Księżyc w Nowiu, rozdział I "Przyjęcie", strona 26.
Part I:
Widziałem, jak bardzo Bella nie chce wychodzić, jak bardzo nie chce spędzać czasu z moją rodziną udając szczęśliwą ze swoich osiemnastych urodzin, z wielkiego tortu, czy prezentów. Nie chciałem, by cierpiała.
Ale z drugiej strony miałem również świadomość, że to ja i tylko ja byłem temu wszystkiemu winien. Gdybym nie pojawił się w jej życiu, gdyby traktowała mnie, jak każdy normalny człowiek - to jest ze strachem, nieraz mieszanym z wstrętem - żyłaby normalnie. I jak każdy normalny człowiek, cieszyłaby się ze swoich osiemnastych urodzin. Nie mogłem dopuścić, by coś ją omijało. I tak wiele już traciła, zyskując mnie. Nieporównywalnie więcej.
Charlie oczywiście zgodził się na wyjście Belli. Wszystko, byleby móc obejrzeć mecz.
Uśmiechnąłem się. Ludzie są tacy przewidywalni, nawet bez grzebania w ich umysłach.
Ująłem rękę swojej ukochanej i poprowadziłem ją do furgonetki. Otworzyłem jej drzwiczki od strony pasażera, czekając, aż wsiądzie. Posłała mi dziwne, badawcze spojrzenie, po czym umościła się na fotelu. Cóż. Jak zwykle nie wiedziałem, o czym też może myśleć ta skryta istota. Ona zdecydowanie nigdy nie była przewidywalna. Jej umysł pewnie już na zawsze pozostanie dla mnie zagadką.
Zamknąłem za nią drzwiczki i usiadłem za kierownicą. Przekręciłem kluczyk w stacyjce - ryk silnika standardowo niemal przyprawił mnie o zawał. A raczej przyprawiłby, zważając na pewne uszczerbki w moim organizmie. Osoba bez serca raczej nie mogła dostać zawału.
Wrzuciłem bieg i ruszyliśmy. Gdy minęliśmy granicę miasteczka, miałem tego wozu już po dziurki w nosie. Patrząc na deskę rozdzielczą uparcie przedstawiającą 80km/h i ani kilometra więcej, uświadomiłem sobie, że szybciej byłbym w stanie się czołgać.
- Na miłość boską, zwolnij - zdenerwowała się nagle Bella.
Odwróciłem głowę od starej tarczy i spojrzałem na nią błagalnie.
- Gdybyś tylko się zgodziła, sprawiłbym ci śliczne, sportowe audi. Cichutkie, o dużej mocy...
Westchnąłem. Jakże wspaniale Bella by się prezentowała w takim cudzie. I jaka byłaby to dla mnie ulga - nie musiałbym się zamartwiać, czy dojedzie do szkoły (nigdzie indziej chyba nie puściłbym jej tym wrakiem!) w jednym kawałku. Furgonetka wyraźnie zbliżała się powoli do swojej śmierci. Naturalnej oczywiście. Nigdy nie zraniłbym Belli, psując jej samochód. Wiedziałem, jak go kocha.
Zaśmiałem się w duchu. Tak, Bella zdecydowanie kocha same potwory niewarte jej miłości.
- Mojemu autu nic nie brakuje. A propos sprawiania mi drogich, bezsensownych prezentów, mam nadzieję, że nic mi nie kupiłeś na urodziny? - spojrzała na mnie podejrzliwie.
Ze wszystkich sił starałem zachować się powagę. Nie, nie kupiłem jej nic. Ale to chyba nie znaczy, że nie mogłem zrobić czegoś sam? Mimowolnie się uśmiechnąłem. Udało mi się ją przechytrzyć.
- Nie wydałem na ciebie ani centa - odparłem spokojnie.
- Twoje szczęście.
Ach, ta jej upartość! Każdy normalny człowiek cieszyłby się z przyjęcia urodzinowego na jego cześć, z prezentów tym bardziej. I jak tu takiej dogodzić?
- Wyświadczysz mi przysługę? - zapytałem, poważniejąc.
- Zależy jaką.
Westchnąłem. Najlepiej będzie wyłożyć kawę na ławę. Bez zbędnych ceregieli.
- Bello, ostatnie przyjęcie urodzinowe wyprawialiśmy w 1935 roku, dla Emmetta. Okaż nam trochę serca i przestań się dąsać.
- Niech ci będzie. Obiecuję, że będę grzeczna.
Nagle sobie coś przypomniałem.
- Chyba powinienem cię o czymś uprzedzić...
- Tak?
- Mówiąc "oni", mam na myśli wszystkich członków mojej rodziny.
Jej reakcja była natychmiastowa. Usłyszałem przyśpieszające tętno, odetchnęła głęboko.
- Wszystkich? Emmett i Rosalie przyjechali aż z Afryki?
- Emmettowi bardzo na tym zależało.
- A Rosalie? - głos jej mimowolnie zadrżał, gdy wymawiała jej imię.
- Wiem, wiem, ale o nic się nie martw. Dopilnujemy, żeby nie robiła scen.
Zapadła cisza. Spojrzałem w kierunki Belli. Jej twarz była odwrócona w stronę bocznego okna. Ciszę wypełniały jedynie ryki furgonetki i bicie jej tętna. Nie przeszkadzałem jej, wiedziałem, że musi sobie to wszystko poukładać. Skupiłem się na jej sercu. Powoli wracało do zwyczajnego, rytmicznego bicia. Jak zwykle, oddałem się całkowicie temu najpiękniejszemu dla mnie dźwiękowi na całym świecie. Gdybym mógł, pewnie spędziłbym miesiące, może nawet lata nasłuchując tego odgłosu. Właściwie, to spędzałem tak każdą noc. Uśmiechnąłem się z rozmarzeniem. Co wieczór zasypiała bezpiecznie w moich ramionach, ciepła, krucha, delikatna... I co rano budziła się z uśmiechem na twarzy, jakby była najszczęśliwszą osobą na świecie, co było oczywiście nieprawdą. Nikt nigdy nie mógłby być szczęśliwszy niż ja teraz. Miałem ją. Miałem sens swego istnienia. Gdybym mógł oddałbym jej swoje zimne serce na tacy, oddałbym jej wszystko. Problemem było jedynie to, że Bella nie chciała ode mnie nic, prócz mojej miłości. A było to tak mało, przynajmniej jak dla niej. Mnie samego nieraz przytłaczała siła mojego uczucia. Nigdy nie sądziłem, że można kogoś tak mocno kochać.
- Skoro nie pozwalasz sobie kupić mi audi, to może powiesz, co innego chciałabyś dostać na urodziny? - spytałem, niby to swobodnie, ale byłem naprawdę ciekaw jej odpowiedzi. Może jednak istniało coś, co mógłbym jej dać i z czego byłaby zadowolona?
Odwróciła głowę w moją stronę. Na jej twarzy malował się dziwny niepokój.
- Wiesz, o czym marzę - wyszeptała ledwo dosłyszalnie.
Natychmiast poczułem ogarniającą mnie wściekłość, jak za każdym razem, kiedy Bella poruszała ten przerażający mnie temat. Nienawidziłem rozmów o tym, nie chciałem poświęcać nawet jednej setnej myśli tej sprawie. I po cóż zadawałem to bezsensowne pytanie?!
- Starczy już, Bello. Proszę.
- Jest jeszcze Alice. Kto wie, co dla mnie szykuje...
Mimowolnie warknąłem. Wiedziałem, że żartuje, ale nic dotyczącego tej kwestii mnie nie bawiło.
- To nie są twoje ostatnie urodziny. Koniec, kropka - powiedziałem hardo.
- To nie fair!
Rozwścieczony, zacisnąłem zęby, powstrzymując się od kolejnego komentarza. Nie chciałem kontynuować tej kłótni.
Do końca jazdy, w aucie panowała cisza. Jeśli ciszą można oczywiście było nazwać akompaniament warkotu silnika starej, zardzewiałej furgonetki. Skręciliśmy w leśną drogę i kilka minut później byliśmy już pod domem.
We wszystkich oknach paliły się światła, gdzieniegdzie wisiały różnokolorowe lampiony a na schodkach prowadzących na werandę stały ogromne wazony róż. Zacząłem się poważnie zastanawiać, czy Alice nie urodziła się przypadkiem w epoce baroku. Albo czy nie była po prostu bezduszną sadystką.
Spojrzałem na Bellę. Patrzyła w stronę przyozdobionej werandy i cicho jęknęła. Jeśli już teraz była załamana, to strach było wprowadzać ją do środka.
Popatrzyła w moją stronę swoimi czekoladowymi oczami, które teraz były szeroko otwarte. Usta miała wygięte w podkówkę. Wyglądała tak uroczo! Nie, nie mogłem się na nią wściekać. Nie potrafiłem.
- To przyjęcie na twoją cześć. Doceń to i zachowuj się przyzwoicie - czułem się, niczym ojciec strofujący niegrzeczną córkę, ale co poradzić. Nie chciałem zranić swoich bliskich. A Bella powinna spędzić swoje urodziny jak należy. Nie mogłem jej ograniczać, odbierać niczego, co ludzkie.
