.N:62
powieść
Lucius Shepard
Ojciec Kamieni (2)
(The Father of Stones)
przełożył Sławomir Kędzierski
Wkrótce po rozpoczęciu przesłuchania pierwszego świadka
zgłoszonego przez obronę, specjalistki w zakresie historii
i biologii Catherine Ocoi, frapującej blondynki w wieku
około trzydziestu pięciu lat, Korrogly został przywołany do
stołu sędziowskiego na przeprowadzoną szeptem rozmowę z
sędzią Wymerem. Sędzia pochylił się nad stołem i wskazał na
rozmaite tablice przyniesione przez Catherine, ze
szczególnym naciskiem zwracając jego uwagę na ustawiony obok
stołu obrony olbrzymi obraz przedstawiający wielkiego jak
góra smoka.
- Ostrzegałem pana, żeby nie przekształcać tego procesu w
cyrk - oznajmił.
- Nie sądzę, by to wyobrażenie Griaule'a...
- Pańskie wstępne wystąpienie było arcydziełem
zastraszenia - oznajmił Wymer. - Nie ganię pana za to, ale
od tej pory nie pozwolę na zastraszanie ławy przysięgłych.
Chcę, żeby usunięto ten obraz.
Korrogly zaczął protestować, ale wtedy dostrzegł również,
jakie zalety płyną z wykonania tego polecenia. To, że uznano
obraz za wystarczająco ważny, by domagać się jego usunięcia,
jedynie podkreślało znaczenie wygłoszonej przez niego tezy.
- Jak pan sobie życzy - przytaknął.
- Niech pan będzie ostrożny, panie Korrogly - rzekł
Wymer. - Bardzo ostrożny.
Gdy wynoszono obraz, oczy sędziów przysięgłych podążały
za nim, a kiedy malowidło zniknęło, na ich twarzach zaczęła
malować się wyraźna ulga. Ta ulga, pomyślał Korrogly, może
być o wiele cenniejsza niż ciążąca nad nimi obecność obrazu.
Będzie mógł to wykorzystywać, przypominać im o Griaule'u,
pozwoli im się wahać między ulgą i niepokojem, zdobywając w
ten sposób coraz większą kontrolę nad nimi.
Pokierował składaniem zeznań Catherine Ocoi.
Opowiedziała w nich o tym, jak Griaule swoimi manipulacjami
doprowadził ją, by żyła we wnętrzu smoka przez dziesięć lat
po to tylko, aby sprawować nadzór nad pojedynczym zjawiskiem
zachodzącym w jego organizmie. Następnie opowiedziała o
cudownych rzeczach, jakie można odnaleźć wewnątrz smoka, o
lekach, które udało się jej wydestylować z najrozmaitszych
produktów wewnętrznego wydzielania smoka, o dziwnych i pod
pewnymi względami niezwykłych pasożytach oraz roślinach,
jakie tam żyły. Nic nie wiedziała o Ojcu Kamieni, ale po jej
zeznaniach, że sędziowie przysięgli nie mieli już właściwie
żadnych wątpliwości, że kamień jest wytworem Griaule'a.
Wśród przyniesionych przez nią eksponatów, pochodzących bez
wyjątku z wnętrza smoka, znalazły się na przykład szklana
gablota z pająkami, których pajęczyny sprawiały wrażenie
wytworów nieprawdopodobnej fantastycznej wyobraźni, były też
kawałki z niezwykłej rośliny zdolnej do tworzenia replik
zwierząt, które zasnęły w jej splotach, a także -
szczególnie odnoszące się do tej sprawy - guzy z
przypominającego bursztyn materiału o niemal mineralnej
budowie, które, według niej, powstały w wyniku petryfikacji
kwasów żołądkowych Griaule'a.
- Nie mam wątpliwości - stwierdziła - że Griaule mógł to
wytworzyć. - Uniosła Ojca Kamieni. - A gdy obecnie go
dotykam, wiem, że jest to dzieło Griaule'a. Przez dziesięć
lat dokładnie nauczyłam się rozpoznawać jego twory. Ten
kamień należy do niego.
