34 Tajemnica spotkania Małych Urwisów


ALFRED HITCHCOCK

TAJEMNICA

SPOTKANIA

MAŁYCH URWISÓW

PRZYGODY TRZECH DETEKTYWÓW

(Przełożyła: GRAŻYNA SPIECHOWICZ-KRISTENSEN)

Krótki wstęp Alfreda Hitchcocka

Poczekajcie chwilkę. Już wyłączam telewizor.

Pozwólcie teraz, że się przedstawię. Nazywam się Alfred Hitchcock. Jestem reżyserem i autorem powieści kryminalnych. Niektóre z moich książek sfilmowano.

Na ogół nie oglądam telewizji. Wyjątek robię tylko dla wiadomości. Ale dzisiaj miałem szczególny powód, żeby obejrzeć pewien program. Występował w nim bowiem jeden z moich młodych przyjaciół.

Muszę przyznać, że nigdy bym go nie poznał. Był jeszcze dzieckiem, kiedy grał w tym serialu komediowym. Ale pragnąłem go obejrzeć, ponieważ wiedziałem, że właśnie wznowienie tego serialu dało począ­tek Tajemnicy spotkania Małych Urwisów.

Tajemnica ta to najnowsza sprawa, w którą wmieszani są moi młodzi przyjaciele, Trzej Detektywi. Na wszelki wypadek opowiem wam nieco o nich, zanim przystąpię do wyjaśnień, jak w tę sprawę zostali wplątani.

Nazywają się Jupiter Jones, Pete Crenshaw Bob Andrews. Miesz­kają w Rocky Beach, niewielkim kalifornijskim miasteczku na wybrzeżu Pacyfiku, niedaleko mojego domu w Malibu i tylko kawałek od Holly­woodu.

Jupiter Jones, zwany przez przyjaciół Jupe'em jest Pierwszym De­tektywem. Możecie mi wierzyć, to naprawdę urodzony detektyw. Wiem, co mówię, bo sam pracowałem w tej branży, zanim zostałem reżyserem. Ma on wszystkie niezbędne kwalifikacje, czyniące z człowieka dobrego detektywa: bystre oko, które nie omija żadnych szczegółów sprawy, oraz umiejętność powiązania tych szczegółów i właściwego ich odczy­tania. A co najważniejsze dąży uparcie do celu i nigdy się nie pod daje zanim nie znajdzie właściwej odpowiedzi.

To wcale nie znaczy, że Jupe nie ma wad. Trudno o nim powiedzieć, żeby był specjalnie skromny. A poza tym jest przewrażliwiony na pun­kcie paru rzeczy, na przykład swojej wagi. Nie przejmuje się zbytnio, kiedy przyjaciele nazywają go, no powiedzmy... krępym. Ale jeśli nie chcesz zadzierać z Jupe'em, nigdy, przenigdy nie nazywaj go Tłuściosz­kiem.

Pete Crenshaw, Drugi Detektyw, to znakomity sportowiec. Świetnie biega, pływa, gra w koszykówkę. To znaczy, że w sytuacjach, w których trzeba podjąć choćby najmniejsze ryzyko, wymagające fizycznej zręcz­ności, wybór pada zazwyczaj na niego. Nie można powiedzieć, żeby Pete lubił ryzykowne sytuacje. Wcale nie. Jeśli mam być szczery, jest najostrożniejszy z całej trójki.

Bob Andrews, Trzeci Detektyw, zajmuje się dokumentacją i prowa­dzi badania. Pracuje dorywczo w bibliotece w Rocky Beach. Jest roz­ważny i rozmiłowany w nauce. Bardzo się przydaje Jupe'owi, ponieważ potrafi zadawać właściwe pytania we właściwych momentach.

Trzej Detektywi dość długo już pracują razem i rozwiązali mnóstwo przedziwnych tajemniczych zagadek. Ale ostatnia sprawa różni się nieco od pozostałych. Jest inna, choćby dlatego, że Pierwszy Detektyw był osobiście zaangażowany w Tajemnicę spotkania Małych Urwisów.

Chodzi o to, że ten dziecięcy aktor, którego przed chwilą oglądałem na ekranie, to właśnie Jupiter Jones. Był on kiedyś jednym z Urwisów, a ich spotkanie po latach zapoczątkowało całą tę historię.

Alfred Hitchcock

ROZDZIAŁ 1

Nieznana przeszłość Jupe'a

— Dosyć. Starczy — błagał Jupiter Jones. — Wyłączcie to.

Chłopak wcisnął się tak głęboko w fotel obrotowy, że tylko jego oczy były widoczne sponad sfatygowanego drewnianego biurka. Z ust wydo­bywał mu się jęk. Żywa, inteligentna twarz Jupitera była aż wykrzywiona z bólu. Pierwszy Detektyw wyglądał i jęczał jak człowiek poddawany straszliwym torturom. I właśnie tortura wydawała się być najodpowied­niejszym określeniem.

Torturowano go na oczach jego dwóch najlepszych przyjaciół. I żaden z nich nawet nie kiwnął palcem, żeby mu pomóc. Dwaj pozostali detektywi, Pete Crenshaw i Bob Andrews, chichotali rozba­wieni, od czasu do czasu wybuchając gromkim śmiechem.

Cała trójka znajdowała się w sekretnej Kwaterze Głównej, mieszczą­cej się na teren je składu złomu w Rocky Beach, niewielkim miasteczku na wybrzeżu Pacyfiku, niedaleko Hollywoodu. Pete leżał rozwalony w fotelu bujanym, a jego stopy spoczywały na otwartej szufladzie szafy na akta. Bob siedział na taborecie opierając się plecami o ścianę.

Wszyscy oglądali telewizję. Na ekranie widać było pulchne, chyba trzyletnie dziecko, które siedziało po turecku na stole kuchennym. Ręce dziecka były wykręcone do tyłu i przytrzymywane przez ośmio-, może dziewięcioletniego chłopca o obwisłych powiekach. Trzeci chłopiec mógł mieć około jedenastu lat i właśnie coś mieszał w porcelanowej misce. Był wysoki i chudy, a przez jasne, króciutko przystrzyżone włosy prześwity­wała koścista głowa, niczym posypane solą jajko na twardo. Śmiał się tak idiotycznie, że człowiek zastanawiał się, czy w tej jego jajowatej głowie znajdowało się coś jeszcze oprócz ugotowanego na twardo żółtka.

— Och, plosę — was głos małego grubaska był zdumiewająca głęboki. — Psestańcie, plosę. Ja nie chcę mieć odly.

— Wyłączcie to — Pierwszy Detektyw ponowił swoje błagania. — Już tego nie mogę dłużej znieść.

— Ale ja chcę zobaczyć koniec — zaprotestował Pete. — Chcę zobaczyć, jak to się skońcy. To znaczy, chciałem powiedzieć, skończy.

— Po co te krzyki, Mały Tłuścioszku — powiedział jeden z chłop­ców na ekranie, czarnoskóry, silnie zbudowany dwunastolatek o sztyw­nych, sterczących włosach, przypominających kolce jeża. Wyśmiewał się z dziecka na równi z tamtymi, ale w jego śmiechu można było wy­czuć pewną łagodność, świadczącą o tym, że tak naprawdę to nie byłby w stanie skrzywdzić tego małego grubaska.

— Jeżeli twoi rodzice będą myśleli, że masz odrę — tłumaczył mu monotonnym głosem — to wszyscy inni się zlękną, że my też możemy się zarazić. I wtedy będziemy musieli zostać w domu.

— No właśnie — zawtórował mu chłopiec o ogromnych stopach. — Będą myśleli, że jesteśmy zaraźliwi.

Ostrzyżony na króciutko urwis, zwany Łysą Czaszką, zakończył mieszanie mikstury w porcelanowej misce i przystąpił do swojego popi­sowego numeru.

Jupe podniósł rękę, żeby zasłonić sobie oczy. Pamięć o tym nume­rze budziła w nim szczególną odrazę. Łysa Czaszka potrafił poruszać uszami i robił to w taki sposób, że ogromne różowe płatki trzęsły się jak galareta.

I na tym się jego aktorskie zdolności kończyły, pomyślał Jupe ze wstrętem, słysząc głośny śmiech Boba i Pete'a.

Stale poruszając uszami, Łysa Czaszka schwycił pędzelek, zanurzył go w misce i zaczął przyozdabiać okrągłą buzię Małego Tłuścioszka czerwonymi kropkami. Dziecko wyrywało się i broniło, ale nie płakało. Jego buzia pozostała czarującą twarzą piegowatego cherubinka.

Tego nie można było powiedzieć o twarzy Jupe'a, który przez zaciś­nięte palce oglądał program, przyglądając się sobie ze stale rosnącym zdumieniem.

Czy to naprawdę był on? Czy możliwe, żeby ten pucołowaty brzdąc w śmiesznych drelichowych spodenkach pozwalający Łysej Czaszce malować czerwone kropki na nosie i policzkach był naprawdę nim, Jupi­terem Jonesem. Pierwszym Detektywem, rozwiązującym zagadki, spra­wiające niekiedy trudności miejscowej policji i samemu komendantowi Reynoldsowi?

Niestety to była prawda i Jupiter wiedział o tym doskonale. Kiedyś w przeszłości był Małym Tłuścioszkiem, jednym z głównych bohaterów serialu o losach Małych Urwisów.

Jupiter robił wszystko, żeby o tym zapomnieć. Ale kiedy przypad­kowo powracał myślami do tamtych lat, wówczas pocieszał się myślą, że to nie on sam wybrał rolę Małego Tłuścioszka.

Jupiter został Małym Urwisem mając trzy lata, a w tym wieku jest się jeszcze o wiele za małym na podejmowanie samodzielnych decyzji. Nie należy myśleć, że Jupiter winą za tę rolę obciążał rodziców. Im rola w serialu wydawała się wielką życiową szansą. Rodzice Jupitera zginęli, kiedy chłopiec miał cztery lata. Z zawodu byli tancerzami i jeździli po całej Kalifornii biorąc udział w różnych konkursach, tańcząc dla pienię­dzy tango albo walce w jarzących się światłami salach balowych. Wystę­powali również w serialach muzycznych, we wszystkich większych studiach, tworząc pełną wdzięku wirującą parę.

Zaprzyjaźnili się wtedy z reżyserem filmowym, który potem wpadał do nich czasami z wizytą. I właśnie w czasie jednej z takich wizyt (O, tego niedzielnego wieczoru Jupiter nigdy nie zapomni!) przedstawiono go reżyserowi.

— Ty też chcesz zostać tancerzem, kiedy dorośniesz, prawda? —za pytał reżyser chłopca.

— Nie — odpowiedział Jupiter bez wahania swoim zdumiewająca głębokim głosem. — Mam zupełnie odmienne zainteresowania. Wołał­bym używać mojego umysłu, a nie ciała. Obawiam się również, że moja koordynacja ruchowa nie jest najlepsza. Za to mam wyborną pamięć.

— A ile ty właściwie masz lat? — zapytał reżyser bojaźliwym głosem człowieka, który dopiero co zobaczył w swoim ogrodzie jedno­rożca.

— Dwa lata i jedenaście miesięcy, proszę pana.

Reżysera zamurowało i dopiero po opuszczeniu domu rodziców Ju­pitera, już siedząc w samochodzie, zamruczał do siebie:

— Ten dzieciak ma wrodzony talent. Tam do licha. Widziałem wielu, ale ten bąk to urodzony aktor.

Po paru dniach zrobiono Jupiterowi próbne zdjęcia filmowe, a już za miesiąc został Małym Tłuścioszkiem i jednym z Małych Urwisów.

W swojej roli osiągnął natychmiastowy sukces. Był nie tylko urodzo­nym aktorem, który umiał czkać, seplenić, śmiać się i płakać na zawoła­nie. Miał również, w odróżnieniu od pozostałych Małych Urwisów, jeszcze jedną rzadką właściwość. Potrafił bez problemu nauczyć się na pamięć całych stronic dialogów. W czasie tego roku, kiedy występował w serialu, nie zapomniał ani jednej repliki, ani jednego zdania. I gdyby nie tragiczna śmierć rodziców, Jupiter mógłby jeszcze latami występo­wać w serialu.

Po śmierci rodziców sierotą zaopiekowali się wujek Tytus i ciocia Matylda Jonesowie. Chłopiec zamieszkał z nimi w Rocky Beach. Pew­nego dnia ciocia Matylda, która była życzliwą i mądrą kobietą, zadała mu życzliwe i mądre pytanie.

— Czy chcesz w dalszym ciągu występować jako Mały Urwis?

— Nie mam na to najmniejszej ochoty — odpowiedział Jupiter.

Chłopiec nie miał nic przeciwko wstawaniu o wpół do czwartej każ­dego ranka, jeździe do studia filmowego albo wysiadywaniu na krześle podczas charakteryzacji, kiedy to malowano mu twarz, szyję i nawet uszy na jasnopomarańczowy kolor, aby mu nadać bardziej „naturalny” filmowy wygląd. Nie przeszkadzało mu także wyczekiwanie godzinami w studiu, podczas gdy kamerzysta wściekał się z powodu świateł. Uwielbiał czytać i rozwiązywać krzyżówki. Szczerze mówiąc nawet wy­powiadanie głupiutkich uwag, seplenienie czy naśladowanie ruchów małego bobasa nie sprawiało mu specjalnej przykrości. Ale było coś, czego Jupiter serdecznie nie cierpiał. Nie cierpiał mianowicie swoich kolegów, Małych Urwisów, a przynajmniej większości z nich.

W przeciwieństwie do Jupitera nie umieli zrozumieć, że wszystko to, co robili na planie filmowym — malowanie kropek na twarzy Małego Tłuścioszka czy też polewanie go wężem ogrodowym dla znalezienia schowanych przez niego słodyczy — jest tylko i wyłącznie grą. Nie byli po prostu w stanie pojąć, że psotne Urwisy, których ludzie podziwiali na ekranie, to jedynie filmowe postaci.

Jego koledzy z ekranu grali swoje role i poza planem filmowym. Jupiter był najmłodszy i najmniejszy i dlatego padał nieustannie ofiarą głupich żartów.

Poniżano go i terroryzowano. Posypywano mu lody pieprzem w cza­sie przerwy na lunch w stołówce studia. Zlepiano mu klejem włosy w charakteryzatorni, a z drelichowych spodenek obcięto wszystkie guziki.

Ale najgorsze było to, że cały czas nazywano go Małym Tłuściosz­kiem. Te puste głowy nie mogły zrozumieć, że on nie jest Małym Tłuś­cioszkiem. W prawdziwym życiu był wyłącznie Jupiterem Jonesem.

To dlatego nie wahał się ani przez sekundę, kiedy ciocia Matylda zapytała go, czy chce w dalszym ciągu grać Małego Urwisa. Jupiter miał wrażenie, że zwabiono go do klatki i zmuszano do przebywania przez długi czas w otoczeniu wyjących i skrzeczących małp i że teraz życzliwa ciocia Matylda pozwala mu opuścić tę klatkę.

Po upływie rocznego kontraktu Jupiter pożegnał na zawsze Małych Urwi­sów. A kiedy zabrakło Małego Tłuścioszka, serial wkrótce zniknął z ekranu.

Jupe zamieszkał z ciocią i wujkiem w ich domu, który zawdzięczał swą nazwę należącemu do nich składowi złomu. W szkole poznał Pete'a Crenshawa i Boba Andrewsa. Chłopcy szybko się zaprzyjaźnili i zasłynę­li wkrótce jako Trzej Detektywi — odpowiedzialni młodzi detektywi, którzy rozwiązywali poważne i często skomplikowane sprawy kryminalne. Jupiter próbował ze wszystkich sił zapomnieć, że był kiedykolwiek Ma­łym Tłuścioszkiem. I przez wiele lat mu się to udawało.

Ale potem zdarzyło się coś strasznego. W każdym razie strasznego dla Jupe'a. Studio, które kiedyś wyprodukowało Małych Urwisów, od­sprzedało serial jednej z sieci telewizyjnych. Po raz pierwszy Jupe do­wiedział się o tym, kiedy kolega z klasy poprosił go o autograf. Było to wkrótce po pojawieniu się imienia Jupe'a w miejscowej gazecie w związku z opisem obławy na złodziei pereł i znaczącej roli, jaką Jupe odegrał w tej sprawie.

— Z szacunkiem, Pierwszy Detektyw, Jupiter Jones — napisał Jupe z dumą na czystej stronie książki do autografów.

— Ależ nie. Napisz twoje prawdziwe imię. To, które zrobiło cię sławnym. Mały Tłuścioszek — powiedział jego głupkowaty kolega, wy­rywając kartkę z książki.

I tak było cały czas, przez trzy ostatnie tygodnie roku szkolnego. Jupe miał wrażenie, że wszyscy w szkole mówią tylko o ostatnim odcin­ku Małych Urwisów. Chłopcy i dziewczęta, których Jupe nawet nie znał z widzenia, podchodzili do niego na dziedzińcu szkolnym, żeby mu powiedzieć, jak był zabawny. Dochodziło do tego, że błagali go wręcz, żeby seplenił chichotał jak Mały Tłuścioszek.

— Powiedz „Plosę was, psestańcie”.

Życie Jupe'a stało się koszmarem.

Sytuacja trochę się poprawiła wraz z nastaniem letnich wakacji. Jupe ukrywał się teraz przed swoimi wielbicielami w sekretnej Kwaterze Głów­nej detektywów na terenie składu złomu. Kryjówka mieściła się w przy­czepie kempingowej schowanej przed wzrokiem ciekawskich pod stertą starego żelastwa. Detektywi magli się nawet poszczycić maleńkim tele­wizorem. I właśnie ten telewizor stał się przekleństwem dla Jupe'a. Pete i Bob domagali się oglądania odcinków Małych Urwisów, kiedy tylko to było możliwe. Niestety, jego przyjaciele naprawdę lubili ten stary serial.

Bob i Pete bawili się w dalszym ciągu znakomicie, wpatrując się w ekran telewizyjny. Łysa Czaszka, kościsty chłopak o króciutkich, jas­nych włosach, właśnie zakończył przyozdabiać twarz Małego Tłuściosz­ka czerwonymi kropkami. Teraz usiłował ściągnąć mu koszulę, żeby zrobić to samo z jego klatką piersiową. Na ekranie drzwi do kuchni otworzyły się gwałtownie i ciemnowłosa, dziewięcioletnia dziewczynka wtargnęła do środka. To była Śliczna Peggy, bohaterka serialu, która często wydobywała Małego Tłuścioszka z opresji w ogóle była jego dobrym duchem.

— Zostaw go w spokoju — powiedziała Śliczna Peggy do Łysej Czaszki.

— Plosę, plosę, psestań — zawtórował jej Mały Tłuścioszek.

Ale Łysa Czaszka ani myślał przestać. Próbował teraz zamknąć Śliczną Peggy w szafie. Niewysoki, krępy chłopiec, zwany Naleśnikiem, o włosach jak kolce jeża, stanął po stronie Peggy. Między Małymi Urwi­sami wywiązała się bójka. Któryś z nich zauważył tort na półce i rzucił nim w Peggy. Nie trafił jednak dziewczynki i tort wylądował na twarzy Małego Tłuścioszka.

— O, baldzo dobze — ucieszył się Mały Tłuścioszek zgarniając krem z nosa i ładując go do buzi. — To znacnie lepse od odly.

— Jupi-ter. Gdzie jesteś?

W głośniku słychać było wołanie cioci Matyldy. Jupe zainstalował mikrofon na podwórku, żeby móc słyszeć ciotkę, kiedy on sam prze­bywał w Kwaterze Głównej. Jej głos oznaczał zazwyczaj tylko jedno — pracę. Jupe nie miał w zasadzie nic przeciwko pracy w składzie złomu, ponieważ pozwalała mu ona opłacać telefon chłopców w Kwaterze Głównej. Z drugiej strony nie sprawiała mu też specjalnej przyjemności. Nawet teraz Jupe wolał pracę umysłową od fizycznej.

Ale dzisiaj głos cioci Matyldy był dla niego wybawieniem. Chłopiec wyskoczył spoza biurka i z westchnieniem ulgi wyłączył telewizor. Słod­ka buzia Małego Tłuścioszka zniknęła z ekranu. Po chwili Trzej Detekty­wi opuścili starannie zamaskowaną Kwaterę Główną wyjściem, zwanym Tajemnicza Furtka Cztery. Ominęli stertę drewna i podeszli do cioci Matyldy od tyłu.

— No, jesteście wreszcie — powiedziała.

Jupe zaczął zdejmować kurtkę.

— Co mam robić? — zapytał.

Ale tym razem cioci Matyldzie nie chodziło o zapędzenie chłopców do roboty. Jakiś mężczyzna chciał rozmawiać z Jupe'em i czekał na niego przy furtce.

Jupe ponownie westchnął, ale w jego westchnieniu nie było ulgi. Przez ostatnie parę tygodni mnóstwo ludzi przychodziło do składu zło­mu, pragnąc rozmawiać z chłopcem. Byli to reporterzy gazet z Los Angeles, a nawet z dalekiego San Francisco, którzy odnaleźli go za pośrednictwem studia. Celem tych wizyt było napisanie artykułów typu „Gdzie on teraz jest?” albo „Co się stało z Małym Tłuścioszkiem?”

— Powiedz mu, żeby sobie poszedł — prosił Jupe ciocię Matyldę. — Powiedz mu, ze nie chcę z nim rozmawiać.

— Ależ usiłowałam to zrobić, Jupiterze. Ale on nie chce odejść. Mówi, że to bardzo ważne. — Ciocia Matylda uśmiechała się ze współ­czuciem. Doskonale rozumiała Jupitera. Przez ostatnie tygodnie nie­zmordowanie starała się ochraniać go przed natrętnymi reporterami i tabunami ludzi, którzy proponowali mu występ w telewizyjnych progra­mach rozrywkowych

— Ten człowiek ma niezwykle luksusowy samochód — nie dawała za wygraną ciotka. — I mówi, że może w nim długo czekać. A nasza droga dojazdowa będzie przez to zablokowana. Dlatego wydaje mi się, że powinieneś z nim porozmawiać.

— W porządku — zgodził się Jupe niechętnie. — Porozmawiam z nim tylko po to, żeby się go pozbyć. Ale pod żadnym pozorem nie zamierzam z nim mówić o Małych Urwisach.

Samochód był rzeczywiście luksusowy, elegancki żółty citroen, o przodzie przypominającym głowę wieloryba. Mężczyzna, który wstał zza kierownicy właśnie w tym momencie, kiedy Trzej Detektywi prze­chodzili przez furtkę, był wysoki i równie elegancki jak jego wóz.

Jako detektyw Jupe przyswoił sobie nawyk obserwowania ludzi, ich twarzy, ubrań, kształtu uszu, znaków szczególnych. U mężczyzny rzu­cały się w oczy zęby. Były duże i białe i lśniły jak półksiężyc w jego opalonej twarzy. Błyszczały za każdym razem, kiedy się uśmiechał, a zdawał się to robić nieustannie.

— A więc to ty jesteś Jupiter Jones — powiedział mężczyzna uśmiechając się szeroko. — Nazywam się Milton Glass. Jestem sze­fem reklamy w studiu telewizyjnym.

Jupe stał między Pete'em i Bobem i cała jego tęgawa postać była aż sztywna od nietajonej niechęci. Spoglądał spode łba na Miltona Glassa nie mówiąc ani słowa.

— Mam pewną propozycję, która być może cię zainteresuje, Jupi­terze. — Głos olbrzyma był niezwykle przyjazny. — Zamierzam urządzić spotkanie Małych Urwisów i zaprosić ich wszystkich na intere­sujący lunch do studia, a potem...

— Nie, dziękuję bardzo. — Jupe już nie mógł dłużej milczeć. To przeszło jego najgorsze oczekiwania. Propozycje wywiadów i występów na żywo były wystarczająco koszmarne, ale myśl o ponownym spot­kaniu z tymi wstrętnymi dzieciakami budziła w nim mdłości. Odwrócił się i zaczął iść w stronę domu.

— Czy naprawdę nie masz ochoty na spotkanie ze swoimi starymi przyjaciółmi? — Milton Glass objął Jupe'a swoją potężną łapą. —Z Łysą Czaszką, Ogarem, Platfusem i...

— Nie, dziękuję uprzejmie. — Jupe próbował się oswobodzić, ale szef od reklamy trzymał go w żelaznym uścisku. — Miałem dostatecz­nie długo do czynienia z tymi idiotami i wystarczy mi to do końca życia, i nigdy więcej...

— Brawo, chłopcze. — Uśmiech Miltona Glassa był niebywale przyjazny. — Właśnie to spodziewałem się od ciebie usłyszeć.

— Co? — Nieczęsto się zdarzało wyprowadzić Pierwszego De­tektywa z równowagi, ale teraz nie mógł w żaden sposób zrozumieć dlaczego ten śmiejący się olbrzym był tak zachwycony jego odmową. Spojrzał na niego wyczekująco.

— Ci chłopcy zrobili z ciebie kozła ofiarnego, prawda? Byli wstrętni, a w każdym razie większość z nich. Wyśmiewali się z ciebie i nazywali Małym Tłuścioszkiem. Założę się, że ich nienawidzisz, czyż nie tak?

— Nienawiść do ludzi nie leży w moim charakterze — odpowie­dział Jupe zimno. — Ale to prawda, że ich nie cierpię. I to bardzo.

— Wspaniale. — Białe zęby Miltona Glassa zalśniły jeszcze moc­niej. — A teraz daję ci szansę odwetu. Będziesz mógł ich zdemasko­wać jako tych idiotów, którymi zawsze byli.

— Jak? — Twarz Jupe'a pozostała chłodna, ale w oczach pojawił się błysk zainteresowania.

— W ogólnokrajowym programie telewizyjnym — wytłumaczył mu Milton Glass. — Moje studio planuje emisję miniserialu, w skład którego wejdą dwa kwizy. Wszystkie Małe Urwisy będą konkurować ze sobą. I mam przeczucie, że wygrasz, Jupiterze. Za twoją sprawą ci inni będą wyglądać jak banda głupców.

Przez głowę Pierwszego Detektywa przeleciał błysk przypomnienia. Łysa Czaszka. Jego jajowata, twarda głowa. Idiotyczny śmiech. Łysa Czaszka wykręcający mu rękę i wkładający zdechłą mysz do woreczka śniadaniowego.

Umysł Jupitera pracował na przyspieszonych obrotach, kiedy patrzył na uśmiechniętą, przyjazną twarz Miltona Glassa.

— A pierwsza nagroda, Jupiterze — powiedział Milton Glass to­nem zachęty — pierwsza nagroda w tym konkursie wynosi aż dwa­dzieścia tysięcy dolarów.

ROZDZIAŁ 2

Niespodzianka w Studiu Numer Dziewięć

Limuzyna musiała zatrzymać się przed bramą wytwórni filmowej, znajdującej się na ulicy Winnej w Hollywoodzie. Umundurowany straż­nik skinął kierowcy przyjaźnie głową, a następnie podszedł do samo­chodu, żeby sprawdzić imiona chłopców na liście.

— Jupiter Jones — powiedział Jupe dobitnie. Powziął stanowczą decyzję, że nie będzie tolerował żadnych bzdur w rodzaju nazywania go Małym Tłuścioszkiem.

— Jones Jupiter. — Strażnik rzucił okiem na listę. — Ulica Wscho­dzącego Słońca numer czterdzieści pięć w Rocky Beach. Zgadza się?

— Tak — przyznał Jupiter.

Strażnik kiwnął głową. Teraz przyszła kolej na dwóch pozostałych detektywów.

— Pete Crenshaw.

— Bob Andrews.

Strażnik znalazł ich nazwiska i adresy i ponownie kiwnął głową. Następnie zatknął za wycieraczkę samochodu małą, białą karteczkę, którą Jupe rozpoznał jako przepustkę do studia.

— Studio Numer Dziewięć — powiedział, kierując ich do środka.

Kierowca limuzyny jechał wolniutko długą ulicą. Po drodze minęli Nowojorską Bibliotekę Publiczną, starą Operę w San Francisco i Krzywą Wieżę z Pizy.

Bob i Pete wyciągali szyje, patrząc z zaciekawieniem na wszystkie te sławne budynki, które kolejno ukazywały się ich oczom. Ale Jupe doskonale wiedział że to wcale nie były prawdziwe domy, a jedynie fałszywe fasady, poza którymi nic się nie kryło.

Siedząc na tylnym fotelu długiego, czarnego pojazdu, Jupe nawet nie zadał sobie trudu, żeby patrzeć przez okno.

Szef reklamy. Milton Glass, przysłał limuzynę po Jupe'a do składu złomu Jonesów. Samochód wraz z kierowcą miał pozostawać do dyspo­zycji chłopca przez dwa dni nagrywania kwizu, które rozpoczynało się już następnego dnia w stacji telewizyjnej w Hollywoodzie.

Wujek Tytus i ciocia Matylda zostali zaproszeni na wspólny lunch w studiu ale żadne z nich nie miało ochoty przyjść.

— Nie mam nic przeciwko filmom — powiedziała ciocia Matylda przepraszająco. — Wiele z nich bardzo lubię. Ale to jest jak z kiełbasa­mi Jupiterze. Po prostu w ogóle mnie nie interesuje, skąd się biorą i jak zostały zrobione.

Wujek Tytus był tego samego zdania. Za to Bob i Pete aż podsko­czyli z radości na wieść o tym, że będą mieli okazję zobaczyć, co się dzieje za kulisami filmowego studia. Jupe się również ucieszył. Obecność dwóch pozostałych detektywów dodawała mu otuchy, w ich towa­rzystwie czuł się bardziej sobą.

Kierowca limuzyny posłusznie przestrzegał ograniczeń szybkości i pojazd w żółwim tempie, z prędkością około dziesięciu kilometrów na godzinę, wlókł się drogą. Nagle zatrzymał się. Pochylony do przodu Jupe pomyślał, że dotarli wreszcie do studia dźwiękowego, gdzie miał się odbyć lunch. Ale samochód stanął przed szeregiem wigwamów. Dwaj rzymscy żołnierze, uzbrojeni w włócznie i tarcze, przechadzali się nie opodal namiotów.

Kierowca, który przedstawił się chłopcom jako Gordon Harker, opuś­cił szybę samochodu.

— Przepraszam bardzo, czy mogą mi panowie powiedzieć, jak mam dojechać do Studia Numer Dziewięć? — zapytał jednego z żołnierzy.

Równie dobrze mógł uzyskać tę informację od Jupe'a. W Studiu Numer Dziewięć były nagrywane wszystkie odcinki Małych Urwisów. Ale tym razem Jupe wyjątkowo nie miał ochoty popisywać się swoją wiedzą.

W ogóle nie było mu spieszno do studia i do spotkania z Łysą Czaszką, Platfusem i resztą.

— Pojedzie pan prosto ulicą w dół — powiedział rzymski żołnierz, pokazując drogę ręcznie skręconym papierosem.

— Nie może go pan nie zauważyć — dodał drugi z żołnierzy.

Kierowca podziękował i odjechał. Rzymianie mieli rację. Olbrzymi biały budynek, przypominający hangar samolotowy, z dobrze widoczna wielką cytrą dziewięć, ukazał się wkrótce ich oczom.

Szofer wyskoczył i otworzył Trzem Detektywom drzwiczki samochodu.

Jupe podziękował mu i przypatrzył się uważnie temu wysokiemu dobrze zbudowanemu młodemu mężczyźnie w eleganckim mundurze i czapce z daszkiem jak to było w jego zwyczaju. Jupe ogarnął wprawnym okiem detektywa całą postać Gordona Harkera, od starannie wyczyszczonych butów aż po inteligentną, murzyńską twarz o regularnych rysach i proste, ciemne włosy.

Do Studia Numer Dziewięć wchodziło się przez wąskie, solidne obite drzwi. Przymocowana do metalowego uchwytu potężna kłódka była teraz otwarta i zwisała z ciężkiego kółka. Jupe wpatrywał się zupełnie mechanicznie w dwa czerwone światełka. Pamiętał, że kiedy się palą, nie wolno otwierać drzwi. Jest to bowiem sygnał, że w studiu odbywają się nagrania i kamery są w akcji. Przypominał sobie powoli to wszystko, wszystkie te przepisy i zwyczaje studia, w którym grywał jako dziecko. Dałby wiele za to, żeby te wspomnienia nie były aż tak żywe.

