1
Huntington Samuel
„ZACHÓD I RESZTA: KWESTIE SPORNE MIĘDZY
CYWILIZACJAMI”
W świecie, który tworzy się na naszych oczach, stosunki między państwami i grupami państw
należącymi do różnych cywilizacji nie będą zażyłe, a często przybiorą charakter
antagonistyczny. Jednakże na styku niektórych cywilizacji konfliktów tych może być więcej.
W skali mikro najbardziej konfliktogenne linie graniczne między cywilizacjami to te, które
oddzielają świat islamu od prawosławnych, hinduskich, afrykańskich i chrześcijańskich
(zachodnich) sąsiadów. W skali makro główny podział przebiega między Zachodem i całą
resztą, przy czym najgwałtowniejsze konflikty wybuchają między krajami muzułmańskimi i
azjatyckimi z jednej a Zachodem z drugiej strony. (Niebezpieczne starcia, do jakich dojdzie w
przyszłości, wynikną najprawdopodobniej z wzajemnego oddziaływania arogancji Zachodu,
nietolerancji islamu i chińskiej pewności siebie.^
Zachód jako jedyna z cywilizacji miał przemożny, a niekiedy niszczycielski wpływ na
wszystkie inne. Relacja między siłą i kulturą Zachodu a siłą i kulturą innych cywilizacji to
najbardziej znamienna cecha współczesnego świata. W miarę jak inne cywilizacje rosną w
siłę, zachodnia kultura traci na atrakcyjności. Narody z innych kręgów kulturowych mają
coraz głębsze poczucie związku ze swymi rodzimymi kulturami i pokładają w nich zaufanie.
Stąd centralnym problemem w stosunkach między Zachodem a resztą jest niewspółmierność
między zamiarami Zachodu (zwłaszcza Ameryki), który stara się propagować swoją
uniwersalną kulturę, a jego coraz słabszymi możliwościami w tym względzie.
Upadek komunizmu jeszcze ten dysonans pogłębił, bo Zachód umocnił się w przekonaniu, że
jego ideologia demokratycznego liberalizmu odniosła zwycięstwo w skali globalnej, nadaje
się więc dla wszystkich. Zachód, a zwłaszcza Stany Zjednoczone, które zawsze miały
poczucie posłannictwa, jest przekonany, że inne narody powinny przyjąć zachodnie wartości
demokracji, wolnego rynku, ograniczonego rządu, praw człowieka, indywidualizmu i
praworządności i oprzeć na nich swoje instytucje. W innych cywilizacjach mniejszość
przyjmuje i propaguje te wartości, ale przeważające postawy są całkiem inne - od
rozpowszechnionego sceptycyzmu po zaciekły opór. To, co dla Zachodu jest
uniwersalistyczne, innym kojarzy się z imperializmem.
Zachód usiłuje (i nie będzie w tych usiłowaniach ustawał) utrzymać swoją wyjątkową
pozycję. Broniąc własnych interesów, definiuje je jako interesy „społeczności światowej".
Jest to rzeczownik zbiorowy o eufemistycz-nym odcieniu (zamiast dawnego „Wolnego
Ś
wiata"), który ma uprawomocnić w skali globalnej działania podejmowane w interesie
Stanów Zjednoczonych i innych zachodnich mocarstw. Zachód próbuje na przykład włączyć
systemy gospodarcze krajów niezachodnich w globalny, zdominowany przez siebie system.
Poprzez Międzynarodowy Fundusz Walutowy i inne międzynarodowe instytucje gospodarcze
2
promuje swoje interesy i narzuca innym państwom politykę gospodarczą, jaką sam uważa za
stosowną. Gdyby jednak wśród narodów spoza kręgu cywilizacji zachodniej przeprowadzić
ankietę na temat MFI, z pewnością poparliby go ministrowie finansów i garstka innych osób,
prawie wszyscy inni natomiast oceniliby go bardzo nieprzychylnie. Zgodziliby się z Geor-
gijem Arbatowem, który określił urzędników MFI jako „neobolszewików, którzy z
upodobaniem odbierają innym ludziom pieniądze, narzucając niedemokratyczne i obce reguły
postępowania ekonomicznego i politycznego i tłumiąc wolność gospodarczą" '.
Ludzie spoza Zachodu bez wahania wskazują na przepaść, jaka dzieli głoszone przezeń
zasady od działań. Ceną pretensji do uniwersalizmu jest hipokryzja, mierzenie rzeczy
podwójną miarą i wszelkie „ale nie". Zachód wspiera demokrację, ale nie wtedy, gdy wynosi
ona do władzy islamskich fundamentalistów. Jest za nie-rozprzestrzenianiem broni masowej
zagłady, gdy dotyczy to Iranu i Iraku, ale nie Izraela. Wolny handel to siła napędowa wzrostu
gospodarczego, ale nie rolnictwa. Prawa człowieka to kwestia sporna w stosunkach z
Chinami, ale nie z Arabią Saudyjską. Agresja przeciw zasobnemu w naftę Kuwejtowi spotyka
się z gwałtowną reakcją, ale mało się robi w wypadku agresji na Bośniaków nie
posiadających ropy. jStosowanie podwójnej moralności w praktyce to nieunikniony koszt
trzymania się uniwersalnych standardów.)
Po zdobyciu niezależności politycznej kraje niezachod-nie chcą się wyzwolić od
gospodarczej, militarnej i kulturalnej hegemonii Zachodu. W Azji Wschodniej proces
gospodarczego dorównywania Zachodowi jest daleko zaawansowany. Kraje azjatyckie i
islamskie szukają różnych dróg na skróty, chcąc osiągnąć równowagę militarną w stosunkach
z Zachodem! Uniwersalistyczne aspiracje cywilizacji zachodniej, słabnąca potęga Zachodu i
coraz większa kulturowa pewność siebie innych cywilizacji to pewna gwarancja, że kontakty
między Zachodem a całą resztą nie będą się na ogół łatwo układać.jlch charakter, a także
stopień wzajemnej wrogości, wyglądają jednak rozmaicie. Można tu wyróżnić trzy kategorie.
Stosunki między Zachodem a jego ambitnymi rywalami, islamem i Chinami, są stale napięte,
a często bardzo antagonistyczne. Między Zachodem a Ameryką Łacińską i Afryką,
cywilizacjami słabszymi i w pewnej mierze od niego zależnymi, konfliktów będzie o wiele
mniej (zwłaszcza z Ameryką Łacińską). Jeśli chodzi o jR.osję, Japonię i Indiej ich relacje z
Zachodem będą się plasować gdzieś pośrodku, zawierając elementy współpracy i konfliktu.
Wspomniane trzy państwa-ośrodki raz będą bowiem sprzymierzać się z Zachodem, a innym
razem z jego ambitnymi rywalami. | Są to cywilizacje „kolebiące się" (swing civilizations)
między Zachodem z jednej, a blokiem islamskim i chińskim z drugiej strony, l/
Islam i Chiny mają bogate tradycje kulturowe, bardzo odmienne od kultury Zachodu i w ich
własnym mniemaniu nieporównanie lepsze. Siła tych cywilizacji i ich pewność siebie w
odniesieniu do Zachodu wciąż rosną, a konflikty miedzy systemami wartości i interesami są
coraz częstsze i ostrzejsze.flŚwiat islamu nie ma państwa-ośrod-ka, dlatego stosunki
poszczególnych jego państw z Zachodem bardzo różnie się kształtują. jOd lat
siedemdziesiątych przejawia się jednak stały, wyraźnie antyzachodni trend, którego oznaką
jest rozkwit fundamentalizmu, przejmowanie władzy przez bardziej antyzachodnie ekipy,
niby-wojna między niektórymi islamskimi ugrupowaniami a Zachodem, osłabienie więzi,
jakie w okresie zimnej wojny łączyły niektóre państwa muzułmańskie ze Stanami
3
Zjednoczonymi ze względu na interesy bezpieczeństwa. Traktowanie różnic w pewnych
sprawach jako kwestii o zasadniczym znaczeniu to główny element roli, jaką cywilizacje te
będą odgrywać w kształtowaniu przyszłości świata. Czy instytucje o globalnym zasięgu,
podział władzy oraz polityka i gospodarka państw w XXI wieku będą odzwierciedlać przede
wszystkim zachodnie wartości i interesy, czy też będą kształtowane przez świat islamu i
Chiny?
Teoria stosunków międzynarodowych wychodząca z realistycznych założeń prognozuje/że
państwa-ośrodki cywilizacji niezachodnich zjednoczą się, by się przeciwstawić potędze
Zachodu, (w niektórych rejonach świata już to nastąpiło. Nie wydaje się jednak, żeby w
najbliższej przyszłości miała się wyłonić wielka antyzachodnia koalicja. Cywilizacja islamska
i chińska różnią się od siebie zasadniczo pod względem religii, kultury, struktury społecznej,
tradycji, polityki i podstawowych założeń stylu życia. Każda z nich z osobna ma
prawdopodobnie mniej wspólnego z drugą niż z cywilizacją zachodnią, j Ale w polityce tak
już jest, że wspólny wróg tworzy wspólne interesy. Kraje islamskie i chińskie widzące w
Zachodzie swego antagonistę mają powody do podejmowania wspólnych działań przeciw
Zachodowi, tak jak alianci współpracowali niegdyś ze Stalinem przeciwko Hitlerowi.
Współpraca dotyczy różnych kwestii, między innymi praw człowieka, gospodarki, a
szczególnie rozwoju potencjału militarnego (w grę wchodzi zwłaszcza broń masowej zagłady
i środki jej przenoszenia), o co starają się kraje obu wymienionych kręgów kulturowych,
chcąc przeciwstawić się militarnej przewadze Zachodu. Na początku lat dziewięćdziesiątych
wytworzyło się antyzachodnie „konfuc-jańsko-islamskie powiązanie" między Chinami i
Koreą Północną z jednej strony, a Pakistanem, Iranem, Irakiem, Syrią, Libią i Algierią z
drugiej, przy czym były to stosunki o różnym natężeniu.
Kwestie będące przedmiotem sporu między Zachodem a innymi krajami nabierają coraz
większego znaczenia na arenie międzynarodowej. Zachód podejmuje działania na trzech
odcinkach. Po pierwsze, stara się utrzymać swoją przewagę militarną poprzez politykę
nierozprzestrzenia-nia i zapobiegania-rozprzestrzenianiu broni nuklearnej, biologicznej i
chemicznej oraz środków ich przenoszenia. Po drugie, próbuje upowszechniać swoje
polityczne wartości i instytucje, wywierając na inne kraje nacisk, żeby respektowały prawa
człowieka zgodnie z ich zachodnią koncepcją i przyjęły zachodni model demokracji. Po
trzecie, chce chronić kulturową, społeczną i etniczną integralność społeczeństw zachodnich,
ograniczając liczbę imigrantów i uchodźców z innych krajów. W tych trzech obszarach
Zachód już napotyka i wygląda na to, że będzie napotykał na trudności, broniąc swoich
interesów.
