Władca Zwiesssząt
If you ever get close to a human
and human behaviour
be ready to get confused
there's definitely no logic
to human behaviour
but yet so irresistible
there's no map
to human behaviour
Bjork “Human Behaviour”
1.
— Harry... — zaczęła Hermiona prawie błagalnym tonem.
— Nie — przerwał jej, nie czekając aż skończy. Miał pewność, co jego przyjaciółka zaraz powie. Że na poszukiwanie horkruksa wyruszą we trójkę, że będą się trzymać razem, tak jak za dawnych czasów. To już minęło; Dumbledore umarł, przekazując mu pałeczkę. Wiedział, że dyrektor do tego dążył — wprowadził go w sedno sprawy, by mógł odszukać resztę horkruksów, a Harry chciał to zrobić sam. Czuł, że musi tak postąpić. — Odbyliśmy podobną rozmowę jeszcze przed ślubem Billa i Fleur. Nie chcę do tego wracać. Sprawa zakończona.
Hermiona wpatrywała się w niego tępym wzrokiem, jakby nagle stała przed nauczycielem, nie potrafiąc odpowiedzieć na zadane pytanie. Harry pakował swoje rzeczy do plecaka, starając się ignorować dziewczynę. Coś kłuło go w piersi — świadomość, że nie zgadzając się na wspólną podróż, powoduje malutką rysę na ich wieloletniej przyjaźni. Jednak nie mógł nic na to poradzić. Takie było jego przeznaczenie. Przecież jest Złotym Chłopcem, Wybawicielem Czarodziejskiego Świata, czyż nie?
Ron uchylił lekko drzwi i wszedł do środka. Harry zerknął na niego przelotnie.
— Pamiętasz, Ron i ja powiedzieliśmy ci, że czas, by zawrócić, już minął. Jesteśmy z tobą — odezwała się cicho Hermiona. — Poza tym, nawet nie pozwoliłeś nam nic zrobić, zadecydowałeś za nas.
— Tak będzie lepiej. — Spojrzał na szafkę, na której stało zdjęcie. Postacie na fotografii uśmiechały się i machały do niego. Jedno szczęście, zauważył gorzko Harry, nie było tam Petera. Zamiast niego stała Lily, próbując nie dać się pocałować Jamesowi oraz Lunatyk i Łapa. — Słuchaj, mam dwa wyjścia. Albo Voldemort mnie zabije, a wtedy nie będę się musiał o nic martwić, albo ja go zabiję, a wtedy będą mi stawiać pomniki i takie tam. W każdym razie jestem skazany na przepowiednię tej starej Trelawney, która twierdzi, że ma „wewnętrzne oko”. Ja bym jej jednak poradził, żeby je sobie przeczyściła...
— Nie mów tak — przerwała mu Hermiona.
— To znaczy jak? Mam nie mówić, że Trelawney jest stara, czy żeby przeczyściła sobie „wewnętrzne oko”? — zapytał, uśmiechając się lekko.
— Nie mów o tym, że Voldemort cię zabije — wyjaśniła.
— Dobra. Na czym to ja skończyłem? Ach... — Potarł dłonią czoło. — Natomiast wy musicie jakoś na tym świecie żyć. Hermiono, jesteś czarownicą o mugolskim pochodzeniu. Jest trudno, a wiem, że wykształceniem możesz to nadrobić. A ty, Ron? Wiecznie chcesz żyć na garnuszku rodziców? — Spojrzał na czerwonego z zażenowania przyjaciela. — Jest koniec wakacji. Hogwart został otwarty. Za tydzień wsiądziecie do Hogwarckiego Ekspresu i pojedziecie tam, by zdobyć przyszłość. A ja znajdę i zniszczę horkruksy, bo to moja misja.
Zasępił się. Naprawdę nie było łatwo przekonać ich do powrotu do Hogwartu. Nie na darmo trafili do Gryffindoru.
— Taka jest kolej rzeczy — zakończył, siadając na łóżku.
Miał już plany. Postanowił, że jakiś czas zatrzyma się w Dolinie Godryka, odwiedzi grób rodziców, a potem ruszy na północ. Tam, na samym krańcu Szkocji, za mokradłami, na Wyspie Posępnej znajdzie horkruksa Helgi Hufflepuff. Dokona tego dzięki zapiskom Dumbledore'a, które zostawił w swoim gabinecie.
2.
Draco Malfoy popełniał wiele błędów w swoim życiu i jako rozpieszczony, bogaty panicz dostawał wszystko, co tylko sobie zamarzył.
Jako pięciolatek próbował nauczyć się fechtunku. Gdyby była to mugolska szermierka, nic by mu się nie stało. Rozpłakałby się tylko, bo nie mógłby uradzić szabli. Ale przecież był czarodziejem i mieszkał w magicznym domu. Gdy tylko dotknął czegoś, co przypominało floret, automatycznie się cofnął, gdy broń wyskoczyła z zabezpieczeń i zawisła w powietrzu, jakby czekając aż ktoś ją złapie. Draco chwycił za rękojeść, ale zrobił to tak nieumiejętnie, że floret wysunął się z jego dłoni i zaczął go gonić, tnąc powietrze we wszystkie strony.
W wieku lat dwunastu, po którejś z rzędu wizycie u Borgina i Burkesa na Nokturnie, namówił ojca na Rękę Glorii. Przez kilka dni podziwiał ją, niczym najcenniejszy skarb, a potem zaczął wtykać w nią świecę. Rzeczywiście działała — paliła się tylko wtedy, gdy miał ją w dłoni. Lecz niefortunnie wypadł z jego ręki, zdążywszy podpalić mu szatę.
Jednak dopiero teraz, kiedy skończył siedemnaście lat, zrozumiał, jaki był jego największy błąd w życiu. Po ucieczce z Hogwartu razem ze Snape'em, mistrz eliksirów ukrył go gdzieś na północy Szkocji, by uchronić chłopaka przed aurorami i przygotować do spotkania z Czarnym Panem. Draco zdawał sobie sprawę z tego, że zawiódł i naraził się na zemstę ze strony Lorda Ciemności, ale nie potrafił z zimną krwią zabić Dumbledore'a. To było ponad jego siły. Bał się konsekwencji swojego czynu, w związku z tym zdecydował się uciec.
Animagia okazała się jedynym wyjściem, ponieważ Snape zabrał mu różdżkę.
Tę sztukę trenował zaciekle przez ponad rok, w piątej klasie, pod przewodnictwem Rity Skeeter. Reporterka Proroka Codziennego nie chciała przystać na jego propozycję, ale woreczek galeonów skutecznie ją do tego przekonał. I odtąd Malfoy, dzięki jej radom, powoli opanowywał tę trudną sztukę. Aż wreszcie mu się udało. Zmienił się i powrócił do swojej formy tylko raz podczas wspólnych lekcji. Nie pomyślał, że może być mu to potrzebne. Do teraz.
