Jan Jozef Szczepanski, Polska jesien(1)


JAN JÓZEF SZCZEPAŃSKI, POLSKA JESIEŃ

  1. Uwaga, nadchodzi…

Narrator (1osobowy) kilka dni temu spotkał na ulicy przyjaciela ojca, pana Domana, wielkiego cynika, uznającego tylko autorytet Konfucjusza i Einsteina. Chciał ominąć nielubianego znajomego, ale ten go zaczepił. Na ulicy rozdawano wówczas dodatek specjalny informujący o nowych prowokacjach na granicy. Znajomy kazał narratorowi bacznie się wszystkiemu przyglądać, by móc o tym opowiedzieć - jeśli przeżyje, „bo nasz świat ginie”. Narrator jednak wątpił, że wojna wybuchnie. Uciekł.

Po południu w czasie przyjmowania gości na herbacie rozszalała się burza. Rozmawiali o „Nowym średniowieczu” Bierdiejewa. Przyjaciółka matki, gorliwa katoliczka, wyciągnęła z torebki kawałek „Ilustrowanego Kuriera Codziennego”, zawierający długi poemat „Przepowiednia z Tręgoborza”. Socjolog - dyrektor biblioteki stwierdził, że to normalne, że w przełomowych momentach pojawiają się proroctwa i znaki - ale sam wyciągnął z kieszeni podobny urywek z „Ikaca”, by je porównać.

Tego wieczoru narrator miał iść z Leszkiem do kina, ale gdy do niego zadzwonił, dowiedział się, że ten jest już w wojsku. Wreszcie sam narrator też dostał powołanie do mobilizacji. Ze swoją rodziną - matką i siostrą - żegnał się na stacji - skąd miał odjechać już jako żołnierz. Zdenerwowało go, że ktoś obok stwierdził, że „mały Strączyński idzie na wojnę”. Wreszcie odjechał w jednym przedziale z jakąś skromną panienką.

Wczoraj przybył do pułku, do koszar w Bielsku. Wszystko tu pozbawione jest rygoru, „łazikujące, sejmikujące, żłopiące piwo w kantynie”. Okazało się po przyjeździe, że Leszek był tu w pułku kancelistą. Od niego dowiedział się, że z ich placu sformowano dwa pułki, które odesłano nie wiadomo gdzie. Nie mając przydzielonego łóżka, poszedł narrator do swojej baterii - i tu spotkała go niespodzianka, bo znajdowało się tam teraz „centrum spisku”. \W pułku są koledzy Strączyńskiego z praktyki i ćwiczeń: Buchta, Kowalski, Bednarz, Haniczek, Kozyra.

Wczoraj narrator poprosił o przepustkę na miasto - nie czuć było gorączkowego nastroju, tylko ludzie deponowali w kasie PKO swoje pieniądze - Strączyński pod wpływem impulsu zrobił to samo.

Dopiero po przybyciu majora J. w koszarach pojawił się rygor. Mieli z nim spotkanie przy kantynie - gdzie pouczył ich srogo, że powinni dbać o konie („Koń, o którego żołnierz nie dba, zawsze będzie szkapą, a żołnierz, który nie dba o konia, zawsze będzie dupą”.

Życie zaczęło toczyć się w koszarach systematycznie - żołnierze zastanawiali się, czy Niemcy odważą się zaatakować. Narrator napisał kartkę do domu.

W nocy obudził go wstrząs - Leszek stwierdził, że to wojna, że bombardują koszary, Bednarz przypomniał sobie, że dziś miały być ćwiczenia OPL. Ktoś dostrzegł przez okno łosia (myśliwiec). W mieście rozległy się syreny - był to koniec alarmu.

Gdy szli do kasyna, zagadnął ich plutonowy Dubiel - cieszył się, że wybuchła wojna. Twierdził, że rzekome Łosie, to były niemieckie Heinkle. W kasynie na obiecie dołączył do nich Kopczyński. W radio podali komunikat: „Uwaga, nadchodzi Lar-nia trzydzieści siedem” - było to zakłócenie w audycji, spowodowane wyłapaniem komunikatu obrony przeciwlotniczej. Audycja potoczyła się dalej.

Żołnierze schodzili się, by wysłuchać wiadomości. Podano orędzie Prezydenta Rzeczpospolitej informujący o przekroczeniu granic przez nieprzyjaciela. Po orędziu nastąpił pierwszy komunikat wojenny.

Po wyjściu z kasyna Strączyński dziwił się, że jest tak piękny, słoneczny dzień, jakby nic się nie zmieniło. W wieku 21 lat, 1 września 1939 Paweł Strączyński był świadkiem wybuchu wojny.

W koszarach zaczęło się coś dziać, mimo że podoficerowie jeszcze nie mieli rozkazów, czuło się ruch. Podoficerowie śpiewają piosenki, opowiadają sobie nieprzyzwoite historie. Mimo wszystko czuli nieufność co do optymistycznego komunikatu radiowego, niepokój.

Strączyńskiemu Leszek w tajemnicy wyznał, że major kazał mu spalić całą ewidencję, by nie wpadła w ręce nieprzyjaciela. Strączyński przypuszczał, że komunikaty są fałszywe. Obaj podejrzewali ewakuację nad Wisłę.

  1. Nadwyżki.

Strączyński się obudził na kolei. Jego koledzy dowcipkowali z dwiema dziewczynami w mundurach PW z opaskami Czerwonego Krzyża, które ofiarowały im chleb - oni woleliby coś innego, udają, że chodziło im o kawę. Niedługo odjechali.

W trakcie drogi narrator przygląda się wszystkiemu, chcąc zapamiętać obrazy wojny. Widzieli po drodze połamane wozy - świadectwa, że Niemcy bombardowali uciekających z miast cywilów. Nie wierzyli, że Niemcy mogli to robić, myśleli, że chodzi im o tor. Na jednej ze stacji kazano im wysiąść z powodu alarmu lotniczego. Ukryli się w krzakach i trawach. Za pierwszym podejściem pilot czeskiego samolotu Slavya spudłował. Jacyś cywile uciekali w kierunku wagonów. Koledzy Strączyńskiego kpili z nieumiejętnego bombardowania.

Na Kalwarii Lanckorońskiej przesiedli się na lory. Powoli przyzwyczajali się do nalotów. Po drodze na ich platformy wsiadali chłopi z kuferkami, rozprawiający zwyczajnie o zbiorach, źli na Hitlera, że im pokrzyżował plany. Sam narrator zamyśla się - ciszy się, że nie będzie bronił tylko niepodległości, honoru, godności, ale też krów, pól, gumien…

Przyjechali do Płaszowa, obserwowani przez ciekawych mieszkańców. Stąd pułk wyruszył marszem. Miejscowa ludność opowiadała im, ile czołgów i samolotów zlikwidowały polskie wojska - wszystko to podejrzanie okrągłe liczby. Strączyński kupił jedyną wychodzącą gazetę „Tempo Dnia”. W gazecie proszono o podawanie informacji o sukcesach na froncie oddziałom wojskowym. Strączyński dziwił się, że w Warszawie nie ma jeszcze czołgów.

Na śniadaniu w Bristolu od kelnera dowiedział się Strączyński, że były naloty na Warszawę. Kelner miał syna w pierwszym dywizjonie, o którego się bał. Gdy rozległy się detonacje, jedna z kobiet z restauracji zemdlała. Po śniadaniu postanowił wstąpić do znajomych, ale mu nie otworzono. Stróżka i służąca domu zastanawiały się, czy będzie gaz/

W nocy zaalarmowano żołnierzy, by im przekazać, że nazajutrz utworzona zostanie bateria nadwyżek. Strączyńskiego irytował brak organizacji, oficerami byli sami rezerwiści W czasie zbiórki martwili się o nieobecność Freda Bednarza - on w domu mówił po niemiecku…. Rozpoznawał innych znajomych: Kazia JEsiołła, Dyasa, Stumpfa. Cała zbórka to jedno wielkie oczekiwanie, przełażenie się z miejsca w miejsce. Z sal wywieziono łóżka i wstawiono sienniki. Wysyłano ich do magazynów, kazano wypełniać formularze. Gdy Strączyński wypełniał swoje formularze, pozwolono żołnierzom samym siebie zaopatrzać, bez zbędnej biurokracji - porwał go nagle poruszony tłum. Żołnierze wybierali z magazynu mundury, menażki, buty, koszule… Strączyński z Buchtą został odkomenderowany do wydawania amunicji: dla każdego 18 magazynków do ładownic, 12 do chlebaka.

Jeden z żołnierzy poprosił Strączyńskiego o dodatkowy magazynek.

W pułku ożywiło się, żołnierzom przydzielano funkcje. Kazek, który był służbowym, zdradził im, że jako zapasowa kompania piechoty będą bronić Krakowa, i że mają niedługo wyruszyć do okopów. Żołnierze czuli niepewność, strach, nasłuchiwali odgłosów walk spod Myślenic, 30 km od Krakowa.

