J
E Z U S O W E P R Z Y P O W IE Ś C I
Czy szukając właściwego określenia można by nazwać Księgę Jonasza
przypowieścią? Odpowiedź na to pytanie brzmi „nie", chyba że rozumiemy
przez to słowo opowiadanie pouczające, nie mające jednak nic wspólnego z
historią. Czym jest zatem naprawdę przypowieść? Jest to forma literacka,
znana szeroko w świecie starożytnym, lecz przypowieści, które znajdujemy w
Ewangeliach, nie zawsze odpowiadają dokładnie definicjom myślicieli
greckich czy rzymskich. Wyrastają bowiem z gleby biblijnej i analogii do
nich trzeba szukać zarówno w Biblii hebrajskiej, jak i w późniejszych
komentarzach rabinów.
Greckie słowo parabole, które my tłumaczymy jako „przypowieść", jest w
Piśmie świętym odpowiednikiem hebrajskiego maszal, ale ów „maszal" ma
bardzo różne znaczenia. Może to być przysłowie (np. Ez 18,2: „Ojcowie jedli
zielone winogrona, a zęby ścierpły synom"), powiedzenie mędrca (np. Prz
10,18: „Usta nieprawego nienawiść ujawnią, głupi, kto rozgłasza niesławę")
lub nawet zagadka, jak również to, co my nazywamy przypowieścią, metaforą,
alegorią. Stąd i w naszych przekładach biblijnych nie każda „przypowieść"
należy ściśle do tego właśnie gatunku literackiego, a niekiedy zdarza się i tak,
że rzeczywista przypowieść jest określona innym terminem.
Bardzo istotną cechą hebrajskiego maszalu jest jego język obrazowy.
Ilustruje to doskonale następujące pouczenie rabinackie: „Niech maszal nie
będzie w twoich oczach czymś mało ważnym, gdyż właśnie dzięki niemu
człowiek może zrozumieć słowa Tory: «Przypowieść o królu, który w swoim
domu zgubił sztukę złota lub jakiś kamień drogocenny. Czyż nie szuka go za
pomocą knota [chodzi tu nie tyle o „knot", ile o lampkę oliwną -A.S.], choć
sam ów knot nie jest wart więcej niż grosz jeden?» Tak więc i maszal nie
powinien być czymś mało ważnym w twoich oczach, ponieważ dzięki niemu
można zgłębić słowa Tory".
Wiele przypowieści rabinów cechuje wyraźne pokrewieństwo z przy-
powieściami Jezusa. Nawet ta, dopiero co przytoczona, o knocie lampki
oliwnej może nam przypominać - mimo zasadniczych różnic -znaną z
Ewangelii św. Łukasza przypowieść o zgubionej drachmie (Łk 15,8-10), do
której niedługo jeszcze powrócimy. Najbezpieczniej jest jednak zaczynać od
początku, dlatego też, jeśli chcemy zrozumieć przypowieści Nauczyciela z
Nazaretu (a jest to niewątpliwie rzecz ważna, skoro stanowią one znaczną
część Jego nauczania), musimy zacząć od określenia, czym właściwie jest
przypowieść w Ewangeliach. Doskonałą pomocą będzie tu dla nas piękna i
nader interesująca książka o. Augustyna Jankowskiego OSB Królestwo Boże
w przypowieściach
1
. Czytamy tam: „Istotą przypowieści jest porównanie
dwóch składników [...]. Pierwszy z nich jest obrazem wziętym z życia
codziennego, z rzeczywistości znanej rozmówcy lub czytelnikowi. Drugi
składnik czy człon przypowieści nie jest już tak dostępny zmysłom, gdyż leży
w sferze pojęciowej i do tego niedostępnej poznaniu rozumowemu. Rzeczy
konkretne i znane z obrazu rzeczywistości doświadczalnej w takim
zestawieniu mają za zadanie ilustrować prawdę wyższego rzędu, duchową,
nadprzyrodzoną. Parabola więc to rozbudowane porównanie [podkreślenia
Autorki], oparte na podobieństwie, jakie zachodzi między bardzo różnymi
płaszczyznami rzeczywistości" (s. 12-13). Ma ona przede wszystkim skłonić
słuchacza lub czytelnika do zastanowienia się nad własnym postępowaniem i
do wyciągnięcia odpowiednich, konkretnych wniosków.
Doskonałym przykładem jest tu przypowieść, z którą przyszedł prorok
Natan do króla Dawida, kiedy ten nie tylko uwiódł żonę swego oficera,
Uriasza, ale jeszcze podstępnie posłał zdradzonego męża na pewną śmierć.
Natan rozumiał doskonale, że nie może powiedzieć królowi wprost:
„Popełniłeś wielką zbrodnię!" Dawid by go na pewno nie posłuchał, a jeszcze
może boleśnie za taką bezczelność ukarał. Nie wspominając zatem wcale o
Uriaszu, opowiedział mu historyjkę, która w rzeczywistym świecie mogła się
łatwo zdarzyć: „W pewnym mieście żyło dwóch ludzi, jeden był bogaczem, a
drugi biedakiem. Bogacz miał owce i wielkie stado bydła, biedak nie miał nic
oprócz jednej malutkiej owieczki, którą nabył. On sam ją karmił i wyrosła
przy nim wraz z jego dziećmi, jadła jego chleb i piła z jego kubka, spała u jego
boku i była dla niego jak córka. Raz przyszedł gość do bogacza, lecz jemu żal
było brać coś z owiec i własnego bydła, czym mógłby posłużyć podróżnemu,
który do niego zawitał. Zabrał więc owieczkę owemu biedakowi i tę
przygotował dla swego znajomego". Dawid oburzył się na to bardzo i zawołał:
„Ten człowiek zasługuje na karę śmierci!" A wtedy usłyszał od Natana: „Ty
jesteś tym człowiekiem!" I wreszcie zrozumiał i on swoją winę (2 Sm 12,1-7).
Warto tu zwrócić uwagę, że wystarczyła już pierwsza część przypowieści - ów
obraz wzięty z codziennego życia - aby Dawid sam wyciągnął wniosek, o
który chodziło Natanowi.
Czym innym niż przypowieść jest przenośnia, zwana z grecka metaforą.