Snape zostawił go na cały dzień samego. Znajdował się w obskurnej chacie gdzieś na końcu świata, a do dyspozycji miał twardą pryczę i trochę zapasów jedzenia. Draco skupił całą energię na przemianie, przypominając sobie rady Rity Skeeter, zacisnął powieki i miał nadzieję, że wszystko potoczy się po jego myśli. Nie błysnęły żadne światła, w tle nie pojawiły się ciężkie, granatowe chmury i nie huknął ani jeden piorun, a mimo to Draco poczuł, jak okala go coś miękkiego — jego ubrania. Otworzył małe, szare ślepka i z ulgą zarejestrował, że się przemienił.
W małą, białą myszkę.
Uciekł przez szparę w podłodze.
Ale pozostał jeden szkopuł — nie potrafił zmienić się z powrotem w człowieka.
3.
Po wizycie nad grobem rodziców, Harry z przerażeniem stwierdził, że musi udać się na Wyspę Posępną, by odnaleźć i zniszczyć horkruks. Czuł się dziwnie; wizyta w miejscu, które było dla niego niemal jak święte nie napawała go optymizmem. Ale w końcu uaktywnił świstoklik prowadzący na północ Szkocji.
Nie mógł wiedzieć, że wkrótce zyska nowy przydomek. Władca Zwiesssząt.
4.
Wyspa Posępna, stwierdził ze zdumieniem Harry, wcale nie była wyspą. Z trzech stron otaczało ją morze; spienione fale uderzały o skalisty brzeg, rozbryzgując wodę na wszystkie strony. Na wzniesieniu stał wielki, zaniedbany zamek z mnóstwem wieżyczek. Po murze piął się bluszcz, teraz już zmizerniały i wysuszony. Z drzwi złuszczała się niegdyś czarna farba, w tej chwili widać było miejsca działania czasu. Bramę do opuszczonej posiadłości pokryła gruba warstwa śniedzi, a w otworach między ozdobnymi elementami z brązu zagnieździły się pająki. Harry przez chwilę podziwiał, jak tkają sieci, po czym ruszył dalej, wyrzucając błahostki z głowy.
Westchnął. Wyjął różdżkę z kieszeni szaty. Szedł powoli, rozglądając się na boki. Nie wiedział, gdzie dokładnie jest ukryty horkruks, ale to musiało być to miejsce. Czuł spływającą po ścianach starodawną magię. Zamek wchłaniał ją. On nią żył.
Drzwi lekko zaskrzypiały, kiedy je otworzył. W Harry'ego uderzyła silna woń wilgoci i stęchlizny, taki sam zapach czuł, gdy tylko otwierał wyjątkowo zakurzoną księgę w bibliotece. Zadrżał. Nie podobała mu się ta cisza; miał wrażenie, że wszystko na niego patrzy, że obserwuje jego każdy, nawet najmniejszy ruch.
Korytarze rezydencji zdawały się nie mieć końca. Kiedy tylko natrafiał na jakieś rozgałęzienie, miał co najmniej trzy możliwości wyboru drogi. A na dodatek każdy następny hol wydawał się być podobny do poprzedniego. Możliwe, że krążył w kółko, nie wiedząc, czy był w danym miejscu czy nie. Harry powoli tracił nad sobą panowanie. Jeżeli w takim tempie będzie badał zamek, nigdy nie znajdzie horkruksa. I jego całą misję szlag trafi!
Po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań oparł się o mur i usiadł, uprzednio zdejmując z ramienia plecak. Musiał pomyśleć i znaleźć jakiś sposób na rozwiązanie tej piekielnej zagadki.
Wyjął z plecaka jabłko. Przez jakiś czas tępo się w nie wpatrywał, ale w końcu, zachęcony nieśmiałym burczeniem żołądka, ugryzł, rozkoszując się jego smakiem.
Nagle usłyszał głośny pisk.
— Pip! Piii!
Odwrócił głowę w stronę nadchodzącego dźwięku. Ku niemu biegła biała myszka, zaciekle machając małymi łapkami. Harry nie poruszył się. Pomyślał, że ma halucynacje skoro widzi takie rzeczy, ale przecież nic nie pił. Zwierzątko wdrapało się na nogi chłopaka, a potem na klatkę piersiową, ukrywając się w kieszeni na piersi szaty Pottera.
A potem usłyszał syk.
— Wiem, że tu jesssteś, mój obiadku... Chodź do wujcia...
Wąż zatrzymał się tuż przed Harrym, przekrzywiając nieco łeb.
— Nie widziałeś gdzieś tej myssszy? Ssschowała sssię... — wysyczał, patrząc na chłopaka z ciekawością. — Ale ją dopadnę.
— Zmiataj stąd — powiedział Harry w mowie węży, wyciągając przed siebie różdżkę. Czuł, jak myszka drży schowana w jego kieszonce. Niepewnie wyściubiła nosek, ale zaraz schowała go z powrotem, widząc jak wąż na nią patrzy i wysuwa kły. — Mam różdżkę i nie zawaham się jej użyć.
— Nie odpussszczę — syknął, zbliżając się do Pottera. — Ugryzę cię, jessstem zbyt głodny.
— Dam ci jabłko, jeśli zostawisz ją w spokoju — rzekł dyplomatycznie. Myszka spojrzała na niego swoimi szarymi ślepkami, tak, że poczuł, jak robi mu się miękko na sercu.
— Nie jessstem wegetarianinem — zaprzeczył wąż. W łuskach na całym jego ciele było coś metalicznego, że nawet w nikłym świetle wydawały się połyskiwać malachitową zielenią.
Harry zamrugał. Siedział w nieznanym miejscu na końcu świata i targował się z wężem o mysz. Szaleństwo!
— Dobra. W plecaku mam kanapkę z kiełbasą. Co ty na to? — powiedział szczerze zdumiony Harry.
Wąż jakby się zastanawiał. Przekrzywiał łeb w jedną i drugą stronę, zerkając na chłopaka. Oczy czarne jak noc przeszywały go na wskroś.
— Co prawda nie jessst to mięssso ssszczura, ale może być. I tak nic lepssszego nie znajdę, a mój dotychczasssowy obiad wygląda na dość żylasssty — mruknął wąż, patrząc łapczywie na ręce Harry'ego. — Umowa ssstoi.
Gryfon wyjął z plecaka kanapkę, odpakował ją i wyciągnął rękę. Gad podpełzł do niego i mocnym chwytem porwał jedzenie. Harry uznał widok węża jedzącego kanapkę za bardzo abstrakcyjny.