Większość żołnierzy pułku Strączyńskiego było starszymi chłopami, tylko celowniczy, Marchewka, był tak młody jak on sam. Sam Strączyński dostał od zastępcy dowódcy, Dębskiego, przydział działowego. Samego dowódcę, podporucznika Barańskiego, Strączyński widział tylko raz. Jeden z żołnierzy, inteligent, rozprawiał o zastąpieniu waluty złotem - słuchali go Dunin i Śnieżko-Błocki. Mówili też o Żydach, o których mieli nienajlepszy osąd, uważali ich za oszustów. Inni grali w „oko”, śpiewali. Marchewka zauważył, że Strączyński wciąż ma wazelinę w lufie i zaofiarował się pomóc ja usunąć

Żołnierze nie poszli do okopów, nagle dostali inne rozkazy. Kazano im wybierać konie, z początku Strączyński wybrał głupią kobyłę, ale teraz ma posłusznego mierzynka, za którego zamienił się na prośbę Dębskiego na pierwszym postoju.

Dowódca, Gorczyca, kazał obrać kierunek marszu na pierwszy działon, tzn. na wschód, a nie na front. Nie wiedzieli, gdzie jadą, plotki krążyły, że do Dębicy, gdzie zostanie zorganizowana dywizja. Pierwszy dłuższy postój miał miejsce pod Wawelem - tam żegnali ich cywile. Strączyńskiemu jakaś staruszka wręczyła dwie śliwki (dał je koniowi), innym dawali cukierki, papierosy.

Przechodząc przez most znów utknęli w zatorze. Musieli zrobić miejsce wychodzącym na wschód samochodom i czołgom. Strączyńskiego zastanowiło takie opustoszanie Krakowa. Zastanawiał się, czy oddali właśnie Kraków Niemcom, czy to tylko strategia.

Noc spędzali w parku w Wieliczce. Rano dwóch żołnierzy przybyło z frontu, gdzie rozbito ich batalion straży granicznej. Byli z Cieszyna. Opowiadali swoją historę - jeszcze przed wybuchem wojny walczyli na granicy z dywersantami. Opowiadali jak w `ten piątek' najpierw posłali na nich cywilów, rzekomo jako powstańców, a potem zaatakowała ich piechota. Wobec druzgoczącej przewagi musieli ustąpić - mieli na cały odcinek tylko 2 cekaemy. =pobliska czeska kompania poddała się od razu, ich batalion został zgnieciony. Musieli uciekać - nic nie mogli poradzić w okopach przeciwko czołom.

Żołnierze dowiedzieli się, że Anglia i Francja wypowiedziała Niemocom wojnę. Ale wszystko odbywa się bez patosu. W drodze komuś koń się rozkuł - nawet nie mieli podkuwacza w pułku. Brak organizacji oddziału martwił Strączyńskiego. Natykali się po drodze na fale uchodźców. Z tłumu obserwatorów we wsi u skraju Puszczy Niepołomickiej Strączyński zapamiętał wychodzących ze szkoły kobietę z wózkiem dziennym pełnym gratów i mężczyznę w mundurze piechoty, niosącego małego chłopca na barana> przez chwilę szli obok Strączyńskiego.

Przez las Strączyński szedł piechotą z Kaziem Jesiołłem. Mijali cieszącego się z wybuchu wojny Steinfaegera, lubującego się swoim visem. Nocowali w polu. Po wyjściu z lasu miało miejsce jeszcze jedno `wydarzenie' - widzieli efektowny wybuch rakiety wymierzonej w samolot.

Zaczął się szybszy marsz. Po drodze obserwowali chłopów zbierających ziemniaki.

Ale gdy rozbili się na postój w opuszczonym gospodarstwie, dostrzegli, że tylko pozornie wszystko idzie własnym torem. Chłopów pracujących w polu zbombardowano i o d tej pory już nikogo nie widywali przy zbiorach.

W Bochni natomiast, mijając oddział rannych spod Pszczyny, w przypływie nagłej złości Strączyński spiął konia ostrogami i popędził przez tłum rannych, przeklinając ich. Wpadł na własny działon - i dopiero wtedy oprzytomniał i ogarnął go wstyd.

W swoim zaprzegu działa zaczynał Strączyński rozpoznawać ludzi. Najważniejszy jest bombardier Kud, nieprzyjemny typ - kanoniera Spyćkę przeklinał za nieumiejętne zaprzęganie pary koni, którymi kierował przy ciągnięciu działa. Bolały Spyćkę oczy. Strączyński szukał dla chorego pomocy, to u Barańskiego, to u Dębskiego, nikt nie udzielił pomocy. Strączyńskiego to rozeźliło. W pułku nie było sanitariusza.

Zajęli na kwaterę dużą wieś. Strączyński, jeszcze przed upływem pierwszego tygodnia wojny, popadł w gorycz. Inni czują to samo - Buchta stracił nad sobą panowanie i z niecierpliwością wyrzekał, że dowodzi nim `byle gówniarz', laik. Kazio pocieszał go, że wreszcie trafią na front. Barański wściekał się, że Dębski - ogólnie nie lubiany - spędził pod kościół ludność i urządził wiec patriotyczny.

Tego dnia Strączyński pojechał na zwiad - na czele oddziału Strączyński natknął się na pijanego Dębskiego, który poczęstował go miętówką. Kapitana Gorczycę to zdenerwowało.

I na tym postoju dogonili ich uchodźcy, a także mały oddział wojska. Jeden z żołnierzy wyglądał na rannego, ale tylko miał nogę odgnieciona od obuwia - szli aż od Mikołowa.

Pułk Strączyńskiego żył na marginesie dramatu. Ponieważ podano im tylko kawę i chleb, Strączyński poszedł pożywić się na własną rękę -0 wstąpił do chłopskiej chaty, gdzie poczęstowano go jajecznicą. Gdy jedli zrobiła się cisza - z pokoju obok wyszła okutana chustami starucha. Nagle rzuciła się na stół i zaczęła wołać Franka i Jóefkę. Potem wyjaśniło się, że prawdopodobnie zginęli podczas ataku na stację kolejową w Brzesku. Stara kobieta uciekła z dziećmi ze stacji, ale w lesie do którego uciekli znów ich zbombardowano i dzieci się pogubiły.

Przed Tarnowem, gdzie mieli się zakwaterować, pod Mościcami ostrzelano ich z samolotów. Natchnęło ich to nadzieją zakosztowania prawdziwej wojny. Dotarła do nich informacja, że Niemcy są już w Tarnowie. Kazio Jesiołł twierdził, że to tylko złapali kilku spadochroniarzy.

Skończyło się z „nadwyżkami”. Ruszyli na północ. W porze obrokowania, gdy Strączyński się posilał, dosiadł się do niego Dyas - poinformował Strączyńskiego, że Niemcy są w Krakowie już od dwóch dni. Myśląc o tym Strączyńskiemu przypomniały się opowiedziane przez ojca dzieje hejnału mariackiego. Uczuł żal. Kazek jednak się tym nie martwił - wierzył, że odbiją Kraków. Bolało ich jednak, że Kraków został poddany bez obrony. Nienawidzili tego, że należą do `nadwyżek' i nie biorą udziału w walkach.

Na tym postoju do pułku przybył obcy żołnierz. Po rozmowie z nim Barański ogłosił rozkaz do natychmiastowego wymarszu pierwszego plutonu (było wszystkich 3) - przenoszono pluton Strączyńskiego z nadwyżek do podstawowej armii.

Wyruszyli. Przekroczyli Dunajec. Za rzeką oddziały wojsk ćwiczyły musztrę, przygotowując się do walk. Rzeka była granicą między „nadwyżkami” a wojskiem.

  1. Koncentracja

Pluton został przydzielony jako trzeci pluton 40 palu z Czortkowa. Do odpoczywających w zagajniku przybył obcy żołnierz, podnosząc ich do pogotowia bojowego - był to porucznik Redycz. Kapitan Barański wydawał się być stremowany sytuacją. Redycz objął dowództwo. Nie był zachwycony stanem plutonu, zwłaszcza podchorążymi. Z 4 zawodowych żołnierzy, w tym Stumpfa i Strączyńskiego, postanowił utworzyć działon przeciwpancerny, mający bronić całe wojsko od czołgów od południowej strony

Zadanie działonu było nudne i bezproduktywne. Wściekła żołnierzy ta bezczynność. Zamaskowali swoje działo gałęziami bardzo starannie. W tym szałasie czekali, wyobrażając sobie dziecinne zabawy w Indian. Marchewka, Jasiołł i Dyas zastanawiali się, czy będzie bitwa. Dyas poczęstował wszystkich kakaowym likierem.

Strączyński miał wartę po północy. Natknął się na Garwaczewskiego, stojącego nieopodal wozem z elkaemem. Garwaczewski twierdził, że drugi działon z nowego plutonu uciekł w nocy. Strączyński nie chciał wierzyć.

Strączyński zbudził się z powodu nagłego odjazdu z powrotem do miasteczka. Tu po raz pierwszy zobaczył kapitana pułku, do którego dołączyli, Jordana. W nocy zbudził ich znów rozkaz „czołgi do lasu!”, a zaraz potem „do dział”. Gdy wojsko stanęło zmobilizowane, dowódcy kazali sprawdzić jeszcze raz ostrzeżenie, które przyslano im z batalionu znad rzeki. Okazało się, że alarm był fałszywy. Kazano im się przygotować do wymarszu. Ruszyli więc. W drodze Strączyński zastanawiał się nad historią ze zniknięciem działonu Stumpfa. Z ich własnego oddziału po nocnym alarmie zniknęli Lilienfisch i Piontek. Podejrzewali ich o ucieczkę, nie ze strachu, ale właśnie z bezczynności, z tego, że `wszystko rozłazi się po kościach”.

