Ojciec5




.N:75


- Pomóż mi! - powiedział. - Proszę, pomóż mi!
Drzwi otworzyły się do wewnątrz.
Odwrócił się w stronę Mirielli, czując ogarniającą go
coraz bardziej słabość, wyciągał w jej stronę zranioną
rękę, jakby dziewczyna mogła mu coś wyjaśnić. Jej twarz
ściągnięta przerażeniem przypominała maskę. Poruszała
ustami, ale do Korrogly'ego nie dobiegał żaden dźwięk. A
potem nagle, nie wiadomo dlaczego, leżał
na piasku i patrzył na jej stopę. Nigdy dotąd nie
widział stopy pod tym właśnie kątem i wpatrywał się w nią
wzrokiem oszołomionego estety. Potem zamiast stopy pojawiło
się nagie kolano. Mlecznobiałe. O tym samym mglistym
zabarwieniu co Ojciec Kamieni. Miał wrażenie, że na jego
tle dostrzega różne odcienie bieli ułożone przed nim
jak sceny, które podobno jawią się przed oczyma umierającego
człowieka. W chwili gdy tracił przytomność, zaczął wierzyć,
że właśnie miał zrozumieć coś ważnego.

Korrogly'emu ze względu na ranę przyznano jednodniowe
zwolnienie z udziału w procesie, a ponieważ na kolejne dwa
dni przypadało święto kościelne, miał prawie siedemdziesiąt
dwie godziny na ustalenie jakiejś taktyki bądź
znalezienie dowodów rzeczowych, które byłyby w stanie ocalić
życie Lemosowi. Nie był pewien jak ma postępować dalej, nie
był też przekonany, że c h c e postępować dalej. Okazało
się, że nie był jedyną ofiarą minionej nocy. Kirin,
stara kobieta, z którą rozmawiał przed procesem, zniknęła, a
na jej progu znaleziono zakrwawiony sztylet, identyczny jak
ten, który przebił dłoń Korrogly'ego. Najwidoczniej
wyznawcy kultu próbowali doprowadzić do skazania Lemosa
uciszając wszystkich, którzy mogliby mu pomóc.
Cały pierwszy dzień spędził przeglądając notatki i był
niemile zaskoczony widząc, jak wiele możliwych wariantów
śledztwa pominął. Tak bardzo zajął się Miriellą i wszystkimi
komplikacjami wiążącymi się z tą sprawą, komplikacjami
prowadzącymi właściwie do nikąd, że nie wykonał wielu
czynności, które normalnie uznałby za podstawowe działania
przedprocesowe. Na przykład, poza odszukaniem świadków,
którzy znali Lemosa, nie uczynił
nic, aby zbadać jego przeszłość. Uświadomił sobie, że
powinien był sprawdzić historię małżeństwa szlifierza,
utonięcia jego żony, dzieciństwa Mirielli, jej przyjaciół...
Istniało tyle rutynowych spraw, które powinien wykonać, a nie
wykonał, że mógł poświęcić pozostałe dwa dni jedynie na
sporządzanie ich listy. Miał przecież zamiar ponownie
przesłuchać Kirin, bo z całą pewnością stara kobieta
wiedziała o wiele więcej niż mu powiedziała, ale jego
szaleńcza namiętność do Mirielli sprawiła, że zapomniał o
tych planach. A teraz stara kobieta odeszła, zabierając ze
sobą swoje tajemnice.
Po upływie dnia, nocy i następnego dnia uświadomił sobie,
że nie ma dość czasu, aby przeprowadzić dalsze poszukiwania
i że zaniedbał swoje obowiązki wobec sądu i Lemosa. W
rezultacie, jeżeli nie wydarzy się jakiś cud, jego klient
będzie zgubiony. Och, może oczywiście składać apelację.
Wtedy uzyska czas na zbadanie wszystkiego. Ale jeżeli
precedens zostanie odrzucony przez obecnego sędziego, będzie
musiał przedstawić niezbity dowód niewinności, aby wygrać tę
apelację. A znając istotę sprawy, pojawienie się takiego
dowodu wyglądało na mało prawdopodobne. Kiedy to sobie
uświadomił, zamknął notes, odsunął papiery i siedział w
ponurym zamyśleniu patrząc przez okno gabinetu na Przylądek
Ayler i ocean zalany blaskiem zachodzącego słońca. Jeżeli
pochyliłby się do przodu i przekrzywił głowę, mógłby
zobaczyć wśród palm czarne, przypominające pagodę dachy
świątyni smoczego kultu oraz morską winorośl rosnącą na
plaży kilkaset metrów przed cyplem. Nie miał jednak na to
ochoty, nie miał ochoty na nic co przypominałoby mu o jego
niepowodzeniu. Lemos istotnie mógł być winien popełnionej
zbrodni, ale nie zmieniało to faktu, że zasługiwał na lepszą
obronę, niż zapewnił mu ją Korrogly. Nawet jeżeli był
złoczyńcą, to z całą pewnością nie tak wielkim jak Mardo
Zemaille.