Tam utożsamia się „w słowach rzeczy wyższego porządku z niższymi". Stad
w przenośni wyrazy już nie zachowują (jak w przypowieści) znaczenia
potocznego, lecz otrzymują nowe, właśnie przenośne. Tak dzieje się na
przykład wtedy, gdy Jezus mówi do Piotra: „Ty jesteś skałą [...] tobie dam
klucze królestwa niebieskiego, cokolwiek zwiążesz na ziemi, będzie związane
w niebie, a co rozwiążesz na ziemi, będzie rozwiązane w niebie" (Mt
16,18-19). Rozumiemy od razu, ze nie chodzi tu o skałę z kamienia, „klucze
nie są przyrządami z obrobionego metalu, a związywanie i rozwiązywanie
obejdzie się bez sznura". Rozbudowana przenośnia staje się alegorią, gdy
„każdy szczegół obrazu oznacza co innego, niż mówią same słowa w ich
znaczeniu potocznym". Właściwym przykładem są tu słowa Jezusa z rozdz. 10
Ewangelii św. Jana: „Ja jestem dobrym pasterzem. Dobry pasterz życie swoje
daje za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, którego owce nie są
własnością, widząc nadchodzącego wilka opuszcza owce i ucieka, a wilk je
porywa i rozprasza; [najemnik ucieka], dlatego że jest najemnikiem i nie
zależy mu na owcach. Ja jestem dobrym pasterzem i znam [owce] moje i one
Mnie znają, podobnie jak Mnie zna Ojciec, a Ja znam Ojca. Zycie moje oddaję
za owce. Mam także inne owce, które nie są z tej zagrody. I te muszę
przyprowadzić i będą słuchać głosu mego, i nastanie jedna owczarnia, jeden
pasterz (J 10,14-16). Czytając ten tekst, bez trudu pojmujemy, że nie należy
brać dosłownie takich wyrazów, jak: pasterz, najemnik, wilk, owce,
owczarnia. Zachodzi tu „swoista identyczność obrazu i oznaczanej
rzeczywistości"
2
. Każda czynność pasterza, który z miłością spełnia swoje
zadanie, może i nawet powinna być tłumaczona przenośnie. A w rozdz. 15
tejże Ewangelii, gdzie Jezus nazywa się „krzewem winnym", w podobny
sposób wszystko, co dalej czytamy o tym krzewie, do Niego samego się
odnosi. Gdy zaś nazywa swoich uczniów latoroślami tego krzewu, nie znaczy
bynajmniej, że Sam jest pniem, a oni gałązkami. Każda latorośl jest małą lub
nieco większą częścią krzewu i kiedy usycha, cały krzew cierpi, a kiedy
„przynosi owoc obfity", cały krzew się nim raduje. Warto przeczytać uważnie
tę wspaniałą alegorię:
Ja jestem prawdziwym krzewem winnym, a Ojciec mój jest tym, który [go]
uprawia. Każdą latorośl nieprzynoszącą we mnie owocu odcina, a każdą owoc
przynoszącą oczyszcza, aby przynosiła owoc obfitszy. Wy już jesteście czyści dzięki
słowu, jakie wam powiedziałem. Mieszkajcie we Mnie, a Ja [będę mieszkał] w was.
Podobnie jak latorośl nie może przynieść owocu sama z siebie - jeśli nie mieszka w
winnym krzewie - tak samo i wy, jeśli we Mnie mieszkać nie będziecie. Ja jestem
krzewem winnym, wy -latoroślami. Kto mieszka we Mnie, a Ja w nim, ten przynosi
owoc obfity, bo beze Mnie niczego uczynić nie możecie. Ten, kto nie mieszka we Mnie,
zostanie wyrzucony jak winna latorośl i uschnie. Później takie [latorośle] zbierają i
wrzucają w ogień, gdzie płoną. Jeżeli we Mnie będziecie mieszkać, a słowa moje w was,
to proście, o cokolwiek chcecie, a otrzymacie. Ojciec mój przez to dozna chwały, że
owoc obfity przyniesiecie i staniecie się moimi uczniami [J 15,1-8].
Tu przypowieść przemieniła się całkowicie w alegorię. Trzeba jednak
pamiętać jeszcze o jednym. Jeżeli mamy do czynienia z czystą przypowieścią
(a nie przypowieścią-alegorią), to musimy się ograniczyć w interpretacji
jedynie do tego, co stanowi o podobieństwie obu jej członów. Najlepiej
zilustrować tę zasadę na przykładzie przypowieści o ziarnku gorczycy:
„Podobne jest królestwo niebieskie do ziarnka gorczycy, które człowiek wziął
i posiał na swoim polu. Jest ono najmniejsze ze wszystkich ziaren, gdy zaś
urośnie, staje się drzewem, tak że zlatują się ptaki podniebne i zakładają
gniazda na jego gałęziach" (Mt 13,31-32). Ileż się nagłowiono, by zrozumieć,
co mają oznaczać owe ptaki, a wszystko dlatego, że „zapomniano o regułach
dotyczących
gatunku
literackiego
przypowieści
i
szczegółowi
ornamentacyjne-mu [...] usiłowano przypisać znaczenie alegoryczne.
Tymczasem w tej przypowieści chodzi tylko o to, co stanowi o podobieństwie
między ziarnem gorczycy a Królestwem niebieskim: jedno i drugie, maleńkie i
niemal niedostrzegalne na początku, rozrasta się niepomiernie i nader
szybko"
3
.
Czas teraz wrócić do tych przypowieści Jezusowych, które przyjęły formę
opowiadań pouczających, nieraz krótkich, nieraz jednak także szeroko
rozbudowanych. Nie będziemy tutaj analizować wszystkich, ograniczając się
tylko do pięciu, w tym trzech dłuższych, bardzo ważnych i pięknych, oraz
dwóch krótkich, powiązanych z trzecią, może najwspanialszą z tych dłuższych
(Mt 20,1-16; Łk 10,25-37; 15,1-10 oraz 15,11-32). Ale nie ulega wątpliwości,
że inny autor dokonałby z pewnością innego wyboru.
Dwudziesty rozdział Ewangelii św. Mateusza otwiera przypowieść, znaną
najczęściej pod tytułem Robotnicy w winnicy lub Robotnicy ostatniej godziny
(Mt 20,1-16). Osobiście wolę ten drugi tytuł, choćby dla uniknięcia rymu
(robotnicy - winnicy), którego, jak wiadomo, polska proza nie znosi, lecz
również i dlatego, że stawia on zaraz na początku problem kluczowy. Jak
należy rozumieć sprawiedliwość Bożą, jeśli okazuje się ona hojniejsza wobec
tego, kto mniej na nią zasłużył? Ale przyjrzyjmy się samej przypowieści.
