Dziennik Pokladowy 2005


DZIENNIK POKŁADOWY, ROK 2005

Sobota, 01.01.2005

NOWY ROK

Moja znajoma wierzy w gusła. Szczególnie mocno w numerologię. Kupuje podręczniki, czyta, uczy się, wróży sobie z liczb.

Odradzałem, ostrzegałem, próbowałem wyśmiewać, że przecież osoba racjonalne nie może wierzyc w takie pierdoły... A ona nic.

Nie pomaga. Przeciwnie - wciąga.

Ostatnio widziałem na jej palcu pierścień Atlantów. A więc jest coraz gorzej.

Zadzwoniła z ostrzeżeniem, że rok 2005 będzie dla mnie bardzo zły i żebym uważał. Bo z moim znakiem zodiaku, z moim

horoskopem, z moją datą urodzenia, z moim wiekiem, z numerem rejestracyjnym mojego samochodu... z tym wszystkim razem

wziętym, po dodaniu liczby 2005 wiąże sie totalna rozpierducha - słowem: siedem nieszczęść.

Na to ja jej mówię tak:

Wierzysz w numerki, prawda?

A siódemka jest szczęśliwa, prawda?

A jak dodasz 2+0+0+5 to wychodzi 7, prawda?

No tak, tak, wychodzi - odpowiada ona - ale nie dla ciebie, Wojtek.

Jak to nie dla mnie? A te dwa zera w środku to co? WC, prawda? Kiedyś dwoma zerami oznaczali kible na dworcach.

Niedziela, 02.01.2005

COŚ SIĘ KOŃCZY, COŚ ZACZYNA

To był dla mnie bardzo dobry rok.

Posłuchajcie...

Na początku szły jeszcze w Polsacie odcinki "Z kamerą wśród ludzi" i miały bardzo wysoką oglądalność - trzecie miejsce w

kraju na równi z "Rozmowami w Toku". Reszta polsatowskiego towarzystwa daleko w tyle i to się też liczy.

Wprawdzie ostatecznie to mnie zdjęli z anteny (nie znam przyczyn), ale stacja jest prywatna, a właścicielowi wolno kreować

wizerunek swojej anteny jak chce - jego pieniądze, więc nie mam żalu. Raczej jestem wdzięczny za tę szansę.

W marcu pojechałem do Izraela kręcić pierwszy w moim życiu program podróżniczy - też dla Polsatu. I choć ostatecznie ten

projekt nie zaistniał na antenie, to przekonałem się, że potrafiłbym bez obaw podjąć się takiego zadania, że biorę kamerę,

jadę na drugi koniec globusa i robię o tym cykliczny program. Dobry program; z pasją. Nie jakąś chałturę, podobną do tych,

które czasami pojawiają się w polskich telewizjach. Nie pospolitą bryndzę wyciśniętą z przewodnika, który można kupić w

księgarni, ale coś wartościowego, coś nowego, odkrywczego.

Program nie zaistniał, a jednak pozostawił ślady. Głównie w branży - w naszej ekipie. Różni ludzie, nastawieni do mnie

sceptycznie, a czasami po prostu niechętnie, pozmieniali zdanie.

Program nie zaistniał. Projekt nie zaowocował. Można to krótko skwitować jako fiasko.

Ja jednak jakoś czuję, że owoce jeszcze się pojawią.

Posialiśmy i nie wzeszło?

Bo może myśleliśmy, że siejemy jare, a to była ozimina; albo jeszcze coś innego.

Potem wyjechałem na kilka miesięcy do Ameryki Środkowej.

Po powrocie okazało się, że moja książka "Gringo wśród dzikich plemion" otrzymała nagrodę literacką im. Arkadego Fiedlera dla

najlepszej książki podróżniczej roku.

Wtedy obudził się EMPiK.

Książka wprawdzie była już na rynku księgarskim od prawie roku, ale EMPiK jej twardo nie chciał. Nikt mi tego prosto w twarz

nie mówił, ale dyskretnie na ucho szptali,że Cejrowski się nie wszystkim podoba. Politycznie.

Nagroda spowodowała przełom - wciąż z oporami, ale jednak książka trafiła do największej sieci księgarskiej w kraju i zaczęła

tej sieci przynosić niezłe dochody.

Postanowiliśmy iść za ciosem. Pod koniec roku EMPiK dostał od nas na wyłączność pierwszą na świecie książkę pachnącą

opisywanym tematem. Sprzedaje się nieżle i coraz lepiej.

Przy następnej książce nie będzie już ani słowa o tym, ze Cejrowski się nie wszystkim podoba.

A propos następnej książki:

To był bardzo dobry rok! Mniej więcej w połowie znalazłem sprawnego wydawcę na "Rio Anaconda" - Poznański ZYSK i S-ka we

współpracy z Poznaj Świat.

Dogadaliśmy się na dużą akcję promocyjną, wielką premierę w całym kraju...

A potem siadłem z Łukaszem Ciepłowskim przy komputerze i zrobiliśmy do tej książki fantastyczną okładkę.

To był dobry rok. Twórczy.

Był dobry także dlatego, ze zawierał pewną niespodziankę. Najprawdziwszą, bo się jej nie spodziewałem, nie planowałem, nie

myślałem...

Otwieram kopertę a tu elegancki list z Londynu.

Królewskie Towarzystwo Geograficzne zawiadamia, że zostałem rekomendowany, a potem, na specjalnym Zebraniu, zaakceptowany

przez pozostałych członków Towarzystwa jako Fellow, czyli Członek Zwyczajny.

Z nadesłanych mi dokumentów, Statutu etc. , dowiaduję się, że do towarzystwa nei można się zapisać - tam mogą cię jedynie

zaprosić, a dotychczas zaprosili jedynie trzech Polaków: sir Edmunda Strzeleckiego, Jacka Pałkiewicza i mnie.

Moja mama spuchła z dumy i wezwała mnie bym natychmiast do niej przyjechał wbić kolejny gwoździk w ścianę.

- A na co ten gwożdzik? - pytam.

- Na twój Certyfikat przynależności do Towarzystwa. Będzie wisiał u mnie! Żebyś mi synku nie pękł od pychy.

Nie pękam. Nawet się tym Certyfikatem nie nacieszyłem...

To był bardzo dobry rok.

Miałem dużo pracy.

Kilka bogatych firm zaprosiło mnie do poprowadzenia konferencji lub zamknietych imprez integracyjnych. I wystąpił efekt kuli

śnieżnej - każdy występ rodzi jakies następne zlecenie. A ponieważ takie firmy płacą po kilka naście tysięcy za jeden występ

wreszcie, po raz pierwszy od 20 lat, nie musze się kłopotać za co zorganizuję kolejną wyprawę. (A będzie kosztowna! Musi być

- tam, gdzie chcę dotrzeć, tanio się nie da. Ale o tym innym razem.)

Bardzo dobry rok, także w radiu.

Siłę radia czułem najbardziej w czasie targów książki w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu oraz tych trzech sobót, które

spędziłem w sklepach Auchan w Zielonej Górze, Legnicy i Wałbrzychu.

Ludzie podchodzili po autograf i co drugi wspominał, że słucha moich audycji.

Ludzie nie tylko słuchają, ale ZAPAMIĘTUJĄ o czym opowiadam. A potem cytują mi ulubione fragmenty, anegdoty...

Dla czegoś takiego warto pracować.

No więc radiowo to był bardzo dobry rok, chociaż zakończył się zerwaniem ("nieprzedłużeniem") wszystkich umów na emisję

audycji "Na drugim końcu globusa". Tak, tak - po pięciu latach istnienia ta audycja nie będzie miała kontynuacji. No chyba,

że się ostanie w Jedynce, ale co do tego na razie nie mam wieści. (Umowę z Jedynką podpisaliśmy "na próbę" i wygasła

samoistnie 31 grudnia 2004, a czy zostanie przedłużona zależy...? Chyba głównie od pojemności anteny).

A inne powody?

W sieci radia PLUS wycofał się sponsor, natomiast poszczególne rozgłośnie samodzielnie są zbyt słabe finansowo, by tę audycję

utrzymać.

Z kolei w Radiu Koszalin jeden z decydentów stwierdził, że "Cejrowski jest manieryczny". To oczywiście może być pretekst lub

plotka, bo oficjalnie nikt do mnie wcześniej nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń, nikt mnie nie przywoływał do porządku, nikt nie

prosił, żebym może w kolejnym odcinku był mniej manieryczny... Przeciwnie - zawsze chwalili, że audycja robiona z pasją, że

się wyróżnia, że nieszablonowa... Znaczy manieryczna, tak?

(Byc może Pan decydent, który jest sympatykiem Unii Wolności, po prostu i zwyczajnie nie lubi mojej osoby i ŻADNA moja

maniera by mu nie odpowiadała, a brak maniery skwitowałby stwierdzeniem, że "prowadzącemu brak wyrazistości.)

Mimo tego to BYŁ dobry rok.

Mam przeczucie, ze Pan Bóg odbierając mi audycję radiową szykuje na coś miejsce. Mam mieć więcej czasu. mam gdzie indziej

skierować siły. Być może "Na drugim końcu globusa" trafi jednak na antenę Jedynki na stałe. I wówczas i tak trzebaby tę

audycje usunąc z innych, drobniejszych anten.

Poza tym tuż przed Sylwestrem dostałem propozycję prowadzenia sobotnich wydań "Zimy z radiową Jedynką" (to jest takie "Lato z

radiem" zimą). Może na to mam mieć czas?

A może mam mieć więcej czasu na pisanie???

Przed Sylwestrem dzwonił też Newsweek i pytał, czy mógłbym im dostarczać moje teksty regularnie, a nie tak, jak do tej pory -

dorywczo? Mógłbym! Tym bardziej, że kiedy nie będę robił tylu "Globusów" do radia, znajdę więcej czasu na roboty literackie.

(To BYŁ dobry rok - debiutowałem w Newsweeku!)

***

Pan Bóg robi na coś miejsce. Przędzie nowe wątki...

Co to będzie?

Kolejny dobry rok - w to wierzę.

Kolejny dobry rok. Dobry, bo Mu wierzę.

Znaki są takie proste:

Tyle rzeczy się pozaczynało bez mojego udziału.

Tyle drzwi pootwierało, do których wcale nie pukałem.

Tyle innych zatrzasnęło, a ja nie czuję z tego powodu żalu.

Pojawiło się sporo pustej przestrzeni w życiu.

Tu się zaraz coś wleje, coś tu wbiegnie galopem...

Człowiek zwykle boi się takiej pustki. Pyta przestraszony: A co tu ma wbiec? Czy mnie nie stratuje?

Co się może wlać? Czy mnie nie zatopi?

Ludzie się lękają pustki. I oczekują z niepokojem na nieszczęście.

Ja się nie boję! I Ty się nie bój!

Zło niszczy dobro, tak?

A więc najpierw musi zaistnieć dobro.

Zanim przyjdą nieszczęścia, musi pojawić się jakieś dobro do zniszczenia, tak?

Kiedy więc w Twoim życiu robi się pusto; kiedy na coś czekasz; kiedy Bóg robi miejsce; kiedy usuwa nieopotrzebne elementy...

Kiedy stoisz przed taką pustką nie lękaj się - ona sie może zapełnić jedynie dobrem.

Bóg jest Stwórcą - szatan jedynie destruktorem.

Destruktorem, który nie ma mocy zapełnienie pustki w twoim życiu - on potrafi jedynie popsuć dobro (i tylko wtedy, gdy

zostanie zaproszony, albo przynajmniej dopuszczony).

Kiedy więc stoisz wobec pustej przestrzeni w twoim życiu. Kiedy przeczuwasz, że zaraz coś ważnego nastąpi, że coś wbiegnie

galopem, coś się w tę pustkę wleje...

Nie lekaj się! Nie lękaj, że może cię stratować lub zatopić - nie może.

W puste miejsca wchodzi zawsze tylko dobro.

To będzie dobry rok!

To galopuje dobro

Wtorek, 04.01.2005

PROŚBA DO WSZYSTKICH

Ach wkurza mnie to, wkurza, wkurza... !!!

Już mnie tak wkurza od kilku miesięcy !!!!!

Co mnie wkurza???

Pierwszy rozdział "Rio Anaconda".

Coś w nim skrzypi, coś nie gra, coś nie styka.

Każdy element jest dobry, niektóre nawet świetne, ale, cholery jedne, nie chcą ze sobą współpracować - jeden akapit zagłusza

drugi.

Każdy z nich - osobno - jest bez zarzutu, ale nie stanowią całości. Nie chcą się zcharmonizować.

W takich sytuacjach, człowiek odkłada temat i zajmuje się czymś innym. Np. pisze sobie resztę książki, potem tę resztę

redaguje, potem ją uzbraja w zdjęcia, potem podpisuje kontrakt z wydawcą, potem robi okładke do ksiązki...

I WRESZCIE NADCHODZI TAKI MOMENT, KIEDY JUŻ SIĘ NIE DA ODKŁADAĆ PIERWSZEGO ROZDZIAŁU DO DALSZEGO POLEŻENIA.

Mógłbym to wydać tak, jak jest - bo jest nieżle. Ale przecież początek książki jest najważniejszy - obcy ludzie, często

przypadkowi, którzy nie znają WC, albo nawet go nie lubią, będą od tego fragmentu zaczynac czytanie.

POCZĄTEK jest więc kluczowy. To on decyduje o sprzedaży w równym stopniu co okładka i nazwisko autora.

Coś w tym POCZĄTKU skrzypi i mi nie pasuje.

Wy pewnie byście tego nawet nie zauważyli, ale ja WIEM, że skrzypi.

Dałem to do poczytania recenzentom. Wiekszość nie zauważyła skrzypienia. Ale jeden zauważył i nawet wypunktował gdzie

skrzypi!

POCZĄTEK jest najważniejszy i rzutuje na całą książkę. POCZĄTEK musi wciągać jak wiry wodne.

Taki POCZĄTEK napisałem do "Gringo wśród dzikich plemion".

I taki sam chcę napisać do "Rio Anaconda".

Dlatego mam prośbę:

Niech każdy z Was - Przyjaciele, Wrogowie i Przypadkowi Przechodnie - wypowie jedną prośbę do Ducha Świętego, o dobre

natchnienie.

Nieistotne - wierzysz w Ducha, czy nie. Nieistotne!

Proszę Cię o jedno wyszeptane słowo, o jedną krótką myśl skierowaną w mojej sprawie do Ducha w którego ja wierzę.

To wystarczy.

I jutro napiszę to tak, jak On będzie chciał.

Jutro albo przestanie skrzypieć, albo to pozostawię skrzypiące, choć mnie się to skrzypienie nie bardzo podoba.

Proszę o jedno słowo, o jedną cichą myśl.

Sobota, 08.01.2005

NATCHNIENIE

Dziękuję!

Natchnienie przyszło wczoraj.

Właściwie nawet nie natchnienie... Po prostu otworzyłem komputer, a tam leżała któraś z poprzednich, nieudanych wersji

początku "Rio Anaconda".

Ponieważ natknąłem się na nią zaraz po tym, gdy poprosiłem Was o wsparcie, zacząłem czytać.

Czytam, czytam, czytam...

Coś tu skrzypi... ale mało.

Acha..., a jakbym tak przestawił te dwa fragmenty...?

A jakbym tu wstawił ten kawałek z najnowszej wersji...?

Acha... Dobrze!

Eee, ale wtedy to mi nie klei z tym, co będize dalej.

***

Cała operacja trwała dwadzieścia minut.

I znowu utknąłem.

Nadal skrzypiało w tym tekście od naprężeń - Autor nie potrafił się zdecydować, czy chce na pierwszych stronach książki

występować jeszcze jako "pewien biały człowiek" czy od razu jako "ja".

A potem, Autor dopisał JEDNO zdanie, które naoliwiło cały system.

Konsekwencją tego JEDNEGO zdania było dopisanie dodatkowych TRZECH zdań na końcu pierwszego rozdziału i już.

Teraz nie skrzypi, za co Wam serdecznie dziękuję.

[Szczególnie tym, którzy "w żadnego Ducha nie wierzą, a już napewno w Świętego, ale skoro pan, panie Wojtku, prosi, to mogę

dla pana zrobić te czary-mary i szepnąć słówko do Niego, choć go wcale nie ma :)".]

Dziękuję.

PS

Jutro odbitki tego pierwszego rozdziału "Rio Anaconda" idą do 5 wybranych przeze mnie recenzentów.

Maszyna ruszyła!

Jeszcze nie drukarska, ale jesteśmy blisko celu!

Niedziela, 09.01.2005

PRZEKLINACZE

Właśnie skończyłem oglądać kolejny odcinek "Mamy cię" na TVN.

Aż przykro tego słuchać - większość gości wrabianych w różne gagi przeklina. Autorzy programu zagłuszają przekleństwa za

pomocą trąbki, ale ta trąbka brzmi tak często, że uszy puchną.

Do programu zaprasza się osoby z tzw. Towarzystwa - śmietankę intelektualną, sławnych aktorów, luminarzy sztuki, osoby znane

i lubiane z rozrywki... Prawie wszyscy klną!

I w ten sposób uczą kląć innych.

Tak! Naród jest zapatrzony w różnych swoich idoli, chce być takim, jak idol, czy inny telewizyjny bohater. Naród się wzoruje

i upodabnie - skoro wolno Bogusiowi Lindzie, to czemu nie mnie?...

***

Dzisiejszym gościen była Pani Beata Tyszkiewicz; nie tylko sławna aktoraka, lecz także nobliwa dama, a w dodatku

błękitnokrwista - z TYCH Tyszkiewiczów - hrabina, jeśli dobrze pomnę.

I co ta Dama, hrabina?...

Też przeklina. Dwukrotnie rzuciła "kurwa". W dodatku pozwoliła, żeby to w tej formie pokazano na ogólnopolskiej antenie!!!

Przecież mogła się nie zgodzić - taśmy są montowane, nie idą bez zgody osoby występującej, a wszystko można wyciąć.

Niby elegancka, niby kulturalna...

No właśnie - niby.

Strój bogaty, markowy, włos prosto od fryzjera, twarz pod gustownym makijażem, a w ustach pospolita "kurwa".

No i co z tym robić? Skreślam Panią Beatę Tyszkiewicz z listy eleganckich gości. Na liście gości sławnych pozostanie. I -

niestety! - pozostanie wzorcem. Ludzie nadal będą w nią patrzeć jak w marzenie o tym kim chcieli by być; jakimi chcieli by

być.

Jakimi? Bogatymi i sławnymi, jak ta..., no..., kurwa, Tyszkiewicz.

***

Czepia się Pan, powiecie?

Każdemu się przecież zdarza zakląć, powiecie...

Otóż nie każdemu!

Nigdy nie słyszałem, by się zdarzyło mojej mamie, by się wyrwało przypadkiem mojej babci, albo w zdenerwowaniu którejś mojej

ciotce. A z mężczyzn nie słyszałem, by się "wypsło" kilku moim kuzynom (a niektórzy są przecież w wieku poborowym) Nie

słyszałwem też jobów z ust Pana magistra inżyniera Praszkiewicza (znacie Go z moich audycji radiowych, a ja go znam z

najróżniejszych sytuacji, także, kiedy jest po dwóch strongach)...

Mnie się też nigdy, NIGDY, nie zdarza kląć. A często pracuję z ludźmi, którzy nie szczędzą języka, z ludźmi kulturalnymi, z

erudytami, artystami... dla których "kurwa" jest rodzajem językowego ozdobnika. No więc pracuję z nimi, ale jakoś się nie

wciągnąłem i nie przeklinam.

Wniosek: MOŻNA SIĘ NIE NAUCZYĆ, jeśli się nie chce.

Wulgaryzmy, to nie jest dym papierosowy, którym przechodzi ubranie czy tego chcemy, czy nie. Wystarczy myśleć,kiedy się mówi.

***

Rzucanie jobami, nawet dla zabawy, nie jest ani eleganckie, ani dopuszczalne, ani nie znormalniało...

Dla mnie przeklinanie pozostaje oznaką kultury niskiej. I tak, niestety, oceniam wszystkich, którzy klną. Prywatnie, czy w

towarzysteie - jest mi obojętne.

Człowiek ekegancki nie barbaryzuje języka.

Dżentelmena można rozpoznać po języku nawet w najgorszej dzielnicy portowej.

***

Oczywiście wszyscy, którzy czytali np. "Podróżnik WC" mogą mi teraz zarzucić, że w tej książce puszczam całą skomplikowaną

wiązkę, po hiszpańsku.

Tak, puszczam.

I rzeczywiście: pośród moich przyjaciół Latynosów zdarza mi się stosować wulgaryzmy - nigdy jako przecinki, nigdy jako

bezrefleksyjnie rzucane przerywniki, czy wykrzykniki. Kiedy to robię, to zawsze świadomie. Dokonuję językowego przekroczenia

dla żartu i tylko W RAMACH tego żartu (rzadziej także celem ratowania życia lub skóry - jak to opisałem w "Podróżniku).

PS

Niedawno w kościele słyszałem JOBY od ołtarza. Niestety w nowszysch tłumaczeniach Biblii, specjalisci od języków starożytnych

"poprawili" imię HIOB na JOB.

Mówiąc najkrócej: to mnie rozprasza i obraża.

Fakty językowe i prawda historyczna mogą sobie być takie, że w czasach starożytncyh imię głównego bohatera "Księgi Hioba"

wymawiało się "JOB". Być może w oryginale, dawno dawno temu tak było. Cóż z tego? Wystarczyłoby zrobić niewielki przypis w

objaśnieniach do kolejnego wydania Biblii. Wystarczyłoby wytłumaczyć w Przedmowie, ale dalej - w tekście - należało zachować

pisownię tradycyjną; utrwaloną w języku polskim w takich na przykład wyrażeniach jak "hiobowe wieści".

Bo jak ja mam się skupić na modlitwie, jak mam zachować szacunek do miejsca, kiedy od ołtarza słyszę słowa z "Księgi Joba"?

(A przy okazji, obok siebie, słyszę, jak najbardziej naturalne w tej sytuacji, chichoty młodzieży.)

Sobota, 15.01.2005

STRAJK KOLEJARZY

Kolejarze strajkują. Straszą strajkami. Znowu strajkują...

Ja bym to załatwił bardzo szybko - oczywiście gdybym miał władzę...

No więc wysłałbym wojsko do obsługi przejazdów kolejowych, a kolejarze niech sobie dalej strajkują. mają prawo. Ich wolna

wola stać zamiast pracować. Ale wara mi stać na torach i blokować - zaraz bym wojsku kazał zapewnic drożność.

Byłyby niezłe ćwiczenia. Tym bardziej, że wojsko ma w zakresie szkolenia rekrutów również obsługe kolei. Tak na wypadek

wojny.

no i skoro kolejarze strajkują, a wojsko potrafi prowadzic pociągi, to niech prowadzi.

W końcu koleje stanowią żywotny interes państwa - drożność , przepustowość, dowóz ludzi do pracy...

Acha, i dopóki te koleje są państwowe, to państwo powinno odpowiadać przed obywatelami za ewentualne niedrożności, prawda?

Tak czy siak - wojsko bym posłał na tory, a kolejarze niech tam sobie strajkuja ile chcą.

Poniedziałek, 17.01.2005

DEKOMUNIZACJA i LUSTRACJA

Znowu dzisiaj widziałem w TV Oleksego, jak biadolił nad swoim losem - jaki to on pokrzywdzony przez los i zacietrzewionych

antykomunistów, że się musiał zrzec funkcji marszałka, i że nie wiadomo czy bidulek bedzie mógł kandydować na prezydenta, bo

taj jego sprawa o kłamstwo lustracyjne chyba się nie zdąży skończyć...

A wczoraj, także znowu, słyszałem w radiu kolejną dyskusję na temat dekomunizacji. Dwie partie (LPR i PiS) zadeklarowały, że

po wyborach będą głosować za ustawą, która na 10 lat odsunie stary komunistyczny aparat od władzy. Ten pomysł ma poparcie

większości Polaków - tak podano w tym samym radiu i tak przeczytałem w kilku gazetach. (Wyniki sondaży.)

Ale oczywiście pozostałe partie są przeciw i we wspomnianej dyskusji radiowej zabierały głos biadoląc trochę podobnie do

Oleksego - że dekomunizacja przyniesie wiele krzywdy ludziom niewinnym, którzy przecież może chcieli dobrze, tylko im nie

wyszło...

I kto się nagle ożywił z okazji tej dyskusji? Unia Wolności. Jak zwykle. To już nawet nie jest zastanawiające. to się stało

OCZYWISTE.

***

Acha i przy okazji była też mowa o lustracji, czyli o ujawnieniu ubeckich teczek.

Jestem ZA.

A ponieważ mam temperament radykalny - to moje ZA oznacza otwarcie wszystkich teczek na oścież. Żadnych ograniczeń ze względu

na charakter zawartości. Żadnych klauzul ochronnych ze względu na dane o upodobaniach seksualnych, o zdradzaniu żony, czy

czymkolwiek takim - POOTWIERAĆ I UJAWNIĆ WSZYSTKO, JAK LECI.

Kontrargumenty Unii Wolności są takie, że zrobi się narodowe piekło, że wiele rodzin zostanie skrzywdzonych ujawnieniem

obyczajowych tajemnic... etc.

Trudno. Będzie piekło. Piekło się przewali, przetoczy i nastąpi katharsis - oczyszczenie w ogniu.

Tak, jak napisano w Psalmach i w "Księdze Mądrości" - złoto wypala się w ogniu.

Tak też należy to przeprowadzić. Ogniowo, gwałtownie.

Ten ubecki syf należy wypalić do gołej skały.

Dowiemy się, że nasi bohaterowie, to sprzedawczyki? Trudno. Lepszy taki los, niż dzisiejsze podawanie im ręki i zdejmowanie

przed nimi czapki w przeświadczeniu, że są ludźmi honoru. Dla nich też to lepsze - bo albo żyją w strachu, albo z wyrzutami

sumienia, albo zamiast sumień mają bagno.

Ujawinić wszystko o wszystkich.

Jezus mówił: Prawda was wyzwoli.

A ja mówię: Jezu, ufam Tobie.

Ergo: ujawnić wszystko o wszystkim i o wszystkich - żadnych tajemnic.

Piątek, 21.01.2005

ŚNIEG

Pada właśnie śnieg.

Mój osobisty nieprzyjaciel.

Pada.

Pada.

Pada.

A ja go miotłą spod drzwi.

A ja go szuflą sprzed garażu.

A on pada.

Śnieg lubię jedynie po dokładnym rozgotowaniu.

Niedziela, 23.01.2005

NAGROBKI NA NIEDZIELĘ

Bardzo lubie meksykańskie cmentarze.

Kocham po nich spacerować.

I często je fotografuję - takich nagrobków nie ma nigdzie indziej na świecie.

Posłuchajcie...

Tomas Jimoteo Chinchilla (1967-1989)

AHORA ESTA CON EL SENOR - SPOCZYWA W BOGU

SENOR CIUDADO CON SU CARTERA - BOŻE UWAŻAJ NA PORTFEL

***

Pancrazio Juvenales (1968-1993)

BUEN ESPOSO - DOBRY MĄŻ

BUEN PADRE - DOBRY OJCIEC

MAL ELECTRICISTA - ZŁY ELEKTRYK

***

Gustava Gumersinda Gutierrez Guzman(1934-1989)

RECUERDO DE TODOS TUS HIJOS - NA PAMIĄTKĘ OD TWOICH DZIECI

(MENOS RICARDO, QUE NO DIO NADA - OPRÓCZ RYSZARDA, KTÓRY SIĘ NIE DOŁOŻYŁ)

***

AQUI DESCANSA MI QUERIDA ESPOSA - TU SPOCZYWA MOJA UKOCHANA ŻONA

Brujilda Jalamonte (1973-1997)

SENOR, RECIBELA CON LA MISMA ALEGRIA - PANIE, PRZYJMIJ JĄ Z TAKĄ SAMĄ RADOŚCIĄ

CON LA QUE YO TE LA MANDO - Z JAKĄ JA CI JĄ POSYŁAM

***

Wszystkie powyższe nagrobki są jak najbardziej prawdziwe. I oczywiście jest tego więcej. Mam też fotografie nagrobków, które

wprawdzie nie noszą zabawnych napisów, ale sam ich wystrój wywołuje uśmiech. Postaram się je tu zamieścić w galerii

fotograficznej.

Ponadto, dostałem propozycję, by jesienią zorganizować kolejny wyjazd do Meksyku z okazji Święta Zmarłych. Celowo piszę

"Święta Zmarłych", a nie "Wszystkich Świętych" ponieważ w czasie tego wyjazdu mielibyśmy podziwiać meksykańskie obrzędy...

cmentarnej radości.

Wtorek, 25.01.2005

NAGROBEK KURIERA

JAN NOWAK-JEZIORAŃSKI (1914-2005)

Sławny na cały świat Kurier z Warszawy,

Twórca Sekcji Polskiej Radia "Wolna Europa"

Bohater narodowy,

Wielki Polski Patriota,

Niezłomny...

No właśnie, czy niezłomny?