ROZPRZESTRZENIANIE BRONI
Konsekwencją globalnego rozwoju gospodarczego i społecznego jest zmiana w rozkładzie
potencjału militarnego. Japonia, Chiny i inne kraje azjatyckie, w miarę jak się bogacą, rosną
w potęgę militarną. Tak będzie też w końcu z krajami muzułmańskimi, a także Rosją, jeśli
uda jej się zreformować gospodarkę. W ostatnich dziesięcioleciach
4
XX wieku najnowocześniejsza broń trafia z krajów zachodnich, Rosji, Izraela i Chin w drodze
transferu handlowego do wielu państw niezachodnich, które rozwijają także własny przemysł
zbrojeniowy. Procesy te będą trwać nadal, a być może jeszcze się nasilą w pierwszych latach
XXI wieku. Pomimo to jeszcze długo tylko Zachód, czyli przede wszystkim Stany
Zjednoczone z pewną pomocą Wielkiej Brytanii i Francji, będzie zdolny do wojskowej
interwencji w prawie każdym rejonie świata. Wyłącznie Stany Zjednoczone będą
rozporządzać siłami lotniczymi zdolnymi do zbombardowania każdego praktycznie miejsca
na świecie. Na takich elementach opiera się militarna pozycja Stanów jako globalnego
mocarstwa oraz Zachodu jako dominującej na świecie cywilizacji. W najbliższej przyszłości
układ militarnych sił konwencjonalnych między Zachodem a resztą świata będzie na korzyść
Zachodu. Rozbudowa liczącego się potencjału konwencjonalnego wymaga tyle czasu,
nakładów pracy i kosztów, że państwa niezachodnie szukają innych sposobów stworzenia
przeciwwagi dla potęgi Zachodu w tym względzie. Jedną z dróg na skróty byłoby zdobycie
broni masowej zagłady i środków jej przenoszenia. Państwa-ośrodki cywilizacji oraz kraje
będące mocarstwami regionalnymi lub aspirujące do takiej roli mają ku temu szczególną
motywację.
Posiadając taką broń, mogłyby stać się hegemonami wobec innych państw swojej cywilizacji
i regionu. Byłyby poza tym zdolne do odparcia interwencji Stanów Zjednoczonych lub innego
mocarstwa spoza danej cywilizacji czy regionu. Gdyby Saddam Husajn wstrzymał się z
inwazją na Kuwejt dwa lub trzy lata, czyli do czasu uzyskania przez Irak broni atomowej,
raczej na,pewno zawładnąłby Kuwejtem, a może i saudyjskimi polami naftowymi. Państwa
niezachodnie wyciągnęły z lekcji wojny w Zatoce oczywiste wnioski. Dla wojskowych z
Korei Północnej wyglądały one następująco: „Nie dopuścić, by Amerykanie wprowadzili
swoje siły zbrojne, nie pozwolić im na włączenie lotnictwa, przejęcie inicjatywy, nie
dopuścić, by w wojnie, w której walczą, ponieśli niskie straty". Wysoki rangą indyjski
wojskowy sformułował to jeszcze bardziej otwarcie: „Nie wdawać się w walkę ze Stanami
Zjednoczonymi, jeśli się nie posiada broni atomowej"2. Lekcję tę wzięli sobie do serca
liderzy polityczni i dowódcy wojskowi w całym świecie niezachodnim, bo wniosek z niej
płynący był niedwuznaczny: „Jeśli macie broń atomową, Stany Zjednoczone was nie
zaatakują".
Lawrence Freedman stwierdził: „Broń atomowa, zamiast jak to zwykle było umacniać
politykę z pozycji siły, sprzyja w rzeczywistości tendencji do fragmentacji układu
międzynarodowego, w którym wielkie niegdyś mocarstwa odgrywają ograniczoną rolę". W
ś
wiecie, jaki nastał po zimnej wojnie, broń atomowa spełnia więc zupełnie inną funkcję niż
podczas zimnej wojny. Wtedy, jak stwierdził sekretarz obrony Les Aspin, broń nuklearna
rekompensowała Zachodowi radziecką przewagę w dziedzinie broni konwencjonalnej. Była
„wyrównywaczem" (eąualizer). Obecnie Stany Zjednoczone posiadają potencjał
kowencjonalny, któremu nikt nie dorównuje, „a nasi potencjalni przeciwnicy mogą wejść w
posiadanie broni nuklearnej. Niewykluczone, że skończymy jako ci, do których się
wyrównuje (egualizee)"3.
5
Nic więc dziwnego, że Rosja w swoim planowaniu obronnym położyła nacisk na rolę
broni atomowej, a w 1995 roku zakupiła od Ukrainy dodatkowe rakiety międzykontynenalne
i bombowce. „Słyszymy teraz to, co sami w latach pięćdziesiątych mówiliśmy o Rosjanach" -
powiedział pewien amerykański ekspert od spraw uzbrojenia. „Dzisiaj Rosjanie mówią:
musimy mieć broń atomową, żeby wyrównać przewagę, jaką tamci mają w dziedzinie broni
konwencjonalnej". Sytuacja się odwróciła: w okresie zimnej wojny Stany Zjednoczone nie
zgodziły się złożyć deklaracji, że nie użyją broni atomowej jako pierwsze. Brak takiej
deklaracji służył celom odstraszania. Po zimnej wojnie, gdy broń nuklearna zyskała nową
odstraszającą funkcję, Rosja praktycznie odwołała w 1993 roku wcześniejszą radziecką
deklarację o powstrzymaniu się od użycia tej broni jako pierwsza ze stron. Podobnie
zachowują się Chiny - rozwijając swoją pozimnowojenną strategię ograniczonego
odstraszania, zaczęły kwestionować własne zobowiązanie w tym względzie, ogłoszone w
1964 roku4. Inne państwa-ośrodki i mocarstwa regionalne wchodzące w posiadanie broni
atomowej i innych środków masowej zagłady pójdą zapewne za tym przykładem, by
zmaksymalizować odstraszający efekt swego arsenału i zapobiec ewentualnemu zachodniemu
atakowi z użyciem broni konwencjonalnej.
Broń atomowa może zagrozić Zachodowi w bardziej konkretny sposób. Chiny i Rosja mają
rakiety balistyczne z głowicami atomowymi, które mogą dosięgnąć Europę i Amerykę
Północną. Korea Północna, Pakistan i Indie rozbudowują swoje arsenały rakietowe i za jakiś
czas Zachód też prawdopodobnie znajdzie się w ich zasięgu. Bronią atomową można się poza
tym posłużyć jeszcze inaczej. Eksperci od spraw militarnych przewidzieli całe spektrum
aktów przemocy - od mało intensywnych działań wojennych, jak terroryzm czy sporadyczne
działania partyzanckie, poprzez wojny ograniczone, większe wojny ze zmasowanym użyciem
broni konwencjonalnej, po wojnę atomową. Terroryzm był zawsze bronią słabych, czyli tych,
którzy nie rozporządzają konwencjonalną siłą zbrojną. Od II wojny światowej broń atomowa
również stała się środkiem rekompensującym ich braki w dziedzinie broni konwencjonalnej.
W przeszłości działania terrorystów miały zasięg ograniczony - tu mogli zabić kilka osób, tam
zniszczyć jakieś urządzenia. Do zmasowanej przemocy niezbędne były wielkie siły zbrojne.
W jakimś momencie dojdzie jednak do tego, że garstka terrorystów będzie w stanie dokonać
aktów przemocy i zniszczenia na ogromną skalę. Terroryzm i bomba atomowa, wzięte
oddzielnie, są bronią słabych spoza kręgu cywilizacji zachodniej. Jeśli zostaną połączone,
słabi urosną w siłę.
Po zakończeniu zimnej wojny głównie państwa islamskie i konfucjańskie podejmowały
starania na rzecz produkcji broni masowej zagłady i środków ich przenoszenia. Pakistan, a
także prawdopodobnie Korea Północna, mają już kilka bomb lub głowic atomowych, a
przynajmniej są w stanie szybko je skonstruować. Produkują też lub starają się nabyć rakiety
dalekiego zasięgu do ich przenoszenia. Irak posiada znaczny potencjał broni chemicznej i
usilnie próbował zdobyć broń biologiczną i atomową. Iran opracował zakrojony na szeroką
skalę program produkcji broni atomowej, ma coraz większy arsenał środków jej przenoszenia.
W 1988 roku prezydent Raf-sandżani oświadczył: „Irańczycy muszą się wyposażyć w broń
chemiczną, bakteriologiczną i radiologiczną do celów ofensywnych i defensywnych". W trzy
lata później wiceprezydent Iranu stwierdził na forum konferencji islamskiej: „Izrael wciąż
6
posiada broń nuklearną, my, muzułmanie, musimy więc wspólnie zbudować bombę atomową,
nie bacząc na działania ONZ mające zapobiec jej rozprzestrzenianiu". W latach 1992 i 1993
wysocy rangą funkcjonariusze amerykańskiego wywiadu potwierdzali, że Iran stara się
uzyskać broń atomową, a w 1995 roku sekretarz stanu Warren Christopher oświadczył: „Iran
wszelkimi środkami dąży do wyprodukowania własnej broni nuklearnej". Inne państwa
muzułmańskie zainteresowane posiadaniem tej broni to między innymi Libia, Algieria i
Arabia Saudyjska. Jak się barwnie wyraził Ali Mazrui, „półksiężyc widnieje nad grzybem
atomowym", co może zagrozić nie tylko Zachodowi. Niewykluczone, że islam „podejmie w
końcu grę w rosyjską ruletkę z dwiema innymi cywilizacjami - hinduizmem w Azji
Południowej oraz syjonizmem i upolitycznionym judaizmem na Bliskim Wschodzie"5.
To właśnie w dziedzinie rozprzestrzeniania broni najbardziej i najkonkretniej rozbudowały się
koligacje kon-fucjańsko-islamskie, przy czym głównie Chiny dostarczały wielu państwom
muzułmańskim broni konwencjonalnej i niekonwencjonalnej. W ramach tych transakcji
zbudowały między innymi tajny, silnie strzeżony reaktor atomowy na algierskiej pustyni,
rzekomo do celów naukowych, ale zdaniem wielu zachodnich ekspertów mogący
wyprodukować pluton. Sprzedały Libii materiały do produkcji broni chemicznej, dostarczyły
Arabii Saudyjskiej rakiety średniego zasięgu CSS-2, zaopatrzyły Irak, Libię, Syrię i Koreę
Północną w technologie lub materiały nuklearne. Irak zakupił też od Chin duże ilości broni
konwencjonalnej. W uzupełnieniu chińskich dostaw, Korea Północna na początku lat
dziewięćdziesiątych wyposażyła Syrię w rakiety Scud-C (dostarczono je przez Iran), a
następnie w ruchome wyrzutnie6.