Nad Port Chantay zapadła pogodna noc. Mgła,
typowa dla tej pory roku, nie pojawiła się, gwiazdy
pobłyskiwały między bladymi kłębami chmur i światła domów
przebijały się przez mrok zagęszczony wokół cypla Ayler.
Białe grzywacze przesuwały się w stronę plaży u stóp półwyspu,
a potem, w miarę jak następował odpływ, przesuwały się w
bok, by wreszcie rozbić o koniec przylądka. Korrogly obserwował
je, ogarnięty przeczuciem, że w tym zjawisku zawarta jest
jakaś mądrość, że obserwacja ta uczy go czegoś. Ale jeżeli
istotnie zawierała się w tym jakaś nauka, nie był w stanie jej
pojąć. Czuł, że coraz bardziej męczy go siedzenie
w miejscu i z narastającą frustracją i pożądaniem myślał o
Mirielli. Wreszcie postanowił iść do "Ślepej Damy" na
kieliszek... albo może na parę kieliszków. Zanim jednak
wybrał się ostatecznie do knajpy, rozległo się stukanie do
drzwi i kobiecy głos zawołał jego imię. Pomyślał, że to
Miriella, pospieszył więc do drzwi i otworzył je na oścież.
Okazało się jednak, że kobieta, która stała na progu, jest
o wiele starsza od córki szlifierza. Głowę miała owiniętą
ciemnym szalem, a jej ciało ukryte pod luźną bluzą i spódnicą
sprawiało wrażenie ciężkiego i niezgrabnego. Cofnął się o
krok na widok szala przypominającego mu zakapturzoną postać,
która go zaatakowała.
- Mam coś dla pana - oznajmiła kobieta z wyraźnym
akcentem ludzi z północy. Podała mu kopertę. - Od Kirin.
Wtedy dopiero zorientował się, że jest to służąca Kirin,
kocmołuch, który parę tygodni temu wpuścił go do jej domu.
Biuściasta i tęga, o tak nalanej twarzy, że wyglądała jak maska.
Podsunęła mu kopertę. - Kirin powiedziała, że mam to dać
panu, jeżeli coś się jej stanie.
Korrogly otworzył kopertę. Znajdowały się w niej dwa
ozdobne klucze i nie podpisany list.

Panie Korrogly.
Jeżeli czyta pan ten list, to oznacza, że nie
żyję. Jeżeli nie wie pan, z czyjej ręki zginęłam, to oznacza,
że nie jest pan tak przebiegły, za jakiego pana uważałam.
Klucze otwierają zewnętrzne wrota do świątyni i drzwi do
prywatnych pokoi Marda w głównym budynku. Jeżeli chce pan
poznać istotę wielkiego dzieła, niech pan idzie z Janice do
świątyni natychmiast po otrzymaniu tego listu. Będzie panu
bardzo pomocna. Niech pan nie zwleka pod żadnym pozorem,
inni bowiem mogą dowiedzieć się tego, o czym wiem ja. Niech
pan nie informuje policji, są wśród nich wyznawcy kultu.
Wierni zaczęli obawiać się świątyni, tego co się tam stało i
większość z nich nie chce nawet zbliżać się do tego miejsca.
Mimo to jednak fanatycy będą dążyć, by tajemnica
Marda nie wyszła na jaw.
Gdy znajdzie się pan już w mieszkaniu Marda, niech pan
rozejrzy się uważnie, a znajdzie to, czego szuka. Być może,
wystarczy to panu, by ocalić swojego klienta.
Niech pan działa dokładnie, ale szybko.

Korrogly złożył list i spojrzał na Janice, która
patrzyła na niego z cielęcym spokojem. Nie
mógł sobie wyobrazić, w jaki sposób może być mu pomocna.
- Czy ma pan jakąś broń? - zapytała.
Ponurym gestem pokazał obandażowaną dłoń.
