autor: Anna Dodziuk
"Pokochać siebie"
DROBNEJ KOREKTY DOKONAŁ: dunder@kki.net.pl
"Nie zapomnij o radości"
Dzień dobry, mój kochany.
Znajdź trochę czasu na to, by być szczęśliwym! Jesteś cudem, który żyje,
Który rzeczywiście istnieje na ziemi.
Jesteś kimś jedynym, niepowtarzalnym,
nie można cię z nikim pomylić.
Czy wiesz o tym?
Dlaczego się nie zdumiewasz,
nie podziwiasz,
nie cieszysz się swym istnieniem
i istnieniem innych wokół ciebie?
Czy to tak oczywiste,
czy to nic nadzwyczajnego,
że żyjesz,
że możesz żyć,
że dano ci czas,
abyś śpiewał i tańczył,
czas, abyś był szczęśliwy? (...)
Phil Bosmans: "Nie zapomnij o radości".
Pallotinum Warszawa 1990
Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis i podzielili się
ze mną swoimi uwagami: Agnieszce Korzeniewskiej, Mai Lis, Grażynie
Płachcińskiej, Piotrowi Fijewskiemu, Włodkowi Kameckiemu, a zwłaszcza
Andrzejowi Goszczyńskiemu, który od paru lat jest cierpliwym i bardzo
wnikliwym pierwszym czytelnikiem tego, co przetłumaczę lub napiszę.
Wiesz, zajmuję się tym już prawie 20 lat i ciągle nie mogę się nadziwić. Aż
trudno uwierzyć, jak źle ludzie myślą o sobie i jak źle sami siebie traktują.
Zrób mały eksperyment: powiedz paru znajomym komplement, a zobaczysz,
ile wysiłku włożą w to, żeby go "unieważnić" - udowodnić Ci, że są brzydsi i
głupsi niż myślisz, a ciuch, który Ci się spodobał, to stara szmata. A co Ty
robisz, kiedy ktoś Tobie powie coś miłego albo Cię pochwali? Co Ci wtedy
przychodzi do głowy? Czy natychmiast zaczynasz szukać argumentów, żeby
udowodnić sobie, że to nieprawda? Jeżeli tak, to myślę, że nie lubisz też
patrzeć na siebie w lustrze. Jedna moja koleżanka wróciła po długich
wakacjach na zabitej wsi w bardzo dobrym humorze i stwierdziła, że
najlepszy był nie wspaniały las dookoła, nie piękny widok na Tatry ani
zatrzęsienie grzybów, które uwielbia zbierać - tylko fakt, że nie było tam
lustra i przez dwa miesiące nie musiała na siebie patrzeć.
Chcesz przyglądać się temu dalej? Sprawdź jeszcze coś, tym razem u siebie.
Zaznacz we właściwych miejscach odpowiedzi na pytania i połącz je linią tak,
żeby tworzyły wykres. Jakie uczucia odczuwasz do samego siebie?
W tym celu użyj poniższej skali skali:
1. Nigdy.
2. Wyjątkowo.
3. Rzadko.
4. Czasem.
5. Często.
6. Prawie zawsze.
W stosunku do swoich uczuć:
1. Miłość, sympatia do samego siebie.
2. Uczucia mieszane (do samego siebie).
3. Niechęć, nienawiść do samego siebie.
Przeanalizuj swoje odpowiedzi. Po przeczytaniu książki odpowiedz ponownie
na postawione wyżej pytania.
Chciałam Cię prosić, żebyś to zrobił nie tylko dla siebie, ale i dla mnie. Może
się kiedyś spotkamy, wtedy poproszę Cię, żebyś mi powiedział, czy była
jakaś różnica - jeśli tak, to znaczy, że udało mi się wpłynąć na zmianę
Twojego autoportretu. A na tym mi zależy, bo mam taki oto ambitny zamiar:
żebyś nie tylko dowiedział się czegoś o sobie, ale też żeby coś się w Tobie
zmieniło. Żeby Ci było łatwiej i weselej żyć. W największym skrócie można to
ująć tak. Myślenie o sobie może dodawać Ci skrzydeł, a może je obcinać.
Może być motorem, który dostarcza Ci energii do życia, realizowania
przedsięwzięć, pomysłów i marzeń, a może być kulą u nogi, bagażem, z
powodu którego wszystko przychodzi Ci z trudem, rzadko coś się udaje, a
marzenia nie spełniają się nigdy. Najczęściej myślimy o sobie źle, chociaż
zwykle nie przyznajemy się do tego przed ludźmi, a nawet przed sobą.
Ponieważ wiele lat temu, zaczynając pracę jako psycholog w poradni
rodzinnej przekonałam się, że wszystkim Ilekroć miałam na ten temat wykład
czy jakieś spotkanie - a sprawa poczucia własnej wartości jest moim hobby i
mówiłam o tym do setek słuchaczy - zadawałam zebranym prościutkie
zadanie: prosiłam, żeby dokończyli zdanie, składające się z własnego imienia
i słowa "jest". W moim przypadku brzmiało to "Ania jest...". Oni mieli na
"trzycztery" złapać pierwszą myśl jaka odruchowo przyjdzie im do głowy.
Otóż niezależnie od tego, czy byli to pacjenci, którzy mieli jakieś kłopoty ze
sobą, psycholodzy szkolący się w lepszym pomaganiu innym czy też po
prostu ludzie zainteresowani poznawaniem siebie, którzy przyszli "z ulicy" do
jakiegoś domu kultury - zawsze reakcja była taka sama. Najpierw
poruszenie, szmer, wyraźne zaskoczenie na wielu twarzach, potem pełen
napięcia śmiech albo smutek. Niektórzy zaczynali niecierpliwie trącać
sąsiada, żeby natychmiast zwierzyć się ze swojego odkrycia.
Oczywiście tak mocna reakcja pojawiała się nie u wszystkich, ale u znacznej
większości. Znalazło się zawsze parę osób na tyle odważnych i otwartych,
żeby podzielić się tym, co im wyszło. Mogłoby się wydawać, że pojawią się tu
głównie takie określenia, których używamy zapytani o charakterystykę jakiejś
osoby. Kto to jest Kowalczyk? Młody facet z Poznania, nauczyciel, żonaty.
Albo sprzedawczyni z naszego sklepu osiedlowego, starsza pani. Jednak
wśród setek odpowiedzi, jakie zdarzyło mi się słyszeć, zawód ani miejsce
zamieszkania nie występowało nigdy, płeć i wiek tylko parę razy, podobnie
stan rodzinny. Określenia, jakie padały, to nie były informacje, lecz oceny. I
to oceny w znacznej większości negatywne: "Piotrek jest głupi", "Basia jest
brzydka", "Józek jest do niczego". Czasem bardziej rozwinięte bardziej
szczegółowe - niektórym na przykład przychodziło do głowy zdanie "Krysia
wszystko gubi" albo "niczego nie potrafi doprowadzić do końca".
Robię ten eksperyment już kilka lat i nadal szokuje mnie, jak duży jest
procent osób z takimi negatywnymi ocenami wśród zgromadzonych na
dowolnej sali. No dobrze, nie ma się czemu dziwić, kiedy siedzą tam ludzie z
jakimiś problemami: alkoholowymi, małżeńskimi, z trudnościami w szkole
(daję takie przykłady, bo z kłopotami tego rodzaju najczęściej miałam do
czynienia). Ale również kiedy grupy były dobierane pod innym kątem -
młodzież z warszawskiego klubu osiedlowego, studenci, dokształcający się
pracownicy socjalni - zawsze określenia "na minus" przeważały nad
pozytywnymi i była to przewaga miażdżąca. A co z Tobą? Czy już
sprawdziłeś, co masz w głowie na własny temat? Możesz powiedzieć, że to
się rozpisuje na całe mnóstwo różnych szczegółowych ocen. To znaczy: co
myślisz o sobie jako o człowieku w ogóle albo jako o kobiecie czy
mężczyźnie jakim jesteś synem, jaką matką, jakim pracownikiem. Jak
gotujesz, pływasz, całujesz, jak sobie radzisz w towarzystwie, czy umiesz
zbierać grzyby, co myślisz o własnych zdolnościach do uczenia się języków
obcych. To prawda, w każdym z tych obszarów masz jakąś samoocenę,
myślisz o sobie dobrze albo źle. Każdy z nich zresztą i niezliczone inne
można by dzielić na jeszcze mniejsze cząstki.
Ale masz również - jak każdy - pewien syntetyczny obraz, jakieś ogólne
poczucie na własny temat. U amerykańskiego psychoterapeuty Erica Berne'a
nazywało się to poczuciem, czy jestem O.K. czy nie O.K., czy jestem w
porządku, czy nie. Można o tym mówić jeszcze inaczej, mianowicie: jaki mam
stosunek do samego siebie? Czy siebie akceptuję, lubię, kocham? Czy
godzę się na siebie takiego lub taką, jaka jestem? Co jestem wart czy warta?
(Niestety, mam z tą książką pewien kłopot w zdaniach takich jak dwa
poprzednie trudno za każdym razem używać i rodzaju męskiego, i żeńskiego.
Po długich wahaniach zdecydowałam się konsekwentnie zwracać się do
Ciebie w rodzaju męskim, ponieważ wszyscy jesteśmy przyzwyczajeni do
określonego sposobu czytania. Otóż jak myślę - zdanie "jesteś dobra"
zostanie tylko przez kobiety odczytane jako skierowane do nich, zaś "jesteś
dobry" brzmi naturalnie zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Andrzej, mój
przyjaciel i recenzent, któremu zwierzałam się z tej trudności, trochę mnie
pocieszył: "Przecież zwracasz się do człowieka, a człowiek w naszym języku
jest rodzaju męskiego").
Mnie samej, muszę Ci powiedzieć, jako uzupełnienie zdania "Ania jest..."
przez wiele lat pojawiało się "głupia" albo "brzydka". Mówię to, bo chcę, żeby
było jasne, że problem niskiej samooceny znam nie tylko z pracy z
pacjentami i psychologicznej literatury - gdzie ostatnio poświęca się tej
sprawie coraz więcej miejsca - ale też z własnych przeżyć. Udało mi się wiele
poprawić, mój autoportret jest coraz lepszy. Z tym, że w trakcie tej niełatwej
pracy uprzytomniłam sobie coś ważnego: że negatywne myślenie o sobie to
sprawa nie tylko indywidualna, ale i społeczna. Mówić - i myśleć! - o sobie
dobrze jest czymś nieładnym, nietaktownym, tak nie wypada. Człowiek boi
się, że zostanie uznany za chwalipiętę, narazi się na zarzut wywyższania się
albo pychy.
Nie ma zwyczaju nie tylko chwalenia siebie, ale też innych. Skrytykować,
powiedzieć "całą prawdę prosto w oczy", wytknąć błędy i niedostatki - tak, to
się ceni. Jesteśmy przesiąknięci takimi nawykami. Natomiast rzadko kiedy
spotykamy się z pochwałą chwalenia, dostrzegania korzystnych cech i
otwartego wyrażania pozytywnych opinii o drugim człowieku. Dlatego nawet
jeśli jak powietrza potrzebujesz dobrego słowa, życzliwego zdania o sobie,
uznania ze strony innych, to sam uparcie im tego odmawiasz. I oto mamy do
czynienia ze społeczeństwem pod tym względem dosłownie wygłodzonym.
Nie da się tego zmienić tak od razu, ale - jak mawiał pewien chiński mędrzec
- nawet droga o długości dziesięciu tysięcy li zaczyna się od pierwszego
kroku. Napisałam tę książkę dla tych, którzy chcą go zrobić.
Kilkanaście lat temu pracowałam przez pewien czas w zespole jednego z
najlepszych polskich psychoterapeutów. Kiedyś rozmawialiśmy o wypisaniu z
ośrodka pacjentki z nerwicą, której udało się podczas leczenia pozbyć
przykrych objawów nieustannego lęku. Pamiętam smutne słowa szefa: "Ona
jest młoda, ładna, inteligentna ale tak strasznie źle myśli o sobie. Anka, co ja
mam zrobić?"
Wzięłam sobie to pytanie mocno do serca i przez następne piętnaście lat
szukałam odpowiedzi na nie. Czytałam książki, analizowałam własne
przeżycia, a przede wszystkim słuchałam ludzi, którzy zdecydowali się
zajrzeć w siebie i coś w sobie zmienić. Poszukiwania wciągały mnie coraz
bardziej i nie wygląda na to, żebym miała ich zaprzestać, bo ciągle odnajduję
jakieś nowe cegiełki, z których buduje się odpowiedź. W każdym razie dzisiaj
wiem już na pewno, że niska samoocena to jedna z najważniejszych i
najbardziej powszechnych ludzkich dolegliwości. moim pacjentom doskwiera
złe mniemanie o sobie, zaczęłam to sprawdzać u innych ludzi.
Rozdział I: Co naprawdę myślisz o sobie?
Czy już wiadomo, o czym właściwie mamy rozmawiać? W języku
psychologicznym mówi się o poczuciu własnej wartości, samoocenie albo
obrazie własnej osoby. I każdy wie, że najogólniej chodz
i o to, jak przeżywamy samych siebie, czy myślimy o sobie dobrze czy źle,
jaki jest nasz prywatny "wewnętrzny autoportret". Ale... co innego patrzeć z
zewnątrz, z dystansu, a co innego znaleźć się w skórze człowieka z
samopoczuciem typu "mniej niż zero".
1. Skomplikowany autoportret
Jestem głupia, zła i brzydka; do niczego się nie nadaję, nic mi nigdy nie
wychodzi; czy komuś może zależeć na kimś takim jak ja? - niestety,
większość ludzi przynajmniej czasami myśli o sobie w ten sposób. Niektórzy
nawet zawsze. Najpierw spróbujemy połapać się w tym myśleniu,
przeanalizować je nieco dokładniej, rozłożyć na czynniki pierwsze - bowiem
każdy plan poprawy sytuacji musi poprzedzać rozeznanie czyli diagnoza.
Masz więc i Ty, jak każdy, jakąś ogólną samoocenę. Malujesz swój
autoportret w jaśniejszych lub ciemniejszych barwach. Ale ten obraz jest
oczywiście znacznie bardziej skomplikowany, złożony z różnych - jeśli tak
można powiedzieć - składników czy wymiarów. Myślę, że cztery z nich są
najważniejsze:
- powierzchowność, wygląd zewnętrzny, ciało
- inteligencja, mądrość, zdolności
- dobroć, uczciwość, kwalifikacje moralne
- jaką jestem kobietą? jakim mężczyzną?
Jest jeszcze piąty ważny wymiar co myślę o sobie w obszarze "jainni". Czy
ludzie mogą mnie lubić? Czy warto ze mną być? Czy zasługuję na miłość?
Można być przecież pięknym, mądrym i dobrym, a mimo to czuć się bardzo
samotnie.
Jedna z moich przyjaciółek zwierzała mi się kiedyś: "Jestem niebrzydka,
życzliwie traktuję wszystkich i chętnie im pomagam, głowę mam też nie
najgorszą, nauka zawsze szła mi dobrze i w pracy osiągam spore sukcesy.
Ale chyba mi czegoś ważnego brakuje. Prawie nie mam przyjaciół, znajomi o
mnie zapominają, mężczyźni się mną nie interesują. Strasznie mi tego
brakuje". Rozumiem ją, pewnie i Ty ją rozumiesz - trudno cieszyć się życiem
bez dobrych kontaktów ze znajomymi, przyjaciółmi, najbliższymi. Spróbuję
zastanowić się przez chwilę nad każdym z tych pięciu obszarów - zachęcam
Cię do tego samego. Ale przedtem jeszcze parę zdań dla tych, którzy lubią
rozważać kwestie teoretyczne. Jeżeli Ciebie to nie interesuje, po prostu
opuść ten kawałek i zacznij czytać dalej od następnego.
2. Dla tych, co lubią rozważania teoretyczne Czy obraz własnej osoby i
poczucie własnej wartości to jest to samo, czy też co innego? - pytają mnie
czasami.
Otóż moim zdaniem, chociaż na temat tego rozróżnienia została napisana
niejedna książka, dla naszych potrzeb można używać tych dwóch pojęć
zamiennie.
Co prawda poczucie własnej wartości - i słychać to już w samym
sformułowaniu - jest skojarzone z wartościowaniem czyli myśleniem o sobie
dobrze albo źle, z plusem albo z minusem. Natomiast obraz własnej osoby
mógłby być czymś neutralnym czymś w rodzaju nieoceniającego samoopisu.
Tylko że tak nie bywa. Człowiek jest dla siebie zbyt ważnym tematem i sam
siebie przeżywa w sposób ogromnie zaangażowany. W związku z tym, gdy
próbujesz zrobić nawet najbardziej neutralny opis, sporządzić czysto
informacyjny autoportret, to jest on taki tylko pozornie, bo do każdego jego
elementu są dołączone jakieś uczucia i oceny. Jeśli czytasz ten fragment, to
znaczy, że jesteś dociekliwy i pewnie zechcesz na własnym przykładzie
sprawdzić, czy tak jest. Wypisz na kartce dziesięć cech, które charakteryzują
Ciebie bądź Twoją sytuację, a potem dopisz do każdej plus albo minus - w
zależności od tego, czy to dobrze czy źle, że tak jest. Drugie ważne pytanie:
jak się ma poczucie własnej wartości do uczuć wobec siebie samego?
Inaczej mówiąc, idzie o to, czy siebie lubisz, czy nie lubisz. Ludzie o niskiej
samoocenie czy negatywnym obrazie własnej osoby nie lubią siebie, nie
mają do siebie zaufania, brakuje im pewności siebie, kiedy zabierają się do
zrobienia czegoś albo kiedy kontaktują się z innymi. Nie musi tak być w
każdej sytuacji ani we wszystkich sprawach, ale generalnie tak właśnie jest.
Marzy mi się, żeby ktoś skonstruował przyrząd do mierzenia samooceny.
Taki wartościometr na jednym krańcu skali miałby totalną akceptację: lubię
siebie, kocham siebie, w całości siebie akceptuję. Na drugim biegunie: w
ogóle siebie nie lubię, nic mi się w sobie nie podoba, uważam, że zasługuję
wyłącznie na negatywne oceny we wszystkich sprawach. Oczywiście takie
skrajne okazy nie występują w przyrodzie, więc ani na jednym, ani na drugim
końcu skali mego przyrządu pomiarowego nie znalazłby się żaden konkretny
człowiek.
Na "lepszym" nie byłoby nikogo, ponieważ różne niesprzyjające okoliczności i
przeszkody życiowe są informacją, że czegoś się nie może, nie wie, coś się
nie udaje - i w wyniku zetknięcia z nimi nawet absolutnie jasny obraz samego
siebie musiałby ulec przyciemnieniu. Natomiast człowiek z drugiego bieguna,
który niczego by w sobie nie akceptował, niczego nie lubił, żywił do siebie
wyłącznie niechęć, moim zdaniem umarłby po prostu, pogrążony w głębokiej
depresji i apatii.
A więc wszyscy lokujemy się gdzieś pośrodku. Zaś przyrząd pomiarowy
chciałabym mieć, bo myślę, że ogólna samoocena stanowi fundament, na
którym gorzej lub lepiej buduje się cały gmach swojego życia.
No dobrze - zapytał mnie kiedyś znajomy psycholog - ale czy nie spotkałaś
takich ludzi, którzy w zasadzie siebie akceptują, ale jest jakiś obszar, którego
nie tolerują, jakaś cecha czy własność, której wręcz nienawidzą i chcieliby ją
wyciąć, usunąć? Otóż nie spotkałam. Myślę, że jeśli człowiek absolutnie
odrzuca, fundamentalnie nie akceptuje jakiegoś kawałka samego siebie, to
ten fakt musi rzutować na całość. Ludzie z dobrym stosunkiem do siebie są
tolerancyjni i ta tolerancja obejmuje również ich samych. Powiadają: ja
jestem w porządku, a moje słabości, wady czy nieudolność znoszę i godzę
się z nimi albo próbuję je poprawiać.
Ale dość teoretyzowania. Wróćmy do samooceny w pięciu najważniejszych
wymiarach.
3. Nie każda jest jak Wenus, nie każdy jak Apollo
Byłam kiedyś uczestniczką grupy rozwoju osobistego dla kobiet, gdzie
ważnym tematem - jak zwykle w kobiecych grupach - była atrakcyjność
fizyczna. Dla niektórych najważniejsza była twarz, dla innych zgrabna
sylwetka. Przy bardziej szczegółowym rozważaniu kompleksów okazało się,
iż jednej zatruwa życie fakt, że ma nie dość szczupłe nogi, drugiej - za duży
brzuch i pupa, kolejnej - za mały biust (ta miała zresztą w grupie swój
"negatyw" - dziewczynę, która uważała za niewybaczalną wadę swojej urody
biust zbyt wydatny). Miały jeszcze nie takie nosy, ręce, oczy, no i oczywiście
włosy.
Muszę tutaj zrobić dygresję na temat włosów. Wyczytałam gdzieś opis pracy
z grupą młodzieży, w której coś się zgadało na temat włosów. Nie było tam
ani jednej osoby, która akceptowałaby to, co ma na głowie.
"Ludzie w tej grupie mieli włosy najróżniejsze: byli bruneci i szatyni, blondyni;
o włosach prostych i kręconych, długich i krótkich - nikomu nie podobały się
takie, jakie ma. Wszyscy się ich wstydzili. Każdy próbował coś z nimi zrobić,
ale nikomu nic nie wychodziło. Myślę, że wszyscy czujemy się nieswojo w
sprawie swego wyglądu zewnętrznego i jakoś się to wiąże z włosami. Włosy
są śmieszne. Kupa czegoś takiego wyrasta ci z głowy. I masz coś z nimi
zrobić. Są pewne reguły, których należy przestrzegać, tylko nikt dobrze nie
wie jakie". (Tim Jackins: Wstyd - nie trzeba się z nim liczyć, tylko
odreagowywać. "Nowiny Psychologiczne" nr 1-2 (66-67), 1990, s.161).
Zaczęłam po cichu sprawdzać i po paru latach musiałam zgodzić się z opinią
autora tamtego artykułu: prawie nie zdarzają się ludzie - i kobiety, i
mężczyźni - zadowoleni ze swoich włosów. I niemal całej reszty.
Jestem pewna, że nie ma wśród moich czytelników nikogo, kto nie uważałby,
że ma jakąś fundamentalną skazę na urodzie. Odstające uszy czy za duże
stopy to coś, czym sami jesteśmy gotowi latami zatruwać sobie życie. I co
ciekawe, obiektywność nie ma tu nic do rzeczy. Spotkałam przy różnych
okazjach dziesiątki bardzo atrakcyjnych kobiet i mężczyzn, którzy uważali, że
są okropni. Na szczęście pracuję głównie z grupami i okazuje się, że jeśli
kilka osób w grupie wypowiada się o kimś pozytywnie, to ów ktoś musi
zmienić nastawienie do siebie, chociaż trochę uwierzyć, że może się
podobać. Tylko niestety w życiu rzadko trafiają się okazje pozbierania takich
opinii o sobie. Zresztą jeżeli spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony, to
okazuje się, że prawie wszyscy powyżej pewnego wieku komuś się w życiu
bardzo spodobali. Statystyka jest wysoce wymowna: dziewięćdziesiąt parę
procent dorosłych wchodzi w związki małżeńskie, a przecież zwykle mąż czy
żona nie jest pierwszą osobą, która zwróciła na nich uwagę. Widocznie za
długi nos albo nie taka sylwetka jeszcze niczego nie przekreślają - ważny jest
cały człowiek.
W poradni małżeńskiej wielokrotnie pytałam mężów i żony, co im się podoba
u drugiej połowy, i najczęściej słyszałam: "Ona cała" albo "Wszystko mi w
nim odpowiada". Zaręczam, że nie przychodzili do mnie akurat małżonkowie
nadzwyczaj urodziwi, tylko zwyczajni ludzie, niekiedy niemłodzi, niekiedy
sporej tuszy. I co z tego? Każdy z nas ma w głowie jakiś ideał urody, zwykle
bardzo odbiegający od własnego wyglądu. Tymczasem dla osoby, której się
podobasz, atrakcyjne są cechy, na jakie się emocjonalnie i erotycznie
"uwarunkowała". A mówiąc prościej, z którymi ma pozytywne skojarzenia.
Dla jednych będzie to typ urody - wtedy ktoś z boku może na przykład
zauważyć, że kolejne dziewczyny Grzesia są do siebie dosyć podobne,
zawsze blondynki bez biustu, o ostrych rysach i długim nosie. Innych
najmocniej pociąga sposób poruszania się albo głos. I podobno wszystkich -
zapach, którego zwykle w ogóle nie jesteśmy świadomi. A więc
paradoksalnie: jakaś dziewczyna może zadręczać się tym, że ma grube nogi,
gdy tymczasem dla mężczyzny jej życia w wyniku określonego
uwarunkowania erotycznego pociągające są wyłącznie kobiety z grubymi
nogami. W sprawie nóg, jak też innych rzekomo niewybaczalnych felerów
urody, polecam wszystkim opowiadanie Witolda Gombrowicza ze zbioru
"Bakakaj" zatytułowane "Na kuchennych schodach" (Witold Gombrowicz
"Bakakaj", W: "Dzieła" t. I, Wydawnictwo Literackie Kraków - Wrocław 1986).
W skrócie: jego bohatera, nieskończenie eleganckiego pana, wysoko
postawionego urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych latami fascynują
nogi sług do wszystkiego, grube i pokraczne jak słupy, o potwornie
rozklapanych stopach. Marzy o nich i podgląda je ukradkiem, a z
obrzydzeniem myśli o nogach własnej żony, "giętkich jak liana, długich,
cienkich w pęcinie". Podsumowanie można zrobić banalne: jeśli chodzi o
atrakcyjność zewnętrzną, nie to ładne, co ładne, a co się komu podoba.
To jak jest z Tobą? Czy Ty też jesteś w stanie spojrzeć na siebie od tej strony
tylko przez pryzmat za grubych nóg (jeśli jesteś kobietą) albo zbyt słabo
umięśnionej klatki piersiowej (jeśli jesteś mężczyzną)? A Twoje piękne oczy?
A wyrazista, ładna twarz, niepowtarzalna, jedyna na świecie? A ręce, które
na pewno chciałby malować któryś ze starych holenderskich mistrzów albo
rzeźbić Wit Stwosz?
Tym, którzy mają szczególne pretensje do losu, że nie wyposażył ich w
olśniewającą filmową urodę, chcę zalecić parę minut rozmyślań nad
wyglądem zewnętrznym dwojga ludzi sukcesu. Dla zakompleksionych panów
- Woody Allen, mały, źle zbudowany, łysiejący okularnik, twarz że pożal się
Boże. A w życiu? Wyreżyserował i zagrał w kilkunastu filmach, które ogląda
cały świat, rozchwytywany przez elitę intelektualną i kulturalną USA oraz
reszty kuli ziemskiej, bogaty do obrzydliwości, romansował z niebywale
pięknymi kobietami, przez kilkanaście lat żonaty ze zjawiskowo śliczną Mią
Farrow (właśnie się z nią rozchodzi, o czym plotkuje Ameryka i pół Europy).
