Jarosaw Iwaszkiewicz Serenite


Jarosaw Iwaszkiewicz

SERENITE

Konstantemu Jeleńskiemu

Nad jeziorem, 8 września...

Droga Pani Agato!

Mój kontakt prawdziwy ze sztuką plastyczną, z malarstwem datuje się dość późno. We wczesnej młodości znajdowałem się pod wrażeniem pewnych kiczów, które tak silny wpływ wywarły na moją wyobraźnię, że pamiętam je

do dziś dnia i co więcej — wynurzają się one raz po raz

w mojej twórczości. Taki na przykład obraz Fantin-Latou-

ra Podróż poślubna czy Podróż miłosna wyobrażał

karetę widzianą od tyłu, w okienku karety dwie głowy,

męska i kobieca, przytulone do siebie, a z tyłu, na desce,

gdzie się układało kufry, siedzący młody, uroczy faunik,

grający na flecie, wszystko w kolorze jesiennych liści,

żółtych i czerwonych. Jakże zachwycał mnie ten obraz,

jak był pełen muzyki, a muzykę słyszałem już w stylu

Faurego.

Był też taki malarz, który się nazywał Henri Martin.

Malował jakieś freski w Paryżu. Główna aleja w dzielnicy

Passy nosiła jego imię, dopiero jak ją przemianowano na

Avenue Mandel, pomyślałem sobie, że coś tu nie tak.

I rzeczywiście okazało się, że ulica nosiła nazwę historyka,

który mianował się jak ów malarz. O obu już dawno

zapomniano.

Otóż ów malarz Henri Martin miał obraz nazwany przez

niego Serenite. Oryginału chyba nie widziałem, ale może

i był w Luksemburgu. Pamiętam dobrze reprodukcję, ściśle

biorąc pocztówki, które mnie zachwycały.

Serenite przede wszystkim frapowało kolorem, inten-

sywną zielenią. W tym intensywnym zielonym lesie unosiły

się lecące osoby. Wszystkie leciały z lewa na prawo, w górę.

Niektóre były nagie, inne w powłóczystych szatach podob-

nych do obłoków. Niektóre niosły liry, wszystkie odlatywa-

ły spokojnym ruchem z zielonej ziemi do świetlistego nieba.

Największy kłopot jest w tym, droga pani Agato, że nie

mogę pani przetłumaczyć tego słowa „serenite". Oznacza

ono łagodną pogodę zewnętrzną i wewnętrzne rozjaśnienie,

uspokojenie... tak, chyba najlepiej będzie „uspokojenie",

tylko że serenite nie zakłada żadnego niepokoju uprzednio

i może właśnie dlatego nie znajduje zastosowania w tym

wypadku, o którym pani opowiadam.

O tym obrazie Henri Martina, choć wiem dobrze, że jest

on strasznym kiczem, myślę teraz bez przerwy, od kiedy

znalazłem się nad brzegiem jeziora, w starym parku. Oto-

czony jestem wysokimi drzewami, cedrami, platanami i je-

sionami i zdaje mi się ciągle, że pomiędzy tymi rzeźbionymi,

starymi pniami polatują białe i liliowe cienie, niosące w górę

swoje piękne głowy i swoje kształtne formingi.

Od kilku dni jestem tutaj. Jak pani pisałem, przyjechałem

tutaj na zaproszenie Marres Chouarta, który mimo swych

lat dziewięćdziesięciu jest w świetnej formie umysłowej.

Zaprosił mnie, abym tu wypoczął i tutaj doczekał moich lat

osiemdziesięciu, o tyle mniej od niego, ale też i o tyle więcej.

Nie mam tu nic do roboty i oczywiście żadnych już prac

ani planów. Nie projektuję nic, tyle tylko, że chciałem

porobić pewne rachunki, podsumować parę rzeczy —

a może i pomnożyć je, i podzielić. I wśród takiego uspokoje-

nia, wśród tych przeszło dwóchsetletnich drzew, niebies-

kiego jeziora i żaglówek, które się pasą na nim jak jętki

wątłe, przyszło mi na myśl, że mógłbym napisać do pani. Nie

taki zwykły grzecznościowy list, jakich tyle niestety otrzy-

mała pani ode mnie w ostatnich czasach, ale list prawdziwy,

nie wahający się dotknąć najstarszych i najdrażliwszych

spraw, które łączyły nas kiedyś, a które potem zawsze były

tą niedopowiedzianą tkaniną okrywającą nasze uczucia

i działania.

Niech się pani nie boi, nie będę zbyt sentymentalny.

Nigdy sentymentalny nie byłem. Toteż moje pisma może

będą więcej dotyczyły działań niż uczuć.

Nie boję się być zewnętrzny. Chyba to mi nie grozi, ale

chciałem przepatrzyć nasze drogi, które na chwilę się

skrzyżowały, a potem poszły w zupełnie przeciwne strony.

Prowadziły jednak do tego, co trzeba zawsze osiągnąć przed

ostatecznym rozstaniem. Prowadziły do uspokojenia, do

ostatecznej zgody na świat, do serenite.

Zawsze mnie zastanawia ta myśl bardzo banalna, ale

mogąca prześladować w długie, bezsenne noce, że pewne

momenty krzyżowe w życiu mogą mieć znaczenie tak

decydujące. Że od małej chwili — od tego, czy się na

przechadzce w ogrodzie skręci na lewo, czy na prawo, czy

się siądzie na tym, czy na innym fotelu, czy się zatelefonuje

pod ten, czy pod inny adres — zależy wszystko. Życie

układa się zależnie od tego małego momentu, od jednego

gestu, od jednego słowa. I w ogóle nie wiemy, jak byłoby,

gdyby tego słowa czy gestu nie było.

Wyobraźmy sobie, droga pani Agato, że wtedy w parku,

a raczej w tym wąwozie, gdzie się z trudem wdrapałem na

szczyt, nie zemdlałem. Że byłem zdrów, cały. Nigdy ani

przedtem, ani potem nie mdlałem — to był ten jedyny raz

w życiu. I myślę nawet, jeżeli można tak powiedzieć, że

zemdlałem wtedy „naumyślnie", po to właśnie, aby nie

nastąpiło nic decydującego, abym nie powiedział pani ani

słowa z tego, co miałem w głowie od dawna ułożone i co by

pchnęło nasze życie na zupełnie inne tory.

Gdybym nie zemdlał, gdybym powiedział pani wszystko,

jak bardzo panią kochałem — oczywiście zdawało mi się

•T

tylko, że panią kochałem — bo byłem jak dziecko nie-

śmiały, niezgrabny, smutny. Smutek pozostał mi do dziś, do

chwili pisania tego listu.

Wszystko potoczyłoby się inaczej.

Pamięta pani, to było przecież na samym początku pierw-

szej wojny, we wrześniu roku 1914, i zaraz po tym spotka-

niu musiałem wyjechać. Od tego czasu listy, listy musiały

tak dużo zastępować — i ostatecznie niczego nie zastąpiły.

Jeszcze ta pierwsza zima była najspokojniejsza, tyle tylko,

że bardzo ciężka, jak wszystkie zimy wojenne. Szkoły

wojskowe miały wtedy kurs skrócony, w parę miesięcy

musiałem iść na front i to już jako dowódca. Nie zdawałem

sobie sprawy z mojej odpowiedzialności, aż dopóki moi

żołnierze nie zaczęli padać koło mnie. Czy pani sobie

wyobraża, jak to wygląda, kiedy koledzy oficerowie i pod-

władni żołnierze padają dookoła, to znaczy, kiedy ich

zabijają. Tyle lat minęło od tego czasu, tyle przeszedłem

najrozmaitszych, najbardziej skomplikowanych rzeczy, tylu

żołnierzy, tylu kolegów upadło koło mnie przez tych lat

pięćdziesiąt, że właściwie mówiąc już nie pamiętam szczegó-

łów. Wsie, które paliłem, ludzie, których zabijałem, także

tam byli. Ale wszystko to dzisiaj wygląda raczej jak gęsty

las, po którym się plątałem i w którym się rozbijałem o pnie,

kalecząc sobie ręce i głowę, raniąc się o przelatujące kule,

tułając się po żydowskich miasteczkach, w szpitalach, i cho-

dząc po rozdeptanych drogach.

Bywały wtedy na pewno letnie dnie, zielone drzewa,

ciepłe ulewy, ale ja pamiętam tylko jesienne rozdeptane

drogi i moje zbolałe nogi, które stawiam bez przerwy na

tych drogach, jedną za drugą, w monotonnym marszu:

raz dwa, raz dwa.

