Jan Józef Szczepański, Polska jesień
Uwaga nadchodzi…
Dwudziestoletni bohater-narrator, Paweł Strączyński, przechadzał się po mnieście, spotkał pana Domana (przyjaciel ojca), który wygłaszał prorocze przepowiednie o tym, że świat ginie, za kilka miesięcy już go nie bedzie. Paweł nie chciał tego słuchać.
W domu odbywało się „herbaciane spotkanie” - zabrani rozmawiali o Nowym średniowieczu Bierdiajewa, funkcji społecznej sztuki, zadaniach korporacji, przyszłości Koscioła, porównywali faszyzm i socjalizm. Jedna z pań wyciągnęła z torebki kartkę z „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” i zaczęła cytować pełen tajemniczych symboli i nieudolnych rymów poemat Przepowiednia z Tęgoborza. Towarzystwo zmieszało i zawstydziło się nieco - nikt nie brał na poważnie gróźb, które można było wyczytać z tego utworu (czy też tworu). Po chwili jednak wszyscy przystąpili do analizy tęgoborskiej wyroczni.
Wieczorem Paweł zadzwonił do kolegi, Leszka. Mieli razem iść do kina. Okazało się, że Leszek jest w wojsku, powołali go. Mobilizacja to była jedyna logiczna odpowiedź na niemieckie próby zastraszenia. Parę dni później Paweł siedział na dworcu z matką i siostrą, jechał do koszar. Pożegnanie było trochę zabawne i kłopotliwe, nie całkiem poważne.
Przyjechał do Bielska. Koszary nie miały nic wspólnego z przybytkiem rygoru i ładu. Paweł miał wrażenie, że znalazł się w obozie jakiejś koczującej bandy lub pospolitego ruszenia. Poszedł zameldować się do kancelarii dowództwa, okazało się, że przydzielono tam Leszka. Od kolegi Paweł dowiedział się o bałaganie organizacyjnym w wojsku - kartotek nie uporzadkowano od czasu kampanii dwudziestego roku. W koszarach znajduje się sama rezerwa, ludzie bez przydziału, bez broni, niemal bez nadzoru. Krótko mówiąc, wszyscy mają nadzieję, że z chwilą wybuchu pierwszj bomby cały ten mętlik jakoś sam się rozwiąże. Leszek zaś w wolnych chwilach uzupełnia swoje wykształcenie Przygodami dobrego wojaka Szwejka.
Wreszcie przyjechał major J., dowódca pułku Pawła. Od razu pouczył podopiecznych: Koń, o którego żołnierz nie dba, zawsze bedzie szkapą, a żołnierz, który nie dba o konia, zawsze będzie dupą. I nagle okazało się, że dla całej znudzonej załogi jest dośyć zajęć.
W pokoju bilardowym kasyna niemiłosiernie ryczało radio, zlewało się z podniesionymi głosami rezerwy w nieznośny hałas. Nagle zgiełkliwe obertasy przerwało nadawanie komunikatu obrony przeciwlotniczej Uwaga, uwaga, nadchodzi! Lar-nia trzydzieści siedem… Wszyscy zaniepokoili się bardzo, ale uśmiechami tuszowali chwilowe zakłopotanie. Wreszcie muzyka umilkła na dobre. Spiker odczytał orędzie Prezydenta Rzeczypospolitej do Narodu Polskiego: Obywatele, tej nocy wróg odwieczny przekroczył nasze granice…, a po orędziu pierwszy komunikat wojeny.
Major kazał spalić całą ewidencję: nominacje, kartoteki, książki stanów ludzi, koni, sprzętu, raporty, spisy, wszystko…
Nadwyżki
Strączyński jedzie z kompanami pociągiem wojsowym do Krakowa, gdzie formują się „nadwyżki”. Jest świadkiem spustoszenia, jakie czynią wśród ludności cywilnej niemieckie samoloty - bombardują drogi, wsie, miasteczka. Jak przyjdzie do walki, chciałbym pamietać, że bronię nie tylko niepodległości politycznej, demokracji, wolności słowa, honoru, ale i krów, gumien, ciężkich, pachnących nawozem skib ziemi… W Krakowie znowu zamieszanie - dowództwo pojechało samochodami, reszta ma się zameldować dopiero wieczorem. Narrator cały dzień chodził po mieście. W koszarach ogłoszono stan ostrego pogotowia, zapowiadano zorganizowanie baterii nadwyżek. Nieustannie czekamy na coś. Siedzimy bezczynnie, nie mogąc się nigdzie ruszyć, bo zaraz „coś będzie”. Potem robi się gwałt, że już organizują, już przydzielają, już ekwipują… Ustawiamy się, odliczamy, wykonujemy niezliczone „baczność”, „spocznij”, wreszcie okazuje się, że to jeszcze nie „to”. Wreszcie wydają żołnierskie wyposażenie (w całkowitym bałaganie oczywiście).