- Wiem, wiem - wymamrotała cicho spuszczając wzrok.
Wyszedłem, w swym naturalnym tempie dotarłem do drugiej strony wozu i otworzyłem jej drzwiczki.
- Mam pytanie - zaczęła wygramoliwszy się z samochodu z moją pomocą. - Jak wywołam ten film, to będziecie widoczni na zdjęciach? - spytała nieśmiało zezując na nowy aparat od Charliego.
Chociaż starałem się okazać powagę, nie wytrzymałem. Mimowolnie wybuchnąłem śmiechem. Ona naprawdę była najbardziej uroczą istotą pod słońcem!
Wciąż uśmiechając się od ucha do ucha, wziąłem sens mego istnienia za rękę i poprowadziłem oświetlonym trawnikiem w stronę domu.
Otworzyłem szeroko drzwi. Cała moja rodzina natychmiast wykrzyknęła: "Wszystkiego najlepszego, Bello!".
Westchnąłem. Zdecydowanie oglądali za dużo amerykańskich filmów. Dziwne, że nie wyskoczyli wszyscy razem zza kanapy.
Spojrzałem na Bellę. Jej mina świadczyła, że jedyne, o czym marzy, to prysnąć stąd jak najszybciej. Objąłem ją i pocałowałem w głowę. Jak zwykle, trochę oszołomił mnie subtelny, słodki zapach jej skóry, ale tylko uśmiechnąłem się do siebie. Nie sprawiał mi on takiego bólu, jak kiedyś.
Wszyscy po kolei zbliżali się składać życzenia. Bella, wyraźnie skrępowana, dziękowała wszystkim z większą zawziętością, niż wymagałaby tego sytuacja. Chyba jednak przesadzili. Dziewczyna zaraz mogła zemdleć ze nerwów.
Gdy wszystkie formalności zostały już za nami, Emmett spojrzał porozumiewawczo na Alice. Cóż, patrząc na jego zachowanie, mogłem spokojnie stwierdzić, że dobrym aktorem to on nie był.
- Muszę teraz wyjść na moment. Tylko powstrzymaj się przed robieniem głupstw, kiedy mnie nie będzie! - krzyknął do niej na odchodnym głośno rechocząc, po czym zniknął za drzwiami.
- Postaram się - odparła poważnie Alice, po czym podeszła do Belli i uściskała ją. - Czas otworzyć prezenty! - zawołała uradowana i pociągnęła ją za sobą w stronę stołu, na którym stały trzy paczuszki.
Poszedłem posłusznie za Bellą, ciągnącą mnie delikatnie za rękę. Zdecydowanie potrzebowała mojego wsparcia. Alice była bezwzględna.
- Mówiłam ci, Alice, że nie chcę żadnych... - zaczęła, ale ta jedynie zachichotała.
- Ale cię nie posłuchałam - Alice sięgnęła po prezent od Rose, Jaspera i Emmetta i podała go Belli. - Masz. Otwórz ten pierwszy.
Bella sięgnęła po prezent, spojrzała na karteczkę przyklejoną do brzegu opakowania i nieśmiało rozerwała papier. Spod niego wychynęło opakowanie radia samochodowego. Puste, oczywiście.
- Ehm... Dzięki - mruknęła tylko. Byłem pewien, że nie wiedziała nawet, co mogło uprzednio mieścić się w tym pudełku.
Usłyszałem, jak Rose zaśmiała się bezgłośnie. Była oczywiście niezmiernie dumna, że wprowadziła Bellę w zakłopotanie. Tak, to był zdecydowanie jej pomysł.
Nagle rozległ się też śmiech Jaspera - ten był jedynie rozbawiony emocjami, jakie odbierał od zdezorientowanej Belli.
- To radio samochodowe z wszystkimi bajerami - zaczął wyjaśniać wciąż się uśmiechając. - Do twojej furgonetki. Emmett właśnie je instaluje, żebyś nie mogła go zwrócić.
Spojrzała na niego zszokowana i jakby lekko zawiedziona. No tak, gdyby nie zamontował go teraz, pewnie schowałaby je gdzieś na dnie szafy.
- Dziękuję, Jasper. Dziękuję, Rosalie. - tej nie było nawet za co dziękować. - Dzięki, Emmett!
Do naszych uszu doszedł głupkowaty śmiech Emmetta. Niemal jęknąłem. Cóż za wspierająca rodzinka. I jak tu ma się Bella nie załamać?
Jednak ona również się zaśmiała. Spojrzałem na nią z zaskoczeniem zmieszanym z ulgą - na szczęście i jej poprawił się nastrój.
- A teraz mój i Edwarda. - zapiszczała Alice. Podała jej paczuszkę.
Bella spojrzała na mnie oburzona.
- Obiecałeś! - wykrzyknęła z wściekłością. A przynajmniej próbowała. Najwyraźniej i jej trudno było się na mnie wściekać. Powstrzymałem się od uśmiechu.
- Zdążyłem! - wrzasnął Emmett zatrzymując się tuż przy mnie.
Podszedłem jeszcze bliżej Belli i poprawiłem delikatnie niesforny kosmyk jej cudownych włosów, upajając się jednocześnie ich zapachem. Wyraźnie poczułem jak przyśpieszyło jej tętno.
- Nie wydałem na ciebie ani centa.
Spuściła wzrok na srebrny pakunek.
- Dobrze. Zobaczmy co to. - mruknęła tylko i zaczęła odrywać papier.
Nagle usłyszałem głos Alice.
Edward!
Spojrzałem na nią zdezorientowany. Wzrok miała zamglony. Natychmiast wsłuchałem się w jej wizję. Ale było już za późno, wizja właśnie zaczęła się spełniać.
- Cholera - powiedziała cicho Bella i ujrzałem kropelkę krwi ściekającą z jej palca, gdy papier wbił się w jej skórę.
Natychmiast poczułem tą nieporównywalną do niczego innego woń. Delikatnie rozchodziła się po całym moim ciele, szybko, a a zarazem i długo, jakby chciała przedłużyć moje męki, doprowadzając każdą komórkę mego ciała do agonii. Moje usta napełniły się jadem, potwór zaczął głośno zawodzić w mojej głowie.
Nie! Musiałem się opanować. Przestałem oddychać, odwróciłem wzrok od dłoni Belli.
Wszystko te emocje przepłynęły przeze mnie w ułamku sekundy.
Nagle usłyszałem syk Jaspera.
Tak! - rozległ się krzyk w jego głowie, a więc i w mojej.
- Nie! - ryknąłem, jakby odpowiadając na jego myśl i rzuciłem się w kierunki Belli. Nie zastanawiając się, co robię, pchnąłem ją w kierunku stołu. Usłyszałem trzask tłuczonego szkła. Jednak nie to było teraz istotne. Musiałem bronić Belli przed wściekłym, spragnionym jej krwi wampirem.
Jasper wybił się właśnie z kucków w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stała Bella. Również wyskoczyłem, by stanąć mu na drodze. Złapałem go wpół, moje uszy wypełniło warknięcie, które wydawał z siebie nie przypominający teraz w najmniejszym aspekcie człowieka, mój brat.
Po chwili poczułem, że ktoś pomaga mi ujarzmić napastnika. Ujrzałem Emmetta, jak łapie Jaspera od tyłu.
Donośny charkot, dobywający się wciąż z jego ust nie był jednak w stanie zagłuszyć bicia serca Belli, jej przyśpieszonego oddechu. Spojrzałem na nią. Z trudem łapiąc powietrze, patrzyła przerażona w moim kierunku. Zupełnie, jakby to mnie się bała...
Gdyby moje serce było wciąż tam, gdzie być powinno, zapewne pękłoby wpół.
Emmett, Rose, wyprowadźcie Jaspera na zewnątrz, proszę - głos Carlisle'a natycmiast sprowadził wszystkich na ziemię.
Rozejrzałem się nieprzytomnie. Wszyscy stali niczym sparaliżowani wokół mnie, nikt prócz Carlisle'a nawet nie udawał, że oddycha. W rogu pokoju, najbardziej oddalona od wszystkich stała Esme, wyraźnie spięta, patrzyła uparcie w w okno. Słyszałem jej myśli, pełne sprzeczności. Z jednej strony pragnęła podbiec do Belli i pomóc jej wstać, z drugiej zaś obawiała się, że byłaby w stanie jedynie rozszarpać ją na strzępy. Odruchowo obnażyłem jeszcze szerzej swoje zęby, jednak po chwili na powrót się uspokoiłem. Kto dopiero co przed chwilą musiał ujarzmiać potwora wrzeszczącego z pragnienia w swojej głowie? Nie byłem wcale od niej lepszy.
Metr ode mnie stał Carlisle. Wyraźnie niepokoił się, choć z jego twarzy nie można było wyczytać nic prócz opanowania.
Błagam, niech go natychmiast stąd wyprowadzą! - usłyszałem jego myśli.
- Idziemy, Jasper. - powiedział zdecydowanie Emmett, poprawiając uścisk.