Wkrótce zapaliło się zielone światełko. Jupe popchnął drzwi i wkroczył do środka, a tuż za nim podążyli Pete i Bob.

A wtedy wspomnienia ożyły jeszcze bardziej. Zapach świeżej farby i rozgrzanego metalu, suche ciepło lamp łukowych, a przede wszystkim ten chór podniesionych głosów i powitanie, którego miał nadzieję już nigdy nie usłyszeć.

— Witaj, Mały Tłuścioszku! — krzyczano ze wszystkich stron.

Jupe'a otoczyła grupa fotografów prasowych. Przez parę minut stał cierpliwie pod obstrzałem błyskających fleszów.

I przez cały ten czas musiał wysłuchiwać nudnych, okropnych poleceń.

— Uśmiechnij się, Mały Tłuścioszku!

— Popatrz w tę stronę, Mały Tłuścioszku!

— Jeszcze raz, Mały Tłuścioszku!

Wreszcie byli gotowi. Wysoki, uśmiechnięty Milton Glass utorował sobie drogę wśród tłumu i położył swoją niedźwiedzią łapę na ramio­nach Jupe'a.

— Jupiterze — powiedział serdecznie. — Jupiterze Jonesie. Chodź i przywitaj się z pozostałymi Małymi Urwisami.

W końcu budynku znajdowała się ogromna, jasna oświetlona kuch­nia. Jupe wiedział oczywiście, że nie była prawdziwa. Na kuchence nie można było gotować, a z kranu nad zlewem nie ciekła woda. Jedynie długi stół, przy którym pracowicie krzątali się kelnerzy, zajęci przygoto­waniami do lunchu, nie był częścią tego iluzorycznego, filmowego świata.

Milton Glass przyprowadził Jupe'a i jego dwóch kolegów detekty­wów do końca stołu, przy którym trójka młodych mężczyzn rozmawiała z bardzo atrakcyjną młodą kobietą o długich, ciemnych włosach.

Wszyscy przestali rozmawiać i wpatrywali się w nadchodzącego Jupe'a. Jupe też się im przyglądał. Nie był pewien, czego właściwie oczekiwał.

Przez długie lata nosił w pamięci obraz pozostałych Małych Urwi­sów. Ale pamiętał, jacy byli w tamtych czasach. Łysa Czaszka i jego jajowata głowa i idiotyczny uśmiech. Platfus o zmiętej twarzy, przypomi­nającej małe, kwaśne jabłko i o nieproporcjonalnie dużych dłoniach stopach. Ogar z długim, wywalonym jak u psa jęzorem i ponurymi, sennymi oczami. Śliczna Peggy i jej ciemna, równiutko obcięta grzywka, zdobiąca małą, spiczastą twarz.

Teraz patrzył na czwórkę zupełnie mu nie znanych, dorosłych ludzi. Jeden z nich, przystojny młody mężczyzna w skórzanej kurtce i dłu­gich do ramion jasnych włosach, zakrywających uszy, podniósł rękę w geście powitania.

— Cześć — powiedział. — Widzę, że też cię w to wrobili, co?

Jupe przytaknął i popatrzył na kowbojskie buty, które tamten miał na sobie. Wyglądały na zadziwiająca małe w stosunku do sylwetki chło­paka, bo mógł on mieć jakieś sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu. A więc to na pewno nie był Platfus. I z całą pewnością nie Ogar, bo siedzący najbliżej chłopaka młody mężczyzna miał w dalszym ciągu nieco obwisłe powieki, chociaż twarzy nie szpecił mu już wywalony jak u psa język. No i poza tym nie wyglądał w ogóle na ponuraka.

Młodzieniec o ostrym wyglądzie, w skórzanej kurtce ręcznie szy­tych butach musiał być Łysą Czaszką.

Jupe pozdrowił pozostałych dwóch Urwisów i w skrytości ducha roz­poznał ich jako Platfusa i Ogara. Zmienili się bardzo, podobnie jak Łysa Czaszka.

Dłonie i stopy Platfusa sprawiały nadal wrażenie nieco za dużych, ponieważ on sam był niski i dosyć chudy. Ale jego twarz nie przypomina­ła już pomarszczonego jabłka, co było charakterystyczną cechą wyglą­du chłopca, gdy był małym aktorem. Różowe policzki i pełne wdzięku oczy Platfusa przywodziły Jupe'owi na myśl tych sympatycznych mło­dych ludzi, którzy obsługiwali kasy w supermarkecie w Rocky Beach.

Ogar przypominał Jupe'owi młodego biznesmena na kierowniczym stanowisku. Brązowe, króciutko ostrzyżone włosy, koszula z przypiętym na guziki kołnierzykiem i dobrze skrojona marynarka nadawały mu wy­gląd energicznego, przedsiębiorczego człowieka. Aż trudno było uwie­rzyć, że to ten sam ponury dzieciak, który kiedyś grał głupkowatego Ogara.

Jupe odwrócił się i patrzył teraz na młodą kobietę, ubraną w ele­gancki, brązowy kostium. Jej twarz zachowała kształt serca, a ciemno­niebieskie oczy, tak jak dawniej, były okolone gęstymi rzęsami. Ale gdyby ją spotkał na ulicy, nigdy by nie pomyślał, że to Śliczna Peggy.

Dziewczyna uśmiechnęła się do niego.

— Cieszę się, że przyszedłeś, Jupe — powiedziała. — Nie masz chyba nic przeciwko temu, że nazywam cię Jupe'em, prawda?

— Oczywiście, że nie. — Jupe był zadowolony, że pamiętała jego prawdziwe imię.

— A ty nazywaj mnie Peggy. Do licha z tą Śliczną. Latami próbowa­łam wymazać ten przydomek z pamięci. Po prostu Peggy. W porządku?

— Nie ma sprawy. — Jupe poszukał wzrokiem Boba i Pete'a, żeby ich przedstawić dziewczynie i pozostałym Urwisom. Ale tamci już wyszli z kuchni i byli teraz zajęci rozmową z Miltonem Glassem i ze szczupłym, siwowłosym mężczyzna stojącym tuż obok kamery telewizyjnej. Jego twarz wydawała się Jupe'owi znajoma, ale nie mógł sobie przypo­mnieć, kim on właściwie był.

— A teraz, kiedy wszyscy już tutaj jesteśmy — Łysa Czaszka dotknął Jupe'a wyciągniętą ręką, zachęcając go, żeby przyłączył się do grupy — miałbym pewną propozycję. Coś bardzo ważnego dla każde­go z nas.

— Ale jeszcze nie jesteśmy w komplecie — zwróciła mu uwagę Peggy — Ciągle czekamy na Naleśnika.

— Naleśnik nie przyjdzie — powiedział Platfus.

— Dlaczego nie przyjdzie? — W głosie Peggy można było wyczuć rozczarowanie.

Jupe był również rozczarowany. Ze wszystkich Małych Urwisów najbardziej lubił właśnie Naleśnika. Czarnoskóry chłopiec był jedynym członkiem bandy (z wyjątkiem Peggy), który mu nie dokuczał i nie traktował go jako małego, uciążliwego grubaska.

— Albo nie udało im się go znaleźć, albo nie mógł przyjść —powiedział Łysa Czaszka, wzruszając ramionami.

— No więc zebraliśmy się tutaj wszyscy — kontynuował Łysa Cza­szka — Z jednego powodu. — Chłopak postukał palcem po wewnętrz­nej kieszonce skórzanej kurtki. — Chodzi o forsę. O grube pieniądze. No nie?

— Tak — zgodził się z pewnym wahaniem Ogar.

— Noo, owszem — powiedział Platfus. — To naprawdę jedyny powód naszego spotkania.

Peggy przytaknęła z poważną miną.

— A co ty? — Łysa Czaszka patrzył wyczekująco na Jupe'a. Ale Jupe się wahał. Oczywiście, bardzo by chciał wygrać dwadzieś­cia tysięcy dolarów. Mógłby odłożyć pieniądze na dalszą naukę w col­lege'u. Nie była to jednak cała prawda. Jupe nie przyszedł na to spotkanie i nie wyraził zgody na uczestnictwo w telewizyjnym kwizie tylko i wyłącznie z powodu pieniędzy. Powziął tę decyzję, żeby się ode­grać na tych nicponiach, którzy zatruwali mu życie, kiedy był trzyletnim dzieckiem. Ale to nie był odpowiedni moment na tego rodzaju wyjaśnienia.

— Tak, racja — powiedział.

— Jak wiecie — mówił dalej Łysa Czaszka — program naszego spotkania przewiduje, że po lunchu zostajemy tutaj, żeby sobie trochę pogawędzić o starych, dobrych czasach. Zgoda?

Peggy znowu przytaknęła.

Może to były stare, dobre czasy, pomyślał Jupe. Ale wiele dobrego nie mógłby o nich powiedzieć. Dlatego milczał.

— A nasz sympatyczny reżyser, który stoi, o właśnie tam — Ły­sa Czaszka pstryknął palcem w kierunku siwowłosego mężczyzny — będzie nas nagrywał w czasie tej przyjaznej pogawędki. W ten spo­sób pokażą nas w telewizji jeszcze przed właściwym kwizem.

Jupe zerknął szybko przez ramię. Teraz przypomniał sobie, kim był ten siwowłosy mężczyzna. Nazywał się Luther Lomax i reżyserował wszystkie odcinki Małych Urwisów. Nic dziwnego, że go nie poznałem, pomyślał Jupe. Luther Lomax zmienił się jeszcze bardziej niż Małe Urwisy. Jupe pamiętał go jako wysokiego mężczyznę o dużym autoryte­cie, który trzymał wszystkich krótko i wydawał polecenia tonem poskra­miacza lwów. „Światło, kamera, akcja” miał w zwyczaju krzyczeć. Teraz był przygarbiony i wyglądał na starego, zmęczonego życiem człowieka.

— A więc tak — kontynuował Łysa Czaszka. — Jeśli chcą, żebyś­my wystąpili w telewizyjnym programie, to muszą nam za to zapłacić. No nie?

Przytaknęli wszyscy z wyjątkiem Jupe'a.

— No, a co ty? — domagał się wyjaśnień Łysa Czaszka. — Co masz na ten temat do powiedzenia?

Jupe myślał intensywnie. Zgoda na propozycję Łysej Czaszki byłaby jednoznaczna z uznaniem go za przywódcę i rzecznika grupy. Kiedyś w przeszłości był on również szefem bandy tych wstrętnych dzieciaków, którzy stroili niewybredne żarty z małego Jupe'a.

Myśl, że miałby się ponownie podporządkować rządom Łysej Czasz­ki, była zupełnie sprzeczna z charakterem Jupitera. Będąc Pierwszym Detektywem, przyzwyczaił się do tego, że jeśli nawet nie wydawał bezpośrednio rozkazów pozostałym detektywom, to w każdym razie podejmował za nich większość decyzji.

Z drugiej strony propozycja Łysej Czaszki była zupełnie niezła. Jeśli naprawdę mieli wystąpić w talk show jeszcze przed rozpoczęciem wła­ściwego kwizu, to było całkiem w porządku, że otrzymają za to forsę. I to nawet jeśli ich udział miał się ograniczyć tytko do rozmowy.

Jupe przytaknął.

Łysa Czaszka włożył dwa palce do ust i przenikliwie zagwizdał.

— Halo, panie Glass — krzyknął przez całą salę.

Szef reklamy podszedł do nich. A na jego twarzy, tak jak zwykle, gościł czarujący uśmiech. Reżyser, Luther Lomax, podążył pokornie w ślad za nim. Zupełnie niczym stary, posłuszny pies za swoim panem, pomyślał Jupe.

— Czym wam mogę służyć? — zapytał grzecznie Milton Glass.

Łysa Czaszka jasno i zwięźle wyłożył mu całą sprawę. Każdy z nich domaga się stu dolarów za występ w talk show.

— I to w formie honorarium — dodał Łysa Czaszka. — Tak, żeby nie było żadnego podatku dochodowego. Płatne gotówką.

Opaloną twarz Miltona Glassa stale rozjaśniał uśmiech, ale na czole pojawiła mu się drobna zmarszczka.

— Obawiam się, że to niemożliwe — powiedział. — Nasze studio miało wiele wydatków w związku z lunchem. I jeszcze przygotowaliśmy dla każdego z was kosztowny prezent za udział w spotkaniu.

— Jaki prezent? — zapytała Peggy.

— I jaką on ma wartość? — chciał się dowiedzieć Platfus.

— To tajemnica, Peggy — odwrócił się do niej z uśmiechem Milton Glass. — Ale wszystko jest już gotowe i czeka na was, o właśnie tutaj — pokazał ręką w kierunku drzwi do kuchni. — Jestem przekonany, że prezenty przypadną wam do gustu. — Zrobił krótką przerwę. —Niestety nie ma mowy o honorarium za udział w talk show — dodał zdecydowanie.

— W porządku. — Łysa Czaszka nawet nie wzruszył ramionami. — Nie będzie forsy, nie będzie występu.

Milton Glass próbował go przekonać. Łysa Czaszka odmówił jednak jakiejkolwiek dyskusji na ten temat.

— Nie będziemy z panem negocjować, bo i nie ma o czym.

Glass nie przestawał się uśmiechać, ale jego głos nie był już taki uprzejmy.

— To szantaż — podkreślił z naciskiem. — Zwykły, ordynarny szantaż.

— Oczywiście. — Łysa Czaszka odwzajemnił mu uśmiech i Jupe zauważył, że Platfus i Ogar, i nawet Peggy byli rozbawieni sytuacją. — I dlatego będzie pan nam musiał zapłacić.

Milton Glass jeszcze próbował się bronić ale Jupe widział, ze już wkrótce się podda. Perspektywa otrzymania stu dolarów była nie do pogardzenia. Pójdą one do wspólnej kasy Trzech Detektywów. Opłaci za nie telefon w Kwaterze Głównej i jeszcze mu zostanie na zakup nowego sprzętu, z którym chętnie chciałby poeksperymentować. Ale to nie myśl o pieniądzach zaprzątała w tej chwili jego umysł.

Zaczynał teraz widzieć Małych Urwisów w nowym świetle, jakże różnym od tego sprzed lat. Powoli docierało do niego, ze bardzo wydo­rośleli, i to w zupełnie nieoczekiwany sposób.

Byli obecnie grupą twardych, zdecydowanych na wszystko młodych ludzi. Takich, co to potrafią wykorzystywać swój talent doświadczenie w walce o wytknięty sobie cel — pieniądze.

I jeżeli teraz są gotowi walczyć tak zażarcie o sto dolarów to tym bardziej w bój o główną wygraną — dwadzieścia tysięcy dolarów — rzucą się z zapałem i bezwzględnością, niczym zgraja młodych wilków. Żeby pobić takich rywali, Jupe musi użyć całej swojej inteligencji i odwagi. To wcale nie będzie takie łatwe, jak obiecywał Milton Glass.

Jupe zrozumiał, że już dłużej nie czuje nienawiści do Małych Urwi­sów. Aż trudno mu było uwierzyć, że to ci sami ludzie, którzy wiele lat temu poniżali go i stroili z niego głupie żarty. Żądza zemsty powoli w nim wygasała. Ale nie osłabła chęć wygrania kwizu.

Było bowiem typowe dla Jupe'a, że zawsze przyjmował rzucone mu wyzwanie. Pierwszy Detektyw miał teraz wrażenie, ze już wkrótce stanie przed jednym z najtrudniejszych zadań w swoim życiu.

ROZDZIAŁ 3

Czwórka Urwisów i złodziej

Stół po lunchu uprzątnięto i wyniesiono. Jego miejsce zajęły fotele obrotowe, ustawione półkolem w filmowej kuchni.

Milton Glass był gospodarzem spotkania i siedział pośrodku, mając z jednej strony Peggy, a z drugiej Łysą Czaszkę. W jednym końcu posadzono Jupe'a, a obok niego Ogara. Platfusowi wyznaczono miejsce w drugim końcu.

Zapalono światła łukowe. Oświetlały one twarz Jupe'a mocnym blaskiem, niczym tuzin sztucznych słońc. Chłopiec zjadł bardzo niewiele w czasie lunchu, tylko udko kurczaka na zimno i trochę sałatki pomidorowej. Chociaż zazwyczaj odznaczał się wyśmienitym apetytem, musiał niemalże zmuszać się do przełknięcia tych kęsów. Nie z powodu nerwów. Jupe nie miał większej tremy niż wtedy, kiedy grywał jako dziecko. Siedząc w jasnym cieple lamp, a przed sobą mając czujne obiektywy kamer telewizyjnych, Pierwszy Detektyw czul, że wracają mu jego wrodzone zdolności aktorskie. Podobnie musi to przeżyć dobry pływak, dając nura do głębokiej wody.

Nie, brak apetytu miał inną przyczynę. Umysł Jupe'a pracował zbyt intensywnie, by można go było zaprzątać jedzeniem. Chłopiec nie zaprzestał swych rozmyślań nawet wtedy, kiedy siedzący w pokoju mikserskim Luther Lomax dał sygnał do rozpoczęcia programu.

Chodziło a to, że Jupe powziął plan, który mógłby mu pomóc w wygraniu kwizu. Strategia chłopca miała duże szanse powodzenia, również z powodu jego zachowania od chwili przekroczenia studia dźwiękowego. Nie była to wcale zamierzona taktyka. Po prostu tak się złożyło, że Jupe prawie z nikim nie zamienił słowa.

Wszystkie pozostałe Małe Urwisy zabierały głos w dyskusji. Ale Jupe się do niej nie włączał. Tylko się przysłuchiwał. I dlatego czuł, że w ten sposób sporo się dowie o Łysej Czaszce, Platfusie i Ogarze. O tym, jacy oni teraz są. Sam Jupe pozostanie zaś dla nich w dalszym ciągu wielką niewiadomą.

— Dobry wieczór — powiedział Milton Glass czarującym głosem gospodarza studia.

Rozpoczął się talk show. Trzy kamery telewizyjne filmowały spot­kanie, a siedzący w pokoju mikserskim Luther Lomax naciskał na guzi­ki, patrząc na monitor, i wybierał najbardziej udane ujęcia.

— Zapraszam was na spotkanie ze starymi przyjaciółmi — kon­tynuował powitanie Milton Glass. — Przez wiele tygodni oglądaliście ich w naszej stacji telewizyjnej i napisaliście do nas mnóstwo listów. Pytaliście w nich, co się stało z naszymi bohaterami, jak się potoczyły ich dalsze losy. A teraz będziecie mieli okazję sami się o tym dowie­dzieć. Bo już za chwilę ujrzycie ich na ekranie.

Milton Glass zrobił króciutką przerwę, ukazując swe olśniewająca białe zęby w uśmiechu.

— Oto oni — Małe Urwisy!

W trakcie powitalnej mowy Glassa, na białej ścianie pojawiło się grupowe zdjęcie Urwisów sprzed lat. Milton Glass pospieszył z wyjaś­nieniem, że niestety brakuje wśród nich dzisiaj jednego z Małych Urwi­sów, młodego mężczyzny, który grywał Naleśnika. Studio zrobiło wszystko, żeby go odnaleźć, ale wygląda na to, że opuścił on Kalifornię i wszelki ślad po nim zaginął.

— Może siedzi w kiciu — podpowiedział usłużnie Łysa Czaszka.

Milton Glass skwitował tę uwagę lekko zakłopotanym uśmiechem. Następnie kolejno poprosił Urwisów, żeby się przedstawili telewidzom.

Jako pierwsza rozpoczęła prezentację Peggy.

— Nazywano mnie Śliczną Peggy — powiedziała. — Ale to było dawno temu. I jak sami teraz widzicie, obecnie jestem tylko Peggy.

— Ależ, co ty mówisz, Peggy. — Glass uśmiechnął się do niej. — Nie bądź taka skromna. Jesteś w dalszym ciągu śliczna jak z ob­razka.

Peggy nie odwzajemniła mu uśmiechu.

— Wie pan, tak się jakoś składa, że obecnie wolę zbierać kom­plementy za moją inteligencję — powiedziała.

Na gust Jupe'a, śmiech Miltona Glassa zabrzmiał nieco sztucznie. Pierwszy Detektyw wyciągnął się w fotelu i popatrzył poza kamery, na zebranych na skraju sceny elektryków i maszynistów. Zobaczył wśród nich Boba i Pete'a. Jupe wiedział, że nie był jeszcze w zasięgu żadnej z kamer, ponieważ następny w kolejności miał być Łysa Czaszka. Dlatego wzruszył nieznacznie ramionami i zamrugał do kolegów.

Uprzedzał ich w ten sposób, żeby nie byli zdziwieni tym, co będzie robić albo mówić, kiedy przyjdzie jego kolej. Wydawało mu się, że Bob swoimi okularami sygnalizuje mu poparcie.

Spojrzenie Jupe'a powędrowało teraz w prawo i chłopiec zauważył tam jeszcze jedną znajomą twarz. Był to Gordon Harker, wysoki, czarnoskóry szofer, który przywiózł ich do studia. Mężczyzna, szedł cicho w kierunku sterty nie wykorzystanych lamp łukowych, osadzonych na długich, metalowych prętach.

— Ja byłem tym ogolonym łebkiem w serialu — powiedział Łysa Czaszka. — Przydzielono mi rolę kompletnego idioty. — Chłopak po­patrzył na Miltona Glassa ostrym, twardym wzrokiem. — Czy zechciał­by pan powiedzieć, że bardzo się zmieniłem?

Trzeba przyznać, że nieźle się trzymasz, Glass, pomyślał Jupe. Gospodarz programu ani na sekundę nie stracił swego dobrego humoru. Nie zwracając uwagi na jawną wrogość Łysej Czaszki, uśmiechał się do niego, jakby tamten był jego najserdeczniejszym przyjacielem.

— Nazywano cię Łysą Czaszką, prawda? — zapytał swoim czaru­jącym głosem.

— Zgadza się. Ale być może moja głowa nie była taką pustą sko­rupą, jak to wyglądało w serialu. Niewykluczone, że byłem po prostu dobrym aktorem. Nawet diablo dobrym.

Teraz przyszła kolej na Ogara i Platfusa. Jeden i drugi powiedzieli swoje filmowe imiona takim beznamiętnym głosem, jakby podawali nu­mery telefonów.

— Ogar.

— Platfus.

Milton Glass próbował wyciągnąć coś więcej od Platfusa.

— Dlaczego właśnie Platfus? Dlaczego nazywano cię Platfusem?

— Po prostu nadano mi taki przydomek.

— No tak. Ale dlaczego?

— Bo tak było napisane w scenariuszu.

Uśmiech Miltona Glassa przygasł nieco, ale tylko na chwilę.

Wreszcie przyszła kolej na Jupe'a.

— Nazywam się Ju-Ju-Jupiter Jones — wyjąkał.

— Tak, teraz. Ale jak się wtedy nazywałeś?

— Ju-Ju-Jupiter Jones. Zawsze byłem Jupiterem Jo-Jo-Jonesem.

Jupiter marszczył czoło w zakłopotaniu. Jako detektyw uznawał czę­sto za pożyteczne udawać głupiego. Był naprawdę dobry w tej roli. Ale nigdy nie odgrywał jej tak po mistrzowsku jak teraz. Włożył cały swój talent aktorski w to, żeby wyglądać na głupca, nie będącego w stanie zrozumieć zadawanych mu pytań. Kiedy Milton Glass zapytał go kogo grywał w Małych Urwisach, Jupiter popatrzył na niego bezmyślnym wzrokiem i potrząsnął głową.

— Byłem tylko dzie-dzie-dzieckiem — wydusił z siebie wreszcie. — Niewiele z tego pamiętam.

Gospodarz programu był w końcu zmuszony sam dokonać prezen­tacji.

— Jupiter Jones był Małym Tłuścioszkiem — oświadczył. — zdaniem wielu najlepszym aktorem wśród Małych Urwisów.

Po zakończeniu rundy prezentacyjnej Milton Glass zaczął zadawać gościom pytania dotyczące ich aktualnego zajęcia.

— Jestem recepcjonistką, pracuję w San Francisco — powiedzia­ła Peggy.

— Z całą pewnością jesteś bardzo dobrą recepcjonistką. To musi podnosić ludzi na duchu, kiedy po wejściu do biura widzą twoją śliczną buzię. Jestem przekonany, że obdarzają cię mnóstwem uśmiechów.

— Tego bym nie powiedziała. — Peggy potrząsnęła przecząco głową. — Czy pan widział, żeby ktokolwiek się uśmiechał w gabine­cie dentystycznym?

Wydawało się, że Glass utknął na ślepym torze. Spróbował więc z innej beczki.

— Tak więc nie kontynuowałaś swojej kariery w branży rozryw­kowej. — Słowa Glassa były jak zwykle opromienione uśmiechem. — po prostu zrezygnowałaś ze wszystkiego.

— To raczej ze mnie zrezygnowano — poprawiła go Peggy spokojnie. — Od kiedy skończyłam dziesięć lat nie zaproponowano mi pracy w żadnym filmie.

— Domyślam się, że twoi rodzice woleli żebyś chodziła do szkoły, prowadziła normalne życie...

Peggy ponownie potrząsnęła przecząco głową.

— Nie. Wręcz przeciwnie. Zawsze robili wszystko, żebym znowu została aktorką. A zresztą od czasów serialu i tak nie mogłam żyć normalnie.

Glass nie zapytał dziewczyny, co było tego przyczyną. Peggy sama udzieliła mu odpowiedzi.

— Przez wiele lat ludzie rozpoznawali mnie na ulicy. Czy to ty grałaś Śliczną Peggy? Pamiętam ciebie doskonale. Byłaś taka słodka. W końcu bałam się wychodzić z domu. A w szkole było jeszcze gorzej. Czy mam panu powiedzieć prawdę?

Gospodarz programu przytaknął, chociaż jego spojrzenie, zdaniem Jupe'a, zdradzało, że prawda jest ostatnią rzeczą pod słońcem, którą Milton Glass chciałby usłyszeć.

— Jeśli kiedykolwiek będę miała dziecko, to wolę, żeby zostało grabarzem niż aktorem. To jest solidniejsza praca i ma większą przy­szłość.

— Jeśli już o tym mówimy — powiedział Milton Glass, wykorzystu­jąc okazję do zmiany tematu — czy masz jakieś konkretne plany na przyszłość, Peggy?

Po raz pierwszy Peggy uśmiechnęła się do niego.

— Chciałabym pójść do collegeu, jeśli mi się uda odłożyć dosta­tecznie dużo pieniędzy. Mam już serdecznie dosyć bycia tylko wyłącz­nie ładną dziewczyną. Chciałabym zdobyć wykształcenie, żeby móc robić coś interesującego pożytecznego.

— Z pewnością ci się to uda.

Milton Glass z uśmiechem ulgi obrócił się w fotelu w stronę Łysej Czaszki. Jeśli sądził, że będzie miał z nim łatwiejsze i przyjemniejsze zadanie niż z Peggy, to przekonał się wkrótce o swojej pomyłce. Okaza­ło się, że chłopak pracuje jako mechanik w warsztacie. Upierał się teraz, żeby szczegółowo opisać swoją pracę.

— No i leżę na plecach pod samochodami innych ludzi. Olej leje mi się do oczu, smar dostaje się pod paznokcie i moje ręce są tak cholernie zmęczone od dłubania w tych gratach...

— Czy miałbyś ochotę powrócić do filmu? — Glass próbował skie­rować rozmowę na bardziej eleganckie tory. — Sam przecież przyzna­łeś, że byłeś całkiem dobrym aktorem jako dziecko.

— Powrócić do filmu. — Łysa Czaszka wymówił te słowa w taki sposób, jakby chciał nimi opluć Miltona Glassa. — Czy pan wie, ilu bezrobotnych aktorów włóczy się po mieście?

Wyglądało na to, że Glass nie ma o tym pojęcia. A nawet jeśli miał, to w każdym razie nie wykazywał ochoty, żeby o tym mówić.

— Czy miałeś podobne problemy jak Peggy? — szef reklamy zmienił temat rozmowy. — To znaczy, czy ludzie też rozpoznawali cię na ulicy?

Łysa Czaszka przyznał, że uniknął tego rodzaju problemów.

— Kiedy studio przestało golić mi głowę, zapuściłem sobie włosy, żeby schować pod nimi moje sławne uszy. I to zmieniło tak bardzo mój wygląd, że nawet rodzona matka nie byłaby w stanie mnie rozpoznać.

Milton Glass nie zapytał chłopaka o jego plany na przyszłość. Zda­niem Jupe'a było to całkiem zbyteczne. Pierwszy Detektyw domyślał się, co Łysa Czaszka zamierza robić w najbliższej przyszłości. To pewne, że chce wygrać te dwadzieścia tysięcy dolarów, to nawet jeśli miałby osiągnąć cel idąc po trupach.

Gospodarz programu skoncentrował teraz swoją energię na Plat­fusie i Ogarze. Ogar był przez większość czasu bezrobotny. Za to Platfus sprawił Miltonowi Glassowi przyjemną niespodziankę. Skończył szkołę średnią i studiował obecnie na pierwszym roku w collegeu.

— Miałem po prostu szczęście — powiedział. — Mój ojciec jest prawnikiem. I szczerze mówiąc, nigdy mu tak bardzo nie zależało na tym, żebym był dziecięcym aktorem. To jego klient, który był pro­ducentem w studiu, namówił go do tego. Kiedy mój ojciec zorientował się, że to taka ciężka harówka, było mu przykro, że mnie w to wciągnął.

Glass spytał go, czy z powodu swojej sławnej twarzy miał jakieś kłopoty w szkole.

— Owszem, przez pewien czas — przypomniał sobie Ogar. — Miałem przecież te senne, psie oczy. Ale kiedy zbliżałem się do czter­nastu lat, moje powieki przestały tak bardzo opadać. No a poza tym to ludzie tak już wtedy zapomnieli o Małych Urwisach.

Znowu przyszła kolej na Jupe'a.

— A co ty teraz robisz? — chciał wiedzieć Milton Glass.

Jupe wytrzeszczył na niego zdumione oczy.

— No przecież nic nie robię. Siedzę tutaj — powiedział.

— No tak, ale chciałbym wiedzieć, czym się zajmujesz w zwyczaj­nym życiu.

— Aha, w życiu — powiedział Jupe. — No, mieszkam w Rocky B-B-Beach.

— Ale co tam robisz?

Jupe wyglądał na zaskoczonego pytaniem. Drapał się po głowie wiercił się na krześle. Wreszcie wybąkał, że czasami chodzi na plażę.

— A szkoła? — Wydawało się, że nic nie jest w stanie zgasić pro­miennego uśmiechu Miltona Glassa, ale w jego głosie można było wy­czuć wyraźną nutę zniecierpliwienia.

— N-n-nie w czasie wakacji — poinformował go Jupe.

Glass zrezygnował z dalszych pytań. Nie interesowały go również plany Jupe'a na przyszłość.

Pierwsza część spotkania skończyła się, ale zostało jeszcze sześć minut do końca programu.

Glass uśmiechnął się w kierunku kamer.

— A teraz chciałbym zadać naszym gościom parę pytań dotyczą­cych przeszłości. Jestem pewien, że wszyscy mają nam do opowiedze­nia jakieś zabawne i ciekawe historyjki o tych starych czasach, kiedy byli Małymi Urwisami.

I jak poprzednio, Peggy rozpoczęła tę rundę.

— Najlepiej albo może raczej najgorzej zapisała mi się w pamięci nasza fryzjerka. Szczotkowała moje włosy tak mocno, że bolała mnie po tym cała głowa.

Łysa Czaszka najwyraźniej pamiętał dzień wypłaty.

— Pieniądze dostawaliśmy w piątek wieczorem. W tamtych cza­sach płacono nam gotówką. Forsa leżała w brązowej kopercie, zabez­pieczonej czerwonym paskiem.