Po drodze zwiadowcy w polu nad czymś przystanęli - były to ślady gąsienic czołgów. Pobliska wieś przywitała ich milczeniem - przy studni znaleźli porzuconą armatę polskiego wojska. W gwintach był piasek, co uniemożliwiało ponowne użycie działa. Po numerach poznali działo Stumpfa.

W czasie nocnego marszu wszyscy gdzieś nagle zaczęli patrzeć, Strączyński porwał od Dyasa lornetkę i chciał to sprawdzić. Pod lasem było pięciu jeźdźców, Niemców. Do wojska przybył w tej chwili zwiad. Zauważywszy wojsko jednak Niemcy schronili się w lesie - w wojsku zapanowało uczucie zawodu.

Maszerowali nocami, odpoczywali w dzień. Konie były zmęczone - gdy Strączyński pospieszał żołnierzy, jeden z nich stwierdził, że i tak nie dotrą do Berlina. Strączyński się złościł, ale Funt twierdził, że właśnie na Berlin wysyłał ich marszałek Rydz - Śmigły.

Teren robił się grząski. Jaszcz Śtrączyńskiego zostawał na końcu. Strączyński kazał żołnierzom własnoręcznie pchać działo za zmęczone konie. W chwili gdy przeprawiać mielo ją przez rzekę, rozpoczął się nalot samolotów. Redycz wydał rozkaz ukrycia się - działon Strączyńskiego dopadł krzewów, zostawiając działo. Atak nie wyrządził żadnych szkód, ale wprowadził nerwową atmosferę. W nocy Strączyński chciał nakryć czającego się z rakietnicą wroga, ale Redycz zabronił mu tego.

Zatrzymali się w jakiejś wsi. Funt oznajmił Strączyńskiemu, ż niedługo że ich konie już do niczego się nie nadają. Ale nie mogli wymienić koni - dwa najbardziej zmęczone Strączyński kazał wieść luzem, a działo ciągnęły tylko cztery.

W nocy zobaczyli czerwony świetlny poruszający się punkt światła, zaraz potem drugi. Szpicowy szepnął, że to czołgi. Następnie pojawiły się race - ktoś porozumiewał się w ten sposób w nocy.

Wjechali wieczorem w jakąś ożywioną wieś - ludzie zwrócili się do Strączyńskiego, że złapali „śpiega”. Złapali go. W karczmie, gdzie z portfela wypadły mu niemieckie pieniądze, a gdy ktoś powiedział, że wojsko idzie do wsi, zaczął uciekać. Przetrzymywali go w chlewiku u wójta. Strączyński zgłosił szpiega do porucznika. Ten kazał go przyprowadzić na przesłuchanie do chaty wójta. Okazało się, że schwytany - Benon Gut, był Żydem, rodem z Wiednia, zamieszkałym w Sosnowcu. Był handlarzem drzewa. Szedł za wojskiem aż z Sosnowca, bo chciał do niego dołączyć. Przegapił pobór w wyznaczonej sobie Rejonowej Komendzie Uzupełnień i teraz chciał dobrowolnie dołączyć. Uciekał przez pogonią chłopów w karczmie, bo widział, że się na niego zmawiają i bał się ich.

Przesłuchanie przerwała kobieta, przynosząc dzban mleka. Strączyński, trzymając karabin, nie mógł się napić.

Żyd tłumaczył, że niemieckie pieniądze dostał od siostry, która przyjechała z Wiednia. Inne dowody też były przeciwko niemu - listy z kolumnami cyfr uznano za szyfr. Żyd tłumaczył, że to rachunki za drzewo. Inne pisane były słownie, po niemiecku.

Kapitan kazał Strączyńskiemu, znającemu niemiecki, odczytać listy. Pierwszy - było to zawiadomienie o śmierci ojca Guta, przysłane przez Esther z Wiednia. Pozostałe trzy były wcześniejsze, właśnie od ojca, informujące o pogorszeniu w interesach. Wszyscy krewni umierali w epidemii. Ojciec próbował sprzedać sklep.

Florczak obstawał, że listy są pisane szyfrem, kryptonimami.

Żyda postanowili przekazać żandarmerii.

Po wyjściu oficerów do Strączyńskiego podeszła kobieta, by spytać, co zrobią z Żydem - wyznał, że jeśli uznają go za winnego, to go powiesza. Na co kobieta odparła, że Żyd nie był winny - uciekał tylko, bo nie chciał się bić.

Żołnierze w nocy podkradli się we wsi do gruszki i zjadali owoce./ Strączyński ich strofował, że tak nie można. Nie słuchali go. Widać było łuny - palił się most na Wisłoce. W Dębicy byli Niemcy.

Maszerowali teraz już nie na Debicę, ale na północ.

W marszu Strączyński napisał do domu, chciał wysłać list z jakiegoś miasta, by uspokoić matkę, że niezbyt często bierze udział w walkach. Zastanawiał się, gdzie są jego najbliższe - był pewien, że schronią się u wujostwa w Warszawie. Myślał z nadzieją, że tam będą bezpieczne. Nadzieja ta nie udzieliła się koniom - jaszcz powoli ustawał w ciągnięciu działa.

Dotarli do Wisłoki i zastali zerwany most. Mieli się przeprawiać przez bród. Z działem było to bardzo trudne. Konie ustały w połowie rzeki, zbyt słabe. Przeprawiali się bardzo długo.

O równej piątej pojawiły się na niebie niemieckie myśliwce. Strączyński przesiadł się z konia na działo. Kiedy wspięli się na szczyt góry, dostrzegli grupę ludzi, uciekających z Kolbuszowej. Uciekali, bo mówiono im, że przyjdą Niemcy. Odtąd spotykali coraz więcej cywilów, ale nie masowe grupy, a pojedyncze małe grupki, tych najostrożniejszych.

Pod lasem Strączyński dostrzegł inną od tamtych postać - listonosza. Chciał mu oddać list, ale listonosz nie wiedział, czy gdziekolwiek działa poczta.

Mijali oddział zmotoryzowanej brygady ze Stryja, świetnie zorganizowanej i wyposażonej. Zazdrościli im. W tej brygadzie dostrzegł Strączyński szkolnego kolegę Jurka, zdołali tylko w przelocie wymienić, gdzie jadą.

W Kolbuszowej było wesoło. Strączyński chciał oddać list do skrzynki, ale jakaś kobieta poinformowała go, że poczta nie chodzi od czasu nalotu. Dotarli na rynek, gdzie miała mieć miejsce koncentracja. Kapitan Jordan przeklinał głupotę dowodzących, którzy nakazali koncentrację w miejscu będącym tak oczywistym celem dla myśliwców. Zainteresowanie wzbudził w żołnierzach prowadzony przez żołnierzy niemiecki lotnik. Podziwiali kawalerię, która weszła na plac. Inną 'atrakcją' był `pezetel', czyli samolot, zamaskowany w brzózkach.

Z ogrodu jakiegoś hrabi, który uciekł, brali warzywa i owoce. Strączyński spotkał swojego dawnego dowódcę z pułku z Bielska. On sam nie miał wcale przydziału - jego bateria rozbita została w Cieszynie na dworcu przy załadowywaniu do pociągu - zupełnie bez walki. Poszedł do oddziału swego znajomego i spotkał tam kolejnych znajomych. Zaznali więcej wojny - Twardy, Bandrowski i Sieroń byli na Zaolziu i pod Pszczyną. Jakiś nielubiany znajomy bohatersko bronił odwrotu ze Śląska, inny, renomowany służbista, strzelił sobie w łeb w dniu wybuchu wojny…. Młody Lojzek zginął w punkcie obserwacyjnym. Opowiadając, częstowali Strączyńskiego winem.

Gdy Strączyński wracał do swego oddziału dowiedział się od Cymbaluka, że jego działon został przeznaczony na działon przeciwpancerny.

W czasie posiłku została ich komenda „do dział”, chwilę potem rozległy się wybuchy. Rzucili się z oddziału (teraz) przeciwpancernego Strączyńskiego wszyscy do działa. Rozegrała się bitwa. Pojedyncze wozy taborowe zaczęły uciekać w popłochu. Do tej pory nieśmiały, wesoły Marchewka był cichy, a teraz okazał zimną krew zatrzymując uciekającego jezdnego i odsyłając go do zameldowania do porucznika Barańskiego. Przejął jego konie, by zastąpić ich własne, zmęczone. Bitwa skończyła się odwrotem z miasta, które opanowali Niemcy.

Nowy jezdny, `nabytek' Marchewki, nazywał się Cięciała. Opowiedział im o przebiegu wydarzeń w Kolbuszowej. Bomby niemieckie spustoszyły, tak jak przewidywał Jordan, rynek miasta. Ludzie wpadli w popłoch. Wtedy wkroczyły do miasta czołgi. Kompletowana przez wiele dni dywizja rozproszyła się w jednej chwili. Ocalałe oddziały, tak jak działon Strączyńskiego, błąkały się teraz po okolicach.

