Ojciec6




.N:92


Janice stępiły jego odczucia. Może... Roześmiał się gorzkim,
cichym śmiechem porwanym natychmiast przez wiatr.
Próby zrozumienia czegokolwiek nie miały chwilowo sensu.
Potrzebował kąpieli, snu i jedzenia. Potem może wszystko
zacznie się wyjaśniać. Wątpił w to jednak.

Następnego dnia, mimo sprzeciwów Mervale'a, Korrogly
ponownie wezwał Miriellę na miejsce dla świadków. Miała na
sobie brązową suknię z dyskretnym dekoltem - strój
nauczycielki - i fryzurę starej panny. Wyglądało na to, że
zrezygnowała z żałoby. Korrogly zastanawiał się, dlaczego
nie nosi już czerni. Mogło to oznaczać jakieś
niezdecydowanie z jej strony, zmianę jej stosunku do ojca.
Ale bez względu na motywy nie miało to większego znaczenia.
Kiedy patrzył na nią, nie odczuwał żadnych emocji. Wydawała
mu się znajoma, ale odległa jak ktoś, kogo wprawdzie znał,
ale krótko i dawno temu. Wiedział, że potrafi przełamać ten
dystans, przebudzić uczucia, które do niej żywił, ale nie
czuł takiej potrzeby. Zdawał sobie bowiem sprawę, że uczucia
te są wciąż silne, nawet bardziej niż silne, ale nie był
pewien, czy przejawiłyby się jako miłość, czy jako
nienawiść. Wykorzystała go, wprowadziła zamęt w jego
myślach swym erotyzmem, rozproszyła jego skupienie i niemal
udało się jej zabić swojego ojca, który najprawdopodobniej
był niewinny. Powiedziała mu, że mogła zostać dobrą aktorką
i rzeczywiście okazała się niezrównana w udawaniu miłości.
Zagrała rolę w sposób doskonały. Uwierzył głęboko, że na
zawsze zdobyła część jego serca. Była jednak również i
krzywoprzysięzczynią albo może nawet kimś gorszym i do jego
obowiązków należało zdemaskowanie jej przed sądem - bez
względu na cenę.
- Dzień dobry, panno Lemos - powiedział.
Spojrzała na niego badawczo i odpowiedziała na jego
powitanie.
- Czy dobrze pani spała minionej nocy? - zapytał.
- O Boże! - jęknął Mervale. - Czy obrońca ma jeszcze
zamiar zapytać o śniadanie tej pani albo może o jej sny?
Sędzia Wymer spojrzał posępnie na Korrogly'ego.
- Po prostu chciałem, żeby świadek poczuł się swobodniej
- wyjaśnił Korrogly. - Troszczę się o dobre samopoczucie
panny Lemos. Na jej sumieniu bowiem spoczywa olbrzymi
ciężar.
- Panie Korrogly - rzucił ostrzegawczym tonem sędzia.
Korrogly skinął ręką, jakby jednocześnie przyjmował
pouczenie do wiadomości a zarazem minimalizował jego
znaczenie. Oparł obie dłonie na poręczy miejsca dla
świadków, pochylił w stronę Mirielli i rzekł:
- Czym było wielkie dzieło?
- Świadek odpowiedział już na to pytanie - oznajmił
Mervale i jednocześnie padła odpowiedź Mirielli:
- Nie wiem co jeszcze mogłabym panu powiedzieć. Ja...
- Prawda byłaby tu przyjemną odmianą - stwierdził
Korrogly. - Widzi pani, posiadam dowód, że nie była pani
szczera wobec sądu.
- Jeżeli obrona może przedstawić taki dowód - powiedział
Mervale - to proponuję, żeby to uczyniła i zaprzestała
dręczenia świadka.
- Zrobię to - Korrogly zwrócił się do ławy przysięgłych.
- W odpowiednim czasie. Uważam jednak za niezwykle ważne dla
pełnej prezentacji tej sprawy, bym uzyskał możliwość
dokładnego wykazania, do jakiego stopnia i w jakim celu
pewne fakty zostały ukryte.
Wymer westchnął z rezygnacją. - Proszę kontynuować.
- Pytam panią ponownie - zwrócił się Korrogly do
Mirielli. - Czym było wielkie dzieło? I ostrzegam panią,
proszę mówić prawdę, w przeciwnym bowiem razie nie uniknie
pani odpowiedzialności karnej za każde wypowiedziane od tej
chwili kłamstwo.
Na twarzy Mirielli odmalowało się zwątpienie, ale
odpowiedziała tylko:
- Powiedziałam panu wszystko, co wiem.
Korrogly obszedł miejsce dla świadków i stanął zwrócony
twarzą do przysięgłych.
- Jaki był cel ceremonii odbywającej się w noc zabójstwa
Zemaillego?
- Nie wiem.
- Czy była to część wielkiego dzieła?
- Nie... To znaczy, nie sądzę.
- Wydaje się, że jak na kogoś, kto był tak blisko
związany z Zemaillem, wie pani o nim bardzo mało.
- Mardo był tajemniczym człowiekiem.
- W rzeczy samej. Czy kiedykolwiek rozmawiał z panią o
swoich rodzicach?
- Tak.
- A więc w sprawach swojego pochodzenia nie był
tajemniczy?
- Nie.
- Czy rozmawiał z panią o swoich dziadkach?
- Nie jestem pewna. Sądzę, że wspominał o nich raz czy
dwa razy.
- A inni krewni... Czy kiedykolwiek mówił na ich temat?
- Nie przypominam sobie.
- Czy kiedykolwiek wspomniał odległego przodka,
człowieka, który podobnie jak on sam związany był z
okultyzmem?
Mięśnie jej twarzy napięły się.
- Nie.
- Wydaje się, że jest pani tego pewna, choć przed chwilą
twierdziła pani, iż nie przypomina sobie, aby Mardo
kiedykolwiek mówił o innych krewnych.
- Pamiętałabym coś takiego.
- Istotnie, wierzę, że pamiętałaby pani - Korrogly
podszedł do stołu obrony. - Czy imię Archiochus z czymś się
pani kojarzy?
Miriella siedziała nieruchomo, jej oczy rozszerzyły się
lekko.
- Czy mam powtórzyć pytanie?
- Nie, usłyszałam je... Próbowałam sobie przypomnieć.
- I czy skończyła już pani sobie przypominać?
- Tak, słyszałam to imię.
- I kimże był ów Archiochus?
- Sądzę, że czarownikiem.
- Czarownikiem z pewnymi dokonaniami, prawda? Który żył
jakiś czas temu... Parę tysięcy lat?
