Polska, Głupcze Tomasz Lis


Skąd tytut tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y, kolejne pokazy buty, kolejne akty bfazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden maleńki problem. To nie reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim

POLSKA! GtUPCZE-

mówię do siebie, do nas, do władzy: „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc: „Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując . to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica".

TOMASZ LIS

POLSKA! GŁUPCZE!

Świat Książki

Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka

Redakcja techniczna Lidia Lamparska

Korekta

Elżbieta Jaroszuk

Maciej Korbasiński

Copyright O by Tomasz Lis, 2006 Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2006

Świat Książki

Warszawa 2006

Bertelsmann Media Sp. z o.o.

ul. Rosola 10, 02-786 Warszawa

Skład i łamanie Piotr Trzebiecki

Druk i oprawa GGP Media GmbH, Possneck

ISBN 978-83-247-0457-6

ISBN 83-247-045^-4

Nr 5744

WSTĘP

Gdy polityka - jak w Polsce - jest marnej jakości, a politycy są mierni, niedojrzali i nadpobudliwi, bardzo cierpią nie tylko ludzie. Cierpią także słowa. Bo niedostatek myśli kompensowany jest nadmiarem słów. Bo brak czynów jest zagadywany. Bo nieporadność w zmienianiu rzeczywistości wymaga jej zaklinania. Albo zakłamywania. A najczęściej jednego i drugiego.

Słowa dostają strasznie w kość za sprawą naszych polityków. Bo większość z nich ma potworne kompleksy, więc nie ma szacunku dla siebie. Ponieważ nie szanują siebie, nie szanują też wyborców. Ponieważ nie szanują wyborców, mówią, co im przyjdzie do głowy. A ponieważ zwykle nie przychodzi im nic nadzwyczajnego, mamy psucie polityki, któremu towarzyszy psucie języka.

Na pomysł napisania tej książki wpadłem, gdy nastała u nas nowa władza, czyli, jak chcą niektórzy, u zarania IV RP Dlaczego wtedy? Bo od 1989 roku w żadnym mo-l mencie nie zaprzęgnięto języka do realizacji celów czysto } politycznych. Bo w żadnym momencie w III RP nie posługiwano się nim tak cynicznie do redefiniowania znanych pojęć, do piętnowania wrogów, do odwracania kota ogo-

5

nem. W żadnym momencie też nie kłamano z taką energią i systematycznością. A wszystko zaczęło się, gdy politycy, z którymi większość Polaków wiązała duże nadzieje, nadali szyderczy wydźwięk słowu „popis" (PO-PiS, dokładniej). To było nieświadome i niezamierzone, spowodowane genetyczną niezdolnością do zawierania kompromisów. Ale potem doszło już do metodycznej akcji korumpowania języka. Pojawił się „układ", pojawiły się „łże-elity", pojawił się „imposybilizm", pojawiły się „cieniasy". Brutalizacja języka zaczęła się dużo wcześniej, a patronem akcji „mistrz niszczenia mowy polskiej" był późniejszy wicemarszałek sejmu i wicepremier. Ale w jego wykonaniu miało to charakter spontaniczny. Od roku natomiast ma charakter przemyślany. Język służy definiowaniu przeciwnika („łże-elity" właśnie). Służy też ukrywaniu prawdy o swych zamiarach („imposybilizm"). Czasem niszczeniu języka towarzyszy próba zawłaszczenia określonych słów - „patriotyzm" ma być związany z określonymi siłami politycznymi, które mają mieć monopol na jego jedynie słuszną interpretację. Epitetami stają się słowa, wcześniej mające zupełnie inny wydźwięk. Przykłady -„salon" czy „autorytety".

Słowa, jak w PRL-u, stały się więc narzędziem ideologii. I spoważniały. Kiedyś miały więcej wdzięku, nawet takie jak „oszołomy" czy „popaprańcy". Dziś są cięższe, siekierą ciosane - „łże", „tchórz", „zwarty ordynek", mamy bowiem czas „wzmożenia moralnego" i „rewolucyjnej czujności". Słowa poszły w kamasze.

Warto prześledzić, co się w ostatnich kilkunastu latach stało z naszym językiem politycznym, jak zmieniały się słowa, jak zmieniał się ich sens. Czasem, obserwując ten proces, można się uśmiechnąć, więcej jest jednak, niestety, powodów do smutku. Kolejna stracona szansa, kolejna grupa zbawicieli, uważających, że oni tu są na wieki wie-

6

ków amen. Znowu tracimy czas, drepcząc w miejscu i patrząc, jak władza, zamiast być narzędziem wielkiej modernizacji Polski, staje się lekiem na kompleksy i obsesje.

Skąd tytuł tej książki? I do kogo jest adresowany? Do nas wszystkich. Kolejne POPIS-y, kolejne pokazy buty, kolejne akty błazenady budzą w nas często radość, a pogarda dla polityków znajduje codzienną pożywkę. Jest tylko jeden, maleńki problem. To nie jest reality show. To jest nasz kraj, który dostał największą szansę w historii. Jeśli jej teraz koncertowo nie marnujemy, to na pewno robimy bardzo wiele, by jej nie wykorzystać. Jest tak, jak chcieliśmy jeszcze całkiem niedawno? O czymś takim marzyliśmy? O takiej władzy? Więc mówię do siebie, do nas, do władzy - „Polska, głupcze!". Clinton i jego ludzie, mówiąc: „Gospodarka, głupcze", nikogo nie obrażali. Przypominali sobie, wypisując to hasło na ścianie, o tym, co najważniejsze, by w chaosie nie zgubił się cel. I drogowskaz. Lepiej o nim pamiętać, zanim na drodze pojawi się inny: „Ślepa ulica".

ANAN KOFANIKURWIKI

„Andrzej Lepper słał dokumenty do sekretarza generalnego ONZ Anana Kofana", powiedziała w czasie dyskusji w Tygodniku Politycznym ]edynki posłanka Samoobrony Renata Beger. Jej myśli szybują zresztą nieustannie, a w czasie lotu następują zrzuty pereł dowcipu i intelektu. Kilka przykładów:

Fragment wywiadu dla „Super Expressu":

- Kolega twierdzi nawet, że mam kurwiki w oczach.

- Lubi pani seks?

- Jak koń owies.

A oto jak posłanka Beger broniła oskarżanego o zgwałcenie prostytutki eurodeputowanego Samoobrony Golika:

Towarem jest prostytutka. I ten towar jest określony, jak on ma wyglądać i czy to ma być miłość taka czy taka. Jeśli się chcą zabezpieczyć, to mówią o tym w chwili zamawiania, a nie w momencie, gdy mężczyzna ma już ją posiąść.

I jak tu się nie zaśmiać, jak nie zarżeć, jak pani poseł nie i lubić? Występy Renat}' Beger szybko zrobiły z niej sejmo-

1

! 9

wą maskotkę. Jest pani poseł, osoba zresztą miła i sympatyczna, źródłem radości milionów rodaków. Jedni oglądali transmisję z obrad komisji śledczej badającej sprawę Rywina, by zobaczyć, jak będą grillowali świadków posłowie Rokita i Ziobro. Inni czekali na kolejne występy i wygłupy posłanki Beger, której dzielnie wtórowała posłanka SLD Anita Błochowiak. Fragment przesłuchania Piotra Niem-czyckiego z Agory przez śledczą Błochowiak:

Anita Błochowiak: - Uhm, okej. Proszę mi powiedzieć: siedziba „Gazety Wyborczej" i biura zarządu są na trzecim piętrze, tak, siedziby?

Piotr Niemczycki: - Siedziba...

- Biura zarządu - są na trzecim piętrze siedziby?

- Tak.

- Uhm. Mamy ciągi komunikacyjne w postaci schodów i wind?

- I korytarzy.

- I korytarzy. Pionowe. A proszę mi powiedzieć teraz...

- Poziome, korytarze poziome.

- Tam na tym korytarzu znajduje się szczęsna czy nieszczęsna toaleta.

- Wychodzi się z gabinetów prezesów, przechodzi się przez wspólny sekretariat, to, co się nazywa coś w rodzaju open space, czyli to nie ma tutaj ścianek, ten nasz sekretariat nie jest zamknięty. Idzie się kawałkiem korytarza, dochodzi się do schodów i tu, gdzie są schody, jest następny korytarz i po lewej stronie znajduje się toaleta męska, po prawej stronie znajduje się toaleta damska.

- I z niej mogą wszyscy korzystać, pracownicy czy też osoby, które...

- Tak, z niej mogą korzystać wszyscy.

- Także zarząd z niej korzysta.

- Bo to jest najbliższa toaleta.

10

I jeszcze fragment, tym razem z przesłuchania Adama Michnika:

Adam Michnik: - Z mojego punktu widzenia, kiedy i w jaki sposób zaprosiłem Lwa Rywina na taras, czy zamówiłem kawę, czy wodę mineralną, jest kompletnie bez znaczenia...

- Wodę mineralną - sprecyzowała Błochowiak.

- Zapewnić mogę, że jutro pani nie będzie pamiętała, jaką pani dzisiaj piła wodę mineralną, bo to dla pani nie jest istotne.

- Ale gdyby dzisiaj przy tej wodzie mineralnej Lew Rywin poprosił mnie o siedemnaście milionów dolarów, na pewno bym pamiętała.

- I pamiętałaby pani, w jakich Lew Rywin był skarpetkach?

- Nie wiedziałam, że tak się tam panowie poznawaliście.

- Pani poseł, to już było naprawdę poniżej pasa.

- No bo skarpetki...

- Kolorowe skarpetki były symbolem walki ze stalinizmem. Wszyscy bikiniarze chodzili w kolorowych skarpetkach.

- Mówi się, że pedały też - spuentowała posłanka Błochowiak.

Pośmialiśmy się już, wesoło? Bo mnie nie jest wesoło. Oto pierwsza w wolnej Polsce komisja śledcza bada być może największą, a na pewno najgłośniejszą aferę III RP I w sporej części przesłuchania zamieniają się w kiepski kabaret. Wyobraźmy sobie, że taki cyrk ma miejsce w czasie jakichkolwiek przesłuchań w Kongresie. Na przykład w sprawie afery Watergate. I lecą skarpetki przez ciągi komunikacyjne i pionowe korytarze. Byłby to zapewne

11

dobry materiał dla satyryków, ale w mediach podniósłby się rwetes. To absolutna kompromitacja komisji, Izby Reprezentantów, Kongresu i amerykańskiej demokracji, sprawa wymaga, by zajmowali się nią ludzie kompetentni, odpowiedzialni i poważni, Amerykanie zasługują, by reprezentowali ich ludzie nieprzynoszący wstydu sobie i instytucji, w której funkcjonują. Tak by mówiono w mediach, tak mówiliby zwykli ludzie. U nas podnoszono problem podziałów politycznych w komisji, ale problem jakości ludzi, którzy w niej zasiadali, uznawano za drugorzędny. A oprócz pań B. było jeszcze kilku panów, których występy były absolutnie żenujące. Czy jest grubą przesadą, by domagać się, żeby oddzielić scenę polityczną od sceny kabaretowej? Czy Daniec, Drozda i kabaret Mumio nie zaspokajają naszej potrzeby kontaktu z satyrą? Rozumiem, że nasza demokracja jest młoda, ale czy ma to być usprawiedliwieniem, że już na starcie jest ona deprawowana? Weźmy pod uwagę, że gdy notowania Samoobrony rosły, a jej działacze oczami wyobraźni widzieli się w rządowych gabinetach, Renata Beger, zapyta- < na, czy widzi i gdzie ewentualnie widzi dla siebie miejsce w rządzie, tym razem z pełną powagą odpowiedziała: „Gdzieś w okolicach ministerstwa finansów". Przewodniczący jest już wicepremierem i wprawdzie nie zrobił z pani Beger ministra finansów (jak będzie premierem, to może zrobi), ale już wzmocnił tak dobrze nam znane standardy rządzenia. Gdy pani Beger została skazana na karę więzienia w zawieszeniu za oszustwo, stwierdził, że jego to nic nie obchodzi. No bo niby dlaczego miałoby mu przeszkadzać, że w jego partii są oszuści. Przecież nie może być partii bez członków.

W Polsce najbardziej kuriozalne pomysły stają się często rzeczywistością. Ponieważ mamy złe zdanie o politykach i o instytucjach politycznych, czerpiemy satysfakcję i

12

ze wszystkiego, co potwierdza naszą złą opinię o nich. A ponieważ to, co widzimy, i straszne jest, i śmieszne, nasze zdanie o politykach i instytucjach politycznych jest coraz gorsze. I rośnie w nas przekonanie, że wszystko to błazenada i hucpa, dlatego nie kandydujemy i nie idziemy głosować. A ponieważ nie kandydujemy i nie idziemy głosować, coraz mniej ludzi wybiera coraz gorszych kandydatów, pieniądz gorszy wypiera lepszy. Zamiast dialogów Niesiołowskiego i Oleksego mamy oratorskie popisy ze speluny. Przedstawiciele narodu naród zabawiają za narodu pieniądze. A że instytucjami państwa pogardzamy, to i państwem pogardzamy. Nie jest ono już może, jak kiedyś, wrogiem, ale jest niechciane, niekochane, niesza-nowane. Rzecz staje się bardzo pospolita. Aż do bólu.

BALCEROWICZ MUSI ODEJŚĆ

Najczęściej powtarzane i najgłupsze hasło w III RE Podłe, niesłuszne i nieeleganckie. Stanowiące dowód, jak niegodziwie potrafimy traktować w Polsce ludzi, którym zawdzięczamy najwięcej. Hasło „Balcerowicz musi odejść" pierwszy zgłosił KPN. Potem przejęła je Samoobrona i uczyniła osią swego programu, a właściwie jedynym tego programu wyróżnikiem. Mówisz posłowi Samoobrony: „Dzień dobry", a on ci na to: „Balcerowicz musi odejść". Czasem hasłu temu towarzyszyły takie inwektywy i oszczerstwa, że chyba tylko jakiemuś specyficznemu autyzmowi Leszka Balcerowicza zawdzięczamy to, że nie spakował walizek i nie został wykładowcą na jakimś amerykańskim uniwersytecie. Autyzmowi i pa-

13

triotyzmowi, bo zawsze zwyciężało w nim poczucie od- ; powiedzialności i powinności. Chociaż, jak on to znosił, ; trudno powiedzieć. Na przykład co myślał, gdy słyszał \ takie słowa, wypowiedziane przez Andrzeja Leppera \ z trybuny sejmowej 25 stycznia 2002 roku (data, jak się ; później wyjaśni, istotna). „Wniosek skierujemy do orga- 'i nizacji międzynarodowych o ściganie Balcerowicza jako i zbrodniarza, o ściganie jego jako winnego ludobójstwa ';> z przyczyn ekonomicznych. Z pełną odpowiedzialnością, l po 1989 roku 3 tysiące ludzi popełnia w Polsce samobój- y stwa. Milośević, Afganistan, Jugosławia cała, zbrodnia ludobójstwa (...). Dzisiaj widać, kto strzela do ludzi, ale ;; tego zbrodniarza, który zaciska pętlę ekonomiczną ludziom na szyi, nie widać. On to robi w białych rękawicz- y kach". Albo jeszcze mocniej - listopad 2001 (data też waż- y na): „Balcerowicz to kanalia, która musi odejść i przestać niszczyć ten kraj". Takich wycieczek pod adresem Balcerowicza było przez ostatnich kilkanaście lat setki. Opluwano go z wielu stron, pluto prosto w twarz, nikogo bardziej przez te lata w Polsce nie opluto. A obrońcy Balcerowicza albo milczeli, albo mówili cichutkim głosem, bo skoro upowszechniło się w narodzie, że przyczyną nieszczęść wszelakich jest Balcerowicz, to jak go wziąć w obronę, jak uniewinnić, zbrodnie unieważnić, zbrodniarza ułaskawić. A lud chce krwi.

Opluwanie Balcerowicza było aktem absolutnej głupoty, bo jeśli Polska jest dzisiaj w punkcie, w którym jest, to w bardzo dużym stopniu dzięki niemu, a jeśli nie jest w tym, w którym mogłaby być, to dlatego, że musiał się on zderzyć z falą populizmu, demagogii i ignorancji. Tak łatwo zapomniano o tym, jak wyglądała Polska w 1989 roku? Jak łatwo nie dostrzegać, ile w tym czasie nam się udało. Jak łatwo spoliczkować tego, któremu tyle zawdzięczamy.

14

Zróbmy to, co sugeruje przewodniczący Lepper, i sprawdźmy liczby.

1989 2005

Inflacja 639% 1%

PKB na głowę

mieszkańca 1800 USD 12 000 USD

Średnie zarobki 34 USD 797 USD

PKB Polski 68,3 miliarda USD 280 miliardów USD

I można by takich danych potwierdzających wielki skok, jakiego dokonała Polska, przytaczać bez liku. Tylko po co? Żeby udowodnić to, co oczywiste, a w co niektórzy i tak nie uwierzą, bo nie chcą? Ale, ale, czy swego poglądu w sprawie Balcerowicza nie zmienił właśnie jego największy krytyk? Oto ten sam, co zawsze, choć nie taki sam Andrzej Lepper w listopadzie 2005 roku. Fragment wywiadu dla Pulsu Biznesu:

- Ale Balcerowicz musi odejść?

- Panowie, to takie hasło. Wcale nie musi odchodzić, on dobrze wykonuje to, co mu każe ustawa. Na jego miejscu każdy ekonomista robiłby to samo.

- Święci pańscy! Lepper chwali Balcerowicza?

- Tak, wykonuje to, co mu nakazują przepisy. Ja go krytykuję za wszystko, co robił wcześniej.

No i jesteśmy w domu. To takie hasło. Zdobywałem na tym haśle punkty, to je głosiłem, a co tam. A że ludziom w głowach mieszałem, że opowiadając im brednie, traktowałem ich jak stado idiotów, to już drobiazg. Andrzej Lepper - jak to powiedzieć, by procesu nie było - niech będzie, że myli się, gdy mówi: „ja go krytykuję za wszystko, co robił wcześniej". Otóż w cytowanej wyżej wypo-

15

wiedzi Lepper mówi o popełnianych przez Balcerowicza zbrodniach w czasie teraźniejszym. A mówił to rok po objęciu przez Balcerowicza funkcji szefa banku centralnego, czyli w czasie, gdy ten robił to, co „na jego miejscu każdy ekonomista by robił". Jak wiele takich lekcji potrzebują Polacy, by przestać wierzyć ludziom, którzy prawdę mają za nic?

Leszek Balcerowicz, oprócz wielkich zasług, ponosi oczywiście pewną winę wynikającą z jego profesorstwa. Bredniom i kłamstwom za rzadko i za słabo dawał odpór. Uważał, że kłamstwo i demagogia pogrążają się same, więc nie trzeba z nimi polemizować, nie trzeba ich z powłoki oszukaństwa odzierać. Że zasady ekonomii są, jakie są, i trzeba pozwolić im funkcjonować, nie tracąc czasu na tłumaczenie ludziom, że 2 + 2 = 4. To błąd, wielki błąd, który można było wybaczyć ekonomiście, ale nie politykowi. Parafrazując Lenina, zadaniem polityka jest tłumaczyć, tłumaczyć i jeszcze raz tłumaczyć ludziom, dlaczego robimy to, co robimy, dlaczego to jest słuszne, dlaczego im samym się to opłaca i dlaczego powinni nas poprzeć. Polityk, który tego nie robi, traci poparcie, a tracąc poparcie, traci narzędzia, by robić to, co słuszne. I to był błąd Balcerowicza. Inna sprawa, czy Balcerowicz zrobiłby to, co udało mu się zrobić, gdyby zamiast robieniem zajął się głównie tłumaczeniem tego, co robił. W 2005 roku, już w kampanii prezydenckiej, Lech Kaczyński, robiąc ukłon w stronę Andrzeja Leppera i elektoratu Samoobrony, powiedział, że jeśli wygra wybory, to po upływie kadencji obecnego prezesa NBP nie wysunie go ponownie na to stanowisko. Czyli „Balcerowicz musi odejść", choć robi to, co zrobiłby każdy ekonomista. Głowa Balcerowicza za poparcie Leppera, a właściwie obietnica nieprzedłużania z Balcerowiczem kontraktu za głosy elektoratu Leppera? No i dobili targu. Potem wojenkę z Balcerowiczem zaczął

16

jeszcze PiS, bo nie ma w Polsce niezależnej instytucji i poważanego, niezależnego człowieka, którego w PiS-sie nie uznano by za wroga.

W pewnym momencie okazało się jednak, że PiS Balcerowicza docenia. W reklamówce, która pojawiła się w lipcu 2006 przed wyborami samorządowymi, PiS chwalił się najniższą w Europie inflacją. Skoro jest to sukces, to chociaż jest to sukces Balcerowicza, na pewno nie jest to sukces Balcerowicza. To wielkie osiągnięcie PiS-u.

BECIKOWE, SENIORALNE

Skądinąd rozsądny pomysł na pomoc matkom rodzącym dzieci, gdy trafił do sejmu, stał się, oczywiście, substytutem systemowej i systematycznej polityki demograficznej państwa, ilustracją trwającej w naszej polityce rywalizacji dobrych wujków, czyli kto da więcej z nie swoich pieniędzy, pretekstem do wyjątkowo tandetnej i żenującej debaty parlamentarnej, wreszcie okazją dla opozycji, by dołożyć PiS-owi. Na pomysł „becikowego" wpadł jesienią 2004 wójt Lelowa. Podchwyciła go (pomysł, nie wójta) Liga Polskich Rodzin. W wielu miastach becikowego jednak nie wypłacono, bo sprzeciwiły się temu Regionalne Izby Obrachunkowe (zgodnie z prawem gmina może wspierać najuboższych, ale nie wszystkich). Becikowe wróciło po wyborach do sejmu jako jeden z warunków poparcia LPR-u dla rządu Marcinkiewicza. Rząd chciał jednak przyznać becikowe jedynie rodzicom najuboższym, o dochodzie poniżej 504 złotych w rodzi-

17

nie, LPR zaś wszystkim. Przy okazji pojawił się spór o to, kto ma prawo do dodatku dla samotnych rodziców. Rząd, chcąc ograniczyć wyłudzanie zasiłków, uznał, że dodatek powinien przysługiwać samotnym matkom tylko wtedy, gdy ojciec dziecka jest nieznany albo nie żyje, a nieznany jest wyłącznie „ojciec dziecka, które zostało poczęte w wyniku czynu zabronionego i nie ma możliwości ustalenia ojcostwa". Tu nie można nie zacytować fragmentów jednego z najbardziej błyskotliwych sejmowych wystąpień ostatnich lat. Oto jak proponowane przez rząd rozwiązanie uzasadniał poseł Tadeusz Cy-mański z PiS-u: „Do tej pory przepisy pozwalały kierować pieniądze państwowe w formie świadczeń do kobiet, które doskonale znają ojca swego dziecka. Ten ojciec może mieć w dodatku całkiem dobre dochody. Co więcej, on może być posłem! (Dlaczego bycie posłem to «coś więcej» - pozostanie tajemnicą posła Cymańskie-go - T.L.). Wiadomo, że kobieta podaje wtedy «ojciec nieznanym bo dla takiego posła to polityczna śmierć. (Niestety, kilka innych, naprawdę poważnych przewin, które w normalnie funkcjonującej demokracji byłyby przyczyną «politycznej śmierci», u nas taką przyczyną nie jest -T.L.). Ale czy jej się należy zasiłek? Więc ten zaproponowany przez rząd przepis ma pewną myśl obyczajową: że za historie wakacyjnych miłości, które zaowocowały dzieckiem, państwo nie płaci. I na przykład na wczasach, zanim ta historia się zacznie, to dobrze o nazwisko zapytać, gdzie pracuje, albo nawet dowód osobisty zobaczyć". Abstrahując już od wakacyjnego romantyzmu a la Cymański, warto zwrócić uwagę, że w pierwszej części wypowiedzi posła szło o zapobieżenie wypłacaniu zasiłków samotnym matkom, które na to nie zasługują. W drugiej pan poseł dokonał subtelnego podziału na

18

dzieci lepsze i gorsze. Doprawdy, poseł Cymański poszedł przynajmniej o jeden most za daleko nawet jak na gust zachęcającego do rewolucji moralnej PiS-u. Prezes Kaczyński przyznał, że protest Izabeli Jarugi-Nowackiej w sprawie wypowiedzi Tadeusza Cymańskiego jest racjonalny i zaapelował, by nie głosować w sposób, który krzywdziłby dzieci. Posłowie definicję ojca nieznanego wykreślili.

29 grudnia sejm przegłosował becikowe w wersji proponowanej przez LPR, który poparła nawet Platforma Obywatelska. To, że na taki wydatek w budżecie pieniędzy nie było, nie miało znaczenia. Opozycja szalała ze szczęścia. PiS dostał pstryczka w nos, Kaczyński z Marcinkiewiczem potknęli się o becik. Tego dnia okazało się, co było oczywiste dla każdego poza sejmem, że bez większości skutecznie rządzić się nie da. Pojawiła się więc alternatywa - jakiś układ stabilizujący rząd lub wybory. W ramach debaty nad „paktem stabilizacyjnym" LPR zgłosił pomysł „senioralnego". Dwa miliony najuboższych emerytów i rencistów miały co roku w rocznicę śmierci Papieża dostawać 500 złotych. To dopiero kunszt polityczny - jedną propozycją pokłonić się emerytom, Kościołowi, ojcu Rydzykowi i Radiu Maryja. Czy w budżecie są na to pieniądze, nikt już nie pytał. Zresztą zgodnie ze złotą myślą premiera z jego expose „nie stać nas na to, by nas nie było stać". No jak nas na to nie stać, to stać nas na zgłoszenie każdej propozycji, która miałaby być sfinansowana z budżetu, czyli z niczego, bo dla każdej opozycji w Polsce budżet jest bytem wirtualnym, cała zaś polityczna działalność służy wyłącznie temu, by z nie swoich pieniędzy dać wyborcom więcej niż inni. W tym sensie, niestety tylko w tym, jest to opozycja bardzo obiecująca.

19

BORÓWKI

'»,.

&, Tak nazywano członków SdPl Marka Borowskiego, która to partia, odcinając się w marcu 2004 roku od post--PZPR-owskiego pnia, miała stworzyć nową, prawdziwą lewicę, po czym została wypluta przez historię i wyborców i, dla odmiany, przytuliła się do post-PZPR--owskiego pnia. Ciekawe, że już w nazwie „borówki" było pewne nawiązanie do poziomek, czyli do ludzi i struktur odrywających się w 1981 roku od PZPR--owskiego pnia. Borówki zgasły i zwiędły tak jak poziomki, wśród nich panowie Nałęcz i Siemiątkowski, którzy chcieli budować nowe, zanim się zorientowali, że nowe nie przeżyje bez opieki starego, i oparli się znowu o pień. Szczególnie kształcące jest tu prześledzenie drogi Tomasza Nałęcza. PZPR, poziomki, Unia Pracy, SLD, borówki, komitet wyborczy Włodzimierza Cimoszewicza, nicość. Nicość ma oczywiście swój kres, pod warunkiem wszelako powrotu do postkomunistycznego matecznika. Ale borówki, poziomki, rzodkiewki i inne owoce i warzywa poszły w końcu razem - lewą marsz -do wyborów samorządowych. Czy da się ekshumować zwłoki? W Polsce? Oczywiście.

}'%

BRUKSELA

T

Siedlisko zła, ucieleśnienie najkoszmarniejszych snów prawdziwych Polaków, kajdany nałożone Polsce, nowy kat, który zastąpił Moskwę. Wszystko to słyszeliśmy

20

przez lata od wrogów wejścia Polski do Unii. Wiedzieli, co mówią, a dokładniej, dlaczego mówią. Wiedzieli, że politycznie zginą, gdy tylko Polska przestanie być skansenem, gdy Polacy zobaczą świat, nauczą się języków, wyleczą się z kompleksów. Takich optymistycznie patrzących na świat Polaków nie będzie przecież można znowu ocyganić, okłamać, przestraszyć, ogłupić. Ze strachu przed taką perspektywą kłamali więc, straszyli i próbowali ogłupić, opowiadając o zdradzieckiej, biurokratycznej Unii, usiłującej pozbawić nas tożsamości. Gdy się wspomni kampanię przed unijnym referendum i brednie wypowiadane wtedy przez przeciwników członkostwa Polski w Unii Europejskiej, nie można się nie j uśmiechnąć. Bo ten podszyty strachem i kompleksami j antyunijny ferwor miał w sobie wiele elementów j komicznych. Wystarczy zajrzeć na stronę internetową LPR-u, by doznać iluminacji i zorientować się, ile zła jest w Unii oraz jak potwornym jego siedliskiem jest Bruksela. Ze strony tej wynika, że Bruksela to esencja zła wszelkiego, że w „zjednoczonej Europie" chrześcijaństwo to margines, w kościołach propaguje się homoseksualizm, w pozbawionych duszy wieżowcach kwitnie biurokracja. A jak tu zachować zmysły, gdy patrząc na antyunij-ne spoty LPR-u, przekonujemy się nagle, że przywódcy wiodą nas wprost do paszczy smoka, a tam spłoniemy, bo smok zionie złym ogniem. „Unijni urzędnicy naiwnie myślą, że jak polskiemu chłopu każą nie zabijać świń w domach, to on posłucha", mówił w spocie Maciej Giertych. On z Ligi Polskich Rodzin, więc na rodzinach się zna, i na chłopach w rodzinach też. W spocie były także zdjęcia panów Szmajdzińskiego i Kwaśniewskiego, a wybór Polski zilustrowano pytaniem „Moskwa czy Bruksela?". Odpowiedź wydaje się prosta, ale widać według LPR-u prosta nie była, bo jak podpowiadano nam

w LPR-owskiej piosence: „Jak ufać tym, co kiedyś w związek republik wierzyli, teraz ślepo na kolanach na Brukselę zamienili". Do antyunijnej propagandy dziarsko wzięli się walczący z Brukselą i z trądzikiem wszech-polacy, wznosząc na demonstracjach hasła: „Unia Europejska to banda złodziejska", „Nie dla mniejszości i innych naleciałości" oraz „Pedofile, pederaści to są eu-roentuzjaści". Jak kogoś uderzał symplicyzm tych hase-łek i przyśpiewek, mógł zaczerpnąć z krynicy intelektualnych przemyśleń przewodniczącego Leppera, który prawił tak: „Bruksela leży tak samo daleko od Warszawy jak Moskwa. I ci sami ludzie, potomkowie tych ludzi, którzy uwierzyli w Jałtę, ci sami ludzie dzisiaj próbują nas ciągnąć do Brukseli. Mówicie, że nie utracimy suwerenności, a Unia nam pozwoli na wszystko. Nie łudźcie się. My wiemy, że Unia nic nam nie da...". Przewodniczący mówił, że nie da, i zapewne na znak protestu przeciw temu, że dała za mało, nie pobiera dopłat bezpośrednich. A może je pobiera, by Unię osłabić. Naród oczywiście ogromną większością opowiedział się za wejściem Polski do Unii, bo wiele rzeczy można Polakom zarzucić, ale nie skłonności samobójcze. Naród ucieszył się też, że do 2013 roku Polska dostanie z Unii prawie 60 miliardów euro. Dzięki takiemu zastrzykowi pieniędzy będzie Polska innym krajem. W tym innym kraju, zamieszkanym przez bogatszych, bardziej zadowolonych z siebie obywateli, trudniej będzie skutecznie wciskać kit, jaki części ludzi wrogowie wejścia Polski do Unii jednak wcisnęli. W styczniu 2006 roku, prawie dwa lata od wejścia naszego kraju do Unii Europejskiej, przeprawa* dzono u nas sondaż - co myślimy o Polsce w Unii. Pozy* tywnie członkostwo Polski w Unii odbiera 62% pytanych. Negatywnie 9%. 62% euroentuzjastów? 625St pedofili i pederastów? Stało się. Finis Poloniae! fci

22

BULTERIER, RATLEREK, KUNDELKI, BURA SUKA

Najczęściej spotykane określenia polskich polityków przy użyciu nazw ras i typów psów. Określenia te występują w dwóch wariantach - jako autodefinicja i jako definicja politycznego wroga.

Bulterierem (autodefinicja) Kaczyńskiego sam siebie nazwał Jacek Kurski z PiS-u. Ani co do charakterystyki psa, ani co do odgrywanej przez niego roli nie miał chyba wątpliwości sam Lech Kaczyński, który miał powiedzieć, że woli mieć tego „s... z sobą niż przeciw sobie". Określenie „bulterier" nie było jednak całkowicie trafione. A właściwie było niemal zupełnie nietrafione. By to stwierdzić, wystarczy przeczytać charakterystykę tej rasy, powstałej w Anglii pod koniec XIX wieku. Bulterier wymaga doświadczonego i konsekwentnego hodowcy, który będzie umiał zaspokoić potrzebę dużej aktywności ruchowej pieska. Tu się zgadza. Ale dalej już nie. Okazuje się bowiem, że bulterier cieszy się dziś uznaniem jako pies obronny i stróżujący, a tylko początkowo był używany do walk psów. Jacek Kurski nawiązywał więc, nazywając się bulterierem, do funkcji, których ta rasa już nie pełni. A jeśli przeczyta się charakterystykę bulteriera, to widać jak na dłoni, jak bardzo kulą w płot było porównanie z bulterierem. Okazuje się, że jest to stworzenie zrównoważone, dające się podporządkować, żywe i bystre. Może i żywe, może i bystre, ale zrównoważone i dające i się podporządkować? Skąd!

j Ciekawe, że w pewnym momencie, gdy Kurski zarzu-

| cił Donaldowi Tuskowi przekręty billboardowe w czasie

kampanii prezydenckiej i lider Platformy stwierdził, że

Kaczyńscy znowu spuścili bulteriera ze smyczy, niektórzy

23

w okolicach PiS-u się obrazili, że to niedelikatnie. Czy jak bulterier by kogoś zagryzł, też by mówili, że to niedelikatne? Zależy, kogo by zagryzł.

O ile Jacek Kurski nazwał się bulterierem, o tyle inny poseł PiS-u, Ludwik Dorn, o dziennikarzu „Financial Times" powiedział, że ten łże jak bura suka, a posła Platformy Obywatelskiej Bronisława Komorowskiego nazwał ratlerkiem. Czy Bronisław Komorowski jest politycznym jastrzębiem Platformy, zapytali Dorna dziennikarze. „Jastrząb? Raczej ratlerek" - odpowiedział Dorn. Wiadomo, do czego pił i w co chciał ugryźć ratlerka poseł Dorn, ale i tutaj określenie, poza złośliwością odwołującą się do rzekomego psiego kalibru i odgłosów wydawanych przez posła Platformy, chybione. Ratler, miniaturę pinscher, bywa wprawdzie szczekliwy i duży nie jest - waga: 4-6 kilogramów. Ale jest to, jak się okazuje, pies o żywym temperamencie, odważny, bystry, spostrzegawczy, pojętny, do tego znakomity kompan dla dzieci i osób starszych. Jeśli więc zważyć niewielki całokształt ratlerka, poseł Dorn zafundował posłowi Komorowskiemu komplement.

Oprócz bulterierów i ratlerków są jeszcze w polskiej polityce kundelki. A ponieważ psy dzieli się na rodowodowe, rasowe bez rodowodu, mieszańce i kundelki, wiadomo, że kundelki to najniższa klasa rozgrywkowa, gorzej niż mieszańce. Kundel bywa oczywiście psem dobrym („Kundel bury, kundel bury, kundel bury fajny jest"), ale tylko w piosenkach dziecięcych. Kundelek to nawet gorzej niż kundel, a właśnie „ujadającymi podwórzowymi kundelkami" nazwał w 1991 roku prymas Glemp osoby krytykujące zaangażowanie hierarchii kościelnej w życie polityczne w Polsce. Poniekąd była to odpowiedź na słowa ówczesnego premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego, który o Józefie Glempie mówił per „pan prymas".

24

Nawiasem mówiąc, warto zauważyć, że postępującej brutalizacji naszego życia politycznego towarzyszy postępujące cywilizowanie się stosunków między politykami a Kościołem i hierarchami Kościoła. Jeszcze na początku lat 90. wielu polityków wręcz manifestowało swój antyklerykalizm (Aleksander Kwaśniewski mówił na przykład o księżach „trzecia płeć"). Księża i biskupi z kolei czasem bezceremonialnie ingerowali w politykę i manifestowali swe poparcie dla tej czy innej partii. Dziś politycy, inaczej niż w 1991 roku, na pewno nie powiedzieliby na przykład, że pielgrzymka papieska jest za droga, dziś żaden polityk nie wyraziłby się o prymasie „pan prymas", a żaden biskup nie mówiłby o krytykach Kościoła wśród polityków - „kundelki". A jeśli zdarza się już politykowi koszmarna wpadka, jak szefowi kancelarii prezydenckiej Andrzejowi Urbańskiemu, to larum jest na cały kraj. Urbański potknął się, gdy w reakcji na słowa kardynała Dzi wiszą, który dostrzegł kolizję między ewentualną pielgrzymką Benedykta XVI do Polski a kampanią wyborczą, powiedział, że nie można ulegać quasi-terrorowi i że jeden kardynał nie będzie dyktował Polsce polityki. Wygłupił się minister, zdarza się, ale było to raczej niegroźne odstępstwo od normy.

Niestety, w marszu w stronę cywilizowanych relacji między Kościołem a światem polityki, obie strony nie powiedziały zawczasu „stop" i wpadły sobie w ramiona. Po ominięciu przystanku „życzliwość" wielu polityków i wielu hierarchów doszło więc do punktu, w którym ci pierwsi starają się do Kościoła przytulić i w jego blasku się ogrzać, a wielu spośród tych drugich próbuje obstawiać polityków z kolejnej opcji politycznej. Prawie 20 lat po odzyskaniu przez Polskę wolności powraca więc pytanie, czy respektowany jest u nas rozdział Kościoła od państwa. Pytanie uzasadnione, skoro Watykan napomina

25

polski Kościół, a nuncjusz apostolski wydaje komunikat, w którym pisze, że duchowni i zakonnicy muszą mieć pi-> semną zgodę biskupów na angażowanie się w działalność publiczną. Komunikat dotyczył Radia Maryja, ale przecież nie tylko jego. Wróciliśmy więc niemal do punktu wyjścia, co wskazuje, że pewne lekcje nie zostały do końca odrobione, że pewnym pokusom wciąż nie można się oprzeć, że pewne błędy nadal się popełnia, choć na własnych błędach można już się było tego i owego nauczyć. ;

i CHOCHOLI TANIEC

Tak, zupełnie słusznie, nazwał rozmowy pseudokoalicyj-ne albo agonalno-okołokoalicyjne Jan Rokita. Spotkania> po których mówiono, że były udane, by kilka godzin później oświadczyć, że zakończyły się całkowitym fiaskiem. Ogłaszanie, że będą się toczyły rozmowy, choć żadne rozmowy toczyć się nie miały. Mówienie jednego dnia, że rozmowy się nie udają, bo przeszkadza Tusk, a pomaga Rokita, a drugiego, że chyba się nie uda, bo Tusk chce, ale Rokita przeszkadza. Spotykanie się przez PiS tego samego dnia z Platformą w jednej sali, a z Samoobroną, LPR-em i PSL-em w drugiej. Wypowiedzi polityków PiS-u, że bez większości będą wybory, i na tej samej fali, że z Platformą większości zbudować się nie da; a z Samoobroną nie warto. Mówienie ludziom (to Jarosław Kaczyński), że albo będzie koalicja z Platformą, al- = bo wybory, po czym podpisanie paktu z kimś innym, ca ; uznano za powód, by wyborów nie było. Spotkania, po

26

których obie strony mówiły o ich przebiegu coś zupełnie innego. Wydawanie przez Kancelarię Prezydenta (nie PiS-u, ale prezydenta) oświadczeń, że rozmowy nie przynoszą efektu, bo Rokita bruździ. Nagrywanie w Pałacu Prezydenckim rozmowy z Tuskiem. Wzajemne złośliwości i obelgi. Sugestie, że będzie koalicja parlamentarna z Samoobroną, by za chwilę powiedzieć, że koalicji nie będzie, a Lepper jest przestępcą i do rządu nie wejdzie. Deklaracje, że Giertych wchodzi, nie wchodzi, znowu wchodzi i znowu nie wchodzi, po czym jednocześnie wchodzi i nie wchodzi, czyli jest w koalicji, ale parlamentarnej, bo w każdej chwili może się od PiS-u odwrócić. Negocjacje, do jakich prowadzący je lider klubu parlamentarnego PiS-u przygotowuje się, zgarniając na korytarzu w drodze na rozmowy posłów, którzy mogliby w tych negocjacjach uczestniczyć. Zapewnienia, że Samoobrona z LPR-em na pasku Kaczyńskiego nie pójdą, po czym rezygnacja obu partii ze wszystkich istotnych postulatów. Mocne słowa Andrzeja Leppera, że „Kaczyński musi oprzytomnieć", i Giertycha, że „nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka", po czym za chwilę obaj bijący pokłony przed liderem Prawa i Sprawiedliwości. Wszystko to „bez krępacji", na oczach milionów Polaków, dzień po dniu, tydzień po tygodniu. I wszystko to w ramach budowy IV RP, w ramach „rewolucji moralnej" i „moralnego wzmożenia". W piaskownicy zwanej polską polityką tak żałośnie jeszcze nie było. Chocholi taniec? Jak najbardziej. Wesele było. Wesoło nie było.

27

CIEMNY LUD TO KUPI

Tak Jacek Kurski tłumaczył wciskanie ludziom „lipy z dziadkiem Tuska". Charakterystyczne jest, że obrońcy zwykłych ludzi przed knowaniami łże-elit całkowicie instrumentalnie traktują wypowiadane przez siebie słowa, wykazując tym nieskończoną pogardę dla swych poddanych. Mistrzami w okłamywaniu ludzi byli komuniści, a sztukę wciskania bredni „ciemnemu ludowi" sprawnie opanowali postkomuniści, ale nowy rozdział w dziedzinie „wciskania ludziom ciemnoty" zapisują teraz ci, którzy uważają, że dobry PR wystarczy, by biel stała się czernią, by 2 + 2 równało się 5, by zawładnąć emocjami i umysłami ludzi. Mówić swoje, powtarzać to bez końca, oczerniać polit)'czną konkurencję metodycznie i bez wytchnienia, szafować obietnicami i bezszelestnie się z nich wycofywać. Kto doprowadził do kryzysu parlamentarnego i walki o laskę marszałkowską? Platforma Obywatelska. Nic to, że kryzys wynikał z wniesienia przez rząd budżetowej autopoprawki, która kilka dni potem, gdy marszałek sejmu odblokował jego pracę, okazała się zupełnie niepotrzebna. Kto jest totalną opozycją, która nie poparła żadnego rządowego projektu? Platforma. Nic to, że już w pierwszych stu dniach rządu Marcinkiewicza poparła ona kilkadziesiąt rządowych projektów. Poparła? A, bo to są projekty rządu Belki. Kto nie wykorzystał szansy na wznowienie rozmów o koalicji PO-PiS? Tusk, bo nie zareagował na odpowiednią propozycję prezesa Kaczyńskiego. Nic to, że nie zareagował podobno w czasie rozmowy, po której szef PiS-u powiedział, że była bardzo udana. Kto mówił, że termin na przyjęcie przez parlament budżetu mija 19 lutego? Premier i marszałek sejmu. A właśnie, że nie, bo szef PiS-u i prezydent uznali, iż mija on 31 stycz-

28

nia. Dlaczego prezes PiS-u nie powiedział tego premierowi i marszałkowi? Bo nie chciał, by zmuszeni zostali do mówienia nieprawdy. Wszak wiadomo, że nawet gdyby wiedzieli, iż według braci termin mijał 31 stycznia, to i tak wprowadzaliby parlament w błąd, mówiąc, że 19 lutego. Co z tego, że mówiliśmy, iż w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji nie będzie posłów i członków partii? Są, ale to fachowcy, a w ogóle idzie o tanie państwo. Dlaczego, skoro idzie o tanie państwo, budżet Rady zwiększono o 10 milionów? Rada musi zbudować wolne media, a to wymaga pieniędzy. Zlikwidujemy podatek Belki od oszczędności. Nie zlikwidowaliśmy? Przecież obiecywaliśmy to przed wyborami, a teraz jesteśmy po wyborach. Zbudujemy trzy miliony nowych mieszkań. Cóż, to było przed wyborami. No to zbudujemy 300 tysięcy. Ten, kto będąc w Trybunale Konstytucyjnym, nie chciał uznać nielegalności instrukcji 0015, to tchórz. Cóż, że nie mógł tego uczynić, bo wcześniej została ona uchylona, a Trybunał nie może się zajmować przepisami, które nie obowiązują. Dlaczego dziennikarze nie zostali wpuszczeni na podpisywanie paktu stabilizacyjnego? Ależ drzwi były otwarte, po prostu nie chcieli wejść. A że próbowali, ale ich nie wpuszczono? Może źle próbowali. Zresztą to nie było podpisywanie, tylko parafowanie. A że jakimś cudem na zdjęciach widać, że nikt niczego nie parafował, bo wymaga to minipodpisów pod każdą stroną, a tych nie składano? Było parafowanie i już. Cóż z tego, że Jarosław Kaczyński nazywał Kazimierza Marcinkiewicza świetnym premierem? Skoro był świetny, to trzeba się go pozbyć. Cóż z tego, że kilka godzin przed swą dymisją premier mówił, że jego sytuacja w obozie rządzącym jest skomplikowana? Przecież nie kłamał, bo on nigdy nie kłamie. Tym bardziej że jego sytuacja w istocie przestała się komplikować i zaczęła być boleśnie prosta. „Naszym działaniom to-

29

warzyszy huragan kłamstw i pomówień", powiedział w słynnym sejmowym wystąpieniu w debacie na temat 100 dni rządu Marcinkiewicza Jarosław Kaczyński. Trudno by z nim polemizować. „Ludzie to lubią, ludzie to kupią, byle na chama, byle głośno, byle głupio", śpiewał kiedyś Wojciech Młynarski. Nie zgadzam się. Może dadzą się oszukać raz, dwa, a nawet sto razy. Ale w końcu powiedzą „dość".

CIENIASY, WALENTYNKO WA KONFERENCJA PRASOWA

„Cieniasy", tak członków gabinetu cieni Platformy Obywatelskiej zgrabnie nazwał Kazimierz Marcinkiewicz. Był to kolejny kroczek w stronę budowy pełnej krasy klasy politycznej, w stronę przywrócenia polskiej polityce dobrego stylu i smaku. Pierwsze milowe kroki zrobił w tę stronę Andrzej Lepper, mówiąc o złodziejach, mordercach, szubrawcach i padalcach. Ponieważ jednak Leppera uznawano za Jakuba Szelę polskiej demokracji, jego język nie do końca się przyjął. Ale jego językowe skłonności zaczęli nagle podzielać politycy szlachetni i prawi, ludzie mądrzy i patrioci, a nawet genetyczni patrioci. I tak to w naszym języku pojawiły się łże-elity (to chyba o inteligencji), ratlerki (o Bronisławie Komorowskim), tchórze (o Andrzeju Zollu) i cieniasy. Premier z właściwą sobie gracją, mówiąc o gabinecie cieni PO, powiedział: „Jak na» żywa ich mój syn, cieniasy, przepraszam, cienie". Powiel dział to mniej więcej tak spontanicznie i naturalnie, jalt kilka miesięcy wcześniej wykrzykiwał słynne „yes, yesj

30

yes", a potem w czasie wizyty w Hiszpanii „gracias, gra-cias, gracias". Czy ćwiczył przed lustrem, nie wiadomo. Wyglądało, jakby ćwiczył. Oczywiście Tony Blair nie nazwałby brytyjskich konserwatystów cieniasami, a Angela Merkel nie nazwałaby cieniasami socjaldemokratów, ale, jak wiadomo, różnica między stylem polskiej polityki a stylem polityki brytyjskiej czy niemieckiej jest mniej więcej taka jak między izbą wytrzeźwień a Izbą Lordów. Cieniasy oczywiście nie wszystkim się spodobały. Nie spodobały się nie tylko członkom Platformy, ale także innym przedstawicielom łże-elit, które mają to do siebie, że w obronie postkomunistów, agentów, esbeków, TW, liberałów, przestępców, złoczyńców, przekręciarzy i całej reszty mętnych typów opowiadają się za kulturą słowa. Gdy dzień po tej wypowiedzi zapytano Kazimierza Marcinkiewicza, czy użycie słowa „cieniasy" aby na pewno było na miejscu, szef rządu z przepraszającą miną powiedział, że „było to takie sympatyczne przejęzyczenie", a w ogóle to była taka „walentynkowa konferencja prasowa". Wielka szkoda, że przejęzyczenie nie było jeszcze bardziej sympatyczne, bo wtedy członków gabinetu cieni PO można by nazwać po prostu dupkami albo kretynami. Co zaś do „walentynkowatości" konferencji prasowej po obradach rządu, cóż - warto zapoznać się z listą tematów, o których mówił rząd, a na konferencji prasowej premier. Co my tu mamy? Informacja na temat programu pozyskiwania nowych miejsc zakwaterowania w jednostkach penitencjarnych. Informacja w sprawie ćwiczenia Zarządzania Kryzysowego Paktu Północnoatlantyckiego. Projekt Narodowych Strategicznych Ram wspierających wzrost gospodarczy i zatrudnienie. Współpraca Rady Ministrów z Sejmem i Senatem w sprawach związanych z członkostwem RP w Unii Europejskiej. Jak widać nierząd, o, przepraszam, rząd (takie walentynkowe sympatyczne

31

przejęzyczenie), zajmował się wyłącznie tematami lekkimi, sympatycznymi i typowo walentynkowymi. A propos cieniasów. Jak na ironię to właśnie spotkanie z liderem cieniasów było gwoździem do trumny Kazimierza Marcinkiewicza. Lider cieniasów bowiem po spotkaniu powiedział, że premier uskarżał się na swą trudną sytuację i dawał do zrozumienia, że w niektórych sprawach bliżej mu do Platformy niż do braci Kaczyńskich. Poglądy mógł sobie mieć inne, bo w końcu był od uśmiechania się, a nie od podejmowania decyzji. Ale żeby tak bez konsultacji spotkać się z wnukiem kogoś, „kto na ochotnika wstąpił do Wehrmachtu"? Nie, patriotyczni bracia tego wybaczyć nie mogli. Nikt tego nie wie, ale podobno gdy Marcinkiewicza usuwano, cieniasy szeptały „yes, yes, yes" i „gracias, gracias, gracias".

CONSENSUS _______^

I

Żadne inne słowo nie zrobiło tak wielkiej kariery w po-* czątkach III RP, żadne nie było wtedy tak często używane, żadne też nie okazało się w polskiej praktyce politycznej słowem tak bardzo non grata. Krótko mówiąc, był consensus w gębie, ale nie w polityce. A consensusu zwykle nie było, bo politycznego ususu jego zawierania też nie było., Consensus zrobił karierę w okolicach Okrągłego Stohti W kąt poszły wcześniej używane, a jakże banalne: „zgcM da", „porozumienie", „kompromis". Sam Okrągły Stół rzeczywiście stanowił consensus, czyli układ osiągnięty w drodze negocjacji. Potem consensus się jednak niemal całkowicie rozsypał. W praktyce politycznej przez lata

32 H

przetrwał właściwie wyłącznie w sprawie starań Polski o przyjęcie do NATO. Z przyjęciem do Unii Europejskiej już tak dobrze nie było.

Consensus szybko wyszedł z mody, bo można było przypominać, jak to w 1980 roku „rozmawialiśmy tak, jak rozmawia Polak z Polakiem", można było się chwalić tym, jak wrogowie dogadali się przy Okrągłym Stole, ale emocjonalna gotowość zawierania kompromisów miała jednak swoje granice. Standardem w polskiej polityce jest brak szacunku dla polityków inaczej myślących. Uważa się ich za durniów, demagogów, szaleńców albo frajerów. Ponieważ tak się ich też traktuje, trudno z nimi zawrzeć kompromis. Jeśli uważam kogoś za durnia, demagoga albo frajera, nie chcę z nim zawierać kompromisu, bo on by źle o mnie świadczył. Chcę oponenta podbić, zdominować, pognębić, załatwić, zniszczyć, upokorzyć, wykończyć. Jeśli jestem za słaby, by to zrobić, mogę się z nim dogadać, ale tylko na moment, bo gdy poczuję jego słabość, skoczę mu do gardła. Ciekawe, że polityka w demokratycznej Polsce tak bardzo poddaje się leninowskiemu dylematowi „kto kogo".

Consensus jest już więc poza ususem, a jeśli się pojawia, to w wersji „jestem gotowy na consensus, wystarczy, że przyjmiecie wszystkie moje warunki". Marian Krzaklewski mówił na przykład w 1996 roku, że on jest jak najbardziej za consensusem w sprawie konstytucji, pod warunkiem, iż wszyscy się zgodzą, że Polska musi opierać swój system prawny na wartościach chrześcijańskich. Nie mówię, że nie miał racji. Mówię tylko, że nie do końca rozumiał sens słowa „consensus".

Consensus pozostał więc w sferze życzeń, a najczęściej pojawia się w wersji „potrzebny jest consensus...". Owszem, potrzebny, ale ponieważ rozmawiamy jak Polak z Polakiem, na żaden consensus nie ma szans.

33

CZARNA TECZKA

Przed drugą turą wyborów prezydenckich w 1990 roku w telewizyjnym studiu doszło do debaty Wałęsa - Tymiński. W pewnej chwili kandydat zza oceanu oświadczył, że w stojącej obok niego czarnej teczce są materiały kompromitujące Wałęsę. Lider Solidarności zareagował natychmiast, domagając się, by Tymiński otworzył teczkę i pokazał, co w niej ma. Ten jednak jej nie otworzył i niczego nie pokazał, co czyniło wielce prawdopodobnym, że w środku nic nie było. Czarna teczka jest więc do dziś symbolem groźby, która nie jest spełniona, bo spełniona być nie może. Półtora roku po wyborach Tymiński napisał zresztą do już prezydenta Wałęsy list, w którym znowu groził. Tym razem padło ultimatum - jeśli Wałęsa nie poda się do dymisji, zawartość teczki zostanie ujawniona. I tu ciekawostka. Wałęsa do dymisji się nie podał. W marcu 1993 roku Stanisław Tymiński oznajmił, że w jego czarnej teczce są dokumenty potwierdzające, iż Lech Wałęsa był agentem SB. Jakoś nie zrobiło to na nikim wrażenia, tym bardziej że Bolka już rok wcześniej próbował z Wałęsy zrobić Antoni Macierewicz. Ciekawa była natomiast odpowiedź Stanisława Tymińskiego na pytanie, czy jego akcję należy łączyć z antyprezydencką kampanią Jarosława Kaczyńskiego. „To największe nieszczęście być połączonym z braćmi Kaczyńskimi", wyjaśnił Tymiński.

34

CZARNI

O czarnych zaczęto mówić w latach 90. Budzeniem niechęci i pogardy dla „czarnych" zajmował się głównie Jerzy Urban, wtłaczający ludziom do głów kalkę „byli czerwoni, a teraz są czarni". W tamtym czasie toczyła się w Polsce ostra dyskusja ideologiczna, w której nie oszczędzano nikogo i niczego. Późniejszy miłośnik Papieża, Aleksander Kwaśniewski, nazywał księży trzecią płcią, głośne były zarzuty, że papieska pielgrzymka w 1991 roku kosztuje Polaków za dużo. Często wulgarny antyklery-kalizm znajdował pożywkę w pewnych działaniach Kościoła, który nie dość powściągał zapędy niektórych polityków, by do Kościoła się przykleić i politycznie go wykorzystać. Późniejszy sekretarz Konferencji Episkopatu Polski, arcybiskup Michalik, ekumenicznie wzywał wtedy, by w wyborach „katolik głosował na katolika, Żyd na Żyda". Antyklerykalizm stopniał wraz z odchodzeniem Kościoła od polityki. Po dojściu do władzy PiS-u w polityce pojawiło się jednak Kościoła dużo więcej. A już ekspansja wpływów ojca Rydzyka spowodowała, że napłynęła nowa fala antyklerykalizmu. I to antyklerykalizmu katolickiego. Rośnie bowiem liczba katolików, którzy czują się niekomfortowo, patrząc na zbliżanie się i Kościoła do polityki, i polityki do Kościoła. Takie opinie wyraża zresztą wielu księży, w tym niektórzy biskupi. Oskarżenia o budowanie w Polsce państwa wyznaniowego są nadużyciem, ale nie wydaje się nadużyciem twierdzenie, że mamy do czynienia z odchodzeniem od formuły państwa świeckiego. Jeśli w ramach ochrony dziedzictwa narodowego znajdują się w budżecie pieniądze na Świątynię Opatrzności Bożej, to widać, że narzędziem odchodzenia od świeckości państwa może być nawet budżet. W Polsce

35

oprócz innych cudów zdarzają się oczywiście także cuda kolorystyczne. Okazało się bowiem, że mamy nie tylko różne odcienie czerni, ale i różne odcienie purpury. Niektórzy księża, a nawet biskupi, oskarżani są bowiem o ka-tolewicowość mającą kolor różowy. Są więc księża i biskupi słuszni, wspierający linię ojca Tadeusza, oraz tacy, którzy ulegli wdziękowi różowych oraz liberałów. „Nam z czarnymi dobrze", powiedział w swoim czasie Jarosław Kaczyński. Nic w tym złego, że politykowi wierzącemu dobrze jest z księżmi. Zaskakujące jest jednak to, jak dobrze. Intrygujący jest też flirt owego polityka i jego partii z odcieniem czerni, któremu on sam zarzucał jeszcze niedawno prorosyjskość. Ale widocznie prorosyjskość przestaje być prorosyjskością, gdy towarzyszy jej proPiSizm.i|

rf 4 »l

4 CZTERDZIEŚCI LAT SKROMNOŚCI ¦}

-----------------------------------------------------1

i To chyba najzabawniejsze hasło wyborcze w historii kampanii wyborczych we wszystkich krajach umieścił w 1993 roku na swych plakatach Jan Parys, wcześniej, w rządzie Jana Olszewskiego, minister obrony. Parys jako minister obrony z determinacją głosił słuszną tezę, że Polska zdecydowanie powinna się starać o członkostwo w NATO. Niestety, była to jedna z niewielu wypowiedzi wskazujących, że minister ma kontakt z rzeczywistością. Parys, i tym razem nie poszło o piękną Helenę, w krótkim czasie skłócił się niemal ze wszystkimi i w kwietniu zawiesił go sam premier. Rok odpoczynku od polityki, jaki minął od obalenia rządu Olszewskiego, niestety, nie wpłynął na Parysa otrzeźwiająco. W kampanii 1993 roku zasłynął nie

36

tylko reklamą swej skromności, ale też demonstracją swej dezynwoltury i nieodpowiedzialności. Powiedział mianowicie, że „ZChN jest partią, która ma takie poglądy jak Kiszczak i Jaruzelski. Oto są skutki tego, że na czele ZChN stoi komunistyczny kapuś". Syn króla Troi Priama, brat Hektora i Kasandry, zwariował na punkcie Heleny. Parys polski - na punkcie antykomunizmu. Nazwanie kapusiem profesora Wiesława Chrzanowskiego, jednej z najpiękniejszych postaci współczesnej Polski, było jedną z najbardziej haniebnych obelg wypowiedzianych przez osobę publiczną w III RP Podobno, jeśli Bóg chce kogoś pokarać, odbiera mu rozum. Cóż, czasem odbiera mu też skromność. Jan Parys zniknął z horyzontu na wiele lat. Pojawił się ponownie, gdy okazało się, że jako wiceprzewodniczący Fundacji Polsko-Niemieckie Pojednanie, w której zarabiał 14 tysięcy złotych, przyznał sobie około 100 tysięcy złotych premii. Oskarżany przez prasę o nieetyczne postępowanie powiedział, że pieniędzy nie odda. Jak powiedział, tak nie oddał. Potem wylądował w Miejskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym. Zapewne ustanowiona tam została dla niego specjalna ulgowa taryfa. Przypomnijmy tylko - Jan Parys był ministrem obrony w rządzie przełomu w kraju zamieszkanym przez 38 milionów ludzi.

IV RP, KACZYZM

Termin IV RP, którą chce zbudować PiS, wymyślił człowiek Platformy Obywatelskiej Paweł Śpiewak, komentując obraz Polski wyłaniający się z prac komisji do spraw

37

Rywina. „W mediach mowa jest o kryzysie zaufania do władzy, instytucji państwa, polityków. I jest to fakt bezsprzecznie o znaczeniu podstawowym", pisał Śpiewak w styczniu 2003 roku. Kilka lat minęło, budowa IV RP trwa, a diagnoza wciąż wydaje się trafna. Pod wieloma względami zresztą odpowiada ona rzeczywistości jeszcze bardziej niż na początku 2003 roku. Oto jeszcze jeden fragment analizy przeprowadzonej przez znanego socjologa: „Nic się nie zmieni, jeśli nie odbudujemy zaufania do instytucji państwa, prawa, parlamentu, administracji, rynku gospodarczego. Coś ostatecznie pękło i się skończyło. Rzecz nie może się sprowadzić do kolejnej fali morali-stycznych pouczeń i rad. Niewiele wynika z narzekania i czarnowidztwa. Co najwyżej mogą zacierać ręce populiści i nacjonaliści, którzy będą zdobywać poparcie wraz z narastającym rozczarowaniem polską demokracją". Jak widać, profesor świetnie przepowiedział przyszłość, i to z kilkuletnim wyprzedzeniem.

