Dodziuk Anna Pokochac siebie


Dodziuk Anna - Pokochać siebie

Wydawnictwo „Intra”

Warszawa 1993

Psychologia podręczna część trzecia

Dzień dobry, mój kochany.

Znajdź trochę czasu na to, by być szczęśliwym!

Jesteś cudem, który żyje, Który rzeczywiście istnieje na ziemi.

Jesteś kimś jedynym, niepowtarzalnym, nie można cię z nikim pomylić.

Czy wiesz o tym?

Dlaczego się nie zdumiewasz, nie podziwiasz, nie cieszysz się swym istnieniem i istnieniem innych wokół ciebie?

Czy to tak oczywiste, czy to nic nadzwyczajnego, że żyjesz, że możesz żyć, że dano ci czas, abyś śpiewał i tańczył, czas, abyś był szczęśliwy? (...)

Phil Bosmans: Nie zapomnij o radości.

Pallotinum Warszawa 1990

Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis i podzielili się ze mną swoimi uwagami: Agnieszce Korzeniewskiej, Mai Lis, Grażynie Płachcińskiej, Piotrowi Fijewskiemu, Włodkowi Kameckiemu, a zwłaszcza Andrzejowi Goszczyńskiemu, który od paru lat jest cierpliwym i ba-rdzo wnikliwym pierwszym czytelnikiem tego, co przetłumaczę lub napiszę.

Wiesz, zajmuję się tym już prawie 20 lat i ciągle nie mogę się nadziwić. Aż trudno uwierzyć, jak źle ludzie myślą o sobie i jak źle sami siebie traktują. Zrób mały eksperyment: powiedz paru znajomym komplement, a zobaczysz, ile wysiłku włożą w to, żeby go „unieważnić” - udowodnić Ci, że są brzydsi i głupsi niż myślisz, a ciuch, który Ci się spodobał, to stara szmata.

A co Ty robisz, kiedy ktoś Tobie powie coś miłego albo Cię pochwali? Co Ci wtedy przychodzi do głowy? Czy natychmiast zaczynasz szukać argumentów, żeby udowodnić sobie, że to nieprawda? Jeżeli tak, to myślę, że nie lubisz też patrzeć na siebie w lustrze. Jedna moja koleżanka wróciła po długich wakacjach na zabitej wsi w bardzo dobrym humorze i stwierdziła, że najlepszy był nie wspaniały las dookoła, nie piękny widok na Tatry ani zatrzęsienie grzybów, które uwielbia zbierać - tylko fakt, że nie było tam lustra i przez dwa miesiące nie musiała na siebie patrzeć. Chcesz przyglądać się temu dalej? Sprawdź jeszcze coś, tym razem u siebie. Zaznacz we właściwych miejscach odpowiedzi na pytania i połącz je linią tak, żeby tworzyły wykres.

Jakie uczucia odczuwasz do samego siebie?

W tym celu użyj poniższej skali skali:

1. Nigdy.

2. Wyjątkowo.

3. Rzadko.

4. Czasem.

5. Często.

6. Prawie zawsze.

W stosunku do swoich uczuć:

1. Miłość, sympatia do samego siebie.

2. Uczucia mieszane (do samego siebie).

3. Niechęć, nienawiść do samego siebie.

Przeanalizuj swoje odpowiedzi. Po przeczytaniu książki odpowiedz ponownie na postawione wyżej pytania.

Chciałam Cię prosić, żebyś to zrobił nie tylko dla siebie, ale i dla mnie. Może się kiedyś spotkamy, wtedy poproszę Cię, żebyś mi powiedział, czy była jakaś różnica - jeśli tak, to znaczy, że udało mi się wpłynąć na zmianę Twojego autoportretu. A na tym mi zależy, bo mam taki oto ambitny zamiar: żebyś nie tylko dowiedział się czegoś o sobie, ale też że-by coś się w Tobie zmieniło. Żeby Ci było łatwiej i weselej żyć. W największym skrócie można to ująć tak. Myślenie o sobie może dodawać Ci skrzydeł, a może je obcinać. Może być motorem, który dostarcza Ci energii do życia, realizowania przedsięwzięć, pomysłów i marzeń, a może być kulą u nogi, bagażem, z powodu którego wszystko przychodzi Ci z trudem, rzadko coś się udaje, a marzenia nie spełniają się nigdy. Najczęściej myślimy o sobie źle, chociaż zwykle nie przyznajemy się do tego przed ludźmi, a nawet przed sobą. Ponieważ wiele lat temu, zaczynając pracę jako psycholog w poradni rodzinnej przekonałam się, że wszystkim moim pacjentom doskwiera złe mniemanie o sobie, zaczęłam to sprawdzać u innych ludzi.

Ilekroć miałam na ten temat wykład czy jakieś spotkanie - a sprawa po-czucia własnej wartości jest moim hobby i mówiłam o tym do setek słucha-czy - zadawałam zebranym prościutkie zadanie: prosiłam, żeby dokończyli zdanie, składające się z własnego imienia i słowa „jest”. W moim przypadku brzmiało to „Ania jest...”. Oni mieli na „trzy-cztery” złapać pierwszą myśl jaka odruchowo przyjdzie im do głowy. Otóż niezależnie od tego, czy byli to pacjenci, którzy mieli jakieś kłopoty ze sobą, psycholodzy szkolący się w lepszym pomaganiu innym czy też po prostu ludzie zainteresowani poznawaniem siebie, którzy przyszli „z ulicy” do jakiegoś domu kultury - zawsze reakcja była taka sama. Najpierw poruszenie, szmer, wyraźne zaskoczenie na wielu twarzach, potem pełen napięcia śmiech albo smutek. Niektórzy zaczynali niecierpliwie trącać sąsiada, żeby natychmiast zwierzyć się ze swojego odkrycia. Oczy-wiście tak mocna reakcja pojawiała się nie u wszystkich, ale u znacznej większości. Znalazło się zawsze parę osób na tyle odważnych i otwartych, żeby podzielić się tym, co im wyszło.

Mogłoby się wydawać, że pojawią się tu głównie takie określenia, których używamy zapytani o charakterystykę jakiejś osoby. Kto to jest Kowalczyk? Młody facet z Poznania, nauczyciel, żonaty. Albo sprzedawczyni z naszego sklepu osiedlowego, starsza pani. Jednak wśród setek odpowiedzi, jakie zdarzyło mi się słyszeć, zawód ani miejsce zamieszkania nie występowało nigdy, płeć i wiek tylko parę razy, podobnie stan rodzinny. Określenia, jakie padały, to nie były informacje, lecz oceny. I to oceny w znacznej większości negatywne: „Piotrek jest głupi”, „Basia jest brzydka”, „Józek jest do niczego”. Czasem bardziej rozwinięte bardziej szczegółowe - niektórym na przykład przychodziło do głowy zdanie „Krysia wszystko gubi” albo „niczego nie potrafi doprowadzić do końca”. Robię ten eksperyment już kilka lat i nadal szokuje mnie, jak duży jest procent osób z takimi negatywnymi ocenami wśród zgromadzonych na dowolnej sali. No dobrze, nie ma się czemu dziwić, kiedy siedzą tam ludzie z jakimiś problemami: alkoholowymi, małżeńskimi, z trudnościami w szkole (daję takie przykłady, bo z kłopotami tego rodzaju najczęściej miałam do czynienia). Ale również kiedy grupy były dobierane pod innym kątem - młodzież z warszawskiego klubu osiedlowego, studenci, dokształcający się pracownicy socjalni - zawsze określenia „na minus” przeważały nad pozytywnymi i była to przewaga miażdżąca.

A co z Tobą? Czy już sprawdziłeś, co masz w głowie na własny temat? Możesz powiedzieć, że to się rozpisuje na całe mnóstwo różnych szczegółowych ocen. To znaczy: co myślisz o sobie jako o człowieku w ogóle albo jako o kobiecie czy mężczyźnie jakim jesteś synem, jaką matką, jakim pracownikiem. Jak gotujesz, pływasz, całujesz, jak sobie radzisz w towarzystwie, czy umiesz zbierać grzyby, co myślisz o własnych zdolnościach do uczenia się języków obcych. To prawda, w każdym z tych obszarów masz jakąś samoocenę, myślisz o sobie dobrze albo źle. Każdy z nich zresztą i niezliczone inne można by dzielić na jeszcze mniejsze cząstki. Ale masz również - jak każdy - pewien syntetyczny obraz, jakieś ogólne poczucie na własny temat. U amerykańskiego psychoterapeuty Erica Berne'a nazywało się to poczuciem, czy jestem O.K. czy nie O.K., czy jestem w porządku, czy nie. Można o tym mówić jeszcze inaczej, mianowicie: jaki mam stosunek do samego siebie? Czy siebie akceptuję, lubię, kocham? Czy godzę się na siebie takiego lub taką, jaka jestem? Co jestem wart czy warta? (Niestety, mam z tą książką pewien kłopot w zdaniach takich jak dwa poprzednie trudno za każdym razem używać i rodzaju męskiego, i żeńskiego. Po długich wahaniach zdecydowałam się konsekwentnie zwracać się do Ciebie w rodzaju męskim, ponieważ wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do określonego sposobu czytania. Otóż - jak myślę - zdanie „jesteś dobra” zostanie tylko przez kobiety odczytane jako skierowane do nich, zaś „jesteś dobry” brzmi naturalnie zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Andrzej, mój przyjaciel i recenzent, któremu zwierzałam się z tej trudności, trochę mnie pocieszył: „Przecież zwracasz się do człowieka, a człowiek w naszym języku jest rodzaju męskiego”). Mnie samej, muszę Ci powiedzieć, jako uzupełnienie zdania „Ania jest...” przez wiele lat pojawiało się „głupia” albo „brzydka”. Mówię to, bo chcę, żeby było jasne, że problem niskiej samooceny znam nie tylko z pracy z pacjentami i psychologicznej literatury - gdzie ostatnio poświęca się tej sprawie coraz więcej miejsca - ale też z własnych prze-żyć. Udało mi się wiele poprawić, mój autoportret jest coraz lepszy. Z tym, że w trakcie tej niełatwej pracy uprzytomniłam sobie coś ważne-go: że negatywne myślenie o sobie to sprawa nie tylko indywidualna, ale i społeczna. Mówić - i myśleć! - o sobie dobrze jest czymś nieładnym, nietaktownym, tak nie wypada. Człowiek boi się, że zostanie uznany za chwalipiętę, narazi się na zarzut wywyższania się albo pychy. Nie ma zwyczaju nie tylko chwalenia siebie, ale też innych. Skrytykować, powiedzieć „całą prawdę prosto w oczy”, wytknąć błędy i niedostatki - tak, to się ceni. Jesteśmy przesiąknięci takimi nawykami. Natomiast rzadko kiedy spotykamy się z pochwałą chwalenia, dostrzegania korzystnych cech i otwartego wyrażania pozytywnych opinii o drugim człowieku. Dlatego nawet jeśli jak powietrza potrzebujesz dobrego słowa, życzliwego zdania o sobie, uznania ze strony innych, to sam uparcie im tego odmawiasz. I oto mamy do czynienia ze społeczeństwem pod tym względem dosłownie wygłodzonym.

Nie da się tego zmienić tak od razu, ale - jak mawiał pewien chiński mędrzec - nawet droga o długości dziesięciu tysięcy li zaczyna się od pierwszego kroku. Napisałam tę książkę dla tych, którzy chcą go zrobić. Kilkanaście lat temu pracowałam przez pewien czas w zespole jednego z najlepszych polskich psychoterapeutów. Kiedyś rozmawialiśmy o wypisaniu z ośrodka pacjentki z nerwicą, której udało się podczas leczenia pozbyć przykrych objawów nieustannego lęku. Pamiętam smutne słowa szefa: „Ona jest młoda, ładna, inteligentna ale tak strasznie źle myśli o sobie. Anka, co ja mam zrobić?”

Wzięłam sobie to pytanie mocno do serca i przez następne piętnaście lat szukałam odpowiedzi na nie. Czytałam książki, analizowałam własne prze-życia, a przede wszystkim słuchałam ludzi, którzy zdecydowali się zajrzeć w siebie i coś w sobie zmienić. Poszukiwania wciągały mnie coraz bardziej i nie wygląda na to, żebym miała ich zaprzestać, bo ciągle odnajduję jakieś nowe cegiełki, z których buduje się odpowiedź. W każdym razie dzisiaj wiem już na pewno, że niska samoocena to jedna z najważniejszych i najbardziej powszechnych ludzkich dolegliwości.

Rozdział 1

Co naprawdę myślisz o sobie?

Czy już wiadomo, o czym właściwie mamy rozmawiać? W języku psychologicznym mówi się o poczuciu własnej wartości, samoocenie albo obrazie własnej osoby. I każdy wie, że najogólniej chodzi o to, jak przeżywamy samych siebie, czy myślimy o sobie dobrze czy źle, jaki jest nasz prywatny „wewnętrzny autoportret”. Ale... co innego patrzeć z zewnątrz, z dystansu, a co innego znaleźć się w skórze człowieka z samopoczuciem typu „mniej niż zero”.

Skomplikowany autoportret Jestem głupia, zła i brzydka; do niczego się nie nadaję, nic mi nigdy nie wychodzi; czy komuś może zależeć na kimś takim jak ja? - niestety, większość ludzi przynajmniej czasami myśli o sobie w ten sposób. Niektórzy nawet zawsze. Najpierw spróbujemy połapać się w tym myśleniu, przeanalizować je nieco dokładniej, rozłożyć na czynniki pierwsze - bowiem każdy plan poprawy sytuacji musi poprzedzać rozeznanie czyli diagnoza. Masz więc i Ty, jak każdy, jakąś ogólną samoocenę. Malujesz swój auto-portret w jaśniejszych lub ciemniejszych barwach. Ale ten obraz jest oczywiście znacznie bardziej skomplikowany, złożony z różnych - jeśli tak można powiedzieć - składników czy wymiarów. Myślę, że cztery z nich są najważniejsze:

- powierzchowność, wygląd zewnętrzny, ciało - inteligencja, mądrość, zdolności - dobroć, uczciwość, kwalifikacje moralne - jaką jestem kobietą? jakim mężczyzną?

Jest jeszcze piąty ważny wymiar co myślę o sobie w obszarze „ja-inni”. Czy ludzie mogą mnie lubić? Czy warto ze mną być? Czy zasługuję na miłość? Można być przecież pięknym, mądrym i dobrym, a mimo to czuć się bardzo samotnie.

Jedna z moich przyjaciółek zwierzała mi się kiedyś: „Jestem niebrzydka, życzliwie traktuję wszystkich i chętnie im pomagam, głowę mam też nie najgorszą, nauka zawsze szła mi dobrze i w pracy osiągam spore sukcesy. Ale chyba mi czegoś ważnego brakuje. Prawie nie mam przyjaciół, znajomi o mnie zapominają, mężczyźni się mną nie interesują. Strasznie mi tego brakuje”. Rozumiem ją, pewnie i Ty ją rozumiesz - trudno cieszyć się życiem bez dobrych kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, najbliższymi. Spróbuję zastanowić się przez chwilę nad każdym z tych pięciu obszarów - zachęcam Cię do tego samego. Ale przedtem jeszcze parę zdań dla tych, którzy lubią rozważać kwestie teoretyczne. Jeżeli Ciebie to nie interesuje, po prostu opuść ten kawałek i zacznij czytać dalej od następnego.

Dla tych, co lubią rozważania teoretyczne Czy obraz własnej osoby i poczucie własnej wartości to jest to samo, czy też co innego? - pytają mnie czasami. Otóż moim zdaniem, chociaż na temat tego rozróżnienia została napisana niejedna książka, dla naszych potrzeb można używać tych dwóch pojęć zamiennie. Co prawda poczucie własnej wartości - i słychać to już w samym sformułowaniu - jest skojarzone z wartościowaniem czyli myśleniem o sobie dobrze albo źle, z plusem albo z minusem. Natomiast obraz własnej osoby mógłby być czymś neutralnym czymś w rodzaju nieoceniającego samoopisu. Tylko że tak nie bywa. Człowiek jest dla siebie zbyt ważnym tematem i sam siebie przeżywa w sposób ogromnie zaangażowany. W związku z tym, gdy próbujesz zrobić nawet najbardziej neutralny opis, sporządzić czysto informacyjny autoportret, to jest on taki tylko pozornie, bo do każdego jego elementu są dołączone jakieś uczucia i oceny. Jeśli czytasz ten fragment, to znaczy, że jesteś dociekliwy i pewnie zechcesz na własnym przykładzie sprawdzić, czy tak jest. Wypisz na kartce dziesięć cech, które charakteryzują Ciebie bądź Twoją sytuację, a potem dopisz do każdej plus albo minus - w zależności od tego, czy to dobrze czy źle, że tak jest.

Drugie ważne pytanie: jak się ma poczucie własnej wartości do uczuć wobec siebie samego? Inaczej mówiąc, idzie o to, czy siebie lubisz, czy nie lubisz. Ludzie o niskiej samoocenie czy negatywnym obrazie własnej osoby nie lubią siebie, nie mają do siebie zaufania, brakuje im pewności siebie, kiedy zabierają się do zrobienia czegoś albo kiedy kontaktują się z innymi. Nie musi tak być w każdej sytuacji ani we wszystkich sprawach, ale generalnie tak właśnie jest.

Marzy mi się, żeby ktoś skonstruował przyrząd do mierzenia samooceny. Taki wartościometr na jednym krańcu skali miałby totalną akceptację: lubię siebie, kocham siebie, w całości siebie akceptuję. Na drugim biegu-nie: w ogóle siebie nie lubię, nic mi się w sobie nie podoba, uważam, że zasługuję wyłącznie na negatywne oceny we wszystkich sprawach. Oczywiście takie skrajne okazy nie występują w przyrodzie, więc ani na jednym, ani na drugim końcu skali mego przyrządu pomiarowego nie znalazłby się żaden konkretny człowiek.

Na „lepszym” nie byłoby nikogo, ponieważ różne niesprzyjające okoliczności i przeszkody życiowe są informacją, że czegoś się nie może, nie wie, coś się nie udaje - i w wyniku zetknięcia z nimi nawet absolutnie jasny obraz samego siebie musiałby ulec przyciemnieniu. Natomiast człowiek z drugiego bieguna, który niczego by w sobie nie akceptował, niczego nie lubił, żywił do siebie wyłącznie niechęć, moim zdaniem umarłby po prostu, pogrążony w głębokiej depresji i apatii. A więc wszyscy lokujemy się gdzieś pośrodku. Zaś przyrząd pomiarowy chciałabym mieć, bo myślę, że ogólna samoocena stanowi fundament, na którym gorzej lub lepiej buduje się cały gmach swojego życia. No dobrze - zapytał mnie kiedyś znajomy psycholog - ale czy nie spotka-łaś takich ludzi, którzy w zasadzie siebie akceptują, ale jest jakiś obszar, którego nie tolerują, jakaś cecha czy własność, której wręcz nienawidzą i chcieliby ją wyciąć, usunąć? Otóż nie spotkałam. Myślę, że jeśli człowiek absolutnie odrzuca, fundamentalnie nie akceptuje jakiegoś kawałka samego siebie, to ten fakt musi rzutować na całość. Ludzie z dobrym stosunkiem do siebie są tolerancyjni i ta tolerancja obejmuje również ich samych. Powiadają: ja jestem w porządku, a moje słabości, wady czy nieudolność znoszę i godzę się z nimi albo próbuję je poprawiać. Ale dość teoretyzowania. Wróćmy do samooceny w pięciu najważniejszych wymiarach.

Nie każda jest jak Wenus, nie każdy jak Apollo Byłam kiedyś uczestniczką grupy rozwoju osobistego dla kobiet, gdzie ważnym tematem - jak zwykle w kobiecych grupach - była atrakcyjność fizyczna. Dla niektórych najważniejsza była twarz, dla innych zgrabna sylwetka. Przy bardziej szczegółowym rozważaniu kompleksów okazało się, iż jednej zatruwa życie fakt, że ma nie dość szczupłe nogi, drugiej - za duży brzuch i pupa, kolejnej - za mały biust (ta miała zresztą w grupie swój „negatyw” - dziewczynę, która uważała za niewybaczalną wadę swojej urody biust zbyt wydatny). Miały jeszcze nie takie nosy, ręce, oczy, no i oczywiście włosy.

Muszę tutaj zrobić dygresję na temat włosów. Wyczytałam gdzieś opis pracy z grupą młodzieży, w której coś się zgadało na temat włosów. Nie było tam ani jednej osoby, która akceptowałaby to, co ma na głowie. „Ludzie w tej grupie mieli włosy najróżniejsze: byli bruneci i szatyni, blondyni; o włosach prostych i kręconych, długich i krótkich - nikomu nie podobały się takie, jakie ma. Wszyscy się ich wstydzili. Każdy próbował coś z nimi zrobić, ale nikomu nic nie wychodziło. Myślę, że wszyscy czujemy się nieswojo w sprawie swego wyglądu zewnętrznego i jakoś się to wiąże z włosami. Włosy są śmieszne. Kupa czegoś takiego wyrasta ci z głowy. I masz coś z nimi zrobić. Są pewne reguły, których należy przestrzegać, tylko nikt dobrze nie wie jakie”. (Tim Jackins: Wstyd - nie trzeba się z nim liczyć, tylko odreagowywać. „Nowiny Psychologiczne” nr 1-2 (66-67), 1990, s.161).

Zaczęłam po cichu sprawdzać i po paru latach musiałam zgodzić się z opinią autora tamtego artykułu: prawie nie zdarzają się ludzie - i kobiety, i mężczyźni - zadowoleni ze swoich włosów. I niemal całej reszty. Jestem pewna, że nie ma wśród moich czytelników nikogo, kto nie uważał-by, że ma jakąś fundamentalną skazę na urodzie. Odstające uszy czy za duże stopy to coś, czym sami jesteśmy gotowi latami zatruwać sobie życie. I co ciekawe, obiektywność nie ma tu nic do rzeczy. Spotkałam przy różnych okazjach dziesiątki bardzo atrakcyjnych kobiet i mężczyzn, którzy uważali, że są okropni. Na szczęście pracuję głównie z grupami i okazuje się, że jeśli kilka osób w grupie wypowiada się o kimś pozytyw-nie, to ów ktoś musi zmienić nastawienie do siebie, chociaż trochę uwierzyć, że może się podobać. Tylko niestety w życiu rzadko trafiają się okazje pozbierania takich opinii o sobie.

Zresztą jeżeli spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony, to okazuje się, że prawie wszyscy powyżej pewnego wieku komuś się w życiu bardzo spodobali. Statystyka jest wysoce wymowna: dziewięćdziesiąt parę procent dorosłych wchodzi w związki małżeńskie, a przecież zwykle mąż czy żona nie jest pierwszą osobą, która zwróciła na nich uwagę. Widocznie za długi nos albo nie taka sylwetka jeszcze niczego nie przekreślają - ważny jest cały człowiek.

W poradni małżeńskiej wielokrotnie pytałam mężów i żony, co im się pod-oba u drugiej połowy, i najczęściej słyszałam: „Ona cała” albo „Wszystko mi w nim odpowiada”. Zaręczam, że nie przychodzili do mnie akurat małżonkowie nadzwyczaj urodziwi, tylko zwyczajni ludzie, niekiedy niemłodzi, niekiedy sporej tuszy. I co z tego? Każdy z nas ma w głowie jakiś ideał urody, zwykle bardzo odbiegający od własnego wyglądu. Tymczasem dla oso-by, której się podobasz, atrakcyjne są cechy, na jakie się emocjonalnie i erotycznie „uwarunkowała”. A mówiąc prościej, z którymi ma pozytywne skojarzenia.

Dla jednych będzie to typ urody - wtedy ktoś z boku może na przykład zauważyć, że kolejne dziewczyny Grzesia są do siebie dosyć podobne, zawsze blondynki bez biustu, o ostrych rysach i długim nosie. Innych najmocniej pociąga sposób poruszania się albo głos. I podobno wszystkich - zapach, którego zwykle w ogóle nie jesteśmy świadomi. A więc paradoksalnie: jakaś dziewczyna może zadręczać się tym, że ma grube nogi, gdy tym-czasem dla mężczyzny jej życia w wyniku określonego uwarunkowania erotycznego pociągające są wyłącznie kobiety z grubymi nogami. W sprawie nóg, jak też innych rzekomo niewybaczalnych felerów urody, polecam wszystkim opowiadanie Witolda Gombrowicza ze zbioru „Bakakaj” zatytułowane „Na kuchennych schodach” (Witold Gombrowicz „Bakakaj”, W:

„Dzieła” t. I, Wydawnictwo Literackie Kraków - Wrocław 1986). W skrócie:

jego bohatera, nieskończenie eleganckiego pana, wysoko postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych latami fascynują nogi sług do wszystkiego, grube i pokraczne jak słupy, o potwornie rozklapanych sto-pach. Marzy o nich i podgląda je ukradkiem, a z obrzydzeniem myśli o no-gach własnej żony, „giętkich jak liana, długich, cienkich w pęcinie”. Podsumowanie można zrobić banalne: jeśli chodzi o atrakcyjność zewnętrzną, nie to ładne, co ładne, a co się komu podoba. To jak jest z Tobą? Czy Ty też jesteś w stanie spojrzeć na siebie od tej strony tylko przez pryzmat za grubych nóg (jeśli jesteś kobietą) albo zbyt słabo umięśnionej klatki piersiowej (jeśli jesteś mężczyzną)? A Twoje piękne oczy? A wyrazista, ładna twarz, niepowtarzalna, jedyna na świecie? A ręce, które na pewno chciałby malować któryś ze starych holenderskich mistrzów albo rzeźbić Wit Stwosz?

Tym, którzy mają szczególne pretensje do losu, że nie wyposażył ich w olśniewającą filmową urodę, chcę zalecić parę minut rozmyślań nad wyglądem zewnętrznym dwojga ludzi sukcesu. Dla zakompleksionych panów - Woody Allen, mały, źle zbudowany, łysiejący okularnik, twarz że pożal się Bo-że. A w życiu? Wyreżyserował i zagrał w kilkunastu filmach, które ogląda cały świat, rozchwytywany przez elitę intelektualną i kulturalną USA oraz reszty kuli ziemskiej, bogaty do obrzydliwości, romansował z niebywale pięknymi kobietami, przez kilkanaście lat żonaty ze zjawiskowo śliczną Mią Farrow (właśnie się z nią rozchodzi, o czym plotkuje Ameryka i pół Europy). Dla pań - Barbara Streisand, niezgrabna, nieregularne rysy, małe, jakby krzywe oczy i długi nieforemny nos. Co zrobiła z tym wyposażeniem, chyba nie trzeba nikomu mówić. Niezwykle popularna aktorka, sama robi filmy, śpiewa i mimo niemłodego wieku ciągle podbija serca setek nowych wielbicieli.