Dowódcą nadwyżek jest por. Dębski. Każe Pawłowi wymienić się na konie (nie dziwota, że narrator go nie lubi, he!). W nocy zarządzono marsz, na placu alarmowym była też jakaś ceremonialna przemowa, ale do zgromadzonych dobiegały tylko pojedyncze słowa. Spodziewano się, że kierunek manewrów prowadzi w stronę frontu, tymczasem ruszono w kierunku Dębicy. Pod Wawelem szeregi przystanęły. Tam też doświadczyliśmy czegoś w rodzaju pożegnania. Z ciemnych bram pobliskich domów powysuwali się nieśmiało jacyś cywile i snuli się wśród nas, rozdająć papierosy i cukierki, bełkocząc niezręczne słowa.
W czasie postoju Paweł dowiedział się, że Kraków oddano w nocy Niemcom bez walki. Wyglądało zatem na to, że wymarsz wojski polskich z miasta był „strategicznym odwrotem”. Załoga nieźle się przybiła. Oddział natknął się na dwóch chłopaków z batalionu straży granicznej, mówią, że ich rozbili. Walczyli dzielnie, ale kiedy nadeszły czołgi, uciekli w las. Paweł z ciekawoscią im się przyglądał - doświadczyli wojny. Tymczasem pochód dłużył się, a już na pewno cały ten marsz pozbawiony był patosu. Z mijanych chat ciągle wysypywali się ludzie opetani gorączką pochodu. Uwagę Pawła przykuła jedna para - kobieta pchała dzicięcy wózek pełen domowych gratów, mężczyzna w mundurze podporucznika piechoty niósł dwuletniego chłopca i czajnik (takie tam połączenie rynsztunku pokoju i wojny). Pochód minał Bochnię, przekroczono granicę rejonu objetego zarazą paniki. Ludzie spokojnie pracowali sobie na polach.
Paweł zauważył, że konie, które ciągnęły działo były źle zaprzeżone (pierwsza para w ogóle nie pracowała). Ochrzanił żołnierza odpowiedzialnego za zaprzęganie, ale okazało się, że człowiek ten ma jakieś zakażenie oczu. Strączyńki szukał sanitariusza. Oczywiście Dębski nie pomógł. W całym pochodzie nie było sanitariusza. Tymczasowi dowódcy nie wzbudzali zaufania, nie potrafili wprowadzić rygoru i zaskarbić sobie szacunku załogi. Nastepnego dnia Paweł spotkał Dębskiego zupełnie pijanego.
Na kolejnym postoju Strączyński poszedł dożywić sie na własną rękę. Wieś gościła żołnierzy, jak mogła. Paweł dostał michę jajecznicy. Naprzeciwko niego posadzono jakąś postać w bandażach. Była to młoda chłopka. Nagle zaczęła miotać się, szarpać, rozpaczać. Okazało się, że w czasie bombardowania zaginęły jej dzieci, była pewna, że nie żyją.
Pochód zbliżał się do Tarnowa. Gruchnęła wieść, że w mieście są Niemcy. Por. Barański powiedział Pawłowi, że dostali nowy przydział - koniec z „nadwyżkami”. Pluton przekraczał Dunajec. Za tą rzeką ćwiczono musztrę, uczono się ruchów służących walce, świadomie i pracowicie przygotowywano się na przyjęcie wroga. To była granica między ucieczką a obroną, między „nadwyżkami” a wojskiem. Przekraczalismy tę granicę.
Koncentracja
Paweł trafia pod komendę por. Redycza. Nowy dowódca sprawia wrażenie despotycznego (wzrok wodza, uśmiech despoty i przystojniak na dodatek). Do nowych podopiecznych nie odnosi się z entuzjazmem - podchorążowie… więcej szarży niż wojska! Z całych „nadwyżek” wybiera żołnierzy zawodowych i robi z nich działon przeciwpancerny, reszta zaś ma wspierać polską piechotę ogniem artyleryjskim (m.in. Paweł). Porozdzielano też drobniejsze funkcje: zamkowy, ładowniczy itp. Przyszedł wreszcie czas na wypicie bruderszafta z najbliższą załogą.