I wie pani, dlaczego te lata były takie ważne dla mnie? Nie

dlatego, że była wojna, ja nawet nie pamiętam tego, że była

wojna, ale dlatego, że się przekonałem, że zasadniczą

podszewką natury ludzkiej jest okrucieństwo- Okrucieńst-

wo w stosunku do innych ludzi, do mężczyzn, do kobiet, do

dzieci, do zwierząt. Pamięta pani, co opisywał Dostojewski,

jakie miewał sny; spowiedź Stawrogina to jeszcze nic, dla

mnie zawsze najgorszy jest ten sen Raskolnikowa, gdzie

mordują konia, który nie może uciągnąć platformy pełnej

ludzi. Z jaką lubością ludzie mordują tego konia i że to

wszystko było w głowie u Raskolnikowa — to znaczy, że

Dostojewski o tym wszystkim myślał, że tkwiło to w jego

głowie, to morderstwo konia.

Ile ja takich pomordowanych koni widziałem! Najgorsze

były. na wojnie takie ranne konie, których nie miał kto

dobijać. Ludzie też męczyli się niewinnie. Ale to niezawinio-

ne cierpienie szczególnie było widoczne u zwierząt.

Wtedy to się zaczęło. A kiedy się skończyło? Nigdy, bo

nawet teraz, kiedy tu siedzę w tym cudownym parku nad

jeziorem, pod drzewem, które jest jak żłobiona kolumna —

zamykam oczy i pod powiekami widzę nieskończony szereg

zabitych ludzi, zamęczonych zwierząt, strzaskanych przed-

miotów — ciągnie się bez końca i ciągle tak człapie, jak

moje kroki wtedy w wojennej jesieni, w deszczu i mgle:

raz dwa, raz dwa.

Zmiażdżone przedmioty są równie smutne, jak ranne

zwierzęta. Wiadomo, że strzaskany dom nie cierpi, ale te

wszystkie strzaskane domy, któreśmy z panią widzieli,

zawsze wyglądały, jak gdyby doznawały bólu nie tylko

fizycznego, ale i moralnego. Wyglądały, jakby rozpaczały.

A właściwie całe nasze życie było życiem zrozpaczonych

domów. Ile tych domów musieliśmy opuścić, musieliśmy

pożegnać. Mam taki sen, który wraca regularnie; jesteśmy

w tym wielkim domu, w którym spędziliśmy nasze ostatnie

lato, w tym domu, gdzie czytaliśmy Achmatową i Iłłakowi-

czównę i gdzie stwierdziliśmy — o horror — że Konopnicka

wcale nie jest najgorszą poetką, przeciwnie, że jest bardzo

sugestywna i że działa rytmem, muzyką... Więc właśnie śni

mi się zawsze ten dom, tylko jakiś przyciemniony, w takim

świetle, w jakim był podczas zaćmienia słońca — pamięta

pani to zaćmienie słońca? Śni mi się w takim cieniu i ja

chodzę po domu, i jest ojciec pani, i szukamy pani, ale pani

nie ma. I jest także kasjer, który wypłacił mi wtedy

pieniądze w złotych rublach, i tak razem chodzimy po

przyciemnionym domu, po ogromnych jego pokojach i nie

możemy znaleźć pani. A dom trzeba zaraz opuścić i już nie

wiem dlaczego — może w każdym powtórzeniu snu inna

jest przyczyna, ale albo ma być tutaj bitwa, albo mają zaraz

przyjść hajdamacy, albo w ogóle trzeba zaraz się lik-

widować bez wyraźnej przyczyny — i wtedy ten dom, który

trzeba opuścić, nabiera szczególnej wartości. Ostatecznie to

nie jest mój dom, przecie mój los nie jest z nim związany,

ale we śnie wydaje mi się takie ważne, żeby jakąś więź z tym

domem zachować.

Zajeżdżają konie, wozy albo powozy, i zabieramy się,

i mamy tak dużo rzeczy, i pani wciąż nie ma, i ojciec pani

mówi: gdzież ta Agata? A kasjer łyska okiem zza swoich

złotych okularów i mówi ze złośliwym uśmiechem: pewnie

żegna się z domem. Mówi „żegna się z domem", ale to

znaczy zupełnie co innego i jego złośliwy uśmiech znaczy

zupełnie co innego. Sen ten powtarza się wielokrotnie i we

śnie mam dom, żegnam się z domem, tracę dom. Budynek

sam odgrywa jakąś rolę — której w życiu nie odgrywał.

Bo pani wie, że nie mam i nie miałem nigdy domu.

Mam takie wrażenie, że jak tylko wylazłem z tego

wąwozu, gdzie zemdlałem, to zaraz zaczęła się wojna,

front, strzelanina. Zaraz zabito mojego dieńszczyka, tak

niespodziewanie i tak niepotrzebnie. Właśnie wybierał się

na urlop — a więc to musiało już być dobrze po zimie —

kiedy dawano urlopy z frontu. A mnie się to wszystko

zasuszyło w jedną grudkę życia i chyba trzeba tę grudkę

rozgrzać w gorącej wodzie, aby się rozpuściła i ułożyła po

36 Opowiadania

kolei w obrazki, jak ta japońska zabawka, o której mówi

Proust, a która i mnie we wczesnym dzieciństwie bawiła,

której już teraz nie ma na świecie, jak tylu innych rzeczy.

Rzeczy nie tylko umierają, ale rzeczy znikają. Tak na

przykład teraz znikły jabłka. Pamięta pani, ile było gatun-

ków jabłek, ile rodzajów, ile zapachów, ile smaków! A teraz

uczeni starają się zredukować je do paru gatunków, a właś-

ciwie do dwóch. Właśnie tu, nad jeziorem, czytam artykuł

wspominający dawne jabłka i ubolewający nad tym, że takie

piękne jabłonie wyrwano z gruntu, musiały ustąpić małym

krzaczkom, obficie rodzącym „goldeny", których nikt nie

chce jeść, które mają znikomy procent witamin, których jest

takie mnóstwo, że się je setkami ciężarówek wywozi i wysy-

puje na pola, na całe hektary, na których gniją warstwy

owoców. Jak dziwnie się ten świat ukształtował.

I zaraz zaczęły się więzienia.

Nie, oczywiście, to teraz mi się tak wydaje, byłem przecie

młody, pisałem wiersze, miałem powodzenie. To był ten

czas, kiedy pani wyszła za mąż. Było to poprzedzone

przerwą w naszym widywaniu się. Posłyszałem tylko o tym

i napisałem do pani. Bawiono się wtedy w Polsce na stary

sposób, zupełnie jeszcze tak, jak Żeromski w Popiołach

opisuje. Niech pani zauważy, że między balami u Żeroms-

kiego a balami u Nałkowskiej nie ma wielkiej różnicy

w opisach. I ja byłem taki staroświecki, oświadczyłem

się, zaręczyłem — wreszcie ożeniłem. Zresztą moje małżeń-

stwo — tak jak pani małżeństwo — to zupełnie inna mate-

ria i chyba trzeba o tym mówić zupełnie osobno.

Ale mi w głowie z tamtych czasów najbardziej zostały

moje więzienia — nie było ich dużo, ale były pamiętne.

W ogóle, więzienia, to rzecz specjalna, skazują na nie liczne

wyroki — ale co one mają na celu? Zawsze się nad tym

zastanawiałem, co ma na celu człowiek, kiedy zamyka na

klucz innego człowieka, samego lub z innymi ludźmi. Czy

chce go naprowadzić na drogę cnoty, czy mu dać okazję do

rozmyślań, czy go odizolować od innych ludzi? Wszystko po

trosze, ale żeby pani wiedziała, jakie te więzienia są! Czasami

zdawało mi się, że są stworzone dla personelu więziennego.

Żeby dać zadowolenie sadystom, żeby rozładować tkwiące

w niektórych ludziach kompleksy, aby nadać całemu mecha-

nizmowi więziennemu to znaczenie, które będzie się odbijało

na całym systemie. „Dania jest więzieniem."

I może dlatego to zostało mi tak bardzo w pamięci,

dlatego to wspomnienie rozrasta się jak ciasto drożdżowe

i zapełnia całą przestrzeń, nie zostawiając miejsca na inne

wspomnienia, że są to wspomnienia z dziedziny tak jedynej,

tak osobliwej, która się potem tak rozrasta, zarówno

w moim życiu, jak w obiektywnej rzeczywistości. Przemie-

niło się potem w obozy, w miejsca prześladowań i tortur,

w coraz straszniejsze pęta, które człowiek nakłada na

człowieka, które nakładano i na mnie.

Pani przecież wie, ożeniłem się, miałem dzieci, trzech

synów, którzy rodzili się co trzy lata, a zginęli wszyscy

w jednym. Pracowałem, wyjeżdżałem za granicę. Pamięta

pani to niespodziewane spotkanie w Paryżu?