Jordan wezwał do siebie dowódców, by przedstawić im sytuację. Strączyński poszedł zamiast chorującego Dyasa. Jordan informował, że czołgi, które ich rozpędziły, były częścią silnego korpusu pancernego. Kolbuszowa i Dzikowiec zostały zajęte, a szosa na północ obsadzona. Oni sami byli otoczeni w lesie. Pozostawała im tylko ciężka droga przez groble i bagnisty teren, co utrudniało im najważniejszy cel: ocalenie dział i amunicji. Wszyscy nie daliby się rady przeprawić, dlatego miały pójść tylko działa, ciągnięte przez najlepsze konie. Najważniejsze stało się, by nad San dostały się działa i amunicja, które mogły się na coś przydać. Ale mimo wszystko plutonowy Górski miał próbować wyprowadzić z otoki również tabor.

  1. Wielka fala.

Wczoraj Strączyński stracił swojego poczciwego mierzyna na zbutwiałym moście na grobli przez którą się przeprawiali. Przesiadł się na narowistą kobyłkę, której nie mógł opanować. Strączyński był zły, bo jadący na dziale Dyas nie chciał się z nim zamienić, i dlatego nie mógł się przespać.

Wjechali do Niska. Tu przyjął ich jakiś major. W czasie gdy kapitan Jordan znim rozmawiał, żołnierze dowiedzieli się, Że są ostatni,ą jednostką, Krota przeszła przez most - podminowali go już i lada chwila miał być wysadzony.

Tu u ogniomistrza Misiąga wymienił Strączyński swoją kobyłkę na dużego gniadego wałacha. W Nisku zbierało się wielu niedobitków zdekompletowanych oddziałów - zapadła decyzja utworzenia z nich jednej baterii. Strączyński dostał za Jesiołła, który miał zostać dowódcą szóstego batalionu, trzech nowych ludzi do swojego działonu. Było to trzech szwagrów: Sławik, Galosz, i doktor Kurek - który był kiedyś hufcowym w harcerstwie Strączyńskiego. Redycz był zawiedziony, że Kurek był doktorem praw a nie lekarzem - na nic się nie mógł im przydać. Redycz uznał, że doktor nie nadaje się do obsługi działa i obiecał zamiast niego przysłać Strączyńskiemu kogoś.

W grupie oporządzających nieopodal konie żołnierzy Strączyński rozpoznał Spyćkę, wciąż chorującego na oczy.

Wrócił Redycz wraz z piechurem - maruderem. „Zdobył” od niego rusznicę przeciwpancerną, niestety bez instrukcji obsługi. Piechur - był to strzelec Cwalina, którego Redycz przydzielił Strączyńskiemu zamiast doktora Kurka, który został dyrektorem poczty. Poczta miała teraz chodzić codziennie.

Rozpoczęto kopanie okopów. Szosą wciąż pędzono wyładowane wozy i stada bydła.

Po południu usłyszeli detonację w stronie mostu, na niebie ukazały się samoloty, odezwała się artyleria przeciwlotnicza. Jeden z samolotów został zestrzelony. Wzbudziło to otuchę żołnierzy.

Tej nocy Strączyński miał pierwszą kolejkę warty. Pocieszał innego wartownika, Ruppenthala, który chciał zostać zawodowym żołnierzem, że na wojnie nie musi mieć matury ani skończonej podchorążówki by zostać oficerem. W krzakach dwaj przyboczni Redycza, maturzyści, sprawiali pieczę nad powierzoną im rusznicą, do której mieli tylko 5 nabojów - ale bardzo cieszyli się, że będą mogli strzelać do czołgów. Warta przebiegła spokojnie. Zmieniony przez Cwelinę ułożył się we wnęce za działobitnią, ale nie mógł spać - wydawało mu się, że ktoś przemawia w lesie. Wsłuchał się lepiej i rozpoznał, że gdzieś grano Marsyliankę. Wstał In ruszył w stronę dźwięku - to Redycz i Jordan nasłuchiwali przez radiostację. Strączyński tłumaczył im komunikat francuskiego radia o turnee zespolu „Comedie Francoise” i angielskiego o tym, że polski rząd opuścił Warszawę, że w okolicy Kutna rozgrywa się bitwa, że Polacy kontynuują dywersyjne zaczepki wobec Anglików. Następnie nastawili na niemieckie radio - Niemcy wkraczali do Łodzi. Ale następnego dnia zdemaskowano ten kant - puszczono płytę ze wskoczenia do Sudetów, aby osłabić polskiego ducha.

Tego dnia dostali rozkaz przygotowania się do marszu. Na drodze jednak utworzył się zator. Jakiś major próbował zaprowadzić porządek w bałaganie, jaki się utworzył. Strączyński dla rozwiania nudy poszedł odwedzić Jesiołła w jego działonie. Major wykłócał się z jakimś woźnicą, wściekły, że ten nie chce ustąpić, groził mu nawet pistoletem. Zajście to wszyscy obserwowali z rozbawieniem. Nie zastrzelił go jednak, tylko odszedł wśród śmiechu, a Jesiołł stwierdził, że aż mu wstyd za tego majora, która bał się rozstrzelać chłopa.

Następnego dnia Funt kupił `urzędowo', za kwit, jajka od chłopów. Chłopi nie mieli dostać pieniędzy za te kwity, ale ciszyli się, że jest jeszcze jakiś porządek na wojnie. Funt po drodze chwalił się, że jeden z piknikujących pod drzewem przy samochodzie rządowych przychodził do niego do knajpy. Przypuszczali nieprawdopodobnie, że to Mościcki, albo Podracki. Strączyńskiemu nie chciało się iść z Funtem dowiadywać, kim byli piknikowicze.

Maszerowali dalej, w większości pieszo, bo konie z trudem szły przez piach. Spotkali uciekającą Ślązaczkę z synkiem - odradzali jej ucieczkę, ale ona twierdziła, że zna Niemców i że to, że jest kobiecą z dzieckiem przed niczym jej nie chroni.

Przy drodze zatrzymali się przy uwięzionych w piasku samochodach, wśród których był 1 maskowany kamion wojskowy. Kazek żałował pięknych samochodów, którym brakowało tylko benzyny - i skóry na siedzeniach, którą powyciągano na buty. Ale Barański widział to inaczej - przewidywał, że niedługo cała Europa będzie tak wyglądać.

Strączyński wysforował się naprzód, by załatwić potrzebę fizjologiczną. Czekając aż batalion go dogoni, zauważył kapelę. Inny żołnierz, przebywający tam w tym samym celu, kazał im zagrać, ale oni nawet mu nie odpowiedzieli.

W nocy obudziły ich strzały. Przyjechał porucznik Barański, szukający kapitana Jordana. Dał rozkaz plutonowi Jordana, by wyjść na szosę, gdzie zwiad natknął się na dywersantów niemieckich - trzeba było zrobić przejście.

Marchewka, Cwelina i Strączyński poszli na patrol. Chwile czekali w rowie, wreszcie Marchewka wyszedł na szosę i zaczął hałasować, zniecierpliwiony. Na chwilę przestraszyli się, bo nadjeżdżali jacyś jeźdźcy, ale okazało się, że to ich zwiad. Niemców już nie było.

Przed wjazdem do Janowa stali koło pułku 72 p.p. z Katowic, bardzo zdyscyplinowanego. Posuwali się z trudem, wreszcie dano im rozkaz zsiadania na jakimś placu, Redycz zakazal im się jednak rozpierzchać. Strączyński zapadł w drzemkę - obudził go Dyas prosząc, by pomógł pilnować mu rozchodzących się żołnierzy.

Strączyński niechętnie ruszył na poszukiwania po omacku. Natknął się na żołnierzy chcących okraść Żydówkę z masła. Słysząc nadchodzącą osobę, żołnierze rozpierzchli się. Strączyński spytał kobietę, co jej zrobili, ale ona tylko go przeklinała.

Zawrócił w stronę rynku, gdzie była kolejna awantura - ktoś przeszukiwał plecak żołnierza, który okradał mieszkańców, mimo, że już Niemcy zbombardowali im domy i pozbawili dobytku.

Zmęczony wrócił do swojego batalionu i zasnął.

Gdy się obudził, Marchewka przygotowywał rybę. Wypytywał, czy nie było z jego ludźmi awantury - ale nic takiego nie zaszło. Zmieniły się kwestie organizacyjne - teraz znajdowali się w 6 palu, szóstej dywizji.

Strączyński, nadal zmęczony, zasnął, a gdy o wschodzie obudził się na progu opuszczonej apteki, bateria zniknęła bez śladu. Przetaczały się tylko kolumny pieszych. Zaczął je wyprzedzać, szukając swojej jednostki. Wszędzie huczały działa - ale to, że Niemcy byli wszędzie nie dziwiło go tak jak to, że zdołał odnaleźć swoją jednostkę.

