzie tam nie żyje! Pętli nie umiał zacisnąć jak trzeba – prychnął
tamten. – Zdjęli Jabłokowa,
zaraz go ocucą!
Waria odepchnęła Fandorina i rzuciła się do drzwi. Uderzyła się o
futrynę, wybiegła na ganek,
gdzie oślepiło ją słońce. Musiała się zatrzymać. Obok niej znowu wyrósł
Fandorin.
– Pani Warwaro, proszę się uspokoić, wszystko w porządku. Zaraz oboje
tam pójdziemy, tylko
najpierw musi pani ochłonąć, bo źle pani wygląda.
Ostrożnie chwycił ją za łokieć, ale to całkiem delikatne dotknięcie
wydało się Warii nie do
zniesienia. Zgięła się wpół i zwymiotowała prosto na buty Erasta
Pietrowicza. Następnie usiadła
na schodku i starała się zrozumieć, czemu ziemia stoi ukośnie, a nikt z
niej nie spada.
Na czole poczuła coś miłego, lodowatego; aż zamruczała z zadowolenia.
– Ładne rzeczy – rozległ się głuchy głos Fandorina. – Przecie to tyfus.
Rozdział dziesiąty,
w którym Najjaśniejszy Pan otrzymuje w podarunku złotą szablę
„Daily Post”
9 grudnia (27 listopada wg kalendarza rosyjskiego) 1877 roku
Przez ostatnie dwa miesiące oblężeniem Plewny faktycznie kieruje stary
Strona 79 z 120
i doświadczony
generał Totleben, dobrze znany Brytyjczykom z kampanii sewastopolskiej.
Będąc nie tyle dowódcą,
co inżynierem, Totleben porzucił taktykę frontalnych ataków i poddał armię
Osman-paszy
regularnej blokadzie; Rosjanie stracili mnóstwo drogocennego czasu,
skutkiem czego Totlebena
ostro skrytykowano, ale teraz trzeba ostrożnemu inżynierowi przyznać
rację. Po miesiącu, odkąd
Turków odcięto ostatecznie od Sofii, w Plewnie zaczął się głód i brakuje
amunicji. Totlebena coraz
częściej nazywa się drugim Kutuzowem (rosyjski feldmarszałek, który
wyczerpał siły Francuzów
niekończącym się odwrotem w 1812 roku – red.). Lada dzień spodziewana jest
kapitulacja Osmana
z całym pięćdziesięciotysięcznym wojskiem.
W paskudny zimny dzień (szare niebo, lodowata mżawka, chlupoczące
błoto) Waria wracała
fiakrem wynajętym przez wojsko. Cały miesiąc przeleżała w szpitalu
zakaźnym w Tyrnowie
i wcale dużo nie brakowało, by umarła, bo na tyfus umierało wielu, ale
jakoś jej się upiekło. Potem
jeszcze przez dwa miesiące konała z nudów, czekając, kiedy jej odrosną
włosy – przecież nie
pojedzie ogolona jak Tatarzyn. Przeklęte włosy odrastały powoli i teraz
nie tyle leżały, co sterczały.
Widok był po prostu okropny, ale cierpliwość Warii już się kończyła –
jeszcze tydzień takiego
nieróbstwa, a oszalałaby od widoku stromych uliczek obrzydłego miasteczka.
Raz jeden Pietia wyrwał się, żeby ją odwiedzić. Ciągle jeszcze trwało
śledztwo w jego sprawie,
ale już nie siedział w pace, tylko pełnił służbę – armia się rozrosła, a
szyfrantów brakowało. Pietia
mocno się zmienił: zapuścił rzadką bródkę, bardzo mu niepasującą, schudł i
bez przerwy mówił
albo o Bogu, albo o służbie ludowi. Najbardziej wstrząsnęło Warią to, że
na powitanie pocałował
ją w czoło. Cóż to znowu, jak nieboszczkę w trumnie? Czyżby aż tak
zbrzydła?
Szosa tyrnowska była zatłoczona taborami, więc kolaska jechała bardzo
wolno, dlatego Waria,
jako znawczyni tutejszej okolicy, kazała skręcić stangretowi na polną
drogę, która omijając obóz,
wiodła na południe. Tak będzie dalej, ale szybciej się dojedzie.
Na pustej drodze konik drobił żwawiej, a i deszcz prawie przestał
padać. Jeszcze godzina,
dwie i – w domu. Waria parsknęła. Ładne mi „w domu”. W wilgotnym, wiatrem
podszytym
namiocie!
Za Łowczą zaczęli pokazywać się pojedynczy jeźdźcy – przeważnie
furażerzy i adiutanci
z meldunkami, a wkrótce Waria zobaczyła pierwszego znajomego.
Tyczkowata figura w cylindrze i redingocie, niezgrabnie siedząca na
smętnej rudej kobyle –
nie sposób się pomylić. McLaughlin! Waria miała wrażenie déj? vu: podczas
trzeciego szturmu
dokładnie tak samo wracała na pole bitwy i dokładnie tak samo po drodze
napatoczył się jej
Irlandczyk. Tyle że było gorąco, a teraz jest zimno, a pewnie i lepiej
wtedy wyglądała.
Nawet szczęśliwie się składało, że pierwszy miał ją zobaczyć właśnie
McLaughlin. To
człowiek bezpośredni, prostoduszny, z jego reakcji od razu się domyśli,
czy będzie mogła pokazać
się w towarzystwie z takimi włosami, czy lepiej byłoby zawrócić. A i nowin
znowu się człowiek
dowie...
Strona 80 z 120
Waria mężnie zerwała kapelusik, obnażając haniebnego jeżyka. Jak
sprawdzian, to
sprawdzian.
– Mister McLaughlin! – Kolaska zrównała się z korespondentem, a Waria
podniosła się
i głośno zawołała: – To ja! Dokąd pan zmierza?
Irlandczyk obejrzał się i uchylił cylindra.
– O, mademoiselle Waria, bardzo się cieszę, że widzę panią w dobrym
zdrowiu. To ze
względów higienicznych tak panią ostrzygli? Zupełnie nie można poznać.
Waria była po prostu załamana.
– Co, okropnie? – spytała z rezygnacją.
– Nie, skądże – zapewnił ją pospiesznie McLaughlin. – Ale teraz
znacznie bardziej
przypomina pani chłopca niż podczas naszego pierwszego spotkania.
– Jedziemy w tym samym kierunku? – spytała. – To niech pan siada do
mnie, pogadamy.
Konia ma pan coś nie za bardzo...
– Okropna kobyła. Moja Bessie musiała akurat postarać się o brzuch z
dragońskim ogierem
i jest teraz gruba jak beczka. A sztabowy koniuch Frołka nie lubi mnie, bo
z zasady nie daję
łapówek (to co u was nazywa się na pivo), i podsuwa mi ostatnie szkapska!
Skąd on takie bierze!
A przecież ja spieszę w ważnej, tajnej misji.
McLaughlin zrobił znaczącą pauzę, ale było widać, że go rozpiera ta
ważność i tajność.
Wobec zwykłej powściągliwości potomka Celtów wyglądało to
niezwyczajnie – pewnie
dziennikarz naprawdę dowiedział się czegoś, co wykraczało poza
dotychczasową rutynę.
– Niechże pan przysiądzie na chwilkę – powiedziała przymilnie Waria. –
Niech pan da
biednemu zwierzęciu odpocząć. Mam tu i pierożki z konfiturą, i butelkę
termostatyczną. A w niej
kawę z rumem...
McLaughlin wyjął z kieszeni zegarek na srebrnym łańcuszku.
– Half past seven... Another forty minutes to get there... All right,
an hour. It’ll be half past
eight... – wymamrotał w swoim niezrozumiałym narzeczu i westchnął. – No,
dobrze, może na
chwilkę. Dojadę z panią do rozwidlenia, a potem skręcę na Petyrnicę.
Przywiązał konia do kolaski, usiadł obok Warii, jeden pierożek połknął
w całości, z drugiego
odgryzł połowę i z zadowoleniem łyknął gorącej kawy z pokrywki.
– A po co do Petyrnicy? – spytała niedbale Waria. – Znowu spotkać się
ze swoim
informatorem z Plewny, tak?
McLaughlin popatrzył na nią badawczo i poprawił zaparowane okulary.
– Niech pani da słowo, że nikomu nie powie; przynajmniej do
dziesiątej – zażądał.
– Słowo honoru – od razu powiedziała Waria. – Ale cóż to za nowina?
Łatwość, z jaką obietnica została udzielona, sprawiła, że McLaughlin
zawahał się i zaczął
posapywać, ale wycofywać się było za późno, a poza tym miał jednak
straszną ochotę podzielić się
nowiną.
– Dzisiejszy dzień, dziesiąty grudnia, a według waszego kalendarza
dwudziesty ósmy
listopada tysiąc osiemset osiemdziesiątego siódmego roku, jest
historyczny – zaczął uroczyście
i przeszedł na szept. – Ale w całym rosyjskim obozie wie o tym tylko jeden
człowiek – pani
uniżony sługa. O, McLaughlin nie daje na pivo za to, że człowiek wykonuje
swoje obowiązki
służbowe, ale za dobrą pracę McLaughlin dobrze płaci, może mi pani
wierzyć. Dosyć, dosyć,
więcej już o tym ani słowa! – Podniósł dłoń, uprzedzając pytanie. – Nie
Strona 81 z 120
zdradzę pani źródła,
z jakiego pochodzi wiadomość. Powiem tylko, że zostało niejednokrotnie
sprawdzone i ani razu
mnie nie zawiodło.
Waria przypomniała sobie, jak któryś dziennikarz z zawiścią mówił, że
wiadomości o życiu
w Plewnie dostarcza korespondentowi „Daily Post” nie jakiś tam Bułgar,
tylko Turek, kto wie, czy
nawet nie oficer. Prawie nikt zresztą w to nie wierzył. A może to jednak
prawda?
– No, niech pan mnie nie dręczy, tylko mówi.
– Pamięta pani, przed dziesiątą wieczór nikomu ani słowa. Dała pani
słowo honoru.
Waria niecierpliwie skinęła głową. Ej, ci mężczyźni ze swoimi
idiotycznymi rytuałami! No
pewnie, że nikomu nie powie. McLaughlin nachylił się prawie do jej ucha.
– Dzisiaj wieczorem Osman-pasza się podda.
– Co pan mówi?! – krzyknęła Waria.
– Ciszej! Dokładnie o dziesiątej wieczór u dowódcy korpusu grenadierów,
generała-lejtnanta
Ganieckiego, którego wojska zajmują pozycje na lewym brzegu Widu, zjawią
się parlamentariusze.
Będę świadkiem tego historycznego wydarzenia jako jedyny z dziennikarzy. A
przy okazji
uprzedzę generała – o wpół do dziesiątej, nie wcześniej, żeby warty przez
pomyłkę nie otwarły
ognia do parlamentariuszy. Wyobraża sobie pani, jaki będzie artykuł?
– Wyobrażam. – Waria z zachwytem skinęła głową. – I co, absolutnie
nikomu nie można
powiedzieć?
– Zgubi mnie pani! – wykrzyknął w panice McLaughlin. – Dała pani słowo!
– Dobrze, dobrze – uspokoiła go. – Do dziesiątej będę milczała jak ryba.
– A oto i rozwidlenie. Stój! – Korespondent szturchnął stangreta w
plecy. – Pani na prawo,
mademoiselle Waria, a ja na lewo. Wyobrażam sobie, jaki będzie efekt.
Siedzimy z generałem,
pijemy herbatę, paplamy o różnych bzdurach, a o wpół do dziesiątej wyjmuję
zegarek i mówię jak
gdyby od niechcenia: „? propos, Ivan Stepanovich, za pół godziny przyjadą
do pana wysłańcy
Osman-paszy”. No jak?
McLaughlin roześmiał się z ożywieniem i wsunął nogę w strzemię.
Po minucie Waria już go nie widziała – skrył się za szarą kotarą
padającego coraz mocniej
deszczu.
Obóz przez trzy miesiące zmienił się nie do poznania. Namiotów nie
było – równymi
szeregami stały w nim drewniane baraki. Wszędzie utwardzone drogi, słupy
telegraficzne,
porządne drogowskazy. A jednak to dobrze, że armią dowodzi inżynier –
pomyślała Waria.
W oddziale specjalnym, który teraz zajmował aż trzy domy, powiedziano, że
panu Fandorinowi
przydzielony został osobny kotedż (dyżurny wymówił to nowe słowo z
wyraźnym zadowoleniem),
i pokazano, jak do niego dojść.
„Kotedż” numer 158 okazał się jednoizbową chatynką z drewnianych płyt i
stał na skraju
sztabowego miasteczka. Gospodarz był w domu, drzwi otworzył sam i
popatrzył na Warię tak, że
od razu zrobiło jej się raźniej na sercu.
– Dzień dobry, Eraście Pietrowiczu, właśnie wróciłam – powiedziała
jakoś bardzo przejęta.
– Cieszę się – krótko odrzekł Fandorin i stanął bokiem, robiąc Warii
przejście. Izba była
bardzo prosto urządzona, ale ze szwedzką ścianą i całym arsenałem
przyrządów gimnastycznych.
Strona 82 z 120
Na ścianie wisiała trójwiorstowa mapa.
Waria wyjaśniła:
– Rzeczy zostawiłam u sióstr miłosierdzia. Pietia jest na służbie,
zajęty, to ja od razu do pana.
– Widzę, że jest pani zdrowa. – Erast Pietrewicz obejrzał ją od stóp do
głów, kiwnął głową. –
Nowa f-fryzura. To teraz taka moda?
– Tak. Bardzo praktyczne. A co tutaj u pana?
– Nic. Siedzimy, oblegamy Turków. – Radca tytularny mówił z wyraźnym
rozdrażnieniem. –
Siedzimy miesiąc, siedzimy dwa, t-trzy Oficerowie się upijają, intendenci
kradną, kasa pustoszeje.
W sumie wszystko normalnie. Wojna po rosyjsku. Zachód odetchnął z ulgą, p-
przygląda się, jak
z Rosji uchodzą wszystkie życiodajne soki. Jeśli Osman-pasza utrzyma się
jeszcze dwa tygodnie,
wojnę p-przegramy.
Erast Pietrowicz mówił tonem tak gderliwym, że Waria zlitowała się i
szepnęła:
– Nie utrzyma się.
Fandorin oprzytomniał i pytająco spojrzał jej w oczy.
– Coś pani wie? Co? I skąd?
No, to opowiedziała. Erastowi Pietrowiczowi przecież można, ten nie
pobiegnie i nie wygada
pierwszemu napotkanemu człowiekowi.
– Do Ganieckiego? D-dlaczego do Ganieckiego? – nachmurzył się radca
tytularny,
wysłuchawszy do końca.
Podszedł do mapy i zaczął mruczeć pod nosem:
– Do Ganieckiego d-daleko. To na skrzydle. Dlaczego nie główna kwatera?
Stop. Stop.
Ze zmienioną twarzą radca tytularny porwał z wieszaka szynel i rzucił
się do drzwi.
– Co?! Co takiego?! – krzyknęła piskliwie Waria, biegnąc za nim.
– Prowokacja. – Fandorin mówił przez zęby w pośpiechu. – U Ganieckiego
obrona jest płytsza.
A za nim – droga na Sofię. To nie kapitulacja. Próbują się przedrzeć.
Oszukać Ganieckiego. śeby
nie strzelał.
– Oj! – zrozumiała. – A to nie będą żadni parlamentariusze? Pan dokąd?
Do sztabu?
Erast Pietrowicz zatrzymał się.
– Za dwadzieścia dziewiąta. W sztabie stracimy tylko czas. Od Annasza
do Kajfasza. Nie
zdążymy do Ganieckiego. Do Sobolewa! Pół godziny galopem. Sobolew nie
będzie zważał na
dowództwo. Tak, ten zaryzykuje. Uderzy pierwszy. Podejmie walkę. Nie
pomoże Ganieckiemu,
ale chociaż zajdzie ich z flanki. Trifon, konia!
No, proszę, ma ordynansa – pomyślała z roztargnieniem Waria.
Przez całą noc w oddali grzmiało, a przed świtem było już wiadomo, że
ranny w boju Osman
skapitulował razem z całą armią: dziesięciu paszów i czterdzieści dwa
tysiące żołnierzy złożyło
broń.
Już po wszystkim, koniec tego siedzenia pod Plewną.
Poległych było wielu. Korpus Ganieckiego, zaskoczony nagłym atakiem,
został wybity niemal
do nogi. Ale wszyscy na ustach mieli imię Białego Generała, niezrównanego
Achillesa – Sobolewa
Drugiego, który w decydującym momencie, na własne ryzyko, poprzez
opuszczoną przez Turków
Plewnę uderzył prosto w odsłonięty bok Osmana.
*
W pięć dni później, trzeciego grudnia, opuszczając teatr działań
Strona 83 z 120
wojennych, najjaśniejszy pan
urządził w Paradimie pożegnalny przegląd gwardii. Na ceremonię zostały
zaproszone wybrane
osoby oraz bohaterowie ostatniej bitwy, ci, którzy szczególnie się
odznaczyli. Po Warię przysłał
kolaskę sam generał-lejtnant Sobolew, którego gwiazda wzniosła się prawie
do zenitu. Wspaniały
Achilles, jak się okazało, nie zapomniał o starej znajomej.
Nigdy jeszcze Waria nie przebywała w tak wytwornym towarzystwie. Można
tu było wprost
oślepnąć od blasku epoletów i orderów. Mówiąc szczerze, nawet nie
podejrzewała, że w wojsku
rosyjskim jest tylu generałów. W pierwszym szeregu, czekając na wejście
prześwietnych gości,
stali najwyżsi rangą dowódcy wojskowi, a pomiędzy nimi nieprzyzwoicie
młody Michel
w nieodmiennym białym mundurze i bez szynela, mimo że dzień był mroźny,
chociaż słoneczny.
Wszystkie spojrzenia skierowane były na zbawcę ojczyzny, który, jak wydało
się Warii, był
o wiele wyższy, szerszy w ramionach i poważniejszy niż przedtem. Widocznie
rację mają Francuzi,
mówiąc, że sława to najlepsze drożdże.
Obok półgłosem rozmawiali dwaj rumiani fligeladiutanci. Jeden ciągle
zerkał czarnymi
rozmarzonymi oczami na Warię i to było miłe.
– ...A car do niego: „W dowód uznania dla pańskiej dzielności, muszir,
zwracam panu szablę,
którą może pan nosić u nas w Rosji, gdzie, jak śmiem przypuszczać, nie
będzie miał powodów do
skarg”. Co za scena, szkoda, że nie widziałeś!
– Za to ja dyżurowałem dwudziestego dziewiątego na radzie – odrzekł z
zazdrością rozmówca
– i na własne uszy słyszałem, jak car powiedział do Milutina: „Dmitriju
Aleksandrowiczu, jako
najstarszego z obecnych kawalerów Świętego Jerzego proszę pana o
pozwolenie noszenia
temblaka tego orderu u szabli. Mam nadzieję, że zasłużyłem...” „Proszę
pana!” Dobre, co?
– Rzeczywiście, nieładnie – zgodził się czarnooki. – Mogliby się sami
domyślić. Jak nie
minister, tylko jakiś feldfebel. A najjaśniejszy pan jaki hojny!
Totlebenowi i Niepokójczyckiemu –
Jerzy drugiego stopnia, Ganieckiemu – trzeciego. A tutaj – temblak.
– A dla Sobolewa co? – z przejęciem spytała Waria, chociaż żadnego z
panów nie znała. To
nic, na wojnie jak na wojnie, a sytuacja była przecież wyjątkowa.
– No, już na pewno nasz Ak-pasza dostanie coś wyjątkowego – ochoczo
odpowiedział
czarnooki. – Skoro jego szef sztabu, Pieriepiołkin, od razu jeden stopień
przeskoczył! To
zrozumiałe, na takim stanowisku nie można zostawić jakiegoś tam kapitana.
A przed Sobolewem
otwierają się teraz takie horyzonty, że aż dech zapiera. Ma szczęście,
trudno zaprzeczyć. Gdyby nie
psuło go zamiłowanie do wulgarności i tanich efektów...
