background image

Polski raj na 
Islandii 

Agnieszka Chądzyńska 

   

Podbiliśmy już Irlandię i Wielką Brytanię, teraz przyszła kolej na Islandię. W ciągu 
dwóch lat w poszukiwaniu pracy na wyspę wyjechało ponad siedem tysięcy 
Polaków.

Dwuletni model Nissana Primery kosztuje w Islandii milion koron (45 tysięcy złotych). Na 
razie Mariusz Rabas jeździ do pracy na rowerze, ale za pół roku mroźną drogę z domu do 
knajpy w Hafnarfjordurze pod Reykjavíkiem będzie już pokonywał autem. 24-letni kucharz 
zarabia w Islandii 120 tysięcy koron, pięć razy więcej niż w rodzinnym Gdańsku. 
Rabasowi wciąż trudno uwierzyć, że przez dziewięć miesięcy pracy zdołał odłożyć prawie 
połowę tej sumy. 
W Islandii to jedna z najniższych pensji – tyle płacą na budowie i w centrali rybnej, gdzie 
najczęściej najmują się przyjeżdżający na wyspę Polacy. Życie w Islandii jest drogie, 
bochenek chleba kosztuje w przeliczeniu 15 złotych, ale pensje są proporcjonalne do 
wydatków. Mariusza stać na wynajem 55-metrowego mieszkania z widokiem na morze w 
samym centrum Hafnarfjorduru. Teraz myśli o kupnie własnego. W Islandii kredyty są 
łatwo dostępne, nawet dla tych, którzy jak na tutejsze warunki zarabiają tak mało jak on. 
Bank wymaga tylko stałych dochodów i 10 procent wkładu własnego. Z tym nie będzie 
problemu. – Za dwa lata spokojnie uda mi się tyle uzbierać – cieszy się Rabas. 
Nie przeszkadzają mu nawet białe noce. Zakłada specjalne klapki na oczy i spokojnie 
zasypia. Mariusz nie przeżył jeszcze co prawda islandzkiego stycznia, kiedy dzień trwa 
zaledwie kilka godzin, a stęsknieni za światłem wyspiarze popełniają najwięcej 
samobójstw. Ale na to też jest sposób. Jeśli poczuje, że ogarnia go depresja, weźmie 
rodzinę na urlop do Hiszpanii. Stać go na to. – To tańsze niż wyjazd do Polski – wzrusza 
ramionami.
Mariusz jest typowym przedstawicielem siedmiotysięcznej grupy Polaków, którzy w ciągu 
ostatnich dwóch lat trafili na Islandię w poszukiwaniu lepszego życia. Dziś atlantycką 
wyspę zamieszkuje ich już ponad 10 tysięcy, stanowią przeszło dwa procent miejscowej 
ludności i najliczniejszą mniejszość narodową. Podobnie jak w Irlandii i Wielkiej Brytanii 
polski najazd na Islandię zaczął się dwa lata temu, tuż po wstąpieniu Polski do Unii.

Żadna praca nie hańbi

Swoją popularność wśród Polaków Islandia zawdzięcza... Amerykanom. To amerykański 
koncern Bechtel rozpoczął w 2004 roku budowę wielkiej huty aluminium w południowo-
wschodniej części wyspy. Tanich budowlańców postanowił ściągnąć z Polski. Dziś dla 
Bechtela pracuje ponad tysiąc Polaków. 
Sprawę rekrutacji polskich pracowników przez amerykańską firmę nagłośniły polskie 