A kto poszedł ściskać rączkę komunistycznemu aparatczykowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu? Kto polazł odebrać od Kwacha Order

Orła Białego oraz Vir Tutti Militari? Kto?

Komu nie starczyło niezłomności, żeby zamanifestować swój sprzeciw i pogardę dla takich postaci jak Kwach?

Nikomu.

Nawet Jemu - świętej pamięci Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu nie starczyło.

Bo prezydent? Bo demokratycznie wybrany?

Hola, hola, Panowie! Bierut też był demokratycznie wybrany. I Hitler. I Lepper, i wielu wielu innych, którym nie

chcielibyście podać ręki. Cóż to więc za uzasadnienie, ze "demokratycznie wybrany"?

Ze względu na powagę i godność piastowanego Urzędu? Trzeba się przemóc i rękę podawać?

Komu trzeba, temu trzeba. Kto musi, ten musi. Ale nikt nie MUSI przyjmować orderów.

A to wasze "ze względu na godność Urzędu" jest wogóle jakieś słabiutkie, Panowie.

Biskup Pec, który ślinił się do chłopców, też piastował Urząd bardzo godny, a jednak mielibyśmy uzasadnione opory z

podawaniem mu rączki. A gdyby nas próbował uściskać, jak Kwaśniewski przy wręczaniu orderow, to aż by nas wzdragało: fuj,

fuj, fuj!

Niezłomność i dawanie świadectwa właśnie na tym polegają, żeby nie ulegać, nie podlegać - żeby zaświadczać i wskazywać.

Tego oczekuję od autorytetów moralnych.

Demokratyczne wybory to nie jest proszek do prania, a Urząd Prezydenta RP nie jest wybielaczem.

Moralny brudas pozostaje brudasem nawet, kiedy przejdzie przez podwójne pranie i przesiedzi dwie kadencje na Urzędzie.

Środa, 02.02.2005

LISTA WILDSTEINA

Jestem za i pisałem już o tym parokrotnie.

jeztem za tym, by Instytut pamięci Narodowej działał jak biblioteka publiczna do której mają dostęp wszysacy bez wyjątku.

Dodatkowo jestem za tym, by wszystkie dane we wszystkich zgromadzonych w Instytucie aktach były jawne, możliwe do

przedrukowania zxerowania, by były do poczytania przez internet. CAŁKOWICIE I POWSZECHNIE JAWNE.

W tym kontekście to, co uczynił Bronisław Wildstein jest małym kroczkiem we własciwą stronę. Ten w sporej mierze desperacki

akt przyspiesza bieg zdarzeń. ZMUSZA niektórych do ujawnienia się. Prowokuje innych do wyciągnięcia własnej teczki i

ujawnienia ICH.

Zachęcił mnie samego - pójdę po moją teczkę. Jako pokrzywdzonemu mają mi ją obowiązek dać. mogę ją sobie zxerować, a potem

mogę wszystko opublikować. I tak zrobię. i kilku moich kolegów skreślę z listy kolegów.

A co z tymi biedakami, którzy mieli pozakładane teczki jako działacze opozycji; którzy nie donosili, tylko byli bohaterami,

ale w ich teczkach są jakies kompromitujące informacje... np. o dziwacznych preferencjach sexualnych, albo o kochance, o

której żona nie miała pojecia.

Nic. Ujawnić wszystko! BEZ WYJĄTKÓW, bo za wyjątkami nie kryje się nic dobrego, tylko same brudy.

Prawda Was wyzwoli.

Środa, 02.02.2005

NAGROBEK KURIERA

JAN NOWAK-JEZIORAŃSKI (1914-2005)

Sławny na cały świat Kurier z Warszawy,

Twórca Sekcji Polskiej Radia "Wolna Europa"

Bohater narodowy,

Wielki Polski Patriota,

Niezłomny...

No właśnie, czy niezłomny?

A kto poszedł ściskać rączkę komunistycznemu aparatczykowi Aleksandrowi Kwaśniewskiemu? Kto dał się wciągnąć do Kapituły Orła

Białego, która działa pod przewodem Kwacha? Kto z nim zasiadł w Komitecie Obchodów 80. rocznicy Polskiego Radia? Kto?

Komu nie starczyło niezłomności, żeby zamanifestować swój sprzeciw i pogardę dla takich postaci jak Kwach?

Nikomu.

Nawet Jemu - świętej pamięci Janowi Nowakowi-Jeziorańskiemu nie starczyło.

Bo prezydent? Bo demokratycznie wybrany?

Hola, hola, Panowie! Bierut też był demokratycznie wybrany. I Hitler. I Lepper, i wielu wielu innych, którym nie

chcielibyście podać ręki. Cóż to więc za uzasadnienie, ze "demokratycznie wybrany"?

Ze względu na powagę i godność piastowanego Urzędu? Trzeba się przemóc i rękę podawać?

Komu trzeba, temu trzeba. Kto musi, ten musi. Ale nikt nie MUSI przyjmować honorowych funkcji - można odmówić.

A to wasze "ze względu na godność Urzędu" jest wogóle jakieś słabiutkie, Panowie.

Biskup Pec, który ślinił się do chłopców, też piastował Urząd bardzo godny, a jednak mielibyśmy uzasadnione opory z

podawaniem mu rączki. A gdyby nas próbował uściskać, jak Kwaśniewski każdego przy byle okazji, to aż by nas wzdragało: fuj,

fuj, fuj!

Niezłomność i dawanie świadectwa właśnie na tym polegają, żeby nie ulegać, nie podlegać - żeby zaświadczać i wskazywać.

Tego oczekuję od autorytetów moralnych.

Taką postawą wykazali się aktorzy w czasie stanu wojennego - nie bywali w TV, nie bywali w radiu, odmawiali przyjmowania

zaproszeń na salony... NIE WCHODZILI W UKŁAD Z WŁADZĄ. Honorowo.

I to był ich znak - pokrzepiający znak dla nas. Znak sprzeciwu. Sygnał. Jak ten śpiew z "Warszawianki", że my z tymi panami

nie będziem w aliansach.

***

Demokratyczne wybory to nie jest proszek do prania, a Urząd Prezydenta RP nie jest wybielaczem.

Moralny brudas pozostaje brudasem nawet, kiedy przejdzie przez podwójne pranie i przesiedzi dwie kadencje na Urzędzie.

Próbowaliście kiedyś podawać rękę mechanikowi samochodowemu w jego warsztacie? On zawsze proponuje łokieć zamiast dłoni,

prawda? A gdyby mimo wszystko podawał nam rękę przetartą na predce szmatą, my próbowalibysmy jednak witac się łokciem.

I własnie dlatego (w podobnym zdrowym odruchu) Wałęsa proponował Kwaśniewskiemu nogę na powitanie, a ręki dać nie chciał.

Piątek, 11.02.2005

DZIWKI Z POŚREDNIAKA

Zacytuję coś Państwu za "Najwyższym Czasem!":

"Portal gazeta.pl 3 lutego br. opublikował informację, że w Berlinie złożono pewnej młodej kobiecie propozycję nie do

odrzucenia. Miała zostać... prostytutką. Kobietę tę urząd ds. zatrudnienia postawił przed nie lada dylematem - gdyby odmówiła

przyjęcia oferty, zostałaby pozbawiona

zasiłku dla bezrobotnych, jeśli by propozycję przyjęła, to wobec państwa niemieckiego wszystko byłoby ok, ale co z jej

sumieniam? Jak do tego doszło?

Otóż w Niemczech burdele są legalne, płacą podatki i traktowane są jak każda inna firma usługowa. Prostytutka to oficjalnie

uznany przez państwo zawód, a zatem nie ma żadnych prawnych przeciwskazań, aby urzędy pracy w ramach

swoich ustawowych obowiązków proponowały swoim petentom posady w burdelach. Jeśli ktoś odmówi, urząd ma prawo, a nawet

obowiązek, potraktwać takiego delikwenta jako lenia, lesera, naciągacza, lub mówiąc oficjalnym żargonem, za osobę uchylająca

się od podjęcia pracy. Kogoś takiego prawo nakazuje pozbawić zasiłku.

***

A teraz moje komentarze:

1. Unia się unifikuje - na tym ten układ polega i od początku o to właśnie chodziło - o unifikację.

2. Pierwsze legalne burdele pojawiły się w Holandii. (Pisałem tu kiedyś o burdelu wolnocłowym na jednym z holenderskich

lotnisk.)W ramach unifikacji muszą się rozpełznąć po całej Unii - doszły do Niuemiec, dojdą i do Polski.

3. Kiedy namawiałem do głosowania przeciwko wstąpieniu do Unii, większość Polaków była za, a mnie mało kto traktował

poważnie.

4. Kiedy podawałem konkretne powody dla których ja do Unii nie chcę, ludzie mówili, że te powody to są takie...

publicystyczne i efekciarskie chwyty - wymyślanie absurdów, które nigdy się nie zdarzą w praktyce.

5. Teraz, kiedy jednak zaczynają się przydarzać, jakos nie słyszę głosów, żeby z Unii wystąpić. A na co my właściwie czekamy?

Na pierwszy polski burdel w wolnocłowej strefie lotniska Okęcie? Na pierwszy polski Urząd Sklarbowy, który będzie zciagał

pieniądze z burdelu? Na pierwszy posredniak, który zaproponuje bezrobotnej matce trójki dzieci, żeby została sprzedajną

dziwką, albo straciła zasiłek?

Sobota, 12.02.2005

WÓDA SZMAJDZIŃSKIEGO

Do kraju wróciła z Iraku kolejna grupa oddziałów okupacyjnych. Wszystkie dzienniki trąbią, że przy okazji zatrzymano dwóch

żołnierzy przewożących 90 tysięcy dolarów. Szmajdziński zqarządza dochodzenie, śledztwo; sprawa jest rozwojowa, będą

aresztowania...

Co za głupi kraj - zamiast się cieszyć, że do naszego obiegu gospodarczego trafia 90 tysięcy dolarów, zamiast skakać z

radości, że chłopaki w Iraku dorobiły się przyzwoitych pieniedzy, władza urządza aferę.

***

Kolejna "afera" to nagminne próby wwożenia do Polski babilońskich zabytków. I znowu głupi kraj - zamiast się cieszyć, że

wzbogacą się obywatele, że w prywatnych kolekcjach oraz w muzeach przybędzie eksponatów, władza urządza aferę i jeszcze nas

kompromituje na cały świat, rozgłaszając te fakty.

***

A prawdziwa afera jest gdzie indziej.

Irak to kraj muzułmański. Koran zabrania picia wódki. Kilku polskich żołnierzy przyłapano na pijaństwie, a jeden ma nawet z

tego powodu poważne kłopoty (chyba został aresztowany), gdyż prowadząc wojskowy pojazd po pijaku spowodował wypadek.

Pytam: Skąd wzięła się wóda w polskiej bazie Babilon?

No skąd? W Iraku się wódki nie sprzedaje!

Odpowiadam: Przyleciała samolotem wojskowym w ramach wojskowego transportu z Polski.

Pytam: Kto odpowiada za przewożenie wódy wojskowymi samolotami do kraju, w którym, po pierwsze, jesteśmy znienawidzonym

wojskiem okupacyjnym, a po drugie lokalna religia i obyczaj zabraniają pić? No kto za to odpowiada?

Odpowiadam: Minister Wojny niejaki Szmajdziński. Oczywiście Szmajdziński może bardzo łatwo się tej odpowiedzialności pozbyć -

doprowadzając do sytuacji, w której znajdzie się jakieś inne osoby odpowiedzialne bardziej bezpośrednio, ale na razie, jako

minister, to on odpowiada za całość.

Niedziela, 13.02.2005

LIST GLEMPA

W kościele odczytano oficjalny lust prymasa, w którym pojawia się zezwolenie na udzielanie Komunii do łapy. Zarządzenie

wejdzie w życie w Wielki Czwartek.

Dołączono też uzasadnienie, objaśnienie... NIEPRZEKONUJĄCE.

Oraz instruktarz jak układać ręce na przyjęcie Ciała Jezusa.

(To ułożenie rąk zupełnie nie uwzględnia osób leworęcznych, które powinny robić wszystko odwrotnie, ale to drobiazg.)

***

W drodze do kościoła dotykamy kilku klamek. Przed podejściem do Komunii dotykamy też często kilku obcych rąk (znak pokoju). I

na takie, brudne ręce mamy przyjmować komunię???

Kapłan obmywa palce wodą święconą, wyciera je potem w śnieżnobiałą serwetkę, a dopiero potem bierze się do dotykania

opłatków. To obmycie rąk jest niekiedy czysto symboliczne, ale jest.

Przyjmujący Komunię do łapy nie dokonają nawet tego symbolicznego aktu oczyszczenia.

Pytam więc po co? Po co? Po co?

Odejscie od udzielania Komunii przy stole pańskim, a więc na kolanach, przy barierce przykrytej obrusem, było błędem - odarło

ten akt ze znacznej cześć symboliki i sakrum. Zalecenie (powtórzone w dzisiejszym liście Prymasa), by do komunii przystępować

na sojąco i gęsiego, też było błędem - kolejne odarcie z sakrum; sznureczek wiernych przypomina kolejkę w sklepie, wszystko

się dzieje tak szybko... A po przyjęciu komunii nie ma szans na nawet 3 sekundy skupienia, bo natychmiast trzeba odchodzić,

żeby ustąpić miejsca innym w kolejce nacierającej z tyłu.

Źle się dzieje.

Niedziela, 13.02.2005

DŻUNGLA NA NODZE

Od tygodni coś mnie czasami swędziało nad prawym kolanem. Na swędzenie się człowiek drapie i zapomina. Podobnie ja -

podrapałem przez portki i zapominałem.

Dopiero dzisiaj patrzę, patrzę... i WIDZĘ! Ojojoj! Kleszcz. Ale jaki! - pomarańczowy w zielone kropki.

Wziąłem lupę. Patrzę. Ojojoj... Ojojojojoj.

Wziąłem książkę o pasożytach strefy tropikalnej. Patrzę. o... jest! Eeee niegroźny. To znaczy nie jadowity i nie przenosi

żadnej specyficznej choroby - ot po prostu zwyczajny kolorowy kleszcz.

***

Są takie kleszcze, które poza wszystkimi normalnymi chorobami odkleszczowymi przenoszą szczególne choroby przypisane

wyłącznie swojemu gatunkowi. Można dostać galopującej ślepoty, krwotoków z całego ciała, omamów i maligny kończącej się

zabłąkaniem w dżungli i śmiercią... Słowem, są takie kleszcze, od których można dostać wyrok śmierci z expresowym terminem

realizacji.

***

Patrzę więc na tego mojego pomarańczowego kleszcza w zielone kropki i... szkoda mi go zabijać - taki ładny. W dodatku

przetrwał całą drogę z dżungli, przetrwał kawał polskiej zimy, szkoda mi go.

- Dobra, przesadzimy cię, bratku - delikatnie wykręciłem kleszcza; tak, żeby mu nie urwać głowy.

Spoglądam przez lupę - cały. Macha nerwowo palcami i wyraźnie chce kąsać.

Nagle słyszę za plecami przeraźliwe miałczenie - acha, to Patagonas coś upolował i chce mi podać do zjedzenia. Co przyniósł?

Gołębia pocztowego. O rany! Jeżeli sąsiad-gołębiarz widział mojego kota z jednym ze swoich ukochanych "gołębusiów" w gębie,

to przy najbliższej okazji Patagonas zostanie zatłuczony szpadlem.

Wziąłem gołębia. Podziękowałem kotu za lunch. Patrzę. Gołąb cały - ani jednej plamki krwi i wszystkie pióra na miejscu.

(Gołębie pocztowe mają sztywne pióra okrywowe. Domowy kot musi się trochę napracować zanim jest w stanie zadać pierwsze

krwawe ukąszenie.)

No i stoję tak z nieuszkodzonym gołębiem wyrwanym kotu z pyska w jednej dłoni oraz nieuszkodzonym amazońskim kleszczem

wyrwanym z własnego uda w drugiej dłoni.

Co było dalej?

Dodajcie to sobie sami.

No po prostu zasadziłem pięknego pomarańczowego kleszcza z Amazonii na pięknym białym gołębiu. A potem obu wypuściłem przez

okno.

***

Gołąb bez trudu trafił do domu - widziałem jak usiadł na kapeluszu swego właściciela i natychmiast zrobił mu tam kolejną

białozieloną plamę*.

Sąsiad-gołębiarz wziął ptaka do ręki pogadał z nim chwilę metodą dzióbek w dzióbek, a potem delikatnie wsadził do klatki z

pozostałymi ptakami.

*To jest bardzo dobrze urzyźniony kapelusz. Ktoś powinien na nim, dla kawału, wysiać trawę i poczekać do pierwszych

wiosennych deszczy.

Piątek, 18.02.2005

SMUTEK

W Andach spotkałem starą Indiankę, która była przeraźliwie samotna - w krótkim czasie straciła całą swoją rodzinę. Jej męża,

siedmioro dzieci i większość sąsiadów porwała błotna lawina.

Poza rodziną, Indianka straciła też cały dobytek - błoto porwało jej dom ze wszystkim, co w tym domu było, zabrało uprawy,

inwentarz... Wszystko. Nie ostały się żadne szczątki. Nie ostała się nawet topografia terenu na którym wcześniej stała wioska

tej kobiety.

***

Kiedy tracimy kogoś bliskiego, zostają po nim pamiątki - fotografie, ubrania, meble, wyszczerbiony kubeczek, niedokończona

książka...

Kiedy tracimy dom w pożarze, zostaje nam przynajmniej wypalone miejsce po tym domu, jakaś parcela, trochę uratowanego

dobytku...

A jak to jest, gdy traci się wszystko?

Nawet cmentarz na którym leżeli nasi rodzice.

Jak to jest, kiedy się traci wszystko jednego dnia?

Jak wielki jest wtedy nasz smutek? Jak wielka ogarnia nas samotność?

***

Ta stara Indianka była bardzo pogodną osobą. Spędziłem w jej towarzystwie kilka dni i stale miałem wrażenie, że promienieje

radością. A wiedziałem, że tę swoją hiobową tragedię przeżyła zaledwie kilka tygodni wcześniej?

- Jak udźwignąć taki smutek? - zapytałem ją pewnego dnia.

- Smutku się nie dźwiga, gringo - odpowiedziała z uśmiechem. - Od smutku ani nie uciekniesz, ani go nie uniesiesz. Jeżeli

będziesz próbował, zarwie ci plecy, przygniecie pierś, złamie ducha... Smutek trzeba przeżyć. Ze smutkiem musisz się oswoić i

zaprzyjaźnić, a potem mu się całkowicie poddać, popłynąć tam, gdzie cię poniesie, rozpłynąć się w nim.

Smutek jest dobry dla człowieka - przynosi pożytki.

Łzy, zgryzoty, żal - to wszystko przynosi człowiekowi pożytki.

Złoto wytapia się w ogniu.

Srebro oczyszcza się w tyglu.

A duch człowieka oczyszcza się we łzach.

Sobota, 19.02.2005

RUSKI BALET

Oczywiście rozczarowanie. Poszedłem na ten ruski balet męski z Petersburga, bo miałem nadzieję, że będzie wesoło. Tymczasem

było drętwo, dziwacznie i pedalsko. Zero polotu. Brak dowcipu. I, niestety, w wielu momentach brak profesjonalizmu. (Jeżeli

zawodowi tancerze nie potrafią utrzymac rytmu, gdy w tle gra Bolero, to przy czym utrzymają???

***

Nowojorski balet męski TROCADERO, to było wydarzenie. Pełne polotu, fantazji, dowcipu... Ogromy facet w stroju baletniczki

tańczący "Jezioro łabędzie" i gubiący przy tym pióra - cymes. A ponadto ten jego strój baletniczki w konfrontacji z

zarosnietym męskim torsem - ludzie lali łzy ze śmiechu.

***

Ruscy, jak to ruscy - nie mają fantazji. Klasyczny balet - prosze bardzo - mogą tańczyć z wielkim powodzeniem. Ale pastisz,

wygłupy, robienie sobie siupasów z koturnowej klasyki, to zupełnie im nie wychodzi- od tego są Amerykanie.

***

W zeszłą niedzielę oglądałem w TV powtórkę "Deszczowej piosenki" - cudo, cudeńko. Tańce dopracowane do ostatniego szczegółu;

wszystko równiutko i leciutko. Wszystko na uśmiechach. Pełno... jak to nazwać?... tanecznych dowcipów. A przy tym całość

zatańczona na takim luzie, jaby to nie była wyćwiczona miesiącami w każdym calu horeografia, ale pełna i przypadkowa

improwizacja.

***

Ruscy - siermięga.

Amerykanie - potega.

Środa, 09.03.2005

ZIEMIE INKOW

Uff. Ziemie Indkow mam za soba.

Bardzo piekne, fascynujace w dodatku marzylem o przedeptaniu Cuzco, Machu Picchu, Titicaca i Tihuanaco od lat. Marzylem, ale

jednak "uff".

A dlaczego "uff" (i prosze nie mylic z denikenowskim UFO)?

Ano dlatego, ze Inkowie posadowili swoje imperium w wysokich Andach, a gory, jak to gory - sa zimne, lubi w nich padac i

wywoluja zadyszke.

A propos zadyszki:

Otoz przed wyladowaniem w La Paz mialem pewne obawy dotyczace choroby wysokosciowej - to w koncu najwyzej polozona stolica

swiata (3500 m.n.p.m) z najwyzej polozonym miedzynarodowym lotniskiem swiata (4200 m.n.p.m.). Obawialem sie wiec slusznie, ze

krew mi sie spieni, ze dostane wymiotow, zawrotow glowy, dusznosci... Nie dostalem jednak niczego poza lekka zadyszka przy

wchodzeniu na schody.

Wracajac do wrazen z imperium:

Ogromne perfekcyjnie oszlifowane glazy inkaskich budowli mnie porwaly w kraine marzen i spekulacji. Szczegolnie, ze do

dzisiaj nie wiadomo jak Inkowie te ogromne kamulce tak precyzyjnie ze soba laczyli. (Osobiscie probowalem wciskac ostrze noze

i hirurgiczny skalpel miedzy wazace po kilkanascie ton kamulce i sie nie dalo. Jak cywilizacja nie znajaca zelaza, szlifierek

korundowych i laserowych, dzwigow, ani kola jako narzedzia, byla w stanie poustawiac te wszystkie kamienie jeden na drugim?

FASCYNUJACE!

Cuzco z kolei PRZYGNEBIAJACE, kiedy czlowiek sobie zda sprawe jak ogromy regres cywilizacyjny tego miasta spowodowalo

zdobycie go przez Hiszpanow.

Najwiekszy plac w miescie jest w tej chwili kilkakrotnie mniejszy od placu, ktory mieli Inkowie. A przepiekne barokowe

koscioly sa mizerotami w porownaniu z inkaskimi palacami, ktore rozburzono, zeby pozyskac budulec do wzniesienia tych

kosciolow.

REGRES

Machu Pocchu - malownicze, ale smutne. Smutne, bo jest symbolem ostatniej stanicy upadajacego imperium. Francisco Pizzaro

pochodzil byc moze ze szlacheckiego rodu, ale przed wyruszeniem na podboj Peru zarabial na zycie jako swiniopas. I te jego

swiniopasiom mentalnosc widac w czasie calego podboju - prymitywne barbarzynskie metody, brak honoru, ludzkich odruchow,

pogarda dla drugiego czlowieka i innej kultury oraz przemozna rzadza zlota.

A wiec w Machu Picchu bylo mi SMUTNO.

Tihuanaco - fascynujace, choc przeciez do ogladania jest tam tylko Brama Slonca. Ale za to ile do przemyslenia!!!

Ogromny teren, na ktorym wyraznie widac slady zagospodarowania ludzka reka - fundamenty murow i budowli, rozlegle place, pola

uprawne...

Kto to wszystko zbudowal? W jaki spoosob? Dlaczego nie odnajdujemy narzedzi, a jezeli odnajdujemy, to malo i zbyt prymitywne,

by mogly sluzyc cywilizachi tak zaawansowanej jak przedinkaska Tihuanaco?

Same pytania i ten rozlegly krajobraz zagospodarowany przez czlowieka tysiace lat temu.

Titicaca - nie spodziewalem sie, ze jezioro moze byc takie ogromne. I w dodatku tak wysoko! Kazda moja stycznosc z Titicaca

wywolywala rozdziawianie geby i zamieranie w bezmyslnym zachwycie do czasu, gdy ktos mnie wreszcie wybudzi z tej... hipnozy

szarpaniem za rekaw lub wrzaskiem:

- Gringo!!! Przestan sie gapic na wode! Autobus czeka!

A La Paz?

No coz - najwyzej polozona stolica siwata przypomina wioske, lub male andyjskie miasteczko, w ktorym jest wlasnie dzien

targowy. Indianki w ludowych strojach rozkladaja swoje kosze przywiezione na grzbietach lam i zastawiaja wiekszosc ulic i

chodnikow towarem.

Po 2 tygodniach oprowadzania innych jestem sam. Skonczyla sie aklimatyzacja. Skonczyla turystyka. Jest jeszcze wprawdzie

internet i wreszcie (po odstawieniu do samolotu mojej turystycznej kompanii) pojawil sie CZAS na internet, ale lada dzien

rusze na wyprawe.

Koniec zabawy. Koniec lenistwa.

Poczatek innej zabawy. Innej bajki...

Czwartek, 10.03.2005

SANTA CRUZ

Jestem w Swietym Krzyzu. A jednoczesnie na skrzyzowaniu drog; wlasciwie na rozstajach.

Posluchajcie...

Gdybym stad ruszyl na poludnie (rozklekotanym pociagiem), to w ciagu jednego dnia moglbym dotrzec do Argentyny. Wyladowalbym

na najdalszej z prowincji - tak zabitej dechami, ze nawet gauchos przyznaja, ze troche tu "spokojnie". Wzielibysmy konie i

pojechali w slad za stadami rudego bydla na ktoras z hacjend. A potem siedzielibysmy przy ognisku i w oczekiwaniu az sie

dopiecze churrazco, pilibysmy mate.

Tak by to bylo, gdybym ruszyl na poludnie.

I moze rusze.

A gdybym ruszyl na wschod - pociagiem towarowym, ktory jedzie z predkoscia truchtajacego czlowieka - wowczas dotarlbym do

granicy z Brazylia i Paragwajem. Dotarlbym na Mato Grosso do Sul. I zaraz po dotarciu musialbym sie zdecydowac, czy chce

skrecic w prawo i eksplorowac Chaco, czy moze w lewo, gdzie od kilku lat czeka na mnie bagnisko Pantanal.

Na Chaco (przy odrobinie szczescia i sporej dawce wytrwalosci) znalazlbym plemiona nomadow, ktorzy na kolacje podaja gosciowi

pieczona trabe mrowkojada i zupe z kaktusa.

Na Pantanalu (przy sporej dawce szczescia i wytrwalosci... graniczacej z obledem) znalazlbym (byc moze) moich Nadrzewnych

Ludzi. Ha! Wtedy moglbym spokojnie nie wracac do polski, tylko pojechac wprost do Waszyngtonu lub Londynu i tam zaczac nowe

zycie.

Tak by to mniej wiecej bylo, gdybym ruszyl na wschod.

Gdybym zas ruszyl na polnoc, wowczas najpierw czeka mnie przeprawa przez polpustynie, sawanny, resztki jezuickoch redukcji,

bezludne wzgorza, podmokle obszary zalewowa na ktorych calymi dniami brodzisz po kolana w wodzie, a wszystko, co ci wtedy

wystaje ponad wode jest bezustannie kasane przez moskity... Gdybym mimo to ruszyl na polnoc, wowczas predzej czy pozniej

dotre do dzungli. Na polnocy lezy bowiem Amazonia - jej najdziksza, najmniej uczeszczana czesc.

Na granicy dzungli zapukalbym do drzwi pewnego malego domku, w ktorym mieszkaja dwaj polscy Franciszkanie. Przyjeliby mnie

serdecznie (juz wiedza, ze jestem w Boliwii)jakims skromnym misjonarskim jadlem. Moze rybami z pobliskiej rzeki, moze

kawalkiem pieczonej anakondy, a moze rosolem z tutejszych bocianow z czarnymi dziobami. Po kolacji siedzielibysmy dlugo w

noc, popijajac malymi lyczkami rum. A nastepnego dnia ja i jeden z nich siedlibysmy do lodzi i poplyneli na krance

franciszkanskiej parafii; hen az pod granice z Peru. Potem ja ruszylbym dalej w glab tropikalnej puszczy, w poszukiwaniu

indianskich wiosek, ktore jak dotad nie weszly w sklad zadnej parafii, a nawet nie bardzo wiedza co to takiego parafia...

Tak by to bylo, gdybym ruszyl na polnoc.

A na zachod?

Tam sie raczej nie wybieram, bo na zachodzie wprawdzie jest powabne Chile, ale oddzielaja mnie od niego wysokie Andy. Moze i

piekne, ale... z daleka. Z bliska sa bardzo egzotyczne i tak dalej, ale stale zimne, a ja za zimniem nie przepadam. Dlatego

tym razem na zachod nie pojade!

Pozostaje jednak pytanie o pozostale trzy strony swiata?