- Kiedy dojdziemy do świątyni - rzekła - pójdę przodem.
Ale proszę trzymać się tuż za mną.
Miał właśnie zamiar zapytać, w jaki sposób ma to mu pomóc,
kiedy kobieta wyciągnęła zza pazuchy swojej kurtki długi
nóż. Ten widok kazał mu ponownie przemyśleć całą sprawę. Mógł
to być podstęp, pułapka zorganizowana przez wyznawców kultu.
- Dlaczego mi pomagasz? - zapytał.
Zrobiła zaskoczoną minę. - Kirin mnie o to prosiła.
- Narażasz się na niebezpieczeństwo tylko dlatego, że cię
poprosiła?
Patrzyła na niego przez dłuższą chwilę, aż wreszcie
powiedziała: - Nie kocham smoków. - Szarpnęła bluzę
wyciągając ją zza paska spódnicy, a potem odwróciła się do
niego tyłem, pokazując nagie plecy. Na gładkiej, bladej
skórze pod jej łopatkami widniał wypalony żelazem znak
wyobrażający zwiniętego smoka. Ciało wokół niego było
spuchnięte i odbarwione.
- Czy zrobił ci to Zemaille? - spytał Korrogly.
- To i wiele więcej.
Adwokata to nie przekonało. Niektórzy, bardziej
fanatyczni wyznawcy kultu, mogli specjalnie
poddawać się takiemu oszpeceniu.
- Idzie pan? - spytała Janice, a kiedy wciąż się wahał,
rzekła: - Pan się mnie boi, prawda?
- Jestem ostrożny - odparł.
- Nie obchodzi mnie, czy pan pójdzie, ale trzeba się
zdecydować szybko. Jeżeli mam iść do świątyni, musimy zrobić
to po ciemku.
Rozejrzała się po pokoju, a potem podeszła do stolika na
którym stała karafka z brandy i szklanki. Nalała alkohol
i podała mu.
- Odwagi - powiedziała.
Zawstydzony, wychylił brandy do dna, potem nalał sobie
następną szklaneczkę i pił drobnymi łykami, zastanawiając
się nad sytuacją. Wypytał Janice o jej panią i choć
odpowiedzi służącej były ogólnikowe, wytworzył sobie na ich
podstawie obraz starej, dzielnej kobiety, która zrobiła
wszystko co w jej mocy, aby zniweczyć groźne ambicje
Zemaillego. To również napełniło go uczuciem wstydu. Jakiż
ze mnie adwokat, pomyślał, skoro nie chcę podjąć ryzyka dla
dobra mojego klienta? Może zadziałał alkohol, może pogarda
do siebie, że nie zdołał zapewnić Lemosowi odpowiedniej
obrony. Bez względu jednak na przyczynę poczuł się odważny i
zdecydowany. Ogarnęło go głębokie przekonanie, że jeśli nie
uczyni wszystkiego, aby dopomóc Lemosowi, nigdy już nie
będzie w stanie pracować w swoim zawodzie.
- W porządku - powiedział zdejmując płaszcz z wieszaka. -
Jestem gotów.
Spodziewał się, że Janice okaże radość z tego powodu,
pochwali jego decyzję, ale służąca tylko mruknęła w
odpowiedzi:
- Miejmy nadzieję, że nie czekaliśmy zbyt długo.

Droga prowadząca do świątyni wyłożona była gigantycznymi
płytami szarego kamienia i ciągnęła się kilka mil wzdłuż
brzegu. Potem zakręcała w głąb lądu, w stronę Doliny
Carbonales, nad którą władał Griaule. Powiadano, że miejsce
to zostało wybrane dlatego, że znajdowało się w zasięgu
wzroku smoka. Jego oczy mogły wciąż spoczywać na miejscu
kultu. Obok świątyni droga rozszerzała się wyraźnie, jakby
jej budowniczowie chcieli dać podróżnym możność ominięcia
jej z daleka. Niezwykle silnie przemawiało to do
Korrogly'ego. Kiedy stał przed bramą i patrzył na potężny,
mosiężny zamek wykonany w kształcie smoka, na czarne mury
spowite pędami bluszczu o kwiatach przypominających orchidee
i barwie surowego mięsa, na przypominający pagodę dach
piętrzący się jak niesamowite, stylizowane góry, miał ochotę
zrezygnować z pozorów, że jest człowiekiem moralnym i pełnym
poświęcenia sługą sprawiedliwości i jak najszybciej powrócić
do bezpiecznego zacisza własnego pokoju. Nawet pogodna noc
nie mogła stłumić groźnego wrażenia, jakie robiła na nim
świątynia, i każde uderzenie fali przypływu, rozkołysanej
nierównymi powiewami wiatru sprawiało, że wzdragał się z
lękiem. Gdyby był sam, nic nie powstrzymałoby go przed
ucieczką. Tylko tępe spojrzenie Janice, w którym widział
odbicie pełnego zwątpienia wzroku Lemosa, powstrzymywało go
przed takim krokiem. Czuł, że ta kobieta go onieśmiela i
chociaż ciągle sobie powtarzał, że odwaga jej zrodzona jest
z niewiedzy, a więc wcale odwagą nie jest, nie mógł
wytłumaczyć sobie, iż ma to jakiś związek z jego własnym
brakiem hartu ducha.