Dla pań - Barbara Streisand, niezgrabna, nieregularne rysy, małe, jakby
krzywe oczy i długi nieforemny nos. Co zrobiła z tym wyposażeniem, chyba
nie trzeba nikomu mówić. Niezwykle popularna aktorka, sama robi filmy,
śpiewa i mimo niemłodego wieku ciągle podbija serca setek nowych
wielbicieli.
4. Co wiesz? Co umiesz? Co potrafisz?
Intrygujące, co też przychodzi Ci do głowy w odpowiedzi na te pytania. Nie
sądzę, żeby lawiną napływały myśli o niezliczonych talentach i
umiejętnościach. Raczej dwatrzy nieśmiałe pomysły, a i to ze znakami
zapytania. Zawsze mnie szokowało, jak wielu ludzi uważa się za nieudolnych
czy wręcz tępych. A już prawie każdy jest zdania, że nie ma zdolności do
matematyki, nie potrafi nauczyć się języków obcych i na pewno nie umie
śpiewać.
No właśnie, jak to jest z tym śpiewaniem? Chyba nie znalazłby się nikt o
zdrowych zmysłach, kto gotów byłby powiedzieć o Luisie Armstrongu, że nie
umiał śpiewać. A wiesz, że miał wrodzoną wadę strun głosowych i jego
słynna chrypka to nie maniera, nie sposób na słuchaczy ani wyrafinowanie
artystyczne? Twierdzę, że masz lepszy głos od Armstronga, i w 99% nie
mylę się.
Jestem przekonana, że Twoje zdolności umysłowe są wielokrotnie większe,
niż sobie wyobrażasz. Skąd to wiem? Z obserwacji dzieci: wszystkie są
zdolne, twórcze, łatwo przyswajają nowe wiadomości i łatwo je kojarzą.
Niestety, później - w za dużej grupie, w atmosferze konkurencji i ostrego
oceniania - zbyt często przestają korzystać ze swoich możliwości, zaczynają
źle reagować na samo uczenie się i pozornie głupieją. Pewien psycholog z
małego miasteczka opowiadał mi, jak robił sześciolatkom wiejskim tak zwany
test dojrzałości szkolnej. Na jednym z obrazków był królik bez oka, dzieciaki
miały odpowiedzieć na pytanie, czego mu brakuje. Jakiś bystry maluch
powiedział, że ten królik nie ma żarcia, więc śpi. I oczywiście w teście dostał
minus, bo odpowiedź przewidziana przez miejskich autorów sprawdzianu
była inna. Zawsze mi się przypomina ten królik bez oka i bez żarcia, kiedy
zastanawiam się nad tym, jak oduczano nas od myślenia.
Zwłaszcza że wszystkie sprawdziany odbywały się na pewno w atmosferze
napięcia i stresu. Tylko nieliczni w takiej sytuacji mobilizują się i zaczynają
radzić sobie lepiej niż zwykle. Większość ludzi gorzej się wtedy skupia,
myśląc głównie o czekającym ich niepowodzeniu. A przecież bywa inaczej.
Wielki pianista Artur Rubinstein, jeden z nielicznych szczęśliwych geniuszy,
w swoich pamiętnikach opowiada o tym, jak po raz pierwszy koncertował
publicznie.
"Dla rodziców była to niełatwa decyzja, nie miałem jeszcze ośmiu lat (...).
Termin koncertu ustalono na 14 grudnia 1894. Rankiem tego dnia cały dom
popadł w stan najwyższego podniecenia i tylko ja byłem spokojny i
zadowolony. Otrzymałem właśnie piękne, wspaniałe ubranko, z czarnego
aksamitu z białym koronkowym kołnierzykiem, toteż czułem się okropnie
ważny. Koncert wypadł znakomicie (...). Ponieważ w garderobie artystów już
wcześniej zauważyłem wielkie pudło czekoladek, w nader szczęśliwym
nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa utwory Schuberta i
Mendelssohna, publiczność zaś, złożona głównie z członków mojej rodziny,
ich przyjaciół, a także łódzkich melomanów (...) nagrodziła mnie gorącą
owacją". (Artur Rubinstein: Moje młode lata. Państwowe Wydawnictwo
Muzyczne, Warszawa 1976, s.17).
I w tej dziedzinie - podobnie jak w sprawach wyglądu zewnętrznego -
bardziej koncentrujemy się na brakach niż na tym, co nam wychodzi dobrze.
Szkoda, że ludzie prawie nie mają wspomnień podobnych do Rubinsteina.
5. Uczciwy, dobry, szlachetny
Jak często gryzą Cię wyrzuty sumienia, co? Nie tylko w związku z tym, co
zrobiłeś wczoraj albo tydzień temu, ale też parę miesięcy czy parę lat wstecz.
Czy kiedy wyrządzisz komuś coś złego, myślisz raczej: "Przykro mi, zdarzyło
się, muszę przeprosić", czy też zagłębiasz się w bolesne rozważania o tym,
że jesteś z gruntu zły? Gdyby przeciągnąć linię od anioła do diabła i kazać Ci
umieścić się gdzieś na niej w zależności od tego, ile masz z jednego i z
drugiego, gdzie wypadłoby Twoje miejsce?
Może zawsze, kiedy tylko coś się nie układa - niekoniecznie Tobie, innym też
- myślisz sobie: to wszystko przeze mnie. Może czujesz się podobnie jak
dziecko z rodziny alkoholika, którego samopoczucie tak opisuje Janet
Woititz, amerykańska specjalistka od tego problemu:
"Nie mogłeś się oprzeć wrażeniu, że gdyby cię nie było, nie byłoby
wszystkich tych kłopotów. Matka nie walczyłaby z ojcem. Nie byłaby spięta
cały czas, nie krzyczałaby, nie byłaby skłonna do wybuchów. Życie byłoby o
niebo lżejsze, gdyby cię po prostu nie było. Czułeś się bardzo winny. W
pewien sposób już samo twoje istnienie spowodowało tę sytuację: gdybyś był
lepszym dzieckiem, byłoby mniej problemów. To wszystko przez ciebie,
jednak najwidoczniej nie mogłeś zrobić nic, żeby zmienić życie na lepsze".
(Janet Woititz: Dorosłe Dzieci Alkoholików. IPZiT, Warszawa 1992, s.13).
Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia, chodzących ideałów nie ma - i
chyba nawet byłyby nieznośne. Moja znajoma dopytywała się kiedyś o
pewnego mężczyznę, nazwijmy go Józkiem, który jej się podobał, a ja go
dobrze znałam. Zaczęłam opowiadać o jego zaletach, nazbierało się tego
sporo i na to ona poprosiła mnie: "Znajdź szybko jakąś wadę, bo zaraz Józek
w ogóle przestanie mnie interesować".
Chcę opowiedzieć o jednej rzeczy, która zawsze zdarza się w grupach, jakie
prowadzę. Po pewnym czasie uczestnicy nabierają zaufania do innych, coraz
więcej mówią o sobie, zaczynają zdradzać wstydliwe tajemnice. Każdy jakąś
ma, nie żyjemy wśród świętych, a niektórzy naprawdę nieźle w życiu
narozrabiali. Przyznają się do tego, bo chcą sprawdzić, czy mimo to ktoś
może ich jeszcze akceptować, nie potępiać, nie skreślać całkiem. Nie mają
śmiałości zapytać o to, patrzą w podłogę, boją się rozejrzeć dookoła.
Zachęcam wtedy, żeby taki winowajca podszedł do każdego członka grupy,
zadał pytanie: "Co teraz o mnie myślisz?" i żeby patrzył na tego kogo pyta.
Reakcje są różne, ale najwięcej jest rozumiejących i życzliwych typu: "Wiem
coś o twoim życiu i myślę, że trudno ci było postąpić inaczej", "Sama nieraz
robiłam podobne rzeczy, ale nie chcę się tym dręczyć do końca życia",
"Znam cię i lubię, więc nie przekonasz mnie, że jesteś aż taki okropny".
Okazuje się, że jeśli człowiek sam się osądza, zwykle jest dla siebie znacznie
surowszy niż inni. Nie mówię tu o tych, którzy są zawsze pewni swojej racji i
znajdują różnorakie uzasadnienia dla własnych świństw i podłości. Mówię o
osobach z mizerną samooceną moralną. Te nie są zbyt skłonne do
uwzględniania okoliczności łagodzących, a swoje trudności i problemy widzą
jako wady czy skazy moralne.
6. Jaka z ciebie kobieta? Jaki mężczyzna?
Wyobraź sobie pierwsze spotkanie księcia i Kopciuszka, tylko bez interwencji
dobrej wróżki. Może książę nawet się i zakocha, ale Kopciuszek musi mieć
niebywałą siłę ducha, żeby chociaż na pięć minut przestać się zajmować
swoją podartą sukienką i zaczerwienionymi od domowych prac rękami.
Będzie więc albo zachowywać się nienaturalnie, próbując jakoś odciągnąć
uwagę księcia od swego mizernego położenia, albo wciąż sprawdzać, czy
takie umorusane zero jak ona naprawdę podoba się temu wspaniałemu
facetowi. Panna Kopciuszek - tak samo jak jej męski odpowiednik - pełna
lęku i niepewna własnej atrakcyjności nie będzie w stanie zdobyć się na
spontaniczność, swobodnie dawać ("co godnego uwagi mogłabym mu dać?")
ani brać ("cóż może się należeć komuś tak niepociągającemu jak ja?").
Pamiętasz zresztą, jakie plany miał Kopciuszek, zanim nie pojawiła się
wróżka? W ogóle nie zamierzał iść na bal. Ty również - jak Cię znam - często
w ogóle nie wychodzisz z kąta, boisz się odezwać wyczekująco podpierasz
ścianę, zwłaszcza jeśli w pobliżu jest ktoś bardzo dla Ciebie atrakcyjny.
Zamiast zachować się jak paw, rozpuszyć najpiękniejsze pióra swego ogona,
chowasz się albo uciekasz.
W dodatku na pewno masz w głowie szereg wyobrażeń o tym, jaka powinna
być kobieta i jaki powinien być mężczyzna. A te wyobrażenia często Ci
przeszkadzają, bo zwykle nie pasują do tego, jaka czy jaki jesteś. Facet ma
być silny, twardy, pełen inicjatywy, niczym się nie przejmować. Więc pod
groźbą utraty poczucia, że jest prawdziwym mężczyzną, nie może pozwolić
sobie na miękkość i ciepło ani chwilową nawet słabość, chociaż na pewno
czasem bardzo tego potrzebuje. Kobieta ma być ciepła, na pierwszym
miejscu stawiać miłość i rodzinę, nie może być za mądra ani zbyt
przedsiębiorcza. Więc boi się okazać złość czy zachować stanowczo nawet
w obronie swoich najważniejszych praw, nie wypada jej za bardzo
koncentrować się na sprawach zawodowych, wiecznie ma wyrzuty sumienia,
że zaniedbuje rodzinę.
Spotkałam u znajomych pewną panią z zagranicy, świetnego lekarza o
międzynarodowej sławie, którą zapraszano, żeby jeszcze raz przyjechała do
Polski, tym razem na dłużej. Bez zastanowienia odpowiedziała, że nie może
tego zrobić swojej rodzinie. Ponieważ miała najwyraźniej ponad 60 lat, z
czystej ciekawości zapytałam o tę rodzinę. Ku mojemu zdziwieniu okazało
się, że ma męża, również lekarza rozjeżdżającego po świecie i dwie
zamężne córki po trzydziestce, które w dodatku mieszkają w innym niż ona
mieście. Czyli w rzeczywistości pani profesor nie miała już absorbujących
obowiązków rodzinnych, a jednak wciąż gotowa była czuć się nie w porządku
jako kobieta, żona i matka.
Wiesz, tak naprawdę nikt dobrze nie wie, na czym polega prawdziwa
męskość i kobiecość. Dążąc do tego, żeby to uściślić, próbowano na różne
sposoby badać wrodzone psychologiczne różnice między płciami, ale wyniki
zawsze wychodziły sprzeczne i niepewne. Zwyczaje czy tradycja też nie
dostarczają jasnych wskazówek, raczej - tworząc zdumiewające mieszanki z
dążeniem do nowoczesności - są źródłem dodatkowego zamętu. A skoro nie
ma jednego wyraźnego modelu mężczyzny i kobiety, dla mnie wynika z tego
przynajmniej tyle: masz więcej do wyboru. Twoje cechy, skłonności,
zachowania są wystarczająco męskie, nawet jeśli daleko odbiegasz od ideału
spartańskiego wojownika, i dostatecznie kobiece, nawet jeśli nie jesteś
wzorową strażniczką domowego ogniska ani słodkim kobieciątkiem.
7. W kontaktach z ludźmi
Jakie uczucia i myśli towarzyszą Ci, kiedy wybierasz się gdzieś z wizytą? Co
sobie wyobrażasz, kiedy masz wkrótce spotkać się z osobą najbliższą
Twemu sercu? Na pewno inaczej jest przed pierwszą randką, a inaczej po
dwudziestu latach małżeństwa. Ale czy jest to raczej radosne oczekiwanie
miłego kontaktu, czy ponure przewidywania czegoś przykrego? "Bezpiecznie
czuję się tylko wtedy, kiedy jestem sama. Jak tylko znajdę się w
towarzystwie, boję się, że się zbłaźnię, wykonam coś nie tak i zrobi się głupia
sytuacja. Ale znowu w ogóle nic nie mówić i nie robić - też głupio. To mnie
kompletnie paraliżuje" - tak napisała do mnie kiedyś Kasia, którą usiłowałam
korespondencyjnie leczyć z kompleksów. Niestety, listowne poradnictwo nie
jest zbyt skuteczne, bo żeby się czegoś istotnego dowiedzieć o sobie w
układzie "jainni", potrzebne są informacje od tych innych. Kasia mimo
nieśmiałości dała się przekonać i znalazła się w jednej z prowadzonych
przeze mnie grup.
Poprosiłam ją, żeby zrobiła bilans swoich wad i zalet w kontaktach
międzyludzkich. Oczywiście bukiet wad był daleko bogatszy i bardziej barwny
niż nieliczne i mizerne zalety. A potem zrobiłyśmy sprawdzian: dla kogo jej
poszczególne wady rzeczywiście są wadami, komu są obojętne, a kto uważa
je za zalety? Katarzyna była bardzo zdziwiona. Paru osobom na przykład
podobała się jej nieśmiałość i zahamowania. Ktoś powiedział, że lubi
nieśmiałe dziewczyny, ktoś jeszcze określił tę cechę jako skromność, dwie
osoby uznały, że to pasuje do niej. Pamiętam, jak się rozpogodziła, kiedy
jeden chłopak, jej równieśnik, prawie na nią nakrzyczał: "To co, że się nad
wszystkim długo zastanawiasz? Nie znoszę mówienia co ślina na język
przyniesie. Ty jak się odezwiesz, to przynajmniej do sensu. Mówisz mało, ale
smacznie". I tak było ze wszystkim oprócz obgryzania paznokci, którego nie
pochwalił nikt. Czy Ty też stronisz od ludzi, jak kiedyś Kasia? Pamiętaj, Tobie
też - jak jej - tylko wydaje się, że inni nie będą chcieli Cię zaakceptować.
Bzdura! Większość z nich po prostu boi się tego samego co Ty i dlatego
trzyma się na dystans.
8. Inne plusy i minusy
Wiem, że to jeszcze nie wszystko w Twoim skomplikowanym autoportrecie.
Każdą z tych rzeczy można rozłożyć na szereg mniejszych i większych
kawałków. Jedne z nich będą dla Ciebie bardzo ważne, inne prawie bez
znaczenia. Często nawet nie w pełni zdajesz sobie sprawę, ile tego jest.
Kiedy pogrzebać głębiej, stworzyć ludziom okazję, żeby uważniej rozejrzeli
się w sobie pod kątem samooceny, wówczas kolejne nieakceptowane detale
wyskakują jak grzyby po deszczu. Najczęściej, niestety, nie równoważone
przez plusy. Zrób teraz swoją listę. Nie tak, żeby wypisywać wszystko, tylko
pięć rzeczy, jakie Ci najpierw przyjdą do głowy. Nie myśl zbyt długo, ważne
są pierwsze skojarzenia. Natomiast w rubryce plusów możesz się
zastanawiać dłużej, bo podejrzewam, że nie nawykłeś do zauważania swoich
mocnych stron i może będzie to okazja, żebyś trochę poćwiczył tę bardzo
potrzebną umiejętność.
A oto lista:
I. W wyglądzie zewnętrznym, we własnym ciele: 1) nie lubię w sobie
(uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
II. W swojej inteligencji, mądrości, zdolnościach: 1) nie lubię w sobie
(uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
III. W swoim charakterze, kwalifikacjach moralnych: 1) nie lubię w sobie
(uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
IV. Jako mężczyzna/kobieta
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
V. W związkach z ludźmi, byciu z nimi, kontaktach 1) nie lubię w sobie
(uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
VI. W innych ważnych dla mnie sprawach, które nie mieszczą się w tamtych
kategoriach
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
Ciekawe, czy coś Cię zaskoczyło? Czy łatwiej było Ci pisać o plusach, czy o
minusach? Czy Twoje ogólne zdanie na własny temat wiąże się jakoś ze
szczególnymi ocenami?
9. Sytuacja życiowa a samoocena
Chcę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy, z której pewnie zdajesz sobie
sprawę, ale może nie dość wyraźnie. Samoocena nie jest człowiekowi dana
raz na zawsze. Zmienia się na przykład z wiekiem. Przypomnij sobie, co było
najważniejsze w Twoim autoportrecie parę lat wstecz, spróbuj wyobrazić
sobie co może wybić się na pierwszy plan za parę lat.
Dostałam list od Małgosi dokładnie na ten temat. Pisała: "Będąc młodą
dziewczyną strasznie się męczyłam. Zawsze mi się zdawało, że jestem
niestosownie ubrana, inne dziewczyny - one umiały zrobić się na bóstwo! W
dodatku nie tańczyłam za dobrze. W ogóle byłam strasznie zakompleksiona.
Teraz przestałam się przejmować tym, jak wyglądam. Ważne, żeby ludzie
mnie lubili i żeby mieć paru przyjaciół od serca. Potrafię gadać z nimi
godzinami, pomagamy sobie nawzajem w trudnych chwilach. Nie
wyładniałam, nigdy nie byłam zbyt ładna, zresztą wiesz - lata lecą. Ale chyba
zmądrzałam i mniej się skupiam na sobie, a bardziej na innych. Może to jest
mój sposób na kompleksy?" Bez wątpienia na samoocenę wpływa Twoja
sytuacja życiowa, co najlepiej widać, kiedy się gwałtownie zmienia.
Przekonują się o tym choćby wszyscy młodzi rodzice, kiedy - wraz z
pojawieniem się na świecie ich pierwszego potomka - zaczynają liczyć się
umiejętności i dobra orientacja w sprawach pieluszek, kolek, karmienia itd.
itp. Na parę tygodni albo miesięcy dla matki takie rzeczy stają się
najważniejsze we własnym autoportrecie, określają jego jasną lub ciemną
tonację. A wszyscy ci, którzy ze wsi przenieśli się do miasta i nagle okazało
się, że cała ich skomplikowana i obszerna wiedza o przyrodzie oraz
zdolności do ciężkiego wysiłku fizycznego specjalnie się nie liczą? A
mężczyźni, którzy wraz ze wzrostem bezrobocia stracili pracę i teraz muszą
jakoś odnaleźć się w sytuacji, kiedy jedyną pracującą osobą w rodzinie jest
żona?
10. Lepszy - gorszy czyli w pułapce bezustannych porównań Jeszcze
siedziałeś w wózku, siusiałeś w pieluchy i niewiele rozumiałeś z tego, co
mówią dorośli, a już nad Twoją głową co chwila ktoś Cię do kogoś
porównywał: Piotrusiowi wyrósł ząbek! A mojemu Stasiowi jeszcze nie. A czy
już siada, czy już staje, czy już liczy do pięciu, bo moje już do siedmiu?
Żyjemy w społeczeństwie, w którym od zera uczą nas porównywania. Na
pewno byłoby Ci łatwiej wymienić pięćdziesiąt rzeczy, w których jesteś od
innych lepszy albo gorszy, niż pięć takich, które są niepowtarzalne, odrębne,
jedyne na świecie.
Takie myślenie w kategoriach "lepszygorszy" wrosło w nas do tego stopnia,
że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie innego podejścia do życia. A
przecież można. Z wykształcenia jestem etnografem, w związku z tym
miałam okazję - oczywiście poprzez lekturę - przyjrzeć się na przykład
południowoamerykańskim Indianom Zuni, opisywanym przez Ruth Benedict,
słynną badaczkę ludów egzotycznych. Owi Zuni w ogóle ze sobą nie
rywalizują. Podczas rytualnych świąt urządzają biegi, w których wcale nie
chodzi o to, żeby wygrać. Każdy biegacz ma dotrzeć do mety, natomiast nie
stara się wyprzedzić innych. Często coś podobnego dzieje się w grupach
terapeutycznych, kiedy usiłujemy wyeliminować porównywanie, a w to
miejsce wprowadzić koncentrowanie się na swoich mocnych stronach. I
okazuje się, że można myśleć w taki sposób: jestem inny, niepodobny do
nikogo na świecie. W czymś dobry, a nie lepszy; w czymś marny, a nie
gorszy. Albo jeszcze inaczej - nie jestem kiepski, tylko to jest moja trudność.
Jest jedna sytuacja, w której się nie porównuje, raczej przeciwnie - podkreśla
jedyność i wyjątkowość. "Jest inna niż wszystkie", "nikogo takiego jeszcze
nie spotkałam" - tak mówią zakochani. A więc umiemy patrzeć też w ten
sposób, a wszyscy ci, którzy byli zakochani z wzajemnością, wiedzą, jak
szczęśliwy może być człowiek, gdy nie obawia się porównań. I
przeciwstawna sytuacja: z pracy odchodzi ktoś kogo wszyscy lubili i cenili, a
Ty przychodzisz na jego miejsce i masz wrażenie, że każdy Twój krok i
każde odezwanie jest zestawiane z postępowaniem owej nieobecnej osoby.
Trudno się w takiej sytuacji wyrobić, prawda? Każde "inaczej" oznacza
"gorzej", wszystko obraca się na Twoją niekorzyść.
11. Czy masz być ideałem?
Pełno jest wszędzie dookoła nas różnych wzorów doskonałości, modeli do
naśladowania, które - jeżeli traktowane zbyt poważnie - potrafią popsuć
humor nawet zadowolonym z siebie. Wkroczyliśmy w epokę reklam i mam
wrażenie, że musi się to źle odbijać na poczuciu własnej wartości wielu z
nas. Bo która ma takie włosy i sylwetkę, jak Cindy Crawford, zachęcająca do
kupowania szamponu firmy L'Oreal? Który wygląda tak korzystnie jak facet z
reklamy "Gilette - najlepsze dla mężczyzny"? Nie stać Cię również na nowy
model Opla czy nawet Poloneza. Zapewne nie jesteś i może nigdy nie
będziesz eleganckim biznesmenem korzystającym z komputera IBM
najnowszej generacji.
Ale czy tylko o to chodzi? Zastanów się dobrze: pragniesz mieć
hollywoodzką urodę, umysł Einsteina i karierę zawodową w tempie Alexis
Colby czy po prostu chcesz być szczęśliwy? Niejednokrotnie te reklamowane
symbole powodzenia i sukcesu wcale nie mają szczęśliwego życia. Jestem
przekonana, że Marylin Monroe zamieniłaby się z niejedną szarą myszką,
dziewczyną z Pułtuska, która ma kochającego męża i udane dzieci. Wrócimy
do tego jeszcze, a teraz posłuchaj: każdy z nas, a więc i Ty, ma w sobie coś
niepowtarzalnego, jedynego na świecie i przez to cudownego i pięknego. Nikt
nie jest ideałem, ale też nikt nie jest kompletnym zerem. A więc i Ty nie
jesteś. Spróbuj spojrzeć na to tak: często myślę o sobie źle, ale to nie jest
obiektywna prawda, tylko moje wyobrażenia. A skoro tak, to mogę zacząć je
zmieniać.
Rozdział II: Co wynika z twojego myślenia
Weźmy sytuację najprostszą, jakiś sprawdzian czy egzamin. Dostałeś
pierwsze pytanie, które nie bardzo Ci pasuje, i zmagając się z nim możesz
wpaść - jak wóz na piaszczystej drodze w wyżłobione koleiny - w jeden z
dwóch torów myślenia: 1. Na pewno następne pytanie będzie gorsze i
skompromituję się jeszcze bardziej. Po co w ogóle się do tego zabierałem,
skoro wiem, że jestem do niczego. Już tyle razy mi się nie powiodło. Dobrze
pamiętam, jaką dałem plamę w zeszły wtorek. Mam coraz większą pustkę w
głowie... Nic mi nie wyjdzie! 2. Zobaczymy, czy następne pytanie nie będzie
lepsze. Jestem całkiem nieźle przygotowany. Teraz trzeba tylko skupić się i
nadrobić złe wrażenie. Już parę razy poradziłem sobie z dużo trudniejszą
sytuacją. Przecież nie dalej jak przedwczoraj poszło mi tak dobrze. Musi się
udać!
Nie muszę mówić, kto ma większe szanse. Lubię to porównanie, bo
właściwie we wszystkich życiowych sprawach jest podobnie, od projektu
ugotowania zupy po plan przebudowy świata. Najpierw coś zamierzamy -
sami lub pod wpływem oczekiwań innych ludzi - potem zastanawiamy się, jak
nam to pójdzie, i ten pesymizm albo optymizm wyznacza dalszy bieg
zdarzeń. Idzie jak z płatka albo jak po grudzie. Oczywiście, tak zwane
obiektywne okoliczności też mają znaczenie, ale nasze nastawienie jest dużo
ważniejsze, niż na ogół sądzimy.
1. A może sam jesteś autorem własnych niepowodzeń? Jak to się dzieje?
Otóż najpierw uruchamiamy łańcuch wspomnień. Osoby, które mają
skłonność do dołowania się, przypominają sobie swoje poprzednie
niepowodzenia i dosłownie zwieszają nos na kwintę. Do i tak już ciężkiego
bagażu przekonania o swoich nikłych szansach dodają nową cegłę i znowu
próbują. Nadal bez skutku, tyle że dalej jest im coraz ciężej. Kolekcja
niepowodzeń rośnie jak toczona w dół kula ze śniegu.
A ci, którzy są nastawieni, że pójdzie dobrze? Ich kolekcja składa się z
kolorowych baloników - wspomnień udanych działań i sytuacji - które ciągną
ich do góry, łącząc się w coraz większy pęk. Czyli im gorzej, tym gorzej, a im
lepiej, tym lepiej. Co jest przeciwieństwem nosa na kwintę? Nos triumfalnie
skierowany ku górze.
Mówię zawsze, że człowiek ma wypisane na nosie to, co ma go spotkać. I
jest to - po łańcuchu wspomnień - druga tajemnica Twoich sukcesów i
niepowodzeń. Tam wszystko odbywa się w Twojej głowie: musisz zużyć
mnóstwo energii, żeby przebić się przez swoje negatywne nastawienie i już
nie tak wiele zostaje na samo zadanie, które przed Tobą stoi. Tu w grę
wchodzą inni ludzie, którzy czytają z Twojego nosa.