Gdzie mam ruszyc z Santa Cruz? Na poludnie, na polnoc, czy moze na wschod?

Sobota, 12.03.2005

TERERE

Ruszylem na wschod.

Jakos nie moglem sie oprzec, kiedy dowiedzialem sie czym mam na ten wschod jechac.

Otoz pociag byl towarowy, ale poniewaz jechal z boliwii w strone wyzej cywilizowanej Brazylii, to wiecej w nim bylo ludzi niz

towarow.

Wielkie drewniane wagony, pootwierane na osciez, a w srodku gromadki ludzi z tobolkami z jakiegos tajemniczego powodu

stloczeniu w rogach wagonu.

Ja siadlem sobie jak panisko - w drzwiach - i przez wieksza czesc drogi dyndalem nogami.

Towarowy boliwijski jadac po boliwijskich torach polozonych na boliwijskim bagnie przez boliwijskich robotnikow... stara sie

nie rozwijac normalnych predkosci. Jedzie wiec po boliwijsku.

Ma to swoje dobre strony, bo gdy ktos z pasazerow chce na siusiu, to po prostu wyskakuje na chwile z wagonu, a nastepnie

lekkim truchtem dogania pociag.

600 kilometrow jedzie sie dobe. Dlatego, gdy w polowie drogi dogonil nas prawdziwy pociag osobowy, przesiadlem sie. I potem

juz do konca podrozy zalowalem.

Jechalismy ledwie dwa razy szybciej, ale za to sto razy glosniej. Na kazdej stacyjce, a nawet na polnych przystankach, do

pociagu wskakiwaly stada dzieci z przekaskami i napojami. Trzydziescioro dzieci przekrzykujacych sie nawzajem bez przerwy

przez 8 godzin!

- SOK, COLA, KAWA HERBATA, WODA!!!!!!!!!!!!!!!

- KURCZE Z RUSZTUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUUU !!!!!

- CIASTKA Z SEREEEEEM !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

- JAPKA, POMARANCZE, MANDARYNYYYYYYYYYYYYYYY !

- TERERE, TERERE, TERERE !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Dojechalem do granicy z Brazylia. Dookola bagniska i moze juz jutro uda sie na nie wyplynac.

Wioseczka, gdzie koncza sie tory liczy tysuiac mieszkancow. Wszyscy oni juz wiedza kim jestem, po co tu przyjechalem i

wszyscy (nawet tacy, ktorych spotykam po raz pierwszy) zapewniaja mnie, ze Bazylio lada chwila wytrzezwieje.

Kim jest Bazylio? To najlepszy w okolicy mysliwy, tropiciel i ogolnie prewodnik po bagnach. Do Bazylia wlasnie biegna

wszyscy, gdy im ktos z bliskich zaginie na Pantanalu. A Bazylio jak do tej pory zawsze wszystkich odnajduje.

A czemu jest pijany? No coz Bazylio jest pijany poniewaz... jest abstynentem i nigdy nie pije. No wlasnie - nigdy nie pije, a

wczoraj bylo wesele jego corki, wiec musial.

O! Znowu ktos do mnie podszedl, poklepal po plecach i powiedzial, ze Bazylio juz, juz, juz prawie wytrzezwial.

Moze wiec jutro wyruszymy jego lodzia na Pantanal.

Na razie siedze sobie spokojnie, patrze na leniwie wijaca sie rzeke Paraguay i popijam terere. A cym jest terere? To lodowata

wersja yerba mate. Znana i lubiana jedynie w szeroko pojetych okolicach Gran Chaco. Zamiast zalewac woda goraca, mate zalewa

sie woda lodowata - w klimacie ktory tu panuje, to po prostu niebo w gebie.

A klimat? Gdybym nie lubil temperator przekraczajacych 36,6 stopni w cieniu, to bym powiedzial, ze jest piekielnie goraco.

Ale poniewaz lubie 36,6 i powyzej, to powiem tyle: czuje sie jak w siodmym niebie, w dodatku blisko pieca.

Niedziela, 13.03.2005

CIUCHCIA

W poprzednim wpisie bylo o pociagu. I ktos sie czepnal, ze 600 km na dobe, to 25 na godzine, a wiec nie da sie wyskoczyc na

siusiu i dogonic skladu lekkim truchtem.

Statystyka, mily Panie (chyba Arendtl?). Statystyka! Ma to do siebie, ze kazdy Polak ma srednio ok poltora dziecka, ze kazdy

Polak wypija srednio okolo 7 litrow spirytusu rocznie, ze kazdy Polak czyta jedna nie cala ksiazke rocznie (ksiazka ta ma ok

230 stron, zostaje rozpoczeta i porzycona okolo strony 180). Statystyka mily Panie. Statystyka.

Wyskoczylem na siku dwukrotnie.

Raz pociag stal, innym razem wlokl sie niemilosiernie.

Odszedlem w krzaki spory kawalek. I nie balem sie, ze nagle ruszy z kopyta i mi ucieknie - boliwijska lokomotywa ma to do

siebie, ze rozpedza sie pooooowoooooliiiii, jaaaak zoooolw oooociezaleee.

Zanim stojacy pociag ruszy, lokomotywa przez kilka minut dyszy ciezko i jeczy.

Zanim z predkosci 2 km/h, lokomotywa rozpedzi sie do maksymalnej oszalamiajacej predkosci 50 km/h kopci i kopci i wyje i

dyszy, a potem kolo za kolem po szynach ospale.

Mily Panie (Arendl??), nawet Pan zdazyl by siknac i podbiec.

Poniedziałek, 14.03.2005

!!!! BAZYLIO !!!!

Mozna na niego wrzeszczec, mozna go polewac woda, mozna szturchac kijaszkiem, mozna wreszcie skierowac na niego ogrodowe

mrowki, a on nic - chrapie i belkoce. Tak to Bazylio po jednym weselu i zaledwie kilku kieliszkach aguardiente zostal

alkocholikiem.

Kiedy na chwile wytrzezwial, oznajmil wszystkim, ze nigdy jeszcze nie spal tak dobrze i nie czol sie tak swietnie, jak w po

pijoku. Zaraz potem oproznil duszkiem kilka butelek i zapadl w maligne.

No i jak to sie ma do teoryjek na temat tego, ze od jednego kieliszka wodki, ani od jednego skreta z marihuany nie mozna

zostac nalogowcem? Bazylio zostal i w dodatku twierdzi, ze to bedzie trescia reszty jego zycia.

Tak wiec chwilowo siedze sobie w ogrodzie, podziwiam leniwe zakola Rio Paraguay, popijam terere i czekam na przyjazd pociagu,

ktorym jedzie niejaki Bismark - syn Bazylia. Wprawdzie nigdy dotad nie byl samodzielnym przewodnikiem po bagnach, ale od

wczesnego dziecinstwa towarzyszyl ojcu we wszystkich eskapadach, jako pomocnik, kucharz, rozpalacz ognisk w deszczu,

polawiacz motorow, ktore sie urwaly i zatonely w blocie, mysliwy, sternik, znachor, tlumacz z ayoreo, guarani i

portugalskiego na hiszpanski... Towarzyszyl ojcu wszedzie i we wszystkim. Teraz, mam nadzieje, bedzie towarzyszyl takze mnie.

Poniedziałek, 21.03.2005

MENAZERKA

Co za okropne slowo - MENAZERKA - tfu. Niepolskie, nieladne...

Pierzastaaaa!!! A nie bylo jakiegos innego?

No pewnie nie bylo... Aaa zaraz, a AGENT - teraz wszyscy albo sa agentami, albo maja agentow. Ja tez chce!

No wiec, jak ktos zauwazyl, do tej pory WC byl jak Zosia-Samosia i wszystko sobie sam zalatwial. Czasami to bardzo

niewygodnie, innym razem niezreczne (szczegolnie w negocjacjach honorariow), a zawsze czasochlonne. Zamiast pisac ksiazki

musialem pisac kontrakty, umowy, wydzwaniac, dogadywac sie...

A wszystko dlatego, ze nie mialem odpowiedniego kandydata na Agenta. Najpierw (w czasach "WC Kwadransa") te funkcje sprawowal

moj Ojciec - Stanislaw Cejrowski. Potem, przez lat kilka zaden Agent nie byl potrzebny, bo pan WC nie mial w Polsce roboty,

wiec Ojciec zajal sie czym innym.

No a teraz tak sie pieknie zlozylo, ze roboty mam coraz wiecej, wiec zaczalem szukac ludzi do pomocy. W Tajnej Druzynie

pojawily sie dwie Agnieszki - jedna jest autorka mapek na wyklejce "Gringo...", a druga zostala Agentem.

Co dalej?

Agnieszka Plastyczna szykuje nowa wersje strony www.ccc.art.pl

A Agnieszka Pierzasta... ma sie zajac "sprzedawaniem" pana WC w taki sposob, zeby i dla mnie i dla niej starczylo na chleb,

wino oraz rozrywki w podgrupach.

PS

Z Agentka poznalismy sie rzeczywiscie w radiu KOLOR w podobnym czasie co z Panem mgr.inz. Krzysztofem Praszkiewiczem

(Ingeniero), ale w okolicznosciach skandalicznych...

Podczas, gdy w czasie naszej pierwszej wspolnej audycji na Pana Inzyniera po prostu wrednie nakrzyczalem (i to stalo sie

poczatkiem trwalej wspolpracy a potem rownie trwalej przyjazni), z Panna Agnieszka Gozdyra chcialem sie bic, ale poniewaz to

kobieta skonczylo sie na... ZIANIU. To przelamalo pierwsze lody medzy nami i stalo sie poczatkiem bardzo milej i owocnej

wspolpracy w KOLORZE, a teraz takze poza.

PPS

O co chodzi z tym ZIANIEM oraz czym ZIALEM?

Aaaa to juz niech Agentka sama zdecyduje, czy opowiadac publicznie i czy ewentualne opowiedzenie nie wywola katastrofalnych

konsekwencji jezeli chodzi o "sprzedawanie" pana WC oraz nasze wspolne zarabianie na chleb, wino i rozrywki w podgrupach.

PPPS

Wiele moich najtrwalszych przyjazni i znajomosci zaczynalo sie... w ogniu konfliktu.

PPPPS

Agentko... Moze zamiast o ZIANIU opowiedziec Im o Magdzie Gacyk?

Wtorek, 22.03.2005

POLOWA BAGIEN

Bagna, szczegolnie tak wielkie jak Pantanal penetruje sie partiami. Spenetrowalem spory kawal i tu gdzie bylem nie ma

Nadrzewnych Ludzi.

Pytalismy wszystkich, ktorzy moga cos na ten temat wiedziec - wojskowych patrolujacych pogranicze Brazylii, Paragwaju i

Boliwii, rybakow, mysliwych, fazenderow, przemytnikow, wreszcie pytalismy najwazniejszych... Indian z plemienia Ayoreo.

Ayoreo sa nomadami i zyja glownie na paragwajskim Gran Chaco. Co roku przemierzaja ogromne przestrzenie w poszukiwaniu nowych

terenow lowieckich. No i, niestety, nawet Ayoreo nie widzieli Nadrzewnych Ludzi.

Nie widzieli ich tez Mennonici zamieszkujacy najbardziej niedostepne skrawki ziemi calego pogranicza.

Ale, jak mowilem, spenetrowalem spory kawal... KAWAL, to nie CALOSC.

Zostala mi czesc polnocna - przylegajaca do Amazonii. Tam sa bardzo wysokie i mocne drzewa i nie ma tam zupelnie ludzi - ani

rybakow, ani wojska, ani Mennonitow... moze wiec sa Nadrzewni??

Środa, 23.03.2005

BAGIENNY INTERNET

Penetrujac bagna, Chaco, albo dzungle nie zwracam baczniejszej uwagi na kalendarz. Kiedy sie rusza na bezdroza, kalendarz

przestaje miec sens. Niczego nie mozesz dokladnie zaplanowac - teren jest nieznany nikomu, nawet przewodnikom, szlak jest

nieprzetarty i nikt tam ostatnio nie byl, zeby opowiedziec, czy da sie latwo przejsc, czy tez trzeba sie bedzie mozolnie

przedzierac. Wyruszamy na tydzien, a wracamy po dwoch. Albo wyruszamy na tydzien, a wracamy po dwoch dniach. Kalendarz

przestaje miec sens, wiec ja przestaje na niego zwracac uwage.

***

Niedziele Palmowa obchodzilem kiedys w sobote, innym razem w poniedzialek... a o tym, jak przegapilem Nowy Rok, slyszeli

Panstwo w radiu, prawda?

***

A potem wychodze z dzungli, albo wracam z bagien i w najdziwniejszych miejscach znajduje koncowki internetu.

Tu, gdzie nie ma drog, gdzie telefony dzialaja slabo, gdzie nie dociera telewizja, gazety - na najdalszej prowincji Ameryki

Poludniowej, wszedzie (od kilku lat) znajdziecie kawiarenki internetowe pelne ludzi. Zadna szkola nie uczynila tyle dla

nauczenia ludzi pisania i czytania ile uczynil internet - teraz ludzie maja tu PO CO czytac i pisac; maja DO KOGO.

INTERNETO TO OKNO NA SWIAT - w Europie te slowa sa wytartym haselkiem; w Ameryce Lacinskiej, to stwierdzienie najbardziej

oczywistego i podstawowego faktu na temat internetu.

***

Wylazlem z Bagien w brazylijskiej wiosce nad granica z Boliwia. Rozejrzalem sie i znalazlem - bateria sloneczna zatknieta,

jak zwykle, na wysokim kiju, kabel, antena satelitarna o srednicy 4 metrow poskrecana z rurek aluminiowych i pokryta metalowa

siatka (ta sama siatka, ktora wszyscy tutaj zatykaja okna przeciwko moskitom). Pod tym zestawem drewniany domek, a w srodku

trzy komputery. Cena 2 reale za godzine, czyli jakies... 2 zlote z groszami. No i jestem! - na koncu swiata i w centrum

swiata jednoczesnie.

Zeby nie wypasc z rytmu; ze spokojnego, nostalgicznego... smutnego prawie, nastroju wyprawy, zeby nie "wrocic" mentalnie do

Polski, nie sprawdzam dat, ani godzin. Nie czytam wiadomosci z kraju, ani ze swiata - ot czasami cos pisze. Sam komputer

podrzuca mi daty tych wpisow.

Nigdy nie sprawdzam, czy to daty wlasciwe, czy moze w Polsce jest juz wtorek, czy jeszcze nie...

A kiedy, tak jak dzisiaj, chce umiescic dwa niezalezne wpisy, po prostu daje im dwie kolejne daty - tak, zeby sie wyswietlily

jeden ZA drugim, a nie jeden PRZED drugim.

A potem mnie smieszy, kiedy czytam Wasze zaniepokojone komentarze, albo zlosliwe sugestie, ze to Ingeniero wypuszcza starocie

z puszki...

Niewolnicy kalendarza.

Zamiast sie po prostu cieszyc wpisem, chwila... Przezyc cos z drugim czlowiekiem...

My wszyscy, tam w Polsce, mamy taka sklonnosc by natychmiast analizowac, hronologizowac.

Zamiast sie po prostu cieszyc chwila... Zamiast skupic uwage na chwili, na uczuciach, ktore niesie, na jej smaku.

***

Wrocmy do Niedzieli Palmowej.

Kiedys obchodzilem ja w poniedzialek, innym razem w sobote... (O czym sie przekonalem dopiero po powrocie do cywilizacji,

kiedy to zaczalem z kalendarzem w lapie analizowac moje notatki z podrozy.) Czy to mialo jakies znaczenie?

Co roku zatykam galaz palmy na dziobie mojej lodzi; gdziekolwiek wtedy jestem.

I co roku Indianin pyta: Po co to, gringo?

A ja wtedy odpowiadam: To specjalne pozdrowienie dla mego Boga.

- Bedzie tu dzisiaj? - pyta Indianin.

- Bedzie - odpowiadam.

- A kiedy? - Indianie sa konkretni i dociekliwi.

- Nie wiem. Ale w pewnej chwili sam zobaczysz. Galaz spadnie na wode pod Jego stopy, w chwili, gdy On bedzie przechodzil

przez rzeke.

***

- Galaz nie spadla, gringo - powiedzial Indianin.

- Dzisiaj wyjatkowo nie spadla. A zawsze spadala... Moze pomylilem dzien. Moze to ma byc dopiero jutro. Tak! Jutro wytniemy

Mu nowa galaz. Lepsza. Ta byla jakas taka marna.

- On tu byl, gringo. Przegapiles. Czekales kiedy przejdzie przez rzeke po twojej galezi, a On sobie w tym czasie siedzial

kolo mnie na rufie. Powiedzial, ze galaz jest do niczego, ale pochwalil twoja wytrwalosc. Tu, na Chaco tak trudno o palmy, a

tobie sie chcialo poszukac.

Czwartek, 24.03.2005

WSZYSCY SWIECI

"Bylem wszedzie" - taki tytul dal jednej ze swoich ksiazek Pan Olgierd Budrewicz.

Ja mam wrazenie, ze tez bylem wszedzie w dodatku w ciagu kilkudziesieciu godzin.

Posluchajcie...

Bagna zostawilem za plecami. Teraz chce je przeszukac od strony polnocnej, ale zeby tam wplynac musze przejechac przez

boliwijskie sawanny nad rzeke Mamore lub ktoras sasiednia. Potem rzeka na polnoc i stamtad, od strony amazonskiej, z powrotem

na Pantanal.

Wsiadlem wiec na ciezarowke z kontrabanda. Stara, wojskowa, terenowa. Jechala... "polnymi" (tu nie ma pol, tylko bezdroza)

drogami z Brazylii w glab Boliwii. Potem przesiadlem sie na polciezarowke, wreszcie na landrowera, a w koncu kupilem normalny

bilet i dalej jechalem autobusem terenowo-towarowym...

Po drodze mijalem wszystkich swietych: San Ignacio, San Isidoro, San Mateo, San Ramon, Rafael, Miguel... Byly tez swiete:

Santa Ana, Marta, Rosa... Niektorzy swieci i swiete sie powtarzali po dwa, a nawet trzy razy.

Nie koniec na tym - bylem takze we Wniebowzieciu, Wniebowstapieniu, w Niepokalanym Poczeciu, w Zeslaniu Ducha Swietego; w

kilku chrzescijanskich cnotach (Wytrwalosc, Wiernosc, Wiara, Poboznosc...), a na koniec wyladowalem w Swietej Trojcy -

Trynidad. (I chwilowo utknalem - spadly deszcze, drogi we wszystkich kierunkach zatopione, NIC nie jezdzi, nawet muly.

Czekamy az podeschnie.)

Opisany powyzej Geograficzny Katechizm to pozostalosc jezuickiego panstwa (tzw. redukcje), ktore tu istnialo 300 lat temu.

Zainterezowanych odsylam do ksiazek, bo film MISJA opowiada o redukcjach paragwajskich - murowanych i wspanialych, a te

tutejsze byly drewniane i... trudniejsze, co widac na pierwszy rzut oka. Fascynujace do zaczarowania. Nigdy wczesniej o tym

nie slyszalem, nigdzie nie widzialem, moze z powodu koszmarnego dojazdu i zerowej infrastruktury dla turystow. A jest tu co

zwiedzac - zabytki klasy zero wpisane na swiatowe listy. Wszystko barokowo kolorowe i rzezbione kozikiem w drewnie.

W czasie niedzielnej mszy, indianskie dzieci graja barokowe... cos tam... chyba madrygaly, na klasycznych instrumentach

wlasnej roboty. Niektore ze skrzypiec i wiolonczel powstaly w indianskich warsztatach 300 lat temu!

Podobnie WSZYSTKIE barokowe kompozycje piesni koscielnych powstaly tutaj!!!! Dla historykow muzyki to musi byc fascynujace

sluchac ewidentnie barokowych utworow o ktorych w barokowej Europie nikt nie slyszal...

A dla mnie?

Na muzyce klasycznej sie nie znam, ale zdarza mi sie ja czuc.

I teraz czulem wyraznie, ze to tutaj pasuje - w kosciele pelnym Indian, indianskie dzieci spiewajace i grajace barokowa

muzyke - to pasowalo rownie mocno i dobrze, jak dzien pozniej w innym kosciele Indianie grajacy na starych bebnach i

fletniach. Grajacy swoja stara surowa, troche nieskladna i... uboga muzyke plemienna. I spiewajacy cos w niezrozumialym dla

mnie jezyku Moxos.

Pasowalo!

Piątek, 25.03.2005

SWIATECZNE JAJA

Wielki Piatek.

Wschodnia, nizinna czesc Boliwii.

Kosciol pelen Indian. Przed kosciolem tez pelno Indian. Indian ucywilizowanych - wszyscy maja splachetki ziemi uprawnej,

krowy, swinie i kury, normalne ubrania, domki, a nie szalasy; i wiekszosc mowi po hiszpansku.

Na poczatku ksiadz przeprowadzil zbiorowy rachunek sumienia - odczytal wszystkie mozliwe grzechy z ksiazeczki a potem kazal

sobie pomyslec o tych grzechach, ktore dotyczyly nas osobiscie. Nastepnie wzniosl rece nad ludzkim tlumem i... MOCA UDZIELONA

MI PRZEZ KOSCIOL, ROZGRZESZAM WAS WSZYSTKICH. Szast-prast i gotowe. Uff.

I w dodatku nam sie upieklo, bo zapomnial zadac pokute.

Potem z kosciola ruszyla procesja Drogi Krzyzowej. Krzyzy bylo jedenascie. Wszystkie naturalnej wielkosci. Ciezkie. Pod

kazdym krzyzem stekalo i pocilo sie dwoch osilkow - jeden przedstawial Jezusa, a drugi Szymona z Cyreny. Kiedy zaczalem

podpytywac ludzi dlaczego tych krzyzy jest akurat jedenascie, odpowiedzieli mi, ze...

- Byla jeszcze szubienica, ale biskup zakazal.

- Szubienica? Ja o krzyze pytam, dlaczego jedenascie.

- No przeciez tlumacze, gringo: jedenascie krzyzy, po jednym dla kazdego apostola; a Judasz zawsze nosil szubienice.

- A dlaczego to apostolowie nosza u was krzyze, a nie Jezus?

- Zeby sie chlopaki nie bili o to, ktory w tym roku ma byc Jezusem. Jak sie rozda jedenascie ciezkich krzyzy, to latwiej

ludzi pogodzic.

Procesja szla wolno. Czesciej stala niz szla. Przynajmniej na poczatku, zanim sie ludzie nie najedli. Wzdloz calej trasy

procesji porozstawiano stragany z pieczystym - swinie, kurczaki, tusze wolowe; wszystko pieknie pachnace dymem, szkliste od

tluszczu; do tego ziemniaki tluczone ze skwarkami i cebula, gotowana kukurydza, fryty...

Ludzie jedli az huczalo.

Osobnicy niosacy krzyze zatrzymywali sie czasami i prosili o cos do picia. Przydrozne Weroniki podbiegaly wtedy z kubeczkami

coca coli, podawaly Jezusom, albo Szymonom i bardzo czesto pytaly z troska: Synus, a nie za ciezko ci? Moze dasz bratu

poniesc twoj krzyz?

- Nie, mama! Doniose sam! - odpowiadali Jezusowie i Szymoni. - Brat se poniesie za rok. Jak podrosnie, szczeniak.

Za krzyzami kroczyly koscielne figury swietych niesione na specjalnych podestach. Pod tymi podestami tragarze wymieniali sie

dosyc czesto, nawolujac znajomych z pobocza:

- Pedro, ponies troche, kumie, a ja se podjem. Por favor.

Pedro podbiegal ochoczo. A kum Pedra ruszal w przydrozny tlum podjesc pieczystego.

I tak to szlo, przez jakies dwie godziny.

Dym kadzidel mieszal sie z dymem grillowanego miesa. Gorzki spiew "Ludu, moj ludu..." mieszal sie z radosnym gwarem ludzi,

ktorzy spotykali znajomych, krewnych, ukochanych...

Post walczyl z karnawalem. I przegral - latynoska dusza nie umie sie smucic. Tutaj nawet pogrzeb jest okazja do fiesty...

Po zakonczeniu procesji, ksiadz (Latynos!) powiedzial z usmiechem od ucha do ucha:

- Bracia. Cieszmy sie i radujmy, ze Pan nasz dal sie ukrzyzowac za nasze grzechy. Ze wzial wszystkie nasze winy na siebie.

Cieszmy sie, ze nas odkupil. Cieszmy sie!!!

PS

A tytulowe JAJA ?

Dostalem swiatecznego maila od przyjaciol, w ktorym to mailu pojawily sie pisanki i dyngus. I wlasnie sobie uswiadomilem, ze

od 15 lat nie mialem stycznosci ani z pisankami, ani z dyngusem.

Piątek, 01.04.2005

PIERWSZY AUTOBUS

Na polnoc Boliwii, pod granice z Brazylia i calkiem niedaleko peruwianskiej, moglem dotrzec na dwa sposoby - rzeka lub

autobusem. Z rzeka byl ten klopot, ze od kilkunastu lat nie plywaja po niej statki, ani nawet niewielkie lodzie - tylko

tratwy. Ale tratwy jakos nie bylo. Pojawil sie natomiast autobus. Pierwszy autobus w tym sezonie; probny.

Nie jestem glupi i nie wsiadlem do tego autobusu. Poczekalem 12 godzin, a potem wlaczylem radio i wysluchalem wiadomosci

lokalnych. Pierwsza wiadomosc tego dnia dotyczyla PIERWSZEGO AUTOBUSU W TYM SEZONIE - donosili, ze przejechal najwieksze

blota i dotarl do kolejnej miejscowosci odleglej o jakies 200 km od nas.

W slad za tym pierwszym autobusem wyslano nastepny i to dopiero bylo OFICJALNE OTWARCIE SEZONU AUTOBUSOWEGO na tej trasie.

Wskoczylem na poklad i to byl poczatek mojej osobistej gehenny.

Posluchajcie...

Trase liczaca ok 600 kilometrow pokonywalismy w tepie ciezarnej zolwicy, ktora postanawia dla rozrywki isc tylem. Do celu

dotarlismy po 34 godzinach jazdy... wleczenia sie... stania w blocie...

Najdluzej (bo az 8 godzin) stalismy w miejscu gdzie utknal nasz poprzednik - PIERWSZY AUTOBUS. Utknal w blotnej dziurze

siegajacej mu do szyb. Utknal i czekal na nas - kierowca poszedl piechota 12 kilometrow do najblizszej osady, tam porzyczyl

konia, jechal na nim kilka godzin do nastepnej (troche wiekszej) osady i nadal przez radio FALSZYWA informacje, ze dojechal

szczesliwie. (Nie wspomnial ani slowem, ze dotarl, ale bez autobusu.)

Dzieki tej falszywej informacji oficjalnie otwarto sezon autobusowy i moj autobus ruszyl w slad za tym pierwszym probnym;

zatopionym.

Gdyby oficjalne otwarcie sezonu nie nastapilo, pasazerowie probnego autobusu musieliby czekac... tydzien, dwa... ?

No wiec dojezdzamy do dziury w blocie, w ktorej siedzi nasz poprzednik - PIERWSZY AUTOBUS - i tarasuje droge. Oczywiscie nie

bylo wyjscia - musielismy sami sobie pomoc.

Przez 8 godzin kopalismy w blocie, nanosilismy galezie, rozbijalismy termitiery i "brukowalismy" nimi droge, ciagnelismy za

liny...

HEJ! HO! WSZYSCY!!!! KOBIETY I DZIECI TEZ! I ZAPRZAC TEGO KONIA...

Babcia za dziadka, dziadek za babke, babka za wnuczka, wnuczek beczy, ze juz nie moze bo go moskity jedza...

Cyrk.

Katorga.

Wyciagnelismy!

A potem sami utknelismy w tej samej dziurze i wszystko zaczelo sie od poczatku, tylko autobus byl inny.

Katorga.

Katorga.

Moskity.

Wyciag.. Znowu sie zapadl, bo lina pekla.

Katorga.

Moskity? Acha, rzeczywiscie, gryza.

Katorga.

Wyyciagnelismyy.

Uff.

Po 34 godzinach dojechalem pod polnocna granice z Brazylia.

Sobota, 02.04.2005

CHLOPAKI NIE PLACZA

Natychmiast po wyjsciu z autobusu uslyszalem o smierci Ojca Swietego. Natychmiast i ze wszystkich stron - kazde radio, kazdy

program TV, kazdy czlowiek...

Cale miasteczko na wieczornej mszy. Do katolickiego kosciola zeszly sie nawet okoliczne sekty, przyszli Mormoni, Ewangelicy,

Adwentysci, Israelitas... - wszyscy; nie zabraklo nikogo.

Plakalismy.

A pamietajcie, ze tu jest kultura macho - twardzi mezczyzni, gauchos, kowboje...

Plakalismy - mezczyzni po swojej stronie kosciola, a kobiety po swojej. I znowu nie zabraklo nikogo - wszyscy plakali.

Chlopaki nie placza? No tak, chlopaki rzeczywiscie nie.

Ale mezczyzni jak najbardziej.