Jasper zaczął się szarpać, wyciągając głowę w kierunku Belli. Warknąłem wściekły, ujrzawszy w jego myślach brutalne wizje jego i Belli w rolach głównych.
Rosalie podeszła swobodnie i stanowczo odsunęła mnie od Jaspera, po czym złapała go w pasie i wyprowadziła razem z Emmettem.
Może wreszcie coś do nich dotrze. Może Edward przejrzy na oczy... Tutaj nie ma miejsca dla Belli - jej myśli raniły mnie, niczym sztylety wbijane jeden za drugim prosto w serce. A raczej w miejsce, gdzie powinno ono się mieścić.
Nie.
Słowami czy myślami Rosalie nie mogłem się nigdy przejmować. Nie warto. Była jedynie pustą lalą, zazdrosną o Bellę i miłość, jaką darzyli ją pozostali członkowie naszej rodziny.
Mimo to, gdzieś głęboko we mnie, cichy głosik wbrew wszystkiemu przyznawał jej rację. Co ona, delikatna, krucha Bella, robiła wśród wiecznie spragnionych krwi potworów? Nie należeliśmy do jej świata. Nie powinniśmy w ogóle po nim stąpać.
Poczułem jeszcze większy ból w klatce piersiowej. Nie o tym należało teraz myśleć. Musiałem bronić mojej miłości. Musiałem bronić mojej delikatnej, kruchej Belli.
Pochylony do przodu, nasłuchiwałem odgłosów z zewnątrz. Słyszałem, jak Emmett cierpliwie uspokaja Jaspera. Głosy coraz bardziej się oddalały.
Po chwili ujrzałem Esme, wychodzącą pośpiesznie za nimi.
- Tak mi przykro, Bello - zawołała wyraźnie zawstydzona swoją słabością.
- Będziesz mi potrzebny, Edwardzie - mruknął Carlisle.
Nie zwróciłem większej uwagi na jego słowa, wciąż nasłuchiwałem.
Już w porządku - usłyszałem myśli Emmetta, jakby ten domyślał się, że czekam na jakiś sygnał.
Wyprostowałem się, ale wciąż tkwiłem w tym samym miejscu. Nie mogłem oderwać nóg od drewnianych paneli, zupełnie, jakby ktoś trzymał mnie na niewidzialnym magnesie. Powoli odwróciłem głowę w stronę swego ojca.
Carlisle klęczał pochylony nad Bellą i badał jej zakrwawioną rękę. Przyjrzałem się ranie - ciągnęła się od nadgarstka aż po zagięcie jej łokcia. No tak. Pchnąłeś ją na szklany stół. Czego innego mogłeś się spodziewać?
Alice posłała mi ukradkowe spojrzenie, ale myślami była daleko. Jakieś trzy kilometry stąd, gdzie jej ukochany dochodził do siebie pilnowany przez swoje rodzeństwo.
- Proszę - podała Carlisle'owi ręcznik.
- W ranie jest za dużo szkła - pokręcił głową, po czym oderwał kawałek obrusa i zawiązał go w formie opaski uciskowej na ręce Belli.
Wciąż nie miałem odwagi spojrzeć jej w oczy. Ba, nie byłem nawet w stanie się ruszyć! Uparcie wpatrywałem się w skupioną twarz Carlisle'a.
- Bello, czy odwieźć cię do szpitala, czy wolałabyś, żebym zajął się tobą na miejscu? - zapytał ją ojcowskim tonem.
- Żadnego szpitala - wymamrotała szybko Bella, wyraźnie zamroczona. Zapomniałem już, jak reagowała na zapach krwi. O ironio, zapach ten odrzucał nas teraz oboje. Co prawda, z niewielką różnicą. Jej było od niego niedobrze. Ja zaś, najzwyczajniej w świecie, nie chciałem jej zabić.
Byłem potworem.
- Pójdę po twoją torbę - rzuciła Alice i zniknęła na schodach. Nawet nie zastanawiałem się, do kogo skierowała swoje słowa.
- Zanieśmy ją do kuchni. - zaproponował Carlisle, ale nie końca to do mnie dotarło. Wciąż stałem nieruchomo.
Edwardzie, no rusz się! Ona krwawi!
Ocknąłem się z odrętwienia i spojrzałem mimowolnie na Bellę. W jej oczach nie dostrzegłem nic, prócz przerażenia i szoku. Usta miała lekko uchylone, oczy szeroko otwarte.
Spokojnie, tylko spokojnie..., upomniałem się w myślach. Zachowuj się naturalnie.
Delikatnie podniosłem spiętą z nerwów Bellę, wpatrzoną we mnie z przerażeniem, zaniosłem do kuchni i posadziłem na drewnianym krześle. Patrzyłem w przestrzeń, starając się zachować jak najbardziej normalny wyraz twarzy.
- Poza tym nic ci nie jest? - spytał Carlisle Bellę.
Człowieku, zastanów się, chciałem wykrzyczeć mu w twarz. Naprawdę myślisz, że poza tym, że cierpi katusze fizyczne nic jej nie jest?! Spójrz na nią! Ona się boi o własne życie. I to z naszego powodu.
Czułem, że z bezsilności zaraz się rozpłaczę. Swoją drogą ciekawe, czy wampir byłby w ogóle w stanie zapłakać?
- Wszystko w porządku - odparła dzielnie, siląc się na spokój.
Wokół mnie krzątała się Alice, przygotowując miejsce pracy dla Carlisle'a, nie zwracałem jednak na nią uwagi.
Biedaczysko. - pomyślała do siebie, zerkając na mnie.
Powstrzymałem się, by nie warknąć. Alice nawet w jednej setnej nie była świadoma tego, co teraz czułem.
Spróbowałem zaczerpnąć powietrza. To był poważny błąd.
Moje nozdrza na powrót wypełniła paląca woń czerwonego płynu, spływającego delikatnie po nadgarstku niewinnej, bezbronnej dziewczyny siedzącej nieopodal mnie. Dziewczyny, będącej wszechświatem mężczyzny, który jedyne, czego teraz pragnął to wgryźć się w jej miękkie, ciepłe ciało i wyssać z niego życie. Poczułem się, jakby moje ciało spalano na stosie, rozdzierano je na strzępy, przygniatano ze wszystkich stron niewidzialnymi siłami. Jakby to wszystko działo się naraz, w jednej chwili. Ból był dotkliwszy niż kiedykolwiek. Bezlitosny potwór w mojej głowie podsuwał mi pod oczy różne obrazy, z każdą chwilą coraz bardziej brutalne... Moje dłonie mimowolnie zacisnęły się w pięści.
Poczułem do siebie obrzydzenie, jakiego w życiu jeszcze nie zaznałem. Przymknąłem na moment powieki, by jakoś doprowadzić się do porządku.
Na powrót przestałem oddychać i po chwili stałem już opanowany obok wciąż zdezorientowanej Belli, którą opatrywał Carlisle. Patrzyłem pustym wzrokiem na drobne szkiełka, leżące na blacie stołu, które doktor delikatnie wyciągał jedno za drugim z ręki Belli.
Nienawidziłem siebie.
- Idź już, nie męcz się - powiedziała nagle podnosząc na mnie wzrok.
Otworzyłem szeroko oczy ze zdumienia. Nie mogłem uwierzyć, że powiedziała coś takiego. Poczułem się jeszcze gorzej niż przed chwilą.
- Poradzę sobie - odparłem hardo, wściekły na siebie, wściekły na nią. Na wszystkich.
- Nikt ci nie każe odgrywać bohatera - ciągnęła. - Carlisle opatrzy mnie i bez twojej pomocy. Idź, świeże powietrze dobrze ci zrobi.
Patrzyłem, jak krzywi się z bólu nad swoją ręką.
- Poradzę sobie - powtórzyłem uparcie. Musiałem.
- Musisz być takim masochistą?
Nagle włączył się Carlisle.
- Edwardzie, sądzę, że lepiej będzie, jeśli pójdziesz odnaleźć Jaspera, zanim oddali się za daleko. Na pewno jest załamany. Wątpię, by ktokolwiek oprócz ciebie mógł teraz przemówić mu do rozumu.
Swoją obecnością nie pomagasz jej dojść do siebie. - dodał w myślach.
Wytrzeszczyłem jeszcze szerzej oczy.
- Tak, tak, idź poszukać Jaspera - zawtórowała mu Bella.
- Zróbże coś pożytecznego - dodała Alice.
Posłałem wściekłe spojrzenie swojemu ojcu i siostrze, po czym odwróciłem się napięcie i wyszedłem w mrok.
Stanąłem na wilgotnej trawie i spojrzałem w górę. Niebo jak zwykle przykryte było grubą warstwą chmur.
Odetchnąłem świeżym powietrzem i ruszyłem w kierunku ściany lasu powoli się rozpędzając.
Edward, czekaj! - usłyszałem myśli Alice. Najwyraźniej i ona się poddała. Z daleka docierały do mnie odgłosy jej cichych kroków.
Nie zwróciłem na nią najmniejszej uwagi.
Edwardzie, proszę, zatrzymaj się! - wołała za mną błagalnie moja siostra.
Przyspieszyłem kroku. Chciałem być teraz sam. Zupełnie sam.