Na nocnej warcie Paweł dowiedział się, że mała ekipa zawodowców wybranych z „nadwyżek” uciekła z działem. Tymczasem gruchęła wieść, że Niemcy przeprawili się przez rzekę i zaszli obóz od tyłu. Ogłoszono stan pełnej gotowości, czuwano całą noc. Do walki nie doszło.
Kapitanem całego obozu był doświadczny oficer Jordan. Wydał rozkaz przygotowania do marszu... i znowu nastrój bezsilności w beznadziejnych godzinach pochodu. W pewnej wsi w czasie postoju doniesino Pawłowi (był oficerem, a przynajmniej tak się do niego zwracano) o złapaniu szpiega. Przydybali go chłopi w karczmie - miał podejrzaną wymowę i cudzoziemskie pieniądze. Kiedy usłyszał, że wojsko idzie ku wsi, próbował uciec. Chłopi byli jednak czujni i go złapali. Paweł poinformował o tym Redycza, ten wymyślił, żeby zabawić się w sąd. Strączyński miał przyprowadzić więźnia, a tu biedak wzbudzał jego sympatię. Młody oficer okropnie się czuł, kiedy zwiazywał i przeszukiwał ofiarę. Znaleziono przy nim dokumenty (więzień był Żydem), pieniądze i listy po niemiecku. Paweł (jako jedyny, który znał niemiecki) tłumaczył. Była to osobista korespondencja - gł. zawiadomienia o smierci i finansowych tarapatach. Sam przesłuchiwany tłumaczył się gęsto. Kpt. Jordan stwierdził, że mają do czynienia z dezerterem, nie szpiegiem.
Podczas dalszego marszu Paweł rozmyślał o rodzinie (a dokładnie o matce i siostrze, ojciec już nie żył). Nie wiedział co ich mogło spotkać. Wpadł na pomysł, że kobiety pojechały do wujostwa, do Warszawy - tam musiało być bezpiecznie. Ale istniała przecież Warszawa wspaniała, odważna, silna Warszawa, która nie ulęknie się nigdy i z której już wkrótce, gdy tylko alianci ruszą się na Zachodzie, wyjdzie potężne i zwycięskie uderzenie.
Pochód zbliża się do Kolbuszowej, gdzie ma być koncentracja oddziałów polskich. Z miasta uciekają pojedynczy cywile, ale większość zostaje. Mieszkańcy radośnie witają żołnierzy, w ogóle miateczko jest czyste, ożywione, nawet wesołe. Kpt. Jordan uznał za bezsensowne grupowanie tak wielkiej ilości wojska w jednym miejscu. Swój obóz ulokował we wsi pod Kolbuszową. Oczywiście Niemcy zaatakowali miasto. Bomby niemieckie spadały na rynek jak w mrowisko, powodując nieopisane zamieszanie. Ludzie tratowli się nawzajem, szyki formacji splatały się tak, że o przywróceniu jakiegoś ładu nie mogło być mowy. Wtedy właśnie nadjechały czołgi. Szły same bez wsparcia piechoty, prażąc ogniem z bliska i torując sobie drogę przez oszalały w panice tłum. Dywizja, kompletowana przez tyle dni i z takim ogromnym nakładem trudu, rozprysła się w jednej chwili, rozproszyła się na wszystkie strony, nie usiłując nawet stawić oporu i porzucając wiekzość swego sprzętu, Te oddziały, które, podobnie jak my, szczęśliwie uniknęły masakry, błąkały się teraz znowu samopas, bez łączności, zdane jedynie na własną przemyślność. Oddziały kpt. Jordana ukryły się w lesie poza wsią. Szybko zorirentowano się, zę las jest okrążony.