Pomysł nazywania czegoś nowego, co w Polsce powstanie, pomysł numerowania nowego porządku wydawał się dyskusyjny. A niektórym nawet groteskowy. Kilka tygodni po wyborach parlamentarnych Stefan Niesiołowski mówił, że nie rozumie „powodów, dla których nagle ma w Polsce nastać IV RP Bo władzę uzyskał Kaczyński? A jak ją straci, to będzie V RP?". W pewnym sensie dowodem na to, że żadna nowa RP nie jest potrzebna, był sam fakt przejęcia władzy w III RP przez ludzi, którzy ją kwestionowali. Nie jest aż tak źle z państwem, w którym władzę niemal w bezszelestny sposób przejmują ludzie totalnie to państwo krytykujący. Czy trzeba lepszego dowodu, że demokracja jest żywotna? Demokracja, zdaniem wielu fasadowa, może i była ży- ! wotna, ale degrengolada rządów SLD w istocie mogła \ stworzyć wrażenie, że chora nie jest już tylko jakaś par-

38

s

tia polityczna, lecz że śmiertelnie chore jest właśnie państwo. Ostrość diagnozy uzasadniała przejęcie skalpela przez lekarza, który nie cierpi medycyny bezinwazyj-nej. On chce ciąć, a ponieważ chce ciąć, musi przedstawić dramatyczny obraz stanu pacjenta. Skoro choroba jest straszliwa, radykalne muszą być też kroki wymierzone w chorobę. Skoro rak zżera organizm, komórki rakowe trzeba zeskrobać do końca. Im czarniejszy obraz Polski malowano, tym bardziej prawdopodobne było, że władzę w Polsce przejmą radykałowie. A ponieważ miliony Polaków miały dość codziennego serialu o aferach z politykami w roli głównej, taką czarnym pędzlem namalowaną wizję Polski kupowały. Argumenty o potrzebie zdecydowanej reformy państwa trafiały do przekonania, nawet jeśli padały nie ze strony autorów pomysłu budowy IV RP, lecz ze strony tych, którzy to hasło przejęli. Czyż nie do milionów patriotycznie nastawionych ludzi, świadomych dramatyzmu sytuacji, zwracał się Jarosław Kaczyński, gdy w lipcu 2005 roku mówił, że „IV RP to oferta polityczna dla Polaków o różnych poglądach politycznych, którzy chcą państwa uczciwego, zapewniającego im bezpieczeństwo osobiste, bardziej sprawiedliwego, budującego przyszłość bez zapominania o historii".

Był to czas, gdy Jarosław Kaczyński nie mówił językiem rewolucjonisty, lecz językiem, owszem, radykalnego, ale idealisty. Kogoś, kto powiedziałby wtedy o niecnych intencjach rewolucjonistów spod znaku IV RP, uznano by za komucha albo zwolennika komuchów. Ra-dykalizacja poglądów i języka lidera PiS-u na skalę, jaką można było zaobserwować już kilka miesięcy po przejęciu przez PiS władzy, była w tym czasie trudna do przewidzenia. Kto powiedziałby wtedy, że zamiast nowych standardów rządzenia będzie TKM na nienotowa-

39

ną wcześniej w Polsce skalę? Zamiast uniezależnienia mediów publicznych nastąpi skok na media, którego nie powstydziliby się panowie Kwiatkowski i Czarzasty? Zamiast budowania wspólnoty obywateli będziemy mieli język podziału, sporu, awantury i wrogości? Zamiast odwoływania się do nadziei będzie straszenie ludzi? Że rozpleni się na szczytach władzy język brutalnego chamstwa i podłej insynuacji? Że zamiast metodycznej walki z biurokracją będziemy mieli rozrost biurokracji? Że zamiast taniego państwa będziemy mieli państwo jeszcze droższe? Że zamiast państwa obywateli będziemy mieli państwo partii? Jednej w szczególności. Że zamiast konsekwentnej polityki rządu rozkwitnie konsekwentna propaganda sukcesu? Zamiast wzmocnienia instytucji Polski obywatelskiej zobaczymy wzmacnianie państwa kosztem obywateli? Zamiast społeczeństwa obywatelskiego zacznie się budowa państwa hierarchicznego, a zamiast odbudowania rynku - odbudowa gospodarki etatystycznej? Że zamiast krzewienia wolności słowa będziemy mieli - jak powiedział Przemysław Gosiewski z PiS-u - „doskonalenie wolności słowa". Trudno się było spodziewać, że zamiast budowy ducha kompromisu otrzymamy niemal codzienną porcję awantur. Że duch współpracy zostanie prawie unicestwiony, Polacy niemal dzień w dzień będą na siebie szczuci, a rządząca partia będzie słała narodowi przesłanie nienawiści do wszystkiego, czego nie może kontrolować. Mamy więc nie ucieczkę od PRL-u, ale powrót do ducha PRL-u w imię walki z pozostałościami po PRL-u. Mamy IV RP której symbolem w takim samym stopniu co bracia Kaczyńscy stają się Andrzej Lepper, Roman Giertych i ojciec Rydzyk. W 2005 roku posłanka Joanna Senyszyn swym aksamitnym głosem straszyła Polaków wizją kaczyzmu. Wizja zamachu stanu i wprowadzenia faszystowskiej

40

IV RP była dość groteskowa. Ale pewne skłonności nowej władzy były niemal od razu zauważalne. Odwoływanie się przez nowych rządzących do sanacyjnej tradycji supermocnej władzy i maksymalnie marginalizowanej opozycji było czytelne. Podobnie jak prowadzenie polityki historycznej, niezrozumienie przez nową władzę tego, czym jest Unia Europejska, niezrozumienie, czym jest Europa, czym jest świat, jak żyją ludzie w krajach demokratycznych od ponad pół wieku. Bracia Kaczyńscy przechowali swoje obsesje jeszcze z początku lat 90. i myślenie o Polsce, jakby była to Polska lat 30. zeszłego stulecia. W tym nowym państwie naczelną rolę najpierw miał sprawować człowiek, który był wybrany, ale na posła. Nie był ani prezydentem, ani premierem, ani marszałkiem sejmu. Ale czyż demiurg potrzebuje funkcji? Teoretycznie nie. Ale gdy demiurg zauważa, że wyznaczony przez niego na figuranta człowiek figuran-tem do końca być nie chce, że bryka, a nawet się stawia, to musi ów demiurg figuranta zgilotynować i zastąpić. Wtedy pojawia się bratni kraj.

Dziennikarze „Polityki" nazwali wizję państwa, jaką ma Jarosław Kaczyński, „wizją państwa autorskiego". W tej wizji byłaby jedna, wodzowska, przeobrażająca Polskę partia, kierowana przez superjednostkę. Ciężar realizacji wizji spoczął więc na barkach jednego człowieka. Człowiek ten państwo swe i partię swą widzi ogromne. Problem w tym, że wizja ta kompletnie nie przystaje do państwa nowoczesnego, a jej realizacja sprawi, iż wielki, prawie 40-milionowy kraj w środku Europy nie zdoła skorzystać z największej szansy, jaką dostał od kilkuset lat. To szansa na dynamiczny rozwój gospodarki i społeczeństwa, które w dzisiejszej Europie mogą się rozwijać tylko wtedy, gdy respektowane będą, a nie permanentnie podważane, reguły i instytucje liberalnej demokracji. Można

41

oczywiście iść pod prąd, w przeciwnym kierunku do tego, w którym idzie normalny świat. Ale kilkudziesięciu milionów ludzi nie stać na płacenie ceny za spełnienie czyjejś autorskiej wizji.

CZWOROKĄT, STOLIK DO BRYDŻA

Socjolog Tomasz Żukowski oznajmił, że w Polsce funkcjonuje czworokąt: „pewna część polityków, pewna część środowisk biznesowych, pewna część służb specjalnych i pewna część zorganizowanej przestępczości". Afera paliwowa w istocie może sugerować, że takie powiązania w Polsce istnieją. Pytanie tylko - istnieją czy dominują. Otóż z wypowiedzi polityków PiS-u wynika, że w czworokącie nie tylko dochodzi do przestępstw, które trzeba zwalczać, a przestępców ukarać. Wynika z nich, że czworokąt jest wielkich rozmiarów, że dzieją się rzeczy straszne na ogromną skalę i że w czworokącie tym Polska przegrywa swoją szansę. Ponieważ czworokąt jako figura retoryczna nie był zbyt plastyczny, zastąpiono go czymś bardziej działającym na wyobraźnię. W swym expose, w którym sprawy gospodarcze znalazły się na miejscu dość odległym, premier Marcinkiewicz za najważniejsze zadanie swego rządu uznał naprawę państwa. „Polacy pilnie potrzebują państwa - mówił -które nie będzie stolikiem do brydża dla partii rozgrywanych między politykami, ludźmi biznesu, aktualnymi i byłymi funkcjonariuszami służb specjalnych i pospolitymi gangsterami". Metaforę tę rozwinął w - jak żartowano - właściwym expose Jarosław Kaczyński. Lider

42

PiS-u przekonywał, że polityczny projekt jego partii ma doprowadzić do wywrócenia tego stolika, po czym wyjaśnił, że nigdy by się to nie udało, gdyby realizowany był program Platformy Obywatelskiej. Ponieważ rząd popierany był wtedy przez Samoobronę i Ligę Polskich Rodzin, jasne się stało, że Rokita i Tusk chcą, by stolik stał, natomiast w wywróceniu pomogą Andrzej Lepper, który, w istocie, wydaje się godny jako pomocnik w wywracaniu, i Roman Giertych, który chciałby jednocześnie wywrócić Okrągły Stół. Wkrótce okazało się też, że drogą do rozbicia stolika do brydża jest gra przy stoliku do pokera. Zaczęła się bowiem licytacja - nowe wybory, koalicja z PO (przecież z nimi nie da się wywrócić stolika), pakt stabilizacyjny. Poprzez pokerową licytację należy więc, z pomocą Andrzeja Leppera, doprowadzić do stabilizacji, a ta z kolei może doprowadzić do destabilizacji, a potem do wywrócenia stolika brydżowego. Pomaga w tym Centralne Biuro Antykorupcyjne, zwalczające związki polityków, także byłych, z biznesmenami, szczególnie z trzema, panami Krauzem, Kulczykiem i Gudzowatym, i mogące sprawdzić skłonności seksualne każdej osoby, bo, jak wiadomo, istnieje dowiedziona relacja między heteroseksualizmem i homoseksualizmem a skłonnościami korupcyjnymi.

W czasach rządów SLD jak na dłoni widać było, oczywiście, chore związki polityki z biznesem, patologiczne w swych skutkach ogromne wpływy Wojskowych Służb Informacyjnych w biznesie i nici łączące świat przestępczy ze światem biznesu i polityki. Ale między przekonaniem, że czas WSI się skończył, a twierdzeniem, że cała Polska jest w rękach WSI, istnieje jednak pewna różnica.

Tuż przed wręczeniem Mariuszowi Kamińskiemu nominacji na pełnomocnika do spraw organizacji CBA premier Marcinkiewicz powiedział, że uznał, iż w takim dniu

43

wypada założyć czerwony krawat. Dlaczego? Bo się premierowi misja CBA kojarzy z czerwoną pajęczyną. Trzy dni później okazało się, że Marcinkiewicz nie jest już premierem. Znowu czerwona pajęczyna? A może układ? Ale jaki? Jakiś nowy? Nie może być.

ĆWOK

Spośród pojawiających się w polskiej polityce epitetów „ćwok" nie jest ani najbardziej dosadnym, ani najmniej eleganckim. Można być przecież oszołomem, złodziejem, malwersantem, porno-grubasem, przygłupem. Jeśli „ćwok" zasługuje na uwagę, to dlatego, że słowo to ma już nie tylko swoją słownikową definicję (pogardliwie o człowieku mało inteligentnym, nieobytym). Ma także wdzięk i historię związanych z jego użyciem prawnych interpretacji.

Najsłynniejszy ćwok to ćwok Lepper. Za ćwoka uznał Leppera Stefan Niesiołowski, gdy lider Samoobrony pytany o podejrzenia, że eurodeputowany z jego partii zgwałcił prostytutkę, rżał albo, ładniej rechotał, pytając: „Czy można zgwałcić prostytutkę?". „Ćwok" najwyraźniej jest słowem obraźliwym, bo jeden z posłów Samoobrony podał Niesiołowskiego do sądu. Oczywiście ćwokiem okazał się sam Niesiołowski, bo tyle gardłował przeciw ćwokowi Lepperowi, a tu okazało się, że ćwok został wicepremierem. A co!

A propos ćwoka w sądzie. Ćwok pierwszy raz trafił do sądu już 13 lat wcześniej. Dwaj funkcjonariusze straży miejskiej ze Zduńskiej Woli przeganiali wtedy chodniko-

44

wych handlarzy na pobliski bazar. Przechodzący obok obywatel nazwał owych funkcjonariuszy ćwokami i zarzucił im bezprawne działanie. Ponieważ funkcjonariusze się nie przejęli, dodał, że są ćwokami i głupkami. Pół roku później został skazany za „znieważenie funkcjonariusza publicznego podczas i w związku z pełnionymi przez niego obowiązkami" na osiem miesięcy więzienia z zawieszeniem na dwa lata i półtora miliona starych złotych grzywny. Sąd apelacyjny darował obywatelowi grzywnę, ale nie karę więzienia, obywatel odwołał się więc do Strasburga, uznając, że naruszono jego wolność słowa. I przegrał. Wyrok zapadł stosunkiem głosów 12:4. Nie zgodził się z nim przewodniczący składu, szwajcarski sędzia Wildhaber, który uznał, że słowa „ćwok" i „głupek" były w tej sytuacji umiarkowanie obraźliwe.

Z tym ćwokiem to w ogóle trzeba uważać. Senator Kazimierz Kutz nie uważał i przegrał proces z byłym szefem TVP Robertem Kwiatkowskim. Według Kutza, na Śląsku ćwok to człowiek, który z pewnych powodów czegoś do końca nie może zrozumieć. W wywiadzie dla „Przekroju" Kutz mówił, że jeśli człowiek nie zarazi się w młodości kulturą, to potem skutki tego są zgubne, bo jest ćwokiem: „Jeśli człowiek w młodości ukształtuje się bez tego, to potem jest ćwok, już to dla niego zawsze będzie obce. Prawdopodobnie prezes (Kwiatkowski - T.L.), syn wojskowego, też w młodości został odcięty od kultury, wrażliwości estetycznej, sam nie ma takich potrzeb. I roznosi to jak wirus". Sąd uznał, że Kutz przekroczył granice dopuszczalnej krytyki. Czy przekroczył, to inna sprawa, według sądu tak. Jedno jest pewne, wykładnia sądów idzie w taką stronę, że jasno podpowiada ostrożność z ćwokami. Jeśli więc spotykamy ćwoka, na przykład ćwoka-polityka, możemy spokojnie nazwać go ćwokiem. Ale w duchu. W duchu prawa.

45

DEBATA

Słowo pochodzi od francuskiego słowa debater, „obradować". Słowo w Polsce używane często, choć desygnat, czyli to, co się za nim kryje, nie odpowiada specjalnie temu, co za debatę uważane jest w dojrzałych demokracjach. Wystarczy, że podzielilibyśmy telewizyjny ekran i po jednej stronie oglądalibyśmy debatę w Izbie Gmin, a po drugiej debatę w naszym Sejmie. Tam ładnie formułowane zdania, celne riposty, błyskotliwe puenty, wystąpienie za wystąpienie, zdanie za zdanie, słowo za słowo. Tu nudne wystąpienia, czasem przerywane okrzykami z sali, długa kolejka zapisanych do dyskusji, modlących się, by zdążyli powiedzieć, a najczęściej przeczytać to, co mają do przeczytania, zanim skończy się transmisja telewizyjna. Jasne, nie każdy, jak Tony Blair, zdobywał szlify w oksfordzkim klubie dyskusyjnym. Ale problem w tym, że pod względem poziomu sejmowych debat izba, zwana ze względu na położenie stropu wysoką, wypada dużo gorzej niż jeszcze kilkanaście lat temu. Bywały u nas debaty fascynujące, gdy ścierali się Niesiołowski z Oleksym, Geremek z Kaczyńskim, Kuroń z Jurkiem, Kwaśniewski z Rokitą, a Korwin-Mikke ze wszystkimi. Dziś jedni zmarli, inni awansowali, jeszcze inni zmienili izbę albo patrzą na mównicę z góry, ewentualnie zostali wygłosowani z polityki przez niewdzięczny elektorat. Poziom polszczyzny dramatycznie spadł i nie dziwi nikogo szef klubu parlamentarnego, który potyka się o zdania proste, nie mówiąc już o złożonych, dykcję ma jak po spożyciu, a artykulację, jakby nie skończył podstawówki, choć skończył studia. Czy można oczekiwać popisów erystycznych od kogoś, kto mówi „som", „proszę panią", „psze pana", „ja myślem", „w jedny sprawie",

46

„schizofremnia" (to wszystko z jednego, krótkiego wywiadu), od kogoś, kto co trzy słowa wtrąca zgrabny zwrot „w zakresie", a filipikę nazywa filipinką? Język naszych sejmowych debat jest kompromitujący, ale nie idzie tylko o to, że większość pań posłanek i panów posłów u Schopenhauera siedziałaby w oślej ławce albo wyleciałaby z klasy. Debaty są u nas żałosne, bo nasi politycy na ogół nie debatują, tylko wygłaszają swe expose. A czynią tak z dwóch względów. Po pierwsze, cierpią na autyzm. Nie słyszą tego, co mówią inni. Może i słuchają, ale nie słyszą. Zresztą, jakby nawet usłyszeli, to i tak nie zwróciliby uwagi. Po co się wsłuchiwać, weryfikować własne poglądy i polemizować, skoro można powiedzieć swoje w poczuciu, że rzuca się złote myśli, nawet jeśli to straszne androny. Słowo nie jest szpadą. Jest cepem. Poza tym, po co słuchać, skoro słuchanie mogłoby doprowadzić do konieczności odpowiadania na to, co się słyszy, a tu, panie posłanki, panowie posłowie, drogi elektoracie, wszystko jest od kropki do kropki napisane. W dodatku, a może przede wszystkim, mamy w naszej polityce dojmujący brak szacunku jednych polityków dla innych polityków i głębokie przekonanie większości z nich, że trzymają w garści kamień filozoficzny, że pojmują to, czego inni pojąć nie są w stanie. Oni mają monopol na rację. Zamiast o debacie powinno się więc mówić o serii monologów ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o De-mostenesie i Cyceronie (ci dwaj fakt ten mogliby skomentować, mówiąc: „I dzięki Bogu, nawzajem").

47

mr

DEBATY TELEWIZYJNE____________________^

n W Polsce do historii przeszły dwie: debata Wałęsa - Miodowicz, w 1988 roku, i debata Wałęsa - Kwaśniewski, sześć lat później. W tej pierwszej lider Solidarności przywitał się z Polakami po siedmiu latach przerwy i zmiażdżył rywala, ledwie „na dzień dobry" odwrócił się od niego i powiedział wprost do kamery: „Dobry wieczór państwu". W tej drugiej najciekawsze było to, co zdarzyło się tuż przed debatą i zaraz po niej. Aleksander Kwaśniewski celowo spóźnił się do studia, w którym czekał już Lech Wałęsa, by prezydenta zirytować. Na dokładkę już w czasie debaty wręczył mu swe oświadczenie majątkowe. Prezydent do końca nie odzyskał rezonu i opuszczając studio, na wyciągniętą dłoń Aleksandra Kwaśniewskiego odpowiedział, że kandydatowi SLD może jedynie „podać nogę". O tym incydencie Kwaśniewski powiedział publicznie następnego dnia i natychmiast powstało wrażenie, że oto nieokrzesany prowincjusz nie potrafił się zachować w kontakcie z prawdziwym Europejczykiem (ludzie do dziś są przekonani, że o nodze usłyszeli w debacie). Przed debatą Jan Nowak-Jeziorań-ski ostrzegał prezydenta Wałęsę, by był ostrożny, czujny i elegancki, bo przeciwnik jest groźny. Usłyszał aroganckie „ja go znokautuję". Nie znokautował. Na dodatek znokautował siebie. Powszechnie uznaje się, że właśnie „noga" zdecydowała o wyniku wyborów prezydenckich. Zdecydowała też o tym, że panowie Kwaśniewski i Wałęsa potrzebowali dziesięciu lat i śmierci Papieża, by podać sobie ręce.

W wyborach prezydenckich w 2005 roku żadna z debat nie miała szczególnego wpływu na ich wynik. Ciekawsze niż debaty były manewry przed debatami. Jesz-

48

cze w lipcu, gdy Włodzimierz Cimoszewicz szybował w sondażach, Donald Tusk wzywał go do debaty. Gdy sytuacja w sondażach się odwróciła, to Cimoszewicz chciał takiej debaty. Doszło do niej 8 września w programie Co z tą Polską. Tydzień później miało dojść do debaty Cimoszewicz - Kaczyński, ale kandydat SLD wycofał się z kampanii. Kandydat PiS-u zapragnął wtedy debaty z liderem Platformy. Donald Tusk się ociągał. I obaj mieli rację. Lech Kaczyński, bo tracił w sondażach i tę stratę chciał zniwelować. Tusk, bo mając 50% poparcia, mógł na takiej debacie tylko stracić. Kandydat PiS-u na każdym kroku powtarzał więc: „Chcę debaty z Tuskiem", co sprawiało wrażenie, że to on jest w natarciu, a rywal w odwrocie. Sztab Tuska zamiast zaproponować negocjacje, kluczył, aż w końcu, pod presją, ustąpił. Debata? OK. Ale gdzie? Do walki przystąpiły trzy stacje telewizyjne, a żaden z kandydatów nie chciał wybrać jednej z nich, by nie urazić dwóch pozostałych. Pojawił się więc pomysł, by -tak jak w Ameryce - debatę przeprowadzić na neutralnym gruncie z udziałem dziennikarzy z różnych mediów, w tym konkretnym wypadku z TVP, TVN-u i Polsatu. Eksperyment byłby ciekawy - i w ramach profesjonalizacji kampanii, i w ramach cywilizowania się stosunków między telewizyjnymi nadawcami. Stacje się zresztą porozumiały, sztaby kandydatów też, do debaty jednak nie doszło. Komitety wszystkich partii, poza PO i PiS-em, zaprotestowały przeciw pomysłowi przeprowadzenia tuż przed wyborami parlamentarnymi wielkiej debaty, w której ich przedstawiciele nie wzięliby udziału. Pomysł więc upadł, i to nie do czasu wyborów parlamentarnych, ale na amen. Teraz każdy chciał już mieć własną debatę we własnej telewizji. Chciał i miał. Mieliśmy więc sześć debat prezydenckich w TVP, Polsacie i w TVN-ie, debatę w „Fakcie", debatę w „Gazecie Wyborczej", dwie debaty

49

w Radiu Zet, może jeszcze jakieś inne debaty. Było ich dość, by wszystkie razem straciły znaczenie i by pozbawić publikę oraz kampanię elektryzujących dwóch, trzech pojedynków. I w tym sensie do dewaluacji hasła „debata kandydatów na prezydenta" doprowadzili, za sprawą swych ambicji, dziennikarze telewizyjni i ich szefowie. Czyli jak w sejmie, debaty są, jest ich nawet wiele, ale tak wiele, że tracą sens.

DEMEDIATYZACJA

Tę z kolei teorię wyłożył poseł PiS-u Artur Zawisza. Dał on wykładnię, zgodnie z którą mediatyzacja polityki polega na tym, że media nie opisują rzeczywistości, ale ją kreują. Demediatyzacja, dla odmiany, to sytuacja, w której, jak powiedział, „głos społeczeństwa oddawany w wyborach nie jest infekowany przez media, służby specjalne, oligarchów itd.". Ze straszliwymi skutkami me-diatyzacji mieliśmy do czynienia jesienią 2005 roku, gdy w efekcie knowań mediów, oligarchów i służb specjalnych niemal całą władzę w Polsce przejął PiS. Ale tylko pozornie podważa to słuszność teorii mediatyzacji i potrzebę demediatyzacji. Gdyby bowiem nie knowania mediów, oligarchów i służb specjalnych, PiS zdobyłby absolutną większość i demediatyzacja mogłaby nastąpić bez żadnych przeszkód. Oczywiście, jeśli wybory wygrał PiS, a prezydentem został Lech Kaczyński, to albo mediatyzacja jest nieskuteczna, albo daje efekty odwrotne do zamierzonych. Jest i trzecia teoria, za którą nieśmiało się opowiadam, a nawet z trwogą ją przedstawię. Z tą me-

50

diatyzacją to bzdura, teoria wymyślona, by doprowadzić do demediatyzacji, czyli podporządkowania sobie mediów tak bardzo, jak to możliwe, tak szybko, jak się da. Gdyby teoria była prawdziwa, amerykańskim prezydentem nie zostałby od stu lat żaden republikanin, SLD nie wygrałoby wyborów w 1993 roku, Aleksander Kwaśniewski nie zostałby prezydentem w roku 1995, w 1997 roku wyborów nie wygrałby AWS, a w 2005 roku nie zwyciężyliby bracia Kaczyńscy. Jest to jasne jak słońce. Ale ktoś, kto chce podporządkować sobie media, musi wyczarować jakieś, najlepiej moralne, uzasadnienie tego kroku. Nie robimy skoku na media, ale w imię społeczeństwa dokonujemy demediatyzacji. Prawda, że to lepiej brzmi. Oczywiście, zwolennikom demediatyzacji nie każda mediatyzacja przeszkadza. Drażni ich ona wyłącznie w przypadku mediów, których nie kontrolują, bo te w ramach obiektywizmu nie idą na smyczy władzy i nie dają sobie nałożyć kagańca. Pożądają natomiast mediatyzacji, jaka ma miejsce w mediach im życzliwych. Krótko mówiąc, gdy w Radiu Maryja mówi się, że Tusk to Niemiec, a jego dziadek był w Wehrmachcie, nie mamy do czynienia z mediatyzacja czy z infekowaniem decyzji wyborczej ludzi, ale z egzemplifikacją wolności słowa, której nie chcemy przecież ograniczać. A że to tak naprawdę jest infekcja bardzo poważna, tym się nie przejmujemy, bo w końcu dokonuje się mediatyzacja naszego wroga, którego razem z ojcem Tadeuszem chcemy zatopić. Natomiast drażni nas mediatyzacja, gdy oznacza to, że media są obiektywne, nie mamy ich w garści, a podejrzewamy, że ten i ów dziennikarz lubi Kwaśniewskiego albo, gorzej, Rokitę. Tak jak hasło „imposybilizm" symbolizuje wściekłość na funkcjonowanie mechanizmów demokratycznych, tak mediatyzacja - złość na niezależność mediów, a demediatyzacja to tłumaczona społeczną potrze-

51

bą chęć odebrania mediom tego, co jest ich istotą. Proste jak konstrukcja cepa. PiS, zgodnie z przewidywaniami, doprowadził do demediatyzacji w TVP Wszystkie stanowiska zajęli w tej firmie ludzie o poglądach identycznych z poglądami braci. Gdy już to nastąpiło - można było sobie pozwolić na mediatyzację, czyli przekazywanie treści słusznych. «:

t r,

ifi.

DESANT - ŚLĄSKI, GDAŃSKI, ŁÓDZKI

W polityce było trochę jak w piłkarskiej lidze. Jeden klub przeżywa czas świetności, drugi ma chude lata. Potem następuje zmiana, bo gwiazdy mistrzowskiej drużyny gasną, a gwiazdy jej rywala niespodziewanie zaczynają jaśnieć. W polityce wymiana kadr i awans na szczyty następują zwykle gwałtowniej niż w piłkarskich ligach. Zamiast ewolucji - ostre cięcie. Nowe czasy niosą nowe zadania, a nowe zadania wymagają nowych ludzi. Ci, którzy definiują nowe zadania, chcą, by wykonywali je ich ludzie. Fala wynosi kogoś na szczyt, ale wraz z przywódcą niesie wielu innych. W Polsce najgłośniejsza była śląska fala, co to według towarzysza Gierka miała połamać kości wichrzycielom. Gdy I sekretarz KW w Katowicach został w wyniku dziejowej burzy I sekretarzem KC w Warszawie, śląska fala przestała być figurą retoryczną. Zaczął się śląski desant. Za Edwardem Gierkiem ruszyli na Warszawę Edward Babiuch (późniejszy premier) i Zdzisław Grudzień (członek Biura Politycznego), Paweł Bożyk (doradca sekretarza Gierka) i Maciej Szczepański, naczelny „Trybuny Robotniczej", który już w okresie ka-

52

towickim udowadniał, że Polska jest dziesiątą potęgą gospodarczą świata. Za towarzyszami i prezesami poszli następni, od działaczy piłkarskich po znaną prezenterkę telewizyjną. Polityczne Zagłębie Sosnowiec (ulubiony klub Gierka) okres świetności przeżyło w latach 70. Potem w polityce najmocniejsze były Gwardia i Legia Warszawa. Po przełomie w 1989 roku przez chwilę rządzili w lidze solidarnościowi gracze ze stolicy, choć już nie z klubów resortowych. Zaraz potem nastąpił jednak triumf wyborczy Lecha Wałęsy, a w ślad za Wałęsą poszedł desant gdański. Premierem został Jan Krzysztof Bielecki. Ministrami z gdańskiego zaciągu byli też Janusz Lewandowski, Henryk Majewski, Robert Głębocki i Andrzej Zarębski. Druga, słabsza fala z Wybrzeża dotarła do Warszawy w 1997 roku, gdy głównym rozgrywającym polskiej polityki został stacjonujący od pewnego czasu w Gdańsku Marian Krzaklewski, a marszałkiem sejmu Maciej Płażyński. Trzecia pomorska fala miała dotrzeć do Warszawy wraz ze zwycięstwem Donalda Tuska. Fali gdańskiej nie było, choć wygrał mieszkający przez długie lata w Sopocie Lech Kaczyński. Zamiast nowego gdańskiego desantu mieliśmy jedynie kadrowy transfer z ratusza do pałacu, bo mieszkaniec Sopotu od kilku lat był prezydentem Warszawy.

Był jeszcze w Polsce desant łódzki, głównie ekonomiczny (najazd ekonomistów związanych z Wydziałem Ekonomiczno-Socjologicznym Uniwersytetu Łódzkiego) i, trzeba przyznać, spluralizowany. Zwiastunem desantu był awans Anny Fornalczyk na stanowisko szefa Urzędu Antymonopolowego (1991 rok). Po niej byli Jacek Sa-ryusz-Wolski (pełnomocnik do spraw Unii Europejskiej), Jerzy Kropiwnicki (szef Centralnego Urzędu Planowania, a potem szef Rządowego Centrum Studiów Strategicznych oraz minister rozwoju regionalnego i budownic-

t! 53

twa), Jarosław Bauc (minister finansów), Marek Belka (premier) oraz członkowie Rady Polityki Pieniężnej: Cezary Józefiak, Bogusław Grabowski i Jerzy Pruski. « Na początku obecnego tysiąclecia był jeszcze desant łódzko-żyrardowski z Leszkiem Millerem, Zbigniewem Sobótką i Andrzejem Pęczakiem. Ten desant skończył się smutno. A w przypadku tego ostatniego na Smutnej.

i*: DYSKONTYNUACJA

Zasada prawna, zgodnie z którą projekt złożony w starym sejmie nie obowiązuje w nowym. Zasada ta odnosi się do ogromnej większości ustaw i jest niemal powszechnie stosowana. Niemal, bo można ją zignorować, gdy prezydent chce mieć pretekst, żeby rozwiązać parlament. Projekt ustawy budżetowej na 2006 rok wnoszono dwa razy. Raz 29 września, by zmieścić się w konstytucyjnym terminie „do końca września". Drugi raz 19 października, na pierwszym posiedzeniu sejmu nowej kadencji. Premier Marek Belka złożył projekt budżetu drugi raz, słusznie zakładając, że stosuje się do niego zasada dyskontynuacji. Zasada jest oczywiście słuszna, bo dzięki niej sejm nie startuje z bagażem spraw niezałatwionych. Gdyby było inaczej, zamiast zajmować się nowymi inicjatywami, kończyłby tylko to, co zaczęli poprzednicy w minionej kadencji, a przecież najczęściej nowy parlament nie chce kontynuacji, bo większość reprezentuje różną od poprzedniej opcję polityczną. Marszałek sejmu Marek Jurek i premier Kazimierz Marcinkiewicz słusznie zakładali, że obowiązuje zasada dyskontynuacji, a więc parla-

54

ment ma czas na uchwalenie budżetu do 19 lutego, czyli ma na to cztery miesiące po złożeniu budżetu. Szef PiS-u Jarosław Kaczyński uznał jednak, że zasada dyskontynu-acji nie musi obowiązywać, bo dzięki temu termin na przyjęcie budżetu minie już 31 stycznia, a wtedy parlament nie zdąży i część partii umierających ze strachu przed nowymi wyborami przyjmie pod presją każde warunki PiS-u, co też nastąpiło, a co zostało nazwane paktem stabilizacyjnym. Prezes Kaczyński nie powiedział oczywiście o tym, że to 31 stycznia, a nie 19 lutego nawet marszałkowi i premierowi, „by nie musieli mówić nieprawdy". Krótko mówiąc, gdyby im powiedział, że to 31 stycznia, a nie 19 lutego, oni i tak mówiliby, że to 19 lutego, choć wiedzieliby, że to 31 stycznia. A tak szef PiS-u nie zmusił ich do kłamstwa, tylko podarował im komfort życia w nieświadomości. Złamanie zasady dys-kontynuacji jest oczywiście absolutnym nonsensem. Gdyby bowiem ona nie obowiązywała, a projekt budżetu został złożony 30 czerwca, nowy parlament miałby na przyjęcie budżetu kilka dni. Prezydent mógłby go więc natychmiast rozwiązać albo lepiej, jak mówi konstytucja, skrócić jego kadencję. Byłoby to całkowitym absurdem i złamaniem sensu prawa. Zwrócił na to uwagę ustępujący rzecznik praw obywatelskich, profesor Andrzej Zoll, według którego rozwiązanie parlamentu przy przyjęciu wcześniejszej daty granicznej dla uchwalenia budżetu w oczywisty sposób narażałoby prezydenta na Trybunał Stanu. Oczywiście nie trzeba się taką groźbą przejmować, wszak profesor Zoll znany jest ze swych liberalnych poglądów. Po drugie, prezydent Kaczyński nie musiałby się obawiać sędziów Trybunału, takich jak adwokaci Andrzeja Leppera, Stanisław Dzido i Róża Żarska, albo miłośnik mieszkań komunalnych Jan Maria Jackowski. Cóż, jaki stan, taki trybunał.

55

DYWERSYFIKACJA_______________________m_

itr

Cel polegający na zróżnicowaniu źródeł energii, wynikający z obaw o energetyczną dywersję ze strony Rosji. By Rosjanie nie zakręcili nam kurków z gazem i ropą, musimy zrobić wszystko, by uniezależnić się od dostaw ze strony wielkiego wschodniego dostawcy - mówią zwolennicy dywersyfikacji. A sprawa jest ważna, bo rosyjski gaz zaspokaja ponad 40% zużycia w Polsce, a rosyjska ropa to niemal 100% ropy przerabianej przez polskie rafinerie.

W Polsce zwolennikami dywersyfikacji w największym stopniu są politycy prawicy. Politycy lewicy nie mówią, że nie chcą dywersyfikacji, ale mówią, że się ona nie opłaca albo, ogólnie, że z jakichś względów zdywersyfikować się nie da. A jak już coś zdywersyfikują, wychodzi jeszcze gorzej niż było. Rząd Leszka Millera uznał na przykład, że potrzebna jest dywersyfikacja dostaw ropy i złamanie monopolu firmy J&S. Szefa PKN Orlen więc zatrzymano, a dostawy zdywersyfikowano tak, że część kontraktu dostała firma Petroval związana z rosyjskim koncernem Jukos. Dywersyfikacja polegała więc na tym, że zamiast sprowadzać z Rosji 100% ropy, sprowadzaliśmy z niej 100% ropy, ale włączyła się w to firma, która niedługo potem zbankrutowała. To było oczywiście w polskim interesie narodowym. Trudno wyjaśnić, dlaczego nie była w polskim interesie narodowym dywersyfikacja dostaw gazu, bo tu SLD zachowywało, powiedzmy delikatnie, wstrzemięźliwość. Swój sposób na tę dywersyfikację miał jeden z najbogatszych Polaków, Aleksander Gudzowaty. Chciał on mianowicie budowy gazociągu Bernau - Szczecin. W tym wypadku dywersyfikacja dostaw gazu polegałaby na tym, że rurę wybudowałby niemiecki Ruhrgaz, który jest akcjonariu-

56

szem rosyjskiego Gazpromu, zajmującego się w imieniu rosyjskiego państwa szantażowaniem państw importujących rosyjski gaz.

Pomysłem na dywersyfikację było też sprowadzanie gazu z Norwegii, czego chciał premier Buzek. Okazało się jednak, że nie opłaca się to samym Norwegom, co z ulgą przyjął rząd SLD, będący za dywersyfikacją, ale bez przesady.

Rząd Kazimierza Marcinkiewicza zdecydował, że pomysłem na dywersyfikację jest budowa gazoportu, czyli specjalnego terminalu, który pozwoli odbierać transportowany statkami skroplony gaz. W gazoporcie gaz się rozmraża i rurami puszcza do gazociągów. W walce o bezpieczeństwo energetyczne Polski premier Marcinkiewicz rywalizował z prezydentem Kaczyńskim. W tej sprawie obaj dodali gazu. W walce o dywersyfikację gazową doszło więc do częściowej dywersyfikacji w ramach władzy wykonawczej i jednego obozu politycznego.

FACHOWIEC

W normalnych krajach fachowiec to ktoś, kto nadaje się na jakieś stanowisko. U nas to ktoś, kto w związku z tym na stanowisko się nie nadaje. Bo jak fachowiec, to niezależny, a jak niezależny, to niewykonujący bez zmrużenia oka nawet najgłupszych poleceń.

„Fachowiec" to jedno z wielu słów, które wraz z ewolucją polskiej polityki zmienia swe znaczenie, a właściwie staje się ofiarą zmiany, nabiera bowiem nowej treści, a wypowiadane jest z ironią.

57

„Dobry fachowiec, ale bezpartyjny", pisał w latach 70. w „Polityce" Mieczysław Rakowski, domagając się stawiania w polityce kadrowej PRL-u także na ludzi, którzy niekoniecznie są w PZPR. Trzydzieści lat później, w innej Polsce, w zupełnie innym kontekście, w zupełnie innej Rzeczypospolitej, już nawet nie wiadomo której, hasło zachowało swą aktualność. Z oczywistych względów nikt jednak tego hasła już nie promuje. Po co promować bezpartyjnych fachowców, skoro i tak zawsze górą są albo partyjni, albo okołopartyjni czy też przypartyjni współcześni bezpartyjni bolszewicy.

Pozytywny mit fachowców ugruntowały w okresie międzywojennym sukcesy premiera Władysława Grabskiego, który stanął na czele rządu pozaparlamentarnego. Grabski przetrwał aż dwa lata dzięki skłóceniu elit i ciągłej rotacji ministrów. Fachowiec miał mieć moc niemal potężną, miał kończyć, czego nie skończył Stwórca, skoro jeszcze w starych czasach Stefan Friedman i Jonasz Kofta śpiewali w radiowej Trójce: „Bo dobry Bóg już zrobił, co mógł, teraz trzeba zawołać fachowca". No to wołano, ale jakoś nie przychodził, a jak już przychodził, to nie ten, którego oczekiwano. W maju 2004 roku, po dymisji rządu Millera, kilkunastu intelektualistów, między innymi Władysław Bartoszewski, Stefan Bratkowski i Ryszard Kapuściński, ogłosiło Apel zatroskanych o losy ojczyzny i wzywało do stworzenia rządu fachowców. No i powstał rząd Belki. Było w nim kilku dobrych fachowców. Fachowcem był też szef rządu. Problem w tym, że premierem był tylko z nazwy. Do ludzi nie mówił, niczego nie tłumaczył, wywiadów nie udzielał, na całe tygodnie znikał, dłuższy czas zajmował się szukaniem międzynarodowej posady - był, a jakoby go nie było. Po premierostwie Leszka Millera zniknięcie premiera nie było koniecznie złą informacją, ałe też zniknięcie trwające

58

prawie półtora roku było pewną przesadą. Belce trzeba oddać, że do rządu powoływał kolegów, ale nie kolesiów, że szukał fachowców, a nie mianowańców partii. Ale udowodnił też, niestety, że autorytet władzy spada, gdy szef rządu cierpi na polityczny autyzm. A rząd fachowców przestał być tak zresztą postrzegany nawet przez swoich zwolenników, gdy Belka ogłosił, że wprawdzie jest fachowcem, co to w SLD jest na niby, ale za chwilę wstąpi do PD, a kiedy dokładnie, to nie powie, i kogo poprze na prezydenta, też nie powie. Czasem więc rząd fachowców kompromitowali sami fachowcy, czym ułatwiali zadanie swym następcom, którzy, wskazując na poprzedników „fachowców", otwarcie obstawiali wszystkie stanowiska swoimi ludźmi.

Na koniec zabawny cytat ze sławnego Marka Pola (nie mylić z Markiem Polo): „Jako tak zwany fachowiec - być może komuś to się wydaje dzisiaj dziwne - trafiłem do rządu Waldemara Pawlaka". Wydaje się dziwne? Ależ skąd.

Nowa, PiS-owska władza, co świadczy o jej uczciwości, o fachowcach już nie mówiła. Bo co z tego, że fachowiec, skoro z układu. Nie takich fachowców nam potrzeba. Czy pan Stypułkowski był dobrym szefem PZU? A kogo to obchodzi? Nie był nasz. Do widzenia. Zapraszamy pana Netzla.

FAKT MEDIALNY

Fakt medialny to oksymoron, skoro medialny, to nieprawdziwy, a skoro nieprawdziwy, to nie fakt. Faktem medialnym jest więc coś, cc według osób publicznych się nie

59

zdarzyło, a zdarzyło się jedynie w redakcji i w drukarni. Oczywiście, wiele informacji ląduje w kategorii „fakt medialny" nie dlatego, że coś się nie zdarzyło, lecz dlatego, że nie ma absolutnych dowodów, iż się zdarzyło, choć wiadomo, że się zdarzyło.

W lipcu 1991 roku prasa doniosła, że w czasie wizyty w Waszyngtonie sekretarz stanu w kancelarii Lecha Wałęsy Maciej Zalewski sondował Amerykanów, co by zrobili, gdyby się okazało, że Leszek Balcerowicz został zdymisjonowany. Bardzo tego chcieli bracia Kaczyńscy i Adam Glapiński, marzący o wejściu w buty Balcerowicza. Lech Kaczyński, szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego powiedział wtedy, że wizyta Zalewskiego była konsultowana z ministrem spraw zagranicznych Krzysztofem Skubiszewskim. Profesor oczywiście zaprzeczał, bo oczywiście nie była z nim konsultowana. Profesor Skubiszewski mówił więc o fakcie medialnym. Lech Kaczyński o prowokacji, za którą stał Bronisław Geremek. Sam fakt sondowania Amerykanów oczywiście miał miejsce, o czym lekko wstawiony opowiadał polskim dziennikarzom w Waszyngtonie sam Maciej Zalewski. To akurat nie było więc „faktem medialnym", ale bardzo medialnym faktem.

Piętnaście lat po tamtej sprawie hasło „fakt medialny" zaczęło funkcjonować w innym kontekście. Otóż podpisanie tak zwanego paktu stabilizacyjnego nastąpiło dwukrotnie. W pierwszym przypadku mieliśmy więc do czynienia z faktem realnym, zarejestrowanym przez Telewizję Trwam, w drugim - z faktem medialnym zainsceni-zowanym przez PiS, Samoobronę i LPR dla innych mediów. Media oczywiście często manipulują, kreują fakty, są nieobiektywne, wypaczają intencje dobrych polityków, nawet takich, w których jest czyste dobro, przekręcają, przeinaczają, służą wrogom słusznych przemian i stoją na stanowisku wstecznictwa oraz zaprzaństwa. Walką z taki-

60

mi postawami zajmie się instytut monitorowania mediów. Znajomi „eksperci od mediów" i zasłużeni socjologowie będą w tym instytucie badać za pieniądze podatników, czy w mediach prywatnych, do których ludzie mają dostęp za własne pieniądze, dziennikarze piszą i mówią to, co trzeba, tak, jak trzeba. Zmonitorowane media lepiej będą służyć społeczeństwu i odtworzeniu zdrowej tkanki narodu oraz krzewieniu odpowiednich postaw etycznych i politycznych.

FREKWENCJA WYBORCZA

Coś, co spada i zapewne będzie spadać, bo powody, dla których spada, są oczywiste i nie zanosi się na to, by zniknęły. Frekwencja wyborcza w Polsce nie spada dramatycznie. Spada metodycznie. W efekcie jest dramatyczna. Kilka liczb. Najpierw frekwencja z wyborów prezydenckich. 1990 rok - w pierwszej turze 60,6%, w drugiej 52,3%. 1995 rok - w pierwszej turze 64,7%, w drugiej 68,23%. W ostatnich wyborach prezydenckich - w pierwszej turze 49,74%, w drugiej 50,99%. W ciągu dziesięciu lat zanotowaliśmy więc spadek niemal o 20%. A jak z frekwencją w wyborach parlamentarnych? 1989 rok - 62%, 1991 -43%, 1993 - 53%, 1997 - 51%, 2001 - 46,29%, 2005 - 40,57%. I to jest absolutna kompromitacja. Naród ma szansę dokonać wyboru kierunku, w jakim przez następne cztery lata będzie zmierzało państwo, i z prawa tego korzysta tylko czterech na dziesięciu obywateli. Nie obchodzi ich to, co się stanie? Uważają, że ich wybór nie ma znaczenia, bo obietnice wyborcze i tak zostaną złamane? Sądzą, że

61

politycy niczym się od siebie nie różnią? Ogromną część odpowiedzialności za niską frekwencję muszą na siebie wziąć politycy. To, co robią, jak się zachowują, jakim językiem mówią, odstręcza od nich normalnych obywateli. Zaangażowanie w życie polityczne, chociaż raz na cztery lata, wymaga pewnego samozaparcia. Teoretycznie przy tak niskiej frekwencji zwycięzcy powinni do werdyktu wyborców podchodzić z pokorą, pamiętając, że wybiera ich zdecydowana mniejszość społeczeństwa. Okazuje się jednak, że - nie jest to zresztą wielkim zaskoczeniem - politycy pokory nie wykazują. Bo oto partia, która wygrywa wybory, zdobywając 27% głosów, czyli 12% wszystkich mających prawo głosu, uznaje, że poparcie co ósmego obywatela wystarcza, by zorganizować moralną rewolucję i przeprowadzić głęboką przebudowę państwa. I po chwili zaczyna od podważenia wiarygodności najważniejszych instytucji liberalnej demokracji - od sędziowskiej niezawisłości po wolność słowa.

Ale fatalna jakość polityki i polityków to chyba jednak zbyt łatwe alibi dla obywatelskiego braku zaangażowania większości społeczeństwa. Wybory są w końcu po to, by było lepiej, a to, że jest źle, powinno być argumentem, by głosować, a nie, by wybory zignorować i skorzystać z prawa do niekorzystania ze swych praw. Dlaczego ludzie nie idą głosować? Z różnych powodów. Najważniejsze są dwa. Dwa powody albo, lepiej, dwa typy motywacji. Jedni zostają w domach, bo nie rozumieją ani polityki, ani reguł demokracji. Czym większa abnegacja, tym większa absencja. Nie przez przypadek najwyższa frekwencja jest w Polsce w dawnej Galicji, czyli w miejscu z ciągłością społeczną i kulturową, a najmniejsza na terenach popege-erowskich. Nie przez przypadek najchętniej głosują grupy materialnie samodzielne i aktywne zawodowo oraz emeryci, a najmniej chętnie bezrobotni, gospodynie do-

62

mowę i robotnicy niewykwalifikowani. Krótko mówiąc, gdyby w Polsce było więcej dużych miast, frekwencja byłaby znacznie wyższa.

Jedni nie głosują, bo nie rozumieją, dlaczego mają głosować. Inni - bo nie chcą. Nie chcą, bo są zdania, że to nic nie da, bo „politycy i tak zrobią, co zechcą". To prawda, że współczynnik przedwyborczego cynizmu polityków jest u nas bardzo wysoki. Jedni otwarcie obiecują nam gruszki na wierzbie, inni 3 miliony mieszkań, by kilka miesięcy po wyborach powiedzieć, że to 10 razy mniej, nie 3 miliony, ale 300 tysięcy. Problem w tym, że „dezaktywacja" wyborców spowoduje tylko zwiększoną aktywność polityków, przekonanych, że hulaj dusza, piekła nie ma, mogą robić, co chcą, bo ludzie ich nie skontrolują, nie zweryfikują, z parlamentu nie wyrzucą, a poza tym - „ciemny lud to kupi". O ile więc trzeba zrozumieć powody niskiej frekwencji, o tyle nieidących do wyborów nie powinno się za łatwo usprawiedliwiać. Należy ludziom suszyć głowy, że to nasz kraj i nasza przyszłość, nasze głosy i nasze prawo, by niekompetentnych się pozbyć i wybrać innych.

Trzeba to też Polakom ułatwić. Zamiast jednego dnia głosowania, dwa dni. Zamiast o 20.00, zamykać lokal wyborczy o 22.00. Wprowadzić jednomandatowe okręgi wyborcze albo przynajmniej w połowie wybory większościowe, byśmy mogli głosować na znanych nam ludzi, a nie na kandydatów wystawionych na „biorące" miejsca przez prezesów i przewodniczących. W marcu 2006 roku wprowadzenie takiej ordynacji mieszanej przez moment wydawało się nawet możliwe. Przez moment, bo PiS ogłosił, że będzie za, jeśli wybory odbędą się w maju, PO, że będzie za, jeśli w maju się nie odbędą. Trudno o lepszy przykład, jak instrumentalnie traktują nasi politycy niezbędne zmiany w prawie wyborczym. Tylko czy dlatego

63

mamy ignorować wybory? Możemy oczywiście to robić. Nasze prawo. Ale korzystając z niego, odmawiamy sobie choćby prawa do narzekania. A w społeczeństwie malkontentów, jakim jesteśmy, jest to, umówmy się, prawo podstawowe.

GENETYCZNI PATRIOCI *

W marcu 2006 roku poseł Marek Suski z PiS-u powiedział, że na listy kandydatów do samorządów PiS chce zaprosić osoby wywodzące się ze „środowisk inteligencji historycznej", genetycznych patriotów. O co chodzi?

Suski wyjaśnił: „Jeśli rodzina kandydata walczyła o Polskę, o niepodległość, dziadek był w AK, a pradziad uczestniczył w powstaniu styczniowym, to taki ktoś daje nam gwarancję genetycznego patriotyzmu". Przedstawienie takiej teorii można częściowo tłumaczyć faktem, że Suski ma średnie wykształcenie. Nie wiadomo, jakie mieli jego rodzice, pewnie też średnie, chyba że mieli wyższe, wtedy Suski jest wykształcony, nawet mając tylko maturę, bo jest „genetycznie wykształcony". Teoria Suskiego rzuca nowe światło na teorię Darwina i w zasadzie bardzo ją wzmacnia, co może zaskakiwać w przypadku prawdopodobnego, a nawet genetycznego zwolennika kreacjonizmu. Teoria jest przaśna, ale chyba nie w głowie Suskiego się zrodziła, skoro to lider PiS-u oskarża wnuków działaczy KPP czyli Komunistycznej Partii Polski, o to, że są jej dziedzicami. O żydokomunie oczywiście nie wspomina, skądże znowu. Ciekawe zresztą, że gdy ktoś reprezentuje łże-media i łże-elity, staje się po-

64

tomkiem KPR Gdy jednak ktoś z takimi samymi korzeniami jest eksponowanym działaczem PiS-u, dziadkowa KPP-owska przeszłość staje się nieistotna. Gdy ojciec dziennikarki pracował nie w tej redakcji, co trzeba, czynić jej można z tego zarzut, ale gdy ojciec albo dziadek dziennikarskiego moralnego rewolucjonisty był stalinowskim oprawcą, uznajemy to za nieważne. Oczywiście, doszukiwanie się gwarancji patriotyzmu kogokolwiek w przeszłości jego krewnych jest kuriozalne, bo łatwo znaleźć kolaborantów komunistów wśród dzieci bohaterów AK i bohaterów antykomunistycznej opozycji wśród dzieci byłych komunistów. Tu nie ma żadnych zasad, żadnych reguł, żadnych oczywistych ciągłości, żadnej genetycznej determinacji. Hasło „genetyczny patriotyzm" zdradza więc jedynie stan umysłu kogoś, kto nie wstydzi się o czymś takim mówić. Bo w gruncie rzeczy zdecydowanie więcej sensu niż w sformułowaniu „genetyczny inteligent" jest w określeniu „patentowany osioł". A ponieważ nie wszyscy mają patriotyzm w genach, potrzebne jest wychowanie patriotyczne. Dzieci wychowa nam wicepremier Giertych, który geny ma patriotyczne, ale popracuje i nad genami naszych pociech, bo, jak wiadomo, dziedziczyć można też cechy nabyte.

GOLEŃ PRAWA

Właśnie kontuzją „goleni prawej" tłumaczyli ludzie prezydenta Kwaśniewskiego jego „niedyspozycję", konkretnie - kompromitujące zachowanie nad grobami polskich bohaterów w Charkowie we wrześniu 1999 roku. Słowom

65

„goleń prawa" towarzyszy nuta tej samej ironii, co słowom „śledztwo dziennikarskie". Jest jednak pewna różnica. Ten, kto mówi o goleni, wskazuje dłonią na szyję, co jest jasną sugestią, o jaką dokładnie goleń idzie. Alibi w postaci „goleni prawej" obowiązywało ponad sześć lat, aż do przedostatniego dnia prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy ustępujący prezydent przyznał to, co widzieli wszyscy. „Tak, to był alkohol". Wiedzieliśmy, panie prezydencie. I przecież co jak co, ale to naród by zrozumiał.

Historii z „golenią prawą" i z Charkowem nie warto jednak bagatelizować. W przeciwieństwie do incydentu „białoruskiego" z początków prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy dziennikarze „postanowili" nie informować publiczności o próbach wejścia prezydenta do bagażnika samochodu, tu mieliśmy do czynienia z historią jeszcze poważniejszą. Oto prezydent kraju zatacza się nad grobami zamordowanych polskich bohaterów, a oprócz jednej stacji telewizyjnej, która pokazuje to z „poślizgiem", wszyscy uważają, że nie ma sprawy. To znaczy wiedzą, że jest sprawa, ale wolą jej nie ruszać. Bo i po co zadzierać z Pałacem Prezydenckim. To była totalna kompromitacja większości polskich mediów, z TVP na czele. To wtedy zaczęły się rozmowy dziennikarzy „dajecie to i to czy nie, o której, na którym miejscu". Jak na dłoni widać było, że Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji jest ciałem zdominowanym przez SLD, a publiczna z nazwy telewizja jest telewizją SLD-owską, prezydencką. I byłaby taka pewnie do dziś, gdyby nie wizyta pana Rywina u pana Michnika. Ciekawe tylko, że tak jak Aleksander Kwaśniewski tłumaczył swe występy w Charkowie golenią prawą, tak Lew Rywin tłumaczył swe słowa w Agorze tym, iż „był nachlany". Co zrozumiałe, do historii, jako bardziej oryginalne w kraju nad Wisłą, weszło alibi z golenią.

66

GOMUŁKOWSZCZYZNA

: Gomułkowszczyzna to według Stefana Niesiołowskiego .'klimat polityczny i społeczny, który zafundował w Polsce Jarosław Kaczyński, porównywany przez Niesio-i łowskiego do samego towarzysza Władysława Gomułki, pseudonim „Wiesław". Na zjeździe Platformy Obywatelskiej w maju 2006 roku Niesiołowski stwierdził, że „pod względem mentalnym, pomysłów gospodarczych, jakiegoś takiego zacofania, niechęci do inteligencji i dziennikarzy" Kaczyński przypomina mu Gomułkę. Niesiołowski powiedział jeszcze więcej: „On się do niego nawet zewnętrznie upodabnia, ten skrzekliwy głos, ten sposób argumentacji". PiS natychmiast zaatakował Niesiołowskiego, że śmie porównywać byłego opozycjonistę i lidera normalnej partii w państwie demokratycznym do komunisty, który kazał strzelać do ludzi. Senator PO wielokrotnie musiał na to odpowiadać, że nie o strzelanie do ludzi mu szło, ale o podobieństwo mentalności obu liderów - wielkiego komunisty i wielkiego antykomunisty, który według Niesiołowskiego komunizmem jednak nasiąkł. Wypowiedź senatora z Łodzi wzbudziła furię wśród członków PiS-u nie tylko ze względu na jej treść, ale może bardziej ze względu na reakcję, jaką wzbudziła wśród uczestników zjazdu Platformy. Była ona absolutnie entuzjastyczna, jakby Niesiołowski mówił głośno to, co po cichu wszyscy myśleli, a czego zwerbalizować nie potrafili. Profesor od owadów nie jest oczywiście psychoanalitykiem i specjalistą od mentalności, choć nie można mu, rzecz jasna, odmawiać prawa do dzielenia się z innymi swymi wrażeniami. Język Niesiołowskiego był niepolityczny, a jego wypowiedź była nieelegancka. Tyle że elegancji w polskiej

67

polityce nie ma już za grosz, a wielką pracę w tym kierunku wykonał opisywany przez Niesiołowskiego obiekt, który nigdy nie ugryzł się w język, zanim nie obdarzył kogoś epitetem i zanim nie odsądził jakiegoś swego prawdziwego czy domniemanego przeciwnika od czci i wiary. Niestety, także kiepski styl w polityce jest zaraźliwy. mt

GRUBA KRESKA >*

Rzadko tak silne kontrowersje, spory i konflikty wywołują słowa, które nigdy nie zostały wypowiedziane. Wbrew dość powszechnemu mniemaniu, w swym expose Tadeusz Mazowiecki ani razu nie wypowiedział słów „gruba kreska". Wspomniał, owszem, o grubej linii, ale nadał tym słowom sens całkowicie odmienny od tego, który przykleja się do „grubej kreski". „Przeszłość odkreślamy grubą linią. Odpowiadać będziemy jedynie za to, co uczyniliśmy, by wydobyć Polskę z obecnego stanu załamania", mówił pierwszy premier III RE Jego intencja była jasna. Polska jest w bardzo złym stanie. Będziemy to państwo naprawiać. Rozliczajcie nas z tego, co zrobimy i jak zrobimy, a nie z tego, w jakim stanie to państwo dziedziczymy. Za ten stan odpowiadają nasi poprzednicy. Ciekawe, że słowom tym nie tylko nadano inny sens, ale dla wzmocnienia efektu je zmieniono. Bo „linia" brzmi pastelowo, miękko, niejednoznacznie. „Kreska" zaś jest bardziej stanowcza, dynamiczna, jednoznaczna. Pojawiła się więc „gruba kreska" symbolizująca nie odcięcie się od przeszłości, ale podarowaną jej gwarancję bezkarności. j*ą

68

Do końca Polski, a może i dłużej, będzie trwała dyskusja, czy Mazowiecki mógł zrobić więcej, z komunistami postępować ostrzej, przemiany przyśpieszyć znaczniej. Sądziłem i sądzę, że zdecydowanie tak, choć nie jestem głuchy na argumenty, iż w rządzie miał generałów Kiszczaka i Siwickiego, w rządowej koalicji SD i ZSL przemalowane na PSL, w Belwederze prezydenta Jaruzelskiego, a w kraju sowieckie wojska (których wyprowadzenia zresztą wtedy nie chciał). Nie mam natomiast wątpliwości, że przegrano moment przełomu, że w sensie symbolicznym nie zrobiono właściwie nic, by pokazać obywatelom, że to już nowa Polaków Polska. Aktorzy zachłystujący się codziennie, że oto „jesteśmy wreszcie we własnym domu", to jednak zdecydowanie za mało. Nowa Polska nie miała swego mitu założycielskiego. Efekt - zamazanie przejścia z PRL do normalności, emocjonalna osmoza, że trochę nowego, trochę starego, trochę nowych, trochę postkomunistów, takie nitoje, nisioje. Gustaw Herling-Grudziński notował potem w Dzienniku pisanym nocą, że Mazowiecki „odkreślił przeszłość, uniemożliwił konieczną lustrację i dekomunizację, przyczynił się do Zamazania", Okrągły Stół zaś „z normalnej procedury pertraktacji, godnej i pełnej wzajemnego dystansu", szybko stał się orgią obłapek, atmosfery „kochajmy się", słowem, wprowadził właśnie owo „Zamazanie". W czasach rządu Mazowieckiego bez wątpienia zbyt wielu ruchów, decyzji i ciosów, tak, ciosów, zaniechano. Potem było na nie za późno, bo Solidarność traciła siły, a przeciwnik odzyskiwał wigor. Z drugiej strony łatwo być adwokatem rewolucji, której nie było. Bo jak już się wzięto za lustrację, to wyszedł potworek, jak za rewolucję moralną, wyszło coś z wodogłowiem, jak już nam powiedziano, że IV RP tuż-tuż, to się okazało, że w tle Lepper, a wszystko razem to iluzja.

