Benzoni Juliette Marianna 04 Marianna Kurier cesarza


JULIETTE BENZONI

Marianna

Kurier Cesarza


W tej czerwonej
Wenecji...


Wiosna we Florencji

Przypatrując się opromienionej słońcem Florencji, rozpo-
startej w zagłębieniu wzgórza o delikatnym odcieniu szarej
zieleni, Marianna zastanawiała się, dlaczego to miasto fascy-
nowało ją i odpychało zarazem. Choć z miejsca, w którym
stała, mogła zobaczyć tylko jego część, położoną pomiędzy
czarnym pędem cyprysu a pęczniejącą kępą różowych drzew
laurowych, ów fragmencik miasta gromadził piękno w spo-
sób przypominający skąpca układającego w stos złoto: nie-
ważne jak, oby jak najwięcej!

W tyle, za długim jasnym kosmykiem rzeki Arno, ujarz-
mionej mostami, które sprawiały wrażenie, jakby za chwilę
miały zapaść się pod natłokiem średniowiecznych kramów,
pojawiał się zgaszony róż cegieł, nakładający się na ciepłą
ochrę, delikatną szarość lub mleczną biel ścian domostw.
W tle połyskiwała koralowa mozaika katedry, srebrzystoka-
mienna lilia pałacu Signorii o lekko rozchylonych płatkach,
surowe wieże o blankach przypominających motyle i radoś-
nie wielobarwne marmury świątynnych dzwonnic, podobne
do świec wielkanocnych. Niekiedy widok ten ukazywał się
niespodziewanie w przypadkowym fragmencie krętego zauł-
ka, biegnącego pomiędzy ślepym murem opustoszałego pa-
łacu a szczelinami walącej się rudery. Czasami też kamienie


ustępowały pod naporem pachnącego, chylącego się ku upad-
kowi ogrodu, którego nikt nie starał się uporządkować.

Florencja tymczasem grzała w słońcu swoje minione złote
dni i przyćmione działaniem czasu ornamenty, próżnowała pod
niebem koloru indygo, po którym wędrował samotny obłoczek,
nieświadom, dokąd zmierza ani co wydarzy się w przyszłości,
jak również i tego, że bieg czasu jest nieubłagany. Przeszłość
bez wątpienia zaspokajała wszystkie jego marzenia.

Być może właśnie z tego powodu miasto drażniło Mariannę.
Minione chwile wydawały się jej cenne jedynie o tyle, o ile
łączyły się z teraźniejszością lub wiodły ku przyszłości, niejas-
nej i trudnej do przewidzenia, ale oczekiwanej i upragnionej.

Oczywiście, po stokroć wolałaby dzielić urok przemijają-
cej chwili z ukochanym mężczyzną. Któraż kobieta nie pra-
gnęłaby właśnie tego? Trzeba było jednak dwóch długich
miesięcy, aby spotkać się z Jasonem Beaufortem nad laguną
wenecką, tak jak to sobie przyrzekli podczas owej niezwykłej
i dramatycznej nocy Bożego Narodzenia.

Przy tym wcale nie było pewne, czy zdołają się znowu
połączyć, zwłaszcza że pomiędzy Marianną a spełnieniem
jej marzeń wznosił się niepokojący cień księcia Corrado
Sant'Anna, jej niewidzialnego męża, któremu nieuchronnie
i w bardzo niedalekiej przyszłości będzie musiała udzielić
niebezpiecznych wyjaśnień.

Za parę godzin musi opuścić Florencję, a wraz z nią
względne poczucie bezpieczeństwa, a także biały pałac,
gdzie cichy szum fontann nie miał tyle mocy, aby przepędzić
złowróżbne widma.

Co się zatem wydarzy? Jakiej rekompensaty zażąda zama-
skowany książę od tej, która nie potrafiła wywiązać się ze
swojej części kontraktu - głównego motywu małżeństwa -
i dać mu dziecka zrodzonego z krwi cesarskiej? Jakiej re-
kompensaty... lub jakiej kary?


Czyż udziałem księżnych Sant'Anna nie był tragiczny los,
już od wielu pokoleń?

Chcąc zapewnić sobie niezawodnego obrońcę, najbardziej
wyrozumiałego i równocześnie najlepiej poinformowanego,
Marianna, gdy tylko znalazła się we Florencji, wystosowała
przez gońca pilny list do Savone. Było to wołanie o pomoc,
skierowane do ojca chrzestnego, Gauthiera de Chazay, kar-
dynała San Lorenzo, człowieka, który wydał ją za mąż na
niezwykłych warunkach. Miały one zapewnić jej i jej dziec-
ku los godny pozazdroszczenia, a jednocześnie gwarantowa-
ły nieszczęsnemu dobrowolnemu więźniowi prawo do po-
tomstwa, którego sam nie potrafił czy też nie chciał spłodzić.
Sądziła więc, że kardynał bardziej niż ktokolwiek mógłby
rozwikłać tę sytuację i że znajdzie właściwe rozwiązanie.

Niestety, po wielu dniach oczekiwania kurier powrócił
z pustymi rękami. Napotkał nie lada trudności, aby przenik-
nąć do wąskiego grona osób otaczających ojca świętego,
których ludzie Napoleona nie spuszczali z oka.

Przyniesione przezeń wiadomości zdeprymowały ją. Kar-
dynał San Lorenzo wyjechał z Savone i nikt nie umiał wska-
zać miejsca jego pobytu. Marianna, rzecz jasna, była zawie-
dziona, lecz nie całkiem zaskoczona. Od dawna wiedziała,
że ojciec chrzestny spędzał większą część życia na tajemni-
czych podróżach, w służbie Kościoła, którego z całą pewno-
ścią był jednym z najaktywniejszych tajnych agentów, lub
króla Ludwika XVIII, przebywającego na wygnaniu. Mógł
znajdować się w zapadłym zakątku świata i zapewne nie
zaprzątał sobie głowy problemami chrześniaczki. Trzeba było
pogodzić się z myślą, że i ta pomoc ją zawiedzie...

- Nadchodzące dni nie zapowiadają się pogodnie! - wes-
tchnęła Marianna.

Uświadomiła sobie w pełni, że hojne dary losu - uroda,
wdzięk, inteligencja, odwaga - nie były ofiarowanym przez


Opatrzność prezentem, lecz raczej orężem, dzięki któremu
uda się jej, być może, wywalczyć szczęście. Pozostawało
pytanie, czy cena, jaką miałaby za nie zapłacić, nie będzie
zbyt wygórowana...

- Co pani postanowiła, madame? - usłyszała obok siebie
głos, którego wymuszona grzeczność źle ukrywała zniecier-
pliwienie.

Gwałtownie wyrwana ze swoich melancholijnych rozmy-
ślań, nieznacznie poprawiła różową parasolkę, chroniącą ją
przed słonecznym żarem, i spojrzała na porucznika Beniel-
lego nieobecnym wzrokiem, w którym niepokojący zielony
błysk zdradzał zdenerwowanie.

- Boże, co za nieznośny człowiek! - pomyślała.

Od sześciu tygodni, kiedy opuściła Paryż pod wojskową
eskortą, którą dowodził, Angelo Benielli chodził za nią krok
w krok i nie odstępował ani na moment. Korsykanin! Uparty,
zazdrośnie strzegący swej władzy i na domiar złego obdarzony
paskudnym charakterem. Porucznik Benielli zwykł podziwiać
tylko trzy osoby: cesarza, oczywiście (tym bardziej że był to
jego ziomek!), generała Horacego Sebastianiego, dlatego że
pochodził z tego samego co on miasteczka, i trzeciego wojsko-
wego, wywodzącego się również z Korsyki, księcia generała
Padwy, Jana Tomasza Arrighiego de Casanova, gdyż ten był
jego kuzynem, a ponadto prawdziwym bohaterem. Oprócz tych
trzech wojskowych Beniellego nie obchodził nikt w całej armii
napoleońskiej, nieważne, czy nosił nazwisko Ney, Murat, Da-
vout, Berthier czy Poniatowski. Ów brak zainteresowania brał
się stąd, że marszałkowie ci nie mieli szczęścia być Korsyka-
nami, co według Beniellego było godne pożałowania. Oczywi-
ście, że w tych warunkach misję eskortowania kobiety - nawet
księżnej, nawet zachwycającej, nawet zaszczycanej szczególny-
mi względami Jego Cesarskiej i Królewskiej Mości - traktował
jak upokarzającą pańszczyznę.


Dał jej to odczuć, zanim jeszcze znaleźli się na postoju
w Corbeil, z właściwą mu czarującą śmiałością, należącą do
najbardziej atrakcyjnych stron jego charakteru. Od tej chwili
księżna SanfAnna zaczęła się zastanawiać, czy pełni funkcje
ambasadora, czy też jest aresztantką. Angelo Benielli strzegł
jej z pilnością godną policjanta tropiącego kieszonkowca.
Wszystko ustalał, o wszystkim decydował, czy dotyczyło to
długości postojów, czy rodzaju apartamentu, w którym miała
się zatrzymać (drzwi jej pokoju strzegli dzień i noc żołnie-
rze). Niewiele brakowało, żeby zaczął się domagać konsul-
towania z nim wyboru toalet.

Ten stan rzeczy doprowadził w krótkim czasie do poważ-
nych utarczek z Arkadiuszem de Jolivalem, człowiekiem,
który nie mógł poszczycić się cierpliwością. Pierwsze wie-
czorne spotkania upłynęły obu panom na popisach kraso-
mówczych. Najmocniejsze argumenty pana de Jolivala zde-
rzały się z jedną zasadą, z której Benielli uczynił swoją
twierdzę. Miał za zadanie pilnować księżnej SanfAnna do
momentu ustalonego zawczasu przez samego cesarza i czu-
wać nad nią, aby nie przydarzył się jej najmniejszy wypadek.
Sądził, że w tym celu należy zachować wszelkie niezbędne
środki ostrożności. Wobec takiego stanowiska, nie sposób
było niczego wskórać.

Początkowo zirytowana, Marianna szybko pogodziła się
z faktem, że porucznik stał się jej nieodłącznym cieniem
i zdołała nawet uspokoić pana de Jolivala. Po namyśle doszła
do wniosku, że nadzór ten, chwilowo nienawistny, może
wszakże okazać się cenny, kiedy otoczona żołnierzami prze-
kroczy próg pałacu Sant'Anna, aby przeprowadzić ze swoim
mężem oczekiwaną rozmowę. Jeśli książę Sant'Anna myślał
o zemście względem Marianny, niewykluczone, że Benielli,
ten zajadły uparciuch, którego Napoleon postawił u boku
swej przyjaciółki, może stać się rękojmią jej życia. Ta świa-


domość nie czyniła zeń jednak człowieka mniej uciążli-
wego!..

Częściowo rozbawiona, częściowo niezadowolona, przyj-
rzała mu się uważnie. Doprawdy, wielka szkoda, że ten
młodzieniec przypominał ciągle rozzłoszczonego kota, gdyż
mógł się podobać nawet kobiecie wybrednej. Niezbyt wysoki,
dobrze zbudowany, miał upartą twarz o zaciśniętych ustach
i wydatnym, orlim nosie. Jego skóra o odcieniu kości słonio-
wej rumieniła się z niebywałą łatwością, a oczy patrzące
spod krzaczastych brwi i długich rzęs miały zaskakująco
ładny szary kolor, który w słońcu nabierał złocistych odcieni.

Dla zabawy, a może kierowana nie uświadomionym, lecz
jakże kobiecym pragnieniem poskromienia krnąbrnego cha-
rakteru, młoda dama usiłowała parokrotnie użyć swych
wdzięków do oczarowania porucznika. Niestety, Benielli
okazał się nieczuły na powab jej uśmiechu i blask zielonych
oczu.

Pewnego wieczoru, kiedy zatrzymali się na kolację w jednej
z czysciejszych oberży, zastawiła na niego pułapkę, ukazując
się w białej wydekoltowanej sukni, godnej Fortunaty Hamelin.
Podczas kolacji porucznik zachowywał się co najmniej dziwnie.
Oglądał wszystko, począwszy od wianków cebuli podwieszo-
nych pod sufitem, aż po wmontowane w kominek haki. Z wiel-
ką uwagą przypatrywał się swojemu talerzowi i licznym okru-
szynkom chleba, ani razu jednak nie zatrzymał wzroku na
smagłym dekolcie, który odsłaniała suknia.

Nazajutrz rozgniewana Marianna, której irytacja stała się dla
wszystkich widoczna, postanowiła zjeść kolację sama. Została
w swoim pokoju, ubrana w suknię, której muślinowe riuszki
sięgały niemal po sam czubek głowy. Pan de Jolival śmiał się
po cichu, gdyż fortel jego przyjaciółki ubawił go setnie.

Benielli obserwował właśnie ślimaka, zmierzającego
w stronę balustrady, o którą była oparta Marianna.


- Postanowiłam? Co mianowicie? - zapytała w końcu.
Ironiczny ton jej głosu nie uszedł uwagi Beniellego, który

gwałtownie poczerwieniał jak piwonia.

Benielli aż podskoczył. Owo „tu" ewidentnie wymierzone
było w cesarską rezydencję. On natomiast był człowiekiem
odnoszącym się z ogromnym szacunkiem do hierarchii ce-
sarskiej i pełen respektu dla wszystkiego, co dotyczyło Na-
poleona, włączając w to również jego rezydencje. Nie ode-
zwał się jednak ani słowem, wiedział już bowiem, że ta
przedziwna księżna SanfAnna potrafi być równie nieprzy-
jemna jak on.

Po raz pierwszy, odkąd wyjechali z Paryża, Marianna
dostrzegła na twarzy swojego strażnika coś, co w ostatecz-
ności mogło przypominać uśmiech. Wiadomość najwyraźniej
ucieszyła go... Natychmiast zresztą strzelił obcasami i zasa-
lutował.

- W takim razie - powiedział - za pozwoleniem księżnej,
wydam odpowiednie dyspozycje i uprzedzę księcia Padwy
o naszym jutrzejszym wyjeździe.


Zanim zdążyła otworzyć usta, wykonał w tył zwrot i udał
się w stronę pałacu, nie przejmując się szablą, która obijała
mu się o łydki.

- Książę Padwy? - wyszeptała Marianna, osłupiała ze
zdumienia. - Co on tu może robić?

Nie rozumiała, jaki związek ma jej życie z tym człowie-
kiem, z pewnością niezwykłym, lecz całkowicie obcym.

Pojawił się we Florencji dwa dni temu, ku nie skrywanej
radości Beniellego, dla którego był jednym z trzech czczo-
nych przez niego bóstw. Przybyły z Włoch w celu dopilno-
wania zasad poboru oraz ścigania dezerterów i uchylających
się od służby, Arrighi, cesarski kuzyn i główny inspektor
kawalerii, przyprowadził eskadron czwartej kolumny lotnej
księciu Eugeniuszowi, wicekrólowi Włoch, i na jego czele
powitał wielką księżnę. Wydawać się mogło, że jedynym
celem podróży do Toskanii było pozdrowienie kuzynki Elizy
i spotkanie się za jej pośrednictwem z głównymi członkami
jego korsykańskiej rodziny, która nie widziała go od lat
i specjalnie przybyła z Korsyki, żeby ujrzeć go ponownie.
Nikt na dworze toskańskim nie znał prawdziwej przyczyny
tej familijnej wizyty w trakcie trwania wojskowej misji.

Wielka księżna przygotowała prawdziwie godne przyjęcie
księżnej Sant'Anna, przywożącej wiadomości o narodzinach
króla Rzymu.

Z entuzjazmem również przywitała generała Arrighiego,
gdyż uwielbiała bohaterów prawie tak samo jak Benielli.

Na wielkim balu, wydanym na cześć księcia Padwy, Ma-
rianna zobaczyła generała po raz pierwszy. Miał niebanalną,
tragiczną w wyrazie twarz, którą z rewerencją pochylił nad
jej dłonią. Liczba odniesionych przezeń ran w cesarskiej
służbie - niewielka ich część uśmierciłaby zapewne niejed-
nego - nie przeszkodziła mu stać się jednym z najznakomit-
szych generałów świata. Mając w pamięci opowieści Elizy


i Angela Beniellego na jego temat, Marianna przyjrzała mu
się z zainteresowaniem.

W Egipcie, w bitwie pod Salahieh, miał pękniętą czaszkę,
pod Saint-Jean-d'Acre kula przecięła mu tętnicę szyjną, pod
Wertingen był ciężko ranny w kark, nie licząc innych „niewiel-
kich zadraśnięć". Niemalże pocięty na kawałki, opuszczał łóżko
szpitalne, aby stanąć na czele swoich dragonów i wracał, skąd
wyszedł, w stanie jeszcze gorszym od poprzedniego. Trudno
byłoby zliczyć, ile istnień ludzkich uratował i ile przepłynął
rzek (ostatnimi czasy hiszpańskich strumieni).

Marianna doznała dziwnego szoku, kiedy ich oczy spotkały
się. Przez chwilę miała wrażenie, jakby stała na wprost samego
cesarza. Spojrzenie Arrighiego było równie twarde i przeszy-
wało na wskroś niczym szpada. Czar prysnął jednak szybko,
gdy generał odezwał się. Jego niski, chrapliwy, załamujący się
głos, z pewnością na skutek komend wydawanych w czasie
ataku, w niczym nie przypominał dźwięcznego głosu Napoleo-
na. Marianna uspokoiła się. Spotkanie żywego odbicia cesarza
właśnie w chwili kiedy zamierzała zignorować jego rozkazy
i uciec z Jasonem jak najdalej od Francji, było ostatnią rzeczą,
której sobie życzyła. Ów pierwszy kontakt z Arrighim ograni-
czył się do grzecznościowej wymiany zdań, w której trudno
było doszukać się zainteresowania ze strony generała sprawami
Marianny. Enigmatyczne zdanie Beniellego zastanowiło ją. Dla-
czego chciał jak najszybciej powiadomić księcia Padwy o jej
wyjeździe? - pomyślała.

Niezadowolona i niechętna dalszemu oczekiwaniu na po-
wrót swojego strażnika, opuściła taras amfiteatru i skierowa-
ła się w stronę pałacu. Chciała wrócić do siebie, żeby wydać
niezbędne dyspozycje swojej służącej Agacie, dotyczące ju-
trzejszego wyjazdu. Kiedy dochodziła do fontanny l'Arti-
chaut, zobaczyła ku swojemu przerażeniu idącego Benielle-
go. Na domiar złego nie był sam. Pięć kroków przed nim


zmierzał szybko w stronę Marianny książę Padwy we własnej
osobie. Ubrany był w niebiesko-złoty uniform, a na głowie
miał ogromny dwurożny kapelusz, zakończony grzebieniem
białych piór. Widząc, że spotkanie staje się nieuniknione,
zwolniła kroku i zaczekała, trochę onieśmielona, lecz znacz-
nie bardziej zaciekawiona tym, co może jej mieć do powie-
dzenia cesarski kuzyn.

Będąc już blisko Marianny, Arrighi zdjął z głowy kapelusz
i skłonił się nienagannie. Jego szare oczy obserwowały ją
z wielką uwagą. Nie odwracając głowy powiedział:

- Jest pan wolny, Benielli!

Porucznik strzelił obcasami, odwrócił się i zniknął niczym
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zostawiając generała
sam na sam z księżną. Nie do końca zadowolona z takiego
obrotu spraw, Marianna zamknęła spokojnie parasolkę
i wsparła się na niej oburącz, jakby chciała tym gestem dodać
sobie odwagi. Lekko unosząc brwi, już szykowała się do
ataku, ale Arrighi ją uprzedził.

Skłonił się z galanterią i ofiarował jej ramię. Głębokie
blizny po ranach szyi, które starał się ukryć pod wysokim
kołnierzem i czarnym krawatem, sprawiały, że nie mógł swo-
bodnie poruszać się od pasa w górę. Sztywność ta nie była
jednak rażąca i stanowiła na swój sposób naturalne uzupeł-


nienie jego masywnej sylwetki. Nie przestawał badawczo
patrzeć w jej oczy, co spowodowało, że nagle zarumieniła
się. Może dlatego, że nie mogła odgadnąć, co kryje się za
spojrzeniem generała? Dla dodania sobie animuszu przyjęła
jego ramię i położyła rękę na haftowanym mankiecie jego
munduru. Miała wrażenie, jakby oparła się na balustradzie
statku.

Ten człowiek jest chyba zbudowany ze skały - pomyślała.
Powoli, nie zamieniając ani słowa, ominęli wielki kamienny
amfiteatr, zatopiony w zieleni, i weszli w długą i cichą alej-
kę, wysadzaną dębami i cyprysami. Jaskrawe światło dnia
dochodziło tam tylko pod postacią rozproszonych promieni.

Mariannie nie spodobał się ten wstęp. Za dobrze znała
Napoleona, aby nie wzbudziły podejrzeń „rozkazy dotyczące
jej osoby", przekazane na dodatek człowiekowi pokroju księ-
cia Padwy. Sytuacja nie była zwyczajna. Zajęta odgadywa-
niem, jakiego rodzaju psikusa chce jej spłatać cesarz Fran-
cuzów, rzuciła krótkie „doprawdy?" tonem tak roztargnio-
nym, że Arrighi zatrzymał się na samym środku alejki.

- Księżno - odezwał się - całkowicie rozumiem, że roz-
mowa ta nie jest dla pani przyjemnością. Proszę mi jednak
wierzyć, że wolałbym opowiadać pani o rzeczach radosnych,


które w pani towarzystwie i w tym miejscu nabrałyby dodat-
kowego uroku. Niemniej jednak, czuję się w obowiązku pro-
sić panią o całkowitą uwagę.

Chyba się złości - stwierdziła w duchu Marianna, bardziej
rozbawiona tym faktem niż zmieszana. Z całą pewnością Kor-
sykanie mają najgorsze charaktery pod słońcem! Chcąc go
uspokoić, a także mając na uwadze fakt, że nie wykazała się
nadmierną uprzejmością wobec niego, posłała mu uśmiech tak
rozbrajający, że surowa twarz żołnierza aż spurpurowiała.

- Proszę mi wybaczyć, generale. Nie chciałam w żaden
sposób urazić pana, lecz byłam całkowicie zatopiona we
własnych myślach. Widzi pan, zawsze denerwuję się, kiedy
cesarz ma dla mnie jakieś bliżej nie sprecyzowane „rozkazy
specjalne". Jego Wysokość w szczególny sposób wyraża
uczucia!

Równie szybko, jak popadł w gniew, Arrighi wybuchnął
śmiechem i pocałował Mariannę w rękę.

Marianna usiadła pod dębem, na kamiennej starej ławecz-
ce, wokół której ułożyła się z wdziękiem jej różowa sukienka
z batystu, i zaczęła czytać. Drżącymi ze zdenerwowania
dłońmi złamała woskową pieczęć. Jak większość listów Na-
poleona, ten również był krótki, zwięzły i treściwy.

Marianno - pisał cesarz - przyszło mi na myśl, że najpew-
niejszym sposobem na uniknięcie zemsty ze strony twojego
męża jest rozpoczęcie służby cesarskiej. Opuściłaś Paryż pod
pretekstem pełnienia nie do końca określonej misji dyplo-


matycznej. Od tej chwili bądziesz miała do wypełnienia praw-
dziwą i ważną dla Francji misją. Książę Padwy, którego
zadaniem jest czuwać, aby Twój wyjazd odbył sią bez prze-
szkód, da Ci moje szczegółowe instrukcje. Liczą, że okażesz
sią godna naszego zaufania - mojego i Francuzów. Wiem,
jak Ci sią odwdzięczyć. N.

Jego zaufanie? Zaufanie Francuzów? O co w tym wszyst-
kim chodzi? - mruczała pod nosem Marianna. Spojrzała na
Arrighiego osłupiałym ze zdumienia wzrokiem. Była bliska
myśli, że Napoleon oszalał. Postanowiła przeczytać list po
raz drugi, uważnie, słowo po słowie. Po zakończeniu powtór-
nej lektury konkluzja była, niestety, równie przygnębiająca
jak za pierwszym razem, co Arrighi bez trudu odczytał z jej
twarzy.

Gdyby przygniótł ją ten wielki dąb, w którego cieniu teraz
siedziała, nie czułaby się bardziej zdruzgotana niż w efekcie
usłyszanych słów. Przyjrzała się uważnie twarzy swojego
rozmówcy, próbując odnaleźć w niej ślady szaleństwa, które
zdaniem Marianny zawładnęło również Napoleonem. Arrighi
jednak był spokojny i wydawało się, że w pełni panuje nad
sytuacją. Gestem pełnym wyrozumiałości położył swoją silną
rękę na dłoni Marianny.

- Proszę, aby zechciała mnie pani wysłuchać w skupie-
niu, a przekona się sama, że pomysł cesarza nie jest wcale
taki szalony! Co więcej, sądzę, że jest najlepszy w obecnej
sytuacji, i to zarówno z pani, jak i z jego punktu widzenia.

Zaczął cierpliwie objaśniać swojej młodej towarzyszce
sytuację europejską wiosną 1811 roku, a w szczególności
stosunki francusko-rosyjskie, które pogarszały się w szybkim
tempie. Porozumienie stawało się coraz bardziej iluzoryczne.
Aleksander II niechętnie przyglądał się austriackiemu mał-
żeństwu Napoleona, chociaż wcześniej odmówił ręki swojej
siostry Anny cesarskiemu „bratu". Zaanektowanie przez
Francję Wielkiego Księstwa Orenburskiego, które należało
do carskiego szwagra, a także miast związku hanzeatyckiego,
nie poprawiło sytuacji. Manifestując swoje niezadowolenie,
car otworzył swoje porty dla statków angielskich w tym
samym czasie, w którym obciążył poważnym cłem towary
importowane z Francji, a statki francuskie objął ustawami
prohibicyjnymi.

W rewanżu Napoleon wysłał zaufanych ludzi na paryski
adres Saszy Czernyczewa, pięknego, rosyjskiego szpiega,
który konstruował swoją siatkę szpiegowską za pomocą ład-
nych kobiet. Za późno, jak się jednak okazało, żeby złapać
ptaszka w gnieździe. Uprzedzony w porę Sasza zdążył uciec.
Znalezione dokumenty niewiele były warte. Uważnym ob-
serwatorom wydawało się, że w tych okolicznościach zetk-


nięcie się mocarstwowych apetytów dwóch autokratów nie-
uchronnie musi prowadzić do wojny.

Od 1809 roku Rosja była w stanie wojny z imperium
osmańskim o naddunajskie twierdze. Konflikt ten powoli
wygasał, ale waleczność żołnierzy tureckich stanowiła nie
lada orzech do zgryzienia zarówno dla Aleksandra, jak i dla
jego armii.

- Jest zatem sprawą niezmiernej wagi, aby ta wojna trwała

- powiedział Arrighi. - Odciągnie ona część sił rosyjskich
od strony Morza Czarnego, a my w tym czasie pójdziemy na
Moskwę. Cesarz nie ma ochoty czekać, aż Kozacy pojawią
się na naszych granicach. Oto pani zadanie!

- i to ze wszystkiego! Przede wszystkim z faktu, że jest pani
kobietą i że sułtan Mahmud, jako prawdziwy muzułmanin,
traktuje kobiety jako istoty nie w pełni wartościowe, z którymi
nie godzi się rozmawiać. W związku z tym uda się pani nie do
niego, lecz do jego matki. Z pewnością nie wie pani, że matka
sułtana jest Francuzką, Kreolką z Martyniki i kuzynką cesarzo-
wej Józefiny, z którą wychowywała się przez jakiś czas. Dziew-
czynki bardzo się kochały i były do siebie bardzo przywiązane,
o czym matka sułtana nigdy nie zapomniała. Aimee Dubucq de
Rivery, której Turcy nadali drugie imię Nakhshidil, jest kobietą
nie tylko wyjątkowej urody, lecz także inteligentną i energicz-
ną. Ma również nad wyraz dobrą pamięć. Nigdy nie pogodziła
się z odepchnięciem swojej kuzynki ani z ponownym małżeń-
stwem cesarza. Ponieważ ma ogromny wpływ na swojego sy-
na Mahmuda, który ją uwielbia, nasze stosunki uległy przez
to znacznemu ochłodzeniu. Francuski ambasador, pan Latour-
-Maubourg, błaga o pomoc. Nie jest już nawet przyjmowany
w Seraju.


Tak naprawdę Marianna chciała jedynie zyskać na czasie.
Sprawa była poważna i wymagała namysłu. Niespodziewana
misja miała tę dobrą stronę, że chroniła ją przed zemstą
księcia Corrada, z drugiej strony mogła uniemożliwić spot-
kanie z Jasonem. A właśnie tego chciała uniknąć za wszelką
cenę! Zbyt długo i boleśnie oczekiwała momentu, w którym
padną sobie w ramiona i popłyną razem w strony, których
los i własna głupota nie pozwoliły im poznać do tej pory.
Z całego serca pragnęła pomóc Napoleonowi, którego ciągle
kochała w pewien sposób... ale oznaczałoby to utratę nowej
miłości, zniszczenie szczęścia, w pełni jej zdaniem zasłużo-
nego...


W tej chwili usłyszała historię drobnej Kreolki o jasnych
włosach i niebieskich oczach, porwanej przez barbarzyńskich
piratów i zawiezionej do Algieru. Dej tego miasta poprowa-
dził ją przed oblicze wielkiego władcy. Aimee osłodziła
ostatnie dni starego sułtana Abdula Hamida Pierwszego, któ-
remu z tego związku narodził się syn. Później udało jej się
podbić serce Selima, następcy tronu. Ta miłość, która wyma-
gała od niej całkowitego poświęcenia, oraz pomoc syna Mah-
muda zapewniły małej Kreolce współudział w najwyższej
władzy.

Historia opowiedziana przez Arrighiego nabrała tak ży-
wych barw, że Marianna poczuła wyraźną sympatię do Aimee
i chęć poznania jej osobiście. Życie Aimee wydało się Ma-
riannie zupełnie wyjątkowe i znacznie bardziej porywające
niż wszystkie powieści, którymi karmiła się za młodu, a na-
wet jej własny los. Nikt jednak w jej oczach nie był tak
pociągający jak Jason!

Chcąc wyjaśnić do końca, co Napoleon dla niej przygoto-
wał, Marianna zapytała bez namysłu:

- Czy... po opuszczeniu posiadłości Sant'Anna popłynie
pan ze mną do Konstantynopola? Wydawało mi się, że miał
pan jakieś sprawy do załatwienia w tym mieście.

Arrighi zastanowił się przez chwilę i ponownie spojrzał na
Mariannę, która odwróciła twarz, bojąc się, że zdradzi ją
blask oczu. Z tego też powodu nie mogła zauważyć rozba-
wienia, które pojawiło się na twarzy księcia Padwy.

Wszystko było jasne jak słońce. Niemniej jednak coś się
nie zgadzało. Jason, ten wilk morski, który zazwyczaj był
świetnie zorientowany, wskazał jej Wenecję jako miasto au-
striackie, a Arkadiusz, szczycący się akademickim umysłem,
nie poprawił go... Wyjaśnienie pojawiło się samo, zanim
zdążyła o cokolwiek zapytać.


Arrighi jednak, jak na złość, zainteresował się nagle fru-
wającym wokół nich motylem.

- Tak... na przykład... amerykański... Cesarz słyszał, że
podobno niektóre zawijają do portów laguny.

Tym razem Marianna nie wiedziała co powiedzieć. Zasko-
czenie było tak wielkie, że aż odebrało jej głos... ale nie
zdolność reagowania!

Parę chwil później, wracając do swojego pokoju, Marianna
usiłowała pozbierać myśli. Gdy zrozumiała, co oznaczają
wyrazy: „Wenecja" i „statek amerykański", zapomniała się
całkowicie. Nie zważając na miejsce, czas ani swoją pozycję,
zawisła z wielkiej radości na szyi księcia Padwy i obdaro-
wała go dwoma sążnistymi całusami w świeżo ogolone po-
liczki!.. Szczerze mówiąc, generała nie zdziwiły zupełnie te
śmiałe poczynania. Śmiał się ze szczerego serca i widząc
Mariannę zmieszaną i czerwoną ze wstydu, usiłującą wyją-


kać słowa przeprosin, przygarnął ją do siebie i ucałował
z prawdziwie ojcowską czułością.

Skłoniwszy się, zostawiła Arrighiego samego, aby mógł
odpocząć w cieniu drzew ogrodów Boboli. Była pełna wdzię-
czności i tak szczęśliwa, że biegnąc w stronę pałacu prawie
nie dotykała ziemi różowymi atłasowymi pantofelkami.

Trzy słowa wypowiedziane przez Arrighiego były niczym
snop jasnego światła, który rozproszył wiszące nad nią czarne
chmury. Mogła wreszcie patrzeć w przyszłość bez obaw.
Wszystko wydawało się jej cudownie jasne!

U boku generała Arrighiego, nie musiała obawiać się
poczynań swojego dziwnego małżonka ani łamać sobie gło-
wy nad sposobem uniknięcia nieznośnego porucznika Beniel-
lego!

Wpadnie prosto w ramiona Jasona. Miała całkowitą pew-
ność, że Jason nie odmówi jej pomocy w wypełnieniu misji
zleconej przez człowieka, któremu obydwoje tyle zawdzię-
czają! Jaką wspaniałą podróż będą mogli odbyć wspólnie na
tym samym statku, który obserwowała z takim bólem, gdy
wypływał na pełne morze i powoli znikał w porannej mgle.

Teraz „Morska Czarodziejka" popłynęłaby w kierunku
wonnej ziemi Orientu, przemierzając niebieskie fale, obar-
czona jedynie bagażem ich miłości. Dni spalone słońcem


i noce jasne od gwiazd, pod którymi tak cudownie będzie się
kochać!

Cała zatopiona w tym błękitnym śnie, tak dalece pozwoliła
ponieść się fantazji, że nie zainteresowała się, skąd Napoleon
dowiedział się o jej najskrytszych marzeniach i o projekcie po-
śpiesznie wyszeptanym w trakcie pożegnania z Jasonem. Była
w pełni pogodzona z faktem, że Napoleon wie wszystko, mimo
że nie o wszystkim był powiadamiany! Posiadał niewątpliwie
zdolności przekraczające przeciętny ludzki umysł. Potrafił czy-
tać w oczach i w sercach. Nie jest wszakże wykluczone, że
sprawcą tego cudu był Francois Vidocq, ten rasowy policjant,
obdarzony wyjątkowo ostrym słuchem, zwłaszcza wtedy, kiedy
chciał usłyszeć. Zajęci sobą i rozdarci perspektywą rozstania,
Jason i Marianna nie zwracali uwagi na obecność Vidocqa. Tak
czy inaczej, jeśli rzeczywiście był on sprawcą owej niedyskre-
cji, stała się ona źródłem tak wielkiej radości, że Marianna była
mu za nią szczerze wdzięczna.

Po przybyciu do pałacu Marianna wbiegła na schody
rozradowana, nie patrząc nawet na trwającą tam krzątaninę.
Służący i pokojówki tłoczyli się, przenosząc skórzane kufry,
torby i meble. Schody odbijały niczym echo odgłosy zamie-
szania i pośpiechu, spowodowane książęcą przeprowadzką.
Wielka księżna planowała powrócić do Florencji dopiero
zimą i dlatego chciała zabrać ze sobą oprócz imponującej
garderoby, wszystkie drobiazgi, do których była przyzwycza-
jona. Jedynie odźwierni zachowywali niewzruszony spokój,
kontrastujący z całym tym domowym rozgardiaszem.

Marianna wpadła do swego trzypokojowego apartamentu
na drugim piętrze. Chciała jak najprędzej zobaczyć się z Jo-
livalem, żeby opowiedzieć mu o swoim szczęściu. Musiała
koniecznie podzielić się z kimś rozpierającą ją radością.

Na próżno jednak go szukała. Zarówno pokój, jak i ich
wspólny mały salonik były puste...


Służący, którego zagadnęła, powiedział jej, że jego hrabio-
wska mość udał się do muzeum. Informacja ta zdenerwowała
ją i zmartwiła, ponieważ z góry wiedziała, co oznacza. Praw-
dopodobnie Arkadiusz wróci późno, a ona nie będzie miała
komu przekazać swoich nie cierpiących zwłoki wiadomości.

Rzeczywiście, odkąd znaleźli się we Florencji, Jolival,
według oficjalnej wersji, odwiedzał muzea. Wersja trochę
mniej oficjalna, ale za to prawdziwsza, była taka, że gościł
w arystokratycznym salonie na via Tornabuoni, gdzie w do-
borowym towarzystwie uprawiał hazard. Wicehrabia został
wprowadzony do tego ścisłego grona podczas swej poprze-
dniej wizyty we Florencji i zachował z tych spotkań wspo-
mnienie pełne nostalgii, częściowo ze względu na sporady-
czne uśmiechy fortuny, a w znacznej mierze z powodu gas-
nącej, lecz jakże ujmującej urody pani domu, księżnej o fioł-
kowych oczach, pretendującej do krwi medycejskiej.

Pamiętając o tym Marianna nie mogła mieć wielkich pre-
tensji do przyjaciela. Wiedziała, że poszedł po raz ostatni
odwiedzić swoją uroczą czarodziejkę. Nazajutrz przecież
obydwoje musieli opuścić Florencję!

Odkładając na później zwierzenia, Marianna weszła do
pokoju. Zastała w nim swoją pokojówkę z Paryża, Agatę,
tonącą w stosie koronek, atłasów, gaz, batystów, taft i wszel-
kiego rodzaju błyskotek, które wzorowo układała w dużych
podwójnych kufrach, obitych różowym płótnem.

Czerwona z wysiłku, z lekko przekrzywionym czepecz-
kiem, Agata wręczyła swojej pani dwa czekające na nią listy.
Jeden był duży, strasznie oficjalny, z osobistą cesarską pie-
częcią, a drugi niewielki, artystycznie złożony, zalakowany
pieczęcią z zielonego wosku z odciśniętym na niej gołąb-
kiem.

Domyślając się zawartości dużej koperty, sięgnęła z miej-
sca po bilet.


Marianna skinęła głową i podeszła do okna, żeby przeczy-
tać list od swojej nowej przyjaciółki, poznanej we Włoszech.

Przed wyjazdem z Paryża dostała od Fortunaty Hamelin
list polecający, zaadresowany do jednej z jej rodaczek, mło-
dej baronowej Zoe Cenami.

Zanim Zoe poznała dom księżnej Elizy i spotkała tam
swego przyszłego męża, bywała często w Saint-Germain, na
pensji pani Hamelin, gdzie między innymi wychowywała się
córka Fortunaty, Leontyna. Wspólne korzenie sprawiły, że
nawiązała się przyjaźń między panią Hamelin a panną Guil-
baud. Kiedy Zoe wyjechała do Włoch, przyjaźń ta była
podtrzymywana listownie. Wkrótce Zoe poślubiła sympaty-
cznego barona Cenami, brata ulubionego szambelana księż-
nej. Czarująca i inteligentna, szybko zdobyła uznanie Elizy,
która powierzyła jej wychowanie swojej córki, nieokiełznanej
Napoleony Elizy. Wielokrotnie wystawiała ona na ciężkie
próby cierpliwość Zoe.

Marianna, polecona przez Fortunatę, zaprzyjaźniła się
w całkiem naturalny sposób z tą miłą kobietą, która stała się
jej florenckim przewodnikiem i wprowadziła w krąg swoich
sympatycznych przyjaciół. Spotykali się prawie codziennie
w salonie przy Lungarno-Accaiuoli. Księżna Sant'Anna zo-
stała przyjęta bardzo życzliwie, co dodało jej odwagi i spra-
wiło, że wkrótce poczuła się tam jak w domu. Dlatego też
zdziwiła się, że Zoe, która jak zwykle miała czekać na nią
tego wieczoru, postanowiła raptem do niej napisać.

List był krótki i niepokojący. Wyglądało na to, że Zoe
miała wielkie kłopoty.

Muszą się z Panią zobaczyć w ustronnym miejscu, droga
księżno - pisała, a zdania kreślone były nierównym, nerwowym


charakterem - ...sprawa dotyczy mojego życia lub życia
ukochanej osoby. Będę na Panią czekała o piątej, w kościele
Or San Michele, w prawej nawie, tej samej, w której znaj-
duje się gotyckie tabernakulum. Proszą przyjść w woalce,
aby nikt Pani nie rozpoznał. Tylko Pani może uratować
biedną Z...

Pełna mieszanych uczuć, Marianna jeszcze raz przeczytała
list i podeszła do kominka, w którym buzował ogień, mimo
ciepłej pogody. Wrzuciła list Zoe do ognia i patrzyła, jak
w ciągu paru sekund zamienił się w zwęglony zwitek papie-
ru. Cały czas intensywnie myślała.

Zoe musiała wpaść w nie byle jakie tarapaty, skoro wzy-
wała ją w taki sposób. Jej dyskrecja, powściągliwość i dar
zjednywania sobie przyjaciół były powszechnie znane. Zna-
czna większość jej bliskich znajomych była z nią
zaprzyjaźniona o wiele dłużej niż Marianna. Dlaczego więc
zwróciła się o pomoc właśnie do niej? Może dlatego, że
Marianna wzbudzała większe zaufanie niż inni, a może dla-
tego, że była Francuzką? Czy też zadecydowała o tym
przyjaźń z Fortunatą?

Odłożywszy na bok wątpliwości, Marianna zerknęła na
kominkowy zegar i z przerażeniem stwierdziła, że zostało jej
bardzo niewiele czasu do spotkania. Zawołała więc Agatę,
żeby pomogła jej się ubrać.

- Przynieś mi suknię z oliwkowego sukna, podbitą czar-
nym aksamitem, czarną kapotkę i woalkę Chantilly.

Agata wydostała się powoli z ogromnego kufra, w którym
była schowana do pasa, i spojrzała zaniepokojona na swoją
panią.

- Dokąd to Wasza Wysokość wybiera się w tym pogrze-
bowym stroju? Chyba nie do baronowej Cenami, jak co
wieczór?

Będąc oddaną służącą Agata mówiła szczerze to, co my-


ślała, i Marianna zazwyczaj tolerowała jej uwagi. Dzisiaj
jednak, zaniepokojona o Zoe, nie była w nastroju do żartów.

Agata nie nalegała dłużej i poszła po ubranie. Przez ten
czas Marianna pośpiesznie zrzucała z siebie toaletę z różo-
wego batystu, trochę zanadto przezroczystą jak na intymne
spotkanie w kościele, zwłaszcza że Zoe prosiła o dyskrecję.

Podając Mariannie ciemną suknię, rozżalona Agata zapy-
tała nieco uszczypliwym tonem:

Parę chwil później wyszła z pałacu, zakryta od stóp do głów.
Duża woalka Chantilly odgradzała ją od radosnego światła dnia
delikatną czarną zasłonką, utkaną we wzory z liści i kwiatów.
Nie zważając jednak na to, uniosła lekko kraj sukni, aby nie
pobrudził jej kurz czy błoto i skierowała się energicznym kro-
kiem w stronę Ponte Vecchio. Przeszła przez most, nie patrząc
nawet na kuszące sklepiki jubilerskie, które przyklejone jeden
do drugiego wyglądały jak kiście winogron.

Trzymała w dłoni książeczkę do nabożeństwa, oprawioną
w safian, o pozłacanych rogach. Gdy zabierała ją ze sobą,
Agata, której ciekawość nie dawała spokoju, spojrzała na
Mariannę pytającym wzrokiem. Przezornie nie odezwała się
jednak ani słowem.


Tak wyposażona Marianna sprawiała wrażenie statecznej
matrony śpieszącej na wieczorną mszę. Pozwoliło jej to
zresztą uniknąć zaczepek ze strony Włochów. Przeciętny
mieszkaniec tego kraju sądził bowiem, że ma pełne prawo
do nagabywania każdej kobiety, obdarzonej choć trochę
zgrabną sylwetką. Przy czym Włosi uwielbiali wprost wałę-
sać się po mieście, gdy zapadał zmierzch.

Po paru minutach szybkiego marszu Marianna dotarła do
starego kościoła Or San Michele. Dawniej był on własnością
bogatych korporacji kupców florenckich. Oni właśnie ozdo-
bili go bezcennymi statuetkami, które umieszczono w gotyc-
kich niszach.

Mariannie było potwornie gorąco w ciężkiej ciemnej sukni
i czarnej koronce. Pot spływał jej z czoła i z pleców. Prawdę
mówiąc, grzechem było opatulać się w tak piękną pogodę,
gdy niebo mieniło się wszystkimi barwami tęczy. Florencja
błyszczała w słońcu jak kolorowa mydlana banieczka. Taje-
mnicze i zamknięte podczas upalnych południowych godzin
miasto otwierało wieczorem swe podwoje, przez które wy-
sypywały się na ulice tłumy rozgadanych, żywych i przyjaz-
nych ludzi. Tymczasem klasztorne dzwony wzywały tych,
którzy postanowili rozmawiać tylko z Bogiem.

Chłód kościoła zaskoczył Mariannę, ale też przyniósł jej
ulgę. Wnętrze, do którego światło docierało jedynie przez
witraże, było tak ciemne, że musiała zatrzymać się na chwilę
koło kropielnicy, aby przyzwyczaić oczy do panującego wo-
kół niej mroku. Szybko jednak dostrzegła podwójną nawę.
W jej prawej części, oświetlonej słabym, drgającym światłem
trzech świec, połyskiwało stare złoto wspaniałego średnio-
wiecznego tabernakulum, dzieło Orcagna. Nikogo jednak
przy nim nie było. Kościół wydawał się całkowicie pusty.
Jedynie w dużej nawie słychać było echo kroków kościelne-
go, który szedł do zakrystii szurając starymi butami.


Ta pustka i cisza nie spodobały się Mariannie. Przyszła tu
już z dziwnym uczuciem niechęci, rozdarta między pragnie-
niem udzielenia pomocy czarującej przyjaciółce a niejasnymi
złymi przeczuciami. Była zupełnie pewna, że przybyła o cza-
sie, a Zoe znana była z punktualności. Marianna zaniepokoi-
ła się. Chciała stąd wybiec i wrócić czym prędzej do pałacu.
Całe to spotkanie wydało się dziwnie nienaturalne.

Odruchowo cofnęła się parę kroków w kierunku głównego
wyjścia, kiedy przypomniał się jej list baronowej Cenami:
...sprawa dotyczy mojego życia lub życia ukochanej osoby...

Nie, nie mogła zignorować takiej prośby. Zoe, która da-
wała tym listem dowód ogromnego zaufania do Marianny,
nie zrozumiałaby jej zachowania. Ta zaś miałaby do końca
życia wyrzuty sumienia, że nie zrobiła wszystkiego, aby
zapobiec nieszczęściu.

Fortunata Hamelin, zawsze gotowa skoczyć w ogień dla
ocalenia przyjaciół, a nawet ulubionego kota, nie zastanawia-
łaby się nawet przez sekundę. Jeśli Zoe spóźniała się, to
z pewnością miała ku temu poważne powody.

Sądząc, że powinna poczekać chociaż parę minut, Marian-
na podeszła z wolna do miejsca spotkania. Przez chwilę
przyglądała się tabernakulum, a potem uklękła i pogrążyła
się w modlitwie. Przepełniało ją uczucie wdzięczności dla
niebios i nie chciała stracić tej wspaniałej, nadarzającej się
okazji... Poza tym był to najlepszy sposób skrócenia oczeki-
wania.

Zatopiona bez reszty w modlitwie nie zauważyła, kiedy
podszedł do niej mężczyzna okryty czarną peleryną z pod-
wójnym kołnierzem. Zadrżała, gdy poczuła czyjąś dłoń na
swoim ramieniu i usłyszała nerwowy szept:

- Proszę za mną, madame, szybko! Jestem posłańcem
pani przyjaciółki! Baronowa błaga panią o jak najszybsze
przybycie...


Marianna podniosła się z klęczek i przyjrzała się uważnie
mężczyźnie. Nie znała go. Nawiasem mówiąc, miał on twarz,
o której nie można było nic powiedzieć - spokojną i szeroką.
W tym momencie jednak wyrażała ogromny niepokój.

Marianna nie poruszyła się. Nic już nie rozumiała. Naj-
pierw dziwna prośba o spotkanie, a teraz ten podejrzany
nieznajomy... Wszystko to nie pasowało do spokojnej Zoe.

- Kim pan jest? - spytała.

Mężczyzna skłonił się nisko, pełen nieco teatralnego uni-
żenia.

- Oddanym sługą, księżno! Moi krewni od dawna już
służą w pałacu barona Cenami i dlatego baronowa ma do nas
pełne zaufanie. Czy mam jej powiedzieć, że księżna odma-
wia?

Marianna przytrzymała gwałtownie dłoń posłańca, który
sprawiał wrażenie, jakby natychmiast chciał odejść.

- Ależ skąd, proszę zaczekać! Pójdę z panem!
Ponownie skłonił się i poprowadził ją do wyjścia.

- Tak, już raz mi to pan powiedział! A zatem jedźmy!
Nie opodal czekał kryty powóz bez herbu. Stał pod łukiem

łączącym kościół z dawnym pałacem Lainiers, obecnie czę-
ściowo zrujnowanym.

Stopień był opuszczony, a przy wejściu czekał czarno


ubrany mężczyzna. Wydawało się, że woźnica drzemie, ale
gdy tylko zorientował się, że Marianna wsiadła do powozu,
świsnął batem i konie ruszyły z kopyta.

Domniemany sługa rodziny Cenami usiadł koło Marianny,
której wcale nie spodobała się ta poufałość. Niemniej jednak
postanowiła nie komentować tego, składając to na karb zde-
nerwowania.

Wyjechali z Florencji przez bramę San Francesco. Odkąd
opuścili kościół Or San Michele, Marianna nie odezwała się
ani słowem. Zadręczała się tak długo dociekania
mi na temat
nieszczęść, które mogły przytrafić się Zoe Cenami, aż w koń-
cu wybrała wersję najbardziej według niej prawdopodobną.

Zoe była czarująca i wielu, często atrakcyjnych mężczyzn
usiłowało zdobyć jej względy. Niewykluczone, że jeden
z nich otrzymał to, na co liczył, i poinformował o wszystkim
barona Cenami. Marianna wyobrażała sobie, że jedyna po-
moc, jaką mogłaby zaofiarować swojej przyjaciółce, polega-
łaby na ewentualnej próbie uspokojenia wzburzonego mał-
żonka. Baron Cenami bardzo cenił sobie księżnę Sant'Anna.
Oczywiście, hipoteza ta nie stawiała Zoe w korzystnym
świetle, ale jakie mogły być inne powody, tłumaczące tak
naglącą prośbę o pomoc oraz te dziwaczne środki ostroż-
ności?

W zamkniętym powozie panował upał nie do zniesienia.
Marianna, zmęczona gorącem, podniosła woalkę i wstała,
żeby opuścić szybę. Jej towarzysz powstrzymał ją jednak.

- Lepiej nie otwierać, madame. Zresztą już dojechaliśmy!

Rzeczywiście, powóz zjeżdżał z głównej drogi i coraz
bardziej skręcał w bok. Toczył się teraz pochyłą dróżką,
podskakując na wyboistych kamieniach. Były to resztki ruin
starego klasztoru, porośniętego wybujałym bluszczem.
W oddali widać było Arno, migocące miedzianym blaskiem
w promieniach zachodzącego słońca.


- Przecież to nie Settignano! - krzyknęła Marianna. -
Gdzie my jesteśmy?

Spojrzała na swojego towarzysza podróży ze złością i stra-
chem jednocześnie. Mężczyzna odpowiedział lakonicznie:

Powóz zatrzymał się pośród ruin. Marianna odruchowo
uczepiła się drzwiczek, jakby były jej ostatnią deską ratunku.
Bała się teraz panicznie tego grzecznego i układnego męż-
czyzny, w którego oczach dostrzegła fałsz i okrucieństwo.

Porywacz

Marianna krzyknęła i zrezygnowana opadła na miękkie
siedzenie powozu. Spojrzała przerażonym wzrokiem na ota-
czający ją pejzaż. Był romantyczny, lecz przytłaczający jed-
nocześnie. Wspaniały zachód słońca skojarzył się jej z utratą
wolności i mającym rychło nadejść czasem uwięzienia. To-
warzysz podróży stanął obok stangreta i z lekkim ukłonem
podał Mariannie ramię.

- Madame, czy zechce pani...

Jak w hipnotycznym śnie spojrzała na dwóch ubranych na
czarno mężczyzn, którzy wydali jej się nagle wysłannikami
samego diabła, i wysiadła z powozu, bezwolna jak automat.
Wiedziała, że jakikolwiek opór z jej strony jest całkowicie
pozbawiony sensu. Ci nieznani mężczyźni mieli nad nią tym
większą przewagę, że reprezentowali władzę i autorytet jej
męża. A przeciwko niemu nie miała prawa się buntować, tak
jak nie wolno jej było odrzucić człowieka, od którego była
zależna i którego miała wszelkie powody obawiać się. To
zuchwałe porwanie w samym sercu Florencji, i w dodatku
pod nosem księżnej Elizy, nie mogło oznaczać przecież nic
dobrego!

Pośród ruin dawnego opactwa, które w innych okoliczno-
ściach z pewnością zachwyciłoby ją, czekała zaprzęgnięta


berlinka. Na przedzie stał wyprostowany mężczyzna i trzy-
mał w rękach cugle. Pojazd nie wyglądał na ostatni krzyk
mody, ale niewątpliwie był tak skonstruowany, aby zreduko-
wać do minimum zmęczenie spowodowane podróżą.

Sam widok powozu sprawił, że Marianna poczuła się jak
Dante, który przed wejściem do piekieł musiał porzucić
wszelką nadzieję.

Nie tak dawno jeszcze sądziła, że zakpi sobie z człowieka,
który w stosunku do niej wykazał pełne zaufanie. Okazało
się jednak, że to on z niej zakpił. Za późno zrozumiała, że
Zoe Cenami nigdy nie wysłała do niej żadnego listu ani nie
potrzebowała jej pomocy. Prawdopodobnie jak co wieczór
przygotowywała się właśnie na przyjęcie gości. Marianna
ślepo zawierzyła Napoleonowi i temu, że jego wszechobecna
potęga ochroni ją, niczym wyspa o stromych brzegach,
o które rozbijają się nawet najgroźniejsze fale. Zaufała też
sile swojej miłości i sądziła naiwnie, że dzięki niej nie spotka
jej nic złego. No cóż, zaryzykowała i przegrała!

Niewidzialny małżonek domagał się swoich praw tym
gwałtowniej, im bardziej czuł się zawiedziony i odrzuco-
ny. A kiedy stanie przed nim ponownie, nawet jeśli nie
będzie mogła ujrzeć jego twarzy, będzie kompletnie sa-
ma i bezbronna. Barczysta postać księcia Padwy i jego silny
głos nie ujmie się za nią. Nikt też nie będzie pertraktował na
temat warunków postawionych przez cesarza. Nagle przyszła
jej do głowy myśl, która zabłysła jak światełko w mroku.
Przecież w pałacu na pewno wszyscy już wiedzą o jej znik-
nięciu. Będą jej szukać Arkadiusz, Arrighi, nawet Benielli...
Któryś z nich może domyśli się wszystkiego. Akcja ma szan-
sę powodzenia wówczas, jeśli jej przyjaciele rozpoczną po-
szukiwania od pałacu w Lukce. Marianna znała ich wystar-
czająco dobrze, aby wiedzieć, że nie pozwolą się łatwo
wywieść w pole ani zniechęcić. Jolival będzie gotów prze-


trzasnąć każdy zakątek pałacu dei Cavalli, żeby tylko ją
odnaleźć!

Z pozoru była całkowicie spokojna, gdyż za nic na świecie
nie okazałaby zdenerwowania wobec tych obcych mężczyzn,
którzy wydali się jej zwykłymi opryszkami. Sprawiała wra-
żenie, jakby ten nieoczekiwany wyjazd w ogóle jej nie do-
tyczył, w głębi duszy jednak była rozgorączkowana i prze-
rażona.

Powóz, który przywiózł ją tu, odjechał w stronę Florencji,
a berlinka powoli ruszyła w drogę. Jednak zamiast obrać
kierunek na zachód, i udać się w stronę czerwonej tarczy
słońca, które znikało za dzwonnicami miasta, i stamtąd
przedostać się do pałacu w Lukce, berlinka wyraźnie skręciła
na wschód.

Zmierzali w stronę Adriatyku, omijając sporym łukiem
ziemię lucejską. Z pewnością był to fortel dla zmylenia
ewentualnego pościgu, lecz wytrącona z równowagi Marian-
na nie mogła powstrzymać okrężnego pytania:

- Jeśli to prawda, że wykonujecie rozkazy mojego męża,
- odezwała się cierpkim tonem - powinniście jechać w stronę
jego posiadłości, a nie w przeciwnym kierunku.

Mężczyzna ubrany na czarno odpowiedział głosem peł-
nym namaszczenia, w którym brzmiała nuta fałszywej grze-
czności:

- Wiele dróg prowadzi do mistrza, księżno, trzeba tylko
wiedzieć, którą wybrać. Jego Wysokość nie zawsze mieszka
w
villa dei Cavalli! Właśnie zdążamy do jednej z jego rozli-
cznych posiadłości, madame!

Ironia ostatniego zdania zmroziła Mariannę. Nie, zdecy-
dowanie ten typ jej się nie podobał! Cóż jednak mogła na to
poradzić? Zimny pot zrosił jej czoło i poczuła, że blednie.
Nikła nadzieja na szybkie odnalezienie przez Jolivala czy
generała Arrighiego zgasła bezpowrotnie. Oczywiście, nieraz


słyszała od doni Lawinii, że jej małżonek opuszczał dom
w Lukce i odwiedzał pozostałe zakątki swoich ogromnych
terytoriów. Pozostawało jednak pytanie, dokąd właściwie
była wieziona.

Początek przegranej zaczął się od nieuważnej lektury mał-
żeńskiego kontraktu w trakcie nocy poślubnej - wprost wy-
marzonej okazji do zdobycia niejednej cennej informacji. Nie
była to jednak pierwsza nie wykorzystana szansa w jej krót-
kim życiu, lecz jedna z wielu. Najpiękniejszą i najważniejszą
była oferta Jasona w Selton Hall, kiedy zaproponował jej
wspólną ucieczkę. Druga miała miejsce w Paryżu, gdy ko-
lejny raz nie zgodziła się na wspólny wyjazd. Myśl o Jasonie
napełniała ją bólem i zniechęceniem. Tym razem koło fortu-
ny najwyraźniej obróciło się przeciwko niej i nie wyglądało
na to, aby ktoś lub coś miało zmienić jego bieg.

Resztki nadziei pokładała we własnym uroku i inteligen-
cji, a także dobrym sercu doni Lawinii, wiernej towarzyszki
księcia. Marianna była pewna, że wstawi się za nią... a może
nawet ułatwi ucieczkę. Jeśli tylko istniała taka szansa, Ma-
rianna zamierzała ją wykorzystać na miarę swoich możliwo-
ści. Nie byłaby to przecież jej pierwsza ucieczka!

Przypomniała sobie, nie bez odrobiny dumy i satysfakcji,
ucieczkę z rąk Morvana, grabieżcy statków, a później ze
stodoły Mortefontaine. Szczęście jej zawsze sprzyjało, ale
przede wszystkim miała głowę na karku!

Instynktowna niemal potrzeba odnalezienia Jasona, wypły-
wająca z najgłębszych zakamarków jej duszy, ciała i umysłu,
stanie się najlepszym bodźcem do ucieczki, zakładając, że
samo tylko umiłowanie wolności nie wystarczy.

Istniała również możliwość, że całkiem niepotrzebnie za-
martwiała się o swój przyszły los. Źródłem jej lęków były
krwawe zwierzenia Eleonory Sullivan, a także mało przyjem-
ne okoliczności tego porwania. Musiała jednak uczciwie


przyznać przed samą sobą, że nigdy nie pozostawiła wyboru
swojemu niewidzialnemu mężowi. Niewykluczone przecież,
że okaże się wyrozumiały i łagodny...

Dla dodania otuchy, przypomiała sobie, jak Corrado
Sant'Anna, uratował ją z rąk Mattea Damianiego owej pa-
miętnej i straszliwej nocy. Myślała, że umrze ze strachu,
kiedy ujrzała go, jak wyłonił się z ciemności niczym zjawa,
cały ubrany na czarno, w białej masce, cwałujący na śnież-
nobiałym koniu. A jednak to właśnie on uratował jej zdrowie
i życie.

Zaopiekował się nią później z troską i uczuciem. Możliwe,
że ją kochał... Nie, lepiej o tym nie myśleć i spróbować
odzyskać choć trochę spokoju.

Jednak wbrew jej woli myśli stale krążyły wokół tajemni-
czej postaci męża, która budziła w niej lęk połączony z cie-
kawością. Czy tym razem uda jej się odkryć tajemnicę białej
maski?..

Powoli zapadał zmrok, a powóz jechał wciąż przed siebie,
od postoju do postoju, coraz dalej i dalej. Nocą przeprawili
się przez góry.

Wyczerpana Marianna zapadła w głęboki sen. Nie chciała
przyjąć jedzenia z rąk Giuseppe - tak ponoć miał na imię jej
porywacz. Zmartwienia odebrały jej apetyt.

Obudziło ją światło dzienne i gwałtowne szarpnięcie po-
wozu. Berlinka szykowała się do postoju przy małym domku
porośniętym dzikim winem i bluszczem. Znajdowali się na
zboczu wzgórza, którego szczyt wieńczyło niewielkie mia-
steczko, w kolorze brunatnozłotym. Otoczone było przysa-
dzistymi murami, których blanki nieznacznie tylko wystawa-
ły ponad dachy domów. Słońce oświetlało pejzaż podzielony
na prostokątne poletka, starannie wyznaczone przez rowy
irygacyjne. Na ich brzegu rosły drzewka owocowe, podpie-
rające okazałe girlandy winnej latorośli. W oddali, na hory-


zoncie, za grubą linią o kolorze ciemnej zieleni widać było
ogromną, srebrzystobłękitną powierzchnię morza...

W okienku pojawiła się głowa Giuseppe, który wyskoczył
z powozu, jak tylko mógł najprędzej:

Giuseppe skłonił się kolejny raz i odezwał z dużą dozą
ironii w głosie:

W tym momencie Marianna dostrzegła czarny, połyskują-
cy pistolet w dłoni „oddanego sługi". Giuseppe dał jej sporo


czasu na dokładne obejrzenie broni, po czym niedbałym
gestem wetknął ją za pas.

- Krzyki na nic się nie zdadzą. Ta niewielka posiadłość
wraz z domkiem należy do Jego Wysokości. Mało kto byłby
w stanie zrozumieć, że księżna wzywa pomocy w obronie
przed własnym mężem!

Twarz Giuseppe miała ciągle ten sam dobrotliwy wyraz,
ale w jego oczach kryło się okrucieństwo. Marianna zrozu-
miała, że nie zawahałby się ani przez chwilę i zastrzelił ją
z zimną krwią.

Przybita i zrezygnowana, postanowiła, że na razie lepiej
skapitulować. Rzeczywiście, marzyła o krótkim spacerze,
gdyż wyboiste drogi dały się jej mocno we znaki, mimo
całego komfortu berlinki.

Weszła do małego domku, a za nią, krok w krok, nieod-
łączny Giuseppe. Przywitała ją tam z wielkim szacunkiem
młoda miejscowa dziewczyna.

Ubrana była we wzorzystą spódnicę w polne maki, a na
ramiona zarzuconą miała fiołkowoniebieską chustę. Kiedy
Marianna zniknęła z pokoju, żeby się umyć, dziewczyna
przyniosła razowy chleb, ser, oliwki, cebulki i mleko. Gdy
wyszła z łazienki i odetchnęła świeżym porannym powie-
trzem, poczuła, że umiera z głodu. Jej wczorajsza odmowa
jedzenia wynikała głównie z próżności i złego humoru.
A przecież teraz, znacznie bardziej niż kiedykolwiek, musia-
ła być silna i sprawna. Zjadła więc wszystko w zaskakująco
szybkim tempie.

Przez ten czas zaprzęgnięto nowe konie do powozu. Gdy
tylko księżna orzekła, że jest gotowa, wyruszyli ponownie
w drogę, kierując się w stronę rozległego płaskowyżu, który
wydawał się nie mieć końca.

Najedzona i rześka, Marianna postanowiła odizolować się
od reszty wyniosłym milczeniem, mimo że pytania same


cisnęły się jej na usta. Ufała, że już niedługo dojedzie do
miejsca przeznaczenia, a zatem wszelkiego rodzaju informa-
cje były zbyteczne. Kierowali się przecież prosto w stronę
morza, nie skręcając ani na lewo, ani na prawo. A zatem cel
podróży musiał znajdować się gdzieś nad morzem...

Około południa dojechali do niedużego rybackiego mia-
steczka, którego niskie domy ustawione były wzdłuż piasz-
czystego kanału. Kiedy wynurzyli się z gęstego sosnowego
lasu, którego wysokie, rozłożyste drzewa dawały przyjemny
cień, z miejsca zaatakował ich upał, a miasteczko wydało im
się bardziej ponure, niż było w rzeczywistości.

Było to prawdziwe królestwo piasku. Wybrzeże, dokąd
tylko wzrok sięgał, było jedną wielką plażą, porośniętą gdzie-
niegdzie kępkami zielska. Samo miasteczko, ze swoją walącą
się wieżą wartowniczą i fragmentami rzymskich murów,
sprawiało wrażenie, jakby było ulepione z piasku.

Nie opodal domów suszyły się olbrzymie sieci, rozciąg-
nięte na drewnianych żerdziach, przypominające swoim wy-
glądem gigantycznych rozmiarów ważki. W kanale, spełnia-
jącym funkcję portu, stało zakotwiczonych parę statków.
Największym z nich i jednocześnie najbardziej wytwornym
była wąska tartana, której czerwone i czarne żagle stawiał
właśnie rybak we frygijskiej czapce.

Berlinka zatrzymała się nad kanałem i rybak pozdrowił ich
z daleka. Giuseppe poprosił Mariannę, żeby wysiadła.

Zaskoczenie, niepokój i zdenerwowanie okazały się sil-
niejsze od dumy Marianny.

- Przez morze? - krzyknęła. - Czy dowiem się w końcu,
dokąd jedziemy, czy też ma pan wyraźnie przykazane nie
wyjawiać mi celu podróży?


Był to prawdziwy los na loterii! To powszechne spotkanie
w królewskim porcie Adriatyku było niemal śmieszne. Naj-
widoczniej Wenecja stała się centrum uwagi wszystkich.

Napoleonowi zależało, żeby wypłynęła właśnie stamtąd.
I oto książę, jej małżonek, upatrzył sobie również Wenecję
na miejsce, w którym poinformuje ją o swoich planach! Gdy-
by nie towarzyszące jej poczucie zagrożenia, wybuchnęłaby
śmiechem...

Aby uspokoić się trochę, wysiadła z powozu i skierowała
nad kanał. Niebywały spokój panował w tym małym, piasz-
czystym porcie. Bezwietrzna pogoda sprawiała, że wszystko
wydawało się martwe i słychać było jedynie granie koników
polnych. Poza rybakiem, który właśnie przeskakiwał przez
drewnianą burtę statku, żeby przywitać podróżnych, nie było
żywej duszy.

- Odpoczywają teraz w oczekiwaniu na wiatr - skomen-
tował Giuseppe. - Wyjdą na dwór po zapadnięciu zmroku,
ale my wówczas będziemy już daleko. Ma pani czas, żeby
spokojnie przygotować się do drogi...

Wyminął Mariannę i pomógł jej wejść na statek z całym
należnym szacunkiem oddanego sługi. Stangret wraz z dru-
gim służącym skłonili się i odjechali w stronę sosnowego
lasu.

Niewprawny obserwator mógłby sądzić, że księżna
Sant'Anna jest spokojnie podróżującą damą. Skąd jednak
mógłby wiedzieć, że uniżony sługa ma schowany za pasem
pistolet, którym zamierzał straszyć nie rozbójników, ale samą
księżnę, jeśli przyszłoby jej do głowy buntować się?

Na razie jedynym obserwatorem był młody rybak, którego


pełne zachwytu spojrzenie zaskoczyło Mariannę, gdy tylko
weszła na statek. Wodził za nią oczami z takim uwielbieniem,
jakby ujrzał jakieś zjawisko nadprzyrodzone. Przez dłuższą
chwilę pogrążony był w cichej ekstazie.

Marianna również przyjrzała mu się dyskretnie i doszła do
całkiem interesujących wniosków. Chłopiec był szalenie
przystojny, choć niewysoki. Twarz w stylu Rafaela i ciało
Herkulesa. Koszula z grubego żółtego płótna odsłaniała do-
skonale umięśniony tors. Miał pełne usta i ciemne błyszczące
oczy. Spod przekrzywionego czerwonego beretu wystawały
gęste, mocne i czarne jak smoła loki.

Marianna przyłapała się na dziwnej myśli, że okrągły
Giuseppe nie przetrwałby długo walki z takim mężczyzną...

W czasie gdy przygotowywano dla niej odpowiednie miejsce
na statku, Marianna puściła wodze fantazji i usiłowała wyob-
razić sobie, w jaki sposób mogłaby rozegrać partię z pięknym
rybakiem. Zauroczenie go nie wydawało się rzeczą trudną.
Może więc dałby się przekonać, aby unieszkodliwić Giuseppe,
a ją samą dowieźć do takiego miejsca na wybrzeżu, gdzie
będzie mogła znaleźć schronienie i zawiadomić Jolivala lub też
z którego będzie miała możliwość przedostania się z powrotem
de Florencji. Zakładając bowiem, że on również służył księciu,
byłoby trudne uzyskać jego posłuszeństwo z pozycji książęcej
małżonki. Giuseppe przecież robił, co mógł, żeby stworzyć
należyte pozory. Rybak na pewno nie wiedział, że jego piękna
pasażerka znalazła się na statku wbrew własnej woli i że pro-
wadzono ją na spotkanie z sędzią, którego wyroku coraz bar-
dziej się obawiała.

O ile bowiem wrodzona uczciwość i odwaga skłaniały ją
do zaakceptowania spotkania i ostatecznego ureg
ulowania
rachunków, o tyle jej duma nie mogła się pogodzić z faktem,
że zmuszono ją do tego siłą i że stanie przed obliczem księcia
Sant'Anna w sytuacji tak niekorzystnej...


Tartana nie nadawała się do przyjmowania pasażerów na
swój pokład, a zwłaszcza pasażerek. Przygotowano jednak
dla Marianny dosyć wygodne pomieszczenie z materacem ze
słomy i porcelanowymi przyborami toaletowymi. Korzysta-
jąc z okazji, że przystojny rybak przyniósł jej kołdrę, Ma-
rianna posłała mu jeden ze swoich uśmiechów, których czar
i moc znała już od dawna. Efekt był piorunujący. Opalona
twarz chłopca aż pojaśniała. Zatrzymał się w miejscu, przy-
ciskając koc do serca, zamiast dać go Mariannie.

Podbudowana odniesionym sukcesem, zapytała łagodnie:

Litość zatuszowała jej zdenerwowanie. Uświadomiła so-
bie, na czym polegała rzekoma nieostrożność znienawidzo-
nego Giuseppe. Jedynym pomocnikiem w
tej morskiej wy-
prawie miał być bardzo czuły na kobiece wdzięki marynarz.
Niestety, porozumieć się z nim mógł tylko Giuseppe.

- Nie ma najmniejszego powodu, żeby go aż tak żałować,
księżno - dodał Giuseppe. - Jest szczęśliwy, ma dom, statek
i śliczną narzeczoną... a przede wszystkim ma morze!

Ostrzeżenie było jasne jak słońce i pozwalało przypusz-
czać, że zalotny uśmiech Marianny został od razu zauważony.
Należało więc raczej na tym poprzestać, niż z góry skazywać
się na przegraną.

Kolejny punkt dla przeciwnika. Rozdrażniona, zmęczona,
ze łzami kręcącymi się w oczach, Marianna usiadła na ma-


teracu z twardym postanowieniem zaprzestania jakichkol-
wiek rozmyślań. Bo i na cóż zdałoby się nieustające lamen-
towanie nad przeciwnościami losu?

Znacznie lepiej było najpierw odpocząć, a później zasta-
nowić się, jaka istnieje realna możliwość wymknięcia się
spod mężowskiej kontroli. Cały czas obawiała się, że nie
pozwoli jej odejść... zakładając oczywiście, że nie będzie
chciał jej ukarać w jakiś okrutniejszy sposób.

Zamknęła oczy. Dla Giuseppe był to znak, że powinien
odejść. Od morza zaczęła wiać niewielka bryza i Marianna
poprzez lekko przymknięte powieki widziała gestykulującego
Giuseppe, który tłumaczył Jacopo, żeby podniósł kotwicę.
Statek zaczął powoli płynąć kanałem i wkrótce wydostał się
na otwarte morze.

Podróż była spokojna, z wyjątkiem lekkiego szkwału, któ-
ry zerwał się późną nocą. Nazajutrz, gdy dzień chylił się ku
końcowi, Jacopo zwinął wszystkie żagle. Równocześnie na
niebieskawym horyzoncie pojawiła się różowa linia, kapryśna
i eteryczna, wyglądająca jak wąska falbanka. W miarę jak
statek płynął przed siebie, obraz powoli rozmywał się,
a w jego miejsce ukazał się widok długiej płaskiej wyspy,
otoczonej zieloną pustynią. Była to melancholijna, naga zie-
mia, porośnięta jedynie paroma drzewami, przeważnie pia-
szczysta.

Statek przybliżył się do wyspy i płynął jakiś czas wzdłuż
linii brzegowej, która w pewnym momencie wbiła się ostrym
klinem w głąb lądu. Właśnie tam statek zatrzymał się i za-
kotwiczył.

Marianna, oparta o balustradę, obserwowała obojętnym
wzrokiem horyzont. Zdziwił ją ten nieprzewidziany postój.

czekamy tu, aż zapadnie noc, i wtedy podpłyniemy do samej
Wenecji. Jej mieszkańcy słyną z nadmiernej ciekawości,
a Jego Wysokość życzył sobie, aby pani przybycie miało
możliwie dyskretny charakter. Przekroczymy kanał w Lido,
jak tylko zapadnie zmrok. Na szczęście księżyc wschodzi
stosunkowo późno.

Wpadła w popłoch, starała się jednak za wszelką cenę,
żeby nikt tego nie zauważył. Strach chwycił ją za gardło
i z przerażeniem pomyślała, że oto jest całkowicie zdana na
łaskę swojego męża.

Wszystkie obawy wróciły do niej ze zdwojoną siłą, mimo
że walczyła z nimi bardzo dzielnie.

Słowa Giuseppe, jego obłudny uśmiech, sposób argumen-
towania, cała ta niedorzeczna historia budziła w niej dziką
panikę. Po co mu były aż takie środki ostrożności? Jaki jest
powód tego potajemnego wpłynięcia do portu, skoro celem
spotkania ma być tylko i wyłącznie rozmowa? A może zo-
stała już nieodwołalnie skazana? Nie mogła opędzić się od
natrętnej myśli, że w Wenecji czeka ją niechybna śmierć.
Zapewne będzie to szybka egzekucja, w mroku jednej z wie-
lu weneckich piwnic, połączonych między sobą siecią kana-
łów wodnych. Jeśli właśnie tak miałby wyglądać jej koniec,
kto dowiedziałby się o tym? Kto kiedykolwiek odnalazłby jej
ciało? Książęta Sant'Anna słynęli z tego, że życie ich żon
nie było dla nich zbyt cenne!

Pod wpływem tych niewesołych myśli Marianna całko-
wicie straciła resztki równowagi duchowej. Za żadne skarby


nie chciała zginąć właśnie tutaj, w Wenecji, zwanej miastem
miłości, o której marzyła od miesięcy, że będzie początkiem
jej szczęścia! Co za okrutna przewrotność losu! Całkiem
prawdopodobne, że kierujący się w stronę portu statek Jasona
przepłynie w błogiej nieświadomości obok jej powoli rozkła-
dającego się ciała...

Ta odrażająca wizja spowodowała, że rzuciła się na dziób
statku z zamiarem wyskoczenia za burtę. Czuła, że jeśli tu
zostanie, czeka ją rychła śmierć, była tego pewna i za wszel-
ką cenę chciała przed nią uciec...

W trakcie jej wspinaczki, ktoś gwałtownie chwycił ją wpół
i obezwładnił siłą swych ramion. Był to Jacopo.

Giuseppe. - Wiem, że zechce się pani odwołać do potęgi
Napoleona Bonaparte. Uprzedzono mnie o tym! Proszę jed-
nak nie zapominać, że wpływy cesarskie w Wenecji są bar-
dzo nikłe i nieporównanie bardziej dyskretne niż w innych
regionach. Apeluję więc do pani rozsądku, madame!..

Zdruzgotana i wyczerpana Marianna szlochała w ramio-
nach Jacopo. Nie zwracała najmniejszej uwagi na fakt, że
łkała w objęciach bądź co bądź obcego mężczyzny. Oparła
się o niego jak o mur i myślała tylko o jednym - wszystko
było stracone. Od tej chwili nic i nikt nie mógł powstrzymać
księcia przed wymierzeniem jej kary, na jaką będzie miał
ochotę. Mogła liczyć tylko na samą siebie, a to nie było zbyt
wiele.

Nagle dotarł do jej świadomości dziwny fakt, że mocny
uścisk Jacopo słabnie z każdą sekundą, a jego oddech staje
się coraz szybszy. Ciało chłopca, przyciśnięte do jej ciała,
zaczęło drżeć, i poczuła nieśmiałą dłoń, podstępnie szukającą krągłości jej piersi...

A więc piękny rybak postanowił skorzystać z faktu, że
znudzony Giuseppe oddalił się o parę kroków z zamiarem
przeczekania jej napadu płaczu.

Pieszczota rybaka podziałała na nią pobudzająco i dodała
odwagi. Mężczyzna ten pragnął jej tak bardzo, że odważył
się na nieostrożny gest pod samym nosem Giuseppe. Na-
dzieja otrzymania nagrody mogłaby stać się tak silnym
bodźcem, że popchnęłaby go do innych ryzykownych czy-
nów...

Zamiast spoliczkować Jacopo, jak miała na to ochotę,
przylgnęła do niego jeszcze bardziej i upewniwszy się, że
Giuseppe patrzy w inną stro
nę, pocałowała go w usta. Trwało to tylko sekundę, po czym natychmiast odepchnęła go od siebie, patrząc jednocześnie na niego błagalnym wzrokiem.

On natomiast, zaniepokojony, na próżno usiłował zrozu-


mieć, czego Marianna od niego oczekuje. Jak miała mu
wytłumaczyć na migi, że chce, aby zabił Giuseppe? W ciągu
ostatnich dwudziestu czterech godzin próbowała niezliczoną
ilość razy znaleźć na statku jakieś ostre narzędzie, z którego
pomocą" sama dałaby sobie ze wszystkim radę. Wymuszenie
posłuszeństwa na Jacopo nie byłoby niczym trudnym. Ale
Giuseppe był sprytny i miał się na baczności. Nie było wokół
absolutnie niczego, co mogłoby służyć jako narzędzie zbrod-
ni. Marianna znajdowała się pod stałą obserwacją, zarówno
w dzień, jak i w nocy...

Zapadł zmrok, a Marianna ciągle nie wpadła na pomysł
porozumienia się ze swoim niemym adoratorem. Giuseppe
siedział pomiędzy nimi od dobrej godziny i bawił się pisto-
letem. Zupełnie jakby przeczuwał jakieś zagrożenie. Jakakol-
wiek próba oswobodzenia się byłaby zgubna w skutkach dla
całej trójki...

O zachodzie słońca, czując wiszącą w powietrzu śmierć,
Marianna zobaczyła podnoszącą się kotwicę i statek ponow-
nie wpłynął do kanału. Mimo stale towarzyszącego jej stra-
chu, nie mogła oprzeć się urokowi cudownego zachodu słoń-
ca. Na tle niebieskofioletowego horyzontu widać było złoto-
purpurowe plamy. Wyglądało to, jakby ogromna złota korona
z błyszczącymi klejnotami powoli zatapiała się w morzu.

Szybko zapadł zmrok. Kiedy tartana dotarła do wyspy San
Giorgio i wpłynęła do kanału La Giudecca, było już zupełnie
ciemno. Statek posuwał się naprzód ze zwiniętymi żaglami,
bardzo powoli, aby nie zwrócić niczyjej uwagi. Marianna
wstrzymywała oddech. Miała świadomość, że jest uwięziona
w Wenecji jak w zaciśniętej dłoni i dlatego z wielkim bólem
obserwowała piękne, ogromne statki z zapalonymi latarniami
sygnałowymi, które odpoczywały w porcie po przejściu kon-
troli morskiej. Czekały na przychylne wiatry, które poprowa-
dzą je w nowe, nieznane strony.


Mała tartana zatrzymała się niedaleko nabrzeża, tuż obok
grupy kutrów rybackich.

Widząc, że Giuseppe oddalił się na moment, Marianna pod-
biegła do Jacopo, który właśnie zwijał żagle i położyła rękę na
jego ramieniu. Zadrżał, spojrzał na nią i zostawiając żagle,
przygarnął ją czule do siebie. Marianna potrząsnęła delikatnie
głową, a potem gwałtownym gestem wskazała na plecy Giu-
seppe, starając się, aby Jacopo zrozumiał, że chce pozbyć się
znienawidzonego strażnika jak najszybciej... natychmiast!

Jacopo cały zesztywniał i zaczął nerwowo spoglądać to na
Giuseppe, któremu z całą pewnością winien był posłuszeń-
stwo, to na Mariannę, która go pociągała. Na jego twarzy
widać było walkę sumienia z budzącą się namiętnością...

Wahał się o całą sekundę za długo. Giuseppe odwrócił się
i szedł już szybkim krokiem w stronę Marianny.

- Jeśli byłaby pani taka miła - wyszeptał - gondola czeka
już na nas, ale musimy się pośpieszyć...

Rzeczywiście, zza burty wystawały jakieś dwie głowy,
zapewne przewoźników. Gondola musiała być tuż obok, co
oznaczało, że nie był to właściwy moment na podejmowanie
jakichkolwiek działań, ponieważ Giuseppe miał wsparcie.

Wzruszając lekceważąco ramionami, Marianna odwróciła
się tyłem do chłopca, który nagle przestał jej być do czego-
kolwiek potrzebny, a któremu jeszcze przed chwilą gotowa
była oddać się w zamian za odzyskanie wolności. Nie mia-
łaby żadnych wyrzutów sumienia, przecież święta Maria
Egipcjanka uzyskała potrzebną jej pomoc od przewoźników
właśnie w ten sposób.

W istocie, przy tartanie czekała wąska czarna gondola. Jej
podniesiony dziób i stalowe zęby, stanowiące uzbrojenie,
sprawiały, że wyglądała jak drakkar - niewielki stateczek
wojenny, używany przez Normanów do wypraw wojennych.

Nie patrząc nawet w stronę tartany, Marianna, eskortowa-


na przez Giuseppe, usadowiła się w felze, czymś w rodzaju
czarnego pudełka ozdobionego zasłonkami. Pasażerowie roz-
siadali się tam wygodnie w szerokich niskich fotelach z pod-
wójnym oparciem.

Wprawiana w ruch za pomocą długich wioseł, gondola
popłynęła wąskim kanałem obok La Salute, której strzegł
złoty, wenecki krzyż, postawiony tam za czasów pamiętnej
epidemii ospy w siedemnastym wieku.

Giuseppe nachylił się, żeby zasłonić okna skórzanymi
zasłonkami.

- Czego pan się tak obawia? - spytała lekceważącym
tonem Marianna. - Nie znam ani miasta, ani nikogo z jego
mieszkańców. Proszę chociaż pozwolić mi popatrzeć!

Giuseppe zastanowił się przez moment, a potem westchnął
zrezygnowany i usiadł obok młodej kobiety, zostawiając ok-
na nie zasłonięte.

Gondola skręciła i popłynęła Canale Grande. Marianna
miała więc okazję, żeby się przekonać, jak wspaniałe i pełne
życia jest miasto. Jaśniejące od błyszczących świateł okna
pałaców rozświetlały przyjemnie mrok, a odbijająca ich blask
woda lśniła złotymi iskierkami. Z otwartych okien dobiegała
muzyka i wesołe ludzkie głosy.

Duży gotycki pałac migotał cały od świateł, a tuż obok,
w ogrodzie, rozbrzmiewał cudowny walc, którego taneczny
rytm docierał aż do kanału. U stóp okazałych schodów,
w takt granej melodii, poruszała się grupa gondoli, wynurza-
jących się z głębin wodnych.

Nieszczęsna aresztantka obserwowała ze swojego zacie-
nionego miejsca piękne damy w lśniących toaletach, eleganc-
kich mężczyzn w kolorowych uniformach, wśród których
przewijał się biały kolor austriackich mundurów. Wydawało
się jej, że czuje unoszące się w ciepłym powietrzu zapachy
perfum i słyszy perlisty śmiech kobiet.


Zabawa!.. Życie, radość!.. Nagle spowiła ją całkowita
ciemność, a jednocześnie pojawił się nieprzyjemny zapach
szlamu. Gondola zawróciła i popłynęła wąską uliczką, ściś-
niętą z obydwu stron ponurymi murami.

Jak w sennym koszmarze ukazały się zakratowane okna,
oznakowane drzwi i niewielkie mosty, pod którymi sunęła
gondola niczym złowróżbny cień.

Wkrótce dopłynęli do małego nabrzeża. W czerwonym
murze, porośniętym ciemnym bluszczem, widać było nadpro-
że niewielkiej kamiennej bramy, ozdobione roślinnymi mo-
tywami. Po obydwu stronach wejścia świeciły się dwie to-
porne latarnie z kutego żelaza.

Zatrzymali się. Marianna odgadła, że dotarła do celu po-
dróży i serce w niej zamarło... Znajdowała się w domu księ-
cia Sant'Anna.

Nikt jednak ich nie oczekiwał przy omszałych kamiennych
schodach, których stopnie schodziły prosto do wody. Pusty
był również ogród, którego roślinność, skupiona wokół pro-
stokątnej studni, wydawała się wyrastać z samych tylko ka-
mieni.

Ani żywej duszy na okazałych schodach, prowadzących
w stronę wąskich kolumn gotyckiej galerii. Z witraży sączyło
się delikatne niebiesko-czerwone światło, bez którego można
by sądzić, że pałac jest wymarły...

Marianna jednak, nie zrażona tym chłodnym przyjęciem,
zebrała w sobie całą odwagę i dzielność. Zawsze bezpośred-
nie zagrożenie ożywiało ją i przywracało równowagę ducho-
wą, podczas gdy oczekiwanie i niepewność niszczyły ją.
A ona świetnie czuła swoim prawie zwierzęcym instynktem,
że w pałacu czyha na nią niebezpieczeństwo. Przypomniała
sobie, ni stąd, ni zowąd, przerażający obraz Lucindy, zwanej
czarownicą, która z pewnością kiedyś tu mieszkała.

O ile pamięć jej nie myliła, zgodnie z opowiadaniami


Eleonory rodzinnym domem potwornej księżnej był właśnie
pałac Sorenzo. Ta myśl obudziła w Mariannie bezwzględną
wolę walki!

Przepych hallu, w którym się znalazła, oszołomił ją zu-
pełnie.

W świetle wielkich, pozłacanych latarń okrętowych, po-
chodzących na pewno ze starych statków handlowych, lśniły
i błyszczały wielobarwne, marmurowe posadzki, których
kwieciste wzory przypominały perski dywan. Sufit podtrzy-
mywała długa, również pozłacana belka stropowa. Wzdłuż
ścian, zapełnionych rzędami ogromnych portretów rodzin-
nych, przeplatały się naprzemiennie wielkie, drewniane ławy
herbowe z porfirowymi konsolami, na których poustawiane
były miniaturowe karawele o wydętych żaglach. Mężczyźni
i kobiety spoglądający na gości z ram rodowych portretów
ubrani byli z niewiarygodną wprost wystawnością. Dwóch
dożów we wspaniałych strojach miało na głowach złote
korony i patrzyło z dumą przed siebie...

Tematyka morska była tak silnie obecna w galerii, że
zauroczona Marianna pomyślała odruchowo o Jasonie i Sur-
coufie i o tym, że spodobałby się im ten dom, poświęcony
morzu. Niestety, panowała w nim grobowa cisza. Słychać
było tylko i wyłącznie echo ich własnych kroków. Wkrótce
stało się to tak dokuczliwe, że nawet Giuseppe poczuł się
nieswojo. Zakaszlał nerwowo i podszedł do podwójnych wa-
hadłowych drzwi umieszczonych pośrodku galerii.

Giuseppe nie odpowiedział, skłonił się tylko i odszedł.

Tymczasem, z lekka skrzypiąc, zamknięte do tej pory
drzwi zaczęły się powoli uchylać.

Na środku przestrzennej sali stał duży, suto zastawiony
stół. Wyglądał jak prześliczny złoty kwietnik. Skomponowa-
ny był z pozłacanych talerzy i sztućców, emaliowanych cza-
rek, inkrustowanych butelek, pater, ozdobionych delikatnymi
pąsowymi różami, a także potężnych świeczników, rozpo-
ścierających wdzięcznie swe ramiona, które uginały się lekko
pod ciężarem zapalonych świec. Tłem były arrasy, pokry-
wające ściany, a także urodziwe rzeźby, ustawione przy ko-
minku.