- Tak sądzę. - Miriella zdawała się nad czymś
zastanawiać. - Tak, teraz sobie przypominam. Mardo uważał go
za swego ojca duchowego. Nie był żadnym prawdziwym
krewnym... W każdym razie tak przypuszczam.
- I to wszysto, co pani wie na ten temat?
- Wszystko, co mogę sobie przypomnieć.
- Dziwne - stwierdził Korrogly, bawiąc się klapą teczki.
- Powróćmy do ceremonii odprawianej w noc zabójstwa
Zemaillego. Czy miało to coś wspólnego z Archiochusem?
- Możliwe.
- Ale nie jest pani pewna?
- Nie.
- Pani ojciec zeznał, że w pewnym momencie Mardo zawołał
zwracając się do swego ojca: "Wkrótce będziesz wolny!" Czy
nie mógł zwracać się w ten sposób do swego d u c h o w e g o
ojca?
- Tak - Miriella siedziała wyprostowana, całą swą postawą
okazując chęć pomocy. - Teraz, kiedy pan o tym mówi, wydaje
mi się prawdopodobne, że istotnie próbował nawiązać więź z
Archiochusem. Mardo wierzył w świat duchów. Często
organizował seanse.
- A więc sugeruje pani, że ceremonia, o której mowa, była
czymś w rodzaju seansu?
- To zupełnie możliwe.
- Aby skontaktować się z duchem Archiochusa?
- To możliwe.
- Czy jest pani pewna, panno Lemos, że nie wie pani nic
więcej o Archiochusie? Na przykład, czy miał on coś
wspólnego z Griaulem?
- Ja... Chyba tak.
- Chyba - powtórzył Korrogly ze zdziwieniem. - Chyba tak.
Mam wrażenie, że miał sporo do czynienia z Griaulem. Prawdę
mówiąc, czy to nie czarownik Archiochus, człowiek, z którym
Zemaille czuł duchowe - jeżeli nie faktyczne - powinowactwo,
przed tysiącami lat walczył ze smokiem Griaulem?
Wśród widzów na sali wybuchł gwar, który Wymer uciszył
łomotaniem młotka.
- A więc? - Korrogly spytał Miriellę.
- Tak - odparła. - Sądzę, że to był on. Zapomniałam.
- Oczywiście - przytaknął Korrogly. - Znowu dała o sobie
znać pani ułomna pamięć. - Ściągnął na siebie wzrok sędziów
przysięgłych i uśmiechnął się. - Zgodnie z legendą Griaule
leży uśpiony i podobny los spotkał czarownika, który go
unieruchomił... Czy słyszała już pani o tym?
- Tak.
- A Mardo?
- Sądzę, że tak.
- Pomówmy przez chwilę o pracy. Nie o wielkim dziele, ale
o takim sobie, codziennym trudzie. Czy to prawda, że
uczestniczyła pani w seksualnych rytuałach z Zemaillem, które
odbywały się w tej samej komnacie, w której zginął?
Żyłka zaczęła pulsować na jej skroni. - Tak.
- I czy rytuały te obejmowały również stosunki z
Zemaillem?
- Tak!
- A z innymi?
Mervale stanął przed stołem sędziowskim. - Wysoki sądzie.
Nie widzę celowości tej linii postępowania.
- Ani ja - stwierdził sędzia Wymer.
- Mam w tym swój cel - odparł Korrogly - który
wkrótce stanie się jasny.
- No dobrze - oznajmił ze zniecierpliwieniem Wymer. - Ale
proszę ograniczyć pytania do minimum. Niech świadek odpowie.
- Jak brzmiało pytanie? - spytała Miriella.
- Czy uczestniczyła pani w stosunkach seksualnych o
charakterze rytualnym z innymi osobami poza Zemaillem? -
powtórzył pytanie Korrogly.
- Tak.
- Dlaczego? Czemu miała służyć taka rozpusta?
- Sprzeciw.
- Sformułuję to inaczej. - Korrogly oparł się o stół
obrony. - Czy seks odgrywał jakąś szczególną rolę w tych
rytuałach?
- Sądzę... Tak.
- Jaką?
- Nie jestem pewna.
Korrogly otworzył teczkę i zaczął się bawić dziennikiem
Marda. Otworzył tę niewielką książeczkę. - Co ma oznaczać
zwrot "przygotować ciało"?
Miriella zesztywniała.
- Czy mam powtórzyć pytanie?
- Nie. Ja...
- Co to znaczy, panno Lemos, "przygotować ciało"?
Pokręciła głową. - To wiedział Mardo... Ja nigdy nie
byłam w pełni zorientowana.
- Czy stosowała pani jakieś środki kontroli urodzin
przed przystąpieniem do tych rytuałów? Czy na przykład piła
pani pewne napary z korzeni i ziół, czy też w inny sposób
zabezpieczała się pani przed zajściem w ciążę?
- Tak.
- Ale w nocy śmierci Zemaillego nie zastosowała pani
żadnych środków.
Miriella zerwała się z miejsca. - Skąd pan... -
Przygryzła wargę i ponownie usiadła.
- Sądzę, że Zemaille uważał, iż ta noc jest rocznicą
walki między Griaulem i Archiochusem. Czyż nie tak?
- Nie wiem.
- Przedstawię dowody - Korrogly zwrócił się do ławy
przysięgłych - że Zemaille tak właśnie uważał. - Odwrócił
się ponownie w stronę Mirielli. - Czy chciała pani zajść tej
nocy w ciążę?
Siedziała w milczeniu.
- Proszę odpowiedzieć na to pytanie, panno Lemos -
polecił sędzia Wymer.
- Tak - szepnęła.
- Dlaczego chciała pani zajść w ciążę właśnie tej nocy?
Czy spodziewała się pani urodzić zupełnie szczególne dziecko?
Spojrzała na niego z nienawiścią.
Korrogly wyjął dziennik z teczki. - Czy dziecko, które
spodziewała się pani urodzić miało nosić imię Archiochus?
Wpatrzona w dziennik, otworzyła bezwiednie usta.
- Czy zamiarem Zemaillego, dalekosiężnym celem jego
wielkiego dzieła, nie było uwolnienie za pośrednictwem
jakichś niegodnych zabiegów magicznych duszy Archiochusa? I
czy w tym celu nie potrzebował ciała, które dzięki swemu
zbrukaniu i deprawacji było naturalnym schronieniem czarnej
duszy tego złego człowieka? Pani zbrukanego ciała, panno
Lemos. Czyż nie było pani zadaniem dostarczyć grzeszne łono,
dzięki któremu dusza tego obrzydliwego czarnoksiężnika
odrodziłaby się w niewinnym ciele? I czy dziecko to, po
dojściu do pełnoletności i uzyskaniu pełni sił nie
spróbowałoby z pomocą Zamaillego ponownie zniszczyć smoka
Griaule'a?