Mezczyzna, ktory nie potrafi publicznie zaplakac, jeszcze nie dorosl do bycia mezczyzna - ciagle jest chlopcem.

***

A potem, pozna noca, w jednej z latynoskich telewizji kolejne wspomnienie wyglasza jakis kardynal. Mowi po hiszpansku wiec

chyba tutejszy. I opowiada jak to pewnego ranka uczastniczyl w porannej mszy w prywatnych apartamentach Ojca Swietego. Byli

tam tylko oni dwaj.

W pewnej chwili kardynal widzi lzy cieknace po policzkach Jana Pawla. Widzi te lzy i sam zaczyna plakac.

Po mszy, Ojciec Swiety bierze go za lokiec i mowi:

- Francisco, poplakalismy sobie, co? To dobrze. Czasami trzeba poplakac.

Niedziela, 03.04.2005

PAPIESKA KAPLICZKA

Kiedy o 6 rano przyszedlem na msze, pod sciana kosciola stala zrobiona na predce kapliczka - cos jak nagrobek Ojca Swietego.

byla upleciona z palmowych lisci. Do tego kilka czerwonych kwiatow helikonii, swieczki, a posrodku stara fotografia z

poczatku pontyfikatu.

Do tego zaskakujacy napis: "Dziekujemy Bogu za cale zycie i dzielo Jana Pawla II". A obok inne radosne pozegnanie, tym razem

prywatne, osobiste - ktos zatknal mala karteczke ze slowami "Hasta la vista Santo Padrito. - Do zobaczenia Swiety Tatusiu".

***

DO ZOBACZENIA napisac mogl tylko ktos, kto wierzy prosciej i mocniej od nas smutnych zalobnikow.

DO ZOBACZENIA mogl napisac tylko ktos, kto wierzy bez zastrzezen w swietych obcowanie, ciala zmartwychwstanie, zywot wieczny,

amen.

Poniedziałek, 04.04.2005

DO KAROLA

W TV wenezuelskiej mowia o nim: Jan Pawel II - wielki papierz.

W peruwianskiej: Jan Pawel II, Wielki.

W boliwijskiej: Jan Pawel Wielki.

A w hiszpanskojezycznym CNN spekuluja, kto bedzie nastepny i czy sprosta.

***

Natomiast na dzisiejszej mszy ludzie tutaj RADOWALI SIE - byli osobiscie szczesliwi, ze ich ukochany Papa nie musi wiecej

cierpiec i ze obcuje sobie w niebie z Matka Boza, Jezusem, z rodzicami ktorych mial tu na ziemi tak krotko, z bratem, z

przyjaciolmi, ktorzy odeszli przed nim; ze wreszcie nie musi tak ciezko pracowac...

Ludzie tutaj RADOWALI SIE z nim, RADOWALI jego radoscia w niebie.

***

A ja?

Patrzylem na to wszystko, lekko zadziwiony, bo to tak rozne od naszego rozumienia smierci. Patrzylem, myslalem co z tym (z ta

ich radoscia) zrobic?...

I wiecie co zrobilem?

Pomodlilem sie DO Karola Wojtyly.

Wtorek, 05.04.2005

WYNAJALEM STATECZEK

Oj, nic wielkiego; wlasciwie moglbym powiedziec, ze lodz. Tylko, ze ona wyglada jak miniaturowy stateczek, a lodzi raczej nie

przypomina - ma daszek podparty kolumienkami, plaski poklad, kolo sterowe,jak na pirackim okrecie.

Trzynascie metrow dlugosci i trzy szerokosci - oto caly moj swiat na najblizsze dni.

Poklad znajduje sie jakies 20 centymerow nad woda, wiec kiedy tak plyniemy, wydajemi sie, ze chodze po wodzie.

Trzynascie metrow dlugosci i trzy szerokosci - to wystarczy,zeby zbudowac maly domek. Z przodu ("na dziobie", chociaz zadnego

dziobu nie mamy)jest weranda. Na tej werandzie ster. Za sterem duze okno i drzwi do mojego pokoju. Wzdluz prawej burty jest

balkonik po ktorym mozna przejs na rufe, a na rufie jest kuchnia, ktora sie otwiera na rzeke za naszymi plecami, oraz mala

lazieneczka. Silnik (spory diezel) siedzi pod pokladem.

Wszystko wykonano w tropikalnym drewnie odpornym na wode.

Wynajalem wiec nie lodz i moze wlasciwie nie stateczek, tylko plywajacy domek z werandka.

Na werandzie, z samego przodu lodzi/stateczku rozwiesilem moj hamak. Kiedy sie wychyle, wisze bezposrednio nad woda i moge

podziwiac rzeke przed nami. Jaka rzeke? Wybralem Rio Madre de Dios - rzeke ciagle dzika, niezamieszkala, rzeke bez miast,

wiosek, osad. Jest na niej kilkadziesiad drag, ktore przeplukuja rzeczny mul w poszukiwaniu zlota, ale poza dragami, Rio

Madre de Dios swieci pustka. Piekna rzeka zeby nia plynac. W gore, w strone Peru, w strone Brazylii, plynac tydzien,dziesiec

dni... plynac ile bedzie trzeba, ile sie da...

Do zobaczenia po drugiej stronie rzeki.

(Tylko pamietajcie, ze ja nie plyne wszerz, lecz wzduz.)

Czwartek, 07.04.2005

DRZEWA KIWAJACE GLOWAMI

Wisze w hamaku, tuz nad woda i wypatruje niebezpieczenstw.

Co jakis czas pokazuje Erlinowi (sternik), zeby odbil w lewo, w prawo, albo zeby po prostu uwazal na zatopione drzewa.

Poruszane silnym pradem zachowuja sie jakby byly zywe - drzewa kiwajace glowami; konary, ktore machaja do nas rekami...

Jedne dostojnie, w rytmie powolnego: TAK-TAK ... TAK-TAK, inne zas, w tym samym czasie, dopowiadaja szybko: tak-tak-tak ...

tak-tak-tak.

Czasami z wody wystaje pojedyncza galaz z kiscia lisci na koncu i macha do ciebie przyjaznie w rytmie przeplywajacej rzeki.

Zdarzalo mi sie tak mocno uwierzyc, ze to autentycznie pozdrowienie, ze odmachiwalem. A wtedy Erlin smial sie w glos:

- Przyroda cie pozdrawia, gringo. Macha do ciebie galeziami, a ty z nia gadasz, jak sw. Franciszek.

***

Taka machajaca spod wody galaz to znak, ze w tym miejsu oberwal sie brzeg, a wraz z brzegiem pod wode wpadlo drzewo, ktore na

nim roslo. I teraz to drzewo czycha na nieostroznych sternikow.

Jak syreny, ktore wabia zeglarza, hipnotyzuja, usypiaja... Ale sproboj podplynac, a zatopia twoja lodz.

Solidny tropikalny pien z licznymi konarami, ukryty pod powierzchnia wody potrafi zatrzymac statek, potrafi przebic dno i

ucapic kadlub drewnianymi szponami, a potem wywrocic.

Takie potakujace przyjaznie pnie wciagnely tu pod wode niejednego.

TAK-TAK-TAK ...

Piątek, 08.04.2005

RIO MADRE DE DIOS

Wspinamy sie w gore rzeki; mozolnie i ciezko. Tak chcialem - to ciekawsze, niz plynac w dol. W gore rzek plyneli

konkwistadorzy i odkrywcy. W gore - w glab nieznanego swiata.

Dzis od rana rzeka z kazda godzina robi sie coraz wezsza i bardziej dzika; coraz silniejsza. W swoim dolnym biegu byla pelna

wody, szeroka, porozlewana na boki, leniwa, ciezka od niesionego mulu, drewnianych bali, galezi - byla... tlusta.

Dzisiaj z kazda chwila staje sie mlodsza, bardziej zwinna, skoczna, silniejsza. Zakrety bierze coraz ostrzej. I coraz

bardziej jej zalezy bysmy nie doplyneli za daleko. Miejscami silny prad prawie nas zatrzymuje, a wtedy silnik rozkrecony na

maksimum swojej mocy zaczyna jeczec ciezko i gasnie. Rzeka nas odpycha i musimy szukac innego przejscia, albo przytulic sie

blizej i bardziej niebezpiecznie do brzegu, gdzie prad jest slabszy. Czasami wspieramy moce silnika dragami zapartymi o dno -

diesel i dwaj gondolierzy.

Plynac w gore Rio Madre de Dios, nabieram do niej ciekawosci. Przedtem, gdy zakrety byly wielkie, szerokie, rozlane, nie

spodziewalem sie odkryc za nimi niczego nowego - tam mogl byc tylko kolejny leniwy zakret, jakas kolejna wioseczka

zamieszkana przez 3-4 rodziny.

Teraz, za kazdym ostrym zakretem, moze sie kryc jakas Tajemnica.

Poznikaly wioseczki, poznikaly nawet sezonowe obozowiska zbieraczy castanii (orzech brazylijski) a takze dragi wydobywajace

zloto. Mijamy coraz dluzsze odcinki nie widzac zadnych sladow czlowieka...

Sobota, 09.04.2005

ICH TROJE... :)

Wczoraj przez caly dzien tylko jedna ludzka chudoba.

Stary mezczyzna, stara kobieta i ich piecioletnie dziecko. Ostatnie dziecko. Dziecko, ktorego tu nie powinno byc; ale sie

urodzilo.

Posluchajcie...

Stara kobieta miala juz wiele dzieci - kilkanascioro - i wszystkie w koncu poprzenosily sie w dol rzeki; blizej swiata.

Potem stara kobieta dlugo nie miala nowych dzieci. Dlugo. Nie umie powiedziec przez ile lat, ale bardzo dlugo.

- I to ci musi wystarczyc, gringo. Tu u nas nie ma kalendarzy, zegarow, radio juz dawno temu wyczerpalo wszystkie baterie i

przedtalo przypominac o uplywajacym czasie, a pory roku, wedlug ktorych moznaby utrzymywac jakas rachube, sa wzgledne. Czas

liczy sie rzadko, niedokladnie; a w koncu przestaje sie liczyc, bo i po co? Przeciez tutaj NIC od czasu nie zalezy.

Kiedy stara kobieta przestala rodzic dzieci, uznala, ze jej czas w naturalny sposob minal; ze "wyschla".

Uznala to z pewna ulga - rodzenie, wychowywanie, wyzywienie ani leczenie dzieci w tym miejscu nigdy nie bylo latwie, a wraz z

uplywem lat, gdy starej kobiecie zaczelo ubywac sil, staloby sie niemozliwe. Na szczescie ubywalo tez dzieci - jedno po

drugim odplywaly w dol rzeki Madre de Dios. W koncu odeszly wszystkie, a stara kobieta przestala rodzic nowe.

Zostali sami.

Ale nie samotni - stary mezczyzna nie przestal jej kochac. Ona zas nie przestala kochac jego.

***

Byli szczesliwi - daleko od swiata, ale blisko siebie. Daleko od swiata, ale nie brakowalo im niczego - cokolwiek bylo

potrzebne do zycia dawalo sie zdobyc w otaczajacej puszczy, wychodowac kolo domu lub zrobic wlasnymi rekami.

A inne rzeczy?

Kiedy wyczerpaly sie ostatnie baterie w radiu, okazalo sie, ze radio nie jest im potrzebne.

Kiedy skonczyla sie nafta do lampy, okazalo sie, ze w nocy mozna po prostu spac, a cale swiatlo jakie ci jest potrzebne moze

pochodzic z ksiezyca i malego ogniska posrodku chaty.

Kiedy jakas zbyt wielka ryba zlamala ostatnia wedke porywajac ostatni haczyk z ostatnim kawalkiem zylki, okazalo sie, ze gdy

czlowiek nie slucha radia, to ma wiecej czasu na lapanie ryb starymi indianskimi sposobami - na oscien (dzida) lub za pomoca

specjalnych pulapek uplecionych podobnie, jak plecie sie kosze.

***

Stary mezczyzna i stara kobieta byli sami, ale nie samotni.

Oddaleni, a nawet odcieci od swiata, ale nie brakowalo im niczego.

Zyli tak juz bardzo dlugo i nie chcieli tego zmieniac - byli szczesliwi.

Az pewnego dnia stara kobieta odkryla, ze nosi pod sercem dziecko.

Poczatkowo nie uwierzyla - przeciez juz tak dawno temu "wyschla" - ale jednak, kiedy dziecko zaczelo kopac, musiala uznac

niewiarygodne.

Stary mezczyzna niepokoil sie troche, ze wkrotce zabraknie mu sil, ze nie podola utrzymaniu trzech osob. Do tej pory nie

brakowalo im niczego, ale kiedy przybedzie dziecko...

Kiedy juz sie urodzilo, okazalo sie, ze wlasnie tego dziecka im brakowalo.

Nie wiedzieli o tym ani ona - stara kobieta, ani on - stary mezczyzna, ale oboje, w jednej chwili, odkryli ten brak, kiedy po

raz pierwszy spojrzeli w twarz niemowlecia.

***

W ich zyciu nie zmienilo sie nic; i zmienilo sie wszystko.

Nic, bo nadal nie brakuje im niczego.

Wszystko, bo teraz nie brakuje im niczego we troje.

NOTKA OD AUTORA:

Zapisane prosto z zycia w dniu 09 kwietnia 2005, na rzece Madre de Dios, gdzies miedzy jej poczatkiem a koncem.

Zapisane 9 kwietnia, a do internetu wsadzone kilka dni pozniej - to chyba oczywiste, ze na lodzi nie mialem dostepu do

internetu. A na brzegu? Na brzegu, w miejscu, gdzie to zapisywalem, mialem dostep do swiata takiego, jakim go stworzyl Bog.

Najblizsza miejscowosc z internetem - Puerto maldonado - pojawi sie niepredko.

Niedziela, 10.04.2005

LUSTRO

Od tygodnia nie mialem na sobie koszuli. Od dwoch tygodni nie widzialem zadnego zegara. Od trzech nie widzialem swojego

odbicia w lustrze; a od miesiaca nie mialem na nogach sandalow.

Chcialbym te tygodnie zamienic w miesiace, miesiace w lata, a lata w reszte zycia.

***

Po co komu lustro?

Czemu sluzy ogladanie wlasnej twarzy? Czemu poza proznoscia? (A byc proznym jest zle, prawda?)

Czy poza malym kosmetycznym lusterkiem, ktore pomaga wyjac paproch z oka, potrzebne Ci jest wieksze do wpatrywania sie we

wlasna twarz?

Golenie?

Nie, chlopaki. Miesiacami gole sie bez luster - to tylko kwestia przyzwyczajenia.

Makijarz?

Nie, dziewczyny. Indianie maluja sie pieknie bez luster - albo jeden drugiego, albo samego siebie z wyobrazni.

A poza tym... Kobieta jest najsliczniejsza, kiedy wychodzi prosto z wody.

Wiele najpiekniejszych twarzy, ktore widzialem, nigdy nie zaznalo makijazu.

No wiec do czego Ci potrzebne lustro?

I czy troska o to, jak Cie ludzie widza, albo jak twoja twarz zmienia sie z dnia na dzien, nie dodaje ci kolejnych

zmarszczek?

Ja lubie zmarszczki. (jast o tym opowiastka w Dzienniku Pokladowym) Ja je lubie bardzo - u siebie i u innych - ale wlasnie

dlatego, ze lubie, nie mam potrzeby codziennego sledzenia, czy mi ich przybylo.

A poza tym, to taka fajna niespodzianka, kiedy po powrocie z wyprawy natykam sie gdzies na lustro i widze obcego faceta.

Widze, jak sie zmienilem. Nie dostrzeglbym tych zmian zagladajac w lustro codziennie.

No wiec do czego Ci potrzebne lustro?

Bo mnie do niczego. Naprawde! Mam nawet mocne przeswiadczenie, ze kiedy dookola mnie nie ma luster, zyje mi sie lepiej.

Moze kiedy nie patrze na siebie, mam wiecej czasu zagladac w siebie.

Do czego Ci lustro?

Poniedziałek, 11.04.2005

PUSTKA

Rio Madre de Dios zrobila sie calkiem pusta. Od dnia spotkania starego mezczyzny, starej kobiety i ich piecioletniego

dziecka, nie widzielismy zywej duszy. Brak nie tylko ludzi, ale nawet sladow, ktore ludzie pozostawiaja po sobie - tylko

dzika puszcza, dzikie zwierzeta i coraz bardziej dzika rzeka.

Siedze w hamaku zawieszonym tuz nad woda i patrze na przesuwajacy sie przed moimi oczami brzeg. Gdyby ktos ten brzeg

sfilmowal i pokazal w TV, to wylaczylbym telewizor po 3 minutach - NUDA.

A tutaj patrze godzinami... od kilku dni... i jakos mi sie nie chce znudzic - taka ciekawa pustka.

Wtorek, 12.04.2005

CZARNY PAPIEZ

Zaraz po wyborze Karola Wojtyly, pojawily sie w Polsce, w podziemnym obiegu, rozne przepowiednie z tym zwiazane. Zapanowala

nagla moda na Nostrodamusa, Sybille, proroctwa Krolowej Saby i inne podobne, bo okazalo sie, ze wiele z nich wspomina o

papiezu ze Wschodu...

Czytalem wtedy wszystko, co udalo mi sie zdobyc nielegalnie - takze troche tych bzdur. I przeczytalem (chyba wlasnie u

Krolowej Saby), ze papierz ze Wschodu bedzie czwartym papierzem przed koncem czasow, ze po nim wybrany zostanie papierz z

Poludnia - czarnoskury z Afryki - potem jeszcze jeden (pewnie z Zachodu, albo Polnocy, nie pamietam) i ten trzeci bedzie

ostatnim prawdziwym i dobrym papierzem, a nastepny, Ostatni, zasiadzie na papieskim tronie antychryst.

Wiele lat pozniej, kiedy studiowalem Stary Testement, spotykalem sie czesto z taka zasada obowiazujaca w teologii, ze o tym

czy dany prorok jest prorokiem prawdziwym, czy falszywym decyduja fakty - jezeli jego przepowiedznie sie sprawdzaja, to

znaczy, ze prawdziwy.

Czyli teraz co? Jezeli wybiora czarnego papierza, mam sie zaczac bac konca swiata?

PS

A przy okazji, moze ktos zaznajomiony z zawilosciami teologi objasni mi dlaczego Izajasz jest uznawany za proroka prawdziwego

skoro tak sromotnie sie pomylil - "narodzi sie... i dadza mu imie EMMANUEL", a przeciez dali calkiem inne, prawda?

Czwartek, 14.04.2005

DRUT

Kazdego dnia mamy dwa-trzy postoje na wybieranie wody. Wszystkie statki i lodzie swiata ciekna. Mniej, bardziej - ciekna.

Dlatego wymyslono pompy zenzowe.

My oczywiscie mamy jej archaiczna wersje czyli male naczynie (obrzyna zrobionego z plastikowej butelki po coli) i wiaderko.

Obrzynem wybiera sie wode do wiaderka, a potem wylewa wiaderko wody za burte. Jedno, drugie, trzecie. Za kazdym postojem

okolo dwudziestu.

Wszystkie jednostki wodne swiata ciekna. Mnniej, bardziej - wszystkie.

I wszystkie sie psuja.

Moj wynajety capitan - Erlin Medina - radzi sobie z naprawami dosyc sprawnie. Przyjal zasade: Wszedzie, gdzie drut moze

sastapic srube, wybieram go jako pewniejszy. Erlin trzyma sie tej zasady w sposob scisly. Drut jest jego ulubiona czescia

zamienna.

A ulubionym przeklenstwem: CARAMBA. Stosuje je rownie czesto, co drut. (Zwykle tuz przedtem.)

Niedziela, 01.05.2005

BUTELKA NA FALACH

Zapisane na Rio Madre de Dios;

o jakiś tydzień drogi od granicy peruwiańskiej.

Posłuchajcie...

Znalazłem plastikową butelkę z napisem INKA KOLA unoszącą się na powierzchni wody pośrodku głównego nurtu.

INKA KOLA to peruwiańska odmiana coli, oranżady, fanty..?

W kolorze przypomina bardzo żółte siuśki z tendencją w kierunku groszkowej zieleni. A w smaku? No cóż mógłbym urzyć tego

samego porównania, bo normalna cola jest po swojemu "treściwa", a INKA KOLA, analizowana pod względem smaku, składa się z

wody, cukru i gazu.

Z opisu na etykiecie wynika jednak, że poza wodą, cukrem i gazem, jest tam jeszcze cała masa różnych E, farba i konserwanty.

Po co w takim razie te konserwanty? Żeby się farba nie zepsuła, a może żeby się nie zepsuły cukier, woda i gaz?

INKA KOLA ma kolorem przypominać świetlisty blask słońca i złoto - tak jak Inka, bóg Słonce. Smakiem, jak się okazuje, nie

musi przypominać niczego.

Butelka INKA KOLI ciśnięta bezmyślnie do rzeki w Peru, zawędrowała kilkaset kilometrów w głąb Boliwii. Dalej popłynie Rio

Madre de Dios do Rio Beni, potem Rio Madeira w okolice Manaus, potem Amazonką do Belem, dalej, już na słonych wodach

Atlantyku, zostanie złapana przez prąd morski, który wspomagał okręty Krzysztofa Kolumba i dotrze do Afryki w okolice Wysp

Kanaryjskich, przesiądzie się na inny prąd morski, zmieni kierunek na północny... Aż w koncu, kto wie, może jakiś Golfsztrom,

zaprowadzi ją na wody południowego Bałtyku i zobaczymy się ponownie na plaży w Sopocie.

Plastik, z którego robi się butelki do napojów gazowanych, jest bardzo odporny na działanie natury. W przeciwieństwie do

niewinnego w tym kontekście papierka, który rzucony do rzeki, zaśmieca przyrodę tylko przez kilka miesięcy, plastikowa

butelka wytrzyma 20 tysięcy lat.

A więc spotkana przeze mnie butelka INKA KOLI ma szansę dopłynąć właściwie wszędzie, gdzie zechce ją ponieść woda. Także do

Was.

Tak samo, jak każda inna plastikowa butelka.

Na przykład ta, którą Ty bezmyślnie wrzucisz do wody.

Wtorek, 03.05.2005

KIM JESTEM...?

Trzeciego maja się identyfikujemy. Flagi, wspomnienie Konstytucji, msze, defilady i święto M.B.Królowej Polski.

Z tej okazji padają deklaracje o byciu dumnym z bycia Polakiem, za bycie Polakiem szczególnie zasłużonym dla Polski

przypinane są ordery, wręczane nagrody.

Od kilku lat, obok słów "jestem Polakiem" często padają także te drugie "jestem Europejczykiem". Wielu Polaków rzeczywiście

(szczerze i... niepolitycznie) czuje się Europejczykami; są z tego dumni.

A ja?

Kim jestem?

Polakiem napewno i jestem z tego dumny.

Ale Europejczykiem napewno NIE.

Jak można być Polakiem i jednocześnie nie być Europejczykiem?

To akurat niespecjalnie trudne - jest wielu Polaków, którzy są Australijczykami, Amerykanami, itd. Mogę więc i ja.

Bo czym jest bycie Polakiem?

To przynależność narodowa.

Natomiast bycie Europejczykiem, to przynależność kulturowa. I ja, kulturowo, przynależę do Ameryki, a nie Europy.

Europejska kultura zdecydowanie nie jest moją kulturą; amerykańska - zdecydowanie tak:

LITERATURA - europejskich pisarzy nie lubię, nie cenię, praktycznie nigdy nie czytam, a kiedy już to robię, nie podoba mi się

ich pisanie. Albo nic nie rozumiem, nic do mnie nie dociera, albo jestem znudzony, poirytowany, czy też zniesmaczony.

Jedyna europejska książka, która w ostatnich 10 latach przypadła mi do gustu to "Harry Potter". Ale nawet w tym przypadku

sięgam po wydania amerykańskie, ze względu na, moim zdaniem, duuuużo lepszą szatę graficzną niż brytyjskie (czyt.

europejskie) oryginały.

Acha, z Brytyjczyków jest jeszcze Terry Pratchett, ale jego europejskość, to rzecz cokolwiek naciągana.

Moje domowe półki wypełniają książki wydane głównie w USA - po angielsku - a większość tych wydanych po polsku, to

tłumaczenia amerykańskich autorów.

Książki fachowe dotyczą obu Ameryk, a książki rozrywkowe to, poza jednym jedynym wyjątkiem, literatura języka angielskiego.

Z literatury europejskiej nie mam nic, a na pułce polskiej stoi samotnie Andrzej Sapkowski.

FILM - to samo dotyczy sztuki filmowej. Europejskie filmy mnie nudzą, nie znajduję w nich NIC dla siebie. Nie chodzę na nie

do kina, a jak pójdę, to wychodzę w trakcie seansu, bo europejskie kino zawsze mnie męczy.

W tej kategorii za szczególnie męczące uważam kino francuskie i... polskie. (Gdyby mnie Państwo chcieli przepędzić gdzieś

bardzo daleko, wystarczy mi szepnąć do ucha słowo z grupy: Kieślowski, Tym, Holland, Zanussi, "Rejs"... - bedę uciekał, gdzie

rośnie pieprz i wanilia.)

Najkrócej mówiąc: Dla mnie liczą się WYŁĄCZNIE filmy zrobione w Hollywood.

TV - w Europie nie akceptuję nic poza BBC, ale mógłbym się zupełnie spokojnie obyć i bez tego, pod warunkiem, że będę miał

dostęp do jakiejś amerykańskiej kablówki. Telewizja w innym języku niż amerykański jest dla mnie stratą czasu i bez sensu.

MUZYKA - wszystko co mi w duszy gra jest rdzennie amerykańskie: blues, jazz, country oraz rytmy tropikalne z Karaibów i

Ameryki Łacińskiej.

A z artystów europejskich? Hmm... dostrzegam taką prawidłowość, że jak ktoś wyjechał z Wysp Brytyjskich i udało mu się zrobić

karierę w USA to mi się podoba, albo przynajmniej nie denerwuje, a jeżeli nie zrobił kariery w USA, to i u mnie nie ma czego

szukać.

HUMOR - europejski mnie nie śmieszy, za to amerykańskie komedie, sitcomy, występy kabaretowe... mogę mieć włączone 24 godziny

na dobę i się nie nudzę.

KUCHNIA - francuskiej nie lubię, niemieckiej nie lubię, włoską pizzę wspominam jako jedno z największych kulinarnych

rozczarowań mego życia...

Za to pizza amerykańska mi wchodzi bez zastrzeżeń, teksaskie steki także, no i oczywiście królowa wszystkiego - kuchnia

meksykańska.

HISTORIA - nigdy nie byłem zainteresowany historią kontynentu europejskiego - jakoś mnie nie kręciły te wszystkie wojny,

bohaterwskie czyny i osiągnięcia cywilizacyjne; jakoś nigdy nie byłem z nich dumny, ani się z nimi nie identyfikowałem. Za to

od wczesnej młodości fascynowała mnie przeszłość kontynetu amerykańskiego (bez rozgraniczania na Amerykę północną i

południową). Inkowie, Majowie, Aztekowie, Indianie prerii...

JĘZYK - próbowałem się uczyc wielu i żaden europejski ani mi się nie podobał, ani nie wchodził do głowy. Za to amerykańskiego

nauczyłem się ze słuchu w kilka miesięcy, a latynoskiej odmiany hiszpańskiego, też ze słuchu, w 6 tygodni. Teraz uczę się

brazylijskiego. (Jego europejska wersja - portugalski - nijak mi nie chciał wejsc do głowy, podobnie jak wczesniej hiszpański

z Hiszpanii, angielski z Wielkiej Brytanii.)

LUDZIE - Francuzów nie znoszę, Niemcy wydają mi się kulturowo wulgarni, Holendrów uważam za nieprzyjemnych, Anglicy się

wynoszą nad innych, Polaków... lubię tych, co już pomarli - bohaterów przeszłości.

Latynosów kocham, Indian kocham, Amerykanów podziwiam i lubię, Kanadyjczycy są mi przyjemnie obojętni.

Dodajcie to sobie sami, kochani.

***

Mógłbym tu siedzieć i uzasadniać jeszcze długo, wyliczając kolejne elementy składające się na to, co nazywamy kulturą, czy

(bardziej fachowo - antropologicznie) "markerami przynależności kulturowej". Mógłbym długo rozważać gdzie przynależę i

dlaczego, ale to bezcelowe - przecież ja się tu nie spowiadam, przed nikim nie bronię, ani nikogo nie staram atakować, czy

tym bardziej obrazić. Po prostu, z okazji kolejnej rocznicy uchwalenia pierwszej w Europie Konstytucji i z okazji polskiego

święta narodowego, zadałem sobie pytanie KIM JESTEM?

I znalazłem odpowiedź:

Jestem Polakiem, tak, jak Wy.

Ale nie jestem, jak Wy, Europejczykiem, tylko Amerykaninem.

Moją przyszłość wiążę z kontynentem Amerykańskim; od Alaski po Ziemię Ognistą.

Nie wiążę jej z Europą i nie chcę tu mieszkać. Do Europy nie czuję nic dobrego; najczęściej niechęć, czasami pogardę.