Bez najmniejszych wątpliwości stół został przygotowany
do uroczystego posiłku. Przerażenie Marianny wywołał jedy-
nie fakt, że znajdowały się na nim dwa nakrycia. A zatem
książę zamierzał objawić się w czułej scenerii zakochanego
małżonka. Będzie więc miała sposobność zobaczyć jego
twarz i poznać rzeczywistość, może przerażającą i okrutną?..
Czy też Corrado Sant'Anna będzie miał na twarzy maskę,
gdy przyjdzie tu za chwilę?

Marianna nie mogła opanować niepokoju. Zdała sobie
sprawę, że o ile kierowana naturalną ciekawością chciała
poznać tajemnicę swojego niezwykłego męża, o tyle od cza-
sów tamtej upiornej nocy bała się zostać z nim sam na sam!
A przecież ukwiecony stół był zastawiony w jak najlepszych
intencjach! Miał oczarować swoim pięknem... lub nawet
rozniecić uczucie...

Drzwi, którymi weszła, zamknęły się z tym samym lekkim
skrzypnięciem. Niemalże równocześnie wąskie i niskie
drzwi, usytuowane obok kominka, zaczęły się niezmiernie
powoli otwierać, jak w dobrze wyreżyserowanej scenie.

Zesztywniała ze strachu Marianna, z wilgotnym czołem
i zaciśniętymi dłońmi, obserwowała szeroko otwartymi ocza-


mi otwierające się drzwi, jakby prowadziły one co najmniej
do grobowca i miała się w nich ukazać straszna zjawa.

Po przeciwnej stronie stołu zobaczyła jasną sylwetkę męż-
czyzny, na którą padało wyłącznie światło z sąsiedniego po-
mieszczenia. Był to korpulentny człowiek, ubrany w długą
tunikę, wyszywaną złotem. Marianna zauważyła bez trudu,
że nie była to elegancka sylwetka księcia, którą widziała na
Ilderimie. Mężczyzna był niższy, cięższy, mniej szlachetny.
Gdy podszedł trochę bliżej, z niedowierzaniem i wściekło-
ścią rozpoznała w nim Mattea Damianiego, przebranego za
dożę. Zbliżał się powoli do oświetlonego stołu i uśmiechał
się...


Niewolnice diabła

Stał przed nią administrator majątku i zaufany człowiek
księcia SanfAnna. Podszedł uroczystym krokiem do jednego
z ogromnych czerwonych krzeseł, położył na oparciu pulch-
ną, upierścienioną dłoń, gestem pełnym taniej galanterii,
i wskazał zapraszająco drugi fotel. Jego twarz, ze sztucznie
przylepionym uśmiechem, wyglądała jak maska.

- Proszę łaskawie usiąść, już czas na kolację! Musi być
pani wyczerpana po tak długiej podróży.

W pierwszej chwili Marianna nie dowierzała własnym
oczom i uszom, ale szybko przekonała się, że niestety nie
jest to żaden groteskowy sen.

Był to Matteo Damiani, człowiek podejrzany i niebezpie-
czny, którego ofiarą o mały włos nie padła tamtej straszliwej
nocy.

Widziała go teraz po raz pierwszy od owej mrożącej krew
w żyłach chwili, kiedy szedł w jej stronę w jakimś przedziw-
nym transie, z rękami wyciągniętymi przed siebie i śmiercią
w nieludzkich oczach. Gdyby nie interwencja księcia na
Ilderimie...

Na samo tylko wspomnienie tego wydarzenia ogarnęła ją
dzika panika. Musiała stoczyć ze sobą prawdziwą walkę,
żeby zapanować nad strachem i nie dać nic po sobie poznać.


Wiedziała, że mając do czynienia z człowiekiem tego pokro-
ju co on, znając całą jego przeszłość, jedyną jej szansą było
właśnie ukrycie lęku, jaki w niej budził. Niezawodny in-
stynkt podpowiadał jej, że będzie zgubiona w momencie,
w którym dostrzeże w niej słabość i przerażenie.

Nie rozumiała jeszcze, co się wydarzyło i za sprawą jakich
czarów Damiani paradował w stroju doży po weneckim pa-
łacu, udając jego właściciela. Przypomniała sobie, że przed
chwilą widziała tę kosztowną tkaninę na jednym z portretów.
Nie była to jednak odpowiednia chwila na rozwiązywanie
zagadek.

Bez zastanowienia więc ruszyła do ataku. Założyła ręce
na piersi i zmierzyła całą jego postać pogardliwym spojrze-
niem. Jej oczy wyglądały teraz jak dwie błyszczące zielono
szpareczki.

- Czyżby karnawał trwał aż do maja - zapytała ozięble -
czy też wybiera się pan na bal maskowy?

Zaskoczony ironicznym tonem jej głosu, Damiani zaśmiał
się nerwowo. Całkowicie nie przygotowany na zaczepkę z jej
strony, spojrzał po sobie niepewnym wzrokiem.

Damiani odsunął stojące przed nim krzesło i opadł na nie
tak ciężko, że aż pod nim zadrżało. Utył bardzo od czasu,
kiedy go widziała po raz ostatni. Wpadł wówczas w jakiś
hipnotyczny trans i usiłował ją zabić. Teraz jego twarz stała
się jeszcze bardziej pucołowata, a włosy przerzedzone. Tłuste
palce ściśnięte były mnóstwem najprzeróżniejszych pierście-
ni. Groteskowy wygląd całej postaci tego otyłego, podstarza-
łego mężczyzny nieprzyjemnie kontrastował z jego wybla-
kłym, bezczelnym spojrzeniem, odbierającym ochotę do żar-
tów.

Wzrok bazyliszka! - pomyślała Marianna. Zimne, pełne
okrucieństwa oczy wywołały w niej dreszcz obrzydzenia.

Matteo przestał się uśmiechać, jakby doszedł do wniosku,
że skończył się czas udawania. Księżna przecież była w pełni
świadoma, że siedzi przed nią jej zajadły wróg. Nie zdziwiła
jej więc jego cyniczna odpowiedź.

Cios okazał się celny. Marianna krzyknęła z przerażenia


i cofnęła się. Nie żyje! Jej mąż nie żyje! Zamordowano
księcia w białej masce, mężczyznę, który tamtej, niespokoj-
nej nocy ujął jej drżącą, słabą dłoń. Umarł niezrównany
rycerz, którego mimo strachu i niepewności zawsze podzi-
wiała w głębi serca. Nie mogła w to uwierzyć! Los nie mógł
jej spłatać tak błazeńskiego figla!

Odezwała się słabym, ale zdecydowanym głosem.

Zawładnęło nią uczucie potwornego przerażenia, obrzy-
dzenia, przygnębienia, a także, co dziwne, współczucia
i smutku. Cała ta historia była absurdalna, groteskowa i po-
dła. Człowiek, który pod wpływem niezrozumiałego impulsu
zgodził się dać własne nazwisko obcej kobiecie, oczekującej
cesarskiego dziecka, który przyjął ją, uchronił przed niebez-
pieczeństwem, otoczył dobrobytem i obsypał klejnotami, nie
zasługiwał na śmierć z rąk sadystycznego szaleńca.

Przed oczami pojawił się obraz jego szczupłej sylwetki na
dużym białym ogierze. Nie wiedziała, jakiego rodzaju nie-
szczęście ukrywał pod swoją białą maską, ale emanował
jakimś niespotykanym pięknem, siłą i elegancją, które na
zawsze zapadły w jej pamięć. Sama myśl, że ten szlachetny
człowiek został zamordowany przez niegodziwca, zboczeńca


i zbrodniarza, wydała się jej nie do zniesienia. Odruchowo
rozejrzała się za jakąś bronią. Chciała natychmiast wymierzyć
sprawiedliwość mordercy. Czuła, że jest to winna księciu
SanfAnna. Była całkowicie przekonana, że nigdy nie mu-
siała się go obawiać. Niewykluczone również, że Corrado
Sant'Anna naprawdę ją kochał i że przypłacił życiem jej
obronę w parku.

Niestety, eleganckie, pozłacane noże mogły służyć jedynie
do ozdoby. Na razie musiała więc walczyć za pomocą słów.
Miała wrażenie, że nie są one w stanie zranić zbyt mocno
nikczemnego Damianiego, ale przyrzekła sobie, że to tylko
początek. Musiała pomścić swojego męża...

Trafiłam - pomyślała z satysfakcją Marianna.

Damiani dyszał ciężko, jakby nagle zabrakło mu powie-


trza. Odezwał się ponownie niskim, przytłumionym głosem,
jakby się dusił.

Damiani uśmiechnął się krzywo. Marianna spodziewała się
jadowitej riposty. On jednak uspokoił się i odezwał normal-
nym, prawie obojętnym głosem.

Damiani nie odpowiedział. Sięgnął nerwowym gestem
po różę z patery i zaczął obracać ją w palcach, jakby zasta-
nawiał się nad czymś. Nagle odezwał się zdecydowanym
tonem.

- Żebyśmy się dobrze zrozumieli, księżno - odezwał się


suchym głosem, jakiego używa notariusz w stosunku do
swojego klienta. - Znalazła się pani tutaj, aby wypełnić
kontrakt, ten sam, który podpisała pani, poślubiając księcia
Corrada Sant'Anna.

Cynizm i obojętność, z jaką Matteo mówił o zamordowa-
niu swojego chlebodawcy, wstrząsnęły Marianną. Postanowi-
ła udać, że nie zrozumiała jego wypowiedzi.

- Zapomina pan o drobnym szczególe. Ojcem dziecka był
cesarz... Zamierza więc pan porwać Jego Wysokość i przy-
prowadzić go do mnie związanego?


Damiani pokręcił głową i podszedł do Marianny, która
natychmiast zrobiła krok do tyłu.

Oburzona w najwyższym stopniu taką bezczelnością Ma-
rianna potrzebowała paru ładnych chwil na odzyskanie mo-
wy. Niesłusznie oceniła przed chwilą Damianiego, był ni-
czym więcej jak tylko niebezpiecznym szaleńcem! Wystar-
czyło spojrzeć, jak zaplatał i rozplatał swoje grube palce,
oblizując jednocześnie usta jak kot. Był maniakiem, goto-
wym popełnić każde przestępstwo, byle tylko zaspokoić swo-
ją dumę i wygórowane ambicje, nie wspominając już o po-
pędzie...

Zdała sobie sprawę ze swojej potwornej bezsilności wobec
mężczyzny, mającego z całą pewnością wspólników w tym
przerażająco cichym domu, chociażby tego wstrętnego Giu-
seppe... Jego władza nad nią była zupełna, mógł nawet użyć
siły wobec niej, gdyby tylko zechciał. Jedyną jej szansą była
próba onieśmielenia go.

- Jeśli zastanowiłby się pan przez sekundę, doszedłby pan


łatwo do wniosku, że pański projekt jest pozbawiony sensu.
Przybyłam do Włoch pod specjalną ochroną cesarza w celu,
którego nie zamierzam panu zdradzić. I ręczę panu, że mnie
już szukają i niepokoją się o mnie. Naprawdę pan uważa, że
pogodzą się z moim kilkumiesięcznym zniknięciem, po któ-
rym nastąpią narodziny nie wiadomo czyjego dziecka? Wi-
dać, że nie zna pan cesarza! Na pańskim miejscu dobrze
zastanowiłabym się, zanim przysporzyłabym sobie kłopotów
na taką skalę!

pani, jak nigdy dotąd nikogo nie pragnąłem. Tamtego wie-
czoru, pamięta pani, siedziałem schowany w łazience i pod-
glądałem panią, gdy zdejmowała pani ubranie. Pani ciało nie
ma żadnych tajemnic dla moich oczu, ale moje dłonie nie
poznały jeszcze wszystkich jego krągłości. Od chwili pani
wyjazdu żyłem jedynie nadzieją porwania pani... Chcę mieć
dziecko z pani pięknego ciała... Warto zaryzykować, prawda,
nawet jeśli to nie spodoba się cesarzowi. Zanim panią znaj-
dzie, jeśli w ogóle to mu się uda, będzie pani do mnie
należała tysiąc razy i nasze dziecko na moich oczach będzie
rosło w pani ciele... Będę najszczęśliwszym z ludzi!..

Zaczął powoli zbliżać się do niej. Jego drżące dłonie,
obwieszone biżuterią, wyciągały się w stronę szczupłej po-
staci Marianny. Przerażona samą tylko możliwością dotknię-
cia go, zaczęła desperacko szukać wyjścia, cofając się w stro-
nę zaciemnionej części sali. Niestety, nie było innych drzwi
poza tymi, przez które weszła... Usiłowała więc do nich
dotrzeć. Istniała nikła szansa, że nie były zamknięte na klucz
i że będzie mogła uciec, pod warunkiem że zrobi to szybko.
Damiani jednak odgadł jej myśli. Wybuchnął gromkim śmie-
chem.

Odczuwała paniczny strach przed Damianim, który całko-
wicie stracił panowanie nad sobą. Niczego nie słyszał i ni-
czego nie rozumiał. Szedł przed siebie z nieprzytomnie bły-
szczącymi oczami, jak przerażający, niebezpieczny automat.

Marianna, uciekając przed nim, schowała się za stołem.
Jej wzrok zatrzymał się na ciężkiej, złotej solniczce, stojącej
tuż obok patery. Było to prawdziwe dzieło sztuki przedsta-
wiające dwie nimfy oplatające greckiego bożka Pana. Ta
śliczna statuetka powstała w dłoniach Benvenuta Celliniego,
czego Marianna nie była w stanie teraz zauważyć. Doceniła
tylko jedną właściwość przedmiotu - jego ciężar. Chwyciła
go energicznie i rzuciła w stronę napastnika.

Damiani odskoczył w bok i solniczka przeleciała tuż obok
jego ucha, roztrzaskując się na czarnych marmurowych płyt-
kach. Cios był chybiony, lecz Marianna nie dała przeciwni-
kowi czasu do namysłu i złapała oburącz jeden z ciężkich
świeczników, nie zważając na gorący wosk parzący jej ręce.

- Jeśli zbliży się pan choćby na krok, zabiję pana! -
wycedziła przez zaciśnięte zęby.

Zatrzymał się bez większego sprzeciwu, ale nie przez
ostrożność. Jego łakomy uśmiech i drżące nozdrza nie wska-
zywały, aby się bał. Wprost przeciwnie, wydawało się, że
smakował tę chwilę z wyraźną przyjemnością, jakby zwia-
stowała rychłe nadejście momentu intensywnej rozkoszy. Nie
odezwał się jednak ani słowem. Uniósł ramiona, odsłaniając
duże, złote bransolety, godne księcia z epoki Karola Wielkie-
go, i klasnął trzy razy w dłonie. Marianna stała cały czas
osłupiała, ze świecznikiem wzniesionym nad głową, gotowa
do ataku.

Ciąg dalszy nastąpił szybko. Wyrwano jej z rąk świecznik,
a potem coś czarnego i duszącego spadło jej na głowę. Jed-
nocześnie obezwładniła ją czyjaś silna ręka. Ktoś chwycił ją
za ramiona i kostki i poniósł jak pakunek.


Mimo że droga w górę i w dół schodów była bardzo
krótka, Mariannie wydawało się, że trwała całą wieczność.
Materiał, którym była owinięta, wydzielał ostrą woń kadzidła
i jaśminu, zmieszanych z jakimś nie znanym jej silnym za-
pachem. Starała się go nie wdychać i wyswobodzić się z krę-
pujących więzów, ale osoby, które ją niosły, były wyjątkowo
silne i udało się jej tylko nieznacznie rozluźnić pętle na
kostkach.

Poczuła, że wniesiono ją na ostatnie stopnie. Zaskrzypiały
otwierane drzwi. W końcu została położona na miękkich,
puszystych poduszkach i w tym samym momencie ujrzała
światło. Całe szczęście zresztą, gdyż tkanina zasłaniająca jej
oczy była wyjątkowo gęsta i ciężka, i ledwo przepuszczała
odrobinę powietrza.

Zrobiła parę głębszych oddechów i unosząc się na łokciach,
rozejrzała uważnie wokół. To, co zobaczyła, było tak niezwykłe,
że przez dłuższą chwilę zastanawiała się, czy nie śni. Stały przed
nią trzy kobiety, jakich nigdy dotąd nie widziała.

Bardzo wysokie, ubrane w identyczne stroje z ciemnonie-
bieskiej tkaniny w srebrne paski, pod którymi brzęczała ci-
cho ciężka biżuteria. Wszystkie były czarne jak heban i nie-
wiarygodnie wprost podobne jedna do drugiej.

Jedna z nich odłączyła się od grupy, przemknęła niczym
duch w stronę otwartych drzwi i zniknęła. Jej bose nogi
stąpały bezszelestnie po podłodze wykładanej czarnym mar-
murem i gdyby nie cichutki brzęk srebrnych bransolet, towa-
rzyszący każdemu jej ruchowi, można by pomyśleć, że była
jakąś nieziemską zjawą.

Tymczasem dwie pozostałe, nie zwracając uwagi na Ma-
riannę, zaczęły zapalać ogromne żółte świece. Były one
osadzone na wysokich, żelaznych kandelabrach, ustawionych
na podłodze. Powoli w złotym drgającym świetle zaczęły
pojawiać się przedmioty i zarys pokoju.


Marianna znajdowała się w przestronnej komnacie, urzą-
dzonej z przytłaczającym przepychem. Atmosfera w niej pa-
nująca była nieprzyjemna i budziła lęk. Na ścianach zawie-
szone były gobeliny przetykane złotem, przedstawiające sce-
ny okrutnych rzezi. Meble, składające się z potężnego, dębo-
wego kufra i hebanowych krzeseł, obitych czerwonym aksa-
mitem, miały w sobie coś ze średniowiecznej surowości.

Z belki stropowej zwisała ciężka lampa z pozłacane-
go brązu i czerwonego kryształu, ale nie dawała żadnego
światła.

Ogromne łoże z baldachimem, na którym spoczywała Ma-
rianna, śmiało mogło pomieścić całą rodzinę. Osłonięte by-
ło ciężkimi kotarami z czarnego aksamitu, podbitego czer-
woną taftą, do których dobrana była pikowana kapa, wy-
szywana złotą nitką. Dół kotar ginął w futrze z brązowych
niedźwiedzi, wyścielającym dwa schodki, służące jako co-
kół dla ustawionego na nich łoża. Całość kojarzyła się z oł-
tarzem, wzniesionym na cześć strasznego, demonicznego
bóstwa.

Chcąc zatrzeć to niemiłe wrażenie, Marianna odezwała się.

- Kim jesteście? - spytała. - I dlaczego przyniosłyście
mnie tutaj?

Głos, jakby nie jej własny, wydawał się dochodzić z bar-
dzo daleka i ledwo wydostawał się z krtani. Zupełnie jak
w koszmarnym śnie. Nic nie wskazywało zresztą na to, żeby
któraś z dwóch Murzynek cokolwiek usłyszała.

Paliły się już wszystkie świece i wyglądały jak ogniste
bukiety, odbijające się w czarnych płytkach marmurowej po-
sadzki. Jej lśniąca, idealnie gładka tafla przypominała jezioro
oświetlone blaskiem księżyca. Drugi świecznik, ustawiony na
kufrze, również został już zapalony.

Po chwili wróciła trzecia kobieta, niosąc przed sobą wy-
pełnioną po brzegi tacę, którą położyła także na kufrze.


Kiedy podeszła do łóżka wraz ze swoimi towarzyszkami,
Marianna zauważyła, że podobieństwo trzech kobiet jest
bardzo powierzchowne i ogranicza się jedynie do sylwetki,
wzrostu i ubioru. Ostatnia z nich była zdecydowanie najład-
niejsza. Negroidalne rysy jej twarzy były znacznie subtelniej-
sze i łagodniejsze niż pozostałych dziewcząt. Zimne oczy
o niebieskawej rogówce miały doskonały kształt zgrabnych
migdałków, a wspaniały profil, mimo niemal zwierzęcej
zmysłowości wydatnych ust, mógł śmiało należeć do jednej
z faraońskich córek. Emanował też z niej prawdziwie
królewski, dumny powab oraz wzgardliwe poczucie wyższo-
ści. W świetle ponurych świec tworzyła wespół ze swoimi
towarzyszkami niezwykłe trio, któremu bez żadnych wątpli-
wości przewodziła właśnie ona. Dwie pozostałe kobiety wy-
konywały tylko jej rozkazy.

Na jej skinienie Marianna została ponownie chwycona za
ręce i postawiona na nogi. Piękna Murzynka podeszła do niej
i nie przejmując się wcale rozpaczliwym sprzeciwem, zaczę-
ła ściągać z niej pogniecioną suknię i bieliznę.

Jej dwie pomocnice, obdarzone nadludzkimi siłami, prze-
transportowały Mariannę na stołek, umieszczony w środku
wydrążonego w podłodze basenu. Wyposażona w gąbkę
i pachnące mydło, Murzynka przystąpiła do ablucji, nie od-
zywając się przy tym ani słowem. Wszelkie próby ze strony
Marianny przerwania tej upartej ciszy okazały się całkowicie
bezskuteczne. Pomyślała sobie, że kobiety muszą być nieme,
podobnie jak Jacopo, i postanowiła na tym poprzestać. Po-
dróż bardzo ją zmęczyła. Czuła się wyczerpana i brudna.
Kąpiel okazała się więc bardzo pożyteczna. Marianna poczu-
ła się znacznie lepiej, gdy delikatne dłonie kobiety zaczęły
nacierać jej ciało wonnymi olejkami, po których znużenie
całkowicie zniknęło. Kolejnym zabiegiem było szczotkowa-
nie jej rozplecionych włosów.


Po zakończeniu toalety Marianna została przeniesiona po-
nownie na powleczone czerwonym jedwabiem łóżko. Jedna
z kobiet przysunęła jej tacę. Następnie wszystkie trzy stanęły
w rządku przed Marianną, skłoniły się i gęsiego poszły
w kierunku wyjścia.

Gdy ostatnia z nich zniknęła w drzwiach, osłupiała Ma-
rianna stwierdziła, że dziewczęta zabrały ubranie. Jedynym
jej okryciem były długie włosy oraz zaścielające łóżko tka-
niny.

Intencja, w jakiej Murzynki zostawiły Mariannę całkowi-
cie nagą, nie była trudna do odgadnięcia. Gwałtowny przy-
pływ gniewu okazał się znacznie silniejszy niż przyjemne
poczucie rozluźnienia, które dała jej kąpiel. Przygotowano ją,
aby zaspokoiła pragnienia mężczyzny uważającego się za jej
pana i władcę, tak samo jak dawno temu poświęcano dzie-
wice lub białe jałówki barbarzyńskim bożkom. Brakowało
jej tylko kwietnego wianka na głowie!..

Te trzy czarne kobiety musiały być niewolnicami Damia-
niego, kupionymi w którejś z afrykańskich faktorii. Łatwo
też było się domyślić, jaką rolę odgrywała najpiękniejsza
z nich u boku Mattea. Pomimo całej słodyczy jej gestów,
którymi starała się otoczyć nowo przybyłą, z jej oczu wyglą-
dała nienawiść. Musiała widzieć w Mariannie groźną rywal-
kę i kandydatkę na nową faworytę.

Ta myśl wywołała na twarzy księżnej rumieniec wstydu
i oburzenia. Natychmiast też owinęła się tak dokładnie czer-
wonym prześcieradłem, że przypominała zabalsamowaną
mumię. Poczuła się dzięki temu znacznie pewniej i lepiej.
Jak może bowiem zachować godność nagi człowiek, którego
ciało wystawione jest na widok publiczny jak niewolnik na
sprzedaż?

Obeszła dookoła cały pokój, szukając jakiegoś wyjścia lub
choćby szpary, dzięki której mogłaby odzyskać wolność.


Jednak oprócz niskich, prawdziwie więziennych drzwi, umie-
szczonych w ścianie o grubości metra, były tylko dwa wą-
skie okna z małymi kolumienkami, wychodzące na ślepe
podwórko. Z zewnątrz zabezpieczone były kratami.

Tą drogą ucieczka się nie uda, chyba że wyrwałaby jakimś
sposobem kraty i zaryzykowała niebezpieczny skok na bruk.
Ale z podwórza w kształcie studni prawdopodobnie nie było
wyjścia. Dochodził stamtąd nieprzyjemny odór wilgoci
i pleśni.

Była jednak pewna, że gdzieś na dole musi być jakieś
przejście, drzwi czy okno. Widziała przecież w korytarzu
liść, unoszony prądem powietrza. Niestety, była to tylko
hipoteza, a poza tym... jak mogłaby uciekać bez ubrania,
i w dodatku przeprawiać się przez kanał? Trudno byłoby jej
płynąć spętanej prześcieradłem, a z drugiej strony nie mogła
sobie wyobrazić, że wyłoni się z wód kanału niczym Wenus
i będzie szukała schronienia w mieście w tak skąpym stroju!

A zatem zabranie rzeczy osobistych miało podwójny cel.
Przygotowanie jej dla Damianiego i uniemożliwienie jakiej-
kolwiek ucieczki.

Zbita z tropu i zniechęcona, usiadła z ciężkim sercem na
brzegu łóżka, usiłując pozbierać myśli i zapanować nad stra-
chem. Nie było to łatwe!.. Jej wzrok zatrzymał się wówczas
na tacy, którą dla niej przyniesiono. Odruchowo podniosła
pokrywkę z pozłacanego srebra, pod którą czekały dwa da-
nia, ułożone na koronkowej serwetce, a obok przyrumieniony
chleb i wino w karafce. Butelka wykonana była z wielo-
barwnego szkła z Murano i miała smukłą, wdzięczną linię.

Spod pokrywki wydostawał się wyjątkowo kuszący za-
pach. Był to rodzaj
ragóut o tak intensywnej woni, że noz-
drza Marianny aż zadrżały. Poczuła nagle ssący głód i chwy-
ciwszy złotą łyżkę, zanurzyła ją z apetytem w smakowicie
wyglądającym sosie o kolorze karmelu. W tym samym mo-


mencie jednak, przyszło jej do głowy, że to wspaniałe, wonne
danie o egzotycznym wyglądzie może zawierać narkotyki,
dzięki którym wpadnie w ręce wroga jak mucha w pajęczą
sieć.

Strach był znacznie silniejszy od głodu. Marianna odłożyła
łyżkę i podniosła drugą pokrywkę. Drugie danie składało się
z ryżu, doprawionego tak niezwykłym sosem, że jego rów-
nież postanowiła nie jeść.

Bardzo obawiała się chwili, kiedy powali ją silne zmęcze-
nie i zmusi do snu. Byłoby więc mało rozsądne z jej strony,
gdyby świadomie zwiększyła i tak już istniejące poważne
zagrożenie.

Westchnąwszy z cicha, wzięła do ust kawałek chleba,
który wydał się jej całkowicie niewinny, lecz absolutnie nie
wystarczał do zaspokojenia głodu. Wino, po dokładnym prze-
analizowaniu, zostało przez Mariannę odrzucone. Zawinięta
w czerwone prześcieradło, wstała z łóżka i poszła napić się
wody ze srebrnego dzbana, z którego przed chwilą korzystała
Murzynka, w trakcie toalety.

Woda była ciepła, z nieprzyjemnym posmakiem szlamu,
ale ugasiła trochę pragnienie, które stawało się coraz bardziej
dokuczliwe.

Przytłaczający wenecki upał, którego nie złagodził zapa-
dający zmrok ani grube ściany pałacu, przenikał coraz bar-
dziej do wnętrza komnat. Czerwony jedwab przyklejał się do
skóry Marianny, która miałaby ochotę zrzucić go z siebie
i wyciągnąć się naga na kamiennej podłodze, dającej przy-
jemny chłód jej stopom. Pamiętała jednak, że to prześcieradło
było jej ostatnią możliwością obrony, ostatnim szańcem, więc
z ogromną niechęcią postanowiła wrócić do wspaniałego
łoża, mimo że budziło w niej lęk na równi z przyniesionymi
potrawami.

Ledwo zdążyła się położyć, gdy pojawiła się piękna Mu-


rzynka i podeszła do łóżka kocim krokiem ledwo okiełzna-
nego, dzikiego zwierza.

Marianna w odruchu obronnym zaszyła się jeszcze bar-
dziej w prześcieradła i zwinęła w kłębek. Murzynka, nieczu-
ła wobec tego gestu, który mógł oznaczać zarówno strach,
jak i wstręt, podniosła obydwie pokrywki i spojrzała ironi-
cznym wzrokiem spod pomalowanych na niebiesko powiek.
Następnie wzięła łyżkę i zaczęła jeść z takim spokojem, jak-
by była zupełnie sama. W parę chwil obydwa półmiski wraz
z karafką zostały całkowicie opróżnione. Marianna nie mogła
zaprzeczyć, że ta niema argumentacja była nieskończenie
bardziej upokarzająca od litanii wymówek, gdyż była w niej
drwina i pogarda. Dziewczyna wydawała się szczerze zado-
wolona, że może zademonstrować, jak bardzo ostrożność
Marianny graniczyła z tchórzostwem.

Dotknięta do żywego i zdecydowana zakończyć temat
jedzenia, Marianna odezwała się oschle:

- Nie smakują mi te orientalne potrawy. Przynieście mi
owoce!

Ku jej wielkiemu zdziwieniu Murzynka skinęła aprobują-
co głową i klasnęła w dłonie. Kiedy pojawiła się jedna z jej
towarzyszek, odezwała się do niej w niezrozumiałym, gard-
łowym narzeczu. Monotonny, pozbawiony intonacji głos miał
dziwne, niskie brzmienie, harmonizujące z jej cokolwiek
enigmatyczną postacią. Jedno było pewne. Jeśli nawet ta
kobieta nie mówiła po włosku, to z pewnością świetnie go
rozumiała, gdyż zamówione owoce pojawiły się po paru
sekundach. Było też całkowicie pewne, że nie jest niema.

Ośmielona tak pozytywnym wynikiem próby, Marianna
wzięła brzoskwinię i zupełnie naturalnym tonem zażądała
oddania jej rzeczy lub przynajmniej przyniesienia nocnej
koszuli. Tym razem jednak urodziwa Murzynka pokręciła
przecząco głową.


Zdanie zostało powiedziane z pozornym spokojem, ale
czuło się w nim wibrującą namiętność. Marianna nie zdziwiła
się. Od chwili gdy ujrzała murzyńską piękność, wyczuła, że
łączą ją z Damianim intymne więzi. Była jego niewolnicą
i panią równocześnie. Zaspokajała jego żądzę i miała nad
nim władzę dzięki swojej zmysłowej urodzie. Jak inaczej
można było wytłumaczyć obecność w weneckim pałacu tego
tajemniczego trio?

Marianna nie zdążyła zadać pytania, które cisnęło jej się
na usta, gdy otworzyły się drzwi i pojawił się w nich Matteo
Damiani, w tej samej co przed chwilą dalmatyńskiej pozła-
canej tunice, lecz kompletnie pijany.

Zaczai iść niepewnym krokiem po lśniących kafelkach,
trzymając przed sobą wyciągniętą rękę, którą desperacko
szukał oparcia. Chwycił się jednej z kolumienek łóżka i przy-
lgnął do niej ze wszystkich sił, jakie mu jeszcze zostały.

Marianna zauważyła ze wstrętem zbliżającą się do niej
twarz o kolorze winnych fusów. Niegdyś szlachetne rysy
zniknęły wśród warstw tłuszczu. Jasne, zuchwałe, niemalże
zawzięte dawniej oczy były teraz spłowiałe, niespokojne
i przekrwione.

Damiani dyszał ciężko, jakby dopiero co zakończył mara-
toński bieg, a jego cierpki oddech przyprawiał Mariannę
o mdłości. Z trudem wymamrotał:

- No, jak tam... moje piękne? Już zawarłyście... znajo-
mość?

Pełna niesmaku, przerażona i osłupiała Marianna na próż-


no usiłowała zrozumieć, w jaki sposób ten człowiek, zawsze
dziwny i niepokojący, lecz, jak się zdawało, obdarzony dumą
i poczuciem własnej godności, ten wcielony diabeł, którego
Eleonora ukazała w swojej opowieści jako uosobienie zła,
mógł stoczyć się do tego, czym był w tej chwili: wytrawio-
ną w alkoholu górą tłuszczu. Czyżby duch nieszczęśliwego
i zbyt łatwowiernego pana, zamordowanego jego ręką, prze-
śladował niewdzięcznego sługę? Zakładając oczywiście, że
Matteo Damiani mógł mieć wyrzuty sumienia...

Tymczasem całym ciężarem opadł na łóżko i zaczął szar-
pać prześcieradło z czerwonego jedwabiu, pod którym usiło-
wała schronić się Marianna.

Damiani zarechotał pijackim śmiechem, który zamienił się
w czkawkę.

- Podaj mi więc narkotyk, moja droga Isztar! Dzięki
niemu będę silny... silniejszy od byka! Idź i przynieś mi ten
napój, po którym krew zawrze mi w żyłach... No, no, idź,
piękna czarownico! I spraw, aby ona również się napiła...
niech mruczy z rozkoszy jak kotka! Ale pomóż mi, do diabła,
ściągnąć to z niej! Sam widok jej ciała przywróci mi wszyst-
kie siły! Śniłem o tej chwili od wielu nocy!

Jego niezręczne dłonie zaczęły przesuwać się po ciele


Marianny, starając się nie ominąć żadnego szczegółu. Osłu-
piała z przerażenia i bliska torsji Marianna usiłowała ze
wszystkich sił obronić się przed tym wstrętnym pijakiem.
Paniczny strach dodał jej nadspodziewanych sił. Nagłym
szarpnięciem wyrwała prześcieradło z rąk oprawcy, ześlizg-
nęła się z łóżka i przebiegła pokój, starając się jak najszczel-
niej owinąć tkaniną. Tak jak przed momentem chwyciła
oburącz żelazny świecznik stojący na kufrze. Parzące krople
spadły na jej nagie ramiona, ale strach i dzika wściekłość,
przysparzające jej energii, sprawiły, że nie czuła bólu. W pło-
mieniu świec jej zielone oczy błyszczały jak u czającej się
pantery.

- Zabiję każdego, kto się do mnie zbliży! - zasyczała jak
wąż przez zaciśnięte zęby.

Isztar, przypatrująca się jej z zaciekawieniem, wzruszyła
ramionami.

Ciemna twarz Isztar zaostrzyła się i przybrała zacięty wy-
raz, na podobieństwo hebanowego posągu.

Rzeczywiście, Damiani, jakby sprawa zupełnie go nie
dotyczyła, leżał na łóżku, na zwiniętym prześcieradle, z tru-
dem łapał oddech i majaczył do tego stopnia, pogrążony


w swoich pijackich wizjach, że Marianna częściowo odzy-
skała utraconą nadzieję. Ten człowiek uwielbiał alkohol
i wszelkie wysiłki Isztar zmierzające do wyleczenia go z na-
łogu musiały spełznąć na niczym. Upłynie, być może, wiele
czasu, zanim gwiazdy staną się „przychylne". Pozwoli to
Mariannie zorganizować ucieczkę z tego domu wariatów,
nawet za cenę przepłynięcia wpław kanału i pojawienia się
w skąpym ubraniu w samym środku Wenecji o dwunastej
w południe. Z pewnością zostanie z miejsca aresztowana, ale
wyrwie się z tego koszmaru.

Jej ręce zaczęły drżeć pod wpływem ciężaru świecznika.
Ostrożnie odstawiła go na miejsce. Siły zaczęły ją opuszczać,
ale czy naprawdę ich potrzebowała? Isztar chwyciła Mattea
wpół i bez najmniejszego wysiłku zarzuciła go sobie na ramię
jak worek mąki, po czym skierowała się w stronę drzwi.

Dziwna czarna dziewczyna zniknęła wraz ze swym cięża-
rem, a Marianna została z perspektywą spędzenia długich
godzin w samotności. Nie opuszczało jej ani na moment
ogólne wrażenie koszmaru. Jej umysł był zmęczony, wyda-
rzenia coraz trudniej układały się w logiczną całość, a wia-
domość o śmierci męża ciągle do niej nie docierała.

Pomimo nieznośnego gorąca poczuła, że drży z emocji.
Była też najzupełniej pewna, że przy całym zmęczeniu nie
zmruży oka tej nocy ani na chwilę. Pragnęła jedynie uciec,
i to jak najprędzej! Idiotyczny i odpychający incydent, który


miał miejsce przed chwilą, pogrążył ją w pewien rodzaj
odrętwienia, z którego mógł ją wyrwać tylko i wyłącznie
zwierzęcy instynkt samozachowawczy, dzięki któremu chwy-
ciła świecznik.

Musiała rozproszyć tę śmiertelną mgłę, uwolnić umysł od
paraliżującego strachu, zapanować w pełni nad skołatanymi
nerwami. Przecież nie po raz pierwszy była więziona i - jak
do tej pory - zawsze udawało jej się uciec, nawet w bardzo
trudnych sytuacjach. Dlaczego więc tym razem szczęście
i odwaga miałyby ją opuścić? Człowiek, który ją więził, był
półszaleńcem, a jej strażniczki prawie dzikie. Inteligencja
i cierpliwość przyjdą jej z pomocą w tej opresji.

Te myśli uspokoiły ją trochę. Obmyła twarz wodą, żeby
w pełni odzyskać panowanie nad sobą, napiła się parę łyków
i zjadła owoc, którego świeżość orzeźwiła ją. Następnie prze-
darła prześcieradło na pół, żeby jej było wygodniej poruszać
się i owinęła się dokładnie jego połową. Świadomość, że jest
prawie ubrana, dawała częściowe poczucie bezpieczeństwa.
W ten sposób wyekwipowana rozpoczęła ponowną, niezwy-
kle szczegółową lustrację pokoju. Spędziła długie minuty
przed drzwiami, analizując skomplikowany system zamków,
i doszła do smutnego wniosku, że drzwi nie można otworzyć
bez klucza, chyba że miałoby się do dyspozycji armatę. Ten
posępny pokój był zabezpieczony jak kasa pancerna.

Marianna podeszła jeszcze raz do okien, aby przyjrzeć się
kratom. Były mocne, ale nie gęste, a Marianna była szczupła.
Gdyby udało jej się usunąć tylko jeden pręt, mogłaby z po-
wodzeniem prześlizgnąć się przez szparę i zejść na małe
podwórko, przy użyciu prześcieradła. Stamtąd znajdzie dro-
gę. Jak jednak wyrwać pręt? Czym? Cement wiążący pręt.
w murze był stary i mógłby łatwo się pokruszyć pod uderze-
niami jakiegoś twardego narzędzia.

Cała trudność polegała jednak na znalezieniu takiego


przedmiotu... Na tacy zostały co prawda sztućce, ale wyko-
nane z pozłacanego srebra i nie mogły spełnić żadnej poży-
tecznej roli.

Marianna, w którą wstąpił demon wolności, nie dała się
tak łatwo zniechęcić. Musiała za wszelką cenę zdobyć kawa-
łek żelaza. Przeszukiwała więc uparcie wszystkie zakątki,
meble i ściany w nadziei, że coś jej wpadnie w ręce.

Upór został nagrodzony. Zauważyła, że zamek wielkiego
kufra jest ozdobiony starymi średniowiecznymi ornamentami
z kutego żelaza, o zaostrzonych końcach. Dotykając ich
z nadzieją, lecz ostrożnie zarazem, krzyknęła nagle z radości.
Jeden ze szpikulców, przymocowany zardzewiałymi gwoź-
dziami, trzymał się nieco słabiej. Istniała więc pewna szansa,
że będzie go można oderwać. Drżąc z podniecenia, Marianna
pobiegła po leżącą na tacy serwetkę, żeby nie pobrudzić sobie
palców. Usiadła na podłodze obok kufra i zaczęła podważać
okucie, tak aby poruszyć gwoździe tkwiące w starym drew-
nie. Zadanie było trudniejsze, niżby się mogło wydawać.
Gwoździe siedziały głęboko, a drewno było solidne. Praca
okazała się więc ciężka i męcząca, a dający się we znaki upał
również jej nie ułatwiał. Niemniej jednak zapał i mocne
postanowienie doprowadzenia sprawy do zwycięskiego koń-
ca złagodziły wszelkie niedogodności i Marianna ledwo czu-
ła ukłucia komarów, które krążyły nad jej głową, zwabione
płomieniem świec.

Kiedy w końcu upragnione okucie spadło do rąk Marian-
ny, była już ciemna noc, a księżna zlana potem i wyczerpana.
Spojrzała przez moment na ciężki kawałek żelaza i z trudem
podnosząc się poszła obejrzeć umocowanie prętów. Ciężko
westchnęła. Zadanie, które miała przed sobą, wymagało wie-
lu godzin pracy i dzień z pewnością zaskoczyłby ją przed jej
ukończeniem.

Jakby potwierdzając jej przypuszczenia, wiszący zegar


wybił czwartą. Było już za późno. Tej nocy nie mogła zrobić
nic więcej. Czuła się zresztą tak zmęczona i obolała przez
długie siedzenie w kucki, że zejście po prześcieradle mogło-
by się okazać niewykonalne. Rozsądek nakazywał poczekać
do następnej nocy. Modliła się jedynie, aby dzień nie okazał
się zgubny w skutkach. Na razie potrzebowała dużej ilości
snu, żeby odzyskać utracone siły!

Po powzięciu takiej decyzji Marianna odłożyła szpikulec
na miejsce, wraz z przytrzymującymi gwoździami. Nastę-
pnie, szepcząc gorącą modlitwę, położyła się do łóżka, przy-
kryła kocami, gdyż z powodu porannej mgły zrobiło się
chłodno, i zasnęła jak kamień.

Spała długo i obudziła się dopiero czując dotknięcie czy-
jejś ręki. Gdy otworzyła oczy, zobaczyła Isztar siedzącą na
brzegu łóżka, ubraną w szeroką, białą tunikę w czarne paski,
z dużymi złotymi kołami w uszach.

- Słońce już zachodzi - powiedziała - ale pozwoliłam ci
spać, bo byłaś zmęczona. Nie miałaś zresztą nic innego do
roboty. Teraz czas na kąpiel.

Pozostałe dwie kobiety czekały już na środku pokoju
z tym samym arsenałem, który został użyty wczoraj. Zamiast
jednak podnieść się, Marianna jeszcze głębiej schowała się
pod kocami i zmierzyła Isztar wściekłym spojrzeniem.

Pod jej matowym głosem kryła się trochę drwiąca, lecz
bezsporna groźba. Pamiętając, z jaką łatwością ta wysoka
czarna kobieta zarzuciła sobie na ramię otyłego Mattea, Ma-
rianna doszła do wniosku, że opór jest z góry skazany na
niepowodzenie. A zatem, nie chcąc bezproduktywnie pozby-


wać się sił, z których zamierzała później skorzystać, wstała
z łóżka i nie mówiąc ani słowa poddała się zabiegom taje-
mniczych służących.

Powtórzyły się te same czynności co poprzedniego dnia,
ale ze zwiększoną dokładnością. Zamiast namaścić ją olej-
kiem, całe jej ciało skropiono ciężkimi perfumami, które
wywołały zamęt w jej głowie i spowodowały nudności.

Serce Marianny zamarło na moment. Zrozumiała, że właś-
nie tej nocy zostanie wydana na łaskę Damianiego. Wyglą-
dało na to, że na jej nieszczęście gwiazdy były przychylne...
W nagłym porywie złości i desperacji porwała się do ucie-
czki. Od razu jednak schwyciło ją sześć mocnych rąk i unie-
ruchomiło.

- Tylko spokojnie! - przykazała jej surowym tonem
Isztar. - Zachowujesz się jak dziecko albo jak wariatka.
Trzeba być jednym albo drugim, żeby walczyć z tym, co
nieuniknione!

Niewykluczone, że była to prawda, ale Marianna nie mog-
ła się pogodzić z myślą, że zostanie wydana temu odrażają-
cemu typowi, który jej pożądał, i że przygotowują ją na to
spotkanie zupełnie jak odaliskę na pierwszą noc z sułtanem.
Do oczu napłynęły jej łzy bezsilnej wściekłości, gdy tymcza-
sem już po skończonej toalecie zaczęto ją ubierać w szeroką
tunikę z czarnego muślinu, całkowicie przezroczystą, przety-
kaną tylko w niektórych miejscach srebrną nitką, tworzącą
geometryczne kształty. W jej włosy, zaplecione w mnóstwo


cienkich warkoczy przypominających czarne węże, Isztar
wpięła srebrny diadem w kształcie żmii o szmaragdowych
oczach.

Po skończonej toalecie Murzynka cofnęła się parę kroków,
aby ocenić swoje dzieło.

- Jesteś piękna! - skomentowała chłodno. - Królowa
Kleopatra, a może nawet sama bogini Izis nie była piękniej-
sza od ciebie! Mój pan będzie zadowolony! A teraz coś
zjesz...

Kleopatra? Izis?.. Marianna potrząsnęła głową, jakby
chciała się obudzić ze złego snu. Skąd się tu wziął ten
starożytny Egipt? Był przecież początek dziewiętnastego
wieku i znajdowała się w pałacu zamieszkanym przez zwy-
kłych ludzi, którego strzegli francuscy żołnierze! Wszakże
Napoleon panował w większej części Europy! Jak to możli-
we, że stare bóstwa ośmielały się tu ukazywać? Poczuła
nieprzyjemny powiew szaleństwa. Aby powrócić na ziemię,
skosztowała dań, które jej przyniesiono, i napiła się trochę
wina. Ale jedzenie nie miało smaku, a wino zapachu. Zupeł-
nie, jakby jadła we śnie i nie dochodziły do niej żadne realne
bodźce...

Właśnie miała ugryźć owoc, kiedy to się stało. Nagle pokój
zaczął krążyć powoli wokół niej, następnie przechylił
się, a przedmioty zaczęły odpływać od niej w jakąś nieokre-
śloną dal. Została wessana w nieskończenie długi tunel.
Oddaliły się od niej dźwięki i wszelkie doznania... Zanim
zabrała ją wielka, niebieskawa fala, wznosząca się nad
nią, zdążyła jeszcze pomyśleć, że do potraw dodano narko-
tyki...

Nie odczuła jednak z tego powodu ani strachu, ani złości.
Jej lekkie ciało wyzwoliło się z ziemskich ograniczeń, w tym
również z cierpienia, lęku, a nawet zwykłego wstrętu. Płynę-
ło odprężone, cudownie zdematerializowane, w świecie mie-


niącym się od ciepłych barw. Wielokolorowy, tęczowy świat,
jak iskrzące się szkło weneckie, magnetyzował Mariannę.
Szła ku niemu, przyciągana przez połyskującą, ruchomą falę.
Miała uczucie, jakby znajdowała się na statku... być może
właśnie na tym, o którym tak marzyła? Unosiły ją fale, a ona
płynęła w stronę nieznanych wybrzeży, gdzie domy o nie-
spotykanych kształtach błyszczały, jak z metalu, gdzie rośli-
ny były niebieskie, a morze purpurowe. Statek o śpiewają-
cych żaglach płynął na kolorowym, wschodnim dywanie,
a morskie powietrze miało zapach kadzidła, które przy wdy-
chaniu dawało Mariannie dziwną, niemal zwierzęcą radość,
którą czuła we wszystkich komórkach swego ciała... Był to
rodzaj szczęścia, odczuwanego każdym nerwem, aż po same
koniuszki palców. Czuła się tak, jakby niedawno się kochała,
a jej zaspokojone ciało doszło do szczytu fizycznych doznań,
bariery graniczącej z unicestwieniem. Rzeczywiście, był to
rodzaj unicestwienia. Nagle wszystko się zmieniło i stało się
czarne...

Bajeczny pejzaż zapadł się w ciemną noc, a słodki zapach
zastąpił wilgotny chłód. Jednak stan szczęśliwości trwał na-
dal. Ciemność, po której poruszała się teraz, była przyjazna
i nęcąca. Czuła ją wokół siebie jak otaczającą pieszczotę.
Albowiem była to ciemność brudnego, lecz cudownego wię-
zienia, w którym jedyny raz w swoim życiu oddała się Jaso-
nowi. Czas uciekał. Marianna poczuła pod nagimi plecami
chropowate deski, które stały się ich małżeńskim łożem.
Twardą szorstkość wynagradzały gorące pieszczoty kochan-
ka. Czuła je, otaczały ją całą ognistą siecią, od której ciało
rozpalało się, rozkwitało i otwierało jak kwiat w cieple
szklarni. Marianna zamykała oczy ze wszystkich sił, starając
się nawet nie oddychać, tak bardzo pragnęła zatrzymać w so-
bie tę niebiańską słodycz, która jednak była tylko wstępem
do mającej dopiero nadejść najwyższej rozkoszy. Z jej gardła


wydobywały się jęki i pomruki dzikiej radości i pełnego
zadowolenia.

Sen zmienił się jednak po raz kolejny, przybierając całko-
wicie absurdalną postać.

Słyszała z bardzo daleka zbliżające się dudnienie bębna.
Uderzenia były początkowo powolne i posępne jak żałobne
dzwony. Stopniowo rytm stawał się coraz szybszy. Było to
jakby bicie ogromnego serca, które traciło rozsądek i pulso-
wało coraz gwałtowniej i mocniej. Przez chwilę Mariannie
zdawało się, że to bije serce Jasona. W miarę jednak jak
dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze, miłosna mgła roz-
praszała się, a na jej miejsce zaczęło pojawiać się czerwone
światło. Ze szczytów miłosnych marzeń spadła w sam środek
koszmaru...

Dzięki niezwykłemu rozdwojeniu jaźni mogła widzieć
samą siebie, spowitą w czarne przezroczyste tkaniny, rzuca-
jące cienie na jej nagie ciało. Leżała na kamiennym niewy-
sokim stole, wyglądającym na rodzaj ołtarza, za którym
wznosił się spiżowy wąż w złotej koronie.

Pomieszczenie było niemiłe. Był to grobowiec bez okien,
o niskim sklepieniu, z którego lepkich, pokrytych pleśnią
ścian sączyła się wilgoć. Paliły się w nim wielkie czarne
gromnice, roztaczające wokół zielonkawe światło i rozsie-
wające ostry zapach. U stóp ołtarza siedziały dwie czarne
kobiety w ciemnych szatach i trzymały na kolanach małe
okrągłe bębenki, w które uderzały rytmicznie. Poruszały się
wyłącznie ręce. Całe ich ciała były kompletnie nieruchome.
Mruczały cicho pod nosem rodzaj dziwnej melopei bez słów.
W jej rytm tańczyła Isztar... Była całkowicie naga, nie licząc
wąskiej przepaski w kształcie złotego węża, owiniętej wokół
bioder. Światło świec rzucało niebieskie refleksy na jej lśnią-
cą skórę. Z przymkniętymi oczami, głową odrzuconą do tyłu
i wzniesionymi ku górze rękami, eksponując piękny kształt


ciężkich i spiczastych piersi, krążyła wokół ołtarza i wokół
własnej osi jak nakręcana zabawka, coraz szybciej i szyb-
ciej...

W pewnej chwili błądząca i unosząca się w przestworzach
świadomość Marianny, oderwana i jakby nieczuła wobec roz-
grywającej się sceny, powróciła do jej ciała. Wraz z nią
powrócił strach i obawa. Marianna zrobiła wysiłek, żeby
podnieść się i spróbować uciec, ale nie mogła wykonać naj-
mniejszego ruchu. Nie była przywiązana do stołu żadną
widoczną i namacalną liną. Po prostu jej głowa i członki
odmówiły posłuszeństwa, jakby znajdowała się w stanie ka-
talepsji...

Wrażenie było tak nieprzyjemne, że chciała krzyczeć, ale
żaden dźwięk nie wydobył się z jej gardła. Tuż koło niej
krążyła Isztar w swym obłąkańczym tańcu. Po czarnej skórze
spływał wąskimi strużkami pot, a z rozgrzanego ciała unosił
się intensywny, nieznośny zapach. Marianna nie miała nawet
siły, żeby odwrócić głowę.

Wówczas z zaciemnionego miejsca wyłoniła się postać
Mattea Damianiego. Od tej chwili jedynym życzeniem Ma-
rianny stała się jak najszybsza śmierć.

Zbliżał się powolnym krokiem, z nieprzytomnymi, nie-
ruchomymi, szeroko otwartymi oczami, trzymając w dło-
niach srebrny kielich, wypełniony jakąś kipiącą cieczą.
Ubrany był w długą czarną szatę, bardzo podobną do tej,
w której Marianna widziała go owej strasznej nocy w pałacu
Sant'Anna. Obroniła wówczas Agatę przed satanistycznymi
praktykami. Tym razem na jego tunice wiły się węże ze
srebrnego i zielonego jedwabiu, a głębokie wycięcie odsła-
niało tłusty, owłosiony tors, z wypukłymi jak u kobiety pier-
siami...

Gdy tylko podszedł bliżej, Isztar momentalnie przestała
tańczyć. Dysząc rzuciła się na ziemię i zaczęła całować stopy


Damianiego. Matteo, jakby niczego nie czując, szedł dalej
przed siebie i odtrącił kobietę końcem czarnego buta.

Podszedł do Marianny, wyciągnął rękę i chwyciwszy skra-
wek jej sukni zerwał ją z niej gwałtownym gestem. Następnie
podniósł z podłogi niewielką tacę, położył ją na brzuchu
Marianny, a na niej postawił srebrny kielich. Opadł na kolana
i oddał się odmawianiu tajemniczych litanii w jakimś niezna-
nym języku.

Oniemiała ze strachu Marianna zdołała pojąć w głębi para-
liżującego letargu, w którym się znajdowała, że Damiani
szykuje się do przeprowadzenia swych diabelskich rytuałów.
Obserwowała je kiedyś w ruinach niewielkiej świątyni, ale
tym razem była w samym środku czarnej magii. Jej ciało, jej
własne ciało miało się stać świętokradczym ołtarzem...

Isztar podniosła się. Była wspólnikiem Mattea w tej pie-
kielnej ceremonii i śpiewała z nim psalmy w swoim niezro-
zumiałym języku. Kiedy jej mistrz pochwycił czarę i opróżnił
ją aż do ostatniej kropli, Isztar wydała dziki okrzyk, który
przerodził się w jakieś nieludzkie zawodzenie. Z pewnością
zwracała się z prośbą o opiekę do jakiegoś straszliwego bó-
stwa, najprawdopodobniej do węża o szmaragdowych
oczach, w których lśnił złowieszczy ognik. Matteo zaczął
drżeć, jakby owładnęło nim jakieś święte szaleństwo. Jego
rozszerzone źrenice obracały się, a na usta wystąpiła piana.
Z piersi wydostawało się ciche rzężenie, przypominające
wulkan grożący wybuchem... Isztar podała mu czarnego ko-
guta, któremu Matteo odciął głowę jednym cięciem noża.
Trysnęła krew i poplamiła nagie ciało leżącej kobiety.

W tym momencie przerażenie Marianny sięgnęło zenitu.
Strach i obrzydzenie przełamały paraliżujące odrętwienie
wywołane przez narkotyki. Z jej zesztywniałego gardła wy-
rwał się dziki, wręcz nieludzki wrzask. Na szczęście w tej
samej chwili straciła przytomność...


Nie widziała więc, jak Matteo w dzikim szale zrzucił
z siebie szaty i pochylił się nad nią z wyciągniętymi rękami.
Nie czuła, jak opadł na jej czerwony od krwi brzuch całym
ciężarem i posiadł ją w szaleńczej furii... Przez cały czas
znajdowała się w świecie bez barw i głosów, gdzie nic nie
mogło jej dosięgnąć.

Jak długo była nieprzytomna? Trudno dokładnie powie-
dzieć. Oprzytomniała w pełni dopiero wtedy, gdy ponownie
znalazła się w swoim ogromnym łożu z kolumnami, ciężko
chora...

Być może, chcąc za wszelką cenę złamać jej opór, poda-
no za silną dawkę narkotyków. Możliwe jednak, że winne
były komary, od których wieczorami i nocą aż roiło się
w Wenecji i które roznosiły bagienną gorączkę. Jedno było
pewne. Męczyło ją palące pragnienie, a jej skronie rozsadzał
ostry ból.

Czuła się tak fatalnie, że z trudem odnajdywała poczucie
rzeczywistości. Resztki jej świadomości koncentrowały się na
jednym - uciec! Pójść stąd jak najdalej, znaleźć się poza
zasięgiem tych demonów!

Miała też na tyle jasny umysł, żeby zdać sobie sprawę, że
znalazła się w samym środku najgorszych praktyk satanisty-
cznych i że w ich ostatniej fazie została zgwałcona przez
Damianiego, któremu dzielnie pomagała cały czas murzyń-
ska czarownica.

Świadomość tego wszystkiego była obrzydliwa i destru-
kcyjna zarazem. Marianna czuła teraz, że nie może uciec
przed Damianim, chyba że wybrałaby śmierć z głodu i pra-
gnienia. Przecież nic ani nikt nie mógł przeszkodzić tym
oprawcom w użyciu dowolnej ilości tajemniczego narkotyku,
który czynił ją kompletnie bezwolną.

Nieustannie krążące myśli Marianny podnosiły gorączkę,
a gorączka zwiększała pragnienie! Nigdy w życiu nie odczu-


wała tak silnego pragnienia! Miała wrażenie, że jej powię-
kszony dwukrotnie język wypełniał całe gardło...

Z ogromnym wysiłkiem udało się jej oprzeć o poduszki,
aby ocenić odległość dzielącą ją od naczynia z wodą. Zwię-
kszyło to ból w skroniach do tego stopnia, że aż jęknęła.
Wówczas wyciągnęła się ku niej czarna dłoń, która przybli-
żyła do jej ust filiżankę.

- Pij! - powiedziała spokojnym głosem Isztar. - Masz
gorączkę!

Miała rację, ale obecność czarownicy nie wpłynęła uspo-
kajająco na Mariannę. Odepchnęła filiżankę, jednak Isztar nie
dała za wygraną.

- Pij! - nalegała. - To tylko napar z ziół. Obniży ci
gorączkę.

Isztar pomogła unieść się Mariannie i zbliżyła filiżankę do
jej ust, które odruchowo zaczęły pić chłodny napój. Nie miała
już siły opierać się dłużej. Wywar przyjemnie pachniał leś-
nymi ziołami, miętą i werbeną. Nie było nic podejrzanego
w tym dobrze znanym zapachu, więc wypiła wszystko do
ostatniej kropli. Isztar pomogła jej ponownie się położyć.

Na samo tylko wspomnienie przerażającej sceny, w której


odegrała główną rolę, Marianną wstrząsnęła fala mdłości.
Opadła ciężko na poduszki. Poczuła się zbrukana i sponie-
wierana. Opatrzność sprawiła, że nie musiała uczestniczyć
w najgorszym momencie w pełni władz umysłowych. Pozo-
stał jednak wstyd i poniżenie, tak samo jak wstręt do włas-
nego ciała, które ktoś sobie przywłaszczył.

Jak po tym wszystkim będzie mogła spojrzeć w oczy
Jasonowi, jeżeli Bóg pozwoli jej ujrzeć go jeszcze?

Umysł amerykańskiego korsarza był jasny, czysty, pozy-
tywnie nastawiony do świata i niechętny wszelkiego rodzaju
zabobonom. Czy zechce uwierzyć w diabelski spisek, które-
go ofiarą padła Marianna? Zawsze był zazdrosny, a zazdrość
czyniła go nieobliczalnie agresywnym. Z wielkim trudem
pogodził się z myślą, że Marianna była kochanką Napoleona,
a już z pewnością nigdy nie przeboleje faktu, że ujarzmił ją
jakiś Damiani. Zabiłby ją... albo odsunął się od niej na
zawsze, zrozpaczony i przepełniony odrazą.

Myśli te krążyły nieustająco po głowie Marianny, dręczyły
ją i smuciły. Jej zszarpane i napięte do ostateczności nerwy
nie wytrzymały i Marianna wybuchnęła gwałtownym, spa-
zmatycznym płaczem, któremu przysłuchiwała się marszcząc
brwi nieruchoma i niema Isztar. Niepodważalna wiedza Mu-
rzynki na temat leczniczych naparów okazała się bezsilna
wobec takiego aktu rozpaczy. W końcu, wzruszając ramio-
nami, wyszła z pokoju na palcach, dając Mariannie możli-
wość wypłakania całego nieszczęścia, co prędzej czy później
pozwoli jej zasnąć.

I tak się też stało. Kiedy Marianna poczuła się skrajnie
wyczerpana, przestała się bronić przed dobroczynnymi wła-
ściwościami ziołowej herbatki i zasnęła z twarzą wtuloną
w mokry od łez czerwony jedwab. Tuż przed zaśnięciem
pomyślała, że zawsze ma możliwość odebrania sobie życia,
gdyby Jason ją odtrącił...


Dzięki trzem dodatkowym filiżankom naparu, przyniesio-
nego przez Isztar, gorączka spadła już następnego dnia. Ma-
rianna była jeszcze osłabiona, ale miała w pełni sprawny
umysł i, niestety, pełną świadomość tragizmu swojego poło-
żenia.

Na szczęście rozpacz, która była główną przyczyną gorą-
czki, ustąpiła i Marianna poczuła w sobie tak charakterysty-
czną dla niej wolę walki. Im silniejszy i perfidniejszy był
nieprzyjaciel, tym bardziej pragnęła go pokonać, i to za
wszelką cenę.

Analizując z całym spokojem swoją sytuację, postanowiła
na razie podnieść się z łóżka i spróbować swoich sił. Miała
przed sobą olbrzymi kufer z oderwaną częścią okucia, która
wydawała się jej nowsza i bardziej błyszcząca niż całość
i która wabiła ją jak kochanek. Niestety, usiadłszy na łóżku
zauważyła, że nie jest sama. Na stopniu, u stóp łóżka, sie-
działa jedna z Murzynek, ubrana w niebieską tunikę.

Służąca nie robiła kompletnie nic. Siedziała skulona, z ra-
mionami oplecionymi wokół kolan i miała wygląd dziwnego,
zamyślonego ptaka. Słysząc, że Marianna poruszyła się, spoj-
rzała w jej stronę. Stwierdziwszy, że już się obudziła, klas-
nęła w dłonie. Do komnaty weszła jej bliźniaczo podobna
towarzyszka z tacą, którą postawiła na łóżku. Zaraz potem
usiadła w identycznej jak jej siostra pozycji. Poprzedniczka
wstała, skłoniła się i odeszła.

Przez całe godziny Murzynka trwała w kompletnym bez-
ruchu, nie wydając z siebie żadnego dźwięku ani nie reagując
na kierowane pod jej adresem pytania.

kobieta. - Wolne żarty! W jaki sposób miałabym tego do-
konać? Ściany są grube, w oknach kraty, a ja nie mam ubra-
nia!

- Zawsze można całkowicie uwolnić się z więzienia, na-
wet jeśli ciało zmuszone jest w nim pozostać.

Marianna zrozumiała wówczas prawdziwy powód tego
nadzoru. Damiani obawiał się, że rozpacz i poniżenie po-
pchną ją do samobójstwa.

Marianna udała, że nie zrozumiała, co do niej powiedziano
i nie podtrzymała tego wątku.

Na każdym kroku przeciwności! Czuła, że na razie nie ma
po co prosić o rozluźnienie kontroli, musiała jednak postarać
się nie okazywać przygnębienia, jakkolwiek obecność straż-
niczki wyjątkowo psuła jej plany. Jak mogła przygotować
jakąkolwiek próbę ucieczki pod ponurym okiem tego cerbe-
ra? Chyba że wcześniej udałoby się w jakiś sposób ją unie-
szkodliwić. Marianna spokojnie snuła myśl, nie pamiętając,
że przed chwilą zadeklarowała swoje chrześcijańskie credo,
a teraz na chłodno brała pod uwagę możliwość zamordowa-
nia strażniczki. Byłoby to realne tylko pod warunkiem, że
okaże się dostatecznie silna fizycznie i na tyle zwinna, żeby
zaskoczyć tę czujną jak kot Murzynkę...

W ten oto sposób upłynął cały dzień, monotonny ale nie
nudny. Marianna zdążyła dokonać generalnego przeglądu
wszystkich możliwych sposobów zabicia nadzorczym. Pod
wieczór przygnębiona Marianna pomyślała jednak, że ma


niewielkie szanse, aby zrealizować choćby jeden z nich, gdyż
właśnie pojawił się Matteo z lichtarzem w dłoni. Był tak
zmieniony i niepodobny do człowieka, którego zapamiętała
z wczorajszego dnia, że zaskoczenie na moment powstrzy-
mało jej wściekłość.

Nie tylko nie miał nic wspólnego z wczorajszym oszala-
łym, pijanym czarownikiem, ale w szczególny sposób zadbał
o siebie. Ogolony, uczesany, wypomadowany, z błyszczący-
mi jak agaty paznokciami, w szlafroku z grubego, ciemno-
niebieskiego jedwabiu zarzuconym na śnieżnobiałą koszulę,
roztaczał wokół siebie intensywne opary wody kolońskiej.
Zapach był tak mocny, że aż przypomniało to Mariannie
Napoleona. On również uwielbiał zlewać się perfumami, gdy
chciał... Nie kontynuowała tej myśli. Nie chciała w ogóle
brać pod uwagę tej budzącej w niej wstręt możliwości. Mat-
teo wyglądał jak najbardziej typowy małomiasteczkowy pan
młody w wieczór poprzedzający noc poślubną. Tyle tylko, że
nie był onieśmielony, ale wprost przeciwnie, wydawał się
zachwycony sam sobą i obnosił na twarzy uśmiech zwy-
cięzcy.

Marianna zmarszczyła brwi i zwiększyła czujność. Wi-
dząc, jak Damiani stawia lichtarz u stóp jej łóżka, zaprote-
stowała gwałtownie.

spadł na ogłupiałego Damianiego, który cofnął się w odruchu
przerażenia.

które zobowiązała się pani dać mężowi, główny powód, dla
którego poślubiono panią, cesarską nałożnicę?

- Nędzny lokaju! W dniu, w którym każą pana powiesić,
wychłoszczę pana tak, że zacznie pan błagać o litość, aż
wyszlocha pan akt skruchy, że ośmielił się pan podnieść rękę
na mnie i na... pańskiego mistrza!

Pokój odbijał echem kłótnię tych dwojga. Atakowali się
wzajemnie, niemalże twarz przy twarzy, w równym stopniu
ogarnięci furią, lecz innego rodzaju.

Trupioblada Marianna, rzucająca gromy swoimi zielony-
mi, roziskrzonymi oczami, usiłująca zmiażdżyć Damianiego
mocą swojej pogardy, i apoplektyczny Matteo, z przekrwio-
nymi oczami i ciężką fioletową twarzą, drżącą z wściekłości,
na której bez trudu można było wyczytać żądzę mordu.

Marianna nie potrafiła już zapanować nad kipiącą w niej
złością. Wyrzucała z siebie wściekłość, nienawiść i obrzy-
dzenie, nie starając się nawet przeanalizować swoich uczuć,
jak również gwałtownej potrzeby pomszczenia męża, którego
obawiała się jeszcze tak niedawno.

Całkowicie wytrącony z równowagi Matteo rzucił się na
Mariannę z wyraźnym zamiarem uduszenia jej. Już wyciągał
ręce w stronę jej szyi, gdy Isztar stanęła między nimi.

- Zwariowałeś?! - krzyknęła. - Ty jesteś panem, bez
względu na to, co ona mówi, i tak należy do ciebie! Dlaczego
chcesz ją zabić? Czyżbyś zapomniał, co dla ciebie znaczy?

Jej słowa podziałały na Damianiego jak zimny prysznic.
Odetchnął głęboko parę razy i kiedy się uspokoił, odsunął od
siebie czarną kobietę gestem nad podziw delikatnym i łagod-
nym, a następnie zwrócił się w stronę Marianny.

pojęcia, czy pańskie niskie uczynki dadzą oczekiwane rezul-
taty. Przyjmując najgorszą wersję, że będę zmuszona urodzić
pańskie dziecko, nie będzie to oznaczało, że się z tym pogo-
dzę. Nic ani nikt nie powstrzyma mnie przed oddaniem pana
w ręce cesarskiej sprawiedliwości.

Nie odzywając się ani słowem, zaczął zdejmować z siebie
ubranie. Położył je na krześle i podszedł do łóżka z nie
skrywanym zamiarem położenia się w nim. Zanim jednak
zdążył dotknąć prześcieradła, Marianna, nie zwracając uwagi
na swoją nagość, szybko skoczyła na równe nogi i ukryła się
wśród zasłon.

- Jeśli będzie miał pan czelność wejść do tego łóżka,
Matteo Damiani, to obawiam się, że poczuje się pan w nim
osamotniony, gdyż żadna siła mnie nie zmusi, żebym dzieliła
łoże z takim jak pan nędznikiem!

Jakby nigdy nic, Matteo ułożył się, poprawił poduszki
i oparł się na nich z wyraźną przyjemnością.

Marianna chciała się odsunąć, żeby uniknąć kontaktu
z wyciągniętą w jej stronę ręką. Napotkała jednak Isztar,
która zagrodziła jej drogę. Wysoka Murzynka wydawała się


teraz monstrualna. Skojarzyła się Mariannie ze złym dżinem
ze wschodnich bajek, który pojawił się nagle przed nią, żeby
oddać ją we władanie demona!

Bez większego wysiłku, jakby nie czuła stawianego oporu,
Isztar chwyciła wpół krzyczącą wniebogłosy i wierzgającą
Mariannę, a następnie rzuciła na łóżko, gdzie obezwładnił ją
Damiani. Isztar odezwała się do niego w swoim niezrozu-
miałym języku, na co Damiani odpowiedział po włosku.

- Nie, nie damy jej haszyszu. Poprzednim razem źle to
zniosła, więc dziecko mogłoby ucierpieć z tego powodu. Są
przecież inne sposoby. Zawołaj twoje siostry, żeby ją przy-
trzymały.

Trzy pary rąk unieruchomiły Mariannę, trzymając jej ręce
i nogi, nie zważając ani na krzyki, ani na łzy wściekłości.
Zakneblowano jej usta, żeby nie krzyczała. Niestety, nie
udało jej się zemdleć tym razem. Musiała znosić upokorzenie
i wstręt z pełną świadomością.

Przyduszona i obezwładniona, cierpiała istne męki przez
długie minuty, które wydawały się całą wiecznością. Miała
wrażenie, że umarła w tym czasie sto razy ze wstydu i po-
niżenia. Przeżywała prawdziwe piekło. Widziała nad sobą
spoconą i purpurową z wysiłku twarz Mattea, a obok trzy
murzyńskie twarze strażniczek, które niewzruszone jak ka-
mienne głazy obserwowały tę scenę gwałtu, zupełnie jakby
patrzyły na parzące się zwierzęta. W istocie bowiem sprowa-
dzało się to właśnie do tego. Marianna została potraktowana
jak rasowe zwierzę, klacz lub jałówka, z której spodziewano
się przychówku...

Pozostawiono ją leżącą nieruchomo na spustoszonym łóż-
ku, łkającą spazmatycznie i tonącą we łzach, całkowicie wy-
czerpaną daremnym oporem, który usiłowało stawiać jej
ciało. Nie miała już nawet siły krzyczeć ani znieważać swo-
jego ciemiężyciela. Nie mogła jednak powstrzymać jęku,


który wydała z siebie, gdy Matteo wstał z łóżka i włożył
szlafrok.

- Robi to z taką niechęcią, że odbiera mi całą przy-
jemność! Będziemy jednak kontynuować każdego wieczoru
aż do całkowitej pewności! Zostawmy ją, Isztar. Chodź ze
mną, spędzimy razem tę noc! Ta głupia gęś zniechęciłaby do
miłości samego Erosa...

Pokonana i złamana Marianna została sama w ponurym
pokoju, pod czujnym okiem niemej Murzynki. Nikt nawet
nie zatroszczył się, żeby ją okryć. Straciła już wiarę we
wszystko, nawet w samego Boga! Nie miała najmniejszych
złudzeń, że czeka ją prawdziwa kalwaria, na którą będzie się
wspinać krok po kroku, aż Damiani otrzyma z jej ciała
upragniony owoc...

Ale to mu się nie uda, na pewno mu się nie uda -
powtarzała sobie w duchu nieszczęsna. - Nie dopuszczę do
narodzin tego dziecka, a jeśli urodzi się mimo wszystko,
zabiję się wraz z nim...

Puste słowa, zdesperowane myśli zrodzone w gorączce i pa-
roksyzmie poniżenia. Marianna powtarzała je w nieskończo-
ność każdego dnia, aż przyzwyczaiła się częściowo do wstrętu
i obrzydzenia. Sądziła, że tak mści się zza grobu czarownica
Lucinda, której złą moc odziedziczył Matteo. Czasami w środ-
ku nocy Mariannie zdawało się, że widzi, jak w świątyni poru-
sza się niewielka, marmurowa statuetka Lucindy, i słyszy jej
szyderczy śmiech. Zrywała się cała zlana potem.

Dni były ponure, jeden podobny do drugiego. Księżna
spędzała je zamknięta w pustym pokoju, pilnowana przez
strażniczkę. Karmiono ją, myto i ubierano w rodzaj zwiew-
nej tuniki, podobnej do tych, jakie noszą murzyńskie kobiety.
Gdy zapadał wieczór, trzy diablice przywiązywały ją do
łóżka dla ułatwienia zadania Damianiemu i zostawiały ją tak,
nagą i bezbronną, wydaną na łaskę i niełaskę Mattea, które-


mu zresztą coraz trudniej przychodziło wykonywanie „obo-
wiązków".

Coraz częściej Isztar musiała mu podawać tajemniczy
napój, aby ożywić jego bardzo słabnące siły. Wielokrotnie
dodawano narkotyków do pożywienia Marianny, co spowo-
dowało, że straciła zupełnie poczucie czasu. Nie miało to już
jednak dla niej żadnego znaczenia. Nadmiar bólu i upoko-
rzenia wywołał w niej swoisty rodzaj apatii. Stała się przed-
miotem, rzeczą, niezdolną do żadnej reakcji i nieczułą na
cierpienia. Jej skóra, coraz słabiej przekazująca doznania
fizyczne, wydawała się zamierać, a umysł był coraz bardziej
ospały i odrętwiały, skupiony tylko na jednej myśli - zabić
Damianiego, a potem umrzeć samej.

Ta myśl, to nieustanne pragnienie było jej jedyną żywą
cząstką. Cała reszta była kamieniem, drętwotą i popiołem.
Nie wiedziała już, czy kogokolwiek kocha, a jeśli tak, to
kogo. Jej bliscy wydawali się równie obcy i obojętni jak
postaci z wiszących w pokoju gobelinów. Nie usiłowała już
uciekać. Nie było zresztą co marzyć o ucieczce przy całodo-
bowej straży. Pilnujące ją kobiety-demony były niezniszczal-
ne i najwyraźniej nie wiedziały, co to sen czy nawet zwykła
nieuwaga. Jedyną rzeczą, której szczerze pragnęła, było zabić
jego, a potem siebie. Nic więcej nie było ważne.

Przyniesiono jej parę książek, ale nawet ich nie przejrzała.
Całymi dniami przyglądała się tapetom lub resztkom sadzy
na suficie. Siedziała w jednym z dużych, surowych foteli, tak
samo nieruchoma i milcząca jak czarne strażniczki. Słowa
nie miały racji bytu w tym cichym jak grób pokoju. Marianna
nie odzywała się do nikogo i nie odpowiadała, kiedy zwra-
cano się do niej z pytaniem. Pozwalała sobą kierować, poić
się, żywić, cały czas nieruchoma jak posąg. Na dnie jej duszy,
pod maską obojętności i milczenia, czaiła się z dnia na dzień
większa nienawiść.


Ten wewnętrzny opór i milczenie zaimponowały Damia-
niemu. Każdego wieczoru, kiedy przychodził do niej, Ma-
rianna widziała w jego oczach coraz większy niepokój.
W miarę upływu czasu jego wizyty stawały się coraz krótsze,
aż którejś nocy w ogóle nie przyszedł. Nie pociągała go ta
marmurowa postać, której nieruchome spojrzenie budziło
w nim niepokój. Najwyraźniej zaczął się jej obawiać i wkrót-
ce Marianna widywała go tylko przez parę chwil, kiedy
przychodził do Isztar zapytać o zdrowie uwięzionej.

Sądząc, że zrobił wszystko, co było w jego mocy, w spra-
wie tak upragnionego dziecka, postanowił nie katować się
dłużej. Jego strach cieszył Mariannę i dostarczał pewnego
rodzaju satysfakcji, ale nie mógł w żaden sposób zaspokoić
żądnej krwi nienawiści. Aby osiągnąć swój cel, była skłonna
wykazać daleko idącą cierpliwość.

Jak długo potrwa to dziwne uwięzienie, poza czasem
i poza życiem? Marianna straciła zupełnie poczucie czasu.
Nie wiedziała również, gdzie się znajduje ani kim jest. Pałac,
w którym mieszkała, był tajemniczy i przejmujący ciszą jak
grób. Od chwili przybycia nie widziała nikogo poza czterema
osobami, a przecież w normalnych warunkach pałac powi-
nien mieć ogromną służbę i tętnić życiem. Tymczasem wszel-
kie przejawy życia w tym domu powoli zamierały. Marianna
zaczęła myśleć, że śmierć przyjdzie do niej po cichu i że nie
będzie musiała sama jej szukać. Tak niewiele dzieliło ją od
śmierci, że wydawała jej się teraz czymś niezmiernie łatwym
i zupełnie naturalnym.

Pewnej nocy wydarzyło się jednak coś nieoczekiwanego...

Najpierw zniknęła strażniczka. W głębi pałacu rozległ się
jakiś chrapliwy krzyk, jakby wołanie o pomoc. Słysząc go
czarna strażniczka zadrżała, podniosła się i wybiegła z poko-
ju, zamykając za sobą drzwi.

Po raz pierwszy od wielu dni Marianna została sama. Nie


poruszyło jej to jednak, gdyż była przekonana, że strażniczka
wróci za chwilę wraz z towarzyszkami. Zbliżał się przecież
czas jej wieczornej toalety. Zobojętniała i znudzona niszczą-
cą bezczynnością, Marianna położyła się na łóżku i zamknęła
oczy. Często w ciągu dnia ogarniała ją senność i przyzwy-
czaiła się ulegać zarówno własnym zachciankom, jak i woli
innych osób.

Równie dobrze więc mogła przespać i tę noc, ale jej
intuicja okazała się bardzo czujna. Obudziła się i natychmiast
doznała wrażenia, że stało się coś niezwykłego.

Otworzyła oczy i rozejrzała się wokół. Była ciemna noc
i świece paliły się jak zazwyczaj. Pokój jednak był całkowicie
pusty i cichy jak przed zaśnięciem. Nikt nie wrócił, mimo że
dawno już minęła pora kąpieli.

Marianna powoli wstała z łóżka i obeszła dookoła cały
pokój. Nagle zwrócił jej uwagę podmuch powietrza, od któ-
rego zadrżał płomień świec. Odwróciła się więc natych-
miast... Drzwi były otwarte!.. Ich ciężkie dębowe skrzydło,
uzbrojone żelazem wmurowanym w ścianę, przegradzało
czarną przestrzeń pomiędzy gobelinami a Marianną. Nie wie-
rząc własnym oczom, podeszła bliżej, żeby ich dotknąć
i upewnić się, że to nie jeden z licznych snów, w których
nieskończoną ilość razy widziała, jak otwierały się, ukazując
olbrzymie błękitne przestrzenie.

Rzeczywiście, były otwarte i od strony korytarza napły-
wało lekkie, chłodne, przynoszące ulgę jej skórze powietrze.
Dla stuprocentowej pewności, że nie śni, podeszła do świe-
cznika, przytknęła palec do płomienia i krzyknęła z bólu.
Płomień sparzył ją. Trzymając obolały palec w ustach, spoj-
rzała na kufer i ponownie krzyknęła, lecz tym razem z za-
skoczenia. Na wieku skrzyni leżało starannie ułożone jej
ubranie, w którym tu przyjechała. Suknia z oliwkowego suk-
na, przybrana czarnym atłasem, bielizna, pończochy i buty.


Brakowało tylko kapotki z koronką Chantilly... Wspomnienia
z innego świata!..

Pełna trwogi Marianna wyciągnęła rękę i dotknęła mate-
riału. Pogładziła go z czułością i przylgnęła do niego jak do
ostatniej deski ratunku. Coś przełamało się w niej. Poczuła
nagle, że żyje, myśli i że ma sprawnie funkcjonujący umysł.
Jakby do tej pory była uwięziona w bryle lodowej, która
zaczęła się kruszyć i wraz z każdym odpadającym kawał-
kiem wracało do niej ciepło i życie.

Ogarnięta niemal dziecinną radością, zerwała z siebie
znienawidzoną tunikę, rzuciła się na ubranie, chwyciła je jak
najdroższy skarb i włożyła je na siebie z największą rozko-
szą. Miała wrażenie, jakby znowu znalazła się we własnej
skórze, z której ją poprzednio odarto. Przyprawiło ją to o tak
silny zawrót głowy, że nie potrafiła nawet zastanowić się, co
to wszystko znaczy.

Było po prostu cudownie, mimo że ubranie wydawało się
trochę za ciepłe i za ciężkie jak na panujący wewnątrz domu
upał. Nareszcie była sobą, od stóp do głów, i tylko to napraw-
dę się liczyło. Ubrana podeszła zdecydowanym krokiem
w stronę drzwi.

Nieważne, kim był mężczyzna czy kobieta, która przynios-
ła ubranie i otworzyła drzwi. Z pewnością był to ktoś życz-
liwy i dawał jej szansę. Należało więc z tej szansy skorzy-
stać.

Za drzwiami panowała absolutna ciemność, więc Marian-
na wróciła po jedną ze świec. Miała przed sobą długi kory-
tarz, zakończony drzwiami, które, o zgrozo, sprawiały wra-
żenie zamkniętych!

Dłoń młodej kobiety zacisnęła się wokół świecy i serce jej
zamarło. Czy nie usiłowano jej poddać tej szczególnie okrut-
nej torturze, polegającej na przywróceniu nadziei tylko po to,
by ją natychmiast zabrać i pogrążyć ofiarę jeszcze bardziej?


Czy wyreżyserowano całą tę scenę tylko po to, aby dopro-
wadzić ją do kolejnych zamkniętych drzwi?

Zbliżając się jednak do nich zauważyła, że wystarczy
jedynie popchnąć je lekko, aby się otworzyły. Poddały się
bez trudu jej niepewnej dłoni i znalazła się w galerii z sze-
regiem okien, będącej długim balkonem, wiszącym nad wą-
skim dziedzińcem. Ostrołuki, podtrzymywane przez smukłe
kolumienki, łączyły balustradę z potężnymi belkami stropo-
wymi z malowanego cedru.

Mimo że śpieszno jej było opuścić ten dom, młoda kobieta zatrzymała się na chwilę przy balustradzie, wdychając ciepłe nocne powietrze, które niosło jednak nieprzyjemny zapach błota i zgnilizny. Po raz pierwszy od długiego czasu znajdowała się na wolnym powietrzu i mogła obserwować spory kawałek nieba. Nieważne, że zaciągnięte było ciężkimi burzowymi chmurami i że nie świeciła ani jedna gwiazda. Marianna widziała nad sobą niebo, najdoskonalszy obraz wolności!

Z wielką ostrożnością ponownie ruszyła przed siebie
i przy końcu galerii natrafiła
na nowe drzwi. Gdy je uchyliła, doznała wrażenia, jakby znalazła się w Chinach.

Na ścianach niewielkiego, intymnego, pełnego wdzięku
saloniku pląsały małe księżniczki o skośnych oczach, a we-
sołe porcelanowe figurki tańczyły szaloną farandolę wokół
parawanów z czarnej laki. Pozłacane konsole podtrzymywały
ogromną ilość różowej i żółtej porcelany, na którą padało
tęczowe światło żyrandola z Murano. Była to naprawdę bar-
dzo ładna komnata, ale świąteczne oświetlenie kontrastowa-
ło nieprzyjemnie z panującą w niej ciszą, która była niepo-
kojąca.

Marianna przeszła przez pokój nie zatrzymując się i po-
nownie znalazła się w ciemnościach. W tym miejscu zaczy-
nały się schody prowadzące z galerii i prawdopodobnie wio-


dące na parter. Stopy Marianny, obute w pantofelki z deli-
katnej skórki, stąpały bezszelestnie po błyszczącej marmuro-
wej mozaice. Wślizgnęła się niczym zjawa pomiędzy wysta-
jące ze ścian ozdoby a kamiennych wojowników o nieobec-
nym spojrzeniu. Wszędzie widać było miniaturowe karawele,
ustawione na dużych posrebrzanych kufrach. Ich żagle nady-
mały się od niewyczuwalnego wiatru, a pozłacane galery
unosiły długie wiosła, żeby zanurzyć je w niewidocznym
morzu. W wielu miejscach wisiały sztandary o nietypowych
formach, a na nich dumnie świecił półksiężyc islamu. Na
obydwu krańcach korytarza znajdowały się ogromne kule
ziemskie, nieruchome, jakby marzące o dłoniach ogorzałych
od słońca, które kiedyś pomagały się im obracać po wyko-
nanych z brązu okręgach.

Marianna szła bardzo powoli, podziwiając ten szczególny
rodzaj cmentarza, na którym spoczywała dawna, wojownicza
Wenecja, ongiś prawdziwa morska potęga. Właśnie zbliżała
się do schodów, kiedy nagle, cała napięta jak struna, zauwa-
żyła, że w dole ktoś idzie, trzymając w dłoniach świecę. Jej
blask przesuwał się powoli po ścianach galerii...

Znieruchomiała, nie miała odwagi nawet odetchnąć. Kto
to mógł być? Matteo czy któraś z ponurych strażniczek?
Bojąc się, że może zostać zauważona, jeśli tajemnicza postać
będzie chciała wejść na górę, zaczęła szukać na oślep kry-
jówki. Znalazła ją za kamiennym posągiem admirała...

Światło zatrzymało się. Zapewne postawiono je na jakimś
meblu, gdyż równocześnie słychać było oddalające się kroki.

Marianna ledwie zdążyła odetchnąć, gdy nagle krew za-
stygła w jej żyłach. Gdzieś na dole rozległ się wyraźny jęk.
Zaraz potem usłyszała krótki krzyk pełen śmiertelnego prze-
rażenia i echo podwójnych, przyśpieszonych kroków. Było
jasne, że ktoś przed kimś uciekał. Jakiś mebel, z pewnością
bogato ozdobiony złotem, przewrócił się z wielkim hukiem.


Trzasnęły drzwi. Ścigający i ścigany szybko oddalali się.
Wkrótce z oddali dobiegł kolejny krzyk, nieco słabszy,
a później przerażające, agonalne rzężenie. W domu lub
gdzieś w ogrodzie ktoś umierał... Po chwili zapadła przytła-
czająca cisza.

Marianna usiłowała zapanować nad oszalałym biciem ser-
ca, które waliło jak dzwon. Wyszła ze swojej kryjówki i od-
ważyła się podejść parę kroków w stronę schodów, gdyż innej
drogi nie było.

Widok, który ujrzała, był przerażający. Wspaniała, okazała
sala, do której prowadziły schody, tak szlachetnie wygląda-
jąca z obrazami w stylu Tiepolo, gobelinami i surowymi
meblami, jawiła się teraz jak krajobraz po bitwie. Tuż obok
wysokiego świecznika, ustawionego na długim kamiennym
stole, leżały bez życia dwie czarne służące. Jedna z nich
znajdowała się na podłodze, koło wywróconego fotela, a dru-
ga leżała w poprzek stołu. Obydwie zostały zamordowa-
ne w ten sam sposób, niewiarygodnie celnym pchnięciem
w serce.

Schodząc na dół natknęła się na jeszcze jedne zwłoki,
tarasujące najniższe stopnie. Był to Matteo Damiani z pode-
rżniętym gardłem, oczami nieruchomo wpatrzonymi w prze-
raźliwą wieczność, cały skąpany we krwi, która skapywała
powoli ze stopni...

- Więc on nie żyje!.. - wyszeptała Marianna, a dźwięk
jej własnego głosu wydawał się dochodzić z bardzo daleka.
- Ktoś go zabił, ale kto to mógł być?

Uczucie przerażenia mieszało się z dzikim, niemal boles-
nym szczęściem. Była to naturalna reakcja torturowanego
więźnia, który napotyka zwłoki swojego oprawcy. Czyjaś
tajemnicza dłoń pomściła jednocześnie zamordowanego księ-
cia Sant'Anna, a także wszystkie jej cierpienia i upokorzenia.

Instynkt samozachowawczy otrzeźwił ją nieco. Będzie


miała czas na radość, kiedy raz na zawsze wyrwie się z tego
koszmaru. Pod warunkiem że uda jej się stąd wymknąć.
Znalazła przecież tylko trzy ciała. Gdzie zatem była Isztar?
Czyżby to właśnie ona zabiła swojego pana? Z pewnością
byłaby do tego zdolna, ale dlaczego miałaby również zabijać
dwie kobiety, tej samej co ona rasy, które w dodatku nazy-
wała swoimi siostrami? Ten krzyk, który rozległ się przed
chwilą, odgłosy pogoni i w końcu to nieludzkie zawodze-
nie... Czy to głos Isztar? A jeśli tak, to kto był sprawcą tej
masakry? Nie wiedziała nawet, kto mieszkał w tym przeklę-
tym pałacu oprócz Mattea, trzech Murzynek i tłustego Giu-
seppe. Według jej oceny Giuseppe nie dysponował dostate-
czną tężyzną fizyczną, żeby zabić Damianiego, nie mówiąc
już o Isztar. Możliwe jednak, że byli inni służący i jeden
z nich postanowił zaspokoić swoją żądzę zemsty...