Zresztą nie tylko z nosa. Niska samoocena, niewiara we własne możliwości
da się odczytać z wielu różnych sygnałów, chociaż być może nie zdajesz
sobie z tego sprawy. Przyjrzyj się na przykład swojej sylwetce. Jeśli masz złe
mniemanie o sobie, pewnie nie nosisz dumnie wypiętej piersi, tylko raczej
kulisz ramiona. Pewnie masz skłonność do cofania brody i pochylania głowy,
zamiast obnosić ją wyprostowaną po królewsku. Może też trzymasz ręce
blisko tułowia i nie zagarniasz nimi świata, tylko często krzyżujesz na
piersiach, jakbyś się chciał przed nim osłonić.
Bywa odwrotnie: chociaż w środku czujesz się bezradny jak małe dziecko i
tak naprawdę nie wart uznania i uczucia - nadrabiasz miną i postawą,
wypinasz pierś, zadzierasz głowę, mocno gestykulujesz. Wymowa niby inna
niż u tych niepewnych i zahamowanych, ale tylko niektórzy dają się zwieść
pozorom. Bo jednak często można zauważyć, że Twoja przebojowość jest
troszkę przesadna czy sztuczna, że jesteś odrobinę za sztywny albo ciut zbyt
głośny. Jakbyś to nie był Ty, tylko maska czy przebranie, zza których
chwilami przeziera coś całkiem innego.
Jeśli tak właśnie funkcjonujesz - wewnątrz niska samoocena, na zewnątrz
pewność siebie i dobre samopoczucie - to jestem przekonana, że musi Cię to
drogo kosztować. Płacisz ciągłym napięciem, albowiem wspinanie się na
palce pochłania wiele energii i na krótką metę zwyczajnie męczy. A jeśli
utrzymuje się przez dłuższy czas, może się nawet niekorzystnie odbić na
Twoim zdrowiu.
I drugi rodzaj kosztów: zamieszanie, jakie wywołuje Twoja
niejednoznaczność u ludzi, którzy usiłują Cię zrozumieć. Gdyby ktoś nawet
chciał dać Ci to, czego potrzebujesz, trudno mu będzie odczytać, o co Ci
właściwie chodzi. Mam przyjaciela Filipa, który założył nową firmę i wpadł w -
przejściowe zresztą - tarapaty. Jego dziewczyna żaliła się kiedyś, że
chciałaby podtrzymać go na duchu ale nie umie tego zrobić. Wyczuwa jego
znękanie i niepokój, natomiast Filip zachowuje się tak, jakby wszystko
spływało po nim jak woda po gęsi. Pozostając jednak przy skulonych
ramionach i nosie na kwintę - to tylko przykłady sygnałów, jakie bezwiednie
dajesz innym. Jeden z nich jest szczególnie ważny, to mianowicie, czy w
kontaktach z ludźmi patrzysz im w oczy. Osoby niepewne siebie na ogół tego
nie robią. Co wtedy przeżywa ten, na kogo nie patrzysz? Najczęściej myśli
sobie: coś tu jest nie w porządku, chce coś przede mną ukryć, pewnie
oszukać; a może, skoro unika kontaktu, źle o mnie myśli albo mnie
lekceważy. Mało komu przychodzi do głowy, że to z nieśmiałości czy
zażenowania.
Jak wiele może zmienić patrzenie w oczy, sprawdziłam w bardzo
niewdzięcznej sytuacji międzyludzkiej, mianowicie przy załatwianiu spraw
urzędowych. Największy formalista, dla którego normalnie klient czy petent to
wróg, jeżeli złapać jego wzrok - mięknie i zaczyna traktować człowieka
bardziej po ludzku.
Nie mówię już o tym, że jeśli nie patrzysz, pozbawiasz się wielu bezcennych
informacji, przede wszystkim nie dowiadujesz się, jaka jest reakcja na Ciebie
i różne Twoje zachowania. Miałam raz w prowadzonej przez siebie grupie
przykład jak z podręcznika. Był tam bardzo duży facet, Krystian, który bał się
ludzi, i kiedy coś od nich chciał, zawsze patrzył sobie na buty.
Zaproponowałam mu, żeby podnosił wzrok, ilekroć zwraca się do innej
osoby. I dokonało się wielkie odkrycie: Krystian stwierdził, że to oni się go
boją. No, może nie wszyscy, ale spora część.
Wróćmy do sytuacji egzaminacyjnej mając na uwadze, że całe życie to jeden
wielki egzamin, bo - pamiętasz, jak pisała Wiesława Szymborska - "nic dwa
razy się nie zdarza i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i
pomrzemy bez rutyny". A więc stajesz ze skulonymi ramionami i oczami
wbitymi w podłogę, a na nosie masz wypisane, że na pewno Ci się nie uda.
Egzaminator widzi to i Twoje przekonanie przynajmniej w jakimś stopniu mu
się udziela. Czyli jeszcze zanim cokolwiek się zacznie, już ma do Ciebie nie
najlepsze nastawienie. Ono z kolei udziela się Tobie, kulisz się jeszcze
bardziej i Twój sygnał, że spodziewasz się niepowodzenia, staje się
wyraźniejszy. I tak nastawiacie się nawzajem coraz gorzej i gorzej.
Na szczęście w życiu nie jest aż tak źle. Specjalnie przesadziłam w tym
opisie, żeby wyraźniej było widać, jak sam stajesz się źródłem własnych
kłopotów. Namawiam Cię w tym miejscu na mały eksperyment: postaraj się
parę razy w różnych sytuacjach, kiedy czujesz się nieszczególnie,
wyprostować ramiona, podnieść głowę i patrzeć prosto w oczy. Sprawdź, czy
to coś zmienia, może się zachęcisz do trochę innego zachowania, niż dotąd
miałeś w zwyczaju.
2. Trudne początki
Pamiętasz jak było, kiedy znalazłeś się w nowej szkole albo poszedłeś na
studia? Gdy zaczynałeś nową pracę? Opowiadała mi znajoma dziewczyna,
jak czuła się przez parę pierwszych tygodni w szkole za granicą, dokąd
wyjechali służbowo jej rodzice: "Byłam kompletnie ogłupiała i zupełnie do
niczego. Na lekcjach jak przygłup, na prywatkach jak jakiś raróg. Nie
wiedziałam nawet, o czym rozmawiać na przerwach, co się odezwałam, to
głupio. Byłam nie tak ubrana, inaczej podnosiłam rękę na lekcjach. Miałam
wrażenie, że nawet nogi i ręce mam nie takie. Tak mi się wtedy wydawało. Z
czasem zaczęło być lepiej, wciągnęłam się". Co jakiś czas, bez wyjeżdżania,
wszyscy trafiamy na sytuacje, w których czujemy się jak w obcym kraju.
Każda nowa sytuacja wymaga przystosowania, wszystkie początki obfitują w
niepowodzenia, bo poruszasz się po nieznanym gruncie bez rozeznania i
wprawy. Nic dziwnego, że reagujesz niepewnością wątpliwościami na własny
temat i zwykle w konsekwencji pogarsza się Twój autoportret. Przypuszczam,
że nie jesteś wtedy dla siebie zbyt dobry i nie fundujesz sobie okresu
ochronnego, czasowej taryfy ulgowej na wejście w nowe układy. Pewnie z
przykrością stwierdzasz, że inni radzą sobie lepiej, zazdrościsz im, a nawet
jesteś na nich zły. Trudno bywa zwłaszcza wtedy, gdy oni znają się od lat i
dużo ich ze sobą łączy. Naprawdę nie do pozazdroszczenia jest sytuacja
nowego pracownika trafiającego do zgranego zespołu, nowej dziewczyny czy
chłopaka wprowadzanego do paczki starych przyjaciół swojej sympatii,
małżonka przyjeżdżającego z pierwszą wizytą do rodziny partnera. Oni
śmieją się z jakiejś zabawnej historii sprzed lat, a Tobie wydaje się, że z
Ciebie. Rozumieją się w pół słowa, przerzucają doskonale czytelnymi dla
nich aluzjami, a Ty nic nie kojarzysz i czujesz się jak ostatni tuman.
Spokojnie! Możesz być pewien, że to minie, jeżeli tylko nie zamkniesz się w
sobie i nie podejmiesz postanowienia, że się odcinasz i wycofujesz. To
trochę tak, jakbyś się znalazł wśród ludzi mówiących w obcym języku i z
czasem zaczął się nim posługiwać, najpierw słabo, a potem coraz
swobodniej. Więc lepiej poprzyglądaj się i trochę poczekaj pamiętając, że na
początku pewna sztywność i niezręczność to rzecz naturalna, a Twoje marne
samopoczucie jest zrozumiałe i przejściowe. Pół biedy, kiedy chodzi o dalszą
rodzinę albo szkolnych kolegów Twojej drugiej połowy - możesz przestać się
z nimi widywać. Ale jeżeli to jest nowa praca lub szkoła czy, powiedzmy,
teściowie? Trudno całkiem zerwać takie kontakty. Bywa, że decydujesz się
wówczas na coś w rodzaju "emigracji wewnętrznej". Rezygnujesz z
włączania się we wspólne rozmowy i rozrywki, jeżeli to możliwe siadasz w
kącie, starasz się wyjść jak najwcześniej. I może się to ciągnąć latami,
pogłębiając Twoje poczucie, że jesteś nieważny, nielubiany, gorszy.
3. Pobrały się dwa zera
A jeśli żyjesz z kimś pod jednym dachem i - jak dawniej mówiono - dzielisz z
nim lub nią stół i łoże? Pracując w poradni rodzinnej zauważyłam, że raz po
raz powtarza się pewien rodzaj kłopotów, które trapią małżonków ze złą
samooceną. Chcę przedstawić je tutaj bardziej szczegółowo, bo prawie
wszyscy albo jesteśmy z kimś w stałym związku, albo będziemy, albo - co
gorsza - już mamy za sobą rozpad takiego układu. Zacznijmy od konkretnej
sytuacji, bardzo prostej i typowej. Niech to będzie Gosia i Andrzej, może po
dwóch, może po siedmiu latach małżeństwa. W każdym razie zdążyli już
zapomnieć o zalotach i miodowym miesiącu, tkwią w prozie codziennego
życia: praca, gospodarstwo domowe, pewnie też dzieci. On uważa, że jest
niezbyt atrakcyjnym mężczyzną i marnym mężem, ona nie czuje się ani
ładna, ani pociągająca i stale ma do siebie pretensje, że nie wywiązuje się na
piątkę z roli żony (bo prowadzenie domu, proszę Państwa, to tak
skomplikowane i wielowątkowe zadanie, że zawsze można znaleźć coś, co
się zrobiło nie dość dobrze). Punkt wyjścia weźmiemy banalny - on mówi do
niej: "Miła moja, zupa jest przesolona". Bo rzeczywiście jest.
Teraz zajmiemy się czytaniem w myślach. Kobieta, która dobrze czuje się w
życiu, w swoim związku i w roli gospodyni domowej, pomyśli w takiej sytuacji:
"Przykro mi. Następnym razem, kiedy będę robić ogórkową, muszę
pamiętać, żeby dać mniej soli". A nasza Gosia? Jej monolog wewnętrzny
wygląda zupełnie inaczej: "Nie smakuje mu. Dobra żona potiafiłaby ugotować
tak, jak on lubi. Pewnie ma do mnie jeszcze masę innych zastrzeżeń i
pretensji. Kto wie, czy w ogóle mu odpowiadam. Może już nie chce ze mną
być?". I tylko czeka, że Andrzej za chwilę zacznie mówić o rozwodzie. A on
powiedział jedynie, że zupa jest przesolona.
Teraz kolej na to, żeby zajrzeć do głowy Andrzejowi. Gosia, u której jego
niewinna uwaga uruchomiła lawinę małżeńskich kompleksów, musi zrobić
niezadowoloną minę, bo przecież z jej punktu widzenia już nie chodzi o zupę,
tylko o ostateczne rozstanie. A on patrząc na tę skrzywioną buzię myśli
sobie: "Coś jej złego zrobiłem, zaraz obrazi się i dojdzie do wniosku, że ma
mnie po prostu dosyć. To, że wyszła za takie zero, wcale nie oznacza, że
zawsze będzie chciała ze mną być". Jednym słowem on też już prawie
pakuje walizki. Tym razem - jak setki razy wcześniej i później - rozejdzie się
po kościach. Pewnie za parę minut albo parę godzin któreś z nich wykona
jakiś pojednawczy gest i wszystko jako tako wróci do normy. Tylko że jeśli tak
dzieje się często, w pewnym momencie ilość przejdzie w jakość. Spójrzmy
więc na konsekwencje podobnych sytuacji.
Po pierwsze - obydwoje zużywają dużą część swojej energii na ciągłe
sprawdzanie. Z napiętą uwagą śledzą: jak jest w tej chwili? czy on jeszcze
mnie kocha? czy jej jeszcze na mnie zależy? I wtedy oczywiście zawsze
znajdzie się coś, co potwierdzi najczarniejsze przewidywania, jak choćby
owa przesolona zupa. Powiem więcej, nawet niektóre obojętne albo
pozytywne uwagi mogą być odbierane jako negatywne. Załóżmy, że Gosia
założyła nowy opalacz, zaś Andrzej, któremu się w nim spodobała, powie: "O
masz dwuczęściowy kostium". A ona - pewna tego, że nie jest dość zgrabna
- nawet na niego nie spojrzy i nie zauważy jego zadowolonej miny, tylko
pomyśli: "No tak, chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, że nie powinnam
pokazywać brzucha. Już mu się nie podobam". Wobec nagromadzenia
podobnych niezrozumień i nieporozumień obydwoje starają się uniknąć
zapalnych tematów.
W ich sytuacji takimi szybko okazują się wszystkie, które coś mówią o drugiej
stronie. Inaczej mówiąc, w ogóle przestają ze sobą rozmawiać o sobie.
Po drugie - unikają zwłaszcza okazywania wszelkich oznak niezadowolenia.
Andrzej na drugi raz głęboko się zastanowi, czy w ogóle mówić, że mu nie
smakuje zupa. W efekcie Gosia będzie niewiele wiedzieć o tym, co on lubi a
czego nie, zaś Andrzej będzie tłumił swoje niezadowolenie i godził się z
sytuacją, która mu nie odpowiada. Do czasu, ponieważ kiedy uzbiera się
tego dużo i w różnych dziedzinach, jedno z nich pierwsze wybuchnie. Wtedy
to drugie, które też zdążyło już nagromadzić sporo urazy i pretensji, odpowie
tym samym. I zacznie się coś, czego obydwoje nie rozumieją: wielka
awantura z błahego powodu.
Po trzecie - każda oznaka smutku, złości lub zniecierpliwienia Gosi jest
odbierana przez Andrzeja jako sygnał, że to on zrobił coś nie tak, że
"wszystko przez niego". A Gosię może boleć ząb, mogły ją spotkać jakieś
przykrości w pracy czy zdenerwować dzieci. I chce, żeby ją ktoś pocieszył
albo chociaż wysłuchał, a tu ślubny najdroższy też już zdążył wpaść w
przygnębienie bądź irytację pod wpływem jej minorowej miny. Więc traci chęć
opowiadania temu ponuremu facetowi, co jej się dziś przykrego wydarzyło.
To samo Andrzej: miał męczący dzień albo boli go głowa, a Gosia już jest
pewna, że ma coś do niej. Więc na wszelki wypadek nie odzywa się i schodzi
mu z drogi. W ten sposób zamiast wspierać się nawzajem w drobnych i
większych kłopotach, oddalają się od siebie. Po czwarte - obydwoje czekają
na jakieś potwierdzenie, dowartościowanie, przejaw uczucia drugiej strony,
ale nie są zbyt skłonni wychylać się z tym sami. Nie zrobię tego, boję się, że
mnie odtrąci - myślą. I tak czekają obydwoje, nieraz latami, coraz bardziej
utwierdzając się w poczuciu, że są nieważni, niekochani, niezauważani.
Po piąte - unikają jak ognia wyjaśniania tego, co się między nimi dzieje.
Każde z nich obawia się, że kiedy choćby piśnie coś na ten temat, dopiero
wtedy druga strona zacznie się serio zastanawiać i niechybnie dojdzie do
wniosku, że zrobiła życiowy błąd decydując się na ten związek. Jest w tym
coś z myślenia magicznego (niektórzy nazywają to strusią polityką): jeśli nie
dotknę tej chwiejnej konstrukcji, jest szansa, że się utrzyma; ale jak
nieopatrznie ruszę, a jest to gmach wzniesiony z chybotliwych, nie
połączonych ze sobą cegieł, to w ciągu paru sekund rozsypie się w gruzy.
Niestety, małżeństwom takim jak Gosia i Andrzej nie sprzyja też tradycja czy
zwyczaje rodzinne. Spodobało mi się podsumowanie, jakie zrobiła kiedyś na
moją prośbę pewna pani: "Pochodzę z rodziny, gdzie nawet pytanie 'która
godzina?' było zbyt osobiste". W ich rodzinnych domach musiało być tak
samo: dorośli ani między sobą, ani z dziećmi nie rozmawiali o wzajemnych
uczuciach, o żalach i pretensjach, nikt nikogo nie chwalił i nie zapewniał, że
kocha. Skąd to wiem? Bo inaczej nie mieliby tych kłopotów.
Zamiast zadręczać się wątpliwościami, mogliby zabrać się do wyjaśniania
sytuacji i przekonaliby się szybko, że cała ta spirala rozkręcająca się w ich
głowach jest absurdalna - że naprawdę chodzi tylko o zupę, a całą resztę
kochają nad życie. Więc gdyby to ode mnie zależało, od przedszkola
wprowadziłabym naukę porozumiewania się z bliskimi.
Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, miałam okazję towarzyszyć wielu
ludziom w próbach lepszego pozorumiewania się żałując, że spotkaliśmy się
tak późno, gdy już narosło mnóstwo przykrych "zaszłości". Umawiałam się z
różnymi małżeństwami, że wprowadzą u siebie zwyczaj systematycznego
rozmawiania o tym, jak im ze sobą jest, co do siebie czują, z czego są
zadowoleni, a z czego nie. Wiem, wiem, to takie sztuczne, ale chcę
podkreślić, że ludzie, którzy mają dużo lęków i wątpliwości - wynikających z
niskiej samooceny - z pewnością nie przestawią się spontanicznie na inny
sposób porozumiewania. Natomiast przy odpowiedniej zachęcie mogą
popracować nad wyrobieniem sobie lepszych nawyków czy rutyny.
Jeśli partnerzy wspólnie decydują się na mówienie o tym, co się pomiędzy
nimi dzieje, wtedy wiadomo, że narażają się obydwoje, więc poważnym i
zasadniczym rozmowom przestaje towarzyszyć atmosfera zagrożenia, nikt
nie musi się wychylać z inicjatywą, można nawet losować, kto zaczyna. W
poradni dokładnie uzgadnialiśmy, że na przykład we wtorki po położeniu
dzieci spać zawsze przeznaczają na ten cel po pół godziny lub trzy
kwadranse i obydwoje mają powiedzieć, co złego i co dobrego spotkało ich
ze strony tego drugiego w minionym tygodniu.
Gdybyś się zdecydował wprowadzić taki zwyczaj w swoim związku, musisz
trzymać się kilku zasad. Trzeba pilnować: a) żeby nie skończyło się na
samym postanowieniu; to naturalne, że - tak jak od każdej trudnej rzeczy -
będziecie mieli chęć się wykręcić; b) żeby każdy miał z góry uzgodnioną ilość
czasu, a potem zmiana (np. Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans, Gosia
kwadrans, Andrzej kwadrans - po dwóchtrzech próbach będziecie wiedzieli,
jaki czas jest dla Was najwygodniejszy); c) żeby w tych uzgodnionych
ramach czasowych nie przerywać sobie nawzajem; d) żeby mówić i o
plusach, i o minusach, nawet gdyby na początku trzeba było wyszukiwać coś
na siłę (jednym jest trudniej mówić o dobrym, innym o złym, to też jest
naturalne); e) żeby zaczynać od żalów i pretensji, a kończyć na rzeczach
pozytywnych, miłych, ciepłych.
4. Z czym jeszcze mogą być kłopoty?
Sądzę, że miałeś okazję stwierdzić to sam w różnych sytuacjach:
niekorzystne myślenie o sobie jest samospełniającym się proroctwem. Nie
jestem w stanie omówić rozlicznych dziedzin, w których może Cię hamować i
ograniczać, jednak muszę poświęcić parę słów przynajmniej nauce i pracy.
Co do zdolności uczenia się - mam sporą wprawę w przebijaniu się przez
uporczywe złe mniemanie o sobie osób uczących się języków obcych i pracy
z komputerem. To równie dobre przykłady jak każde inne.
We wmawianiu sobie, że "komputer to nie dla mnie" i "nigdy się tego nie
nauczę" celują kobiety. Jeżeli już potrzeba albo chęć zmusi którąś z moich
zaprzyjaźnionych pań, żeby jednak spróbować, zaczynam od tego: "Ta
maszyna nie jest dużo bardziej skomplikowana od pralki automatycznej.
Umiesz ją obsługiwać? Jeśli tak, to z komputerem też dasz sobie radę".
Oczywiście początkowo nie wierzą, ale stopniowo - parę prostych operacji,
żeby przekonać się, że to skomplikowane zwierzę jest posłuszne - nabierają
pewności siebie. "Napisz coś, wydrukujemy to", żeby mogły szybko zobaczyć
efekt swojej pracy. I jeszcze namawiam je do robienia błędów, żeby się z
nimi oswoiły i przy samodzielnych próbach nie wpadały w totalną
bezradność, kiedy coś pójdzie nie tak.
Z nauką języków jest podobnie. Jest mnóstwo ludzi, którzy latami obiecują
sobie, że zabiorą się za angielski czy francuski, i nie robią tego, bo nie
wierzą, że coś im wyjdzie. Znam na to dwa sposoby proste i trzeci
pracochłonny. Pierwszy: weź obcojęzyczną gazetę i na dowolnej stronie
(byle nie z ogłoszeniami) znajdź 100 słów, które rozumiesz. Nie uda Ci się to
po grecku czy po węgiersku, ale angielski, niemiecki, włoski, hiszpański,
nawet holenderski czy portugalski od razu stanie się bardziej przezroczysty.
Drugi sposób polega na tym, żeby przed każdą lekcją czy odrabianiem zadań
domowych powtórzyć sobie kilka razy na głos (jeśli się boisz, że rodzina
uzna Cię za wariata, który gada sam do siebie, zrób to szeptem): "Angielski
sam wchodzi mi do głowy". Jeżeli jesteś zainteresowany innym językiem,
wstaw go w miejsce angielskiego.
I sposób trzeci: poproś kogoś, żeby wskazał Ci prosty i niezbyt długi, a
interesujący dla Ciebie tekst, i przetłumacz go ze słownikiem. Może się
okazać, że satysfakcja ze zrozumienia czegoś, na czym Ci zależało, jest
większa niż nieporadność językowa. Moje pokolenie z dużym skutkiem
uczyło się angielskiego na Beatlesach, a rosyjskiego na Okudżawie.
Opowiadam to wszystko, żeby było widać, co oznacza czy też z czego się
składa owo "nie potrafię się tego nauczyć". Na pierwszym miejscu oczywiście
króluje ogólne poczucie niemożności. Ale ważne jest też i to, że ani Twoi
dotychczasowi nauczyciele, ani Ty sam nie mieliście wprawy w stopniowaniu
trudności, wybieraniu na początek zadań, których dobre wykonanie
zachęciłoby Cię do dalszych prób. Nie było też pomostu do czegoś, co już
umiesz. A poza tym nie miałeś okazji przeżyć choćby niewielkiej satysfakcji
związanej z wstępnym opanowaniem nowej umiejętności.
Chcę Ci na zakończenie tego wątku powiedzieć jedną rzecz: żeby przekonać
mnie, że nie jesteś w stanie czegoś się nauczyć, musiałbyś zużyć bardzo
dużo energii i czasu. A myślę, że i tak by Ci się nie udało.
Teraz sprawa pracy. Odnosi się do niej to wszystko, co mówiłam o trudnych
początkach. Na niepewność związaną z nową sytuacją i nowymi zadaniami
nakłada się jeszcze coś - powszechny niedobry zwyczaj, że przełożeni
niechętnie wyrażają uznanie, za to dość skrupulatnie wytykają błędy i z
upodobaniem ganią. Jeśli już i tak nie myślisz o sobie zbyt dobrze,
pogrążasz się w tym jeszcze bardziej. I często nawet nie umiesz zobaczyć,
kiedy z nieporadnego nowicjusza zmieniasz się w kompetentnego fachowca.
A dopóki czujesz się "młodszym kolegą", Twoi współpracownicy i
zwierzchnicy też mają skłonność, żeby Cię tak traktować. Może warto co
pewien czas sprawdzać to przekonanie?
Jednym z łatwo dostępnych sprawdzianów jest robienie od czasu do czasu -
co pół roku, co rok - bilansu własnych dokonań. Szczegółowo i konkretnie:
kartka papieru, Twoje prywatne podliczenie, ile i czego wykonałeś w "okresie
sprawozdawczym". Sama tak robię, bo mnie też nieraz przychodzi do głowy,
że od dłuższego czasu nic godnego uwagi nie zrobiłam. Muszę powiedzieć,
że ilekroć kogoś namówiłam na takie sprawozdanie, zawsze kończyło się
radosnym zaskoczeniem. A gdyby nawet wyszło Ci inaczej, przynajmniej
będziesz miał jakąś miarę, rozeznanie, że Twoje "nic nie zrobiłem" oznacza"
o trzy za mało" w jednej sprawie, "nie dość starannie" w innej, a w
pozostałych nie najgorzej. Zobacz, że to zupełnie inny punkt wyjścia, gdybyś
chciał coś zmienić.
Najlepiej takie podliczenie robi niepracującym matkom, które często uważają,
że czas przecieka im przez palce, są źle zorganizowane i z niczym nie dają
sobie rady. Jeżeli jeszcze krytykuje je w tym duchu mąż albo teściowa,
trudno przekonać je inaczej niż robiąc bilans czasu. Mówię o tym przy okazji
pracy, ponieważ uważam, że zajmowanie się małym dzieckiem i domem to
ciężka i odpowiedzialna praca, niejednokrotnie trudniejsza niż zajęcia
zawodowe.
W podsumowaniu chcę przypomnieć, że w każdej z wymienionych dziedzin -
w małżeństwie, w nauce, w pracy - Twoje zdanie o sobie jest ważnym
czynnikiem sprawczym. Mówiąc prościej, kiedy jest dobre, lepiej
funkcjonujesz i Ty, i często inni wokół Ciebie; kiedy jest złe, wyrabiasz się z
reguły gorzej.
Podstawowa zasada postępowania byłaby tutaj taka: nie ufaj swoim ogólnym
złym opiniom o sobie spróbuj je podważać, zbieraj dowody na to, że nie
masz racji, kiedy się tak dołujesz.
5. Obiektywność nie ma tu nic do rzeczy
Namawiam Cię, żebyś konkretnie i szczegółowo analizował swoje
przeświadczenia na własny temat, ponieważ przekonałam się, że niskie
poczucie własnej wartości w różnych dziedzinach potrafi mieć niezbyt wiele
wspólnego z obiektywną rzeczywistością sprowadzoną właśnie do
namacalnych konkretów. Chcę opowiedzieć tu o dwóch przypadkach, kiedy
kontrast między ogólną złą oceną a jej rozpisaniem na poszczególne
elementy był wyjątkowo dobrze widoczny.