W końcu nie słyszałem już nic, prócz kojącego świstu powietrza w moich uszach.
Od początku znałem cel swojej wędrówki, nie zastanawiając się nawet, dokąd biegnę. Niedługo potem stanąłem na skraju okrągłej, zacienionej przez otulające ją zewsząd drzewa, polany - mojego, naszego azylu.
Całe swoje wakacje Bella spędziła w moim towarzystwie, a większą ich część na tej polanie. To tu po raz pierwszy poznała moje mroczne tajemnice, tu nauczyła się grać w szachy i to właśnie tu usiadła kiedyś przypadkiem na wielkim mrowisku.
Uśmiechnąłem się na te wspomnienia. Wydawała się być tutaj taka szczęśliwa. Patrzyła ufnie w moje oczy, przytulała, jakby drżenie o własne życie w moim towarzystwie było dla niej spełnieniem marzeń.
Refleksyjny uśmiech powoli spełzał z moich ust, pozostawiając za sobą wściekły grymas.
Byłem największym egoistą, jakiego widział świat. Dopuszczałem do tego, by cierpiała, by traciła przyjaciół i całe swoje normalne, ludzkie życie. I to w imię czego? Wampira, który nie powinien w ogóle istnieć. Nie zasługiwałem na nią.
Tkwiłem tak na brzegu polany dłuższą chwilę. Różnobarwne myśli biegały chaotycznie po mojej głowie, pozostawiając za sobą jedynie smutek i gorycz.
W końcu westchnąłem zrezygnowany, powoli wyszedłem z cienia drzew i usiadłem na mokrej trawie.
Z brodą opartą na podkurczonych kolanach schowałem twarz w dłoniach. Przed oczami stawały mi po kolei różne obrazy z dzisiejszego wieczoru.
Bella w samochodzie, znów nawiązująca do tego tematu. Nieśmiały uśmiech na jej twarzy na widok szczęśliwej rodziny, składającej jej życzenia, słodki zapach jej włosów. Kropelka krwi na jej palcu. Gorąca fala pożądania przepływająca wolno przez moje ciało, nieludzka czerwień w oczach Jaspera. Przerażona twarz Belli, tkwiącej wśród szczątków szklanego stołu. Myśli Rosalie...
W gruncie rzeczy, to one najbardziej nie dawały mi spokoju. Czy Rosalie mogła mieć rację? Czy dla Belli rzeczywiście nie było miejsca wśród nas?
Odpowiedź była prosta.
Bella nie powinna ze mną być. Gdyby nie moje uparcie, moja zaciętość, moja nic niewarta miłość, pewnie nie chciałaby mnie nawet znać, tak jak cała reszta tego świata. Spędzałaby teraz swoje urodziny w towarzystwie Jessici, Angeli, Erica i ich paczki, a Mike Newton trzymałby ją pewnie za rękę, gdy zdmuchiwałaby świeczki. Wróciłaby potem do domu i położyłaby się z uśmiechem na ustach do łóżka nieświadoma w najmniejszym stopniu, jakie potwory stąpają po tym świecie. Byłaby po prostu szczęśliwa. I bezpieczna.
Sprawiałem jej tyle bólu! Swoją miłością odebrałem jej wszystko. Nie zasługiwała na to. Ja nie zasługiwałem na nią.
Moje ciało zalała nagła fala cierpienia, każdą komórkę wypełniła rozpacz. Czułem, że moja klatka piersiowa lada moment eksploduje z nadmiaru bólu. Nie byłem w stanie opuścić Belli. Nie potrafiłem.
Ale musiałem. Nie mogłem już dłużej ciągnąć tej gry. Pochodziliśmy z zupełnie innych bajek - ja z siejących postrach mitów i legend, ona zaś z normalnego, codziennego życia. Już wystarczająco szkód wyrządziłem w jej jasnym, beztroskim świecie. Nie powinienem już nigdy przyprawić ją o więcej cierpień.
Bezwiednie opuściłem ręce od twarzy i zanurzyłem je w głębokiej trawie, zaciskając dygoczące pięści. Poczułem, jak małe, zielone roślinki odrywają się od podłoża, pociągając za sobą niewielkie grudy ziemi.
A więc musiałem odejść. Zniknąć.
Tak bardzo pragnąłem teraz zapłakać, uronić chociażby jedną łzę. Nie potrafiłem. Nie byłem człowiekiem. Byłem tylko wampirem.
Zawyłem głośno z rozpaczy.
Edward? - to był Emmett. - Edward, wszyscy cię szukają. Bella za chwilę wraca do domu.
Czy warto było w ogóle się stąd ruszać, skoro niedługo miała mnie już nigdy nie zobaczyć? Czy nie powinna już teraz zacząć przyzwyczajać się do mojej nieobecności? A czy ja byłem w stanie kiedykolwiek przyzwyczaić się do jej nieobecności?
Przed oczami stanęła mi jej twarz jeszcze sprzed tygodnia. W jej głębokich czekoladowych oczach odbijały się promienie letniego słońca, usta wykrzywione były w szerokim uśmiechu. Siedziała może metr stąd, tutaj, na tej polanie i patrzyła prosto na mnie. Tak łatwo było wyczytać z jej twarzy radość bijącą od niej jaśniejącą łuną! Była szczęśliwa, bo nie wiedziała, że może wieść inne życie. Lepsze życie. Życie beze mnie. I wtedy nagle ujęła moją dłoń i z jej warg wyczytałem najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek dane mi było usłyszeć. "Kocham cię".
Otworzyłem szeroko oczy, obraz Belli rozpłynął się równie szybko, co się pojawił.
Nie mogłem zniknąć bez pożegnania.
Otrzepałem ręce i powoli, bardzo powoli podniosłem się na nogi.
Edwardzie, ruższe się! - wołały myśli Emmetta. Nie odpowiedziałem, choć wiedziałem, iż jest na tyle blisko, że usłyszałby nawet mój szept. Pewnie i tak docierały do niego ciche chrzęsty gałązek pod moimi stopami.
Zresztą nie miało to teraz żadnego znaczenia. Nic już nie miało znaczenia.
Po kilku minutach stałem już na progu domu. Do moich uszu doszły spokojne słowa Carslisle'a.
- Nie, nigdy nie żałowałem, że uratowałem Edwarda.
Zagłębiłem się w jego myślach.
Opowiadał Belli o moim narodzeniu. Przez chwilę zastanowiłem się, czy nie powinienem być wściekły. Nie byłem pewien, czy Bella powinna znać historię najgorszego momentu mojego życia.
Wszedłem powoli do kuchni.
- Odwiozę cię do domu - powiedział Carlisle, uśmiechając się do Belli. Jej ręka obwiązana była teraz białym bandażem, serce wróciło do swojego normalnego rytmu. Siedziała spokojnie na krześle wpatrzona w swego rozmówcę. Na jej twarzy malowało się jednak głęboko skrywane napięcie.
- Ja ją odwiozę - mruknąłem, choć sam nie byłem pewien, czy dobrze robię.
- Ten jeden raz Carlisle może cię zastąpić - odparła Bella. Przyglądała mi się badawczo. Wyraźnie coś wyczytała z mojej miny, bo po chwili jej wzrok stał się jeszcze bardziej niespokojny. Chyba musiałem się bardziej postarać ze skrywaniem swych emocji.
Odwróciłem spojrzenie od jej twarzy i przyjrzałem się krytycznie jej błękitnej bluzce. Cały rękaw szpeciły plamy zakrzepłej krwi, w niektórych miejscach dostrzegłem drobinki tortowego lukru.
- Nic mi nie jest. - powiedziałem spokojnie. - Tylko przebierz się przed wyjściem. Alice coś ci pożyczy. Charlie dostałby zawału, gdyby zobaczył cię w tej bluzce.
Bella również spojrzała w dół i otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. Odwróciłem się i poszedłem po Alice. Słyszałem jej cichy, spokojny oddech za tylną ścianą domu. Podążyłem w tym kierunku.
Alice siedziała na przewróconym pniu drzewa na samym brzegu lasu. Patrzyła zamyślona w przestrzeń. Oczy i usta miała szeroko otwarte, jakby nie była w stanie uwierzyć, że oto stoi przed nią jasna ściana budynku. Dobrze jednak znałem ten wyraz twarzy. Wiedziałem, czemu się przygląda.
Skrzywiłem się. Nie chciałem skupiać się na jej wizjach. Idąc powoli w jej stronę, czułem, jakby kolana się pode mną uginały. Już wiedziałem, co będzie chciała zaraz powiedzieć.
- Edward... - zaczęła. Wciąż patrzyła niewidzącym wzrokiem przed siebie. Nie potrafiłem uciec od obrazów, przesuwających się przed jej oczami.
Zacisnąłem oczy.
- Nie teraz. - powiedziałem stanowczo, z trudem powstrzymując drżenie głosu.
Ale Edwardzie...
- Alice. Bella cię potrzebuje. Musisz dać jej coś na przebranie.
- Wiem. - westchnęła, po czym podniosła się powoli z pnia i poszła w kierunku drzwi. Bezwiednie podążyłem za nią.