— Domyślam się, że to był szczególnie radosny dzień dla ciebie, prawda? — podpowiedział mu Milton Glass.

— Nie dla mnie — zaprzeczył Łysa Czaszka. — Dla mojego sta­rego. Jedynie w tym dniu pojawiał się w studiu. Oczywiście tylko po to, żeby ograbić mnie z całej forsy.

Platfus pamiętał, że musiał nosić olbrzymie, bezkształtne buty.

— Wypychano je papierowymi chusteczkami do nosa, żeby mi nie spadały z nóg. Ale i tak były za luźne i robiły mi się od nich pęcherze.

Ogar pamiętał te dni, kiedy nie musiał pracować w studiu.

— Mój ojciec brał również wolne tego popołudnia i szliśmy wtedy razem na mecz piłkarski albo na plażę. Co wam będę mówić. Obaj liczyliśmy z niecierpliwością tygodnie, które dzieliły nas od końca kontraktu.

Jupe wyglądał, jakby nie był w stanie niczego sobie przypomnieć.

— Byłem tylko dzie-dzie-dzieckiem. — Wytłumaczył, że w ogóle nie pamięta, żeby kiedykolwiek grywał w studiu. Nigdy przedtem nie słyszał o Małym Tłuścioszku. Dowiedział się o nim dopiero parę tygodni temu, kiedy go zobaczył w telewizji. — I wtedy ktoś mi uświadomił, że Mały Tłuścioszek to ja — zakończył swoją historię.

— To musiała być dla ciebie wielka rewelacja — powiedział Glass, zanosząc się sztucznym śmiechem.

Użyte przez niego słowo nie było najszczęśliwiej wybrane. Jupe najwyraźniej nie rozumiał, co ono oznacza. Kiedy Milton Glass mu to wytłumaczył, do końca programu zostały tylko trzy minuty.

Gospodarz programu podniósł się i stanął twarzą w kierunku kamer.

— A teraz przygotowałem dla was niespodziankę — powiedział z promiennym uśmiechem. — Jest to nagroda dla Urwisów za występ w naszym talk show. Każdy z was otrzyma w dowód wdzięczności pre­zent od studia. Bardzo proszę, panno Trixie.

Odwrócił lekko głowę w kierunku drzwi do kuchni. Pojawiła się w nich bardzo ładna młoda blondynka w krótkiej spódniczce. Dziewczy­na niosła duże, kwadratowe pudełko, owinięte złocistym papierem.

Wręczyła je Miltonowi Glassowi, który rozwiązał wstążkę i zdjął opakowanie. Przed przystąpieniem do otwarcia pudełka zrobił krótką pauzę.

— Już za chwilę otrzymacie bardzo kosztowne prezenty — oświadczył zgromadzonym w studiu Urwisom, ozdabiając swoje słowa niezwykle szerokim i ciepłym uśmiechem. — I mam nadzieję, że będą one dla was drogą pamiątką na całe życie.

Zawiesił na chwilę głos, a następnie przystąpił do opisu prezentów.

— A oto srebrne puchary! Z wygrawerowanymi waszymi imionami tytułem serialu Małe Urwisy, który dzięki wam stał się takim niebywa­łym sukcesem.

Glass zdjął pokrywkę i wręczył ją Trixie. Zajrzał do środka. Włożył rękę do pudełka, schwycił je i potrząsnął nim nerwowo. Pudełko wypad­ło mu z ręki i potoczyło się po podłodze. Wreszcie zatrzymało się, otwar­tą stroną w kierunku kamer.

Nie było w nim śladu po srebrnych pucharach.

Pierwszy Detektyw obserwował twarz gospodarza programu. I po raz pierwszy, od czasu kiedy Jupe spotkał Miltona Glassa, nie było na niej uśmiechu.

ROZDZIAŁ 4

Światło na scenie

— Po prostu go nie ma — powiedział Bob.

— Jesteś pewien, że to właściwy program? — zapytał Pete.

Bob przytaknął.

— Mieli go pokazać kwadrans przed piątą, tuż przed wiadomościa­mi. Była o tym informacja w gazecie. Ale zamiast tego leci stary wes­tern.

Kiedy limuzyna odwiozła ich z powrotem do Rocky Beach, Trzej Detektywi skierowali od razu swoje kroki ku Kwaterze Głównej.

Pete usadowił się wygodnie w fotelu bujanym.

— Przypuszczam, że postanowili to usunąć z programu po aferze z kradzieżą pucharów. Co o tym sądzisz, Jupe?

Jupiter nic nie odpowiedział. Siedział przy biurku, wciśnięty głęboko w krzesło, i skubał dolną wargę. Było to jego stare przyzwyczajenie. Twierdził, że pomaga mu w myśleniu, a teraz myślał naprawdę inten­sywnie.

Bob wyłączył telewizor, nie doczekawszy się zapowiedzianego pro­gramu o nazwie Show Małych Urwisów. Dwóch galopujących na ko­niach kowbojów w czarnych kapeluszach zniknęło z ekranu.

— Czuję, że są tam w dalszym ciągu — powiedział Jupe w zamyś­leniu.

— Kto? — Bob siedział na krześle, opierając się plecami o ścianę.

— Nie kto, tylko co — poprawił go Pierwszy Detektyw. — No przecież tych pięć srebrnych pucharów, które zamierzali nam podaro­wać. Są tam w dalszym ciągu.

— Tam, to znaczy gdzie? — zapytał Pete.

— Sprawdzili każdego dokładnie, zanim opuściliśmy Studio Numer Dziewieć — tłumaczył mu Jupe. — Skontrolowali również po raz dru­gi limuzynę, już przy bramie studia. Niezależnie od tego, kto zwinął te puchary, nie mógł po prostu w żaden sposób przemycić ich na zewnątrz. A więc są tam, ukryte w tym czy innym miejscu w studiu dźwiękowym.

— A tak na marginesie, dlaczego nazywają to studiem dźwiękowym? — chciał się dowiedzie Pete.

— Przed wielu laty, kiedy filmy przemówiły ludzkim głosem, wszystkie wytwórnie filmowe musiały zadbaćo to żeby stworzyć studia dźwiękoszczelne.

— Wydaje mi się, że masz rację co do tych pucharów — przyznał nade Pete. — Wiedział z doświadczenia, że Pierwszy Detektyw prawie nigdy się nie mylił w swoich przypuszczeniach. — Ale dlaczego sobie tym zawracasz głowę? Przecież tak naprawdę to ci chyba nie zależy na tym pucharze. Co byś zresztą robił z takim kawałkiem srebra?

— Zwłaszcza biorąc pod uwagę twój stosunek do Małych Urwisów — dodał Bob. Chłopak uśmiechnął się przypominając sobie występ Jupe'a tego popołudnia. — Świetnie się odegrałeś na Miltonie Glassie, okazując mu, co myślisz o całej tej hecy reklamowej. Byłeś naprawdę dobry w roli kretynka.

— W ogóle się nie odgrywałem na Miltonie Glassie — powiedział Jupe poważnie. — Próbowałem po prostu uspokoić Łysą Czaszkę i Ogara.

— W jaki sposób? — Pete nie był całkiem pewien, co jego przyja­ciel ma na myśli.

— To jest jak w szermierce — wytłumaczył mu Jupe. — Jeśli myślisz ze twój przeciwnik nie odróżnia szpady od pochwy, może to uśpić twoją czujność.

— Wiesz co, wytłumacz to jakoś bardziej po ludzku — poprosił Pete. Jupiter wyrażał się czasami w sposób, który był zbyt skomplikowany dla jego kolegów.

— Jeśli pozostali uczestnicy kwizu będą myśleli, że jestem za głupi, żeby pamiętać moje własne imię — wyjaśniał mu cierpliwie Jupe — to wtedy uznają mnie za łatwego przeciwnika i nie będą wkładać tyle wysiłku w to, żeby ze mną wygrać.

— Aha — powiedział Pete. — Już rozumiem, o co ci chodzi.

Bob czyścił swoje okulary i przytakiwał z uznaniem. Teraz wszystko było zupełnie jasne.

— Myślę jednak — kontynuował swoje rozważania Jupe — że kradzież pucharów zmieniła nieco stan rzeczy.

— Uważasz, że mamy się teraz włączyć w tę sprawę jako detektywi. Czy o to ci chodzi, Jupe? — zapytał Bob.

Wiedział doskonale, że jeśli Jupe dostał w swoje ręce jakąś sprawę, obojętnie jaką, to nic nie było w stanie go od niej oderwać. Pracował nad nią aż do chwili rozwiązania zagadki. Bob odczuwał to trochę w taki sam sposób i to samo można było powiedzieć o ostatnim z trójki chłopców. Bądź co bądź nazywali siebie Trzema Detektywami. Jeśli gdzieś miała miejsce kradzież, to zadaniem detektywa jest odnalezienie sprawcy.

— Czy masz jakiś pomysł, Jupe? — dopytywał się Pete.

Pierwszy Detektyw nie odpowiedział, ale za to wyciągnął rękę po telefon. Sprawdził coś na wizytówce i nakręcił jakiś numer.

— Halo! — powiedział. — Czy to agencja wynajmu limuzyn „Komfortowa jazda”? Mówi Jupiter Jones. Jeden z waszych kierowców został mi przydzielony w związku z kwizem Małych Urwisów. Nazywa się Gordon Harker. Czy mógłbym z nim rozmawiać?

W słuchawce zapanowała przez chwilę cisza, potem odezwał się w niej głos kierowcy.

— Halo, czy to pan Harker? — zapytał Jupe. — Przykro mi, że znowu muszę pana fatygować, ale zadzwoniono do mnie przed chwilą ze studia. Mam tam ponownie przyjechać. Tak, natychmiast... W po­rządku, dziękuję panu. Będziemy czekać na pana przy furtce.

— Mamy znowu pojechać do studia? — Pete podniósł się z buja­nego fotela. — Ale jak się dostaniemy do środka, Jupe? Przecież nikt tam na nas nie czeka. Nikt do ciebie nie dzwonił, prawda?

— Nie, byłem zmuszony trochę nakłamać. — Jupe wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął kawałek papieru. — Ale nie bój się, wpuszczą nas, bo mamy tę starą przepustkę do studia. Zdjąłem ją z przedniej szyby samochodu, kiedy nas tutaj odstawiono. Miałem podejrzenie, że ten szofer, Gordon Harker, mógłby ją wykorzystać.

Na tym zakończył swoje wyjaśnienia. A kiedy Bob i Pete próbowali wyciągnąć z niego coś więcej podczas jazdy do studia, potrząsnął tylko spokojnie głową, dając im do zrozumienia, żeby byli cicho.

Przy bramie studia Jupe pokazał przepustkę strażnikowi, który wpuścił ich od razu do środka, nie zadając żadnych pytań. Limuzyna posuwała się ulicą ze sławnymi budynkami, potem skręciła w bok i za­trzymała się przed drzwiami Studia Numer Dziewięć. Gordon otworzył chłopcom tylne drzwi samochodu.

— Prawdopodobnie nie zabawimy tam długo, najwyżej pół godziny — powiedział Jupe szoferowi.

— W porządku. — Gordon Harker zajął z powrotem miejsce za kierow­nicą. — Jeśli będziecie mnie potrzebować, to parkuję tam na końcu ulicy.

Jupe poczekał, aż samochód odjedzie, a następnie podszedł do wąskich, solidnie obitych drzwi. Dobrze wiedział, że nie są zamknięte na kłódkę. Pamiętał z czasów swojej dziecięcej kariery filmowej, że studia dźwiękowe są zawsze otwarte. W ten sposób przychodzący o godzinie ósmej wieczorem robotnicy nocnej zmiany mają do nich swobodny dostęp i mogą uprzątnąć stare dekoracje i zastąpić je nowymi, tak żeby wszystko było gotowe na następny dzień.

Ogromne studio dźwiękowe było teraz niemal całkowicie pogrążone w ciemnościach, których nie zdołało rozproszyć nikłe światło nielicznych żarówek w drucianych kloszach. Żarówki te zwisały z wysokiego, meta­lowego balkonu, okalającego sufit tego olbrzymiego budynku.

Jupe wyciągnął latarkę z kieszeni i w jej świetle torował sobie drogę poprzez kłębowisko walających się po podłodze kabli elektrycznych.

Bob i Pete podążali tuż za nim, aż wreszcie cała trójka dotarła do filmowej kuchni, znajdującej się w końcu budynku. Pierwszy Detektyw zatrzymał się i zaczął wodzić latarką po ścianach.

— A więc to było tak — mruczał do siebie pod nosem. — Tutaj stał stół. I zaraz po lunchu wyniesiono go — o tędy — a potem wsta­wiono fotele obrotowe. I przez cały ten czas pudełko z pucharami znaj­dowało się na zewnątrz tego pomieszczenia.

Podszedł do drzwi filmowej kuchni. Tymi drzwiami weszła ta młoda blondynka, dokładnie wtedy, kiedy Milton Glass miał przystąpić do wrę­czania prezentów.

Jupe otworzył drzwi i wszyscy trzej wkroczyli do środka.

— Pudełko leżało najprawdopodobniej tutaj... — Jupe latarką wy­łowił z ciemności solidny stół, znajdujący się niecały metr od niego. — Ale podczas kiedy siedzieliśmy w kuchni, nikt nie otwierał drzwi aż do chwili wniesienia pudełka. Kelnerzy, kamerzyści i wszyscy inni wchodzili do kuchni tą samą drogą co my, to znaczy otwartą stroną sceny. A per­sonel pomocniczy, elektrycy i tłum różnych ludzi stali tam przecież również przez cały czas. A więc... — Jupe popatrzył na Boba i Pete'a. — Co o tym wszystkim myślicie?

— To znaczy, że ten, kto zwinął puchary, nie mógł ich przemycić do kuchni, a potem tam ukryć — snuł swoje rozważania Pete. — Bo wtedy musiałby przecisnąć się z nimi do kuchni przez tłum ludzi, stojących przy otwartym końcu sceny.

— No właśnie — przytaknął Jupe. — Załóżmy, że jestem złodzie­jem. — Posuwał się wzdłuż płóciennych dekoracji, formujących ściany kuchni, w kierunku otwartej przestrzeni, gdzie w czasie lunchu był zgro­madzony zespół kamerzystów.

— Stoję tutaj, otoczony tłumem ludzi — mówił Jupe. — Ale jeśliby mi się udało prześliznąć do stołu z pudełkiem, to znalazłbym się poza zasięgiem ich wzroku, za sceną. — Podszedł z powrotem do stołu, przyświecając sobie latarką.

— Drzwi do kuchni są zamknięte i nie ma powodu, dla którego ktoś miałby tutaj przychodzić — powiedział w zamyśleniu. — A więc przy odrobinie szczęścia mam mnóstwo czasu, żeby otworzyć pudełko, wyjąć puchary i ponownie owinąć pudełko złocistym papierem.

Chłopiec pokazywał rękami, jak by to zrobił.

— Potem stoję tutaj i trzymam pięć srebrnych pucharów — kon­tynuował swoje wywody Jupe. — Ale jest mi potrzebny worek, albo coś w tym rodzaju, żeby je schować. No i poza tym muszę również brać pod uwagę tych wszystkich ludzi, znajdujących się w pobliżu, a więc...

— A więc musisz schować puchary gdzieś tutaj — dokończył za niego Bob.

— Zapalił własną latarkę i zaczął wodzić nią po pomieszczeniu. W jej świetle zobaczył zwoje kabli, kilkanaście dużych puszek po farbie, stertę desek i stojącą w pewnej odległości od nich, solidną, drewnianą skrzynię.

Jupe pozostał na swoim miejscu i oświetlał przedmioty latarką, pod­czas gdy dwaj pozostali detektywi rzucili się natychmiast w kierunku drewnianej skrzyni.

Ale w skrzyni były tylko narzędzia stolarskie. Nie znaleźli również niczego pod stertą desek ani w żadnej z pustych puszek po farbie.

Bob i Pete odwrócili się i poszukali spojrzeniem Pierwszego De­tektywa. Jupe nie był już na swoim miejscu; stał teraz obok jednej z ruchomych lamp łukowych i bacznie studiował śrubę, przymocowaną do długiego, metalowego słupa lampy. Nagle znieruchomiał i popatrzył na osadzoną karę metrów ponad jego głową, dużą, czarną skrzynię, w której mieścił się reflektor.

— Pomóżcie mi, chłopaki — powiedział.

Dwaj detektywi pospieszyli do niego. Obluzowali śrubę, dzięki której słup stał wyprostowany, i wolniutko spuszczali na dół skrzynię z reflekto­rem. Wreszcie Jupe mógł dosięgnąć jej ręką. Chłopiec znalazł uchwyt i otworzył skrzynię z jednej strony. Potem włożył rękę do środka.

Nagle tysiące promieni, niczym grom z jasnego nieba, uderzyło o scenę, zlewając się po chwili w jeden wielki strumień światła.

Cała strona studia dźwiękowego, po której znajdowała się kuchnia, była teraz zalana światłem!

ROZDZIAŁ 5

Pierwszy podejrzany

Trzej Detektywi stali nieruchomo w świetle lamp łukowych. Bob i Pete podtrzymywali ciągle metalowy słup. Jupe zastygł z ręką pogrą­żoną we wnętrzu skrzyni z reflektorem.

— Wy, tam — powiedział władczy głos. — Zostańcie na swoich miejscach.

Chłopcy posłuchali rozkazu, a w tym czasie reżyser Małych Urwi­sów, Luther Lomax, opuścił miejsce przy głównym wyłączniku światła i szedł prosto w ich kierunku.

Mężczyzna zatrzymał się i utkwił wzrok w Pierwszym Detektywie. Teraz posługiwanie się latarką nie było już konieczne. Wszyscy widzieli doskonale wnętrze skrzyni z reflektorem i pogrążoną w niej rękę Jupe'a. A tuż za reflektorem błyszczało pięć srebrnych pucharów.

— A więc tutaj je schowaliście — powiedział Luther Lomax. Po południu w czasie lunchu reżyser wyglądał na starego zmęczonego życiem, ale teraz można było usłyszeć w jego głosie ton człowieka przywykłego do wydawania rozkazów. Tak właśnie odzywał się przed laty, kiedy reżyserował serial.

— Te puchary kosztowały studio dwa tysiące dolarów — kontynuował swoje oskarżenia Lomax. — Wasza trójka wykradła je z pudełka dzisiej­szego popołudnia i ukryła w tej lampie łukowej, kiedy nikt tego nie widział.

— Nie, proszę pana — powiedział Jupiter Jones. — To nie było tak. Ja nie ukradłem pucharów, ja je tutaj znalazłem. — Chłopak wyjął srebrne puchary i wręczył je reżyserowi jeden po drugim.

— I myślisz, że uwierzę w tę naiwną historyjkę — powiedział Lomax stawiając puchary na stole.

— Naprawdę ich nie ukradłem — mówiąc to, Pierwszy Detektyw podniósł głos, nie skrywając już rosnącego w nim oburzenia. — Po prostu wydedukowałem, gdzie złodziej je mógł schować. Siedziałem razem z moimi kolegami w Kwaterze Głównej w trakcie dyskusji z nimi doszedłem do wniosku, że...

— Jaka Kwatera Główna? — przerwał mu ostro reżyser. — Co masz na myśli mówiąc o Kwaterze Głównej?

— To jest nasze domowe biuro — wytłumaczył mu Jupe. — Pra­cujemy tam, kiedy mamy jakieś sprawy da rozwiązania.

— Co znowu za sprawy? — Luther Lomax mówił teraz także pod­niesionym głosem. — Może mi jeszcze powiesz, że pracujecie w policji jako detektywi.

— Nie, proszę pana. Nie pracujemy w policji. Ale jesteśmy detekty­wami — wyjaśnił mu Jupe.

Wyjął z kieszonki koszuli wizytówkę i wręczył ją reżyserowi. Wydru­kował kartonik własnoręcznie na starej drukarce, kupionej kiedyś przez wujka Tytusa i wyremontowanej przez chłopców.

Na wizytówce widniały następujące słowa:

TRZEJ DETEKTYWI

Badamy wszystko

???

Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones

Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw

Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews

Pod tekstem był podany numer telefonu do Kwatery Głównej.

Często pytano ich, co oznaczają znaki zapytania na wizytówce. Odpowiadali wtedy, że symbolizują one wszelkie sprawy zagadki, które chłopcy próbują rozwiązać. Ale Luther Lomax nie zadawał im żadnych pytań. Spoglądał na kartonik, tak jakby to była zwyczajna, pięciocentowa moneta.

— To w ogóle niczego nie dowodzi — powiedział. — Mógłbyś sobie wydrukować wizytówkę mówiącą, że jesteś dyrektorem tego studia. To mnie wcale nie przekonuje, że nie ukradliście tych pu­charów.

— Niech pan nam wierzy, naprawdę tego nie zrobiliśmy — usiło­wał go przekonać Bob. — Kiedy tutaj przyszliśmy, nie mieliśmy poję­cia, gdzie ukryto te puchary.

— Myśleliśmy nawet, że mogą być w jednej z tych puszek po farbie — powiedział Pete, starając się przyjść swemu koledze z pomocą.

— No a potem Jupe wykombinował, że znajdują się w tej lampie łukowej — podjął wątek Bob. — Ale jak na to wpadłeś, Jupe?

— Wydawało mi się, że lampa jest za wysoka — powiedział Jupe w roztargnieniu. — Tylko ona była wyciągnięta na całą długość. I za­cząłem się zastanawiać, z jakiego powodu.

Kiedy to mówił, widać było, że jego umysł jest zajęty zupełnie inną sprawą. Chłopiec spoglądał na reżysera i próbował wymyślić sposób, w jaki mógłby go przekonać, że on i jego koledzy naprawdę są detekty­wami, a nie pospolitymi złodziejaszkami. Było oczywiste, że oni sami nie potrafią tego zrobić. Ale może istniał ktoś, kto mógłby im pomóc.

— Panie Lomax, czy zna pan Alfreda Hitchcocka? — zapytał.

— Tego reżysera filmów kryminalnych? Oczywiście, ale dlaczego pytasz?

— On jest naszym dobrym przyjacielem. I wie a nas wszystko, również to, że jesteśmy detektywami. Zawsze interesuje się naszymi sprawami.

Reżyser ciągle trzymał w ręku wizytówkę Trzech Detektywów. Nagle zgniótł ją i rzucił na podłogę.

— Czego właściwie ode mnie oczekujecie? — powiedział z nie­cierpliwością w głosie. — Chcecie, żebym poprosił pana Hitchcocka o udzielenie wam referencji?

— A czemu nie?

Lomax zawahał się.

— Nigdy nie widziałem tego człowieka na oczy i nie znam nawet jego numeru telefonu.

— Mogę go panu dać. — Jupe wyjął ołówek następną wizytówkę z kieszeni i napisał numer na odwrocie. — Jestem pewien, że nie będzie miał nic przeciwko temu, że pan do niego dzwoni — powiedział z przekonaniem.

Lomax ciągle się jeszcze wahał, ale jednak podszedł do telefonu, znajdującego się po przeciwnej stronie studia dźwiękowego. Trzej De­tektywi obserwowali go uważnie. Słów reżysera nie mogli słyszeć, bo stali za daleko, ale zauważyli, że rozmowa zajęła mu zadziwiająco dużo czasu.

Kiedy wreszcie powiesił słuchawkę i powrócił do nich, był w znacz­nie lepszym humorze, nawet się uśmiechał.

— Pomyślcie tylko. Pan Hitchcock pamiętał moje nazwisko. — Po głosie Lomaxa można się było zorientować, że jest przyjemnie zasko­czony. — Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się tego. Wiecie, kiedy kręcono jego film Mroczne dziedzictwo, miałem nadzieję, że zaproponu­ją mi współpracę. No ale... — Wzruszył ramionami Z rezygnacją. — Zaangażowano młodszego reżysera. — Ponownie się uśmiechnął. — To było parę lat temu. Jednak od razu mnie sobie przypomniał. Wielki Alfred Hitchcock pamiętał moje nazwisko.

— Ale co powiedział o nas? — zapytał Pete.

— No, o was. — Luther Lomax potrząsnął głową, tak jakby ten gest miał mu pomóc w powrocie do teraźniejszości. — Z wami jest wszystko w porządku. Powiedział mi, że na pewno nie ukradliście tych pucharów. A więc jeśli chcecie pojechać teraz do domu, to postaram się, aby puchary powróciły do działu reklamy.

Jupe podziękował mu, że zadzwonił do pana Hitchcocka.

— Nie ma za co — zapewnił go reżyser. — Rozmowa z panem Alfredem Hitchcockiem sprawiła mi wielką przyjemność. W mojej branży odchodzi się bardzo szybko w zapomnienie. Ale on mnie pamię­tał, pamiętał wszystkie dobre filmy, które kiedyś reżyserowałem.

Jupe dał znak kolegom i cała trójka skierowała się w kierunku wy­jścia, pozostawiając reżysera pogrążonego we własnych myślach.

— Co o tym wszystkim sądzisz, Jupe? — zapytał Pete, jak tylko chłopcy znaleźli się na ulicy.

Pierwszy Detektyw nie od razu mu odpowiedział. Skubał w zamyśle­niu dolną wargę.

— Jak myślisz, kto to mógł zrobić? — starał się na nim wymusić odpowiedź Bob. — Kto twoim zdaniem zwinął te puchary?

— Te lampy łukowe nie dają mi spokoju — powiedział Jupe w za­myśleniu. — Ktoś musiał wiedzieć, że nie będą tego popołudnia w uży­ciu. — Zatrzymał się i to samo zrobili dwaj pozostali detektywi.

— Może dlatego czekał, aż kamery zaczną filmować... — Zmarsz­czył czoło. — Ale nie jestem tego pewien.

— Myślisz, że to był Łysa Czaszka? — chciał wiedzieć Pete. —Albo może Platfus?

— Nie jestem tego pewien — powtórzył Jupiter Jones. — Cała ta sprawa ma tyle tajemniczych aspektów, że wszystko jest możliwe.

— Naprawdę? A co masz konkretnie na myśli? — niecierpliwił się Bob.

— Zagadka numer jeden to nasz szofer, Gordon Harker.

— Ale dlaczego? — dopytywał się Pete. — Co on ma wspólnego z tą sprawą?

— Jest coś nie w porządku z jego pamięcią — wyjaśnił Jupe. —Przecież strażnik przy bramie rozpoznał go dzisiaj rano, a to oznacza, że Harker musi często jeździć do studia. Ale on nawet nie pamiętał, gdzie się znajduje Studio Numer Dziewięć. Pytał kogoś o drogę.

Pierwszy Detektyw ruszył w kierunku zaparkowanego na końcu ulicy samochodu.

— Chyba, że Harker po prostu udawał — powiedział. — Niewy­kluczone, że wiedział wszystko o tych srebrnych pucharach, które miano nam podarować w czasie talk show. I dlatego chciał, żebyśmy myśleli, że on w ogóle nie zna drogi do studia dźwiękowego.

— Naprawdę uważasz, że Harker zwinął te puchary? — zapytał Bob.

Jupe zmarszczył czoło.

— Nie chcę nikogo oskarżać — odpowiedział w zamyśleniu — na to jest jeszcze za wcześnie. Ale widziałem na własne oczy, jak Gordon Harker szedł w kierunku lamp łukowych... a było to tuż przed rozpoczęciem programu.

ROZDZIAŁ 6

Pierwszy Detektyw w akcji

Następnego ranka Jupe szybko zjadł śniadanie, pomógł cioci Matyl­dzie pozmywać naczynia i zaraz potem poszedł do swojego warsztatu, mieszczącego się na terenie składu złomu. W stacji telewizyjnej był umówiony na godzinę drugą, właśnie wtedy miały się rozpocząć zdjęcia do pierwszego z dwóch zaplanowanych kwizów.

Chłopiec wiedział z doświadczenia, że w większości tego typu pro­gramów uczestnicy mają prawo wybierać tematy, dotyczące różnych dziedzin, takich jak na przykład historia, sport czy sławni ludzie. Każdy z Małych Urwisów będzie więc musiał odpowiadać na związane z którąś z tych dziedzin pytania.

Podczas przerwy w pracy Jupe zastanawiał się, co może być przed­miotem pytań w programie Kwiz Małych Urwisów. Miał nadzieję, że jednym z tematów będą nauki przyrodnicze, jego ulubiony szkolny przedmiot.

Peggy próbowała o to spytać Miltona Glassa podczas wczorajszego lunchu, ale szef reklamy nabrał od razu wody w usta.

— To tajemnica — oświadczył.

Na desce warsztatu, osłoniętego blaszanym daszkiem, były poroz­rzucane części kilkunastu starych, zniszczonych aparatów fotograficz­nych, które wujek Tytus kiedyś przyniósł do domu. Jupe usiłował teraz zmontować z nich specjalny, miniaturowy aparat fotograficzny, niezbęd­ne narzędzie pracy detektywa, który można by ukryć pod klapą mary­narki i robić nim zdjęcia przez dziurkę od guzika. Praca szła mu dobrze, a robienie nowych rzeczy z kawałków starych, zniszczonych rupieci sprawiało mu naprawdę dużą przyjemność.

Ale teraz zdążył popracować tylko parę minut, kiedy nagle wyprosto­wał się i odłożył trzymane w ręku narzędzia. Nad warsztatem zapaliło się czerwone światełko oznaczające, że w Kwaterze Głównej właśnie zadzwonił telefon.

Niecały metr od Jupe'a znajdowała się stara, metalowa kratą nie­dbale oparta o stertę żelastwa. Chłopiec odłożył ją szybko na bok. Za kratą znajdowało się wejście do długiej rury z falistej blachy. Rura ta była zwana Tunelem Drugim tworzącym jedno z tajemnych przejść do Kwa­tery Głównej.

W wielkim pośpiechu Jupe przecisnął swoje tęgie ciało przez rurę a potem przez drzwi zapadowe przedostał się do przyczepy kempingowej.

Dobiegł do telefonu i schwycił słuchawkę.

— Jupiter Jones, słucham,

— Mówi Luther Lomax. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam.

Ciekawa sprawa, jak ten Luther Lomax potrafi zmieniać ton głosu, prawie z minuty na minutę, pomyślał Jupe. Zeszłej nocy, kiedy Lomax oskarżał Jupe'a i jego przyjaciół o kradzież srebrnych pucharów, jego głos brzmiał władczo i rozkazująco. Takim też głosem wydawał polece­nia, reżyserując Małych Urwisów. Parę minut później, kiedy mówił o nie­doszłej współpracy przy kręceniu filmu Alfreda Hitchcocka Mroczne dziedzictwo, w jego głosie można było wyczuć zmęczenie i rezygnację. Podobnie teraz.

— Oczywiście, że nie. Cieszy mnie, że pana słyszę, panie Lomax. Jestem bardzo ciekawy, czy pan już odnalazł złodziei srebrnych pucharów.

— Nie, jeszcze nie. A w każdym razie nie jestem tego pewien, i właśnie w tej sprawie do ciebie dzwonię. — W głosie reżysera za­brzmiało coś z dawnej władczości. — To wszystko jest zbyt skompli­kowane, żeby o tym mówić przez telefon. Dlatego proponuję, żebyś przyszedł trochę wcześniej do stacji telewizyjnej, wówczas moglibyśmy spokojnie porozmawiać.

— Dobrze, bardzo chętnie. O której godzinie mam tam być?

— Przyjdź o jedenastej. Ale punktualnie. Zapytaj o mnie w recepcji. — Reżyser zrobił krótką pauzę. — Czy twoi przyjaciele też przyjdą?

— Nie, przyjdę sam.

To naprawdę pech, że nie pójdziemy tam w trójkę, pomyślał Jupe wieszając słuchawkę. Chłopiec wiedział, ze jego koledzy są teraz na plaży. Proponowali mu, żeby się do nich dołączył, ale Jupe nie miał specjalnej ochoty na długą jazdę rowerem i męczące pływanie w mor­skich falach. Chciał być wypoczęty przed czekającym go kwizem. Zadzwonił do mamy Boba i powiedział jej o zmianie planów, obiecując jednocześnie, że przyśle z powrotem limuzynę po chłopców, tak żeby mogli zdążyć na czas do studia.

