Dodziuk Anna - Pokochać siebie
Wydawnictwo „Intra”
Warszawa 1993
Psychologia podręczna część trzecia
Dzień dobry, mój kochany.
Znajdź trochę czasu na to, by być szczęśliwym!
Jesteś cudem, który żyje, Który rzeczywiście istnieje na ziemi.
Jesteś kimś jedynym, niepowtarzalnym, nie można cię z nikim pomylić.
Czy wiesz o tym?
Dlaczego się nie zdumiewasz, nie podziwiasz, nie cieszysz się swym
istnieniem i istnieniem innych wokół ciebie?
Czy to tak oczywiste, czy to nic nadzwyczajnego, że żyjesz, że możesz żyć,
że dano ci czas, abyś śpiewał i tańczył, czas, abyś był szczęśliwy? (...)
Phil Bosmans: Nie zapomnij o radości.
Pallotinum Warszawa 1990
Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy przeczytali maszynopis i podzielili się
ze mną swoimi uwagami: Agnieszce Korzeniewskiej, Mai Lis, Grażynie Płachcińskiej,
Piotrowi
Fijewskiemu,
Włodkowi
Kameckiemu,
a zwłaszcza
Andrzejowi
Goszczyńskiemu, który od paru lat jest cierpliwym i ba-rdzo wnikliwym pierwszym
czytelnikiem tego, co przetłumaczę lub napiszę.
Wiesz, zajmuję się tym już prawie 20 lat i ciągle nie mogę się nadziwić. Aż
trudno uwierzyć, jak źle ludzie myślą o sobie i jak źle sami siebie traktują. Zrób mały
eksperyment: powiedz paru znajomym komplement, a zobaczysz, ile wysiłku włożą
w to, żeby go „unieważnić” - udowodnić Ci, że są brzydsi i głupsi niż myślisz, a ciuch,
który Ci się spodobał, to stara szmata.
A co Ty robisz, kiedy ktoś Tobie powie coś miłego albo Cię pochwali? Co Ci
wtedy przychodzi do głowy? Czy natychmiast zaczynasz szukać argumentów, żeby
udowodnić sobie, że to nieprawda? Jeżeli tak, to myślę, że nie lubisz też patrzeć na
siebie w lustrze. Jedna moja koleżanka wróciła po długich wakacjach na zabitej wsi
w bardzo dobrym humorze i stwierdziła, że najlepszy był nie wspaniały las dookoła,
nie piękny widok na Tatry ani zatrzęsienie grzybów, które uwielbia zbierać - tylko fakt,
że nie było tam lustra i przez dwa miesiące nie musiała na siebie patrzeć. Chcesz
przyglądać się temu dalej? Sprawdź jeszcze coś, tym razem u siebie. Zaznacz we
właściwych miejscach odpowiedzi na pytania i połącz je linią tak, żeby tworzyły
wykres.
Jakie uczucia odczuwasz do samego siebie?
W tym celu użyj poniższej skali skali:
1. Nigdy.
2. Wyjątkowo.
3. Rzadko.
4. Czasem.
5. Często.
6. Prawie zawsze.
W stosunku do swoich uczuć:
1. Miłość, sympatia do samego siebie.
2. Uczucia mieszane (do samego siebie).
3. Niechęć, nienawiść do samego siebie.
Przeanalizuj swoje odpowiedzi. Po przeczytaniu książki odpowiedz ponownie
na postawione wyżej pytania.
Chciałam Cię prosić, żebyś to zrobił nie tylko dla siebie, ale i dla mnie. Może
się kiedyś spotkamy, wtedy poproszę Cię, żebyś mi powiedział, czy była jakaś
różnica - jeśli tak, to znaczy, że udało mi się wpłynąć na zmianę Twojego
autoportretu. A na tym mi zależy, bo mam taki oto ambitny zamiar: żebyś nie tylko
dowiedział się czegoś o sobie, ale też że-by coś się w Tobie zmieniło. Żeby Ci było
łatwiej i weselej żyć. W największym skrócie można to ująć tak. Myślenie o sobie
może dodawać Ci skrzydeł, a może je obcinać. Może być motorem, który dostarcza
Ci energii do życia, realizowania przedsięwzięć, pomysłów i marzeń, a może być kulą
u nogi, bagażem, z powodu którego wszystko przychodzi Ci z trudem, rzadko coś się
udaje, a marzenia nie spełniają się nigdy. Najczęściej myślimy o sobie źle, chociaż
zwykle nie przyznajemy się do tego przed ludźmi, a nawet przed sobą. Ponieważ
wiele lat temu, zaczynając pracę jako psycholog w poradni rodzinnej przekonałam
się, że wszystkim moim pacjentom doskwiera złe mniemanie o sobie, zaczęłam to
sprawdzać u innych ludzi.
Ilekroć miałam na ten temat wykład czy jakieś spotkanie - a sprawa po-czucia
własnej wartości jest moim hobby i mówiłam o tym do setek słucha-czy - zadawałam
zebranym prościutkie zadanie: prosiłam, żeby dokończyli zdanie, składające się
z własnego imienia i słowa „jest”. W moim przypadku brzmiało to „Ania jest...”. Oni
mieli na „trzy-cztery” złapać pierwszą myśl jaka odruchowo przyjdzie im do głowy.
Otóż niezależnie od tego, czy byli to pacjenci, którzy mieli jakieś kłopoty ze sobą,
psycholodzy szkolący się w lepszym pomaganiu innym czy też po prostu ludzie
zainteresowani poznawaniem siebie, którzy przyszli „z ulicy” do jakiegoś domu
kultury - zawsze reakcja była taka sama. Najpierw poruszenie, szmer, wyraźne
zaskoczenie na wielu twarzach, potem pełen napięcia śmiech albo smutek. Niektórzy
zaczynali niecierpliwie trącać sąsiada, żeby natychmiast zwierzyć się ze swojego
odkrycia. Oczy-wiście tak mocna reakcja pojawiała się nie u wszystkich, ale
u znacznej większości. Znalazło się zawsze parę osób na tyle odważnych
i otwartych, żeby podzielić się tym, co im wyszło.
Mogłoby się wydawać, że pojawią się tu głównie takie określenia, których
używamy zapytani o charakterystykę jakiejś osoby. Kto to jest Kowalczyk? Młody
facet z Poznania, nauczyciel, żonaty. Albo sprzedawczyni z naszego sklepu
osiedlowego, starsza pani. Jednak wśród setek odpowiedzi, jakie zdarzyło mi się
słyszeć, zawód ani miejsce zamieszkania nie występowało nigdy, płeć i wiek tylko
parę razy, podobnie stan rodzinny. Określenia, jakie padały, to nie były informacje,
lecz oceny. I to oceny w znacznej większości negatywne: „Piotrek jest głupi”, „Basia
jest brzydka”, „Józek jest do niczego”. Czasem bardziej rozwinięte bardziej
szczegółowe - niektórym na przykład przychodziło do głowy zdanie „Krysia wszystko
gubi” albo „niczego nie potrafi doprowadzić do końca”. Robię ten eksperyment już
kilka lat i nadal szokuje mnie, jak duży jest procent osób z takimi negatywnymi
ocenami wśród zgromadzonych na dowolnej sali. No dobrze, nie ma się czemu
dziwić, kiedy siedzą tam ludzie z jakimiś problemami: alkoholowymi, małżeńskimi,
z trudnościami w szkole (daję takie przykłady, bo z kłopotami tego rodzaju
najczęściej miałam do czynienia). Ale również kiedy grupy były dobierane pod innym
kątem - młodzież z warszawskiego klubu osiedlowego, studenci, dokształcający się
pracownicy socjalni - zawsze określenia „na minus” przeważały nad pozytywnymi
i była to przewaga miażdżąca.
A co z Tobą? Czy już sprawdziłeś, co masz w głowie na własny temat?
Możesz powiedzieć, że to się rozpisuje na całe mnóstwo różnych szczegółowych
ocen. To znaczy: co myślisz o sobie jako o człowieku w ogóle albo jako o kobiecie
czy mężczyźnie jakim jesteś synem, jaką matką, jakim pracownikiem. Jak gotujesz,
pływasz, całujesz, jak sobie radzisz w towarzystwie, czy umiesz zbierać grzyby, co
myślisz o własnych zdolnościach do uczenia się języków obcych. To prawda,
w każdym z tych obszarów masz jakąś samoocenę, myślisz o sobie dobrze albo źle.
Każdy z nich zresztą i niezliczone inne można by dzielić na jeszcze mniejsze cząstki.
Ale masz również - jak każdy - pewien syntetyczny obraz, jakieś ogólne poczucie na
własny temat. U amerykańskiego psychoterapeuty Erica Berne’a nazywało się to
poczuciem, czy jestem O.K. czy nie O.K., czy jestem w porządku, czy nie. Można
o tym mówić jeszcze inaczej, mianowicie: jaki mam stosunek do samego siebie? Czy
siebie akceptuję, lubię, kocham? Czy godzę się na siebie takiego lub taką, jaka
jestem? Co jestem wart czy warta? (Niestety, mam z tą książką pewien kłopot
w zdaniach takich jak dwa poprzednie trudno za każdym razem używać i rodzaju
męskiego, i żeńskiego. Po długich wahaniach zdecydowałam się konsekwentnie
zwracać się do Ciebie w rodzaju męskim, ponieważ wszyscy jesteśmy
przyzwyczajeni do określonego sposobu czytania. Otóż - jak myślę - zdanie „jesteś
dobra” zostanie tylko przez kobiety odczytane jako skierowane do nich, zaś „jesteś
dobry” brzmi naturalnie zarówno dla mężczyzn, jak i dla kobiet. Andrzej, mój
przyjaciel i recenzent, któremu zwierzałam się z tej trudności, trochę mnie pocieszył:
„Przecież zwracasz się do człowieka, a człowiek w naszym języku jest rodzaju
męskiego”). Mnie samej, muszę Ci powiedzieć, jako uzupełnienie zdania „Ania jest...”
przez wiele lat pojawiało się „głupia” albo „brzydka”. Mówię to, bo chcę, żeby było
jasne, że problem niskiej samooceny znam nie tylko z pracy z pacjentami
i psychologicznej literatury - gdzie ostatnio poświęca się tej sprawie coraz więcej
miejsca - ale też z własnych prze-żyć. Udało mi się wiele poprawić, mój autoportret
jest coraz lepszy. Z tym, że w trakcie tej niełatwej pracy uprzytomniłam sobie coś
ważne-go: że negatywne myślenie o sobie to sprawa nie tylko indywidualna, ale
i społeczna. Mówić - i myśleć! - o sobie dobrze jest czymś nieładnym, nietaktownym,
tak nie wypada. Człowiek boi się, że zostanie uznany za chwalipiętę, narazi się na
zarzut wywyższania się albo pychy. Nie ma zwyczaju nie tylko chwalenia siebie, ale
też innych. Skrytykować, powiedzieć „całą prawdę prosto w oczy”, wytknąć błędy
i niedostatki - tak, to się ceni. Jesteśmy przesiąknięci takimi nawykami. Natomiast
rzadko kiedy spotykamy się z pochwałą chwalenia, dostrzegania korzystnych cech
i otwartego wyrażania pozytywnych opinii o drugim człowieku. Dlatego nawet jeśli jak
powietrza potrzebujesz dobrego słowa, życzliwego zdania o sobie, uznania ze strony
innych, to sam uparcie im tego odmawiasz. I oto mamy do czynienia ze
społeczeństwem pod tym względem dosłownie wygłodzonym.
Nie da się tego zmienić tak od razu, ale - jak mawiał pewien chiński mędrzec -
nawet droga o długości dziesięciu tysięcy li zaczyna się od pierwszego kroku.
Napisałam tę książkę dla tych, którzy chcą go zrobić. Kilkanaście lat temu
pracowałam przez pewien czas w zespole jednego z najlepszych polskich
psychoterapeutów. Kiedyś rozmawialiśmy o wypisaniu z ośrodka pacjentki z nerwicą,
której udało się podczas leczenia pozbyć przykrych objawów nieustannego lęku.
Pamiętam smutne słowa szefa: „Ona jest młoda, ładna, inteligentna ale tak strasznie
źle myśli o sobie. Anka, co ja mam zrobić?”
Wzięłam sobie to pytanie mocno do serca i przez następne piętnaście lat
szukałam odpowiedzi na nie. Czytałam książki, analizowałam własne prze-życia,
a przede wszystkim słuchałam ludzi, którzy zdecydowali się zajrzeć w siebie i coś
w sobie zmienić. Poszukiwania wciągały mnie coraz bardziej i nie wygląda na to,
żebym miała ich zaprzestać, bo ciągle odnajduję jakieś nowe cegiełki, z których
buduje się odpowiedź. W każdym razie dzisiaj wiem już na pewno, że niska
samoocena to jedna z najważniejszych i najbardziej powszechnych ludzkich
dolegliwości.
Rozdział 1
Co naprawdę myślisz o sobie?
Czy już wiadomo, o czym właściwie mamy rozmawiać? W języku
psychologicznym mówi się o poczuciu własnej wartości, samoocenie albo obrazie
własnej osoby. I każdy wie, że najogólniej chodzi o to, jak przeżywamy samych
siebie, czy myślimy o sobie dobrze czy źle, jaki jest nasz prywatny „wewnętrzny
autoportret”. Ale... co innego patrzeć z zewnątrz, z dystansu, a co innego znaleźć się
w skórze człowieka z samopoczuciem typu „mniej niż zero”.
Skomplikowany autoportret Jestem głupia, zła i brzydka; do niczego się nie
nadaję, nic mi nigdy nie wychodzi; czy komuś może zależeć na kimś takim jak ja? -
niestety, większość ludzi przynajmniej czasami myśli o sobie w ten sposób. Niektórzy
nawet zawsze. Najpierw spróbujemy połapać się w tym myśleniu, przeanalizować je
nieco dokładniej, rozłożyć na czynniki pierwsze - bowiem każdy plan poprawy
sytuacji musi poprzedzać rozeznanie czyli diagnoza. Masz więc i Ty, jak każdy, jakąś
ogólną samoocenę. Malujesz swój auto-portret w jaśniejszych lub ciemniejszych
barwach. Ale ten obraz jest oczywiście znacznie bardziej skomplikowany, złożony
z różnych - jeśli tak można powiedzieć - składników czy wymiarów. Myślę, że cztery
z nich są najważniejsze:
- powierzchowność, wygląd zewnętrzny, ciało - inteligencja, mądrość,
zdolności - dobroć, uczciwość, kwalifikacje moralne - jaką jestem kobietą? jakim
mężczyzną?
Jest jeszcze piąty ważny wymiar co myślę o sobie w obszarze „ja-inni”. Czy
ludzie mogą mnie lubić? Czy warto ze mną być? Czy zasługuję na miłość? Można
być przecież pięknym, mądrym i dobrym, a mimo to czuć się bardzo samotnie.
Jedna z moich przyjaciółek zwierzała mi się kiedyś: „Jestem niebrzydka,
życzliwie traktuję wszystkich i chętnie im pomagam, głowę mam też nie najgorszą,
nauka zawsze szła mi dobrze i w pracy osiągam spore sukcesy. Ale chyba mi czegoś
ważnego brakuje. Prawie nie mam przyjaciół, znajomi o mnie zapominają, mężczyźni
się mną nie interesują. Strasznie mi tego brakuje”. Rozumiem ją, pewnie i Ty ją
rozumiesz - trudno cieszyć się życiem bez dobrych kontaktów ze znajomymi,
przyjaciółmi, najbliższymi. Spróbuję zastanowić się przez chwilę nad każdym z tych
pięciu obszarów - zachęcam Cię do tego samego. Ale przedtem jeszcze parę zdań
dla tych, którzy lubią rozważać kwestie teoretyczne. Jeżeli Ciebie to nie interesuje,
po prostu opuść ten kawałek i zacznij czytać dalej od następnego.
Dla tych, co lubią rozważania teoretyczne Czy obraz własnej osoby i poczucie
własnej wartości to jest to samo, czy też co innego? - pytają mnie czasami. Otóż
moim zdaniem, chociaż na temat tego rozróżnienia została napisana niejedna
książka, dla naszych potrzeb można używać tych dwóch pojęć zamiennie. Co
prawda poczucie własnej wartości - i słychać to już w samym sformułowaniu - jest
skojarzone z wartościowaniem czyli myśleniem o sobie dobrze albo źle, z plusem
albo z minusem. Natomiast obraz własnej osoby mógłby być czymś neutralnym
czymś w rodzaju nieoceniającego samoopisu. Tylko że tak nie bywa. Człowiek jest
dla siebie zbyt ważnym tematem i sam siebie przeżywa w sposób ogromnie
zaangażowany. W związku z tym, gdy próbujesz zrobić nawet najbardziej neutralny
opis, sporządzić czysto informacyjny autoportret, to jest on taki tylko pozornie, bo do
każdego jego elementu są dołączone jakieś uczucia i oceny. Jeśli czytasz ten
fragment, to znaczy, że jesteś dociekliwy i pewnie zechcesz na własnym przykładzie
sprawdzić, czy tak jest. Wypisz na kartce dziesięć cech, które charakteryzują Ciebie
bądź Twoją sytuację, a potem dopisz do każdej plus albo minus - w zależności od
tego, czy to dobrze czy źle, że tak jest.
Drugie ważne pytanie: jak się ma poczucie własnej wartości do uczuć wobec
siebie samego? Inaczej mówiąc, idzie o to, czy siebie lubisz, czy nie lubisz. Ludzie
o niskiej samoocenie czy negatywnym obrazie własnej osoby nie lubią siebie, nie
mają do siebie zaufania, brakuje im pewności siebie, kiedy zabierają się do zrobienia
czegoś albo kiedy kontaktują się z innymi. Nie musi tak być w każdej sytuacji ani we
wszystkich sprawach, ale generalnie tak właśnie jest.
Marzy mi się, żeby ktoś skonstruował przyrząd do mierzenia samooceny. Taki
wartościometr na jednym krańcu skali miałby totalną akceptację: lubię siebie, kocham
siebie, w całości siebie akceptuję. Na drugim biegu-nie: w ogóle siebie nie lubię, nic
mi się w sobie nie podoba, uważam, że zasługuję wyłącznie na negatywne oceny we
wszystkich sprawach. Oczywiście takie skrajne okazy nie występują w przyrodzie,
więc ani na jednym, ani na drugim końcu skali mego przyrządu pomiarowego nie
znalazłby się żaden konkretny człowiek.
Na „lepszym” nie byłoby nikogo, ponieważ różne niesprzyjające okoliczności
i przeszkody życiowe są informacją, że czegoś się nie może, nie wie, coś się nie
udaje - i w wyniku zetknięcia z nimi nawet absolutnie jasny obraz samego siebie
musiałby ulec przyciemnieniu. Natomiast człowiek z drugiego bieguna, który niczego
by w sobie nie akceptował, niczego nie lubił, żywił do siebie wyłącznie niechęć, moim
zdaniem umarłby po prostu, pogrążony w głębokiej depresji i apatii. A więc wszyscy
lokujemy się gdzieś pośrodku. Zaś przyrząd pomiarowy chciałabym mieć, bo myślę,
że ogólna samoocena stanowi fundament, na którym gorzej lub lepiej buduje się cały
gmach swojego życia. No dobrze - zapytał mnie kiedyś znajomy psycholog - ale czy
nie spotka-łaś takich ludzi, którzy w zasadzie siebie akceptują, ale jest jakiś obszar,
którego nie tolerują, jakaś cecha czy własność, której wręcz nienawidzą i chcieliby ją
wyciąć, usunąć? Otóż nie spotkałam. Myślę, że jeśli człowiek absolutnie odrzuca,
fundamentalnie nie akceptuje jakiegoś kawałka samego siebie, to ten fakt musi
rzutować na całość. Ludzie z dobrym stosunkiem do siebie są tolerancyjni i ta
tolerancja obejmuje również ich samych. Powiadają: ja jestem w porządku, a moje
słabości, wady czy nieudolność znoszę i godzę się z nimi albo próbuję je poprawiać.
Ale dość teoretyzowania. Wróćmy do samooceny w pięciu najważniejszych
wymiarach.
Nie każda jest jak Wenus, nie każdy jak Apollo Byłam kiedyś uczestniczką
grupy rozwoju osobistego dla kobiet, gdzie ważnym tematem - jak zwykle
w kobiecych grupach - była atrakcyjność fizyczna. Dla niektórych najważniejsza była
twarz, dla innych zgrabna sylwetka. Przy bardziej szczegółowym rozważaniu
kompleksów okazało się, iż jednej zatruwa życie fakt, że ma nie dość szczupłe nogi,
drugiej - za duży brzuch i pupa, kolejnej - za mały biust (ta miała zresztą w grupie
swój „negatyw” - dziewczynę, która uważała za niewybaczalną wadę swojej urody
biust zbyt wydatny). Miały jeszcze nie takie nosy, ręce, oczy, no i oczywiście włosy.
Muszę tutaj zrobić dygresję na temat włosów. Wyczytałam gdzieś opis pracy
z grupą młodzieży, w której coś się zgadało na temat włosów. Nie było tam ani jednej
osoby, która akceptowałaby to, co ma na głowie. „Ludzie w tej grupie mieli włosy
najróżniejsze: byli bruneci i szatyni, blondyni; o włosach prostych i kręconych, długich
i krótkich - nikomu nie podobały się takie, jakie ma. Wszyscy się ich wstydzili. Każdy
próbował coś z nimi zrobić, ale nikomu nic nie wychodziło. Myślę, że wszyscy
czujemy się nieswojo w sprawie swego wyglądu zewnętrznego i jakoś się to wiąże
z włosami. Włosy są śmieszne. Kupa czegoś takiego wyrasta ci z głowy. I masz coś
z nimi zrobić. Są pewne reguły, których należy przestrzegać, tylko nikt dobrze nie wie
jakie”. (Tim Jackins: Wstyd - nie trzeba się z nim liczyć, tylko odreagowywać.
„Nowiny Psychologiczne” nr 1-2 (66-67), 1990, s.161).
Zaczęłam po cichu sprawdzać i po paru latach musiałam zgodzić się z opinią
autora tamtego artykułu: prawie nie zdarzają się ludzie - i kobiety, i mężczyźni -
zadowoleni ze swoich włosów. I niemal całej reszty. Jestem pewna, że nie ma wśród
moich czytelników nikogo, kto nie uważał-by, że ma jakąś fundamentalną skazę na
urodzie. Odstające uszy czy za duże stopy to coś, czym sami jesteśmy gotowi latami
zatruwać sobie życie. I co ciekawe, obiektywność nie ma tu nic do rzeczy. Spotkałam
przy różnych okazjach dziesiątki bardzo atrakcyjnych kobiet i mężczyzn, którzy
uważali, że są okropni. Na szczęście pracuję głównie z grupami i okazuje się, że jeśli
kilka osób w grupie wypowiada się o kimś pozytyw-nie, to ów ktoś musi zmienić
nastawienie do siebie, chociaż trochę uwierzyć, że może się podobać. Tylko niestety
w życiu rzadko trafiają się okazje pozbierania takich opinii o sobie.
Zresztą jeżeli spojrzeć na całą tę sprawę od innej strony, to okazuje się, że
prawie wszyscy powyżej pewnego wieku komuś się w życiu bardzo spodobali.
Statystyka jest wysoce wymowna: dziewięćdziesiąt parę procent dorosłych wchodzi
w związki małżeńskie, a przecież zwykle mąż czy żona nie jest pierwszą osobą, która
zwróciła na nich uwagę. Widocznie za długi nos albo nie taka sylwetka jeszcze
niczego nie przekreślają - ważny jest cały człowiek.
W poradni małżeńskiej wielokrotnie pytałam mężów i żony, co im się pod-oba
u drugiej połowy, i najczęściej słyszałam: „Ona cała” albo „Wszystko mi w nim
odpowiada”. Zaręczam, że nie przychodzili do mnie akurat małżonkowie nadzwyczaj
urodziwi, tylko zwyczajni ludzie, niekiedy niemłodzi, niekiedy sporej tuszy. I co
z tego? Każdy z nas ma w głowie jakiś ideał urody, zwykle bardzo odbiegający od
własnego wyglądu. Tymczasem dla oso-by, której się podobasz, atrakcyjne są cechy,
na jakie się emocjonalnie i erotycznie „uwarunkowała”. A mówiąc prościej, z którymi
ma pozytywne skojarzenia.
Dla jednych będzie to typ urody - wtedy ktoś z boku może na przykład
zauważyć, że kolejne dziewczyny Grzesia są do siebie dosyć podobne, zawsze
blondynki bez biustu, o ostrych rysach i długim nosie. Innych najmocniej pociąga
sposób poruszania się albo głos. I podobno wszystkich - zapach, którego zwykle
w ogóle nie jesteśmy świadomi. A więc paradoksalnie: jakaś dziewczyna może
zadręczać się tym, że ma grube nogi, gdy tym-czasem dla mężczyzny jej życia
w wyniku określonego uwarunkowania erotycznego pociągające są wyłącznie kobiety
z grubymi nogami. W sprawie nóg, jak też innych rzekomo niewybaczalnych felerów
urody, polecam wszystkim opowiadanie Witolda Gombrowicza ze zbioru „Bakakaj”
zatytułowane „Na kuchennych schodach” (Witold Gombrowicz „Bakakaj”, W:
„Dzieła” t. I, Wydawnictwo Literackie Kraków - Wrocław 1986). W skrócie:
jego bohatera, nieskończenie eleganckiego pana, wysoko postawionego
urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych latami fascynują nogi sług do
wszystkiego, grube i pokraczne jak słupy, o potwornie rozklapanych sto-pach. Marzy
o nich i podgląda je ukradkiem, a z obrzydzeniem myśli o no-gach własnej żony,
„giętkich jak liana, długich, cienkich w pęcinie”. Podsumowanie można zrobić
banalne: jeśli chodzi o atrakcyjność zewnętrzną, nie to ładne, co ładne, a co się
komu podoba. To jak jest z Tobą? Czy Ty też jesteś w stanie spojrzeć na siebie od
tej strony tylko przez pryzmat za grubych nóg (jeśli jesteś kobietą) albo zbyt słabo
umięśnionej klatki piersiowej (jeśli jesteś mężczyzną)? A Twoje piękne oczy?
A wyrazista, ładna twarz, niepowtarzalna, jedyna na świecie? A ręce, które na pewno
chciałby malować któryś ze starych holenderskich mistrzów albo rzeźbić Wit Stwosz?
Tym, którzy mają szczególne pretensje do losu, że nie wyposażył ich
w olśniewającą filmową urodę, chcę zalecić parę minut rozmyślań nad wyglądem
zewnętrznym dwojga ludzi sukcesu. Dla zakompleksionych panów - Woody Allen,
mały, źle zbudowany, łysiejący okularnik, twarz że pożal się Bo-że. A w życiu?
Wyreżyserował i zagrał w kilkunastu filmach, które ogląda cały świat, rozchwytywany
przez elitę intelektualną i kulturalną USA oraz reszty kuli ziemskiej, bogaty do
obrzydliwości, romansował z niebywale pięknymi kobietami, przez kilkanaście lat
żonaty ze zjawiskowo śliczną Mią Farrow (właśnie się z nią rozchodzi, o czym
plotkuje Ameryka i pół Europy). Dla pań - Barbara Streisand, niezgrabna,
nieregularne rysy, małe, jakby krzywe oczy i długi nieforemny nos. Co zrobiła z tym
wyposażeniem, chyba nie trzeba nikomu mówić. Niezwykle popularna aktorka, sama
robi filmy, śpiewa i mimo niemłodego wieku ciągle podbija serca setek nowych
wielbicieli.