1

background image

media. – Gazety rozpisywały się o luksusowych warunkach zatrudnienia i chociaż 
wszystko to gwarantował amerykański pracodawca, nasi rodacy zaczęli się interesować 
atlantycką wyspą jako potencjalnym miejscem pracy – tłumaczy Stanisław Laskowski, 
konsul honorowy generalny Islandii w Polsce.
Islandia zastrzegła sobie przed rozszerzeniem dwuletni okres przejściowy przed 
całkowitym otwarciem rynku pracy dla Polaków, ale nawet w tym czasie zgoda na wjazd 
była czystą formalnością – ci, którzy mieli już kontrakt z islandzką firmą, dostawali ją od 
ręki. Szybko okazało się, że w Islandii praca leży na ulicach, bo wybredni Islandczycy nie 
chcą pracować w sektorze budowlanym i rybnym. Przy bezrobociu w granicach jeden–
dwa procent pracodawcy tych branż musieli zawyżać wynagrodzenia, by znaleźć ręce do 
pracy. Za to Polacy za standardowe 15 euro za godzinę byli gotowi wziąć każde zajęcie. 
Dodatkowym atutem prócz wysokich zarobków jest dobrze rozwinięta infrastruktura 
socjalna. Prawa pracowników i uczciwe pensje gwarantują prężne związki zawodowe. 
Wszystkie udzielają też porad prawnych, niektóre mają nawet tłumaczy z polskiego na 
islandzki. Biorąc jeszcze pod uwagę wysoki standard islandzkich usług medycznych, 
trudno się dziwić, że kiedy w maju tego roku Islandia zniosła obowiązek posiadania 
zezwoleń na pracę, na międzynarodowym lotnisku w Keflaviku zaczęły lądować samoloty 
pełne Polaków.

Od pączków do konsulatu

Ich obecność w Islandii jest coraz bardziej widoczna. Pionierką w „polonizacji” wyspy jest 
Maria Snarska, która trzy lata temu otworzyła pierwszy w Islandii polski sklep. – Najpierw 
zrobiłam wstępne rozpoznanie wśród znajomych. Okazało się, że wszyscy tęsknią za 
ogórkami kiszonymi, polskimi surówkami i słodyczami – opowiada. 
Po dwóch latach dzięki przyjeżdżającym do Islandii Polakom biznes zaczął przynosić 
dochody. Przyczyniła się też do tego sprzedaż polskich wędlin produkowanych przez 
firmę Kiotpol, założoną w 2004 przez Ewę Kurkowską i jej męża. Ostatnio mają oni 
nowego odbiorcę – na Breidholtcie w „polskiej” dzielnicy Reykjavíku powstał właśnie Mini 
Market z polską żywnością. Polski chleb dla obu sklepów pieką Polacy zatrudnieni w 
islandzkich piekarniach. Ostatnio wzbogacili swoją ofertę o pączki. Maria Snarska 
serwuje je na deser w Stokrotce, pierwszej polskiej jadłodajni na wyspie, którą otworzyła 
cztery miesiące temu. Nawet pączki nie pobiją jednak popularności batoników Prince 
Polo, o których sam prezydent Islandii powiedział, że są w jego kraju równie kultowe jak 
Coca-Cola w USA.
Ale rozwój polskiego biznesu żywnościowego to niejedyny znak, że Polacy intensywnie 
zasiedlają atlantycką wyspę. Trzy najważniejsze islandzkie banki przetłumaczyły już 
swoje strony internetowe na polski, a w Reykjavíku i Hafnarfjordurze trzy razy w miesiącu 
odprawia się dla Polaków mszę świętą po polsku. Jedyne, czego brakuje im do 
szczęścia, to polska ambasada. Najbliższa jest w Oslo, cztery godziny lotu od 
Reykjavíku. Ale i ten problem wkrótce zniknie 
– MSZ ogłosiło właśnie, że w 2007 utworzy w Islandii regularną placówkę dyplomatyczną.
Większość polskich imigrantów pracuje dziś na najmniej atrakcyjnych i zdecydowanie 

2

background image

najgorzej płatnych stanowiskach. Ale ci, którzy siedzą na wyspie dłużej, właśnie 
zaczynają piąć się po islandzkiej drabinie społecznej i odcinać kupony od lat ciężkiej 
pracy przy rybach i na budowach. Warunkiem awansu jest też islandzkie obywatelstwo. 
Można ubiegać się o nie po siedmiu latach (w przypadku małżeństwa z Islandczykiem już 
po trzech), nie trzeba nawet znać islandzkiego. 
Może stać się ono przepustką nawet do kariery politycznej – jak w przypadku polskiej 
pielęgniarki Grażyny Okuniewicz. Kiedy 16 lat temu przyjechała na Islandię i podjęła 
pracę w centrali rybnej, nie marzyła nawet, że jako pierwsza imigrantka będzie 
kandydować do islandzkiego parlamentu, i to z listy Partii Niepodległości, największego 
ugrupowania politycznego. Jako posłanka chce doprowadzić do tego, aby wszystkie 
islandzkie zakłady pracy organizowały darmowe kursy islandzkiego dla swoich 
pracowników. 
Pomysł jest trafny, bo większość Polaków, nawet tych mieszkających w Islandii od lat, nie 
zna islandzkiego. A to nie ułatwia integracji, blokuje też kariery zawodowe imigrantów. 
Różnicę widać najlepiej po dzieciach, które zazwyczaj perfekcyjnie opanowują język. – 
Moja córka studiuje na uniwersytecie w Reykjavíku – mówi z dumą Maria Snarska. Z kolei 
córka jej siostry podjęła pracę w Bechtelu, ale nie fizyczną, jak przyjezdni rodacy, ale 
biurową. Dzieci imigrantów z lat 90. to pierwsza generacja polskich wyspiarzy, którzy 
mogą stanowić konkurencję zawodową dla rdzennych Islandczyków.