69

GRUPA HAKOWA, HAKI

Haki to kompromitujące polityków informacje - w cenie są haki korupcyjne i obyczajowe. Haki są wykorzystywane w dwojaki sposób. Hakiem można kogoś zabić, ujawniając informację. Można też hakiem albo na haku kogoś trzymać, dając mu do zrozumienia, że się o nim wie coś, czego w jego interesie nie powinna wiedzieć publika. W zależności od siły takiego haka można polityka kontrolować, zamykać mu usta albo je otwierać, by powiedział rzeczy, których bez takiego haka nigdy by nie powiedział. Zbieranie haków nie jest charakterystyczne wyłącznie dla polskiej polityki. Wybitnym specjalistą w zbieraniu haków był Edgar Hoover, przez kilkadziesiąt lat szef FBI. Kilku amerykańskich prezydentów chciało się Hoovera pozbyć, ale żaden nie miał odwagi, bo na każdego były jakieś haki.

Grupa hakowa to według byłego ministra skarbu Wiesława Kaczmarka grupa ludzi w SLD i jego okolicach zbierających informacje kompromitujące, albo rzekomo kompromitujące, wrogów premiera Millera i jego najbliższego otoczenia. W 2004 roku Kaczmarek mówił, że do owej grupy hakowej należeli między innymi: były minister zdrowia Mariusz Łapiński, były wiceszef Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego Paweł Pruszyński, były zastępca prokuratora generalnego Kazimierz Olejnik i były szef PZU Zdzisław Montkiewicz. Trudno precyzyjnie powiedzieć, jaki był związek owej grupy z samym Leszkiem Millerem. Hakowi sugerowali, że ścisły, a czynili to, używając wieloznacznej, a właściwie jednoznacznej formuły „szef o tym wie". To grupa hakowa miała rozpowszechniać informacje, że Kaczmarek wziął wielomilionową łapówkę od rosyjskiego giganta naftowego, firmy Łukoil. To

70

: ona miała też puścić w miasto plotkę, że Marek Belka ma kłopoty lustracyjne. Czasem mistrzowie haków posługują się hakami realnymi. Czasem hakiem może być puszczona w obieg plotka. Idzie o to, by kogoś zniesławić, skom-

i promitować, pogrążyć, a w efekcie wyeliminować z gry. Metoda jest tym skuteczniejsza, im intensywniejsza jest

•kampania zniesławień, ale także im bardziej podatni na

\ plotki są odbiorcy. Im większe w społeczeństwie zapotrzebowanie na wszelkie informacje stawiające kogokolwiek w złym świetle, tym większa podaż. Im większa podaż, tym większy efekt. Wszelkie grupy hakowe najlepiej funkcjonują więc w społeczeństwach rozplotkowanych i zawistnych.

i GRUPA TRZYMAJĄCA WŁADZĘ

W lipcu 2002 roku Lew Rywin przyszedł do Wandy Rapa-czyńskiej i Adama Michnika z propozycją od „grupy, która trzyma władzę". Propozycja była prosta - 17,5 min dolarów łapówki i stanowisko szefa Polsatu za zmianę w ustawie o radiofonii i telewizji, umożliwiającą Agorze kupno Polsatu. Choć Rywin skazany został za pomoc w płatnej protekcji, sąd uznał, że nikomu nie pomagał, a więc grupy nie było. Przez lata rozważano, kto był w grupie i kto wysyłał Rywina, i czy grupa była sformalizowana, czy nie. Odpowiedzi padały różne, ale samego faktu istnienia grupy nikt poważny nie podważał.

Ponieważ nie jestem prokuratorem, nie skład GTW jest dla mnie najważniejszy, choć oczywiście wielce interesujący. Znacznie ważniejsze jest to, co afera Rywina i istnie-

71

nie GTW mówią nam o polskim państwie przykrawanym przez lata na SLD-owską modłę, co mówią nam o obowiązującym przez lata modelu sprawowania władzy. Rywin nie wstydził się przyjść do Michnika. Zakładał pewnie, że Michnik na propozycję może się nie zgodzić, bo bizneso-wo będzie dla niego niekorzystna. Ale do głowy mu nie przyszło, że może być odrzucona, bo jest niemoralna. I że na dodatek o wszystkim dowie się cały kraj. Mamy więc kogoś, kto chce łapówki od człowieka, który - lubiany czy nie - ma obsesję na punkcie przestrzegania zasad moralnych i własnej prawości. Lew Rywin się nie wstydzi? Nie boi? Nie jest zażenowany? Ile takich propozycji musiało być, o ilu transakcjach musiał słyszeć albo ile musiał widzieć, że całkowicie wyłączyły mu się hamulce? Czy sam wpadł na pomysł manipulowania ustawą? Czy też ktoś mu to podpowiedział, ktoś, kto albo z racji szefowania TVP, albo z racji zasiadania w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, albo z racji sprawowania funkcji wiceministra kultury wiedział, jak się gra przy tym stoliku? Bo że ustawą manipulowano, że przy niej gmerano, to oczywiste. Prawo wystawione zostało na sprzedaż. Ustawę można kupić i sprzedać. Przepisy można zmienić pod partnera transakcji. Albo, jeśli ten się stawia, zmienić mu je na złość. Dobro publiczne, jakim jest telewizja publiczna, można traktować jak własność prywatną (ależ oni, ci z GTW, muszą być teraz źli, że np. telewizyjnej Dwójki nie sprywatyzowali). Premier mógł nie zawiadomić prokuratury o próbie popełnienia przestępstwa, uznając, że Rywin zwariował. Prezydent mógł udawać, że o niczym nie wie, choć o wszystkim wiedział. Prokuratura mogła działać tak, jakby dążyła do ominięcia sprawy. Telewizja publiczna działała tak, jakby jej celem było zignorowanie istoty tego, co się stało, i wybielenie prawdopodobnych członków GTW A wszystko to za czasów fachowców

72

z SLD, tych przygotowanych do objęcia władzy, tych z szufladami pełnymi ustaw, tych z doświadczeniem. Okazało się przy okazji afery Rywina, że było to pokolenie bolszewickich janczarów, nie wierzących już w ideologię i w system, ale wierzących, że w systemie i obok systemu dobrze jest napchać kabzy. Jest, jak jest, trzeba się zatroszczyć o siebie. I pomyśleć, że byli socjologowie, którzy Roberta Kwiatkowskiego i Włodzimierza Czarzastego widzieli jako przyszłych premierów. Mistrzowie relatywizacji i cynizmu na szczęście przegrali. Oczywiście przez przypadek. Bo gdyby komisji nie powołano, gdyby przewodniczący Nałęcz nie polubił nagle śladów swej niezależności, gdyby w wyniku dziwacznego zbiegu zdarzeń Robert Kwiatkowski nie przestał być prezesem TVP, to wszystko mogło zostać po staremu. Na długie lata. Afera Rywina pokazała, jak chore w wielu punktach jest polskie państwo. Jakie zaproponowano środki jego wyleczenia i na ile kompetentny był rwący się do operacji entuzjasta skalpela to już zupełnie inna historia.

IMMUNITET

Instytucja, która ma służyć zagwarantowaniu komuś niezależności, bardzo często zamienia się w nieuzasadnioną gwarancję nietykalności. Immunitet to prawo niepodlega-nia temu, co ciąży na innych, i nieczynienia tego, do czego inni są zobowiązani. W państwie Franków, w VI wieku naszej ery, przyznano ten przywilej możnym świeckim, a później także duchownym. Początki immunitetu w Polsce to XI wiek. Najbardziej znany w Polsce i najczęściej

73

dyskutowany immunitet to immunitet parlamentarny. Polega on na tym, że członek parlamentu w czasie trwania mandatu nie może być pociągnięty do odpowiedzialności karnej lub administracyjnej bez zgody parlamentu (tzw. immunitet formalny) oraz nie jest odpowiedzialny karnie i administracyjnie za akty związane z wykonywaniem mandatu (tzw. immunitet materialny). Instytucja ta jest sensowna i nie przez przypadek trwa od stuleci. Ale jak ze wszystkimi instytucjami demokratycznymi, traci ona sens, gdy jest nadużywana. A w III RP nadużywano jej powszechnie, bo dla wielu sejm i senat okazały się najlepszą kryjówką. Niby na widoku, a nieuchwytni, niby na talerzu, a nie do połknięcia. Już w I kadencji sejmu odebranie immunitetu groziło dwudziestu pięciu osobom, ale odebrano go tylko jednej - oskarżonemu o wyłudzenie łapówki od firmy ART B Maciejowi Zalewskiemu z Porozumienia Centrum, który zresztą sam zrzekł się mandatu. Nie miał najmniejszej ochoty, by się go zrzec, oskarżany o przywłaszczenie ponad miliona złotych Ireneusz Sekuła z SLD. Sekułę próbowano pozbawić immunitetu aż cztery lata. Sejmowi, w którym większość tego nie chciała, się nie udało. Udało się wyborcom. Najczęściej, bo aż czterokrotnie, uchylano immunitet Andrzejowi Lepperowi. A to za znieważanie i pomówienie polityków, a to za szkalowanie firmy, a to za wysypywanie zboża. Lepper został jednak za to doceniony. Swą obecnością w sejmie dodał bowiem Wysokiej Izbie tyle blasku, że ta, chcąc mu się odwdzięczyć, uczyniła go wicemarszałkiem, by Lepper mógł czuwać w niej nad przestrzeganiem prawa. Koleżanka Leppera, Danuta Hojarska, weszła do sejmu, gdy toczył się proces o przywłaszczenie przez nią maszyn rolniczych. Jak widać, czasem immunitet załatwiają politykom świadomi ich kłopotów z prawem wyborcy. Ale Hojarska nie tylko weszła do sejmu. Została w nim wiceprzewodniczącą komisji

74

sprawiedliwości. Dzięki temu, zasłaniając się poselskimi obowiązkami, mogła już całkowicie ignorować sąd. Immunitet w końcu jej odebrano. Nie wiadomo tylko, czy bardziej skompromitowali się posłowie, czyniąc ją wiceprzewodniczącą komisji, czy wyborcy, załatwiając jej, na szczęście tymczasową, gwarancję bezkarności.

To, jak wykorzystywano w Polsce immunitet, jest najlepszą ilustracją tego, jaki stosunek do obywateli, do prawa i do siebie mają przedstawiciele klasy, pardon, kasty politycznej. Dzięki społecznej presji immunitet przestaje na szczęście być tarczą dla łamiących prawo. Dzięki wicepremierowi Dornowi przestał też być tarczą dla kierujących samochodami po pijanemu parlamentarzystów. Nie jest to może największy krok na drodze do zniesienia niezasłużonych przywilejów władzy, ale lepszy taki niż żaden.

IPOSYBILIZM

posybilizm to wymyślona przez Marka Jurka, a podzie-na przez Jarosława Kaczyńskiego teoria, zgodnie z którą Polsce obowiązuje system prawny, prowadzący w isto-!e do tego, że nic nie wolno". Trudno się zorientować, ""laczego obaj panowie postanowili używać słowa „impo-"ybilizm" zamiast dotychczas używanego słowa „demo-racja". Demokracja polega właśnie na tym, że panuje im-sybilizm i pewnych rzeczy nie można robić, nawet jeśli awsze sięmiało rację, wygrało się wybory, ma się jedynie słuszny program i genialnego lidera, a poza tym swojego prezydenta, swojegc premiera i swojego marszałka sej-

75

mu. Imposybilizm sprawia na przykład, że w normalnym kraju nie zakazuje się jakiejś demonstracji tylko dlatego, że rządzącym nie podobają się demonstrujący. Polega na tym, że nie zawiesza się wyborów prezydenta stolicy tylko dlatego, że nie chce się w niej oddać władzy. Polega na tym, że nie skraca się kadencji konstytucyjnych organów tylko dlatego, że chce się je obsadzić swoimi ludźmi. Polega na tym, że nie proponuje się opozycji, by zgodziła się nie krytykować rządu i marszałka sejmu oraz nie odwoływać marszałka i ministrów. Polega na tym, że nie grozi się protestującym lekarzom, że „pójdą w kamasze". Polega na tym, że nie bierze się całej władzy w telewizji publicznej, nawet jeśli ma się takie możliwości. Polega na tym, że nie odsądza się od czci i wiary Trybunału Konstytucyjnego tylko dlatego, że nie ma się go jeszcze w garści. Polega na tym, że nie ukrywa się przed marszałkiem sejmu i premierem (zakładając, że o tym nie wiedzieli) daty, do której parlament musi uchwalić budżet, jeśli nie chce być rozwiązany. Polega na tym, że faszystów nie robi się członkami zarządu publicznych mediów. Imposybilizm polega, krótko mówiąc, na tym, że nie robi się wielu rzeczy, bo albo są nielegalne, a idzie przecież o prawo i sprawiedliwość, albo dlatego, że zrobienie czegoś byłoby niezgodne z dobrym demokratycznym obyczajem. Istotą demokracji jest bowiem samoograniczenie, a nie zgarnianie wszystkiego, co się da, tak szybko, jak się da, zgodnie z regułami, jeśli się da, lub łamiąc reguły, jeśli inaczej się nie da. O taki właśnie imposybilizm walczyli Ojcowie Założyciele amerykańskiej konstytucji, o taki imposybilizm walczył Monteskiusz. A ich zwycięstwo było jednym z największych zwycięstw ludzkości. Wcześniej było nieosiągalne, bo władcom tego świata wydawało się, że imposybilizm to znaczy dać ludziom prawa, które przysługiwały tylko królom i cesarzom. *f

76

¦i-

INTERES NARODOWY

; „Polski interes narodowy jest jeden i niepodzielny", po-\, wiedział w 2000 roku Włodzimierz Cimoszewicz. I tak, 'j i nie. W pierwszym odruchu myślimy - racja, jeden i nie-[ podzielny. Ale przecież nie wszyscy tak myślimy. Skoro Cimoszewicz mówi, że jest jeden i niepodzielny, a interes narodowy interpretuje inaczej niż ja, to znaczy, że albo Cimoszewicz nie wie, co to interes narodowy, albo są różne interesy narodowe. Tak jak o złodziejach i złodziejskiej prywatyzacji mówią w Polsce tylko jedni politycy, a o liberalnej demokracji i consensusie mówią tylko inni politycy, tak o interesie narodowym mówią wszyscy. Tyle że każdy co innego ma na myśli. Dla jednych w interesie narodowym było wejście Polski do Unii Europejskiej. Dla innych było to zdradą interesu narodowego. Dla jednych każdy dobry kompromis zawarty przez Polskę w Brukseli jest kwestią naszego interesu narodowego. Dla innych jakikolwiek kompromis zawarty przez Polskę w Brukseli to zdrada interesu narodowego, a może i targowica.

O interesie narodowym z wielką siłą chyba jako pierwszy mówił w Polsce Roman Dmowski. Dmowski chciał, by ów interes był absolutnie nadrzędny. Ci, którzy w IIRP się na niego powoływali, często podkreślali, że najwyższym dobrem jest naród, że wszelkie fakty polityczne i ekonomiczne muszą być rozpatrywane z punktu widzenia narodowego, że Polska osiągnie prawdziwą niepodległość, gdy uzyska także niezależność gospodarczą. Co jej groziło? Oczywiście gospodarcze wpływy ludności żydowskiej. Zagrożona była też kultura narodowa. Zagrożona przez kosmopolityzm, idee socjalistyczne i wybujały indywidualizm. Od tego już tylko krok do hasła „Polska dla laków". Nie trzeba było nawet dodawać „prawdziwych

77

Polaków", bo wiadomo było, którzy są prawdziwi, a którzy w Polsce jedynie goszczą i są gośćmi źle widzianymi.

Jest charakterystyczne, że gdy w III już RP jedni mówią o „interesie narodowym", to podkreślają, że rozumieją go lepiej niż inni i chcą go realizować wbrew innym. Ci inni z kolei, też powołując się na interes narodowy, próbują, często nieskutecznie, budować wspólnotę i zdefiniować interes narodowy jako coś, co łączy nas wszystkich.

W połowie czerwca 1992 roku, kilkanaście dni po upadku swego rządu, Jan Olszewski przekonywał, że opór części elit przeciw lustracji dowodzi, iż przestały one rozumieć polski interes państwowy i narodowy. Kilka miesięcy później przyszły marszałek sejmu Marek Jurek z ZChN-u domagał się wprowadzenia wiz dla naszych wschodnich sąsiadów, argumentując to między innymi faktem, że wiele Rosjanek uprawia w Polsce prostytucję. Walka z przestępczością i prostytucją importowaną ze wschodu też była oczywiście kwestią interesu narodowego. W 1998 roku Leszek Balcerowicz zapewniał, że i on, i Unia Wolności będą strzec narodowych finansów, bo „w tym właśnie, a nie w pustych hasłach, wyraża się obrona interesu narodowego". Interes narodowy nie jest reprezentowany, gdy banki nie dostaną się w obce ręce, ale gdy Polacy będą mogli trzymać pieniądze w dobrych bankach; nie wtedy, gdy zakłady pracy padają, ale nie przestają być polskie, lecz wtedy, gdy inwestor, choćby i z zagranicy, pomaga ocalić miejsca pracy dla Polaków; nie wtedy, gdy przeciwstawiamy się kompromisowi w sprawie unijnego budżetu, ale wtedy, gdy walczymy o niego do końca, walcząc o nasze interesy.

Są i tacy, którzy tkwią w kłopotliwym rozkroku, bo nie widzą sprzeczności między twardą obroną interesu narodowego, także narodowego tak, jak go rozumiał Dmowski, a niezbędną w cywilizowanej polityce potrzebą szu-

78

i

kania jakiegoś kompromisu. Ci często czują się obcy w obu obozach. Dla swoich są zaprzańcami, dla obcych oszołomami. Wychodzą na hamletów i obrońców przegranej sprawy. Gdy w 1992 roku z hukiem padał rząd Jana Olszewskiego, jednym z jego obrońców był poseł ZChN-u Stefan Niesiołowski. Ale ten sam Niesiołowski zrobił wszystko, by powstała inna koalicja z tak nielubia-nymi przez ZChN - KLD i UW „ZChN jest stronnictwem ideowym, a to oznacza, że za cenę bieżących rozgrywek politycznych nie wyrzeknie się swoich zasad i wartości", pisał Niesiołowski w 1992 roku, gdy miał powstać rząd Hanny Suchockiej. „Jest jednocześnie stronnictwem pragmatycznym w sferze gospodarki i polityki, to znaczy skłonnym do kompromisów tam, gdzie nie narusza to polskiego interesu narodowego. Dlatego z całą świadomością ogromnych trudności i niesprzyjających okoliczności, mając też przekonanie, że dla wielu polityków interes narodowy oznacza tak naprawdę interes ich własny lub grup nacisku, które reprezentują, bądź też doktryny ważniejszej niż wszystko i wszyscy, podtrzymuję wypowiedziane na początku twierdzenie: «Trzeba zbudować trwałą większość rządową w parlamencie»". I pomógł ją zbudować, a potem bronił aż do końca rządu Suchockiej. Był zresztą konsekwentny. W 2001 roku, w artykule o „interesie narodowym XXI wieku", jak zwykle z pasją zwalczał tych, którzy nie rozumieli, o czym tak naprawdę pisał Roman Dmowski w Myślach nowoczesnego Polaka. Pisał Niesiołowski o „półinteligentach, którzy złą polszczyzną odmieniają przez wszystkie przypadki hasła «interes na-rodowy» i «racja stanu»".

Interes narodowy jako odwzorowanie kompleksów czy jako odwzorowanie nadziei? Jako wyraz ksenofobii czy wiary w siłę Polski? Jako wyraz strachu przed europejską wspólnotą czy jako wyraz przekonania, że silna Polska

I 79

świetnie sobie w tej wspólnocie poradzi? Interes narodowy. Dwa ważne słowa. Nie można pozwolić, by ukradli je ci, dla których są one wytrychem do skansenu.

JACUZZI

Jeden z przebojów ostatniej kampanii wyborczej. W 2002 roku Zbigniew Wassermann z PiS-u zawiadomił prokuraturę o popełnieniu przestępstwa przez sześciu ludzi, którzy budowali mu dom i „spowodowali zagrożenie jego życia". Zycie posła Wassermanna miałoby być zagrożone, gdyby skorzystał ze źle zamontowanej przez „fachowców" wanny z hydromasażem. Źli fachowcy tak podłączyli instalację, że w przypadku jej zalania kąpiący się w wannie poseł zostałby porażony prądem. To nie wszystko. Zbigniew Wassermann zarzucił też „fachowcom", że źle zrobili dach, źle zamontowali instalację elektryczną i zniszczyli przewody telefoniczne. Zlekceważyć uwagi posła i zignorować jego obawy o własne życie może tylko ktoś, kto nigdy nie budował domu. Najwyraźniej nie budował domu prokurator, który już przymierzał się do umorzenia sprawy. Przymierzał się, bo Zbigniew Wassermann nie pozwolił, by tak ważką sprawę zlekceważyć, a jego wniosek potraktować jako makulaturę. W piśmie do prokuratury apelacyjnej poseł stwierdził, że „ma zastrzeżenia do profesjonalizmu prokuratora i do jego obiektywizmu". Nie że ma zastrzeżenia i nie jest ich w stanie uzasadnić. Przeciwnie. Na pięciu stronach punkt po punkcie je uzasadnił. Niedługo potem Zbigniew Wassermann pokazał, że nieubłagany jest nie tylko dla burrte-

80

lantów i oszustów, ale także dla oszczerców. Do sądu podał bowiem Wandę Gąsior, 75-letnią teściową wykonawcy domu, która napisała skargę na posła do TVE Oczywiście, człowiek prawy, twardo broniący zasad, na których musi się opierać zdrowe współżycie społeczne, zawsze się liczy z oskarżeniami i nagonką mediów. Walka Zbigniewa Wassermanna o właściwie podłączone jacuzzi najbardziej nie przypadła do gustu „Gazecie Wyborczej", która z posła kpiła i szydziła. Ale święty Jerzy nie boi się smoka, nawet smoka medialnego spod znaku Agory, więc i jemu dał odpór. „Wobec bezpodstawnych ataków mediów związanych z «Gazetą Wyborczą» na moje rzekomo nieprawne działania wobec wykonawcy mojego domu stwierdzam, iż pomimo tych ataków nadal z dotychczasową determinacją będę zwalczał mafię, współpracujących z nią polityków, jak i patologię w służbach specjalnych. W Polsce za walkę o sprawiedliwość trzeba nadal płacić ogromną cenę: życia (ksiądz Popiełuszko), ciężkiego kalectwa (przewodniczący orlenow-skiej komisji Gruszka) czy ofiary zaszczucia przez służalcze wobec określonych interesów media".

Dwa celne zdania, które tak precyzyjnie charakteryzują istotę problemu. To nie interwencja Wassermanna w sprawie jacuzzi nie podoba się „Wyborczej". Jej się nie podoba walka z mafią i patologiami. Nie podoba się, bo ma ona określone interesy, oczywiście z mafią związane i patologiami się żywiące. I dobrze, że są ludzie, którzy walcząc z kierującymi się określonym interesem mediami, z patologią i z mafią, nie wahają się przekroczyć granicy śmieszności. Porównywanie siebie do księdza Popiełuszki może być oczywiście ryzykowne, ale jakby się dłużej zastanowić, to przecież „fachowcy" dybiący na życie Wassermanna muszą mieć w sobie coś z Piotrowskiego, Chmie-fewskiego i Pękali.

81

Gdy ta sprawa wyszła, w określonych kręgach kierują cych się określonymi intencjami kwestionowano, czy Lbj gniew Wassermann nadaje się na szefa służb specjalnych Otóż niesłusznie kwestionowano. Zwłaszcza on się nadaje. Służby specjalne, jak sama nazwa wskazuje, zajmują się sprawami specjalnymi, a podejście do takich spraw musi być specjalne i podchodzić do nich muszą specjalni ludzie.

Jakiś czas temu „Newsweek" donosił, że Zbigniew Wassermann wezwał policję, gdy po powrocie do domu nie znalazł bramy do swego garażu. Policja stwierdziła, że poseł nie zauważył, iż brama jest otwarta. I dobrze, że zauważyła. Jeszcze żadnemu policjantowi nie zaszkodziło, że ruszył się zza biurka.

JEST PAN ZEREM_______________________________

Za zero uznał Zbigniewa Ziobrę ówczesny premier Leszek Miller. 28 kwietnia 2004 roku Miller, przesłuchiwany przed komisją śledczą badającą aferę Rywina, nazwał podłością pytanie Ziobry, czy zna niejakiego Edwarda M., podejrzewanego o wydanie zlecenia zabójstwa generała Papały. Poseł PiS-u odparował, że prawda bywa przykra i bolesna. - „Jest pan zerem, panie Ziobro", rzucił na to pogardliwie Miller.

Sytuacja ta miała echa prawne i humorystyczne. Warszawska prokuratura odmówiła wszczęcia śledztwa w sprawie znieważenia Ziobry przez Millera, uznając, że znieważenia nie było, bo „słowa Millera nie mogą być uznane za znieważenie, lecz za ocenę kwalifikacji i zacho-

82

nja danej osoby". Krótko mówiąc, sąd stanął na straży wolności słowa, a w każdym razie wolności Leszka Mille-

do użycia pod adresem Zbigniewa Ziobry słowa „zero". Ziobrze cała ta sytuacja nie zaszkodziła. Leszek Miller nie hył autorytetem moralnym, który taką kwalifikacją słowną mógł posła PiS-u znokautować. Politycznie słaniał się już na nogach, więc uznano to za dowód, że puszczają mu nerwy. Ziobro pojawił się w dowcipach („pobudka o 9.Ziobro Ziobro", zamiast „9.00"), a młodzież PiS-owska dumnie nosiła T-shirty z jego podobizną i napisami „Jestem zerem" lub „Lepiej być zerem niż Leszkiem Millerem". Dowcipy i T-shirty nie były najwyższych lotów. Znacznie wyższych lotów była dalsza kariera Ziobry, który przeforsował w sejmie swój raport w sprawie afery Rywina, w wyborach parlamentarnych zdobył niemal najwięcej głosów w Polsce, został szefem sztabu Lecha Kaczyńskiego, a potem ministrem sprawiedliwości. Imponujące jak na zero. Ten, który miał być zerem, bada, czy nie było jednak Grupy Trzymającej Władzę, a dokładniej, szuka dowodów, że była i że był w niej Miller. Bada też, czy były premier nie odpowiada za zaniechanie dywersyfikacji polskich źródeł energii. Cała sytuacja stanowi pewną lekcję, nie tylko polityczną. Ostrożnie z zerem. Zero za chwilę może zdobyć władzę i nas wyzerować. Jeśli już kogoś nazywamy zerem, to najlepiej kogoś, kto już rządzi i kto wkrótce władzę straci. Inaczej ryzykujemy, że przez lata będziemy obiektem zemsty. A najlepiej mówić o kimś »zero" w myślach.

Oczywiście jest tu i wątek poważniejszy, i nie o kulturę polityczną nawet chodzi. Przecież to oczywiste, że nie powinno się komuś sugerować, iż zna kogoś, kto być może zlecił zabójstwo osoby, którą pytana uważa za swego przyjaciela. Oczywiste jest też, że premier nie może reagować na coś takiego furią. Czy wyobrażamy sobie prezydenta

83

Clintona, premiera Blaira czy kanclerz Merkel mówiący u do swych przeciwników politycznych: „Jest pan zerem" Nie wyobrażamy sobie. Nie powiedzieliby tak, to pewn nawet gdyby taką reakcję dało się po ludzku, jeśli ni' usprawiedliwić, to zrozumieć. Dlaczegóż więc Leszek Mii ler mógł sobie na to pozwolić? Ucieknę się do, może kien skiej, psychoanalizy. Otóż zrobił tak nie dlatego, że czul sie głęboko dotknięty. Zrobił tak, bo uważał, że mu się to politycznie opłaci. Wśród SLD-owców wzmocni jego wizerunek młota na prawicę, a w „generalnej populacji" wzmocni jego wizerunek macho. Taki wizerunek Miller miał i chciał mieć. Inna sprawa, że budował go w sposób dość żałosny, w efekcie czego był macho dla ubogich. Mógł imponować, gdy w 1991 roku pojawiał się na sejmowej trybunie, a duża część sali w proteście przeciw przedstawicielowi partyjnego betonu wychodziła na korytarz, on nie tracił twarzy. Był jednak żenujący, gdy mówił o „mężnym sercu w kształtnej piersi" czy „o mężczyźnie, którego poznaje się po tym, jak kończy, a nie po tym, jak zaczyna". Takim macho polityk w demokratycznym kraju być nie może, i być nie chce. A to dlatego, że tandeta się w nim nie sprzedaje. W dojrzałych demokracjach bycie liderem macho oznacza umiejętność forsowania swych projektów i osiągania zamierzonych celów, a nie wypinanie klatki piersiowej, nawet w szpitalnej sali po wypadku śmigłowca. Politycy miewają oczywiście kłopoty, gdy postrzegani są jako słabi i próbują temu zaradzić. Tak zrobił Bush senior, który podczas wywiadu z napastliwym dziennikarzem CBS News Danem Ratherem zaatakował go, przypominając epizod z jego kariery (Rather wyszedł ze studia, by zapytać, dlaczego jego program się nie zaczyna, wtedy mógł się już zacząć, ale z powodu wyjścia Rathera zaczął się z siedmiominutowym opóźnieniem). „Dan, nie oceniaj mnie tylko z perspektywy afery Iran-Contras, to nie fair,

84

k jak nie byłoby fair, gdybym oceniał cię tylko z perspek-tamtej historii, gdy wyszedłeś ze studia". Aha, więc Rush potrafi być ostry, taka była reakcja Amerykanów. Oczywiście, cały zabieg był przez ludzi Busha z góry zaprogramowany, a cały dialog rozpisany. Dziś w politykach ceniona jest raczej wrażliwa twardość - surowość wobec siebie i, jeśli trzeba, swych podwładnych, twarda, ale pełna szacunku postawa wobec politycznych rywali, pełna oddania postawa wobec obywateli. Macho - tak, ale nie wagi muszej i w kiepskim stylu.

KAMASZE

Gdy na przełomie 2005 i 2006 roku Polsce zagroziło zamknięcie wielu gabinetów lekarzy rodzinnych, minister spraw wewnętrznych i administracji Ludwik Dorn straszył, że lekarze, którzy po 1 stycznia nie otworzą gabinetów, teoretycznie mogą zostać powołani na trzy miesiące do wojska. „Pójdą w kamasze", powiedział elegancko minister Dorn. Groźba militaryzacji służby zdrowia w ustach tych, którzy chcieli zrywać epolety z munduru generała Jaruzelskiego, jest zaiste intrygująca. Ludwik Dorn, wypowiadając te słowa, zdradził, jak sądzę, nie troskę o pacjentów, ale fascynację siłą, nagą siłą, która nie musi prosić, przekonywać i perswadować, siłą, przed którą trzeba ulec. Z takiej mentalności musi się urodzić koślawy model państwa i wynaturzony model sprawowania władzy. Nie podoba się nam, jak nas pokazują w telewizji - robimy skok na media. Nie podoba się nam, że lekarze stają okopem, grozimy, że wsadzimy ich w kamasze. Nie podoba

85

się nam, że bezdomny Hubert H. w stanie wskazujący na duże spożycie lżył prezydenta, używamy organów państwa, by go w całej Polsce ścigały. W tej wizji świata argumenty są zbędne, istotna jest siła i władza, a siłę ma my, bo mamy władzę. Całą władzę, jeszcze więcej władzy wszystko bierzemy, bo władza musi być dobra, a dobra będzie, jak będą dobrzy ludzie, a dobrzy jesteśmy my. Bo państwo nie musi być sojusznikiem obywatela, ma być czapą, która przesłania mu świat, organizuje życie, mówi co dobre, a co złe. Więcej państwa, więcej władzy, więcej kompetencji, więcej wpływów, więcej nas w mediach, więcej, szybciej. My się obywatelami zaopiekujemy, tylko niech oni siedzą cicho. Obywatele, a nie jacyś geje, bo tych można co najwyżej spacyfikować w ramach „modelowej akcji policji" (to też minister Dorn).

„Jakie państwo?", to jedno z najważniejszych pytań współczesnej Polski. Wyborcy powierzyli w 2005 roku władzę wierzącym. W państwo. Potężne i wszechobecne. Wyborcy wybrali. Obywatele przegrali.

KAMPANIA W IŚCIE AMERYKAŃSKIM STYLU

Po czym poznać, że jakaś kampania wyborcza nie jest w amerykańskim stylu? Po tym, że pisze się o niej, iż jest „w iście amerykańskim stylu". W tym sformułowaniu najważniejsze jest owe „iście". Wystarczą dwa telebimy, 200 baloników, ludzie z flagami, kandydat na mównicy i mamy już „iście amerykański styl". A jakby baloników było

400, a telebimów 4, byłoby nawet zajeb....., czyli jeszcze

bardziej iście.

86

Skojarzenie amerykańskiej kampanii wyborczej z balo-ikami i telebimami jest przezabawne, bo w najmniejszym topniu nie odnosi się do tego, co jest za balonikami, czyli do tego, co w kampanii najistotniejsze. Tymczasem nasze ostatnie kampanie wyborcze rzeczywiście były już całkiem amerykańskie", choć w najmniejszym stopniu za sprawą baloników. Mieliśmy pozycjonowanie kandydatów, mieliśmy definiowanie sporu i przeciwnika (przeciwstawienie Polski solidarnej Polsce liberalnej), mieliśmy nawet brudną kampanię według najgorszych amerykańskich wzorów (dziadek w Wehrmachcie). Mieliśmy coś, co w Ameryce nazywa się rapid response teams, czyli zespoły szybkiego reagowania, które natychmiast odpowiadały na określone słowa rywala i działania jego sztabu. Mieliśmy kreślenie trasy, po której poruszał się kandydat, według precyzyjnych szacunków poparcia dla niego w określonych regionach. Mieliśmy czasem subtelną, a czasem ostrą grę sztabów z mediami. „Taki materiał zrobiliście w swoim programie informacyjnym? Nie macie nawet co marzyć o debacie prezydenckiej w swojej stacji", mówił na przykład członek sztabu wyborczego jednego z głównych kandydatów. Do debaty oczywiście dochodziło, ale celem szantażu była presja na program informacyjny. Czy udana, trudno powiedzieć, bo reakcje na takie sygnały następują zwykle w podświadomości. Mieliśmy wreszcie zapełnianie internetowych portali koordynowanymi przez sztaby postami propagandowymi. Polityczna wojna toczyła się więc na wszystkich frontach, od ulic (wynająć najlepsze miejsca na billboardy), przez Internet, po prasę, radio i telewizję.

Jeśli coś było mało profesjonalne, to z pewnością debaty prezydenckie. Zamiast trzech superważnych debat, co dzień, to debata. Sami kandydaci nie byli do nich szczególnie przygotowani. Czy ktoś z nas pamięta dziś wypowiedziane przez któregoś z kandydatów zdanie, jakąś

87

jego ripostę? Ja nie. Jeśli ktoś pamięta, gratuluję. Donald Tusk i Lech Kaczyński przychodzili na debaty jakby to było kolejne wydanie Prosto w oczy czy Co z tą Polską. A n0. nieważ żaden nie miał nic nadzwyczajnego do powie-dzenia i żaden tych „zwykłości" nie opowiadał w jalyś nadzwyczajny sposób, dominowało wrażenie, że kończyły się one remisem. Prawdę mówiąc, bezbramkowym remisem, czyli 0:0.

W niektórych elementach była więc kampania w całkiem amerykańskim stylu, w innych - „w iście amerykańskim stylu".

Z pewnego punktu widzenia można nawet powiedzieć, że nasza kampania prezydencka była w ultraame-rykańskim stylu. Bo jak dobra i profesjonalna musi być kampania, skoro wybory wygrywa wybitny medialny antytalent, człowiek, który nawet nie ukrywa, że nie lubi dziennikarzy, który nie kontroluje mięśni twarzy, a czasem nie panuje także nad sobą. Zwycięzca polskich wyborów nie miałby szans, by w Ameryce stać się poważnym kandydatem w którymkolwiek momencie. A u nas się udało. Może to świadczyć albo o słabości jego rywali, albo o sile jego doradców. Ewentualnie może to potwierdzać słuszność twierdzenia Lecha Wałęsy, że mamy takiego prezydenta, na jakiego zasługujemy.

KANCLERZ_____________________________________

Kanclerz to brzmi dumnie. To brzmi potężnie. To budzi respekt. Kanclerz to siła. Jak Bismarck. Kanclerzem nazwano u nas w 1997 roku Leszka Millera, gdy został mi-

88

strem spraw wewnętrznych i administracji. Resort to hvł ogromny i władza człowieka stojącego na jego czele bvła ogromna. Jak ogromna? Poseł Unii Pracy Zbigniew Bujak mówił wtedy w sejmie: „Kim będzie ten minister, Hory nad wszystkim będzie panował? Będzie on mógł mnie sprawdzić na granicy w mundurze straży granicznej, kontrolować mnie w samochodzie w mundurze policjanta drogowego, obserwować, co robimy w domu, zakładać podsłuch jako policjant, sprawdzać jako funkcjonariusz policji budowlanej, czy nasz dom jest prawidłowo zbudowany, przyjść jako geodeta oglądać nam działkę. Będzie mógł też sprawdzić, czy Kościoły przestrzegają ustawodawstwa i, być może, do jakiego Kościoła obywatel należy". Jan Maria Rokita mówił wtedy jeszcze krócej, acz dosadniej: „Z punktu widzenia władzy w Polsce nie warto być prezydentem, premierem też nie za bardzo, natomiast na pewno warto być ministrem spraw wewnętrznych i administracji". Oczywiście dużo było w tych opiniach przesady, bo po Millerze mieliśmy jeszcze paru szefów tego resortu i żadnego kanclerzem nie nazywano. Najwyraźniej kanclerzem zostaje się nie tylko wtedy, gdy jest się szefem MSWiA, ale wtedy, gdy ma się wielkie wpływy i wielkie szanse oraz nadzieję, by te wpływy zwiększyć. Miller był potężną postacią w rządzącej partii, z perspektywami objęcia funkcji premiera, stąd, niejako na wyrost, nazywano go kanclerzem. Warto zresztą zwrócić uwagę, że wszechmocny podobno kanclerz czuł granicę swojej władzy. W jednym konkretnym wypadku wyznaczył ją strach przed ewentualnymi negatywnymi skutkami zadania, jakiego miałby się podlać. Kanclerz Miller nie zgodził się bowiem w lecie 1997 roku, by odpowiadać za skutki usuwania powodzi. Umył w tym wypadku ręce, oddając sprawę Piłatowi, Andrzejowi Piłatowi.

89

Leszek Miller zachowywał się zresztą w tamtym czasi jak przystało na przyszłego kanclerza. Poparł konkorda/ przestał powtarzać brednie, że pułkownik Kukliński bvł zdrajcą, popierał wejście Polski do NATO i dobre stosunki z Ameryką. Zachowywał się więc jak poważny polityk i ewentualny kanclerz. Niestety, przestał się zachowywać jak kanclerz, gdy tylko został premierem, co stanowi jeszcze jeden dowód, że czasem niespełnione marzenia bywają lepsze niż spełnione, a obietnica lepsza niż praktyka. Trochę jak w powiedzeniu: „Gdyby nie otworzył ust, wszyscy do dziś by myśleli, że jest filozofem".

KLASA POLITYCZNA

Marks napisał kiedyś, jak zawsze słusznie, że klasa społeczna rozwija się i przechodzi z fazy „klasy w sobie", nie do końca świadomej swojej roli i siły, do fazy „klasy dla siebie", świadomej swej mocy, pozycji i odrębności. Marks miał rację, ale chyba nawet on nie zdawał sobie sprawy z tego, jak błyskawiczna może być ta ewolucja. U nas klasa polityczna po kilkunastu latach, jakie minęły od narodzin III RP stała się absolutnie klasą dla siebie, a nawet wyłącznie dla siebie. W Ameryce powiadają, że politycy funkcjonują w Waszyngtonie i nie bardzo wiedzą, co się dzieje w realnym świecie. U nas można odnieść wrażenie, że polscy politycy zamknięci w trójkącie Sejm - Kancelaria Premiera - Pałac Prezydencki nie wiedzą, co się dzieje w realnym świecie i niespecjalnie ich to obchodzi. Bo świat to oni, a nawet więcej, oni to galaktyka, same gwiazdy. Owszem, czasem sobie o nas przypominają, ale nie

90

eściej niż raz na cztery lata i nie dłużej niż na 2-3 miesiące kampanii wyborczej. Włoski socjolog i prawnik Mosca Gaetano, który svvej książce O teorii rządów i rządach parlamentarnych przedstawił teorię klasy politycznej, podzielił w niej społeczeństwo na masy rządzone i klasę rządzącą. Tę ostatni? nazywał elitą, co oczywiście do Polski nie ma odniesienia, bo politykami zostają u nas niemal wyłącznie ci, którzy nigdzie indziej poradzić sobie nie mogą. W medycynie nie bardzo, w prawie nie bardzo, w architekturze nie bardzo, w biznesie nie bardzo - znowu w życiu mi nie wyszło, zostanę więc politykiem, mówi pewnie wewnętrzny głos wielu z nich. Ponieważ do polityki nie idą najlepsi, to i polityka wygląda, jak wygląda. W Ameryce senatorowie nieskromnie nazywają samych siebie członkami najbardziej ekskluzywnego klubu na świecie. Czy ktoś powiedziałby w Polsce, że posłowie to członkowie najbardziej ekskluzywnego klubu w kraju? Skąd. Wśród posłów jest mało prawników, więc uchwalane jest coraz gorsze prawo, jest mało erudytów, więc poziom debat jest żenujący, jest mało takich, co dobrze piszą i zgrabnie potrafią to przeczytać, więc tym bardziej nie ma się co dziwić, że jest tylko kilku, którzy potrafią cokolwiek powiedzieć bez kartki.

Oczywiście nie jest tak, że politycy nie potrafią powiedzieć o sobie nic krytycznego. Zwykle mówią to jednak we własnym interesie. Gdy po aferze Rywina ruszyła lawina informacji o innych aferach, Aleksander Kwaśniewski oskarżany, że nieprawemu układowi patronował, stwierdził, że afery „nie wynikają z błędów tylko obecnej władzy, ale także tych, którzy rządzili w przeszłości. Winę za to ponosi cała klasa polityczna". Cała, „czyli nie tylko SLD i nie tylko ja". Donald Tusk mówił o klasie próżniaczej, ale przecież nie po to, by go,

91

jako jej przedstawiciela, nigdy już nigdzie nie wybrano lecz by dać dowód, że skoro tak źle, czyli tak jak wiek szość, mówi o politykach, to nie jest typowym polity kiem, a jak jest nietypowy, to może jest antypolitykiem a że polityków nie lubimy, to może wybierzemy antyp0. lityka, czyli polityka lepszego niż inni.

Niestety, dojmującą cechą naszej klasy politycznej jest to, że nie ma ona klasy, a ze słowa klasa najczęściej wypada literka „1". Klasa dla siebie pochyla się nad losem ludu ale wyłącznie, gdy schyla się po głosy. I dlatego, gdy padają słowa „klasa polityczna", przeciętny Polak myśli: „a, to ci", i od razu wie, że idzie o ludzi wykonujących w Polsce zawód cieszący się najmniejszym społecznym szacunkiem.

KLASA PRÓŻNIACZA

Spopularyzowana przez Donalda Tuska ponadstuletnia teoria amerykańskiego socjologa Thorsteina Veblena, który pisał o społecznych szkodnikach, przywłaszczających sobie pracę innych. Warto podkreślić, że Tusk wspomniał o tym po raz pierwszy nie w roku 2004, w sezonie składania przez polityków samokrytyki, ale na zjeździe liberałów w 1998 roku, w czasach, gdy polscy politycy nie zaczęli jeszcze udawać, że są z siebie niezadowoleni. Tusk apelował wtedy w Gdańsku o zdecydowane ograniczenie 100-tysięcznej klasy próżniaczej polskich polityków wszystkich szczebli i o zlikwidowanie senatu. Klasa próżniacza apel Tuska zignorowała lub z niego szydziła, wzywając go do rezygnacji z funkcji wicemarszałka izby, którą chciał likwidować, ewentual-

92

ie krytykując go za odreagowywanie własnych frustra-ii spowodowanych słabą pozycją w Unii Wolności, do której wtedy należał, i odreagowywanie nudy z powoju senackiej synekury.

Teza Tuska była oczywiście o tyle ryzykowna, że zdaniem wielu współtowarzyszy z klasy próżniaczej, był on jej typowym przedstawicielem. W senacie nie słynął raczej z przepracowywania się, w Unii Wolności też nie błyszczał dynamizmem, a do tego w tamtych czasach opowiadał, jak to do perfekcji opanował sztukę nicniero-bienia i jak to jego ulubionym zajęciem jest wpatrywanie się w sufit. Wielu uderzyło więc w autora słów, bo do słów nie chcieli się odnosić. Oczywiście, gdy polityk mówi o klasie próżniaczej, chce powiedzieć, że próżniakami są wszyscy poza nim i że on sam, gdyby tylko mógł, szybko by to zmienił. Gdy Jan Rokita mówił w 2004 roku, że polska polityka to szambo, nie twierdził, że sam tapla się w szambie i że śmierdzi. Dawał nam tylko do zrozumienia, że naszą politykę widzi w tych samych kolorach, w jakich widzimy ją my, że polityków ocenia jak wszyscy i że gdyby mógł, szambo by zlikwidował. Co napisawszy, trzeba powiedzieć, że i Rokita, i Tusk mają rację. Inna sprawa, że są w Polsce rewelacyjni specjaliści od totalnego krytykowania polityków i nie ma co stawać z nimi w konkury. Bez ludzi wykazujących się patriotyzmem, przyzwoitością i odpowiedzialnością nie bylibyśmy w punkcie, w którym jesteśmy. Nikt poważny nie będzie polemizował z oczywistością, że Kaczyńscy, Rokita czy Tusk oraz wielu innych to ludzie osobiście uczciwi. A jednocześnie czujemy, że większość polityków to niekoniecznie ludzie zasługujący na podziw czy szacunek, że wielu, bardzo wielu chce być w sejmie nie po to, by czyścić szambo, ale by z niego czerpać. Że chcą immunitetów i darmowych przejazdów, a nie załatwiania spraw ludzi

93

na dyżurach poselskich, że od sejmowych ław wolą se' mowy bufet.

Co zrobić, by klasa, zwana próżniaczą, próżniacza być przestała? Ciężka sprawa. Jak powiedział towarzysz Stalin, o wszystkim decydują kadry. A kto idzie teraz do p0-liryki? Albo idealista-ideolog, albo karierowicz. W sejmie potrzeba dobrych prawników, ale który dobry prawnik będzie chciał spędzić w tym towarzystwie kilka lat, narazić się na bycie częścią szamba i jednym z próżniaków a na dodatek zrezygnuje z lwiej części swoich dochodów? Z drugiej strony, nikt o zdrowych zmysłach nie zaproponuje, by parlamentarzystów wynagradzać lepiej, bo ci, którzy nimi są, najczęściej i tak dostają za dużo, a w to, że znajdą się inni, lepsi, za bardzo nie wierzymy. Skąd więc wziąć nowych ludzi w polityce, gdy każdy, kto chciałby być politykiem dobrym, a więc także uczciwym, szybko zrozumie, że dziś w Polsce polityka to nie tylko pasja, ale i misja? A jak już byśmy znaleźli misjonarzy, czy nie okazałoby się, że z cynikami żyło nam się lepiej?

Tu nie ma prostych odpowiedzi. Reanimacja pojęć takich jak „służba", „obywatelstwo", „obowiązek", „idealizm" potrwa długie lata. Może się udać, ale wymaga to nie tylko czasu. Także, a może przede wszystkim, odwagi i wyobraźni liderów, którzy tym, co mówią, i tym, co oraz jak robią, udowodnią innym, że warto jest zrobić coś dla innych, że służba państwu nobilituje, że do polityki warto iść, gdy chce się zmienić kraj, a nie grubość portfela, że warto zamienić część, może nawet dużą część komfortu życiowego na choćby niepewną perspektywę zrobienia czegoś wartościowego. Współczynnik idealizmu w młodych pokoleniach Polaków zawsze wyrastał ponad światową średnią. Może jest tak i dziś? A może nie? Tylko żeby to sprawdzić, ktoś musiałby spróbować do tego idealizmu Polaków się odwołać.

94

klewki

Miejscowość pod Olsztynem, która nie ze swej winy stała się symbolem całkowitej aberracji, totalnej paranoi i ponurej, niestety, groteski w naszej polityce. Oto lider dużego ugrupowania sejmowego, ba, wcześniej i później wicemarszałek sejmu, a za jakiś czas wicepremier, wychodzi na trybunę sejmową i krzyczy: „Gęsi byście paśli, bo krów nie potraficie upilnować". Tak grzmiał w sejmie Andrzej Lepper, i nie była to debata o kwotach mlecznych czy o skupie drobiu. Od niejakiego Bogdana Gasińskiego, zarządcy gospodarstwa rolnego w Klew-kach, Andrzej Lepper dowiedział się, że sprzedano tam na lewo krowy, by robić na nich tajne eksperymenty. Jakie? „Do Klewek przyleciał helikopter z talibami po bakterie wąglika".

Przewodniczący Lepper odczuwał wewnętrzny impuls, by podzielić się ze światem tymi mrożącymi krew w żyłach informacjami. Zgodnie z nimi w zamach na World Trade Center zamieszani byli ludzie z mafii pruszkowskiej, a w zakładzie w Klewkach przeprowadzono eksperymenty na bydle przy użyciu szczepionek z Czech i Izraela.

Pal licho te rewelacje. Porażające jest to, kto je przedstawiał. A jeszcze bardziej porażające, że ktoś taki niedługo potem, już w ramach rewolucji moralnej, zostaje wicemarszałkiem sejmu. Ktoś taki „stabilizuje" koalicję rządową. Jeśli żyjemy w kraju, w którym trwałość większościowej koalicji zależy od rozpowszechniacza informacji z Klewek, to chyba trzeba się zacząć bać. Jeśli takie brednie można opowiadać z sejmowej trybuny, to może mówimy już o domu wariatów. Jeśli takie głupoty można opowiadać całkowicie bezkarnie, to znaczy, że w Polsce

95

słowo nie ma już wartości, że tytuł posła już do niczego nie zobowiązuje, że pękły bariery estetyczne. Chyba że założymy, iż Polska to takie śmieszne Kopydłkowo gdzieś na obrzeżach cywilizowanego świata. Mimo wszystko usiłuję poskromić w sobie gotowość zaakceptowania faktu że tak właśnie jest.

KOALICJA

Byt tymczasowy, akceptowany przez wszystkich z najwyższą niechęcią. Żadna koalicja nie jest prosta. W Polsce jednak koalicja jest po prostu niemożliwa. Jeśli istnieje, to wiadomo, że za chwilę istnieć przestanie. Jeśli obiecuje się nam, że zaistnieje, to wiadomo, że są to obiecanki cacanki. Rząd Jana Olszewskiego był na przykład rządem mniejszościowym i jak każdy rząd mniejszościowy musiał szukać większości, by mieć pewność trwania. Premier Olszewski spotykał się więc i rozmawiał, ale tak, by czasem te rozmowy się nie powiodły. Wiadomo było, że jeśli się nie powiodą, rząd prędzej czy później padnie, ale Olszewski większości nie chciał. Nie chciał być premierem? Oczywiście, że chciał. Ale miał taki pomysł na Polskę, taką wizję, takie cele, że nie mógł się z nikim dzielić. Więc się nie podzielił. I upadł. W jego wykonaniu negocjacje w sprawie rozszerzenia koalicji wyglądały jak lot ćmy w stronę świecy. Nie miały się udać i się nie udały. Następnym rządem był rząd Hanny Suchockiej. Temu rządowi też brakowało trochę głosów. Wielu dostrzegało więc potrzebę dogadania się z Porozumieniem Centrum Jarosława Kaczyńskiego. Kaczyński rok wcześniej bar-

96

Azo chciał, by rząd Olszewskiego rozszerzył się o Unię nemokratyczną, ale teraz bardzo nie chciał, by rząd premierem z Unii Demokratycznej rozszerzył się o Porozumienie Centrum. Więc się nie rozszerzył. Padł rząd. padł parlament.

Nie wiadomo, z jakich względów nie ma w Księdze rekordów Guinnessa Mariana Krzaklewskiego. Krzaklewski skleił bowiem niesklejalne. Tak powstał AWS, Akcja Wyborcza „Solidarność". Jak sama nazwa wskazuje, była to akcja wyborcza, a więc coś jednorazowego. Wybory się skończyły, skończyła się akcja, to i solidarności zabrakło. Jednocześnie rozklejała się koalicja z Unią Wolności, którą łączyły z AWS-em jedynie solidarnościowe korzenie i niechęć, choć odczuwana w bardzo różnym stopniu, do postkomunistów. Nie mogła zbyt długo trwać koalicja liberałów ze związkowcami. Nie mogła i padła. AWS i UW zniknęły zaraz potem z powierzchni ziemi, tak jak wcześniej ZChN i PC. Rozpadła się także koalicja SLD z PSL-em. Rozpadł się wreszcie sam SLD. To ostatnie świadczy o jednym. Jeśli dzielą się nawet bolszewicy, winne są geny. Polskie geny. Zdając sobie sprawę z tych polskich przywar i ułomności, lider PiS-u Jarosław Kaczyński postanowił ożywić światową politologię i wnieść do nauk politycznych świeży powiew. Powstał więc nazywany paktem stabilizacyjnym pomysł rządu mniejszościowego, który za pomocą szantażu i zastraszenia każdorazowo zyskuje większość. I nawet zyskiwał, aż poseł Kaczyński doszedł do wniosku, że taki model rządzenia jednak mu nie odpowiada. Powstała wtedy koalicja. Czy Kaczyński wy-kołuje Leppera, czy Lepper Kaczyńskiego? Nie wiadomo. Wiadomo, kto na tej zabawie straci. My.

97

KOLESIE

To potępiani przez nas oni, tamci, źli, którymi to onymj tamtymi, złymi, stajemy się my, gdy przejmujemy albo odzyskujemy władzę, podczas gdy oni, stając się opozycją, potępiają nas za to, za co wcześniej potępialiśmy ich my. Potępiają nas zresztą równie słusznie i zasadnie, jak my potępialiśmy ich i jak będziemy ich potępiać, gdy tylko znowu odzyskamy władzę, a oni ją stracą. Kolesiostwo jest normą i standardem polskiej polityki. Występuje w każdej partii, ale jednocześnie jest ponadpartyjne, a konkretnie wszechpartyjne. Słowo „kolesie", jak wiele innych, puścił w obieg Lech Wałęsa. W czerwcu 1992 roku, tuż po obaleniu rządu Olszewskiego, groźnie wymachiwał pokonanym przeciwnikom: „O, kolesie, tu się miarka przebrała. Prezydenta nie da się szantażować. Panie dawny ministrze (to do Antoniego Macierewicza -T.L.), ja mam jeszcze kilka asów w rękawie! Jak te asy wyciągnę, to jest pan w szpitalu". Tyle „kolesie". W 1994 roku kolesiami nie były już „prawicowe oszołomy". Kolesiami stali się politycy SLD, którzy w robotniczo-chłopskim sojuszu z PSL-em ręka w rękę z impetem budowali państwowy kapitalizm. To wtedy zaczęto mówić o „republice kolesiów", w tym sformułowaniu kolesie zastąpili banany z „republiki bananowej".

„Kolesiostwo" z kolei zrobiło karierę pod koniec lat 90. Wtedy to politycy SLD nazywali kolesiami polityków AWS-u. W lutym 2001 roku Leszek Miller, naczelny wróg kolesiostwa, grzmiał, że „za rządów premiera Buzka państwo zaatakował wirus korupcji, nepotyzmu i kolesiostwa". Praktyczną wykładnię słów „koleś" i „kolesiostwo" dał w 2003 roku członek Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji Adam Halber. W przechwyconym przez komisję

98

śledczą badającą aferę Rywina SMS-ie do szefa TVP Roberta Kwiatkowskiego Halber pisał: „Może byś wrócił piotrka Urbankowskiego. To świetny koleś - pracowity i lojalny, lubię go i cenię. Precz z siepactwem. Chwała nam i naszym kolegom. Ch... precz". Wszystko jasne? Urbankowskiego trzeba zatrudnić, bo to świetny koleś. Lojalny koleś na dodatek. Musimy się popierać, bo inaczej przyjdzie popierające się siepactwo, czyli ch... Buzek od dwóch lat nie był już premierem. Kolesiostwo nabrało jednak rumieńców i zyskało prawdziwy blask. Teraz politycy SLD nie oskarżali już AWS-u o „kolesiostwo". Nie mogli, bo AWS nie istniał. „Kolesiostwo" dostrzegali natomiast, o zgrozo, we własnych szeregach. „Większość ludzi uważa, że partia to kolesiostwo", mówił w marcu 2003 roku Marek Borowski. Ten i ów mógł podejrzewać, że nie idzie mu o pierwszą lepszą partię, ale o partię pierwszą i najlepszą, czyli SLD. W czerwcu 2003 roku lubelski baron Grzegorz Kurczuk uderzył w piersi, „się", ale nie tylko. „Kolesiostwo owocuje upartyjnieniem państwa", orzekł Kurczuk. A gdyby autorefleksja wydała się komuś niewystarczająco głęboka, bezkompromisowo szedł dalej. „Nie na wszystkich posadach muszą być członkowie SLD". Cudne. A 90% stanowisk wystarczy? Półtora roku po objęciu władzy przez Sojusz jego ważny działacz dochodził do wniosku, że nie na każdym stanowisku musi być działacz SLD. Może i nie musiał, ale był. Autorefleksja SLD była jednak coraz głębsza i już trzy miesiące później przeciw oderwaniu Sojuszu od mas występował Józef Oleksy. „Musimy zrezygnować z kolesiostwa, liderzy muszą być dostępni dla wszystkich". Oleksy nie szedł aż tak daleko, by orzec, że stanowiska muszą być dostępne dla wszystkich, co to, to nie. Na razie miało wystarczyć, że dostępni dla ludu będą liderzy. Charakterystyczne jest zresztą zdanie „musimy zrezygnować z kolesiostwa". Nie

99

odrzucić, nie pokonać, nie walczyć, ale zrezygnowa-właśnie, jak rezygnuje się z prezentu. Trudno, ludziska s na nas wściekli, trzeba zbastować.

W Polsce oczywiście nie byłoby żadnego kolesiostwa gdyby politycy walczyli z nim, wykorzystując choćby jedną dziesiątą energii, z jaką o zwalczaniu kolesiostwa mówią. Warto, nawiasem mówiąc, zwrócić uwagę na cinkciarsko-hiphopowy język opisujący zjawisko załatwiania posad dla swoich, niezależnie od ich kompetencji, wykształcenia, przygotowania i doświadczenia. To już nie jest „kumoterstwo". To już nawet nie jest „kumpel-stwo". To jest kolesiostwo. A kolesiostwo to będący odmianą PRL-owskiego BMW (bierny, mierny, ale wierny) naszyzm. Albo ktoś jest nasz i się nadaje, albo nie nasz, wtedy niech spada. Czasem w wypadku różnych politycznych asocjacji występował dość złożony charakter relacji międzyludzkich. Franklin Delano Roosevelt mówił

0 jednym ze swoich ludzi: „to skurwysyn, ale to nasz skurwysyn". Zrozumiałe było jednak, że skurwysyn ma jakieś kwalifikacje i warto go mieć po swojej stronie. W wypadku kolesiostwa bycie kolesiem jest kryterium jedynym, kwalifikacją wyłączną. A ponieważ funkcjonuje jako kryterium doboru ludzi na stanowiska ministrów, szefów agencji, spółek Skarbu Państwa, funduszy itd., itp., to szybko rodzi się kasta, krewni, znajomi królika, kumple, kolesie - państwo jest nasze, bierzemy więc, co nasze. A mechanizm powstawania i funkcjonowania kolesiostwa jest prosty. Przypadkowi politycy robiący przypadkowe kariery otaczają się przypadkowymi ludźmi.

1 dobrze robią. Gdyby mieli wokół siebie fachowców, odczuwaliby psychiczny dyskomfort. A tak, otoczeni miernotami, pławią się w błogostanie. Państwo nie jest przecież dobrem, polityka nie jest służbą. Polityka to okazja, którą trzeba wykorzystać - szybko, bez wahań, do końca.

100

uj ramach naprawy państwa, budowy IV RP i przepro-jzania rewolucji moralnej Jarosław Kaczyński doszedł a przykład do wniosku, że na ważne stanowiska nie można organizować konkursów, co jest istotą służby cywilnej. Dlaczego nie można? Bo konkursy nie wychodzą, a PiS mianuje najlepszych. I jest to jakiś pomysł. Ponieważ nie mogę się doszorować, rezygnuję z mycia. Rewolucyjne, na czasie. TKM i kolesiostwo to były wady naszych przeciwników. My wszystko robimy dla Polski, bo w nas jest czyste dobro. Choć nastąpiła zmiana. Zajmujący stanowiska teraz to już nie kolesie. Taki nominowany to po prostu „znajomy Jarka", „dawny współpracownik Lecha", „człowiek rekomendowany przez nasz regionalny oddział", „osoba, której nazwisko na przekazanej Prezesowi karteczce wpisał Jacek".