***

Czy teraz ktoś będzie mnie za te moje szczere słowa słowami chłostał?

Jeśli tak - trudno. Na (ewentualne) usprawiedliwienie mogę powiedzieć jedynie, że "Serce nie sługa".

A ja przecież z serca i z duszy jestem Amerykaninem, tak jak z kości i krwi Polakiem.

Czwartek, 12.05.2005

ONIEMIAŁEM

Zatkało mnie na kilka dni. Po prostu zatkało. Nawet nie dlatego żebym miał jakoś szczególnie wiele zajęć - raczej chodzi o

to, ze zupełnie nie potrafie się tu odnaleźć.

To naprawdę nie jest mój kraj, nie jest mój kontynent.

Humor mam swietny. Nie narzekam na życie. Chodzę cały w skowronkach. Ogólnie wiedzie mi się świetnie, tylko tak przy okazji

wciąż jestem oniemiały.

Oniemiałem, kiedy okazało się, że polska delegacja jedzie do moskwy na defiladę.

oniemiałem, kiedy powiedzieli, że w skład delegacji wchodzi Jaruzelski.

oniemiałem, kiedy pokazywali w TV jak dekorują go jakimś posowieckim orderem, jako polskiego kombatanta.

oniemiałem, kiedy Polska dała się zepchnąć na margines wszelkich obchodów rocznicowych i nigdzie nie występowała jako jeden z

aliantów.

Wystawiliśmy trzy armie: na zachodzie, na wschodzie i jeszcze w Polsce AK... I NIC Z TEGO NIE WYNIKA???

Nawet teraz nie umiemy się przebic????

Przecież wystarczyło w tej moskwie wstać w trakcie putinowskiego przemówienia, wstać na oczech kamer całego świata i wyjść.

Pojechać prosto na lotnisko i wrócić do warszawy. A potem wysłać list do NATO, że jak oni tacy, to my w każdej chwili możemy

wystąpić. I w każdej chwili możemy zabrać całe wojjsko z Iraku.

Kto sam siebie nie ceni, kto nie tupie nogą tego nie szanują.

nie chcę byc obywatelem państwa, które jest na arenie międzynarodowej traktowane jak czterdziestomilionowa dupa.

Polakiem się urodziłem i nim mam zamiar zostać do grobowej deski. Ale właśnie dlatego, że jestem Polakiem, dumnym Polakiem,

nie mam zamiaru pozostawać obywatelem tego dupowatego państwa. Nie chcę być wiecznie reprezentowany przez ludzi, których nie

szanuję. Przez przemalowańców, przez komuchów, przez Tadeuszy mazowieckich i inne postpezetpeerowskie popłuczyny. Wypisuję

się.

Czwartek, 19.05.2005

ILE SIĘ DZIEJE?

Tyle się dzieje, że nic się nie dzieje.

Piszę, piszę, piszę - całymi dniami. A skoro tak, to już mi się wieczorami nie chce niczego pisać do Dziennika Pokładowego.

Każda historia, która mi przyjdzie do głowy, jest w tych dniach zbyt cenna, by ją wpisywać do Dziennika - ona musi od razu

wylądować w książce. Musi!

"Rio Anaconda" mi się wysypała tuż przed wyjazdem do Boliwii - pamiętacie? - już miała iść do składania i do druku, i jutro

na Targach Książki miała mieć premierę. No i z powodu tego wysypania się, teraz mają zostać wydane dwie książki na raz, jedna

tuż po drugiej. A więc piszę, piszę , piszę i szkoda mi czasu na cokolwiek innego. Chciałbym się wyrobić do czerwca, do

lipca, więc piszę......

Praca nad ułożeniem i uruchomieniem nowych stron WWW wre. A skoro tak, to codziennie sobie mówię, że nie warto uaktualniać

tego, co jest - i tak za dni parę wszystko ulegnie totalnej zmianie.

Zarejestrowaliśmy nowe nazwy, nowe adresy, sklepik z książkami będzie wreszcie działał na światowym poziomie (płatności z

kart kredytowych, przelewy online..), a skoro tak, to nie otwieram tego co było.

Jedyne odstępstwo od "piszę, piszę, piszę" to to, że napisałem do Newsweeka (wyjdzie w poniedziałek) - przerobiłęm dla nich

fragment "Anacondy". Poza tym zamykam się w domu, gasze telefon i piszę...

Nawet na zakupy szkoda mi czasu - w lodówce sześć litrów kefiru, na półce sześć bananów, sześć jabłek, szesc ogórków, szesc

pomidorów.

Kefir + ogórek + sześc listków mięty + do miksera = śniadanie.

Kefir + pomidor + zielone zioła + suszone arabskie (przywiezione z Maroka) = obiad.

Kefir + banan + jabłko + cynamon + zapomniałem wypić = kolacja... łeee, ale po całej nocy stania, to się nie bardzo nadaje na

śniadanie.

Koty polują.

Dostałem wróbla, dwie myszy i wielkiego ślimaka. Do tego jeszcze coś... co chyba jakiś czas temu było kretem, ale żeby się o

tym przekonać musiałbym TO z poworotem przewinąc na prawą stronę. No więc koty widzą, że nie jem, widzą, że zapomniałem ich

nakarmić i przynoszą żarcie pod komputer. Zanim skończyłem pisać jedna mysz uciekłą i teraz mieszka z nami, drugą w końcu

zeżarł z głodu Patagonas, a lekko cieknący wróbel i... były kret zdążyły podeschnąć i przykleic się do biurka. W koncu

sprzątnąłem, ale zostały mi dwie plamy na pamiątkę. Plamy w kolorze... no powiedzmy wiśniowym. Plamy, które mają własny

zapach. I go uporczywie wydzielają w moim kierunku, mimo, że próbowałem je exterminować ludwikiem.

A, co tam. Piszę, piszę, piszę.

Czasami tylko ktoś dzwoni i zostawia wiadomość: Byłeś ze mną umówiony. W zeszłym tygodniu. Odezwij się, jak skończyasz robić

to co robisz. Acha, i postaraj się jakoś tak przed wrześniem, dobrze? A poza tym, to pisz, pisz, pisz.

Czwartek, 26.05.2005

BOŻE CIAŁO I KREW

Pełna nazwa święta to CIAŁO I KREW CHRYSTUSA, a nie tylko ciało.

O krwi było w czytaniach. I podkreślono słowa, że kto nie spożywa ciała i nie pije krwi nie będzie zbawiony...

A potem w czasie komunii krwi nie dali.

Kiedy podchodzę do ołtarza mam wrażenie, że odmawia mi się zbawienia. I, że robi to kapłan - sam pije, zgodnie z nakazem, a

nam nie daje.

Jest jeszcze coś: kiedy myślę o Ostatniej Wieczerzy, to wydaje mi się, że słowa "to czyńcie na moją pamiątkę" odnoszą się do

kielicha, nie zaś do chleba.

Przeczytajcie to raz jeszcze. Przeczytajcie we wszystkich Ewangeliach. I niech mnie ktoś poprawi, jeżeli źle rozumiem...

Najpierw było święto Paschy - tradycyjne żydowskie obrzędy, potrawy; uroczysta kolacja, coś jak nasza Wigilia. W czasie tej

wieczerzy, Jezus dokonał połamania chleba i ustanowił nową tradycję - zamiast mięsa baranka paschalnego mamy się dzielić

chlebem; Jego Ciałem.

Po wieczerzy, uwaga: PO!!!, PO wieczerzy wziął kielich... Kielich - znak Nowego Przymierza (to taka czytelna tradycja-znak

przecież my do dzisiaj lampką wina przypieczętowujemy kontrakty, lampką szampana nowy rok, kieliszkiem wódki małżeństwo...)

A więc wziął ten kielich, pobłogosławił, podał mówiąc, że to jese Jego krew ZNAK NOWEGO I WIECZNEGO PRZYMIERZA, dał pić, a na

koniec poprosił/nakazał, by to czynić na jego pamiątkę.

A więc nie chleb, ale wino jest znakiem nowego przymierza i nie znak chleba, ale znak wina mamy "czynić na Jego pamiątkę".

Kiedy kapłan odmawia mi wina czuję się podle. Cóż to jest? "W gardła nasze zdrowie wasze"? Dlaczego tylko oni? I dlaczego nie

słuchają Słowa. Dlaczego nie rozumieją słów, które wypowiadają w czasie każdej mszy?

Sobota, 28.05.2005

KRÓLESTWO NIEBIESKIE

Byłem w kinie. Widziałem "Królestwo Niebieski". I od tygodnia mam wrażenie, że coś jest ze mną nie tak.

Zewsząd słyszę druzgocące recenzje. A nawet, kiedy druzgocące nie są, to opisują jakiś inny film...

Mnie się ten film podobał bardzo. Pod każdym względem; no może z wyjątkiem urody głównej postaci żeńskiej - dziewka

szpetnawa, ale filmowana tak, jakby była pięknością niezwykłą. To zjawisko dość częste. (W naszej telewizji np. - maszkarony

i straszydła, które ktoś usilnie wpycha nam jako wzory urody damskiej. W tej dziedzinie króluje pion informacyjny.)

Najbardziej wyrazistą grą, w moim odczuciu, charakterysowała się złota maska trędowatego króla Jerozolimy. Niby nieruchoma,

bo z metalu, a jednak subtelne ruchy głową, gra świateł na martwym metalu i sam wzór maski, powodowały całkowite skupienie

uwagi na oczach aktora za tą maską ukrytego. Nikt inny grając całą twarzą nie grał lepiej.

A fabuła? No coż, przez cały film trzymałem stronę arabów. Kibicowałem im z pasją. A Saladyna podziwiałem i gotów byłbym mu

wiernie służyć, gdyby tylko zawołał z ekranu. Dostojny, szlachetny, inteligentny, mądry, honorowy - przeciwieństwo większości

krzyżowców występujących w filmie.

Poza najbliższym gronem głównego bohatera, reszta Europejczyków w tym, filmie to szumowiny, chołota i tchórze z krzyżami na

płaszczach i opasłych karkach.

No więc mnie się ten film podobał.

A krytycy?

Mogą się dać wypchać.

Poniedziałek, 30.05.2005

BURSZTYNOWY MOTYL

Dzisiaj wręczenie kolejnej nagrody literackiej im. Arkadego Fiedlera - w tym roku "Bursztynowego Motyla" dostaje Olgierd

Budrewicz za książkę "Druga strona księżyca" - o wyspach Pacyfiku.

Przeczytałem tę książkę jednych tchem po zeszłorocznych Targach. W Oceanii nie byłem nigdy, ani nie czytałem wiele na ten

temat, natomiast książka Budrewicza natychmiast wywołała u mnie chęć wyprawy w tamte rejony świata. A przecież o to chodzi -

tak właśnie mają działać na czytelnika książki nagradzane "Bursztynowym Motylem".

Mój Motyl (którego odebrałem rok temu za "Gringo...") stoi u mnie na biurku, tuż obok komputera na którym piszę kolejne

książki. Stoi i nie znudził mi się. Głaszczę go codziennie rano na powitanie, kiedy czekam, aż się komputer odpali.

Jestem więc dzisiaj w Poznaniu. A właściwie w Puszczykowie pod Poznaniem w domu Arkadego Fiedlera, wśród pamiątek po nim,

oraz wśród przyjaciół - jego synów z rodzinami.

Najpierw część oficjalna, a potem... Jak zwykle siądziemy sobie w replice piramidy Cheopsa przy czerwonym winku i będziemy

prawić, bajać, opowiadać...

Wieczorem mam się pojawić w Warszawie w programie Janka Pospieszalskiego "Warto rozmawiać". Dwa kompletnie różne światy

podróżniczy i polityczny jednego dnia. Tematem programu ma być konstytycja Mumii Europejskiej.

Dwa kompletnie różne światy. Jeden miły drugi wredny.

No ale na tym właśnie polegają przyjaźnie, że się przyjaciołom nie odmawia. Jak więc mógłbym odmówić kiedy Janek poprosił?

Jak mógłbym nie pojechać do Puszczykowa?

Będę i tu i tu. I może mi się nie zakręci w głowie.

PS

Pisanie książki idzie... BRAWUROWO.

Czego oczywiście mozecie się domyślać po tym, że Dziennik Pokładowy leży odłogiem. :)))))))

Wtorek, 31.05.2005

CZY WARTO ROZMAWIAĆ ?

No właśnie - czy warto było wystąpić w programie "Warto rozmawiać"? Czy warto było rozmawiać z osobami, które nie przyszły do

tego programu po to, by się czegoś dowiedzieć, posprzeczać na argumenty, a potem, w wyniku dyskusji, ewentualnie zmienić

zdanie? Bo takie właśnie odniosłem wrażenie - to nie była dyskusja, a jedynie wykładanie własnych poglądów na widok

publiczny.

Co z tego miał widz?

Co ja z tego miałem?

***

Kiedy Janek Pospieszalski zatelefonował kilka dni temu, zgodziłem się od razu. Chciałem, po 10 latach, sprawdzić jak mi

będzie w czymś takim. Czy to nadal będą dla mnie swojskie klimaty?

I stwierdziłem co następuje:

Polityką, owszem, interesuję się i emocjonuję nadal. Ale inaczej niż kiedyś.

Dawniej wierzyłem, że za pomocą gorącej rozmowy przed kamerą jestem w stanie wpłynąć na jakieś zmiany w moim kraju. Że

przekonam kogoś do moich racji, albo przynajmniej wywołam świadomą refleksję w głowie widza, który dzięki temu nie będzie

bezmyślnie powtarzał opinii z gazety, ale uzyska własny pogląd w tej czy innej kwestii.

Dzisiaj już w to nie wierzę.

***

Słuchałem tych gadających postaci, siedząc z boku. I słyszałem wyrażnie, że one nie słyszą siebie nawzajem.

DO POROZUMIENIA WCALE NIE JEST POTRZEBNA ZGODA - ALE JEST ABSOLUTNIE NIEZBĘDNE, BY USŁYSZEĆ, CO DO NAS MÓWI PRZECIWNA STRONA.

BEZ SŁUCHANIA NIE MA ZGODY. (Bo przecież możemy się zgodzić nawet na coś, co nam bardzo nie odpowiada, ale wyłącznie pod

warunkiem, że ktoś nas przekona, że warto.)

Ani w tym programie, ani w innych, ani w parlamencie... Polacy nie słuchają co mówi przeciwnik. Każdy jedynie forsuje własne

zdanie.

Po cóż jest więc ten program? Po co dysputy? Czemu mają służyć gorące argumentacje?

***

Siedziałem z boku i ani mnie ta ich rozmowa specjalnie nie zainteresowała, ani nie miałem wiele do powiedzenia. Choć to, co

do powiedzenia miałem, udało mi się wypowiedzieć do końca. Krótko, węzłowato. BUM.

I, prawdę rzekłszy, tylko taka forma wypowiedzi jest moją formą. Tylko takich wypowiedzi lubię słuchać od innych. BUM - od

razu w samo sedno. Bez ozdobników.

***

Wnioski?

1. Byłem źle obsadzony - występowanie w szeregu, w panelu wieloosobowym, to nie mój klimat. Nie lubię i nie potrafię

przebijać się łokcimi do mikrofonu.

2. W każdej chwili bardzo chętnie mogę wziąć się za łby w jakimś sporze jeden na jeden. Mógłbym występować w programie

stricte politycznym, ale wyłącznie w pojedynkach i w pojedynkę. Kiedy mam naprzeciw siebie konkretną osobę (a nie panel)

wówczas umiem skupić uwagę przeciwnika na moich argumentach i pytaniach. I wyegzekwować reakcję/odpowiedź na to, co do tej

osoby powiedziałem. Nawet jeżeli ona próbuje mnie nie usłyszć, albo unika odpowiedzi.

Wtorek, 07.06.2005

SZKOPENSZPRECHEN

Język niemiecki jest podobno łatwy. Bo taki logiczny. Trzeba tylko wyryć na pamięć jedną tabelę gramatyczną. Osoba obznajomiona z przypadkami, przyzwyczajona do odmiany rzeczowników, opanowuje to bez większych trudności.

Tak w każdym razie twierdzą wszyscy nauczyciele niemieckiego podczas pierwszej lekcji...

***

Na początek, kupujemy podręcznik do niemieckiego. To przepiękne wydanie, oprawne w płótno, zostało opublikowane w

Dortmundzie i opowiada o obyczajach plemienia Hotentotów (auf Deutsch: Hottentotten). Ksiązka mówi o tym, iż kangury

(Beutelratten) są chwytane i umieszczane w klatkach (Koffer) krytych plecionką (Lattengitter).

Klatki te nazywają się po niemiecku "klatki z

plecionki"(Lattengitterkoffer) zaś, jeśli zawierają kangura, całość nazywa się: Beutelrattenlattengitterkoffer.

Hmm...

***

Pewnego dnia, Hotentoci zatrzymują mordercę (Attentater), oskarżonego o zabójstwo matki (Mutter), hotentockiej

(Hottentottenmutter); w dodatku matki głupka i jąkały (Stottertrottel).

Taka matka po niemiecku zwie się:

Hottentottenstottertrottelmutter, zaś jej zabójca nazywa się Hottentottenstottertrottelmutterattentater.

Hmm...

***

Policja chwyta mordercę i umieszcza go - prowizorycznie - w klatce na kangury(Beutelrattenlattengitterkoffer),z której więźniowi udaje się uciec.(Co nas niespecjalnie dziwi, skoro klatka była zamykana na jakąś cholerną plecionkę, zamiast żelaznych krat.)

***

Natychmiast rozpoczynają się poszukiwania.

Po pewnym czasie przybiega Hotentocki wojownik krzycząc:

- Złapałem zabójcę! (Attentater).

- Tak? Jakiego zabójcę? - pyta wódz.

- Beutelrattenlattengitterkofferattentater - odpowiada wojownik.

- Jak to? Zabójcę, który jest w klatce na kangury z plecionki? - pyta Hotentocki wódz.

- To jest - odpowiada tubylec -

Hottentottenstottertrottelmutterattentater (zabójca hotentockiej matki głupiego i jąkającego się syna).

- Acha! - rzecze wódz Hotentotów - Trzeba było od razu powiedzieć, że schwytałeś

Hottentottenstottertrottelmutterbeutelrattenlattengitterkofferattentater?!

***

Jak sami widzicie, niemiecki jest łatwym i przyjemnym językiem.

Ale nie jest językiem dla ludzi.

Poniedziałek, 13.06.2005

RUSKA AMBASADA

Byłem własnie w ruskiej ambasadzie. Przyjęcie z okazji ich święta narodowego.

Zaproszony nie byłem, ale zabrał mnie tam Jacek Pałkiewicz. Przyjechał jego syn z Włoch, do tego jakiś kumpel biznesowy tego syna z Walii, żona Jacka (Włoszka)i pojechaliśmy - w pięc osób samochodem na włoskich numerach.

Zaproszenie miał tylko Jacek - na siebie i żonę. No ale mimo ochrany stojącej na furcie, momo kolejnej stojącej na podjeżdzie i trzeciej we drzwiach, weszliśmy wszyscy jak włoska mafia. Staraliśmy się nie rozmawiac po polsku, co zresztą trucne nie było bo większość z nas polskiego nei znała ni w ząb.

Kiedy już weszliśmy na salony, okazało się, że tłum jest międzynarodowy i wtapiamy się świetnie. ponadto nikt na nas n8ie zwracał baczniejszej uwagi, gdyż większość gości polowała na pierogi.

Co pięc minut w różnych punktach kilku sal balowych pojawiały się leciwe gosposie z parującymi półmiskami. Na tych półmiskach miały kołduny litewskie (zupełnie nie wiem dlaczego nie ruskie pierogi). Kołduny były najprawdziwsze, z baraniny, z odrobiną rosołu w środku... puszne.

kiedy tylko kolejny półmisek stawiano na stole, wokół niego robił się dziki tłum. Ludzie nie nakładali sobie kołdunów tak, jak to się robi u nas (kulturalnie), lecz zgarniali je łyżką z półmiska na swoje tależyki.

Wina też podawano... niekonwencjonalnie. Kieliśzki przypominały szklanki na krótkich nóżkach. Ksztrałt ten sam bez względu na to czy lano białe, czerwone, czy szampanskoje. Zresztą smak wina także ten sam, bez względu na koloryt.

Etnograf, antropolog, oraz specjalista od etykiety, mieliby na tym przyjęciu materiału na doktorat. Niczego nei oceniam, po prostu STWIERDZAM, że to jest całkiem inna, obca kultura. Stwierdzam, że Rosjanie zdecydowanie nie są Europejczykami i że dla Europejczyka mogą uchodzić za barbarzyńców.

My sie po prostu nie zachowujemy tak jak oni, a oni zdecydowanie nie zachowują się tak jak my uważamy, że wypada osobie kulturalnej - to wszystko.

***

Nie brzydził się Pan do ruskiej ambasady?

No jakoś nie bardzo.

Zawsze chciałem zobaczyć jak oni tam mają w środku. I dzisiaj zobaczyłem. Mają... dokłądnie task, jak mieli dawniej. Nawet nie chciało im się skuć sowieckich stiuków, więc w sali głównej balowej, nad drzwiami widnieje sowieckie godło - sierp, młot i gwiazda Lenina, a trochę niżej na wgwożdziku zawieszono obrazek z nowym godłem Rosji.

Na stiuku flaga Sowietskowo Sojuza, a na podłodze stoi maszt z trójkolorową flagą Rossiji.

No więc nie brzydziłem się. Nie podałem ręki nikomu, komu jej podawać nie wypada. Byłem... no w końcu u siebie, bo przecież tę ambasadę wybudował zniewolony naród Polski. Ona w całości jest nasza.

Czwartek, 16.06.2005

KATALOG RZECZY NIEPOTRZEBNYCH

Sprzedawcy wymyślają kolejne rzeczy niepotrzebne, które będziecie chcieli mieć. Zasypują nimi rynek, zawalają sklepy. Atakują twój dom, twoją głowę, twój portfel.

Najpierw cię nie stać, bo cena dla bogaczy i snobów - patrzysz i pragniesz.

Potem cię już prawie stać - zbierasz pieniądze i zaczynasz planować: kiedy kupisz, gdzie postawisz i jak to będzie "mieć".

Aż wreszcie - najczęściej nagle - orientujesz się, że to przecież takie tanie, że wszyscy to już mają i ty też musisz, bo jakże by inaczej - WSZYSCY INNI JUŻ MAJĄ.

***

Otwórzmy na chybił-trafił Katalog Rzeczy Niepotrzebnych. Hmm... Czego tu nie ma... Są sprzęty - to spory wydatek, spora inwestycja. Ale najwięcej tu niewinnych dupereli kupowanych za psi grosz. (O ten własnie "psi grosz" walczą tak zajadle nasi sprytni sprzedawcy. Dla niego tworzą Rzeczy Niepotrzebne drobne i tanie. Bo na drobnym tanim chłamie zarabia się dużo więcej niż na luksusowych i drogich towarach markowych.)

Otwieramy Katalog a tu:

Papier toaletowy o zapachu waniliowym.

Po co komu pachnący papier toaletowy??? Przecież pupa nie wącha - raczej przeciwnie.

Mimo to, kupiliśmy ten papier. Bo on lepszy od papieru zwykłego. I zapłacilismy za ten jego zapach, kolejny psi grosz. Nasz grosz, który mogliśmy wydać inaczej. Albo nie wydawać wcale.

Waniliowy papier do pupy - powiew luksusu, powiecie. Ale czy ktoś z Was kiedykolwiek wąchał papier toaletowy przed urzyciem?

***

Katalog Rzeczy Niepotrzebnych to także katalog rzeczy odstawionych w kąt i nieużywanych.

Macie u siebie takie Katalogi?

Macie takie rzeczy?

Niedziela, 19.06.2005

HAMOWAĆ ZŁO

Wyjątkowo - niedziela - włączyłem telewizor. I to dwa razy!

Za pierwszym razem usłyszałem ciekawe kazanie. To rzadkość - zazwyczaj natykam się na kazania słabe. To było mocne, ciekawe i (poza jednym drobiazgiem gramatycznym) DOBRE JĘZYKOWO - rzadkość, rzadkość, rzadkość.

Kazania powinny być mocne, szczególnie w świecie rozlazłym ideologicznie.

Kazania powinny być ciekawe, szczególnie w zalewie kolorowej, krzykliwej komercji.

Kazania powinny być dobre językowo, szczególnie,że radio, telewizja i praza lansują język uproszczony do trzystu słów i niepoprawny gramatycznie w tylu miejscach, że nawet nie wiadomo jak poprawiać.

Kazanie głosił szef Episkopatu Polski, w czasie mszy na placu J.Piłsudskiego.

Mówił na przykład o pojednaniu z Ukraińcami. I z tych wszystkich pojednań, których tyle było w ostatnich latach, jedynie to jedno wyudało mi się szczere i rpzekonujące. Rzeczywiście (tak, jak o tym powiedziano w kazaniu) nie da się dzisiaj stwierdzić kto komu wyrządził więcej krzywd, czyje cierpienie było bardziej bolesne, ani kto zaczął. Można jedynie rpzeprosić i prosić o wybaczenie. W pierwszym rzędzie przeprosić... Boga, za to, żeśmy nie umieli odnosić się do siebie z zadaną przez Niego miłością. Po wysłuchaniu tego kazania czuje się szczerze oczyszczony. Widząc grekokatolickich kapłanów poczułem do nich miłość. Wspomniałem mój zeszłoroczny pobyt w Jerozolimie i wzruszenia, których doznawałem głównie w miejscach, które mależą do obrządku wschodniego. Chciałbym, żeby u nas było tak nastrojowo, tak pięknie, tak złoto, tak wonnie i śpiewnie jak u nich.

Drugim elementem kazania, który mi zapadł w... tym razem w rozum, a nie w serce, był komentarz odnoszący się do dzisiejszej roli Kościoła. Dawno nie słyszałem z ust hierarchy słów tak zdecydowanych. To pewnie wpływ Benedykta XVI, który kilka dni temu w stanowczych słowach stwierdził, że zło trzeba hamować. A więc powinniśmy być aktywni! Powiedział też, że małżeństwo to zawsze i tylko związek mężczyzny i kobiety, a wszystko inne jest złem.

W kazaniu o którym piszę padły ważne słowa - jako komentarz do parady zboczeńców: "Jest różnica między tolerancją, a promocją." Biskup wskazał też na zasadniczą różnicę między wolnością, a wolnością anarchiczną. Anarchiczną, czyli pozbawioną hamólców.

***

Drugi raz włączyłem telewizor, kiedy nadawał Najsztub. Włączyłem przypadkiem, ale wyłączyłem świadomie i szybko - zaraz po przykrych i nieuczciwych słowach skierowanych pod adresem prezydenta Warszawy: "...zgodził się na Paradę Normalności. Następnym razem zgodzi się na Kryształową Noc..."

Noc Kryształowa, to był zorganizowany przez bojówki Hitlera pogrom. Zbrodniczy. Przemoc, wandalizm, okrucieństwo, prześladowanie, krew, łzy, krzyk niewinnych.

Najsztub pewnie chlapnął to sobie ot tak - bezmyŚlnie. Ale powinien był to potem wyciąć na montażu. Czy Lech Kaczyński rzeczywiście mógłby kiedykolwiek zgodzić się na jakiś pogrom? Czy rzeczywiście jest w czymkolwiek podobny do Adolfa Hitlera?

Nawet jeżeli Najsztub się nie spostrzegł, że przeholował, to czy tam koło niego nie było producenta, redaktora, czy stacja, która od kupuje program nie przegląda wcześniej taśm??? Zło trzeba hamować.

Niedziela, 26.06.2005

"MĄDROŚCI I GŁUPOTY"

Zadziwiające, że do rozmowy o niczym potrzeba o wiele więcej słów, niż do rozmowy o konkretach.

I dlaczego w rozmowie o niczym wogóle potrzebne są słowa?

Myślałem, że nic to nic. A skoro tak, to do jego opisu lepsza byłaby cisza.

Poniedziałek, 18.07.2005

BURAKI I BRUKSELA

Polazły buraki do Brukseli manifestować w sprawie dopłat do buraków. Wkurzający bezsens.

Europa produkuje cukier buraczany, który jest prawie trzy razy droższy (i w dodatku mniej zdrowy) od cukru trzcinowego. Produkuje też najdroższą oliwę świata, kwaśne wino i całą masę innych bardzo drogich i coraz gorszych produktów rolnych.

A przecież to jasne, że ziemia jest w Europie za droga i siła robocza też za droga, by produkowac nać, ziemniaki, buraki... To wszystko powinniśmy tanio sprowadzać z krajów trzeciego świata. Wtedy żywność by nam potaniała, a w dodatku nie trzebaby tym krajom wysyłać tyle pomocy humanitarnej - wreszcie miałyby uczciwie wypracowany własny chleb.

Droga ziemia na naszym kontynencie powinna zostać przeznaczona pod pola golfowe oraz pod uprawy bardzo kosztownej żywności ekologiczniej dla europejskich snobów. Marchewki na guanie sprowadzanym z Peru, niemodyfikowane genetycznie kukurydze na brazylijskim humusie i tym podobne fanaberie. Ponadto Europa powinna swoją ziemię przeznaczyć pod gospodarstwa produkujące unikatowe nasiona kwiatów, nowych gatunków roślin pastewnych, krzyżówek jabłoni etc.