Nagle przyszło jej do głowy, że zabójca może tu wrócić
i że z całą pewnością potraktuje ją tak samo jak swoje po-
przednie ofiary. Na samą tylko myśl sparaliżował ją dziki
strach. Nie mogła tu zostać ani chwili dłużej. Żeby jednak
wydostać się z tego piekła, musiała zejść po schodach na sam
dół. A to niechybnie oznaczało przejście obok trupa, leżącego
w złotej, poplamionej krwią tunice, z paskudnie wyglądającą
otwartą raną i szeroko otwartymi oczami.

Drżąc jak osika, zaczęła powoli schodzić, starając się
iść jak najbliżej marmurowej poręczy. Była coraz bliżej czer-
wonej kałuży, która zastygając nabierała z każdą chwilą po-
tworniej szych odcieni. Nie chcąc pobrudzić sukni, uniosła ją
do góry, drżącą ręką, ale nie mogła uniknąć pobrudzenia
butów.

Trudno jej było oderwać wzrok od ciała Mattea. Zawład-
nęła nią hipnoza strachu, której ulegają najwrażliwsi, o ile
wcześniej nie zemdleją. Dopiero wtedy zauważyła, co leżało
na piersi zmarłego. Były to stare, zardzewiałe łańcuchy i wię-


zienne kajdany. Zostały otwarte i najwidoczniej specjalnie tu
zostawione.

Nie zamierzała teraz tracić czasu na rozwiązywanie nowej
zagadki. W szalonym popłochu zaczęła biec przez komnatę,
nie przejmując się wcale, że echo jej kroków słychać było
w całym pałacu. Wpadła prosto na uchylone drzwi, nie za-
stanawiając się ani przez moment, że być może za nimi
czekał na nią ukrywający się w przedsionku morderca.

Na szczęście korytarz był pusty. Świeciły się w nim tylko
dwie duże latarnie, które zapamiętała z dnia przybycia.

Drzwi prowadzące do ogrodu były również otwarte. Nie
zwalniając kroku, Marianna wypadła z domu i ryzykując
złamanie karku, zbiegła w dzikim pędzie ze schodów. Tak
bardzo chciała dopaść furtki wychodzącej na kanał. Ona
również była otwarta i widać było za nią migocącą czarną
wodę.

Wolność! Wytęskniona wolność była tuż, tuż, na wyciąg-
nięcie ręki...

Musiała ominąć słabo widoczną w mroku studnię. Jej oczy
zaczęły powoli przyzwyczajać się do ciemności, kiedy nagle
potknęła się i przewróciła jak długa na coś miękkiego i cie-
płego. O mały włos byłaby krzyknęła na całe gardło. Upadła
na ludzkie ciało... Wyczuła dłońmi wilgotne jedwabne szaty
i zapach egzotycznych perfum, pomieszany z odorem krwi.
Rozpoznała Isztar. A więc to ona wydała ten agonalny krzyk
przed momentem. Nieznany zabójca dopełnił swojego dzieła.

Tłumiąc histeryczny płacz Marianna zamierzała podnieść
się, ale nagle poczuła, że Isztar poruszyła się i jęknęła cicho.
Konająca zaczęła coś niewyraźnie bełkotać, czego Marianna
nie mogła zrozumieć. Pochyliła się więc nad Murzynką
i przytrzymała jej głowę.

Isztar wyciągnęła ręce i zaczęła po omacku, jak ślepiec,
dotykać palcami twarzy Marianny. Jej ramiona straciły swoją


dawną, niezwykłą siłę, więc księżna nie bała się. Usłyszała
cichy szept.

- Mi... Mistrzu!.. Prze... praszam... Aj!.. Przepraszam!..
Jej głowa opadła do tyłu. Isztar umarła. Marianna ułożyła

ją na ziemi i podniosła się, żeby czym prędzej opuścić ogród.
W tej samej chwili stanęła jak wryta.

W wejściowej bramie na wprost kanału pojawiły się syl-
wetki dwóch wojskowych, a koło nich parę innych, trudnych
do zidentyfikowania cieni.

Krok po kroku, wstrzymując oddech, skulona Marianna
cofnęła się w głąb ogrodu otoczonego kamiennym murem,
który biegł wzdłuż kanału. Intuicja kazała jej uciec przed
tymi żołnierzami i grupą ludzi, którzy mieli, być może, dobre
intencje, ale mogliby jej bardzo zaszkodzić.

Zbyt jasno zdawała sobie sprawę, w jak trudnej sytuacji
byłaby postawiona, gdyby znaleziono ją tutaj samą, jedyną
żyjącą wśród czterech trupów. Kto uwierzyłby w jej straszne,
ale kompletnie irracjonalne przeżycia? W najlepszym razie
potraktowaliby ją jak wariatkę i natychmiast zamknęli


w więzieniu. A tam nie byłoby końca męczącym i uciążli-
wym przesłuchaniom. Doświadczenie z Selton Hall i pojedy-
nek z Francisem Cranmere'em nauczyły ją, jak ogromne jest
znaczenie szczegółów i jak łatwo mogą wpłynąć na docho-
dzenie.

Jej sukienka, ręce i buty poplamione były krwią. Najpro-
ściej byłoby oskarżyć właśnie ją o poczwórne morderstwo.
Co stałoby się wówczas z nią i z Jasonem? Imię kochanka
wróciło do niej w sposób tak naturalny, że aż ją to zaskoczy-
ło. Po raz pierwszy od chwili przebudzenia z długiego, ko-
szmarnego snu pomyślała o Wenecji. Stan upodlenia, w któ-
rym przyszło jej żyć, sprawił, że pragnęła już tylko i wyłą-
cznie śmierci. Była przekonana, że stało się z nią coś nieod-
wracalnego i że wstręt do własnego ciała nigdy nie zniknie.
Na szczęście niespodziewanie odzyskana wolność rozbudziła
w niej na nowo pasjonujący smak życia i walki.

Znowu zaczęła śnić o statku, który płynął gdzieś daleko,
na samym końcu świata, a na nim marynarz, ucieleśnienie
wszystkich jej marzeń. Musiała go zobaczyć bez względu na
koszty i następstwa.

Niestety, w tym przeklętym domu narkotyki i rozpacz
odebrały jej poczucie czasu. Termin umówionego spotkania
mógł właśnie nadejść lub dawno minąć, lecz równie dobrze
mogło brakować do niego paru dni. Nie była pewna absolut-
nie niczego. Aby rozwiać wątpliwości, musiała najpierw stąd
się wydostać, co nie było wcale takie proste!

Niezdecydowana, co dalej zrobić, ukryła się w krzakach
jaśminu, szukając sposobu ucieczki z tego ogrodu, pachną-
cego kwiatami pomarańczy i wiciokrzewu. Otaczający go
mur nie miał najprawdopodobniej żadnych szczelin, które
mogłyby stanowić zagrożenie z zewnątrz. W przeciwnym
wypadku skrzętnie skorzystano by z tego przed chwilą.

Zobaczyła, że w oddali, koło pałacu, niesiono kołyszą-


ce się latarnie. Grupa ludzi, sprawiająca wrażenie tłumu,
z dwójką żołnierzy na czele, wtargnęła do ogrodu. Marianna
widziała ze swojej kryjówki, jak pochylają się nad ciałem
Isztar, wydając okrzyki przerażenia. Jeden z żołnierzy wszedł
po schodach i zniknął w pałacu, a za nim pośpieszyła eskorta
ciekawskich. Musieli być aż nadto szczęśliwi z nadarzającej
się okazji zwiedzenia książęcej posiadałości, a być może
i częściowego splądrowania...

Było oczywiste, że Marianna nie mogła tu zostać ani
chwili dłużej, jeśli nie chciała być zauważona. Opuściła więc
swoją prowizoryczną kryjówkę i ruszyła w stronę muru,
w którym spodziewała się znaleźć jakieś wyjście na wolność.
Było bardzo ciemno. Gałęzie drzew tworzyły rodzaj cieni-
stego parasola, pod którym jeszcze trudniej było cokolwiek
zobaczyć.

Szła na oślep, wyciągając przed sobą ręce. W końcu jej
dłonie natrafiły na ciepłe cegły muru. Była gotowa obejść
cały ogród, byleby tylko znaleźć wyjście. Pomyślała, że
w najgorszym razie, jeśli okaże się, że nie znajdzie żadnej
furtki, wejdzie na drzewo i poczeka, aż główna droga będzie
wolna.

Zdążyła przejść około trzydziestu kroków, gdy nagle znalazła
się na zakręcie. Jeszcze parę kroków naprzód i cegły skończyły
się, a na ich miejsce pojawiły się żelazne pręty. Jej oczy zdążyły
się już przyzwyczaić do mroku, więc zobaczyła, że ma przed
sobą niewielką bramę, odcinającą się wyraźnie jaśniejszą plamą
od panujących wokół ciemności. Za nią, wbrew jej obawom,
nie było kanału, lecz płynęła niewielka rzeczka, częściowo tylko
oświetlona przez odległą latarnię.

Oto więc miała upragnione wyjście... Niestety, nie na wiele
się to zdało. Brama była solidna, zamknięta na łańcuch
i kłódkę. Niemożliwością byłoby jej otworzenie. Zapach
świeżego powietrza, dolatującego znad rzeki, przyprawiał


Mariannę o zawrót głowy, więc postanowiła nie poddawać
się. Coraz bliżej też słychać było odgłosy poszukiwań.

Cofnęła się o krok, żeby ocenić wysokość bramy, i ode-
tchnęła z ulgą. O ile bowiem sforsowanie zanika byłoby
trudne, o tyle przeskoczenie nie stanowiło zasadniczej prze-
szkody dla Marianny. Gęste oczka żelaznej kraty były dosko-
nałymi zaczepami, a obmurowanie miało wysokość półtorej
stopy, a zatem było do pokonania. Nadkruszony zębem czasu
mur miał liczne uskoki, po których można było się wspiąć
z powodzeniem.

Coraz wyraźniej słychać było zbliżające się kroki i odgło-
sy rozmów. Marianna widziała migocące światła między
drzewami, ale nie mogła w żaden sposób przeskoczyć przez
ogrodzenie, spętana długą suknią z grubego materiału.

Pomimo paraliżującego ją strachu zdołała zdjąć suknię
i przerzucić ją przez siatkę na drugą stronę. Zaczęła wspinać
się, mając na sobie jedynie koszulę i batystowe majtki.

Tak jak przewidywała, przeprawa przez bramę nie była
trudna. Całe szczęście zresztą, ponieważ miała słabe i ze-
sztywniałe mięśnie po tak długim okresie bezruchu.

Kiedy już wdrapała się na szczyt ogrodzenia, cała była
zlana potem i z trudnością łapała oddech. Kręciło się jej
w głowie z powodu wysokości, więc musiała na chwilę
usiąść, żeby uspokoić choć trochę szalony rytm serca. Nie
sądziła, że jest osłabiona aż do tego stopnia. Drżała na całym
ciele i doznawała nieprzyjemnego wrażenia, że nerwy mogą
ją zawieść w każdej chwili. Teraz już jednak nie było odwro-
tu i chcąc nie chcąc musiała przeprawić się na drugą stronę...

Zamknęła oczy, uchwyciła się mocno ogrodzenia i opuści-
ła nogi w dół. Po omacku zaczęła szukać stopami zaczepie-
nia. Gdy je znalazła, przesunęła jedną nogę, potem drugą,
a następnie obydwie ręce. Chciała w ten sposób zejść jesz-
cze niżej, kiedy nagle zabrakło jej sił. Jej osłabione ręce


nie wytrzymały ciężaru ciała i kalecząc je ześlizgnęła się
z muru...

Na szczęście wysokość nie była zbyt duża, ona zaś, drobna
i szczupła, spadła prosto na ubranie, które przed chwilą
przerzuciła. Grube sukno i aksamit zamortyzowały upadek.
Szybko podniosła się, roztarta obolałe plecy i uważnie rozej-
rzała się dookoła. Tak jak przypuszczała, znajdowała się
w wąskiej uliczce, z obydwu stron przedłużonej niewielkim
garbatym mostkiem. Po lewej stronie uliczki, w oddali, mi-
gotało słabe światełko. Jak okiem sięgnąć, nie było jednak
nikogo.

Marianna zaczęła się szybko ubierać, starając się nie wy-
chodzić spod osłony muru. Z bardzo daleka zaczęły docho-
dzić ciche pomruki burzy i zerwał się wiatr, rozwiewając jej
rozpuszczone włosy.

Ogarnął ją szalony entuzjazm. Rozpostarła szeroko ramio-
na, jakby chciała nimi objąć wiatr, niosący tumany kurzu
i piasku, który wydał się jej upajający. Była wolna, wreszcie
była wolna! Co prawda za cenę dokonanego przez nieznaną
osobę poczwórnego mordu, ale pomimo wszystko była wol-
na! A ci, którzy teraz leżeli wśród zrabowanych skarbów, nie
byli warci ani jednej łzy. W odczuciu oswobodzonej
więźniarki wymierzona została boska sprawiedliwość.

Zawahała się przez chwilę, w którą stronę pójść, a potem,
lekka jak piórko, zdecydowała się skręcić w lewo, w kierun-
ku żółtego światełka.

W tym samym momencie spadły pierwsze krople deszczu,
wielkie jak groch i żłobiące w piasku maleńkie kratery. Nad
Wenecję nadciągała burza...


Statek w Giudecca

Na Mariannę spadła sążnista ulewa, gdy tylko znalazła
się na mostku. Z jego szczytu obserwowała ludzi pośpiesznie
chowających się w przedsionku pałacu Sorenzo i liczne gon-
dole, skupione razem przy niewielkim nabrzeżu. Już po paru
sekundach wszystko było zalane. Wenecja zamieniła się
w krainę deszczu, oświetlaną co jakiś czas białymi błyskawi-
cami, dzięki którym można było dojrzeć zarysy ulic.

Deszcz zgasił światełko, w stronę którego zmierzała Ma-
rianna. Na pewno była to niewielka lampka oliwna, tląca się
przed jakąś świętą figurką.

Marianna była przemarznięta do szpiku kości, ale nie
zamierzała chować się przed deszczem. Cudownie było biec
przed siebie i nie zastanawiać się dokąd. Schyliła jedynie
głowę i skuliła plecy.

Szalejąca nad miastem burza i ulewny deszcz poprawiły
samopoczucie Marianny. Ta wspaniała kąpiel oczyściła ją
znacznie lepiej niż skomplikowane ablucje niewolnic Damia-
niego. Zapewne niebo chciało zmyć z niej krew, nienawiść,
wstyd i zatrzeć raz na zawsze wszystkie ślady. Pozwalała
smagać się deszczowi z cudownym uczuciem wyzwolenia
i ulgi. Chciała, żeby woda obmyła każde włókno jej ciała
i żeby nie pozostało na nim nawet wspomnienie...


Nie mogła jednak biegać po mieście w nieskończoność,
aż do zupełnego wyczerpania. Musiała jak najprędzej znaleźć
jakieś schronienie. Cały czas obawiała się, że wpadnie na
jakiś wojskowy patrol, nie mówiąc już o tym, że nazajutrz
przechodnie nie mogliby się nadziwić jej niecodziennemu
wyglądowi i włosom ociekającym wodą.

Pomyślała więc, że najlepiej zrobi, jeśli uda się do jakiegoś
kościoła, w którym poprosi o pomoc i opiekę, a co najważniej-
sze o podanie dzisiejszej daty. Tylko tam będzie mogła schronić
się przed natrętnym światem, ludźmi i węszącą policją. Sięga-
jące starożytności prawo azylu wielokrotnie stosowane było
wobec kryminalistów, dlaczego więc nie mogłoby stanąć teraz
w obronie kobiety? Nie miała na sumieniu żadnych przewinień.
Rozpaczliwie pragnęła szczęścia i chciała schronić się przed
pedantyczną i dokuczliwą administracją. W razie jakichś kło-
potów wspomni o swoich powiązaniach z kardynałem San Lo-
renzo, jeśli tylko zechcą w to uwierzyć!

Pomiędzy dwoma rzędami warzywnych kramików, zam-
kniętych już o tak późnej porze, Marianna przemykała kolej-
nymi uliczkami i mostami, potykając się nieustannie o re-
sztki porów i kapusty, wrzuconych do rynsztoka. Niewiele
widziała z powodu deszczu, zacinającego prosto w oczy,
i była stale o włos od przewrócenia się w sam środek błot-
nistej wody.

Burza rozszalała się jeszcze bardziej. Marianna, po prze-
biegnięciu kolejnego mostu i kanału, znalazła się na jakimś
placu. W świetle błyskawicy zobaczyła, że po prawej stronie
wznosi się fasada wysokiego gotyckiego kościoła. Po chwili
ponownie zapadła kompletna ciemność, a nad jej głową roz-
legł się grzmot.

Usiłowała na chybił trafił wejść do kościoła, ale wpadła
na kamienny róg i aż zawyła z bólu, starając się równocześ-
nie ominąć nieprzewidzianą przeszkodę. Nowa błyskawica


ułatwiła jej zadanie i zarazem śmiertelnie przeraziła. W jej
świetle ujrzała bowiem posąg żołnierza, który patrzył na nią
z wysoka, zupełnie jakby zstępował z nieba. Jego postać była
tak realistyczna, wyraz twarzy pod wojskową przyłbicą tak
okrutny, a emanująca z niego moc tak przytłaczająca, że
Marianna cofnęła się odruchowo. Gigantyczny, rwący przed
siebie rumak mógł zdeptać ją w każdej chwili. Tej niezwykłej
i nietypowej nocy wszystko było możliwe. Ów spiżowy kon-
dotier, który pojawił się raptem w samym środku burzy, aż
nadto uosabiał prześladującego ją złego ducha. Stał tuż przed
nią, pełen przytłaczającej arogancji i zdawał się pytać wyzy-
wającym spojrzeniem, czy ośmieli się pójść tą samą drogą
co on.

Skręciła szybko w stronę kościoła, żeby umknąć hipnozie
posągu, i schowała się w kruchcie. Usiłowała otworzyć
drzwi, w poszukiwaniu nieco bardziej suchego miejsca, ale
niestety były zamknięte. Przedsionek natomiast okazał się
bardzo płytki i deszcz smagał ją bezustannie.

Burza ochłodziła znacznie powietrze, więc upodobniona czę-
ściowo do morskiej rusałki Marianna drżała z zimna w ubraniu
ociekającym wodą Ponownie spróbowała otworzyć główne,
a potem boczne drzwi kościoła, ale bez żadnego rezultatu.

- To ja, tutaj jestem! Zaczekaj, pójdę po ciebie.
Najpierw dał się słyszeć plusk szparko przebierających stóp,

przeskakujących przez kałuże, a zaraz potem czyjaś rączka
wsunęła się w dłoń Marianny. Stał koło niej mały chłopczyk,
który, sądząc po wyglądzie, mógł mieć dziewięć lat.

- Chodź - powiedział stanowczym głosem i pociągnął ją


za sobą. Nie zdążył jej bowiem wytłumaczyć, dokąd idą. -
Pod zadaszeniem La Scuda jest dużo miejsca i deszcz nie
zacina z boku. A przecież twoja sukienka i włosy spływają
wodą.

Marianna wybuchnęła śmiechem.

- Jeśli masz nadzieję, że znalazłeś klientkę, to muszę cię
zmartwić, mój mały! Nie mam przy duszy nawet złamanego
grosza! Ale wyglądacie mi na sympatyczną rodzinę! Kot
z pająkiem! Zupełnie jak z bajki!

Prowadzona przez dziecko znalazła się po paru chwilach
przy wejściu do budynku, schowanego za prawym skrzydłem
kościoła. Burza oświetliła na moment wdzięczną renesanso-
wą fasadę zwieńczoną lwem świętego Marka. Zgodnie z tym,
co powiedział malec, podwójny, a nawet potrójny portal,
osadzony na kolumnach i strzeżony z dwóch stron przez dwa
leżące lwy, był bez porównania wygodniejszy od kościelnej
kruchty.

Marianna mogła wreszcie otrzepać suknię i wycisnąć wo-
dę z długich włosów. Deszcz zresztą zaczął powoli ustawać.
Dziecko chwilowo zamilkło, ale Marianna chciała usłyszeć
jego świeży i czysty jak kryształ głos, więc zagadnęła:

i zaskoczyła mnie burza, pewnie tak jak i ciebie. A ty skąd
idziesz?

- Nie wiem - odrzekła zdenerwowanym i spiętym głosem.
- Zamknięto mnie w ogromnym pałacu i musiałam uciec.
Chciałam wejść do kościoła, żeby znaleźć tam schronienie.

Zapadła cisza. Czuła, że chłopiec patrzy na nią uważnie.
Wziął ją prawdopodobnie za jakąś wariatkę zbiegłą z przytułku.
Cóż innego mógł sobie pomyśleć, biorąc pod uwagę jej wy-
gląd... Jednak odezwał się ponownie swoim spokojnym głosem.

- Kościelny zawsze zamyka San Zanipolo! Z powodu
złodziei i z powodu skarbów! Wielu naszych dożów jest tam
pochowanych, a on jest po to, żeby ich pilnować - dorzucił
i wskazał na spiżowego jeźdźca. Oglądany z profilu wyglą-
dał, jakby jechał na czele kościoła.

Ściszając nagle głos, chłopiec wyszeptał pośpiesznie:

- Czy to ukochany cię uwięził, czy... la polizia?

Coś jej podszepnęło, że mały towarzysz okaże jej więcej
sympatii w tym drugim przypadku. I tak przecież nie mogła
mu wyznać całej prawdy.

* Typowe dla Wenecji zdrobnienie od Giovanni.


Zrozpaczona oparła się o ścianę. Pięć dni! Jason czekał na
nią w zatoce już od pięciu dni! Był tak blisko niej, być może
wypatrywał jej w ciemnościach, pełen nadziei, że ją zobaczy,
podczas gdy ona, bierna i zrozpaczona, znosiła potworne
karesy Damianiego...

Opuszczając ten straszny dom, myślała zupełnie poważnie,
że będzie potrzebowała dużo czasu, aby całkowicie przyjść
do siebie, zastanowić się nad swoją sytuacją, a przede
wszystkim oczyścić swoją pamięć z tych potwornych czar-
nych godzin. Krótka rozłąka wydawała się jej konieczna,
zanim ponownie zmierzy się z badawczym wzrokiem Jasona.
Znała doskonale jego niespotykaną przenikliwość i wprost
zwierzęcą intuicję, dzięki której bezbłędnie odszukiwał naj-
czulsze i najboleśniejsze miejsca. Wystarczy mu jedno spoj-
rzenie i już będzie wiedział, że kobieta, która przybyła na
umówione spotkanie, różni się od tej, którą zostawił sześć
miesięcy temu na statku „Saint-Guenole". Przelana krew
tylko częściowo zmywała jej hańbę. Mimo że nie chciała
w to uwierzyć ani o tym myśleć, w jej ciele mógł pozostać
żywy ślad tamtych dni i nic nie mogło tego zmienić.

Tymczasem Jason cały czas czekał na nią! Za godzinę lub
może nawet za parę chwil będzie mogła stanąć przed nim.
Cierpiała już na samą myśl, że chwila, oczekiwana od dawna
z takim utęsknieniem, była przyczyną strachu i obaw. Nie
miała pojęcia, co ją czeka u kresu zalanych deszczem ulic
i kościołów, całego tego miasta, którym zawładnęła burza
i które przesłaniało jej morze.

Kim okaże się Jason przy powitaniu, radosnym kochan-


kiem, uszczęśliwionym z powodu ponownego spotkania, czy
też zamieni się w ponurego, pełnego podejrzeń inkwizytora?
Oczekiwał szczęśliwej młodej kobiety, śpieszącej ujrzeć go
w pełnym rozkwicie triumfującej urody, a ujrzy zaszczutą,
niespokojną postać, czującą się równie źle we własnej skórze,
jak w swoim wypłowiałym ubraniu. Co sobie pomyśli?

- Przestało padać, wiesz?

Zani ciągnął Mariannę za rękaw. Podskoczyła, otworzyła
oczy i rozejrzała się wokół. Rzeczywiście! Burza skończyła się
równie niespodziewanie, jak się zaczęła. Jej wściekłe grzmoty
oddalały się w stronę horyzontu. Dudniące jeszcze przed chwilą
wodospady deszczu ustąpiły miejsca absolutnej ciszy, zakłóca-
nej jedynie cichutkim pluskiem spadających z dachów kropel.
Wyczerpana natura powoli odzyskiwała swoje siły.

Zani jednak nic nie odpowiedział, a Marianna wyczuła, że
było to milczenie zamierzone. Chłopiec szykował się do
wymarszu. Ze swoją wysoko uniesioną główką miał naiwny
wygląd osób, które sądzą, że są obarczone niezwykłej wagi
misją. Jego nowa przyjaciółka poszła za nim bez ociągania.
Pomysł znalezienia dachu nad głową najwyraźniej trafił jej
do przekonania. Parę godzin spokoju na pewno dobrze jej
zrobi i być może pozwoli odnaleźć na samym dnie duszy
cząstkę dawnej Marianny, tej, na którą czekał Jason, lub
chociażby kobietę trochę bardziej ją przypominającą!

Początkowo szli tą samą drogą, którą Marianna tu dotarła,
lecz przy ulicy Zielnej skręcili na lewo i zniknęli w gąszczu


małych uliczek poprzecinanych kanałami, które wydały się
Mariannie istnym labiryntem.

Droga była niezwykle kapryśna. Dziewczynie wydawało
się, że wracali sto tysięcy razy do tego samego miejsca, ale
Zani nie zawahał się ani przez sekundę.

Niebo stopniowo jaśniało i gdzieś w oddali zapiał kogut
na dzień dobry. Jednak prawdziwe życie miasta kryło się
jeszcze za drewnianymi żaluzjami. A koty, jego prawdziwi
i faktyczni władcy, pochowane na czas ulewy, zaczęły wy-
chodzić z kryjówek i wracać do swoich domów, przeskaku-
jąc przez kałuże i obchodząc z daleka rynny. Powoli z cie-
mności zaczęły wyłaniać się domy. W świetle jutrzenki po-
jawiały się kształty ich dziwacznych dachów, ozdobnych
dzwonniczek, tarasów oraz charakterystycznych kominów
w kształcie lejka. Wokół wszystko jeszcze było uśpione i pa-
ra zapamiętałych spacerowiczów mogła sądzić, że ulica na-
leży wyłącznie do nich, gdy nagle opuściło ich szczęście.

Właśnie wychodzili na ulicę Merceria, szerszą od pozosta-
łych, lecz niesłychanie krętą i usianą małymi kramikami, gdy
niespodziewanie natknęli się na patrol gwardii narodowej.
Nie było już żadnej możliwości ominięcia go. Znajdowali się
na samym środku zakrętu.

Marianna i Zani zostali nagle otoczeni z dwóch stron przez
niosących latarnie żołnierzy.

- Stój, kto idzie? - zapytał dowódca pododdziału, raczej
z poczucia obowiązku niż z rzeczywistej potrzeby, ponieważ
zatrzymani nie mogli ruszyć się ani na krok. - Dokąd idziecie?

Zaskoczona Marianna, całkowicie sparaliżowana wido-
kiem wojskowych mundurów, spojrzała na niego bez słowa.
Był to młody podoficer o aroganckim wyglądzie, niesłycha-
nie dumny ze swojego munduru z białymi wyłogami, jak
również podkręconego filuternie wąsika. Odruchowo pomy-
ślała o Beniellim.


Na szczęście Zani, prawdziwy mieszkaniec Wenecji, dał
wspaniały popis swojej wymowności, sypiąc jak z rękawa
zmyślonymi na poczekaniu historyjkami, a wszystko w tak
zawrotnym tempie, że wypełnił całą ulicę swoim jasnym
dziecięcym głosem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie
jest to odpowiednia pora na spacery po Wenecji, zwłaszcza
dla chłopca w jego wieku, ale nie było w tym żadnej jego
winy i pan oficer powinien im zaufać w tym względzie. Oto
bowiem, co się przydarzyło.

Kuzynka i on zostali wezwani wieczorem do ciotki Lud-
wiki cierpiącej na malarię. Poprosił ich o pomoc kuzyn
Paolo, zanim wyruszył na połów. Oni więc natychmiast udali
się do niej, bo ciotka Ludwika jest bardzo stara i chora,
i majaczyła, że aż litość brała! Taka inteligentna kobieta,
mleczna siostra i służąca jaśnie wielmożnego pana Ludwika
Manin, ostatniego doży. Więc kiedy jego kuzynka i on zoba-
czyli ją w takim stanie, nie mieli serca od niej odejść. Czu-
wali, opiekowali się nią, pokrzepiali na duchu, a czas upły-
wał... Kiedy w końcu ciotka zasnęła i kryzys minął, zrobiło
się już bardzo późno! Nie mogli nic więcej pomóc, a kuzyn
Paolo miał wrócić nad ranem. Poszli zatem do domu, jego
kuzynka i on, żeby uspokoić siostrę Annarellę, która pewnie
martwiła się o nich. W drodze zaskoczyła ich burza, którą
zmuszeni byli przeczekać. Więc jeśli wspaniałomyślni pano-
wie wojskowi zechcieliby pozwolić im na kontynuowanie
drogi...

Marianna śledziła oratorski popis chłopca z prawdziwym
podziwem. Żołnierze wysłuchali go bez szemrania, zaskocze-
ni zapewne tą lawiną słów. Nie odstąpili jednak ani na krok
i dowódca odezwał się ponownie.

- Mocchi? Jesteś z rodziny gońca z Dalmacji, który zagi-
nął koło Zara parę tygodni temu?

Zani spuścił głowę, jakby przygniótł go jakiś ciężar.

- To mój brat, panie oficerze. To dla nas wielki smutek,
bo wciąż nie wiemy, co się z nim stało...

Prawdopodobnie rozwinąłby ten temat, lecz jeden z żoł-
nierzy nachylił się i szepnął coś do ucha dowódcy, który
natychmiast zmarszczył brwi.

- Podobno twój ojciec został rozstrzelany w 1806 roku za
dywersję przeciwko cesarzowi
, a twoja siostra, ta Annarella,
która tak bardzo się martwi, jest słynną koronczarką z San
Trovaso i nie kryje się z nienawiścią wobec nas! Twoja
rodzina bardzo nas nie lubi i mamy poważne przypuszczenia
w sztabie głównym, że twój brat przeszedł na stronę prze-
ciwnika...

Sprawy przyjęły zły obrót i zaniepokojona Marianna za-
częła gorączkowo poszukiwać sposobu, w jaki mogłaby po-
ratować swojego małego towarzysza, nie narażając na
szwank samej siebie. Odważne dziecko postanowiło jednak
samo stawić czoło.

Jedna z lamp oświetliła nagle twarz Marianny. Oficer aż
gwizdnął z podziwu.


- Do licha! Co za oczy! I co za prezencja, jak na kuzynkę
takiego obszarpańca! Można by rzec, prawdziwa dama...

W tym momencie Marianna poczuła, że powinna włączyć
się do rozmowy i przyjść z pomocą małemu Zani. Oficer
przyglądał się im z jawnym niedowierzaniem. Postanowiła
więc użyć swojego czaru i odegrać rolę słodkiej kuzynki.
Posłała mu zatem na początek prowokujący uśmiech.

- Bo ja jestem damą albo prawie damą!.. To dla mnie
zaszczyt spotkać mężczyznę o takiej inteligencji, panie ofi-
cerze! Od razu pan zauważył, że chociaż jestem kuzynką
Zaniego, to nie pochodzę stąd! Przyjechałam tu jedynie po
to, aby spędzić parę dni z moją kuzynką Annarellą! Widzi
pan - dorzuciła mimochodem - mieszkam we Florencji,
gdzie pracuję jako pokojówka baronowej Cenami, lektorki
Jej Królewskiej Wysokości księżnej Elizy, wielkiej księżnej
Toskanii, którą niech Bóg ma w swojej opiece... - Przeżeg-
nała się trzy razy, żeby zaznaczyć, jak bardzo jest oddana
swojej pani.

Na efekt nie trzeba było długo czekać. Słysząc imię siostry
Napoleona oficer rozjaśnił twarz. Wyprostował się, poprawił
kołnierzyk i podkręcił wąsa, chcąc nadać mu korzystniejszy
kształt.

* Prokuratura została podniesiona do rangi Pałacu Królewskiego.


Zachwycony własnym dowcipem sierżant Rapin wybuch-
nął gromkim śmiechem. Pozostali mężczyźni natychmiast mu
zawtórowali. Następnie kurtuazyjnym gestem zaofiarował
ramię Mariannie, nieco zaskoczonej sytuacją powstałą na
skutek jej dyplomatycznego kłamstwa.

Patrol wyruszył ponownie w drogę, w składzie powięk-
szonym o Mariannę, idącą na czele z sierżantem Rapinem,
i o małego Zani, który pełen szacunku dla swojej nowej
przyjaciółki uczepił się jej spódnicy i nie odstępował na krok.

Zaczęło świtać. Latem dzień budził się bardzo szybko.
Od wschodniej strony pojawił się różowawy blask jutrzen-
ki. Chwilę potem zgaszono bezużyteczne latarnie, gdyż
w świetle dnia doskonale było widać zarówno ludzi, jak
i przedmioty.

Mimo zmęczenia i zdenerwowania Marianna miała pełną
świadomość, że ich orszak przedstawia dosyć komiczny widok.

Pewnie wyglądamy jak goście wracający z małomiastecz-
kowego i niezupełnie udanego wesela - pomyślała, gdy tym-
czasem jej nieoczekiwany adorator plótł, co mu ślina na język
przyniosła, starając się za wszelkę cenę wyprosić choć jedną
randkę. Księżna nie całkiem była pewna, co wydało się
bardziej pociągające sierżantowi: jej osobisty wdzięk czy
„wysokie koneksje na dworze"!

Ulica Merceria zniknęła nagle pod sklepieniem wysokiej


niebieskiej wieży, ozdobionej ogromnym zegarem i zwień-
czonej dzwonnicą. Kiedy ponownie wynurzyli się spod skle-
pienia, ukazał się im bajecznej urody widok.

W górze stadko białych gołębi krążyło wokół smukłej
różowej dzwonnicy. W oddali łączyły się z sobą dwie zielon-
kawe kopuły o alabastrowych szczytach, inkrustowane ka-
mieniami o delikatnych, cielistych barwach. Ich marmurowe
gipiury, pozłacane mozaiki i posrebrzane emalie w stylu
niel-
lo sprawiały, że długo można by się zastanawiać, czy to
kościoły, czy pałace, czy prześliczne klejnoty.

Przestrzenny plac, otoczony jak szlachetny kamień koron-
ką arkad, poprzecinany był białym marmurem, przez co
wyglądał jak gigantyczna plansza do gry w klasy.

Pomiędzy zachwycającym pałacem a budynkiem przy-
pominającym inkrustowane cacuszko Marianna wreszcie do-
strzegła upragnione morze. Wielka połać niebieskawego
jedwabiu, która zakłóciła rytm jej serca. Żółte jak zawilce
żaglówki pływały po migocącej srebrzyście powierzchni wo-
dy, a z zamglonego horyzontu wyłaniały się kształty kościel-
nych kopuł i dzwonnic. Najważniejsze, że była tutaj, nad
wyśnionym morzem, w basenie Świętego Marka, gdzie miał
na nią czekać Jason.

Uwagę sierżanta Rapina przykuło zgoła coś innego. Gdy
tylko minęli wieżę z zegarem, gwałtownie wypuścił ramię
swojej towarzyszki. Znaleźli się bowiem przed samym nosem
gwardii strzegącej pałac królewski i kurtuazja musiała ustą-
pić miejsca dyscyplinie. Wyprostował się i zasalutował.

- Moi ludzie i ja jesteśmy na miejscu. A pani, signorina,
ma już chyba niedaleko do domu? Zanim jednak rozstaniemy
się, chciałbym prosić o możliwość ponownego spotkania.
Bardzo żałowałbym, gdybym nie mógł już pani zobaczyć.
Jesteśmy przecież prawie sąsiadami. Czy zgodzi się pani? -
wyszeptał kokieteryjnie.


Najwyraźniej wyobraźnia Rapina i małego Zani miały
wiele cech wspólnych. W ciągu paru minut sierżant po prostu
zapomniał o istnieniu mitycznej protektorki Marianny, baro-
nowej Cenami, której nazwisko niewiele mu mówiło, i skupił
się wyłącznie na księżnej Elizie.

Marianna pomyślała w duchu, że ów sierżant Rapin jest
znacznie kłopotliwszy, niż to sobie początkowo wyobrażała.
Gdyby go odprawiła, mógłby się okazać nieprzyjemny. Ist-
niało niebezpieczeństwo, że Zani i jego siostra będą musieli
zapłacić wysoką cenę za zły humor dowódcy patrolu. Starając
się więc zapanować nad odruchem zniecierpliwienia, spoj-
rzała ukradkiem na malca, który obserwował całą scenę
z surowo zmarszczonymi brwiami. Następnie zdecydowa-
nym ruchem odciągnęła sierżanta na bok, z dala od jego
towarzyszy, którzy z wolna zaczęli się niecierpliwić.

- Niech pan posłucha - szepnęła, mając w pamięci prze-
słuchanie, jakiemu został poddany Zani - nie mogę z panem
pójść do teatru ani prosić, żeby przyszedł pan pod dom mojej
kuzynki. Odkąd zaginął mój kuzyn... posłaniec z Zara, nosi-


my wszyscy żałobę. Na dodatek sam pan wie, że Annarella
nie ma takich jak ja powodów, żeby sympatyzować z Fran-
cuzami...

Dobroduszna twarz Rapina rozpromieniła się. Był już dosta-
tecznie długo we Włoszech, żeby słyszeć o Romeo i Julii,
i z pewnością marzył o miłości pełnej romantycznych przygód.

Rozstali się z tą obietnicą i Marianna z trudem powstrzy-
mała się, żeby nie westchnąć z ulgą. Od dłuższego momentu
czuła się tak, jakby odgrywała jedną z ulicznych fars, które
rozśmieszały tłumy paryskich gapiów na bulwarze du
Tempie! Rapin zasalutował i przez chwilę trzymał dłoń Ma-
rianny z cichym uwielbieniem. Z całą pewnością uważał już
Mariannę za swój najnowszy podbój.

Zmęczony patrol, ciągnąc za sobą broń, wszedł do pałacu,
gdy tymczasem Zani poprowadził swoją pseudokuzynkę nie
w stronę morza, jak by sobie tego życzyła, lecz w głąb placu.
Właśnie zaczęli się tam schodzić robotnicy, ponieważ trwały
prace nad budową nowej serii arkad, zamykających czworo-
bok ze wszystkich stron.

- Chodź tędy - powiedział Zani - będzie bliżej.


Miasto ożywiało się. Dzwony od Świętego Marka roz-
dzwoniły się donośnie. Kobiety z zarzuconymi na ramiona
czarnymi chustami szły w asyście służących lub same na
poranną mszę do kościoła.

Kiedy znaleźli się na nabrzeżu, serce księżnej zamarło
i chciała zamknąć oczy. Z całego serca pragnęła ujrzeć za-
kotwiczoną „Morską Czarodziejkę" i jednocześnie bała się
tego panicznie. Nie potrafiła pozbyć się uczucia wracającej
do domu niewiernej żony...

Ale poza małymi barkami rybackimi, płynącymi w stronę
Lido, niewielkimi łodziami, na których piętrzyły się warzy-
wa, zmierzającymi w górę Canale Grande, oraz niewielkim
parowcem, nie było w porcie niczego, co można by nazwać
statkiem... Na szczęście Mariannie nie starczyło czasu, żeby
popaść w rozpacz, bo w tej samej chwili zauważyła wysokie
maszty, pojawiające się z drugiej strony La Salute, za Mor-
skim Urzędem Celnym. Jej policzki zarumieniły się i chwy-
ciła za rękę Zaniego.

- Chciałabym pójść w tamtą stronę - powiedziała wska-
zując ręką kierunek.

Chłopiec wzruszył ramionami i spojrzał na nią z cieka-
wością.

- Musimy tam iść, jeśli chcemy znaleźć się w San Tro-
vaso.

Gdy zbliżali się do wielkiej gondoli, którą mieli przepłynąć
na drugą stronę, Zani zadał Mariannie pytanie, dręczące go
z całą pewnością od dłuższego czasu.

Od chwili odłączenia się od patrolu nie odezwał się ani
razu. Szedł parę kroków przed Marianną, trzymając ręce


w kieszeniach nieco postrzępionych spodni z niebieskiego
płótna, z podciągniętymi rękawami żółtej, wełnianej bluzy,
która sięgała mu niemal do kolan. W jego zachowaniu wy-
czuwało się tę charakterystyczną sztywność, cechującą ludzi
niezadowolonych.

Żołnierz miał rację... Nieufność i smutek rysowały się
wyraźnie na okrągłej i opalonej twarzyczce dziecka. Marian-
na nie miała sumienia zasmucać go jeszcze bardziej.

Zastanowiła się przez moment. Było jasne, że nie miała
weneckiego akcentu. Toskański włoski, którym mówiła, na-
rzucał jej naturalną odpowiedź.

- Jestem z Lukki - powiedziała, co tylko częściowo mi-
jało się z prawdą.

Rezultat był pozytywny. Na zatroskanej buzi Zaniego po-
jawił się uśmiech i chłopiec ponownie wziął ją za rękę.

Rozespany przewoźnik przeprawił ich przez kanał, prawie


zupełnie pusty o tak wczesnej porze. Dzień zapowiadał się
wyjątkowo piękny. Na tle jasnobłękitnego nieba, oczyszczo-
nego przez burzę, latały białe gołębie. Od morza wiała świeża
bryza, przesiąknięta zapachem soli i alg, który Marianna
wdychała z prawdziwą rozkoszą. La Salute, do której coraz
bardziej się zbliżali, podobna była do muszli w tym czystym
porannym powietrzu. Dzień wydawał się wymarzony do
przeżycia szczęśliwych chwil i Marianna nie śmiała domy-
ślać się, co też trzymał dla niej w zanadrzu...

Po drugiej stronie kanału przemierzyła kolejne wąskie
uliczki, obejrzała nowe mosty, zobaczyła całe mnóstwo
owych słynnych weneckich cacuszek, no i oczywiście spot-
kała chmarę podwórzowych kotów.

Słońce wznosiło się już wysoko na niebie, a całkowicie
wyczerpanej Mariannie kręciło się w głowie ze zmęczenia,
gdy dotarli wreszcie do rozwidlenia dwóch kanałów. Jeden
z nich, przy którym wznosiły się wysokie, różowe domy
z suszącą się bielizną, prowadził prosto do portu. Nad nim
przerzucona była kładka, łącząca obydwa nabrzeża.

- Dotarliśmy wreszcie - powiedział z dumą Zani - tu
właśnie mieszkam, w San Trovaso! To jest stocznia San
Trovaso... miejsce, w którym naprawia się popsute gondole.

W rzeczywistości Zani wskazywał ręką przeciwległy
brzeg. Pływały tam skórki pomarańczy i liście sałaty. Przed
hangarami z brązowego drewna czekało na naprawę kilkana-
ście gondoli, a wszystkie leżały na boku jak ranne rekiny.

Zza rogu tego właśnie domu wystawała wysoka reja zacu-
mowanego statku. Ujrzawszy ją Marianna nie mogła oprzeć
się nagłemu impulsowi, mimo że była nieludzko zmęczona.
Chwyciła brzeg sukni i pędem pobiegła w stronę statku.


Za nią biegł mały Zani, nie rozumiejąc przyczyny tej nagłej
ucieczki. Marianna nie potrafiła już dłużej znieść niepewności,
musiała dowiedzieć się, czy on tam jest i czy na nią czeka...

Pomyślała, że może on też spóźnił się na spotkanie,
i głównie z tego powodu towarzyszyła Zaniemu aż tutaj.
Dokąd pójdzie bez złamanego grosza i bez przyjaciół, jeśli
okaże się, że Jason jeszcze nie przypłynął? W tym momencie
wydawało jej się to zupełnie nieprawdopodobne, była prawie
stuprocentowo pewna, że go tam zastanie!

Zdyszana wpadła na zalane słońcem nabrzeże. W jednej
sekundzie ujrzała dookoła siebie istny las masztów. Jak
okiem sięgnąć - były statki. Po jednej stronie stał cały ich
zastęp ze ściśniętymi dziobami. Po drugiej stronie cała masa
statków odwrócona była rufami. Tę wielką flotę łączyły
z nabrzeżem długie deski, po których obarczeni ciężarami
tragarze poruszali się z niewiarygodną zwinnością. Marian-
nie zakręciło się w głowie od tej zachwycającej różnorodno-
ści. Rozbrzmiewające zewsząd rozkazy mieszały się z gwiz-
dami okrętowych syren i biciem co kwadrans zegarów na
nabrzeżu. Ktoś w tłumie zanucił piosenkę, której akompanio-
wała niewidzialna mandolina. Czasami melodię podchwyty-
wała jakaś młoda dziewczyna w spódniczce w paski i o bo-
sych stopach, niosąca na głowie koszyk ze świeżo złowiony-
mi rybami. Po tym lekko różowym nabrzeżu, hałaśliwym
i kolorowym, krzątała się olbrzymia armia pracowników,
jakby żywcem przeniesionych z komedii Goldoniego. Do
połowy rozebrani mężczyźni myli pokłady przycumowanych
statków, polewając je czystą wodą z wielkich kubłów.

- Co ty tu robisz? - zapytał z wyrzutem Zani. - Przecież
już minęłaś mój dom! Chodź odpocząć...

Ale miłość i zniecierpliwienie były znacznie silniejsze od
zmęczenia. Widok tak wielkiej liczby statków jeszcze bar-
dziej rozpłomienił gorączkę oczekiwania. Jason był tuż obok,


parę kroków od niej. Czuła to i była o tym święcie przeko-
nana! Jak mogła w takiej chwili pójść spać? W mgnieniu oka
zapomniała o wszystkich obawach i środkach ostrożności,
jakie miała zamiar podjąć. Liczyło się tylko to, że go zobaczy,
dotknie, poczuje jego cudowny zapach!

Pomimo nalegań Zaniego Marianna weszła w sam środek
tłumu kłębiącego się na nabrzeżu, przyglądając się uważnie
tym statkom, których liny cumownicze były napięte. Obser-
wowała też ludzkie twarze i sylwetki kapitanów, przechadza-
jących się po rufach. Niestety, żaden statek nie był podobny
do tego, na który czekała.

Ujrzała go niespodziewanie, parę chwil później.

„Morska Czarodziejka" znajdowała się na samym środ-
ku Giudecca, oddalona o kilkaset metrów od nabrzeża. Ho-
lowana przez dwie duże łodzie, w których z zapałem pra-
cowały ekipy wioślarskie, „Morska Czarodziejka" płynęła
z gracją po spokojnej toni, gdy tymczasem bosonodzy mary-
narze krzątali się wokół żagli, zwijając jedne, a stawiając
drugie.

Przez krótką chwilę Marianna dostrzegła profil pięknej
syreny, ustawionej na dziobie, która aż do złudzenia ją przy-
pominała...

Zafascynowana urodą błyszczącego w słońcu statku, księż-
na obserwowała manewry, szukając jednocześnie znajomej,
niepowtarzalnej sylwetki Jasona pośród całej masy innych,
biegających po pokładzie. Po chwili jednak masztowiec roz-
winął żagle, równie lekko jak ptak rozkładający skrzydła do
lotu, odwrócił się rufą i wyraźnie zaczął szukać wiatru...

Dopiero teraz Marianna zrozumiała, że statek odpływa...

Z jej gardła wydobył się przeraźliwy krzyk.

- Nie!.. Nie!.. Nie chcę!.. Jason!..

Jak oszalała rzuciła się biegiem wzdłuż nabrzeża, krzy-
cząc, wołając, roztrącając przechodniów, nie zwracając naj-


mniejszej uwagi na liczne potrącenia ani na powszechne
zdumienie, jakie wzbudzała.

Tragarze, kupcy, rybacy i marynarze oglądali się za tą
rozczochraną kobietą o twarzy tonącej we łzach, która krzy-
cząc wniebogłosy biegła przed siebie z wyciągniętymi ręka-
mi i wyglądała, jakby chciała rzucić się prosto do morza.

Marianna niczego nie czuła, niczego nie słyszała, a także
niczego nie widziała poza odpływającym statkiem. Znalazła
się raptem w samym sercu piekła. Czuła niemal fizycznie,
jak niewidzialna nić, utkana z jej własnego ciała, łącząca ją
ze statkiem Jasona, stawała się z każdą chwilą coraz bardziej
napięta, aż w pewnym momencie wydało się jej, że pociągnie
ją za sobą do morza.

W swojej nieszczęsnej skołatanej głowie obracała w kółko
jedno i to samo okrutne i obsesyjne zdanie.

- Nie zaczekał na mnie... - mówiła do siebie - nie za-
czekał!..

Czy to możliwe, żeby cierpliwość i miłość Jasona, który
bądź co bądź przepłynął ocean i dwa morza, żeby ją zoba-
czyć, nie wytrzymała próby pięciu dni? Więc naprawdę nie
czuł, że ta, którą podobno tak kochał, była tuż obok niego,
i nie usłyszał jej rozpaczliwego wołania? A teraz tak po
prostu odpływał, odchodził, żeby połączyć się z morzem,
jego drugą wielką miłością. Być może nigdy już go nie
zobaczy!.. Jak miała dotrzeć do niego, jak go zatrzymać?

Zadyszana, z sercem rozpaczliwie trzepoczącym się w pier-
si, biegła cały czas przed siebie. Jej nieprzytomne, załzawione
spojrzenie utkwione było w odbijającym się w wodzie złoci-
stym promieniu słońca, który powiększał się z sekundy na
sekundę, będąc ostatnim połączeniem między statkiem a brze-
giem. Opalizująca woda była jak ostatnia nadzieja, przywołu-
jąca ją jak kochanek. Chciała się w nią rzucić... Jeszcze tylko
parę kroków...


Czyjeś silne ręce chwyciły Mariannę dokładnie w chwili,
w której dobiegała do końca nabrzeża. Właśnie kiedy, kiero-
wana trudnym do opanowania porywem serca, miała wsko-
czyć do wody, poczuła, że ktoś ją obezwładnił i... znalazła
się raptem nos w nos z porucznikiem Beniellim, który patrzył
na nią jak na zjawę.

Na szczęście korsykański porucznik nie poddawał się,
ale jego cierpliwość się wyczerpała. Miał dość tej histe-
rii i zaczął energicznie potrząsać Marianną, tłumacząc jed-
nocześnie, że powinna przestać krzyczeć i straszyć całe na-
brzeże. Coraz liczniejsza grupka gapiów stała z groźny-
mi minami, obserwując z cichą nienawiścią, jak żołnierz
z armii „ciemiężycieli" napastuje młodą kobietę. Czując, że
sam sobie nie poradzi, Benielli krzyknął do swoich pomoc-
ników.

- Dragoni, do mnie!

Marianna nawet nie miała czasu, żeby się rozejrzeć, gdyż
ostatecznie wyprowadzony z równowagi jej krzykami Be-
nielli wymierzył jej precyzyjny cios. Księżna natychmiast
zapadła w błogi stan nieświadomości.

Budząc się z nieoczekiwanego omdlenia, ocucona dobro-
czynnym działaniem kompresu z octu, Marianna ujrzała
przed sobą dół szlafroka w żółto-czarne paski i haftowane


pantofle, które coś jej przypominały. Tak, to przecież ona
haftowała te herbaciane róże na czarnym tle!

Uniosła lekko głowę i natychmiast poczuła silny ból
w szczęce, tak że o mały włos byłaby ugryzła kompres, który
klęcząca pokojówka trzymała jej pod nosem. Marianna od-
sunęła okład i krzyknęła z radości.

- Arkadiuszu!

To był naprawdę on! Ubrany w pasiasty szlafrok i panto-
fle, z potarganymi włosami, które układały się w dwie kępki,
co go częściowo upodabniało do myszy, wicehrabia de Jolival
nadzorował akcję ratowniczą.

- Przychodzi do siebie, wicehrabio - krzyknęła uradowa-
na pokojówka, widząc, że księżna podnosi się.

- Doskonale! Proszę nas teraz zostawić samych...
Ledwo dziewczyna zdążyła wstać, żeby zrobić Arkadiu-
szowi miejsce, gdy Marianna padła mu w ramiona.

Odzyskawszy świadomość, przypomniała sobie równo-
cześnie o swoim nieszczęściu i z płaczem zawisła wicehra-
biemu na szyi, niezdolna sklecić ani jednego sensownego
zdania.

Pełen współczucia, lecz zarazem przyzwyczajony do tego
rodzaju scen Jolival pozwolił burzy przetoczyć się i gładził
tylko z lekka wilgotne jeszcze włosy Marianny, którą uważał
za swoją przybraną córkę. Stopniowo jej łkania ucichły i sła-
bym głosem małej dziewczynki wyszeptała do ucha starego
przyjaciela.

- Jason!.. On odpłynął!..

Arkadiusz wybuchnął śmiechem, odsuwając od siebie za-
łzawioną twarz Marianny, a następnie wyciągnął z kieszeni
szlafroka wielką chustkę do nosa i otarł nią zapuchnięte od
płaczu oczy Marianny.

- I to z tego powodu zamierzała pani rzucić się do morza?
Jason popłynął... do Chioggii, uzupełnić zapas słodkiej wody


i wędzonego jesiotra. Jutro już będzie tu z powrotem. Dlate-
go Benielli trzymał tego dnia straż w porcie. Poleciłem mu,
żeby udał się tam, zanim „Morska Czarodziejka" postawi
żagle. Miałem go później zmienić, na wszelki wypadek gdy-
by pojawiła się pani po odpłynięciu statku... czego też nie
omieszkała pani zrobić!

Przepełniona cudownym uczuciem ulgi, nie wiedząc, czy
śmiać się, czy płakać, Marianna spojrzała z podziwem na
Arkadiusza.

- Wiedział pan, że przyjadę?

Uśmiech wicehrabiego zgasł i dopiero wówczas spo-
strzegła, jak bardzo się postarzał podczas jej nieobecności.
Jego skronie posiwiały i pogłębiły się bruzdy między brwia-
mi i wokół ust. Pocałowała go w policzek z wielką czułością.

Teraz Jolival przyjrzał się uważnie swojej młodej przyja-
ciółce. Miała niepokojąco bladą cerę, niespokojne spojrzenie
i naznaczoną cierpieniem twarz. Domyślił się, że przeżyła
straszne chwile i że, być może, nie był to jeszcze odpowiedni
moment na rozmowę. Odkładając na później pytania, które
same cisnęły mu się na usta, powiedział:

- Potem mi pani wszystko opowie. Ten fakt z pewnością
wiele wyjaśnia. Po pani zniknięciu zupełnie straciliśmy gło-
wy. Gracchus twierdził, że trzeba podpalić posiadłość księcia
w Lukce, a Agata płakała cały dzień, upierając się, że na
pewno porwały panią demony Sant'Anna. Najbardziej opa-
nowany okazał się oczywiście książę Padwy. Przybył osobi-
ście z solidną eskortą i stawił się przed
villa dei Cavalli.
Niestety, nie zastał tam nikogo oprócz nielicznych służących,
opiekujących się posiadłością. Nikt też nie wiedział, gdzie
można znaleźć księcia. Sprawiali wrażenie przyzwyczajo-
nych do jego często długich nieobecności. Nigdy bowiem nie
uprzedzał, ani o swoim wyjeździe, ani o powrocie.

Wróciliśmy zatem do Florencji, zawiedzeni i zrozpaczeni,
bo straciliśmy już wszelkie ślady. Oczywiście, wcale nie
byliśmy przekonani, czy książę Sant'Anna nie maczał palców
w tym porwaniu, ale nie znaliśmy adresów jego pozostałych
posiadłości. Gdzie mieliśmy szukać? Książęca policja była
całkowicie bezradna. Dlatego też pomyślałem, żeby przyje-
chać tutaj, z powodu, o którym wspominałem wcześniej.
Ale... muszę się pani przyznać, że od pięciu dni, od chwili
kiedy przypłynął Beaufort, z każdą upływającą godziną tra-
ciłem resztki nadziei. Myślałem... - Jolival odwrócił twarz,
żeby ukryć wzruszenie.

- Myślał pan, że nie żyję, prawda? Mój biedny, kochany


przyjacielu, proszę pana o wybaczenie za wszystkie troski,
jakich panu przysporzyłam. Ale czy... Jason, czy on też
sądził, że...

I Marianna opowiedziała Arkadiuszowi, co wydarzyło się
od chwili domniemanego spotkania z Zoe Cenami w koście-
le Or San Michele.

Mówiła o porwaniu, podróży i upodlającym uwięzieniu.
Opowieść była długa, męcząca i trudna. Mimo zaufania
i wielkiej przyjaźni, jaka łączyła ją z Jolivalem, musiała opi-
sać wiele drastycznych szczegółów, uwłaczających jej god-


ności i raniących jej dumę. Niełatwo jest wyznać jednej
z najpiękniejszych i najbardziej uwielbianych kobiet, że ca-
łymi tygodniami traktowana była jak niewolnica kupiona na
targu. Arkadiusz musiał jednak poznać cały bezmiar jej mo-
ralnego upadku, ponieważ był jedyną osobą zdolną jej pomóc
i jedynym człowiekiem, który naprawdę ją rozumiał!

Słuchał chwilami w całkowitym skupieniu, chwilami bar-
dzo poruszony. W najtrudniejszych momentach wstawał
i krążył po pokoju, trzymając ręce założone do tyłu, z głową
schowaną w ramionach, starając się dokładnie wsłuchać w to
szalone opowiadanie, w które z trudem uwierzyłby, gdyby je
usłyszał od kogoś innego. Kiedy Marianna skończyła i zam-
knąwszy oczy opadła wyczerpana na poduszki, Jolival pod-
szedł do butelki z winem, stojącej na drewnianej tacy, nalał
sobie pełny kieliszek i wypił go jednym haustem.

- Nalać pani trochę? - zaproponował. - To najlepszy
środek wzmacniający, jaki znam, a pani z pewnością potrze-
buje go bardziej niż ja!

Zaprzeczyła ruchem głowy.

Jolival pokręcił głową z powątpiewaniem.

- Nie. Wspomniała pani o zardzewiałych łańcuchach, które
leżały na zwłokach administratora. To wskazywałoby na zem-
stę... lub bezlitosny wyrok sprawiedliwości! Damiani musiał
mieć wrogów. Któryś z nich, być może, dowiedział się o pani
losie i postanowił panią uwolnić... Znalazła pani przecież swoje
ubranie! Naprawdę, to bardzo dziwna historia, nie sądzi pani?

Ale Marianna nie chciała już zajmować się byłym opraw-
cą. Teraz, gdy odzyskała przyjaciela, niepokoiła się tylko
o swojego kochanka. Jej myśli krążyły nieustannie wokół
mężczyzny, dla którego tu przybyła i z którym zamierzała
budować swoje nowe życie.

Marianna z krzykiem zerwała się z łóżka, podbiegła do
Jolivala i chwyciła go za ręce.

pani kobietą. Na domiar złego użyto jeszcze przemocy
i narkotyków!

Drżała jak liść na wietrze. Koszmar minionych chwil
mieszał się z rozpaczą i dręczącą obawą przed utratą jedynej
miłości. Arkadiusz objął ją czule i pomógł usiąść. Potem ujął
jej zziębnięte ręce i uklęknął koło niej.

Jolival zrozumiał, że obecny stan jej nerwów całkowicie
wyklucza zdolność rozumowania. Błyszczące ze zmęczenia
oczy i załamujący się głos były wynikiem ogromnego ner-
wowego napięcia. Niewiele brakowało do przekroczenia gra-
nic wytrzymałości!

- Przysięgam, moja maleńka. Niech się pani uspokoi, na
miłość boską, proszę się uspokoić!.. Musi pani teraz odpocząć,
zasnąć... i przyjść do siebie! Tu, blisko mnie, jest pani bezpie-
czna, nikt pani nie zrobi krzywdy, a ja uczynię wszystko, żeby
jak najszybciej mogła pani zapomnieć o tych strasznych chwi-
lach! Gracchus i Agata są razem ze mną oczywiście. Zawołam
pani pokojówkę. Pomoże pani położyć się, zajmie się wszyst-
kim i przyrzekam, że nikt nie będzie o nic pytał.

Głos Jolivala był łagodny i miękki jak jedwab. Uspokaja-
jący, rozluźniający, miał cudowne właściwości oliwy wylanej
na niespokojną wodę.

Marianna stopniowo uspokajała się. Gdy w chwilę później
Agata z Gracchusem weszli do pokoju z okrzykami radości,
ujrzeli ją płaczącą w ramionach Jolivala. Były to gorące,
oczyszczające łzy.


Od marzeń do rzeczywistości

Nazajutrz pod wieczór Marianna leżała przy otwartym

oknie, wyciągnięta na długim szezlongu, i obserwowała dwa

statki płynące od strony Lido. Pierwszy z nich i zarazem

okazalszy miał zatkniętą na maszcie gwiaździstą flagę, ale

i bez tych oznakowań wiedziała, że to statek Jasona.

Wiedziała o tym już w momencie, gdy ujrzała na hory-
zoncie małą, białą plamkę.

Słońce, które przez cały dzień paliło Wenecję żywym
ogniem, chyliło się powoli ku zachodowi, roztaczając wo-
kół blask czystego złota. Świeże powietrze wpadało przez
okno, niosąc ze sobą krzyk mew. Marianna wdychała je
z przyjemnością, smakując ten delikatny spokój ostatniej
chwili samotności i dziwiąc się, że tak bardzo był jej dro-
gi, biorąc pod uwagę fakt, że oczekiwała ukochanego męż-
czyzny.

Za parę chwil będzie już tutaj. Na samo wyobrażenie jego
wejścia, pierwszego spojrzenia, pierwszego słowa, zaczęła
drżeć z radości i podniecenia. Strasznie się bała, że źle ode-
gra rolę, którą sobie narzuciła, i że nie wypadnie dostatecznie
naturalnie.

Rano, kiedy obudziła się z prawie dwudziestoczterogo-
dzinnego snu, czuła się już prawie dobrze. Miała świeży


umysł i odprężone ciało. Dzięki Jolivalowi mogła korzystać
z wyjątkowo komfortowych warunków.

Arkadiusz bowiem po przyjeździe do Wenecji wynajął pry-
watny apartament, zamiast ulokować się w hotelu. Jeszcze we
Florencji polecono mu pensjonat pana Giuseppe Dal Niela,
sympatycznego człowieka o dobrych manierach, potrafiącego
cieszyć się drobnymi radościami życia. Po upadku republiki Dal
Niel wynajął dwa piętra w starym i okazałym pałacu, zbudo-
wanym przez dożę Giovanniego Dandolo, twórcę systemu mo-
netarnego Wenecji, która wybiła własne dukaty.

Dal Niel uwielbiał podróżować i w związku z tym nie-
obce mu były blaski i cienie wędrownego życia. Znając
z własnego doświadczenia wszystkie mankamenty i niedo-
godności ówczesnych hoteli i oberż, wpadł na pomysł od-
płatnego przyjmowania gości i otoczenia ich prawdziwym
luksusem oraz pełnym komfortem. Marzył o przejęciu całego
pałacu i przekształceniu go we wspaniały pensjonat. Jednak
do pełnej realizacji projektu brakowało mu jeszcze parteru,
którego nie mógł wynająć z uwagi na starą księżnę Moceni-
go, jego właścicielkę. Broniła się zaciekle przed podobnymi
projektami merkantylnymi*.

Pocieszał się tym, że mógł przyjmować starannie dobranych
gości, których obecność sprawiała mu prawdziwą radość. Dwa
razy dziennie odwiedzał swoich domowników, osobiście lub za
pośrednictwem swojej córki Alfonsiny, i starał się spełnić ich
wszystkie życzenia Oczywiście stawał na głowie dla księżnej
Sant'Anna, nie zrażony jej trochę nietypowym przybyciem,
nieprzytomnej, ociekającej wodą, w ramionach porucznika Be-
niellego. Całej służbie wydał surowy nakaz zachowania zupeł-
nej ciszy podczas jej odpoczynku. Dzięki niemu Marianna

* Musiał czekać aż do 1822 roku, kiedy to założył hotel Royal Danieli, jeden
z najznakomitszych weneckich hoteli aż do dzisiejszego dnia.


mogła w ciągu jednego dnia podreperować siły i obudzić się
rano świeża jak kwiat. Gdyby nie powracające złe wspom-
nienia, czułaby się wprost cudownie!

Kiedy sylwetka „Morskiej Czarodziejki" stała się już roz-
poznawalna, Jolival poszedł do portu, żeby zawiadomić Ja-
sona o przybyciu Marianny i opowiedzieć mu o jej przygo-
dzie w wersji, którą wspólnie ustalili. Ponieważ z reguły
najlepsze jest to, co najprostsze, uzgodnili, co następuje.
Marianna została porwana na rozkaz swojego męża i uwię-
ziona w jakimś nieznanym pałacu. Trzymano ją tam w cał-
kowitej nieświadomości co do dalszego losu, jaki przygoto-
wał dla niej książę Sant'Anna, z pewnością urażony, lecz
również pragnący ostatecznie wyjaśnić ich sytuację. Wiedzia-
ła jedynie, że ma być wysłana w nieznanym kierunku. Któ-
rejś nocy jednak, korzystając z nieuwagi strażników, zdołała
uciec i dotrzeć do Wenecji, gdzie ją odnalazł Jolival.

Arkadiusz, rzecz jasna, dołożył wszelkich starań, żeby
opowiadanie o ucieczce było dostatecznie przekonywające.
Marianna ze swojej strony powtarzała od rana tę lekcję
i nauczyła się jej prawie na pamięć. Z trudem mogła pogo-
dzić się z kłamstwem, przeciwko któremu buntowała się jej
uczciwość i prawdomówność.

Ta bajka była niezbędna, zgodnie z zasadą Jolivala, który
zwykł mawiać, że nie każdą prawdę można wyznać, zwłasz-
cza ukochanemu. Nie zmieniło to jednak faktu, że owo
kłamstwo wydało się Mariannie wyjątkowo szkaradne, po-
nieważ oskarżała człowieka nie tylko całkowicie niewinnego,
ale co więcej, główną ofiarę tego dramatu. Było rzeczą
odrażającą przedstawiać jako bezwzględnego strażnika nie-
szczęsnego człowieka, którego nazwisko nosiła i którego
nieumyślnie doprowadziła do zguby.

Wiedziała, że na tym niedoskonałym świecie za wszystko
trzeba płacić, a zwłaszcza za szczęście. Nie miała jednak


przekonania do szczęścia opartego na kłamstwie i na samą
myśl o tym ogarniał ją strach i przerażenie. Czy los nie
zażąda od niej wyjaśnień?

Wiedziała też, że dla Jasona jest gotowa ścierpieć wszyst-
ko, nawet piekło minionych dni... nawet życie w kłamstwie.

Wielkie lustro ozdobione szklanymi kwiatami, wiszące
obok szezlonga, odbijało jej wdzięczną postać, obleczoną
w suknię z białego muślinu i uczesaną starannie przez Agatę.
Niestety, ani wypoczynek, ani troskliwa opieka nie umiały
zgasić niepokoju, tlącego się na dnie jej oczu.

Zmusiła się do uśmiechu, ale oczy pozostały nadal smutne.

Marianna pomyślała, że zachowuje się jak skończona idiotka.
Co ona tu robi, skulona na krześle, podczas gdy powinna płonąć
z niecierpliwości, by ujrzeć swojego kochanka? Zrozumiałe, że
wczoraj nie mogła towarzyszyć Jolivalowi z powodu ogromne-
go zmęczenia, ale dzisiaj, zamiast siedzieć pogrążona w smut-
ku, powinna oczekiwać Jasona z radosnym podnieceniem, jak
każda zakochana kobieta. Nie miało sensu tłumaczenie Agacie,
że nie chce być rozpoznana przez pewnego sierżanta gwardii
narodowej ani też przez miłe dziecko, które przyszło jej z po-
mocą. Myśl o Zanim wzbudziła w niej wyrzuty sumienia. Chło-
piec był świadkiem zarówno jej skrajnej rozpaczy, jak i zdecy-
dowanej akcji ratowniczej porucznika Beniellego i z pewnością
niewiele z tego rozumiał. Pewnie myślał teraz, że spotkał jakąś
niebezpieczną wariatkę. Zrobiło się jej żal tej ładnej przyjaźni,
na zawsze utraconej.


Wyrwała się jednak z odrętwienia i przeszła po loggii,
cały czas pilnując się jednak, żeby pozostać w cieniu gotyc-
kich kolumienek. Agata miała rację. Na widocznym u jej stóp
nabrzeżu Esclavons było gwarno od ludzi. Wyglądali, jakby
cały czas tańczyli jakieś hałaśliwe i kolorowe tańce, od Pa-
łacu Dożów aż po Arsenał, dając wspaniały spektakl pełen
życia i radości. Jakby chcieli udowodnić, że nawet Wenecja
pokonana, pozbawiona królewskiej korony, okupowana, zre-
dukowana do roli prowincjonalnego miasta, pozostaje nadal
pogodną i wesołą Wenecją.

Na pewno znacznie bardziej niż ja! - pomyślała Marianna.
- Nieporównanie bardziej niż ja.

Gwałtowne poruszenie wśród tłumu wyrwało ją z melan-
cholijnych rozmyślań. W odległości paru metrów zobaczyła
mężczyznę ze spuszczoną głową, który przed sekundą wy-
skoczył z szalupy i zmierzał prosto w kierunku pałacu Dan-
dolo. Był bardzo wysoki, znacznie wyższy od tych, których
brutalnie roztrącał. Przeciskał się przez tłum z niebywałą
energią, jak jego statek przez wysokie fale, tak że idący za
nim Jolival ledwo mógł za nim nadążyć. Mężczyzna miał
szerokie ramiona, niebieskie oczy, dumną twarz i czarne,
zmierzwione włosy.

- Jason! - wyszeptała Marianna, pijana ze szczęścia. -
Jesteś nareszcie!..

Pomiędzy obawą a szczęściem jej serce dokonało wyboru
w czasie jednej sekundy. Zniknęło wszystko, co nie było rado-
ścią, i cały świat pojaśniał... Ponieważ widziała, że Jason wpadł
już do pałacu, uniosła kraj sukni i pobiegła do drzwi. Przeleciała
niczym strzała przez cały apartament i rzuciła się na schody, na
które wbiegał już Jason, przeskakując po cztery stopnie. W koń-
cu z dzikim okrzykiem radości, który trochę przypominał
szloch, padła mu w ramiona, płacząc się i śmiejąc na przemian.
Jason, gdy tylko ją spostrzegł, krzyknął tak głośno, że stary


szlachetny pałac aż zatrząsł się w posadach. Był taki szczę-
śliwy, że skończyła się wreszcie ta wielomiesięczna cisza,
kiedy mógł szeptać jej imię tylko w snach. Chwycił ją w ra-
miona, podniósł do góry i nie oglądając się na służących,
którzy zbiegli się tłumnie słysząc wrzawę, zaczął obsypywać
łapczywymi pocałunkami jej twarz i szyję. Stojący obok
siebie Jolival i Giuseppe Dal Niel obserwowali scenę z dołu
schodów. Wenecjanin złożył dłonie.

Marianna miała zamknięte oczy. Ona i Jason znajdowali
się w samym sercu miłosnego cyklonu i oczarowania, które
skutecznie oddzielało ich od reszty świata. Ledwo usłyszeli
gromkie brawa, które dostali od stojących wokół osób. Praw-
dziwa włoska publiczność, dla której miłość zawsze była
bardzo ważną sprawą, wyrażała w ten sposób swoje zadowo-
lenie i uznanie!

W zupełnym upojeniu korsarz wziął Mariannę na ręce i nie
przerywając pocałunków ani na chwilę zaniósł ją na górę.
Otworzył butem drzwi, które natychmiast zatrzasnęły się za
nimi, przy akompaniamencie wiwatującego tłumu.

* wł. To cudowne!.. Jaka piękna miłość!


Jolival zaczął się śmiać.

- Zapewne zdziwi to pana, drogi przyjacielu, ale stroje
zajmują w życiu księżnej bardzo poślednie miejsce. No pro-
szę, zdążyłem wspomnieć o ważnych decyzjach i oto same
do nas przychodzą.

Rzeczywiście, porucznik Benielli, wciśnięty w swój mun-
dur, trzymając dłoń na rękojeści szabli, zrobił wojskowe
entree, nieco mniej głośne niż Jason, i natychmiast rozpro-
szył tłum ciekawskich służących. Pomaszerował zdecydowa-
nym krokiem w stronę stojących mężczyzn i zasalutował.

Arkadiusz jednak nie miał racji. Ledwo Marianna pozwo-
liła miłości uciszyć obawy i niepewności, a już gorzko tego
pożałowała. Gdy zobaczyła ukochanego mężczyznę, nie po-
trafiła opanować porywu, pod którego wpływem z całą na-
turalnością rzuciła mu się w ramiona. Jason oczywiście od-
powiedział z namiętnością... zbyt wielką namiętnością! Kie-
dy niósł ją w ramionach przeskakując po dwa stopnie i gdy
śpiesząc się, żeby zostać z nią wreszcie sam na sam, gwał-
townie zamknął za nimi drzwi, Marianna ocknęła się z cu-
downego omdlenia. Wiedziała, co się za chwilę wydarzy.
Jason w miłosnym uniesieniu rzuci ją na łóżko, w ciągu paru


minut, a może szybciej, zostanie rozebrana i zaraz potem
będzie należała do niego, nie mogąc zatrzymać czułego hu-
raganu, który na nią spadnie... A przecież coś się w niej
buntowało, coś, o czym do tej pory nie wiedziała, a co było
głębią miłości do Jasona. Kochała go do tego stopnia, że była
gotowa nie poddać się gwałtownej namiętności, jaką w niej
wzbudzał. W mgnieniu oka zrozumiała, że nie może i nie
powinna do niego należeć tak długo, jak długo nie wyjaśni
się ostatecznie dręcząca ją niepewność, ów potrzask, w któ-
rym cały czas trzymał ją Darni ani!

Z pewnością, jeśli prawdą było, że w zaciszu jej ciała
zaczynało rosnąć nowe życie, byłoby wygodne, a nawet cał-
kiem proste, stworzyć sytuację, w której ojcostwo zostałoby
przypisane Jasonowi. Nawet jakaś głupia dziewczyna pora-
dziłaby sobie świetnie w takiej sytuacji, mając do czynienia
z mężczyzną tak ognistym i tak zakochanym. Skoro jednak
Marianna nie chciała wyznać, co się z nią działo podczas
tych sześciu tygodni, tym zacieklej broniła się przed oszuka-
niem Jasona, i to w najnikczemniejszy sposób. Nie! Dopóki
w tej sprawie nie będzie miała całkowitej pewności, nie
pozwoli mu się dotknąć! Za żadne skarby! W przeciwnym
razie pogrążą się na całe życie w kłamstwie, którego ona
stanie się niewolnicą! Byłoby to nie do zniesienia!

Gdy na chwilę przestał ją całować, aby znaleźć drzwi do
jej pokoju, wyślizgnęła się z jego ramion i szybko stanęła na
równe nogi.

- O Boże, Jason! Zwariowałeś... i myślę, że ja na równi
z tobą.

Podeszła do lustra, żeby przyczesać włosy, które opadły
jej na plecy. W tej samej chwili Jason znalazł się obok niej,
otoczył ją znowu gorącym uściskiem i całując jej włosy
zaczął się cicho śmiać.

- Mam nadzieję, Marianno! Mam nadzieję! Przez całe


miesiące marzyłem o tej chwili... kiedy w końcu po raz
pierwszy będziemy sami!.. My dwoje... Ty i ja!.. I nic po-
między nami oprócz naszej miłości! Nie sądzisz, że zasłuży-
liśmy na to?

Jego ciepły głos, tak łatwo przybierający ironiczny ton,
był teraz lekko zachrypnięty. Zaczął delikatnie odgarniać jej
włosy, żeby pocałować ją w kark. Marianna przymknęła
oczy, szczęśliwa i nieludzko rozdarta jednocześnie.

Nagle zbuntował się i zdenerwowany odpowiedział sarka-
stycznym tonem.

- Co? Może nazwisko, które nosisz? Dawno już o nim
nie słyszałem! Ale, jeśli wierzyć Arkadiuszowi, nie musisz
już liczyć się z mężem, który cię uwięził! Marianno!.. Zro-
biłaś się nagle szalenie cnotliwa! Co się stało?

Wejście Jolivala zwolniło księżną od odpowiedzi. Jason
zmarszczył brwi, uznając tę wizytę za niewłaściwą. Jednym
szybkim spojrzeniem Arkadiusz ocenił sytuację. Marianna
czesała się przed lustrem, a Jason, nie kryjąc niezadowolenia,
stał ze skrzyżowanymi ramionami i spoglądał to na Jolivala,
to na Mariannę, przygryzając wargi. Jolival posłał im
uśmiech, będący niebywałym połączeniem łagodności i oj-
cowskiego zatroskania.

- To tylko ja, moje dzieci. Wierzcie mi, proszę, że jest mi
bardzo niezręcznie przerywać wasze pierwsze tete a tete.


Czeka już jednak porucznik Benielli i nalega, żeby natych-
miast go przyjąć.

- Znowu ten nieznośny Korsykanin? Czego chce? - krzyk-
nął Jason.

- Nie miałem czasu zapytać go, ale to chyba coś ważnego.
Marianna podbiegła do ukochanego i kładąc mu dłonie na

policzkach pocałowała go w usta, starając się w ten sposób
powstrzymać jego protest.

- Arkadiusz ma rację, mój kochany. Lepiej, żebyśmy go
przyjęli. Dużo mu zawdzięczam. Gdyby nie on, leżałabym
teraz martwa gdzieś w porcie. Wysłuchajmy przynajmniej
tego, co ma nam do powiedzenia.

Efekt był piorunujący. Marynarz natychmiast się uspokoił.

- Do diabła z tym natrętem! Ale skoro tego tak bardzo
chcesz... Niech pan więc przyprowadzi tę zarazę, Jolival!

Jason odwrócił się, poprawił granatowy mundur ze srebr-
nymi guzikami, obciskający szczupłe umięśnione ciało,
i podszedł do okna, gdzie przystanął z założonymi do tyłu
rękami, wyrażając całą swoją osobą nieprzychylny stosunek
do przybysza.

Marianna patrzyła na niego z czułością. Nie znała powo-
du antypatii Jasona do jej strażnika. Domyślała się jednak,
że Benielli nie potrzebował wiele czasu, żeby doprowadzić
Amerykanina do skrajnej rozpaczy. Starając się uszanować
wolę Jasona, który najwidoczniej nie chciał uczestniczyć
w rozmowie, przygotowała się sama na przyjęcia porucznika.

Jego niezwykle ceremonialne wejście i powitanie uzyska-
łyby aprobatę najbardziej drobiazgowego szefa protokołu.

- Za pozwoleniem Waszej Jaśnie Oświeconej Książęcej
Mości, przyszedłem prosić o urlop. Jeszcze dzisiaj wieczo-
rem udam się do księcia Padwy. Czy mogę mu zaanonsować,
że od tej chwili wszystko wróciło do normy i że pani podróż
do Konstantynopola szczęśliwie już się zaczęła?


Marianna nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ ubiegł ją
lodowaty głos Jasona.

- Z przykrością muszę panu donieść, że nie ma mowy
o żadnej podróży księżnej do Konstantynopola. Jutro wyru-
sza ze mną do Charlestonu, gdzie nie będzie już pionkiem
w niczyich podejrzanych machinacjach politycznych! Może
pan odejść, poruczniku!

Oszołomiona brutalnością tego, co usłyszała, Marianna
spoglądała to na bladego z wściekłości Jasona, to na Jolivala
przygryzającego wąsa, z mocno zakłopotaną miną.

Wbrew jej obawom oficer zgodził się bez słowa, strzelił
obcasami i zasalutował.

- Proszę ze mną - powiedział Jolival, kierując się w stro-
nę drzwi. - Skosztujemy grappy pana Dal Niela, żeby nam
się nie dłużyło! Nic nie jest w stanie zastąpić kieliszka do-
brego trunku przed drogą! Strzemiennego, cokolwiek się
później wydarzy!

Znowu sami, Marianna i Jason spoglądali na siebie ze
zdumieniem. Ona z powodu upartej i niepokojącej zmarsz-
czki, tkwiącej pomiędzy czarnymi brwiami jej przyjaciela.
On, ponieważ już drugi raz napotkał opór pod tym czułym
wdziękiem i zwodniczą delikatnością. Wyczuwał, że z Ma-
rianną stało się coś niezwykłego, i chcąc to nazwać i określić,
postanowił opanować zły humor.

- Dlaczego chcesz, żebyśmy porozmawiali w cztery oczy,


Marianno? - zapytał łagodnie. - Czyżbyś naprawdę próbo-
wała przekonać mnie do tej absurdalnej podróży do Turków?
W takim razie nie licz na mnie, proszę. Nie przypłynąłem tu
z powodu kaprysów Napoleona!..

z neutralnego kraju i nie mam ochoty mieszać się do polity-
ki. Wystarczy, że mój kraj wystawia na próbę dobre sto-
sunki z innymi państwami, nie udzielając swojego poparcia
Anglii...

W nagłym porywie uczucia chwycił ją w ramiona, przy-
cisnął do siebie i z ogromną czułością przytulił policzek do
jej skroni.

- Marianno, Marianno! Zapomnij o wszystkim... o wszyst-
kim, co nas nie dotyczy! Zapomnij o Napoleonie, zapomnij, że
jest gdzieś na świecie mężczyzna, którego nazwisko nosisz, nie
myśl o tym tak, jak ja nie myślę o Pilar, żyjącej w jakimś
cichym zakątku Hiszpanii. Sądzi zapewne, że jestem na gale-
rach i ma nadzieję, że tam umrę! Jesteśmy tylko my dwoje...
ty i ja... i jest morze... tuż obok, u naszych stóp! Jeśli zechcesz,
popłyniemy jutro w moje strony! Zabiorę cię do Karoliny,
odbuduję dla ciebie spalony dom rodziców, w Old Creek Town.
Na zawsze będziesz już moją żoną...

Oszołomiony gibkością jej ciała, zapachem jej perfum,
zaczął ponownie obsypywać ją pieszczotami. Mariannę prze-
szył nagły dreszcz i coraz mniej miała sił, żeby mu się
opierać. Przypomniała sobie cudowne chwile spędzone z nim
w więzieniu. Wszystko to mogło przecież wrócić i odżyć na
nowo. Jason był tu koło niej, z krwi i kości, mężczyzna,
którego wybrała spośród wielu innych i którego nikt nie mógł
zastąpić... Dlaczego miała odtrącać to, co ofiarowywał? Dla-
czego tak wzbraniała się przed odpłynięciem z nim jutro
rano, do jego wolnego kraju? Poza wszystkim innym, nawet
jeśli Jason nie wiedział tego, jej mąż nie żył, a zatem była
wolna.

Za godzinę byłaby już na pokładzie „Morskiej Czarodziej-
ki". Czy to takie trudne powiedzieć Beniellemu, że płyną do
Turcji, gdy w rzeczywistości obraliby kurs na Amerykę?
Spędziłaby wreszcie z Jasonem pierwszą miłosną noc, usy-


piana szumem fal, nie pamiętając o przeszłości. Już dawno
mogła rozpocząć nowe życie w Selton Hall, gdyby popłynęła
z Jasonem wtedy, gdy zaproponował jej to po raz pierwszy.
Wkrótce zapomniałaby o wszystkim. O strachu, ucieczkach,
Fouchem, Talleyrandzie, Napoleonie, Francji i o pałacu
wśród strumieni i spacerujących białych pawi, w którym już
nigdy nie pojawi się jeździec w białej masce, aby przywołać
echa dawnych dni...

Niestety, tak jak przed chwilą obudziło się w niej sumie-
nie, po stokroć kłopotliwsze, niż to sobie kiedykolwiek wy-
obrażała. A jeśli podczas podróży do Ameryki okazałoby się,
że jest w ciąży, ale nie z Jasonem? Jak miała pozbyć się tego
nie chcianego dziecka w obcym kraju, w którym nie będzie
mogła odstąpić Jasona ani na krok? Zakładając oczywiście,
że nie zauważyłby jej stanu wcześniej, w trakcie podróży
morskiej, trwającej dwukrotnie dłużej niż do Konstantyno-
pola!..

Ni stąd, ni zowąd, wydało jej się raptem, że słyszy surowy
głos Arrighiego: „Tylko pani może przekonać matkę sułtana,
żeby nie przerywać wojny z Rosją, tylko pani może zmienić
jej nieprzychylny stosunek do cesarza, gdyż tak jak i ona jest
pani kuzynką Józefiny i dlatego z pewnością zechce pani
wysłuchać..."

Jak zatem mogła zawieść zaufanie człowieka, którego
kiedyś kochała i który szczerze starał się uczynić ją szczęśli-
wą? Napoleon liczył na nią. Czy mogła odmówić mu tej
przysługi, tak ważnej dla niego i dla Francji?

Najwidoczniej nie nadszedł jeszcze czas miłości, a pojawił
się czas odwagi.

Łagodnie, lecz stanowczo odsunęła od siebie Jasona.

- Nie - powiedziała łagodnie - to niemożliwe! Muszę tam
popłynąć! Dałam słowo!

Popatrzył na nią z niedowierzaniem, jakby zobaczył ją po


raz pierwszy. Jego niebieskie oczy pociemniały i zdruzgotana
Marianna wyczytała w nich ogromne rozczarowanie.

Zraniona jego zazdrością, której ukryte istnienie zawsze
podejrzewała, uśmiechnęła się ze smutkiem. Jej zielone oczy
zaszły mgłą.

- Wszystko to tylko słowa! - odpowiedział Jason, wzru-
szając ramionami ze złością. - Prawda jest taka, że nie
potrafisz pogodzić się z nagłym i bezpowrotnym pozostawie-
niem beztroskiego życia w świecie Napoleona! Jesteś piękna,
młoda, bogata, jesteś jaśnie oświeconą wysokością, idiotycz-
ny tytuł, ale doskonale brzmiący! - a teraz masz do wypeł-
nienia cesarską misję! Co mógłbym zaproponować ci w za-
mian? Stosunkowo skromne życie, na dodatek nie uregulo-
wane aż do momentu, kiedy obydwoje oswobodzimy się
z małżeńskich więzów! Świetnie rozumiem, że wahasz się
i że chcesz odroczyć tę decyzję!

Spojrzała na niego smutnym wzrokiem.

- Jak można ci wierzyć? Tam, w Bretanii, marzyłaś jedynie
o tym, żeby jak najdalej uciec od tego człowieka, któremu teraz
za wszelką cenę chcesz się przysłużyć! Czy jesteś tą samą
Marianną co tamtej nocy? Kobieta, z którą się rozstałem, była
gotowa popełnić dla mnie każde szaleństwo, a ta, którą przy-
witałem, jest pełna obaw i trosk, i boi się wejścia pokojówki,
kiedy ją całuję! Takie zachowanie mówi samo za siebie!

Marianna straciła głowę.

Powiedziane z całym spokojem nie okazało się przez to
mniej bolesne. Z ciężkim sercem Marianna wyszeptała:

Cofnęła się, jakby wypowiedziane słowa fizycznie ją ugo-
dziły. Zawadziła o stolik, z którego strąciła kruche szkło
z Murano, i chciała opaść na fotel, ale przypomniała sobie,
że właśnie przed chwilą go stamtąd zabrała! Patrzyła na
Jasona szeroko otwartymi oczami, jakby go nigdy przedtem
nie widziała! Wydał się jej wyjątkowo postawny, czarujący...
i nieludzko okrutny! Myślała, że jego miłość przypomina jej
uczucie. Sądziła, że on również jest gotów na każde szaleń-
stwo i na każde cierpienie dla paru godzin szczęścia... a tym
bardziej dla całego życia wspólnej miłości. A on miał czel-
ność proponować jej ten bezlitosny przetarg? Zapytała nie-
dowierzająco:

- Byłbyś zdolny opuścić mnie... dobrowolnie? Zostawić
mnie samą w Turcji i odpłynąć?

Założył ręce i spojrzał na nią bez gniewu, lecz z przera-
żającą stanowczością.


- To nie ja muszę wybierać, Marianno, lecz ty. Chciałbym
wiedzieć, kto jutro rano wsiądzie na pokład „Czarodziejki",
księżna Sant'Anna, oficjalny ambasador Jego Cesarskiej Mo-
ści... czy też Marianna Beaufort?..

Nieoczekiwane zdanie, nazwisko, o którym tak marzyła,
poruszyło w niej najczulszą strunę. Zamknęła oczy i stała się
równie biała jak jej sukienka. Szarpała nerwowo obicie fote-
la, starając się zapanować nad ogarniającą ją rozpaczą.