Jesteśmy w Palestynie w czasie, gdy winogrona już dojrzewają i trzeba je
jak najszybciej zebrać. Dlatego gospodarz idzie na rynek wczesnym rankiem
(tzn. już o wschodzie słońca), żeby nająć robotników do tej pracy. Są to
oczywiście ludzie, którzy nie mają nic innego do ofiarowania poza siłą
własnych ramion. Posłyszawszy, że dostaną po jednym denarze za pracę
całodzienną, godzą się chętnie na te warunki. Denar to moneta rzymska, która
odpowiadała najczęściej jednej greckiej drachmie. Nie mamy jednak
praktycznie żadnych niemal danych, które by nam pozwoliły ustalić jej
wartość. Wartość ta - podobnie jak w naszym świecie - zmieniała się zależnie
od czasu i miejsca. Nie można zatem twierdzić, że tyle właśnie wynosiła
zwykła dniówka robotnika niewykwalifikowanego. Niewiele nam tu pomaga
fakt, że w Księdze Tobiasza ojciec bohatera, wyprawiając go w daleką podróż,
obiecuje towarzyszącemu mu Rafaelowi (który jeszcze nikomu nie zdradził,
że jest aniołem) po jednej drachmie za każdy dzień. Po pierwsze, Księga ta
pochodzi z II, a może nawet III w. przed Chr., po drugie, trudno porównywać
Rafaela, towarzyszącemu w podróży Tobiaszowi, z ciężko pracującym
najemnym robotnikiem. Niewiele nam pomaga tutaj Talmud, bo trzeba by
najpierw ustalić dokładną datę i miejsce powstania przywoływanego tekstu.
Ktoś mógłby powiedzieć, że takich wymagań żaden dostępny nam dokument
nie spełnia. Otóż jest to tylko częściowo prawda.
Tak się złożyło, iż w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia zaj-
mowałam się greckim tekstem bardzo szczególnym, rachunkami rolniczymi
na czterech papirusowych zwojach, które w styczniu 1890 r. trafiły do British
Museum w Londynie. Cały świat naukowy interesował się od początku tymi
zwojami, ale wszystkim chodziło nie o rachunki, lecz o tekst przepisany na ich
odwrocie. Było to bowiem nieznane nam aż do owej chwili dzieło
Arystotelesa, Ustrój Aten. Mniej więcej w pół wieku później napisałam do
British Museum z prośbą, czy nie mogliby mi przysłać mikrofilmu tych
rachunków (prośba była bardzo nieśmiała, bo nie miałam wówczas żadnej
możliwości zapłacenia). Jednakże, choć podałam wszystkie dane dokumentu,
jaki mnie interesował, Muzeum odpowiedziało mi bardzo grzecznie, że na
pewno się pomyliłam, bo przecież niewątpliwie chodzi mi o tekst na odwrocie
zwojów, tzn. o Arystotelesa. Już im nie tłumaczyłam, bo to, co chciałam,
zdobyłam i tak inną drogą.
Są to cztery duże zwoje, ponumerowane już w starożytności (zwój 1, 2, 3,
4). Przy wysokości dwudziestu kilku centymetrów (28 lub 25 cm) mają
długość odpowiednio 2,20 m (11 kolumn pisma), 1,66 cm (13 kolumn), 0,91
m (6 kolumn) i 0,79 m (8 kolumn). Tam, gdzie jest mowa o zwojach
papirusowych, bardzo często spotykamy nieporozumienia. Dlatego uznałam
za konieczne krótkie wyjaśnienie, co to takiego, jak i z czego takie zwoje
powstały. Otóż sporządzano je ze rdzenia łodygi rośliny, która w botanice nosi
nazwę Cyperus Papyrus. Rdzeń ten dzielono na paski możliwie jak najszersze,
a zarazem bardzo cienkie, przy czym tak długie, jakie udało się uzyskać. Paski
te układano następnie równolegle na desce, a na nich poprzecznie nową,
podobną warstwę. Całość podlewano wodą nilową, a rozprowadzony nią lepki
sok papirusu pełnił funkcję kleju. Kilka uderzeń szerokim młotem lub po
prostu płaskim kamieniem wystarczało, aby obie warstwy utworzyły jedną
kartę, którą trzeba było jeszcze tylko wysuszyć na słońcu, a potem wygładzić
pumeksem. Gotowe karty, zaraz po wyschnięciu, zlepiano razem, tworząc
zwój, bo sprzedawano tylko zwoje składające się zazwyczaj z 20 kart. Karta
papirusowa, jak wynika już ze sposobu jej produkcji, miała dwie różne strony.
Na jednej włókna rośliny biegły równolegle do długości zwoju i ta była
przeznaczona do zapisania. Na tej właśnie stronie wszystkich czterech
londyńskich zwojów znajdują się rachunki za prace rolnicze prowadzone w
majątku pewnego Epimachosa pod miastem Hermupolis w środkowym
Egipcie w latach 78-79 po Chr. Najwidoczniej, gdy te rachunki się
zdezaktualizowały, ktoś chcąc sporządzić odpis dzieła Arystotelesa użył w
tym celu zwojów już poprzednio zapisanych, odcinając najpierw ich końce,
które zapewne były najbardziej zniszczone. O takiej właśnie kolejności
świadczy wymownie fakt, że w tekście rachunków występują między zwojami
duże luki, nie ma ich natomiast w Ustroju Aten.
Rachunki te stanowią pod wielu względami dokument wyjątkowy,
przedstawiają nam bowiem prace rolnicze prowadzone w sporym majątku w
roku jedenastym panowania cesarza Wespazjana (78/79 r. po Chr.) od
egipskiego miesiąca Thoth (sierpień/wrzesień 78 r.) do połowy miesiąca
Pachom (marzec/kwiecień 79 r.) z niewielkimi tylko lukami tam, gdzie
odrzucono zniszczone końce zwojów. Jest to czas bardzo bliski najczęściej
przyjmowanej obecnie daty ostatecznego powstania Ewangelii św. Mateusza
(ok. 80 r.), Egipt zaś był wówczas prowincją rzymską graniczącą z Palestyną.
Otóż według tych rachunków dzienna płaca robotnika najemnego wynosiła
przeciętnie 3 obole, tj. pół drachmy, i wzrastała w okresie wylewu Nilu,
wyjątkowo tylko osiągając aż jedną drachmę. Można przypuszczać zatem, że
gospodarz z przypowieści jest od samego początku hojny i że już pierwszej
grupie swoich robotników ofiarowuje płacę wysoką, dlatego pewno tak
natychmiast się z nim dogadują.