Po drodze robili rekwizycję, ale chłop nie chciał otworzyć im stodoły, twierdząc, ze cały owies zabrali mu ułani. Ale gdy kapitan go uderzył, pospieszył otworzyć gumno. Oczywiście znaleziono w nich pełne worki owsa.

Barański oceniał ten postępek jako okrucieństwo - Strączyński kąśliwie zwrócił mu uwagę, że Barańskiego przecież interesują `dziejowe procesy', a nie takie błahe sprawy. Barański - historyk - wspomniał Aśokę, wodza Indyjskiego z III wieku przed Chrystusem, jedynego znanego historii wodza, który potępił zwycięską dla siebie kampanię z powodu szkód jakie wyrządziła ona ludziom.

Podjechał do nich Funt, chwaląc się, że w piecu spalonego domu znalazł dwa chleby, i nimi poczęstował Strączyńskiego.

W czasie spoczynku słuchał rozmów piechurów prowadzonych w okopach - rozmawiali o dowódcy straży zakładowej z huty na Śląsku, którego zastrzelono w trakcie przewożenia pieniędzy za to, że z portfela wypadła mu opaska ze swastyką. W rzeczywistości był Polakiem, przed wojną odpierał ataki dywersantów - i opaskę zabrał sobie na pamiątkę. Zostawił żonę i dzieci.

  1. Aleksandrów.

Oddział Strączyńskiego szedł wzdłuż ściany lasu w towarzystwie strzałów i ciągłych eksplozji. Nadjechał Redycz i polecił im zwiększyć tempo do galopu. Dotarli na stanowisko piątego działonu, gdzie Redycz wydał żołnierzom rozkazy ostrzeliwać prawy skraj wsi Aleksandrów i szosę bez komendy - by przerwać komunikację nieprzyjaciela. Do szóstego działonu chciał wybrać Barańskiego - nagle rozległ się wrzask. To kwiczało prosię, wyciągane z sieni domu przez dwóch żołnierzy.

Żołnierze zajęli swoje pozycje - wśród wsi ukazał się pojazd pancerny, który Dyas, (dowódca 5 działonu), kazał ostrzelać. Już za pierwszym strzałem trafili. Redycz, który wtedy nadszedł, nie pochwalił ich za sukces - a jeszcze zganił, że zajechali białymi końmi na widoczne stanowisko i że użyli pancernego granatu, których było mało, a wystarczyłby żeliwny.

Wieś płonęła od ciągłego ostrzału.

Obrali na cel cekaem, ale nie powtórzyli sukcesu - wciąż nie mogli trafić. Na wydmę, na której byli rozlokowani, przyszedł Jesiołł - w tej samej chwili udało im się trafić i wysadzić cekaem. Jesiołł opowiadał o odniesionych przez Barańskiego ranach - spadł z konia, złamał obie nogi. Przekazał im też, że Redycz kazał im dalej ostrzeliwać skraj wsi i odszedł.

Teraz dopiero Strączyński uświadomił sobie, że Barański stał się mu kimś bliskim. Mimo wszystko w zmęczonych kolegach, gnojówce, walącym się płocie nie mógł on dostrzec patosu spienionego nurtu wydarzeń dziejowych, którego w wojnie dopatrywał się jego przyjaciel - historyk.

Siedzieli teraz w stodole na klepisku. Wsłuchiwali się ze strachem w gwizdy pocisków - Strączyński próbował kolegów uspokajać, że gwizdu pocisku, który w nich trafi, nie usłyszą - słychać tylko gwizdy tych, co już przeleciały. Chwilami przerywano kanonadę - i wtedy paradoksalnie ukryci żołnierze się nudzili. Podczas jednej z takich przerw wybiegli do działa. Nim jednak przygotowali działa, niedaleka eksplozja rzuciła ich na ziemię. Trafiono w jedną z polówek majora Herbsta - zaczął się tam ruch. Mimo usiłowań Dyasa by zatrzymać obsługę działonu, znów rozbiegli się, żeby się kryć. Strączyński skrył się pod okaleczoną sosną.

Gdy wrócił na wydmę, Dyas zaproponował mu, żeby wymienili się adresami - na wszelki wypadek… Dyas dał mu też adres narzeczonej, i kazał zabrać w razie czego także portfel i zegarek. Kartka wypadła z ręki Dyasa wraz z podmuchem wybuchu. Znów wypisali swoje adresy - czekali, aż Niemcy trafia wreszcie w ich działo…

Strączyński poszedł szukać dowództwa, by dowiedzieć się o nowe instrukcje - zobaczył Redycza wspinającego się na wydmę w towarzystwie zwiadowców. Prowadzili jeńca. Redycz kazał maturzystom okopać się z rusznica i celować w słabe punkty zdradzone przez jeńców.

Strączyński został działonowym - bo Dyas odniósł obrażenia przy wybuchu ich własnego granatu odbezpieczonego przez gałęzie brzozy - pękły mu okulary i poharatały twarz.

Redycz kazał Strączyńskiemu prowokować wystrzały z ukrytej Niemieckiej haubicy - po to, by mogli ją namierzyć i rozwalić.

Do uzupełniania działonu dostał Strączyński Kurka. Udało im się własnymi strzałami sprowokować wystrzał sześciodziałowej baterii - Strączyński wyszedł na dach chałupy, by zlokalizować z wysokości działo. Na dachu znalazł w kałuży krwi zegarek zwiadowcy, który zginął tu przed nim.

Strączyński nic nie dostrzegł. Wracając wstąpił do przybocznych Redycza maturzystów, którzy udawali się na drzemkę - bo im się nudziło.

Ostrzeliwali się wciąż z haubicą. Kapitan Jordan kazał im nie przerywać ognia - piechota prosiła, żeby `wiązać' ostrzeliwaną baterię, póki się tylko da.

Gdy tylko przerywali na chwilę, by ochłodzić lufę, natychmiast częstotliwość niemieckich strzałów zwiększała się.

Jeden z granatów trafił za pobliską chałupę i osypał ich kurzem. W tym wybuchu zostało rannych dwóch ludzi, ale Kanter i Galosz, których Strączyński wysłał im na pomoc twierdzili, że nie mogą się do nich dostać, bo gryzą ich pszczoły. Jeden z nich leżał bez ruchu, drugi z ranną głową uciekł. Ranni - byli to młodzi maturzyści. Strączyński kazał podpalić słomę dookoła jednego z rannych i okadzić go, by można się było do niego dostać. Jeszcze kilka dni temu kąpiąc się w stawie młody maturzysta, teraz ze zmasakrowaną twarzą i mózgiem na wierzchu, popisywał się wspaniałym crowlem…

Strączyński kazał posłać po sanitariuszy. W tym samym czasie przyszedł Funt z amunicją.

Posilali się miodem z rozwalonych ulów. Ogień gęstniał - Strączyński zdecydował prosić o pozwolenie zejścia z wydmy. Musieli strzelać leżąc.

Ale gdy przyszedł do dowódców zobaczył Redycza i Florczaka, niosących Jordana, który nie miał czucia w nodze. Jordan mimo to pochwalił Strączyńskiego, że rozwalili jedną z sześciu haubic. Strączyński zdecydował nie prosić o zmianę stanowiska, stwierdził, że wytrzymają.

W czasie posiłku Misiąg - ogniomistrz, który walczył jeszcze w 20 roku, wyrzekał, że tak gęstego ognia nie widział nawet na poprzedniej wojnie. Była to pierwsza kolacja od wielu dni, padał też dawno nie widziany deszcz. Przyszedł Jesiołł i poprosił Strączyńskiego o pomoc - nie mógł poradzić sobie z zaprzodkowaniem swojego działa. Strączyński zabrał Sławika, Cwalinę i Kantera i poszli. Po drodze spotkał i porucznik Herbst, do którego plutonu ich przydzielono tego wieczoru, prosząc Strączyńskiego, by dowiózł amunicję do szóstego palu. Ciężko było tam dojechać, bo Niemcy ostrzeliwali drogę - a było to półtora kilometra. Strączyńki jednak odmówił, tłumacząc, że idzie pomóc Jesiołłowi - doradził wysłanie Marchewki.

Działon Strączyńskiego zajmował teraz miejsce na podmokłej łące. Czekali aż się rozpogodzi. Strączyński obserwował łączkę i marzył by spędzić tu normalne lato, wakacje… jego marzenia przerwał głos karabinu. Po chwili przed pobliską kwaterę dowództwa przyprowadzoną jeńców. Marchewka, który widział wczoraj niemiecki trupy gdy odnosił amunicję szóstemu palowi, opowiadał, jak wspaniale są wyposażeni - w chlebaku mają nawet papierosy i czekoladę (!). Powracający ze zwiadu patrol zdradził im, że Niemcy się myją i golą - żołnierze w zakłopotaniu patrzyli na własne brudne mundury i zarośnięte twarze.

Bitwa wrzała. W działon Strączyńskiego nikt nie celował, a oni tylko metodycznie, bez pośpiechu strzelali, często odpoczywając. Przy strzałach dla zabicia nudy czy podniesienia powagi zadania Sławik wyliczał miasta, zajęte przez Niemców: za Kraków, za Łódź, za Poznań…

To ostrzeliwanie miało przygotować natarcie dwudziestego pułku piechoty, którego przygotowanie obserwowali. Żegnali się z wychodzącymi wzajemnym zagrzewaniem do walki.