— Nic ci nie grozi, myszko — rzekł do gryzonia, kiedy wyciągnął go z kieszonki. Myszka usiadła na jego dłoni. — Możesz już iść. Trzymaj się z dala od węży. — Gdzieś z oddali usłyszał stłumiony syk oburzenia. Położył rękę na brudnej podłodze, by mogła spokojnie odejść. Myszka spojrzała na niego wielkimi ślepkami. Wyglądała, według Harry'ego, jakby się miała zaraz rozpłakać. Wdrapała się na spodnie, a potem na szatę, chowając się w kieszonce.
— Pip! Piiip! — zaprotestowała myszka.
— Dobrze już, dobrze — przyznał, uśmiechając się lekko. — Zostajesz ze mną.
5.
Draco Malfoy jeszcze nigdy nie czuł się tak upokorzony jak w tej chwili. Zmienił w białą mysz, a do tego siedział w kieszeni swojego największego wroga: Harry'ego — Chłopca — Który — Cholera! — Przeżył — Pottera. Gorzej już nie mógł trafić. A mimo to został z nim. Tak. Jako Ślizgon ratował przede wszystkim własną skórę. Nie miał zamiaru przez kolejne dni błąkać się po tym zamczysku, bez jedzenia, bez jakichkolwiek perspektyw. Zapewnił sobie bezpieczeństwo. Bądź co bądź Potter jest czarodziejem. Umie się obronić, ma jedzenie... i kawę!
— Piii! Pip? — zapiszczał. Wąż ciągle męczył się z kanapką.
Harry nalał do kubka od termosu świeżej, parującej kawy.
— Chcesz? — zdziwił się Gryfon, ale przysunął do kieszonki kubek.
Draco zanurzył pyszczek w napoju, omal nie wpadając do środka. Harry podał mu kawałek jabłka, który Malfoy chwycił w swoje łapki i zaczął przeżuwać.
— Smakuje ci? — zapytał z troską Harry.
— Pip. — Po czym, czując się poniżonym, potwierdził, kiwając łebkiem.
— Cóż, nigdy nie spotkałem magicznej myszy, ale jeśli jesteś moim kompanem, to muszę cię jakoś nazwać — powiedział. — Rozumiesz, co mówię, prawda? — Draco znów kiwnął łebkiem, wpatrując się w Harry'ego. — Wiesz, w szkole był taki jeden chłopak... — Zastanowił się przez chwilę. — Jesteś rodzajem męskim, tak? — Potwierdzenie. — No, i ten chłopak potrafił zwrócić na siebie uwagę... Od pierwszego spotkania znienawidził mnie za to, że nazywam się Potter, a nawet mnie nie poznał. Myślał, że obnoszę się ze sławą, a ja jej nigdy nie chciałem. Mniejsza. — Popatrzył gdzieś w dal. — Miał bardzo jasne włosy, takie ułożone, nie to, co moje. Może je farbował? I też lubił kawę, wiesz? Robił z tego taki rytuał. Widocznie bez niej nie umiał działać. — Spojrzał ponownie na myszkę. — Nazwę cię Draco. Pasuje do ciebie.
Malfoy, gdyby mógł, rozdziawiłby usta. Zrobiło mu się jakoś tak ciężko na sercu. Co? Przecież Malfoyowie nie mają serca! To wyznanie wstrząsnęło nim, że poczuł jakby wyrzuty sumienia? Nie, tylko mu się zdawało.
— Pip — przyznał i pokiwał łebkiem.
— No dobra, to zbieramy się — mruknął, po czym podniósł się z ziemi. Wsadził termos do plecaka, a na końcu zarzucił go na ramię. — Trzeba znaleźć tę przeklętą czarkę, a wtedy zmywam się z tego miejsca.
— Pip — przytaknął Malfoy.
— Mogę iść z tobą? — zasyczał wąż.
— Też chcesz być moim kompanem? — zapytał ze zdumieniem Harry. W sumie nie miał nic przeciwko.
— Czemu nie? I tak nie mam nic do roboty.
— Dobra, ale żyjesz na stopie pokojowej z Draco — mruknął Potter w mowie węży. Gad spojrzał na niego zdezorientowany.
— Draco? Nadałeś mu imię? — Harry tylko wzruszył ramionami. — W takim razie ja też chcę. Musssi issstnieć równouprawnienie, prawda?
— Dobra — przyznał Harry. Przez chwilę patrzył na niego, próbując wymyślić imię pasujące do węża. — Ssyk. Co ty na to?
— Pasuje.
— Dobra, kompania. Idziemy — powiedział. — Ssyk, chodź — dodał, widząc, że wąż gapi się na niego.
Harry przystanął na rogu korytarza, ponieważ miał wrażenie, że już kiedyś tędy przechodził. Nie był jednak pewny, możliwe, że mu się tylko zdawało albo zamek miał jakieś magiczne właściwości przemieszczania sal, jeśli się wykona jakiś ruch. Oczywiście, zły ruch. Popatrzył na ściany. We wszystkich korytarzach wisiały te same obrazy, a właściwie tylko zdobione złote ramy, bo postacie już dawno się wyniosły.
— Jak mam wiedzieć, czy już tutaj byłem? — zapytał sam siebie.
— Piiip. Pip.
Harry powoli ruszył wzdłuż holu, szukając czegoś, co pomogłoby mu rozróżniać zamek.
— Draco mówi, żebyś oznaczał ściany — wysyczał Ssyk.
Potter zatrzymał się i spojrzał na niego oniemiały.
— No co? Mam robić za tłumacza?
— Co powiedziałeś? — Zdumiał się. — Że Draco mówił... Zaraz... rozumiesz go?
— Więkssszą połowę — przyznał wąż. — Jessstem ssszkockim wężem, a on mówi po angielsssku. Ssszczerze powiedziawssszy to ma bardzo kiepssski akcent. Czasssami sssię mussszę domyślać, o co mu chodzi.
— Ale jak to? Myślałem, że tylko z innymi wężami możesz się porozumieć. No i z ludźmi, którzy znają ten język — powiedział zaskoczony. Draco wyjrzał z kieszonki i spoglądał raz na Ssyka, a raz na Harry'ego (to Potter! Nie zapominaj! — upomniał się w duchu), nic nie rozumiejąc.
— Wiesssz. Ofiara ma prawo do ossstatniego życzenia przed śmiercią — oświadczył wyniośle. — Przecież mussszę je zrozumieć, nie?
— I dopiero teraz mi mówisz, że go rozumiesz?
— Ta twoja kanapka ssskleiła mi ssszczęki — odpowiedział Ssyk. — Powinieneś uważać, co jesssz.