Drżącą dłonią otworzył bramę. Otworzyła się do wewnątrz
zadziwiająco lekko, zupełnie jakby miejsce to albo władająca
nim siła przyjmowały go chętnie. Idąc tuż za Janice
trzymającą nóż w pogotowiu, ruszył ścieżką wijącą się między
krzewami obwieszonymi przejrzałymi jagodami i między
rozłożystymi drzewami o czarnozielonych liściach. Listowie
było tak gęste, że widział jedynie szczyty dachów budynków.
Nie docierały tu powiewy wiatru i panowała taka cisza, że
każdy szelest wywołany otarciem się o krzew wydawał się być
niezwykle głośny. Miał wrażenie, że słyszy nawet bicie swego
serca. Światło księżyca sprawiało, że liście błyszczały jak
polakierowane i tworzyło koronkowy wzór na płytach chodnika.
Czuł, jak zagłębiając się w tę wrogą, zatykającą mu płuca
cieplarnianą atmosferę, traci oddech. Wiedział, że to tylko
objaw strachu, ale świadomość ta w najmniejszym nawet
stopniu nie wpłynęła na ustąpienie tych symptomów. Wbił
spojrzenie w szerokie plecy Janice i próbował uporządkować
swoje myśli. Kiedy jednak podeszli do gmachu, w którym
znajdowały się pokoje Zemaillego, odniósł wrażenie, że ktoś
ich obserwuje... I że obserwator ten nie jest zwyczajną
istotą, ale kimś zimnym, olbrzymim i potężnym. Przypomniał
sobie, jak Kirin i Miriella opisywały swoje odczuwanie
obecności Griaule'a i myśl o tym, że oko smoka może teraz
spoczywać właśnie na nim, wprawiła go w przerażenie. Dłonie
zwinęły mu się w pięści, zacisnął zęby, z trudem przełykał
ślinę. Cienie zdawały się nabierać ciała i wyobraził sobie,
że w ich mrocznych granicach materializują się straszliwe
istoty, gotowe rzucić się na niego i rozszarpać na strzępy.
Kiedy przeszedł przez drzwi prowadzące do korytarza
oświetlonego mozaiką mchu, przypominającą żyły świetlistego,
niebiesko-zielonego minerału wijące się po tekowych
boazeriach, jego strach zaczął wzmagać się jeszcze bardziej.
Był już pewien, że czuje Griaule'a, z każdym krokiem wrażenie
obecności smoka stawało się coraz wyraźniejsze. Otaczała go
aura ponadczasowości albo raczej uczucie, że czas sam w sobie
nie jest zjawiskiem aż tak wielkim i elementarnym jak smok. Że
jest to coś co Griaule zdołał ogarnąć, nad czym zapanował. A
ściany, wzór tworzony przez mech... miał wrażenie, że deseń
stanowi odbicie myśli smoka. Poczuł się tak,
jakby znajdował się wewnątrz smoka, wędrował jakąś
jego wewnętrzną arterią. Uświadomił sobie wtedy, że może tak
być w istocie. Budynek i spełniane przez niego funkcje od tak
dawna związane były z Griaulem, że mogły w pełni
zharmonizować się ze smokiem, stać się w gruncie rzeczy
analogiem ciała, poddanym jego nieograniczonej władzy. Myśl
ta wywołała w nim uczucie straszliwej klaustrofobii i z
trudem zapanował nad sobą, by nie krzyknąć. To śmieszne,
powiedział w duchu, zupełnie śmieszne, przestałem zupełnie
panować nad wyobraźnią. Mimo to jednak nie mógł pozbyć się
wrażenia, że został zamknięty, uwięziony pod tonami zimnego
ciała i kości, z których każda ma rozmiary okrętowej stępki.