Mervale niewiele mógł uczynić, żeby osłabić wagę jej
zeznań. Opinia Catheriny Ocoi była nienaganna, jej
działalność i odkrycia cieszyły się uznaniem w całej
okolicy. Natomiast z następnymi świadkami, filozofami i
kapłanami, którzy przedstawiali swoje opinie na temat
zdolności Griaule'a w manipulowaniu ludźmi, Mervale nie
obchodził się już tak łagodnie. Perorował zawzięcie i
szyderczo oskarżając świadków o wygłaszanie wyssanych z
palca domysłów, Korrogly'ego zaś o deprecjonowanie wymiaru
sprawiedliwości.
- Odnoszę wrażenie, że proces przeradza się w jakąś
dyskusję metafizyczną - oznajmił Wymer wezwawszy obu
prawników do stołu sędziowskiego.
- Metafizyczną? - spytał Korrogly. - Być może, ale jest
to zrozumiałe w przypadku dyskusji dotykającej
fundamentalnych zasad prawa. Nasze prawo oparte jest na
kodeksie moralnym, który ukształtowany został przez zasady
religii i wiary. Czyż nie jest to metafizyka? Metafizyka
znajduje swój wyraz w prawie opartym na wspólnie uznanym
poglądzie moralnym. Ukształtowanym przez religię
i powszechnie uznanym w naszym społeczeństwie poglądzie na temat
właściwych i słusznych ograniczeń, którym powinno być
poddane zachowanie człowieka. Dążę przede wszystkim do
ustalenia, że istnieje wspólne uznanie faktu wywierania
wpływu przez Griaule'a. Mógłbym wyjść na ulicę i nie
znalazłbym tam ani jednego człowieka, który w mniejszym lub
większym stopniu nie wierzyłby w Griaule'a. Tego rodzaju
jednomyślności nie bylibyśmy w stanie odnaleźć nawet w
przypadku wiary w Boga.
- To śmieszne! - stwierdził Mervale.
- Po drugie - kontynuował Korrogly - na podstawie zeznań
biegłych staram się ustalić zasięg wpływu Griaule'a,
dalekosiężność i ograniczenia jego woli. To prosta i
zasadnicza sprawa. Zasadnicza nie tylko w przypadku
ustalania wiarygodności twierdzenia mojego klienta, że jest
człowiekiem niewinnym, ale również ważna dla tworzonego
precedensu. Jeżeli pan na to nie zezwoli, odrzuci pan tym
samym wniosek obrony o uznanie podsądnego niewinnym. A
ponieważ pan przyjął już ten wniosek, musi jednocześnie
pozwolić na jego umotywowanie.
Wymer przez chwilę przetrawiał to co usłyszał. Potem
spojrzał pytająco na Mervale'a, który tylko westchnął.
- Dobrze - oświadczył sędzia. - W trosce o szybki i
sprawny przebieg rozprawy skłonny jestem uznać istnienie
wywieranego przez Griaule'a wpływu i...
- Obawiam się, że troska o szybki i sprawny przebieg
rozprawy nie pokrywa się w pełni z troską o interes mojego
klienta - odparł Korrogly. - Dążąc do ustalenia precedensu,
chcę dać temu odpowiednie podstawy. Mam zamiar zwrócić
uwagę ławy przysięgłych na dzieje Griaule'a i najrozmaitsze
przejawy jego wpływu. Uważam, iż jest absolutnie konieczne,
aby w całości pojęli subtelności jego działania i dzięki
temu ogłosili sprawiedliwy werdykt.
Wymer westchnął głęboko. - Panie Mervale?
Mervale otworzył usta, potem zamknął je, podniósł ręce w
geście rezygnacji i powędrował do stołu prokuratora.
- Proszę kontynuować, panie Korrogly - oznajmił Wymer. -
Niechże pan jednak spróbuje ograniczyć teatralne występy do
minimum, dobrze? Wątpię, czy zdoła pan przedstawić coś, co
mogłoby podważyć materiał dowodowy, jakim jest testament.
Nie ma sensu tracić na próżno czasu.
Zrobiło się już późno, ale Korrogly nie poprosił o
przerwę. Chciał, żeby Lemos opowiedział swoją historię i by
jego zeznania przez całą noc zapadły w pamięć przysięgłych.
Naprowadzany pytaniami Lemos złożył zeznania naświetlające
tło sprawy. Oswajał się przy okazji z miejscem dla świadków
i ławą przysięgłych. Potem Korrogly poprosił go, aby
własnymi słowami opowiedział, co zdarzyło się od dnia, kiedy
kupił Ojca Kamieni od Henry'ego Sichiego.