W tych konfucjańsko-islamskich zbrojeniowych koligacjach centralne miejsce zajmują
stosunki między Chinami i w mniejszym stopniu Koreą Północną z jednej strony a
Pakistanem i Iranem z drugiej. W latach 1980-1991 te dwa kraje były głównymi odbiorcami
chińskiej broni, tuż za nimi znajdował się Irak. Bliska współpraca militarna między Chinami a
Pakistanem zaczęła się w latach siedemdziesiątych. W 1989 roku oba kraje podpisały na
okres dziesięciu lat umowę o „współpracy wojskowej w dziedzinie zakupu, wspólnych badań
naukowych, wspólnej produkcji, transferu technologii, a także eksportu do krajów trzecich, na
mocy wzajemnego porozumienia". W 1993 roku podpisano uzupełniającą umowę o
kredytowaniu przez Chiny pakistańskich zakupów broni. Chiny stały się „najbardziej
niezawodnym i największym dostawcą sprzętu wojskowego do Pakistanu, zaopatrując go w
praktycznie wszystkie rodzaje towarów mających związek z obronnością, przeznaczonych dla
całej pakistańskiej armii". Pomogły mu także zbudować fabryki odrzutowców, czołgów,
artylerii i pocisków rakietowych. O wiele poważniejsze znaczenie miała pomoc w stworzeniu
i rozbudowie potencjału nuklearnego: przypuszcza się, że Chiny dostarczyły Pakistanowi
uranu do wzbogacania, doradzały, jak skonstruować bombę, i prawdopodobnie pozwoliły na
dokonanie próby na swoim poligonie atomowym. Następnie wyposażyły Pakistan w rakiety
balistyczne M-11 o zasięgu 300 km zdolne do przenoszenia ładunków nuklearnych, łamiąc
tym samym zobowiązanie złożone Stanom Zjednoczonym. W zamian otrzymały od Pakistanu
technologię umożliwiającą samolotom tankowanie w powietrzu oraz pociski typu Stinger7.
W latach dziewięćdziesiątych Chiny łączyła już także zakrojona na szeroką skalę współpraca
wojskowa z Iranem. Podczas wojny iracko-irańskiej w latach osiemdziesiątych Chiny
7
dostarczyły Iranowi 22 procent posiadanej przezeń broni, a w 1989 stały się jedynym wielkim
dostawcą. Nie kryły się także ze swym udziałem w irańskich staraniach o zdobycie broni
atomowej. Po podpisaniu „wstępnego chińsko-irańskiego porozumienia o współpracy"
zawarły w styczniu 1990 roku dziesięcioletnią umowę o współpracy naukowej i transferze
technologii militarnej. We wrześniu 1992 roku prezydent Rafsan-dżani, któremu towarzyszyli
irańscy eksperci nuklearni, odwiedził Pakistan, a następnie udał się do Chin, gdzie podpisał
kolejne porozumienie, tym razem o współpracy w dziedzinie nuklearnej. W lutym 1993 roku
Chiny zgodziły się zbudować w Iranie dwa reaktory o mocy 300 megawatów. W ramach
realizacji porozumienia Chiny przekazywały Iranowi technologię nuklearną i informacje z tej
dziedziny, szkoliły irańskich naukowców i inżynierów i dostarczyły kalutron (separator
izotopów). W 1995 roku pod naciskiem Stanów Zjednoczonych „anulowały" (zgodnie z
wersją amerykańską) czy też „zawiesiły" (tak brzmiała wersja chińska) transakcję sprzedaży
dwóch reaktorów. Chiny były też głównym dostawcą rakiet i technologii rakietowej. Między
innymi pod koniec lat osiemdziesiątych zaopatrzyły Iran za pośrednictwem Korei Północnej
w pociski Silkworm, a także, w latach 1994-1995, „dziesiątki, a może setki systemów do
naprowadzania pocisków rakietowych i skomputeryzowane obrabiarki". Udzieliły też Iranowi
licencji na produkcję rakiet typu ziemia-ziemia. Pomoc tę uzupełniała Korea Północna, która
eksportowała do Iranu Scudy, pomagała rozbudowywać przemysł zbrojeniowy, a w 1993
roku zgodziła się dostarczyć rakiety Nodong o zasięgu 600 mil. Na trzecim ramieniu tego
trójkąta Iran i Pakistan także aktywnie rozwijały współpracę w dziedzinie nuklearnej. Irańscy
naukowcy szkolili się w Pakistanie, a w listopadzie 1992 roku Pakistan, Iran i Chiny zawarły
porozumienie o wspólnym realizowaniu nuklearnych przedsięwzięć8. Zakrojona na szeroką
skalę pomoc Chin dla Pakistanu i Iranu przy konstruowaniu broni masowej zagłady świadczy
o wyjątkowo bliskich związkach między tymi krajami.
Tabela 8.1
NIEKTÓRE CHIŃSKIE DOSTAWY BRONI W LATACH 1980-1991
Iran
Pakistan
Irak
Czołgi Transportery opancerzone Sterowane pociski przeclwczołgowe Działa/wyrzutnie
rakiet Myśliwce Rakiety ziemla-woda Rakiety zlemia-powletrze 540 300 7500 1200* 140
332 788*
1100 100 50 212 32 222*
1300 650 720
Ź
ródło: Karl W. Eikenberry, Explaining and Influenclng Chinese Arms Transfer, Washington,
National Defense Uniyersity, Instltute for National Strategie Studies, McNalr Paper nr 36,
luty 1995, s. 12.
* Transakcje nie potwierdzone.
W wyniku takiego rozwoju wydarzeń i potencjalnego zagrożenia dla interesów Zachodu
kwestia rozprzestrzeniania broni masowej zagłady nabrała dlań pierwszorzędnego znaczenia.
Na przykład w 1990 roku 59 procent Amerykanów było przekonanych, że zapobieganie
rozprzestrzenianiu broni nuklearnej stanowi ważny cel polityki zagranicznej. W 1994 roku
myślało już tak 82 procent społeczeństwa i 90 procent kierowników polityki zagranicznej.
8
Prezydent Clinton we wrześniu 1993 roku podkreślił priorytetowe znaczenie nieproliferacji, a
jesienią 1994 roku ogłosił „stan podwyższonej gotowości" w związku z „nadzwyczajnym
zagrożeniem, jakie dla bezpieczeństwa narodowego, polityki zagranicznej i gospodarki
Stanów Zjednoczonych stwarza rozprzestrzenianie broni nuklearnej, biologicznej i
chemicznej oraz środków jej przenoszenia". W 1991 roku CIA utworzyła Ośrodek
Nieproliferacji (Nonproliferation Center) zatrudniający 100 osób, a w grudniu 1993 roku
sekretarz obrony Aspin ogłosił nową inicjatywę obronną ds. zapobiegania proliferacji i
oznajmił o stworzeniu nowego stanowiska - asystenta sekretarza ds. bezpieczeństwa
nuklearnego i zapobiegania proliferacji9.
W okresie zimnej wojny Stany Zjednoczone i Związek Radziecki zaangażowały się w
klasyczny wyścig zbrojeń, konstruując coraz bardziej wyszukaną pod względem
technologicznym broń nuklearną i środki jej przenoszenia. Każda ze stron gromadziła coraz
większe zapasy. Po zimnej wojnie zasadnicza rywalizacja w kwestii zbrojeń przybrała
odmienny charakter. Antagoniści Zachodu starają się uzyskać broń masowej zagłady, Zachód
usiłuje temu zapobiec. Nie jest to już kwestia rozbudowy arsenałów po obu stronach, ale
rozbudowy z jednej, a powstrzymywania z drugiej. Rozmiar zachodniego arsenału
nuklearnego i jego potencjał nie są, jeśli nie liczyć retoryki, elementem rywalizacji. Podczas
wyścigu zbrojeń w jego dawnej formie wynik zależał od zasobów, zaangażowania i
technologicznej kompetencji obu stron. Nie był z góry przesądzony. Wynik wyścigu zbrojeń
w jego obecnej postaci łatwiej przewidzieć. Wysiłki Zachodu mogą spowolnić rozbudowę
potencjału militarnego innych krajów, ale jej nie zahamują. Wiele jest zresztą czynników,
które podkopują te wysiłki: ekonomiczny i społeczny rozwój krajów niezachodnich, bodźce
ekonomiczne, skłaniające wszystkie kraje, zachodnie i nie-zachodnie, do zarabiania na handlu
bronią, technologią i umiejętnościami ekspertów, a także polityczna motywacja państw-
ośrodków cywilizacji i mocarstw regionalnych, które chcą zachować swoją lokalną
hegemonię.
W propagandzie na rzecz nieproliferacji Zachód twierdzi, że służy ona interesom wszystkich
narodów, pragnących międzynarodowego ładu i stabilizacji. Zdaniem innych narodów
nieproliferacja służy utrzymaniu hegemonii Zachodu. Znajduje to wyraz w różnych
postawach wobec tej kwestii. Po jednej stronie będzie Zachód, a zwłaszcza Stany
Zjednoczone, po drugiej - regionalne mocarstwa, których bezpieczeństwo zostałoby przez
proliferację zagrożone. Daje się to zwłaszcza zauważyć na przykładzie Korei. W 1993 i 1994
roku wizja północno-koreańskiej bomby atomowej wywołała głęboki psychologiczny kryzys
w Stanach Zjednoczonych. W listopadzie 1993 roku prezydent Clinton stwierdził
niedwuznacznie: „Nie wolno dopuścić, żeby Korea Północna wyprodukowała bombę
atomową. Musimy być w tej kwestii bardzo stanowczy". Senatorzy, członkowie Izby
Reprezentantów i byli funkcjonariusze administracji Busha rozważali ewentualność
prewencyjnego ataku na koreańskie urządzenia nuklearne. Zaniepokojenie Amerykanów
wynikało w znacznej mierze z ich obaw wywołanych proliferacją w skali globalnej.
Koreańskie przedsięwzięcia atomowe nie tylko mogłyby zahamować i skomplikować
ewentualne amerykańskie działania w Azji Wschodniej, lecz także, gdyby Korea sprzedała
swą technologię i broń, w Azji Południowej i na Bliskim Wschodzie.
9
Korea Południowa patrzyła na bombę przez pryzmat swoich regionalnych interesów. Dla
wielu jej mieszkańców groźna broń będąca w posiadaniu północnego sąsiada była bombą
koreańską, która nigdy nie zostałaby użyta przeciw Koreańczykom, ale w obronie ich
niepodległości i interesów przed Japonią czy innym potencjalnym zagrożeniem. Wysocy
urzędnicy i oficerowie południowokoreańscy nie kryli, że byłoby po ich myśli, gdyby
zjednoczona Korea rozporządzała takimi możliwościami. Byłoby to jak najbardziej w
interesie Korei Południowej: Phenian poniósłby koszty budowy bomby i zostałby
skompromitowany na arenie międzynarodowej, Seul zaś ewentualnie odziedziczyłby tę broń.
Połączenie nuklearnego arsenału Północy z potencjałem przemysłowym Południa
zapewniłoby Korei po zjednoczeniu należną jej rolę jednego z głównych aktorów
wschodnioazjatyckiej sceny. O ile więc w pojęciu Waszyngtonu na Półwyspie Koreańskim
zaistniał w 1994 roku poważny kryzys, o tyle w Seulu takiego poczucia nie było. Różnice
między postawami obu stolic można określić jako „niewspółmierność panicznych nastrojów".