Harry czuł się zbity z tropu.
— To co Draco mówił?
— Żebyś oznaczał ściany.
Gryfon nagle zrozumiał. Uśmiechnął się i wyjął Dracona z kieszonki.
— Ssyk powiedział, że dałeś mi wskazowkę, żebym oznaczał ściany. Dzięki! Kocham cię.
I pocałował myszkę, po czym z powrotem wsadził skołowanego Malfoya do kieszeni.
— Pi! Pi! Pi!
Harry spojrzał na Ssyka.
— Po ocenzurowaniu nic nie zossstaje — syknął wąż.
— Flagrate — wymówił wyraźnie Potter, wskazując różdżką na ścianę. Na chropowatej powierzchni pojawił się ognisty, krzywy krzyżyk. — Idziemy, Ssyk.
6.
Po kilku godzinach zaznaczania korytarzy, Harry poczuł się strasznie zmęczony. Teraz wiedział, że zamek działał na tej samej zasadzie, co Hogwart — schody o różnych godzinach prowadziły do innych miejsc. Dlatego wciąż natrafiał na nieoznaczone hole.
Otaczała go cisza; tylko czasami Draco popiskiwał lub Ssyk syczał, że niedługo „zapełza” się na śmierć.
— Mam dość — wystękał. Oczy mu się zamykały. — Muszę odpocząć. Drzemka postawi mnie na nogi.
— Piip. Pip — pisnął Malfoy.
Harry usiadł przy ścianie, po czym z plecaka wyjął dwie kanapki i jabłko. Tą z kiełbasą dał Ssykowi, żeby nie dobierał się do Draco, a tą z serem i jabłko zjadł na spółkę z myszką.
Po jakimś czasie z plecaka wyciągnął koc. Owinął się nim. Wąż usadowił się na brzegu materiału. Draco wyczołgał się z kieszonki i ułożył na piersi Harry'ego. Potter pogłaskał go po główce.
— Śpij słodko, Draco.
— Pip.
— Śpij słodko, Ssyku.
— Nawzajem, Władco Zwiesssząt.
7.
Ze snu przebudziły go delikatne palce muskające jego szyję. Wciąż nie rozumiejąc, co się aktualnie działo, pozwolił im, by błądziły po jego skórze. A gdy dołączyły do tego ciepłe, wilgotne wargi, Harry jęknął przeciągle i, nie otwierając oczu, wyszukał własnymi ustami źródło ciepła. Pocałunek był zachłanny, o smaku kawy i zapachu wilgoci unoszącej się wokół. Skóra drugiej osoby sprawiała wrażenie delikatnej i Harry dotykał ją coraz śmielej, błądząc rękami po twarzy, kierując się wyżej, aż wplątał palce w gładkie włosy. Przeczesywał je nieśpiesznymi ruchami, a językiem dotykał podniebienia drugiej osoby, czując, jak wzdłuż kręgosłupa przechodzą mu przyjemne dreszcze. Do mózgu dotarła również wiadomość, że jego spodnie stają się stanowczo za ciasne.
Ciało tego kogoś przyciskało Harry'ego do ściany, rękami schodząc niżej i niżej, palcami powoli rozpinając guziki. Okulary Pottera trochę przeszkadzały w pocałunku, ale nie mieli ochoty tego przerywać na tak prozaiczną czynność, jak pozbycie się ich. Osoba przysunęła się do Gryfona tak, że poczuł, jak coś twardego napiera na jego udo...
(COŚ TWARDEGO?)
Znieruchomiał. Automatycznie otworzył oczy, rejestrując wpatrujące się w niego szare tęczówki — tęczówki Malfoya. Odsunął go od siebie. Był tak skołowany, że przez chwilę nie wiedział, co się dzieje.
— Co ty tu... Co to ma... Malfoy! — wrzasnął. — Co, na Merlina, tutaj robisz? — Odsunął się jeszcze bardziej, szukając różdżki. Myszki nigdzie nie było. — Gdzie jest Draco? — Dopiero po jakimś czasie zdał sobie sprawę z tego, jak idiotycznie to zabrzmiało.
— Tu jestem — odpowiedział spokojnie Malfoy.
Wyglądał dość dziwnie, musiał przyznać Harry. Zawsze idealnie zaczesane i przylizane włosy sterczały mu na wszystkie strony, już nie takie jasne i połyskujące, tylko przybrudzone i wywijające się na końcach. Na jego ustach nie gościł ironiczny uśmieszek, prawdę mówiąc twarz Draco nie wyrażała żadnych uczuć. Malfoy siedział niedaleko niego, częściowo okryty kocem, a jego naga klatka piersiowa wydawała się Harry'emu nienaturalnie pociągająca.
— Nie ty. Mysz — burknął, po czym spojrzał na węża. — Zżarłeś mysz! — warknął na niego normalnym głosem, a Ssyk nie wiedział, o co chodzi.
— Nie bądź idiotą, Potter — rzekł beznamiętnie Ślizgon. — To ja. Ta mysz.
— Co?
— Jak zwykle elokwentny — zakpił.
— Uduszę go — wysyczał Harry, nie zdając sobie sprawy, że powiedział to w mowie węży.
— Ej! To moja działka — zaperzył się Ssyk. Podniósł łeb i swoimi wielkimi, czarnymi oczami popatrzył na Harry'ego.
— Przecież nie jesteś dusicielem. W całej Wielkiej Brytanii nie ma takich węży.
— Każdy ma jakieś marzenia, nie?
Harry zmarszczył brwi, po czym ponownie spojrzał na Ślizgona.
— Jak to mysz? Co... — zapytał, ignorując poprzednie słowa Malfoya. Ta cała sprawa wydawała mu się śmieszna.
— Jestem animagiem — odparł bez cienia emocji. — Uciekłem od Snape'a, przemieniając się w mysz, i zawędrowałem aż tutaj. Nie opanowałem dobrze tej sztuki i nie wyszła mi ponowna przemiana. Tyle ci powinno wystarczyć.
— Dlaczego? — dopytywał się. — Przecież jesteś po ich stronie. — Znalazł wreszcie różdżkę i, wymierzając nią w Dracona, odsunął się jeszcze bardziej od Ślizgona. Malfoy jednak nadal trzymał koc, nie pozwalając, by Potter go zabrał. Harry dostrzegł, jak Ślizgon kurczowo zaciska palce na materiale, ale nic nie powiedział.
— Byłem — mruknął. Widział wymierzoną w niego różdżkę i sugestywny znak brwi Pottera. — Nie wykonałem misji, nie zabiłem Dumbledore'a, i Cza... Wiesz O Kogo Mi Chodzi dałby mi sowitą nauczkę. Owszem, po kilku Crucio jeszcze bym żył, ale i tak, jako śmierciożerca, nie zabiłbym nikogo. Teraz już wszystko wiesz. Jesteś zadowolony? - ostatnie słowa wymówił z jawną kpiną.