Pracy starczy tylko na rok

Maria Snarska do dziś pamięta tę parę ze Śląska. Na wyspę przyjechali „w ciemno”. Nie 
mieli pieniędzy, mieszkania ani załatwionej pracy. Pomogła im. Dzisiaj obydwoje pracują 
w centrali rybnej i wynajmują kawalerkę w centrum Hafnarfjorduru. Niemal codziennie 
następni podejmują podobne ryzyko i lądują w Islandii bez niczego. Na razie ze 
znalezieniem pracy na miejscu nie ma jeszcze problemu, ale na 300-tysięcznej wyspie 
coraz częściej pada pytanie, ilu imigrantów Islandia zdoła jeszcze udźwignąć. Już dziś 
stanowią oni 10 procent homogenicznego dotąd islandzkiego społeczeństwa, a problem 
imigracji zdominował debatę publiczną przed majowymi wyborami parlamentarnymi.
– Pracy dla przyjeżdżających tutaj cudzoziemców wystarczy pewnie jeszcze na rok – 
szacuje Helgi Hjörvar, parlamentarzysta z partii Sojusz, drugiego co do ważności 
ugrupowania w Islandii. Przez ostatnie lata atlantycka wyspa, która szczyci się jednym z 
najwyższych w Europie wskaźników urodzeń, cierpiała na niedobór mieszkań. Ogólna 
dostępność kredytów pozwoliła szybko rozrastającym się islandzkim rodzinom na 
przeprowadzkę do nowych, większych lokali. 

Eldorado przymyka wrota

Ale ten boom w sektorze budowlanym, który dał zatrudnienie tysiącom Polaków, słabnie. 
– Islandzcy ekonomiści szacują, że podaż na rynku nieruchomości zaczyna stopniowo 
przewyższać popyt – mówi Hjörvar. Na razie zakończył się też etap wielkich inwestycji. 
Rozbudowa pierwszej w Islandii huty aluminium potrwa najwyżej do przyszłego roku. 

3

background image

Przez moment islandzka prasa pisała o kolejnej, która miałaby powstać koło miejcowości 
Skagafjordur w północnej części wyspy, ale dziś wiadomo, że jeżeli projekt dojdzie w 
ogóle do skutku, to dopiero w 2011 roku. 
Tylko od stycznia do października wydano 10 tysięcy zezwoleń na pobyt dla 
cudzoziemców. Centrale rybne i firmy sprzątające osiągają powoli maksimum 
zatrudnienia. Islandzkie władze, coraz częściej krytykowane za tak szybkie otwarcie 
rynku pracy dla nowych obywateli Unii, nie mogą już cofnąć decyzji. – Liczą na to, że gdy 
zabraknie pracy, przepełniony islandzki rynek sam się obroni przed inwazją 
cudzoziemców – tłumaczy Witold Bogdański, szef Stowarzyszenia Polaków na Islandii.
W przypadku polskich poszukiwaczy lepszego życia to założenie może się sprawdzić. 
Przy zaporowych kosztach utrzymania w Islandii Polaków nie będzie raczej stać na 
przyjazd bez kontraktu i wielotygodniowe poszukiwanie pracy na miejscu. Dla tych, którzy 
w porę dostrzegli na wyspie szansę na lepsze życie, Islandia pozostanie eldoradem.    

Agnieszka Chądzyńska

czwartek, 7 grudnia 2006

4