Co tam więzienia, pamiętam tę noc spędzoną w jakichś

knajpach, na jakichś „balach", a potem ten powrót o świcie

wzdłuż krat Luksemburskiego Ogrodu. Ogród był jeszcze

zamknięty, ale był świt czerwcowy i pachniało rosą, i jakieś

ptaszki śpiewały. Nie mówiliśmy wiele, nie mówiliśmy

o przeszłości, tylko pani raz powiedziała:

„Pachnie rosą w ogrodzie, jak u nas na Ukrainie."

Teraz mi się wydaje, że to był moment wielkiego szczęś-

cia. Że znowu drogi nasze zbliżyły się do siebie, ale wtedy

nawet nie zauważyłem tego powiedzenia. Jak się słucha

nieuważnie bicia zegara i potem się powtarza w myśli

uderzenia i liczy się je, tak samo słuchałem nieuważnie tych

słów, a potem, kiedy zostałem sam, nawet znacznie później,

u siebie w domu, w kraju czy nawet w więziennej celi,

słyszałem w myśli te słowa:

36*

„Pachnie rosą w ogrodzie, jak u nas na Ukrainie."

Zapach rosy był czymś, co nas łączyło, ale przyzna pani,

że to jest śmiesznie mało i że nawet zabawnie jest o tym

mówić. Królestwa padają i powstają państwa, ludzie się

mordują bez żadnego powodu, okrucieństwo tryumfuje,

a tutaj raptem przypomina mi się, że pani mówiła o zapachu

rosy.

Nie bardzo to współmierne z moimi przeżyciami, z moją

pamięcią, z całym moim istnieniem. Ale w każdym istnieniu

są takie niewspółmierne momenty, tu ludzie na księżyc

wchodzą (w taki sam czerwcowy, pachnący rosą ranek),

a tutaj brzmi w uszach dawno wypowiedziane pani słowo,

pani dziwnym, matowym, osobliwym głosem, który także

został ze mną na całe życie, słowo o tym, że rosa pachnie jak

u nas na Ukrainie.

Teraz stąd, z tego pięknego ogrodu, gdy spoglądam

wstecz, wszystko grupuje mi się w takie syntetyczne zespoły,

nie widzę już nic oddzielnie — i nawet taki ranek przy

Ogrodzie Luksemburskim wydaje mi się przynależny do

innych, dawniejszych czasów. Po prostu nie pamiętam, że

spotykałem panią potem, zawsze mi się wydaje, że tylko

tam, w ogrodzie wiosennym, i dlatego na zawsze jest pani

symbolem mojej młodości.

A przecież widywaliśmy się. Z początku częściej, potem

od czasu do czasu. Kiedyś w teatrze była pani z mężem.

Wyglądała pani pięknie i zdawała się być bardzo szczęś-

liwa. Czy była pani szczęśliwa? Czy miała pani choć jedną

taką chwilę, kiedy pani spojrzała — choćby przelotnie —

na życie swoje z uśmiechem, na pierścionki na pani dłoni

jak na dziecinne zabawki?

Ja miałem taką chwilę: w więzieniu. Już na nic nie

czekałem, niczego nie chciałem, uważałem, że wszystko

się w moim życiu dopełniło. I pomyślałem sobie, pa-

trząc na gołe mury celi: „Boże! jaki ja jestem szczęś-

liwy!"

To trwało tylko sekundę. Za chwilę znowu przyszły te

uczucia niedogody, tak jakbym leżał w niewygodnym łóżku.

Znowu poczułem, że nie jestem szczęśliwy, że nie byłem

szczęśliwy, że nie będę szczęśliwy! Że pojęcie szczęścia jest

czymś prymitywnym, niegodnym człowieka, że to najwyż-

sza naiwność mówić o szczęściu. A cóż dopiero pisać!

Przepraszam, wycofuję się.

Potem widziałem panią na pogrzebie pani córeczki.

Widziałem, że pani jest zupełnie zmiażdżona i że nie

znajduje pani żadnego oparcia ani w mężu, ani w bracie,

którzy szli koło pani. Pani spojrzała na mnie. Poczułem,

że mogłem być pani oparciem, że może mógłbym pani

pomóc. Ale to była chwila równie krótka, jak ta myśl

w więzieniu o szczęściu. Pani wzrok musnął mnie tylko.

Pani nie zdawała sobie sprawy z tego, że mnie widzi.

Pani myślała tylko z niechęcią o ludziach, którzy panią

otaczali.

Czy jest jakiś sposób na nieszczęścia? Czy można ich nie

przyjmować, nie zgadzać się na nie? Marres Chouart

powiada, że jedną z tajemnic nauki jest być gotowym na

przyjęcie wszystkiego. Czy jest to także jedna z tajemnic

życia?

Akceptować czy nie akceptować? Czy może być mowa

o czynnej postawie naszej w tych sprawach? Czy cokolwiek

zależy od takiego postawienia kwestii?

Mam wrażenie, że Diego, piękny totumfacki mojego

profesora, nie zastanawia się nad tymi sprawami, ale na

pewno realizuje jedną ze wskazówek Marres Chouarta: nie

odrzuca darów życia. Pamięta pani, byli tacy i za naszych

czasów, Diego przypomina mi ich swoją narzucającą się

cielesnością. Diego prawie zawsze chodzi w czerwonej,

makowego koloru koszuli. Nasi przyjaciele nie byli tacy

wulgarni. Czyli raczej nasz przyjaciel...

Pamięta pani, wtedy kiedy zemdlałem, kiedy już leża-

łem trzeźwy i uspokojony na świeżej trawie, niespo-

dziewanie dla mnie, a chyba i dla nas obojga, zaczę-

liśmy mówić o nim. Nasz Diego nie miał na sobie koszul-

ki makowego koloru, w owych czasach było nieprzy-

zwoicie pokazać się w towarzystwie bez marynarki. On

był zawsze w szarej marynarce. Tylko tak samo nosił

sandały. Na bosą nogę, co było powodem zgorszenia

wszystkich ciotek. Tak, ale to było jeszcze przed woj-

ną. Wojna pokazała w towarzystwie kobietom odsłonięte

części męskiego ciała. Bose nogi, gołe łydki, obnażone

piersi, zakasane rękawy. Czy to były dla pani wielkie

przeżycia?

Droga pani Agato! Tak pięknie jest naokoło mnie,

o jedenastej godzinie przed południem, nie jest jeszcze

gorąco, w ogóle dnie nie są już bardzo gorące. Jezioro

przede mną niebieskie, niebieskie. Powtórzyć przymiotnik

dwa razy to jednak czyni określenie bardziej intensywnym,

kolor jeziora bardziej szafirowym. Ostatnie róże i dalie

mieszają się razem w różową pianę i pnie cedrów za mną są

jak rzeźbione kolumny gotyckich katedr. Jest bardzo pięk-

nie, czy u pani też?

II

12-go

Droga Agato!

Dzisiaj Diego musiał się wbić w swoją czerwoną koszulkę

(bo był goły) i odwieźć mnie do szpitala, do miasta, na

badania. Wczoraj coś mi się zrobiło, pustka w głowie, ucisk

na mózg, a zarazem wielki niepokój. Mój profesor się

przestraszył, przysyłał Diega do mojej sypialni cztery razy

w nocy, a potem zatelefonował do swojego przyjaciela,

dyrektora kliniki, i posłał mnie (na czczo) do jego szpitala.

Pobierali mi krew, robili elektrokardiogram i przeprowa-

dzali jakieś nowoczesne badania, w których istocie się nie

orientowałem, bo na chwilę straciłem przytomność po

zastrzyku.

Oczywiście z najwyższym zainteresowaniem śledziłem to

pobieranie krwi, tak jakby to było pierwszy raz. Zawsze

imponuje mi ten proceder i strasznie zaciekawia, zaciekawia

mnie ta „mowa", te informacje, które zawarte są w tych

drobnych ilościach krwi, które siostra rozmazuje na przej-

rzystych szkiełkach. Robi to wprawnym ruchem i rzeczywi-

ście jest tego odrobina.

A zawiera się w tym informacja na przykład dotycząca

procentu cholesterolu u mnie we krwi czy też ilości acetonu,

informacje bardzo ważne, bo decydujące dla mego zdrowia.

Decydujące o poczuciu mojego wieku, o młodości mojej czy

starości. Brała u mnie krew taka mała blondynka, bardzo

umiejętnie, i miałem wrażenie, że perfekcja jej techniki przy

pobieraniu krwi z mojej żyły sprawiła jej taką samą przyje-

mność, jak wzięcie trudnego pasażu w balladzie Chopina

czy w etiudzie Liszta, radość doskonałości.

I oczywiście bez przerwy myślałem o pani. Myślałem bez

przerwy od ostatniego mojego listu, a tutaj jeszcze ten

szpital.