Co wiesz? Co umiesz? Co potrafisz?

Intrygujące, co też przychodzi Ci do głowy w odpowiedzi na te pytania. Nie sądzę, żeby lawiną napływały myśli o niezliczonych talentach i umiejętnościach. Raczej dwa-trzy nieśmiałe pomysły, a i to ze znakami zapytania. Zawsze mnie szokowało, jak wielu ludzi uważa się za nieudolnych czy wręcz tępych. A już prawie każdy jest zdania, że nie ma zdolności do matematyki, nie potrafi nauczyć się języków obcych i na pewno nie umie śpiewać.

No właśnie, jak to jest z tym śpiewaniem? Chyba nie znalazłby się nikt o zdrowych zmysłach, kto gotów byłby powiedzieć o Luisie Armstrongu, że nie umiał śpiewać. A wiesz, że miał wrodzoną wadę strun głosowych i jego słynna chrypka to nie maniera, nie sposób na słuchaczy ani wyrafinowanie artystyczne? Twierdzę, że masz lepszy głos od Armstronga, i w 99% nie mylę się.

Jestem przekonana, że Twoje zdolności umysłowe są wielokrotnie większe, niż sobie wyobrażasz. Skąd to wiem? Z obserwacji dzieci: wszystkie są zdolne, twórcze, łatwo przyswajają nowe wiadomości i łatwo je kojarzą. Niestety, później - w za dużej grupie, w atmosferze konkurencji i ostre-go oceniania - zbyt często przestają korzystać ze swoich możliwości, zaczynają źle reagować na samo uczenie się i pozornie głupieją. Pewien psycholog z małego miasteczka opowiadał mi, jak robił sześciolatkom wiejskim tak zwany test dojrzałości szkolnej. Na jednym z obrazków był królik bez oka, dzieciaki miały odpowiedzieć na pytanie, czego mu brakuje. Jakiś bystry maluch powiedział, że ten królik nie ma żarcia, więc śpi. I oczywiście w teście dostał minus, bo odpowiedź przewidziana przez miejskich autorów sprawdzianu była inna. Zawsze mi się przypomina ten królik bez oka i bez żarcia, kiedy zastanawiam się nad tym, jak oduczano nas od myślenia.

Zwłaszcza że wszystkie sprawdziany odbywały się na pewno w atmosferze napięcia i stresu. Tylko nieliczni w takiej sytuacji mobilizują się i zaczynają radzić sobie lepiej niż zwykle. Większość ludzi gorzej się wtedy skupia, myśląc głównie o czekającym ich niepowodzeniu. A przecież bywa inaczej. Wielki pianista Artur Rubinstein, jeden z nielicznych szczęśliwych geniuszy, w swoich pamiętnikach opowiada o tym, jak po raz pierwszy koncertował publicznie.

„Dla rodziców była to niełatwa decyzja, nie miałem jeszcze ośmiu lat (...). Termin koncertu ustalono na 14 grudnia 1894. Rankiem tego dnia cały dom popadł w stan najwyższego podniecenia i tylko ja byłem spokojny i zadowolony. Otrzymałem właśnie piękne, wspaniałe ubranko, z czarnego aksamitu z białym koronkowym kołnierzykiem, toteż czułem się okropnie ważny. Koncert wypadł znakomicie (...). Ponieważ w garderobie artystów już wcześniej zauważyłem wielkie pudło czekoladek, w nader szczęśliwym nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa utwory Schuberta i Mendelssohna, publiczność zaś, złożona głównie z członków mojej rodziny, ich przyjaciół, a także łódzkich melomanów (...) nagrodziła mnie gorącą owacją”. (Artur Rubinstein: Moje młode lata. Państwowe Wydawnictwo Muzyczne, Warszawa 1976, s.17).

I w tej dziedzinie - podobnie jak w sprawach wyglądu zewnętrznego - bardziej koncentrujemy się na brakach niż na tym, co nam wychodzi dobrze. Szkoda, że ludzie prawie nie mają wspomnień podobnych do Rubinsteina.

Uczciwy, dobry, szlachetny Jak często gryzą Cię wyrzuty sumienia, co? Nie tylko w związku z tym, co zrobiłeś wczoraj albo tydzień temu, ale też parę miesięcy czy parę lat wstecz. Czy kiedy wyrządzisz komuś coś złego, myślisz raczej: „Przy-kro mi, zdarzyło się, muszę przeprosić”, czy też zagłębiasz się w bolesne rozważania o tym, że jesteś z gruntu zły? Gdyby przeciągnąć linię od anioła do diabła i kazać Ci umieścić się gdzieś na niej w zależności od tego, ile masz z jednego i z drugiego, gdzie wypadłoby Twoje miejsce? Może zawsze, kiedy tylko coś się nie układa - niekoniecznie Tobie, innym też - myślisz sobie: to wszystko przeze mnie. Może czujesz się podobnie jak dziecko z rodziny alkoholika, którego samopoczucie tak opisuje Janet Woititz, amerykańska specjalistka od tego problemu:

„Nie mogłeś się oprzeć wrażeniu, że gdyby cię nie było, nie byłoby wszystkich tych kłopotów. Matka nie walczyłaby z ojcem. Nie byłaby spięta cały czas, nie krzyczałaby, nie byłaby skłonna do wybuchów. Życie byłoby o niebo lżejsze, gdyby cię po prostu nie było. Czułeś się bardzo winny. W pewien sposób już samo twoje istnienie spowodowało tę sytuację: gdybyś był lepszym dzieckiem, byłoby mniej problemów. To wszystko przez ciebie, jednak najwidoczniej nie mogłeś zrobić nic, żeby zmienić życie na lepsze”. (Janet Woititz: Dorosłe Dzieci Alkoholików. IPZiT, Warszawa 1992, s.13).

Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia, chodzących ideałów nie ma - i chyba nawet byłyby nieznośne. Moja znajoma dopytywała się kiedyś o pewnego mężczyznę, nazwijmy go Józkiem, który jej się podobał, a ja go dobrze znałam. Zaczęłam opowiadać o jego zaletach, nazbierało się tego sporo i na to ona poprosiła mnie: „Znajdź szybko jakąś wadę, bo zaraz Józek w ogóle przestanie mnie interesować”.

Chcę opowiedzieć o jednej rzeczy, która zawsze zdarza się w grupach, jakie prowadzę. Po pewnym czasie uczestnicy nabierają zaufania do innych, coraz więcej mówią o sobie, zaczynają zdradzać wstydliwe tajemnice. Każdy jakąś ma, nie żyjemy wśród świętych, a niektórzy naprawdę nie-źle w życiu narozrabiali. Przyznają się do tego, bo chcą sprawdzić, czy mimo to ktoś może ich jeszcze akceptować, nie potępiać, nie skreślać całkiem. Nie mają śmiałości zapytać o to, patrzą w podłogę, boją się rozejrzeć dookoła. Zachęcam wtedy, żeby taki winowajca podszedł do każdego członka grupy, zadał pytanie: „Co teraz o mnie myślisz?” i żeby patrzył na tego kogo pyta. Reakcje są różne, ale najwięcej jest rozumiejących i życzliwych typu: „Wiem coś o twoim życiu i myślę, że trudno ci było po-stąpić inaczej”, „Sama nieraz robiłam podobne rzeczy, ale nie chcę się tym dręczyć do końca życia”, „Znam cię i lubię, więc nie przekonasz mnie, że jesteś aż taki okropny”.

Okazuje się, że jeśli człowiek sam się osądza, zwykle jest dla siebie znacznie surowszy niż inni. Nie mówię tu o tych, którzy są zawsze pewni swojej racji i znajdują różnorakie uzasadnienia dla własnych świństw i podłości. Mówię o osobach z mizerną samooceną moralną. Te nie są zbyt skłonne do uwzględniania okoliczności łagodzących, a swoje trudności i problemy widzą jako wady czy skazy moralne.

Jaka z ciebie kobieta? Jaki mężczyzna?

Wyobraź sobie pierwsze spotkanie księcia i Kopciuszka, tylko bez interwencji dobrej wróżki. Może książę nawet się i zakocha, ale Kopciuszek musi mieć niebywałą siłę ducha, żeby chociaż na pięć minut przestać się zajmować swoją podartą sukienką i zaczerwienionymi od domowych prac rękami.

Będzie więc albo zachowywać się nienaturalnie, próbując jakoś odciągnąć uwagę księcia od swego mizernego położenia, albo wciąż sprawdzać, czy takie umorusane zero jak ona naprawdę podoba się temu wspaniałemu facetowi. Panna Kopciuszek - tak samo jak jej męski odpowiednik - pełna lęku i niepewna własnej atrakcyjności nie będzie w stanie zdobyć się na spontaniczność, swobodnie dawać („co godnego uwagi mogłabym mu dać?”) ani brać („cóż może się należeć komuś tak niepociągającemu jak ja?”). Pamiętasz zresztą, jakie plany miał Kopciuszek, zanim nie pojawiła się wróżka? W ogóle nie zamierzał iść na bal. Ty również - jak Cię znam - często w ogóle nie wychodzisz z kąta, boisz się odezwać wyczekująco podpierasz ścianę, zwłaszcza jeśli w pobliżu jest ktoś bardzo dla Ciebie atrakcyjny. Zamiast zachować się jak paw, rozpuszyć najpiękniejsze pióra swego ogona, chowasz się albo uciekasz.

W dodatku na pewno masz w głowie szereg wyobrażeń o tym, jaka powinna być kobieta i jaki powinien być mężczyzna. A te wyobrażenia często Ci przeszkadzają, bo zwykle nie pasują do tego, jaka czy jaki jesteś. Facet ma być silny, twardy, pełen inicjatywy, niczym się nie przejmować. Więc pod groźbą utraty poczucia, że jest prawdziwym mężczyzną, nie może pozwolić sobie na miękkość i ciepło ani chwilową nawet słabość, chociaż na pewno czasem bardzo tego potrzebuje. Kobieta ma być ciepła, na pierwszym miejscu stawiać miłość i rodzinę, nie może być za mądra ani zbyt przedsiębiorcza. Więc boi się okazać złość czy zachować stanowczo nawet w obronie swoich najważniejszych praw, nie wypada jej za bardzo koncentrować się na sprawach zawodowych, wiecznie ma wyrzuty sumienia, że zaniedbuje rodzinę.

Spotkałam u znajomych pewną panią z zagranicy, świetnego lekarza o międzynarodowej sławie, którą zapraszano, żeby jeszcze raz przyjechała do Polski, tym razem na dłużej. Bez zastanowienia odpowiedziała, że nie może tego zrobić swojej rodzinie. Ponieważ miała najwyraźniej ponad 60 lat, z czystej ciekawości zapytałam o tę rodzinę. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że ma męża, również lekarza rozjeżdżającego po świecie i dwie zamężne córki po trzydziestce, które w dodatku mieszkają w innym niż ona mieście. Czyli w rzeczywistości pani profesor nie miała już absorbujących obowiązków rodzinnych, a jednak wciąż gotowa była czuć się nie w porządku jako kobieta, żona i matka.

Wiesz, tak naprawdę nikt dobrze nie wie, na czym polega prawdziwa męskość i kobiecość. Dążąc do tego, żeby to uściślić, próbowano na różne sposoby badać wrodzone psychologiczne różnice między płciami, ale wyniki zawsze wychodziły sprzeczne i niepewne. Zwyczaje czy tradycja też nie dostarczają jasnych wskazówek, raczej - tworząc zdumiewające mieszanki z dążeniem do nowoczesności - są źródłem dodatkowego zamętu. A skoro nie ma jednego wyraźnego modelu mężczyzny i kobiety, dla mnie wynika z tego przynajmniej tyle: masz więcej do wyboru. Twoje cechy, skłonności, zachowania są wystarczająco męskie, nawet jeśli daleko od-biegasz od ideału spartańskiego wojownika, i dostatecznie kobiece, nawet jeśli nie jesteś wzorową strażniczką domowego ogniska ani słodkim kobieciątkiem.

W kontaktach z ludźmi Jakie uczucia i myśli towarzyszą Ci, kiedy wybierasz się gdzieś z wizy-tą? Co sobie wyobrażasz, kiedy masz wkrótce spotkać się z osobą najbliższą Twemu sercu? Na pewno inaczej jest przed pierwszą randką, a inaczej po dwudziestu latach małżeństwa. Ale czy jest to raczej radosne oczekiwanie miłego kontaktu, czy ponure przewidywania czegoś przykrego? „Bezpiecznie czuję się tylko wtedy, kiedy jestem sama. Jak tylko znajdę się w towarzystwie, boję się, że się zbłaźnię, wykonam coś nie tak i zrobi się głupia sytuacja. Ale znowu w ogóle nic nie mówić i nie robić - też głupio. To mnie kompletnie paraliżuje” - tak napisała do mnie kiedyś Kasia, którą usiłowałam korespondencyjnie leczyć z kompleksów. Niestety, listowne poradnictwo nie jest zbyt skuteczne, bo żeby się czegoś istotnego dowiedzieć o sobie w układzie „ja-inni”, potrzebne są informacje od tych innych. Kasia mimo nieśmiałości dała się przekonać i znalazła się w jednej z prowadzonych przeze mnie grup.

Poprosiłam ją, żeby zrobiła bilans swoich wad i zalet w kontaktach międzyludzkich. Oczywiście bukiet wad był daleko bogatszy i bardziej barwny niż nieliczne i mizerne zalety. A potem zrobiłyśmy sprawdzian: dla kogo jej poszczególne wady rzeczywiście są wadami, komu są obojętne, a kto uważa je za zalety? Katarzyna była bardzo zdziwiona. Paru osobom na przykład podobała się jej nieśmiałość i zahamowania. Ktoś powiedział, że lubi nieśmiałe dziewczyny, ktoś jeszcze określił tę cechę jako skromność, dwie osoby uznały, że to pasuje do niej. Pamiętam, jak się rozpogodziła, kiedy jeden chłopak, jej rówieśnik, prawie na nią nakrzyczał:

„To co, że się nad wszystkim długo zastanawiasz? Nie znoszę mówienia co ślina na język przyniesie. Ty jak się odezwiesz, to przynajmniej do sensu. Mówisz mało, ale smacznie”. I tak było ze wszystkim oprócz obgryzania paznokci, którego nie pochwalił nikt.

Czy Ty też stronisz od ludzi, jak kiedyś Kasia? Pamiętaj, Tobie też - jak jej - tylko wydaje się, że inni nie będą chcieli Cię zaakceptować. Bzdura! Większość z nich po prostu boi się tego samego co Ty i dlatego trzyma się na dystans.

Inne plusy i minusy Wiem, że to jeszcze nie wszystko w Twoim skomplikowanym autoportrecie. Każdą z tych rzeczy można rozłożyć na szereg mniejszych i większych kawałków. Jedne z nich będą dla Ciebie bardzo ważne, inne prawie bez znaczenia. Często nawet nie w pełni zdajesz sobie sprawę, ile tego jest. Kiedy pogrzebać głębiej, stworzyć ludziom okazję, żeby uważniej rozejrzeli się w sobie pod kątem samooceny, wówczas kolejne nieakceptowane detale wyskakują jak grzyby po deszczu. Najczęściej, niestety, nie równoważone przez plusy. Zrób teraz swoją listę. Nie tak, żeby wypisywać wszystko, tylko pięć rzeczy, jakie Ci najpierw przyjdą do głowy. Nie myśl zbyt długo, ważne są pierwsze skojarzenia. Natomiast w rubryce plusów możesz się zastanawiać dłużej, bo podejrzewam, że nie nawykłeś do zauważania swoich mocnych stron i może będzie to okazja, żebyś trochę poćwiczył tę bardzo potrzebną umiejętność.

A oto lista:

I. W wyglądzie zewnętrznym, we własnym ciele:

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

II. W swojej inteligencji, mądrości, zdolnościach:

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

III. W swoim charakterze, kwalifikacjach moralnych:

1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

IV. Jako mężczyzna/kobieta 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):

a...

b...

c...

d...

e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus):

a...

b...

c...

d...

e...

V. W związkach z ludźmi, byciu z nimi, kontaktach 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...

VI. W innych ważnych dla mnie sprawach, które nie mieszczą się w tamtych kategoriach 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):

a...

b...

c...

d...

e...

2) lubię w sobie (uważam za swój plus):

a...

b...

c...

d...

e...

Ciekawe, czy coś Cię zaskoczyło? Czy łatwiej było Ci pisać o plusach, czy o minusach? Czy Twoje ogólne zdanie na własny temat wiąże się jakoś ze szczególnymi ocenami?

Sytuacja życiowa a samoocena Chcę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy, z której pewnie zdajesz sobie sprawę, ale może nie dość wyraźnie. Samoocena nie jest człowiekowi dana raz na zawsze. Zmienia się na przykład z wiekiem. Przypomnij sobie, co było najważniejsze w Twoim autoportrecie parę lat wstecz, spróbuj wyobrazić sobie co może wybić się na pierwszy plan za parę lat. Dostałam list od Małgosi dokładnie na ten temat. Pisała: „Będąc młodą dziewczyną strasznie się męczyłam. Zawsze mi się zdawało, że jestem nie-stosownie ubrana, inne dziewczyny - one umiały zrobić się na bóstwo! W dodatku nie tańczyłam za dobrze. W ogóle byłam strasznie zakompleksiona. Teraz przestałam się przejmować tym, jak wyglądam. Ważne, żeby ludzie mnie lubili i żeby mieć paru przyjaciół od serca. Potrafię gadać z nimi godzinami, pomagamy sobie nawzajem w trudnych chwilach. Nie wyładniałam, nigdy nie byłam zbyt ładna, zresztą wiesz - lata lecą. Ale chyba zmądrzałam i mniej się skupiam na sobie, a bardziej na innych. Może to jest mój sposób na kompleksy?”

Bez wątpienia na samoocenę wpływa Twoja sytuacja życiowa, co najlepiej widać, kiedy się gwałtownie zmienia. Przekonują się o tym choćby wszyscy młodzi rodzice, kiedy - wraz z pojawieniem się na świecie ich pierwszego potomka - zaczynają liczyć się umiejętności i dobra orientacja w sprawach pieluszek, kolek, karmienia itd. itp. Na parę tygodni albo miesięcy dla matki takie rzeczy stają się najważniejsze we własnym autoportrecie, określają jego jasną lub ciemną tonację.

A wszyscy ci, którzy ze wsi przenieśli się do miasta i nagle okazało się, że cała ich skomplikowana i obszerna wiedza o przyrodzie oraz zdolności do ciężkiego wysiłku fizycznego specjalnie się nie liczą? A mężczyźni, którzy wraz ze wzrostem bezrobocia stracili pracę i teraz muszą jakoś odnaleźć się w sytuacji, kiedy jedyną pracującą osobą w rodzinie jest żona?

Lepszy - gorszy czyli w pułapce bezustannych porównań Jeszcze siedziałeś w wózku, siusiałeś w pieluchy i niewiele rozumiałeś z tego, co mówią dorośli, a już nad Twoją głową co chwila ktoś Cię do kogoś porównywał: Piotrusiowi wyrósł ząbek! A mojemu Stasiowi jeszcze nie. A czy już siada, czy już staje, czy już liczy do pięciu, bo moje już do siedmiu? Żyjemy w społeczeństwie, w którym od zera uczą nas porównywania. Na pewno byłoby Ci łatwiej wymienić pięćdziesiąt rzeczy, w których jesteś od innych lepszy albo gorszy, niż pięć takich, które są niepowtarzalne, odrębne, jedyne na świecie.

Takie myślenie w kategoriach „lepszy-gorszy” wrosło w nas do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie innego podejścia do życia. A przecież można. Z wykształcenia jestem etnografem, w związku z tym miałam okazję - oczywiście poprzez lekturę - przyjrzeć się na przykład południowo-amerykańskim Indianom Zuni, opisywanym przez Ruth Benedict, słynną badaczkę ludów egzotycznych. Owi Zuni w ogóle ze sobą nie rywalizują. Podczas rytualnych świąt urządzają biegi, w których wcale nie chodzi o to, żeby wygrać. Każdy biegacz ma dotrzeć do mety, natomiast nie stara się wyprzedzić innych.

Często coś podobnego dzieje się w grupach terapeutycznych, kiedy usiłujemy wyeliminować porównywanie, a w to miejsce wprowadzić koncentrowanie się na swoich mocnych stronach. I okazuje się, że można myśleć w taki sposób: jestem inny, niepodobny do nikogo na świecie. W czymś dobry, a nie lepszy; w czymś marny, a nie gorszy. Albo jeszcze inaczej - nie jestem kiepski, tylko to jest moja trudność.

Jest jedna sytuacja, w której się nie porównuje, raczej przeciwnie - podkreśla jedyność i wyjątkowość. „Jest inna niż wszystkie”, „nikogo takiego jeszcze nie spotkałam” - tak mówią zakochani. A więc umiemy patrzeć też w ten sposób, a wszyscy ci, którzy byli zakochani z wzajemnością, wiedzą, jak szczęśliwy może być człowiek, gdy nie obawia się porów-nań.

I przeciwstawna sytuacja: z pracy odchodzi ktoś kogo wszyscy lubili i cenili, a Ty przychodzisz na jego miejsce i masz wrażenie, że każdy Twój krok i każde odezwanie jest zestawiane z postępowaniem owej nieobecnej osoby. Trudno się w takiej sytuacji wyrobić, prawda? Każde „inaczej” oznacza „gorzej”, wszystko obraca się na Twoją niekorzyść.

Czy masz być ideałem?

Pełno jest wszędzie dookoła nas różnych wzorów doskonałości, modeli do naśladowania, które - jeżeli traktowane zbyt poważnie - potrafią popsuć humor nawet zadowolonym z siebie. Wkroczyliśmy w epokę reklam i mam wrażenie, że musi się to źle odbijać na poczuciu własnej wartości wielu z nas. Bo która ma takie włosy i sylwetkę, jak Cindy Crawford, zachęcająca do kupowania szamponu firmy L'Oreal? Który wygląda tak korzystnie jak facet z reklamy „Gilette - najlepsze dla mężczyzny”? Nie stać Cię również na nowy model Opla czy nawet Poloneza. Zapewne nie jesteś i może nigdy nie będziesz eleganckim biznesmenem korzystającym z komputera IBM najnowszej generacji.

Ale czy tylko o to chodzi? Zastanów się dobrze: pragniesz mieć hollywoodzką urodę, umysł Einsteina i karierę zawodową w tempie Alexis Colby czy po prostu chcesz być szczęśliwy? Niejednokrotnie te reklamowane symbole powodzenia i sukcesu wcale nie mają szczęśliwego życia. Jestem przekonana, że Marylin Monroe zamieniłaby się z niejedną szarą myszką, dziewczyną z Pułtuska, która ma kochającego męża i udane dzieci. Wrócimy do tego jeszcze, a teraz posłuchaj: każdy z nas, a więc i Ty, ma w sobie coś niepowtarzalnego, jedynego na świecie i przez to cudowne-go i pięknego. Nikt nie jest ideałem, ale też nikt nie jest kompletnym zerem. A więc i Ty nie jesteś. Spróbuj spojrzeć na to tak: często myślę o sobie źle, ale to nie jest obiektywna prawda, tylko moje wyobrażenia. A skoro tak, to mogę zacząć je zmieniać.

Rozdział II

Co wynika z twojego myślenia Weźmy sytuację najprostszą, jakiś sprawdzian czy egzamin. Dostałeś pierwsze pytanie, które nie bardzo Ci pasuje, i zmagając się z nim możesz wpaść - jak wóz na piaszczystej drodze w wyżłobione koleiny - w jeden z dwóch torów myślenia:

1. Na pewno następne pytanie będzie gorsze i skompromituję się jeszcze bardziej. Po co w ogóle się do tego zabierałem, skoro wiem, że jestem do niczego. Już tyle razy mi się nie powiodło. Dobrze pamiętam, jaką dałem plamę w zeszły wtorek. Mam coraz większą pustkę w głowie... Nic mi nie wyjdzie!

2. Zobaczymy, czy następne pytanie nie będzie lepsze. Jestem całkiem nieźle przygotowany. Teraz trzeba tylko skupić się i nadrobić złe wraże-nie. Już parę razy poradziłem sobie z dużo trudniejszą sytuacją. Przecież nie dalej jak przedwczoraj poszło mi tak dobrze. Musi się udać!

Nie muszę mówić, kto ma większe szanse. Lubię to porównanie, bo właściwie we wszystkich życiowych sprawach jest podobnie, od projektu ugotowania zupy po plan przebudowy świata. Najpierw coś zamierzamy - sami lub pod wpływem oczekiwań innych ludzi - potem zastanawiamy się, jak nam to pójdzie, i ten pesymizm albo optymizm wyznacza dalszy bieg zdarzeń. Idzie jak z płatka albo jak po grudzie. Oczywiście, tak zwane obiektywne okoliczności też mają znaczenie, ale nasze nastawienie jest dużo ważniejsze, niż na ogół sądzimy.

A może sam jesteś autorem własnych niepowodzeń?

Jak to się dzieje? Otóż najpierw uruchamiamy łańcuch wspomnień. Osoby, które mają skłonność do dołowania się, przypominają sobie swoje poprzednie niepowodzenia i dosłownie zwieszają nos na kwintę. Do i tak już ciężkiego bagażu przekonania o swoich nikłych szansach dodają nową cegłę i znowu próbują. Nadal bez skutku, tyle że dalej jest im coraz ciężej. Kolekcja niepowodzeń rośnie jak toczona w dół kula ze śniegu. A ci, którzy są nastawieni, że pójdzie dobrze? Ich kolekcja składa się z kolorowych baloników - wspomnień udanych działań i sytuacji - które ciągną ich do góry, łącząc się w coraz większy pęk. Czyli im gorzej, tym gorzej, a im lepiej, tym lepiej. Co jest przeciwieństwem nosa na kwintę? Nos triumfalnie skierowany ku górze.