Gdy wreszcie Janice wskazała mu drzwi do pokojów
Zemaillego, Korrogly ze straszliwą ulgą wsadził klucz do
zamka. Chciał jak najszybciej opuścić korytarz w nadziei, że
w mieszkaniu Marda panować będzie mniej przytłaczająca
atmosfera. Jednak pokój, który ukazał się jego oczom, choć
był dobrze oświetlony kulami mchu, jeszcze bardziej rozpalił
jego wyobraźnię. W alkowie znajdowała się sypialnia
urządzona niezwykle dziwacznie. Jej ściany pokryte były
tapetami o głębokiej, szkarłatnej barwie i z karmazynowymi
pasami. Na ścianach pomieszczenia znajdowała się płaskorzeźba
przedstawiająca ogon i nabrzmiałe cielsko gada. Te wykonane
w brązie sploty, na których zręcznie przedstawiono każdą
łuskę, zakończone były sterczącą na odległość dziewięciu
stóp smoczą głową z otwartą i szczerzącą kły paszczą, w
której mieściło się łoże przypominające aksamitny, czerwony
jęzor. Oczy smoka były prawie całkowicie przysłonięte
powiekami, spod których widniały jedynie opalizujące
półksiężyce, a jego wyciągnięte łapy tworzyły nogi łoża. Nad
jego głową zwisał z sufitu fragment wypolerowanej łuski o
szerokości czterech i długości pięciu stóp. Łuska pochylona
była nieco ku dołowi, dzięki czemu każdy, kto wchodził, mógł
dostrzec - tak jak właśnie widział to Korrogly - swoje
mroczne odbicie. Stał jak wmurowany przebiegając wzrokiem od
łuski do smoka, głęboko przekonany, że za pośrednictwem
jakiejś mistycznej aparatury postrzegany jest obecnie przez
Griaule'a. Stałby tak zapewne długo, gdyby nie słowa Janice:
- Szybko! To nieodpowiednie miejsce, żeby marudzić!
Umeblowanie pokoju było skąpe. Znajdowało się tu biurko,
niewielki kuferek i dwa krzesła. Korrogly przeszukał
pospiesznie kufer i biurko, ale znalazł tu jedynie odzież i
bieliznę. Potem odwrócił się w stronę Janice i zapytał: -
Czego właściwie mam szukać?
- Chyba jakichś papierów - odparła kobieta. - Kirin
powiedziała mi kiedyś, że Mardo prowadził notatki. Ale nie
jestem pewna.
Korrogly zaczął badać dotykiem ściany, próbując odnaleźć
zamaskowany schowek, podczas gdy Janice stała przy drzwiach
na czatach. Myślał, gdzie Zemaille mógł ukryć to, co było
dla niego cenne. I nagle olśniło go. Gdzieżby indziej?
Patrzył na łoże w smoczej paszczy. Myśl, że Miriella kiedyś
tu spała, odrzucała go i nie mniej odstręczającą była
konieczność zbadania mrocznej przestrzeni pod łożem.
Wszystko jednak wskazywało na to, że nie ma wyboru. Klęknął
na łóżku. Nogawka spodni zahaczyła o jeden z pazurów
sprawiając, że serce zamarło mu w piersi, potem jednak
wczołgał się w ciemność, odrzucając na bok poduszki. Nisza
sięgała na głębokość sześciu stóp i wyłożona była gładkim
materiałem przypominającym w dotyku kamień. Przesunął po nim
dłońmi szukając jakiejś szczeliny, wypukłości, jakiegoś
śladu skrytki. Wreszcie jego palce napotkały niewielkie
wgłębienie... nie, pięć wgłębień, z których każde miało
wymiary czubka palca. Nacisnął je, ale niczego nie osiągnął.
Postukał w kamień i usłyszał jak zadudnił głucho.
- Znalazł pan? - spytała Janice.
- Jest tu coś, ale nie mogę tego otworzyć.
W chwilę później wczołgała sią obok niego, przynosząc ze
sobą delikatny, skądś znajomy słodkawy zapach. Pokazał jej
wgłębienia i zaczęła je naciskać.
- Może istnieje jakaś kolejność - powiedział. - Może
trzeba naciskać je pojedynczo w jakimś porządku?
- Czuję coś - powiedziała. - Drgania. Tutaj, niech pan
oprze się o ścianę z całej siły.