Szpital położony jest na górze, do laboratorium wchodzi

się trochę z boku, tak jak do pani szpitala, o ile się mogę

zorientować z tego jednego razu, co tam byłem, kiedy pani

nie zastałem, a ja spieszyłem się. Właściwie mówiąc miałem

czasu dosyć, mogłem poczekać — ale znowu trochę się

bałem. O czym mogliśmy mówić?

Parę dni temu śniło mi się, że jestem w Zakopanem, stoję

przy drodze oparty o płot i patrzę, jak jedzie góralskie

wesele. Takie zwyczajne — i takie cudowne góralskie wese-

le — tyle tylko, że jechali po śniegu wózkami, nie saniami,

a ja się tak temu dziwowałem. I nagle zobaczyłem, że pani

jedzie na jednym z tych wózków, taka młoda, wesoła

i piękna, uśmiechnięta — i ja rzucałem w przestrzeń pyta-

nie — choć wiedziałem, że pani nie słyszy i że pani na to

pytanie nie odpowie: dlaczego jedziecie wózkami, koniom

przecież ciężko! Ale wyście minęli mnie wszyscy tymi

wózkami, całym orszakiem, takim barwnym i wesołym, jak

zwykle wesele góralskie bywa, i na odpowiedź czekałem na

próżno. I pomyślałem sobie: „Ona mi nigdy nie odpowiada

na pytania, ona mi nigdy nic nie opowiada."

Bo przecież nie opowiedziałaby mi pani całego swego

życia. Ja dosyć dużo wiedziałem i wiem dzisiaj, ale oczywiś-

cie nie wszystko. Dużo myślałem w tym tutejszym szpitalu,

nie spieszyłem z powrotem i Diego musiał się, biedaczysko,

naczekać.

Nagle zrobiło mi się tak dobrze, tak „wygodnie" w tym

szpitalu. Z dwóch przyczyn zapewne. Z tej przyczyny, że już

jestem stary i taki szpital wydaje się przystanią. „Taki

szpital to już półcmentarz" — pomyślałem. I było mi tam

tak dobrze, jakbym się tam układał do snu i jakby mnie brał

w siebie ten wielki spokój, o którym marzę. A po drugie,

było mi tam dobrze, bo wyobrażałem sobie panią. Pani

przecież, właściwie mówiąc, całe życie spędziła w takim

środowisku, w takim otoczeniu. Siadłem sobie w szpitalnym

hallu — jest on tu duży i dosyć pusty — i wyobraziłem

sobie, jak pani chodzi po takim szpitalu. Widziałem pani

postać i pani pospieszny, trochę nierówny krok. Tych parę

lat małżeństwa, żałoba pani i inne sprawy — to się nie liczy.

W pani życiu liczy się tylko ten szpital.

I tak mnie to interesuje, czy teraz, pod koniec naszego ży-

cia, gdy już wszystko jest w przeszłości i stało się wielką smu-

gą cienia, gdzie zacierają się wszelkie barwy i kontury, czy

to, co pani przeżyła w tym szpitalu, sprzyja pani uspokoje-

niu? Czy to jest właśnie to, czego pani od życia oczekiwała?

Nie mówię tu — rzecz zrozumiała — o oczekiwaniach

młodości. O tym wszystkim, co było przedmiotem pani

nadziei i pani zawodów tego jednego lata, kiedyśmy o tym

wszystkim rozmawiali, będąc naprawdę nie kochankami,

ale przyjaciółmi.

Pamiętam, że pani ojciec twierdził, że między kobietą

a mężczyzną nie może być przyjaźni. Oczywiście w tym

sensie, że każda przyjaźń między nimi ma tło erotyczne. Ale

nasza przyjaźń była tak bardzo urocza i taka słodka,

chociaż nie zdawaliśmy sobie sprawy z jej treści. Pani

kochała kogoś, kto niewart był pani miłości. Przypadkiem

wiedziałem o tym człowieku więcej, niż można było mówić,

i zdawałem sobie doskonale sprawę z tego, co panią czeka.

I chciałem jak gdyby z góry osłodzić pani bóle i zawody.

Czasami miałem tak wielką ochotę objąć panią z całej siły

i powiedzieć: Agato, to wszystko nic nie znaczy, nic niewar-

te, wszystko tak szybko minie — i przetworzy w coś, co nie

będzie miało ani kształtów, ani barw owocu, ale będzie

jak zeschły liść w jesieni. Ale suche liście w jesieni są tak

bardzo piękne i każdy z nich wygląda, jak gdyby miał

swoją tajemnicę. I nasze dnie będą tak wyglądały, jak

gdyby każdy z nich miał swoją tajemnicę. Ale to będzie

złudzenie. Bo tą tajemnicą naszego dzisiejszego dnia może

być tylko wspomnienie, na każdy dzień inne wspomnienie.

Czasami właśnie wspomnienie naszych letnich rozmów,

kiedy byliśmy przyjaciółmi i potrafiliśmy tak dużo mówić

o miłości, o przyjaźni, o młodości, o wierności, o ciele.

Bardzo nieśmiało o ciele, bo wtedy jeszcze nie było mody na

seks.

A teraz wyobrażam sobie całe pani życie. Czy w szpitalu

myślała pani o przeszłości? Czy myślała pani tylko o teraź-

niejszości? Żeby pani Wolska dostała na czas swoje lekarst-

wo, żeby pan Kurnoski dostał swój zastrzyk, a może

wyzdrowieje?

Czy pani lubiła pobierać krew, jak ta siostrzyczka, co

dzisiaj wbijała igłę w moją żyłę, taką wyraźną w przegubie

mojej starczej ręki? Ręki, która już nie ma tego pięknego

kształtu, jaki zapewne miała dawniej, kiedy wiosłowałem na

stawie w wioślarskiej koszulce, kiedy patrzyliśmy na obłoki

i na gwiazdy i kiedy tak dużo mówiliśmy o Witku, kiedy

pani jeszcze o nim nic nie wiedziała, a ja wiedziałem już tak

dużo.

Nigdy pani nie opowiadałem o tym, że w tym samym

roku, zaraz po naszym spotkaniu, byłem u Karola, na wsi.

Byłem tylko kilka dni, w lipcu pogoda była cudowna

i spokój taki, jak gdyby to nie był lipiec, który na ogół nie

jest spokojnym miesiącem, ale już jakiś koniec sierpnia albo

początek września.

Pamięta pani, jak Karol umiał słuchać? Ale tym razem

tylko na początku tych dni Karol mnie słuchał. Potem

zaczął opowiadać. Opowiadał o Witku, jak go wciągnął

w bardzo niedobrą i niebezpieczną robotę (nie mówił jaką),

ale to była ta, która go ostatecznie zgubiła. Ja miałem do

Witka zawsze tylko żal o to, że był tym bogatym młodzień-

cem; kiedy bywałem u niego, wyciągał z szuflad pełnych

krawatów jakieś jedwabne kokardy, że tak strasznie chciał

mi imponować swoim strojem i ciałem. Ale pani wie, ciałem

imponować nie można długo, wtedy przerzucił się na tamte

sprawy.

Karol wtedy mówił mi dużo o tym, aleja nie wiedziałem,

czy mam mu wierzyć. Po gorących dniach przyszła nocna

burza, błyskawice zapalały się, oświetlając zielone chmury,

które gasły momentalnie. Wszystko poruszało się jak fala za

oknem, pani wie, jak to bywa nocą, na wsi. A ja wtedy

myślałem tylko o jednym, ile pani się domyśla o nim, co

pani może powiedzieć, na ile pani jest wtajemniczona, jak

daleko można zajść w rozmowie o nim. I nic nie mogłem

wymyślić.

A Witek był tuż, spał w sąsiednim pokoju. I nagle wy-

szedł do nas i powiedział: „Co wy tu tak gadacie, spać mi

nie dajecie." A to przecie burza spać mu nie dawała. Był

w jedwabnej pidżamie w paski. Znalazł na bufecie połówkę

kawona i zaczął jeść łyżką z takim apetytem, jakby nigdy

nic nie jadł. I burza się pomału uspokajała, odchodziła.

Błyskawice oświetlały łan nie skoszonego jeszcze owsa,

który wydawał się specjalnie żółty na tle ciemnych, fioł-

kowych chmur rozświetlającego się co chwila nieba. I nad

brzozami ogrodu ukazał się jasny kawałek zupełnie zielone-

go firmamentu z ogromną gwiazdą pośrodku. I nie prze-

stawałem myśleć o pani, pani Agato.

Karol pochylił się nad siedzącym Witkiem i pocałował go

w plecy, między łopatki, rysujące się pod pidżamą, tak po

prostu i zwyczajnie. I to było takie zachwycające.

A kawon pachniał. Jeszcze dziś czuję ten zapach. Pani

wie, że kawon ma ten świeży, surowy zapach, którego

niektórzy nie lubią. Moja żona nie znosiła tego zapachu.