Jedna to opowieść Marka, pacjenta z grupy dla osób z nerwicą, w której
byłam obserwatorem, kiedy uczyłam się swego zawodu. Otóż Marek uważał,
że jest nie dość sprawny fizycznie i wysportowany. Jego niedościgłym
wzorem był ojciec, kapitan marynarki, któremu chciał zaimponować.
Zapytany, czy uprawiał kiedyś jakiś sport, Marek wymienił jeździectwo,
pływanie i parę innych dyscyplin, w których osiągał bardzo dobre wyniki.
Kiedy doszedł do tego, że zdobył mistrzostwo Polski w skokach
spadochronowych, grupa zaczęła się śmiać. On w pierwszej chwili nie
zrozumiał, co ludzi tak bawi, więc chichocąc zaczęli mu tłumaczyć, że wyżej
w męskich sportach wspiąć się już nie można.
Bohaterką drugiej sytuacji, też w grupie terapeutycznej, była Lusia,
trzydziestoletnia pracująca mężatka, matka dwojga dzieci. Płacząc oskarżała
się o to, że jest wyrodną matką i złą żoną, nie dba o dom i rodzinę, poświęca
im za mało czasu i starań. Na marginesie dodam, że pracowała na półtora
etatu. Poprosiłam Lusię, żeby opowiedziała, jak wygląda jej powszedni dzień
i sobota z niedzielą, szczegółowo, od rana do wieczora. W tej grupie było nas
jeszcze pięć w podobnej sytuacji, jednocześnie matek i pracownic. Wszystkie
opowiedziałyśmy o swoim gospodarowaniu czasem i okazało się, że każda -
chociaż ma tylko jedną pracę - poświęca obowiązkom domowym i
rodzicielskim mniej więcej tyle samo czasu co Lusia. Można powiedzieć, że
tych dwoje to wyczynowcy. I rzeczywiście, a mimo to wynikom ich życiowych
starań nie udało się przebić przez uporczywe przeświadczenie, że nie
sprawdzili się w ważnych dla siebie dziedzinach. Tym bardziej trudno mi
uwierzyć, że uda się to w Twoim przypadku, skoro nie skaczesz ze
spadochronem i nie pracujesz na półtora etatu (trochę się niepokoję, czy aby
te przykłady - powtarzam, wyjątkowe - znów nie wpędziły Cię w kompleksy).
Dlatego jeszcze raz namawiam Cię do sprawdzania swego ogólnego
mniemania o sobie za pomocą rozkładania go na czynniki pierwsze. Nic nie
zrobiłeś w tym tygodniu? Wypisz, czym się zajmowałeś w każdym kolejnym
dniu. Zawsze wszystko gubisz? Przypomnij sobie ostatnie trzy przypadki,
kiedy Ci coś zginęło. Jesteś złym pracownikiem? Sprawdź, ile razy i za co
zganił Cię ostatnio szef. Może uda Ci się prześledzić to bardziej szczegółowo
i konkretnie, a dzięki temu bardziej realistycznie - i w korzystniejszym świetle
- zobaczyć siebie.
6. Na wierzchu i pod spodem
Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednej konsekwencji niskiej samooceny,
która chyba Ciebie nie dotyczy. Jeśli zabrałeś się do czytania tej książki, to
na pewno masz świadomość swoich kłopotów i chęć zmiany. Natomiast
sytuacja, którą teraz chcę opisać, dotyczy ludzi nieświadomych swoich
kompleksów. Chodzi mi o zarozumialców, szpanerów, zadufków - osoby,
które za wszelką cenę usiłują udowodnić swoją wyższość. Otóż chcę Ci
zwrócić uwagę, że w gruncie rzeczy są do Ciebie podobni.
Przypomina mi się Wiśka, która nie dawała nikomu dojść do słowa; Paweł,
który zawsze wiedział lepiej; Monika próbująca oczarować wszystkich
mężczyzn bez wyboru; Kuba zawsze gotowy, żeby lekceważąco
wypowiedzieć się o cudzych osiągnięciach, choćby to nawet była nagroda
Nobla. Zawsze myślałam o nich ze współczuciem. Skoro tak bardzo chcieli
udowodnić całemu światu, że są lepsi - albo że inni są gorsi, co na jedno
wychodzi - to rozumiem, że sami bynajmniej nie byli o tym przekonani. Czuli
się tak niepewnie, że aż musieli zbudować sobie całą sztuczną konstrukcję,
teatr pozorów, żeby zasłonić przed ludźmi swoje prawdziwe samopoczucie.
Zresztą robili to nie ze złej woli, tylko dlatego, że było im - tak jak Tobie -
trudno ze sobą wytrzymać. Z czasem tak zżyli się z odgrywaną przez siebie
rolą, że stracili kontakt ze swoim wnętrzem, swoimi prawdziwymi
przeżyciami.
Myślę, że czasem im zazdrościsz łatwości, z jaką przedstawiają swoje
zdanie, siły przebicia i pewności siebie. Rzeczywiście, z wieloma sytuacjami
radzą sobie lepiej od Ciebie, ale czy lepiej się czują? Nie jestem o tym
przekonana. Wiem na pewno, że dopadają ich załamania i depresje, nagle
przestają się wyrabiać i wtedy czują się bardziej bezradni od Ciebie. A
przede wszystkim kiepsko im się układają kontakty z ludźmi.
Paradoksalnie, potrzebują tego samego co Ty: uznania, docenienia,
pochwały. A inni wcale się do tego nie kwapią. Sam pewnie wiesz, że jak
ktoś się wywyższa, masz go ochotę nie pochwalić, tylko ściągnąć na ziemię,
przekłuć szpilką jak balon, żeby uszło powietrze.
Ci, którzy naprawdę siebie lubią, znają swoją wartość i mają zaufanie do
własnych możliwości, nie muszą się przed nikim wykazywać. Nie potrzebują
ciągłych potwierdzeń od innych, bo rzeczy oczywiste nie wymagają
dowodów. Są zwyczajnie skromni, nie muszą też ukrywać wad i słabości, żyć
z ciągłą obawą, że ktoś ich zdemaskuje. Ich spokój i harmonia wewnętrzna
promieniują na zewnątrz, a ludzie lgną do nich i kochają - zdawałoby się - za
nic.
7. Prawie wszystko możesz
Każdy z nas wykorzystuje tylko niewielki procent siły swoich mięśni i
możliwości swojego umysłu. I nie jest to moje pobożne życzenie ani wyraz
ogólnej wiary w człowieka, tylko wynik żmudnych i wieloletnich badań
fizjologów. Jak sądzę, osiągamy tak mało w stosunku do swoich możliwości
między innymi dlatego, że brak nam wiary w ich ogrom i różnorakość. Przez
wiele lat zgromadziłam niemałą kolekcję opowieści z literatury i z życia o
ludziach, którym udało się dokonać rzeczy niemożliwych. Joanna D'Arc
zebrała wielką armię i poprowadziła ją do walki, Ghandi bez przemocy
uwolnił Indie od Anglików, Jacek Kuroń zapoczątkował ruch społeczny, dzięki
któremu runął w Polsce ustrój komunistyczny - to są przykłady szeroko
znane.
Ale chcę też wspomnieć o kilku innych, znacznie skromniejszych, a równie
nieprawdopodobnych. Mówię "nieprawdopodobnych", ponieważ zanim te
osoby zrobiły to, co zrobiły, wszystkim wokół wydawało się to niemożliwe.
Jak choćby Tadeusz Paciorek, psycholog więzienny z Siedlec, który przez
parę lat dobijał się o wprowadzenie grup Anonimowych Alkoholików do
zakładów karnych. Kto trochę wie o polskim więziennictwie, przyzna, że taki
pomysł całkiem niedawno musiał wydawać się szalony. Dzisiaj mamy w
Polsce już kilkadziesiąt grup AA za kratkami, są nawet stosowne odgórne
instrukcje ułatwiające zakładanie nowych. Zawsze, kiedy spotykam
Tadeusza, mam wrażenie, że kontaktuję się z człowiekiem, który przebił
głową mur.
Inny przykład to Ewa Milewicz, kobieta po chorobie HeinegoMedina, której
tak trudno się poruszać, że problemem dla niej jest nawet wejście na schody.
A jednak: była w opozycji jeszcze przed Sierpniem 1980, w stanie wojennym
aktywnie działała w podziemiu, dziś jest w czołówce dziennikarzy "Gazety
Wyborczej". Ale najbardziej Ewa zadziwiła mnie tym, że po wyjściu za mąż
urodziła i wychowała dziecko, choć w jej sytuacji wydawało się to zamiarem
ponad siły. Córka Ewy jest już na studiach i stanowi żywy dowód na to, że
rzeczy niemożliwe są możliwe.
I wreszcie trzeci przykład: Tadeusz Orłowski, niepełnosprawny zdobywca
Tatr. Wybitny lekarz, członek Polskiej Akademii Nauk, dziś już starszy pan,
należał do najlepszych polskich taterników swojego pokolenia. Ma jedną
nogę krótszą, mocno utyka, a mimo to dokonał pierwszych przejść wielu dróg
wspinaczkowych w Tatrach. Tak trudnych, że podobno wśród naszych
alpinistów kursuje powiedzenie: "Ja na drogi Orłowskiego wolę chodzić na
drugiego" (bo wtedy spadanie jest mniej niebezpieczne). Myślę, że kto inny
na jego miejscu nawet by się nie wybrał na dłuższy górski spacer.
Nie namawiam Cię tutaj, żebyś nastawiał się na przebudowę świata albo
całkiem nie licząc się z okolicznościami porywał się z motyką na słońce.
Chcę tylko uprzytomnić Ci, że zasadnicza różnica pomiędzy tymi osobami a
innymi jest taka, że one wierzyły w możliwość osiągnięcia z pozoru
nierealnych celów. Chcę korzystając z ich przykładu przekonać Cię, żebyś -
zanim odruchowo, z nawyku powiesz o czymś "to nie dla mnie" - zastanowił
się nad tym. Może jednak warto zakreślać swoje plany ambitniej, a nawet
dużo ambitniej, niż masz w zwyczaju?
Rozdział III: O ładowaniu akumulatorów, nagrywaniu płyt i filtrach
Gdyby Ci się zdawało, że ten rozdział został przez pomyłkę przeniesiony z
innej książki, to chcę Cię uspokoić, że jednak tak nie jest. Nadal będziemy
się zajmować poczuciem własnej wartości, a konkretnie tym, jak ono się
kształtuje. Poprostu czasem lubię porównywać mechanizmy psychologiczne
do jakichś urządzeń, bo wtedy najważniejsza zasada funkcjonowania staje
się lepiej widoczna - wpływy, jakim podlega psychika ludzka, są tak
skomplikowane i różnorodne, że często warto opisać coś za pomocą
pewnego skrótu.
Akumulator jako model pojawił mi się tak dawno, że już nawet nie pamiętam
kiedy. Na pewno było to w momencie, gdy czułam się wyczerpana, na
resztkach energii i bez szans na oparcie w kimś z zewnątrz, kto mógłby mi
pomóc doładować nieco nowych sił i optymizmu. Potem się okazało, że nie ja
jedna mam podobne skojarzenia, w każdym razie dla bardzo wielu osób jest
ono czytelnym i równie wygodnym skrótem myślowym jak dla mnie.
O czymś w rodzaju zapisów czy też nagrań w psychice człowieka mówi wielu
autorów, a w języku potocznym też natrafiamy na wyraźne ślady tego typu
skojarzeń, kiedy mówimy, że coś komuś w duszy gra albo że stale powtarza
starą śpiewkę. Ta analogia przyda nam się też w następnym rozdziale, kiedy
będę mówić o tym, jak wymazywać stare nagrania i nagrywać czy zapisywać
inny tekst - może melodię? - w miejsce starego, który nie najlepiej Ci służy.
Zaś do filtrów dojdziemy w stosownym momencie.
Wszystkie te porównania czy modele mają swoje zalety (prostota, czytelność,
łatwość przekazywania innym), ale też zasadniczą wadę: nie do wszystkiego
pasują, nadużywane nie sprawdzają się.
1. Jeżeli jesteś jak gramofon...
Wróćmy do ćwiczenia z początku - uzupełniania zdania "Ania jest...". Jest to
najbardziej zwięzły i zarazem bardzo archaiczny opis Twego poczucia
własnej wartości. Jak już mówiłam, mnie przez całe lata pojawiało się - mimo
całkiem niezłych zdolności intelektualnych - zdanie "Ania jest głupia". I żadne
dobre stopnie, sukcesy na studiach, rozpoczęty doktorat, nawet napisane
książki nie potrafiły tego zmienić. Dlaczego?
Bo w głowie miałam - Ty też masz - jakiś wcześniejszy zapis, jakieś
przeświadczenie na własny temat, twarde jak skała i jak skała odporne na
wpływy zewnętrzne. Trudno je zmienić, bo pochodzi z najwcześniejszego
okresu życia, jeszcze z niemowlęctwa. Pamiętasz film Disneya o śpiącej
królewnie? Jest tam scena, kiedy trzy zacne grubiutkie wróżki pochylają się
nad kołyską królewskiej córki i dotykając jej różdżkami przepowiadają, że
będzie piękna, dobra i mądra. Z nami wszystkimi było podobnie: nad kołyską
albo trochę później jakieś ważne osoby powiedziały nam, jacy będziemy.
Może nie tyle powiedziały, co mówiły wiele razy i w ciągu wielu lat. Może nie
zawsze mówiły, tylko dawały do zrozumienia poprzez gest czy minę, jak
również poprzez to, czego nie robiły. Dziesiątki razy we wspomnieniach z
dzieciństwa, jakie słyszałam w prowadzonych przez siebie grupach,
powtarzały się gorzkie słowa: "Nikt mnie nigdy nie brał na kolana, nie
przytulał, nie głaskał po głowie, nie chwalił". W pierwszych latach życia - jedni
mówią o pierwszym roku, inni o dwóch latach, jeszcze inni o pięciu albo
nawet dłużej - nagrało Ci się w głowie szereg płyt z informacjami o tym, jaki
jesteś, o Twojej urodzie, zdolnościach, możliwościach.
Weźmy sobie prosty przykład. Maluch postawił trzy klocki jeden na drugim i
przyszedł do mamy ze słowami: "Patrz, jaki zbudowałem piękny pałac".
Rzecz zresztą mogła dziać się znacznie wcześniej nie przyszedł, tylko
przyczołgał się na czworakach i nie powiedział, tylko spojrzał pytająco. Od
tego, co zrobi matka, zależy teraz, jakie nagranie na własny temat zapisze
się w głowie jej dziecka.
Rozpatrzmy kilka możliwości zakładając, że tak właśnie matka reaguje
często, na tyle często, że u dziecka wytwarza się na tej podstawie
przekonanie o naturze świata. Tak, tak, myśl że nie przesadzam dla
niemowlaka do roku czy półtora matka stanowi prawie cały świat, więc to ona
jest głównym źródłem poczucia, że ten świat jest życzliwy, godny zaufania,
bezpieczny, czy też obojętny albo wręcz szorstki i wrogi. Możliwość pierwsza
- mama zajęta czym innym nie zwraca uwagi na dziecko. Skutek: wytwarza
się u niego przekonanie, że "żadne moje starania czy osiągnięcia nie mają
znaczenia". Możliwość druga - mama zirytowana na przykład na ojca albo
bardzo zmartwiona brakiem pieniędzy odburknie, żeby dać jej spokój.
Skutek: powstaje zapis, że "kiedy coś mi wychodzi, inni złoszczą się i
opędzają ode mnie".
Możliwość trzecia - mama odezwie się lekceważąco: tylko trzy klocki? i stoją
krzywo! Skutek: "żebym nie wiem jak się starał, nic godnego uwagi mi nie
wyjdzie, nie uda się zasłużyć na uznanie".
Możliwość czwarta - mama pochwali "ślicznie, synku! " i pogłaszcze albo
popatrzy z ciepłą aprobatą. Skutek: "warto się starać, potrafię!".
Możliwość piąta (a właściwie cała gama możliwości) - mama pochwali, ale
nawet nie spojrzy albo zrobi zniecierpliwioną minę. Skutek: niepewność
dezorientacja co do znaczenia różnych sygnałów docierających ze świata,
poczucie, że się ich nie rozumie.
Naturalnie w rzeczywistości malutkie dziecko podlega najróżnorodniejszym
wpływom, zwykle już od początku otacza je kilka osób, a matka nie jest
automatem i zachowuje się raz tak, a raz inaczej. Można więc raczej mówić o
tym, że suma tych wszystkich oddziaływań składa się na powstanie pewnej
skłonności do odbierania świata. Sytuacja z klockami to celowe
uproszczenie, zrobione po to, żeby łatwiej było zaobserwować, jak kształtuje
się poczucia własnej wartości. Wydaje mi się, że przywiązujemy zbyt małą
wagę do tego, w jakim stopniu i w jaki sposób nasza własna historia
odcisnęła się w nas i jak wpływa na teraźniejszość. Pozwól, że odbędziemy
teraz tę wędrówkę: od początku życia do dorosłości.
2. Narodziny - najważniejsza chwila w życiu
Psychika noworodka to nieomalże czysta, biała karta czy - jeśli wolisz -
zestaw nowych płyt, na których jeszcze nic nie zostało nagrane. Dlatego
wszystko, co do Ciebie wówczas docierało, osadziło się bardzo głęboko,
tworząc jakby fundament tego, jakim się staniesz.
To, czego dowiadujesz się o sobie, może pochodzić nawet z czasów jeszcze
wcześniejszych. W mądrości ludowej zawsze było wiadomo, że kobieta w
ciąży nie powinna oglądać strasznych widoków, że trzeba chronić ją przed
przykrymi przeżyciami i dostarczać nie tylko dobrego jedzenia, ale też
dobrych myśli, otaczać miłością, zaś dookoła powinno być dużo pięknych
rzeczy i muzyki.
Jeżeli lubisz racjonalne wyjaśnienia, to może przekonywająco zabrzmi dla
Ciebie przypuszczenie, że zapewne jest to zjawisko o naturze biochemicznej:
pod wpływem pozytywnych bodźców, w dobrej atmosferze zmienia się
wydzielanie wewnętrzne i do płodu przez pępowinę docierają wraz z krwią
matki inne substancje. Wiele kobiet w ciąży odruchowo głaszcze się po
brzuchu, niektóre rozmawiają ze swoim jeszcze nienarodzonym dzieckiem,
co - dla mnie nie ulega wątpliwości - dobrze robi takiemu małemu
człowiekowi.
Z drugiej strony wiele kobiet, zwłaszcza w pierwszej ciąży, przeżywa bardzo
dużo lęku i napięcia. Gdyby mogły się nim podzielić, opowiedzieć komuś o
swoich obawach, już to miałoby dobroczynny, kojący skutek. Może mogłyby
usłyszeć coś pocieszającego - wiem, że kilka uspokajających słów potrafi
radykalnie zmienić na lepsze nastrój przyszłej matki. Jej naturalny obrońca i
opiekun, przyszły ojciec, akurat tutaj często nie potrafi wiele pomóc, bo sam
bardzo się boi i woli unikać niepokojących tematów.
W dodatku wszyscy - niestety - jesteśmy wychowani w jakimś fałszywym
kulcie macierzyństwa, który nakazuje kobiecie być zadowoloną i szczęśliwą
w oczekiwaniu na dziecko (mówi się przecież "błogosławiony stan"), a nie
pozwala zdradzać się z obawami i poczuciem dyskomfortu. Pozostaje więc
albo tłumić te uczucia, albo rozmawiać o nich tylko z kobietami, które są bądź
były w podobnej sytuacji. A ich opowieści zwykle dodatkowo podsycają lęk.
Pamiętam, jak pod koniec pierwszej ciąży zostałam wcześniej skierowana do
szpitala i głównie chowałam głowę pod kołdrę albo zasłaniałam się książką
(walkmanów jeszcze wtedy nie było), żeby nie słyszeć tego, co mówią moje
współmieszkanki. Bo cały czas opowiadały tylko o smutnych, przykrych,
okropnych i przeraźliwych rzeczach, jakie zdarzyły się i mogą zdarzyć przy
porodzie lub po nim.
Przyszła matka rzadko może dać upust napięciom i lękom, więc nosi je
niejako w sobie razem z przyszłym dzieckiem. Dlatego nie jest rzadkością
sytuacja, gdy ono, zanim się jeszcze urodzi - tak przynajmniej twierdzą
niektórzy, a ja się z nimi zgadzam - odbiera komunikat, że coś w związku z
nim jest nie w porządku.
Wreszcie poród, zwykle bardzo higieniczny, ale też bardzo przykry i
bezosobowy. Pierwsze wrażenia, jakie atakują dziecko przychodzące na
świat w szpitalu, to ostre światło, przeraźliwie głośne dźwięki, straszne
zmiany temperatury i mechaniczne dotknięcia rąk. To nie jest powitanie
oczekiwanego gościa, tylko taśmowa obróbka: mycie, krępowanie na
sztywno w kilka pieluch, zakraplanie czegoś do oczu, zastrzyk. I przede
wszystkim samotność. Są już miejsca na świecie, gdzie jest inaczej: dziecko
rodzi się do rąk ojca, który z czułością i troską przenosi je na brzuch matki.
Myślę, że to zupełnie inny start w życie.
Przecież i tak noworodek ma wystarczająco trudne zadanie. Musi z
przyjaznego i w stu procentach dostosowanego do jego możliwości
środowiska przenieść się w takie, do którego on ma się przystosować. Musi
nauczyć się oddychać, ssać, opanować regulację temperatury - są to
wszystko rzeczy, które wymagają nieprawdopodobnego nakładu energii i
wytężonego treningu. Jeśli kompletnie bezbronny maluszek nie ma wtedy
poczucia czyjejś ciepłej obecności, oparcia, źródła ukojenia, to już u samych
początków nabiera przekonania, że nie jest wart opieki i troski, że nie
zasługuje na miłość.
Stanowimy kolejne pokolenie takich szpitalnych noworodków i na pewno fakt,
że jest wśród nas tak wiele osób o złej samoocenie, po części z tego właśnie
wynika. A swoją drogą, ciekawa jestem, jakie będą dzieci rodzone bez lęku,
w przyćmionym świetle i cichych dźwiękach łagodnej muzyki, nie odrywane
od matki, której cały czas towarzyszy ktoś bliski i kochający.
Czy wiesz coś o tym, w jakiej atmosferze Ty przyszedłeś na świat? W domu
czy w szpitalu? Czy byłeś dla rodziców wyczekiwanym gościem, czy
zbędnym balastem? Chcę się z Tobą podzielić historią jednej z najbardziej
promiennych osób, jakie spotkałam w życiu, amerykańskiej terapeutki Heidi
Schleifer. Jej rodzice uciekli z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w
Transylwanii i po wielokilometrowej pieszej wędrówce znaleźli się w miejscu,
z którego cudem przedostali się do Szwajcarii. Heidi opowiadała: "Przyszłam
tam na świat dokładnie w dniu, kiedy została wyzwolona Francja. Wszyscy
szaleli z radości. Nieznajomi rzucali się sobie na szyję, ludzie szli po ulicach
objęci, płakali ze szczęścia, śpiewali - a ja myślałam, że to wszystko na moją
cześć".
3. Miłość przenika przez skórę
To zdanie, które poraziło mnie swoją trafnością, pochodzi z artykułu w
czasopiśmie "Rodzice i Dziecko" (maj 1992), gdzie wyczytałam, że w
proporcji do wagi ciała niemowlę ma około dwa razy większą powierzchnię
skóry niż dorosły. I jeszcze: "Dla niemowlęcia czułości ze strony matki są
warunkiem niezbędnym do życia, ponieważ każde dotknięcie jest impulsem
dla mózgu i systemu nerwowego. Od dawna wiadomo, że rozwój dzieci,
które nie są głaskane i pieszczone, jest gorszy. W skrajnych przypadkach
brak kontaktu fizycznego prowadzić może nawet do śmierci".
Dlatego dawny zwyczaj noszenia niemowlaka w chuście na piersiach czy na
plecach i nasze dzisiejsze nosidełka, pozwalające swobodnie poruszać się z
maluszkiem przytroczonym do brzucha lub biodra, mają dobroczynne
działanie. Instynktowna wiedza o ważności kontaktu fizycznego sprawia, że
często ojcowie - mniej niż matki przejęci straszliwymi bakteriami - kładą sobie
taką kruszynkę na brzuch albo pierś i tak spędzają z nią czas ku obopólnemu
wielkiemu zadowoleniu. Widziałeś na pewno, jak matka albo babcia przewija
lub ubiera dziecko. Jeśli masz własne, czy zastanawiałeś się, jak to robisz?
Najczęściej jest to okazja do pieszczot i czułości, ale niekiedy widuję mamy
bardzo spięte albo zirytowane, kiedy to robią. Zauważyłam też, że znaczna
część matek - nawet tych najczulszych - omija różne partie ciała, na przykład
prawie nie dotyka dołu brzucha i narządów płciowych, chyba że podczas
mycia.
Kiedy już byłam tego świadoma, zorientowałam się w pewnym momencie, że
przy przewijaniu mojej młodszej córki lepiej traktuję tył niż przód, o wiele
rzadziej dotykając jej klatki piersiowej, brzuszka i podbrzusza. Starałam się to
później zmienić w obawie, żeby moja mała nie została z informacją, że jedne
kawałki jej ciała są lepsze, a inne gorsze. Myślę, że skoro miłość przenika
przez skórę, niemowlaki powinno się głaskać od stóp do głów.
Ważne jest nie tylko dotykanie, lecz cały sposób kontaktowania się, na
przykład noszenie na rękach: można jak obojętny pakunek, a można czule,
miękko i wygodnie. Ważnym źródłem informacji o sobie jest też dla
malutkiego dziecka ton głosu otaczających je dorosłych. Treści być może
jeszcze nie rozumie, ale sens wyczuwa, głównie z tonu głosu. Zauważyliście,
że matki, babcie, a często i ojcowie, kiedy mają poczucie, że nikt się im nie
przysłuchuje, zaczynają przemawiać do niemowlaków takim specjalnym,
wysokim głosem? To "ciuciuciu" niektórych śmieszy, ale jego główny
odbiorca jest zachwycony, bo z tego czyta, że jest kochany, że lubi się z nim
być. Pomiędzy niemowlęciem a jego otoczeniem, zwłaszcza matką, wkrótce
wytwarza się odruchowy mechanizm porozumiewania się bez słów,
odczytywania stanów uczuciowych. Zwykle matka bardzo szybko uczy się, że
kiedy jest spięta, zdenerwowana, pełna niepokoju albo złości, wtedy jej
dziecko zaczyna być płaczliwe, gorzej je, wyrywa się przy ubieraniu. W
niedobrej atmosferze nawet karmienie piersią - tak wskazane dla dziecka
zarówno ze względu na wartość pokarmu, jak i możliwość
najcudowniejszego dla niego kontaktu - może okazać się niekorzystne.