Uśmiechnęła się z goryczą. Męski egoizm! Był nim do-
tknięty nawet mężczyzna, którego uwielbiała do szaleństwa!
Pozostali, Francis, Fouche, Talleyrand, Napoleon czy obrzyd-
liwy Damiani - wszyscy oni mieli tę przedziwną potrzebę
decydowania o szczęściu kobiety i wyobrażali sobie, że za-
równo w tej dziedzinie, jak i w pozostałych posiedli wiedzę
całkowitą i zupełną! Jason i ona tyle wycierpieli podczas tej
rozłąki! Brakowało tylko, żeby sam Jason zaczął piętrzyć
przeszkody i trudności! Czy nie mógłby w imię miłości po-
skromić swojej królewskiej dumy?

Pokusa zostawienia wszystkiego i rzucenia się bez namy-
słu w jego ramiona stała się znowu tak silna i gwałtowna, że
Marianna o mały włos nie skapitulowała. Tak bardzo potrze-
bowała jego siły i męskiej czułości! Mimo że zbliżająca się
noc była bardzo ciepła, Marianna zziębła aż do szpiku kości!
Wycierpiała tak wiele dla tej miłości, że poczucie godności
powstrzymało ją przed ostateczną kapitulacją!

Najgorsze, że nie potrafiła nawet mieć mu tego za złe, bo
z punktu widzenia mężczyzny miał rację. Nie mogła jednak
wycofać się... chyba że wyznałaby całą prawdę, co i tak
najprawdopodobniej niewiele zmieniłoby, biorąc pod uwagę
jego żywą nienawiść do Napoleona!


Zrozpaczona i nieszczęśliwa wybrała rozwiązanie najbar-
dziej odpowiadające jej naturze - walkę.

Podnosząc głowę spojrzała prosto w oczy kochanka.

- Dałam słowo - powiedziała. - Ta misja jest moim
obowiązkiem. Bardzo możliwe, że nie przestaniesz mnie
kochać, jeśli jej nie wypełnię, ale z pewnością stracisz dla
mnie szacunek! W moim kraju, tak jak i w twoim zresztą,
obowiązek był zawsze stawiany na pierwszym miejscu. Dla-
tego między innymi zginęli moi rodzice! Ja również nie mogę
zawieść!

Powiedziała to zupełnie naturalnie, bez cienia pozy, jak
najzwyklejsze stwierdzenie.

Tym razem Jason pobladł. W pierwszym odruchu chciał
podejść do niej, ale powstrzymał się i jedynie skłonił bez
słowa. Przemierzył wzdłuż cały pokój, otworzył drzwi i za-
wołał:

- Poruczniku Benielli!

Pojawił się natychmiast w asyście Jolivala, który od razu
zaczął niespokojnym wzrokiem rozglądać się za Marianną.
Grappa pana Dal Niela musiała znaleźć uznanie porucznika,
bo był znacznie bardziej czerwony niż poprzednio, co jednak
nie zmieniło jego sztywnych manier.

Jason zmierzył go wzrokiem od stóp do głów i z zimną
wściekłością, ledwo panując nad sobą wycedził przez zęby:

- Może pan bez przeszkód udać się do księcia Padwy,
poruczniku! Jutro o świcie postawię żagle i wyruszymy
w stronę Bosforu, gdzie będę miał przyjemność dopłynąć
z księżną Sant'Anna!

- Daje pan słowo? - zapytał niewzruszony porucznik.
Jason zacisnął pięści, mając wyraźną ochotę rozkwasić nos

temu małemu aroganckiemu Korsykaninowi, który w dener-
wujący sposób kojarzył mu się z pewnym jego współple-
mieńcem.


Jolival pociągnął delikatnie Beniellego za ramię, gdyż ten
zdradzał wielką chęć rzucenia się na Amerykanina. Całe
szczęście, że miał na tyle zdrowego rozsądku, aby się poha-
mować, głównie przez wzgląd na obecne osoby. Widząc
bladą, zapłakaną Mariannę, zesztywniałego Jasona i zdener-
wowanego Jolivala, nawet porucznik mógł się domyślić, że
jest świadkiem rozgrywającego się dramatu. Pożegnał się
więc z Marianną nieco mniej oficjalnie niż zazwyczaj.

Benielli nie zdążył jeszcze wyjść, kiedy Marianna utkwiła
w Jasonie błagalny wzrok. On jednak skłonił się i powie-
dział:

Wyciągnęła do niego rękę błagalnym gestem, lecz on,
nieczuły na nic, zamknął się w złości i gniewie. Nie patrząc


w jej stronę podszedł do drzwi, a znalazłszy się po drugiej
stronie trzasnął nimi z hukiem, który przeszył jej serce.

Zdesperowana Marianna opuściła z płaczem wyciągniętą
rękę. Chwilę później, przeczuwając nieszczęście, przybiegł
Jolival i znalazł ją zalaną łzami.

- O mój Boże! - zmartwił się. - Aż tak źle? Co się znowu
stało?

Z trudem łapiąc oddech, wśród potoków łez i urywanymi
zdaniami Marianna opowiadała mu, co zaszło. On tymczasem
starał się przywrócić jej twarzy ludzki wygląd, za pomocą
zmoczonej w zimnej wodzie chusteczki.

- Ultimatum! - z trudem wydusiła z siebie Marianna. -
Sza... a... ntaż! Kazał... mi ...wybierać!
I... powiedział, że...
to... dla mojego... dobra!

Przylgnęła raptem do Arkadiusza i powiedziała błagal-
nie:

Jolival objął jej drżące ramiona i spojrzał głęboko w oczy.

zrozumieć, że pokochał właśnie panią, ze wszystkimi pani
sprzecznościami, szaleństwami i buntami! Jeśli raptem stanie
się pani posłuszna i zrównoważona, tak jak wydaje mu się,
że sobie tego życzy, przestanie panią kochać przed upływem
sześciu miesięcy!

- Sądzi pan?

Powoli siła przekonywania Jolivala zaczęła docierać do
Marianny.

W miarę jak mówił, oczy Marianny stawały się jaśniejsze
i wracała nadzieja. Wypiła bez sprzeciwu szklankę wody,
którą dobry, stary przyjaciel przysunął jej do ust. Wsparta na
jego ramieniu podeszła do okna.

Zapadł już wieczór i wszędzie widać było zapalone latar-
nie, których złotawe światło odbijało się w ciemnej wodzie.
Przez otwarte okno wpadało do pokoju wonne powietrze
pachnące jaśminem, niosące delikatne dźwięki gitary. Na-
brzeżem spacerowały powoli zakochane pary, twarz przy
twarzy, ciemne, podwójne sylwetki. Kanałem płynęła ozdo-
biona flagami gondola, kierowana przez smukłego jak tan-
cerz przewoźnika. Ze środka rozbrzmiewał wesoły kobiecy


śmiech. Nieco dalej, przy budynku urzędu celnego, chwiały
się łagodnie podświetlone maszty statków.

Marianna westchnęła, a jej dłoń zacisnęła się na ramieniu
Jolivala.

- O czym pani myśli? - wyszeptał. - Czy już lepiej?
Zawahała się, zawstydzona tym, co chciała wyznać. Była

jednak daleka od jakiejkolwiek hipokryzji wobec tego spraw-
dzonego od dawna przyjaciela.

Zdecydowanym gestem Jolival zamknął okno, otwierające
się na piękną, czarowną noc. Następnie zaprowadził Mariannę
do małego rokokowego saloniku, w którym właśnie podano do
stołu.


Niebezpieczny

archipelag


Fala

W pewnym momencie łóżko zachwiało się. Półprzytom-
na Marianna przewróciła się na drugi bok i wtuliła twarz
w poduszkę, jakby chciała w ten sposób ochronić się przed
nieprzyjemnym snem. Łóżko nie przestawało się chwiać
i Marianna zaczęła budzić się powoli.

W tym momencie skrzypnęła jakaś drewniana część statku,
co uzmysłowiło jej, że znajduje się na morzu.

Smętnym spojrzeniem obrzuciła umieszczone na przeciw-
ległej ścianie małe okrągłe okienko, przymocowane miedzia-
nymi śrubami. Widać było przez nie rozpryskującą się białą
pianę wzburzonego morza, na tle szarego, smutnego dnia.
Nie było słońca i wiał wiatr. Adriatyk ukazał się w zupełnie
jesiennych kolorach tego całkowicie nietypowego lipca.

Wymarzony dzień na rozpoczęcie takiej podróży! - pomy-
ślała zasępiona.

Inaczej niż mówił Jason, udało im się opuścić Wenecję
dopiero wczoraj wieczorem. W korsarzu nagle dała o sobie
znać kupiecka żyłka i duch niezupełnie legalnego handlu,
spędził więc cały dzień na ładowaniu weneckiego wina na
swój statek. Parę beczek Soave, Valpolicelli i Bardolino,
które zamierzał korzystnie sprzedać na bogatym tureckim
targu. Zakaz Koranu nie był tam zawsze surowo przestrzegany,


a tamtejsza liczna emigracja tworzyła doborową klien-
telę. Nawet sam sułtan nie gardził dobrym, mocnym szam-
panem.

- Dzięki temu - oświadczył korsarz rozbawionemu Joli-
valowi, którego nie zaszokował ten ewidentny brak delikat-
ności - nie będzie to podróż zmarnowana!

Wyruszyli więc w morze, gdy zapadał już zmrok i w We-
necji zapaliły się wszystkie światła. Miasto budziło się do
radosnego nocnego życia.

Jason oczekiwał pasażerów przy swoim dwumasztowcu.
Jego szalenie oficjalne powitanie zmroziło serce Marianny
i jednocześnie na tyle ją wzburzyło, że odnowiło w niej chęć
do walki. Przyjmując jego reguły gry, zadarła, jak mogła
najwyżej, zgrabny nosek i zmierzyła korsarza ironicznym
spojrzeniem.

Ta drobna sprzeczka wyraźnie zdenerwowała marynarza,
który zacisnął zęby i pięści ze złości, ale zdołał zapanować
nad sobą, mimo wielkiej chęci rozprawienia się ze swoją
pasażerką.

- Na wszelki wypadek, gdyby pani tego nie wiedziała,


pragnę poinformować, że w dzisiejszych czasach nawet najmniej-
szy statek handlowy musi być zdolny do obrony!
Młoda dama postanowiła nie dać za wygraną.

Nie czekając na odpowiedź poszedł w kierunku mostka,
który błyszczał w świetle latarń. Wzburzony, o mały włos nie
przewrócił niewielkiego, szczupłego mężczyzny, ubranego na
czarno, który właśnie wychynął zza rogu.

Przyjacielem? Marianna spojrzała na bladą twarz lekarza,
która w świetle latarń nabrała żółtawego odcienia. Miał wy-


blakłe, głęboko osadzone oczy, o kolorze trudnym do okre-
ślenia, i nieprzyjemne, na wskroś przeszywające spojrzenie.

Marianna aż wstrząsnęła się z odrazą i pomyślała, że
wskrzeszony Łazarz musiał wyglądać bardzo podobnie. Le-
karz skłonił się bez słowa i bez cienia uśmiechu. Wyczuła,
że nie tylko nie jest jej przychylny, ale również absolutnie
nie aprobuje jej obecności na statku. Powiedziała sobie w du-
chu, że w przyszłości będzie omijać doktora Leightona, na
ile będzie to możliwe. Nie chciała bowiem oglądać tej twa-
rzy nieboszczyka. Pozostawało oczywiście pytanie, jak za-
żyła była przyjaźń między Jasonem a tym ponurym czło-
wiekiem...

Podczas gdy Jolival udał się w stronę rufy, a Gracchus
zajął się rozlokowaniem bagażu, Marianna i Agata postano-
wiły rozgościć się w kabinach.

Na widok kabiny księżnej aż serce zabiło z radości, gdyż
została ona urządzona wyraźnie z myślą o kobiecie. Na ma-
honiowej błyszczącej podłodze leżał piękny perski dywan,
a toaletka zastawiona była najprzeróżniejszymi fajansowymi
cacuszkami. W oknach wisiały zasłony z niebieskozielonego
adamaszku, a na łóżku piętrzyły się mięciutkie pierzyny.
Wszędzie można było dostrzec troskliwą rękę zakochanego
mężczyzny i Marianna poczuła przypływ wzruszenia. Ten
pokój został przygotowany specjalnie dla niej, aby dobrze się
w nim czuła i była szczęśliwa!

Zwalczyła skutecznie tę odrobinę rozrzewnienia, przyrze-
kając sobie jednak solennie, że z samego rana wyrazi wdzię-
czność właścicielowi statku za jego względy. Tego wieczora
nie zamierzały już bowiem opuszczać kajuty, ani ona, ani
Agata. Musiały przecież rozpakować rzeczy, co zazwyczaj
zajmowało im mnóstwo czasu.

Agacie przypadła w udziale niewielka kajuta z małym
okrągłym okienkiem, sąsiadująca z kabiną jej pani. W środku


ustawiona była koja i stoliczek toaletowy. Dziewczyna roz-
lokowała się tam bez większego entuzjazmu, gdyż morze
budziło w niej paniczny strach.

Marianna przeciągnęła się, ziewnęła i w końcu usiadła
na łóżku, marszcząc nos. Statek wydzielał jakiś dziwny
zapach, co prawda lekki, ale dość nieprzyjemny, którego
nie była w stanie zidentyfikować. Poczuła go od pierwszej
chwili. Zdziwił ją ten lekko mdły odór, kojarzący się ze
starym brudem, panujący na tak dokładnie wyczyszczonym
statku.

Spojrzała na obudowany boazerią zegar i zobaczyła, że
jest już dziesiąta. Pomyślała, że należałoby wstać, mimo że
nie miała na to najmniejszej ochoty. Przede wszystkim była
strasznie głodna, bo nie miała nic w ustach, odkąd wypłynęli
poprzedniego dnia.

Gdy tak rozmyślała, otworzyły się drzwi i pojawiła się
Agata, niosąc wypełnioną po brzegi tacę. Dziewczyna miała
wygląd równie świeży i szykowny jak w paryskim pałacu.
Niestety, nie można tego było powiedzieć o Jolivalu, który
za to tryskał wyśmienitym humorem.

lem, chociaż jest ledwo wyczuwalny... Nie chciałem jednak
w to uwierzyć!

Jolival przerwał na moment, ugryzł kanapkę i odezwał się
poważnym tonem.

- Ponieważ już raz w życiu czułem ten zapach, tyle tylko
że był wówczas znacznie bardziej intensywny. To był nie-
prawdopodobnie silny odór. Z jakichś powodów znajdowa-
łem się w Nantes, przy nabrzeżu... niedaleko statku prze-
wożącego czarnych niewolników. Zawiał wiatr od tamtej
strony!

Marianna, która właśnie nalewała sobie kawy do filiżanki,
zamarła jak porażona. Spojrzała na przyjaciela niedowierza-
jącym wzrokiem.

Księżna odstawiła drżącą ręką dzbanek z kawą, plamiąc
po drodze serwetkę.

łam powiedzieć, że moim zdaniem Jason może przemycać
wino, ale nie ludzi!

Drżała z oburzenia i odstawiając filiżankę zawadziła
o spodeczek. Jolival uśmiechnął się uspokajająco.

W jego ironicznym tonie słychać było lekką, z trudem
wyczuwalną obawę, ale Marianna najspokojniej w świecie
nalała sobie kolejną filiżankę kawy. Zapach gorącego napo-
ju wypełnił wąski pokój, tłumiąc panującą w nim przykrą
woń.

burzę w szklance wody z powodu niewłaściwego ułożenia
jakiejś tam beczki.

Marianna starannie otarła usta, co pozwoliło jej spuścić na
moment oczy, ozdobione długimi zakręconymi rzęsami, które
tego poranka wydały się Jolivalowi jeszcze dłuższe. Jej głos
był przepełniony słodyczą i spokojem.

Jolival powstrzymał się od odpowiedzi. Wzruszył bezsilnie
ramionami i skierował się w stronę drzwi, o mało nie wpa-
dając na pootwierane kufry, z których wydostawały się
wstążki i falbanki.

Gdy zniknął za drzwiami, Marianna chciała skorzystać
z pomocy pokojówki, ale nie znalazła jej w pobliżu. W od-
powiedzi na wołanie usłyszała słaby głos, dobiegający z po-
koju obok. Pobiegła w stronę kabiny Agaty i zobaczyła bied-
ną dziewczynę leżącą bezwładnie na łóżku i wymiotującą
spazmatycznie na biały, wykrochmalony fartuszek. Po kokie-
teryjnym wdzięku nie zostało ani śladu. Zamieniła się w małą
istotę o zzieleniałej twarzy, z trudem patrzącą na oczy.

- O Boże! Agato! Jesteś bardzo chora! Dlaczego nic mi
nie powiedziałaś?


- To... chwyciło mnie nagle. Kiedy niosłam tacę dla pani,
czułam się jeszcze dobrze... Ale kiedy wróciłam tutaj... chyba
z powodu zapachu smażonych jajek i tłuszczu! Aaaa...

Na samą myśl o tych wiktuałach chwycił ją nowy spazm
wymiotów i pokojówka zakryła twarz fartuszkiem.

- Nie mogę cię zostawić w takim stanie! - powiedziała
zdecydowanym tonem Marianna, podtykając Agacie miedni-
cę. - Jest przecież lekarz na tym przeklętym statku! Znajdę
go! Wygląda gorzej niż okropnie, ale istnieje pewna szansa,
że ci pomoże.

Obmyła twarz Agaty zimną wodą, natarła jej skronie wodą
kolońską i podała flakon z solami trzeźwiącymi. Sama czym
prędzej narzuciła długi beżowy płaszcz, który szczelnie za-
pięła aż pod samą szyję, przykryła głowę lekkim szalem
i pobiegła w stronę schodów łączących środek statku z mo-
stkiem. Sporo wysiłku kosztowało ją wydostanie się na górę.
Wiał silny szkwał. Morze kołysało się i Marianna musiała
z całych sił uchwycić się poręczy, żeby nie zjechać ze scho-
dów na kolanach. Kiedy dotarła na mostek, zaskoczyła ją siła
wiejącego od tyłu wiatru. Zarzucony niedbale szal pofrunął
gdzieś w przestrzeń, a jej długie czarne sploty owinęły ją jak
liany.

Pusty mostek chwiał się pod wpływem silnych uderzeń
wiatru. Statek starał się odwrócić i uciec przed szkwałem.
Wokół piętrzyły się białe fale, jęczały liny i zewsząd słychać
było łomotanie żagli. Na rufie, połączonej z najwyższym
pokładem paroma stromymi stopniami, które przypominały
drabinę, Marianna zobaczyła człowieka przy sterze. Ubrany
w skafander z grubego płótna, wydawał się zrośnięty ze stat-
kiem. Stał na szeroko rozstawionych nogach i mocno dzier-
żył w dłoniach koło sterownicze.

Podnosząc głowę, zauważyła, że prawie cała załoga usa-
dowiona jest na rejach i zwija w pośpiechu żagle. Starano


się ściągnąć na dół wielki fok, żeby skierować wiejący od
tyłu wiatr pod przedni żagiel i mały fok, zgodnie z podanym
przez tubę rozkazem. Nagle, nie wiadomo skąd, kilkunastu
bosonogich marynarzy zeskoczyło na pokład i rozbiegło się
po całym mostku. Jeden z nich popchnął Mariannę tak moc-
no, że ledwo zdążyła uchwycić się drabiny, żeby nie upaść.
Marynarz, który nawet jej nie zauważył, pobiegł w swoją
stronę.

- Proszę mu wybaczyć, madame! Sądzę, że nie widział
pani - usłyszała czyjś niski głos, mówiący po włosku. -
Uderzyła się pani?

Marianna wstała, odrzuciła do tyłu włosy zasłaniające jej
oczy i spojrzała z mieszaniną zdziwienia i strachu na stoją-
cego przed nią mężczyznę.

- Nie, skąd... - odparła odruchowo - dziękuję panu.
Odszedł sprężystym krokiem, w rytm kołysania się statku.
Księżna przystanęła na chwilę, starając się uzmysłowić

sobie, co ją tak bardzo uderzyło w tej postaci. Spoglądała za
oddalającym się mężczyzną, częściowo ze strachem, a czę-
ściowo z podziwem. Jej niedawny pobyt w piekle był ciągle
żywym wspomnieniem, dlatego też czuła lęk przed ludźmi
o czarnym kolorze skóry. A marynarz, z którym rozmawiała
przed sekundą, był czarny jak Isztar i jej siostry! Odcień jego
skóry był, co prawda, zdecydowanie jaśniejszy. Trzy niewol-
nice Damianiego były w kolorze hebanowego drzewa, a cia-
ło marynarza miało odcień złotego brązu. Mimo odruchu
niechęci, pochodzącego głównie z urazy i strachu, Marianna
musiała przyznać sama przed sobą, że nigdy nie widziała
równie pięknego mężczyzny.

Bosy, jak pozostali członkowie załogi, ubrany w wąskie
płócienne spodnie, które obciskały go od bioder aż po łydki,
z mocnym torsem o gładko rzeźbionych mięśniach, miał
w sobie coś z niepokojącej doskonałości fizycznej dzikich


zwierząt. Nie lada spektakl stanowił jego widok, gdy wspinał
się na wanty ze zwinnością geparda. A ujrzana na moment
twarz nie oszpecała całości, wprost przeciwnie!

Była zatopiona w swoich rozmyślaniach, kiedy czyjaś dłoń
chwyciła jej ramię i odciągnęła w stronę rufy.

- Co pani tu robi? - krzyknął Jason. - Dlaczego w taką
pogodę wyszła pani z kabiny? Koniecznie chce pani wypaść
za burtę?

Wyglądał na szczerze niezadowolonego, ale Marianna do-
strzegła z satysfakcją, że pod wyrzutami kryła się zwykła
troska.

Z kuchni wyłonił się kolejny Murzyn, trzymając w ręce
kubeł z obierkami. Miał dobrą, okrągłą twarz, otoczoną ko-
roną siwiejących i niesfornych włosów, dzięki którym czę-
ściowo łysa czaszka przypominała wysepkę nawiedzoną
przez huragan. Jego twarz, rozpogodzona w błogim uśmie-
chu, wyglądała jak pogodny półksiężyc.

Wiem, że taka sytuacja nie mogłaby się zdarzyć w Anglii czy
we Francji, ale w Charlestonie i na całym Południu jest
całkowicie normalna. Wracając jednak do pani pytania, otóż
mam dwóch Murzynów na statku, Tobiego i jego brata Na-
thana. Ach nie, zapomniałbym, trzeci przyłączył się do nas
w Chioggi.

Mariannę owiał nagły chłód, nie mający jednak nic wspól-
nego z temperaturą powietrza. A więc ten mężczyzna o jas-
nych oczach - w rzeczywistości lub tylko w jej wyobraźni -
którego wygląd tak bardzo ją poruszył, okazał się zbiegłym
niewolnikiem. A pozostali służący Jasona, którzy nie byli
zbiegami? Ponieważ nie mogła ścierpieć najmniejszych nie-
domówień w tej sprawie, postanowiła zadać ważne dla niej
pytanie, używając jednak drobnego wybiegu.

Mariannę zmroziło to kompletnie. Miała wrażenie, jakby


znalazła się w jakimś nowym, nienormalnym świecie. Nigdy
nie przyszło jej do głowy, by Jason, obywatel wolnej Ame-
ryki, mógł uważać niewolnictwo za sprawę tak naturalną.
Wiedziała oczywiście, że handel niewolnikami, zabroniony
w Anglii od 1807 roku i źle widziany we Francji, ale ciągle
dozwolony, kwitł w najlepsze na południu Stanów Zjedno-
czonych, gdzie czarna siła robocza była gwarancją bogactwa
kraju. Wiedziała też, że pochodzący z Południa Jason, uro-
dzony w Charlestonie, został wychowany wśród Murzynów,
pracujących na rodzinnej plantacji. (Rzeczywiście, opowiadał
jej kiedyś, z pewnym rozrzewnieniem, o swojej czarnej nia-
ni, Deborah.)

Problem, który do tej pory był czystą abstrakcją, pojawił
się teraz przed nią z całą brutalną realnością. Stała twarzą
w twarz z Jasonem Beaufortem, właścicielem niewolników,
mówiącym o kupnie i sprzedaży ludzi nie z większą emocją,
niż gdyby chodziło o bydło. Najwidoczniej ten stan rzeczy
był dla niego całkowicie naturalny.

Mając na względzie ich obecne stosunki, byłoby rozsąd-
niej ze strony Marianny, gdyby nie okazywała swoich uczuć.
Ona jednak nie potrafiła zapanować nad porywami serca,
zwłaszcza jeśli w grę wchodził ukochany mężczyzna.

- Niewolnicy! Jak dziwnie brzmi to słowo w twoich
ustach! - wyszeptała, przełamując instynktownie sztuczną
ceremonialność i okrucieństwo, które wkradły się pomiędzy
nich. - Ty, który zawsze byłeś dla mnie symbolem i uoso-
bieniem wolności! Jak w ogóle możesz wymawiać to słowo?

Po raz pierwszy od początku ich rozmowy spojrzał na nią
błękitnym, szczerze zdziwionym wzrokiem, tak naturalnym,
że prawie dobrodusznym, ale szyderczy uśmiech, jakim ją
obdarzył, nie był ani niewinny, ani przyjazny.

- Sądzę, że pani cesarz wypowiada je bez specjalnych
oporów. On, pierwszy konsul, który przywrócił niewolnictwo


i handel żywym towarem, zniesione przez rewolucję! Przy-
znaję, że wraz z Luizjaną pozbył się sporej części swoich
problemów, ale nigdy nie słyszałem, żeby mieszkańcy San
Domingo chwalili jego liberalizm.

Nerwowe drgania twarzy Jasona uprzytomniły jej, że był
u kresu wytrzymałości. Ona jednak chciała wpaść w zdrową
wściekłość! Sto razy wolała porządną awanturę od sztuczne-
go ceremoniału! Patrząc na nią złym wzrokiem, Jason wzru-
szył ramionami z pogardliwym wyrazem twarzy.

- A co innego powiedziałaś? Czy mi się śniło, czy rze-
czywiście wspomniała pani o kajdanach i o traktowaniu go-
rzej od zwierząt? Jestem szczerze zdziwiony, madame, że jest
pani aż tak gorącą orędowniczką wolności! Nie jest to słowo
często używane przez kobiety z pani otoczenia. Większość
z nich woli... a nawet zabiega o słodkie i czułe zniewolenie!
Tym gorzej dla pani, jeśli to słowo budzi w pani sprzeciw!
Poza wszystkim innym nie jest pani przecież kobietą w stu
procentach! Za to jest pani wolna, madame! Całkowicie
wolna i może pani popsuć, zniszczyć wszystko wokół siebie,
poczynając od własnego życia, a kończąc na życiu innych!
Tak, wolność dla kobiet jest sprawą wprost fantastyczną!
Daje im wszelkie prawa! Przekształca je w śliczne, małe
automaty, bez pamięci przywiązane do swoich pawich pió-
rek!..

Przybycie Jolivala przerwało nagle przemowę Jasona, któ-
ry w porywie szału krzyczał tak głośno, że słychać go było
na całym statku. Powstrzymywał się już zbyt długo i w koń-
cu musiał dać upust wściekłości. Widząc wyłaniającą się miłą
twarz wicehrabiego, wrzasnął, tracąc doszczętnie panowanie
nad sobą.

- Niech pan zaprowadzi tę oto damę do kabiny! Wraz ze
wszystkimi należnymi honorami, jako wolnemu ambasado-
rowi liberalnego kraju! I żebym jej tu więcej na oczy nie
widział! Mostek kapitański nie jest miejscem dla kobiety,
nawet wyzwolonej! Nikt nie może mnie zmusić, żebym ją tu
tolerował! Ja również jestem wolny!

Co powiedziawszy, Jason odwrócił się na pięcie i zbiegł
ze schodów, po czym zamknął się ponownie w salonie gier.

to szkaradna rzecz i uważam, że jest nie do pomyślenia, aby
na statku znajdowali się nieszczęśliwcy, którzy nawet nie
mają prawa do w pełni ludzkiego traktowania! I sam pan
widzi, jak się zachował!

Marianna poszła zgodnie za przyjacielem, wsparta o jego
ramię. Zewsząd otoczeni byli marynarzami, którzy zeszli
z omasztowania. Byli świadkami sceny, której przyglądali się
z zainteresowaniem. Przechodząc obok nich księżna widziała
uśmiechy, które zawstydzały ją, mimo że za wszelką cenę
starała się ich nie zauważać, udając żywe zainteresowanie
wywodami Jolivala na temat zmienności pogody.

Gdy dochodzili do schodów prowadzących w głąb stat-


ku, ujrzała postać ciemnego uciekiniera, opartego plecami
o wielki maszt. W jego jasnym, szarobłękitnym spojrzeniu
można było dostrzec smutek. Pod wpływem nagłego impulsu
Marianna podeszła do niego.

- Jak pan się nazywa? - zapytała nieśmiało.
Wyprostował się, żeby jej odpowiedzieć. Znowu uderzyła

ją niespotykana harmonia jego rysów i jasność tęczówek.
Z wyjątkiem ciemnej skóry nie miał ani jednej murzyńskiej
cechy; szczupły nos i wąskie, mocno zarysowane usta. Wy-
szeptał skłaniając się lekko:

- Kaleb... do usług Waszej Wysokości!

Patrząc na niego, Marianna odczuła głębokie współczucie,
echo dopiero co zakończonej rozmowy z Jasonem. Ten nie-
szczęsny człowiek musiał czuć się jak zaszczute zwierzę.
Chciała koniecznie coś mu powiedzieć, mając w pamięci
zdarzenia, o których dowiedziała się od Jasona.

Schyliwszy lekko głowę Marianna weszła na małe ciemne
schodki, idąc krok w krok za Jolivalem.

- Na pani miejscu - zauważył kpiarskim tonem Arka-
diusz - unikałbym rozmów z marynarzami. Nasz kapitan


gotów sobie wyobrazić, że podżega pani załogę do buntu.
A jest w takim nastroju, że byłby zdolny zakuć panią w kaj-
dany!

Zapach w kabinie przyprawił Mariannę o mdłości. Aga-
ta musiała być bardzo chora. Gdy księżna weszła, do-
ktor Leighton zamykał właśnie drzwi do kajuty pokojów-
ki. Poinformował Mariannę, że naszpikowana belladoną
dziewczyna śpi teraz głębokim snem i nie należy jej prze-
szkadzać. Powiedział to jednak w sposób, który nie przypadł
Mariannie do gustu, tak jak nie spodobał się jej wygląd
kabiny.

Wszędzie porozrzucana była zabrudzona bielizna, a na
samym środku toaletki stała miednica z żółtawą cieczą, któ-
rej ostry zapach nie pozostawiał najmniejszych wątpliwości
co do jej pochodzenia. Całość tej scenografii była w wido-
czny sposób celowo zaplanowana, co tylko utwierdziło Ma-
riannę w niechęci do doktora Leightona.

zatrzymała go w pół drogi i wskazując zasłony z ada-
maszku zapytała pół żartem, pół serio:

- Mam nadzieję, że wystarczyło panu ręczników, doktorze,
i że nie musiał pan użyć zasłon ani mojej garderoby?

Woskowa twarz Leightona zastygła jeszcze bardziej,
w oczach pojawił się zimny błysk, a usta zacięły. W ciem-
nym ubraniu i z prostymi długimi włosami był prawdziwym
wcieleniem uporu i surowości kwakra. Niewykluczone zre-
sztą, że nim był, gdyż sposób, w jaki przyglądał się Marian-
nie, graniczył z obrzydzeniem. Ponownie zastanowiło ją,
w jaki sposób taki człowiek mógł zdobyć sympatię Jasona.
Musiał chyba znacznie lepiej rozumieć się z Pilar!

Z odrazą odsunęła od siebie myśl o antypatycznej żonie
Jasona. Sama świadomość, że żyła gdzieś, w jakimś hiszpań-
skim klasztorze, była wystarczająco nieprzyjemna, a co do-
piero wyobrażenie jej postaci!

Leighton zdołał jednak zapanować nad wybuchem gniewu.
Wychodząc pożegnał się tylko jeszcze chłodniej i zmierzył
obecne w pokoju osoby pogardliwym spojrzeniem. Jolival
nie wiedział, czy wybuchnąć śmiechem, czy się rozgniewać
i w końcu wybrał obojętność.

nie zaszywałbym się w ciemnej norze! Kiedy chce się dać
prztyczka w nos ukochanemu, nie należy się chować! Niech
się pani pokaże, i to w całej swojej krasie! Syreny wracają
do swoich podwodnych kryjówek dopiero, gdy żeglarz połk-
nie haczyk!

- Być może ma pan rację! Jak mam jednak dokonać
toalety, kiedy statek kiwa się i podskakuje jak korek we
wrzącej wodzie!

- To tylko lekki szkwał! Nie potrwa długo!
Rzeczywiście, morze i wiatr uspokoiły się pod wieczór.

Porywisty wicher zamienił się w przyjemną bryzę, lekko
dmącą w żagle. Morze, tak szare i wzburzone w ciągu dnia,
stało się łagodne i gładkie jak atłas, przystrojone tu i ówdzie
małymi, białymi falami. Na horyzoncie rozciągało się wyso-
kie, postrzępione wybrzeże dalmatyńskie, otoczone wianusz-
kiem zielonoametystowych wysepek, które błyszczały w pro-
mieniach zachodzącego słońca. Było ciepło i Mariannie
przypomniał się przyjemny nastrój samotnych melancholij-
nych marzeń, kiedy obserwowała z brzegu wracające statki
rybackie o czerwonych żaglach.

Mimo że wieczór był tak przyjemny, czuła się smutna,
przygnębiona i samotna. Jolival znajdował się gdzieś na stat-
ku, z pewnością w towarzystwie drugiego oficera, z którym
od razu przypadli sobie do gustu. Był to wesoły chłopak,
z pochodzenia Irlandczyk, którego czerwony nos zdradzał
skłonności do butelki i który w dziwny sposób kontrastował
z lodowatym Leightonem. Ponieważ znał trochę Francję,
a zwłaszcza jej winiarskie produkty, Craig 0'Flaherty szybko
zdobył sobie sympatię wicehrabiego.

Marianna musiała jednak przyznać sama przed sobą, że
nie Arkadiusza brakowało jej w tej chwili! Buntowniczy
nastrój zniknął wraz z letnią burzą i pragnęła teraz tylko
słodyczy, czułości i spokoju.


Z miejsca, w którym się znajdowała, dostrzegła Jasona.
Stał niedaleko sternika na rufie i palił długą porcelanową
fajkę z takim spokojem, jakby na statku nie było wcale
ślicznej, zakochanej kobiety. Tak bardzo miała ochotę do
niego podejść! Już w południe, kiedy rozległ się gong na
obiad, musiała stoczyć ze sobą prawdziwą walkę, żeby nie
sprzeniewierzyć się decyzji pozostania w kabinie. Dzieliłaby
ich zaledwie szerokość stołu. Miała gardło ściśnięte do tego
stopnia, że ledwie skubnęła posiłek, który przyniósł jej Tobie.
Wieczorem będzie jeszcze gorzej! Jolival miał rację. Znacz-
nie przyjemniej byłoby zamienić się w piękność i usiąść
naprzeciwko niego, żeby móc zaobserwować, czy jej wdzięk
ma jeszcze jakikolwiek wpływ na ten bezlitosny i twardy
charakter. Płonęła z pragnienia spotkania się z Jasonem, lecz
duma nie pozwalała jej podejść do niego bez wyraźnego
zaproszenia. Przecież przegnał ją ze swojego prywatnego
terenu w tak grubiański sposób, że nie mogła pojawić się
teraz przed nim, nie tracąc jednocześnie szacunku dla siebie!

Ktoś stanął obok niej i zasłonił widok na upragniony
mostek. Nie musiała odwracać głowy, żeby zobaczyć, że to
Arkadiusz. Pachniał hiszpańskim tytoniem i rumem z Jamaj-
ki. Widząc młodą damę w dalszym ciągu w tym samym
niedbałym stroju, pokręcił głową z dezaprobatą.

Jolival zaczął się śmiać.


Stwierdzenie, że Marianna spędziła dobrą noc, byłoby
mocno przesadzone. Przewracała się na łóżku z boku na bok
przez długie godziny, które mogła świetnie policzyć dzięki
okrętowemu zegarowi. Wybijał bowiem każdy kwadrans.
Dusiła się w tej niewielkiej przestrzeni, którą wypełniało
chrapanie Agaty. Ścianki dzielące ich kajuty okazały się
niezwykle cienkie. Zasnęła dopiero nad ranem. Zmorzył ją
ciężki sen, po którym obudziła się z migreną około dziesiątej,
słysząc delikatne pukanie Tobiego do drzwi.

Skłócona z całym światem, a najbardziej z samą sobą
Marianna miała ochotę odprawić Tobiego razem z tacą którą
przyniósł. On jednak wziął list leżący na tacy i wręczył go
księżnej. Spojrzała na niego zaniepokojona spod swoich gęs-
tych, rozczochranych włosów.

- Przysyła to pan Jason! - powiedział z uśmiechem. - To
bardzo ważne!

List? List od Jasona! Marianna chwyciła go z niecierpli-
wością i złamała pieczęć z odciśniętym dziobem statku. To-


bie tymczasem z uśmiechem na dobrodusznej twarzy i z tacą
w rękach przyglądał się belkom stropowym.

Nie była to długa epistoła. W paru krótkich zdaniach kapi-
tan „Morskiej Czarodziejki" przepraszał księżnę Sant'Anna, że
uchybił zasadom elementarnego dobrego wychowania, i pro-
sił ją, aby zechciała odstąpić od klasztornego postanowienia
i zaszczycić towarzystwo przy stole swoją miłą kobiecą obec-
nością I to było wszystko... ani jednego czułego słowa. Prze-
prosiny, które równie dobrze można by wysłać jakiemuś dyplo-
macie! Częściowo zawiedziona, częściowo zadowolona, gdyż
mimo wszystko pierwszy wyciągał do niej rękę, odezwała się
do Tobiego.

Naprawdę się ucieszy? Oby to było prawdą! Nieważne,
słowa wypowiedziane przez Tobiego sprawiły radość dobro-
wolnej pustelnicy i podziękowała za nie służącemu wspania-
łym uśmiechem. Lubiła zresztą tego starego Murzyna. Przy-
pominał jej Jonasa, ochmistrza jej przyjaciółki, Fortunaty
Hamelin, zarówno ze sposobu mówienia, jak i nieustająco
dobrego humoru.

Odprawiła go mówiąc, że nie chce, aby jej przeszkadzano
w ciągu dnia. Kiedy parę minut później w progu pojawiła się
ziewająca, mrugająca oczami i niezbyt przytomna Agata,
Marianna wydała jej to samo polecenie.

- Połóż się jeszcze, jeśli nie czujesz się zupełnie dobrze,
albo rób, co chcesz, ale nie budź mnie przed piątą po połud-
niu! Nie dodała: „bo chcę być piękna", jednak ta nagła


potrzeba snu nie mogła mieć innego wytłumaczenia. Jedno
szybkie spojrzenie do lustra uświadomiło jej, że nie może
pokazać się Jasonowi z tak podkrążonymi oczami, zmęczoną
twarzą i ogólnie nieświeżym wyglądem. Tak więc po wypiciu
dwóch filiżanek gorącej herbaty Marianna zaszyła się w prze
-
ścieradłach jak w kokonie i zapadła w błogi, mocny sen.

Wraz z nastaniem wieczoru rozpoczęła przygotowania
godne odaliski, której los leży całkowicie w rękach sułtana,
jej pana i władcy.

Suknia była uderzająco prosta, gdyż dobry smak podpo-
wiedział jej, że przepych nie byłby dobrze widziany na
korsarskim statku. Była jednak istnym arcydziełem prostoty,
elegancji i wdzięku, wymagającym sporego nakładu czasu
i pracy. Potrzebowała więcej niż godziny na uczesanie się
i włożenie białej muślinowej toalety. Przybranie ograniczało
się do bukiecika bladych róż z lekkiego jedwabiu, który
przyczepiła w zagłębieniu dekoltu. Takie same kwiaty wpięła
we włosy, po obydwu stronach koka, upiętego na sposób
hiszpański. To Agata, którą choroba morska natchnęła pomy-
słami, była autorką tego nowego stylu. Szczotkowała bez
końca włosy swojej pani, aż stały się gładkie i miękkie jak
atłas. Następnie, zamiast upiąć je wysoko, jak dyktowała
moda paryska, przedzieliła je przedziałkiem i związała nisko
na karku w ciężki węzeł. W te
j fryzurze, która szczególnie
uwydatniała szczupłą szyję i delikatne rysy twarzy Marianny,
jej lekko skośne, zielone oczy nabrały egzotycznego wdzięku
i tajemniczości.

- Madame jest piękna jak marzenie i wygląda na piętna-
ście lat! - oświadczyła Agata, szczerze zadowolona ze swo-
jego dzieła.

Tego samego zdania był Arkadiusz, który zapukał do drzwi
parę chwil później. Zasugerował jednak narzucenie płaszcza
na moment przejścia z kabiny do jadalni.


- Naszym celem jest przecież oczarowanie kapitana -
powiedział - a nie załogi! Niepotrzebne są nam rozruchy na
statku.

Była to dobra i mądra rada. Gdy Marianna, owinięta pła-
szczem z zielonego jedwabiu, przechodziła przez mostek,
żeby dojść na rufę, mężczyźni pełniący wachtę, zajęci właś-
nie ściąganiem żagli przed nocą, przystawali co do jednego,
aby się jej przyjrzeć. Ta stanowczo zbyt piękna kobieta
wzbudzała powszechne zainteresowanie i z pewnością pod-
sycała wyobraźnię niejednego. Zewsząd patrzyły w jej stronę
płonące, rozgorączkowane oczy. Jedynie chłopiec okrętowy,
siedzący na zwojach lin i zszywający podarty żagiel, uśmie-
chnął się do niej wesoło i serdecznie.

- Dobry wieczór pani! Ładna pogoda, prawda? - powie-
dział w sposób tak naturalny, że Marianna odpowiedziała mu
uśmiechem.

Nieco dalej zobaczyła Gracchusa, który przystosował się
zupełnie do życia na statku i przeszedł na ty z całą załogą.
Pozdrowił ją również entuzjastycznie i szczerze.

Zobaczyła też Kaleba. Czyścił w skupieniu lufę armatnią,
w towarzystwie głównego kanoniera. Spojrzał na księżnę
swoim spokojnym wzrokiem, ale jego oczy były puste i bez
wyrazu. Zaraz zresztą wrócił do przerwanej pracy.

Kiedy Marianna i jej towarzysz weszli do oficerskiej me-
sy, zastali tam Jasona wraz z drugim oficerem i lekarzem,
czekających przy zastawionym stole i popijających rum. Mo-
mentalnie odstawili kieliszki, żeby ukłonić się Mariannie.

Pokój, wyłożony drewnem mahoniowym, oświetlony był
złotymi promieniami zachodzącego słońca, które wpadały
przez umieszczone na rufie okna. Każdy, nawet najmniejszy
zakątek pomieszczenia zalany był ciepłą, złotą poświatą, przy
której zapalone na stole świece stawały się bezużyteczne.

- Mam nadzieję, że nie kazałam panom zbyt długo czekać


- powiedziała z lekkim uśmiechem, zwracając się do grupy
stojących mężczyzn. - Byłoby mi przykro zachować się
niegrzecznie w odpowiedzi na tak kurtuazyjne zaproszenie.

- Wojskowa punktualność nie obowiązuje kobiet - odpo-
wiedział Jason i dodał: - Oczekiwanie na śliczną kobietę jest
zawsze przyjemnością! Pani zdrowie, madame!

Marianna obserwowała go spod lekko spuszczonych po-
wiek. Gdy Jolival zdejmował z niej płaszcz z zielonego je-
dwabiu, ona z cichą radością, skrywaną w głębi serca, pa-
trzyła na pozytywne efekty swoich starań. Ogorzała twarz
Jasona stała się nagle popielata, a zaciśnięte wokół kieliszka
palce przybrały woskowy kolor. W pewnym momencie roz-
legł się cichy dźwięk pękniętego szkła i kawałki grubego
kryształu posypały się na dywan.

Podczas kolacji panowała zupełna cisza. Współbiesiadnicy
jedli niewiele i jeszcze mniej mówili, onieśmieleni przytła-
czającą atmosferą, która natychmiast wytworzyła się przy
stole.

Zachód słońca opromieniał zarówno morze jak i pasażerów
statku. Na próżno jednak światło słoneczne mieniło się cudow-
nymi kolorami tęczy, poczynając od fiołkoworóżowych odcieni
aż po kolor ciemnoniebieski. Nikt na to nie zwracał najmniejszej
uwagi. Mimo wysiłków Jolivala i O'Flaherty'ego, którzy z nie-
co naciąganą wesołością zaczęli wspominać dawne podróże,
rozmowa szybko utknęła w martwym punkcie. Marianna, sie-
dząca po prawej stronie Jasona, który zajmował honorowe
miejsce przy stole, była za bardzo zajęta szukaniem jego wzro-
ku, aby móc uczestniczyć w konwersacji. Lecz korsarz, po-
dobnie jak kiedyś Benielli, starał się za wszelką cenę uniknąć


spojrzenia swojej sąsiadki, jak również nie patrzeć na jej
prowokujący dekolt.

Tuż obok swojej dłoni Marianna widziała jego długie
ciemne palce, nerwowo bawiące się nożem. Miała ochotę
położyć rękę na jego niespokojnej dłoni, żeby ogrzać ją
swoim ciepłem. Bóg jednak raczy wiedzieć, jaką reakcję
wywołałby taki gest!

Jason siedział napięty jak struna. Sprzeczka z Leightonem
jeszcze bardziej go rozstroiła. Był ponury, zdenerwowany i ze
spuszczoną głową obserwował talerz.

Na tyle, na ile go znała, Marianna domyślała się, że musi
gorzko żałować chwili, w której zdecydował się zaprosić ją
na kolację. Stopniowo zresztą zdenerwowanie korsarza za-
częło się jej udzielać. Naprzeciwko niej siedział John Leigh-
ton, a ich wzajemna antypatia była tak intensywna, że nie-
malże namacalna. Człowiek ten miał szczególny dar iryto-
wania jej każdym wypowiedzianym słowem, nawet jeśli nie
było dla niej przeznaczone. Jolival niepokoił się o sposób,
w jaki statek przekroczy kanał Otrante. W tym miejscu bo-
wiem flota angielska, mająca swe bazy w Sainte-Maure,
Cefalonie czy Lissie, nękała nieustannie siły francuskie
z Korfu. Leighton posłał mu lisi uśmiech.

- O ile mi wiadomo, Ameryka nie prowadzi wojny z An-
glią... ani z Napoleonem! Jesteśmy neutralni. Dlaczego więc
mielibyśmy się niepokoić?

Marianna aż zadrżała, słysząc, jak lekceważącym tonem
zostało wypowiedziane imię cesarza. Jej łyżeczka uderzyła
o porcelanowy talerzyk. Czując, że może to być swego ro-
dzaju sygnał do ataku, Jason wtrącił się niechętnie.

- Niech pan przestanie mówić głupstwa, Leighton! - ode-
zwał się opryskliwie. - Wie pan dobrze, że od drugiego lutego
przerwany został handel z Anglią! Jesteśmy neutralni tylko
z nazwy! A co pan powie na tę angielską fregatę, która


ścigała nas wzdłuż całego przylądka Santa Maria di Leuca?
Gdyby wówczas jakimś cudem nie pojawił się francuski
statek, musielibyśmy się bić! I nie wiadomo, czy nie będzie-
my do tego zmuszeni, kiedy przekroczymy ten przeklęty
kanał!

- Gdyby Anglicy wiedzieli, kogo mamy na pokładzie,
z pewnością nie przepuściliby takiej okazji! Przyjaciółka...
Korsykanina! Co za szansa!

Jason uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły talerze.

- Jestem przekonany, że nic o tym nie wiedzą, a jeśli
nawet, to będziemy się bić! Mamy, dzięki Bogu, działa
i wiemy, jak się nimi posługiwać! Czy ma pan jeszcze jakieś
obiekcje, doktorze?

Leighton oparł się wygodnie o poręcz krzesła i rozłożył
ręce w uspokajającym geście. Jego uśmiech źle kontrastował
z trupiobladym kolorem twarzy.

- Ależ skąd... żadnych! Oczywiście, nie mogę się wypo-
wiadać w imieniu załogi. Słychać już pogłoski, że obecność
dwóch kobiet na statku przynosi nieszczęście.

Jason gwałtownie podniósł głowę. Spojrzał na lekarza
wzrokiem płonącym nienawiścią i Marianna dostrzegła na-
brzmiałe żyły na jego skroniach. Tym razem zdołał nad sobą
zapanować. Odezwał się do Leightona lodowatym głosem:

- Załoga będzie musiała nauczyć się, kto jest kapitanem
tego statku! I pan również, Leighton! Tobie! Możesz podać
kawę!

Aromatyczny napój został podany i wypity w kompletnej
ciszy. Tobie, mimo swojej tuszy, fruwał naokoło stołu z lek-
kością i zwinnością domowego elfa. Nikt już nie ośmielał się
odezwać ani słowem, a Marianna była bliska łez. Dręczyło
ją przygnębiające uczucie, że wszystko, o czym tak marzyła,
obracało się w rezultacie przeciwko niej. Jason zabrał ją na
statek wbrew własnej woli, Leighton nienawidził jej z nie-


wiadomych przyczyn, a załoga była przekonana, że przynie-
sie im wszystkim pecha! Zacisnęła palce wokół filiżanki
z cienkiej porcelany, żeby rozgrzać trochę dłonie, i wypiła
duszkiem gorący napój. Zaraz potem podniosła się.

Zanim uszczęśliwiona Marianna zdążyła cokolwiek po-
wiedzieć, Jason okrył jej nagie ramiona jedwabnym płasz-
czem i otworzywszy przed nią drzwi, przepuścił ją pierwszą.
Zniknęli w pięknej letniej nocy. Niebo miało kolor ciemne-
go, głębokiego błękitu i usiane było wesołymi, migocącymi
gwiazdami. Na grzebieniastym morzu wznosiły się niewiel-
kie, fosforyzujące fale i miało się wrażenie, że statek pły-
nie po firmamencie, a nie po morskiej toni. Mostek był za-
ciemniony, lecz na rufie widać było siedzących marynarzy,
opartych plecami o maszt i wsłuchanych w śpiew kolegi.
Idąc schodami Marianna i Jason słyszeli nieco nosowy, ale
przyjemnie brzmiący głos mężczyzny.

Marianna wstrzymywała oddech i starała się uspokoić
mocno bijące serce. Nie bardzo rozumiała, skąd się wzięła
u Jasona ta nagła potrzeba tete a tete, która obudziła w niej
cichą nadzieję. Bojąc się jednak zniszczyć urok tej ulotnej
chwili, nie ośmielała się odezwać. Szła przed nim bardzo
powoli, z lekko pochyloną głową, żałując, że najwyższy
pokład nie był dłuższy o jedną lub dwie mile.

W końcu usłyszała głos Jasona.

- Marianno! - powiedział.

Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Czekała, oniemiała
z wrażenia, gdyż znowu zwrócił się do niej po imieniu.


Marianna pokiwała głową i powoli obróciła się w stronę
Jasona. Patrzył na morze, z rękami założonymi do tyłu, jakby
nie wiedział, co z nimi zrobić.

Jason zawahał się przez chwilę, a potem bardzo szybko
wyrzucił z siebie.

- On nie miał spędzić całej podróży z nami! Sądził, że
w drodze powrotnej zostawimy go w dogodnym dla nas
miejscu! Proszę sobie przypomnieć, że Konstantynopol nie
był przewidziany w programie - dodał z rozgoryczeniem,
w którym czuło się ogromny zawód.

Marianna miała tego pełną świadomość. Ona również spoj-
rzała smutnym wzrokiem w stronę niebieskosrebrzystego
morza.

- Proszę mi wybaczyć! - wyszeptała. - Bywa, że wdzię-
czność i poczucie obowiązku stają się ciężarem... ale to nie
powód, aby je odtrącać! Tak bardzo chciałabym, żeby inaczej
wyglądała ta podróż! Marzyłam o niej dniami i nocami! Nie jej


cel był dla mnie ważny, lecz świadomość, że będziemy
razem!

Nagle poczuła, że jest blisko niej, tuż obok. Czuła ciepło
jego oddechu na karku, a on mówił do niej głosem pełnym
namiętności i obawy:

- Jeszcze nie jest za późno! Ta podróż może stać się...
naszą podróżą! Decyzję będzie pani musiała podjąć dopiero
po przepłynięciu kanału w Otrante... Marianno! Marianno,
jak możesz być taka okrutna dla nas obojga! Jeśli tylko
zechcesz...

Poczuła dotyk jego dłoni. Na wpół omdlała, z zamknięty-
mi oczami, przytuliła się do niego, delektując się aż do bólu
tą chwilą, która nagle zbliżyła ich do siebie.

Zapomnieć? Piękne słowo! Jak bardzo chciałaby móc je
wypowiedzieć z tym samym przekonaniem. Jakiś zdradziecki
perfidny głos podpowiedział, że to ona miała o wszystkim
zapomnieć, nie on. Czy on również zamierzał puścić w nie-
pamięć całe swoje dotychczasowe życie? Chwila obecna była
jednak zbyt cenna i Marianna chciała przedłużyć ją za wszel-
ką cenę. A może Jason był gotów ustąpić? Spojrzała na niego
i delikatnie pocałowała go w usta.

- Czy to nie wszystko jedno, zapomnieć w drodze do
Konstantynopola czy do Ameryki? - wyszeptała nie przery-


wając pieszczoty. - Nie dręcz mnie! Wiesz dobrze, że muszę
tam popłynąć... i jednocześnie tak bardzo cię potrzebuję!
"Proszę, pomóż mi...

Na chwilę zapadła głęboka cisza. I nagle ramiona jej ko-
chanka uwolniły ją.

- Nie! - powiedział.

Odsunął się od niej. Chłód niezrozumienia rozdzielił dwa
ciała, które jeszcze przed sekundą gotowe były spłonąć ze
szczęścia we wspólnym uścisku. Jason skłonił się.

- Proszę mi wybaczyć, że niepokoiłem panią! - powie-
dział lodowatym głosem. - Oto pani kabina! Życzę dobrej
nocy.

Odwrócił się i odszedł. Na chwilę uległ miłosnej słabości
i wyznał swoje uczucia. Zwyciężyła duma, straszna, nieule-
czalna, męska duma. Marianna krzyknęła więc do niego na
odchodnym:

- Twoja miłość składa się z pożądania i uporu, ale czy
tego chcesz, czy nie, zawsze będę cię kochała... oczywiście
na mój sposób, bo nie znam innego! Do tej pory odpowiadało
ci to... To ty mnie odtrącasz!

Słowa wywołały zamierzony efekt. Jason zatrzymał się na
moment, jakby przez chwilę zastanawiał się, czy nie zawrócić
z obranej drogi. Zaraz jednak wyprostował się i poszedł
w kierunku mesy, gdzie chroniony był przed kobiecą prze-
wrotnością i gdzie czekali na niego inni mężczyźni, jego
współbracia.

Opuszczona Marianna skierowała się w stronę swojej ka-
biny. Kiedy doszła do drzwi, spostrzegła, że jest śledzona.
Odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła jakiś cień, który prze-
mknął obok przedniego żagla. W świetle żółtej latarni, wi-
szącej na bukszprycie, zarysowała się przez moment czyjaś
sylwetka. Po zwinnych i miękkich ruchach Marianna domy-
śliła się, że był to Kaleb, co przygnębiło ją jeszcze bardziej.


Nie tylko bowiem nie czuła się na siłach, żeby rozpatrywać
w tym momencie problemy czarnej ludności w Ameryce, ale
co więcej, niewolnictwo wydało jej się raptem tylko i wyłą-
cznie kością niezgody pomiędzy nią a Jasonem.

Pobiegła do swojej kabiny, żeby zamknąć się w samotno-
ści i znaleźć w końcu sposób na złamanie uporu Jasona.
Jakkolwiek by na to patrzeć, tego wieczoru wygrana była po
jej stronie. Wątpiła jednak, czy Jason da jej okazję do odnie-
sienia kolejnych zwycięstw. Intuicja podpowiadała jej, że
prawdopodobnie będzie jej unikał jak ognia. Możliwe, że
rozsądniej byłoby odebrać mu tę szansę i nie pokazywać się
przez jakiś czas, aby mógł spokojnie zastanowić się nad
sytuacją.

Nieczuła na troski swoich pasażerów, „Morska Czarodziej-
ka" płynęła przed siebie. Z przedniego mostku ciągle dobie-
gał śpiew marynarzy...


Fregata z Korfu

Siódmego dnia rano, kiedy zbliżali się do wybrzeży Kor-
tu, na horyzoncie pojawił się statek. Postawił wszystkie żagle
i skierował się w stronę dwumasztowca. Wyglądał jak wyso-
ka biała piramida, obrócona frontem na wschód. Zauważył
go siedzący na samym szczycie masztu marynarz i krzyknął
na całe gardło.

- Statek na bakburcie!

W odpowiedzi rozległ się głos Jasona.

Stojąca obok Marianna otuliła się czerwonym, kaszmiro-
wym szalem. Drżała. W powietrzu wisiało coś niezwykłego.
Rozlegające się gwizdki świdrowały powietrze, wzywając na
mostek obydwie baterie artylerzystów. Jason obserwował
angielski statek, stojąc obok sternika. Każda cząsteczka jego
ciała wyrażała napięte oczekiwanie. W podobnym stanie
znajdowała się cała załoga.

- Czy już dopłynęliśmy do kanału Otrante? - zapytała
Marianna.


Jolival wzruszył bezradnie ramionami. Wyżej słychać było
głos Jasona wydającego rozkazy 0'Flaherty'emu, który wy-
powiedziawszy przepisowe „tak jest, kapitanie", zbiegł z mo-
stka i zawołał do siebie paru mężczyzn. Natychmiast wyciąg-
nięto broń ze skrzyń i rozdano marynarzom. Podczas gdy
defilowali szybkim krokiem przed drugim oficerem, wręcza-
no im siekiery, szable, pistolety, sztylety lub krótkie strzelby,
w zależności od gustów i umiejętności. W ciągu paru sekund
dwumasztowiec przybrał groźny wygląd fortu szykującego
się do bitwy.

Rzeczywiście, przy lewej burcie długiego czarno-żółtego
kadłuba pojawił się obłoczek białego dymu,'a zaraz potem
rozległa się detonacja.

Jednak ponure myśli nie opuszczały jej. Jak na złość już
od tygodnia nie było dnia bez jakiegoś incydentu czy wypad-


ku. Zaczęło się od zatrucia podejrzaną żywnością połowy
załogi. Ludzie skręcali się w piekielnych boleściach na swo-
ich hamakach przez całe dwadzieścia cztery godziny. Potem
jeden z marynarzy poślizgnął się na najwyższym pokładzie
i spadając roztrzaskał głowę. Nazajutrz dwóch innych pobi-
ło się na śmierć i życie, z bliżej nie wyjaśnionych przy-
czyn, i trzeba ich było zakuć w kajdany. Wczoraj natomiast
wybuchł pożar w magazynie żywnościowym. Ugaszono go
szybko, ale o mały włos nie spłonął Nathan. Wszystko to
bardzo przygnębiało Mariannę. W rzadkich chwilach, kiedy
opuszczała kabinę, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza, sta-
rała się nie zauważać bladej twarzy Leightona i jego nieprzy-
jemnego, szyderczego spojrzenia. Raz przyłapała bosmana,
Hiszpana o oliwkowej skórze, szlacheckiej bucie i grubiań-
stwie pijanego mnicha, jak skierował w jej stronę przedmiot
służący do wypędzania złych duchów.

Angielski statek zbliżał się z każdą chwilą. Na wysłane
z dwumasztowca sygnały odpowiedział podniesieniem parla-
mentarnej bandery, która oznaczała, że chce pertraktować.

- Niech podpłynie do burty! - krzyknął Jason. - Zoba-
czymy, czego chce! I przygotujcie się na wszelki wypadek,
bo to mi się nie podoba! Od samego początku miałem
wrażenie, że nie ma przyjaznych zamiarów!

Sam z całym spokojem zdjął niebieski mundur, rozpiął
koszulę i podwinął rękawy. Stojący z tyłu Nathan, będący
wierną kopią swojego brata Tobiego, podał mu szablę. Jason
sprawdził kciukiem jej ostrze i przypiął do pasa. Marynarze
natomiast zaczęli zajmować strategiczne pozycje, popędzani
gwizdkami bosmana.

- Otworzyć luki! - zawołał Jason. - Kanonierzy do dział!
Kapitan najwyraźniej nie chciał dać się zaskoczyć. Fregata

znajdowała się już bardzo blisko. Był to ,Alcest", olbrzymia,
czterdziestodziałowa jednostka, z dodatkowymi działami na


moście, dowodzona przez słynącego z dzielności komandora
Maxwella. Widać było mężczyzn wchodzących na mostek
w idealnym szyku. Nie spuszczono jednak żadnej szalupy.
Rozmowa zatem miała być prowadzona przez tubę, co nie
wróżyło nic dobrego. Pierwszy odezwał się Jason.

- Czego chcecie? - zapytał.

Od strony angielskiego statku doszedł nieco nosowy
i wyraźnie napastliwy głos.

Nagły dreszcz przeszedł Mariannie po plecach i z trudem
przełknęła ślinę. Kto i w jaki sposób doniósł Anglikom, że
znajduje się na statku? Miała całkowitą świadomość przytła-
czającej siły przeciwnika. Wystające z burty lufy armatnie
wydawały się ogromne. Nie widziała niczego poza nimi
i końcami lontów, które trzymali już w pogotowiu kanonie-
rzy. Zanim jednak dotarło do niej, co może się wydarzyć,
usłyszała kpiący głos Jasona.

Szczupła sylwetka komandora skłoniła się nieznacznie.

- Właśnie takiej odpowiedzi oczekiwałem, ale czułem się
w obowiązku zapytać. A zatem spór rozstrzygną nasze działa!

Momentalnie przeciwnicy wymienili salwy, mijając się
w odległości strzału z pistoletu. Manewr dokonany został
jednak zbyt szybko i kule zadrasnęły jedynie drewno. Odda-


lali się teraz od siebie ponownie, żeby nabić armaty i powró-
cić w pełnym rynsztunku, jak ongiś rycerze podczas turnie-
jów.

Istotnie, twarze marynarzy z najwyższego pokładu wyra-
żały najwyższy stopień podekscytowania przed zbliżającą się
bitwą. Widać było ich błyszczące oczy i drgające nozdrza,
wyczuwające unoszący się w powietrzu znajomy zapach pro-
chu. Wśród wielu twarzy Marianna rozpoznała twarz Grac-
chusa. Pełen zapału, uzbrojony w pistolet, szykował się do
walki wraz ze swoimi towarzyszami. Krzątano się przy ża-
glach i padały komendy. Dwumasztowiec obrócił się
z wdziękiem, żeby ponownie złapać wiatr. Mniej zwrotny
„Alcest" zdążył jedynie rozpocząć ten manewr, co nie prze-
szkodziło mu jednak w wystrzeleniu kolejnej salwy. Angiel-
ski statek zaatakował ze swoich tylnych dział i schował
się wśród kłębów dymu. Craig O'Flaherty podbiegł do Ma-
rianny.

- Kapitan prosi, żeby zeszła pani do kajuty, Marianno.
Nie ma potrzeby się narażać! Jakoś sobie z nimi poradzimy!

Był jeszcze bardziej czerwony niż zazwyczaj, lecz tym
razem nie z powodu alkoholu. Co prawda Jason kazał wydać
załodze dodatkowe porcje rumu, żeby zagrzać żołnierzy do
walki, starannie jednak ominął drugiego oficera. O'Flaherty
chciał podać Mariannie ramię, ta jednak uczepiła się poręczy
jak małe dziecko, które nie chce być zaprowadzone do kąta.


Oczy Marianny napełniły się łzami. Nawet w chwili
śmiertelnego zagrożenia Jason odsuwał ją od siebie. Skapitu-
lowała jednak, nie widząc sensu dalszej walki.

- Dobrze. W takim razie pójdę sama! Jest im pan potrzeb-
ny, O'Flaherty - dodała spoglądając w kierunku rufy, skąd
Jason, całkowicie zaabsorbowany bitwą, obserwował ruchy
nieprzyjaciela i wydawał krótkie rozkazy.

„Alcest" zwrócony był dziobem w stronę nieprzyjaciela,
tak że widać było eleganckie okna jego rufy, gdy tymczasem
idąca z wiatrem „Morska Czarodziejka" ustawiła się w skos
i odcięła nieprzyjaciela od wiatru. W tej samej chwili jej
działa wystrzeliły, mostek zniknął w obłokach dymu i rozle-
gły się okrzyki triumfu.

- Trafiony! W bezanżagiel!

Radość jednak trwała krótko. Pełniący wachtę marynarz
krzyknął ze szczytu masztu przerażonym głosem i prawie
równocześnie rozległa się detonacja.

- Statek za rufą! Strzela do nas, kapitanie!
Rzeczywiście, zza niewielkiej zielonej wysepki Phanos,

mającej kształt żaby, wyłonił się nagle statek. Z łopoczącą
brytyjską flagą i postawionymi wszystkimi żaglami, płynął
na odsiecz w kierunku „Alcesta".


Pobladły Jolival chwycił Mariannę i pociągnął na rufę.

- To pułapka! - krzyknął. - Wezmą nas w dwa ognie!
Rozumiem teraz, dlaczego „Alcest" pozwolił sobie odciąć
wiatr.

- A więc naprawdę jesteśmy zgubieni!..
Oswobodziwszy się z objęć przyjaciela, Marianna rzuciła

się w stronę rufy. Chciała wejść na mostek, żeby przedostać
się do Jasona i umrzeć u jego boku. Nagle jednak pojawił się
przed nią Kaleb i zastąpił jej drogę.

- Nie tędy, madame! To niebezpieczne!

Ostatnie słowa zagłuszył hałas i dym. Kula armatnia
zmiotła część parapetu chroniącego od strzałów, rozbiła dach
rufy i pocięła wanty.

Nie namyślając się dłużej, Kaleb rzucił Mariannę na ziemię
i przygniótł ją do pokładu całym swoim ciężarem. Wokół pa-
nował ogłuszający zgiełk, a widoczność była ograniczona do
trzech metrów. Kanonierzy z trudem nadążali ładować działa
na czas. Dwumasztowiec pluł ogniem ze wszystkich swoich
otworów, ale z mostka dochodziły okrzyki bólu, jęki i lamenty.

Marianna wydostała się spod przygniatającego ją Kaleba
i podparła na łokciach i kolanach.

Nie patrząc nawet na mężczyznę, który bądź co bądź
uratował jej życie i który wracał teraz obojętnie na swój
posterunek, zaczęła szukać wzrokiem Jasona wśród kłębów
dymu, ale go nie znalazła. Rufa była szczelnie osłonięta
czarnymi oparami. Usłyszała jednak jego głos, w którym
brzmiała ledwo dostrzegalna nutka triumfu.

- Nadchodzi pomoc! Wyjdziemy z tego!

Marianna podniosła się z kolan i pobiegła tam, skąd do-


chodził głos, wpadając prosto w ramiona Gracchusa, który
usmolony od prochu pojawił się nagle niczym zjawa. Z miej-
sca go zagadnęła.

Holowana przez swojego stangreta pozwoliła się doprowa-
dzić aż do samej barierki. Dym powoli przerzedzał się.
Gracchus pokazał jej trzy statki, które istotnie znajdowały się
w okolicy Samotraki*. Były to trzy fregaty o lśniących od
słońca i wypełnionych wiatrem żaglach, wyglądające równie
nierealnie jak sunące góry lodowe. Trójkolorowe flagi po-
wiewały radośnie na gaflach. „Pauliną" dowodził kapitan
Montfort, „Pomoną" kapitan Rosamel, a „Persefoną" kapitan
Le Forestier.

Płynąc pełną parą, trzy statki śpieszyły na pomoc „Mor-
skiej Czarodziejce", a ich smukłe dzioby rozpruwały niebie-
skie fale.

Marynarze „Morskiej Czarodziejki" wznieśli gromkie „hur-
raaa!!", a ich bawełniane czapki fruwały w powietrzu.

Tymczasem angielskie statki przerwały ogień i podpłynęły
do raf Phanos, gdzie mogły czuć się bezpiecznie z powodu
wyjątkowo nieprzystępnego wybrzeża. Powoli rozpływały się
w porannej mgle, żegnane ostatnimi salwami dwumasztowca.

Marianna obserwowała z niedowierzaniem, jak znikają.
Wszystko wydarzyło się tak szybko... za szybko! Ta dziwna
bitwa zakończona zaledwie po paru salwach, te pojawiające

* Nie ma ona nic wspólnego ze słynną Nike.


się kolejno statki, tak jakby każdej wysepce przypisany był
jeden. Wszystko razem nie do pojęcia! W dalszym ciągu
pozostawało pytanie: w jaki sposób Anglicy dowiedzieli się
o jej obecności na statku i jakimi kanałami przechwycili
informację o szczególnej misji, jaką powierzył jej Napoleon?
Wiedziało o niej bardzo wąskie grono osób, którym można
było bezgranicznie ufać. Poza cesarzem i Marianną wtajem-
niczony był Arrighi, Benielli, Jason i Jolival. Każda z tych
osób była poza wszelkim podejrzeniem, gdzie zatem nastąpił
przeciek?

Jason tymczasem przeprowadzał szczegółową lustrację
swojego statku. Szkody okazały się stosunkowo niewielkie,
łatwe do naprawienia w najbliższym porcie. Na najwyższym
pokładzie leżało jedynie paru rannych, którymi opiekował się
John Leighton. Przechodząc obok Marianny, klęczącej przy
młodym marynarzu, którego zranił odłamek salwy, korsarz
pochylił się na moment i przyjrzał jego ranie.

sposób. Sądzę, że mógłbym coś podobnego zrobić, byle tylko
powstrzymać panią przed popłynięciem do tego przeklętego
kraju!

Nagle uprzytomniła sobie, co zamierzała powiedzieć,
urwała i zaczerwieniona odwróciła głowę. Nachylając się
znowu nad rannym, dodała:

Parę chwil później kapitan Montfort, dowódca eskadry,
stanął na najwyższym pokładzie „Morskiej Czarodziejki",
serdecznie witany przez bosmana, a także Jasona, który wło-
żył swój niebieski mundur, aby go uhonorować. W paru
krótkich i uprzejmych słowach kapitan Montfort upewnił się,
że statek amerykański nie został w zasadniczy sposób usz-
kodzony, jak również nie poniósł strat w ludziach. Zasuge-
rował, żeby dwumasztowiec popłynął w eskorcie statków
francuskich na Korfu, gdzie bez trudności będzie można
naprawić tych parę powierzchownych zadraśnięć.

W odpowiedzi otrzymał gorące podziękowania ze strony
Jasona za sprawną i niesłychanie fortunną pomoc.


Montfort spoważniał. Zmuszony był powiedzieć rzeczy
godzące w jego narodową dumę.

- Chyba nie jest pan zorientowany, że Anglicy mają swoje
bazy także na Cefalonie, Itace, jak również na samej Cyterze.
Nie mamy wystarczająco dużej floty, żeby osłonić wszystkie
jońskie wysepki, które zostały nam przekazane przez Rosję
na mocy traktatu w Tylży. Poza tym obawiamy się nie tylko
Anglików. Wielkim zagrożeniem jest również flotylla paszy
z Peloponezu.

Jason roześmiał się.

potężnego, przebiegłego i podstępnego, co do którego nigdy
nie mamy pewności, czy jest z nami, czy przeciwko nam.
Jest w trakcie tworzenia prawdziwego imperium, pod samym
nosem Turków. Księżna byłaby dla niego cenną zdobyczą,
a jeśli na dodatek jest ładna...

Jason poprosił Mariannę, żeby podeszła bliżej. Do tej pory
bowiem obserwowała pojawienie się Montforta, schowana za
plecami Jolivala i Gracchusa.

Dwie godziny później eskortowana przez „Paulinę" i po-
zostałe dwie fregaty „Morska Czarodziejka" wpływała do
północnego kanału Korfu, wąskiego przesmyku między dzi-
kim wybrzeżem Epiru a dużą, zieloną wyspą, zwieńczo-
ną wznoszącym się w jej północno-wschodniej części błysz-
czącym szczytem, Pantokratorem. Pod koniec dnia cztery


statki znalazły się w porcie i zarzuciły kotwice w cieniu
Fortezza Vecchia, starej cytadeli z weneckich czasów, zamie-
nionej następnie przez Francuzów w oszańcowany, potężny
obóz.

Na rufie, pomiędzy Jasonem i Jolivalem, stała Marianna
i patrzyła na przybliżającą się ku nim wyspę Nauzykai.

Jason, z założonymi do tyłu rękami, z odkrytą głową,
w najlepszym błękitnym mundurze i śnieżnobiałej koszuli,
kontrastującej z miodowym kolorem jego skóry, przeżywał
w widoczny sposób nagły przypływ irytacji. Doszedł bo-
wiem do wniosku, że Napoleon nie pozostawił mu żadnego
wyboru i że - czy chce, czy nie - musi dopłynąć z Marianną
do Konstantynopola. Więc gdy ona, z wzrokiem przepełnio-
nym czułością i nadzieją, wyszeptała cicho:

Mimo że ton jego głosu był agresywny, Marianna poczuła
nagły przypływ nadziei. Wiedziała, że Jason jest zbyt szczery
wobec siebie i innych, aby nie liczyć się z tym, co nieuchron-
ne. Widząc, że wola Marianny ograniczona jest okoliczno-
ściami zewnętrznymi, mógł uciszyć trochę swoją męską du-
mę i pogodzić się z sytuacją, nie tracąc przy tym twarzy we
własnym mniemaniu. Nie cofnął ręki, kiedy nieśmiało mus-
nęła go swoją dłonią.

Pełen życia port w Korfu harmonizował doskonale z rados-
nym nastrojem Marianny. Okręty francuskiej floty wojennej
sąsiadowały z czarnymi kadłubami statków, łodziami błysz-
czącymi najprzeróżniejszymi odcieniami miedzi, pomalowany-


mi na wzór antycznych waz, przystrojonymi żaglami o dzi-
wacznych kształtach.

Nieco wyżej rozpościerało się miasto. Płaskie białe domy,
ocienione przez rosnące nie opodal figowce, ustawione były na
pnących się ku górze tarasach. Całość otaczały szare, chropo-
wate wały obronne, o mało optymistycznej nazwie Fort Neuf,
czyli Nowy Fort. Stara forteca, Fortezza Vecchia, znajdowała
się na skraju portu. Wyglądała jak wysepka najeżona fortyfika-
cjami obronnymi, do tej pory nie zburzona dzięki wysokiej
skarpie, z której szczytu forteca jak gdyby obserwowała morze.
Jedynym radośniejszym akcentem była łopocząca trójkolorowa
flaga, zatknięta na głównej wieży. Nabrzeże, przybrane jak na
majowe nabożeństwo, wypełnione było po brzegi wesołym wie-
lobarwnym tłumem. Jaskrawa czerwień tradycyjnych greckich
strojów przetykana była jasnymi, pastelowymi kolorami sukien
i parasolek żon oficerów garnizonu. Wiwaty, śmiechy, piosenki,
oklaski, krzyki mew, wszystko to tworzyło razem przyjemny
harmider, unoszący się nad całym tym pogodnym światem.

Co powiedziawszy zażył tabaki, a następnie dodał tonem,
mającym uchodzić za obojętny:

- Czy to nie tu właśnie, dawno temu, Jazon... ma się
rozumieć argonauta, poślubił Medeę, którą uprowadził z do-
mu jej ojca, Ajetesa, króla Kolchidy, w czasach słynnego
Złotego Runa?

Owa wyszukana aluzja, nawiązująca do greckiej mitologii,
wywołała jedynie ponure spojrzenie Jasona Amerykanina
i jego wyprane z poczucia humoru ostrzeżenie:


- Proszę zatrzymać dla siebie swoje mitologiczne asocja-
cje, Jolival! Podobają mi się jedynie legendy ze szczęśliwym
zakończeniem! Medea jest okrutną postacią! Kobieta, która
zabija własne dzieci w paroksyzmie zazdrości!..

Nie zniechęcony szorstkim tonem korsarza, wicehrabia
strzepnął z wdziękiem resztki tabaki z klap swojego cyna-
monowego surduta i wybuchnął śmiechem:

- Ba! A któż to może wiedzieć, dokąd potrafi człowieka
doprowadzić szaleństwo miłości? Czy święty Augustyn nie
powiedział: „Miarą miłości jest miłość bez granic"? Wielkie
słowa! I jakże prawdziwe! Co się tyczy legend, zawsze jest
na nie jakiś sposób! Trzeba po prostu chcieć, żeby się dobrze
skończyły... i zmienić niektóre wersy!

Gdy statek przybił do nabrzeża, od razu otoczył go hała-
śliwy, kolorowy tłum, niecierpliwy, żeby ujrzeć z bliska tych
przybyłych z końca świata żeglarzy. Amerykańska bandera
należała do rzadkości we wschodniej części wybrzeża śród-
ziemnomorskiego. Wszyscy również wiedzieli, że na pokła-
dzie znajduje się wielka dama i każdy chciał ją zobaczyć.
Jason zmuszony był wysłać Kaleba i dwóch innych krzep-
kich marynarzy na sam dół zrzuconego trapu, żeby chronili
Mariannę przed uduszeniem przez napierający zewsząd tłum.

Najpierw pozwolił jednak wejść osobie ubranej w elegan-
cki szary surdut i brązowe spodnie, którą kapitan Montfort
holował z pełną atencją i której wspaniały krawat z kremo-
wego jedwabiu o mały włos nie został na dole. Za nimi szedł
jak cień pułkownik szóstego regimentu frontowego.

Starając się przekrzyczeć zgiełk, kapitan Montfort dokonał
prezentacji pułkownika Ponsa, przynoszącego słowa serdecz-
nego powitania od gubernatora, generała Donzelota, a także
senatora Alamano, jednej z najważniejszych osobistości wys-
py, pragnącego przedstawić księżnej zaproszenie.

W kwiecistych słowach, których wytworność ginęła w ha-


łasie, senator zapraszał Mariannę wraz z całą jej świtą do
przyjęcia gościny w jego domu, na czas trwania naprawy
„Morskiej Czarodziejki".

Marianna zastanawiała się, co robić. Nie miała naj-
mniejszej ochoty opuszczać statku, gdyż oznaczałoby to roz-
stanie z Jasonem... i to właśnie w momencie, kiedy zdawało
się, że gotów jest pójść na ustępstwa. Z drugiej jednak strony
nie chciała sprawić przykrości ludziom, którzy witali ją tak
gościnnie i serdecznie. Senator był uśmiechniętym, okrągłym
człowieczkiem, którego czarne, dumnie podkręcone wąsy
starały się ze wszystkich sił nadać poważny wygląd jego
tryskającej dobrocią i humorem twarzy. Spojrzała pytającym
wzrokiem na Jasona i z ulgą zobaczyła, że się uśmiechnął,
po raz pierwszy od bardzo długiego czasu.

Jego uśmiech stał się wyraźniejszy, choć lekko ironiczny,
ale oczy patrzyły niemal z taką czułością jak dawniej. Chwy-
cił dłoń Marianny i z szacunkiem ucałował.

Jeszcze jeden rozkaz, parę gwizdków i załoga zdjęła mostek,
aby Marianna wraz z całą eskortą mogła zejść na dół. Młoda
dama przyjęła ramię senatora i mając z jednej strony Arkadiu-
sza, a z drugiej Agatę, wyraźnie uszczęśliwioną, że znowu
będzie mogła stanąć na ziemi, weszła na pomost łączący statek
z nabrzeżem. Przed nią szedł teraz senator, dumny niczym król
Marek dokonujący prezentacji Izoldy Jasnowłosej.

Marianna zeszła z wdziękiem na nabrzeże, oklaskiwana
przez zgromadzony tłum, który zdążyła już podbić swoim
uśmiechem i urodą. Była bardzo szczęśliwa. Czuła się pięk-
na, podziwiana, cudownie młoda, a co najważniejsze nie
musiała wcale odwracać głowy, żeby wiedzieć, że odprowa-
dza ją upragnione spojrzenie. Nie tak dawno przecież sądziła,
że utraciła je na zawsze.

I właśnie wtedy, kiedy postawiła swoją małą stopę w żół-
tym, jedwabnym pantofelku na rozgrzanym słońcem kamie-
niu, stało się to... Dokładnie to samo co pewnego wieczoru
w ogrodzie Tuileries, trochę więcej niż rok temu! Wówczas
zdarzyło się to w gabinecie cesarza, po koncercie. Opuściła


scenę w trakcie występu i wyszła bez słowa wyjaśnienia, co
bardzo rozgniewało władcę Europy!

Nagle białe domy, niebieskie morze, zielone drzewa i pstro-
katy tłum zawirowały jak na szalonej karuzeli. W oczach jej
pociemniało, a żołądek skręciły fale mdłości. Zanim całkiem
straciła przytomność, osuwając się na pierś senatora, który
zdążył na czas otworzyć ramiona, zrozumiała, że nie nadszedł
jeszcze czas szczęścia i że koszmar wenecki ma swój ciąg
dalszy...

Dom senatora Alemano, położony koło miasteczka Pota-
mos, oddalony od niego niecałą milę, był przestronny, jasny
i prosty, a otaczający go ogród wyglądał jak miniaturka raju
na ziemi. W tym niewielkim parku rola ogrodnika przypadła
prawie wyłącznie naturze. Kwitły w nim i owocowały jed-
nocześnie drzewka pomarańczowe, cytrynowe, a także gra-
natowce, wśród których pięło się dzikie wino. Ogród schodził
aż do samego morza. Powietrze przesycone było zapachem
kwiatów. Niewielka fontanna dawała początek figlarnemu
strumyczkowi. Jego przezroczyste wody wiły się wśród mir-
tów i olbrzymich figowców, których gałęzie powykręcała
starość. Ogród wraz z domem schowane były w zagłębieniu
doliny, na której stokach rosły drzewka oliwne.

Prawdziwą duszą tego niewielkiego edenu była drobna,
zwinna kobietka, błyskotliwa i wesoła. Znacznie młodsza od
męża, który zbliżał się do pięćdziesiątki, hrabina Magdalena
Alamano uosabiała typ młodej wenecjanki. Miała wspaniałe,
złocistorude włosy i mówiła szybko, miękko, lekko seple-
niąc, przez co trudno ją było zrozumieć, jeśli ktoś był nie
przyzwyczajony. Raczej ładna niż piękna, miała delikatne
i subtelne rysy, mały zadarty nosek, iskrzące się spojrzenie
i najcudowniejsze dłonie pod słońcem. A przy tym wszyst-
kim była dobra, szczodra i gościnna. I w ciągu paru minut
zdolna opowiedzieć nieprawdopodobne mnóstwo plotek.


Przyjęła Mariannę na werandzie swojego ukwieconego
domu w sposób szalenie uroczysty i namaszczony, a zaraz
potem rzuciła się jej na szyję i ucałowała z iście włoską
spontanicznością.

Hrabina wzruszyła ramionami.

Apartament przeznaczony dla Marianny był uroczy, malow-
niczy i przytulny. Ściany, pomalowane na tradycyjny biały
kolor, kontrastowały przyjemnie z krwistoczerwonymi tapeta-
mi, wyszywanymi przez miejscowe kobiety w białe, czarne
i zielone wzory. Ten nieco rustykalny styl dodatkowo podkreślał
piękno i elegancję weneckich mebli. Na białych kafelkach le-
żały grube, puszyste dywany tureckie w kolorze czerwonego


wina. Na toaletce natomiast stały porcelanowe przedmioty
z Rodos i alabastrowa lampa. Otoczone jaśminem okna
otwierały się szeroko na ogród, a delikatna siatka oddzielała
domowników od grasujących na zewnątrz komarów.

Agata miała łóżko w pokoju toaletowym, a Jolival zajął
sąsiedni pokój. Nie omieszkał przy tym stoczyć wesołej bitwy
słownej ze swoją gospodynią. Nie nawiązał ani razu do wypad-
ku Marianny, ale od tamtej chwili cały czas bacznie ją obser-
wował. A Marianna, znająca na wylot swojego starego przyja-
ciela, w lot dostrzegła jego niepokój, ukryty skrzętnie pod
niefrasobliwą radością, którą okazywał swoim gospodarzom.

Po kolacji, spożytej w towarzystwie senatora i jego żony,
Jolival wszedł do pokoju księżnej, żeby życzyć jej dobrej
nocy. Widząc go gaszącego pośpiesznie papierosa Marianna
zrozumiała, że domyślił się przyczyny jej niedomagań.

Zapadła cisza. Marianna ze spuszczonymi oczami bawiła
się nerwowo koronką, którą wykończone było prześcieradło.
Nie płakała, ale gdy nagle podniosła oczy, widać w nich było
ból, a głos załamywał się.

skoczył do wody za panią. Dosłownie wyrwał panią z ramion
senatora i zaniósł na rękach aż do powozu, żeby ustrzec panią
przed ciekawością sympatycznej, lecz wścibskiej publiczno-
ści. Pod żadnym pozorem nie chciał się zgodzić, żeby powóz
odjechał, aż w końcu udało mi się przemówić mu do rozsąd-
ku i przekonać go, że to nic poważnego. Rozdźwięk między
wami wyniknął z powodu jego dumy i uporu. Kocha panią
bardziej niż kiedykolwiek!

Skulona, z głową wtuloną w kolana, zaczęła płakać, ale
zupełnie bezgłośnie, w kompletnej ciszy, która wydała się
Jolivalowi jeszcze bardziej przygnębiająca. Po stokroć wo-
lałby usłyszeć jej szloch. Nigdy nie wydała mu się taka
bezbronna i nieszczęśliwa jak teraz, kiedy zamknięta w pu-
łapce własnego ciała stała się ofiarą złego losu, który chciał
jej zabrać to, co najbardziej ukochała.

- Nie przeczę, ale najwyraźniej musi pani przejść i przez
tę! Postaram się dowiedzieć, czy można coś znaleźć na tej
wyspie, co mogłoby się pani przydać, ale niestety nie mamy
dużo czasu. A przecież nigdy nie było to łatwe. Poza tym
używany tutaj język nowogrecki ma niewiele wspólnego
z greką Arystofanesa, której nauczyłem się kiedyś... Ale przy-
rzekam pani, że spróbuję!

Trochę uspokojona faktem, że powierzyła chociaż część
swojego zmartwienia dobremu przyjacielowi, zdołała zasnąć
głębokim, mocnym snem. Nazajutrz obudziła się świeża jak
jutrzenka i tak rześka, że jej wątpliwości powróciły. Przecież
to zasłabnięcie... mogło być spowodowane czymś zupełnie
innym. Zapach oleju w porcie naprawdę był nie do zniesie-
nia! W głębi serca jednak wiedziała, że tylko się łudzi i szuka
fałszywych nadziei. Miała przecież wyraźne fizjologiczne
dowody... a raczej nie miała ich zbyt długo, aby wątpić
w prawdziwą przyczynę.

Po kąpieli przyjrzała się sobie w lustrze z niedowierza-
niem i odrazą. Było jeszcze stanowczo za wcześnie na naj-
mniejsze choćby zmiany w wyglądzie. Jej ciało wyglądało
ciągle tak samo, jednakowo szczupłe i doskonałe, ale patrząc
na nie doznawała nieprzyjemnego uczucia wstrętu i obcości,
tak jakby obserwowała piękny owoc, mając jednocześnie
świadomość, że w środku siedzi robak. Nie mogła zrozumieć,
jak to możliwe, że jej własne ciało zdradziło ją, pozwalając
zagnieździć się w niej temu obcemu istnieniu.

- Muszę koniecznie poradzić sobie z tym! - powiedziała
do siebie groźnym tonem. - Nawet jeśli będę zmuszona
skoczyć lub rzucić się do morza z wierzchołka masztu! Ist-
nieje sto różnych sposobów na pozbycie się zgniłego owocu
i Damiani musiał o tym dobrze wiedzieć, skoro tak dokładnie
mnie pilnował.

Z tym mocnym postanowieniem poszła zapytać swoją


gospodynię, czy może przejechać się konno. Jedna lub dwie
godziny galopu mogły dać zaskakujące rezultaty w jej stanie.
Kiedy jednak postawiła to pytanie, Magdalena spojrzała na
nią oczami okrągłymi ze zdumienia.

Nieco zawiedziona Marianna zaakceptowała wszystko, co
zaproponowała hrabina. Obie wybrały się na długi spacer
wśród wąskich dolin porośniętych paprotkami i mirtem,
gdzie panował cudownie świeży chłód. Były też nad brze-
giem morza, do którego dochodził wąwóz Potamos i ogród
Alamano. Marianna mogła podziwiać wysepkę Pondikonisi
oraz maleńki klasztor Blachernes, leżące w samym środku
pięknej zatoczki. Zwiedziła starą fortecę, gdzie gubernator
Donzelot czynił honory domu i zaprosił obie panie na her-
batę. Marianna mogła obejrzeć stare działa weneckie i wy-
konaną z brązu statuę Schulenburga, który sto lat wcześniej
obronił wyspę przed Turkami. Zabawiali ją młodzi oficero-
wie, całkowicie olśnieni jej urodą, a ona była czarująca dla
nich i obiecała wziąć udział w przedstawieniu teatralnym,
mającym być wielkim wydarzeniem na terenie garnizonu.
Zanim wróciła do Potamos, gdzie państwo Alamano zamie-


rzali wydać na jej cześć wystawną kolację, poszła uklęknąć
przed bardzo czczonym relikwiarzem świętego Spirydiona.
Był on cypryjskim pasterzem, który dzięki nauce i studiom
doszedł do godności biskupa aleksandryjskiego i którego
mumia została wykupiona od Turków przez greckiego kupca,
a następnie podarowana jego starszej córce w dniu jej ślubu
z korfijskim możnowładcą nazwiskiem Bulgari.