KRWAWY LUDWIK

Tak nazwano nowego ministra spraw wewnętrznych Ludwika Dorna. Powód był żaden - ot, pierwszą decyzją nowego ministra było przedstawienie listy urzędników do zwolnienia. Kolejną była wymiana wszystkich wiceministrów oraz szefów służb - policji, straży granicznej, biura ochrony rządu. Cóż, były to decyzje normalne, bo trudno wymagać od ministra, by współpracował z ludźmi, z którymi współpracować nie chce. Krwawy Ludwik jest więc przydomkiem absolutnie na wyrost, co zresztą zauważył sam Ludwik Dorn, mówiąc skromnie w radiu TOK FM, że „na wszelkiego rodzaju przydomki trzeba sobie zasłużyć".

101

Tak odpowiedział minister, a miał przecież wszelkie prawo, by się zdenerwować, bo Krwawy Ludwik nawiązuje do Krwawego Feliksa, a kim był Krwawy Feliks każde dziecko wie. A jak nie wie, to przypominam. By} twórcą Czeki (Nadzwyczajnej Komisji do spraw Walki z Kontrrewolucją i Sabotażem), Czeki, która pod każdym względem przebiła carską ochranę, był człowiekiem wykazującym się okrucieństwem, przy którym - jak napisał Norman Davies - Robespierre robił wrażenie zwykłego mięczaka.

Ja bym więc upomniał dowcipnisiów, którzy nie znając miary, poważnego ministra nazywają przydomkiem mordercy. W Polsce nikt nikogo już nie rozstrzeliwuje, nikt nikogo na gilotynie na tamten świat nie wysyła. Przydomek więc nie na miejscu. Owszem, jest w ministrze Dornie pewna fascynacja siłą i rozwiązaniami radykalnymi. Ale grożenie lekarzom wysłaniem w kamasze było pokierowane wyłącznie troską o pacjentów, których ci lekarze chcieli zignorować. I wstyd, że potem te konowały, pseu-do-Judymy, co o Hipokratesie zapomniały, domagały się jeszcze od niego (to znaczy Dorna, nie Hipokratesa) przeprosin, a od premiera zdymisjonowania Dorna. I wstyd, że rzecznik praw obywatelskich, pan Zoll, oświadczył, że słowa ministra graniczą z groźbą karalną. Na jednej szali zdrowie milionów Polaków, na drugiej dobre samopoczucie lekarzy. Każdy patriota wie, co wybrać. Jeśli więc ktoś tu mógł być krwawy, to najwyżej lekarze, jeśli ktoś dbał o to, by ludzi krew nie zalała, a więc był bezkrwawy, to naturalnie Ludwik Dorn.

102

LATAJĄCY HOLENDER

Latającym Holendrem widział się w roli prezydenta Lech Wałęsa, jeszcze zanim prezydentem został, a tuż po tym, gdy ogłosił, że chce nim zostać. 20 września 1990 roku na spotkaniu z Solidarnością Gdańskich Zakładów Rafineryjnych i Stoczni Gdańskiej ówczesny lider związku mówił jasno i dobitnie: „Moja koncepcja prezydentury to nie winko i kolacyjki, tylko Latający Holender, jeżdżący po kraju, ingerujący wszędzie, gdzie trzeba. Będzie aż za dużo Wałęsy". Tak już tradycyjnie o sobie w trzeciej osobie mówił Lech Wałęsa. Chciał zapewne dać masom do zrozumienia, że od mas się nie oderwie, że z elitami się nie skuma, że Wałęsy tanimi komplementami i salonowym życiem nie kupią, bo on z ludu, z ludem i dla ludu. Zresztą trzeba mu oddać, że nie tylko obiecał, ale słowa chciał dotrzymać. Cztery dni po zaprzysiężeniu, dzień po świętach Bożego Narodzenia, prezydent Lech Wałęsa już pojawił się, deus ex machina, w warszawskich zakładach Połam. Pojawił się i przypomniał: „W kampanii mówiłem, że będę Latającym Holendrem i nim będę. Będę was zaskakiwał". I słowa dotrzymał. Choć elektorat chyba nie do końca mu wierzył. Mówić mówi, ale czy naprawdę będzie latał? A będzie. 15 stycznia 1991 roku prezydent niespodziewanie pojawił się w zakładach Ursus. To nie była żadna gospodarska wizyta w stylu Gierka - wymuszona spontaniczność i udawane zaskoczenie, a wszystko na ostatni guzik zapięte tydzień wcześniej - to była kwestia impulsu. Ale impuls zadziałał i z drugiej strony. Śmiertelnie przerażona nagłym pojawieniem się Wałęsy pracownica wydziału powłok galwanicznych odwróciła się 1 zaczęła uciekać. Prezydent ruszył za nią, krzycząc: „Dlaczego pani się mnie boi?". Koncepcja prezydenta - Latają-

103

cego Holendra, była nowatorska i odrobinę ekscentrycz. na. Wałęsa demonstrował, że nie odrywa się od mas, ale ludzie coraz powszechniej reagowali na to z dezaprobatą W końcu wybrali go na prezydenta, żeby trochę się 0cJ nich oderwał. Latający Holender szybko przestał więc latać. Inna sprawa, że koncepcja Lecha Wałęsy w jakimś sensie została zrealizowana. Wystarczy zajrzeć do źródło-słowu. Latający Holender to statek widmo, błądzący po oceanach od bieguna do bieguna (Zgadza się? Zgadza). Zobaczenie tego statku przynosi nieszczęście (reakcja pracownicy wydziału powłok galwanicznych wskazuje, że albo to wiedziała, albo się domyślała, albo czuła). Kapitan statku, któremu cyklon nie pozwalał opłynąć Przylądka Burz, klął się na piekło, że go opłynie, choćby mu to miało zająć całą wieczność. Diabeł, niestety, chwycił go za słowo i skazał na wieczną tułaczkę po morzach, bez odpoczynku. I choć nie jest już Lech Wałęsa prezydentem, wciąż lata, już nie do Polamu i Ursusa, ale z wykładu na wykład. Na wykładach o koncepcji „Latającego Prezydenta" nie mówi.

LIBERAŁ, AFERAŁY, POLSKA LIBERALNA

I POLSKA SOLIDARNA, LUMPENLIBERALIZM,

SOCJALLIBERAŁ

Najbardziej pojemny epitet w polskiej polityce. W odniesieniu do spraw gospodarczych to tyle co bogacz, złodziej, aferzysta, nieczuły na biedę i los innych. W odniesieniu do kwestii moralnych to człowiek, jeśli nie rozwiązły, to prawdopodobnie rozwiązłość i rozluźnienie norm moral-

104

nvch popierający. PiS wygrał wybory parlamentarne, bo nrzeciwstawił Polsce liberalnej Polskę solidarną i przekonał ludzi, że PO to partia liberalna z liberalnym, a więc oczywiście złym programem. Lech Kaczyński pokonał Donalda Tuska, bo przekonał większość, że naczelnym liberałem III RP, może nawet gorszym niż Balcerowicz, jest właśnie Tusk. Nad uczynieniem z liberalizmu wcielenia zła, z liberałów złodziei, a przynajmniej potencjalnych złodziei, pracowano w Polsce przez lata. Pracował na to Jan Olszewski, pracowali Andrzej Lepper i Roman Giertych oraz wielu innych. Niestety, pracowało na to także wielu liberałów, a w każdym razie członków Kongresu Liberalno-Demokratycznego, którzy uwierzyli, że w Polsce, jak w Ameryce, pierwszy milion trzeba ukraść, i w efekcie wylądowali za kratkami. To wtedy, w 1991 i 1992 roku, zaczęto mówić o polskich liberałach jako o „aferałach" lub „uczciwych inaczej".

Gdy Włodzimierz Cimoszewicz zrezygnował z udziału w kampanii, kreowany przez ludzi Lecha Kaczyńskiego podział na „Polskę AK-owską i Polskę PRL-owską" trzeba było zastąpić innym podziałem. Wrogami byli Platforma Obywatelska i Donald Tusk, kraj podzielono więc na „Polskę solidarną" i „Polskę liberalną". Pomysł był prosty. Skoro większość Polaków to ludzie biedni, należy powiedzieć, że Platforma to partia bogatych dla bogatych. Odwołanie się do urawniłowki, źle pojętego egalitaryzmu i socjalnej zawiści zwykle dawało w Polsce dobre rezultaty. Dzięki temu władzę w III RP odzyskali postkomuniści. Dzięki temu też władzę po postkomunistach chcieli przejąć anty-komuniści.

Z punktu widzenia strategii wyborczej PiS przeprowadził swą akcję perfekcyjnie. W telewizyjnej reklamie przewracał się pluszak i pustoszała lodówka. W radiu Jacek Kurski przypominał, że Tusk był liderem KLD, partii

105

odpowiedzialnej za liczne afery korupcyjne i prywatyza cyjne, po czym podawał nazwiska członków i sympaty ków KLD, którzy za przestępstwa siedzieli w więzieniu i dodawał, że Tusk może i nie jest zamieszany w żadna aferę, ale był liderem partii aferzystów, a więc za afery współodpowiada. Lech Kaczyński w telewizji przestrzegał przed rządami bogaczy i niebezpiecznymi liberalnymi eksperymentami. „W wyborach parlamentarnych zwyciężyła nasza opcja, solidarna. Jeśli jednak teraz Polska wybierze liberalnego prezydenta, to w pewnym stopniu program liberalny będzie realizowany. A jest to zagrożenie", przestrzegał górali. „Nie pozwolę na liberalny eksperyment", obiecywał związkowcom z Solidarności. „W kierunku liberalnym żadnych zmian nie będzie. Jeśli zostanę prezydentem, zawetuję wszystkie takie próby", deklarował. Czas pokaże, czy oznacza to sprzeciw wobec jakiejkolwiek obniżki podatków. Lechowi Kaczyńskiemu wtórował jego brat Jarosław nazywający program gospodarczy Platformy „nowym eksperymentem liberalnym" lub „małym planem Balcerowicza". Tak jak próbowano skleić Tuska z polityką berlinocentryczną śpiewanymi w jego domu po niemiecku kolędami i dziadkiem w Wehrmachcie, tak tu sklejano go z groźnym liberalizmem, z bogaczami, z Balcerowiczem i z perspektywą wyrzeczeń. Sklejano skutecznie. W czerwcu 2005 roku Donald Tusk mówił w Krakowie: „Liberałem się urodziłem i liberałem umrę". Na te słowa Lech Kaczyński odpowiedział na początku października w Gdańsku: „Można w Polsce stwierdzić, że do końca życia będzie się liberałem. Ja natomiast mogę powiedzieć, że do końca życia będę człowiekiem, który chce pomagać innym, człowiekiem, który walczy o Polskę niepodległą i sprawiedliwą. Do śmierci będę też katolikiem". Krótko mówiąc, Tusk jest złym liberałem. A złemu liberalizmowi trzeba przeciwstawić to, co

106

najdroższe polskiemu sercu - niepodległość, sprawiedliwość i katolicyzm. Na słowa Kaczyńskiego Tusk odpowiadał, że Polska może być i solidarna, i wolna. Czy może? Może, ale w kampanii nie było to istotne. W sezonie politycznym 2005 w cenie była najprawdziwsza polskość i sprawiedliwość.

Przeciwstawienie liberalizmu katolicyzmowi i sprawiedliwości było grubym intelektualnym nadużyciem i trudno zrozumieć, dlaczego PO i Tusk nie walczyli z oskarżeniami i z insynuacjami, posługując się choćby cytatami z Papieża, papieskimi encyklikami i założeniami katolickiej nauki społecznej. Nie trzeba było nazywać braci Kaczyńskich socjalistami, bo oni za socjalistów chcieli w posocjalistycznej Polsce uchodzić. Należało przypomnieć, że w encyklice Centesimus annus Jan Paweł II, potępiwszy socjalistyczne porządki, określał kapitalizm jako ład sprawiedliwszy, bo „uznający zasadniczą i pozytywną rolę przedsiębiorstwa, rynku, własności prywatnej i wynikającej z niej inicjatywy w dziedzinie gospodarczej". Należało zacytować encyklikę Solliciłudo rei socialis: „Prawo do gospodarczej inicjatywy jest ważne nie tylko dla jednostki, ale także dla dobra wspólnego (...) negowanie tego prawa, jego ograniczanie w imię rzekomej równości wszystkich w społeczeństwie, niszczy przedsiębiorczość, czyli twórczą podmiotowość obywatela". Albo przytoczyć jeszcze jeden cytat z Centesimus annus: „wolność ekonomiczna jest aspektem ludzkiej wolności, który nie może być odłączony od innych jej aspektów". Należało poczytać i skorzystać z książek Przyjaciół Papieża, wybitnych amerykańskich intelektualistów Michaela Nowaka i Richarda Neuhausa, przekonujących, że nauka papieska nie jest niezgodna z liberalizmem. Należało szydzić z antyliberalnych tyrad, przypominając, że najszybciej rozwijające się kraje de-

107

mokratyczne to Ameryka, Wielka Brytania i Irlandia, czyli kraje, w których liberalizmu jest najwięcej, a w stanie stagnacji są Niemcy, Francja i Włochy, gdzie najwięcej jest socjalizmu. Na szczęście „Polska solidarna" była tylko hasełkiem wyborczym porzuconym tuż po zwycięstwie I dlatego kilka tygodni po wyborach okazało się, że rząd PiS-u będzie realizował rękami profesora Religi akurat ten plan funkcjonowania służby zdrowia, który według PiS-u miał być najbardziej niebezpieczny dla pacjentów. Dlatego też PiS-owski rząd nie próbował być rządem przełomu, tylko bronił budżetu. A że ludziom namiesza-no po drodze w głowach, odwołując się nie do ich nadziei, ale do warstwowej zawiści, to już inna sprawa. Rachunki za to będą płacone długo. Także przez PiS, gdy natchnionym socjalnymi ideałami Polakom przestanie wystarczać socjalna retoryka. Nadejdą w Polsce czasy, gdy zwycięży pogląd, że państwa powinno być mniej, że najwięcej wolności i możliwości trzeba zostawić jednostkom, że to ludzie najlepiej wiedzą, jak wydać zarobione przez siebie pieniądze. Takie czasy nadejdą. Za jakiś czas. Mniej więcej wtedy, gdy lider Samoobrony Andrzej Lepper doszedł do wniosku, że „Balcerowicz może zostać", zorientował się też, patrząc w lustro, że jest socjal-liberałem. Jeszcze we wrześniu 2005 roku mówił, że „gdyby wszyscy, którzy po 1989 roku ponieśli koszty przemian, uwierzyli w siłę swego głosu, Polską nie rządziliby liberałowie, ale ludzie rozumiejący krzywdę i mający program prospołeczny, prosocjalny". W tym czasie, tak jak w poprzednich latach, Lepper przekonywał, że liberałowie są największym wrogiem Polski, i powtarzał, że Samoobrona jest jedyną lewicą. Kampania się jednak skończyła, poparcie w sondażach stopniało, na horyzoncie pojawiła się perspektywa współrządzenia, należało więc zmienić poglądy i udowodnić, że partia warchołów

108

iest partią przewidywalną. „Ja to sobie przemyślałem . wybrałem - jak to nazwałem - kierunek socjalliberalny", obwieścił Lepper w listopadzie 2005 roku w Pulsie Biznesu. niższe podatki? Oczywiście, zdecydowanie. 3 x 15 jak chciała Platforma? A skąd, niższe. Wkrótce na świat przyszła broszura Trzecia droga „Samoobrony". Warto z niej zaczerpnąć co bardziej smakowite myśli. „Odwaga Andrzeja Leppera w wyznaczaniu celów i metod ich realizacji po raz kolejny roztrąciła zgromadzoną już górę pseudoargu-mentów przeciw «Samoobronie». Socjalliberalizm to nowoczesny prąd myślowy i polityczny połączony z dobrymi doświadczeniami państw skandynawskich. Na tę drogę próbuje wejść Wielka Brytania. Na tę drogę Andrzej Lepper chce wprowadzić Polskę". I to jest prawdziwa zdolność manewrowania, godna szacunku elastyczność, niepoddawanie się doktrynerstwu. Oto człowiek przez lata forsujący 50% podatek dochodowy dla najbogatszych, razem z Tonym Blairem, ręka w rękę, noga w nogę, próbuje kroczyć trzecią drogą. Podejrzewamy, że w naszym wydaniu byłaby to droga wiodąca wprost do Trzeciego Świata, ale pewnie się mylimy. W manifeście Samoobrony zwrócono uwagę, że socjalliberalizm to kierunek reprezentowany przez wiele zachodnioeuropejskich ugrupowań, w tym przez holenderskich Demokratów '66 i brytyjskich Liberalnych Demokratów. Nie wspomniano w nim, że te partie należą do europejskiej międzynarodówki liberałów, do której należą też Demokraci.pl. Lepper ramię w ramię z Onyszkiewiczem i Hausnerem? Cóż, są rzeczy na niebie i ziemi... I jeszcze tylko słodki cytat z manifestu Samoobrony: „Mimo wysiłków i zabiegów so-cjotechników zatrudnionych w środkach masowego przekazu i ośrodkach badania opinii publicznej, nie udało się neoliberałom zaszufladkować «Samoobrony» jako partii Warchołów, nieudaczników, ludzi niewykształconych, bez-

109

radnych i bez przyszłości. Świeżość i odwaga prograrni «Samoobrony» przyciąga nie tylko pracowników, emery tów i rencistów, ale także młodzież, świat nauki i przedstawicieli biznesu". Krótko mówiąc, wszystkich przyciąga I co tam Newton z jego grawitacją.

LISTA WILDSTEINA

O wyniesieniu z IPN-u listy, która później stała się li-stą Wildsteina, powiedział sam Bronisław Wildstein w TVN 24, ale wielka afera wybuchła dopiero kilka dni później, 29 stycznia 2005, gdy „Gazeta Wyborcza" opublikowała artykuł Ubecka lista krąży po Polsce. Od razu zaczął się gwałtowny spór. Czy to Wildstein uważa, że wszyscy na liście to agenci, czy uważa tak „Gazeta Wyborcza", skoro napisała o ubeckiej liście? Trudno powiedzieć, czy „Gazeta" napisała tak, bo listę sporządzili byli ubecy, czy też dlatego, że za ubecką uznała metodę Wildsteina, czy może dlatego, że za taką uznało listę wielu z tych, którzy ją widzieli. Nie jest to zresztą najważniejsze. Szef IPN-u Leon Kieres mówił wtedy o tym wykazie 240 tysięcy nazwisk, że nazywanie go listą agentów byłoby haniebnym nadużyciem. Kieres wyjaśniał w sejmie, że „to niekompletna lista imion i nazwisk, która miała służyć pomocą ludziom nauki. To nie jest nawet informacja o zasobach archiwalnych na temat agentów". Krótko mówiąc, szef IPN-u powiedział, że na liście są nazwiska agentów i nieagentow, drani i ludzi, którzy draniom się nie dali. Ale prezes swoje, a ludzie swoje. Ogromna większość może i wiedziała, że nie jest to lista agentów, ale zaglądała do niej jak do

110

i"stv agentów, szukając na niej nazwisk swoich lub swo-¦ch znajomych. Lista cieszyła się ogromną popularno-Lją Był to internetowy hit. Słowa „lista Wildsteina" wpisywano do wyszukiwarek częściej niż słowo „sex". Tuż 0 ujawnieniu listy tysiące ludzi zgłosiły się do IPN-u, by ten stwierdził, że nie byli oni agentami. Już w marcu sejm uchwalił tzw. małą nowelizację ustawy o IPN-ie. Według niej osoba umieszczona na liście musiała w ciągu 14 dni uzyskać potwierdzenie, czy o nią chodzi. Nic to jednak nie dało. Nieagenci dostawali bowiem zaświadczenie, że ich „dane osobowe są tożsame z danymi osobowymi, które znajdują się w katalogu funkcjonariuszy, współpracowników, kandydatów na współpracowników organów bezpieczeństwa oraz innych osób". Inaczej mówiąc, osoba zainteresowana dostawała dokument potwierdzający, że może była agentem, a może nie była. Podobnie jak lista Macierewicza, lista Wildsteina niczego nie wyjaśniła. W obu przypadkach nie było wiadomo, czy ludzie z listy są agentami, czy nie są, nie osiągnięto więc najważniejszego zamierzonego przez lustratorów celu. Ujawnienie listy na porządku dziennym postawiło sprawę lustracji, ale problemu w najmniejszym stopniu nie rozwiązało. Sam Bronisław Wildstein został jednak idolem prawicowców.

ŁŻE-ELITA

«W Polsce mamy dzisiaj triumf insynuacji. Stanęła do walki w zwartym ordynku łże-elita III RP", powiedział w swym sejmowym wystąpieniu 17 lutego 2006 Jarosław

111

Kaczyński. Nie, to nie samokrytyka. To frontalny atak n wszelkich przeciwników PiS-u. Jeśli nie uważają oni 7 w Lepperze zwycięża dobro, Jarosław Kaczyński to sarrio dobro, Andrzej Zoll to antypaństwowiec, Polską rządzi układ, przeciwnicy ministra Ziobry to front obrony prze. stępców, jeśli nie mają w tych sprawach takiego zdania jak PiS i jego lider, to znaczy, że łżą. A ponieważ łżą i bronią układu, w państwie trzeba zrobić porządek. Porządek trzeba też zrobić z obrońcami układu, łże-elitami. Trudno abstrahować od języka, jakim posługuje się lider PiS-u. „Łże-elity" to sformułowanie z tego samego słownika, w którym byli „wrogowie ludu", „zaplute karły reakcji", „określone siły", „rewanżystowskie kręgi", „odwetowcy". W tamtych czasach język też służył budowaniu ma-nichejskich podziałów i piętnowaniu wroga, naznaczaniu przeciwnika i odzieraniu go z wszelkich ludzkich przymiotów. Czy łże-elita to ci sami, którzy w 1968 roku stanowili żerującą na pracy klasy robotniczej bananową młodzież, plus dzieci tamtej bananowej młodzieży? Łże--elita jest rozdyskutowana, hiperkrytyczna, wsadzająca kij w szprychy, pławiąca się w luksusach i w chaosie, nie tak jak pragnący porządku lud, zwykli ludzie. Prosty, mądry, uczciwy człowiek przeciwstawiony jest tu swawolącemu inteligencikowi. Nie przez przypadek, bo jest to retoryka absolutnie antyinteligencka. Zabawne jest, nawiasem mówiąc, że łże-elitą i wrogami ludu są często ci sami, co w czasach PRL-u. Łże-elita to oczywiście niezależnie myślący, ci, którzy nie potrzebują kurateli państwa i łaskawej pomocy rządu, którzy nie zachwycają się wizją prezesa i szydzą z pohukiwań jego czynowników. To studenci, którzy - jeśli będą mieli tej krucjaty dosyć - wyjadą za granicę; to odporni na krzykliwą propagandę dziennikarze, którzy nie mają ochoty realizować linii partii i odgadywać życzeń nowej władzy; to ludzie kultury,

112

wńrzy nie mają ochoty na tworzenie w klimacie PiS-reali-u. to biznesmeni, którzy nikogo nie oszukują, ale też ¦e mają ochoty donosić na konkurencję, by CBA zajęło ¦ innymi. Łże-elita to, krótko mówiąc, wszyscy, którzy nie są wyznawcami jedynie słusznej wiary. Może i w wielu punktach podzielają obawy PiS-u, a nawet popierają konkretne działania PiS-u, ale nie chcą być zakładnikami przodującej partii i nie pozwolą, by jej funkcjonariusze moralnie ich szantażowali.

MAGDALENKA, ZDRADA OKRĄGŁOSTOŁOWA

„Matka posłała po owe krótkie, pulchne ciasteczka, zwane magdalenkami, które wyglądają jak odlane w prążkowej skorupie muszli. I niebawem, przytłoczony ponurym dniem i widokami smutnego jutra, machinalnie podniosłem do ust łyżeczkę herbaty, w której rozmoczyłem kawałek magdalenki. Ale w tej samej chwili, kiedy lyk pomieszany z okruchami ciasta dotknął mojego podniebienia, zadrżałem, czując, że się we mnie dzieje coś niezwykłego". Tak pisał Marcel Proust w W poszukiwaniu straconego czasu. A jak to się ma do Magdalenki i „okrągło-stołowej zdrady"? Pisał Proust o magdalence, ciastku posiadającym groźną i niezwykle twórczą moc ożywiania przeszłości, obdarzonym darem przywoływania bezpowrotnie utraconej pamięci. Czyż nie ma tej mocy najsłynniejszy z polskich mebli? Czyż nie ma jej samo przywołanie hasła Magdalenka, którego znaczenie jest tak oderwane od miejscowości, położonej wśród starych sosnowych lasów 20 kilometrów na południe od Warsza-

113

wy? I jeszcze jakże metaforycznie brzmiący w odniesi niu do omawianych tu haseł tytuł: W poszukiwaniu stracą nego czasu.

Termin Okrągły Stół oznacza toczące się od 6 lutego do 5 kwietnia 1989 roku rozmowy między przedstawicielami nielegalnej wówczas Solidarności a reprezentantami obozu rządzącego, z udziałem przedstawicieli Kościoła. Z jednej strony między innymi Czesław Kiszczak, Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, z drugiej - Lech Wałęsa, Tadeusz Mazowiecki, Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, Adam Michnik.

Okrągły Stół żyje własnym życiem już kilkanaście lat, mimo że zdemontowano go zaraz po zakończeniu rozmów. Czasem można nawet odnieść wrażenie, że im dłużej stołu nie ma, tym jest trwalszy, im bardziej odchodzi w przeszłość, tym pamięć o nim jest bardziej żywa. Tyle że nie było jednej pamięci o stole. Był jeden stół i zupełnie różne pamięci. Dla jednych był to cud i majstersztyk ze strony opozycji, która dzięki niemu zdobyła w Polsce władzę. Dla innych - co najwyżej majstersztyk ze strony słabnącej, słaniającej się władzy, która uczyniła z opozycji żyranta przeniesienia ośrodka władzy z KC PZPR do nowego ośrodka prezydenckiego i transferu części władzy politycznej na władzę ekonomiczną. Dla jednych (Adam Michnik), jeśli ktoś kogoś przy Okrągłym Stole zdradził, to wyłącznie ekipa Jaruzelskiego, która zdradziła interesy aparatu PZPR. Dla innych (Roman Giertych) zdradę popełniła opozycja - opozycjoniści byli agentami SB i realizowali interes ZSRR. Ci inni uważają, że opozycja dogadała się z komunistami, zamiast poczekać kilka miesięcy, gdy ci nie mogliby już negocjować, ale po prostu oddaliby władzę, boby im ją zabrano. Wśród tych drugich opinii jest i nuta, ba, symfonia żalu. „Mogliśmy ich wszystkich wsadzić do więzie-

114

¦ a myśmy im oddali pół Polski", skarżył się Krzysztof Myszkowski.

Opinie o realizowaniu przez opozycję interesu ZSRR . oczywiście oszołomskie brednie, warte przytoczenia tylko po to, by pokazać, jak głęboka może być umysłowa aberracja. Nie było żadnej zdrady w Magdalence, gdzie toczyła się część tajnych rozmów. Nie było zmowy czerwonych z różowymi. Było uzyskanie przez opozycję maksimum tego, co można było uzyskać w danej chwili, za rezygnację z możliwości obsadzenia 100%, a nie tylko 33% miejsc w parlamencie. To było wielkie zwycięstwo opozycji, a przede wszystkim Polski. Inna sprawa, że opozycja respektowała okrągłostołowe porozumienie także wtedy, gdy opozycją być przestała, gdy układu tego w całej ciągłości nie trzeba i nie można było respektować. Nie było to bowiem dżentelmeńskie porozumienie, ale układ więźnia z klawiszem, na mocy którego ten pierwszy odzyskuje część wolności. Układ powinien stracić moc, gdy pojawiła się szansa na pełną wolność. Gdy naród odrzucił w wyborach prawie całą, obsadzoną w większości przez czołówkę PZPR tzw. listę krajową, nie trzeba było dokooptowywać na nieobsadzone miejsca innych PZPR-owców. Gdy powstał rząd Mazowieckiego, nie trzeba było bronić emerytalnych uprawnień funkcjonariuszy PRL. Nie trzeba było honorować danej pod przymusem zgody na de facto przejmowanie przez komunistów majątku narodowego. Niestety, w Magdalence część opozycji została przez władzę obłaskawiona. Fraternizacja poszła za daleko. Wódki wypito razem za dużo. Urzeczona ludzkim obliczem kata opozycja nie poszła tak daleko, jak należało, najszybciej, jak się da.

Nie było zdrady. Były błędy. Ale zanim doszło do błędów, był wielki sukces. Okrągłemu Stołowi można więc dać spokój i nie trzeba go wywracać, gdy już zdemonto-

115

wany. Jak pisał Gogol - Aleksandr Makiedonskij wieiiu-czełowiek, no zaczem stulia łomat'. Aleksander Macedoń ski był wielkim człowiekiem, ale po co łamać krzesła I stoły.

MLECZARZ, CIĄG TECHNOLOGICZNY

Najbardziej pokojowy i antytotalitarny oraz antyautory-tarny zawód w Polsce. Jego pojawianie się na klatce schodowej świadczy o stabilizacji systemu politycznego i o tym, że demokracja funkcjonuje jak trzeba.

Mleczarz wkroczył do naszej polityki w 1990 roku, gdy Adam Michnik napisał w „Gazecie Wyborczej", że głosuje na Tadeusza Mazowieckiego, bo jeżeli wygra Wałęsa, a o piątej rano obudzi go, Michnika, pukanie do drzwi, to chce mieć pewność, że jest to tylko mleczarz. Abstrahujemy na moment od naszych podejrzeń, że Adam Michnik wcale nie pije mleka. Słowa były bowiem bardzo poważne. Redaktor „Gazety Wyborczej" sugerował, że Wałęsa ma skłonności autorytarne, być może chce zafundować Polsce rodzimą wersję peronizmu, a ponieważ spać spokojnie przy nim nie można, lepiej wybrać kogoś innego. Podobny argument pojawił się 15 lat później ze strony Platformy Obywatelskiej w odniesieniu do PiS-u. W programie Prosto w oczy Moniki Olejnik Jan Rokita, siedząc obok kandydata na premiera Kazimierza Marcinkiewicza, powiedział mu: „Jeśli pan sobie wyobraża, że zbierze się trzech polityków PiS-u, żeby decydować o tym, komu w Polsce zrobić postępowanie karne, kogo o piątej rano aresztować albo czyj?

116

kę wyciągnąć, to na to po prostu zgody nie będzie". Tudno sobie wyobrazić ostrzej sformułowany protest

eciw perspektywie objęcia przez Ludwika Dorna, Zbigniewa Ziobrę i Zbigniewa Wassermanna stanowisk ministra spraw wewnętrznych i administracji, ministra sprawiedliwości i koordynatora służb specjalnych. Rokita sugerował po prostu, że trzej panowie zdecydują, kogo wsadzić: minister Wassermann da podkładkę, minister Ziobro da prokuratora, a minister Dorn da policjanta z kajdankami. Byłby to wtedy, jak to nazwano, „ciąg technologiczny". U Jana Rokity mleczarza nie było, ale mógłby oczywiście być jako ewentualny znak, że PiS tych trzech instytucji nie przejął. Godzina się zresztą zgadzała. Nieprzypadkowa godzina. O piątej rano, generalnie przed świtem, czekiści i enkawudziści aresztowali swe ofiary, które właśnie o tej porze dnia były niemal absolutnie bezbronne.

W ciągu kilkunastu lat po 1989 roku mieliśmy oczywiście kilka sytuacji, gdy czyjejś władzy bardzo się obawiano i ostrzegano przed przejęciem tej władzy przez jakiegoś człowieka albo grupę ludzi. W 1990 roku ostrzegano przed Wałęsą, w 1993 przed postkomunistami, którzy w razie zdobycia władzy zawrócą Polskę z drogi przemian rynkowych i ze szlaku wiodącego do NATO oraz Unii Europejskiej. W 2001 roku ostrzegano przed niecierpliwie przestępującymi z nogi na nogę głodnymi stanowisk SLD-owskimi działaczami. W 2005 roku przed PiS-owca-mi dążącymi do zagarnięcia państwa, ideologizacji polityki, ograniczenia praw obywatelskich. Niektóre z tych gróźb były histeryczne i - jak w przypadku prezydentury Wałęsy - nigdy nie mogły się spełnić (choć wszechwładza Ministra Wachowskiego i walka z cywilną kontrolą nad Wojskiem pokazywały, że pewne niebezpieczne ciągotki w otoczeniu Lecha Wałęsy były). W 1993 roku SdRP nie

117

zawróciła z drogi do NATO i Unii, choć mogła, gdyby tvi ko jej liderzy byli wierni wcześniej składanym przez sie bie deklaracjom. Ale już padające wtedy ostrzeżenia j* postkomuniści zbudują w Polsce kapitalizm polityczny okazały się uzasadnione. Tak samo, jak ostrzeżenia przed SLD-owskim skokiem na stanowiska, który mógł nastąpić, i oczywiście nastąpił. Czy w takim razie warto przy. woływać mleczarza i czasem nawet histerycznie ostrzegać przed niebezpieczeństwami, choćby iluzorycznymi? Warto. Także po to, by odczarować złe duchy i zademonstrować potencjalnym agresorom, jak twarda byłaby odpowiedź na ich niecne postępki.

MODLITEWNE DNI SKUPIENIA

Pomysł Platformy, by się pomodlić i podyskutować, a tak naprawdę, by pokazać Polsce, że PO to żadni liberałowie, że do kościoła mają tak samo blisko jak PiS, że święconej wody się nie boją, a nawet mają poparcie lepszego niż PiS księdza, bo nie ojca Rydzyka, ale wtedy arcybiskupa Dzi-wisza. Samo skupienie było zaś istotne w chwili, gdy PiS robił wszystko, by tego i owego z Platformy obietnicami stanowisk podkupić. Na modlitwy parlamentarzyści PO pojechali na początku stycznia 2006 roku. Odcięcie się od „rydzykowego Kościoła" nie było zresztą skrywane. Przeciwnie, było manifestowane. I to nie tylko przez polityków. Polityków Platformy przyjął arcybiskup Dziwisz, a na spotkaniu mówił im, że „chrześcijańskie partie nie powinny być zostawione przez Kościół bez pomocy. Nie chodzi o bezpośrednie wpływy Kościoła na politykę, ale

118

upowszechnianie wartości". Donald Tusk, lata temu wolennik prawa do aborcji i przeciwnik konkordatu, wdzięcznością odpowiadał: „Dzięki słowom i gestom Waszej Ekscelencji nie czujemy, że jesteśmy samotni". 7 politycznego punktu widzenia spotkanie było ważne i symboliczne. I ze strony arcybiskupa, i ze strony PO by-jo formą sprzeciwu wobec inwazji RydzyPiSmu, szkodzącego i Kościołowi, i polskiej polityce. Z drugiej strony, z pewnej perspektywy było niebezpieczne. I dla Kościoła, i dla polityki. Otóż niedoszły prezydent jasno mówił, że bez słów i gestów arcybiskupa on by się czuł samotny, co w pewną konsternację musiało wprawić część elektoratu Platformy. PO wysyłała jasny sygnał - szukamy oparcia, jesteśmy za słabi, by poradzić sobie sami, boimy się. Zamiast odwołania się do obywateli było odwołanie się do instytucji niepolitycznej i ponadpolitycznej. Był to akt swoistej desperacji, zrozumiały w obliczu zawłaszczenia dużej części Kościoła przez siły, które chciały Platformę zatopić, niezrozumiały jednak, gdy myśli się o tym, jak narażano przy okazji z takim trudem budowaną praktykę przyjaznego rozdziału Kościoła od państwa. Po latach, znowu, politycy szli do kościoła nie po to, by się modlić, ale by manifestować swą do Kościoła przynależność. Upolitycznianie wiary zapoczątkował kilka miesięcy wcześniej Lech Kaczyński, deklarując, że do końca życie będzie katolikiem (a księża mówią, że wiara jest łaską). Potem ojciec Rydzyk zamiast ratowaniem dusz wiernych zajął się zatapianiem pasażerów Platformy. Potem minister Wassermann odkrył, że on tylko w Radiu Maryja czuje się jak w wolnym kraju, a premier Marcinkiewicz deklarował, że już nie miał sił, a w Telewizji Trwam je odzyskał. Potem rząd ogłosił, że budowa Świątyni Opatrzności Bożej będzie zasilana z budżetu, a Platforma ogłosi-ta< że chce, by budżet wspierał też papieskie wydziały

119

teologiczne. Kto da więcej? Co łaska. Politycy uprawi r więc absolutnie bezwstydną politykę wkradania się w} ski Kościoła za pieniądze podatników. W gruncie rzecz nie oddawali wcale tym samym szacunku Kościołowi. p0 kazywali jedynie, jak bardzo instrumentalnie ten Kościół traktują. Zresztą z wzajemnością. Zamiast wzajemnego szacunku ludzi reprezentujących dwie sfery życia mieliśmy niesmaczne i niebezpieczne przenikanie się ich. Na dłuższą metę efektem tego będzie wzrost antyklerykali-zmu i spadek szacunku dla polityków (ten przynajmniej nie będzie bolesny, bo nie będzie to upadek z dużej wysokości).

MOGĘ ZATAŃCZYĆ, ZAŚPIEWAĆ, UBECKA GAZETA

Oba te sformułowania są autorstwa prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Oba są ilustracją, jak potrafił stracić nerwy człowiek, który został prezydentem dzięki temu, że wiele lat wcześniej nerwy stracił prezydent Wałęsa.

Jesienią 2003 roku większość członków komisji badającej aferę Rywina miała nadzieję, że Aleksander Kwaśniewski zaprosi komisję na rozmowę, czyli zgodzi się na, nazwijmy to, „przesłuchanie na własnym terenie". Szóstego listopada 2003 roku prezydent to wykluczył. „Nie mam nic więcej do dodania ponad to, co zeznałem przed prokuratorem. I nic sobie nie przypomnę. Ja mogę przed komisją zatańczyć i zaśpiewać. Tylko po co?". Nie tylko więc nie zatańczył i nie zaśpiewał, ale, jak obiecał, nie zeznawał i niczego sobie nie przypomniał. Ciekawe,

120

że

nrezydent, który nie chciał zeznawać przed komisją do * wy Rywina, zgadzał się, by zeznawać przed komisją , iowską. Niestety, do czasu. Wieczorem w przeddzień esłuchania dOSZedł bowiem do wniosku, że jednak zeznawać nie będzie. Dlaczego? „Bo została zlekceważona moja dobra wola". Preteksty były dwa. Pierwszym było przesłuchanie przez komisję kilka dni wcześniej Grzegorza Wieczerzaka i Marka Dochnala, „w którym padły całkowicie absurdalne zarzuty wobec prezydenta". Drugim był tekst w tygodniku „Wprost", w którym wieszczono upadek mitu prezydenta i przepowiadano, że Aleksander Kwaśniewski zostanie Aleksandrem K. „Odmawiam udziału w awanturze politycznej prowokowanej przez niektórych członków komisji", oświadczył w Pałacu Prezydenckim straszliwie poirytowany prezydent. Stan irytacji trwał jeszcze długo, bo dwie godziny później w TVP Aleksander Kwaśniewski z furią zaatakował „Wprost": „Niech mutacja UB nie stara się ingerować w życie polityczne, ta ubecka gazeta uczestniczy w rozrabianiu polityka". Bezpośrednimi skutkami tych słów były wzrost sprzedaży „Wprost" i pozwy do sądu dziennikarzy tygodnika, domagających się od Aleksandra Kwaśniewskiego odszkodowania za oszczerstwo. A orlenowska komisja w istocie sprawiała wrażenie, jakby celem wielu jej członków było dopaść Kwaśniewskiego. „Wprost" może rzeczywiście przeszarżowało. Ale prezydent przeszarżował o wiele bardziej, a umykając przed komisją, skapitulował bez walki. Więcej odwagi wykazała pierwsza dama, która we tylko przed komisją się stawiła, nie tylko wyszła z opresji bez szwanku, ale sprawiła, że członek komisji Zbigniew Wassermann musiał ją przepraszać za niektóre wycieczki pod jej adresem. Przeprosiny nie są w naszej

Polityce rzeczą częstą. A z takich ust pod takim adresem

były

czymś niezwykłym. I nieważne, że niektórzy te prze-

121

prosiny próbowali zdeprecjonować, uznając je za efekt odprężenia się w jacuzzi.

MOHEROWE BERETY

Zapewne najbardziej polityczne nakrycie głowy na świecie. Chyba niesłusznie autorstwo tego określenia przypisuje się internautom. Zanim moher zaczął krążyć w sieci, słyszałem, że to Roman Giertych nazywa moherowymi beretami własny elektorat, na pewno chcąc w ten sposób podkreślić swój dla tego elektoratu szacunek, bo przecież nie - jak sugerują niektórzy - pogardę. Moher (ang. mo-hair) to wełna z kóz angorskich, a słowo to pochodzi od arabskiego muchajjar, co z kolei oznacza doborowy, wyborny. I to by się mniej więcej zgadzało. Moher charakteryzuje się długim włóknem, dużą lekkością i puszystością oraz połyskiem. Łatwo się farbuje na różne kolory. Jego wadą jest łatwe mechacenie się.

Oczywiście moher to w Polsce więcej niż włókno i więcej niż nakrycie głowy. Według jednych, to symbol przynależności nawet nie do grupy wiekowej (to też), ale do grona sympatyków Radia Maryja i ojca dyrektora. Według innych, to nie nakrycie głowy, ale stan umysłu. Mo-herowe berety charakteryzują się pasją i twardością poglądów, zajadłością i nieustępliwością wobec wszelkich prawdziwych, a szczególnie wydumanych wrogów. Religijne panie spod znaku moheru dzielnie walczyły przeciw wyświetlaniu w kinach filmów Ksiądz i Skandalista Lar-ry Flint, energicznie wspierały na wszelkich rozprawach księdza Henryka Jankowskiego i równie energicznie wy-

122

tepowały przeciw amoralnym ekscesom, pożal się Boże, rtystów typu pani Nieznalska. Nie wszystkie starsze, re-lieifne osoby w Polsce, które noszą moherowe berety, należą do fanklubu ojca Rydzyka, członków tego ostatniego łatwo jednak poznać. Nawet nie po konserwatywnych, narodowych, katolickich i radykalnych poglądach, ale po poczuciu wyobcowania ze świata, postrzeganego jako odległy niezrozumiały, często agresywny i wrogi. Takie uczucia wywołują niechęć do tego, co zewnętrzne i stanowiące zagrożenie. Powodują też pełne utożsamianie się z tym, co znane, swojskie i bliskie. Ojcu Rydzykowi trzeba oddać, że tę mentalność wyczuł znakomicie. I osobom z taką mentalnością dał to, czego potrzebowały - poczucie wspólnoty. Dał im też obietnicę obrony przed zagrożeniami. Fakt, że zagrożenia były wyimaginowane, nie miał znaczenia. Ktoś nam grozi, kochani, zjednoczmy się, musimy być razem. Znaleziono wroga, nazwano go i potępiono - tak, przynajmniej w sektach, tworzy się poczucie wspólnoty. Dzieło ojca Rydzyka było o tyle łatwiejsze, że jego elektorat przez lata był ignorowany - tak przez polityków, „bo ci ludzie tacy nie na czasie", jak i przez rekla-modawców, „bo to nie grupa docelowa". Radio Maryja do tych ludzi mówiło i z nimi było. Było więc ich i dla nich.

Moherowe berety odniosły w 2005 roku wielki sukces. Pewna bliska im wizja świata nagle weszła na salony władzy, została zalegalizowana przez wyborców, a przede wszystkim wyszła z getta. „To my jesteśmy większością", mogły sobie powiedzieć moherowe berety. Donald Tusk, liberalna twarz polskiej polityki, doszedł jednak zapewne «o przekonania, że wspólnota moheru jest wciąż za słaba, 1 postanowił ją wzmocnić. „Polska nie jest skazana na mo-"erową koalicję", powiedział w debacie nad rządowym expose. Abstrahując od tego, że na razie jest, Tusk popeł-mł polityczny błąd i zwykły nietakt. Nie należy mobilizo-

123

wać przeciwnika, nie należy używać słów, które odbie ne są jako epitety, nie należy pozwolić, by polityC2ri przeciwnik mógł wystąpić w roli obrońcy ludu. Bo Wysta pił. „Jeśli ktoś mówi o moherowej koalicji, wynika to z po. czucia wyższości, a nawet pogardy dla prostych ludzi" powiedział Kazimierz Marcinkiewicz. „Moherowe beretv wygrały z koalicją aksamitnych kapeluszy", dorzucił, nawiązując do kapelusza Jana Rokity, Andrzej Lepper. „Mo-herowe berety to bardzo porządni ludzie", wyjaśnił ojciec Rydzyk. Gdy na czternastolecie Radia Maryja zjechało do Torunia 10 tysięcy słuchaczy plus wielu, bardzo wielu polityków PiS-u, Samoobrony i LPR-u, ojciec dyrektor wołał entuzjastycznie: „Niech żyje moherowa koalicja! Widzę moherowe berety! Brawo! Kto ma moherowy beret, ręce do góry!". Odpowiedzią był las wzniesionych do góry rąk. Tak to Donald Tusk wszystkim, którzy nie lubili jego i Platformy Obywatelskiej, dał sztandar, emblemat i dowód, że mają rację ci, którzy uważają, iż PO, jak kiedyś Unia Wolności, gardzi ludźmi, wynosi się ponad biednych. Takie charakterystyki partii i ludzi mają to do siebie, że lubią się do nich przylepiać. A Tusk i Platforma, zamiast o serca studentów, które prawdopodobnie już zdobyli, powinni walczyć właśnie o serca moherowych pań. A przede wszystkim - polityczny alfabet, lekcja numer 1 - nie powinni mówić nic, co zniechęciłoby do nich choć jednego wyborcę.

Gdy lider Platformy odwiedził kilka dni później Olsztyn, zastąpiła mu drogę starsza pani. „Proszę nas przeprosić za moherowe berety, bo obraził pan mnie i inne starsze panie", powiedziała Tuskowi emerytka Julitta Kon. „Mnie słowo przepraszam zawsze przechodzi przez usta. Jeżeli panią dotknąłem, uraziłem, to bardzo serdecznie przepraszam", odpowiedział. Zawsze coś, chociaż - było nie gadać, nie trzeba by przepraszać.

124

MULAT

Mulat to wymyślone przez Roberta Mazurka i Igora Za-i wskiego z „Wprost" określenie Andrzeja Leppera, nawią-uiace do pochodzącej z solarium opalenizny lidera Samoobrony. Warto zwrócić uwagę, że słowo to pochodzi od hiszpańskiego mulato, czyli muł. Nazwanie Leppera mula-tem jest oczywiście trafione i dowcipne. Inna sprawa, że wprowadza ono przewodniczącego w obieg kultury masowej, czyni go kimś sympatycznym, swojskim i obłaskawionym. Nawet fajnie, że taki mulat jest wśród polityków. Zabawny on, taki grubo ciosany naturszczyk, ale można na niego liczyć, bo temu i owemu przywali, a to zrobi minę, a to będzie okupował sejmową mównicę, a to powie, że mógł dziennikarza strzelić w papę, ale nie strzelił. I sound bite będzie dobry, i obrazek ciekawy. I gdzieś po drodze zapominamy, że funkcjonowanie kogoś takiego jak Andrzej Lepper w sposób, w jaki funkcjonuje w 38-milionowym kraju, powinno trochę dziwić. Tym bardziej że to już nie watażka, awanturnik i demagog, ale były wicemarszałek sejmu, a teraz to i wicepremier, mąż stanu niemal. Jak to się stało?

Jasne, Lepper rzeczywiście się zmienił, jest już mniej nieokrzesany, niż był, niektórzy zarzucają mu nawet, że jest bezbarwny. A jednak gdzieś z tyłu głowy pojawia się myśl, ze w Wielkiej Brytanii, we Włoszech, w Ameryce czy we Francji kogoś takiego na salonach władzy by nie było, że do kogoś takiego „panie premierze", „panie marszałku" albo Mr. speaker" nie trzeba by było z grzeczności dla urzędu toowić, bo ktoś taki takiego urzędu by nie sprawował.

«Partia protestu i sfrustrowanych", mówią o Samoobronie. W istocie, miliony Polaków nie załapały się na Wielkie przemiany, nie uczestniczą w nich, ale często są

125

ich ofiarami, mają też prawo do frustracji, bo politycy ich ignorują albo wyborczo wykorzystują. A jednak zaskakujące jest, że na swego rzecznika protestujący i sfrustrowani wybrali właśnie Leppera. Czy, skoro są niezadowoleni z tych, którzy są i którzy byli, chcieliby, aby zastąpi! ich właśnie przewodniczący? Czy Lepper to ich kandydat na zbawcę, czy też to ich krzyk - nie ma zgody na wszystko nie ma zgody na nic? Czy lepperszczyzna to takie liberum veto na wszelki wypadek i w każdej sytuacji? Czy jego zwolennikom nie przeszkadza, że nie ma on nic do zaproponowania? Czy nie czują, że to oni dostaliby najbardziej w kość, gdyby przewodniczący mógł wcielić w czyn to, co na razie chodzi mu po głowie?

Mam wrażenie, że kariera Andrzeja Leppera legalizuje to, co w mentalności wielu z nas najgorsze. Po co myśleć konstruktywnie, po co szanować reguły gry, po co dostosowywać się do standardów, po co się uczyć, po co się wspinać po szczeblach społecznej drabiny, skoro można w zabłoconych buciorach wejść na salony, wyrżnąć pięścią w stół, pogrozić palcem i wrzasnąć, że ja was wszystkich stąd pogonię. I ludziskom to się podoba. Oto bowiem chamstwo nie musi być w defensywie. Przeciwnie - ono stawia warunki, triumfuje, dyktuje, straszy. My barbarzyńcy? A tak, barbarzyńcy, i pokażemy wam, intełigencikom, gdzie wasze miejsce. Cóż to, że w naszych szeregach niemal sami niedo-kształceni, że jak coś powiedzą, to wstyd, cóż, że się z nas śmieją? Że wielu z nas jest na bakier z prawem? My nie tylko się nie wstydzimy, prokuratorowi i sędziemu w oczy się roześmiejemy, immunitetem się zasłonimy, o zemstę polityczną domniemanych wrogów oskarżymy.

Triumf bylejakości i prostactwa to pokłosie wpajanego nam przez dziesięciolecia PRL-u egalitaryzmu i efekt obowiązującego w III RP emocjonalnego populizmu. Po co stawiać wymagania ludziom, po cóż ich wzywać do oby-

126

^

watelskiej postawy, obiecywać im krew, pot i łzy, skoro można im obiecać gruszki na wierzbie. Za powiedzianą wyborcom prawdę wyborcy u nas prawdomównego karzą. Trzeba więc nam schlebiać, odwoływać się do naszej złości, do naszej frustracji. Trzeba nam obniżyć poprzeczkę bardziej niż inni i obiecać więcej niż inni. Ci, którzy wypełniają żywą treścią pojęcie TKM, fundują więc nam jednocześnie festiwal samobiczowania, obiecują rezygnację z diet, przywilejów, samochodów służbowych, klinik itp., itd. Zamiast dobrej władzy mamy jej substytut w postaci władzy udającej skromną. Taki nasz między wyborcami a politykami układzik. Oni składają przed wyborami samokrytykę, stwarzając nam tym samym pozory komfortu, że nie głosujemy na bandę nicponi. My więc na nich głosujemy, oni sobie jakoś radzą, interes się kręci.

W byłejakiej polityce, w której nie obowiązują porządne reguły gry, świetnie mogą funkcjonować bylejacy politycy, których wkład w nasze życie polega wyłącznie na ułomnym słowotwórstwie. Po co nam wykształcony ustawodawca, jeśli możemy mieć śmichy-chichy z kurwików i z Anana Kofana? Dostajemy w kość, ale możemy się pośmiać. Fajny ten mulat i śmieszny. A skoro nikogo już nie linczuje, zboża nie wysypuje, sejmowej trybuny nie okupuje, to znaczy, że się ucywilizował. Cóż, to kwestia potrzeb i oczekiwań w ramach określonej „cywilizacji".

MY RAZEM Z BRATEM

takiego politycznego partnerstwa jak w przypadku bra-C1 Kaczyńskich świat jeszcze nie znał. Polska oczywiście

127

też nie, choć Polska nie powinna być zaskoczona, bo przecież już jako Jacek i Placek otwarcie zapowiadali-„my jesteśmy tacy dwaj, tacy dwaj na cały kraj". Owszem, byli bracia Kennedy, ale gdyby odnieść ich funkcje do polskiej rzeczywistości, to jeden z nich był prezydentem Kaczyńskim, a drugi ministrem Ziobrą, nie by} to więc duet aż tak wszechwładny jak nasz. Poza tym bracia braćmi, a bliźniacy bliźniakami - to najwyższy stopień bliskości i jedności. A wiadomo, że w polityce braterstwa, poza wspólnotą krwi, nie ma. Duetowi Kaczyńskich nie dorasta więc do pięt ani duet Blair - Brown, ani amerykańskie duety Clinton - Gore czy Bush - Cheney. Blair gra z Brownem w jednej drużynie, ale jakby Brown mógł, to Blair by już w niej nie grał. I wzajemnie. Clinton z Gore'em stworzyli sprawny tandem, ale wcale się nie kochali. Clinton Gore'a szanował, ale uważał za kiepskiego polityka. Gore Clintona podziwiał, ale nie szanował. Cheney na Busha wpływa, ale wielkiego szacunku dla niego nie ma. Bush z pomocy Cheneya korzysta, ale komfort w ich wzajemnych relacjach wynika głównie z faktu, że prezydent wie, iż „wice" nie chce zająć jego miejsca. Krótko mówiąc, w żadnym z politycznych duetów nie mamy choćby cienia zaufania, oddania i wzajemnego poświęcenia, jakie mamy w przypadku braci Kaczyńskich, dwóch podobnych do siebie ludzi albo, jak mówi Lech Wałęsa, jednego człowieka o dwóch głowach. Wynikająca z więzów krwi, podobieństwa i bliskości narodzin wspólnota braci Kaczyńskich ma swe odniesienie werbalne. Obaj bezwiednie używają bowiem zwrotów „ja z bratem", „my z bratem", „ja razem z bratem". Wiadomo, że oni razem i że z bratem, ale zawsze jeszcze to podkreślają.

Szczególnie często czyni to Lech Kaczyński, który panu prezesowi Kaczyńskiemu „zameldował wykonanie za-

128

Hania"' choć musiał, a w każdym razie powinien wiedzieć, że te słowa to niezręczność i polityczny błąd.

Przykłady, że „razem z bratem"? Najpierw cytaty z Lecha Kaczyńskiego:

To myśmy się z bratem narazili na opinię pierwszego i drugiego oszołoma w Polsce".

„Razem z bratem zmuszono nas do trzech kosztow-nych procesów". (Tu chęć użycia zwrotu „razem z bratem" była tak silna, że powstał twór, z którego może wynikać, że to brat zmuszał, a nie brata zmuszano).

„Byliśmy z bratem ofiarami różnych zarzutów, które nie miały żadnego związku z rzeczywistością".

„W czasach PRL-u razem z bratem nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy żyć w kraju, w którym jest opozycja, i do niej nie należeć". 0ak widać, Lech Kaczyński nie tylko robił rzeczy razem z bratem, ale i nie wyobrażał sobie, też razem z bratem).

„Ja jestem teraz w takiej fazie, że popieram inicjatywę mojego brata i utożsamiam się z nią". (Braterstwo, a dokładniej bliźniactwo, wymaga nie tylko popierania - każe się z popieranym bratem utożsamiać).

„Być może jestem, razem z bratem oczywiście, liderem tych komitetów w sensie przenośnym". (Nie wiadomo, czy „w sensie przenośnym" odnosi się do „liderem", czy do „komitetów". Wiadomo, że nie odnosi się do „razem z bratem").

Polityczny związek braci Kaczyńskich jest całkowicie pozbawiony elementów egoizmu. Wystarczy przypomnieć, że do poważnej kłótni między nimi doszło nie dlatego, że każdy z nich chciał czegoś dla siebie, ale dlatego, ze Jarosław Kaczyński tak bardzo chciał prezydentury dla Lecha, że zrezygnował z funkcji premiera, a Lech Kaczyński tak bardzo chciał premiera Jarosława Kaczyńskiego, że fC rezygnację miał mu za złe, choć wiadomo, że w gruncie

129

rzeczy był mu za nią głęboko wdzięczny. Złość na to ? ktoś nam daje, co ma najcenniejszego, zamiast zachowa' to dla siebie. To więcej niż partnerstwo. To, bez cienia ir0 nii, miłość. Po kilku miesiącach premierostwa Kazimierza Marcinkiewicza, nazywanego tylko przez złośliwych Ma-rionetkowiczem albo Obiecankowiczem, stało się zresztą to, co prędzej czy później stać się musiało. Premierem został Jarosław Kaczyński. Tuż po wyborach parlamentarnych, wyciągając z cylindra Kazimierza Marcinkiewicza mówił wprawdzie, że Polacy będą mieli trudności z zaakceptowaniem bliźniaków na dwóch najważniejszych stanowiskach w państwie, ale nie przesadzajmy z tymi Polakami. Przyzwyczaili się do wicepremiera Giertycha i wicepremiera Leppera, to przyzwyczają się i do premiera Kaczyńskiego. Poza tym skończyła się gra pozorów. Z sondaży wynikało przecież, że mniej wykształceni Polacy całkiem poważnie twierdzą, że najbardziej wpływową w Polsce osobą był Kazimierz Marcinkiewicz. „Ciemny lud to kupił"? Należało więc lud z błędu wyprowadzić. I wyprowadzono.

NACZELNIK

Naczelnik Państwa to oczywiście Józef Piłsudski. Naczelnik państwa to z założenia charyzmatyczny patriota, zdecydowany lider, człowiek rezygnujący ze stanowisk, ale sprawujący wielką władzę, ktoś, kto potrafi zdefiniować interes narodowy i potrafi go bronić, a jednocześnie definiuje go w sposób, który nie jest całkowicie anachroniczny. Według niektórych, na naczelnika pan-

130

kreuje się Jarosław Kaczyński. Według innych, ma zadatki na nowego naczelnika, nawet jeśli się na nie-nie kreuje. Trzeba przyznać Jarosławowi Kaczyńskie-że od porównań z Józefem Piłsudskim czasem się Hvstansuje. W listopadzie 2005 roku mówił na przykład: Józef Piłsudski był największą postacią w nowożytnej historii Polski, a ja jestem zwykłym politykiem". Zwykły polityk nie obruszał się jednak w widoczny sposób, gdy tygodnik „Wprost" ucharakteryzował go na swej okładce na Piłsudskiego. Ale na poziomie werbalnym od takich porównań szef PiS-u się dystansuje. W 1998 roku w jednym z wywiadów mówił nawet, że postać Piłsudskiego ma na wielu polskich polityków wpływ demoralizujący. „Jestem wielbicielem Piłsudskiego, ale trzeba zdać sobie sprawę - mówił - że ktoś taki jak on zdarza się w historii niezmiernie rzadko. Tak wysoko postawiony wzór jest w gruncie rzeczy demoralizujący. Jeśli człowiek, który takich cech nie ma, chce być drugim Piłsudskim, to wtedy to, co robi, musi się źle skończyć". Święta prawda, chciałoby się powiedzieć. Oczywiście przez sekundę można się zastanowić, co jest gorsze - czy gdy ktoś chce być drugim Piłsudskim, choć takich cech nie ma, czy też gdy chce być lepszy niż Piłsudski i uważa, że cechy po temu niezbędne ma.

Przez dłuższy czas łatwo było zauważyć istotne podobieństwo Jarosława Kaczyńskiego do Józefa Piłsudskiego. Nie było wprawdzie maciejówki, kasztanki, Belwederu, dzieci, munduru, wąsa. Kaczyński jednak dwukrotnie uchylił się od objęcia funkcji premiera, podobnie jak Piłsudski, który uchylił się od prezydentury. Obaj chcieli być z tyłu, z boku, a tak naprawdę na górze i z tej góry pociągać za sznurki. Obu nie interesowały funkcje. Obaj chcieli realnej władzy. Tak się wydawało. Bo w przeciwieństwie do Piłsudskiego Jarosław Kaczyński od niemal

131

pełnej odpowiedzialności za państwo, także w sen l konstytucyjnym, jednak się nie uchylił i został prem' rem. Wiedział bowiem, że co było dobre 80 lat temu, d2-dobre już nie jest. Co dawało się przełknąć w systemie który z trudem można było nazwać demokratycznym to nie uchodzi w XXI wieku, w kraju należącym do Unii Europejskiej. Czas kardynałów Richelieu i marszałków Piłsudskich minął. W normalnych krajach demokratycznych polityk, chcący sprawować władzę, zostaje prezydentem lub premierem, nie chowa się z tyłu. Rządzi sam a nie przez kogoś. Bierze władzę, ale i ponosi odpowiedzialność. Rozlicza się przed narodem, nie jest zaś regentem. Jest jeszcze jedna różnica. Moment historyczny. O ile Niemcy na przełomie potrzebowały Adenauera, Francja na przełomie potrzebowała de Gaulle'a, a Ameryka na przełomie potrzebowała imperialnej prezydentury wybranego cztery razy Roosevelta, o tyle dzisiejsi politycy mogą znacznie mniej, a kontrola nad nimi jest nieporównanie większa niż kiedykolwiek wcześniej. Mniej jest dzisiaj w światowej polityce charyzmy, bo mniej charyzmatyczne są czasy, a rządy ludzi definitywnie zostały zastąpione przez rządy prawa. Pojawia się jednak wielki problem, gdy całkowicie normalne czasy są definiowane jako czas absolutnego przełomu, by tym, po pierwsze, uzasadnić nadzwyczajne środki, którymi posługuje się władza, a po drugie, wzmocnić wrażenie, że potrzebny jest jakiś nadzwyczajny człowiek, bo tylko on w niezwyczajnym czasie może sprostać nadzwyczajnym zadaniom. Polska potrzebowałaby więc Piłsudskiego tylko w sytuacji, gdyby cofnęła się o lat 70 albo 80. Chęć włożenia przez kogoś historycznego kostiumu to jednak zdecydowanie za mało, by cały kraj zamiast naprzód szedł wstecz.