Zamiast odpowiedzi Miriella krzyknęła z takim bólem i
rozpaczą, że w sali sądowej zapanowała pełna oszołomienia
cisza. Opuściła głowę, opierając ją na balustradkę.
Wreszcie wyprostowała się. Jej twarz stężała w maskę
nienawiści.
- Tak! - Odparła. - Tak! I gdyby nie on - wyciągnęła rękę
wskazując Lemosa... - zabilibyśmy tego przeklętego
jaszczura! A wtedy musielibyście nam podziękować... Wy
wszyscy! Wynosilibyście Marda pod niebiosa jako
wyzwoliciela! Stawialibyście mu pomniki, wy...
Sędzia Wymer kazał jej zamilknąć, ale Miriella szalała w
dalszym ciągu. Każdy mięsień jej twarzy drgał, oczy jej
biegały, dłonie ściskały poręcz.
- Mardo! - krzyknęła podnosząc twarz ku górze, jakby
przenikała wzrokiem przez sufit w jakieś królestwo umarłych.
- Mardo, usłysz mnie!
W końcu, nie mogąc jej uciszyć, sędzi Wymer nakazał
zabrać Miriellę pod strażą do pokoju przesłuchań, odesłał
Lemosa z powrotem do celi i zarządził przerwę. Po opróżnieniu
sali Korrogly usiadł przy stole obrony, kartkując dziennik
i spoglądając ponuro przed siebie. Jego myśli zdawały się
strzelać w górę jak rakiety - rozbłyskiwały na chwilę, ale
potem gasły w mroku.
- No cóż - rzekł Mervale przysiadając na skraju stołu. -
Chyba powinienem ci pogratulować.
- To jeszcze nie koniec.
- Ależ tak! Obecnie już go nie skażą i dobrze o tym
wiesz.
Korrogly skinął głową.
- Nie wyglądasz na szczególnie uszczęśliwionego z tego
powodu.
- Po prostu jestem zmęczony.
- To wkrótce minie - stwierdził Mervale. - Odniosłeś
wspaniałe zwycięstwo. Trafiłeś swoją złotą żyłę.
- Hmmm.
Mervale wstał i wyciągnął rękę.
- Bez urazy - rzekł. - Wiem, że tamtej nocy byłeś
przemęczony. Zapomnijmy o tym.
Korrogly ujął jego dłoń. Zaskoczył go malujący się na
twarzy Mervalego wyraz prawdziwego szacunku. Zaskoczenie to
wynikało z faktu, że sam do siebie wcale takiego szacunku
nie czuł. Nie mógł przestać myśleć o Mirielli, pragnąć jej,
chociaż zdawał sobie wciąż sprawę, że wszystko, co zaszło
między nimi, było jedynie grą pozorów. I czuł się
niezadowolony. Cała sprawa zaczęła mu przypominać układankę,
w której wszystkie części doskonale do siebie pasowały, ale
obraz, który tworzyły nie miał najmniejszego sensu.
- Masz ochotę na kieliszek? - spytał Mervale.
- Nie - odparł Korrogly.
- Daj spokój, człowieku. Może w tym, co mi tamtej nocy
powiedziałeś, było trochę prawdy, ale nawróciłeś mnie
całkowicie. Już nigdy nie będę protekcjonalny w stosunku
do ciebie. Pozwól, że postawię ci kielicha.
- Nie - odparł Korrogly. Ale potem uniósł głowę i spojrzał
na Mervalego z uśmiechem. - Możesz postawić mi kilka.


Niezadowolenie Korrogly'ego nie minęło wraz z upływem
czasu. W dalszym ciągu nie był całkowicie przekonany o
niewinności Lemosa i wszystko, co się zdarzyło w rezultacie
jego uniewinnienia, jeszcze bardziej potęgowało jego
niesmak. Miriellę ubezwłasnowolniono, świątynia zaś i jej
tereny zostały przekazane Lemosowi, który natychmiast
sprzedał je za gigantyczną cenę. Budynki świątynne zostały
zrównane z ziemią i planowano wybudować w tym miejscu hotel.
Lemos z ogromnym zyskiem odsprzedał również Ojca Kamieni z
powrotem Henry'emu Sichiemu. Kamień uznano bowiem za relikt
związany z Griaulem i dlatego bezcenny. Zgodnie z życzeniem
Sichiego kamień miał stać się eksponatem w muzeum, które
specjalnie w tym celu wybudował. Lemos zainwestował
większość zdobytego majątku w zakłady produkcji indygo i
kopalnie srebra oraz nabył dwór na cyplu Ayler. Tam też, za
zgodą sądu, wraz z zespołem pielęgniarek zajął się
przywracaniem Mirielli do zdrowia. Niezbyt często pokazywali
się w publicznych miejscach, ale krążyła opinia, że jej
rekonwalescencja przebiega doskonale i ojciec z córką
pogodzili się całkowicie.
Choć dzięki procesowi praktyka adwokacka Korrogly'ego
stawała się coraz rozleglejsza i bardziej dochodowa,
wykorzystywał on każdą wolną chwilę, by zająć się
zaniedbanymi czynnościami przedprocesowymi i w dalszym ciągu
badał okoliczności towarzyszące śmierci Zemaillego. Nie
poczynił w tym prawie żadnych postępów i sytuacja zmieniła
się dopiero mniej więcej półtora roku później w czasie
rozmowy prowadzonej z byłym wyznawcą smoczego kultu na plaży
pod urwiskiem, na którym niegdyś stała świątynia. Łysiejący
nieco mężczyzna, którego niewinnny wygląd stał w
sprzeczności z burzliwą przeszłością, zachowywał się nerwowo
i Korrogly musiał mu dobrze zapłacić, by zapewnić sobie jego
szczerość. Właściwie niewiele mógł pomóc adwokatowi i
dopiero pod koniec rozmowy dostarczył informacji, które
potwierdziły żywione przez Korrogly'ego wątpliwości.
- Wszyscy uważaliśmy związek Mirielli z Mardem za bardzo
dziwny - powiedział. - Zwłaszcza, jeżeli weźmie się pod
uwagę to, co stało się z jej matką.
- O czym pan mówi? - zapytał Korrogly.