Zaparł się ramieniem w mur, nacisnął i poczuł, że kamień
się przesuwa. Chwilę później ustąpił całkowicie i Korrogly
poleciał głową do przodu. Usiadł przerażony i zobaczył, że
znajduje się w niewielkim, okrągłym pomieszczeniu, którego
jasne ściany pożyłkowane jak marmur świeciły czerwonawą
poświatą. W głębi pokoju znajdowało się pudełko z czarnej
laki. Wyciągnął w jego kierunku rękę, ale gdy tylko uniósł
je, żyłkowania kamienia zaczęły się wić, stawały się coraz
grubsze, spływały ze ścian na podłogę, przekształcając się w
żmije o nabrzmiałych woreczkach jadowych na podgardlach. Za
ścianą natomiast pojawił się, jakby uwięziony w czerwonawym
żelu, obraz Marda Zemaillego, smagłego mężczyzny o
haczykowatym nosie, odzianego w czerń i srebro. Z jego dłoni
ułożonych w skomplikowane mudry tryskały maleńkie
błyskawice.
Korrogly wrzasnął i uderzył w ścianę. Spojrzał za siebie
i zobaczył, że węże owijają się wokół siebie, a niektóre
posuwają się w jego kierunku. Zemaille zaintonował słowa w
jakimś gardłowym języku, wbijając w niego demoniczne
spojrzenie, a rozbłyski tryskające z jego palców
tworzyły kule bladego światła, które z sykiem i
trzaskiem rozlatywały się we wszystkich kierunkach. Korrogly,
dysząc głośno, usiłował przesunąć ścianę, w każdej chwili
spodziewał się ukąszenia żmii albo uderzenia kuli ognia.
Poczuł palący ból w kostce i zobaczył, że jedna ze żmij
zatopiła głęboko swoje zęby. W jego krzykach zaczęły
rozbrzmiewać nutki szaleństwa. Machnął nogą, strącając żmiję,
ale następna ukąsiła go w łydkę, a potem jeszcze jedna...
Ból stawał się prawie nie do zniesienia. Czuł, że jad
przepływa jego żyłami jak czarny lód. Do jego nóg przywarło
już pół tuzina węży i krew strumykami spływała z ran.
Zaczął dygotać, prawą nogą targały konwulsje. Czuł, że jego
serce jest wielkie i pęcznieje wciąż jeszcze bardziej,
nabrzmiewając trucizną. Miał wrażenie, że w piersi
jakaś pięść zaciska się na tkwiącym tam kolcu. Jedna z kul
ognistych uderzyła go w rękę i przylgnęła do niej, wżerając
się w przedramię, zwęglając materiał i ciało. Głos
Zemaillego rozbrzmiewał echem. Głos zagłady, tak nic nie
znaczący i potężny jak odgłos gongu. A potem ściana wreszcie
ustąpiła na zewnątrz. Wydostał się z pomieszczenia padając,
podnosząc się na klęczki, w końcu rzucił się niezgrabnie na
łóżko. Janice schwyciła go.
- Spokojnie - powiedziała. - Spokojnie, to tylko jedna z
iluzji Marda.
- Iluzja? - Korrogly czując jak serce łomocze mu
gwałtownie, spojrzał w kierunku pomieszczenia, z którego się
wydostał. Było puste, zalane jedynie tym czerwonawym
światłem. Uświadomił sobie, że ból ustąpił. Nie było ran ani
krwi.
Janice wzięła upuszczone przez niego pudełko, podniosła
do ucha i potrząsnęła. - Brzmi tak, jakby znajdowało się tu
coś solidnego. To nie papiery. Może to nie to.
- Tam nic innego nie ma - odparł Korrogly. Wyrwał jej
pudełko, rozpaczliwie pragnąc znaleźć się jak najdalej od
tego miejsca. - Chodźmy!
Na czworakach podszedł do skraju łóżka, ruszył w stronę
drzwi, a potem spojrzał do tyłu, by sprawdzić, czy Janice
idzie za nim. Opuszczała właśnie nogi z łóżka i już miał
zamiar powiedzieć jej, żeby się pośpieszyła, gdy jego
wzrok przyciągnął jakiś ruch nad łóżkiem. W polerowanej
łusce wiszącej nad łożem zobaczył swoje własne odbicie... i
coś jeszcze. W głębi łuski materializowała się inna postać -
leżącego na plecach człowieka odzianego w szaty czarownika.