132

NICEA

ALBO ŚMIERĆ

u sio Jana Rokity' pokazujące, jak felietonowy zapał oże zakażać politykę. Umierać mieliśmy w obronie ko-vstnego dla Polski systemu głosowania w Radzie Unii Europejskiej. Śmierć zaglądała nam więc w oczy, choć do głosowań w Radzie Unii praktycznie nie dochodzi, bo ogromna większość decyzji zapada w niej w ramach consensusu. Ale teatralizacja polityki ma nie tylko groteskowe następstwa. Czasem niesie skutki konkretne i groźne. 0 tym, jak abstrakcyjna była kłótnia o Niceę, pokazała debata nad budżetem Unii w grudniu 2005 roku. Decyzja nie spełniała niczyich oczekiwań, a zapadła dopiero, gdy zgodzili się na nią wszyscy. Nikt niczego nie głosował. W Polsce polityka zagraniczna jest jednak ponad miarę zakładnikiem sporów wewnętrznych, stąd niemal przy każdej okazji trwa dość tandetna licytacja, kto lepiej wykrzyczy polskie interesy, kto lepiej wejdzie w szaty ich obrońcy, kto uderzy w bardziej dramatyczne tony i czyja histeria najbardziej przebije się do mediów.

Charakterystyczna jest irytacja PiS-u i braci Kaczyńskich po sejmowej debacie dotyczącej stanowiska Polski w sprawie unijnego systemu głosowania. W debacie tej Jarosław Kaczyński powiedział mniej więcej to, co Jan Rokita, ale nie posłużył się żadnym bon motem, w mediach wybrzmiał więc Rokita, bo telewizja potrzebuje sound bite'u, a nie argumentów. Oczywiście żal Kaczyńskiego, że nie popełnił takiego głupstwa jak Rokita, jest wzruszający. „To nie jest oczywiście język polskiego rzą-au , mówił po sejmowej debacie o haśle „Nicea albo Wierć" Włodzimierz Cimoszewicz. Nie był, ale - można y rzec - Rokita język Millera utwardził. A jednocześnie

133

Kaczyński zaszantażował wszystkich, nazywając elastv ność polityką „białej flagi", krótko mówiąc, tchórzliwośri

Oczywiście dylemat „Nicea albo śmierć" był intelekt alnie fałszywy. Jak to, Nicea albo śmierć? Każdy woli Kr ceę i Jan Rokita stojący na straży Lazurowego Wybrzeż nikogo nie wzrusza. Choć oczywiście dziwić może obron Nicei, gdzie swoje domy ma tylu polskich oligarchów. Rv zykowne na płaszczyźnie językowej było trawestowanie przez Rokitę Fidela Castro i jego Socialismo o muerte. Jasne że lepiej żyć dla Nicei niż dla socjalizmu.

Europejska konstytucja szybko zresztą umarła, zanim weszła w życie. Fanfaronada polskiej debaty o Nicei nabrała wręcz groteskowego wymiaru, gdy nadszedł szczyt w Brukseli. Kilka dni wcześniej Leszek Miller spadł razem ze swym śmigłowcem i wylądował w ortopedycznym ob-stalunku, co utwardziło jego stanowisko jeszcze bardziej niż słowa Rokity. Napinanie muskułów było oczywiście zbędne. Szczyt zakończył się fiaskiem, a w jego drugim dniu premier Włoch Silvio Berlusconi powiedział otwarcie: „Panowie, dajmy sobie spokój, i tak do niczego nie dojdziemy, porozmawiajmy więc o futbolu i kobietach". Futbol i kobiety albo śmierć. To już lepiej.

NIEDYSPOZYCJA

Szalenie dokuczliwa przypadłość, powód odwołania przez polskiego prezydenta spotkania Trójkąta Weimarskiego z prezydentem Francji i kanclerz Niemiec. Jeden z ludzi pana prezydenta przyznał, że owa niedyspozycja to dyspepsja. Zaglądamy do słownika medycznego i j112

134

• mV więcej. Dyspepsja to „przewlekły lub powracający . w nadbrzuszu, trwający co najmniej cztery tygodnie", jej objawy to poposiłkowe uczucie pełności w nad-uszu, odbijanie, nudności i wymioty, uczucie wczesnej fości, zgaga i zwracanie. Po ludzku mówiąc, dyspepsja no prostu niestrawność. Nie wiadomo, co było u prezydenta źródłem niestrawności. Nie wiadomo też, czy odwołanie szczytu z przywódcami Francji i Niemiec było spowodowane niestrawnością wywołaną perspektywą spotkania z panem Chirakiem i z panią Merkel. A może powodem niestrawności był artykuł w dzienniku „Tages-zeitung", w którym o prezydencie i jego bracie pisano w tonie szyderczym; artykuł, który Lech Kaczyński nazwał łajdackim i haniebnym. Wiemy natomiast, że była to dolegliwość koszmarna. A wiemy to, bo poznaliśmy reakcję prezydenta na list byłych polskich ministrów spraw zagranicznych, którzy skrytykowali go za odwołanie szczytu bez ważnej przyczyny. Otóż uznał on, że ów list był dowodem „braku elementarnej solidarności narodowej, a także kulturowej i ludzkiej". Wiadomo więc, że niedyspozycja była jak najbardziej prawdziwa, a jakakolwiek krytyka głowy państwa jak najbardziej nieuzasadniona.

Oczywiście krajem, któremu na spotkaniu weimarskim powinno zależeć najbardziej, jest Polska, tym bardziej że jej nowe władze dorobiły się, ciężko pracując, absolutnie fatalnej opinii. Nie bardzo więc wiadomo, co Musiałoby się dziać, by tak ważne z punktu widzenia Polski spotkanie odwołano. A właściwie wiadomo - sięgnąć należy do medycznej definicji dyspepsji. Wiadomo na-omiast doskonale, jak na to, co się stało, zareagowano v Berlinie i w Paryżu. Konsternacją i wzruszeniem va-frion, bo przecież także tam wiadomo już, że w Warszawę dzieją się rzeczy komiczne i egzotyczne. Elementem J egzotyki było też potraktowanie przez prezydenta

135

najważniejszych polskich dyplomatów ostatnich kiju nastu lat, bez których nie bylibyśmy ani w NATO, an-w Unii Europejskiej, jak bandy gówniarzy. Ale to jUi kwestia, przepraszam za słowo niemieckie - kindersztu by. Jak już wiadomo, prezydentem sporego państwa w środku Europy można zostać, nie znając świata i x\x* znając języków, i nie wykazując woli, by świat i języki po-znać. Trudno jednak w tej roli w ten sposób funkcjonować. Także dlatego, że w cywilizowanym świecie obowiązują żelazne reguły i standardy zachowań, nad Wisłą być może przez niektórych jeszcze nieprzyswojone. Kilka dni po odwołaniu spotkania Trójkąta Weimarskiego dosłownie w ostatniej chwili odwołano wizytę premiera Marcinkiewicza w Zagrzebiu, bo premier właśnie przestawał być premierem. Do takich sytuacji będzie też zapewne dochodzić także w przyszłości. Gdy coś takiego się stanie, nie warto pytać: „A co się stało?". Bo odpowiedź jest prosta. Dyspepsja. A że widząc to, co się w Polsce dzieje, na dyspepsję może zachorować spora część dużego narodu, to już inna sprawa.

NOC TECZEK

Najbardziej dramatyczna noc w Sejmie III RE To wtedy/ w nocy z 4 na 5 czerwca 1992 r., odwołano rząd Jana Olszewskiego. Czwartego czerwca rano do sejmu trafiły listy nazwisk osób, które według MSW były agentami UB i SB-Rzecznik MSW mniej więcej w tym samym czasie tłumaczył, że listy to wyłącznie archiwalne zasoby ministerstwa, a nie listy agentów. Tajne w założeniu listy oczyW1'

136

' • szybko stały się wszystkim znane, a osoby, których 7vviska się na nich znalazły, oczywiście uznawano za tów. Na liście znaleźli się między innymi Grażyna taniszewska i Wiesław Chrzanowski, którzy w najtrud-ieiszych czasach dali dowody odwagi, patriotyzmu i nie-irwestionowanego męstwa w walce z komunizmem i komunistycznymi agentami. Przedstawienie sejmowi listy domniemanych agentów było w gruncie rzeczy desperackim aktem obrony upadającego, niekompetentnego, mniejszościowego rządu, który nie potrafił zbudować sejmowej większości, potrafił za to skłócić się niemal ze wszystkimi. Było też próbą dostarczenia rządzącej wtedy ekipie alibi na wypadek utraty władzy - obalili nas, bo chcieli chronić agentów. Agenci w obronie agentów obalili rząd patriotów, taka miała być interpretacja tamtych zdarzeń. Jeszcze tego samego dnia tzw. mała koalicja - UD i KLD oraz prezydent - złożyła wnioski o odwołanie rządu. Obrońcy ekipy Olszewskiego stawali na głowie, by wszczętą w ten sposób procedurę opóźnić. I opóźniali. Do czasu. Wszystko wyglądało dość dramatycznie. Posłowie z listy, sprawiający wrażenie napiętnowanych. Zwolennicy rządu, czujący, że władza wymyka im się z rąk. Przeciwnicy rządu zdeterminowani, by kryzys zażegnać, a rząd obalić. Nie przebierano wtedy w słowach. Jacek Kuroń krzyczał, że szef MSW Antoni Macierewicz „postanowił zniszczyć państwo, bo jest widocznie chory". Poseł Kazimierz Switoń grzmiał z trybuny, że agentem jest sam prezydent Lech Wałęsa. W tym czasie premier udał się do elewizji. Tam sytuacja też była szalenie niepewna. Do stu-a' z którego sekundy po zakończeniu wystąpienia pre-lera miałem poprowadzić Wiadomości, nie chcieli mnie Puścić funkcjonariusze BOR-u. Wpuścili dopiero po Uzszej szamotaninie i wymianie ostrych zdań. Siedzia--m więc kilka metrów od premiera Olszewskiego, gdy

137

mówił narodowi. „Dawni współpracownicy komunisty^, nej policji politycznej mogą być zagrożeniem dla bezpie. czeństwa wolnej Polski. Naród powinien wiedzieć, że nieprzypadkowo właśnie w chwili, kiedy możemy oderwać się ostatecznie od komunistycznych powiązań, stawia się nagły wniosek o odwołanie rządu". Zaraz potem premier pojechał do sejmu i wystąpił jeszcze raz. „Oświadczam, że nie składam rezygnacji. Toczy się walka o to, czyja jest Polska. Stawką w tym głosowaniu nie jest odwołanie rządu ale obraz Polski, czyja ona ma być". Sejm głosował jednak nie nad obrazem, lecz nad rządem. Zdecydowaną większością głosów, 273 do 119, gabinet Olszewskiego odwołano. Premierowi udało się jednak stworzyć żywą w pewnych środowiskach legendę prawowitej władzy obalonej przez dziedziców agentury postkomunistycznej. W środowiskach tych nie pamiętano, że wielotygodniowe rozmowy koalicyjne nad poszerzeniem bazy politycznej rządu były farsą i pierwszym wydaniem chocholego tańca, który powtórzył się 14 lat później. Jan Olszewski, mimo prób, nigdy nie odbudował swej politycznej pozycji. Legenda jednak żyła i przez lata odwoływali się do niej prawicowi politycy, w tym bracia Kaczyńscy, którzy próbowali ratować rząd Olszewskiego, rozbudowując wspierającą go koalicję, ale nie byli w stanie tego zrobić wbrew premierowi.

Noc teczek, niestety, na wiele lat skompromitowała niezbędną lustrację. Gdy ją przeprowadzono, było już na to o wiele lat za późno. Nieprzeprowadzenie jej to jeden z wielu grzechów młodego, nowego państwa. Największe zasługi w unicestwieniu lustracji mieli jej żarliwi zwolennicy, czego oczywiście nigdy nie przyjmą do wiadomości. Inna sprawa, że lustracyjny blamaż z 1992 roku był peW" nie nieunikniony, biorąc pod uwagę, kto się wtedy za lustrację wziął. A wziął się człowiek, który ma wybitne

138

dolności tylko w jednym kierunku. Potrafi pluć, lżyć i ob-

ażać, także ludzi o zasługach - jak w przypadku byłych

ministrów spraw zagranicznych, z których większość była

według niego sowieckimi agentami - nieskończenie więk-

szych niż jego własne.

OJCIEC DYREKTOR

Założyciel Radia Maryja, szef wpływowej grupy medialnej, najbardziej wpływowy ksiądz w Polsce, ulubieniec części katolików, wielokrotnie krytykowany przez część episkopatu, w tym prymasa, bardzo często wspierany przez członków tegoż episkopatu, kreator pewnego nurtu w mediach, w którym mieszczą się tylko myślący tak jak on, a nie mieszczą się wszyscy inni, reprezentujący „media polskojęzyczne".

Jan Rokita, krytykując Radio Maryja, przeciwstawił Kościołowi radiomaryjnemu Kościół łagiewnicki. Ale paradoksalnie decyzja o założeniu Radia Maryja zapadła w lutym 1990 roku właśnie w Łagiewnikach. Pierwsze audycje nadano w listopadzie 1991 roku, oficjalnie Radio Maryja wystartowało 8 grudnia 1991. Na pytanie, ile zainwestowano w założenie rozgłośni, ojciec dyrektor odpowiedział w tamtym czasie: „Ach, tylko Maryja z Jezusem to najlepiej wiedzą".

Kadio Maryja dla milionów słuchaczy jest w istocie

'katolickim głosem" w ich domu. Mogą się modlić z ra-

em i dzięki radiu. Ale katolickiemu głosowi towarzyszy

głos polityczny, z którym od kilkunastu lat problem

ma sam Kościół. W 1995 roku Komisja Episkopatu do

139

spraw Środków Społecznego Przekazu stwierdziła, że R dio Maryja stało się „narzędziem rozpowszechniania ni prawdy", bo rozpowszechnia nieprawdziwe inforrnaci i obraża, nie dając pomówionym prawa do odpowiedzi Rok później prymas Polski powołał zespół trzech bisku pów, którzy mieli nad radiem „sprawować opiekę". Ojciec Rydzyk nie stawiał się jednak na spotkania z biskupami W 1997 roku prymas znowu ostro skrytykował ojca Ry. dzyka i jego radio, pisząc do niego, że „gdzie idzie o dobro, zasada «kto nie jest z nami, jest przeciwko nam» nie jest ewangeliczna". Prymas zarzucał też Tadeuszowi Rydzykowi pychę. W 2002 roku arcybiskup Tadeusz Gocłow-ski stwierdził, że „Radio Maryja weszło na płaszczyznę czysto polityczną, obierając kierunek skrajnej prawicy. To radio całkowicie się sprzeniewierzyło temu, czemu miało służyć". Miesiąc później prymas Glemp otwarcie przyznał się do bezradności, mówiąc, że episkopat nie ma wpływu na rozgłośnię, która działa jako radiostacja katolicka. Trzy lata później, w grudniu 2005 roku, kardynał Glemp powiedział już otwarcie to, co wielu poza Kościołem mówiło głośno od lat: „Jeżeli Radio Maryja ma być katolickie, to powinno kształtować jedność Kościoła, a tymczasem jego działalność prowadzi do rozbicia".

Długa jest lista ludzi, na których Radio Maryja zorganizowało nagonkę. Są w tej grupie niewierzący i gorliwi katolicy. Niekoniecznie wrogowie ojca i radia. Czasem wystarczy, by robili po prostu coś, co nie jest zgodne z interesami i celami toruńskiej rozgłośni. W1995 roku, w czasie kampanii prezydenckiej, ojciec Rydzyk obwinił kandydata Unii Wolności Jacka Kuronia o zbrodnie stalinizmu, łącznie z (sic!) Katyniem i wywózkami na Sybir. Zasugerował też, że lata spędzone przez Kuronia w więzieniu były elementem politycznej gry. O innym kandydacie, Hannie Gronkiewicz-Waltz, wyrażano się w radiu per „ta pani,

140

antenie słuchacze przekonywali, że nie można na »osować, bo jest Żydówką i masonką. W 2001 roku Radiu Maryja mówiono, że Jan Nowak-Jeziorański . waj wysokie stanowisko w administracji hitlerow-i/pi w Polsce. Dostawało się też w Radiu Maryja księdzu •'schnerowi i Czesławowi Miłoszowi, a Lecha Wałęsę aZywano na falach rozgłośni agentem SB. W Radiu Maryja przez długie lata obecne były, a nawet bardzo obecne, watki antysemickie. Sam ojciec Rydzyk twierdził na przykład, że za chwilę przyjedzie do Polski 500 tysięcy Żydów. Radio propagowało też tolerancję. W 1996 roku, w czasie wieczornej audycji padła propozycja, by posłom, którzy głosowali za złagodzeniem ustawy antyaborcyjnej, „ogolić głowy jak prostytutkom zadającym się z Niemcami".

Ale ojciec Tadeusz Rydzyk nie tylko nauczał. Prowadził też biznes. W 1996 roku urząd celny poinformował Prokuraturę Rejonową w Toruniu o sprowadzeniu przez Radio Maryja z Niemiec bez cła i podatku dwóch mercedesów jako podarowanych rozgłośni „przedmiotów kultu", a więc towarów zwolnionych z opłat na mocy ustawy o stosunku państwa i Kościoła. Celnicy napisali prokuratorom, że „akty darowizny okazały się fałszywe". Rok później, w 1997 roku, ojciec dyrektor zaczął zbierać pieniądze na ratowanie stoczni gdańskiej. Ani złotówki z tych pieniędzy stocznia nigdy nie dostała.

Ojciec Rydzyk zajmuje się polityką i czasem odnosi w niej wielkie sukcesy. Zmienia sojusze, stawiając raz na jednych, raz na innych polityków. W 1995 roku popierał w wyborach Lecha Wałęsę, którego parę lat później odsądzano w Radiu Maryja od czci i wiary. Przez jakiś czas popierał Ligę Polskich Rodzin, by potem nazwać Romana Giertycha osiłkiem. Częściowo wybaczył Giertychowi, gdy en wrócił na łono rozgłośni toruńskiej i publicznie powie-2lat że ojciec dyrektor to jeden z największych Polaków.

141

Potrafił też wybaczyć Jarosławowi Kaczyńskiemu, choć t zarzucił mu, że reprezentuje prorosyjską orientację j _. przez przypadek Radio Maryja ma nadajniki na Uralu. Teri nym z głównych rozgrywających polskiej polityki zosta} o' ciec Rydzyk jesienią 2005 roku, gdy stanął w kampanii vw borczej po stronie PiS-u i Lecha Kaczyńskiego. Politycy PiS-u niemal dyżurowali w Radiu Maryja. Jak nie Zbignjevv Wassermann, to Zbigniew Ziobro, jak nie Jacek Kurski, to Tadeusz Cymański, jak nie Kazimierz Marcinkiewicz, to Michał Kamiński, jak nie Jarosław Kaczyński, to Mariusz Kamiński. „My się tam czuliśmy jak w wolnym kraju", mówił potem koordynator służb specjalnych Zbigniew Wassermann. Radio Maryja zostało tubą PiS-u, a celem rozgłośni stało się zatopienie Platformy Obywatelskiej. I Platforma wybory parlamentarne oraz prezydenckie przegrała, za co na oczach całej Polski Jarosław Kaczyński dziękował Radiu Maryja i ojcu dyrektorowi. To dzięki ojcu Rydzykowi PiS, Samoobrona i LPR podpisały pakt stabilizacyjny. 29 stycznia 2006 roku, gdy cała Polska żyła tragedią w Katowicach, gdzie zawaliła się hala targowa, ojciec Rydzyk rozmawiał na antenie radia o polityce ze Zbigniewem Ziobrą i Mariuszem Kamińskim, oświadczając, że byłoby dobrze, gdyby PO się rozsypała. Kilka dni później, w dniu podpisania paktu stabilizacyjnego, arcybiskup Tadeusz Gocłowski zaapelował do polityków, by nie chodzili do Radia Maryja, które „ma służyć ewangelizacji, a nie określonym grupom politycznym". Odpowiedź dostał arcybiskup już kilka godzin później, gdy Jarosław Kaczyński, Andrzej Lepper i Roman Giertych wystąpili w Telewizji Trwam i w Radiu Maryja, świadkującym podpisaniu paktu stabilizacyjnego. Czegoś takiego po 1989 roku nigdy nie było. Ojciec dyrektor miał prawo triumfować. Z problemem ojca Rydzyka nie może sobie poradzić, zakładając oczywiście, że chce, Kościół. W którymś momencie problem radia

142

turalny sposób jednak się zmniejszył. Bo Radio Mary-hvlo potrzebne liderowi PiS-u, gdy partia ta nie opala jeszcze publicznych mediów. Teraz opanowała je oelnie, więc radio z Torunia nie jest już rządzącym nie-hedne. Dzięki temu przedstawiciele władzy nie będą mu-eli kursować między Warszawą a Toruniem. Będzie można dzięki temu oszczędzić na benzynie, a to ważny krok w stronę realizacji programu „tanie państwo".

OLIGARCHOWIE

0 polskich oligarchach zaczęło się mówić za rządów Leszka Millera, bo ten, teoretycznie lewicowy, premier kochał towarzystwo najbogatszych Polaków. Bywał z nimi, bywał u nich, nie dawał się prosić, dawał się zaprosić. Finansowo polscy oligarchowie odstają oczywiście od oligarchów rosyjskich, ale nie o stan konta tu chodzi (powyżej miliarda dolarów różnice nie są aż tak istotne), lecz o mechanizm zdobywania pieniędzy i wpływów. A ten jest, jeśli nie taki sam, to bardzo podobny. Zajrzyjmy jednak najpierw do słownika i do podręcznika historii. Oligarchia to rządy sprawowane przez małą grupę arystokracji rodowej albo majątkowej. Źródłem słabości demokracji szlacheckiej w okresie przedrozbiorowym była oligarchia kilkudziesięciu rodzin magnackich, które miały wielki

1 negatywny wpływ na stan Rzeczypospolitej. Już wiemy, czym jest oligarchia i dlaczego można się jej bać.

Typowy oligarcha dorabia się wielkich pieniędzy na interesach z państwem albo dzięki decyzjom państwa, jego urzędników i jego instytucji. Jedna decyzja, jedna

143

koncesja może być warta setki milionów dolarów, \qa informacja pozwala zarabiać krocie. Biznesmen, który * koneksje z władzą, dzięki władzy zarabia ogromne n' niądze. Staje się wtedy oligarchą. Gdy już jest oligarck * często dyktuje dycyzje władzy, bo władza potrzebuje niędzy - na dom albo na kampanię wyborczą. OIigarch traktuje wtedy często polityka albo urzędnika jak chłoń ca na posyłki. Sprawny oligarcha stara się być zabezpie. czony ze wszystkich stron, zabiega więc o poparcie różnych polityków z różnych partii. Gdy oligarcha ma już setki milionów, nie musi nawet walczyć o korzystną dla siebie decyzję (ale walczy). Czasem wystarczy mu neutralność państwa wobec niego. Oczywiście w przypadku biznesu najważniejsza jest zasada pierwszeństwa. Kto zaczął robić w Polsce wielkie interesy pod koniec lat 80., miał o wiele większą szansę na wielkie pieniądze, niż ktoś, kto zaczynał parę lat później. Kto zaczynał pod koniec lat 80.? Ten, komu zacząć pozwolono. Komu pozwolono? Tu mądrość ludowa głosi, że najprzychylniej patrzono na ludzi związanych ze służbami specjalnymi. Tak w każdym razie twierdzi Jarosław Kaczyński. Lider PiS-u rozszerza zresztą pojemność pojęcia „oligarchia". Dla niego częścią oligarchii jest na przykład „Gazeta Wyborcza", bo sprzeciwia się lustracji i dekomunizacji, czym podtrzymuje stary układ. Jak mówi szef PiS-u, „Gazeta" dała się do budującej się oligarchii dokooptować. Oczywiście, pozycja oligarchy bardzo uzależnionego od decyzji państwa i głównie z państwem robiącego interesy bywa krucha. Stąd tak łatwo było odciąć od wielu transakcji i

od

wpływów Jana Kulczyka. Przykład Orlenu i Kulczyka pokazuje, że wiele ryzykuje oligarcha, który stawia otwarcie na jedną ekipę i ostentacyjnie demonstruje swe wpływy-Ryzykuje tym samym niechęć mediów i rewanż za poli' tycznym zakrętem. Na razie nie udowodniono, by ludzie

144

a i Kwaśniewskiego albo oni sami robili z oligarcha-• kjekolwiek brudne interesy. Ewidentnie jednak obaj a blisko wielkich pieniędzy i ich właścicieli. Jan Kul-k ustalający z prezydentem i premierem skład Rady dzorczej Orlenu to jednak o jeden most za daleko. Nie t dobrze, gdy naród ma powody do szyderstw i kpin stylu „Ulubiona biżuteria pani prezydentowej Kwaś-iewskiej? Kulczyki". Za politycznym zakrętem była władza PiS-u, który już w kampanii wyborczej umieścił Jana Kulczyka w swych reklamówkach jako symbol zła. PiS oligarchów zresztą nie lubi. Budujący Centralne Biuro Antykorupcyjne Mariusz Kamiński jeszcze urzędu nie stworzył, a już ostrzegał panów Gudzowatego, Kulczka i Krauzego przed zatrudnianiem w swych firmach byłych polityków, którzy w praktyce pełnią rolę lobbystów. Sygnał moralnie dwuznaczny, ale politycznie jednoznaczny. Panowie, uważajcie! Czy oligarchowie rządzą Polską? Nie. Ale gdyby miniona SLD-owsko-Kwaśniewska epoka polityczna jeszcze trochę potrwała, ich wpływy, i tak wielkie, byłyby dla państwa absolutnie niebezpieczne. Teraz pytanie, czy nowa władza, słusznie te wpływy ograniczając, nie wyleje dziecka z kąpielą? Czy zapomni, że - oligarchowie czy nie - lepszy polski kapitał niż obcy, każde płacone przez polskie firmy podatki są dobre, a miejsc pracy w Polsce nigdy za dużo?

OPOZYCJA - TWARDA, KONSTRUKTYWNA

upozycja polega na przeciwstawianiu się poczynaniom rz4du i na uniemożliwianiu rządowi realizacji jego pla-

145

nów. Generalnie, bo czasem opozycja władzę wspi przez co nie przestaje być opozycją, ale przestaje h -' opozycją twardą, a staje się, w każdym razie na jav! czas, opozycją konstruktywną. W Polsce, poza opozyr/ twardą i konstruktywną, a w czasach PRL-u także on zycją demokratyczną, występowała też opozycja zwiaz kowa. Ta zwykle była twarda, a rzadko konstruktyw. na. W 1993 roku to solidarnościowa, antykomunistyczna opozycja doprowadziła do upadku rządu tworzonego przez partie solidarnościowe i w praktyce podała władzę na tacy postkomunistom. Czasem opozycja związkowa nie była ani twarda, ani konstruktywna, na przykład wtedy, gdy związkowcy z Solidarności byli w opozycji do rządu Akcji Wyborczej „Solidarność", którym kręcił lider Solidarności.

Opozycja konstruktywna dobrze sprawdza się w dojrzałych demokracjach. Tam zawsze jest miejsce na kompromis i ustępstwa - nie jest przecież tak, że rządzący nigdy nie mają racji, a opozycja zawsze ją ma albo odwrotnie. Dlatego opozycja popiera propozycje władzy, które wydają się jej sensowne. W demokracjach mniej dojrzałych albo niedojrzałych o wiele lepsze efekty dla partii opozycyjnych przynosi opozycja twarda, a najlepiej totalna. Polega ona na totalnej demagogii, wszechogarniającym populizmie, odsądzaniu rządzących od czci i wiary, dyskredytowaniu wszystkich, którzy mają inne zdanie, oskarżaniu rządzących o głupotę, zaprzaństwo i popełnianie zdrady narodowej. Za taką opozy-cyjność zwykle czeka na takich opozycjonistów premia. Taką opozycją było na przykład SLD wobec partii solidarnościowych albo PiS wobec SLD. Znała ta reguła wyjątki, na przykład PiS poparł interwencję w Iraku, ale generalnie wszystko, co zrobiło SLD było złe, bo zrobiło to SLD. Gdy Marek Belka zgodził się więc na to, by w latach

146

„ 2013 Polska dostała z Unii „tylko" 62 miliardy euro, uznał to za zdradę polskich interesów. Gdy jakiś czas

' niej Kazimierz Marcinkiewicz wywalczył dla Polski to rniliardów' okazało się, że to już nie „tylko", ale „aż",

rząd nie zdradził interesów narodowych, lecz odniósł wielki sukces.

VV stosunkach między władzą a opozycją dominuje w p0isce mentalność Kalego. Kali ukraść krowę to dobrze, jCalemu ukradną to źle. Jakieś działanie czy decyzje są złe, jeśli działają albo decydują oni, i są dobre, jeśli działamy albo decydujemy my. Kali jest ponadpartyjny i wszech-partyjny.

Ktoś powiedział, że silny rząd sprawuje władzę, a silna opozycja sprawuje władzę nad słabym rządem. Można do tego dopisać kilka innych reguł. Słaba władza, np. AWS-u, zwykle ma do czynienia z totalną opozycją (SLD). Totalna władza (PiS) zwykle zderza się z opozycją bezsilną. Opozycja często przechodzi u nas z fazy opozycji miękkiej do twardej. Jest to w ogromnym stopniu funkcją siły władzy. Władza traci popularność i słabnie, siłę i popularność zyskuje opozycja. Tak jest wszędzie na świecie. U nas ten proces jest o tyle skrajny, że władza ma tendencję do zanikania, a opozycja z bezsilnej zamienia się we wszechwładną. Była opozycja często pozostaje u nas opozycją nawet po przejęciu władzy. Jest opozycją do byłej władzy, a teraz opozycji. SLD po przejęciu władzy przez dłuższy czas zajmowało się nie rządzeniem, ale rozliczaniem AWS-u. PiS w ogóle uznał rządzenie za nudne i skoncentrował się na rozliczeniach oraz ruchach kadrowych. I słusznie - jak powiedział klasyk -0 wszystkim decydują kadry.

147

OSZOŁOMY

Tak na początku lat 90. zaczęto nazywać najbardziej ra-dykalnych i zacietrzewionych polityków prawicy. Oszołom zrobił karierę, choć nie ma jego słownikowej definicji W potocznym rozumieniu to ktoś, kto jest nie całkiem zrównoważony psychicznie, ktoś, kto ma lekką albo ciężką manię prześladowczą, ktoś, kto ma spiskową teorię dziejów i współczesności, kto ma usta wypełnione wielkimi słowami, a czyny jego często małe. Oszołom to oczywiście ktoś, kogo nazywający kogoś oszołomem nie lubi. Oszołom to dużo gorzej niż szalony. Bo szalony to pełen fantazji, oryginalny, ktoś z wyobraźnią i polotem, oszołom natomiast to ktoś z obłędem w oczach, nosiciel jedynej prawdy, która nie może się przebić w wyniku wielkiego sprzysięże-nia sił zła. Kogoś szalonego lubimy, oszołomem gardzimy. Oczywiście współczynnik oszołomstwa u różnych polityków był rozmaity. Zdarzali się oszołomi jak Antoni Macierewicz, którzy wszędzie widzieli wrogów, nigdzie nie zagrzali miejsca, każdą strukturę rozwalili, każdych zwolenników odstręczyli, każdych aliantów zniechęcili. Byli jednak także politycy z poglądami bardziej radykalnymi niż średnia, niemieszczącymi się w akceptowanym przez polityczną poprawność głównym nurcie, których nazywano oszołomami, by wzbudzić do nich pogardę i wypchnąć ich na margines życia publicznego. W 1993 roku agencja badania rynku SMG/KRC dała swym respondentom listę 78 najbardziej znanych polityków i poprosiła ich o wskazanie tych, którzy są - ich zdaniem - oszołomami-Wygrał Jarosław Kaczyński przed Lechem Kaczyńskim, a na piątym miejscu znalazł się Stefan Niesiołowski. J3^ widać, politycy postrzegani przez ludzi jako zbliżone do siebie oszołomy mogą po latach znaleźć się na dwóch bie-

148

nach życia politycznego. Mogą się też nawzajem trak-waó i traktują, jako ewidentne oszołomy, choć kiedyś lidarnie przeciw nazywaniu ich oszołomami protestowali P° latacn okazuje się często, że ludzie nazywani szołomami w jakichś sprawach mieli rację. Oni sami uważają zresztą zwykle, że mieli rację we wszystkim. „To my proponowaliśmy rozbicie starego układu i budowę nowego państwa. Więc niech się dzisiaj wstydzą ci, którzy do takiej Polski doprowadzili, a nie ci, którzy teraz w bólach próbują to zmienić" - mówił jesienią 2005 roku Jarosław Kaczyński. Niektórzy zresztą nazywanym oszołomami przyznają rację, choć nie przestają ich uważać za oszołomów. Oszołomstwo bowiem to nie tylko efekt negatywnej kwalifikacji ze strony politycznego wroga. Oszołomstwo to pewien stan ducha, który objawia się obłędem w oczach, absolutnym brakiem zaufania do wszystkich, wymaganiem stuprocentowej lojalności jako warunku jakiejkolwiek akceptacji. Swój albo wróg, kto nie z nami, ten przeciw nam, kto ma wątpliwości, nie nasz. Oszołom może mieć rację, ale prawie nigdy nie jest lubiany. I prawdę mówiąc, nie bardzo mu to przeszkadza, bo on przecież miał rację, ma rację i zawsze będzie ją mieć, a racja i prawda nie potrzebują przyjaciół. Jak powiedział pewien amerykański polityk, wcale nie oszołom (fakt, że powiedział to w trochę innym kontekście): „Człowiek + prawda = większość". A oszołom + racja + większość?

Czas po ostatnich wyborach parlamentarnych pokazał, jak niesprawiedliwe były epitety sprzed lat i nazywanie mądrych ludzi oszołomami. Okazało się, że są oni odpowiedzialni, że nie generują konfliktów, że są spokojni, że ^czego nie burzą, że Polacy czują się dzięki nim komfor-Owo, że uspokojona jest też opinia międzynarodowa. I to est wielki sukces - przełamano jakże niesprawiedliwe stereotypy.

149

PAKT STABILIZACYJNY

Genialny pomysł polityczny PiS-u na zdobycie za darmo sejmowej większości bez zaoferowania prawie-koalicjan-tom czegokolwiek poza prawem do politycznego dogorywania zamiast szybkiej i gwałtownej śmierci. Pakt nazwano kaczką z przystawkami. Przystawką na zimno była Samoobrona. Na gorąco LPR. Nie wszyscy w PiS-ie byli za paktem. Wielu się bało, że w najlepszym razie jest to recepta na polityczny dryf, a więc na stabilizacyjny pat, w najgorszym zaś na permanentny chaos. Alternatywą były jednak albo przyśpieszone wybory, a więc ryzyko utraty tak długo pożądanej i tak łakomie konsumowanej władzy, albo stworzenie realnej koalicji, czyli konieczność podzielenia się władzą. Zwyciężyli, przynajmniej w tamtym momencie, zwolennicy władzy niepodzielnej. Charakterystyczne dla paktu stabilizacyjnego jest to, że całkowicie zdestabilizował sytuację polityczną. Zamiast spokoju nastał bałagan. Zamiast nowych wyborów mieliśmy nieustanne straszenie nowymi wyborami. Przystawki się miotały, ale łańcuch pokarmowy został jasno określony. Kolejność dziobania, a dokładniej zadziobywania, też. Pakt stabilizacyjny przejdzie do historii jako pierwszy dokument podpisywany dwukrotnie. A także jako ilustracja prymatu mediów patriotycznych, prawdziwie polskich, narodowych, autentycznych, prawdziwych, wolnych, czyli Telewizji Trwam, Radia Maryja i „Naszego Dziennika", nad całą resztą, czyli nad łże-mediami. Drugiego lutego główni stabilizanci, czyli Jarosław Kaczyński, Andrzej Lepper i Roman Giertych (od pierwszych liter imion - RAJ), podpisali go bowiem w sali, w które) obecni byli tylko przedstawiciele medialnego imperium ojca Rydzyka. Całej reszcie zafundowano podpisywanie

150

mer 2. Ponieważ media nie-Rydzykowe słusznie uzna-to za despekt, stabilizanci wyjaśnili, że za pierwszym 7em oni tylko pakt parafowali. Dziwnym trafem za • wszym razem nie było jednak żadnego parafowania, \ wającego zawsze dłużej od podpisywania. Przystawki Samoobrony i LPR-u już dziesięć dni po podpisaniu paktu postawiły jednak istnienie paktu pod znakiem zapytania, dopuszczając w radiowej audycji możliwość poparcia podatkowych pomysłów Platformy Obywatelskiej. W istocie byłoby to złamaniem paktu, bo stabilizanci, dla podkreślenia swej politycznej siły i suwerenności, zgodzili się nie popierać żadnych propozycji zgłoszonych przez opozycję. W odpowiedzi na tę prowokację PiS za-szantażował przystawki możliwością przeprowadzenia nowych wyborów. Stabilizanci Giertych i Lepper tak się przestraszyli, że zadeklarowali, iż zrobią wszystko, byle tylko pakt trwał. Cały naród zamarł w oczekiwaniu na werdykt prezydenta Kaczyńskiego, który flirtował z myślą o rozwiązaniu parlamentu. Przystawki zgodziły się jednak na aneks 4a do paktu, przewidujący, że nie będą zgłaszały bez uzgodnienia żadnych poprawek do ustaw, czyli że bez zgody PiS-u nie będą oddychały. 13 lutego, o 21.15, gdy w programie II TVP zakończył się już kolejny odcinek kochanego przez naród serialu M jak Miłość, pan prezydent ogłosił, że nic nie zrobi. Aż na tydzień zapewniło to paktowi stabilizacyjnemu stabilizację. Tydzień później przewodniczący Lepper zagroził końcem paktu, bo rząd nie chciał zlikwidować akcyzy na paliwo rolnicze. Prezes Kaczyński zagroził wyborami i pakt ustabili-z°wano. Tydzień później stabilizanci zagrozili końcem układu, bo prezes nie chciał się z nimi spotkać. Prezes za-S oził wyborami i pakt ustabilizowano. Tydzień później ° o coś tam się obraził i prezes zagroził wyborami -Pakt ustabilizowano.

151

Jeszcze nigdy żadna partia polityczna nie wzię}a but teoretycznych koalicjantów tak, jak PiS wziął s moobronę i LPR. Powszechnie uznano to za zapowied-połknięcia przystawek przez danie główne. Po drodz doszło jednak do dość zaskakującego procesu. Oto n drodze do likwidacji Samoobrony i LPR-u PiS zaczął sie do tych partii upodabniać. To nie Lepper i Giertych, ale Kaczyński i jego ludzie zaczęli teraz mówić językiem Leppera i Giertycha. Wstrętny Balcerowicz, łże-elity, wrogi układ, pogrobowcy KPP, kłamcy - taki oto język politycznego dyskursu zaproponowano Polakom. Doszło nawet do tego, że Andrzej Lepper i Roman Giertych czasem poskramiali populistyczne i antyelitarne zapędy PiS-u, broniąc na przykład przed moralnymi rewolucjonistami atakowane przez nich wolne media. Pakt stabilizacyjny zakładający przyjęcie przez sejm stu pięćdziesięciu ustaw nie rozwiązał w Polsce żadnego problemu. Rozwiązał wyłącznie problem PiS-u, który chciał, mając mniejszość, mieć większość. Ale też nie na długo. W połowie marca 2006 roku Jarosław Kaczyński ogłosił, że pakt nie działa i że sejm musi się samorozwiązać. Ponieważ wiadomo było, że żadnego samorozwiązania nie będzie, doszło do powstania koalicji. I okazało się, że tak długi okres narze-czeństwa nie był wcale potrzebny. Partnerzy naprawdę do siebie pasują.

PARADA RÓWNOŚCI

Próba jej zorganizowania pokazała, że mamy w Polsce do czynienia z paradą nierówności, że niektórzy urzęd-

152

państwowi nie mają zielonego pojęcia, na czym po-ia fundamentalne zasady demokracji; że przez wielu ;est rozpoznawana różnica między rządami prawa zadami partii, choćby prawa i sprawiedliwości; że eszcie, ponieważ od zawsze jesteśmy w Europie, a od edawna w Unii Europejskiej, są pewne rzeczy, które oCzach Europy i według standardów Unii kompromitują nas, czyniąc z Polski prowincjonalny skansen. Jedni mówią, że Wolter, inni, że Tomasz Jefferson pierwszy powiedział, iż choć nie zgadza się z czyimiś poglądami, zrobi wszystko, by ten ktoś mógł je wyrazić. Tak myślą ludzie, którzy chcą demokracji, czują demokrację i traktują ją jako coś nieskończenie większego niż tylko demokratyczne wybory, dzięki którym zdobywa się władzę. W krajach, gdzie te podstawowe idee zinternalizowane nie są, rządzący myślą inaczej: „Nie zgadzam się z tobą, nie podobasz mi się i dlatego zrobię wszystko, byś nie robił tego, co chcesz, nawet jeśli to coś wcale nie łamałoby prawa, bo od oceny tego, co jest złamaniem prawa, jesteśmy my, a my uznajemy, że złamaniem prawa jest to, co nam się nie podoba, bo prawo interpretujemy my, a jak się nie da zinterpretować tak, jak chcemy, to je zmienimy, nawet łamiąc procedury".

Ciekawe, że na przykład w Warszawie w 2002 roku Parada Równości przeciw dyskryminacji homoseksualistów się odbyła. Było to jednak w zamierzchłych czasach, gdy władzy nie przejęli jeszcze ci, którym homoseksualiści się nie podobają, ci, którzy uważają, że korzystanie z praw obywatelskich może być obrazą moralności publicznej.

W paradach równości w Berlinie, Paryżu czy Nowym

1 rku ładunek ekshibicjonizmu i wyuzdania w istocie

\ *a^ ^uży» że pokazy te budzą estetyczny sprzeciw.

0mu nie przychodzi tam jednak do głowy, by odbie-

153

rac komuś prawo do uczestniczenia w takiej paradzj Nie przychodzi, bo nikt normalny nie rozważa po^ wienia ludzi ich praw. U nas filozofia części ludzi władz jest inna. Pederastów nie lubię, a ponieważ nie chcę jck oglądać, nie pozwolę się im pokazać. Prezydent Warsza wy Lech Kaczyński nie ukrywał więc nawet, że szukał jakiegoś kruczka prawnego, by paradę zdelegalizować A że szukał, to znalazł. Okazało się, że parady zakazano z powodu niedopełnienia warunków nałożonych przez ustawę o ruchu drogowym. W teorii prawa był to wynalazek niezwykły, bo oto okazało się, że ustawa o ruchu drogowym jest ważniejsza niż gwarantująca prawa obywatelskie konstytucja. Władze Warszawy twierdziły (to też kuriozum na skalę światową), że demonstracja nie może się odbyć, bo życie i mienie mieszkańców stolicy będzie zagrożone przez agresywnych kontrdemonstran-tów (kontrdemonstracji oczywiście nie zabroniono). Krótko mówiąc, idzie gej ulicą, a wszechpolak, jak to wszechpolak, rzuca w geja kamieniem. Jakby trafił w geja, to pół biedy, ale jakby trafił w normalnego obywatela, to już kłopot. Władza normalnych obywateli chroni, gejowi zakaże więc maszerować, by gej wszechpolaka nie denerwował, bo wiadomo, czym zdenerwowanie wszechpolaka pachnie.

Na szczęście prosty rachunek 2 + 2 = 4 przeprowadził Trybunał Konstytucyjny, który w styczniu 2005 roku uznał, że zgromadzeń, w czasie których ludzie chcą wyrażać swe poglądy, nie wolno poddawać takim samym rygorom jak imprezy sportowe. Trybunał, by ten i ów, choćby i profesor prawa, nie miał wątpliwości, jasno wyłożył, że prawo do demonstracji to fundament demokracji. Trybunał Konstytucyjny ocalił więc demokrację i reputację Polski. Pytanie tylko, kto ocali będący fundamentem strasznego imposybilizmu Trybunał?

154

PARTIA

OBROTOWA

T k Tanina Paradowska jeszcze w pierwszej połowie lat 90. aZvvała PSL, partię zresztą równie obrotową jak ZSL, której się wywodził. To określenie dobrze ilustrowało ruchliwość i elastyczność partii włościan. Ruchy były raz w jeWo, raz w prawo, ale zawsze tam, gdzie była władza. A PSL był zawsze partią do kupienia. I moneta, za którą można ją było kupić, zawsze była ta sama - zgoda na zaspokajanie najbardziej nawet partykularnych interesów plus stanowiska.

Obrotowość w swym wcześniejszym ZSL-owskim wcieleniu najlepiej i, nawiasem mówiąc, ku chwale ojczyzny PSL pokazał w 1989 roku, gdy zdradził słabującą PZPR dla Solidarności. Potem zdradził zresztą rząd Mazowieckiego, gdy premier nie zmienił stanowiska i dalej występował w imię interesów Polski, a nie ludowców. Cechą immanentną PSL-u był, jest i tak długo, jak będzie się on unosić na powierzchni, pewnie będzie jego wewnętrzna wieloistość. Może być partią lewicową, gdy władzę ma SLD, albo prawicową, gdy rządzi PiS. Może być rewindykacyjny, ale i fiskalnie odpowiedzialny. Może nawiązywać do PRL-owskich korzeni albo zachwycić się antykomunistyczną retoryką. Może być tym wszystkim, czym w danym momencie musi być, by stać bliżej władzy, u władzy albo - jak mówią złośliwi - przy żłobie. Tak jak oczywista była więc koalicja PSL-u z SLD, tak sa-tto nikogo nie zdziwiło, że PSL zechce się ulokować u boku partii Jarosława Kaczyńskiego. W końcu okazało się, ze PiS przytulił jednak Samoobronę i LPR, potwierdzając, ze to właśnie partia Jarosława Kaczyńskiego jest teraz najbardziej obrotową partią w Polsce. A powstanie koa-"cji udało się dzięki połączeniu, w czasach PRL-u zwa-

155

nemu w odniesieniu do sztuki: „narodowego w formi, z „socjalistycznym w treści".

PARYTETY, MODUŁY, ALGORYTMY

Dzięki tym pojęciom doktor nauk technicznych Marian Krzaklewski zlepił Akcję Wyborczą „Solidarność" i zapewnił jej - w każdym razie do czasu - pewną wewnętrzną równowagę. Równowaga okazała się, niestety, wstępem do nicości, a parytety, moduły i algorytmy były substytutem politycznego pomysłu na prawicę i na Polskę. Skąd się te wszystkie techniczne, matematyczne, technologiczne nowinki w polskim życiu politycznym wzięły? By to zrozumieć, należy zajrzeć do obronionej w 1987 roku pracy doktorskiej Mariana Krzaklewskiego pod ekscytującym tytułem Modelowanie przepływu gazu w szybie wielkiego pieca. Oto jej fragment: „Praca obejmuje swym zakresem przedstawienie stanu badań mechaniki ruchu gazów w warstwie kawałkowej dla strefy dwufazowej wielkiego pieca wraz z krytycznym omówieniem problemu; badania doświadczalne na modelu bezstożkowego urządzenia zasypowego rozkładu wsadu w gardzieli (...) Oryginalnym dorobkiem autora jest algorytm przepływu gazu w piecu i jego implementacja komputerowa". I wszystko jasne. Najważniejszy jest rozkład wsadu w gardzieli. Wszystkie kawałki AWS-u wrzucamy do pieca, stosujemy algorytm i w tym piecu wytapia się przyszłość prawicy. Algorytm Krzaklewskiego służył ustaleniu wpływu poszczególnych partii w Akcji. Parytety Krzaklewskiego określały procentowy udział poszczególnych partii we władzach AWS-U-

156

Huty Krzaklewskiego dały zaś odpowiedź na pytanie, • k między poszczególne partie AWS-u podzielić fotele na li obrad plenarnych. Co Krzaklewski wrzucił do swego mputera? „Około 10 kryteriów decydujących o sile da-¦ partii. Po pierwsze, liczbę członków, dalej liczbę polów, radnych, prezydentów miast, burmistrzów i wójtów, josy uzyskane w ostatnich wyborach, udziały w wydawnictwach, wpływy w mediach, dostęp do Internetu, dorobek programowy". Jakież to proste. Aż dziw, że nikt wcześniej na to nie wpadł. Niestety, parytety, algorytmy i moduły nie rozwiązywały wszystkich problemów. Pomogły podzielić stanowiska w rządzie między AWS a Unię Wolności, ale sensownego programu już nie wygenerowały. Charyzmą premiera nie natchnęły. Powściągliwości w sterowaniu premierem Marianowi Krzaklewskiemu nie dały. Patologicznych skłonności z wielu członków i mia-nowańców AWS-u nie wyrugowały. Zasady TKM nie unicestwiły. Dwa lata po objęciu władzy przez rząd Buzka Wiesław Walendziak pytał na zjeździe Ruchu Młodej Polski: „czy prawica jest zdolna do normalnego rządzenia w Polsce (mamy kolejne jej wcielenie, a pytanie coraz bardziej aktualne - T.L.). Czy posiada «plan główny» i czy nie jest nim aby «walka o partyjny parytet uczestnictwa w dystrybuowaniu dóbr i wpływów w państwie»?". Rok później Wiesław Walendziak dał jednak dowód politycznej bezinteresowności i idealizmu. Poprowadził mianowicie prezydencką kampanię Mariana Krzaklewskiego. W całej Polsce na wyborców patrzył z billboardów przewodniczący Krzaklewski, a obok jego zdjęcia umieszczono hasło „Krzak - tak". Niestety, dla przewodniczącego <<tak' powiedział mniej więcej co siódmy wyborca. Tamtej jesieni jedynym krzakiem, który wygrał wybory, był Bush, eorge Bush. Dziwne, bo ani on, ani jego ludzie nie korzy-ah z algorytmów, parytetów i modułów.

157

PLUSZAK

Któż miał wygrać wybory Jarosławowi Kaczyńskiemu U-ry ma kota, jak nie kot, czarno-biały z czerwonym nose (to ukłon w stronę Adama Gierka i środowisk lewicowych pluszowy kot Sylwester. Nie było w polskiej historii kota który tak bardzo wpłynąłby na losy kraju, nie było i jj nie będzie nad Wisłą tak słynnego pluszaka. W okolicach PiS-u wciąż trwają spory o to, kto wymyślił reklamę z lo-dówką, która pustoszeje, i z pluszakiem, który się przewraca, bo wprowadzony został podatek VAT w wersji Platformy Obywatelskiej. Zwycięstwo, jak wiadomo, ma wielu ojców, porażka jest sierotą. Pluszak też ma wielu ojców. I nie ma się co dziwić. Został bowiem rzecznikiem Polski solidarnej, a to ona wygrała ze wstrętną, egoistyczną, nieludzką Polską liberalną Platformy Obywatelskiej i Tuska. PiS, wymyślając ten podział, zrobił to, co profesjonaliści zawsze robią w kampanii wyborczej - zdefiniował przeciwnika. Trudno tylko zrozumieć, dlaczego na pluszaka i ten zabieg nie było żadnej odpowiedzi. Choćby taka reklama. Podjeżdża na stację benzynową mały samochód, a w nim rodzina 2 + 2, ojciec i mąż wychodzi zatankować i po chwili wraca, oświadczając smutno żonie - zatankowałem za 50, na więcej przy tej cenie benzyny nas nie stać, na co lektor -spokojnie, tak być nie musi, tak byłoby tylko, gdyby swój plan podatkowy wprowadził PiS. Dość proste, ale jakoś nikt na taki albo inny pomysł nie wpadł. Może to przekonanie Platformy, że wyborcze zwycięstwo ma w kieszeni, może lenistwo, może fakt, że Jan Rokita nigdy sam nie jeździł samochodem. No, ale pluszaka chyba miał i nie oburzył się, słysząc, że chce go zabrać polskim dzieciom? A mo-że nie oburzył się, bo reprezentował wstrętną, egoistyczna i nieludzką Platformę Obywatelską.

158

nowu dzieło wielkiego słowotwórcy Lecha Wałęsy, , właśnie popaprańcami nazwał w 1994 roku polity-prawicy. „Z tymi popaprańcami, którzy przegrali wy-rv ja też bym przegrał", mówił Wałęsa, odpowiadając pytanie, czy w ewentualnej batalii o reelekcję oprze się politykach prawicy. Minister z Kancelarii Prezydenta, profesor Andrzej Zakrzewski, dyskretnie wyjaśnił, że prezydentowi nie szło o wszystkich polityków prawicy. A których to dotyczyło? „Dotyczy tych - wyjaśniał Zakrzewski -którzy palili kukłę prezydenta pod Belwederem i krzyczeli: «Miałeś chamie złoty róg»". By się dowiedzieć, których polityków uznawał Wałęsa za popaprańców, wystarczało więc sprawdzić, kto z nich wziął udział w rzeczonej demonstracji. Ze znanych polityków jej uczestnikiem najbardziej znanym był Jarosław Kaczyński. Każe to oczywiście pokłonić głowę w pokorze przed życiem i uznać, że dzisiejsi „popaprańcy" jutro mogą być nazywani politycznymi geniuszami i wybitnymi strategami. Lech Wałęsa miał oczywiście swoje racje. Prawica nie potrafiła obronić rządu Olszewskiego. Prawica doprowadziła do tego, że w 1993 roku do władzy wrócili postkomuniści. Prawica nie zdołała wtedy wpełznąć do parlamentu. Prawica doprowadziła do totalnej degrengolady AWS-u. Prawica nie zawiodła las ani razu i jest raczej wątpliwe, że zawiedzie w przyszłości. A prawicowy polityk nie przez przypadek przez dlugielata jawił się jako rozkrzyczany demagog i nieskoń-zony nieudacznik. Inna sprawa, że popaprańcami okaza-11 Sl? też politycy lewicowi. W 1997 roku stracili władzę, bo emier rządu w czasie wielkiej powodzi zamiast empatii ^zał ludziom środkowy palec i oświadczył, że trzeba ? bylo ubezpieczyć. W 2001 roku lewica miała całą wła-

159

dzę. Sfrustrowana tym faktem, doprowadziła do teg0 i władzę tę w całości oddała. Chamów więc u nas dostatek Rogów też. I wszyscy swój róg mieli.

PO-PiS

Jak sama nazwa wskazuje, PO-PiS to jedna z najwięfc. szych kompromitacji w najnowszej historii Polski. Miała być zgodna współpraca dwóch prawicowych partii, które odbudują zdrowe państwo, pokonają korupcję, zapewnią krajowi dostatek, wzmocnią struktury państwa i podniosą poziom kultury politycznej. Wyszła wielka awantura, żałosny teatrzyk, manifestacja ambicyjek i egotyzmów, demonstracja braku woli współdziałania i całkowitej niezdolności do kompromisu. Cztery lata trwało to narze-czeństwo Platformy Obywatelskiej i PiS-u, a gdy doszło do spisywania przedślubnej intercyzy, wszystko się rozsypało. Dwa lata słyszeliśmy o „naszych przyjaciołach z PiS-u" i „naszych przyjaciołach z Platformy" tylko po to, by się okazało, że „Kaczyński chce całej władzy", „Tusk ma problemy z prawdą i potrzebuje pomocy", „Rokita jest grafomanem", „PiS to zagrożenie dla Polski". Wzajemnych oskarżeń było w polskiej polityce zawsze wiele. Ale jeszcze nigdy tak długo nie skrywano wzajemnych uprzedzeń i obustronnej niechęci pod przykrywką przyj aźru-Jak w garnku zaczęło wrzeć, to przykrywka spadła i huK był straszny. Słowo PO-PiS oznaczało więc najpierw nadzieję, a potem już tylko szyderstwo.

Wszystko zaczęło się w czerwcu 2002 roku, gdy Platforma i PiS podpisały porozumienie o współpracy w wybo-

160

u samorządowych i zapowiadały stworzenie szerszej

macji przed wyborami w 2005 roku. Wiceprezes PiS-u

zimierz Michał Ujazdowski mówił wtedy (cha, cha,

hal że „13 maja 2002 roku będzie w przyszłości traktowa-

' iako wieiki dzień w historii polskiej centroprawicy".

jvlimo deklaracji przyjaźni i gestów dobrej woli od razu było wiadomo, że z PO-PiS-em może być krucho. Jarosław Kaczyński i Jan Rokita - czy ci dwaj ludzie nieznani z umiejętności tworzenia drużyn, ze zdolności do kompromisu i z chęci do chodzenia na jakiekolwiek ustępstwa rzeczywiście mieli stworzyć układ, którego sensem i codziennością miał być kompromis? Czy kiedykolwiek którykolwiek z nich umiałby się pogodzić z porażką? Czy którykolwiek potrafiłby wejść w rolę „tego drugiego"? A przecież dywiz dzielący PO od PiS symbolizował nie tylko i nie przede wszystkim różnice charakterów. Dla każdego, kto nie chciał się karmić aluzjami, zupełnie oczywiste było to, jak radykalnie różne wizje mają oba ugrupowania. Czy można sobie wyobrazić bardziej odmienne wizje roli państwa? Czy można skleić tak odmienne wyobrażenia o gospodarce? Czy da się pogodzić wizje, gdy w jednej najważniejsze słowa to państwo, państwo i państwo, a w drugiej wolność i gospodarka? PO-PiS od początku był więc skazany na klęskę albo na etapie narze-czeństwa, albo w pierwszych miesiącach po ślubie. Tak długo obiecywano jednak gawiedzi zgodny związek, że frudno było tak od razu zerwać zaręczyny. Ludzie głosowali na Platformę albo na PiS z nadzieją, że będą one rządzić wspólnie, trudno więc było ludziom powiedzieć od razu, że z tą koalicją to lipa. W tej sytuacji rozpoczął się P°utyczny teatr, w którym celem obu stron nie było porobienie się, a jedynie przekonanie publiczności, że win-a klęski jest druga strona. „Daliśmy im marszałka i dziegciu ministrów", przekonywał nas PiS. „Chcieli nam

161

narzucić marszałka sejmu, chcieli wziąć resorty silowP stawiając nam trudniejsze, bo te gospodarcze", mówił' • nas Platforma. Teatr ten był tym żałośniejszy, że w tym mym czasie powstawała w Niemczech już nie koa]' ¦" dwóch partii prawicowych, ale koalicja chadeków i son demokratów. I Niemcom się udało. A u nas mieliśmy make Dnia świstaka - przez wiele tygodni w naszej polih, ce jak w tym filmie działo się mniej więcej to samo. Czym dłużej trwało to filmidło, tym bardziej było groteskowe i tym bardziej operetkowe zdawały się występujące w nim postaci. Koalicja PO-PiS-u miała oczywiście sens Sensu nie było tylko w przewidywaniach, że politycy pol-skiej prawicy mogą się zachować dojrzale i odpowiedzialnie, że potrafią się dogadać, że nie wyjdą z nich kompleksy i małość. I wyszły. Jak zawsze.

POSTKOMUNA

Postkomuna pojawiła się, gdy tylko zniknęła komuna. A potem pojawiała się lub znikała, było jej więcej lub mniej w zależności od politycznego zapotrzebowania. Jak był popyt, to musiała być i podaż, jak to w warunkach gospodarki rynkowej.

Postkomuna zrazu była jednak niegroźna, skazana na zniknięcie na śmietniku historii. Solidarność i wywodzące się z niej partie uznały, że z nadania historii i z prawa naturalnego w wolnym kraju przyrodzonego władza ii*1 się po prostu należy. Wiadomo, w demokracji głosują wyborcy, ale czyż mogą, będąc przy zdrowych zmysłach/ głosować na swych przez dziesięciolecia ciemiężycieli-

162

ło się, że mogą. W 1993 roku wróg stał już u bram. ! wik rniał zdobyć Warszawę. Z sondaży jasno wyło że cudu nad Wisłą nie będzie. Należało się spo-wać najgorszego. 17 września 1993, tuż przed wy-

mi parlamentarnymi, Ludwik Dorn ostrzegał: boranu y * . . . • ^j u

Będziemy twardą i zdecydowaną opozycją. Gdyby

ostkomuna wygrała, zorganizujemy cywilny front opo-składający się ze wszystkich sił antykomunistycznych: parlamentarnych i pozaparlamentarnych". Dorn mówił „gdyby wygrała", ale wiedział, że wygra. Tak jak wiedział, że jego partia będzie w opozycji, być może pozaparlamentarnej. Żaden front oporu oczywiście nie powstał. Postkomuna stała się władzą, a wkrótce miała objąć całą władzę. I nagle postkomunistów odkrył Lech Wałęsa, który wcześniej największe zagrożenie widział w popaprańcach, zagrożenie tak duże, że wspierał „lewą nogę". Teraz mógł się na niej potknąć w drodze do re-elekcji i ogłosił, że dobrze by ją było amputować. Wyjaśnił bowiem, że „z postkomunistami, z komunistami dobrze się pracuje, gdy są słabsi, ale gdy tylko poczują siłę, sytuacja się odmienia i współpraca staje się zła". W tłumaczeniu na nasze wygląda to mniej więcej tak: „Jak mnie denerwowali Kaczyńscy, Olszewski i Macierewicz, to wspierałem lewą nogę, ale teraz postkomuna zagroziła mnie samemu i już się z nią tak dobrze nie współpracuje". Tkwiło oczywiście w tym myśleniu jądro racjonalne. Równowaga między lewicą a prawicą była pożądana.