Słyszałem rozmyślania Carlisle'a, Esme, Alice. Od wizji tej ostatniej starałam się jak najbardziej odosobnić.
Biedny Edward... Jak on musi to przeżywać. Przecież to nie jego wina. Ani Jaspera. To po prostu... - myśli Esme nie miały dla mnie najmniejszego sensu. Nie moja wina? Przecież to ja sprowadziłem to biedne, bezbronne jagnię do klatki lwów.
- Daj, pomogę ci - usłyszałem Bellę.
Przyjrzałem się uważniej scenie w głowie Carlisle'a: przyglądał się zmartwiony, jak Esme zmywała właśnie podłogę jakimś nieprzyjemnym w zapachu detergentem. Zapewne dlatego woń krwi była już praktycznie niewyczuwalna. Niemal usłyszałem westchnienie w jego myślach, gdy ostatnia kropla czerwonawej cieczy została zmyta z powierzchni jasnych paneli. Wciąż przeżywał całe zajście.
- Jeszcze tylko kawałeczek. - Esme naprawdę czuła się winna. No tak, instynkt macierzyński wbrew zwierzęcemu pragnieniu. - I jak tam?
- Wszystko w porządku. - odparła Bella. Mogłaby właśnie konać przygnieciona ośmiotonową ciężarówką, a i tak odpowiedziałaby tak samo. - Carlisle zakłada szwy o wiele sprawniej niż którykolwiek ze znanych mi chirurgów.
Oboje moi rodzice się zaśmiali, choć w ich głowach dostrzegałem jedynie zmartwienie.
Wszedłem tuż za Alice do oświetlonego salonu.
- Chodź. - moja siostra momentalnie zmieniła swój nastrój na pogodny i raźno podeszła do Belli. - Dam ci coś na zmianę. Tę bluzkę możesz co najwyżej zachować na Halloween.
Podniosła dziewczynę z łatwością, jakby ta była tylko pustym kartonowym pudełkiem i po chwili obie zniknęły już na schodach prowadzących na górę.
Słyszałem ich szepty, ale nie byłem ciekaw, o czym mówią. Patrzyłem uparcie w poręcz schodów pogrążony w myślach. Esme i Carlisle zniknęli w drzwiach prowadzących do kuchni, najwyraźniej rozumiejąc, że nie jestem teraz w nastroju, by wysilać się na żadną błahą rozmowę.
Po chwili usłyszałem kroki Belli na schodach. Spojrzałem na nią. Była taka piękna! Taka... ludzka. Z trudem powstrzymałem pragnienie, by podejść do niej i objąć ją, zanurzając twarz w jej mahoniowych puklach. Nie zasługiwałem na taki skarb. Nie potrafiłem o niego należycie dbać.
Bez słowa otworzyłem drzwi i czekałem, aż Bella wyjdzie na werandę.
- Zapomniałaś o prezentach! - zawołała za nią Alice. - podziękujesz mi jutro, jak zobaczysz, co to. - powiedziała i bezceremonialnie wepchnęła jej paczki w ramiona.
Moja ciemnowłosa piękność powoli wyszła na werandę. Zamknąłem za nami drzwi i podążyliśmy razem prosto w ciemność.
Otworzyłem drzwiczki od strony pasażera i wpuściłem Bellę do samochodu. Wsiadając, ujrzałem jak wpycha pośpiesznie czerwoną kokardę, przymocowaną wcześniej do nowego radia, głęboko pod fotel. Widać i jej zdecydowanie minął urodzinowy nastrój.
Ruszyliśmy polną ścieżką, ledwo odcinającą się od wysokich ścian lasu, ciągnących po obu jej stronach, a ja patrzyłem uważnie na drogę przed siebie, co było kompletnym bezsensem, zważając na mój wyostrzony wzrok i doskonały refleks. Właściwie, mógłbym praktycznie w ogóle nie zwracać uwagi, gdzie i jak jadę, a samochód nie zjechałby z trasy nawet na milimetr. Wiedziałem o tym doskonale, jak i wiedziała to Bella. Uparcie wpatrywała się we mnie, oczekując, aż w końcu przestanę ją ignorować i odwrócę do niej głowę. Zmrużyłem oczy, gapiąc się na zbliżający się zakręt na ciemnej ścieżce. Z trudem powstrzymywałem się, by na nią nie spojrzeć.
- No powiedz coś - Zażądała cicho w chwili, gdy zjechaliśmy na trasę i koła furgonetki dotknęły jezdni.
- A co mam niby powiedzieć? - Zapytałem sztywno.
- Powiedz, że mi wybaczasz.
Na ułamek sekundy zastygłem zszokowany. O czym ona bredzi?
- Że wybaczam? Co?
- Gdybym tylko była ostrożniejsza, bawilibyśmy się teraz świetnie na moim przyjęciu urodzinowym.
Nie wytrzymałem. Ona była niemożliwa! Więc to jej wina, że mój własny brat chciał jej skoczyć do gardła?
- Bello, zacięłaś się papierem! To nie to samo, co zabójstwo z premedytacją.
- Co nie zmienia faktu, że wina była po mojej stronie.
Zapewne, gdyby nie lata praktyki w zachowywaniu spokoju i opanowaniu, jak nic wyrwałbym z wściekłości kierownicę z tego rzęcha.
- Po twojej stronie? - Niemal wykrzyczałem, wpatrując się w strugi deszczu za przednią szybą. - Gdybyś zacięła się w palec u Mike'a Newtona, przy Jessice, Angeli i innych normalnych znajomych, to co by się stało, jak myślisz? - Nie mogłem pohamować słowotoku. - W najgorszym razie okazałoby się może, że nie mają w domu plastrów! A gdybyś potknęła się i sama wpadła na stos szklanych talerzy - podkreślam, sama, a nie popchnięta przez swojego chłopaka - co najwyżej poplamiłabyś siedzenia w aucie, gdy wieźliby cię do szpitala! Mike Newton mógłby w dodatku trzymać cię za rękę, kiedy zakładaliby ci szwy, i nie musiałby przy tym powstrzymywać się z całych sił, żeby cię nie zabić! - Przełknąłem ślinę. Samo mówienie o tym sprawiało mi nieopisywalny ból. - Więc błagam, o nic się nie obwiniaj, Bello. Gdy to robisz, czuję do siebie tylko jeszcze większy wstręt.
Kątem oka zobaczyłem, jak jej mina stopniowo ulega zmianie. Świdrowała mnie teraz wściekle oczami, usta miała lekko rozchylone.
- Dlaczego, u licha, akurat Mike Newton miałby trzymać mnie za rękę?! - głos jej drżał, była bliska płaczu. Zraniłem ją. Teraz trzeba było tylko przekręcić nóż.
- Bo uważam, że dla swojego dobra to z nim powinnaś być, nie ze mną! - wykrzyknąłem gniewnie.
- Wolałabym umrzeć, niż zostać dziewczyną Mike'a Newtona! Wolałabym umrzeć, niż zadawać się z kimkolwiek oprócz ciebie!
Ujrzałem łzę w jej oku, zanim szybko odwróciła głowę. Czułem, jak moje wnętrzności skręcają się z bólu.
- No, już nie przesadzaj. - powiedziałem spokojniej.
- A ty w takim razie nie wygaduj bzdur. - burknęła.
Pozostała część drogi minęła w milczeniu, nie wliczając może dziesiątek myśli ludzi z okolicznych domów i tysiąca moich własnych. W głowie miałem mętlik, którego w żaden sposób nie byłem w stanie ogarnąć.
Wjechałem łagodnie na podjazd i wpatrywałem się tępo w jasno oświetloną przez latarnię ścianę domu.
- Może zostaniesz jeszcze trochę? - zapytała.
- Powinienem wracać do domu.
Tyle rzeczy było jeszcze do omówienia. Miałem nadzieję, że Alice opowiedziała już wszystkim o swojej wizji. Nie byłem pewien, czy byłbym w stanie zmierzyć się z wyjaśnianiem swej rodzinie powodów swej decyzji. Już widziałem zmartwioną twarz Carlisle'a, smutek w oczach Esme, szyderczy uśmiech Rosalie...
- Dziś są moje urodziny. - w głosie Belli pobrzmiewała rozpacz.
Zacisnąłem dłonie na kierownicy. Ta istota miała nade mną większą władzę, niż ja nad samym sobą. I, co ciekawe, była tego zupełnie nieświadoma.
- O czym kazałaś nam zapomnieć. Zdecyduj się wreszcie. Albo świętujemy, albo udajemy, że to dzień jak co dzień. - powiedziałem siląc się na swobodę. Rodzina może poczekać.
Natychmiast się rozpogodziła.
- Postanowiłam, że jednak chcę obchodzić te urodziny. - odparła i otworzyła drzwiczki. - Do zobaczenia w moim pokoju! - Zebrała prezenty swoją zdrową ręką.
- Nie musisz ich przyjmować. - mruknąłem.
- Ale mogę. - odparła z przekorą, uśmiechając się niepewnie.
- Przecież Carlisle i Esme wydali pieniądze, że kupić swój. - Nie mogłem powstrzymać się, by nie odwzajemnić uśmiechu.