Początkowo Korrogly pomyślał, że musi to być Zemaille,
bowiem człowiek ten był bardzo do niego podobny - również
smagły i z haczykowatym nosem. Potem jednak uświadomił
sobie, że postać jest przygarbiona i stara, niewiarygodnie
stara, a w jej na wpół przykrytych powiekami oczach nie widać
ani białka, ani tęczówki czy źrenicy, tylko czerń
przeszywaną splotami niebiesko-zielonego ognia. Po sekundzie
obraz zniknął, ale wrażenie, jakie wywarł, było tak
uderzające, że Korrogly w dalszym ciągu wpatrywał się w
łuskę oczekując, że pojawi się coś jeszcze, że jest to
zaledwie fragment przesłania. Janice pociągnęła go za rękaw,
przypominając mu o grożącym niebezpieczeństwie i
pobiegli razem korytarzem w kierunku drzwi.
Wiatr nasilał się. Szczyty krzewów kołysały się, konary
drzew unosiły leniwie w aprobującym geście. Po ciszy
panującej w budynku szum wiatru i fali przyboju atakował
gwałtownie zmysł słuchu i Korrogly, tracąc orientację,
pozwolił Janice, która zachowywała się jakby nic
nie robiło na niej wrażenia, aby poprowadziła go w stronę bramy.
Pokonali już połowę drogi prowadzącej przez kołyszące się
zarośla, kiedy kobieta zatrzymała się jak wryta. Przez
chwilę nasłuchiwała z głową pochyloną na bok.
- Ktoś nadchodzi - powiedziała.
- Nic nie słyszę - odparł. Ona jednak złapała go i
pociągnęła za sobą z powrotem drogą, którą przyszli. Zaufał
całkowicie wybranemu przez nią kierunkowi.
- Tam jest tylna brama - wyjaśniła. - Wychodzi na
urwisko. Jeżeli będziemy musieli się rozdzielić, niech pan
idzie wzdłuż brzegu i ukryje się na wydmach.
Korrogly pospieszył za nią, przyciskając do piersi
pudełko z laki. Zerknął raz do tyłu próbując zobaczyć
prześladowców i gotów był przysiąc, że kiedy zakręcał,
dostrzegł ciemne, zakapturzone postacie. Dotarli do drugiej
bramy w niecałą minutę, kilka sekund zajęło Janice jej
otwarcie i już wędrowali po miękkim piasku na szczycie
urwiska kierując się w stronę cypla Ayler. Pod nimi
oświetlone księżycem fale uderzały z boku, poddając się sile
odpływu. Kiedy wyszli ze świątyni, Korrogly poczuł, że
ogarnia go ulga i czuł się bardziej zdezorientowany niż
przestraszony. Pomyślał, że Janice mogła się mylić,
twierdząc, że coś słyszała, a on tak naprawdę wcale nie
widział zakapturzonych postaci. Biegł lekko, czując się
zadziwiająco silny. Miał wrażenie, że w świątyni istniało
coś co stępiało jego zmysły, zmniejszało siłę. Wkrótce
zaczął wyprzedzać Janice, a kiedy zwolnił, aby mogła go
dogonić, gestem kazała mu biec dalej. Jej twarz wykrzywiona
była strachem i widok ten sprawił, że zdwoił wysiłek. Kiedy
tylko dotarł do zbocza prowadzącego w dół urwiska na plażę -
pasa białego piasku wijącego się wśród wysokich traw -
usłyszał za sobą pełen bólu krzyk. Kiedy obejrzał się,
dostrzegł Janice z szalem rozwianym jak chorągiew na wietrze
i rozpuszczonymi włosami, chwiejącą się na krawędzi urwiska
z rękami przyciśniętymi do piersi, a pomiędzy jej dłońmi
widniała zakrwawiona rękojeść sztyletu. Wywróciła oczy
białkami ku górze, przechyliła się za krawędź urwiska i
zniknęła.
Wszystko odbyło się tak niespodzianie, że Korrogly
przestał biec, nie mogąc uwierzyć w to, co widział przed
chwilą. Jednak po ułamku sekundy słysząc przebijający się
przez odgłos wiatru krzyk, popędził jak oszalały ścieżką w
dół. Kiedy przebył już trzy czwarte drogi, potknął się i
przekoziołkował pozostałą część zbocza. Na dole zaczął po
omacku szukać pudełka, znalazł je i ogarnięty strachem
pomknął w stronę wydm, które jak blade hałdy soli piętrzyły
się za wąskim pasem brudnego piasku. Kiedy dotarł na szczyt
wydmy, nie mógł prawie nabrać tchu. Dysząc stał i patrzył na
pofalowany krajobraz traw i pagórków. Zagłębienia między
nimi pogrążone były w mroku. Pobiegł dalej, potykając się,
padając na klęczki w miejscach, gdzie grunt opadał nieco,
zahaczając nogami o odsłonięte korzenie. I wreszcie, będąc
już u kresu wytrzymałości, rzucił się w niszę za maleńkim
wzniesieniem i przykrył się jak mógł najlepiej piaskiem i
trawą.