Mówię zawsze, że człowiek ma wypisane na nosie to, co ma go spotkać. I jest to - po łańcuchu wspomnień - druga tajemnica Twoich sukcesów i nie-powodzeń. Tam wszystko odbywa się w Twojej głowie: musisz zużyć mnóstwo energii, żeby przebić się przez swoje negatywne nastawienie i już nie tak wiele zostaje na samo zadanie, które przed Tobą stoi. Tu w grę wchodzą inni ludzie, którzy czytają z Twojego nosa. Zresztą nie tylko z nosa. Niska samoocena, niewiara we własne możliwości da się odczytać z wielu różnych sygnałów, chociaż być może nie zda-jesz sobie z tego sprawy. Przyjrzyj się na przykład swojej sylwetce. Jeśli masz złe mniemanie o sobie, pewnie nie nosisz dumnie wypiętej piersi, tylko raczej kulisz ramiona. Pewnie masz skłonność do cofania brody i pochylania głowy, zamiast obnosić ją wyprostowaną po królewsku. Może też trzymasz ręce blisko tułowia i nie zagarniasz nimi świata, tylko często krzyżujesz na piersiach, jakbyś się chciał przed nim osłonić. Bywa odwrotnie: chociaż w środku czujesz się bezradny jak małe dziecko i tak naprawdę nie wart uznania i uczucia - nadrabiasz miną i postawą, wypinasz pierś, zadzierasz głowę, mocno gestykulujesz. Wymowa niby inna niż u tych niepewnych i zahamowanych, ale tylko niektórzy dają się zwieść pozorom. Bo jednak często można zauważyć, że Twoja przebojowość jest troszkę przesadna czy sztuczna, że jesteś odrobinę za sztywny albo ciut zbyt głośny. Jakbyś to nie był Ty, tylko maska czy przebranie, zza których chwilami przeziera coś całkiem innego. Jeśli tak właśnie funkcjonujesz - wewnątrz niska samoocena, na zewnątrz pewność siebie i dobre samopoczucie - to jestem przekonana, że musi Cię to drogo kosztować. Płacisz ciągłym napięciem, albowiem wspinanie się na palce pochłania wiele energii i na krótką metę zwyczajnie męczy. A jeśli utrzymuje się przez dłuższy czas, może się nawet niekorzystnie odbić na Twoim zdrowiu.

I drugi rodzaj kosztów: zamieszanie, jakie wywołuje Twoja niejednoznaczność u ludzi, którzy usiłują Cię zrozumieć. Gdyby ktoś nawet chciał dać Ci to, czego potrzebujesz, trudno mu będzie odczytać, o co Ci właściwie chodzi. Mam przyjaciela Filipa, który założył nową firmę i wpadł w - przejściowe zresztą - tarapaty. Jego dziewczyna żaliła się kiedyś, że chciałaby podtrzymać go na duchu ale nie umie tego zrobić. Wyczuwa jego znękanie i niepokój, natomiast Filip zachowuje się tak, jakby wszystko spływało po nim jak woda po gęsi.

Pozostając jednak przy skulonych ramionach i nosie na kwintę - to tylko przykłady sygnałów, jakie bezwiednie dajesz innym. Jeden z nich jest szczególnie ważny, to mianowicie, czy w kontaktach z ludźmi patrzysz im w oczy. Osoby niepewne siebie na ogół tego nie robią. Co wtedy przeżywa ten, na kogo nie patrzysz? Najczęściej myśli sobie: coś tu jest nie w porządku, chce coś przede mną ukryć, pewnie oszukać; a może, skoro unika kontaktu, źle o mnie myśli albo mnie lekceważy. Mało komu przychodzi do głowy, że to z nieśmiałości czy zażenowania.

Jak wiele może zmienić patrzenie w oczy, sprawdziłam w bardzo niewdzięcznej sytuacji międzyludzkiej, mianowicie przy załatwianiu spraw urzędowych. Największy formalista, dla którego normalnie klient czy petent to wróg, jeżeli złapać jego wzrok - mięknie i zaczyna traktować człowieka bardziej po ludzku.

Nie mówię już o tym, że jeśli nie patrzysz, pozbawiasz się wielu bez-cennych informacji, przede wszystkim nie dowiadujesz się, jaka jest reakcja na Ciebie i różne Twoje zachowania. Miałam raz w prowadzonej przez siebie grupie przykład jak z podręcznika. Był tam bardzo duży facet, Krystian, który bał się ludzi, i kiedy coś od nich chciał, zawsze patrzył sobie na buty. Zaproponowałam mu, żeby podnosił wzrok, ilekroć zwraca się do innej osoby. I dokonało się wielkie odkrycie: Krystian stwierdził, że to oni się go boją. No, może nie wszyscy, ale spora część.

Wróćmy do sytuacji egzaminacyjnej mając na uwadze, że całe życie to je-den wielki egzamin, bo - pamiętasz, jak pisała Wiesława Szymborska - „nic dwa razy się nie zdarza i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny”. A więc stajesz ze skulonymi ramionami i oczami wbitymi w podłogę, a na nosie masz wypisane, że na pewno Ci się nie uda. Egzaminator widzi to i Twoje przekonanie przynajmniej w jakimś stopniu mu się udziela. Czyli jeszcze zanim cokolwiek się zacz-nie, już ma do Ciebie nie najlepsze nastawienie. Ono z kolei udziela się Tobie, kulisz się jeszcze bardziej i Twój sygnał, że spodziewasz się niepowodzenia, staje się wyraźniejszy. I tak nastawiacie się nawzajem coraz gorzej i gorzej.

Na szczęście w życiu nie jest aż tak źle. Specjalnie przesadziłam w tym opisie, żeby wyraźniej było widać, jak sam stajesz się źródłem własnych kłopotów. Namawiam Cię w tym miejscu na mały eksperyment: postaraj się parę razy w różnych sytuacjach, kiedy czujesz się nieszczególnie, wyprostować ramiona, podnieść głowę i patrzeć prosto w oczy. Sprawdź, czy to coś zmienia, może się zachęcisz do trochę innego zachowania, niż dotąd miałeś w zwyczaju.

Trudne początki Pamiętasz jak było, kiedy znalazłeś się w nowej szkole albo poszedłeś na studia? Gdy zaczynałeś nową pracę? Opowiadała mi znajoma dziewczyna, jak czuła się przez parę pierwszych tygodni w szkole za granicą, dokąd wyjechali służbowo jej rodzice: „Byłam kompletnie ogłupiała i zupełnie do niczego. Na lekcjach jak przygłup, na prywatkach jak jakiś raróg. Nie wiedziałam nawet, o czym rozmawiać na przerwach, co się odezwałam, to głupio. Byłam nie tak ubrana, inaczej podnosiłam rękę na lekcjach. Miałam wrażenie, że nawet nogi i ręce mam nie takie. Tak mi się wtedy wydawało. Z czasem zaczęło być lepiej, wciągnęłam się”. Co jakiś czas, bez wyjeżdżania, wszyscy trafiamy na sytuacje, w których czujemy się jak w obcym kraju.

Każda nowa sytuacja wymaga przystosowania, wszystkie początki obfitują w niepowodzenia, bo poruszasz się po nieznanym gruncie bez rozeznania i wprawy. Nic dziwnego, że reagujesz niepewnością wątpliwościami na własny temat i zwykle w konsekwencji pogarsza się Twój autoportret. Przypuszczam, że nie jesteś wtedy dla siebie zbyt dobry i nie fundujesz sobie okresu ochronnego, czasowej taryfy ulgowej na wejście w nowe układy. Pewnie z przykrością stwierdzasz, że inni radzą sobie lepiej, zazdrościsz im, a nawet jesteś na nich zły.

Trudno bywa zwłaszcza wtedy, gdy oni znają się od lat i dużo ich ze sobą łączy. Naprawdę nie do pozazdroszczenia jest sytuacja nowego pracownika trafiającego do zgranego zespołu, nowej dziewczyny czy chłopaka wprowadzanego do paczki starych przyjaciół swojej sympatii, małżonka przyjeżdżającego z pierwszą wizytą do rodziny partnera. Oni śmieją się z jakiejś zabawnej historii sprzed lat, a Tobie wydaje się, że z Ciebie. Rozumieją się w pół słowa, przerzucają doskonale czytelnymi dla nich aluzjami, a Ty nic nie kojarzysz i czujesz się jak ostatni tuman. Spokojnie! Możesz być pewien, że to minie, jeżeli tylko nie zamkniesz się w sobie i nie podejmiesz postanowienia, że się odcinasz i wycofujesz. To trochę tak, jakbyś się znalazł wśród ludzi mówiących w obcym języku i z czasem zaczął się nim posługiwać, najpierw słabo, a potem co-raz swobodniej. Więc lepiej poprzyglądaj się i trochę poczekaj pamiętając, że na początku pewna sztywność i niezręczność to rzecz naturalna, a Twoje marne samopoczucie jest zrozumiałe i przejściowe. Pół biedy, kiedy chodzi o dalszą rodzinę albo szkolnych kolegów Twojej drugiej połowy - możesz przestać się z nimi widywać. Ale jeżeli to jest nowa praca lub szkoła czy, powiedzmy, teściowie? Trudno całkiem zerwać takie kontakty. Bywa, że decydujesz się wówczas na coś w rodzaju „emigracji wewnętrznej”. Rezygnujesz z włączania się we wspólne rozmowy i rozrywki, jeżeli to możliwe siadasz w kącie, starasz się wyjść jak najwcześniej. I może się to ciągnąć latami, pogłębiając Twoje poczucie, że jesteś nieważny, nielubiany, gorszy.

Pobrały się dwa zera A jeśli żyjesz z kimś pod jednym dachem i - jak dawniej mówiono - dzielisz z nim lub nią stół i łoże? Pracując w poradni rodzinnej zauważyłam, że raz po raz powtarza się pewien rodzaj kłopotów, które trapią małżonków ze złą samooceną. Chcę przedstawić je tutaj bardziej szczegółowo, bo prawie wszyscy albo jesteśmy z kimś w stałym związku, albo będziemy, albo - co gorsza - już mamy za sobą rozpad takiego układu. Zacznijmy od konkretnej sytuacji, bardzo prostej i typowej. Niech to będzie Gosia i Andrzej, może po dwóch, może po siedmiu latach małżeństwa. W każdym razie zdążyli już zapomnieć o zalotach i miodowym miesiącu, tkwią w prozie codziennego życia: praca, gospodarstwo domowe, pewnie też dzieci. On uważa, że jest niezbyt atrakcyjnym mężczyzną i marnym mężem, ona nie czuje się ani ładna, ani pociągająca i stale ma do siebie pretensje, że nie wywiązuje się na piątkę z roli żony (bo prowadzenie domu, proszę Państwa, to tak skomplikowane i wielowątkowe zadanie, że zawsze można znaleźć coś, co się zrobiło nie dość dobrze). Punkt wyjścia weźmiemy banalny - on mówi do niej: „Miła moja, zupa jest przesolona”. Bo rzeczywiście jest.

Teraz zajmiemy się czytaniem w myślach. Kobieta, która dobrze czuje się w życiu, w swoim związku i w roli gospodyni domowej, pomyśli w takiej sytuacji: „Przykro mi. Następnym razem, kiedy będę robić ogórkową, muszę pamiętać, żeby dać mniej soli”. A nasza Gosia? Jej monolog wewnętrzny wygląda zupełnie inaczej: „Nie smakuje mu. Dobra żona potrafiłaby ugotować tak, jak on lubi. Pewnie ma do mnie jeszcze masę innych zastrzeżeń i pretensji. Kto wie, czy w ogóle mu odpowiadam. Może już nie chce ze mną być?”. I tylko czeka, że Andrzej za chwilę zacznie mówić o rozwodzie. A on powiedział jedynie, że zupa jest przesolona. Teraz kolej na to, żeby zajrzeć do głowy Andrzejowi. Gosia, u której jego niewinna uwaga uruchomiła lawinę małżeńskich kompleksów, musi zrobić niezadowoloną minę, bo przecież z jej punktu widzenia już nie chodzi o zupę, tylko o ostateczne rozstanie. A on patrząc na tę skrzywioną buzię myśli sobie: „Coś jej złego zrobiłem, zaraz obrazi się i dojdzie do wniosku, że ma mnie po prostu dosyć. To, że wyszła za takie zero, wcale nie oznacza, że zawsze będzie chciała ze mną być”. Jednym słowem on też już prawie pakuje walizki.

Tym razem - jak setki razy wcześniej i później - rozejdzie się po koś-ciach. Pewnie za parę minut albo parę godzin któreś z nich wykona jakiś pojednawczy gest i wszystko jako tako wróci do normy. Tylko że jeśli tak dzieje się często, w pewnym momencie ilość przejdzie w jakość. Spójrzmy więc na konsekwencje podobnych sytuacji.

Po pierwsze - obydwoje zużywają dużą część swojej energii na ciągłe sprawdzanie. Z napiętą uwagą śledzą: jak jest w tej chwili? czy on jeszcze mnie kocha? czy jej jeszcze na mnie zależy? I wtedy oczywiście zawsze znajdzie się coś, co potwierdzi najczarniejsze przewidywania, jak choćby owa przesolona zupa. Powiem więcej, nawet niektóre obojętne albo pozytywne uwagi mogą być odbierane jako negatywne. Załóżmy, że Gosia za-łożyła nowy opalacz, zaś Andrzej, któremu się w nim spodobała, powie: „O masz dwuczęściowy kostium”. A ona - pewna tego, że nie jest dość zgrabna - nawet na niego nie spojrzy i nie zauważy jego zadowolonej miny, tylko pomyśli: „No tak, chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, że nie powinnam pokazywać brzucha. Już mu się nie podobam”. Wobec nagromadzenia podobnych niezrozumień i nieporozumień obydwoje starają się uniknąć zapalnych tematów.

W ich sytuacji takimi szybko okazują się wszystkie, które coś mówią o drugiej stronie. Inaczej mówiąc, w ogóle przestają ze sobą rozmawiać o sobie.

Po drugie - unikają zwłaszcza okazywania wszelkich oznak niezadowolenia. Andrzej na drugi raz głęboko się zastanowi, czy w ogóle mówić, że mu nie smakuje zupa. W efekcie Gosia będzie niewiele wiedzieć o tym, co on lubi a czego nie, zaś Andrzej będzie tłumił swoje niezadowolenie i godził się z sytuacją, która mu nie odpowiada. Do czasu, ponieważ kiedy uzbiera się tego dużo i w różnych dziedzinach, jedno z nich pierwsze wy-buchnie. Wtedy to drugie, które też zdążyło już nagromadzić sporo urazy i pretensji, odpowie tym samym. I zacznie się coś, czego obydwoje nie rozumieją: wielka awantura z błahego powodu.

Po trzecie - każda oznaka smutku, złości lub zniecierpliwienia Gosi jest odbierana przez Andrzeja jako sygnał, że to on zrobił coś nie tak, że „wszystko przez niego”. A Gosię może boleć ząb, mogły ją spotkać jakieś przykrości w pracy czy zdenerwować dzieci. I chce, żeby ją ktoś po-cieszył albo chociaż wysłuchał, a tu ślubny najdroższy też już zdążył wpaść w przygnębienie bądź irytację pod wpływem jej minorowej miny. Więc traci chęć opowiadania temu ponuremu facetowi, co jej się dziś przykrego wydarzyło. To samo Andrzej: miał męczący dzień albo boli go głowa, a Gosia już jest pewna, że ma coś do niej. Więc na wszelki wypadek nie odzywa się i schodzi mu z drogi. W ten sposób zamiast wspierać się nawzajem w drobnych i większych kłopotach, oddalają się od siebie. Po czwarte - obydwoje czekają na jakieś potwierdzenie, dowartościowanie, przejaw uczucia drugiej strony, ale nie są zbyt skłonni wychylać się z tym sami. Nie zrobię tego, boję się, że mnie odtrąci - myślą. I tak czekają obydwoje, nieraz latami, coraz bardziej utwierdzając się w poczuciu, że są nieważni, niekochani, niezauważani. Po piąte - unikają jak ognia wyjaśniania tego, co się między nimi dzieje. Każde z nich obawia się, że kiedy choćby piśnie coś na ten temat, dopiero wtedy druga strona zacznie się serio zastanawiać i niechybnie dojdzie do wniosku, że zrobiła życiowy błąd decydując się na ten związek. Jest w tym coś z myślenia magicznego (niektórzy nazywają to strusią polityką): jeśli nie dotknę tej chwiejnej konstrukcji, jest szansa, że się utrzyma; ale jak nieopatrznie ruszę, a jest to gmach wzniesiony z chybotliwych, nie połączonych ze sobą cegieł, to w ciągu paru sekund rozsypie się w gruzy.

Niestety, małżeństwom takim jak Gosia i Andrzej nie sprzyja też tradycja czy zwyczaje rodzinne. Spodobało mi się podsumowanie, jakie zrobiła kiedyś na moją prośbę pewna pani: „Pochodzę z rodziny, gdzie nawet pyta-nie `która godzina?' było zbyt osobiste”. W ich rodzinnych domach musiało być tak samo: dorośli ani między sobą, ani z dziećmi nie rozmawiali o wzajemnych uczuciach, o żalach i pretensjach, nikt nikogo nie chwalił i nie zapewniał, że kocha. Skąd to wiem? Bo inaczej nie mieliby tych kłopotów.

Zamiast zadręczać się wątpliwościami, mogliby zabrać się do wyjaśniania sytuacji i przekonaliby się szybko, że cała ta spirala rozkręcająca się w ich głowach jest absurdalna - że naprawdę chodzi tylko o zupę, a całą resztę kochają nad życie. Więc gdyby to ode mnie zależało, od przedszkola wprowadziłabym naukę porozumiewania się z bliskimi. Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, miałam okazję towarzyszyć wielu ludziom w próbach lepszego porozumiewania się żałując, że spotkaliśmy się tak późno, gdy już narosło mnóstwo przykrych „zaszłości”. Umawiałam się z różnymi małżeństwami, że wprowadzą u siebie zwyczaj systematyczne-go rozmawiania o tym, jak im ze sobą jest, co do siebie czują, z czego są zadowoleni, a z czego nie. Wiem, wiem, to takie sztuczne, ale chcę podkreślić, że ludzie, którzy mają dużo lęków i wątpliwości - wynikających z niskiej samooceny - z pewnością nie przestawią się spontanicznie na inny sposób porozumiewania. Natomiast przy odpowiedniej zachęcie mogą popracować nad wyrobieniem sobie lepszych nawyków czy rutyny. Jeśli partnerzy wspólnie decydują się na mówienie o tym, co się pomiędzy nimi dzieje, wtedy wiadomo, że narażają się obydwoje, więc poważnym i zasadniczym rozmowom przestaje towarzyszyć atmosfera zagrożenia, nikt nie musi się wychylać z inicjatywą, można nawet losować, kto zaczyna. W poradni dokładnie uzgadnialiśmy, że na przykład we wtorki po położeniu dzieci spać zawsze przeznaczają na ten cel po pół godziny lub trzy kwadranse i obydwoje mają powiedzieć, co złego i co dobrego spotkało ich ze strony tego drugiego w minionym tygodniu.

Gdybyś się zdecydował wprowadzić taki zwyczaj w swoim związku, musisz trzymać się kilku zasad. Trzeba pilnować: a) żeby nie skończyło się na samym postanowieniu; to naturalne, że - tak jak od każdej trudnej rzeczy - będziecie mieli chęć się wykręcić; b) żeby każdy miał z góry uzgodnioną ilość czasu, a potem zmiana (np. Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans, Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans - po dwóch-trzech próbach będziecie wiedzieli, jaki czas jest dla Was najwygodniejszy); c) żeby w tych uzgodnionych ramach czasowych nie przerywać sobie nawzajem; d) żeby mówić i o plusach, i o minusach, nawet gdyby na początku trzeba było wyszukiwać coś na siłę (jednym jest trudniej mówić o dobrym, innym o złym, to też jest naturalne); e) żeby zaczynać od żalów i pretensji, a kończyć na rzeczach pozytywnych, miłych, ciepłych.

Z czym jeszcze mogą być kłopoty?

Sądzę, że miałeś okazję stwierdzić to sam w różnych sytuacjach: niekorzystne myślenie o sobie jest samospełniającym się proroctwem. Nie jestem w stanie omówić rozlicznych dziedzin, w których może Cię hamować i ograniczać, jednak muszę poświęcić parę słów przynajmniej nauce i pracy. Co do zdolności uczenia się - mam sporą wprawę w przebijaniu się przez uporczywe złe mniemanie o sobie osób uczących się języków obcych i pracy z komputerem. To równie dobre przykłady jak każde inne. We wmawianiu sobie, że „komputer to nie dla mnie” i „nigdy się tego nie nauczę” celują kobiety. Jeżeli już potrzeba albo chęć zmusi którąś z moich zaprzyjaźnionych pań, żeby jednak spróbować, zaczynam od tego: „Ta maszyna nie jest dużo bardziej skomplikowana od pralki automatycznej. Umiesz ją obsługiwać? Jeśli tak, to z komputerem też dasz sobie radę”. Oczywiście początkowo nie wierzą, ale stopniowo - parę prostych operacji, żeby przekonać się, że to skomplikowane zwierzę jest posłuszne - nabierają pewności siebie. „Napisz coś, wydrukujemy to”, żeby mogły szybko zobaczyć efekt swojej pracy. I jeszcze namawiam je do robienia błędów, żeby się z nimi oswoiły i przy samodzielnych próbach nie wpadały w totalną bezradność, kiedy coś pójdzie nie tak. Z nauką języków jest podobnie. Jest mnóstwo ludzi, którzy latami obiecują sobie, że zabiorą się za angielski czy francuski, i nie robią tego, bo nie wierzą, że coś im wyjdzie. Znam na to dwa sposoby proste i trzeci pracochłonny. Pierwszy: weź obcojęzyczną gazetę i na dowolnej stronie (byle nie z ogłoszeniami) znajdź 100 słów, które rozumiesz. Nie uda Ci się to po grecku czy po węgiersku, ale angielski, niemiecki, włoski, hiszpański, nawet holenderski czy portugalski od razu stanie się bardziej przezroczysty.

Drugi sposób polega na tym, żeby przed każdą lekcją czy odrabianiem za-dań domowych powtórzyć sobie kilka razy na głos (jeśli się boisz, że rodzina uzna Cię za wariata, który gada sam do siebie, zrób to szeptem):

„Angielski sam wchodzi mi do głowy”. Jeżeli jesteś zainteresowany innym językiem, wstaw go w miejsce angielskiego.

I sposób trzeci: poproś kogoś, żeby wskazał Ci prosty i niezbyt długi, a interesujący dla Ciebie tekst, i przetłumacz go ze słownikiem. Może się okazać, że satysfakcja ze zrozumienia czegoś, na czym Ci zależało, jest większa niż nieporadność językowa. Moje pokolenie z dużym skutkiem uczyło się angielskiego na Beatlesach, a rosyjskiego na Okudżawie. Opowiadam to wszystko, żeby było widać, co oznacza czy też z czego się składa owo „nie potrafię się tego nauczyć”. Na pierwszym miejscu oczywiście króluje ogólne poczucie niemożności. Ale ważne jest też i to, że ani Twoi dotychczasowi nauczyciele, ani Ty sam nie mieliście wprawy w stopniowaniu trudności, wybieraniu na początek zadań, których dobre wy-konanie zachęciłoby Cię do dalszych prób. Nie było też pomostu do czegoś, co już umiesz. A poza tym nie miałeś okazji przeżyć choćby niewielkiej satysfakcji związanej z wstępnym opanowaniem nowej umiejętności. Chcę Ci na zakończenie tego wątku powiedzieć jedną rzecz: żeby przekonać mnie, że nie jesteś w stanie czegoś się nauczyć, musiałbyś zużyć ba-rdzo dużo energii i czasu. A myślę, że i tak by Ci się nie udało. Teraz sprawa pracy. Odnosi się do niej to wszystko, co mówiłam o trudnych początkach. Na niepewność związaną z nową sytuacją i nowymi zadaniami nakłada się jeszcze coś - powszechny niedobry zwyczaj, że przełożeni niechętnie wyrażają uznanie, za to dość skrupulatnie wytykają błędy i z upodobaniem ganią. Jeśli już i tak nie myślisz o sobie zbyt dobrze, pogrążasz się w tym jeszcze bardziej. I często nawet nie umiesz zobaczyć, kiedy z nieporadnego nowicjusza zmieniasz się w kompetentnego fachowca. A dopóki czujesz się „młodszym kolegą”, Twoi współpracownicy i zwierzchnicy też mają skłonność, żeby Cię tak traktować. Może warto co pewien czas sprawdzać to przekonanie?

Jednym z łatwo dostępnych sprawdzianów jest robienie od czasu do czasu - co pół roku, co rok - bilansu własnych dokonań. Szczegółowo i konkret-nie: kartka papieru, Twoje prywatne podliczenie, ile i czego wykonałeś w „okresie sprawozdawczym”. Sama tak robię, bo mnie też nieraz przychodzi do głowy, że od dłuższego czasu nic godnego uwagi nie zrobiłam. Muszę powiedzieć, że ilekroć kogoś namówiłam na takie sprawozdanie, zawsze kończyło się radosnym zaskoczeniem. A gdyby nawet wyszło Ci inaczej, przynajmniej będziesz miał jakąś miarę, rozeznanie, że Twoje „nic nie zrobiłem” oznacza” o trzy za mało” w jednej sprawie, „nie dość starannie” w innej, a w pozostałych nie najgorzej. Zobacz, że to zupełnie inny punkt wyjścia, gdybyś chciał coś zmienić. Najlepiej takie podliczenie robi niepracującym matkom, które często uważają, że czas przecieka im przez palce, są źle zorganizowane i z ni-czym nie dają sobie rady. Jeżeli jeszcze krytykuje je w tym duchu mąż albo teściowa, trudno przekonać je inaczej niż robiąc bilans czasu. Mówię o tym przy okazji pracy, ponieważ uważam, że zajmowanie się małym dzieckiem i domem to ciężka i odpowiedzialna praca, niejednokrotnie trudniejsza niż zajęcia zawodowe.

W podsumowaniu chcę przypomnieć, że w każdej z wymienionych dziedzin - w małżeństwie, w nauce, w pracy - Twoje zdanie o sobie jest ważnym czynnikiem sprawczym. Mówiąc prościej, kiedy jest dobre, lepiej funkcjonujesz i Ty, i często inni wokół Ciebie; kiedy jest złe, wyrabiasz się z reguły gorzej.

Podstawowa zasada postępowania byłaby tutaj taka: nie ufaj swoim ogólnym złym opiniom o sobie spróbuj je podważać, zbieraj dowody na to, że nie masz racji, kiedy się tak dołujesz.

Obiektywność nie ma tu nic do rzeczy Namawiam Cię, żebyś konkretnie i szczegółowo analizował swoje przeświadczenia na własny temat, ponieważ przekonałam się, że niskie poczucie własnej wartości w różnych dziedzinach potrafi mieć niezbyt wiele wspólnego z obiektywną rzeczywistością sprowadzoną właśnie do namacalnych konkretów. Chcę opowiedzieć tu o dwóch przypadkach, kiedy kontrast między ogólną złą oceną a jej rozpisaniem na poszczególne elementy był wyjątkowo dobrze widoczny.