Lemos oblizał wargi, spojrzał na balustradę wyznaczającą
miejsce dla świadków, westchnął i - zgodnie z instrukcjami
swego adwokata - patrząc w oczy sędziom przysięgłym rzekł: -
Pamiętam, że starałem się jak najszybciej dotrzeć z
kamieniem do domu. Wtedy nie zdawałem sobie sprawy dlaczego,
po prostu wiedziałem, że chcę go dokładniej zbadać. Kiedy
dotarłem do pracowni, podszedłem do warsztatu i usiadłem na
chwilę. Część, którą państwo obecnie widzicie, była pokryta
czymś, co przypominało pazury z pomarańczowej, jakby
przerdzewiałej, substancji. Dotykając jej
zabrudziłem swoje palce. Była miękka, łuszcząca się i
przypominała raczej stare drewno, czy w każdym razie coś
pochodzenia organicznego. Natomiast od samego kamienia nie
mogłem wprost oderwać oczu. Jego zamglona powierzchnia była
tak piękna, tak tajemnicza. Ogarniała mnie coraz większa
pewność, że w jego wnętrzu uwięzione jest jeszcze większe
piękno, piękno, które - byłem tego pewien - potrafiłem
wyzwolić. Zazwyczaj nie przystępowałem do obróbki kamienia,
dopóki nie spędziłem z nim tygodni, a nawet miesięcy.
Znajdowałem się jednak w jakimś transie, ogarnięty
dziwną pewnością, że znam ten kamień, że znałem go od
zawsze, że jego wewnętrzna struktura jest dla mnie tak
przejrzysta jak bieg moich własnych myśli. Oczyściłem kamień
z pomarańczowej substancji, umocowałem go w imadle,
założyłem okulary ochronne i przystąpiłem do obróbki.
Przy każdym uderzeniu dłuta odnosiłem wrażenie, że
światło wewnątrz kamienia rozpada się, bryzgając promieniami,
które wnikają do moich oczu, a promienie te z kolei wywołują
w moim mózgu fontanny obrazów, jakby on również stał się
szlachetnym kamieniem poddawanym obróbce. Pierwszym widokiem
był Griaule, jednak nie taki jak obecnie, ale żywy, zionący
ogniem w kierunku maleńkiego człowieczka w szatach
czarnoksiężnika. Szczupłego, śniadego mężczyzny o wąskim
nosie. Potem ukazał się następny obraz, na którym zarówno
smok jak i człowiek zostali unieruchomieni w wyniku tej
walki. A później zaczęły przesuwać się kolejne wizje, lecz
pojawiały się zbyt szybko, abym mógł je zarejestrować.
Światło ożywiało mój umysł, dzwonienie w uszach było muzyką
światła i każdym fibrem mojego jestestwa zdawałem sobie
sprawę, że poddaję obróbce jeden z najwspanialszych
klejnotów. Nazwę go Ojcem Kamieni, pomyślałem, bowiem
stanowić on będzie wzorzec piękna minerału. Kiedy jednak
odłożyłem wreszcie dłuto i zacząłem zastanawiać się
nad tym, co zrobiłem, poczułem rozczarowanie. Kamień
był efektowny, pełen błysków i wewnętrznego ognia, ale nie
posiadał głębi ani subtelności zabarwienia. Odnosiło się
wrażenie, że jest pusty w środku. Gdyby nie jego
waga, można by go było uznać za efektowny bibelot z
dmuchanego szkła.
Byłem zmartwiony, że wyrzuciłem pieniądze na ten kamień.
Nie mogłem sobie wyobrazić, czego się po nim spodziewałem.
Powinienem poznać, że jest bezwartościowy, powtarzałem
sobie. Sklep był już na granicy bankructwa i w żadnych
okolicznościach nie należało dokonywać tego zakupu.