- O jej matce - odparł mężczyzna. - Patrycji. Pewnej
nocy przyszła do świątyni. Tej nocy, kiedy zginęła.
- Co?
- Nie wiedział pan?
- Nie. Nic o tym nie słyszałem.
- No cóż. Nie sądzę, że było to powszechnie znane.
Przyszła tam tylko raz i tej samej nocy utonęła.
- Co się stało?
- Któż to może wiedzieć? Krążyły słuchy, że Mardo miał ją
w swoim łożu. Pewnie oszołomił ją narkotykiem. Może mu się
sprzeciwiała. Zamaillemu mogło się to nie spodobać.
- Chce pan przez to powiedzieć, że ją zabił?
- Ktoś to zrobił.
- Dlaczego nikogo o tym nie powiadomiliście?
- Baliśmy się.
- Czego?
- Griaule'a.
- To śmieszne.
- Czy teraz też pan tak sądzi? Przecież pan jest
człowiekiem, który doprowadził do uwolnienia Lemosa i musi
pan zdawać sobie sprawę, do czego Griaule jest zdolny.
- Ale to, co pan mówi, rzuca całkowicie odmienne światło
na całą sprawę. Być może, Lemos i Miriella ułożyli ten
spisek, żeby się zemścić, być może...
- Nawet jeżeli tak było - odparł mężczyzna - to i tak
pomysł należał do Griaule'a.
Po tej rozmowie Korrogly sprawdził, jak przebiegały prądy
pływowe w nocy śmierci Patrycji Lemos i zorientował się, że
płynęły one od urwiska ze świątynią w stronę cypla Ayler i
gdyby jej ciało znalazło się w wodzie wczesnym rankiem,
mogłoby, jak to się naprawdę stało, zostać wyrzucone na
plażę cypla. To jednak było wszystko, co udało mu się
ustalić. Mimo że badał wszelkie ewentualności, nie mógł
zdobyć żadnego dowodu na to, że Lemos lub jego córka knuli
przeciwko Zemaillemu. Sprawa wciąż go dręczyła, powodowała
bezsenność, a kiedy udawało mu się zasnąć, dręczyły go
koszmary. Ponieważ został wykorzystany, czuł przemożne
pragnienie pojęcia istoty tego, co zaszło. To pomogłoby mu
ogarnąć myślą wszystko, co się stało i dzięki temu poznać
specyfikę losu, który go spotkał. Trudno było mu się
zorientować, czy w gruncie rzeczy chciałby bardziej wierzyć,
że manipulował nim Griaule, czy też Lemos i jego córka. W
czasie niektórych nocy myślał, że właściwie wolałby
zaakceptować działanie pod wpływem wolnej woli, sądzić że
stał się ofiarą ludzkich występków, nie zaś stworzenia tak
niepojętego jak Bóg. Podczas innych nocy łudził się, że
wygrał sprawę uczciwie i przyczynił się do uwolnienia
niewinnego człowieka. Jednego tylko był całkowicie pewien -
chciał w i e d z i e ć.
Nie mogąc podjąć żadnego działania, wyruszył wreszcie do
źródła, do dworu Lemosa na cyplu Ayler i oznajmił, że
chciałby się widzieć ze szlifierzem. Pokojówka poinformowała
go, że pana nie ma w domu, ale jeżeli zechce poczekać, to
dowie się, czy jest panienka. Wróciła po krótkiej chwili i
zaprowadziła go na wychodzącą na morze, osłonecznioną
werandę, z której rozpościerał się zapierający dech w piersi
widok dzielnicy Almintra. Ostre światło słońca rzucało
diamentowe rozbłyski na powierzchnię wody, rozpraszając je
na większej przestrzeni, kiedy wiatr marszczył morze w
drobniutkie fale. Widniejące na brzegu domy o spiczastych
dachach sprawiały wrażenie malowniczych i uroczych. Z tej
odległości trudno było dostrzec stopień ich zapuszczenia.
Ubrana w beżową, jedwabną suknię Miriella na wpół leżała na
sofie. W zasięgu jej dłoni na małym stoliczku znajdowała
się fajka o długim cybuchu i sporo małych, ciemnych
kuleczek. Korrogly podejrzewał, że to opium. Oczy miała
jakby lekko zamglone i chociaż wciąż wyglądała czarująco,
piętno rozpusty rozmyło delikatne linie jej urody. Pot
przylepił do jej policzka czarny lok i cała skóra miała
niezdrowy połysk.
- To cudowne, że znowu cię widzę - rzekła leniwie,
wskazując mu stojące obok krzesło.
- Naprawdę? - odparł czując, jak znowu wzbiera w nim
dawne pożądanie i dawna gorycz. Boże, pomyślał, wciąż ją
kocham. Mogłaby zrobić wszystko i kochałbym ją mimo to.
- Oczywiście. - Roześmiała się czarująco. - Wątpię, czy
mi uwierzysz, ale cię lubiłam.
- Lubiłaś! - W jego ustach zabrzmiało to jak epitet.
- Uprzedzałam, że nie będę mogła cię pokochać.
- Powiedziałaś, że spróbujesz.
Wzruszyła ramionami. Jej ręka drgnęła w kierunku fajki.
- Sprawy nie ułożyły się, jak należy.
- Och, nie powiedziałbym. - Wskazał ręką pełne luksusu
otoczenie. - Twoje sprawy ułożyły się zupełnie nieźle.
- I twoje również - odparła. - Słyszałam, że odniosłeś
wspaniały sukces. Wszystkie damy chcą, żebyś został ich... -
Zachichotała. - Ich adwokatem.
Wielka fala rozbiła się na brzegu pod werandą,
rozściełając koronkę piany do połowy plaży. Dźwięk ten
zdawał się usypiać Miriellę. Jej powieki opadły trzepocząc,
westchnęła głęboko i pod wpływem tego oddechu jej suknia
rozchyliła się, odsłaniając bladą, kołyszącą się pierś.
- Usiłowałam być z tobą uczciwa - powiedziała. - I
byłam. Tak uczciwa jak nigdy przedtem.
- To dlaczego nie powiedziałaś mi o swojej matce i
Zemaille'u?
Jej oczy otworzyły się szeroko. - Co?
- Przecież mnie słyszałaś.
Usiadła, otulając się szczelniej i spojrzała na niego ze
zmieszaniem i irytacją.
- Po co tu przyszedłeś?
- Żeby uzyskać odpowiedzi. Potrzebuję odpowiedzi.
- Odpowiedzi! - Znowu się roześmiała. - Jesteś większym
głupcem niż sądziłam.