„Odkąd kilka lat temu zaczęła się ta cała historia z północnokoreańską bombą atomową, tak
się jakoś dziwnie składa, że im dalej od Korei, tym więcej się mówi o 'kryzysie' " - zauważył
pewien dziennikarz w samym apogeum owego „kryzysu" w czerwcu 1994 roku. Podobna
rozbieżność między amerykańskimi interesami w dziedzinie bezpieczeństwa a interesami
mocarstw regionalnych przejawiła się w Azji Południowej. Stany Zjednoczone bardziej się
niepokoiły rozprzestrzenianiem broni atomowej niż mieszkańcy regionu. Okazało się, że
Indie i Pakistan łatwiej akceptują atomowe zagrożenie ze strony sąsiada niż amerykańskie
propozycje mające na celu ograniczenie lub wyeliminowanie tego zagrożenia10.
Starania Stanów Zjednoczonych i innych państw zachodnich zmierzające do zapobieżenia
proliferacji „wyrównawczej" broni masowej zagłady powiodły się jedynie w ograniczonym
zakresie i tak zapewne będzie dalej. Zaledwie miesiąc upłynął od oświadczenia prezydenta
Clintona, że nie wolno dopuścić, by Korea Północna weszła w posiadanie broni atomowej, a
wywiad poinformował go, iż prawdopodobnie ma już jedną albo i dwie ". W polityce
amerykańskiej zaszła zmiana: zaczęto stosować wobec Koreańczyków strategię kija i
marchewki, by ich nakłonić do nierozbudowywania nuklearnego potencjału. Nie udało się
Stanom Zjednoczonym powstrzymać zbrojeń nuklearnych Indii i Pakistanu ani postępów
czynionych w tym względzie przez Iran.
Na konferencji poświęconej Układowi o Nierozprzestrzenianiu Broni Nuklearnej w kwietniu
1995 roku zajmowano się przede wszystkim sprawą jego przedłużenia - czy ma to być na czas
nieograniczony, czy na 25 lat. Stany Zjednoczone bardzo optowały za pierwszym
rozwiązaniem, lecz zdaniem wielu innych krajów wchodziłoby ono w grę tylko wtedy, gdyby
pięć mocarstw nuklearnych dokonało znaczącej redukcji swoich zasobów broni atomowej.
Egipt był przeciwny przedłużeniu na czas nieokreślony, domagając się, żeby Izrael podpisał
Układ i wyraził zgodę na inspekcje. Stany Zjednoczone wywalczyły w końcu jednomyślne
poparcie dla przedłużenia na czas nieokreślony, posługując się wielce skuteczną strategią
wykrętów, łapówek i gróźb. Na przykład ani Egipt, ani Meksyk, przeciwne takiej formule, nie
mogły pozostać na swoich pozycjach, są bowiem zależne gospodarczo od Stanów
Zjednoczonych. Chociaż Układ przedłużono jednomyślnie, delegaci siedmiu państw
10
muzułmańskich (Syrii, Jordanii, Iranu, Iraku, Libii, Egiptu i Malezji) oraz jednego
afrykańskiego (Nigerii) wyrazili podczas końcowej debaty odmienne opinie12.
W 1993 roku doszło do przeformułowania podstawowych celów Zachodu (określanych
poprzez amerykańską politykę) z nieproliferacji, czyli nierozprzestrzeniania broni masowej
zagłady, na kontrproliferację - zapobieganie jej rozpowszechnianiu. Oznaczało to realistyczne
uznanie faktu, że proliferacji w pewnym zakresie nie da się umknąć. W jakimś momencie w
polityce amerykańskiej nastąpi kolejna zmiana - od zapobiegania Stany Zjednoczone przejdą
do dostosowania się do proliferacji, a także, jeśli rząd zdoła się pozbyć zimnowojennej
mentalności, do jej wykorzystywania w interesie własnym i Zachodu. W 1995 roku Stany
Zjednoczone i Zachód pozostają jednak przy polityce powstrzymywania, która w ostatecznej
instancji skazana jest na niepowodzenie. Rozprzestrzenianie się broni nuklearnej i innej broni
masowej zagłady to jeden z głównych przejawów powolnego, lecz nieuchronnego procesu
dyfuzji siły w świecie, na który składa się wiele cywilizacji.
PRAWA CZŁOWIEKA I DEMOKRACJA
W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych w ponad trzydziestu krajach przestały istnieć
reżimy autorytarne i nastała demokracja. Ta seria transformacji miała kilka przyczyn.
Głównym czynnikiem sprzyjającym politycznym zmianom był bez wątpienia rozwój
gospodarczy. Jednakże polityka i działania Stanów Zjednoczonych, głównych mocarstw
zachodnioeuropejskich i instytucji międzynarodowych też się przyczyniły do ustanowienia
demokracji w Hiszpanii, Portugalii, wielu krajach Ameryki Łacińskiej, na Filipinach, w Korei
Południowej i w Europie Wschodniej. Demokratyzacja poczyniła największe postępy w
krajach, gdzie silny był wpływ chrześcijaństwa i Zachodu. Nowe demokratyczne systemy
władzy okazały się najbardziej stabilne w tych krajach południowej i środkowej Europy, które
były w przeważającej mierze katolickie lub protestanckie, w mniejszym zaś stopniu w
Ameryce Południowej. W Azji Wschodniej katolickie, znajdujące się pod silnymi
amerykańskimi wpływami Filipiny wróciły do demokracji w latach osiemdziesiątych, a
politycy wyznający chrześcijaństwo zapoczątkowali demokratyczne przemiany w Korei
Południowej i na Tajwanie. Jak już wspomniano, na obszarach byłego Związku Radzieckiego
demokracja wygląda najstabilniej w republikach bałtyckich. Jej zakres i stabilność w
republikach prawosławnych różnie się kształtują i mają mniej pewny charakter. Perspektywy
demokracji w republikach muzułmańskich nie wyglądają zachęcająco. W latach
dziewięćdziesiątych przemiany demokratyczne dokonały się w większości krajów poza
Afryką (i z wyjątkiem Kuby), których mieszkańcy są wyznawcami zachodniego
chrześcijaństwa lub tam, gdzie wpływy chrześcijańskie są silne.
Te przemiany, a także upadek Związku Radzieckiego, zrodziły w krajach Zachodu (zwłaszcza
w Stanach Zjednoczonych) przekonanie, że zachodzi właśnie demokratyczna rewolucja w
skali globalnej i że zachodnie koncepcje praw człowieka oraz formy demokracji politycznej
zatriumfują niebawem na całym świecie. Wspieranie tego procesu stało się jednym z
głównych priorytetów Zachodu. Uznała to administracja prezydenta Busha, a sekretarz stanu
James Baker oświadczył w kwietniu 1990 roku, że „demokracji nie da się powstrzymać", i że
w świecie, jaki nastał po zimnej wojnie „prezydent Bush wyznaczył nam nową misję: jest nią
11
wspieranie i konsolidacja demokracji". Podczas kampanii wyborczej w 1992 roku Bili Clinton
nieustannie powtarzał, że działania na rzecz demokracji staną się jednym z głównych
priorytetów jego ekipy. Demokratyzacja była jedyną kwestią z dziedziny polityki
zagranicznej, której poświęcił całe ważne wystąpienie podczas swej kampanii. Objąwszy
urząd prezydencki zalecił zwiększenie dotacji dla Narodowego Funduszu na rzecz
Demokracji (National Endowment for Democracy) o dwie trzecie. Asystent Clintona do
spraw bezpieczeństwa narodowego określił główną linię jego polityki zagranicznej jako
„rozszerzanie demokracji", a sekretarz obrony stwierdził, że jest to jeden z czterech głównych
celów. Usiłował też stworzyć w swoim departamencie wysokie stanowisko do promowania
tego właśnie celu. Propagowanie praw człowieka i demokracji było też, w mniejszym
zakresie i nie tak jawnie, ważnym elementem polityki zagranicznej państw europejskich, a w
kontrolowanych przez Zachód międzynarodowych instytucjach gospodarczych określało
kryteria, jakimi się kierowano przy przyznawaniu pożyczek i pomocy finansowej krajom
rozwijającym się.
Oceniając stan rzeczy w roku 1995 należy stwierdzić, że amerykańskie i europejskie działania
odniosły dość umiarkowany sukces. Prawie wszystkie cywilizacje niezachodnie opierały się
zachodnim naciskom. Wymienić tu można kraje z kręgu hinduistycznego, prawosławnego,
afrykańskiego, a w pewnym stopniu nawet latynoamerykańskiego. Największy opór wobec
demokratyzacji w zachodnim wydaniu stawiał jednak islam i Azja. U źródeł tego oporu legły
szersze procesy kulturowej asertywności, które znalazły wyraz w Odrodzeniu Islamu i
azjatyckiej samoafirmacji.
Powodem niepowodzeń Stanów Zjednoczonych w Azji było przede wszystkim bogacenie się
i coraz większa pewność siebie krajów tego kontynentu. Publicyści azjatyccy wciąż
przypominali Zachodowi, że czasy zależności i podporządkowania już przeminęły, a Zachód,
który w latach czterdziestych wytwarzał połowę światowego produktu gospodarczego,
dominował w Organizacji Narodów Zjednoczonych i był autorem Powszechnej Deklaracji
Praw Człowieka, należy do przeszłości. „Działania na rzecz propagowania praw człowieka w
Azji - stwierdził jeden z polityków singapurskich - muszą uwzględniać zmieniony układ sił w
ś
wiecie pozimnowojennym. Wpływy Zachodu w Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej
znacznie osłabły" 13.
I tak jest w istocie. O ile zawarte między Stanami Zjednoczonymi i Koreą Północną
porozumienie w sprawach nuklearnych można określić mianem „wynegocjowanej
kapitulacji", o tyle kapitulacja Stanów Zjednoczonych przed Chinami i innymi mocarstwami
azjatyckimi w kwestii praw człowieka miała charakter bezwarunkowy. Kiedy administracja
Clintona zagroziła Chinom odebraniem klauzuli największego uprzywilejowania, najpierw
zobaczyła, jak jej sekretarz stanu doznał upokorzenia w Pekinie, gdzie pozbawiono go nawet
możliwości zachowania twarzy, po czym zareagowała odejściem od swoich założeń
politycznych i oddzieleniem statusu KNU od kwestii praw człowieka. Chiny z kolei
odpowiedziały na tę demonstrację słabości jeszcze większym nasileniem działań, wobec
których administracja Clintona zgłaszała zastrzeżenia. Podobnie potoczyły się sprawy w
Singapurze, gdzie administracja próbowała interweniować w sprawie obywatela
12
amerykańskiego skazanego na chłostę, i w Indonezji, gdzie Amerykanie usiłowali
protestować przeciw represjom na Wschodnim Timorze.