- Jakoś to przeżyję.
Gdy tylko zatrzasnęła drzwiczki, pojawiłem się przy jej boku i wyjąłem paczki z jej ramion.
- Daj mi je, niech się na coś przydam. Będę czekał na górze.
- Dzięki. - posłała mi spojrzenie pełne ulgi.
- Wszystkiego najlepszego. - powiedziałem, całując ją przelotnie. Natychmiast przysunęła się bliżej, ale delikatnie się odsunąłem. O mało co nie stała się ofiarą jednego wampira, a mimo to wciąż miała ochotę całować drugiego. Mimowolnie uśmiechnąłem się - cała Bella.
Ruszyłem biegiem w stronę domu, wdrapałem po ścianie i wskoczyłem przez uchylone okno. Po chwili stałem już w niedużym, zaciemnionym pokoju przesiąkniętym słodkim zapachem Belli - moim sanktuarium. Położyłem swój własny prezent w nogach łóżka i usiadłem obok po turecku z drugą paczuszką.
W ręku trzymałem prezent od Carlisle'a i Esme - dwa bilety lotnicze wydane na nazwisko Belli i moje. Jakiś tydzień temu zaproponowali, byśmy wybrali się razem do Jacksonville i złożyli wizytę jej matce. Jako, że każdą noc spędzałem przy często mówiącej przez sen Belli, dobrze wiedziałem, jak bardzo tęskni za Renee. A mi wypadało bliżej się z nią zapoznać.
Spojrzałem na srebrny pakunek ze smutkiem. Nie wykorzystamy tych biletów nigdy, to było pewne. Westchnąłem. Kolejna przyjemność, którą będę musiał jej odebrać.
Podniosłem wzrok w stronę drzwi, słysząc niespokojny głos zmartwionego Charliego. Zauważył zabandażowaną rękę Belli. Słyszałem, jak ta tłumaczy się ojcu, jak głos jej lekko drży.
Obracałem w palcach prezent Belli, zastanawiając się, czy i to będę musiał jej odebrać.
Już za chwilę miała tu przyjść. Słyszałem już, jak odkręca kurek z wodą, jak pośpiesznie wskakuje do wanny. Była taka niecierpliwa.
Rozejrzałem się po pokoju. Pokochałem to miejsce. Pokochałem je, zanim jeszcze w ogóle wiedziała, że je znam. Czułem się tutaj jak u siebie; ba, czułem się tu nawet lepiej niż we własnym domu! I już nigdy nie miałem tu wrócić.
Już nigdy nie miałem czuć się dobrze.
Usłyszałem niespokojne kroki na korytarzu i już po chwili metalowa gałka od drzwi obróciła się gwałtownie, a te otworzyły się z impetem, uderzając głucho o ścianę.
W progu stanął mój anioł, wpatrując się we mnie uważnie swoimi czekoladowymi oczami.
Stała tak chwilę, patrząc mi w oczy. Miała na sobie różowy komplet, ten, który ostatnio sobie kupiła i który stanowczo zbyt silnie na mnie działał. Jej włosy, wciąż jeszcze wilgotne po kąpieli tkwiły na jej głowie w uroczym nieładzie; nawet z tej odległości czułem zapach jej truskawkowego szamponu. Skóra na jej ramionach delikatnie połyskiwała świetle rzucanym przez lampę w holu.
Spuściłem wzrok, niczym przyłapany na gorącym uczynku. Ona zdecydowanie miała na mnie zbyt duży wpływ.
- Cześć - mruknąłem tylko.
- Cześć. - odparła dziwnie entuzjastycznie i wdrapała się na moje kolana. - Mogę już otwierać?
Spojrzałem na jej dłonie, gdy wyciągała mi z rąk srebrny pakunek.
- Skąd ten nagły przypływ entuzjazmu?
- Rozbudziłeś moją ciekawość.
Patrząc jak próbuje rozerwać papier, doznałem nagłej paniki. A jeśli znowu coś się stanie? Byłem tak blisko niej...
- Pozwól, że cię wyręczę. - powiedziałem i szybkim ruchem odpakowałem prezent.
- Jesteś pewien, że mogę unieść pokrywkę? - spytała żartobliwie, a ja ledwo co powstrzymałem się od warknięcia. Może powinienem sobie napisać markerem "groźny wampir" na czole, by wreszcie zrozumiała zagrożenie?
To było takie łatwe. Ta krucha, beztroska dziewczyna tak ufnie tkwiła w moich ramionach. Wystarczyłoby, bym za mocno zacisnął dłoń na jej własnej. Bym nie obliczył siły, z jaką głaskałbym ją po głowie, dotykał jej policzka.
Wystarczyłoby, by zacięła się kawałkiem papieru. Od kropli krwi do morderstwa.
Bella wpatrywała się intensywnie w dwa vouchery, które wydobyła z pudełka.
- Możemy pojechać do Jacksonville? - spytała niepewnie, z nadzieją.
Nie.
- Takie było założenie. - odparłem siląc się na swobodny ton.
- Ale fajnie! Renee padnie, jak jej o tym powiem! Tyle że tam jest słonecznie. Nie masz nic przeciwko siedzeniu cały dzień w domu, prawda?
- Jakoś to wytrzymam. Hej, gdybym wiedział, że potrafisz tak przyzwoicie zareagować na prezent, zmusiłbym cię do otworzenia go w obecności Carlisle'a i Esme. Myślałem, że zaczniesz zrzędzić.
- Nadal uważam, że przesadzili z hojnością, ale z drugiej strony masz pojechać ze mną. Super!
Mimowolnie parsknąłem śmiechem. Jej entuzjazm był naprawdę uroczy.
Szkoda.
- Żałuję, że nie kupiłem ci czegoś wystrzałowego. - powiedziałem pośpiesznie zmieniając temat. Nie chciałem dłużej okłamywać jej, że gdzieś razem pojedziemy. - Nie zdawałem sobie sprawy, że czasami zachowujesz się rozsądnie.
Odwróciła głowę w moją stronę i uśmiechnęła się serdecznie. Zobaczyłem, jak sięga po kolejny prezent, więc szybko wyjąłem go z jej rąk i odpakowałem.
- Co to? - spytała.
Otworzyłem trzymane przeze mnie pudełko na CD i umieściłem płytę w jej starym odtwarzaczu. Nacisnąłem "play". Po chwili pokój wypełniły dźwięki pianina.
Patrzyłem uważnie na jej twarz. Tak bardzo byłem ciekaw jej reakcji. Ze zdziwieniem zauważyłem jednak łzy w jej oczach.
- Boli cię? - spytałem zmartwiony, mając na myśli jej rękę.
- Nie, to nie szwy. To ta muzyka. - odchrząknęła, wycierając dłonią łzy. - Nawet nie marzyłam, że załatwisz dla mnie coś takiego. To najwspanialszy prezent, jaki mogłeś mi dać.
Poczułem, jak zalewa mnie fala ciepła. A więc była zadowolona z mego prezentu. Udało się.
Delikatne tony "kołysanki Belli" płynęły cicho po małym, zagraconym pokoju, wyraźnie kojąc zatroskane nerwy jego właścicielki.
- Przypuszczałem, że nie zgodzisz się, żebym kupił ci fortepian i grał do snu - wyszeptałem.
- I słusznie. - mruknęła wpatrując się w okno. Ujrzałem, jak zdrową dłonią mimowolnie pociera sobie zabandażowane przedramię.
- A jak twoja ręka? - zaniepokoiłem się.
- W porządku.
- Przyniosę ci coś przeciwbólowego. - z całą pewnością cierpiała. Jedynie, jak zwykle, nie chciała tego po sobie pokazać.
- Nie, nie trzeba. - powiedziała, gdy zsuwałem sobie ją delikatnie z ramion. - Charlie. - dodała.
- Będę cichutki jak myszka. - mruknąłem z uśmiechem i pognałem do kuchni. Czekając, aż szklanka napełni się wodą, znalazłem odpowiednie tabletki i wróciłem szybko do pokoju. Po drodze usłyszałem jeszcze dźwięki telewizora, komentator sportowy krzyczał coś z podekscytowaniem, oddech Charliego był wyraźnie niespokojny, gdy ten zaciskał dłoń na paczce chipsów.
Podałem lekarstwa Belli, po czym delikatnie umościłem ją pod kołdrą, uważając na jej ramię.
- Już późno.
Przykryłem ją dokładnie i położyłem się za jej plecami obejmując ją ramieniem. Tak bardzo pragnąłem móc wślizgnąć się do niej pod kołdrę, objąć ją bez tego puchowego muru między nami, pozwolić jej ciepłu napełnić całe moje ciało i poczuć miękkość jej skóry pod swoimi palcami.
Ale z drugiej strony nie chciałem, by następnego ranka obudziła się z kaszlem i gorączką.
- Jeszcze raz dziękuję. - szepnęła niemalże niedosłyszalnie w poduszkę.
- Cała przyjemność po mojej stronie.
Zamilkliśmy oboje wsłuchując się w kolejny utwór.