— Ale jak...? Czemu teraz się zmieniłeś...? Z tej myszy w... — zapytał Harry. Wciąż ciężko mu było uwierzyć w to, co mówił Malfoy.
— Dosyć tego zwierzania, Potter. Nic więcej ci nie powiem — burknął Draco.
Harry spojrzał mu prosto w oczy, uśmiechając się jednoznacznie. Malfoy pobladł, po czym jeszcze bardziej owinął się kocem. Gryfon miał ochotę się roześmiać; jeszcze nigdy nie widział zakłopotanego Ślizgona.
— Nie zrobisz tego, Potter — zapiszczał Malfoy. Jego głos był bardzo podobny do pisku myszki. — Nie odważysz się.
— Jesteś pewny? — Uniósł sugestywnie brwi. — Wingardium Le...
— Dobra, wygrałeś — przyznał Draco w akcie desperacji. — Nie wiem, jak się zmieniłem. Poczułem się bezpieczny. Twoja miłość do myszy wywołała u mnie nieznane dotąd uczucia. — Specjalnie użył sformułowania „do myszy”, bo jakby powiedział „do mnie”, wywołałoby to niepożądane skojarzenia. — Poza tym napiłem się kawy i najadłem. Miałem siły. Potem przyszedł sen, w którym zacząłem przemianę.
— Kontynuuj — mruknął Harry. — Dlaczego... wiesz...?
— Jestem gejem. Poniosło mnie. To chyba wszystko wyjaśnia — przyznał sztywno Malfoy. Gryfon skrzywił się. — Czyżbym uraził twoje cenne i niewinne uszy, co, Potter? — zakpił.
— Zamknij się — wycedził.
Milczeli przez chwilę.
— Gdzie jesteśmy? — zapytał Malfoy.
— Na Wyspie Posępnej.
— Urocza nazwa — skomentował Ślizgon.
Znów milczeli.
— Czyli nie jesteśmy wrogami, tak? — zapytał Harry. — Jesteś po naszej stronie.
— Nie jestem po niczyjej stronie, Potter — mruknął Malfoy. Nadal mocno trzymał koc. — Ale tak, nie jesteśmy wrogami.
8.
— Masz tu spodnie i sweter — powiedział po jakimś czasie Harry, wyjmując rzeczy z plecaka. — Chyba że masz zamiar paradować okryty jedynie kocem.
Malfoy przyglądał się ubraniom. Potter był mniej więcej jego wzrostu i podobnej figury, więc rzeczy prawdopodobnie będą leżeć na nim jak ulał, ale... Tu właśnie zaczynał się problem. Były gryfońskie, szkarłatnego koloru.
— Nie zmusisz mnie do włożenia tego — burknął. — To uwłacza honorowi Ślizgona.
— Twoja sprawa — rzekł spokojnie Harry. — Jak dla mnie to możesz nawet paradować nago, nic mnie to nie obchodzi.
— Może chcesz sobie pooglądać mnie w całej okazałości, co? — wyszydził Draco, unosząc jedną brew. Gryfon spojrzał na niego z uśmiechem.
— Masz zbyt wysokie mniemanie o sobie, Malfoy — odparł. Ślizgon prychnął. Harry szukał jeszcze jednej rzeczy w plecaku, ale jakoś nie potrafił znaleźć. — O! Masz tu różdżkę.
— Tak bardzo mi ufasz, Potter? — zapytał z kpiną Malfoy. Nie mógł się powstrzymać od takich komentarzy.
— Nie. W ogóle ci nie ufam — odpowiedział, uśmiechając się fałszywie. — To różdżka od Freda i George'a, jeden z ich nowych wynalazków. Ma dwie całkiem przydatne funkcje. Jakby wróg nagle ją przejął, to nie da rady skierować jej na mnie, a w przypadku, gdy chciałby z nią uciec, po pięćdziesięciu stopach różdżka wysyła dość bolesny czar. Nie próbowałem jej jeszcze, ale bliźniacy testowali ją na sobie. Przez jakiś czas George miał pewne problemy z ręką. Tak więc nic mi nie grozi — skwitował.
— To całkiem przekonywujący argument — prychnął Draco. — A teraz łaskawie się odwróć, bo będę się przebierał.
— No co ty? A kto przed chwilą chciał paradować na golasa?
— Zamknij się i odwróć — warknął.
Harry zachichotał.
9.
— Gdzie idziemy? — zapytał Malfoy.
Harry zerknął na blondyna. Draco zdążył ułożyć sobie jakoś włosy, choć nadal były przybrudzone. Minę miał zaciętą, jakby nie chciał pokazać Gryfonowi swoich uczuć. I najwyraźniej nie czuł się dobrze w gryfońskich kolorach ubrań.
Za nimi pełzł powoli Ssyk, ciągle narzekając.
— Gdzieś, gdzie ukryty jest kielich Helgi Hufflepuff — mruknął Harry.
— A po co ja tu jestem? Przecież to twoja misja.
— Jeśli chcesz, możesz sobie pójść, ale oddaj różdżkę, chyba że wolisz dostać czymś podobnym do Crucio — mruknął.
— Zmienię się z powrotem w mysz — stwierdził rzeczowo Malfoy.
— Tylko tym razem możesz nie mieć szczęścia — odparł zgryźliwie Harry. — A poza tym, co ci to da?
— To nie będę się przemieniał — powiedział na przekór. — Wyjdę z zamku i pójdę przed siebie. W końcu gdzieś dojdę.
— Uprzejmie cię informuję, że prawie cały teren wokół zamku pokrywają, a pewnie pamiętasz, o czym były lekcje obrony przed czarną magią, nie? — zaczął uprzejmie Harry. — Że w mokradłach żyją...
— Wiem, co żyje w mokradłach — burknął Draco. Minę miał posępną.
— Nie radziłbym ci spotkać się z nimi twarzą w twarz i to bez różdżki.
— To po co tu jestem? — zapytał prawie histerycznie Ślizgon.
— Dotrzymujesz mi towarzystwa — odpowiedział spokojnie Potter. Zaznaczył krzywym krzyżykiem kolejną ścianę. — We dwóch zawsze raźniej. Niewiadomo, na co się natkniemy.
— Nogi mnie bolą — syknął z żalem wąż. Harry zignorował go.
— Jak to „niewiadomo, na co się natkniemy”? Wcześniej nie wspominałeś o jakichś obcych — jęknął Malfoy. Wyglądał na lekko przerażonego.