Ostatecznie postanowiłem ofiarować kamień Zemaillemu. Męczył
mnie o coś niezwykłego do jednego ze swoich obrzędów i być
może, myślałem, zewnętrzna efektowność kamienia ukryje jego
brak wartości. Miałem również nadzieję, że uda mi się
zobaczyć Miriellę. Owinąłem kamień w kawałek aksamitu i
pospieszyłem do świątyni. Kiedy jednak przybyłem na miejsce,
zastałem bramę zamkniętą. Stukałem wielokrotnie, nikt jednak
nie odpowiedział. Nigdy nie uważałem się za człowieka
niezrównoważonego, ale to, że broniono mi wstępu po tak
długiej wędrówce, odebrałem jako straszną obrazę. Chodziłem
tam i z powrotem przed bramę, zatrzymując się od czasu do
czasu, aby krzyknąć i mój gniew przeradzał się w coraz
gwałtowniejszą wściekłość. Wreszcie, nie mogąc już nad nią
zapanować, zacząłem wspinać się na mur, chwytając się
porastających go pnączy. Przedarłem się przez ogród - jeżeli
można tak nazwać kawałek ziemi porośnięty chwastami - czując
narastający we mnie gniew. I kiedy usłyszałem dobiegające z
narożnego budynku śpiewy, pobiegłem w jego stronę. Ogarnięty
wściekłością postanowiłem cisnąć kamień pod nogi Zemaillego,
spojrzeć z pogardą na Miriellę, a następnie wyjść,
pozostawiając ich perwersjom, którym się oddawali. Kiedy
jednak znalazłem się wewnątrz budynku, osłupiałem na widok
barbarzyńskiej sceny, jaką ujrzałem. Komnata, do której
wszedłem, miała kształt pięciokątu i otoczona była
parawanami z rzeźbionego hebanu. Pokryta czarnym mchem
podłoga opadała w kierunku wgłębienia ze znajdującym się w
nim wyrzeźbionym na podobieństwo Griaule'a ołtarzem z
czarnego kamienia. Otaczały go pochodnie umieszczone w
wykonanych z kutego żelaza podstawach o groteskowych
kształtach. Odziany w czerń i srebro Zemaille -smagły
mężczyzna o orlim nosie stał koło ołtarza z uniesionymi w
błagalnym geście rękami i śpiewał razem z dziewięcioma
zakapturzonymi postaciami otaczającymi ołtarz. Parę chwil
później drzwi z tyłu komnaty otworzyły się i wyprowadzono z
nich Miriellę. Była całkiem naga, miała na sobie jedynie
naszyjnik z polerowanych łusek smoka. Była wyraźnie
nieprzytomna. Jej głowa kołysała się bezwładnie, oczy miała
wywrócone tak, że widać było półkola białek.
Przeraziłem się widząc moją córkę w tak żałosnym stanie.
Stałem oszołomiony, niezdolny do działania. W tym momencie
dostrzegłem całą beznadzieję mojego życia i przez chwilę
uważałem nawet, że zasłużyłem sobie na taki los.
Patrzyłem jak Miriellę kładziono na ołtarzu. Jej głowa
kołysała się na boki i wydawało mi się, że moja córka nie
może zdawać sobie sprawy z tego, co się z nią dzieje. Śpiew
stawał się coraz głośniejszy i Zemaille unosząc ręce jeszcze
wyżej zawołał: "Ojcze! Wkrótce będziesz wolny!" A następnie
zaczął mówić w języku, którego nie znałem.
W tym właśnie momencie poczułem obecność Griaule'a. Nie
wiązały się z tym żadne wspaniałe, fizyczne zjawiska ani
uderzające efekty... może poza zwiększeniem uczucia
dystansu do wszystkiego, czego byłem świadkiem. Nic mnie nie
obchodziło i to wydawało mi się szczególnie osobliwe, nigdy
bowiem nie podchodziłem beznamiętnie do spraw związanych z
Miriellą. Mimo wszystko byłem jednak pewien jego obecności i
gdy stałem tak patrząc na ołtarz, dokładnie wiedziałem, co
się ma zdarzyć i dlaczego nie można do tego dopuścić.
Przekonanie to nie było tak prostym uczuciem, jak świadomość
grożącego mojej córce niebezpieczeństwa. Odczuwałem raczej
obecność czegoś starego, gwałtownego i mistycznego. Do tej
pory czuję ślad, jaki pozostawiło to w moim mózgu, choć
szczegóły już zatarły mi się pamięci.