Jupe zadzwonił do agencji wynajmu limuzyn. Tym razem Gordon Harker osobiście odebrał telefon i obiecał, że za pół godziny przyjedzie po Jupe'a do składu złomu.

Jupe przebrał się w ciemny garnitur i białą koszulę z krawatem stał już przy furtce, kiedy samochód podjechał. Droga do Hollywoodu prze­biegła w całkowitym milczeniu, Ale kiedy dotarli do olbrzymiej stacji telewizyjnej i kierowca otworzył Jupe'owi drzwi, chłopiec zorientował się z wyrazu twarzy Gordona Harkera, że mężczyzna pragnie go o coś zapytać.

Pierwszy Detektyw stał na chodniku i patrzył wyczekująco na kie­rowcę.

— Nigdy przedtem nie widziałem takiego kwizu — zaczął Harker. — Czy to prawda, że będzie również publiczność?

— Tak — powiedział Jupe — Wydaje mi się ze około dwustu ludzi będzie oglądać nasz kwiz na żywo studiu.

— To musi być bardzo interesujące. — Kierowca w zakłopotaniu przestępował z nogi na nogę. — Czy nie miałbyś przypadkiem zbęd­nego biletu?

Okazało się, że Jupe był w stanie pomóc. Dostał od Miltona Glassa aż cztery bilety, na wypadek gdyby chciał zaprosić do studia swoją rodzinę. Ciocia Matylda i wujek Tytus grzecznie odmówili. Dwa bilety ofiarował Bobowi i Pete'owi, a w kieszeni spoczywa dwa pozostałe. Jupe podarował jeden z nich Gordonowi Harkerowi.

— Dzięki. — Kierowca ochoczo przyjął bilet. — Bardzo dziękuję. Zabiorę później twoich przyjaciół, a potem przyjdę obejrzeć kwiz. No... a poza tym to życzę powodzenia.

Jupe rozmyślał intensywnie, wstępując do budynku, gdzie mieściło się biuro. Gordon Harker był dla niego wielką zagadką, trudną do rozszyfrowania. Jupe nie mógł zrozumieć, dlaczego taki inteligentny człowiek jak Harker chciał przyjść do studia, żeby obejrzeć zgraję byłych dziecięcych aktorów, odpowiadających na głupie pytania. No i dlaczego tak nieśmiało dopytywał się o bilet? Doszedł w końcu do wniosku, że kierowca być może jest po prostu zafascynowany rzekomym blaskiem show biznesu. To zdarzało się wielu innym rozumnym ludziom.

Recepcjonistka posłała Jupe'a od razu do pokoju Luthera Lomaxa. Na drzwiach widniał napis REŻYSERZY-GOŚCIE. Wydawało się, że Lomax jest zadowolony ze spotkania z Jupe'em. Chłopiec zajął miejsce naprzeciwko niego, po drugiej stronie biurka.

— Kiedy wczoraj wieczorem rozmawiałem z panem Hitchcockiem — zaczął Lomax — wyraził się on o tobie z wielkim uznaniem. Nie mam tylko na myśli twoich cech charakteru. Alfred Hitchcock powiedział mi oczywiście od razu, że na pewno nie jesteś złodziejem — Reżyser milczał przez chwilę. — Czy nie masz nic przeciwko temu, że będę cię nazywał Jupiterem?

— Większość ludzi nazywa mnie Jupe'em — powiedział Pierwszy Detektyw.

— A więc to było tak, Jupe. Pan Hitchcock opowiedział mi również, że rozwiązałeś razem ze swoimi przyjaciółmi mnóstwo zadziwiających zagadek.

Jupe przytaknął. Skromność nie była jego najmocniejszą stroną i chłopca cieszyło, że jego przyjaciel Alfred Hitchcock miał równie wyso­kie mniemanie o jego zdolnościach, co on sam.

— I w związku z tym wpadł mi do głowy pewien pomysł, Jupe... — Lomax zawiesił na chwilę głos. — Chodzi o to, że studio nie zamierza nadawać tej sprawie z kradzieżą pucharów zbytecznego rozgłosu. Nie będziemy nawet zawiadamiać policji... — reżyser ponownie zawiesił głos. — I dlatego pomyślałem, że to może być sprawa dla ciebie i twoich kolegów. Jeśli znajdziecie złodzieja, niewykluczone, że otrzy­macie nawet niewielką nagrodę.

Jupe podziękował mu.

— Najbardziej interesuje nas sama sprawa, nagroda jest mniej ważna — dodał.

— W porządku. — Lomax przesunął palcami po swoich rzadkich, siwych włosach. — A tak między nami mówiąc, proszę, zachowaj to w tajemnicy, podejrzewam pewną osobę o kradzież pucharów. I mam do tego swoje powody.

Jupe nic na to nie odpowiedział. Czekał na dodatkowe wyjaśnienia

— Kiedy opuszczałem studio dźwiękowe zeszłej nocy — mówił Lomax — to zobaczyłem, że ktoś biegnie od strony drzwi. Z pewnością przestraszyły go moje kroki. Na dworze było już ciemno, ale zdążyłem zauważyć młodego mężczyznę, który szedł szybko w kierunku bramy studia.

Jupe w dalszym ciągu milczał.

— Nie widziałem jego twarzy — wyjaśnił reżyser — ale sposób, w jaki się poruszał, wydawał mi się znajomy. Stawiał przy chodzeniu swoje stopy tak, jak to robił Charlie Chaplin. I zupełnie tak samo jak ten chłopiec, który grał w serialu Platfusa.

— Czy pan myśli, że przyszedł do studia dźwiękowego, żeby ode­brać puchary? — zapytał Jupe.

Reżyser przytaknął.

— Wydaje mi się to oczywiste. No bo z jakiego innego powodu przychodziłby tak późno?

Jupe'owi trudno się było z tym nie zgodzić.

— Ale to jeszcze nie dowód, że Platfus jest złodziejem — dodał.

— Nie, ale wiele na to wskazuje. — Reżyser wypowiedział te słowa swoim dawnym zdecydowanym głosem i wyprostował plecy. — Być może nie wolno mi było tego robić. Ale dzisiaj jest niedziela i w stu­diu się nie pracuje. Będzie stało puste aż do poniedziałku. I dlatego kiedy opuszczałem studio, zamknąłem drzwi na kłódkę.

Wyjął klucz z kieszeni i położył go na biurku.

— Mam przeczucie, że Platfus naprawdę ukradł te puchary — po­wiedział zdecydowanym głosem. — I coś mi mówi, że wróci do studia dźwiękowego w nadziei, że je zastanie nie zamknięte i że znajdzie ukryte w lampie łukowej puchary.

— Bardzo możliwe, że ma pan rację — powiedział Jupe. — No bo on oczywiście nie może wiedzieć, że my je już odnaleźliśmy.

— Otóż to. Dział reklamy otrzymał wyraźne polecenie, żeby nikomu nic na ten temat nie mówić. — Reżyser posunął klucze w kierunku Jupe'a — Weź je — powiedział obserwuj uważnie Platfusa. Możliwe, że wpadniesz na jakiś sposób, żeby go zdemaskować A teraz musimy się już pożegnać, bo mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia przed rozpoczęciem kwizu.

Jupe wziął klucze i podniósł się z krzesła.

— Obserwuj uważnie Platfusa — Powtórzył Luther Lomax na po­żegnanie.

Na korytarzu Jupe popatrzył na zegarek. Zostawały mu jeszcze prawie dwie godziny do czasu, kiedy był umówiony w studiu. Wsiadł w windę i pojechał z powrotem na dół, a następnie rozsiadł się wygod­nie na umieszczonej w rogu kanapie. Ludzie nieustannie otwierali i za­mykali wejściowe drzwi, zatrzymywali się przy recepcji, a następnie podążali w kierunku wind.

Nagle Jupe pochylił się do przodu i zakrył twarz dłońmi.

Osoba, którą zgodnie z poleceniem Lomaxa miał uważnie obserwować, właśnie pojawiła się w studiu.

Widział, jak Platfus przechodzi obok niego i wsiada do windy. Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, Jupe wstał zaczął się przypatrywać światłom, sygnalizującym na którym piętrze winda się zatrzymuje.

Winda zatrzymywała się wiele razy. I dlatego Jupe nie miał możności sprawdzić, na którym piętrze Platfus z niej wysiadł. W związku z tym nie było sensu próbować go śledzić. Jupe usadowił się z powrotem na kanapie.

Jednej rzeczy był pewien: studio telewizyjne, gdzie miał się odbyć kwiz, mieściło się na siedemnastym piętrze, a tam winda się nie zatrzy­mywała. A więc Platfus nie podąża do studia. Bardzo możliwe, że po prostu chciał odwiedzić kogoś w tym budynku. Dlatego istniała szansa, ze będzie z powrotem przechodził obok recepcji.

Jupe postanowił zostać na swoim miejscu i poczekać na dalszy rozwój wypadków. Nie musiał długo czekać. Za niecałe pięć minut Platfus przeszedł z powrotem obok niego, trzymając w ręku jakąś koper­tę. Po chwili wyszedł na ulicę.

Jupiter podążył w ślad za nim, zachowując bezpieczną odległość, Chłopiec właśnie wchodził na chodnik, kiedy w ostatniej chwili zdążył zauważyć jak Platfus wskakuje na stary motocykl i z hałasem odjeżdża aleją w kierunku studia filmowego przy ulicy Winnej.

Jupe rozejrzał się wokół. Parę kroków od niego jakaś starsza pani właśnie wysiadała z taksówki, która zatrzymała się tuż przed budynkiem stacji telewizyjnej. Jupe poczekał, aż kobieta zapłaci a potem wskoczył na tylnie siedzenie samochodu.

— Dokąd mamy jechać? — zapytał taksówkarz.

Jupe pochylił się do przodu, myśląc intensywnie. Jeśli Platfus udawał się do studia dźwiękowego, co by było zgodne z teorią Jupe'a, to nie miało sensu jechać za nim. Znacznie lepszym rozwiązaniem będzie po prostu zjawić się tam przed nim i ukryć się gdzieś w studiu dźwiękowym.

Jupe dał taksówkarzowi adres studia filmowego przy ulicy Winnej. Sądząc po klekoczącym dźwięku motocykla, którym jechał Platfus, istniała duża szansa, że Pierwszy Detektyw będzie tam znacznie szybciej od niego.

I tak też było. Taksówka minęła motocykl już przy drugich światłach, a studio znajdowało się o niecałe cztery kilometry dalej, tuż za Aleją Hollywoodzką.

Jupe zapłacił taksówkarzowi przy bramie studia, pokazał przepustkę strażnikowi i szybko przeszedł wyludnioną ulicą ze sławnymi budynkami do drzwi Studia Numer Dziewięć. Za pomocą klucza, który dostał od Luthera Lomaxa, otworzył kłódkę i wkroczył do środka.

Olbrzymie studio dźwiękowe było całkowicie pogrążone w ciemnościach. Jupe żałował, że nie zabrał z sobą latarki, ale nie chciał tracić czasu na tego typu rozważania. Jeśli Platfus wybierał się do studia dla odzyskania skradzionych srebrnych pucharów, to mógł się tu stawić lada moment.

Jupe zostawił solidnie obite drzwi wejściowe trochę uchylone, tak żeby wnikało przez nie nieco światła, i zaczął iść po omacku w kierunku kuchni mieszczącej się na końcu tego olbrzymiego budynku. Przeszedł jakieś dziewięć metrów, kiedy nagle usłyszał głuchy odgłos tuż za sobą. Szybko się odwrócił i popatrzył w kierunku drzwi.

Wąska struga światła, wydobywająca się przez szczelinę w uchylonych drzwiach zniknęła, i Jupe zrozumiał, że drzwi zamknięto od ze­wnętrz.

Pierwszy Detektyw podbiegł do drzwi tak szybko, jak tylko pozwalały mu na to panujące w budynku egipskie ciemności, i starał się je otworzyć. Spróbował jeszcze raz, wkładając w to tym razem więcej wysił­ku. Pomagając sobie ramieniem, napierał na drzwi z całych sił.

Ale ani drgnęły. Ktoś zamknął je na kłódkę. Jupe był uwięziony! Złapany w pułapkę w ogromnym, dźwiękoszczelnym studiu. Nawet gdyby krzyczał z całych sił, nikt znajdujący się na zewnątrz nie byłby w stanie go usłyszeć. Nie mógł też liczyć na to, że ktoś przypadkowo go oswobodzi. Nikt nie będzie próbował dostać się do studia dźwiękowego przed pierwszą zmianą robotników, którzy pojawią się dopiero w ponie­działek rano.

A za półtorej godziny, albo nawet wcześniej, Ogar i Peggy i cała reszta przystąpią do udziału w pierwszym kwizie Małych Urwisów.

Jupe stał przez chwilę zupełnie nieruchomo. Jego umysł pracował na przyspieszonych obrotach, ale chłopiec nie poddawał się panice. Obmyślał pian, punkt po punkcie.

Punkt Pierwszy. Światło.

Przed oczami pojawił mu się obraz Luthera Lomaxa, idącego od strony głównego przełącznika światła, zaraz po tym jak reżyser zasko­czył ich, kiedy właśnie odnaleźli srebrne puchary.

Jupe szedł ostrożnie, po omacku, tuż przy ścianie studia dźwię­kowego, starając się dotrzeć do miejsca, gdzie znajdowała się kuchnia. Miał wrażenie, że upłynęło mnóstwo czasu, zanim jego palce dotknęły dużej, metalowej skrzynki z wyłącznikiem światła. Znalazł uchwyt i otwo­rzył skrzynkę. Wymacał dłonią rączkę wyłącznika i opuścił ją na dół.

Kuchnia wypełniła się światłem.

Punkt Drugi. Telefon.

Był przymocowany do ściany, w odległości paru metrów od niego. Podszedł tam i przyłożył słuchawkę do ucha.

Telefon był głuchy.

ROZDZIAŁ 7

W pułapce!

Pierwszy Detektyw nie stracił odwagi, kiedy okazało się, że telefon nie działa. Szczerze mówiąc, nie spodziewał się niczego innego. Ten, kto go zaryglował w studiu dźwiękowym, żeby w ten sposób nie dopuś­cić do jego udziału w kwizie, musiał mieć oczywiście pewność, że Jupe nie będzie mógł zatelefonować po pomoc.

Punkt Trzeci. Jeśli to będzie możliwe, napraw telefon.

Odnalezienie miejsca, w którym przecięto kabel, nie było trudne, bo zrobiono to tuż przy podłodze. Ten, kto to zrobił, był bardzo dokładny. Nie zadowolił się przecięciem kabla nożyczkami, ale usunął również większą jego część.

Skrzynka z narzędziami stolarskimi stała w dalszym ciągu na pod­łodze w kuchni. Znajdowała się w niej para dobrych, solidnych kleszczy. Znalezienie kabla w studiu dźwiękowym nie było rzeczą trudną. Jupe wziął, co mu było potrzebne, z niewielkiego, pionowego reflektora.

Spieszył się, jak tylko mógł, żeby połączyć luźno zwisające końce kabla telefonicznego. Serce waliło mu jak młotem, kiedy znowu podniósł słuchawkę do ucha. Wiedział, że istniała niewielka, ale przerażająca możliwość, że linię telefoniczną przecięto również na zewnątrz studia.

Nagle usłyszał jeden z najcudowniejszych dźwięków na świecie: sygnał telefoniczny.

Jupe rozważał możliwość, żeby zadzwonić do recepcji studia i po­prosić o przysłanie kogoś z zapasowym kluczem. Ale łatwo było wyob­razić sobie wszystkie te pytania i wyjaśnienia, które taki krok za sobą pociągnie. Dlatego zdecydował, że w tej sytuacji lepiej będzie zwrócić się o pomoc do kolegów.

Pete właśnie przyszedł z plaży. Już po drugim sygnale podniósł słuchawkę. Jupe wytłumaczył mu, gdzie się znajduje, i w wielkim skrócie opisał przebieg wydarzeń.

— Zadzwoń do Gordona Harkera i poproś go, żeby przywiózł ciebie tutaj jak najszybciej mówił Pierwszy Detektyw. — Spróbuję prze­ciąć obicie drzwi na dole i przez szparę przecisnąć klucz.

Pete nie tracił czasu. Zaraz po odłożeniu słuchawki zadzwonił do agencji wynajmu limuzyn i rozmawiał z Gordonem Harkerem. Za pół godziny szofer przyjechał pod dom Pete'a. Pete i Bob, który po otrzyma­niu alarmującego telefonu natychmiast przyjechał do kolegi na rowerze wgramolili się na tylne siedzenie samochodu.

Limuzyna przeciskała się zręcznie poprzez niedzielny tłok panujący na drodze do Hollywoodu a chłopcom nie pozostawało nic innego, jak tylko siedzieć i nabierać sił do dalszej akcji. W końcu samochód skręcił w ulicę Winną i oczom detektywów ukazały się bramy filmowego studia.

Gordon Harker zatrzymał samochód. Pilnujący bramy strażnik opuścił swoją kabinę i podszedł do limuzyny.

— Proszę pokazać Przepustki — powiedział.

Dwaj detektywi popatrzyli na siebie, a na ich twarzach odmalowała się konsternacja. Przepustka do studia znajdowała się u Jupe'a.

Pierwszy Detektyw po raz ostatni użył dłuta. Następnie odsunął narzędzia i podważył cienki kawałek drewna, który wydłubał ze spodu drzwi, i umieścił go obok szczątków już wcześniej oderwanego obicia Potem położył się na podłodze, i wytężając wzrok starał się dostrzec jak najwięcej poprzez utworzoną w ten sposób szczelinę w drzwiach.

Wszystko było w porządku. Punkt Czwarty został wykonany. Po­przez szczelinę przedostawała się teraz wąska smuga światła. Jak tylko Pete tutaj dotrze, Jupe będzie mógł przecisnąć przez nią klucz.

Pierwszy Detektyw popatrzył na zegarek. Za siedemnaście minut druga. Dlaczego Pete jeszcze się nie zjawił? Powinien już tutaj być. Czy nie mógł się dodzwonić do szofera? A może spóźniał się z innego powodu”?

Z rosnącym uczuciem niepokoju Jupiter Jones przypomniał sobie o swoim trudnym do wytłumaczenia podejrzeniu w stosunku do Gor­dona Harkera.

Limuzyna stała w dalszym ciągu na ulicy.

— Mamy przepustkę, ale zostawiliśmy ją w domu -— powiedział Pete strażnikowi. — Czy pan nas sobie nie przypomina? Byliśmy tutaj wczoraj w związku ze spotkaniem Małych Urwisów. A teraz przyjechaliś­my po naszego kolegę, Jupitera Jonesa.

Strażnik potrząsnął niewzruszenie głową. Wyjaśnienia Pete'a nie zrobiły na nim wrażenia.

— Nic o tym nie wiem — oświadczył. — Na mojej liście nie ma dzisiaj żadnych odwiedzających. A bez przepustki nie mogę nikogo wpuścić do środka.

— No tak, ale... — wyjąkał Bob, tracąc nadzieję. — Przecież my...

Nie udało mu się dokończyć zdania. Gordon Harker otworzył tylne drzwi samochodu.

— W porządku — powiedział. — Będzie lepiej, jak wyskoczycie teraz, chłopcy.

Pete i Bob zrobili, o co ich proszono. Gordon Harker podszedł do strażnika.

— Limuzyna jest dla pana Miltona Glassa z działu reklamy — po­wiedział. — Przywiozłem tutaj tych chłopców ponieważ chcieli zoba­czyć studio.

— Nie wydaje mi się, żeby pan Glass był teraz w biurze... — zaczął strażnik.

— Jego sekretarka zamówiła limuzynę. — Szofer nie pozwolił mu dokończyć i szybko zamknął drzwi samochodu, szepcząc równocześnie dc stojącego tuż obok Pete'a: — Gdzie on teraz jest?

— W Studiu Numer Dziewięć — odpowiedział szeptem Pete. — Ktoś go tam zamknął. Poda panu klucz przez szparę w drzwiach.

Szofer zajął znowu miejsce za kierownicą. Strażnik wpuścił go do środka. Pete i Bob obserwowali przez chwilę, jak samochód oddala się ulicą ze sławnymi budynkami.

Jupe miał rację, pomyślał Bob. Ten Gordon Harker to naprawdę tajemniczy facet.

Jupiter leżał w dalszym ciągu na podłodze studia dźwiękowego i ob­serwował światło przedostające się przez szczelinę w drzwiach. Nagle światło zniknęło.

— Czy to ty, Pete? — zapytał Jupe.

— Nie, to ja. — Pierwszy Detektyw z trudem słyszał głos mężczy­zny. — To ja, Gordon Harker, kierowca. Proszę mi podać klucz.

Jupe zawahał się przez moment. Naprawa telefonu, przecięcie obi­cia i drewna w drzwiach kosztowało go dużo pracy i dlatego nie chciał podać klucza niewłaściwej osobie. Komuś, kto mógłby po prostu sobie odejść i zostawić go na łasce losu do poniedziałku. Nie było nawet wykluczone, że to Harker szedł za nim do studia i że to właśnie on go w nim zamknął.

Znowu spojrzał na zegarek. Za dwanaście minut druga. Nie było czasu na wahanie. Pomimo wszystko istnieje przecież szansa, że szo­fer jest jego sprzymierzeńcem. Musi mu zaufać.

Przecisnął klucz przez szparę w drzwiach i podniósł się z podłogi. Chwilę czekał.

Drzwi się otworzyły.

Z uczuciem ulgi Pierwszy Detektyw wyszedł na oświetloną słońcem ulicę.

— Dziękuję panu, panie Harker — powiedział z wdzięcznością.

— Musimy się pospieszyć. Twoi przyjaciele czekają przy bramie. Zabierzemy ich po drodze i wydaje mi się, że uda nam się zdążyć na drugą.

Do studia dotarli w ostatniej chwili. Była za dwie minuty druga, kiedy Jupe i dwójka jego przyjaciół wbiegli do dużego budynku studia, a na­stępnie w pośpiechu wskoczyli do windy.

Drzwi do studia na siedemnastym piętrze, gdzie zgodnie z planem miał się odbyć kwiz, były jeszcze otwarte. Umundurowany kontroler przepuścił go szybko między krzesłami do środka.

Następnie pokazał mu jego miejsce na długiej, drewnianej ławie, przypominającej ławę przysięgłych w sądzie. Podczas kiedy kontroler przymocowywał mikrofon do jego krawata, Jupe obserwował uważnie siedzącego tuż obok Platfusa. Interesowały go przede wszystkim oczy chłopaka.

— Cześć — powiedział Platfus. — To było w ostatniej chwili, co?

Zupełnie pewien nie mogę być, pomyślał Jupe. Człowiek nigdy nie ma absolutnej pewności, jeśli chodzi o twarze i reakcje innych ludzi. Ale zaryzykowałbym moje dobre imię detektywa, że się nie mylę.

Platfus nie był wcale zaskoczony obecnością Pierwszego Detektywa w studiu.

Jupe obrzucił szybko spojrzeniem pozostałych ludzi na scenie. Peggy również nie wyglądała na zaskoczoną. Przeciwnie, widać było, że sprawiło jej wyraźną ulgę, że Jupe zdążył przyjść na czas. Obdaro­wała go teraz serdecznym, przyjacielskim spojrzeniem.

Ogar wyglądał także na zadowolonego. To samo można było powie­dzieć o Miltonie Glassie, który był gospodarzem kwizu.

Jedyną osobą, która nie odwzajemniła spojrzenia Jupe'a i która wykazywała niezadowolenie z zaistniałej sytuacji, był młody mężczyzna o długich, opadających na ramiona włosach.

Mężczyzną tym był Łysa Czaszka.

ROZDZIAŁ 8

Pierwszy kwiz

Kamery telewizyjne poszły w ruch. Pierwszy kwiz Show Małych Urwisów właśnie się rozpoczął.

Milton Glass rozgrzał publiczność opowiedzeniem paru dowcipów, jak zwykle okraszonych promiennym uśmiechem, a następnie wytłuma­czył zasady kwizu.

Uczestnicy będą odpowiadać na pytania po kolei. Poprawna od­powiedź daje pięć punktów, a niewłaściwa zero. Jeśli jeden z nich nie będzie mógł udzielić odpowiedzi na pytanie, pozostali mogą się zgła­szać dobrowolnie, poprzez wyciągnięcie ręki do góry. W przypadku poprawnej odpowiedzi uzyskują pięć punktów, ale jeśli się pomylą, tracą pięć punktów.

Milton Glass odwrócił się i obdarzył uśmiechem wszystkich uczestników.

— A więc nie zgłaszajcie się dobrowolnie, jeśli nie jesteście pewni — ostrzegł ich.

Następnie ustawił się ponownie twarzą w kierunku kamer i publicz­ności.

— W niektórych kwizach jest zazwyczaj kilkanaście różnych kate­gorii — kontynuował swoje wyjaśnienia. — Ale w naszym będzie tylko jedna. Małe Urwisy będą odpowiadać wyłącznie na jeden temat —zrobił małą przerwę, ukazując w uśmiechu olśniewająca białe zęby — a tematem tym będą oni sami.

Od strony publiczności doleciał podniecony szmer głosów.

Milton Glass pospieszył z wyjaśnieniem.

— W Szwecji jest takie powiedzenie „kłamać jak naoczny świadek”. No cóż, w naszym kwizie Małe Urwisy będą własnymi świadkami. Na początku każdego programu pokażemy im fragmenty filmu, będącego kombinacją scen pochodzących z różnych odcinków serialu o Małych Urwisach. A państwo w naszym studiu będziecie mieli możliwość obserwowania tego na tym właśnie ekranie.

Milton Glass wskazał palcem na wielki ekran, który zajmował część sceny był widoczny od strony publiczności.

— Nasi uczestnicy będą mogli zobaczyć film tylko jeden raz — na tym oto ekranie.

Jupe wpatrywał się w ekran, umieszczony przed jego, Ogara i pozo­stałych Małych Urwisów wzrokiem. Chłopiec był w wyśmienitym hu­morze. Ze wszystkich możliwych kategorii trudno było sobie wyobrazić lepszą, lepiej odpowiadającą jego zdolnościom. Pierwszy Detektyw był uderzony doskonałą pamięcią, a poza tym był niezwykle spostrzega­wczy. Dlatego nawet nie dopuszczał do siebie myśli, że mógłby się potknąć na którymś pytaniu. Postanowił, że będzie się zgłaszał jak najczęściej i najszybciej, jak tylko któryś z uczestników kwizu udzieli niewłaściwej odpowiedzi.

Popatrzył na siedzących obok niego konkurentów: na Platfusa, potem Peggy, na Łysą Czaszkę i Ogara. Tylko Łysa Czaszka się uśmiechał.

— A więc zaczynamy nasz kwiz — powiedział Milton Glass. — Już za chwilę zobaczymy, jak Małe Urwisy radzą sobie z pytaniami.

Po tych słowach zajął miejsce przy elektronicznej tablicy wyników. Jupe skoncentrował całą swoją uwagę na ekranie, na którym właśnie rozpoczął się film.

Nie był to film we właściwym sensie tego słowa — nie było w nim żadnej fabuły. Była to mieszanka fragmentów, pochodzących ze starych komedii, gdzie sceny zmieniały się jedna za drugą.

Łysa Czaszka i Ogar byli zajęci wsypywaniem prochu do mąki, której Śliczna Peggy używała do robienia ciasta. Czarnoskóry chłopiec, zwany Naleśnikiem, o włosach przypominających kolce jeża, wypusz­czał powietrze z opon roweru Platfusa. Nieznajomy w średnim wieku, który od czasu do czasu grywał w serialu, wręczył Małym Urwisom dolana za obserwowanie samochodu, wypełnionego skradzionymi apa­ratami radiowymi. Mały Tłuścioszek został porwany i przywiązany do drzewa przez inne dzieciaki, które planowały wymuszenie okupu w po­staci pudełka słodyczy. Łysa Czaszka, poruszając figlarnie uszami, sta­rał się namówić Naleśnika, żeby szukał zakopanego skarbu wśród trującego bluszczu, podczas kiedy pozostali przypatrywali się temu i chi­chotali. Śliczna Peggy uwalniała przywiązanego do drzewa Małego Tłuścioszka, rozwiązując liczne supły.

Dokładnie po dwóch minutach film się skończył, a na scenie widow­ni ponownie zapaliło się światło. Publiczność, która śmiała się rozbawio­na w trakcie pokazu filmu, skwitowała jego koniec oklaskami. Kamery zatrzymały się teraz na Miltonie Glassie, który obrócił się na krześle twarzą w kierunku uczestników kwizu.

Pierwsze pytanie było przeznaczone dla Peggy.

— Kto wypuścił powietrze z opon motocykla? — zapytał Glass ze swoim rozbrajającym uśmiechem.

— Nikt tego nie zrobił — odpowiedziała z uśmiechem Peggy.

Jupe'owi imponowało jej zdecydowanie i koncentracja. Było widocz­ne, że wygranie kwizu miało dla niej duże znaczenie. Przypomniał sobie, co mówiła o pieniądzach, potrzebnych jej na naukę w collegeu.

— To nie był motocykl — uzupełniła swoją odpowiedź Peggy. — Chodzi tutaj o zwykły rower, z którego Naleśnik wypuścił powietrze.

— Zgadza się. — Publiczność zareagowała na to oklaskami. Na elektronicznej tablicy wyników Milton Glass zanotował pięć punktów dla Peggy.

Teraz przyszła kolej na Łysą Czaszkę. Pytano go o kolor roweru i chłopak bez wahania udzielił prawidłowej odpowiedzi.

— Zielony — padło z jego ust.

Ponowne oklaski ze strony publiczności. Następny w kolejności był Ogar.

— Po której stronie kierownicy roweru była umieszczona przerzutka?

Ogar się zawahał.

— Czy nie po prawej? — zaproponował nieco niepewnym głosem. Szmer rozczarowania ze strony publiczności.

Jupe podniósł rękę sekundę wcześniej niż Łysa Czaszka. Czekał, podczas gdy Milton Glass zapewniał Ogara, że jest mu przykro z po­wodu jego niewłaściwej odpowiedzi.

— Dwie osoby chcą dobrowolnie odpowiedzieć na to pytanie —Glass obdarował promiennym uśmiechem obu chłopców. Następnie wskazał palcem na Jupe'a.

— Rower nie miał przerzutki — powiedział Pierwszy Detektyw gło­sem poczciwego głuptaska.

— Zupełnie prawidłowo.

Wielkie oklaski. I dodatkowych pięć punktów dla Jupe'a. Łysa Czaszka patrzył spode łba na ukazujące się na tablicy wyników punkty.

Teraz przyszła kolej na Platfusa.

Pytanie było łatwe, brzmiało:

— Co było dodatkowym składnikiem w cieście Ślicznej Peggy?

— Proch.

— Zgadza się!

Pięć punktów i grzeczne oklaski dla Platfusa.

Milton Glass zapytał teraz z uśmiechem Jupitera Jonesa.

— Ile supłów musiała Śliczna Peggy rozwiązać, żeby oswobodzić Małego Tłuścioszka?

Jupe zobaczył, że Peggy unosi rękę do góry. Zrobiła to tak szybko, że Jupiter nawet nie zdążył udawać, że jest zaskoczony pytaniem. Miał prawie ochotę dać błędną odpowiedź i w ten sposób pozwolić jej uzy­skać następnych pięć punktów, ale z drugiej strony nie chciał, żeby Łysa Czaszka był górą.

— Cztery su-su-supły? — powiedział, udając, że prawidłowa od­powiedź była tylko dziełem przypadku.

— Zgadza się.

Następne oklaski zakończyły tę część programu. Milton Glass od­czytał starannie wszystkie uzyskane wyniki, chociaż każdy i tak mógł je zobaczyć bez problemów. Wydawało się, że pozowanie przed kamera­mi sprawia mu wyraźną przyjemność.