— Nie jęcz tak. Nie będzie tak źle.
— Noogi mnie boolą — wysyczał głośniej Ssyk.
— Przecież nie masz nóg — odpowiedział mu Harry.
— A co mam powiedzieć? Że bolą mnie łussski? — zirytował się wąż. — Jessstem mały. Mussszę więcej sssiły używać, żeby za wami nadążyć.
— To wolny kraj. Nie musisz iść za nami — burknął. Malfoy przyglądał się tej dziwnej wymianie zdań, oczywiście nic z tego nie rozumiejąc.
— Ale chcę — zaprotestował. Harry wywrócił oczami.
— Dobra. Tylko nie marudź, okej?
— A dossstanę kanapkę z kiełbasssą?
— Dostaniesz, ale później — odpowiedział Potter. Przez chwilę patrzył na węża, a potem odwrócił się do Malfoya. — No co?
— Co mówił? — zapytał.
— Narzekał, że go nogi bolą — odparł z rozbawieniem Harry.
— Przecież on nie ma nóg.
— To samo mu powiedziałem. — Kolejny krzyżyk ozdobił ścianę. — Idziemy dalej.
Po nieskończonej liczbie, jak się zdawało Harry'emu, oznaczeń ścian, dotarli przed wielkie, mahoniowe drzwi. Tak jak wszędzie farba złuszczała się z drewna wielkimi płatami, ale Gryfon tak po prostu nie mógł ich otworzyć. Były zamknięte zaklęciem.
Spojrzeli na siebie i kiwnęli głowami.
— To tutaj — powiedzieli równocześnie.
10.
— Alohomora — rzucił zaklęcie Malfoy, kiedy Potter dał mu znak.
Drzwi otworzyły się powoli, skrzypiąc lekko. Draco i Harry zrobili dwa kroki do przodu, trzymając wyciągnięte przed siebie różdżki, i nasłuchując, czy jest coś w środku. Na niewielkiej kolumnie na środku pomieszczenia stał kielich. Błyszczał w świetle promieni słonecznych dochodzących zza wielkich okien. Czara iskrzyła drogocennymi kamieniami — awanturynami i melanitami — w kolorze brązu i żółci.
Po drugiej stronie znajdowały się inne drzwi, uchylone na zewnątrz, przez które wciskał się chłodny wiatr.
— Trzeba było wejść od tylnej strony, Potter. Ale nie. Wielki Bohater zawsze wchodzi głównymi wejściami — burknął Malfoy, wykrzywiając usta w kpiącym grymasie. — Uniknąłbyś taaakiej wędrówki.
— A ty byś został strawiony przez węża — odciął się Harry.
Nie podobała mu się ta cisza.
— No dalej, zabieraj to cholerstwo. Chcę się stąd jak najszybciej wynieść — warknął Draco.
— Nie szkoda ci będzie abstynencji kawowej? — zaśmiał się Gryfon. Powoli podchodził do horkruksa Helgi Hufflepuff.
— Och, zamknij się.
Gdy tylko Harry jeszcze bardziej przybliżył się do kolumny, a jego twarz oświetliły kamienie, rozległo się nieśmiałe chrobotanie. Z każdą sekundą dźwięk nasilał się, dołączyły do niego ciche plaśnięcia. Harry'emu zjeżyły się na karku włoski. Malfoy pobladł.
— Też to słyszysz? — zapytał Potter. Czuł, jak pocą mu się dłonie. Draco tylko kiwnął głową.
Z ukrycia wyszło to, czego najbardziej obawiał się Malfoy — potwory. Wszystkie miały nisko zawieszony tułów, podobnie jak pięć nóg, z których każda zakończona była zdeformowaną stopą porośniętą grubą, czerwonobrązową sierścią. Na samej górze wpatrywały się w przybyszów czarne niczym smoła małe oczka przypominające guziki. Z ciemności wynurzyło się ich kilka, zapewne zwabione zapachem ludzi, choć Malfoy miał wrażenie, że nieustannie się mnożą.
— O Boże! Zabieraj to i spieprzamy! — krzyknął Draco, patrząc, jak jego ręce drżą.
Harry wyciągnął rękę po kielich dokładnie w momencie, kiedy stwory ruszyły ku nim żwawo. Malfoy pociągnął go za rękaw szaty, dając mu znak, by szybko stąd uciekali. W szarych oczach Ślizgona dostrzec można było przerażenie. Prawdopodobnie wiedział, kim lub czym są potwory. Krzyknął zaklęcie, lecz nie trafił w stworzenie. Potter jednak nie dał za wygraną, chwycił horkruks, ale ten wyślizgnął się z jego spoconych palców, po czym słychać było brzdęk metalu na posadzce. Odtoczył się w ciemną część komnaty. Gryfon myślał, że zdąży podnieść i wziąć czarkę, ale zwierzęta wyczuły ich zapachy i w szybkim tempie zbliżały się do nich. Ten, który był najbliżej, owinął silną, choć giętką nogą kostkę Harry'ego. Chłopak zachwiał się, próbując utrzymać równowagę.
— Drę... — Ze strachu zabrakło mu powietrza w płucach.
— Drętwota! — ryknął Malfoy, a zwierzę puściło nogę Gryfona. Draco ponownie pociągnął Pottera za rękaw.
Zamknęli drzwi.
— Colloportus — wydyszał Harry. Przez chwilę słychać było ciche stukanie, aż w końcu umilkło.
Obaj usiedli na ziemi, dysząc ciężko.
— „Trzeba było wejść od tylnej strony, Potter”, tak? — przedrzeźniał Malfoya Harry. Draco tylko wywrócił oczami. — Co to, na Merlina, było?
— Nigdy nie czytałeś Fantastycznych Zwierząt, Potter? — Ślizgon spojrzał z odrazą na węża, który wyglądał, jakby się uśmiechał. Gryfon nie skomentował tych słów. Od dawna starał się ignorować docinki ze strony Malfoya; z różnym skutkiem. — Jesteśmy na Wyspie Posępnej, tak? — Harry potwierdził. — To wszystko jasne. To kwintopedy.
— Kwinto... co?
— Twoja elokwencja mnie poraża — zakpił. — Kwintopedy. Zaklasyfikowane przez Ministerstwo Magii jako wyjątkowo niebezpieczne. Żyją tylko tutaj.
— Mów dalej — zachęcił go Harry.