Jest on zresztą niestrudzony, wychodzi na rynek jeszcze o godzinie
trzeciej, szóstej, dziewiątej, wreszcie jedenastej. Tu trzeba zaznaczyć, że
owych godzin nie należy utożsamiać z godzinami naszymi. W tamtym świecie
bez względu na porę roku każdy dzień (tj. od wschodu do zachodu słońca)
dzielono na 12 godzin, które naturalnie w lecie stawały się dłuższe niż w
zimie. Podobnie zresztą i każdą noc (od zachodu do wschodu słońca) dzielono
na 3 lub, częściej, 4 straże. Nawet uwzględniając te różnice, nie zawsze można
powiedzieć, jakiej godzinie zegarowej odpowiada dokładnie godzina
wskazana w tekście starożytnym.
Otóż nasz gospodarz wyszedł pierwszy raz na rynek bardzo wcześnie rano,
zapewne już o wschodzie słońca. Wychodzi jednak także i później, pierwszy
raz „około godziny trzeciej" (zapewne naszej dziewiątej). Zobaczył wtedy
innych mężczyzn „stojących na rynku bezczynnie. I rzekł do nich: «Idźcie i
wy do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam». Oni poszli". Nie
próbowali nawet pytać, ile ma wynieść to „słuszne". Prawdopodobnie
wiedzieli już, ile obiecano tym pierwszym, i to wystarczyło. A pamiętajmy, że
mieszkańcy Bliskiego Wschodu zawsze lubili i dzisiaj też lubią targować się o
wszystko!
Gospodarz wychodził jeszcze o godzinie szóstej i dziewiątej (w przy-
bliżeniu nasza dwunasta i piętnasta) i „tak samo uczynił". Wreszcie „wyszedł
koło godziny jedenastej". Jest to mniej więcej nasza godzina siedemnasta, a
wiec czas, kiedy kończy się już dzień pracy. Ale on spotkał na rynku jeszcze
innych stojących ludzi i tych też zapytał: „Czemu tu stoicie cały dzień
bezczynnie?" W tym pytaniu pobrzmiewa jakby nuta nagany: Tak długo
marnujecie tu czas, widać nie bardzo staraliście się znaleźć pracę! Zawsze
najłatwiej jest zrzucić własną winę na kogoś innego lub na nieprzychylne
okoliczności. Gospodarz ich jednak również w końcu zaprasza: „Idźcie i wy
do winnicy mojej".
„A gdy nadszedł wieczór, rzekł właściciel winnicy do swego rządcy:
«Zwołaj robotników i wypłać im należność, począwszy od ostatnich aż do
pierwszych». Przyszli najęci około jedenastej godziny i otrzymali po denarze".
Ci na pewno się nie skarżyli, choć łatwo możemy sobie wyobrazić, że byli
zaskoczeni i uradowani. Woleli jednak nawet nie dziękować, bo a nuż okaże
się jeszcze, że ten rządca po prostu się pomylił...
„Kiedy więc przyszli pierwsi, myśleli, że więcej dostaną, lecz i oni
otrzymali po denarze". I wtedy dopiero wystąpili ze swymi głośnymi
pretensjami: „Ci ostatni jedną godzinę pracowali, a zrównałeś ich z nami,
którzyśmy znosili ciężar dnia i spiekotę!" Na ogół czytając tę przypowieść
porównujemy jedynie czas pracy różnych grup robotników, oni jednak
zwracają uwagę przede wszystkim na jej warunki. I my tym bardziej jesteśmy
skłonni przyznać im rację: nie dość, że się tak długo napracowali, ale ile
musieli wycierpieć od upalnego palestyńskiego słońca! Ci ostatni zarobili tyle
samo, chociaż ich praca była o tyle lżejsza i krótsza. I to ma być
sprawiedliwość?... Pytanie to uderza w nas tym mocniej, gdy sobie
przypomnimy, że ten gospodarz to nikt inny tylko sam Bóg wszechmogący.
Piękny komentarz do tego tekstu znajdziemy w dwóch rabinicznych
przypowieściach, z którymi zapoznaje nas w swojej książce o. Augustyn. W
obu odnajdujemy ten sam temat: niezwykłą i, jakby się zdawało,
nieusprawiedliwioną hojność w wynagradzaniu za pracę. A oto pierwsza:
„Pewien król najął wielu robotników. Był tam jeden, który pracował z nim
przez wiele dni. Przyszli pracownicy odebrać zapłatę, a z nimi przyszedł i ów
pracownik. Król rzekł do niego: Mój synu, ja wierzę w ciebie. Wielu tych
ludzi pracowało ze mną niewiele i ja dam im niewielką zapłatę. Ale gdy idzie o
ciebie, mam z tobą wiele do rozliczenia. Podobnie Izraelici na tym świecie
żądali od Boga zapłaty, a i poganie tego świata też zażądają zapłaty. Bóg mówi
Izraelowi: „Moi synowie, Ja wejrzę na was. Poganie na świecie mało ze mną
pracowali, to Ja im dam małą zapłatę. Ale gdy idzie o was, mam z wami wiele
do rozliczenia". Jest to według słów o. Augustyna doskonała ilustracja
nastrojów panujących w Izraelu, które były jednak diametralnie różne od
Jezusowego uniwersalizmu. Niewątpliwie uwaga ta jest bardzo słuszna, ale -
jak mi się zdaje - można na ten tekst spojrzeć również nieco inaczej, z punktu
widzenia dzisiejszego chrześcijanina. Tam, gdzie Jezus mówi o Izraelu i
poganach, może chodzić także o Nowy Izrael, jakim jest chrześcijaństwo, a
pogan przecież i w dzisiejszym świecie nie braknie, chociaż nie wszyscy się za
takich uważają. Oni to właśnie może staną kiedyś przed Panem, jak ci
robotnicy ostatniej godziny, i z wielkim zdziwieniem przekonają się czasem,
że ich zapłata nie jest mniejsza od robotników z godziny najwcześniejszej
4
.