Czy dobrze robiłem, chcąc ją opuścić? Czy byłaby w stanie być potem szczęśliwa? Te myśli wciąż nie dawały mi spokoju. Co jeśliby cierpiała? Ale z drugiej strony... Czy nie byłem zbyt wielkim egocentrykiem? Bella nie mogła darzyć mnie tak silnym uczuciem, jak ja ją. I nie była to jej wina, po prostu jej małe, ciepłe serce nie podołałoby tak wielkiemu wyzwaniu. Poza tym, była tylko człowiekiem. Ludzie zapominają.
- O czym myślisz? - jej miękki, głęboki głos przerwał ciszę.
Potrzebowałem sekundy, by powrócić do rzeczywistości.
- O tym, co jest złe, a co dobre.
O dziwo, nie musiałem nawet skłamać.
- Pamiętasz, postanowiłam, że jednak nie udajemy, że nie mam dziś urodzin?
- Pamiętam - mruknąłem niepewnie.
- Tak sobie myślałam, że może z tej okazji pozwolisz mi się jeszcze raz pocałować...
Poczułem, jak się rumieni i pożałowałem, że nie mogłem teraz zobaczyć jej miny.
- Masz dzisiaj dużo zachcianek.
- Owszem. Ale, proszę, nie rób niczego wbrew sobie. - w jej głosie dało się słyszeć gorycz.
Wbrew sobie? Ona nawet nie zdawała sobie sprawy, że gdybym tylko mógł, większość swego życia spędzałbym na całowaniu jej miękkich, ciepłych ust.
Ale nie mogłem. Ponieważ byłem wstrętnym wampirem.
- Tak... Módlmy się, żebym nigdy nie zrobił czegoś wbrew sobie... - wyszeptałem z rozpaczą w jej wilgotne, splątane włosy rozsypane na poduszce, po raz kolejny dzisiaj słysząc syk potwora w mojej głowie, kiedy zapach skóry Belli powoli wypełnił moje nozdrza...
Obróciłem Bellę delikatnie ku sobie i spojrzałem na nią. Zdawałem sobie sprawę, że pewnie dostrzega ból w moich oczach. Nic nie mogłem na to poradzić.
Powoli przyciągnąłem jej twarz ku sobie i zatrzymałem jakieś trzy centymetry od własnej. Pragnąłem dać jej znać, że to już koniec, że to nasze ostatnie chwile razem. Wiedziałem, że to głupie - ranić ją już teraz, ale chciałem, by zdała sobie sprawę, że to jej ostatnia szansa na prawdziwe pożegnanie. Spojrzałem w jej brązowe oczy i pokonałem ostatnie centymetry, jakie dzieliły nasze usta.
Poczułem jej ciepły oddech na swoich wargach, gdy, tak jak zwykle, nieśmiało oddała pocałunek.
Nie. Ona musi zrozumieć.
Wolną ręką przesunąłem po jej włosach, przyciskając ją jeszcze bliżej do siebie; naparłem na nią całym ciałem, przeklinając w duszy tą cholerną kołdrę i poczułem, jak ręce Belli obejmują mnie ciasno, jak wodzi palcami po moich plecach, karku, jak zaciska dłonie na moich włosach, jak jej przyśpieszony oddech zamienia się niemalże w cichy jęk, jak fala podniecenia gwałtownie przepływa przez mój kręgosłup...
Nagle usłyszałem głośny, entuzjastyczny charkot potwora we własnej głowie. Moje usta niemalże natychmiast wypełnił jad.
Odsunąłem się powoli od mojej ukochanej, nie wypuszczając jej jednak z objęć. Nienawidziłem tych momentów. Nienawidziłem tego, że musiałem przerywać tak przyjemne chwile.
Oddychałem głęboko, próbując doprowadzić do porządku swoje dwa wcielenia - spragnionego bliskości kochanka i głodnego krwi wampira. Było to dosyć skomplikowane przedsięwzięcie, trzeba przyznać.
- Przepraszam. - wyszeptałem, gdy byłem już wstanie wydobyć z siebie jakikolwiek odgłos. - Przeholowałem.
- Nie mam nic przeciwko.
Spojrzałem na nią groźnie. No tak, kto miałby coś przeciwko wampirowi, pragnącemu wyssać z ciebie krew. Normalka.
- Spróbuj już zasnąć.
- Nie, chcę jeszcze. - wymruczała przysuwając się odrobinę w moją stronę.
Omiotłem wzrokiem jej ciało na wpół przysłonięte białą pościelą. Definitywnie, zbyt wielka pokusa. Szybko odwróciłem wzrok.
- Przeceniasz moją samokontrolę.
- Co jest dla ciebie bardziej kuszące - moja krew czy moje ciało? - spytała, jakby czytając w moich myślach.
- Pół na pół - odparłem mimowolnie. I nawet nie wiesz, jak tego żałuję, dodałem w myślach. - Śpij już, śpij. Dosyć miałaś igrania z ogniem jak na jeden dzień.
- Niech ci będzie. -powiedziała tonem obrażonego dziecka, jednak przytuliła się do mnie, gdy poprawiałem otulającą ją kołdrę i posłusznie zamknęła oczy.
Objąłem ją mocniej, wyczuwając pulsowanie w jej zranionym przedramieniu i zacząłem cicho nucić jej kołysankę. Po chwili pokój wypełnił jej równomierny oddech.
Założyłem sobie wolną rękę pod głowę i ze wzrokiem utkwionym w suficie spokojnie poddałem się ciszy panującej wokół mnie. Nie dopuszczałem do siebie żadnych myśli, ani tych złych, ani dobrych. Właściwie wszystkie były teraz złe. Żadne pomysły nie podsuwały mi sensownego rozwiązania tej beznadziejnej sytuacji. Nie było sensu się na nich skupiać. Zresztą decyzja została podjęta. Najprawdopodobniej przedstawiona już całej rodzinie. Nie było możliwości odwrotu. A przynajmniej właśnie to sobie wmawiałem.
Dokładnie dwie godziny, czterdzieści trzy minuty i jakieś dwanaście sekund później, usłyszałem gwałtowne westchnięcie Belli.
- Nie... - powiedziała głosem przepełnionym bólem.
- Bello? - szepnąłem, spoglądając na nią w dół. Jej twarz wykrzywiona była w cierpieniu, jednak definitywnie spała.
Zapewne to obolała ręka sprawiała jej tyle bólu.
Po chwili poczułem, jak jej dłoń zaciska się gwałtownie na moim ramieniu, jakby chciała mnie zatrzymać przy sobie.
- Nie, Edwardzie... Proszę, nie... - usłyszałem, jak gorąca łza spływa po jej policzku i upada na poduszkę z donośnym dźwiękiem, całkowicie wypełniającym moje uszy, niczym huk z armaty.
Delikatnie rozprostowałem jej zaciśnięte kurczowo palce.
- Bello...
- Nie odchodź! - zawyła nagle, prosto w moje ucho.
Podskoczyłem przerażony i wylądowałem na podłodze na wpół ugiętych nogach. Rozejrzałem się zdezorientowany.
Nagle pokój wypełnił bezgłośny płacz Belli.
Poczułem, jakby ktoś z całej siły uderzył mnie w brzuch, po czym zaczął okładać po całym ciele pięściami, upadłem bezwładnie na ziemię i skuliłem się, niczym embrion. Zakryłem twarz dłońmi, powstrzymując się od szlochu. Myślałem, że zaraz eksploduję z bólu.
Tkwiłem tak kilka minut, niezdolny ruszyć się chociażby na centymetr. Z trudem dochodziłem do siebie, nie słyszałem już nic, prócz spokojnego na powrót oddechu Belli.
Kiedy podjąłem w końcu decyzję, by powoli się podnieść, usłyszałem jej błagalny szept.
- Proszę...
Poderwałem się gwałtownie na nogi i, nie zastanawiając się długo, wybiegłem przez okno, skręcając prosto w stronę lasu.
Więc Bella wiedziała. Zrozumiała aluzję. Przynajmniej podświadomie.
Otaczającą mnie zewsząd puszczę wypełnił mój własny skowyt, a ja wciąż biegłem nie oglądając się za siebie...
Do domu dobiegłem szybko. Zdecydowanie za szybko.
Stanąłem na brzegu zalanej światłem polany - mimo późnej pory, we wszystkich pokojach były pozapalane lampy. Najwyraźniej wszyscy już na mnie czekali.
Nagle, jak na komendę, w najbliższym oknie pojawiła się Alice. Patrzyła pustym wzrokiem przed siebie, jednak miałem wrażenie, że wpatruje się raczej w szybę niż w to, co się za nią działo.
Westchnąłem zrezygnowany. Natychmiast skierowała swój wzrok na mnie.
Będę za nią tęsknić. - pomyślała.
Za jej plecami pojawił się nagle Carlisle i położył dłoń na jej ramieniu.
- Chodź, Alice. Edward za chwilę się tu pojawi. - powiedział miękko i na ułamek sekundy zatrzymał swój wzrok na mnie, po czym oddalił się wraz z moją siostrą od okna.
Wpatrywałem się tam jeszcze przez chwilę, ale nikt więcej się już nie pojawił. Westchnąłem ponownie i skierowałem swoje kroki w stronę ganku.