A ja go ubóstwiam. Może dlatego, że przypomina mi tę noc

na wsi, kiedy mówiliśmy o Witku, kiedy dowiedziałem się

o nim rzeczy, których nie powinienem był wiedzieć, i kiedy

myślałem tak intensywnie o pani i o pani stosunku do tego

człowieka.

Chciało mi się wtedy zawołać: Agato, stój, on nie jest

wart ciebie. Ale jak by to wyglądało?

O świcie poszedłem do swojego pokoju. To było na górce

i okna wychodziły wprost na gałęzie wysokich klonów, i już

zaraz wilga krzyczała na tym klonie. I nie mogłem zasnąć,

i wilga gwizdała, i mówiłem sobie: zupełnie jak u Achmato-

wej. I tak mi się bardzo chciało poznać tę poetkę, zamienić

z nią parę słów.

Tak to wszystko wspominałem w tym hallu i czułem

wielkie osłabienie. Tu, w hallu szpitala. Skąd takie osłabie-

nie i zawrót w głowie? I znowu wydawało mi się, że jedzie

góralskie wesele. Z muzyką. I pani jedzie, a ja stoję. Może ta

siostra pobrała mi za dużo krwi? Czy to się czasami zdarza?

Nie wie pani?

I to dziwaczne uczucie, że zamiast swojego życia przecią-

gnęły przed oczami jak góralskie wesela obce życia, pani

życie, Karola, Witka, ludzi, których znałem tylko przez

panią. I ten sen, który mnie ogarniał, zdawał się nie moim

snem, ale pani snem. A raczej tylko sennością.

Zachwiałem się w mojej świadomości, nie odczuwałem

tak ostro jak zwykle swojego ja. Ściany hallu w szpitalu

rozstępowały się i tak pięknie mieszały się z rzeźbą wysokich

drzew. Były to cedry i platany. Nie traciłem świadomości

tego, że jestem tutaj, gdzie jestem. Nie wydawało mi się, że

przeniosłem się do pani.

Przez chwilę tylko ogarnęła mnie senność, to rozkoszne

uczucie, które zna tylko starość, gdy całe ciało nasze

okrywa coś w rodzaju niewidzialnej, niedotykalnej, pomyś-

lanej tylko waty, i tak się czujemy, jakby istota nasza

roztapiała się w tej wacie i powoli obracała w nicość. Taka

senność jest zapewne przeczuciem śmierci, a ta wata, która

nas otacza, to już jest nasza dusza, która częściowo wydo-

stała się z ciała i otula je — ową czułą kolebkę jej bytu —

jakimś ciepłem i delikatnością. Lubię tak, kiedy zapadam

z początku w półświadomość — potem w całą nieświado-

mość, pełną niewiedzę i całkowite zatopienie w ramionach

słodyczy.

Poczułem dotknięcie ramienia. Otworzyłem oczy. Diego

stał przede mną, ale nie wiedziałem zrazu, kto to jest,

i nie wiedziałem, gdzie się znajduję. Diego wydał mi się

aniołem w zbroi, poczułem, jak jego cielesność rozsadza

czerwoną koszulkę, i nie rozumiałem, czego ten anioł chce

ode mnie. Budził mnie, ale gdzie? Przedsionek szpitala

wydał mi się marmurowym przedsionkiem pałacu. Uroda

Diego olśniła mnie. Zmrużyłem znowu oczy i znowu na

poły zasnąłem.

— Czego chcesz? — spytałem.

I przez chwilę wydawało mi się, że to taki pajacyk, jakie

przez cały dzień skaczą na placach i ulicach Binches

w czwartek karnawałowy. Wiesz, jest takie miasteczko we

Flandrii, gdzie przez cały dzień ,,karnawałowy" wszyscy na

ulicy skaczą jak świerszcze i są ubrani w zupełnie normalne,

starannie uszyte stroje błaznów. Nie ma pani pojęcia, jakie

to męczące. Kiedy raz tam byłem, potem widok skaczącej

ludności prześladował mnie przez dłuższy czas. Wydawało

mi się to obrazem naszej ludzkości.

Otóż przez chwilę Diego wydał mi się takim błaznem

z Binches, i pytałem sam siebie: dlaczego on nie skacze?

Ale on się nachylił nade mną i powiedział:

— Panie Auguście, wracamy do profesora.

Wtedy cały świat przekręcił się przede mną czy nawet

wraz ze mną o 180 stopni i znalazłem się w hallu wielkiego

szpitala, i stał przede mną sekretarz wielkiego Marres

Chouarta, i namawiał, aby powrócić do rzeczywistości.

Ale mnie się nie chciało wracać do rzeczywistości. Wola-

łem zostać tam, w tę burzliwą noc, kiedy błyskawice

oświetlały białe od dołu gałęzie topoli nadwiślańskich, tym

bielsze, że pokazywały się na tle fiołkowych chmur, mkną-

cych bardzo wysoko nad domem i nad ogrodem. I czułem

wtedy, że muszę zrobić wszystko możliwe i niemożliwe,

żeby pani nie wyszła za Witka.

I wie pani, dlaczego wydawało mi się, że Diego przebrał

się za pajaca? Bo mi się wszystko poplątało z tym balem

kostiumowym, gdzie wy wszyscy byliście w kostiumach a la

Watteau i tańczyliście gawoty i menuety. Pamięta pani? Jak

ja dobrze pamiętam, i pamiętam też żal i ból, że nie jestem

z wami...

Myślę, że ten żal został mi na długo, a właściwie mówiąc

na całe życie. Żal, że „nie jestem z wami" — bo nie byłem

ani z panią, ani z Witkiem, ani z pani mężem, ani z Karo-

lem. Było tak, jak gdyby pani odjechała na takiej wielkiej

letniej krze, ustrojonej dekoracjami i sztandarami radości,

która nie była nigdy, nie mogła być moją radością. Widzia-

łem, jak pani odpływała i była pani odwrócona w tamtą

stronę, że nie zwracała pani uwagi na znaki, które bym pani

dawał. Ale ja nie dawałem żadnych znaków, ja od razu

zrezygnowałem, ja od razu wiedziałem, że jestem stworzony

do wojska, na materiał żołnierski, na ten, co pcha armaty,

a potem do więzienia. To nie znaczy, abym nie widział

w najsmutniejszych miejscach ziemi, w okopach, w kazama-

tach płynącej w oddali tratwy, letniej kry, ustrojonej wstę-

gami, a na niej odbywającej się commedia delFarte z panią

w roli Kolombiny, z tymi wielkimi pomponami, które

prześladowały mnie co noc we śnie. Ten gawot był szczegól-

nie piękny. Pani tańczyła go z Witkiem i byliście oboje tacy

młodzi, tacy śmiejący się i tacy szczęśliwi — od razu widać

było, że to nie może trwać dłużej, ale dobrze, że była taka

chwila.

Widzę, jak pani zaczyna swoje pas, z lewej nogi, nie

bardzo wysoko ją podnosząc, ale w każdym razie za wysoko

jak na gawota, i w oczach ma pani takie szczęście i śmiech.

Ma pani takie niebieskie oczy, przejrzyste i rozigrane, jak

gdyby promieniste. Ma pani takie młode oczy.

Najtrudniej jest pomyśleć w starości, że inni też się

postarzeli. Myślę, że wciąż jesteście młodzi, i pani, i Witek.

No, Witek jest młody, bo Witek umarł. Ale pani chyba nie

ma już takich śmiejących się oczu. Wtedy na cmentarzu

były jak gdyby zgaszone i wcale nie promieniste. I za

trumną córeczki nie szła pani „z lewej nogi". Tylko tak

zwyczajnie, jak się idzie za trumną, jak się sunie, tak, żeby

nie było widać nóg przebierających.

Diego zabrał mnie na jezioro. Wszystkie badania były

dobre, te odrobiny krwi wykazywały wszystko, co się we

mnie dzieje, z niezwykłą ścisłością. Bez żadnych trudności

oddawały tej pięknej blondynce tajemnice mojego ciała,

mojego wnętrza, mojej starzejącej się istoty. I wszystko było

w porządku. Nie było się czego lękać.

A więc skąd ten ucisk głowy? Ta senność?

Zresztą nie odczuwałem już teraz tej senności, co poprze-

dnio. Jezioro było spokojne, Diego wiosłował równo i ra-

czej spokój mnie opanowywał niż senność. Czułem się

rześko i jak gdyby młodo. I znowu myślałem o pani.

Czy po tych burzliwych zdarzeniach, po tych wielkich

smutkach, po tragediach, których pani była świadkiem

i aktorką w czasie wojny, po tym wszystkim, co pani

przeżyła i przeczuła, po tym wszystkim, co pani widziała

i słyszała — czy pani doznaje tego spokoju, jakiego ja

doznawałem płynąc tak łódką po jeziorze?