– Tss! – syknął drugi. – Idą!
Na ganek niepokaźnego budynku, noszącego dumne miano „pałacu polowego”,
wyszło
czterech wojskowych: cesarz, głównodowodzący, cesarzewicz i książę
rumuński. Aleksander II
miał na sobie zimowe palto wojskowe, na rękojeści szabli Waria dojrzała
jaskrawą pomarańczową
plamę – pewnie to sławetny temblak.
Orkiestra zagrała uroczystego marsza „Prieobrażenskiego”.
Do przodu dziarsko wysunął się pułkownik gwardii, zasalutował i
dźwięcznym, drżącym ze
wzruszenia basem wyskandował:
Strona 84 z 120
– Wasza cesarska mość! Po-ozwólcie od oficerów waszej eskorty osobistej
przyjąć w da-arze
złotą szablę z napisem „Za męstwo!”. Dla upamiętnienia wspólnej służby
wojennej! Kupiona
z własnych funduszy oficerów!
Jeden z fligeladiutantów szepnął do Warii:
– To sprytnie! Brawo!
Car przyjął podarunek, otarł łzę rękawiczką.
– Dziękuję, panowie, dziękuję. Jestem wzruszony. Każdemu wyślę po
szabli. Pół roku, że tak
powiem, z jednego kotła...
Nie dokończył, machnął tylko ręką. Wielu się rozrzewniło i zaczęło
pociągać nosem, ktoś
nawet zaszlochał, a w tłumie urzędników stojących przy ganku Waria
nieoczekiwanie zobaczyła
Fandorina. A ten jak się tam dostał? Figura niewielka – radca tytularny
Ale tuż obok Erasta
Pietrowicza dojrzała szefa żandarmerii i wszystko się wyjaśniło.
Ostatecznie prawdziwym
sprawcą kapitulacji Turków był właśnie Fandorin. Gdyby nie on, nie
urządzano by tu parady. Też
pewnie dostanie nagrodę.
Erast Pietrowicz wyłowił spojrzenie Warii i zrobił hipochondryczny
grymas. Ogólnego
wzruszenia wyraźnie nie podzielał.
Po paradzie, kiedy Waria pogodnie opędzała się od czarnookiego
fligeladiutanta, ciągle
starającego się znaleźć wspólnych znajomych z Petersburga, Fandorin
podszedł, lekko się ukłonił
i powiedział:
– Proszę o wybaczenie, panie p-pułkowniku. Warwaro Andriejówno, cesarz
chce widzieć nas
oboje.
Rozdział jedenasty,
w którym Waria trafia do najwyższych sfer politycznych
„Times”
16 (4 wg kalendarza rosyjskiego) grudnia 1877 roku
DERBY I CARNARVON GROśĄ DYMISJĄ
Wczoraj na posiedzeniu gabinetu ministrów earl Beaconsfield zażądał od
Parlamentu
nadzwyczajnego kredytu w wysokości 6 milionów funtów szterlingów na
wyposażenie korpusu
ekspedycyjnego, który by w szybkim czasie mógł zostać wysłany na Bałkany,
ażeby bronić
interesów imperium przed nadmiernymi roszczeniami cara Aleksandra. Projekt
przyjęto, mimo
sprzeciwów ministra spraw zagranicznych, lorda Derby’ego, i ministra
kolonii, lorda Carnarvona,
przeciwników bezpośredniej konfrontacji z Rosją. Obaj ministrowie znaleźli
się w mniejszości
i poprosili Jej Królewską Mość o dymisję. Reakcja królowej na razie nie
jest znana.
Na paradę w obecności najjaśniejszego pana Waria włożyła wszystko, co
miała najlepszego,
dlatego nie musiała rumienić się za swój ubiór (a należy jeszcze
uwzględnić warunki bojowe) – to
pierwsze, co przyszło jej do głowy. Bladoliliowy kapelusz ze wstęgą z mory
i woalką, fioletowa
podróżna suknia z haftem na gorsecie i skromnym trenem, czarne botki z
guzikami z masy
perłowej. Skromnie, bez afektacji, ale przyzwoicie – dzięki
bukareszteńskim sklepom. –
Strona 85 z 120
Zostaniemy odznaczeni? – spytała Erasta Pietrowicza.
On też był odświętnie ubrany: spodnie z kantem, wyczyszczone buty
świeciły się jak lustro,
przy wyprasowanym surduciku wisiał jakiś order. Nie można powiedzieć, pan
radca tytularny
wyglądał zupełnie nieźle, tyle że strasznie młodo.
– Wątpię.
– Dlaczego? – zdziwiła się Waria.
– Za wielki honor – odrzekł z zadumą Fandorin. – Jeszcze nie wszystkich
generałów
odznaczono, a my mamy numer szesnasty.
– Ale przecież gdyby nie my... To znaczy chciałam powiedzieć, że gdyby
nie pan,
Osman-pasza na pewno wydostałby się z okrążenia! Wyobraża pan sobie, co by
wtedy było?
– W-wyobrażam. Ale po zwycięstwie zazwyczaj nie myśli się o takich
rzeczach. Nie, tutaj
pachnie polityką, proszę wierzyć mojemu doświadczeniu.
W „polowym pałacu” było w sumie sześć pokojów, dlatego funkcję
poczekalni pełnił ganek,
gdzie już dreptało w miejscu z dziesięciu generałów i starszych oficerów,
oczekujących wezwania
przed cesarski majestat. Wszyscy wygląd mieli niezbyt mądry, ale radosny:
w końcu pachniało
orderami i awansami. Na Warię oczekujący patrzyli ze zrozumiałą
ciekawością. Ta wzgardliwie
spojrzała ponad ich głowami na zimowe słońce. Niech sobie łamią głowy, kim
jest ta młodziutka
panna w woalce i po co zjawiła się na audiencji.
Oczekiwanie się przeciągało, ale wcale nie było nudno.
– Któż to tam tak długo, generale? – zwróciła się Waria do wysokiego
staruszka, mocno
kosmatego na obu policzkach.
– Sobolew – odrzekł generał, robiąc znaczącą minę. – Już pół godziny,
jak wszedł. –
Wyprostował się, dotknął wiszącego na piersi nowiutkiego orderu z czarno-
pomarańczową wstęgą.
– Wybaczy pani, nie przedstawiłem się. Iwan Stiepanowicz Ganiecki, dowódca
korpusu
grenadierów. – Po czym zamilkł wyczekująco.
– Warwara Andriejówna Suworow. – Waria skinęła głową. – Miło mi
poznać...
Ale Fandorin, z niezwykłą dlań w normalnych warunkach
bezceremonialnością, nie pozwolił
jej skończyć:
– Proszę powiedzieć, generale, czy p-przed samym szturmem był u pana
korespondent gazety
„Daily Post”, McLaughlin?
Ganiecki z niezadowoleniem spojrzał na ubranego po cywilnemu młokosa,
ale widocznie
uznał, że do cara nie wzywają byle kogo, bo odpowiedział uprzejmie:
– A jakże, był. Przez niego to wszystko.
– Co mianowicie? – z tępawym wyrazem twarzy spytał Erast Pietrowicz.
– No, jakże, czyżby pan nie słyszał? – Generał widocznie już nie
pierwszy raz musiał się
tłumaczyć. – McLaughlina znam jeszcze z petersburskich czasów. Poważny
człowiek i przyjaciel
Rosji, chociaż poddany królowej Wiktorii. Kiedy powiedział, że lada chwila
zjawi się u mnie sam
Osman, żeby się poddać, wysłałem gońców na pierwszą linię, by broń Boże
nie zaczęli strzelać.
A sam, stary gamoń, dalej przebierać się w paradny mundur. – Generał
uśmiechnął się zakłopotany,
a Waria uznała, że jest strasznie sympatyczny. – No i Turcy zajęli
posterunki bez jednego
wystrzału. Dobrze choć, że moi grenadierzy, zuchy, nie zawiedli, trzymali
się, póki Michaił
Dmitrijewicz nie uderzył na tyły Osmana.
Strona 86 z 120
– Gdzie się podział McLaughlin? – spytał radca tytularny, zimnymi
błękitnymi oczami patrząc
prosto na Ganieckiego.
– Nie widziałem. – Generał wzruszył ramionami. – Nie w głowie mi go
było szukać. Zaczęły
się takie rzeczy, że ratuj Panie Boże. Baszybuzucy wdarli się do samego
sztabu, ledwie z życiem
uszedłem w tym swoim paradnym mundurze.
Drzwi się otwarły, a na ganek wyszedł zarumieniony Sobolew, oczy mu
płonęły jakimś
szczególnym blaskiem.
– Czego gratulować, Michaile Dmitrijewiczu? – spytał generał w
czerkiesce ze złoconymi
ładownicami, najwyraźniej z Kaukazu.
Wszyscy wstrzymali oddech, a Sobolew nie spieszył się z odpowiedzią,
zrobił efektowną
pauzę. Obwiódł ich spojrzeniem, a do Warii wesoło mrugnął.
Ta jednak nie dowiedziała się, jak właściwie obdarował cesarz bohatera
Plewny, bo zza
pleców olimpijczyka wychynęła całkiem ziemska fizjonomia Ławrientija
Arkadijewicza
Mizinowa. Naczelny żandarm przywołał palcem Fandorina i Warię. Serce nagle
przyspieszyło
rytm.
Kiedy przechodziła koło Sobolewa, ten cichutko zaszeptał:
– Warwaro Andriejówno, z pewnością się doczekam.
Z sieni trafili od razu do pokoju adiutanckiego, gdzie za stołami
siedzieli dyżurny generał
i dwóch oficerów. Po prawej stronie były prywatne pokoje cara, po lewej –
gabinet do pracy.
– Na pytania odpowiadać głośno, wyraźnie, wyczerpująco – instruował ich
po drodze Mizinow
– Szczegółowo, ale nie odbiegać od tematu.
W gabinecie, umeblowanym zwykłymi sprzętami z brzozy karelskiej,
zastali dwójkę ludzi:
jeden siedział w fotelu, drugi stał plecami do okna. Waria oczywiście
popatrzyła najpierw na
siedzącego, nie był to jednak Aleksander, tylko chudy staruszek w złotych
okularach, z mądrą,
szczupłą twarzą i lodowatymi oczami, z których nic nie dało się wyczytać.
Kanclerz, książę
Korczakow, we własnej osobie – dokładnie taki jak na portretach, tyle że
trochę subtelniejszy.
Osobistość poniekąd legendarna. Ministerstwem spraw zagranicznych
kierował, kiedy Warii
jeszcze nie było na świecie. A co najważniejsze, uczył się w sławnym
liceum w Carskim Siole,
razem z Puszkinem. To o nim mówił Poeta: „Pupilek mody, druh wielkiego
świata, kronikarz
obyczaju znakomity”*[*Cytaty z wierszy Puszkina w przekładzie Adama
Pomorskiego.].
Jednakże w wieku osiemdziesięciu lat „pupilek mody” przywodził na myśl
inny wiersz włączony
do programu gimnazjalnego.
Samotny starzec, kto z nas, moi mili,
W święto Liceum dopełni obrządku?
Nieszczęsny obcy natręt, ten ostatni
Wpośród pokoleń, co wyrosły wkoło,
Wspominać będzie nas, nasz uścisk bratni,
Na drżącej ręce opierając czoło.
Ręka kanclerza rzeczywiście podrygiwała. Wyjął z kieszeni batystową
chusteczkę i wysiąkał
nos, co nie przeszkodziło mu arcywnikliwie przyjrzeć się najpierw Warii, a
potem Erastowi
Pietrowiczowi, przy czym tego ostatniego legendarna osobistość oglądała
Strona 87 z 120
dosyć długo.
Waria, zafascynowana widokiem carskosielskiego licealisty, całkiem
zapomniała
o najważniejszej z obecnych w gabinecie osób. Zmieszana obróciła się ku
oknu, zastanowiła
i zrobiła dyg, tak jak w gimnazjum, kiedy pani dyrektorka wchodziła do
klasy.
Car, w przeciwieństwie do Korczakowa, więcej uwagi niż Fandorinowi
poświęcił jej osobie.
Sławne romanowowskie oczy – uważne, mesmeryzujące i wyraźnie wypukłe –
były surowe
i wymagające. Przeszywają na wylot, tak się to nazywa – pomyślała Waria i
troszkę się rozzłościła.
Niewolnicza psychologia i przesądy. Po prostu imituje „wzrok bazyliszka”,
z którego taki dumny
był jego tatusiek, oby z piekła nie wyjrzał. Wobec czego również
demonstracyjnie zaczęła
przyglądać się człowiekowi władającemu osiemdziesięciomilionowym
mocarstwem.
Spostrzeżenie pierwsze: przecież jest całkiem stary! Napuchnięte
powieki, mocno posiwiałe
bokobrody i podkręcone wąsy, gruzłowate, podagryczne palce. W końcu w
przyszłym roku
skończy sześćdziesiątkę. Prawie rówieśnik babci.
Spostrzeżenie drugie: wcale nie taki dobrotliwy, jak piszą w gazetach.
Raczej obojętny,
zmęczony. Wszystko na świecie zobaczył, nic go nie zdziwi, nic specjalnie
nie ucieszy.
Spostrzeżenie trzecie, najciekawsze: pomimo wieku i koronowanej głowy,
nie jest obojętny na
wdzięki niewieście. Bo inaczej po co byś, wasza cesarska mość, błądził
wzrokiem po talii
i piersiach? Widać prawda to, co mówią o nim i o księżnej Dołgorukow,
która jest od niego dwa
razy młodsza. Waria ostatecznie przestała się bać Cara Oswobodziciela.
– Wasza cesarska mość, to jest radca tytularny Fandorin. Ten właśnie. A
z nim jego pomocnica,
panna Suworow – przedstawił ich szef żandarmerii.
Car nie powiedział „dzień dobry” i nawet nie skinął głową. Niespiesznie
zakończył oględziny
figury Warii, potem zwrócił głowę w stronę Erasta Pietrowicza i niegłośno
rzekł po aktorsku
ustawionym głosem:
– Pamiętam, „Azazel”. No i Sobolew właśnie mi mówił.
Usiadł za biurkiem i skinął na Mizinowa:
– Zaczynaj. A my z Michaiłem Aleksandrowiczem posłuchamy.
Cesarz nie cesarz, ale mógłby zaproponować damie krzesło – z
dezaprobatą pomyślała Waria,
ostatecznie i nieodwołalnie rozczarowana do monarchizmu.
– Ile mam czasu? – spytał z szacunkiem generał. – Wiem, jak
najjaśniejszy pan jest dzisiaj
zajęty. A i bohaterowie spod Plewny czekają.
– Czasu tyle, ile będzie potrzeba. Mamy tu problem nie tylko
strategiczny, ale
i dyplomatyczny – zahuczał cesarz i z łaskawym uśmiechem spojrzał na
Korczakowa. – Michaił
Aleksandrowicz przyjechał specjalnie z Bukaresztu. Swoje stare kości
trząsł w karecie.
Książę z przyzwyczajenia rozciągnął usta w uśmiechu pozbawionym
najmniejszych oznak
wesołości, a Waria przypomniała sobie, że w ubiegłym roku kanclerz przeżył
jakąś osobistą
tragedię. Ktoś tam mu umarł, syn czy też wnuk.
– Proszę mi nie mieć za złe, Ławrientiju Arkadjewiczu – smętnym głosem
powiedział kanclerz
– ale nie mogę się wyzbyć wątpliwości. Nazbyt to awanturniczo wygląda,
nawet jak na pana
Disraeli. A bohaterowie poczekają. Oczekiwanie na nagrodę to najmilszy
Strona 88 z 120
sposób spędzania czasu.
Tak więc proszę mówić, my posłuchamy.
Mizinow zuchowato rozprostował ramiona i wbrew oczekiwaniom zwrócił się
nie do
Fandorina, tylko do Warii:
– Pani Suworow, proszę szczegółowo opowiedzieć o obu spotkaniach z
korespondentem
gazety „Daily Post”, Seamusem McLaughlinem – w czasie trzeciego szturmu
Plewny i tuż przed
próbą przebicia się Osman-paszy.
Cóż było robić – opowiedziała.
Okazało się, że i car, i kanclerz umieją słuchać. Korczakow przerwał
tylko dwa razy. Najpierw
spytał:
– Który to hrabia Zurow? Czy nie syn Aleksandra Płatonowicza?
A za drugim razem:
– Widać McLaughlin musiał dobrze znać Ganieckiego, skoro użył imienia
odojcowskiego.
A car z rozdrażnieniem uderzył dłonią w stół, kiedy Waria mówiła o
informatorach, których
wielu dziennikarzy miało w Plewnie.
– Jeszcze mi nie wyjaśniłeś, Mizinow, jakim cudem Osman mógł całą armię
chwycić w garść,
żeby się przedrzeć, a twoi zwiadowcy nie donieśli o tym na czas!
Szef żandarmerii przejął się i próbował usprawiedliwiać, Aleksander
machnął jednak ręką.
– Później. Mów dalej, Suworowa.
Co? „Mów dalej”? Nawet w pierwszej klasie mówiono do niej per pani.
Waria wytrzymała
demonstracyjną pauzę, ale skończyła opowieść.
– Myślę, że wszystko jasne – powiedział car, patrząc na Korczakowa. –
Niechaj Szuwałow
szykuje notę.
– A ja nie jestem przekonany – odparł kanclerz. – Posłuchajmy wniosków
czcigodnego
Ławrientija Arkadjewicza.
Na próżno Waria usiłowała zrozumieć, skąd wzięła się różnica zdań
między carem a głównym
doradcą w sprawach dyplomatycznych. Dzięki Mizinowowi wszystko się
wyjaśniło.
Wyciągnął zza mankietu kilka kartek, odkaszlnął i zaczął mówić zupełnie
jak prymus-kujon.
– Jeśli wolno, przejdę od spraw prywatnych do ogólnych. No więc przede
wszystkim muszę
uderzyć się w piersi. Przez cały czas, kiedy wojsko oblegało Plewnę,
szkodził nam przebiegły
i bezwzględny wróg, którego mój urząd nie potrafił w porę wykryć. Wróg
dobrze zakonspirowany.
To za jego przyczyną straciliśmy tyle czasu i ludzi, a dwudziestego
listopada omal nie przepadły
wszelkie owoce naszych wielomiesięcznych trudów.
Przy tych słowach cesarz się przeżegnał.
– Bóg ustrzegł Rosję.
– Po trzecim szturmie popełniliśmy... a raczej to ja popełniłem, bo
decyzje były moje...
poważny błąd. Za głównego tureckiego agenta uznaliśmy podpułkownika
żandarmerii,
Kazantzakisa, a tym samym pozwoliliśmy swobodnie działać prawdziwemu
winowajcy. Teraz nie
ma wątpliwości, że od samego początku szkodził nam poddany brytyjski
McLaughlin. To
niewątpliwie agent najwyższej klasy, nieprzeciętny aktor, który do swojej
misji szykował się długo
i starannie.
– Jak w ogóle ów osobnik trafił do armii czynnej? – spytał z
niezadowoleniem car. – Cóż to,
panowie dawali wizy korespondentom bez żadnego sprawdzania?
– Ma się rozumieć, że sprawdzaliśmy, i to bardzo dokładnie. – Szef
Strona 89 z 120
żandarmerii rozłożył ręce.
– Prosiliśmy gazety o spis publikacji każdego z korespondentów,
sprawdzaliśmy w naszych
ambasadach. Wszystko to byli ludzie znani, z nazwiskami, i nikt nie miał
opinii wroga Rosji. A już
zwłaszcza McLaughlin. Przecież mówię, że to poważny jegomość. Jeszcze
podczas kampanii
w Azji Środkowej zaprzyjaźnił się z wieloma rosyjskimi generałami i
oficerami. A dzięki
ubiegłorocznym reportażom o tureckich bestialstwach w Bułgarii zyskał
reputację przyjaciela
Słowian i szczerego sympatyka Rosji. Tymczasem przez cały ten czas musiał
działać zgodnie
z tajną instrukcją swojego rządu, który, jak wiadomo, nie kryje swej
wrogości wobec naszej
polityki wschodniej.