Jedna to opowieść Marka, pacjenta z grupy dla osób z nerwicą, w której byłam obserwatorem, kiedy uczyłam się swego zawodu. Otóż Marek uważał, że jest nie dość sprawny fizycznie i wysportowany. Jego niedościgłym wzorem był ojciec, kapitan marynarki, któremu chciał zaimponować. Zapytany, czy uprawiał kiedyś jakiś sport, Marek wymienił jeździectwo, pływanie i parę innych dyscyplin, w których osiągał bardzo dobre wyniki. Kiedy doszedł do tego, że zdobył mistrzostwo Polski w skokach spadochronowych, grupa zaczęła się śmiać. On w pierwszej chwili nie zrozumiał, co ludzi tak bawi, więc chichocąc zaczęli mu tłumaczyć, że wyżej w męskich sportach wspiąć się już nie można.

Bohaterką drugiej sytuacji, też w grupie terapeutycznej, była Lusia, trzydziestoletnia pracująca mężatka, matka dwojga dzieci. Płacząc oskarżała się o to, że jest wyrodną matką i złą żoną, nie dba o dom i rodzinę, poświęca im za mało czasu i starań. Na marginesie dodam, że pracowała na półtora etatu. Poprosiłam Lusię, żeby opowiedziała, jak wygląda jej powszedni dzień i sobota z niedzielą, szczegółowo, od rana do wieczora. W tej grupie było nas jeszcze pięć w podobnej sytuacji, jednocześnie matek i pracownic. Wszystkie opowiedziałyśmy o swoim gospodarowaniu czasem i okazało się, że każda - chociaż ma tylko jedną pracę - poświęca obowiązkom domowym i rodzicielskim mniej więcej tyle samo czasu co Lusia.

Można powiedzieć, że tych dwoje to wyczynowcy. I rzeczywiście, a mimo to wynikom ich życiowych starań nie udało się przebić przez uporczywe przeświadczenie, że nie sprawdzili się w ważnych dla siebie dziedzinach. Tym bardziej trudno mi uwierzyć, że uda się to w Twoim przypadku, skoro nie skaczesz ze spadochronem i nie pracujesz na półtora etatu (trochę się niepokoję, czy aby te przykłady - powtarzam, wyjątkowe - znów nie wpędziły Cię w kompleksy).

Dlatego jeszcze raz namawiam Cię do sprawdzania swego ogólnego mniemania o sobie za pomocą rozkładania go na czynniki pierwsze. Nic nie zrobiłeś w tym tygodniu? Wypisz, czym się zajmowałeś w każdym kolejnym dniu. Zawsze wszystko gubisz? Przypomnij sobie ostatnie trzy przypadki, kiedy Ci coś zginęło. Jesteś złym pracownikiem? Sprawdź, ile razy i za co zganił Cię ostatnio szef. Może uda Ci się prześledzić to bardziej szczegółowo i konkretnie, a dzięki temu bardziej realistycznie - i w korzystniejszym świetle - zobaczyć siebie.

Na wierzchu i pod spodem Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednej konsekwencji niskiej samooceny, która chyba Ciebie nie dotyczy. Jeśli zabrałeś się do czytania tej książki, to na pewno masz świadomość swoich kłopotów i chęć zmiany. Natomiast sytuacja, którą teraz chcę opisać, dotyczy ludzi nieświadomych swoich kompleksów. Chodzi mi o zarozumialców, szpanerów, zadufków - oso-by, które za wszelką cenę usiłują udowodnić swoją wyższość. Otóż chcę Ci zwrócić uwagę, że w gruncie rzeczy są do Ciebie podobni. Przypomina mi się Wiśka, która nie dawała nikomu dojść do słowa; Paweł, który zawsze wiedział lepiej; Monika próbująca oczarować wszystkich mężczyzn bez wyboru; Kuba zawsze gotowy, żeby lekceważąco wypowiedzieć się o cudzych osiągnięciach, choćby to nawet była nagroda Nobla. Zawsze myślałam o nich ze współczuciem. Skoro tak bardzo chcieli udowodnić całemu światu, że są lepsi - albo że inni są gorsi, co na jedno wychodzi - to rozumiem, że sami bynajmniej nie byli o tym przekonani. Czuli się tak niepewnie, że aż musieli zbudować sobie całą sztuczną konstrukcję, teatr pozorów, żeby zasłonić przed ludźmi swoje prawdziwe samopoczucie. Zresztą robili to nie ze złej woli, tylko dlatego, że było im - tak jak Tobie - trudno ze sobą wytrzymać. Z czasem tak zżyli się z odgrywaną przez siebie rolą, że stracili kontakt ze swoim wnętrzem, swoimi prawdziwymi przeżyciami.

Myślę, że czasem im zazdrościsz łatwości, z jaką przedstawiają swoje zdanie, siły przebicia i pewności siebie. Rzeczywiście, z wieloma sytuacjami radzą sobie lepiej od Ciebie, ale czy lepiej się czują? Nie jestem o tym przekonana. Wiem na pewno, że dopadają ich załamania i depresje, nagle przestają się wyrabiać i wtedy czują się bardziej bezradni od Ciebie. A przede wszystkim kiepsko im się układają kontakty z ludźmi. Paradoksalnie, potrzebują tego samego co Ty: uznania, docenienia, po-chwały. A inni wcale się do tego nie kwapią. Sam pewnie wiesz, że jak ktoś się wywyższa, masz go ochotę nie pochwalić, tylko ściągnąć na ziemię, przekłuć szpilką jak balon, żeby uszło powietrze. Ci, którzy naprawdę siebie lubią, znają swoją wartość i mają zaufanie do własnych możliwości, nie muszą się przed nikim wykazywać. Nie potrzebują ciągłych potwierdzeń od innych, bo rzeczy oczywiste nie wymagają dowodów. Są zwyczajnie skromni, nie muszą też ukrywać wad i słabości, żyć z ciągłą obawą, że ktoś ich zdemaskuje. Ich spokój i harmonia wewnętrzna promieniują na zewnątrz, a ludzie lgną do nich i kochają - zdawałoby się - za nic.

Prawie wszystko możesz Każdy z nas wykorzystuje tylko niewielki procent siły swoich mięśni i możliwości swojego umysłu. I nie jest to moje pobożne życzenie ani wyraz ogólnej wiary w człowieka, tylko wynik żmudnych i wieloletnich badań fizjologów. Jak sądzę, osiągamy tak mało w stosunku do swoich możliwości między innymi dlatego, że brak nam wiary w ich ogrom i różnorakość. Przez wiele lat zgromadziłam niemałą kolekcję opowieści z literatury i z życia o ludziach, którym udało się dokonać rzeczy niemożliwych. Joanna D'Arc zebrała wielką armię i poprowadziła ją do walki, Ghandi bez prze-mocy uwolnił Indie od Anglików, Jacek Kuroń zapoczątkował ruch społeczny, dzięki któremu runął w Polsce ustrój komunistyczny - to są przykłady szeroko znane.

Ale chcę też wspomnieć o kilku innych, znacznie skromniejszych, a rów-nie nieprawdopodobnych. Mówię „nieprawdopodobnych”, ponieważ zanim te osoby zrobiły to, co zrobiły, wszystkim wokół wydawało się to niemożliwe. Jak choćby Tadeusz Paciorek, psycholog więzienny z Siedlec, który przez parę lat dobijał się o wprowadzenie grup Anonimowych Alkoholików do zakładów karnych. Kto trochę wie o polskim więziennictwie, przyzna, że taki pomysł całkiem niedawno musiał wydawać się szalony. Dzisiaj mamy w Polsce już kilkadziesiąt grup AA za kratkami, są nawet stosowne odgórne instrukcje ułatwiające zakładanie nowych. Zawsze, kiedy spotykam Tadeusza, mam wrażenie, że kontaktuję się z człowiekiem, który przebił głową mur.

Inny przykład to Ewa Milewicz, kobieta po chorobie Heinego-Medina, której tak trudno się poruszać, że problemem dla niej jest nawet wejście na schody. A jednak: była w opozycji jeszcze przed Sierpniem 1980, w stanie wojennym aktywnie działała w podziemiu, dziś jest w czołówce dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Ale najbardziej Ewa zadziwiła mnie tym, że po wyjściu za mąż urodziła i wychowała dziecko, choć w jej sytuacji wydawało się to zamiarem ponad siły. Córka Ewy jest już na studiach i stanowi żywy dowód na to, że rzeczy niemożliwe są możliwe. I wreszcie trzeci przykład: Tadeusz Orłowski, niepełnosprawny zdobywca Tatr. Wybitny lekarz, członek Polskiej Akademii Nauk, dziś już starszy pan, należał do najlepszych polskich taterników swojego pokolenia. Ma jedną nogę krótszą, mocno utyka, a mimo to dokonał pierwszych przejść wielu dróg wspinaczkowych w Tatrach. Tak trudnych, że podobno wśród na-szych alpinistów kursuje powiedzenie: „Ja na drogi Orłowskiego wolę cho-dzić na drugiego” (bo wtedy spadanie jest mniej niebezpieczne). Myślę, że kto inny na jego miejscu nawet by się nie wybrał na dłuższy górski spacer.

Nie namawiam Cię tutaj, żebyś nastawiał się na przebudowę świata albo całkiem nie licząc się z okolicznościami porywał się z motyką na słońce. Chcę tylko uprzytomnić Ci, że zasadnicza różnica pomiędzy tymi osobami a innymi jest taka, że one wierzyły w możliwość osiągnięcia z pozoru nie-realnych celów. Chcę korzystając z ich przykładu przekonać Cię, żebyś - zanim odruchowo, z nawyku powiesz o czymś „to nie dla mnie” - zastanowił się nad tym. Może jednak warto zakreślać swoje plany ambitniej, a nawet dużo ambitniej, niż masz w zwyczaju?

Rozdział III

O ładowaniu akumulatorów, nagrywaniu płyt i filtrach Gdyby Ci się zdawało, że ten rozdział został przez pomyłkę przeniesiony z innej książki, to chcę Cię uspokoić, że jednak tak nie jest. Nadal będziemy się zajmować poczuciem własnej wartości, a konkretnie tym, jak ono się kształtuje. Po prostu czasem lubię porównywać mechanizmy psychologiczne do jakichś urządzeń, bo wtedy najważniejsza zasada funkcjonowania staje się lepiej widoczna - wpływy, jakim podlega psychika ludzka, są tak skomplikowane i różnorodne, że często warto opisać coś za pomocą pewnego skrótu.

Akumulator jako model pojawił mi się tak dawno, że już nawet nie pamiętam kiedy. Na pewno było to w momencie, gdy czułam się wyczerpana, na resztkach energii i bez szans na oparcie w kimś z zewnątrz, kto mógłby mi pomóc doładować nieco nowych sił i optymizmu. Potem się okazało, że nie ja jedna mam podobne skojarzenia, w każdym razie dla bardzo wielu osób jest ono czytelnym i równie wygodnym skrótem myślowym jak dla mnie. O czymś w rodzaju zapisów czy też nagrań w psychice człowieka mówi wielu autorów, a w języku potocznym też natrafiamy na wyraźne ślady tego typu skojarzeń, kiedy mówimy, że coś komuś w duszy gra albo że stale powtarza starą śpiewkę. Ta analogia przyda nam się też w następnym rozdziale, kiedy będę mówić o tym, jak wymazywać stare nagrania i nagrywać czy zapisywać inny tekst - może melodię? - w miejsce starego, który nie najlepiej Ci służy. Zaś do filtrów dojdziemy w stosownym momencie. Wszystkie te porównania czy modele mają swoje zalety (prostota, czytelność, łatwość przekazywania innym), ale też zasadniczą wadę: nie do wszystkiego pasują, nadużywane nie sprawdzają się.

Jeżeli jesteś jak gramofon...

Wróćmy do ćwiczenia z początku - uzupełniania zdania „Ania jest...”. Jest to najbardziej zwięzły i zarazem bardzo archaiczny opis Twego po-czucia własnej wartości. Jak już mówiłam, mnie przez całe lata pojawiało się - mimo całkiem niezłych zdolności intelektualnych - zdanie „Ania jest głupia”. I żadne dobre stopnie, sukcesy na studiach, rozpoczęty doktorat, nawet napisane książki nie potrafiły tego zmienić. Dlaczego? Bo w głowie miałam - Ty też masz - jakiś wcześniejszy zapis, jakieś przeświadczenie na własny temat, twarde jak skała i jak skała odporne na wpływy zewnętrzne. Trudno je zmienić, bo pochodzi z najwcześniejszego okresu życia, jeszcze z niemowlęctwa. Pamiętasz film Disneya o śpiącej królewnie? Jest tam scena, kiedy trzy zacne grubiutkie wróżki pochylają się nad kołyską królewskiej córki i dotykając jej różdżkami przepowiada-ją, że będzie piękna, dobra i mądra. Z nami wszystkimi było podobnie: nad kołyską albo trochę później jakieś ważne osoby powiedziały nam, jacy będziemy.

Może nie tyle powiedziały, co mówiły wiele razy i w ciągu wielu lat. Może nie zawsze mówiły, tylko dawały do zrozumienia poprzez gest czy minę, jak również poprzez to, czego nie robiły. Dziesiątki razy we wspomnieniach z dzieciństwa, jakie słyszałam w prowadzonych przez siebie grupach, powtarzały się gorzkie słowa: „Nikt mnie nigdy nie brał na kolana, nie przytulał, nie głaskał po głowie, nie chwalił”. W pierwszych latach życia - jedni mówią o pierwszym roku, inni o dwóch latach, jeszcze inni o pięciu albo nawet dłużej - nagrało Ci się w głowie szereg płyt z informacjami o tym, jaki jesteś, o Twojej urodzie, zdolnościach, możliwościach.

Weźmy sobie prosty przykład. Maluch postawił trzy klocki jeden na drugim i przyszedł do mamy ze słowami: „Patrz, jaki zbudowałem piękny pałac”. Rzecz zresztą mogła dziać się znacznie wcześniej nie przyszedł, tylko przyczołgał się na czworakach i nie powiedział, tylko spojrzał pytająco. Od tego, co zrobi matka, zależy teraz, jakie nagranie na własny temat zapisze się w głowie jej dziecka.

Rozpatrzmy kilka możliwości zakładając, że tak właśnie matka reaguje często, na tyle często, że u dziecka wytwarza się na tej podstawie prze-konanie o naturze świata. Tak, tak, myśl że nie przesadzam dla niemowlaka do roku czy półtora matka stanowi prawie cały świat, więc to ona jest głównym źródłem poczucia, że ten świat jest życzliwy, godny zaufania, bezpieczny, czy też obojętny albo wręcz szorstki i wrogi. Możliwość pierwsza - mama zajęta czym innym nie zwraca uwagi na dziecko. Skutek: wytwarza się u niego przekonanie, że „żadne moje starania czy osiągnięcia nie mają znaczenia”.

Możliwość druga - mama zirytowana na przykład na ojca albo bardzo zmartwiona brakiem pieniędzy odburknie, żeby dać jej spokój. Skutek: powstaje zapis, że „kiedy coś mi wychodzi, inni złoszczą się i opędzają ode mnie”.

Możliwość trzecia - mama odezwie się lekceważąco: tylko trzy klocki? i stoją krzywo! Skutek: „żebym nie wiem jak się starał, nic godnego uwagi mi nie wyjdzie, nie uda się zasłużyć na uznanie”. Możliwość czwarta - mama pochwali „ślicznie, synku! „i pogłaszcze albo popatrzy z ciepłą aprobatą. Skutek: „warto się starać, potrafię!”. Możliwość piąta (a właściwie cała gama możliwości) - mama pochwali, ale nawet nie spojrzy albo zrobi zniecierpliwioną minę. Skutek: niepewność dezorientacja co do znaczenia różnych sygnałów docierających ze świata, poczucie, że się ich nie rozumie.

Naturalnie w rzeczywistości malutkie dziecko podlega najróżnorodniejszym wpływom, zwykle już od początku otacza je kilka osób, a matka nie jest automatem i zachowuje się raz tak, a raz inaczej. Można więc raczej mówić o tym, że suma tych wszystkich oddziaływań składa się na powstanie pewnej skłonności do odbierania świata. Sytuacja z klockami to celowe uproszczenie, zrobione po to, żeby łatwiej było zaobserwować, jak kształtuje się poczucia własnej wartości.

Wydaje mi się, że przywiązujemy zbyt małą wagę do tego, w jakim stopniu i w jaki sposób nasza własna historia odcisnęła się w nas i jak wpływa na teraźniejszość. Pozwól, że odbędziemy teraz tę wędrówkę: od początku życia do dorosłości.

Narodziny - najważniejsza chwila w życiu Psychika noworodka to nieomalże czysta, biała karta czy - jeśli wolisz - zestaw nowych płyt, na których jeszcze nic nie zostało nagrane. Dlatego wszystko, co do Ciebie wówczas docierało, osadziło się bardzo głęboko, tworząc jakby fundament tego, jakim się staniesz. To, czego dowiadujesz się o sobie, może pochodzić nawet z czasów jeszcze wcześniejszych. W mądrości ludowej zawsze było wiadomo, że kobieta w ciąży nie powinna oglądać strasznych widoków, że trzeba chronić ją przed przykrymi przeżyciami i dostarczać nie tylko dobrego jedzenia, ale też dobrych myśli, otaczać miłością, zaś dookoła powinno być dużo pięknych rzeczy i muzyki.

Jeżeli lubisz racjonalne wyjaśnienia, to może przekonywająco zabrzmi dla Ciebie przypuszczenie, że zapewne jest to zjawisko o naturze biochemicznej: pod wpływem pozytywnych bodźców, w dobrej atmosferze zmienia się wydzielanie wewnętrzne i do płodu przez pępowinę docierają wraz z krwią matki inne substancje. Wiele kobiet w ciąży odruchowo głaszcze się po brzuchu, niektóre rozmawiają ze swoim jeszcze nienarodzonym dzieckiem, co - dla mnie nie ulega wątpliwości - dobrze robi takiemu małemu człowiekowi.

Z drugiej strony wiele kobiet, zwłaszcza w pierwszej ciąży, przeżywa bardzo dużo lęku i napięcia. Gdyby mogły się nim podzielić, opowiedzieć komuś o swoich obawach, już to miałoby dobroczynny, kojący skutek. Może mogłyby usłyszeć coś pocieszającego - wiem, że kilka uspokajających słów potrafi radykalnie zmienić na lepsze nastrój przyszłej matki. Jej naturalny obrońca i opiekun, przyszły ojciec, akurat tutaj często nie potrafi wiele pomóc, bo sam bardzo się boi i woli unikać niepokojących tematów.

W dodatku wszyscy - niestety - jesteśmy wychowani w jakimś fałszywym kulcie macierzyństwa, który nakazuje kobiecie być zadowoloną i szczęśliwą w oczekiwaniu na dziecko (mówi się przecież „błogosławiony stan”), a nie pozwala zdradzać się z obawami i poczuciem dyskomfortu. Pozostaje więc albo tłumić te uczucia, albo rozmawiać o nich tylko z kobietami, które są bądź były w podobnej sytuacji. A ich opowieści zwykle dodatkowo podsycają lęk.

Pamiętam, jak pod koniec pierwszej ciąży zostałam wcześniej skierowana do szpitala i głównie chowałam głowę pod kołdrę albo zasłaniałam się książką (walkmanów jeszcze wtedy nie było), żeby nie słyszeć tego, co mówią moje współmieszkanki. Bo cały czas opowiadały tylko o smutnych, przykrych, okropnych i przeraźliwych rzeczach, jakie zdarzyły się i mogą zdarzyć przy porodzie lub po nim.

Przyszła matka rzadko może dać upust napięciom i lękom, więc nosi je niejako w sobie razem z przyszłym dzieckiem. Dlatego nie jest rzadkością sytuacja, gdy ono, zanim się jeszcze urodzi - tak przynajmniej twierdzą niektórzy, a ja się z nimi zgadzam - odbiera komunikat, że coś w związku z nim jest nie w porządku.

Wreszcie poród, zwykle bardzo higieniczny, ale też bardzo przykry i bezosobowy. Pierwsze wrażenia, jakie atakują dziecko przychodzące na świat w szpitalu, to ostre światło, przeraźliwie głośne dźwięki, straszne zmiany temperatury i mechaniczne dotknięcia rąk. To nie jest powita-nie oczekiwanego gościa, tylko taśmowa obróbka: mycie, krępowanie na sztywno w kilka pieluch, zakraplanie czegoś do oczu, zastrzyk. I przede wszystkim samotność. Są już miejsca na świecie, gdzie jest inaczej: dziecko rodzi się do rąk ojca, który z czułością i troską przenosi je na brzuch matki. Myślę, że to zupełnie inny start w życie. Przecież i tak noworodek ma wystarczająco trudne zadanie. Musi z przyjaznego i w stu procentach dostosowanego do jego możliwości środowiska przenieść się w takie, do którego on ma się przystosować. Musi nauczyć się oddychać, ssać, opanować regulację temperatury - są to wszystko rzeczy, które wymagają nieprawdopodobnego nakładu energii i wytężonego treningu. Jeśli kompletnie bezbronny maluszek nie ma wtedy poczucia czyjejś ciepłej obecności, oparcia, źródła ukojenia, to już u samych początków nabiera przekonania, że nie jest wart opieki i troski, że nie zasługuje na miłość.

Stanowimy kolejne pokolenie takich szpitalnych noworodków i na pewno fakt, że jest wśród nas tak wiele osób o złej samoocenie, po części z tego właśnie wynika. A swoją drogą, ciekawa jestem, jakie będą dzieci rodzone bez lęku, w przyćmionym świetle i cichych dźwiękach łagodnej muzyki, nie odrywane od matki, której cały czas towarzyszy ktoś bliski i kochający.

Czy wiesz coś o tym, w jakiej atmosferze Ty przyszedłeś na świat? W do-mu czy w szpitalu? Czy byłeś dla rodziców wyczekiwanym gościem, czy zbędnym balastem? Chcę się z Tobą podzielić historią jednej z najbardziej promiennych osób, jakie spotkałam w życiu, amerykańskiej terapeutki Heidi Schleifer.

Jej rodzice uciekli z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Transylwanii i po wielokilometrowej pieszej wędrówce znaleźli się w miejscu, z którego cudem przedostali się do Szwajcarii. Heidi opowiadała: „Przy-szłam tam na świat dokładnie w dniu, kiedy została wyzwolona Francja. Wszyscy szaleli z radości. Nieznajomi rzucali się sobie na szyję, ludzie szli po ulicach objęci, płakali ze szczęścia, śpiewali - a ja myślałam, że to wszystko na moją cześć”.

Miłość przenika przez skórę To zdanie, które poraziło mnie swoją trafnością, pochodzi z artykułu w czasopiśmie „Rodzice i Dziecko” (maj 1992), gdzie wyczytałam, że w pro-porcji do wagi ciała niemowlę ma około dwa razy większą powierzchnię skóry niż dorosły. I jeszcze: „Dla niemowlęcia czułości ze strony matki są warunkiem niezbędnym do życia, ponieważ każde dotknięcie jest impulsem dla mózgu i systemu nerwowego. Od dawna wiadomo, że rozwój dzieci, które nie są głaskane i pieszczone, jest gorszy. W skrajnych przypadkach brak kontaktu fizycznego prowadzić może nawet do śmierci”. Dlatego dawny zwyczaj noszenia niemowlaka w chuście na piersiach czy na plecach i nasze dzisiejsze nosidełka, pozwalające swobodnie poruszać się z maluszkiem przytroczonym do brzucha lub biodra, mają dobroczynne działanie. Instynktowna wiedza o ważności kontaktu fizycznego sprawia, że często ojcowie - mniej niż matki przejęci straszliwymi bakteriami - kładą sobie taką kruszynkę na brzuch albo pierś i tak spędzają z nią czas ku obopólnemu wielkiemu zadowoleniu.

Widziałeś na pewno, jak matka albo babcia przewija lub ubiera dziecko. Jeśli masz własne, czy zastanawiałeś się, jak to robisz? Najczęściej jest to okazja do pieszczot i czułości, ale niekiedy widuję mamy bardzo spięte albo zirytowane, kiedy to robią. Zauważyłam też, że znaczna część matek - nawet tych najczulszych - omija różne partie ciała, na przykład prawie nie dotyka dołu brzucha i narządów płciowych, chyba że podczas mycia.

Kiedy już byłam tego świadoma, zorientowałam się w pewnym momencie, że przy przewijaniu mojej młodszej córki lepiej traktuję tył niż przód, o wiele rzadziej dotykając jej klatki piersiowej, brzuszka i podbrzusza. Starałam się to później zmienić w obawie, żeby moja mała nie została z informacją, że jedne kawałki jej ciała są lepsze, a inne gorsze. Myślę, że skoro miłość przenika przez skórę, niemowlaki powinno się głaskać od stóp do głów.

Ważne jest nie tylko dotykanie, lecz cały sposób kontaktowania się, na przykład noszenie na rękach: można jak obojętny pakunek, a można czule, miękko i wygodnie. Ważnym źródłem informacji o sobie jest też dla malutkiego dziecka ton głosu otaczających je dorosłych. Treści być może jeszcze nie rozumie, ale sens wyczuwa, głównie z tonu głosu. Zauważyliście, że matki, babcie, a często i ojcowie, kiedy mają poczucie, że nikt się im nie przysłuchuje, zaczynają przemawiać do niemowlaków takim specjalnym, wysokim głosem? To „ciu-ciu-ciu” niektórych śmieszy, ale jego główny odbiorca jest zachwycony, bo z tego czyta, że jest kochany, że lubi się z nim być.

Pomiędzy niemowlęciem a jego otoczeniem, zwłaszcza matką, wkrótce wytwarza się odruchowy mechanizm porozumiewania się bez słów, odczytywania stanów uczuciowych. Zwykle matka bardzo szybko uczy się, że kiedy jest spięta, zdenerwowana, pełna niepokoju albo złości, wtedy jej dziecko zaczyna być płaczliwe, gorzej je, wyrywa się przy ubieraniu. W niedobrej atmosferze nawet karmienie piersią - tak wskazane dla dziecka zarówno ze względu na wartość pokarmu, jak i możliwość najcudowniejszego dla niego kontaktu - może okazać się niekorzystne.

Wyczytałam gdzieś kilkanaście lat temu sprawozdanie z badań amerykańskich nad dwoma rodzajami żłobków. Jedne - w bogatej dzielnicy, prowadzone były niezwykle higienicznie i „naukowo”, z fachowymi pielęgniarkami w charakterze opiekunek. Drugie - w dzielnicy biedoty miały kiepskie warunki lokalowe i poziom czystości, zaś dziećmi zajmowały się proste kobiety bez żadnych kwalifikacji.