Ruszyłem do przodu wykrzykując imię Zemaillego. Odwrócił
głowę. Dziwne... Nigdy dotąd nie okazywał mi niczego poza
lekceważeniem, a teraz na jego twarzy pojawiło się
straszliwe przerażenie. Zupełnie jakby wiedział, że to nie
ja, lecz Griaule jest jego przeciwnikiem. Przysięgam przed
Bogiem, że jeszcze przed chwilą nie miałem zamiaru go zabić,
kiedy jednak ruszyłem w jego kierunku, wiedziałem że muszę
go zgładzić i to natychmiast. Zapomniałem już, że trzymam w
dłoni kamień, aż nagle, nie myśląc, nawet nie podejmując
żadnego świadomego działania, cisnąłem nim w Zemaillego. Był
to niesamowity rzut. Kapłan stał w odległości co najmniej
pięćdziesięciu stóp ode mnie, ale kamień ze strasznym
trzaskiem uderzył go w sam środek czoła. Zemaille upadł nie
wydając najmniejszego dźwięku.
Lemos na chwilę opuścił głowę i zacisnął dłonie na
balustradce. - Oczekiwałem, że te dziewięć osób
zgromadzonych wokół ołtarza zaatakuje mnie, ale
wszyscy uciekli w mrok. Być może, oni również dostrzegli
w tym działanie Griaule'a. Byłem wstrząśnięty swym czynem.
Jak już zeznałem, świadomość celu rytuału uleciała, zniknęła
z mego umysłu, rozwiała się jak mgła. Wiedziałem tylko, że
zabiłem człowieka... może nikczemnego, ale jednak człowieka.
Podszedłem do Zemaillego w nadziei, że może jeszcze żyje.
Obok niego leżał Ojciec Kamieni. Uświadomiłem sobie, że coś
w nim uległo zmianie i kiedy go podniosłem, zobaczyłem, że
środek nie jest już pusty. W sercu kamienia znajdowała
się skaza, którą sami możecie teraz zobaczyć, skaza w
kształcie człowieka z uniesionymi rękami. - Odchylił się do
tyłu i westchnął. - Całą resztę znacie.
Przesłuchanie przeprowadzone przez Mervalego było
drobiazgowe, złośliwe, a jednak, gdyby nie sprawa
testamentu, Korrogly miałby wspaniałą szansę uzyskania
uniewinnienia swego klienta. Ciężar materiału dowodowego nie
wywarł na sędziach przysięgłych większego wrażenia niż
zeznania jego świadków i Lemosa. Ale Lemos nie potrafił
podać żadnego powodu, dla którego Griaule mógł pragnąć
śmierci Zemaillego, wydawał się przechylać szalę na korzyść
prokuratury. Tego dnia Korrogly pozostał do późna w gmachu
sądu przywołując w myśli szczegóły sprawy i wreszcie, tuż
przed jedenastą, jeszcze bardziej sfrustrowany, zebrał
papiery i ruszył w stronę Almintry w nadziei, że uda mu się
załagodzić swoją słowną potyczkę z Miriellą. Może przekona
ją o swoich dobrych intencjach, pomoże zrozumieć, że jego
brutalność była konieczna.
Kiedy wreszcie dotarł do Almintry, ulice opustoszały i
mgła odcięła rozsypujące się domy od plaży, nieba i reszty
świata, przekształcając światła lamp ulicznych w rozmyte,
białe plamy. Fale uderzały leniwie o brzeg i dźwięk ten
przypominał odgłosy klapsów zadawanych gigantyczną dłonią.
Powietrze było tak bardzo przesycone wilgocią, że Korrogly
podniósł kołnierz i ruszył szybciej, zgrzytając podeszwami
butów o naniesiony wiatrem piasek. Dostrzegł swoje odbicie w
witrynie sklepowej - blady, zaniepokojony człowiek, ze
zmarszczonym czołem, zaciskający jedną ręką płaszcz pod
szyją i śpieszący przez lśniącą, czarną przestrzeń...
Wyobraził sobie, że jest to przestrzeń Griaule'a,
przestrzeń winy i niewinności, każdego ludzkiego problemu.
Zaczął iść szybciej, pragnąc rozważyć swe wątpliwości w
pełnej ciepła obecności Mirielli. Przed sobą dostrzegł nagle
spowitą mgłą nieruchomą postać. Stała, ale w jej bezruchu
kryło się coś groźnego. Idiota, skarcił samego siebie i
szedł dalej. Kiedy jednak postać stawała się coraz
wyraźniejsza, jego niepokój zaczął narastać. Okryta była
płaszczem albo czymś w rodzaju peleryny. Spojrzał w mgłę.
Płaszcz z kapturem. Zatrzymał się przy wylocie zaułka.