Owi zaś niechaj nie pytają, jak pisze to Ojciec Święty Benedykt XVI: „Dla-
czego to właśnie my wypełniać mamy całą służbę na rzecz wiary chrze-
ścijańskiej? Dlaczego, mimo że tyle dróg innych prowadzi do nieba i
zbawienia, od nas wymaga się, abyśmy dźwigali dzień za dniem ciężar
dogmatu i moralności chrześcijańskiej? [...] Pytając o zasadę i sens naszej
chrześcijańskiej egzystencji, spoglądamy częstokroć w stronę innych ludzi -
tych, którzy także mają otwarty dostęp do nieba, choć ich życie wydaje się być
wygodniejsze. Jesteśmy tu podobni do robotników z najwcześniejszej,
pierwszej godziny, o których mówi Pan w przypowieści o robotnikach w
winnicy (Mt 20,1-16). Nie mog pojąć, dlaczego męczyli się przez cały dzień,
skoro gdy przyszło d wypłaty, ostatni otrzymali dokładnie tyle, co oni... W
naszych pytaniac o „dlaczego" chrześcijaństwa postępujemy tak samo, jak owi
robotnic Zakładamy, że duchowe „bezrobocie", tj. życie bez wiary i modlitw;
jest przyjemniejsze niż służba Boża. Co za dziwne pojmowanie służb
chrześcijańskiej! Znajduje w nim swój wyraz pogląd, że po prostu ni opłaca
się być przez całe życie dobrym chrześcijaninem, skoro i be tego można
otrzymać wynagrodzenie w postaci owego „denara" zbawienia! Wygląda na
to, że chcemy być nagrodzeni nie tylko naszyi zbawieniem, ale - i to przede
wszystkim - nieszczęściem innych. Ja owi robotnicy z najwcześniejszej,
pierwszej godziny. Jest to bardz ludzki punkt widzenia, ale na pewno bardzo
mało chrześcijański"
5
.
Ojciec Augustyn przytacza jeszcze jedną bardzo piękną przypowieś
rabiniczną, tyle że późną, bo pochodzącą z IV w., która może być w jakiś
sposób literacko zależna od przypowieści Jezusowej. Została on wygłoszona
jako mowa żałobna po śmierci rabina Bun bar Hijja, zmai łego bardzo młodo.
„Ma się to jak z królem, który najął wielką liczb robotników. W dwie godziny
po rozpoczęciu pracy lustrował on robotników. Wówczas zobaczył, że jeden z
nich wyróżniał się wśród innych pilnością i zręcznością. Wziął go więc za rękę
i chodził z nim aż do wieczora. Gdy robotnicy przyszli po zapłatę, ów robotnik
otrzymał tę samą sumę, co wszyscy inni. Wtedy oni szemrali i mówił Myśmy
pracowali cały dzień, a ten tylko dwie godziny, a mimo to otrzymał pełną
zapłatę! Król jednak odparł: W ten sposób nie czyni wam wcale krzywdy: ten
robotnik wykonał w ciągu dwóch godzi więcej niż wy przez cały dzień. Tak
Rabbi Bun bar Hijja więcej dokonał w ciągu swoich 28 lat życia niż niejeden
sędziwy uczony w Piśmi w ciągu lat stu".
Psychologicznie reakcja tych, którzy pracowali w winnicy od samego
rana, jest całkiem zrozumiała, ale po chwili zastanowienia zn zumiemy łatwo,
że mimo wszystko niesłuszna. Ci niezadowoleni zgodzili się przecież, że
dostaną jednego denara za dzień pracy, i t zgodzili bez żadnego protestu. Była
to zresztą zapłata obfita, przyna mniej według rachunków Epimachosa.
Gospodarz okazał się hojny o samego początku. Jak pisze o. Augustyn: „Owi
zgłaszający pretens] woleliby, żeby gospodarz był dla nich więcej niż
sprawiedliwy, a ni pozwalają mu być dla innych szczodrym. Tymczasem on
chce dla nich być sprawiedliwym, a dla ostatnich - hojnym - i nikt na to nic nie
poradzi. Odpowiedź jego nie pozwala na dalszą dyskusję. Jego hojność jest
przede wszystkim wolna [...]. Ostatni akcent w odpowiedzi pada na słowo
«dobry» [...]. Głównym zatem rysem dziwnego gospodarza jest dobroć, która
daje darmo"
6
(podkreślenie -A.Ś.). Dobrze byłoby, gdyby ci wśród nas,
którzy nazywają się chrześcijanami, zawsze o tym pamiętali i nie skazywali
pochopnie na potępienie jakiegoś „łotra", przed którym Jezus umierający na
krzyżu raj otwiera (Łk 23,43).
Takim właśnie człowiekiem, niezasługującym w oczach słuchaczy Jezusa
na nic dobrego, jest bohater innej Jego przypowieści. Zazwyczaj nazywamy
go „dobrym Samarytaninem". Dobrze będzie, jak sądzę, przypomnieć tu
Czytelnikom, kim są Samarytanie. Żydzi w czasach Jezusa nie uważali ich za
Żydów, lecz widzieli w nich pogan i - co gorzej - odstępców. Z poganami
nieraz się stykali, prowadzili z nimi choćby interesy handlowe, z
Samarytanami natomiast nie chcieli mieć nic wspólnego. Upatrywali w nich
potomków Asyryjczyków, którzy po zdobyciu w 722 r. Samarii i całego
królestwa północnego zostali na jego terytorium osiedleni przejmując wiele ze
zwyczajów żydowskich. Sami Samarytanie twierdzili, że są jedynymi
prawdziwymi spadkobiercami Mojżesza, podczas gdy judaizm według nich
wywodził się ze schizmy, jaka nastąpiła za czasów Jozuego (ok. 1220-1200
przed Chr.) wraz z powstaniem sanktuarium w Szilo. Według Księgi Ezdrasza
Samarytanie przeciwstawiali się odbudowie Świątyni jerozolimskiej (Ezd
4,1-5), lecz do ostatecznego rozłamu doszło zapewne później, gdy zbudowali
sobie własną świątynię na górze Garizim. Zburzył ją razem z miastem Samarią
w 108/107 r. Jan Hyrkan, syn Szymona, brata Judy Machabeusza, odbudował
zaś w 55 r. przed Chr. namiestnik rzymski, Gabiniusz. Prawdziwą świetność
przywrócił jednak dawnej stolicy królestwa północnego dopiero Herod
Wielki, nadając jej na cześć Cezara Augusta nazwę Sebaste (łac. augustus to
po gr. sebastos). Samarytanie, których garstka przetrwała do dnia
dzisiejszego, uznają świętość jedynie Pięcioksięgu Mojżeszowego, odrzucając
wszystkie inne księgi biblijne, a górę Garizim przeciwstawiają Syjonowi -
Jerozolimie.