Początkowo McLaughlin ograniczał się do działalności czysto
szpiegowskiej. Oczywiście
przekazywał do Plewny wiadomości o naszej armii, co czynił z absolutną
swobodą, którą
nieoględnie pozostawiono cudzoziemskim dziennikarzom. Tak jest, wielu z
nich poza naszą
kontrolą utrzymywało kontakty z oblężonym miastem i to nie wywoływało
żadnych podejrzeń
organów śledczych. Na przyszłość wyciągniemy odpowiednie wnioski. Tutaj
znowu ja
zawiniłem... Dopóki mógł, McLaughlin wysługiwał się innymi. Wasza cesarska
mość oczywiście
pamięta incydent z rumuńskim pułkownikiem Lucanem, w którego książce
figurował zagadkowy
„J”. Pochopnie uznałem, że mowa jest o żandarmie Kazantzakisie. Niestety,
pomyliłem się. „J”
było skrótem od journaliste, a chodziło właśnie o owego Brytyjczyka.
Ale kiedy podczas trzeciego szturmu los Plewny i całej wojny zawisł na
włosku, McLaughlin
przeszedł do bezpośredniej dywersji. Jestem przekonany że nie działał na
własną rękę, tylko
zgodnie z instrukcjami przełożonych. śałuję, że od samego początku nie
kazałem dyskretnie
obserwować brytyjskiego agenta dyplomatycznego, pułkownika Wellesleya.
Donosiłem już
waszej cesarskiej mości o antyrosyjskich posunięciach tego pana, któremu
interes Turcji jest
zdecydowanie bliższy niż nasz.
Teraz prześledźmy wydarzenia z trzydziestego sierpnia. Generał Sobolew
z własnej
inicjatywy przerwał obronę turecką i wtargnął na południowe przedmieścia
Plewny. To całkiem
zrozumiałe – przecież Osman, uprzedzony przez agenta o naszym ataku,
wszystkie siły skupił
w centrum. Uderzenie Sobolewa zupełnie go zaskoczyło. Ale i nasze
dowództwo nie dowiedziało
się w porę o sukcesie, a Sobolew nie miał dość sił, żeby nacierać dalej.
McLaughlin z resztą
dziennikarzy i cudzoziemskich obserwatorów, w tym również, zauważmy przy
okazji,
pułkownikiem Wellesleyem, przypadkiem znaleźli się w kluczowym punkcie
naszych pozycji –
między środkiem a lewą flanką. O szóstej przez tureckie zapory przedziera
się hrabia Zurów,
adiutant Sobolewa. Mija dziennikarzy, których doskonale zna, głośno
oznajmia o sukcesie
swojego oddziału. Co dzieje się dalej? Wszyscy korespondenci rzucają się
na tyły, by jak
najszybciej nadać przez telegraf wiadomość, że rosyjskie wojsko zwycięża.
Wszyscy – tylko nie
McLaughlin. Panna Suworow spotyka go mniej więcej pół godziny później –
zabłoconego i nie
Strona 90 z 120
wiadomo czemu wyjeżdżającego z zarośli. Niewątpliwie dziennikarz miał
możność i czas
dopędzić i zabić gońca, a przy okazji także pułkownika Kazantzakisa, który
na swoje nieszczęście
przyczepił się do Zurowa. Obaj dobrze znali McLaughlina i nigdy nie
podejrzewaliby go
o wiarołomstwo. No, a zainscenizować samobójstwo podpułkownika nie było
trudno –
McLaughlin odciągnął go w krzaki, palnął dwa razy w powietrze z rewolweru
żandarma i tyle. Na
taką właśnie przynętę dałem się złapać.
Mizinow ze skruchą zwiesił głowę, ale nie doczekawszy się kolejnej
nagany od jego cesarskiej
mości, mówił dalej:
– Jeśli zaś chodzi o niedawną próbę przebicia się, to McLaughlin
działał w porozumieniu
z dowództwem tureckim. Był, rzec można, asem atutowym Osmana. W swoich
rachubach się nie
mylili: Ganiecki to zasłużony generał, ale, proszę mi wybaczyć szczerość,
głowa nie najtęższa. Nic
więc dziwnego, że wiadomość, przekazana przez dziennikarza, nie wzbudziła
w nim ani krzty
wątpliwości. Zdecydowaniu generała-lejtnanta Sobolewa zawdzięczamy...
– Przecież to Erastowi Pietrowiczowi wszystko zawdzięczamy! – nie
wytrzymała Waria, do
żywego dotknięta takim potraktowaniem Fandorina. Stoi, milczy, siebie
chwalić mu nie wypada.
Czy ma tu służyć za mebel? – To Fandorin pocwałował do Sobolewa i namówił
go do ataku!
Car spojrzał zdumiony na winną naruszenia etykiety, staruszek Korczakow
z naganą pokręcił
głową. Nawet Fandorin też chyba się zmieszał, bo przestąpił z nogi na
nogę. W sumie nikomu
Waria nie dogodziła.
– Mów dalej, Mizinow. – Car kiwnął głową.
– Za pozwoleniem waszej cesarskiej mości. – Kanclerz uniósł pokryty
zmarszczkami palec. –
Skoro McLaughlin podjął się na tyle ryzykownej dywersji, dlaczego w takim
razie zdradził się ze
swym zamiarem tej pannie? – Palec kiwnął w stronę Warii.
– Ależ to oczywiste! – Mizinow wytarł spocone czoło. – Liczył na to, że
Suworowa
niezwłocznie rozniesie po całym obozie taką oszałamiającą nowinę. Nowina
od razu dotarłaby do
sztabu. Wszyscy by triumfowali, powstałby chaos. Daleką kanonadę mogli
wziąć za salut. A może
nawet z tej radości nie uwierzyliby, gdyby Ganiecki podniósł alarm, że
Turcy atakują. Zaczęliby
sprawdzać. Cienka kreska, improwizacja zręcznego intryganta.
– No, może – zgodził się książę.
– Ale gdzie się podział McLaughlin? – spytał car. – To jego trzeba by
przesłuchać i urządzić
bezpośrednią konfrontację z Wellesleyem. Oj, nie wykręciłby się pan
pułkownik!
Korczakow westchnął marzycielsko.
– Taak, taka, jak mawiają kupcy z Zamoskworiecza, „kompromentacja”
pozwoliłaby nam
całkowicie zneutralizować brytyjskich dyplomatów.
– Niestety, ani wśród jeńców, ani wśród zabitych nie było
McLaughlina. – Mizinow też
westchnął, ale w innej tonacji. – Nie mam pojęcia jak, ale zdołał uciec.
Sprytna gadzina. Wśród
jeńców nie ma i doradcy Osman-paszy, sławetnego Ali-beja. Tego właśnie
brodacza, który zepsuł
nam pierwszy szturm i który, jak przypuszczamy, jest właśnie Anwar-
efendim. Na temat tego
ostatniego składałem raport waszej cesarskiej mości.
Car kiwnął głową.
Strona 91 z 120
– No, co teraz pan powie, Michaile Aleksandrowiczu?
Kanclerz zmrużył oczy.
– A to, wasza cesarska mość, że możemy dostać nader ciekawą kombinację.
Jeżeli to wszystko
prawda, to tym razem Anglicy posunęli się za daleko, przeholowali. Jak się
zręcznie zakrzątniemy
wygrana może być jeszcze po naszej stronie.
– No, no, co pan tam zaplanował? – z ciekawością spytał Aleksander.
– Najjaśniejszy panie, po zdobyciu Plewny wojna wkroczyła w końcową
fazę. Ostateczne
zwycięstwo nad Turkami jest sprawą kilku tygodni. Podkreślam: nad Turkami.
Oby jednak nie
skończyło się tak, jak w pięćdziesiątym trzecim, kiedy zaczynaliśmy wojnę
z Turkami, a wdaliśmy
się w batalię z całą Europą. Nasze finanse nie wytrzymają podobnych
zmagań. Wasza cesarska
mość sam wiesz, ile nas kosztowała ta kampania.
Car skrzywił się, jak by go ząb bolał, a Mizinow ze skruchą pokiwał
głową.
– Przeraziło mnie, jak brutalnie i ostro działał ten pan McLaughlin –
ciągnął Korczakow. –
Świadczy to, że nie chcąc dopuścić nas do cieśnin tureckich, Brytania
gotowa jest chwytać się
wszelkich, nawet najbardziej skrajnych środków. Nie możemy zapominać, że
ich eskadra wojenna
pływa po Bosforze. A tymczasem z tyłu zagraża nam kochana Austria, która
już raz wbiła nóż
w plecy ojczulkowi waszej cesarskiej mości. Prawdę mówiąc, kiedyśmy tu
wojowali
z Osman-paszą, ja coraz częściej myślałem o innej wojnie, o
dyplomatycznej. Bo przecie krew
przelewamy, trwonimy mnóstwo pieniędzy i zapasów, a w rezultacie możemy
zostać z niczym.
Przeklęta Plewna zabrała nam cenny czas i nadszarpnęła reputację naszego
wojska. Wybacz,
najjaśniejszy panie, starcowi, że w taki dzień kracze jak wrona...
– Niechże pan da spokój, Michaile Aleksandrowiczu. – Cesarz
westchnął. – Nie jesteśmy na
defiladzie. Czyż ja tego nie rozumiem?
– Póki nam Ławrientij Arkadjewicz wszystkiego nie wyjaśnił, byłem
usposobiony dosyć
pesymistycznie. Gdybyś wasza cesarska mość spytał mnie przed godziną: „
Powiedz no mi, stary
lisie, co nam może przynieść ta sławna wiktoria?”, uczciwie bym
odpowiedział: „Autonomię
Bułgarii i skrawek Kaukazu”. Tyle raptem zyskamy za dziesiątki tysięcy
zabitych i wydane
miliony.
– A teraz? – Aleksander pochylił się trochę do przodu.
Kanclerz znacząco spojrzał na Warię i Fandorina.
Mizinow zrozumiał sens spojrzenia i powiedział:
– Wasza cesarska mość, wiem, do czego zmierza Michaił Aleksandrowicz.
Doszedłem do tej
samej konkluzji i nie bez powodu przyprowadziłem ze sobą radcę tytularnego
Fandorina. Pannę
Suworow jednak moglibyśmy chyba zwolnić.
Waria oblała się rumieńcem. Patrzcie, nie ufają jej tutaj! Jakie to
poniżające: być wyproszoną
za drzwi, i to jeszcze w najciekawszym momencie!
– P-proszę mi wybaczyć śmiałość – po raz pierwszy od początku audiencji
otworzył usta
Fandorin – ale to nierozsądne.
– Co niby? – Cesarz zmarszczył rudawe brwi.
– Nie wolno pracownikowi ufać połowicznie, wasza cesarska mość. To
pociąga za sobą
niepotrzebne urazy i szkodzi sprawie. Warwara Andriejówna wie tak dużo, że
reszty na pewno bez
t-trudu się domyśli.
Strona 92 z 120
– Masz rację – przyznał car. – Niech pan mówi, książę.
– Powinniśmy wykorzystać tę historię, żeby osławić Brytanię przed całym
światem. Dywersja,
zabójstwa, naruszenie neutralności poprzez zmowę z jedną z walczących
stron – to są rzeczy
niesłychane. Szczerze mówiąc, zdumiony jestem nieostrożnością earla
Beaconsfielda.
A gdybyśmy tak zdołali ująć McLaughlina, on zaś złożyłby zeznania?
Skandal! Potworny!
Oczywiście dla Anglii. Musieliby wycofać swoją eskadrę, usprawiedliwiając
się przed całą Europą,
i jeszcze długo lizać rany. W każdym wypadku w konflikcie wschodnim
gabinet jej królewskiej
mości byłby zmuszony powiedzieć „pas”. A bez Londynu nasi austro-węgierscy
przyjaciele od
razu by spokornieli. Wówczas moglibyśmy w pełni spożyć owoce zwycięstwa
i...
– Mrzonki – dosyć ostro przerwał staruszkowi Aleksander. – McLaughlina
nie mamy. Pytam
zatem, co robić.
– Znaleźć go – odpowiedział niewzruszenie Korczakow.
– Ale jak?
– Nie wiem, wasza cesarska mość, nie jestem szefem Trzeciego
Oddziału. – Kanclerz zamilkł,
łagodnie złożywszy rączki na chudym brzuchu.
Mizinow przejął pałeczkę.
– Jesteśmy przekonani o winie Anglików i mamy pośrednie dowody, ale
bezpośrednich – nie.
– To znaczy, że trzeba je zdobyć... albo sporządzić. Hmm...
– Jaśniej, Mizinow – ponaglił go car. – I nie dukaj mi tu, tylko mów po
ludzku. Nie gramy
w fanty.
– Słucham, wasza cesarska mość. McLaughlin jest teraz albo w
Konstantynopolu, albo, co
najpewniejsze, w drodze do Anglii, bo jego misja się skończyła. W
Konstantynopolu mamy całą
sieć tajnych agentów i złapać łajdaka nie będzie znów tak trudno. Trudniej
byłoby w Anglii, ale
przy dobrej organizacji...
– Nie zamierzam tego słuchać! – krzyknął Aleksander. – Co za ohydne
rzeczy mówisz!
– Wasza cesarska mość kazałeś mi przecież nie dukać. – Generał rozłożył
ręce.
– Oczywiście nieźle byłoby przywieźć McLaughlina w worku – rzekł z
zadumą kanclerz. –
Ale to już za dużo zachodu i nic pewnego. Obyśmy się sami nie wplątali w
awanturę. Jeszcze
w Konstantynopolu to głupstwo, ale w Londynie bym odradzał.
– Świetnie! – Mizinow z zapałem potrząsnął głową. – Jeśli McLaughlin
znajdzie się
w Londynie, to go nie ruszymy. Ale podniesiemy w tamtejszej prasie larum w
sprawie niegodnego
postępowania brytyjskiego korespondenta. Angielskiej opinii sprawki
McLaughlina się nie
spodobają, w żaden bowiem sposób nie mieszczą się w ramach sławetnej fair
play.
– Tak, to niegłupie – pochwalił Korczakow. – śeby związać ręce
Beaconsfieldowi
i Derby’emu, wystarczy dobry skandal w gazetach.
Przez cały czas, kiedy tak dywagowali, Waria niedostrzegalnie, piędź za
piędzią, przesuwała
się w stronę Erasta Pietrowicza i w końcu znalazła tuż koło radcy
tytularnego.
– Kto to jest Derby? – spytała szeptem.
– Minister spraw zagranicznych – wyszemrał Fandorin, prawie nie
ruszając ustami.
Mizinow obejrzał się na szepczących i groźnie poruszył brwiami.
– Pański McLaughlin jest, jak widać, starym wygą, nie ma specjalnych
Strona 93 z 120
przesądów ani
sentymentów – ciągnął kanclerz swoje rozważania. – Jeśli się go odnajdzie
w Londynie, to można
jeszcze bez żadnego skandalu przeprowadzić z nim poufną rozmowę.
Przedstawić poszlaki,
zagrozić nagłośnieniem sprawy... Gdyby wybuchł skandal, byłby skończony.
Znam brytyjskie
zwyczaje, w towarzystwie nikt nie poda mu ręki, choćby się od stóp do głów
obwiesił orderami.
W końcu dwa morderstwa to nie żarty. Pachnie kryminałem. To rozsądny
człowiek. Jeśli jeszcze
zaproponuje się mu spore pieniądze i podaruje mająteczek gdzieś na
Zawołżu... Może dostarczyć
niezbędnych wiadomości, a Szuwałow wykorzysta je, by nacisnąć na lorda
Derby’ego. W obliczu
demaskacji gabinet brytyjski z punktu zrobi się potulny jak baranek... No
jak, generale, czy
McLaughlin złapie się na taką kombinację kija i marchewki?
– Nigdzie nie ucieknie – zapewnił z przekonaniem generał. – Ten wariant
również
rozpatrywałem. Dlatego właśnie przyprowadziłem ze sobą Erasta Fandorina.
Bez aprobaty
najjaśniejszego pana nie ośmieliłbym się nikogo wysyłać w tak delikatnej
sprawie. Już nazbyt
wiele zostało postawione na jedną kartę. Fandorin jest bystry, energiczny,
ma oryginalny sposób
myślenia, a co najważniejsze, był już w Londynie z tajną, arcytrudną misją
i znakomicie się
sprawił. Mówi po angielsku. Osobiście zna McLaughlina. Jak trzeba, to go
złapie. Jak nie złapie, to
się z nim dogada. Nie dogada się, to pomoże Szuwałowowi urządzić niezły
skandal. Może
zeznawać jako świadek naoczny w sprawie McLaughlina. Posiada nietuzinkowy
dar
przekonywania.
– A Szuwałow? – wyszeptała Waria.
– Nasz poseł – odrzekł w roztargnieniu radca tytularny, który myślał o
jakichś swoich
sprawach i zdaje się nie bardzo słuchał generała.
– Jak, Fandorin, dasz sobie radę? – spytał cesarz. – Pojedziesz do
Londynu?
– Pojadę, wasza cesarska mość – powiedział Erast Pietrowicz. – Dlaczego
nie...?
Samowładca popatrzył nań badawczo, bo wyczuł, że Fandorin czegoś nie
dopowiada, ale ten
nic już nie dodał.
– Cóż, Mizinow, działaj w dwóch kierunkach – podsumował Aleksander. –
Szukaj
i w Konstantynopolu, i w Londynie. Tylko nie trać czasu, mało go zostało.
Kiedy wyszli do pokoju adiutantów, Waria spytała generała:
– A jeśli McLaughlin w ogóle się nie odnajdzie?
– Niech pani zawierzy mojemu przeczuciu, kochana – odparł generał. – Z
tym dżentelmenem
niezawodnie się jeszcze spotkamy.
Rozdział dwunasty,
w którym sprawy przyjmują nieoczekiwany obrót
„Petersburskie Wiedomosti”
8 (20 wg kalendarza zachodniego) stycznia 1878 roku
TURCY PROSZĄ O POKÓJ!
Po kapitulacji Wesel-paszy, po zdobyciu Filipopola i poddaniu się
starożytnego Adrianopola,
który otworzył wczoraj bramy kozakom Białego Generała, los wojny
Strona 94 z 120
rozstrzygnął się ostatecznie,
toteż dzisiejszego ranka na miejsce dyslokacji naszych dzielnych wojsk
przybył pociąg z tureckimi
parlamentariuszami. Pociąg został zatrzymany w Adrianopolu, a paszowie
przewiezieni do sztabu
naczelnego wodza, kwaterującego w miasteczku Harmanły. Kiedy szef
tureckiej delegacji,
siedemdziesięciosześcioletni Namyk-pasza, zaznajomił się z wstępnymi
warunkami pokoju,
z rozpaczą krzyknął: „Votre armée est victorieuse, votre ambition est
satisfaite, et la Turkie est
détruite!”.*[* Wasza armia jest zwycięska, ambicja zaspokojona, a Turcja
zniszczona (fr.).]
Cóż, możemy tylko dodać: No i bardzo dobrze.
Nie pożegnali się nawet jak należy. Na ganku „polowego pałacu” Warię
przechwycił Sobolew;
magnesem sławy i sukcesu ściągnął ją do swojego sztabu, żeby świętować
zwycięstwo. Erastowi
Pietrewiczowi ledwie zdążyła kiwnąć głową, a rankiem już nie było go w
obozie. Ordynans Trifon
powiedział: „Pan wyjechał. Proszę przyjść za miesiąc”.
Ale minął miesiąc, a radca tytularny nadal nie wracał. Widać w Anglii
nie tak łatwo było
znaleźć McLaughlina.
Nie żeby Waria się nudziła, przeciwnie: od kiedy opuścili plewnieński
obóz, życie stało się
zajmujące. Każdego dnia – przeprowadzki, nowe miasta, oszałamiające
pejzaże górskie
i świętowanie bez końca codziennych niemal zwycięstw. Sztab naczelnego
dowództwa przeniósł
się najpierw do Kazanłyku, za Bałkany, potem jeszcze bardziej na południe,
do Harmanłów. Tutaj
nawet żadnej zimy nie było. Drzewa okrywała zieleń, śnieg leżał tylko na
szczytach odległych gór.