Pielęgniarki w obawie przed infekcją starały się jak najmniej dotykać niemowlaków, a one mimo to bardzo dużo chorowały, rozwijały się wolno, były apatyczne. Natomiast w „gorszych” żłobkach maluchy były wesołe, energiczne, rozgarnięte i zdrowe. O ile pamiętam, właśnie te choroby spowodowały całą serię badań.

Nie udało się znaleźć żadnego czynnika o charakterze medycznym czy higienicznym, który mógłby je powodować. Domysły skierowano więc w stronę psychologii i wtedy wyszło na jaw, że ciepłe, gadatliwe murzyńskie nianie - które skubały, głaskały, przewracały, przytulały, nosiły dzieci - są właśnie tym poszukiwanym elementem zapewniającym zdrowie i dobre samopoczucie.

A zatem w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie potrafiłeś porozumiewać się za pomocą słów, wieloma innymi drogami docierały do Ciebie informacje kształtujące Twój autoportret. Od tego, czy otaczała Cię wówczas atmosfera zadowolenia i zachwytu, czy lęku, złości i napięcia, zależało nie tylko to jak w niemowlęctwie spałeś i jadłeś, płakałeś czy nie, byłeś zdrowy jak rydz czy chorowity, ale również to, jak się w późniejszych latach czułeś na świecie i jak z tym jest dzisiaj. Inaczej mówiąc, z tamtego okresu pochodzi podstawowy zrąb Twego poczucia, że zasługujesz na miłość i radość życia albo nie.

Muszę tu zrobić jedną dygresją, przeznaczoną zwłaszcza dla kobiet, które mają do siebie pretensje, że za mało czasu poświęcają dziecku. Otóż myślę, że lepsza od pełnego poświęcenia i ciągłej obecności jest sytuacja, kiedy matka potrafi zorganizować sobie „wychodne”, skoro poczuje, że ma dosyć opiekowania się swoją pociechą i przesiadywania w domu. Zajmowanie się malutkim dzieckiem to ciężka praca i duży wysiłek psychiczny, który wymaga przerw na odpoczynek i zmianę otoczenia. Jeżeli matka sobie tego nie zapewni, często, chcąc nie chcąc, daje dziecku od-czuć, że jest nim zmęczona. I mimo najlepszych intencji i najuczciwszych starań zamiast komunikatu „dobrze mi z tobą”, przekazuje coś wręcz przeciwnego: „jesteś dla mnie ciężarem”, „męczysz mnie”, „złościsz mnie”. Kiedy moja pierwsza córka miała cztery miesiące, a ja chciałam być idealną matką i byłam już na ostatnich nogach, mądra lekarka - pediatra, która się nią opiekowała, powiedziała do mnie: „Niech pani zadba o siebie, zajmie się trochę czym innym. Małej jest potrzebna mama wypoczęta i zadowolona z życia”.

mnie stać?

Odpowiedź na to pytanie kształtuje się nieco później, w czasie, kiedy malutki człowiek zaczyna zdobywać świat: uczy się siadać, stawać i cho-dzić, posługiwać się przedmiotami, uruchamiać urządzenia. Wciąż jeszcze jego osiągnięcia i porażki zależą od innych, ale w coraz większym stopniu staje się aktywnym uczestnikiem, a nie tylko obiektem ich zabiegów. Na przykładzie nauki chodzenia najlepiej widać, jak powstaje poczucie „ja mogę” - ta część samooceny, od której będzie zależała aktywność i inicjatywa, zdolność osiągania sukcesów i znoszenia niepowodzeń. Dwuletni Krzyś, o którym chcę tu opowiedzieć, jest dzieckiem chyba nie-typowym. Włazi na kredens w kuchni i na pianino, wędruje po poręczach foteli, skacze z murków i sprzętów prawie tak wysokich jak on sam. Prze-wraca się czasami przy bieganiu, ale rzadko kiedy płacze. Musi się na-prawdę porządnie rąbnąć, żeby chciało mu się obwieszczać światu głośnym rykiem, że coś sobie złego zrobił. Wyraźnie różni się od swoich rówieśników sprawnością fizyczną i śmiałością.

Spytałam jego mamę, skąd się bierze ta różnica. A ona na to opowiedziała mi, jak postępują słoniowe matki względem małych słoni, kiedy te mają się wygramolić z dołu albo wejść na skarpę. Wyczytała to gdzieś i postanowiła przyjąć jako regułę własnego postępowania. Otóż słoniątko samo wdrapuje się pod górę tak długo i na tyle wysoko, jak da radę. I dopiero kiedy zaczyna się obsuwać, słonica podpycha je trąbą, ale delikatnie, tylko na tyle, żeby starało się dalej. Pozwala mu nawet spadać, a z po-mocą przychodzi dopiero wtedy, gdy zanosi się na to, że małe zrezygnuje. Inaczej mówiąc, pozwala mu przekonać się, ile potrafi, i wykorzystać do maksimum własne możliwości.

„Wiesz - mówiła dalej - strasznie się o niego boję i dlatego staram się być w pobliżu i w razie czego złapać w locie. Ale nie chcę, żeby wyrósł na taką niezdarę jak ja. Mnie, kiedy byłam mała, mama albo babcia tak skutecznie chroniły przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem, że zawsze by-łam jakaś taka nieruchawa i nieporadna. Nie biegaj, bo upadniesz, nie skacz, bo się potłuczesz - bez przerwy wbijali mi do głowy w dzieciństwie. Wbijali, aż wbili chyba na zawsze.”

Często dorośli próbują ochronić dziecko albo ułatwić życie jemu i sobie: nakarmię cię, bo się ubrudzisz; dam pić, bo jeszcze rozlejesz; ubiorę, to będzie szybciej; przyniosę, żeby ci nie było ciężko. Na różne sposoby ograniczają jego dążenie do samodzielności. A do malucha, które-mu nie pozwala się próbować, dociera wyraźny komunikat, że „nie potrafisz, nie możesz, tobie się nic nie uda”.

Lepiej nie przeżywać Chcę tu powiedzieć o jeszcze jednym fragmencie autoportretu, który zaczyna kształtować się na tyle wcześnie, że warto o nim mówić już teraz, kiedy zastanawiamy się nad znaczeniem najwcześniejszego etapu życia. Chodzi mianowicie o to, co wolno, a czego nie wolno przeżywać. W tym miejscu oddam głos świetnemu angielskiemu psychoterapeucie Robinowi Skynnerowi, który opisuje powstawanie wewnętrznego zakazu przeżywania na przykładzie złości.

„(...) Nasz maluch stopniowo nabierze przekonania, że złość jest nie-dobra, ponieważ pozostała część jego rodziny czuje się w obliczu złości bardzo nieswojo, niezręcznie i bardzo się jej wstydzi. (...) Taki komunikat dociera do dziecka raz po raz. Widzi ono również, jak bardzo jego złość smuci rodziców, jak wcale nie potrafią sobie z nią poradzić i jak ignorują je albo odsuwają się od niego czy nawet atakują, ilekroć ono samo próbuje ją okazać. Nie trzeba wiele czasu, żeby dziecko też zaczęło przeżywać złość jako coś niedobrego. Widzi przecież, że nie może być kochane, kiedy się wścieka, a ponieważ wszystkie dzieci chcą być kochane przez rodziców, chcą ich kochać i uszczęśliwiać - stara się ukryć przed nimi wszelkie przejawy własnej złości.

Czyli kojarzy sobie złość z lękiem przed odrzuceniem, a to dla dziecka musi być zagrożeniem najgorszym z możliwych. (...) W dodatku dziecko oczywiście ma jeszcze poczucie, że oszukuje, ponieważ nie może być na-prawdę sobą. Czuje się w jakimś stopniu odcięte od rodziców, bo nie jest akceptowane w pełni - musi udawać, że nie przeżywa złości. Ale oszukiwanie nie jest aż tak złe, jak groźba kompletnego odrzucenia, więc zapewne wybierze raczej to, by być fałszywym i kochanym niż autentycznie sobą, ale odrzuconym.

Czyli odtąd, kiedy wydarzy się coś, co rozzłościłoby normalnego malucha, to dziecko pohamuje swoją złość. Ażeby ukryć ją przed rodzicami. A następnie nauczy się ukrywać ją przed sobą samym, gdyż tylko w ten sposób zdoła zachować poczucie, że jest warte miłości. Złość jest czymś aż tak niedobrym, że w ogóle nie może przyznać się do jej przeżywania, na-wet przed sobą. Dlatego przyzwyczai się do niezauważania złości - nauczy się odcinać od niej - w końcu nabierze przekonania, że jej tam wcale nie ma. (...)

W każdej rodzinie niektóre uczucia są uważane za dobre, a niektóre za złe. Złe umieszcza się za kurtyną i cała rodzina ma rodzaj cichej, ale bardzo wiążącej umowy, że emocje ulokowane za kurtyną muszą pozostać niezauważone. Wszyscy udają, że ich tam nie ma. Więc też każde kolejne dziecko uczy się usuwać te same rzeczy z pola widzenia. Zwyczaj odcinania się od nich jest przekazywany jak odra - ani celowo, ani świadomie, toteż nikt nie wie, że się to dzieje”. (Robin Skynner, John Cleese: „Żyć w rodzinie i przetrwać”. Jacek Santorski & Co, Warszawa, 1992, s.38-39) A więc w różnych rodzinach dzieci uczą się, że nie wolno przeżywać, a przynajmniej okazywać różnych uczuć i tym sposobem stają się jakby oka-leczone emocjonalnie. Ma to dwojaki wpływ na poczucie własnej wartości. Weźmy tym razem jako przykład ból i rozpacz, żeby pokazać, jakie skutki ma zakaz odczuwania. Po pierwsze - kiedy zakazane uczucie pojawia się (a pojawiać się musi, bo tak jest skonstruowany człowiek, że reaguje bólem i rozpaczą na przykład na rozstanie z kochaną osobą czy pozbawienie ważnej dla siebie rzeczy), w ślad za nim narasta przekonanie, że jestem „nie w porządku”, jestem „niedobry”.

Spróbuj sobie uprzytomnić, ile razy w dzieciństwie musiałeś jakoś zareagować na to, że mama wychodzi, że trzeba wyjechać od babci, że ojca nie ma, gdy go potrzebujesz. Albo tragedia, kiedy zgubiła się ulubiona zabawka - takich i podobnych zdarzeń były dziesiątki. Jeśli otaczający Cię dorośli dawali Ci do zrozumienia, że nie należy płakać, bardzo często musiałeś mieć poczucie, że nie jesteś taki, jak trzeba, skoro zbiera Ci się na płacz.

Po drugie - odcinając się od własnych bolesnych uczuć musiałeś stracić zdolność rozpoznawania ich u innych i odpowiadania współczuciem. Chciałeś być dobry, współczujący - wszystkie dzieci chcą - ale jakoś Ci to nie wychodziło i zresztą nadal nie wychodzi. Nie wiesz, jak się zachować, co powiedzieć, kiedy przytulić, zaproponować pomoc. A czując się nieswojo z cudzym bólem, unikasz go i w ten sposób oddalasz się od ludzi nawet bardzo Ci bliskich. I też dochodzisz do wniosku, że coś musi być z Tobą nie w porządku, skoro Twoje kontakty są tak powierzchowne. To samo można powiedzieć o wielu rozmaitych uczuciach: zazdrości, radości, wstydzie i wszystkich innych. Odcięcie od któregokolwiek - a trening w tej sprawie zaczyna się bardzo wcześnie, jeszcze przed nauką siadania na nocniku - powoduje, że czujesz się gorszy i nie możesz w pełni zaakceptować siebie.

„Każdy jest dzieckiem podszyty”

Takim wnioskiem kończy się jedno z opowiadań w moim ulubionym zbiorze Gombrowicza zatytułowanym „Bakakaj”, który już tutaj cytowałam. Oczywiście w pełni podzielam ten pogląd. To, co zostanie przekazane małemu dziecku przez najbliższe otoczenie czyli rodzinę, zapisuje się bardzo głęboko z dwóch powodów. Po pierwsze - jest to zwykle najwcześniejszy i przez parę lat jedyny model, jaki widzi z bliska, najważniejsza pula do-świadczeń i informacji, w tym oczywiście również informacji na własny temat. Po drugie - rodzice są tak ważnymi osobami, od ich opieki i miłości zależą dosłownie szanse przetrwania, że dzieci nie mają innego wyjścia: muszą dostosować się do sposobu życia i myślenia, jaki się im proponuje.

Wpływ rodziców może być bardzo wyraźnie widoczny lub ogromnie subtelny:

od solidnego klapsa za to, że maluch dotknął panią w kolejce (na marginesie: przyjrzyj się, jaki popłoch budzi u mamuś „dotykalskie” dziecko i jaki to musi mieć wpływ na późniejsze trudności w kontaktach fizycznych) do bardziej uważnego spojrzenia, nieznacznego uniesienia brwi, kiedy zrobił coś niestosownego.

Może to być bicie, ale może też być kara równie dotkliwa, mianowicie odmowa miłości. Jeśli nie sam, to u innych na pewno słyszałeś zdanie:

„Jak nie zjesz zupki (nie włożysz kapci, nie przestaniesz wrzeszczeć, nie pocałujesz cioci), mamusia nie będzie cię kochała”. I znów, nie musi tego mówić, wystarczy, że spojrzy w określony sposób, wzruszy ramionami, lekko się zmarszczy.

Taka „warunkowa miłość” - jak się ją określa w niektórych podręcznikach psychologii - jest niewątpliwie skuteczną metodą uzyskiwania pożądanych rezultatów. Jest łatwiejsza, mniej pracochłonna, szybsza niż przekonywa-nie, zachęta, cierpliwe znoszenie złych humorów i ataków wściekłości, jakie inaczej nieuchronnie wywołują zakazy i nakazy nie po myśli wychowanka. Tak jest wygodniej: dzieci pełne lęku, że rodzice przestaną je kochać, jeżeli będą nieposłuszne, nie buntują się. Są naturalnie gorsze rzeczy: maltretowanie, głodzenie, całkowity brak zainteresowania i opieki. Ale uważamy je za wynaturzenie i kiedy wychodzą na jaw, rodzicom odbiera się prawa rodzicielskie, a nawet stawia przed sądem. Już samo grożenie czymś takim jest uważane za znęcanie się nad dzieckiem. Natomiast groźba odebrania miłości jest traktowana jako coś całkiem normalnego w arsenale podręcznych metod wychowawczych. A dla mnie to jeden z najprzykrzejszych możliwych widoków: mały człowiek idea-lnie grzeczny, apatyczny, co chwila z niepokojem popatrujący na rodzica, czy aby jest w porządku.

To też jest przeświadczenie, które może zapisać się w psychice na całe dalsze życie: miłość, akceptacja, zainteresowanie to nie jest coś, na co zasługujesz sam przez się, Ty jako taki, z tego tylko powodu, że jesteś; musisz na nie zarobić, dostosować się do określonych oczekiwań, być taki a nie inny. Dość szybko stajesz się własnym strażnikiem - psychologowie mówią, że „uwewnętrzniasz” te wymagania. I sam zaczynasz się dołować, kiedy tylko nie zdołasz utrzymać się w ramach, dawno temu narzuconych Ci z zewnątrz.

W poradni, kiedy zachęcałam ludzi do trochę innych zachowań niż dotąd, często miałam wrażenie, że reagują, jakby chodziło o naruszenie jakiegoś straszliwego tabu. Gdy mówiłam na przykład zaradnym, dzielnym kobietom, z pogodą znoszącym przeciwności losu, że mogłyby pokazać mężowi i dzieciom, jakie w rzeczywistości są zmęczone i zagonione - nieraz reagowały na te moje sugestie autentycznym silnym lękiem. Po bliższym rozpatrzeniu okazywało się, że boją się utraty uczuć swoich bliskich, jeśli się zmienią; były przekonane, że są do przyjęcia tylko w tej jednej wersji. Zawsze w takiej sytuacji pytam: „A jak było u pani w domu rodzinnym?” i w 99% tam odnajdujemy źródło owego lęku.

Zaręczam Ci, że z Tobą było tak samo. Też musiałeś dostosować się do oczekiwań, uwewnętrznić je i uznać, że wynik tego zabiegu to właśnie prawdziwy Ty. Nie miałeś innego źródła wiedzy o sobie i siłą rzeczy mu-siałeś uwierzyć w to, co wyczuwałeś przez skórę, odczytywałeś z zachowania swoich najbliższych, słyszałeś o sobie. Jednym słowem, Ty również jesteś dzieckiem podszyty.

Na Twoje pierwsze, najwcześniej zapisane w psychice przekonania na własny temat z czasem zaczynają nakładać się inne, które mogą być zgodne lub sprzeczne z tamtymi, mogą je utrwalać albo modyfikować. Ale późniejsze wpływy są zwykle słabsze, gdyż trafiają na coś, co już jest nagrane. Owe istniejące nagrania stanowią jakby filtr, który z większą łatwością przepuszcza informacje podobne do już zgromadzonych, zaś osłabia albo wręcz nie pozwala przedostać się tym, które odbiegają od istniejącego zapisu. Można tu użyć też innego porównania: że jest to rodzaj oku-larów, które są różowe albo ciemne i nadają odpowiedni odcień wszystkie-mu, co widzimy.

Dlatego ktoś, kto nabrał przekonania, że jest okropny i nie da się na-wet lubić, a cóż dopiero kochać, może latami być głuchy na szczere komplementy i nie dostrzegać dowodów sympatii. Trochę tak, jakby klawisz „play” w jego magnetofonie wcisnął się na stałe i gra mu ciągle tylko „nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi”. Nawet w przyjaznym otoczeniu nie rozstanie się z poczuciem, że tak naprawdę wcale nie jest dobrze, a swoim zachowaniem faktycznie będzie zniechęcać tych, którzy zechcą okazać mu życzliwość, miłość czy uznanie.

Ile razy można na przykład powiedzieć: „podobasz mi się” albo „mądrze myślisz” komuś, kto na każdy taki tekst odwraca wzrok, krzywi się, chce odejść, odpowiada „nie wygłupiaj się” albo zastanawia, czego od niego chcesz? W każdym razie widać, że raczej nie sprawia mu to przyjemności, może nawet jest przykre. Oczywiście spróbujesz raz i drugi, ale potem zrezygnujesz. To jakby działanie wbrew własnym potrzebom: osoby, które mają najgorsze zdanie o sobie i dlatego najmocniej potrzebują dowartościowania z zewnątrz, najbardziej też od niego uciekają i nawet bronią się.

Natomiast jeśli główny motyw nagrany na płycie jakiejś osoby brzmi „jestem sympatyczna i warta miłości”, „dobrze mi idzie”, „ludzie mnie lubią”, to z łatwością zobaczy ona i usłyszy pozytywne sygnały z otoczenia, odpowie na nie i następnie zbierze kolejne dowody, umacniające ją w poczuciu własnej wartości.

Goebbels miał rację Szef hitlerowskiej propagandy twierdził, że dowolne kłamstwo powtarzane wystarczająco często i uporczywie wchodzi ludziom do głowy. Mówił co prawda o propagandzie politycznej, ale jestem gotowa posunąć się do stwierdzenia, że różne deprecjonujące bzdury, które uważasz za prawdę na swój temat - przypomnę: że jesteś brzydki, niezdolny, niedobry, mało inteligentny, nie nadajesz się do tego czy tamtego, a w trudnej sytuacji już na pewno nie dasz sobie rady - zostały Ci wmówione na takiej samej zasadzie, jak nazizm Niemcom.

Raz zdarzyło mi się słyszeć coś podobnego w postaci rzeczywiście zbliżonej do okupacyjnej szczekaczki. Przechodziłam ulicą obok narożnego do-mu i usłyszałam z okna na pierwszym piętrze straszny wrzask. W pierwszej chwili sądziłam, że to awantura małżeńska, może mąż wrócił do domu pijany. Brzmiało to tak: „Co ty sobie myślisz, ty łajdaku! Myślisz, że ja ci będę na wszystko pozwalała? Co ty sobie wyobrażasz? Mam już przez ciebie kompletnie zdarte nerwy!” I niespodziewane zakończenie: „Ile razy będziesz jeszcze wychodził z kojca?” Myślę, że skoro on był w stanie wyjść z kojca, to już na pewno rozumiał, co się do niego mówi. Normalnie brzmi to o wiele znośniej i dlatego mniej zauważalnie. „Znowu rozlałeś mleko? Ale jesteś niedorajda”, „Jak ty okropnie wyglądasz! Idź się uczesz”, „Dlaczego zawsze wszystko gubisz?”, „To nie do pomyślenia, żeby tak brzydko pisać” itd. itp. Muszę podkreślić to bardzo wyraźnie: nie było w tym żadnej złej woli. Po prostu wszyscy myśleli, że tak trze-ba, bo dziecko może się zepsuć, wbić się w dumę, bo musi realistycznie oceniać swoje możliwości, bo trzeba je odpowiednio wychować. A „odpowiednio” oznacza za pomocą wytykania błędów, okazywania niezadowolenia i pretensji, krytykowania.

Mam przed oczami pewną scenę jak z filmu. Jedna z dziewczynek z mojej dalszej rodziny była bardzo mała, siedziała w niemowlęcym leżaczku i za-kochany w niej bez pamięci ojciec powtarzał: „Monisiu, jaka ty jesteś śliczna, ja ciebie uwielbiam, jaka ty jesteś cudowna”. Na to weszła babcia i mówi: „Jak to dobrze, że Monika jest jeszcze taka malutka. Już niedługo nie będzie można mówić do niej takich rzeczy, bo się ją zepsuje”.

Szkoda, że wychowaliśmy się w takiej atmosferze. Przecież czulibyśmy się na świecie zupełnie inaczej, gdyby od początku towarzyszyły nam takie słowa, jakie na co dzień słyszy Monika. Już sobie wyobrażam, że w tym miejscu ktoś może zgłosić sprzeciw, że dzieci akceptowane bez za-strzeżeń wyrastają na egoistów przekonanych, że im się wszystko należy i że mają większe prawa od innych ludzi. Takie myślenie - moim zdaniem - opiera się na nieporozumieniu: brak dyscypliny i pozwalanie dziecku na wszystko myli się z jego dowartościowaniem.

Często rodzicom, którzy postanowili wychowywać swoją pociechę bez hamulców - a właściwie nie wychowywać jej wcale - przyświeca szlachetna intencja, żeby przypadkiem nie wytworzyć u dziecka kompleksów. Nic bar-dziej mylnego. Pozbawione drogowskazów i reguł czuje się zdezorientowane zagubione i rzeczywiście depcze ludziom po odciskach, ponieważ nie wie, że im to przeszkadza. Aż w końcu - nawet jeśli rodzicom uda się wytrwać w takiej nieznośnej sytuacji - dowie się, kiedy już wyjdzie spod rodzinnego ochronnego klosza, że inni ludzie nie mogą z nim wytrzymać. A wracając do Goebbelsa: paradoksalnie rodzina jest najlepszym miejscem do wkładania dziecku bzdur do głowy. Zwłaszcza że ma ono mizerne możliwości sprawdzenia, czy to, co powtarzają mu na okrągło i dają do zrozumienia na różne sposoby, jest zgodne z prawdą, czy od niej odbiega. I tak oto olbrzymie możliwości, z jakimi przychodzimy na świat, są bardzo często blokowane zamiast rozwijać się i rozkwitać. Na zakończenie tego wątku chcę opowiedzieć coś o sobie. Moja macocha z dużą pewnością siebie mawiała do mnie: „Żaden z Dodziuków nie miał zdolności artystycznych”. Nie wiem, może rzeczywiście ich nie miałam, ale nawet nie próbowałam się o tym przekonać. Przez następne 30 lat nie rysowałam nawet dla własnej przyjemności, starannie omijałam w szkole, na studiach i podczas wakacyjnych szaleństw wszelkie inicjatywy teatralne czy kabaretowe, nie zabierałam się do grania na żadnym instrumencie, nie napisałam też chyba ani jednego zdania, które byłoby blisko literatury.

W gronie kolegów Dzieciaki z podwórka, koledzy z klasy, Twoja paczka albo chociaż jeden dwóch przyjaciół, dziewczyny, chłopaki - z czasem to wszystko zaczyna być coraz ważniejsze. Od ich opinii w coraz większym stopniu zależy poczucie własnej wartości. Najwyraźniej widać to w sytuacjach skrajnych: spotkałam w życiu paru niedoszłych młodych samobójców, którzy postanowi-li skończyć ze sobą, bo zostali odtrąceni przez rówieśników. Już od piaskownicy, od pierwszych zabaw na podwórku każdy z nas stanął przed nowym zadaniem życiowym - przystosowania się do rówieśników. Pamiętasz, jak w gronie kolegów bardzo chciałeś mieć to co inni i umieć to co inni, nawet jeśli to wcale do Ciebie nie pasowało? Mini, punkowe fryzury, muzyka, która doprowadzała do szału dorosłych, i niezliczone inne rzeczy powodowały konflikty z rodzicami i poczucie, że jeśli Tobie tak nie wolno, to jesteś gorszy, bo Kasia czy Mietek wszystko ma i może. Opinia kolegów, akceptacja z ich strony była ważniejsza, jeśli nie miałeś oparcia w jakim-takim albo jeszcze lepiej dobrym zdaniu o sobie samym. Ażeby je poprawić zyskując ich uznanie, byłeś gotów robić rzeczy, które nie podobały się dorosłym narażały Cię na kary i które być może sam również uważałeś za niesłuszne. Kiedy się zastanawiam nad przyczyna-mi tak powszechnego wśród młodych ludzi palenia, picia alkoholu, próbowania rozmaitych narkotyków, łamania prawa - myślę, że robią to mimo po-tępienia społecznego głównie po to, żeby podnieść w ten sposób poczucie własnej wartości.

Pod tym względem nastoletni etap życia to bardzo trudny czas. Nie będę się przy nim zatrzymywać dłużej, bo o okresie dojrzewania i konflikcie pokoleń zostały napisane całe tomy. Myślę, że jednym z częściej przeżywanych wtedy uczuć są niepewność i wstyd. Pamiętam opowiadanie Grażyny o tym okresie jej życia: „Nie cierpię przypominać sobie, jak to wtedy było. Cały czas wydawało mi się, że robię coś nie tak i byłam gotowa spalić się ze wstydu. Oczywiście było mi głupio, że przestaję być komplet-nie płaska, ale tak samo głupio, że jeszcze nie mam dużych piersi. Ze dwa lata musiałam się przełamywać, żeby chodzić do szkoły, kiedy miałam okres, a poza tym starałam się nie wychodzić z domu, tak się wstydziłam. Jak nikt ze mną nie tańczył, było mi okropnie wstyd, ale jeżeli jakiś chłopak mnie poprosił, robiłam się cała sztywna na myśl, że wyjdę na środek i na pewno wszyscy będą na mnie patrzeć. Mówię ci, po prostu koszmar!”