Jednak Marianna nie ośmieliła się prosić pasterza o po-
moc. Przecież niebo nie mogło przykładać ręki do czynu, nad
którym właśnie rozmyślała. W tej sprawie należałoby raczej
porozmawiać z diabłem!

Uroczysta kolacja, w trakcie której musiała zajmować ho-
norowe miejsce przy stole, ubrana w suknię z białego atłasu
przybraną diamentami, okazała się szczytem nudy i wydała
jej się nieporównanie dłuższa od innych, w których była
zmuszona uczestniczyć. Nie wziął w niej udziału Jolival,
który wyruszył z samego rana podziwiać wykopaliska ar-
cheologiczne, nadzorowane przez generała Donzelota, pro-
wadzone na przeciwległym krańcu wyspy. Nie było także
Jasona, zaproszonego wraz z oficerami, który zdołał się wy-


kręcić, tłumacząc się naprawą statku. Na placu boju pozostała
więc zawiedziona i zdenerwowana Marianna, która z niecier-
pliwością wyczekiwała tego wieczoru, aby wreszcie spotkać
się z ukochanym. Musiała starać się z całych sił zachować
uśmiechniętą twarz i stwarzać wrażenie zainteresowanej tym,
co mówili do niej sąsiedzi. Szczególnie ten z lewej strony,
ponieważ ten z prawej, naczelny gubernator, nie był zanadto
rozmowny. Jak większość ludzi czynu Donzelot nie lubił
tracić czasu.

Był uprzejmy i grzeczny, ale Marianna mogłaby przysiąc,
że podzielał jej zdanie na temat tej kolacji: potworna pańsz-
czyzna! Drugi natomiast, jakaś miejscowa osobistość, któ-
rej nazwiska nie zapamiętała, okazał się niezmordowany.
Ze wszystkimi najstraszniejszymi szczegółami opisywał jej
stoczone bitwy z okrutnymi oddziałami paszy z Janiny pod-
czas powstania Suliotów. Niestety, opowiadania w rodzaju
„wspomnienia wojenne" budziły w Mariannie największą
niechęć. Miała ich powyżej uszu jeszcze z czasów pobytu na
cesarskim dworze, gdzie wszyscy mężczyźni czuli się w obo-
wiązku sypać nimi jak z rękawa!

Kiedy więc wieczór dobiegł końca, poszła do swojego
pokoju z prawdziwym uczuciem ulgi. Czekała tam na nią
Agata, która wyswobodziła ją z uroczystego stroju i ubraw-
szy w batystowy peniuar przybrany koronkami posadziła na
niskim krześle, aby uczesać ją na noc.

Marianna przymknęła oczy uspokojona i poddała się zwin-
nym dłoniom swojej pokojówki, w poczuciu głębokiego za-
dowolenia. Była całkowicie ufna i pewna, że Jolival zajmie
się nią. Wiedziała, że nie z powodu dziewcząt poszedł zjeść
kolację w porcie...

Po paru chwilach przerwała Agacie i posłała ją spać mó-
wiąc, że to wystarczy.

Kiedy dziewczyna zniknęła w swoim pokoju, nauczona
już nie zadawać zbędnych pytań, Marianna podeszła do drzwi
wychodzących na niewielką werandę, zdjęła z nich moski-
tierę i wyszła na zewnątrz. Czuła się trochę przytłoczona
ciężką atmosferą dzisiejszej kolacji i pragnęła odetchnąć
świeżym powietrzem. Niewątpliwie tiule doskonale chroniły
pokój przed komarami, ale równocześnie nie przepuszczały
powietrza.

Chowając ręce w obszernych rękawach peniuaru, Marian-
na przeszła się po werandzie. Wieczór był znacznie cieplejszy
od poprzedniego. Nie ochładzał go najmniejszy nawet po-
wiew wiatru. Przed chwilą, podczas kolacji, miała wrażenie,
jakby atłas jej sukni przyklejał się do skóry. Nawet balustrada
werandy, o którą się oparła, była rozgrzana.

Za to rozgwieżdżona noc była prześliczna. Prawdziwa,
orientalna, pachnąca i rozbrzmiewająca graniem cykad.
Wśród ciemnej masy zieleni błyszczały tysiącami seledyno-
wych światełek małe świetliki. Na samym dole parowu widać
było morze, srebrzysty trójkąt otoczony wysokimi cyprysami.
Poza smutnym śpiewem cykad i lekkim szumem fal nie było
słychać najmniejszego hałasu.

Ten niewielki skrawek wody, lśniący w oddali, podziałał


na Mariannę jak magnez. Było tak gorąco, że poczuła nagłą
i nieodpartą chęć wykąpania się. Woda musiała być fantasty-
cznie orzeźwiająca. Z pewnością uspokoiłaby trochę nad-
szarpnięte nerwy... Zawahała się przez moment. Służba
z pewnością jeszcze nie spała i zajmowała się sprzątaniem
salonu. Gdyby zeszła teraz na dół, deklarując, że chce się
wykąpać, pomyśleliby, że jest niespełna rozumu, a gdyby po
prostu powiedziała, że ma ochotę na spacer, byłaby z całą
pewnością śledzona z odpowiedniej odległości, w obawie, że
mogłoby się jej przydarzyć coś złego. Nagle przyszedł jej do
głowy dziwaczny pomysł. Kiedyś w Selton Hall wymknęła
się ze swojego pokoju nic nikomu nie mówiąc, korzystając
wyłącznie z oplatającego mur bluszczu. Tutaj pnąca roślin-
ność dosłownie osaczała niewielką werandę, niewysoką zre-
sztą, gdyż umieszczoną na pierwszym piętrze. Pozostaje
oczywiście pytanie, czy jesteś równie zwinna jak dawniej,
moja mała - powiedziała do siebie - ale tak czy owak,
zawsze warto spróbować!

Myśl o wyprawie i kąpieli morskiej dodała jej wigoru.
Z dziecięcą radością pobiegła do szafy z ubraniami i wybrała
najprostszą rzecz, jaką miała - obcisłą płócienną sukienkę
w kolorze lawendy, przepasaną wstążką. Ubrała się również
w spodnie, a na nogi włożyła czółenka na płaskim obcasie.
W ten sposób wyposażona wróciła na werandę, zamykając
dokładnie za sobą drzwi. Zaraz potem przystąpiła do scho-
dzenia. Poszło jej jak z płatka. Nie straciła nic z dawnej
gibkości i w trzy sekundy miała już pod stopami piasek
ogrodu, w którego bujnej roślinności natychmiast utonęła.

Ścieżka prowadząca do wąskiej plaży biegła tuż obok
werandy, więc nie miała żadnych trudności z jej znalezie-
niem. Nie śpiesząc się, gdyż schodzenie z werandy rozgrzało
ją, szła piaszczystym stokiem, który, schowany pod baldachi-
mem z liści, dochodził aż do samego morza. Zupełnie jakby


szła egzotycznie pachnącym tunelem, na którego końcu wi-
doczna była jaśniejsza plama. Pod drzewami jednak panowa-
ły niemalże egipskie ciemności. W pewnej chwili znierucho-
miała i cała zamieniła się w słuch. Serce w jej piersi biło jak
dzwon. Przez sekundę wydało się jej, że słyszy za sobą czyjeś
lekkie, skradające się kroki. Pomyślała, że ktoś, być może,
zauważył ją przy schodzeniu i przyszedł aż tutaj, żeby za-
wrócić ją z drogi... Poczekała chwilę, nie wiedząc, co zrobić,
ale nie usłyszała już żadnego szelestu. Z dołu wołało ją
świeże, zachęcające morze. Powoli, wsłuchując się w każdy
najmniejszy szmer, zaczęła ponownie iść naprzód, starając
się stąpać tak cicho, jak tylko to było możliwe.

Wydawało mi się! - pomyślała. - Stan moich nerwów
pozostawia zapewne wiele do życzenia. Płatają mi niezłe figle.

Kiedy dotarła na plażę, jej oczy były już całkowicie przy-
zwyczajone do ciemności. Nie było widać księżyca, ale niebo
rozświetlała niewiarygodna ilość mlecznych światełek, odbi-
jających się w morzu. Pośpiesznie zdjęła ubranie i częściowo
tylko osłonięta długimi włosami pobiegła do morza. Gdy
z rozbiegu wskoczyła do wody, z miejsca otoczył ją orzeź-
wiający chłód. Miała ochotę krzyczeć z radości, tak wspania-
le się czuła. Jej ciało, jeszcze przed chwilą rozpalone i roz-
grzane, po prostu rozpłynęło się w wodzie. Nigdy jeszcze
kąpiel nie wydała się jej rzeczą tak cudowną. Kąpiele, do
których była przyzwyczajona w dzieciństwie i które zacho-
wała w pamięci z bezludnych plaż Devonu lub brzegów
rzeki przepływającej przez park w Selton, były nieludzko
zimne. Nierzadko płakała z powodu tej bezlitosnej obsesji
starego Dobsa. Woda, która ją teraz otaczała, była chłodna,
doskonale koiła rozgrzaną skórę Marianny i przywracała jej
chęć do życia. Tak przezroczysta i klarowna, że chlapiąc się
w niej jak małe dziecko widziała jasne plamy swoich nóg.

Przewróciwszy się na brzuch, popłynęła w stronę niewiel-


kiej zatoczki. Jej ramiona i nogi instynktownie przypominały
sobie dawno zapomniane ruchy. Odgarniała wodę bez żadne-
go wysiłku, zatrzymując się co jakiś czas, aby przewrócić się
na plecy. Mając zamknięte oczy rozkoszowała się tymi chwi-
lami, gotowa przedłużyć je aż do zmęczenia... prawdziwego,
fizycznego zmęczenia, po którym zaśnie jak małe dziecko.

Właśnie w czasie jednej z takich chwil kompletnego bło-
gostanu usłyszała delikatny, ale miarowy plusk wody. Mo-
mentalnie zorientowała się, że nie jest sama w zatoce. Prze-
wróciła się na brzuch i uważnie rozejrzała wokół. Zobaczyła
ciemną sylwetkę, płynącą w jej stronę. A więc był tu ktoś
jeszcze, ktoś, kto ją śledził, być może... Te kroki, które
słyszała przed chwilą na ścieżce!.. Oprzytomniała nagle
i zrozumiała, jak nierozsądnie postąpiła wybierając się
samotnie, w samym środku nocy, a na dodatek w obcym
kraju. Chciała teraz czym prędzej wrócić na plażę, ale taje-
mniczy pływak kierował się prosto ku niej. Płynął pewnie
i szybko. Za parę chwil nieuchronnie spotka się z nim...
Wyraźnie chciał odciąć jej drogę!

Oszalała ze strachu, zareagowała wbrew zdrowemu roz-
sądkowi. Chcąc za wszelką cenę pozbyć się nieprzyjaciela,
krzyknęła po włosku:

- Kim pan jest?.. Niech pan stąd odejdzie!

W tym samym momencie jednak zachłysnęła się wodą
i głos uwiązł jej w gardle. Nieznajomy nie zatrzymał się
nawet na sekundę. W ciszy, w potwornie przerażającej ciszy,
uparcie płynął w jej stronę. Wówczas, całkowicie straciwszy
głowę, rzuciła się do ucieczki na oślep przed siebie, chcąc
dotrzeć do krańca zatoki w nadziei, że tam znajdzie schro-
nienie przed ścigającym. Bała się tak bardzo, że nie zastana-
wiała się nawet, kim jest. Starała uspokoić się myślą, że może
to jakiś grecki rybak, który nie mógł przecież zrozumieć, co
mówiła, i płynął w przekonaniu, że potrzebuje pomocy!


Nie... przed chwilą, kiedy zauważyła jego obecność, płynął
lekko, powoli, bezszelestnie... niemal podstępnie.

Brzeg zbliżał się coraz bardziej, gdy tymczasem odległość
między Marianną a tajemniczym pływakiem zmniejszała się
zatrważająco. Księżna czuła, że jej ruchy stają się ociężałe
z powodu narastającego zmęczenia, a serce z trudem kołacze
się w piersi. Była u kresu wytrzymałości i zrozumiała, że
albo da się schwytać, albo utonie.

Nagle zauważyła przed sobą małą jasną zatoczkę w kształ-
cie rogalika, otoczoną skałami. Zebrawszy resztki sił, zmusiła
swoje mięśnie do kontynuowania wysiłku, ale mężczyzna
okazał się szybszy. Znajdował się tuż obok niej i wyraźnie
widziała jego ciemną postać. Ze strachu zabrakło jej tchu
i zaczęła tonąć w momencie, w którym dwoje rąk wyciągało
się już w jej stronę...

Częściowo odzyskawszy przytomność, doznała jednocześ-
nie dziwnych wrażeń. Leżała na piasku w zupełnej ciemno-
ści, a mężczyzna trzymał ją w ramionach. Musiał być zupeł-
nie nagi, tak samo jak i ona, ponieważ całą powierzchnią
skóry czuła jego gładkie, ciepłe i mocne ciało. Widziała nad
sobą cień, który był jego twarzą, a kiedy odruchowo wyciąg-
nęła za siebie rękę, dotknęła nią skały. Z pewnością to on
przyniósł ją do tej wąskiej i niskiej groty... Chciała krzyknąć
ze strachu, widząc, że jest uwięziona w tej skalistej kiszce.
Zaczęła się wyrywać, ale uścisk zacieśnił się jeszcze bardziej,
unieruchamiając ją zupełnie. Nieznajomy zaczął powoli pie-
ścić całe jej ciało. Nie śpieszył się, świadomy swej siły
i umiejętności... Jego pieszczoty były delikatne, lecz wyjąt-
kowo zręczne, jakby starał się obudzić w niej nieokiełznaną
miłosną gorączkę. Chciała zacisnąć zęby, oprzeć się mu, ale
mężczyzna okazał się niezwykłym znawcą tajników kobiece-
go ciała. Strach już od dawna opuścił Mariannę i poczuła,
jak z okolic bioder zaczęły rozchodzić się długie, rozgrzewa-


jące fale dreszczy, przenikające powoli całe jej ciało. Poca-
łunek przedłużał się i pod wpływem tej pieszczoty, która
zatykała jej dech w piersi, Marianna poczuła, że omdlewa...
To dziwne doznanie - całować się z cieniem! Stopniowo
zaczęła czuć na sobie ciężar dużego ciała, pełnego siły i ży-
cia, a jednocześnie miała wrażenie, że kocha się z istotą
niematerialną! Czarownice z dawnych czasów, które posą-
dzano o to, że należały do diabła, musiały doświadczać po-
dobnych przeżyć! Marianna z pewnością sądziłaby, że śni,
gdyby ciało to nie było tak twarde i ciepłe, a skóra niewi-
dzialnego kochanka nie wydzielała delikatnego zapachu świe-
żej mięty. Powoli dochodził do szczytu. Z zamkniętymi ocza-
mi, owładnięta najbardziej prymitywnym głodem miłości,
Marianna jęczała pod wpływem jego pieszczot. Nadchodząca
fala rozkoszy wznosiła się w niej coraz bardziej i bardziej,
ogarniając ją całą... Rozkwitła jak ognistoczerwona róża,
kiedy mężczyzna pozwolił w końcu spełnić się niecierpliwie
oczekiwanej chwili najwyższej rozkoszy, której nadejście
celowo opóźniał. Rozległ się podwójny krzyk... To wszystko,
co poza oszalałym rytmem jego serca usłyszała od swojego
tajemniczego kochanka. Chwilę później podniósł się, ciężko
dysząc, i opuścił ją... Słyszała, jak biegł. Roztrącał stopami
kamyki. Uniosła się szybko na łokciu, w sam czas, żeby
zobaczyć jego wysoką sylwetkę zanurzającą się w morzu.
Usłyszała plusk wody, a potem wszystko zamilkło. Mężczy-
zna nie odezwał się do niej ani jednym słowem...

Kiedy Marianna wyszła ze skalistej groty, gdzie zaniósł ją
nieznajomy, miała zupełną pustkę w głowie, lecz jednocześ-
nie cudownie zaspokojone ciało. Czuła w sobie niezwykłą,
zdumiewającą radość. To, co wydarzyło się przed chwilą, nie
zawstydzało jej ani nie budziło wyrzutów sumienia. Może
dlatego, że kochanek tak pośpiesznie ją opuścił i że jego
zniknięcie było zupełne. Nigdzie nie pozostawił po sobie


najmniejszego śladu. Roztopił się w nocy i w morzu, jak
poranna mgła w pierwszych promieniach słońca. Prawdo-
podobnie Marianna nigdy już nie dowie się, kim był ani skąd
pochodził. Pewnie to jakiś grecki rybak, tak jak to sobie
wcześniej wyobraziła.

Widziała ich wielu, odkąd przypłynęła na wyspę. Byli
piękni i nieposkromieni jak wiatr, naznaczeni w trudny do
określenia sposób duchem bogów z dawnego Olimpu, zdol-
nych zadziwić zwykłych śmiertelników. Na pewno jeden
z nich zauważył ją, gdy schodziła na plażę i wchodziła do
wody. Popłynął więc za nią, wiedziony instynktem, a cała
reszta była najzupełniej naturalna...

Może to był Jowisz... albo Neptun? - pomyślała z rozba-
wieniem, które ją zaskoczyło. Powinna przecież czuć się
oburzona, zdenerwowana, znieważona, zgwałcona i Bóg wie
co jeszcze! A tu nic z tych rzeczy. Niczego takiego nie czuła!
Była też na tyle szczera wobec samej siebie, aby przyznać
się, że ta ulotna, lecz wyjątkowo płomienna chwila sprawiła
jej ogromną przyjemność i że na zawsze pozostanie w jej
pamięci. Gdy będzie ją wspominać za jakiś czas, to z pew-
nością bez cienia odrazy. Przygoda... po prostu przygoda, ale
jakże urzekająca! Mała zatoczka nie była oddalona od plaży,
jak sądziła. Przed chwilą, kiedy była ścigana, obawiała się,
że źle oceniła dystans. Na niebie pojawił się księżyc, odbi-
jając się w wodzie słabym srebrnym światłem. Zrobiło się od
razu dużo jaśniej i nie przestawało być ciepło.

Bojąc się, żeby nikt więcej jej nie zauważył, Marianna
weszła znowu do morza i popłynęła w kierunku plaży. Gdy
jej stopy dotknęły piasku, przyjrzała się uważnie brzegowi.
Upewniwszy się, że nikogo tam nie ma, wyszła z wody i nie
wycierając się nawet ubrała się, jak mogła najszybciej. Po-
tem, trzymając w ręce czółenka, żeby nie zabrudziły się od
piasku, pobiegła plażą w stronę gęstego cienia drzew. Właś-


nie miała ukryć się w nim, gdy czyjś wybuch śmiechu za-
trzymał ją w miejscu. Był to męski śmiech, tym razem jednak
Marianna nie poczuła strachu. Raczej wściekłość i zdener-
wowanie. Była już zmęczona niespodziankami tej nocy. Męż-
czyzna, któremu było teraz tak wesoło, musiał być tym
samym, który przed chwilą... Ogarnęła ją wściekłość. Jak
można było śmiać się z przygody, która wydała się jej tak
czarująca?

Wciąż mówiąc mężczyzna wyłonił się zza drzew i pod-
szedł do Marianny. Wyglądał jak zjawa w obszernym białym
ubraniu, a jego głowa, owinięta turbanem, wydała się Ma-
riannie monstrualnie wielka. Nie zdążyła nawet pomyśleć, że
ten człowiek w turbanie mógł być jednym z ludzi strasznego
Alego, którego miała się wystrzegać. Wiedziała tylko jedno.
Jego słowa i śmiech obrażały ją. Nabrawszy rozmachu wy-
mierzyła mu zdrowy policzek, którego echo rozniosło się po
całej plaży.

- Co za bezczelność! - krzyknęła. - Śledził mnie pan!
Ma pan niewiarygodny wprost tupet!

To, co zrobiła, upewniło ją co do jednego. Ów Turek czy
też Epirejczyk, czy Bóg raczy wiedzieć kto jeszcze, nie był
jej ognistym kochankiem sprzed chwili. Wyczuła dłonią bro-
datą twarz, a policzki tamtego były zupełnie gładkie. Tym-
czasem nieznajomy, absolutnie nie zrażony, ponownie wybu-
chnął śmiechem.

- Och, pani rozgniewana? Dlaczego?.. Źle zrobiłem?..
Nigdy nikogo. Morze, plaża, niebo... i nic więcej! Tej nocy...
sukienka na plaży... i ktoś pływa. Poczekałem...


Marianna pożałowała tego, co zrobiła. To był po prostu
spóźniony spacerowicz. Na pewno ktoś z sąsiedztwa. Prze-
stępstwo nie było aż tak wielkie.

Jej kochanek musiał być więc Neptunem, a skoro ten
nieznajomy nie mógł nic więcej powiedzieć, postanowiła
pójść w swoją stronę. Oparta jedną ręką o pień cyprysu,
zaczęła wkładać pantofle, nieznajomy jednak nie zamierzał
na tym poprzestać. Podszedł do niej i zagadnął.

Nie mogła znaleźć odpowiedniego określenia. W tym sa-
mym momencie ktoś wystrzelił. Kula przeleciała między
nimi. Poczuła pęd powietrza i odruchowo rzuciła się na
ziemię. Wkrótce wystrzelono po raz drugi. Strzelał do nich
ktoś schowany za drzewami. Człowiek w turbanie przyczoł-
gał się do niej.

Szybko zrzucił obszerne ubranie, zdjął turban i położył go
na niewielkim krzaku. Natychmiast przeszyła go kula... po-
tem druga.

Rozumiejąc, co chciał przez to powiedzieć, Marianna roz-
płaszczyła się w zaroślach, jak tylko mogła najbardziej, gdy
tymczasem jej towarzysz wydobył zza pasa długi, zakrzywio-
ny puginał i przygotował się do skoku. Nie musiał długo
czekać. Wkrótce rozległo się ciche skrzypienie piasku, a po-
między drzewami ukazała się stąpająca ostrożnie ciemna
postać, która zatrzymywała się co chwila. Marianna ledwo
zdołała zauważyć krępą, żwawą sylwetkę z nożem w dłoni,
gdy jej towarzysz dopadł przeciwnika jednym śmiałym su-
sem. Ciasno splecione dwa ciała runęły na piasek w dzikim
zapamiętaniu.

Okazało się, że strzały z pistoletu wzbudziły niepokój,
ponieważ Marianna spostrzegła światła wśród drzew. Od
strony posiadłości Alamana biegli ludzie z latarniami i z bro-
nią w ręku. Na czele biegł sam senator w nocnej koszuli
i bawełnianym czepku zakończonym pomponem. Dzierżył
w dłoniach dwa pistolety. Towarzyszyło mu około dziesięciu
mężczyzn, uzbrojonych w najprzeróżniejsze przedmioty. Ma-
rianna była pierwszą osobą na jaką się natknęli.

- Pani, księżno? - krzyknął senator. - Tutaj i o tej porze?
Co się stało?

Za całą odpowiedź Marianna odsunęła się na bok i poka-
zała dwóch bijących się z zapamiętaniem mężczyzn, wyda-
jących z siebie co jakiś czas dzikie okrzyki. Przerażony
senator wcisnął czym prędzej oba pistolety w dłonie Marian-
ny, a sam pobiegł rozdzielać przeciwników. Za nim pośpie-


szyła służba i już po paru chwilach walczący zostali rozłą-
czeni. O ile jednak człowiek w turbanie został otoczony tro-
ską senatora, jego napastnika rzucono natychmiast brutalnie
na ziemię.

Niezupełnie przytomny po silnej dawce emocji senator
rozpoczął nad wyraz skomplikowaną prezentację i jeszcze
bardziej zagmatwane wyjaśnienia. Marianna zdołała jedynie
zrozumieć, że właśnie uniknęła pożałowania godnego incy-
dentu dyplomatycznego i że uratowała życie szlachetnemu
uchodźcy. Mężczyzna w turbanie, a właściwie dwudziesto-
letni chłopiec, który bez brody i długich czarnych wąsów
wyglądałby na jeszcze młodszego, nazywał się Szahin bej
i był synem jednej z ostatnich ofiar paszy z Janiny, Mustafy,
paszy Delvino. Od chwili zajęcia miasteczka i zamordowania
jego ojca przez ludzi z Janiny Szahin wraz ze swoim młod-
szym bratem znaleźli schronienie na Kortu, gdzie gubernator
Donzelot przyjął ich gościnnie. Mieszkali w dole wąwozu,
w miłym domku, nie opodal morza, pilnowani dzień i noc
przez strażników fortecy. Cały czas zresztą dwóch wartow-
ników pełniło straż przy drzwiach ich domu... ale, rzecz
jasna, nie sposób było zabronić młodym książętom spacerów.

Morderca z całą pewnością był nasłany przez paszę Alego.


Czerwona szarfa, owinięta wokół głowy, wskazywała, że był
jednym z owych dzikich Albańczyków, żyjących w górach
Chimery, których nagie szczyty wznosiły się z drugiej strony
Kanału Północnego. Pozostała część jego ubioru składała się
z szerokich spodni, koszuli z mocnego płótna, kamizelki ze
srebrnymi guzikami i espadryli. W szerokim czerwonym pa-
sie, który ściskał mu talię mocniej niż niejeden gorset, służba
senatora znalazła cały przenośny arsenał! Gdy tylko mężczy-
zna został związany, odgrodził się od reszty dumnym milcze-
niem i nie można było z niego wydobyć ani słowa. Przywią-
zano go do pnia drzewa, gdzie stał pod czujnym okiem
uzbrojonej służby, a tymczasem Alemano posłał do fortecy
gońca.

Szahin bej zmieszał się szalenie, gdy dowiedział się, kim
jest kobieta, którą potraktował jak pierwszą lepszą dziewczy-
nę szukającą przygód. Widok jej twarzy w świetle latarni
sprawił mu tak wyraźną przyjemność, że zapomniał o wszel-
kich konwenansach. Jego błyszczący wzrok, wbity w nią
nieruchomo, uprzytomnił jej, że budzi w nim równie pier-
wotne uczucia, jak w przypadku nieznajomego z zatoki.
Świadomość ta nie sprawiła jej przyjemności. Jak na jedną
noc miała już wystarczającą porcję pierwotnych uczuć!

odwagę. Jest pani na najlepszej drodze, żeby zostać dla niego
bohaterką!

Niepokoiła ją myśl, że Jason, dowiedziawszy się o zdarze-
niu na plaży, gotów wyciągnąć zupełnie pochopne i niepraw-
dziwe wnioski. Był przecież nieludzko zazdrosny. W jaki
sposób mogła jednak wytłumaczyć swojej miłej gospodyni,
że jest do szaleństwa zakochana w kapitanie statku i że jego
opinia to dla niej sprawa niezmiernej wagi?

W brązowych oczach Magdaleny, przypatrującej się od
jakiegoś czasu pąsowej twarzy Marianny, pojawiły się wesołe
ogniki.

Magdalena wzięła delikatnie Mariannę pod rękę i popro-
wadziła ją w stronę pokoju.

- Moja droga księżno - wyszeptała, biorąc jeden z zapa-
lonych lichtarzy, ustawionych na konsoli. - Chcę pani powie-
dzieć dwie rzeczy. Jestem kobietą i mimo że nie znam pani
długo, czuję do pani ogromną sympatię. Zrobię też wszystko,
żeby oszczędzić pani niepotrzebnych przykrości. Wspomnia-
łam o Amerykanach, ponieważ mój mąż opowiedział mi, jak
zareagował kapitan, gdy zemdlała pani w porcie... To wyjąt-
kowo atrakcyjny mężczyzna! Proszę się nie denerwować,
postaramy się, żeby o niczym nie wiedział! Porozmawiam
w tej sprawie z moim mężem.

Niestety, nic nie było w stanie powstrzymać Szahin beja.
Podczas gdy Alamano, przekazawszy niedoszłego zabójcę
policji, starał się zatuszować rolę Marianny w tym zdarzeniu,
w ogrodzie senatora już z samego rana pojawiło się uroczy-
ste poselstwo beja, przynoszące podarunki dla „drogocenne-
go kwiatu z kraju niewiernego kalifa". Posłańcy beja usado-
wili się przy wejściowych schodach, czekając ze wschodnią
cierpliwością na możliwość wręczenie listu i darów.

List, napisany w języku nowogreckim, był obficie ozdobiony
określeniami w rodzaju: „blask księżniczki o oczach koloru
morskiej toni przegnał czarnego anioła Azraela". Szahin bej
deklarował, że będzie jej wiernym rycerzem do końca swoich
dni, które Allach zechce mu podarować na tym smutnym łez
padole. Jego życie, które bez niej byłoby już tylko nędznym
wspomnieniem, poświęcał Allachowi i swojemu ludowi Del-
vino, uciemiężonemu przez niegodziwego Alego...

- Co on chce przez to powiedzieć? - zaniepokoiła się
Marianna, gdy senator zakończył nieco uciążliwe, lecz do-
statecznie zrozumiałe tłumaczenie.

Alamano rozłożył bezsilnie ręce.

- Słowo daję, księżno, że nie wiem! Trudno orzec coś


konkretnego. Wszystko to są formuły tej niedorzecznej orien-
talnej kurtuazji. Szahin bej chce powiedzieć, jak sądzę, że
nigdy o pani nie zapomni, jak również nie zapomni o swoim
umęczonym narodzie!

Magdalena, słuchająca z zainteresowaniem, przestała na
chwilę poruszać swoim wielkim, trzcinowym wachlarzem,
jedyną bronią w walce z upałem, i uśmiechnęła się do swojej
nowej przyjaciółki.

- Poza tym deklaruje gotowość poślubienia pani, gdy tyl-
ko zdoła przywrócić wolność swojemu ludowi! Pasowałoby
to bardzo do rycersko-romantycznego stylu Szahin beja. Ten
chłopiec, moja droga, zakochał się w pani od pierwszego wej-
rzenia!

Prawdziwe wyjaśnienie miało jednak nadejść pod koniec
dnia, przyniesione przez Jasona we własnej osobie. Zielony
ze złości ukazał się na werandzie, na której dwie młode damy
wyciągnięte wygodnie na leżakach piły napoje chłodzące
i obserwowały piękny zachód słońca. Miał poważne proble-
my z zachowaniem podstawowych reguł dobrego wychowa-
nia, które wymagają odpowiedniego przywitania się z osoba-
mi odwiedzanymi po raz pierwszy. Gdy pochylał się przed
Magdaleną, Marianna wyczytała w jego zagniewanym spoj-
rzeniu, że ma jej coś do przekazania.

Wymiana formuł grzecznościowych odbyła się w tak napię-
tej atmosferze, że hrabina Alamano natychmiast zorientowała
się, o co chodzi. Zrozumiała, że tych dwoje ma swoje rachunki
do uregulowania, i pod pierwszym lepszym pretekstem prze-
prosiła, zostawiając ich samych.

Ledwo jej liliowa, przezroczysta suknia zniknęła w drzwiach
prowadzących na werandę, Jason z miejsca przystąpił do ataku.

szki leżaka. - Widzę, że plotki rozchodzą się tu jeszcze
szybciej niż w Paryżu!

Jesteście istotami wyjątkowymi, półbogami, którym wszyst-
ko wolno, a my, nędzne kobiety, mamy prawo do korzystania
z chłodnej kąpieli tylko szczelnie opakowane, w płaszczu
z potrójnym kołnierzem i jeszcze owinięte szalem! Co za
hipokryzja! I pomyśleć, że za czasów Henryka
IV kobiety
kąpały się całkiem nago w samym środku Paryża, w biały
dzień, tuż przy filarach Pont-Neuf i wszystkim się to po-
dobało! A ja popełniłam przestępstwo, bo chciałam na chwilę
zapomnieć o panującym upale i wykąpać się ciemną nocą na
bezludnej, prawie dzikiej plaży! W porządku, postąpiłam
niesłusznie i proszę o wybaczenie! Zadowolony?

Jason musiał spostrzec nienaturalny ton Marianny, gdyż
przestał nerwowo biegać po werandzie, z rękami założonymi
do tyłu, dokładnie tak, jak zwykł to czynić na statku. Stanął
przed Marianną, przyjrzał się jej uważnie i nieco zaskoczony
zapytał:

- Gniewasz się?

Spojrzała na niego wzrokiem ciskającym gromy.

- A czy nie mam powodu? Przychodzisz tutaj kipiąc
wściekłością, napadasz na mnie, całkowicie przekonany, że
jestem winna, a kiedy bronię się, ty jesteś zdziwiony! Przy
tobie mam nieustające wrażenie, że jestem małomiasteczko-
wą idiotką albo jakąś rozhisteryzowaną bachantką!

Krótki uśmiech złagodził na chwilę ściągniętą twarz kor-
sarza. Wyciągnął ręce w stronę Marianny, wydobył ją spod
licznych poduszek i przyciągnął do siebie.

- Przebacz mi! Wiem, że często zachowuję się brutalnie,
ale to silniejsze ode mnie. Gdy o ciebie chodzi, po prostu
robi mi się czerwono przed oczami! Kiedy przed chwilą
przyszedł ten imbecyl z wniebowziętą twarzą żeby mi po-
wiedzieć o twoim bohaterskim wyczynie, a także jak wycho-
dziłaś z morza ociekając wodą, opromieniona księżycem,
myślałem, że go uduszę!


- Tylko myślałeś? - spytała strapiona Marianna.

Tym razem Jason wybuchnął śmiechem i przycisnął ją
mocniej do siebie.

nemu, że ma oficjalny zakaz postawienia choćby stopy na
moim statku. Tego jeszcze brakowało, żebym miał się stać
kandydatem na paszę! Pominąwszy fakt, że on mi się nie
podoba, doszedłem do wniosku, że na „Morskiej Czarodziej-
ce" jest stanowczo za dużo ludzi! Nie masz pojęcia, jak
bardzo pragnę być z tobą sam na sam, moje kochanie... Ty
i ja, nikogo więcej, cały dzień i... całą noc! Byłem szalony,
sądząc, że mógłbym oderwać się od ciebie! Odkąd opuścili-
śmy Wenecję, przeżywałem istne piekło, tak bardzo cię pra-
gnąłem! Ale to już skończone. Jutro wyruszamy...

W miarę jak mówił, jego głos stawał się coraz niższy, aż
zamienił się w namiętny szept, przerywany pocałunkami.
Powoli zapadał wieczór i zapalały się światełka ogrodowych
świetlików. Jednak, dziwna rzecz, Marianna w ramionach
ukochanego mężczyzny nie była wcale tak szczęśliwa, jak to
sobie wyobrażała jeszcze parę minut temu, przed chwilą tego
wielkiego zwycięstwa. Jason uznał się za pokonanego, pod-
dawał się! Powinna nie posiadać się z radości. O ile jednak
jej serce topniało z miłości i szczęścia, o tyle ciało było
zupełnie bierne. Marianna nie czuła się dobrze. Miała wra-
żenie, że zaraz zemdleje, jak tamtego dnia, kiedy schodziła
ze statku... Czy to ten zapach tytoniu, którym przesiąknięte
było ubranie Jasona?.. miała straszne nudności!

Poczuł, jak nagle stała się ciężka, wysunęła mu się z rąk


i zdołał w ostatniej chwili ją przytrzymać, kiedy już miała
upaść. Przyjrzał się jej nagle pobladłej twarzy, oświetlonej
ostatnimi promieniami dnia.

- Marianno! Co ci jest?.. Jesteś chora?

Podniósł ją ostrożnie i ułożył na leżaku. Jej niedyspozycja
nie skończyła się tym razem utratą przytomności. Stopniowo
fala mdłości ustąpiła... Zdobyła się na uśmiech.

Szukała jak w gorączce jakiegoś prawdopodobnego kłam-
stwa i orzekła w końcu tonem sztucznie niewymuszonym:

- Nic!.. Lub prawie nic! To żołądek buntuje się od czasu
mojego uwięzienia!

Jason przyglądał się przez chwilę jej pobladłej twarzy,
usiłując machinalnie rozgrzać zziębnięte palce. Był tylko
częściowo przekonany. Marianna nie należała do kobiet,
które mdleją od byle zapachu kwiatów czy silniejszej emocji.
Coś go w tym wszystkim niepokoiło... Nie miał jednak czasu
na zastanawianie się. Słychać już było kroki nadchodzącej
Magdaleny, Marianna więc szybko podniosła się z leżaka,
wyślizgując jednocześnie z rak Jasona, zanim zdążyłby ją
powstrzymać.

Stuk wysokich obcasów zagłuszył protest Jasona. Na we-


randzie pojawiła się hrabina z lampką oliwną przykrytą gru-
bym szkłem. Taras zajaśniał ciepłym żółtym światłem, w któ-
rym rozbłysły jej rude włosy, a na twarzy pojawił się miły,
lekko drwiący uśmiech.

- Może wolicie ciemność? - powiedziała - ale właśnie
wrócił mój mąż z panem de Jolivalem i zaraz zasiądziemy
do kolacji. Oczywiście pan również jest zaproszony, kapi-
tanie!

Amerykanin ukłonił się w odmownym geście.

Zaczął żegnać się pośpiesznie, jakby wzywały go pilne
obowiązki. Ucałował dłonie obydwu kobiet, patrząc jedno-
cześnie zaniepokojonym i niepewnym wzrokiem na Marian-
nę. W miarę jak oddalał się w głąb ogrodu, słychać było
coraz wyraźniejsze głosy Jolivala i Alamana.

bina. - Nie zostawiajmy jednak naszych panów samych
w salonie.

Marianna niczego tak bardzo nie pragnęła, jak zobaczyć
się z Jolivalem. Przeraziła ją kolejna fala mdłości. Jeśli mia-
łyby się częściej powtarzać, jej życie na statku będzie bardzo
uciążliwe. A Arkadiusz zniknął i nigdzie go nie można było
znaleźć. Od chwili przyjazdu nie widziała go ani przez
moment. Niepokoiło ją to, bo nie wróżyło nic dobrego.

Podczas kolacji jej niepokój wzrósł jeszcze bardziej. Joli-
val miał zmęczony i znużony wyraz twarzy. Nadrabiał miną,
jak mógł, i konwersował z ożywioną gospodynią, jednak
zatroskane spojrzenie kontrastowało z pozoru niefrasobliwą
rozmową.

Nie udało mu się! - pomyślała Marianna. - Nie znalazł tego,
czego szukałam. W przeciwnym razie nie miałby takiej miny.

Nawet barwne opowieści Magdaleny o nocnych wyczy-
nach Marianny nie zdołały rozpogodzić Arkadiusza. Rzeczy-
wiście, kiedy ponownie znaleźli się sami, Mananna dowie-
działa się, że nic nie wskórał.

- Ten kretyn miał zamiar popłynąć z nami. Sam wszystko
opowiedział Jasonowi.

Zapadła cisza. Jolival skubał nerwowo bukiet róż, stojący
w kryształowym wazonie.

- Jak układają się wasze sprawy?

Marianna streściła mu w paru zdaniach treść ich ostatniej
rozmowy na werandzie, a także jej zakończenie.

- Jaka według pana będzie jego reakcja? Sama mogę panu
powiedzieć: nie uwierzy mi! Nigdy nie ośmielę się wyznać
mu prosto w oczy czegoś takiego.

Tak jak przed chwilą Jason, tak teraz Marianna chodziła
nerwowo po pokoju, gniotąc w dłoniach małą koronkową
chusteczkę. Usiłowała wyobrazić sobie ową scenę. Stoi na-
przeciwko Jasona i wyznaje mu, że jest w ciąży ze swoim
rządcą! Czy może być coś ohydniejszego?

Jolival westchnął zrezygnowany, wstał z krzesła i pod-
szedł do Marianny. Wziął jej twarz w swoje dłonie i złożył
ojcowski pocałunek na zatroskanym czole.

wiam panu mnóstwo kłopotów i przykrości! Nie, Arkadiu-
szu! Nie zgadzam się... ale dziękuję panu z całego serca.

Skłonił się i odszedł ze smutnym uśmiechem do swojego
pokoju. Marianna natomiast rozpoczęła bezsenną noc, pełną
strachu przed nadchodzącymi dniami, a jednocześnie dziw-
nej słodyczy, która pozostała w niej z poprzedniego dnia.
Tych parę niezapomnianych, nierealnych chwil dało jej cał-
kowitą pełnię doznań, której cicha radość trwała w niej cią-
gle, bez fałszywego wstydu ani pruderii. W ramionach tego
mężczyzny bez twarzy zaznała wyjątkowo pięknych chwil,
tym piękniejszych, że nie wiedziała, kim był jej kochanek...

A nazajutrz, gdy oparta o balustradę „Morskiej Czaro-
dziejki" obserwowała rozpływające się w porannej mgle bia-
łe domy Korfu i starą wenecką fortecę, nie mogła odmówić
mu chwili wspomnienia. Jej rybak, ukrywający się w skałach
i w zieleni, powróci, być może, zarzucić sieci lub przycumo-
wać łódź w zatoczce, w której dla nieznajomej Ledy stał się
przez moment ucieleśnieniem boskości.


U wybrzeży Cytery

Od dwóch dni „Morska Czarodziejka", eskortowana
przez „Paulinę", i „Pomonę", płynęła na południe.

Trzy statki bez trudu minęły angielskie bazy na Cefalonie
i Zante, a teraz wpływały na otwarte morze od strony wy-
brzeży Peloponezu, w bezpiecznej odległości od brzegu, ze
względu na flotyllę paszy.

Pogoda była wspaniała. Błękitne fale Morza Śródziemne-
go migotały w słońcu jak lusterka. Upał nie dawał się tak we
znaki, dzięki lekkiej bryzie, która nadymała ogromne czwo-
rokątne żagle. Trzy statki, w pełnym rynsztunku i z dumnie
łopoczącymi kolorowymi flagami, płynęły przed siebie z do-
brą prędkością. Nieprzyjaciel trzymał się z daleka, a wiatry
i morze były przychylne. Miejscowi rybacy, ściągający sieci,
obserwowali z przyjemnością te trzy ogromne, białe pirami-
dy, z których emanował wdzięk i siła jednocześnie.

Na amerykańskim statku jednak sprawy przybrały zły
obrót.

Po pierwsze, tak jak przewidywał Jolival, Marianna roz-
chorowała się na dobre. Od chwili kiedy przekroczyli połu-
dniowy kanał Kortu i wypłynęli na szerokie wody, musiała
zejść do kabiny, skąd nie ruszała się ani na krok. Mimo że
morze było spokojne, leżała jak długa na łóżku, cierpiąc istne


tortury przy najmniejszym przechyle statku i marząc już
tylko o jak najszybszej śmierci.

Nie polepszał sytuacji lekki zapach, unoszący się dzień
i noc w jej kabinie, którego nie mogła znieść. Marianna
została zredukowana do małego cierpiącego ciała, zamknię-
tego w strasznym świecie choroby morskiej, niezdolnego do
najprostszego logicznego myślenia. Przerażało ją tylko jedno,
w sposób jasny i oczywisty. Drżała na samą myśl, że Jason
mógłby przekroczyć próg jej kabiny.

Zdecydowała się wyznać całą prawdę Agacie. Pokojówka
zamartwiała się patrząc na swoją panią w takim stanie, zwła-
szcza że Marianna zwykle była okazem zdrowia i tryskającej
energii. Księżna, rozpaczliwie potrzebująca kobiecej pomocy,
miała pełne zaufanie do Agaty, która niejednokrotnie dała
dowody całkowitego oddania. Z miejsca też okazała się go
w pełni godna. Z trzpiotowatej, bojaźliwej kokietki przemie-
niła się w złego smoka, warującego cerbera, na którego jako
pierwszy natknął się Jason. W dniu wypłynięcia z Kortu
przyszedł pod wieczór, pełen nadziei, aby zapukać do gościn-
nych drzwi Marianny. Zamiast uśmiechniętej zachęcająco
Agaty, uległej i przychylnej jak zawsze, zastał nieskazitelnie
ubraną pokojówkę, która oficjalnym tonem poinformowała
go, że: „księżna dostała ponownie ataku boleści i nie jest
dysponowana do przyjmowania gości!" Następnie przeprosi-
ła kapitana tak, jakby zwracała się co najmniej do ministra
pełnomocnego... i zamknęła mu drzwi przed nosem.

Doktora Johna Leightona spotkał podobny los, gdy parę
minut później przyszedł zbadać chorą i zaofiarować swe
usługi. Jeszcze bardziej sztywna Agata poinformowała go,
że: „Jej Jaśnie Wielmożna Wysokość właśnie zasnęła i nie
można przerywać tak dobroczynnego snu".

Zgodnie z przyjętymi regułami gry Arkadiusz de Jolival
nie przyszedł. Musiał się zdrowo natrudzić, żeby chociaż


częściowo uspokoić wzburzonego Jasona. Beaufort był już
gotów obrazić się, twierdząc, że nie powienien być trakto-
wany jak pierwszy lepszy odwiedzający i że zachowanie
Marianny jest dla niego całkowicie niezrozumiałe.

Wówczas wtrącił się Leighton. Nabijając tytoniem długą
porcelanową fajkę, co pozwalało mu nie patrzeć na rozmów-
cę, uśmiechnął się złośliwie, co nie zmieniło grobowego
wyrazu jego twarzy i powiedział:

- odpowiedział lodowato Jolival. - Czy nie powiedziano
panu, że właśnie zasnęła? Przecież sen to najlepsze lekar-
stwo!

- Zapewne! Oby tylko przyniosło oczekiwane rezultaty.
Jutro rano pójdę ją obejrzeć.

Ton lekarza był aż nadto grzeczny i zgodny, co nie spo-
dobało się Jolivalowi. W pozornie łagodnych słowach Leigh-
tona kryła się groźba, która zaniepokoiła Arkadiusza. Ten
człowiek był absolutnie zdecydowany zbadać Mariannę właś-
nie dlatego, że sobie tego nie życzyła. Nie wiadomo również,
do jakich wniosków doszedłby, gdyby Marianna ponownie
nie wpuściła go do siebie. Jolival spędził całą noc szukając
sposobu na odsunięcie tego zagrożenia, gdyż zainteresowanie
Leightona było niebezpieczne. Ten człowiek z całą pewno-
ścią domyślał się tego wszystkiego, co tak skrzętnie starano
się przed nim ukryć. Na szczęście lekarz nie spełnił swoich
obietnic i Agata nie musiała wymyślać kolejnych kłamstw,
żeby nie wpuścić go do kabiny. Ku wielkiemu zdziwieniu
Jolivala Leighton spędził jakiś czas u siebie, a drugie pół
dnia z załogą, lecząc liczne przypadki dyzenterii, i mogło się
zdawać, że zapomniał o swojej pasażerce.

Po południu Jason zapukał ponownie do drzwi Marianny,
ale usłyszał od Agaty, że jej pani jest ciągle bardzo zmęczona
i jeszcze nikogo nie przyjmuje, ma jednak szczerą nadzieję,
że niedługo wyzdrowieje. Tym razem Jolival nie usłyszał
żadnej skargi, ale za to cała załoga słono zapłaciła za zły
humor Jasona. Pablo Arroyo, bosman, został surowo zbeszta-
ny za brudny mostek, Craig O'Flaherty oberwał za kolor
swojego nosa i nieświeży oddech.

Tymczasem Marianna przeżywała w swoim łóżku praw-
dziwą kalwarię i piła ogromne ilości gorącej herbaty, przy-
noszonej przez Tobiego, ponieważ jej żołądek nie przyjmo-
wał niczego innego. Czuła się słaba, chora i niezdolna do


najmniejszego wysiłku. Nigdy jeszcze nie doświadczyła cze-
goś równie strasznego. Kiedy zapadł zmrok, Agata wyszła na
mostek zaczerpnąć świeżego powietrza, zgodnie z polece-
niem Marianny, i wróciła niosąc w obydwu rękach pękatą
karafkę. Niewielką ilość znajdującego się w niej płynu wlała
do szklanki.

Marianna zawahała się przez chwilę, po czym uniosła się
z trudem na poduszkach i wyciągnęła rękę.

- Podaj mi to, proszę! - jęknęła. - Może masz rację!
A poza tym czuję się tak okropnie, że z przyjemnością wy-
piłabym truciznę Lukrecji Borgii! Wszystko, byle nie cierpieć
już dłużej!

Agata pomogła Mariannie usiąść w wygodnej pozycji
i otarła jej wilgotne czoło gąbką nasączoną wodą kolońską,
a następnie przysunęła do jej ust szklankę z napojem.

Marianna zaczęła pić nieufnie, prawie stuprocentowo pew-
na, że specyfik nie pozostanie w jej żołądku dłużej niż pięć
minut. Wypiła jednak wszystko aż do ostatniej kropli i zdzi-
wiła się, że nie poczuła obrzydzenia. Trochę gorzki, a trochę
słodkawy napój, miał niesprecyzowany smak. Niewielki pro-
cent alkoholu zapiekł ją w przełyku, ale jednocześnie orzeź-
wił przyjemnie. Powoli szarpiące ją od dwóch dni spazma-
tyczne mdłości ustąpiły, pozostawiając jedynie ogromne po-


czucie zmęczenia i potrzebę snu. Powieki Marianny stawały
się coraz cięższe, ale zanim zaniknęła oczy, uśmiechnęła się
z wdzięcznością do Agaty, która siedząc w nogach jej łóżka,
obserwowała ją z pełną napięcia uwagą.

Agata znalazła Johna Leightona na rufie, rozmawiającego
po cichu z Arroyem. Nie lubiła bosmana na równi z dokto-
rem, który miał według niej „złe oczy". Dlatego też zacze-
kała, aż się oddali, aby przekazać Leightonowi podziękowa-
nia od Marianny. Leighton, nie wiadomo dlaczego, wybuch-
nął śmiechem.

Następnie odwrócił się i odszedł, cały czas śmiejąc się
szyderczo. Oburzona Agata wróciła do kabiny, chcąc jak
najszybciej opowiedzieć, co się wydarzyło, ale Marianna
spała już kamiennym snem, a dziewczyna nie miała odwagi
jej budzić.

Posprzątała pokój, przewietrzyła i zadowolona z dobrze
wykonanego obowiązku, poszła spać...


Ledwo zaczęło świtać, gdy raptem kabiną wstrząsnęły
gwałtowne uderzenia. Marianna i Agata aż podskoczyły. Sen
młodej pokojówki, zawsze mocny i głęboki, stał się wyjąt-
kowo lekki, odkąd znalazła się na statku. W jednej chwili
zerwała się na równe nogi i obudzona z jakiegoś sennego
koszmaru zaczęła krzyczeć.

Uderzenia stawały się coraz gwałtowniejsze i wkrótce
można było usłyszeć wściekły głos Jasona.

Istotnie, był to Jason. Wyglądało na to, że całkowicie
stracił panowanie nad sobą, a jego ochrypły, pogrubiały głos
przyprawił Mariannę o dreszcze.

- Chyba musimy otworzyć, Agato! - powiedziała. -
W przeciwnym razie gotów rzeczywiście wyważyć drzwi,
a to nie miałoby najmniejszego sensu.

Drżąc ze strachu Agata narzuciła szal na nocną koszulę
i poszła otworzyć. Zdążyła w sam czas uskoczyć na bok,
żeby nie dostać drzwiami w nos. Jason wpadł do kabiny jak
burza i Marianna aż krzyknęła z przerażenia na jego widok.

Jego twarz, oświetlona czerwonymi promieniami wscho-
dzącego słońca, była w kolorze cegły, a nieprzytomne z po-
wodu nadmiaru alkoholu oczy miały prawdziwie demoniczny
wygląd. Rozczochrane włosy, rozwiązany krawat i koszula
rozpięta do pasa potęgowały tylko wrażenie całości. Pijany
Jason wypełnił pokój ciężkim zapachem rumu, który lekko


zemdlił Mariannę. Bala się jednak tak bardzo, że zapomniała
o swoich dolegliwościach. Nigdy jeszcze nie widziała Jasona
w takim stanie. Zbliżał się do niej powoli z oczami szaleńca
i mocno zaciśniętymi zębami. Przerażona Agata, gotowa jed-
nak za wszelką cenę bronić swojej pani, usiłowała osłonić ją
swoim ciałem. Miała wrażenie, że Jason chce udusić księżną,
która zresztą obawiała się właśnie tego samego. Jason chwy-
cił Agatę za ramiona i nie zwracając uwagi na jej protesty
wyrzucił ją z kabiny, po czym zamknął drzwi na klucz.

Podszedł do Marianny, która instynktownie cofnęła się aż
do samej ściany, żałując, że nie może wtopić się w jej
mahoniowe i jedwabne obicie. W oczach Jasona wyczytała
wyrok śmierci.

- No i co, Marianno? - wycedził przez zęby - jesteś
w ciąży, tak?

Krzyknęła przerażona i odruchowo zaprzeczyła.

Oparty jednym kolanem o łóżko, chwycił Mariannę za
gardło i przewrócił ją na wznak. Jego ręce zaciskały się coraz
mocniej.

z mdłości przed dotarciem do celu, co byłoby czystą stratą.
Murzynka z brzuchem warta jest dwa razy tyle co każda
inna!

Ohyda tych słów zagłuszyła cały strach. Jason mówił
potworne rzeczy, a na dodatek w przerażająco prostacki spo-
sób! Wyswobodziła się jednym szybkim ruchem i schowała
w rogu alkowy, zasłaniając rękami szyję.

Rzucił się na nią ponownie i wyciągnął z kryjówki.
W przypływie szału zaczął ją dusić, ale tym razem gniew
i rozpacz przyszły jej z pomocą. Z powodu wypitego alko-
holu miał zachwiane poczucie równowagi i runął całym cię-
żarem na krzesło, które natychmiast załamało się pod nim.
Znowu rozległo się pukanie do drzwi, zza których odezwał
się głos Jolivala. Marianna zrozumiała więc, że Agata po-
biegła do niego z prośbą o ratunek.

- Niech pan otworzy, Beaufort! - krzyknął Jolival. -
Muszę z panem porozmawiać.

Jason z trudem podniósł się i podszedł do drzwi, ale ich
nie otworzył.

kim niech pan nie robi niczego, czego będzie pan żałował do
końca życia. Proszę mnie wpuścić...

W jego napiętym głosie drżała nutka strachu, bliźniaczo
podobnego do tego, który obezwładnił Mariannę. Jason za-
czął się śmiać szyderczym, przerażającym śmiechem.

Odwrócił się i niespodziewanie rzucił się na Mariannę.
Zaskoczona, upadła na podłogę. Krzyknęła na całe gardło,
bardziej ze strachu niż z bólu.

W chwilę później otworzyły się drzwi pod siłą podwójnego
natarcia. Do pokoju wpadli Jolival z Gracchusem, a tuż za
nimi Agata. Natychmiast wyrwali Mariannę z rąk zacietrze-
wionego Jasona, który gotów był naprawdę ją udusić. Agata
chwyciła dzbanek z wodą i wylała całą jego zawartość na
twarz korsarza, który kompletnie zaskoczony, zaczął otrząsać
się jak mokry pies. Jego szkliste oczy zaczęły odzyskiwać
stopniowo normalny wygląd. Częściowo oprzytomniały, od-
garnął z twarzy czarne kosmyki ociekające wodą i rozejrzał
się wokół wzrokiem pełnym urazy. Agata z pomocą Grac-
chusa ułożyła Mariannę na łóżku. Arkadiusz spojrzał na nią
ze współczuciem, a potem podszedł do Jasona i widząc jego
ściągniętą cierpieniem twarz, pokiwał głową ze smutkiem.

- Powinienem był ją zmusić, żeby wyznała panu całą


prawdę - odezwał się łagodnie. - Nie starczyło jej odwagi.
Bała się... potwornie bała się tego, jak pan zareaguje!

I zanim Jolival zdążył zaprotestować, Jason przyłożył do
ust gwizdek i trzy razy zagwizdał. Natychmiast, w drzwiach
pojawił się bosman wraz z częścią ludzi, którzy musieli
czatować gdzieś w pobliżu. Ze stoickim spokojem Jason
wskazał na Jolivala i Gracchusa.

Marynarze pociągnęli Jolivala i Gracchusa. Młody czło-
wiek wyrywał się, jak mógł, ale przytrzymujący go maryna-
rze byli silniejsi. Gdy przechodzili koło Jasona, udało mu się
jednak zatrzymać na moment i wbić w niego spojrzenie peł-
ne palącej pogardy.

- Pomyśleć, że kochałem pana, podziwiałem! - powie-
dział z goryczą i rozpaczą w głosie. - Panienka Marianna
zrobiłaby lepiej, gdyby pozwoliła panu umrzeć na katordze
w Breście. O ile wówczas nie zasłużył pan na to, o tyle teraz
całkowicie!

Co powiedziawszy, splunął pogardliwie na ziemię i po-
zwolił się wyprowadzić. W parę sekund kabina wyludniła się
całkowicie. Mimo woli korsarz odprowadził wzrokiem Grac-
chusa. Usłyszane obelgi sprawiły, że pobladł, zacisnął pięści,
ale nie odezwał się ani słowem. Mariannie wydało się przez
sekundę, że jego wzrok sposępniał i że pojawił się w nim
pewien rodzaj żalu. Chwile przemocy, których była świad-
kiem, dodały jej nagle odwagi. Była przyzwyczajona do
walki i czuła się z tym dobrze. W głębi duszy poczuła nawet
pewną ulgę, pomimo niewątpliwie rozpaczliwego położenia,
w którym się znalazła. Wolała już skończyć z tą duszącą
atmosferą kłamstw i udawania. Zaślepiona furia Jasona na
pewno w jakimś stopniu wynikała z miłości, chociaż on sam
nigdy nie przyznałby się do tego. Ten niszczący ogień po-


chłaniał wszystko. Więc za parę chwil nie zostanie już nic
oprócz popiołów miłości, którą tak długo żyło jej serce?

Agata siedziała skulona przy łóżku. Jason podszedł do
niej, chwycił za rękę i bez szczególnych oporów z jej strony
zaprowadził ją do jej pokoju, a następnie zamknął na klucz.
Marianna obserwowała go bez słowa, opatulona szalem,
który narzuciła na cienką koszulę nocną. Kiedy wrócił do
niej, zastał ją stojącą z wysoko podniesioną głową. Patrzyła
na niego wzrokiem pełnym bólu, ale on był twardy niczym
głaz.

Serce Marianny ścisnęło się. Z tego, co mówił, wynikało,
że już jej nie kocha!

- To tak dotrzymuje pan swoich obietnic? - powiedziała.


- Czy nie zobowiązał się pan dopłynąć ze mną do właściwego
portu?

- Wszystkie porty są sobie równe. Pireus też jest dosko-
nałym portem. Z Aten bez trudu dotrze pani do tureckiej
stolicy... a ja na zawsze pozbędę się pani!

Mówił powoli, bez widocznego uniesienia, ale w jego
ciężkim, zmęczonym głosie ślady pijaństwa mieszały się
z odrazą. Mimo złości i smutku poczuła coś w rodzaju roz-
paczliwego żalu. Jason miał wygląd człowieka, który został
ugodzony do żywego... Bardzo cicho odezwała się do niego.

- Czy naprawdę właśnie tego pan pragnie?.. Nie zobaczyć
mnie już nigdy więcej? Chce pan, aby nasze drogi rozeszły
się... raz na zawsze?

Odwrócił się od niej i popatrzył przez okno na słońce,
odbijające się w błękitnym morzu tysiącami złotych refle-
ksów. Mariannie wydało się, że jej słowa czynią go jeszcze
bardziej nieprzejednanym.

Przekręcił głowę i spojrzał na nią. Wpadający do kabiny
promyk słońca oświetlał całą jej postać. Czerwony szal, owi-
nięty wokół ramion, rzucał ogniste refleksy na jej skórę, a bujne
czarne włosy kontrastowały z bladoprzezroczystą, ściągniętą
twarzą. Z sińcami na szyi była tragiczna i piękna jak grzech.
Pod purpurowym kaszmirem widać było falujące z emocji
piersi. Jason milczał, ale w miarę jak przyglądał się drobnej
postaci stojącej naprzeciwko niego, jego wzrok stawał się coraz
bardziej niespokojny i pełen bezsilnej wściekłości.

- Tak - wyznał w końcu niechętnym głosem - ciągle
jeszcze pani pragnę! Mimo tego, kim pani jest, mimo niena-
wiści, jaką budzi pani we mnie, muszę przyznać, że pociąga
mnie pani ciało, gdyż pani uroda przewyższa wszystko, co


może wytrzymać mężczyzna! Ale będę umiał zdusić w sobie
tę żądzę...

Niewielki promyk radości i nadziei zagościł w sercu Ma-
rianny. Czy możliwe byłoby... zwycięstwo, po tym wszyst-
kim, co zaszło między nimi?

- Nie byłoby prościej i... rozsądniej, pozwolić mi opowie-
dzieć wszystko? - wyszeptała. - Przysięgam na zbawienie
własnej duszy wyznać wszystko, co mi się przytrafiło... nawet
to, co było najokropniejsze! Niech mi pan da szansę... Niech
mi pan da tę jedną szansę!

Czuła potrzebę obrony, chciała wyrzucić z siebie wszyst-
kie przytłaczające ją okropieństwa, które dusiła w sobie ca-
łymi tygodniami. Czuła, że jeszcze może wygrać, że może
przyciągnąć go do siebie i odzyskać. Widziała to w pełnym
cierpienia wyrazie jego twarzy. Miała wciąż niezwykły
wpływ na Jasona... Gdyby tylko zechciał jej wysłuchać.

Ale on jej nie słuchał! Nawet w tym momencie wypowia-
dane przez nią słowa nie były w stanie przeniknąć przez mur,
którym szczelnie się otoczył. Niewątpliwie patrzył na nią, ale
wzrokiem całkowicie pozbawionym wyrazu. Jej głos nie
docierał do niego i kiedy w końcu odezwał się, mówił do
siebie, jakby Marianna była jedynie wizerunkiem, posągiem,
a nie żywą osobą.

- Tak, to prawda, że jest piękna! - westchnął - piękna jak
trujące kwiaty brazylijskich lasów, żywiące się owadami
i wydzielające zapach zgnilizny! Nie znam nic jaśniejszego
od jej oczu, nic delikatniejszego od jej skóry... jej ust... nic
doskonalszego od jej twarzy i bardziej zniewalającego od jej
ciała! A jednak wszystko to jest fałszywe... Wszystko bez-
wartościowe! Wiem o tym... ale nie mogę uwierzyć, bo nie
ujrzałem tego na własne oczy... - Mówiąc to dotykał drżą-
cymi palcami policzków, włosów, szyi Marianny, ale jego
oczy znowu straciły blask i stały się jakby martwe...


- Jason! - błagała Marianna. - Wysłuchaj mnie, na litość
boską! - Tylko ciebie kocham i nigdy nikogo innego nie
kochałam! Nawet gdybyś mnie zabił, moja dusza wspomina-
łaby naszą miłość! Jestem ciebie ciągle godna, jestem ciągle
twoja... nawet jeśli przez moment w to wątpiłeś...

Daremny trud. Nie słyszał jej, zatopiony całkowicie
w swoich wizjach, w których agonia miłości zmagała się
z unicestwieniem.

Chciała chwycić jego dłonie, przytulić się do niego, zła-
mać ten lodowaty mur, który ich rozdzielał. On jednak ode-
pchnął ją gwałtownie, a jego twarz ponownie spurpurowiała
w przypływie kolejnej fali złości.

- Ja też - krzyknął - potrafię walczyć z pieśnią syreny!
I wiem, jak cię pokonać, diablico! - Podbiegł do drzwi
i wrzasnął na całe gardło. - Kaleb! Chodź tu...

Ogarnął ją nagły, niewytłumaczalny strach. Podbiegła do
drzwi, starając się zagrodzić Jasonowi drogę. Odepchnął ją
na sam środek pokoju.

Chwilę później Etiopczyk pojawił się w kabinie. Mimo
strachu skręcającego żołądek Marianna była pełna podzi-
wu dla jego wspaniałej urody, gładkich i regularnych rysów,
jego ciała, jakby odlanego z brązu. Zdawało się jej, że na-
pełnił tę wąską przestrzeń swoim królewskim majestatem.
W przeciwieństwie do pozostałych Murzynów nie miał zwy-
czaju kłaniania się białym. Przyszedł, tak jak mu polecono,
i stanął przed Jasonem, czekając spokojnie ze spuszczonymi
rękami. Jego jasny wzrok przeniósł się natychmiast z twarzy


korsarza na pobladłą kobietę, którą Jason wskazał brutalnym
gestem.

Kaleb zadrżał i zmarszczył brwi. Jego twarz nabrała suro-
wego wyrazu i zastygła w grymasie podobnym do bazalto-
wych wizerunków faraonów. Potrząsnął głową, odwrócił się
i chciał odejść jak najprędzej, ale zatrzymał go krzyk Jasona.

- Zostań! To rozkaz! Powiedziałem, że ci ją daję, możesz
ją wziąć natychmiast... na miejscu! Zobacz!

Szybkim i brutalnym ruchem ściągnął z niej kaszmirowy
szal. Lekka, przezroczysta koszula nocna ukazywała w pełnej
krasie całe jej ciało, które czerwona ze wstydu i oburzenia
Marianna usiłowała zakryć rękami. Twarz Etiopczyka nawet
nie drgnęła, gdy podchodził do niej. Sądząc, że zbliża się
zagrożenie, Marianna cofnęła się pełna obaw. Obawiała się,
że Kaleb posłucha rozkazu Jasona. On jednak pochylił się
jedynie, żeby podnieść z ziemi szal. Na moment jego błękit-
ny wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem Marianny. Nie było
w nim złości z powodu obronnego gestu Marianny, ale raczej
rozbawiona melancholia. Okrył miękką materią drżące ra-
miona księżnej, która wtuliła się w nią, jakby chciała się
schować. Następnie, odwróciwszy się w stronę korsarza, któ-
ry obserwował całą scenę ze ściągniętymi brwiami, Kaleb
odezwał się z prostotą:


- Przygarnąłeś mnie, panie, i jestem tu po to, żeby ci
służyć... ale nie jako kat!

Oczy Jasona zapłonęły złością. Etiopczyk stał nadal nie-
poruszony, nie okazując ani uniżenia, ani zuchwalstwa,
z godnością, która zaskoczyła Mariannę.

Jason ryknął wskazując drzwi:

- Wynoś się! Jesteś po prostu imbecylem!
Kaleb uśmiechnął się.

- Naprawdę? Jeśli posłuchałbym twojego rozkazu, nie
wyszedłbym stąd żywy! Zabiłbyś mnie!

Nie było to pytanie. Po prostu stwierdzenie, przeciw któ-
remu Jason nie zaoponował. Pozwolił odejść marynarzowi
bez słowa, ale jego twarz stężała jeszcze bardziej. Zawahał
się na moment, patrząc na kobietę, która odwróciła się do
niego plecami, aby nie zauważył jej łez. Czuł się zraniony
tym, co się wydarzyło. Cierpiała zarówno jego duma, jak
i miłość. Męskie poczucie godności nie cofało się przed
niczym. Zniewagi tego typu zostawiały trwałe ślady w głębi
serca. Nie sposób było przewidzieć, w jakiego typu blizny
się przekształcą.

Wychodząc Jason trzasnął drzwiami z całej siły. Nikt nie
przyszedł naprawić wyłamanego zamka. Korsarz sądził naj-
widoczniej, że nie potrzebuje jej zamykać, skoro i tak wydał
na nią wyrok. Nie mówiąc już o tym, że statek na środku
morza był sam w sobie dostatecznym więzieniem. Jason
zdawał sobie też doskonale sprawę, że Marianna nie ma
ochoty opuszczać go i że z góry obawia się chwili, kiedy na
horyzoncie pojawi się ateńskie wybrzeże. Będzie to bowiem
chwila ich ostatecznego rozstania. Mimo ogromnego smutku,
a może właśnie z jego powodu, zdecydowała się nie wypo-
wiedzieć ani jednego słowa więcej na swoją obronę. Nie
pozwalało jej na to podłe potraktowanie Jolivala i Gracchusa!

Dzień, który spędziła wyłącznie w towarzystwie Agaty,


dłużył się w nieskończoność. Jedynie Tobie przekroczył próg
jej kabiny, lecz stary Murzyn wydawał się równie przygnę-
biony jak obie kobiety. Jego zaczerwienione oczy mówiły
same za siebie, a kiedy Agata zapytała grzecznie, co mu się
stało, pokiwał tylko głową i powiedział cicho:

- Pan już nie jest ten sam... Nie ten sam! Chodzi przez
całą noc po mostku jak lew po klatce, a w dzień nikogo nie
poznaje...

Nie można było z niego wyciągnąć nic więcej, ale jeśli
człowiek tak oddany jak on doszedł do podobnych wniosków,
oznaczało to, że sytuacja jest poważna.

Marianna pomyślała ze strachem, że odkrycie prawdy o jej
stanie wyzwoliło w korsarzu jakieś złe siły, o które nie po-
dejrzewały go nawet osoby znające go od dziecka.

Na szczęście narkotyk doktora Leightona, który Marian-
na zażywała w niewielkich dawkach, miał w dalszym ciągu
dobroczynne działanie. Uwolniona od straszliwych mdło-
ści, Marianna cieszyła się, że ma sprawnie funkcjonują-
cy, przytomny umysł. Miało to jednak ten skutek uboczny,
że w nocy nie zmrużyła oka ani na sekundę. Wyciągnięta
na łóżku, z szeroko otwartymi oczami, liczyła kolejne kwa-
dranse, które wybijał okrętowy zegar, w rytm jej ponurych
myśli.

Agata również nie mogła spać. Marianna słyszała, jak na
przemian płakała i modliła się. Poranna zorza zastała je
obydwie blade i wycieńczone. Mimo że drzwi nie były za-
mknięte od zewnątrz, Marianna nie ośmieliła się przekroczyć
progu kabiny. Bała się, że jej widok wywoła kolejny atak
szału Jasona, którego nieprzewidywalne następstwa mogły
okazać się zgubne. Bóg jeden wiedział, w jakim stanie znaj-
dowali się teraz Jolival i Gracchus i czy nie ucierpieliby
z powodu pojawienia się Marianny. Ostrożność nakazywała
zostać na miejscu.


Gdy jednak w drzwiach ukazał się przerażony i drżący na
całym ciele Tobie, który przyniósł na tacy śniadanie, Marian-
na zapomniała o ostrożności. Okazało się, że poprzedniej
nocy Kaleb usiłował zabić doktora Leightona. Został skazany
na karę stu batów chłosty w obecności całej załogi.

Tobie pokiwał głową z powątpiewaniem. Jego twarz po-
szarzała ze strachu.

Powłócząc nogami Tobie skierował się w stronę drzwi.
Szedł z opuszczoną głową i ukradkiem otarł z twarzy łzę
wierzchem białego rękawa. Smutek starego Murzyna był
głęboki i wzruszający. Musiało być dla niego ciężkim cio-
sem, widzieć człowieka, którego kochał i któremu służył całe
życie, jak zamienia się w dziką bestię. Być może, obawiał


się też o siebie... Marianna zatrzymała go w chwili, gdy
wychodził.

bosych stóp, podczas gdy bosman wydawał rozkazy.

Ledwo Tobie opuścił kabinę, gdy Marianna wyskoczyła
z łóżka jak oparzona.

- Szybko, Agato! Podaj mi sukienkę, buty i szal.

Kiedy Marianna weszła na mostek, cała załoga była ze-
brana i wszyscy patrzyli w tym samym kierunku. Panowała
kompletna cisza, w której rozbrzmiewały jedynie uderzenia
bata o nagą skórę. Egzekucja już się zaczęła. Marianna uto-
rowała sobie szybko drogę wśród ciasno stojących mężczyzn
i chociaż nie mogła całkowicie przedrzeć się przez tę zaporę,
znalazła sobie miejsce z dobrą widocznością. To, co ujrzała,
zmroziło jej krew w żyłach. Kaleb, z rękami nad głową,
przywiązany był za nadgarstki do masztu. Przed nim, mając
z obydwu stron dwie grupy marynarzy, stał Pablo Arroyo,
uzbrojony w skórzany, pleciony bicz, i pełnił funkcję kata.


Podczas gdy zebrani wokół mężczyźni obserwowali scenę
z nie ukrywanym lękiem, podskakując odruchowo przy każ-
dym uderzeniu bata, o tyle bosman, w całkiem jawny sposób
czerpał przyjemność ze swojego zajęcia. Z podwiniętymi
wysoko rękawami uderzał z całych sił, robiąc przerwy mię-
dzy kolejnymi razami i starannie wybierając najbardziej wra-
żliwe miejsca. Z jego postaci biło sadystyczne okrucieństwo.
Nie śpieszył się. Rozkoszował się tą chwilą i co jakiś czas
oblizywał z zadowoleniem wargi.

Na drewniany maszt zaczęła już spływać krew z pociętej
skóry Kaleba. Miał zamknięte oczy, a jego twarz wyrażała
bezgraniczne cierpienie. Nie krzyczał jednak. Zza mocno
zaciśniętych zębów wyrywał się jedynie ledwo słyszalny,
cichy jęk, przy każdym uderzeniu bata. Błyszczące w słońcu
czerwone kropelki potu upstrzyły twarz Arroya, ale Jason,
obserwujący egzekucję z rufy, był nieprzejednany. W dal-
szym ciągu miał to dziwne, ponure spojrzenie i wydawał się
jeszcze bardziej posępny niż zwykle. Lewą ręką szarpał
nerwowo krawat, a prawą schował za plecy. Koło niego stał
Leighton z obojętną miną, którą starał się nieudolnie pokryć
wyraz triumfu, bijący z jego bladej, ziemistej twarzy.

Nagle stało się oczywiste, że skazany zemdlał. Jego ciało
zawisło bezwładnie na sznurach i widocznie wzrosło napię-
cie mięśni ramion, a umęczona twarz uderzyła o drewniany
maszt.

- Stracił przytomność! - krzyknął O'Flaherty. W jego
głosie słychać było wzburzenie.

Powodowana tym samym uczuciem oburzenia i sprzeci-
wu, Marianna zaczęła przesuwać się do przodu, roztrącając
łokciami marynarzy, którzy pozwolili w końcu jej przejść.
Jej impet był tak wielki, że wpadła prosto na samego Arroya.
Porucznik musiał gwałtownie odepchnąć ją do tyłu, żeby nie
dosięgło jej uderzenie bata.


Marianna wybuchnęła śmiechem.

- Wstawił się za nim, doprawdy? Wcale mnie to nie
dziwi! Zapewne uważa, że szkoda byłoby zabić człowieka,
za którego mógłby dostać sporą sumę pieniędzy, na którym-
kolwiek z waszych nędznych targów ludźmi! Ale jaką szansę
przeżycia daje mu rózga?

Czerwony z wściekłości Jason już szykował się do gwał-
townej odpowiedzi, gdy rozległ się zimny i ostry jak nóż głos
Leightona.

Bosman już podnosił pejcz niepewnym gestem. Tymcza-
sem siły Marianny, pomnożone przez furię, były nie do
okiełznania i porucznik 0'Flaherty nie potrafił sobie z nią
poradzić. Mężczyźni stojący wokół nich, zafascynowani
tą niezwykłą kobietą, której oczy ciskały gromy, nie myśleli


nawet o jakiejkolwiek interwencji. Całkowicie wyprowa-
dzony z równowagi Jason już miał zejść z rufy, aby po-
móc porucznikowi, gdy rozległ się głos marynarza wachto-
wego:

Czując bliskie zwycięstwo, Marianna przestała się szamo-
tać, starając się złapać oddech, na wypadek gdyby Jason nie
zamierzał kapitulować. Ich spojrzenia, w jednakowym sto-
pniu wypełnione furią, skrzyżowały się na moment. Jason
jednak prawie natychmiast uciekł spojrzeniem.

Jason, który właśnie zamierzał odejść, zatrzymał się na
moment przy maszcie, od którego dwóch mężczyzn odcze-
piało nieruchome ciało Etiopczyka.

- Honor? - zapytał wzruszając niechętnie ramionami. -
Radziłbym nie używać słów, których sensu pani nie rozumie,


księżno! Co do mojej gościnności, powinna pani wiedzieć,
że na moim statku najważniejsza jest dyscyplina. Ktokolwiek
nie zechce podporządkować się panującym tu prawom, bę-
dzie musiał... ponieść wszelkie konsekwencje! Proszę teraz
wracać do siebie! Nie ma tu pani nic więcej do roboty, a ja
mógłbym zapomnieć, że jest pani kobietą!

Nie odpowiadając mu, Marianna odwróciła się z dumą
i oparła się na ramieniu, które podał jej ciągle niespokojny
O
'Flaherty. Gdy szli w stronę kabiny, Marianna zauważy-
ła, że statek zmierza teraz w kierunku ciemnego, ponurego
wybrzeża, nieprzyjemnie kontrastującego z błękitem morza
i migocącym blaskiem słońca. Były to surowe skały, nagie
grzbiety górskie i ostre, groźnie wyglądające rafy. Pejzaż ten
był wymarzonym tłem dla burzy, nocy, katastrofy morskiej
czy też egzekucji. Pełna złych przeczuć Marianna odwróciła
się do swojego towarzysza.

ma miejsce właśnie w chwili, kiedy rzekomo szczęśliwie
dopływa się do portu...

Craig O'Flaherty wstrzymał oddech. Jego zazwyczaj jo-
wialna twarz wyrażała przygnębienie, zupełnie nie pasujące
do jej naturalnych rysów. Po krótkim wahaniu odezwał się:

Ponownie zapanowała cisza. Tym razem porucznik dostał
wyraźnej zadyszki. Ponieważ Marianna spojrzała z niejakim
zaskoczeniem na jego purpurową twarz, zrobił wielki wysi-
łek, jak ktoś, kto długo waha się przed podjęciem decyzji,
i wyrzucił z siebie.

Marianna nieomal krzyknęła. O'Flaherty chwycił ją szyb-
ko za rękę i biegiem pociągnął w stronę kabiny, rzucając
wokół niespokojne spojrzenia.

razie... proszę nie mieć zbyt wielkich pretensji do kapitana,
jest pod wpływem demona, który wie, jak go omotać!

Gdy doszli do drzwi kabiny, O'Flaherty ukłonił się księż-
nej i pożegnał w pośpiechu. Umierała z ciekawości i chciała
natychmiast poznać całą prawdę, ale zrozumiała, że nie ma
sensu nalegać. Lepiej poczekać i pozwolić porucznikowi,
żeby sam przyszedł. Zanim jednak odszedł, zapytała:

Marianna pozwoliła mu odejść. Zamyślona poszła poroz-
mawiać z Agatą, która ucieszyła się jak dziecko na jej widok.
Dzielna dziewczyna wyobrażała już sobie, że Jason kazał
powiesić jej panią na pierwszej lepszej rei, żeby ukarać ją za
wtargnięcie na pokład. W paru słowach Marianna opowie-
działa jej, co zaszło, a potem zamyśliła się i nie odzywając
się ani słowem doczekała do wieczora. Po jej głowie krążyły
skłębione myśli, których nie potrafiła uporządkować. Tyle
znaków zapytania na każdym kroku! Nie dała jednak za
wygraną, aż do momentu kiedy silna migrena ścisnęła jej
skronie. Pokonana przez ból i zmęczenie postanowiła zasnąć
i odzyskać w ten sposób choć trochę sił. Wiedziała również,
że gdy ciekawość nie daje spokoju, sen jest najlepszą metodą
na skrócenie oczekiwania.


Zbudziły ją wystrzały armatnie. Przerażona przywarła do
okna, sądząc, że to kolejny atak. Było to jednak tylko pożeg-
nanie eskortujących „Morską Czarodziejkę" fregat. Zniknęła
już Cytera. Słońce chyliło się ku zachodowi, a dwa okręty
wojenne dokonywały zwrotu w kierunku Korfu, po szczęśli-
wie wykonanej misji. Nie mogły płynąć dalej bez narażenia
się na gniew sułtana, wyraźnie źle usposobionego wobec
Francji. Zresztą angielskie masztowce wykazywały podobną
ostrożność, bojąc się zepsuć świeżo naprawione stosunki
pomiędzy ich rządem a sułtanem. „Morska Czarodziejka"
mogłaby dotrzeć do Konstantynopola bez przeszkód... Gdyby
jej kapitan nie zadecydował, że podróż zakończy się w Pi-
reusie, skąd popłynie w kierunku Afryki.

Cała ta historia z Afryką męczyła Mariannę bardziej jesz-
cze niż jej własna sytuacja. Z tego, co mówił O'Flaherty, jeśli
dobrze zrozumiała, wynikało, że Jason chce płynąć do zatoki
w Biafrze, aby wziąć na statek ładunek niewolników. Nie
mogła w to uwierzyć. Przecież płynąc do Wenecji, Jason miał
tylko jeden cel: ukochaną kobietę, którą zamierzał poślubić
i zabrać do Charlestonu. Miała to być podróż zakochanych,
prawie podróż poślubna. Jak mógł sobie wyobrażać, że po-
dróżowanie statkiem, na którym przewozi się niewolników,
spodobałoby się młodej kobiecie? Żaden normalny mężczy-
zna nie naraziłby swojej wybranej na podobny afront.
A więc?

Przypomniała sobie nagle, co powiedział jej sam Jason,
pierwszego dnia podróży. Leighton nie miał płynąć z nimi
do Ameryki, lecz zamierzał odłączyć się w jakimś bliżej
nieokreślonym miejscu. Czy na wyspie Fernando Po oczeki-
wano jedynie posępnego doktora... czy też Jason nie odważył
się wyznać jej całej prawdy? Jego związek z Leightonem nie
ograniczał się do przyjaźni. Było w tym coś więcej! Bóg
jeden wie, czy nie zmowa...


W miarę jak zapadał zmrok, Marianna oczekiwała O'Fla-
herty'ego z coraz większym niepokojem. Krążyła w kółko
po kabinie, nie mogąc usiedzieć na miejscu, i zamęczała
Agatę nieustannymi pytaniami o godzinę. Porucznik nie po-
jawiał się, a kiedy księżna zdecydowała się wysłać pokojów-
kę na zwiady, zorientowała się, że jest uwięziona. Drzwi do
kabiny zostały zamknięte od zewnątrz. Zaczęło się więc
ponowne oczekiwanie, pełne napięcia i strachu, coraz bar-
dziej uciążliwe, z każdą upływającą minutą.

Porucznik nie nadchodził. Nerwy Marianny napięte były jak
struny. Miała ochotę krzyczeć, kopać i drapać, żeby uwolnić się
od dławiącego ją strachu i gniewu. Potrafiła wyczuć zbliżające
się niebezpieczeństwo jak dzikie zwierzęta.

O świcie Marianna usłyszała zgrzyt klucza w zreperowa-
nym zamku. W drzwiach ukazał się John Leighton w asyście
marynarzy, wśród których Marianna rozpoznała Arroya. Le-
karz, inaczej niż dotychczas, był uzbrojony po zęby, a jego
niezmienna twarz Łazarza wyrażała teraz uczucie najwyższe-
go triumfu. Najwidoczniej przeżywał właśnie długo oczeki-
waną chwilę.

Marianna postanowiła działać. Natychmiast zeskoczyła
z łóżka:

- Kto panu pozwolił wchodzić w ten sposób do mojej
kabiny, i to w towarzystwie marynarzy? - zapytała dumnym
głosem. - Będzie pan łaskaw wyjść stąd... natychmiast!

Lekceważąc całkowicie jej słowa, Leighton przeszedł swo-
bodnym krokiem po kabinie, gdy tymczasem marynarze zo-
stali na progu, skąd depcząc się nawzajem i popychając
usiłowali dojrzeć eleganckie wnętrze kobiecego pokoju.

- Jestem szczerze zmartwiony, że musiałem pani przeszko-
dzić - powiedział Leighton sarkastycznym tonem - ale to
właśnie ja przyszedłem prosić, żeby pani stąd wyszła! Musi
pani natychmiast opuścić statek. Czeka już na panią szalupa...


Marianna skrzyżowała ręce na piersi, poprawiła batystowy
szlafroczek i zmierzyła Leightona wzrokiem.

Leighton roześmiał się.

- Żałuję - odezwał się z niepokojącą słodyczą w głosie -
ale właśnie takie są rozkazy kapitana. Jeśli nie chce pani
zostać siłą zaciągnięta do szalupy, musi pani natychmiast
posłuchać rozkazu. Powtarzam jeszcze raz, niech się pani
przygotuje. Inaczej mówiąc, proszę włożyć sukienkę, płaszcz,
co tylko pani zechce, byle szybko! Oczywiście - dodał
rozglądając się po kabinie - nie ma mowy o zabraniu ani
kufrów... ani biżuterii! Nie przydadzą się pani na środku
morza, a tylko niepotrzebnie obciążyłyby łódź...

Zapadła cisza. Marianna starała się dotrzeć do sedna tych
niedorzecznych słów. Zamierzano wyrzucić ją na morze,
obrabowaną doszczętnie ze wszystkiego! Co to wszystko
miało znaczyć? Było wprost nie do pomyślenia i w najwyż-
szym stopniu oburzające, żeby Jason nagle postanowił po-
zbyć się jej w środku nocy, zagarnąwszy uprzednio jej mie-
nie, i że wysłał Leightona jako swojego emisariusza. To było
zupełnie niepodobne... To przecież nie mogło być do niego
podobne!


Ale w tym rozpaczliwym pytaniu, które zadała sama so-
bie, kryła się nutka wątpliwości. Przecież nie kto inny, jak
Jason Beaufort, owej pamiętnej nocy jej ślubu z Francisem
Cranmere'em, uciekł z Selton Hall wraz z całą jej fortuną!

Ponieważ Leighton niecierpliwił się, wylała na niego cały
gniew i oburzenie.

Marynarze wpadli już do kabiny. W jednej sekundzie za-
mienili ją w istne piekło. Otoczona zewsząd błyszczącymi
jak węgle oczami, oddechami, w których czuć było alkohol,
i chciwymi dłońmi, dotykającymi pożądliwie jej ciała, Ma-
rianna chciała dzielnie stawić im czoło, ale jej wysiłki nie
przyniosły żadnego rezultatu. Obok słyszała krzyki i błagania
Agaty, którą dwóch mężczyzn rzuciło na łóżko, a trzeci


ściągał z niej nocną koszulę. Pulchne ciało młodej pokojówki
zabłysło na chwilę, zanim zasłonił je mężczyzna, który ją
rozebrał i gwałcił teraz pełen entuzjazmu, zachęcany przez
kolegów.

Obezwładnioną i zakneblowaną Mariannę, rozdającą na
prawo i lewo kopniaki i kuksańce, ściągano z pokładu.

- Widzi pani, nie opłaca się być nierozsądną! - ubolewał
Leighton z nieszczerym współczuciem. - Zmusiła nas pani
do użycia siły. Sądzę jednak, że oceni mnie pani sprawiedli-
wie, gdyż ochroniłem panią przed zakusami moich ludzi.
Równie dobrze mogłem im pozwolić, żeby potraktowali pa-
nią tak jak jej subretkę. Widzi pani, księżno, ci dzielni ludzie
nie darzą pani sympatią. Mają pani za złe, że zamieniła pani
ich kapitana w pozbawioną energii i woli kukłę. To jednak
nie znaczy, że nie mieliby ochoty popróbować, jak smakuje
delikatne ciało wielkiej damy. A więc proszę mi raczej po-
dziękować, zamiast zachowywać się jak oszalała kotka!
Idźcie sobie, no, jazda!

Gdyby wściekłość mogła zabić, Leighton leżałby już mar-
twy albo też sama Marianna wyzionęłaby ducha. Sina
z wściekłości i wyprowadzona z równowagi przez słabnące
jęki Agaty, niezdolna do logicznego myślenia, szarpała się
z taką siłą, że musiano związać jej nogi i ręce, aby móc
dociągnąć ją do otworu, przez który spuszczano trap. Stam-
tąd, za pomocą sznura, którym była przewiązana pod pacha-
mi, przetransportowano ją na dół. Czekała tam już niewielka
łódka, przyczepiona linami do statku i łagodnie obijająca się
o jego bok. Wpadła do szalupy z takim impetem, że aż
krzyknęła z bólu. Sznur został odcięty jednym ruchem ma-
czety. Wkrótce nadpływająca fala oddaliła łódź od statku.
Wysoko w górze Marianna zobaczyła pochylające się nad nią
głowy i usłyszała szyderczy śmiech Leightona.

- Szerokiej drogi, Wasza Wysokość! Nie będzie pani mia-


ła najmniejszego kłopotu, żeby się uwolnić. Sznury nie są
mocno związane. A jeśli umie pani wiosłować, znajdzie pani
wiosła na dnie łodzi. Proszę się nie martwić o pokojówkę
i o pani przyjaciół, zajmę się nimi!..

Rozgorączkowana, chora z oburzenia Marianna zobaczy-
ła, jak masztowiec obraca się i oddala. Nie do końca pojmo-
wała, co się wydarzyło. Zaraz potem jej szeroko otwartym
zrozpaczonym i załzawionym oczom ukazał się widok ele-
ganckich, oświetlonych okien rufy, ozdobionej trzema latar-
niami. Następnie statek zmienił hals i popłynął w przeciw-
nym kierunku. Majestatyczna piramida żagli zaczęła
zmniejszać się powoli, zacierać pośród nocy, aż stała się
ledwo dostrzegalną maleńką sylwetką...