Jupe popatrzył w stronę pomieszczenia kontrolnego, znajdującego się na tyłach sceny, gdzie Luther Lomax obserwował program na moni­torze. Miał tak skupiony wyraz twarzy, że sprawiał wrażenie pilota pró­bującego wylądować w potwornej mgle.

Spojrzenie Jupe'a pobiegło w inną stronę i Pierwszy Detektyw do­strzegł Boba i Pete'a, siedzących w piątym rzędzie wśród publiczności.

Obok nich zobaczył Gordona Harkera. Kierowca trzymał na kolanach kartkę, na której pospiesznie coś notował.

Kiedy Pete złapał spojrzenie Jupe'a, podniósł zaciśnięte dłonie gestem zawodowego boksera, który obwieszcza o swoim zwycięstwie.

Obok Harkera siedział Bob. Chłopak nie mógł się powstrzymać od zerknięcia na trzymaną przez kierowcę kartkę. Harker uśmiechnął się i pokazał mu, co zapisał.

Zwykły rower

Zielony

Nie ma przerzutki

Proch

Cztery

— Próbowałem po prostu odgadnąć odpowiedzi, jeszcze zanim to zrobili uczestnicy kwizu — wyjaśnił. Pokazał ptaszki, które robił przy każdej prawidłowej odpowiedzi.

Rozpoczęła się następna runda pytań. Peggy i Łysa Czaszka udzie­lili poprawnych odpowiedzi. Ogarowi znowu się nie powiodło i Łysa Czaszka był tym razem szybszy od Jupe'a i uzyskał dodatkowe punkty. Platfus tym razem podzielił los Ogara. Jupe podniósł rękę do góry jako pierwszy, uprzedzając zarówno Łysą Czaszkę, jak i Peggy i zdobył w ten sposób dodatkowe pięć punktów.

Milton Glass powtarzał tę samą scenę z podliczaniem punktów po każdej rundzie, pozując przy tym przed kamerami ze swoim promien­nym uśmiechem na ustach i zabawiając publiczność opowiadaniem ko­lejnej serii żarcików.

Przed rozpoczęciem piątej, ostatniej rundy Jupe wyprzedzał Łysą Czaszkę o pięć punktów, a Peggy o dziesięć. Ogar i Platfus byli prak­tycznie bez szans w dalszych zawodach.

Rozpoczęła się ostatnia runda pytań.

— Dlaczego samochód nieznajomego był podejrzany?

— Bo było w nim pełno skradzionych aparatów radiowych.

— Zgadza się. — Pięć punktów dla Peggy.

Oklaski ze strony publiczności.

Łysa Czaszka zdobył znowu pięć punktów. Wymienił poprawnie markę samochodu i był nawet w stanie podać rok produkcji. Okazało się, że chodziło o niemalże starożytnego pierce-arrowa z dwudziestego dziewiątego roku.

Tym razem Ogar otrzymał łatwe pytanie.

— Ile pieniędzy zapłacił nieznajomy Małym Urwisom za pilnowanie samochodu?

— Jednego dolara.

— Poprawna odpowiedź.

Oklaski dla Ogara.

Nawet Platfus zdobył punkty w tej rundzie. Pamiętał przezwisko, nadane przez Małe Urwisy nieznajomemu. Nazywano go pan Aferzysta.

Jupe był ostatni w kolejności i przeznaczonym dla niego pytaniem miała się zakończyć pierwsza część kwizu.

— Jak się nazywał aktor, który grał pana Aferzystę?

To nie było zupełnie w porządku ze strony autora kwizu, że Jupe otrzymał tego typu pytanie. Nie miało ono nic wspólnego z oglądanym na początku kwizu filmem ani z koncepcją naocznego świadka. Jeśli Jupe nie będzie w stanie przypomnieć sobie nazwiska aktora, którego widział zaledwie parę razy, i to w wieku trzech lat, to wówczas straci pięć punktów.

Łysa Czaszka i Peggy zaczęli gorączkowo wymachiwać rękami.

Jupe zmarszczył czoło w wielkim wysiłku, udając, że nie zna od­powiedzi na pytanie. Odgrywał głupiego, żeby zmylić Łysą Czaszkę. Jupiter spotkał przypadkowo tego aktora jakiś czas temu, w związku z rozwiązywaną właśnie przez Trzech Detektywów sprawą kradzieży w muzeum. Dlatego rozpoznał go od razu i pamiętał doskonale jego nazwisko.

— Na-na-nazywał się Edmund Frank — wydusił z siebie, uśmie­chając się przy tym niezwykle głupkowato.

— Zgadza się.

Publiczność po prostu oszalała z zachwytu.

Program się skończył. Jupe wyprzedzał w dalszym ciągu Łysą Czaszkę o pięć punktów. Publiczność zaczęła opuszczać salę, a Milton Glass przypomniał uczestnikom kwizu, żeby przyszli do stacji telewizyj­nej punktualnie o godzinie drugiej następnego dnia.

Wyraźnie zmartwiona Peggy spieszyła się do wyjścia. Jupe patrzył, jak opuszcza studio. Było mu żal dziewczyny i miał wielką ochotę pomóc jej w jakiś sposób. Ale dopóki Łysa Czaszka był jego najgroźniejszym konkurentem, Pierwszy Detektyw chciał zrobić wszystko, żeby wygrać kwiz. Czuł, że ma w dalszym ciągu porachunki z Łysą Czaszką, chociażby za sposób, w jaki tamten traktował go wiele lat temu.

Jupe również ruszył do wyjścia, chcąc się dołączyć do dwójki swoich przyjaciół, znajdujących się na zupełnie już pustej widowni. Nagle zoba­czył długi skórzany rękaw. Łysa Czaszka schwycił go brutalnie za ramię. Jego uścisk był mocny jak stal.

— Miej się na baczności, Mały Tłuścioszku — warknął wysoki mło­dzieniec. — Przejrzałem cię. Wiem o tobie wszystko. Zgrywasz się na idiotę, żeby wygrać te dwadzieścia tysięcy.

Jupiter odwrócił się. Uścisk Łysej Czaszki stał się jeszcze mocniejszy.

— Ostrzegam cię, Tłuścioszku — powiedział prześladowca. — Skończ z tymi wygłupami, bo w przeciwnym razie... — nie dokończył zdania i opuścił Jupitera.

Bob i Pete czekali na Jupe'a w przejściu. Gordon Harker poszedł po samochód.

— Co ci powiedział ten Łysa Czaszka? — zapytał Pete Jupe'a.

Pierwszy Detektyw nie odpowiedział. Sam miał ochotę o coś zapytać.

— Bob — powiedział. — Siedziałeś obok Gordona Harkera, pra­wda?

— No tak. A o co chodzi?

— Co on pisał na tej kartce papieru podczas kwizu?

— Nic specjalnego. — Bob wzruszył ramionami. — Próbował po prostu odpowiedzieć na pytania, jeszcze zanim ty to zrobiłeś.

— Czy widziałeś jego odpowiedzi? — Jupe zmarszczył czoło. Jego głos miał to charakterystyczne zabarwienie, które oznaczało, że chłopak był na tropie pewnej zagadki i miał zamiar się nią zajmować, aż do uzyskania rozwiązania.

— Oczywiście. Sam mi je pokazał. Szło mu bardzo dobrze. Z jed­nym wyjątkiem odpowiedział poprawnie na wszystkie pytania.

— Czy zauważyłeś, o które pytanie chodziło? — zapytał Pierwszy Detektyw nie ukrywając podniecenia. — Może to ostatnie o Edmunda Franka? Czy na to pytanie nie potrafił odpowiedzieć poprawnie?

— Nie — Bob pokręcił przecząco głową. — Jedyne pytanie, które sprawiło mu trudność, dotyczyło samochodu pana Aferzysty. Na­zwisko tego aktora napisał poprawnie jeszcze na długo przed twoją odpowiedzią.

Jupe wpatrywał się przez chwilę w kolegę, potem pokiwał głową i poszedł dalej w kierunku wyjścia. I chociaż Bob i Pete próbowali go wypytywać podczas jazdy windą, Pierwszy Detektyw nie pisnął ani słowa, nie chcąc wyjawić, dlaczego tak bardzo interesowały go od­powiedzi kierowcy na pytania kwizowe.

Dopiero kiedy znaleźli się na chodniku i stali tam, oczekując na przyjazd limuzyny, Jupiter znowu się odezwał.

— Mogę zrozumieć, że odpowiedział poprawnie na wszystkie te pytania — powiedział w zamyśleniu. — Oczywiście oglądał film, tak jak wszyscy, i nie ulega wątpliwości, że jest inteligentnym mężczyzną... — Pierwszy Detektyw zawiesił głos.

— No i co? — dopytywali się dwaj pozostali detektywi. — No mów, Jupe. Dlaczego myślisz, że jest to takie dziwne?

— Jest dla mnie zagadką — powiedział Pierwszy Detektyw nieco roztargnionym głosem — jest dla mnie zagadką, dlaczego szofer limu­zyny tak bardzo interesuje się Małymi Urwisami.

ROZDZIAŁ 9

Człowiek, który wiedział za dużo

— Mam paru podejrzanych — powiedział Jupiter Jones. — Jako pierwszy na mojej liście figuruje Platfus. — Mówiąc to Jupe podniósł do góry swój pulchny palec.

Trzej Detektywi znajdowali się teraz w Kwaterze Głównej, do której udali się prosto z telewizji. Jupe siedział za biurkiem, a Bob i Pete na swoich zwykłych miejscach.

— A więc Platfus — powtórzył Pierwszy Detektyw. — Co właści­wie o nim wiemy?

Nie oczekiwał odpowiedzi na to pytanie. Po prostu głośno wyraził swoje myśli, co często robił, kiedy pracował nad rozwiązaniem jakiejś zagadki.

— Wiemy tylko, że mógł ukraść te srebrne puchary — ciągnął Jupe. — Ale równie dobrze mógł to zrobić każdy z pozostałych Urwi­sów. Wszyscy siedzieliśmy wokół tego samego stołu. W kuchni znajdo­wał się tłum ludzi — kelnerzy, elektrycy, maszyniści. Każdy z nas miał szansę przedostać się niepostrzeżenie na tył sceny, gdzie leżały te puchary, i pobyć tam przez parę minut, nie zwracając niczyjej uwagi.

— A co z Łysą Czaszką? — zapytał Pete, sadowiąc się wygodnie w fotelu bujanym. — To mój główny podejrzany.

Jupe zrobił znak ręką, chcąc w ten sposób powstrzymać Pete'a od dalszych uwag.

— Najpierw zajmijmy się Platfusem — powiedział. — Reżyser Luther Lomax podejrzewa Platfusa. Widział go w pobliżu Studia Numer Dziewięć tej krytycznej nocy i miał wrażenie, że chłopak wrócił tam, żeby odzyskać skradzione puchary. Ale Lomax go przestraszył. Z dru­giej strony reżyser był pewny, że Platfus przyjdzie znowu do studia w tym samym celu. I niewykluczone, że miał rację. Za kwadrans jede­nasta dzisiejszego przedpołudnia Platfus dosiada swojego motocykla i zmierza w kierunku studia filmowego. Jadę za nim i jestem pierwszy na miejscu. Platfus widzi, jak wchodzę do studia dźwiękowego. Ogarnia go panika dlatego zamyka mnie w studiu...

— Zupełnie niegłupio pomyślane — przyznał Bob.

— Być może. — Jupe skubał wargę. Takie rozwiązanie wydawało się prawdopodobne, pomyślał, ale nie wszystko było w nim zupełnie jasne. Jupe uważał, że ten, kto go zamknął w studiu, nie działał w pani­ce, ale zrobił to z pewnego bardzo konkretnego powodu — a mianowicie po to, żeby się pozbyć konkurenta. A Platfusowi nigdy specjalnie nie zależało na tym kwizie. Prawdopodobnie sądził, że i tak nie ma wielkiej szansy na zdobycie głównej wygranej.

Z drugiej strony Jupe nie bardzo wierzył w zbieg okoliczności. Nie był całkowicie przekonany, że Platfus wybrał się tego ranka do studia dźwiękowego zupełnie przypadkowo.

— A teraz drugi podejrzany — Pierwszy Detektyw uniósł do góry drugi palec.

— Łysa Czaszka — podsunął mu Pete w podnieceniu.

— Tak, dlaczego nie. Chłopak jest bardzo cwany. Jest chciwy na pieniądze. Nienawidzi Miltona Glassa i całego tego pomysłu ze spot­kaniem po latach w gronie Urwisów. Żądał stu dolarów za występ w zwykłym talk show. I cholernie mu zależy na wygraniu kwizu. Pode­jrzewa mnie że tylko zgrywam się na głupiego dzieciaka, i mówi, że wie, kim jestem.

— A skąd masz tego typu informacje? — przerwał mu Bob.

— Oświadczył mi to Łysa Czaszka, kiedy schwycił mnie za ramię po dzisiejszym kwizie — powiedział Jupe w roztargnieniu. — I jeśli Łysa Czaszka widział, że wchodzę do Studia Numer Dziewięć na półtorej godziny przed rozpoczęciem nagrań, mógł ulec pokusie pozbycia się niebezpiecznego rywala. A kiedy pomimo wszystko dotarłem do telewizji na czas, tylko Łysa Czaszka wyglądał na zaskoczonego moją obecnością. I co robił Łysa Czaszka w studiu filmowym dzisiaj przed południem? W tym samym czasie co Platfus?

— No przecież mógł tam być zupełnie przypadkowo, nie? — od­powiedział Bob.

— Nie — Jupe pokręcił zdecydowanie głową. — Nie wierzę w zbieg okoliczności.

Milczał przez chwilę, pogrążony w swoich myślach, a potem pod­niósł trzeci palec do góry.

— Mój trzeci podejrzany to Gordon Harker.

— Nie wydaje mi się, że byłby w stanie ukraść puchary. — Bob zaczynał naprawdę lubić szofera. — Nie jest po prostu tym typem człowieka.

— Może tak, a może nie. — Jupe był osobiście tego samego zdania, ale nie zamierzał wykluczyć Harkera spośród podejrzanych, tylko z tego powodu, że szofer sprawiał wrażenie bardzo sympatycznego faceta.

— Weź pod uwagę, że był on wczoraj w studiu dźwiękowym — powiedział znacząco. — Widziałem go tam tuz przed rozpoczęciem programu. Szedł w kierunku miejsca, gdzie znajdowały się puchary i nie wykorzystane światła. A poza tym był niezwykle zainteresowany spot­kaniem Małych Urwisów, od czasu kiedy to wszystko się zaczęło. Popro­sił mnie o bilet na dzisiejszy kwiz. A w czasie programu siedział na widowni i próbował odgadnąć odpowiedzi na pytania i notować je na kartce papieru. Znał również nazwisko tego podrzędnego aktora z serialu. Ale równocześnie kryje się ze swoim zainteresowaniem. Twierdzi na przykład, że nie zna drogi do Studia Numer Dziewięć... — Jupe zawie­sił na chwilę głos i popatrzył na swoich przyjaciół.

— Można powiedzieć — kontynuował swoje rozważania — że Gordon Harker to nie tylko człowiek, który wie za mało. Pamiętacie, jest taki stary film pana Hitchcocka i jego tytuł pasuje do Harkera, bo jest on również człowiekiem, który wie za dużo.

Pete zerknął na zegarek i skoczył na nogi.

— O rany, już jest czwarta, Jupe — powiedział.

Jupe zawahał się i popatrzył na telewizor. Właśnie o tej godzinie telewizja zaplanowała emisję jeszcze jednej starej komedii o Małych Urwisach. To będzie dla niego straszna męka oglądać ponownie siebie w roli Małego Tłuścioszka. Z drugiej strony niewykluczone, że będzie mógł wykorzystać film w czasie jutrzejszego kwizu. Pierwszy Detektyw czuł, że uważne obejrzenie tej komedii było jego obowiązkiem jako uczestnika konkursu.

— W porządku — powiedział z ciężkim westchnieniem. — Włącz telewizor, Bob.

Właśnie skończyła się pierwsza seria reklam. Jupe wzdrygnął się jak rażony prądem, kiedy zobaczył Małego Tłuścioszka na ekranie.

— Plosę, zabierzcie mnie ze sobą — błagał Mały Tłuścioszek.

Małe Urwisy potrząsnęły przecząco głowami. Cała paczka wybierała się do miasta na lody i oczywiście nikt nie miał ochoty na zabranie takiego berbecia ze sobą.

— No ale przecież nie możemy go zostawić tutaj zupełnie samego — zlitowała się nad nim Śliczna Peggy. — Biedny malec.

— W porządku. Jeśli ci go tak strasznie żal, to zostań z nim — zaproponował Łysa Czaszka.

Ale Peggy nie chciała zrezygnować z wyprawy do miasta. W końcu postanowili ciągnąć o to losy.

— O tak, baldzo fajnie — powiedział Mały Tłuścioszek. — Będą losy, będą lody. Duzo lodów.

Łysa Czaszka oszukiwał i Naleśnik przegrał.

— Ach, powiedz mi, Boże, dlaczego muszę zawsze tak ciężko harować? — zajęczał czarnoskóry chłopiec swoim śpiewnym głosem.

— Ach, przecież nie jestem żadną niańką.

Jeden z wątków filmu ukazywał pana Aferzystę i jego samochód, pełny skradzionych aparatów radiowych. Pan Aferzysta zapłacił Małym Urwisom za pilnowanie samochodu, ponieważ musiał w tym czasie do kogoś zadzwonić. Wszyscy wesoło się bawili w starym kabriolecie marki pierce-arrow, kiedy nagle przybyła policja i zabrała ze sobą samochód i dzieciaki.

Natomiast Naleśnik postanowił sam zrobić lody. Mały Tłuścioszek ochoczo mu pomagał, tylko że zamiast cukru dosypał do lodów soli.

Pan Aferzysta ukradł z powrotem swój kabriolet z posterunku policji. Na ekranie można było teraz obserwować pościg samochodowy, uczestnikami którego były również Małe Urwisy. Cała paczka siedziała na tylnym siedzeniu samochodu policyjnego i znakomicie się bawiła, rycząc i wyjąc...

Jupe podniósł się i wyłączył telewizor.

— Ale jak się to wszystko skończyło? — chciał wiedzieć Pete. — Czy policja złapała pana Aferzystę?

— Nie — wyjaśnił Jupe. — Autorzy filmu chcieli ponownie wyko­rzystać tego samego aktora w następnym odcinku, w którym Edmund Frank wynajmuje Naleśnika do kradzieży psa, i dlatego pozwolili mu wtedy uciec.

Pierwszy Detektyw podszedł do telefonu.

— Halo, czy to pan Harker — powiedział po chwili. — Mówi Jupi­ter Jones. Czy nie mógłby pan przyjechać teraz do składu złomu? Tak, możliwie jak najszybciej.

— Dokąd on ma nas zabrać? — dziwił się Bob, kiedy Jupe odłożył słuchawkę.

— Donikąd — odpowiedział Jupe, myśląc na głos. — Po prostu wpadło mi do głowy, że potrzebujemy sojusznika, dobrego przyjaciela właśnie teraz, kiedy rozwiązujemy zagadkę kradzieży pucharów. Kogoś, kogo nikt nie podejrzewa.

Stanowczo odmówił dalszych wyjaśnień i wszyscy oczekiwali w mil­czeniu na limuzynę. Wujek Tytus i ciocia Matylda poszli na aukcję, więc Jupe zaprosił Gordona Harkera na kawę do domu.

Całe towarzystwo usadowiło się w dużej, przyjemnej kuchni. Jupe przygotował dzbanek kawy dla pana Harkera i przyniósł wodę sodową dla chłopców.

Następnie zaczął mówić o kwizie.

— Cieszę się, że nie zapytano mnie, co to był za samochód — powiedział. — Też nie wiedziałem, o jaką markę chodzi.

— Naprawdę? — Gordon Harker popijał kawę małymi łykami. — Znałeś przecież odpowiedzi na pozostałe pytania.

— Owszem, ale nigdy nie występowałem w tych scenach — wy­jaśnił Jupe. — To znaczy tam, gdzie pojawiał się pan Aferzysta ze swoim samochodem. Za to Łysa Czaszka, Ogar i cała reszta brali w nich udział. Przypuszczam, że musieli zapytać Luthera Lomaxa albo kogoś innego o markę tego samochodu. No i dlatego Łysa Czaszka ją znał i pamiętał, że chodziło o pierce-arrowa. Ale ja nigdy nie widziałem tego samochodu.

— Ach, już rozumiem — powiedział kierowca. — Właśnie oglą­dałem tę scenę w telewizji, kiedy do mnie zadzwoniłeś. — Harker uśmiechnął się. — Ty i ten czarnoskóry chłopiec zostaliście w domu i robiliście lody.

— Czy pan lubi oglądać te stare komedie? — zapytał Jupe.

Harker wzruszył ramionami.

— Są głupawe — przyznał. — Ale za to całkiem zabawne.

— Ja nawet uważam, że są całkowicie kretyńskie — dodał Jupe. — Ale właśnie o to im chodziło. Autorzy serialu chcieli, żebyśmy zacho­wywali się jak idioci. Łysa Czaszka musiał poruszać uszami, a Ogar wywalać język. Mnie przeznaczono rolę sepleniącego tłuścioszka. Platfus śmieszył ogromnymi stopami, a Naleśnik śpiewnym sposobem mó­wienia.

Jupe zrobił małą pauzę.

— Ach, powiedz mi, Boże, dlaczego muszę tak ciężko harować? — Jupe doskonale naśladował głos czarnego aktora. — Ach, nie jestem przecież żadną niańką.

Gordon Harker zaczął się śmiać.

— Świetnie ci to wyszło — powiedział.

Pierwszy Detektyw pochylił się do przodu.

— Szczerze mówiąc, to wszystko jest teraz trochę żenujące, zga­dza się pan ze mną? Przynajmniej ja to tak odczuwam — powiedział z naciskiem.

— No, to zupełnie możliwe. — Kierowca wziął do ręki swoją cza­pkę. — A więc dokąd mam was teraz zawieźć?

— Nigdzie się nie wybieramy. — Jupe wyciągał rękę w kierunku szofera. — Po prostu chciałem ci powiedzieć cześć.

Bob i Pete wpatrywali się w osłupieniu w Jupe'a. Co on robi? I o czym on do diabła mówi?

Jupe stał z wyciągniętą ręką tak długo, dopóki kierowca jej nie uścisnął.

— Cieszę się, że cię znów widzę, Naleśniku — powiedział Pier­wszy Detektyw.

ROZDZIAŁ 10

Randka w Hollywoodzie

— No, cóż — powiedział Gordon Harker. — Miałem po prostu więcej szczęścia od pozostałych Małych Urwisów, no może z wyjątkiem Łysej Czaszki. Nigdy nie występowałem pod moim własnym nazwiskiem i kiedy serial przestał się ukazywać, nie miałem żadnych problemów w szkole. Z wyprostowanymi włosami i moim naturalnym tonem głosu w niczym nie przypominałem Naleśnika.

Dopił kawy i Jupe ponownie napełnił jego filiżankę. Dwaj pozostali detektywi oczekiwali w napięciu na dalszy ciąg historii Gardona Harkera.

— Moi rodzice odkładali pieniądze, które zarobiłem w serialu — mówił mężczyzna. — Dobrze się uczyłem i w wieku szesnastu lat ukończyłem średnią szkołę. Potem kontynuowałem naukę w semina­rium nauczycielskim i zostałem belfrem.

Popatrzył teraz na Jupe'a.

— Pracuję w dalszym ciągu jako nauczyciel — powiedział. — I lubię moją pracę. Lubię moich uczniów. Szkoła leży w tak zwanej trudnej dzielnicy i moi chłopcy nie należą do aniołów. Ale ja nie mam z nimi żadnych kłopotów. Dobrze się rozumiemy. — Uśmiechnął się krzywo. — Kiedy znowu zaczęli emitować ten serial o Małych Urwi­sach, przeraziłem się nie na żarty — powiedział. — Gdyby chłopcy z mojej klasy dowiedzieli się, że byłem Naleśnikiem, to byłby mój ko­niec. Czy możesz sobie wyobrazić, jak by się ze mnie naśmiewali? „Ach, Boże, dlaczego muszę zawsze tak ciężko harować?” — Naśladował śpiewny głos Naleśnika. — Nie mógłbym spokojnie przejść ulicą, bo cały czas stroiliby sobie ze mnie żarty I wykrzykiwali pod moim adresem tego typu idiotyzmy.

Jupe przytakiwał ze zrozumieniem. Dobrze pamiętał trzy ostatnie tygodnie roku szkolnego, tuż przed letnimi wakacjami, kiedy koledzy ze szkoły podchodzili do niego i prosili:

— No powiedz: „Plosę, psestań”, Mały Tłuścioszku. „Plosę”.

— Ale z drugiej strony — powiedział Gordon Harker po chwili za­stanowienia. — Z drugiej strony nie mogłem tak zupełnie tych starych czasów wymazać z pamięci. I ciekawiło mnie również, jak się potoczyły dalsze losy pozostałych Małych Urwisów. Jak sobie poradzili w życiu. Kiedyś w czasie wakacji zarobiłem trochę pieniędzy, pracując jako kierowca dla agencji wynajmu limuzyn. Jeździłem wtedy nawet parę razy do tego starego studia filmowego. I kiedy przeczytałem o spotkaniu Małych Urwisów, trudno mi było się powstrzymać, aby ich znowu nie zobaczyć. Poprosiłem znajomego kierowcę, żeby pozwolił mi siebie zastąpić w ten sposób mogłem jeździć do studia w czasie trwania kwizu.

— Jeśli jeździłeś często do studia — przerwał mu Jupe — no to dlaczego nie znałeś drogi do Studia Numer Dziewięć?

— O, tam jest tyle przeróżnych budynków — powiedział Harker. — No a poza tym, to od czasu kiedy byłem chłopcem, nigdy tam nie jeździłem. A kiedy moi rodzice odwozili mnie na nagrania, nie zwraca­łem uwagi na drogę.

Wymieszał cukier w filiżance i ponownie popatrzył na Jupe'a.

— Oczywiście, nie przyszło mi nawet do głowy, że ktoś mógłby mnie rozpoznać jako Naleśnika — dodał. — Milton Glass powiedział prze­cież, że Naleśnik po prostu jakby zapadł się pod ziemię, kiedy serial się skończył, wszelki ślad po nim zaginął. Nikt nie wiedział, gdzie on jest i co teraz robi.

Wypił łyk kawy i odstawił filiżankę.

— Nie liczyłem się z tym, że jesteś takim zdolnym detektywem —Powiedział Jupe'owi.

— O, to nie jest wyłącznie moja zasługa. — Jupe popatrzył skro­mnie na puszkę z wodą sodową. — To był po prostu łut szczęścia, że Bob zobaczył twoje odpowiedzi na pytania.

Tak między nami mówiąc, Pierwszy Detektyw czuł, że przesadził trochę z tą skromnością. W głębi duszy był przekonany, że tylko dzięki swoim wybitnym zdolnościom dedukcyjnym był w stanie odkryć, że Gor­don Harker to Naleśnik. I że to nie miało nic wspólnego ze szczęściem.

Potrafił po prostu wszystko połączyć w logiczną całość. — To, że Harker nie był w stanie rozpoznać samochodu pana Aferzysty jako pierce-arrowa — z tego względu, że nigdy w tych scenach nie występo­wał. A także to, że pan Harker znał nazwisko aktora, Edmunda Fran­ka, ponieważ w późniejszym odcinku serialu pan Aferzysta wynajął Naleśnika do kradzieży psa, no i w ten sposób pracowali razem przez kilkanaście dni.

Jupe rozwiązał tę zagadkę, poprawnie i logicznie.

— Mam ochotę o coś ciebie zapytać. Czy mogę? — powiedział Jupiter.

— Pytaj śmiało — zachęcił go pan Harker.

— Kiedy siedziałem w studiu dźwiękowym podczas nagrywania programu, zauważyłem, że szedłeś w kierunku świateł na końcu sceny. Co tam robiłeś?

— Aha, o to ci chodzi — zaśmiał się kierowca. — No to mnie zła­pałeś na gorącym uczynku. Mnie po prostu zawsze ciekawiły techniczne aspekty show biznesu, i to nawet wtedy, kiedy grywałem Naleśnika. A tego dnia, o który mnie pytasz, uważałem, że nadarza się świetna okazja, żeby zobaczyć, jak działa w takich programach oświetlenie.

— No tak, to wyjaśnia sprawę — powiedział śmiejąc się Jupiter. —A jednocześnie jest to ostrzeżenie dla detektywa, żeby nie opierał swo­ich wywodów wyłącznie na faktach. Był taki moment, że ciebie podejrze­wałem o ukrycie skradzionych pucharów właśnie w tych światłach.

— Jestem całkowicie niewinny — powiedział pan Harker. — No ale co teraz zamierzasz z tym fantem zrobić? Czy chcesz mnie zdema­skować i powiedzieć wszystkim, kim jestem?

— Ani mi się śni — Jupiter popatrzył na przyjaciół. — Nikt z nas nie piśnie ani słowa. Prawda, chłopaki?

— No pewnie — potwierdził Bob. — Może pan na nas polegać, panie Harker.

Z ust Gordona Harkera wydobyło się westchnienie ulgi.

— Dziękuję wam chłopcy — powiedział. — Naprawdę spadł mi kamień z serca.

W pomieszczeniu zapanowała cisza.

— Mamy taką nadzieję... — powiedział Jupe po chwili. — To znaczy, oczywiście nie musisz tego robić. Ale byłoby strasznie fajnie, gdybyś nam pomógł, Gordonie.

— No jasne, bardzo chętnie — odrzekł Harker. — Co mam dla was zrobić?

Jupe opowiedział mu o skradzionych pucharach i o Lutherze Lomaxie, który zaangażował ich do znalezienia złodzieja. Jupe wyjął z kie­szeni wizytówkę Trzech Detektywów i pokazał ją Harkerowi.

— Chodzi o to — powiedział — że kiedy pracujemy nad jakąś za­gadką, no to po prostu zajmujemy się nią aż do jej rozwiązania. W związku z tym musimy teraz odnaleźć złodzieja pucharów. Trzej De­tektywi to solidna firma. Każda zlecona nam sprawa musi być doprowa­dzona do samego końca.

Harker pokiwał głową ze zrozumieniem.

— W jaki sposób mogę wam pomóc? — zapytał.

— Moim zdaniem mamy dwóch głównych podejrzanych — wyjaś­nił mu Jupe. — A mianowicie Łysą Czaszkę i Platfusa. — Pierwszy Detektyw przemyślał wszystko, czekając na przybycie szofera, i wpadło mu do głowy pewne rozwiązanie, które wykluczało tak bardzo przez niego znienawidzony zbieg okoliczności.

— A więc załóżmy, że razem zwinęli te puchary — powiedział. — W ten sposób cała sprawa przedstawia się bardziej logicznie. Łysa Czaszka i Platfus umówili się na spotkanie w studiu filmowym dzisiej­szego popołudnia. Obaj przypuszczają, że skradzione puchary znajdują się w lampie łukowej na scenie i oczywiście chcą je odzyskać. Łysa Czaszka czeka na Platfusa na zewnątrz studia dźwiękowego. Nagle widzi, że wchodzę do studia. Wtedy wpada mu do głowy pewien pomysł. Wygranie dwudziestu tysięcy dolarów ma dla niego znacznie większe znaczenie niż te puchary. Kiedy Platfus dociera do studia na motocyklu, Łysa Czaszka mówi mu, że studio jest zamknięte i że będą musieli próbować się do niego dostać innym razem.

— Aha, to dlatego Platfus się nie zdziwił, kiedy przybyłeś do studia na czas — przerwał jego wyjaśnienia Pete.

— No tak, a Łysa Czaszka był bardzo zdziwiony — dorzucił Bob.

— Dokładnie tak było — Jupe popatrzył na Gordona Harkera. — I właśnie w związku z tym potrzebujemy twojej pomocy — powiedział.

— W porządku. Jako nauczyciel lubię rozwiązywać trudne prob­lemy. podobnie jak wy. — Wysoki kierowca dopił kawy. — Ale jeszcze mi nie powiedzieliście co mam robić.