Bitwa trwała. Łączką ciągnęli ranni w postrzępionych mundurach. Jedni chwalili się, że rozwalili cekaem, inni chwalili kanonierów, że dobrze celują - wiele niemieckich samochodów już było rozwalonych we wsi.

Na kolację dostali letnią zupę - Kurek złościł się, że przecież widział rano jak zarzynali wieprzka, a im dostały się `pomyje'. Nieobfita kolacja osłabiła zapał bojowy załogi. Trzej szwagrowie: Sławik, Kurek i Kanter uważali, że są dyskryminowani w odżywianiu jako Ślązacy.

Redycz wściekał się, że działon nie strzela - okazało się, że wysłał do nich zwiadowcę, ale zwiadowca nie dotarł… Strzelali dalej na oślep w noc. Nieprzyjaciel wciąż celował w pola za nimi - w świetle rozbłysków rozpoznali, że przez pola przerzucają tabory - trwał odwrót. Był tam jeden przewrócony wóz. Im jednak nie kazano się wycofywać, tylko strzelać dalej.

  1. W kotle

Zastanawiali się, co ma znaczyć nocna ucieczka - czy to tylko manewr, czy teraz może pójdą walczyć na zachód, na Berlin…

Wszyscy czuli, że 15 września, kiedy rozpoczęli walki pod Aleksandrowem, to był dla nich właściwy początek wojny.

Kierowali się jednak na południe. Stało się oczywiste, że nie będzie przeciwnatarcia na wojska niemieckie pod Aleksandrowem. W czasie odwrotu, wciąż ostrzeliwani przez Niemców, mijali dwa wozy taboru cygańskiego. Jeden z pocisków trafił w tabor.

Za wsią Długi Kąt wjechali w las. Ze wzgórza obserwowali miejsce niedawnych walk. Z tego wzgórza prowadzili teraz ostrzał pod nową komendą porucznika Semenowicza w osiem dział. Porucznika irytowała powolność Malo zgranej obsługi Strączyńskiego. Ale odgłosy dział niemieckich zaczęły się oddalać i zrozumieli, że udział artylerii w bitwie już nie jest ważny. Mimo gotowych dom strzału armat porucznik Semenowicz dał rozkaz przygotowania do wymarszu.

Jednak w trackie odwrotu zaczął się zastój - zaraz poszła plotka, że dostaną obiad. Pojawił się ogniomistrz - szef, ale zamiast obiadu, dźwigał wielką księgę - raport. Żołnierze już niemal zapomnieli, że coś takiego istnieje. Żołnierze nie mogli zrozumieć treści raportu - nie miało to dla nich żadnego praktycznego znaczenia, a informacje podane w nim już dawno znali. Wyczytywano tez postawionych w stan oskarżenia o dezercję. W momencie przeznaczonym na zażalenia jeden z żołnierzy odważył się wystąpić ze skargą na zła aprowizację - nie dostali ani śniadania, ani obiadu…

Redycz najpierw się wściekł, że myślą zamiast o braku amunicji, to o braku jedzenia. Potem odniósł się do sprawy dezerterów i zagroził, że on sam będzie karał nieposłuszeństwo. Strączyński domyślił się, że to on zabił Żyda - Benona Guta. Obiecał im jednak posiłek i amunicję - i dotrzymał słowa. Otrzymali pożywienie zarekwirowane od chłopów.

Żółnierze w czasie odpoczynku podejrzewali, że coś się stało - Redycz i Florczak o coś się kłócili. Przyszedł Herbst i kazał im ładować na działa amunicję z wozów, która nie była tam poukładana, tylko porzucana byle jak. Wreszcie dowiedzieli się, co takiego się stało - Herbst oznajmił im, że bolszewicy ruszyli Polakom na pomoc, zrywając pakt o nieagresji.

Nie wiedzieli, co mają o tym myśleć. Funt chciał porozmawiać o tym z niedowierzającym wciąż Strączyńskim - uważał, że należy mieć nadzieję, że Rosjanie odeprą Niemców.

Sława poligloty otwarła Strączyńskiemu dostęp do taczanki radiowej. Kilka nocy mógł spędzić wygodnie na bryczce radiowej. Słuchając komunikatów przekonywał się, że Polska - wygląda teraz jak pogryziony płatek szwajcarskiego sera. W komunikatach wymieniano już Warszawę, Modlin, uderzenie na Lwów.

Nad całą historią z pomocą Rosjan rozsnuła się zmowa milczenia i Redycz nie chciał także rozmawiać na ten temat.

Dostarczenie aprowizacji było jednorazowe - i znów głód zagościł wśród żołnierzy. Strączyński wysłał cichaczem Kantera i Sławika do pobliskiej wioski, gdzie widział wałęsające się kury. Zupełnie nie czuł skrupułów. Wrócili jednak z niczym - złapali wprawdzie jedną kokosz, ale oddali ją lementującej kobiecie, której wojsko i tak wszystko odebrało. Kanter, który oddał kurę, gdy o tym wyznawał Strączyńskiemu, miał w oczach łzy - nie chciał nikogo krzywdzić, choćby miał głodować.

Strączyński wyczuwał w walce niepodległościowej inny sens - życie zwykłych ludzi, rzesz normalnych obywateli.

Gdy wrócili do działa okazało się, że nieoceniony sprytny Funt, nie wierząc w powodzenie wysłanych Kantera i Sławika, sam zorganizował dwie kury. Gdy już prawie były gotowe, od strony lasu pojawił się samolot- zaczęli strzelać. Herbst powstrzymał ich - samolot był polski. Oni strzelali dalej - lotnik i wróg to było jedno pojęcie.

Samolot zarył w ziemię. Wyszedł z niego ranny lotnik i z nienawiścią zapytał: „Coście zrobili, skurwysyny?”.


Okazało się, że działon Jesiołła zaczął strzelać, pomyliwszy samolot z rakietą.

Wciąż trwały dookoła odgłosy wojny. Ktoś zawołał sanitariusza - to wrócił Stumpf z garstką swoich ludzi, po drodze natknął się jednak na placówkę polską i został przez nią zaatakowany. Gonili baterię od samego Żabna, pięć razy wpakowali się na Niemców. Dwóch jezdnych i jednego wręczyciela stracili w potyczce z czołgami, której ślady oglądali w opuszczonej wiosce.

Z ust podchorążego Sojki z oddziału Stumpfa dowiedzieli się reszty historii. Okazało się, że padli ofiarą oszustwa - jakiś człowiek podający się za majora dostarczył im fałszywe rozkazy i spowodował że rozłączyli się z baterią.

Tej nocy zdziwili się widząc, że ich koledzy biją na wschód, bardzo blisko - okazało się, że zostali otoczeni przez Niemców ze wszystkich stron.

Udało im się wydostać z otoki. Następnego dnia gościli u sołtysa wsi Narol. Dostali pierwszy przydział papierosów od początku wojny - Strączyński rozdał swoje. Szli przez teren na którym Niemcy porzucili sprzęt, karabiny, apteczki, hełmy, pojazdy…

Wczoraj zdołali przerwać pierścień otoki, ale teraz goniła ich obława. Herbst wydał rozkaz otworzenia ognia w marszu w stronę ścigających. Poruszali się więc ze swoim działem za kolumną i dawali ognia, co speszyło rzeczywiście niemiecką artylerię. Nagle ktoś ich ostrzelał z przydrożnych upraw kukurydzy. Okazało się, że Kud miał na głowie nie swoja czapkę, ale czapkę cyklistówkę, bo swoją zgubił. Strączyński zganił go ostro, dając upust swojej frustracji. Odłączyli się w końcu od kolumny, mając słabe konie.

Zapadli w jakiejś opuszczonej wsi i skierowali ogień na kukurydzę, w której czaili się Niemcy. Ostrzał nie zapobiegł przybliżeniu się Niemców - w przysiółku już ustawiali swoje cekaemy.

Czekali na to, że jazda, która ich już wyprzedziła, wróci i ich wspomoże - mieli jeszcze tylko 6 pocisków. Herbst kazał wystrzelać wszystko, a potem zdawał los swój i działonu na Opatrzność. Zostali sam na sam z niemieckimi cekaemami. Wydawało im się, że jeden z nich udało im się trafić.

Z lasu pojawiły się rzeczywiście przodki pod wodzą Funta. Herbst odetchnął i dał rozkaz do odboju i przygotowania do marszu. Musieli jednak sami ciągnąć działo, bo mieli ranne konie i nie mogły uciągnąć ciężaru. Rannego Cwalinę władowali na przodek działa. W mieście siedzący na schodkach domu jedyny pozostały żywy człowiek - Żyd wskazał im ręką drogę, w którą poszło wojsko. Wjechali za miastem w las - posilili się zyskaną w Narolu słoniną z cebulą.