Dopiero wówczas Marianna zrozumiała, że znalazła się
zupełnie sama na otwartym morzu, opuszczona, bez żadnych
środków do przeżycia, prawie bez ubrania, z całą premedy-
tacją skazana na śmierć, chyba że uratowałoby ją jakieś
cudowne zrządzenie losu.

W oddali na horyzoncie widoczny był niewielki punkcik
- statek, którym odpłynęli jej jedyni i ostatni przyjaciele.
Jego kapitanem był człowiek, którego kochała i któremu
powierzyła całe swoje życie. Jeszcze nie tak dawno przysię-
gał, że kocha ją ponad wszystko, ale nie potrafił przebaczyć
jej, że ukryła przed nim swój wstyd i swoje największe
nieszczęście.


Safona

Zgodnie z ironicznymi uwagami Leightona Marianna nie
musiała włożyć wiele wysiłku w uwolnienie rąk, nóg i ust.
Poza jednak niewielką radością, którą sprawił jej ów fakt,
zrozumiała, że jej sytuacja niewiele się poprawiła. Wokół niej
rozciągało się bezkresne morze i panowały prawie całkowite
ciemności. U progu dnia woda wydawała się jeszcze głębsza
i bardziej niepokojąca. Poruszała się, kołysała i bawiła nią
jak dziecko zabawką.

Było jej zimno. Cieniutka nocna koszula z batystu i po-
ranny szafroczek nie osłaniały prawie wcale przed chłodem.
Powoli zaczęła podnosić się gęsta, matowa mgła, przenikliwa
i przerażająco wilgotna. Szukając po omacku, wyczuła dłoń-
mi drewniane wiosła, leżące na samym dnie łodzi. Dokąd
jednak płynąć w tę ciemną i mglistą noc? Umiała wiosłować
niemalże od dzieciństwa, ale wiedziała też, że skoro nie ma
żadnego punktu odniesienia, wysiłek będzie daremny. Jedy-
ne, co mogła zrobić, to poczekać, aż nadejdzie dzień. Otuliła
się więc tym, co miała, jak mogła najszczelniej, zwinęła się
w kłębek na dnie łodzi i pozwoliła jej się nieść. Połykała łzy
i odpędzała natrętne myśli o najbliższych, których zostawiła
na tym przeklętym statku. Jolival i Gracchus w kajdanach,
Agata w rękach marynarzy... i Bóg raczy wiedzieć, co działo


się w tej chwili z Jasonem. Przecież sam O'Flaherty powie-
dział, że kapitan jest we władzy szatana. Musiał być albo
uwięziony, albo działo się z nim coś jeszcze gorszego, skoro
ten nędzny Leighton wraz z grupą swoich popleczników miał
tak ogromną władzę na statku. Podobny los spotkał zapewne
wesołego irlandzkiego porucznika... By przestać o nich my-
śleć chociaż na moment, a także pomóc im, jeśli była jeszcze
na to szansa, Marianna zaczęła się modlić jak nigdy do tej
pory, z pełną żarliwością i oddaniem. Błagała Boga, aby miał
w opiece jej przyjaciół, a także ją samą, pozostawioną losowi
na środku morza, jedynie z łódką, kawałkiem batystu, odwa-
gą i niewyczerpaną chęcią do życia. Po pewnym czasie udało
jej się zasnąć.

Kiedy obudziła się, cała skostniała z zimna, w wilgotnym
od mgły ubraniu i z obolałymi plecami, był już dzień, ale
słońce jeszcze nie wzeszło. Mgła stopniowo przerzedzała się.
Powietrze stało się błękitne, a niebo od wschodniej strony
nabrało barwy różowopomarańczowej. Bezkresne morze by-
ło teraz gładkie jak jezioro, gdzie okiem sięgnąć. Ani śladu
statku, ani wyspy. Nie było również wiatru.

Przeciągając się Marianna usiłowała zebrać myśli i ocenić
na chłodno sytuację. Doszła do wniosku, że jest ona drama-
tyczna, ale nie beznadziejna. W dzieciństwie, oprócz wielu
innych rzeczy, nauczono ją geografii, ponieważ ciotka Ellis
pilnowała, aby dziewczynka otrzymała należyte wykształce-
nie. A geografia w Anglii, morskim królestwie, stanowiła
jego nieodłączną część. Całymi godzinami męczyła się, usi-
łując narysować rzeki, wyspy i góry na nudnych mapach,
złorzecząc w duchu na cały świat, gdyż po stokroć wolałaby
w czasie pięknej pogody galopować po lasach na Harrym,
ukochanym kucu. Trzeba też dodać, że, niestety, rysunek nie
był jej najmocniejszą stroną.

Teraz jednakże pomyślała ciepło o ciotce, gdyż dzięki jej


przezorności mogła w przybliżeniu określić swoje położenie
geograficzne. Znajdowała się gdzieś w pobliżu Cyklad, owej
konstelacji wysepek, układającej się na Morzu Egejskim
w rodzaj wodnej Mlecznej Drogi. A zatem kierując się na
wschód napotka w krótkim czasie jedną z nich. A może
wcześniej uda jej się spotkać rybaków? To nie Pacyfik, jak
słusznie zauważył Leighton, na którego wodach nie byłoby
już żadnego ratunku.

Aby rozgrzać się i jednocześnie zwalczyć niepokój, Ma-
rianna wyciągnęła wiosła z dna szalupy, przymocowała je do
łodzi i zaczęła z zapałem wiosłować. Łódź okazała się cięż-
ka, a wiosła znacznie bardziej nadawały się dla twardych
marynarskich ramion niż delikatnych kobiecych dłoni. Nie-
mniej jednak, wysiłek fizyczny poprawił jej samopoczucie.

Cały czas wiosłując, usiłowała wyobrazić sobie, co mogło
się wydarzyć na pokładzie „Morskiej Czarodziejki". Kiedy
została pojmana, zaślepiła ją wściekłość, nie na tyle jednak,
żeby nie zauważyć, iż garstka ludzi otaczających Leightona
mogła liczyć nie więcej niż trzydzieści osób, gdy tymczasem
na statku znajdowało się przynajmniej stu marynarzy. Gdzie
zatem byli pozostali? Co zrobił z nimi dziwny lekarz, który
jednakowo dobrze potrafił leczyć ludzi, jak i wpędzać ich
w chorobę? Zakuł ich w kajdany? Uwięził? Podał im narko-
tyki... czy też?.. Ten nędznik musiał dysponować całym
arsenałem diabelskich środków, za pomocą których potrafił
zamienić silnych i inteligentnych ludzi w posłuszne baranki.
Wiedziała doskonale z własnego doświadczenia w Wenecji,
że narkotyk może zniszczyć wolę, wyzwolić tkwiące w pod-
świadomości instynkty i doprowadzić do czystego szaleń-
stwa. Przypomniał jej się dziwny wzrok Jasona, kiedy
widziała go podczas ostatnich paru godzin spędzonych na
statku!..

Księżna była święcie przekonana, że na statku dokonał się


bunt. Na czele stanął Leighton wraz z grupą swoich sprzy-
mierzeńców. W ogóle nie dopuszczała myśli, że Jason, jak-
kolwiek czułby się dotknięty czy oszukany, mógłby w ciągu
paru godzin przekształcić się w chciwego pirata, który nie
tylko chciał ją zabić, lecz również bardzo liczył na jej klej-
noty. Nie, z pewnością był uwięziony i ubezwłasnowolniony.
Marianna ze wszystkich sił odrzucała myśl, że Leighton mógł
pozbawić życia człowieka, który był jego przyjacielem i któ-
ry przyjął go na swój statek. Zresztą marynarskie kwalifika-
cje Jasona czyniły go niezastąpionym i sprawiały, że był
niezbędny na statku.

Niemożliwe więc, aby go zamordowano. Lecz... porucz-
nik? A więźniowie?

Na myśl o Jolivalu, Agacie i Gracchusie serce Marianny
ścisnęło się. Właśnie ich, a w szczególności wicehrabiego
czy młodego stangreta, zbrodniczy lekarz nie musiał zatrzy-
mywać na statku, chyba że nie chciał dodatkowo obciążać
i tak już czarnego sumienia. Rola Agaty nie pozostawiała,
niestety, żadnych wątpliwości. Kaleb, biorąc pod uwagę jego
wartość handlową, mógł obawiać się jedynie, że zostanie
zaciągnięty na pierwszy lepszy targ niewolników, co było
wystarczająco straszne samo w sobie. Marianna szczerze
współczuła temu wspaniałemu, ciemnoskóremu mężczyźnie,
którego szlachetność i wspaniałomyślność uderzyły ją i który
będzie musiał powrócić do kajdan, pęt, służby, rózgi i okru-
cieństwa ludzi, różniących się od niego jedynie odcieniem
skóry...

Zadyszana przestała na chwilę wiosłować, starając się
złapać oddech. Słońce było już wysoko. Odbijające się w mo-
rzu promienie raziły ją boleśnie w oczy. Zapowiadał się
upalny dzień, a ona nie miała niczego, co mogłoby ochronić
ją przed palącym żarem.

Aby uniknąć porażenia słonecznego, oderwała kawałek


koszuli i zawiązała na głowie. Ta ochrona jednak nie osła-
niała jej płonącej już skóry twarzy. Powróciła jednak dzielnie
do wiosłowania. Okazało się, że najgorsze jeszcze miała
przed sobą. Około południa dało o sobie znać ciche, lecz
nieubłagane pragnienie. Początkowo Marianna czuła jedynie
suchość w ustach i na wargach. Stopniowo zaczęła odczuwać
brak wody całym swoim ciałem i rozgrzaną skórą. Zaczęła
więc gorączkowo przetrząsać każdy zakamarek łodzi, w na-
dziei że znajdzie jakiś dzbanek i choćby niewielki zapas
żywności na wypadek zatonięcia statku, ale nie było niczego
poza wiosłami, niczego, co mogłoby ugasić dręczące ją pra-
gnienie, niczego... poza ogromną przestrzenią niebieskiej wo-
dy, która kpiła z niej sobie w żywe oczy...

Starając się ochłodzić choć trochę, zdjęła delikatne ubranie
i przechylając się przez burtę nabrała dłonią trochę wody,
którą skropiła całe ciało. Poczuła się trochę raźniej, zwilżyła
lekko usta i wypiła parę kropelek tej chłodnej wody. Było to
jednak zgubne w skutkach. Sól paliła ją i pogłębiała pragnie-
nie. Głód przyszedł później, ale nie był tak dokuczliwy. Za
szklankę słodkiej wody Marianna chętnie zgodziłaby się nie
jeść przez dwa dni. Wkrótce jednak nie mogła zapanować
nad skurczami żołądka. Ciąża potęgowała wymagania orga-
nizmu, w którym rozwijało się nowe życie. Zaczęło jej do-
skwierać zmęczenie. Z trudem wyciągnęła wiosła z wody,
ułożyła je na dnie łodzi, skuliła się obok nich, osłaniając się,
jak mogła, przed zabójczymi promieniami. Nie było widać
żadnego lądu ani żadnego statku. Czuła, że jeśli pomoc nie
nadejdzie szybko, czeka ją niechybna śmierć... Na taką po-
wolną, straszną śmierć skazał ją ten, który kiedyś przysięgał
nieść pomoc każdemu człowiekowi zagrożonemu chorobą
lub śmiercią.

Fakt, że nie napotkała jeszcze żadnego statku, oznaczał,
że „Morska Czarodziejka" musiała zboczyć z trasy i że Ma-


rianna znajdowała się teraz w samym środku wielkiej prze-
strzeni wodnej, rozciągającej się między Kretą a Cykladami.

Leighton nie tylko chciał usunąć ją ze statku. Z całym
spokojem wydał na nią wyrok śmierci...

W obliczu tej brutalnej prawdy miała ochotę rozpłakać się,
ale powstrzymywała się ze wszystkich sił. Nie mogła sobie
pozwolić na utratę tego niewielkiego zapasu wody, jakim
dysponowało jeszcze jej wycieńczone ciało. Wraz z nadej-
ściem wieczoru zniknął straszliwy upał, ale pragnienie wy-
sysające całe jej ciało stało się jeszcze silniejsze. Wkrótce
przeniknęło aż do kości, które również zaczęły domagać się
wody. Tak jak poprzednio, odświeżyła się paroma kropelkami
wody, co przyniosło jej chwilową ulgę. Równocześnie do-
znała pokusy zanurzenia się w tej niebieskiej chłodnej toni
i znalezienia w niej całkowitego i wiecznego ukojenia. Ale
instynkt przetrwania okazał się silniejszy. Wciąż jeszcze tliło
się w niej to niewielkie światełko, podobne do lampki nocnej
zapalonej w pokoju ciężko chorego, bliskiego śmierci czło-
wieka i nakazywało jej żyć. Musiała żyć, żeby pomścić swoją
krzywdę.

Noc przyniosła niespodziewanie duży spadek temperatury
i Marianna, po mękach związanych z upalnym dniem, trzęsła
się z zimna w swojej batystowej koszulce, nie zmrużywszy
oka ani na moment.

Dopiero gdy wzeszło słońce, udało jej się zasnąć i za-
pomnieć o cierpieniu. Tym trudniejsze okazało się przebu-
dzenie. Jej zesztywniałe i obolałe ciało było zupełnie bezsil-
ne. Kosztem ogromnego wysiłku podniosła się, ale natych-
miast opadła na dno łodzi, gdzie leżała całkowicie wystawio-
na na operację słoneczną, która potęgowała ból.

Zaczęła majaczyć. Nieszczęsnej wydawało się, że widzi
na rozżarzonym horyzoncie nieznane ziemie, statki o niesa-
mowitych kształtach i ogromnych żaglach, które przybliżały


się do niej, pochylały nad nią, lecz kiedy wyciągała ku nim
ręce, żeby ich dotknąć, znikały nagle. Uderzała dłońmi o dno
szalupy, jeszcze słabsza i bardziej bezsilna niż przed chwilą.

Dzień wlókł się w nieskończoność. Ponieważ nie miała
możliwości osłonięcia się przed słońcem, promienie paliły ją
żywym ogniem. Dusiła się od własnego, napuchniętego i po-
większonego języka.

Szalupa płynęła spokojnie, w sobie tylko wiadomym kie-
runku. Marianna całkowicie straciła orientację. Być może od
wielu godzin krążyła w kółko, ale nie przejmowała się tym
już wcale. Wiedziała, że jest zgubiona. Straciła też nadzieję
na jakąkolwiek pomoc. Czekała już tylko na śmierć. Otwie-
rając z trudem spieczone powieki, usiłowała wychylić się
przez burtę, zdecydowana skończyć raz na zawsze z tą nie-
ludzką torturą. Nie była już jednak w stanie unieść tego
strzępu, w jaki zamieniło się jej ciało. Nagle ujrzała przed
sobą coś czerwonego. Jej dłonie dotknęły wody. Powtórzyła
wysiłek. Krawędź burty wbijała się w jej piersi, ale potworny
ból oparzonego ciała sprawiał, że nie czuła już niczego.
Jeszcze niewielki wysiłek i jej włosy zanurzyły się w morzu.
Łódź przechyliła się lekko. Marianna znalazła się w błękitnej
wodzie, która zamknęła się nad nią, cudownie chłodna i rześ-
ka... Nie mając sił ani ochoty, żeby płynąć, zaczęła powoli
tonąć... Marzyła jedynie, aby wszystko skończyło się jak
najprędzej. Wkrótce straciła przytomność.

Jednak nie ugaszone pragnienie nie przestało jej torturo-
wać nawet po śmierci. Woda prześladowała ją, zalewafa, cała
rozpływała się w wodzie. W jej wnętrzu płynęła życiodajna
i słodka strużka, która tryskała z nieznanego źródła i toczyła
się po wyschniętych i rozgrzanych kamieniach. Nie była to
już gorzka i słona woda morska, lecz świeży i lekki strumień,
spadający jak deszcz na spragnioną wody roślinność ogrodu.
Szczęśliwej Mariannie wydawało się, że Wszechmogący


w swoim miłosierdziu zadecydował, że przez całe życie po-
zagrobowe będzie piła w raju dla nieszczęśników, którzy
umarli z pragnienia.

Raj ów jednak był wyjątkowo twardy i niewygodny. Jej
bezcielesna dusza zaczęła ją nagle uwierać. Z wielkim tru-
dem uniosła napuchnięte powieki i zobaczyła tuż nad sobą
brodatą twarz z parą czarnych, uważnie przyglądających się
jej oczu. W tle powiewał czerwony żagiel. Widząc, że odzy-
skuje przytomność, mężczyzna, który trzymał ją w ramio-
nach, przysunął do jej spękanych ust coś szorstkiego i chłod-
nego. Był to brzeg glinianego naczynia, z którego popłynęła
prosto do jej gardła orzeźwiająca woda. Równocześnie męż-
czyzna mówił coś w niezrozumiałym dla niej języku do
kogoś, kogo nie była w stanie dojrzeć. Pomimo osłabienia
uniosła się lekko i zobaczyła czarną postać na tle czerwonego
żagla. Był to grecki pop. Brudny i brodaty, przyglądał się jej
z wyraźnym niesmakiem i mówił coś, pełen złości. Wskazał
na Mariannę palcem, gestem pełnym potępienia. Natychmiast
podtrzymujący ją mężczyzna zakrył ją kawałkiem żaglowego
płótna, gdy tymczasem pop odwrócił się i zaczął kontemplo-
wać horyzont. Jego zmarszczone brwi i poirytowana twarz
kazały domyślić się Mariannie, że niewiele zostało z jej
nocnej koszuli i szlafroka i że jej nagie ciało musiało szoko-
wać sługę bożego!

Usiłowała uśmiechnąć się, żeby podziękować swojemu
wybawcy, ale jej wysuszone wargi odmówiły posłuszeństwa
i wykrzywiły się w bolesnym grymasie. Odruchowo zasłoni-
ła usta dłonią.

Mężczyzna, który wyglądał na rybaka, wziął stojącą za nim
butelkę z oliwą i szczodrze skropił nią jej twarz. Następnie
wyciągnął koszyk, z którego wyjął kiść winogron, i ostrożnie
włożył jej do ust parę zielonych owoców, które zjadła chciwie.
Nigdy nie miała w ustach czegoś tak pysznego.


Rybak dokończył zawijania Marianny w płótno żaglowe,
wsunął jej pod głowę zwiniętą sieć rybacką i wytłumaczył
na migi, żeby postarała się zasnąć.

Po drugiej stronie łodzi siedział niewzruszony i uroczysty
pop, gryząc czarny chleb i cebulę, co raz nalewając szklane-
czkę wina ze stojącego obok niego okrągłego dzbanka. Po
skończonym posiłku wzniósł długą modlitwę, bijąc liczne
pokłony, które miały coś z prawdziwej akrobatyki, zważyw-
szy na niestabilność statku. Ponieważ zapadła już noc, ksiądz
zwinął się w kłębek, zasłonił oczy czarną mitrą i zaczął
głośno chrapać, nie spojrzawszy więcej na nieczystą istotę,
którą jego towarzysz wyłowił z wody.

Mimo ogromnego zmęczenia Mariannie nie chciało się
spać. Była wycieńczona, ale nie dręczyło jej już to potworne
pragnienie, natłuszczona oliwą twarz bolała ją znacznie mniej
i czuła się już całkiem dobrze. Grube płótno chroniło ją przed
zbliżającym się chłodem, a wysoko nad nią na niebie zapa-
lały się gwiazdy jedna po drugiej. Te same gwiazdy widziała
poprzedniej nocy, gdy dogorywała na dnie szalupy. Wydawa-
ły jej się wówczas zimne i wrogie. Tego wieczora miały
w sobie coś przyjacielskiego i Marianna podziękowała Bogu
z głębi serca za uratowanie jej w chwili zupełnej rozpaczy,
w której postanowiła zakończyć swą egzystencję. Nie mogła
zrozumieć języka mężczyzny, który podśpiewywał teraz przy
sterze, nie wiedziała, w jakim kierunku zmierza ani gdzie się
teraz znajdują. Najważniejsze jednak, że żyła i znajdowała
się na tym samym morzu co amerykański statek, jak również
pirat, który nim zawładnął. Dokądkolwiek popłynęłaby teraz,
wiedziała, że będzie to pierwszy krok przybliżający ją
do zemsty. Nie zazna przecież spokoju, dopóki nie odnaj-
dzie Johna Leightona i nie każe mu zapłacić krwią za wy-
rządzone krzywdy. Chciała, żeby wszystkie jednostki przyja-
cielskie i nieprzyjacielskie, pływające po Morzu Śródzie-


mnym, miały rozkaz ścigania masztowca do przewożenia
niewolników i żeby Leighton zawisł na wielkiej rei ukradzio-
nego statku!

W środku nocy pojawił się księżyc na niebie. Wąski
rogalik, którego światło było niewiele silniejsze od światła
gwiazd. Lekki wietrzyk poruszał żaglem, a po obydwu stro-
nach statku rozciągało się morze, spokojne i gładkie jak
jedwab. Głos rybaka stał się cichy i zabarwił nutką melan-
cholii. Zaczął nucić jakąś monotonną melodię, tak wolną
i usypiającą, że Marianna, pokonana, zapadła w głęboki sen.
Spała tak głęboko, że nie wiedziała, kiedy podpłynęli do
wyspy o wielkich, czarnych klifach, nie usłyszała nerwowej,
lecz krótkiej rozmowy pomiędzy popem i rybakiem i nie
poczuła, kiedy wyniesiono ją z łodzi, owiniętą w żaglowe
płótno...

Kiedy ocknęła się, nie było wokół niej niczego, co mo-
głoby dowieść, że jej cudowne uratowanie nie było tylko
snem. Poza jednym niezaprzeczalnym faktem, że nie czuła
już pragnienia.

Znajdowała się na plaży i leżała na czarnym piasku, ukryta
w cieniu skał i paru skarłowaciałych krzewów. Przed nią
falowało delikatnie bezkresne morze koloru indygo, opłuku-
jące ułożone w biało-czarne wzory otoczaki. Kawałek płótna,
którym była przykryta, zniknął wraz z niewielkim statecz-
kiem, popem i rybakiem. Ale strzępy batystu, z trudem osła-
niające jej ciało, były zupełnie suche, a gdy odwróciła się,
jej wzrok padł na ułożone na płaskim kamieniu dwie kiście
złotych winogron, po które natychmiast wyciągnęła rękę.
Czuła się nieludzko słaba i wycieńczona.

Zjadła parę winogron, których cudownie słodki sok osta-
tecznie przekonał ją, że wszystko to dzieje się na jawie. Miała
kompletną pustkę w głowie i wymęczone ciało. Nie zdążyła
jednak zastanowić się, dlaczego ów przyjacielski rybak po-


rzucił ją na jakiejś bezludnej plaży, gdyż właśnie miało się
okazać, że wcale nie była taka bezludna...

Po przeciwnej stronie zobaczyła białą procesję, która szła
wijącą się dróżką pośród skał. Sprawiała wrażenie tak nie-
słychanie anachroniczne i ukazała się w sposób tak nieocze-
kiwany, że Marianna przetarła oczy ze zdziwienia.

Na czele procesji szła postawna brunetka, majestatyczna
i piękna jak bogini Atena we własnej osobie. Obok niej
pląsały dwie młode flecistki. Za nimi posuwał się orszak
ślicznych młodych dziewcząt, ubranych w antyczne plisowa-
ne chitony, a białe plecione opaski przytrzymywały ich czar-
ne włosy. Jedne trzymały w dłoniach gałązki, inne niosły na
ramionach amfory. Szły parami, powoli i z wdziękiem, jak
kapłanki jakiegoś antycznego bóstwa, śpiewając pieśni, któ-
rym towarzyszył dźwięk fletów.

Ta przedziwna procesja zmierzała w jej kierunku. Marian-
na podczołgała się na brzuchu do najbliższej skały, za którą
mogła się schować i której przytrzymała się, żeby wstać na
nogi. Była jeszcze bardzo słaba, kręciło jej się w głowie i nie
miała sił, żeby uciec przed tym zjawiskiem sprzed dwudzie-
stu czterech wieków.

Kobiety jednak nie zauważyły jej wcale.Orszak skręcił
w stronę figowca, w którego cieniu wznosił się antyczny,
okaleczony posąg Afrodyty, wyjątkowo urodziwy, pozbawio-
ny jedynie lewego ramienia. Prawa ręka układała się w przy-
jaznym, pełnym wdzięku geście, a profil lekko pochylonej
głowy był cudownie czysty i doskonały. Przy akompania-
mencie fletów dziewczęta składały ofiary przed boginią,
a w tym czasie wysoka ciemnowłosa kobieta, ku wielkiemu
zdziwieniu Marianny, zwróciła się do Afrodyty w szlachet-
nym języku Demostenesa i Arystofanesa. Greka wchodziła
również w zakres programu nauczania, przygotowanego
przez Ellis Selton dla siostrzenicy. Zachwycona, zapominając


całkowicie o swoich kłopotach, Marianna wsłuchała się
w uroczysty i ciepły głos kobiety.

Afrodyto, córko boga

Ty, nieśmiertelną nić snująca na jego złotym tronie,

Nie opuszczaj mego serca, wsłuchaj się w rozterki moje

0 królowo, żalą sią w smutku i trwodze.

Ach! wróć do mnie, skoro tak niedawno jeszcze
Z oddali mój głos potrafiłaś usłyszeć,

I aby przybiec do mnie,

Złocony dom ojca twego opuszczałaś

I do rydwanu zaprzęgniętego w rącze ptaki zasiadałaś,

Które wiozły cię wokół naszej smutnej ziemi,

Poruszając na wietrze gęstymi skrzydłami swemi

Patrzyły na nas z najwyższych przestworzy

I wkrótce tu były, a wraz nimi ty, moje marzenie,

Z jaśniejącą boskim uśmiechem twarzą

Pytałaś mnie, jakie jest moje nowe cierpienie,

I o to, jaką możesz mi służyć radą

Jakiż to płomień pali moje biedne serce chore?

Kogo ma przyprowadzić Ta, która spełnia prośby,

aby ukoił płomienne katusze?

Kto, Safono, męczy i niszczy twą duszę...

Melodia słów, niepowtarzalne piękno języka greckiego
przeniknęły Mariannę aż do głębi duszy. Miała wrażenie, że
gorąca prośba płynie z jej własnego wnętrza. Ją także bolało
serce, ona również cierpiała z powodu miłości, oszpeconej,
upodlonej, wręcz groteskowej. Namiętność, którą żyła, obró-
ciła się przeciwko niej i niszczyła ją. Skarga tej kobiety
przypomniała jej o własnym cierpieniu duchowym, za-
pomnianym na chwilę na skutek cierpień fizycznych i zżera-
jącej nienawiści do Johna Leightona. Nagle uzmysłowiła


sobie całą swoją sytuację. Była porzuconą młodziutką ko-
bietą, umęczoną i zbolałą, dręczoną dziecięcą potrzebą
odwzajemnionej miłości, źle potraktowaną przez życie i lu-
dzi, których egoizmowi i niegodziwości nie potrafiła spro-
stać. Wszyscy, którzy ją kochali, usiłowali w ten lub inny
sposób wykorzystać ją, uczynić z niej swoją poddaną... może
z wyjątkiem namiętnego cienia, który kochał się z nią pod-
czas jednej nocy na Korfu! Ten przynajmniej niczego nie
oczekiwał poza rozkoszą, którą oddał z nawiązką. Był deli-
katny... tak bardzo delikatny i czuły zarazem! Jej ciało wspo-
minało go ze szczęściem, jakby dręczone pragnieniem, po-
czuło naraz rześki chłód wypitej kiedyś świeżej wody. Wów-
czas przemknęła przez jej głowę dziwna myśl, że szczęście
jest proste i nieskomplikowane, i że zaznała go przez krótką
chwilę z tym tajemniczym nieznajomym...

Po twarzy spływały jej łzy. Chcąc otrzeć je strzępkiem
rękawa, oderwała na moment dłoń od ściany i upadła na
kolana. Zauważyła, że dziewczęta przestały już się modlić
i patrzą na nią z ciekawością. Przestraszona, gdyż każdy
człowiek wydawał jej się teraz niebezpieczny, chciała uciec,
schować się w zaroślach, ale nie miała siły, żeby się podnieść,
i ponownie upadła na piasek...

Dziewczęta otoczyły ją kręgiem i przyglądając się jej wni-
kliwie, wymieniały szybkie uwagi w języku, który niewiele
miał wspólnego ze starożytną greką. Wysoka kobieta zbliżyła
się powoli i kółko z respektem otworzyło się przed nią. Na-
chylając się nad Marianną odgarnęła z twarzy czarne włosy,
pachnące morską wodą i piaskiem, i położyła dłoń na bladej
jak wosk twarzy Marianny, po której ciągle jeszcze spływały
łzy. Księżna nie zrozumiała pytania, jakie jej zadano. Bez
większej nadziei wyszeptała:

- Jestem Francuzką... zabłąkaną... miejcie litość nade mną!..

W ciemnych oczach pochylonej kobiety zapaliło się nie-


wielkie światełko i ku zdziwieniu Marianny odpowiedziała
jej szeptem w tym samym języku:

Zdjęła z siebie szybko antyczne peplos z białego lnu, spię-
te w pasie złotą klamrą, i narzuciła je na ramiona Marianny.
Następnie, wciąż mówiąc szeptem, wydała kilka poleceń
współtowarzyszkom, które w zupełnej ciszy podniosły Ma-
riannę, pomagając jej stanąć na nogi, a dwie najsilniejsze
przytrzymały ją z dwóch stron, żeby nie upadła.

- Możesz iść? - zapytała kobieta.

Zaraz jednak sama odpowiedziała na to pytanie.

- Jasne że nie; masz bose stopy. Nie zrobisz nawet trzech
kroków. Poniesiemy cię.

Z niewiarygodną zręcznością dziewczęta w mgnieniu oka
uplotły rodzaj noszy z gałęzi i opasek, którymi przytrzymy-
wały włosy. Sześć nowych przyjaciółek Marianny niosło ją
na ramionach, a pozostałe zakryły ją pędami rosnącego
w pobliżu dzikiego wina, kwiatami nieśmiertelnika i srebrzy-
stymi algami, których na plaży było całe zatrzęsienie. Całość
sprawiała wrażenie orszaku pogrzebowego. Zbita z tropu
Marianna szukała wzrokiem tajemniczej kapłanki, która
uśmiechnęła się tylko przelotnie.

- Lepiej, żebyś udawała martwą. To nam zaoszczędzi
wielu niepotrzebnych pytań. Turcy, co prawda, sądzą, że
mamy źle w głowach... ale nie trzeba przesadzać!

I dla pewności zasłoniła twarz Marianny rąbkiem peplos,
nie pytając jej o zdanie. Ona jednak, zżerana przez cieka-
wość, wyszeptała:

- Czy w pobliżu są Turcy?


- Nigdy nie są zbyt daleko, kiedy schodzimy na plażę.
Czekają, aż odejdziemy, żeby ukraść dzbany z winem, które
stawiamy przed posągiem bogini. A teraz przestań już gadać,
bo cię tu zostawimy!

Marianna potraktowała groźbę poważnie i starała się od
tej chwili leżeć zupełnie nieruchomo. Tymczasem kobieca
procesja zawróciła z drogi, intonując uroczystą pieśń pogrze-
bową.

Podróż była długa, a droga okazała się wyjątkowo męczą-
ca i stroma. Marianna dusiła się pod przykrywającym ją
materiałem i było jej niewygodnie na prowizorycznym po-
słaniu z gałęzi. Ponieważ przez znaczną część czasu jej nogi
znajdowały się wyżej niż głowa, czuła, jak powoli nadchodzi
kolejna fala mdłości. Dziewczęta, które ją niosły, musiały być
wyjątkowo krzepkie, gdyż w czasie tej wieczność trwającej
wspinaczki nie zwolniły tempa ani na sekundę, a co więcej
nie przestały śpiewać. Kiedy Marianna poczuła wreszcie, że
stawiają ją na ziemi, westchnęła z ulgą.

Chwilę później leżała już z odsłoniętą twarzą na materacu
wysłanym szorstkim futrem, który wydał się jej szczytem
luksusu. W pomieszczeniu panował przyjemny chłód, przy-
noszący prawdziwą ulgę po męczącym upale. Pokój, w któ-
rym znajdowała się, był długi i niski. Jego podwójne okno
wychodziło na szeroką błękitną przestrzeń, będącą niebem
lub morzem, lub też jednym i drugim. Widać było, że w za-
leżności od epoki musiał przechodzić różne koleje losu.
Popękany sufit, ze śladami błyszczących złoceń, podparty był
dwiema doryckimi kolumnami. W jego centrum wyłaniała
się szczupła, otoczona aureolą, brodata twarz świętego o ol-
brzymich, nieruchomych oczach. Na ścianach z cegły poja-
wiały się tu i ówdzie fragmenty fresków, równie niekomplet-
nych i różnorodnych jak malowidła na suficie. Po jednej
stronie przetrwały niewielkie fragmenty efebów o zwinnych


nogach, ubranych w pstrokate suknie i przeraźliwie zezują-
cych, biegnących w stronę dwóch odrapanych aniołów bizan-
tyjskich, surowych i nieprzejednanych jak sama sprawiedli-
wość. Przeciwległa ściana była pomalowana wapnem i two-
rzyła niewielką wnękę, w środku której stała wspaniała bia-
ło-czarna amfora pogrzebowa. Przedstawiała zasmuconego
boga, siedzącego w zamyśleniu na niebieskawym tronie
w długim zielonym płaszczu i trzymającego w dłoni lancę.
W miejscu, w którym wymalowany na suficie święty miał
brodę, wisiała lampa, przeniesiona z meczetu, wykonana
z pozłacanego brązu i kolorowego szkła. Poza łóżkiem przy-
krytym skórami z kozy, na którym leżała teraz Marianna,
w pokoju znajdowało się parę stołków oraz niski stół, na
którym stała pękata gliniana waza, wypełniona po brzegi
kiśćmi winogron.

Pośrodku tego całego dobytku kapłanka Afrodyty, ubrana
w białą, sięgającą ziemi tunikę, nie wydawała się już tak ana-
chroniczna. Stała ze skrzyżowanymi na piersi rękami i patrzyła
na swoje znalezisko z wyraźnie mieszanymi uczuciami.

Marianna usiadła na łóżku i zobaczyła, że są w pokoju
tylko we dwie. Wszystkie dziewczęta zniknęły, ale ponieważ
księżna zdawała się ich szukać oczami, Greczynka udzieliła
jej wyjaśnień.

- Odesłałam je. Musimy porozmawiać. Kim jesteś?
Surowy ton był bardziej niż niesympatyczny. Kobieta nie

ufała Mariannie.

Mariannie wydała się dziwna ta rozmowa ze starożytnym
posągiem, ożywionym siłą jakiejś tajemniczej mocy. Kobieta
w pewien trudny do wyjaśnienia sposób harmonizowała
z wnętrzem pokoju. Była w wieku nieokreślonym. Miała
gładką skórę, całkowicie pozbawioną zmarszczek i jedno-
cześnie spojrzenie dojrzałej kobiety. Wyglądała jak żywy
posąg Ateny, lecz jej oczy w kształcie migdałów były tak
samo nieproporcjonalnie wielkie jak u postaci z bizantyj-
skich fresków. Przed chwilą powiedziała, że uchodzi za
- wariatkę... a przecież emanowała z niej spokojna siła, poczu-
cie pewności, które Marianna z miejsca wyczuła i które było
przyjemne.

Kobieta zaprzeczyła ruchem głowy. Gdy Marianna wypo-
wiadała ostatnie słowa, jej głos załamał się, a twarz zbladła.
Marianna opadła na łóżko. Nieznajoma zmarszczyła brwi
i natychmiast podniosła się.

Parę chwil później, pokrzepiona kawałkiem ryby, koziego
sera, chleba i kubkiem wyjątkowo mocnego wina, a także
kiścią winogron, Marianna wracała do życia i czuła się przy-
gotowana do zaspokojenia ciekawości swojej gospodyni,


w stopniu nie stwarzającym dodatkowych komplikacji, oczy-
wiście.

Kobieta była Greczynką i mieszkała na terenie okupowa-
nym przez Turków. Była także specjalną wysłanniczką, ma-
jącą nawiązać przyjacielskie stosunki między Grecją i Turcją.

Marianna zawahała się przez moment, nie wiedząc, od
czego zacząć swoje opowiadanie. Zdecydowała się zadać
kolejne pytanie, aby dać sobie jeszcze trochę czasu do na-
mysłu, a częściowo, żeby zbadać nieznany teren.

- Proszę mi powiedzieć - odezwała się łagodnie - gdzie
my się znajdujemy? Nie mam zielonego pojęcia...

Kobieta jednak zignorowała pytanie.

Głos kobiety w wyraźny sposób zdradzał nieufność. Ma-
rianna pomyślała z rozpaczą, że jej historia jest tak niepraw-
dopodobna, że trudno będzie w nią uwierzyć. Niemniej jed-
nak prawda zawsze miała większe szanse niż jakakolwiek
bajka, nawet opowiedziana w dobrej intencji.

- Statek był amerykański. Masztowiec z Charlestonu,
z Południowej Karoliny. A kapitanem był... Jason Beaufort!

Imię to z trudem przeszło Mariannie przez gardło. Naty-
chmiast też wybuchnęła płaczem, co nieoczekiwanie złago-
dziło surowe rysy twarzy kobiety. Jej gęste czarne brwi
uniosły się w zdziwieniu.

- Jason? To wyjątkowo greckie imię, jak na Amerykanina.
Coś mi się wydaje, że cierpisz z jego powodu. Czyżbyś była
jego Medeą? To właśnie on cię wyrzucił?


- Nie... nie on!

Okrzyk sprzeciwu wyrwał się z samego serca Marianny.
Zmieszana, odezwała się zgaszonym głosem.

- Na statku wybuchł bunt... Jason jest z całą pewnością
uwięziony... może nie żyje, a wraz z nim moi przyjaciele!

Omijając jedynie szczegóły osobistego dramatu, który
miał miejsce w Wenecji i mógł tylko podważyć wiarygod-
ność całej relacji, starała się, jak mogła najlepiej, opowie-
dzieć dramatyczny przebieg podróży na „Morskiej Czaro-
dziejce". Opowiedziała, że Leighton, chcąc zawładnąć stat-
kiem, który zamierzał przeznaczyć do handlu czarnymi nie-
wolnikami, użył wszelkich dostępnych mu sposobów, żeby
skłócić Jasona z jego przyjaciółką. Na tyle, na ile znała fakty,
opowiedziała, jak Leighton dopiął celu i przejął dowodzenie
na statku, i w końcu jak zostawił ją na pełnym morzu, bez
żadnych środków do życia. Później mówiła o przyjaciołach,
których musiała tam zostawić, o Jolivalu, Gracchusie, Aga-
cie, a także o Kalebie ukaranym za to, że usiłował pozbyć
się demona, prześladującego statek. Włożyła w swoje opo-
wiadanie tyle pasji i mówiła tak obrazowo, że powoli znikała
nieufność z twarzy kobiety, a na jej miejsce pojawiło się
zaciekawienie. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami i brodą
opartą na dłoniach, słuchała z wyraźnym zainteresowaniem,
ale w całkowitym milczeniu. Zaniepokojona Marianna zapy-
tała nieśmiało:

- Czy... wydaje się to pani trochę nieprawdopodobne?
Zdaję sobie sprawę, że moje życie przypomina niezwykłą
powieść... a jednak mogę pani przysiąc, że to szczera prawda!

Kobieta wzruszyła ramionami.

- Turcy mawiają że prawda zawsze wypływa na wierzch.
Przyznaję, że twój los jest dosyć niezwykły... ale nie bardziej
niż los innych osób. Możesz być pewna, że słyszałam historie
znacznie dziwniejsze od twojej! Musisz jeszcze powiedzieć


mi, jak się nazywasz... I co zamierzałaś robić w Konstan-
tynopolu...

Nadszedł trudny moment, którego tak się obawiała. Doko-
nany wybór mógł mieć nieprzewidziane konsekwencje. Od
samego początku tej rozmowy Marianna wahała się, czy
powinna wyznać całą prawdę, czy tylko częściową. Zastana-
wiała się, czy nie podać fałszywego nazwiska i nie wytłuma-
czyć swojej podróży na amerykańskim statku ucieczką zako-
chanej kobiety przed gniewem zazdrosnego męża. W miarę
jednak jak mówiła, przyglądała się poważnej twarzy swojej
gospodyni i czuła coraz większe zawstydzenie przed tą zmy-
śloną historią, co prawda miłosną, ale raczej odrażającą.
Marianna wiedziała też, że jako kobieta prawdomówna nie
potrafi kłamać. Nawet najgłupsze udawanie wychodziło jej
niezręcznie. Najlepszym dowodem na to był tragiczny koniec
jej miłości.

Nagle przypomniało jej się zdanie wypowiedziane kiedyś
przez Francois Vidocqa, gdy wracali wspólnie z wybrzeża
Bretanii: „Nasze życie, droga przyjaciółko, jest jak szeroki
ocean, w którym znajdują się ukryte podwodne rafy. W każ-
dej chwili musimy być przygotowani na zatonięcie. Lepiej
jest pomyśleć o tym zawczasu, bo tylko wówczas będziemy
mieli szansę wyjść z tego cało..." Miała przed sobą właśnie
taką podwodną skałę, schowaną za dużym, nieprzeniknionym
czołem i zagadkową twarzą jej rozmówczyni... Marianna
pomyślała, że nie ma już absolutnie nic do stracenia, poza
domniemaną zemstą, więc postanowiła zaryzykować. Konse-
kwencje nie mogły mieć większego znaczenia i nie stałoby
się nic wielkiego, jeśli ta kobieta uznałaby ją za swojego
wroga i zabiła. Powiedziała jasno i dobitnie:

- Nazywam się Marianna d'Asselnat de Villeneuve, księż-
na Sant'Anna, i płynę do Konstantynopola z rozkazu cesarza
Napoleona, mojego władcy, aby przekonać matkę sułtana,


która jest ze mną spokrewniona, do zerwania przymierza
z Anglią i nawiązania przyjaznych stosunków z Francją...
a także kontynuowania wojny z Rosją! Sądzę, że teraz wie
już pani o mnie wszystko!

Rezultat tego szczerego wyznania był zaskakujący. Ko-
bieta zerwała się na równe nogi, poczerwieniała, po czym
natychmiast zbladła. Osłupiała, przyglądała się Mariannie
z otwartymi ustami i nie wypowiedziawszy ani jednego sło-
wa, odwróciła się gwałtownie na pięcie i pobiegła do drzwi,
jakby nie mogła sama unieść ciężaru powierzonej jej ta-
jemnicy. Zatrzymał ją głos Marianny:

- Chciałabym zwrócić pani uwagę, że ja powiedziałam
wszystko, czego pani ode mnie zażądała, ale nadal nie wiem
niczego na pani temat. Przed chwilą zadałam pani bardzo
podstawowe pytania: Gdzie jestem? Kim pani jest?

Kobieta odwróciła się i spojrzała na Mariannę wielkimi
czarnymi oczami.

- Jesteśmy na wyspie Santorin, starożytnej Thirze, naj-
biedniejszej z greckich wysepek, na której nigdy nie ma się
pewności doczekania kolejnego dnia, a nawet wieczora, gdyż
spoczywa na czynnym wulkanie. Co do mnie... możesz na
mnie mówić Safona! Wszyscy tak się do mnie zwracają.

Nie mówiąc ani słowa więcej, dziwna postać wybiegła.
z pokoju, zamykając za sobą drzwi na klucz. Z góry pogo-
dzona z tym nowym rodzajem więzienia, Marianna wzruszy-
ła ramionami, zarzuciła na siebie peplos zostawione przez
Safonę i wtuliwszy się w kozie skóry postanowiła odzyskać
utracone siły. Kości zostały rzucone. Reszta już od niej nie
zależała!

Marianna spędziła cały dzień zamknięta w swojej kapli-
czce, nie widząc żywej duszy i wypatrując przez małe, pod-
wójne okienko. Z drugiej strony okna rozciągał się widok
trochę niecodzienny. Prawdziwe pobojowisko ruin i popio-


łów, gdzie każda rzecz wydawała się wykonana z dziwnego
stopu srebra. Z delikatnego pyłu wystawały trzony kolumn
i kawałki ścian, a wszystko połączone różnymi odcieniami
szarości. Całość znajdowała się na rozległym płaskowyżu,
którego jedną część zajmowały uprawy rolne. Na stopniach
stromych tarasów leżały winnice, chronione przed wiatrem
przez figowce, pokręcone i posrebrzane wszechobecnym py-
łem. Pozostała część terenu dochodziła do starego kamien-
nego wiatraka o poszarpanych skrzydłach i wydawało się, że
ginie w morzu. Gdzieś w oddali można było dojrzeć jakiś
biały przedmiot, będący domem lub sylwetką człowieka czy
osła, pokryty szarym pyłem, jak wszystko inne w tej okolicy.
W sumie pejzaż był przygnębiający i z pewnością pozosta-
wiał wiele do życzenia z punktu widzenia kobiety, która
miała prawo uważać się za uwięzioną. Księżna usłyszała za
sobą spokojny głos Safony.

- Jeśli chcesz przyłączyć się do nas - mówiła - to właśnie
nadchodzi pora pozdrowienia słońca... Ubierz się!

Safona przyniosła jej tunikę podobną do tych, jakie miały
na sobie dziewczęta, identyczne sandały i przepaskę do wło-
sów.

Wróciła za moment niosąc przed sobą pełne wiadro wody,
które postawiła na podłodze. W drugiej ręce trzymała kawa-
łek mydła i ręcznik.

Na surowej twarzy Safony pojawił się przelotny uśmiech,
dodający jej wiele wdzięku.

Safona zaniemówiła. Wolałaby po stokroć któryś z naj-
pospolitszych dialektów greckich. Po chwili odezwała się:

- Najlepiej będzie, jeśli w ogóle nie będziesz się odzy-
wać, a w razie potrzeby mów po włosku. Te wysepki przez
długi czas należały do Wenecji i tutejsi ludzie znają trochę
ten język. I nie zapomnij zwracać się do wszystkich po
imieniu. Język dyplomatyczny nie jest tu w modzie...

Natychmiast Marianna przystąpiła do toalety i dokonała
istnych cudów, wykorzystując każdą kropelkę przydzielonej
jej wody. Zdołała nawet umyć włosy, które następnie zaplotła
i owinęła wokół głowy.

Ogarnęło ją cudowne uczucie ulgi. Oliwa od rybaka zła-
godziła w znacznym stopniu oparzenia twarzy, ramion i szyi.
Gdy narzuciła na siebie plisowaną tunikę, poczuła się niemal
tak rześka i świeża jak po wyjściu z eleganckiej paryskiej
łazienki. Popchnęła grube drewniane drzwi, zamykające jej
prowizoryczny pokój i zobaczyła za nimi stojącą przy stud-
ni Safonę. W dłoniach trzymała linę, a wokół niej skupił się
już wianuszek młodych dziewcząt, które Marianna widziała
o poranku.

Widząc zbliżającą się księżną Safona podniosła się i ręką
wskazała jej miejsce pomiędzy dwiema dziewczętami, które
nawet na nią nie spojrzały. Biały pochód wyruszył w kierun-


ku przeciwległego krańca płaskowyżu, który Marianna ujrzła
w całej okazałości. Pochylony lekko ku wschodowi, usiany
poletkami winnic i pomidorów, schodził łagodnie w stronę
morza. Po przeciwnej stronie wznosiła się masywna biała
konstrukcja, która mogłaby śmiało uchodzić za fortecę, gdy-
by nie umieszczona na jej czubku niewielka dzwonnica, za
którą chowało się słońce. Miejsce, w którym Marianna spę-
dziła cały dzień, okazało się małą, w połowie zburzoną ka-
pliczką. Z jej kopuły w kolorze żółtej ochry sterczał dziwny
piorunochron, który kiedyś zapewne był krzyżem. Wokół
wznosiły się bramy ruin bizantyjskiego pałacyku.

Śpiewając cały czas jedną z owych archaicznych pieśni
orszak doszedł do pagórka, z którego widać było szerokie
błękitne morze. Nie było tu wszechobecnego szarego pyłu,
którego miejsce zajął zastygły blok czarnej lawy w kształcie
tronu. Zasiadła na nim majestatyczna Safona, przytrzymując
obydwiema rękami lirę. U jej stóp uklękły dziewczęta,
wszystkie zwrócone twarzami ku słońcu, mające na równi
z ich mistrzynią natchniony i ekstatyczny wygląd. Marianna
zapewne uznałaby tę wyreżyserowaną scenę za nieco śmie-
szną, gdyby nie świadomość, że kryje się za nią coś znacznie
silniejszego i godnego szacunku, coś, co przybierało jedynie
formę maskarady, do której zmuszały się te kobiety.

„Uważają mnie za wariatkę" - powiedziała Safona... i rze-
czywiście, można powiedzieć, że robiła wszystko, aby prze-
konać o tym cały świat. Skupiła się na moment, chowając
twarz w dłoniach, po czym zaintonowała pieśń na swojej
lirze i zaczęła śpiewać mocnym głosem rodzaj nie kończącej
się litanii ku czci słońca, która wkrótce znudziła Mariannę,
zmęczoną doszukiwaniem się w niej jakiegoś sensu. Parę
chwil później niektóre z jej towarzyszek wstały i zaczęły
tańczyć. Był to taniec powolny i pełen namaszczenia, lecz
szalenie sugestywny. Wydawało się, że dziewczęta ofiarowu-


ją zachodzącemu słońcu swoje młode, pełne wigoru ciała,
których obiecujące kształty miękko zaznaczały się pod plisa-
mi ich sukien...

Wkrótce to niecodzienne widowisko przekształciło się
w coś jeszcze dziwniejszego. Na ścieżce prowadzącej do
białej fortecy pojawiły się trzy czarne sylwetki z mitrami na
głowach, które wykrzykiwały i wymachiwały pięściami pod
adresem tańczących. Marianna zrozumiała, że forteca musi
być klasztorem i że dziewczęce pląsy nie przypadły do gustu
świątobliwym ojcom. Przypomniała sobie, z jakim niesma-
kiem odniósł się do niej mnich na łodzi Jorgosa, więc owa
scena nie zdziwiła jej zanadto. Zaniepokoiła się natomiast,
kiedy trzej furiaci zaczęli rzucać kamieniami. Na szczęście
byli za daleko i nie celowali zbyt dobrze. Zresztą ani Safona,
ani cała reszta nie wydawała się z tego powodu zaniepoko-
jona. Nie poruszył ich również fakt, że dwóch mnichów udało
się na skargę do patrolujących teren tureckich żołnierzy. Byli
to dwaj janczarzy w filcowych czapkach i czerwonych bu-
tach, którzy właśnie przechodzili drogą. Wzburzeni mnisi
wytykali palcami kobiety, ale Turcy ledwo odwrócili głowy
w ich stronę i spojrzawszy na nie znudzonym wzrokiem
wzruszyli ramionami i odeszli.

Gdy słońce zaszło zupełnie za wzgórzem, śpiew Safony
umilkł. Za chwilę miała zapaść noc. Dziewczęta zebrały się
w ciszy i ruszyły gęsiego za swoją przewodniczką w stronę
starego pałacyku. Na samym przedzie szły flecistki, a reszta
dziewcząt kroczyła uroczyście, z poważnymi minami. Idąc
w środku grupy, Marianna na próżno usiłowała znaleźć
odpowiedź na dręczące ją pytania. Była tak zatopiona w my-
ślach, że nie zauważyła kępki pistacji, rosnącej na samym
środku drogi, potknęła się o nią i z pewnością byłaby upadła,
gdyby nie idąca obok niej dziewczyna, która przytrzymała ją
mocno za rękę. Uścisk jej dłoni okazał się tak silny, że


Marianna przyjrzała się uważnie swojej towarzyszce. Była
szczupłą i smukłą osóbką, o dumnie osadzonej głowie i de-
likatnych, lecz zarazem wyrazistych rysach twarzy. Gęste
czarne loki spięte były w kok. Tak jak i pozostałe jej kole-
żanki była wysoka i dobrze zbudowana, nie wymuskana, ale
też i nie pozbawiona wdzięku. Uśmiechnęła się przelotnie,
gdy jej ciemne oczy napotkały wzrok Marianny, po czym jej
dłoń cofnęła się i dziewczyna wróciła do marszu, jakby nic
się nie wydarzyło. Do licznych pytań nie dających Mariannie
spokoju doszło jeszcze jedno. Safona musiała ćwiczyć swoje
podopieczne równie intensywnie, jak działo się to ongiś
w starożytnej Sparcie. Ciało dziewczyny, która ją podtrzy-
mała, było twarde jak marmur.

Po dotarciu do pałacu orszak rozproszył się. Jedna po
drugiej dziewczęta podchodziły do Safony, pozdrawiały ją
i znikały w bramie. Gdy przyszła kolej Marianny, poetka
wzięła ją za rękę i pociągnęła w stronę kapliczki.

- Lepiej, żebyś dzisiejszego wieczoru nie pokazywała się
za dużo. Wróć do siebie. Za chwilę przyniosę ci kolację.

Marianna zgodziła się i posłusznie zamknęła za sobą
drewniane drzwi. W środku było prawie zupełnie ciemno
i unosił się silny zapach ryb, którego wcześniej tu nie było.
Usiłowała znaleźć jego źródło, gdy nagle ujrzała obok łóżka
małą błyszczącą rybkę, którą podniosła odruchowo. Kiedy
przyglądała się jej, nie rozumiejąc, w jaki sposób mogła się
tu znaleźć, weszła Safona, niosąc wiktuały w koszu opartym
na głowie i lampkę oliwną, którą postawiła na stole. Zoba-
czywszy rybę w dłoniach Marianny, zmarszczyła brwi i roz-
gniewana zabrała ją.

- Muszę zwymyślać Jorgosa - powiedziała siląc się na
żartobliwy ton, który zabrzmiał nieco fałszywie. - Kiedy
przynosi złowione ryby, zawsze stawia tu swoje kosze, bo
mu za daleko do kuchni!


Szybko ustawiła na stole pieczone kozie mięso, parę po-
midorów, chleb, ser i nieodłączne winogrona. Zwalniając
trochę tempo, jakby chciała dać sobie jeszcze trochę czasu
do namysłu, postawiła talerz i położyła sztućce. W pewnym
momencie zdecydowała się.

Mariannie zaschło w gardle. W głosie kobiety słychać
było groźbę, co prawda zawoalowaną, lecz mimo to wyraźną.
Pomyślała, że kto wie, czy rzeczywiście nie ma do czynienia
z obłąkaną, która jak wszyscy szaleńcy nie potrafiła przyznać
się do swojego stanu. Postanowiła jednak nie okazywać
strachu i wyszeptała tylko:

Wyjęła z koszyka pakiet czarnego materiału i rzuciła go
na łóżko.


- Włożysz to na siebie! Noc jest doskonałym schronie-
niem, jeśli przyjmiesz jej barwy!

Wyjątkowo dziwna osoba! Mimo że w dalszym ciągu
obleczona w te idiotyczne szaty, Safona wyglądała teraz
zupełnie inaczej.

Jakby przed chwilą zdecydowała się zrzucić maskę i od-
słonić swoją prawdziwą twarz, która miała w sobie niepoko-
jącą zawziętość. Twierdziła, że zdecydowała się zaufać Ma-
riannie, lecz powiedziała to głosem tak złowrogim, jakby już
tego żałowała i jakby nazbyt pochopnie dokonała wyboru lub
też zmusiły ją do tego okoliczności.

Tak czy owak Marianna uznała, że najrozsądniej będzie,
jeśli posłucha jej rozkazów, gdyż od tego zależał jej dalszy
los. Musiała jednak mieć się na baczności. ,

W miarę jak odzyskiwała siły, czuła powracający smak
życia... Spokojnie usiadła do stołu, zjadła z apetytem, a na-
wet wypiła z przyjemnością kieliszek dobrego wina, mocne-
go i rozgrzewającego, które rozchodziło się powoli po całym
jej ciele, dając przyjemne uczucie zadowolenia. A poza tym
spała tak długo, że czuła się w pełni wypoczęta i gotowa
stawić czoło nowym przeciwnościom, których złośliwy los
jej nie szczędził.

Kiedy Safona wróciła do kapliczki, była już ciemna noc.
Marianna od dawna czekała gotowa, siedząc na stołku z rę-
kami oplecionymi wokół kolan. Miała na sobie obowiązujący
ją strój. Był on typowy dla wiejskich kobiet z wysp greckich:
szeroka spódnica z czarnej bawełny, obrębiona wąskim czer-
wonym paskiem, mocno wcięta w talii kamizelka oraz duża
czarna chustka z drobnym czerwonym haftem, upięta na
głowie i całkowicie zasłaniająca włosy.

Ubrana w podobny sposób Safona spojrzała na Mariannę
aprobująco.

- Naprawdę szkoda, że nie mówisz naszym językiem! Bez


trudu uchodziłabyś za miejscową dziewczynę. Nawet oczy!
Masz oczy tak dzikie, jakbyś się urodziła właśnie tutaj. Zgaś
lampę i chodź za mną, ale po cichu.

Ogarnęły je ciemności. Safona chwyciła Mariannę za rękę
i pociągnęła za sobą. Noc była czarna jak węgiel, rozsiewała
wokół zapach mirtu i tymianku, zmieszany z odorem ow-
czarni. Gdyby nie pomocna dłoń Safony, Marianna z pewno-
ścią upadłaby już po paru pierwszych krokach, szła bowiem
po omacku, badając teren końcem buta, zanim ośmieliła się
postawić stopę.

- To nie potrwa długo! Oczy przyzwyczają się...
Rzeczywiście, przyzwyczaiły się szybciej, niż to sobie

wyobrażała, i zrozumiała wówczas zapobiegliwość Safony,
która kazała jej się ubrać na czarno i być cicho. Zaledwie
kilka sążni od pałacu widać było wielkie ognisko, schowane
za rozsypującym się murem. Paliło się przed bezkształtną
białą konstrukcją, podobną częściowo do meczetu, a częścio-
wo przypominającą szopę, i oświetlało dzikie i wąsate twarze
skupionych wokół niego tureckich żołnierzy. Ogień podgrze-
wał zawartość wielkiego miedzianego rondla, wiszącego nad
płomieniem. W jego świetle Marianna zauważyła, że ścieżka,
na którą weszły, znajduje się w niebezpiecznie bliskiej odle-
głości od biwakujących żołnierzy. Safona położyła palec na
ustach i popchnęła lekko Mariannę za biegnące wokół ruiny
muru starej fortecy. Weszły w zarośla tamaryndowca i ja-
nowca. Pod tą podwójną osłoną zaczęły powoli iść naprzód,
starając się nie nadepnąć na żadną gałązkę. Przeszły tak
blisko Turków, że czuły wyraźnie zapach gotowanej strawy.


Wreszcie niebezpieczny odcinek skończył się i znalazły się
na drodze wijącej się wśród starego cmentarza, pełnego steli
i pustych otworów, pozostałości po dawnych kamiennych
sarkofagach. Gdy tylko tam dotarły, Safona skręciła zdecy-
dowanie na lewo i weszła na stromą, kamienistą ścieżkę,
pnącą się na szczyt wzgórza.

Oczy Marianny były już na tyle przyzwyczajone do ciem-
ności, że mogła bez trudu dostrzec każdy szczegół aż po
białawe plamki kwiatków rosnących bezładnie na ścieżce.
Mimo licznych meandrów dróżka wydawała się zmierzać
prosto do nieprzyjaznego klasztoru.

Marianna pociągnęła delikatnie za spódnicę swoją towa-
rzyszkę, idącą tuż przed nią.

Safona zatrzymała się na chwilę, żeby złapać oddech.
Podejście było strome i męczące, nawet dla stałej bywal-
czyni.

Grecji, zdecydowaliśmy się poświęcić życie, aby zrzucić
znienawidzone od wieków jarzmo tureckie. Wszyscy walczy-
my o wolność: chłopi, bogaci, biedni, bandyci, mnisi... i sza-
leńcy! Chodź już i nie mów tyle, bo góra jest stroma i czeka
nas jeszcze dobry kwadrans, zanim dotrzemy do klasztoru...
Dwadzieścia minut później Marianna i jej towarzyszka
znalazły się u stóp wysokich białych murów klasztoru. Księż-
na była całkowicie wyczerpana i zadyszana, ale błogosławiła
noc. W dzień, przy pełnym słońcu, wspinaczka byłaby praw-
dziwą drogą krzyżową. W pobliżu bowiem nie rosło ani
jedno drzewo czy też choćby kępka trawy. Pod czarnym
bawełnianym ubraniem pot z niej spływał strumieniami.
Przyjęła więc wdzięcznym sercem delikatny prąd powietrza,
który przedostawał się spod bramy wejściowej z potężnym
sklepieniem łukowym. Nad bramą wznosił się fronton, do
którego przymocowane były dzwony. Skrzypiąc cicho, uchy-
liła się żelazna krata, opatrzona dwugłowym orłem góry
Athos - godłem klasztoru Świętego Eligiusza. Przy bramie
pojawił się jeden z owych czarnych i nieco otyłych cieni, ale
ten nie miał w sobie nic niepokojącego. Był to bardzo gruby,
brodaty i rozczochrany mnich, z pewnością nie należący do
tych, którzy niepotrzebnie nadużywają cennej wody, o czym
mógł świadczyć emanujący z niego zapach świętości. Wy-
szeptał coś do Safony, a potem, wyprzedzając obie kobiety,
potoczył się na krótkich nóżkach przez długi taras otoczony
białym murem, minął kamienną studnię i elegancką, bizan-
tyjską czaszę. Następnie przepadł w labiryncie korytarzy,
załomów prowadzących do pustych przedsionków, schodów,
które w świetle tu i ówdzie pozawieszanych lamp oliwnych
wyglądały jak ulepione ze śniegu. W końcu otworzył poma-
lowane drzwi klasztornej kapliczki. Wewnątrz, w świetle du-
żej prezbiterialnej lampy z brązu stało dwóch mężczyzn
przed ogromnym ikonostasem z osiemnastego wieku. Wyko-


nany w konwencji sztuki prymitywnej, rzeźbiony i malowa-
ny jednocześnie, sprawiał wrażenie książki dla dzieci. O ile
jednak kapliczka, ze srebrnymi ikonami i białymi ścianami
ozdobionymi dwugłowym orłem Świętej Góry, miała w sobie
coś naiwnego, o tyle postaci dwóch mężczyzn wydawały się
dalekie od niewinności wieku dziecięcego.

Ojciec Daniel ubrany był w długi czarny habit, a na jego
szyi wisiał błyszczący krzyż. Miał wąską, wychudzoną twarz
ascety, zakończoną siwą brodą. Z oczu biło spojrzenie fana-
tyka-wizjonera. Wchodząc do kapliczki Marianna doznała
nieprzyjemnego wrażenia, że mnich prześwietla ją wzrokiem
na wskroś i że jej ciało i dusza nie mają przed nim żadnych
tajemnic.

Drugi był prawie olbrzymem. Zbudowany jak niedźwiedź,
o ciele atlety i twarzy, której rysy zdradzały wybujałą ener-
gię, graniczącą z dzikością. Miał władcze spojrzenie, długie
włosy, opadające na kark spod okrągłego fezu, zakończonego
jedwabnymi frędzlami, a do tego arogancko zakręcone wąsy.
Pod kurtką z koziej skóry widać było szeroki czerwony pas,
spod którego wystawała srebrna kolba pistoletu i trzon dłu-
giego sztyletu.

Safona, nie pamiętając już z pewnością o swoich modli-
twach do Afrodyty, ucałowała z pokorą pierścień świętego
ojca.

- Oto kobieta, o której mówiłam, święty ojcze - odezwała
się, używając weneckiego dialektu. - Sądzę, że może nam
pomóc.

Wzrok mnicha przeszył Mariannę na wylot, ale jego dłoń
nie wyciągnęła się ku niej.

- Pod jednym wszakże warunkiem, że sama będzie tego
chciała! - odpowiedział spokojnym głosem, który wśród
klasztornej ciszy miał dziwnie przytłumione brzmienie. -
A czy ona chce tego?


Zanim Marianna zdążyła cokolwiek powiedzieć, olbrzym
nie proszony wtrącił się do rozmowy.

Zaskoczona tym tytułem, skierowanym do jej towarzyszki,
Marianna spojrzała ze zdziwieniem na wyznawczynię kultu
Afrodyty i uśmiechnęła się.

- Należę do jednego z najstarszych greckich rodów i na-
zywam się Melina Koriatis - powiedziała z prostotą i dumą
zarazem. - Mówiłam już, że postanowiłam ci zaufać. Co do
ciebie, Theodorosie, zabierasz nam jedynie cenny czas. Zu-
pełnie jakbyś nie wiedział, że Nakhsidil jest Francuzką, którą
porwali piraci i ofiarowali staremu Abdulowi Hamidowi jako
niewolnicę!..

Ponieważ olbrzym w dalszym ciągu miał nieprzejednaną
minę, Marianna pomyślała, że trzymała język za zębami już
wystarczająco długo i że nadszedł czas, kiedy należało się
włączyć.

- Nie wiem - powiedziała - czego oczekujecie ode mnie,
ale zamiast spierać się nieustannie, może rozsądniej byłoby
wyjaśnić, na czym miałby polegać mój udział? Czy też
z góry muszę zgodzić się na wszystko? No cóż, nie można
zaprzeczyć, że zawdzięczam wam życie!.. Ale moglibyście


również pomyśleć, że może chciałabym z nim zrobić coś
więcej, niż poświęcić je wam całkowicie!

Wówczas ojciec Daniel zamyślił się na moment. Opuścił
głowę na piersi, zamknął na chwilę oczy, po czym zwrócił
się w stronę srebrzystej ikony świętego Eligiusza, jakby szu-
kał u niego natchnienia. Zaczął mówić dopiero po chwili.

- W waszych zachodnich krajach nie macie zielonego
pojęcia czy też zapomnieliście już całkowicie, czym była
dawna Grecja. Od wieków bowiem nie mamy prawa do
wolności i życia na nasz sposób...

Swoim dziwnym, przytłumionym głosem, w którym wy-
czuwało się gorycz, gniew i ból, czcigodny mnich opowie-
dział w skrócie tragiczną historię swojego kraju. Mówił, jak
ta ziemia, kolebka wspaniałej cywilizacji, była kolejno na-
jeżdżana przez Wizygotów, Wandalów, Ostrogotów, Bułga-
rów, Słowian, Arabów, Normanów z Sycylii, a w końcu
przez krzyżowców z Zachodu, przyprowadzonych przez dożę
Henryka Dandola, który po zdobyciu Bizancjum podzielił
kraj na wiele części i oddał je w lenna. Owymi lennami


zawładnęli Turcy i Grecja przestała istnieć na prawie dwie-
ście lat. Zawładnął nią despotyzm osmańskich funkcjonariu-
szy, została sprowadzona do roli niewolnika, zależnego od
batów tureckich paszów i katów, których nigdy nie brakowa-
ło. Jedynym pozostawionym skrawkiem wolności był prawo-
sławny Kościół. Koran dał tym samym dowód wielkiej tole-
rancji. Dlatego też jedyną osobą reprezentującą zniewoloną
Grecję wobec sułtana był patriarcha Konstantynopola, Gre-
gorios.

- Nigdy jednak nie straciliśmy nadziei - kontynuował
ojciec - i cały czas nią żyjemy. Od blisko pięćdziesięciu lat
upadła Grecja nie przestaje się buntować i organizować po-
wstań. W 1766 roku miało miejsce powstanie Czarnogórców,
w 1769 Maniotów, później Suliotów. W 1804 roku Ali de
Tebelen, ten parszywy pies działający na własną rękę, utopił
ich wszystkich we krwi, jak wcześniej ich poprzedników, ale
krew męczeńska nigdy nie jest przelana na próżno. Bardziej
jeszcze niż kiedykolwiek chcemy zrzucić tureckie jarzmo.
Popatrz tylko na tę kobietę... - Jego szczupła dłoń, na której
błyszczał pierścień, oparła się z czułością na ramieniu Gre-
czynki. - Należy do jednej z najbogatszych rodzin Fanaru,
greckiej dzielnicy Konstantynopola. Od stu lat jej krewni
piastują wysokie stanowiska, ponieważ zdecydowali się pła-
cić Turkom sute podatki. Wielu z nich doszło do urzędów
hospodarów w Mołdawii, najmłodsi jednak wybrali wolność
i uciekli do Rosji, naszej siostry w wierze. Tam walczą prze-
ciw Turkom u boku Rosjan. Melina jest bogata i wpływowa.
To kuzynka patriarchy i mogłaby prowadzić spokojne życie
w jednym ze swoich pałaców położonych nad Bosforem lub
u wybrzeży Morza Czarnego. Ona jednak woli być właśnie
tutaj, przez wszystkich uważana za niespełna rozumu, w tym
lichym, na pół zburzonym domu i na tej zapomnianej przez
samego Boga wyspie, systematycznie nawiedzanej przez


wulkaniczne erupcje. Właśnie Santorin, pod którą nigdy nie
wygasa bulgoczący wulkan, jest najsłabiej pilnowaną przez
Turków wyspą. Nie interesuje ich wcale, a co więcej, ci
z nich, którzy są tu wysłani, uważają to za akt największej
niełaski.

- W jakim celu robisz to wszystko? - zapytała Marianna,
zwracając się do swojej towarzyszki. - Co chcesz osiągnąć
przez to dziwne życie, które prowadzisz?

Melina Koriatis wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się,
przez co od razu wydała się młodsza.

kiedyś wojowników w Sparcie lub olimpijskich atletów. Kie-
dy są gotowi, Jorgos lub jego brat Stawros zabierają ich tam,
gdzie waleczni żołnierze są najbardziej potrzebni... po czym
przywożą mi nowych. Nigdy ich nie brakuje. Turcy nie ustają
w ścinaniu głów, a handlarze w zarabianiu złota!

Pełna współczucia i odrazy wobec nikczemności handlu
żywym towarem, Marianna otworzyła szeroko oczy. Odwaga
tej kobiety zaimponowała jej. Czyż posterunek turecki nie
był oddalony zaledwie o parę sążni od miejsca, które obrała
sobie za schronienie? Po raz pierwszy poczuła do niej auten-
tyczną sympatię i uśmiechnęła się ciepło, nie zdając sobie
nawet z tego sprawy.

Wówczas wtrącił się mężczyzna o imieniu Theodoros.
Miał najwyraźniej dosyć tego wykładu z historii i chciał
przejść do konkretów.

na po lekkim namyśle. (W głębi duszy sądziła, że nie ma
najmniejszego prawa ujawniania planów ani sekretów Napo-
leona.) - Przypuszczam, że chce odwieść sułtana od zacieś-
niania związków z Anglią.

Theodoros potwierdził skinieniem głowy. Spojrzał na Ma-
riannę, jakby chciał ujrzeć samo dno jej duszy, i zadowolony
zwrócił się do ojca Daniela.

Ojciec Daniel wykonał uspokajający gest dłońmi.

- Jutro wieczorem wypłyniesz łodzią Jorgosa. On ci bę-
dzie towarzyszył - powiedział wskazując olbrzyma. - Jest
jednym z naszych przywódców. Potrafi dowodzić ludźmi
i dlatego pięć lat temu Turcy wypędzili go z rodzinnego
Peloponezu. Od tamtej pory musi się ukrywać. Nie może zbyt
długo przebywać w jednym miejscu. Podróżuje bez wy-
tchnienia po całym archipelagu, wiecznie ścigany, ale zawsze
wolny, wzniecając ogień w uśpionych duszach i zagrzewając
do buntu, niosąc słowa otuchy tym wszystkim, którym bra-
kuje odwagi i wiary. Teraz jest potrzebny Krecie, ale jego
obecność naprawdę będzie coś znaczyła u wybrzeży Bosforu,
gdzie będzie mógł działać w pełni efektywnie. Poprzedniej
nocy, kiedy Jorgos przypłynął z tobą, przyprowadził również
mnicha z klasztoru Arkadios na Krecie. Krew płynie tam
strumieniami, a krzyk uciemiężonych wznosi się aż do nieba.
Janczarzy paszy łupią, grabią, palą, torturują i wbijają na pal
pod najmniejszym pretekstem, przy najmniejszym nawet po-
dejrzeniu. To się musi skończyć. Właśnie Theodoros twierdzi,


że wpadł na pomysł, jak przerwać tę gehennę. W tym celu
jednak musi dotrzeć do Konstantynopola, co dla niego ozna-
cza wejść do jaskini smoka. Z tobą nie tylko ma szansę tam
dotrzeć, lecz również wyjść z tego żywy. Nikt nie ośmieli się
przeszkadzać francuskiej wielkiej damie, podróżującej ze
swoim sługą. Theodoros będzie twoim sługą.

- On? Moim sługą?

Z niedowierzaniem spojrzała na dziko wyglądającego ol-
brzyma, jego zawadiackie wąsy i dość malowniczy strój.
Całość pod żadnym pozorem nie odpowiadała utartym wy-
obrażeniom na temat służącego czy marszałka dworu arysto-
kratycznej dzielnicy Saint-Germain.

- Zmienimy trochę jego wygląd - powiedziała rozbawio-
na Melina - i będzie wyglądał jak prawdziwy włoski służący,
bo nie mówi ani słowa po francusku. Wszystko, o co cię
prosimy, to żebyś dotarła z nim do Konstantynopola. Czy
zatrzymasz się w ambasadzie francuskiej?

Przypominając sobie, co generał Arrighi powiedział jej
o nieustającym wołaniu o pomoc ze strony francuskiego am-
basadora, księcia de Latour-Maubourg, Marianna nie wątpiła
ani przez chwilę, że będzie szczerze i ciepło przyjęta.

Marianna zmarszczyła brwi. Jej własna misja należała do
trudnych i delikatnych, i nie bardzo miała ochotę dodatkowo
sobie ją utrudniać. Musiałaby przecież podróżować u boku
przywódcy licznych powstań, z pewnością powszechnie zna-
nego, gdyż nie ośmielał się przedostać do Konstantynopola
bez osłony. Jego obecność oznacza prawie na pewno skazanie
na niepowodzenie własnej misji, a jej samej na długie, cięż-


kie lata, spędzone na wilgotnej słomie tureckiego więzienia,
jeśli będą chcieli darować jej życie.

- Czy to niezbędne - spytała po chwili namysłu - żeby
Theodoros popłynął tam osobiście? Nie mogłabym go zastą-
pić w taki lub inny sposób?

Olbrzym uśmiechnął się dziko, odsłaniając białe, ostre
zęby i oparł dłoń na srebrnej rękojeści sztyletu. Odezwał się
z ironią w głosie:

- Nie, nie możesz mnie zastąpić, bo jesteś tylko cudzo-
ziemką i nikim więcej, przez co nie mam do ciebie wystar-
czającego zaufania! Możesz oczywiście odmówić. Przecież
nikt nie wie, że jesteś tutaj...

Wszystko było jasne. Jeśli odmówi, ten dzikus z miejsca
poderżnie jej gardło, nie przejmując się, czy znajdują się
w kościele, czy nie. Poza tym chciała jak najprędzej dokoń-
czyć swojej misji, wydostać się z tej mysiej nory i spróbować
odnaleźć masztowiec, a na nim lekarza-bandytę, lecz przede
wszystkim Jasona i przyjaciół. Jeśli po oddaniu przysługi
Napoleonowi jedyną radością w jej życiu miałoby być ujrze-
nie pokonanego Johna Leightona, nie zamierzała pozbawić
się tej przyjemności. W tym celu jednak musiała wydostać
się z Santorin.

- Dobrze - powiedziała w końcu - zgadzam się!

Księżniczka Koriatis aż krzyknęła z radości, ale Theodo-
ros nie wyglądał na zadowolonego. Chwycił przegub Marian-
ny swoją potężną, kosmatą dłonią i pociągnął przed ikonę.

Konstantynopola i zapewnisz mi tam bezpieczeństwo. Przy-
sięgnij!

Idąc za czarną suknią mnicha, wyszli z kapliczki i ponow-
nie znaleźli się wśród wąskich korytarzy i białych schodów,
aż doszli do najwyższego tarasu klasztoru, który w świetle
wschodzącego księżyca wyglądał jak pokryte świeżym śnie-
giem pole. Na górze wiał potężny wiatr i Marianna w swoim
cienkim stroju drżała z zimna. To jednak, co ujrzała, było
fascynujące.

Z góry rozpościerał się widok na całą wyspę Santorin,
która wyglądała jak podłużny rogalik, uformowany z zasty-
głej lawy i żużlu. Gdzieniegdzie bieliły się pasma miaste-
czek. Głęboką zatokę zamykał łańcuch dzikich wysepek,
które były pozostałością po starym, zatopionym kraterze. Nad
jedną z większych wysepek, Palea Kaimeni, Marianna za-
uważyła unoszący się delikatny obłoczek dymu. Wiatr przy-
nosił zapach siarki. Wzgórze, na którym wzniesiony był
klasztor, schodziło stromym urwiskiem do morza i tworzyło
około sześćdziesięciometrowy klif. Nie można było dostrzec
ani jednego drzewa w tym zimnym, księżycowym krajobra-
zie. Był to pejzaż martwej, całkowicie skalistej ziemi, na
której człowiek utrzymywał się stale jakimś cudem, ryzykując
cały czas życie. Te dymne obłoczki nie wróżyły nic dobrego


i Marianna przyglądała im się nie bez strachu. Prawie całe
życie spędziła wśród soczystej zieleni angielskiej wsi, gdzie
nigdy nie przyszło jej do głowy, że ziemia może być spalona
aż do tego stopnia!

- Wulkan oddycha - powiedziała Melina, kuląc się z zim-
na. - Wczorajszej nocy słyszałam jego pomruki! Oby tylko
nie obudził się za wcześnie.

Ojciec Daniel nie słuchał jej wcale. Poszedł na drugi
koniec tarasu, gdzie znajdował się mały gołębnik. Przy po-
mocy Theodorosa wyjął jednego gołębia, przytroczył mu coś
do nóżki i wypuścił. Ptak krążył jakiś czas nad tarasem, po
czym poszybował w kierunku północno-zachodnim.

- Dokąd on leci? - zapytała Marianna, śledząc wzrokiem
mały biały meteoryt.

Melina otoczyła ramieniem swoją nową przyjaciółkę i po-
ciągnęła ją w stronę schodów.

- Leci szukać statku godnego wysłanniczki cesarza Fran-
cuzów. Na skromnej łodzi Jorgosa dopłyniecie jedynie do
Naksos! Tam będzie na was czekał nowy statek - powiedzia-
ła. - A teraz chodź już, czas wracać. Minęła północ i niedłu-
go rozlegną się dzwony na pierwsze poranne nabożeństwo.
Nikt nie powinien cię tu widzieć.

Kobiety pożegnały się z ojcem Danielem i skierowały się
do wyjścia, prowadzone przez korpulentnego mnicha. Theo-
doros natomiast skrył się w swojej klasztornej kryjówce,
gdzie mieszkał od paru dni. Noc była tak jasna, że na
oświetlonym tarasie widoczny był każdy najdrobniejszy
szczegół. Gdy Marianna z Meliną mijały główną bramę kla-
sztoru, rozległ się donośny śpiew dzwonów, wzywający mni-
chów na pierwszą poranną modlitwę. Gruby mnich wymam-
rotał pośpieszne błogosławieństwo i zamknął czym prędzej
furtkę. Dwie przyjaciółki zdążyły już tymczasem wejść na
ścieżkę prowadzącą do pałacu.


Droga powrotna okazała się dużo łatwiejsza do przebycia,
w tym również przejście obok tureckiego posterunku. Nad
dogasającym ogniem drzemało dwóch żołnierzy, wspartych
o długie strzelby. Lekkie kroki kobiecych stóp były jak muś-
nięcie gałązki drzewa, którą poruszył wiatr. Parę minut póź-
niej Melina zamknęła drzwi starej kapliczki i zapaliła lampę
naftową.

Przez chwilę stały naprzeciwko siebie w milczeniu, jakby
wreszcie odkryły przed sobą swoje prawdziwe oblicza i po-
znawały jedna drugą. Potem grecka księżniczka podeszła
powoli do swojej nowej przyjaciółki i pocałowała ją w czoło.

Dobrej myśli? Mimo heroicznych wysiłków tej nocy Ma-
riannie nie udało się zasnąć. To, co ją czekało, w żaden
sposób nie przynosiło jej spokoju. Nigdy jeszcze nie znajdo-
wała się w sytuacji bardziej zagmatwanej niż ta. Po raz
pierwszy od czasu, gdy opuściła Paryż, zatęskniła za przy-
tulnym spokojem domu na ulicy de Lille, za różami w ogród-
ku, a nawet za irytującą, lecz stwarzającą poczucie bezpie-
czeństwa obecnością kuzynki Adelajdy. Adelajda zajmowała
się sąsiedzkimi plotkami, modlitwami do świętego Tomasza
i nie kończącymi się przekąskami, których olbrzymią ilość
pochłaniała w ciągu dnia. A teraz z całą pewnością czekała
na list od Marianny, zapraszający ją do Ameryki... list, który
nigdy nie nadejdzie.

Zapłacisz mi za to, Jasonie Beaufort! - zbuntowała się
nagle Marianna, w której odżyły wspomnienia i gniew. -
Jeśli jesteś żywy, gdziekolwiek jesteś, znajdę cię i zapłacisz
mi za wszystko, co przez ciebie wycierpiałam, i za ten twój
głupi upór! Za całą tę niedorzeczną historię, przez którą
muszę płynąć teraz z niebezpiecznym rebeliantem i którą
wpisuję na twoje konto.

Przypomniała sobie skargę zbuntowanej Antygony: „Je-
stem stworzona do miłości, a nie do nienawiści". Poczuła się
znacznie lepiej, ponieważ odnalazła samą siebie: Mariannę
rozszalałych namiętności, Mariannę bólu, awantur i sza-
leństw. Sprawiło jej też przyjemność wspomnienie domu
i kuzynki, nawet jeśli było to wspomnienie bolesne. Przeżyła
już tyle przygód, doświadczyła tylu gwałtownych zmian
w życiu, że obecna sytuacja, obiektywnie patrząc, nie była
wcale gorsza od wielu innych, w których się znalazła w prze-
szłości. Nawet fakt, że była w ciąży za przyczyną znienawi-
dzonego mężczyzny, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.
Był to już problem mniejszego kalibru. Popatrzyła na to
z filozoficznego punktu widzenia i powiedziała do siebie:


„Powinnam jeszcze tylko zostać zbójeckim hersztem, ale
w towarzystwie Theodorosa nie jest to wcale takie nie-
możliwe!"

Poza wszystkim innym, najważniejsza rzecz to dotrzeć do
tego przeklętego Konstantynopola! Nie miała już oczywiście
ani dokumentów, ani paszportu, ani listów polecających,
dosłownie niczego, co mogłoby potwierdzić jej tożsamość.
Była jednak całkowicie spokojna, że zostanie rozpoznana,
przynajmniej przez ambasadora. Jej głos wewnętrzny, silniej-
szy od wszelkich racji i logicznych wywodów, szeptał jej, że
powinna dotrzeć do stolicy imperium osmańskiego za wszel-
ką cenę, nawet na rybackiej łodzi lub wpław! A Marianna
należała do kobiet, które mają wielkie zaufanie do tego, co
im podszeptuje intuicja...


Wyspa zatrzymanego czasu

Łódź Jorgosa odbiła od brzegu i wpłynęła na czarną
wodę, otoczoną zewsząd skałami. Przy wejściu do niewielkiej
groty, która była dyskretną przystanią stała biała sylwetka
Meliny Koriatis. Jej wyciągnięta na pożegnanie ręka znikała
powoli wśród ciemności, a wkrótce zniknęła sama jaskinia.

Westchnąwszy lekko, Marianna zwinęła się w kłębek pod
czarnym płaszczem, którym obdarowała ją przyjaciółka.
Wsunęła się pod grube płótno, przykrywające ładunek - jak
sądziła: parę dzbanów wina - ponieważ zaczął padać drobny
kapuśniaczek.

Łódź, którą płynęli, była w istocie jednym z owych dziw-
nych greckich statków rybackich, nie najlepiej skonstruowa-
nych. Poza pstrokatymi żaglami miała niewiele cech wspól-
nych z łodziami pływającymi po basenie śródziemnomor-
skim. Mały fok i ogromne kwadratowe latarnie, zawieszone
na długim omasztowaniu. Głęboko zanurzony kadłub tłuma-
czył w pełni zasłonę z płótna przykrywającą pokład, zwłasz-
cza że morze owej nocy było wyjątkowo niespokojne. Gdzieś
w pobliżu musiał wiać szkwał, bo noc była zimna i Marianna
błogosławiła w duchu ciepłą bieliznę, która szczelnie chro-
niła ją pod mocno już sfatygowaną sukienką.

Smutno jej było żegnać się z Meliną. Spodobała jej się ta


dzielna księżniczka, ze wszystkimi dziwactwami i odwagą.
Widziała w niej częściowo swój własny obraz, ale również
odbicie innych kobiet, umiejących czerpać z życia pełnymi
garściami, takich jak kuzynka Adelajda czy Fortunata Ha-
melin.

Ich pożegnanie odbyło się bardzo skromnie.

- Możliwe, że zobaczymy się jeszcze! - powiedziała Me-
lina, ściskając jej dłoń po męsku - lecz jeśli nasze drogi
miałyby się już nigdy nie spotkać, to niech Bóg cię ma
w swojej opiece!

Nie powiedziała ani słowa więcej, ale pomogła im zejść
po wąskich, kamiennych i ciemnych schodkach. Ukryte wej-
ście znajdowało się pod jedną z podłogowych płytek kapli-
czki, w której mieszkała Marianna. Widząc Jorgosa podno-
szącego ciężki kamień i wślizgującego się w ciemny otwór,
z łatwością zdradzającą długą praktykę, zrozumiała, skąd
wzięła się w tym pokoju ryba w pierwszym dniu jej pobytu.
Wyjaśnienie zresztą przyszło znacznie wcześniej z ust samej
Meliny. Kiedy Jorgos i jego brat przywozili przemycaną
broń, proch, kule i tym podobne przedmioty, przykrywali
ładunek świeżymi rybami i korzystali z tajnych schodów ka-
pliczki. Łączyły się one później z wydrążonym w skale dłu-
gim korytarzem o stosunkowo łagodnym nachyleniu. Jego
wylot znajdował się w grocie do połowy wypełnionej wodą.
Pod jej osłoną rybacka barka mogła spokojnie odpływać
i przybijać do brzegu.

Łódź, popychana południowym wiatrem, który wybrzuszał
jej żagle i burzył morze, posuwała się szybko do przodu,
płynąc wzdłuż wschodniego wybrzeża Santorin, zanim osta-
tecznie znalazła się na otwartych wodach. Odkąd opuścili
grotę, nikt nie odezwał się ani słowem. Oddaleni jedni od
drugich, jakby sobie nie ufali i śledzili się nawzajem, przy-
godni pasażerowie poddali się biernie ruchowi fal. Jedynie


Theodoros pomagał przy manewrach. Kiedy przybył jakiś
czas temu w towarzystwie Jorgosa, Marianna ledwo go roz-
poznała. Miał na sobie wyblakłe łachmany, bardzo podobne
do tych, w które została przystrojona Marianna, z tą jednak
różnicą, że przykrywała je narzucona pelerynka z szorstkiej
wełny. Gęsta broda, zakrywająca całą jego twarz, dopełniała
wyglądu zwariowanego proroka. Jego powierzchowność, jak
na eleganckiego służącego z dobrego francuskiego domu,
wydawała się poniekąd zastanawiająca. Był natomiast w peł-
ni przekonywający w roli świeżo wyłowionego rozbitka.

Historia wymyślona przez Melinę, aby ponownie wprowa-
dzić Mariannę w krąg normalnego życia, była bardzo prosta.
Jorgos, płynąc do Naksos z ładunkiem wina, miał znaleźć
księżnę Sant'Anna i jej służącego, dryfujących na deskach,
gdzieś pomiędzy wyspami Santorin i Ios. Jak się bowiem
miało okazać, statek, którym płynęli, został zatopiony przez
piratów. (Ponoć było ich zatrzęsienie i bardzo lubili zatapiać
statki.) Gdy dopłyną do Naksos, gdzie mieszka stosunkowo
wielu Włochów z Wenecji i gdzie Turcy przymykają oko na
obecność katolickich wspólnot, rybak zaprowadzi rozbitków
do swojego kuzyna Atanazego, pełniącego bliżej nie sprecy-
zowaną funkcję administratora, ogrodnika, człowieka do
wszystkiego - u księcia Sommaripa. Ten oczywiście nie
będzie miał innego wyjścia, jak przyjąć damę, znajdującą się
w tarapatach, na czas oczekiwania statku, który zawinie do
Naksos. Stamtąd popłynie do Konstantynopola. O ile tylko
gołąb z Ayios Ilias wypełnił należycie swoje zadanie, statek
powinien przypłynąć w miarę szybko.

Ta historia ze statkiem mocno zaniepokoiła Mariannę.
Uważała, że każdy statek jest równie dobry, łącznie ze stat-
kiem tureckim, gdyż pragnęła jedynie dotrzeć do Konstan-
tynopola. Stamtąd bowiem mogła rozpocząć regularne po-
szukiwania „Morskiej Czarodziejki". Nie rozumiała, dlacze-


go za wszelką cenę musi płynąć na greckim statku... Chyba
że jej nowi i tajemniczy przyjaciele ukrywają coś przed nią.
Co to jednak mogło być?