Bez Fandorina Waria nie miała nic do roboty. Jak dawniej była
zatrudniona w sztabie,
otrzymała jak należy pobory za grudzień i za styczeń, dodatek marszowy i
nagrodę na Boże
Narodzenie. Pieniędzy uskładała sporo, a wydać nie miała na co. Raz w
Sofii chciała kupić
prześliczną miedzianą lampkę (no, po prostu – lampa Aladyna!), ale gdzie
tam! D’Evrait
i Gridniow omal się nie pobili o to, kto ma podarować Warii bibelocik.
Musiała więc z niego
zrezygnować.
Właśnie, Gridniow. Osiemnastoletniego praporszczyka przydzielił Warii
Sobolew. Bohater
Plewny i Szejnowa był dniem i nocą zajęty trudami wojennymi, ale o Warii
nie zapominał. Kiedy
udawało mu się wyrwać do sztabu, zawsze do niej zaglądał, przysyłał
gigantyczne bukiety,
zapraszał na przyjęcia (Nowy Rok świętowali dwa razy – zachodni i
rosyjski). Ale i tego było mało
natrętnemu Michelowi. Oddał do dyspozycji Warii jednego ze swoich
ordynansów – „do obrony
i pomocy w czasie drogi”. Chorąży z początku nadymał się i na przełożoną w
spódnicy patrzył
wilkiem, ale dosyć szybko dał się obłaskawić i chyba nawet pogrążył w
romantycznych uczuciach.
Śmieszna ta historia pochlebiła Warii. Gridniow był brzydki (ładnego by
Sobolew nie przysłał), ale
miły i po szczenięcemu zapalczywy. Dwudziestodwuletnia Waria czuła się
przy nim jak dorosła
i doświadczona kobieta.
Jej sytuacja była dosyć dziwna. W sztabie, wedle wszelkich oznak, mieli
ją za kochankę
Sobolewa. Ponieważ Białego Generała darzono podziwem i wszystko mu
Strona 95 z 120
wybaczano, nikt Warii
nie potępiał. Przeciwnie, część blasku bijącego od Sobolewa padała jakby i
na nią. Wielu oficerów
oburzyłoby się pewnie, gdyby wiedziało, że dziewczyna śmie nie
odwzajemniać uczuć
przesławnego Achillesa i dochowuje wierności jakiemuś nędznemu szyfrantowi.
Z Pietią, prawdę mówiąc, nie bardzo się układało. Nie, nie był
zazdrosny, nie robił scen. Po
niedoszłym samobójstwie Waria miała z nim jednak niełatwo. Po pierwsze,
prawie go nie
widywała – Pietia „zmywał winę” pracą, ponieważ w dziale szyfrów nie mógł
jej zmyć krwią.
Dyżurował przez dwie zmiany z rzędu, spał też tam na składanym łóżku, do
klubu nie chodził, nie
brał udziału w libacjach. Wigilię i Boże Narodzenie musiała świętować bez
niego. Na widok Warii
jego twarz płonęła cichą, łagodną radością. A rozmawiał z nią jak z ikoną
Matki Boskiej
Włodzimierskiej: była dlań i pocieszycielką, i jedyną nadzieją, bez niej
zupełnie by zginął.
Szalenie jej go było żal. A równocześnie coraz częściej zadawała sobie
przykre pytanie: czy
wolno wychodzić za mąż z litości? Wszystko wskazywało na to, że nie. Ale
jeszcze bardziej nie do
pomyślenia byłyby słowa: „Wiesz, Piotrusiu, rozmyśliłam się i nie wyjdę za
ciebie”. To jakby
dobić postrzelone zwierzę. W sumie – tak źle i tak niedobrze.
W przenoszącym się z miejsca na miejsce klubie po staremu zbierała się
liczna kompania, ale
już nie tak hałaśliwa jak za niezapomnianych czasów Zurowa. W karty grano
z umiarem, na małe
stawki. Partie szachów wraz ze zniknięciem McLaughlina całkiem się
skończyły. Dziennikarze nie
wspominali o Irlandczyku, w każdym razie nie przy Rosjanach, a dwaj
pozostali brytyjscy
korespondenci byli ostentacyjnie bojkotowani i przestali pokazywać się w
klubie.
Zdarzały się oczywiście i awantury. Dwukrotnie omal nie doszło do
rozlewu krwi i za każdym
razem, jak na złość, z powodu Warii.
Najpierw, jeszcze w Kazanłyku, jakiś przejezdny adiutancik, nie całkiem
zorientowany
w statusie Warii, nieudolnie zażartował: nazwał ją „księżną Marlborough”,
wyraźnie robiąc aluzję
do tego, że „księciem Marlborough” jest Sobolew. D’Evrait kazał
grubianinowi ją przeprosić,
tamten po pijanemu zaczął się stawiać, więc Francuz wyzywał go na
pojedynek. Warii w namiocie
wówczas nie było, bo wtedy na pewno nie dopuściłaby do czegoś tak
idiotycznego. No, ale nic,
wszystko dobrze się skończyło: adiutancik spudłował, d’Evrait w rewanżu
zestrzelił mu czapkę
z głowy, po czym tamten wytrzeźwiał i uznał, że nie miał racji.
Za drugim razem to Francuza wyzwano, i znowu z błahego powodu, który
tym razem Warię
raczej rozbawił. Było to już wtedy, kiedy jej nieodłącznym towarzyszem
stał się młody Gridniow.
D’Evrait niebacznie powiedział głośno, że mademoiselle Barbara przypomina
teraz carycę Annę
z mauretańskim paziem, a podporucznik, który nie przestraszył się groźnej
sławy korespondenta,
zażądał odeń natychmiastowej satysfakcji. Ponieważ Waria była obecna przy
tej scenie, do
rozprawy nie doszło. Gridniowowi kazała cicho siedzieć, a d’Evraitowi
cofnąć swoje słowa.
Korespondent od razu się pokajał, uznając, że porównanie nie jest trafne:
monsieur sous-lieutenant
przypomina raczej Herkulesa z pojmaną łanią cerynejską. Tak się pogodzili.
Strona 96 z 120
Niekiedy Warii zdawało się, że d’Evrait rzuca na nią spojrzenia, które
można tłumaczyć tylko
w jeden sposób, ale poza tym Francuz był istnym Bayardem, rycerzem bez
skazy. Jak i inni
dziennikarze, na kilka dni przepadał na pierwszej linii, tak że widzieli
się teraz rzadziej niż pod
Plewną. Ale pewnego razu mieli na osobności rozmowę, którą następnie Waria
odtworzyła
z pamięci i słowo po słowie zapisała w dzienniku (po wyjeździe Erasta
Pietrowicza jakoś
zapragnęła pisać dziennik – pewnie z braku innych zajęć).
Siedzieli w przydrożnej karczmie, na przełęczy górskiej. Grzali się
przy ognisku, w dodatku
pili grzane wino, więc dziennikarz trochę odtajał.
– Ach, mademoiselle Barbara, gdybym nie był tym, kim jestem... – D’
Evrait gorzko się
uśmiechnął, nie wiedząc, że prawie dosłownie powtarza słowa uwielbianego
przez Warię Pierre’a
Biezuchowa. – Gdybym był w innej sytuacji, miał inny charakter, inne były
moje losy... –
Popatrzył na nią tak, że serce Warii zaczęło skakać jak szalone. – Z całą
pewnością
rywalizowałbym z olśniewającym Michelem. Czy przy nim miałbym jakąś
szansę, choćby i małą?
– Oczywiście, miałby pan – uczciwie odpowiedziała Waria i przyłapała
się, że brzmi to jak
zaproszenie do flirtu. – Chciałam powiedzieć, Charles, że miałby pan
szanse nie mniejsze i nie
większe niż Michaił Dmitrijewicz. To znaczy żadne. Prawie.
Ale „prawie” jednak dodała. O, nienawistny, niedający się wyplenić
pierwiastku kobiecy!
Ponieważ d’Evrait najwyraźniej rozkleił się jak nigdy dotąd, Waria
zadała pytanie, które od
dawna ją nurtowało:
– Charles, a czy ma pan rodzinę?
– Pani, jak rozumiem, ma na myśli to, czy mam żonę?
Waria się stropiła.
– No, nie tylko. Rodziców, braci, siostry...
Właściwie – zganiła się – po co być obłudnicą. Zupełnie zwyczajne
pytanie. I zdecydowanie
dodała:
– O żonie też oczywiście chciałabym wiedzieć. Taki Sobolew nie ukrywa,
że jest żonaty.
– Niestety, mademoiselle Barbara. Ani żony, ani narzeczonej. Nie mam i
nigdy nie miałem.
Nie ten sposób życia. Awanturki się oczywiście trafiały. Mówię o tym bez
skrępowania, ponieważ
jest pani kobietą nowoczesną i niepotrzebnie się nie kryguje. – Waria
uśmiechnęła się, bo jej to
pochlebiło. – A rodzina... Tylko ojciec, którego szczerze kocham i do
którego bardzo tęsknię. Jest
teraz we Francji. Kiedyś pani o nim opowiem. Po wojnie, dobrze? To cała
historia.
A więc okazywało się, że jednak nie jest obojętny, tylko nie chce
rywalizować z Sobolewem.
Pewnie z dumy. Ta okoliczność wszakże nie przeszkadzała Francuzowi
utrzymywać z Michelem
przyjaznych stosunków. Najczęściej d’Evrait przepadał właśnie z oddziałem
Białego Generała, bo
ten nieustannie znajdował się w awangardzie nacierających wojsk i
korespondenci mieli się tam
czym pożywić.
W południe ósmego stycznia Sobolew przysłał po Warię zdobyczną karetę i
eskortę kozaków
– zapraszał ją do dopiero co zdobytego Adrianopola. Na miękkim skórzanym
siedzeniu leżało
naręcze róż z oranżerii. Robiąc z nich bukiet, Mitia Gridniow rozdarł o
Strona 97 z 120
kolce nowiuteńkie
rękawiczki i bardzo się speszył. Po drodze Waria go pocieszała,
żartobliwie obiecała oddać swoje
(podporucznik miał małe, dziewczęce ręce). Mitia ściągnął płowe brwi,
obrażony pociągnął nosem
i przez dobre pół godziny się dąsał, mrugając długimi, puszystymi rzęsami.
Rzęsy to chyba jedyna
rzecz, której można cherlakowi zazdrościć – myślała Waria. Takie same jak
u Erasta Pietrowicza,
tylko jasne. Dalej myśli w naturalny sposób pobiegły za nie wiadomo gdzie
się tułającym
Fandorinem. Niechby jak najprędzej przyjechał! Z nim... Spokojniej?
Ciekawiej? Właściwie
trudno tak od razu powiedzieć, ale z nim na pewno byłoby l e p i e j.
Dojechali, kiedy się już zmierzchało. Miasto przycichło, na ulicach nie
było żywej duszy,
tylko dźwięcznie stukały kopytami konne patrole i dudniła ciągnięta szosą
artyleria.
Tymczasowy sztab znajdował się w budynku dworca. Już z daleka Waria
usłyszała dziarską
muzykę – orkiestra dęta grała Niech się sławi. Świeciły się wszystkie okna
w nowym gmachu
europejskiego typu, na przydworcowym placu paliły się ogniska,
zapobiegliwie dymiły kominy
kuchen polowych. Ale najbardziej uderzyło Warię to, że przy peronie stał
najprawdziwszy pociąg
osobowy: porządne wagoniki, parowóz spokojnie bucha parą – jak gdyby nie
było żadnej wojny.
W poczekalni oczywiście świętowano. Oficerowie ucztowali przy naprędce
zestawionych,
najrozmaitszej proweniencji stołach, które uginały się pod ciężarem
niewymyślnych potraw
i niemałej liczby butelek. Akurat kiedy Waria i Gridniow weszli, wszyscy
ryczeli: „Hurra!”,
wznosząc kufle i zwracając się w stronę stołu, za którym siedział dowódca.
Sławny biały mundur
generała ostro kontrastował z czarnymi uniformami wojsk regularnych i
szarymi kozaków. Oprócz
samego Sobolewa za honorowym stołem siedzieli najstarsi rangą dowódcy (z
nich Waria znała
tylko Pieriepiołkina) i d’Evrait. Twarze mieli wesołe, zaczerwienione –
zdaje się, że już długo
biesiadowali.
– Warwaro Andriejówno! – zawołał Achilles, zrywając się od stołu. –
Szczęśliwy jestem, że
jednak zaszczyciła nas pani! Panowie, na cześć jedynej damy: „Hurraa!”
Wszyscy wstali i wydali ogłuszający ryk, aż Waria się przestraszyła.
Nigdy jeszcze nie
pozdrawiano jej z takim zapałem. Czy słusznie zrobiła, przyjmując
zaproszenie? Baronowa
Wriejska, szefowa lazaretu, z którego personelem mieszkała Waria,
uprzedzała swoje podopieczne:
„Mesdames, trzymajcie się z dala od mężczyzn, kiedy ci są rozgrzani walką,
a tym bardziej
zwycięstwem. Budzi się w nich pierwotna dzikość, a wówczas – każdy
mężczyzna, choćby był
wychowankiem Korpusu Paziów, staje się barbarzyńcą. Pozwólcie im pobyć w
męskim
towarzystwie, ochłonąć, a wrócą do cywilizacji i zaczną się kontrolować”.
Na razie u sąsiadów za stołem niczego dzikiego poza przesadną
galanterią i podniesionymi
głosami Waria nie zauważyła. Posadzono ją na miejscu najbardziej
zaszczytnym – po prawicy
Sobolewa. Z drugiej strony znalazł się d’Evrait.
Wypiła szampana, trochę się uspokoiła i spytała:
– Michel, niech pan powie, cóż to za pociąg tam stoi? Nie pamiętam już,
kiedy ostatni raz
widziałam parowóz stojący na szynach, a nie poniewierający się na nasypie.
Strona 98 z 120
– To nic pani nie wie?! – krzyknął młody pułkownik siedzący na końcu
stołu. – Wojna
skończona! Dzisiaj z Konstantynopola przybyli parlamentariusze! Koleją
żelazną, jak w czasie
pokoju!
– To ilu jest tych parlamentariuszy? – zdziwiła się Waria. – Cały
pociąg?
– Nie, Warieńko – wyjaśnił Sobolew. – Tylko dwóch. Ale Turcy tak się
przerazili upadkiem
Adrianopola, że nie chcąc tracić ani chwili, po prostu doczepili wagon do
zwykłego pociągu. Bez
pasażerów, ma się rozumieć.
– A gdzie parlamentariusze?
– Wyprawiłem ich powozami do wielkiego księcia. Dalej szyny są zerwane.
– Ach, sto lat nie jeździłam koleją! – Westchnęła rozmarzona. – Można
wygodnie usiąść,
otworzyć książkę, popić gorącej herbaty... Za oknem migają słupy
telegraficzne, stukają koła...
– Ja bym panią przewiózł – powiedział Sobolew. – Ale szkoda, że wybór
trasy jest niewielki.
Stąd można tylko do Konstantynopola.
– Panowie, panowie! – zakrzyknął d’Evrait. – To znakomity pomysł! La
guerre est en fait
fini*[* Wojna praktycznie się skończyła (fr.).], Tuhcy nie strzelają! A
poza tym na pahowozie jest
tuhecka flaga! Może przejedziemy się do San Stefano i z powhotem? Aller et
retour, a, Michel? –
Ostatecznie przeszedł na francuski, coraz bardziej się rozpalając. –
Mademoiselle Barbara
przejedzie się w wagonie pierwszej klasy, ja napiszę wspaniały reportaż, a
z nami pojedzie ktoś ze
sztabowych oficerów i spenetruje nieprzyjacielskie tyły. Jak Boga kocham,
Michel, pójdzie jak po
maśle! Do San Stefano i z powrotem! Do głowy im nie wpadnie! A jeśli
wpadnie, to i tak nie
ośmielą się strzelać – przecież mamy ich parlamentariuszy! Michel, z San
Stefano widać jak na
dłoni światła Konstantynopola! Tam są podmiejskie wille tureckich wezyrów!
Ach, jakaż szansa!
– To nieodpowiedzialność i awanturnictwo – odparł podpułkownik
Pieriepiołkin. – Mam
nadzieję, Michaile Dmitrijewiczu, że wystarczy panu zdrowego rozsądku, by
się nie dać skusić.
Oschły, niesympatyczny człowiek z tego Jeriemieja Pieriepiołkina.
Prawdę mówiąc, Waria
zdążyła nabrać do niego najżywszej antypatii, chociaż przyjmowała na wiarę
niezrównane zalety
służbowe szefa sztabu u Sobolewa. śeby nie był taki gorliwy! To nie żarty:
nie minęło pół roku,
jak z kapitana skoczył od razu na podpułkownika, i jeszcze dostał Jerzego,
a za ranę w bitwie –
Szablę Świętej Anny. Wszystko to dzięki Michelowi. A patrzy wilkiem, jakby
mu Waria coś
ukradła. Zresztą wiadomo – zazdrości, chce, żeby Achilles należał tylko do
niego. Ciekawe, jak
tam u Jeriemieja Pieriepiołkina z grzechem Kazantzakisa? Raz w rozmowie z
Sobolewem
pozwoliła sobie nawet na złośliwy przytyk do tej sprawy, a Michel tak się
zaśmiewał, że aż się
rozkaszlał.
Ale tym razem wstrętny Pieriepiołkin miał całkowitą rację. „Znakomity
pomysł” Charles’a
wydał się Warii zupełnym wariactwem. Bzdurny projekt spotkał się jednak z
całkowitym
poparciem ucztujących: jakiś pułkownik kozacki klepnął nawet Francuza po
plecach i nazwał
„szalonym łbem”. Sobolew uśmiechał się, ale na razie milczał.
– Proszę mnie wysłać, Michaile Dmitrijewiczu – poprosił dzielny generał
Strona 99 z 120
kawalerii (nazwisko,
zdaje się, Strukow). – Porozsadzam po wagonach swoich kozaków,
przewietrzymy się.
Zobaczymy, może jeszcze jakiego paszę weźmiemy do niewoli. A co, mamy
prawo! Rozkaz
zaprzestania działań wojennych na razie jeszcze do nas nie dotarł.
Sobolew spojrzał na Warię, a ona zauważyła, że oczy zaświeciły mu się
jakimś osobliwym
blaskiem.
– E, nie, Strukow. Panu wystarczy Adrianopol. – Achilles uśmiechnął się
łakomie i podniósł
głos. – Słuchajcie mego rozkazu, panowie! – W sali zaraz zrobiło się
bardzo cicho. – Przenoszę
punkt dowodzenia do San Stefano! Trzeci batalion jegrów rozlokować po
wagonach. Niech się
poupychają jak śledzie w beczce, ale wszyscy co do jednego muszą się
zmieścić. Sam pojadę
w wagonie sztabowym. Zaraz potem pociąg wróci do Adrianopola po posiłki i
będzie kursował po
tej trasie bez ustanku. Jutro przed południem będę miał cały pułk. Pańskie
zadanie, Strukow –
dotrzeć tam z kawalerią nie później niż jutro wieczór. Na razie wystarczy
mi batalion. Według
doniesień wywiadu nie mamy przed sobą oddziałów tureckich zdolnych do
walki – poza gwardią
sułtańską w samym Konstantynopolu, a ci muszą ochraniać Abdulhamida.
– Nie Turków trzeba się obawiać, wasza ekscelencjo – skrzypiącym głosem
powiedział
Pieriepiołkin. – Turcy raczej pana nie zaczepią, bo nie mają sił, ale wódz
naczelny nie pogłaszcze
po głowie.
– To nie jest jeszcze przesądzone, Jeriemieju Jonowiczu. – Sobolew
chytrze zmrużył oko. –
Wszyscy wiedzą, że Ak-pasza to szaleniec, i dlatego wiele rzeczy uchodzi
mu na sucho. Gdyby
wiadomość o zajęciu przedmieść Konstantynopola dotarła w najgorętszym
momencie rozmów,
mogłoby to być bardzo na rękę jego cesarskiej wysokości. Publicznie mnie
zganią, po cichu będą
nawet wdzięczni. Już nieraz tak się zdarzało.