Rozłożyli się w lesie całą dywizją, Strączyński szukał lekarza dla Cweliny. Znalazł ambulans, ale bez lekarza - został on z ciężko rannymi w Narolu. Był tylko felczer plutonowy, ale gdzieś poszedł z szoferem. Wkrótce jednak nadeszli - felczer kazał rannego odesłać do wsi, żeby ludzie się nim zaopiekowali. Felczer nie miał żadnych narzędzi, nie mógł nic zrobić poza dezynfekcją i opatrunkiem. Nie mógł wyciągnąć kuli, ani nawet wziął Cweliny do lazaretu - zabrakło benzyny i lazaret już nigdzie nie pojedzie.

Cwelina nie chciał zostać we wsi. Błagał Strączyńskiego, by go nie zostawiali. Strączyński poszedł prosić Misiąga o wóz dla Cweliny, ale ten nie chciał mu go dać - bo to był „jego” wóz.
Mocno zdenerwowany Strączyński poszedł po kolegów z działonu, zwalił z nimi rzeczy opiekuna taboru z wozu. Misiąg zagroził że zgłosi napad Redyczowi. Z wozu Pyrych wygrzebał wielki zwój kiełbasy, odbiornik Philipsa. Strączyński mimo zlości kazał tych rzeczy pilnować i oddać Misiągowi.

W komunikacie radiowym Strączyński wysłuchał z niemieckiego radia, że Białoruś i Ukraina zostały wyzwolone od polskiego jarzma. Przerwano muni wezwano go do przełożonego - domyślał się że za sprawą Misiąga. Gdy jednak doszedł zastał u dowódców także Garwaczewskiego i Jesiołła - chodziło zatem o coś innego.

Tu Redycz poinformował ich, że Marszałek Rydz - Śmigły i polski rząd opuścili teren państwa i dziś rano przekroczyli rumuńską granicę. To załamało żołnierzy. Orzekli, że to koniec.

Porucznik Florczak miał plan, by oficerowie przebili się niedużą grupą do rumuńskiej granicy. Nie będzie to dezercja - bo większość wojsk już skapitulowała, nie było rządu… Zwykłym żołnierzom nic nie groziło, oficerowie zaś schwytani przez Niemców nie przeżyliby. Strączyński nieśmiało wtrącił, że on jednak w komunikacie słyszał, że broni się jeszcze Warszawa, Modlin, Hel. Florczak uważał, że to nie jest realny punkt widzenia. Herbst jednak poparł Strączyńskiego - uważał, że póki nie ma oficjalnego rozkazu złożenia broni, jego miejsce jest przy baterii.

Marchewka, który nosił mundur oficera (podchorążego), ale był tylko celowniczym nie chciał uciekać, ale zostać jak inni żołnierze. Redycz, mimo zdziwienia tymi stanowiskami Florczaka, przyznał im rację i kazał się rozejść.

W nocy, gdy jechali przez las, do Strączyńskiego dotarło, że patrzył krótkowzrocznie - już nic nie będzie takie samo, już nie wróci do domu. Zdrzemną się na koniu, a ocknął dopiero gdy jego wałach ustał. Dalej szedł pieszo.

W drodze pytał Cwelinę, czy nie dokucza mu Misiąg - ale Misiąg zdezerterował, porywając wóz kuchenny.

Razem z nimi maszerowało 18 jeńców niemieckich. Polscy żołnierze litowali się nad nimi i nawet dokarmiali. Konwojujący ich żołnierz opowiadał, że gdy ich chwytali pod Aleksandrowem, Niemcy blagali, by nie wykłuwać im oczu - mówiono im, że Polacy tak zawsze postępują z jeńcami.

Przeprawiali się przez rzeczkę o urwistym brzegu w bród. Nie pozwolono im skorzystać z mostku, zbyt ciężkiego dla dział. Ale nie był zbyt ciężki dla samochodów, z którymi mijali się. Były to wojskowe samochody wysokich oficerów.

W jednej z wsi ukraińskich do których zajechali ludzie przywitali ich wrogo - wszyscy uciekli na ich widok. Herbst ze Strączyńskim zaszedł do jednej z chat i dopominał się o mleko. Gospodyni nie chciała mu dać, ale Herbst przemówił przymilnie po ukraińsku do jednej z młodszych kobiet i ta przyniosła im dzbanek zsiadłego mleka. Kobiety nie chciały przyjąć zapłaty - za wszelką cenę chciały być ofiarami rabunku. Pytali potem, co takiego przymilnie powiedział Herbst młodej kobiecie - wyznał, że zagroził puszczeniem chałupy z dymem i że `z nimi nie można inaczej”.

W dalszej drodze zdarzyła się kolejna trudność - jaszcz został w tyle za wojskiem. Konie nie dały już rady dalej ciągnąć. Wyprzęgli ko0nie i ruszyli w stronę lasu popychając jaszcz własnoręcznie.

Dotarli do rozłożonej pod lasem piechoty. Spotkany tam kolega, trener z klubu, zaprosił Strączyńskiego miodem. Rozmawiali o ucieczce rządu. Kraj zalali Niemcy.

Strączyński chciał załatwić nowe konie i amunicję, ale znajomy odradził mu - nic i tak nie załatwiłby, bo oficerowie poszli na odprawę. Udali się wiec na drzemkę „zanim nas zbombardują”. Śniła mu się pszczoła, którą wziął za lotnika (uraz wojenny), i siostra, Iza, podwieczorek, wakacje, jezioro nad którymi latały jątki… ale nie mógł ich podziwiać, zastanawiał się, czy da się z nich zrobić pieczeń.

Obudziło go Kazek z wieścią, że się poddają. Strączyński nie chciał wierzyć.

Ale nad nimi latały samoloty, nie bombardując - pilnowały ich. Strączyński przyznał Kazkowi rację. Wstali i chcieli iść się czegoś dowiedzieć. Strączyńskiemu zrobiło się słabo - rzekomo przez miód.

Poszedł do zagajnika i zwymiotował. Uświadomił sobie koniec wojny, koniec Polski. Popłakał się. Wrócił do obozu. Garwaczewski zapraszał go na placki z makiem. Potwierdził wiadomość o kapitulacji.

Strączyński wrócił do kazka, który przedstawił mu dwóch znajomych - podporucznika rezerwistę i podchorążego. Jesiołł powiedział mu także, że entuzjasta wojny, którego spotkali pod Niepołomicami, Steinfaenger, strzelił sobie w łeb. Podporucznik zżymał się na ten bezsensowny, romantyczny gest - uważał, że nie wolno poddawać się rozpaczy klęski. On proponował, żeby w kilku spróbowali przedrzeć się przez wszechobecnych Niemców do Rumunii. Pytali Strączyńskiego, czy pójdzie z nimi. Przyznał, że może iść - ale właściwie było mu wszystko jedno.

Do obozu przyjechała limuzyna z białą chorągiewką - wracali parlamentariusze. Drogę tej limuzynie zastąpiła stara szkapa i przez dłuższy czas nie pozwalała jej przejechać.

Wypłacono im żołd. Misiąg zostawił bałagan w liście płatniczej i niektórzy byli poszkodowani - inni składali się dla nich. Przy wręczaniu żołdu Redycz kazał im się ogolić, żeby pokazać Niemcom, że mają do czynienia z prawdziwym wojskiem.

Strączyński i Kazek szukali tych rezerwistów, z którymi mieli uciekać, ale już ich nie było.

W obozie żołnierze robili porządek, ale Marchewka złamał w swoim karabinie iglicę - po to, żeby Niemcom dostał się sam szmelc.

Redycz przekazał, że mają według aktu kapitulacji mają odprowadzić baterię pod Cieszanów. Nikt nie chciał iść z nimi jako ordynansowie - w obozie oficerskim było lepsze jedzenie, ale nie można było uciec.

Redycz przemówił do wojska - oficerowie opuszczali je, a po żołnierzy mieli się zgłosić niemieccy łącznicy. Prosił by w niewoli nie zapominali o godności polskich żołnierzy.kazal im podzielić między siebie sprawiedliwie resztki kawy… kazał im nie tracić nadziei w to, że „Polska będzie, bo… bo musi być”.

Funt rozdzielał kawę dla działonu Strączyńskiego. Martwił się, bo był Żydem - wiedział, że Niemcy są zacięci na Żydów. Nie chciał do nich iść.

Przyjechał do nich ordynans Florczaka - w jaszczu była walizka jego przełożonego, miał ją zabrać. Ten opowiedział Funtowi, że Żydzi Niemcom czyszczą buty i pastują samochody. Funt spiął się i uciekł, jak stwierdził na odjezdnym - do Rusków.

W nocy przybyli łącznicy po żołnierzy. W jakiejś wiosce gdzie odpoczywali nocą rozległa się eksplozja - myśleli, że ich odbijają, ale to banderowcy rzucili granat do wozu z polskimi jeńcami. Strączyński przeraził się o los Cwaliny - ale nie mógł do niego dotrzeć.

Wszyscy mieli przejść pieszo przez oświetlony reflektorami most. Byli w niewoli.