- Na wyspie Hydra - powiedziała Melina - mamy flotę
handlową, którą nawet Turcy obawiają się zaatakować. Jej
marynarze są całkowicie sprawdzeni, a na dodatek nie wie-
dzą, co to strach. Pływają po wodach całego archipelagu
i zawijają bez przeszkód do portów wybrzeża Fanaru. Prze-
wożą ziarno, oliwę, wino... i duże ilości naszej wspólnej
nadziei! Właśnie tam, na Hydrę, pofrunął nasz gołąb.

Ładna historia - pomyślała Marianna - to są z całą pew-
nością korsarze przebrani za handlarzy! Przyszła jej do głowy
myśl, że jej nazwisko osłoni nie tylko jednego buntownika,
za którego głowę wyznaczono cenną nagrodę, ale całą zało-
gę! Inna rzecz, że teraz już wszędzie widziała buntowników.

Rzeczywiście, oprócz niej i Theodorosa na łodzi płynął
jeszcze jeden pasażer, którego z trudem udało się jej rozpo-
znać. Była to ta sama wysoka, silna dziewczyna, która pod-
trzymała ją podczas drogi powrotnej ze skalistego miejsca,
gdzie Safona pozdrawiała słońce. Oswobodzona z anty-
cznych sukni młoda wychowanica zakonspirowanej księżni-
czki okazała się szczupłym, pełnym wigoru młodzieńcem
o dumnym profilu, który pomagając Mariannie wejść na łódź
uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. Wiedziała już
teraz, że to młody Kreteńczyk, o imieniu Demetrios. Rok
wcześniej jego ojciec został ścięty za to, że odmówił zapła-
cenia podatku. Demetrios śpieszył więc teraz objąć przezna-
czone dla niego stanowisko w jednym z owych tajemniczych
miejsc, w których dojrzewał powszechny bunt. W jego rych-
łe nadejście wierzyli wszyscy Grecy!

Podróż minęła bez większych niespodzianek. Nad ranem
kołysanie ucichło i uspokoił się wiatr. Był jednak wystarcza-
jąco silny, żeby koło południa udało im się wpłynąć do zatoki


Naksos. Ujrzeli przed sobą wybrzeże porośnięte wysokimi
trawami i zielonawymi liliami. W tle drzemało małe miaste-
czko, oślepiające bielą swoich domków, przyczepione do
wzgórza, na którego szczycie wznosiła się wielka wenecka
forteca. Nad całością dumnie łopotała zielona flaga z trzema
sułtańskimi półksiężycami.

Na niewielkim pagórku blisko portu stała maleńka, za-
pomniana przez Boga i ludzi świątynia, której białe kolumny
rozsypywały się powoli, jakby straciły nadzieję, że kiedykol-
wiek jeszcze będą komuś potrzebne...

Po raz pierwszy od chwili wypłynięcia Marianna zwróciła
się do Theodorosa:

Istotnie, upał był nie do zniesienia. Biel ścian potęgowała
go do tego stopnia, że wszystkie inne kolory rozpływały się
z gorąca i płowiały aż do zupełnego odbarwienia. Powietrze
drgało, jakby poruszane skrzydełkami niewidzialnych
pszczół, i na rozpalonym nabrzeżu nie dawało się dostrzec
ani śladu ludzkiego życia. Okiennice wszystkich domów były
szczelnie pozamykane, a nieliczni mężczyźni siedzieli na
ziemi, oparci o rozgrzane ściany. Drzemali, lekko pochrapu-
jąc, z naciągniętymi na oczy czapkami lub turbanami, scho-
wani pod daszkiem z trzciny lub w sieni z otwartymi drzwia-
mi. Wszystko zdawało się przemawiać za tym, że to wyspa
legendarnej śpiącej królewny i że każda żywa istota w tym
porcie, na który rzuciła czar jakaś nieznana wróżka, trwa
w zamiarze wiecznego leniuchowania.

Łódź przybiła do brzegu i wtopiła się w wielobarwną masę


kadłubów i masztów. Długie, wąskie łódki tureckie kołysa-
ły się obok greckich sakolewów. Port wydzielał silny odór
rozkładających się w słońcu odpadków. Zbliżając się do bia-
łego miasteczka, tak ładnie wyglądającego z oddali, Ma-
rianna zauważyła powszechnie panujący brud i zaniedbanie.
Piękne białe mury były w większości popękane, a wspaniałe
posiadłości otaczające cytadelę popadły już w kompletną rui-
nę, na równi ze starą fortecą i rozsypującą się w pył świą-
tynią.

- Aż trudno uwierzyć, że to najbogatsza wyspa na całych
Cykladach, prawda? - powiedział od niechcenia Theodoros.
- Jest tu prawdziwe zatrzęsienie pomarańczy i oliwek, ale
nikt ich nie zbiera i wszyscy zgodnie pozwalają im gnić! Nie
będziemy pracować dla Turków...

Wyjście na brzeg i rozładunek odbyły się bardzo dyskret-
nie, bez zwrócenia niczyjej uwagi. Jedynie obudzony z po-
południowej sjesty kot zamiauczał niezadowolony i prycha-
jąc pobiegł szukać spokojniejszego miejsca. Marianna
i Theodoros spływali potem, oboje ubrani w czarne wełniane
rzeczy, i umierali z gorąca. Ich męka nie trwała jednak długo.
Dom Atanazego, kuzyna Jorgosa, znajdował się na szczęście
w bliskiej odległości od portu. Był biały, nie najgorzej utrzy-
many, z przedsionkiem otwierającym się na zakurzoną win-
nicę.

Najwyraźniej jednak kuzyna nie było w domu. Goście
natknęli się jedynie na starą kobietę, pozawijaną szczelnie
w czarne tkaniny, o twarzy pociętej licznymi bruzdami. Wy-
stawiła czubek nosa zza półotwartych, skrzypiących drzwi
i natychmiast chciała je zatrzasnąć. Wówczas Jorgos posta-
nowił podjąć się roli mediatora i zaczął mówić coś przekony-
wająco, trochę zasapanym głosem. Stara kobieta jednak krę-
ciła głową i nie zamierzała ustąpić. Nie chciała o niczym
wiedzieć. Do akcji wkroczył wówczas Theodoros, odsunąw-


szy na bok Jorgosa. Pod silnym pchnięciem jego ręki drzwi
z miejsca ustąpiły, a stara uciekła w głąb korytarza, piszcząc
jak zarzynane prosię.

- Nie wiem, czy nas tu oczekiwano - wyszeptała Marian-
na - ale z całą pewnością nie jesteśmy mile widzianymi
gośćmi!

- Ale nimi będziemy! - zapewnił ją olbrzym.
Wchodząc do środka Theodoros powiedział parę słów

ostrym i nie znoszącym sprzeciwu tonem. Ich skutek był
natychmiastowy. Stara kobieta wróciła, tym razem z szalenie
uroczystą miną i ku zupełnemu zaskoczeniu Marianny padła
przed Theodorosem na kolana, po czym z zapamiętaniem
obsypała pocałunkami jego szeroką dłoń. Następnie wdała
się w niesłychanie zawiłe wyjaśnienia i otworzyła drzwi pro-
wadzące do niskiej, chłodnej izby, w której pachniało zsiad-
łym mlekiem i anyżkiem. Postawiła butelkę, kubki i pachną-
cy piwnicznym chłodem dzban z wodą na stole z solidnego
drewna. Zaraz potem zniknęła.

- To matka Atanazego - powiedział Theodoros. - Poszła
poszukać syna.

Wprawnym gestem nalał wody do jednego z kubków i po-
dał go Mariannie. Sam, przechylając głowę do tyłu, wlał
sobie wodę z dzbanka prosto do gardła.

Jorgos tymczasem wymknął się ostrożnie i pobiegł na
swój statek. Pora sjesty nie musiała odstraszyć złodziei, a on
pilnował swoich dzbanów z winem niczym oka w głowie.

Młody Demetrios poszedł razem z nim. Marianna i jej
rzekomy sługa zostali na jakiś czas sami. Theodoros stał
wsparty na łokciu o framugę małego okienka z prętami
w kształcie krzyża. Marianna natomiast, siedząc na niewiel-
kiej kamiennej ławeczce, przykrytej cienką, płócienną podu-
szką, wypchaną suchymi ziołami, starała się zwalczyć ogar-
niającą ją senność. Tej nocy nie zdołała zmrużyć oka ani na


chwilę, a morskie kołysanie dało jej się trochę we znaki. Na
dodatek nie była w najlepszym nastroju. Być może dlatego,
że czuła się zmęczona i samotna. Wyobrażała sobie, że tak
jak kiedyś Ulisses powracający z wojny trojańskiej będzie
wędrować od jednej wyspy do drugiej, wśród dziwnych,
obcych jej ludzi, a także całkowicie nietypowych sytuacji.
Ów wyśniony Wschód, który w jej wyobraźni mienił się
wszystkimi barwami tęczy, wydawał jej się teraz wysuszony
i niegościnny. Z żalem pomyślała o swoim ogrodzie i ró-
żach, które musiały teraz przepięknie kwitnąć! Tęskniła do
ich upajającego zapachu, zmieszanego z wonią wiciokrze-
wu!..

Powrót starej kobiety przerwał potok smętnych myśli
w momencie, w którym uświadomiła sobie, że nie ma nawet
prawa zażądać eskorty do Aten, żeby popłynąć stamtąd do
Francji. Nie licząc nieprzyjemności, które spotkałyby ją ze
strony Napoleona, jeśli zaniechałaby wypełnienia misji, cały
czas miała przecież na karku tego wielkiego jak gdańska
szafa potępieńca, który pilnował jej bardziej niż matka włas-
ne dziecko!

Towarzyszący starowince człowiek rozweselił nieco zasę-
pioną Mariannę. Atanazy był małym, gładkim i okrągłym
człowieczkiem, o pucołowatej twarzy cherubinka, otoczonej
aureolą siwych loków. Tuszą przypominał typowego kościel-
nego z normandzkiej katedry. Przyjął tego obdartusa, Theo-
dorosa, jak zaginionego przed dwudziestu laty brata, a Ma-
riannę, przypominającą brudną i rozczochraną Cygankę, po-
traktował jak królową Saby we własnej osobie.

- Mój pan - powiedział skłaniając się tak nisko, jak tylko
pozwalał mu na to wystający brzuch - oczekuje Jej Najjaś-
niejszej Wysokości w swoim pałacu. Prosi jedynie o wyba-
czenie, że z powodu wieku i posuniętego reumatyzmu nie
mógł osobiście przywitać księżnej.


Najjaśniejsza księżna podziękowała wysłannikowi księcia
Sommaripa i pomyślała jednocześnie, że ten dzielny człowiek
musiał sobie wyrobić nieco dziwną opinię na temat szlachetnie
urodzonych francuskich i włoskich dam. Jej zaniedbany wygląd
na pewno zrobi nie najlepsze wrażenie w pałacu! Lecz jedno-
cześnie myśl o spędzeniu choć paru chwil w luksusie i kom-
forcie wielkiego arystokratycznego domu sprawiła jej ogromną
przyjemność. Ze szczerą ochotą więc udała się wraz z Atana-
zym na poszukiwanie utraconego raju.

Przedzierając się przez labirynt krętych uliczek i stromych
ścieżek, wyłożonych dużymi owalnymi otoczakami, mijając
stare, wydzielające zapach stęchlizny średniowieczne zaułki,
zadaszone schody i przejścia, w których panował przyjemny
chłód, dotarli wreszcie na szczyt wzgórza. Tam właśnie
zbudowano ongiś wenecką dzielnicę, ściśniętą wokół cytadeli
i otoczoną starymi murami obronnymi. Rzymskokatolickie
krzyże zatknięte były na dwóch sąsiadujących ze sobą kla-
sztorach - Braci Łaski Pańskiej i Sióstr Urszulanek, a także
na surowej, całkowicie odmiennej w stylu katedrze. Tu i ów-
dzie można było jeszcze zobaczyć imponujące fasady z nie
do końca wypłowiałymi śladami minionej świetności książąt
z Naksos i ich weneckiego dworu. Domy z zardzewiałymi
herbami, niegdyś szlacheckie siedziby, wspierały się na wa-
łach obronnych, jakby prosiły je o dodanie sił.

Przechodząc przez rozsypujący się próg pałacu Sommari-
pa, opatrzony łacińskim napisem, Marianna zrozumiała, że
dzielny Atanazy nie do końca miał wyrobione zdanie na
temat, jak powinien wyglądać prawdziwy pałac. To, co zo-
baczyła, było jedynie cieniem, pustą muszlą, którą zamieszki-
wało echo, potęgujące najmniejszy szelest, jakby łudząc się,
że w ten sposób obudzi resztki tlącego się życia. Było jasne,
że nie znajdzie się tu cieplarnianych warunków wielkopań-
skiego dworu, i Marianna westchnęła z żalem.


W progu wielkiej, pustej sali, w której jedynymi meblami
były kamienne ławy, wielki cedrowy stół i czerwona pelar-
gonia, kwitnąca we wdzięcznym oknie z kolumienkami, po-
jawił się starzec. Niezwykle pasował do tego pozbawionego
czasu miejsca. Długa wyblakła postać o beznamiętnym spoj-
rzeniu, którego szare, zbyt obszerne ubranie wydawało się
uszyte z pajęczyn, obficie zwisających z sufitu. Był tak bla-
dy, jakby przeżył wiele lat w grocie bez powietrza i światła.
Z pewnością nigdy nie oglądał słońca ani nie poczuł wiatru
wyspy. Już od dłuższego czasu musiał przebywać wyłącznie
w cieniu swoich starych kamieni, odwrócony plecami do
rzeczywistości.

Zupełnie nie poruszony widokiem Marianny, pozdrowił ją
z szacunkiem godnym hiszpańskiego szlachcica wobec in-
fantki, zapewnił ją o wielkim zaszczycie, jaki go spotkał
z powodu jej przybycia pod jego dach, a następnie ofiarował
ramię, suche jak gałązka drzewa oliwkowego, i poprowadził
ją do pokoju.

Pomimo popołudniowej sjesty przejście obszarpanych cu-
dzoziemców uliczkami Naksos nie uszło uwagi patrolują-
cych okolicę Turków. Właśnie w chwili gdy książę zamierzał
wejść z Marianną na kamienne schody, około dziesięciu żoł-
nierzy, w butach z czerwonego safianu i turbanach w niebie-
sko-czerwone pasy, wtargnęło do przedsionka pałacu. Ich
dowódca nosił na głowie rodzaj mitry z białego filcu o zie-
lonym spodzie. Miał stopień kapitana artylerii, a na wys-
pie dodatkowo kontrolował karczmy. Nowo przybyli wzbu-
dzili jego zainteresowanie... Poruszał od niechcenia packą
na muchy, czym manifestował swój zły humor, wynikający
z konieczności opuszczenia przyjemnie zacienionej fortecy
w najbardziej skwarnej godzinie. Ton, jakim zwrócił się do
księcia Sommaripa, mówił sam za siebie. Tak mógł przema-
wiać wyłącznie pan do niesubordynowanego sługi. Niewy-


kluczone, że stary człowiek zareagował ze względu na obe-
cność kobiety, a na dodatek cudzoziemki.

Na nieprzyjemne słowa dowódcy odpowiedział w nadspo-
dziewanie gwałtowny sposób i chociaż Marianna nie rozu-
miała ani słowa po turecku, zdołała uchwycić sens wypowie-
dzi, słysząc wielokrotnie wypowiadane swoje imię w połą-
czeniu z „Nakhishidil". Książę zdawał się informować z du-
mą tureckiego oficera o szczególnej randze kobiety z rozbi-
tego statku i doradzał mu, żeby czym prędzej zostawił ją
w spokoju. Oficer zresztą nie nalegał. Jego gniew przemienił
się w uśmiech i pozdrowiwszy kuzynkę matki sułtana w spo-
sób tak miły, jak tylko potrafił, zniknął wraz z całą drużyną.
Wbity w ziemię w odległości paru kroków od swojej pani,
powszechnie znany rebeliant Theodoros, sztywny jak kołek,
nie puścił pary z ust, podczas gdy książę udzielał ryzykow-
nych wyjaśnień. Sądząc po głośnym westchnieniu, które
wyrwało się z jego piersi, gdy w końcu weszli na schody,
Marianna zrozumiała, że Theodoros przeżył moment emocji,
i uśmiechnęła się do siebie. A więc nawet ten niezwyciężony
bohater o posturze wielkoluda był człowiekiem jak wszyscy
inni i miał swoje chwile słabości.

Pokój, do którego Marianna została uroczyście odprowa-
dzona, z pewnością nie był używany od czasów panowania
ostatnich książąt z Naksos. Ogromne łoże, zdolne pomieścić
całą rodzinę pod baldachimem z wyblakłego brokatu, królo-
wało na środku pokoju. Ściany ozdobione były przypalonymi
i podartymi chorągwiami, a w rogach smętnie stały cztery
stołki. Za to z wielkiego okna otwierał się cudowny widok
na morze.

- Nie spodziewaliśmy się takiego zaszczytu - tłumaczył
się książę. - Ale pani służący przyniesie zaraz parę niezbęd-
nych rzeczy i poprosimy przeoryszę o suknię dla pani... bo
sami nie mamy niczego, co pasowałoby rozmiarem...


Liczba mnoga, której używał książę, brzmiała nieco dzi-
wacznie, ale sam książę był postacią niecodzienną, więc
Marianna postanowiła nie przywiązywać do tego wagi...

- Chętnie przyjmę suknię, książę, ale co do reszty, proszę
się nie trudzić. Sądzę, że znalezienie statku nie będzie cza-
sochłonne...

Puste spojrzenie starca ożywiło się nagle.

- Wielkie statki rzadko do nas zawijają. Żyjemy tu jak na
zapomnianej ziemi, ziemi wzgardzonej przez możnych tego
świata. Na szczęście potrafi nas wyżywić, ale proszę się
przygotować na to, że pani pobyt potrwa dłużej, niż pani
początkowo sądziła... Proszę za mną, przyjacielu.

Ostatnie słowa skierowane były oczywiście do Theodoro-
sa, który stał już przy oknie i pożerał morze wygłodniałym
wzrokiem. Przerwał kontemplację z wielką niechęcią i po-
szedł za księciem jak przykładny służący. Wrócił niedługo,
niosąc z Atanazym ciężki stół, który ustawili przy oknie.
Doszło do tego trochę przyborów toaletowych i postrzępionej
bielizny.

Krzątając się po pokoju, Atanazy nie przestawał opowia-
dać różności, szczęśliwy, że ma wokół siebie nowe twarze.
Im bardziej jednak stawał się wylewny, tym bardziej posęp-
niał Theodoros.

nocy odpoczynku! Turcy nie zrozumieliby, dlaczego śpieszy-
cie się tak bardzo i chcecie odpłynąć pierwszym lepszym
statkiem, bez chwili oddechu! Dowódca Mahmud może być
głupi... ale nie do tego stopnia! A poza tym książę jest
uszczęśliwiony! Przyjazd księżnej przywraca mu młodość.
Trzeba ci wiedzieć, że dawno temu, kiedy podróżował po
Europie, odwiedził dwór weneckiego doży, a nawet samego
króla Francji!

Theodoros wzruszył ramionami z niesmakiem.

Najwyraźniej jednak cierpliwość olbrzyma wyczerpała się
doszczętnie. Zerwał z łóżka narzutę z wyblakłego jedwabiu
i cisnął ze złością w drugi koniec pokoju.

Theodoros spojrzał na nią spod krzaczastych brwi wzro-
kiem pełnym nienawiści. Miała przez chwilę wrażenie, że
pokaże jej zęby z wściekłości, ale on warknął tylko:

pan maksymy wyrytej nad wejściem do pałacu? Głosi ona:
„Sustine vel abstine!"

Twarz Theodorosa była czerwona ze wzburzenia, a oczy
ciskały gromy.

- Wiem o tym od dawna i żadna kobieta nie będzie mi
mówiła, co mam robić! - krzyknął.

Następnie przebiegł przez pokój jak burza i z hukiem
trzasnął drzwiami. Atanazy obserwował całą scenę z nie
skrywanym oburzeniem, nie pojmując, jak można zachowy-
wać się tak opryskliwie wobec damy. Pokiwał tylko głową
i poszedł w kierunku drzwi. Zanim jednak wyszedł, uśmie-
chnął się porozumiewawczo do Marianny i powiedział:

- Wasza Książęca Mość zapewne zgodzi się ze mną, że
służący z prawdziwego zdarzenia należy w dzisiejszych cza-
sach do rzadkości...

Wbrew obawom Marianny, która spodziewała się ujrzeć
klasztorną suknię z grubej wełny, Atanazy przyniósł jej ładną
grecką sukienkę z surowego płótna, haftowaną ręcznie kolo-
rową, jedwabną nicią. Wraz z nią matka przełożona przysłała
szal do nakrycia głowy i kilka par sandałów różnych rozmia-
rów. Rzecz jasna, w niczym nie przypominało to eleganckich
kreacji od Leroya, które wypełniały po brzegi jej kufry
i płynęły teraz, ukryte na samym dnie amerykańskiego stat-
ku. Z pewnością zostaną sprzedane wraz z rodową biżuterią
Sant'Anna, a zysk zagarnie John Leighton. Niemniej jednak
umyta, uczesana i ubrana Marianna poczuła się znowu po-
dobna do ludzi, co znacznie poprawiło jej nastrój. Ponadto


czuła się już prawie dobrze, a nudności, które zatruwały jej
życie na „Morskiej Czarodziejce", zniknęły bez śladu.

Gdyby nie dzień i noc ściskające jej żołądek uczucie
głodu, zapomniałaby, że oczekuje dziecka i że upływa-
jący czas działa na jej niekorzyść. Jeśli nie uda jej się
szybko pozbyć ciąży, wkrótce będzie zmuszona ryzykować
życie.

Zachodzące słońce oświetlało pokój. W dole port przebu-
dził się już z popołudniowego snu. Część statków wyruszała
na nocny połów, a część powracała. Były to jednak wyłącznie
kutry rybackie, żaden z nich nie wyglądał na „wielki statek",
godny „przewiezienia ambasadora" i Marianna, siedząc pod-
parta przy oknie, poczuła udzielającą się jej niecierpliwość
Theodorosa. Nie widziała go od czasu gwałtownego wyjścia
z pokoju. Musiał być na nabrzeżu, pośród mieszkańców wy-
spy, na której została porzucona Ariadna, i obserwował ho-
ryzont, wypatrując marsli, kwadratowych latarń statku o wy-
sokiej burcie...

Czy przypłynie kiedykolwiek ów statek, po który pofrunął
biały gołąb, i czy uda się jej dopłynąć do tego legendarnego
miasta, w którym czekała na nią biała matka sułtana, z którą
podświadomie związała już wszystkie swoje nadzieje?

Od chwili kiedy dzięki Melinie odzyskała przytomność
i chęć do życia, zdążyła sobie powtórzyć chyba ze sto razy,
co zrobi, gdy dopłynie na miejsce. Po pierwsze pobiegnie do
ambasady, zobaczyć się z księciem Latour-Maubourg i uzy-
skać dzięki niemu audiencję u sułtana. Następnie złoży skar-
gę u uczciwej i wpływowej osoby, władnej zarządzić za pi-
rackim masztowcem pościg, który objąłby całe wybrzeże
śródziemnomorskie. Wiedziała, że Turcy są wspaniałymi ma-
rynarzami, mają szybkie i zwinne statki. Działając szybko,
będzie można zaskoczyć Leightona w którymś ze śród-
ziemnomorskich portów Afryki. Otoczony przez dziką hała-


strę pożałuje dnia swoich narodzin... a jego pasażerowie zo-
staną uratowani, jeśli nie jest już za późno na pomoc.

Na wspomnienie Arkadiusza, Agaty i Gracchusa łzy na-
płynęły jej do oczu. Nie mogła myśleć o nich bez głębokiego
smutku. Nigdy nie sądziła, kiedy miała ich na co dzień przy
sobie, że są jej tak drodzy i bliscy. O Jasonie starała się ze
wszystkich sił nie myśleć... co nie było takie łatwe! Myśl
o nim pogrążała ją w rozpaczy, rozdzierała jej serce i wywo-
ływała dręczące wyrzuty sumienia. Wybaczyła mu już jego
okrucieństwo i ból, który jej zadał. Świadomie czy podświa-
domie, wyznawała sama przed sobą, że wina leżała po jej
stronie. Jeśli miałaby do niego więcej zaufania, nie bałaby
się tak przeraźliwie, że utraci jego miłość, gdy pozna całą
prawdę o jej porwaniu we Florencji. Gdyby miała choć od-
robinę więcej odwagi! Ale samo „gdyby" nie mogło już
niczego zmienić...

Dotykała wąskimi palcami ciepłego kamienia, jakby chcia-
ła w tym geście znaleźć ukojenie. Iluż przeróżnych zdarzeń
musiał być świadkiem ten stary pałac, którego surowa fasada
jakby doradzała zaakceptowanie cierpienia! Ileż razy promie-
nie słoneczne, odbijające się od morskich fal, wpadały do
pokoju przez okno? Ale czyje twarze oświetlały, czyje radości
lub łzy? Samotność Marianny wypełniły nagle bezimienne
cienie, lekkie kształty unoszące się w złotawym pyle zacho-
dzącego słońca. Przytłumione głosy wszystkich kobiet, które
żyły, kochały, cierpiały pośród tych dostojnych murów, szep-
tały jej, że życie nie kończy się na tym starym pałacu
u brzegu wyspy, który obudził się teraz na moment, żeby
zapaść natychmiast w głęboki sen... Czekało na nią jeszcze
tyle dni, wypełnionych miłością. „Miłość? Kto pierwszy
nazwał tym słowem miłość? Powinien raczej obdarzyć ją
imieniem agonii..."

Kiedyś, słysząc te dwa wersy, Marianna uśmiechnęła się.


To było dawno temu, kiedy miała siedemnaście lat i w unie-
sieniu tamtych dni wydawało się jej, że kocha Francisa
Cranmere'a. Od kogo je usłyszała? Jej pamięć, zwykle tak
wierna, odmawiała teraz posłuszeństwa. Z pewnością jednak
owa osoba wiedziała...

- Czy księżna zechciałaby zejść na dół, aby zaszczycić
swoją obecnością księcia, który czeka z kolacją?

Łagodny głos Atanazego wydał się naraz niczym wezwa-
nie na Sąd Ostateczny. Sprowadzona na ziemię Marianna
uśmiechnęła się niepewnie.

- Idę... zaraz przyjdę...

Gdy wyszła z pokoju, Atanazy zamknął okno i spuścił
drewniane żaluzje, co definitywnie zakończyło jej depry-
mujące rojenia. Zanim zdążyła jednak dojść do schodów
i oprzeć dłoń na białym marmurze, dobiegł do niej zadyszany
służący.

A jednak ta kolacja pozostawiła w niej przedziwne uczucie


nierealności. Nie tyle z powodu starodawnego stroju z zielo-
nego atłasu, który przywdział książę i który z pewnością
służył mu niegdyś w jego europejskich podróżach. Niezwy-
kłość owej kolacji wynikała z faktu, że książę prawie nie
odzywał się do niej podczas wspólnej biesiady. Przywitał ją
bardzo uroczyście, stojąc u progu sali, w której zardzewiała
zbroja pełniła wartę przed odpadającymi freskami. Trzymając
jej dłoń, poprowadził ją wzdłuż nieskończenie długiego stołu,
zastawionego starymi srebrami, aż do przygotowanego dla
niej krzesła, ustawionego z prawej strony książęcego miej-
sca. Po przeciwnej stronie stołu leżało nakrycie bliźniaczo
podobne do książęcego, tyle tylko, że niebieski talerz ze
starego fajansu z Rodos przykryty był delikatnie rozłożonym
wachlarzem z masy perłowej i z malowanego jedwabiu,
a obok w kryształowym flakoniku stała śliczna róża. Przez
cały czas posiłku stary książę zwracał się znacznie częściej
do niewidzialnej pani domu niż do swojej młodej sąsiadki.
Z rzadka odwracał się w stronę Marianny, starając się pro-
wadzić rozmowę tak, jakby cień księżnej małżonki był godny
całej należnej mu uwagi. Było w księciu tyle czułej i dawno
już przebrzmiałej galanterii, że do oczu Marianny napłynęły
łzy wzruszenia. Poruszona do głębi, obserwowała tę scenę
wiernej miłości małżeńskiej, silniejszej niż śmierć.

Miała na imię Fiorenza. Książę tak bardzo chciał wskrzesić
jej obraz, że jego pragnienie przywoływało iluzję. Mariannie
wydało się, że wachlarz lekko się poruszył...

Od czasu do czasu rzucała ukradkowe spojrzenia przez
poręcz krzesła, starając się odszukać wzrokiem Atanazego,
który stał w pobliżu, w swym czarnym stroju, ozdobionym
białymi rękawiczkami. Mimo różnorodności i smakowitości
przyniesionych potraw, mimo ciągłego apetytu, porównywal-
nego z łakomstwem Adelajdy, Marianna nie była w stanie
niczego przełknąć. Jadła półgębkiem, starając się uczestni-


czyć, na tyle, na ile mogła, w spotkaniu z duchami, i modliła
się, żeby nie trwało to zbyt długo. Kiedy książę podniósł się
w końcu i z ukłonem wyciągnął do niej rękę, z trudem po-
wstrzymała westchnienie ulgi. Pozwoliła odprowadzić się do
drzwi, usiłując zapanować nad przemożną chęcią ucieczki.
Zmusiła się nawet do ukłonu przed pustym krzesłem. W ślad
za nimi podążał Atanazy, niosąc pochodnię. Na progu swego
pokoju Marianna poprosiła księcia, żeby nie zakłócał sobie
wieczoru i nie szedł z nią dalej. Jej serce ścisnęło się, gdy
ujrzała, jak wracał do jadalni, pełen radosnego pośpiechu.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, spojrzała na Atanazego
błędnym wzrokiem.

Atanazy wzruszył ramionami, wyrażając w ten sposób
swój pogląd na temat kobiecej logiki.


Otwierając drzwi do swojego pokoju Marianna zauważyła,
że obok łóżka stoi niewielka taca, wypełniona owocami,
chlebem i serem.

- Przyszło mi do głowy - powiedział Atanazy - że skoro
przy stole nie miała pani apetytu, to oznacza, że w nocy
będzie pani bardzo głodna.

Marianna podeszła do niego i uścisnęła jego pulchną dłoń.

- Atanazy - powiedziała - gdyby nie to, że jest pan


jedynym realnym skarbem księcia, poprosiłabym pana, aby
mi pan towarzyszył. Sługa taki jak pan jest prawdziwym
darem niebios!

- Ja po prostu kocham księcia... Wasza Książęca Mość
jest zdolna wzbudzić oddanie jeszcze większe niż moje.
Życzę księżnej dobrej nocy... I proszę niczego nie żałować!..

Noc zapewne byłaby tak spokojna i dobra, jak tego życzył
Atanazy, gdyby Marianna mogła przespać ją do końca. Gdy
była pogrążona w głębokim śnie, czyjaś ręka potrząsnęła nią
gwałtownie.

- Szybko, proszę wstawać! - wyszeptał pośpiesznie Theo-
doros. - Statek już czeka!

Otworzyła z trudem jedno oko i spojrzała na zniecierpli-
wioną twarz olbrzyma, którego oświetlał płomień świecy.

Aby ostatecznie rozbudzić ją i zmusić do pośpiechu, ściąg-
nął z niej koce i rzucił na ziemię, odsłaniając widok, na który
nie był przygotowany. Marianna leżała nagusieńka, okryta
jedynie swoimi długimi, czarnymi włosami, które pięknie
ozłacał płomień świecy. Theodoros stanął jak wryty, podczas
gdy Marianna, teraz już zupełnie obudzona, rzuciła się na
prześcieradła wykrzykując z wściekłością:

- Cóż to za zwyczaje?! Zwariował pan?..

Theodoros z trudem przełknął ślinę i pogładził brodę drżą-
cą ręką. Patrzył cały czas wielkimi oczami na łóżko, w tej
chwili puste, na którym przed chwilą leżała młoda kobieta.

Stojąc cały czas przykuty do jednego miejsca, mówił jak
w malignie. Schowana za zasłonami łóżka Marianna obser-
wowała go z niepokojem. Nagle przestał się śpieszyć. Jesz-
cze trochę i zapomni, po co w ogóle przyszedł. Na jego
surowej twarzy pojawiła się słodycz, jakiej nigdy przedtem
nie widziała. Theodoros poddawał się oczarowaniu i trzeba
było za wszelką cenę wyrwać go z tego stanu. Nie wycho-
dząc z ukrycia Marianna wyciągnęła rękę w stronę małe-
go dzwoneczka z brązu, który zostawił jej Atanazy, na wy-
padek gdyby czegoś potrzebowała. Zawahała się jednak przez
chwilę.

- Niech pan idzie spać - poradziła. - To niezwykłe, że
statek już przypłynął. Nie możemy jednak odjechać w ten
sposób, nic nikomu nie mówiąc...

Theodoros nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ w drzwiach
pojawił się Atanazy. Jego oczom ukazała się taka oto scena:
księżna schowana była za zasłoną, spoza której wystawała tylko
głowa i gołe ręce. Theodoros patrzył błędnym wzrokiem na jej
łóżko, jakby za chwilę miał na nie upaść.

braci Kuloughis. Jeśli zastaną was na wyspie, możecie nigdy
już nie ujrzeć Konstantynopola, za to znaleźć się w Tunisie
na jakimś targu niewolników...

- Niewol... już idę! Proszę tylko wyprowadzić Theodoro-
sa, żebym mogła się ubrać. Zamienił się chyba w słup soli!

Istniały słowa zdolne wyprowadzić ją z równowagi i jed-
nym z nich było niewolnictwo. Podczas gdy Atanazy zajęty
był Theodorosem, Marianna ubrała się szybko i dołączyła do
mężczyzn czekających na nią w ciemnym korytarzu. Kiedy
pojawiła się ze świecą w dłoni, Theodoros zdążył już przyjść
do siebie. Spojrzał na nią wzrokiem pełnym urazy, dając jej
do zrozumienia, że nieprędko wybaczy jej chwilę słabości,
której była przyczyną.

Atanazy jednak uśmiechnął się krzepiąco i podał rękę,
żeby ułatwić jej zejście ze schodów.

- Wstyd mi wyjeżdżać w ten sposób, ukradkiem - powie-
działa Marianna. - Zupełnie, jakbym była złodziejką! Co na
to powie książę Sommaripa?

Atanazy spojrzał uważnie na Mariannę i powiedział:

- Ależ absolutnie nic nie powie! Cóż innego mógłby
powiedzieć oprócz: „Bardzo się cieszę..." lub: „To wspaniały
pomysł..." Powiem mu, że wyjechała pani na spacer z księż-
ną Fiorenzą. Nie będzie to nic trudnego...

Prowadzeni przez Atanazego, który wydawał się widzieć
w ciemności, Marianna i Theodoros zeszli labiryntem uliczek
do portu. Gdy jednak dotarli do nabrzeża, skierowali się w stro-
nę wysepki, na której wznosiły się ruiny małej świątyni.

Wielki trójmasztowiec, którego dziób zwężał się jak ko-
niec miecza, stał zakotwiczony przy niewielkiej mierzei. Jego
imponujące omasztowanie łączyło w niezwykły sposób żagle
w kształcie trapezu z trójkątnymi masztami. Nie było ani
jednego światła na pokładzie i kołyszący się lekko statek
w cichym porcie wyglądał jak zjawa.


- Szalupa czeka przy kapliczce rycerzy z Rodos! - wy-
szeptał Atanazy. - Jest tuż obok...

W miarę jednak jak zbliżali się do statku, Theodoros coraz
bardziej pochmurniał.

Ciężka dłoń olbrzyma oparła się na ramieniu służącego.

- Masz rację, bracie, wybacz mi, proszę. Sądzę, że nigdy
jeszcze nie byłem tak zdenerwowany jak w tej chwili. Pro-
szę - dodał przez zęby - oto skutki podróżowania z kobie-
tami!

Szalupa rzeczywiście czekała przy kamiennych schod-
kach, skąd wyłoniły się dwie ciemne postacie marynarzy,
których zadaniem było przewiezienie pasażerów na pokład
statku.

Marianna ścisnęła odruchowo dłoń Atanazego. Niepokoiła
się bez wyraźnych powodów. Może dlatego, że noc była ta-
ka ciemna i czekał na nią nieznany statek. Miała wrażenie,
że opuszcza ostatniego przyjaciela i wyrusza w nieznane.
Była półżywa ze strachu. Atanazy czując jej niepokój wy-
szeptał:

- Wasza Książęca Mość nie boi się, mam nadzieję? Mie-
szkańcy Hydry to dobrzy, dzielni ludzie. Nie musi się pani
niczego obawiać w ich towarzystwie! Proszę mi pozwolić,
bym podziękował za wizytę i życzył udanej podróży!

Tych parę słów wystarczyło, żeby się rozpogodziła.

- Dziękuję panu, Atanazy! Dziękuję za wszystko...
Pożegnanie trwało krótko. Przy pomocy marynarzy Ma-


rianna zeszła prawie po omacku z chropowatych, oślizgłych
schodów, modląc się cały czas, żeby nie spaść na głowę.
Dotarła jednak bez trudu do kołyszącej się łodzi, na którą
jednym susem przedostał się Theodoros. Łódź odbiła od
brzegu, popchnięta bosakiem, i jednocześnie dwaj marynarze
zaczęli wiosłować. Otyła sylwetka Atanazego stawała się
coraz mniejsza, a domy na nabrzeżu przestały być widoczne.

Podczas przeprawy nie padło ani jedno słowo. Theodoros
stał na przodzie szalupy, płonąc z niecierpliwości dotarcia na
statek. Ledwo dotknęli sznurowej drabinki, zwisającej z bur-
ty, a już wdrapał się na górę z nieprawdopodobną jak na
takiego kolosa zwinnością i zniknął za barierką.

Marianna wspięła się nieco wolniej, lecz dostatecznie
zwinnie i sprawnie, żeby nie korzystać z pomocy marynarzy.

Gdy jednak dotarła na pokład, z miejsca pochwyciły ją
silne ręce i przeniosły na mostek. Natychmiast poczuła, że
coś jest nie w porządku...

Theodoros stał przed ciemną i nieruchomą grupą, która
miała w odczuciu Marianny złowieszczy wygląd. Przypomi-
nała aż nadto owe cienie, które obserwowały ją z pokładu
„Morskiej Czarodziejki", gdy Leighton opuszczał ją na linie
do łodzi, wydając na pewną śmierć! Theodoros mówił coś
do nich w języku nowogreckim, którego nie rozumiała. Lecz
jego przyzwyczajony do wydawania rozkazów głos załamy-
wał się dziwnie, co jego towarzyszka odczytała jako przejaw
źle ukrytej trwogi. Przerażające było to, że mówił sam i że
nikt mu nie odpowiadał. Dwaj marynarze z łodzi zdążyli już
wejść na górę i stali tak blisko Marianny, że czuła na plecach
ich oddechy. Nagle ktoś odsłonił zakrytą latarnię i oświetlił
nią twarz, która wyłoniła się z ciemności na tle wielkiego
masztu. Była to twarz mężczyzny o żółtej skórze, ostrych
rysach, czarnych wąsach i twardym spojrzeniu, patrzącym
spod szerokiego, pooranego bruzdami czoła. Owa twarz


śmiała się, ale śmiała się w zupełnej ciszy, z okrucieństwem,
od którego ciarki przeszły Mariannie po plecach. Ten demo-
niczny widok podziałał na Theodorosa tak, jakby zobaczył
głowę Meduzy. Wrzasnął z wściekłości, a potem odwracając
do Marianny swoją bladą jak kreda twarz, wyszeptał:

- Zostaliśmy zdradzeni! To jest właśnie piracki statek
Nicolasa Kuloughisa!.. - Nie zdążył powiedzieć niczego
więcej. Rzuciła się na nich zgraja piratów i pociągnęła
w głąb statku. Zanim Marianna zniknęła w czarnym włazie,
zdążyła zobaczyć błyszczącą nad nią wysoko wielką gwiaz-
dę, którą przesłonił podnoszony powoli żagiel, jakby czyjaś
dłoń zasłaniała oczy, z których płynęły łzy...


Między Scyllą a Charybdą

Podpokładzie było ciemne, duszne, śmierdzące starym
brudem i zjełczałym olejem.

Marianna została bezceremonialnie rzucona w kąt z ostat-
niego stopnia drabinki, gdy tymczasem Theodorosa zaciąg-
nięto w jakąś inną część statku. Upadła na coś szorstkiego,
co zapewne było starym workiem, w który natychmiast za-
szyła się, ogłuszona dochodzącymi zewsząd wrzaskami.

Przytłaczająca cisza sprzed chwili jakby rozprysła się na
kawałki. Krzyki piratów, jak również podnoszona przez nich
wrzawa, która zagłuszała wściekłe wrzaski więźnia, wynikała
w dużej mierze z ogromnego zdumienia. Tak jakby piraci nie
spodziewali się równie wspaniałego łupu.

Nie było najmniejszej wątpliwości, że najwyższą wartość
przedstawiał dla nich Theodoros, a Marianna była jedynie
dodatkiem. Stało się to dla niej oczywiste, gdy potraktowano
ją jak zawalidrogę... z której jedyna korzyść może być taka,
że się ją sprzeda po korzystnej cenie na tuniskim targu, czego
tak obawiał się Atanazy...

Wspominając zarządcę księcia Sommaripa ani przez mo-
ment nie pomyślała, że to on mógłby dopuścić się zdrady.
Było jednak faktem niezaprzeczalnym, że właśnie on pierw-
szy zobaczył ów statek z kwadratowym żaglem, on rzekomo


nawiązał kontakt z załogą (czy to nie on powiedział, że
właścicielem statku jest niejaki Tsamados?), on również po-
śpieszał dwójkę uciekinierów i ponaglał ich do odpłynięcia,
nie zważając na kłopotliwe pytania, które dowódca tureckie-
go garnizonu mógłby zadać jego panu... Marianna nie mogła
uwierzyć, aby tyle podłości kryło się w duszy człowieka,
który po dwudziestu latach służby potrafił mieć łzy w oczach
na widok swojego pana, prowadzącego salonową rozmowę
z cieniem.

Niewykluczone, że ludzie z Hydry nie byli aż tak godni
zaufania, jak sądzono... albo wszystko to było jakąś fatalną
pomyłką!

Widząc przypływający statek Atanazy naprawdę mógł po-
myśleć, że to ten właściwy (przecież nawet sam książę powie-
dział Mariannie, że duże statki bardzo rzadko zawijają do
Naksos). Nawiązał z piratami rozmowę, nie mając zielonego
pojęcia, kim naprawdę są, a oni, wietrząc niezły interes, szybko
podjęli grę, uważając, żeby się nie zdradzić... Niestety, była to
tylko jedna z wielu hipotez, krążących nieustannie po głowie
Marianny. Starała się wyrzucić je z myśli za wszelką cenę, gdyż
nie był to najlepszy moment na roztrząsanie tego typu wątpli-
wości! Wobec nagłego i przerażającego zagrożenia, jakie poja-
wiło się przed nią, zmusiła się do skoncentrowania wszystkich
wysiłków na jednym: jak wyjść z tego cało?

W jej ciemnej kryjówce pojawił się promyk światła, bieg-
nący aż do schodów. Nadchodzili mężczyźni, którzy przed
chwilą uwięzili Theodorosa. Przekrzykiwali się jeden przez
drugiego, oceniając zyski, jakie przyniesie im więzień. Ma-
rianna nie znała nawet jego nazwiska, domyślała się jedynie,
że musi to być ktoś znacznie ważniejszy, niż początkowo
przypuszczała.

Dowódca szedł w środku, oświetlony lampą niesioną przez
jednego z marynarzy.


Zdecydowana kuć żelazo póki gorące podniosła się i sta-
nęła przed drabiną. Zagrodziła im przejście, modląc się w du-
chu, aby różnica językowa nie okazała się barierą nie do
pokonania. Uznała, że najwyższy czas, nawet jeśli miałoby
to zdać się na nic, żeby posłużyć się imieniem cesarza
Francuzów, cieszącym się pewnym szacunkiem nawet w tym
dzikim otoczeniu. Szansa była nikła, ale zawsze warto spró-
bować. Tak więc, aby zaprezentować się należycie, odezwała
się po francusku do herszta piratów:

- Nie sądzi pan, że winien mi pan jest pewne wyjaśnienia?

Jej czysty głos zabrzmiał jak pobudka. Mężczyźni natych-
miast umilkli. Ich spojrzenia skupiły się na szczupłej sylwetce
w jasnej sukience, stojącej przed nimi z godnością, która
zwróciła ich uwagę, mimo że prawdopodobnie nie zrozumieli
sensu wypowiedzianych przez nią słów. Źrenice Nicolasa
Kuloughisa zwęziły się i aż cicho gwizdnął, co mogło ozna-
czać równie dobrze podziw, jak i pogardę. Ku wielkiemu
zdumieniu Marianny odpowiedział w języku Woltera, choć
z silnym obcym akcentem.

- Jestem, być może, tylko kobietą - odpowiedziała Ma-
rianna, której to nazwisko niewiele mówiło - ale moja głowa
również jest wiele warta. Jestem księżną SanfAnna, osobistą
przyjaciółką cesarza Napoleona I, który wysłał mnie z misją
dyplomatyczną do mojej kuzynki Nakhshidil, matki sułtana,
panującego w cesarstwie osmańskim!

Ten korowód wielkich nazwisk wywarł chwilowo pewne
wrażenie na piracie, ale kiedy Marianna już sądziła, że
wygrała partię, wybuchnął nieprzyjemnym śmiechem, który
natychmiast podchwycili służalczo otaczający go mężczyźni.
Miało to ten skutek, że zostali czym prędzej odesłani do
swoich zajęć, poganiani krzykliwymi rozkazami dowódcy. Po
czym Kuloughis ponownie zaczął się śmiać.

albo zostaje zaledwie paru cudem ocalałych. Twoja opowieść
jest mało prawdopodobna...

Po czym bez uprzedzenia wygłosił pod adresem Marianny
krótką, lecz porywczą tyradę w języku greckim, z której
oczywiście nie zrozumiała ani słówka i której wysłuchała bez
mrugnięcia okiem, pozwalając sobie nawet na luksus pogard-
liwego uśmieszku.

- Proszę się nie trudzić - powiedziała. - Nie dotarło do
mnie nic z tego, co pan przed chwilą powiedział.

Zapadła cisza. Twarz Nicolasa Kuloughisa wykrzywił nie-
przyjemny grymas. Przyjrzał się uważnie tej nieugiętej ko-
biecie, która ośmieliła się stawić mu czoło. Najwyraźniej był
zbity z tropu. Jaka kobieta potrafi wysłuchać bez drgnienia,
a nawet z uśmiechem, najbardziej ordynarnych przekleństw,
zmieszanych z opisem wymyślnych tortur, które zapowiada
się jej, żeby zaczęła mówić? Chyba że w istocie ona nie
zrozumiała nic z tego, co do niej mówiono... Kuloughis nie
należał jednak do ludzi, którzy zastanawiają się długo. Wzru-
szył ramionami ze złością i pozbył się wątpliwości jak nie-
potrzebnego ciężaru.

- Może to prawda, że jesteś cudzoziemką... albo masz
wyjątkowo silne nerwy! Tak czy owak, niczego to nie zmie-
nia w sprawie, która mnie interesuje. Twój przyjaciel Theo-
doros zostanie przekazany kandyjskiemu paszy, który wypła-
ci mi za niego sutą nagrodę. Ty natomiast wydajesz się
dostatecznie ładna, żeby zatrzymać cię aż do powrotu do
Tunisu, gdzie pokażemy cię bejowi. Jeśli spodobasz mu się,
może okazać się szczodry. Chodź ze mną, zaprowadzę cię
tam, gdzie będzie ci wygodniej. Uszkodzony towar nie sprze-
daje się dobrze!

Wziął ją za rękę i pociągnął na strome schody, mimo


wyraźnego oporu z jej strony. Nawet za cenę poprawy wa-
runków podróży, nie chciała odchodzić od swojego towarzy-
sza, który nagle wydał się jej bliski. Theodoros był dzielnym
człowiekiem, ofiarą tej samej mimowolnej zdrady małego
fruwającego gońca, i przez to czuła się z nim solidarna.
Niestety, sękate dłonie Kuloughisa, mocno zaciśnięte wokół
jej szczupłej ręki, sprawiały jej tyle bólu, jakby były z żelaza.

Tak jak się tego obawiała, dowódca piratów pociągnął ją
w stronę rufy. Domyślając się, że zabiera ją w swoje prywat-
ne rewiry, przygotowała się na zaciekłą obronę. Kto mógł
wiedzieć, czy nie postanowi wypróbować jej osobiście, za-
nim wystawi ją na sprzedaż? Takie rzeczy musiały być na
porządku dziennym.

Istotnie, drzwi, które otworzył przed nią, a następnie pie-
czołowicie zamknął, prowadziły do jego prywatnego salonu.
Pomieszczenie to w żaden sposób nie odpowiadało wyobra-
żeniom na temat wyglądu pirackiej kabiny, o której można
by sądzić, że będzie w niej panował bałagan i orientalny
przepych.

Pokój ów był surowy. Ciemne, mahoniowe meble i przed-
mioty z miedzi tworzyły nastrój skromnej elegancji, której
nie powstydziłby się angielski admirał. Panował w nim ide-
alny porządek i czystość, nie był jednak nie zamieszkany.

Kiedy Marianna znalazła się w środku, popchnięta przez
Kuloughisa, zauważyła młodego chłopca, półleżącego na
łóżku wśród czerwonych aksamitnych poduszek, które by-
ły jedynym kolorowym akcentem w tym pokoju. Chłopiec
przykuwał uwagę swoim wyglądem. W pewien trudny do
określenia sposób przypominał ekstrawaganckie dzieło
sztuki.

Był ubrany w wyszukany sposób. Miał na sobie szerokie
bufiaste spodnie z jasnobłękitnego jedwabiu oraz jedwabną
szamerowaną kurtkę, bezlitośnie ściśniętą w dziewczęcej ta-


lii. Na głowie miał fez z długim, złotym frędzlem, spod
którego wymykały się grube, gęste loki. Młody efeb rozglądał
się po pokoju rzewnym wzrokiem łani. Jego oczy były mocno
podkreślone cieniem i ołówkiem, a nadąsane karminowe usta
w głównej mierze zawdzięczały swój intensywny kolor czer-
wonej szmince.

Niewątpliwie piękne, lecz urodą zdecydowanie kobiecą, to
stworzenie-hybryda zajmowało się drobiazgowym czyszcze-
niem wyjątkowo obscenicznej statuetki fauna. Chłopiec po-
lerował ją, z iście macierzyńską troskliwością, swoimi dłu-
gimi, gibkimi palcami. To z pewnością on był tajemniczym
gospodarzem tego wyśmienicie utrzymanego miejsca.

Głośne wtargnięcie Kuloughisa wraz z Marianną nie po-
ruszyło go ani trochę. Zmarszczył jedynie wyskubane brwi
i spojrzał na młodą kobietę wzrokiem, w którym oburzenie
walczyło ze wstrętem. Z pewnością miałby równie poiryto-
wany wygląd, gdyby nagle Kuloughis wrzucił w sam środek
jego wyrafinowanego świata kubeł pełen śmieci. Było to
nowe i nieoczekiwane doświadczenie dla jednej z najładniej-
szych kobiet Europy!

Ogromny pokój był oświetlony bukietami perfumowanych
świec. Kuloughis zaciągnął Mariannę przed jedną z nich
i zwinnym ruchem ręki ściągnął z niej wyszywany szal, któ-
ry zasłaniał głowę i oczy. Spod niego ukazała się czarna,
błyszcząca masa upiętych włosów, a wściekłość zapaliła og-
niki w zielonych oczach. Kiedy dotknął jej ręką, odsunęła się
odruchowo.

- Powiedziałem, otwórz usta! Chcę zobaczyć twoje zęby.

I zanim Marianna zdążyła zaprotestować, chwycił jej gło-
wę obiema rękami i wprawnym, zdradzającym długą prakty-
kę gestem otworzył jej szczęki. Pomimo oburzenia, że potra-
ktowano ją jak pierwszego lepszego konia, musiała poddać
się poniżającemu procederowi, który zresztą ogromnie usaty-
sfakcjonował pirata. Gdy jednak Kuloughis chciał rozpiąć jej
suknię, odskoczyła do tyłu i schowała się za stół, zajmujący
centralne miejsce w pokoju.

- O nie! Tylko nie to!..

Pirat wyglądał na zaskoczonego. Wzruszył jedynie ze
złością ramionami i zawołał:

- Stefanos!

Z pewnością było to imię owego czarującego chłopca,
spoczywającego na łóżku. Niewątpliwie Kuloughis wzywał
go na pomoc.

Młodzieńcowi jednak nie spodobało się to, zaczął prze-
raźliwie krzyczeć, zaszył się jeszcze głębiej w poduszkach,
jakby obawiał się, że jego pan każe mu z nich wyjść. Cien-
kim, piskliwym głosem, który zabrzmiał w uszach Marianny
jak kocia muzyka, wyrzucił z siebie potok słów. Ich ogólny
sens był jasny. Delikatna istota nie chciała pobrudzić sobie
ślicznych rączek kontaktem z tak odpychającym stworze-
niem, jakim jest kobieta!

Marianna, która poczuła do niego równie silną niechęć,
sądziła, że za taki brak subordynacji pupilek zostanie ukarany
solidnym laniem, ale Kuloughis zadowolił się wzruszeniem
ramion z pobłażliwym uśmiechem, który źle harmonizował
z jego dziką twarzą, i... rzucił się na Mariannę.

Zafascynowana sceną, która rozgrywała się na jej oczach,
pozwoliła się zaskoczyć. Zamiast próbować ponownie roz-
piąć jej suknię, pirat obmacał pośpiesznie ciało młodej ko-
biety, zwracając szczególną uwagę na piersi, których jędrność


wywołała pomruk zadowolenia. Takie traktowanie sprawiło,
że Marianna, sina z wściekłości, wymierzyła handlarzowi
niewolników dwa zamaszyste policzki.

Przez krótką chwilę napawała się odniesionym zwycię-
stwem. Kuloughis, zamieniony w słup soli, pocierał odru-
chowo policzek, gdy tymczasem jego czarujący przyjaciel,
zesztywniały z oburzenia, wyglądał, jakby miał za chwilę
zemdleć. Trwało to jednak tylko chwilę. Parę sekund później
zrozumiała, że drogo zapłaci za swój czyn. W mgnieniu oka
złość zalała żółtą twarz handlarza i stał się zielony. Ogarnęła
go wściekłość z powodu poniżenia, jakie musiał znieść na
oczach swojego pięknego przyjaciela. Podrażniony krzykami
chłopca, który zanosił się gardłowym wrzaskiem jak oszalały
muezin, chwycił młodą kobietę i wyciągnął ją z kabiny.

- Zapłacisz mi za to, suko! - wycedził przez zęby. -
Pokażę ci, kto tu rządzi!

Każe mnie wychłostać - pomyślała przerażona Marianna
widząc, że ciągnie ją w kierunku jednej z olbrzymich armat,
broniących statku - albo jeszcze gorzej!

W jednej chwili została przywiązana do działa, które dwaj
mężczyźni przykryli grubym płótnem nasączonym smołą.
Nie zrobili tego jednak po to, żeby oszczędzić Mariannie
nieprzyjemnego kontaktu z metalem.

- Podnosi się meltem - powiedział Kuloughis. - Nadciąga
burza, a ty zostaniesz tutaj, na pokładzie, aż do samego końca.
To cię może trochę uspokoi, a kiedy zostaniesz uwolniona,
odechce ci się znieważania Nicolasa Kuloughisa. Klękniesz
przed nim i będziesz lizać jego buty, żeby oszczędził ci dalszych
tortur... jeśli oczywiście nie zabiją cię uderzenia fal.

Istotnie, morze wzdymało się niepokojąco, a statek zaczął
się kołysać. Marianna poczuła w żołądku pierwsze sympto-
my zbliżającej się choroby morskiej, ale starała się zapano-
wać nad nimi za wszelką cenę, gdyż za żadne skarby świata


nie chciała pokazać temu nędznikowi, że źle się czuje. Uz-
nałby to za przejaw strachu. Wprost przeciwnie, dumnie
stawiła mu czoło i powiedziała:

Było to słowo, które wywoływało natychmiastowe zain-
teresowanie Kuloughisa, bez względu na okoliczności, w ja-
kich zostało wypowiedziane. Momentalnie zapomniał, że
jeszcze przed sekundą miał ochotę udusić tę kobietę i że
rozmowa z przywiązanym do armaty więźniem ma w sobie
coś śmiesznego. Zapytał, niemalże odruchowo:

Plan, który obmyśliła, był jasny jak słońce. Jeśli udałoby
się jej nakłonić pirata do zmiany kursu i popłynięcia w stronę
Bosforu, a nie do Afryki, która ją przerażała i gdzie przepad-
łaby bez wieści, byłaby to już forma zwycięstwa. Najważ-
niejsze, zgodnie z tym, co sobie pomyślała jeszcze na łodzi
Jorgosa, żeby dotrzeć do Konstantynopola, nieważne, w ja-
kich okolicznościach i warunkach...

Z niepokojem obserwowała efekt swoich słów na chytrej
twarzy pirata. Wiedziała, że poruszyła najczulszą strunę,
i o mały włos nie krzyknęła z radości, kiedy ten odezwał się
w końcu:

- Może masz rację. - Zaraz jednak refleksyjny ton ustąpił
zaślepionej wściekłości i urazie. - Jednakże - krzyknął - nie
oznacza to, że złagodzę twoją karę, ponieważ w pełni na nią
zasłużyłaś. Jak burza minie, zapoznam cię z moją decyzją...
Być może!

Co powiedziawszy, odszedł w kierunku dzioba, zostawia-
jąc Mariannę na wyludnionym pokładzie. Czy zdecyduje się
zmienić kurs statku? Dręczyło ją niejasne przeczucie, że coś
jest nie w porządku. Pamiętała doskonale zachowanie mary-
narzy Jasona, kiedy „Morska Czarodziejka" opuszczając We-
necję natknęła się na rozszalałą burzę. Nie tak zachowywali
się teraz marynarze Kuloughisa.

Załoga masztowca opuściła prawie wszystkie żagle, zosta-
wiając wyłącznie foki i żagle sztagowe. Ludzie Kuloughisa,
skupieni na dziobie, prowadzili jakąś bardzo ożywioną dys-
kusję, w której górowały wrzaski kapitana. Niektórzy z nich,
bez wątpienia najbardziej odważni, zwijali ospale niskie ża-
gle, rzucając raz po raz niespokojne spojrzenia w stronę
wysokich żagli, obserwując bacznie ich zachowanie. Nikt nie
zamierzał wspiąć się na wanty, które stały się niebezpieczne
z powodu mocnego kołysania.

Większość z nich, przesuwając wielkie, bursztynowe pa-


ciorki różańców, biegła, żeby uklęknąć wspólnie na dziobie
statku i odmawiać litanię tak długo, dopóki nie skończy się
sztorm. Nikt również, co było dziwne, nie zamierzał schronić
się wewnątrz statku.

Marianna czuła się coraz gorzej. Statek tańczył teraz jak
korek we wzburzonej wodzie, a liny, którymi była przywią-
zana, wpijały jej się w ciało. Wysoka fala zakryła ją całą,
ogłuszyła, a następnie odpłynęła okrętowym ściekiem.

Gdy przeszedł koło niej Kuloughis, usiłujący dotrzeć na
rufę, rzucany z jednego końca statku na drugi, młoda kobieta
nie mogła powstrzymać się od uwagi:

Ostatnią rzeczą, jakiej mogłaby się spodziewać, było usły-
szeć tego właśnie człowieka, pirata i zdrajcę, wzywającego
imienia bożego. Marianna jednak miała już wyrobione zdanie
na temat Greków. Byli to dziwni ludzie, jednocześnie dzielni
i przesądni, bezlitośni i wspaniałomyślni, w sumie całkowi-
cie nielogiczni. Wzruszając ramionami powiedziała:

Marianna nie zdążyła odpowiedzieć, gdyż spadł na nią
kolejny słup słonej wody, zalewając cały mostek. Usiłowała
złapać oddech, kaszląc i plując, aby uwolnić płuca od wody.
Kiedy przyszła do siebie, ujrzała Kuloughisa trzymającego


kurczowo ster w dłoniach, patrzącego ponurym wzrokiem na
wzburzone morze. Sternik, schowany gdzieś w kącie, zajęty
był odmawianiem różańca.

Powoli zaczął wstawać dzień. Szary, unoszący się nad
złowieszczym morzem, które jak gdyby weszło na drogę
pokuty, zamieniając błękitne atłasy na szare łachmany. Fa-
le były teraz wysokie jak góry, a w powietrzu unosiło się
mnóstwo piany morskiej. Statek, mimo obecności samego
Kuloughisa przy sterze, zmierzał w kierunku sobie tylko
znanym, a może również i diabłu, pomimo niezrozumia-
łego uporu piratów, z jakim postanowili oddać się w boskie
ręce.

Dowódca przyjmował całkiem naturalnie modlitwy swo-
ich ludzi. Niewykluczone również, że ostateczne roztrzygnię-
cie kwestii dotyczącej dalszej drogi pozostawił burzy i ona
zadecyduje, czy kontynuować kurs na Kretę, czy też popły-
nąć w stronę Konstantynopola.

Wiatr porwał jeden z foków, ponieważ zniszczyło się oli-
nowanie. Pofrunął gdzieś daleko, w sam środek zasnutego
nieba, jak pijany ptak. Nikt nawet nie pomyślał o zastąpieniu
go nowym żaglem, za to zdecydowanie przybrały na sile
litanie do nieba, które trwały dopóty, dopóki nie zalała ich
woda lub nie zagłuszył ryk burzy. W górze łomotały i nie-
miłosiernie tłukły się maszty.

Wkrótce Marianna przestała zauważać cokolwiek. Prze-
moczona do szpiku kości, oślepiona zalewającą jej oczy
wodą, ogłuszona hukiem wzburzonego morza, obolała od
mokrych lin, bezlitośnie wrzynających się w jej ciało, prze-
konała się, że kara jest jeszcze cięższa, niż sobie wyobrażała,
i marzyła tylko o tym, żeby zemdleć. Jednak ten, kto akurat
chce zemdleć, nie mdleje, a to brutalne traktowanie miało tę
dobrą stronę, że wyleczyło ją całkowicie z choroby morskiej.
Natomiast ryzyko zatonięcia było coraz większe i zaczęły


nachodzić ją myśli, że z pewnością zginie przywiązana do
tej armaty, zatopiona jak szczur w norze...

Zapewne podobna myśl przyszła do głowy Nicolasowi,
który przestraszył się, że przedłużenie tortury może oznaczać
utratę sporego zysku. Korzystając bowiem z chwilowego
spokoju, umocował ster i zszedł ze schodów na rufę, aby'
odciąć liny przytrzymujące Mariannę.

Jego interwencja przyszła w samą porę. Marianna była
u kresu wytrzymałości i musiał chwycić ją w ramiona, żeby
nie zsunęła się z mostka, który podniósł się na skutek gwał-
townego przechyłu statku. Częściowo niosąc ją, a częściowo
ciągnąc, doprowadził ją do luku, otworzył go i zniósł swoją
ofiarę pod pokład, gdzie zostawił ją wraz ze sporą ilością
wody, która wtargnęła wraz z nimi.

To, czego porywy wiatru nie zdołały spowodować, wywo-
łało duszne powietrze podpokładzia i zatęchły odór, od któ-
rych Marianna dostała spazmów i wyrzuciła z siebie całą
zawartość żołądka. Było to brutalne i bolesne, ale wkrótce
poczuła się lepiej i odnalazła w ciemnościach płócienne wor-
ki, na których już poprzednio leżała.

Jednak woda, która wdarła się do pomieszczenia, jak
również jej przemoczona sukienka sprawiły, że worki zamo-
kły na równi z najwyższym pokładem. Pomyślała, że jedyne,
co może zrobić, to po prostu przeczekać. Przynajmniej nie
było jej zimno, ponieważ na dole panował upał jak w łaźni.
Stopniowo zaczęła odzyskiwać jasność umysłu, wspomagana
w tym względzie przez migrenę, która ściskała jej skronie.
W tym zamkniętym pomieszczeniu uderzenia wody rezono-
wały jak bęben i potrzebowała dobrej chwili, by zorientować
się, że ów hałas nie jest spowodowany burzą. Z samego dna
podpokładzia ktoś dobijał się, uderzając z całych sił w drew-
nianą ściankę.

Przyszło jej do głowy, że może to być Theodoros, i z tru-


dem podczołgała się na kolanach do miejsca, z którego do-
chodziły te odgłosy. Znajdowały się tam ogromne drzwi ze
słabo oheblowanych desek, zamknięte ciężkim zamkiem.

Zaniepokojona przyłożyła ucho do jednego ze skrzydeł,
starając się nie stracić równowagi. Po krótkiej chwili chrobot
powtórzył się i poczuła, jak drzwi lekko zadrżały.

- Theodoros! - zawołała. - Jest pan tam?

Z oddali usłyszała pełen wściekłości głos, gdy tymczasem
rozkołysany statek rzucił ją na przeciwległą ścianę.

W paru słowach Marianna opowiedziała swojemu towarzy-
szowi, co zaszło pomiędzy nią i dowódcą piratów. Usłyszała
wybuch śmiechu, ale natychmiast przeszedł on w okrzyk bólu,
któremu towarzyszyło kolejne uderzenie o ścianę. Nie było już
jednak tak silne.

Cały czas na kolanach, miała rozpocząć przeszukiwanie
ciemnego pomieszczenia, gdy ponownie usłyszała głos Theo-
dorosa.

- Księżno!


Mimo ciężkiego położenia, w jakim się znaleźli, uśmiech-
nęła się i poczuła, jak nadchodząca fala ciepła przyśpieszyła
rytm jej serca i dodała odwagi. Ta prawdziwa męska przyjaźń
była dokładnie tym, czego w tym momencie potrzebowała!
Od tej chwili miała pewność, że nie będzie sama, i niespo-
dziewanie łzy napłynęły jej do oczu.

Przegląd podpokładzia, utrudniony, lecz skrupulatny, nie
przyniósł żadnych rezultatów. Zmartwiona Marianna zako-
munikowała Theodorosowi, że nie udało się.

- Trudno! - westchnął. - Musimy więc poczekać. Może
nadarzy się jakaś okazja. Gdy ucichnie burza, sądzę, że te
psy przyniosą nam coś do zjedzenia. Wówczas zastanowimy
się, co dalej. Na razie proszę starać się odzyskać siły. Niech
pani zaszyje się w jakimś kącie i spróbuje zasnąć...

Marianna starała się, jak mogła, ale nie było to łatwe.
Udało jej się jednak odpocząć, a tymczasem sztorm uspokoił
się trochę. Kiedy nadszedł wieczór, wiatr ustał i morze uci-
chło. Podłoga, na której leżała Marianna, znowu stała się
płaska i młoda kobieta zaznała z dawna upragnionej chwili
spokoju. Po drugiej stronie drzwi panowała kompletna cisza,


więc Marianna pomyślała, że Theodoros zasnął. Na pod-
pokładziu zapanowały kompletne ciemności i nawet naj-
mniejsze światło nie wpadało przez szpary w luku wentyla-
cyjnym. Powietrze natomiast stało się wilgotniejsze i chłod-
niejsze.

Uwięziona zastanawiała się, czy przypadkiem nie zostawią
ich tutaj aż do czasu dopłynięcia do Kandii... lub gdzie
indziej, nie wiedziała przecież, dokąd zmierzają... W trakcie
tych rozmyślań ktoś gwałtownie otworzył właz luku.
W świetle lampy zobaczyła dwie nogi w płóciennych spod-
niach i marynarskich butach, które pojawiły się wśród mgły.
Po burzy podniosła się gęsta mgła, której długie zwoje wśliz-
giwały się na schody jak macki wielkiej ośmiornicy.

Marianna, leżąc tuż obok schodów, nawet się nie poruszyła.
Przybrała pozę kobiety znajdującej się w najwyższym stadium
wyczerpania, żeby nie wzbudzić żadnych podejrzeń w nowo
przybyłym i móc zaobserwować, co zamierza zrobić... a przede
wszystkim, czy pójdzie odwiedzić Theodorosa.

Istotnie, mężczyzna przyniósł dwa gliniane dzbanki i dwie
czarne kule, które pewnie były chlebem. Było to jedzenie dla
więźniów, których Kuloughis nie zamierzał rozpieszczać
wspaniałościami okrętowej kuchni. Jednak spod wpół-
przymkniętych oczu Marianna zauważyła drugą parę nóg
schodzącą ze schodów, ubraną w znane jej szerokie jedwabne
spodnie.

Co robił na podpokładziu piękny Stefanos?

Nie dane jej było zastanawiać się zbyt długo. Podczas gdy
kroki marynarza oddalały się w stronę drzwi, za którymi
siedział Theodoros, Stefanos zbliżył się po cichu do Marian-
ny... i kopnął ją w bok, brutalnie i podstępnie. Z krzykiem
otworzyła oczy i zobaczyła go, stojącego koło niej, z zamia-
rem zrobienia jeszcze raz tego samego. Gładząc ostrze za-
krzywionego noża, uśmiechał się głupio i okrutnie zarazem,


czym zmroził krew Marianny. Jego zwężone źrenice stały się
maleńkie jak główki od szpilek. Bez żadnych wątpliwości
przyszedł tu, żeby potraktować tę nędzną i niebezpieczną
istotę zgodnie z uczuciami, jakie w nim wzbudzała.

Marianna nie zastanawiała się ani przez moment. Skuliła
się, jakby chciała osłonić się przed kolejnym uderzeniem,
ale wiedziona niezawodnym instynktem i silną nienawiścią,
przygotowała się do ataku, który był nie do odparcia. Sko-
czyła efebowi do gardła jak pantera. Zaskoczony nagłym
atakiem, chciał się cofnąć i wpadł na schody. Natychmiast
znalazła się przy nim. Chwyciła jego głowę i uderzyła nią
o stopień z taką siłą i precyzją, że delikatna istota zemdlała,
a sztylet wysunął się z dłoni.

Czym prędzej go podniosła i przycisnęła do siebie, prze-
pełniona uczuciem triumfu i mocy. To na jego widok, a nie
z powodu kopniaków, obudził się w niej instynkt walki. Od-
wróciwszy się w drugą stronę spostrzegła marynarza, który
po otwarciu nieznośnie skrzypiących drzwi zamierzał wejść
do schowka, w którym znajdował się Theodoros.

Wszystko stało się tak szybko, że nawet niczego nie
usłyszał. Odgłos cicho upadającego ciała nie wzbudził jego
podejrzeń. Marianna w mgnieniu oka zrozumiała, że nie
może pozwolić, aby ciężkie drzwi się zamknęły.

Ściskając w dłoni sztylet, podbiegła do oświetlonego lam-
pą otworu. Mężczyzna, który był wysoki i silny, właśnie
pochylił się, żeby przekroczyć próg celi. Wówczas z prędko-
ścią błyskawicy skoczyła mu na plecy i zaatakowała...

Marynarz zawył ochryple i runął całym ciałem tuż obok
stojącej lampy, pociągając za sobą Mariannę.

Zaskoczona tym, co się stało, podniosła się i z osłupieniem
obejrzała sztylet, cały skąpany we krwi. Zabiła człowieka nie
zastanawiając się bardziej niż wtedy, gdy śmiertelnie ugodziła
świecznikiem Ivy Saint-Albans, po tym jak w pojedynku


raniła Francisa Cranmere'a. Wówczas zresztą była święcie
przekonana, że go zabiła.

- To już trzeci raz!.. - wyszeptała. - Trzeci!..
Radosny i pełen uznania głos Theodorosa wyrwał ją z te-
go przygnębienia.

- Doskonale, księżno! Jest pani prawdziwą amazonką!
A teraz proszę mnie jak najszybciej uwolnić! Czas nagli
i zaraz ktoś tu może przyjść.

Machinalnie podniosła z ziemi lampę i w jej żółtawym
świetle zobaczyła leżącego olbrzyma, zasznurowanego jak
kiełbasa. Z jego naznaczonej ciężkimi doświadczeniami twa-
rzy, pokrytej odrastającą brodą, wyglądała para śmiejących
się oczu. Uklękła przy nim i zaczęła przecinać krępujące go
liny... Były grube i mocne. Robiła to z takim zapamiętaniem,
że pierwsza z nich ustąpiła prawie natychmiast. Ciąg dalszy
był już więc bardzo prosty i w parę sekund oswobodziła
Theodorosa z więzów.

Wetknąwszy za pas zakrwawiony sztylet, Theodoros
chwycił Mariannę za rękę i wyprowadził z kryjówki, którą
dokładnie zamknął na klucz, zostawiając w niej oczywiście
zwłoki marynarza. Odwracając się jednak zauważył ciało
Stefanosa, które odcinało się jasną plamą na schodach. Spoj-
rzał z osłupieniem na swoją towarzyszkę.

Grek zaśmiał się cicho.

Theodoros wzruszył pogardliwie ramionami.

- Skłonności Kuloughisa zna cały archipelag. Ale ma pani
rację, że jest wyjątkowo przywiązany do tego małego śmie-
cia! Dobrze więc, zrobimy inaczej...

Już się schylał, żeby podnieść nieruchome ciało, kiedy
statkiem wstrząsnęło silne uderzenie. Wszystkie wręgi statku
zatrzęsły się niemiłosiernie i z potwornym skrzypieniem ru-
nęła jedna ze ścian.

- Toniemy! - krzyknął Theodoros. - Musieliśmy wpaść
na jakąś podwodną skałę. Skorzystajmy z tego!

Nad ich głowami słychać było wrzaski i wycie wśród
ogólnego poruszenia. Statek zatrzeszczał po raz drugi. Wtarg-
nęła woda...

Nagłym i zdecydowanym ruchem Theodoros zarzucił so-
bie ciało Stefanosa na ramię jak worek z mąką. Głowa chłop-
ca opadała mu na pierś, a szyja znajdowała się na wysokości
zagiętego sztyletu.

Zamierzał w ten sposób utorować sobie drogę wśród piratów,
grożąc, że zabije umiłowanego przez kapitana Stefanosa.

Marianna podczołgała się po schodach i wyjrzała na zew-
nątrz. Nad mostkiem unosiła się mgła, w której biegali ma-
rynarze, krzycząc i wymachując rękami, i nikomu nawet do
głowy nie przyszło zająć się uwięzionymi.


Panował ogłuszający wrzask. Ręką, w której trzymał szty-
let, Theodoros przeżegnał się trzy razy, jak przystało na
prawdziwego wyznawcę Kościoła prawosławnego.

- Varenta la madona! - krzyknął z ulgą. - To nie skała...
To okręt wojenny!

Rzeczywiście, przy prawej burcie statku wznosiła się
ogromna ściana, najeżona licznymi działami i oświetlona kil-
koma pokrytymi sadzą lampami greckiego masztowca. Wy-
dając radosny okrzyk, Theodoros rzucił na ziemię ciało Ste-
fanosa.

- Jesteśmy uratowani! - powiedział cicho do swojej to-
warzyszki. - Wskoczymy na pokład...

Już zamierzał przygotować się do skoku, gdy powstrzy-
mała go zdenerwowana Marianna.

Istotnie, omasztowania obydwu statków splątały się ze
sobą mimo znacznej różnicy wielkości obydwu jednostek
i z zasłoniętego nieba sypały się duże drewniane drzazgi.

- Chodźmy już stąd! Tutaj czeka nas niechybna śmierć!

W atmosferze przypominającej koniec świata Theodoros po-
ciągnął Mariannę na rufę. Piraci skupili się bowiem w miejscu,
gdzie masztowiec został zaatakowany, czyli na dziobie. Grek
jednak był zmuszony zabić po drodze dwóch lub trzech mary-
narzy, którzy wyłonili się niespodziewanie z mgły i chcieli
zastąpić mu drogę. Jego potężne pięści rozdawały wokół razy
jak ogromne maczugi.

Oświetlenie z tej strony statku było znacznie lepsze. Widać


było wyraźnie latarnie zaatakowanego statku i okna rufy,
roztaczające blask w mlecznej nocy.

- Oto, czego nam potrzeba! - powiedział Grek, który
czegoś szukał. - Proszę wejść mi na plecy i mocno opleść
nogi wokół mojego tułowia, a rękami trzymać mnie za szyję.
Nie przypuszczam, żeby umiała pani wejść po linie jak po
schodach.

Pochylił się, żeby pomóc usadowić się młodej kobiecie.
Tuż przed nimi, w zasięgu ręki, wisiała konopna lina. Jej
koniec wydawał się ginąć wysoko, w niebie.

Zrobiła posłusznie, o co prosił, gdy tymczasem on chwycił
linę. Bez żadnego wysiłku, jakby ciężar nic nie ważył, wspiął
się po linie z niewiarygodną łatwością.

Na statku Kuloughisa panika sięgnęła zenitu. Statek został
poważnie uszkodzony i w widoczny sposób coraz bardziej
się zanurzał. Na tle wrzasków marynarzy, którzy zajęci byli
opuszczaniem łodzi ratunkowych, słychać było dzikie krzyki
Kuloughisa, wołającego z niepokojem.

Na wielkim statku również panowało zamieszanie, ale nie
robiono tyle hałasu. Na pokładzie słychać było biegających
bosonogich marynarzy, jednak z wyjątkiem jednego głosu,
który w języku greckim, zabarwionym dziwnym akcentem,
pertraktował z załogą masztowca, nie słychać było żadnych
krzyków.

Niespodziewanie z rufy doszedł rozkaz wypowiedziany
przez tubę. W żaden sposób nie dotyczył on Marianny. Jed-


nak wywołał w niej tak ogromny szok, że o mały włos nie
puściła swojego towarzysza.

- Theodorosie! - powiedziała oszołomiona. - To jest an-
gielski statek!..

On również zareagował gwałtownie. Nie była to dobra
wiadomość. Zażyłe stosunki Anglii z imperium osmańskim
w naturalny sposób przesądzały o złym nastawieniu Angli-
ków do zbuntowanych Greków. Jeśli zostanie zdekonspi-
rowany, Anglicy wydadzą go sułtanowi równie skwapliwie,
jak zrobiłby to Kuloughis. Z tą może różnicą, że nie doma-
galiby się w zamian złamanego dinara, i sułtan mógłby dzię-
ki temu zaoszczędzić sporą sumę pieniędzy.

Właz, przez który chcieli przedostać się na angielski statek,
był już bardzo blisko. Theodoros zatrzymał się na moment.

Co powiedziawszy, powrócił do wspinaczki. Parę chwil
później znaleźli się na pokładzie angielskiego statku i wpadli
prosto pod nogi oficera, który spacerował w towarzystwie
mężczyzny ubranego w nienaganny garnitur z białego płót-
na. Przechadzali się z takim spokojem, jakby okręt był w tra-
kcie cichej i przyjemnej podróży morskiej.

Wtargnięcie dwojga obcych ludzi, brudnych i obszarpa-


nych, nie zdziwiło ich, lecz raczej zostało odczytane jako
swoistego rodzaju nietakt.

- Who are you - zapytał surowym głosem oficer. - What
are you doing here?*

Theodoros wdał się w długie i barwne wyjaśnienia, pod-
czas gdy Marianna, nie pamiętając o grożącym im niebez-
pieczeństwie, rozglądała się dookoła ze zdziwieniem. Nie-
oczekiwanie doznała dziwnego uczucia. Miała wrażenie, jak-
by pojawiła się przed nią Anglia z jej lat dziecięcych,
i z prawdziwą radością wdychała atmosferę tamtych dni. Za-
pewne miało to związek z dwoma dżentelmenami, ubranymi
jak spod igły, spacerującymi po nienagannie wyszorowanym
pokładzie, i tym błyszczącym czystością okrętem. Wszystko
to było bardzo bliskie jej sercu. Nawet twarz oficera, ozdo-
biona siwawymi bokobrodami, częściowo zakrytymi czar-
nym dwurożnym kapeluszem, wydała jej się dziwnie znana.
Sądząc z dystynkcji, musiał mieć stopień kapitana.

Mężczyzna w białym garniturze prowadził zażartą dysku-
sję z Theodorosem, a kapitan nie odzywał się ani słowem.
Zapewne przyglądał się z uwagą Mariannie, stojącej w świet-
le latarni, ponieważ czuła na sobie jego skupione spojrzenie,
tak samo wyraźnie, jakby położył jej dłoń na ramieniu.

Rozmówca Greka zwrócił się nagle do oficera.

- Statek, który na nas wpadł, należy do jednego z braci
Kuloughisów, znanych z rozboju piratów. Ten człowiek twier-
dzi, że wraz z siostrą zostali porwani na Amorgos i że zamie-
rzano zawieźć ich do Tunisu, a tam sprzedać na targu niewol-
ników. Wymknęli się, korzystając ze zderzenia dwóch statków,
i proszą o azyl. Nie możemy im odmówić, prawda?..

Kapitan milczał jak zaklęty. Nic nie mówiąc, wziął Ma-
riannę za rękę i zaprowadził w stronę rufy, gdzie duża latar-

* Kim jesteście? Skąd wzięliście się tutaj?


nia oświetlała koło sterowe. Przez chwilę przyglądał się jej
twarzy w świetle lampy.

Wierna swojej roli Marianna milczała. Kapitan odezwał
się niespodziewanie.

- Nie jest pani Greczynką i nie jest pani głuchoniema,
prawda, moje drogie dziecko?

Równocześnie ściągnął z głowy kapelusz i odsłonił twarz
pełną i świeżą, w której błyszczała para wesołych, błękitnych
jak niebo oczu. Owa twarz tak bardzo przypomniała jej
przeszłość, że nie mogła powstrzymać się przed nadaniem jej
imienia.

I chwytając ją w ramiona komandor King serdecznie uca-
łował Mariannę w obydwa policzki.


Porywczy archeolog

Było rzeczą niesłychaną znaleźć się ni stąd, ni zowąd na
środku morza w towarzystwie starego przyjaciela rodziny,
który najpierw mimo woli stał się przeciwnikiem, a potem,
również zupełnie przypadkowo, ratownikiem i wybawicie-
lem.

Odkąd Marianna sięgała pamięcią, zawsze towarzyszył jej
wspomnieniom sir James King. W rzadko zdarzających się
przerwach pomiędzy długimi miesiącami jego nieobecności,
i
on, i jego rodzina, mieszkająca bardzo niedaleko Selton
Hall, należeli do nielicznych wybrańców mających przywilej
przekraczania progu ciotki Ellis. Może dlatego, że byli
taktowni i godni szacunku.

Energiczna stara panna, trzymająca twardą ręką całe go-
spodarstwo, rozsiewająca dookoła lekki zapach stajni, obser-
wowała z nieustającym zdziwieniem małżonkę sir Jamesa,
przystrojoną w mieniące się tafty i wykwintne kapelusze,
wyglądającą jakby dopiero co zeszła z któregoś z obrazów
Gainsborougha. Nawet najcięższe doświadczenia życiowe nie
były w stanie nią zachwiać, przetaczały się, nie naruszając
subtelnego wdzięku i nienagannej uprzejmości, które nieod-
łącznie jej towarzyszyły.

Marianna otaczała ją szczególnym rodzajem podziwu, ja-


kim dzieci instynktownie obdarzają zjawiska doskonałe. Wi-
działa ją, gdy chorowała na ospę, na którą zresztą zapadła
później dwójka jej dzieci, a także gdy cierpliwie wyczekiwa-
ła powrotu męża, o którym słuchy chodziły, że dawno już
zaginął gdzieś na morzu. Nic nie było w stanie zmącić po-
wierzchownej pogody jej słodkiej twarzy. Jedynie błękitne
oczy straciły delikatny, pastelowy odcień, a uśmiech, zabar-
wiony jakimś nieokreślonym smutkiem, świadczył o cier-
pieniu i niepokoju. Była odważną kobietą i nosiła głowę wy-
soko.

Patrząc na nią Marianna myślała często, że tak musiała
wyglądać jej matka, której miniaturę skrzętnie przechowywa-
ła, i dlatego z radością witała każdą wizytę lady Mary.

Niestety, nie było jej w Anglii w momencie ślubu Marian-
ny. Ciężka choroba siostry wezwała ją aż na Jamajkę, gdzie
musiała wziąć w swoje ręce zarządzanie ogromną plantacją.
Jej mąż znajdował się wówczas na Malcie, a starszy syn
wypłynął na morze. Marianna więc nie mogła cieszyć się
obecnością swoich nielicznych szczerych przyjaciół podczas
owej pamiętnej uroczystości, którą tak szybko uznała za
największą pomyłkę życiową.

Gdyby wówczas byli przy niej, wydarzenia z całą pewno-
ścią potoczyłyby się zupełnie inaczej i Marianna, po przeży-
ciach dramatycznej nocy poślubnej, nie musiałaby szukać
schronienia na drugim końcu świata, gdyż państwo King
udzieliliby go jej bez chwili wahania.

Czasami, gdy przeżywała trudne chwile w swoim życiu,
aż do momentu kiedy w końcu udało jej się odnaleźć przystań i schronienie w rodzinnym domu, przy ulicy de Lille w Paryżu, myślała o swoich angielskich przyjaciołach, których z całą pewnością już nigdy więcej nie zobaczy, ponieważ między Wielką Brytanią a nią pojawiła się nieprzenikalna kurtyna. Myślała o tym z pewną dozą smutku, który w miarę upływu


czasu i przybywających życiowych doświadczeń, odsuwał
się w przeszłość wraz ze wspomnieniami, aż któregoś
dnia zniknął zupełnie. I oto niespodziewanie minione dni
odżyły i pojawiły się przed nią w postaci oficera marynarki
wojennej, którego słowa natychmiast odbudowały zerwany
pomost.

Owo spotkanie po latach nie należało do najłatwiejszych.
Sir James musiał, rzecz jasna, już wiedzieć o jej małżeństwie
z Francisem Cranmere'em, ale czy znał dalszy ciąg historii?

Nie wiedziała, w jaki sposób mogłaby przedstawić mu
swoją aktualną sytuację, jak powiedzieć człowiekowi, który
słynął z prostolinijności, bezkompromisowego poczucia ho-
noru, a także miłości do ojczystego kraju, że jest księżną
Sant'Anna. Jak mogła, nie stawiając go w trudnej sytuacji,
wyznać mu, że niedaleko Kortu usiłowała ją porwać angiel-
ska eskadra? Komandor King z pewnością nie zastanawiałby
się długo. Mała dziewczynka z Selton Hall zniknęłaby raz na
zawsze z jego pamięci, nawet za cenę ogromnego i bolesne-
go wysiłku. Jaśnie oświecona wysłanniczka Napoleona zo-
stanie umieszczona w szczelnie zamkniętej kabinie, z której
nie będzie mogła się wydostać, dopóki na horyzoncie nie
pojawi się solidne angielskie więzienie...

Dlatego też odetchnęła z ulgą, gdy sir James, po pierw-
szych chwilach emocji, zapytał:

- Co się z panią działo przez cały ten czas? Dowiedziałem
się po moim powrocie z Malty, jaką katastrofą okazało się to
małżeństwo, które moja żona z całą pewnością odradziłaby
pani ciotce. Powiedziano mi, że uciekła pani, uprzednio
poważnie zraniwszy Francisa Cranmere'a i po zabiciu jego
kuzynki... Nigdy jednak nie uważałem pani za kryminalistkę,
ponieważ moim zdaniem, a także zdaniem innych, zdrowo
myślących osób, ci ludzie nie zasługiwali na nic lepszego.
Mieli fatalną opinię wśród znajomych i trzeba było być rów-


nie zaślepionym, jak pani biedna ciotka Ellis, żeby oddać
pani rękę podobnemu nicponiowi!..

Marianna uśmiechnęła się, rozbawiona. Zapomniała już
o gadatliwości sir Jamesa. Była to cecha raczej rzadko spo-
tykana u Anglików. Z pewnością rekompensował sobie
w ten sposób wielogodzinne milczenie narzucane przez pracę
na morzu. Widocznie jednak potrafił również słuchać, gdyż
wydawał się wprowadzony w szczegóły jej żałosnego mał-
żeństwa.

Spędziłem stanowczo za mało czasu w Portsmouth, żeby
móc wysłuchać wszystkich plotek. Na szczęście jednak lady
Hester powiedziała mi o wszystkim. Czy powinienem dodać,
że była całym sercem po pani stronie? Przysięgała, że Cran-
mere dostał to, na co zasłużył, i że trzeba było postradać
zmysły, żeby oddać panią takiemu łotrowi. Sądzę jednak, że


pani biedna ciotka kierowała się wyłącznie uczuciami...
i wspomnieniami!

Marianna poczuła, że blednie. Znowu stanęła jej przed
oczami czerwona machina, wzniesiona w wilgotnym podzie-
miu Vincennes, a także spętany człowiek, który czekał na
śmierć... Chłód owej przeraźliwej zimowej nocy przeszył ją
na nowo.