Tu chciałabym na chwilę wrócić do analogii z gramofonem. Przez pierwsze lata życia zdążyła się już nagrać cała płytoteka i w zależności od sytuacji zaczyna się odtwarzać ta lub inna płyta. Nawet jeśli ktoś ma w przewadze te gorsze, to przecież nie grają mu one w głowie cały czas: kiedy się kąpie, czyta książkę, rozmawia z sympatyczną ciotką, robi coś, co lubi, gramofon może milczeć bądź snuć przyjemną melodię. Natomiast w momentach napięć, niepowodzeń, w nowych lub niejasnych okolicznościach albo gdy dzieje się coś, co przypomina poprzednie przykre sytuacje - wtedy ciszej lub głośniej włącza się jedna z płyt z negatywnym nagraniem.

Zawieszenie między dzieciństwem a dorosłością, zmiany fizjologiczne, ujawniające się potrzeby seksualne, pierwsze niepewne próby kontaktów erotycznych - wszystko to sprzyja szczególnie częstemu przywoływaniu tych zapisów czy nagrań, które nie należą do przyjemnych. Pamiętasz, jak bałeś się wówczas śmieszności? Jeżeli ktoś się śmiał albo choćby uśmiechał, a Ty nie wiedziałeś, z jakiego powodu, wtedy zawsze domyślałeś się, że z Ciebie - i pewnie Ci to zostało do dziś. Często uśmiecham się do ludzi albo śmieję z radości na ich widok i już jestem przygotowana na pytanie: „Ze mnie się śmiejesz?”, bo często zdarza mi się je słyszeć. Cierpliwie tłumaczę: „To nie z ciebie, tylko do ciebie”. A wtedy rzeczywiście wyśmiewaliście się z siebie nawzajem, ponieważ to był sposób, żeby zagłuszyć własny wstyd i obawę przed śmiesznością, wyglądać na bardziej pewnych siebie.

Szczególnie trudną sytuację wśród rówieśników, dojmujące poczucie, że są gorsi, mają młodzi ludzie z biednych rodzin. Krysia wspomina: „Miałam marne ciuchy, większość z darów. Szliśmy gdzieś wszyscy i klasa mnie wy-pchnęła na jezdnię. Powiedzieli, że nie mogę z nimi iść, bo wyglądam jak ze wsi. Poszłam w drugą stronę i dostałam od nauczyciela naganę za odda-lanie się od klasy”.

Jeżeli byłeś biedniejszy od kolegów, z innego środowiska niż większość z nich, jeżeli wyróżniałeś się jakoś fizycznie albo interesowałeś zupełnie czym innym niż oni - dawali Ci to boleśnie odczuć. I Twój autoportret po każdym takim doświadczeniu wydatnie się pogarszał.

Lepiej się nie wychylać czyli szkoła dla przeciętniaków Rzadko spotykam ludzi, którzy mają dobre wspomnienia ze szkoły. Pamiętają raczej nauczycieli, którzy się czepiali, kary za nieprzygotowanie jakichś zadań domowych czy niewłaściwe zachowanie, konieczność naginania się do wymagań, w których nie widzieli sensu. Z ich opowieści wyłania się obraz szkoły, w której chodziło raczej o to, żeby przyłapać na czymś ucznia, niż żeby czegoś go nauczyć. Byłam całkiem dobrą uczennicą, ale mnie też towarzyszyło poczucie, że potencjalnie jestem stale nie w po-rządku i w każdej chwili może to wyjść na jaw. Z dość pokaźnej wiedzy psychologicznej o funkcjonowaniu grup wiadomo, że osoba prowadząca grupę może przytomnie kontaktować się najwyżej z kilkunastoma osobami. Powyżej tego progu już nie sposób podchodzić do każdego indywidualnie, orientować się w jego możliwościach, nawet trudno utrzymać w pamięci podstawowe informacje o poszczególnych osobach. Jak liczne były klasy, do których Ty chodziłeś? Moje miewały po 30-35 osób, w największej było nas 56. Siłą rzeczy byliśmy dla nauczycieli niesforną i niezróżnicowaną gromadą, którą trzeba było utrzymać w ryzach i wystawić stopnie, a nie uczyć i wychowywać.

Dla rodziców i prawie wszystkich nauczycieli właśnie stopnie były najważniejsze. Rozumiem, że w szkole musi istnieć pewien jednolity system ocen, ale ten, z którym mieliśmy do czynienia, był wyjątkowo niefortunny. Określał zestaw stereotypowych umiejętności i wiadomości, a cała procedura oceniania polegała na przystawianiu kolejnych uczniów do gotowego, bardzo sztywnego szablonu. Jeśli do niego pasowałeś - to dobrze, a jeśli nie - musiałeś strawić swoją porcję upokorzeń i informacji, jaki to jesteś kiepski.

Mieliśmy w liceum chłopaka, niezwykle zdolnego chemika. Uchodził wśród nas za geniusza, był pupilem pana od chemii, ale najbardziej rzucało się w oczy - pamiętam to wyraźnie do dzisiaj - że jest strasznie smutny. Miał ciężkie życie z innymi nauczycielami, z trudem przechodził z klasy do klasy i ledwie zdał maturę. Jakoś niezwykle wcześnie w olimpiadzie chemicznej zaszedł tak wysoko, żeby bez egzaminów dostać się na studia. Spotkałam go potem jeszcze parę razy i z przyjemnością stwierdziłam, że bardzo poweselał.

Nasz model szkoły w gruncie rzeczy najbardziej lubi takich, którzy są niekłopotliwi i układni. Podsłuchałam kiedyś odbierając córkę ze szkoły, jak nauczycielka z zachwytem mówiła do innej matki: „Kasia była dzisiaj taka grzeczna, taka grzeczna, jakby jej w ogóle nie było”. Ile musieli się nacierpieć ci, którzy odważyli się zaistnieć na lekcjach na swój własny sposób, przeciwstawić się nauczycielom. Jeden z twórców obecnej reformy naszego systemu oświaty opowiadał mi, że przebrnął całą szkołę z opinią „uczeń arogancki”, bo miewał własne zdanie. Tak, w szkole nie starano się o to, żebyś myślał o sobie dobrze, nabrał zaufania do własnych możliwości czy żebyś miał okazję przekonać się, jakie są Twoje mocne strony.

Dorównać idolom Jako pracownik poradni rodzinnej miałam wiele lat temu okazję oglądać szwedzki film „Język miłości”, sponsorowany przez Królewskie Towarzystwo Wychowania Seksualnego. W filmie czwórka lekarzy i pedagogów omawiała rozmaite aspekty oświaty seksualnej dla młodzieży, a poszczególne tematy były ilustrowane krótkimi scenkami. Szwedzi są - zgodnie z powszechnym przekonaniem - śmielsi od nas w mówieniu o seksie i pokazywaniu go na ekranie, ale wrażenie zrobiło na mnie całkiem co innego. Oto na przykład siedzą tam na ławce młodzi ludzie pieszcząc się i całując, on ma trą-dzik, a ona odciśnięty na ramieniu ślad po ramiączku od stanika. Albo pokazany tam fragment seksu małżeńskiego: dosyć zażywna pani w wałkach na głowie, ze śladami kremu na twarzy idzie do łóżka z łysiejącym panem z brzuszkiem w mało efektownej piżamie i skarpetkach. Żadnego retuszu, żadnego upiększania - specjalnie po to, żeby było widać, że ci ludzie są zwyczajni. Właśnie to mnie zafrapowało: różnica między tym, co widziałam, a gładkimi, wypielęgnowanymi, idealnie piękny-mi ciałami, jakie normalnie oglądamy na ekranie. Film, reklamy, ilustrowane tygodniki atakują nas takimi wizerunkami, do jakich mógłby się porównywać najwyżej jeden czy jedna na tysiąc.

Jaki to ma związek z poczuciem własnej wartości? Ano taki, że Twoje nogi w porównaniu z długością nóg lalki Barbie czy Julii Roberts muszą wyglądać pokracznie, a mięśnie Schwarzeneggera mogą wpędzić w kompleksy nawet kulturystę. Inaczej mówiąc, film i reklama są dla większości z nas - zwłaszcza we wczesnej młodości - nie tylko wzorem do naśladowania, ale też źródłem ciągłej frustracji, ponieważ do tak wygórowanych, idealnych modeli nie sposób się dociągnąć.

„Mieszkańcy masowej wyobraźni”, jak ich nazywał Krzysztof Teodor Toeplitz, osoby przedstawiane w telewizji i prasie to przecież ci najlepsi, najwybitniejsi, rekordziści, ludzie sukcesu. W dodatku są wspaniali w tak różnych dziedzinach: jedni zdobywają medale olimpijskie, inni nagrody Nobla, a jeszcze inni filmowe Oskary. W cichości ducha zazdrościliśmy im wszystkim, zwykle zapominając, że ci najpiękniejsi czy najlepiej wysportowani na ogół nie są tytanami intelektu, sławom z ekranu nie musi układać się życie osobiste, a wielcy artyści może przez wiele lat klepali biedę czekając na uznanie.

Na pewno byłoby znakomicie mieć naraz olśniewającą urodę, salomonową mądrość, wszechstronne zdolności Leonarda da Vinci, mnóstwo siły i zręczności oraz zdolności do robienia świetnych interesów. Tylko że tak po prostu nie bywa, choć bardzo byśmy tego chcieli. Jedynie nieliczni w wieku parunastu lat są na tyle pewni siebie, żeby myśleć: „Mnie też na wiele stać, będę dążyć do tego, żeby coś niezwykłe-go zrealizować w przyszłości”. Większość czuje się raczej przytłoczona takim zmasowanym atakiem doskonałości i z góry poddaje się, nawet nie próbując ocenić, w jakiej dziedzinie ma szanse powodzenia i jak duże są te szanse. Może posuwam się za daleko, ale mam wrażenie, że środki masowego przekazu przyczyniają się do powstawania u większości z nas postawy rezygnacji i niemożności.

Z czym wchodzimy w dorosłe życie?

Mój kolega z poradni rodzinnej - znany Ci może z telewizyjnych „Rozmów intymnych” - Andrzej Komorowski mówi, że wszystkiemu są winne duchy. Duch to ktoś (lub coś), kto (lub co) już nie istnieje, ale pojawia się w bezcielesnej postaci, żeby zakłócać życie tym, co żyją. Nasze złe duchy to ślady przeszłości, które utrwaliły się w psychice w dawnych i późniejszych latach i w pewnych okolicznościach ujawniają się, utrudniając nam funkcjonowanie. Często prawie nie kontaktujemy się z realną rzeczywistością, tylko właśnie z duchami.

Wczasy, wesoła zabawa, Magda siedzi w kącie i nie włącza się ani do rozmów, ani do tańców - straciła cały impet towarzyski, od kiedy paczka jej chłopaka przez rok usilnie udowadniała jej, że do nich nie pasuje. Tamtych ludzi wśród rozbawionych wczasowiczów nie ma, ale Magdę te duchy nieomalże paraliżują.

Oldze nie układa się współżycie seksualne z mężem, bo zawsze w intymnych momentach nie może odczepić się od poczucia, że ma brzydkie ciało a takie przekonanie towarzyszy jej, odkąd siebie pamięta - przez ostatnie dwadzieścia parę lat zmieniła się bardzo, jest ładnie zbudowaną, zgrabną kobietą, ale duchy są silniejsze od zapewnień męża, że jest dla niego bardzo pociągająca.

Te duchy szepcą nam do ucha swój własny tekst, nie pozwalając usłyszeć informacji docierających z zewnątrz. Ustawiają się pomiędzy nami a światem, zniekształcając jego obraz jak w krzywym zwierciadle. Są źródłem takiego myślenia, które w wielu dziedzinach zmniejsza nasze życiowe szanse. W psychice jak w przyrodzie nic nie ginie, wszystkie jej warstwy - ta ukształtowana w chwili narodzin, we wczesnym dzieciństwie, w latach przedszkolnych i szkolnych w młodości - trwają w utajeniu i zawsze coś może nas cofnąć do którejś z nich, wywołać jakiegoś ducha. Inaczej mówiąc, jeżeli byłeś nie dość tulonym niemowlakiem, nie chwalonym maluchem, wiecznie sztorcowanym dzieckiem, wyśmiewanym młodym człowiekiem - to nadal jesteś nimi wszystkimi naraz. Pewnie dzisiaj, jako dorosła osoba, umiesz to nieźle ukrywać i przed innymi, i często przed samym sobą. Ale potrzeba ciepłego fizycznego kontaktu, dobrego słowa, szacunku, uznania, jednym słowem dowartościowania na różne sposoby nie da się zagłuszyć i nieraz daje o sobie znać. A wtedy jest Ci przeogromnie smutno, bo nie wierzysz, że możesz dostać w życiu to, czego Ci zawsze brakowało.

Już czas, żeby zobaczyć, czy jest to możliwe. A jeśli tak, to jak to zrobić? Szczęśliwie różnego rodzaju pomoc psychologiczna w postaci grupowego treningu, konsultacji indywidualnych, warsztatów psychologicznych zaczyna być trochę bardziej dostępna więc jeśli masz taką możliwość i wystarczająco dużo determinacji, możesz poszukać fachowców i zgłosić się do nich. Jest też parę „domowych” sposobów, pomocnych w zmianie autoportretu na lepszy. O nich mówi następny, ostatni już rozdział.

Rozdział IV

Każde brzydkie kaczątko może zostać łabędziem Nieraz w rozmowach albo po wykładach o poczuciu własnej wartości, którym z uporem maniaka zajmuję się od lat, pada pytanie: no dobrze, a co w sytuacji, kiedy ktoś rzeczywiście nic nie potrafi, naprawdę jest głupi albo brzydki? Co wtedy?

Czy coś tu da się zmienić?

Otóż w tej sprawie mam bardzo skrajne stanowisko: głupi może stać się mądrym, z brzydkiego potrafi zrobić się piękny, a największa niedorajda może zmienić się w sprawną, świetnie funkcjonującą osobę. Skąd to wiem? Bo widziałam wiele takich cudownych przemian na własne oczy. Negatywne cechy charakteru i umysłu czy brzydki wygląd to skutek przykrych prze-żyć, które się w człowieku zapisały, a więc mogą się też „odpisać”. Powiem więcej, Ty też to widziałeś, tylko może nie przyszło Ci do głowy, żeby popatrzeć od tej strony. Weźmy dwa przykłady, kiedy zmiana sytuacji jest tak wyraźna, że można wyrobić sobie jakieś pojęcie o skali możliwych przeobrażeń. Gdy wychowanek domu dziecka trafia do dobrej rodziny adopcyjnej i po paru miesiącach z apatycznego, niezgrabnego, jakby ociężałego umysłowo mruka robi się żywe, wesołe, zgrabne i przemądrzałe stworzenie. Albo kobieta, którą rzucił ukochany mąż: gwałtownie postarzała się i zbrzydła, zgorzkniała, przestała radzić sobie nawet z nie-skomplikowanymi zadaniami życiowymi. I nagle - jakby nie ta sama, znów ładna, pogodna, energiczna, bo przeżywa nową miłość. Mówię o tym, ponieważ chcę, żebyś sobie uprzytomnił, że i z Tobą wcale nie jest tak beznadziejnie, jak myślisz. Żeby Cię jeszcze trochę poprzekonywać, chcę się zatrzymać przy pięknie i brzydocie. Bo cóż to jest brzydki człowiek? Mam wrażenie, że taki, który ma gorycz, strach, wstyd, ból, złość czy wstręt na stałe wypisane na twarzy, jakby zastygłe na niej. Więc kiedy zmieni się coś w jego wnętrzu, w sposobie przeżywania uczuć i nastawieniu do świata, to łagodnieją ostre rysy, kąciki ust unoszą się do góry, zmarszczki i bruzdy wokół ust rozprostowują się. Twarz przestaje mieć martwy, białoszary odcień, nabiera ciepłego, różowego koloru, oczy zaczynają być duże i błyszczące.

Bardzo często ludzie mają lęk wypisany na twarzy w ten sposób, że ich oczy robią wrażenie bardzo małych. Wydaje się, że to konstrukcja powiek, zostają tylko wąskie szparki. Ale - widziałam to wielokrotnie i uwielbiam ten widok - w życzliwym otoczeniu, wśród dobrych uczuć, w atmosferze bezpieczeństwa, kiedy można być sobą bez obawy, że ktoś skrytykuje, ukarze, wykpi, nagle okazuje się, że ten sam człowiek ma duże, błyszczące oczy. Zamiast dawnej brzydoty wszyscy dookoła zaczynają dostrzegać, jaki jest piękny.

Bo piękno to nic innego jak harmonia wewnętrzna i żywy, nieskrępowany przypływ uczuć. Przyjrzyj się dzieciom: są takie różne i wszystkie takie ładne, kiedy całą gamę różnorodnych przeżyć widać na ich twarzach i jasne jest, że to co wewnątrz i co na zewnątrz pozostaje ze sobą w zgodzie. Kiedy się odzyskuje ten dziecięcy, bezpośredni sposób przeżywania - wszyscy stają się piękni. Brzydkich po prostu nie ma. Albo inna cecha, o której myślisz, że nie da się jej zmienić: głos. Tyle razy słyszałam, jak pod wpływem wewnętrznych zmian - większej pewności i wiary w siebie, wzrostu poczucia, że mogę kochać i być kochany - wysokie, piskliwe głosy zmieniały się w głębokie, dźwięczne, niskie, pełne wyrazu. I nikt mnie nie przekona o tym, że to należy do wrodzonego wyposażenia człowieka.

Podobnie jest z wieloma cechami, o których myślisz, że to Twoja natura czy charakter. Ja w ogóle uważam, że charakteru nie ma, ponieważ wiele razy w życiu widziałam, jak w wyniku psychoterapii albo korzystnych zmian sytuacji życiowej zające zamieniają się w lwy, a z jeżozwierzy robią się gołąbki.

Z natury jesteś skryty? Już taki masz charakter, że wolisz nie ryzykować? Skłonność do podporządkowania się i bierność to cechy Twojej osobowości? Z doświadczenia wiem, że charakter, osobowość, natura człowieka nie są mu dane raz na zawsze i traktowanie różnych swoich cech w ten sposób, opisywanie ich za pomocą takich pojęć stanowi tylko wyraz naszej niemożności uwierzenia, jak bardzo możemy się zmienić.

Nie bądź taki pewny, najpierw spróbuj Prawdę mówiąc zależałoby mi na tym, żebyś jak najwięcej swoich prze-świadczeń o sobie samym postawił pod znakiem zapytania. I oczywiście że-byś zaczął je testować czynnie czyli przez eksperymentowanie. Nie potrafisz czegoś? A kto powiedział? Spróbuj, a gdy nie wyjdzie, spróbuj jeszcze raz. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że zajmuję się pomaganiem ludziom w zmianie. Dlatego mam okazję bardzo często słyszeć: „Nigdy nie przypuszczałem, że uda mi się...”

Czasami taka zmiana będzie wymagała inwestycji i czasu. Ale przecież jeżeli nie zaczniesz, na pewno Ci nie wyjdzie. Przypominam: każdy człowiek ma wielkie niewykorzystane rezerwy - użytkujemy tylko kilkanaście procent swojej siły mięśniowej i kilka procent możliwości swego mózgu. A więc wmawianie sobie bezradności, bezsilności i niemożności nie ma żadnego realnego uzasadnienia. Jedno z rozwiązań polega na tym, żeby prze-stać zastanawiać się nad swoim potencjałem, tylko zrobić z niego użytek, przejść od teoretyzowania na ten temat do eksperymentowania. Ale do tego musisz zapewnić sobie dobre warunki zewnętrzne i wewnętrzne. Wsparcie z zewnątrz to ktoś, z kim możesz podzielić się swoimi trudnościami i niepowodzeniami. Może to być osoba z rodziny, przyjaciel, własne dziecko, jeżeli nie jest bardzo małe. Jedna z moich znajomych po-szła teraz do nowej pracy w prężnej firmie z wymagającym szefem. I umówiła się ze swoją siostrą, że będzie ją „wykorzystywać”: dzwonić nawet codziennie i opowiadać, jak jej idzie. Bała się, że bez tego zjedzą ją obawy i niepewność, które przestają być tak dolegliwe, jeżeli można dać im upust.

Zaś warunki wewnętrzne to przekształcenie własnego nastawienia czyli świadoma, celowa zmiana negatywnego myślenia o sobie na pozytywne. Mam tu ma myśli głównie afirmacje.

Człowiek jest automatem samosterującym Tłumaczę to od dawna ludziom, z którymi pracuję: na co się nastawisz, to najprawdopodobniej uzyskasz. Dla większości z nas stałym, uważanym za naturalny nawykiem jest ciągłe wmawianie sobie niekorzystnych treści. Można ten proces odwrócić i kazać mu działać na swoją korzyść - inaczej mówiąc, równie skuteczne jest wmawianie sobie informacji pozytywnych. Można nazywać to z łacińska autosugestią.

Jest to metoda znana od starożytności, a współcześnie szeroko wykorzystywana (chyba najbardziej popularny przykład to wprowadzanie siebie w stan relaksu). Osoby od lat posługujące się nią do wprowadzania głębokich zmian w życiu opracowały wiele szczegółowych technik jej stosowania. Jedną z nich - pracę z afirmacjami - zamierzam przedstawić tutaj na podstawie książki Sondry Ray „Zasługuję na miłość”. Sondra, która jest taką samą optymistką jak ja, w rozdziale zatytułowanym „Potęga afirmacji” pisze:

„Afirmacja to pozytywna myśl którą się świadomie wybiera, żeby zaszczepić ją w swoim umyśle w celu uzyskania pożądanego wyniku. Innymi słowy, robisz tak celowo dostarczasz swojej psychice określonych treści. Na pewno może ona wykreować wszystko, co zechcesz, jeżeli tylko dasz jej szansę. Przez powtarzanie możesz zasilić je pozytywnymi myślami i osiągnąć pożądany przez siebie cel. Są różne sposoby posługiwania się afirmacja-mi.

Chyba najprostszą i najbardziej skuteczną, metodą, z jaką się zetknę-łam, jest przepisanie każdej afirmacji 10 czy 20 razy na kartce papieru i zostawienie miejsca po prawej stronie na reakcje (...). Kiedy afirmacja jest już napisana po lewej stronie, wtedy na prawej połowie kartki notuje się wszystkie myśli, uwagi, przeświadczenia, lęki i inne emocje - wszystko, co może przyjść do głowy. Powtarzaj afirmację i obserwuj, jak zmienia się reakcja po prawej stronie. Afirmacja o dużej mocy jest w stanie wydobyć wszystkie negatywne myśli i uczucia tkwiące głęboko w podświadomości. A wtedy powstaje szansa odkrycia, co przeszkadzało Ci osiągnąć cel. Systematyczne przerabianie afirmacji będzie wywierać wpływ na Twoją psychikę, wymazując stare schematy myślowe i powodując trwałe pożądane zmiany w Twoim życiu!

(...) Za każdym razem za pomocą afirmacji udawało mi się odsłonić jakieś negatywne decyzje, które podjęłam w bardzo wczesnym okresie swego życia. Zmieniając te postanowienia nagle poczułam się uwolniona od własnej przeszłości. Nabrałam odwagi, żeby zająć się rzeczami, które w cichości ducha zawsze chciałam robić. Stałam się niezależna materialnie. Całkiem przestałam chorować. A moje związki z mężczyznami są teraz trwałe, wszechstronnie mnie wzbogacają i nie wymagają żadnego wysiłku. Jak łatwo sobie wyobrazić, te zmiany tak mnie zafascynowały, że wprost nie mogłam się doczekać, kiedy podzielę się nimi z przyjaciółmi i wreszcie z klientami. Zaczęłam uważniej słuchać, co ludzie do mnie mówią, dostrzegać ich negatywne myśli, przerabiać je na pozytywne i tą metodą dobierać dla nich afirmacje. Dotychczas nie zdarzyło mi się stwierdzić, żeby ta technika zawiodła wobec kogoś, kto ją zastosował”. (Sondra Ray: „Zasługuję na miłość. Jak dzięki afirmacjom poprawić swoje życie osobiste i seksualne. Agencja Wydawnicza Jacek Santorski & Co, Warszawa 1991, s.8-10)

Jeszcze parę uwag technicznych i przykład, żebyś mógł lepiej zobaczyć, jak posługiwać się afirmacjami. Otóż trzeba je pisać codziennie, mniej ważne przez kilka dni, a zasadnicze, fundamentalne nawet miesiąc i dłużej. Jestem stosunkowo świeżym kierowcą i na początku ułożyłam sobie afirmację „Ja, Ania, prowadząc samochód czuję się pewnie i bezpiecznie”. Mniej więcej po tygodniu zaczęła działać: przestałam się ociągać z wy-chodzeniem z domu, kiedy miałam pojechać gdzieś samochodem, i już nie dręczyły mnie wizje strasznych wypadków, którym ulegam. Teraz niekiedy ten sam lęk odzywa się znowu, ale żeby ustąpił, wystarczy kilkakrotne powtórzenie albo napisanie tamtej afirmacji.

Warto na początku przez parę dni - zgodnie z sugestią Sondry Ray - dzielić kartkę na dwie części i na drugim kawałku po każdej afirmacji zapisywać reakcje. Następnie wybrać z tych reakcji dwie-trzy najważniejsze, przerobić na afirmacje i dołączyć do pierwszej, wyjściowej. Czas na przykład. Ponieważ ostatnio nie najlepiej się czuję, zaczęłam dzisiaj od napisania 15 razy następującej afirmacji: Ja, Ania, z dnia na dzień czuję się lepiej, odzyskuję formę i energię do pracy. Reakcje: Bzdura, przecież to nie zależy ode mnie; Dopiero będę musiała się namęczyć, jeśli zacznę pracować na pełny gaz; A czy to w ogóle war-to? Po co?; I tak nie zarobię tyle, ile mi się należy; Znowu będę musiała udawać pogodną i wesołą. Jak jestem chora, to przynajmniej mogę mieć smutną minę; Może to jednak lepiej nie chorować; Właściwie lubię, jak mi dobrze idzie; To wcale niezły pomysł.

W zanotowanych z prawej strony reakcjach jest materiał na kilka następnych afirmacji, które mogę dołączyć do już napisanej. Są to: „Moje zdrowie i dobra forma zależą ode mnie”, „Ja, Ania, zawsze mogę zrobić sobie przerwę w pracy i odpocząć” „To, co robię, jest sensowne i pożyteczne”, „Zasługuję na godziwe wynagrodzenie i takie będę dostawać”, „Ja, Ania, mam prawo być smutna i zła również kiedy jestem zdrowa”. Wybrałam do dalszej pracy tę o wypoczywaniu i ostatnią, bo wydają mi się najważniejsze.