Kilka powodów złożyło się na to, że rządy państw Azji potrafiły się tak skutecznie oprzeć
naciskom Zachodu w kwestii praw człowieka. Firmom amerykańskim i europejskim bardzo
zależało na rozwoju obrotów handlowych i zwiększeniu inwestycji w tych szybko
rozwijających się krajach, wywierały więc silną presję na rządy swoich państw, żeby te nie
psuły stosunków gospodarczych. Kraje azjatyckie uznały ponadto wspomniane naciski za
naruszenie swojej suwerenności i wspomagały się wzajemnie, kiedy tylko kwestia tego typu
wynikła. Biznesmeni z Tajwanu, Japonii i Hongkongu inwestujący w Chinach byli żywotnie
zainteresowani utrzymaniem przez ten kraj przywilejów wynikających z klauzuli
największego uprzywilejowania w stosunkach z USA. Rząd Japonii dystansował się na ogół
od polityki amerykańskiej w kwestii praw człowieka. Niedługo po wydarzeniach na Placu
Tiananmen premier Kiichi Miyazawa oznajmił: „Nie dopuścimy, żeby abstrakcyjne
koncepcje praw człowieka zakłóciły nasze stosunki z Chinami". Kraje ASEAN nie miały
zamiaru wywierać nacisków na Birmę i w 1994 roku powitały na swoim spotkaniu
przedstawicieli tamtejszej junty wojskowej. Tymczasem Unia Europejska musiała przyznać,
jak stwierdził jej rzecznik, że prowadzona przez nią polityka „nie odniosła większych
skutków" i że będzie musiała się pogodzić z postawą krajów ASEAN wobec Birmy. Kraje,
które umocniły się dzięki rozwojowi gospodarczemu, jak Malezja i Indonezja, zaczęły
stosować „retorsje" wobec „państw i firm krytykujących ich politykę czy podejmujących inne
działania budzące zastrzeżenia z ich strony" '4.
Rosnąca potęga ekonomiczna krajów Azji sprawia, że uodparniają się coraz bardziej na
naciski Zachodu w kwestii praw człowieka i demokracji. „W warunkach dzisiejszej siły
gospodarczej Chin - zauważył w 1994 roku Richard Nixon - wszystkie amerykańskie kazania
na temat praw człowieka brzmią mało stosownie. Za jakieś dziesięć lat będą bezsensowne. Za
dwadzieścia lat - po prostu śmieszne" ls. Może się jednak okazać, za sprawą rozwoju
gospodarczego Chin, że zachodnie kazania okażą się niepotrzebne. Rozwój ten umacnia
pozycję rządów państw azjatyckich wobec Zachodu, ale w przyszłości umocni też pozycję
azjatyckich społeczeństw wobec władz ich państw. Jeśli do kolejnych krajów Azji zawita
demokracja, stanie się to dlatego, że będzie jej sobie życzyła rosnąca w siłę miejscowa
burżuazja i klasa średnia.
W odróżnieniu od porozumienia o przedłużeniu Układu o Nierozprzestrzenianiu Broni
Nuklearnej na czas nieokreślony, zachodnie starania na rzecz propagowania praw człowieka i
demokracji poprzez agendy ONZ spełzły właściwie na niczym. Z nielicznymi wyjątkami, jak
potępienie Iraku, rezolucje dotyczące praw człowieka prawie zawsze przepadały w
głosowaniach na forum ONZ. Poza kilkoma krajami Ameryki Łacińskiej nie było rządów
chętnych do przyłączenia się do działań propagujących coś, co postrzegano jako „imperializm
praw człowieka". Na przykład w 1990 roku Szwecja w imieniu 20 państw zachodnich zgłosiła
projekt rezolucji potępiającej reżim wojskowy w Birmie, ale sprzeciw krajów azjatyckich, i
nie tylko, nie dopuścił do jej uchwalenia. Odrzucano także rezolucje potępiające Iran za
naruszanie praw człowieka, a w latach dziewięćdziesiątych przez pięć kolejnych lat Chinom
udawało się mobilizować kraje azjatyckie do obalania inicjowanych przez Zachód rezolucji
13
dotyczących pogwałcenia tych praw w Państwie Środka. W 1994 roku Pakistan przedłożył w
Komisji Praw Człowieka ONZ projekt rezolucji potępiającej Indie za naruszanie praw
człowieka w Kaszmirze. Kraje przyjazne Indiom pospieszyły im z pomocą, ale uczyniło to
również dwóch najbliższych przyjaciół Pakistanu, Chiny i Iran, będących obiektem
podobnych potępień. Przekonały Pakistan, żeby wycofał rezolucję. „The Economist"
skomentował, że Komisja Praw Człowieka ONZ, która nie potrafiła potępić brutalnych akcji
indyjskich w Kaszmirze „tym samym usankcjonowała je. Innym krajom mordowanie również
uchodzi na sucho: Turcja, Indonezja, Kolumbia i Algieria uniknęły krytyki. Komisja wspiera
w ten sposób rządy masakrujące swych obywateli i stosujące tortury, czyli postępuje
dokładnie na przekór intencjom jej założycieli" 16.
Różnice poglądów na temat praw człowieka między Zachodem a pozostałymi cywilizacjami
oraz ograniczona zdolność Zachodu do osiągnięcia zamierzonych celów ujawniły się bardzo
wyraźnie na zorganizowanej pod auspicjami ONZ w czerwcu 1993 roku Światowej
Konferencji Praw Człowieka w Wiedniu. Po jednej stronie stanęły kraje Europy i Ameryki
Północnej, po drugiej blok około pięćdziesięciu państw niezachodnich. Wśród najbardziej
aktywnej piętnastki był jeden kraj latynoamerykański (Kuba), jeden buddyjski (Birma), cztery
konfucjańskie, bardzo zróżnicowane pod względem ideologii politycznej, systemów
ekonomicznych i stopnia rozwoju (Singapur, Wietnam, Korea Północna i Chiny) oraz
dziewięć muzułmańskich (Malezja, Indonezja, Pakistan, Iran, Irak, Syria, Jemen, Sudan i
Libia). Na czele tej azjatycko-islamskiej grupy stanęły Chiny, Syria i Iran. Pozycję pośrednią
między dwoma blokami zajęły kraje latynoamerykańskie z wyjątkiem Kuby, które czasami
wspierały Zachód, a także kraje afrykańskie i prawosławne, niekiedy wspierające stanowisko
Zachodu, ale częściej występujące przeciw niemu.
Wśród kwestii spornych, co do których państwa zajęły różne stanowiska, pokrywające się z
podziałami cywilizacyjnymi, można wymienić: uniwersalizm a relatywizm kulturowy w
podejściu do praw człowieka, względny priorytet praw ekonomicznych i społecznych, w tym
prawa do rozwoju, w stosunku do praw politycznych i obywatelskich, warunkowanie pomocy
ekonomicznej kryteriami politycznymi, utworzenie urzędu Komisarza ONZ ds. Praw
Człowieka, zakres ewentualnego udziału organizacji pozarządowych zajmujących się
prawami człowieka w konferencji na szczeblu rządowym, określenie praw, jakimi
konferencja powinna się zająć. Wyniknęły też kwestie bardziej szczegółowe, jak na przykład:
czy pozwolić Dalajlamie na wygłoszenie przemówienia na konferencji, i czy należy otwarcie
potępić akty naruszania praw człowieka w Bośni.
W sprawach tych stanowiska państw zachodnich i bloku azjatycko-islamskiego zasadniczo się
różnią. Dwa miesiące przed konferencją w Wiedniu kraje azjatyckie odbyły spotkanie w
Bangkoku i przyjęły deklarację, w której podkreślono, że prawa człowieka muszą być
rozpatrywane „w kontekście... szczególnych cech narodowych i regionalnych, a także
zaplecza historycznego, religijnego i kulturowego". Stwierdzała ona również, że
monitorowanie praw człowieka narusza suwerenność państw, a uzależnianie pomocy
ekonomicznej od stanu ich przestrzegania jest sprzeczne z prawem do rozwoju. Rozbieżności
w tych kwestiach, a także wielu innych, były tak poważne, że prawie cały dokument
opracowany na ostatnim spotkaniu przygotowawczym do konferencji wiedeńskiej, jakie
14
odbyło się w Genewie na początku maja, składa się ze zdań ujętych w nawiasy, co oznacza
zastrzeżenia zgłoszone przez jeden lub więcej krajów.
Państwa zachodnie były na konferencję wiedeńską źle przygotowane, znalazły się w
mniejszości, a podczas obrad poczyniły więcej ustępstw niż ich oponenci. Skończyło się więc
na tym, że poza silnym zaakcentowaniem praw kobiet, deklaracja przyjęta przez konferencję
stanowiła pewne minimum. Jak stwierdził jeden z rzeczników praw człowieka, był to
dokument „ułomny i zawierający sprzeczności", oznaczający zwycięstwo koalicji azjatycko-
islamskiej i porażkę Zachodu17. Nie było w niej jednoznacznego potwierdzenia praw do
wolności słowa, prasy, zgromadzeń i wyznania, pod wieloma względami nie dorównywała
więc nawet Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka przyjętej przez ONZ w 1948 roku.
Zmiana ta była wyrazem słabnięcia potęgi Zachodu. Pewien amerykański działacz na rzecz
praw człowieka zauważył, że „przestał istnieć międzynarodowy system praw człowieka z
1945 roku. Hegemonia Ameryki została podkopana, Europa, nawet biorąc pod uwagę
wydarzenia z 1992 roku, to już niewiele więcej niż półwysep. Dzisiejszy świat jest w równym
stopniu arabski, azjatycki i afrykański, jak zachodni. Powszechna Deklaracja Praw Człowieka
i konwencje międzynarodowe mniej się dzisiaj odnoszą do większości obszarów naszej
planety niż bezpośrednio po II wojnie światowej". Podobne poglądy wyraził azjatycki krytyk
Zachodu: „Po raz pierwszy od przyjęcia Powszechnej Deklaracji Praw Człowieka w 1948
roku na czoło wysunęły się kraje spoza kręgu judeochrześcijańskiego i tradycji prawa
naturalnego. Ta bezprecedensowa sytuacja będzie określać na nowo politykę
międzynarodową w kwestii praw człowieka. Stworzy też więcej okazji do konfliktów"18.
Zdaniem innego obserwatora, wielkim zwycięzcą kori-ferencji wiedeńskiej okazały się Chiny
„przynajmniej jeśli uznać za kryterium sukcesu rozkazywanie innym, by usunęli się z drogi.
Pekin zwyciężał już przez sam fakt, że się szarogęsił przez całą konferencję" ". Zachód,
przegłosowany i wymanewrowany w Wiedniu, zdołał jednak w kilka miesięcy później
odnotować na swoim koncie dość znaczący sukces w rozgrywce z Chinami. Władze Chin
usilnie się starały i wiele zainwestowały w to, by letnie igrzyska olimpijskie w 2000 roku
odbyły się w Pekinie. Sprawę tę szeroko w Chinach rozpropagowano, a oczekiwania
społeczne były bardzo rozbudzone. Władze Chin starały się stworzyć międzynarodowe lobby
namawiając inne rządy, by te wywarły nacisk na komitety olimpijskie w swoich krajach. Do
kampanii włączył się Tajwan i Hongkong. Z drugiej strony Kongres Stanów Zjednoczonych,
Parlament Europejski i organizacje broniące praw człowieka energicznie się przeciwstawiały
kandydaturze Pekinu. Chociaż głosowanie w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim jest
tajne, głosy rozłożyły się wyraźnie według podziałów cywilizacyjnych. W pierwszym
głosowaniu Pekin przy dużym poparciu ze strony krajów afrykańskich zajął pierwsze miejsce,
przed Sydney. W kolejnych głosowaniach, po wyeliminowaniu Istambułu, przymierze
konfucjańsko-islamskie przerzuciło znaczną większość swych głosów na Pekin. Po
wyeliminowaniu Berlina i Manchesteru głosy te przypadły w udziale Sydney, które
zwyciężyło w czwartym głosowaniu. Pekin poniósł sromotną klęskę, za którą winą obarczył
Stany Zjednoczone.