  1. Niewola.

Ulokowano ich w jakimś dworze. Od kilku Niemców Strączyński wziął gazetę - był w niej szkic sytuacyjny bitwy Warszawskiej. Nie dostali pożywienia - jedyne co znaleźli to beczka wysuszonego twarogu, który im odebrano z powodu kłótni. Dunin dawał podchorążym nadzieję na dostanie się do obozu oficerskiego - Niemcy sami nie wiedzieli na razie, co z nimi zrobić. Marchewka i inni woleli jednak zostać ze zwykłymi żołnierzami, nawet gdyby mieli ich wywieźć przymusowo do Niemiec do pracy. Strączyński kazał sobie odpruć naszywki od munduru.

Swoje ostrogi podarował Ruppenthalowi, który `zawsze chciał takie mieć'.

Ruszyli dalej. Przez kilka dni sami prowadzili swój sprzęt. Głodowali. Mieli nadzieję że za Sanem, wśród swoich, będzie inaczej.

Jednego z żołnierzy przyłapano za wymienianiu konia za chleb. Major który tam dowodził wyrzucił chleb na gnojówkę, a Cygana, z którym żołnierz dokonywał transakcji - zastrzelił dla nauczki. Wszystko było niemiecką zdobyczą wojenną, i handel tym traktowany był jak kradzież.

Przed przekroczeniem Sanu widzieli na niebie sowieckie bombowce.

Na kolejnym postoju zostawili działa i konie. Marchewka pod pozorem, że mają chorego między sobą, wycyganił wóz - i nie musieli iść pieszo. Jechali w sześciu: Strączyński, Kazek, Marchewka, Kurek, Sławik i Galosz. Po drodze za swój żołd kupowali jedzenie - ich bateria była jedną z nielicznych, którym zdążyli wypłacić żołd nim kasa wpadła w ręce nieprzyjaciół.

W drodze Strączyński słyszał, że warszawa padła, ale nie rozgłaszał tej pogłoski na ich wozie.

Pod wieczór zatrzymali się w wielkiej wsi. Miano rozdawać suchary i margarynę - ale Niemcy kazali im poklękać, rzekomo by się nie cisnęli. Wysłany po prowiant Sławik wrócił z pustymi rękami - nie chciał się upokorzyć.

W jednej z chat zaofiarowano im gościnę - placki. Kobieta, której mąż też był na wojnie, serdecznie ich przyjęła i pozwoliła przespać się na podłodze w izbie. Nie chciała nawet przyjąć pieniędzy za wspaniały poczęstunek.

Tchnięci nadzieją z tak serdecznego przyjęcia chcieli poszukać w okolicznych chatach ubrań, ale złapały ich straże.

Zdecydowali zadekować się przez dzień w jakiejś stodole i poczekać, aż kolumna odejdzie. Ale to się nie powiodło - odkryłoby w stajni ich konie.

Gdy wrócili do kolumny, Niemcy pytali, dlaczego tak późno. Skłamali, że byli u kowala - zdziwili się widząc, że ich konie rzeczywiście przez noc zyskały nowe podkowy.

Dotarli do Przeworska. Pogoda pogorszyła się. Koce, które im rozdano, niedługo kazano im oddać jeńcom na których się natknęli po drodze, a którzy mieli umundurowanie w jeszcze gorszym stanie. O te koce żołnierze się bili - a Niemcy śmiali się z tego poniżenia polskich wojskowych.

Strączyńskiego złościło niechlujne ubranie kolegów, i dawał głośno upust swojej irytacji. Pokłócił się o to z plutonowym, który twierdził, że to, że Strączyński zachował pas i starannie odwinięte cholewy może pomogło mu zachować godność, ale `Polskę się przesrało”.

Dopiero Kazek przemówił Strączyńskiemu do rozsądku i ten oprzytomniał.

Ulokowali ich w cukrowni w Przeworsku. Tu ich łupem padła substancja, którą nazwali „melasą”.

Przy rozdawaniu prowiantu z wozu z ziemniakami ktoś wyrwał deskę i kartofle wysypały się na ziemię. Niemcy odjechali wrzeszcząc, że w takim razie nikt nie dostanie, ale z wysypanych ziemniaków Strączyńskiemu udało się uszczknąć kilka. Podzielił się nimi z plutonowym, z którym wcześniej się kłócił.

Zelektryzował ich gwizd pociągu - nie wierzyli, że istnieją jeszcze pociągi. Mieli nadzieję, że zawiozą ich do Krakowa i rozpuszczą. Tylko Kurek nie wierzył w taką dobroduszność Niemców.

Zauważyli, że od ostatniego postoju zniknął Marchewka.

Pogoda wciąż się pogarszała, wielu chorowało, a głód jeszcze pogarszał sprawę. Nie udało im się kupić sera, który ktoś sprzedawał przez kraty. Kurek cały swój żołd oddal jakiemuś chłopcu, by ten kupił mu za to cokolwiek…

Galosz i Słowik nakryli kucharza któregoś pułku, jak kroił koninę - obiecał im sprzedać. Dostali kawałek nogi. Nie mieli pojęcia, jak ją przyrządzić - ani wody, ani ognia. Chłopiec wysłany przez Kurka nie wrócił. Jakaś przechodząca kobieta obiecała im ugotować rosół z końskiej nogi. Dodała mnóstwo własnych jarzyn. Mimo wyrzekań kolegów nie podzielili się z nimi - byli za bardzo głodni. Głodni do tego stopnia, że Strączyński zrobił `odkrycie', że kości są jadalne.

Niemcy z tłumu wybierali Ślązaków - umiejący po niemiecku Strączyński i Kazek wmieszali się w tłum Ślązaków przeznaczonych do transportu.

Pojechali pierwszym transportem (3 szwagrowie mieli pojechać następnym). Oprócz nich jechali także cywile. W ich przedziale jechała kobieta z dziećmi, z którą się kłócili. Kobieta chciała ich wygonić na korytarz. Drażniło ich, kiedy robiła dzieciom bułki z szynką. Strączyński czuł nienawiść do niechętnie, powoli jedzących dzieci.

Na postoju kobieta kazała synkowi podejść do niemieckiego żołnierza i zasalutować, żeby ten dał mu czekoladę. Kobieta arogancko odnosiła się do żołnierzy - Kazek w cichej wściekłości ubolewał, że dla takich oni się bili…

W Rzeszowie, gdzie stali na stacji godzinę, na sąsiednim torze leżały szczątki ewakuacyjnego pociągu. Żołnierze grzebali wśród chłamu. Między innymi znaleźli pamiętnik pensjonarki, który sobie odczytywali. Dziennik kończył się w sierpniu, tuż przed wybuchem wojny - ktoś zaprosił dziewczynę na potańcówkę…

Przy okazji tych wypadów na szmelc niektórzy żołnierze uciekali. Strączyński z Kazikiem postanowili dojechać najbliżej Krakowa.

W Tarnowie na stacji dostrzegł Strączyński znajomą twarz - wytwornego podchorążego który w Bochni rozwodził się o systemach walutowych. Rozmawiali z nim. Był teraz cywilem.

Dojeżdżali do Prokocimia. Jeden ogniomistrz dopiero wtedy zgadał się z jadącym obok sąsiadem, że ten znał i kolegował się z jego ojcem, majstrem Brytańcem. Stanęli jednak w polu. Kazek i Strączyński postanowili uciec - udało im się opuścić pociąg, ale na odsłoniętej łące, którą uciekali, dostrzegli ich Niemcy. Wrócili do wagonu, chcieli spróbować jeszcze raz. W wagonie zachęcali ich cywile do ponownej próby. Jedna dama wyraziła się, że ona nie uciekałaby dla wolności - bo co to za wolność, skoro Polski nie ma. Ale starszy pan opowiadał o swojej młodości, która upłynęła mu, gdy Polski nie było na mapach, ale jednak była, utrwalona w donioślejszych rzeczach.

Jedna kobieta dala im surowe jajka do wypicia.

Uciekli jeszcze raz, tym razem skutecznie. Ukryli się u innego uciekiniera, kawalerzysty, i jego żony - do czasu aż nie znajdą cywilnych ubrań.

W czasie wędrówki do miasta czytali ogłoszenia skierowane do mieszkańców „byłego Państwa Polskiego”. Mijała ich kolumna wozów - na ostatnim był napis w dziwacznej polszczyźnie „polska nima” - Kazek pogroził pięścią w kierunku samochodów, odgrażając się: „Zobaczymy!”.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jan Józef Szczepański
JAN JÓZEF SZCZEPAŃSKI
szczepański polska jesień
Żydówka sprzeciwia się Holocaustowi Polaków za pomocą szczepionek, Polska dla Polaków, Co by tu jesz
Polska jesień
Jan Czekanowski (1948) Polska Słowiańszczyzna Perspektywy antropologiczne mapka II
Złota polska jesień
Jan Kochanowski Ortografija polska
Jan Kochanowski Ortografija Polska
Jan Czekanowski (1948) Polska Słowiańszczyzna Perspektywy antropologiczne mapka I
Szczerbowski Jan Wspolczesna poezja polska
Jan Józef Lipski Dwie ojczyzny dwa patriotyzmy
Polska-została-wybrana, Szczepienia
Kolejne zgony niemowląt po szczepionce przeciwko WZW B, Polska dla Polaków, Co by tu jeszcze spieprz
Młoda Polska, Wiersze kasprowicz, Wiersze - Jan Kasprowicz

więcej podobnych podstron