Idąc, poczułem nagle, jak cały ból i rozpacz ulatują ze mnie, jak powoli opuszczają moje członki, pozostawiając za sobą jedynie pustkę. Było to jeszcze gorsze uczucie od zwijania się z bólu na podłodze. Widać dane mi było cierpieć. Nie miałem tego nikomu za złe. Zasłużyłem na to.
Wszedłem powoli do domu i nie patrząc nawet w stronę rodziny, skierowałem się od razu do jadalni.
Siadając na krześle, obserwowałem jak wszyscy domownicy powoli wchodzą do pomieszczenia i bez słowa zajmują miejsca przy stole. Niczym na tajnej obradzie, pomyślałem z ironią.
Jako ostatni wszedł Carlisle i zasiadł po mojej lewej stronie, u szczytu stołu.
Wszyscy wbili wzrok we mnie. Przez chwilę poczułem się zupełnie jak nowy uczeń w podstawówce.
- Słuchamy cię - powiedział Carlisle spokojnie po minucie milczenia.
- Wydaje mi się, że wszystko zostało wam już powiedziane. - mruknąłem cicho, zerkając znacząco na Alice.
- Niestety, Edwardzie, to nie takie łatwe, przekazać wszystko należycie, kiedy ciągle masz wątpliwości co do swoich decyzji. - odburknęła. - Poza tym, lepiej będzie, jeśli sam przekażesz nam wspaniałe nowiny.
Warknąłem na nią cicho i odwróciłem od niej wzrok. Nigdy chyba nie widziałem jej jeszcze tak poirytowanej. Ale czy mogłem mieć o to do niej pretensje?
- Alice, proszę, uspokój się. - upomniał ją Carlisle. - Edwardowi także nie jest z tym łatwo.
- No powiedzcie wreszcie, o co chodzi, bo zaraz tu zwariuję! - zirytował się nagle Emmett, waląc pięścią w stół. Żyrandol nad naszymi głowami zachybotał niebezpiecznie.
Esme, spojrzała na syna karcąco i położyła swoją drobną dłoń na moich zaciśniętych pięściach.
- Prosimy, Edwardzie.
Podniosłem niechętnie wzrok i powiodłem nim po twarzach zebranych. Z trudem rozwarłem zaciśnięte szczęki.
- Musimy zniknąć z życia Belli. Ja muszę. - po raz pierwszy wypowiedziałem tę myśl na głos. Zabolało.
W pokoju zapadła głucha cisza.
- Zniknąć? - pierwszy odezwał się Emmett. - Dlaczego?
Nie odpowiedziałem.
Nagle rozległo się donośne westchnięcie.
- Boże... - wyszeptał Jasper. - Edward, przepraszam. To moja wina. - schował twarz w dłoniach, a Alice natychmiast objęła go czule ramieniem, rzucając mi wściekłe spojrzenie.
- Ale żeby zaraz wyjeżdżać! - żachnął się Emmett, nic nie robiąc sobie z powagi sytuacji. - Przecież w sumie nic się nie stało. Bella to dzielna dziewczyna.
Rosalie syknęła na niego.
- Niemalże zginęła.
Jasper pokręcił zrozpaczony głową, wciąż nie odejmując rąk od twarzy.
Może i szkoda - dodała w myślach Rose.
Warknąłem ostrzegawczo. Natychmiast się opamiętała.
- Edward, to nie ma sensu! - powiedział Emmett, kręcąc głową. - Nie możesz jej zostawić.
Nie było sensu bawić się w argumentacje. Wiedziałem, że im więcej "przeciw" wyciągnie moja rodzina, tym trudniej będzie mi podjąć tą ostateczną decyzję. Bo pewne było, że to do mnie będzie należało ostatnie słowo.
- Nie pasujemy do jej świata. - odparłem.
- A miłość? - spytała po prostu Alice.
- To... Moje uczucia tu nie mają najmniejszego znaczenia. - szepnąłem, wpatrując się w dłoń Esme, głaszczącą delikatnie moją własną.
- A uczucia Belli?
- Bella jest tylko człowiekiem. Zdaję sobie sprawę, że będzie cierpiała, ale nie będzie to trwało u niej długo. Ludzie zapominają. Żyją dalej.
- Edwardzie, czy ty nie znasz Belli? - burknęła Alice. - Naprawdę uważasz, że po miesiącu czy dwóch wszystko będzie już w porządku? Że zacznie żyć, jak kiedyś? Bella nie jest kimś takim. Ona cię kocha ponad swoje życie. Po twoim wyjeździe jej życie nigdy nie wróci do normy. Nie możesz jej zostawić, to...
- Zamknij się! - wrzasnąłem podnosząc się gwałtownie. Moje kolana uderzyły głucho o krawędź stołu, ale nawet nie spojrzałem w dół.
- Jako członek rodziny, mam prawo wyrazić swoje zdanie. - powiedziała również wstając. - I powiem ci jedno: źle robisz. To najgorsza decyzja, jaką kiedykolwiek podjąłeś. - posłała mi wściekłe spojrzenie po czym wyszła gniewnie z pokoju.
Jasper odwrócił się zdezorientowany, zastanawiając się, czy nie powinien pójść za nią. Po chwili jednak westchnął i oparł się zrezygnowany o obite beżową satyną oparcie krzesła.
Stałem sparaliżowany wpatrując się w drzwi, za którymi jeszcze przed chwilą zniknęła moja siostra.
- Wiem, co robię - szepnąłem bezgłośnie i usiadłem z powrotem na krześle.
Wszyscy patrzyli ponuro w moim kierunku, jedynie Carlisle siedział, jakby zamyślony ze wzrokiem utkwionym w ciemnościach za oknem.
Szum myśli wszystkich domowników, wypełniał każdą cząstkę mojego ciała. To było nie do zniesienia.
Zacisnąłem powieki.
- Edwardzie, czy jesteś pewien tego, co zamierzasz zrobić? - zapytał wolno Carlisle.
Zamrugałem.
Czy byłem pewien? Jakież to było bezsensowne pytanie. Jak mogłem być pewien, czy chcę zostawić miasto, pełne moich najwspanialszych wspomnień, a w nim dziewczynę, którą kocham, która była dla mnie wszystkim, sensem mego istnienia, mej marnej egzystencji? Czegoś takiego nie można być pewnym. Takie głupstwo można zrobić jedynie pod wpływem impulsu. Czyli właśnie teraz.
- Tak. - powiedziałem przez zaciśnięte zęby. Czułem się jak dziecko, powstrzymujące się z trudem od płaczu.
- Wiesz dobrze, że w żaden sposób nie będę chciał wpłynąć na twoją decyzję. Jeśli uważasz, że jest to najlepsze wyjście, tak też zrobimy. - powiedział Carlisle. - Wszyscy zdają sobie sprawę, jak bardzo jest ci z tym trudno. Nie będziemy więc więcej poruszać tego tematu. - Carlisle powiódł po twarzach rodziny. - Ty również, Alice. - dodał.
Zza ściany rozległ się cichy syk.
- Cieszę się. - mruknął ojciec. - Ruszymy o świcie, pojedziemy dwoma samochodami. Weźcie, proszę, ze sobą tylko najważniejsze rzeczy.
- Dokąd jedziemy? - spytał z jękiem Emmett.
- Nie wiem. Na razie nie ma to większego znaczenia. - Carlisle powoli powstał. - Tymczasem zapraszam cała rodzinę na polowanie. - zerknął na mnie zmartwiony. - oczywiście, ty, Edwardzie, nie musisz iść, jeśli nie masz ochoty.
Zostań i przemyśl to wszystko jeszcze raz - dodał w myślach.
Pokiwałem powoli głową obserwując wgniecenia w stole, jakie pozostawiły moje kolana. Wiedziałem, że i tak nie mogłem już zmienić zdania.
Wszyscy członkowie rodziny opuszczali pokój jeden za drugim, nie odzywając się nawet słowem.
- Emmett? - szepnąłem za ostatnim wychodzącym. - Możesz pogasić światła, zanim wyjdziecie?
Spojrzał na mnie współczująco, jakby ze zrozumieniem i bez słowa nacisnął włącznik zanim dołączył do reszty.
Siedziałem nieruchomo, nasłuchując, jak drzwi frontowe zamykają się cicho za domownikami. Słyszałem ich oddalające się myśli, niektóre zrezygnowane, inne poirytowane. Jedynie Rose wyraźnie wyróżniała się swoim zadowoleniem z zaistniałej sytuacji. Nie miałem jednak siły, by się na nią należycie zezłościć.
Nie miałem siły na nic.
Po chwili nie słyszałem już niczego prócz własnego oddechu i szumu drzew za oknem. Samotność okazała się być dobrym pomysłem.
Położyłem twarz na drewnianym blacie stołu, otoczyłem głowę ramionami i zacząłem cicho nucić kołysankę mojej Belli, pozwalając truciźnie, niosącej za sobą jedynie palący ból, przepływać wolno po moim krwioobiegu.
Już nic nigdy nie miało przynieść ukojenia memu martwemu sercu.