Po cholerę próbujemy się ścigac z Chinami w produkcji truskawek? Przecież i tak przegramy - oni tam jeszcze długo będą mieli tańszą siłę roboczą. A przy truskawkach kluczowy jest koszt ich zbierania. Niech więc się schylają do ziemi - to nie wymaga wykształcenia ani wysokich technologii. A my tutaj wytwarzajmy towary wymagające najwyższych technologii, kwalifikacji oraz wysokich nakładów kapitałowych.

Kiedyś myślałem, że rolnikom trzeba dopłacać po to by utrzymać strategoczny areał ziemi uprawnej - w gotowości na wypadek jakiejś wojny. Dzisiaj myslę: ZERO DOPŁAT DO CZEGOKOLWIEK. A ziemia i tak nie legnie odłogiem - po prostu zacznie się na niej uprawiać rzeczy, których Chińczyk wychodować nie da rady.

Sobota, 23.07.2005

PIEŚNI PIRATÓW

W kościelnej gablocie ogłoszenie proboszcza:

Św. Krzysztof jeździ z tobą tylko do 120 km/h. Przy większych prędkościach oddaje swoje miejsce św. Piotrowi.

A poniżej wykaz pieśni dla kierowców lubiących jeździć szybciej:

przy 170 km/h należy śpiewać Pan Jezus już się zbliża

przy 180 km/h U drzwi Twoich stoję Panie

przy 220 km/h Anielski orszak niech mą dusze przyjmie

Niedziela, 24.07.2005

ARABY, ARABOWIE I CHIŃCZYCY

Będą nas wysadzać w powietrze. Będą! Nie tylko w Nowym Jorku, nie tylko w Londynie. I nie trzeba było Einsteina, żeby to przewidzieć.

Nie chce mi się powtarzać banałów o tym, że najazd na Afganistan i irak nie miał nic wspólnego z oficjalnie podawanymi celami. Ani Saddam nie był najgorszym z dyktatorów świata, ani najłatwiejszym do usunięcia, ani nie miał broni o, której posiadanie go oskarżono, ani, ani, ani... Nie sprawdziła się żadna z przepowiedni, żadne z oskarżeń nie znalazło dowodów i nie zrealizowano żadnego z celów wojny z terroryzmem. Bo czy zrobiło się nam bezpieczniej? A czy może w Iraku zrobiło się bezpieczniej? Czy ktoś tam ma teraz więcej swobody obywatelskiej niż przed wprowadzeniem stanu wojennego??? Itd - nie chce mi się powtarzać oczywistości.

Warto natomiast spojrzeć na to co jest. i zastanowić się chwilę: Mamy wojnę z Arabami. Spór cywilizacji, spór kultur, spór religii. Zamiast konfliktu lokalnego z jednym niepokornym reżimem mamy przed sobą spór wszystkich białych ze wszystkimi Arabami.

Ostatnio opublikowane statystyki pokazują wyraźnie, że nawet w najbardziej cywilizowanych krajach arabskich (Maroko, Egipt, Turcja ) poparcie dla Al Kaidy i aktów terrorystycznych skierowanych przeciwko nam iewiernym jest KILKUDZIESIĘCIOPROCENTOWE. Nie chodzi o statystyczny margines ekstremizmu. Nie! Chodzi o poparcie 38%, 58% a w ajgorszych krajach ponad 80%. Otwarte poparcie dla aktów terroru w których mają być zabijani biali ludzie. To są fakty.

Dodatkowym faktem o którym warto pamiętać, jest np. to, że w cywilizowanym Egipcie połowa obywateli to ludzie niepiśmienni, a więc czerpiący informacje od immamów oraz z bazaru. Poza tym ponad połowa obywateli tego państwa to młodzież. (Te połowy się nie wykluczają, tylko na siebie zachodzą. A więc istnieją w Egipcie np. starzy piśmienni oraz niepismienna młodzież i wszystkie inne możliwe kombinacje.) W pozostałych panstwach arabskich jest zazwyczaj gorzej niż w Egipcie. To też są fakty.

Co z tymi faktami zrobić? Mamy przed sobą młody rozjuszony tłum Arabów, który nie czyta naszej prasy, nie jest podatny na żadną naszą argumentację bo jej nie słyszy i w dodatku jest na nas wściekły. (Wsciekły wściekłością młodego chłopaka w wieku dojrzewania, który w każdym kraju i każdej kulturze jest ogólnie wściekły na wszystko dookoła - z natury.) Co z tym zrobić?

Uciekać i odgrodzić się. A potem bardzo twardo razić ogniem zza naszego płota.

Uciekać oznacza natychmiastowe opuszczenie arabskich ziem. Oznacza, że przestaniemy pouczać Arabów w sprawach organizacji społecznej, edukacji, praw kobiet i dzieci. Oznacza, że przestaniemy się wtrącać w ich sprawy nawet jeżeli nie podoba nam się to jak żyją i jak się tam u siebie traktują nawzajem.

A razic ogniem oznacza, że nie pozwolimy by oni wtrącali się w nasze sprawy. Oznacza też kilka przykrych rzeczy takich jak np wiele tysięcy paszportów w jedną stronę. Tak, moi mili, oznacza ytakie niemiłe rzeczy jak wyganianie niewinnych osób arabskiego pochodzenia z naszej ziemi. Tak WYGANIANIE NIEWINNYCH. Wyganianie na wszelki wypadek, ku przestrodze dla tych niewinnych, którzy byc może planują coś zawinić. To nie jest miłe, to nie jest demokratyczne i niespecjalnie opasuje do Karty Praw Człowieka. Ale jednym z praw jest się bronić.

Skoro nie umiemy się z nimi dogadać, a wzajemna bliskość rodzi stałe konflikty i zagrożenie naszego życie, powinniśmy się ROZDZIELIĆ - my won z ich ziemi, oni won z naszej. Separacja. (Zalecana nawet przez Kościół jako dobra forma ostudzenia emocji, które blokują dialog.) Po separacji być może nastąpi jakieś nawiązanie stosunków, jakieś ocieplenie, jakiś dialog. Ale stale trzeba pamiętać, że dialogujemy z inną OBCĄ kulturą, która nie podziela naszych wartości. i, jak widać w Iraku, nie pozwoli ich sobie wmusić.

Czy to co napisałem jest niewykonalne? Przeciwnie - udało się z Chinczykami. Chiny to kraj obcy kulturowo, kraj który bardziej od Saddama zagraża światu - swoją bronią NUKLEARNĄ, chemiczną, biologiczną... - a jednak go nie atakujemy. Kraj który zagraża światowej ekonomii. Kraj który prześladuje i tłamsi swoich obywateli. Kraj który morduje ludzi. kraj, który handluje zwłokami, dziećmi, organami na przeszczepy. KRAJ POTWÓR, którego nie umiemy pokonać, więc się z nim dogadujemy. Nie próbujemy tam jechać z czołgami i ustanawiać demokracji.

Arabów też nie damy rady pokonać. I też nie uda się ustanowić u nich demokracji za pomocą czołgów. należy więc żyć z Arabami na podobnej stopie co z Chińczykami. Określić jasno w czym się nie zgadzamy. powiedzieć na co napewno nie pójdziemy... A resztę zostawić w spokoju.

Środa, 27.07.2005

CHRYZANTEMA

Zeszłego roku kupiłem kilka chryzantem do trzymania na balkonie. Kiedy już jesień ograbi drzewa z liści i popaprze trawy zgnilizną, ustawiam sobie pod oknami barykadę z chryzantem. W gabinecie mam ciepło, na kominie szaleje ogień a tuż za oknem coś kwitnie z dzikim kolorze.

Po kilku tygodniach spada pierwszy śnieg i już nijak nie daje się ukryć pory roku. Nawet za tą moją kwietną barykadą. Ostatnie kwiaty opadają, liście czernieją i po kwiatach.

Ale ostatnio jeden się uratował. Mimo, że był już zakopany pod pierwszym śniegiem. Wciągnąłem go do domu. Obciąłem wszystkie zmrożone łodygi i zostawiłem kikuta w mokrej ziemi w ciepłym miejscu. No i odbił!

Wszystko się tej chryzantemie pokiełbasiło. Mimo, że jednoroczna i powinna uczciwie zwiędnąć i uchnąć, ona wypuściła czuprynę liści. Zieleniła się pysznie przez całą zimę. A teraz rośnie na potęgę i widzę, że zbiera się puszczać kwiaty. Tylko mszyce ją oblazły...

No cóż, jak się powiedziało A... Zasadziłem na niej biedronkę. Złapałem w ogrodzie i przeniosłem w sam środek chryzantemy. Co rano widzę, jak wychodzi na patrol. Przemierza liście od spodu, a kiedy znajdzie nową populację mszyc, które ściągnęły tu kolejnym pasożytniczym taborem, zaczyna śniadanie.

Mszyce mają coś z Cyganów. Biedronka, w tym swoim pancernym kubraku, ma coś z żandarma. A chryzantema ma...

No właśnie: A chryzantema, co?

Piątek, 29.07.2005

GÓRNIKOM KOPA

Górnicy niech sobie przechodzą na emeryturę, kiedy tylko chcą. Ale poza ZUSem - za własne składki; uzbierane przez siebie samych na indywidualnych kontach w prywatnych firmach ubezpieczeniowych.

Nie widzę powodu bym ja miał dokładać do nich. Ich praca - owszem - jest ciężka, ale nie przymusowa. Ponadto, kiedy już człowiek nie daje rady robić pod ziemią, nie musi zmykać na wczesną emeryturę - może se poszukać innej roboty.

W interesie Polski nie było ustanawianie specjalnych emerytur dla górników. W interesie Polski było i jest zniechęcenie jak największej liczby osób do pracy w górnictwie. Należało więc twardo mówić NIE. A jak by się komuś warunki pracy w górnictwie nie podobały, to by sobie poszedł szukać innej roboty.

Górnikom kopa trza było dać, a nie emerytury.

Czwartek, 11.08.2005

CYGAŃSKIE TRĄBY

W ostatnich dniach byłem w Serbii. Pojechałem na światowy zlot Cyganów i festiwal cygańskich trębaczy.

Trąby trąbiły, barany piekły się na rusztach, rakija uderzała do głów. Nikt nikogo nie pobił. Nie słyszałem, by ktokolwiek kogokolwiek z czegokolwiek okradł. Nawet nikt nikogo nie nawyzywał. A potencjalnych okazji do konfliktu było sporo, bo nad imprezą powiewał nacjonalistyczny srbski duch - czapki Czetników, portrety Miloszewicza, Karadżicza... i kilku innych, których twarze wprawdzie rozpoznawałem, ale nazwisk nie pamiętam.

Zjechały się sąsiednie narody - niekoniecznie sprzyjające serbskiemu nacjonalizmowi - ale do żadnego konfliktu nie doszło. Ludzie śpiewali piosenki i pieśni - niektóre bardzo bojowe - ale do żadnego konfliktu nie doszło... I tak dalej - nie doszło. I to było dla mnie najbardziej zastanawiające. Bo u nas, w głupim Mrągowie ludzie potrafią się bez powodu posprzeczać i obrzucić jobem. A tam, w kraju, gdzie 10 lat temu dochodziło do ludobójstwa z powodu alfabetu którym się człowiek posługiwał, lub odmiennego sposobu w jaki ktoś się przeżegnał, w tym kraju kilkadziesiąt tysięcy ludzi podpitych rakiją bawiło się przez kilka dni... i ja tam byłem, rakije z nimi piłem, i ani przez chwilę nie trzymałem się nerwowo za portfel, ani nie oglądałem przez ramię

PS. Kilka moich zdjęć z tego wyjazdu znajdziecie w przyszły czwartek w magazynie OZON (to na ich zlecenie pojechałem).

Środa, 17.08.2005

PROPOZYCJA ODRZUCONA

Dostałem dzisiaj taki list:

Szanowny Panie,

W imieniu pełnomocnika na okręg 30 Platformy Janusza Korwin-Mikke, proponuję Panu start w wyborach do senat (w okręgu rybnickim) z ramienia naszego komitetu. Sprawa bardzo pilna.

Zobowiązujemy się do zebrania potrzebnych podpisów w ciągu 1/2 godz. :)

Pozdrawiam serdecznie...

(Poniżej facet podał swoje nazwisko i numer telefonu kieszonkowego.)

Odpowiedziałem na to tak:

Szanowny Panie,

Bardzo to miłe zaproszenie, ale zdecydowanie odmawiam! Nie mam zamiaru nigdy wstąpić do niczego, co wymaga ode mnie lojalności grupowej wbrew sobie. Nie będę należeć do niczyjej partii (nawet do swojej własnej, gdybym kiedykolwiek zwariował i jakąś stworzył). Jestem z natury bojownikiem, a nie politykiem. Jednostką niezależną i BEZKOMPROMISOWĄ, a od polityków oczekuję właśnie zdolności do kompromisu...

ergo: Skoro nie chciałbym zagłosować na siebie, nie zaproponuję tego innym.

Z poważaniem

WC

Czwartek, 18.08.2005

WOJNA W PIŻAMIE

Oglądałem film o Afganistanie.

Słuchałem wypowiedzi tamtejszych nowych elit - ludzi, których do władzy wynieśli Ameryknie. Kilkoro z nich ma nawet zachodnie wykształcenie.

Mimo to trudno mi zaufać osobom, które do pracy przychodzą w piżamie i nawet na wojnę ruszają w koszuli nocnej. To strasznie inna kultura. i chyba nie ma co się łudzić, że zrozumienie między nami jest możliwe. Powierzchowne ugrzecznione kontakty może tak. Ale zrozumienie...?

Oni nawet nie bardzo rozumieją, jak się można golić i nasz codzienny rytuał w tym zakresie uważają, za bezbożne barbarzyństwo.

PS

Podobnie jak niektóre inne kultury uważają, że podcieranie pupy papierkiem, to obrzydliwa neiczystość, bo kulturalny człowiek się myje.

Piątek, 19.08.2005

KAPITAŁ POCZĄTKOWY

Dostałem w łaśnie zawiadomienie z ZUSu, że ustalono mój Kapitał Początkowy na 30 tysięcy złotych. Czy ktoś z Panstwa wie czy to dużo, czy mało? Ile być powinno? Ile mogło? I ogólnie co ja z tego mogę mieć?

A poza tym, czytając dwie strony wydruku, który mi z tej okazji przysłali dowiedziałem się:

1. że zaliczają tylko 30% odpprowadzonych przeze mnie pieniędzy (czyli resztę kradną? i jeszcze mnie o tym zawiadamiają pisemnie??)

2. że NIE zaliczą mi pierwszych 10 lat pracy, bo byłem zatrudniony w wymiarze czasu niższym niż pół etatu (ale składki za cały ten czas pobrali i co z nimi? też ukradzione?? no bo po cholerę pobierali składki na emeryturę, skoro one mi się do emerytury nie liczyły?? to na co je pobierali? na cholerę?)

3. że mam 62 lata - TAK 62! - zawiadamiają mnie o tym na piśmie, a w dodatku podają, że zgodnie z komunikatem Prezesa GUS z dnia 25 marca 1999r. średnie dalsze trwanie życia - wyrażone w miesiącach wynosi dla mnie 209 miesięcy

Środa, 24.08.2005

ŚMIETNIK

ŚMIEĆ PIERWSZY:

Już wiem, że nie zagłosuje na LPR - wykluczyli się w moich oczach wchodząc w koalicję wyborczą do senatu z PSL-em.

Do tej pory wydawali mi się ortodoksami o sztywnych karkach, bezkompromisowymi draniami, a takich lubię najbardziej. Niestety - spółkując z PSL dali dowód na to, że z nich raczej cienkie Bolki, miętkie rączki i gumowe szyjki.

No to są u mnie skreśleni.

ŚMIEĆ DRUGI:

Chyba kapcanieję i sam zamieniam się w cienkiego Bolka, miętką rączkę i gumową szyjkę. Otóż w dniu dzisiejszym po południu zostałem posądzony o drobne towarzyskie kłamstewko. Zadzwoniła przyjaciółka i prosi, żeby ją podwieżć, bo deszcz pada, a ona właśnie na mieście. Ja jej na to, że nie mogę, bo obiecałem przed chwilą mój samochód komuś innemu.

Wkrótce potem dostaję kwaśnego w tonie maila, że mogłem wymyśleć lepszy wykręt i że ona w tę bajeczkę o samochodzie nie wierzy.

Wniosek: Chyba kapcanieję i wizerunek mi mięknie, skoro ktoś, kto mnie dobrze zna, mógł sobie pomyśleć, że ja miałbym jakiekolwiek skrupuły powiedzieć wprost: NIGDZIE CIĘ NIE PODWIOZĘ, BO MI SIĘ NIE CHCE. I, że szukałbym jakichś głupich wykrętów zamiast walnąć całą prawdę z grubej dwurury.

***

W tym miejscu przypominają mi się słowa, które w XIX wieku wypowiedział słąwny korsarz Jean Lafitte: Nigdy nie przytakuj, jeżeli myślisz inaczej.

I to jest dobre miejsce na...

ŚMIEĆ TRZECI:

J.Lafitte powiedział ponadto:

Proszę Pana mów tylko tym, których szanujesz. (Ja dodałbym od siebie: A Proszę pana tym, których nie szanujesz.)

ŚMIEĆ CZWARTY:

I ostatni cytat z Lafitta:

Dom. Całe życie o nim marzysz, a kiedy już go masz, to okazuje się, że chciałeś inny.

Poniedziałek, 29.08.2005

ZŁE NAMOWY

Słyszę, że Kościół namawia do walnego uczestnictwa w wyborach. Czyli namawia do grzechu. Przecież ten sam Kościół krytykuje pracę w niedzielę, zakupy w niedzielę... Nawołuje do świętowania w gronie rodziny; uzasadnia, że kiedy kupujesz w niedzielę, to pozbawiasz kogoś innego dnia wolnego...

Dzien wyborów pełen jest ciężkiej pracy. Tysiące ludzi zaangażowanych w ten proceder opuszcza swoje rodziny na 24 godziny i rusza do harówki i zarabiania pieniędzy - tego już Kościół nie widzi?

Zamiast namawiać do walnego uczestnictwa, Kościół powinien walnie protestować przeciwko organizowaniu wyborów w niedzielę. Tradycja? Głupia!!! W USA wybory są we czwartki, a frekwencja wyższa niż u nas.

Wtorek, 06.09.2005

"HARRY POTTER AND THE HALF-BLOOD PRINCE"

Właśnie skończyłem czytać najnowszy (szósty) tom Pottera.

Nie wiem, jakie były recenzje. Nie wiem, jak książkę oceniono w porównaniu z pozostałymi tomami serii. MNIE SIĘ PODOBAŁO.

Fantastyczna rzecz. Dobrze wymyślona, dobrze napisana, fajnie rozegrane wątki, zaskakująca gdzie trzeba. Extra!

Jeśli miałbym marudzić, trochę ponarzekać, to...

1. Chciałbym poszerzenia wątku miłosnego

2. Zakończenie zdecydowanie zbyt smutne i tragiczne (płakałem). Nie wierzę, że wszystkie opisane w przedostatnim rozdziale tragedie są nieodwracalne, ale mimo mojej niewiary bedę się teraz musiał męczyć ze dwa lata w oczekiwaniu na kolejny tom. Więc można mi było oszczędzić przynajmniej części żalu.

Więcej (ani bardziej szczegółowo) nie piszę, by nie popsuć lektóry tym, którzy zmuszeni są czekać na polskie tłumaczenie.

PS

Osobom, które choć troszkę znają angielski, zalecam spróbować. To bardzo pomaga wdrożyć się do czytania w obcym języku, jeżeli człowiek ma odpowiedni doping - książkę, którą BARDZO CHCE przeczytać. A ponieważ Potter jest pisany z myślą o dzieciach, jego język nie jest przesadnie skomplikowany.

Poniedziałek, 19.09.2005

KOMU DAĆ ?

Na kogo głosować? Na kogo głosować?

Nie bardzo jest na kogo.

Komuchy odpadają - to oczywiste. Lepper razem z nimi, gdyż otwarcie deklaruje poglądy lewicowe. Partia Demokratyczna to z kolei koleżkowie komuchów - osłaniali ich przy okrągłym stole, osłaniali i potem, więc u mnie są skreśleni. Drobnica odpada, bo głosowanie na kogoś, kto nie ma szansy wejść do parlamentu to głos rzucony do kosza - lepiej byłoby już wogóle nie iść.

***

A propos drobnicy:

Najlepsze reklamówki wyborcze ma Korwin. Wykłada jasno i logicznie o co chodzi. jest najbardziej przekonującym z kandydatów. Niestety przy obecnej ordynacji, jest też kandydatem bez szans. Więc co mi z tego, że się pojawił?

Ano tyle, że sobie posłucham trochę jego sensownej gadki, przynajmniej w tych spotach wyborczych.

***

No i co nam zostało?

Liga, PiS i Platforma.

I cóż z tego wybrać?

Ano właśnie - nie ma co.

PiS odpada, bo to socjaliści - oficjalne poparcie związku zawodowego, ciągłe powtarzanie, że solidaryzm społeczny..., a ja wolę drapieżny krwawy kapitalizm, który najsłabszych eliminuje. No tak wolę i co mam z tym począć?

Platforma z kolei mami wolnorynkowymi obietnicami - liniowym podatkiem i panstwem, które wycofa się skąd tylko można - ale ja im nie wierzę. Toż to zdrajczyki i przechrzty. Tusk szedł ręka w rękę z Mazowieckim, z Bieleckim, Rokita to samo. Platforma jest zbudowana na tych samych podstawach towarzyskich i koteriach, co Unia Wolności, Demokratyczna.. co obecne jej wcielenie, czyli demokraci.pl. Ergo: Platforma podatkowo interesująca, ale niewiarygodna.

Została mi Liga?

Cóż z tego skoro Ligą też rzygam.

Wtorek, 20.09.2005

DEBATA

Debatują, czy wolno nadać w TV debatę kandydatów.

Co za głupie pytanie! Jasne, że naród ma prawo popatrzeć sobie na debatę. I nie ma to żadnego znaczenia, czy będą w niej uczestniczyć wszyscy kandydaci, czy też tylko dwaj wybrani. oczywiście pod warunkiem, że chodzi o telewizje prywatne.

Z publiczną jest kłopot - tam nie powinno być żadnej debaty. Każda byłaby nieuczciwa wobec którejś z grup społecznych.

Po pierwsze: debata ma sens, gdy dabatuje się jeden na jednego - większa liczba debatujących to pyskówka, harmider, bałagan, a więc strata czasu.

Po drugie: w układzie jeden na jednego musieliby debatować każdy z każdym, ale jednocześnie - wszystkie te debaty musiałyby być emitowane w tym samym czasie antenowym, co rzecz jasna jest niewykonalne.

(Emitowanie ich o tej samej godzinie, ale innego dnia zmienia szanse. Emitowanie którejś pary jako pierwszej, a innej jako ostatniej też zmienia szanse...)

Po trzecie: danie każdemu kandydatowi takiej samej ilości czasu byłoby nieuczciwe - otóż zakładając, że TV publiczna należy się wszystkim widzom tak samo, trzebaby najpierw obliczyć, który kandydat jakie ma u widzów poparcie. Gdyby im dać tyle samo czasu stałaby się niesprawiedliwość, gdyż marginalny kandydat Bubel, którego chcą oglądać jedynie jego bliscy znajomi, otrzymałby tyle samo czasu, co kandydat na którego nie chce patrzeć nikt i kandydat na którego chce patrzeć większość. W publicznej TV to niedopuszczalne.

Dlatego niezwlekając powinno się zorganizować debatę Kaczyński - Tusk w polsacie i TVN, a TVP olać.

PS

Gdyby się okazało, że Komisja Wyborcza zakaże debaty także w stacjach prywatnych, albo nakaże stacjom prywatnym zorganizowanie debaty z udziałem wszystkich kandydatów, uznam, że zakres wolności słowa zmniejszył się o kolejne pole.

Piątek, 23.09.2005

CISZA

Cisza wyborca.

Co za bzdura!!! Pamiętam, kiedy chodziłem na wybory w Szwecji, że jeszcze w przedsionku lokalu wyborczego przedstawiciele poszczególnych partii wciskali mi w łapę swoje ulotki. Przecież chodzi o to, by glosować świadomie, by być jak najlepiej poinformowanym.

Sondaże wyborcze - trochę inna sprawa - ale i tak bym ich nie zakazywał, bo lubię wolność słowa, swobody obywatelskie i takie inne niesocjalistyczne bzdury. Natomiast zakazywanie propagandy przedwyborczej, zakazywanie agitacji do ostatniej chwili - to mnie burzy.

Czy osobom z zaburzeniami pamięci odbiera się prawa wyborcze? Nie odbiera się!

No to w takim razie dlaczego odbiera im się równe szanse w dostępie do informacji na temat dostępnych kandydatów??

Polacy mają statystycznie udowadnialną skłonność do robienia wszystkiego na ostatnią chwilę. Oczywiste więc jest, że nasze obywatelskie przygotowania do wyborów też odkłądamy na ostatnią chwilę. Dobrze więc byłoby, gdyby w ostatniej chwili kandydat stał przed lokalem wyborczym i mi się pokazał, przypomniał, zaagitował.

PS

Ja na przykład nie wiem, kto kandyduje w moim okręgu. Plakatów ulicznych nie czytuję, ulotki wywalam, bo ich nie cierpię... No i przydałaby mi sie porcyjka ulotek wyłożona w kabinie do... losowania. No właśnie do LOSOWANIA, bo skoro ich nie znam, to pozostaje mi pozostanie w domu, lub losowanie.

Sobota, 24.09.2005

KONKWISTA

Poprosiła mnie pewna Panna, żebym jej podesłał kilka moich opinii do wypracowania na temat:

Idea konkwisty, a świadomość chrześcijańska jej wykonawców.

Podesłałem. I myślę, że Jej to zupełnie rozwali wypracowanie.

Posłuchajcie...

Nie było żandnej idei konkwisty - po prostu nowy kontynet został odkryty i Europejczycy rzucili się (trochę bezładnie) aby go zdobywać, zasiedlać, łupić, podbijać, a przy okazji cywilizować i chrystianizować.

Zdobywanie, łupienie i podbój wykonywały inne osoby, niż cywilizowanie i chrystianizowanie. Obie grupy współpracowały ze sobą , obie się przenikały osobowo, a poza wszystkim obie przypływały tymi samymi statkami i to stworzyło w

naszych oczach postać konkwistadora, który podbijając chrystianizuje. Tymczasem chrystianizowali zakonnicy a podbijali awanturnicy.

Jaka była świadomość chrześcijańska obu tych grup?

Podobna, do dzisiejszej - zakonnik jest naogół bardziej świadom swego chrześcijaństwa, bo w pewnym sensie... taki ma zawód. Awanturnik zaś, jest szeregowym

chrześcijaninem (w przypadku konkwisty należałoby raczej mówić po prostu o katolikach) i pewnie mniej intensywnie myśli o swoim chrześcijaństwie.

Temat wypracowania - Idea konkwisty,a świadomość chrześcijańska jej wykonawców - zawiera, jak się mogę domyślać, pewną tezę. Albo inaczej - podejrzenie. Mianowicie takie, że konkwistadorzy byli chrześcijanami tylko z

nazwy, czego dowodem są niebywałe wprost okrucieństwa, których dopuszczali się w imię swojej świętej wiary.

Oto powszechny błąd: byli okrutni, a więc napewno z diabelskich pobudek. Chrześcijanin wszak zobowiązany jest kochać bliźniego, być miłym i ustępliwym, dobrym, łaskawym, łagodnym...

Błąd!

Chrześcijanin owszem, powinien takim być, ale wyłącznie w sytuacji, gdy taka postawa (pełna miłości) jest dla bliżniego DOBRA, gdy służy zbawieniu bliźniego. Nie powinno się z miłości pobłażać złu. Przeciwnie - są sytuacje, gdy z miłości podnosi się głos do krzyku, gdy z miłości bije się

bliźniego, gdy się go wyrzuca za drzwi... Pamiętają Państwo scenę, gdy Jezus okładał przekupniów w świątyni biczem ukręconym z powrozów, gdy im powywracał stragany? Akty gwałtownego sprzeciwu mogą być aktami miłości. I

tak to było w czasach konkwisty.

Popatrzmy co zastali na nowym kontynencie pierwsi przybysze z XV-wiecznej Europy:

Ogromne piramidy, na nich ołtarze, a na tych ołtarzach ofiary z ludzi. Indiańskim wojownikom wyrywano z piersi serca bryzgające krwią, potem obdzierano ich martwe ciała ze skóry i tę okrwawioną skórę wkładał na siebie pogański

kapłan. Zmaltretowane zwłoki ofiar zrzucano ze stopni piramidy.

Wielodniowe obrzędy powodowały, że cała ogromna budowla była umazana krwią. Swąd ludzkich zwłok, wszystko śliskie i lepkie od krwi, a do tego stosy

chrzęszczących kości pod nogami. Oto (w największym skrócie!) opis tego, co zobaczyli konkwistadorzy.