— Chcemy ich śledzić — wyjaśnił Jupe. — Interesuje nas, czy są w zmowie i czy pójdą z powrotem do studia dźwiękowego dzisiejszego wieczoru.

— Dobrze — Gordon Harker podniósł się od stołu. — Skąd za­czynamy?

— I to jest właśnie sedno całej sprawy — Jupe popatrzył na Har­kera, nie ruszając się z miejsca. — Właśnie w związku z tym potrzebu­jemy w pierwszym rzędzie twojej pomocy. Po prostu nie wiemy, gdzie Łysa Czaszka i Platfus mieszkają. Dlatego nie możemy rozpocząć naszej akcji, zanim nie zdobędziemy ich adresów.

— To będzie trudna sprawa — Harker potrząsnął głową. — Żadnemu z nich nie została przydzielona limuzyna, a to z tego powodu, ze obaj mają własne środki transportu. Łysa Czaszka jeździ angielskim sportowym samochodem, no a Platfus ma motor. Dlatego agencja wy­najmu limuzyn „Komfortowa jazda” również nie zna ich adresów.

— Ale ma je strażnik, pilnujący bramy do studia — przypomniał mu Jupe. — Dobrze widziałem, że miał mój adres kiedy mnie spraw­dzał przed wczorajszym lunchem. I dlatego istnieje duże prawdopodo­bieństwo, że ma także adresy naszych dwóch podejrzanych. Obawiam się jednak, że ich nie wyda, jeśli to my go o nie poprosimy.

— Przecież on w ogóle nie chciał nas dzisiaj wpuścić do studia — dorzucił Bob.

Szofer zastanawiał się przez chwilę.

— Nigdy nie zaszkodzi spróbować — powiedział. — Agencja wy­najmu limuzyn często pracuje dla studia. Mógłbym im opowiedzieć bajkę, że otrzymałem polecenie, żeby zabrać wszystkich Małych Urwi­sów na specjalne spotkanie.

Schwycił swoją czapkę i założył ją na głowę.

— Zobaczymy, czy mi się to uda — powiedział. — A teraz w drogę!

Kierowca zostawił chłopców w pewnej odległości od bram studia, na ulicy Winnej, a sam pojechał porozmawiać ze strażnikiem.

Jupe jego dwaj przyjaciele wpadli tymczasem na hamburgera. Nie minęło nawet piętnaście minut, kiedy znów zobaczyli Gordona. Wi­dząc jego szeroki uśmiech, Jupe od razu się domyślił, że ich nowy przyjaciel zdobył to, c co go prosili.

I rzeczywiście miał on wszystkie adresy Urwisów zapisane na kartce papieru. Trzej Detektywi studiowali je uważnie, chrupiąc równocześnie hamburgery przy ladzie sklepu. Peggy przebywała w hotelu w Santa Monica. Ogar mieszkał razem z ojcem w Beverly Hills. Łysa Czaszka i Platfus mieli mieszkania w Hollywoodzie.

— Może zaczniemy od Łysej Czaszki — zaproponował Jupe.

— Wiesz co, pozwól mi najpierw zjeść kolację — zaprotestował Pete

Chłopcy wymietli talerze do czysta, pan Harker również zdążył po­łknąć jakąś kanapkę, a zaraz potem wszyscy wskoczyli do limuzyny.

Łysa Czaszka mieszkał w osiedlu o romantycznej nazwie Gałęzie Magnolii, przy ulicy Las Palmas, niedaleko Alei Hollywoodzkiej.

Gordon Harker zaparkował samochód na ulicy, a Trzej Detektywi wśliznęli się na podwórze. Tylko w paru domkach paliło się światło.

Można powiedzieć, że mieli szczęście. Zgodnie z listą Gordona Harkera mieszkanie Łysej Czaszki mieściło się pod numerem dziesiątym. Domek znajdował się prawie na samym końcu osiedla, a jego okna miały zaciągnięte zasłony. Jupe zauważył jednak, że przebłyskiwało przez nie światło. Łysa Czaszka był prawdopodobnie w domu.

Pierwszy Detektyw dał znak przyjaciołom i cała trójka zaczęła się skradać po trawniku dziedzińca. Naprzeciwko domu numer dziesięć rósł okazały krzew magnolii. Trzej Detektywi przykucnęli w jego cieniu i swojej kryjówki obserwowali drzwi domku Łysej Czaszki.

Górną część drzwi zrobiono ze szkła. Żaluzje były spuszczone. Jupe zauważył, że były w niektórych miejscach zniszczone i wygięte. Jeśli ktoś przyłożyłby twarz do szklanej partii drzwi, mógłby zobaczyć, co się dzieje w środku mieszkania.

— To wygląda jak zadanie dla ciebie — zaszeptał Jupe do Pete'a.

Pete westchnął. Nie pierwszy raz słyszał te słowa z usta Jupe'a.

Oznaczały one, że sytuacja stawała się trudna i niebezpieczna i dlatego wymagała, żeby Pete wykazał się swoimi zdolnościami.

Drugi Detektyw był najbardziej wysportowany z całej trójki. Biegał szybciej od Jupe'a i Boba i potrafił poruszać się bezszelestnie.

Kuląc się, zaczął się powoli oddalać od krzewu magnolii i jego opie­kuńczego cienia. Wiedział, że musi niepostrzeżenie pokonać ten wąski kawałek trawnika, który dzielił go od drzwi domu Łysej Czaszki.

Zdołał zrobić zaledwie parę kroków, kiedy nagle rzucił się na ziemię. Miało się wrażenie, że najchętniej by się pod nią zapadł.

Drzwi mieszkania Łysej Czaszki otworzyły się.

Jupe zobaczył w nich wysokiego, młodego mężczyznę w skórzanej kurtce. Jego sylwetka rysowała się wyraźnie na tle światła.

Przecież w każdej chwili może mnie zobaczyć, pomyślał Pete. Leżę zaledwie parę metrów od niego.

Pamiętał, jak brutalnie Łysa Czaszka schwycił Jupe'a za ramię po skończonym kwizie dzisiejszego popołudnia. Jeśli zauważy, że Trzej De­tektywi go śledzą, wpadnie we wściekłość i może stać się niebezpieczny.

Łysa Czaszka odwrócił głowę i popatrzył w kierunku oświetlonego pokoju.

— No chodź wreszcie — powiedział niecierpliwie i poczesał grze­bieniem swoje długie włosy. — Musimy już iść. Robi się późno.

Pierwszy Detektyw zacisnął pięści. Znaleźć się sam na sam z Łysą Czaszką to nie była żadna przyjemna perspektywa. Ale jeśli był u niego również Platfus, to Trzej Detektywi nie będą w ogóle w stanie sobie poradzić.

O, gdyby był z nimi Gordon Harker. Ale szofera nie było widać, przynajmniej nie gołym okiem. Siedział teraz w limuzynie, zaparkowanej na uliczce przy podwórku.

Łysa Czaszka podniósł rękę, zdawał się czegoś szukać. Jakaś po­stać w niebieskich dżinsach i dżinsowej koszuli pojawiła się obok niego. Wreszcie chłopak odnalazł palcami kontakt. Światło w domku zgasło.

Łysa Czaszka zatrzasnął z impetem drzwi. Dwie postacie ruszyły do przodu prawie w zupełnych ciemnościach.

Pete nie odważył się podnieść głowy. Leżał zupełnie nieruchomo, wciśnięty w trawę.

W tym krótkim odstępie czasu pomiędzy wyłączeniem światła a wy­jściem z domu dwu postaci Jupe miał możliwość zupełnie dobrze się im przypatrzeć i był w stanie rozpoznać towarzysza Łysej Czaszki.

Była nim Peggy.

Jupe patrzył za nią i widział, jak razem z Łysą Czaszką zmierza do wyjścia i znika na ulicy.

Pete zbliżył się do niego.

— Miałem cholerne szczęście, że się o mnie nie potknęli — powie­dział nieco zadyszany, tak jak człowiek, który o mały włos uniknął wiel­kiego niebezpieczeństwa. Pete właśnie tak reagował w podobnych sytuacjach, bo szczerze mówiąc, nigdy nie lubił nadstawiać karku.

Ale Pierwszy Detektyw nie miał czasu go słuchać, bo już ruszył w ślad za Łysą Czaszką i Peggy. Wkrótce dołączyli do niego Bob i Pete.

Młody mężczyzna w skórzanej kurtce i towarzysząca mu dziewczy­na zdążyli już oddalić się o jakieś dwadzieścia metrów i szybkim kro­kiem podążali w kierunku Alei Hollywoodzkiej. Gordon Harker parkował po przeciwnej stronie ulicy. Kierowca musiałby zawrócić samochód, żeby ich dogonić. Jupe podjął błyskawiczną decyzję.

— Poproś pana Harkera, żeby zawrócił i pojechał za mną — po­wiedział do Pete'a. — A my pójdziemy razem, Bob. Spróbujemy ich śledzić.

Pete pobiegł przez ulicę do samochodu, a Jupe i Bob ruszyli spiesznie w kierunku alei.

Na ulicy Las Palmas było niewielu przechodniów. Gdyby Łysej Cza­szce przyszło do głowy się odwrócić, mógłby zauważyć, że podąża za nim dwójka naszych detektywów. Dlatego Jupe i Bob utrzymywali bezpieczną odległość.

Po krótkiej chwili Jupe usłyszał, że zbliża się samochód. Chłopak znajdował się o jakieś piętnaście metrów od Alei Hollywoodzkiej. Zoba­czył, że Łysa Czaszka i Peggy przystanęli, czekając na zielone światło. Pierwszy Detektyw poczekał, aż limuzyna podjedzie do niego, a potem otworzył jej tylne drzwi.

Od tej chwili wypadki potoczyły się błyskawicznie.

Łysa Czaszka i Peggy przeszli przez jezdnię i znaleźli się w Alei Hollywoodzkiej.

Bob i Jupe wskoczyli do limuzyny.

Jakiś obcy żółty samochód pojawił się przez moment na rogu alei.

Limuzyna poszybowała do przodu.

Jupe wychylił się z okna, żeby nie stracić z oczu Łysej Czaszki i Peggy.

Ale chłopak i dziewczyna zniknęli mu z pola widzenia. Żółty samochód przejechał z dużą szybkością przez skrzyżowanie.

— Jedź za nimi — powiedział Jupe.

Gordon Harker wykonał polecenie. Ale w tej chwili światła zmieniły się na czerwone. Kierowca nie mógł w żaden sposób skręcić w lewo, żeby dogonić umykający im samochód. Jupe'owi mignęły przed oczami dwie znajome postacie na tylnym siedzeniu żółtego samochodu, który mknął Aleją Hollywoodzką i w końcu stał się zupełnie niewidoczny.

Łysa Czaszka i Peggy.

Gordon Harker zdjął czapkę i odpoczywał po pościgu, czekając na zmianę świateł.

— Bardzo mi przykro — powiedział. — Obawiam się, że już ich nie dogonimy.

— To nie twoja wina — pocieszał go Jupe. Pierwszy Detektyw wiedział doskonale, co się stało. Łysa Czaszka i Peggy umówili się, że żółty samochód podjedzie do nich na skrzyżowaniu ulicy Las Palmas alei. No i właśnie w ten sposób udało im się zniknąć. Wskoczyli po prostu do samochodu w momencie zmiany świateł.

— Właściwie nie ma się czym przejmować — powiedział Jupe w zamyśleniu.— Przynajmniej się czegoś dowiedzieliśmy.

— Masz na myśli Peggy? — zapytał Bob. — I to, że była razem z Łysą Czaszką?

Jupe przytaknął.

— I być może jeszcze coś ważniejszego — dodał. — Wszyscy widzieliśmy ten elegancki samochód. I wiemy również, kto jest jego właścicielem.

— Naprawdę? — zdziwił się Pete.

— A kto to jest? — zapytał Bob.

— No przecież nasz wspólny przyjaciel‚ szef reklamy w studiu — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — Pan Milton Glass.

ROZDZIAŁ 11

Przyjazny wiatr

Następnego ranka Pierwszy Detektyw wstał wcześnie. Sam zrobił sobie śniadanie: mleko i płatki owsiane, które zjadł w pustej kuchni, a następnie pobiegł do warsztatu.

Dzień był wietrzny. Chłopiec musiał przymocować kawałek brezentu nad warsztatem, żeby w ogóle móc w nim pracować.

Nie miał jeszcze konkretnych planów co do tego, w jaki sposób wykorzysta swój nowy wynalazek, specjalny aparat fotograficzny dla detektywów. Pomimo to praca sprawiała mu przyjemność, bo pomagała myśleć.

Składanie cienkich kawałków metalu i montowanie z nich aparatu było relaksującym zajęciem; umysł mógł się w tym czasie skoncentro­wać nad rozwiązaniem łamigłówki dotyczącej skradzionych pucharów.

Jupe doszedł do wniosku, że wiele części tej łamigłówki nie pasowa­ło do siebie. Pierwszy Detektyw w dalszym ciągu rozważał tę możli­wość, że kiedy Platfus poprzedniego dnia dosiadł swojego chrypiącego rumaka i pojechał na nim do studia, to zrobił to w tym celu, żeby spotkać się tam z Łysą Czaszką i zabrać ukradzione puchary.

Ale co, u licha, robił Platfus w budynku telewizji zaraz po wejściu do środka? Przecież pojawił się tam na dwie godziny przed rozpoczę­ciem kwizu. Jechał windą, ale nie wysiadł na siedemnastym piętrze, gdzie znajdowało się studio. I pięć minut później pojawił się znowu w recepcji.

Co się stało w przeciągu tych pięciu minut? Czyżby odwiedzał kogoś w studiu?

Ale kogo?

No i jeszcze ten Milton Glass. Dlaczego ubiegłej nocy zabrał Peggy i Łysą Czaszkę do swojego samochodu na rogu Alei Hollywoodzkiej?

Czy po prostu chciał ich zaprosić na kolację czy coś w tym sensie — co, kiedy się pamiętało wrogość pomiędzy Łysą Czaszką i Glassem nie wydawało się bardzo prawdopodobne... I dlaczego szef reklamy nie pojechał od razu do osiedla o nazwie Gałęzie Magnolii, żeby zabrać stamtąd Łysą Czaszkę i jego towarzyszkę?

Cała ta randka w Hollywoodzie przypominała Jupe'owi scenę ze szpiegowskiego filmu. Wszystko przebiegło tak szybko i tajemniczo. W tego typu filmach nazywano to tajną operacją.

W przeciągu trzech godzin Jupe był gotowy ze swoim aparatem fotograficznym.

Całe urządzenie mieściło się w metalowym pudełeczku, prawie tak cienkim jak grzebień kieszonkowy i niewiele od niego szerszym. Jupe schował aparat pod klapą marynarki. Był tam zupełnie niewidoczny. Teraz przeciskał lekko wypukły obiektyw aparatu przez dziurkę od guzika, kiedy nagle zobaczył, że nad stołem zapaliło się światełko.

Trzydzieści sekund później wśliznął się przez wejście zwane Tune­lem Drugim do Kwatery Głównej i schwycił słuchawkę.

— Mówi Jupiter Jones — powiedział.

— Witaj, Jupiterze. Cieszę się, że cię zastałem w domu. — Głos brzmiał tak przyjaźnie i serdecznie, jakby jego właściciel ustawicznie się uśmiechał.

— Czy to pan Glass? — zapytał chłopiec.

— Powiedzmy, że jestem przyjacielem — odpowiedział mu serdeczny głos. — Przyjacielem Peggy. A ty chyba nie chcesz, żeby jej coś się stało?

— Oczywiście, że nie — powiedział Jupiter. — Ale co jej grozi? I gdzie się ona znajduje?

— Mniejsza z tym, Mały Tłuścioszku. — Głos był w dalszym ciągu bardzo serdeczny. — Na razie nic jej nie grozi. Chciałem po prostu ciebie ostrzec. Jej bezpieczeństwo niedługo zawiśnie na włosku. — Nagle w słuchawce zapanowała cisza. — I to na bardzo cienkim, jeśli zamierzasz wygrać dzisiejszy kwiz, Mały Tłuścioszku. Bo jeśli masz takie plany, to Peggy skończy w szpitalu, i to na bardzo długo.

— Niech pan trochę poczeka — zaczął Jupe. Ale już było za późno. Pierwszy Detektyw usłyszał dźwięk odkładanej słuchawki.

Jupe też odwiesił słuchawkę i usiadł za biurkiem.

W kieszeni miał listę z adresami, którą dostał od Gordona Harkera. Odnalazł numer telefonu do hotelu Peggy w Santa Monica i zadzwonił.

Odezwał się recepcjonista, który połączył go z pokojem Peggy.

— Nie ma jej w pokoju — oświadczył po chwili.

— Czy już opuściła hotel? — zapytał Jupe.

W książce gości nie było jej podpisu. Ale recepcjonista przypomniał obie, że w ogóle jej dzisiaj nie widział, chociaż jej klucz jest na swoim miejscu.

Jupe podziękował mu i odłożył słuchawkę. Przez chwilę siedział w zupełnym milczeniu, marszcząc czoło i skubiąc wargę. Po paru minu­tach kilkanaście razy potrząsnął przecząco głową.

— Ten głos w słuchawce nie należał do Miltona Glassa — powie­dział na głos

Nie wierzył, żeby Milton Glass nazywał go Małym Tłuścioszkiem. Nigdy nie używał tego imienia. Zawsze mówił po prostu Jupiterze albo Jupe. A więc jeśli to nie Milton Glass ostrzegał, że Peggy grozi niebez­pieczeństwo, musiał to być aktor, który bardzo dobrze naśladował głos szefa reklamy.

Ale kto? Łysa Czaszka? Ale Łysa Czaszka był najgorszym aktorem ze wszystkich Małych Urwisów. Często nie potrafił nawet zapamiętać swoich kwestii. A nawet jeśli mu się to udało, to nigdy nie potrafił ich wypowiedzieć we właściwy sposób. Jedyne, co umiał, to poruszać uszami.

Wiatr świszczał wokół starej przyczepy kempingowej, ukrytej pod stertą żelastwa.

A Łysa Czaszka miał otwarty sportowy samochód. To podsunęło Jupe'owi pewien pomysł. Znów podniósł słuchawkę i zadzwonił do Gor­dona Harkera. Umówił się z nim, żeby pojechał po Pete'a i Boba i przy­wiózł ich do składu złomu tak szybko, jak tylko to było możliwe.

Po skończeniu rozmowy Jupe usiadł za biurkiem i jeszcze raz prze­myślał całą sprawę. Jego plan będzie wymagał użycia dopiero co zrobionego aparatu fotograficznego. Pierwszy Detektyw nawet nie przypuszczał, że nastąpi to tak szybko.

W Kwaterze Głównej mieściła się niewielka ciemnia. Jupe wszedł do niej i włożył film do aparatu. Wmontowanie rolki do tego płaskiego pudełeczka okazało się zadaniem niewykonalnym. I to właśnie była jedyna wada nowego wynalazku Jupe'a. Jego aparat był dostosowany tylko do zrobienia jednego zdjęcia, potem trzeba już było wymienić film.

Ale jedno zdjęcie też wystarczy, jeśli przeczucie Jupe'a było słuszne i jeśli wszystko pójdzie zgodnie z jego planem.

Chłopiec ukrył aparat pod klapą marynarki i ustawił obiektyw w dziurce od guzika. Trudno się było domyślić, że to był obiektyw, to małe szklane kółeczko otoczone mosiężną gwiazdą, które łatwo można było wziąć za jakiś znaczek.

Po krótkiej chwili przy furtce pojawił się samochód z Pete'em i Bobem.

— Ale dzisiaj wieje — powiedział Bob do Jupe'a, kiedy ten gramo­lił się na tylne siedzenie limuzyny.

— Też to zauważyłem — przyznał Jupe. — I mam nadzieję, że wiatr będzie nam sprzyjał.

Nie wytłumaczył, co ma na myśli. Milczał przez całą drogę. Ode­zwał się dopiero wtedy, kiedy Gordon Harker zaparkował samochód naprzeciwko osiedla mieszkalnego o dobrze znanej chłopcom nazwie Gałęzie Magnolii.

— Pójdziesz tam, Pete — powiedział.

— Och, nie — zaprotestował Drugi Detektyw. — Dlaczego to znowu muszę być ja?

Jupe uśmiechnął się.

— Masz tylko sprawdzić, czy samochód Łysej Czaszki stoi na par­kingu. Niczego więcej od ciebie nie chcę.

Za trzy minuty Pete był z powrotem.

— Jest tam — powiedział. — Taki mały czerwony samochód.

Jupe pochylił się do przodu.

— Czy ma spuszczony dach? — zapytał.

— Tak, taki brezentowy.

Jupe z wyraźnym zadowoleniem pokiwał głową.

— Miejmy nadzieję, że go nie podniesie — dodał. — A wtedy na­prawdę będziemy mogli mówić o przyjaznym wietrze.

Pierwszy Detektyw popatrzył na zegarek. Jeszcze nie było wpół do dwunastej. Trudno było przewidzieć, jak długo będą musieli tutaj cze­kać, zanim Łysa Czaszka opuści mieszkanie, żeby się udać do studia. Jupe nie miał najmniejszej ochoty czekać w limuzynie, parkującej naprzeciwko domu tego długowłosego chłopaka. Łysa Czaszka bez wąt­pienia zwróci uwagę na ten duży, czarny samochód, jak tylko znajdzie się na chodniku przed domem.

Jakieś dziesięć metrów stąd była wąska poprzeczna uliczka, prze­chodząca w Las Palmas.

— Czy możesz tam zaparkować? — zapytał Jupe Gordona Har­kera. — Naprzeciwko Las Palmas? Bo wtedy będziemy mogli go śle­dzić, niezależnie od tego, w którym kierunku Łysa Czaszka skręci po wyjechaniu z parkingu.

— No jasne — odpowiedział kierowca. — To dobry pomysł.

Harker pojechał trochę do przodu, następnie cofnął się i wjechał w poprzeczną uliczkę. Samochód zaparkował w taki sposób, żeby nie był widoczny z podwórka domu.

Jupe sprawdził, czy aparat jest w porządku, a następnie wrócił do samochodu. Teraz mogli już tylko czekać.

Dokładnie o pierwszej Trzej Detektywi zobaczyli, jak Łysa Czaszka przechodzi przez bramę i zmierza w kierunku parkingu. Gordon Harker włączył motor. Kiedy czerwony sportowy samochód Łysej Czaszki wjechał w Las Palmas i skręcił w prawo w kierunku Alei Hollywoodzkiej, limuzyna ruszyła z miejsca.

Harker pojechał za Łysą Czaszką.

Chłopak znów skręcił w prawo. Było jasne, że jedzie do telewizji. — Zwolnij trochę — poprosił kierowcę Jupe. — A kiedy powiem teraz, dodaj gazu i jedź obok niego, tak blisko, jak tylko będziesz mógł.

Pierwszy Detektyw siedział po prawej stronie na tylnym fotelu limu­zyny. Przez szybę mógł obserwować czerwony samochód i kierującego nim Łysą Czaszkę. Długie, jasne włosy chłopaka powiewały na wietrze. Jupe pochylił się do przodu. Wiedział, że miał tylko jedną szansę na zrobienie zdjęcia, na którym mu tak bardzo zależało.

Oba samochody przejechały na zielonym świetle. Przed nimi był długi, całkowicie pusty odcinek alei. Łysa Czaszka zwiększył szybkość.

W otwartym samochodzie włosy chłopca wiatr rozwiewał gwałtownie, odsłaniając jeszcze bardziej jego policzki i szyję.

Obserwując to, Pierwszy Detektyw poczuł ogarniającą go falę pod­niecenia.

— Teraz — powiedział.

Limuzyna poszybowała do przodu. Jechała tuż obok sportowego wozu Łysej Czaszki. Jupe obrócił się. Przed oczami miał teraz okno czerwonego samochodu. Pierwszy Detektyw przycisnął klapę marynarki do szyby.

Jeśli Łysa Czaszka odwróci głowę, żeby popatrzeć na limuzynę, to Jupe straci jedyną szansę. Cały jego misternie opracowany plan speł­znie na niczym.

Na szczęście Łysa Czaszka patrzył prosto przed siebie. Jupe nacisnął guzik ukrytego aparatu fotograficznego. Po chwili Łysa Czasz­ka się odwrócił, ale to już nie miało znaczenia. Nowy wynalazek Pierwszego Detektywa został wykorzystany zgodnie z jego przezna­czeniem. Łysa Czaszka nie zauważył, że właśnie przed chwilą zrobio­no mu zdjęcie.

— W porządku, możesz teraz zwolnić tempo — powiedział szofe­rowi Jupe.

Limuzyna przyhamowała i jechała za sportowym samochodem. W czasie tego manewru Jupe odczepił aparat od klapy marynarki i wrę­czył go Bobowi.

— Jak tylko dotrzemy do telewizji, szoruj z powrotem do Kwatery Głównej, wywołaj tam film i zrób powiększenie zdjęcia — powiedział.

— Naprawdę mi przykro, że ty i Gordon nie będziecie mogli zobaczyć kolejnego kwizu, ale potrzebne jest mi wyraźne, duże zdjęcie, i to zaraz po zakończeniu dzisiejszych nagrań. Jak tylko kwiz się skończy, przy­nieś mi zdjęcie na górę, Bob, dobrze? — upewniał się Jupe.

— Nie ma sprawy — Bob wziął aparat fotograficzny i włożył go do kieszeni. — Ale byłoby fajnie, gdybyś wreszcie puścił parę z ust i po­wiedział, o co tutaj chodzi? Co to za tajemnica z tym zdjęciem Łysej Czaszki?

Jako Pierwszy Detektyw Jupe często wiedział dużo więcej od swoich przyjaciół. Nawet go to bawiło, tak trzymać w niepewności kolegów. Teraz jednak doszedł do wniosku, że nadszedł moment, żeby uchylić rąbka tajemnicy i wyjaśnić swoje poczynania.

— Nie chodziło mi o zrobienie portretu Łysej Czaszki — powie­dział. — To miało być zdjęcie jego profilu w dużym zbliżeniu, w otwar­tym samochodzie podczas jazdy wietrznego dnia. No chyba rozumiecie, dlaczego to jest takie ważne, prawda?

— Niezupełnie — przyznał Pete. — Szczerze mówiąc, to wcale tego nie rozumiem.

— Ja też nie — dodał Bob.

— Te jego długie jasne włosy — powiedział z naciskiem Jupe. —Zwróciliście chyba uwagę, że ma je zawsze starannie zaczesane. Ale z pomocą wiatru byłem w stanie zrobić zdjęcie tego, co zawsze tak starannie ukrywa pod włosami. No a teraz, to już chyba wiecie, o co chodzi.

— Nie — powiedzieli zgodnie Bob i Pete.

— Uszy — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — Chodziło mi o sławne uszy Łysej Czaszki.

ROZDZIAŁ 12

Drugi kwiz

Była za minutę druga. Jupe zauważył, że Milton Glass znowu spo­gląda nerwowo na zegarek. Robił to już po raz trzeci, od czasu kiedy Jupe zaczął go obserwować.

Za minutę miał się rozpocząć drugi i ostatni odcinek kwizu „Show Małych Urwisów”, ale tylko trzech uczestników zajmowało swoje miej­sca. A mianowicie Łysa Czaszka, Ogar, no i oczywiście Jupe. Natomiast po Platfusie i Peggy nie było ani śladu.

Jupe popatrzył w kierunku publiczności. Pete siedział w ostatnim rzędzie. Wyglądał na równie zdenerwowanego jak pan Glass. Kiedy dostrzegł spojrzenie Jupe'a, wzruszył ramionami, wyrażając tym swoje zdziwienie. Jupe odpowiedział mu w taki sam sposób. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Platfus się jeszcze nie zjawił, natomiast był bardzo zaniepokojony z powodu nieobecności Peggy.

Jego spojrzenie powędrowało dalej. Zobaczył, że Luther Lomax siedział w reżyserce. W tym samym co zawsze wytartym, szarym garni­turze. Jego siwe włosy były potargane, a pod oczami miał głębokie worki. Wyglądał na starego, zmęczonego życiem człowieka.

Uwagę Pierwszego Detektywa odwrócił jakiś ruch w przejściu. Plat­fus szedł spiesznie w kierunku sceny. Wręczył kopertę Miltonowi Gla­ssowi, a następnie skierował swoje kroki w stronę uczestników kwizu.

Była już druga, a Peggy w dalszym ciągu nie przychodziła.

Jupe podniósł się, żeby przepuścić Platfusa na sąsiadujące z jego własnym miejsce.

— To było w ostatniej chwili, co? — zaszeptał Jupe.

— Taak — uśmiechnął się Platfus. — Miałem odebrać wiado­mość z biura pana Glassa i mój stary motor odmówił posłuszeństwa. — Chłopak przymocował mikrofon do krawata. — No i właściwie to czym się mam przejmować. Jest dla mnie jasne jak słońce, że i tak nie mam najmniejszej szansy na wygranie tego kwizu. A poza tym zarabiam teraz zupełnie nieźle, załatwiając różne sprawy dla telewizji.

Spojrzenie Jupe'a powędrowało ponownie w stronę Miltona Glassa. Gospodarz programu był zajęty otwieraniem koperty, którą otrzymał od Platfusa. W trakcie czytania dostarczonej mu informacji jego promienny uśmiech nieco przygasł. Ale za chwilę białe zęby znowu zabłysły w opa­lonej twarzy. Dał sygnał siedzącemu w reżyserce Lomaxowi, żeby zaczynać, i odwrócił się twarzą w kierunku publiczności.

— Obawiam się, że to będą raczej niewesołe wiadomości — po­wiedział. — Właśnie otrzymałem list od jednej z uczestniczek kwizu, Peggy. Może będzie lepiej, jak usłyszą państwo jej własne słowa. — Glass zawiesił na chwilę głos, patrząc na kawałek papieru, który trzymał w ręku.

— Szanowny panie Glass — czytał. — Bardzo mi przykro, że będę musiała wszystkim sprawić zawód. Ale od czasu kiedy moja foto­grafia pojawiła się w gazetach, przeżywam bardzo ciężkie chwile. Lu­dzie rozpoznają mnie na ulicy nie dają mi spokoju, podobnie jak to było wiele lat temu. Zdaję sobie sprawę, że i tak nie jestem w stanie wygrać tego kwizu, w związku z tym postanowiłam z niego zrezygnować i wró­cić do San Francisco. Tam będę przynajmniej miała spokój. Serdeczne pozdrowienia dla wszystkich, a zwłaszcza dla moich kolegów Małych Urwisów.

Glass ponownie zrobił przerwę.

— Podpisano „Śliczna Peggy”.

Publiczność zareagowała na to pomrukiem, w którym Jupe wyraźnie wyczuł sympatię dla dziewczyny.

— No cóż, jeśli nas teraz oglądasz, Peggy — ciągnął Milton Glass — to chciałbym ci jedynie powiedzieć, że ogromnie nas zmartwiła twoja decyzja. Bardzo cię wszyscy polubiliśmy i będzie nam ciebie strasznie brakować.

Publiczność odpowiedziała mu gorącymi oklaskami. Glass podniósł obie ręce do góry, prosząc o spokój.

— A teraz rozpoczynamy nasz program. Za chwilę ujrzą państwo ostatni odcinek kwizu „Show Małych Urwisów” — oświadczył.

Na scenie zgasły światła. Jupe zmuszał się do patrzenia na ekran w czasie tych dwóch minut trwania filmu.

Jego umysł pracował zbyt gorączkowo, żeby chłopiec mógł się sku­pić na oglądaniu. Ale chociaż poświęcił filmowi tylko połowę swojej uwagi, wytrenowana pamięć detektywa pomogła mu zarejestrować wszystkie ważne momenty w odgrywających się przed jego oczami króciutkich scenach.

Naleśnik kradł psa dla pana Aferzysty. Peggy przez pasiastą słomkę piła truskawkowy koktajl. Łysa Czaszka i Ogar rozpalili ognisko w lesie, żeby uprażyć kukurydzę. Platfus dał nura do jeziora, które miało niecałe osiem centymetrów głębokości. Ogar bandażował głowę Platfusowi ob­rusem w kratkę. Peggy ratowała Małego Tłuścioszka z płonącego lasu.