– Absolument! – D’Evrait z zachwytem pokiwał głową. Un tour de genie,
Michel! Okazuje się,
że mój piehwotny pomysł nie byi najpiękniejszy. Hepohtaż będzie lepszy,
niż myślałem. Sobolew
wstał, ceremonialnie podał Warii rękę.
– Czy nie zechciałaby pani popatrzeć na światła Konstantynopola, pani
Warwaro?
Pociąg szybko pokonywał ciemną przestrzeń, Waria ledwie nadążała z
odczytywaniem nazw
stacji: Babaeski, Lüleburgaz, Czorłu. Stacje jak stacje – takie same jak
gdzieś na
Tambowszczyźnie, tylko nie żółte, ale białe. Światełka, smukłe sylwetki
cyprysów, raz przez
żelazną koronkę mostu błysnęła wstęga rzeki z odbitym w niej księżycem.
Wagon był wygodny, z pluszowymi kanapami i wielkim mahoniowym stołem.
Ludzi
z eskorty i Gulnorę, białą klacz Sobolewa, umieszczono w części
przeznaczonej dla świty. Co
chwila dobiegało stamtąd rżenie – Gulnora denerwowała się podczas
załadunku i ciągle nie mogła
się uspokoić. W salonce jechali: sam generał, Waria, d’Evrait i kilku
oficerów, w tym także Mitia
Gridniow, spokojnie śpiący w kącie. Oficerowie palili papierosy i tłoczyli
się wokół Pieriepiołkina,
który na mapie pokazywał trasę pociągu, korespondent pisał coś w notesie,
a Waria i Sobolew stali
opodal, przy oknie, i prowadzili trudną rozmowę.
Strona 100 z 120
– ...Myślałem, że to miłość – półgłosem spowiadał się Michel, niby to
patrząc w ciemność za
oknem, ale Waria wiedziała, że naprawdę patrzy na jej odbicie w szybie. –
Zresztą nie będę kłamał:
nie myślałem o miłości. Moja główna pasja to żądza sławy, cała reszta – na
drugim planie. Taki już
się urodziłem. Ambicja jednak nie jest grzechem, jeśli przyświeca jej
wzniosły cel. Wierzę
w swoją gwiazdę i los, Warwaro Andriejówno. Moja gwiazda świeci jasno, a
los jest wyjątkowy.
Czuję to sercem. Jeszcze kiedy byłem podchorążym...
– Zaczął pan mówić o żonie. – Waria łagodnie nakierowała go na to, co
najciekawsze.
– Ach, prawda. Ożeniłem się, przyznaję, bo miałem wysokie aspiracje. To
błąd. Z takich
powodów można się pchać pod kule, ale żenić – w żadnym wypadku. Wie pani,
jak to było?
Wróciłem z Turkiestanu. Pierwsze promienie sławy, ale tak czy owak:
parweniusz, arywista, podła
krew. Dziad służył od najniższej rangi. A tutaj – księżniczka Titow.
Wywodzi się od samego
Ruryka. Prościutko z garnizonu do socjety. Jak tu się nie skusić?
Sobolew mówił urywanymi zdaniami, z goryczą i chyba szczerze. Waria
doceniła tę szczerość.
Poza tym oczywiście domyślała się, ku czemu sprawa zmierza. Mogłaby go w
porę powstrzymać,
skierować rozmowę na inne tory, ale zabrakło jej charakteru. A komu by nie
zabrakło?
– Bardzo prędko zrozumiałem, że w „towarzystwie” nie mam nic do roboty.
Niezdrowy to dla
mnie klimat. Jak skończy się wojna, zażądam rozwodu. Mogę sobie pozwolić,
zasłużyłem. I nikt
mnie nie potępi, w końcu jestem bohaterem. – Sobolew chytrze się
uśmiechnął. – Co pani na to,
Warieńko?
– Na co? – z niewinną miną spytała Waria. Odezwała się w niej przeklęta
kokieteria. Niby do
niczego to wyznanie nie jest jej potrzebne, nie przyniesie nic prócz
kłopotów, ale mimo wszystko –
jak cudownie!
– Mam się rozwieść czy nie?
– To już musi pan sam zdecydować.
Zaraz, zaraz wypowie te słowa.
Sobolew ciężko westchnął i – niech się dzieje, co chce.
– Od dawna na panią patrzę. Jest pani mądra, szczera, śmiała, z
charakterem. Właśnie takiej
towarzyszki potrzebuję. Z panią byłbym jeszcze silniejszy. A i pani nie
pożałowałaby,
przysięgam... No więc, Warwaro Andriejówno, proszę to potraktować jako
oficjalną...
– Wasza ekscelencjo! – krzyknął Pieriepiołkin (niech go ziemia
pochłonie!). – San Stefano!
Wysiadamy?
Operacja przebiegła bez najmniejszych przeszkód. Rozbroili przerażoną
ochronę stacji
(śmiech mówić – sześciu sennych żołnierzy) i rozsypali się drużynami po
miasteczku.
Kiedy z ulic od czasu do czasu dolatywały odgłosy wymiany strzałów,
Sobolew czekał na
stacji. Wszystko zakończyło się w pół godziny. Straty – jeden lekko ranny,
a i to pewnie przez
pomyłkę trafili go swoi.
Generał naprędce obejrzał oświetlone gazowymi latarniami centrum
miasta. Trochę dalej
zaczynał się labirynt ciemnych, krzywych uliczek – tam nie było sensu się
pchać. Na rezydencję
i punkt obrony wybrał masywny gmach filii Banku Osmano-Osmańskiego. Jedna
Strona 101 z 120
z kompanii
rozlokowała się bezpośrednio pod ścianami i w środku, druga pozostała na
stacji, trzecia
rozdzieliła się, tworząc posterunki na najbliższych ulicach. Pociąg
natychmiast wrócił po posiłki.
Nie udało się poinformować sztabu naczelnego dowództwa o zdobyciu San
Stefano – linia
milczała. O to widocznie postarali się Turcy.
– Drugi batalion przybędzie nie później niż w południe – powiedział
Sobolew. – Na razie nie
przewiduję niczego ciekawego. Będziemy podziwiać światła Carogrodu i miło
sobie gawędzić.
Tymczasowy sztab urządził się na drugim piętrze, w gabinecie dyrektora.
Po pierwsze, z okien
rzeczywiście było widać dalekie światła stolicy Turcji, a po drugie,
stalowe drzwi prowadziły
stamtąd bezpośrednio do skarbca bankowego. Na żeliwnych pułkach równymi
rzędami stały worki
z lakowymi pieczęciami. D’Evrait przeczytał arabskie esy-floresy,
powiedział, że w każdym
worku jest po sto tysięcy lir.
– A mówią, że Turcja jest bankrutem – zdziwił się Mitia. – Przecież tu
są miliony!
– Właśnie dlatego urządzimy się w gabinecie – postanowił Sobolew. –
Będzie bezpieczniej.
Kiedyś już mnie oskarżano, że przywłaszczyłem sobie skarb chana. Raz
wystarczy.
Drzwi do skarbca pozostały na wpół otwarte i nikt o milionach nie
wspominał. Ze stacji do
poczekalni przeniesiono aparat telegraficzny, przewód przeciągnięto wprost
przez plac. Raz na
piętnaście minut Waria próbowała się połączyć bodaj z Adrianopolem, ale
aparat nie dawał znaku
życia.
Zjawiła się delegacja od miejscowego kupiectwa i duchowieństwa.
Błagała, żeby nie rabować
domów i nie niszczyć meczetów, za to wyznaczyć kontrybucję – jakieś
pięćdziesiąt tysięcy, bo
więcej biedni mieszczanie nie zbiorą. Kiedy stojący na czele delegacji
gruby garbonosy Turek
w surducie i fezie zrozumiał, że ma przed sobą legendarnego Ak-paszę,
wysokość proponowanej
kontrybucji się podwoiła.
Sobolew uspokoił tubylców, oświadczył, że nie jest uprawniony do
nakładania kontrybucji.
Garbonosy zerknął na uchylone drzwi skarbca i z szacunkiem przymknął oczy:
– Rozumiem, efendi. Sto tysięcy lir to przecież nic dla takiego
wielkiego człowieka.
Wieści tutaj roznosiły się szybko. Nie minęły nawet dwie godziny od
wyjścia sanstefańskieh
błagalników, jak do Ak-paszy przybyła delegacja greckich kupców z samego
Konstantynopola. Ci
nie proponowali kontrybucji, ale przynieśli „dzielnym wojownikom
chrześcijańskim” wina
i słodyczy. Mówili, że w mieście jest wielu prawosławnych, i prosili, żeby
nie strzelać z armat,
a jeśli już bardzo trzeba będzie coś ostrzelać, to nie Perę, bo tam są
sklepy i magazyny z towarem,
tylko Galatę, a jeszcze lepiej dzielnicę ormiańską i żydowską. Próbowali
wcisnąć Sobolewowi
złotą szablę wysadzaną drogimi kamieniami, zostali jednak wyrzuceni za
drzwi i – jak się zdaje –
odeszli uspokojeni.
– Carogród! – rzekł ze wzruszeniem Sobolew, patrząc przez okno na
migoczące światła
wielkiego miasta. – Odwieczne, nieziszczalne marzenie carów rosyjskich.
Stąd wyrastają nasza
wiara i kultura. Tutaj znajduje się klucz do całego Morza Śródziemnego.
Strona 102 z 120
Jak blisko! Wystarczy
sięgnąć ręką i wziąć. Czyżbyśmy znowu mieli odejść z pustymi rękami?
– Nigdy, wasza ekscelencjo! – zawołał Gridniow – Car do tego nie
dopuści!
– Ej, Mitia! Pewnie już targują się tyłowe mądrale, korczakowy,
gnatjewy, merdają ogonem do
Anglików. Ale żeby wziąć to, co Rosji od dawna się należy, na to są za
mali, oj, za mali!
W dwudziestym dziewiątym Dybicz zatrzymał się w Adrianopolu, teraz
doszliśmy do San Stefano.
Łokieć masz blisko, a ugryźć go nie możesz. Ale ja widzę wielką, silną
Rosję, jednoczącą
wszystkie ziemie Słowian od Archangielska do Carogrodu i od Triestu do
Władywostoku! Dopiero
wtedy Romanowowie wypełnią swoją misję historyczną, zakończą nieustanne
wojny i zabiorą się
do naprawy swojego umęczonego kraju. A jeśli się wycofamy, to nasi synowie
i wnukowie znowu
będą przelewać krew swoją i cudzą, przebijać się do murów carogrodzkich.
Na taką to drogę
krzyżową skazano naród rosyjski!
– Wyobrażam sobie, co się teraz dzieje w Konstantynopolu – w
roztargnieniu rzekł d’Evrait po
francusku, też patrząc przez okno. – Ak-pasza w San Stefano! W pałacu
panika, ewakuacja haremu,
eunuchowie biegają, trzęsą tłustymi tyłkami. Ciekawe, czy Abdulhamid
przeprawił się już na
azjatycki brzeg, czy jeszcze nie? I nikomu nie przyjdzie do głowy, że pan
Michel przybył tu raptem
z jednym batalionem. Gdyby chodziło o pokera, blef byłby świetny, z pełną
gwarancją, że
przeciwnik rzuci karty i spasuje.
– Z godziny na godzinę sytuacja się pogarsza! – spłoszył się
Pieriepiołkin. – Wasza
ekscelencjo, Michaile Dmitrijewiczu, niechże go pan nie słucha! Zgubi pan
siebie! I tak już wlazł
pan wilkowi prosto w paszczę! Bóg z nim, z Abdulhamidem!
Sobolew i korespondent popatrzyli sobie w oczy.
– A co ja właściwie tracę? – Generał zacisnął pięść, aż chrupnęło. –
No, jak się gwardia sułtana
nie zlęknie i powita mnie ogniem, to wrócę z powrotem i już. Jak tam,
Charles, silną gwardię ma
Abdulhamid?
– Gwardia dobra, tylko jej Abdulhamid za nic nie puści od siebie.
– To znaczy, że nie będą mnie ścigać. Wkroczymy do miasta kolumną, z
biciem w bębny
i z rozpostartym sztandarem, ja na przedzie, na Gulnorze. – Sobolew,
zapalając się, zaczął chodzić
po gabinecie. – Póki jeszcze ciemno, żeby nie widzieli, jak nas mało. I do
pałacu. Bez jednego
wystrzału! Czy wręczą mi klucze do Konstantynopola?
– Na pewno wręczą! – gorąco zapewnił go d’Evrait. – I to już będzie
całkowita kapitulacja!
– Anglików postawi się przed faktem dokonanym. – Generał rozcinał ręką
powietrze. – Zanim
się zorientują, miasto już będzie rosyjskie, a Turcy skapitulują. A jeśli
się coś nie uda – raz kozie
śmierć. San Stefano też nikt mi nie pozwalał zdobywać!
– Finał bez precedensu! I pomyśleć tylko, że będę jego naocznym
świadkiem! – mówił
wzruszony dziennikarz.
– Nie świadkiem, ale uczestnikiem. – Sobolew klepnął go po ramieniu.
– Nie dopuszczę do tego! – Przed drzwiami stanął Pieriepiołkin.
Wyglądał jak szaleniec:
wybałuszył czarne oczy, na czole miał krople potu. – Jako szef sztabu
zgłaszam protest! Niech się
ekscelencja opamięta! Przecież jest pan generałem carskiej świty, a nie
jakimś baszybuzukiem!
Strona 103 z 120
Zaklinam pana!
– Precz, Pieriepiołkin, obrzydłeś mi pan! – Groźny mieszkaniec Olimpu
ofuknął przyziemnego
racjonalistę. – Kiedy Osman-pasza przebijał się z Plewny, też mnie pan
zaklinał, żeby nie ruszać
bez rozkazu. Na kolana pan padał! I na czyje wyszło! No, właśnie! Zobaczy
pan, będę miał klucze
do Carogrodu!
– Świetnie! – zawołał Mitia. – Prawda, że to cudowne, Warwaro
Andriejówno?
Waria milczała, nie wiedząc, czy to naprawdę cudowne. Zapał Sobolewa i
ją przyprawił
o zawrót głowy. Było jeszcze jedno pytanie: a co z nią? Czy będzie
maszerować z batalionem
jegrów przy wtórze bębnów, trzymając się strzemienia Gulnory? Czy też ma
zostać sama, nocą,
w nieprzyjacielskim mieście?
– Gridniow, zostawiam ci moją eskortę, będziesz pilnował banku. Bo
inaczej miejscowi go
rozgrabią, a zwalą na Sobolewa – powiedział generał.
– Wasza ekscelencjo! Michaile Dmitrijewiczu! – zawył praporszczyk. – Ja
też chcę na
Konstantynopol!
– A kto będzie ochhaniał Wahwahę Andhiejównę? – grasejując, napomniał
go d’Evrait.
Sobolew wyjął z kieszeni złoty zegarek, ze szczękiem otworzył wieczko.
– Wpół do szóstej. Za dwie, dwie i pół godziny zacznie świtać. Ej,
Gukmasow!
– Słucham, wasza ekscelencjo! – Do gabinetu wleciał piękny chorąży.
– Zwołuj kompanie! Formować batalion w kolumnę marszową! Sztandar i
dobosze naprzód!
Śpiewaków też naprzód! Będzie pięknie! Osiodłać Gulnorę! śywo! O szóstej
zero zero ruszamy!
Ordynans pobiegł na złamanie karku, a Sobolew wyprostował się i
powiedział:
– No, pani Warwaro, albo zostanę bohaterem większym niż Bonaparte, albo
złożę swoją
szaloną głowę.
– Nie złoży pan – odrzekła, patrząc ze szczerym zachwytem na generała.
Wyglądał tak pięknie,
prawdziwy Achilles.
– Tfu, tfu, tfu – zabobonnie splunął Sobolew.
– Jeszcze nie za późno na opamiętanie – otrząsnął się Pieriepiołkin. –
Niech pan pozwoli,
Michaile Dmitrijewiczu, to zawrócę Gukmasowa!
Robił już krok do wyjścia, ale w tej samej chwili...
W tej samej chwili usłyszeli, że po schodach biegną jacyś ludzie. Potem
drzwi otwarły się
szeroko, a do środka weszli Ławrientij Mizinow i Fandorin.
– Erast Pietrowicz! – pisnęła Waria i omal nie rzuciła się mu na szyję,
ale w porę się
powstrzymała.
Mizinow burknął:
– A, tutaj jest, znakomicie!
– Jego ekscelencja? – Sobolew się zachmurzył, kiedy za plecami
przybyszy dostrzegł
niebieskie mundury żandarmów. – Skąd pan tutaj? To prawda, dopuściłem się
samowoli, ale żeby
brać mnie pod areszt, to już przesada.
– Pana pod areszt? – zdziwił się Mizinow. – Niby dlaczego? Ledwie
przebiłem się do pana na
drezynach z połową kompanii żandarmów. Telegraf nie działa, droga jest
odcięta. Trzykrotnie
mnie ostrzelano, straciłem siedmiu ludzi, szynel przestrzelony na wylot. –
Pokazał dziurawy
rękaw.
Do przodu wystąpił Erast Pietrowicz. Wcale się nie zmienił, tylko
ubrany był teraz po
Strona 104 z 120
cywilnemu, prawie jak frant: cylinder, płaszcz z peleryną, krochmalony
kołnierzyk.
– Dzień dobry, Warwaro Andriejówno – rzekł przyjaźnie radca
tytularny. – O, w-włosy pani
odrosły. Tak jest chyba lepiej.
Sobolewowi lekko się ukłonił.
– Gratuluję brylantowej szpady, wasza ekscelencjo. To wielki zaszczyt.
Pieriepiołkinowi zwyczajnie skinął głową, a na koniec zwrócił się do
korespondenta.
– Salam alejkum, Anwar-efendi.
Rozdział trzynasty,
w którym Fandorin wygłasza długie przemówienie
„Wiener Zeitung”
21 (9 wg kalendarza rosyjskiego) stycznia 1878 roku
...w końcowym stadium wojny stosunek sił walczących stron jest taki, że
nie możemy już dłużej
ignorować panslawistycznej ekspansji, zagrażającej południowym rubieżom
monarchii
austro-węgierskiej. Car Aleksander i jego satelici, Rumunia, Serbia i
Czarnogóra, wyciągnęli
siedmiusettysięczną żelazną pięść, zbrojną półtora tysiącem armat. I to
przeciw komu? – pytamy.
Przeciwko zdemoralizowanej armii tureckiej, która według najbardziej
optymistycznych
rachunków liczy dziś nie więcej niż 120 tysięcy głodnych, przerażonych
żołnierzy?
Panowie, to nie jest śmieszne! Trzeba być strusiem, żeby nie widzieć
niebezpieczeństwa, jakie
zawisło nad całą oświeconą Europą. Zwlekanie równa się śmierci. Jeśli
będziemy z założonymi
rękami siedzieć i patrzeć, jak hordy Scytów...
Fandorin odrzucił płaszcz z ramienia, a w jego prawej ręce błysnął
oksydowaną stalą mały
piękny rewolwer. W tejże sekundzie Mizinow strzelił palcami, do gabinetu
zaś weszli dwaj
żandarmi i wycelowali karabiny w korespondenta.
– Cóż to znowu za operetka?! – ryknął Sobolew. – Jakie salam alejkum?
Jaki efendi?
Waria obejrzała się na Charles’a. Ten stał pod ścianą, ręce miał
skrzyżowane na piersi i patrzył
na radcę tytularnego z lekko drwiącym uśmieszkiem.
– Eraście Pietrewiczu! – wymamrotała Waria. – Przecież pan pojechał po
McLaughlina.
– Owszem, Warwaro Andriejówno, pojechałem do Anglii, ale wcale nie po
McLaughlina.
W-wiedziałem od początku, że go tam nie ma i być nie może.