Co wiesz? Co umiesz? Co potrafisz?
Intrygujące, co też przychodzi Ci do głowy w odpowiedzi na te pytania. Nie
sądzę, żeby lawiną napływały myśli o niezliczonych talentach i umiejętnościach.
Raczej dwa-trzy nieśmiałe pomysły, a i to ze znakami zapytania. Zawsze mnie
szokowało, jak wielu ludzi uważa się za nieudolnych czy wręcz tępych. A już prawie
każdy jest zdania, że nie ma zdolności do matematyki, nie potrafi nauczyć się
języków obcych i na pewno nie umie śpiewać.
No właśnie, jak to jest z tym śpiewaniem? Chyba nie znalazłby się nikt
o zdrowych zmysłach, kto gotów byłby powiedzieć o Luisie Armstrongu, że nie umiał
śpiewać. A wiesz, że miał wrodzoną wadę strun głosowych i jego słynna chrypka to
nie maniera, nie sposób na słuchaczy ani wyrafinowanie artystyczne? Twierdzę, że
masz lepszy głos od Armstronga, i w 99% nie mylę się.
Jestem przekonana, że Twoje zdolności umysłowe są wielokrotnie większe,
niż sobie wyobrażasz. Skąd to wiem? Z obserwacji dzieci: wszystkie są zdolne,
twórcze, łatwo przyswajają nowe wiadomości i łatwo je kojarzą. Niestety, później -
w za dużej grupie, w atmosferze konkurencji i ostre-go oceniania - zbyt często
przestają korzystać ze swoich możliwości, zaczynają źle reagować na samo uczenie
się i pozornie głupieją. Pewien psycholog z małego miasteczka opowiadał mi, jak
robił sześciolatkom wiejskim tak zwany test dojrzałości szkolnej. Na jednym
z obrazków był królik bez oka, dzieciaki miały odpowiedzieć na pytanie, czego mu
brakuje. Jakiś bystry maluch powiedział, że ten królik nie ma żarcia, więc śpi.
I oczywiście w teście dostał minus, bo odpowiedź przewidziana przez miejskich
autorów sprawdzianu była inna. Zawsze mi się przypomina ten królik bez oka i bez
żarcia, kiedy zastanawiam się nad tym, jak oduczano nas od myślenia.
Zwłaszcza że wszystkie sprawdziany odbywały się na pewno w atmosferze
napięcia i stresu. Tylko nieliczni w takiej sytuacji mobilizują się i zaczynają radzić
sobie lepiej niż zwykle. Większość ludzi gorzej się wtedy skupia, myśląc głównie
o czekającym ich niepowodzeniu. A przecież bywa inaczej. Wielki pianista Artur
Rubinstein, jeden z nielicznych szczęśliwych geniuszy, w swoich pamiętnikach
opowiada o tym, jak po raz pierwszy koncertował publicznie.
„Dla rodziców była to niełatwa decyzja, nie miałem jeszcze ośmiu lat (...).
Termin koncertu ustalono na 14 grudnia 1894. Rankiem tego dnia cały dom popadł
w stan najwyższego podniecenia i tylko ja byłem spokojny i zadowolony. Otrzymałem
właśnie piękne, wspaniałe ubranko, z czarnego aksamitu z białym koronkowym
kołnierzykiem, toteż czułem się okropnie ważny. Koncert wypadł znakomicie (...).
Ponieważ w garderobie artystów już wcześniej zauważyłem wielkie pudło
czekoladek, w nader szczęśliwym nastroju wykonałem sonatę Mozarta, a także dwa
utwory Schuberta i Mendelssohna, publiczność zaś, złożona głównie z członków
mojej rodziny, ich przyjaciół, a także łódzkich melomanów (...) nagrodziła mnie
gorącą owacją”. (Artur Rubinstein: Moje młode lata. Państwowe Wydawnictwo
Muzyczne, Warszawa 1976, s.17).
I w tej dziedzinie - podobnie jak w sprawach wyglądu zewnętrznego - bardziej
koncentrujemy się na brakach niż na tym, co nam wychodzi dobrze. Szkoda, że
ludzie prawie nie mają wspomnień podobnych do Rubinsteina.
Uczciwy, dobry, szlachetny Jak często gryzą Cię wyrzuty sumienia, co? Nie
tylko w związku z tym, co zrobiłeś wczoraj albo tydzień temu, ale też parę miesięcy
czy parę lat wstecz. Czy kiedy wyrządzisz komuś coś złego, myślisz raczej: „Przy-kro
mi, zdarzyło się, muszę przeprosić”, czy też zagłębiasz się w bolesne rozważania
o tym, że jesteś z gruntu zły? Gdyby przeciągnąć linię od anioła do diabła i kazać Ci
umieścić się gdzieś na niej w zależności od tego, ile masz z jednego i z drugiego,
gdzie wypadłoby Twoje miejsce? Może zawsze, kiedy tylko coś się nie układa -
niekoniecznie Tobie, innym też - myślisz sobie: to wszystko przeze mnie. Może
czujesz się podobnie jak dziecko z rodziny alkoholika, którego samopoczucie tak
opisuje Janet Woititz, amerykańska specjalistka od tego problemu:
„Nie mogłeś się oprzeć wrażeniu, że gdyby cię nie było, nie byłoby wszystkich
tych kłopotów. Matka nie walczyłaby z ojcem. Nie byłaby spięta cały czas, nie
krzyczałaby, nie byłaby skłonna do wybuchów. Życie byłoby o niebo lżejsze, gdyby
cię po prostu nie było. Czułeś się bardzo winny. W pewien sposób już samo twoje
istnienie spowodowało tę sytuację: gdybyś był lepszym dzieckiem, byłoby mniej
problemów. To wszystko przez ciebie, jednak najwidoczniej nie mogłeś zrobić nic,
żeby zmienić życie na lepsze”. (Janet Woititz: Dorosłe Dzieci Alkoholików. IPZiT,
Warszawa 1992, s.13).
Wszyscy mamy sobie coś do zarzucenia, chodzących ideałów nie ma - i chyba
nawet byłyby nieznośne. Moja znajoma dopytywała się kiedyś o pewnego
mężczyznę, nazwijmy go Józkiem, który jej się podobał, a ja go dobrze znałam.
Zaczęłam opowiadać o jego zaletach, nazbierało się tego sporo i na to ona poprosiła
mnie: „Znajdź szybko jakąś wadę, bo zaraz Józek w ogóle przestanie mnie
interesować”.
Chcę opowiedzieć o jednej rzeczy, która zawsze zdarza się w grupach, jakie
prowadzę. Po pewnym czasie uczestnicy nabierają zaufania do innych, coraz więcej
mówią o sobie, zaczynają zdradzać wstydliwe tajemnice. Każdy jakąś ma, nie żyjemy
wśród świętych, a niektórzy naprawdę nie-źle w życiu narozrabiali. Przyznają się do
tego, bo chcą sprawdzić, czy mimo to ktoś może ich jeszcze akceptować, nie
potępiać, nie skreślać całkiem. Nie mają śmiałości zapytać o to, patrzą w podłogę,
boją się rozejrzeć dookoła. Zachęcam wtedy, żeby taki winowajca podszedł do
każdego członka grupy, zadał pytanie: „Co teraz o mnie myślisz?” i żeby patrzył na
tego kogo pyta. Reakcje są różne, ale najwięcej jest rozumiejących i życzliwych typu:
„Wiem coś o twoim życiu i myślę, że trudno ci było po-stąpić inaczej”, „Sama nieraz
robiłam podobne rzeczy, ale nie chcę się tym dręczyć do końca życia”, „Znam cię
i lubię, więc nie przekonasz mnie, że jesteś aż taki okropny”.
Okazuje się, że jeśli człowiek sam się osądza, zwykle jest dla siebie znacznie
surowszy niż inni. Nie mówię tu o tych, którzy są zawsze pewni swojej racji i znajdują
różnorakie uzasadnienia dla własnych świństw i podłości. Mówię o osobach
z mizerną samooceną moralną. Te nie są zbyt skłonne do uwzględniania
okoliczności łagodzących, a swoje trudności i problemy widzą jako wady czy skazy
moralne.
Jaka z ciebie kobieta? Jaki mężczyzna?
Wyobraź sobie pierwsze spotkanie księcia i Kopciuszka, tylko bez interwencji
dobrej wróżki. Może książę nawet się i zakocha, ale Kopciuszek musi mieć niebywałą
siłę ducha, żeby chociaż na pięć minut przestać się zajmować swoją podartą
sukienką i zaczerwienionymi od domowych prac rękami.
Będzie więc albo zachowywać się nienaturalnie, próbując jakoś odciągnąć
uwagę księcia od swego mizernego położenia, albo wciąż sprawdzać, czy takie
umorusane zero jak ona naprawdę podoba się temu wspaniałemu facetowi. Panna
Kopciuszek - tak samo jak jej męski odpowiednik - pełna lęku i niepewna własnej
atrakcyjności nie będzie w stanie zdobyć się na spontaniczność, swobodnie dawać
(„co godnego uwagi mogłabym mu dać?”) ani brać („cóż może się należeć komuś tak
niepociągającemu jak ja?”). Pamiętasz zresztą, jakie plany miał Kopciuszek, zanim
nie pojawiła się wróżka? W ogóle nie zamierzał iść na bal. Ty również - jak Cię znam
- często w ogóle nie wychodzisz z kąta, boisz się odezwać wyczekująco podpierasz
ścianę, zwłaszcza jeśli w pobliżu jest ktoś bardzo dla Ciebie atrakcyjny. Zamiast
zachować się jak paw, rozpuszyć najpiękniejsze pióra swego ogona, chowasz się
albo uciekasz.
W dodatku na pewno masz w głowie szereg wyobrażeń o tym, jaka powinna
być kobieta i jaki powinien być mężczyzna. A te wyobrażenia często Ci
przeszkadzają, bo zwykle nie pasują do tego, jaka czy jaki jesteś. Facet ma być silny,
twardy, pełen inicjatywy, niczym się nie przejmować. Więc pod groźbą utraty
poczucia, że jest prawdziwym mężczyzną, nie może pozwolić sobie na miękkość
i ciepło ani chwilową nawet słabość, chociaż na pewno czasem bardzo tego
potrzebuje. Kobieta ma być ciepła, na pierwszym miejscu stawiać miłość i rodzinę,
nie może być za mądra ani zbyt przedsiębiorcza. Więc boi się okazać złość czy
zachować stanowczo nawet w obronie swoich najważniejszych praw, nie wypada jej
za bardzo koncentrować się na sprawach zawodowych, wiecznie ma wyrzuty
sumienia, że zaniedbuje rodzinę.
Spotkałam u znajomych pewną panią z zagranicy, świetnego lekarza
o międzynarodowej sławie, którą zapraszano, żeby jeszcze raz przyjechała do Polski,
tym razem na dłużej. Bez zastanowienia odpowiedziała, że nie może tego zrobić
swojej rodzinie. Ponieważ miała najwyraźniej ponad 60 lat, z czystej ciekawości
zapytałam o tę rodzinę. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że ma męża, również
lekarza rozjeżdżającego po świecie i dwie zamężne córki po trzydziestce, które
w dodatku mieszkają w innym niż ona mieście. Czyli w rzeczywistości pani profesor
nie miała już absorbujących obowiązków rodzinnych, a jednak wciąż gotowa była
czuć się nie w porządku jako kobieta, żona i matka.
Wiesz, tak naprawdę nikt dobrze nie wie, na czym polega prawdziwa męskość
i kobiecość. Dążąc do tego, żeby to uściślić, próbowano na różne sposoby badać
wrodzone psychologiczne różnice między płciami, ale wyniki zawsze wychodziły
sprzeczne i niepewne. Zwyczaje czy tradycja też nie dostarczają jasnych
wskazówek,
raczej
-
tworząc
zdumiewające
mieszanki
z dążeniem
do
nowoczesności - są źródłem dodatkowego zamętu. A skoro nie ma jednego
wyraźnego modelu mężczyzny i kobiety, dla mnie wynika z tego przynajmniej tyle:
masz więcej do wyboru. Twoje cechy, skłonności, zachowania są wystarczająco
męskie, nawet jeśli daleko od-biegasz od ideału spartańskiego wojownika,
i dostatecznie kobiece, nawet jeśli nie jesteś wzorową strażniczką domowego
ogniska ani słodkim kobieciątkiem.
W kontaktach z ludźmi Jakie uczucia i myśli towarzyszą Ci, kiedy wybierasz
się gdzieś z wizy-tą? Co sobie wyobrażasz, kiedy masz wkrótce spotkać się z osobą
najbliższą Twemu sercu? Na pewno inaczej jest przed pierwszą randką, a inaczej po
dwudziestu latach małżeństwa. Ale czy jest to raczej radosne oczekiwanie miłego
kontaktu, czy ponure przewidywania czegoś przykrego? „Bezpiecznie czuję się tylko
wtedy, kiedy jestem sama. Jak tylko znajdę się w towarzystwie, boję się, że się
zbłaźnię, wykonam coś nie tak i zrobi się głupia sytuacja. Ale znowu w ogóle nic nie
mówić i nie robić - też głupio. To mnie kompletnie paraliżuje” - tak napisała do mnie
kiedyś Kasia, którą usiłowałam korespondencyjnie leczyć z kompleksów. Niestety,
listowne poradnictwo nie jest zbyt skuteczne, bo żeby się czegoś istotnego
dowiedzieć o sobie w układzie „ja-inni”, potrzebne są informacje od tych innych.
Kasia mimo nieśmiałości dała się przekonać i znalazła się w jednej z prowadzonych
przeze mnie grup.
Poprosiłam ją, żeby zrobiła bilans swoich wad i zalet w kontaktach
międzyludzkich. Oczywiście bukiet wad był daleko bogatszy i bardziej barwny niż
nieliczne i mizerne zalety. A potem zrobiłyśmy sprawdzian: dla kogo jej poszczególne
wady rzeczywiście są wadami, komu są obojętne, a kto uważa je za zalety?
Katarzyna była bardzo zdziwiona. Paru osobom na przykład podobała się jej
nieśmiałość i zahamowania. Ktoś powiedział, że lubi nieśmiałe dziewczyny, ktoś
jeszcze określił tę cechę jako skromność, dwie osoby uznały, że to pasuje do niej.
Pamiętam, jak się rozpogodziła, kiedy jeden chłopak, jej rówieśnik, prawie na nią
nakrzyczał:
„To co, że się nad wszystkim długo zastanawiasz? Nie znoszę mówienia co
ślina na język przyniesie. Ty jak się odezwiesz, to przynajmniej do sensu. Mówisz
mało, ale smacznie”. I tak było ze wszystkim oprócz obgryzania paznokci, którego nie
pochwalił nikt.
Czy Ty też stronisz od ludzi, jak kiedyś Kasia? Pamiętaj, Tobie też - jak jej -
tylko wydaje się, że inni nie będą chcieli Cię zaakceptować. Bzdura! Większość
z nich po prostu boi się tego samego co Ty i dlatego trzyma się na dystans.
Inne plusy i minusy Wiem, że to jeszcze nie wszystko w Twoim
skomplikowanym autoportrecie. Każdą z tych rzeczy można rozłożyć na szereg
mniejszych i większych kawałków. Jedne z nich będą dla Ciebie bardzo ważne, inne
prawie bez znaczenia. Często nawet nie w pełni zdajesz sobie sprawę, ile tego jest.
Kiedy pogrzebać głębiej, stworzyć ludziom okazję, żeby uważniej rozejrzeli się
w sobie pod kątem samooceny, wówczas kolejne nieakceptowane detale wyskakują
jak grzyby po deszczu. Najczęściej, niestety, nie równoważone przez plusy. Zrób
teraz swoją listę. Nie tak, żeby wypisywać wszystko, tylko pięć rzeczy, jakie Ci
najpierw przyjdą do głowy. Nie myśl zbyt długo, ważne są pierwsze skojarzenia.
Natomiast w rubryce plusów możesz się zastanawiać dłużej, bo podejrzewam, że nie
nawykłeś do zauważania swoich mocnych stron i może będzie to okazja, żebyś
trochę poćwiczył tę bardzo potrzebną umiejętność.
A oto lista:
I. W wyglądzie zewnętrznym, we własnym ciele:
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...
II. W swojej inteligencji, mądrości, zdolnościach:
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...
III. W swoim charakterze, kwalifikacjach moralnych:
1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus): a... b... c... d... e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...
IV. Jako mężczyzna/kobieta 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
V. W związkach z ludźmi, byciu z nimi, kontaktach 1) nie lubię w sobie
(uważam za swój minus): a... b... c... d... e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus): a... b... c... d... e...
VI. W innych ważnych dla mnie sprawach, które nie mieszczą się w tamtych
kategoriach 1) nie lubię w sobie (uważam za swój minus):
a...
b...
c...
d...
e...
2) lubię w sobie (uważam za swój plus):
a...
b...
c...
d...
e...
Ciekawe, czy coś Cię zaskoczyło? Czy łatwiej było Ci pisać o plusach, czy
o minusach? Czy Twoje ogólne zdanie na własny temat wiąże się jakoś ze
szczególnymi ocenami?
Sytuacja życiowa a samoocena Chcę jeszcze powiedzieć o jednej rzeczy,
z której pewnie zdajesz sobie sprawę, ale może nie dość wyraźnie. Samoocena nie
jest człowiekowi dana raz na zawsze. Zmienia się na przykład z wiekiem. Przypomnij
sobie, co było najważniejsze w Twoim autoportrecie parę lat wstecz, spróbuj
wyobrazić sobie co może wybić się na pierwszy plan za parę lat. Dostałam list od
Małgosi dokładnie na ten temat. Pisała: „Będąc młodą dziewczyną strasznie się
męczyłam. Zawsze mi się zdawało, że jestem nie-stosownie ubrana, inne dziewczyny
- one umiały zrobić się na bóstwo! W dodatku nie tańczyłam za dobrze. W ogóle
byłam strasznie zakompleksiona. Teraz przestałam się przejmować tym, jak
wyglądam. Ważne, żeby ludzie mnie lubili i żeby mieć paru przyjaciół od serca.
Potrafię gadać z nimi godzinami, pomagamy sobie nawzajem w trudnych chwilach.
Nie wyładniałam, nigdy nie byłam zbyt ładna, zresztą wiesz - lata lecą. Ale chyba
zmądrzałam i mniej się skupiam na sobie, a bardziej na innych. Może to jest mój
sposób na kompleksy?”
Bez wątpienia na samoocenę wpływa Twoja sytuacja życiowa, co najlepiej
widać, kiedy się gwałtownie zmienia. Przekonują się o tym choćby wszyscy młodzi
rodzice, kiedy - wraz z pojawieniem się na świecie ich pierwszego potomka -
zaczynają liczyć się umiejętności i dobra orientacja w sprawach pieluszek, kolek,
karmienia itd. itp. Na parę tygodni albo miesięcy dla matki takie rzeczy stają się
najważniejsze we własnym autoportrecie, określają jego jasną lub ciemną tonację.
A wszyscy ci, którzy ze wsi przenieśli się do miasta i nagle okazało się, że
cała ich skomplikowana i obszerna wiedza o przyrodzie oraz zdolności do ciężkiego
wysiłku fizycznego specjalnie się nie liczą? A mężczyźni, którzy wraz ze wzrostem
bezrobocia stracili pracę i teraz muszą jakoś odnaleźć się w sytuacji, kiedy jedyną
pracującą osobą w rodzinie jest żona?
Lepszy - gorszy czyli w pułapce bezustannych porównań Jeszcze siedziałeś
w wózku, siusiałeś w pieluchy i niewiele rozumiałeś z tego, co mówią dorośli, a już
nad Twoją głową co chwila ktoś Cię do kogoś porównywał: Piotrusiowi wyrósł ząbek!
A mojemu Stasiowi jeszcze nie. A czy już siada, czy już staje, czy już liczy do pięciu,
bo moje już do siedmiu? Żyjemy w społeczeństwie, w którym od zera uczą nas
porównywania. Na pewno byłoby Ci łatwiej wymienić pięćdziesiąt rzeczy, w których
jesteś od innych lepszy albo gorszy, niż pięć takich, które są niepowtarzalne,
odrębne, jedyne na świecie.
Takie myślenie w kategoriach „lepszy-gorszy” wrosło w nas do tego stopnia,
że nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie innego podejścia do życia. A przecież
można. Z wykształcenia jestem etnografem, w związku z tym miałam okazję -
oczywiście poprzez lekturę - przyjrzeć się na przykład południowo-amerykańskim
Indianom Zuni, opisywanym przez Ruth Benedict, słynną badaczkę ludów
egzotycznych. Owi Zuni w ogóle ze sobą nie rywalizują. Podczas rytualnych świąt
urządzają biegi, w których wcale nie chodzi o to, żeby wygrać. Każdy biegacz ma
dotrzeć do mety, natomiast nie stara się wyprzedzić innych.
Często coś podobnego dzieje się w grupach terapeutycznych, kiedy usiłujemy
wyeliminować porównywanie, a w to miejsce wprowadzić koncentrowanie się na
swoich mocnych stronach. I okazuje się, że można myśleć w taki sposób: jestem
inny, niepodobny do nikogo na świecie. W czymś dobry, a nie lepszy; w czymś
marny, a nie gorszy. Albo jeszcze inaczej - nie jestem kiepski, tylko to jest moja
trudność.
Jest jedna sytuacja, w której się nie porównuje, raczej przeciwnie - podkreśla
jedyność i wyjątkowość. „Jest inna niż wszystkie”, „nikogo takiego jeszcze nie
spotkałam” - tak mówią zakochani. A więc umiemy patrzeć też w ten sposób,
a wszyscy ci, którzy byli zakochani z wzajemnością, wiedzą, jak szczęśliwy może być
człowiek, gdy nie obawia się porów-nań.
I przeciwstawna sytuacja: z pracy odchodzi ktoś kogo wszyscy lubili i cenili,
a Ty przychodzisz na jego miejsce i masz wrażenie, że każdy Twój krok i każde
odezwanie jest zestawiane z postępowaniem owej nieobecnej osoby. Trudno się
w takiej sytuacji wyrobić, prawda? Każde „inaczej” oznacza „gorzej”, wszystko obraca
się na Twoją niekorzyść.
Czy masz być ideałem?
Pełno jest wszędzie dookoła nas różnych wzorów doskonałości, modeli do
naśladowania, które - jeżeli traktowane zbyt poważnie - potrafią popsuć humor nawet
zadowolonym z siebie. Wkroczyliśmy w epokę reklam i mam wrażenie, że musi się to
źle odbijać na poczuciu własnej wartości wielu z nas. Bo która ma takie włosy
i sylwetkę, jak Cindy Crawford, zachęcająca do kupowania szamponu firmy L’Oreal?
Który wygląda tak korzystnie jak facet z reklamy „Gilette - najlepsze dla mężczyzny”?
Nie stać Cię również na nowy model Opla czy nawet Poloneza. Zapewne nie jesteś
i może nigdy nie będziesz eleganckim biznesmenem korzystającym z komputera IBM
najnowszej generacji.
Ale czy tylko o to chodzi? Zastanów się dobrze: pragniesz mieć hollywoodzką
urodę, umysł Einsteina i karierę zawodową w tempie Alexis Colby czy po prostu
chcesz być szczęśliwy? Niejednokrotnie te reklamowane symbole powodzenia
i sukcesu wcale nie mają szczęśliwego życia. Jestem przekonana, że Marylin
Monroe zamieniłaby się z niejedną szarą myszką, dziewczyną z Pułtuska, która ma
kochającego męża i udane dzieci. Wrócimy do tego jeszcze, a teraz posłuchaj: każdy
z nas, a więc i Ty, ma w sobie coś niepowtarzalnego, jedynego na świecie i przez to
cudowne-go i pięknego. Nikt nie jest ideałem, ale też nikt nie jest kompletnym zerem.
A więc i Ty nie jesteś. Spróbuj spojrzeć na to tak: często myślę o sobie źle, ale to nie
jest obiektywna prawda, tylko moje wyobrażenia. A skoro tak, to mogę zacząć je
zmieniać.
Rozdział II
Co wynika z twojego myślenia Weźmy sytuację najprostszą, jakiś sprawdzian
czy egzamin. Dostałeś pierwsze pytanie, które nie bardzo Ci pasuje, i zmagając się
z nim możesz wpaść - jak wóz na piaszczystej drodze w wyżłobione koleiny - w jeden
z dwóch torów myślenia:
1. Na pewno następne pytanie będzie gorsze i skompromituję się jeszcze
bardziej. Po co w ogóle się do tego zabierałem, skoro wiem, że jestem do niczego.
Już tyle razy mi się nie powiodło. Dobrze pamiętam, jaką dałem plamę w zeszły
wtorek. Mam coraz większą pustkę w głowie... Nic mi nie wyjdzie!
2. Zobaczymy, czy następne pytanie nie będzie lepsze. Jestem całkiem nieźle
przygotowany. Teraz trzeba tylko skupić się i nadrobić złe wraże-nie. Już parę razy
poradziłem sobie z dużo trudniejszą sytuacją. Przecież nie dalej jak przedwczoraj
poszło mi tak dobrze. Musi się udać!
Nie muszę mówić, kto ma większe szanse. Lubię to porównanie, bo właściwie
we wszystkich życiowych sprawach jest podobnie, od projektu ugotowania zupy po
plan przebudowy świata. Najpierw coś zamierzamy - sami lub pod wpływem
oczekiwań innych ludzi - potem zastanawiamy się, jak nam to pójdzie, i ten
pesymizm albo optymizm wyznacza dalszy bieg zdarzeń. Idzie jak z płatka albo jak
po grudzie. Oczywiście, tak zwane obiektywne okoliczności też mają znaczenie, ale
nasze nastawienie jest dużo ważniejsze, niż na ogół sądzimy.
A może sam jesteś autorem własnych niepowodzeń?
Jak to się dzieje? Otóż najpierw uruchamiamy łańcuch wspomnień. Osoby,
które mają skłonność do dołowania się, przypominają sobie swoje poprzednie
niepowodzenia i dosłownie zwieszają nos na kwintę. Do i tak już ciężkiego bagażu
przekonania o swoich nikłych szansach dodają nową cegłę i znowu próbują. Nadal
bez skutku, tyle że dalej jest im coraz ciężej. Kolekcja niepowodzeń rośnie jak
toczona w dół kula ze śniegu. A ci, którzy są nastawieni, że pójdzie dobrze? Ich
kolekcja składa się z kolorowych baloników - wspomnień udanych działań i sytuacji -
które ciągną ich do góry, łącząc się w coraz większy pęk. Czyli im gorzej, tym gorzej,
a im lepiej, tym lepiej. Co jest przeciwieństwem nosa na kwintę? Nos triumfalnie
skierowany ku górze.
Mówię zawsze, że człowiek ma wypisane na nosie to, co ma go spotkać. I jest
to - po łańcuchu wspomnień - druga tajemnica Twoich sukcesów i nie-powodzeń.