Druga połowa umysłu Pierwszego Detektywa była zaprzątnięta myślami o Peggy. Chłopiec nie wierzył, że napisała ten list. To na pewno nie był jej podpis. Dziewczyna nienawidziła z całego serca swojego starego przydomka „Śliczna Peggy”, podobnie jak Jupe nie cierpiał, kiedy nazywano go „Małym Tłuścioszkiem”.

No a poza tym, to wcale nie pojechała do domu. Przecież nie opuś­ciła hotelu. I nie było jej tam całe przedpołudnie.

Jupe miał podejrzenie, że Peggy grozi prawdziwe niebezpieczeń­stwo. Ktoś ją gdzieś przetrzymywał wbrew jej woli. Była to na pewno ta sama osoba, która sfałszowała list, podpisując go imieniem dziewczyny. I telefonowała tego ranka do Jupe'a do Kwatery Głównej.

„Na razie jej nic nie grozi. Chciałem ciebie po prostu ostrzec, że jej bezpieczeństwo niedługo zawiśnie na włosku... I to na bardzo cienkim, jeśli wygrasz dzisiejszy kwiz, Mały Tłuścioszku”.

Po dwóch minutach film się skończył. Na scenie ponownie zapaliło się światło.

Jupe wpatrywał się w elektroniczną tablicę wyników. On sam miał czterdzieści pięć punktów. Łysa Czaszka czterdzieści, a Peggy trzy­dzieści pięć. Ogar i Platfus byli daleko w tyle. Szybko obliczył, że będzie musiał dobrowolnie udzielić trzech mylnych odpowiedzi.

Milton Glass siedział teraz twarzą w kierunku uczestników kwizu.

Ponieważ Peggy była nieobecna, pierwsze pytanie przypadło w udziale Łysej Czaszce.

— Co ciekawego można powiedzieć o tej słomce, przez którą piła napój Śliczna Peggy?

— Słomka była w paski — wypalił bez namysłu Łysa Czaszka. — W żółte, białe i niebieskie.

Oklaski. I pięć punktów dla Łysej Czaszki. Teraz miał on tyle samo punktów, co Jupe.

Następny w kolejności był Ogar.

— Jaki rodzaj koktajlu piła Śliczna Peggy?

— Czy przypadkiem nie czekoladowy? — odpowiedź Ogara była jak zwykle utrzymana w nieco żartobliwym tonie.

— Och, nie — krzyknął któryś z widzów.

— Jest mi niezmiernie przykro — powiedział Glass. — A teraz czekam na ochotnika. — Uśmiech Glassa był skierowany w stronę Jupe'a.

Pierwszy Detektyw udawał, że się waha. Oczywiście doskonale znał odpowiedź na to pytanie. Wiedział, że chodzi o truskawkowy koktajl mleczny.

— Noo, też mi się wydaje, że miał smak czekoladowy — powie­dział Jupe.

Publiczność wydała jęk rozczarowania. Chłopiec stracił pięć pun­któw. I na tym się nie skończyło. Kiedy przyszła jego kolej, chciano się od niego dowiedzieć, czym była zabandażowana głowa Platfusa. Jupe znowu udawał, że się waha.

— Czy nie chusteczką? — zapytał niepewnie.

Na sali dał się słyszeć szmer rozczarowania.

Na początku piątej i ostatniej rundy prowadził Łysa Czaszka, mając sześćdziesiąt pięć punktów. Również na następne pytanie odpowiedział poprawnie. Ogarowi i Platfusowi znowu się nie powiodło. Teraz przyszła kolej na Jupe'a. Była to jego ostatnia szansa.

— A teraz takie zupełnie łatwiutkie pytanie dla ciebie — powie­dział Glass przyjaznym tonem. — Co ukradł Naleśnik dla pana Afe­rzysty?

Przed udzieleniem odpowiedzi Jupe ponownie popatrzył na tablicę wyników. Zgłaszając się dobrowolnie trzy razy z niewłaściwą odpowie­dzią stracił piętnaście punktów. W tym samym czasie nie zyskał ani jednego. Peggy wyprzedzała go o pięć punktów.

— Małego kotka — powiedział.

Znowu rozległ się jęk zawodu ze strony publiczności.

— Bardzo mi przykro, ale chodziło o psa.

Runda pytań została zakończona.

Milton Glass znowu odstawił swój popisowy numer przed kamerami, z uroczystym odczytywaniem końcowych wyników. Publiczność nagro­dziła jego występ oklaskami.

Łysa Czaszka wygrał, uzyskując siedemdziesiąt punktów. Jupiter Jones pomniejszył swój rezultat do trzydziestu punktów, ponieważ trzy razy zgłaszał się dobrowolnie z niewłaściwą odpowiedzią. I chociaż Peggy w ogóle nie uczestniczyła w obecnie rozegranym kwizie, to i tak zajmowała drugie miejsce, mając trzydzieści pięć punktów.

Wszystkie kamery pokazywały teraz Łysą Czaszkę, który z uśmie­chem na ustach odebrał czek opiewający na sumę dwudziestu tysięcy dolarów. Pierwszy Detektyw nawet nie zadał sobie trudu, żeby oglądać wręczanie nagrody. Spoglądał teraz w kierunku wyjścia, oczekując pojawienia się Boba.

W końcu spostrzegł go, spiesznie przeciskającego się do przodu. Towarzyszył mu Pete. Bob wskoczył na schody prowadzące na scenę. Miał z sobą dużą brązową kopertę, którą wręczył Jupe'owi.

— Wyszło bardzo dobrze — szepnął. — Wyraźne, jak nie wiem co.

Kiedy tylko Bob usiadł na swoim miejscu, Jupe otworzył kopertę i wyjął z niej duże, błyszczące zdjęcie. Rezultat przeszedł jego najśmiel­sze oczekiwania. Była to wspaniała fotografia Łysej Czaszki z odgarnię­tymi do tyłu, powiewającymi na wietrze włosami.

Jego odsłonięte lewe ucho było niezwykle dobrze widoczne.

— Drodzy państwo — zaszczebiotał radośnie Milton Glass. — To dla mnie wielki zaszczyt móc zaprezentować państwu — jego sło­wom towarzyszyły uroczyste dźwięki bębna — te cenne podarunki, które już za chwilę staną się własnością naszych drogich uczestników.

Rozległy się podniecone szepty widzów. Jupe schował z powrotem fotografię do koperty i przygotował się na ponowne spotkanie z kamerą.

— Prezenty te są oznaką naszej wdzięczności dla Małych Urwisów, bez których nie byłoby możliwe zorganizowanie tego kwizu. — Glass zrobił taneczny półobrót. — Bardzo proszę, panno Trixie.

Ta sama młoda dziewczyna w mini spódniczce, która pojawiła się już raz w programie, weszła teraz na scenę. W ręku trzymała identycz­ne jak poprzednio pudło, opakowane w złocisty papier. Jupe uniósł brwi do góry. Tym razem dziewczynie towarzyszył ochroniarz.

Glass rozpakował pudełko, nie zaprzestając ani na chwilę swojego ględzenia. W końcu powiedział:

— ...cenny srebrny puchar dla każdego z uczestników.

Tłum wydawał ochy i achy w trakcie wręczania pucharów kolejnym Urwisom.

— Puchar Peggy — gadał dalej Glass — prześlemy jej do domu. Jeśli nas oglądasz, Peggy, to przyjmij jeszcze raz nasze gorące podzięko­wania. A teraz zbliża się już chwila rozstania. Do widzenia, kochane Urwisy, do widzenia, droga publiczności i wszyscy ci, którzy oglądacie nas we własnych domach. Do zobaczenia.

Milton Glass pomachał ręką w stronę kamer, ukazując jeszcze raz w promiennym uśmiechu białe zęby. Ponownie wybuchnęły oklaski i przedstawienie się skończyło.

Kamery przestały nagrywać. Uczestnicy zaczęli się rozchodzić. Łysa Czaszka stał po przeciwnej stronie sceny. Milton Glass, Ogar, Platfus, kamerzyści i grupa widzów tłoczyli się wokół niego, gratulując mu zwy­cięstwa.

Jupe w towarzystwie przyjaciół torował sobie drogę wśród tłumu, aż wreszcie stanął twarzą w twarz z jasnowłosym młodzieńcem w skórza­nej kurtce. Pokazał mu fotografię, pytając:

— Czy to ty?

— Dlaczego? — Łysa Czaszka gapił się na zdjęcie w jakiś dziwny, zażenowany sposób. Ale trudno mu było udawać, że to nie jego twarz. Podobieństwo rzucało się w oczy wszystkim otaczającym go ludziom.

— No owszem, to ja — przyznał wreszcie. — Ale dlaczego pytasz?

— Dlatego, drogi przyjacielu — powiedział Jupe — że tym razem włosy nie skrywają twoich uszu. — Odwrócił się do Miltona Glassa, który stał tuż za nim. — Ludzkie twarze bardzo się zmieniają w miarę upływu lat — wyjaśnił. — Twarze Ogara, Platfusa no i moja zmieniły się tak bardzo, że trudno by nas teraz było rozpoznać jako tych chłopa­ków, którzy występowali w serialu Małe Urwisy. Zgadza się?

— No tak, masz rację — przyznał Ogar. Milton Glass też przytak­nął.

— Ale jest coś, co się nigdy nie zmienia — ciągnął Jupe. — Tym czymś jest kształt ludzkich uszu. Łysa Czaszka miał niezwykłe uszy o wielkich, zwisających płatkach. Ale osoba na tym zdjęciu, ta sama osoba, która przed chwilą otrzymała główną wygraną, ma zupełnie inne uszy — małe i ciasno przylegające do głowy.

Młody mężczyzna w skórzanej kurtce zrobił ostrzegawczy krok do przodu. Próbował wyrwać zdjęcie z rąk Jupe'a. Ogar schwycił rękę Łysej Czaszki i powstrzymał go.

— Co chcesz przez to powiedzieć? — zawarczał Łysa Czaszka.

— Tylko to — odpowiedział chłodno Pierwszy Detektyw — że nigdy nie byłeś jednym z Małych Urwisów. Dlatego nie miałeś prawa uczestniczyć w naszym kwizie. Myślę, że pan Glass się ze mną zgodzi, że w takim razie nie przysługuje ci również główna wygrana. Że jesteś po prostu zdyskwalifikowany.

Jupe zamachał trzymaną w ręku fotografią.

— To zdjęcie jest niezbitym dowodem, że w żaden sposób nie możesz być Łysą Czaszką!

ROZDZIAŁ 13

Porwana!

Wszyscy znajdowali się w dużym pomieszczeniu biurowym w bu­dynku telewizji: oszust, który udawał, że jest Łysą Czaszką, Milton Glass, Luther Lomax, Trzej Detektywi, Ogar, Platfus i strażnik.

Milton Glass zajmował miejsce za biurkiem. Przed nim leżało zrobio­ne przez Jupe'a zdjęcie. Fałszywy Łysa Czaszka rozwalał się nonsza­lancko na krześle, stojącym przed biurkiem Glassa. Pozostali siedzieli wokół na krzesłach.

— No dobra — powiedział młodzieniec w skórzanej kurtce — da­łem się wystrychnąć na dudka. Dopuściłem do tego, żeby Mały Tłuścio­szek zrobił mi zdjęcie, które pokazuje moje uszy. — Popatrzył na Jupe'a. — Powiedziałem ci, że nie jesteś głupi. Ale niestety okazało się, że jesteś sprytniejszy, niż myślałem. Niech to diabli. — Oszust wzruszył ramionami. — W każdym razie warto było spróbować. Chodzi­ło bądź co bądź o dwadzieścia tysięcy dolców. Dla mnie to kupa szmalu. I prawie mi się udało. Nie będę nawet próbował iść do banku z tym czekiem, na pewno wstrzymacie wypłatę.

Włożył rękę do kieszeni i wyjął czek, który dopiero co wygrał w kwi­zie. W jego twardych oczach pojawił się na chwilę błysk żalu. Następnie zgniótł czek, tak jakby to był bezwartościowy kawałek papieru i rzucił go Miltonowi Glassowi pod nos.

— Oddaj również puchar — powiedział Luther Lomax głosem, w którym słyszało się powracającą pewność siebie.

Fałszywy Łysa Czaszka z żalem wyjął schowany pod kurtką puchar i rąbnął nim o blat biurka.

— Kim ty właściwie jesteś? — zapytał strażnik beznamiętnym gło­sem. — Jak się naprawdę nazywasz?

— A jakie to ma znaczenie? — Oszust wzruszył ramionami. — Kogo może obchodzić moje prawdziwe nazwisko? Jestem po prostu jednym z wielu w tym mieście. Mój zawód — bezrobotny aktor. I dodał­bym, że nie jestem najgorszym przedstawicielem tego gatunku.

Pierwszy Detektyw był tego samego zdania. Oszust był na pewno o niebu lepszym aktorem od prawdziwego Łysej Czaszki.

Milton Glass wyprostował zgnieciony czek i schował go do kieszeni.

— Kto ci podsunął ten pomysł do głowy? — zapytał.

— Nikt. Głos oszusta był twardy i brzmiał pewnie. — Nikt mi niczego nie podsuwał do głowy. Serial Małe Urwisy pokazywano w tele­wizji, pisano o nim w gazetach. Chodziłem przez jakiś czas do szkoły z chłopakiem, który grał Łysą Czaszkę w serialu, i wiedziałem, że znik­nął bez wieści wiele lat temu. Wydaje mi się, że zginął. Że go przejechał samochód albo coś takiego. Był taki ograniczony, że mogłaby go przeje­chać nawet kosiarka do trawy.

Byłem dosyć podobny do niego, z wyjątkiem uszu — kontynuował swoją opowieść bezrobotny aktor. — I to podsunęło mi pewien po­mysł do głowy. Na początku próbowałem trochę zarobić, po prostu podając się za niego. Myślałem, że mi to pomoże w znalezieniu pracy. No a potem telewizja wymyśliła tę hecę z kwizem, no i oczywiście zgodziłem się w nim występować. To chyba jasne, nie? Kto by odmó­wił? Chodziło o kupę forsy, dwadzieścia tysięcy dolców!

W biurze zapanowała cisza. Milton Glass w dalszym ciągu się uśmiechał, ale z pewnym powątpiewaniem.

— A więc co pan zamierza ze mną zrobić? — fałszywy Łysa Czaszka domagał się od Glassa zajęcia stanowiska w tej sprawie.

— Zaprowadzimy cię na policję — odpowiedział mu strażnik. — Oskarżymy cię o oszustwo, a potem...

Nie dokończył, bo Milton Glass wpadł mu w słowo.

— Chwileczkę, chwileczkę — powiedział. — Ani stacja telewizyj­na ani studio filmowe nie chcą tej sprawie nadawać rozgłosu. Nie potrzebujemy tego typu reklamy. Czy może pan sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby się o tym dowiedziały gazety? — Glass błysnął uśmie­chem w kierunku strażnika. — No a poza tym, co wielkiego się stało? Po prostu poślemy czek na dwadzieścia tysięcy dolarów do Peggy do San Francisco. I jestem przekonany, że dziewczyna nie będzie zadawać żadnych pytań. No a co się tyczy tego młodego człowieka...

Glass odwrócił się z uśmiechem do oszusta.

— No cóż — powiedział — co nam szkodzi potraktować to wszy­stko jako kawał? — Popatrzył teraz na Luthera Lomaxa. — Czy masz coś przeciwko temu?

Reżyser przymknął nieco swoje zmęczone oczy. Palcami przeciąg­nął po rzadkich, siwych włosach.

— Nie — odpowiedział. — Zgadzam się z tobą.

Jupiter podniósł się. To samo zrobiła dwójka jego przyjaciół.

— Jeśli chodzi o gazety, to może pan na nas liczyć, nie puścimy pary z ust — powiedział Jupe. Wyglądało na to, że zebranie skończy się lada moment i chłopak miał ochotę opuścić je jako pierwszy. Chciał jak najszybciej znaleźć się na parkingu, gdzie czekał na nich Gordon Harker z limuzyną. — A więc jeśli pan nie ma nic przeciwko temu, to już pójdziemy — dodał.

— Oczywiście, mój drogi. — Szef reklamy również wstał z miej­sca. — I muszę powiedzieć, że jestem ci bardzo wdzięczny, Jupe. — Jego uśmiech był promienny jak zawsze, ale w głosie nie było ani odrobiny wdzięczności. — Spisałeś się na medal jako detektyw. Bez twojej pomocy moglibyśmy popełnić wielką niesprawiedliwość. Peggy nie dostałaby nagrody, na którą jak najbardziej zasłużyła.

Jupe podziękował mu i w towarzystwie Boba i Pete'a skierował się w stronę drzwi. Kiedy je zamykał, jego spojrzenie ogarnęło po raz ostatni wnętrze biura. Zauważył, że Milton Glass siedzi na krześle i uśmiecha się z ulgą do fałszywego Łysej Czaszki, który odwzajemnia uśmiech. Luther Lomax z opuszczonym wzrokiem dłubie przy tłustej plamie na swoim wytartym, szarym garniturze, a strażnik patrzy chmur­nie przez okno.

W windzie panował tłok. Trzej Detektywi zjechali w milczeniu na dół. Dopiero w holu Bob i Pete dali upust swoim uczuciom.

— Czy naprawdę pozwolisz im wyłgać się z tego w taki sposób? —zapytał Pete z niepokojem. Nie mógł w to po prostu uwierzyć. Przyjaźnił się z Jupe'em od wielu lat i w tym czasie nigdy nie był świadkiem czegoś podobnego. Puścić wolno takich kanciarzy! Było dla niego oczywistą sprawą, że Milton Glass należał do spisku od samego początku. Szef reklamy doskonale wiedział, że to był fałszywy Łysa Czaszka. I właśnie dlatego potraktował go teraz tak pobłażliwie.

— To po prostu niesłychane — zawtórował mu Bob. Był równie zaszokowany i zaniepokojony jak Pete. — A co z Peggy? Powiedzia­łeś nam przecież, że nie wierzysz w to, żeby powróciła do San Fran­cisco. Przekonywałeś nas, że grozi jej niebezpieczeństwo.

— No właśnie — zgodził się z nim Pete. Chłopak był teraz jeszcze bardziej zły i zaniepokojony. — Co to wszystko ma znaczyć, Jupe?

Pierwszy Detektyw skubał dolną wargę.

— Ja też myślę o Peggy. Myślałem o niej od czasu tej dziwnej razmowy telefonicznej dzisiejszego ranka. — Jego przyjaciele już wiedzie­li o tym niepokojącym telefonie. — To właśnie z jej powodu dawałem te głupie odpowiedzi i straciłem tyle punktów — ciągnął Jupe. — Chcia­łem, żeby Peggy wygrała. I możecie mi wierzyć, że nie przestałem o niej myśleć. — Popatrzył na Boba. — Masz rację, dziewczynie grozi pra­wdziwe niebezpieczeństwo. A my musimy jej pomóc. Chodźcie, chło­paki.

Po tych słowach wybiegł na ulicę. Tuż za nim podążyli Bob i Pete.

Gordon Harker siedział w samochodzie na parkingu i czytał jakieś czasopismo. Odłożył je na bok, jak tylko Jupe zbliżył się do drzwi.

— Dokąd mam jechać? — zapytał serdecznie.

— Dzięki, ale na razie postoimy tutaj. — Jupe i jego przyjaciele wgramolili się na tylne siedzenie limuzyny. Pierwszy Detektyw po­patrzył w kierunku miejsca, gdzie stał zaparkowany elegancki żółty citroen Miltona Glassa. — Czy myślisz, że mógłbyś cofnąć się trochę, tak żebyśmy mogli obserwować ten samochód? Ale bez ryzyka, że ktoś to zauważy? — zapytał. — I tak, że mógłbyś wystartować jak tylko ten samochód ruszy z miejsca? — dodał.

— Nie ma sprawy.

Szofer włączył motor i odjechał na koniec parkingu, skąd limuzyna była niewidoczna. Ze swojego nowego miejsca był w stanie obserwo­wać przypominający wieloryba przód citroena.

— Czy mamy teraz śledzić Miltona Glassa? — zapytał jak zawsze skory do pomocy.

Jupe przytaknął z nieobecnym wyrazem twarzy. Siedział na tylnym fotelu, całkowicie pogrążony w myślach.

— Wiesz co, mam już tego dosyć — powiedział nagle Bob. —Tak, tak, dobrze wiem, że uwielbiasz odgrywać milczącego sfinksa. Ale tym razem ci się to nie uda. Masz natychmiast nam wyjaśnić, co się stało w tym biurze.

— Właśnie — Pete był tego samego zdania. — Czy powiesz nam wreszcie, o co tutaj chodzi?

— No dobra, chłopaki — westchnął Jupe, ale w skrytości ducha cieszył się, że przyjaciele nalegają, żeby usłyszeć jego opinię. Pomoże mu to uporządkować własne myśli.

— A więc — powiedział donośnym głosem, tak żeby Gordon Harker również mógł słyszeć jego wywody. — A więc, kiedy po raz ostatni widzieliśmy Peggy?

— W Alei Hollywoodzkiej zeszłej nocy — przypomniał mu Bob. —Wtedy, kiedy Milton Glass zabrał ją do swojego samochodu.

— I był z nią również Łysa Czaszka — dodał Jupe. — No a na­stępnego dnia nad ranem otrzymałem od niego telefon. Naśladował głos Miltona Glassa i ostrzegał mnie, że będzie lepiej, jeśli zrezygnuję z wy­grania kwizu. W przeciwnym razie coś się stanie z Peggy. No i jakie z tego możemy wysnuć wnioski?

— Że to właśnie Łysa Czaszka gdzieś ją przetrzymuje — podsunął Bob. — To znaczy, wbrew jej woli. Ale to nie może być w jego miesz­kaniu, no nie? Kręci się tam za dużo ludzi i ktoś mógłby zwrócić na nią uwagę.

— Racja — zgodził się Jupe.

— Ale teraz, kiedy Peggy wygrała kwiz i Łysa Czaszka został zde­maskowany jako oszust, to chyba już jej nic nie zagraża? Czy nie myślisz, że Łysa Czaszka ją po prostu wypuści? — zastanawiał się Pete.

— Nie, na pewno tego nie zrobi — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — Bo niezależnie od tego, co Łysa Czaszka powiedział wtedy w biurze, to jestem przekonany, że ma on wspólnika. Ktoś podsunął mu tę myśl, że ma udawać jednego z Małych Urwisów. I ten ktoś pomagał mu cały czas. Był jego aniołem stróżem. Opowiedział mu wszystkie szczegóły o naszym życiu w czasach, kiedy leciał ten serial. Na przykład powie­dział mu, że w piątki dostawaliśmy wypłatę w gotówce. I że pieniądze znajdowały się w brązowej kopercie z czerwonym paskiem. Łysa Czaszka nie byłby w stanie sam dowiedzieć się takich szczegółów. Nie mógłby wiedzieć, ze samochód pana Aferzysty to stary pierce-arrow z dwudziestego dziewiątego roku. Ktoś mu o tym wszystkim powiedział.

— No tak, to jasne, że miał wspólnika — zgodził się Bob.

— Właśnie — powiedział Pierwszy Detektyw. — I ten wspólnik pomógł mu uprowadzić Peggy. I teraz nie mogą jej wypuścić. Bo Peggy zna tego wspólnika. A także z tego względu, że porwanie to znacznie poważniejsza sprawa niż oszustwo. Można za to iść do więzienia na całe życie.

— To na pewno Milton Glass — powiedział z przekonaniem Bob.

— On przecież w ogóle nie chciał wytoczyć sprawy przeciwko Łysej Czaszce. Jestem pewien, że Milton Glass był zaplątany w tę aferę od samego początku.

— To chyba się zgadza, Jupe, no nie? — zapytał Pete. — Peggy jest uwięziona w domu Miltona Glassa, prawda?

Pierwszy Detektyw nie odpowiedział Siedział pochylony do przodu i wpatrywał się w idącego w kierunku żółtego samochodu mężczyznę. Widział, jak tamten wsiada i zapala motor, żeby wyjechać z parkingu.

— Nie — powiedział wreszcie. — Milton Glass to po prostu ba­nalny szef reklamy. Boi się jak ognia skandalu i stara się chronić studio i stację telewizyjną. Glass nie wiedział, że Łysa Czaszka jest oszustem. Ten ktoś to facet, który pomagał cały czas fałszywemu Łysej Czasz­ce, to ktoś, kto podsuwał mu właściwe odpowiedzi przed każdym kwizem, to facet, który zna doskonale każdy centymetr filmu. To właśnie ten ktoś pomógł mu uprowadzić Peggy.

— No tak, ale kto to jest? — Bob i Pete pochylili się również do przodu, starając się dostrzec kierowcę żółtego samochodu, który zatrzy­mał się teraz na rogu Alei Hollywoodzkiej. Limuzyna prowadzona zręcz­ną ręką Harkera posuwała się ślad w ślad za samochodem.

— To Luther Lomax — powiedział w końcu Pierwszy Detektyw.

ROZDZIAŁ 14

Dom widmo

Żółty samochód opuścił Aleję Hollywoodzką i jechał w kierunku wą­wozów położonych ponad Beverly Hills.

Luther Lomax był powolnym i ostrożnym kierowcą. Gordon Harker mógł bez trudu go śledzić, nie ryzykując, że reżyser to zauważy.

Droga wiła się wśród skał. Domy, a właściwie ogromne posiadłości za kamiennymi murami, były rozmieszczone daleko od siebie. Te impo­nujące rezydencje zostały zbudowane przez ludzi filmu w czasach świetności kina i całego związanego z nim przemysłu. Jeszcze nie tak dawno temu jeździły tymi drogami specjalne autobusy, wynajęte na prowadzone przez przewodników wycieczki do domów gwiazd. Auto­busy te były wypełnione ciekawskimi turystami, którzy z zachwytem wpatrywali się w bramy mijanych domów, podczas kiedy kierowca wy­krzykiwał sławne nazwiska mieszkających za wysokimi murami ludzi.

Jupe wiedział, że większość z tych domów była teraz własnością bankierów, bogaczy związanych z przemysłem naftowym albo arab­skich szejków. Ludzie filmu przeprowadzili się do niżej położonych oko­lic, zwanych potocznie nizinami w Beverly Hills.

Gordon Harker musiał zwolnić. Żółty samochód przejechał otwartą bramą, a limuzyna przyhamowała i zatrzymała się.

— No i co teraz? Co mamy teraz robić? Pójdziemy tam za nim? —zapytał szofer.

— Nie, lepiej nie. — Pierwszy Detektyw otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. — On ma tam prawdopodobnie ochroniarzy, służbę, ogrodników. Jak zobaczy, że idziemy do niego, będzie mógł się przygo­tować i coś wymyślić. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, Gordonie, to poczekaj tutaj, a my rozejrzymy się trochę po posiadłości. Może uda się nam odgadnąć, gdzie jest uwięziona Peggy.

— W porządku. — Gordon Harker wyciągnął czasopismo. — Po­wodzenia, chłopaki. Jeśli będziecie potrzebować mojej pomocy, to krzy­czcie.

Jupe podziękował mu, po czym Trzej Detektywi zaczęli przesuwać się wzdłuż muru w kierunku bramy.

Była otwarta. Żaden ochroniarz nie zamknął jej za Lomaxem. Po prostu nie było tam nikogo. Posiadłość wyglądała na opustoszałą. Żółty samochód Miltona Glassa parkował przed okazałym wejściem do domu.

Zdaniem Jupe'a nie pasował on w ogóle do tego otoczenia. Był jedyną rzeczą, która nie przypominała chłopakowi sceny z filmu o opuszczonej, podupadłej rezydencji gdzieś na Południu Stanów. Coś w rodzaju sceny ze starych filmów typu Przeminęło z wiatrem.

Mimo wszystko była to rezydencja. Cały przód domu podpierały okazałe kolumny. Pod górnymi oknami znajdowała się weranda, a po bokach tego imponującego budynku rozciągały się dwa skrzydła.

Ale tynk na wysokich kolumnach odłupywał się i kruszył. Wiele okien było byle jak naprawionych albo po prostu zabitych deskami. Schody prowadzące do domu potłuczone i poprzerastane chwastami i krzewami.

Na prawo od bramy rosły drzewa, dochodzące do samego domu. Jupe dał ręką znak swoim przyjaciołom i podbiegł do najbliższego drze­wa. Trawa pod drzewami była taka wysoka, że Trzej Detektywi mogli spokojnie się w niej schować podczas ostrożnej wędrówki w kierunku rezydencji.

— O rany — powiedział Pete. — Czy naprawdę myślisz, że ktoś tutaj mieszka?

Jupe przytaknął z posępnym wyrazem twarzy. Pierwszy Detektyw próbował sobie wyobrazić, jak to wszystko musiało tutaj wyglądać w czasach, kiedy trawnik był dobrze utrzymany, białe kolumny świeżo pomalowane, okna błyszczące czystością, a przed domem ustawione rzędem jasne, kolorowe leżaki.

Wydawało się, że było to przed wiekami, a przecież w rzeczywistości minęło od tamtego czasu niewiele ponad osiem, dziewięć lat. Ale ulewne deszcze i obsuwające się błoto, typowe dla południowej Kalifornii, upały i tropikalna roślinność są zabójcze dla zaniedbanych budynków i ogro­dów, które bardzo szybko popadają w ruinę. W tym czasie, kiedy Luther Lomax reżyserował Małych Urwisów, jego posiadłość była prawdopo­dobnie eleganckim domem, podobnym do innych w tej okolicy.

Jupe był w każdym razie pewien jednej rzeczy. W tym domu już od wieków nie było żadnych ochroniarzy, służby czy innych tego rodzaju pracowników. Chłopiec nie miał wątpliwości, że Lomax był w tej posęp­nej rezydencji sam na sam z Peggy.

— Chodźcie, chłopaki — powiedział Pierwszy Detektyw. — Nie ma co tutaj dłużej szpiegować. Możemy po prostu wejść głównymi drzwiami i załatwić całą sprawę z Lutherem Lomaxem.

Dwójka detektywów zgodziła się na propozycję Jupe'a. Nie wydawa­ło im się, że muszą się specjalnie obawiać podstarzałego reżysera.

W domu nie było żadnego dzwonka. Jupe podniósł do góry zaśnie­działą mosiężną kołatkę i zastukał nią o drzwi, które natychmiast się otworzyły. Stał w nich Luther Lomax i wpatrywał się w nie zapowiedzia­nych gości.

— Ach, to ty, Jupiterze Jonesie. I są z tobą twoi przyjaciele. Oczeki­wałem was. Domyślam się, że przyszliście po nagrodę, którą wam obiecałem za rozwiązanie zagadki srebrnych pucharów. Wejdźcie, proszę, do środka.

Trzej Detektywi wkroczyli do domu, a reżyser zamknął za nimi drzwi. Znajdowali się w ogromnym, ciemnym holu. Pomieszczenie wydawało się Jupe'owi jeszcze większe, niż było w rzeczywistości, bo nie stały w nim prawie żadne meble, z wyjątkiem paru płóciennych krzeseł i sfa­tygowanego biurka.

Spojrzenie Jupe'a powędrowało w kierunku ścian. Wisiały na nich pięknie oprawione fotografie przystojnych młodych mężczyzn i wspania­łych kobiet. Jupe rozpoznał kilka gwiazd filmowych ze starych filmów w telewizji.

Lomax zauważył, że Jupe przygląda się zdjęciom. Reżyser wypro­stował się. Przez chwilę wyglądał jak silny i cieszący się powodzeniem człowiek, podobny do postaci na fotografiach.

— To są moi starzy przyjaciele — powiedział. — Zanim studio narzuciło mi pracę nad tym dziwacznym serialem o Małych Urwisach, obrażając mnie tą propozycją, reżyserowałem niektóre z największych filmów tych gwiazd. Nie muszę się specjalnie chwalić, ale mogę śmiało powiedzieć, że wiele z nich tylko mnie zawdzięcza swój sukces. — Jego głos rósł i odbijał się echem od ścian. — Nauczyłem tych ludzi wszystkiego. Modelowałem ich i kształtowałem. To ja ich stworzyłem.