— Istniej taka legenda, która mówi, że kwintopedy są zamienionymi w zwierzęta ludźmi — powiedział chwilę później Malfoy, odgarniając włosy z czoła. Robił to takim hipnotyzującym ruchem, że Harry przyglądał mu się z zainteresowaniem. — Ponoć kiedyś Wyspę Posępną zamieszkiwały dwie rodziny czarodziei: McClivertowie i MacBoonowie. Wybuchł pojedynek między pijanym Dugaldem z klanu McClivert i równie pijanym Kwintusem z MacBoonów. Owa bijatyka zakończyła się śmiercią Dugalda. Podobno później grupa McClivertów otoczyła zabudowania MacBoonów, i pragnąc się zemścić, zamieniła ich wszystkich w potworne, pięcionogie stwory. Stwory te okazały się bardzo groźne i zabiły McClivertów, aż na wyspie nie pozostał ani jeden człowiek, tylko te stworzenia.
— Myślisz, że to mogło stać się naprawdę? — zapytał Harry. — Przecież Urząd Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami powinien to jakoś zbadać, nie?
— Ponoć próbowali ich odtransmutować, ale bez rezultatów — mruknął Malfoy. Nawet nie zauważyli, jak zaczęli ze sobą normalnie rozmawiać. — Ale ja w to nie wierzę. To banda półgłówków. Pewnie przybyli, zobaczyli, co się tutaj dzieje, i poleźli z powrotem, oznajmiając, że żadne próby im się nie powiodły. To srajtyłki. Biorą pieniądze za nic nie robienie. — Spojrzał na plecak Harry'ego. — Masz tam może jeszcze trochę kawy? — Specjalnie zapytał tak miło. Dla kawy był w stanie zrobić wszystko. No, prawie wszystko.
— Jasne. — Wyjął z plecaka termos i podał go Draco. — Ja muszę odzyskać horkruks. Nie wycofam się przed samym końcem.
— Mogę ich zaavadować — odparł Ślizgon, w przerwie delektowania się cudownym napojem. — Uczyłem się tej klątwy, trenując na pająkach.
— A jeśli to naprawdę są ludzie? Przecież mówiłeś, że nie potra...
— Wiem, co mówiłem, Potter — przerwał mu Malfoy. — Problem w tym, że nie mamy pewności. A teraz to są zwierzęta... — Spojrzał na Harry'ego. — Ty chyba nie myślisz...
— Właśnie tak. — Odebrał od Ślizgona termos. Draco wyglądał tak, jakby zabrano mu ulubionego misia.
— Jesteś szalony! — wybuchł. — No tak! Prosimy powitać Wielkiego — Bohatera — Harry'ego — Nic — Mnie — Nie — Pokona — Pottera, który dobrowolnie idzie na zeżarcie przez te mięsożerne monstra! Przecież jest ich tam kilkanaście!
— Przestań! Nie jestem taki, za jakiego mnie uważasz — prychnął Harry ze złością. — Mam ich wszystkich wybić? Nie jestem mordercą!
Draco fuknął coś niezrozumiale.
Siedzieli na podłodze, milcząc, od czasu do czasu przelotnie na siebie zerkając. Wąż zwinął się w kłębek i obserwował ich czarnymi oczkami.
— Ssyk, mamy problem — zaczął Harry w mowie węży. — Za drzwiami są stworzenia. Może byś z nimi pogadał, co? To tutejsi mieszkańcy.
— Nie ma mowy — zaprotestował. — Nie dogadam sssię z nimi.
— Ale przecież zrozumiałeś, co mówił Draco.
— Bo był moją ofiarą... A dla nich to ja jessstem ofiarą.
— Dostaniesz kanapkę z kiełbasą — próbował przekonać go Harry. Malfoy mruczał coś do siebie.
— Nie. To ty jesssteś Władcą Zwiesssząt, nie ja.
Harry z konsternacją spojrzał na drzwi.
Miał Plan.
11.
— Jesteś popieprzony, Potter — warknął Malfoy, kiedy Harry wytłumaczył mu swój Genialny Plan.
— Wiem. Dlatego ci się podobam — rzucił od niechcenia Gryfon, odwracając wzrok. Draco w duchu przyznał, że Cholerny Wybawiciel Świata miał rację. Pieprzone hormony, pomyślał.
— A nie pomyślałeś wcześniej, żeby użyć Accio? — zapytał zgryźliwie Ślizgon.
— Widać nie jestem takim Super Bohaterem, za jakiego mnie uważasz, Malfoy — odgryzł się Harry.
— Czyli co? Otwieramy drzwi i walimy w nie Drętwotą? — podsumował Draco.
— Dokładnie taka jest pierwsza faza planu — przyznał Harry. — Resztę już wiesz. No, chyba, że masz lepszy pomysł.
— To najlepszy plan, na jaki było stać Gryfona — burknął Malfoy, spoglądając na Harry'ego dziwnym wzrokiem. Podniósł się z ziemi. — To ruszaj się, bo chcę dostać kawę.
12.
— Drętwota!
— Drętwota!
Powietrze przecięły czerwone smugi zaklęć. Jedno trafiło prosto w kwintopeda, ścinając go z nóg, drugie chybiło kilka cali od włochatej nogi zwierzęcia. Malfoy miał zaciętą minę i Harry, kiedy na niego spojrzał, miał ochotę załagodzić emocje widniejące na jego twarzy, wplątać palce w jedwabiście miękkie włosy Ślizgona. Czuć jego oddech na twarzy... To było dziwne uczucie i coś ciepłego rozlało się w okolicach serca. Zamarł z różdżką w dłoni.
— Potter, nie gap się na mnie, tylko walcz! — ryknął Malfoy. Harry spłonął rumieńcem, którego, na szczęście, Ślizgom nie mógł zauważyć. Podbiegł bliżej.
— Drętwota!
— Drętwota!
Kolejne zaklęcia poszybowały w kierunku stworów. Harry trafił jedynie w glinianą misę, która roztrzaskała się w drobny mak, robiąc wiele hałasu i wprowadzając w ruch mnóstwo zaległego na różnych przedmiotach kurzu. Jeden z kwintopedów ponownie chciał go zaatakować, lecz Malfoy strzelił mu Drętwotą między oczy.
— Accio horkruks Helgi Hufflepuff — wykrzyknął Harry. Kielich wzbił się w powietrze i poszybował do chłopaka. Gryfon chwycił czarkę, teraz już był pewny, że jej nie wypuści. — Drętwota! — krzyknął.
Zaległa cisza. Kiedy kurz opadł, zobaczyli, że na posadzce leżą trzy oszołomione kwintopedy.
— „Jest ich tam kilkanaście”. Och, doprawdy — zadrwił, próbując imitować piskliwy głos Malfoya. Wyszedł mu bardziej skrzek żaby. — Rozumiem twoją tendencję do wyolbrzymiania, ale, na Merlina, nie możesz być takim tchórz...
— Zamknij się! — warknął Draco.