– Ale nic pan nie powiedział, kiedy jego cesarska mość... – Waria
ugryzła się w język, żeby nie
wypaplać tajemnicy państwowej.
– Nie m-mógłbym przedstawić żadnych argumentów. A na Zachód mimo
wszystko należało
pojechać.
– I czegóż się pan tam dowiedział?
– Jak należało się spodziewać, intrygi angielskiego gabinetu nie miały
z tym nic wspólnego.
To po pierwsze. Istotnie, w Londynie nas nie lubią. Istotnie, szykują się
do wielkiej wojny. Ale
zabijać posłańców i organizować dywersję – to już za dużo. Kłóci się z
brytyjskim duchem
sportowej rywalizacji. To samo mówił mi hrabia Szuwałow. Odwiedziłem
redakcję „Daily Post”
i przekonałem się, że McLaughlin był absolutnie niewinny. To po drugie. P-
przyjaciele i koledzy
Strona 105 z 120
wypowiadali się o Seamusie jako o człowieku prostolinijnym i
niewyrachowanym, krytycznie
nastawionym do polityki brytyjskiej i co więcej, wręcz bliskim
irlandzkiemu ruchowi
narodowemu. śaden z niego agent chytrego Disraelego. Wracając do Rosji –
mimo wszystko to po
d-drodze – zawadziłem o Paryż, gdzie zatrzymałem się na pewien czas.
Zajrzałem do redakcji
„Revue Parisienne”...
D’Evrait poruszył się, a wtedy żandarmi podnieśli karabiny. Dziennikarz
znacząco pokiwał
głową i schował ręce za siebie, pod fałdy podróżnego surduta.
– Okazało się – jak gdyby nigdy nic ciągnął Erast Pietrewicz – że
sławetnego Charles’a
d’Evrait nigdy nie widziano w macierzystej redakcji. To po trzecie.
Przysyłał swoje znakomite
artykuły, szkice i felietony pocztą lub telegrafem.
– No i co z tego? – oburzył się Sobolew. – Charles nie jest salonowym
bawidamkiem, tylko
poszukiwaczem przygód.
– Tak, i to przygód znacznie w-większych, niż wasza ekscelencja
przypuszcza. Zacząłem
przeglądać roczniki „Revue Parisienne” i dzięki temu natrafiłem na różne
niezwykłe zbiegi
okoliczności. Pierwsze publikacje pana d’Evrait nadeszły z Bułgarii
dziesięć lat temu – akurat
wtedy gubernatorem dunajskiego wilajetu był Midhat-pasza, przy którym
sekretarzował młody
urzędnik imieniem Anwar. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym ósmym roku d’
Evrait nadsyła
z Konstantynopola cykl błyskotliwych szkiców o obyczajach dworu sułtana.
To okres pierwszego
wzlotu Midhat-paszy który przybył do stolicy, żeby kierować Radą Stanu. W
rok później
reformator został honorowo zesłany do dalekiej Mezopotamii, no i świetne
pióro jak zaczarowane
przenosi się z Konstantynopola do Bagdadu. Przez trzy lata (a tyle
dokładnie Midhat-pasza był
gubernatorem w Iraku) d’Evrait pisze o asyryjskich wykopaliskach,
arabskich szejkach i Kanale
Sueskim.
– To naciąganie faktów! – ze złością przerwał mówiącemu Sobolew. –
Charles podróżował po
całym Wschodzie. Pisywał także z innych miast, których pan nie wymienia,
bo nie pasują do
pańskiej hipotezy. Na przykład w siedemdziesiątym trzecim był ze mną w
Chiwie. Razem
umieraliśmy z pragnienia, razem prażyliśmy się na słońcu. I żadnego
Midhata tam nie było, panie
śledczy!
– A skąd przyjechał do Azji Środkowej? – spytał generała Fandorin.
– Chyba z Iranu.
– Przypuszczam, że nie z Iranu, tylko z Iraku. W końcu
siedemdziesiątego trzeciego roku
gazeta drukuje jego liryczne etiudy o Helladzie. Dlaczego nagle o
Helladzie? Ano dlatego, że
patrona naszego Anwar-efendiego przeniesiono w tym czasie do Salonik.
Nawiasem mówiąc,
Warwaro Andriejówno, pamięta pani przedziwną nowelkę o starych butach?
Waria skinęła głową, patrząc na Fandorina jak zaklęta. Mówił coś
zupełnie nie z tej ziemi, ale
z jakim przekonaniem, jak pięknie, jak dumnie! A jąkać się przestał
zupełnie.
– Mowa jest w niej o statku, który zatonął w Zatoce Termajskiej w
listopadzie
siedemdziesiątego trzeciego roku. A przecież nad tą zatoką leżą Saloniki.
Z tegoż artykułu
wywnioskowałem, że w sześćdziesiątym siódmym autor przebywał w Sofii, a w
Strona 106 z 120
siedemdziesiątym
pierwszym – w Mezopotamii, ponieważ właśnie wtedy arabscy koczownicy
wyrżnęli brytyjską
ekspedycję archeologiczną sir Andrew Weyarda. Po Starych butach zacząłem
podejrzewać
monsieur d’Evraita już na serio, ale swoimi sprytnymi manewrami
niejednokrotnie zbijał mnie
z tropu... A teraz – Fandorin schował rewolwer do kieszeni i obrócił się w
stronę Mizinowa –
spróbujmy podliczyć straty, któreśmy ponieśli w wyniku działań pana
Anwara. Monsieur d’Evrait
został włączony do korpusu korespondentów wojennych w końcu czerwca
ubiegłego roku. Był to
okres zwycięskiej ofensywy naszych wojsk. Rosjanie za Dunajem, armia
turecka
zdemoralizowana, droga na Sofię, a stamtąd i na Konstantynopol, leży
otworem. Oddział generała
Hurki już zajął przełęcz Szypka, klucz do głównego pasma Bałkanów. W
gruncie rzeczy wojna już
była wygrana. Ale co dzieje się potem? W wyniku fatalnej pomyłki w
szyfrowanej depeszy nasze
wojsko zajmuje nikomu niepotrzebny Nikopol, a tymczasem korpus Osman-paszy
bez przeszkód
wkracza do pustej Plewny i zatrzymuje całą naszą ofensywę. Przypomnijmy
okoliczności tej
zagadkowej historii. Szyfrant Jabłokow dopuszcza się ciężkiego
przewinienia, zostawiając na stole
tajną depeszę. Dlaczego to zrobił? Bo tak uradowała go niespodziewana
wiadomość o przyjeździe
narzeczonej, panny Suworow.
Wszyscy spojrzeli na Warię, ona zaś poczuła się czymś w rodzaju dowodu
rzeczowego.
– A kto powiadomił Jabłokowa o jej przyjeździe? Dziennikarz d’Evrait.
Kiedy nieprzytomny
ze szczęścia szyfrant wybiegł na dwór, pozostawało tylko przepisać
depeszę, zamieniając w niej
„Plewnę” na „Nikopol”. Nasz wojskowy szyfr, delikatnie mówiąc, nie jest
zbyt skomplikowany.
D’Evrait wiedział o planowanym manewrze armii rosyjskiej, bo przy nim
opowiedziałem panu,
Michaile Dmitrijewiczu, o Osman-paszy. Przypomina pan sobie nasze pierwsze
spotkanie?
Sobolew ponuro przytaknął.
– Następnie przypomnijmy aferę z mitycznym Ali-bejem, z którym d’Evrait
rzekomo
przeprowadził wywiad. Ten „wywiad” kosztował nas dwa tysiące zabitych i
wówczas armia
rosyjska utknęła pod Plewną na serio i na długo. Sztuczka była ryzykowna –
Anwar nieuchronnie
ściągał na siebie podejrzenia, ale nie miał wyjścia. W końcu przecież
Rosjanie mogli zostawić przy
Osmanie ubezpieczenie, a główne siły przesunąć dalej na południe. Wskutek
fiaska pierwszego
szturmu nasze dowództwo przeceniło jednak niebezpieczeństwo grożące ze
strony Plewny, toteż
skierowało przeciwko temu bułgarskiemu miasteczku całą siłę swoich wojsk.
– Chwileczkę, Eraście Pietrowiczu, ale przecież Ali-bej istniał
naprawdę! – wtrąciła się Waria.
– Widzieli go w Plewnie nasi zwiadowcy!
– Do tego wrócimy trochę później. A teraz przypomnijmy sobie
okoliczności drugiego
szturmu Plewny, zakończonego porażką z winy rumuńskiego pułkownika Lucana,
który zdradził
Turkom nasze plany. Miał pan rację, Ławrientiju Arkadjewiczu, „J” z notesu
Lucana – to
journaliste, tyle że nie McLaughlin, ale d’Evrait. Ten zwerbował
rumuńskiego fircyka bez
większego wysiłku – długi karciane i niezmierne ambicje uczyniły z
Strona 107 z 120
pułkownika łatwą zdobycz.
A w Bukareszcie d’Evrait zręcznie wykorzystał pannę Suworow, żeby pozbyć
się agenta, który
stawał się dlań niebezpieczny. Poza tym przypuszczam, że Anwar musiał
wtedy spotkać się
z Osman-paszą. Taką możliwość dawało mu chwilowe wygnanie z zawczasu
przygotowaną
rehabilitacją. Francuskiego korespondenta nie było przez miesiąc. No i
akurat w tym okresie nasz
wywiad doniósł, że wódz turecki ma tajnego doradcę, Ali-beja. Ów Ali-bej
specjalnie
demonstrował publicznie swoją wielką brodę. Podejrzewam, że nieźle się pan
dzięki nam ubawił,
panie szpiegu.
D’Evrait nie odpowiedział. Patrzył uważnie na radcę tytularnego i miało
się wrażenie, że na
coś czeka.
– Ali-bej pokazał się w Plewnie, żeby odsunąć od dziennikarza d’Evrait
podejrzenia związane
z owym nieszczęsnym wywiadem. Nie wątpię zresztą, że Anwar spędził ten
miesiąc z dużą dla
siebie korzyścią: na pewno dogadał się z Osman-paszą co do przyszłego
współdziałania
i zorganizował sobie łączność. Przecież nasz kontrwywiad nie zabraniał
korespondentom
posiadania własnych informatorów w oblężonym mieście. Anwar-efendi mógł
nawet, jeśli chciał,
wybrać się na kilka dni do Konstantynopola, bo Plewna nie była jeszcze
odcięta od świata. Bardzo
prosto – dotarłby do Sofii, a tam wsiadł w pociąg i następnego dnia
wysiadł w Stambule.
Trzeci szturm był dla Osman-paszy szczególnie niebezpieczny, przede
wszystkim wskutek
niespodziewanego ataku Michaiła Dmitrijewicza. Tutaj szczęście miał Anwar,
my – nie.
Zaszkodził nam fatalny przypadek – po drodze do sztabu pański adiutant
Zurow mijał w galopie
korespondentów i krzyknął, że jest pan w Plewnie. Anwar oczywiście
doskonale wiedział, co to
oznacza i po co wysłano Zurowa do dowództwa. Trzeba było wygrać na czasie,
dać Osman-paszy
możliwość przerzucenia żołnierzy i wyparcia z Plewny niewielkiego oddziału
Michaiła
Dmitrijewicza, zanim nadejdą posiłki. No i Anwar znowu ryzykuje,
improwizuje. Jest śmiały,
zręczny, precyzyjny. I jak zwykle bezlitosny.
Gdy dziennikarze dowiedzieli się o sukcesie natarcia na południowej
flance i jeden przez
drugiego rzucili do telegrafu, Anwar puścił się w pogoń za Zurowem i
Kazantzakisem. Na swoim
sławnym Jataganie bez trudu ich dopędził i kiedy znalazł się w bezludnym
miejscu, zastrzelił obu.
Oczywiście w chwili napaści cwałował między Zurowem i Kazantzakisem, przy
czym rotmistrza
miał po prawej, a żandarma – po lewej stronie. Anwar strzela huzarowi w
lewą skroń – z bliska,
a w następnej chwili pakuje kulę w łeb podpułkownikowi, który obrócił się
na odgłos strzału.
Wszystko to trwało najwyżej sekundę. Dookoła pełno wojska, ale jeźdźcy
jadą parowem, nie
widać ich, a wystrzały podczas kanonady nie mogły przecież zwrócić
niczyjej uwagi. Morderca
zostawił na miejscu trupa Zurowa, ale wbił mu w łopatkę kindżał żandarma.
To znaczy: najpierw
zastrzelił, a później, już nieżywego, przebił nożem, nie zaś na odwrót,
jak z początku
przypuszczaliśmy. Cel jasny: rzucić podejrzenie na Kazantzakisa. Dlatego
też Anwar zawiózł ciało
Strona 108 z 120
podpułkownika w pobliskie zarośla i zainscenizował samobójstwo.
– No, a co z listem? – przypomniała sobie Waria. – Od tego, jak mu tam,
Pocieszki?
– Wspaniałe posunięcie – przyznał Fandorin. – Wywiad turecki oczywiście
jeszcze za
tyfliskich czasów dowiedział się o nienaturalnych skłonnościach
Kazantzakisa. Sądzę, że
Anwar-efendi miał podpułkownika na oku, bo nie wykluczał, że w przyszłości
ucieknie się do
szantażu. Ale wydarzenia potoczyły się inaczej, a pożyteczna informacja
została użyta po to, żeby
zbić nas z tropu. Anwar po prostu wziął czystą kartkę i naprędce
sporządził karykaturalny
memoriał homoseksualisty. Tutaj przesadził, bo list od razu wydał mi się
podejrzany. Po pierwsze,
trudno uwierzyć, żeby gruziński książę aż tak źle pisał po rosyjsku –
przecież jakieś gimnazjum
musiał chyba skończyć. A po drugie, może pamiętają państwo, jak spytałem
Ławrientija
Arkadjewicza o kopertę i okazało się, że kartka leżała w kieszeni zmarłego
bez żadnej koperty.
Niepojęte, jak list mógł przechować się w takim stanie. Przecież
Kazantzakis musiał by go nosić
przy sobie przez cały rok!
– Wszystko bardzo pięknie – nie wytrzymał Mizinow – ale wykłada mi pan
swoje racje już po
raz drugi w ciągu ostatniej doby, a ja znowu pytam: dlaczego pan trzymał
to w tajemnicy?
Dlaczego wcześniej nie podzielił się pan wątpliwościami?
– Kiedy się odrzuca jedną wersję, trzeba przedstawić drugą, a tego w
żaden sposób nie
umiałem zrobić – odrzekł Erast Pietrowicz. – Nazbyt już różnych sposobów
imał się przeciwnik.
Wstyd się przyznać, ale przez jakiś czas za głównego podejrzanego miałem
pana Pieriepiołkina.
– Jeriemieja? – zdumiał się Sobolew i tylko rozłożył ręce. – No nie,
panowie, to już paranoja.
Pieriepiołkin zaś kilka razy mrugnął i nerwowo rozluźnił ciasny
kołnierzyk.
– Wiem, że to głupie – zgodził się Fandorin. – Ale pan pułkownik
nieustannie plątał się nam
pod nogami. Samo jego pojawienie się wyglądało dosyć podejrzanie: niewola
i cudowne
wybawienie, nieudany strzał z bliska. Baszybuzucy w takich wypadkach
zwykle nie pudłują.
Potem historia z szyfrem – depeszę z rozkazem uderzenia na Nikopol
przekazał generałowi
Krüdenerowi właśnie Pieriepiołkin. A kto podjudził ufnego dziennikarza d’
Evraita, żeby
przedostał się do zajętej przez Turków Plewny? A zagadkowa litera „J”?
Czyż nie mógł to być
Jeriemiej Jonowicz, albo, jak wszyscy powtarzali za Zurowem – „Jerome”. To
z jednej strony.
A z drugiej, przyznacie państwo, Anwar-efendi zamaskował się po prostu
idealnie. Mogłem
budować logiczne konstrukcje, jakie chciałem, dość było jednak spojrzeć na
Charles’a d’Evrait,
żeby wszystko się rozsypało. No bo proszę popatrzeć na tego człowieka. –
Fandorin wskazał na
dziennikarza. Wszyscy zwrócili oczy w stronę d’Evraita, a ten z przesadną
skromnością się ukłonił.
– Czy ktoś uwierzy, że ten czarujący, dowcipny, europejski do szpiku kości
mężczyzna
i przebiegły, okrutny szef tureckiej tajnej policji to jedna i ta sama
osoba?
– Nikt, za nic w świecie! – oświadczył Sobolew. – Ja nawet teraz nie
wierzę!
Erast Pietrowicz przytaknął z zadowoleniem.
Strona 109 z 120
– Teraz historia z McLaughlinem i nieudanym manewrem Osmana. Tutaj
wszystko było
proste, żadnego ryzyka. Podrzucić ufnemu Seamusowi „sensacyjną” wieść było
całkiem łatwo.
Informator, którego przed nami tak ukrywał i z którego był taki dumny, z
całą pewnością pracował
dla pana, efendi.
Waria wzdrygnęła się, zaszokowana, że ktoś może zwracać się w ten
sposób do Charles’a. Nie,
coś tu jest nie w porządku! Jakiż z niego „efendi”!
– Sprytnie zagrał pan na prostoduszności McLaughlina, a także na jego
próżności.
Biedaczysko tak zazdrościł błyskotliwemu Charles’owi d’Evrait, tak marzył,
żeby go pokonać! Do
tej pory udawało mu się to tylko w szachach, nie zawsze zresztą, a tutaj
takie fantastyczne
szczęście! Exclusive information from most reliable sources! I to jaka
information! Za podobną
wieść każdy reporter duszę by diabłu zaprzedał. Gdyby po drodze McLaughlin
nie spotkał
Warwary Andriejówny i nie wypaplał jej... Osman rozniósłby korpus
grenadierów, przerwał
blokadę i odszedł ku Szypce. Wówczas w kampanii powstałaby sytuacja patowa.
– Ale jeśli McLaughlin nie jest szpiegiem, to gdzie się podział? –
spytała Waria.
– Pamięta pani opowieść Ganieckiego, jak baszybuzucy napadli na jego
sztab i zacny generał
ledwie uszedł z życiem? Myślę, że dywersantom potrzebny był nie Ganiecki,
tylko McLaughlin.
Trzeba go było koniecznie usunąć, no i zniknął. Bez śladu. Najpewniej
oszukany i oszkalowany
Irlandczyk leży teraz gdzieś na dnie rzeki Wid z kamieniem u szyi. Możliwe
też, że baszybuzucy,
zgodnie ze swym sympatycznym obyczajem, posiekali go na kawałki.
Waria wzdrygnęła się, przypomniawszy sobie, jak krągłolicy korespondent
wcinał pierożki
z konfiturą w czasie ich ostatniego spotkania. Miał wtedy przed sobą parę
godzin życia...
– Nie żal panu było biednego McLaughlina? – zapytał Fandorin, ale d’
Evrait (czy też
rzeczywiście Anwar-efendi?) wytwornym gestem zachęcił go, by kontynuował
opowieść, po czym
znowu schował rękę za plecami.
Waria przypomniała sobie, że według reguł psychologii ręce schowane za
plecami oznaczają
skrytość i niechęć do mówienia prawdy. Czy to możliwe? Podeszła bliżej do
dziennikarza,
przenikliwie wpatrując się w jego twarz i starając się odnaleźć w
znajomych rysach coś obcego,
strasznego. Twarz była taka jak zawsze, może trochę bledsza. D’Evrait nie
patrzył na Warię.
– Osmanowi nie udało się przebić, ale panu znowu się upiekło. Bardzo
się spieszyłem, jadąc tu
z Paryża, na teren działań wojennych. Już dobrze wiedziałem, że pan – to
pan, i doskonale
wiedziałem, jaki jest pan niebezpieczny.
– Mógł pan wysłać depeszę – burknął Mizinow.
– Jaką, ekscelencjo? „Dziennikarz d’Evrait to Anwar-efendi”?
Stwierdziłby pan, że Fandorin
oszalał. Niech pan sobie przypomni, jak długo musiałem przedstawiać panu
dowody. Za nic nie
chciał się pan rozstać z wersją, że to knowania Anglików. A generał
Sobolew, jak pan widzi, nawet
po moich obszernych wyjaśnieniach jeszcze nie jest przekonany.