Bob zaczął dygotać. Mimo potłuczonych okien w wielkim pustym holu nie było zimno. To po prostu z powodu całej tej dziwnej atmosfery dostaję gęsiej skórki, pomyślał chłopak. Zupełnie jakbym był w grobow­cu, nawiedzonym przez widma z przeszłości.

— Jeśli chodzi o tę nagrodę — powiedział Lomax swoim normal­nym głosem — niestety nie mam dużo gotówki w domu, ale jestem przekonany, że dział reklamy na pewno...

— Nie przyszliśmy po nagrodę — przerwał mu Jupe. Bob zauwa­żył, że jego przyjaciel czuł się równie nieswojo, jak on sam. — Jesteś­my tutaj, żeby zabrać Peggy do domu.

— Peggy? Masz na myśli Śliczną Peggy? — Reżyser rozwarł za­ciśnięte pięści i schował je w kieszeniach wytartej marynarki. — Ale skąd ci w ogóle wpadło do głowy, że ona tutaj jest?

— Widzieliśmy, że zabrał ją pan samochodem z Alei Hollywoodzkiej zeszłej nocy — powiedział mu Pete. — Peggy i Łysa Czaszka wsiedli do pańskiego samochodu...

— To po prostu niesłychane. — Luther Lomax próbował się uśmiechnąć. — Ależ ja nawet nie mam teraz samochodu. Mój rolls jest w naprawie...

— Chodzi mi o ten samochód na zewnątrz — wyjaśnił Jupe. — Przypuszczam, że należy on do Miltona Glassa albo do studia. No i na pewno pozwolili panu go używać w trakcie reżyserowania kwizu. Przy­wiózł ją pan tutaj samochodem. I jechał pan tym właśnie samochodem ubiegłej nocy po odebraniu Peggy i Łysej Czaszki.

Lomax nie próbował się już dłużej uśmiechać. Osunął się na jedno z krzeseł, pokrytych płóciennym obiciem.

— Nawet mi nie dali limuzyny — powiedział zmęczonym, płacz­liwym głosem. — Zapłacili mi najmniejszą stawkę za reżyserowanie kwizu i nawet nie przysłali po mnie limuzyny. Musiałem błagać Miltona o pożyczenie mi tego samochodu. Straszyłem go, że to nie będzie najlepsza reklama dla studia, jeśli jeden z ich największych i najsławniejszych reżyserów będzie musiał jechać do pracy okazją...

Jego głos się załamał. Patrzył na swoje kolana i mechanicznie gła­dził palcem swoje wyświechtane spodnie. — Ale ja nie porwałem Peggy — powiedział. — Nie, nie. Co do tego nie macie racji.

— Panie Lomax, bardzo pana proszę — błagał Jupe łagodnym głosem. — Nie zamierzamy sprawiać panu kłopotów. Ale wiemy doskonale, że Peggy nie napisała tego listu do Miltona Glassa. I zdajemy sobie sprawę, że nie zrezygnowała z kwizu z własnej, nieprzymuszonej woli. I jeżeli pan nie pozwoli nam zabrać jej do domu, to wtedy zadzwonimy na policję, która przyjedzie i przewróci tu wszystko do góry nogami...

— Oczywiście, Peggy jest tutaj. — Reżyser mówił teraz podniesionym głosem, a jego twarz nabrała ponownie władczego wyrazu — Peggy przebywa w moim domu jako gość. Zamierzam zrobić z niej wielką gwiazdę. Dzięki mnie będzie bogata i sławna. — Podniósł się i wskazał palcem fotografie na ścianach. — Tak jak ci tutaj, którzy mi wszystko zawdzięczają. Zamierzam reżyserować wielki film z Peggy w głównej roli...

— Dosyć, już starczy, ty zabytku przeszłości.

Ten lakoniczny, twardy głos dobiegł od drzwi wejściowych Trzej Detektywi odwrócili się twarzami w kierunku przybysza. Jasnowłosy młodzieniec w skórzanej kurtce właśnie wkroczył do holu i szedł groźnie w ich stronę.

ROZDZIAŁ 15

Mały Tłuścioszek znowu górą

— Dosyć, już starczy — powtórzył Łysa Czaszka, nie spuszczając wzroku z Luthera Lomaxa. —Mam już po uszy twojego ględzenia. Zaplątałeś mnie w tę hecę, wykorzystałeś mnie do kradzieży pucharów i obiecałeś mi połowę ich wartości. Mówiłeś również, że będziesz mi podsuwał właściwe odpowiedzi że połowa wygranej będzie moja. No i co ja z tego teraz mam? Nic, guzik. — Łysa Czaszka popatrzył na Jupe'a. — To był jego pomysł od samego początku — powiedział. —Zobaczył mnie kiedyś w jakiejś sztuce w małym teatrzyku w Holly­woodzie. Potem przyszedł do mnie za kulisy, żeby mi powiedzieć, że jestem takim świetnym aktorem.

Lomax stał w dalszym ciągu z rękami w kieszeniach marynarki i po­trząsał wolno głową.

— To były tylko pochlebstwa. W rzeczywistości masz jedynie nie­wielki talent i to wszystko. Nigdy nie będziesz gwiazdą. Nawet ja ci nie mogę pomóc.

Łysa Czaszka nie zwracał na niego uwagi. Wpatrywał się stale w Jupe'a.

— Nie miałem ochoty wypaplać tego wszystkiego w biurze Miltona Glassa — oświadczył — Wiedziałem, że Lomax zamknął Peggy tutaj w domu. I ze nas oskarżą o porwanie. Zdawałem sobie sprawę, że gliny powiedzą, ze byłem tak samo winny jak Lomax, chociaż to wszystko był jego pomysł. Zmusiłem go, żeby mi obiecał, że nie będzie stosował wobec niej przemocy. Ale nie przeczę, że mu pomagałem. Zadzwoniłem do Peggy i poprosiłem ją, żeby przyszła do mojego mieszkania zeszłej nocy Wmówiłem jej, ze Milton Glass chce z nami porozmawiać, ale bez świadków, No i dlatego podjedzie po nas samochodem.

Pierwszy Detektyw przytaknął. Opowiadanie Łysej Czaszki pokrywało się z faktami, o których sam wiedział. Zastanawiało go jednak, czego Łysa Czaszka oczekiwał w zamian.

— Czego ode mnie oczekujesz? — zapytał.

— Chcę się z tobą dogadać — powiedział Łysa Czaszka. — Coś za coś. Ja zaprowadzę ciebie do Peggy no a ty… — Uśmiechnął się krzywo — No a w zamian za to ty mnie nie wydasz. Powiesz jej, że to ja chciałem tutaj przyjść, żeby jej pomóc. I że nie miałem zamiaru jej nic zrobić. Tobie uwierzy. Powiedz jej, w jaki sposób pomogłeś jej wygrać kwiz. I to ty ją przekonasz, żeby nie wysuwała żadnych oskarżeń pod moim adresem.

Jupe popatrzył na Boba a potem na Pete'a. Pierwszy Detektyw wiedział, że nie ma prawa zawierać tego typu umowy. Jeśli Peggy zechce oskarżyć Lomaxa i Łysą Czaszkę, będzie z tego sprawa sądowa. A jeśli do niej dojdzie, Jupe będzie musiał powiedzieć całą prawdę, wszystko to, czego się przed chwilą dowiedział od Łysej Czaszki.

Z drugiej strony najważniejszą rzeczą w obecnej chwili było uwolnienie Peggy. No a jak to już będzie załatwione, to dziewczyna może sama zdecydować, czy chce potem pójść na policję. Jupe popatrzył pytająco na przyjaciół.

Pete skinął głową.

Bob się trochę wahał, ale poszedł po chwili śladem kolegi.

— W porządku — powiedział Jupe. — Będę się ją starał przekonać, że nie miałeś wobec niej złych zamiarów i że przyszedłeś tutaj, żeby ją uwolnić. Ale mogę ci to tylko obiecać. No a potem to już wszystko będzie zależeć od samej Peggy. Gdzie ona teraz jest?

— Tam na górze. Widziałem, jak ten stary wariat zamykał ją w jednej z łazienek. — Łysa Czaszka zrobił krok do przodu, ale nagle się zatrzymał.

Luther Lomax wyjął z kieszeni prawą rękę. Miał w niej mały automatyczny pistolet.

— Nic z tego nie będzie — powiedział. — Nie dostaniesz jej. Peggy zostanie ze mną.

Lomax stał z lekko rozstawionymi stopami i z odrzuconą do tyłu głową. Takim pamiętał go Jupe ze starych czasów — jako wysokiego, postawnego, wzbudzającego respekt mężczyznę.

— To dzięki mnie została dziecięcą gwiazdą — dalsze słowa reży­ser wypowiedział silnym, dźwięcznym głosem. — I będzie nią znowu. Postaram się o to. Ta dziewczyna ma talent. Wiem o tym. Pomogę jej go rozwinąć. Stanie się z niej wielka aktorka. Nakręcimy wspólnie znako­mity film. I dostaniemy za niego Oscara. To będzie mój triumfalny po­wrót na filmowe ekrany świata. Będziemy oboje sławni i bogaci.

Pete popatrzył na Lomaxa, starając się ocenić dzielącą ich odleg­łość. Jednym ze specjalnych trików Drugiego Detektywa były obezwład­niające chwyty. Gwałtowny skok, a następnie błyskawiczne powalenie przeciwnika na kolana. Już kiedyś w przeszłości udało mu się w ten sposób uratować przyjaciół z opresji.

Ale tym razem nie da się tego zrobić. Odległość pomiędzy nim a reżyserem była stanowczo za duża. Zanim Pete zdąży obezwładnić Lomaxa, tamten będzie miał dostatecznie dużo czasu, żeby użyć pistoletu.

Jupe wyczuł, o czym Pete w tej chwili myśli. Podniósł rękę do góry, ostrzegając go, żeby był ostrożny.

— Drogi panie Lomax — powiedział Jupe swoim najbardziej prze­konywającym głosem. — Pan przecież nie chce nikogo zastrzelić. Nie jest pan mordercą, tylko wielkim reżyserem...

— Nie licz na to — przerwał mu Łysa Czaszka. — To wariat, zdolny do wszystkiego. Znam go lepiej niż ty. Wiesz, co on chciał zrobić ze swoją częścią nagrody? Zamierzał urządzić za tę forsę wielkie przy­jęcie! I zaprosić na nie wszystkie te byłe gwiazdy, które zdobią jego ściany. Oczywiście tylko te, które jeszcze żyją. I do tego wynająć cygań­ską orkiestrę. A potem zaprosić prasę...

— Cisza! — Reżyser uniósł lewą rękę rozkazującym gestem. — Spokój na planie! — krzyknął. — Cała czwórka ustawia się w szereg! Ręce do góry!

Łysa Czaszka jako pierwszy wykonał rozkaz. Pozostali poszli jego śladem.

— A teraz — Lomax krzyczał cały czas — w prawo! Kiedy powiem marsz pójdziecie do tego przedsionka, a potem na dół po schodach. Jesteście gotowi?

Łysa Czaszka ponownie zareagował jako pierwszy. Pozostali również przytaknęli.

— Światła — krzyczał reżyser dźwięcznym głosem — kamery, akcja. Marsz!

Przedsionek znajdował się na końcu holu. Jupe zauważył prowadzące na dół schody. Prawdopodobnie była tam stara piwnica, pomyślał. Jeśli Lomax zamknie ich w tej piwnicy, to może się zdarzyć, że ten szalony człowiek zgubi od niej klucz albo zapomni o jedzeniu dla nich i nikt nie usłyszy ich krzyków, bo tutaj nie ma żadnych sąsiadów ani żadnej służby. Ich jedyną szansą była ucieczka właśnie w tym momen­cie. Jupe wiedział, że Pete znajduje się tuż za nim.

Pierwszy Detektyw zwolnił kroku.

— Rób, co on każe — powiedział Łysa Czaszka błagalnym tonem. Nie drażnij go, bo inaczej mnie zastrzeli.

Jupe zaczął powoli schodzić po schedach.

— Marsz! — krzyczał Lomax. — Marsz! Marsz! Marsz!...

Głos mu się załamał. Jupe usłyszał zduszony okrzyk przerażenia. Cos upadło na podłogę, wydając ciężki, głuchy dźwięk. Pracując wiele lat razem, Trzej Detektywi nauczyli się koordynować swoje ruchy, tak jak zespół koszykarzy. W mgnieniu oka wyrwali się z szeregu i ustawili się szerokim półkolem na końcu holu.

Pierwszą rzeczą, która się rzuciła Jupe'owi w oczy, był czarny, automatyczny pistolet. Leżał teraz o parę kroków od otwartych drzwi wejściowych. Potem Jupiter zobaczył Lomaxa. Wydawało się, że stary reżyser pływa w powietrzu. Wywijał uniesionymi nogami, tak jakby poruszał się w głębokiej wodzie. Para muskularnych rąk przytrzymy­wała go od tyłu. Dwie silne, ciemne dłonie zaciskały się wokół jego pasa.

Gordon Harker obchodził się bardzo łagodnie z reżyserem. Starał się nie zrobić mu krzywdy, kiedy go niósł holem. Następnie posadził go na płóciennym krześle.

— A teraz proszę się zachowywać spokojnie, panie Lomax — po­wiedział, trzymając ramiona reżysera w mocnym, ale niebolesnym uścisku. — Podnieś pistolet, Jupe. Upewnij się, że jest zabezpieczony, a potem włóż go do kieszeni.

Jupe wykonał polecenie bez słowa. Potem popatrzył na Łysą Czasz­kę. Młody aktor opierał się o ścianę. Jego twarz była kredowobiała, a ciałem chłopaka wstrząsały dreszcze.

— Dziękuję ci Gordonie — powiedział Pierwszy Detektyw wdzięcznością.

— Nie ma za co — odpowiedział szofer. — Kiedy zobaczyłem, że ten młody facet się tutaj skrada, i przypomniałem sobie, co mi o nim opowiedziałeś, to pomyślałem, że będzie lepiej, jak wejdę i zobaczę, co się dzieje.

— To był naprawdę dobry pomysł. — Jupe spojrzał na Łysą Czasz­kę. — A ten z powiedz nam wreszcie, gdzie jest Peggy.

Młody aktor był jeszcze ciągle w szoku, ale pomimo to zaprowadził Trzech Detektywów schodami na piętro, a potem pomaszerował z nimi na sam koniec długiego, zakurzonego korytarza. Jupe otworzył drzwi I wszedł do środka.

Peggy siedziała na krześle przy zabitym deskami oknie. W ustach miała zwiniętą chusteczkę do nosa, przymocowaną za pomocą drugiej chusteczki, okręconej wokół głowy. Ręce dziewczyny by przywiązane do oparcia krzesła, a jej kostki do nóg mebla.

Łysa Czaszka aż jęknął ze zdziwienia.

— Naprawdę tego nie wiedziałem — powiedział cicho. — Nie wy­obrażałem sobie, że ją zwiąże w taki sposób. Gdybym to wiedział, to nigdy bym się nie zgodził mu pomagać.

Jupe wierzył mu. Sądząc z zachowania Łysej Czaszki w ostatnich paru minutach, młody aktor tylko udawał twardego faceta. Pod tą maską krył się miękki, bojący się gwałtu człowiek.

Trzej Detektywi pospieszyli w kierunku Peggy, zostawiając ciągle opierającego się o drzwi bladego aktora własnemu losowi. Pete i Bob odkneblowali usta dziewczyny, a Jupe przeciął swoim szwajcarskim nożem wiążące ją sznury.

Peggy potrząsnęła głową, jakby budząc się ze złego snu. Potem potarła nadgarstki i odgarnęła włosy z czoła. Ostrożnie rozprostowała nogi i z pewną trudnością wstała z krzesła. I uśmiechnęła się.

— No cóż — powiedziała. — To całkiem zabawne. Zupełnie jak scena z tych starych filmów o Małych Urwisach. Tylko, że to zawsze ja wydobywałam ciebie z tarapatów, Jupe. No a teraz ty przyszedłeś mi z pomocą.

ROZDZIAŁ 16

Przysługa dla Dona

— Peggy była taka szczęśliwa z powodu wygrania tych pieniędzy — powiedział Jupe — że postanowiła nie wytaczać sprawy przeciwko Lutherowi Lomaxowi i Łysej Czaszce.

— Teraz wreszcie będzie ją stać na naukę w collegeu, o czym zawsze marzyła — dorzucił Bob.

— Zamierza zacząć od września studia w Berkeley — dodał Pete.

Trzej Detektywi siedzieli przy stole w ogromnym salonie pana Hitch­cocka. Z okien pokoju widać było wody Oceanu Spokojnego. Zaglądając do notatek zrobionych przez Boba, młodzi przyjaciele zdawali dawnemu reżyserowi relację ze swojej ostatniej sprawy.

Alfred Hitchcock siedział wygodnie rozparty w długim fotelu plażo­wym. Parę lat temu, reżyserując film w Nowym Jorku, doznał poważnej kontuzji nogi i od czasu do czasu dokuczała mu ona jeszcze.

— A więc Łysa Czaszka zamierza występować teraz jako aktor pod swoim własnym nazwiskiem? — wypytywał się.

— Tak, będzie próbował swoich sił — potwierdził Jupe. — Chociaż nie wydaje mi się, żeby miał duże szanse. Będzie musiał w dalszym ciągu zarabiać na życie jako mechanik.

Pierwszy Detektyw zamyślił się na chwilę.

— To śmieszne — powiedział. — To właśnie moje wspomnienia o prawdziwym Łysej Czaszce sprawiły, że postanowiłem wystąpić w tym programie kwizowym. Nienawidziłem go tak bardzo jako dziecko, że chciałem go pokonać za każdą cenę. Ale w gruncie rzeczy prawie polubiłem tego młodego chłopaka, który go udawał. Jestem pewien, że naprawdę nie chciał skrzywdzić Peggy. Po prostu rozpaczliwie potrze­bował pieniędzy i był zupełnie załamany, nie mogąc dostać żadnej roli. Dlatego przystał na wszystko, co mu Luther Lomax zaproponował.

— Tak, życie w tym mieście nie jest łatwe — zgodził się pan Hitch­cock. — A jak już jesteśmy przy tym temacie, to co się stało z Luthe­rem Lomaxem? Czy w dalszym ciągu błąka się po swojej opustoszałej posiadłości i snuje marzenia o minionej sławie?

— Nie — odpowiedział Pete. — Zupełnie się załamał nerwowo, kiedy zobaczył, że Peggy schodzi razem z nami po schodach, po tym jak ją wyswobodziliśmy. Ciągle krzyczał: „Spokój na planie” i „Światło, kamery, akcja”. Gordonowi Harkerowi udało się go wreszcie uspokoić, a potem odwieźć do szpitala.

Sławny reżyser pokiwał ze współczuciem głową.

— Był kiedyś wielkim reżyserem — powiedział. — Pamiętam sporo jego starych filmów. Czy ciągle przebywa w szpitalu?

— Nie — wyjaśnił Jupe. — Stowarzyszenie Filmowe znalazło dla niego wygodne miejsce w domu dla emerytowanych ludzi filmu, w skrzydle przeznaczonym dla osób z problemami psychicznymi. Jest tam przynajmniej wśród starych przyjaciół.

— No tak, oczywiście. — Pan Hitchcock uśmiechnął się z przymu­sem. — Jest takie stare przysłowie w Hollywoodzie: „Nie musisz być wariatem, żeby robić filmy, ale to z pewnością pomaga”.

A Glass nic nie wiedział o spisku pomiędzy Łysą Czaszką i Lomaxem? — pytał dalej pan Hitchcock.

— Tak, zgadza się — potwierdził Jupe. — Przez cały ten czas nie miał o niczym pojęcia. Nie wiedział, że Łysa Czaszka jest oszustem, że Lomax ukradł puchary i że we dwójkę uprowadzili Peggy. Glass zajmuje się reklamą, nie chciał więc zepsuć swojego dobrego imienia i wyjawić, kiedy program się skończył, że Łysa Czaszka to oszust.

— A co z Platfusem i Ogarem? — dopytywał się pan Hitchcock.

— Co się z nimi stało?

— Platfusowi te kwizy pomogły stanąć na nogi, jeśli można się tak wyrazić — odpowiedział Jupe. — Przez dłuższy czas był bez pracy. W czasie trwania kwizu zwróciła na niego uwagę pewna sieć handlowa, zajmująca się sprzedażą sportowego obuwia i zaangażowała go do reklamy. No wie pan, pokazy, promocja produktów w sklepach i tak dalej. Platfus był zadowolony, że dostał tę pracę. I wcale nie musi nosić wielkich butów i się wygłupiać, po prostu opowiada o wyrobach firmy.

Natomiast Ogar zamierza skończyć college, a potem studiować prawo. Chciałby również pomagać młodym aktorom i aktorkom w walce o ich prawa przeciwko studiom filmowym i stacjom telewizyjnym, które próbują wykorzystywać młodych ludzi.

— Godne uznania plany — zauważył pan Hitchcock.

Potem jego spojrzenie powędrowało w kierunku kuchni, gdzie królo­wał służący pana Hitchcocka, Wietnamczyk Hoang Van Don, i skąd dobiegały odgłosy brzęczących garnków i patelni.

— A co z Gordonem Harkerem? — chciał wiedzieć pan Hitchcock. — Czy nie zdradziliście jego tajemnicy?

— Oczywiście, że nie — zapewnił go Pete. — Nikomu nie powie­dzieliśmy o tym, że grał kiedyś Naleśnika w tych starych filmach o Ma­łych Urwisach. Pan jest wyjątkiem. Może we wrześniu spokojnie wrócić do swojej szkoły jako nauczyciel.

— Jeśli już jest mowa o szkole — pan Hitchcock ponownie zerknął w kierunku kuchni — to Don również niedawno chodził na wykłady.

— Poważnie? — zdziwił się Bob. — A czego się uczył?

— Jak się przygotowuje cordon bleu — wyjaśnił pan Hitchcock. — Na sposób francuskiego mistrza kuchni. Don wyrzucił z głowy wszy­stkie te przepisy na zdrowe jedzenie. — Sławny reżyser westchnął. —Teraz myśli tylko o skomplikowanych sosach i wymyślnych daniach. Muszę przyznać, że to lepsze od tych różnych wodorostów. Ale to trochę za dużo jak na mój biedny żołądek.

Pan Hitchcock przerwał swoje wywody i wyciągnął się w fotelu.

— Mam nadzieję, że zostaniecie na lunchu — dodał. — Zwłaszcza ty, Jupe.

Bob i Jupe popatrzyli na siebie nieco sceptycznie. Pamiętali dosko­nale, jak Don ostatnio potraktował ich jako króliki doświadczalne i wy­próbował na nich jedno ze swoich egzotycznych francuskich dań, a mianowicie ślimaki. Pomimo to odpowiedzieli grzecznie, że bardzo chętnie zostaną.

— Ciekawe, dlaczego zwłaszcza ja? — zainteresował się Jupe.

— Dlatego że Don chce, abyś mu wyświadczył pewną przysługę — powiedział pan Hitchcock. — A w zamian za to zgodził się przygoto­wać do jedzenia wszystko, o co go poprosisz. Bezwzględnie wszy­stko — dodał tęsknym głosem.

— A dlaczego nie możemy zjeść czegoś, na co pan ma ochotę? —zapytał Pierwszy Detektyw.

— Miałem nadzieję, że to powiesz. — Pan Hitchcock sięgnął po laskę, stojącą za fotelem i podniósł się z miejsca. — Muszę się przyznać, że mam wielki apetyt na zwykłego, porządnego hamburgera. Może z odrobiną surowej cebuli. Ale bez sosu i keczupu. Po prostu solidny kawałek mięsa.

Trójka chłopców z zapałem zaaprobowała tę propozycję.

— Ale czego Don ode mnie chce? — zapytał Jupe.

— Obawiam się, że to tajemnica — powiedział pan Hitchcock. — Jestem pewien, że to nic strasznego. — Odwrócił się, opierając się na lasce. — pójdę powiedzieć Donowi, żeby przygotował hamburgery. Po prostu zwykłe hamburgery. I w zamian za to spełnisz jego prośbę, Jupe. Niezależnie od tego, jaka ona będzie.

Trzej Detektywi widzieli, jak pan Hitchcock kuśtyka przez swój ol­brzymi pokój, przechodzi obok biblioteczki, oddzielającej salon od pra­cowni i wchodzi do kuchni.

Dom pana Hitchcocka w Malibu był kiedyś restauracją znaną jako knajpa „U Charliego”. To wyjaśniało, dlaczego było w nim tyle otwartej przestrzeni. Reżyser przerabiał go stopniowo w coś, co nazywał okaza­łym domem. I rzeczywiście można było mówić o pewnym postępie, od czasu kiedy Jupe był tu po raz ostatni. Oprócz już wcześniej wspomnia­nego fotela, przybyła jeszcze wygodna kanapa, która wzbogaciła trochę za ubogie umeblowanie domu.

Kiedy pan Hitchcock przyszedł z powrotem, na jego twarzy gościł pełen entuzjazmu uśmiech.

— Porządny hamburger to jest to — powiedział, sadowiąc się z powrotem w fotelu. — Don chciał do tego podać sos bearnaise, ale zapewniłem go, że ty wolisz, żeby nie było żadnych dodatków. — Przez moment siedział w milczeniu. — Myślałem o waszej ostatniej sprawie — odezwał się po chwili. — Zastanawia mnie w niej jedna rzecz.

— Tak? — zapytał Jupe. — A co mianowicie?

— Dlaczego zacząłeś podejrzewać Lomaxa? Jak odgadłeś, że to właśnie ten stary reżyser, a nie Milton Glass albo któryś z Urwisów dostarczał fałszywemu Łysej Czaszce wszystkich potrzebnych infor­macji, tak żeby chłopak mógł udawać prawdziwego Łysą Czaszkę?

— To był przede wszystkim ten zbieg okoliczności związany z Platfusem — wyjaśnił Pierwszy Detektyw. — Domyśliłem się, że to Łysa Czaszka zamknął mnie w studiu dźwiękowym, żebym nie mógł uczestniczyć w kwizie. Tylko on się zdziwił, kiedy pojawiłem się w stu­diu w ostatniej chwili. Ale co robił Platfus w studiu tego samego dnia, o tej samej godzinie? Dlaczego pojechał tam swoim starym motorem, podczas gdy ja jechałem za nim taksówką? Ten zbieg okoliczności nie dawał mi spokoju.

Pan Hitchcock przytaknął.

— Mnie by to również nie dawało spokoju — przyznał. — Jako reżyser filmów kryminalnych też nie lubię zbiegów okoliczności. No ale mów dalej, Jupe. Jak ci się w końcu udało rozwiązać tę zagadkę?

— To było zaraz po tym, jak otrzymałem ostatnią wskazówkę w tej sprawie — powiedział Jupe. — Tuż przed rozpoczęciem drugiego kwizu Platfus zwierzył mi się, że załatwia różne polecenia dla studia filmowego i stacji telewizyjnej.

— No i domyśliłeś się, że ktoś go posłał do studia? Zgadza się?

— Dokładnie tak było — przyznał Jupe. — Ktoś posłał go tam jako przynętę. Po to, żebym ja go śledził. A tylko jedna osoba wie­działa w tym czasie, że Trzej Detektywi zajmują się sprawą kradzieży pucharów. I tą osobą był Luther Lomax.

— Aha, już rozumiem — pan Hitchcock znowu przytaknął. — Lomax namówił cię, żebyś przyszedł do stacji telewizyjnej, pod pre­tekstem, że chce z tobą mówić o srebrnych pucharach. I jak tylko się z tobą pożegnał, to zaraz zadzwonił po Platfusa i posłał go w jakiejś sprawie do studia filmowego, wiedząc, że zobaczysz go w recepcji, i spodziewając się, że za nim pójdziesz.

— On nie tylko się tego spodziewał — wyjaśnił Jupe. — On to dobrze wiedział. Prosił mnie dwa razy, żebym nie spuszczał oka z Plat­fusa. A więc miał prawie pewność, że go będę śledzić. No i oczywiście za sprawą Lomaxa, Łysa Czaszka już był w studiu i czekał tylko na to, żeby mnie tam zamknąć, nawet gdyby musiał mnie przedtem rąbnąć czymś w głowę.

— No tak. Wszystko świetnie pasuje. — Pan Hitchcock podniósł się z fotela na dźwięk kroków z kuchni. — O, jak ładnie pachnie — zaszeptał, zajmując miejsce przy dużym stole.

Zapach jest rzeczywiście smakowity, pomyślał Jupe, wspominając wszystkie inne potrawy, które konsumowali przy tym stole. Był taki okres, kiedy Don serwował wyłącznie gotowe dania, takie jak pizza czy rybne paluszki. Potrawy te były reklamowane w późnych programach telewizji. Potem wietnamski kucharz został zagorzałym zwolennikiem jedzenia zalecanego przez telewizyjne wyrocznie propagujące zdrowy tryb życia, i na stole pojawił się brązowy ryż, surowe ryby i różne sałatki.

Teraz Jupe z przyjemnością przyglądał się, jak Don stawia na stole olbrzymi półmisek z czterema hamburgerami O imponujących rozmia­rach. Do ich wyglądu też nie można się przyczepić, pomyślał.

Hamburgery były naprawdę dobre. Wspaniałe mięso z kawałkami surowej cebuli. Pierwszy Detektyw jadł danie z wielkim apetytem.

— W porządku? — zapytał Don.

— Naprawdę świetny — pochwalił hamburgera Jupe. — Po prostu pierwsza klasa.

— To dobrze. Teraz ty mi oddasz przysługę?

— Oczywiście — wymamrotał ustami pełnymi jedzenia Pierwszy Detektyw. — O co chodzi?

— Ty bardzo sławny. Cały czas widzę ciebie w telewizji. I ty mnie teraz dasz twój autograf.

Don wyciągnął z kieszeni białego fartucha oprawioną w skórę książ­kę do autografów i położył ją obok talerza Jupe'a.

— Nie ma sprawy. — Jupe przełknął kawałek cebuli i wyjął długo­pis. To była naprawdę niewielka przysługa za takiego dobrego hambur­gera. — Jak mam napisać? Pierwszy Detektyw? Albo po prostu Jupiter Jones?

— Nie, nie. — Don zdecydowanie potrząsnął głową. — Ty na­pisz swoje sławne imię. W porządku?

Jupe zamknął na krótko oczy i westchnął. Potem wyciągnął rękę po książkę.

Z najlepszymi życzeniami dla Hoang Van Dona — wykaligrafował. Następnie wziął głęboki oddech i dodał to sławne imię, o które go pro­szono: Od Małego uścioszka.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hitchcok Alfred Przygody Trzech Detektywow 34 Tajemnica spotkania Małych Urwisów
34 Tajemnica spotkania Małych Urwisów
34 Tajemne życie Severusa, czyli zakochany Potter (cz3)
Tajemnicze spotkanie
34 Tajemnica lotu Rudolfa Hessa Sensacje XX wieku
2012 06 21 Tajemnicze spotkanie gen Petelickiego przed śmiercią
Sesja III Jak uwierzyć spotkania w małych grupach
Marzenia małych zwierząt – spotkanie z mrówką
34 - Kod ramki - szablon, RAMKI NA CHOMIKA, Gotowe kody do małych ramek
Burszta Antropologia kultury rozdz spotkanie z innością s 13 34
SPOTKANIE Z POLICJANTEM INSCENIZACJA TAJEMNICZE ZNAKI 2
Johansen Jorunn Tajemnica Wodospadu 34 Szept losu
Palmer Diana Long tall Texans series 34 Kłamstwa i tajemnice
34 Spotkanie pierwszego stopnia
Antonovsky Rozwikłanie tajemnicy zdrowia jak radzic sobie ze stresem i nie zachorować str 31 34,
Wokol tajemnicy mojego poczecia
Spotkanie z rodzicami II

więcej podobnych podstron