Nie mógł wycelować różdżką w Gryfona, więc rzucił się na niego. Harry uderzył głową o ścianę, a ręka, w której trzymał różdżkę, znalazła się za jego plecami. Przez chwilę nie wiedział, co się dzieje. Malfoy przyciskał go do muru; jego ręce znajdowały się po obu stronach głowy Harry'ego, a twarz Ślizgona była tak blisko, że czuł jego oddech na policzkach — taki ciepły...
— Nie nazywaj mnie tchórzem — wysyczał. — Nie jestem Gryfonem, nie rzucam się do walki, nie myśląc, co robię. Jestem Ślizgonem, Potter. A Ślizgoni działają dyskretnie, a przede wszystkim dbają o własną skórę.
— Ssyk... — wyszeptał Harry w mowie węży. Przygryzł wargę.
— Co? — odpowiedział gad.
Ale Malfoy nie dał mu dokończyć. Naparł ustami na wargi Harry'ego, nieomal je miażdżąc. Siłą próbował pogłębić tę imitację pocałunku. W końcu Gryfon się poddał. Posłusznie rozchylił wargi, wchłaniając ciepło, którym obdarzał go Draco. Czuł coś dziwnego, czego jeszcze nigdy nie doświadczył z dziewczyną; nie potrafił tego opisać, ale było lepsze. O wiele lepsze. Być może to ta siła, ta brutalność, której nie okazywała żadna przedstawicielka płci pięknej. One obdarzały go tylko subtelnymi pocałunkami, niewinnymi pieszczotami, jakby bały się wykrzesać z siebie trochę dzikości i szaleńczej namiętności.
Ślizgon przesuwał dłońmi po ramionach Pottera, ściskając je mocno, po czym zjechał palcami niżej. Powoli, nie spiesząc się, rozpinał jego guziki. Jednocześnie wciskał kolano między uda chłopaka.
— Fuj! — syknął wąż. — To obrzydliwe.
To jakby Harry'ego orzeźwiło. Zrozumiał, co robią. Odzyskał świadomość, że tkwią w środku gniazda uśpionych os, które w każdej chwili mogą się obudzić, a wtedy będzie już za późno. Odepchnął od siebie Malfoya. Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż w końcu Potter spuścił wzrok, by nie widzieć triumfu na twarzy Ślizgona.
— Wygrałeś, Malfoy, cieszysz się? — warknął. — Ale jeszcze nie zakończyłem misji, więc bądź łaskaw hamować swoje popędy, dobra?
Malfoy tylko uśmiechnął się z wyższością.
— To co z nimi robimy? — zapytał.
— Odtransmutowywujemy — poinformował zwięźle Potter. — Pamiętasz, jakie to było zaklęcie, tak?
— Jasne. To na trzy.
— Raz... Dwa... Trzy!
Błysnęło bladoniebieskie światło. Kwintoped nagle zaczął się zmieniać. Powoli, jak w zwolnionym filmie, jego tułów rozciągał się, włosy opadały, a z kończyn powstawały nogi. Kiedy proces dobiegł końca, przez chłopakami ukazał się całkowicie nagi mężczyzna leżący na posadzce w pozycji embrionalnej. Miał długą, siwą brodę, tego samego koloru przerzedzone włosy oraz obwisłe ciało.
Harry wyciągnął z plecaka koc i nakrył nim staruszka.
Odczarowali też pozostałych ludzi.
— A mówiłem, że ci z Ministerstwa to srajtyłki — oświadczył zarozumiale Malfoy.
13.
Dwóch mężczyzn i kobieta siedzieli w ubraniach Harry'ego, opatuleni kocem. Wyglądali trochę jak klowny. Malfoy rzucił na nich zaklęcie — po tylu latach milczenia zanikły im struny głosowe — ale Ślizgon przywrócił im tę zdolność.
— Rzeczywiście jesteście MacBoonami? — zapytał ze zdumieniem Harry. Rozpalili ogień w jednej z dawno nieużywanych komnat i teraz siedzieli, patrząc się na płomienie.
— Tak. Gdy mnie zamieniono, miałam sześć lat, a moi bracia siedem. — Dwaj mężczyźni byli bardzo do siebie podobni. — To było w tysiąc dziewięćset siódmym. Kwintus był moim dziadkiem i to on sprowadził na nas te klątwę w postaci zemsty McClivertów. A starszyzna potem zabiła wszystkich McClivertów w pień. Nie wiedzieliśmy, co się stało, oni ich tak po prostu zjedli. — Powstrzymywała szloch. Harry spojrzał na nią ze współczuciem.
— Jakoś żyliśmy — ciągnął dalej mężczyzna. — Mieszkaliśmy w jednej z komnat na wieży, ale później zawaliła się i większość z nich przygniotło. Tylko my zostaliśmy. Dlatego przenieśliśmy się na parter, blisko wyjścia, żebyśmy mogli uciec, gdyby znów coś się zawaliło.
— O Boże — jęknął Potter.
— Który teraz jest rok? — zapytał kobieta, kiedy się uspokoiła.
— Dziewięćdziesiąty siódmy — odparł beznamiętnie Malfoy.
14.
Oddał staruszkom świstoklik do Nory. Ubrani w rzeczy Harry'ego zniknęli, pozostawiając po sobie jedynie smugę kurzu.
— Nie myślałem, że dożyję chwili, kiedy będę ci dziękować, ale dzięki, Malfoy — powiedział Harry, patrząc na kielich. — Pokażę go McGonagall i wspólnymi siłami go zniszczymy.
— Jak mogłeś oddać im całą kawę?! — zagrzmiał nagle Draco, ni w pięć ni w dziewięć.
— Spokojnie, Malfoy — odparł Harry. — Mam jeszcze trochę.
Podał Ślizgonowi termos.
Wąż przyglądał się im czarnymi oczkami.
— To już koniec naszej wędrówki, Ssyk — powiedział Gryfon. — Mam tu dla ciebie kanapkę z kiełbasą.
— Naprawdę jesssteś Władcą Zwiesssząt. Ujarzmiłeś taką zdobycz.
Harry zaśmiał się.
— Masz tę swoją kanapkę i powodzenia.
Draco skończył właśnie pić kawę. Spojrzał na Harry'ego jakoś tak... inaczej.
— Dlaczego wcześniej mówiłeś że mnie nienawidzisz, a teraz to? — zapytał Potter, choć i tak wiedział, że Malfoy zbędzie go jakąś prozaiczną wymówką.
— Kłamałem.
I pocałował Harry'ego w usta.
To było najbardziej niesamowite zakończenie wakacji w moim życiu, pomyślał Harry, obejmując Malfoya.
Koniec.
*kwintopedy zostały zaczerpnięte z „Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć” Newta Skamandera.