Podrażniony jej słowami odezwał się: - Może jestem
głupcem, ale nie dziwką.
- Adwokat, który uważa, że nie jest dziwką! Czyż to nie
cudowne?
- Powiedz mi - zapytał. - Już nic ci nie grozi. Twój
ojciec nie może być ponownie postawiony przed sądem. To
byłaś ty, prawda? Wszystko to było planem, spiskiem, żeby
zabić Zemaillego i pomścić twoją matkę. Nie wiem, jak to
osiągnęłaś, ale...
- Nie mam pojęcia, o czym mówisz.
- Miriello - powiedział. - Muszę to wiedzieć. Nie zrobię
ci krzywdy, obiecuję ci. To, co musiałem zrobić ci w sądzie,
niemal mnie zabiło.
Przez długą chwilę patrzyła mu w oczy. - To było łatwe.
Byłeś łatwy. Dlatego właśnie ciebie wybraliśmy... Dlatego,
że byłeś tak samotny, taki naiwny. Musieliśmy po prostu
zmusić cię do działania. Miłością, strachem, skierowaniem na
fałszywy trop. I wreszcie narkotykami. Zanim ja... a raczej
Janice... zaprowadziłam cię do świątyni, dodałam ci do
brandy narkotyk. Sprawił, że stałeś się bardzo podatny na
sugestie.
- To właśnie wywołało moje halucynacje?
- Masz na myśli kryjówkę Marda? Nie, to jego iluzja. Była
wystarczająco realna. Narkotyk sprawiał jedynie, że
wierzyłeś w to, w co chciałam, żebyś uwierzył. Że jesteśmy w
niebezpieczeństwie, że nas ścigają. To wszystko.
- A co powiesz o łusce?
- Łusce?
- Tak. O wiszącym nad łóżkiem Zemaillego, utrwalonym w
łusce obrazie martwego maga. Chyba Archiochusa.
Zmarszczyła czoło. - Byłeś tak przerażony, że musiałeś
mieć halucynacje.
Wstała, zatoczyła się, przytrzymała poręczy werandy, aby
odzyskać równowagę. Pomyślał, że dostrzegł, jak jej twarz
łagodnieje, że pojawia się na niej wyraz pragnienia równego
jego pragnieniu. Ale wydało mu się, że dostrzega również jej
szaleństwo, niezrównoważenie psychiczne. Musiała być
szalona, aby uczynić to, co uczyniła, jednocześnie kochać i
nie kochać, przekonywająco odgrywać jednocześnie obie te
role, kłamać i oszukiwać z tak obsesyjną precyzją.
- Gdybyśmy przedstawili nasze dowody w bezpośredni sposób
- powiedziała - tatuś mimo wszystko mógłby zostać skazany.
Musieliśmy zharmonizować proces jak orkiestrę, manipulować sędziami
przysięgłymi. Należało więc wybrać dyrygenta. I okazałeś się
cudowny! Uwierzyłeś we wszystko, co ci podsuwaliśmy. -
Odwróciła się. Obsunęła suknię z ramion odsłaniając swe
idealne plecy i powiedziała z północnym akcentem: - Nie
kocham smoków.
Był to głos Janice.
Patrzył na nią, nic nie rozumiejąc. - Ale przecież ona
spadła z urwiska - rzekł. - Widziałem to.
- Siatka - wyjaśniła. - Umocowana tuż poniżej krawędzi.
Powiedziała to melodyjnym głosem starej kobiety, Kirin.
- Mój Boże! - westchnął.
- Niewielka charakteryzacja może sprawić cuda - oznajmiła.
- A ja zawsze dobrze udawałam głosy. Planowaliśmy to przez
wiele lat.
- Wciąż nic nie rozumiem. Było tyle zmiennych czynników.
W jaki sposób mogliście nad wszystkimi panować? A
dziewięciu świadków? Skąd mogliście wiedzieć, że uciekną?
Spojrzała na niego z politowaniem.
- Och - zawołał. - Rozumiem. Nie było żadnych świadków.
- Tylko Mardo i ja. I oczywiście tatuś wcale nie rzucał
kamieniem. Nie mogliśmy ryzykować, że spudłuje.
Obezwładniliśmy Marda, a potem tatuś zdruzgotał mu czaszkę.
Potem zażyłam narkotyki, aby wszystko sprawiało wrażenie, że
położono mnie na ołtarzu. No bo wiesz, kult został już
rozwiązany. Wszyscy obawiali się wielkiego dzieła. Właściwie
kiedy przyłączyłam się do wyznawców, wszystko zaczęło się
rozpadać. To było sedno naszego planu. Odizolować Marda.
Poświęciłam wiele godzin na dodawaniu mu otuchy w jego
wielkim dziele. Wiedziałam, że inni opuszczą go, jeżeli
uwierzą, iż istotnie może je doprowadzić do końca. Obawiali
się bardziej Griaule'a niż kapłana.
- A więc część tego była prawdą?
Skinęła głową: - Mardo miał obsesję zabicia Griaule'a. Był
szalony!
- A co z nożem, zakapturzoną postacią?
Pochyliła głowę. - Nie miałam zamiaru skaleczyć cię w
rękę, tylko przestraszyć. Bardzo martwiłam się, że cię
zraniłam. Musiałam obiec dom, dostać do tylnego wejścia
do warsztatu i wejść kuchennymi schodami, abyś myślał, że
przez cały czas byłam w domu. Prawie zapomniałam o całym
planie. Chciałam tylko pobiec i zaopiekować się tobą.
Przykro mi. Bardzo mi przykro.
- Przykro ci! Na Boga!
- Nie masz powodu do narzekania! Żyje ci się lepiej niż
kiedykolwiek. A jak sam powiedziałeś, śmierć Marda nie była
wielką stratą dla kogokolwiek. Był złym człowiekiem.
- Nie wiem, czy to słowo ma jeszcze jakiekolwiek
znaczenie.
Sięgając pamięcią wstecz, dostrzegał teraz poszlaki,
które powinien był zobaczyć o wiele wcześniej: podobieństwa
nerwowej gestykulacji Mirielli i Kirin, jej przesadną
reakcję, kiedy próbowała mówić o swojej matce, wszystkie
drobne niekonsekwencje, zbyt zazębiające się wzajemne
powiązania. Jakim był idiotą!
- Biedny Adam. - Podeszła do niego i zaczęła gładzić jego
włosy. - Oczekiwałeś, że świat będzie prosty, a jest... nie
taki, jakim go chciałeś.
Jej zapach, zapach rozgrzanych pomarańczy, podniecił go.