Przypowieść „o dobrym Samarytaninie" znajdujemy tylko w Ewangelii
św. Łukasza (Łk 10,30-37), poprzedzona jest tu jednak rozmową z uczonym
w Piśmie, którą odnajdujemy również u Mateusza i Marka (Mt 22,35-40; Mk
12,28-34). Ów uczony u tych dwóch Ewangelistów chce się dowiedzieć od
Jezusa, jakie przykazanie jest największe, u Łukasza natomiast zadaje pytanie
dość nieoczekiwane, zwłaszcza jak na człowieka tak wykształconego:
„Nauczycielu, co mam czynić, aby osiągnąć życie wieczne?" Chce on w ten
sposób, jak czytamy, wystawić Jezusa na próbę. Za chwilę jednak sam się
przekona, że nie jest to gra bezpieczna z tym przeciwnikiem. Najpierw Jezus
odsyła tego specjalistę do Pisma świętego, a mówiąc dokładniej do Prawa
Mojżeszowego: „Co jest napisane w Prawie? Jak czytasz?" Uczony
odpowiada oczywiście poprawnie, cytując Pismo: „Będziesz miłował Pana,
Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całą swoją mocą i całym
swym umysłem, a swego bliźniego jak siebie samego" (Pwt 6,5; Kpł 19,18).
Na co słyszy: „Dobrześ odpowiedział. Tak czyń, a będziesz żył". Wówczas,
starając się najwyraźniej usprawiedliwić swoje zbyt proste pytanie, zadaje
jeszcze drugie: „A kto jest moim bliźnim?" Tutaj trzeba dodać, że wybrał
dobrze, odpowiedź nie jest w tym wypadku tak oczywista, jak to się nam
może wydawać. Hebrajski odpowiednik polskiego słowa „bliźni" znaczy
przede wszystkim „przyjaciel", ale także „współtowarzysz", „człowiek
należący do tego samego plemienia", wreszcie po prostu „ktoś inny", „drugi
człowiek". Kogo zatem i w jakiej mierze należy uważać za „bliźniego"? Na to
pytanie nie było łatwej odpowiedzi. Toteż Jezus odpowiada mu
przypowieścią, w której sam pytający będzie musiał tę odpowiedź odczytać,
całkiem podobnie, jak rozegrało się to przed wiekami między Natanem a
Dawidem.
„Pewien człowiek schodził z Jeruzalem do Jerycha" i gdzieś po drodze
napadli nań zbójcy. Rzecz się dzieje na odcinku 27-kilometro-wym drogi
równie malowniczym, jak niebezpiecznym, po której naprawdę się „schodzi"
w stronę depresji, jak wiadomo, najgłębszej na kuli ziemskiej (tutaj płynie nią
Jordan, nieco dalej wpadający do Morza Martwego, a wychodząc z Jerozolimy
zawsze się „schodzi", bo miasto leży na wysokości 800 m n.p.m., nie zawsze
jednak można to zaznaczyć w polskim przekładzie). Droga tu była
niebezpieczna, bo zupełnie niezamieszkana. Zawsze praktyczni Rzymianie na
jej połowie umieścili posterunek wojskowy, a wszystkie dostojne osoby,
odbywające tę podróż, były zawsze eskortowane przez żołnierzy". Zbójcy
obdarli swoją ofiarę dosłownie ze wszystkiego, zostawiając mężczyznę ciężko
poranionego i całkiem nagiego.
W historii tej nie było nic dziwnego dla słuchaczy Jezusa. Takie wypadki
zdarzały się przecież często. Nie dziwili ich też na pewno dwaj przechodnie,
którzy się wkrótce na tejże drodze pokazali. Oni też „schodzili" z Jerozolimy.
Pierwszy szedł kapłan. Jerycho należało do tzw. miast kapłańskich, mieszkało
w nim wielu kapłanów, którym blisko było stąd do Jerozolimy. „Wracał więc
do domu jeden ze sług bożych po odbyciu swej kolejnej służby liturgicznej.
Domyślamy się, że uszy miał nadal pełne psalmów śpiewanych w Świątyni, a
szaty pachniały mu jeszcze kadzidłem. Ujrzał leżącego bez ruchu. Co myślał,
tego nie mówi przypowieść, stwierdza jedynie fakt, że kapłan widział leżącego
i minął go", nie próbując nawet przekonać się, czy żyje. Słuchacze mogli
znaleźć dla niego jedno wytłumaczenie, zwłaszcza że był to niejako wspólny
mianownik, łączący go z następnym przechodniem, lewitą, który był również
sługą Świątyni, a więc przedstawicielem oficjalnego kultu. Obydwaj są z
urzędu blisko spraw Bożych, obydwaj znają Prawo, zwłaszcza przepisy
dotyczące czystości rytualnej. Może leżący na skraju drogi jest już trupem? A
wtedy grozi im zaciągnięcie nieczystości rytualnej. Nieszczęście jest karą za
grzech, a zatem po co się zbliżać do kogoś ukaranego przez Boga?
Wyglądałoby to niemal na udział w jego grzechu. A może to jest zgoła ktoś z
tych, o których wspominają rabini [...] w specjalnym błogosławieństwie:
«Trzeba każdego dnia mówić: Niech będzie błogosławiony Ten, który mnie
nie uczynił poganinem» [...]. Mógł ów kapłan podzielać podobne poglądy, a
być daleko od zasady Rabiego Meira, który powiedział: «Nawet, jeśli
zachowuje Torę, jest jak arcykapłan»". W każdym razie i kapłan, i lewita nie
okazali żadnego zainteresowania nieszczęśliwej ofierze napadu i spokojnie
poszli do domu.
Wreszcie na drodze wiodącej do Jerycha pojawił się trzeci człowiek, ale
gdyby nasz ranny był przytomny, na pewno by na jego pomoc nie liczył. Był
to bowiem Samarytanin. A, jak to mówiliśmy niedawno, w tym czasie i Żydzi,
i Samarytanie nie chcieli mieć nic wspólnego ze sobą. Tymczasem właśnie ten
człowiek „wzruszył się głęboko" ujrzawszy nieszczęśnika i on jeden zachował
się naprawdę po ludzku. Przy tym nie ograniczył się bynajmniej tylko do
wzruszenia. „Z prymitywnej apteczki podróżnej wydobywa najprostsze środki
- wino do dezynfekcji i oliwę jako środek kojący, opatruje rany biedaka,
zapewne drąc na bandaż część swego odzienia i podtrzymując go - skoro
tamten jest «na pół umarły» - sam idzie pieszo, powoli, krok za krokiem, aż
dotrze wreszcie do tego, co Ewangelia nazywa «gospodą». Było to zapewne
[...] coś lepszego trochę niż zwykły karawanseraj, tzn. zabudowanie otoczone
parkanem odrobinę wyższym niż lew mógłby przeskoczyć, z jedną jedyną
bramą. Bydło i ludzie spali tam obok siebie". Nasz Samarytanin został tam na
noc tylko po to, by osobiście pielęgnować swojego pacjenta. Rano musiał
wyruszyć w dalszą drogę, ale najpierw wręczył gospodarzowi dwa denary,
prosząc go, by się nim zajął. Dodał przy tym: „Jeśli coś więcej wydasz, ja
oddam tobie, gdy będę wracał".