Cena polityczna przechylała się ostro w lewo, a krajowi groziła całkowita dominacja ze strony postkomunistów, 'rezydent chciał temu zapobiec i ocalić jednocześnie swą prezydenturę. Normalne. Wzywał więc do ostrożności: „Trzeba każdego dnia czuwać - mówił - by komu-

a czy postkomuna znów nie przejęła wszystkiego".

°-alej; „Jeśli postkomuna byłaby zbyt niebezpieczna

163

i nie byłoby siły, która się przeciwstawi tym tendencjo™ to będę musiał to zrobić i będę musiał wreszcie dokoń' czyć lustrację i dekomunizację". Lustracja i dekomuni^g. cja przestały więc być w tej wersji potrzebnymi i rn„ zbędnymi działaniami dla uzdrowienia społeczeństwa i państwa. Stały się miotem, który w razie potrzeby m02. na wyjąć z szafy, by wyrżnąć nim w łeb odradzającą się postkomunę.

Postkomuniści stanowili na pewnych etapach dziejów III RP kluczową formację polityczną. Ale w sensie politycznym, w debacie politycznej, postkomuna pojawiała się, gdy trzeba było zdefiniować siebie nie w sensie pozytywnym, ale na kontrze do czegoś i kogoś. Dla Jarosława Kaczyńskiego na przykład w latach 1993-1994 częścią postkomunistycznego układu był też deklarujący wolę walki z postkomuną Lech Wałęsa. Postkomunizm jest więc pojęciem rozciągliwym, a to, jak bardzo je rozciągają politycy, zależy wyłącznie od ich politycznych potrzeb. Podobnie jest z postkomunistami. Można być postkomunistą, bo się było komunistą. Można się stać postkomunistą, bo się komunistom nie daje wystarczającego odporu, a więc obiektywnie się im sprzyja. Postkomunizm może się czasem odradzać z tygodnia na tydzień. Gdy na arenie pojawia się Włodzimierz Cimoszewicz i w prezydenckich sondażach idzie jak burza, mówimy, że najważniejszy podział w Polsce to podział na Polskę AK-owską i PRL-owską. Gdy Cimoszewicz rezygnuje z gry, ten podział z dnia na dzień jest unicestwiony i nagle okazuje się, że najważniejszy spór o Polskę wygląda inaczej, a najważniejszy podział Polski nie ma nic wspólnego z tym, który był najważniejszy dwa dni wcześniej.

Nawiasem mówiąc, mamy do czynienia z dwiema gru' parni postkomunistów. Jedni to postkomuniści, byli członkowie PZPR. Inni to postkomuniści z antykomunistyczne)

I

nzycji- Bywają bowiem na przykład prawicowi postko-uniści- Choć są strasznymi antykomunistami, w swych etodach mało się od obiektów swej nienawiści różnią. Też mają jedynie słuszne poglądy, najlepszą wizję, genialnego przywódcę, ich też naznaczyła historia, władzy raz zdobytej też nie chcą oddać. Postkomuniści post-PZPR--owscy i postkomuniści prawicowi to dwie strony tego sa-mego medalu. Są oni sobie potrzebni, jedni drugich żywią, jedni uzasadniają istnienie drugich.

Pojęcie postkomunizmu zostało więc zmaltretowane i definitywnie zwichnięte. Choć abstrakcyjne nie jest, tak jak wirtualni nie byli i nie są postkomuniści. Inna sprawa, że w czasach całkiem niedawnych, gdy cała władza, łącznie z telewizją, była w Polsce w rękach rad, rad SLD, pojęcie postkomunizmu wyszło z obiegu, a postkomuniści zniknęli. Nie wypadało o nich mówić, jakby ich nigdy nie było. Bo przecież czy Aleksander Kwaśniewski to postkomunista? On - prezydent wszystkich Polaków? Polityczna poprawność prawie więc postkomunizm zabiła. Tak jak polityczny, prawicowy radykalizm dla swych potrzeb postkomunizm ekshumował.

PRAWDZIWY MĘŻCZYZNA

v 1995 roku, gdy tworzył się rząd Józefa Oleksego, Le-

i Miller dostał dwie propozycje - zostać szefem Urzę-

u Rady Ministrów lub zachować tekę ministra pracy.

ybrał tę drugą, uznając, że gdyby wybrał pierwszą, na-

"by się na zarzut nieukończenia tego, co zaczął. „Mo-

zuaniem prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po

165

tym, jak zaczyna, ale jak kończy", zakończył Miller. Jest najbardziej znana z seksualnych metafor Leszka Mil]e choć pod względem grafomanii ostro rywalizuje z n-' stwierdzenie, że Aleksandra Jakubowska ma „mężne se ce w kształtnej piersi". Miller, mówiąc o „kończeniu", szar żował, jak zawsze, gdy odwoływał się do „tych spraw" Mówiąc to, co mówił, jasno dawał do zrozumienia, że, n0 pierwsze, nie ulega wątpliwości, iż jest prawdziwym męż-czyzną, po drugie, dobrze zaczyna i po trzecie, zawsze dobrze kończy. Publiczne papiery na męskość dostał w 1992 roku od udawanej hrabianki Anastazji P vel Marzeny Do-maros, i jak na tego ogiera wskoczył, tak szybko przeszedł w galop, a nawet w cwał. Szarża Millera była o tyle ryzy-kowna, że wystarczyło, by kiedyś źle zakończył, a stałby się przedmiotem drwin, także w odniesieniu do „tych spraw". Popełniał więc poważny błąd polityczny polegający na zawyżaniu oczekiwań, podczas gdy znacznie rozsądniejsze jest ich obniżanie, a potem zaskakiwanie publiki - proszę, mówiłem, że będzie trudno, a jednak przeskoczyłem.

Inna sprawa, że były premier oczywiście miał rację, zgodzą się z tym pewnie obie płci, i co, przyznajmy, w innym kontekście wyrażone jest biblijną sentencją „po owocach ich poznacie". W swym polityczno-seksualnym ma-chismo Miller, excusez le mot, posunął się tak daleko, że oświadczył nawet, iż może obiecać także gruszki na wierzbie. I obiecał. Ponieważ gruszki nie wyrosły, skończył marnie, czym oblał nie tylko test na męża stanu, ale -zgodnie z narzuconymi przez siebie kryteriami oceny -test na swą prawdziwą męskość. Wnioski. 1. W razie możliwości - nie obiecywać. 2. Jeśli nie ma wyjścia, obiecywać niewiele, podkreślając, że spełnienie obietnic będzie trudne. 3. Pod obietnicą nigdy się nie podpisywać. 4. A )&» już, to nie własnym piórem.

166

PREMIER

Z KRAKOWA

ujbtew pozorom tu sprawa ma się inaczej niż w przy-adku „prezydenta Tuska". „Prezydent Tusk" pomógł Tuskowi, „premier z Krakowa" zaszkodził Janowi Rokitę Z drugiej strony, czy można kogoś winić za to, że Svve marzenia wywiesza na billboardzie? „Premier z Krakowa" zaszkodził Rokicie, bo ma on opinię polityka aroganckiego, a jak ludzie uważają, że ktoś jest arogancki, to tylko czekają na okazję, by znaleźć potwierdzenie, że jest, czyli, że mają rację. Poseł PO chciał zagrać na lokalnym, pardon, stołecznym patriotyzmie krakowian i Małopolan, i na ich dumie - „premier z Krakowa", no tak, tego jeszcze nie było. Pomysł był jednak ryzykowny, bo o Rokicie tak długo mówiono jako o przyszłym premierze, że wielu zdążyło nabrać chęci, by premierem był każdy, byle nie z Krakowa i nie Rokita. Taka przekora z dużym, co tam dużym, z ogromnym elementem zawiści. A zawiść rosła, bo było widać, że Jan Rokita naprawdę solidnie przygotowuje się do tego, by funkcję premiera objąć.

Ryzyko Rokity było tym większe, że choć ma w Krakowie grono wiernych zwolenników, ma tam też jeszcze liczniejsze grono nienawistników. I miał kilka okazji, by S1? o tym przekonać, w tym jedną doskonałą - wybory prezydenta Krakowa w 2002 roku. Nie pierwszy był w nich Rokita i nie drugi, i nie trzeci. Dobiegł do mety na upokarzającym czwartym miejscu, przegrywając z nieznanym szerzej Zbigniewem Ziobrą. A tu masz, trzy lata Później znowu wygrywa Ziobro, jakby cała Polska nie wi-ziala, oglądając relacje z komisji śledczej, że to Rokita jest al'epszym śledczym i w ogóle jest w tej komisji najlepszy naJinteligentniejszy. A to nie koniec, zamiast premiera

167

z Krakowa Polska dostała premiera z Gorzowa, wycia? nietęgo jak królik z kapelusza przez lidera PiS-u. (Premie z Gorzowa został potem rzucony na komisarza Warszawy ale to nie problem, jego uśmiech jest taki sam w ratuszu jak w Kancelarii Premiera). Na dodatek ważnymi postaciami w rządzie zostali ministrowie z Krakowa (to hasło Jarosława Kaczyńskiego, które było odpowiedzią na „nre. miera z Krakowa") - Zbigniew Ziobro właśnie i Zbigniew Wassermann.

Pytanie brzmi, czy Jan Rokita byłby dobrym premierem? Czy potrafiłby stworzyć drużynę, bo team building, czyli umiejętność budowania drużyny, nie wydawała się nigdy jego największym atutem? Wreszcie, czy jego koncepcja „rządu autorskiego" miała kiedykolwiek jakiekolwiek szanse na realizację? Pytania bez odpowiedzi. No to dla równowagi jedno z odpowiedzią. Czy Rokita z marzenia zrezygnował? Nie zrezygnował i nie zrezygnuje. Czasem tylko pomyśli, co by było, gdyby historia zrobiła mu jeszcze jedną przykrość i za jakiś czas po premierze z Gorzowa i po premierze Kaczyńskim Polska miałaby rzeczywiście premiera z Krakowa - Zbigniewa Ziobrę.

PREZYDENT TUSK

Hasło z billboardu z Donaldem Tuskiem, które według niektórych było ilustracją jego arogancji i jednym z powodów porażki, a według mnie było dźwignią, która sprawiła, że to zwycięstwo stało się realne. Był sierpień. Zmęczony prowadzoną od marca kampanią prezydencką Lech

168

ić cZyński zniknął. Włodzimierz Cimoszewicz właśnie za-aj sobie uświadamiać, że prezydentura, wbrew temu,

„0 się spodziewał, nie zostanie mu podana na tacy. 1 nagle nastąpiła inwazja. Z każdego rogu każdej polskiej ulicy na każdego Polaka patrzył Donald Tusk. Wielkie billboardy, dobre zdjęcie kandydata, proste hasło - „Człowiek z zasadami". Szybko pojawił się nawet kawał: „Kiedyś w Polsce był tylko ocet, teraz jest tylko Tusk. W efekcie łatwiej jest wytłumaczyć, którędy iść, komuś, kto zgubił drogę: za trzecim Tuskiem skręcasz w prawo, potem dwa Tuski w lewo i jesteś na miejscu". Tuska było tyle, że billboardy plus dwie wizyty wicemarszałka sejmu na Białorusi, gdzie bronił praw mieszkających tam Polaków, sprawiły, iż poparcie dla niego eksplodowało - od dziesięciu procent pod koniec lipca, do pięćdziesięciu na początku września.

Problemem Donalda Tuska było w kampanii to, że jawił się jako mało prezydencki. Pod pięćdziesiątkę, ale zbyt młodzieńczy, niby poważny, ale za bardzo chłopak, co lubi grać w piłkę, ubiegający się o najwyższy urząd w państwie, a jakiś beztroski i chyba leniwy. Do tego to imię - Donald - kojarzące się raczej z kreskówkami niż z Pałacem Prezydenckim. W związku z tym „Prezydent Tusk" było pomysłem świetnym. Tusk został sklejony z prezydenckością. Minę miał poważną, a wygląd dostojny. Pierwszym skojarzeniem z Donaldem Tuskiem było raczej „sympatyczny facet" niż „człowiek z zasadami", ale już do prezydenta Tuska „człowiek z zasadami" bardzo pasował.

Gdy Tusk przegrał, za przyczynę porażki uznano to, co go wywindowało w sondażach. Prezydent Kwaśniewski kpił, że ci, którzy samych siebie nazywali prezydentem Tuskiem i premierem z Krakowa, zostali słusznie ukarani. Andrzej Lepper, który w wyborach dostał trzy

169

razy mniej głosów niż Tusk, w sejmie, patrząc w oczy y derowi Platformy i wskazując na prezydencki „tron" szydził: „Nie pan tam usiądzie. Niestety, fotel prężycie,.' ta był blisko, nie ma go (wesołość na sali, oklaski). Dty dni przed wyborami był pan prezydentem, na billboar dach było napisane".

W Ameryce każdy kandydat na prezydenta przedsta-wiany jest słowami „przyszły prezydent USA, pan taki a taki". Zawsze się zastanawiałem, czy ludzie nie reagują alergicznie na takie przedwczesne w końcu słowa. Ale nie Jedni po prostu wyglądają na przyszłego prezydenta i pa-sują do ludzkich wyobrażeń o tym, jaki on powinien być, a inni nie pasują. I tyle.

Nie „prezydent Tusk" z plakatu okazał się problemem kandydata Tuska, ale fakt, że najsilniejszym punktem jego kampanii był właśnie ten billboard. Do końca nie było widać w liderze Platformy tego, co Amerykanie nazywają drive'em, a kibice piłkarscy ciągiem na bramkę - niewybaczalne, szczególnie u napastnika, którym jest Tusk. Nie było pasji, nie było umiejętności zarażenia ludzi wiarą we własne zwycięstwo, była nieruchawość, bezczynność po I turze wyborów, przez długie tygodnie nie było dobrej odpowiedzi na podział Polska solidarna - Polska liberalna. Do tego historia z Wehrmachtem.

Historia, w każdym razie w 2005 roku, obeszła się z Donaldem Tuskiem okrutnie. Pomachała mu kluczami do Pałacu Prezydenckiego, po czym z drwiącym uśmiechem odwróciła się i rzuciła je komuś innemu. Czy takie bolesne doświadczenie przylepia człowiekowi na czoło plakietkę z napisem „przegrywacz", czy też wzmacnia i pomaga w przyszłości to już inne pytanie.

170

PREZYDENT WSZYSTKICH POLAKÓW

Tn taki oksymoron, contradictio in adiecto, wewnętrzna zeczność. ąh,0 prezydent, albo wszystkich Polaków. Kandydat Cimoszewicz wzywał przecież „Niech połączy nas Polska", ale jakoś przez przypadek nie połączyła. 0 tym, że chce być prezydentem wszystkich Polaków, mówił nam Aleksander Kwaśniewski, i brzmiało to nonsensownie, wszak z góry wiadomo było, iż prezydentem sporej części Polaków nigdy nie będzie. Ale Kwaśniewski w istocie nie mówił, że wszyscy go będą kochali i lubili, ale że będzie się starał reprezentować wszystkich. I fakt, ludzi raczej nie dzielił, choć medale dawał niemal wyłącznie starym towarzyszom. A dawał, bo ci denerwowali się, gdy czynił gest wobec ludzi Solidarności i kleru, więc jakoś starał im się to wynagrodzić. I tu zresztą nastąpiła pewna ewolucja, bo na przykład Order Orła Białego jako jeden z pierwszych dostał od prezydenta Kwaśniewskiego Włodzimierz Reczek, komunistyczny działacz, a potem działacz sportowy, później zaś to najważniejsze z odznaczeń dostawali już wyłącznie ludzie porządni. Kwaśniewski mówił o „prezydencie wszystkich Polaków", bo chciał się różnić od Lecha Wałęsy, który nie łączył, ale dzielił, nie stabilizował, ale destabilizował, nie tworzył, ale rozwalał. Pomysłem na prezydenturę Kwaśniewskiego była antywałęsowskość. I zanim wybuchła afera Rywina, i zanim komuniści stracili władzę, jakoś się to kupy trzymało. Paradoksalnie prezydentem wszystkich Polaków w nieporównanie większym stopniu niż Aleksander Kwaśniewski był Lech Wałęsa. To n zjednoczył naród w drodze do wolności, to on, już czasach wolności, w imię demokracji, dokonał poli-ycznego podziału, to on wspierał lewą nogę, gdy wielu

171

jego zwolenników chciało ją amputować. Nie przez prz padek prawicowi politycy (np. Andrzej Anusz) zarzucał-Wałęsie, że jest prezydentem wszystkich Polaków, „a Po winien być związany z ludźmi, którzy oddali na nie? głosy, dlatego że w kampanii wyborczej głosił takie, a nie inne hasła". Wałęsa, fakt, z realizacji części haseł zrezy. gnował, okazując niewierność tym, którzy wymyślili jeg0 prezydenturę (i - jak bracia Kaczyńscy - chcieli go jej jak najszybciej pozbawić), i wierność swej pluralistycznej wizji demokracji. Sęk w tym, że tak jak Wałęsa lewą nogę wzmacniał, tak Kwaśniewski ją osłabiał i osłabił tak bardzo, że cała Polska usłyszała „prawą, marsz", a lewa ciągnie się z tyłu.

Lech Kaczyński, chcąc budować IV RP nie tworzył iluzji, że będzie dobra dla wszystkich, a więc, że on będzie prezydentem wszystkich. I słowa dotrzymał, w absolutnie każdej sprawie stając po stronie PiS-u i swego brata, będąc rzecznikiem, interpretatorem i adwokatem lidera rządzącej partii. I jasno pokazał miejsce arogantom pełniącym kiedyś funkcję ministra spraw zagranicznych, którzy śmieli go skrytykować za odwołanie spotkania Trójkąta Weimarskiego bez poważnej przyczyny. Prezydent powiedział, że z wyjątkiem profesora Bartoszewskiego nie są oni ludźmi, z którymi musi prowadzić dialog. I dobrze, nie ma udawania, że coś musi, nie ma udawania, że jest prezydentem wszystkich Polaków. Zwyciężyła szczerość.

172

prFZYDENT Z SIEKIERĄ, PRZYŚPIESZACZE Z SIEKIERKĄ

p kilkudziesięciu latach, gdy najważniejszymi rekwi-vtami władzy miały być sierp i młot, wydawało się, że zastąpi je siekiera. W czerwcu 1990 roku w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej" Lech Wałęsa zaprezentował swą wizję prezydentury. Otwarcie przedstawił, niczego nie ukrywał: „Na dziś, gdy zmieniamy system, potrzeba prezydenta z siekierą: zdecydowany, ostry, prosty, nie certoli się, nie przeszkadza demokracji, ale natychmiast blokuje luki. Gdy widać, że korzystają ze zmiany systemu, rozkradają, wydaje dekret". Było to w przededniu dokonania się definitywnego podziału w Solidarności. Trzy dni po ukazaniu się tego wywiadu, na konferencji prasowej rzecznik rządu Małgorzata Niezabitowska ostrzegała przed przyśpieszaczem z siekierką. Dwa dni potem doszło do słynnego posiedzenia Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie, na którym to posiedzeniu kości zostały rzucone. Zwolennicy Tadeusza Mazowieckiego otwarcie krytykowali Wałęsę, który w sposób upokarzający potraktował wtedy Jerzego Turowicza, redaktora naczelnego „Tygodnika Powszechnego". W odpowiedzi z furią zaatakował Wałęsę Władysław Frasyniuk. Podział się dokonał. Sfrustrowany lider Solidarności od wielu miesięcy dusił się w Gdańsku z poczuciem, że ludzie, którzy dzięki niemu zdobyli władzę, chcą go zmarginalizować. Zresztą się nie mylił. Ani premier Mazowiecki, ani osoby z jego otoczenia nie podjęli wysiłku, by Wałęsa nie czuł się wypchnięty z gry. W gruncie rzeczy mieli Przekonanie, że Lech był dobry za komuny, a teraz jego r°la się skończyła. Oczywiście taka ocena była wynikiem ślepoty politycznej i niezrozumienia nastrojów w społe-

173

czeństwie. Wałęsa nie mógł być wtedy zmarginalizo-wany, a jego przeznaczeniem była prezydentura. I należało mu ją podać na tacy, czym szybciej, tym lepiej. Najlepiej, by wybrał go parlament. Wtedy jeszcze długo na czele polskich przemian mógłby stać duet Wałęsa - Mazowiecki. Ale tego duetu nie chcieli ani premier, ani szalenie wpływowi wtedy Adam Michnik i Bronisław Geremek. Nie chcieli go także coraz bardziej wpływowi w obozie Wałęsy bracia Kaczyńscy. Sformułowanie „prezydent z siekierą" było oczywistym wałęsizmem, ale autorem pomysłu był ktoś inny - największy z przyśpieszaczy, Jarosław Kaczyński. Jego plan, w którym Wałęsa miał być tylko narzędziem, był oczywisty. „Należało przystąpić do zdecydowanych działań, zdelegalizować PZPR i opanować aparat przymusu, aresztować szefów bezpieki i partii, oplombować archiwa KC PZPR, MSW i MON. Natychmiast zatrzymać proces uwłaszczenia nomenklatury i przystąpić do rewindykacji zagrabionego majątku". Ten plan, nawet jeśli były w nim, a były, elementy racjonalne, nie mógł być, oczywiście, zrealizowany. Z prostego względu. Wałęsa nigdy nie chciał go realizować. Gdy został już prezydentem, nie tylko nie chciał nikogo aresztować, ale postanowił wspierać lewą nogę. Udało mu się to zresztą tak bardzo, że kilka lat później, potykając się o tę nogę, wywrócił się, tracąc władzę.

Przecinająca czerwoną linię siekierka pojawiła się w 1990 roku w reklamach wyborczych Wałęsy. I tyle ją widziano. Wałęsa nie był prezydentem z siekierą, a z dekretów nie korzystał, bo nie miał takiego prawa. Ale część przedstawionej przez niego wizji prezydentury stała się ciałem. Miała Polska prezydenta ostrego, który się nie certolił, ale też, co najważniejsze, nie przeszkadzał demokracji ani gospodarce.

174

pSYCHOLE OD RYDZYKA

Tak występujących na antenie Radia Maryja i w Telewizji Trwam „zatruwaczy umysłów" (to inne określenie tego samego autora) nazwał Lech Wałęsa. Warto wspomnieć, że jeszcze w 1995 roku, w kampanii prezydenckiej, ojciec Rydzyk popierał prezydenta Wałęsę i wtedy do działalności redemptorysty lokator Pałacu Prezydenckiego pretensji nie miał. Wszystko zmieniło się, gdy w lutym 2005 roku Krzysztof Wyszkowski, działacz pierwszej Solidarności, zarzucił Wałęsie współpracę z SB. Wałęsa zareagował z furią listem do słuchaczy Radia Maryja. „«Psychole od Rydzyka» - pisał - to ci, którzy nam zatruwają umysły, przerywając modlitwę i katechezę szalonymi politycznymi zagrywkami. «Psychole» to ci, którzy składnie wygłaszają podsycające nasze lęki teorie o rozkradaniu Polski, spiskach i agentach. To ustawieni, ciągle ci sami «słucha-cze», którzy swe pytania fałszywe z troską zadają. To ci, których nazwałem niesklasyfikowaną przez SB grupą agentów - zakompleksieni mąciciele i ludzie tchórzliwi. To wreszcie ci, którzy pod sztandarem wiary uprawiają politykę i interesy, które wierze i Kościołowi nie służą". Wykładnia sensu słów „psychole od Rydzyka" dość jasna. Trudno powiedzieć, czy były prezydent poczuł ulgę, pisząc te słowa. Jeśli tak, to był to jedyny skutek listu i wielu jego wypowiedzi wygłoszonych w tamtym momencie. Odpowiedź na list do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji z apelem o odebranie Radiu Maryja statusu nadawcy społecznego? Nie da się. Odpowiedź biskupów na apel o zrobienie czegoś w sprawie działalności ojca Rydzyka? Zrobimy, co się da (czytaj - „nie da się"). Odpowiedź słuchaczy Radia Maryja na skierowany do nich list? Brak odpowiedzi. Przy okazji listu zrobił się straszny hałas, z któ-

175

rego oczywiście nic nie wynikało. „Psychole" się nie przejęli, a już kilka miesięcy później zdecydowali o wyniku wyborów parlamentarnych i prezydenckich.

Kilka tygodni po upublicznieniu listu prezydenta do słuchaczy do gdańskiego sądu trafiły dwa pozwy przeciw Lechowi Wałęsie złożone przez osoby, które jego słowami poczuły się urażone. „Nie mówiłem «psychole od Rydzy-ka» do konkretnych osób. Ale jak ktoś to odebrał osobiście i czuje się «psycholem», to jego sprawa". Proces z Wyszkowskim Wałęsa wygrał.

REPOLONIZACJA MEDIÓW

O potrzebie repolonizacji mediów pierwszy powiedział Roman Giertych z LPR-u. Miałaby ona polegać na tworzeniu nowych lokalnych mediów wspieranych przez samorządy, a także na odsprzedaniu państwu przez zagranicznego inwestora jego udziałów w spółce wydającej dziennik „Rzeczpospolita". Słowo „repolonizacja" brzmi nawet ładnie. Skoro media są zagraniczne, czyli obce, to dlaczego - w ramach repolonizacji - nie uczynić ich naszymi? Mogłoby się to odbyć w imię interesu narodowego, który polega na tym, że w interesie narodowym jest to, co jest w interesie partii, której przedstawiciele posługują się hasłem „interes narodowy". Nie idzie więc w istocie o repołonizację mediów, ale o poddanie ich politycznej kontroli rządu albo partii. Ciekawe, że jako argument za potrzebą repolonizacji mediów podawano, iz są one zdominowane przez obcy kapitał, a nie fakt, że są nieobiektywne. Tego argumentu nie podawano, bo ciężko

176

byłoby wytłumaczyć, że „Newsweek" jest nieobiektywny, b0 wydawcą są Niemcy, a „Wprost" obiektywny, bo wydawcami są Polacy. Ciężko byłoby udowodnić, że Radio Zet jest gorsze, bo właścicielami są Francuzi, a Radio RMF lepsze, bo są nimi Polacy. Że „Gazeta Lubuska" jest lepsza, bo właścicielami są Polacy, a „Dziennik Łódzki" gorszy, bo właścicielami są Niemcy. Trudno byłoby też dowieść, że „Twój Styl" był dobry, gdy właścicielami byli Polacy, a przestał być dobry, gdy zostali nimi Niemcy. Samo hasło „repolonizacja mediów" kreuje więc całkowicie nonsensowny podział mediów. Te bowiem powinno się dzielić według kryteriów istotnych dla odbiorców - jeśli są uczciwe i rzetelne, są dobre, jeśli są kłamliwe - są złe. Proste? Podobnie jest z bankami, które albo dobrze obsługują klientów, albo źle. Chyba że uznać, iż kłamliwa polska gazeta i źle funkcjonujący polski bank są lepsze od rzetelnej gazety, której właściciele mieszkają za Odrą, albo porządnego banku, którego właściciele mieszkają nad Tybrem. Hasło jest więc nierozsądne, ale zdradza fundamentalny spór. Z jednej strony są ci, którzy uważają, że dobre jest to, co polskie, nawet jeśli Polakom źle służy. Z drugiej są ci, którzy uważają, że dobre jest to, co sprzyja Polakom, niezależnie od tego, kto jest tego czegoś właścicielem. Za tym podziałem stoją dwie zupełnie odmienne mentalności i dwa zupełnie odmienne wyobrażenia o tym, jak wygląda współczesny świat i jak działa normalna gospodarka. Jeszcze raz, dla pełnej jasności - są dobre banki i dobre gazety, które mają polskich właścicieli. Są dobre banki i dobre gazety, które mają niepolskich właścicieli. Są złe gazety i złe banki, które mają polskich właścicieli. Są złe banki 1 złe gazety, które mają niepolskich właścicieli. Miernikiem dobra nie jest ani paszport, ani adres spółki. Jest nią jakość produktu. Dość to proste, ale dla wielu wciąż kompletnie niezrozumiałe.

177

REWOLUCJA MORALNA

Jedna ze sztandarowych, a jednocześnie najbardziej ryzy. kownych koncepcji Jarosława Kaczyńskiego. Ryzykownych, bo chociaż nie ma dobrej polityki w oderwaniu od wartości moralnych, to ten, kto na politycznych sztandarach wypisuje słowo „moralność", musi się liczyć, że będzie oceniany według najwyższych standardów moralnych, w polityce jeśli nie zazwyczaj, to często ignorowanych. Wyciągają wtedy złośliwcy a to Kurskiego, a to sojusz z ojcem dyrektorem, a to alians z Lepperem i Giertychem, albo szydzą, że rewolucja moralna polega na tym, iż władzę przejmują Kaczyńscy, którzy według siebie są najbardziej moralni. Te złośliwości są zupełnie nie na miejscu, ale wiadomo, że opozycja knuje i popada w demagogię. Media zresztą też, tym bardziej że „nas nie lubią". Ale w porządku, w końcu - jak napisał Bernard Shaw - „ideały są jak gwiazdy, nie można ich osiągnąć, ale trzeba się według nich orientować".

Z tą rewolucją moralną to Jarosław Kaczyński zupełnie oryginalny nie jest. Prawie sto lat temu działacz społeczny Edward Abramowski pisał, że rewolucję społeczną powinna poprzedzić rewolucja moralna, a narzędziem tej przebudowy powinny być związki zawodowe. Abramowski był inspirowany marksizmem, a później anarchizmem i syndykalizmem. Wspominając o tym, niczego złego w odniesieniu do obecnej rewolucji moralnej nie sugerujemy. Tym bardziej że celem Abramowskiego była likwidacja państwa, a braci Kaczyńskich, przeciwnie, państwa umocnienie, podniesienie i nobilitowanie. Warto zaznaczyć, że Abramowskiego uznaje się za jedną z najważniejszych postaci w historii wczesnego ruchu socjalistycznego w Polsce.

178

Nie w przeddzień wyborów w 2005 roku zaczął mówić Jarosław Kaczyński o rewolucji moralnej, lecz znacznie wcześniej. Dokładnie cztery lata wcześniej.

- Po latach absencji chyba wraca pan do wielkiej polityki - sugerując, pytała go w czerwcu 2001 roku „Gazeta Wyborcza".

- Dzięki bratu - odpowiedział, nie polemizując, Jarosław Kaczyński. - Poparcie dla niego jest, być może, zapowiedzią takiego zjawiska, które wiele razy się w polskiej historii zdarzało, a mianowicie rewolucji moralnej.

Myśl tę lider PiS-u rozwijał w lutym 2005 roku: „Od 1989 roku trwała rewolucja, ale nie było żadnych rewolucyjnych działań. (...) W sferze wartości zostało odrzucone wszystko, co było związane z rewolucją moralną lat 1980-1981". Rewolucja, także ta moralna, potrzebuje punktów odniesienia, drogowskazów i liczmanów. Potrzebuje znaków, że to już, że się zaczęło, a w każdym razie nadchodzi. Dla Jarosława Kaczyńskiego znakiem była, albo w celach propagandowych za znak uznana została, lista Wildsteina. Tu o rewolucji moralnej Kaczyński nie mówił już w czasie przyszłym. „Mamy dzisiaj w Polsce zjawisko szczególne -wzmożenia moralnego, napięcia moralnego. Być może nawet jest to początek nowej polskiej moralnej rewolucji (...). Czyn Bronisława Wildsteina należy widzieć w perspektywie owego moralnego wzmożenia, owej - daj Boże - moralnej rewolucji", mówił w sejmowej debacie w marcu 2005 roku. Stawka została podniesiona, bo w planowaną przez braci rewolucję została zaangażowana siła najwyższa. „A rewolucja moralna to my", krzyczał na jednym z wieców PiS-u Jarosław Kaczyński. Jeszcze nie mógł powiedzieć l'Etat c'est moi. Jeszcze nie, to miało stać się realnością dopiero za kilka miesięcy. Ale już wiadomo było,

179

kto jest rewolucją moralną, a kto nią nie jest, czyje zwycie. stwo sprawi, że rewolucja będzie, moralna, a czyje, że rewolucji nie będzie i w przypadku czyjej wygranej rzeczywistość pozostanie amoralna. Słowo „moralność" zostało ukradzione, tak jak później słowo „solidarność". Chwile potem nikt już nie pamiętał, że dwa lata wcześniej to Jan Rokita mówił o odnowie moralnej. Czyż odnowa mogła wygrać z rewolucją? Nie mogła. Moralność to było boisko PiS-u. Mówiąc o moralności, Platforma wchodziła na to boisko, czyli grała mecz na wyjeździe. Owszem, na wyjeździe też można wygrać, ale znacznie trudniej, szczególnie gdy gospodarz ma fanatycznych kibiców.

Ponieważ Jarosław Kaczyński dostrzegł znak nadchodzącej rewolucji moralnej w ujawnieniu listy Wildsteina, a rewolucja wydawała mu się nieuchronna, pewne było pojawienie się kolejnych jej znaków. Jakich? „Istnieją pewne symptomy, że wznowienie rewolucji moralnej jest możliwe. Wzmożenie społecznej aktywności, aksjologi-zacja postaw, najpierw w sprawie lustracji, potem po śmierci Ojca Świętego", to kolejny cytat z lidera PiS-u. I już nie było wątpliwości, że jeśli to, co działo się w Polsce w kwietniu 2005 roku, przyniesie jakieś polityczne owoce, to zbierze je PiS. Więcej nawet, że jeśli PiS wygra wybory, to z pewnością będzie to także owoc owego kwietniowego nastroju. Ryzykowne, ryzykowne, ale w czasach moralnego wzmożenia możliwe.

Cóż, gdy bracia Kaczyńscy tłumaczą, że pod rewolucją moralną kryje się przestrzeganie prawa, zapobieganie korupcji i tworzenie atmosfery przyzwoitych zachowań, trudno im nie przyklasnąć. Ale pożenić moralność z polityką jest trudno, szczególnie gdy polityka lewituje w stronę zaspokojenia potężnego głodu władzy, nie dla samej władzy, jasne, ale dla Polski, dla IV RP dla zagwarantowania sukcesu rewolucji moralnej. Jeśli rewolucja moralna

180

a być autentyczną przemianą, a nie hasłem - pałą na niesfornych obywateli - musi się zacząć „na dole", a nie być zadekretowana „dla dołów".

Zgoda, polityka pozbawiona moralności i państwo, które nie funkcjonuje w kontekście moralnym, muszą się degenerować. W przytaczanym przez Tukidydesa słynnym wystąpieniu na pogrzebie Ateńczyków, którzy polegli w bitwie, Perykles mówił o „cnotach, dzięki którym staliśmy się imperium i dzięki którym rozwinęły się nasze obywatelskie instytucje". Ale by możliwa była cnota, po imieniu trzeba było nazwać zło. O polskiej całkiem niedawnej historii i jej ciemnych zakamarkach i podłych epizodach nie można zapominać w imię transformacyjnego błogostanu. Przeciwnie, trzeba - jak pisał Żeromski - rozdrapywać te polskie rany, żeby się nie zabliźniły błoną podłości.

Ale kłopot z historią to jedno, a moralny kryzys to drugie. Pytanie: czy rewolucja moralna jest możliwa? By w ogóle można było mówić o rewolucji moralnej, musielibyśmy mieć - to po pierwsze - moralną władzę. Musiałaby ona zagwarantować egzekwowanie prawa i sprawiedliwości (na razie małymi literami). Już Arystoteles pisał przecież, że dobry człowiek może być dobrym obywatelem tylko w dobrym państwie. Moralna rewolucja musi mieć, jak u Reagana, uśmiech i wdzięk. Słowa nie mogą się przedzierać przez zaciśnięte w szczękościsku usta, a wzrok nie może stawiać na baczność. Prawdziwy przełom moralny może nastąpić, gdy dokonujący go będą kładli nacisk na wolność, na przekonanie ludzi, by dali z siebie coś sobie, innym i krajowi, na skłonienie ich do obywatelskiej aktywności, gdy społeczeństwo obywatelskie będzie wspierane i nie będzie nazywane pomysłem Wrogów państwa służącym temu, by to państwo osłabić.

A u nas o wolności ani słowa, o prawach obywatelskich ani słowa, o Polsce obywatelskiej ani słowa. O państwie za

181

to dużo. I o prawie. I o moralności, co ją dobra władza wprowadzi. I ten paternalizm dobrej władzy jest najbardziej niebezpieczny. Dobra władza nie tylko nakarmi głodne dzieci (tym rzeczywiście powinna się zająć), nie tylko rozwiąże problemy służby zdrowia, nie tylko wprowadzi porządek i zagwarantuje bezpieczeństwo, ale na dokładkę podniesie społeczeństwo na wyższy poziom moralny.

Zwróćmy uwagę na zaimki. Ta rewolucja nie mówi „my", jak w „póki my żyjemy" z naszego hymnu, albo „my, naród", jak w amerykańskiej konstytucji. Wskazuje raczej palcem na złych „onych". Gdzieś u zarania tej rewolucji jest niewiara w społeczeństwo. Trzeba je umoral-nić, bo często jest amoralne, trzeba je nauczyć odróżniać dobro od zła, bo nie uznaje za zło tego, co my, a za dobro nas. Wszystko tu ma być robione nie ze społeczeństwem, ale dla społeczeństwa i w imię społeczeństwa.

Hannah Arendt, pisząc o wydarzeniach '68 roku w Europie Zachodniej i w Ameryce, zwracała uwagę na przeżywaną przez młodzież radość z aktywności, na odkrywanie przez nią „publicznego szczęścia" wynikającego z prostej konstatacji, że oto teraz razem coś możemy zrobić. W słowach adwokatów naszej rewolucji moralnej ja wiary w ludzi nie widzę i nie słyszę, jakby społeczeństwo miało skorzystać na tej rewolucji, ale nie miało być jej podmiotem.

Moraliści powinni uważać. Po pierwsze, ci, którzy na sztandarach mają moralność, są obserwowani z podwójną podejrzliwością. Po drugie, ludzie nie oczekują tylko uczciwej władzy. Oczekują także władzy sprawnej. Jeśli taka nie będzie, moralna rewolucja zostanie uznana za marny zabieg socjotechniczny. A wtedy rewolucja połknie swoje dzieci, jeszcze zanim czerwoną kartkę pokażą im wyborcy.

182

Mamy w Polsce niewątpliwie kryzys moralny, ale równie groźny wydaje mi się zanik poczucia wspólnoty, poczucia, że jedziemy na tym samym wózku, że mamy wspólny cel, że albo wszyscy wygramy, albo ogromna większość przegra. Dziś równie ważna jak walka z amo-ralnością władzy jest też walka z naszymi, społeczeństwa, kompleksami. Czy będziemy ufniej patrzeć w przyszłość? Czy dookoła siebie i dookoła Polski nie będziemy widzieli tylko wrogów, ale także szanse i potencjalnych przyjaciół? Krótko mówiąc, czy będzie w Polsce nie tylko więcej moralności, ale także mniej zaduchu. Boję się fobii u innych i poczucia klaustrofobii w sobie.

RÓŻOWI

Ciekawe, że w naszej polityce właściwie każdy kolor jest czarny. Gdy grupę ludzi o określonych poglądach nazywa się rzeczownikiem odprzymiotnikowym i kolorowym, zawsze ma to wydźwięk negatywny. Kolory w kontekście pozytywnym pojawiają się tylko w odniesieniu do czegoś, co dzieje się za granicą, np. pomarańczowa rewolucja. Kolorystycznie różowy nie jest tak strasznie daleki od pomarańczowego, a jednak używany jest jako epitet. Różowymi nazywano w Polsce ludzi z KOR-u, z ROAD-u, z Unii Demokratycznej, z Unii Wolności i z Partii Demokratycznej. Wraz z nadejściem nowej RP i z inauguracją rewolucji moralnej krąg tego, co różowe, znacznie się rozszerzył. Otóż różowe zaczęło być wszystko to, co nie jest czarne. Różowi stali się na przykład dziennikarze, którzy mają inne wyobrażenie o wolności słowa niż ojciec dyrektor i po-

I

mysłodawcy różnych instytutów od monitorowania me diów. Różowy, co warto zaznaczyć, jest gorszy niż czerwony. Czerwony, wiadomo, komuch, postkomuch, członek układu, bolszewik, lewy biznesmen, nie-Polak Czerwony jest potrzebny jako punkt odniesienia, ale nie jest największym wrogiem. O wiele gorszy jest różowy, Co to niby był w Solidarności, ale krytykuje prawdziwych Polaków i patrzy na świat ze złych pozycji. Skojarzenia z kolorami żyją własnym życiem i głosy rozsądku tego nie zmienią. Co z tego, że Bogdan Borusewicz mówi, iż „w tej pustce budzą się upiory, iż KOR to różowi, którzy po plecach robotników doszli do władzy". Ciekawe, że czarni, którzy romansowali z komuną, PAX-em i śmaksem, są dziś o wiele odważniejsi i bardziej radykalni od różowych, którzy siedzieli w więzieniach, walcząc z komuną. Biedni nadgorliwi rycerze spóźnionej godziny. Czasem, wsłuchując się w ich głosy, można odnieść wrażenie, że stali się ofiarą „mentalnego odjazdu". Już na początku lat 90. miłośnik koncesji wszelakich Adam Glapiński i Jan - „wstydź się, łobuzie" - Parys twierdzili, że „różowi doczepili swe wagoniki do czerwonego pociągu" i że w Polsce rządzi „wałęsokomuna". Swą kolorystyczną wykładnię świata i polityki dał też w 2005 roku ksiądz Henryk Jankowski, apelując do rodaków: „Nie głosujcie na SLD, na Platformę Obywatelską ani na Partię Demokratyczną. Ani czerwoni z SLD, ani różowi z PO, ani czerwo-no-różowi z PD nie dadzą Wam obiecanej manny z nieba". Tu ciekawostka, PO wydawała się wcześniej partią konserwatywną, a barwy konserwatyzmu to żółty i niebieski, niebieski nie jest jednak dość czarny i nie dość brunatny, okazuje się więc różowym. Różowym, nawiasem mówiąc, można się stać, idąc z prawej na lewą, ale i w przeciwnym kierunku. Posłów lewicy, którzy dali się omamić liberalizmowi, karciła swego czasu „Trybuna", pi-

184

• że są oni „już nawet nie różowi, oni są po prostu bezbarwni"- W tym wariancie walorem jest krwista czerwień. rzerwień wyblakła w każdej postaci jest zła. Kto nie z nami, ten przeciw nam, słychać często w świecie politycznej jednoznaczności spod znaków czerwonego i czarnego.

RYDZYKÓWKA

Gdy w grudniu 2005 roku w toruńskim studiu Telewizji Trwam i Radia Maryja zjawili się ministrowie - budownictwa Jerzy Polaczek i gospodarki Piotr Woźniak - zadzwonił do nich ojciec Rydzyk. Ojciec dyrektor poskarżył się na stan drogi Warszawa - Toruń. Obaj ministrowie zgodzili się z tą krytyką. Więcej nawet, obiecali, że coś z tym zrobią. Pomysł wybudowania drogi szybkiego ruchu Warszawa -Toruń liberalne media oczywiście wykpiły, a ewentualną, na razie wirtualną trasę ochrzciły rydzykówka. Takie tanie złośliwości, że niby rydzykówka jak gierkówka. Prawda, trasę z Katowic do Warszawy długości 280 kilometrów zbudowano w latach 70. z inicjatywy ówczesnego sekretarza KC PZPR. Prawda, towarzyszowi pierwszemu sekretarzowi łatwiej było jeździć dzięki niej w obie strony. Ale czy to źle? Zamknięto tę trasę dla wszystkich poza pierwszym sekretarzem? Nie. Kpiarze i szydercy oczywiście gierkówka jeżdżą i jej proweniencja im nie przeszkadza. Zbitka gierkówka - rydzykówka jest, rzecz jasna, nie na miejscu, bo sugeruje, że jest jakieś podobieństwo ojca dyrektora do towarzysza sekretarza i że jest jakieś podobieństwo w tym, jak rodzi się inicjatywa wybudowania drogi. Otóż podobieństwa nie ma. Gierek chciał mieć drogę i droga była, oj-

185

ciec dyrektor natomiast o drogę tylko prosi. A droga taka byłaby akurat bardzo potrzebna, bo prędzej czy później dojdzie na trasie Warszawa - Toruń do zderzenia dwóch samochodów jadących w przeciwnych kierunkach ministrów. Ministrowie zwiększyli bowiem ruch na tej trasie tak bardzo, że na dłuższą metę wypadku nie da się po prostu uniknąć. Rydzykówka, niech już będzie, że tak by się nazywała, służyłaby zresztą szerokiej populacji i populacja mogłaby dzięki niej gładko przejechać z Katowic do Torunia, byłaby więc w sensie literalnym rydzykówka przedłużeniem gierkówki. Oczywiście, może ktoś zapytać, czy nie byłoby taniej, gdyby, oczywiście z budżetu, zafundować R^diu Maryja i Telewizji Trwam warszawski oddział. I pytanie to jest słuszne. Choć oczywiście nie mamy tu do czynienia z alternatywą wykluczającą. Bo można zbudować i jedno, i drugie. Dla Polaków, dla kierowców, dla ministrów i w ogóle - ad maiorem Dei gloriam.

RYWINLAND

językowy twór, którego autorstwo niesłusznie przypisuje się Jarosławowi Kaczyńskiemu. Rywinland wymyślił bowiem Piotr Gabryel z tygodnika „Wprost". Gabryelowi chodziło o zjawisko rozpanoszonej korupcji, od samego dołu aż po szczyty władzy, i funkcjonowanie cennika łamania prawa. Jarosław Kaczyński myśl tę złapał i ją rozwinął, twierdząc, że Rywinland to już nie pewien anty-wzorzec zachowań, ale po prostu III RP W tej wersji społeczeństwu nie przypisywano już oczywiście żadnych wad, nie twierdzono też, że zachowania „elity" są odwzo-

186

rowaniem zachowań zwykłych ludzi. Deprawację moralną przypisano postkomunistom, ich uczyniono odpowiedzialnymi za wszelkie zło, za antidotum zaś na tę chorobę nowotworową uznano wyborcze zwycięstwo PiS-u. Pacjent, czyli państwo, jest bardzo chore, potrzebna jest więc pewna ręka chirurga, a może i ortopedy, co rozkroi organizm, zrakowaciałe komórki wydrapie, a jak trzeba, to i owo amputuje, potrzeba chirurga świadomego politycznie, zmotywowanego moralnie i zdeterminowanego medycznie. „IV RP będzie państwem bez tajemnic", mówił na wyborczym wiecu w Lublinie Jarosław Kaczyński. I kontynuował: „Rywinland i obecny układ zostaną wyeliminowane. Może nas atakować pan Dyduch, nie zgadzać się pan Oleksy i protestować pani Senyszyn, a my i tak wygramy". Jak zwykle bardziej zniuansowany, a więc mniej przemawiający do wyobraźni obraz Polski przedstawił Jan Rokita. Po inteligencku podzielił włos na czworo, pozbawiając siebie i swojej partii „górki", owej elektoralnej premii za jednoznaczność i czytelność komunikatu. „Rywinland istniał i istnieje, został zdemaskowany przez kolejne komisje śledcze. Ale to nie Polska jest Rywin-landem, takie stwierdzenie jest obelżywe. W Polsce istnieją wyspy nieprawidłowości. «Rywinland» zagnieździł się na przykład w otoczeniu Pałacu Namiestnikowskiego w Warszawie". Jeszcze bardziej, bo na ośmioro, podzielił włos Tadeusz Mazowiecki, nierozsądnie angażując się w obronę czegoś, co może i na obronę zasługiwało, ale co w coraz szybszym nurcie płynącej przez Polskę rzeki wezwań do zmiany, przemiany, oczyszczenia i przełomu musiało wylecieć na brzeg i tam sczeznąć, trafić na śmietnik historii, a stamtąd na wysypisko przeszłości - III RR „My chcemy widzieć Polskę od dobrej strony. Polska to nie żaden Rywinland", przekonywał Mazowiecki, wzywając polityków, by po papieskich wielkich rekolekcjach zmie-

187

nili język i przestali niszczyć przeciwników. „Główne źródło choroby - podkreślił Mazowiecki - tkwi właśnie w politykach. Oni mają życie publiczne uzdrawiać, a tymczasem trzeba im powiedzieć: polityku, lecz się sam". Bardziej zniuansowaną definicję Rywinlandu niż jego brat przedstawił Lech Kaczyński: „Sukcesy były, zrzucono ze społeczeństwa łańcuchy, weszliśmy do NATO i Unii Europejskiej, jednak styl relacji władzy i polityki z biznesem jest wielką porażką. Określenie Rywinland odnosi się nie do społeczeństwa, ale do państwa". Łagodniej niż brat, ale i w tym opisie zawarta jest pewna niebezpieczna wizja relacji między społeczeństwem a państwem. Mógłbym to rozjaśnić sam, ale posłużę się tu trafionym cytatem - cóż za niepoprawność polityczna Anno Domini 2006 - z Włodzimierza Cimoszewicza. „Populizm, coraz powszechniejszy w Europie, staje się dominującą cechą także polskiej polityki. Poglądy, które jeszcze kilka lat temu byłyby wywołującym śmiech głupstwem, dziś stanowią programy polityczne wielu partii. Według nich Polska to kraj rozgrabiony przez złodziei, rządzony przez agentów, kraj powszechnego głodu, kraj zagrożony przez wrogich sąsiadów, wyzyskiwany i poniżany, to kraj 16 straconych lat. Jednym słowem, Polska to nieudacznik, to Rywinland, w którym władzę trzeba przekazać silnym ludziom, a ci zrobią, co trzeba. Jest to jedno wielkie kłamstwo. Niezależnie od tego, czy wynika z głupoty, czy z nieodpowiedzialnej lekkomyślności, czy też jest dobrze przemyślanym elementem straszenia ludzi, by przestali być obywatelami, a stali się tłumem poddającym się woli chorych z ambicji i kłótliwych oraz wojowniczych polityków, to kłamstwo musi być nazwane po imieniu". I to jest sedno sprawy. W Polsce jest masa zła i można o tym napisać całą książkę, co sam w swoim czasie uczyniłem. Ale groźna jest całkowita utrata proporcji między tym, co do-

188

bre, a tym, co złe, między tym, co nam się udało, a tym, co było naszą porażką, między wielkimi sukcesami a zmarnowanymi szansami. Warto mieć pod ręką wszystkie kredki, a nie tylko jedną, trzymaną mocno w prawej dłoni czarną kredkę, którą maluje się najczarniejszy obraz kraju po to, by samemu kreować się na jego zbawiciela. To zresztą sprytna socjotechnika. Tak opisać sytuację Polski, by jedyną słuszną diagnozą była nasza diagnoza, by jedyną możliwą receptą była ta, którą my mamy,tak wystraszyć ludzi, by przerażeni udali się do naszego gabinetu. W końcu, jak już wejdą za drzwi, będzie za późno, by sprawdzić, czy są u dobrego lekarza, u felczera, u weterynarza czy też u znachora. Pytanie, czy po zafundowanej nam terapii Rywinland z jego realnymi problemami, prawdziwym złodziejstwem i połamanymi standardami istotnie będzie się wydawał aż tak strasznym piekłem?

RZĄD PRZEŁOMU,

PUŚCIĆ ZŁODZIEI W SKARPETKACH

Żadne hasło nigdy nie było tak puste, żadna obietnica tak niewiarygodna. Nie może być rządu przełomu' bo każdy normalny rząd w Polsce siłą rzeczy musi być rządem kontynuacji, a ewentualny rząd przełomu z założenia byłby rządem narodowej katastrofy. To Jarosław Kaczyński obiecywał Polakom, że rządem przełomu będzie fz4d Jana Olszewskiego. Rząd przełomu Olszewski chciał stworzyć już w grudniu 1990 roku, gdy prezydentem został Lech Wałęsa. Wałęsa nie chciał jednak przełomu, ktory ozna" czałby zaprzepaszczenie osiągnięć reformy Balcerowicza.

189

Bo niby na czym miałby ten przełom polegać? Na powrocie do hiperinflacji? Premierem został więc Jan Krzysztof Bielecki, a Leszek Balcerowicz pozostał wicepremierem. Jan Olszewski stworzył rząd rok później, ale swe plany przykroił wtedy do realiów. Już 23 grudnia, gdy jego rząd uzyskał w sejmie większość, jasno stwierdził, że „dzisiaj rządu przełomu, w takim sensie tego hasła, w jakim wówczas je formułowałem, formować nie można". Rządu przełomu więc nie było. Pozostały jedynie sugerujące radykalną zmianę słowa. A to o „niewidzialnej ręce rynku, która okazała się ręką aferzysty", a to o tym, że „kończy się pogoda dla aferzystów, oszustów i złodziei", co Jan Olszewski obiecywał w telewizyjnym wystąpieniu 17 stycznia 1992 roku. Mniej więcej to samo obiecywał w tym samym czasie Lech Wałęsa, zapowiadając, że „puści złodziei w skarpetkach". A w czasie kampanii prezydenckiej Wałęsa tłumaczył, że obiecywał puszczenie złodziei w skarpetkach, ale okazało się, że „skarpetki są nie w mojej gestii, tylko ministra sprawiedliwości". Ciekawe, że przed złożeniem obietnicy tego nie wiedział. W kwestii skarpetek w III RP zmieniło się wiele. Białe skarpetki zniknęły między innymi spod nogawek parlamentarzystów, co wraz ze zniknięciem garniturów białych, a także turkusowych, stanowiło przełom - estetyczny. W kwestii złodziei zmieniło się znacznie mniej.

RZECZNIK TYSIĄCLECIA

Dawnych wspomnień czar, nikt już tego pewnie nie pamięta. Był taki czas, był taki rząd, był taki rzecznik, a do-

190

kladniej niedorzecznik. „Rzecznikiem tysiąclecia" rzecznik rządu Jana Olszewskiego Marcin Gugulski został, gdy stwierdził, że „gabinet Olszewskiego jest najostrzej od tysiąca lat atakowanym polskim rządem". Stwierdzenie było komiczne z kilku względów. Groteskowe było mówienie o składającym się w większości z nieudaczników rządzie Jana Olszewskiego w kategoriach całej historii Polski, bo w historii epizod, jaki stanowiło istnienie tego rządu, był zupełnie nieistotny. Po drugie, przez wiele stuleci Polska nie miała rządu, a potem jeśli stała, to raczej nierządem niż rządem. Rząd Olszewskiego istotnie bardzo ostro krytykowano, ale był to gabinet wyjątkowo nieudolny, można by więc przeprowadzić dowód, że jeszcze nigdy w polskiej historii tak łagodnie nie był traktowany rząd tak zły. Marcin Gugulski był jednym z wielu rzeczników rządu, który nigdy nie wyszedł z cienia Jerzego Urbana. Właściwie żaden z rzeczników w III RP nie odgrywał samodzielnej roli politycznej. Poza Małgorzatą Niezabitowska, Aleksandrą Jakubowską i Andrzejem Zarębskim, żaden nie był nawet wśród najbliższych doradców premiera. Rola rzecznika malała więc wraz z politycznymi gabarytami ludzi, którzy tę funkcję pełnili. Efekt był taki, że zamiast rzeczników rządu mamy teraz raczej konferansjerów, którzy otwierają konferencje prasowe i oddają głos „panu premierowi". Nikt oprócz wąskiego grona dziennikarzy nie zna ich nazwisk, nikt nie odczuwa potrzeby, by je znać, nikt nic nie traci, że ich nie zna. Rzecznik Gugulski był jednak rzeczywiście postacią wyjątkową. On bowiem nie mógł się przebić nie tylko do zwykłych ludzi, ale nawet do dziennikarzy. Nie mógł, bo nie próbował. Nie próbował, bo uciekał. I w tym sensie, niezależnie od tego, co się w Polsce w ciągu najbliższych 900 lat stanie, pozostanie rzecznikiem tysiąclecia.

191

RŻNĄĆ GŁUPA

Sformułowanie to pojawiło się w słowniku współczesnego języka polskiego dopiero w 1996 roku, a ów cenny wkład w polszczyznę wniósł Janusz Korwin-Mikke. Rżnąć głupa miał według niego rząd Hanny Suchockiej, zgłaszając budżet na 1993 rok. Janusz Korwin-Mikke bardzo się zresztą do rżnięcia głupa przyzwyczaił i słowa te polubił, bo właśnie pod tym tytułem wydał zbiór swych wystąpień sejmowych.

Problem z „rżnięciem głupa" polega na tym, że jest to określenie doskonale nieprecyzyjne. Korzystając z niego, można bowiem scharakteryzować ogromną większość składanych przez polityków deklaracji. Czyż nie rżnęli głupa politycy z PO i z PiS-u, przez dwa lata przekonujący wyborców, że wspólnie stworzą nowy rząd, rząd przełomu, na miarę stojących przed Polską wyzwań? Czy nie rżnęła głupa kancelaria prezydenta Kwaśniewskiego, gdy zapewniała, że jego poalkoholowa niedyspozycja w Charkowie w 1999 roku była efektem kontuzji goleni prawej? Czyż nie rżnęli głupa Aleksander Kwaśniewski i Leszek Miller, gdy oświadczyli, że dogadali się w sprawie przeprowadzenia przyśpieszonych wyborów parlamentarnych na wiosnę 2004 roku? Czyż nie rżnął głupa Jarosław Kaczyński, zapewniający, że zostanie premierem, jeśli tylko PiS wygra wybory parlamentarne? Czyż nie rżnął głupa rząd Kazimierza Marcinkiewicza, obiecując 3 miliony nowych mieszkań? Czy nie rżnęła głupa Platforma Obywatelska, deklarując, że nie weźmie dotacji z budżetu?

Rżnięcie głupa ma oczywiście wiele odmian, może być też stopniowane. Można rżnąć głupa trochę, trochę bardziej, bardzo, całkowicie, a nawet totalnie. Ale u źródeł tej

192

postawy jest traktowanie społeczeństwa instrumentalnie, niczym stado baranów, któremu można powiedzieć, co się chce, obiecać wszystko i pogonić, gdzie wola. Można, biorąc pod uwagę rotację w polityce, wynoszącą jednak w górę wciąż te same od lat znane postaci, kłamać w żywe oczy. A naród odwiecznej tolerancji wybacza. Warto więc na moment dogrzebać się do źródłosłowu sformułowania „rżnąć głupa" i się zastanowić. Czy rżnąć głupa to tyle, co udawać idiotę? Czy może wykonywać pewną czynność na kimś, kogo się za idiotę uważa?