Oczywiście Diego wiosłował spokojnie, ale nie wiem, czy

spokój panował w jego duszy. Od czasu do czasu rzucał na

mnie spojrzenie jak gdyby zawstydzonego psa. Czy po-

czuwał się do jakiej winy? Wobec mnie nie był winien

w niczym. Nie należę do tych starych ludzi, którzy za winę

uważają młodość i urodę innych. A może po prostu był

niespokojny? Zaniepokoiłem go moim zachowaniem, tam

w szpitalu, tą niechęcią do powracania pomiędzy ludzi

i normalne warunki. Chciałem mu coś powiedzieć, ale

nie wiedziałem co. Zacząłem mu opowiadać o pani, ale

przerwałem w pół pierwszego słowa. Nie, to byłoby coś

jak świętokradztwo. Moje zamilknięcie jeszcze bardziej go

zaniepokoiło, ale udawałem, że tego nie zauważam.

Zamilkłem na długo. Patrząc na Diego jak na przewoź-

nika, który mnie wiezie do wieczności, patrząc na brzegi

jeziora jak na zielone ramy życia, patrząc na biały obłok na

horyzoncie — doznałem głębokiego uspokojenia. Czy pani

doznaje takich chwil zupełnego, ale to zupełnego uspokoje-

nia?

III

W parę dni później

Droga pani Agato!

Źle mi, niedobrze. Nie mogę sobie miejsca znaleźć. Tak

mi jakoś niespokojnie na duszy jak jaskółce przed odlotem

albo jak bocianowi. Pamiętam, u nas kiedyś na wsi przyle-

ciało nagle pod wieczór czternaście bocianów na podwórze.

Siadły na dachach, na drzewach, nie mogły się zdecydować,

jeden spychał drugiego. A kiedy wreszcie usiadły, podniosły

dzioby do góry i poczęły klekotać. Nazajutrz o świcie

poleciały, kiedy się zbudziłem, już ich nie było. To było

takie ćwiczenie przed odlotem.

Mam wielką ochotę poklekotać trochę, nawet nie trochę,

ale bardzo. Zdaje mi się, że umiałbym wszystko wyrazić tym

klekotaniem: i tęsknotę, i niepokój, i strach. I że by mi to

ulżyło. A tak plączę się nie wiadomo dlaczego po parku i po

domu.

Uczucie pustki w głowie minęło, ale wciąż czuję ten

nieznośny ciężar. Jakby obręcz ściskała mi skronie, trochę

mnie ten objaw niepokoi. Trzeba już wracać, tylko że nie

ma do czego. Chyba do pani?

Niech się pani nie boi. Nie zamącę pani spokoju, tej ciszy

wypracowanej ogromnym wysiłkiem całego życia. Można

powiedzieć całego życia pani, całego życia mojego. Bo

przecież kosztowało mnie to trochę wysiłku, aby w „wol-

nych chwilach" nie skierować do pani takiego chociażby

listu, jak ten. Teraz już można, bo wiem, że już nic tej ciszy,

jaka jest wokoło pani, nie zamąci.

Dzisiaj pada deszcz, więc siedzę w domu. Dawniej właś-

nie w deszcz lubiłem chodzić. Jeździłem konno. Jazda

konno na pocztę, jak tylko padał deszcz, bywała moim

udziałem. Teraz siedzę w pokojach.

Pejzaż się zamazał, a drzewa zdają się tonąć wierzchoł-

kami we mgle. Zbliża się jesień. Trzeba zaklekotać i od-

lecieć.

Wczoraj jeszcze cały dzień w parku. Było słonecznie

i bardzo cicho, bezwietrznie. Ale niestety nie w zupełnej

samotności.

Trzeba pani wiedzieć, że park przy willi Marres Chouarta

(ponieważ spodziewają się, że będzie zapisany miastu) jest

czymś w rodzaju parku publicznego. Niby to nie wolno tu

wchodzić, ale jeżeli kto wejdzie, to nie wypędzają go. Toteż

zawsze jest tu trochę matek z dziećmi i rozmyślających sta-

ruszków. Do tych ostatnich należę ja. To wszystko, co do

pani piszę, to są rezultaty rozmyślań nad jeziorem, nad

którym i Mickiewicz, i Słowacki rozmyślali. Wczoraj byłem

jakoś spokojnie poruszony: siedząc na ławce i patrząc na

niebieskie fale przygotowywałem się do śmierci. Nie opodal

matka zostawiła może półroczne dziecko w wózku. Nad

wózkiem nie wznosiła się budka, ale coś w rodzaju pła-

skiego baldachimu. Wracając do domu musiałem przejść

koło wózka. Kiedy mijałem wózek, spod baldachimu wyj-

rzała twarzyczka dziecka. Otworzył — na pewno był to

chłopak — tylko jedno czarne oko. Patrzył na mnie tym

jednym czarnym okiem. W oku tym było tyle złośliwości,

tyle tryumfu, tyle zadufania — no, i pogardy dla mnie.

„Widzisz, ty stary dziadu, mówiło to oko, ty już musisz iść

do ziemi, żebyś nie wiem jak długo żył, zostanie ci rok, dwa,

najwyżej trzy lata życia. A ja będę się wznosił po moście

życia w górę, będę młodzieńcem, będą mnie kochały kobie-

ty, będę szczęśliwy, kiedy ty będziesz się rozsypywał

w proch." Odszedłem parę kroków i zatrzymałem się.

Patrzyłem na dziecko. Oko się zamknęło. — „Dziecko,

dziecko — powiedziałem — wyrażasz się tak po staroświe-

cku; cóż z tego, że będziesz młody? Nauczysz się, co to

znaczy. A potem będziesz stary, i ty także obrócisz się

w proch, i twoje złośliwe czarne oko nie będzie widziało

piękności świata. Umrzesz, umrzesz!" — powtarzałem.

A dziecko zbudziło się i zaczęło krzyczeć. Jak każdy

człowiek.

A dzisiaj deszcz i raczej rozmowy z Marres Chouartem.

Jest to uczony bardzo wielkiej miary i człowiek nadzwyczaj-

ny, tylko już stary.

Jak zwykle starzy, tak samo jak ja, chciaż jestem młodszy

od niego o dziesięć lat, mówi o swojej młodości. Nie lubię

tego. Francuska młodość jest czymś tak innym od polskiej

młodości, że zupełnie nie możemy porównywać naszych

wspomnień. Na przykład dla niego wojna 1914 jest zupeł-

nym absurdem, czymś, czego nie można zrozumieć. A dla

mnie jednak mimo wszystko, mimo całe bezsensowne jej

okrucieństwo, jest czymś, co się skończyło tak, jak się skoń-

czyło. „Marzenia waszych ojców i dziadów" — on na to

37 Opowiadania

mówi „głupia carska odezwa", i ma rację, ale to wszystko

ma jakąś inną utajoną treść. Droga pani Agato! Czy „nie-

podległość" jest czymś aż tak ważnym? A mnie przejmuje

dreszcz na to słowo i brzmi w uchu jak głos trąby, jak coś,

co unosi w górę, jak coś, co pomaga żyć, mimo wszystko.

Kiedy tak piszę do pani tutaj, to już nic nie rozumiem:

człowiek cały składa się z pasm, ze stref — które się nie

mieszają, a tylko układają, jedna obok drugiej, i każda

strefa ma inny kolor i inny smak, jak taka pasiasta paliła,

którą sprzedawano na kontraktach w Kijowie.

Jedna z tych stref to radość z tych rzeczy, które może

na naszą radość nie zasługiwały. Ale, pani Agato, tak mało

jest radości w życiu, może można sobie czasami podsunąć

taką radość wiedząc, że wkrótce zmieni się ona w żałość,

zawód, ból.

Od tego deszczu drzewa nagle pożółkły, na oknach jak

zawieszone złote arrasy, ale jednocześnie zrobiło się w mie-

szkaniu o wiele intymniej i tak sympatycznie.

Profesor kazał napalić w kominku cedrowymi szyszkami,

a tu prawie w każdym pokoju jest kominek. Cedrowe

szyszki wiele ciepła nie dają, ale od tego palenia stoi

w całym mieszkaniu taki lekki dymek, lekki zapach — tyle

tylko, że czuje się, że ludzie mieszkają tutaj. Diego przy

śniadaniu narzekał na deszcz, na niepogodę. Ale Marres tak

pięknie wyłożył nam, że właśnie mądrość polega na tym,

aby być gotowym na wszystko, aby wszystko akcepto-

wać. I to nie tylko mądrość życiowa, ale nawet mądrość

naukowa, jak on twierdzi. To jest swoista filozofia, która

z góry przyjmuje bieg rzeczy, zgadza się nań. Można także

przyjąć — zgadzając się — ten bieg rozumowania i nigdy

nie przeciwstawiać się mu. A zwłaszcza nie przeciwstawiać

się częściowo. Jeżeli przyjmujemy w naszym rozumowaniu

jedną zmianę, to musimy przyjąć wszystkie inne, które od

tej jednej zmiany zależą. Bo przecież nie można pewnej

cząstki w jakiejś całości przemienić tak, aby się ta całość nie

zmieniła. I ta całość stanie się wtedy inna. I z tą innością

powinniśmy się wtedy zgodzić, powinniśmy ją z góry

przewidzieć i ustosunkować się do niej jak do nowej całości.