Na koniec uczony w Piśmie usłyszał skierowane do siebie słowa: „Kto z
tych trzech okazał się według ciebie bliźnim tego, który wpadł między
zbójców?" On pytał przecież, kto zasługuje na to, żeby za bliźniego został
uznany, a tu Jezus każe mu odpowiedzieć, kto sam jak bliźni postępuje. A
ponieważ nie przejdzie mu przez gardło nazwa znienawidzonego ludu, musi
odrzec uczciwie: „Ten, który mu okazał miłosierdzie". I wtedy słyszy od
Jezusa: „Idź i ty czyń podobnie!" Konkluzja ta nie dopuszcza dalszej
dyskusji: masz zasadę i według niej postępuj. „Pytasz o granicę swego
obowiązku? Zamień role - wczuj się w sytuację człowieka nieszczęśliwego, a
odpowiedź będzie prosta: nie ma takiej granicy dla przykazania miłości"
7
.
Piętnasty rozdział tej samej Ewangelii św. Łukasza przynosi nam trzy
przypowieści, które prowadząc nas jakby po trzech coraz wyższych stopniach,
ukazują coraz pełniej niepojęte miłosierdzie Boże. Pierwsze 3 wersety
wprowadzają nas w atmosferę, w jakiej się one właśnie zrodziły. Oto
faryzeusze i uczeni w Piśmie gorszyli się bardzo, widząc, że Jezus jest zawsze
gotowy rozmawiać, a nawet jadać przy wspólnym stole z tymi, od których oni
sami stronili, uważając ich za nieczystych. Zarzucali Mu, że „przyjmuje
grzeszników i jada z nimi". Jezus, chcąc ich przekonać, jak bardzo się mylą,
ucieka się aż do trzech przypowieści. A oto pierwsza: „Któż z was, gdy ma sto
owiec, a zgubi jedną z nich, nie zostawia dziewięćdziesięciu dziewięciu na
pustyni i nie idzie za zagubioną, aż ją znajdzie? A gdy ją znajdzie, bierze z
radością na ramiona i wraca do domu, sprasza przyjaciół i sąsiadów i mówi im:
«Cieszcie się ze mną, bo znalazłem owcę, która mi zginęła. Powiadam wam:
Tak samo w niebie będzie większa radość z jednego grzesznika, który się
nawraca, niż z dziewięćdziesięciu sprawiedliwych, którzy nie potrzebują
nawrócenia»" (Łk 15,4—7). Tę samą przypowieść z niewielkimi tylko
różnicami znajdujemy także w Ewangelii św. Mateusza (Mt 18,12-14). Łukasz
podkreśla czułość pasterza dla tej zabłąkanej owcy, jak również dodaje, że
znalazłszy bierze ją na ramiona, a jego radość znajduje swój wyraz w
sproszeniu przyjaciół i sąsiadów, którym opowiada, co się stało. U Mateusza
wszystko odbywa się prościej i krócej, a wniosek ostateczny brzmi: „Tak też
nie jest wolą Ojca waszego, który jest w niebie, aby zginęło [choćby] jedno z
tych małych". Nie jest bez znaczenia, że w Ewangelii św. Mateusza
przypowieść ta znajduje się w rozdz. 18. Jest on bowiem celową konstrukcją
redakcyjną, zbierającą różne powiedzenia Jezusa mające wskazać młodej
gminie, jak powinna żyć po chrześcijańsku i jak rozwiązywać nasuwające się
trudności. Tych, którzy we wspólnocie są „mali", zwłaszcza „mali duchowo",
należy otoczyć szczególną troską. U św. Łukasza wniosek końcowy ma
odmienny charakter. Żeby się o tym przekonać, wystarczy przeczytać uważnie
werset 7. Tu Jezus zwraca się wyraźnie do swoich przeciwników: „Wy
uważacie się za sprawiedliwych i sądzicie, że nie potrzebujecie nawrócenia.
Nie dostrzegacie, że ten pogardzany przez was grzesznik jest bliższy Ojcu
naszemu w niebie niż wy tak pewni własnej świętości!" (Można tu dodać, że w
apokryficznej Ewangelii św. Tomasza, gdzie znajdujemy również tę
przypowieść, pasterz mówi do odnalezionej owcy: „Kocham cię więcej niż
dziewięćdziesiąt dziewięć!").
Następna przypowieść w rozdz. 15 św. Łukasza podobnie jak pierwsza
stanowi swego rodzaju przygotowanie do dłuższej przypowieści trzeciej. Ta
druga krótka w gruncie rzeczy powtarza w inny nieco sposób tę samą naukę,
jaką znajdujemy w pierwszej. Tam jednak pasterz był człowiekiem
zamożnym, skoro miał aż 100 owiec! Tutaj spotykamy ubogą kobietę, która
miała zaledwie 10 drachm i dlatego urządziła wielkie poszukiwania, gdy jedna
z nich zginęła. Odnalazłszy swoją zgubę zaprosiła do wspólnej radości swe
przyjaciółki i sąsiadki. „Tak samo, powiadam wam - mówi Jezus - radość
nastaje wśród aniołów Bożych z powodu jednego grzesznika, który się
nawraca" (Łk 15,8-10).
Po takim przygotowaniu trzecia przypowieść rozbudowuje się w szerokie
opowiadanie o całkiem szczególnym znaczeniu. Zbyt często jednak
zatrzymujemy się tylko na jednej z występujących w niej postaci, tracąc w ten
sposób wiele z bogactwa jej sensu. Jest to historia ojca i jego dwóch synów.