Tam wszystko odbywa się w Twojej głowie: musisz zużyć mnóstwo energii, żeby
przebić się przez swoje negatywne nastawienie i już nie tak wiele zostaje na samo
zadanie, które przed Tobą stoi. Tu w grę wchodzą inni ludzie, którzy czytają
z Twojego nosa. Zresztą nie tylko z nosa. Niska samoocena, niewiara we własne
możliwości da się odczytać z wielu różnych sygnałów, chociaż być może nie zda-jesz
sobie z tego sprawy. Przyjrzyj się na przykład swojej sylwetce. Jeśli masz złe
mniemanie o sobie, pewnie nie nosisz dumnie wypiętej piersi, tylko raczej kulisz
ramiona. Pewnie masz skłonność do cofania brody i pochylania głowy, zamiast
obnosić ją wyprostowaną po królewsku. Może też trzymasz ręce blisko tułowia i nie
zagarniasz nimi świata, tylko często krzyżujesz na piersiach, jakbyś się chciał przed
nim osłonić. Bywa odwrotnie: chociaż w środku czujesz się bezradny jak małe
dziecko i tak naprawdę nie wart uznania i uczucia - nadrabiasz miną i postawą,
wypinasz pierś, zadzierasz głowę, mocno gestykulujesz. Wymowa niby inna niż
u tych niepewnych i zahamowanych, ale tylko niektórzy dają się zwieść pozorom. Bo
jednak często można zauważyć, że Twoja przebojowość jest troszkę przesadna czy
sztuczna, że jesteś odrobinę za sztywny albo ciut zbyt głośny. Jakbyś to nie był Ty,
tylko maska czy przebranie, zza których chwilami przeziera coś całkiem innego. Jeśli
tak właśnie funkcjonujesz - wewnątrz niska samoocena, na zewnątrz pewność siebie
i dobre samopoczucie - to jestem przekonana, że musi Cię to drogo kosztować.
Płacisz ciągłym napięciem, albowiem wspinanie się na palce pochłania wiele energii
i na krótką metę zwyczajnie męczy. A jeśli utrzymuje się przez dłuższy czas, może
się nawet niekorzystnie odbić na Twoim zdrowiu.
I drugi rodzaj kosztów: zamieszanie, jakie wywołuje Twoja niejednoznaczność
u ludzi, którzy usiłują Cię zrozumieć. Gdyby ktoś nawet chciał dać Ci to, czego
potrzebujesz, trudno mu będzie odczytać, o co Ci właściwie chodzi. Mam przyjaciela
Filipa, który założył nową firmę i wpadł w - przejściowe zresztą - tarapaty. Jego
dziewczyna żaliła się kiedyś, że chciałaby podtrzymać go na duchu ale nie umie tego
zrobić. Wyczuwa jego znękanie i niepokój, natomiast Filip zachowuje się tak, jakby
wszystko spływało po nim jak woda po gęsi.
Pozostając jednak przy skulonych ramionach i nosie na kwintę - to tylko
przykłady sygnałów, jakie bezwiednie dajesz innym. Jeden z nich jest szczególnie
ważny, to mianowicie, czy w kontaktach z ludźmi patrzysz im w oczy. Osoby
niepewne siebie na ogół tego nie robią. Co wtedy przeżywa ten, na kogo nie
patrzysz? Najczęściej myśli sobie: coś tu jest nie w porządku, chce coś przede mną
ukryć, pewnie oszukać; a może, skoro unika kontaktu, źle o mnie myśli albo mnie
lekceważy. Mało komu przychodzi do głowy, że to z nieśmiałości czy zażenowania.
Jak wiele może zmienić patrzenie w oczy, sprawdziłam w bardzo
niewdzięcznej sytuacji międzyludzkiej, mianowicie przy załatwianiu spraw
urzędowych. Największy formalista, dla którego normalnie klient czy petent to wróg,
jeżeli złapać jego wzrok - mięknie i zaczyna traktować człowieka bardziej po ludzku.
Nie mówię już o tym, że jeśli nie patrzysz, pozbawiasz się wielu bez-cennych
informacji, przede wszystkim nie dowiadujesz się, jaka jest reakcja na Ciebie i różne
Twoje zachowania. Miałam raz w prowadzonej przez siebie grupie przykład jak
z podręcznika. Był tam bardzo duży facet, Krystian, który bał się ludzi, i kiedy coś od
nich chciał, zawsze patrzył sobie na buty. Zaproponowałam mu, żeby podnosił wzrok,
ilekroć zwraca się do innej osoby. I dokonało się wielkie odkrycie: Krystian stwierdził,
że to oni się go boją. No, może nie wszyscy, ale spora część.
Wróćmy do sytuacji egzaminacyjnej mając na uwadze, że całe życie to je-den
wielki egzamin, bo - pamiętasz, jak pisała Wiesława Szymborska - „nic dwa razy się
nie zdarza i nie zdarzy. Z tej przyczyny zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez
rutyny”. A więc stajesz ze skulonymi ramionami i oczami wbitymi w podłogę, a na
nosie masz wypisane, że na pewno Ci się nie uda. Egzaminator widzi to i Twoje
przekonanie przynajmniej w jakimś stopniu mu się udziela. Czyli jeszcze zanim
cokolwiek się zacz-nie, już ma do Ciebie nie najlepsze nastawienie. Ono z kolei
udziela się Tobie, kulisz się jeszcze bardziej i Twój sygnał, że spodziewasz się
niepowodzenia, staje się wyraźniejszy. I tak nastawiacie się nawzajem coraz gorzej
i gorzej.
Na szczęście w życiu nie jest aż tak źle. Specjalnie przesadziłam w tym opisie,
żeby wyraźniej było widać, jak sam stajesz się źródłem własnych kłopotów.
Namawiam Cię w tym miejscu na mały eksperyment: postaraj się parę razy
w różnych sytuacjach, kiedy czujesz się nieszczególnie, wyprostować ramiona,
podnieść głowę i patrzeć prosto w oczy. Sprawdź, czy to coś zmienia, może się
zachęcisz do trochę innego zachowania, niż dotąd miałeś w zwyczaju.
Trudne początki Pamiętasz jak było, kiedy znalazłeś się w nowej szkole albo
poszedłeś na studia? Gdy zaczynałeś nową pracę? Opowiadała mi znajoma
dziewczyna, jak czuła się przez parę pierwszych tygodni w szkole za granicą, dokąd
wyjechali służbowo jej rodzice: „Byłam kompletnie ogłupiała i zupełnie do niczego. Na
lekcjach jak przygłup, na prywatkach jak jakiś raróg. Nie wiedziałam nawet, o czym
rozmawiać na przerwach, co się odezwałam, to głupio. Byłam nie tak ubrana, inaczej
podnosiłam rękę na lekcjach. Miałam wrażenie, że nawet nogi i ręce mam nie takie.
Tak mi się wtedy wydawało. Z czasem zaczęło być lepiej, wciągnęłam się”. Co jakiś
czas, bez wyjeżdżania, wszyscy trafiamy na sytuacje, w których czujemy się jak
w obcym kraju.
Każda nowa sytuacja wymaga przystosowania, wszystkie początki obfitują
w niepowodzenia, bo poruszasz się po nieznanym gruncie bez rozeznania i wprawy.
Nic dziwnego, że reagujesz niepewnością wątpliwościami na własny temat i zwykle
w konsekwencji pogarsza się Twój autoportret. Przypuszczam, że nie jesteś wtedy
dla siebie zbyt dobry i nie fundujesz sobie okresu ochronnego, czasowej taryfy
ulgowej na wejście w nowe układy. Pewnie z przykrością stwierdzasz, że inni radzą
sobie lepiej, zazdrościsz im, a nawet jesteś na nich zły.
Trudno bywa zwłaszcza wtedy, gdy oni znają się od lat i dużo ich ze sobą
łączy. Naprawdę nie do pozazdroszczenia jest sytuacja nowego pracownika
trafiającego do zgranego zespołu, nowej dziewczyny czy chłopaka wprowadzanego
do paczki starych przyjaciół swojej sympatii, małżonka przyjeżdżającego z pierwszą
wizytą do rodziny partnera. Oni śmieją się z jakiejś zabawnej historii sprzed lat,
a Tobie wydaje się, że z Ciebie. Rozumieją się w pół słowa, przerzucają doskonale
czytelnymi dla nich aluzjami, a Ty nic nie kojarzysz i czujesz się jak ostatni tuman.
Spokojnie! Możesz być pewien, że to minie, jeżeli tylko nie zamkniesz się w sobie
i nie podejmiesz postanowienia, że się odcinasz i wycofujesz. To trochę tak, jakbyś
się znalazł wśród ludzi mówiących w obcym języku i z czasem zaczął się nim
posługiwać, najpierw słabo, a potem co-raz swobodniej. Więc lepiej poprzyglądaj się
i trochę poczekaj pamiętając, że na początku pewna sztywność i niezręczność to
rzecz naturalna, a Twoje marne samopoczucie jest zrozumiałe i przejściowe. Pół
biedy, kiedy chodzi o dalszą rodzinę albo szkolnych kolegów Twojej drugiej połowy -
możesz przestać się z nimi widywać. Ale jeżeli to jest nowa praca lub szkoła czy,
powiedzmy, teściowie? Trudno całkiem zerwać takie kontakty. Bywa, że decydujesz
się wówczas na coś w rodzaju „emigracji wewnętrznej”. Rezygnujesz z włączania się
we wspólne rozmowy i rozrywki, jeżeli to możliwe siadasz w kącie, starasz się wyjść
jak najwcześniej. I może się to ciągnąć latami, pogłębiając Twoje poczucie, że jesteś
nieważny, nielubiany, gorszy.
Pobrały się dwa zera A jeśli żyjesz z kimś pod jednym dachem i - jak dawniej
mówiono - dzielisz z nim lub nią stół i łoże? Pracując w poradni rodzinnej
zauważyłam, że raz po raz powtarza się pewien rodzaj kłopotów, które trapią
małżonków ze złą samooceną. Chcę przedstawić je tutaj bardziej szczegółowo, bo
prawie wszyscy albo jesteśmy z kimś w stałym związku, albo będziemy, albo - co
gorsza - już mamy za sobą rozpad takiego układu. Zacznijmy od konkretnej sytuacji,
bardzo prostej i typowej. Niech to będzie Gosia i Andrzej, może po dwóch, może po
siedmiu latach małżeństwa. W każdym razie zdążyli już zapomnieć o zalotach
i miodowym miesiącu, tkwią w prozie codziennego życia: praca, gospodarstwo
domowe, pewnie też dzieci. On uważa, że jest niezbyt atrakcyjnym mężczyzną
i marnym mężem, ona nie czuje się ani ładna, ani pociągająca i stale ma do siebie
pretensje, że nie wywiązuje się na piątkę z roli żony (bo prowadzenie domu, proszę
Państwa, to tak skomplikowane i wielowątkowe zadanie, że zawsze można znaleźć
coś, co się zrobiło nie dość dobrze). Punkt wyjścia weźmiemy banalny - on mówi do
niej: „Miła moja, zupa jest przesolona”. Bo rzeczywiście jest.
Teraz zajmiemy się czytaniem w myślach. Kobieta, która dobrze czuje się
w życiu, w swoim związku i w roli gospodyni domowej, pomyśli w takiej sytuacji:
„Przykro mi. Następnym razem, kiedy będę robić ogórkową, muszę pamiętać, żeby
dać mniej soli”. A nasza Gosia? Jej monolog wewnętrzny wygląda zupełnie inaczej:
„Nie smakuje mu. Dobra żona potrafiłaby ugotować tak, jak on lubi. Pewnie ma do
mnie jeszcze masę innych zastrzeżeń i pretensji. Kto wie, czy w ogóle mu
odpowiadam. Może już nie chce ze mną być?”. I tylko czeka, że Andrzej za chwilę
zacznie mówić o rozwodzie. A on powiedział jedynie, że zupa jest przesolona. Teraz
kolej na to, żeby zajrzeć do głowy Andrzejowi. Gosia, u której jego niewinna uwaga
uruchomiła lawinę małżeńskich kompleksów, musi zrobić niezadowoloną minę, bo
przecież z jej punktu widzenia już nie chodzi o zupę, tylko o ostateczne rozstanie.
A on patrząc na tę skrzywioną buzię myśli sobie: „Coś jej złego zrobiłem, zaraz
obrazi się i dojdzie do wniosku, że ma mnie po prostu dosyć. To, że wyszła za takie
zero, wcale nie oznacza, że zawsze będzie chciała ze mną być”. Jednym słowem on
też już prawie pakuje walizki.
Tym razem - jak setki razy wcześniej i później - rozejdzie się po koś-ciach.
Pewnie za parę minut albo parę godzin któreś z nich wykona jakiś pojednawczy gest
i wszystko jako tako wróci do normy. Tylko że jeśli tak dzieje się często, w pewnym
momencie ilość przejdzie w jakość. Spójrzmy więc na konsekwencje podobnych
sytuacji.
Po pierwsze - obydwoje zużywają dużą część swojej energii na ciągłe
sprawdzanie. Z napiętą uwagą śledzą: jak jest w tej chwili? czy on jeszcze mnie
kocha? czy jej jeszcze na mnie zależy? I wtedy oczywiście zawsze znajdzie się coś,
co potwierdzi najczarniejsze przewidywania, jak choćby owa przesolona zupa.
Powiem więcej, nawet niektóre obojętne albo pozytywne uwagi mogą być odbierane
jako negatywne. Załóżmy, że Gosia za-łożyła nowy opalacz, zaś Andrzej, któremu
się w nim spodobała, powie: „O masz dwuczęściowy kostium”. A ona - pewna tego,
że nie jest dość zgrabna - nawet na niego nie spojrzy i nie zauważy jego
zadowolonej miny, tylko pomyśli: „No tak, chciał mi delikatnie dać do zrozumienia, że
nie powinnam pokazywać brzucha. Już mu się nie podobam”. Wobec nagromadzenia
podobnych niezrozumień i nieporozumień obydwoje starają się uniknąć zapalnych
tematów.
W ich sytuacji takimi szybko okazują się wszystkie, które coś mówią o drugiej
stronie. Inaczej mówiąc, w ogóle przestają ze sobą rozmawiać o sobie.
Po drugie - unikają zwłaszcza okazywania wszelkich oznak niezadowolenia.
Andrzej na drugi raz głęboko się zastanowi, czy w ogóle mówić, że mu nie smakuje
zupa. W efekcie Gosia będzie niewiele wiedzieć o tym, co on lubi a czego nie, zaś
Andrzej będzie tłumił swoje niezadowolenie i godził się z sytuacją, która mu nie
odpowiada. Do czasu, ponieważ kiedy uzbiera się tego dużo i w różnych
dziedzinach, jedno z nich pierwsze wy-buchnie. Wtedy to drugie, które też zdążyło
już nagromadzić sporo urazy i pretensji, odpowie tym samym. I zacznie się coś,
czego obydwoje nie rozumieją: wielka awantura z błahego powodu.
Po trzecie - każda oznaka smutku, złości lub zniecierpliwienia Gosi jest
odbierana przez Andrzeja jako sygnał, że to on zrobił coś nie tak, że „wszystko przez
niego”. A Gosię może boleć ząb, mogły ją spotkać jakieś przykrości w pracy czy
zdenerwować dzieci. I chce, żeby ją ktoś po-cieszył albo chociaż wysłuchał, a tu
ślubny najdroższy też już zdążył wpaść w przygnębienie bądź irytację pod wpływem
jej minorowej miny. Więc traci chęć opowiadania temu ponuremu facetowi, co jej się
dziś przykrego wydarzyło. To samo Andrzej: miał męczący dzień albo boli go głowa,
a Gosia już jest pewna, że ma coś do niej. Więc na wszelki wypadek nie odzywa się
i schodzi mu z drogi. W ten sposób zamiast wspierać się nawzajem w drobnych
i większych kłopotach, oddalają się od siebie. Po czwarte - obydwoje czekają na
jakieś potwierdzenie, dowartościowanie, przejaw uczucia drugiej strony, ale nie są
zbyt skłonni wychylać się z tym sami. Nie zrobię tego, boję się, że mnie odtrąci -
myślą. I tak czekają obydwoje, nieraz latami, coraz bardziej utwierdzając się
w poczuciu, że są nieważni, niekochani, niezauważani. Po piąte - unikają jak ognia
wyjaśniania tego, co się między nimi dzieje. Każde z nich obawia się, że kiedy
choćby piśnie coś na ten temat, dopiero wtedy druga strona zacznie się serio
zastanawiać i niechybnie dojdzie do wniosku, że zrobiła życiowy błąd decydując się
na ten związek. Jest w tym coś z myślenia magicznego (niektórzy nazywają to strusią
polityką): jeśli nie dotknę tej chwiejnej konstrukcji, jest szansa, że się utrzyma; ale jak
nieopatrznie ruszę, a jest to gmach wzniesiony z chybotliwych, nie połączonych ze
sobą cegieł, to w ciągu paru sekund rozsypie się w gruzy.
Niestety, małżeństwom takim jak Gosia i Andrzej nie sprzyja też tradycja czy
zwyczaje rodzinne. Spodobało mi się podsumowanie, jakie zrobiła kiedyś na moją
prośbę pewna pani: „Pochodzę z rodziny, gdzie nawet pyta-nie ‘która godzina?’ było
zbyt osobiste”. W ich rodzinnych domach musiało być tak samo: dorośli ani między
sobą, ani z dziećmi nie rozmawiali o wzajemnych uczuciach, o żalach i pretensjach,
nikt nikogo nie chwalił i nie zapewniał, że kocha. Skąd to wiem? Bo inaczej nie
mieliby tych kłopotów.
Zamiast zadręczać się wątpliwościami, mogliby zabrać się do wyjaśniania
sytuacji i przekonaliby się szybko, że cała ta spirala rozkręcająca się w ich głowach
jest absurdalna - że naprawdę chodzi tylko o zupę, a całą resztę kochają nad życie.
Więc gdyby to ode mnie zależało, od przedszkola wprowadziłabym naukę
porozumiewania się z bliskimi. Kiedy pracowałam w poradni rodzinnej, miałam okazję
towarzyszyć wielu ludziom w próbach lepszego porozumiewania się żałując, że
spotkaliśmy się tak późno, gdy już narosło mnóstwo przykrych „zaszłości”.
Umawiałam się z różnymi małżeństwami, że wprowadzą u siebie zwyczaj
systematyczne-go rozmawiania o tym, jak im ze sobą jest, co do siebie czują,
z czego są zadowoleni, a z czego nie. Wiem, wiem, to takie sztuczne, ale chcę
podkreślić, że ludzie, którzy mają dużo lęków i wątpliwości - wynikających z niskiej
samooceny - z pewnością nie przestawią się spontanicznie na inny sposób
porozumiewania. Natomiast przy odpowiedniej zachęcie mogą popracować nad
wyrobieniem sobie lepszych nawyków czy rutyny. Jeśli partnerzy wspólnie decydują
się na mówienie o tym, co się pomiędzy nimi dzieje, wtedy wiadomo, że narażają się
obydwoje, więc poważnym i zasadniczym rozmowom przestaje towarzyszyć
atmosfera zagrożenia, nikt nie musi się wychylać z inicjatywą, można nawet losować,
kto zaczyna. W poradni dokładnie uzgadnialiśmy, że na przykład we wtorki po
położeniu dzieci spać zawsze przeznaczają na ten cel po pół godziny lub trzy
kwadranse i obydwoje mają powiedzieć, co złego i co dobrego spotkało ich ze strony
tego drugiego w minionym tygodniu.
Gdybyś się zdecydował wprowadzić taki zwyczaj w swoim związku, musisz
trzymać się kilku zasad. Trzeba pilnować: a) żeby nie skończyło się na samym
postanowieniu; to naturalne, że - tak jak od każdej trudnej rzeczy - będziecie mieli
chęć się wykręcić; b) żeby każdy miał z góry uzgodnioną ilość czasu, a potem
zmiana (np. Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans, Gosia kwadrans, Andrzej kwadrans
- po dwóch-trzech próbach będziecie wiedzieli, jaki czas jest dla Was
najwygodniejszy); c) żeby w tych uzgodnionych ramach czasowych nie przerywać
sobie nawzajem; d) żeby mówić i o plusach, i o minusach, nawet gdyby na początku
trzeba było wyszukiwać coś na siłę (jednym jest trudniej mówić o dobrym, innym
o złym, to też jest naturalne); e) żeby zaczynać od żalów i pretensji, a kończyć na
rzeczach pozytywnych, miłych, ciepłych.
Z czym jeszcze mogą być kłopoty?
Sądzę, że miałeś okazję stwierdzić to sam w różnych sytuacjach: niekorzystne
myślenie o sobie jest samospełniającym się proroctwem. Nie jestem w stanie omówić
rozlicznych dziedzin, w których może Cię hamować i ograniczać, jednak muszę
poświęcić parę słów przynajmniej nauce i pracy. Co do zdolności uczenia się - mam
sporą wprawę w przebijaniu się przez uporczywe złe mniemanie o sobie osób
uczących się języków obcych i pracy z komputerem. To równie dobre przykłady jak
każde inne. We wmawianiu sobie, że „komputer to nie dla mnie” i „nigdy się tego nie
nauczę” celują kobiety. Jeżeli już potrzeba albo chęć zmusi którąś z moich
zaprzyjaźnionych pań, żeby jednak spróbować, zaczynam od tego: „Ta maszyna nie
jest dużo bardziej skomplikowana od pralki automatycznej. Umiesz ją obsługiwać?
Jeśli tak, to z komputerem też dasz sobie radę”. Oczywiście początkowo nie wierzą,
ale stopniowo - parę prostych operacji, żeby przekonać się, że to skomplikowane
zwierzę jest posłuszne - nabierają pewności siebie. „Napisz coś, wydrukujemy to”,
żeby mogły szybko zobaczyć efekt swojej pracy. I jeszcze namawiam je do robienia
błędów, żeby się z nimi oswoiły i przy samodzielnych próbach nie wpadały w totalną
bezradność, kiedy coś pójdzie nie tak. Z nauką języków jest podobnie. Jest mnóstwo
ludzi, którzy latami obiecują sobie, że zabiorą się za angielski czy francuski, i nie
robią tego, bo nie wierzą, że coś im wyjdzie. Znam na to dwa sposoby proste i trzeci
pracochłonny. Pierwszy: weź obcojęzyczną gazetę i na dowolnej stronie (byle nie
z ogłoszeniami) znajdź 100 słów, które rozumiesz. Nie uda Ci się to po grecku czy po
węgiersku, ale angielski, niemiecki, włoski, hiszpański, nawet holenderski czy
portugalski od razu stanie się bardziej przezroczysty.
Drugi sposób polega na tym, żeby przed każdą lekcją czy odrabianiem za-dań
domowych powtórzyć sobie kilka razy na głos (jeśli się boisz, że rodzina uzna Cię za
wariata, który gada sam do siebie, zrób to szeptem):
„Angielski sam wchodzi mi do głowy”. Jeżeli jesteś zainteresowany innym
językiem, wstaw go w miejsce angielskiego.
I sposób trzeci: poproś kogoś, żeby wskazał Ci prosty i niezbyt długi,
a interesujący dla Ciebie tekst, i przetłumacz go ze słownikiem. Może się okazać, że
satysfakcja ze zrozumienia czegoś, na czym Ci zależało, jest większa niż
nieporadność językowa. Moje pokolenie z dużym skutkiem uczyło się angielskiego na
Beatlesach, a rosyjskiego na Okudżawie. Opowiadam to wszystko, żeby było widać,
co oznacza czy też z czego się składa owo „nie potrafię się tego nauczyć”. Na
pierwszym miejscu oczywiście króluje ogólne poczucie niemożności. Ale ważne jest
też i to, że ani Twoi dotychczasowi nauczyciele, ani Ty sam nie mieliście wprawy
w stopniowaniu trudności, wybieraniu na początek zadań, których dobre wy-konanie
zachęciłoby Cię do dalszych prób. Nie było też pomostu do czegoś, co już umiesz.
A poza tym nie miałeś okazji przeżyć choćby niewielkiej satysfakcji związanej
z wstępnym opanowaniem nowej umiejętności. Chcę Ci na zakończenie tego wątku
powiedzieć jedną rzecz: żeby przekonać mnie, że nie jesteś w stanie czegoś się
nauczyć, musiałbyś zużyć ba-rdzo dużo energii i czasu. A myślę, że i tak by Ci się
nie udało. Teraz sprawa pracy. Odnosi się do niej to wszystko, co mówiłam
o trudnych początkach. Na niepewność związaną z nową sytuacją i nowymi
zadaniami nakłada się jeszcze coś - powszechny niedobry zwyczaj, że przełożeni
niechętnie wyrażają uznanie, za to dość skrupulatnie wytykają błędy i z upodobaniem
ganią. Jeśli już i tak nie myślisz o sobie zbyt dobrze, pogrążasz się w tym jeszcze
bardziej. I często nawet nie umiesz zobaczyć, kiedy z nieporadnego nowicjusza
zmieniasz się w kompetentnego fachowca. A dopóki czujesz się „młodszym kolegą”,
Twoi współpracownicy i zwierzchnicy też mają skłonność, żeby Cię tak traktować.
Może warto co pewien czas sprawdzać to przekonanie?
Jednym z łatwo dostępnych sprawdzianów jest robienie od czasu do czasu -
co pół roku, co rok - bilansu własnych dokonań. Szczegółowo i konkret-nie: kartka
papieru,
Twoje
prywatne
podliczenie,
ile
i czego
wykonałeś
w „okresie
sprawozdawczym”. Sama tak robię, bo mnie też nieraz przychodzi do głowy, że od
dłuższego czasu nic godnego uwagi nie zrobiłam. Muszę powiedzieć, że ilekroć
kogoś namówiłam na takie sprawozdanie, zawsze kończyło się radosnym
zaskoczeniem. A gdyby nawet wyszło Ci inaczej, przynajmniej będziesz miał jakąś
miarę, rozeznanie, że Twoje „nic nie zrobiłem” oznacza” o trzy za mało” w jednej
sprawie, „nie dość starannie” w innej, a w pozostałych nie najgorzej. Zobacz, że to
zupełnie inny punkt wyjścia, gdybyś chciał coś zmienić. Najlepiej takie podliczenie
robi niepracującym matkom, które często uważają, że czas przecieka im przez palce,
są źle zorganizowane i z ni-czym nie dają sobie rady. Jeżeli jeszcze krytykuje je
w tym duchu mąż albo teściowa, trudno przekonać je inaczej niż robiąc bilans czasu.
Mówię o tym przy okazji pracy, ponieważ uważam, że zajmowanie się małym
dzieckiem i domem to ciężka i odpowiedzialna praca, niejednokrotnie trudniejsza niż
zajęcia zawodowe.
W podsumowaniu chcę przypomnieć, że w każdej z wymienionych dziedzin -
w małżeństwie, w nauce, w pracy - Twoje zdanie o sobie jest ważnym czynnikiem
sprawczym. Mówiąc prościej, kiedy jest dobre, lepiej funkcjonujesz i Ty, i często inni
wokół Ciebie; kiedy jest złe, wyrabiasz się z reguły gorzej.
Podstawowa zasada postępowania byłaby tutaj taka: nie ufaj swoim ogólnym
złym opiniom o sobie spróbuj je podważać, zbieraj dowody na to, że nie masz racji,
kiedy się tak dołujesz.