SALON, TOWARZYSTWO

Epicentrum łże-elit, miejsce, gdzie spotyka się niby-elita, towarzystwo, by ustalać, jak zakłamywać rzeczywistość, jak zwalczać prawdziwych patriotów, jak rozszerzać swe wpływy, jak wspierać postkomunistów, jak unicestwiać artystyczne talenty ludzi o poglądach prawicowych, jak przeciwstawiać się wszystkiemu co polskie, katolickie i autentyczne. Salon pod wodzą Mefistofelesa Michnika sztucznie kreuje autorytety i sztucznie promuje kariery nie tych, co powinni je zrobić. Słowo „salon" wypowiadane jest zawsze z nienawiścią i pogardą. A ci, którzy je wypowiadają, właściwie zawsze przy okazji ujawniają nieprzebrane pokłady kompleksów, żółci, obsesji i zawiści. Słowo „salon" nie jest jednak używane wyłącznie w celu pogrążenia wrogiej antysalonowcom grupy. „Salonem" nazywa się wrogów słusznych przemian PiS-u, by przeciwstawić im zdrowy lud, który, kierując się nieomylnym instynktem, popiera wszystko, co zmierza do naprawy

193

państwa i zaprowadzenia porządku, bo przecież nie do zamordyzmu i autokracji. „Jesteśmy partią zwykłych lu. dzi i jesteśmy z tego dumni", mówi Jarosław Kaczyński Zwykli ludzie to oczywiście wyłącznie ci, którzy popierają PiS i prezesa Kaczyńskiego. Jeśli ich nie popierają, należą do łże-elit, mają złe intencje, kłamią, źle mówią o rządzie Marcinkiewicza, tak jak źle mówili o rządzie Olszewskiego, choć był to oczywiście rząd najlepszy, na-kradli się, chcą utrwalenia starego porządku, są uwikłani, mają nieczyste sumienie i dlatego nie lubią PiS-u, trzeba ich wsadzić w kamasze, założyć im podsłuchy, niech się nimi zajmą Centralny Urząd Anty korupcyjny oraz minister Wassermann. Zwykli ludzie to poprą, bo zwykli ludzie nienawidzą salonu, czyli elit. Jeśli ktoś atakuje na przykład ministra Ziobrę, to wiadomo dlaczego. W jednym z wywiadów wyjaśnił to sam minister: „Żądania bardzo wpływowej części prawników rzeczywiście sprowadzają się do tego, żeby SALONOWE (podkreślenie moje - T.L.) rozstrzygnięcia decydowały, jak się będzie w Polsce kształtował wymiar sprawiedliwości. Innymi słowy, istnieje grupa wpływowych prawników, ludzi bywających na SALONACH (...), którzy stanowią partię walczącą o własne interesy i wpływy". Nie przez przypadek niemal w tym samym czasie premier Marcinkiewicz ogłosił, że wszystkowiedzący SALON śmieje się z niego i z innych przywódców PiS-u. A usłużny komentator (nowy typ dziennikarstwa - dziennikarstwo prorządowe) od razu pisze, że: „Ten rząd nie ma na szczęście ambicji popadania w głęboki namysł (a szkoda - dopisek mój, T.L.). Z tego powodu SALON uważa obecnie rządzących co najwyżej za cwanych kmiotków". Mniej więcej w tym samym czasie Bronisław Wildstein pisze tekst Salon zależnych z podtytułem Koniec warszawki. Wiadomo, krótko mówiąc, że warszawka to tandeciarze, pseudoelity, bla-

194

eierzy. I co ma pomyśleć zwykły obywatel, który za zwyk-jego obywatela się uważa, do żadnej warszawki nie należy, płaci podatki, porządnie pracuje, a PiS-u nie lubi i prezesa Kaczyńskiego nie kocha? Jakże bolesny jest ten rozkrok sprawiający, że człowiek taki ląduje w niebycie, bo przecież albo jest się zwykłym dobrym człowiekiem popierającym PiS, albo jest się członkiem grupy, która zostanie „moralnie zniszczona i pokonana". Jeszcze nigdy od 1989 roku Polaków nie dzielono tak cynicznie, w tak nonsensowny sposób, według całkowicie irracjonalnych kryteriów, z nieobliczalnymi i fatalnymi skutkami dla społeczeństwa. Jeszcze nigdy nie napuszczano ludzi w tak perfidny sposób na inteligentów, na tych, którym się poszczęściło i mają trochę więcej. W rytm wyznaczany przez władzę w rewolucyjne bębny walą pełni żaru publicyści, popierający słuszny proces przemian. Przemiany, radykalne przemiany, są w istocie w Polsce niezbędne. Rozliczenia też. Pociągnięcie do odpowiedzialności winnych i złodziei - jak najbardziej. Nie wiadomo tylko, dlaczego przy okazji trzeba stawiać do kąta niepokornych i budować nowy front jedności narodu. By wniknąć w duszę antysalonowców, należy zajrzeć do książki Salon Waldemara Łysiaka. Ten kiedyś niezły pisarz popadł w absolutną megalomanię, mówi o sobie w trzeciej osobie, zionie jadem i nienawiścią. Na początek, jako przystawka, notatka „zamiast noty redakcyjnej" z cytatem z polonijnego publicysty Józefa Dudkiewicza: „Pisarz tak wrażliwy jak Łysiak jest genialnym sejsmografem nastrojów społecznych, wydobywa i wypowiada, co skryte jest głęboko, jeszcze nieartykułowane, niepokoi, porusza (...) W polskiej tradycji uważa się, że jeśli naród nie może mówić własnym głosem, Bóg zsyła mu pisarza. On mówi za naród i w imieniu narodu". Posłuchajmy, co za naród, w imieniu narodu, pisze genialny sejsmograf,

195

zesłaniec Boga, popatrzmy na to, co skryte głęboko, niech pisarz przemówi głosem narodu. I przemawia, a to, ?e „Unia Europejska to kołchoz, gdzie patriotyzm może być klubowy, ale nie narodowy", a to wykrywa, że „filosernic-ki kosmopolityzm był maskowany przez «Salon» wzniosłą frazeologią, a podpierany miazmatami wynarodowionych ikon «Salonu», na czele z W Gombrowiczem", a to demaskuje, że „bard Jacek Kaczmarski, gorący piewca an-typolskości i kosmopolityzmu, to człowiek, który porzucił wojujący judaizm dla «zbawieniowego» chrześcijaństwa, czyli przechrzci! się w dniach zgonu". Wystarczy, by zajrzeć w umęczoną duszę antysalonowca i rozczytać meandry jego kompleksów i obsesji.

Jak wszyscy antysalonowcy ma Łysiak potężny kompleks Adama Michnika (wyżywiło się z niego przez lata bardzo wielu antysalonowców, piszących wyłącznie lub głównie o Michniku). W książce Salon, która nie jest przecież biografią, nazwisko Michnik pojawia się aż trzysta dziewiętnaście razy na stu dwudziestu z trzystu trzydziestu ośmiu stron, co jest rekordem nadającym się do Księgi Guinnessa. Za niemal całe zło III RP odpowiada bowiem Michnik, który jest królem „salonu". Gdy Łysiak pojedynkował się z reżimem, pisząc książki o Napoleonie, Michnik relaksował się sześć lat w znanym kurorcie na Rakowieckiej. Na prawicy większość publicystów ma potężny kompleks Michnika, może dlatego, że niejeden Wernyhora chciałby mieć taki rząd dusz i być szefem „Wyborczej", a nie felietonistą „Gazety Polskiej". Za krytykowanie Michnika grozi oczywiście anatema, bojkot ze strony „salonu", wykreślenie z listy żywych. Chcąc się narazić na taką karę, deklaruję więc niniejszym, że nie podobał mi się flirt Adama Michnika z postkomunistami; nie podobało mi się, gdy zwolenników pozbawienia funkcjonariuszy SB niezasłużonych uposażeń nazywał

196

jaskiniowymi antykomunistami"; nie podobało mi się: Odpierdolcie się od generała", że mroziło krew w żyłach i budziło wściekłość nazywanie Kiszczaka „człowiekiem honoru"; że nie na miejscu było ostrzeganie przed dyktaturą Wałęsy; że... można by jeszcze długo wymieniać. Mówiłem o tym kiedyś, pisałem dawniej, piszę i dziś. Ale że mówiłem kiedyś, więc powiem i dziś, że to Michnik i jego gazeta wspierali normalną liberalną demokrację, a dodam dziś, że teraz lepiej rozumiem jego obsesyjny strach przed czarnosecinnym, ultrakatolickim, nacjonalistycznym fundamentalizmem.

Ciekawe, że antysalonowi prawicowcy nie odwołają się do rzeczywiście prawicowych, wolnorynkowych ideałów i nie stworzą kontrsalonu, nie stworzą własnej nagrody literackiej, nie poprą skutecznie swoich autorytetów i swoich literatów, nie stworzą własnego dziennika albo tygodnika. Ktoś im zabrania? A może ich talent jest mało twórczy i ogranicza się do neurotycznego reagowania na Michnika i „salon"? Nie wierzę. Te talenty muszą być autentyczne, nie można ich zakopywać.

SKOK NA MEDIA

1. Politycy chcą mediów publicznych.

2. Politycy przeciwstawiają się upartyjnieniu mediów publicznych.

3. Politycy walczą z naciskami na dziennikarzy.

4. Politycy są za niezależnością dziennikarzy.

5. Politycy mówią, że będą działać na rzecz niezależności mediów.

197

Każde z powyższych zdań jest prawdziwe w odnie sieniu do polityków opozycji. Niestety, każde brzmi jak sarkazm w odniesieniu do polityka, który ma już władze także władzę pozwalającą mu wpływać na media, szczególnie publiczne, a szczególnie na TVP Nasi politycy, choć żaden się do tego nie przyzna, w komplecie są bowiem zwolennikami tezy Mieczysława Rakowskiego, że „kto ma telewizję, ten ma władzę". A jest to na dłuższą metę prawda tylko w tym sensie, że kto ma telewizję, ten ma władzę w telewizji. Inna sprawa, że niektóre polityczne ekipy padały u nas później niż inne, bo miały telewizję. Inne padały szybciej, bo telewizję miał wróg. Prezydent Kwaśniewski przez większość lat swej prezydentury miał zapewnioną absolutną klakę ze strony TVP, rządzonej przez jego człowieka Roberta Kwiatkowskiego, który na swoich usługach miał bardzo znanych dziennikarzy, na przykład... no, mniejsza z tym. Przez te lata w żadnym kanale TVP nie ukazał się o Kwaśniewskim żaden krytyczny materiał. Charkowa w tamtej telewizji nie zauważano w ogóle. Klakę zapewniano też premierowi Millerowi, a towarzyszom redaktorom z placu Powstańców, gdzie mieści się siedziba TVP, na przykład redaktorom... no, mniejsza z tym, zależało głównie na tym, by w Wiadomościach i w Panoramie zachowany był między prezydentem a premierem odpowiedni parytet - mówi Kwaśniewski, to zaraz potem musi być Miller. Z kolei reformy AWS-u okazały się niewypałem, jeszcze zanim się zaczęły, bo o tym, że będą niewypałem, zdecydował SLD, którego TVP była jedynie przedłużeniem. W ten oto sposób miliony Polaków, płacąc abonament, stały się, chcąc nie chcąc, sponsorami partii Millera i Oleksego. Jasne, że AWS zrobiłby z telewizją to samo co SLD, gdyby tylko mógł. Ale nie mógł.

Oczywiście, jest Polska krajem cudów, stąd na początku 2004 roku udało się Roberta Kwiatkowskiego odkroić od

198

TVF W Wiadomościach i Panoramie przestano ludzi codziennie okłamywać, a niektórzy dziennikarze tych programów stwierdzili, że oni to niezależni byli właściwie zawsze. Do przejęcia władzy szykowała się jednak w 2005 roku nowa ekipa- Ta specjalizowała się w wietrzeniu, w szukaniu i w znajdowaniu wszędzie skierowanych przeciw niej spisków. Wietrzyła więc w TVP spisek przeciw sobie, szukała go, i jak szukała, tak znalazła. TVP nie była proPiS-owska. Została więc przez PiS uznana za antyPiS-owską. Część PiS-owców tak uważała. Część tak deklarowała, bo jakoś trzeba było uzasadnić skok na media, pardon, przywrócenie w publicznych mediach odpowiednich standardów.

PiS postanowił je przywrócić natychmiast. Stąd pierwszą ustawą, jaką przyjął, była ustawa radiowo-telewizyjna. To udało się zrobić jeszcze przed sylwestrem 2005 roku. Jak była już ustawa, trzeba było powołać nową radę radiofonii i telewizji. Minister Sellin zapowiadał, że on ma w notesie kilkadziesiąt nazwisk świetnych kandydatów i że nie będą to ani posłowie, ani parlamentarzyści. Serio tak mówił. Po kilku tygodniach w radzie znalazło się pięciu nowych członków, w tym kandydat Samoobrony, którego największym osiągnięciem w mediach było wydawanie propagandowego programu z czasów Kwiatkowskiego - Gość Jedynki. Obok niego wylądował w radzie geograf, kandydat LPR-u, pani poseł z PiS-u, która swego czasu wznieciła prokuratorską akcję przeciw dziennikarzom „Rzeczpospolitej", pan radny z PiS-u, który pracował w redakcji katolickiej TVP i wsławił się głównie tym, że był w niej zatrudniony (radnym PiS-u zresztą nie przestał być -i słusznie - po co zachowywać pozory, skoro to tylko pozory). Mniej więcej w tym samym czasie w TVP liczna grupa dziennikarzy w lot odgadywała życzenia polityków PiS-u. Odgadywała je tak szybko, że czasem czyniła to, zanim te życzenia w głowie polityków w ogóle się pojawiły. Teore-

199

tycznie mógłby to być argument za nieprzejmowaniem przez PiS telewizji, bo przecież skoro nam służą, to o co chodzi. Błąd. Po pierwsze, dziś służą, a jutro mogą zmienić zdanie. Po drugie, telewizja będzie nam potrzebna także po następnych wyborach, kiedy PiS nie będzie już rządził, ale jak się dobrzy, czyli nasi, redaktorzy postarają, to może zresztą będzie rządził. W końcu doszło więc do sfinalizowania skoku na media, co było zgodne z filozofią dziejów i historycznym determinizmem. Na wiele lat przekreśliło to marzenia naiwnych o tym, że w Polsce mogą istnieć publiczne media niezależne od władzy. Te marzenia znalazły się jednak razem z innymi marzeniami w bardzo licznym gronie.

SOJUSZNIK_______________________________

Słowo „sojusznik" brzmi w polskich uszach zdecydowanie lepiej niż „sojusze". W sojusze bowiem przez kilkadziesiąt lat nie można było godzić. Sojusze więc umarły. Został sojusz, tyle że zamienił się w Sojusz Północnoatlantycki. Aż dziw, że słowo „sojusznik" nie zostało całkowicie skompromitowane, uwzględniając, czyim sojusznikiem była Polska Rzeczpospolita Ludowa. Rzeczpospolita Polska dała orłu koronę, a sojusze zredefiniowała. Sojusznik nie wyleciał może ze słownika współczesnej polskiej polityki, bo musieliśmy się starać wiele lat, by znowu nim zostać. Polska przez 10 lat nie była niczyim sojusznikiem. I dopiero w 1999 roku ponownie sojusznikiem została. Może już nie, jak PRL, wiernym, ale niezawodnym, nie ZSRR, ale USA, nie satelitą, ale partnerem, nie z przymusu, ale z wyboru, nie w ramach Układu Warszawskiego,

200

ale w ramach NATO. „Polska, Czechy i Węgry powiedziały demokracji «tak», teraz wy powiedzcie «tak» naszym sojusznikom", apelował Bill Clinton do amerykańskich senatorów, by ratyfikowali rozszerzenie NATO. I ratyfikowali, czyli powiedzieli „tak". W ten sposób Polska stała się sojusznikiem Ameryki. Niektórzy twierdzili nawet, że jest sojusznikiem strategicznym, ale poparcia Ameryce udzielaliśmy zwykle odruchowo, co zapewniało ciepłe, ale odrobinę jednostronne relacje. My im zakup F-16, poparcie dla inwazji na Irak i wojny w Iraku - oni nam poklepywanie po ramieniu i zdjęcie z prezydentem w Gabinecie Owalnym. Jasne, wcześniej dali nam kartę wstępu do NATO, ale ten dług już spłaciliśmy. Teraz nowe zaciągają niemal wyłącznie Amerykanie. Termin spłaty nadchodzi. Słowo „sojusznik" w polskiej polityce zastosowania nie ma. Sojusznik to ktoś, z kim wchodzi się w jakiś układ, bo jeszcze nie można go załatwić. Może to po części wynikać z tradycji, jaką narzucono polityce w PRL - przewodząca wszystkiemu PZPR i stronnictwa sojusznicze. Sojusznicze, czyli takie, które mają popierać, a postawić się nie mogą. W większym stopniu wynika to jednak z niechęci do dzielenia się władzą i wpływami. Bo wiadomo, u nas sami swoi, a w tym wypadku „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie".

SONDAŻE____________________________

To rzadko precyzyjna, ale zawsze poważnie traktowana odpowiedź na pytanie „co by było gdyby". W Polsce wszyscy żyją przedwyborczymi sondażami. Żyją nimi

201

także politycy. Jeśli sondaż jest po myśli polityka, mówi on, że społeczeństwo doceniło po prostu jego, polityka program. Jeśli sondaż się politykowi nie podoba, mówi że sondażom nie można wierzyć i trzeba poczekać na wybory. Fakt, że sondażom wierzyć się nie powinno. Gdyby im uwierzyć, mielibyśmy w istocie prezydenta z Gdańska i premiera z Krakowa, a jakoś nie mamy. W sondażach publikowanych przed wyborami parlamentarnymi cały czas na czele była Platforma Obywatelska, ale gdy w wieczorach wyborczych na ekranach pojawiły się słupki, najwyżej urósł słupek PiS-u. Przed wyborami prezydenckimi sondaże zapowiadały zwycięstwo Donalda Tuska, ale w dniu wyborów Tusk wyraźnie przegrał. Może to wskazywać na błędy metodologiczne popełniane przez instytuty badające opinię publiczną. Można też założyć, że część wyborców notorycznie okłamuje ankieterów. Mówią więc, że zagłosują na Tuska, dobrze wiedząc, że poprą Kaczyńskiego. Zapowiadają głosowanie na Platformę, ale wiedzą, że krzyżyk postawią obok kandydata Samoobrony. Ten drugi wariant wydaje mi się nawet bardziej prawdopodobny, bo wielu wyborców wstydzi się tego, kogo popiera. Wstydzi się wystarczająco, by skłamać, odpowiadając na pytanie, na kogo będą głosować. Ale nie wstydzi się aż tak, by nie głosować na kogoś mimo wstydu.

Co do błędów metodologicznych, cóż, są one i będą. Badanie opinii publicznej nazywane jest w Ameryce dziedziną ABC, Ałmosł Being Certain, czyli dającą niemal pewność. Słowo „niemal" jest tu istotniejsze od słowa „pewność". „Niemal" to bowiem ta kilkupunktowa różnica oddzielająca zwycięstwo od porażki, przejęcie władzy od przejścia do opozycji. Wpadki są częste, nie tylko w Polsce. Kompromitacja amerykańskich instytutów opinii publicznej, które dały prezydenturę Gore'owi, zanim się oka-

202

zalo, że wybory wygrał Bush, jest tu przykładem najlepszym. Oczywiście, gdy doszło do pomyłki, efektem było oburzenie na media, które w pośpiechu, chcąc wyprzedzić konkurencję, ogłosiły niepewne wyniki. Nikt natomiast nie wpadł na pomysł, by sondażownie znacjonali-zować. W Polsce taką propozycję złożyła Liga Polskich Rodzin. Zaproponowała ona mianowicie powołanie Narodowego Ośrodka Badania Opinii Publicznej, który byłby niezależny i odpolityczniony. Wyniki jego sondaży byłyby każdorazowo obowiązkowo publikowane przez publiczne media. A co z innymi instytutami? Co będzie, jeśli dalej bezczelnie będą publikowały wyniki sondaży? Co będzie, jeśli się pomylą, a jak się mylą, to pewnie kłamią? I tu LPR znalazł odpowiedź. Gdyby sondaże odbiegały od badań, instytut nie mógłby przez cztery lata publikować wyników. Trudno się zorientować, dlaczego propozycji tej nie towarzyszy propozycja skazywania na milczenie polityków, którzy bredzą albo kłamią. Coś jednak w propozycji LPR-u jest. Można znaleźć dowody na jej racjonalność. Ja znalazłem. Przed wyborami instytuty zapowiadały, że LPR dostanie ponad 10% głosów. Dostał mniej niż 8%. Instytuty wprowadzały więc Polaków w błąd, zawyżając poparcie dla Ligi i mobilizując jej potencjalny elektorat. Należy się jakaś kara. Oczywiście, warto się zastanowić, czy sondaże dobrze służą demokracji. Politycy, którzy działają pod sondaże, media, które w zależności od sondaży jednym poświęcają więcej uwagi, a innym mniej, wyborcy, którzy chcą być w większym gronie i popierają silnych, a nie zawsze lepszych. Warto się zastanowić, choć nie warto się zastanawiać zbyt długo. Tym bardziej że sondaże byty są i będą. Jak pisał w Nieśmiertelności Milan Kundera: -Zważywszy na to, że rzeczywistość jest dzisiaj kontynentem mało odwiedzanym i niezbyt, co zresztą słuszne, lubianym, sondaż staje się rodzajem rzeczywistości wyższej

203

albo, mówiąc inaczej, staje się prawdą. Sondaż opinii pu-blicznej jest parlamentem obradującym stale; jego misja jest wytwarzanie prawdy, można nawet powiedzieć, najbardziej demokratycznej prawdy, jaką kiedykolwiek znano". Politycy, szczególnie ci, którzy w sondażach wypadają blado, często mówią, że czekają na jedyny realny sondaż, ten w dniu wyborów. Nasi politycy, szczególnie niektórzy, słysząc to, wpadli na pomysł częstego publikowania sondaży, co do których prawdziwości nie ma żadnych wątpliwości. Ten pomysł to wybory co pół roku. W ten sposób cyklicznie czekamy na sondaż, którego wyniki nas satysfakcjonują. A jak nie satysfakcjonują, to organizujemy następny sondaż. I tak do skutku.

SPIEPRZAJ, DZIADU

Pozdrowienie w Polsce solidarnej, przejaw nie tak często w końcu spotykanej w polityce spontaniczności. Słynne te słowa do starszego człowieka wypowiedział 4 listopada 2002 roku kandydujący na prezydenta Warszawy Lech Kaczyński. Na warszawskiej Pradze podeszło do niego kilku podchmielonych jegomościów z plastikowymi reklamówkami i zadawali prowokacyjne pytania typu: „Co rząd robi dla bezrobotnych". Pytanie było prowokacyjne, a adresat źle wybrany, bo przecież rządzili wtedy postkomuniści, a Lech Kaczyński jest antykomunistą, a nawet antypostkomunistą. Oczywiście na pytanie: „Co rząd robi dla bezrobotnych?", mógłby odpowiedzieć, że nic nie robi, bo to zły rząd postkomunistyczny. Ale też ostrą reakcją dał do zrozumienia elektoratowi, że o kłopoty ludzi trze-

204

ba pytać sprawców kłopotów. Słusznie więc powiedział rzecznik PiS-u Adam Bielan: „Lechowi puściły nerwy, ale ci panowie byli podpici. Poza tym pretensje powinni skierować do rządu, a nie do nas".

Mamy tu do czynienia z dwoma problemami. Jak powinien się odnosić polityk do zwykłych ludzi? Otóż bariera tolerancji dla ich zachowań jest ustawiona dużo wyżej niż dla niepolitycznej reszty społeczeństwa. Tak zwany przeciętny obywatel napastowany przez menela może, choć nie powinien, rzucić mu „spieprzaj, dziadu". Politykowi takie rzeczy wybaczane być nie powinny, choć, jak widać, są. Kandydat demokratów na prezydenta, John Kerry, został podcięty na narciarskim stoku przez innego narciarza. Gdy się podniósł, strasznie go zrugał. Ktoś inny całą scenę nagrał, zdjęcia trafiły do telewizji i wybuchła afera. Nie żadna tam wielka afera, co to, to nie. Ale wystarczająco duża, by podkopać szanse Kerry'ego w wyborach. Pozornie niewinny incydent ustawiono w szerszym kontekście. Czy patrycjuszowski Kerry, milioner, mąż megamilionerki, który nie jeździ na rowerze, ale pływa na desce surfingowej, nie lubi hamburgerów, ale steki z łososia, nie pije piwa, ale dobre wino, a do tego wszystkiego protekcjonalnie traktuje kogoś, kto go potrącił i przewrócił, czy taki Kerry jest jednym z nas? Czy on się z nami utożsamia? Czy nasze problemy są mu bliskie? A jeśli nie, a podejrzewamy, że nie, czy możemy na niego głosować? Zabawne, że Lech Kaczyński wystąpił w kampanii prezydenckiej w roli obrońcy zwykłych ludzi. Trudno się dziwić, że jego ludzie panicznie się bali, iż sztab Donalda Tuska zdjęcia ze „spieprzaj, dziadu" wyemitowane przez TVN wykorzysta. Dziennikarze TVN-u zdjęć nie dali, czym zaskarbili sobie dozgonną sympatię sztabowców. Ci wiedzieli bowiem, że zbitka wielkich słów o Polsce solidarnej ze „spieprzaj, dziadu naraziłaby kandydata na zarzut hipokryzji.

205

Obok sprawy dozwolonych i niedozwolonych zachowań mamy jeszcze kwestię odporności nerwowej polityka. Czy ktoś, kto wścieka się na pijanego osobnika i wydziera się na niego, choć filmują go kamery, wytrzyma napięcie, gdy zderzy się z sytuacją naprawdę stresującą, gdy stawka jest niebotycznie większa? Czy polityk wyposażony w krótki lont będzie umiał wytrzymać napięcie i nie eksploduje? W chwili kryzysu politycznego w związku z debatą nad budżetem politycy Platformy Obywatelskiej zwrócili się do już prezydenta Kaczyńskiego z prośbą o spotkanie. Zaproszenie dostali, ale na jeden dzień zostało ono zawieszone, bo wicemarszałek sejmu Bronisław Komorowski stwierdził, że „rozmowa w Pałacu ma pokazać, czy Lech Kaczyński jest prezydentem działającym na zamówienie własnej partii i własnego brata, czy jest prezydentem wszystkich Polaków". Prezydent uznał to za despekt i tego dnia spotkanie odwołano. Oczywiście był to tylko pretekst, ale jeśli coś takiego zdecydowano się uznać za pretekst, to poniekąd już na najwyższym szczeblu zalegalizowano krótki lont i obrażalstwo. No bo jeśli jest tak pamiętliwy i tak czuły na swym punkcie, to za chwilę do Pałacu nie zaprosi niemal żadnego polityka, bo niemal każdy powiedział coś, co mu nie w smak. Stąd już tylko krok albo do dekretu o ochronie czci prezydenta, albo do śmieszności, albo do jednego i drugiego.

Lechowi Kaczyńskiemu wybaczono „spieprzaj, dzia-du", bo te słowa pasowały do jego wizerunku szeryfa. Czyż nie żylibyśmy we wspaniałym kraju, gdyby szeryf rozprawiał się równie stanowczo ze złoczyńcami, jak kandydat rozprawił się z podchmielonym jegomościem?

Hasło „spieprzaj, dziadu" doczekało się nawet dwóch stron internetowych www.spieprzajdziadu.com i www. spieprzajdziadu.pl. Tuż po wyborach prezydenckich pojawiła się na nich masa dowcipów o braciach Kaczyńskich.

206

Ąle żarty się skończyły. Do twórców stron zaczęły docierać ostrzeżenia, a prawnicy przypomnieli, że wśród materiałów humorystycznych mogą być i takie, które, o trwogo, szkalują prezydenta, a więc podpadają pod artykuł 135 kodeksu karnego mówiący o publicznym obrażaniu głowy państwa, a za ten czyn grozi kara do trzech lat więzienia. Ostrożniej więc z dowcipami, może lepiej zapomnieć o „spieprzaj, dziadu", zgrabnym bon mocie zdradzającym bon ton nadchodzącej IV RE

STYROPIAN, SOLIDARUCHY, ETOSIAKI

Solidaruchami nazywały polityków wywodzących się z Solidarności komuchy. Zdaniem komuchów, jedynym tytułem solidaruchów do władzy i stanowisk był fakt, że w odpowiednim miejscu i czasie solidaruchy protestowały przeciw rządom komuchów, spędzając noce na styropianie. Oba słowa upowszechnił i spopularyzował, szczególnie w gronie byłego aktywu PZPR, patriotów z MO i SB oraz wszelakich antyklerykałów tygodnik „NIE". Słowa były politycznie trafione, nawet jeśli historycznie skrajnie nieuprawnione, niesprawiedliwe i podłe. Stara władza chciała pozbawić nową władzę jej legitymacji, a sensem legitymacji władzy Solidarności były nie tylko wygrane wybory, lecz moralna wyższość, zaświadczona przed historią w walce z komuną. Styropian nie był wolnością - był blady, płaski, nijaki i skrzypiący. Solidaruchy nie były niczym więcej niż komuchy, przecież to było nawet słychać. Solidarności ukradziono więc także w sferze moralnej to, co było jej istotą, zostawiając to, co było marginesem historii - nieistotne

207

i banalne rekwizyty. Wytyczony przez „NIE" kierunek myślenia był jasny - komuchy święte nie były, swoje za koł nierzami miały, ale to przynajmniej byli fachowcy. Ą ^ przychodzą jacyś nowi, których jedynym tytułem do zastąpienia starych jest jakaś strajkowa historyjka. Na dodatek solidaruchy szybko weszły w buty komuchów, też kradną też rozdają stanowiska swoim, też kombinują. Ponieważ mówiły o moralności, a są amoralne, tak naprawdę są solidaruchy gorsze od niepozostawiających ludziom żadnych złudzeń komuchów. W każdym razie na pewno nie są od nich lepsze. A do tego za komuny nie było bezrobocia, może i były kolejki, ale jak już coś było w sklepach, to ludzi było na to stać. Oczywiście, ludzie Solidarności, w każdym razie niektórzy z nich, ciężko pracowali, by demagogii Urbana dodać sosu i pieprzu, by jego kalkom dodać wiarygodności. Trudno było zresztą ludzi wtedy przekonywać, że lepsze wybrane solidaruchy, a nawet postkomuchy, niż niewybrane komuchy. Ludzie szybko zapominali o komuchach. Mieli nowego wroga. Stary w końcówce nawet nie obiecywał. Nowy obiecywał i nic z tego nie wychodziło. O wolności, o demokracji, o możliwości wyjazdu za granicę już nie pamiętano. W końcu nikt nie przejmuje się bólem zęba, gdy ząb nie boli. Dla jego właściciela ważniejsze jest, by wziąć coś na ząb.

Po latach komuchy przyznawały, że z tymi solidaru-chami i z tym styropianem to było niegodziwe nadużycie. Oto fragment rozmowy Adama Michnika i Pawła Smoleńskiego z Leszkiem Millerem:

- Zdarzało się panu mówić o PRL-owskiej opozycji „tak zwana opozycja" i „zwietrzały styropian". Nie dzwonił panu wtedy szkielet w szafie?

- Czy musimy ciągle do tego wracać? Żałuję paru słów, które wypowiedziałem. Nie sądziłem, że będzie to

208

aź tak bolesne. Czułem się zaatakowany, chciałem się odwinąć, zrobić przykrość. To był wybryk, wygłup.

Przynajmniej czasem w odniesieniu do Leszka Millera jego metafora o „kończącym mężczyźnie" nie brzmi żałośnie.

SZORSTKA PRZYJAŹŃ

Tak nazywana jest w polskiej polityce granicząca z nienawiścią wzajemna niechęć. W sformułowaniu „szorstka przyjaźń" ważna i mająca jakieś odniesienie do rzeczywistości jest tylko część pierwsza, choć oczywiście słowo „szorstka" jest eufemizmem. Szorstką przyjaźń zidentyfikować łatwo. Poznaje się ją po tym, że dwaj „przyjaźniący się" politycy, zwykle z jednego politycznego obozu, albo z jednej strony sceny politycznej, „chcą się załatwić". Podkładają sobie świnie, walczą o wpływy i wydzierają sobie władzę. Szorstkość staje się przyjazna, a przyjaźń szorstka, gdy żaden z nich nie ma wystarczająco dużo sił, by drugiego wyeliminować. Już w lutym 2002 roku, kilka miesięcy po powstaniu SLD-owskiego rządu, po posiedzeniu Rady Gabinetowej Leszek Miller powiedział, że z prezydentem Kwaśniewskim łączy go właśnie „szorstka przyjaźń", ale - jak przystało na grafomana - dodał, że »z wdziękiem pięknej, sentymentalnej kobiety". Przyjaźń obu panów z dnia na dzień robiła się coraz bardziej szorstka, obaj głaskali się watą szklaną, a szorstkość przybrała wymiar ekstremalny, gdy w marcu 2003 roku w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej" prezydent zasugerował, że

209

premier mógłby ustąpić. Tego samego wieczoru, równie aksamitnie, premier ujawnił TVP, że w lipcu 2002 roku Lew Rywin przekazał prezydentowi notatkę o aferze korupcyjnej. Krótko mówiąc, gdy Kwaśniewski powiedział, że Miller mógłby odejść, Miller odpowiedział, że Kwaśniewski mógłby stanąć... przed komisją śledczą. W końcu nie stanął, bo mógłby przed nią wyłącznie - jak sam stwierdził - „zaśpiewać i zatańczyć", ale to w tym momencie mniej istotne. Widać już było, że panowie, podając sobie dłonie, mają na nich kastety. Dogrywka była niecałe trzy miesiące później, w czerwcu 2003 roku. Ogłoszenie wyników referendum europejskiego panowie świętowali oddzielnie, a gdy zaraz potem prezydent jeszcze raz chciał Millera usunąć, ten zwrócił się do sejmu o wotum zaufania, i choć nikt mu już nie ufał, wotum zaufania dostał. Tak to Polska straciła potem jeszcze dwa lata, bo po dryfie Millera mieliśmy jeszcze dryf Belki.

Rywalizacja Kwaśniewskiego i Millera nie wynikała głównie z oczywistej konkurencji między dwoma ośrodkami władzy wykonawczej. Panowie nie cierpieli się od dawna, i chociaż dla swej partii i swych karier potrafili to przez lata ukrywać, do końca ukryć nie umieli.

Podział na partyjnych liberałów i partyjny beton był wymysłem służącym temu, by ludzie wierzyli, że są jacyś lepsi PZPR-owcy. Lepsi okazywali się zwykle gorsi, gdy tylko dostawali władzę. Inna sprawa, czego nie da się zaprzeczyć, że komunistyczni aparatczycy wywodzili się z dwóch różnych młodzieżowych środowisk -twardego, ZMS-owsko-ZSMP-owskiego, jak Miller, i z miękkiego - ZSP-owsko-studenckiego, jak Kwaśniewski. Pierwsi bardziej pryncypialni, drudzy bardziej cyniczni, pierwsi - wierzący, drudzy - wierzących udający. Pierwsi blisko komunistycznego aparatu, drudzy czasem zezujący w stronę partyjnych liberałów, a po 1989 roku

210

także w stronę części dawnej opozycji. Dwa kręgi (nie kręgosłupy, bo mówimy o bezkręgowcach), dwie mentalności. Do tego mieliśmy w przypadku Kwaśniewskiego i Millera rywalizację dwóch samców, z których ten drugi kreował się na bardziej męskiego, w czym pomogła Anastazja P, ogłaszając, że w parterze Leszek jest znacznie lepszy niż Olek. I nie mówimy tu o interesie politycznym.

ŚLEDZTWO DZIENNIKARSKIE

Jak kto woli - albo trwająca wiele miesięcy próba wyjaśnienia afery Rywina, która zakończyła się tam, gdzie się zaczęła, czyli w punkcie wyjścia, albo - to druga wersja -nędzne alibi na wytłumaczenie wielomiesięcznej zwłoki w opublikowaniu przez „Gazetę Wyborczą" „ścieżki dźwiękowej" z wizyty Lwa Rywina u Adama Michnika. Najwyraźniej większość przyjmuje tę drugą wersję, bo sformułowanie „śledztwo dziennikarskie" używane jest dziś w Polsce jako szyderstwo. Powiedzieć „śledztwo dziennikarskie" to tyle, co puścić oko, by powiedzieć „wszystkie materiały dostali i niczego nie badali" albo „zrobili wiele, żeby nie dowiedzieć się niczego ponad to, co wszyscy i tak wiedzą". Efekty dziennikarskiego śledztwa „Gazety Wyborczej" były zerowe, o czym świadczy fakt, że nie wynikało z niego nic ponad to, co zostało nagrane na dyktafonie, który Adam Michnik wsadził do wewnętrznej kieszeni marynarki. Z dziennikarskiego punktu widzenia była to więc porażka, choć paradoksalnie materiał był wstrząsający i fascynujący. Na śledztwie

211

dziennikarskim najwięcej straciła sama gazeta, bo pięciomiesięczny „poślizg" w opublikowaniu materiałów sprawił, iż kwestionowano jej motywy. Brak efektów „śledztwa" nie byłby żadnym problemem, gdyby nie zwłoka, uzasadniona głównie względami politycznymi. Z drugiej strony upublicznienie zapisu rozmowy Michnika z Rywinem poruszyło lawinę. Komisja śledcza, kariera Rokity, wzrost notowań Platformy Obywatelskiej, dezintegracja i kompromitacja SLD, wielki cios zadany ekipie Millera, początek wielkiej dyskusji o korupcyjnych układach w Polsce, rzucone wtedy i podjęte przez polityków hasło budowy IV RP Żaden materiał opublikowany w polskiej prasie nie był tak bardzo, tak długo krytykowany, żaden nie miał też porównywalnego choćby wpływu na bieg spraw w Polsce. To było polskie Water-gate, gilotyna dla rządzących, tyle że bez prawdziwego śledztwa dziennikarskiego, bez Głębokiego Gardła, bez setek tekstów opublikowanych w ciągu kilku lat, bez żadnej zwłoki. Tak czy owak, dzięki dyktafonowi Adama Michnika - by zacytować słowa Jacka Żakowskiego wypowiedziane w innym czasie, w innym, choć niezupełnie innym kontekście - coś w Polsce pękło, coś się skończyło. I dobrze.

TIK-TAKI

Kiedyś cukiereczki sprzedawane w wersji miętowej lub owocowej, na początku tylko w Peweksach. Od jakiegoś czasu telefony z kartami, gwarantujące też zresztą względną anonimowość oszustom. Drugie znaczenie tik-taków

212

poznaliśmy dzięki Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego, która podsłuchiwała posła SLD Pęczaka. Pęczak wiedział, że był podsłuchiwany, stąd tik-taki, a właściwie TAK TAKI. Posłuchajmy tej polityczno-gangsterskiej grypsery: „Wysłałem Markowi (Dochnalowi - dop. TL.) SMS-a, bo ja jestem słuchany strasznie. Musimy pogadać. Chyba będę kupował tik taki. Z tik taków będę dzwonił czy tam tak taków. No bo byłem dzisiaj w prokuraturze. Jestem totalnie słuchany. Jak wsiądę do samochodu, będę dzwonił do Marka. Możesz go uprzedzić. Tylko mówię, ja mam... Chyba musimy, kurwa, kupić jakąś skrzynkę tych kart Tak Tak. I ja też będę dzwonił, kurwa, z tych tik-ta-ków. No bo wiesz o co chodzi, nie? Żeby rozmawiać swobodnie?".

To porozmawiajmy swobodnie. Na uwagę zasługuje i uwagę przykuwa składniowo-gramatyczno-językowa konstrukcja zdań i równoważników zdań, w które przyoblekają się myśli posła Pęczaka. W wersji soft rozpoznawaliśmy ten kumotersko-knajacki język u Lwa Rywina. Tu oczywiście mamy do czynienia z wersją hard. Ale język to jedno. O wiele bardziej szokująca jest myśl, że nie mówimy o złodziejaszku, który, by tak rzec językiem Pęczaka, opędzlował kiosk Ruchu albo podwędził komuś komórkę, ale o pośle, byłym wiceministrze skarbu, jednym z bardzo ważnych ludzi w SLD. Przez lata był tolerowany przez premiera rządu Rzeczypospolitej. A tam tolerowany! Wspierany był. Jak na ironię, ów polityk mimo swego prostactwa sprawował w partii SLD funkcję opisaną arystokratycznym skądinąd tytułem „baron". Baron łódzki, tak go zwano. Baron Pęczak wylądował w końcu w łódzkim areszcie na Smutnej. Skarżył się tam na problemy ze wzrokiem. Może i były one realne. Na pewno nie mniej realne niż problemy wzrokowe tych, którzy go wymyślili, umieścili na wyborczej liście i wybrali.

213

TKM

Tak Jarosław Kaczyński opisał mentalność polityków zdobywających władzę za czasów AWS-u. Ta formuła, niestety, trafnie oddaje nieskomplikowaną, żarłoczną i pazerną postawę polityków wszystkich naszych ugrupowań. „W AWS zbyt dużą rolę odgrywa nieformalna partia TKM", powiedział Kaczyński. TKM, czyli Teraz Kurwa My. Tak polityk ten tłumaczył, dlaczego nie startował w wyborach do sejmu z listy AWS-u, choć formację tę współtworzył. Jest to określenie o tyle ciekawe, że tylko w tej wersji zaimek „my" odnosi się do zaimka „oni". TKM występuje więc jedynie „u nich", tą chorobą zarażeni są wyłącznie „oni", takich zachowań spodziewamy się wyłącznie „po nich".

Kwestia zaimków jest w naszej polityce bardzo ważna, a została nobilitowana przez słynną książkę Teresy Torań-skiej Oni. „Oni", czyli władza, czyli wróg, czyli ktoś, kto nam nie służy, a jako narzędzia perswazji używa bata. Plastyczną ilustracją mentalności „onych" był rysunek Andrzeja Mleczki z początku lat 80. Dwóch towarzyszy spogląda posępnie na tłum demonstrantów Solidarności, po czym jeden pyta drugiego: „Dlaczego oni mówią o nas «oni», skoro my mówimy o nich «my»". Była to ilustracja totalnej alienacji władzy. Dziś ma ona zupełnie inny charakter, bo „onych" wybieramy „my". Alienacja, choć inna, wciąż jest jednak ogromna, na co wskazuje topniejąca z wyborów na wybory frekwencja wyborcza. Frekwencja zresztą, choć spada dramatycznie, zmniejsza się i tak wolniej niż wiara społeczeństwa, że „oni" przestaną być „ony-mi" i zaczną reprezentować „nas".

Mentalność prostackich Hunów, barwnie opisana skrótem TKM, ma dwa oblicza. W jednym wypadku do

214

stanowisk i wpływów dorywają się hordy najczęściej niekompetentnych polityków i ich poputczików, którzy chcą jak najszybciej zjeść owoce władzy, dokonując wcześniej egzekucji przeciwników. Tu motywem działania jest absolutny cynizm - dosyć się naczekaliśmy, dość tych upokorzeń, dość życia z diet albo i bez diet, czas na rewanż, naznaczeni przez historię bierzemy całą władzę, a ponieważ jesteśmy świetni, będziemy ją konsumować nie przez cztery, ale przez osiem lat. Po kilkunastu miesiącach od przejęcia władzy Hunowie spod znaku TKM widzą już, że na pewno nie na osiem, a trzeba będzie się nieźle gimnastykować, by doczołgać się do końca kadencji. Wtedy TKM występuje w wersji szczątkowej, w postaci „poselstwa dietetycznego". Już nie idzie o jakiś wielki skok na kasę. Idzie wyłącznie o to, by jeszcze chwilę, miesiąc albo kilka pożyć na koszt podatnika, zanim podatnik nas odprawi bez odprawy. Posłowanie dietetyczne mogło zresztą pod koniec rządów SLD przyjąć wersję groteskową, bo pojawił się pomysł, by byli parlamentarzyści otrzymywali dalej jakieś świadczenia. W ten sposób wyborca zawiązywałby, chcąc nie chcąc, z posłem czy senatorem układ na całe życie i do końca musiałby sponsorować kogoś, kto na parlamentarzystę nigdy się nie nadawał albo kogo razem z jego formacją wywiał z sejmu i z senatu wiatr historii. TKM występuje jednak także w innej, kto wie czy nie groźniejszej wersji. Oto do władzy dorywają się wrogowie TKM, którzy chcą rozbić wszelkie układy. Niestety, do przeprowadzania moralnych rewolucji i budowy nowych Rzeczypospo-Htych nadają się nie wszyscy. Nowi nieprzekupni spod znaku Katonów i Saint-Justów muszą więc wyeliminować konkurentów, by móc zbudować nowy, wspaniały swiat. Motywem TKM-u jest wtedy nie cynizm, ale pozorny idealizm. Motyw jest jednak mało ważny w zesta-

215

wieniu ze skutkiem. A skutek jest taki, że kto nie z nami ten przeciw nam i musi odejść, a przychodzi na jego miejsce ktoś z naszych, kompetentny czy nie - nieważne. Nasz!!!

TKM wynika nie tylko z pazerności. Jest skutkiem dramatycznie niskiej kultury politycznej i braku szacunku polityków do samych siebie. Ponieważ doskonale wiedzą, !le sami są warci, zakładają, że równie niewiele warci są ich konkurenci. Siebie krzywdzić nie chcą, ale politycznych przeciwników owszem. TKM to także skutek śladowej, niestety, w mentalności naszych polityków i w ich otoczeniu obecności myślenia o funkcjonowaniu w polityce w kategoriach służby. Charakterystyczna jest tu wypowiedź poprzedniej pierwszej damy, która po re-elekcji męża raczyła była powiedzieć, że jej małżonek to pomazaniec boży. Pomazaniec boży nie może być przecież sługą poddanych. I nie był. Uśmiechał się więc do poddanych, klepał ich po ramieniu, ale tak, jak dobry pan klepał po ramieniu dobrego chłopa z czworaków TKM to również skutek fizjologicznej niezdolności polityków do zawierania trwałych kompromisów w imię osiągania ważnych dla kraju celów. Po co siadać, przekonywać, dogadywać się, szukać tego, co łączy, skoro można zrobić bodiczek, podstawić nogę, wypchnąć za bandę albo stratować. Pytanie brzmi, czy klasę mogą wykazać politycy w pierwszym pokoleniu, których dzieci będą często dopiero inteligentami w pierwszym pokoleniu? Niekoniecznie. Ale kiedyś nasza demokracja pewnie dojrzeje. Wtedy zamiast TKM nastąpi reanimacja takich pojęć jak Szacunek dla Innych, Służba i Kompromis A wtedy będziemy mogli powiedzieć „Teksas", czyli Teraz Kompromis, Służba i Szacunek. Polska jako drugi Teksas. To byłoby coś.

216

TOWARZYSTWO, ZBLATOWANIE,

JOLA I OLEK, PREZIO, KIEROWNIK ZAKŁADU,

PAŁAC DUŻY, PAŁAC MAŁY

W czasach Rzeczypospolitej Kolesiów, której akuszerem i kapelanem był Aleksander Kwaśniewski, pojawiła się nowa elyta. Elyta, jak każda grupa w społeczeństwie, musiała zademonstrować swoją odrębność. Musiała też wytworzyć system znaków, będących sygnałem, że należymy, że wiemy, co jest grane, że wiemy, kto z kim i przeciwko komu, że znamy, kogo trzeba, i że trzeba się z nami liczyć.

Z czasów aktywu młodzieżowego pochodzi zakrapiany i w swej istocie sowiecko-komsomolski zwyczaj tykania się, także publicznego. Działacze SLD, nawet po pięćdziesiątce, mówili więc w telewizji o swych współtowarzyszach per Józek, Olek, Leszek, Jurek. Immanent-ną cechą stylu bolszewicko-komsomolskiego jest błyskawiczne skracanie dystansu ze świeżo spotkaną osobą. Stąd w pierwszej połowie lat 80. wielu dłoni by nie wystarczyło, by zliczyć dziennikarzy, którzy do Aleksandra Kwaśniewskiego mówili „Olek". Chciał tego Olek, dziennikarze nie protestowali. Olek tak bardzo skrócił ten dystans, że pozostał Olkiem, nawet gdy został prezydentem. Tykanie prezydenta i wszechtykanie w jego otoczeniu nie było oczywiście największym problemem władzy i nie było najważniejszym problemem prezydentury Aleksandra Kwaśniewskiego. Ale było ilustracją pewnego zjawiska i źródłem kilku innych problemów. Owo zjawisko to zblatowanie (zabawne, że to określenie samego Aleksandra Kwaśniewskiego) kolesiów. Tyle się znamy, tyleśmy przeżyli, tyleśmy wódki razem wypili,

217

że jesteśmy swojaki. A ponieważ tak lubimy ludzi i tacy jesteśmy „hej do przodu", poznajemy nowych ludzi, którzy też zostają naszymi kolesiami. I tak krok po kroku, z każdą kroplą whiskey, bo wódki już nie pijemy, chyba że w Charkowie, jesteśmy sobie coraz bliżsi, tworzą się między nami kumpelskie więzi, zapominamy o tym, co nas dzieli, a zapomnieć nam coraz łatwiej, bo dzieli nas coraz mniej albo nic. Patrzymy wtedy na gospodarza budynku, zwanego przez naród Pałacem Prezydenckim, i nie widzimy w nim prezydenta Najjaśniejszej Rzeczypospolitej, moralnego autorytetu i drogowskazu, widzimy Olka. Olek zrozumie, poklepie po ramieniu, jak zgrzeszymy, wybaczy, bo przecież wszyscy jesteśmy ludźmi, a „ja po prostu ludzi lubię", jak powiedział sam prezydent. W oczach kolesiów nie jest to już zresztą prezydent. Jest to prezio. Z prezydentem pewnych rzeczy byśmy nie przeprowadzili, pewne formy byłyby niedopuszczalne, ale z preziem to co innego. Pałac Prezydencki staje się w naszym języku Pałacem Dużym, w przeciwieństwie do Pałacu Małego, czyli Kancelarii Premiera, zwanego w języku kolesiów kierownikiem zakładu.

Jak władza nie ma autorytetu, a dystans między urzędnikami a głową państwa czy szefem rządu został skrócony ponad miarę, rzeczy bezprawne albo nieprzyzwoite mogą się stać normą. W końcu prezio albo kierownik zakładu klepną jakiś interesik, zalegalizują deal, pomogą załatwić to i owo. I oto w krótkim czasie najwięksi biznesmeni obleźli najważniejszych polityków. Trudno im się dziwić. Gra się - jak mawiał Kazimierz Górski -tak, jak przeciwnik pozwala. Ponieważ przeciwnik nie był nawet przeciwnikiem, ale kolesiem, a koleś pozwalał właściwie na wszystko, to ci, co mogli, robili to, co mogli. W ten sposób błyskawicznie tworzyła się właśnie elyta.

218

Na górze ONI, kolesie, na dole obywatele, dokładniej -poddani. Ważniejsze sprawy załatwia się nie z poddanymi, ale nad nimi, ewentualnie dla nich. Demokracja staje się fikcją, a głosowanie nic nieznaczącym rytuałem. Następuje alienacja społeczeństwa, a frekwencja wyborcza spada na łeb na szyję. Świat polityki i realny świat, w którym żyją ludzie, zostają oddzielone niewidocznym, ale realnym murem.

Gdy wybuchła afera Rywina, zaszokowany nią Aleksander Kwaśniewski (zaszokowany pewnie tym, że sprawa mimo wszystko wyszła na jaw), tym razem nie korzystając chyba z pomocy powołanej przez siebie Grupy Refleksyjnej, doszedł do pewnych wniosków. Uznał mianowicie, że politycy, biznesmeni i przedstawiciele mediów muszą się zastanowić, jak powinny wyglądać ich wzajemne kontakty. „Wszyscy są ze sobą zakolegowani. Musimy wrócić do linii demarkacyjnych, które dzielą te środowiska". Było to dość zabawne, biorąc pod uwagę, że zostało powiedziane kilka tygodni po imieninach prezydenta, na które przyszło prawie 600 osób - polityków, ludzi mediów i biznesmenów - w tym Lew Rywin. Było to śmieszne, biorąc pod uwagę, że z najpotężniejszym przedstawicielem polskich mediów prezydent blatował się i wcześniej, i wtedy, i potem. „Największym niebezpieczeństwem - mówił Aleksander Kwaśniewski Jackowi Żakowskiemu kilka tygodni po wybuchu afery Rywina -jest wrażenie, że rządzi przenikająca siebie wzajemnie elita, towarzystwo, że jest to rzeczywiste zblatowanie". Zaraz potem prezydenccy, jak mawiano wtedy o ludziach z Kancelarii Prezydenta, przestali się pojawiać na bankietach, co znowu było równie kuriozalną wstrzemięźliwością, jak manifestowana obecność na bankietach wcześniejszych. Nie ma bowiem, jak sądzę, nic złego w tym, że prezydent jest na Balu Dziennikarzy, dzienni-

219

karz spotyka się na obiedzie z politykiem, a grupa biznesmenów w jakiejś radzie biznesu spotyka się z tym czy owym politykiem. W normalnym kraju są to rzeczy normalne, a nawet pożądane. Potrzebne są tylko etyczne standardy, które sprawią, że polityk nie układa się z biznesmenami i nie bierze od nich „działki", że dziennikarz nie staje się PR-owcem polityka czy biznesmena, że polityk nie rozdaje odznaczeń panom redaktorom, którzy mu „robią dobrze". W Ameryce co roku odbywa się wielkie przyjęcie, tzw. Correspondents dinner, w którym uczestniczą najważniejsi politycy, z prezydentem na czele, i najwybitniejsi przedstawiciele mediów. Nikt rozsądny nie twierdzi, że dochodzi tam do zblatowania tylko dlatego, że Clinton czy Bush rozmawiają prywatnie z Da-nem Ratherem czy Barbarą Walters. Jeśli następnego dnia prezydent coś przeskrobie, zostanie potraktowany przez media równie ostro i bezkompromisowo, jakby do żadnego podobnego spotkania nigdy nie doszło. Bariery i cienkie czerwone linie przedstawiciele wszystkich trzech środowisk muszą bowiem nosić w sobie. Polityk musi zabiegać o wyborców, a nie o niby-elitę, bo to wyborcy go wynajęli i im powinien służyć. Dziennikarze muszą być wierni zasadom i odbiorcom, wszak to dzięki nim żyją. Jeśli przestrzegają tych zasad, fragmenty życia towarzyskiego to nic złego, a na pewno są lepsze od pozorów zerwania ze zblatowaniem. Inna sprawa, że życiu towarzyskiemu powinny towarzyszyć pewna wstrzemięźliwość i brak ostentacji. Bywanie wszędzie, bez przerwy, byle być na zdjęciu w rubryce towarzyskiej, byle dopchać się do Joli albo Olka, do prezydenta czy premiera, jest żałosne i zdradza ukryte pod smokingami i sukniami balowymi prowincjonalne kompleksy. Żeby być na zdjęciu, trzeba „bywać". Na szczęście nie trzeba bywać, żeby „BYĆ".

220

TRZEJ TENORZY

Takie trio wystąpiło w dwóch wersjach, trwałej i nietrwałej. Trzej tenorzy objawili się w 1990 roku, gdy dali wspaniały koncert w rzymskich łaźniach Karakalli. Jose Carreras, Placido Domingo, Luciano Pavarotti. Trzy wspaniałe głosy, trzech wspaniałych artystów. Był to dość niezwykły w sumie pokaz rozsądku, który trzem artystom kazał na dłuższy czas połknąć sporą część swego, co zresztą zrozumiałe i uzasadnione, rozdętego ego. Dzięki zrzeczeniu się wyłączności wszyscy trzej zwielokrotnili swą sławę i pomnożyli pieniądze. U nas tenorzy pojawili się w 2001 roku, by powołać Platformę Obywatelską. Donald Tusk wysiadł właśnie z Unii Wolności na przystanku „zniechęcenie marginalizacją". Andrzej Olechowski zdecydował, by raz w życiu pomnożyć nie tylko finansowy kapitał i uznał, że 18%, jakie zdobył w wyborach prezydenckich można i trzeba zamienić na jakąś sensowną propozycję dla Polski. Maciej Płażyński kontestował AWS tak długo, że postanowił z niej wyjść na przystanku „niemoc".

Platforma wydawała się zrazu szansą na wielki ruch polityczny, którego istotą miał być bynajmniej nie pozorny i nie nieważny przymiotnik „obywatelska". Ruch zamienił się jednak szybko w bezruch, nadzieja w zwątpienie, dynamizm w dryf. Partia, która miała wtedy zmienić polską politykę, doczłapała do sejmu z niecałymi 13 procentami głosów, czyli z wynikiem gorszym niż ten, który uzyskała cztery lata wcześniej unicestwiona przez narodziny Platformy Unia Wolności. Na jej szczęście miała jednak sojusznika w postaci Leszka Millera, który postanowił Platformie zwiększyć notowania, trochę wbrew niej samej. Na dodatek Jan Rokita, który po klęsce w wyborach prezydenta Krakowa myślał o wyjeździe za grani-

221

cę, wygrał los na loterii - powstała komisja śledcza badająca aferę Rywina, a on sam został jej członkiem. Rokita dostał wielką szansę, bo wszedł w rolę, która gwarantowała sukces, ponieważ umożliwiała połączenie dwóch cech, jakie poseł z Krakowa ma - błyskotliwej inteligencji ze skłonnością do działania indywidualnego. I tak to Rokita na swych plecach wciągnął Platformę w rejony, w których od swych narodzin jeszcze nie była - na poziom sondażowego poparcia w okolicach dwudziestu kilku procent.

Wracając do trzech tenorów, tercet oczywiście się rozpadł, ponieważ jedynym trwałym związkiem w polskiej polityce, w którym obowiązuje lojalność i w którym dotrzymuje się umów, jest związek braci Kaczyńskich. W czerwcu 2003 roku Maciej Płażyński odszedł z Platformy, gdy uznał, że partia przesuwa się w stronę centrum. W czerwcu 2004 roku Andrzeja Olechowskiego w istocie zrzucono z Platformy, gdy manifestował swe niezadowolenie z faktu, że partia przesuwa się z centrum na prawo. Trio Tusk - Olechowski - Płażyński zostało wkrótce zastąpione przez trio Tusk - Gilowska - Rokita. Tercet ów wydawał się absolutnie zgodny, a temperatura uczuć w tym trio sięgnęła zenitu w maju 2005 roku, gdy Zyta Gilowska uznała, że Donald i Jan to jej bracia, co publicznie powiedziała. Niestety, i ten związek okazał się dysfunkcjonalny. Zyta Gilowska okazała lojalność swemu synowi, który był działaczem Platformy, bracia oskarżyli ją o nepotyzm i siostra z partii zniknęła. Znalazła się pół roku później w rządzie Marcinkiewicza dzięki temu, że Jarosław Kaczyński postanowił wykorzystać siostrę, by upokorzyć braci. Zamiast trójki mamy więc w Platformie dualizm. Charakterystyczne zresztą, że choć Zyta Gilowska uznała Rokitę i Tuska za braci, oni sami za braci się nie uważają. Może są z innego małżeństwa. Z rozsądku.

222

3x15

Pomysł podatkowy Platformy Obywatelskiej, który miał to do siebie, że nigdy nie był realistyczny, ale na tyle realny, by Platformę pozbawić niemal pewnego wyborczego zwycięstwa. Pomysł 3 x 15 to oczywiście - zgodnie z zasadą, że zwycięstwo ma stu ojców, a porażka jest sierotą -dziecko niczyje. Niektórzy uważają, że jego matką chrzestną była Zyta Gilowska, ale wobec tego pomysłu pani Gilowska instynktu macierzyńskiego nie odczuwa. Sugeruje, że ojcem jest niejaki Rafał Antczak, doradca Jana Rokity. Ale Antczak potwierdzić ojcostwa nie chce, a badań na potwierdzenie ojcostwa złych pomysłów politycznych jeszcze nie wymyślono.

Pomysł Platformy był oczywiście zły. Po pierwsze dlatego, że nawet gdyby PO wygrała wybory, nie mogłaby go zrealizować. Po drugie dlatego, że był zaproszeniem do ataku. Przeciwnicy Platformy z zaproszenia skorzystali. Zaatakowali. Skutecznie. Pomysł, by wprowadzić 15-pro-centową stawkę PIT, CIT i VAT wykorzystał PiS, uznając go za żelazny dowód liberalizmu Platformy, a ten, jak wiadomo, ma wymiar antyludzki. We wrześniu 2005 roku Polacy dowiedzieli się, że realizacja planu 3 X 15 sprawi, iż z ich lodówek zniknie żywność (bo PO zwiększała VAT na żywność), że z apteczki znikną lekarstwa (bo rósłby VAT na lekarstwa), a z pokoju dziecinnego znikną zabawki. Starsi ludzie nie chcieli, by wzrosły ceny lekarstw, ojcowie i matki nie chcieli, by zdrożała żywność. Nie chcieli też więcej płacić za pluszaki. Ludzie się oczywiście wystraszyli i po-tawiłi krzyżyk obok PiS-u, by postawić krzyżyk na Plat-ormie. Dlaczego przez dwa lata Platforma upierała się rzy nierealnym pomyśle, który był wątpliwy z gospodar-zego punktu widzenia (eksperci rzeczywiście oceniali, że

223

większość Polaków na tym rozwiązaniu by straciła) i nonsensowny politycznie - nie wiadomo. I pewnie nigdy nie będzie wiadomo, bo najwyraźniej nie wiedzieli tego nawet liderzy tej partii. Gdy Zyta Gilowska została wicepremierem w rządzie Kazimierza Marcinkiewicza, oświadczyła, że ona pomysłu nie promowała, bo nie brała udziału w kampanii wyborczej. A tak w ogóle, jak wyjaśniła, to zamiast zmniejszać podatki, lepiej zmieniać progi i kwoty wolne, „bo to oznacza realną, a nie hasłową redukcję podatków". Dlaczego tak uważa wicepremier Gilowska, a nie uważała poseł Gilowska, siostra Donalda i Jana? Nie wiadomo. A właściwie wiadomo doskonale. Z politycznego punktu widzenia pomysł 3 x 15 nadawał się więc wyłącznie do programu dla dzieci 5, 10,15.