Wyczytałam gdzieś kilkanaście lat temu sprawozdanie z badań
amerykańskich nad dwoma rodzajami żłobków. Jedne - w bogatej dzielnicy,
prowadzone były niezwykle higienicznie i "naukowo", z fachowymi
pielęgniarkami w charakterze opiekunek. Drugie - w dzielnicy biedoty miały
kiepskie warunki lokalowe i poziom czystości, zaś dziećmi zajmowały się
proste kobiety bez żadnych kwalifikacji.
Pielęgniarki w obawie przed infekcją starały się jak najmniej dotykać
niemowlaków, a one mimo to bardzo dużo chorowały, rozwijały się wolno,
były apatyczne. Natomiast w "gorszych" żłobkach maluchy były wesołe,
energiczne, rozgarnięte i zdrowe. O ile pamiętam, właśnie te choroby
spowodowały całą serię badań.
Nie udało się znaleźć żadnego czynnika o charakterze medycznym czy
higienicznym, który mógłby je powodować. Domysły skierowano więc w
stronę psychologii i wtedy wyszło na jaw, że ciepłe, gadatliwe murzyńskie
nianie - które skubały, głaskały, przewracały, przytulały, nosiły dzieci - są
właśnie tym poszukiwanym elementem zapewniającym zdrowie i dobre
samopoczucie.
A zatem w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie potrafiłeś porozumiewać się
za pomocą słów, wieloma innymi drogami docierały do Ciebie informacje
kształtujące Twój autoportret. Od tego, czy otaczała Cię wówczas atmosfera
zadowolenia i zachwytu, czy lęku, złości i napięcia, zależało nie tylko to jak w
niemowlęctwie spałeś i jadłeś, płakałeś czy nie, byłeś zdrowy jak rydz czy
chorowity, ale również to, jak się w późniejszych latach czułeś na świecie i
jak z tym jest dzisiaj. Inaczej mówiąc, z tamtego okresu pochodzi
podstawowy zrąb Twego poczucia, że zasługujesz na miłość i radość życia
albo nie.
Muszę tu zrobić jedną dygresją, przeznaczoną zwłaszcza dla kobiet, które
mają do siebie pretensje, że za mało czasu poświęcają dziecku. Otóż myślę,
że lepsza od pełnego poświęcenia i ciągłej obecności jest sytuacja, kiedy
matka potrafi zorganizować sobie "wychodne", skoro poczuje, że ma dosyć
opiekowania się swoją pociechą i przesiadywania w domu. Zajmowanie się
malutkim dzieckiem to ciężka praca i duży wysiłek psychiczny, który wymaga
przerw na odpoczynek i zmianę otoczenia. Jeżeli matka sobie tego nie
zapewni, często, chcąc nie chcąc, daje dziecku odczuć, że jest nim
zmęczona. I mimo najlepszych intencji i najuczciwszych starań zamiast
komunikatu "dobrze mi z tobą", przekazuje coś wręcz przeciwnego: "jesteś
dla mnie ciężarem", "męczysz mnie", "złościsz mnie".
Kiedy moja pierwsza córka miała cztery miesiące, a ja chciałam być idealną
matką i byłam już na ostatnich nogach, mądra lekarka - pediatra, która się
nią opiekowała, powiedziała do mnie: "Niech pani zadba o siebie, zajmie się
trochę czym innym. Małej jest potrzebna mama wypoczęta i zadowolona z
życia".
4. Na co mnie stać?
Odpowiedź na to pytanie kształtuje się nieco później, w czasie, kiedy malutki
człowiek zaczyna zdobywać świat: uczy się siadać, stawać i chodzić,
posługiwać się przedmiotami, uruchamiać urządzenia. Wciąż jeszcze jego
osiągnięcia i porażki zależą od innych, ale w coraz większym stopniu staje
się aktywnym uczestnikiem, a nie tylko obiektem ich zabiegów. Na
przykładzie nauki chodzenia najlepiej widać, jak powstaje poczucie "ja mogę"
- ta część samooceny, od której będzie zależała aktywność i inicjatywa,
zdolność osiągania sukcesów i znoszenia niepowodzeń.
Dwuletni Krzyś, o którym chcę tu opowiedzieć, jest dzieckiem chyba
nietypowym. Włazi na kredens w kuchni i na pianino, wędruje po poręczach
foteli, skacze z murków i sprzętów prawie tak wysokich jak on sam.
Przewraca się czasami przy bieganiu, ale rzadko kiedy płacze. Musi się
naprawdę porządnie rąbnąć, żeby chciało mu się obwieszczać światu
głośnym rykiem, że coś sobie złego zrobił. Wyraźnie różni się od swoich
rówieśników sprawnością fizyczną i śmiałością. Spytałam jego mamę, skąd
się bierze ta różnica. A ona na to opowiedziała mi, jak postępują słoniowe
matki względem małych słoni, kiedy te mają się wygramolić z dołu albo wejść
na skarpę. Wyczytała to gdzieś i postanowiła przyjąć jako regułę własnego
postępowania. Otóż słoniątko samo wdrapuje się pod górę tak długo i na tyle
wysoko, jak da radę. I dopiero kiedy zaczyna się obsuwać, słonica podpycha
je trąbą, ale delikatnie, tylko na tyle, żeby starało się dalej. Pozwala mu
nawet spadać, a z pomocą przychodzi dopiero wtedy, gdy zanosi się na to,
że małe zrezygnuje. Inaczej mówiąc, pozwala mu przekonać się, ile potrafi, i
wykorzystać do maksimum własne możliwości.
"Wiesz - mówiła dalej - strasznie się o niego boję i dlatego staram się być w
pobliżu i w razie czego złapać w locie. Ale nie chcę, żeby wyrósł na taką
niezdarę jak ja. Mnie, kiedy byłam mała, mama albo babcia tak skutecznie
chroniły przed jakimkolwiek niebezpieczeństwem, że zawsze byłam jakaś
taka nieruchawa i nieporadna. Nie biegaj, bo upadniesz, nie skacz, bo się
potłuczesz - bez przerwy wbijali mi do głowy w dzieciństwie. Wbijali, aż wbili
chyba na zawsze."
Często dorośli próbują ochronić dziecko albo ułatwić życie jemu i sobie:
nakarmię cię, bo się ubrudzisz; dam pić, bo jeszcze rozlejesz; ubiorę, to
będzie szybciej; przyniosę, żeby ci nie było ciężko. Na różne sposoby
ograniczają jego dążenie do samodzielności. A do malucha, któremu nie
pozwala się próbować, dociera wyraźny komunikat, że "nie potrafisz, nie
możesz, tobie się nic nie uda".
5. Lepiej nie przeżywać
Chcę tu powiedzieć o jeszcze jednym fragmencie autoportretu, który zaczyna
kształtować się na tyle wcześnie, że warto o nim mówić już teraz, kiedy
zastanawiamy się nad znaczeniem najwcześniejszego etapu życia. Chodzi
mianowicie o to, co wolno, a czego nie wolno przeżywać. W tym miejscu
oddam głos świetnemu angielskiemu psychoterapeucie Robinowi
Skynnerowi, który opisuje powstawanie wewnętrznego zakazu przeżywania
na przykładzie złości.
"(...) Nasz maluch stopniowo nabierze przekonania, że złość jest niedobra,
ponieważ pozostała część jego rodziny czuje się w obliczu złości bardzo
nieswojo, niezręcznie i bardzo się jej wstydzi. (...) Taki komunikat dociera do
dziecka raz po raz. Widzi ono również, jak bardzo jego złość smuci rodziców,
jak wcale nie potrafią sobie z nią poradzić i jak ignorują je albo odsuwają się
od niego czy nawet atakują, ilekroć ono samo próbuje ją okazać. Nie trzeba
wiele czasu, żeby dziecko też zaczęło przeżywać złość jako coś niedobrego.
Widzi przecież, że nie może być kochane, kiedy się wścieka, a ponieważ
wszystkie dzieci chcą być kochane przez rodziców, chcą ich kochać i
uszczęśliwiać - stara się ukryć przed nimi wszelkie przejawy własnej złości.
Czyli kojarzy sobie złość z lękiem przed odrzuceniem, a to dla dziecka musi
być zagrożeniem najgorszym z możliwych. (...) W dodatku dziecko
oczywiście ma jeszcze poczucie, że oszukuje, ponieważ nie może być
naprawdę sobą. Czuje się w jakimś stopniu odcięte od rodziców, bo nie jest
akceptowane w pełni - musi udawać, że nie przeżywa złości. Ale oszukiwanie
nie jest aż tak złe, jak groźba kompletnego odrzucenia, więc zapewne
wybierze raczej to, by być fałszywym i kochanym niż autentycznie sobą, ale
odrzuconym.
Czyli odtąd, kiedy wydarzy się coś, co rozzłościłoby normalnego malucha, to
dziecko pohamuje swoją złość. Ażeby ukryć ją przed rodzicami. A następnie
nauczy się ukrywać ją przed sobą samym, gdyż tylko w ten sposób zdoła
zachować poczucie, że jest warte miłości. Złość jest czymś aż tak niedobrym,
że w ogóle nie może przyznać się do jej przeżywania, nawet przed sobą.
Dlatego przyzwyczai się do niezauważania złości - nauczy się odcinać od
niej - w końcu nabierze przekonania, że jej tam wcale nie ma. (...)
W każdej rodzinie niektóre uczucia są uważane za dobre, a niektóre za złe.
Złe umieszcza się za kurtyną i cała rodzina ma rodzaj cichej, ale bardzo
wiążącej umowy, że emocje ulokowane za kurtyną muszą pozostać
niezauważone. Wszyscy udają, że ich tam nie ma. Więc też każde kolejne
dziecko uczy się usuwać te same rzeczy z pola widzenia. Zwyczaj odcinania
się od nich jest przekazywany jak odra - ani celowo, ani świadomie, toteż nikt
nie wie, że się to dzieje". (Robin Skynner, John Cleese: "Żyć w rodzinie i
przetrwać". Jacek Santorski - Co, Warszawa, 1992, s.38-39)
A więc w różnych rodzinach dzieci uczą się, że nie wolno przeżywać, a
przynajmniej okazywać różnych uczuć i tym sposobem stają się jakby
okaleczone emocjonalnie. Ma to dwojaki wpływ na poczucie własnej
wartości. Weźmy tym razem jako przykład ból i rozpacz, żeby pokazać, jakie
skutki ma zakaz odczuwania. Po pierwsze - kiedy zakazane uczucie pojawia
się (a pojawiać się musi, bo tak jest skonstruowany człowiek, że reaguje
bólem i rozpaczą na przykład na rozstanie z kochaną osobą czy pozbawienie
ważnej dla siebie rzeczy), w ślad za nim narasta przekonanie, że jestem "nie
w porządku", jestem "niedobry". Spróbuj sobie uprzytomnić, ile razy w
dzieciństwie musiałeś jakoś zareagować na to,że mama wychodzi, że trzeba
wyjechać od babci, że ojca nie ma, gdy go potrzebujesz. Albo tragedia, kiedy
zgubiła się ulubiona zabawka - takich i podobnych zdarzeń były dziesiątki.
Jeśli otaczający Cię dorośli dawali Ci do zrozumienia, że nie należy płakać,
bardzo często musiałeś mieć poczucie, że nie jesteś taki, jak trzeba, skoro
zbiera Ci się na płacz.
Po drugie - odcinając się od własnych bolesnych uczuć musiałeś stracić
zdolność rozpoznawania ich u innych i odpowiadania współczuciem.
Chciałeś być dobry, współczujący - wszystkie dzieci chcą - ale jakoś Ci to nie
wychodziło i zresztą nadal nie wychodzi. Nie wiesz, jak się zachować, co
powiedzieć, kiedy przytulić, zaproponować pomoc. A czując się niewojo z
cudzym bólem, unikasz go i w ten sposób oddalasz się od ludzi nawet
bardzo Ci bliskich. I też dochodzisz do wniosku, że coś musi być z Tobą nie
w porządku, skoro Twoje kontakty są tak powierzchowne.
To samo można powiedzieć o wielu rozmaitych uczuciach: zazdrości,
radości, wstydzie i wszystkich innych. Odcięcie od któregokolwiek - a trening
w tej sprawie zaczyna się bardzo wcześnie, jeszcze przed nauką siadania na
nocniku - powoduje, że czujesz się gorszy i nie możesz w pełni
zaakceptować siebie.
6. "Każdy jest dzieckiem podszyty"
Takim wnioskiem kończy się jedno z opowiadań w moim ulubionym zbiorze
Gombrowicza zatytułowanym "Bakakaj", który już tutaj cytowałam.
Oczywiście w pełni podzielam ten pogląd. To, co zostanie przekazane
małemu dziecku przez najbliższe otoczenie czyli rodzinę, zapisuje się bardzo
głęboko z dwóch powodów. Po pierwsze - jest to zwykle najwcześniejszy i
przez parę lat jedyny model, jaki widzi z bliska, najważniejsza pula
doświadczeń i informacji, w tym oczywiście również informacji na własny
temat. Po drugie - rodzice są tak ważnymi osobami, od ich opieki i miłości
zależą dosłownie szanse przetrwania, że dzieci nie mają innego wyjścia:
muszą dostosować się do sposobu życia i myślenia, jaki się im proponuje.
Wpływ rodziców może być bardzo wyraźnie widoczny lub ogromnie subtelny:
od solidnego klapsa za to, że maluch dotknął panią w kolejce (na marginesie:
przyjrzyj się, jaki popłoch budzi u mamuś "dotykalskie" dziecko i jaki to musi
mieć wpływ na późniejsze trudności w kontaktach fizycznych) do bardziej
uważnego spojrzenia, nieznacznego uniesienia brwi, kiedy zrobił coś
niestosownego.
Może to być bicie, ale może też być kara równie dotkliwa, mianowicie
odmowa miłości. Jeśli nie sam, to u innych na pewno słyszałeś zdanie: "Jak
nie zjesz zupki (nie włożysz kapci, nie przestaniesz wrzeszczeć, nie
pocałujesz cioci), mamusia nie będzie cię kochała". I znów, nie musi tego
mówić, wystarczy, że spojrzy w określony sposób, wzruszy ramionami, lekko
się zmarszczy.
Taka "warunkowa miłość" - jak się ją określa w niektórych podręcznikach
psychologii - jest niewątpliwie skuteczną metodą uzyskiwania pożądanych
rezultatów. Jest łatwiejsza, mniej pracochłonna, szybsza niż przekonywanie,
zachęta, cierpliwe znoszenie złych humorów i ataków wściekłości, jakie
inaczej nieuchronnie wywołują zakazy i nakazy nie po myśli wychowanka.
Tak jest wygodniej: dzieci pełne lęku, że rodzice przestaną je kochać, jeżeli
będą nieposłuszne, nie buntują się. Są naturalnie gorsze rzeczy:
maltretowanie, głodzenie, całkowity brak zainteresowania i opieki. Ale
uważamy je za wynaturzenie i kiedy wychodzą na jaw, rodzicom odbiera się
prawa rodzicielskie, a nawet stawia przed sądem. Już samo grożenie czymś
takim jest uważane za znęcanie się nad dzieckiem. Natomiast groźba
odebrania miłości jest traktowana jako coś całkiem normalnego w arsenale
podręcznych metod wychowawczych. A dla mnie to jeden z
najprzykrzejszych możliwych widoków: mały człowiek idealnie grzeczny,
apatyczny, co chwila z niepokojem popatrujący na rodzica, czy aby jest w
porządku. To też jest przeświadczenie, które może zapisać się w psychice na
całe dalsze życie: miłość, akceptacja, zainteresowanie to nie jest coś, na co
zasługujesz sam przez się, Ty jako taki, z tego tylko powodu, że jesteś;
musisz na nie zarobić, dostosować się do określonych oczekiwań, być taki a
nie inny. Dość szybko stajesz się własnym strażnikiem - psychologowie
mówią, że "uwewnętrzniasz" te wymagania. I sam zaczynasz się dołować,
kiedy tylko nie zdołasz utrzymać się w ramach, dawno temu narzuconych Ci
z zewnątrz.
W poradni, kiedy zachęcałam ludzi do trochę innych zachowań niż dotąd,
często miałam wrażenie, że reagują, jakby chodziło o naruszenie jakiegoś
straszliwego tabu. Gdy mówiłam na przykład zaradnym, dzielnym kobietom, z
pogodą znoszącym przeciwności losu, że mogłyby pokazać mężowi i
dzieciom, jakie w rzeczywistości są zmęczone i zagonione - nieraz reagowały
na te moje sugestie autentycznym silnym lękiem. Po bliższym rozpatrzeniu
okazywało się, że boją się utraty uczuć swoich bliskich, jeśli się zmienią; były
przekonane, że są do przyjęcia tylko w tej jednej wersji. Zawsze w takiej
sytuacji pytam: "A jak było u pani w domu rodzinnym?" i w 99% tam
odnajdujemy źródło owego lęku.
Zaręczam Ci, że z Tobą było tak samo. Też musiałeś dostosować się do
oczekiwań, uwewnętrznić je i uznać, że wynik tego zabiegu to właśnie
prawdziwy Ty. Nie miałeś innego źródła wiedzy o sobie i siłą rzeczy musiałeś
uwierzyć w to, co wyczuwałeś przez skórę, odczytywałeś z zachowania
swoich najbliższych, słyszałeś o sobie. Jednym słowem, Ty również jesteś
dzieckiem podszyty.
Na Twoje pierwsze, najwcześniej zapisane w psychice przekonania na
własny temat z czasem zaczynają nakładać się inne, które mogą być zgodne
lub sprzeczne z tamtymi, mogą je utrwalać albo modyfikować. Ale późniejsze
wpływy są zwykle słabsze, gdyż trafiają na coś, co już jest nagrane. Owe
istniejące nagrania stanowią jakby filtr, który z większą łatwością
przepuszcza informacje podobne do już zgromadzonych, zaś osłabia albo
wręcz nie pozwala przedostać się tym, które odbiegają od istniejącego
zapisu. Można tu użyć też innego porównania: że jest to rodzaj okularów,
które są różowe albo ciemne i nadają odpowiedni odcień wszystkiemu, co
widzimy. Dlatego ktoś, kto nabrał przekonania, że jest okropny i nie da się
nawet lubić, a cóż dopiero kochać, może latami być głuchy na szczere
komplementy i nie dostrzegać dowodów sympatii. Trochę tak, jakby klawisz
"play" w jego magnetofonie wcisnął się na stałe i gra mu ciągle tylko "nikt
mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi". Nawet w przyjaznym otoczeniu nie
rozstanie się z poczuciem, że tak naprawdę wcale nie jest dobrze, a swoim
zachowaniem faktycznie będzie zniechęcać tych, którzy zechcą okazać mu
życzliwość, miłość czy uznanie. Ile razy można na przykład powiedzieć:
"podobasz mi się" albo "mądrze myślisz" komuś, kto na każdy taki tekst
odwraca wzrok, krzywi się, chce odejść, odpowiada "nie wygłupiaj się" albo
zastanawia, czego od niego chcesz? W każdym razie widać, że raczej nie
sprawia mu to przyjemności, może nawet jest przykre. Oczywiście
spróbujesz raz i drugi, ale potem zrezygnujesz. To jakby działanie wbrew
własnym potrzebom: osoby, które mają najgorsze zdanie o sobie i dlatego
najmocniej potrzebują dowartościowania z zewnątrz, najbardziej też od niego
uciekają i nawet bronią się.
Natomiast jeśli główny motyw nagrany na płycie jakiejś osoby brzmi "jestem
sympatyczna i warta miłości", "dobrze mi idzie", "ludzie mnie lubią", to z
łatwością zobaczy ona i usłyszy pozytywne sygnały z otoczenia, odpowie na
nie i następnie zbierze kolejne dowody, umacniające ją w poczuciu własnej
wartości.
7. Goebbels miał rację
Szef hitlerowskiej propagandy twierdził, że dowolne kłamstwo powtarzane
wystarczająco często i uporczywie wchodzi ludziom do głowy. Mówił co
prawda o propagandzie politycznej, ale jestem gotowa posunąć się do
stwierdzenia, że różne deprecjonujące bzdury, które uważasz za prawdę na
swój temat - przypomnę: że jesteś brzydki, niezdolny, niedobry, mało
inteligentny, nie nadajesz się do tego czy tamtego, a w trudnej sytuacji już na
pewno nie dasz sobie rady - zostały Ci wmówione na takiej samej zasadzie,
jak nazizm Niemcom. Raz zdarzyło mi się słyszeć coś podobnego w postaci
rzeczywiście zbliżonej do okupacyjnej szczekaczki. Przechodziłam ulicą obok
narożnego domu i usłyszałam z okna na pierwszym piętrze straszny wrzask.
W pierwszej chwili sądziłam, że to awantura małżeńska, może mąż wrócił do
domu pijany. Brzmiało to tak: "Co ty sobie myślisz, ty łajdaku! Myślisz, że ja
ci będę na wszystko pozwalała? Co ty sobie wyobrażasz? Mam już przez
ciebie kompletnie zdarte nerwy!" I niespodziewane zakończenie: "Ile razy
będziesz jeszcze wychodził z kojca?" Myślę, że skoro on był w stanie wyjść z
kojca, to już na pewno rozumiał, co się do niego mówi.
Normalnie brzmi to o wiele znośniej i dlatego mniej zauważalnie. "Znowu
rozlałeś mleko? Ale jesteś niedorajda", "Jak ty okropnie wyglądasz! Idź się
uczesz", "Dlaczego zawsze wszystko gubisz?", "To nie do pomyślenia, żeby
tak brzydko pisać" itd. itp. Muszę podkreślić to bardzo wyraźnie: nie było w
tym żadnej złej woli. Po prostu wszyscy myśleli, że tak trzeba, bo dziecko
może się zepsuć, wbić się w dumę, bo musi realistycznie oceniać swoje
możliwości, bo trzeba je odpowiednio wychować. A "odpowiednio" oznacza
za pomocą wytykania błędów, okazywania niezadowolenia i pretensji,
krytykowania. Mam przed oczami pewną scenę jak z filmu. Jedna z
dziewczynek z mojej dalszej rodziny była bardzo mała, siedziała w
niemowlęcym leżaczku i zakochany w niej bez pamięci ojciec powtarzał:
"Monisiu, jaka ty jesteś śliczna, ja ciebie uwielbiam, jaka ty jesteś cudowna".
Na to weszła babcia i mówi: "Jak to dobrze, że Monika jest jeszcze taka
malutka. Już niedługo nie będzie można mówić do niej takich rzeczy, bo się
ją zepsuje".
Szkoda, że wychowaliśmy się w takiej atmosferze. Przecież czulibyśmy się
na świecie zupełnie inaczej, gdyby od początku towarzyszyły nam takie
słowa, jakie na co dzień słyszy Monika. Już sobie wyobrażam, że w tym
miejscu ktoś może zgłosić sprzeciw, że dzieci akceptowane bez zastrzeżeń
wyrastają na egoistów przekonanych, że im się wszystko należy i że mają
większe prawa od innych ludzi. Takie myślenie - moim zdaniem - opiera się
na nieporozumieniu: brak dyscypliny i pozwalanie dziecku na wszystko myli
się z jego dowartościowaniem. Często rodzicom, którzy postanowili
wychowywać swoją pociechę bez hamulców - a właściwie nie wychowywać
jej wcale - przyświeca szlachetna intencja, żeby przypadkiem nie wytworzyć
u dziecka kompleksów. Nic bardziej mylnego. Pozbawione drogowskazów i
reguł czuje się zdezorientowane zagubione i rzeczywiście depcze ludziom po
odciskach, ponieważ nie wie, że im to przeszkadza. Aż w końcu - nawet jeśli
rodzicom uda się wytrwać w takiej nieznośnej sytuacji - dowie się, kiedy już
wyjdzie spod rodzinnego ochronnego klosza, że inni ludzie nie mogą z nim
wytrzymać.
A wracając do Goebbelsa: paradoksalnie rodzina jest najlepszym miejscem
do wkładania dziecku bzdur do głowy. Zwłaszcza że ma ono mizerne
możliwości sprawdzenia, czy to, co powtarzają mu na okrągło i dają do
zrozumienia na różne sposoby, jest zgodne z prawdą, czy od niej odbiega. I
tak oto olbrzymie możliwości, z jakimi przychodzimy na świat, są bardzo
często blokowane zamiast rozwijać się i rozkwitać. Na zakończenie tego
wątku chcę opowiedzieć coś o sobie. Moja macocha z dużą pewnością
siebie mawiała do mnie: "Żaden z Dodziuków nie miał zdolności
artystycznych". Nie wiem, może rzeczywiście ich nie miałam, ale nawet nie
próbowałam się o tym przekonać. Przez następne 30 lat nie rysowałam
nawet dla własnej przyjemności, starannie omijałam w szkole, na studiach i
podczas wakacyjnych szaleństw wszelkie inicjatywy teatralne czy
kabaretowe, nie zabierałam się do grania na żadnym instrumencie, nie
napisałam też chyba ani jednego zdania, które byłoby blisko literatury.
8. W gronie kolegów
Dzieciaki z podwórka, koledzy z klasy, Twoja paczka albo chociaż
jedendwóch przyjaciół, dziewczyny, chłopaki - z czasem to wszystko zaczyna
być coraz ważniejsze. Od ich opinii w coraz większym stopniu zależy
poczucie własnej wartości. Najwyraźniej widać to w sytuacjach skrajnych:
spotkałam w życiu paru niedoszłych młodych samobójców, którzy postanowili
skończyć ze sobą, bo zostali odtrąceni przez rówieśników. Już od
piaskownicy, od pierwszych zabaw na podwórku każdy z nas stanął przed
nowym zadaniem życiowym - przystosowania się do równieśników.
Pamiętasz, jak w gronie kolegów bardzo chciałeś mieć to co inni i umieć to
co inni, nawet jeśli to wcale do Ciebie nie pasowało? Mini, punkowe fryzury,
muzyka, która doprowadzała do szału dorosłych, i niezliczone inne rzeczy
powodowały konflikty z rodzicami i poczucie, że jeśli Tobie tak nie wolno, to
jesteś gorszy, bo Kasia czy Mietek wszystko ma i może.
Opinia kolegów, akceptacja z ich strony była ważniejsza, jeśli nie miałeś
oparcia w jakimtakim albo jeszcze lepiej dobrym zdaniu o sobie samym.
Ażeby je poprawić zyskując ich uznanie, byłeś gotów robić rzeczy, które nie
podobały się dorosłym narażały Cię na kary i które być może sam również
uważałeś za niesłuszne. Kiedy się zastanawiam nad przyczynami tak
powszechnego wśród młodych ludzi palenia, picia alkoholu, próbowania
rozmaitych narkotyków, łamania prawa - myślę, że robią to mimo potępienia
społecznego głównie po to, żeby podnieść w ten sposób poczucie własnej
wartości.
Pod tym względem nastoletni etap życia to bardzo trudny czas. Nie będę się
przy nim zatrzymywać dłużej, bo o okresie dojrzewania i konflikcie pokoleń
zostały napisane całe tomy. Myślę, że jednym z częściej przeżywanych
wtedy uczuć są niepewność i wstyd. Pamiętam opowiadanie Grażyny o tym
okresie jej życia: "Nie cierpię przypominać sobie, jak to wtedy było. Cały czas
wydawało mi się, że robię coś nie tak i byłam gotowa spalić się ze wstydu.