Sobolew uparcie pokręcił głową.
– Wysłuchamy pana, Fandorin, a potem damy się wypowiedzieć Charles’owi.
Rozprawa nie
może się składać z samej mowy oskarżycielskiej.
Strona 110 z 120
– Merci, Michel. – D’Evrait uśmiechnął się przelotnie. – Comme dit l’
autre, a friend in need is
a friend indeed*[* Jak to mówią, przyjaciół poznaje się w biedzie (fr. i
ang.).]. Jedno pytanie do
monsieur le procureur. Z jakiego powodu w ogóle nabhał pan podejrzeń w
stosunku do mnie? Au
commencement?*[* Na początku (fr.).] Phoszę zaspokoić moją ciekawość.
– No, jak to? – zdziwił się Erast Pietrowicz. – Pozostawił pan ślad w
nazwisku, trochę je tylko
zmieniając. Przedstawiając się, nie podał pan przecież pisowni, a ja
myślałem, że pisze się:
d’Hévrais. Kiedy więc usłyszałem, że nasz główny adwersarz, Anwar-efendi,
urodził się
prawdopodobnie w bośniackim miasteczku Hewrais, od razu to sobie
skojarzyłem. D’Hévrais,
a więc rodem stamtąd – taki pseudonim, zgodzi się pan, byłby całkiem
przejrzysty. Nie wolno nie
doceniać przeciwnika! Później okazało się, że pisownia jest inna, ale
pierwsze skojarzenie
pozostało. Widocznie na początku dziennikarskiej kariery jeszcze pan nie
przypuszczał, że maska
korespondenta może się przydać w akcjach o całkiem innym charakterze.
Jestem pewien, że zaczął
pan pisać do paryskiej gazety z przyczyn całkiem niewinnych: dawał upust
swoim niepospolitym
zdolnościom, a równocześnie zwracał uwagę Europejczyków na problemy
imperium tureckiego,
w szczególności zaś na wielkiego reformatora, Midhat-paszę. No i poszło
panu zupełnie nieźle.
Imię mądrego Midhata figuruje w pańskich publikacjach przynajmniej pół
setki razy. To właśnie
pan zrobił z paszy osobistość popularną i szanowaną w całej Europie, a
zwłaszcza we Francji,
gdzie zresztą teraz przebywa.
Waria wzdrygnęła się, kiedy przypomniała sobie, jak d’Evrait mówił o
ukochanym ojcu
mieszkającym we Francji. Czyżby to wszystko było prawdą? Z przerażeniem
spojrzała na
korespondenta. Ten jak przedtem zachowywał zimną krew, ale jego uśmiech
wydał się Warii
trochę wymuszony.
– Nawiasem mówiąc, nie wierzę, by zdradził pan Midhat-paszę – ciągnął
radca tytularny. – To
jakaś subtelna gra. Teraz, po przegranej wojnie, wróci do Turcji w glorii
męczennika i znowu
stanie na czele rządu. Dla Zachodu jest osobą wręcz idealną. W Paryżu
noszą go po prostu na
rękach. – Fandorin dotknął ręką skroni, a Waria nagle zobaczyła, jaki jest
blady i zmęczony. –
Z powrotem bardzo się spieszyłem, ale trzysta wiorst z Sofii do Harmanłów
zajęło mi więcej czasu
niż półtora tysiąca z Paryża do Sofii. Drogi na tyłach frontu to coś nie
do opisania. Dzięki Bogu,
zdążyliśmy z Ławrientijem Arkadjewiczem na czas. Kiedy tylko generał
Strukow oznajmił, że
jego ekscelencja w towarzystwie dziennikarza d’Evraita wyruszył do San
Stefano, zrozumiałem:
to właśnie decydujący cios Anwara-efendiego. Telegraf też odcięty został
nieprzypadkowo.
Przeraziłem się, Michaile Dmitrijewiczu, że ten człowiek zagra na pańskiej
odwadze i ambicji, by
namówić pana do ataku na Konstantynopol.
– A dlaczegóż się pan tak przeraził, panie prokuratorze? – zapytał z
ironią Sobolew. – Rosyjski
żołnierz wkroczyłby do stolicy Turcji, no i co z tego?
– Jak to?! – Mizinow położył rękę na sercu. – Pan zwariował! Wszystko
by wtedy przepadło!
– Jakie „wszystko”? – Achilles wzruszył ramionami, ale Waria dostrzegła
Strona 111 z 120
niepokój w jego
oczach.
– Nasze wojska, nasze zdobycze, Rosja! – rzekł groźnie naczelny
żandarm. – Dostaliśmy
z Anglii szyfrowaną depeszę od hrabiego Szuwałowa. Na własne oczy widział
tajne memorandum
rządu brytyjskiego. W myśl porozumienia między Zjednoczonym Królestwem a
Cesarstwem
Austro-Węgierskim, gdyby w Konstantynopolu pojawił się choćby jeden
żołnierz rosyjski,
opancerzona eskadra admirała Hornby’ego niezwłocznie otwarłaby ogień,
armia
cesarsko-królewska zaś wkroczyła do Serbii i do Rosji. Masz pan, Michaile
Dmitrijewiczu.
Czekałaby nas wówczas klęska o wiele straszniejsza niż krymska. Kraj
wycieńczyła epopeja
Plewny floty na Morzu Czarnym nie ma, skarb jest pusty. To byłaby
całkowita katastrofa.
Skonfundowany Sobolew milczał.
– Ale wasza ekscelencja był na tyle mądry i przezorny, żeby iść nie
dalej niż do San Stefano –
dodał z szacunkiem Fandorin. – Niepotrzebnieśmy się więc z Ławrientijem
Arkadjewiczem tak
spieszyli.
Waria ujrzała, jak twarz Białego Generała zrobiła się czerwona. Sobolew
odkaszlnął
i z poważną miną pochylił głowę, bardzo zainteresowany marmurową podłogą.
Traf chciał, że akurat w tej chwili do pokoju władował się chorąży
Gukmasow. Nieprzyjaźnie
spojrzał na niebieskie mundury i huknął:
– Ośmielę się zameldować, wasza ekscelencjo!
Warii zrobiło się żal biednego Achillesa, odwróciła się, a idiota
chorąży tak samo głośno
zameldował:
– Punkt szósta! Wedle rozkazu, batalion uformowany, Gulnora osiodłana!
Czekamy tylko na
waszą ekscelencję i naprzód, do bram Carogrodu!
– Daj spokój, idioto – burknął purpurowy bohater. – Do diabła z
bramami...
Zakłopotany Gukmasow wycofał się za drzwi. Ledwie się za nim zamknęły,
zaszło coś
nieoczekiwanego.
– Et maintenant, mesdames et messieurs, la parole est a la défense! –
głośno oznajmił d’Evrait.
Wyszarpnął zza pleców prawą rękę. Jak się okazało, z pistoletem. Potem
dwukrotnie
zabrzmiały grom i błyskawica.
Waria zobaczyła nagle rozdarte na lewej piersi mundury obu żandarmów.
Karabiny upadły ze
szczękiem na podłogę, żandarmi runęli prawie bez hałasu.
W uszach dudniło od wystrzałów. Waria nie zdążyła nawet krzyknąć ani
się przestraszyć –
d’Evrait wyciągnął lewe ramię, mocno złapał ją za łokieć i przyciągnął do
siebie, zasłoniwszy się
nią jak tarczą.
Niemal scena z Rewizora – pomyślała Waria, widząc, jak w drzwiach
pojawia się i zastyga
w miejscu postawny żandarm. Erast Pietrewicz i Mizinow wystawili do przodu
rewolwery.
Generał miał twarz wściekłą, radca tytularny nieszczęśliwą. Sobolew
rozłożył ręce i tak zamarł.
Mitia Gridniow rozwarł usta i trzepotał swoimi pięknymi rzęsami.
Pieriepiołkin podniósł rękę,
żeby znowu zapiąć kołnierzyk, i zapomniał ją opuścić.
– Charles, pan zwariował! – krzyknął Sobolew, robiąc krok do przodu. –
Chować się za damę!
– Ale monsieur Fandohin udowodnił, że jestem Tuhkiem – odpowiedział
drwiąco d’Evrait.
Strona 112 z 120
Waria czuła na karku jego gorący oddech. – A Tuhcy się z damami nie
cackają.
– Uuu! – zawył Mitia, pochylił głowę jak byczek i rzucił się do przodu.
Pistolet zagrzmiał jeszcze raz, tuż pod łokciem Warii, a młodziutki
podporucznik krzyknął
i runął na twarz. Wszyscy znowu zamarli. D’Evrait pociągnął Warię gdzieś
do tyłu i potem w bok.
– Jeśli kto się huszy, zabiję – uprzedził cicho.
Warii wydało się, że z tyłu rozstąpiła się ściana – oboje znaleźli się
nagle w jakimś innym
pomieszczeniu. Ach, tak, to skarbiec!
D’Evrait zatrzasnął stalowe drzwi i zamknął je na zasuwę.
Zostali sami we dwójkę.
Rozdział czternasty,
w którym ubliża się Rosji i słychać język Dantego
„Prawitielstwiennyj Wiestnik”
9 (21 wg kalendarza rosyjskiego) stycznia 1878 roku
...prowadzi do smutnych refleksji. Oto wyjątki z mowy ministra
finansów, sekretarza dworu M.
Reiterna, wygłoszonej w miniony czwartek na posiedzeniu Wszechrosyjskiego
Związku Bankowego.
W 1874 roku po raz pierwszy od wielu lat osiągnęliśmy dodatnie saldo,
powiedział minister. Bilans
roku 1876 został przez Skarb Państwa zamknięty z nadwyżką 40 milionów
rubli. Jednakże trwające
bez mała rok działania wojenne kosztowały skarb 1 miliard 20 milionów
rubli i środków do
dalszego prowadzenia wojny zabrakło. Wskutek obcięcia wydatków na potrzeby
cywilne przez cały
rok 1877 nie zbudowano w cesarstwie ani jednej wiorsty dróg żelaznych.
Długi zewnętrzny
i wewnętrzny urosły do niebywałych rozmiarów i wyniosły odpowiednio...
D’Evrait puścił Warię, a ta przerażona odskoczyła na bok. Zza potężnych
drzwi dolatywały
przygłuszone głosy.
– Niech pan poda swoje warunki, Anwar! – to był Erast Pietrowicz.
– śadnych warunków! (Mizinow). Niech pan zaraz otwiera albo każę
wysadzić drzwi
dynamitem!
– Komenderować może pan swoimi żandarmami! (Sobolew). Ona zginie!
– Panowie – zawołał po francusku d’Evrait, który nie był żadnym d’
Evraitem. – Ależ to
nieuprzejme! Nie pozwalacie mi pomówić z panią.
– Charles! Czy jak tam panu! – donośnym, generalskim basem krzyknął
Sobolew. – Jeśli
Warwarze Andriejównie spadnie włos z głowy każę pana powiesić bez sądu i
śledztwa!
– Jeszcze słowo, a zastrzelę najpierw ją, a potem siebie! –
dramatycznie podniósł głos d’Evrait
i nagle mrugnął do Warii, jakby wypłatał nie całkiem przyzwoitego, ale
okropnie śmiesznego figla.
Za drzwiami zrobiło się cicho.
– Niech pani tak nie patrzy, jakby nagle wyrosły mi rogi i ogon,
mademoiselle Barbara – rzekł
półgłosem d’Evrait i zmęczonym ruchem przetarł oczy. – Rozumie się
przecież, że pani nie zabiję
i nie wystawię jej życia na niebezpieczeństwo.
– Tak? – spytała zjadliwie. – Po co w takim razie to całe
przedstawienie? Dlaczego pan zabił
trzech niewinnych ludzi? Na co ma pan nadzieję?
Anwar-efendi (o d’Evraicie należało zapomnieć) wyjął zegarek.
– Pięć po szóstej. „To całe przedstawienie” jest mi potrzebne, żeby
wygrać na czasie.
Strona 113 z 120
Nawiasem mówiąc, o pana podporucznika może być pani spokojna. Wiedząc, że
jest pani do niego
przywiązana, przestrzeliłem mu tylko udo, nic groźnego. Będzie się potem
szczycił raną bojową.
A żandarmi, no cóż, taka służba.
Waria z obawą spytała:
– Wygrać na czasie? Po co?
– Widzi pani, mademoiselle Barbara, zgodnie z planem za godzinę i
dwadzieścia pięć minut,
to znaczy o wpół do ósmej, do San Stefano powinien wejść pułk strzelców
anatolijskich. To jeden
z najlepszych oddziałów w całej gwardii tureckiej. Zakładałem, że do tego
czasu oddział Sobolewa
dotrze już na przedmieścia Stambułu, dostanie się pod ostrzał floty
angielskiej i wycofa.
Gwardziści zadaliby cios w plecy wycofującym się w nieładzie Rosjanom.
Piękny plan, i do
ostatniej chwili wszystko szło jak z płatka.
– Jaki znowu plan?
– Przecież mówię – piękny. Najpierw skierować uwagę Michela na
pozostawiony przez
Turków pociąg. Bardzo mi wtedy pani pomogła, dziękuję. „Otworzyć książkę,
popić gorącej
herbaty” – to było wspaniałe. Dalej już sprawa prosta: potężna ambicja
naszego niezrównanego
Achillesa, jego zamiłowanie do ryzyka i wiara w szczęśliwą gwiazdę
dopełniłyby dzieła. Nie,
Sobolew by nie zginął, nie dopuściłbym do tego. Po pierwsze, jestem do
niego szczerze
przywiązany, a po drugie, schwytanie wielkiego Ak-paszy byłoby efektownym
początkiem
drugiego etapu wojny bałkańskiej... – Anwar westchnął. – Szkoda, że się
nie udało. Pani młody
staruszek Fandorin zasłużył na oklaski. Jak mówią wschodni mędrcy, to jest
karma.
– Co takiego? – zdziwiła się Waria.
– No i widzi pani, mademoiselle Barbara, taka wykształcona, kulturalna
panna, a nie wie
podstawowych rzeczy – zganił ją osobliwy rozmówca. – „Karma” to jedno z
głównych pojęć
w filozofii buddyjskiej. Coś w rodzaju chrześcijańskiej predestynacji, ale
o wiele ciekawsze. Na
Zachodzie lekceważy się mądrości Wschodu, na tym polega wasze
nieszczęście. A przecież
Wschód jest o wiele starszy, mądrzejszy i bardziej złożony. Moja Turcja
leży akurat na pograniczu
Wschodu i Zachodu, ten kraj mógłby mieć przed sobą wielką przyszłość.
– Może bez wykładów? – przerwała Waria jego dywagacje. – Co zamierza
pan zrobić?
– Jak to co? – zdziwił się Anwar. – Naturalnie czekać do wpół do ósmej.
Pierwotny plan
zawiódł, ale anatolijscy strzelcy przybędą tak czy owak. Zacznie się
walka. Jeśli nasi gwardziści
zwyciężą – a górują i liczbą, i wyszkoleniem, w dodatku uderzą znienacka –
jestem uratowany.
Jeśli zaś ludzie Sobolewa się utrzymają... Ale nie uprzedzajmy faktów. Do
rzeczy. – Poważnym
wzrokiem popatrzył na Warię.
– Znam pani zdecydowanie, ale niech pani nie przyjdzie do głowy
uprzedzać przyjaciół
o ataku. Ledwie otworzy pani usta, żeby krzyknąć, będę zmuszony panią
zakneblować. Zrobię to,
nie zważając na szacunek i sympatię, jakie do pani czuję.
Mówiąc to, zdjął krawat, związał go w supeł i włożył do kieszeni.
– Kneblować damę? – Waria się uśmiechnęła. – Jako Francuz bardziej mi
się pan podobał.
– Zapewniam panią, że francuski szpieg postąpiłby na moim miejscu
identycznie, gdyby tak
Strona 114 z 120
wiele od niego zależało. Przywykłem nie szczędzić własnego życia, dla
dobra sprawy wielokrotnie
kładłem je na szalę. I to daje mi prawo nie szczędzić życia innych. Ta
gra, mademoiselle Barbara,
nie jest uczciwa. To okrutna zabawa, ale życie w ogóle jest rzeczą
okrutną. Myśli pani, że mi nie
było żal odważnego Zurowa albo poczciwego McLaughlina? Jeszcze jak było,
ale są rzeczy
cenniejsze od sentymentów.
– Cóż to za rzeczy? – krzyknęła Warwara. – Proszę mi powiedzieć, panie
intrygancie, dla
jakich to wzniosłych idei można zabić człowieka, który uważa nas za
przyjaciela?
– To dobry temat do dyskusji. – Anwar przysunął krzesło. – Niech pani
siada, mademoiselle
Barbara, musimy jakoś spędzić ten czas. I niech pani nie patrzy na mnie
wilkiem. Nie jestem
potworem, tylko wrogiem waszego kraju. Nie chcę, żeby pani uważała mnie za
bezduszne
monstrum, jakie zrobił ze mnie nadspodziewanie przenikliwy monsieur
Fandorin. To jego należało
zawczasu unieszkodliwić... Tak, jestem mordercą. Ale my wszyscy tutaj nimi
jesteśmy – i pani
Fandorin, i nieboszczyk Zurow, i Mizinow. A Sobolew jest supermordercą,
ten po prostu kąpie się
we krwi. W naszych męskich zabawach możliwe są tylko dwie role: morderca
albo zabity. Nie ma
co się łudzić, mademoiselle, wszyscy żyjemy w dżungli. Niech mnie pani
potraktuje bez uprzedzeń,
zapomni o tym, że jest Rosjanką, a ja Turkiem. Jestem człowiekiem, który
obrał w życiu bardzo
trudną drogę. Poza tym człowiekiem, któremu nie jest pani obojętna. Nawet
troszkę w pani
zakochanym.
Waria nachmurzyła się, dotknięta owym „troszkę”:
– Czuję się zaszczycona.
– No, może niezręcznie się wyraziłem. – Anwar rozłożył ręce. – Ale na
poważne uczucie nie
mogę sobie pozwolić, to niedopuszczalny i niebezpieczny luksus. Nie mówmy
zatem o tym. Lepiej
odpowiem na pani pytanie. Oszukać albo zabić przyjaciela – to ciężka
próba, ale czasem trzeba
przejść i przez nią. Zdarzało mi się... – Kącik jego ust zadrgał
nerwowo. – Ale jeśli człowiek sam
poświęcił się wielkiemu celowi, to musi złożyć w ofierze osobiste
sympatie. Po cóż daleko szukać
przykładów? Jako postępowa panna na pewno gorąco popiera pani idee
rewolucyjne. Prawda?
Tymczasem widzę, że u was, w Rosji, rewolucjoniści już zaczynają strzelać.
A wkrótce rozpocznie
się prawdziwa tajna wojna – niech mi pani wierzy jako profesjonaliście.
Idealistycznie nastawieni
młodzieńcy i dziewczęta zaczną wysadzać pałace, pociągi i karety. Tam zaś,
oprócz reakcyjnego
ministra albo gubernatora zbrodniarza, nieuchronnie znajdą się niewinni
ludzie – krewni,
pomocnicy, służący. Ale to przecież dla idei, więc wolno. Niech pani tylko
trochę poczeka. Wasi
idealiści zaczną i nadużywać zaufania, i szpiegować, i oszukiwać, i
zabijać odstępców – wszystko
dla idei.
– A jaka jest pańska idea? – ostro spytała Waria.
– Jeśli pani pozwoli, wyjaśnię. – Anwar oparł się łokciem o stelaż, na
którym leżały worki
z pieniędzmi. – Nie w rewolucji widzę ratunek, tylko w ewolucji. Tyle że
ewolucji trzeba nadać
odpowiedni kierunek, trzeba jej pomagać. Nasz wiek dziewiętnasty decyduje
o losach ludzkości,
Strona 115 z 120
jestem o tym głęboko przekonany. Trzeba wspomóc siły rozumu i tolerancji,
żeby zwyciężyły;
inaczej w niedalekiej przyszłości naszą planetę czekają wielkie i
niepotrzebne wstrząsy.