Posadził ją sobie gwałtownie na kolanach, zarazem zły i
pełen pożądania. Częścią swojej świadomości próbował ją
odtrącić, gdyby bowiem jej pragnął, usankcjonowałby tym
samym wszelkie fałsze i jeszcze bardziej osłabił swoje i tak
już nadwątlone morale. Jednak silniejsza część jego
osobowości pożądała jej i pocałował ją w usta smakujące
przydymioną słodyczą opium. Jego wargi przesunęły się po
wygięciu jej szyi, w kierunku wypukłości piersi. Początkowo
reagowała leniwie, potem jednak z całkowitym
zapamiętaniem.
- Tak bardzo mi cię brakowało - szeptała. - Kocham cię.
Naprawdę cię kocham.
Wydawało się, że jest taka jak dawniej, otwarta, pełna
oddania, łagodna. Z zaskoczeniem uświadomił sobie, że skryta
pod wyuzdaniem wrażliwość nie jest grą, wątpił bowiem we
wszystko, co się z nią wiązało. Ponownie pocałował ją w usta
i zapewne wziąłby ją od razu, w tej chwili i w tym miejscu,
gdyby nie przerwał im męski głos:
- Wolałbym, żebyś była nieco bardziej dyskretna,
kochanie.
Korrogly zerwał się, zrzucając Miriellę na podłogę.
W drzwiach stał Lemos. Uśmiechał się lekko kącikami ust.
Wyglądał kwitnąco, szczęśliwie, zupełnie inaczej niż ten
wyszarzały pechowiec, którego Korrogly bronił. Ubrany był w
kosztowną odzież, na palcach widniały pierścienie. Roztaczał
wokół siebie atmosferę zdrowia i dobrobytu, która wydawała
się równie nieprzyzwoita jak rumiana cera nasyconego
wampira. Miriella wstała i podeszła do niego. Objął jej
ramiona.
- Jestem zaskoczony widząc tu pana, panie Korrogly -
stwierdził Lemos. - Ale chyba nie powinienem. Moja córka
jest szalenie ponętna, nieprawdaż?
- Powiedziałam mu, tatusiu - odezwała się Miriella,
słodkim dziecięcym głosikiem. - O Mardo.
- Doprawdy?
Korrogly z przerażeniem zobaczył, jak Lemos pieści ukrytą
pod beżowym jedwabiem pierś swojej córki. Wyprężyła tors,
aby wzmóc nacisk jego dłoni, ale wydało mu się, że w wyrazie
jej twarzy dostrzega pewne napięcie.
Lemos najwidoczniej zauważył na twarzy Korrogly'ego
obrzydzenie i zapytał: - Ale nie powiedziałaś mu wszystkiego,
prawda?
- Nie powiedziałam o mamie. On sądzi...
- Mogę sobie wyobrazić, co sądzi.
Lemos wciąż się uśmiechał, ale poza tym uśmiechem w jego
szarych oczach kryło się coś, co napawało Korrogly'ego
lękiem.
- Sprawia pan wrażenie zmieszanego - rzekł Lemos. - Z
całą pewnością człowiek o pańskim doświadczeniu może
wyobrazić sobie miłość rodzącą się między mężczyzną a jego
córką. Co prawda, spotyka się to z potępieniem. Ale
potępienie społeczne, z jakim spotykają się takie związki,
wcale nie musi zmniejszać siły tych uczuć. W naszym przypadku
sprawiło, że sięgnęliśmy do rozpaczliwych środków.
Ostatnie fragmenty łamigłówki zaczęły do siebie pasować.
- To nie Zemaille zabił pańską żonę, ale pan.
Lemos prychnął z rozbawieniem. - Miałby pan piekielne
kłopoty z udowodnieniem tego. Ale żeby prawdzie stało się
zadość, przyznaję, że ma pan rację. Powiedzmy, że aby...
nacieszyć się sobą w pełni, Miriella i ja potrzebowaliśmy
więcej prywatności, którą Patrycja nam uniemożliwiała. Czyż
można było znaleźć lepszego łajdaka, który posłużyłby naszym
celom niż Mardo Zemaille? Wtedy świątynia była zawsze
otwarta dla ciekawskich. Ktoś taki jak ja mógłby
niezmiernie łatwo przekonać Patrycję, że byłoby zabawne
odwiedzić pewnej nocy to miejsce.
- Zabił ją pan... I teraz usiłuje oskarżyć o jej śmierć
Marda?
- Uznano, że jej zgon nastąpił w wyniku wypadku - odparł
Lemos. - Nie ma potrzeby kogokolwiek oskarżać.
- Wtedy dostrzegł pan, jakie możliwości stwarza dla pana
Zemaille.
- Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi
ludźmi łatwo manipulować. Zajęło to nieco czasu, ale wynik
był przesądzony.
Dłoń Lemosa przesunęła się niżej i zaczęła pieścić brzuch
Mirielli. Korrogly miał wrażenie, że mimo pozorów
jest ona właściwie niewolnicą, nie zaś kochanką, że
okazywana przez nią przyjemność jest wynikiem raczej
przymusu i dezorientacji. Na jej twarzy pojawił się
bezwolny wyraz, jakiego nie dostrzegał w czasie, kiedy o n
ją dotykał.
- Nie sądzę, czy we właściwy sposób wyraziłem już panu moją
wdzięczność - ciągnął dalej Lemos. - Gdyby nie pan, mógłbym
w dalszym ciągu przebywać w Almintrze. Jestem na zawsze
pańskim dłużnikiem.
Korrogly wciąż patrzył na niego, niepewny, jak ma
postąpić.
- Być może, zastanawia się pan, dlaczego jestem z panem
tak szczery - rzekł Lemos. - Doprawdy, nie ma w tym żadnej
tajemnicy. Jest pan upartym człowiekiem, panie Korrogly.
Żywię do pana wiele szacunku. Kiedy tylko znajdzie się pan
na tropie, a zdaję sobie sprawę, że od jakiegoś czasu złapał
pan trop, będzie pan nim dążył dopóty, dopóki nie dowie się
wszystkiego. Domyślałem się, że prędzej czy później będziemy
musieli odegrać tę scenę. Mógłbym kazać pana zabić, ale jak
już powiedziałem, jestem panu wdzięczny i wolę pozwolić panu
żyć. Wydaje mi się, że w żaden sposób nie zdoła mi pan
zaszkodzić. Ale chcę też pana ostrzec. Będę miał pana na
oku. Jeżeli przyjdzie panu do głowy sprawiać mi jakieś
kłopoty, będzie to jeden z ostatnich pańskich pomysłów. A
jeżeli pan w to wątpi, to proszę przemyśleć wszystko, co pan
tu dziś usłyszał i uświadomić sobie, do czego jestem zdolny,
co zdołałem dokonać, kiedy nie posiadałem władzy i wyobrazić
sobie, co mogę zrobić obecnie, gdy jestem potężny. Czy pan
mnie rozumie?