Oczywiście było mi głupio, że przestaję być kompletnie płaska, ale tak samo
głupio, że jeszcze nie mam dużych piersi. Ze dwa lata musiałam się
przełamywać, żeby chodzić do szkoły, kiedy miałam okres, a poza tym
starałam się nie wychodzić z domu, tak się wstydziłam. Jak nikt ze mną nie
tańczył, było mi okropnie wstyd, ale jeżeli jakiś chłopak mnie poprosił, robiłam
się cała sztywna na myśl, że wyjdę na środek i na pewno wszyscy będą na
mnie patrzeć. Mówię ci, po prostu koszmar!"
Tu chciałabym na chwilę wrócić do analogii z gramofonem. Przez pierwsze
lata życia zdążyła się już nagrać cała płytoteka i w zależności od sytuacji
zaczyna się odtwarzać ta lub inna płyta. Nawet jeśli ktoś ma w przewadze te
gorsze, to przecież nie grają mu one w głowie cały czas: kiedy się kąpie,
czyta książkę, rozmawia z sympatyczną ciotką, robi coś, co lubi, gramofon
może milczeć bądź snuć przyjemną melodię. Natomiast w momentach
napięć, niepowodzeń, w nowych lub niejasnych okolicznościach albo gdy
dzieje się coś, co przypomina poprzednie przykre sytuacje - wtedy ciszej lub
głośniej włącza się jedna z płyt z negatywnym nagraniem.
Zawieszenie między dzieciństwem a dorosłością, zmiany fizjologiczne,
ujawniające się potrzeby seksualne, pierwsze niepewne próby kontaktów
erotycznych - wszystko to sprzyja szczególnie częstemu przywoływaniu tych
zapisów czy nagrań, które nie należą do przyjemnych.
Pamiętasz, jak bałeś się wówczas śmieszności? Jeżeli ktoś się śmiał albo
choćby uśmiechał, a Ty nie wiedziałeś, z jakiego powodu, wtedy zawsze
domyślałeś się, że z Ciebie - i pewnie Ci to zostało do dziś. Często
uśmiecham się do ludzi albo śmieję z radości na ich widok i już jestem
przygotowana na pytanie: "Ze mnie się śmiejesz?", bo często zdarza mi się
je słyszeć. Cierpliwie tłumaczę: "To nie z ciebie, tylko do ciebie". A wtedy
rzeczywiście wyśmiewaliście się z siebie nawzajem, ponieważ to był sposób,
żeby zagłuszyć własny wstyd i obawę przed śmiesznością, wyglądać na
bardziej pewnych siebie.
Szczególnie trudną sytuację wśród równieśników, dojmujące poczucie, że są
gorsi, mają młodzi ludzie z biednych rodzin. Krysia wspomina: "Miałam
marne ciuchy, większość z darów. Szliśmy gdzieś wszyscy i klasa mnie
wypchnęła na jezdnię. Powiedzieli, że nie mogę z nimi iść, bo wyglądam jak
ze wsi. Poszłam w drugą stronę i dostałam od nauczyciela naganę za
oddalanie się od klasy".
Jeżeli byłeś biedniejszy od kolegów, z innego środowiska niż większość z
nich, jeżeli wyróżniałeś się jakoś fizycznie albo interesowałeś zupełnie czym
innym niż oni - dawali Ci to boleśnie odczuć. I Twój autoportret po każdym
takim doświadczeniu wydatnie się pogarszał.
9. Lepiej się nie wychylać czyli szkoła dla przeciętniaków
Rzadko spotykam ludzi, którzy mają dobre wspomnienia ze szkoły. Pamiętają
raczej nauczycieli, którzy się czepiali, kary za nieprzygotowanie jakichś
zadań domowych czy niewłaściwe zachowanie, konieczność naginania się
do wymagań, w których nie widzieli sensu. Z ich opowieści wyłania się obraz
szkoły, w której chodziło raczej o to, żeby przyłapać na czymś ucznia, niż
żeby czegoś go nauczyć. Byłam całkiem dobrą uczennicą, ale mnie też
towarzyszyło poczucie, że potencjalnie jestem stale nie w porządku i w
każdej chwili może to wyjść na jaw.
Z dość pokaźnej wiedzy psychologicznej o funkcjonowaniu grup wiadomo, że
osoba prowadząca grupę może przytomnie kontaktować się najwyżej z
kilkunastoma osobami. Powyżej tego progu już nie sposób podchodzić do
każdego indywidualnie, orientować się w jego możliwościach, nawet trudno
utrzymać w pamięci podstawowe informacje o poszczególnych osobach. Jak
liczne były klasy, do których Ty chodziłeś? Moje miewały po 30-35 osób, w
największej było nas 56. Siłą rzeczy byliśmy dla nauczycieli niesforną i
niezróżnicowaną gromadą, którą trzeba było utrzymać w ryzach i wystawić
stopnie, a nie uczyć i wychowywać.
Dla rodziców i prawie wszystkich nauczycieli właśnie stopnie były
najważniejsze. Rozumiem, że w szkole musi istnieć pewien jednolity system
ocen, ale ten, z którym mieliśmy do czynienia, był wyjątkowo niefortunny.
Określał zestaw stereotypowych umiejętności i wiadomości, a cała procedura
oceniania polegała na przystawianiu kolejnych uczniów do gotowego, bardzo
sztywnego szablonu. Jeśli do niego pasowałeś - to dobrze, a jeśli nie -
musiałeś strawić swoją porcję upokorzeń i informacji, jaki to jesteś kiepski.
Mieliśmy w liceum chłopaka, niezwykle zdolnego chemika. Uchodził wśród
nas za geniusza, był pupilem pana od chemii, ale najbardziej rzucało się w
oczy - pamiętam to wyraźnie do dzisiaj - że jest strasznie smutny. Miał
ciężkie życie z innymi nauczycielami, z trudem przechodził z klasy do klasy i
ledwie zdał maturę. Jakoś niezwykle wcześnie w olimpiadzie chemicznej
zaszedł tak wysoko, żeby bez egzaminów dostać się na studia. Spotkałam
go potem jeszcze parę razy i z przyjemnością stwierdziłam, że bardzo
poweselał.
Nasz model szkoły w gruncie rzeczy najbardziej lubi takich, którzy są
niekłopotliwi i układni. Podsłuchałam kiedyś odbierając córkę ze szkoły, jak
nauczycielka z zachwytem mówiła do innej matki: "Kasia była dzisiaj taka
grzeczna, taka grzeczna, jakby jej w ogóle nie było". Ile musieli się nacierpieć
ci, którzy odważyli się zaistnieć na lekcjach na swój własny sposób,
przeciwstawić się nauczycielom. Jeden z twórców obecnej reformy naszego
systemu oświaty opowiadał mi, że przebrnął całą szkołę z opinią "uczeń
arogancki", bo miewał własne zdanie.
Tak, w szkole nie starano się o to, żebyś myślał o sobie dobrze, nabrał
zaufania do własnych możliwości czy żebyś miał okazję przekonać się, jakie
są Twoje mocne strony.
10. Dorównać idolom
Jako pracownik poradni rodzinnej miałam wiele lat temu okazję oglądać
szwedzki film "Język miłości", sponsorowany przez Królewskie Towarzystwo
Wychowania Seksualnego. W filmie czwórka lekarzy i pedagogów omawiała
rozmaite aspekty oświaty seksualnej dla młodzieży, a poszczególne tematy
były ilustrowane krótkimi scenkami. Szwedzi są - zgodnie z powszechnym
przekonaniem - śmielsi od nas w mówieniu o seksie i pokazywaniu go na
ekranie, ale wrażenie zrobiło na mnie całkiem co innego. Oto na przykład
siedzą tam na ławce młodzi ludzie pieszcząc się i całując, on ma trądzik, a
ona odciśnięty na ramieniu ślad po ramiączku od stanika. Albo pokazany tam
fragment seksu małżeńskiego: dosyć zażywna pani w wałkach na głowie, ze
śladami kremu na twarzy idzie do łóżka z łysiejącym panem z brzuszkiem w
mało efektownej piżamie i skarpetkach.
Żadnego retuszu, żadnego upiększania - specjalnie po to, żeby było widać,
że ci ludzie są zwyczajni. Właśnie to mnie zafrapowało: różnica między tym,
co widziałam, a gładkimi, wypielęgnowanymi, idealnie pięknymi ciałami, jakie
normalnie oglądamy na ekranie. Film, reklamy, ilustrowane tygodniki atakują
nas takimi wizerunkami, do jakich mógłby się porównywać najwyżej jeden
czy jedna na tysiąc.
Jaki to ma związek z poczuciem własnej wartości? Ano taki, że Twoje nogi w
porównaniu z długością nóg lalki Barbie czy Julii Roberts muszą wyglądać
pokracznie, a mięśnie Schwarzeneggera mogą wpędzić w kompleksy nawet
kulturystę. Inaczej mówiąc, film i reklama są dla większości z nas - zwłaszcza
we wczesnej młodości - nie tylko wzorem do naśladowania, ale też źródłem
ciągłej frustracji, ponieważ do tak wygórowanych, idealnych modeli nie
sposób się dociągnąć.
"Mieszkańcy masowej wyobraźni", jak ich nazywał Krzysztof Teodor Toeplitz,
osoby przedstawiane w telewizji i prasie to przecież ci najlepsi, najwybitniejsi,
rekordziści, ludzie sukcesu. W dodatku są wspaniali w tak różnych
dziedzinach: jedni zdobywają medale olimpijskie, inni nagrody Nobla, a
jeszcze inni filmowe Oskary. W cichości ducha zazdrościliśmy im wszystkim,
zwykle zapominając, że ci najpiękniejsi czy najlepiej wysportowani na ogół
nie są tytanami intelektu, sławom z ekranu nie musi układać się życie
osobiste, a wielcy artyści może przez wiele lat klepali biedę czekając na
uznanie. Na pewno byłoby znakomicie mieć naraz olśniewającą urodę,
salomonową mądrość, wszechstronne zdolności Leonarda da Vinci,
mnóstwo siły i zręczności oraz zdolności do robienia świetnych interesów.
Tylko że tak po prostu nie bywa, choć bardzo byśmy tego chcieli.
Jedynie nieliczni w wieku parunastu lat są na tyle pewni siebie, żeby myśleć:
"Mnie też na wiele stać, będę dążyć do tego, żeby coś niezwykłego
zrealizować w przyszłości". Większość czuje się raczej przytłoczona takim
zmasowanym atakiem doskonałości i z góry poddaje się, nawet nie próbując
ocenić, w jakiej dziedzinie ma szanse powodzenia i jak duże są te szanse.
Może posuwam się za daleko, ale mam wrażenie, że środki masowego
przekazu przyczyniają się do powstawania u większości z nas postawy
rezygnacji i niemożności.
11. Z czym wchodzimy w dorosłe życie?
Mój kolega z poradni rodzinnej - znany Ci może z telewizyjnych "Rozmów
intymnych" - Andrzej Komorowski mówi, że wszystkiemu są winne duchy.
Duch to ktoś (lub coś), kto (lub co) już nie istnieje, ale pojawia się w
bezcielesnej postaci, żeby zakłócać życie tym, co żyją. Nasze złe duchy to
ślady przeszłości, które utrwaliły się w psychice w dawnych i późniejszych
latach i w pewnych okolicznościach ujawniają się, utrudniając nam
funkcjonowanie. Często prawie nie kontaktujemy się z realną
rzeczywistością, tylko właśnie z duchami. Wczasy, wesoła zabawa, Magda
siedzi w kącie i nie włącza się ani do rozmów, ani do tańców - straciła cały
impet towarzyski, od kiedy paczka jej chłopaka przez rok usilnie udowadniała
jej, że do nich nie pasuje. Tamtych ludzi wśród rozbawionych wczasowiczów
nie ma, ale Magdę te duchy nieomalże paraliżują.
Oldze nie układa się współżycie seksualne z mężem, bo zawsze w intymnych
momentach nie może odczepić się od poczucia, że ma brzydkie ciało a takie
przekonanie towarzyszy jej, odkąd siebie pamięta - przez ostatnie
dwadzieścia parę lat zmieniła się bardzo, jest ładnie zbudowaną, zgrabną
kobietą, ale duchy są silniejsze od zapewnień męża, że jest dla niego bardzo
pociągająca.
Te duchy szepcą nam do ucha swój własny tekst, nie pozwalając usłyszeć
informacji docierających z zewnątrz. Ustawiają się pomiędzy nami a światem,
zniekształcając jego obraz jak w krzywym zwierciadle. Są źródłem takiego
myślenia, które w wielu dziedzinach zmniejsza nasze życiowe szanse. W
psychice jak w przyrodzie nic nie ginie, wszystkie jej warstwy - ta
ukształtowana w chwili narodzin, we wczesnym dzieciństwie, w latach
przedszkolnych i szkolnych w młodości - trwają w utajeniu i zawsze coś może
nas cofnąć do którejś z nich, wywołać jakiegoś ducha.
Inaczej mówiąc, jeżeli byłeś nie dość tulonym niemowlakiem, nie chwalonym
maluchem, wiecznie sztorcowanym dzieckiem, wyśmiewanym młodym
człowiekiem - to nadal jesteś nimi wszystkimi naraz. Pewnie dzisiaj, jako
dorosła osoba, umiesz to nieźle ukrywać i przed innymi, i często przed
samym sobą. Ale potrzeba ciepłego fizycznego kontaktu, dobrego słowa,
szacunku, uznania, jednym słowem dowartościowania na różne sposoby nie
da się zagłuszyć i nieraz daje o sobie znać. A wtedy jest Ci przeogromnie
smutno, bo nie wierzysz, że możesz dostać w życiu to, czego Ci zawsze
brakowało.
Już czas, żeby zobaczyć, czy jest to możliwe. A jeśli tak, to jak to zrobić?
Szczęśliwie różnego rodzaju pomoc psychologiczna w postaci grupowego
treningu, konsultacji indywidualnych, warsztatów psychologicznych zaczyna
być trochę bardziej dostępna więc jeśli masz taką możliwość i wystarczająco
dużo determinacji, możesz poszukać fachowców i zgłosić się do nich. Jest
też parę "domowych" sposobów, pomocnych w zmianie autoportretu na
lepszy. O nich mówi następny, ostatni już rozdział.
Rozdział IV: Każde brzydkie kaczątko może zostać łabędziem
Nieraz w rozmowach albo po wykładach o poczuciu własnej wartości, którym
z uporem maniaka zajmuję się od lat, pada pytanie: no dobrze, a co w
sytuacji, kiedy ktoś rzeczywiście nic nie potrafi, naprawdę jest głupi albo
brzydki? Co wtedy?
1. Czy coś tu da się zmienić?
Otóż w tej sprawie mam bardzo skrajne stanowisko: głupi może stać się
mądrym, z brzydkiego potrafi zrobić się piękny, a największa niedorajda
może zmienić się w sprawną, świetnie funkcjonującą osobę. Skąd to wiem?
Bo widziałam wiele takich cudownych przemian na własne oczy. Negatywne
cechy charakteru i umysłu czy brzydki wygląd to skutek przykrych przeżyć,
które się w człowieku zapisały, a więc mogą się też "odpisać". Powiem
więcej, Ty też to widziałeś, tylko może nie przyszło Ci do głowy, żeby
popatrzeć od tej strony. Weźmy dwa przykłady, kiedy zmiana sytuacji jest tak
wyraźna, że można wyrobić sobie jakieś pojęcie o skali możliwych
przeobrażeń. Gdy wychowanek domu dziecka trafia do dobrej rodziny
adopcyjnej i po paru miesiącach z apatycznego, niezgrabnego, jakby
ociężałego umysłowo mruka robi się żywe, wesołe, zgrabne i przemądrzałe
stworzenie. Albo kobieta, którą rzucił ukochany mąż: gwałtownie postarzała
się i zbrzydła, zgorzkniała, przestała radzić sobie nawet z
nieskomplikowanymi zadaniami życiowymi. I nagle - jakby nie ta sama, znów
ładna, pogodna, energiczna, bo przeżywa nową miłość.
Mówię o tym, ponieważ chcę, żebyś sobie uprzytomnił, że i z Tobą wcale nie
jest tak beznadziejnie, jak myślisz. Żeby Cię jeszcze trochę poprzekonywać,
chcę się zatrzymać przy pięknie i brzydocie. Bo cóż to jest brzydki człowiek?
Mam wrażenie, że taki, który ma gorycz, strach, wstyd, ból, złość czy wstręt
na stałe wypisane na twarzy, jakby zastygłe na niej. Więc kiedy zmieni się
coś w jego wnętrzu, w sposobie przeżywania uczuć i nastawieniu do świata,
to łagodnieją ostre rysy, kąciki ust unoszą się do góry, zmarszczki i bruzdy
wokół ust rozprostowują się. Twarz przestaje mieć martwy, białoszary odcień,
nabiera ciepłego, różowego koloru, oczy zaczynają być duże i błyszczące.
Bardzo często ludzie mają lęk wypisany na twarzy w ten sposób, że ich oczy
robią wrażenie bardzo małych. Wydaje się, że to konstrukcja powiek, zostają
tylko wąskie szparki. Ale - widziałam to wielokrotnie i uwielbiam ten widok - w
życzliwym otoczeniu, wśród dobrych uczuć, w atmosferze bezpieczeństwa,
kiedy można być sobą bez obawy, że ktoś skrytykuje, ukarze, wykpi, nagle
okazuje się, że ten sam człowiek ma duże, błyszczące oczy. Zamiast dawnej
brzydoty wszyscy dookoła zaczynają dostrzegać, jaki jest piękny.
Bo piękno to nic innego jak harmonia wewnętrzna i żywy, nieskrępowany
przypływ uczuć. Przyjrzyj się dzieciom: są takie różne i wszystkie takie ładne,
kiedy całą gamę różnorodnych przeżyć widać na ich twarzach i jasne jest, że
to co wewnątrz i co na zewnątrz pozostaje ze sobą w zgodzie. Kiedy się
odzyskuje ten dziecięcy, bezpośredni sposób przeżywania - wszyscy stają
się piękni. Brzydkich po prostu nie ma. Albo inna cecha, o której myślisz, że
nie da się jej zmienić: głos. Tyle razy słyszałam, jak pod wpływem
wewnętrznych zmian - większej pewności i wiary w siebie, wzrostu poczucia,
że mogę kochać i być kochany - wysokie, piskliwe głosy zmieniały się w
głębokie, dźwięczne, niskie, pełne wyrazu. I nikt mnie nie przekona o tym, że
to należy do wrodzonego wyposażenia człowieka.
Podobnie jest z wieloma cechami, o których myślisz, że to Twoja natura czy
charakter. Ja w ogóle uważam, że charakteru nie ma, ponieważ wiele razy w
życiu widziałam, jak w wyniku psychoterapii albo korzystnych zmian sytuacji
życiowej zające zamieniają się w lwy, a z jeżozwierzy robią się gołąbki. Z
natury jesteś skryty? Już taki masz charakter, że wolisz nie ryzykować?
Skłonność do podporządkowania się i bierność to cechy Twojej osobowości?
Z doświadczenia wiem, że charakter, osobowość, natura człowieka nie są
mu dane raz na zawsze i traktowanie różnych swoich cech w ten sposób,
opisywanie ich za pomocą takich pojęć stanowi tylko wyraz naszej
niemożności uwierzenia, jak bardzo możemy się zmienić.
2. Nie bądź taki pewny, najpierw spróbuj
Prawdę mówiąc zależałoby mi na tym, żebyś jak najwięcej swoich
przeświadczeń o sobie samym postawił pod znakiem zapytania. I oczywiście
żebyś zaczął je testować czynnie czyli przez eksperymentowanie. Nie
potrafisz czegoś? A kto powiedział? Spróbuj, a gdy nie wyjdzie, spróbuj
jeszcze raz. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że zajmuję się pomaganiem
ludziom w zmianie. Dlatego mam okazję bardzo często słyszeć: "Nigdy nie
przypuszczałem, że uda mi się..."
Czasami taka zmiana będzie wymagała inwestycji i czasu. Ale przecież jeżeli
nie zaczniesz, na pewno Ci nie wyjdzie. Przypominam: każdy człowiek ma
wielkie niewykorzystane rezerwy - użytkujemy tylko kilkanaście procent
swojej siły mięśniowej i kilka procent możliwości swego mózgu. A więc
wmawianie sobie bezradności, bezsilności i niemożności nie ma żadnego
realnego uzasadnienia. Jedno z rozwiązań polega na tym, żeby przestać
zastanawiać się nad swoim potencjałem, tylko zrobić z niego użytek, przejść
od teoretyzowania na ten temat do eksperymentowania.
Ale do tego musisz zapewnić sobie dobre warunki zewnętrzne i wewnętrzne.
Wsparcie z zewnątrz to ktoś, z kim możesz podzielić się swoimi trudnościami
i niepowodzeniami. Może to być osoba z rodziny, przyjaciel, własne dziecko,
jeżeli nie jest bardzo małe. Jedna z moich znajomych poszła teraz do nowej
pracy w prężnej firmie z wymagającym szefem. I umówiła się ze swoją
siostrą, że będzie ją "wykorzystywać": dzwonić nawet codziennie i
opowiadać, jak jej idzie. Bała się, że bez tego zjedzą ją obawy i niepewność,
które przestają być tak dolegliwe, jeżeli można dać im upust.
Zaś warunki wewnętrzne to przekształcenie własnego nastawienia czyli
świadoma, celowa zmiana negatywnego myślenia o sobie na pozytywne.
Mam tu ma myśli głównie afirmacje.
3. Człowiek jest automatem samosterującym
Tłumaczę to od dawna ludziom, z którymi pracuję: na co się nastawisz, to
najprawdopodobniej uzyskasz. Dla większości z nas stałym, uważanym za
naturalny nawykiem jest ciągłe wmawianie sobie niekorzystnych treści.
Można ten proces odwrócić i kazać mu działać na swoją korzyść - inaczej
mówiąc, równie skuteczne jest wmawianie sobie informacji pozytywnych.
Można nazywać to z łacińska autosugestią.
Jest to metoda znana od starożytności, a współcześnie szeroko
wykorzystywana (chyba najbardziej popularny przykład to wprowadzanie
siebie w stan relaksu). Osoby od lat posługujące się nią do wprowadzania
głębokich zmian w życiu opracowały wiele szczegółowych technik jej
stosowania. Jedną z nich - pracę z afirmacjami - zamierzam przedstawić tutaj
na podstawie książki Sondry Ray "Zasługuję na miłość". Sondra, która jest
taką samą optymistką jak ja, w rozdziale zatytułowanym "Potęga afirmacji"
pisze:
"Afirmacja to pozytywna myśl którą się świadomie wybiera, żeby zaszczepić
ją w swoim umyśle w celu uzyskania pożądanego wyniku. Innymi słowy,
robisz tak celowo dostarczasz swojej psychice określonych treści. Na pewno
może ona wykreować wszystko, co zechcesz, jeżeli tylko dasz jej szansę.
Przez powtarzanie możesz zasilić je pozytywnymi myślami i osiągnąć
pożądany przez siebie cel. Są różne sposoby posługiwania się afirmacjami.
Chyba najprostszą i najbardziej skuteczną, metodą, z jaką się zetknęłam, jest
przepisanie każdej afirmacji 10 czy 20 razy na kartce papieru i zostawienie
miejsca po prawej stronie na reakcje (...). Kiedy afirmacja jest już napisana
po lewej stronie, wtedy na prawej połowie kartki notuje się wszystkie myśli,
uwagi, przeświadczenia, lęki i inne emocje - wszystko, co może przyjść do
głowy. Powtarzaj afirmację i obserwuj, jak zmienia się reakcja po prawej
stronie. Afirmacja o dużej mocy jest w stanie wydobyć wszystkie negatywne
myśli i uczucia tkwiące głęboko w podświadomości. A wtedy powstaje
szansa odkrycia, co przeszkadzało Ci osiągnąć cel. Systematyczne
przerabianie afirmacji będzie wywierać wpływ na Twoją psychikę, wymazując
stare schematy myślowe i powodując trwałe pożądane zmiany w Twoim
życiu!
(...) Za każdym razem za pomocą afirmacji udawało mi się odsłonić jakieś
negatywne decyzje, które podjęłam w bardzo wczesnym okresie swego
życia. Zmieniając te postanowienia nagle poczułam się uwolniona od własnej
przeszłości. Nabrałam odwagi, żeby zająć się rzeczami, które w cichości
ducha zawsze chciałam robić. Stałam się niezależna materialnie. Całkiem
przestałam chorować. A moje związki z mężczyznami są teraz trwałe,
wszechstronnie mnie wzbogacają i nie wymagają żadnego wysiłku. Jak łatwo
sobie wyobrazić, te zmiany tak mnie zafascynowały, że wprost nie mogłam
się doczekać, kiedy podzielę się nimi z przyjaciółmi i wreszcie z klientami.
Zaczęłam uważniej słuchać, co ludzie do mnie mówią, dostrzegać ich
negatywne myśli, przerabiać je na pozytywne i tą metodą dobierać dla nich
afirmacje. Dotychczas nie zdarzyło mi się stwierdzić, żeby ta technika
zawiodła wobec kogoś, kto ją zastosował". (Sondra Ray: "Zasługuję na
miłość. Jak dzięki afirmacjom poprawić swoje życie osobiste i seksualne.
Agencja Wydawnicza Jacek Santorski - Co, Warszawa 1991, s.8-10) Jeszcze
parę uwag technicznych i przykład, żebyś mógł lepiej zobaczyć, jak
posługiwać się afirmacjami. Otóż trzeba je pisać codziennie, mniej ważne
przez kilka dni, a zasadnicze, fundamentalne nawet miesiąc i dłużej. Jestem
stosunkowo świeżym kierowcą i na początku ułożyłam sobie afirmację "Ja,
Ania, prowadząc samochód czuję się pewnie i bezpiecznie". Mniej więcej po
tygodniu zaczęła działać: przestałam się ociągać z wychodzeniem z domu,
kiedy miałam pojechać gdzieś samochodem, i już nie dręczyły mnie wizje
strasznych wypadków, którym ulegam. Teraz niekiedy ten sam lęk odzywa
się znowu, ale żeby ustąpił, wystarczy kilkakrotne powtórzenie albo
napisanie tamtej afirmacji.
Warto na początku przez parę dni - zgodnie z sugestią Sondry Ray - dzielić
kartkę na dwie części i na drugim kawałku po każdej afirmacji zapisywać
reakcje. Następnie wybrać z tych reakcji dwietrzy najważniejsze, przerobić na
afirmacje i dołączyć do pierwszej, wyjściowej. Czas na przykład. Ponieważ
ostatnio nie najlepiej się czuję, zaczęłam dzisiaj od napisania 15 razy
następującej afirmacji: Ja, Ania, z dnia na dzień czuję się lepiej, odzyskuję
formę i energię do pracy. Reakcje: Bzdura, przecież to nie zależy ode mnie;
Dopiero będę musiała się namęczyć, jeśli zacznę pracować na pełny gaz; A
czy to w ogóle warto? Po co?; I tak nie zarobię tyle, ile mi się należy; Znowu
będę musiała udawać pogodną i wesołą. Jak jestem chora, to przynajmniej
mogę mieć smutną minę; Może to jednak lepiej nie chorować; Właściwie
lubię, jak mi dobrze idzie; To wcale niezły pomysł.