Jasne, że nie można zmienić dnia dzisiejszego tak, aby nie

był dżdżysty, musi się tę dżdżystość zaakceptować, i wtedy

tylko całość dzisiejszego dnia da się nam oglądać. Tak on

coś mówił, i to było słuszne, nawet uderzająco słuszne, tylko

że ja się nie mogłem z tym zgodzić. Wewnętrznie.

W ogóle niepokoi mnie nieco to, że nie mogę się zgodzić

z Chouartem. Mówię sobie, słuchaj, Auguście, to przecież

nie ma żadnego sensu, to jest wielki uczony i nawet nie

zawsze możesz pochwycić tok jego rozumowania. Właści-

wie mówiąc powinieneś przyjmować na wiarę wszystko, co

on mówi, o tyle jest bardziej doświadczony, rozumniejszy,

mądrzejszy. On ma rację, a ty masz jakieś odruchy uczucia,

które naprawdę by go rozśmieszyły, gdybyś mu je objawił.

I myślę, że te odruchy uczucia i panią nieco śmieszą.

Dlaczego pani dawny znajomy, który przysyłał pani od

czasu do czasu wiadomości i od czasu do czasu pozdro-

wienia, nagle rozpoczął się pani zwierzać, zaczął pisać do

pani rzeczy, których właściwie sam sobie nie chciał mówić,

których się bał, które mu były z gruntu obce przez długie

lata.

Bo któż ja jestem? Zupełnie pospolity człowiek, już teraz

nie tyle człowiek, co starzec. I już się nie liczę. Odbywam

tutaj długie rozmowy z moim gospodarzem. On jest jeszcze

zupełnie świeży umysłowo i pełen jest swoich zagadnień.

Przy czym śmieje się z tego, że nowe zagadnienia mu

narastają, a stare nie ustępują. Jak zwykle zajmuje się

zagadnieniami z pogranicza matematyki i filozofii albo

matematyki i logiki. „Rodzoną" fizyką się nie zajmuje,

przynajmniej nic o niej nie mówi.

— Ja tam wszystko wiem — powiada. Jak wie, to my

wszyscy wiemy, droga pani Agato, i czym to nam wszystkim

grozi. Ale on tym się nie przejmuje, tym bardziej że zbliża

37*

się do dziewięćdziesiątld. Mówi, że on już swoje zrobił,

a jaki użytek z jego odkryć zrobi technika, to już go nic nie

obchodzi.

Nie zdaje mi się to rozumowanie przekonywającym. Jego

zajmuje zaś głównie logika, dziś mówił mi o niej bardzo

długo. Ale nic nie rozumiałem. Dobrze, że deszcz padał i nie

chciało mi się chodzić po parku. Diego podał po południu

białą kawę, którą piliśmy w pięknych filiżankach. Bardzo to

lubię — ułatwiało mi to słuchanie Chouarta.

Dawał mi taki przykład: we wsi część mężczyzn goli się

sama, a część golona jest przez fryzjera. Fryzjer nie należał

do klasy mężczyzn, którzy golą się sami, zatem był golony

przez fryzjera, to znaczy, że golił się sam. Czy coś w tym

rodzaju. I niech pani sobie wystawi, że w tej historyjce kryje

się poważne zagadnienie logiczne i filozoficzne, którego

rozwiązać niepodobna bez bardzo poważnej teorii, teorii

klas. Rozumiem teraz, dlaczego tak wielu młodych ludzi od

pewnego czasu zapuszcza sobie brody. Żeby nie mieć do

czynienia z tego typu zagadnieniami.

Czy pani to rozumie? Tu jezioro, góry, drzewa, prze-

strzeń, gwiazdy nad głową, każda z tych rzeczy zupełnie nie

wyjaśniona i zupełnie nie wiadomo, czym ona jest i co

znaczy, a tu istnieje zagadnienie „bardzo poważne", czy

fryzjer, który się sam goli, naprawdę sam się goli? To chyba

trochę dziwne.

Z takich dziwności składa się świat i nauka, i ludzie, i ich

postępowanie. Dlaczego ja nigdy nie powiedziałem pani, że

panią kocham, aż dopiero teraz, kiedy pani nie kocham?

Czy to nie jest trochę jak z tym fryzjerem? I czy to wszystko

w życiu nie jest takie? Dlaczego znalazłem się tutaj, nad

jeziorem, w tej cudownej miejscowości, w momencie kiedy

to mnie już nie cieszy, tylko utrudzą; dlaczego Diego budzi

mnie do życia, kiedy mi się chce spać, spać?

I czy pani uwierzy, że ten wielki uczony fizyk, matema-

tyk, logik, od którego umysłu, od którego odkryć zależy nie

tylko teoria świata, ale najzwyczajniejsza dzisiejsza i ju-

trzejsza jego praktyka, samo zagadnienie jego życia, całe

swoje bytowanie, blisko dziewięćdziesiąt lat, spędził na

głupich amorach. Kochał się zawsze jak student i jak sam

powiada — w coraz głupszych kobietach.

Zupełnie niespodziewanie z tych wszystkich irracjonal-

nych i racjonalnych zagadnień naukowych i po prostu

zagadnień bytu ześliznął się w swoich wielogodzinnych

zwierzeniach na opowiadania o swoich miłościach i miłost-

kach. Diego przynosił opasłe albumy z fotografiami i poka-

zywał mi te kobiety...

Pani wie, jak martwą i czasami nic nie mówiącą rzeczą

jest fotografia. Najpiękniejszy człowiek w śmiesznie niemo-

dnym stroju wydaje się czymś karykaturalnym i w ogóle

trudno sobie wyobrazić, że miał, że mógł mieć jakieś

znaczenie. Niektóre fotografie przedstawiały nagich ludzi,

ale nie wyobraża pani sobie, do jakiego stopnia nagość jest

funkcją kostiumu. Układa się zawsze zgodnie ze strojem,

jest czymś obnażającym zewnętrzność. I nie śmiałem tego

powiedzieć Chouartowi, ale to wszystko było ohydne.

A poza tym był to jak gdyby przegląd jego życia,

panorama życia jednego z największych uczonych (dawniej

się mówiło „mędrców") współczesności. Było mi trochę

nieprzyjemnie, że to tak wygląda. Oczywiście nie trochę, ale

bardzo.

I właśnie wtedy sobie pomyślałem: to ważne, ta cała jego

matematyka. I to wspaniałe dzieło, jakie napisał, i ta

zasadnicza wątpliwość: dlaczego mamy przyjmować na

wiarę aksjomaty matematyczne, że np. prosta jest najkrót-

szą drogą między dwoma punktami, że linia ma dwa

wymiary — w tych wątpliwościach czuje się całą ludzkość

tego umysłu. Ale porównywałem to wspaniałe, mądre

i namiętne życie, odbite w tych fotografiach, z życiem

moim, życiem pani, życiem Witka, życiem Karola i zimno

mi się robiło. Bo nie mogłem nic wytłumaczyć. Nie tylko

Marres Chouart, ale i Diego nic by nie zrozumiał, choć

młody. A może właśnie dlatego, że młody.

Moje życie wydało mi się głupie i pogmatwane. Nigdy mi

się nie wydawało tak głęboko niemądre i pozbawione sensu.

Ale i pani życie wydało mi się jakąś szarpaniną z ciągle

zmieniającym się celem. Zmienność sensów naszych żyć

właśnie mnie tak uderzyła w porównaniu z tym jasnym,

twardo nakreślonym sensem Chouarta.

Bo jakiż może być sens w życiu ni to pisarza, ni to

żołnierza, dzielącego swój czas pomiędzy wojny i więzienia?

Jakiż może być sens w życiu tak złym, jakim było życie

Witka?

I wie pani, kiedy tak oglądałem te albumy fotograficzne,

kiedy słuchałem długich wywodów logicznych mojego miłe-

go gospodarza, nagle przyszło mi do głowy to bluźniercze

pytanie: czy w ogóle może być jakiś sens w życiu? W każ-

dym życiu?

Mówię bluźniercze, bo przecież wszystko to, co przeżyliś-

my, wszystko, co mówiliśmy, wszystko, czym byliśmy, to

był jeden wielki pean na cześć życia. Wielka miłość życia.