TYLNE SIEDZENIE

W historii miało znaczenie wyłącznie pejoratywne. Murzyni siadywali na tylnych siedzeniach, bo nie pozwalano im siadać z przodu, musieli więc walczyć o swe prawa obywatelskie, by móc siedzieć tam, gdzie są wolne miejsca, i tam, gdzie mają ochotę. W polskiej polityce tylne siedzenie oznacza pewną formę uzurpacji, polegającą na kierowaniu kierowcą, a więc prowadzeniu samochodu bez trzymania kierownicy, w sytuacji, gdy nie tylko nie ponosi się odpowiedzialności za ewentualny wypadek, ale często nie ma się prawa jazdy. Paradoksalnie jednak kierowany z tylnego siedzenia przez Mariana Krzaklewskiego Jerzy Buzek był jedynym premierem w III RP sprawującym władzę przez całą czteroletnią kadencję. Ciekawe też, że kierującym pre-

224

mierem był szef związku zawodowego, lider, który w 1997 roku w wyborach parlamentarnych zdobył w okręgu katowickim mniej głosów niż Leszek Balcerowicz, który - jak wiadomo - musi odejść. Marian Krzaklewski postanowił jeszcze raz poddać się wyborczej weryfikacji i wystartował w wyborach prezydenckich z hasłem „Krzak- tak". Niestety dla niego, „tak" powiedziało mu tylko 15% wyborców. Wiele wskazuje jednak na to, że „tak" niemal zawsze odpowiadał Krzakowi Jerzy Buzek. Premier był człowiekiem przyzwoitym i uczciwym, ale całkowicie uległym, zresztą o to szło. A ponieważ wszyscy widzieli, co się działo, spadał i autorytet rządu, i autorytet szefa rządu. Zamiast żelaznego kanclerza mieliśmy układnego profesora. A za jego plecami - doktora inżyniera Krzaklewskiego, który wyliczał wewnątrz-AWS-owskie algorytmy wpływów, załatwiał sprawy, nadawał ton, wytyczał kierunki i dawał polecenia, a nawet potrafił razem ze związkowcami maszerować w demonstracji przeciw swojemu rządowi i swojemu premierowi. Układ władzy był całkowicie dysfunkcjonalny. Trudno oczywiście nie zadać pytania, czy aby na pewno byłoby lepiej, gdyby premierem był sam Marian Krzaklewski. Tu pewności w istocie nie ma. Lepiej może by nie było, ale przejrzyściej na pewno.

Antidotum na premierostwo słabe było premierostwo silne, niestety, kanclerz Miller skompromitował i ten wariant. Z czego by wynikało, że w Polsce nie jest to kwestia takiego czy innego modelu, ale takich albo innych, lepszych lub gorszych ludzi. Można by oczywiście pomarzyć i o dobrym, i o silnym premierze, ale takie „dwa w jednym" to pewnie w Polsce marzenie ściętej głowy. Mieliśmy zresztą już raz premiera, który mówił, że nie będzie „premierem malowanym". To Tadeusz Mazowiecki. Problem w tym, że i jego ugrupowanie nie miało w sejmie większości, że sensem istnienia tamtego rządu była go-

225

spodarcza reforma, której akuszerem był jednak ktoś inny. Na dodatek obok rządu stał coraz bardziej zniecierpliwiony i coraz bardziej sfrustrowany Lech Wałęsa. Chciał on prezydentury, a więc musiał przyśpieszać, a gdy przyśpieszył, człowiek nazywany żółwiem ani się do tego tempa nie mógł dostosować, ani dostosować się nie chciał.

W 2005 roku, gdy lider PiS-u Jarosław Kaczyński oświadczył, że nie będzie premierem, a na szefa rządu wskazał Kazimierza Marcinkiewicza, od razu pojawiły się głosy, iż znowu będziemy mieć rządzenie z tylnego siedzenia, a to przez Lecha Kaczyńskiego, a to przez Jarosława Kaczyńskiego. Obaj zaprzeczali, bo niby co mieli zrobić. Problem w tym, że niezależnie od tego, jak bardzo niemalowanym i niezależnym premierem chciałby być Marcinkiewicz, w momencie desygnacji nazywany królikiem z cylindra, i tak nie on trzymał w całym układzie sznurki. Mógł administrować, ale nie miał w sejmie swoich żołnierzy. Mieli ich bracia Kaczyńscy. I wiadomo było, że na dłuższą metę to oni zdecydują, jak długo premier będzie premierem. Kierownicę trzyma więc premier, ale ster ktoś inny. Kierowca może wykonywać ruchy w prawo i w lewo, ale nie on wytycza kurs. W końcu okazało się zresztą, że sternik nie wytrzymuje nerwowo, gdy kierowca chce choć odrobinę korygować kurs.

UKŁAD

Dawniej głównie Układ Słoneczny. Dziś w ustach szefa PiS-u pojęcie znacznie szersze. Słowo-klucz. Wyjaśnienie niemocy rządzących i uzasadnienie potępienia poprzed-

226

ników. Jarosławowi Kaczyńskiemu trzeba oddać, że o układzie mówił zawsze i dostrzegał go niemal wszędzie. Był więc w sprawie układu niezwykle konsekwentny. Przykłady?

1992: „Powstaje układ niedemokratyczny oparty o czerwonych".

1992: „Wałęsę chroni układ postkomunistyczny" (sic!). 1993: „Wałęsa ze wszystkich sił umacnia układy, które szkodzą Polsce".

1995: „Przedsiębiorstwa związane z układem postkomunistycznym mają w dużym stopniu kontrolę nad giełdą.

1996: „Układ ubecko-biznesowy jest w AWS silny".

1996: „Na początku lat 90. wydaliśmy układowi ubecko--gangsterskiemu wojnę".

2001: „Policja, sądy i UOP mają związki z układami przestępczymi".

2002: „Nowy urząd antykorupcyjny ma rozbić układy korupcyjne".

2004: „«Gazeta Wyborcza» jest częścią rządzącej oligarchii, bo sprzeciwiając się lustracji i dekomunizacji, podtrzymywaliście stary układ".

Jarosław Kaczyński już dawno wypowiedział zdecydowaną wojnę układom, demaskował je i piętnował. Ale wszystko działo się na poziomie werbalnym. W 2005 roku PiS zdobył jednak władzę i wizja zatopionej w układach Polski przestała być wizją pojedynczej osoby. Jako wizja najważniejszego człowieka w państwie stała się w państwie wizją obowiązującą. W dyskusji nad expose premiera Jarosław Kaczyński zadeklarował wolę rozwalenia stolika do brydża, czyli „patologicznych układów służb specjalnych, biznesu, polityki i mafii".

Służby specjalne, biznes, polityka, układ - dużo tego, jasne więc się staje, że układ jest silny, bardzo silny, ba -Wszechpotężny. Jak potężny, można się było domyślać,

227

ale ponieważ w partii rządzącej słowa nie są na uwięzi prezes PiS-u zakreślił granice układu tak szeroko, jak nigdy wcześniej. „Układ jest potężny - powiedział - sięga w gruncie rzeczy wszędzie". I wszystko jasne. No bo jeśli sięga wszędzie, to nie sięga nigdzie. Z drugiej strony, skoro sięga wszędzie, to nie trzeba dawać żadnego przykładu ani przedstawiać jakiegokolwiek dowodu na jego istnienie. Nie dowodzimy przecież, że powietrze jest wszędzie, bo wiadomo, że jest. Nie musimy precyzować, gdzie jest układ, skoro jest on wszechobecny. Ponieważ układ jest potężny, potrzeba wielkiej władzy, by go zwalczyć. Uzasadnia to niepohamowany rozrost aparatu kontroli. Komisja Prawdy i Sprawiedliwości, Narodowy Ośrodek Monitoringu Mediów, Centralne Biuro Antyko-rupcyjne, Główny Nadzór Finansowy. Układ jest wszędzie, więc wszystko trzeba wziąć pod lupę. Układ jest ogromny, więc nie wystarczy kilku miesięcy, by ujawnić coś, co potwierdzi jego istnienie. Trzeba lat, długich lat, co uzasadnia długie utrzymywanie się przy władzy. Stanowi to też doskonałe alibi dla niepowodzeń i ewentualnej klęski. To układ przeszkadza, mąci, broni się, sabotuje, wkłada kij w szprychy, blokuje, utrudnia, rzuca kłody pod nogi. Ciekawe, swoją drogą, że chociaż układ jest potężny, nie był aż tak potężny, by zablokować podwójne wyborcze zwycięstwo wrogów układu. Ale pewnie układ się zagapił, a potem będzie się chciał odrodzić. Zresztą wiadomo, że walka klasowa zaostrza się wraz z dochodzeniem do socjalizmu, więc im silniejsza będzie nowa władza, im mocniej uderzy w układ, tym układ ostrzej odpowie. Jeśli już układ w naszej wizji przybiera rozmiary układu totalnego, musimy jeszcze zdecydować, kto ten układ współtworzy. To akurat proste. Tworzą go wszyscy, którzy nie są z nami, zresztą ci, którzy nie są z nami, z założenia są przeciwko nam. Lider

228

PiS-u wyłożył to jasno. Skoro do powołania Komisji Prawdy i Sprawiedliwości niezbędna jest zmiana konstytucji, to „kto będzie głosował przeciw zmianie, jest uwikłany w układ". W układzie może więc być każdy, kto nie jest bezwolny i ma własne zdanie, chyba że zdanie własne pokrywa się ze zdaniem lidera PiS-u. Dzięki takiej interpretacji słowa układ, prezes PiS-u może na przykład powiedzieć szeregowemu reporterowi Radia Zet, który zadał pytanie, niepodobające się prezesowi, że ów reporter reprezentuje stację, która należy do układu. Układ podlega pewnym regułom dialektycznym. Można na przykład potępiać rządzący w stolicy „układ warszawski", a potem, gdy nasz człowiek zostaje prezydentem stolicy, może on świetnie z ludźmi tego układu współpracować. Bo dla walki z układem można współpracować nawet z twórcami układu. A skoro współpracują oni z wrogiem układu, to przestają być częścią układu. Jeśli jednak będzie to politycznie korzystne, można znowu powiedzieć, że to ludzie układu. Członkiem układu można zostać w każdej chwili, akurat dogodnej dla wrogów układu. Ludzie układu czasem próbują walczyć z wrogami układu, posługując się pojęciem „układ". Najbardziej bezczelny okazał się tu jeden z twórców układu, Leszek Balcerowicz, który w PiS-ie dostrzegł „układ par-tyjno-koleżeński", czym wykazał butę, arogancję i czym dowiódł, że należy do układu i musi odejść.

Oczywiście, powstaje pytanie, ile władzy musi mieć PiS, by partia ta mogła pokonać układ. 95%? 98%? 99%? 100%? A co będzie, jeśli 100% też nie wystarczy?

229

UŁASKAWIENIA

Wbrew stereotypowi z filmów opowiadających o karze śmierci w Ameryce, ułaskawienie nie dotyczy wyłącznie najcięższych przestępstw. Prezydent, który ma prawo ułaskawiania, może na przykład wyznaczyć wcześniejszy, niż przewiduje kodeks karny, termin zatarcia kary. Może warunkowo zawiesić wykonanie pozostałej do odbycia kary. Może też, nie tylko wtedy, gdy ułaskawiony jest jego dobrym znajomym, zwolnić kogoś z odbywania kary, zanim ten ktoś zacznie ją odbywać. Ułaskawienia mają to do siebie, że mówi się o nich prawie wyłącznie wtedy, gdy są albo wątpliwe, albo niewątpliwie nieuzasadnione. Mamy więc tysiące przypadków ułaskawień i -proporcjonalnie - kilka ułaskawieniowych skandali. W Polsce co prezydentura, to jakiś tego typu skandal. Gdy prezydentem był Lech Wałęsa, z ułaskawienia skorzystali między innymi członkowie gangów pruszkowskiego i wołomińskiego, w tym niejaki Słowik. Słowika ułaskawiono, mimo że się ukrywał i mimo negatywnej opinii ministerstwa sprawiedliwości. Wciąż nie wiadomo, czy i ile kosztowało go zakosztowanie wolności. Wiadomo, że kosztowało to wiele Lecha Wałęsę, który kilka lat po opuszczeniu Pałacu Prezydenckiego musiał się z tego gęsto tłumaczyć. Najsłynniejszym ułaskawionym następnej prezydentury był oczywiście skazany w aferze starachowickiej Zbigniew Sobótka. Sobótka został skazany za narażenie życia funkcjonariuszy policji. Wyjątkowo poważny zarzut, bo przecież jako wiceminister spraw wewnętrznych za życie i zdrowie tych funkcjonariuszy odpowiadał. Dlaczego więc tuż przed zakończeniem swej prezydentury Aleksander Kwaśniewski Sobótkę ułaskawił? Czy zdecydowały względy towarzyskie? Czy opinia

230

0 ułaskawionym? A może Sobótka wiedział coś, czego świat wiedzieć nie powinien? Co? Może kiedyś się tego dowiemy. Nie ma co relatywizować decyzji prezydenta, bo w oczywisty sposób była ona skandaliczna. Warto tylko wspomnieć, że podobne wyczyny mieli na koncie także amerykańscy prezydenci. I każdy z nich, tak jak Aleksander Kwaśniewski, był za swe ułaskawieniowe akty ostro krytykowany, a często powszechnie potępiany.

1 prezydent Ford, gdy ułaskawił zamieszanego w aferę Watergate swego poprzednika Richarda Nixona; i George Bush senior, gdy ułaskawił sześciu urzędników administracji Reagana oskarżonych lub skazanych za udział w aferze Iran-Contras; i Bill Clinton, gdy ułaskawił W ostatnim dniu swej prezydentury niejakiego Marca Richa, którego była żona wspomagała kampanię wyborczą Hillary Clinton oraz budowę biblioteki samego Clintona. Konflikt interesów był oczywisty. Interes też.

WEHRMACHT

To nazwa niemieckich sił zbrojnych w latach 1935-1945. Wehrmacht ma to do siebie, że w Polsce wygrywa w październiku, a wygrywać potrafi także, gdy już nie istnieje. Ciekawe, że w Polsce Wehrmacht zaatakował na łuku Kurskim, choć Kurski Łuk, wcale nie jest w Polsce. Wehrmacht ostatnio zaatakował u nas w październiku 2005 roku. Tego dnia sztab Donalda Tuska zaprotestował przeciw wypowiedzi Jacka Kurskiego z PiS-u, który w wywiadzie dla tygodnika „Angora" powiedział o „poważnych źródłach na Pomorzu, które mówią, że dziadek

231

Tuska zgłosił się na ochotnika do Wehrmachtu. Na Pomorzu zdarzało się często wcielanie do Wehrmachtu, ale siłą". Kurskiego natychmiast postawiono pod pręgierzem, ale może niesłusznie właśnie jego uznano za głównego winnego. Tego samego dnia bowiem, w radiowych Sygnałach Dnia kandydat PiS-u na prezydenta Lech Kaczyński powiedział, co następuje: „Wypowiedzi Kurskiego nie zawsze mi się podobają, nie zawsze są uzgodnione, ale Kurski nie mija się z prawdą". Kandydat na prezydenta mówił więc nam, że Kurski z nim swej wypowiedzi nie uzgodnił, ale mówi prawdę. Było to o tyle ciekawe, że parę lat wcześniej Lech Kaczyński przypisał Kurskiemu „działania łajdackie, których tolerowanie oznaczałoby, że w polityce można wszystko". Jak widać skala tolerancji dla wypowiedzi polityków jest zupełnie inna, gdy nadchodzi kampania wyborcza, a ci, którzy zachowują się po łajdacku, są po naszej stronie. Gdy ich łajdactwo nam służy, jest nieuzgodnioną może, ale prawdą. Problem w tym, że Wehrmacht Kurskiego świetnie wpisywał się w anty-Tuskową kampanię Radia Maryja, PiS-u i Lecha Kaczyńskiego. Ten ostatni mówił aluzyjnie o zbyt berlinocentrycznej polityce Tuska, w Radiu Maryja zaś, z właściwą temu radiu subtelnością, mówiono wprost, że Tusk to Niemiec, a na kogo jak na kogo, ale na Niemca głosować nie wolno. Co mówi o Kurskim człowiek o niekwestionowanym nawet przez PiS autorytecie, bo chwilę potem z rekomendacji PiS-u marszałek senatu, Bogdan Borusewicz? „Kurski to zupełnie amoralny człowiek, polityk, który nie przestrzega żadnych zasad. Jego ostatniego występu nie będę komentował, on na to nie zasługuje. Nie będę doradzał Lechowi Kaczyńskiemu. Ale zupełnie nie rozumiem, dlaczego trzyma przy sobie Kurskiego. Po to, by przyciągnąć na swoją stronę część elektoratu LPR-u? Przecież to nie jest naj-

232

ważniejsze. Nawet w polityce liczy się jeszcze przyzwoitość". Naprawdę, panie marszałku? Bogdan Borusewicz oczywiście sam odpowiedział na zadane przez siebie pytanie. Kandydat na prezydenta mógł oczywiście Kurskie-mu pokazać drzwi. PiS mógł go nawet na chwilę wykluczyć, Kurski zrobił już to, co do niego należało. Teraz można było nawet Tuska przeprosić, co Lech Kaczyński zrobił. Jak Polska długa i szeroka dał się jednak słyszeć szept - Tusk to Niemiec, dziadka miał w Wehrmachcie, kolędy w domu śpiewali po niemiecku, co on za Polak, wróg. Szło to w Polskę i trafiało na podatny grunt, bo złaknionych prawdy i czystości rodaków nie brakuje. Zabawne, oczywiście, że rodakom tym przeszłość wybranego kilka miesięcy wcześniej Benedykta XVI nie przeszkadzała, a przeszkadzała im przeszłość, i to wydumana, dziadka kandydata na prezydenta. Ale kto by chciał wszystkiego rozumem dochodzić...

Sąd dyscyplinarny PiS-u wyrzucił Kurskiego z partii, ale coś temu i owemu świtało w głowie, że tym razem nieubłagana dla łamaczy prawa i wrogów sprawiedliwości partia szybko okaże wielkoduszność. Tym bardziej że „Kurski mówi prawdę". Dzień po wyrzuceniu z partii Jacek Kurski w towarzystwie czwórki dziennikarzy przyznał otwarcie: „Z tym Wehrmachtem to lipa, ale jedziemy w to, bo ciemny lud to kupuje". Bingo. Gdy Tusk mówi o moherowych beretach, zarzucamy mu, że gardzi ludźmi i sami ludowi się w pas kłaniamy, bo co nam szkodzi, choć lud uznajemy za ciemnotę, skoro pokłon może nam przynieść polityczne profity.

Kilka dni później okazało się zresztą, że dziadek Donalda Tuska był w Wehrmachcie, ale został do niego wcielony siłą. Kurski, który słyszy to, co chce usłyszeć, ucieszył się bardzo. A więc był, czyli tak jak mówiłem. „Czuję się moralnie zrehabilitowany", oznajmił. Tu warto się na mo-

233

ment zatrzymać, bo nie można przejść, ot tak, nad odwoływaniem się przez osobę niemoralną do wartości moralnych. Jest to słodkie i wzruszające. „Mówiłem więc prawdę i za to zostałem przez media zmasakrowany. Odebrano mi cześć", użalał się nad sobą Kurski. Zgłosił się dziadek Tuska na ochotnika czy wcielili go siłą - drobnej różnicy między tymi wersjami Jacek Kurski nie widział. On czuł się moralnie zrehabilitowany. Bo formalnie zrehabilitowany miał zostać dopiero trochę później. Nie zauważył oczywiście, że czci nikt mu nie odebrał, bo jak można odebrać coś, czego się nie miało.

Z powojennych dokumentów wynikało, nawiasem mówiąc, że dziadek Tuska z Wehrmachtu uciekł i wstąpił do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Poinformowały o tym brytyjskie władze wojskowe. Kilka dni po ułaskawieniu go przez sąd partyjny, Jacek Kurski wystąpił razem ze Stefanem Niesiołowskim w programie Co z tą Polską. Rozmowa dotyczyła oprócz Kurskiego, także dziadka Tuska.

Stefan Niesiołowski: - Dziadek Tuska uciekł i znalazł się w polskich siłach na Zachodzie.

Jacek Kurski: - A skąd pan wie, że uciekł?

- Bo znalazł się w polskich siłach na Zachodzie.

- A jaki ma Pan na to dowód? Kwity na węgiel?

- Taki, że polskie siły nie współpracowały z III Rzeszą w sprawie przekazywania sobie żołnierzy.

„Przywrócono mnie do świata żywych", tak ułaskawienie przez kolegów z PiS-u skomentował Jacek Kurski. Jakby kiedykolwiek miał wątpliwości, że z tym usunięciem z partii to pic na wodę. Przecież wiadomo było, że „to lipa, ale ciemny lud ją kupi".

234

WERSAL

„Wersalu tu nie będzie", powiedział Andrzej Lepper z trybuny sejmowej 21 stycznia 2002 roku. I ciągnął: „Wersal się skończył w dniu, kiedy Samoobrona weszła do sejmu. Wersalu tu nie będzie". Cóż, jest to w ostatnich latach jedna z niewielu obietnic złożonych przez polskiego polityka, dotrzymana w stu procentach. Plus dla przewodniczącego Leppera. Powiedział, że wersalu nie będzie, i nie ma. Inna sprawa, że obietnicę było spełnić łatwo, bo wersalu na - nomen omen - Wiejskiej nie było już wtedy, gdy pojawiła się tam Samoobrona. Jej przybycie zwiększyło wyłącznie w sejmie współczynnik pospolitego chamstwa. Włączamy TVP 3, oglądamy transmisję z obrad sejmu i już wiemy - chociaż telewizja nie przekazuje zapachów, przekazuje nastroje. Nie, to nie jest Wersal, perła francuskiego klasycyzmu i baroku, dzieło tak doskonałe w swych proporcjach i szczegółach, że razem z manierami dworzan Ludwików - XIII i następnych - stało się przenośnią dobrych manier, wytworności i elegancji. Między manierami wersalskimi a sejmowymi różnica jest taka jak między Izbą Lordów a izbą wytrzeźwień.

Lepper et consorłes w istocie wprowadzili do sejmu parę nowych obyczajów, jak okupowanie sejmowej mównicy. Ale kreatorów sejmowego bon tonu jest więcej. Sławny poseł, który w jakimś szalonym, psychiatryczno--kinetycznym zapale podskakiwał, licząc do dziesięciu, albo spożywał kanapki, siedząc obok sejmowej mównicy. Inny poseł, który stojąc obok owej mównicy z plakatem, głodował. Kolejny, który składając sprawozdanie komisji z jej prac nad jakąś ustawą, promilowo bełkotał. Gdybyż to były ekscesy, pal diabli. Sęk w tym, że - jeśli już trzymać się francuszczyzny - człowiek to styl, a w sejmie wielu

235

marnych ludzi, to i styl marny. Żenujące wystąpienia, wulgarne żarty, głupawe odzywki, infantylne okrzyki, sprawność werbalna średnio rozgarniętych uczniów szkoły przyzakładowej, brak szacunku dla siebie i innych. Pojawienie się w sejmie posłów Samoobrony stanowiło tu jakościową zmianę, bo nagle to, co było kompleksem, wstydem, wyjątkiem, odstępstwem, weszło na salony, klapnęło na fotel, rozparło się i beknęło. Zaczęto mówić wtedy, że nasz sejm jest wyjątkowo reprezentatywny dla naszego społeczeństwa. Może, choć czy skrajną naiwnością jest wierzyć w to, że w świątyni demokracji powinny obowiązywać reguły inne niż w wyszynku albo w tancbu-dzie? Reprezentatywność parlamentu nie musi być zresztą jego zaletą. Amerykański Kongres jest reprezentatywny dla Amerykanów, bo reprezentowane są w nim różne racje, poglądy, ideologie, interesy, wizje, stany, rasy itp. Ale nie ma na przykład Parlamentarnego Klubu Rednecków (czyli prostaków) albo Poselskiego Koła Whitetrashy (czyli białych lumpów). Dlaczego nie ma? Czyż Kongres nie byłby bardziej reprezentatywny? Jest w nim Izba Reprezentantów, jednak reprezentują oni nie tylko Amerykanów, lecz i pewien styl.

Ale może i u nas następuje jakaś poprawa? W debacie nad expose premiera Marcinkiewicza w czasie wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego posłowie buczeli i walili w pulpity. Zaraz potem na trybunę wszedł Andrzej Lepper i skarcił izbę zwaną wysoką tymi słowy: „Na początek chciałbym przypomnieć szanownej Platformie, że to do mnie mieliście pretensje, kiedy powiedziałem, że w tej izbie wersalu nie będzie. Ja się rozwinąłem i mówię, że kultura będzie (wesołość na sali, okrzyki), a wy się uwsteczniliście. Co wy robicie z tej Wysokiej Izby?". Czy spóźniona edukacja lidera Samoobrony nie jest powodem do choćby umiarkowanego optymizmu? Cóż, może. Choć

236

Lepper występujący w roli Jana Kamyczka uczącego posłów savoir vivre'u to chyba najlepsza puenta do pożegnania z wersalem.

WIEM, ALE NIE POWIEM________________________

Nasza wiedza o Polsce, o rządzących w niej układach, o czarnych typach, wielkich szwindlach, draństwie i łapówkarstwie byłaby ogromna, gdyby tylko chciał się nią z nami podzielić Jarosław Kaczyński. Co do tego, że taką wiedzę ma, nie można mieć wątpliwości, bo cały czas mówi, że wie. Niestety, można mieć wątpliwości, czy się podzieli, bo mówi, że nie powie albo że powie później, albo że powiedziałby, gdyby coś tam. Oto przykłady z cyklu „wiem, ale nie powiem".

Monika Olejnik: - Czy według pana umowa o sprzedaży 80% STOEN-u powinna być zerwana?

Jarosław Kaczyński: - Mogę na to odpowiedzieć w ten sposób, że jeżeli niektóre informacje, które do nas docierają, a których nie mogę tutaj powtórzyć, są prawdziwe, i których prawdziwości nie jestem pewien...

- Jak zwykle: coś wiem, ale nie powiem.

- Nie, nie, nie, mówię pani, co wiem, tylko są różne informacje, które krążą po sejmie.

11.10.2005 RMF FM

Kamil Durczok: - Chcę pana zapytać o wczorajszą publikację w tygodniku „Wprost", który napisał, że PiS korzystał z pomocy jednego z biznesmenów.

237

Jarosław Kaczyński: - Jeśli tego rodzaju akcje będą prowadzone, to będziemy zmuszeni się bronić. Mam nadzieję, że to zostanie powstrzymane. Tyle mogę na razie powiedzieć. My wiemy, że dużo szerszy układ niż ten, który zawiera się w Platformie Obywatelskiej, czuje się ogromnie zagrożony perspektywą naszego sukcesu.

06.09.2005 Sygnały Dnia

Jeśli zachowamy te układy (a my o nich wiemy troszkę więcej, ja nie chcę tej wiedzy tutaj przekazywać, ale wiemy, i Jan Rokita powinien o tym pamiętać).

16.01.2005

Jak państwo za jakiś czas zobaczycie różnego rodzaju dokumenty, to zobaczycie, co się przez te lata, również z winy tych ludzi, wyprawiało (z winy ludzi PO).

Metoda jest chyba jasna. Oto formuła „wiem, ale nie powiem" wprzęga w polityczną działalność insynuacje i zawoalowany szantaż. W Polsce wyprawiają się straszne rzeczy. My o tym w swoim czasie powiemy. Jeszcze nie pora, by to mówić, ale pora, by ci, których informacje dotyczą, zaczęli się bać. Jeśli jakieś zarzuty dotyczą kogoś z nas, na przykład Kazimierza Marcinkiewicza, to nie musimy się do nich odnosić, bo o wiele ważniejsze jest to, kto za tymi informacjami stoi. A stoją ci, którzy na sumieniu mają wiele i wiele mają do ukrycia, i ukrywają to, oczerniając innych. I my się będziemy bronić, a ten układ jest znacznie szerszy niż PO, więc możecie się sami domyślać, że ludzie z PO są zamieszani w ciemne interesy, pewnie z mafią. My wiemy coś o tych układach, a Rokita powinien wiedzieć, że wiemy.

W taki sposób Jarosław Kaczyński kreuje się na najlepiej poinformowanego człowieka w Polsce. Szkoda, że jest

238

też w Polsce człowiekiem najbardziej dyskretnym. Może czas walnąć w stół, pokazać, kto co złego zrobił, powiedzieć: mówiłem „wiem, ale nie powiem", a teraz mówię „powiem, bo wiem". Dlaczego się tą bogatą wiedzą ze społeczeństwem nie podzielić? Bo jak się bez przerwy słyszy „wiem, ale nie powiem", można zacząć podejrzewać, że nie powie, bo niczego nie wie. Można zacząć myśleć, że żadnych czworokątów i stolików do brydża nie ma - jest tylko konstrukcja myślowa, która pozwala wzbudzić podejrzenia i wskazać, że są jakieś siły, z którymi trzeba walczyć na śmierć i życie, siły, które chcą nas pogrążyć, na szczęście ja, Lukę Skywalker, obronię społeczeństwo przed siłami zła.

Oczywiście, formuła „wiem, ale nie powiem" zdradza nie tylko umiarkowany szacunek dla odbiorców, ale i dla słowa. Te muszą mieć swoją wagę. Jeśli się ich nadużywa, jeśli rzuca się je na wiatr, tracą moc. A wtedy następnym razem trzeba użyć słów jeszcze mocniejszych, by ktokolwiek się nimi przejął. Ja zresztą wiem, dlaczego się mówi „wiem, ale nie powiem". Są określone przyczyny tego, że tak się mówi. I państwo byliby zaszokowani, gdyby państwo to wiedzieli. Ja to wiem, ale nie powiem.

WOLA POLITYCZNA

Wola polityczna to, jak sama nazwa wskazuje, coś innego niż ochota polityczna. To nie chęć, by coś zrobić, ale żelazna determinacja, by coś zrobić. Wola polityczna nie ma mocy sprawczej. Wola bowiem to za mało, by czegoś dokonać. Ale bez woli politycznej niczego dokonać się nie da.

239

Ksiądz Józef Tischner twierdził, że wola polityczna jest główną siłą „rodzącą naród". Pisał, że naród nie jest tworem organicznym. Jest owocem zamierzonego działania politycznego, którego podmiotem są „oświecone elity polityczne". Według księdza, narody rodziły się w opozycji do najczęściej zewnętrznego wroga, a wola polityczna za każdym razem była wolą wolności. I tłumaczył, że niejasna „wola polityczna" może być przyczyną unicestwienia narodu.

Niejasna wola polityczna albo brak tej woli sprawia, że w polityce nie osiąga się celów, a główną siłą polityczną jest inercja. Co się w III RP udało? Udało się Polsce wejść do NATO i Unii Europejskiej. Udała się reforma Balcerowicza. Wszystko to się udało, bo istniała wola polityczna, istniał w tych sprawach dość powszechny, a jak na polską kłótliwą politykę nawet bardzo powszechny - przepraszam - consensus. Nie udało się obniżyć podatków? Bo nie było woli politycznej. Nie udało się dokończyć prywatyzacji? Bo nie było woli politycznej. Nie udało się stworzyć prawdziwej służby cywilnej? Bo nie było woli politycznej. Nie udało się zmniejszyć wpływu partii na obsadę stanowisk? Bo nie było woli politycznej. Nie udało się odbiurokratyzować państwa? Bo nie było woli politycznej. Woli politycznej w tych wszystkich sprawach nie było, bo w politykach nie było chęci ani determinacji, by zrobić cokolwiek, co zmniejszałoby wpływy polityków. Nie tylko ich wpływ na państwo. Także ich wpływ na sfery życia, które z założenia powinny być jeśli nie apolityczne, to jak najmniej polityczne. Nie było też zwykle woli, by robić coś, co grozi spadkiem w sondażach. Nie było więc woli politycznej, by zużywać kapitał polityczny do osiągania celów korzystnych z punktu widzenia kraju, nawet jeśli będą niekorzystne z punktu widzenia polityków. Wola polityczna, owszem bywa, ale najczęściej

240

w sprymitywizowanej wersji - by swą władzę umocnić, przeciwnika pognębić, elektorat omamić, media okiełznać, gospodarką zawładnąć. Nie było często woli politycznej będącej fundamentem działań pozytywnych, bo nie było politycznej wizji, politycznej wyobraźni i politycznej (wiem, że to oksymoron) bezinteresowności - robimy coś dla państwa, a nie dla siebie. A jak już ktoś demonstrował wolę, to często nie miał instrumentów, by cel osiągnąć, albo nie wiedział, jak z posiadanych instrumentów korzystać. Albo więc górę brał cynizm, albo nieporadność.

WRZUTKA USTAWOWA

To stosowana w Polsce przy tworzeniu prawa praktyka zmiany projektu ustawy zza węgła, jeszcze na etapie prac rządowych lub już w sejmie. Występuje w wariancie konspiracyjnym - celem jest, by nikt wrzutki nie zauważył, lub transparentnym - gdy za pomocą poprawki próbuje się zmienić, a najczęściej zepsuć ustawę tuż przed jej uchwaleniem. Autorką najsłynniejszej wrzutki ustawowej była Aleksandra Jakubowska, choć właściwie była to wyrzutka (nie idzie oczywiście o wyrzuty sumienia), bo Jakubowska do projektu niczego nie dopisywała, lecz z niego skreślała. Takie tam dwa słówka „lub czasopisma". Ich skreślenie, zakładając oczywiście, że ustawa z tym skreśleniem ciałem, czyli prawem, by się stała, całkowicie zmieniłoby to krąg wydawców prasy, którzy mogliby się ubiegać o kupienie stacji telewizyjnej. Czasem problemem w sejmie nie jest wrzutka, lecz świadome pozostawienie

241

w projekcie ustawy świadomie zrzuconej tam wrzutki. Z pracy w parlamencie wyrzucono w swoim czasie legi-slatorkę, która w ustawie o biopaliwach nie wykreśliła słów „oraz inne rośliny". Te trzy słowa zmieniały sens ustawy, a dla niektórych ludzi oznaczały perspektywę ogromnych zysków.

Przykładem typowej „transparentnej" wrzutki ustawowej jest poprawka do ustaw regulujących pracę rządu, którą w grudniu 2001 roku w ostatniej chwili zgłosili dwaj posłowie SLD. Zaproponowali oni odsunięcie od prac rządu prezesów NIK-u i NBP oraz zmiany w służbie cywilnej. Obie poprawki były dla rządu kompromitujące, bo pierwsza oznaczała, iż gabinet Millera chce obradować bez świadków, a druga, że chce skasować służbę cywilną. Rząd nie chciał jednak wziąć tej zmiany na „swoją twarz", wynajął więc do tego dwie SLD-owskie twarze. Jan Rokita nazwał tę zmianę puczem i zamachem na państwo, co pokazuje, że to, co kryje się za niewinnie brzmiącym słowem „wrzutka", może mieć bardzo poważne konsekwencje. Czasem problem wrzutek polega nie na świadomym psuciu państwa i prawa, ale na jego psuciu wynikającym z niekompetencji i głupoty. Efekt jest taki, że rząd niekiedy nie proponuje, na przykład, zmian w podatkach ze strachu, że posłowie w ostatniej chwili nie tylko nie dokonają pożądanych zmian, ale spontanicznie zrobią coś nonsensownego - zgłoszą jakąś propozycję i ją „klepną". Wrzutek ustawowych Samoobrony i LPR-u tak bardzo bał się PiS, że zaszantażował te partie rozwiązaniem parlamentu, jeśli ich liderzy nie podpiszą cyrografu i nie zobowiążą się do niezgłaszania poprawek. Podpisali.

Problem wrzutek można by rozwiązać w prosty sposób. Wystarczyłoby zakazać zgłaszania przez pojedynczych posłów poprawek na ostatnim etapie prac legislacyjnych. Jest to oczywiste. I dlatego sejm tego nie uczynił.

242

YES, YES, YES

Wytrenowana przez byłego premiera Kazimierza Marcinkiewicza spontaniczna reakcja na zawarty w grudniu 2005 roku w Brukseli kompromis budżetowy. „Jestem młodym człowiekiem - powiedział na konferencji prasowej premier - a młodzi ludzie, jak coś wygrają, to robią tak: yes, yes, yes" (i tu po powyższym wstępie Kazimierz Marcinkiewicz załamał ręce w łokciach, uniósł do góry przedramiona i wykonał gest, jakby podnosił ciężarki). W Brukseli Polska dostała w ramach europejskich funduszy strukturalnych 59,5 miliarda euro, czyli o 2 miliardy mniej, niż wynikało z propozycji zaprezentowanej przez Luksemburg pół roku wcześniej, za to o 3 miliardy więcej, niż proponowała tuż przed szczytem sprawująca prezydencję Unii Wielka Brytania. Kwota wywalczona w Brukseli była sukcesem polskiego rządu, który to sukces został jednak określony przez Ligę Polskich Rodzin jako klęska. Każde rozwiązanie przyjęte przez jakikolwiek rząd po powrocie premiera z Brukseli jest określane przez LPR jako zdrada, targowica albo klęska. O tym, że w Brukseli będzie klęska, Liga wiedziała więc, zanim szef rządu do Brukseli pojechał. Premier załatwił Polsce 3 miliardy euro mniej, niż obiecywano premierowi Belce. Słysząc o tej obietnicy, PiS mówił wtedy, że Belka poniósł klęskę. Teraz wynik gorszy był wielkim sukcesem.

Kazimierz Marcinkiewicz swoją wytrenowana, spontaniczną reakcją pokazał, że zna języki i że niesłusznie zarzucano mu, iż języków nie posiada. O wiele większą spontanicznością niż w przypadku yesowania premier wykazał się potem, opowiadając w „Gazecie Wyborczej", jak to czekał pod drzwiami, aż kanclerz Niemiec Angela Merkel poinformuje go o wyniku swych decydujących rozmów („Kazimierz, czy 300 min euro wystarczy?", miała zapytać.

243

„Wystarczy", odpowiedział szef polskiego nządu), i jak to brytyjski minister spraw zagranicznych Jack Straw próbował, sugerując pazerność Polaków, wcisnąć mu swój portfel ale nie wcisnął, bo zewnętrzne kieszenie w marynarce były zaszyte (yes, yes, yes). Gdyby premier pojawił się na korytarzu po wyjściu z sali posiedzeń i przed wypowiedzeniem jakiegokolwiek zdania rzucił „yes, yes, yes", yesowanie nie wyglądałoby tak komicznie, jak wyglądało. Z drugiej strony, skoro w Brukseli coś się jednak udało, kiepski PR i nienaturalne reakcje szefa rządu nie są żadnym problemem.

ZDERZAKI, CZUJ SIĘ ODWOŁANY

To jedno z ulubionych słów Lecha Wałęsy, obrazujące jego stosunek do ludzi, z którymi współpracował, i ilustrujące mechanizm zmian personalnych, jakich dokonywał. Zderzaki to ludzie, których Wałęsa rzucał na różne odcinki robót państwowych, a gdy ludzie ci tracili popularność albo się na czymś potykali, byli wymieniani na innych ludzi, którzy oczywiście też byli zderzakami. Naturalnie o tym, że są tylko zderzakami, najczęściej nie wiedzieli, tak jak nie wiedzieli o tym ich poprzednicy i następcy. Jak to z wdziękiem powiedział były prezydent: „Zrobicie dobrze, moja chwała, źle - wymieniamy zderzaki". Wałęsa mówił więc wszystkim otwarcie, że albo byli, albo są, albo będą zderzakami, ale gdy oferta awansu zderzała się z miłością własną przynależną każdemu homo sapiens, zdolność postrzegania siebie w kategoriach zderzaków malała. Były prezydent o tej ludzkiej próżności wiedział niemal wszystko (z autopsji) i niemal w każdym tygodniu na śniadaniu

244

po porannej mszy świętej w Belwederze obiecywał komuś, że będzie premierem. I wszyscy to kupowali. W metaforze ze zderzakiem i w słowach „zrobicie dobrze" najważniejsze jest to, czego w nich nie ma. Nie ma mianowicie stwierdzenia, że najważniejszy jest pojazd, nie jest też powiedziane, co jest pojazdem. Choć właściwie jest. „Moja chwała", mówił Wałęsa, a nie „Polski chwała". W owej teorii utylitaryzmu personalnego jest oczywiście pewien element racjonalny. Już Józef Piłsudski mawiał, że premier po roku sprawowania władzy „się zużywa". Stąd tak długa jest lista przedwojennych premierów. Ale jest i element niebezpieczny. Teoria ta pachnie bowiem instrumentalnym traktowaniem ludzi. To znacznie więcej niż świadomość, że gdy niepopularność tak bardzo obciąża polityka, iż on sam obciąża rząd i swe ugrupowanie, polityk musi odejść. To raczej założenie, że zderzaki trzeba zmieniać dla zasady, by się nikt za dobrze nie poczuł i nie rozzuchwalił. Wyczuwano ten stosunek Wałęsy do ludzi - jedni potrafili jego emocjonalne potrzeby zaspokoić - ci zostawali trochę dłużej, inni nie - ci odchodzili szybciej.

Lech Wałęsa w sprawach personalnych był dość bezceremonialny. Gdy postanowił doprowadzić do osłabienia frakcji Adama Michnika i Bronisława Geremka w komitetach obywatelskich, ich człowiekowi Henrykowi Wujco-wi, który był sekretarzem Komitetu Obywatelskiego, powiedział krótko: „Heniu, czuj się odwołany".

Teoria zderzaków zakłada, że szef to kadrowiec, który dla zabawy tasuje ludzi. Ale efekt najczęściej jest taki, że najlepsi dla takiego szefa nie chcą już pracować. Przyszedł czas, że od Wałęsy odchodzili więc najlepsi ludzie, jakich miał, typu Lech Falandysz. A jak nie odchodzili, to wyłącznie z poczucia lojalności, za którą często marnie im odpłacał. W końcówce prezydentury Lecha Wałęsy jego otoczenie wyglądało dość żałośnie. - Panie profesorze, jak

245

pan się w tym wszystkim czuje? - zapytałem w czerwcu 1995 roku ministra Andrzeja Zakrzewskiego towarzyszącego Lechowi Wałęsie. - To chyba oczywiste - odpowiedział - ale nie będę przecież uciekał teraz, kilka miesięcy przed wyborami.

Zderzakiem PiS-u okazał się z kolei Kazimierz Marcinkiewicz. Jego trzeba było jednak wymienić nie dlatego, że się zużył, ale dlatego, że się zużywał za wolno. Wagon się zdenerwował.

Antytezą teorii zderzaków jest teoria kumpli, ale i ona wyklucza rozsądną politykę kadrową. Lech Wałęsa poszukiwał ludzi, którzy byli mu całkowicie ulegli, Aleksander Kwaśniewski z kolei szukał ludzi, którzy czuli się jego kumplami i tak byli traktowani. Zaplecze obu prezydentów było więc słabe. Tworzyli je bowiem w obu przypadkach ludzie, których pierwszym zadaniem było zapewnianie szefowi komfortu, a nie dyskomfortu. Nie zadawać trudnych pytań, nie denerwować, nie irytować, nie mówić, że ludzie krytykują, i nigdy nie mówić „nie". W obu przypadkach mieliśmy dwory, w pierwszym - czapkujących, w drugim - poklepujących po ramieniu. Nie przez przypadek żaden z prezydentów nie sięgnął po najwybitniejszych ekspertów, najlepszych ludzi, najbardziej niezależne postaci. Nieufność kadrowców do podległych im oficerów jest widoczna i dziś. Bo dwór występuje nie tylko w pałacu. Może też istnieć w partii, szczególnie gdy prawdziwa głowa państwa właśnie w siedzibie partii urzęduje. I nagle przez przypadek okazuje się, że kadry są mierne, ławki rezerwowych nie ma, a i pierwszy skład taki sobie, bo warunkiem wejścia do pierwszej drużyny nie wybitność była, ale tworzenie psychicznego komfortu liderowi. Wokół lidera więc paru wiarusów i wiele dziwnych postaci znikąd.

W części wynika to oczywiście nie tylko z przyjęcia takich, a nie innych założeń personalnych liderów, ale z ich

246

kompleksów. Po cóż brać mądrzejszych od siebie. Może i doradzą lepiej, może i wiedzą więcej, może i szybciej rozwiążą problem, ale są trochę jak lustereczko, które nie odpowiada z założenia twierdząco na prośbę „powiedz przecie, że jestem najpiękniejszy na świecie".

Polityka personalna na najwyższych szczeblach jest u nas zaprzeczeniem tego, jak wygląda ona w dojrzałych demokracjach. Amerykański prezydent dobiera sobie najlepszych ludzi, jakich potrafi znaleźć i przekonać do pracy dla siebie oraz dla kraju, bo czym lepszych ma ludzi, tym lepsza jego prezydentura i tym lepiej ocenia go historia. Każdy chce mieć dream team, bo tylko z najlepszymi można sięgać do gwiazd. Drużynę Johna Kennedy'ego nazywano „najlepszymi z najlepszych", bo w komplecie były to umysły wybitne. Tysiąc dni Kennedy'ego było okresem zbyt krótkim, by stwierdzić, że drużyna marzeń naprawdę jest drużyną skuteczną. Ale jak magnes przyciągnęła najzdolniejszych i najlepszych młodych ludzi z całej Ameryki, którzy uznali, że jest to chwila, kiedy trzeba służyć krajowi, i że służba publiczna nobilituje. Ogromna większość z nich - to według mnie największy sukces Kennedy'ego - wierzy w to do dziś, ten idealizm w sobie zachowała. Cóż, albo jak Kennedy chce się mieć the best and the brightest, albo chce się mieć zderzaki.

ZŁODZIEJE

Od 1989 roku chyba najczęściej używane, a na pewno najgłośniej wykrzykiwane określenie polskich polityków. Określenie o tyle użyteczne, że przekreśla sens prowadze-

247

nia jakiejkolwiek dyskusji. Co tu gadać ze złodziejami. Złodziei trzeba zamknąć. A wiadomo, że rządzący to złodzieje. Oczywiście ci, którzy już rządzili. Gdy my zdobędziemy władzę, złodziejstwu wypowiemy wojnę, złodziei zapuszkujemy, państwo będzie czyste, a reguły jasne. Zgoda, w twierdzeniu, że politycy to złodzieje, jest jakiś element prawdy. Niestety, nie jest to duży element. Prawdy jest bowiem w tych słowach tyle samo, ile w stwierdzeniu, że wszyscy Polacy to złodzieje.

Największą zasługę w zbrutalizowaniu i zwulgaryzowaniu języka polskiej polityki trzeba przypisać Andrzejowi Lepperowi. Złodzieje wypadali mu z ust najczęściej. Ale nie tylko złodzieje. Także zbrodniarze, oszuści i zdrajcy. Lepper wkroczył w okolice polskiej polityki około 1992 roku. Wkroczył i się zaczęło. W jednym wywiadzie w Radiu Zet udało mu się nazwać rząd Suchockiej i Belweder złodziejami Polski i oszustami politycznymi. W wystąpieniu w Praszce nazwał rząd i prezydenta łobuzami i zbrodniarzami, ministra przekształceń własnościowych Janusza Lewandowskiego złodziejem, a komendanta głównego policji bydlakiem. Na spotkaniach z elektoratem Lepper szedł ostro. „Ślisz jest duży i dobry", „Tański - morderca", „Janowski - złodziej", „Solidarność to córka CIA i KGB", „posłowie-zdrajcy". Słowa mają, niestety, to do siebie, że nadużywane i wywrzaskiwane tracą moc. Przymiotniki muszą więc być coraz mocniejsze, epitety coraz bardziej obraźliwe, dwa, trzy czy cztery nie wystarczą, to musi być lawina. Chamstwo rozlało się po całej Polsce. Występowało w wersji wulgarno-socjalnej i wulgarno-narodowej. Gdy w maju 1995 roku w Warszawie demonstrowali robotnicy Ursusa z Zygmuntem Wrzodakiem na czele, doszło do spalenia kukły premiera Oleksego z przypiętą gwiazdą Dawida. Kolorystykę dopasowano do zapotrzebowania politycznego, gwiazda była więc czerwona. Has-

248

ło protestujących było jasne i bezkompromisowe: „Ursus nasz, Izrael wasz, zdrajcy, złodzieje". Ursus jako antyteza Izraela? Ciekawe. Ale zrozumiałe. „Skoro mają władzę, to kradną, skoro złodzieje, to nie Polacy, ale Żydzi". Czasem wywrzaskiwane epitety i skandowane oskarżenia uzyskiwały podbudowę intelektualną. „Mam dwa wyjścia - pisał w Liście Leppera Andrzej Lepper - albo Polską rządziła banda idiotów i nieudaczników, albo cwanych, pozbawionych skrupułów złodziei i cwaniaków". Wyjść było więcej, ale Lepper żadnego nie zauważył. Bo nie wchodziło przecież w grę, że Polską rządziła grupa rozsądnych ludzi, którzy doprowadzili do głębokich i dobrych dla gospodarki zmian, tyle że obok ludzi uczciwych pojawili się też złodzieje, którzy postanowili skorzystać z okazji, by to i owo ukraść. Złodzieje stanowili mniejszość, ale byli, trzeba więc walczyć z korupcją. Mało to wyrafinowane rozumowanie, ale dla przewodniczącego Samoobrony, niestety, zbyt wyrafinowane.

Ciekawe, że językowemu impetowi chamstwa towarzyszył też skrajny tupet. Określenia pasującego jak ulał do polityka X i praktycznie tylko do niego, X używał w odniesieniu do innych polityków. „Chamy siedzą w sejmie teraz", mówił na przykład w listopadzie 2001 roku poseł Lepper, i nie była to oczywiście samokrytyka przewodniczącego Samoobrony, ubolewającego nad reprezentantami narodu, których wysłała do sejmu jego partia. Swoją drogą, zdanie to szykowne i szyk zdania godzien zauważenia.

„Złodziej" czasem występował w polskiej polityce w wersji metaforycznej i wtedy czasem tak mówiono o tym, który sam najczęściej mówił o złodziejach. „Demokracja jest jak dom - pisał w 2001 roku Jan Nowak-Jezio-rański - dom, którego drzwi i okna są szeroko otwarte. Może przez nie przedostać się złodziej, który wolność

249

i demokrację ukradnie". Może. Od jakiegoś czasu od ścian rządowych budynków nie odbija się skandowane przez tysiące gardeł „złodzieje, złodzieje". Ale przyjdą, zakrzykną i wyskandowane hasło od ścian się odbije, bo okrzyk „złodzieje" jest dla krzyczących tym, czym dla pacjenta psychoanalityka leżenie na leżance.

Chociaż może nie? Może nadeszła jutrzenka NOWEGO? W styczniu 2006 roku pisał w „Naszym Dzienniku" profesor Włodzimierz Bojarski: „Przejdą lata i wieki przeminą, pójdą w zapomnienie złodzieje i aferzyści z pierwszych stron gazet, a ojca Tadeusza Rydzyka będą zapewne wspominały pokolenia jak Ojca Kordeckiego. Prawda zmartwychwstała, choć grobu pilnowali żołnierze". Grafomanów, niestety, nie.

ZŁODZIEJSKA PRYWATYZACJA, WYPRZEDAŻ MAJĄTKU NARODOWEGO

Złodziejska prywatyzacja? Jasne, że złodziejska. A niby jaka ma być? Skoro prywatyzacja, to złodziejska. Bo przecież jest nam źle, nam się nie udało, a tamci mają więcej. Skoro mają, to znaczy, że ukradli. Czasem taka frustracja była uzasadniona, bo zdarzały się prywatyzacje, przy których dochodziło do poważnych nadużyć, mało powiedziane, do kradzieży po prostu. Z aktów kradzieży przy okazji prywatyzacji uczyniono jednak kalkę będącą językową materializacją wyobrażenia ludzi o tym, co dzieje się w państwie, a dla polityków opozycji, szczególnie populistycznej opozycji, będącej cepem na łby politycznych wrogów.

250

Właściwie od samego początku transformacji metodyczną pracę wychowawczo-indoktrynacyjną wykonano w programie Sprawa dla Reportera. Dla reportera sprawą była każda prywatyzacja, bo każda była „złodziejska", „doktrynalna", była „wyprzedażą obcym za bezcen", „marnotrawiła dorobek" i „niszczyła Polskę". Tak wyglądała edukacja ekonomiczna milionów Polaków. O złodziejskiej prywatyzacji najczęściej mówili politycy, którzy chcieli zdobyć władzę albo którzy właśnie ją stracili. Na przykład Adam Glapiński mówił w 1993 roku, że „prywatyzacja nabrała charakteru złodziejskiego". To był refren całej kampanii wyborczej w tamtym roku, gdy prawica, chcąc usunąć premiera z Unii Demokratycznej, zaprosiła do władzy uczciwych z SLD. Celnie charakter tamtej kampanii opisała Teresa Bogucka: „Polska umiera. Polska ginie. Polska jest okradana. Plan Balcerowicza zrujnował kraj. Rządzą mafie łączące pospolitych przestępców, aferzystów, a często także dostojników państwowych. Przez cztery lata skuteczniej zniszczyli gospodarkę niż wojna. Prywatyzacja jest złodziejska. Wyzysk niewolniczy. Będziemy parobkami. Rząd jest antypolski i antyludzki. Brońmy Polski". Te zdania to cytaty z wypowiedzi polityków. Jak w większości wystąpień polskich polityków, uderza histeria, całkowity brak umiaru, całkowita niemożność albo niechęć widzenia problemów w szerszym kontekście i w jakichś rozsądnych proporcjach. By zdobyć głosy ludzi, trzeba ich emocjonalnie rozchwiać, a w tym celu można powiedzieć cokolwiek, wszystko. Słowa przecież nic nie kosztują. Problem w tym, że na tej samej strunie grali też często sami rządzący. W lipcu 1995 roku Waldemar Pawlak, jeszcze kilka miesięcy wcześniej premier, mówił, że „możliwa jest też uczciwa prywatyzacja". Zrozumiałe, że ta, która miała miejsce, uczciwa nie była. Ta, która jest, pewnie też nie.

251

Zasada jest zresztą prosta. W naszej polityce kampania wyborcza toczy się zawsze. Nigdy nie ma więc miejsca na kompromis i umiar, a zawsze jest wielka przestrzeń dla demagogii i brutalności. A jak jest w kampanii? „W kampanii trzeba rzucać proste hasła, by dotrzeć do ludzi, pewne rzeczy wyostrzyć, podkręcić", mówił w listopadzie 2005 roku w Pulsie Biznesu Andrzej Lepper. A co z prywatyzacją? „Normalnie prywatyzacja jest dobra, byle Polacy na niej zarabiali", wyjaśniał. Andrzej Lepper był w 2005 roku tak blisko władzy jak nigdy wcześniej, rosła więc szansa na to, że na ewentualnej prywatyzacji zarobią właśnie Polacy. Myśli wielu ludzi o prywatyzacji wpadają w jakieś straszliwe koleiny. Prywatyzować to, i tu przykładowa koleina, nie znaczy dobrze sprzedać z zyskiem, ale bezpowrotnie stracić. Prywatyzować to nie dokonać korzystnej transakcji, ale dać się oszukać. Prywatyzować to nie uratować miejsca pracy, ale je stracić. Nasze to nie to, co prywatne, ale to, co państwowe. Prywatne to cudze, a więc ukradzione. Państwowe to może i niczyje, ale przynajmniej nie cudze. Nie sprzedawać za bezcen! A jeśli nikt nie chce kupić nawet za grosze? To tym lepiej, nie sprzedawać w ogóle. A jeśli bez kapitału zakład padnie, a ludzie stracą pracę? Trudno. Czasem jazgot jest tak potężny, że o uczestnictwo w złodziejskiej prywatyzacji podejrzewani są także ci, których osobistej uczciwości nikt nie kwestionuje, ale którym zdarzało się piętnować złodziejską, naturalnie, prywatyzację. „Nie popadajmy w szaleństwo - mówił w 1995 roku Jarosław Kaczyński. - Są bojownicy, typu Edmund Krasowski, dla których każda prywatyzacja jest złodziejska. Nawet bardzo korzystna, jak w przypadku Browarów Elbląskich, do której sam się przyczyniłem. Krasowski twierdzi, że za skrzynkę piwa".

Przymiotnik „złodziejska" miał więc zabić rzeczownik „prywatyzacja", przymiotnik rozbierał rzeczownik do na-

252

ga, pozbawiał go realnego sensu i nadawał mu sens zupełnie inny. Przez lata oprócz tych, którzy na własne oczy widzieli złodziejskie prywatyzacje, byli i tacy, którzy dzięki prywatyzacji zachowali pracę i nadzieję. Ale ci nie krzyczą o złodziejskiej prywatyzacji. W ogóle nie krzyczą. A skoro nie krzyczą, to pewnie nie mają racji.

ŻUBR

Po łacinie Bison bonasus, najpotężniejszy ssak europejski, reprezentujący rodzinę krętorogich. Jego odmiana polityczna po łacinie - marszałkus rejteradus. Tak się Włodzimierz Cimoszewicz zakochał w żubrach, że sam został żubrem, a uciekając przed wyborczym stresem do puszczy, pozbawił hasła „żubr" jego immanentnej dynamiki i ofen-sywności. Bo, jak wiadomo, „żubr występuje w puszczy", ale nie ucieka do puszczy.

Cimoszewicz jeszcze w 2001 roku odsłaniał w Hajnówce pomnik żubra, a statuetkę tegoż pomnikowego żubra dał w prezencie ówczesnemu sekretarzowi stanu USA Colinowi Powellowi. Żywe żubry pokazywał z kolei ministrom spraw zagranicznych: Niemiec - Joschce Fischerowi i Hiszpanii - Annie Palacio. Choć Cimoszewicz politykiem jest (był?) lewicowym, okazał się nieekologicznym -w 2004 roku wybrał się z królem Hiszpanii na polowanie na żubra. Król Juan Carlos jednym strzałem żubra położył, a Cimoszewicz, zgodnie ze starym myśliwskim obyczajem, krwią zabitego zwierza (czerwoną) pomazał policzki myśliwego błękitnej krwi. Jak widać, związki Włodzimierza Cimoszewicza z żubrami są dość trwałe

253

i dobrze udokumentowane, nie ma więc co się dziwić, że gdy sprzeciwił się ustawie o emeryturach górniczych, górnicy, którzy zjechali do Warszawy, nazywali go żubrem i krzyczeli: „precz do puszczy" (fakt, że krzyczeli i inne rzeczy, na przykład: „bo wszyscy Polacy to jedna rodzina, oprócz Cimoszewicza, tego sku..."). Kandydat marszałek Cimoszewicz w tamtej sytuacji wykazał się zresztą nie tak charakterystyczną dla niego elastycznością i za chwilę tę ustawę poparł, a nawet więcej, gdy był na Śląsku, sam z radością ogłosił, że ustawę właśnie (oczywiście, przez przypadek w tym momencie) podpisał prezydent Kwaśniewski.

Smutny koniec kampanii Włodzimierza Cimoszewicza niektórzy do dziś nazywają efektem spisku jego politycznych wrogów i niecnego postępowania mediów. Zupełnie się z tym nie zgadzam. W sprawie swego (swych) oświadczeń majątkowych Cimoszewicz po prostu kręcił, a gdy wyszło to na jaw i zaczął być za to grillowany, nie wytrzymał nerwowo. Ot i cała historia. Pani Jarucka nic tu do rzeczy nie miała, a jak miała, to nie nasza sprawa. Ostateczne „pas" Cimoszewicza nie byłoby pewnie tak żenujące, gdyby nie jego wcześniejsze hamletyzowanie. A to nie wiem, czy wystartuję, a to nie wystartuję, a to się zastanawiam, a to proszą mnie, a to jednak wystartuję, a to jednak rezygnuję. I gdyby chociaż przy okazji nie dał popisu totalnej arogancji, oświadczając na odchodnym, że on „godnego pełnienia funkcji prezydenta wśród startujących w wyborach nie widzi". Nawet jakby tak myślał, nie miał prawa tego mówić, a już na pewno nie w tej sytuacji. Cimoszewicz oczywiście popełnił błąd, w ogóle startując do wyborów na prezydenta. Jedyny moment, w którym sprawiał wrażenie człowieka czującego się komfortowo, to chwila, gdy w bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego ogłaszał, że kandyduje. Potem było już tylko gorzej. Jak tu wygrać wy-

254

bory, gdy nie lubi się wieców, nie cierpi tłumów, nie pozwala nikomu, by podjął w sprawie kampanii jakąkolwiek decyzję. Nie ma siły. A upadek był tym boleśniejszy, że kandydat błyskawicznie wspiął się w sondażach na imponujący poziom - 35%. Potem był już zjazd na łeb, na szyję. Efekt - człowiek będący ostatnią nadzieją czerwonych dobił ich niemal dokumentnie, rozczarowując przy okazji i pierwszego obywatela, i pierwszą obywatelkę.

Dobrze, dość złośliwości. Był też Włodzimierz Cimoszewicz odpowiedzialnym, porządnym politykiem, który nie kradł, starał się, by nie kradli inni, któremu przeszkadzała moskiewska pożyczka dla PZPR, który wiedział, co mówi, a to, co mówił, potrafił także powiedzieć w językach obcych; trudno nie zauważyć, że w tej dziedzinie nastąpiło na szczytach władzy w Polsce raczej obniżenie standardów.

I na koniec tylko jedno. W książkach piszą o żubrach, że występują one w stadach po 15-18 sztuk, a okres rui przypada u nich na sierpień i pierwszą połowę września. Biorąc pod uwagę, że Włodzimierz Cimoszewicz w stadzie występować nie lubił, i uwzględniając to, co działo się w jego kampanii w sierpniu i w pierwszej połowie września, może on nie do końca taki prawdziwy żubr.

a ^

CO rv-

» cer

N U CL

! Ni ^ "Cj 4o

n -a JJ ^ (Y. --

a a < S j V ^ Q



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
TOMASZ LIS Co z ta Polską
Co z tą Polską Tomasz Lis
Lis Tomasz [Co z tą Polską] WHITE
Lis Tomasz Co z tą Polską
Lis Tomasz Co z Ta Polska
Tomasz Lisowski, Pisownia polska Główne fazy rozwoju
Operacja Anty Polska NKWD 19371938 SOMMER TOMASZ
Lis Tomasz Przewodnik po jodze
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
Reprodukcja ludności Polska wyklad 6 cz 1
Polska Traktat lizboński
Ćwiczenie 2 Polska w europejskim systemie bezpieczeństwa
11a Polska w okresie miŕdzywojennym
87 Polska w strukturach miedzynarodowych

więcej podobnych podstron