W zanotowanych z prawej strony reakcjach jest materiał na kilka następnych
afirmacji, które mogę dołączyć do już napisanej. Są to: "Moje zdrowie i dobra
forma zależą ode mnie", "Ja, Ania, zawsze mogę zrobić sobie przerwę w
pracy i odpocząć" "To, co robię, jest sensowne i pożyteczne", "Zasługuję na
godziwe wynagrodzenie i takie będę dostawać", "Ja, Ania, mam prawo być
smutna i zła również kiedy jestem zdrowa". Wybrałam do dalszej pracy tę o
wypoczywaniu i ostatnią, bo wydają mi się najważniejsze.
Chcę tu przytoczyć jeszcze parę przykładów afirmacji z książki Sondry Ray,
żeby pokazać, że nie muszą one - jak te dotychczas cytowane - służyć
doraźnym, wąskim celom. Moje ulubione to oczywiście tytułowa "Zasługuję
na miłość" i dotyczące bezpośrednio poczucia własnej wartości:
Ja, ..., z dnia na dzień lubię siebie coraz bardziej. Ja, ..., jestem tak udana,
że mogę podobać się każdemu. Ja, ..., staram się teraz być dobry dla siebie.
Ja, ..., nie jestem pechowcem, tylko wyjątkowym szczęściarzem.
I jeszcze dwie - przepraszam za ten natłok - dla dwóch specjalnych kategorii
czytelników. Pierwsza dla tych, którzy są zdania, że mają nadmiarową tuszę i
muszą się odchudzać: "Wszystko, co zjem, przysparza mi zdrowia i urody".
Druga dla osób samotnych, nieszczęśliwych z powodu braku partnera: "Ja,
..., jestem teraz gotów, żeby w moim życiu zjawiła się taka kobieta, jakiej
zawsze pragnąłem" albo "...taki mężczyzna, o jakim marzę".
Mogłabym, prawdę mówiąc, poświęcić sprawie afirmacji całą książkę, więc
muszę się choć trochę ograniczać. Dlatego jeszcze tylko kilka słów o
sposobach ich układania i stosowania. Afirmacji nie trzeba daleko szukać:
sprawdź, co o sobie myślisz i zamień myśli negatywne na pozytywne. "Nie
potrafię..." na "coraz lepiej mi idzie...", "nie zasługuję..." na "jestem wart...",
"nikt mnie nie lubi" na "wszyscy kochają mnie i ubiegają się o mnie".
Dalej: z afirmacjami jest jak z aspiryną - nie zażywane nie skutkują. Chcesz
mieć efekty, pisz je. Można też powtarzać w myśli lub jeszcze lepiej głośno,
zwłaszcza w chwilach, kiedy masz wolną głowę i zajęte ręce, na przykład
przy zmywaniu naczyń albo goleniu. Jazda autobusem, stanie w kolejce to
też dogodne momenty. Z tym że pisanie daje lepsze skutki, bo angażuje
więcej zmysłów. Dobrze jest również nagrać sobie afirmacje na magnetofon -
mogą być także w trzeciej osobie (na przykład "Kasia jest bardzo zgrabna"),
bo w takiej formie docierały do nas negatywne komunikaty - i słuchać choćby
w łóżku przed snem.
4. Oprócz afirmacji
Uważam, że afirmacje są najskuteczniejszą z "domowych" - nie
wymagających pomocy psychoterapeuty - metod przekształcania swojego
myślenia, a w ślad za nim i życia. Ale chcę krótko powiedzieć też o innych
sposobach, bo może akurat któryś z nich Ci się przyda. Pierwszy to chwalić
siebie samego. Po raz kolejny namawiam do tego, żeby brać przykład z
dzieci. Często podsłuchuję własne i nieraz zdarza mi się słyszeć podniecony
szept: "Udało się! Udało!" albo "Ale mi fajnie wyszło!". Podejrzewam, że
jesteś z tych, co za niepowodzenia obwiniają tylko siebie, natomiast swoje
sukcesy skłonni są uważać za dzieło przypadku albo innych ludzi. Dlatego
zachęcam Cię, żebyś nie zostawiał żadnego, nawet drobnego powodzenia
bez pochwalenia się za nie. Możesz nie doczekać się uznania od innych -
pamiętasz, co mówiłam o niedobrej tradycji, która każe unikać pochwał,
rezerwując je tylko na wielkie okazje. Zresztą o niektórych Twoich sukcesach
wiesz tylko Ty sam. Z trudem przychodzi Ci załatwianie spraw w urzędach, a
dzisiaj zdobyłeś dwa papierki; nie umiesz zmusić się do odpisywania na listy,
ale wysłałeś kartkę z pozdrowieniami; zwykle ubieranie dzieci trwa długo i
denerwujesz się przy tym, teraz poszło Ci spokojnie i sprawnie. Nie są to
oczywiście wielkie wydarzenia i nawet trudno byłoby dopominać się, żeby
ktoś je zauważył. Ale Ty wiesz i możesz nie pozostawiać ich bez skwitowania
jakimś wyrazem uznania dla siebie samego. Możesz posunąć się o krok dalej
w dbaniu o siebie. Otóż Ty sam możesz dawać sobie nagrody i sam
pocieszać się w trudnych chwilach. Jeżeli coś Ci się udało - przeszedłeś
trudny sprawdzian, załatwiłeś sobie pracę, zdobyłeś się na powiedzenie
ważnej osobie, że nie chcesz być przez nią źle traktowany, skończyłeś robić
półkę zaczętą dwa miesiące temu - koniecznie wymyśl dla siebie jakąś
nagrodę. To nie musi być nic wielkiego: kup sobie ładne skarpetki lub
wymarzoną książkę, zjedz lodowego Snickersa albo piękną brzoskwinię, idź
na mało ambitny film czy do wesołego miasteczka. Ważne, żeby to było coś,
co lubisz, i żeby było jasne, że to w nagrodę. Teraz od drugiej strony:
spotkało Cię coś przykrego. Bolesne borowanie u dentysty, niemiła rozmowa
z narzeczonym, pominęli Cię przy awansach i podwyżce, znowu zabrali się
do kucia ścian w Twoim bloku, jesteś w dołku psychicznym bez wyraźnego
powodu - taktyka ta sama. Zrób coś, co sprawi Ci przyjemność, zadbaj o
siebie. Sprawdziłam na sobie i innych, to działa! Agatka, moja młoda
przyjaciółka, kobieta w wieku późnoszkolnym, a więc bez własnych źródeł
dochodu, kupuje sobie w takich chwilach na pocieszenie ładną chusteczkę
do nosa.
Wszystkie te pochwały i nagrody zmierzają do jednego: żebyś sam sobie
udowodnił, że jesteś ważny. A kiedy już przestaniesz mieć siebie za nic i
zaczniesz dobrze traktować, inni na pewno się dołączą. To znana
prawidłowość: kiedy chcesz zmienić na lepsze nastawienie świata
zewnętrznego, zacznij od stosunku do samego siebie.
Inna możliwość zmiany myślenia na własny temat to koncentracja na swoich
mocnych stronach. Jeśli zatruwa Ci życie fakt, że masz brzydkie nogi to
znajdź jedną lub dwie cechy, które Ci się u siebie podobają i zacznij trening
przeciwstawiania się myślom o nogach za pomocą zdania: "Ale przecież
mam piękne oczy i ładne ręce". Dla myśli "nie umiem gotować" przeciwwagą
może być "jednak dobrze sprzątam", a lekarstwem na "jestem marnym
pracownikiem" - "za to dobrą matką". Masz wtedy szansę poprawić bilans,
rozpamiętywanie minusów przynajmniej w pewnym stopniu równoważąc
przypomnieniem o plusach.
Znam jeszcze jeden, doraźny sposób usuwania złych myśli ze świadomości.
Jest on tak prosty, że przedstawiam go z pewnym zażenowaniem. Otóż gdy
tylko pojawią się w głowie, trzeba zacząć śpiewać albo chociażby nucić jakąś
melodię. I ta technika - jak dwie poprzednie - wykorzystuje taką oto cechę
ludzkiego umysłu: w naszej świadomości może zmieścić się naraz tylko
jedna myśl. Kiedy zaczynasz myśleć o czym innym, to siłą rzeczy wyrzucasz
z głowy to, co było tam poprzednio. Właśnie dlatego można sterować swoim
myśleniem, przestawiać je na lepsze tory.
5. Przecież można się upomnieć
Czy wiesz, że możesz się upomnieć o aprobatę i docenienie, kiedy uważasz,
że Ci się należy? Rozumiem, boisz się, że ktoś Cię zgasi i zamiast ciepłej,
życzliwej reakcji zostaniesz potraktowany zimno i pogardliwie. Rzeczywiście
ryzykujesz, ale są możliwości zmniejszenia ryzyka.
Jeden ze sposobów to zacząć od rzeczy, których jesteś absolutnie pewien.
Asekurujesz się w ten sposób, bo zdanie innych może Cię zranić tylko wtedy,
gdy sam masz wątpliwości. Gdyby Ci ktoś powiedział, że masz zielone włosy,
pomyślałbyś, że to wariat, chociaż pewnie na wszelki wypadek zerknąłbyś w
lustro. Inny sposób polega na tym, żeby nie pytać, tylko zwracać się o
potwierdzenie. Nie "Czy mi w tym ładnie?", tylko "Zobacz, jak mi w tym do
twarzy!". Nie "Smakuje wam?", tylko "Ugotowałam dzisiaj dla was pyszną
zupę". Nie "Jak mi poszło?" tylko "Uważam, że mi poszło świetnie". Albo
jeszcze bardziej wprost: "Proszę mnie pochwalić".
Warto zainwestować pewien wysiłek w tym kierunku zwłaszcza w kontaktach
z ludźmi, z którymi jesteś na codzień: z rodziną, kolegami z pracy, z dziećmi.
Z początku będziesz się czuć głupio, ale z czasem najpewniej zdołasz ich
nauczyć, żeby Cię chwalili. Spróbuj razdrugi, może wyniki będą zachęcające.
Tylko nie zapominaj o tym, że ich też trzeba chwalić, jeśli mają się
przyzwyczaić do takiego stylu Waszych wzajemnych stosunków.
Opowiadała mi pewna kobieta, jak latami cierpiała z tego powodu, że jej
mężczyźni - ojciec, mąż i syn - wiecznie krytykowali pieczołowicie
przygotowywane dla nich obiady. Cóż poradzić, właśnie tutaj miała
ulokowane ambicje i ich niezadowolenie stawiało pod znakiem zapytania jej
samopoczucie w roli córki, żony i matki. Miała mnóstwo pracy w domu i zajęć
zawodowych, więc tym bardziej oczekiwała, że docenią jej starania.
Doradziłam jej taktykę opisaną przed chwilą i udało się! Ojciec po raz
pierwszy po obiedzie - zamiast z ponurym wyrazem twarzy odsunąć od
siebie talerz - powiedział "dziękuję", czym wprawił ją w radosne osłupienie.
Mąż zaczął zjawiać się w kuchni, gdzie jadali, z pytaniem: "Co mamy dzisiaj
dobrego na obiad?". A syn coraz rzadziej mówi "nie lubię" albo "nie będę
tego jadł".
Pamiętam inny, bardzo wymowny przykład mego przyjaciela z dawnej pracy,
niesłychanie zdolnego i ogromnie pracowitego, ale wiecznie skwaszonego,
ponieważ - jak twierdził - nikt nigdy nie wyrażał się dobrze o tym, co zrobił, i
wszyscy traktowali go jak klasycznego młodszego kolegę. Zbieg okoliczności
sprawił, że kilkakrotnie podczas dyskusji w zespole musiał użyć jako
argumentu informacji o swoich kompetencjach i przypomnieć parę
najlepszych rzeczy, jakie wykonał. Inni słuchali tego z szacunkiem i uwagą i
chyba czegoś go to nauczyło, bo zamiast złościć się w kącie zaczął od czasu
do czasu spokojnie przypominać, co potrafi. Po paru miesiącach
uprzytomniłam sobie, że po sfrustrowanym młodszym koledze nie zostało
śladu, a w swoim gronie mamy współpracownika pewnego swoich racji i
otoczonego uznaniem.
6. Nie puszczaj mimo uszu tego, co mówią inni Pamiętasz, co mówiłam o
filtrach, które lepiej przepuszczają te informacje z zewnątrz, które są zgodne
z Twoim wcześniejszym nastawieniem? Jeśli uważasz, że jesteś nie w
porządku, nie taki jak należy, wówczas wyłapujesz z otoczenia głównie
sygnały, które to potwierdzają. Ale skoro już o tym wiesz, możesz świadomie
nastawić się na odbiór tych słabiej słyszalnych czyli lepszych i nawet je
wzmacniać. Byłeś na przyjęciu, część obecnych potraktowała Cię obojętnie,
ale niektórzy wyraźnie ucieszyli się na Twój widok. Przypomnij sobie, kto był
zadowolony przy poprzedniej podobnej okazji i kiedy jeszcze miałeś
poczucie, że jesteś mile widziany. Panie niech sumiennie kolekcjonują
przejawy męskiego zainteresowania, do prób nawiązania rozmowy w
pociągu włącznie. Pechowcy niech zrobią rejestr sytuacji, kiedy fortuna
uśmiechnęła się do nich. Musisz uświadomić sobie, co naprawdę mówią i
dają Ci do zrozumienia ludzie na Twój temat. Po prostu potrzebujesz - jak
każdy - aktualnych informacji o sobie, jeśli masz przestać polegać na tym, co
tępo i uporczywie odtwarza się na Twojej starej płycie. Nie jest łatwo zapytać
drugiego człowieka: "Jak ci ze mną jest?" albo "Czy mnie lubisz? A za co?".
Zdarzają się jednak takie momenty szczerych nocnych rozmów z
przyjacielem czy długiej wspólnej podróży, kiedy można o to zagadnąć. A już
na pewno warto, nawet bez specjalnego pretekstu, dowiadywać się o to od
najbliższych i kochanych. Tylko nie w momentach napięcia czy złości, bo
wtedy górę muszą wziąć pretensje.
Takie "informacje zwrotne" od innych są jedną z najważniejszych technik
zmiany autoportretu stosowanych w grupowej psychoterapii. Jestem pod
świeżym wrażeniem z ostatniego weekendu: spotkaliśmy się z grupą
trzeźwych alkoholików i ich żon z pewnego Klubu Abstynenta, którzy od paru
lat przyjaźnią się ze sobą i żyją - tak to określali - jak w rodzinie.
Zaproponowaliśmy im na zakończenie, żeby każdy wysłuchał od wszystkich
członków grupy informacji o dwóch rzeczach, jakie się w nim podobają, i
dwóch, które się nie podobają. Trochę się tego bali, ale później wszyscy byli
uszczęśliwieni. Mówili, że mimo dobrej znajomości i częstych kontaktów
jeszcze nigdy nie dowiedzieli się tyle o sobie i że nie przypuszczali, jak
dobrze inni o nich myślą.
W naturalnych, nieterapeutycznych sytuacjach prawie nigdy nie ma do tego
okazji. Czasami na obozach harcerskich czy Oazach robi się podsumowanie
dnia z podziękowaniem dla tych, którzy coś dobrego dzisiaj dla mnie zrobili.
Niektóre małżeństwa zachowały z czasów pierwszego zakochania zwyczaj
mówienia sobie o miłości i ważności dla siebie nawzajem. Niekiedy
przeglądu wspólnej przeszłości dokonują osoby sposobiące się do śmierci.
Są to wszystko rzadkie, wyjątkowe sytuacje. Normalnie jesteś skazany na
domysły albo przypadkowe strzępki informacji.
Mogę Cię tylko zachęcać: nie zamykaj oczu i uszu. Nawet z tych strzępków
da się złożyć obraz bardziej prawdziwy niż Twoje utrwalone dawno temu
przeświadczenie. Ważne jest nie tylko to, co możesz usłyszeć, ale przede
wszystkim inne sygnały - oczy rozjaśnione na Twój widok, oznaki troski i
pamięci, żywe zainteresowanie słuchacza, kiedy mówisz o sobie.
7. "Wymazywanie" starych nagrań
Sposoby, o których dotąd była mowa, polegały na wprowadzaniu nowych
treści w miejsce starych niekorzystnych. Teraz chcę opowiedzieć o tym, jak
można usuwać obciążenia z przeszłości. Tam świeży zapis nakładał się na
dawny, tu idzie o jego wymazanie. Ażeby mogło do tego dojść, musimy mieć
możliwość odreagowania przykrych przeżyć związanych z określonym
zdarzeniem czy serią zdarzeń z przeszłości.
Owo odreagowanie polega na ujawnieniu uczuć, którym dotąd nie
pozwalałeś dojść do głosu. Załóżmy, że kiedy byłeś mały, musiałeś na jakiś
czas rozstać się z matką, ponieważ poszła do szpitala. Nie mogłeś wtedy
smucić się, płakać i protestować, bo dorośli wokół Ciebie - ojciec, babcia, inni
krewni - sami byli zdenerwowani i smutni i starali się jak najszybciej Cię
uspokoić. Stłumiłeś więc swoje bolesne uczucia, które latami tkwiły ukryte w
zakamarkach Twojej psychiki, pozostawiając Cię w poczuciu, że widocznie
nie jesteś aż tak ważny, skoro można Cię niespodziewanie opuścić.
Gdybyś chciał dzisiaj stworzyć sobie okazję do odreagowania skutków
tamtych zdarzeń - a w konsekwencji zmienić to poczucie, które zatruwa Ci
życie - musiałbyś nie tylko opowiadać o tym, pewnie wiele razy, ale też
wypłakać cały ból, jaki wtedy przeżywałeś. Czasami robimy to w samotności,
łkając w poduszkę, czasami oglądając film, w którym los bohaterów jakoś
przypomina nasz własny. Ale najbardziej pomocna w odreagowaniu jest
życzliwa obecność innego człowieka, który jest uważny i skoncentrowany na
Tobie, rozumie Cię i nie stara się uspokoić.
Trudno o kogoś takiego, zresztą samemu też niełatwo się zdecydować, bo
od maleńkości konsekwentnie uczono nas powstrzymywania się od płaczu.
Kiedy się uderzyłeś albo spotkała Cię inna przykrość, dorośli na wyprzódki
zaczynali Cię uspokajać.
"W jednych rodzinach ów tekst mógł brzmieć tak: 'No już, no już, nie płacz
(buju, buju). No już, no już, nie płacz, nie płacz'. W innych słyszeliście coś w
rodzaju: 'W porządku, synu, weź się w garść! Nie ma co płakać nic ci z tego
nie przyjdzie. Co się stało, to się nie odstanie. Już, w porządku!' itd.
Inne wersje, jakie znacie z własnego doświadczenia albo z opowiadań, to
między innymi: 'Cicho bądź! Przestań płakać albo tak dostaniesz, że
naprawdę będziesz miał powód do płaczu'; 'Proszę cię, przestań płakać, bo
robisz mamie przykrość'; 'Patrz, jaki ładny obrazek! Śliczny, prawda? Lepiej
sobie obejrzeć ładny obrazek niż płakać, prawda?' W miłych lub szorstkich
słowach i tonie zmuszano każdego z nas, kiedy coś nas zraniło, do
hamowania uzdrawiających procesów. Zwykle pojedyncza wymówka nie
wystarczała do powstrzymania następnych prób pozbycia się cierpienia; ale
za każdym razem nieodwołalnie zdarzało się to samo: kiedy zwracaliśmy się
do jakiejś osoby, zaczynaliśmy odreagowywać i uwalniać się od doznanego
bólu, ktoś mówił - najczęściej ten dorosły, u którego szukaliśmy wsparcia - że
powinniśmy stłumić swoje uczucia i nie obnosić się z nimi". (Harvey Jackins:
W pełni ludzkich możliwości. Teoria Wzajemnego Pomagania. Rational
Island Publishers, Seattle /w druku/, s. 787-79). Rzadko można usłyszeć:
"Wypłacz się, będzie ci lżej". Raczej wszyscy wokół nawet w przypadku
wielkiego nieszczęścia namawiają, żeby wziąć się w garść, zająć czym
innym, obnosić pogodną twarz. Nawet mówienie o bólu czy cierpieniu jest na
ogół źle widziane. Dobry słuchacz - taki, który nie wyśmieje i nie
zbagatelizuje, nie będzie wtrącać się ze swoimi kłopotami, podsuwać
rozwiązań, oceniać ani zmieniać tematu - zdarza się niezwykle rzadko. A
właśnie tego potrzebujemy: nie tylko wypłakać ale i wypowiedzieć swój
smutek, gorycz, lęk. Bowiem mówienie, jeśli towarzyszą mu emocje, jest
również formą odreagowania.
Podobnie śmiech. Oglądając komedie Chaplina nie zdajemy sobie sprawy,
że zaśmiewając się do rozpuku odreagowujemy wstyd, lęk przed
ośmieszeniem, rozmaite obawy i napięcia. Mówimy nawet "nerwowy chichot"
o takim śmiechu, który służy wyrzucaniu z siebie napięcia. A pamiętasz, jak
bez końca zarykiwaliście się z byle czego wieczorami na kolonii albo innym
zbiorowym wyjeździe? Wiadomo, że po takim "seansie śmiechu" człowiek
czuje się znacznie lepiej.
Zdarzyło Ci się też na pewno nieraz zetknąć z odreagowaniem złości.
Klasyczny przykład to facet obsztorcowany przez szefa, który po powrocie z
pracy pod dowolnym pretekstem zaczyna wściekać się na domowników. Sam
zresztą wiesz, co się dzieje, kiedy powiedzmy w urzędzie zostałeś
potraktowany jak śmieć: wewnętrzne ciśnienie, żeby wyrzucić z siebie złość
jest tak duże, że niecierpliwie szukasz słuchacza, przed którym mógłbyś
ciskać się, wymachiwać rękami, pokrzykiwać. Wreszcie drżenie, które jest
odreagowaniem lęku. Kiedy się dzieje coś strasznego - albo chwilę później,
gdy zagrożenie mija i już można skupić się na sobie - czasem drżą nam
kolana lub trzęsie się broda, jakbyśmy szczękali zębami. Mamy tak mocno
wbudowany zakaz pozwalania sobie na coś takiego, że zdarza się nam nie
przestrzegać go tylko w sytuacjach rzeczywiście skrajnych: podczas pożaru,
napadu, wypadku. Dlatego ten rodzaj odreagowania można zobaczyć
częściej w grupie terapeutycznej, gdzie każdy rodzaj przeżywania jest
dopuszczalny, niż w życiu.
Skoro wiadomo już, na czym polega odreagowanie, chcę jeszcze poradzić
Ci, jak z niego korzystać. Otóż przede wszystkim - nie powstrzymywać, jeśli
tylko warunki na nie pozwalają. Osobiście bardzo bronię swojego prawa do
płaczu i tego samego domagam się dla moich dzieci. Jeżeli trafię w kinie na
"wyciskacz łez", staram się pójść drugi raz w celach leczniczych. Moi
domownicy, przyjaciele, współpracownicy przyzwyczaili się do tego, że
często płaczę. Kiedy ktoś usiłuje uspokoić którąś z moich płaczących córek,
cierpliwie tłumaczę, żeby nie przeszkadzać, bo jest im to potrzebne. Nie jest
stosownym momentem narada u kierownika ani imieniny cioci, ale sam ze
sobą czy z bliskim człowiekiem możesz pozwolić sobie na łzy, bo one
uzdrawiają.
Ten leczący mechanizm odreagowania, powodujący wymazywanie starych
zapisów w Twojej psychice, jest naturalny i odruchowy. Kolejny raz odwołam
się do tego, jak zachowują się małe dzieci, zanim zostaną nauczone
powstrzymywania naturalnych reakcji. Płaczą całym ciałem, wrzeszczą
wymachując rękami i nogami, zaśmiewają się do rozpuku, lata im broda, a
kiedy już potrafią mówić i spotka je coś przykrego, są gotowe gadać, gadać i
gadać. Zanim nie nauczą się, że to brzydko, nie wypada i w ogóle bez sensu.
Na szczęście zdolność do odreagowania można odzyskać. Wystarczy dać
mu szansę czyli zapewnić sobie dobrego słuchacza i bezpieczne warunki
(żeby nikt nie podglądał, nie przerywał itp.), a odreagowanie przyjdzie samo,
jeżeli zdecydujesz się poruszyć jakiś bolesny temat z przeszłości. Może być
konkretny, jeśli na przykład byłeś bity lub upokarzany jako dziecko i zechcesz
o tym komuś szczegółowo opowiedzieć. Może też być ogólny: opowieść o
Twoim życiu, dzieciństwie, rodzinie, o przykrych zdarzeniach, dotkliwych
stratach czy porażkach. Twoja mądra psychika sama wybierze z tego
ogólnego tematu takie wątki, które potrzebujesz odreagować. Gdybyś
spróbował, przekonałbyś się, że opowieść na ten sam temat za każdym
razem będzie inna. Dlatego jeśli widzisz, że ktoś bliski mówi o czymś z
przejęciem i zbacza z zapowiedzianego tematu, nie trzeba zwracać mu
uwagi - najpewniej zdrowy instynkt prowadzi go we właściwą stronę. Od
siebie też nie musisz w podobnych sytuacjach wymagać żelaznej logiki, bo
kieruje Tobą logika emocjonalna.
Prawie zawsze w grupach, które prowadzę, próbuję uczyć ludzi
odreagowywania obciążeń z przeszłości. Najpierw ustalamy temat, na
przykład "Kiedy byłem dzieckiem...". Potem proszę ich, żeby usiedli w parach
i uzgodnili, kto z nich będzie mówił pierwszy, a kto drugi. Żeby następnie
podzielili dostępny czas na pół - 10-15 minut to już jest wartościowy kawałek
czasu - i żeby najpierw jedna osoba opowiadała, a druga patrzyła na nią i
słuchała nie przerywając, nie komentując i nie radząc (dobrze jest też wziąć
mówiącego za rękę). Zaś po upływie pierwszej części umówionego czasu
mają zamienić się rolami.
Zawsze znajdą się jakieś osoby, które protestują, że kwadrans to dla nich za
dużo, a potem dziwią się, że to już koniec. Widzę, jak bardzo brakuje im
tego, żeby wyrzucić z siebie swoją trudną przeszłość jak czasem żywo
gestykulują, śmieją się albo ocierają łzy. I zawsze mówią, że im to przynosi
ulgę. Niejednokrotnie długo w noc rozmawiają ze sobą dalej, już poza grupą.
Często zdarzało mi się również zalecać coś podobnego parom małżeńskim:
dwa razy w tygodniu po położeniu dzieci spać mieli - każde przez pół godziny
- opowiadać drugiemu historię swego życia rozpoczynając od
najwcześniejszych wspomnień. Liczyłam nie tylko na to, że w świetle
przeszłości różne pozornie nieuzasadnione zachowania i reakcje partnera
staną się zrozumiałe. Uważam również, że jest to okazja do odreagowania
uczuć, które - zalegając w psychice od dawna - utrudniają im wzajemne
kontakty.
Pamiętam pacjentkę, której mąż bardzo się złościł, że po zmroku zawsze
prośbą i groźbą zatrzymuje go w domu - widział za tym brak zaufania i
podejrzenie o niewierność. Zrozumiał, że ona się zwyczajnie boi, dopiero
kiedy odnaleźliśmy w jej życiorysie straszną wojenną noc, gdy jako kilkuletnia
dziewczynka z młodszym bratem i babcią, w domu oddalonym od wsi, przez
parę godzin w poczuciu pełnej bezsilności słuchała dobijania się do drzwi
jakiegoś mężczyzny.