Ich reakcja była automatyczna i jedyna możliwa - tak okropną, bestialską religię należy zmieść z powierzchni ziemi. Wytrzebić ogniem i mieczem do ostatniego pogańskiego kapłana.

Tak też uczynili, w imię Boga i miłości bliźniego.

PS

Jak okrutnie się wtedy pomylili, to już zupełnie inny temat.

Niedziela, 25.09.2005

OBYWATELSKI SPRZECIW

Postanawiam niniejszym, jak najbardziej świadomie i z premwdytacją, zerwać ciszę wyborczą. Uważam, że jest bezprawna.

Wprowadzono ją aktem niższym wobec obowiązującej Konstytucji RP, która gwarantuje obywatelom swobode wypowiedzi.

Ponieważ moją wypowiedzią nie mam zamiaru nawoływać do niczego, co byłoby sprzeczne z innymi artykułami konstytucji, uważam, że mam pełne prawo mówić co myslę o wyborach. A ciszę mam gdzieś.

Posłuchajcie...

Pamiętaj o dniu szabatu, aby go uświęcić. (Nie uświęciliśmy.)

Sześć dni będziesz pracować i wykonywac wszystkie twe zajęcia. (Wszystkie! W tym wybory.)

Dzień zaś siódmy jest szabatem ku czci Pana, Boga twego.

Nie możesz przeto w dniu tym wykonywać zadnej pracy ani ty sam, ani syn twój, ani twoja córka, ani twój niewolnik, ani twoja niewolnica, ani twoje bydło, ani cudzoziemiec (innowierca), który mieszka pośród twych bram.

W sześciu dniach bowiem uczynił Pan niebo, żiemię, morze oraz wszystko, co jest w nich, w siódmym zaś dniu odpoczął.

Dlatego pobłogosławił Pan dzień szabatu i uznał go za święty.

***

Jak rozwiązać oczywisty dylemat: Pójście na wybory, to zło - zmuszanie bliźniego do pracy w niedzielę - a nie pójście na wybory to też zło.

Przywoływanie w tym miejscu słów Jezusa, że szabat jest dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu jest faryzejskim wykrętem - Jezusowi chodziło o ratowanie życia bliźniego, o uzdrawianie chorych, o radosne przyjemności (np. zrywanie kłosów w czasie spaceru). Jeżeli dla kogoś wybory, to czysta przyjemność, ma pół kłopotu z głowy. (Drugie pół to zmuszanie bliźnich do roboty w komisjach wyborczych.) Dla mnie akt wyborczy jest raczej przykrym obowiązkiem niż przyjemnością i więc cały kłopot mi pozostał

***

Rozwiązał się jednak kłopot z tym na kogo miabym oddać głos. Otóż dostałem list od Panny Agnieszki.

Posłuchajcie...

Ja niniejszym będę ostro agitować, za kim?

NIE za PIS, choć w prezydenckich głosuję na Kaczyńskiego, ale ich program gospodarczy to czysty socjalizm = populizm

NIE za PO, bo wystarczy obejrzeć Nocną Zmianę, by

się przekonać po której stronie stali wtedy Rokita i Tusk

NIE za LPR, bo... nie.

Będę agitować za PJKM!!! Stracony głos? NIE! Bo przynajmniej zostaje czyste sumienie. Nie będzie się potem czuło gorzkiego posmaku, że ktoś, na kogo się glosowalo, nie reprezentuje moich poglądów. I może wreszcie jest szansa, by korwinowcy dostali choć jeden mandat - a to

już będzie dużo!!!

Przypominam, że to Korwin wysunął w sejmie inicjatywę Ustawy Lustracyjnej, wykorzystując moment, gdy wiekszość czerwonych była nieobecna. Z UPR było wtedy zaledwie 3, czy 4 posłów i DALI RADĘ!

Że to jest wariat? Pan też jest wariat, i co z tego?. Fakt, jest kilka spraw, w których się z nim nie zgadzam, ale jest to człowiek, który NIEZMIENNIE od wielu lat głosi to samo i nie są to hasła populistyczne. FACET W WIĘKSZOŚCI SPRAW MA RACJĘ!

http://www.pjkm.pl/infopage.php?a=view&id=6

Co to Panu da, że Pan zagłosuje na jakąś partię, która ma większe szanse??? Czy to oznacza, że oni zrobią to, co trzeba, z tym jednym więcej głosem??? Nie, ale ten jeden więcej głos może być decydujący dla Korwina.

***

Konkluzja:

Właśnie na coś takiego czekałem. Teraz mogę z przyjemnością pójść i oddać mój wredny głos na Korwina.

Oczywiście problem zmuszania bliźniego (Komisji Wyborczej) do pracy w niedzielę pozostaje.

Myślę, że dla Korwina, każdy głos jest jak ratowanie życia, więc mimo wątpliwości pójdę. A gdyby dzięku temu wszedł do parlamentu, pójde do niego po prośbie - niech przekonuje do ustawowej zmiany dnia wyborczego z niedzieli na dzień roboczy. Statystyki innych krajów pokazują, że w dni robocze frekwencja jest wyższa, a koszt zorganizowania wyborów niższy.

Piątek, 30.09.2005

BUENOS AIRES

Do tej pory lizalem Argentyne po brzegach - od strony Brazylii, Boliwii i Paragwaju - nareszcie jestem w srodku.

Buenos Aires zaskakuje. To miasto bardzo podobne do Nowego Jorku. Bardzo! Ten sam nastroj, ten sam wystroj, ten sam harmider, ten sam wiatr od morza, tak samo miedzynarodowa metropolia, masa kin i wszystkie pelne, stada teatrow, w tym wiele eksperymentalnych... Miasto swiatowe. Nie-poludniowoamerykanskie. Nie-latynoskie. Troche tez nie-swojskie.

Zeby sie oswoic z Buenos, duszy przygotowanej wystarczy jeden dzien. W tym sensie Buenos jest juz moje. Ale zeby Buenos polubic, musisz byc metropolitalnym szczurem, a ja nie jestem.

Tak jak doceniam walory... urzytkowe i kulturowe Nowego Jorku, ale go nigdy nie polubilem, tak teraz doceniam zalety Buenos, ale go nie polubilem i nie polubie.

Jest tu cos z Europy - mieszanina Amsterdamu, Madrytu, Rzymu, do tego sporo Londynu i - niestety - kwasna szczypta Paryza.

Jest tu tez cos z Ameryki (USA) - mieszanina popedow Manhattanu, snobizmow Bostonu i aromatyczna szczypta Nowego Orleanu.

Wystarcza trzy godziny motorowka w poprzek Rio de la Plata i jestes w Urugwaju, w Montevideo. Te same trzy godziny tylko w inna strone i jestes na pampasach. Albo trzy godziny wciaz przez miasto, ktore nie ma konca... Z malego centrum jedziesz do centrum wielkiego, z wielkiego do dzielnic miejskich, podmiejskich, zapodmiejskich, satelickich, nowych, w budowie, najnowszych... Pietnascie milionow mieszkancow skupionych w Buenos Aires, ktore podziwiam i chetnie odwiedze jeszcze wiele razy, ale nigdy nie pokocham.

A wiec czas mi w dorge. Tylko w ktora strone ruszyc?

Pytanie retoryczne, bo dla mnie pociagajacy jest tu tylko jeden kierunek - polnoc. Tak polnoc! Przeciez jestem na drugim koncu globusa gdzie a polnoc oznacza am, gdzie cieplej, w strone rownika.

Poniedziałek, 03.10.2005

ZWROTNIK KOZIOROZCA

Dokladnie 8 lat temu - w pazdzierniku 1997 - dotykalem tego samego zwrotnika, tyle, ze w Australii. Podobny betonowy monument, tyle, ze tu, w Argentynie, nie ma dookola niego nic poza kamiennym pustkowiem. W oddali chlop dziobie twarda ziemie za pomoca jakiegos dziwnego narzedzia rolniczego. Probuje siac kukurydze miedzy kaktusami. Opodal stado chudych koz i kilka owiec. I szeroka pusta droga po horyzont.

Czas mi ruszac za ten horyzont.

Wtorek, 04.10.2005

TORO VEJO

Ostatnie miasteczko na granicy - Boliwia czeka za mostem nad wyschnieta rzeka, a i Paragwaj niedaleko.

Ostatnie zakupy - maly zapas yerba mate, kilka nowych naczynek z palo santo, nowy brazylijski termos (niestety nie bylo zoltych, a wiec nastepnym razem w Polsce zobaczycie mnie z... amarantowym). Do tego rurka (bombilla) ze szczerego srebra, za cale 6 zlotych. Moze dlatego tak tanio, ze slowo Argentyna pochodzi od lacinskiej nazwy srebra - argentum.

I jeszcze ostatnia Parillada!

Siada czlowiek w zadymionej knajpie przy drodze, ktora nie wie co to asfalt, za to wie doskonale co to dziury, koleiny i kurz. Drewniane stoliki przykryte chinska cerata w kwiaty. Kelner-kucharz (tu nie lubia przerostu kadr) pyta zza ogromnego grilla: Que vino, gringo? - Ktore wino podac?

Nawet mu do glowy nie przyjdzie, zeby zaczac pytanie od Czy..., bo tutaj kazdy zawsze pije wino.

Prosze jak zwykle o Toro Viejo, czyli Starego Byka. Wino, rzecz jasna, wytrawne czerwone i blizsze tym prostszym nienadetym smakom - cos jak Sofia, czy Egri Bikaver, tylko bardziej. Kochane, pyszne, moje ulubione!

Probowalem tu wielu win. Tzw. lepszych. I nic dobrego z tego nie wyszlo - najbardziej zasmakowalo mi to, co pija wszyscy Argentynczycy, ktorych nie stac na inne wina. Toro Viejo kosztuje 4 zlote (3 pesos) za butelke i wszedzie jest (no moze poza eleganckimi restauracjami dla bogatych snobow).

Kelner-kucharz odkorkowal, nalal sobie kropelke, poprobowal, czy nie skwasnialo, kiwnal glowa, ze dobre i dopiero potem nalal mnie. Pelen kielich.

- Co zjesz, gringo?

- Bife de churrasco. Un pedason bien echo.

- Przepraszam za to gringo. Po ubraniu wygladasz zes nie stad.

- Bo nie jestem stad.

- Tak, ale ja myslalem, ze zza granicy.

- Bo jestem.

- Tak, ale ja myslalem, ze z Europy.

- Bo jestem.

- Tak, tak, tak, ale ja myslalem, ze PRZYJECHALES z Europy TERAZ, a nie, ze twoi dziadkowie pochodza z Europy.

- Przyjechalem piec dni temu...

Poklucilismy sie troche z kelnerem-kucharzem. Potem, gdy juz udalo sie nam rozplatac to nieporozumienie, pogodzilismy sie, zaprzyjaznilismy sie, a w koncu zjedlismy razem po wielkim soczystym kawale dobrze wypieczonej wolowiny (Na koszt firmy, gringo) i wypilismy wspolnie butelke Toro Viejo (Ale wino stawiam ja, gospodarzu!).

Nigdzie nie jadlem tak pysznej wolowiny. (O tym jaka byla pyszna niech zaswiadczy to, ze jadlem ja po dwa razy dziennie przez 5 dni i chcialbym jeszcze) I nigdzie juz pyszniejszej nie zjem, chyba, ze wroce kiedys do Argentyny.

Na razie ruszam do Boliwii.

Środa, 05.10.2005

CZARNY DESZCZ

Boliwia.

Rozklekotane i pokrzywione sloncem tory kolejowe dochodza do samej granicy z Argentyna. Dalej gina w pisaku.

Boliwia zdesperowana brakiem dostepu do morza probowala wydostac sie w swiat budujac koleje. Zawsze nieskutecznie - sasiedzi zza granicy nie wykonywali swojej czesci umowy. Sa wiec w Boliwii liczne linie kolejowe i wszystkie prowadza donikad. Zapomniane znaki dalekosieznych planow.

Stacja kolejowa.

Pusto. Siadam wiec na drewnianej laweczce i podziwiam pejzarz Gran Chaco. Nigdy nie bylem w tej czesci. Niski krzaczasty las pelen kolcow i suchych lisci. Kurz. Wiatr. Kurz. Cisza. Kurz. Szelest suchorosli.

W pewnej chwili kontem oka widze ruch - z hamaka zawieszonego w cieniu gramoli sie facet w kolejowym mundurze. Znak, ze skonczyl sjeste.

- Buen Dia - wolam. - Bedzie dzisiaj jakis pociag?

- O czwartej przyjedzie. Postoi. A o piatej pojedzie spowrotem do Santa Cruz.

- Poprosze o bilet.

- 47 boliwianow.

(To okolo 15 zlotych, czyli zlotowka za kazda godzine jazdy)

- A za ile w pierwszej klasie?

- To JEST pierwsza klasa, gringo. W drugiej byloby 15 boliwianow, ale dzisiaj nie przyjedzie. Wagon wylecial z torow i jeszcze go nie postawili.

***

Pociag ruszyl. Lokomotywa i dwa wagony pierwszej klasy. Chwile potem zerwal sie gwaltowny wicher i zaczela spadac temperatura. Zrobilo sie zamieszanie - nerwowe proby zamykania okien, ktore przyrdzewiale od lat nie dawaly sie zamknac. Desperackie proby zaklejania powybijanych szyb... W koncu ewakuacja - wszyscy ruszyli do pierwszego wagonu tuz za lokomotywa, bo tam jakos udalo sie zamknac wiekszosc okien. Niedokladnie, ale lepsze to niz zimny wicher walajacy sie bez przeszkod w drugim wagonie.

W czasie tego zamieszania slyszalem dwa slowa wypowiadane ze strachem : EL SUR.

***

EL SUR to lodowaty wiatr z poludnia. Wieje znad Antarktydy, wygarnia chmury deszczowe znad Ziemi Ognistej, a potem wdziera sie wglab tropikalnych rownin wschodzniej Boliwii. Zrywa dachy, wywoluje krotkotrwale powodzie i zabija ludzi chlodem.

***

Siedzielismy skuleni w pierwszym wagonie. Po kilka osob na jednym siedzeniu. Poubierani we wszytko co trzyma cieplo lub oslania przed wiatrem. Male dzieci pozamykano w torbach oproznionych z kontrabandy. Stare kobiety powchodzily do workow po kukurydzy. Bylo zimno i coraz zimniej.

Pociag rwal do przodu ile sil, choc nie mial ich zbyt wiele. Jasne bylo, ze nie ucieknie przed EL SURem.

Po godzinie lunal deszcz. Rownie lodowaty, jak wicher, ktory go tu przygnal. Momentalnie zrobilo sie ciemno, potem czarno... dziwnie czarno.

Po podlodze pociagu ciekly strugi wody czarnej jak atrament.

- Co to jest?! - pytam sasiada.

- Sadze, gringo. Czarny Deszcz. Ludzie od miesiaca wypalaja pola na Gran Chaco. Jak co roku. Powietrze robi sie geste od dymu. Samoloty nie startuja, bo brak widocznosci, ludzie plona w domach, kiedy niespodziewanie zmieni sie kierunek wiatru, ogien wdziera sie do parkow narodowych. Boliwia, gringo. A kiedy spadnie Czarny Deszcz wszyscy sie ciesza, bo to koniec pozarow. Do nastepnego roku.

Czwartek, 06.10.2005

HARRY POTTER Y EL PRINCIPE MESTISO

Dojechalem do Santa Cruz de la Sierra. I co widze? Hiszpanskie tlumaczenie najnowszego Pottera wystawione we wszystkich ksiegarniach.

Jak to mozliwe, ze polskie tlumaczenie bedzie gotowe dopiero w styczniu? Hiszpanskie bylo gotowe juz 3 tygodnie po angielskiej premierze!

Piątek, 07.10.2005

PROSBA

Mam prosbe do jednej osoby twardo zdecydowanej, ze NIE pojdzie na prezydenckie wybory:

Chcialbym sie zamienic - ja tutaj nie pojde, bo po pierwsze nie ma ambasady, a po drugie w niedziele bede juz w dzungli, a wiec ja NIE pojde w imieniu tej osoby. Ona zas - ta osoba - jest proszona pojsc i zaglosowac w moim imieniu na Korwina. COKOLWIEK O NIM KTOKOLWIEK MOWI I MYSLI.

Osobe chetna do powyzszej zamiany prosze o pisemne potwierdzenie ponizej.

Dziekuje.

WC

Czwartek, 20.10.2005

WYPRAWA "PATAS GRANDE"

Opowiesci o Wielkostopych kraza w Boliwii od kilkudziesieciu lat. Co pewien czas drwal lub mysliwy natyka sie w dzungli na jakis slad: rozgrzebane gniazda zolwich jaj, slady ognisk, resztki prostego szalasu... i wtedy opowiesci i plotki odzywaja. Potem pochlania je codziennosc, stopniowo plowieja, powszednieja, wreszcie gina zasypane stertami nowosci. Az do nastepnego razu.

Kolejny slad przywoluje z zapomnienia wszystkie poprzednie dziwne znaleziska. Ludzie kojarza fakty i na koncu zawsze sa zgodni: w puszczy pod granica peruwianska kryje sie jakies dzikie plemie.

Poszedlem sprawdzic te plotki.

Posluchajcie...

Wynajalem czterech ludzi: Najwazniejszy byL Saul, mysliwy, taper, przewodnik, a do tego trzej tragarze i jednoczesnie macheteros do karczowania drogi, Ricardo, Dilo i Miki. Rylko Saul deklarowal, ze wierzy w istnienie Wielkostopych. To on kilkakrotnie osobiscie natykal sie na ich slady w lesie i to on stwierdzil, ze wie gdzie ich nalezy szukac.

Najpierw, terenowym wozem, wyruszylismy do polozonego na koncu drogi miasteczka na skraju puszczy. Dalej, lesnymi traktami i duktami wyjezdzonymi przez drwali, wbijalismy sie coraz dalej w dzungle. W koncu utknelismy w blotnistym strumieniu. Auto trzeba bylo wykopywac i wyciagac linami. Szofer pozegnal nas i zawrocil; dalej i tak nie jezdzi juz nikt, nawet najbardziej zachlanni drwale.

Ruszylismy piechota. O pol dnia drogi szybkim marszem byla Rzeka Madidi a nad nia opuszcona baza straznikow lesnych. Tam spedzilismy pierwsza noc i zostawilismy czesc zywnosci przenaczona na droge powrotna.

Rano dnia nastepnego zbudowalismy dwie tratwy z balsy i zaczelismy plynac w dol Rio Madidi. Plynelismy tak do zmroku. Potem rozbilismy proste obozowisko na rzecznej plazy posrod czterometrowej trzciny. Jeden z nas rozpalil ogien, drugi zlapal 8 kilogramowa rybe na kolacje, reszta lenila sie i jadla.

Noc minela spokojnie, choc nasze ognisko wyraznie zirytowalo okoliczne tapiry. Tapir wprawdzie jest po krowiemu spokojny, ale wazy ponad sto kilo i gdyby jednak sie wkurzyl, potrafilby skotlowac nas wszystkich.

O swicie rozpoczelismy pieszy marsz wzdluz rzeki. Tratwy porzucilismy. Byly juz bezuzyteczne, bo woda opadla na tyle, ze szybciej bylo isc po kamienistych plazach oraz zaschnietym blocie. A nawet brodzac po kostki wodzie.

Szlismy tak pol dnia do malego doplywu Madidi, potem kawalek w gore tego doplywu, a wreszcie wdziewiczy las. Odtad juz nikt nie znal drogi. Odtat juz tez nie bylo zadnej drogi. To my musielismy ja sobie wykarczowac.

Jak na dziewietnastowiecznej rycinie: pieciu samotnych luudzi w odleglej puszczy. Ida gesiego. Z przodu przewodnik i dwoch tragarzy siecze chaszcze maczetami, za nimi bialy czlowiek, a na koncu jeszcze jeden tragarz zamyka pochod.

Szlismy tak przez nieznany las do poznego wieczoru. Coraz bardziej zdesperowani brakiem wody. Saul znajdowal wprawdzie kolejne strumienie, ale wszystkie byly powysychane. Nawet bambusy, ktore zwykle zawieraja w swoich rurowatych lodychch troche wody, byly puste. I tak, spedzilismy pierwsza noc bez wody. A w dzungli o suchym pysku oznacza takze, ze na glodniaka.

Caly nastepny dzien, a potem jeszcze jeden to bylo przedzieranie sie przez nieznany las w nieznanym kierunku. Wiedzielismy tylko tyle, ze gdzies niedaleko z przodu mamy mala rzeke, ktora wpada do kolejnej troche wiekszej rzeki, a ta troche wieksza ostatecznie laduje w Rio Madre de Dios.

Ta mala rzeczka byla celem. Po drugiej stronie kryli sie Wielkostopi. Chcielismy rozbic obozowisko po naszej stronie tej rzeczki, a potem poczekac kilka dni robiac duzo halasu i palac bardzo dymiace ogniska. liczylem, ze Wielkostopi do nas wyjda. Niestety nie zdazyli.

Noca, niespodziewanie dla wszystkich, nadeszla ogromna burza. Pora sucha miala trwac do Listopada. A powazne deszcze mialy tu padac dopiero w grudniu. Ten rok okazal sie nietypowy nie tylko na Karaibach, w Luizjanie i Teksasie...

Saul stal przestraszony i patrzyl w niebo. Wiedzialem, ze utknelismy. Tu nie bylo zadnych znakow topograficznych poza sloncem, a ono krylo sie za grubymi chmurami i deszczem.

Czy mamy czekac az sie wypogodzi i wtedy ruszyc dalej? Czy od razu zawracac? Decyzja nalezala do mnie. I podjalem decyzje wlasciwa...

Piątek, 21.10.2005

DECYZJA

Zagryzlem zeby i powiedzialem, ze wracamy. Za plecami mielismy wyraznie wykarczowana sciezke i trudno by nam sie bylo zgubic. Przed nami byl zas nieznany las, a na niebie chmury, wiec musielibysmy tkwic tu nie wiadomo ile czekajac az wyjdzie slonce. A co w tym czasie?

W tym czasie caly czas padalby deszcz i rzeki, ktore pozostaly za naszymi plecami wezbralyby odcinajac odwrot.

Droga powrotna do Rio Madidi byla zadziwiajaco krotka. Swierzo wykarczowana sciezka szlo sie bardzo wygodnie. I szybko.

Niestety, kiedy stanelismy nad Madidi szczeki nam opadly z zaskoczenia: przedtem spokojny szeroko rozlany strumien, ktory w najglebszym miejscu siegal nam po kolana, a teraz wezbrana rwaca kipiel pelna blota i spienionej wody. Kipiel nieprzekraczalna w brod.

Zbudowalismy tratwe. Jakims cudem przeprawilismy sie na wlasciwa strone Rio Madidi. I ruszylismy wzdloz jej kretego brzegu w gore, w droge powrotna.

Kiedy rzeka jest wyschnieta idzie sie plazami, scina zakrety, a kiedy brzeg po jednej stronie sie podnosi i staje trudny do maszerowania po prostu przechodzisz w brod na drugi plaski brzeg i idziesz dalej.

Teraz, przy wysokiej wodzie nie mieklismy mozliwosci ani zcinac zakretow, ani wybierac plaskiego terenu: kiedy konczyla sie plaza musielismy sie wspinac na skarpy i karczowac kolczaste gaje bambusowe, ktore porastaja ten teren. W najgorszych miejscach pokonywalismy sto metrow w trzy godziny.

Nie umiem o tej wyprawie opowiedziec wprost. To bylaby kolejna banalna wyliczanka. Przydluga i nudna lista oczywistych zagrozen, trudow i cierpien, powtarzanych w kolko przez wszystkich, ktorzy byli w dzungli 5 minut, 5 dni, czy 5 lat.

A wiec wprost opowiedziec nie umiem.

A przenosnie?

Przenosnie owszem. Posluchajcie...

Jezeli poprzednie moje wyprawy opisalbym jako plywanie w rzekach pelnych krokodyli, to te ostatnia opisalbym tak:

Odbylem spacer w polotwartej paszczy krokodyla, potykajac sie o jego zeby, palac ogniska na jego jezyku i tnac maczeta jego podniebienie. Paszcza stopniowo zamykala sie nad nami, a my szlismy dalej i dalej w kierunku gardzieli. Tak to mniej wiecej bylo.

A kiedy jakims cudem wyszlismy, kiedy krokodyla paszcza zostala za nami, kiedy przerazeni rozwazalismy to, co moglo bylo sie stac; CO PRAWIE SIE STALO... Kiedy tak stalismy na bezpiecznym brzegu Rio Madidi, w miejscu skad wygodna sciezka prowadzila w strone cywilizacji, wtedy stwierdzilismy zgodnie: Nastepny spacer w sierpniu 2006.

Dlaczego, spytacie?

BO PO DRODZE ZNALEZLISMY NIEZBITE DOWODY ISTNIENIA DZIKIEGO PLEMIENIA WIELKOSTOPYCH.

Sobota, 22.10.2005

SLADY WIELKICH STOP

Po odejsciu o zaledwie jeden dzien od Rio Madidi, zaczelismy dostrzegac pierwsze dziwne slady. Potem bylo ich coraz wiecej. Moi ludzie, dawniej niedowiarki, teraz zaczeli przycichac. Z kazdym znalezionym sladem coraz bardziej. W koncu sami stawali zadziwieni. Ogladali. Komentowali. Wreszcie nie mieli watpliwosci: to wszystko sa slady czlowieka. W dodatku dzikiego.

Posluchajcie...

Najpierw to byly dziwnie rozlupane pestki. Pestki, ktorych nie jest w stanie rozlupac zadne zwierze. Jak pekly, skoro w naturalny sposob, same z siebie, nigdy nie pekaja? Kto wyjadl srodek? I dlaczego nie zostawil sladow zebow, ani zadnych okruszkow? Moze dlatego, ze nie wyjadal na miejscu, tylko wyjal zawartosc i zabral ze soba?

Potem znalezlismy swierza kupke wyskubanych pior. Takie kupki zostawia tutaj po sobie kazdy mysliwy. Zostawialismy i my, kiedy upolowalismy dzikiego indyka, papuge... Zamiast targac cale wielkie ptaszysko i zaczepiac nim o wszystko, wyskubuje sie piora od razu w miejscu, gdzie sie ptaka ustrzelilo. Na ziemi zostaje kupka pior i ZADNYCH kosci. Po tym wlasnie poznac, ze zrobil to czlowiek, a nie zwierze. Bo kiedy zwierze upoluje ptaka to go zjada. Zostaja piora, ale posrod nich takrze kosci i krew. My znalezlismy same piora!

I wreszcie sciezki w lesie. Wyraznie wydeptane i wyraznie przez ludzi.

Sciezki zwierzat wygladaja jak niskie tunele, a sciezki czlowieka sa wyraznie wyzsze. Te byly! Proste na sporych odcinkach i otwarte do wysokosci naszych oczu. A poza tym byly OZNAKOWANE.

Tylko czlowiek konsekwentnie lamie galazki na swojej drodze - stale na tej samej wysokosci, stale po tej samej sciezki i stale w podobny sposob. Nadlamane trojkatne znaki drogowe w srodku puszczy, w ktorej podobno nie ma ludzi. W srodku puszczy, do ktorej napewno nie ma dostepu. W srodku puszczy do ktorej dotarlismy wycinajac maczetami wlasny szlak.

Caly dzien czekalem na to, co powiedza moi ludzie. nie chcialem ich sugerowac wlasnym entuzjazmem, moja wiara w to, ze tak liczne i powtarzajace sie od dziesiecioleci plotki na temat istnienia Wielkostopych musialy miec jakas pozywke w faktach.

A wiec nie sugerowalem ich, nie pytalem o nic i nieczego im nie pokazywalem. Oni zas, pod koniec dnia sami uznali, ze to co widzielismy to byly slady Wielkich Stop.

Wtorek, 25.10.2005

OBRAZKI Z WYPRAWY

Niewielki waz koralowy zobaczyl nowa nore. Wygladala przytulnie: u wejscia dosc szeroka, zwezala sie ku glebi. Jej sciany byly gladkie i czyste. A poza tym przytulnie pachniala.

Waz wsunal glowe do srodka. Rozejrzal sie. W mroku nocy macal powietrze jezykiem... Ktos tu niedawno byl, ale teraz nora z cala pewnoscia byla pusta. Ostatnie strzepki ciepla po poprzednim urzytkowniku ulatnialy sie powoli. Wkrotce zostanie tu tylko jego zapach. To dobrze, bo to byl znany zapach, ktory odstrasza wiekszosc zwierzat, a wiec waz bedzie mogl spokojnie spac.

(Jadowite weze - a koral jest bardzo jadowity - nie maja sie kogo bac. Za dnia! Niestety, kiedy noc jest chlodna, sztywnieja, a ich reakcje bardzo sie spowalniaja i to rodzi oczywiste zagrozenia)

Nora byla niewielka. Jak na nory. Szeroka i krotka, a w glebi skrecala w prawo, pod katem prostym. I tam bylo najmilej. Najprzytulniej. Owalne zakonczenie nory dawalo cieple schronienie. Miejsca bylo akurat tyle, by niewielki waz mogl sie wygodnie zwinac w klebek i zasnac.