Zgodnie z komunikatem sztabowym nowa linia obrony armii polskiej powstaje na Sanie. Jordan decyduje, żeby ruszyć w tamtym kierunku przez bagniste tereny i groble. Chce ocalić przede wszystkim działa i amunicję (póki mogą się na coś przydać). W każdej chwili jednak Niemcy mogą odciąć przejście, nie ma czasu, a konie są już bardzo słabe. Postanawia zatem poświecić tabor. Trzeba uniknąć paniki w obozie. Wybrana załoga ma się odłączyć po kryjomu w czasie kolacji dla taborytów. Plutonowy Górski bedzie starał się wyprowadzić tabor, szanse na pomyślne przeprowadzenie akcji są jednak znikome.
Wielka fala
Podczas wyczerpującego odwrotu padają konie (najczęściej te, które ciągną działa). Wówczas takiego ledwo dychającego zwierzaka trzeba zastrzelić. I właśnie jest tu bardzo wzruszający opis konania małego, włochatego konika cierpiącego z taką bezradnością i taką pokorą. Był zastrachany i milczący jak dziecko. [Buuu…] Po baterii rozniosła się pogłoska, że załoga jest ostatnią jednostką, której udało się przeprawić przez most. Niemcy podminowali go poprzedniego dnia i lada chwila wyleci w powietrze. Do pułku zostają przydzieleni nowi żołnierze, których oddziały rozbito. Zmiejszają się racje żywnościowe. Coraz częściej trzeba samemu starać się o zdobycie jakiegoś żarełka.
Pawłowi przypada pierwsza zmiana nocnej warty. Towarzyszy mu szeregowy rezerwy pochodzenia żydowskiego - Funt, człowiek prosty, ale niezwykle spostrzegawczy, mistrz wyciagania praktycznych wniosków. Właśnie rozważał czy na wojnie przydatne jest wykształcenie i matura. W sumie nie interesowała go obiektywna wartość matury, traktował ją jako szczebel do kariery. Na wojnie zaraz widać, kto jest chłop z jajami, a kto łajza. Nie brakowało mu przykładów na podtrzymanie tezy. Kiedy Paweł miał iść spać po zakończeniu warty, usłyszał z nagła jakąś muzykę, a dokładnie Marsyliankę. Kpt. Jordan i por. Redycz słuchali radia. Łapali stacje niemieckie, angielskie, francuskie. Okazało się, że Paweł zna te wszystkie języki i znowu może wystąpić w roli tłumacza. Wieści nie były jednak pomyślne, Niemcy zajmowali kolejne miasta. Wszystkie informacje utrzymano w sekrecie, po co osłabiać żołnierskiego ducha…
Funt wipisywał ludziom ze wsi „kwity” za dawane jedzenie - kupował „urzędowo”. Paweł nie mógł znieść tego krętactwa - przecież ci ludzie nie dostaną po wojnie ani grosza za taki kwit! Te ludzie dobrze wiedzą, że nic nie dostaną, ale te ludzie się cieszą, że jest jakiś porzadek na wojnie - skrupulatnie wyjaśnił szeregowy rezerwy.
Por. Barański jest w cywilu historykiem. Od czasu do czasu prowadzi jakieś rozważania na temat przemian dziejowych. (Paweł lubi te rozmowy). Np.: O tym, co widzimy dziś, stanowczo bezpieczniej dowiadywać się z podręcznikowej teorii. A jednak jest to pasjonujące widowisko, panie kolego. Proces dziejowy bez opakowania gazetowych frazesów. […] Nasza wojna jest tylko fragmentem kolosalnego zdarzenia. Obawaim się, ze już niedługo cała Europa, może nawet nie tylko ona, będzie wyglądać tak właśnie.
Tymczasem coraz częściej żołnierze (tzn. tylko szumowiny niegodne munduru) wydzierali wygłodniałym ludziom ostatki żywności, np. biednej kobiecie, której mąż jest na wojnie i która sama zajmuje się się całym stadkiem dziatwy.
Aleksandrów
Wreszcie bateria ustawia się w lasach pod Aleksandrowem Lubelskim. Zadaniem Pawła i jego towarzyszy broni była osłona piechoty. Sciągali na siebie ogień niemieckich dział - było naprawdę gorąco, ale chłopaki szbko przyzwyczaili się do kul świszczących nad głowami. W chwilach grozy powymieniali się adresami (na wszelki wypadek…). Redycz polecił Pawłowi dotrzeć do starej chałupy ostrzeliwanej przez Niemców - strych był najwyższym punktem w okolicy. Ciężkie zadanie - poprzedniego zwiadowcę zastrzelili. Podczas tej akcji został ranny Marchewka (ubezpieczał Pawła), rany w okolicach oczu nie były jednak groźne. Zginęło dwóch maturzystów, a takie to były okazy zdrowia! Po tym drastycznym odkryciu Paweł prowadził rozważania na temat śmierci i bólu (na szczęście nie miał na to zbyt wiele czasu). Straty były też wśród dowódców. Kapitan Jordan obejmował zgięte karki Redycza i Florczyka, którzy nieśli go w postawie siedzącej na splecionych dłoniach (…) prawa noga kapitana zwisa nienaturalnie, a cholewa na niej rozcięta jest aż po szklankę. [Bardzo dziwna kombinacja].