Umówiłam się z nimi, że on będzie wykorzystywał swoje pół godziny na
mówienie o tym, o czym zechce, zaś ona - zaapelowałam do niego o
cierpliwość będzie za każdym razem opowiadać tamto zdarzenie tak
szczegółowo, jak tylko zdoła sobie przypomnieć. Potrzeba było pięciu czy
sześciu razy, żeby przestała bać się zostawać sama w domu kiedy jest
ciemno. Nawiasem mówiąc, przy okazji pozbyła się też bezsenności, która
dręczyła ją zawsze, ilekroć mąż wyjeżdżał w delegację, do czego wcześniej
się nie przyznawała, bojąc się posądzenia o zazdrość.
Gdybyś chciał skorzystać z tego sposobu, musisz przestrzegać paru reguł.
Przede wszystkim uzgodnij z osobą, którą upatrzyłeś sobie na słuchacza, czy
akurat ma czas i wolną głowę. "Chciałbym Ci opowiedzieć coś o sobie. Masz
dla mnie pół godziny? Chodzi mi tylko o to, żebyś mnie wysłuchał" - z
grubsza tak mogłoby wyglądać to uzgodnienie. Poza tym trzymaj się
wyznaczonego czasu. Na końcu podziękuj za wysłuchanie i zaproponuj, że
teraz lub w innej umówionej chwili Ty jesteś gotów zrewanżować się tym
samym.
Wiesz, zawsze marzyłam o tym, żeby wydostać się spod władzy duchów
przeszłości i wziąć swoje życie we własne ręce. Okazało się, że wiedza o
odreagowaniu i sposobach przestawiania się na pozytywne myślenie,
zwłaszcza o afirmacjach, umożliwia mi to w coraz większym stopniu. Może
Ty też spróbujesz? Kolejnym krokiem - po zadbaniu o swoje wewnętrzne
nastawienia - może być zajęcie się tym, co jest na zewnątrz, mianowicie
środowiskiem, w jakim przebywasz.
8. Trujące otoczenie
Zacznę od historii mojej przyjaciółki Misi, która przez ostatnie parę lat chodzi
do pracy jak na ścięcie. Zawsze się denerwuje, rozmyśla, co ją tam złego
spotka, rozpamiętuje nieprzychylne uwagi koleżanek. Często mam wrażenie,
że po powrocie do domu nie rozstaje się z tamtymi problemami, które nawet
we śnie jakoś ją gnębią. Zresztą kiepsko sypia i w nocy zastanawia się, jak
powinna ustawić się wobec szefowej. Cała sprawa nabrała już niemal
rozmiarów obsesji. Ale na wszelkie moje sugestie, żeby rozejrzała się za inną
pracą, Misia reaguje źle.
Jest podobnie bezradna wobec teściów: utrzymuje z nimi regularne kontakty,
mimo że nie są dla niej w żadnym stopniu budujące. Zawsze jest narażona
na uszczypliwe uwagi, próby udowodnienia, że wszystkie jej pomysły na
życie są bez sensu, że źle wychowuje dziecko, a jeszcze na dodatek nie
umie się ubrać. Co tu mówić o wizytach - obowiązkowo co tydzień niedzielny
obiad - kiedy każdy telefon teściowej wytrąca ją z równowagi na parę godzin.
Przy czym takie telefony bywają prawie codziennie, a czasem kilka razy w
ciągu dnia. Jedyna rada, jaką mam dla Misi i osób jej podobnych, to odciąć
się od trujących wpływów. Najpierw trzeba rozejrzeć się dookoła i sprawdzić:
czy ludzie, z którymi się widuję, pomagają mi myśleć o sobie dobrze, czy
wręcz przeciwnie. Czasami trudno bywa nawet zacząć zastanawiać się nad
tym, bo nasze prawdziwe odczucia przesłania jakiś ogólnie słuszny pogląd,
na przykład: jak może mi być źle u rodziców, przecież dziecku u mamy
zawsze musi być dobrze; albo: Nowakowie to tacy kulturalni ludzie,
powinniśmy się z nimi widywać. Nieraz ciężko się przebić przez tego typu
przekonania.
Żeby odróżnić "trujące" otoczenie od "pożywnego", musisz zadać sobie dwa
pytania. Pierwsze: co w danym miejscu słyszę na swój temat, jakie
komunikaty do mnie docierają? Jeżeli głównie typu "źle postępujesz", "głupio
myślisz", "brzydko wyglądasz" oraz pretensje i pouczenia; jeśli spotyka Cię
tam głównie brak zrozumienia i nigdy nikt nie staje po Twojej stronie -
zastanów się, czy czasem nie warto zrezygnować z tych kontaktów albo
przynajmniej poważnie je ograniczyć. Druga ważna kwestia: jak reagujesz na
towarzystwo tych ludzi lub tej osoby. Czy na przykład masz poczucie, że
jesteś ciężki czy lekki? Czy często boli Cię wtedy głowa albo brzuch? Czy
ktoś Cię tam uważnie słucha? Czy są jakieś wyraźne oznaki zadowolenia,
kiedy się pojawiasz? U siebie zaobserwowałam pewną charakterystyczną
reakcję: w miejscach, które mi nie służą, mam zwolnione ruchy, tak jakby
było mi trudno podnieść rękę czy nogę. Kiedy się na tym łapię, zaczynam
uważnie przyglądać się całej tej sytuacji i zastanawiać, czy mam tam jeszcze
zostać, czy raczej wyjść.
Szczególnie trudno odciąć się od trujących wpływów szerszego kręgu
rodzinnego: rodziców, teściów, dalszych krewnych. Często widzę, jak
zupełnie dorośli, samodzielni ludzie, którzy mają już własne potomstwo,
zachowują się tak, jakby dali im uprawnienia do wtrącania się i swobodnego
wyrażania swoich niepochlebnych opinii. Jakby istniała cicha umowa, że
rodzinie nie można w tym miejscu powiedzieć "stop, nie życzę sobie tego". I
zdecydować, że do podtrzymania więzi rodzinnych wystarczy Boże
Narodzenie i Wielkanoc plus może jeszcze imieniny dziadka.
Przeczytałam kiedyś stosy pamiętników, przysłane na konkurs "Moje
małżeństwo i rodzina" i utkwił mi w pamięci jeden z nich. Młoda mężatka
pisała, jak parę razy w tygodniu przychodzi do niej teściowa, zagląda we
wszystkie kąty, nawet do garnków i do szaf, nie szczędząc cierpkich uwag.
Muszę powiedzieć, że dla mnie ta historia zabrzmiała naprawdę
przerażająco. W podobnych przypadkach zachęcam Cię do kierowania się
zasadą ujętą w angielskim przysłowiu "Mój dom to moja twierdza".
Masz możliwość wyboru, możesz tam wpuszczać tylko swoich
sprzymierzeńców. A jeśli zdecydujesz się pozwolić wejść komu innemu, to na
wyraźnie określonych przez Ciebie zasadach. Proszę bardzo, herbata albo
kawa, pobawić się z dzieckiem ale naprawdę świat się nie zawali, jeżeli
powiesz: "Kuchnia i sypialnia nie jest dla gości" albo "O szóstej mamy coś
ważnego do zrobienia, więc serdecznie zapraszam do za dziesięć szósta, a
potem już musimy zająć się naszymi sprawami". I o 17.50 przypomnieć, że
taka była umowa.
Boisz się narazić, jeżeli zrobisz coś takiego? Przecież naprawdę nic nie
tracisz - z pewnością chodzi o kogoś, kto i tak niezbyt Cię szanuje (a może
zacznie, kiedy okaże się, że nie może swobodnie chodzić Ci po głowie?). W
rzeczywistości grozi Ci nie to, że stracisz dobrą opinię, tylko złudzenie, że
uda Ci się na nią zasłużyć.
Rozmawiając z ludźmi przekonałam się, że najtrudniej ograniczyć kontakty z
własnymi rodzicami. I nie tylko z powodu normy społecznej czy też obyczaju.
Do ponawiania kontaktów, które już tyle razy okazały się trujące, przyciąga
nas jak magnes nadzieja, że uda się otrzymać od nich coś, czego się nie
dostało w dzieciństwie. Może teraz zauważą, docenią, zaczną kochać?
Często nie do końca zdajemy sobie sprawę, że takie dziecinne nadzieje na
otrzymanie miłości i uznania przetrwały do dziś. Tylko że skoro przez tyle lat
ich spełnienie się nie powiodło, to trudno - trzeba rozstać się z iluzjami i
zacząć szukać gdzie indziej.
9. Jak zapewnić sobie wsparcie?
W tej sprawie masz zapewne bardzo słabą wyobraźnię, ponieważ - jak
przypuszczam - rzadko kiedy ktoś Cię rozumnie wspierał. Teoretycznie
wiemy, że od tego mamy przyjaciół, ukochanych czy rodziców, żeby byli
gotowi pomóc, podbudować, dodać otuchy. W praktyce bywa z tym bardzo
różnie. Zawsze zazdrościłam ludziom, których najbliżsi poczuwali się do
towarzyszenia im w trudnych sytuacjach: chodzili z nimi do dentysty, tkwili na
korytarzu podczas egzaminów - im trudniejszy moment, tym większą otaczali
troską i życzliwością. Niestety, w moim otoczeniu częściej spotykam
wyznawców zasady "każdy powinien radzić sobie sam". Jeżeli dorastałeś w
takim przekonaniu, to nic dziwnego, że kiedy dzisiaj masz kłopoty albo
chandrę, wstyd Ci nie tylko poprosić o pomoc (choćby "pobądź trochę ze
mną, bo jest mi smutno"), ale nawet przyznać się, że coś Cię gnębi. To
pierwsza bariera utrudniająca otrzymanie wsparcia. Zapominasz o tym, że
wszyscy - nawet najwspanialsze okazy doskonałego zdrowia psychicznego -
mają swoje "dołki", załamania, momenty bezradności i beznadziejności.
Drugą barierą jest przeświadczenie, że nie jesteś tego wart i nic Ci się nie
należy. To oczywisty nonsens: wsparcie należy Ci się po prostu dlatego, że
go potrzebujesz - i nie wymaga to żadnych dodatkowych uzasadnień.
Wreszcie trzecia bariera - poczucie, że wokół Ciebie nie ma nikogo, kto byłby
gotów zainteresować się Twoim samopoczuciem, poświęcić Ci trochę czasu,
kto Cię naprawdę lubi czy kocha. Że nie ma żadnego grona ludzi, w którym
Ty autentyczny, ze swoimi kłopotami i problemami mógłbyś znaleźć dla
siebie miejsce. Słyszałam to dziesiątki razy i tyleż razy zachęcałam do
rozpoczęcia poszukiwań i prób. I przekonałam się, że kiedy człowiek jest
gotów przyznać się przed sobą, że potrzebuje innych ludzi, i zacznie się
rozglądać - inni wyczuwają to i zbliżają się do niego.
Więc jeśli potrzebujesz dobrych, dowartościowujących kontaktów, a masz ich
mało albo nie masz wcale, to najpierw zrób przegląd swoich starych oraz
obecnych znajomości i przyjaźni, żeby sprawdzić, czy nie warto niektórych z
nich odnowić albo wzmocnić. Miła koleżanka szkolna ma dwójkę małych
dzieci i nie chcesz sprawiać jej dodatkowych kłopotów? Ależ niewykluczone,
że ona marzy, żeby ktoś wpadł do niej pogadać. U kuzyna, którego lubisz,
nie byłeś już trzy lata i czujesz się nie w porządku? Całkiem możliwe, że
jemu też jest przykro, że się nie widujecie. Chętnie zaprosiłbyś na imieniny
parę osób z pracy, ale nie ma takiego zwyczaju. To dlaczego Ty nie miałbyś
go wprowadzić?
Rozejrzyj się, popróbuj, włóż w to trochę wysiłku. Nastaw się, że nie
wszystkie próby pójdą Ci równie dobrze, pewnie się zdarzy parę niewypałów.
Cała sztuka polega na stworzeniu sobie możliwości wyboru, bo przecież
widać, kogo Twoja obecność cieszy, a komu ciąży. Tylko pamiętaj, że inni też
mogą mieć kompleksy, więc musisz zdobyć się na trochę inicjatywy: zapytać,
czy możesz wpaść, zaproponować kawę u siebie, zaprosić na spacer.
Jest tutaj jeszcze jedna ważna rzecz: nie tylko nie rób drugiemu, co Tobie
niemiło, ale i odwrotnie - rób to, co byłoby miłe dla Ciebie. Chcesz, żeby ktoś
był z Tobą szczery i otwarty, więc pierwszy zdobądź się na szczerość.
Chcesz, żeby Cię wysłuchał, więc zacznij od uważnego słuchania. Chcesz
usłyszeć coś życzliwego o sobie, więc sam raz i drugi powiedz coś miłego.
Może efekty nie będą natychmiastowe, ale wkrótce przekonasz się, że to
skutkuje.
10. Zadbaj o swoich bliskich, a oni zadbają o ciebie.
Czasami trudno w to uwierzyć, zwłaszcza jeżeli tkwisz w małżeństwie, gdzie
uczucie wygląda na mocno już wystygłe albo też toczy się nieustająca wojna;
jeśli z rodziną czujesz się obco; jeżeli Twoje dzieci są z Tobą w ostrym
konflikcie. Wiem to na pewno: poza nielicznymi wyjątkami dowartościowanie
bliskich osób zmienia sytuację na lepsze. Chcę Ci zaproponować parę -
zresztą dość oczywistych - sposobów jak to robić. Z jednym zastrzeżeniem:
żadnego fałszu, bo wtedy najbardziej finezyjne metody nie skutkują.
Nawet w bardzo wrogich układach są lepsze momenty, kiedy ciepło myślisz o
drugiej osobie, czujesz, jak ważna jest dla Ciebie, coś Ci się szczególnie
spodobało albo Cię ujęło. Nie chodzi o manipulację, tylko o ujawnianie
pozytywnych rzeczy, które przychodzą Ci do głowy, a które dotąd miałeś w
zwyczaju zachowywać dla siebie.
Muszę się tu pochwalić najmniej pracochłonnym sukcesem, jaki odniosłam w
poradni rodzinnej. Przyszła do mnie pani po pięćdziesiątce, o dość
przeciętnej powierzchowności i pokaźnej tuszy. Skarżyła się, że mąż zaczął
znikać z domu, prawie z nią nie rozmawia, burczą tylko na siebie i obrzucają
się pretensjami. Doradziłam jej, żeby go czasem pochwaliła, powiedziała coś
miłego, zatroszczyła się trochę o niego (z zastrzeżeniem jak wyżej). Pani
zniknęła i pojawiła się znowu po pół roku, tym razem w sprawie konfliktów z
dorosłą córką zresztą niezbyt głębokich. Przy okazji opowiedziała mi o
czymś, co zakrawało niemal na cud: zastosowała się do moich wskazań i
mąż zupełnie się odmienił. Znów przesiaduje w domu, jest grzeczny i miły,
powtarza, że ją kocha, i... nosi na rękach. Może zechcesz skorzystać z
podobnych sposobów dowartościowania swoich bliskich. Przede wszystkim
mów im rzeczy dobre i miłe, kiedy tylko przyjdą Ci na myśl. Najpierw będą
może nieufni, może pomyślą, że coś chcesz za to uzyskać albo zatuszować
jakieś swoje przewinienie (żonom w pierwszej kolejności przychodzi do
głowy, że skoro mąż jest taki podejrzanie miły i prawi komplementy, to
pewnie wykonał skok w bok). Ale po pewnym czasie zobaczysz, jacy są
uszczęśliwieni. Drugim ważnym sposobem dowartościowania są ciepłe
gesty. Każdy człowiek potrzebuje - wiesz o tym dobrze, kiedy chodzi o
Ciebie, a przecież oni mają podobne potrzeby - pogłaskania, przytulenia czy
choćby przyjaznego poklepania albo wzięcia za łokieć. Boisz się tak bez
okazji? Nie wiesz, jak się przełamać? Możesz jemu czy jej oprzeć głowę na
ramieniu przy wspólnym oglądaniu telewizji albo usiąść ramię w ramię jadąc
gdzieś autobusem. Pomalutku, bezpiecznie.
Dobrze jest również trochę zadbać o najbliższych. Przygotować albo kupić
coś, co szczególnie lubią. Moja starsza córka za najwyższy dowód miłości
uważa to, że czasami przynoszę jej polskie "Bravo" albo inne czasopismo z
rockowymi zespołami. Warto zapewnić czasami odrobinę komfortu: podać
gorącą herbatę, kiedy wróci zziębnięty, chociaż mógłby obsłużyć się sam;
zaproponować półgodzinną drzemkę, kiedy ona wygląda na zmęczoną; jeśli
ma smutną minę, zapytać, czy czegoś nie potrzebuje.
Myślę, że bardzo ważne jest także okazywanie autentycznego
zainteresowania i uwagi. Banalne "jak tam dzisiaj?" czy "jak ci poszło?"
połączone z uważnym spojrzeniem i gotowością wysłuchania odpowiedzi
może być bardzo przekonywającym sygnałem. Tak samo powiedzenie, że
widzisz, w jakim nastroju jest druga strona "Chyba cię zmartwiło to, co
powiedziałem", "Widzę, że jesteś dzisiaj bardzo zdenerwowana", "To miło, że
masz taki dobry humor".
Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest zrealizować każdą z tych sugestii.
Zwłaszcza jeżeli nie masz żadnego treningu czy nawyku w tej dziedzinie: nie
jesteś zbyt wylewny ani "dotykalski", mało się orientujesz w potrzebach i
upodobaniach swoich bliskich, boisz się, że odrzucą Twoją troskę i
zainteresowanie. Niemniej moim zdaniem warto zacząć, bo często nawet
drobna zmiana wystarczy, żeby uruchomić proces "ocieplania" całego
układu. Inaczej mówiąc, jest spora szansa, że jeśli zrobisz pierwszy krok czy
raczej parę kroków, żeby dowartościować najbliższych, to po pewnym czasie
oni zaczną odpowiadać tym samym.
11. Co to znaczy "kochać siebie"?
Wszystko, o czym mówiłam w tym rozdziale zmierzało do jednego celu:
żebyś się zapoznał z paroma sposobami zmiany własnej samooceny na
lepszą. Żeby poprawiło się Twoje nastawienie do siebie samego czyli żebyś
bardziej siebie polubił czy nawet pokochał.
Cytowana tu niedawno Sondra Ray pisze, iż ludzie często tak źle o sobie
myślą, że nawet nie rozumieją, na czym ma polegać taka miłość do samego
siebie. I proponuje swoje rozumienie:
Kochać siebie to chwalić siebie i werbalnie wyrażać dla siebie uznanie.
Kochać siebie to akceptować wszystkie swoje działania. Kochać siebie to
mieć zaufanie do swoich możliwości. Kochać siebie to sprawiać sobie
przyjemność bez poczucia winy.
Kochać siebie to kochać swoje ciało i zachwycać się swoim pięknem.
Kochać siebie to dawać sobie to, czego pragniesz z poczuciem, że na to
zasługujesz.
Kochać siebie to pozwalać sobie na wygrywanie. Kochać siebie to
dopuszczać do siebie innych zamiast godzić się na samotność.
Kochać siebie to kierować się własną intuicją. Kochać siebie to
odpowiedzialnie tworzyć swoje własne zasady.
Kochać siebie to dostrzegać własną doskonałość. Kochać siebie to sobie
przypisywać zasługi za to, co się zrobiło.
Kochać siebie to otaczać się pięknem.
Kochać siebie to pozwolić sobie na zamożność zamiast żyć w biedzie.
Kochać siebie to otoczyć się mnóstwem przyjaciół. Kochać siebie to
nagradzać się i nigdy się nie karcić. Kochać siebie to mieć do siebie
zaufanie.
Kochać siebie to karmić się dobrym pożywieniem i dobrymi myślami.
Kochać siebie to otaczać się ludźmi, których obecność ci służy.
Kochać siebie to czerpać radość z aktywności seksualnej. Kochać siebie to
często dawać sobie robić masaż. Kochać siebie to uważać siebie za
równego innym. Kochać siebie to wybaczać sobie.
Kochać siebie to pozwalać na czułość.
Kochać siebie to być dla siebie autorytetem zamiast cedować to na kogo
innego.
Kochać siebie to rozwijać swoje twórcze impulsy. Kochać siebie to cały czas
dobrze się bawić.
Kochać siebie to przemawiać do siebie naprawdę łagodnie i czule.
Kochać siebie to stać się własnym, akceptującym rodzicem wewnętrznym.
Gdybyś do tego momentu jeszcze nie wiedział jak zabrać się do kochania
siebie samego, masz tu prawdziwą kopalnię pomysłów.
12. Może być inaczej
Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby świat był inaczej urządzony: gdybyś był
otoczony wyłącznie życzliwymi ludźmi, pomocnymi i wspierającymi, pełnymi
uznania dla Twoich zalet i uroków, ale też wyrozumienia dla słabości i
felerów. Pomyślałam, że na koniec mogłabym Cię zachęcić do tego, żebyś
nie czekał, aż tak będzie, tylko zabrał się do zmieniania świata - zaczął
traktować innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany. Możesz zacząć od
siebie i swoich najbliższych, swojego miejsca pracy czy nauki.
Że nic Ci nie wyjdzie w pojedynkę? Dookoła masz pełno sojuszników,
chociaż zapewne oni sami jeszcze o tym nie wiedzą. Kto może być Twoim
sprzymierzeńcem? Każdy. Przecież wszyscy - podobnie jak Ty - marzą o
tym, żeby przestać się chować i odgradzać od innych, żeby spotykać się z
akceptacją i miłością. Tylko że ktoś musi zacząć i nie ma żadnego powodu,
żebyś to nie był Ty.
Jak już mówiłam, próbuję coś robić na tym polu od kilkunastu lat i mam
poczucie, że moje starania nie idą na marne. Wiem też, że jestem jedną z
wielu osób, które działają w tym samym kierunku: lecząc ludzi, wychowując
dzieci, tworząc sztukę, wykonując inne zawody - robią to wszystko w taki
sposób, że każdy, kto się z nimi styka, czuje się potem lepszy i lepiej traktuje
siebie i innych. Krąg się poszerza, bo ktoś, kto bardziej kocha siebie, jest też
bardziej zdolny do obdarzania miłością innych.
Na koniec chcę Ci opowiedzieć bajkę, którą słyszałam po raz pierwszy ponad
20 lat temu. Nie wiem, kto jest jej autorem i skąd pochodzi, ale mam
nadzieję, że - jak wszystkie bajki - jest wspólnym dobrem, z którego wolno
swobodnie korzystać. Wahałam się trochę, czy umieścić ją tutaj, bo
dotychczas opowiadałam ją tylko ludziom zaprzyjaźnionym i bliskim, a Ciebie
przecież nie znam. Ale przypomniałam sobie, że to nieładnie być skąpym i
postanowiłam podzielić się z Tobą.
13. Bajka o ciepłym i puchatym
W pewnym mieście wszyscy byli zdrowi i szczęśliwi. Każdy z jego
mieszkańców, kiedy się urodził, dostawał woreczek z Ciepłym i Puchatym,
które miało to do siebie, że im więcej rozdawało się go innym, tym więcej
przybywało. Dlatego wszyscy swobodnie obdarowywali się nawzajem
Ciepłym i Puchatym wiedząc, że nigdy go nie zabraknie.
Matki dawały Ciepłe i Puchate dzieciom, kiedy wracały do domu; żony i
mężowie wręczali je sobie na powitanie, po powrocie z pracy, przed snem;
nauczyciele rozdawali w szkole, sąsiedzi na ulicy i w sklepie, znajomi przy
każdym spotkaniu; nawet groźny szef w pracy nierzadko sięgał do swojego
woreczka z Ciepłym i Puchatym. Jak już mówiłam, nikt tam nie chorował i nie
umierał, a szczęście i radość mieszkały we wszystkich rodzinach.
Pewnego dnia do miasta sprowadziła się zła czarownica, która żyła ze
sprzedawania ludziom leków i zaklęć przeciw różnym chorobom i
nieszczęściom. Szybko zrozumiała, że nic tu nie zarobi, więc postanowiła
działać. Poszła do jednej młodej kobiety i w najgłębszej tajemnicy
powiedziała jej, żeby nie szafowała zbytnio swoim Ciepłym i Puchatym, bo
się skończy, i żeby uprzedziła o tym swoich bliskich.
Kobieta schowała swój woreczek głęboko na dno szafy i do tego samego
namówiła męża i dzieci. Stopniowo wiadomość rozeszła się po całym
mieście, ludzie poukrywali Ciepłe i Puchate, gdzie kto mógł. Wkrótce zaczęły
się tam szerzyć choroby i nieszczęścia, coraz więcej ludzi zaczęło umierać.
Czarownica z początku cieszyła się bardzo: drzwi jej domu na dalekim
przedmieściu nie zamykały się. Lecz wkrótce wyszło na jaw, że jej specyfiki
nie pomagają i ludzie przychodzili, coraz rzadziej. Zaczęła więc sprzedawać
Zimne i Kolczaste, co trochę pomagało, bo przecież był to - wprawdzie nie
najlepszy - ale zawsze jakiś kontakt. Już nie umierali tak szybko, jednak ich
życie toczyło się wśród chorób i nieszczęść. I byłoby tak może do dziś, gdyby
do miasta nie przyjechała pewna kobieta, która nie znała argumentów
czarownicy. Zgodnie ze swoimi zwyczajami zaczęła całymi garściami
obdzielać Ciepłym i Puchatym dzieci i sąsiadów. Z początku ludzie dziwili się
i nawet nie bardzo chcieli przyjmować - bali się, że będą musieli oddać. Ale
kto by tam upilnował dzieci! Brały, cieszyły się i kiedyś jedno z drugim
powyciągały ze schowków swoje woreczki i znów jak dawniej zaczęły
rozdawać. Jeszcze nie wiemy, czym się skończy ta bajka. Jak będzie dalej,
zależy od Ciebie.
14. Post scriptum
Od Agnieszki i Lucyny, dwóch uroczych dziewczyn i świetnych terapeutek
dowiedziałam się, co Albert Einstein uważał za największe odkrycie swego
życia. Mylisz się, jeśli sądzisz pochopnie, że teorię względności. Otóż pewien
dziennikarz zapytał o to wielkiego uczonego pod koniec jego życia i usłyszał
od Einsteina: najważniejsze, co odkryłem, to że Wszechświat jest łaskawy
Autorka, Anna Dodziuk, od blisko 20 lat zajmuje się poradnictwem,
treningiem psychologicznym, psychoterapią oraz uczeniem pomocy
psychologicznej. Pracuje w Instytucie Psychologii Zdrowia i Trzeźwości w
Warszawie, głównie z grupami trzeźwych alkoholików i członków ich rodzin.
Poprzednio w Poradni Przedmałżeńskiej i Rodzinnej Towarzystwa
Planowania Rodziny zajmowała się indywidualnym poradnictwem i
psychoterapią dla par.
Ukończyła studia etnograficzne. Ma 45 lat, wychowuje dwie córki.
KONIEC