- Nie wiem... co się z nim stało - wybełkotała nieswoim
głosem. - Przepraszam pana, sir Jamesie, ale chciałabym

odpocząć! Przeżyliśmy z moim towarzyszem naprawdę cięż-
kie chwile...

W gruncie rzeczy niepokoiła się, jakie będą reakcje Theo-
dorosa wobec tej niespodziewanej i radykalnej zmiany jego
planów i chciała jak najprędzej z nim porozmawiać. Istotnie,
jego zmarszczone brwi nie wróżyły nic dobrego. Z nieufną
miną asystował przy rozmowie, z której z oczywistych
względów nie rozumiał ani słowa. Zdołał jedynie zauważyć,
że francuska wielka dama prowadziła bardzo przyjacielską


konwersację z oficerem nieprzyjacielskiego kraju. Przewi-
dując kłopoty, postanowiła wyjaśnić sprawę, najszybciej, jak
się da.

Istotnie, ledwo przydzielono im pomieszczenia na rufie
statku (była to kabina i coś w rodzaju komórki z podwieszo-
nym hamakiem), gdy Theodoros podszedł do Marianny i za-
czął mówić, starając się zapanować nad gniewem, ale nie
mogąc ukryć wzburzenia.

W miarę jej opowiadania wściekłość znikała powoli ze
ściągniętej twarzy olbrzyma, jednak nieufność nie opuszczała

go.

Theodoros zamyślił się, trwało to jednak tak długo, że
wyczerpana Marianna usiadła na przeznaczonym dla niej
łóżku i tam oczekiwała ostatecznego wyniku jego rozmyślań.
Olbrzym, ze skrzyżowanymi rękami, opuszczoną głową
i nieruchomym spojrzeniem, ważył każde wypowiedziane
przez nią słowo. W końcu podniósł głowę i spojrzał na młodą
kobietę ciężkim, pełnym ukrytej groźby wzrokiem.

działa ze smutkiem. - Zdążył już pan zapomnieć, że aby
pana uwolnić, zabiłam człowieka? Czyżby zostało tylko tyle
z przyjaźni, którą deklarował mi pan tak niedawno? Gdy-
byśmy się zderzyli ze statkiem greckim czy też tureckim,
w dalszym ciągu bylibyśmy przyjaciółmi. Ponieważ jednak
statek jest angielski, nie pozostaje absolutnie nic z naszej
przyjaźni?.. A przecież tak bardzo potrzebuję pańskiej pomo-
cy, Theodorosie! Jest pan moim jedynym oparciem w świecie
pełnym niebezpieczeństw! Może mnie pan zgubić. Wystar-
czy, że powie pan prawdę o mnie temu człowiekowi w bia-
łym garniturze, który świetnie włada pańskim językiem. Być
może, gdy zobaczy mnie pan rzuconą na sam dół ładowni,
przestanie pan mieć wątpliwości... Wówczas jednak ani pań-
ska misja, ani moja nie będą miały żadnych szans powo-
dzenia.

Mówiła powoli, z pewną dozą rezygnacji, która stopniowo
przenikała do wzburzonego umysłu Greka. Patrzył na nią,
delikatną i żałosną jednocześnie, w brudnej, podartej i mo-
krej sukience, która przyklejała się do jej ciała. Nawet w naj-
gorszych chwilach walki z burzą nie mógł zapomnieć jej
jasnego obrazu.

Ona również patrzyła na niego swoimi wielkimi zielonymi
oczami, które zmęczenie i niepokój obrysowały wzruszają-
cymi błękitnymi podkówkami. Nigdy jeszcze w swoim życiu
nie spotkał równie pięknej kobiety, wobec której odczuwałby
potrójne i sprzeczne pragnienia. W tej samej chwili bowiem
chciałby ją ochraniać i jednocześnie zgwałcić, żeby ugasić
wreszcie pragnienie, które w nim wznieciła, a przy tym
wszystkim pragnął ją zabić, aby raz na zawsze przestała go
prześladować... Wybrał w końcu czwarte rozwiązanie - ucie-
czkę. Nie siląc się nawet na odpowiedź wyszedł, trzaskając
drzwiami, z niewielkiego pomieszczenia, które raptem nabra-
ło nowych wymiarów.


Nagłe wyjście Theodorosa wprawiło Mariannę w osłupie-
nie. Co miała oznaczać ta cisza? Czyżby Theodoros chciał
ją wziąć za słowo? Czy naprawdę poszedł szukać mężczyzny
w białym mundurze, żeby opowiedzieć mu całą prawdę
o swojej fałszywej pani?.. Musiała się upewnić...

Mimo ogromnego zmęczenia zmusiła się, żeby wstać.
Łóżko było spartańskie, ale białe prześcieradła wydały jej się
bardziej miękkie niż puch po twardych deskach podpokła-
dzia. Jednak oparła się pokusie i podeszła do drzwi, które
otworzyła... i prawie natychmiast zamknęła uspokojona.
Theodoros nie odszedł daleko. Jako dobry sługa, typu „wier-
ny jak pies", położył się u progu jej drzwi i powalony zmę-
czeniem natychmiast zasnął.

Marianna z ulgą wróciła na łóżko i położyła się tak jak
stała, nie myśląc ani o zaścieleniu go, ani o zdmuchnięciu
lampy. Zasłużyła przecież na trochę odpoczynku, bez żad-
nych zmartwień i trosk.

Na zewnątrz zgiełk powoli przycichał. Marynarzom z fre-
gaty udało się za pomocą bosaków odepchnąć tonący statek,
gdy tymczasem ludzie Kuloughisa stłoczyli się na trzech
szalupach ratowniczych, zamierzając przedostać się w ten
sposób na przyjacielskie terytoria wodne.

Przetłumaczony rozkaz komandora Kinga nakazywał im
jak najszybsze oddalenie się, jeśli nie chcą znaleźć się na
dnie. Żaden z piratów nie myślał już jednak ani o Theodo-
rosie, ani o próbie przedostania się na pływającą fortecę.

Wszystkie te odgłosy docierały do Marianny jakby z bar-
dzo daleka, a ona sama zapadała szczęśliwie w coraz głębszy
sen...

Kiedy fregata o nazwie „Jason" wyruszyła ponownie
w stronę Konstantynopola, Marianna płynęła już od dawna
na bajkowym okręcie, białym i szybkim jak mewa. Unosił ją
ku nieznanemu przeznaczeniu, pełnemu słodyczy i radości,


które miało jednak twarz jej kochanka, o tragicznym wyra-
zie, takim jak w dniu, kiedy widziała go po raz ostatni.
W miarę jak przybliżał się jej biały statek, twarz oddalała się
i rozmywała pośród fal. Potem pojawiała się znowu i po-
nownie znikała, gdy Marianna wyciągała do niej stęsknione
ręce...

Jak długo trwał ten sen, będący wiernym odbiciem stanu jej
podświadomości, w którym już od wielu dni nadzieja przepla-
tała się z rozpaczą i żalem, a miłość z poczuciem urazy? Gdy
jednak młoda dama otworzyła oczy i ujrzała rzeczywisty świat,
uwolniony od sennych mgieł, piratów, wypełniony słonecznym
światłem, poczuła się głęboko rozżalona.

Marianna potrafiła w obliczu niebezpieczeństwa myśleć
wyłącznie o zachowaniu wolności i życia. Teraz, gdy znalaz-
ła się w końcu w sytuacji znacznie korzystniejszej, naszły ją
smutki i gorzkie wyrzuty sumienia. Kabina, w której się
obudziła, aż nadto przypominała jej inną, gdzie niedawno
jeszcze przeszła istną gehennę, lecz do której chętnie wróci-
łaby, nawet za cenę nowych tortur.

Budząc się w tej zamkniętej przestrzeni w pełni uświado-
miła sobie, że jest zupełnie sama ze swoimi okaleczonymi
marzeniami w bezlitosnym świecie mężczyzn. Chciała ni-
czym zraniona mewa dotrzeć wreszcie do portu, aby ukryć
się tam w jakimś zacisznym miejscu, opatrzyć rany i złapać
oddech.

Pomyśleć tylko, że w każdym zakątku tej zwariowanej
planety, która bawiła się nią jak fale rzuconą w morze butel-
ką, żyły sobie kobiety oddane wyłącznie swoim domom,
dzieciom i mężczyznom, którzy ofiarowali im to wszystko!
Budziły się rano, a wieczorem szły spać, ogrzane uspokaja-
jącym ciepłem swych towarzyszy życiowej drogi. Ich dzieci
przychodziły na świat w radości i spokoju! I co najważniej-
sze, były to upragnione i oczekiwane dzieci, a nie dopust


boży. Po prostu były kobietami, a nie pionkami w grze
w szachy czy też stawką w zakładzie! Ich losy były zwyczaj-
ne w odróżnieniu od jej dziwnego życia, którym zawładnął
chyba jakiś szalony demiurg i ze złośliwą przyjemnością psuł
je i oszpecał, jak tylko potrafił!

Teraz, kiedy wreszcie płynęła do Konstantynopola, o któ-
rym marzyła od dawna, czuła, że wcale nie ma już na to
ochoty! Nie chciała już zapuszczać się w obcy świat, pełen
obcych twarzy i obcych głosów. Nie chciała być sama,
przeraźliwie i dojmująco sama! A na domiar złego okręt,
który wiózł ją na miejsce przeznaczenia, jakimś złośliwym
zrządzeniem losu nosił imię ukochanego, na zawsze utraco-
nego mężczyzny!

To moja wina - myślała pełna goryczy - mam dokładnie
to, na co zasłużyłam! Chciałam zmienić przeznaczenie,
chciałam zmusić Jasona do kompromisu i nie zaufałam do-
statecznie jego miłości! Gdybym mogła to odrobić, natych-
miast wyznałabym mu wszystko i to bez najmniejszego wa-
hania, a potem, jeśli chciałby mnie jeszcze, popłynęłabym
z nim wszędzie, dokąd tylko powiedziałby, im dalej, tym
lepiej!..

Niestety, było już stanowczo za późno. Ogarnęło ją tak
silne poczucie beznadziejności, że wybuchnęła głośnym
płaczem, zakryła dłońmi oczy i wtuliła głowę w kolana.
W takim stanie zastał ją Theodoros, kiedy zwabiony jej
szlochem zajrzał do pokoju, wsuwając głowę w uchylone
drzwi.

Była tak pogrążona w swoim nieszczęściu, że nie usłysza-
ła, jak wchodził. Przyglądał się jej przez dłuższą chwilę,
zakłopotany jak każdy mężczyzna w obliczu kobiecego
smutku, którego nie rozumie. Sądząc jednak, że ów atak
płaczu był wywołany ogólnym załamaniem nerwowym, wi-
dząc, że młoda kobieta drży jak osika, wydaje z siebie nie-


artykułowane dźwięki i wygląda, jakby miała za chwilę się
udławić, podniósł jej głowę i spokojnie, metodycznie spoli-
czkował ją.

Szlochy natychmiast ustały. Marianna przestała oddychać
i Theodoros pomyślał przez chwilę, że być może uderzył za
mocno. Patrzyła na niego rozszerzonymi, ale nie widzącymi
oczami. Wyglądała, jakby zamieniła się w posąg, i właśnie
zamierzał nią potrząsnąć, żeby wyrwać ją z tego niepokoją-
cego odrętwienia, kiedy nagle odezwała się całkowicie spo-
kojnym głosem:

dzić daleką krewną. Wie, że nie mam już bliskiej rodziny,
uwierzy mi...

Przelotny uśmiech rozjaśnił na chwilę jego srogą twarz.

- Jestem twoim oddanym sługą, księżno. Muszę prze-
konywająco grać swoją rolę. Poza tym ludzie na statku
uważają to za całkowicie naturalne! A co najważniejsze, na
pewno jesteś bardzo głodna...

Theodoros nie mylił się. Na samą myśl o jedzeniu poczuła,
że umiera z głodu. Szybko zjadła to, co jej przyniesiono,
a następnie umyła się i upięła na sposób antyczny kawałek
jedwabiu, który sir James kupił z pewnością dla swojej żony
w charakterze upominku... Od razu poczuła się lepiej!

Udało jej się przyjąć swojego gościa ze spokojem i pogodą
ducha. Kiedy zasiadł w jednym z dwóch foteli znajdujących
się w kabinie, podziękowała mu z całego serca za gościnność
i wyjątkową troskliwość.

resztek jego rodziny. Nie znalazłam nikogo... lub psawie
nikogo! Jedynie starszą kuzynkę, na którą krzywym okiem
patrzyła cesarska policja. Kuzynka właśnie powiedziała mi,
że w Konstantynopolu mieszka jedna z naszych dalekich
krewnych i że moja wizyta sprawiłaby jej ogromną radość,
no a poza tym, podróże kształcą... Wypłynęłam więc, jednak
statek zatonął, a ja byłam zmuszona mieszkać przez parę
miesięcy na wyspie Naksos. Tam też poznałam Theodorosa,
mojego obecnego sługę. Ugościł mnie, uratował przed uto-
nięciem i zaopiekował się mną jak matka. Niestety, pojawili
się piraci...

Sir James uśmiechnął się szczerze, aż jego bokobrody
podniosły się do samych uszu.

- To prawda, że jest pani wyjątkowo oddany. Całe szczęś-
cie, że miała go pani u swego boku. Zawiozę więc panią do
Konstantynopola. Jeśli wiatry będą sprzyjające, dopłyniemy
tam za pięć lub sześć dni. Zrobimy jednak niewielki przysta-
nek na Lesbos, gdyż chciałbym znaleźć dla pani jakieś ubra-
nie. Nie sądzę, żeby mogła pani wysiąść na ląd w tym
stroju! Jest niewątpliwie bardzo ładny, ale nikt się tak teraz
nie ubiera. Nie możemy wszak zapominać, że płyniemy do
Turcji!

Mówił teraz bardzo wylewnie, rozczulony zwierzeniami
Marianny, szczęśliwy z powodu tego spotkania z przeszło-
ścią i perspektywy krótkiej podróży, którą mieli razem od-
być. Wspomnienia minionych chwil dawały im obojgu złu-
dzenie powrotu na zielone łąki Devonshire.

Marianna wolała poprzestać na słuchaniu. Z przerażeniem
stwierdziła, że potrafi kłamać z ogromną łatwością... a na
dodatek bez mrugnięcia okiem! Mieszała prawdę z fikcją bez
najmniejszych oporów, co ją zdumiewało i niepokoiło zara-
zem. Słowa pojawiały się jak na zawołanie. Zauważyła na-
wet, że odgrywanie podobnych komedii sprawia jej przy-


jemność, mimo że jedyną publicznością była ona sama. Mu-
siała być całkowicie naturalna, a porażki nie oznaczałyby
gwizdów rozczarowanych widzów, lecz więzienie lub śmierć.
Świadomość ryzyka dodawała wszystkiemu pikanterii i sma-
ku. Mogła teraz zrozumieć, skąd Theodoros brał swoją nie-
wyczerpaną siłę. To prawda, że walczył o wolność swojego
kraju, ale jednocześnie uwielbiał niebezpieczeństwo i szukał
go, żeby zmierzyć się z nim, a następnie pokonać. Czyż nie
zaangażował się z własnej i nieprzymuszonej woli w bardzo
trudne sprawy, całkowicie bezinteresownie i dla czystej przy-
jemności...

Marianna natomiast odkryła nagle, że w niej samej było
wiele goryczy, poczucia obowiązku i przymusu. Takie odczu-
cia były jej całkowicie obce jeszcze godzinę temu. Pojawiły
się jednak, może dlatego, że ta misja kosztowała ją zbyt
drogo, choć wiedziała, że musi wypełnić ją do zwycięskiego
końca.

Z długiego monologu sir Jamesa wydedukowała, że męż-
czyzna w białym garniturze nazywa się Charles Cockerell
i jest młodym londyńskim architektem, którego pasjonuje
archeologia. Zaokrętował się na „Jasona" w Atenach, wraz
ze swoim wspólnikiem, architektem z Liverpoolu o nazwi-
sku John Foster. Płynęli do Konstantynopola, aby uzyskać
zgodę rządu tureckiego na prowadzenie wykopalisk archeo-
logicznych. Chodziło o świątynię, którą odkryto, a pasza
ateński odmawiał udzielenia zgody, z bliżej nie znanych
powodów. Obydwaj podróżowali pod auspicjami angielskie-
go klubu Dilettanti i płynęli z Eginy, gdzie próbowali już
swoich sił.

- Osobiście wolałbym, żeby znaleźli się na innym statku
niż mój - wyznał sir James. - Są nad wyraz trudni we
współżyciu i mam poważne obawy, że ich zarozumiałość
utrudni nam kontakty z rządem tureckim. Cóż jednak mogę


na to poradzić, sukces lorda Elgina, który niedawno przy-
wiózł do Londynu wspaniałą kolekcję kamiennych rzeźb,
pochodzących z wielkiej świątyni ateńskiej, zupełnie prze-
wrócił im w głowach! Postanowili mu dorównać albo nawet
prześcignąć! Z tego też powodu zadręczają naszego ambasa-
dora w Konstantynopolu tonami listów i skarg, w których
oskarżają Turków o złą wolę, a Greków o apatię. Odnoszę
wrażenie, że gdybym odmówił przyjęcia ich na statek, zde-
cydowaliby się na abordaż!..

Przypadkowi pasażerowie fregaty nie wzbudzali jednak
wielkiego zainteresowania Marianny. Nie miała ochoty
wchodzić z nimi w bliższe kontakty, co zresztą zadeklarowa-
ła komandorowi bez ogródek.

Marianna ugryzła się w język. To rzeczowe pytanie udo-
wodniło, że bardzo szybko jej kłamstwa wróciły do niej jak
bumerang.

- Wszystko straciłam podczas zatonięcia statku - powie-
działa w końcu z trudem - paszport również... Oczywiście
był wydany na moje panieńskie nazwisko. Ale francuskie
nazwisko na angielskim statku...

Sir James podniósł się i ojcowskim gestem poklepał ją po
ramieniu.

- Jasne, jasne... Jednak nasze kłopoty z Napoleonem nie
mają nic wspólnego ze starymi dobrymi przyjaciółmi! A za-


tern będzie pani Marianną Selton... i obawiam się, że nie
ominie pani konieczność pokazania się. Ci ludzie nie tylko
są potwornie wścibscy, ale również cechuje ich niewiarygod-
na wręcz fantazja. Pani romantyczne przybycie zrobiło na
nich ogromne wrażenie i byliby zdolni wymyślić Bóg wie
jaką awanturniczą historię, która mogłaby mi przysporzyć
poważnych kłopotów z admiralicją. W trosce więc o nasze
wspólne interesy byłoby lepiej, gdyby przedstawiała się pani
jako rodowita Angielka!

Noc na Złotym Rogu

Piętnaście minut później angielska fregata zawinęła do
portu Gavrion na wyspie Andros. Z szalupy wysiadł Charles
Cockerell, wyznaczony do tej delikatnej misji dzięki swojej
znajomości greckiego, a także dlatego, że niemalże błagał
komandora, aby zechciał mu ją powierzyć.

Niewykluczone, że miał trudny charakter, ale z całą pew-
nością był również człowiekiem zaradnym, ponieważ wrócił
godzinę później z całą kolekcją damskich strojów, które mo-
że były trochę prowincjonalne, lecz jednocześnie bardzo
twarzowe i barwne. Marianna przyzwyczaiła się już do mody
panującej na wyspach greckich i była szczerze zachwycona
swoją nową garderobą. Co więcej, elegancki architekt dorzu-
cił parę ozdób ze srebra i koralu, będących chlubą miejsco-
wego rzemiosła, a także dobrze świadczących o guście pana
Cockerella.

Marianna ubrana była zatem w obszerną białą suknię z po-
trójnymi bufiastymi rękawami, na którą narzucony był
płaszcz bez rękawów i kołnierza, haftowany czerwoną weł-
nianą nitką. Na nogach miała czerwone pończochy i buty ze
srebrnymi sprzączkami, a na głowie duży beret z czerwone-
go aksamitu. Tego samego wieczoru zajęła honorowe miejsce
przy kolacji wydanej przez sir Jamesa. Surowe mundury


oficerów i fraki dwóch archeologów kontrastowały zabawnie
z jej nieco barokowym strojem.

Obecność księżnej wywołała lekki dysonans przy tym
typowo angielskim stole. Sir James, mocno związany z bry-
tyjską tradycją, czuwał, aby w jego mesie wszystko było
całkowicie angielskie, poczynając od kurtuazji, porcelany
z Wedgwood i ciężkich mebli z epoki królowej Anny, aż po
ciepłe piwo, whisky... i, niestety, bardzo wyspiarską kuchnię.

Mimo że Marianna musiała przyzwyczaić się do spartań-
skiego jedzenia podczas swojej niezwykłej odysei, zauważy-
ła, że pobyt we Francji zmienił jej gusty kulinarne i nie lubiła
już dań, którymi zajadała się, gdy była małym dzieckiem.
Jak mogła jej smakować gotowana baranina polana sosem
miętowym po cudownej kuchni Talleyranda?

Wzniesiono toast za króla, za admirała, za naukę, za „lady
Selton", która w paru ciepłych zdaniach podziękowała swo-
jemu wybawcy oraz wszystkim, którzy zaopiekowali się nią
tak troskliwie.

Obydwaj archeolodzy wpatrzeni byli w nią jak w obraz,
zauroczeni jej wdziękiem i naturalną elegancją. Jednego
i drugiego, zresztą jak większość mężczyzn siedzących przy
stole, poraził urok Marianny. Reagowali jednak w krańcowo
różny sposób. Charles Cockerell, sangwiniczny, trochę zbyt
dobrze odżywiony Anglik, patrzący na życie jak na ogromny
bożonarodzeniowy pudding, pożerał młodą kobietę wzrokiem
i zasypywał ją komplementami trochę w stylu wersalskim,
a trochę jak z czasów Peryklesa. Jego przyjaciel Foster,
szczupły i nieśmiały, którego długie rude włosy upodabniały
do irlandzkiego setera, skierował do Marianny kilka krótkich
zdań i obrzucił ją paroma spojrzeniami. Zwracał się wyłącz-
nie do niej, jakby pozostałe osoby przy stole nagle przestały
istnieć.

Rozmowa początl owo dotyczyła licznych buntów, które


mnożyły się potajemnie na wyspach archipelagu. Szybko
jednak porzucono ten temat i zajęto się wyczynami obu
archeologów na Eginie i Figali. Następnie dwaj koledzy roz-
poczęli jawną bezwstydną rywalizację, przy czym każdy
z nich usiłował przypisać sobie całą chwałę, na niekorzyść
tego drugiego. W końcu skrytykowali jednogłośnie lorda El-
gina, któremu po prostu „szczęście samo wpadło w ręce",
a wraz z nim wspaniałe metopy z Partenonu.

- Jeśli tak dalej pójdzie - westchnął sir James, gdy po
zakończonym posiłku odprowadzał pasażerkę do jej kabiny
- niewykluczone, że podróż morska... jak i przyjaźń tych
dwóch dżentelmenów zakończy się wielką kłótnią... Co praw-
da, zawsze będę mógł oddać ich pod opiekę mojego bosmana,
dla którego zasady markiza Queensbury nie mają żadnych
tajemnic! Ale, na miłość boską, drogie dziecko, proszę już
więcej nie posyłać uśmiechów ani jednemu, ani drugiemu!..
W przeciwnym razie za nic nie odpowiadam! Nie ma nic
bardziej przerażającego jak uczony, który chce zabłysnąć za
wszelką cenę!

Marianna oczywiście przyrzekła ze śmiechem. Musiała
jednak później przyznać, że było jej trudniej dotrzymać tej
niefrasobliwej obietnicy, niż to sobie wyobrażała. Bowiem
w ciągu dni, które nadeszły, współzawodnictwo obu panów
wyraźnie się nasiliło. Za każdym razem kiedy Marianna
wychodziła na pokład, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza,
natychmiast pojawiał się jeden bądź drugi, albo też obaj
naraz, aby dotrzymać jej towarzystwa. Można by sądzić, że
trzymali wartę pod drzwiami... Wkrótce ich obecność stała
się męcząca, ponieważ rozmowa z jednym stanowiła zwier-
ciadlane odbicie konwersacji z drugim. Głównym i jedynym
tematem były wielkie odkrycia, które miały stać się ich
udziałem.

Był jednak podróżny, którego dwaj architekci-archeolodzy


drażnili jeszcze bardziej. Theodoros uważał, że są żałośnie
śmieszni od stóp do głów. Paradowali w dopasowanych ubra-
niach z białego płótna, z szerokimi, powiewnymi fularami,
w słomkowych kapeluszach i z nieodstępnymi zielonymi pa-
rasolami, które uparcie osłaniały ich bladą, angielską cerę,
a także ogromną kolekcję piegów pana Fostera.

Twarz Greka stężała.

- Do Grecji już przecież przyjechał jakiś Anglik. Był
poprzednim ambasadorem Anglii w Konstantynopolu i miał
zezwolenie na wszystko. On jednak nie był zainteresowany
wyłącznie prowadzeniem badań czy też rekonstrukcją staro-
żytnej świątyni. Chciał po prostu wywieźć część starożytnych
rzeźb do swojego kraju, to znaczy ukraść posągi greckich
bogów. I rzeczywiście, zrobił to. Z Pireusu odpłynęły statki
wypełnione po brzegi łupami ze świątyni Ateny. Jednak
pierwszy z nich nigdy nie dopłynął do miejsca przeznacze-


nia. Spadło na niego przekleństwo i zatonął! Czuję, że ci
ludzie chcą zrobić dokładnie to samo... Jestem o tym święcie
przekonany!

Gorycz tego człowieka, którego uważała teraz za swojego
przyjaciela, uderzyła Mariannę, uznała jednak sprawę za
zamkniętą, kiedy nagle wydarzenia brutalnie uświadomiły jej,
że się pomyliła.

„Jason" znalazł się w cieśninie Dardanele i płynął pomię-
dzy dwoma opustoszałymi połaciami czarnej ziemi i płowych
piasków, łysych szczytów, pokrytych białymi ruinami i ma-
łymi meczetami, nad którymi nieustannie krążyły morskie
ptaki.

Upał panujący w tym intensywnie błękitnym korytarzu
przypominającym leniwą rzekę był nie do wytrzymania,
jakby odbijany z jednego brzegu na drugi przez skalistą
ziemię pozbawioną drzew. Najmniejszy ruch w tym rozża-
rzonym do białości świecie wymagał ogromnego wysiłku
i zraszał potem całe ciało. Dlatego też Marianna, wyciągnięta
na łóżku, jedynie w koszuli, która przyklejała jej się do ciała,
usiłowała oddychać, co było trudne mimo otwartego okna.
Starała się w ogóle nie poruszać, o ile było to możliwe.
Jedynie dłoń, w której trzymała leciutki wachlarz, upleciony
z włókien aloesu, poruszała się łagodnie, żeby odświeżyć


choć trochę powietrze, tak gorące, jakby wydostawało się
z pieca.

Nawet myśli krążyły ospale i w stanie ogólnego otępienia
powtarzała sobie w kółko jedno tylko zdanie - nazajutrz
będzie wreszcie w Konstantynopolu! Nie chciała myśleć
o niczym więcej. Te ostatnie godziny przeznaczone były na
odpoczynek, a statek płynął w cudownej ciszy...

Wkrótce jednak w tej wspaniałej ciszy dobiegł od rufy
czyjś wściekły głos. Marianna bez trudu rozpoznała Theodo-
rosa. Ponieważ wykrzykiwał coś po grecku, nie mogła zro-
zumieć sensu jego słów, ale ton nie pozostawiał naj-
mniejszych wątpliwości. Kiedy usłyszała również dziwnie
przyduszony głos Charlesa Cockerella, poczuła nagle, jak
prąd zimnego powietrza przeszedł jej po plecach. Wstała
czym prędzej z łóżka, narzuciła pośpiesznie sukienkę i nawet
nie wkładając sandałów, wybiegła z kabiny. Dotarła na rufę
w samą porę, żeby zobaczyć dwóch marynarzy, którzy do-
padli Theodorosa i usiłowali wyrwać z jego rąk architekta.
Grek trzymał swojego nieprzyjaciela za gardło, ten zaś klę-
czał przed nim i rzęził.

Przerażona młoda kobieta chciała podbiec do Greka, ale
nie zdążyła. Biegli już bowiem na odsiecz pozostali maryna-
rze, z oficerem na czele. Przygnieciony ich liczebnością ol-
brzym zmuszony był puścić swoją ofiarę. Architekt, straciw-
szy równowagę, opadł na poręcz burty i czynił gwałtowne
wysiłki, żeby rozluźnić mocno zaciśnięty fular, który unie-
możliwiał mu oddychanie.

Mimo natychmiastowej pomocy Marianny musiała upły-
nąć dłuższa chwila, zanim odzyskał mowę. Przez ten czas
marynarzom udało się opanować Theodorosa i sir James,
który dopiero co opuścił swoją mesę, pojawił się na miejscu
wypadku.

- Mój Boże, Theodorosie, co pan zrobił najlepszego? -


krzyknęła Marianna, poklepując policzki Cockerella, żeby go
prędzej ocucić.

Przerażenie Marianny sięgnęło zenitu. Gdyby sir James
zastosował wobec Theodorosa bezlitosne prawo angielskiej
floty, kariera rebelianta mogłaby się zakończyć na rei lub pod
batem bosmana. Postanowiła przyjść mu z pomocą.

wszystkim wiernym sługą tej szlachetnie urodzonej damy
i posuwa swój obowiązek aż do fanatyzmu...

Najwidoczniej nowy rycerz Marianny podejrzewał, że
Cockerell usiłował wedrzeć się siłą do kabiny młodej kobiety,
za co zgodnie z jego osobistą hierarchią wartości zasługiwał
na stryczek. Uwaga ta wywołała ledwo dostrzegalny uśmiech
na twarzy komandora, tym gwałtowniej jednak ofuknął pod-
władnego.

- Może zająłby się pan tym, co do pana należy, Kingsley?
Jeśli będę potrzebował pańskiej rady, z całą pewnością się do
pana zwrócę! Proszę wypełniać swoje obowiązki i zejść mi
z oczu! Jednakże... chętnie wysłucham tego, co ten szaleniec
ma do powiedzenia na swoją obronę.

Wystarczyło parę zdań. Cockerell podczas jednej ze swo-
ich rozmów z Theodorosem, na których zależało mu ze
względu na ćwiczenie języka greckiego, poruszył swój ulu-
biony temat odkryć archeologicznych. Olbrzym natomiast
zorientował się, że owo zezwolenie, o które ów Anglik tak
zabiegał, dotyczyło właśnie ruin świątyni, którą Theodoros
traktował częściowo jak swoją osobistą własność, ponieważ
urodził się w pobliżu jej szlachetnych kolumn. Znajdowały
się w samym środku masywu Arkadii i zarastały je krzaki
i chwasty, ale nie były przez to mniej drogie dzikiemu sercu
olbrzyma.

- Mój ojciec powiedział mi, że jakieś pięćdziesiąt lat temu
pojawił się w Bassae pewien przeklęty Francuz, obejrzał
świątynię, wyraził swój podziw, wykonał mnóstwo rysunków,
ale na tym wszystko się skończyło, ponieważ był stary i zmę-
czony! Odjechał umrzeć w swoje strony i słuch po nim
zaginął. Ten jednak jest młody i ma ostre zęby! Jeśli pozwo-
limy mu działać, pożre starą świątynię Apollina, tak jak inny
Anglik uczynił to już ze świątynią Ateny! A ja postanowiłem
mu w tym przeszkodzić!..


Nigdy jeszcze sir James King nie słyszał o podobnej przy-
czynie napaści, nigdy również nie znalazł się w równie kło-
potliwej sytuacji. W głębi duszy przeklinał architekta za jego
długi język i niszczycielskie zapędy. Na domiar złego Ma-
rianna zaciekle broniła swojego sługi i nie przebaczyłaby
komandorowi, gdyby ten chciał go poświęcić ze względu na
jakiegoś natrętnego cywila. Z drugiej jednak strony napaść
wydarzyła się w miejscu publicznym, a na dodatek na statku
Jego Królewskiej Mości. Pomyślał, że najlepszym rozwiąza-
niem byłoby ogłoszenie, że zgodnie z tym, co powiedział
wcześniej, Theodoros zostanie zakuty w kajdany, ale ostate-
czny wyrok nie będzie ogłoszony przed dopłynięciem do
Konstantynopola. Tam sprawa zostanie rozpatrzona. Weźmie
się pod uwagę okoliczność łagodzącą, że wyjątkowy upał
mógł mieć wpływ na porywczość winnego. Jednocześnie
komandor pokładał pełne zaufanie w lady Selton, która naj-
lepiej będzie wiedziała, jak ukarać podobne naruszenie reguł
panujących na statku. Oznaczało to, że po trzydziestu sześciu
godzinach kary Theodoros będzie uwolniony i, być może,
potem powieszony w innym miejscu, z całą pewnością jed-
nak architekt będzie chroniony przed jego zakusami.

Marianna odetchnęła z ulgą. Niestety, ów złagodzony wy-
miar kary nie zadowolił Cockerella. Najadł się tak wielkiego
strachu, że musiał dać wyraz wściekłości. Jego świeżo odzy-
skany głos wznosił się krzykliwie, wspierany przez głos
kolegi, w którym za sprawą jakiegoś cudu obudziło się po-
czucie solidarności i obydwaj domagali się natychmiastowe-
go i bezlitosnego ukarania winnego.

- Jestem Brytyjczykiem! - krzyczał. - A pan, komando-
rze King, jako oficer podlegający rozkazom Jego Królewskiej
Mości, winien mi jest obronę. Domagam się, aby ten czło-
wiek został natychmiast powieszony za to, że śmiał targnąć
się na moje życie!


Tego już było za wiele. Cierpliwość starego marynarza
wyczerpała się.

James. - Wysadzimy pana, skoro pan tak nalega! Panie
Spencer! - dodał zwracając się do drugiego oficera - dobi-
jemy do brzegu w Erakli. Proszę dopilnować, żeby zniesiono
bagaże panów, sądzę bowiem, że pan Foster będzie panu
towarzyszył?

I uścisnąwszy sobie prawice ze smutną godnością obaj
towarzysze, zapominając chwilowo o rywalizacji, udali się
do kabin, żeby przygotować bagaże. Komandor King, u któ-
rego ta wzruszająca manifestacja wywołała pogardliwe wzru-
szenie ramion, obrzucił ich na wpół wściekłym, na wpół
sarkastycznym spojrzeniem.

Serce Marianny zamarło na chwilę. Ledwo udało się Theo-
dorosowi uniknąć surowej kary sir Jamesa, kiedy pojawiło się
nowe, jeszcze większe zagrożenie. Jeśli aresztują Greka zaraz
po zawinięciu do portu, nic już go nie uratuje. Doskonale
pamiętała, co jej powiedział kiedyś Kuloughis. Głowa przywód-
cy rebeliantów miała zbyt wysoką cenę, aby dyplomata, które-
mu zależy na dobrych stosunkach z szefem państwa, nie ofia-
rował mu jej z przyjemnością. Gdy Theodorosa raz dopadnie
wymiar sprawiedliwości, wówczas jego wątłe incognito zosta-
nie z całą pewnością rozszyfrowane. A ona przecież przysięga-
ła przed ikoną w klasztorze Świętego Eligiusza, że zrobi
wszystko, aby jej towarzysz dotarł bez przeszkód do stolicy
osmańskiej...

Spojrzała na swojego starego przyjaciela smętnym wzro-
kiem.

Mimo pocieszających słów sir Jamesa Marianna nie mogła
się uspokoić. Niechęć i uraza tych mężczyzn były niebezpie-
czne, mimo że niewiele znaczyli dla władz angielskich. Ma-
rianna natychmiast wyczytała w obrażonych spojrzeniach
swoich byłych adoratorów, że jedynie straci czas usiłując
zmienić ich podłe postanowienie. Byli uparci jak ludzie,
których cechuje ciasnota myślenia, i potraktowaliby zacho-
wanie młodej kobiety jako przejaw niezrozumiałej i pożało-
wania godnej słabości wobec mężczyzny, którego z całą
pewnością uważali za wyrzutka społeczeństwa. Najlepsze, co
mogła zrobić w tej sytuacji, to zdać się ocenę sir Jamesa i na
jego przyjaźń. Czyż nie dał jej do zrozumienia, że pozwoli
więźniowi na ucieczkę? Nabrała co do tego pewności, kiedy
dostała upoważnienie do przekazania Theodorosowi wiado-
mości na temat jego ucieczki, gdy tylko dotrą do portu.

Dzięki temu znacznie spokojniej przyglądała się zejściu na
ląd obu Anglików. Towarzyszyła im niewiarygodna liczba
pakunków, które podawano sobie z rąk do rąk, a także krzyki
przewoźników i bagażowych, którzy przenosili je z pokładu
fregaty do szalupy, a z szalupy na brzeg. Nabrzeże wypeł-
nione było hałaśliwym tłumem, cieszącym się nadchodzącym
wieczornym chłodem.

Cockerell i Foster opuścili statek bez pożegnania i długo


jeszcze widać było ich zielone parasole w morzu turbanów
i filcowych beretów. W końcu zniknęły zupełnie w zbitej
masie kolorowych domów i meczetów, uniesione na osioł-
kach, prowadzonych przez krzykliwe dzieci i przewodników
uzbrojonych w baty.

- Co za niewdzięczność! - westchnęła ciężko młoda ko-
bieta. - Nawet nie powiedzieli panu do widzenia! Pańska
gościnność zasługiwała na coś znacznie lepszego!

Sir James zaśmiał się tylko w odpowiedzi i wydał rozkaz
podniesienia kotwicy. A wówczas fregata, jakby pozbyła się
nagle jakiegoś nieprzyjemnego ciężaru, obrała ponownie kurs
na zachód i popłynęła po ametystowym morzu, nakrapianym
złotymi wysepkami, wokół których pląsały srebrne delfiny.

Rozpoczął się ostatni etap. Kończyła się długa, wyczerpu-
jąca podróż, której wiele razy omal nie przypłaciła życiem.
Konstantynopol był w odległości około trzydziestu mil mor-
skich, w co Marianna po prostu nie mogła uwierzyć. W miarę
upływu dni, a także pod wpływem ciężkich przeżyć, jakich
przyszło jej doświadczyć, miasto, o którym tyle słyszała,
przekształciło się powoli w jakiś rodzaj fatamorgany, snu
o legendarnym mieście, wiecznie oddalającym się w czasie
i przestrzeni. I oto port był niemalże w zasięgu ręki... Zwia-
stowały go liczne żagle, wyłaniające się z posiniałego morza,
a także głębokie niebo, którego wieczorny aksamit rozjaśnia-
ły mleczne smugi.

Późnym wieczorem, gdy okręt z lekkim szumem płynął
łagodnie z poluzowanym ożaglowaniem z powodu słabnące-
go wiatru, Marianna stała na pokładzie i obserwowała gwiaz-
dy sławnej orientalnej nocy. Jej słodycz przywodziła na myśl
marzenia z czasów, kiedy przyszłość miała na imię Jason
Beaufort. Gdzie on był teraz? Po jakich morzach miotała nim
duma czy nieszczęście? Dokąd gnały go wydęte żagle „Mor-
skiej Czarodziejki"? Czyim rozkazom był posłuszny? Czy


żył jeszcze na świecie ów władczy i dumny mężczyzna, któ-
ry tak niedawno deklarował, że ma w życiu tylko dwie mi-
łości: kobietę, którą zdobył, żeby ją natychmiast utracić,
i statek...

Podczas tej ostatniej nocy tułaczki atak wyrzutów sumie-
nia stał się wyjątkowo silny. Aby dotrzeć do miasta, którego
bliskość czuła już niemal fizycznie, aby skłonić je do zacho-
wania blisko trzystuletniego aliansu, Marianna straciła po
drodze wszystko, co było dla niej najważniejsze: miłość,
przyjaźń, szacunek dla samej siebie, majątek, łącznie ze
swoją garderobą, nie mówiąc już o nieznanym małżonku,
którego zamordował nikczemny szaleniec. Czy będzie jej
dane zebrać kiedyś plony tego przedsięwzięcia? Czy będzie
mogła chociaż wrócić do Francji, spełniwszy swoją misję?
Czy też spotka ją niepowodzenie, które zwielokrotni osobisty
dramat, jaki stanowiło to uparte życie, schowane w głębi jej
ciała, trzymające się jej tak mocno, że nawet najcięższe
warunki egzystencji nie były w stanie go zniszczyć?

Młoda kobieta długo przyglądała się ogromnym gwiaz-
dom, szukając w nich jakiegoś znaku otuchy i nadziei. Jedna
z nich wyglądała, jakby oderwała się od błękitnego firma-
mentu, pomknęła w stronę horyzontu jak maleńki meteor
i ponownie tam zniknęła.

Marianna przeżegnała się szybko i z zamkniętymi oczami
zwróciła się w stronę punktu, w którym zniknęła gwiazda,
po czym wyszeptała po cichutku życzenie.

- Pozwól mi zobaczyć go jeszcze, Boże! Zobaczyć,
wszystko jedno za jaką cenę! Jeśli żyje jeszcze, spraw, żebym
go mogła zobaczyć, wszystko jedno, za jaką cenę...

W głębi duszy nie wątpiła, że Jason żyje. Mimo jego
okrucieństwa, mimo szaleńczej zazdrości i nieludzkiego za-
chowania, które podsunęło jej myśl, że Leighton, być może,
podał mu jakiś narkotyk, wyzwalający szaleństwo i morder-


cze instynkty, wiedziała równocześnie, że jest niemalże czę-
ścią jej duszy. Wyrwanie go z niej równałoby się rozerwaniu
serca na kawałki. Nawet na końcu świata nie mogła zapo-
mnieć tych tajemniczych dreszczy, które płynęły z samego
środka jej wnętrza...

Cesarskie miasto pojawiło się w świetle wschodzącego
słońca.

Początkowo widać je było tylko w oddali, na horyzoncie
opalizującego morza. Jego posrebrzony od mgły profil za-
okrąglony był matowymi kopułami i naszpikowany jasnymi
wieżyczkami minaretów.

Morze, ku któremu łagodnie chyliła się wybujała roślin-
ność zielonych wzgórz Azji, nakrapianych tu i ówdzie biały-
mi plamami miasteczek, usiane było statkami, jakby wprost
przeniesionymi z orientalnych baśni. Były tam brązowe ga-
lery, poruszane siłą ramion solidnie zbudowanych wioślarzy
w pstrokatych strojach, niewielkie złocone łódeczki, poma-
lowane jak odaliski, czerwone i czarne trójmasztowce, ar-
chaiczne galery, poruszające się po powierzchni morza jak
gigantyczne owady o długich, zsynchronizowanych odnó-
żach, a także masztowce o ostrych żaglach, nieprzyjaźnie
wymierzonych w niebo... Cała ta kolorowa grupa zmierzała
w kierunku owego mirażu, błyszczącego w słońcu.

W miarę jak zbliżali się do brzegu, miasto rozprzestrze-
niało się coraz bardziej, ciągnąc się wzdłuż wielkich murów
w kolorze ochry, które biegły od pałacu Siedmiu Wież, po-
przez Siedem Wzgórz aż do Siedmiu Meczetów, podobnych
do arkad ogromnego mostu. Następnie pojawiły się czarne
cyprysy wzgórza Seraj, zadziwiające rumowisko czerwonych
dachów, lśniących kopuł, ogrodów i antycznych szczątków,
które wydawały się powstrzymywać przed upadkiem w mo-
rze błękitne kopuły, rozciągnięte pomiędzy sześcioma mina-
retami meczetu Ahmeda, i mocne podpory Świętej Zofii.


Kiedy minęli wyspę Książąt, pojawiła się długa linia po-
przecinana groblami, a wraz z nią ogromna, opalizująca
perła.

Nachylając lekko w porannym wietrze swoje wielkie białe
żagle, jakby chciała się ukłonić, fregata minęła wzgórze
Seraju i popłynęła w stronę Złotego Rogu.

Na tym niecodziennym skrzyżowaniu morskich dróg,
gdzie spotykała się wrzawa starej Europy z ciszą Azji, ma-
jestat potrójnego miasta stał się przytłaczający. Przekraczało
się jego bramy, jakby wchodziło się do jaskini Ali Baby, nie
wiedząc, gdzie patrzeć, co podziwiać, mając oczy zmęczone
od blasku i świateł. Natychmiast jednak gorączkowe życie,
które skupiało się w tym cywilizacyjnym tyglu, otaczało
zewsząd nowego przybysza i porywało ze sobą.

Uczepiona barierki na rufie statku, stojąc koło sir Jamesa,
który rozglądał się wokół zblazowanym, wszystkowiedzącym
wzrokiem, Marianna pożerała spojrzeniem ogromny, kłębią-
cy się port, który otwierał się przed nią i jak biała przegroda
oddzielał dwa odrębne światy.

Po lewej stronie, na nabrzeżach Stambułu, splątane były
ze sobą osmańskie okręty, malownicze i pstrokate; na wprost,
przy stopniach Galaty, stały zachodnie statki: czarne statki
genueńskie, angielskie, holenderskie, których kolorowe flagi
na ogołoconych masztach przypominały owoce, zapomniane
przez niedbałego ogrodnika.

Na brzegu było gwarno i tłoczno. Znajdował się tam cały
świat bezpośrednio lub pośrednio związany z morzem: ma-
rynarze, komisjonerzy, urzędnicy, skrybowie, agenci handlo-
wi lub pracownicy ambasad, bagażowi, dokerzy, kupcy
i szynkarze, wśród których widać było sylwetki żołnierzy,
a także janczarów w wysokich filcowych czapkach. Ich za-
daniem było kontrolowanie nabrzeża i statków.

Holowana przez dwie łodzie, poruszane siłą mięśni ener-


gicznych wioślarzy, fregata dopływała majestatycznie do
swojego kotwicowiska. W tym samym czasie odbiła od brze-
gu, płynąc im na spotkanie, szalupa z angielskimi maryna-
rzami w skórzanych czapkach. Na jej rufie stał wyprostowa-
ny wysoki mężczyzna, bardzo szczupły, jasny, niesłychanie
elegancki, i trzymał skrzyżowane ręce pod luźno narzuco-
nym, jasnym płaszczem.

Sir James osłupiał na jego widok.

- Przecież... ten człowiek to ambasador!..

Wyrwana nagle ze swoich rozmyślań, Marianna aż pod-
skoczyła.

Niewykluczone, że będę pani potrzebował... a poza tym on
już zdążył panią zauważyć!

Istotnie, wyprostowany ambasador wyraźnie spoglądał
w stronę grupki osób stojących na rufie i z całą pewnością
zauważył Mariannę, ubraną w żywe kolory, przez co było ją
widać bardziej niż kogokolwiek innego.

Zrezygnowana przyjrzała się płynącemu w ich stronę dy-
plomacie i zdziwiła się, że wygląda tak młodo. Jego smukła,
wysoka sylwetka i sztywna postura nie dodawały lat nieza-
przeczalnie młodzieńczej twarzy. Ile lat mógł mieć lord Can-
ning? Dwadzieścia cztery, dwadzieścia pięć? W każdym ra-
zie niewiele więcej! A jakiż był przystojny!.. Rysy jego
twarzy mogłyby posłużyć za wzór dla greckiego posągu.
Jedynie dość wąskie, poważne usta, a także wydłużony pod-
bródek zdradzały typowo zachodnie cechy. Pod protokolar-
nym chłodem głęboko osadzonych oczu kryło się rozmarzone
spojrzenie poety.

Gdy szalupa dotarła do okrętowej burty, wspiął się po
drabince z łatwością człowieka przyzwyczajonego do naj-
przeróżniejszych ćwiczeń gimnastycznych. Kiedy w końcu
stanął na pokładzie, Marianna przekonała się, że jest jeszcze
przystojniejszy niż z daleka. Z całej jego postaci, sposobu
bycia, niskiego głosu emanował swoisty wdzięk i urok.

Gdy jednak jej spojrzenie po raz pierwszy skrzyżowało się
ze wzrokiem dyplomaty, doznała wrażenia, jakby znalazła się
w niebezpieczeństwie. Ten człowiek był jasny, czysty i twar-
dy jak stal. Jego doskonałe maniery miały w sobie coś sztyw-
nego. Ledwo zdążył wymienić z komandorem zwyczajowe
uprzejmości, kiedy odwrócił się w stronę młodej damy i nie
czekając, aż sir James dokona prezentacji, skłonił się z nie-
naganną grzecznością, a następnie odezwał:

- Jestem szczerze zachwycony, madame, że mogę powitać
Jej Jaśnie Oświeconą Wysokość. Przybyła pani z takim


opóźnieniem, że już straciliśmy nadzieję na jej przyjazd.
Chciałbym powiedzieć, że jestem osobiście szczęśliwy i...
uspokojony.

Nie było w tych słowach nawet śladu ironii, a Marianna,
słysząc je bez większego zaskoczenia, zrozumiała, że była
na nie przygotowana od chwili, kiedy ujrzała ambasadora.
Ani przez moment nie przeszło jej przez myśl, że tak wysoko
postawiony funkcjonariusz chciałby zawracać sobie głowę
jakimś greckim służącym...

Tymczasem sir James sądząc, że zaszła jakaś pomyłka,
wybuchnął śmiechem.

Osaczona przenikliwym spojrzeniem ambasadora, Marian-
na poczuła, jak płoną jej policzki, ale nie odwróciła wzroku.
Przeciwnie, z całym spokojem utkwiła spojrzenie w oczach
nieprzyjaciela.

panią ujrzałem, madame, moje ostatnie wątpliwości rozwiały
się całkowicie. Uprzedzono mnie, że spotkam jedną z naj-
piękniejszych kobiet Europy!

Nie były to czcze komplementy, jedynie spokojne stwier-
dzenie, które wywołało smutny uśmiech na twarzy Marianny.

Marianna przymknęła oczy pod wpływem nagłego zawro-
tu głowy. Wszystko było skończone! Poniosła żałosną klęskę
w chwili, kiedy tak niewiele jej brakowało do osiągnięcia
celu. Wpadła na najbardziej idiotyczną przeszkodę z możli-
wych - zatarg z dwoma żądnymi zemsty mieszczanami!
Duma obudziła w niej chęć do walki i zawstydziła się z po-
wodu własnej słabości. Otworzyła szeroko oczy i spojrzała
wzrokiem ciskającym gromy, z trudem powstrzymując się od
łez, na doskonale piękną twarz ambasadora.

Odwróciła się od ambasadora i spojrzawszy przelotnie na
zaciętą twarz komandora straciła ostatnią nadzieję. Tak jak
słusznie domyślała się od pierwszej chwili wejścia na pokład
„Jasona", James King nie przedłożyłby nigdy uczuć nad
obowiązek. Być może zresztą podda się zrozumiałemu uczu-


ciu niechęci, po tym jak został oszukany i wpadł w sidła
dawnej, sprawdzonej przyjaźni!..

Marianna westchnęła ciężko, odwróciła głowę i spojrzała
ostami raz na niedostępne dla niej miasto. Wówczas spo-
strzegła „Morską Czarodziejkę"...

Sądząc, że to tylko złudzenie, zrodzone z rozpaczliwej
chęci ujrzenia tego statku, zawahała się i przetarła niepewnie
oczy, bojąc się podświadomie zniszczyć tak cudowny obraz.
Ale to nie był sen, to był naprawdę masztowiec Jasona.
Kołysał się łagodnie, zakotwiczony w bliskiej odległości od
nabrzeża, naprężając liny jak pies wyrywający się ze smyczy.
Z nagłą niepohamowaną radością, która ogarnęła ją całą
i pod wpływem której serce mało nie wyskoczyło jej z piersi,
a ręce zaczęły drżeć, Marianna rozpoznała swoją własną
postać wyrzeźbioną na dziobie statku. Nie mogła mieć żad-
nych wątpliwości, Jason był w porcie, w mieście, do którego
tak wzbraniał się płynąć, a które dla niej stało się ziemią
obiecaną.

W jaki sposób tu dotarł?

- Pozwoli pani, księżno?

Lodowaty głos sir Jamesa przywołał ją do porządku. Nie
mogła pobiec na oślep na spotkanie ukochanego mężczyzny.

Aby nie miała niepotrzebnych złudzeń, pojawili się dwaj
marynarze, którzy przyszli ją aresztować. Od tej chwili była
już tylko więźniem politycznym... i niczym więcej!

Zbita z tropu, spojrzała na nieugiętego starego oficera
zmieszanym wzrokiem.

Odwróciła głowę, żeby nie zauważył, jak zbladła. Straciła


na zawsze wyrozumiałego przyjaciela z dawnych lat. Zamie-
nił się nagle w obcego angielskiego oficera, który wykona
każdy rozkaz, nawet jeśli musiałby się przeistoczyć w dozor-
cę więziennego. Marianna nie do końca była przekonana, czy
pod wpływem goryczy i rozczarowania nie będzie żałował,
że nie może potraktować jej surowiej.

- Nie, sir Jamesie - powiedziała po dłuższej chwili mil-
czenia - nie przyszło mi to do głowy. Wolałabym jednak,
żeby nie żywił pan do mnie urazy!

Spojrzała ostatni raz na cichy masztowiec, który wydawał
się kompletnie opuszczony. Następnie pozwoliła zaprowadzić
się do kabiny.

Szczęk przekręcanego w drzwiach klucza podziałał na jej
nerwy jak pisk noża rysującego szkło. Usłyszała również
charakterystyczny odgłos odstawianych na bok strzelb. Od
tego momentu marynarze będą dokładnie pilnowali jej drzwi,
przynajmniej w czasie samej podróży morskiej. Anglia nie
wypuści łatwo przyjaciółki Napoleona!..

Podeszła powoli do okna, otworzyła je, a następnie wy-
chyliła się na zewnątrz i zobaczyła to, o czym od dawna już
wiedziała. Jej kabina umieszczona była tuż obok mesy kapi-
tańskiej, a jednocześnie znajdowała się dosyć wysoko nad
lustrem wody. Być może w ogólnym zamieszaniu i chaosie
zdecydowałaby się mimo wszystko na ryzykowny skok, żeby
uniknąć za wszelką cenę uwięzienia i pozbyć się strażników.
Niestety, to desperackie rozwiązanie okazało się również
niemożliwe. Wokół okrętu uformowała się grupa niewielkich
stateczków i łodzi oraz statków wojennych, które nieustannie
kursowały między jednym a drugim brzegiem ogromnego
portu, pomagając przy przeładunku towarów i tłocząc się
przy większych statkach jak kurczęta przy kwoce. Skok
w takich warunkach oznaczałby złamanie karku.

Cofnęła się do kabiny, kompletnie zdesperowana, i opadła


bezsilnie na łóżko, stwierdzając ze zdumieniem, że zostały
z niego zdjęte prześcieradła. Najwidoczniej sir James posta-
nowił dopilnować każdego szczegółu i nie zostawić Marian-
nie najmniejszej szansy!..

Z goryczą pomyślała o Theodorosie, który musiał już być
daleko. W samą porę umiał skorzystać z wyrozumiałości ko-
mandora wobec Marianny, wyrozumiałości, którą zawdzię-
czała wspólnym wspomnieniom. Nikt ani nic nie przeszkodzi
mu teraz w kontynuowaniu misji. Grek dotarł do celu swojej
podróży. Pozostała jej jedynie osobista, lecz słaba satysfa-
kcja, że dotrzymała przysięgi z Santorin. Przynajmniej ta
sprawa nie ciążyła już nad nią... niestety jednak nie udało jej
się osiągnąć niczego więcej!

Upalne godziny dnia mijały jedna za drugą, każda następ-
na wydawała się gorętsza od poprzedniej i jednocześnie coraz
krótsza. Tak niewiele czasu zostało jej jeszcze w Konstan-
tynopolu! Bliskość „Morskiej Czarodziejki" sprawiała, że
uwięzienie było jeszcze bardziej przygnębiające.

Wkrótce, gdy zacznie się nowy dzień, angielska fregata
podniesie żagle i popłynie wraz z księżną Sant'Anna ku
spowitej angielską mgłą niejasnej i ponurej przyszłości, wy-
zbytej nawet czaru tak pociągającego ją ryzyka. Zostanie
zamknięta w jakichś ciemnych lochach i ślad po niej prze-
padnie! Być może świat o niej zapomni, jeśli Napoleon nie
martwi się już o nią...

O zachodzie słońca przenikliwy głos muezinów wezwał
wszystkich wiernych do modlitwy. Zaraz potem zapadła noc.
Hałaśliwe życie portu powoli ucichło, a jednocześnie zapaliły
się okrętowe latarnie. Wraz z nadejściem nocy zaczął wiać
zimny północny wiatr, od którego Marianna dostała dreszczy.
Nie zdecydowała się jednak na zamknięcie okna, ponieważ
wychylając się ciągle jeszcze mogła zobaczyć bukszpryt stat-
ku Jasona.


Do kabiny wszedł marynarz z zapaloną świecą. Zaraz za
nim pojawił się następny, niosąc tacę. Obydwaj nie odezwali
się ani słowem. Z pewnością musieli otrzymać dokładne
instrukcje w tej sprawie. Ich twarze były do tego stopnia
pozbawione wyrazu, że stały się do siebie w przedziwny
sposób podobne. Wyszli tak szybko, że Marianna nie zdążyła
nawet się odezwać ani wykonać żadnego gestu.

Spojrzała obojętnym wzrokiem na tacę. Tak niewiele ją
obchodziło, czy będzie miała światło i czy dostanie coś do
zjedzenia! Komfort nie jest w stanie złagodzić poczucia ogra-
niczenia, jakie narzuca więzienie.

Ponieważ jednak paliło ją pragnienie, nalała filiżankę her-
baty, wypiła ją i właśnie nalewała drugą, gdy niespodziewa-
nie coś wpadło do kabiny. Marianna odwróciła się gwałtow-
nie. Po dywanie toczył się niewielki przedmiot... Schyliła się
i zobaczyła, że to chropowaty kamień, obwiązany wąskim
sznurkiem. Koniec sznurka znajdował się za oknem. Z biją-
cym sercem pociągnęła lekko, potem nieco mocniej. Sznurek
wydłużał się i wydłużał, aż w końcu pojawił się niewielki
supełek, a dalej solidna lina. Zrozumiała nagle, co oznacza
to wszystko, i ogarnięta dziką radością ucałowała konopną
linę, jakby ucałowała samego anioła zbawienia. Czyżby mia-
ła jeszcze przyjaciela?

Zdmuchnęła świecę, podeszła do okna i wychyliła się. Na
samym dole, w gęstych ciemnościach, wydało jej się, że
dostrzega czyjąś sylwetkę w szalupie. Nie zastanawiała się
jednak długo. Czasu nie miała zbyt wiele i pilno jej było
uciec! Wróciła do drzwi i przytknęła do nich ucho. Na statku
panowała całkowita cisza. Słychać było jedynie ciche po-
skrzypywanie drewnianej konstrukcji, kiedy kołysał się lekko
na wodzie.

Wartownicy prawdopodobnie już spali, ponieważ ich rów-
nież nie było słychać!


Starając się zachowywać najciszej, jak tylko mogła, Ma-
rianna przywiązała mocno linę do nogi łóżka, a następnie
weszła na okno, co się okazało dosyć trudne z powodu jego
niewielkich rozmiarów. Momentalnie poczuła, że lina, trzy-
mana czyjąś niewidzialną ręką, naprężyła się. Powoli, krok
po kroku, zaczęła schodzić, starając się nie patrzeć w czarną,
głęboką dziurę, którą miała u swoich stóp i szukając pun-
któw podparcia na ścianie statku. Na szczęście nie było
otwarte żadne z okien na niższych poziomach. Oficerowie
z pewnością zeszli na ląd, żeby skorzystać z tego jedynego
wieczoru wolności.

Schodzenie wydało jej się męczące i nieznośnie długie.
Otarte ręce paliły ją żywym ogniem, wkrótce jednak poczuła,
że otaczają ją czyjeś ramiona i mocno podtrzymują.

- Puść linę! - usłyszała szept Theodorosa. - Jesteś już na
dole.

Posłuchała i znalazła się w małej łódce, w której czekał
na nią Theodoros. Odszukała po ciemku rękę Greka, którego
wysoka postać stała obok niej. Nie potrafiła wyrazić wdzię-
czności za to cudowne uwolnienie z pływającego więzienia.
Brakowało jej tchu i słów.

Chwycił wiosła i skierował łódź na otwarte wody.

- Ominiemy Galatę i przycumujemy przy meczecie Ki-
lidż Ali. Jest to zaciszne miejsce, a co najważniejsze, nieda-
leko stamtąd znajduje się ambasada francuska...

Już zamierzał odepchnąć mocno łódź, kiedy Marianna
zatrzymała go, kładąc dłoń na jego ramieniu. Niedaleko, tuż
obok nich, kołysała się na ciemnej wodzie sylwetka masztow-
ca. Paliła się tylko jedna latarnia, a na przednim pokładzie
tliło się niewielkie jasne światełko i nic poza tym.

Napięta jak struna, starała się ze wszystkich sił go prze-
konać i cichutko, jakby wstydziła się prosić go o coś więcej
po tym, co dla niej zrobił, dodała:


- Jeśli nie zechcesz, to popłynę sama... wpław! To nieda-
leko!

Zapadła cisza. Grek przytrzymał wiosła i- zastanawiał się
przez moment ze spuszczoną głową, a tymczasem łódź pły-
nęła powoli. Po chwili zapytał:

Nacisnął na wiosła i łódź wpłynęła miękko na fale. Wkrót-
ce ogarnął ich cień rzucany przez „Morską Czarodziejkę"
i ukazały się przed nimi jej strome burty. Nawet z tak bliskiej
odległości nie było słychać żadnego dźwięku. Theodoros
podniósł wiosła i zmarszczył brwi.

Istotnie, ze statku dochodziło słabe brzęczenie. Zniecier-
pliwiona Marianna wstała i zaczęła badać dłońmi po omacku
burtę okrętu, starając się znaleźć coś, po czym mogłaby się
wspiąć.

- Nie kręć się! - zdenerwował się Grek, którego kocie
oczy wydawały się dostrzegać wszystko z taką dokładnością
jak w biały dzień - w otworze do spuszczania trapu jest
drabinka sznurowa... Ale uważaj, bo nas przewrócisz!

Kiedy Marianna usiłowała chwycić drabinkę, powstrzymał
ją gwałtownie.

- Zostaw! Nie podoba mi się to wszystko. Coś tu nie gra,
a nie po to wyciągnąłem cię z rąk Anglików, żebyś miała
teraz wpaść w jeszcze gorszą zasadzkę. Ja wejdę. Ty tu
poczekasz...


- Nie! To niemożliwe - zbuntowała się młoda dama, która
nie mogła już pohamować swojej niecierpliwości. - Od tygodni
żyję jedynie nadzieją, że przyjdzie kiedyś dzień, kiedy będę
mogła znowu wejść na pokład tego statku, a ty każesz mi zostać
tutaj, w tej łodzi, i czekać? Wszystko, na co czekałam przez
tyle dni, znajduje się właśnie tutaj... dwa kroki ode mnie! Sam
widzisz, że nie mogę już dłużej wytrzymać!

Rozumiejąc, że nikt ani nic nie było w stanie jej powstrzy-
mać, Theodoros skapitulował niechętnie.

- Dobrze, idź więc! Postaraj się jednak nie hałasować
w miarę możliwości. Może się mylę, ale mam wrażenie, że
mówią tam po turecku!

Powoli i po cichutku weszli po drabinie, jedno po drugim,
i prześlizgnęli się na pusty pokład. Serce Marianny biło tak
mocno, że o mały włos nie wyskoczyło jej z piersi. Wszystko
było takie samo, a jednocześnie zupełnie inne. Pokład stracił
swój dawny połysk. Wszędzie porozrzucane były jakieś dziw-
ne przedmioty, liny wisiały bezładnie, poruszane wieczornym
wiatrem. A poza tym ta cisza...

Nie potrafiła sobie wytłumaczyć tego pozornego opusz-
czenia statku. Ktoś musiał przecież tu być... jakiś marynarz...
Craig O'Flaherty albo jej stary przyjaciel Arkadiusz, którego
nieobecność była prawie tak samo bolesna jak nieobecność
Jasona! Niestety, nie było nikogo! Nic, poza tym niewielkim
światełkiem na dziobie, w stronę którego Theodoros zaczął
skradać się ostrożnie. Nagle stanął jak wryty i schował się
pod wielki maszt. Z luku wyszli dwaj mężczyźni, niosący
długie strzelby. Widząc ich czerwono-błękitne mundury, wy-
sokie czapki z białego filcu, błyszczącą broń i wściekłe miny,
Marianna i jej towarzysz poznali ich natychmiast. Byli to
janczarzy!

- Pilnują statku! - szepnął Theodoros. - To oznacza, że
nie ma załogi.


- To całkiem prawdopodobne, ale nie oznacza, że nie-
obecny jest również kapitan. Proszę, pozwól mi sprawdzić...

Nie mogąc znieść ani chwili dłużej tej męczącej niepew-
ności, ogarnięta niewytłumaczalnym lękiem, a także, podob-
nie jak Theodoros, podskórnie przeświadczona, że dzieje się
coś nienormalnego, przemknęła jak cień wzdłuż całego po-
kładu, którego na wpół wyrwane drzwi trzaskały na wietrze.
Dotarła na rufę, wdrapała się tam, starając się ominąć snop
światła rzucany przez jedyną zapaloną latarnię.

Coś popchnęło ją w stronę drzwi prowadzących do kapi-
tańskiej mesy. Natychmiast jednak stanęła, usiłując zrozu-
mieć, dlaczego zabarykadowano drzwi i zabito je deskami,
na których umieszczono dodatkowo wielkie czerwone pie-
częcie woskowe, przypominające plamy krwi...

Rozejrzała się wówczas dookoła, przyglądając się szcze-
gółom, które początkowo uszły ich uwagi, lecz teraz mogła
zobaczyć je lepiej w świetle latarni. Wszędzie widać było
wyraźne ślady stoczonej walki. Wokół leżały szczapy drewna
wyrwane z wrębów, powyginane kawałki metalu, dziury po
kulach... i ciemne smugi, które powiększały się złowieszczo
wokół koła sterowego!

Wówczas straciła resztki nadziei...

Nie miała już na co czekać ani czego szukać! Piękny statek
Jasona zamienił się w statek-widmo, zniekształcony cień te-
go, czym był dawniej. Ktoś oczywiście musiał odebrać go
buntownikom, ale tym kimś nie był Jason, nie mógł nim być,
w przeciwnym razie skąd wzięłyby się te ślady, skąd te
pieczęcie? Może to sprawka jakiegoś barbarzyńskiego pi-
rata... a może jakiś osmański władca natknął się na środ-
ku morza na w połowie opuszczoną „Czarodziejkę", znajdu-
jącą się w niekompetentnych rękach bandytów Leightona,
w związku z czym łup nie był trudny do zdobycia...

Przygnębiona Marianna z łatwością odnajdywała ponure


ślady dramatu, który musiał rozegrać się na statku. Wszystko
świadczyło o przegranej bitwie, nieszczęściu i śmierci,
wszystko, łącznie z obojętnymi żołnierzami, którzy pilnowali
tego pływającego widma, gdyż mimo wszystko statek musiał
być własnością jakiejś miejscowej osobistości.

A tych, których kochała i musiała tu zostawić, z całą
pewnością nigdy już więcej nie zobaczy. Teraz nie wątpiła
już, że wszyscy umarli...

Wyczerpana tym ostatnim ciosem, zapominając o całym
świecie, Marianna osunęła się na ziemię i z głową opartą
o zamknięte drzwi, których Jason nigdy już nie otworzy,
zaczęła cichutko płakać. W takim stanie odnalazł ją Theodo-
ros, skuloną, przycupniętą przy drzwiach, jakby chciała się
w nie wtopić całą swoją duszą.

Starał się ją podnieść, ale mimo jego ogromnej siły nie
udawało mu się. Jej ciało stało się nieludzko ciężkie pod
wpływem przygniatającego ją cierpienia i rozpaczy. Leżała
tam, całkowicie porażona bólem, który przytłaczał ją jak
skała, i poczuł, że nie uda mu się już nic zdziałać, ponieważ
ona nie chce się już podnieść. Cały świat przestał nagle dla
niej istnieć.

Theodoros uklęknął przed nią i wziął jej małą, zimną
rękę w swoją dłoń. Marianna jednak odepchnęła go natych-
miast.

Nie słuchała go. Zrozumiał, że wymyka mu się i poddaje
gorzkiemu potokowi łez, który nie miał nic wspólnego z ro-
zumowaniem i logiką. Ostrożnie podniósł głowę i rozejrzał
się wokół.

Na przodzie statku janczarzy niczego nie usłyszeli ani nie
zobaczyli. Siedzieli teraz na zwojach lin, trzymając strzelby


między nogami, i palili spokojnie długie fajki, przyglądając
się nocy. Wiatr, wiejący z nad Morza Czarnego, mieszał
korzenny zapach tytoniu z wonią alg. Najwyraźniej strażnicy
nie mogli sobie nawet wyobrazić, że znajdują się tam oprócz
nich jeszcze inni ludzie...

Uspokojony Theodoros pochylił się ponownie nad Ma-
rianną.

- Błagam cię, zrób chociaż niewielki wysiłek! Nie możesz
tutaj tak siedzieć...To szaleństwo! Trzeba żyć, walczyć!

Starał się przekonać ją słowami, w których zawarł to, co
cenił i kochał.

Marianna nie odezwała się, pokręciła tylko głową. Theo-
doros poczuł nagle, jak na jego dłoń spadają kropelki łez.
Wzbudziły w nim nie znane mu do tej pory uczucie głębo-
kiej litości. Znał tę kobietę jako dzielną, pełną życia istotę,
a teraz odrzucała każde słowo otuchy i zachęty. Jedyne, cze-
go chciała, to zaczekać tu, pod zamkniętymi drzwiami, aż
przyjdzie po nią śmierć. A przecież była taka młoda... i taka
piękna!

Poczuł, jak narasta w nim wściekłość przeciwko tym
wszystkim, którzy chcieli wykorzystać jej młodość, urodę,
niedostatecznie chronioną przez górnolotne tytuły, niewiele
znaczące wobec obowiązków i odpowiedzialności, jakimi
została obarczona! Przypominając sobie przysięgę, którą mu-
siała złożyć przed świętymi ikonami, poczuł palące uczucie
wstydu. Szalone umiłowanie wolności nie usprawiedliwiało
go w pełni. A teraz widząc ją u kresu sił, wyglądającą jak
biedne, wymęczone dziecko, które starało się mu pomóc na
miarę swoich możliwości, a nawet zdecydowało się zabić
człowieka, aby go uwolnić, nie potrafiłby jej opuścić.

Nie poruszała się, lecz gdy kolejny raz spróbował ją
podnieść, poczuł tę samą odmowę i opór. Ze wszystkich sił
uczepiła się kurczowo tych paru desek, które były dla niej


całą jej przeszłością i nadzieją jednocześnie. Zrozumiał, że
jeśli będzie nalegał, niewykluczone, że zacznie krzyczeć.
Z drugiej jednak strony nie mogli tu dłużej zostać, ponieważ
mogło się to okazać zbyt niebezpieczne!

- Przywrócę cię do życia wbrew tobie - wycedził przez
zęby - i przepraszam cię z góry za to, co teraz zrobię!

Podniósł swoją szeroką dłoń. Znał doskonale najprzeróż-
niejsze formy walki i wiedział, jak uderzyć w tył głowy, żeby
przeciwnik stracił przytomność. Kontrolując uważnie siłę
uderzenia, wymierzył jej cios. Opór natychmiast ustał i ciało
Marianny stało się bezwładne. Zarzuciwszy ją sobie na ramię,
pochylony Theodoros przedostał się do otworu trapowego
i zszedł po linie do łodzi.

Był tak szczęśliwy, że zabrał ją ze statku, że wysiłek wydał
mu się niewielki, a ciężar lekki.

Chwilę później zasiadł ponownie do wioseł i skierował
łódkę w stronę wyjścia portu. Zamierzał przycumować
w z góry obranym przez siebie miejscu i zanieść swoją to-
warzyszkę do ambasady francuskiej, której budynek dobrze
już znał. Dopiero uczyniwszy to, będzie mógł spokojnie
wrócić do walki i problemów swojej ojczyzny. Najpierw
jednak musiał zwrócić to biedne dziecko jej ojczyźnie, jej
środowisku. Była jednym z owych delikatnych kwiatów, któ-
re giną na obcej ziemi, i tylko własny kraj mógł przywrócić
krążenie życiodajnych soków.

Łódka minęła przylądek Galata, na którym wznosiły się
wysokie mury zamku. Minarety meczetu Kilidż Ali odcinały
się jasną bielą na tle granatowego, usianego gwiazdami nieba,
a łódź tymczasem zaczęła tańczyć, poruszana większymi fa-
lami, płynącymi od strony Bosforu.

Ni stąd, ni zowąd Theodoros uśmiechnął się do siebie.
Mimo chłodnego wiatru noc była piękna, czysta i spokojna.
Nie wyglądała złowieszczo ani wrogo. Jego instynkt czło-


wieka gór, przyzwyczajonego od dzieciństwa obserwować
niebo i liczyć gwiazdy, podpowiadał mu, że dla spoczywa-
jącej obok niego kobiety, leżącej w błogiej nieświadomości
na dnie łodzi, zaświeci jeszcze słońce i powrócą szczęśliwe
dni, a intuicja Theodorosa jeszcze nigdy go nie zawiodła...
Nawet najdłuższa droga ma gdzieś swój kres, a po naj-
ciemniejszej nocy nastaje świt...

Wysłanniczka Napoleona dotarła właśnie do kresu swej
podróży i był najwyższy czas, żeby stanęła na ziemi wielkie-
go sułtana i jego jasnowłosej matki.

Zdecydowanym gestem Theodoros wpłynął do niewielkiej
zatoczki i wciągnął łódź na piasek...

Książę Latour-Maubourg, ambasador Francji, przyglądał
się z osłupieniem olbrzymowi, wyglądającemu jak strach
na wróble, który wtargnął do jego ambasady i wyciągnął
go z łóżka, hałasując przy tym nieludzko, waląc w drzwi
i poganiając dozorcę. Następnie spojrzał niepewnym, nie-
dowidzącym wzrokiem na zemdloną młodą kobietę, którą
nieznany intruz ułożył w fotelu z iście macierzyńską czu-
łością.

Ambasador uśmiechnął się nieznacznie.

- Lord Canning jest człowiekiem czynu! A pan, mój przy-
jacielu, kim pan jest?


Natychmiast szare spojrzenie ambasadora zaszło mgłą, nie
sprawiał jednak wrażenia zaskoczonego. Życie dyplomaty
w królestwie osmańskim nauczyło go nie dziwić się niczemu.
Ponadto psychika kobieca wydawała mu się bardziej skom-
plikowana niż najbardziej zawiłe i trudne sytuacje.

- Tak, rozumiem! - powiedział jedynie. - Na tej konsoli
znajduje się woda i koniak. Proszę spróbować ocucić księżną.
Poszukam soli trzeźwiących.

Po paru chwilach Latour-Maubourg wrócił w towarzy-
stwie człowieka, który, gdy tylko przekroczył próg salonu,
krzyknął z radości.

I Arkadiusz de Jolival, ze łzami szczęścia w oczach, pod-
szedł czym prędzej do Marianny, która cały czas leżała
zemdlona, gdy tymczasem ambasador przytknął jej do nosa
sole trzeźwiące.

Przeniknął ją nagły dreszcz, po czym jęknęła, starając się
podświadomie odsunąć od siebie źródło nieprzyjemnego za-
pachu. Otworzyła oczy.

Jej spojrzenie było początkowo trochę mgliste, zaraz jed-


nak zatrzymało się na znajomej twarzy Jolivala, który zamie-
nił się w fontannę łez ze szczęścia i ulgi.

- To pan, mój przyjacielu?.. Ale jak to możliwe?.. Gdzie
jesteśmy?

Odpowiedział Theodoros. Mówił z godnością, lecz rów-
nocześnie patrzył na nią wzrokiem pełnym uniżenia, jak
przystało na sługę z przyzwoitego domu.

Myśli Marianny błąkały się jeszcze w poszukiwaniu utra-
conych wspomnień. Ten elegancki i przytulny salon dawał
poczucie bezpieczeństwa, tak jak zalana łzami twarz jej
starego przyjaciela, która była największą pociechą. Nie
mogła sobie jedynie przypomnieć, co to był za wypadek...
I nagle doznała olśnienia. W jednej sekundzie stanął jej przed
oczami zdewastowany statek, drzwi opieczętowane czerwo-
nym woskiem, ślady krwi, dzikie twarze janczarów i słabe
światło latarni. Pod wpływem tego obrazu padła w ramiona
Jolivala i uczepiła się jego marynarki.

- Jason?.. Gdzie on jest? Co się z nim stało? Widziałam
krew na mostku... Jolival, niech pan mi powie, na litość

boską, czy on...

Delikatnie wziął jej zimne i skostniałe ręce w swoje dło-
nie, przytulił do siebie, żeby je ogrzać, ale odwrócił niezna-
cznie głowę. Nie potrafił znieść tego błagalnego spojrzenia.

Liczne pytania cisnęły się Mariannie na usta, było ich
jednak tak wiele i były tak różne, że nie potrafiła nawet ich
wyartykułować.

Ambasador przyszedł jej więc z pomocą.

- Księżno - powiedział tonem pełnym kurtuazji - jest
pani w stanie, w którym trudno będzie pani zrozumieć co-
kolwiek! Przeżyła pani ciężkie chwile, jest pani wyczerpana,
umęczona, z całą pewnością wygłodzona... Proszę mi pozwo-
lić chociaż odprowadzić się do pokoju, gdzie zaraz każę
przynieść kolację. Może potem...

W tym momencie Marianna wstała energicznie, odpycha-
jąc od siebie Jolivala i fotel. Jeszcze parę chwil wcześniej,
gdy siedziała na pustym mostku, sądziła, że nie zostało już
nic na tym świecie z rzeczy, które kochała i które były jej
bliskie. Czuła, jak życie powoli uciekało z jej ciała, jak wino
z dziurawej beczki. Wiedziała teraz, że myliła się. Tuż koło
niej stał Arkadiusz, żywy, a na dodatek twierdził, że Jason
żyje również...

W jednej chwili odzyskała całą swoją witalność i wolę
walki. Był to rodzaj zmartwychwstania! Po prostu cud!

- Panie ambasadorze - powiedziała znacznie już spokoj-
niejszym głosem - jestem szczerze zobowiązana za pańskie
przyjęcie, jak i za pańską gościnność, z której z całą pewno-
ścią skorzystam. Zanim jednak udam się na spoczynek, bła-
gam pana o zezwolenie na wysłuchanie tego, co ma mi do
powiedzenia mój stary przyjaciel. Widzi pan, jest to dla
mnie... sprawa życia i śmierci, a co więcej, doskonale wiem,
że nie będę mogła zasnąć, dopóki nie powie mi pan, co się
wydarzyło.

Latour-Maubourg skłonił się.

- Mój dom i ja sam jesteśmy do pani usług, księżno.
Pozwolę sobie jedynie wydać polecenie, aby niezwłocznie
przyniesiono nam kolację, której z pewnością pilnie pani


potrzebuje... jak zresztą i my! Co się tyczy pani wybawi-
ciela...

Jego bystre spojrzenie przeniosło się z zastygłej i niewzru-
szonej twarzy Theodorosa na zaniepokojoną twarz Marianny,
która wstydząc się, że myślała wyłącznie o sobie, poprosiła
go, aby zaopiekował się jej „służącym" i aby potraktował go
„stosownie". Ambasador uśmiechnął się delikatnie.

Bez słowa Theodoros skłonił się uprzejmie.

Po czym, pozostawiając swoich gości w stanie lekkiego
oszołomienia, książę Latour-Maubourg opuścił salon z god-
nością, której w niczym nie umniejszała długa koszula nocna
i czepek z zielonego jedwabiu.

Marianna natychmiast zwróciła się do Jolivala.

Nie rozumie pani, że płonę z ciekawości, żeby się dowie-
dzieć...

- A pan z kolei chyba chce, żebym umarła, Jolival! I to
umarła z niepokoju, bo znam pana aż nazbyt dobrze. Gdyby
nie trzymał pan w zanadrzu długiej listy nieszczęść, już
opowiadałby mi pan wszystko, i to ze szczegółami! To, co
się wydarzyło, było więc aż tak... potworne?

Wzruszył ramionami i trzymając ręce na baskince swojego
żakietu, zaczął przechadzać się wzdłuż i wszerz salonu.

- Trudno mi powiedzieć! Wszystko to jest takie dziwne!
Nic z tego, co działo się od czasu naszego rozstania, nie było
podporządkowane zasadom zdrowego rozsądku. Niech pani
sama oceni...

Marianna siedziała skulona w zagłębieniu dużego wygod-
nego fotela i słuchała pilnie, a w miarę jak z ust Arkadiusza
płynęły słowa, jej uwaga rosła z każdą minutą, odgradzając
ją szczelnie od otaczającego świata.

Rzeczywiście, opowieść Jolivala brzmiała zupełnie
nieprawdopodobnie...

Następnego wieczoru po bestialskim porzuceniu Marianny
na środku morza, gdy zapadł już zmierzch, a „Morska Cza-
rodziejka" zmieniła kurs, zwracając się w stronę Afryki,
i płynęła w jednakowej odległości między Kretą i Pelopone-
zem, została napadnięta przez piratów Valego paszy, niebez-
piecznego syna Alego de Tebelena.

Dzika zgraja paszy z Epiru zdobyła statek bez żadnych
kłopotów, zwłaszcza że znajdował się w niedoświadczonych
rękach megalomańskiego lekarza i garstki buntowników.
Przynajmniej tak sądzili zakuci w kajdany więźniowie, sie-
dzący na dnie ładowni, którym ta walka wydała się wyjątko-
wo krótka.

Co do jednego mieli absolutną pewność. Od poprzedniego
dnia Jason Beaufort przestał być kapitanem statku.


cież my wszyscy, uwięzieni na dnie ładowni, byliśmy święcie
przekonani, że czeka nas niechybna śmierć z rąk dzikiej
hordy paszy... lub co najmniej niewola. A w rzeczywistości...
nie spotkało nas ani jedno, ani drugie. Przeciwnie, Achmet
Reis, kapitan statku pirackiego, potraktował nas z wyjątkową
uprzejmością.

- Czy w gruncie rzeczy nie jest to w pełni uzasadnione?
Pan i Gracchus jesteście Francuzami, a pasza z Janiny nie
ośmiela się wchodzić w zatarg z cesarzem. Jego syn prowa-
dzi zapewne bardzo zbliżoną politykę...

Arkadiusz uśmiechnął się szyderczo.

- Gdyby jedyną tarczą obronną miała być francuska na-
rodowość, to z całą pewnością nie byłoby mnie tutaj, żeby
opowiadać pani tę historię. Z pewnością nasze głowy pospa-
dałyby z karków, ponieważ widzieliśmy, jak do ładowni
wpadła grupa wściekłych zawadiaków i agresywnie wyma-
chiwała bułatami. Na szczęście jednak - i w tym miejscu
właśnie historia staje się niezwykła! - wystarczyło parę słów
Kaleba, wypowiedzianych w języku tych szaleńców, żeby
natychmiast się uspokoili. Pozdrowili go nawet z pełnym
szacunkiem.

Zdumiona Marianna spojrzała na niego, jakby majaczył
w gorączce.

Ambasador, który wrócił już jakiś czas temu i zasiadł
w fotelu, nie tracił ani słóweczka z opowieści Jolivala. Starał


się jednocześnie, aby nie umknął mu częściowo zaimpro-
wizowany, lecz bardzo smakowity zimny posiłek, który jego
służba, wyciągnięta pośpiesznie z łóżek, podała z nieco
śmiesznym namaszczeniem.

Marianna jednym haustem wychyliła zawartość swojego
kieliszka, aby lepiej przyswoić sobie to, co do niej mówił
Jolival.

Marianna wzruszyła ramionami. Przywołała z pamięci ob-
raz atletycznej sylwetki Etiopczyka, jego niski i głęboki głos.

gdzie pozwolono nam przenieść się do naszych kabin, a na-
stępnie statek piracki eskortował nas aż do Bosforu. Potem
Achmet Reis wprowadził na statek załogę z prawdziwego
zdarzenia.

Jolival bezradnie rozłożył ręce.

- Od momentu kiedy dotarliśmy do Monemvasia, na Pe-
loponezie, Kaleb ulotnił się jak kamfora i nikt nie wie, co się
z nim stało.

Żegnając się, pozdrowił nas bardzo grzecznie i serdecznie,
po czym zniknął jak dżin. Dodam tylko, że nie chciał odpo-
wiedzieć na żadne z naszych pytań...

- Coraz dziwniejsze!

Przez chwilę wspomnienia Marianny krążyły wokół etiop-
skiego niewolnika. Czy na pewno urodził się w kraju Lwa
Judy? Czy rzeczywiście był niewolnikiem?.. Tak bardzo go
nie przypominał wyglądem! Nie, Arkadiusz z całą pewnością
miał rację. Musiał być emisariuszem sułtana, jakimś tajnym
agentem lub Bóg wie kim jeszcze! Ale był sympatyczny
i cieszyła się, nawet jeśli okazał się od nich sprytniejszy, że
jest na wolności i że nie grozi mu niebezpieczeństwo ze
strony Leightona. Wkrótce zresztą przestała myśleć o tym
doskonale zbudowanym ciemnoskórym mężczyźnie o jas-
nych oczach i powróciła do swojej najdroższej obsesji, Ja-
sona.

Jej uczucia były dziwne i skomplikowane. Świadomość,
że Jason upadł tak nisko, niepokoiła ją, ale, paradoksalnie,


stała się też źródłem radości. Dzięki temu, że wiedziała, do
jakiego stopnia diaboliczny lekarz zawładnął jego umysłem,
łatwiej było przebaczyć mu napady wściekłości, krzywdę
i zło, które jej wyrządził. Od tej chwili była pewna, że nie
mógł za nie odpowiadać. Przekreślała przeszłość i zwracała
się ku przyszłości. Musi odnaleźć Jasona, odebrać go Leigh-
tonowi i ponownie zdobyć...

Ale gdzie go szukać? Jak? Kogo zapytać o dwóch męż-
czyzn, którzy zniknęli w środku nocy na niewielkiej szalupie,
gdzieś między Kretą i Peloponezem?

Głos pana Latour-Maubourg, ciężki od źle ukrywanej sen-
ności, przyniósł jej nieoczekiwaną odpowiedź.

- Poza biżuterią znajdzie tu księżna wszystko, co do niej
należy, od ubrań aż po cesarskie i generalskie listy uwierzy-
telniające. Czy mogę już jutro rozpocząć pertraktacje w spra-
wie audiencji u matki sułtana Nakhshidil? Proszę mi wyba-
czyć, że tak panią ponaglam, gdyż z pewnością potrzebuje
pani wypoczynku. Czas jednak pili, a z pewnością minie
ładne parę dni, zanim uda nam się uzyskać widzenie...

Rozpoczynało się normalne życie, a wraz z nim powracała
ta przedziwna misja, którą obarczył ją Napoleon.

Marianna patrzyła przez dłuższą chwilę na swój kieliszek,
jakby w przezroczystym złotawym szkle chciała odnaleźć
sekret przyszłości. Potem uniosła głowę i spojrzała na dyplo-
matę wzrokiem pełnym nadziei.

Wyraziła chęć ujrzenia jej, jeśli odnalazłaby się. Nawet przez
samą ciekawość, jeśli nie z innego względu, uzyska pani
audiencję! Reszta jest w pani rękach.

Oczy Marianny znowu spoczęły na szkle kieliszka. Teraz
wydawało się jej, że maleńkie banieczki musującego szam-
pana układają się w niewyraźny owal twarzy, otoczony bły-
szczącymi jak jasne wino włosami. Była to jeszcze nie znana
twarz kobiety, którą dawno temu, na wyspach, nazywano
słodkim imieniem Aimee, a która teraz królowała niewidzial-
na, lecz wszechmocna w państwie osmańskim Bajazyta i Su-
lejmana, Nakhshidil! Francuska matka sułtana, jasna wład-
czyni, tylko ona mogła zwrócić jej ukochanego mężczyznę...

Uśmiechając się do tej myśli, pełna nadziei i ufności Ma-
rianna przymknęła oczy...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Benzoni Juliette Marianna i nieznajomy z Toskanii
Benzoni Juliette Katarzyna 04
Katarzyna 06 Benzoni Juliette
Benzoni Juliette Katarzyna 03
Benzoni Juliette Katarzyna t 5
Benzoni Juliette Katarzyna t 6
Benzoni Juliette Katarzyna t 7
04 Marian Sztarski Zuchwały rajd
Śpiewnik mariański 2012
t1 Polowe aparaty telefoniczne oraz przewodowe środki łączności będące na wyposażeniu, Konspekty, ŁĄ
tescik od mariankaa
M.Walczak - wyklad 4 - rachunek kosztów zmiennych a rachunek kosztów pełnych, Zarządzanie, rachunkow
BO Marianna, Obliczenie stropu Akermana (Marianna), 2
Recenzje artykułow, interakcje, Marianna Sapińska
ZRODLA, Marian Niezgoda
Testy VI, Koło 6 Fizjologia Stoma 2008 By Marian K1[1]
Elementy języka naukowego, Marian Niezgoda
MARIAN, 1

więcej podobnych podstron