Przez jakiś czas nie słyszał nic poza wiatrem i
stłumionym łoskotem przyboju. Przez tarczę księżyca zaczęły
przesuwać się obłoki, których krawędzie zajmowały się
srebrnym ogniem. Patrzył na nie modląc się, by zgęstniały i
okryły ziemię zasłoną ciemności. Po jakichś dziesięciu
minutach usłyszał okrzyk i w chwilę później następny. Nie
rozróżnił słów, ale w zawołaniach tych rozbrzmiewała, jak mu
się wydało, nuta pełnej gniewu rozpaczy. Pochylił głowę i
zaczął przysięgać Bogu, że będzie przestrzegał wszystkich
świętych dogmatów, spełniać dobre uczynki, jeżeli tylko
sprawi, że uda mu się przeżyć tę noc.
Wreszcie okrzyki zamilkły, ale Korrogly nie ruszył się z
miejsca, obawiając się nawet unieść głowę. Spojrzał na
chmury. Wiatr osłabł i obłoki przepływały obok księżyca jak
wielkie, strzępiaste, błękitne galeony, jak kontynenty, jak
cokolwiek, co chciał dostrzec w ich nieokreślonych
kształtach. Na przykład smok. Potężny, mglisty kształt z
groźnym łbem i jednym wytrzeszczonym okiem, płonącym
srebrzyście, wijący się splotami przez niebiosa, którego
krawędzie łusek błyszczą jak gwiazdy na tle granatowej
skóry, szpiegujący go, pilnujący albo tylko obserwujący,
tylko śledzący poczynania swojego przerażonego pionka.
Korrogly widział, jak gad rozpostarł skrzydła, nurkował i
zakreślał w locie łuki, pętle, wzory, które wciągały,
więziły szlifierza jak diabła pentagram i wreszcie
wprowadzał w hipnotyczny, pełen majaczeń sen.
Poranek, który nastał, był szary i dżdżysty. Chmury
przypominające góry brudnych mydlin piętrzyły się na
horyzoncie. Korrogly'ego bolała głowa jak po całonocnym
pijaństwie, był obolały, brudny... miał wrażenie, że nawet
oczy ma brudne. Rozejrzał się wokoło i ujrzał jedynie
pagórki, szarpaną wiatrem trawę, rozkołysany ocean barwy
łupku, przecinające z krzykiem niebo mewy. Oparł głowę o
piasek zbierając siły na marsz z powrotem do miasta i nagle
przypomniał sobie o pudełku. Było otwarte. Zemaille sądził
prawdopodobnie, że jego iluzje zniechęcą ewentualnych
intruzów. Otworzył je ostrożnie, obawiając się czyhających w
środku innych niespodzianek. W pudełku znajdował się oprawny
w skórę dziennik. Zaczął go kartkować, zatrzymując się od
czasu do czasu, by przeczytać jakiś akapit. Kiedy przejrzał
jedną trzecią, wiedział już, że zdoła wywalczyć
uniewinnienie, ale mimo to nie czuł triumfu, satysfakcji, w
ogóle niczego. Być może, pomyślał, to dlatego że wciąż nie
był pewien, czy wierzyć Lemosowi. Być może dlatego, że
zdawał sobie sprawę, iż powinien ustalić ten motyw
wcześniej. Kirin podpowiadała mu to, ale on, zdezorientowany,
zlekceważył jej słowa. Być może, śmierć Kirin i














Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
ojciec
Ojciec3
Ojciec4
00000203 Słowacki Ojciec zadżumionych w El Arish
Ojciec Pio i kapłanka wudu
Ojciec Goriot jako powieść realistyczna
bogaty ojciec biedny ojciec dla mlodziezy
Ojciec Charbel
Ojciec6
Balzac Ojciec Goriot
Ojciec PIO 1
Paryż tło zdarzeń w powieści H Balzaka Ojciec Goriot
Ojciec [ Pedar] (Iran 1996)

więcej podobnych podstron