Młodszy
zażądał
przypadającej na niego części majątku, po czym zabrał
wszystko, co otrzymał, i wyruszył w daleki świat. Tam szybko roztrwonił to,
co miał, i został bez grosza. A wówczas w kraju, w którym przebywał,
zapanował straszny głód. Chcąc jakoś przeżyć, musiał nająć się do pasienia
świń. Żydzi ich nigdy nie hodowali, uważali bowiem te zwierzęta za nieczyste,
z czego wynika, iż nieszczęśnik zamieszkał wśród pogan. Nadal jednak
głodował, samotny i opuszczony. Zazdrościł świniom ich pokarmu, ale nikt
mu nie pozwolił go skosztować. I wtedy przypomina sobie, że wszyscy
najemnicy jego ojca mają pod dostatkiem chleba, a on tymczasem przymiera
tutaj głodem. Postanawia zatem powrócić do domu, a postanawia po prostu
dlatego, że jest mu źle. Ciągle jeszcze nie przychodzi mu jednak do głowy, że
skrzywdził swego ojca i że ten ojciec mimo wszystko nadal na niego czeka.
Czuje przy tym niejasno, że nie było to w porządku i nawet przygotowuje z
góry pokorne powitalne przemówienie. Powie, że nie jest już godny być
synem, wystarczy, jeśli ojciec przyjmie go jako najemnika! Ale tak naprawdę
chodzi mu w tym wszystkim nie tyle o ojca, ile o poprawę własnego żałosnego
położenia.
Miejmy nadzieję, że zrozumiał lepiej i swoją winę, i miłość ojca, kiedy
ujrzał, jak ten wybiega mu na spotkanie, a potem nie pozwala mu dokończyć
samooskarżenia, lecz zaraz każe sługom przynieść temu odnalezionemu
najlepszą szatę, pierścień na rękę i sandały na nogi. W ten sposób przywraca
mu godność syna, choć sam syn uważał, że na nią już nie zasługuje. Mało tego:
ojciec poleca jeszcze zabić utuczone cielę i wyprawić wielką ucztę, by
świętować w ten sposób powrót tego, który „był umarły, a znów ożył, zaginął,
a odnalazł się". Tak oto, mówi Jezus, wita Bóg każdego, kto do Niego
powraca, nawet gdyby był wielkim grzesznikiem, a powracał tylko dlatego, że
czuje się głodny i samotny.
Tego właśnie nie mogli pojąć faryzeusze. O nich to przede wszystkim
myślał Jezus, wprowadzając do swej przypowieści starszego brata. Ten, gdy
się dowiedział, w jaki sposób ojciec przyjął powracającego rozrzutnika,
obraził się tak bardzo, że w ogóle nie chciał wejść do domu. Wówczas ojciec
raz jeszcze przejmuje inicjatywę i sam do niego wychodzi. Syn wszakże,
pewny własnej sprawiedliwości, ojca teraz oskarża o niesprawiedliwość: „Od
tylu lat ci służę i nie przekroczyłem nigdy twojego nakazu, ale mnie nigdy nie
dałeś koźlęcia, żebym się zabawił z przyjaciółmi. Skoro jednak wrócił ten syn
twój [uwaga: ten syn twój, ale nie mój brat! - AS.], który roztrwonił twój
majątek z nierządnicami, kazałeś zabić dla niego utuczone cielę".
Starszy brat najwyraźniej nic jeszcze nie rozumie. Nie on jeden jednak.
Podobne pretensje mieli faryzeusze do Jezusa, zarzucając Mu, że przestaje z
grzesznikami i z nimi jada. O niesprawiedliwość oskarżali swego gospodarza
również i ci, co od świtu pracowali w jego winnicy. A i znacznie później
pobożni chrześcijanie powtarzali nieraz za obrażonym bratem: „Ten sobie na
nic dobrego nie zasłużył! Jak możesz przyjmować go w swoim domu? Ja
zasługuję na lepsze traktowanie!" Zapominamy tak łatwo, że każda miłość -
nawet ta w pełni ludzka - jeżeli tylko jest miłością autentyczną, nie może być
zapłatą za żadne zasługi, że nie można na nią zarobić. Miłość jest zawsze
darmowa.
Jak czytamy w Księdze Powtórzonego Prawa, Bóg zawarł przymierze z
Izraelem, ponieważ „wybrał go spośród wszystkich narodów, jakie są na
powierzchni ziemi", aby był „Jego szczególną własnością". Zaraz jednak po
tych słowach następuje swego rodzaju ostrzeżenie: „Jahwe wybrał was i
znalazł w was upodobanie nie dlatego, że liczebnie przewyższacie wszystkie
narody, gdyż ze wszystkich narodów jesteście najmniejszym, lecz dlatego, że
Jahwe was umiłował" (Pwt 7,6-8). Przymierze jest po prostu wyrazem miłości
Boga i miłość Jego stanowi jedyne uzasadnienie wyboru. A wybór jest nie tyle
przywilejem, ile raczej trudnym zadaniem, wezwaniem do służby Panu
wszechmogącemu. Nie darmo ostrzega On Izraela ustami proroka Amosa:
„Jedynie was wybrałem wśród wszystkich narodów na ziemi, dlatego was
nawiedzę karą za wszystkie wasze winy" (Am 3,2).
O tym wszystkim zapomniał starszy brat z Łukaszowej przypowieści.
Dlatego ma pretensję do ojca, że nagrodę, na jaką w swoim mniemaniu
zasłużył, dostał ten młodszy, który na pewno nie zasłużył na nic dobrego.
Wrócił przecież tylko dlatego, że był głodny. Gdyby on sam spotkał go przed
ojcem, zamknąłby mu zwyczajnie bramę przed nosem i powiedział: „Nie
pomagałeś mi, kiedy tyle razy twoja pomoc by mi się przydała. To i teraz idź
sobie precz!".
Wobec zbuntowanego syna ojcu mogłyby się nasunąć te właśnie słowa,
których on na szczęście nie zdążył powiedzieć swemu bratu. Ale ojciec jest
prawdziwie miłosierny i zamiast zwymyślać go czy nawet ukarać, mówi do
niego: „Dziecko moje, [to więcej i czulej niż „synu" -A.S.] ty zawsze jesteś ze
mną i wszystko, co moje, twoje jest!" Wielu jest w naszym świecie takich
„starszych braci" i może każdy z nas czasem jednym z nich bywa. Oby dotarła
do niego wówczas zawrotna treść tych słów, a zrozumie może lepiej tajemnicę
miłości Ojca, jak również własną godność i własne bogactwo
8
.
Anna Świderkówna, Rozmowy o Biblii, Opowieści i przypowieści, s.121-138,
wyd. naukowe PWN, Warszawa 2009