W czterech głosowaniach rozkład głosów wyglądał następująco:
pierwsze drugie trzecie czwarte
15
Pekin 32
37
40
43
Sydney
30
30
37
45
Manchester
11
13
11
Berlin 9
9
Istambuł
7
Wstrzymało się
1
1
Razem 89
89
89
89
„Ameryce i Wielkiej Brytanii - skomentował Lee Ku-an Yew - udało się utrzeć Chinom nosa.
Rzekomym pretekstem były 'prawa człowieka'. Prawdziwy powód miał charakter polityczny,
chodziło o zamanifestowanie siły Zachodu"20. Z pewnością sport obchodzi o wiele więcej
ludzi na świecie niż prawa człowieka, ale biorąc pod uwagę porażkę Zachodu w tej kwestii na
konferencji wiedeńskiej i gdzie indziej, ta odosobniona demonstracja jego „siły" była
także przypomnieniem o słabości.
Również paradoks demokracji osłabia gotowość Zachodu do jej propagowania w świecie
pozimnowojennym. Podczas zimnej wojny przed Zachodem, a zwłaszcza Stanami
Zjednoczonymi, stawał problem „zaprzyjaźnionych tyranów" - chodziło o współpracę z
juntami wojskowymi i dyktatorami, którzy ze względu na swój antykomunizm byli
użytecznymi sojusznikami na froncie zimnej wojny. Współpraca taka nie była łatwa, a
czasem stawała się krępująca, kiedy zaprzyjaźnione reżimy w jaskrawy sposób gwałciły
prawa człowieka. Dawała się jednak usprawiedliwić jako mniejsze zło: wspomniane rządy
bywały na ogół mniej represyjne od reżimów komunistycznych. Można się było spodziewać,
ż
e długo nie przetrwają, a poza tym były bardziej podatne na wpływy amerykańskie i inne.
Dlaczego nie podjąć współpracy z mniej brutalnym zaprzyjaźnionym tyranem, jeśli
alternatywą jest bardziej brutalny i nieprzyjazny? Po zimnej wojnie wybór może okazać się
trudniejszy: alternatywą dla przyjaznego tyrana jest nieprzyjazna demokracja. Założenie,
które Zachód tak łatwo poczynił, że demokratycznie wybrany rząd będzie prozachodni i
chętny do współpracy, wcale nie musi się sprawdzić w niezachodnich społeczeństwach, gdzie
wybory mogą wynieść do władzy antyzachodnich nacjonalistów i fundamentalistów. Zachód
z ulgą przyjął interwencję algierskich wojskowych, którzy w 1992 roku anulowali wyniki
wyborów, gdy się okazało, że Islamski Front Ocalenia (FIS) zdobył przewagę. Poczuł się też
pewniej, kiedy fundamentalistyczna Partia Dobrobytu w Turcji i nacjonalistyczna Janata w
Indiach po wyborczych zwycięstwach zostały odsunięte od władzy w 1995 i 1996 roku. Z
drugiej strony, gdy uwzględnić kontekst rewolucji irańskiej, okaże się, że Iran ma pod
pewnymi względami jeden z bardziej demokratycznych ustrojów w świecie muzułmańskim, a
wolne wybory w wielu krajach arabskich, z Arabią Saudyjską i Egiptem włącznie, prawie na
pewno wyniosłyby do władzy rządy o wiele mniej przychylne zachodnim interesom niż ich
niedemokratyczni poprzednicy. Władze wybrane przez naród w Chinach mogłyby być
radykalnie nacjonalistyczne. Przywódcy Zachodu, zdając sobie sprawę, że procesy
demokratyczne w krajach niezachodnich często wyłaniają rządy nieprzyjazne Zachodowi,
16
próbują wpływać na wyniki wyborów, a także tracą entuzjazm dla propagowania demokracji
w tych krajach.
IMIGRACJA
Jeśli demografia rozstrzyga o losie społeczeństw, ruchy ludności stanowią siłę napędową
historii. W minionych wiekach zróżnicowane wskaźniki przyrostu naturalnego, warunki
ekonomiczne i polityka władz powodowały masowe migracje Greków, Żydów, plemion
germańskich, Nordyków, Turków, Rosjan, Chińczyków i innych ludów. Niekiedy przebiegały
one w sposób względnie spokojny, niekiedy dość gwałtownie. Rasą, która osiągnęła
mistrzostwo w demograficznej inwazji, byli jednak dziewiętnastowieczni Europejczycy.
Między rokiem 1821 a 1924 około 55 min Europejczyków wyemigrowało za morza, w tym
34 min do Stanów Zjednoczonych. Ludzie Zachodu podbijali, a niekiedy unicestwiali inne
ludy, odkrywali i zasiedlali mniej zaludnione terytoria. Ten eksport ludności można chyba
uznać za najważniejszy aspekt rozkwitu potęgi Zachodu między wiekiem XVI a XX.
Pod koniec XX wieku jesteśmy świadkami innej, większej nawet fali migracji. W 1990 roku
legalnych migran-tów w skali całego świata było około 100 min, uchodźców - 19 min, a
migrantów nielegalnych prawdopodobnie co najmniej 10 min. Ta nowa fala była po części
skutkiem procesu dekolonizacji, tworzenia nowych państw, oraz polityki zachęcania lub
zmuszania ludzi do przemieszczania się. Była jednak również wynikiem modernizacji i
rozwoju technicznego. Dzięki rozwojowi środków transportu migracja stała się łatwiejsza,
szybsza i tańsza, rozwój łączności stworzył bodźce do poszukiwania nowych okazji
zarobkowania, ułatwił też kontakty między migrantami a ich rodzinami w kraju. Emigrację
dziewiętnastowieczną pobudził gospodarczy rozwój Zachodu, emigracja współczesna jest
wynikiem podobnego rozwoju krajów niezacho-dnich. Migracja stała się samonapędzającym
się procesem. Jak twierdzi Myron Weiner, „jeśli istnieje jakiekolwiek pojedyncze 'prawo'
rządzące migracją, to wygląda ono tak, że kiedy potok ten już się zacznie, sam się potem
napędza. Migranci ułatwiają wyjazd z ojczystego kraju swoim krewnym i znajomym,
dostarczając im niezbędnych informacji, środków finansowych, pomagając znaleźć pracę i
mieszkanie na nowym terenie". Skutkiem jest, jak to określił Weiner, „kryzys migracyjny w
skali globalnej"21.
Ludzie Zachodu konsekwentnie i zdecydowanie przeciwstawiali się rozprzestrzenianiu broni
atomowej, popierali też demokrację i prawa człowieka. W kwestii imigracji ich poglądy były
natomiast ambiwalentne i ulegały zmianom, w miarę jak w ostatnich dwóch dziesięcioleciach
XX wieku zmieniał się układ sił w tym względzie. Do lat siedemdziesiątych kraje europejskie
były, ogólnie rzecz biorąc, nastawione przychylnie do imigracji, a niektóre, zwłaszcza
Niemcy i Szwajcaria, popierały ją, by złagodzić niedobór siły roboczej. W 1965 roku Stany
Zjednoczone zniosły kwoty imigracyjne z lat dwudziestych, nastawione na przyjmowanie
imigrantów europejskich, i radykalnie zmieniły odnośne przepisy, umożliwiając wielki wzrost
imigracji z nowych krajów, jaki nastąpił w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
Jednakże z końcem lat osiemdziesiątych wysokie wskaźniki bezrobocia, wzrastająca liczba
imigrantów i ich głównie „nieeuropejski" charakter doprowadziły do radykalnych zmian w
17
nastawieniu i polityce Europejczyków. W kilka lat później podobne procesy wystąpiły w
Stanach Zjednoczonych.
Większość migrantów i uchodźców końca XX wieku to ludzie przemieszczający się z jednego
do drugiego kraju niezachodniego. Jednakże napływ migrantów do krajów Zachodu zbliżył
się w liczbach bezwzględnych do zachodnich wskaźników emigracji z XIX wieku. W 1990
roku w Stanach Zjednoczonych było około 20 min imigrantów w pierwszym pokoleniu, w
Europie 15,5 min, w Australii i Kanadzie - 8 min. Liczba imigrantów w stosunku do ogólnej
populacji osiągnęła w większych krajach europejskich 7-8 procent. W Stanach
Zjednoczonych imigranci stanowili w 1994 roku 8,7 procent populacji, dwa razy więcej niż w
1970 roku, przy czym w Kalifornii było ich 25 procent, a w Nowym Jorku 16 procent. W
latach osiemdziesiątych przybyło do Stanów Zjednoczonych około 8,3 min ludzi, a w latach
1990-1994 - 4,5 min.
Nowi imigranci pochodzą w znacznej większości z krajów niezachodnich. W Niemczech było
w 1990 roku 1675 000 Turków ze stałym prawem pobytu, kolejne największe grupy to
Jugosłowianie, Włosi i Grecy. Do Włoch napływali głównie imigranci z Maroka, Stanów
Zjednoczonych (można przypuszczać, że byli to Amerykanie włoskiego pochodzenia
powracający do kraju przodków), Tunezji i Filipin. W połowie lat dziewięćdziesiątych we
Francji mieszkały blisko 4 min muzułmanów, a w całej Europie Zachodniej - do 13 min. W
latach pięćdziesiątych dwie trzecie imigrantów przybywających do Stanów Zjednoczonych
pochodziło z Europy i Kanady, w latach osiemdziesiątych mniej więcej 35 procent o wiele
większej ich liczby pochodziło z Azji, 45 procent z Ameryki Łacińskiej, a mniej niż 15
procent z Europy i Kanady. Przyrost naturalny w Stanach Zjednoczonych jest niski, a w
Europie praktycznie zerowy. Migranci szybko się mnożą, i to w głównej mierze ich zasługą
będzie w przyszłości przyrost ludności krajów zachodnich. Skutek jest taki, że Europejczycy
coraz bardziej się obawiają „inwazji dokonywanej nie tyle przez armie i czołgi, co tę masę
ludzką, która mówi innymi językami, wyznaje innych bogów, należy do innych kultur. Boją
się, że imigranci odbiorą im miejsca pracy, zajmą ziemię, będą żyć na koszt ich systemu
opieki społecznej i zagrożą miejscowemu stylowi życia"22. Fobie te, których źródłem jest
spadek przyrostu naturalnego, znajdują podstawę, jak zauważa Stanley Hoffmann, „w
autentycznym zderzeniu kultur i niepokoju o narodową tożsamość"23.
Na początku lat dziewięćdziesiątych dwie trzecie imigrantów żyjących w Europie stanowili
muzułmanie, a europejskie niepokoje związane z imigracją dotyczą głównie ich napływu. Jest
to wyzwanie demograficzne - na imigrantów przypada 10 procent urodzeń w Europie
Zachodniej, a w Brukseli na Arabów 50 procent - a także kulturowe. Społeczności
muzułmańskie - czy będą to Turcy w Niemczech, czy Algierczycy we Francji - nie
zasymilowały się z kulturą krajów-gospodarzy i mało wskazuje, że kiedykolwiek to nastąpi,
co również niepokoi Europejczyków. ,,W całej Europie narasta obawa - stwierdził w 1991
roku Jean Marie Domenach - przed muzułmanami, którzy tworzą zwartą społeczność ponad
granicami państwowymi i są czymś w rodzaju trzynastego narodu Wspólnoty Europejskiej".