Obiektywność nie ma tu nic do rzeczy Namawiam Cię, żebyś konkretnie
i szczegółowo analizował swoje przeświadczenia na własny temat, ponieważ
przekonałam się, że niskie poczucie własnej wartości w różnych dziedzinach potrafi
mieć niezbyt wiele wspólnego z obiektywną rzeczywistością sprowadzoną właśnie do
namacalnych konkretów. Chcę opowiedzieć tu o dwóch przypadkach, kiedy kontrast
między ogólną złą oceną a jej rozpisaniem na poszczególne elementy był wyjątkowo
dobrze widoczny.
Jedna to opowieść Marka, pacjenta z grupy dla osób z nerwicą, w której byłam
obserwatorem, kiedy uczyłam się swego zawodu. Otóż Marek uważał, że jest nie
dość sprawny fizycznie i wysportowany. Jego niedościgłym wzorem był ojciec,
kapitan marynarki, któremu chciał zaimponować. Zapytany, czy uprawiał kiedyś jakiś
sport, Marek wymienił jeździectwo, pływanie i parę innych dyscyplin, w których
osiągał bardzo dobre wyniki. Kiedy doszedł do tego, że zdobył mistrzostwo Polski
w skokach spadochronowych, grupa zaczęła się śmiać. On w pierwszej chwili nie
zrozumiał, co ludzi tak bawi, więc chichocąc zaczęli mu tłumaczyć, że wyżej
w męskich sportach wspiąć się już nie można.
Bohaterką drugiej sytuacji, też w grupie terapeutycznej, była Lusia,
trzydziestoletnia pracująca mężatka, matka dwojga dzieci. Płacząc oskarżała się o to,
że jest wyrodną matką i złą żoną, nie dba o dom i rodzinę, poświęca im za mało
czasu i starań. Na marginesie dodam, że pracowała na półtora etatu. Poprosiłam
Lusię, żeby opowiedziała, jak wygląda jej powszedni dzień i sobota z niedzielą,
szczegółowo, od rana do wieczora. W tej grupie było nas jeszcze pięć w podobnej
sytuacji, jednocześnie matek i pracownic. Wszystkie opowiedziałyśmy o swoim
gospodarowaniu czasem i okazało się, że każda - chociaż ma tylko jedną pracę -
poświęca obowiązkom domowym i rodzicielskim mniej więcej tyle samo czasu co
Lusia.
Można powiedzieć, że tych dwoje to wyczynowcy. I rzeczywiście, a mimo to
wynikom ich życiowych starań nie udało się przebić przez uporczywe
przeświadczenie, że nie sprawdzili się w ważnych dla siebie dziedzinach. Tym
bardziej trudno mi uwierzyć, że uda się to w Twoim przypadku, skoro nie skaczesz ze
spadochronem i nie pracujesz na półtora etatu (trochę się niepokoję, czy aby te
przykłady - powtarzam, wyjątkowe - znów nie wpędziły Cię w kompleksy).
Dlatego jeszcze raz namawiam Cię do sprawdzania swego ogólnego
mniemania o sobie za pomocą rozkładania go na czynniki pierwsze. Nic nie zrobiłeś
w tym tygodniu? Wypisz, czym się zajmowałeś w każdym kolejnym dniu. Zawsze
wszystko gubisz? Przypomnij sobie ostatnie trzy przypadki, kiedy Ci coś zginęło.
Jesteś złym pracownikiem? Sprawdź, ile razy i za co zganił Cię ostatnio szef. Może
uda Ci się prześledzić to bardziej szczegółowo i konkretnie, a dzięki temu bardziej
realistycznie - i w korzystniejszym świetle - zobaczyć siebie.
Na wierzchu i pod spodem Chciałabym wspomnieć o jeszcze jednej
konsekwencji niskiej samooceny, która chyba Ciebie nie dotyczy. Jeśli zabrałeś się
do czytania tej książki, to na pewno masz świadomość swoich kłopotów i chęć
zmiany. Natomiast sytuacja, którą teraz chcę opisać, dotyczy ludzi nieświadomych
swoich kompleksów. Chodzi mi o zarozumialców, szpanerów, zadufków - oso-by,
które za wszelką cenę usiłują udowodnić swoją wyższość. Otóż chcę Ci zwrócić
uwagę, że w gruncie rzeczy są do Ciebie podobni. Przypomina mi się Wiśka, która
nie dawała nikomu dojść do słowa; Paweł, który zawsze wiedział lepiej; Monika
próbująca oczarować wszystkich mężczyzn bez wyboru; Kuba zawsze gotowy, żeby
lekceważąco wypowiedzieć się o cudzych osiągnięciach, choćby to nawet była
nagroda Nobla. Zawsze myślałam o nich ze współczuciem. Skoro tak bardzo chcieli
udowodnić całemu światu, że są lepsi - albo że inni są gorsi, co na jedno wychodzi -
to rozumiem, że sami bynajmniej nie byli o tym przekonani. Czuli się tak niepewnie,
że aż musieli zbudować sobie całą sztuczną konstrukcję, teatr pozorów, żeby
zasłonić przed ludźmi swoje prawdziwe samopoczucie. Zresztą robili to nie ze złej
woli, tylko dlatego, że było im - tak jak Tobie - trudno ze sobą wytrzymać. Z czasem
tak zżyli się z odgrywaną przez siebie rolą, że stracili kontakt ze swoim wnętrzem,
swoimi prawdziwymi przeżyciami.
Myślę, że czasem im zazdrościsz łatwości, z jaką przedstawiają swoje zdanie,
siły przebicia i pewności siebie. Rzeczywiście, z wieloma sytuacjami radzą sobie
lepiej od Ciebie, ale czy lepiej się czują? Nie jestem o tym przekonana. Wiem na
pewno, że dopadają ich załamania i depresje, nagle przestają się wyrabiać i wtedy
czują się bardziej bezradni od Ciebie. A przede wszystkim kiepsko im się układają
kontakty z ludźmi. Paradoksalnie, potrzebują tego samego co Ty: uznania,
docenienia, po-chwały. A inni wcale się do tego nie kwapią. Sam pewnie wiesz, że
jak ktoś się wywyższa, masz go ochotę nie pochwalić, tylko ściągnąć na ziemię,
przekłuć szpilką jak balon, żeby uszło powietrze. Ci, którzy naprawdę siebie lubią,
znają swoją wartość i mają zaufanie do własnych możliwości, nie muszą się przed
nikim wykazywać. Nie potrzebują ciągłych potwierdzeń od innych, bo rzeczy
oczywiste nie wymagają dowodów. Są zwyczajnie skromni, nie muszą też ukrywać
wad i słabości, żyć z ciągłą obawą, że ktoś ich zdemaskuje. Ich spokój i harmonia
wewnętrzna promieniują na zewnątrz, a ludzie lgną do nich i kochają - zdawałoby się
- za nic.
Prawie wszystko możesz Każdy z nas wykorzystuje tylko niewielki procent siły
swoich mięśni i możliwości swojego umysłu. I nie jest to moje pobożne życzenie ani
wyraz ogólnej wiary w człowieka, tylko wynik żmudnych i wieloletnich badań
fizjologów. Jak sądzę, osiągamy tak mało w stosunku do swoich możliwości między
innymi dlatego, że brak nam wiary w ich ogrom i różnorakość. Przez wiele lat
zgromadziłam niemałą kolekcję opowieści z literatury i z życia o ludziach, którym
udało się dokonać rzeczy niemożliwych. Joanna D’Arc zebrała wielką armię
i poprowadziła ją do walki, Ghandi bez prze-mocy uwolnił Indie od Anglików, Jacek
Kuroń zapoczątkował ruch społeczny, dzięki któremu runął w Polsce ustrój
komunistyczny - to są przykłady szeroko znane.
Ale chcę też wspomnieć o kilku innych, znacznie skromniejszych, a rów-nie
nieprawdopodobnych. Mówię „nieprawdopodobnych”, ponieważ zanim te osoby
zrobiły to, co zrobiły, wszystkim wokół wydawało się to niemożliwe. Jak choćby
Tadeusz Paciorek, psycholog więzienny z Siedlec, który przez parę lat dobijał się
o wprowadzenie grup Anonimowych Alkoholików do zakładów karnych. Kto trochę
wie o polskim więziennictwie, przyzna, że taki pomysł całkiem niedawno musiał
wydawać się szalony. Dzisiaj mamy w Polsce już kilkadziesiąt grup AA za kratkami,
są nawet stosowne odgórne instrukcje ułatwiające zakładanie nowych. Zawsze, kiedy
spotykam Tadeusza, mam wrażenie, że kontaktuję się z człowiekiem, który przebił
głową mur.
Inny przykład to Ewa Milewicz, kobieta po chorobie Heinego-Medina, której tak
trudno się poruszać, że problemem dla niej jest nawet wejście na schody. A jednak:
była w opozycji jeszcze przed Sierpniem 1980, w stanie wojennym aktywnie działała
w podziemiu, dziś jest w czołówce dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. Ale najbardziej
Ewa zadziwiła mnie tym, że po wyjściu za mąż urodziła i wychowała dziecko, choć
w jej sytuacji wydawało się to zamiarem ponad siły. Córka Ewy jest już na studiach
i stanowi żywy dowód na to, że rzeczy niemożliwe są możliwe. I wreszcie trzeci
przykład: Tadeusz Orłowski, niepełnosprawny zdobywca Tatr. Wybitny lekarz,
członek Polskiej Akademii Nauk, dziś już starszy pan, należał do najlepszych
polskich taterników swojego pokolenia. Ma jedną nogę krótszą, mocno utyka, a mimo
to dokonał pierwszych przejść wielu dróg wspinaczkowych w Tatrach. Tak trudnych,
że podobno wśród na-szych alpinistów kursuje powiedzenie: „Ja na drogi
Orłowskiego wolę cho-dzić na drugiego” (bo wtedy spadanie jest mniej
niebezpieczne). Myślę, że kto inny na jego miejscu nawet by się nie wybrał na
dłuższy górski spacer.
Nie namawiam Cię tutaj, żebyś nastawiał się na przebudowę świata albo
całkiem nie licząc się z okolicznościami porywał się z motyką na słońce. Chcę tylko
uprzytomnić Ci, że zasadnicza różnica pomiędzy tymi osobami a innymi jest taka, że
one wierzyły w możliwość osiągnięcia z pozoru nie-realnych celów. Chcę korzystając
z ich przykładu przekonać Cię, żebyś - zanim odruchowo, z nawyku powiesz o czymś
„to nie dla mnie” - zastanowił się nad tym. Może jednak warto zakreślać swoje plany
ambitniej, a nawet dużo ambitniej, niż masz w zwyczaju?
Rozdział III
O ładowaniu akumulatorów, nagrywaniu płyt i filtrach Gdyby Ci się zdawało, że
ten rozdział został przez pomyłkę przeniesiony z innej książki, to chcę Cię uspokoić,
że jednak tak nie jest. Nadal będziemy się zajmować poczuciem własnej wartości,
a konkretnie tym, jak ono się kształtuje. Po prostu czasem lubię porównywać
mechanizmy psychologiczne do jakichś urządzeń, bo wtedy najważniejsza zasada
funkcjonowania staje się lepiej widoczna - wpływy, jakim podlega psychika ludzka, są
tak skomplikowane i różnorodne, że często warto opisać coś za pomocą pewnego
skrótu.
Akumulator jako model pojawił mi się tak dawno, że już nawet nie pamiętam
kiedy. Na pewno było to w momencie, gdy czułam się wyczerpana, na resztkach
energii i bez szans na oparcie w kimś z zewnątrz, kto mógłby mi pomóc doładować
nieco nowych sił i optymizmu. Potem się okazało, że nie ja jedna mam podobne
skojarzenia, w każdym razie dla bardzo wielu osób jest ono czytelnym i równie
wygodnym skrótem myślowym jak dla mnie. O czymś w rodzaju zapisów czy też
nagrań w psychice człowieka mówi wielu autorów, a w języku potocznym też
natrafiamy na wyraźne ślady tego typu skojarzeń, kiedy mówimy, że coś komuś
w duszy gra albo że stale powtarza starą śpiewkę. Ta analogia przyda nam się też
w następnym rozdziale, kiedy będę mówić o tym, jak wymazywać stare nagrania
i nagrywać czy zapisywać inny tekst - może melodię? - w miejsce starego, który nie
najlepiej Ci służy. Zaś do filtrów dojdziemy w stosownym momencie. Wszystkie te
porównania czy modele mają swoje zalety (prostota, czytelność, łatwość
przekazywania innym), ale też zasadniczą wadę: nie do wszystkiego pasują,
nadużywane nie sprawdzają się.
Jeżeli jesteś jak gramofon...
Wróćmy do ćwiczenia z początku - uzupełniania zdania „Ania jest...”. Jest to
najbardziej zwięzły i zarazem bardzo archaiczny opis Twego po-czucia własnej
wartości. Jak już mówiłam, mnie przez całe lata pojawiało się - mimo całkiem
niezłych zdolności intelektualnych - zdanie „Ania jest głupia”. I żadne dobre stopnie,
sukcesy na studiach, rozpoczęty doktorat, nawet napisane książki nie potrafiły tego
zmienić. Dlaczego? Bo w głowie miałam - Ty też masz - jakiś wcześniejszy zapis,
jakieś przeświadczenie na własny temat, twarde jak skała i jak skała odporne na
wpływy zewnętrzne. Trudno je zmienić, bo pochodzi z najwcześniejszego okresu
życia, jeszcze z niemowlęctwa. Pamiętasz film Disneya o śpiącej królewnie? Jest tam
scena, kiedy trzy zacne grubiutkie wróżki pochylają się nad kołyską królewskiej córki
i dotykając jej różdżkami przepowiada-ją, że będzie piękna, dobra i mądra. Z nami
wszystkimi było podobnie: nad kołyską albo trochę później jakieś ważne osoby
powiedziały nam, jacy będziemy.
Może nie tyle powiedziały, co mówiły wiele razy i w ciągu wielu lat. Może nie
zawsze mówiły, tylko dawały do zrozumienia poprzez gest czy minę, jak również
poprzez to, czego nie robiły. Dziesiątki razy we wspomnieniach z dzieciństwa, jakie
słyszałam w prowadzonych przez siebie grupach, powtarzały się gorzkie słowa: „Nikt
mnie nigdy nie brał na kolana, nie przytulał, nie głaskał po głowie, nie chwalił”.
W pierwszych latach życia - jedni mówią o pierwszym roku, inni o dwóch latach,
jeszcze inni o pięciu albo nawet dłużej - nagrało Ci się w głowie szereg płyt
z informacjami o tym, jaki jesteś, o Twojej urodzie, zdolnościach, możliwościach.
Weźmy sobie prosty przykład. Maluch postawił trzy klocki jeden na drugim
i przyszedł do mamy ze słowami: „Patrz, jaki zbudowałem piękny pałac”. Rzecz
zresztą mogła dziać się znacznie wcześniej nie przyszedł, tylko przyczołgał się na
czworakach i nie powiedział, tylko spojrzał pytająco. Od tego, co zrobi matka, zależy
teraz, jakie nagranie na własny temat zapisze się w głowie jej dziecka.
Rozpatrzmy kilka możliwości zakładając, że tak właśnie matka reaguje często,
na tyle często, że u dziecka wytwarza się na tej podstawie prze-konanie o naturze
świata. Tak, tak, myśl że nie przesadzam dla niemowlaka do roku czy półtora matka
stanowi prawie cały świat, więc to ona jest głównym źródłem poczucia, że ten świat
jest życzliwy, godny zaufania, bezpieczny, czy też obojętny albo wręcz szorstki
i wrogi. Możliwość pierwsza - mama zajęta czym innym nie zwraca uwagi na dziecko.
Skutek: wytwarza się u niego przekonanie, że „żadne moje starania czy osiągnięcia
nie mają znaczenia”.
Możliwość druga - mama zirytowana na przykład na ojca albo bardzo
zmartwiona brakiem pieniędzy odburknie, żeby dać jej spokój. Skutek: powstaje
zapis, że „kiedy coś mi wychodzi, inni złoszczą się i opędzają ode mnie”.
Możliwość trzecia - mama odezwie się lekceważąco: tylko trzy klocki? i stoją
krzywo! Skutek: „żebym nie wiem jak się starał, nic godnego uwagi mi nie wyjdzie,
nie uda się zasłużyć na uznanie”. Możliwość czwarta - mama pochwali „ślicznie,
synku! „i pogłaszcze albo popatrzy z ciepłą aprobatą. Skutek: „warto się starać,
potrafię!”. Możliwość piąta (a właściwie cała gama możliwości) - mama pochwali, ale
nawet nie spojrzy albo zrobi zniecierpliwioną minę. Skutek: niepewność dezorientacja
co do znaczenia różnych sygnałów docierających ze świata, poczucie, że się ich nie
rozumie.
Naturalnie w rzeczywistości malutkie dziecko podlega najróżnorodniejszym
wpływom, zwykle już od początku otacza je kilka osób, a matka nie jest automatem
i zachowuje się raz tak, a raz inaczej. Można więc raczej mówić o tym, że suma tych
wszystkich oddziaływań składa się na powstanie pewnej skłonności do odbierania
świata. Sytuacja z klockami to celowe uproszczenie, zrobione po to, żeby łatwiej było
zaobserwować, jak kształtuje się poczucia własnej wartości.
Wydaje mi się, że przywiązujemy zbyt małą wagę do tego, w jakim stopniu i w
jaki sposób nasza własna historia odcisnęła się w nas i jak wpływa na teraźniejszość.
Pozwól, że odbędziemy teraz tę wędrówkę: od początku życia do dorosłości.
Narodziny - najważniejsza chwila w życiu Psychika noworodka to nieomalże
czysta, biała karta czy - jeśli wolisz - zestaw nowych płyt, na których jeszcze nic nie
zostało nagrane. Dlatego wszystko, co do Ciebie wówczas docierało, osadziło się
bardzo głęboko, tworząc jakby fundament tego, jakim się staniesz. To, czego
dowiadujesz się o sobie, może pochodzić nawet z czasów jeszcze wcześniejszych.
W mądrości ludowej zawsze było wiadomo, że kobieta w ciąży nie powinna oglądać
strasznych widoków, że trzeba chronić ją przed przykrymi przeżyciami i dostarczać
nie tylko dobrego jedzenia, ale też dobrych myśli, otaczać miłością, zaś dookoła
powinno być dużo pięknych rzeczy i muzyki.
Jeżeli lubisz racjonalne wyjaśnienia, to może przekonywająco zabrzmi dla
Ciebie przypuszczenie, że zapewne jest to zjawisko o naturze biochemicznej: pod
wpływem pozytywnych bodźców, w dobrej atmosferze zmienia się wydzielanie
wewnętrzne i do płodu przez pępowinę docierają wraz z krwią matki inne substancje.
Wiele kobiet w ciąży odruchowo głaszcze się po brzuchu, niektóre rozmawiają ze
swoim jeszcze nienarodzonym dzieckiem, co - dla mnie nie ulega wątpliwości -
dobrze robi takiemu małemu człowiekowi.
Z drugiej strony wiele kobiet, zwłaszcza w pierwszej ciąży, przeżywa bardzo
dużo lęku i napięcia. Gdyby mogły się nim podzielić, opowiedzieć komuś o swoich
obawach, już to miałoby dobroczynny, kojący skutek. Może mogłyby usłyszeć coś
pocieszającego - wiem, że kilka uspokajających słów potrafi radykalnie zmienić na
lepsze nastrój przyszłej matki. Jej naturalny obrońca i opiekun, przyszły ojciec, akurat
tutaj często nie potrafi wiele pomóc, bo sam bardzo się boi i woli unikać
niepokojących tematów.
W dodatku wszyscy - niestety - jesteśmy wychowani w jakimś fałszywym
kulcie macierzyństwa, który nakazuje kobiecie być zadowoloną i szczęśliwą
w oczekiwaniu na dziecko (mówi się przecież „błogosławiony stan”), a nie pozwala
zdradzać się z obawami i poczuciem dyskomfortu. Pozostaje więc albo tłumić te
uczucia, albo rozmawiać o nich tylko z kobietami, które są bądź były w podobnej
sytuacji. A ich opowieści zwykle dodatkowo podsycają lęk.
Pamiętam, jak pod koniec pierwszej ciąży zostałam wcześniej skierowana do
szpitala i głównie chowałam głowę pod kołdrę albo zasłaniałam się książką
(walkmanów jeszcze wtedy nie było), żeby nie słyszeć tego, co mówią moje
współmieszkanki. Bo cały czas opowiadały tylko o smutnych, przykrych, okropnych
i przeraźliwych rzeczach, jakie zdarzyły się i mogą zdarzyć przy porodzie lub po nim.
Przyszła matka rzadko może dać upust napięciom i lękom, więc nosi je
niejako w sobie razem z przyszłym dzieckiem. Dlatego nie jest rzadkością sytuacja,
gdy ono, zanim się jeszcze urodzi - tak przynajmniej twierdzą niektórzy, a ja się
z nimi zgadzam - odbiera komunikat, że coś w związku z nim jest nie w porządku.
Wreszcie poród, zwykle bardzo higieniczny, ale też bardzo przykry
i bezosobowy. Pierwsze wrażenia, jakie atakują dziecko przychodzące na świat
w szpitalu, to ostre światło, przeraźliwie głośne dźwięki, straszne zmiany temperatury
i mechaniczne dotknięcia rąk. To nie jest powita-nie oczekiwanego gościa, tylko
taśmowa obróbka: mycie, krępowanie na sztywno w kilka pieluch, zakraplanie
czegoś do oczu, zastrzyk. I przede wszystkim samotność. Są już miejsca na świecie,
gdzie jest inaczej: dziecko rodzi się do rąk ojca, który z czułością i troską przenosi je
na brzuch matki. Myślę, że to zupełnie inny start w życie. Przecież i tak noworodek
ma wystarczająco trudne zadanie. Musi z przyjaznego i w stu procentach
dostosowanego do jego możliwości środowiska przenieść się w takie, do którego on
ma się przystosować. Musi nauczyć się oddychać, ssać, opanować regulację
temperatury - są to wszystko rzeczy, które wymagają nieprawdopodobnego nakładu
energii i wytężonego treningu. Jeśli kompletnie bezbronny maluszek nie ma wtedy
poczucia czyjejś ciepłej obecności, oparcia, źródła ukojenia, to już u samych
początków nabiera przekonania, że nie jest wart opieki i troski, że nie zasługuje na
miłość.
Stanowimy kolejne pokolenie takich szpitalnych noworodków i na pewno fakt,
że jest wśród nas tak wiele osób o złej samoocenie, po części z tego właśnie wynika.
A swoją drogą, ciekawa jestem, jakie będą dzieci rodzone bez lęku, w przyćmionym
świetle i cichych dźwiękach łagodnej muzyki, nie odrywane od matki, której cały czas
towarzyszy ktoś bliski i kochający.
Czy wiesz coś o tym, w jakiej atmosferze Ty przyszedłeś na świat? W do-mu
czy w szpitalu? Czy byłeś dla rodziców wyczekiwanym gościem, czy zbędnym
balastem? Chcę się z Tobą podzielić historią jednej z najbardziej promiennych osób,
jakie spotkałam w życiu, amerykańskiej terapeutki Heidi Schleifer.
Jej rodzice uciekli z hitlerowskiego obozu koncentracyjnego w Transylwanii
i po wielokilometrowej pieszej wędrówce znaleźli się w miejscu, z którego cudem
przedostali się do Szwajcarii. Heidi opowiadała: „Przy-szłam tam na świat dokładnie
w dniu, kiedy została wyzwolona Francja. Wszyscy szaleli z radości. Nieznajomi
rzucali się sobie na szyję, ludzie szli po ulicach objęci, płakali ze szczęścia, śpiewali -
a ja myślałam, że to wszystko na moją cześć”.
Miłość przenika przez skórę To zdanie, które poraziło mnie swoją trafnością,
pochodzi z artykułu w czasopiśmie „Rodzice i Dziecko” (maj 1992), gdzie
wyczytałam, że w pro-porcji do wagi ciała niemowlę ma około dwa razy większą
powierzchnię skóry niż dorosły. I jeszcze: „Dla niemowlęcia czułości ze strony matki
są warunkiem niezbędnym do życia, ponieważ każde dotknięcie jest impulsem dla
mózgu i systemu nerwowego. Od dawna wiadomo, że rozwój dzieci, które nie są
głaskane i pieszczone, jest gorszy. W skrajnych przypadkach brak kontaktu
fizycznego prowadzić może nawet do śmierci”. Dlatego dawny zwyczaj noszenia
niemowlaka w chuście na piersiach czy na plecach i nasze dzisiejsze nosidełka,
pozwalające swobodnie poruszać się z maluszkiem przytroczonym do brzucha lub
biodra, mają dobroczynne działanie. Instynktowna wiedza o ważności kontaktu
fizycznego sprawia, że często ojcowie - mniej niż matki przejęci straszliwymi
bakteriami - kładą sobie taką kruszynkę na brzuch albo pierś i tak spędzają z nią
czas ku obopólnemu wielkiemu zadowoleniu.
Widziałeś na pewno, jak matka albo babcia przewija lub ubiera dziecko. Jeśli
masz własne, czy zastanawiałeś się, jak to robisz? Najczęściej jest to okazja do
pieszczot i czułości, ale niekiedy widuję mamy bardzo spięte albo zirytowane, kiedy
to robią. Zauważyłam też, że znaczna część matek - nawet tych najczulszych - omija
różne partie ciała, na przykład prawie nie dotyka dołu brzucha i narządów płciowych,
chyba że podczas mycia.
Kiedy już byłam tego świadoma, zorientowałam się w pewnym momencie, że
przy przewijaniu mojej młodszej córki lepiej traktuję tył niż przód, o wiele rzadziej
dotykając jej klatki piersiowej, brzuszka i podbrzusza. Starałam się to później zmienić
w obawie, żeby moja mała nie została z informacją, że jedne kawałki jej ciała są
lepsze, a inne gorsze. Myślę, że skoro miłość przenika przez skórę, niemowlaki
powinno się głaskać od stóp do głów.
Ważne jest nie tylko dotykanie, lecz cały sposób kontaktowania się, na
przykład noszenie na rękach: można jak obojętny pakunek, a można czule, miękko
i wygodnie. Ważnym źródłem informacji o sobie jest też dla malutkiego dziecka ton
głosu otaczających je dorosłych. Treści być może jeszcze nie rozumie, ale sens
wyczuwa, głównie z tonu głosu. Zauważyliście, że matki, babcie, a często i ojcowie,
kiedy mają poczucie, że nikt się im nie przysłuchuje, zaczynają przemawiać do
niemowlaków takim specjalnym, wysokim głosem? To „ciu-ciu-ciu” niektórych
śmieszy, ale jego główny odbiorca jest zachwycony, bo z tego czyta, że jest kochany,
że lubi się z nim być.
Pomiędzy niemowlęciem a jego otoczeniem, zwłaszcza matką, wkrótce
wytwarza się odruchowy mechanizm porozumiewania się bez słów, odczytywania
stanów uczuciowych. Zwykle matka bardzo szybko uczy się, że kiedy jest spięta,
zdenerwowana, pełna niepokoju albo złości, wtedy jej dziecko zaczyna być płaczliwe,
gorzej je, wyrywa się przy ubieraniu. W niedobrej atmosferze nawet karmienie piersią
- tak wskazane dla dziecka zarówno ze względu na wartość pokarmu, jak i możliwość
najcudowniejszego dla niego kontaktu - może okazać się niekorzystne.