Mimo rozlicznych strat, potyczka pod Aleksandrowem zakończyła się zwycięstwem Polaków. Wzięto jeńców. Byli swietnie wyekwipowani. Każdy żołnierz ma celtową pelerynę, która służyć może za namiot, chlebaki maja napchane papierosami i żarciem. Nasi z szóstego palu obżerali się ich czekoladą.
Niestety w polskich oddziałach zapał bojowy po zwycięstwie rozpłynął się bez śladu - zmęczeni żołnierze chcieli odpocząć i zjeść jakiś porzadny posiłek, dostali jedynie niedogotowane pomyje. Poza tym zawieruszyły się gdzieś przyrządy oświetlające. Podczas nocnego ataku strzelano po ciemku (przyświecano sobie jedynie zapałkami). Strzelaliśmy bez żadnego ładu, nerwowo i na oślep, potrącajac się w mroku, potykając się o stalowe łoża armat i parząc palce kąśliwymi płomykami. Przez migotliwy krąg czerwonej łuny widać było przesuwąjace się taborowe furgony i cienie cwałujacych jeźdźców. Wieją nasi - powtarzano przy dziale. Paweł ogłaszał, że tylko przesuwają tabory w inne miejsce. Próbował przekonać siebie i wszystkich dookoła, że to jeszcze nie jest bezwzgledny odwrót.
W kotle
Odwrót był jednak nieunikniony. Porucznik Redycz mianowany został dowódcą baterii, a porucznik Florczak jego zastępcą. Odczytano dość długą listę nazwisk osób postawionych w stan oskarżenia o dezercję - będą odpowiadać przed sądem polowym, ostrzegano przed szpiegami, prowokantami i siewcami panicznych pogłosek o całkowitej klęsce, przypominano o zachowaniu tajemnicy wojskowej. Wszyscy mieli się starać, aby w oddziale nie było bałaganu, aby panowała dyscyplina i koleżeństwo. 17 września por. Herbest w lakoniczny i sarkastyczny sposób podaje swoim podkomentnym wieść: Dobra nowina, chłopcy: bolszewicy ruszyli nam na pomoc. W obozie zapanowało pomieszanie między przerażeniem a nadzieją, rozgorzały dyskusje.
Tymczasem marsz stawał się coraz bardziej wyczerpujący, brak jedzenia dodatkowo osłabiał żołnierzy i zabijał w nich ducha walki. Atmosfera w pochodzie stawała się coraz bardziej wroga, coraz częściej dochodzio do kłótni. Na jednym z postojów Redycz zwołał wszystkich oficerów i podchorążych, ogłosił, że marszałek Rydz-Śmigły i rząd polski opuścili teren państwa i przekroczyli rumuńska grznicę. Florczak proponował, żeby oficerowie też wyjechali z kraju, aby nie dostać się w ręce wroga. Nikt nie przystał na jego propozycję: dopóki nie ma rozkazu złożenia broni, nasze miejsce jest tu, przy baterii. Nowina złamała jednak ducha walczących, odebrała nadzieję. Wiadomości nie ogłoszono w całej baterii, została między oficerami.
Wymęczone marszem i głodem oddziały ukryły się w lesie, żeby przeczekać bombardowanie, cała eskadra bombowców krążyła nad lasem. Okazało się, że Niemcy otoczyli zdziesiątkowaną brygadę polską. Gruchnęła wieść o poddaniu się. Paweł opłakiwał szczęście dotychczasowego życia, a także Polskę znaną z podręczników historii i patriotycznej poezji. Jeden z kolegów Pawła zastrzelił się. Wypłacono żołnierzom żołd. Wręczajac nam pieniądze, Redycz kazał się wszystkim ogolić. Sam wyświeżony był jak na służbę. - Nie pójdziemy do niewoli jak dziady - rzekł - niech Szwaby widzą, że mają do czynienia z wojskiem, nie bandą. […] Jego enargia i pewność siebie działały na wszystkich krzepiąco, podtrzymywały złudzenie jakiegoś ładu. Oficerowie zaręczyli, że oddadzą Niemcom sprzęt w dobrym stanie. Żołnierze najcześciej jednak uszkadzali swoje karabiny.