Amerykański dziennikarz następująco skomentował kwestię imigrantów:
18
„Europejska wrogość ma osobliwie selektywny charakter. Niewielu Francuzów niepokoi się
naporem ze Wschodu - Polacy są przecież Europejczykami i katolikami. Większość nie
obawia się także niearabskich imigrantów z Afryki ani nimi nie pogardza. Obiektem wrogości
są przede wszystkim muzułmanie. Słowo 'immigre' to właściwie synonim wyznawcy islamu,
drugiej największej religii Francji. Wyraża kulturowy i etniczny rasizm, głęboko
zakorzeniony w historii tego kraju"24.
Ksenofobia Francuzów ma jednak bardziej kulturowy niż etniczny charakter. Akceptują
czarnych Afrykanów, którzy w ich ciałach ustawodawczych posługują się bezbłędną
francuszczyzną, ale nie akceptują muzułmańskich uczennic w chustkach na głowach. W 1990
roku 76 procent Francuzów było zdania, że w ich kraju jest za dużo Arabów, 46 procent - że
za dużo Afrykanów, 40 procent - że Azjatów, a 24 procent, że Żydów. W 1994 roku 47
procent Niemców stwierdziło, że nie chcieliby mieć za sąsiadów Arabów, 39 procent -
Polaków, 36 procent - Turków, a 22 procent - Żydów25. W Europie Zachodniej
antysemityzm skierowany przeciw Arabom w znacznej mierze zastąpił tradycyjny
antysemityzm.
Społeczny opór przeciw imigracji i wrogość do imigrantów znalazły skrajny wyraz w aktach
przemocy przeciw imigranckim społecznościom i pojedynczym osobom. Szczególnie
przejawiło się to w Niemczech na początku lat dziewięćdziesiątych. Bardziej znamienny był
wzrost liczby głosów oddawanych na prawicowe, nacjonalistyczne, wrogie imigrantom partie.
Ich elektorat nie był jednak zbyt liczny. Partia Republikańska w Niemczech zdobyła 7 procent
głosów w wyborach europejskich w 1989 roku, ale tylko 2,1 procent w krajowych wyborach
w następnym roku. We Francji elektorat Frontu Narodowego, który w 1981 roku był prawie
niezauważalny, wzrósł do 9,6 procent ogólnej liczby wyborców w 1988 roku, po czym
ustabilizował się na poziomie 12-15 procent w wyborach regionalnych i parlamentarnych. W
1995 roku dwóch nacjonalistycznych kandydatów na urząd prezydenta zdobyło 19,9 procent
głosów, a Front Narodowy obsadził stanowiska burmistrzów w kilku miastach, w tym w
Tulo-nie i Nicei. We Włoszech liczba głosujących na MSI/Przymierze Narodowe wzrosła z
około 5 procent w latach osiemdziesiątych do 10-15 procent na początku lat
dziewięćdziesiątych. W Belgii na Blok Flamandzki/Front Narodowy głosowało w wyborach
lokalnych 1994 roku 9 procent wyborców, przy czym w Antwerpii Blok uzyskał 28 procent.
W Austrii w wyborach powszechnych liczba głosujących na Partię Wolności zwiększyła się z
niespełna 10 procent w 1986 roku do ponad 15 procent w 1990 i prawie 23 w 199426.
Partie europejskie sprzeciwiające się muzułmańskiej imigracji były w dużej mierze
zwierciadlanym odbiciem islamskich partii w krajach muzułmańskich. Jedne i drugie
zaliczały się do autsajderów, jedne i drugie potępiały skorumpowany establishment i jego
stronnictwa, wykorzystywały nastroje związane ze złą sytuacją ekonomiczną, zwłaszcza z
bezrobociem, apelowały do uczuć etnicznych i religijnych, atakowały obce wpływy. W obu
przypadkach marginalna ekstrema dopuszczała się aktów terroru i przemocy. Zarówno
islamiści, jak europejscy nacjonaliści większe triumfy święcili przeważnie w wyborach
lokalnych niż ogólnokrajowych. Establishment polityczny w świecie islamu i w Europie
podobnie reagował na te wydarzenia. W krajach muzułmańskich, o czym była już mowa,
władze przyjmowały na ogół bardziej islamską orientację, odwoływały się do symboliki i
19
praktyk religijnych. W Europie partie głównego nurtu zapożyczały retorykę od prawicowych
partii wrogich imigracji i propagowały ich metody. Tam, gdzie system demokratyczny działał
skutecznie i poza partią islamską lub nacjonalistyczną istniały jeszcze co najmniej dwie inne,
o odmiennych programach, elektorat partii skrajnych nie przekraczał progu 20 procent.
Uzyskiwały one więcej głosów tylko wtedy, gdy nie było żadnej innej poważnej alternatywy
wobec partii lub koalicji rządzącej. Tak się stało w Algierii, w Austrii i w znacznym stopniu
we Włoszech.
Na początku lat dziewięćdziesiątych czołowi politycy europejscy rywalizowali o względy
antyimigracyjnie nastawionych obywateli. Jacąues Chirac oświadczył w 1990 roku, że
imigracja musi zostać całkiem powstrzymana. Minister spraw wewnętrznych Francji Charles
Pas-qua opowiadał się w 1993 r. za „zerową imigracją", także Francois Mitterrand, Edith
Cresson, Yalery Giscard d'Estaing i inni politycy głównego nurtu zajęli postawę krytyczną
wobec imigracji. W wyborach parlamentarnych 1993 roku była to jedna z głównych kwestii,
przyczyniła się niewątpliwie do zwycięstwa partii konserwatywnych. Na początku lat
dziewięćdziesiątych nastąpiły znamienne zmiany w polityce francuskich władz: utrudniono
dzieciom obcokrajowców nabywanie obywatelstwa, rodzinom cudzoziemców - wjazd do
kraju, cudzoziemcom - staranie się o azyl, a Algierczykom otrzymywanie wiz francuskich.
Nielegalni imigranci podlegali deportacji, poszerzono kompetencje policji i innych władz
mających do czynienia z imigracją.
Kanclerz Helmut Kohl i inni politycy niemieccy także wyrażali zaniepokojenie z powodu
imigracji. Najważniejszym posunięciem władz było wprowadzenie poprawki do Art. XVI
niemieckiej konstytucji, na mocy którego zapewniano dotąd azyl „osobom prześladowanym z
przyczyn politycznych", a także obcięcie zasiłków dla ubiegających się o azyl. W 1992 roku
przybyło do Niemiec 438000 potencjalnych azylantów, w dwa lata później tylko 127000.
Wielka Brytania już w 1980 roku drastycznie zmniejszyła zezwolenia imigracyjne do około
50000 osób rocznie, dlatego kwestia ta wywoływała tu mniej emocji i oporów niż na
kontynencie. Jednakże między 1992 a 1994 rokiem liczbę osób ubiegających się o azyl, które
miały prawo pozostawać na terytorium brytyjskim, zmniejszono z ponad 20000 do niespełna
10000. Po zniesieniu ograniczeń w przemieszczaniu się na terenie Unii Europejskiej
Brytyjczycy zaczęli się przede wszystkim obawiać napływu nieeuropejskich imigrantów z
kontynentu. Ogólnie rzecz biorąc, w połowie lat dziewięćdziesiątych kraje Europy Zachodniej
konsekwentnie zmierzały do ograniczenia do minimum lub wręcz całkowitego zastopowania
imigracji z krajów pozaeuropejskich.
W Stanach Zjednoczonych kwestia imigracji stanęła na porządku dziennym nieco później niż
w Europie i nie wywołała takich emocji. Stany zawsze były krajem imigrantów, tak się
właśnie postrzegały, i na przestrzeni dziejów dopracowały się bardzo skutecznych procesów
asymi-lowania nowo przybyłych. Poza tym w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych
bezrobocie było tu znacznie niższe niż w Europie, a strach przed utratą pracy nie stanowił
decydującego czynnika, który by kształtował postawy wobec imigracji. Poza tym przybysze
napływający do Ameryki pochodzili z wielu różnych krajów, w skali ogólnokrajowej mniej
się więc obawiano niż w Europie zalania przez jedną obcą grupę, choć obawy takie były
realne w poszczególnych częściach kraju. Mniejszy niż w Europie dystans dzielił największe
20
grupy imigrantów od kultury kraju-gospodarza: Meksykanie są katolikami i mówią po
hiszpańsku, Filipińczycy też wyznają katolicyzm, a do tego są anglojęzyczni. -
Pomimo to w ciągu ćwierćwiecza, jakie nastąpiło po wydaniu w 1965 roku aktu prawnego,
który umożliwił znaczne zwiększenie imigracji z Azji i Ameryki Łacińskiej, nastąpiły
poważne zmiany w nastrojach amerykańskiej opinii publicznej. W 1965 roku tylko 33 procent
ż
yczyło sobie ograniczenia imigracji, w 1977 - 42 procent, w 1986-49 procent, a w 1990 i
1993 - 61 procent. Badania z lat dziewięćdziesiątych konsekwentnie wykazują, że 60 procent
lub więcej ankietowanych opowiadało się za ograniczeniem imigracji27. O ile na postawy
wobec tej kwestii wpływają warunki ekonomiczne, o tyle równomiernie narastający opór
wobec imigracji zarówno w złych, jak i dobrych okresach wskazywałby na to, że takie
czynniki, jak kultura, przestępczość i styl życia odgrywały tu istotniejszą rolę. „Wielu
Amerykanów, może nawet i większość - skomentował pewien obserwator w 1994 roku -
nadal postrzega swoje państwo jako kraj zasiedlony przez Europejczyków, którego system
prawny wywodzi się z Anglii, językiem jest angielski (i powinien pozostać), instytucje i
budowle publiczne inspirowane są zachodnimi, klasycznymi standardami, religia ma korzenie
judeochrześcijańskie, a protestanckiej etyce pracy kraj zawdzięcza swą wielkość". Dając
wyraz swym obawom, 55 procent ankietowanych stwierdziło, że uważają imigrację za
zagrożenie dla amerykańskiej kultury. O ile dla Europejczyków imigracyjne zagrożenie ma
postać arabską lub muzułmańską, o tyle dla Amerykanów jest ono latynoamerykańskie i
azjatyckie zarazem, ale przede wszystkim meksykańskie. Amerykanie zapytani w 1990 roku o
to, z jakiego kraju przybywa do Stanów zbyt dużo imigrantów, wymieniali Meksyk dwa razy
częściej niż jakikolwiek inny kraj. W dalszej kolejności była Kuba, Orient (bliżej
nieokreślony), Ameryka Południowa i Łacińska (też ogólnie), Japonia, Wietnam, Chiny i
Korea28.