Wyczytałam gdzieś kilkanaście lat temu sprawozdanie z badań amerykańskich
nad dwoma rodzajami żłobków. Jedne - w bogatej dzielnicy, prowadzone były
niezwykle higienicznie i „naukowo”, z fachowymi pielęgniarkami w charakterze
opiekunek. Drugie - w dzielnicy biedoty miały kiepskie warunki lokalowe i poziom
czystości, zaś dziećmi zajmowały się proste kobiety bez żadnych kwalifikacji.
Pielęgniarki w obawie przed infekcją starały się jak najmniej dotykać
niemowlaków, a one mimo to bardzo dużo chorowały, rozwijały się wolno, były
apatyczne. Natomiast w „gorszych” żłobkach maluchy były wesołe, energiczne,
rozgarnięte i zdrowe. O ile pamiętam, właśnie te choroby spowodowały całą serię
badań.
Nie udało się znaleźć żadnego czynnika o charakterze medycznym czy
higienicznym, który mógłby je powodować. Domysły skierowano więc w stronę
psychologii i wtedy wyszło na jaw, że ciepłe, gadatliwe murzyńskie nianie - które
skubały, głaskały, przewracały, przytulały, nosiły dzieci - są właśnie tym
poszukiwanym elementem zapewniającym zdrowie i dobre samopoczucie.
A zatem w tym okresie życia, kiedy jeszcze nie potrafiłeś porozumiewać się za
pomocą słów, wieloma innymi drogami docierały do Ciebie informacje kształtujące
Twój autoportret. Od tego, czy otaczała Cię wówczas atmosfera zadowolenia
i zachwytu, czy lęku, złości i napięcia, zależało nie tylko to jak w niemowlęctwie
spałeś i jadłeś, płakałeś czy nie, byłeś zdrowy jak rydz czy chorowity, ale również to,
jak się w późniejszych latach czułeś na świecie i jak z tym jest dzisiaj. Inaczej
mówiąc, z tamtego okresu pochodzi podstawowy zrąb Twego poczucia, że
zasługujesz na miłość i radość życia albo nie.
Muszę tu zrobić jedną dygresją, przeznaczoną zwłaszcza dla kobiet, które
mają do siebie pretensje, że za mało czasu poświęcają dziecku. Otóż myślę, że
lepsza od pełnego poświęcenia i ciągłej obecności jest sytuacja, kiedy matka potrafi
zorganizować sobie „wychodne”, skoro poczuje, że ma dosyć opiekowania się swoją
pociechą i przesiadywania w domu. Zajmowanie się malutkim dzieckiem to ciężka
praca i duży wysiłek psychiczny, który wymaga przerw na odpoczynek i zmianę
otoczenia. Jeżeli matka sobie tego nie zapewni, często, chcąc nie chcąc, daje
dziecku od-czuć, że jest nim zmęczona. I mimo najlepszych intencji i najuczciwszych
starań zamiast komunikatu „dobrze mi z tobą”, przekazuje coś wręcz przeciwnego:
„jesteś dla mnie ciężarem”, „męczysz mnie”, „złościsz mnie”. Kiedy moja pierwsza
córka miała cztery miesiące, a ja chciałam być idealną matką i byłam już na ostatnich
nogach, mądra lekarka - pediatra, która się nią opiekowała, powiedziała do mnie:
„Niech pani zadba o siebie, zajmie się trochę czym innym. Małej jest potrzebna
mama wypoczęta i zadowolona z życia”.
mnie stać?
Odpowiedź na to pytanie kształtuje się nieco później, w czasie, kiedy malutki
człowiek zaczyna zdobywać świat: uczy się siadać, stawać i cho-dzić, posługiwać się
przedmiotami, uruchamiać urządzenia. Wciąż jeszcze jego osiągnięcia i porażki
zależą od innych, ale w coraz większym stopniu staje się aktywnym uczestnikiem,
a nie tylko obiektem ich zabiegów. Na przykładzie nauki chodzenia najlepiej widać,
jak powstaje poczucie „ja mogę” - ta część samooceny, od której będzie zależała
aktywność i inicjatywa, zdolność osiągania sukcesów i znoszenia niepowodzeń.
Dwuletni Krzyś, o którym chcę tu opowiedzieć, jest dzieckiem chyba nie-typowym.
Włazi na kredens w kuchni i na pianino, wędruje po poręczach foteli, skacze
z murków i sprzętów prawie tak wysokich jak on sam. Prze-wraca się czasami przy
bieganiu, ale rzadko kiedy płacze. Musi się na-prawdę porządnie rąbnąć, żeby
chciało mu się obwieszczać światu głośnym rykiem, że coś sobie złego zrobił.
Wyraźnie różni się od swoich rówieśników sprawnością fizyczną i śmiałością.
Spytałam jego mamę, skąd się bierze ta różnica. A ona na to opowiedziała mi,
jak postępują słoniowe matki względem małych słoni, kiedy te mają się wygramolić
z dołu albo wejść na skarpę. Wyczytała to gdzieś i postanowiła przyjąć jako regułę
własnego postępowania. Otóż słoniątko samo wdrapuje się pod górę tak długo i na
tyle wysoko, jak da radę. I dopiero kiedy zaczyna się obsuwać, słonica podpycha je
trąbą, ale delikatnie, tylko na tyle, żeby starało się dalej. Pozwala mu nawet spadać,
a z po-mocą przychodzi dopiero wtedy, gdy zanosi się na to, że małe zrezygnuje.
Inaczej mówiąc, pozwala mu przekonać się, ile potrafi, i wykorzystać do maksimum
własne możliwości.
„Wiesz - mówiła dalej - strasznie się o niego boję i dlatego staram się być
w pobliżu i w razie czego złapać w locie. Ale nie chcę, żeby wyrósł na taką niezdarę
jak ja. Mnie, kiedy byłam mała, mama albo babcia tak skutecznie chroniły przed
jakimkolwiek niebezpieczeństwem, że zawsze by-łam jakaś taka nieruchawa
i nieporadna. Nie biegaj, bo upadniesz, nie skacz, bo się potłuczesz - bez przerwy
wbijali mi do głowy w dzieciństwie. Wbijali, aż wbili chyba na zawsze.”
Często dorośli próbują ochronić dziecko albo ułatwić życie jemu i sobie:
nakarmię cię, bo się ubrudzisz; dam pić, bo jeszcze rozlejesz; ubiorę, to będzie
szybciej; przyniosę, żeby ci nie było ciężko. Na różne sposoby ograniczają jego
dążenie do samodzielności. A do malucha, które-mu nie pozwala się próbować,
dociera wyraźny komunikat, że „nie potrafisz, nie możesz, tobie się nic nie uda”.
Lepiej nie przeżywać Chcę tu powiedzieć o jeszcze jednym fragmencie
autoportretu, który zaczyna kształtować się na tyle wcześnie, że warto o nim mówić
już teraz, kiedy zastanawiamy się nad znaczeniem najwcześniejszego etapu życia.
Chodzi mianowicie o to, co wolno, a czego nie wolno przeżywać. W tym miejscu
oddam głos świetnemu angielskiemu psychoterapeucie Robinowi Skynnerowi, który
opisuje powstawanie wewnętrznego zakazu przeżywania na przykładzie złości.
„(...) Nasz maluch stopniowo nabierze przekonania, że złość jest nie-dobra,
ponieważ pozostała część jego rodziny czuje się w obliczu złości bardzo nieswojo,
niezręcznie i bardzo się jej wstydzi. (...) Taki komunikat dociera do dziecka raz po
raz. Widzi ono również, jak bardzo jego złość smuci rodziców, jak wcale nie potrafią
sobie z nią poradzić i jak ignorują je albo odsuwają się od niego czy nawet atakują,
ilekroć ono samo próbuje ją okazać. Nie trzeba wiele czasu, żeby dziecko też
zaczęło przeżywać złość jako coś niedobrego. Widzi przecież, że nie może być
kochane, kiedy się wścieka, a ponieważ wszystkie dzieci chcą być kochane przez
rodziców, chcą ich kochać i uszczęśliwiać - stara się ukryć przed nimi wszelkie
przejawy własnej złości.
Czyli kojarzy sobie złość z lękiem przed odrzuceniem, a to dla dziecka musi
być zagrożeniem najgorszym z możliwych. (...) W dodatku dziecko oczywiście ma
jeszcze poczucie, że oszukuje, ponieważ nie może być na-prawdę sobą. Czuje się
w jakimś stopniu odcięte od rodziców, bo nie jest akceptowane w pełni - musi
udawać, że nie przeżywa złości. Ale oszukiwanie nie jest aż tak złe, jak groźba
kompletnego odrzucenia, więc zapewne wybierze raczej to, by być fałszywym
i kochanym niż autentycznie sobą, ale odrzuconym.
Czyli odtąd, kiedy wydarzy się coś, co rozzłościłoby normalnego malucha, to
dziecko pohamuje swoją złość. Ażeby ukryć ją przed rodzicami. A następnie nauczy
się ukrywać ją przed sobą samym, gdyż tylko w ten sposób zdoła zachować
poczucie, że jest warte miłości. Złość jest czymś aż tak niedobrym, że w ogóle nie
może przyznać się do jej przeżywania, na-wet przed sobą. Dlatego przyzwyczai się
do niezauważania złości - nauczy się odcinać od niej - w końcu nabierze
przekonania, że jej tam wcale nie ma. (...)
W każdej rodzinie niektóre uczucia są uważane za dobre, a niektóre za złe.
Złe umieszcza się za kurtyną i cała rodzina ma rodzaj cichej, ale bardzo wiążącej
umowy, że emocje ulokowane za kurtyną muszą pozostać niezauważone. Wszyscy
udają, że ich tam nie ma. Więc też każde kolejne dziecko uczy się usuwać te same
rzeczy z pola widzenia. Zwyczaj odcinania się od nich jest przekazywany jak odra -
ani celowo, ani świadomie, toteż nikt nie wie, że się to dzieje”. (Robin Skynner, John
Cleese: „Żyć w rodzinie i przetrwać”. Jacek Santorski & Co, Warszawa, 1992, s.38-
39) A więc w różnych rodzinach dzieci uczą się, że nie wolno przeżywać,
a przynajmniej okazywać różnych uczuć i tym sposobem stają się jakby oka-leczone
emocjonalnie. Ma to dwojaki wpływ na poczucie własnej wartości. Weźmy tym razem
jako przykład ból i rozpacz, żeby pokazać, jakie skutki ma zakaz odczuwania. Po
pierwsze - kiedy zakazane uczucie pojawia się (a pojawiać się musi, bo tak jest
skonstruowany człowiek, że reaguje bólem i rozpaczą na przykład na rozstanie
z kochaną osobą czy pozbawienie ważnej dla siebie rzeczy), w ślad za nim narasta
przekonanie, że jestem „nie w porządku”, jestem „niedobry”.
Spróbuj sobie uprzytomnić, ile razy w dzieciństwie musiałeś jakoś zareagować
na to, że mama wychodzi, że trzeba wyjechać od babci, że ojca nie ma, gdy go
potrzebujesz. Albo tragedia, kiedy zgubiła się ulubiona zabawka - takich i podobnych
zdarzeń były dziesiątki. Jeśli otaczający Cię dorośli dawali Ci do zrozumienia, że nie
należy płakać, bardzo często musiałeś mieć poczucie, że nie jesteś taki, jak trzeba,
skoro zbiera Ci się na płacz.
Po drugie - odcinając się od własnych bolesnych uczuć musiałeś stracić
zdolność rozpoznawania ich u innych i odpowiadania współczuciem. Chciałeś być
dobry, współczujący - wszystkie dzieci chcą - ale jakoś Ci to nie wychodziło i zresztą
nadal nie wychodzi. Nie wiesz, jak się zachować, co powiedzieć, kiedy przytulić,
zaproponować pomoc. A czując się nieswojo z cudzym bólem, unikasz go i w ten
sposób oddalasz się od ludzi nawet bardzo Ci bliskich. I też dochodzisz do wniosku,
że coś musi być z Tobą nie w porządku, skoro Twoje kontakty są tak powierzchowne.
To samo można powiedzieć o wielu rozmaitych uczuciach: zazdrości, radości,
wstydzie i wszystkich innych. Odcięcie od któregokolwiek - a trening w tej sprawie
zaczyna się bardzo wcześnie, jeszcze przed nauką siadania na nocniku - powoduje,
że czujesz się gorszy i nie możesz w pełni zaakceptować siebie.
„Każdy jest dzieckiem podszyty”
Takim wnioskiem kończy się jedno z opowiadań w moim ulubionym zbiorze
Gombrowicza zatytułowanym „Bakakaj”, który już tutaj cytowałam. Oczywiście
w pełni podzielam ten pogląd. To, co zostanie przekazane małemu dziecku przez
najbliższe otoczenie czyli rodzinę, zapisuje się bardzo głęboko z dwóch powodów.
Po pierwsze - jest to zwykle najwcześniejszy i przez parę lat jedyny model, jaki widzi
z bliska, najważniejsza pula do-świadczeń i informacji, w tym oczywiście również
informacji na własny temat. Po drugie - rodzice są tak ważnymi osobami, od ich
opieki i miłości zależą dosłownie szanse przetrwania, że dzieci nie mają innego
wyjścia: muszą dostosować się do sposobu życia i myślenia, jaki się im proponuje.
Wpływ rodziców może być bardzo wyraźnie widoczny lub ogromnie subtelny:
od solidnego klapsa za to, że maluch dotknął panią w kolejce (na marginesie:
przyjrzyj się, jaki popłoch budzi u mamuś „dotykalskie” dziecko i jaki to musi mieć
wpływ na późniejsze trudności w kontaktach fizycznych) do bardziej uważnego
spojrzenia, nieznacznego uniesienia brwi, kiedy zrobił coś niestosownego.
Może to być bicie, ale może też być kara równie dotkliwa, mianowicie odmowa
miłości. Jeśli nie sam, to u innych na pewno słyszałeś zdanie:
„Jak nie zjesz zupki (nie włożysz kapci, nie przestaniesz wrzeszczeć, nie
pocałujesz cioci), mamusia nie będzie cię kochała”. I znów, nie musi tego mówić,
wystarczy, że spojrzy w określony sposób, wzruszy ramionami, lekko się zmarszczy.
Taka „warunkowa miłość” - jak się ją określa w niektórych podręcznikach
psychologii - jest niewątpliwie skuteczną metodą uzyskiwania pożądanych
rezultatów. Jest łatwiejsza, mniej pracochłonna, szybsza niż przekonywa-nie,
zachęta, cierpliwe znoszenie złych humorów i ataków wściekłości, jakie inaczej
nieuchronnie wywołują zakazy i nakazy nie po myśli wychowanka. Tak jest
wygodniej: dzieci pełne lęku, że rodzice przestaną je kochać, jeżeli będą
nieposłuszne, nie buntują się. Są naturalnie gorsze rzeczy: maltretowanie, głodzenie,
całkowity brak zainteresowania i opieki. Ale uważamy je za wynaturzenie i kiedy
wychodzą na jaw, rodzicom odbiera się prawa rodzicielskie, a nawet stawia przed
sądem. Już samo grożenie czymś takim jest uważane za znęcanie się nad
dzieckiem. Natomiast groźba odebrania miłości jest traktowana jako coś całkiem
normalnego w arsenale podręcznych metod wychowawczych. A dla mnie to jeden
z najprzykrzejszych możliwych widoków: mały człowiek idea-lnie grzeczny,
apatyczny, co chwila z niepokojem popatrujący na rodzica, czy aby jest w porządku.
To też jest przeświadczenie, które może zapisać się w psychice na całe
dalsze życie: miłość, akceptacja, zainteresowanie to nie jest coś, na co zasługujesz
sam przez się, Ty jako taki, z tego tylko powodu, że jesteś; musisz na nie zarobić,
dostosować się do określonych oczekiwań, być taki a nie inny. Dość szybko stajesz
się własnym strażnikiem - psychologowie mówią, że „uwewnętrzniasz” te wymagania.
I sam zaczynasz się dołować, kiedy tylko nie zdołasz utrzymać się w ramach, dawno
temu narzuconych Ci z zewnątrz.
W poradni, kiedy zachęcałam ludzi do trochę innych zachowań niż dotąd,
często miałam wrażenie, że reagują, jakby chodziło o naruszenie jakiegoś
straszliwego tabu. Gdy mówiłam na przykład zaradnym, dzielnym kobietom,
z pogodą znoszącym przeciwności losu, że mogłyby pokazać mężowi i dzieciom,
jakie w rzeczywistości są zmęczone i zagonione - nieraz reagowały na te moje
sugestie autentycznym silnym lękiem. Po bliższym rozpatrzeniu okazywało się, że
boją się utraty uczuć swoich bliskich, jeśli się zmienią; były przekonane, że są do
przyjęcia tylko w tej jednej wersji. Zawsze w takiej sytuacji pytam: „A jak było u pani
w domu rodzinnym?” i w 99% tam odnajdujemy źródło owego lęku.
Zaręczam Ci, że z Tobą było tak samo. Też musiałeś dostosować się do
oczekiwań, uwewnętrznić je i uznać, że wynik tego zabiegu to właśnie prawdziwy Ty.
Nie miałeś innego źródła wiedzy o sobie i siłą rzeczy mu-siałeś uwierzyć w to, co
wyczuwałeś przez skórę, odczytywałeś z zachowania swoich najbliższych, słyszałeś
o sobie. Jednym słowem, Ty również jesteś dzieckiem podszyty.
Na Twoje pierwsze, najwcześniej zapisane w psychice przekonania na własny
temat z czasem zaczynają nakładać się inne, które mogą być zgodne lub sprzeczne
z tamtymi, mogą je utrwalać albo modyfikować. Ale późniejsze wpływy są zwykle
słabsze, gdyż trafiają na coś, co już jest nagrane. Owe istniejące nagrania stanowią
jakby filtr, który z większą łatwością przepuszcza informacje podobne do już
zgromadzonych, zaś osłabia albo wręcz nie pozwala przedostać się tym, które
odbiegają od istniejącego zapisu. Można tu użyć też innego porównania: że jest to
rodzaj oku-larów, które są różowe albo ciemne i nadają odpowiedni odcień
wszystkie-mu, co widzimy.
Dlatego ktoś, kto nabrał przekonania, że jest okropny i nie da się na-wet lubić,
a cóż dopiero kochać, może latami być głuchy na szczere komplementy i nie
dostrzegać dowodów sympatii. Trochę tak, jakby klawisz „play” w jego magnetofonie
wcisnął się na stałe i gra mu ciągle tylko „nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie lubi”.
Nawet w przyjaznym otoczeniu nie rozstanie się z poczuciem, że tak naprawdę wcale
nie jest dobrze, a swoim zachowaniem faktycznie będzie zniechęcać tych, którzy
zechcą okazać mu życzliwość, miłość czy uznanie.
Ile razy można na przykład powiedzieć: „podobasz mi się” albo „mądrze
myślisz” komuś, kto na każdy taki tekst odwraca wzrok, krzywi się, chce odejść,
odpowiada „nie wygłupiaj się” albo zastanawia, czego od niego chcesz? W każdym
razie widać, że raczej nie sprawia mu to przyjemności, może nawet jest przykre.
Oczywiście spróbujesz raz i drugi, ale potem zrezygnujesz. To jakby działanie wbrew
własnym potrzebom: osoby, które mają najgorsze zdanie o sobie i dlatego najmocniej
potrzebują dowartościowania z zewnątrz, najbardziej też od niego uciekają i nawet
bronią się.
Natomiast jeśli główny motyw nagrany na płycie jakiejś osoby brzmi „jestem
sympatyczna i warta miłości”, „dobrze mi idzie”, „ludzie mnie lubią”, to z łatwością
zobaczy ona i usłyszy pozytywne sygnały z otoczenia, odpowie na nie i następnie
zbierze kolejne dowody, umacniające ją w poczuciu własnej wartości.
Goebbels miał rację Szef hitlerowskiej propagandy twierdził, że dowolne
kłamstwo powtarzane wystarczająco często i uporczywie wchodzi ludziom do głowy.
Mówił co prawda o propagandzie politycznej, ale jestem gotowa posunąć się do
stwierdzenia, że różne deprecjonujące bzdury, które uważasz za prawdę na swój
temat - przypomnę: że jesteś brzydki, niezdolny, niedobry, mało inteligentny, nie
nadajesz się do tego czy tamtego, a w trudnej sytuacji już na pewno nie dasz sobie
rady - zostały Ci wmówione na takiej samej zasadzie, jak nazizm Niemcom.
Raz zdarzyło mi się słyszeć coś podobnego w postaci rzeczywiście zbliżonej
do okupacyjnej szczekaczki. Przechodziłam ulicą obok narożnego do-mu
i usłyszałam z okna na pierwszym piętrze straszny wrzask. W pierwszej chwili
sądziłam, że to awantura małżeńska, może mąż wrócił do domu pijany. Brzmiało to
tak: „Co ty sobie myślisz, ty łajdaku! Myślisz, że ja ci będę na wszystko pozwalała?
Co ty sobie wyobrażasz? Mam już przez ciebie kompletnie zdarte nerwy!”
I niespodziewane zakończenie: „Ile razy będziesz jeszcze wychodził z kojca?” Myślę,
że skoro on był w stanie wyjść z kojca, to już na pewno rozumiał, co się do niego
mówi. Normalnie brzmi to o wiele znośniej i dlatego mniej zauważalnie. „Znowu
rozlałeś mleko? Ale jesteś niedorajda”, „Jak ty okropnie wyglądasz! Idź się uczesz”,
„Dlaczego zawsze wszystko gubisz?”, „To nie do pomyślenia, żeby tak brzydko
pisać” itd. itp. Muszę podkreślić to bardzo wyraźnie: nie było w tym żadnej złej woli.
Po prostu wszyscy myśleli, że tak trze-ba, bo dziecko może się zepsuć, wbić się
w dumę, bo musi realistycznie oceniać swoje możliwości, bo trzeba je odpowiednio
wychować. A „odpowiednio” oznacza za pomocą wytykania błędów, okazywania
niezadowolenia i pretensji, krytykowania.
Mam przed oczami pewną scenę jak z filmu. Jedna z dziewczynek z mojej
dalszej rodziny była bardzo mała, siedziała w niemowlęcym leżaczku i za-kochany
w niej bez pamięci ojciec powtarzał: „Monisiu, jaka ty jesteś śliczna, ja ciebie
uwielbiam, jaka ty jesteś cudowna”. Na to weszła babcia i mówi: „Jak to dobrze, że
Monika jest jeszcze taka malutka. Już niedługo nie będzie można mówić do niej
takich rzeczy, bo się ją zepsuje”.
Szkoda, że wychowaliśmy się w takiej atmosferze. Przecież czulibyśmy się na
świecie zupełnie inaczej, gdyby od początku towarzyszyły nam takie słowa, jakie na
co dzień słyszy Monika. Już sobie wyobrażam, że w tym miejscu ktoś może zgłosić
sprzeciw, że dzieci akceptowane bez za-strzeżeń wyrastają na egoistów
przekonanych, że im się wszystko należy i że mają większe prawa od innych ludzi.
Takie myślenie - moim zdaniem - opiera się na nieporozumieniu: brak dyscypliny
i pozwalanie dziecku na wszystko myli się z jego dowartościowaniem.
Często rodzicom, którzy postanowili wychowywać swoją pociechę bez
hamulców - a właściwie nie wychowywać jej wcale - przyświeca szlachetna intencja,
żeby przypadkiem nie wytworzyć u dziecka kompleksów. Nic bar-dziej mylnego.
Pozbawione drogowskazów i reguł czuje się zdezorientowane zagubione
i rzeczywiście depcze ludziom po odciskach, ponieważ nie wie, że im to
przeszkadza. Aż w końcu - nawet jeśli rodzicom uda się wytrwać w takiej nieznośnej
sytuacji - dowie się, kiedy już wyjdzie spod rodzinnego ochronnego klosza, że inni
ludzie nie mogą z nim wytrzymać. A wracając do Goebbelsa: paradoksalnie rodzina
jest najlepszym miejscem do wkładania dziecku bzdur do głowy. Zwłaszcza że ma
ono mizerne możliwości sprawdzenia, czy to, co powtarzają mu na okrągło i dają do
zrozumienia na różne sposoby, jest zgodne z prawdą, czy od niej odbiega. I tak oto
olbrzymie możliwości, z jakimi przychodzimy na świat, są bardzo często blokowane
zamiast rozwijać się i rozkwitać. Na zakończenie tego wątku chcę opowiedzieć coś
o sobie. Moja macocha z dużą pewnością siebie mawiała do mnie: „Żaden
z Dodziuków nie miał zdolności artystycznych”. Nie wiem, może rzeczywiście ich nie
miałam, ale nawet nie próbowałam się o tym przekonać. Przez następne 30 lat nie
rysowałam nawet dla własnej przyjemności, starannie omijałam w szkole, na studiach
i podczas wakacyjnych szaleństw wszelkie inicjatywy teatralne czy kabaretowe, nie
zabierałam się do grania na żadnym instrumencie, nie napisałam też chyba ani
jednego zdania, które byłoby blisko literatury.
W gronie kolegów Dzieciaki z podwórka, koledzy z klasy, Twoja paczka albo
chociaż jeden dwóch przyjaciół, dziewczyny, chłopaki - z czasem to wszystko
zaczyna być coraz ważniejsze. Od ich opinii w coraz większym stopniu zależy
poczucie własnej wartości. Najwyraźniej widać to w sytuacjach skrajnych: spotkałam
w życiu paru niedoszłych młodych samobójców, którzy postanowi-li skończyć ze
sobą, bo zostali odtrąceni przez rówieśników. Już od piaskownicy, od pierwszych
zabaw na podwórku każdy z nas stanął przed nowym zadaniem życiowym -
przystosowania się do rówieśników. Pamiętasz, jak w gronie kolegów bardzo
chciałeś mieć to co inni i umieć to co inni, nawet jeśli to wcale do Ciebie nie
pasowało? Mini, punkowe fryzury, muzyka, która doprowadzała do szału dorosłych,
i niezliczone inne rzeczy powodowały konflikty z rodzicami i poczucie, że jeśli Tobie
tak nie wolno, to jesteś gorszy, bo Kasia czy Mietek wszystko ma i może. Opinia
kolegów, akceptacja z ich strony była ważniejsza, jeśli nie miałeś oparcia w jakim-
takim albo jeszcze lepiej dobrym zdaniu o sobie samym. Ażeby je poprawić zyskując
ich uznanie, byłeś gotów robić rzeczy, które nie podobały się dorosłym narażały Cię
na kary i które być może sam również uważałeś za niesłuszne. Kiedy się
zastanawiam nad przyczyna-mi tak powszechnego wśród młodych ludzi palenia,
picia alkoholu, próbowania rozmaitych narkotyków, łamania prawa - myślę, że robią
to mimo po-tępienia społecznego głównie po to, żeby podnieść w ten sposób
poczucie własnej wartości.