Chcę tu przytoczyć jeszcze parę przykładów afirmacji z książki Sondry Ray, żeby pokazać, że nie muszą one - jak te dotychczas cytowane - służyć doraźnym, wąskim celom. Moje ulubione to oczywiście tytułowa „Zasługuję na miłość” i dotyczące bezpośrednio poczucia własnej wartości:

Ja..., z dnia na dzień lubię siebie coraz bardziej.

Ja..., jestem tak udana, że mogę podobać się każdemu.

Ja..., staram się teraz być dobry dla siebie.

Ja..., nie jestem pechowcem, tylko wyjątkowym szczęściarzem. I jeszcze dwie - przepraszam za ten natłok - dla dwóch specjalnych kategorii czytelników. Pierwsza dla tych, którzy są zdania, że mają nad-miarową tuszę i muszą się odchudzać: „Wszystko, co zjem, przysparza mi zdrowia i urody”. Druga dla osób samotnych, nieszczęśliwych z powodu braku partnera: „Ja..., jestem teraz gotów, żeby w moim życiu zjawiła się taka kobieta, jakiej zawsze pragnąłem” albo „...taki mężczyzna, o jakim marzę”.

Mogłabym, prawdę mówiąc, poświęcić sprawie afirmacji całą książkę, więc muszę się choć trochę ograniczać. Dlatego jeszcze tylko kilka słów o sposobach ich układania i stosowania. Afirmacji nie trzeba daleko szukać: sprawdź, co o sobie myślisz i zamień myśli negatywne na pozytywne. „Nie potrafię...” na „coraz lepiej mi idzie...”, „nie zasługuję...” na „jestem wart...”, „nikt mnie nie lubi” na „wszyscy kochają mnie i ubiegają się o mnie”.

Dalej: z afirmacjami jest jak z aspiryną - nie zażywane nie skutkują. Chcesz mieć efekty, pisz je. Można też powtarzać w myśli lub jeszcze lepiej głośno, zwłaszcza w chwilach, kiedy masz wolną głowę i zajęte ręce, na przykład przy zmywaniu naczyń albo goleniu. Jazda autobusem, stanie w kolejce to też dogodne momenty. Z tym że pisanie daje lepsze skutki, bo angażuje więcej zmysłów. Dobrze jest również nagrać sobie afirmacje na magnetofon - mogą być także w trzeciej osobie (na przykład „Kasia jest bardzo zgrabna”), bo w takiej formie docierały do nas negatywne komunikaty - i słuchać choćby w łóżku przed snem.

Oprócz afirmacji Uważam, że afirmacje są najskuteczniejszą z „domowych” - nie wymagających pomocy psychoterapeuty - metod przekształcania swojego myślenia, a w ślad za nim i życia. Ale chcę krótko powiedzieć też o innych sposobach, bo może akurat któryś z nich Ci się przyda. Pierwszy to chwalić siebie samego. Po raz kolejny namawiam do tego, żeby brać przykład z dzieci. Często podsłuchuję własne i nieraz zdarza mi się słyszeć podniecony szept: „Udało się! Udało!” albo „Ale mi fajnie wyszło!”. Podejrzewam, że jesteś z tych, co za niepowodzenia obwiniają tylko siebie, natomiast swoje sukcesy skłonni są uważać za dzieło przypadku albo innych ludzi. Dlatego zachęcam Cię, żebyś nie zostawiał żadnego, nawet drobnego powodzenia bez pochwalenia się za nie. Możesz nie doczekać się uznania od innych - pamiętasz, co mówiłam o niedobrej tradycji, która każe unikać pochwał, rezerwując je tylko na wielkie okazje. Zresztą o niektórych Twoich sukcesach wiesz tylko Ty sam. Z trudem przychodzi Ci załatwianie spraw w urzędach, a dzisiaj zdobyłeś dwa papierki; nie umiesz zmusić się do odpisywania na listy, ale wysłałeś kartkę z pozdrowieniami; zwykle ubieranie dzieci trwa długo i denerwujesz się przy tym, teraz poszło Ci spokojnie i sprawnie. Nie są to oczywiście wielkie wydarzenia i nawet trudno byłoby dopominać się, żeby ktoś je zauważył. Ale Ty wiesz i możesz nie pozostawiać ich bez skwitowania ja-kimś wyrazem uznania dla siebie samego.

Możesz posunąć się o krok dalej w dbaniu o siebie. Otóż Ty sam możesz dawać sobie nagrody i sam pocieszać się w trudnych chwilach. Jeżeli coś Ci się udało - przeszedłeś trudny sprawdzian, załatwiłeś sobie pracę, zdobyłeś się na powiedzenie ważnej osobie, że nie chcesz być przez nią źle traktowany, skończyłeś robić półkę zaczętą dwa miesiące temu - koniecznie wymyśl dla siebie jakąś nagrodę. To nie musi być nic wielkiego: kup sobie ładne skarpetki lub wymarzoną książkę, zjedz lodowego Snickersa albo piękną brzoskwinię, idź na mało ambitny film czy do wesołego miasteczka. Ważne, żeby to było coś, co lubisz, i żeby było jasne, że to w nagrodę.

Teraz od drugiej strony: spotkało Cię coś przykrego. Bolesne borowanie u dentysty, niemiła rozmowa z narzeczonym, pominęli Cię przy awansach i podwyżce, znowu zabrali się do kucia ścian w Twoim bloku, jesteś w dołku psychicznym bez wyraźnego powodu - taktyka ta sama. Zrób coś, co sprawi Ci przyjemność, zadbaj o siebie. Sprawdziłam na sobie i innych, to działa! Agatka, moja młoda przyjaciółka, kobieta w wieku późno-szkolnym, a więc bez własnych źródeł dochodu, kupuje sobie w takich chwilach na po-cieszenie ładną chusteczkę do nosa.

Wszystkie te pochwały i nagrody zmierzają do jednego: żebyś sam sobie udowodnił, że jesteś ważny. A kiedy już przestaniesz mieć siebie za nic i zaczniesz dobrze traktować, inni na pewno się dołączą. To znana prawidłowość: kiedy chcesz zmienić na lepsze nastawienie świata zewnętrznego, zacznij od stosunku do samego siebie.

Inna możliwość zmiany myślenia na własny temat to koncentracja na swoich mocnych stronach. Jeśli zatruwa Ci życie fakt, że masz brzydkie nogi to znajdź jedną lub dwie cechy, które Ci się u siebie podobają i zacznij trening przeciwstawiania się myślom o nogach za pomocą zdania: „Ale przecież mam piękne oczy i ładne ręce”. Dla myśli „nie umiem gotować” przeciwwagą może być „jednak dobrze sprzątam”, a lekarstwem na „jestem marnym pracownikiem” - „za to dobrą matką”. Masz wtedy szansę poprawić bilans, rozpamiętywanie minusów przynajmniej w pewnym stopniu równoważąc przypomnieniem o plusach.

Znam jeszcze jeden, doraźny sposób usuwania złych myśli ze świadomości. Jest on tak prosty, że przedstawiam go z pewnym zażenowaniem. Otóż gdy tylko pojawią się w głowie, trzeba zacząć śpiewać albo chociażby nucić jakąś melodię. I ta technika - jak dwie poprzednie - wykorzystuje taką oto cechę ludzkiego umysłu: w naszej świadomości może zmieścić się naraz tylko jedna myśl. Kiedy zaczynasz myśleć o czym innym, to siłą rzeczy wyrzucasz z głowy to, co było tam poprzednio. Właśnie dlatego można sterować swoim myśleniem, przestawiać je na lepsze tory.

Przecież można się upomnieć Czy wiesz, że możesz się upomnieć o aprobatę i docenienie, kiedy uważasz, że Ci się należy? Rozumiem, boisz się, że ktoś Cię zgasi i zamiast ciepłej, życzliwej reakcji zostaniesz potraktowany zimno i pogardliwie. Rzeczywiście ryzykujesz, ale są możliwości zmniejszenia ryzyka. Jeden ze sposobów to zacząć od rzeczy, których jesteś absolutnie pewien. Asekurujesz się w ten sposób, bo zdanie innych może Cię zranić tylko wtedy, gdy sam masz wątpliwości. Gdyby Ci ktoś powiedział, że masz zielone włosy, pomyślałbyś, że to wariat, chociaż pewnie na wszelki wypadek zerknąłbyś w lustro. Inny sposób polega na tym, żeby nie pytać, tylko zwracać się o potwierdzenie. Nie „Czy mi w tym ładnie?”, tylko „Zobacz, jak mi w tym do twarzy!”. Nie „Smakuje wam?”, tylko „Ugotowałam dzisiaj dla was pyszną zupę”. Nie „Jak mi poszło?” tylko „Uważam, że mi poszło świetnie”. Albo jeszcze bardziej wprost: „Proszę mnie pochwalić”. Warto zainwestować pewien wysiłek w tym kierunku zwłaszcza w kontaktach z ludźmi, z którymi jesteś na codzień: z rodziną, kolegami z pracy, z dziećmi. Z początku będziesz się czuć głupio, ale z czasem najpewniej zdołasz ich nauczyć, żeby Cię chwalili. Spróbuj raz-drugi, może wyniki będą zachęcające. Tylko nie zapominaj o tym, że ich też trzeba chwalić, jeśli mają się przyzwyczaić do takiego stylu Waszych wzajemnych stosunków.

Opowiadała mi pewna kobieta, jak latami cierpiała z tego powodu, że jej mężczyźni - ojciec, mąż i syn - wiecznie krytykowali pieczołowicie przygotowywane dla nich obiady. Cóż poradzić, właśnie tutaj miała ulokowane ambicje i ich niezadowolenie stawiało pod znakiem zapytania jej samopoczucie w roli córki, żony i matki. Miała mnóstwo pracy w domu i zajęć zawodowych, więc tym bardziej oczekiwała, że docenią jej starania. Doradziłam jej taktykę opisaną przed chwilą i udało się! Ojciec po raz pierwszy po obiedzie - zamiast z ponurym wyrazem twarzy odsunąć od siebie talerz - powiedział „dziękuję”, czym wprawił ją w radosne osłupienie. Mąż zaczął zjawiać się w kuchni, gdzie jadali, z pytaniem: „Co mamy dzisiaj dobrego na obiad?”. A syn coraz rzadziej mówi „nie lubię” albo „nie będę tego jadł”.

Pamiętam inny, bardzo wymowny przykład mego przyjaciela z dawnej pracy, niesłychanie zdolnego i ogromnie pracowitego, ale wiecznie skwaszonego, ponieważ - jak twierdził - nikt nigdy nie wyrażał się dobrze o tym, co zrobił, i wszyscy traktowali go jak klasycznego młodszego kolegę. Zbieg okoliczności sprawił, że kilkakrotnie podczas dyskusji w zespole musiał użyć jako argumentu informacji o swoich kompetencjach i przypomnieć parę najlepszych rzeczy, jakie wykonał. Inni słuchali tego z szacunkiem i uwagą i chyba czegoś go to nauczyło, bo zamiast złościć się w kącie zaczął od czasu do czasu spokojnie przypominać, co potrafi. Po paru miesiącach uprzytomniłam sobie, że po sfrustrowanym młodszym koledze nie zostało śladu, a w swoim gronie mamy współpracownika pewnego swoich racji i otoczonego uznaniem.

Nie puszczaj mimo uszu tego, co mówią inni Pamiętasz, co mówiłam o filtrach, które lepiej przepuszczają te informacje z zewnątrz, które są zgodne z Twoim wcześniejszym nastawieniem? Jeśli uważasz, że jesteś nie w porządku, nie taki jak należy, wówczas wyłapujesz z otoczenia głównie sygnały, które to potwierdzają. Ale skoro już o tym wiesz, możesz świadomie nastawić się na odbiór tych słabiej słyszalnych czyli lepszych i nawet je wzmacniać. Byłeś na przyjęciu, część obecnych potraktowała Cię obojętnie, ale nie-którzy wyraźnie ucieszyli się na Twój widok. Przypomnij sobie, kto był zadowolony przy poprzedniej podobnej okazji i kiedy jeszcze miałeś po-czucie, że jesteś mile widziany. Panie niech sumiennie kolekcjonują przejawy męskiego zainteresowania, do prób nawiązania rozmowy w pociągu włącznie. Pechowcy niech zrobią rejestr sytuacji, kiedy fortuna uśmiechnęła się do nich. Musisz uświadomić sobie, co naprawdę mówią i dają Ci do zrozumienia ludzie na Twój temat.

Po prostu potrzebujesz - jak każdy - aktualnych informacji o sobie, jeśli masz przestać polegać na tym, co tępo i uporczywie odtwarza się na Twojej starej płycie. Nie jest łatwo zapytać drugiego człowieka: „Jak ci ze mną jest?” albo „Czy mnie lubisz? A za co?”. Zdarzają się jednak takie momenty szczerych nocnych rozmów z przyjacielem czy długiej wspólnej podróży, kiedy można o to zagadnąć. A już na pewno warto, nawet bez specjalnego pretekstu, dowiadywać się o to od najbliższych i kochanych. Tylko nie w momentach napięcia czy złości, bo wtedy górę muszą wziąć pretensje.

Takie „informacje zwrotne” od innych są jedną z najważniejszych technik zmiany autoportretu stosowanych w grupowej psychoterapii. Jestem pod świeżym wrażeniem z ostatniego weekendu: spotkaliśmy się z grupą trzeźwych alkoholików i ich żon z pewnego Klubu Abstynenta, którzy od paru lat przyjaźnią się ze sobą i żyją - tak to określali - jak w rodzinie. Zaproponowaliśmy im na zakończenie, żeby każdy wysłuchał od wszystkich członków grupy informacji o dwóch rzeczach, jakie się w nim podobają, i dwóch, które się nie podobają. Trochę się tego bali, ale później wszyscy byli uszczęśliwieni. Mówili, że mimo dobrej znajomości i częstych kontaktów jeszcze nigdy nie dowiedzieli się tyle o sobie i że nie przypuszczali, jak dobrze inni o nich myślą.

W naturalnych, nieterapeutycznych sytuacjach prawie nigdy nie ma do te-go okazji. Czasami na obozach harcerskich czy Oazach robi się podsumowanie dnia z podziękowaniem dla tych, którzy coś dobrego dzisiaj dla mnie zrobili. Niektóre małżeństwa zachowały z czasów pierwszego zakochania zwyczaj mówienia sobie o miłości i ważności dla siebie nawzajem. Niekiedy przeglądu wspólnej przeszłości dokonują osoby sposobiące się do śmierci. Są to wszystko rzadkie, wyjątkowe sytuacje. Normalnie jesteś skazany na domysły albo przypadkowe strzępki informacji. Mogę Cię tylko zachęcać: nie zamykaj oczu i uszu. Nawet z tych strzępków da się złożyć obraz bardziej prawdziwy niż Twoje utrwalone dawno te-mu przeświadczenie. Ważne jest nie tylko to, co możesz usłyszeć, ale przede wszystkim inne sygnały - oczy rozjaśnione na Twój widok, oznaki troski i pamięci, żywe zainteresowanie słuchacza, kiedy mówisz o sobie.

„Wymazywanie” starych nagrań Sposoby, o których dotąd była mowa, polegały na wprowadzaniu nowych treści w miejsce starych niekorzystnych. Teraz chcę opowiedzieć o tym, jak można usuwać obciążenia z przeszłości. Tam świeży zapis nakładał się na dawny, tu idzie o jego wymazanie. Ażeby mogło do tego dojść, musimy mieć możliwość odreagowania przykrych przeżyć związanych z określonym zdarzeniem czy serią zdarzeń z przeszłości.

Owo odreagowanie polega na ujawnieniu uczuć, którym dotąd nie pozwalałeś dojść do głosu. Załóżmy, że kiedy byłeś mały, musiałeś na jakiś czas rozstać się z matką, ponieważ poszła do szpitala. Nie mogłeś wtedy smucić się, płakać i protestować, bo dorośli wokół Ciebie - ojciec, babcia, inni krewni - sami byli zdenerwowani i smutni i starali się jak najszybciej Cię uspokoić. Stłumiłeś więc swoje bolesne uczucia, które latami tkwiły ukryte w zakamarkach Twojej psychiki, pozostawiając Cię w poczuciu, że widocznie nie jesteś aż tak ważny, skoro można Cię niespodziewanie opuścić.

Gdybyś chciał dzisiaj stworzyć sobie okazję do odreagowania skutków tamtych zdarzeń - a w konsekwencji zmienić to poczucie, które zatruwa Ci życie - musiałbyś nie tylko opowiadać o tym, pewnie wiele razy, ale też wypłakać cały ból, jaki wtedy przeżywałeś. Czasami robimy to w samotności, łkając w poduszkę, czasami oglądając film, w którym los bohaterów jakoś przypomina nasz własny. Ale najbardziej pomocna w odreagowaniu jest życzliwa obecność innego człowieka, który jest uważny i skoncentrowany na Tobie, rozumie Cię i nie stara się uspokoić. Trudno o kogoś takiego, zresztą samemu też niełatwo się zdecydować, bo od maleńkości konsekwentnie uczono nas powstrzymywania się od płaczu. Kiedy się uderzyłeś albo spotkała Cię inna przykrość, dorośli na wyprzódki zaczynali Cię uspokajać.

„W jednych rodzinach ów tekst mógł brzmieć tak: `No już, no już, nie płacz (buju, buju). No już, no już, nie płacz, nie płacz'. W innych słyszeliście coś w rodzaju: `W porządku, synu, weź się w garść! Nie ma co płakać nic ci z tego nie przyjdzie. Co się stało, to się nie odstanie. Już, w porządku!' itd.

Inne wersje, jakie znacie z własnego doświadczenia albo z opowiadań, to między innymi: `Cicho bądź! Przestań płakać albo tak dostaniesz, że na-prawdę będziesz miał powód do płaczu'; `Proszę cię, przestań płakać, bo robisz mamie przykrość'; `Patrz, jaki ładny obrazek! Śliczny, prawda? Lepiej sobie obejrzeć ładny obrazek niż płakać, prawda?' W miłych lub szorstkich słowach i tonie zmuszano każdego z nas, kiedy coś nas zraniło, do hamowania uzdrawiających procesów. Zwykle pojedyncza wymówka nie wystarczała do powstrzymania następnych prób pozbycia się cierpienia; ale za każdym razem nieodwołalnie zdarzało się to samo: kiedy zwracaliśmy się do jakiejś osoby, zaczynaliśmy odreagowywać i uwalniać się od doznanego bólu, ktoś mówił - najczęściej ten dorosły, u którego szukaliśmy wsparcia - że powinniśmy stłumić swoje uczucia i nie obnosić się z nimi”. (Harvey Jackins: W pełni ludzkich możliwości. Teoria Wzajemnego Pomagania. Rational Island Publishers, Seattle /w druku/, s. 78-79).

Rzadko można usłyszeć: „Wypłacz się, będzie ci lżej”. Raczej wszyscy wokół nawet w przypadku wielkiego nieszczęścia namawiają, żeby wziąć się w garść, zająć czym innym, obnosić pogodną twarz. Nawet mówienie o bólu czy cierpieniu jest na ogół źle widziane. Dobry słuchacz - taki, który nie wyśmieje i nie zbagatelizuje, nie będzie wtrącać się ze swoimi kłopotami, podsuwać rozwiązań, oceniać ani zmieniać tematu - zdarza się niezwykle rzadko. A właśnie tego potrzebujemy: nie tylko wypłakać ale i wypowiedzieć swój smutek, gorycz, lęk. Bowiem mówienie, jeśli towarzyszą mu emocje, jest również formą odreagowania.

Podobnie śmiech. Oglądając komedie Chaplina nie zdajemy sobie sprawy, że zaśmiewając się do rozpuku odreagowujemy wstyd, lęk przed ośmieszeniem, rozmaite obawy i napięcia. Mówimy nawet „nerwowy chichot” o takim śmiechu, który służy wyrzucaniu z siebie napięcia. A pamiętasz, jak bez końca zarykiwaliście się z byle czego wieczorami na kolonii albo innym zbiorowym wyjeździe? Wiadomo, że po takim „seansie śmiechu” człowiek czuje się znacznie lepiej.

Zdarzyło Ci się też na pewno nieraz zetknąć z odreagowaniem złości. Klasyczny przykład to facet obsztorcowany przez szefa, który po powrocie z pracy pod dowolnym pretekstem zaczyna wściekać się na domowników. Sam zresztą wiesz, co się dzieje, kiedy powiedzmy w urzędzie zostałeś potraktowany jak śmieć: wewnętrzne ciśnienie, żeby wyrzucić z siebie złość jest tak duże, że niecierpliwie szukasz słuchacza, przed którym mógłbyś ciskać się, wymachiwać rękami, pokrzykiwać.

Wreszcie drżenie, które jest odreagowaniem lęku. Kiedy się dzieje coś strasznego - albo chwilę później, gdy zagrożenie mija i już można skupić się na sobie - czasem drżą nam kolana lub trzęsie się broda, jakbyśmy szczękali zębami. Mamy tak mocno wbudowany zakaz pozwalania sobie na coś takiego, że zdarza się nam nie przestrzegać go tylko w sytuacjach rzeczywiście skrajnych: podczas pożaru, napadu, wypadku. Dlatego ten rodzaj odreagowania można zobaczyć częściej w grupie terapeutycznej, gdzie każdy rodzaj przeżywania jest dopuszczalny, niż w życiu. Skoro wiadomo już, na czym polega odreagowanie, chcę jeszcze poradzić Ci, jak z niego korzystać. Otóż przede wszystkim - nie powstrzymywać, jeśli tylko warunki na nie pozwalają. Osobiście bardzo bronię swojego prawa do płaczu i tego samego domagam się dla moich dzieci. Jeżeli trafię w kinie na „wyciskacz łez”, staram się pójść drugi raz w celach leczniczych. Moi domownicy, przyjaciele, współpracownicy przyzwyczaili się do tego, że często płaczę. Kiedy ktoś usiłuje uspokoić którąś z moich płaczących córek, cierpliwie tłumaczę, żeby nie przeszkadzać, bo jest im to potrzebne. Nie jest stosownym momentem narada u kierownika ani imieniny cioci, ale sam ze sobą czy z bliskim człowiekiem możesz pozwolić sobie na łzy, bo one uzdrawiają.

Ten leczący mechanizm odreagowania, powodujący wymazywanie starych zapisów w Twojej psychice, jest naturalny i odruchowy. Kolejny raz odwołam się do tego, jak zachowują się małe dzieci, zanim zostaną nauczone po-wstrzymywania naturalnych reakcji. Płaczą całym ciałem, wrzeszczą wymachując rękami i nogami, zaśmiewają się do rozpuku, lata im broda, a kiedy już potrafią mówić i spotka je coś przykrego, są gotowe gadać, gadać i gadać. Zanim nie nauczą się, że to brzydko, nie wypada i w ogóle bez sensu.

Na szczęście zdolność do odreagowania można odzyskać. Wystarczy dać mu szansę, czyli zapewnić sobie dobrego słuchacza i bezpieczne warunki (żeby nikt nie podglądał, nie przerywał itp.), a odreagowanie przyjdzie samo, jeżeli zdecydujesz się poruszyć jakiś bolesny temat z przeszłości. Może być konkretny, jeśli na przykład byłeś bity lub upokarzany jako dziecko i zechcesz o tym komuś szczegółowo opowiedzieć. Może też być ogólny: opowieść o Twoim życiu, dzieciństwie, rodzinie, o przykrych zdarzeniach, dotkliwych stratach czy porażkach.

Twoja mądra psychika sama wybierze z tego ogólnego tematu takie wątki, które potrzebujesz odreagować. Gdybyś spróbował, przekonałbyś się, że opowieść na ten sam temat za każdym razem będzie inna. Dlatego jeśli widzisz, że ktoś bliski mówi o czymś z przejęciem i zbacza z zapowiedzianego tematu, nie trzeba zwracać mu uwagi - najpewniej zdrowy instynkt prowadzi go we właściwą stronę. Od siebie też nie musisz w podobnych sytuacjach wymagać żelaznej logiki, bo kieruje Tobą logika emocjonalna. Prawie zawsze w grupach, które prowadzę, próbuję uczyć ludzi odreagowywania obciążeń z przeszłości. Najpierw ustalamy temat, na przykład „Kiedy byłem dzieckiem...”. Potem proszę ich, żeby usiedli w parach i uzgodnili, kto z nich będzie mówił pierwszy, a kto drugi. Żeby następnie po-dzielili dostępny czas na pół - 10-15 minut to już jest wartościowy kawałek czasu - i żeby najpierw jedna osoba opowiadała, a druga patrzyła na nią i słuchała nie przerywając, nie komentując i nie radząc (dobrze jest też wziąć mówiącego za rękę). Zaś po upływie pierwszej części umówionego czasu mają zamienić się rolami.

Zawsze znajdą się jakieś osoby, które protestują, że kwadrans to dla nich za dużo, a potem dziwią się, że to już koniec. Widzę, jak bardzo brakuje im tego, żeby wyrzucić z siebie swoją trudną przeszłość jak czasem żywo gestykulują, śmieją się albo ocierają łzy. I zawsze mówią, że im to przynosi ulgę. Niejednokrotnie długo w noc rozmawiają ze sobą da-lej, już poza grupą.

Często zdarzało mi się również zalecać coś podobnego parom małżeńskim:

dwa razy w tygodniu po położeniu dzieci spać mieli - każde przez pół godziny - opowiadać drugiemu historię swego życia rozpoczynając od najwcześniejszych wspomnień. Liczyłam nie tylko na to, że w świetle przeszłości różne pozornie nieuzasadnione zachowania i reakcje partnera staną się zrozumiałe. Uważam również, że jest to okazja do odreagowania uczuć, które - zalegając w psychice od dawna - utrudniają im wzajemne kontakty.

Pamiętam pacjentkę, której mąż bardzo się złościł, że po zmroku zawsze prośbą i groźbą zatrzymuje go w domu - widział za tym brak zaufania i podejrzenie o niewierność. Zrozumiał, że ona się zwyczajnie boi, dopiero kiedy odnaleźliśmy w jej życiorysie straszną wojenną noc, gdy jako kilkuletnia dziewczynka z młodszym bratem i babcią, w domu oddalonym od wsi, przez parę godzin w poczuciu pełnej bezsilności słuchała dobijania się do drzwi jakiegoś mężczyzny.