Schowal cale cialo za tym zakretem. Tylko glowe pozostawil z przodu tak, by lewym okiem widziec wlot do nory. Wysunal lekko jezyk, zeby dobrze czuc zapachy na zewnatrz; i zasnal.

***

W tym groznym lesie obowiazywaly inne zasady niz w normalnej dzungli. Nie bylo mowy o bezpiecznych warunkach obozowania - tym razem za przewodnikow mialem Metysow. Byli bardzo sprawni - bez zarzutu! - ale to jednak nie to, co Indianie.

Metys moze wypatrzec niebezpieczenstwo, ale nie sprawi, ze z obozowiska poznikaja weze. A Indianie to potrafia. Nie wszyscy, ale ci najlepsi tak. Wieczorem, przed pojsciem spac, sprzataja las dookola i mozesz byc prawie pewnym, ze do rana bezpiecznie jest chodzic boso. Nawet nie musisz zapalac latarki - to sa przyjazne ciemnosci. Zadnych mrowek, karaluchow, os, a przede wszystkim brak drzemiacych wezy, ktore rozbudzone uderzeniem twojej stopy nie maja wyjscia i musza ukasic.

Niestety, jako sie rzeklo, tym razem moimi przewodnikami byli Metysi. Bardzo sprawni, ale nie umieliby posprzatac lasu. (Indianskie sprzatanie polega w duzej mierze na smieceniu - rozrzuca sie ziola, ktorych weze nie lubia.) Dlatego, jak co rano, wychodzac z hamaka siegnalem po kalosze. (Weze kasaja najczesciej od kolana w dol, a wiec kalosz z grubej gumy jest dobrym zabezpieczeniem.)

***

Waz zbudzil sie gwaltownie! Cala nora dygotala. Gora zamieniala sie w dol, wywracala na boki i cos walilo ze wszystkich stron. Sprezyl zwoje gotow do skoku. Wystawil zeby jadowe, gotow do obrony. A potem, bardzo zaskoczony obrotem spraw, wypadl z mojego kalosza.

- Ricardo! Serpiente! - krzyknalem, choc nie musialem.

Ricardo jak zwykle wstal pierwszy i patrzyl na mnie z pewnym poblazaniem, kiedy jak co rano, na wszelki wypadek, wytrzasalem kalosze. On - prawdziwy macho - nigdy tego nie robil. Ale teraz zacznie.

Niedziela, 30.10.2005

WRÓCIŁEM I PATRZĘ

Wróciłem i zastanawiam się nad nową sytuacją w kraju.

To właściwie dobrze, że nie było mnie na głosowaniu w drugiej turze - nie wiedziałbym na kogo oddać głos: Tusk odpada definitywnie, bo popiera Unię Europejską a jego z kolei popierają komuchy (oficjalne namaszczenie Kwaśniewskiego), a Kaczyński odpada na przykład dlatego, że socjalista, że popiera go Lepper... No więc nie wiedziałbym na kogo zagłosować, a raczej nie miałbym na kogo zagłosować.

Pewnie ostatecznie - wybierając mniejsze zło - poszedłbym na wybory, wrzucił kartkę na Kaczora i teraz pluł sobie w brodę. No bo obiecywali co innego: że premierem będzie Kaczyński albo Rokita, a nie jakiś łysy z wadami wymowy, i że stworzą koalicję POPiS.

Mimo wszystkich zastrzeżeń do OBU stron, chcałem takiej właśnie koalicji. Nic innego realnego nie istnieje, a wszystko inne, co przy tym układzie sił może zaistnieć (koalicje dorażne i niepewne) wydaje mi się gorsze.

***

Oglądałem sceny z zaprzysiężenia rządu.

Żenada !!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Wszyscy jak jeden mąż poszli czapkować Kwaśniewskiemu. Wszyscy ściskali mu rączkę, przyjmowali gratulacje i nominacje. Nie znalazł się żaden sprawiedliwy, który powiedziałby NIE. Który postawiłby warunek, że owszem obejmie tekę, ale nominację proszę mi przysłać listem poleconym, bo ja na salony do komunistycznych aparatczyków chodził nie będę.

Warto dodać, że konstytucja nie nakazuje nikomu uczestniczyć w uroczystości zaprzysiężenia rządu w Pałacu Prezydenckim. Ba, po rządzie prawicowym i patriotycznym spodziewałbym się raczej, ze jednomyslnie nie stawi się u Kwacha, że znajdzie kruczki prawne, że z oficjalnym odbiorem nominacji poczeka na Kaczynskiego... ale przeliczyłem się.

Najuczciwszy w tej całej gromadzie wydał mi się Religa - nie wierzy w Boga, więc nie uległ presji chwili i na koniec, zamiast Tak mi dopomóż Bóg powiedział Dziękuję. Niespecjalnie cenię tego polityka, bo pamiętam jego uśmiechnięte fotki z Jaruzelem, ale za to Dziekuję chylę czoło.

Poniedziałek, 31.10.2005

HALLOWEEN

Od lat obchodzę hucznie!

Spotykamy się zawsze w tym samym gronie - u moich przyjaciół - poprzebierani jak należy, w odpowiednio ustrojonym domu i zajadamy pyszną zupę dyniową podaną w wydrążonej dyni. Do tego koktajle w kolorze zielonych glutów (mojego autorstwa), ciasteczka dyniowe z robakami z czekolady, no i cokolwiek przyjdzie nam do głowy.

W czasie tego wieczoru światło elektryczne jest zsurowo akazane, z gośników wydobywa się halloweenowa muzyka sprowadzana na płytach z USA specjalnie z tej okazji, a na ekranie TV leci którys z naszych halloweenowych filmów - Rodzina Adamsów, christmas before halloween, albo - w tym roku - piracka wersja Gnijącej Panny Młodej sprowadzona z nielegalnego bazaru w Boliwii.

Z żyrandoli zwisają pająki, na wszystkich parapetach wydrążone dynie z powycinanymi oczami i zębiskami, obrusy tylko czarne, stroje podobnie (jedynym odstępstwem mogą być jakieś niewielkie pomarańczowe dodatki), dziewczęta noszą pasiaste pończoszki czarownic, mają pazurki wymalowane czarnym lakierem, usta czarną szminką, a twarze pokryte obficie trupiobiałym pudrem....

Bawimy się tak od lat i zawsze świetnie. I jakoś nikt z nas nie potrafi zrozumieć srogich ataków kleru na nasze zabawy. Nie czcimy szatana, nie siejemy zgorszenia, nie wywołujemy duchów - bawimy się w komercyjne amerykańskie Halloween bez religijnych, czy satanistycznych podtekstów. I nie odciąga to naszej uwagi od dnia Wszystkich Świętych, który nastąpi jutro, ani od Dnia Zadusznego, który nastąpi pojutrze.

Dziś zabawa, jutro radosne święto kościelne, pojutrze trochę smutne w nastroju wspomnienie naszych zmarłych.

Środa, 02.11.2005

SKĄD SIĘ BIORĄ MUZUŁMAŃSCY SAMOBÓJCY

Poniższy tekścik dostałem pocztą. Wydał mi się zabawny.

Ale podkreślam - autorstwo nie moje.

Posłuchajcie...

Nie możesz pić piwa, wina ani wódki, więc odpadają ci wszystkie związane z tym przyjemności: paw, lanie pod budką, knajpy z towarzystwem zalanym w trzy dupy,

udane zakrapiane imprezy, sex po pijaku z pierwszą poznaną dziewczyną, ucieczka po wytrzeźwieniu itd.

W TV widzisz tylko meczety i duchownych gadających od rzeczy, żadnej piłki nożnej, golfa, tenisa, wyścigów Formuły 1 itp.

Nie możesz sobie w ogródku postawić grilla z pieczenią wieprzową doprawioną na ostro, nie wspominając o baterii butelek piwa wokół (patrz pkt.1).

Nie możesz w weekend urwać się na ryby, bo co za idiota usiłowałby łowić w odległej o 100 km oazie?

Zamiast porządnych garniturów lub luzackich jeansów musisz ubierać się w szarą szmatę od stóp do głów, a

łeb owijać drugą.

Jesz tylko jedną reką, bo druga służy do podcierania (jakby życie nie było dość skomplikowane, to jeszcze brak papieru toaletowego).

Karaluchy po obiedzie u sąsiada pędzą na deser prosto do ciebie, bo nie ma ani drzwi ani szyb w oknach.

Chcesz sobie dłużej pospać, a tu codziennie o 5 rano zza okna muezzin drze pysk, że pora na poranną modlitwę. Spróbuj się zabawić przy tej muzyce.

Kobiety chodzą zakutane od góry do dołu w szmaty i za żadną się nie obejrzysz, nie mówiąc o braku tak banalnej przyjemności jak rozebrane panienki na basenie miejskim.

Narzeczoną wybrał ci ktoś inny i na dodatek ona śmierdzi jak twój osioł.

Nie możesz ogolić się rano gwiżdżąc jak skowronek, po czym wziąć prysznica, wiec śmierdzisz jak wielbłąd, z którym dzielisz izbę.

Twoja żona tez nie może się ogolić ani wziąć prysznica, więc także śmierdzi.

Wielbłąd odmówił posłuszeństwa 300 km od najbliższej oazy, więc żona musiała cię nieść całą drogę, po czym też odmówiła posłuszeństwa.

Druga żona, którą znów wybrał ci ktoś inny, po rozpakowaniu okazała się 70-latką, na dodatek do

złudzenia przypominającą kozę sąsiada..

I NAGLE PRZYCHODZI KTOŚ, WRĘCZA CI PAKUNEK I MÓWI,

ŻE JAK POCIĄGNIESZ ZATEN SZNURECZEK TO WSZYSTKO NAGLE SIĘ ZMIENI !!!!

Sobota, 05.11.2005

MURZYNI W PARYŻU

Murzyni i Arabiwie demolują Francję. Od 10 dni!

Z ich zachowania wyraźnie widać, że to nie jest ich kraj, ich kontynent, ich kultura - są tu, bo w Europie żyje się lepiej niż w Afryce, ale nie są tu u siebie.

Żyją lepiej niż w Afryce. Choć gorzej niż Biali mieszkańcy Paryża. I to ich wkurza. I będzie wkurzać!!! Dlatego należałoby ich po prostu wykurzyć z powrotem do Afryki.

Obcy się w Unii nie asymilują. Mimo licznych programów rządowych i ponadrządowych. Mimo chrześcijańskiego traktowania przez Białych. Mimo, mimo, mimo... Stale i wszędzie gdzie są, tworzą getta, zasilają gangi, niechętnie podejmują pracę, słabo się uczą... i stale żądają. A my im stale dajemy. I z jakiej racji? Bo kiedyś Biali mieli kolonie w Afryce? Dlatego się dzisiaj należy darmowe mieszkanie dla uchodźcy, dużo lepsze od tego w czym uchodźca mieszkał w Afryce, ale oczywiście niedobre - bo to blokowisko???

Oni myślą tak: Skoro ktoś darmo daje, to biorę. Skoro ktoś ustanowił takie głupie przepisy, że mi się należy, to rządam. Skoro Biali uważają, że obcy przybysze w ich domu mają takie same prawa, jak gospodarze, to egzekwuję.

W sprawie demolowania Francji uważam tak:

1. Natychmiast odpowiedzieć ogniem na ogień - po to by ogień stłumić.

2. To się zaraz powtórzy w Anglii, Włoszech, Niemczech..., dlatego należy zapobiegać. (W obronie własnej!)

A jak zapobiegać? Wydalić wszystkich obcych, kolorowych, Murzynów, Arabów, Hindusów, których ARBITRALNIE I NIEDEMOKRATYCZNIE uznamy za elementy szkodliwe, groźne, podejrzane. Nie masz pracy, nie skończyłeś szkoły, nie płacisz podatków, przez 5 lat od chwili, gdy daliśmy ci darmowe mieszkanie nie potrafiłeś sobie wynająć lepszego w lepszej dzielnicy, nie mówisz w naszym języku, albo go kaleczysz...... to won spowrotem do kraju pochodzenia. Masz już nasz europejski paszport? Nie ma sprawy - ARBITRALNIE I NIEDEMOKRATYCZNIE ci go w tej chwili odbieramy BO STANOWISZ DLA NAS ZAGROŻENIE, BO NAM SIĘ NIE PODOBASZ, A TO JEST NASZ DOM.

***

Zaproponowane przeze mnie rozwiązania są oczywiście niemożliwe do przyjęcie w Unii Europejskiej. Hmm. Niemożliwe dzisiaj. Ale jeszcze 10 dni pożarów w Paryżu, albo nowe pożary w innych miastach i niemożliwe stanie się niezbędne.

Niedziela, 06.11.2005

PORA TŁUSTYCH MYSZY

To była co roku Pora Tłustych Myszy - październik, listopad, początek grudnia, jeżeli grudzień był w miarę ciepły. A w tym roku myszy brak.

Pora Tłustych Myszy polega na tym, że koty znoszą mi do domu po kilka myszy dziennie i, że te myszy są utuczone z okazji nadchodzącej zimy. Utuczone, a więc mniej zwinne niż jeszcze miesiąc wcześniej. Mniej zwinne, a więc łatwiejsze do upolowania. I WIĘKSZE. (Rozmiar i zwinność są istotne, kiedy kot przynosi ci żywą mysz do łóżka ok. 3 nad ranem i zadowolony, że zdobył trochę świeżego żarcia dla rodziny, puszcza tę mysz na poduszkę.)

Zaraz po powrocie z Boliwii, wyjąłem z szuflady specjalny zestaw obronny na Porę Tłustych Myszy - rękawice do łąpania i szmatkę ogłupiającą. Szmatka ogłupiająca służy do tego, by ją zarzucić na uciekającą mysz. Wtedy mysz myśli, że się schowała, przestaje biec i możemy ją złapać. A robimy to przez rękawice, bo myszy gryzą. Na wiosnę, kiedy są osłabione po zimie, albo latem, kiedy mamy doczynienia z małymi nowonarodzonymi okazami, można mysz łapać gołą ręką, bo skóry dłoni nie przegryzie. Ale te tłuste okazy jesienne... - dziabnie człowieka do krwi i natychmiast zaczynamy się zastanawiać, co miała na zębach. A może ściekliznę???

W tym roku mój zestaw obronny kurzy się na sypialnianym parapecie nieurzywany. Dlaczego? Czy Pora Tłustych Myszy nie nadejdzie? A może nadejdzie później? Tylko dlaczego w takim razie koty nie znoszą mi przynajmniej chudych myszy??? Zawsze to robiły.

CZY KTOŚ WIE, GDZIE SĄ MYSZY? I DLACZEGO ICH NIE MA?

Sobota, 19.11.2005

ŻYCIE ŁŻE

Życie Warszawy poświęciło dzisiaj sporo miejsca mojemu wpisowi sprzed kilku dni dotyczącemu pożarów w Paryżu. Zamiast podjąć merytoryczną dyskusję na temat tego, jak usunąć bandytów, huliganów, morderców i podpalaczy z europejskich ulic, redakcja postanowiła zawalczyć z Cejrowskim. Pardon, nie chodzi o mnie osobiście - po prostu byłem pod ręką - raczej o rasizm.

Po lekturze mam jedną uwagę do Redakcji ŻW: nie zwalczą Państwo rasizmu stosując kłamstewka na temat rasistów, asistów, czy kogokolwiek innego.

Mimo oczywistej niechęci do Życia Warszawy, zachęcam wszystkich do lektury. Ale - uwaga! - do lektury OBU tekstów (mojego wpisu i tego, co ukazało się w gazecie). Porównujcie do woli, to pouczające. Tak bowiem dorabia się gębę. Tak się ludziom wpisuje do życiorysu świństewka, których tam nie było.

Kilka niewielkich przeróbek, kilka opuszczonych słówek, niewelkie, prawie niewidoczne przesunięcia akcentu...

Cytuję za Życiem Warszawy:

Napisał on m.in, że trzeba wywalić z Europy wszystkich szkodliwych kolorowych.

NIGDZIE TEGO NIE NAPISAŁEM

Cejrowski: Arabowie i Murzyni won!

TEGO TEŻ NIE NAPISAŁEM, ANI NIGDZIE NIE KRZYCZAŁEM

Wywalmy z Europy wszystkich szkodliwych kolorowych - wezwał Wojciech Cejrowski

NIE WEZWAŁEM

Nie mówisz w naszym języku albo go kaleczysz... to won. - czytamy.

NO WIĘC TEGO NAPEWNO NIE CZYTAMY!!! (w każdym razie nigdzie u mnie - w oryginale ta wypowiedż jest o wiele wile dłuższa i kończy się inaczej, co zasadniczo zmienia jej wydżwięk)

Na koniec rzecz, moim zdaniem, najistotniejsza w poważnej rozmowie o francuskich pożarach (chyba, że Redakcja chciała rozmawiać o czymś innym??).

Otóż, nigdzie nie napisałem o wywalaniu kogokolwiek, postulowałem natomiast WYDALENIE z Europy bandytów. Różnica jest zasadnicza! Wywalanie to samosąd, a wydalenie, to akt prawny uczyniony mocą państwa i rękami jego urzędników, pod kontrolą parlamentu, którego zwierzchnikiem są obywatele (a nie wściekły tłum, jak to się dzieje w przypadku samosądów).

MORAŁ:

I co się teraz stanie?

Czy będzie jakaś dyskusja o pożarach, czy też zajmiemy się maskowaniem palących problemów za pomocą tematów zastępczych??

Myślę, że najłatwiej będzie ukarać Pana Wojtka. Tak, zdecydowanie najłatwiej. No bo może wprawdzie nie powiedział tego, co piszą, że powiedział, ale przecież już napisali... Pan Wojtek nawet się pewnie nie obrazi i zrozumie. Ma grubą skórę. To mu pasuje do wizerunku - kontrowersyjny i ostry, jak Oriona Fallachi. Ano właśnie - KONTROWERSYJNY - w USA to u dziennikarza ogromna zaleta; w Polsce zaś, to największa z wad.

Niedziela, 20.11.2005

A CO TAK PACHNIE?

Dostałem od mamy flaszeczkę wody kolońskiej. Wybrała ją dla mnie na podstawie opisu zamieszczonego na pudełku: Drewno i kwiaty. Zwiewne nuty tropikalnego skwaru. Zamknij oczy, a zobaczysz pejzaż brazylijskiej sawanny, gdzie zapachy rozgrzanego w słońcu świeżego drewna mieszają się z wonią łąkowego kwiecia... i tak dalej ple, ple, ple.

Wącham. Pachnie ładnie. Dziękuję Mamo, będę używał codziennie.

Wracam do domu, wyciągam pudełko i zaczynam czytać skład chemiczny (podany maleńkimi literkami pod tym poetyckim ple, ple, ple). Same zagraniczne słowa - poza alcohol i water nie rozumiem nic. Ale od czego słowniki?

No i dowiedziałem się, że zapach drewna i kwiatów obecny w tej chwili na mojej twarzy (bo się spryskałem), uzyskano z wymiocin wieloryba oraz żółtobrązowej wydzieliny gruczołów przyodbytowych cywety (mały afrykański futrzak wielkości lisa). Substancja ta w dużym stężeniu ma bardzo przykry zapach, w rozcieńczeniu - przyjemny; w przemyśle perfumeryjnym stosowana jest w postaci nalewki alkoholowej. O wymiocinach wieloryba słownik milczy.

PS

A po co o tym wszystkim piszę?

Bo zaciekawiło mnie w jaki sposób ludzie wpadają na pomysł powąchania czegoś, co cuchnie, a potem dania temu czemuś drugiej szansy w postaci rozcieńczenia alkoholem i ponownego powąchania?

No i ten drugi składnik - jak to było? Co skłoniło producentów perfum, by szukać inspiracji pośród kłopotów żołądkowych największego zwierzęcia na ziemi? Jak szukali? Kiedy? Kto? I po jaką cholerę? Bo, że w końcu znaleźli, i że akurat ładnie pachnie, to już zupełnie inny temat.

Piątek, 02.12.2005

EUROENTUZJASTOM

Unia Europejska (kołchoz) wyznacza limity produkcji mleka. Mówiąc po ludzku: urzędasy w Brukseli decydują ile mleka wolno wyprodukować polskim chłopom.

Limity przyznane nam na ten rok zostały przekroczone. To oznacza kary pieniężne! (W dziennikach TV słyszałem o karach po 100tys. złotych!!!)

Po pierwsze:

Karanie za coś, co nie zależy od nas, jest niesprawiedliwe - tak karano za komuny, tak karał Hitler, Sowieci... - bo jak niby zależy od nas to, ile krowa da w tym roku mleka? Do pewnego stopnia można krowę wyregulować, ale tylko w przybliżeniu. Nie da się jej zasuszyć na grudzień, a potem znowu ozkręcić od stycznia, kiedy otworzy się dla Polski nowy limit produkcji mleka.

Po drugie:

Limit dawno przekroczony, a krowy mleko nadal produkują. I trzeba je codziennie doić, bo niedojone pozdychają w męczarniach. Co robić z mlekiem?

Skupy odmawiają skupowania, bo przekroczono limit. Rolnicy odmawiają sprzedawania do skupu, bo wtedy musieliby płacić kary za przekroczenie limitu. Pozostaje wylewanie do rowu, albo świniom do koryta! WYLEWANIE MLEKA???!

***

Czy o to Wam szło euroentuzjaści?

- O to, by polski chłop nie miał prawa produkowac żywności, kiedy może? By LIMITOWAĆ pracę dla rolników?

- By sztucznie utrzymywać wyższe ceny na coś, co mogłoby być tańsze, gdyby tego produkować więcej, niż pozwala limit?

- Czy braliście pod uwagę wylewanie mleka świniom w kraju, gdzie jednocześnie zbiera się fundusze na szklankę mleka dla biednych dzieci w szkole?

Jeśli o to Wam szło, to OK - tacy jesteście, tak wybraliście i wasza opcja zwycięzyła.

Ale jeśli nie o to Wam szło, to miejcie teraz odwagę to przyznać. Miejcie też odwagę stanąć teraz po stronie eurosceptyków (lub takich jak ja - zdecydowanych przeciwników polskiej obecności w Unii) i pomóżcie wyzwolić się z kołchozu.

PS

Z góry przepraszam za wielkie słowa, ale małych w tej kwestii brak: Polsce potrzebna jest niepodległość, samorządność i solidarność. Walka o wyzwolenie z kołchozu.

Sobota, 03.12.2005

AUTOGRAF

Szedłem ulicą. Słysze wołanie:

- Panie Wojtku! Pan zaczeka!

Odwaracam się - nikogo. Ruszam dalej, a tu znów:

- Panie Wojtku!

Przystaję, odwracam się, czekam. Z mroku wychodzi człowiek z białą laską. Raczej nie on wołał - myślę - bo skąd niby ślepiec mógłby wiedzieć, że idę przed nim po ulicy? Wtedy on woła znowu:

- Panie Wojtku! Czeka pan?

- Czekam.

Ślepiec podchodzi do mnie, wita się serdecznie, a potem wyciąga z torby jakiś zeszyt i prosi o autograf.

- A po co panu autograf ? - pytam zaskoczony. - Nie chcę być niedelikatny, ale obaj wiemy, że pan tego autografu nie zobaczy, prawda?

- No nie zobaczę, ale większość zbieraczy autografów nigdy ich potem nie ogląda. Kolekcjonują, owszem, ale nie po to by oglądać. Czasami chwalą się przed innymi zbieraczami kogo to upolowali, ale wówczas to nie oni oglądają swoją kolekcję, tylko ci inni, przed którymi się chwalą. Pomyślałem, że w tej sytuacji zupełnie spokojnie ja też mogę kolekcjonować autografy. Tu przecież chodzi o ten moment spotkania, o tę chwilę razem, a nie o sam podpis. No to co, podpisze pan?

- Nie podpiszę. Dam Panu mój długopis. Będzie bardziej... namacalny. A przy okazji, jak mnie Pan poznał?

- Po głosie. Kupował pan w sklepie, a ja stałem za panem.

- Czemu pan nie potrzedł bez kolejki?

- Chcę żyć normalnie. I nie chcę sam sobie bez przerwy przypominać mojego kalectwa. A poza tym dlaczego niby ślepiec ze zdrowymi nogami ma stać krócej od faceta ze zwichniętą kostką? Albo od jakiegoś reumatyka? Stoję więc.

- A gdzie pan pracuje?

- Kiedyś w teatrze, a teraz w kinie, bo lepiej płacą.

- W kinie?! Co pan tam robi?

- W czasie każdego seansu musi być ktoś, kto pomaga ludziom znaleźć drogę po ciemku. Ja się do tego świetnie nadaję. W dodatku nie rpzeszkadzam innym, bo nie potrzebuję latarki.

Czwartek, 08.12.2005

OPŁATKI PRZED WIEPRZE

Wczoraj widziałem w TV Prymasa z opłatkiem w Sejmie. I zastanawia mnie poważnie jak to jest:

Skoro opłatek poświęcony, to czy przypadkiem nie było profanacją rozdawać go ateuszom dla których to tylko takie pszenne ciasteczko?

Ja się w takich razach zawsze wzdragam. A niech tam świętują Boże Narodzenie niewierzący w Boga, ale niech świętują nieświęconym chlebem.

Niedziela, 18.12.2005

KARPIE KARKI

Moim zdaniem karpie karki są pod nóż - w tym celu hodujemy ryby w stawach, w tym celu dowozimy je do sklepów, w tym celu je kupujemy... Żeby zarżnąc i zjeść. Gadki o iehumanitarnym traktowaniu krapii to idiotyzm! Ryby z definicji nie mogą być traktowane humanitarnie, a więc jak ludzie, albo po ludzku bo są rybami. Do krapia można podejść ichtiologicznie; wszelkie inne podejścia uważam za... nietrafione. Co wcale nie oznacza, że należy się nad karpiami znęcać. Łup w łeb i do galarety z nimi.

PS

Osobnikom tzw. zielonym zalecam zajęcie się niehumanitarnym traktowaniem ludzi. Kiedy już wszyscy ludzie na całej ziemi będą traktowani humanitarnie, troska o karpie stanie się zajęciem bardziej sensownym. Do tego czasu jest tematem zastępczym.

Wtorek, 20.12.2005

ŚCIANY TVP

Byłem z wizytą w TVP. Ot mały występik przedświąteczny w porannym bloku Dwójki.

Idę korytażem głównym - tym, który prowadzi od studia do studia. Podłoga kryta wielobarwnym kaflem, ściana malowana na wesoło, na prawo i lewo ławeczki, żeby zdrożony wędrowiec przez krainę próżności mógł na chwilkę przycupnąc przed emisją... No po prostu korytaż korporacyjny - taki jakich teraz wiele w nowoczesnych firmach.

Z jedną różnicą! Wszędzie indziej na ścianach wieszają obrazy. Lepsze, gorsze, ale jakieś widoczki. A w TVP?

W TVP na ścianach wiszą same lustra. Znamienne, prawda? Jaskinia próżności, a odwiedzający nie chcą popatrywać na żadne widoczki, tylko na samych siebie. Zapatrzeni w siebie... Sobie wydają się najpiekniejszym widokiem. I nie chodzi o poprawianie fryzury przed występem, bo od tego są garderoby z obsługą. Ja tu mówię o zaskakującym ciągu luster, który towarzyszy ci na całej trasie od sieni po najdalsze studio.

***

Przypomniał mi się pewien wylustrzony kibelek, w którym bardzo trudno było mi robić siusiu, gdyż ze wszystkich stron popatrywały na mnie odbicia WC. Jakoś tak głupio, kiedy człowiek podgląda sam siebie. A najgorzej było, kiedy postanowiłem odwrócić wzrok i spojrzałem na sufit - też w lustro.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dziennik Ustaw z 2005 r. Nr 226, Deontologia - Etyka
Dziennik Ustaw z 2005 r. NR.73 POZ.645 w sprawie badań i pom, BHP(5)
DZIENNIK POKŁADOWY KAPITANA MAC WHIRRA
Dziennik Ustaw z 2005 r, Kurs Instruktora Prawa Jazdy, Konspekty, Konspekty
Dziennik Pokladowy 2006
W C 2003 Dziennik pokładowy
Dziennik Ustaw z 2005 r
dziennik pokladowy fragment
Rozdział 10 Instrukcje, dzienniki pokładowe i dokumentacja eksploatacyjna
Dziennik Pokładowy Pilota(TS 11)
Dziennik Pokladowy 2004
Dziennik Pokladowy 2007
Dziennik Pokladowy 2003
Co Krasnokutski przekazał na pokład tupolewa Nasz Dziennik
Prawo o ruchu drogowym Dziennik Ustaw poz 908 nr 108 z 2005 roku Wersja ujednolic
Co Krasnokutski przekazał na pokład tupolewa Nasz Dziennik
PRAKTYKA wrzesień 2005, Dziennik praktyk - 1 storna, Dziennik
Ordynacja podatkowa Dziennik Ustaw poz 60 nr 8 z 2005 roku

więcej podobnych podstron