Pod tym względem nastoletni etap życia to bardzo trudny czas. Nie będę się
przy nim zatrzymywać dłużej, bo o okresie dojrzewania i konflikcie pokoleń zostały
napisane całe tomy. Myślę, że jednym z częściej przeżywanych wtedy uczuć są
niepewność i wstyd. Pamiętam opowiadanie Grażyny o tym okresie jej życia: „Nie
cierpię przypominać sobie, jak to wtedy było. Cały czas wydawało mi się, że robię
coś nie tak i byłam gotowa spalić się ze wstydu. Oczywiście było mi głupio, że
przestaję być komplet-nie płaska, ale tak samo głupio, że jeszcze nie mam dużych
piersi. Ze dwa lata musiałam się przełamywać, żeby chodzić do szkoły, kiedy miałam
okres, a poza tym starałam się nie wychodzić z domu, tak się wstydziłam. Jak nikt ze
mną nie tańczył, było mi okropnie wstyd, ale jeżeli jakiś chłopak mnie poprosił,
robiłam się cała sztywna na myśl, że wyjdę na środek i na pewno wszyscy będą na
mnie patrzeć. Mówię ci, po prostu koszmar!”
Tu chciałabym na chwilę wrócić do analogii z gramofonem. Przez pierwsze
lata życia zdążyła się już nagrać cała płytoteka i w zależności od sytuacji zaczyna się
odtwarzać ta lub inna płyta. Nawet jeśli ktoś ma w przewadze te gorsze, to przecież
nie grają mu one w głowie cały czas: kiedy się kąpie, czyta książkę, rozmawia
z sympatyczną ciotką, robi coś, co lubi, gramofon może milczeć bądź snuć
przyjemną melodię. Natomiast w momentach napięć, niepowodzeń, w nowych lub
niejasnych okolicznościach albo gdy dzieje się coś, co przypomina poprzednie
przykre sytuacje - wtedy ciszej lub głośniej włącza się jedna z płyt z negatywnym
nagraniem.
Zawieszenie między dzieciństwem a dorosłością, zmiany fizjologiczne,
ujawniające się potrzeby seksualne, pierwsze niepewne próby kontaktów
erotycznych - wszystko to sprzyja szczególnie częstemu przywoływaniu tych zapisów
czy nagrań, które nie należą do przyjemnych. Pamiętasz, jak bałeś się wówczas
śmieszności? Jeżeli ktoś się śmiał albo choćby uśmiechał, a Ty nie wiedziałeś,
z jakiego powodu, wtedy zawsze domyślałeś się, że z Ciebie - i pewnie Ci to zostało
do dziś. Często uśmiecham się do ludzi albo śmieję z radości na ich widok i już
jestem przygotowana na pytanie: „Ze mnie się śmiejesz?”, bo często zdarza mi się je
słyszeć. Cierpliwie tłumaczę: „To nie z ciebie, tylko do ciebie”. A wtedy rzeczywiście
wyśmiewaliście się z siebie nawzajem, ponieważ to był sposób, żeby zagłuszyć
własny wstyd i obawę przed śmiesznością, wyglądać na bardziej pewnych siebie.
Szczególnie trudną sytuację wśród rówieśników, dojmujące poczucie, że są
gorsi, mają młodzi ludzie z biednych rodzin. Krysia wspomina: „Miałam marne ciuchy,
większość z darów. Szliśmy gdzieś wszyscy i klasa mnie wy-pchnęła na jezdnię.
Powiedzieli, że nie mogę z nimi iść, bo wyglądam jak ze wsi. Poszłam w drugą stronę
i dostałam od nauczyciela naganę za odda-lanie się od klasy”.
Jeżeli byłeś biedniejszy od kolegów, z innego środowiska niż większość
z nich, jeżeli wyróżniałeś się jakoś fizycznie albo interesowałeś zupełnie czym innym
niż oni - dawali Ci to boleśnie odczuć. I Twój autoportret po każdym takim
doświadczeniu wydatnie się pogarszał.
Lepiej się nie wychylać czyli szkoła dla przeciętniaków Rzadko spotykam
ludzi, którzy mają dobre wspomnienia ze szkoły. Pamiętają raczej nauczycieli, którzy
się czepiali, kary za nieprzygotowanie jakichś zadań domowych czy niewłaściwe
zachowanie, konieczność naginania się do wymagań, w których nie widzieli sensu.
Z ich opowieści wyłania się obraz szkoły, w której chodziło raczej o to, żeby
przyłapać na czymś ucznia, niż żeby czegoś go nauczyć. Byłam całkiem dobrą
uczennicą, ale mnie też towarzyszyło poczucie, że potencjalnie jestem stale nie
w po-rządku i w każdej chwili może to wyjść na jaw. Z dość pokaźnej wiedzy
psychologicznej o funkcjonowaniu grup wiadomo, że osoba prowadząca grupę może
przytomnie kontaktować się najwyżej z kilkunastoma osobami. Powyżej tego progu
już nie sposób podchodzić do każdego indywidualnie, orientować się w jego
możliwościach, nawet trudno utrzymać w pamięci podstawowe informacje
o poszczególnych osobach. Jak liczne były klasy, do których Ty chodziłeś? Moje
miewały po 30-35 osób, w największej było nas 56. Siłą rzeczy byliśmy dla
nauczycieli niesforną i niezróżnicowaną gromadą, którą trzeba było utrzymać
w ryzach i wystawić stopnie, a nie uczyć i wychowywać.
Dla rodziców i prawie wszystkich nauczycieli właśnie stopnie były
najważniejsze. Rozumiem, że w szkole musi istnieć pewien jednolity system ocen,
ale ten, z którym mieliśmy do czynienia, był wyjątkowo niefortunny. Określał zestaw
stereotypowych umiejętności i wiadomości, a cała procedura oceniania polegała na
przystawianiu kolejnych uczniów do gotowego, bardzo sztywnego szablonu. Jeśli do
niego pasowałeś - to dobrze, a jeśli nie - musiałeś strawić swoją porcję upokorzeń
i informacji, jaki to jesteś kiepski.
Mieliśmy w liceum chłopaka, niezwykle zdolnego chemika. Uchodził wśród nas
za geniusza, był pupilem pana od chemii, ale najbardziej rzucało się w oczy -
pamiętam to wyraźnie do dzisiaj - że jest strasznie smutny. Miał ciężkie życie
z innymi nauczycielami, z trudem przechodził z klasy do klasy i ledwie zdał maturę.
Jakoś niezwykle wcześnie w olimpiadzie chemicznej zaszedł tak wysoko, żeby bez
egzaminów dostać się na studia. Spotkałam go potem jeszcze parę razy i z
przyjemnością stwierdziłam, że bardzo poweselał.
Nasz model szkoły w gruncie rzeczy najbardziej lubi takich, którzy są
niekłopotliwi i układni. Podsłuchałam kiedyś odbierając córkę ze szkoły, jak
nauczycielka z zachwytem mówiła do innej matki: „Kasia była dzisiaj taka grzeczna,
taka grzeczna, jakby jej w ogóle nie było”. Ile musieli się nacierpieć ci, którzy
odważyli się zaistnieć na lekcjach na swój własny sposób, przeciwstawić się
nauczycielom. Jeden z twórców obecnej reformy naszego systemu oświaty
opowiadał mi, że przebrnął całą szkołę z opinią „uczeń arogancki”, bo miewał własne
zdanie. Tak, w szkole nie starano się o to, żebyś myślał o sobie dobrze, nabrał
zaufania do własnych możliwości czy żebyś miał okazję przekonać się, jakie są
Twoje mocne strony.
Dorównać idolom Jako pracownik poradni rodzinnej miałam wiele lat temu
okazję oglądać szwedzki film „Język miłości”, sponsorowany przez Królewskie
Towarzystwo Wychowania Seksualnego. W filmie czwórka lekarzy i pedagogów
omawiała rozmaite aspekty oświaty seksualnej dla młodzieży, a poszczególne tematy
były ilustrowane krótkimi scenkami. Szwedzi są - zgodnie z powszechnym
przekonaniem - śmielsi od nas w mówieniu o seksie i pokazywaniu go na ekranie, ale
wrażenie zrobiło na mnie całkiem co innego. Oto na przykład siedzą tam na ławce
młodzi ludzie pieszcząc się i całując, on ma trą-dzik, a ona odciśnięty na ramieniu
ślad po ramiączku od stanika. Albo pokazany tam fragment seksu małżeńskiego:
dosyć zażywna pani w wałkach na głowie, ze śladami kremu na twarzy idzie do łóżka
z łysiejącym panem z brzuszkiem w mało efektownej piżamie i skarpetkach. Żadnego
retuszu, żadnego upiększania - specjalnie po to, żeby było widać, że ci ludzie są
zwyczajni. Właśnie to mnie zafrapowało: różnica między tym, co widziałam,
a gładkimi, wypielęgnowanymi, idealnie piękny-mi ciałami, jakie normalnie oglądamy
na ekranie. Film, reklamy, ilustrowane tygodniki atakują nas takimi wizerunkami, do
jakich mógłby się porównywać najwyżej jeden czy jedna na tysiąc.
Jaki to ma związek z poczuciem własnej wartości? Ano taki, że Twoje nogi
w porównaniu z długością nóg lalki Barbie czy Julii Roberts muszą wyglądać
pokracznie, a mięśnie Schwarzeneggera mogą wpędzić w kompleksy nawet
kulturystę. Inaczej mówiąc, film i reklama są dla większości z nas - zwłaszcza we
wczesnej młodości - nie tylko wzorem do naśladowania, ale też źródłem ciągłej
frustracji, ponieważ do tak wygórowanych, idealnych modeli nie sposób się
dociągnąć.
„Mieszkańcy masowej wyobraźni”, jak ich nazywał Krzysztof Teodor Toeplitz,
osoby przedstawiane w telewizji i prasie to przecież ci najlepsi, najwybitniejsi,
rekordziści, ludzie sukcesu. W dodatku są wspaniali w tak różnych dziedzinach: jedni
zdobywają medale olimpijskie, inni nagrody Nobla, a jeszcze inni filmowe Oskary.
W cichości ducha zazdrościliśmy im wszystkim, zwykle zapominając, że ci
najpiękniejsi czy najlepiej wysportowani na ogół nie są tytanami intelektu, sławom
z ekranu nie musi układać się życie osobiste, a wielcy artyści może przez wiele lat
klepali biedę czekając na uznanie.
Na pewno byłoby znakomicie mieć naraz olśniewającą urodę, salomonową
mądrość, wszechstronne zdolności Leonarda da Vinci, mnóstwo siły i zręczności
oraz zdolności do robienia świetnych interesów. Tylko że tak po prostu nie bywa,
choć bardzo byśmy tego chcieli. Jedynie nieliczni w wieku parunastu lat są na tyle
pewni siebie, żeby myśleć: „Mnie też na wiele stać, będę dążyć do tego, żeby coś
niezwykłe-go zrealizować w przyszłości”. Większość czuje się raczej przytłoczona
takim zmasowanym atakiem doskonałości i z góry poddaje się, nawet nie próbując
ocenić, w jakiej dziedzinie ma szanse powodzenia i jak duże są te szanse. Może
posuwam się za daleko, ale mam wrażenie, że środki masowego przekazu
przyczyniają się do powstawania u większości z nas postawy rezygnacji
i niemożności.
Z czym wchodzimy w dorosłe życie?
Mój kolega z poradni rodzinnej - znany Ci może z telewizyjnych „Rozmów
intymnych” - Andrzej Komorowski mówi, że wszystkiemu są winne duchy. Duch to
ktoś (lub coś), kto (lub co) już nie istnieje, ale pojawia się w bezcielesnej postaci,
żeby zakłócać życie tym, co żyją. Nasze złe duchy to ślady przeszłości, które
utrwaliły
się
w psychice
w dawnych
i późniejszych
latach
i w
pewnych
okolicznościach ujawniają się, utrudniając nam funkcjonowanie. Często prawie nie
kontaktujemy się z realną rzeczywistością, tylko właśnie z duchami.
Wczasy, wesoła zabawa, Magda siedzi w kącie i nie włącza się ani do
rozmów, ani do tańców - straciła cały impet towarzyski, od kiedy paczka jej chłopaka
przez rok usilnie udowadniała jej, że do nich nie pasuje. Tamtych ludzi wśród
rozbawionych wczasowiczów nie ma, ale Magdę te duchy nieomalże paraliżują.
Oldze nie układa się współżycie seksualne z mężem, bo zawsze w intymnych
momentach nie może odczepić się od poczucia, że ma brzydkie ciało a takie
przekonanie towarzyszy jej, odkąd siebie pamięta - przez ostatnie dwadzieścia parę
lat zmieniła się bardzo, jest ładnie zbudowaną, zgrabną kobietą, ale duchy są
silniejsze od zapewnień męża, że jest dla niego bardzo pociągająca.
Te duchy szepcą nam do ucha swój własny tekst, nie pozwalając usłyszeć
informacji docierających z zewnątrz. Ustawiają się pomiędzy nami a światem,
zniekształcając jego obraz jak w krzywym zwierciadle. Są źródłem takiego myślenia,
które w wielu dziedzinach zmniejsza nasze życiowe szanse. W psychice jak
w przyrodzie nic nie ginie, wszystkie jej warstwy - ta ukształtowana w chwili narodzin,
we wczesnym dzieciństwie, w latach przedszkolnych i szkolnych w młodości - trwają
w utajeniu i zawsze coś może nas cofnąć do którejś z nich, wywołać jakiegoś ducha.
Inaczej mówiąc, jeżeli byłeś nie dość tulonym niemowlakiem, nie chwalonym
maluchem, wiecznie sztorcowanym dzieckiem, wyśmiewanym młodym człowiekiem -
to nadal jesteś nimi wszystkimi naraz. Pewnie dzisiaj, jako dorosła osoba, umiesz to
nieźle ukrywać i przed innymi, i często przed samym sobą. Ale potrzeba ciepłego
fizycznego kontaktu, dobrego słowa, szacunku, uznania, jednym słowem
dowartościowania na różne sposoby nie da się zagłuszyć i nieraz daje o sobie znać.
A wtedy jest Ci przeogromnie smutno, bo nie wierzysz, że możesz dostać w życiu to,
czego Ci zawsze brakowało.
Już czas, żeby zobaczyć, czy jest to możliwe. A jeśli tak, to jak to zrobić?
Szczęśliwie różnego rodzaju pomoc psychologiczna w postaci grupowego treningu,
konsultacji indywidualnych, warsztatów psychologicznych zaczyna być trochę
bardziej dostępna więc jeśli masz taką możliwość i wystarczająco dużo determinacji,
możesz poszukać fachowców i zgłosić się do nich. Jest też parę „domowych”
sposobów, pomocnych w zmianie autoportretu na lepszy. O nich mówi następny,
ostatni już rozdział.
Rozdział IV
Każde brzydkie kaczątko może zostać łabędziem Nieraz w rozmowach albo
po wykładach o poczuciu własnej wartości, którym z uporem maniaka zajmuję się od
lat, pada pytanie: no dobrze, a co w sytuacji, kiedy ktoś rzeczywiście nic nie potrafi,
naprawdę jest głupi albo brzydki? Co wtedy?
Czy coś tu da się zmienić?
Otóż w tej sprawie mam bardzo skrajne stanowisko: głupi może stać się
mądrym, z brzydkiego potrafi zrobić się piękny, a największa niedorajda może
zmienić się w sprawną, świetnie funkcjonującą osobę. Skąd to wiem? Bo widziałam
wiele takich cudownych przemian na własne oczy. Negatywne cechy charakteru
i umysłu czy brzydki wygląd to skutek przykrych prze-żyć, które się w człowieku
zapisały, a więc mogą się też „odpisać”. Powiem więcej, Ty też to widziałeś, tylko
może nie przyszło Ci do głowy, żeby popatrzeć od tej strony. Weźmy dwa przykłady,
kiedy zmiana sytuacji jest tak wyraźna, że można wyrobić sobie jakieś pojęcie o skali
możliwych przeobrażeń. Gdy wychowanek domu dziecka trafia do dobrej rodziny
adopcyjnej i po paru miesiącach z apatycznego, niezgrabnego, jakby ociężałego
umysłowo mruka robi się żywe, wesołe, zgrabne i przemądrzałe stworzenie. Albo
kobieta, którą rzucił ukochany mąż: gwałtownie postarzała się i zbrzydła, zgorzkniała,
przestała radzić sobie nawet z nie-skomplikowanymi zadaniami życiowymi. I nagle -
jakby nie ta sama, znów ładna, pogodna, energiczna, bo przeżywa nową miłość.
Mówię o tym, ponieważ chcę, żebyś sobie uprzytomnił, że i z Tobą wcale nie jest tak
beznadziejnie, jak myślisz. Żeby Cię jeszcze trochę poprzekonywać, chcę się
zatrzymać przy pięknie i brzydocie. Bo cóż to jest brzydki człowiek? Mam wrażenie,
że taki, który ma gorycz, strach, wstyd, ból, złość czy wstręt na stałe wypisane na
twarzy, jakby zastygłe na niej. Więc kiedy zmieni się coś w jego wnętrzu, w sposobie
przeżywania uczuć i nastawieniu do świata, to łagodnieją ostre rysy, kąciki ust
unoszą się do góry, zmarszczki i bruzdy wokół ust rozprostowują się. Twarz przestaje
mieć martwy, białoszary odcień, nabiera ciepłego, różowego koloru, oczy zaczynają
być duże i błyszczące.
Bardzo często ludzie mają lęk wypisany na twarzy w ten sposób, że ich oczy
robią wrażenie bardzo małych. Wydaje się, że to konstrukcja powiek, zostają tylko
wąskie szparki. Ale - widziałam to wielokrotnie i uwielbiam ten widok - w życzliwym
otoczeniu, wśród dobrych uczuć, w atmosferze bezpieczeństwa, kiedy można być
sobą bez obawy, że ktoś skrytykuje, ukarze, wykpi, nagle okazuje się, że ten sam
człowiek ma duże, błyszczące oczy. Zamiast dawnej brzydoty wszyscy dookoła
zaczynają dostrzegać, jaki jest piękny.
Bo piękno to nic innego jak harmonia wewnętrzna i żywy, nieskrępowany
przypływ uczuć. Przyjrzyj się dzieciom: są takie różne i wszystkie takie ładne, kiedy
całą gamę różnorodnych przeżyć widać na ich twarzach i jasne jest, że to co
wewnątrz i co na zewnątrz pozostaje ze sobą w zgodzie. Kiedy się odzyskuje ten
dziecięcy, bezpośredni sposób przeżywania - wszyscy stają się piękni. Brzydkich po
prostu nie ma. Albo inna cecha, o której myślisz, że nie da się jej zmienić: głos. Tyle
razy słyszałam, jak pod wpływem wewnętrznych zmian - większej pewności i wiary
w siebie, wzrostu poczucia, że mogę kochać i być kochany - wysokie, piskliwe głosy
zmieniały się w głębokie, dźwięczne, niskie, pełne wyrazu. I nikt mnie nie przekona
o tym, że to należy do wrodzonego wyposażenia człowieka.
Podobnie jest z wieloma cechami, o których myślisz, że to Twoja natura czy
charakter. Ja w ogóle uważam, że charakteru nie ma, ponieważ wiele razy w życiu
widziałam, jak w wyniku psychoterapii albo korzystnych zmian sytuacji życiowej
zające zamieniają się w lwy, a z jeżozwierzy robią się gołąbki.
Z natury jesteś skryty? Już taki masz charakter, że wolisz nie ryzykować?
Skłonność do podporządkowania się i bierność to cechy Twojej osobowości?
Z doświadczenia wiem, że charakter, osobowość, natura człowieka nie są mu dane
raz na zawsze i traktowanie różnych swoich cech w ten sposób, opisywanie ich za
pomocą takich pojęć stanowi tylko wyraz naszej niemożności uwierzenia, jak bardzo
możemy się zmienić.
Nie bądź taki pewny, najpierw spróbuj Prawdę mówiąc zależałoby mi na tym,
żebyś jak najwięcej swoich prze-świadczeń o sobie samym postawił pod znakiem
zapytania. I oczywiście że-byś zaczął je testować czynnie czyli przez
eksperymentowanie. Nie potrafisz czegoś? A kto powiedział? Spróbuj, a gdy nie
wyjdzie, spróbuj jeszcze raz. Jestem w tej szczęśliwej sytuacji, że zajmuję się
pomaganiem ludziom w zmianie. Dlatego mam okazję bardzo często słyszeć: „Nigdy
nie przypuszczałem, że uda mi się...”
Czasami taka zmiana będzie wymagała inwestycji i czasu. Ale przecież jeżeli
nie zaczniesz, na pewno Ci nie wyjdzie. Przypominam: każdy człowiek ma wielkie
niewykorzystane rezerwy - użytkujemy tylko kilkanaście procent swojej siły
mięśniowej i kilka procent możliwości swego mózgu. A więc wmawianie sobie
bezradności, bezsilności i niemożności nie ma żadnego realnego uzasadnienia.
Jedno z rozwiązań polega na tym, żeby prze-stać zastanawiać się nad swoim
potencjałem, tylko zrobić z niego użytek, przejść od teoretyzowania na ten temat do
eksperymentowania. Ale do tego musisz zapewnić sobie dobre warunki zewnętrzne
i wewnętrzne. Wsparcie z zewnątrz to ktoś, z kim możesz podzielić się swoimi
trudnościami i niepowodzeniami. Może to być osoba z rodziny, przyjaciel, własne
dziecko, jeżeli nie jest bardzo małe. Jedna z moich znajomych po-szła teraz do nowej
pracy w prężnej firmie z wymagającym szefem. I umówiła się ze swoją siostrą, że
będzie ją „wykorzystywać”: dzwonić nawet codziennie i opowiadać, jak jej idzie. Bała
się, że bez tego zjedzą ją obawy i niepewność, które przestają być tak dolegliwe,
jeżeli można dać im upust.
Zaś warunki wewnętrzne to przekształcenie własnego nastawienia czyli
świadoma, celowa zmiana negatywnego myślenia o sobie na pozytywne. Mam tu ma
myśli głównie afirmacje.
Człowiek jest automatem samosterującym Tłumaczę to od dawna ludziom,
z którymi pracuję: na co się nastawisz, to najprawdopodobniej uzyskasz. Dla
większości z nas stałym, uważanym za naturalny nawykiem jest ciągłe wmawianie
sobie niekorzystnych treści. Można ten proces odwrócić i kazać mu działać na swoją
korzyść - inaczej mówiąc, równie skuteczne jest wmawianie sobie informacji
pozytywnych. Można nazywać to z łacińska autosugestią.
Jest to metoda znana od starożytności, a współcześnie
szeroko
wykorzystywana (chyba najbardziej popularny przykład to wprowadzanie siebie
w stan relaksu). Osoby od lat posługujące się nią do wprowadzania głębokich zmian
w życiu opracowały wiele szczegółowych technik jej stosowania. Jedną z nich - pracę
z afirmacjami - zamierzam przedstawić tutaj na podstawie książki Sondry Ray
„Zasługuję na miłość”. Sondra, która jest taką samą optymistką jak ja, w rozdziale
zatytułowanym „Potęga afirmacji” pisze:
„Afirmacja to pozytywna myśl którą się świadomie wybiera, żeby zaszczepić ją
w swoim umyśle w celu uzyskania pożądanego wyniku. Innymi słowy, robisz tak
celowo dostarczasz swojej psychice określonych treści. Na pewno może ona
wykreować wszystko, co zechcesz, jeżeli tylko dasz jej szansę. Przez powtarzanie
możesz zasilić je pozytywnymi myślami i osiągnąć pożądany przez siebie cel. Są
różne sposoby posługiwania się afirmacja-mi.
Chyba najprostszą i najbardziej skuteczną, metodą, z jaką się zetknę-łam, jest
przepisanie każdej afirmacji 10 czy 20 razy na kartce papieru i zostawienie miejsca
po prawej stronie na reakcje (...). Kiedy afirmacja jest już napisana po lewej stronie,
wtedy na prawej połowie kartki notuje się wszystkie myśli, uwagi, przeświadczenia,
lęki i inne emocje - wszystko, co może przyjść do głowy. Powtarzaj afirmację
i obserwuj, jak zmienia się reakcja po prawej stronie. Afirmacja o dużej mocy jest
w stanie wydobyć wszystkie negatywne myśli i uczucia tkwiące głęboko
w podświadomości. A wtedy powstaje szansa odkrycia, co przeszkadzało Ci
osiągnąć cel. Systematyczne przerabianie afirmacji będzie wywierać wpływ na Twoją
psychikę, wymazując stare schematy myślowe i powodując trwałe pożądane zmiany
w Twoim życiu!
(...) Za każdym razem za pomocą afirmacji udawało mi się odsłonić jakieś
negatywne decyzje, które podjęłam w bardzo wczesnym okresie swego życia.
Zmieniając te postanowienia nagle poczułam się uwolniona od własnej przeszłości.
Nabrałam odwagi, żeby zająć się rzeczami, które w cichości ducha zawsze chciałam
robić. Stałam się niezależna materialnie. Całkiem przestałam chorować. A moje
związki z mężczyznami są teraz trwałe, wszechstronnie mnie wzbogacają i nie
wymagają żadnego wysiłku. Jak łatwo sobie wyobrazić, te zmiany tak mnie
zafascynowały, że wprost nie mogłam się doczekać, kiedy podzielę się nimi
z przyjaciółmi i wreszcie z klientami. Zaczęłam uważniej słuchać, co ludzie do mnie
mówią, dostrzegać ich negatywne myśli, przerabiać je na pozytywne i tą metodą
dobierać dla nich afirmacje. Dotychczas nie zdarzyło mi się stwierdzić, żeby ta
technika zawiodła wobec kogoś, kto ją zastosował”. (Sondra Ray: „Zasługuję na
miłość. Jak dzięki afirmacjom poprawić swoje życie osobiste i seksualne. Agencja
Wydawnicza Jacek Santorski & Co, Warszawa 1991, s.8-10)
Jeszcze parę uwag technicznych i przykład, żebyś mógł lepiej zobaczyć, jak
posługiwać się afirmacjami. Otóż trzeba je pisać codziennie, mniej ważne przez kilka
dni, a zasadnicze, fundamentalne nawet miesiąc i dłużej. Jestem stosunkowo
świeżym kierowcą i na początku ułożyłam sobie afirmację „Ja, Ania, prowadząc
samochód czuję się pewnie i bezpiecznie”. Mniej więcej po tygodniu zaczęła działać:
przestałam się ociągać z wy-chodzeniem z domu, kiedy miałam pojechać gdzieś
samochodem, i już nie dręczyły mnie wizje strasznych wypadków, którym ulegam.
Teraz niekiedy ten sam lęk odzywa się znowu, ale żeby ustąpił, wystarczy kilkakrotne
powtórzenie albo napisanie tamtej afirmacji.
Warto na początku przez parę dni - zgodnie z sugestią Sondry Ray - dzielić
kartkę na dwie części i na drugim kawałku po każdej afirmacji zapisywać reakcje.
Następnie wybrać z tych reakcji dwie-trzy najważniejsze, przerobić na afirmacje
i dołączyć do pierwszej, wyjściowej. Czas na przykład. Ponieważ ostatnio nie
najlepiej się czuję, zaczęłam dzisiaj od napisania 15 razy następującej afirmacji: Ja,
Ania, z dnia na dzień czuję się lepiej, odzyskuję formę i energię do pracy. Reakcje:
Bzdura, przecież to nie zależy ode mnie; Dopiero będę musiała się namęczyć, jeśli
zacznę pracować na pełny gaz; A czy to w ogóle war-to? Po co?; I tak nie zarobię
tyle, ile mi się należy; Znowu będę musiała udawać pogodną i wesołą. Jak jestem
chora, to przynajmniej mogę mieć smutną minę; Może to jednak lepiej nie chorować;
Właściwie lubię, jak mi dobrze idzie; To wcale niezły pomysł.