Przypomniał sobie historię Lemosa i dziewięciu
zakapturzonych świadków. Znowu powiedział sobie, że jest
głupi, ale nie mógł pozbyć się uczucia, że oddalona od niego
o jakieś czterdzieści czy pięćdziesiąt stóp postać czeka
właśnie na niego. Przycisnął teczkę do piersi i zrobił kilka
niepewnych kroków do przodu. Postać pozostała nieruchoma.
Nie ma sensu ryzykować, pomyślał Korrogly.
Cofnął się nie spuszczając z niej wzroku, a potem
popędził zaułkiem. Zatrzymał się na skraju plaży i kryjąc za
stosem przegniłych desek popatrzył w stronę ulicy. W chwilę
później u wylotu zaułka pojawiła się postać i ruszyła jego
śladem.
Poczuł, jak mróz przebiega mu po grzbiecie, moszna kurczy
się, nogi dygocą i uginają. Trzymając kurczowo teczkę
pobiegł przez mrok, ślizgając się na miękkim piasku.
Potknął się i omal nie przewrócił o leżącą do góry dnem
łódkę. Nic nie widział. Miał wrażenie, że pędzi przez
lśniący mrok, jaki dostrzegł w głębi witryny sklepowej. We
mgle pojawiały się nagle różne przedmioty oświetlone słabym
blaskiem padającym z okien domów - szkielety ryb, wiadro,
kawałki wyrzuconego przez morze drewna - a nierówny odgłos
przyboju przypominał lepki dźwięk wydawany przez jakieś
wielkie, astmatycznie dyszące płuca.
Biegł przez kilka minut, zatrzymywał co jakiś czas i
rozglądał, próbując dostrzec pościg. Obracał się w koło
podrygując przy każdym dźwięku i wpatrywał w zamgloną
ciemność. Wreszcie wpadł prosto na coś, co przypominało
grubą, kleistą pajęczynę i upadł plącząc się w jej zwojach.
Ogarnięty paniką, krzyknął zduszonym głosem, zaczął szarpać
obezwładniające sploty i dopiero gdy się uwolnił, zobaczył,
że pajęczyna była w istocie siecią rybacką suszącą się na
drągu. Znowu zaczął biec kierując się w stronę ulicy
widocznej jako widmowo biała poświata majacząca wśród domów.
Kiedy tam dotarł dostrzegł, że jest w odległości niecałego
kwartału od warsztatu szlifierza. Pobiegł w tym kierunku,
dysząc dotarł do drzwi i oparł się o nie jedną ręką,
usiłując złapać oddech. A potem zdarzyło się coś
przerażającego. Dłoń przeszył mu ból i Korrogly krzyknął
przeraźliwie. Z przerażeniem spostrzegł, że jego dłoń
przebił na wylot sztylet o długim ostrzu, którego rękojeść
wykonana w kształcie smoczych splotów wciąż jeszcze drży.
Z rany spływała krew, ściekając po nadgarstku i
przedramieniu. Pojękując cicho zdołał wyciągnąć ostrze.
Towarzysząca tej czynności fala bólu omal nie odebrała mu
przytomności. Udało mu się jednak utrzymać na nogach i przez
moment stał patrząc na równy otwór w dłoni i sączącą się z
niego krew. Rozejrzał się dziko po zasnutej mgłą ulicy -
nikogo w polu widzenia nie było. Uderzył w drzwi zdrową ręką
i zaczął wołać Miriellę. Nikt nie odpowiedział. Zastukał
ponownie i teraz stukał już bez przerwy. Co ją zatrzymuje
tak długo? W końcu na schodach rozległy się kroki i
usłyszał, jak Miriella pyta:
- Kto tam?
- To ja - odparł patrząc na swoją rękę. Widok krwi sprawił,
że było mu niedobrze, czuł zawroty głowy. Rana pulsowała
bólem. Zacisnął przegub, usiłując w ten sposób złagodzić
cierpienie.
- Odejdź!
Wyszukiwarka
Podobne podstrony:
ojciecOjciec300000203 Słowacki Ojciec zadżumionych w El ArishOjciec Pio i kapłanka wuduOjciec Goriot jako powieść realistycznabogaty ojciec biedny ojciec dla mlodziezyOjciec CharbelOjciec5Ojciec6Balzac Ojciec GoriotOjciec PIO 1Paryż tło zdarzeń w powieści H Balzaka Ojciec GoriotOjciec [ Pedar] (Iran 1996)więcej podobnych podstron