Redycz zorganizował ostatnią zbiórkę plutonu, odradzał uciekać (byli dokładnie otoczeni). Przekazał, że dowództwo niemieckie obiecało dać normalne wyżywienie i zaopiekować się rannymi (oczywiście była to jedna wielka ściema). Na pożegnanie powiedział: Ale proszę was, żebyście w niewoli nie zapominali o godności polskiego żołnierza. To bedzie trudniej niż na wojnie… pamiętajcie, że idziecie między obcych, między wrogów, którzy nie pominą żadnej sposobności, żeby upokorzyć waszą narodową dumę. […] Nie traćcie nadziei. Polska będzie, bo… bo musi być.
Niewola
Marsz pod strażą niemiecką był męką - Polacy nie dostawali żadnego jedzenia. Ratowano się uprzężą. Za rzemień można było dostać parę ziemniaków, jako, kubek mleka. Wkrótce zaczęły znikać konie. Niemcy nie mogli opanować całej plagi wymian. W jakiejś na pół spalonej wiosce udało się strażnikom przyłapać kanoniera na wymienianiu konia za chleb. Nabywcą był obdarty Cygan. Rozstrzelano obydwu. Zdarzało się, że Niemcy rozdawali jedzenie, ale kazali klękać, żeby dostać jakieś suchary i margarynę. Usrać się, chłopcy, na ich łaskę. Jakoś dotąd nie zdechliśmy bez niej. - skomentował Kazek.
Po drugiej stronie Sanu miejscowa ludność była bardziej życzliwa dla żolnierzy. Kiedy pochód zatrzymywał się w jakiejś wsi i w domach kwaterowano Polaków, zazwyczaj przyjmowano ich bardzo gościnnie - dostawali pełne misy jedzenia, grzano wodę do umycia, przygotowywano wygodne miejsca do spania. Paweł z przyjaciółmi obmyślali plan ucieczki, niestety straże pilnowały bardzo dokładnie. Nie powiodło się.
Wreszcie pochód doszedł do stacji kolejowej, skąd partiami przewożono Polaków na Zachód. Długo tam koczowano. Znowu głód zaczął wszystkim doskwierać. Jeżeli ktoś zdobył jakieś jedzenie, zazwyczaj w ukryciu dzielił się tylko z najbliższymi. Początkowo do transportu wybierano tylko Ślązaków. Sprytniejszym żołnierzom udawało się jednak wkręcić w te przydziały, m.in. Pawłowi i Kazkowi. Jeńcy jechali razem z ludnością cywilną. W przedziale z Pawłem i kilkoma innymi żołnierzami jechała damulka z dziećmi, nie była zadowolona, że panowie się przysiedli - mogli mieć wszy i zarazić nimi jej dziateczki. Na jednej stacji chłopiec zapytał matkę czy niemieccy żołnierze, których było widać z okna pociągu strzelają do Polaków. Już nie strzelają, synku. Wojna się skończyła. Chcesz, wysadzę cię przez okno, pójdziesz do tego żołnierza. Powiesz mu: guten Tag i zasalutujesz - o tak, całą rączką. Niemiecki żołnierz da ci czekolady. Idź do niego. Powiesz, że jesteś głodny. Wszyskich dookoła zalała krew na miejscu.
Podczas postojów pociągu wielu jeńców uciekało. Paweł z Kazkiem też planowali ucieczkę, chcieli jednak dojechać jak najbliżej Krakowa. Raz wymknęli się z wagonu i unikneli strzałów staraży, ale natknęli się na kolumnę Niemców - udało im się wskoczyć do ruszającego pociagu. Już pod samym Krakowem spróbowali jeszcze raz. Tym razem powiodło się, dotarli do jakiegoś domu, w którym dano im cywilne ubranie.
Ksiażka kończy się wzniosłymi refleksjami na temat istoty wolności, polskości, odwagi i braterstwa w czasie utraty niepodległości. Wielce to wszystko pocieszające.
5