W zanotowanych z prawej strony reakcjach jest materiał na kilka następnych
afirmacji, które mogę dołączyć do już napisanej. Są to: „Moje zdrowie i dobra forma
zależą ode mnie”, „Ja, Ania, zawsze mogę zrobić sobie przerwę w pracy i odpocząć”
„To, co robię, jest sensowne i pożyteczne”, „Zasługuję na godziwe wynagrodzenie
i takie będę dostawać”, „Ja, Ania, mam prawo być smutna i zła również kiedy jestem
zdrowa”. Wybrałam do dalszej pracy tę o wypoczywaniu i ostatnią, bo wydają mi się
najważniejsze.
Chcę tu przytoczyć jeszcze parę przykładów afirmacji z książki Sondry Ray,
żeby pokazać, że nie muszą one - jak te dotychczas cytowane - służyć doraźnym,
wąskim celom. Moje ulubione to oczywiście tytułowa „Zasługuję na miłość”
i dotyczące bezpośrednio poczucia własnej wartości:
Ja..., z dnia na dzień lubię siebie coraz bardziej.
Ja..., jestem tak udana, że mogę podobać się każdemu.
Ja..., staram się teraz być dobry dla siebie.
Ja..., nie jestem pechowcem, tylko wyjątkowym szczęściarzem. I jeszcze dwie
- przepraszam za ten natłok - dla dwóch specjalnych kategorii czytelników. Pierwsza
dla tych, którzy są zdania, że mają nad-miarową tuszę i muszą się odchudzać:
„Wszystko, co zjem, przysparza mi zdrowia i urody”. Druga dla osób samotnych,
nieszczęśliwych z powodu braku partnera: „Ja..., jestem teraz gotów, żeby w moim
życiu zjawiła się taka kobieta, jakiej zawsze pragnąłem” albo „...taki mężczyzna,
o jakim marzę”.
Mogłabym, prawdę mówiąc, poświęcić sprawie afirmacji całą książkę, więc
muszę się choć trochę ograniczać. Dlatego jeszcze tylko kilka słów o sposobach ich
układania i stosowania. Afirmacji nie trzeba daleko szukać: sprawdź, co o sobie
myślisz i zamień myśli negatywne na pozytywne. „Nie potrafię...” na „coraz lepiej mi
idzie...”, „nie zasługuję...” na „jestem wart...”, „nikt mnie nie lubi” na „wszyscy kochają
mnie i ubiegają się o mnie”.
Dalej: z afirmacjami jest jak z aspiryną - nie zażywane nie skutkują. Chcesz
mieć efekty, pisz je. Można też powtarzać w myśli lub jeszcze lepiej głośno,
zwłaszcza w chwilach, kiedy masz wolną głowę i zajęte ręce, na przykład przy
zmywaniu naczyń albo goleniu. Jazda autobusem, stanie w kolejce to też dogodne
momenty. Z tym że pisanie daje lepsze skutki, bo angażuje więcej zmysłów. Dobrze
jest również nagrać sobie afirmacje na magnetofon - mogą być także w trzeciej
osobie (na przykład „Kasia jest bardzo zgrabna”), bo w takiej formie docierały do nas
negatywne komunikaty - i słuchać choćby w łóżku przed snem.
Oprócz afirmacji Uważam, że afirmacje są najskuteczniejszą z „domowych” -
nie wymagających pomocy psychoterapeuty - metod przekształcania swojego
myślenia, a w ślad za nim i życia. Ale chcę krótko powiedzieć też o innych
sposobach, bo może akurat któryś z nich Ci się przyda. Pierwszy to chwalić siebie
samego. Po raz kolejny namawiam do tego, żeby brać przykład z dzieci. Często
podsłuchuję własne i nieraz zdarza mi się słyszeć podniecony szept: „Udało się!
Udało!” albo „Ale mi fajnie wyszło!”. Podejrzewam, że jesteś z tych, co za
niepowodzenia obwiniają tylko siebie, natomiast swoje sukcesy skłonni są uważać za
dzieło przypadku albo innych ludzi. Dlatego zachęcam Cię, żebyś nie zostawiał
żadnego, nawet drobnego powodzenia bez pochwalenia się za nie. Możesz nie
doczekać się uznania od innych - pamiętasz, co mówiłam o niedobrej tradycji, która
każe unikać pochwał, rezerwując je tylko na wielkie okazje. Zresztą o niektórych
Twoich sukcesach wiesz tylko Ty sam. Z trudem przychodzi Ci załatwianie spraw
w urzędach, a dzisiaj zdobyłeś dwa papierki; nie umiesz zmusić się do odpisywania
na listy, ale wysłałeś kartkę z pozdrowieniami; zwykle ubieranie dzieci trwa długo
i denerwujesz się przy tym, teraz poszło Ci spokojnie i sprawnie. Nie są to oczywiście
wielkie wydarzenia i nawet trudno byłoby dopominać się, żeby ktoś je zauważył. Ale
Ty wiesz i możesz nie pozostawiać ich bez skwitowania ja-kimś wyrazem uznania dla
siebie samego.
Możesz posunąć się o krok dalej w dbaniu o siebie. Otóż Ty sam możesz
dawać sobie nagrody i sam pocieszać się w trudnych chwilach. Jeżeli coś Ci się
udało - przeszedłeś trudny sprawdzian, załatwiłeś sobie pracę, zdobyłeś się na
powiedzenie ważnej osobie, że nie chcesz być przez nią źle traktowany, skończyłeś
robić półkę zaczętą dwa miesiące temu - koniecznie wymyśl dla siebie jakąś
nagrodę. To nie musi być nic wielkiego: kup sobie ładne skarpetki lub wymarzoną
książkę, zjedz lodowego Snickersa albo piękną brzoskwinię, idź na mało ambitny film
czy do wesołego miasteczka. Ważne, żeby to było coś, co lubisz, i żeby było jasne,
że to w nagrodę.
Teraz od drugiej strony: spotkało Cię coś przykrego. Bolesne borowanie
u dentysty, niemiła rozmowa z narzeczonym, pominęli Cię przy awansach
i podwyżce, znowu zabrali się do kucia ścian w Twoim bloku, jesteś w dołku
psychicznym bez wyraźnego powodu - taktyka ta sama. Zrób coś, co sprawi Ci
przyjemność, zadbaj o siebie. Sprawdziłam na sobie i innych, to działa! Agatka, moja
młoda przyjaciółka, kobieta w wieku późno-szkolnym, a więc bez własnych źródeł
dochodu, kupuje sobie w takich chwilach na po-cieszenie ładną chusteczkę do nosa.
Wszystkie te pochwały i nagrody zmierzają do jednego: żebyś sam sobie
udowodnił, że jesteś ważny. A kiedy już przestaniesz mieć siebie za nic i zaczniesz
dobrze traktować, inni na pewno się dołączą. To znana prawidłowość: kiedy chcesz
zmienić na lepsze nastawienie świata zewnętrznego, zacznij od stosunku do samego
siebie.
Inna możliwość zmiany myślenia na własny temat to koncentracja na swoich
mocnych stronach. Jeśli zatruwa Ci życie fakt, że masz brzydkie nogi to znajdź jedną
lub dwie cechy, które Ci się u siebie podobają i zacznij trening przeciwstawiania się
myślom o nogach za pomocą zdania: „Ale przecież mam piękne oczy i ładne ręce”.
Dla myśli „nie umiem gotować” przeciwwagą może być „jednak dobrze sprzątam”,
a lekarstwem na „jestem marnym pracownikiem” - „za to dobrą matką”. Masz wtedy
szansę poprawić bilans, rozpamiętywanie minusów przynajmniej w pewnym stopniu
równoważąc przypomnieniem o plusach.
Znam jeszcze jeden, doraźny sposób usuwania złych myśli ze świadomości.
Jest on tak prosty, że przedstawiam go z pewnym zażenowaniem. Otóż gdy tylko
pojawią się w głowie, trzeba zacząć śpiewać albo chociażby nucić jakąś melodię. I ta
technika - jak dwie poprzednie - wykorzystuje taką oto cechę ludzkiego umysłu:
w naszej świadomości może zmieścić się naraz tylko jedna myśl. Kiedy zaczynasz
myśleć o czym innym, to siłą rzeczy wyrzucasz z głowy to, co było tam poprzednio.
Właśnie dlatego można sterować swoim myśleniem, przestawiać je na lepsze tory.
Przecież można się upomnieć Czy wiesz, że możesz się upomnieć o aprobatę
i docenienie, kiedy uważasz, że Ci się należy? Rozumiem, boisz się, że ktoś Cię
zgasi i zamiast ciepłej, życzliwej reakcji zostaniesz potraktowany zimno i pogardliwie.
Rzeczywiście ryzykujesz, ale są możliwości zmniejszenia ryzyka. Jeden ze
sposobów to zacząć od rzeczy, których jesteś absolutnie pewien. Asekurujesz się
w ten sposób, bo zdanie innych może Cię zranić tylko wtedy, gdy sam masz
wątpliwości. Gdyby Ci ktoś powiedział, że masz zielone włosy, pomyślałbyś, że to
wariat, chociaż pewnie na wszelki wypadek zerknąłbyś w lustro. Inny sposób polega
na tym, żeby nie pytać, tylko zwracać się o potwierdzenie. Nie „Czy mi w tym
ładnie?”, tylko „Zobacz, jak mi w tym do twarzy!”. Nie „Smakuje wam?”, tylko
„Ugotowałam dzisiaj dla was pyszną zupę”. Nie „Jak mi poszło?” tylko „Uważam, że
mi poszło świetnie”. Albo jeszcze bardziej wprost: „Proszę mnie pochwalić”. Warto
zainwestować pewien wysiłek w tym kierunku zwłaszcza w kontaktach z ludźmi,
z którymi jesteś na codzień: z rodziną, kolegami z pracy, z dziećmi. Z początku
będziesz się czuć głupio, ale z czasem najpewniej zdołasz ich nauczyć, żeby Cię
chwalili. Spróbuj raz-drugi, może wyniki będą zachęcające. Tylko nie zapominaj
o tym, że ich też trzeba chwalić, jeśli mają się przyzwyczaić do takiego stylu
Waszych wzajemnych stosunków.
Opowiadała mi pewna kobieta, jak latami cierpiała z tego powodu, że jej
mężczyźni - ojciec, mąż i syn - wiecznie krytykowali pieczołowicie przygotowywane
dla nich obiady. Cóż poradzić, właśnie tutaj miała ulokowane ambicje i ich
niezadowolenie stawiało pod znakiem zapytania jej samopoczucie w roli córki, żony
i matki. Miała mnóstwo pracy w domu i zajęć zawodowych, więc tym bardziej
oczekiwała, że docenią jej starania. Doradziłam jej taktykę opisaną przed chwilą
i udało się! Ojciec po raz pierwszy po obiedzie - zamiast z ponurym wyrazem twarzy
odsunąć od siebie talerz - powiedział „dziękuję”, czym wprawił ją w radosne
osłupienie. Mąż zaczął zjawiać się w kuchni, gdzie jadali, z pytaniem: „Co mamy
dzisiaj dobrego na obiad?”. A syn coraz rzadziej mówi „nie lubię” albo „nie będę tego
jadł”.
Pamiętam inny, bardzo wymowny przykład mego przyjaciela z dawnej pracy,
niesłychanie zdolnego i ogromnie pracowitego, ale wiecznie skwaszonego, ponieważ
- jak twierdził - nikt nigdy nie wyrażał się dobrze o tym, co zrobił, i wszyscy traktowali
go jak klasycznego młodszego kolegę. Zbieg okoliczności sprawił, że kilkakrotnie
podczas dyskusji w zespole musiał użyć jako argumentu informacji o swoich
kompetencjach i przypomnieć parę najlepszych rzeczy, jakie wykonał. Inni słuchali
tego z szacunkiem i uwagą i chyba czegoś go to nauczyło, bo zamiast złościć się
w kącie zaczął od czasu do czasu spokojnie przypominać, co potrafi. Po paru
miesiącach uprzytomniłam sobie, że po sfrustrowanym młodszym koledze nie zostało
śladu, a w swoim gronie mamy współpracownika pewnego swoich racji i otoczonego
uznaniem.
Nie puszczaj mimo uszu tego, co mówią inni Pamiętasz, co mówiłam o filtrach,
które lepiej przepuszczają te informacje z zewnątrz, które są zgodne z Twoim
wcześniejszym nastawieniem? Jeśli uważasz, że jesteś nie w porządku, nie taki jak
należy, wówczas wyłapujesz z otoczenia głównie sygnały, które to potwierdzają. Ale
skoro już o tym wiesz, możesz świadomie nastawić się na odbiór tych słabiej
słyszalnych czyli lepszych i nawet je wzmacniać. Byłeś na przyjęciu, część obecnych
potraktowała Cię obojętnie, ale nie-którzy wyraźnie ucieszyli się na Twój widok.
Przypomnij sobie, kto był zadowolony przy poprzedniej podobnej okazji i kiedy
jeszcze miałeś po-czucie, że jesteś mile widziany. Panie niech sumiennie
kolekcjonują przejawy męskiego zainteresowania, do prób nawiązania rozmowy
w pociągu włącznie. Pechowcy niech zrobią rejestr sytuacji, kiedy fortuna
uśmiechnęła się do nich. Musisz uświadomić sobie, co naprawdę mówią i dają Ci do
zrozumienia ludzie na Twój temat.
Po prostu potrzebujesz - jak każdy - aktualnych informacji o sobie, jeśli masz
przestać polegać na tym, co tępo i uporczywie odtwarza się na Twojej starej płycie.
Nie jest łatwo zapytać drugiego człowieka: „Jak ci ze mną jest?” albo „Czy mnie
lubisz? A za co?”. Zdarzają się jednak takie momenty szczerych nocnych rozmów
z przyjacielem czy długiej wspólnej podróży, kiedy można o to zagadnąć. A już na
pewno warto, nawet bez specjalnego pretekstu, dowiadywać się o to od najbliższych
i kochanych. Tylko nie w momentach napięcia czy złości, bo wtedy górę muszą wziąć
pretensje.
Takie „informacje zwrotne” od innych są jedną z najważniejszych technik
zmiany autoportretu stosowanych w grupowej psychoterapii. Jestem pod świeżym
wrażeniem z ostatniego weekendu: spotkaliśmy się z grupą trzeźwych alkoholików
i ich żon z pewnego Klubu Abstynenta, którzy od paru lat przyjaźnią się ze sobą i żyją
- tak to określali - jak w rodzinie. Zaproponowaliśmy im na zakończenie, żeby każdy
wysłuchał od wszystkich członków grupy informacji o dwóch rzeczach, jakie się
w nim podobają, i dwóch, które się nie podobają. Trochę się tego bali, ale później
wszyscy byli uszczęśliwieni. Mówili, że mimo dobrej znajomości i częstych kontaktów
jeszcze nigdy nie dowiedzieli się tyle o sobie i że nie przypuszczali, jak dobrze inni
o nich myślą.
W naturalnych, nieterapeutycznych sytuacjach prawie nigdy nie ma do te-go
okazji. Czasami na obozach harcerskich czy Oazach robi się podsumowanie dnia
z podziękowaniem dla tych, którzy coś dobrego dzisiaj dla mnie zrobili. Niektóre
małżeństwa zachowały z czasów pierwszego zakochania zwyczaj mówienia sobie
o miłości i ważności dla siebie nawzajem. Niekiedy przeglądu wspólnej przeszłości
dokonują osoby sposobiące się do śmierci. Są to wszystko rzadkie, wyjątkowe
sytuacje. Normalnie jesteś skazany na domysły albo przypadkowe strzępki
informacji. Mogę Cię tylko zachęcać: nie zamykaj oczu i uszu. Nawet z tych
strzępków da się złożyć obraz bardziej prawdziwy niż Twoje utrwalone dawno te-mu
przeświadczenie. Ważne jest nie tylko to, co możesz usłyszeć, ale przede wszystkim
inne sygnały - oczy rozjaśnione na Twój widok, oznaki troski i pamięci, żywe
zainteresowanie słuchacza, kiedy mówisz o sobie.
„Wymazywanie” starych nagrań Sposoby, o których dotąd była mowa,
polegały na wprowadzaniu nowych treści w miejsce starych niekorzystnych. Teraz
chcę opowiedzieć o tym, jak można usuwać obciążenia z przeszłości. Tam świeży
zapis nakładał się na dawny, tu idzie o jego wymazanie. Ażeby mogło do tego dojść,
musimy mieć możliwość odreagowania przykrych przeżyć związanych z określonym
zdarzeniem czy serią zdarzeń z przeszłości.
Owo odreagowanie polega na ujawnieniu uczuć, którym dotąd nie pozwalałeś
dojść do głosu. Załóżmy, że kiedy byłeś mały, musiałeś na jakiś czas rozstać się
z matką, ponieważ poszła do szpitala. Nie mogłeś wtedy smucić się, płakać
i protestować, bo dorośli wokół Ciebie - ojciec, babcia, inni krewni - sami byli
zdenerwowani i smutni i starali się jak najszybciej Cię uspokoić. Stłumiłeś więc swoje
bolesne uczucia, które latami tkwiły ukryte w zakamarkach Twojej psychiki,
pozostawiając Cię w poczuciu, że widocznie nie jesteś aż tak ważny, skoro można
Cię niespodziewanie opuścić.
Gdybyś chciał dzisiaj stworzyć sobie okazję do odreagowania skutków
tamtych zdarzeń - a w konsekwencji zmienić to poczucie, które zatruwa Ci życie -
musiałbyś nie tylko opowiadać o tym, pewnie wiele razy, ale też wypłakać cały ból,
jaki wtedy przeżywałeś. Czasami robimy to w samotności, łkając w poduszkę,
czasami oglądając film, w którym los bohaterów jakoś przypomina nasz własny. Ale
najbardziej pomocna w odreagowaniu jest życzliwa obecność innego człowieka, który
jest uważny i skoncentrowany na Tobie, rozumie Cię i nie stara się uspokoić. Trudno
o kogoś takiego, zresztą samemu też niełatwo się zdecydować, bo od maleńkości
konsekwentnie uczono nas powstrzymywania się od płaczu. Kiedy się uderzyłeś albo
spotkała Cię inna przykrość, dorośli na wyprzódki zaczynali Cię uspokajać.
„W jednych rodzinach ów tekst mógł brzmieć tak: ‘No już, no już, nie płacz
(buju, buju). No już, no już, nie płacz, nie płacz’. W innych słyszeliście coś w rodzaju:
‘W porządku, synu, weź się w garść! Nie ma co płakać nic ci z tego nie przyjdzie. Co
się stało, to się nie odstanie. Już, w porządku!’ itd.
Inne wersje, jakie znacie z własnego doświadczenia albo z opowiadań, to
między innymi: ‘Cicho bądź! Przestań płakać albo tak dostaniesz, że na-prawdę
będziesz miał powód do płaczu’; ‘Proszę cię, przestań płakać, bo robisz mamie
przykrość’; ‘Patrz, jaki ładny obrazek! Śliczny, prawda? Lepiej sobie obejrzeć ładny
obrazek niż płakać, prawda?’ W miłych lub szorstkich słowach i tonie zmuszano
każdego z nas, kiedy coś nas zraniło, do hamowania uzdrawiających procesów.
Zwykle pojedyncza wymówka nie wystarczała do powstrzymania następnych prób
pozbycia się cierpienia; ale za każdym razem nieodwołalnie zdarzało się to samo:
kiedy zwracaliśmy się do jakiejś osoby, zaczynaliśmy odreagowywać i uwalniać się
od doznanego bólu, ktoś mówił - najczęściej ten dorosły, u którego szukaliśmy
wsparcia - że powinniśmy stłumić swoje uczucia i nie obnosić się z nimi”. (Harvey
Jackins: W pełni ludzkich możliwości. Teoria Wzajemnego Pomagania. Rational
Island Publishers, Seattle /w druku/, s. 78-79).
Rzadko można usłyszeć: „Wypłacz się, będzie ci lżej”. Raczej wszyscy wokół
nawet w przypadku wielkiego nieszczęścia namawiają, żeby wziąć się w garść, zająć
czym innym, obnosić pogodną twarz. Nawet mówienie o bólu czy cierpieniu jest na
ogół źle widziane. Dobry słuchacz - taki, który nie wyśmieje i nie zbagatelizuje, nie
będzie wtrącać się ze swoimi kłopotami, podsuwać rozwiązań, oceniać ani zmieniać
tematu - zdarza się niezwykle rzadko. A właśnie tego potrzebujemy: nie tylko
wypłakać ale i wypowiedzieć swój smutek, gorycz, lęk. Bowiem mówienie, jeśli
towarzyszą mu emocje, jest również formą odreagowania.
Podobnie śmiech. Oglądając komedie Chaplina nie zdajemy sobie sprawy, że
zaśmiewając się do rozpuku odreagowujemy wstyd, lęk przed ośmieszeniem,
rozmaite obawy i napięcia. Mówimy nawet „nerwowy chichot” o takim śmiechu, który
służy wyrzucaniu z siebie napięcia. A pamiętasz, jak bez końca zarykiwaliście się
z byle czego wieczorami na kolonii albo innym zbiorowym wyjeździe? Wiadomo, że
po takim „seansie śmiechu” człowiek czuje się znacznie lepiej.
Zdarzyło Ci się też na pewno nieraz zetknąć z odreagowaniem złości.
Klasyczny przykład to facet obsztorcowany przez szefa, który po powrocie z pracy
pod dowolnym pretekstem zaczyna wściekać się na domowników. Sam zresztą
wiesz, co się dzieje, kiedy powiedzmy w urzędzie zostałeś potraktowany jak śmieć:
wewnętrzne ciśnienie, żeby wyrzucić z siebie złość jest tak duże, że niecierpliwie
szukasz słuchacza, przed którym mógłbyś ciskać się, wymachiwać rękami,
pokrzykiwać.
Wreszcie drżenie, które jest odreagowaniem lęku. Kiedy się dzieje coś
strasznego - albo chwilę później, gdy zagrożenie mija i już można skupić się na sobie
- czasem drżą nam kolana lub trzęsie się broda, jakbyśmy szczękali zębami. Mamy
tak mocno wbudowany zakaz pozwalania sobie na coś takiego, że zdarza się nam
nie przestrzegać go tylko w sytuacjach rzeczywiście skrajnych: podczas pożaru,
napadu, wypadku. Dlatego ten rodzaj odreagowania można zobaczyć częściej
w grupie terapeutycznej, gdzie każdy rodzaj przeżywania jest dopuszczalny, niż
w życiu. Skoro wiadomo już, na czym polega odreagowanie, chcę jeszcze poradzić
Ci, jak z niego korzystać. Otóż przede wszystkim - nie powstrzymywać, jeśli tylko
warunki na nie pozwalają. Osobiście bardzo bronię swojego prawa do płaczu i tego
samego domagam się dla moich dzieci. Jeżeli trafię w kinie na „wyciskacz łez”,
staram się pójść drugi raz w celach leczniczych. Moi domownicy, przyjaciele,
współpracownicy przyzwyczaili się do tego, że często płaczę. Kiedy ktoś usiłuje
uspokoić którąś z moich płaczących córek, cierpliwie tłumaczę, żeby nie
przeszkadzać, bo jest im to potrzebne. Nie jest stosownym momentem narada
u kierownika ani imieniny cioci, ale sam ze sobą czy z bliskim człowiekiem możesz
pozwolić sobie na łzy, bo one uzdrawiają.
Ten leczący mechanizm odreagowania, powodujący wymazywanie starych
zapisów w Twojej psychice, jest naturalny i odruchowy. Kolejny raz odwołam się do
tego, jak zachowują się małe dzieci, zanim zostaną nauczone po-wstrzymywania
naturalnych reakcji. Płaczą całym ciałem, wrzeszczą wymachując rękami i nogami,
zaśmiewają się do rozpuku, lata im broda, a kiedy już potrafią mówić i spotka je coś
przykrego, są gotowe gadać, gadać i gadać. Zanim nie nauczą się, że to brzydko, nie
wypada i w ogóle bez sensu.
Na szczęście zdolność do odreagowania można odzyskać. Wystarczy dać mu
szansę, czyli zapewnić sobie dobrego słuchacza i bezpieczne warunki (żeby nikt nie
podglądał, nie przerywał itp.), a odreagowanie przyjdzie samo, jeżeli zdecydujesz się
poruszyć jakiś bolesny temat z przeszłości. Może być konkretny, jeśli na przykład
byłeś bity lub upokarzany jako dziecko i zechcesz o tym komuś szczegółowo
opowiedzieć. Może też być ogólny: opowieść o Twoim życiu, dzieciństwie, rodzinie,
o przykrych zdarzeniach, dotkliwych stratach czy porażkach.
Twoja mądra psychika sama wybierze z tego ogólnego tematu takie wątki,
które potrzebujesz odreagować. Gdybyś spróbował, przekonałbyś się, że opowieść
na ten sam temat za każdym razem będzie inna. Dlatego jeśli widzisz, że ktoś bliski
mówi o czymś z przejęciem i zbacza z zapowiedzianego tematu, nie trzeba zwracać
mu uwagi - najpewniej zdrowy instynkt prowadzi go we właściwą stronę. Od siebie
też nie musisz w podobnych sytuacjach wymagać żelaznej logiki, bo kieruje Tobą
logika emocjonalna. Prawie zawsze w grupach, które prowadzę, próbuję uczyć ludzi
odreagowywania obciążeń z przeszłości. Najpierw ustalamy temat, na przykład
„Kiedy byłem dzieckiem...”. Potem proszę ich, żeby usiedli w parach i uzgodnili, kto
z nich będzie mówił pierwszy, a kto drugi. Żeby następnie po-dzielili dostępny czas
na pół - 10-15 minut to już jest wartościowy kawałek czasu - i żeby najpierw jedna
osoba opowiadała, a druga patrzyła na nią i słuchała nie przerywając, nie komentując
i nie radząc (dobrze jest też wziąć mówiącego za rękę). Zaś po upływie pierwszej
części umówionego czasu mają zamienić się rolami.
Zawsze znajdą się jakieś osoby, które protestują, że kwadrans to dla nich za
dużo, a potem dziwią się, że to już koniec. Widzę, jak bardzo brakuje im tego, żeby
wyrzucić z siebie swoją trudną przeszłość jak czasem żywo gestykulują, śmieją się
albo ocierają łzy. I zawsze mówią, że im to przynosi ulgę. Niejednokrotnie długo
w noc rozmawiają ze sobą da-lej, już poza grupą.
Często zdarzało mi się również zalecać coś podobnego parom małżeńskim:
dwa razy w tygodniu po położeniu dzieci spać mieli - każde przez pół godziny -
opowiadać drugiemu historię swego życia rozpoczynając od najwcześniejszych
wspomnień. Liczyłam nie tylko na to, że w świetle przeszłości różne pozornie
nieuzasadnione zachowania i reakcje partnera staną się zrozumiałe. Uważam
również, że jest to okazja do odreagowania uczuć, które - zalegając w psychice od
dawna - utrudniają im wzajemne kontakty.
Pamiętam pacjentkę, której mąż bardzo się złościł, że po zmroku zawsze
prośbą i groźbą zatrzymuje go w domu - widział za tym brak zaufania i podejrzenie
o niewierność. Zrozumiał, że ona się zwyczajnie boi, dopiero kiedy odnaleźliśmy w jej
życiorysie straszną wojenną noc, gdy jako kilkuletnia dziewczynka z młodszym
bratem i babcią, w domu oddalonym od wsi, przez parę godzin w poczuciu pełnej
bezsilności słuchała dobijania się do drzwi jakiegoś mężczyzny.