- Tak - odparł Korrogly.
- No cóż - Lemos puścił Miriellę, która chwiejnym krokiem
wróciła na sofę. - Nie pozostaje mi nic innego, tylko pana
pożegnać. Może zechce pan znowu do nas wpaść? Na przykład na
obiad. Oczywiście zawsze może pan odwiedzać Miriellę. Ona
pana lubi, naprawdę, ja zaś nauczyłem się nie być zazdrosny.
Bardzo bym nie chciał pozbawiać jej tych przyjemności, które
pan może jej zapewnić. Obawiam się, że to, co na moją prośbę
dla mnie robiła, okaleczyło ją psychicznie i może pan
pozwoli jej to przezwyciężyć. - Oparł dłoń o plecy
Korrogly'ego i zaczął prowadzić go przez pokoje w kierunku
drzwi wyjściowych. - Przyjemność jest czymś rzadkim. Nie
chciałbym nikogo jej pozbawiać. Kiedy zostałem bogaty,
zacząłem to właśnie pojmować. I to jeszcze jeden powód, by
czuć do pana wdzięczność. A więc... - Otworzył frontowe
drzwi. - ... kiedy mówiłem, że to co moje, należy również do
pana, rozumiałem to w najgłębszym i najbardziej intymnym
sensie. Proszę korzystać z naszej gościnności. Zawsze.
Z tymi słowami na ustach pomachał mu dłonią i zamknął
drzwi. Korrogly znalazł się w jaskrawym świetle
słonecznym, ogarnięty uczuciem, że został uwięziony na
kamiennej wysepce wśród niezbadanego morza.

Kiedy zaczął już zapadać zmierzch, Korrogly po całodziennym
spacerze i równie długich przemyśleniach znalazł się
wreszcie w Muzeum Henry'ego Sichiego i stanął przed szklaną
gablotą z zamkniętym w niej Ojcem Kamieni. Lemos miał rację
- w żaden sposób nie zdoła osiągnąć sprawiedliwości i
Korrogly musi pogodzić się z faktem, że został wykorzystany
przez kogoś bardziej nawet potwornego od Griaule'a.
Najlepszym roziązaniem, uznał, byłoby opuścić Port Chantay i
zrobić to możliwie jak najszybciej. Możliwe, że Lemos
wszystko co powiedział, mówił szczerze, ale równie dobrze
mógł zmienić zdanie i uznać Korrogly'ego za zagrożenie. Ale
choć był w niebezpieczeństwie, nie ono go przejmowało. Wciąż
był człowiekiem na tyle moralnym - Lemos powiedziałby
głupim - że dalej pragnął osądzenia Lemosa i nic nie było w
stanie pozostawić go na pastwę ponurych nastrojów oraz
impulsu samozniszczenia, zapatrzonego w porozbijane szczątki
swego wymarzonego, uporządkowanego wszechświata.
Spojrzał na Ojca Kamieni. Spoczywał, mrugając do
niego w swym gnieździe z błękitnego aksamitu - zamglony
kawałek tajemnicy, rzucający widmowe refleksy, w
którego wnętrzu dziwny, przypominający człowieka skrzep
ciemności wydawał się wić, poruszać jakby istotnie był duszą
uwięzionego w jego wnętrzu czarnoksiężnika. Korrogly wbił
wzrok w tę ciemność i nagle otoczyła go ona całkowicie.
Znalazł się jakby w małym wycinku nocy i spoglądał na
leżącego na ziemi człowieka. Starego, bardzo starego
człowieka o zapadniętych policzkach i haczykowatym nosie, o
czarnych oczach pożyłkowanych niebiesko-zielonym ogniem,
odzianego w szaty czarnoksiężnika. Widok ten trwał zaledwie
kilka sekund, ale zanim rozwiał się, wyczuł obecność tego
samego zimnego, potężnego umysłu, z którym zetknął się już
przedtem w świątyni. Kiedy wreszcie ponownie zorientował
się, że stoi przed szklaną gablotką i spogląda na Ojca
Kamieni, nie poczuł strachu, wstrząsu, ale radość. Uświadomił
sobie, że to jednak b y ł Griaule. Wizja świadczyła
wyraźnie, że Zemaille był poważnym niebezpieczeństwem, które
Griaule musiał wyeliminować. A on, Korrogly, istotnie
widział tej nocy w świątyni umierającego czarnoksiężnika, to
wcale nie była halucynacja. Smok usiłował go w ten sposób
oświecić. Roześmiał się i klepnął w udo. O, Lemos
rzeczywiście opracował swój plan, ale jak powiedział dawny
wyznawca kultu, był to jednak mimo wszystko pomysł Griaule'a, i
to on zainspirował działania Lemosa... I uczynił to za
pośrednictwem tego odłamka mlecznobiałego kamienia.
Radość Korrogly'ego nie wypływała wcale z faktu, że Lemos
właściwie był niewinny - "niewinny" nie było słowem, które
pasowałoby do szlifierza - ale z nowego zrozumienia całej
subtelnej precyzji działania Griaule'a. Przemawiało to do
niego, rozkazywało mu, wskazywało mu nowy rodzaj prawa,
które zaniedbywał w całym swym dotychczasowym życiu. Prawo
wolnej woli. Zrozumiał, że tylko ono może zapewnić
sprawiedliwość. Jeżeli pragnie sprawiedliwości, m u s i je
stosować. Nie jako system, nie w sądzie i było to coś, do
czego czuł się w pełni przygotowany. Zaskakiwało go, że nie
doszedł do tego wniosku wcześniej, ale uznał, że zanim
nastąpiła ta chwila, był zbyt zdezorientowany, zbytnio
pogrążony w złożonościach procesu, aby pomyśleć o podjęciu
bezpośrednich działań. I być może, nie był jeszcze
przygotowany do działania, być może jego motywacje nie były
jeszcze wystarczające.
No cóż, teraz miał tę motywację.
Miriellę.
Możliwe, że w żaden sposób nie można już jej ocalić, że
zbytnio pogrążyła się w perwersjach, by móc się z nich
teraz wyzwolić. Przez tę chwilę jednak, gdy znajdowała się w
jego ramionach, znowu była kobietą, którą kochał. To nie
było oszustwo. W ostateczności mógł wyzwolić ją od
człowieka, który zdominował ją i przywiódł do grzechu. To,
że przysłuży się również sprawiedliwości, nadawało jedynie
jego działaniom słodyczy.