– I gdzież to mieszkają rozum i tolerancja? We włościach pańskiego
Abdulhamida?
– Oczywiście, że nie. Mam na myśli te kraje, gdzie człowiek pomału uczy
się szanować siebie
i innych, zwyciężać nie siłą, tylko perswazją, podtrzymywać słabych,
tolerować inaczej myślących.
Ach, jakże wiele obiecuję sobie po tym, co dzieje się na zachodzie Europy
i w północnoamerykańskich Stanach Zjednoczonych! Oczywiście daleki jestem
od tego, by je
idealizować. I tam jest wiele brudu, wiele zbrodni, wiele głupstw. Ale
ogólny kierunek jest słuszny.
Świat powinien pójść tą właśnie drogą, inaczej ludzkość ulegnie chaosowi i
tyranii. Jasna plama na
globusie jest jeszcze niewielka, ale szybko się rozszerza. Trzeba ją tylko
obronić przed siłami
ciemności. Toczy się gigantyczna partia szachowa, a ja gram w niej białymi.
– A Rosja zapewne czarnymi?
– Tak. Wasz ogromny kraj stanowi dzisiaj główne niebezpieczeństwo dla
cywilizacji.
Niebezpieczne są jego ogromne przestrzenie, liczni i zacofani mieszkańcy,
ociężała i agresywna
machina państwowa. Od dawna przyglądam się Rosji, nauczyłem się języka,
dużo podróżowałem,
czytałem prace historyków, badałem wasz mechanizm państwowy, przyglądałem
się waszym
przywódcom. Niech pani tylko posłucha naszego kochaneczka Michela, który
chce zostać nowym
Napoleonem! Misją narodu rosyjskiego ma być zdobycie Carogrodu i
zjednoczenie Słowian. Po co?
Po to, żeby Romanowowie znowu narzucali Europie swoją wolę? Koszmarna
perspektywa! Nie
będzie dla pani przyjemne to, co powiem, mademoiselle Barbara, ale Rosja
zagraża
cywilizowanemu światu. Tkwią w niej dzikie, niszczycielskie siły, które
prędzej czy później
wydobędą się na powierzchnię, a wtedy świat będzie się miał z pyszna. To
niestabilny,
niedorzeczny kraj, który wchłonął w siebie wszystko co najgorsze na
Zachodzie i Wschodzie.
Rosję trzeba unieszkodliwić, przywołać do porządku. Wam przyniesie to
wyłącznie korzyść,
a Zachód dzięki temu będzie mógł się rozwijać w pożądanym kierunku. Wie
pani, mademoiselle
Barbara – tutaj głos Anwara nieoczekiwanie zadrżał – bardzo kocham swoją
nieszczęśliwą Turcję.
To kraj wielkich, niewykorzystanych możliwości. Ale świadomie jestem gotów
złożyć w ofierze
państwo Osmanów, żeby tylko odsunąć od ludzkości rosyjskie
niebezpieczeństwo. Jeśli już
mówimy o szachach, czy wie pani, co to jest gambit? Nie? Po włosku dare il
gambetto znaczy
„podstawić nogę”. Gambitem nazywamy początek partii szachowej, w którym
przeciwnikowi
oddaje się figurę, żeby osiągnąć przewagę strategiczną. Osobiście
opracowałem plan tej partii i na
samym początku podstawiłem Rosji kuszącą figurę – tłustą, apetyczną, słabą
Turcję. Imperium
Osmanów zginie, ale car Aleksander nie wygra partii. Zresztą, wojna
ułożyła się tak szczęśliwie, że
może i dla Turcji nie wszystko przepadło. Zostaje jej Midhat-pasza. To
wspaniały człowiek,
mademoiselle Barbara. Specjalnie na jakiś czas wyprowadziłem go z gry, ale
teraz włączę go
znowu... jeśli oczywiście będę miał taką możliwość. Midhat-pasza wróci do
Strona 116 z 120
Stambułu, weźmie
władzę w swoje ręce. Być może wówczas i Turcja przemieści się ze strefy
ciemności w strefę
światła. Zza drzwi dobiegł głos Mizinowa:
– Panie Anwar, po co przewlekać sprawę? To po prostu małostkowe! Niech
pan wychodzi,
obiecuję panu status jeńca wojennego.
– I szubienicę za Kazantzakisa i Zurowa? – szepnął Anwar.
Waria zaczerpnęła głęboko powietrza, ale Turek był czujny – wyciągnął
knebel z kieszeni
i znacząco pokręcił głową. Potem krzyknął:
– Muszę pomyśleć, panie generale! Odpowiem panu o wpół do ósmej!
Potem zamilkł na długo. Miotał się po skarbcu, kilka razy spojrzał na
zegarek.
– śeby tylko się stąd wydostać! – wymruczał w końcu ten dziwny
człowiek, waląc pięścią
w żeliwną półkę. – Beze mnie Abdulhamid połknie szlachetnego Midhata!
Ze skruchą spojrzał na Warię jasnymi błękitnymi oczami, wyjaśnił:
– Proszę wybaczyć, mademoiselle Barbara, że się denerwuję. Moje życie w
tej partii znaczy
nie tak znowu mało. Moje życie to też figura, cenię ją wyżej niż imperium
osmańskie. Powiedzmy
tak: imperium jest gońcem, a ja hetmanem. Ale dla zwycięstwa można
ofiarować nawet hetmana...
Partii w każdym razie już nie przegram, bo remis jest przesądzony! –
Roześmiał się nerwowo. –
Udało mi się przetrzymać waszą armię pod Plewną o wiele dłużej, niż
myślałem. Kiedy wy
traciliście siły i czas, Anglia zdążyła się przygotować do konfrontacji,
Austria przestała tchórzyć.
Nawet gdyby nie nastąpił drugi etap wojny, Rosja i tak zostanie z niczym.
Przez dwadzieścia lat
przychodziła do siebie po kampanii na Krymie, rany po obecnej wojnie
będzie lizać przez kolejne
dwadzieścia lat. I to teraz, pod koniec dziewiętnastego wieku, kiedy każdy
rok się liczy. Po
dwudziestu latach Zachód będzie już daleko przed nią, Rosję czeka los
drugorzędnego mocarstwa.
Stoczy ją rak korupcji i nihilizmu, przestanie stanowić zagrożenie dla
postępu.
Wówczas cierpliwość Warii się skończyła.
– A pan kim jest, żeby oceniać, kto pomaga cywilizacji, a kto szkodzi?
Patrzcie go, badał
mechanizm państwa, przyglądał się przywódcom! A z hrabią Tołstojem, z
Fiodorem
Dostojewskim pan się zaznajomił? A rosyjską literaturę pan czytał? Co, nie
było czasu? Dwa razy
dwa to zawsze cztery, a trzy razy trzy – dziewięć, tak? Dwie proste
równoległe nigdy się nie
przetną? To u waszego Euklidesa się nie przetną, a u naszego
Łobaczewskiego się przecięły!
– Nie rozumiem pani metafory. – Anwar wzruszył ramionami. – A
literaturę rosyjską
oczywiście czytałem. Dobra literatura, nie gorsza od francuskiej czy
angielskiej. Literatura to
jednak zabawka, w normalnym kraju nigdy nie zyska dużego znaczenia. Ja sam
przecież jestem
w pewnym sensie literatem. Trzeba robić coś pożytecznego, a nie pisać
łzawe opowiastki. W takiej
Szwajcarii nie ma wielkiej literatury, a ludzie żyją tam bez porównania
przyzwoiciej niż w waszej
Rosji. Spędziłem w Szwajcarii prawie całe dzieciństwo i lata chłopięce,
więc może mi pani
wierzyć...
Nie dokończył, bo z daleka dobiegły odgłosy palby.
– Zaczęło się! Uderzyli wcześniej!
Anwar przyłożył ucho do drzwi, oczy zabłysły mu gorączkowo.
– A niech to, jak na złość w tym diabelnym skarbcu nie ma ani jednego
Strona 117 z 120
okna!
Waria na próżno starała się uciszyć uparcie bijące serce. Usłyszała, że
Sobolew wydaje jakieś
rozkazy, ale nie rozróżniała słów. Gdzieś zawołano „ałła!”, huknęła salwa.
Kręcąc bębenkiem rewolweru, Anwar mamrotał:
– Mógłbym zrobić wypad, ale zostały tylko trzy naboje... Nienawidzę
bezczynności!
Nagle drgnął, bo strzały gruchnęły w samym gmachu.
– Jeśli nasi zwyciężą, wyprawię panią do Adrianopola – zaczął szybko
mówić Anwar. – Teraz
widać, że wojna się skończy. Nie będzie drugiego etapu. Szkoda. Nie
wszystko dzieje się tak, jak
sobie człowiek zaplanuje. Może się jeszcze zobaczymy. Teraz oczywiście
nienawidzi mnie pani,
ale po jakimś czasie zrozumie, że miałem słuszność.
– Nie czuję nienawiści – powiedziała Waria – tylko gorycz, że ktoś tak
utalentowany jak pan
ma na sumieniu tyle okropnych rzeczy. Przypominam sobie teraz, jak Mizinow
czytał historię
pańskiego życia...
– Naprawdę? – z roztargnieniem przerwał Anwar, wsłuchując się w
strzelaninę.
– Tak. Ileż intryg, ilu zabitych! Tamten Czerkies, który przed
straceniem śpiewał arie, był
przecież pańskim przyjacielem. Czy jego też pan poświęcił?
– Nie lubię wspominać tamtej historii – odpowiedział sucho. – Wie pani,
kim jestem? Jestem
akuszerem, pomagam noworodkowi przyjść na świat, a ręce mam po łokcie
unurzane we krwi
i śluzie...
Salwa huknęła całkiem blisko.
– Zaraz otworzę drzwi – rzekł Anwar, odwodząc spust – i pomogę swoim.
Niech pani zostanie
tutaj i nie wychodzi, na miłość boską. Zaraz będzie po wszystkim.
Chwycił zasuwę w dłonie i nagle zamarł – w banku już nie strzelano.
Słychać było rozmowy,
ale nie wiadomo, po rosyjsku czy po turecku. Waria wstrzymała oddech.
– Bo ci mordę skuję! Po kątach się chowałeś, twoja mać! – huknął bas
podoficera, a Warii
zrobiło się błogo w sercu, kiedy usłyszała ten cudowny głos.
Wytrzymali! Obronili się!
Wystrzały oddalały się coraz bardziej, wyraźnie rozległo się przeciągłe
„hurra!”
Anwar stał, oczy miał zamknięte. Jego twarz była spokojna i smutna.
Kiedy strzelanina
całkiem ustała, odciągnął zasuwę i uchylił drzwi.
– Koniec, mademoiselle Barbara. Pani więzienie się skończyło. Proszę
wyjść.
– A pan? – wyszeptała Waria.
– Oddanie hetmana nie przyniosło specjalnej korzyści. Szkoda. Cała
reszta nadal pozostaje
w mocy. Proszę iść, życzę pani szczęścia.
– Nie! Nie zostawię pana tutaj. Niech się pan podda, w sądzie będę
świadczyła na pańską
korzyść.
– śeby mi zszyli gardło, a potem i tak powiesili? – uśmiechnął się
Anwar. – Ślicznie dziękuję,
nie skorzystam. Najbardziej na świecie nie znoszę dwóch rzeczy: poniżenia
i kapitulacji. śegnam
panią, muszę teraz zostać sam.
Mimo wszystko złapał Warię za rękaw i lekko wypchnął ze skarbca.
Stalowe drzwi zaraz się
zamknęły.
Waria zobaczyła przed sobą bladego Fandorina, a przy wybitym oknie –
generała Mizinowa,
który pokrzykiwał na żandarmów sprzątających odłamki szkła. Na zewnątrz
był już świt.
Strona 118 z 120
– Gdzie Michel? – z przestrachem spytała Waria. – Zabity? Ranny?
– Cały i zdrów – odrzekł Erast Pietrowicz, uważnie się jej
przyglądając. – Jest w swoim
żywiole: ściga nieprzyjaciół. A biedny Pieriepiołkin znowu ranny, odcięli
mu jataganem pół ucha.
Pewnie dostanie kolejny order. I o praporszczyka Gridniowa proszę się nie
martwić, też żyje.
– Wiem – powiedziała, a Fandorin lekko zmrużył oczy.
Podszedł Mizinow.
– Jeszcze jedna dziura w szynelu – poskarżył się. – A to ci dzionek się
trafił. Wypuścił panią?
Znakomicie! To teraz można dynamitem.
Ostrożnie zbliżył się do drzwi skarbca, przesunął ręką po stali.
– Chyba dwie laski będą w sam raz. Czy może za dużo? Nieźle byłoby
wziąć łajdaka żywcem.
Zza drzwi skarbca dobiegło beztroskie i całkiem melodyjne pogwizdywanie.
– A ten jeszcze gwiżdże! – oburzył się Mizinow. – Niezłe, co? No, już
ty mi będziesz gwizdał,
bratku. Nowgorodcew! Poślij pan po dynamit do plutonu saperów!
– D-dynamit nie będzie potrzebny – cicho rzekł Erast Pietrowicz,
przysłuchując się gwizdaniu.
– Pan się znowu zacina – powiadomiła go Waria. – To znaczy, że wszystko
już za nami?
Dudniąc buciskami, wszedł Sobolew w rozpiętym białym szynelu z
czerwonymi wyłogami.
– Wycofali się! – wychrypiał, zmęczony walką. – Straty ogromne, ale to
nic, zaraz powinien
przyjechać eszelon. A któż tak ładnie wyśpiewuje? Łucja z Lammermooru,
uwielbiam to! –
I generał zaczął wtórować przyjemnym, lekko ochrypłym barytonem:
Del ciel clemente un riso,
La vita noi sara!
– dokończył z uczuciem ostatnią zwrotkę, a wtedy za drzwiami rozległ
się strzał.
Epilog
„Moskowskije Gubiernskije Wiedomosti”, 19 lutego
(3 marca wg kalendarza zachodniego) 1878 roku
POKÓJ PODPISANY!
Dzisiaj, w chwalebną rocznicę łaskawości Najjaśniejszego Pana, 17 lat
temu okazanej
włościanom, zapisana została nowa karta w annałach panowania Cara
Oswobodziciela. Rosyjscy
i tureccy pełnomocnicy podpisali w San Stefano pokój, kończący sławną
wojnę o wyzwolenie
ludów chrześcijańskich spod władzy Turków. Zgodnie z warunkami traktatu
Rumunia i Serbia
uzyskują pełną niepodległość, powstaje duże księstwo Bułgarii, a jako
zwrot kosztów wojny Rosja
otrzyma 1 miliard 410 milionów rubli, przy czym zasadnicza część reparacji
zostanie spłacona
w terytoriach, a mianowicie: Besarabii i Dobrudży, ponadto do Rosji
przyłączone zostaną
Ardahan, Kars, Batum, Bajaze...
– No więc pokój został podpisany, i to w dodatku bardzo dobry. A pan
krakał, panie pesymisto
– powiedziała Waria, i znowu nie to, co chciała.
Z Pietią radca tytularny już się pożegnał; Piotr Jabłokow, wczorajszy
podejrzany, a dzisiaj już
wolny człowiek, wsiadł do wagonu, żeby zająć przedział i rozłożyć rzeczy.
Z okazji zwycięskiego
Strona 119 z 120
końca wojny Pieti całkowicie darowano winę, a nawet przyznano medal za
gorliwą służbę.
Wyjechać można było już dwa tygodnie temu, Pietia zresztą naglił, ale
Waria się ociągała,
czekała nie wiadomo na co.
Szkoda, że rozstanie z Sobolewem nie wypadło ładnie, generał się nawet
obraził. No cóż, Bóg
z nim. Takiego bohatera szybko pocieszy kto inny.
W końcu nadszedł dzień, kiedy musiała się pożegnać z Erastem
Pietrowiczem. Od rana była
zdenerwowana, urządziła biednemu Pieti histeryczną awanturę o zgubioną
broszkę, potem się
rozpłakała.
Fandorin zostawał w San Stefano – po podpisaniu pokoju dyplomatyczne
zabiegi bynajmniej
się nie skończyły. Na stację przyszedł wprost z jakiegoś przyjęcia – we
fraku, w cylindrze, białym
jedwabnym halsztuku. Podarował Warii bukiet fiołków parmeńskich,
powzdychał,
poprzestępował z nogi na nogę, ale nie popisywał się dziś krasomówstwem.
– Pokój jest z-zbyt dobry – odpowiedział. – Europa go nie uzna. Anwar
znakomicie r-rozegrał
swój gambit, a ja przegrałem. Dali mi order, a zasłużyłem na proces.
– Jakiż pan jest niesprawiedliwy wobec siebie! Bardzo
niesprawiedliwy! – zaczęła go
zapewniać Waria, bojąc się, że nie zdoła powstrzymać łez. – Dlaczego cały
czas się pan zadręcza?
Gdyby nie pan, nie wiem, co by się z nami wszystkimi stało...
– Mniej więcej to samo powiedział mi Ławrientij Arkadjewicz – Fandorin
się uśmiechnął. –
N-no i obiecał dać każdą nagrodę, jaką dysponuje.
Waria się ucieszyła.
– Naprawdę? Bogu dzięki! I czego pan sobie zażyczył?
– śeby mnie wysłano do pracy gdzieś za siódme morze, jak najdalej od
tego wszystkiego. –
Zrobił nieokreślony ruch ręką.
– Jakież to niemądre! A co Mizinow?
– Rozzłościł się. Ale słowo to słowo. K-kończą się rozmowy, pojadę z
Konstantynopola do
Port Saidu, a stamtąd parowcem do Japonii. Zostałem mianowany drugim
sekretarzem ambasady
w Tokio. Dalej już nie m-można.
– Do Japonii... – Łzy mimo wszystko popłynęły, a Waria ze złością
otarła je rękawiczką.
Zadzwonił dzwonek, parowóz zagwizdał.
Z okna wagonu wysunął się Pietia.
– Warieńko, czas już. Zaraz odjeżdżamy.
Erast Pietrewicz stracił kontenans, spuścił oczy.
– D-do widzenia, Warwaro Andriejówno. Było mi bardzo przyjemnie... – i
nie dokończył.
Waria gwałtownie złapała go za rękę, zaczęła szybko mrugać, strącając
łezki z rzęs.
– Eraście... – wyrwało się jej nagle, ale słowa uwięzły w gardle i już
się z niego nie wydostały.
Fandorin targnął podbródkiem i nic nie powiedział.
Zazgrzytały koła, wagon się zakołysał.
– Waria! Bo odjadę bez ciebie! – rozpaczliwie krzyknął Pietia. –
Prędzej!
Obejrzała się, jeszcze sekundę zwlekała, po czym wskoczyła na
oddalający się wzdłuż peronu
stopień.
– ...i przede wszystkim gorąca kąpiel. Potem do Filipowskiej po
konfitury morelowe, które tak
lubisz. I do księgarni po nowości, a potem na uniwersytet. Wyobrażasz
sobie, ile będzie pytań,
ile...
Waria stała przy oknie i kiwała ręką w takt paplania uszczęśliwionego
Strona 120 z 120
Pieti. Nie mogła
oderwać wzroku od czarnej postaci, która została na peronie, ale z
postacią działy się dziwne
rzeczy, ciągle się rozpływała. A może to z oczami Warii coś było nie w
porządku?
„Times” 10 marca (26 lutego wg kalendarza rosyjskiego) 1878 roku
RZĄD JEJ KRÓLEWSKIEJ MOŚCI MÓWI „NIE”
Dzisiaj lord Derby oświadczył, iż rząd brytyjski, wspierany przez rządy
większości krajów
europejskich, kategorycznie odmówił uznania grabieżczych warunków pokoju
narzuconego Turcji
wskutek nadmiernych apetytów cara Aleksandra. Traktat z San Stefana
sprzeczny jest z interesem
bezpieczeństwa europejskiego i powinien zostać zrewidowany na specjalnym
kongresie, w którym
wezmą udział wszystkie wielkie mocarstwa.