Umówiłam się z nimi, że on będzie wykorzystywał swoje pół godziny na mówienie o tym, o czym zechce, zaś ona - zaapelowałam do niego o cierpliwość - będzie za każdym razem opowiadać tamto zdarzenie tak szczegółowo, jak tylko zdoła sobie przypomnieć. Potrzeba było pięciu czy sześciu razy, żeby przestała bać się zostawać sama w domu kiedy jest ciemno. Nawiasem mówiąc, przy okazji pozbyła się też bezsenności, która dręczyła ją zawsze, ilekroć mąż wyjeżdżał w delegację, do czego wcześniej się nie przyznawała, bojąc się posądzenia o zazdrość. Gdybyś chciał skorzystać z tego sposobu, musisz przestrzegać paru reguł. Przede wszystkim uzgodnij z osobą, którą upatrzyłeś sobie na słuchacza, czy akurat ma czas i wolną głowę. „Chciałbym Ci opowiedzieć coś o sobie. Masz dla mnie pół godziny? Chodzi mi tylko o to, żebyś mnie wy-słuchał” - z grubsza tak mogłoby wyglądać to uzgodnienie. Poza tym trzy-maj się wyznaczonego czasu. Na końcu podziękuj za wysłuchanie i zaproponuj, że teraz lub w innej umówionej chwili Ty jesteś gotów zrewanżować się tym samym.

Wiesz, zawsze marzyłam o tym, żeby wydostać się spod władzy duchów przeszłości i wziąć swoje życie we własne ręce. Okazało się, że wiedza o odreagowaniu i sposobach przestawiania się na pozytywne myślenie, zwłaszcza o afirmacjach, umożliwia mi to w coraz większym stopniu. Może Ty też spróbujesz? Kolejnym krokiem - po zadbaniu o swoje wewnętrzne nastawienia - może być zajęcie się tym, co jest na zewnątrz, mianowicie środowiskiem, w jakim przebywasz.

Trujące otoczenie Zacznę od historii mojej przyjaciółki Misi, która przez ostatnie parę lat chodzi do pracy jak na ścięcie. Zawsze się denerwuje, rozmyśla, co ją tam złego spotka, rozpamiętuje nieprzychylne uwagi koleżanek. Często mam wrażenie, że po powrocie do domu nie rozstaje się z tamtymi problemami, które nawet we śnie jakoś ją gnębią. Zresztą kiepsko sypia i w nocy zastanawia się, jak powinna ustawić się wobec szefowej. Cała sprawa nabrała już niemal rozmiarów obsesji. Ale na wszelkie moje sugestie, że-by rozejrzała się za inną pracą, Misia reaguje źle. Jest podobnie bezradna wobec teściów: utrzymuje z nimi regularne kontakty, mimo że nie są dla niej w żadnym stopniu budujące. Zawsze jest na-rażona na uszczypliwe uwagi, próby udowodnienia, że wszystkie jej pomysły na życie są bez sensu, że źle wychowuje dziecko, a jeszcze na dodatek nie umie się ubrać. Co tu mówić o wizytach - obowiązkowo co tydzień nie-dzielny obiad - kiedy każdy telefon teściowej wytrąca ją z równowagi na parę godzin. Przy czym takie telefony bywają prawie codziennie, a czasem kilka razy w ciągu dnia.

Jedyna rada, jaką mam dla Misi i osób jej podobnych, to odciąć się od trujących wpływów. Najpierw trzeba rozejrzeć się dookoła i sprawdzić: czy ludzie, z którymi się widuję, pomagają mi myśleć o sobie dobrze, czy wręcz przeciwnie. Czasami trudno bywa nawet zacząć zastanawiać się nad tym, bo nasze prawdziwe odczucia przesłania jakiś ogólnie słuszny pogląd, na przykład: jak może mi być źle u rodziców, przecież dziecku u mamy zawsze musi być dobrze; albo: Nowakowie to tacy kulturalni ludzie, powinniśmy się z nimi widywać. Nieraz ciężko się przebić przez tego typu przekonania.

Żeby odróżnić „trujące” otoczenie od „pożywnego”, musisz zadać sobie dwa pytania. Pierwsze: co w danym miejscu słyszę na swój temat, jakie komunikaty do mnie docierają? Jeżeli głównie typu „źle postępujesz”, „głupio myślisz”, „brzydko wyglądasz” oraz pretensje i pouczenia; jeśli spotyka Cię tam głównie brak zrozumienia i nigdy nikt nie staje po Twojej stronie - zastanów się, czy czasem nie warto zrezygnować z tych kontaktów albo przynajmniej poważnie je ograniczyć. Druga ważna kwestia: jak reagujesz na towarzystwo tych ludzi lub tej osoby. Czy na przykład masz poczucie, że jesteś ciężki czy lekki? Czy często boli Cię wtedy głowa albo brzuch? Czy ktoś Cię tam uważnie słucha? Czy są jakieś wyraźne oznaki zadowolenia, kiedy się pojawiasz? U siebie zaobserwowałam pewną charakterystyczną reakcję: w miejscach, które mi nie służą, mam zwolnione ruchy, tak jakby było mi trudno podnieść rękę czy nogę. Kiedy się na tym łapię, zaczynam uważnie przyglądać się całej tej sytuacji i zastanawiać, czy mam tam jeszcze zostać, czy raczej wyjść.

Szczególnie trudno odciąć się od trujących wpływów szerszego kręgu rodzinnego: rodziców, teściów, dalszych krewnych. Często widzę, jak zupełnie dorośli, samodzielni ludzie, którzy mają już własne potomstwo, zachowują się tak, jakby dali im uprawnienia do wtrącania się i swobodnego wyrażania swoich niepochlebnych opinii. Jakby istniała cicha umowa, że rodzinie nie można w tym miejscu powiedzieć „stop, nie życzę sobie te-go”. I zdecydować, że do podtrzymania więzi rodzinnych wystarczy Boże Narodzenie i Wielkanoc plus może jeszcze imieniny dziadka. Przeczytałam kiedyś stosy pamiętników, przysłane na konkurs „Moje małżeństwo i rodzina” i utkwił mi w pamięci jeden z nich. Młoda mężatka pisała, jak parę razy w tygodniu przychodzi do niej teściowa, zagląda we wszystkie kąty, nawet do garnków i do szaf, nie szczędząc cierpkich uwag. Muszę powiedzieć, że dla mnie ta historia zabrzmiała naprawdę przerażająco. W podobnych przypadkach zachęcam Cię do kierowania się zasadą ujętą w angielskim przysłowiu „Mój dom to moja twierdza”. Masz możliwość wyboru, możesz tam wpuszczać tylko swoich sprzymierzeńców. A jeśli zdecydujesz się pozwolić wejść komu innemu, to na wyraźnie określonych przez Ciebie zasadach. Proszę bardzo, herbata albo kawa, po-bawić się z dzieckiem ale naprawdę świat się nie zawali, jeżeli powiesz:

„Kuchnia i sypialnia nie jest dla gości” albo „O szóstej mamy coś ważne-go do zrobienia, więc serdecznie zapraszam do za dziesięć szósta, a potem już musimy zająć się naszymi sprawami”. I o 17.50 przypomnieć, że taka była umowa.

Boisz się narazić, jeżeli zrobisz coś takiego? Przecież naprawdę nic nie tracisz - z pewnością chodzi o kogoś, kto i tak niezbyt Cię szanuje (a może zacznie, kiedy okaże się, że nie może swobodnie chodzić Ci po głowie?). W rzeczywistości grozi Ci nie to, że stracisz dobrą opinię, tylko złudzenie, że uda Ci się na nią zasłużyć. Rozmawiając z ludźmi przekonałam się, że najtrudniej ograniczyć kontakty z własnymi rodzicami. I nie tylko z powodu normy społecznej czy też obyczaju. Do ponawiania kontaktów, które już tyle razy okazały się trujące, przyciąga nas jak magnes nadzieja, że uda się otrzymać od nich coś, czego się nie dostało w dzieciństwie. Może teraz zauważą, docenią, zaczną kochać? Często nie do końca zdajemy sobie sprawę, że takie dziecinne nadzieje na otrzymanie miłości i uznania przetrwały do dziś. Tylko że skoro przez tyle lat ich spełnienie się nie powiodło, to trudno - trzeba rozstać się z iluzjami i zacząć szukać gdzie indziej.

Jak zapewnić sobie wsparcie?

W tej sprawie masz zapewne bardzo słabą wyobraźnię, ponieważ - jak przypuszczam - rzadko kiedy ktoś Cię rozumnie wspierał. Teoretycznie wiemy, że od tego mamy przyjaciół, ukochanych czy rodziców, żeby byli gotowi pomóc, podbudować, dodać otuchy. W praktyce bywa z tym bardzo różnie. Zawsze zazdrościłam ludziom, których najbliżsi poczuwali się do towarzyszenia im w trudnych sytuacjach: chodzili z nimi do dentysty, tkwili na korytarzu podczas egzaminów - im trudniejszy moment, tym większą otaczali troską i życzliwością.

Niestety, w moim otoczeniu częściej spotykam wyznawców zasady „każdy powinien radzić sobie sam”. Jeżeli dorastałeś w takim przekonaniu, to nic dziwnego, że kiedy dzisiaj masz kłopoty albo chandrę, wstyd Ci nie tylko poprosić o pomoc (choćby „pobądź trochę ze mną, bo jest mi smutno”), ale nawet przyznać się, że coś Cię gnębi. To pierwsza bariera utrudniająca otrzymanie wsparcia. Zapominasz o tym, że wszyscy - nawet najwspanialsze okazy doskonałego zdrowia psychicznego - mają swoje „dołki”, załamania, momenty bezradności i beznadziejności. Drugą barierą jest przeświadczenie, że nie jesteś tego wart i nic Ci się nie należy. To oczywisty nonsens: wsparcie należy Ci się po prostu dlatego, że go potrzebujesz - i nie wymaga to żadnych dodatkowych uzasadnień.

Wreszcie trzecia bariera - poczucie, że wokół Ciebie nie ma nikogo, kto byłby gotów zainteresować się Twoim samopoczuciem, poświęcić Ci trochę czasu, kto Cię naprawdę lubi czy kocha. Że nie ma żadnego grona ludzi, w którym Ty autentyczny, ze swoimi kłopotami i problemami mógłbyś znaleźć dla siebie miejsce. Słyszałam to dziesiątki razy i tyleż razy zachęcałam do rozpoczęcia poszukiwań i prób. I przekonałam się, że kiedy człowiek jest gotów przyznać się przed sobą, że potrzebuje innych ludzi, i zacz-nie się rozglądać - inni wyczuwają to i zbliżają się do niego. Więc jeśli potrzebujesz dobrych, dowartościowujących kontaktów, a masz ich mało albo nie masz wcale, to najpierw zrób przegląd swoich starych oraz obecnych znajomości i przyjaźni, żeby sprawdzić, czy nie warto nie-których z nich odnowić albo wzmocnić. Miła koleżanka szkolna ma dwójkę małych dzieci i nie chcesz sprawiać jej dodatkowych kłopotów? Ależ nie-wykluczone, że ona marzy, żeby ktoś wpadł do niej pogadać. U kuzyna, którego lubisz, nie byłeś już trzy lata i czujesz się nie w porządku? Całkiem możliwe, że jemu też jest przykro, że się nie widujecie. Chętnie zaprosiłbyś na imieniny parę osób z pracy, ale nie ma takiego zwyczaju. To dlaczego Ty nie miałbyś go wprowadzić?

Rozejrzyj się, popróbuj, włóż w to trochę wysiłku. Nastaw się, że nie wszystkie próby pójdą Ci równie dobrze, pewnie się zdarzy parę niewypałów. Cała sztuka polega na stworzeniu sobie możliwości wyboru, bo przecież widać, kogo Twoja obecność cieszy, a komu ciąży. Tylko pamiętaj, że inni też mogą mieć kompleksy, więc musisz zdobyć się na trochę inicjatywy: zapytać, czy możesz wpaść, zaproponować kawę u siebie, zaprosić na spacer.

Jest tutaj jeszcze jedna ważna rzecz: nie tylko nie rób drugiemu, co Tobie niemiło, ale i odwrotnie - rób to, co byłoby miłe dla Ciebie. Chcesz, żeby ktoś był z Tobą szczery i otwarty, więc pierwszy zdobądź się na szczerość. Chcesz, żeby Cię wysłuchał, więc zacznij od uważnego słuchania. Chcesz usłyszeć coś życzliwego o sobie, więc sam raz i drugi powiedz coś miłego. Może efekty nie będą natychmiastowe, ale wkrótce przekonasz się, że to skutkuje.

Zadbaj o swoich bliskich, a oni zadbają o ciebie Czasami trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeżeli tkwisz w małżeństwie, gdzie uczucie wygląda na mocno już wystygłe albo też toczy się nieustająca wojna; jeśli z rodziną czujesz się obco; jeżeli Twoje dzieci są z Tobą w ostrym konflikcie. Wiem to na pewno: poza nielicznymi wyjątkami dowartościowanie bliskich osób zmienia sytuację na lepsze. Chcę Ci za-proponować parę - zresztą dość oczywistych - sposobów jak to robić. Z jednym zastrzeżeniem: żadnego fałszu, bo wtedy najbardziej finezyjne metody nie skutkują.

Nawet w bardzo wrogich układach są lepsze momenty, kiedy ciepło myślisz o drugiej osobie, czujesz, jak ważna jest dla Ciebie, coś Ci się szczególnie spodobało albo Cię ujęło. Nie chodzi o manipulację, tylko o ujawnianie pozytywnych rzeczy, które przychodzą Ci do głowy, a które dotąd miałeś w zwyczaju zachowywać dla siebie.

Muszę się tu pochwalić najmniej pracochłonnym sukcesem, jaki odniosłam w poradni rodzinnej. Przyszła do mnie pani po pięćdziesiątce, o dość przeciętnej powierzchowności i pokaźnej tuszy. Skarżyła się, że mąż zaczął znikać z domu, prawie z nią nie rozmawia, burczą tylko na siebie i obrzucają się pretensjami. Doradziłam jej, żeby go czasem pochwaliła, powiedziała coś miłego, zatroszczyła się trochę o niego (z zastrzeżeniem jak wyżej). Pani zniknęła i pojawiła się znowu po pół roku, tym razem w sprawie konfliktów z dorosłą córką zresztą niezbyt głębokich. Przy okazji opowiedziała mi o czymś, co zakrawało niemal na cud: zastosowała się do moich wskazań i mąż zupełnie się odmienił. Znów przesiaduje w domu, jest grzeczny i miły, powtarza, że ją kocha, i... nosi na rękach. Może zechcesz skorzystać z podobnych sposobów dowartościowania swoich bliskich. Przede wszystkim mów im rzeczy dobre i miłe, kiedy tylko przyjdą Ci na myśl. Najpierw będą może nieufni, może pomyślą, że coś chcesz za to uzyskać albo zatuszować jakieś swoje przewinienie (żonom w pierwszej kolejności przychodzi do głowy, że skoro mąż jest taki podejrzanie miły i prawi komplementy, to pewnie wykonał skok w bok). Ale po pewnym czasie zobaczysz, jacy są uszczęśliwieni.

Drugim ważnym sposobem dowartościowania są ciepłe gesty. Każdy człowiek potrzebuje - wiesz o tym dobrze, kiedy chodzi o Ciebie, a przecież oni mają podobne potrzeby - pogłaskania, przytulenia czy choćby przyjaznego poklepania albo wzięcia za łokieć. Boisz się tak bez okazji? Nie wiesz, jak się przełamać? Możesz jemu czy jej oprzeć głowę na ramieniu przy wspólnym oglądaniu telewizji albo usiąść ramię w ramię jadąc gdzieś autobusem. Pomalutku, bezpiecznie.

Dobrze jest również trochę zadbać o najbliższych. Przygotować albo ku-pić coś, co szczególnie lubią. Moja starsza córka za najwyższy dowód miłości uważa to, że czasami przynoszę jej polskie „Bravo” albo inne czasopismo z rockowymi zespołami. Warto zapewnić czasami odrobinę komfortu: podać gorącą herbatę, kiedy wróci zziębnięty, chociaż mógłby obsłużyć się sam; zaproponować półgodzinną drzemkę, kiedy ona wygląda na zmęczoną; jeśli ma smutną minę, zapytać, czy czegoś nie potrzebuje. Myślę, że bardzo ważne jest także okazywanie autentycznego zainteresowania i uwagi. Banalne „jak tam dzisiaj?” czy „jak ci poszło?” połączone z uważnym spojrzeniem i gotowością wysłuchania odpowiedzi może być bardzo przekonywającym sygnałem. Tak samo powiedzenie, że widzisz, w jakim nastroju jest druga strona „Chyba cię zmartwiło to, co powiedziałem”, „Widzę, że jesteś dzisiaj bardzo zdenerwowana”, „To miło, że masz taki dobry humor”.

Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest zrealizować każdą z tych sugestii.

Zwłaszcza jeżeli nie masz żadnego treningu czy nawyku w tej dziedzinie:

nie jesteś zbyt wylewny ani „dotykalski”, mało się orientujesz w potrzebach i upodobaniach swoich bliskich, boisz się, że odrzucą Twoją troskę i zainteresowanie. Niemniej moim zdaniem warto zacząć, bo często nawet drobna zmiana wystarczy, żeby uruchomić proces „ocieplania” całego układu. Inaczej mówiąc, jest spora szansa, że jeśli zrobisz pierwszy krok czy raczej parę kroków, żeby dowartościować najbliższych, to po pewnym czasie oni zaczną odpowiadać tym samym.

Co to znaczy „kochać siebie”?

Wszystko, o czym mówiłam w tym rozdziale zmierzało do jednego celu: że-byś się zapoznał z paroma sposobami zmiany własnej samooceny na lepszą. Żeby poprawiło się Twoje nastawienie do siebie samego czyli żebyś bar-dziej siebie polubił czy nawet pokochał.

Cytowana tu niedawno Sondra Ray pisze, iż ludzie często tak źle o sobie myślą, że nawet nie rozumieją, na czym ma polegać taka miłość do samego siebie. I proponuje swoje rozumienie:

Kochać siebie to chwalić siebie i werbalnie wyrażać dla siebie uznanie.

Kochać siebie to akceptować wszystkie swoje działania.

Kochać siebie to mieć zaufanie do swoich możliwości.

Kochać siebie to sprawiać sobie przyjemność bez poczucia winy.

Kochać siebie to kochać swoje ciało i zachwycać się swoim pięknem. Kochać siebie to dawać sobie to, czego pragniesz z poczuciem, że na to zasługujesz.

Kochać siebie to pozwalać sobie na wygrywanie. Kochać siebie to dopuszczać do siebie innych zamiast godzić się na samotność.

Kochać siebie to kierować się własną intuicją.

Kochać siebie to odpowiedzialnie tworzyć swoje własne zasady.

Kochać siebie to dostrzegać własną doskonałość.

Kochać siebie to sobie przypisywać zasługi za to, co się zrobiło.

Kochać siebie to otaczać się pięknem.

Kochać siebie to pozwolić sobie na zamożność zamiast żyć w biedzie.

Kochać siebie to otoczyć się mnóstwem przyjaciół.

Kochać siebie to nagradzać się i nigdy się nie karcić.

Kochać siebie to mieć do siebie zaufanie.

Kochać siebie to karmić się dobrym pożywieniem i dobrymi myślami.

Kochać siebie to otaczać się ludźmi, których obecność ci służy.

Kochać siebie to czerpać radość z aktywności seksualnej.

Kochać siebie to często dawać sobie robić masaż.

Kochać siebie to uważać siebie za równego innym.

Kochać siebie to wybaczać sobie.

Kochać siebie to pozwalać na czułość.

Kochać siebie to być dla siebie autorytetem zamiast cedować to na kogo innego.

Kochać siebie to rozwijać swoje twórcze impulsy.

Kochać siebie to cały czas dobrze się bawić.

Kochać siebie to przemawiać do siebie naprawdę łagodnie i czule.

Kochać siebie to stać się własnym, akceptującym rodzicem wewnętrznym. Gdybyś do tego momentu jeszcze nie wiedział jak zabrać się do kochania siebie samego, masz tu prawdziwą kopalnię pomysłów.

Może być inaczej Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby świat był inaczej urządzony: gdybyś był otoczony wyłącznie życzliwymi ludźmi, pomocnymi i wspierającymi, pełnymi uznania dla Twoich zalet i uroków, ale też wyrozumienia dla słabości i felerów. Pomyślałam, że na koniec mogłabym Cię zachęcić do tego, żebyś nie czekał, aż tak będzie, tylko zabrał się do zmieniania świata - zaczął traktować innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany. Możesz zacząć od siebie i swoich najbliższych, swojego miejsca pracy czy nauki. Że nic Ci nie wyjdzie w pojedynkę? Dookoła masz pełno sojuszników, chociaż zapewne oni sami jeszcze o tym nie wiedzą. Kto może być Twoim sprzymierzeńcem? Każdy. Przecież wszyscy - podobnie jak Ty - marzą o tym, żeby przestać się chować i odgradzać od innych, żeby spotykać się z akceptacją i miłością. Tylko że ktoś musi zacząć i nie ma żadnego powodu, żebyś to nie był Ty.

Jak już mówiłam, próbuję coś robić na tym polu od kilkunastu lat i mam poczucie, że moje starania nie idą na marne. Wiem też, że jestem jedną z wielu osób, które działają w tym samym kierunku: lecząc ludzi, wychowując dzieci, tworząc sztukę, wykonując inne zawody - robią to wszystko w taki sposób, że każdy, kto się z nimi styka, czuje się potem lepszy i lepiej traktuje siebie i innych. Krąg się poszerza, bo ktoś, kto bar-dziej kocha siebie, jest też bardziej zdolny do obdarzania miłością innych.

Na koniec chcę Ci opowiedzieć bajkę, którą słyszałam po raz pierwszy ponad 20 lat temu. Nie wiem, kto jest jej autorem i skąd pochodzi, ale mam nadzieję, że - jak wszystkie bajki - jest wspólnym dobrem, z którego wolno swobodnie korzystać. Wahałam się trochę, czy umieścić ją tutaj, bo dotychczas opowiadałam ją tylko ludziom zaprzyjaźnionym i bliskim, a Ciebie przecież nie znam. Ale przypomniałam sobie, że to nieładnie być skąpym i postanowiłam podzielić się z Tobą.

Bajka o ciepłym i puchatym W pewnym mieście wszyscy byli zdrowi i szczęśliwi. Każdy z jego mieszkańców, kiedy się urodził, dostawał woreczek z Ciepłym i Puchatym, które miało to do siebie, że im więcej rozdawało się go innym, tym więcej przybywało. Dlatego wszyscy swobodnie obdarowywali się nawzajem Ciepłym i Puchatym wiedząc, że nigdy go nie zabraknie. Matki dawały Ciepłe i Puchate dzieciom, kiedy wracały do domu; żony i mężowie wręczali je sobie na powitanie, po powrocie z pracy, przed snem; nauczyciele rozdawali w szkole, sąsiedzi na ulicy i w sklepie, znajomi przy każdym spotkaniu; nawet groźny szef w pracy nierzadko sięgał do swojego woreczka z Ciepłym i Puchatym. Jak już mówiłam, nikt tam nie chorował i nie umierał, a szczęście i radość mieszkały we wszystkich rodzinach.

Pewnego dnia do miasta sprowadziła się zła czarownica, która żyła ze sprzedawania ludziom leków i zaklęć przeciw różnym chorobom i nieszczęściom. Szybko zrozumiała, że nic tu nie zarobi, więc postanowiła działać. Poszła do jednej młodej kobiety i w najgłębszej tajemnicy powiedziała jej, żeby nie szafowała zbytnio swoim Ciepłym i Puchatym, bo się skończy, i żeby uprzedziła o tym swoich bliskich. Kobieta schowała swój woreczek głęboko na dno szafy i do tego samego namówiła męża i dzieci. Stopniowo wiadomość rozeszła się po całym mieście, ludzie poukrywali Ciepłe i Puchate, gdzie kto mógł. Wkrótce zaczęły się tam szerzyć choroby i nieszczęścia, coraz więcej ludzi zaczęło umierać.

Czarownica z początku cieszyła się bardzo: drzwi jej domu na dalekim przedmieściu nie zamykały się. Lecz wkrótce wyszło na jaw, że jej specyfiki nie pomagają i ludzie przychodzili, coraz rzadziej. Zaczęła więc sprzedawać Zimne i Kolczaste, co trochę pomagało, bo przecież był to - wprawdzie nie najlepszy - ale zawsze jakiś kontakt. Już nie umierali tak szybko, jednak ich życie toczyło się wśród chorób i nieszczęść. I byłoby tak może do dziś, gdyby do miasta nie przyjechała pewna kobieta, która nie znała argumentów czarownicy. Zgodnie ze swoimi zwyczajami zaczęła całymi garściami obdzielać Ciepłym i Puchatym dzieci i sąsiadów. Z początku ludzie dziwili się i nawet nie bardzo chcieli przyjmować - bali się, że będą musieli oddać. Ale kto by tam upilnował dzieci! Brały, cieszyły się i kiedyś jedno z drugim powyciągały ze schowków swoje woreczki i znów jak dawniej zaczęły rozdawać.

Jeszcze nie wiemy, czym się skończy ta bajka. Jak będzie dalej, zależy od Ciebie.

Post scriptum Od Agnieszki i Lucyny, dwóch uroczych dziewczyn i świetnych terapeutek dowiedziałam się, co Albert Einstein uważał za największe odkrycie swego życia. Mylisz się, jeśli sądzisz pochopnie, że teorię względności. Otóż pewien dziennikarz zapytał o to wielkiego uczonego pod koniec jego życia i usłyszał od Einsteina: najważniejsze, co odkryłem, to że Wszechświat jest łaskawy Autorka, Anna Dodziuk, od blisko 20 lat zajmuje się poradnictwem, treningiem psychologicznym, psychoterapią oraz uczeniem pomocy psychologicznej. Pracuje w Instytucie Psychologii Zdrowia i Trzeźwości w Warszawie, głównie z grupami trzeźwych alkoholików i członków ich rodzin. Po-przednio w Poradni Przedmałżeńskiej i Rodzinnej Towarzystwa Planowania Rodziny zajmowała się indywidualnym poradnictwem i psychoterapią dla par.

Ukończyła studia etnograficzne. Ma 45 lat, wychowuje dwie córki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dodziuk Anna Pokochać siebie
Dodziuk Anna Pokochać siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie 2
Dodziuk Anna Pokochać siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie
Dodziuk Anna Pokochać siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie
Dodziuk Anna Pokochać siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie 2
Dodziuk Anna Pokochac siebie
Dodziuk Anna Pokochac siebie
Dodziuk Anna Psychologia podreczna 03 Pokochac siebiez

więcej podobnych podstron