Wyszedł z muzeum i stanął na stopniach spoglądając na
ocienioną wodę koloru lawendy koło cypla Ayler. Wiedział
dokładnie, jak ma postąpić. Sam Lemos wspominając o Mardo,
podpowiedział mu metodę skutecznego działania:
- Mardo był słabym człowiekiem obdarzonym władzą. Takimi
ludźmi łatwo manipulować.
I oczywiście sam Lemos wcale nie był inny.
Miał mnóstwo słabych punktów. Jego inwestycje, Miriella,
jego zbrodnie, jego złudne uczucie panowania nad sytuacją.
To ostatnie było największą słabością. Był zakochany we
własnej władzy, wierzył, że jego ocena sytuacji jest
nieomylna i nigdy nie mógłby uwierzyć, że Korrogly jest inny
niż on go sobie wyobraził. Będzie przypuszczał, że adwokat
albo nie uczyni nic, albo zacznie działać poprzez sądy. Nigdy
nie zaświta w nim podejrzenie, że Korrogly może zacząć
działać przeciwko niemu w ten sam sposób, w jaki on działał
przeciwko Zemaillemu. Zemaille najpewniej myślał tak samo o
Lemosie.
Korrogly uśmiechnął się. Zrozumiał, jak cudownie złożony
był ten łańcuch następujących po sobie iluminacji, kiedy
jednego człowieka po drugim nakłaniano do podejmowania
zdecydowanych kroków. Energicznym krokiem zszedł po
stopniach i ruszył po Bulwarze Biscaya, kierując się w
stronę "Ślepej Damy" na kufel piwa i chwilę spokojnej
kontemplacji, w czasie której zaplanuje swoją przyszłość i
los Lemosa. Zanim minął kwartał, miał już opracowany
zalążek planu.
W tej samej chwili jednak przyszła mu do głowy
niepokojąca myśl.
A jeżeli spełnia swoimi działaniami wolę Griaule'a, jeżeli
Ojciec Kamieni miał wpływ i na niego? Jeżeli wcale nie
bierze przeznaczenia w swoje ręce, a jedynie spełnia
życzenia Griaule'a i stanowi element jakiegoś straszliwego
planu? Jeżeli odrzucając zwykłe środki i moralne sposoby
działania ma szansę stać się takim samym potworem jak Lemos
i w rezultacie również zostanie wyeliminowany przez
kolejnego pionka, którym posłuży się Griaule? Nie mógł tego
wiedzieć. Równie dobrze jego nagłe postanowienie, że zacznie
działać, mogło być rezultatem długich, wewnętrznych rozważań.
Wynik procesu Lemosa mógł stać się tym ciężarem, pod którym
zawaliło się jego niestabilne morale.
Stał przez długą chwilę zastanawiając się nad tym. Zdawał
sobie sprawę, że nigdy nie zakończy tych rozważań, ale
poszukiwanie rozwiązań może dopomóc mu w odsunięciu od
siebie takich niepokojów, uprości analizy i próby
kwestionowania biegu wydarzeń. Uświadomił sobie wreszcie, że
stało się to dla niego sprawą wyboru - zupełnie jakby decyzja
podjęcia działań uwolniła go od dawnych więzów, od
krępujących pęt ideałów i zapoznała go z nową, i choć może
mniej moralną, to jednak o wiele skuteczniejszą magią. Cóż go
w gruncie rzeczy obchodzi, kto kontroluje to działanie, kto
pociąga za sznurki? Prędzej czy później człowiek musi
przestać myśleć i zacząć być, musi przestać martwić się
złożonością i zmiennością życia, i zacząć żyć. Nie było
pewności, bezpiecznej ścieżki, jakiejś absolutnej moralności.
Czyń najlepiej, jak potrafisz dla pożytku samego siebie i
tych, których kochasz i miej nadzieję, że będzie to stanowiło
wystarczająco szeroki zakres problemów, aby utrzymać
twe sumienie w dobrym zdrowiu. Jeżeli nie... No cóż, nie ma
sensu martwić się tą ewentualnością. Po co kłopotać się
grzechem w świecie, w którym każdy jest grzeszny?
Ruszył znowu przed siebie. Szedł twardym krokiem i
uśmiechał się do przechodniów, ukłonił się uprzejmie starej
kobiecie zamiatającej ganek, zatrzymał na chwilę, aby
pogłaskać po główce chłopczyka i przez cały czas planował
swoje działania przeciwko Lemosowi, wyobrażał
sobie rozmaite odmiany jego ruiny i klęski, przedstawiał
sobie Miriellę w swoich ramionach, puszczał wodze
wyobraźni pozwalając jej ulatywać swobodnie przez obszary
rozmaitych możliwości. Widział się w szatach sędziego,
sprawującego pełne obiektywizmu rządy prawa, sprawiedliwego,
lecz nieugiętego, pełnego niezgłębionej mądrości. Widział
się również na słonecznej werandzie dworu na cyplu Ayler, na
białym jachcie, w błyszczącej od złota sali balowej, w
najrozmaitszych, pełnych luksusu otoczeniach, wśród
lojalnych przyjaciół, pięknych kochanek oraz nieprzyjaciół,
których tajemnicami władał. Życie, które do niedawna
wydawało się być tak odległe jak skarb poza jego zasięgiem,
teraz zdawało się go otaczać, obejmować, oszałamiało go
swymi bogatymi aromatami i obrazami. Czyż to ważne, zapytał
się w duchu, kto włada tym światem? Przecież nie jest on
przez to mniej cudowny, nie daje nam przez to mniej
przyjemności. Roześmiał się głośno, mrugnął do ładnej
dziewczyny i planował przemoc i oszustwo, to wszystko, co
przynosiło mu radość.
Tak czy inaczej, w Port Chantay smok był już na swobodzie.

KONIEC






Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ojciec
Ojciec3
Ojciec4
00000203 Słowacki Ojciec zadżumionych w El Arish
Ojciec Pio i kapłanka wudu
Ojciec Goriot jako powieść realistyczna
bogaty ojciec biedny ojciec dla mlodziezy
Ojciec Charbel
Ojciec5
Balzac Ojciec Goriot
Ojciec PIO 1
Paryż tło zdarzeń w powieści H Balzaka Ojciec Goriot
Ojciec [ Pedar] (Iran 1996)

więcej podobnych podstron