Umówiłam się z nimi, że on będzie wykorzystywał swoje pół godziny na
mówienie o tym, o czym zechce, zaś ona - zaapelowałam do niego o cierpliwość -
będzie za każdym razem opowiadać tamto zdarzenie tak szczegółowo, jak tylko
zdoła sobie przypomnieć. Potrzeba było pięciu czy sześciu razy, żeby przestała bać
się zostawać sama w domu kiedy jest ciemno. Nawiasem mówiąc, przy okazji
pozbyła się też bezsenności, która dręczyła ją zawsze, ilekroć mąż wyjeżdżał
w delegację, do czego wcześniej się nie przyznawała, bojąc się posądzenia
o zazdrość. Gdybyś chciał skorzystać z tego sposobu, musisz przestrzegać paru
reguł. Przede wszystkim uzgodnij z osobą, którą upatrzyłeś sobie na słuchacza, czy
akurat ma czas i wolną głowę. „Chciałbym Ci opowiedzieć coś o sobie. Masz dla
mnie pół godziny? Chodzi mi tylko o to, żebyś mnie wy-słuchał” - z grubsza tak
mogłoby wyglądać to uzgodnienie. Poza tym trzy-maj się wyznaczonego czasu. Na
końcu podziękuj za wysłuchanie i zaproponuj, że teraz lub w innej umówionej chwili
Ty jesteś gotów zrewanżować się tym samym.
Wiesz, zawsze marzyłam o tym, żeby wydostać się spod władzy duchów
przeszłości i wziąć swoje życie we własne ręce. Okazało się, że wiedza
o odreagowaniu i sposobach przestawiania się na pozytywne myślenie, zwłaszcza
o afirmacjach, umożliwia mi to w coraz większym stopniu. Może Ty też spróbujesz?
Kolejnym krokiem - po zadbaniu o swoje wewnętrzne nastawienia - może być zajęcie
się tym, co jest na zewnątrz, mianowicie środowiskiem, w jakim przebywasz.
Trujące otoczenie Zacznę od historii mojej przyjaciółki Misi, która przez
ostatnie parę lat chodzi do pracy jak na ścięcie. Zawsze się denerwuje, rozmyśla, co
ją tam złego spotka, rozpamiętuje nieprzychylne uwagi koleżanek. Często mam
wrażenie, że po powrocie do domu nie rozstaje się z tamtymi problemami, które
nawet we śnie jakoś ją gnębią. Zresztą kiepsko sypia i w nocy zastanawia się, jak
powinna ustawić się wobec szefowej. Cała sprawa nabrała już niemal rozmiarów
obsesji. Ale na wszelkie moje sugestie, że-by rozejrzała się za inną pracą, Misia
reaguje źle. Jest podobnie bezradna wobec teściów: utrzymuje z nimi regularne
kontakty, mimo że nie są dla niej w żadnym stopniu budujące. Zawsze jest na-rażona
na uszczypliwe uwagi, próby udowodnienia, że wszystkie jej pomysły na życie są bez
sensu, że źle wychowuje dziecko, a jeszcze na dodatek nie umie się ubrać. Co tu
mówić o wizytach - obowiązkowo co tydzień nie-dzielny obiad - kiedy każdy telefon
teściowej wytrąca ją z równowagi na parę godzin. Przy czym takie telefony bywają
prawie codziennie, a czasem kilka razy w ciągu dnia.
Jedyna rada, jaką mam dla Misi i osób jej podobnych, to odciąć się od
trujących wpływów. Najpierw trzeba rozejrzeć się dookoła i sprawdzić: czy ludzie,
z którymi się widuję, pomagają mi myśleć o sobie dobrze, czy wręcz przeciwnie.
Czasami trudno bywa nawet zacząć zastanawiać się nad tym, bo nasze prawdziwe
odczucia przesłania jakiś ogólnie słuszny pogląd, na przykład: jak może mi być źle
u rodziców, przecież dziecku u mamy zawsze musi być dobrze; albo: Nowakowie to
tacy kulturalni ludzie, powinniśmy się z nimi widywać. Nieraz ciężko się przebić przez
tego typu przekonania.
Żeby odróżnić „trujące” otoczenie od „pożywnego”, musisz zadać sobie dwa
pytania. Pierwsze: co w danym miejscu słyszę na swój temat, jakie komunikaty do
mnie docierają? Jeżeli głównie typu „źle postępujesz”, „głupio myślisz”, „brzydko
wyglądasz” oraz pretensje i pouczenia; jeśli spotyka Cię tam głównie brak
zrozumienia i nigdy nikt nie staje po Twojej stronie - zastanów się, czy czasem nie
warto zrezygnować z tych kontaktów albo przynajmniej poważnie je ograniczyć.
Druga ważna kwestia: jak reagujesz na towarzystwo tych ludzi lub tej osoby. Czy na
przykład masz poczucie, że jesteś ciężki czy lekki? Czy często boli Cię wtedy głowa
albo brzuch? Czy ktoś Cię tam uważnie słucha? Czy są jakieś wyraźne oznaki
zadowolenia,
kiedy
się
pojawiasz?
U siebie
zaobserwowałam
pewną
charakterystyczną reakcję: w miejscach, które mi nie służą, mam zwolnione ruchy,
tak jakby było mi trudno podnieść rękę czy nogę. Kiedy się na tym łapię, zaczynam
uważnie przyglądać się całej tej sytuacji i zastanawiać, czy mam tam jeszcze zostać,
czy raczej wyjść.
Szczególnie trudno odciąć się od trujących wpływów szerszego kręgu
rodzinnego: rodziców, teściów, dalszych krewnych. Często widzę, jak zupełnie
dorośli, samodzielni ludzie, którzy mają już własne potomstwo, zachowują się tak,
jakby dali im uprawnienia do wtrącania się i swobodnego wyrażania swoich
niepochlebnych opinii. Jakby istniała cicha umowa, że rodzinie nie można w tym
miejscu powiedzieć „stop, nie życzę sobie te-go”. I zdecydować, że do podtrzymania
więzi rodzinnych wystarczy Boże Narodzenie i Wielkanoc plus może jeszcze imieniny
dziadka. Przeczytałam kiedyś stosy pamiętników, przysłane na konkurs „Moje
małżeństwo i rodzina” i utkwił mi w pamięci jeden z nich. Młoda mężatka pisała, jak
parę razy w tygodniu przychodzi do niej teściowa, zagląda we wszystkie kąty, nawet
do garnków i do szaf, nie szczędząc cierpkich uwag. Muszę powiedzieć, że dla mnie
ta historia zabrzmiała naprawdę przerażająco. W podobnych przypadkach zachęcam
Cię do kierowania się zasadą ujętą w angielskim przysłowiu „Mój dom to moja
twierdza”. Masz możliwość wyboru, możesz tam wpuszczać tylko swoich
sprzymierzeńców. A jeśli zdecydujesz się pozwolić wejść komu innemu, to na
wyraźnie określonych przez Ciebie zasadach. Proszę bardzo, herbata albo kawa, po-
bawić się z dzieckiem ale naprawdę świat się nie zawali, jeżeli powiesz:
„Kuchnia i sypialnia nie jest dla gości” albo „O szóstej mamy coś ważne-go do
zrobienia, więc serdecznie zapraszam do za dziesięć szósta, a potem już musimy
zająć się naszymi sprawami”. I o 17.50 przypomnieć, że taka była umowa.
Boisz się narazić, jeżeli zrobisz coś takiego? Przecież naprawdę nic nie tracisz
- z pewnością chodzi o kogoś, kto i tak niezbyt Cię szanuje (a może zacznie, kiedy
okaże się, że nie może swobodnie chodzić Ci po głowie?). W rzeczywistości grozi Ci
nie to, że stracisz dobrą opinię, tylko złudzenie, że uda Ci się na nią zasłużyć.
Rozmawiając z ludźmi przekonałam się, że najtrudniej ograniczyć kontakty
z własnymi rodzicami. I nie tylko z powodu normy społecznej czy też obyczaju. Do
ponawiania kontaktów, które już tyle razy okazały się trujące, przyciąga nas jak
magnes nadzieja, że uda się otrzymać od nich coś, czego się nie dostało
w dzieciństwie. Może teraz zauważą, docenią, zaczną kochać? Często nie do końca
zdajemy sobie sprawę, że takie dziecinne nadzieje na otrzymanie miłości i uznania
przetrwały do dziś. Tylko że skoro przez tyle lat ich spełnienie się nie powiodło, to
trudno - trzeba rozstać się z iluzjami i zacząć szukać gdzie indziej.
Jak zapewnić sobie wsparcie?
W tej sprawie masz zapewne bardzo słabą wyobraźnię, ponieważ - jak
przypuszczam - rzadko kiedy ktoś Cię rozumnie wspierał. Teoretycznie wiemy, że od
tego mamy przyjaciół, ukochanych czy rodziców, żeby byli gotowi pomóc,
podbudować, dodać otuchy. W praktyce bywa z tym bardzo różnie. Zawsze
zazdrościłam ludziom, których najbliżsi poczuwali się do towarzyszenia im
w trudnych sytuacjach: chodzili z nimi do dentysty, tkwili na korytarzu podczas
egzaminów - im trudniejszy moment, tym większą otaczali troską i życzliwością.
Niestety, w moim otoczeniu częściej spotykam wyznawców zasady „każdy
powinien radzić sobie sam”. Jeżeli dorastałeś w takim przekonaniu, to nic dziwnego,
że kiedy dzisiaj masz kłopoty albo chandrę, wstyd Ci nie tylko poprosić o pomoc
(choćby „pobądź trochę ze mną, bo jest mi smutno”), ale nawet przyznać się, że coś
Cię gnębi. To pierwsza bariera utrudniająca otrzymanie wsparcia. Zapominasz o tym,
że wszyscy - nawet najwspanialsze okazy doskonałego zdrowia psychicznego - mają
swoje „dołki”, załamania, momenty bezradności i beznadziejności. Drugą barierą jest
przeświadczenie, że nie jesteś tego wart i nic Ci się nie należy. To oczywisty
nonsens: wsparcie należy Ci się po prostu dlatego, że go potrzebujesz - i nie
wymaga to żadnych dodatkowych uzasadnień.
Wreszcie trzecia bariera - poczucie, że wokół Ciebie nie ma nikogo, kto byłby
gotów zainteresować się Twoim samopoczuciem, poświęcić Ci trochę czasu, kto Cię
naprawdę lubi czy kocha. Że nie ma żadnego grona ludzi, w którym Ty autentyczny,
ze swoimi kłopotami i problemami mógłbyś znaleźć dla siebie miejsce. Słyszałam to
dziesiątki razy i tyleż razy zachęcałam do rozpoczęcia poszukiwań i prób.
I przekonałam się, że kiedy człowiek jest gotów przyznać się przed sobą, że
potrzebuje innych ludzi, i zacz-nie się rozglądać - inni wyczuwają to i zbliżają się do
niego. Więc jeśli potrzebujesz dobrych, dowartościowujących kontaktów, a masz ich
mało albo nie masz wcale, to najpierw zrób przegląd swoich starych oraz obecnych
znajomości i przyjaźni, żeby sprawdzić, czy nie warto nie-których z nich odnowić albo
wzmocnić. Miła koleżanka szkolna ma dwójkę małych dzieci i nie chcesz sprawiać jej
dodatkowych kłopotów? Ależ nie-wykluczone, że ona marzy, żeby ktoś wpadł do niej
pogadać. U kuzyna, którego lubisz, nie byłeś już trzy lata i czujesz się nie
w porządku? Całkiem możliwe, że jemu też jest przykro, że się nie widujecie. Chętnie
zaprosiłbyś na imieniny parę osób z pracy, ale nie ma takiego zwyczaju. To dlaczego
Ty nie miałbyś go wprowadzić?
Rozejrzyj się, popróbuj, włóż w to trochę wysiłku. Nastaw się, że nie wszystkie
próby pójdą Ci równie dobrze, pewnie się zdarzy parę niewypałów. Cała sztuka
polega na stworzeniu sobie możliwości wyboru, bo przecież widać, kogo Twoja
obecność cieszy, a komu ciąży. Tylko pamiętaj, że inni też mogą mieć kompleksy,
więc musisz zdobyć się na trochę inicjatywy: zapytać, czy możesz wpaść,
zaproponować kawę u siebie, zaprosić na spacer.
Jest tutaj jeszcze jedna ważna rzecz: nie tylko nie rób drugiemu, co Tobie
niemiło, ale i odwrotnie - rób to, co byłoby miłe dla Ciebie. Chcesz, żeby ktoś był
z Tobą szczery i otwarty, więc pierwszy zdobądź się na szczerość. Chcesz, żeby Cię
wysłuchał, więc zacznij od uważnego słuchania. Chcesz usłyszeć coś życzliwego
o sobie, więc sam raz i drugi powiedz coś miłego. Może efekty nie będą
natychmiastowe, ale wkrótce przekonasz się, że to skutkuje.
Zadbaj o swoich bliskich, a oni zadbają o ciebie Czasami trudno w to
uwierzyć, zwłaszcza jeżeli tkwisz w małżeństwie, gdzie uczucie wygląda na mocno
już wystygłe albo też toczy się nieustająca wojna; jeśli z rodziną czujesz się obco;
jeżeli Twoje dzieci są z Tobą w ostrym konflikcie. Wiem to na pewno: poza
nielicznymi wyjątkami dowartościowanie bliskich osób zmienia sytuację na lepsze.
Chcę Ci za-proponować parę - zresztą dość oczywistych - sposobów jak to robić.
Z jednym zastrzeżeniem: żadnego fałszu, bo wtedy najbardziej finezyjne metody nie
skutkują.
Nawet w bardzo wrogich układach są lepsze momenty, kiedy ciepło myślisz
o drugiej osobie, czujesz, jak ważna jest dla Ciebie, coś Ci się szczególnie spodobało
albo Cię ujęło. Nie chodzi o manipulację, tylko o ujawnianie pozytywnych rzeczy,
które przychodzą Ci do głowy, a które dotąd miałeś w zwyczaju zachowywać dla
siebie.
Muszę się tu pochwalić najmniej pracochłonnym sukcesem, jaki odniosłam
w poradni rodzinnej. Przyszła do mnie pani po pięćdziesiątce, o dość przeciętnej
powierzchowności i pokaźnej tuszy. Skarżyła się, że mąż zaczął znikać z domu,
prawie z nią nie rozmawia, burczą tylko na siebie i obrzucają się pretensjami.
Doradziłam jej, żeby go czasem pochwaliła, powiedziała coś miłego, zatroszczyła się
trochę o niego (z zastrzeżeniem jak wyżej). Pani zniknęła i pojawiła się znowu po pół
roku, tym razem w sprawie konfliktów z dorosłą córką zresztą niezbyt głębokich. Przy
okazji opowiedziała mi o czymś, co zakrawało niemal na cud: zastosowała się do
moich wskazań i mąż zupełnie się odmienił. Znów przesiaduje w domu, jest grzeczny
i miły, powtarza, że ją kocha, i... nosi na rękach. Może zechcesz skorzystać
z podobnych sposobów dowartościowania swoich bliskich. Przede wszystkim mów
im rzeczy dobre i miłe, kiedy tylko przyjdą Ci na myśl. Najpierw będą może nieufni,
może pomyślą, że coś chcesz za to uzyskać albo zatuszować jakieś swoje
przewinienie (żonom w pierwszej kolejności przychodzi do głowy, że skoro mąż jest
taki podejrzanie miły i prawi komplementy, to pewnie wykonał skok w bok). Ale po
pewnym czasie zobaczysz, jacy są uszczęśliwieni.
Drugim ważnym sposobem dowartościowania są ciepłe gesty. Każdy człowiek
potrzebuje - wiesz o tym dobrze, kiedy chodzi o Ciebie, a przecież oni mają podobne
potrzeby - pogłaskania, przytulenia czy choćby przyjaznego poklepania albo wzięcia
za łokieć. Boisz się tak bez okazji? Nie wiesz, jak się przełamać? Możesz jemu czy
jej oprzeć głowę na ramieniu przy wspólnym oglądaniu telewizji albo usiąść ramię
w ramię jadąc gdzieś autobusem. Pomalutku, bezpiecznie.
Dobrze jest również trochę zadbać o najbliższych. Przygotować albo ku-pić
coś, co szczególnie lubią. Moja starsza córka za najwyższy dowód miłości uważa to,
że czasami przynoszę jej polskie „Bravo” albo inne czasopismo z rockowymi
zespołami. Warto zapewnić czasami odrobinę komfortu: podać gorącą herbatę, kiedy
wróci zziębnięty, chociaż mógłby obsłużyć się sam; zaproponować półgodzinną
drzemkę, kiedy ona wygląda na zmęczoną; jeśli ma smutną minę, zapytać, czy
czegoś nie potrzebuje. Myślę, że bardzo ważne jest także okazywanie autentycznego
zainteresowania i uwagi. Banalne „jak tam dzisiaj?” czy „jak ci poszło?” połączone
z uważnym spojrzeniem i gotowością wysłuchania odpowiedzi może być bardzo
przekonywającym sygnałem. Tak samo powiedzenie, że widzisz, w jakim nastroju
jest druga strona „Chyba cię zmartwiło to, co powiedziałem”, „Widzę, że jesteś dzisiaj
bardzo zdenerwowana”, „To miło, że masz taki dobry humor”.
Zdaję sobie sprawę, jak trudno jest zrealizować każdą z tych sugestii.
Zwłaszcza jeżeli nie masz żadnego treningu czy nawyku w tej dziedzinie:
nie jesteś zbyt wylewny ani „dotykalski”, mało się orientujesz w potrzebach
i upodobaniach swoich bliskich, boisz się, że odrzucą Twoją troskę i zainteresowanie.
Niemniej moim zdaniem warto zacząć, bo często nawet drobna zmiana wystarczy,
żeby uruchomić proces „ocieplania” całego układu. Inaczej mówiąc, jest spora
szansa, że jeśli zrobisz pierwszy krok czy raczej parę kroków, żeby dowartościować
najbliższych, to po pewnym czasie oni zaczną odpowiadać tym samym.
Co to znaczy „kochać siebie”?
Wszystko, o czym mówiłam w tym rozdziale zmierzało do jednego celu: że-byś
się zapoznał z paroma sposobami zmiany własnej samooceny na lepszą. Żeby
poprawiło się Twoje nastawienie do siebie samego czyli żebyś bar-dziej siebie polubił
czy nawet pokochał.
Cytowana tu niedawno Sondra Ray pisze, iż ludzie często tak źle o sobie
myślą, że nawet nie rozumieją, na czym ma polegać taka miłość do samego siebie.
I proponuje swoje rozumienie:
Kochać siebie to chwalić siebie i werbalnie wyrażać dla siebie uznanie.
Kochać siebie to akceptować wszystkie swoje działania.
Kochać siebie to mieć zaufanie do swoich możliwości.
Kochać siebie to sprawiać sobie przyjemność bez poczucia winy.
Kochać siebie to kochać swoje ciało i zachwycać się swoim pięknem. Kochać
siebie to dawać sobie to, czego pragniesz z poczuciem, że na to zasługujesz.
Kochać siebie to pozwalać sobie na wygrywanie. Kochać siebie to dopuszczać
do siebie innych zamiast godzić się na samotność.
Kochać siebie to kierować się własną intuicją.
Kochać siebie to odpowiedzialnie tworzyć swoje własne zasady.
Kochać siebie to dostrzegać własną doskonałość.
Kochać siebie to sobie przypisywać zasługi za to, co się zrobiło.
Kochać siebie to otaczać się pięknem.
Kochać siebie to pozwolić sobie na zamożność zamiast żyć w biedzie.
Kochać siebie to otoczyć się mnóstwem przyjaciół.
Kochać siebie to nagradzać się i nigdy się nie karcić.
Kochać siebie to mieć do siebie zaufanie.
Kochać siebie to karmić się dobrym pożywieniem i dobrymi myślami.
Kochać siebie to otaczać się ludźmi, których obecność ci służy.
Kochać siebie to czerpać radość z aktywności seksualnej.
Kochać siebie to często dawać sobie robić masaż.
Kochać siebie to uważać siebie za równego innym.
Kochać siebie to wybaczać sobie.
Kochać siebie to pozwalać na czułość.
Kochać siebie to być dla siebie autorytetem zamiast cedować to na kogo
innego.
Kochać siebie to rozwijać swoje twórcze impulsy.
Kochać siebie to cały czas dobrze się bawić.
Kochać siebie to przemawiać do siebie naprawdę łagodnie i czule.
Kochać siebie to stać się własnym, akceptującym rodzicem wewnętrznym.
Gdybyś do tego momentu jeszcze nie wiedział jak zabrać się do kochania siebie
samego, masz tu prawdziwą kopalnię pomysłów.
Może być inaczej Niewątpliwie byłoby lepiej, gdyby świat był inaczej
urządzony: gdybyś był otoczony wyłącznie życzliwymi ludźmi, pomocnymi
i wspierającymi, pełnymi uznania dla Twoich zalet i uroków, ale też wyrozumienia dla
słabości i felerów. Pomyślałam, że na koniec mogłabym Cię zachęcić do tego, żebyś
nie czekał, aż tak będzie, tylko zabrał się do zmieniania świata - zaczął traktować
innych tak, jak sam chciałbyś być traktowany. Możesz zacząć od siebie i swoich
najbliższych, swojego miejsca pracy czy nauki. Że nic Ci nie wyjdzie w pojedynkę?
Dookoła masz pełno sojuszników, chociaż zapewne oni sami jeszcze o tym nie
wiedzą. Kto może być Twoim sprzymierzeńcem? Każdy. Przecież wszyscy -
podobnie jak Ty - marzą o tym, żeby przestać się chować i odgradzać od innych,
żeby spotykać się z akceptacją i miłością. Tylko że ktoś musi zacząć i nie ma
żadnego powodu, żebyś to nie był Ty.
Jak już mówiłam, próbuję coś robić na tym polu od kilkunastu lat i mam
poczucie, że moje starania nie idą na marne. Wiem też, że jestem jedną z wielu
osób, które działają w tym samym kierunku: lecząc ludzi, wychowując dzieci, tworząc
sztukę, wykonując inne zawody - robią to wszystko w taki sposób, że każdy, kto się
z nimi styka, czuje się potem lepszy i lepiej traktuje siebie i innych. Krąg się
poszerza, bo ktoś, kto bar-dziej kocha siebie, jest też bardziej zdolny do obdarzania
miłością innych.
Na koniec chcę Ci opowiedzieć bajkę, którą słyszałam po raz pierwszy ponad
20 lat temu. Nie wiem, kto jest jej autorem i skąd pochodzi, ale mam nadzieję, że -
jak wszystkie bajki - jest wspólnym dobrem, z którego wolno swobodnie korzystać.
Wahałam się trochę, czy umieścić ją tutaj, bo dotychczas opowiadałam ją tylko
ludziom zaprzyjaźnionym i bliskim, a Ciebie przecież nie znam. Ale przypomniałam
sobie, że to nieładnie być skąpym i postanowiłam podzielić się z Tobą.
Bajka o ciepłym i puchatym W pewnym mieście wszyscy byli zdrowi
i szczęśliwi. Każdy z jego mieszkańców, kiedy się urodził, dostawał woreczek
z Ciepłym i Puchatym, które miało to do siebie, że im więcej rozdawało się go innym,
tym więcej przybywało. Dlatego wszyscy swobodnie obdarowywali się nawzajem
Ciepłym i Puchatym wiedząc, że nigdy go nie zabraknie. Matki dawały Ciepłe
i Puchate dzieciom, kiedy wracały do domu; żony i mężowie wręczali je sobie na
powitanie, po powrocie z pracy, przed snem; nauczyciele rozdawali w szkole,
sąsiedzi na ulicy i w sklepie, znajomi przy każdym spotkaniu; nawet groźny szef
w pracy nierzadko sięgał do swojego woreczka z Ciepłym i Puchatym. Jak już
mówiłam, nikt tam nie chorował i nie umierał, a szczęście i radość mieszkały we
wszystkich rodzinach.
Pewnego dnia do miasta sprowadziła się zła czarownica, która żyła ze
sprzedawania ludziom leków i zaklęć przeciw różnym chorobom i nieszczęściom.
Szybko zrozumiała, że nic tu nie zarobi, więc postanowiła działać. Poszła do jednej
młodej kobiety i w najgłębszej tajemnicy powiedziała jej, żeby nie szafowała zbytnio
swoim Ciepłym i Puchatym, bo się skończy, i żeby uprzedziła o tym swoich bliskich.
Kobieta schowała swój woreczek głęboko na dno szafy i do tego samego namówiła
męża i dzieci. Stopniowo wiadomość rozeszła się po całym mieście, ludzie
poukrywali Ciepłe i Puchate, gdzie kto mógł. Wkrótce zaczęły się tam szerzyć
choroby i nieszczęścia, coraz więcej ludzi zaczęło umierać.
Czarownica z początku cieszyła się bardzo: drzwi jej domu na dalekim
przedmieściu nie zamykały się. Lecz wkrótce wyszło na jaw, że jej specyfiki nie
pomagają i ludzie przychodzili, coraz rzadziej. Zaczęła więc sprzedawać Zimne
i Kolczaste, co trochę pomagało, bo przecież był to - wprawdzie nie najlepszy - ale
zawsze jakiś kontakt. Już nie umierali tak szybko, jednak ich życie toczyło się wśród
chorób i nieszczęść. I byłoby tak może do dziś, gdyby do miasta nie przyjechała
pewna kobieta, która nie znała argumentów czarownicy. Zgodnie ze swoimi
zwyczajami zaczęła całymi garściami obdzielać Ciepłym i Puchatym dzieci
i sąsiadów. Z początku ludzie dziwili się i nawet nie bardzo chcieli przyjmować - bali
się, że będą musieli oddać. Ale kto by tam upilnował dzieci! Brały, cieszyły się
i kiedyś jedno z drugim powyciągały ze schowków swoje woreczki i znów jak dawniej
zaczęły rozdawać.
Jeszcze nie wiemy, czym się skończy ta bajka. Jak będzie dalej, zależy od
Ciebie.
Post scriptum Od Agnieszki i Lucyny, dwóch uroczych dziewczyn i świetnych
terapeutek dowiedziałam się, co Albert Einstein uważał za największe odkrycie
swego życia. Mylisz się, jeśli sądzisz pochopnie, że teorię względności. Otóż pewien
dziennikarz zapytał o to wielkiego uczonego pod koniec jego życia i usłyszał od
Einsteina: najważniejsze, co odkryłem, to że Wszechświat jest łaskawy Autorka,
Anna Dodziuk, od blisko 20 lat zajmuje się poradnictwem, treningiem
psychologicznym, psychoterapią oraz uczeniem pomocy psychologicznej. Pracuje
w Instytucie Psychologii Zdrowia i Trzeźwości w Warszawie, głównie z grupami
trzeźwych
alkoholików
i członków
ich
rodzin.
Po-przednio
w Poradni
Przedmałżeńskiej i Rodzinnej Towarzystwa Planowania Rodziny zajmowała się
indywidualnym poradnictwem i psychoterapią dla par.
Ukończyła studia etnograficzne. Ma 45 lat, wychowuje dwie córki.