Narastający w latach dziewięćdziesiątych sprzeciw społeczeństwa wobec imigracji wywołał
reakcję polityczną podobną do tej, jakiej widownią była Europa. W amerykańskim systemie
politycznym partie prawicowe i antyimigracyjne nie zdobywały głosów, ale coraz więcej było
wrogich imigracji publicystów i grup nacisku, działających coraz aktywniej i coraz głośniej.
Wiele resentymentów skupiło się na 3,5-4-milionowej rzeszy nielegalnych imigrantów, a
politycy odpowiednio na to reagowali. Podobnie jak w Europie reakcja okazała się
najsilniejsza w tych stanach i okolicach, które ponosiły w związku z imigracją największe
koszty. W 1994 roku Floryda, w której ślady poszło następnie sześć innych stanów, pozwała
władze federalne o zwrot 884 min dolarów, czyli rocznych wydatków na edukację, opiekę
społeczną, egzekwowanie prawa oraz inne cele związane z obecnością nielegalnych
imigrantów. W Kalifornii, gdzie imigrantów jest najwięcej (zarówno w liczbach absolutnych,
jak i proporcjonalnie), gubernator Pete Wilson zdobył społeczne poparcie, domagając się
pozbawienia dzieci nielegalnych imigrantów dostępu do szkół publicznych i nieprzyznawania
obywatelstwa amerykańskiego dzieciom nielegalnych imigrantów urodzonym w Stanach.
Postulował też, by stan zaprzestał finansowania pomocy medycznej w nagłych wypadkach dla
nielegalnych przybyszów. W listopadzie 1994 roku mieszkańcy Kalifornii powszechnie
zaaprobowali tzw. Propozycję 187, na mocy której pozbawiono tych ludzi i ich dzieci prawa
do oświaty, ochrony zdrowia i zasiłków z pomocy społecznej.
21
W tym samym roku administracja Clintona, zmieniając swe wcześniejsze stanowisko,
zaostrzyła kontrolę nad imigracją, wydała surowsze przepisy dotyczące azylu politycznego,
rozbudowała Urząd ds. Imigracji i Naturalizacji (Immigration and Naturalization Service),
wzmocniła Straż Graniczną i zbudowała zapory wzdłuż granicy z Meksykiem. W 1995 roku
Komisja ds. Reformy Imigracji, działająca z upoważnienia Kongresu od 1990 roku, zaleciła
obniżenie rocznych kwot imigracyjnych z ponad 800 000 do 550000 osób, przyznając
pierwszeństwo małym dzieciom i małżonkom (ale nie dalszym krewnym) obywateli i
rezydentów. Wywołało to „ogromne oburzenie rodzin Amerykanów pochodzenia
azjatyckiego i latynoskiego"29. W latach 1995-96 Kongres rozpatrywał projekty aktów
prawnych realizujących wiele zaleceń Komisji i nakładających ograniczenia na imigrację. W
połowie lat dziewięćdziesiątych imigracja stała się więc jedną z najpoważniejszych kwestii
politycznych w Stanach Zjednoczonych, a Patrick Buchanan, ubiegając się w 1996 roku o
urząd prezydenta, uczynił z opozycji wobec imigracji główny motyw swej kampanii
wyborczej. Stany Zjednoczone idą w ślady Europy i też się starają znacznie ograniczyć
napływ przybyszów spoza kręgu cywilizacji zachodniej.
Czy Europie i Stanom uda się powstrzymać tę falę? We Francji pojawił się znamienny motyw
demograficznego pesymizmu, zapoczątkowany przez powieść Jeana Raspa-ila z lat
siedemdziesiątych. Wątek ten rozwinął w naukowym opracowaniu 20 lat później Jean-Claude
Ches-nais, a w 1991 roku Pierre Lellouche podsumował następująco: „Historia, bliskość
geograficzna i ubóstwo przesądziły los Francji i Europy, które zostaną zalane przez
przybyszów z przegranych krajów południa. Europa była w przeszłości biała i
judeochrześcijańska. Przyszłość będzie jednak inna"*30. Ta przyszłość nie jest jednak
Książka Raspaila Le Camp des Saints ukazała się po raz pierwszy w 1973 roku nakładem
paryskiego wydawnictwa Editions Robert Laffont. Nowe wydanie opublikowano w 1985
roku, kiedy kwestia imigracji znalazła się na porządku dziennym. W roku 1994 Matthew
Connelly i Paul Kennedy zwrócili na nią uwagę Amerykanów: Must It Be be Rest Against the
West?, „Atlantic Monthly", t. 274 (grudzień 1994), s. 61 i n. Przedmowa Raspaila do
francuskiego wydania z 1985 roku została opublikowana po angielsku w „The Social
Contract", t. 4 (zima 1993-94), s. 115-117.
przesądzona raz na zawsze, żadna przyszłość nie będzie też trwała w nieskończoność. Nie
chodzi tu o to, czy Europa zostanie zislamizowana, a Stany Zjednoczone staną się krajem
latynoskim. Problem w tym, czy Europa i Ameryka staną się społeczeństwami
rozszczepionymi, złożonymi z dwóch odrębnych i separujących się wspólnot z dwóch
różnych kręgów kulturowych. Rozwój wydarzeń zależy od liczby imigrantów i zakresu ich
zasymilowania przez kulturę zachodnią.
Społeczeństwa europejskie na ogół albo nie chcą imigrantów asymilować, albo napotykają w
tym względzie na duże trudności. Nie bardzo poza tym wiadomo, jak dalece muzułmańscy
przybysze i ich dzieci chcą się asymilować. Jeśli tak wielki napływ nadal będzie trwał,
powstaną kraje podzielone na społeczności chrześcijańskie i muzułmańskie. Da się tego
uniknąć, jeśli rządy i narody Europy okażą się gotowe do poniesienia kosztów związanych z
ograniczeniem tej imigracji. Byłyby to bezpośrednie obciążenia podatkowe wynikające z
22
przyjęcia antyimig-racyjnych posunięć, społeczne koszty dalszego alienowa-nia się
istniejących już grup ludności napływowej, a także potencjalne długofalowe koszty
niedostatku siły roboczej i niskiego przyrostu naturalnego.
Problem muzułmańskiej inwazji demograficznej straci jednak prawdopodobnie na ostrości,
wskaźniki przyrostu demograficznego w krajach północnoafrykańskich i bliskowschodnich
po osiągnięciu najwyższego poziomu (co w niektórych krajach już nastąpiło) zaczną bowiem
spadać31. Jeśli powodem imigracji jest presja demograficzna, napływ muzułmanów może w
2025 roku okazać się o wiele mniejszy. Inaczej wygląda sprawa w wypadku Afryki
subsaharyjskiej. Ewentualny rozwój gospodarczy i mobilizacja społeczna w krajach Afryki
Zachodniej i Środkowej stworzą dodatkowe bodźce i możliwości migracji. Zagrożenie
„afrykanizacją" Europy zajmie miejsce zagrożenia „islamizacją". Wymiar tego zagrożenia
będzie także w znacznym stopniu zależał od tego, jak bardzo ludność krajów afrykańskich
zostanie zdziesiątkowana przez . choroby, oraz jak bardzo Afryka Południowa przyciąga
będzie imigrantów z innych obszarów kontynentu.
O ile Europa ma kłopot z muzułmanami, o tyle w Stanach Zjednoczonych narasta problem
Meksykanów. Przy utrzymywaniu się obecnych tendencji i kontynuowaniu obecnej polityki
struktura społeczeństwa amerykańskiego drastycznie się zmieni w pierwszej połowie XXI
wieku (patrz tabela 8.2): biali będą stanowili połowę, a Latynosi jedną czwartą. Podobnie jak
w Europie, zmiana polityki imigracyjnej i skuteczne wprowadzanie w życie ograniczających
imigrację posunięć mogłyby tę prognozę zmienić. Nawet jednak w takim wypadku zasadniczą
kwestią pozostanie zakres asymilacji Latynosów w społeczeństwie Stanów Zjednoczonych.
Na ich drugie i trzecie pokolenie działają w tym względzie liczne bodźce i naciski. Imigracja
meksykańska różni się jednak pod potencjalnie ważnymi względami od innych imigracji. Po
pierwsze, przybysze z Europy i Azji przemierzają oceany, Meksykanie przechodzą piechotą
przez granicę albo w bród przekraczają rzekę. Do tego jeszcze coraz większa dostępność
ś
rodków transportu i łączności umożliwia im utrzymanie bliskich kontaktów ze społecznością
w kraju ojczystym i utożsamianie się z nią. Po drugie, imigranci z Meksyku zamieszkują
głównie południowo-zachodnie stany USA, tworząc ciągły pas meksykańskiej populacji, od
Jukatanu po Kolorado (patrz mapa 8.1). Po trzecie, pewne dowody wskazują, że występuje
wśród nich większy opór wobec asymilacji niż w innych grupach imigrantów. Chcą zachować
meksykańską tożsamość, co wyraźnie się przejawiło podczas batalii o Propozycję 187 w
Kalifornii w 1994 roku. Po czwarte, obszar, na którym osiedlają się przybysze z Meksyku,
został zaanektowany przez Stany Zjednoczone po ich zwycięstwie nad Meksykiem w połowie
XIX wieku. Rozwój ekonomiczny Meksyku prawie z pewnością zrodzi w tym kraju nastroje
rewanżystowskie. Amerykańskie zdobycze terytorialne z XIX wieku mogą
Mapa 8.1
Ź
ródło: w opracowaniu o dane U.S. Census Bureau. Rodger Doyle Copyright 1995 for U.S.
News & World Report.
-
Tabela B.2
23
RASOWA l ETNICZNA STRUKTURA LUDNOŚCI STANÓW ZJEDNOCZONYCH (W
PROCENTACH) 1995
2020 2050
(szacunkowo) (szacunkowo)
Biali -nle-Latynosi Latynosi Czarni Azjaci i mieszkańcy wysp Pacyfiku Indianie i Eskimosi
Razem (w min)
74 10 12 3 <1 263
64 16 13 6 <1 323
53 25 14 8 1 394
Ź
ródło: U.S. Bureau of the Census, Population Prolectlons of the United States by Agę, Sex,
Kace, andHispanic Orlgiir. 1995 to 2050, U.S. Government Printing Office, Washington
1996, s. 12-13.
zostać zagrożone, a być może i odebrane w wyniku meksykańskiej ekspansji demograficznej
w XXI wieku, i Zmieniający się układ sił między cywilizacjami coraz bardziej utrudnia
Zachodowi realizację celów związanych z rozprzestrzenianiem broni masowej zagłady,
prawami człowieka, imigracją i innymi sprawami. Jeśli w tej sytuacji chciałby on ograniczyć
ponoszone straty, powinien umiejętnie posłużyć się swoimi zasobami ekonomicznymi,
stosując wobec innych krajów taktykę kija i marchewki, umacniać swoją jedność i
koordynować politykę, by innym krajom utrudnić wygrywanie jednych państw zachodnich
przeciw drugim, a także podkreślać i wykorzystywać różnice między państwami
niezachodnimi. Jego zdolność do zastosowania takiej strategii będzie z jednej strony zależała
od charakteru i nasilenia konfliktów z cywilizacjami-rywalami, z drugiej zaś od umiejętności
rozpoznania i rozbudowania interesów wspólnych z cywilizacjami zajmującymi pozycję
pośrednią.