To była sama esencja życia — i właśnie w tej esencji to życie

wydawało się nam sensowne. Nie zadawaliśmy niepotrzeb-

nych pytań ani sobie, ani ludziom, to było oddanie się życiu.

W czasie pierwszej wojny, zaraz po rewolucji rosyjskiej,

musiałem przejechać konno wielki szmat kraju, gdzie każde

spotkanie człowieka groziło śmiercią. Było lato, piękna noc

letnia, ale niestety krótka, i trzeba było się spieszyć. Nie

zadawałem sobie pytania, po co to robię, było tak przepięk-

nie i tak dziwnie. Byłem czymś jednym z nocą, z koniem,

z zapachem traw i lasów, i ani przez chwilę nie odczuwałem

strachu. Gdybym się bał, pewnie nie miałbym tej swobody

w wyborze drogi, nie miałbym tego zachwytu światem,

który pozostał mi na całe życie, który pozwolił mi przetrwać

drugą wojnę. Może to ten zachwyt sprawił, że poczułem się

szczęśliwy po wejściu w progi więzienia. Wtedy w tę noc

letnią nie odczuwałem szczęścia. W tej pełni, jaką wtedy

byłem ja i wszystko, co mnie otaczało, nie było miejsca na

szczęście.

Wtedy kiedy burza rozświetliła sine chmury za domem

i wiatr łomotał okiennicą, i stary białodrzew, targany pory-

wami, stawał się to biały, to ciemny, kiedy Karol pocałował

Witka w plecy między łopatkami, nie zastanawiałem się nad

sensem życia. Nie filozofowałem. Może to właśnie niszczy

potęgę życia, ta filozofia Chouarta, tak jak zniszczy życie

jego nauka o atomach. Niech pani pomyśli, w jak szczęś-

liwej epoce przechodziła nasza młodość: wtedy jeszcze nie

rozbito atomu. Cała hipoteza o konstrukcji atomu była

hipotezą roboczą. To było jak w raju przed zerwaniem

owocu z drzewa wiadomości złego i dobrego.

A dzisiaj widziałem gwiazdę zaranną leżąc w łóżku na

piętrze willi mego uczonego. Szła tak prędko niebem, jakby

się spieszyła, i nie oglądała się na mnie, mijała cień gór

i matowy blask jeziora, i mówiła mi o tym, że niepotrzebnie

ją śledzę. Nie mam już czego oczekiwać od niej, jak nie mam

już czego oczekiwać od mego ciała.

Ciekawy jestem, czy w momencie śmierci odczuwa się

całe ciało jak jeden wielki ból, czy świadomość odrywa się

od ciała z taką samą trudnością, jak odrywa się plaster od

rany. Jakie zachodzą stosunki pomiędzy ciałem a jego

martwotą?

Gwiazda nie chciała patrzeć na mnie, ale ja z rozpaczą

śledziłem jej bieg. Odchodziła ode mnie, porzucała mnie, nie

dając mi żadnego wytłumaczenia ani swojego, ani mojego

istnienia. Czy jest tylko symbolem, znakiem czegoś, co jest

poza nami? Czy istnieje tak konkretnie, jak powierzchnia

księżyca, na którą w tych dniach zstąpił człowiek? Dlaczego

moje wołanie nie może w żadnym razie dolecieć do gwiazdy

zarannej? Czyż tylko pozostaje modlitwa?

I już nie chciałem ani nie potrzebowałem oddychać tak

szeroko, jak wtedy w młodości na tamtym balkonie. Zapo-

umiałem już, jak się szeroko oddycha. I jak mówi Marres

Chouart: kiedy się akceptuje jedną zmianę, trzeba zaakcep-

tować wszystkie inne, trzeba zaakceptować całość.

Jak pani myśli, czy takie nocne rozmyślanie ma jeszcze

jaki sens? Tak bym chciał wiedzieć, czy pani w nocy

rozmyśla? Starzy ludzie budzą się nad ranem i wtedy

przypominają sobie najrozmaitsze szczegóły długiego życia.

Tak bym chciał wiedzieć, co pani przypomina sobie: czy

bardzo wczesną młodość, czy czasy małżeństwa, gdy córecz-

ka była malutka, czy tę epokę, kiedy przychodziłem do pani

rankami?

A może przypomina sobie pani ten pogrzeb swojej małej,

kiedy pani obojętnie prześliznęła się spojrzeniem po mojej

twarzy, nie widząc mnie, nie zauważając? A może pani

w ogóle, w całym swoim życiu, mnie nie zauważyła?

IV

W parę dni później

Droga pani Agato!

Po tych deszczach nastały przezroczyste, pogodne jesien-

ne dnie, kiedy świat jest tak piękny, po prostu słowa więzną

w gardle, pióro nieruchomieje w ręku, opisać tego niepodo-

bna. Góry stają przejrzyste i pokryte lekką zasłoną, niebo

jest jasne i głębsze niż zwykle, prawie takie, jak na Południu.

Drzewa podobne są do rzeźb, stoją nieruchome, i każdy liść

na kasztanach i na lipach widnieje osobno, a olbrzymie

cedry osypane są od góry do dołu, po wszystkich gałęziach,

małymi różowymi szyszeczkami, tak jakby ktoś je naumyśl-

nie ubrał w papierowe kwiaty. Przypomina to w pełni

jesiennego lata o gwiazdce, o chłodach, o wszystkim, co

nadejdzie.

Nadejdzie, ale czy dla każdego?

Diego kazał wynieść stół jadalny przed dom i nakryć do

rannego śniadania pod wysokim cedrem. Białe płótno

obrusa w słońcu i w cieniu wysokich, ciemnych drzew

wyglądało jak na obrazach u impresjonistów. Okrągłe, żółte

plamy słoneczne ruszały się po obrusie i błyszczały na

srebrnych nakryciach. Marres ma na ustach uśmiech od

samego rana i patrzy na świat, na parkowy pejzaż i na

błyski jeziora z uwagą i radością, jak gdyby śledził jakieś

chemiczne doświadczenie, proces, którego przebieg układa

się niezwykle pomyślnie.

Diego był w swojej sznurowanej czerwonej koszuli mako-

wego koloru. Po prostu nie wierzyło się, że się żyje w tak

nieprawdopodobnym krajobrazie, w sztucznych okolicz-

nościach, stworzonych raczej dla pięknych ptaków, pawi

czy bażantów, niż dla człowieka, który przecie psuje wszyst-

ko swoją obecnością.

— Żyjemy w warunkach zupełnie nieludzkich — powie-

działem do Marresa.

— Jak pan to rozumie? — zaniepokoił się Diego. — Czy

coś panu nie dogadza?

— Przeciwnie — powiedziałem — wydaje mi się, że

istniejemy w warunkach nie znanych na ogół ludziom mojej

sfery. To jest zbyt piękne, aby było prawdziwe.

— Żartuje pan — powiedział Marres — takie powinno

być życie ludzi. Wszystkich ludzi.

— Ale — westchnąłem — utopia, profesorze drogi.

I myślę, że na ogół szczęśliwi ludzie tak nie żyją. To jest

oprawa dla ludzi nieszczęśliwych.

— Pan się uważa za nieszczęśliwego? — spytał Diego.

— Ach, nie. Ale to nie jest oprawa dla mnie, to wszyst-

ko — pokazałem ręką.

I wie pani, pani Agato? Pomyślałem sobie o pani. Czy

pani jest szczęśliwa w tym swoim szpitalu? Oczywiście takie

pytanie nie ma sensu. Czy pani jest spokojna? Czy na

powierzchnię pani życia nie wypływają jakieś takie niedo-

bre, buntownicze resztki, resztki przeżyć burzliwych, trud-

nych, okrutnych. Czy nie mącą one pani snu?

Bo mnie mącą sen nie wspomnienia wojen, zabójstw,

krwi czy ohyda obozów i więzień, mnie teraz mącą sen —

chociażby i tutaj, nad tym jeziorem — wspomnienia chwil

spokojnych, jasnych. Przed samym moim małżeństwem

bywałem u pani częstym gościem. Rankami, piłem herbatę,

rozmawialiśmy o książkach, nigdy o ludziach. Ja wiem,

pani chciała rozmawiać o ojcu, o mężu, o Karolu, o Witku,

który tak okropnie zachował się względem pani. Pani nie

śmiała zacząć takiej rozmowy, wolała pani, aby pozostały

między nami te wszystkie niedomówienia, te kwestie nie

poruszone, nie dotknięte, zbyt bolesne, aby je poruszać.

Może bała się pani, że one nam zepsują te ranki, takie

spokojne — no, właśnie takie ranki, jak to śniadanie dzisiaj

nad jeziorem, nakryte przez Diega — nie chciała pani, aby

jakikolwiek człowiek z całą swą brutalnością, z całą swą

bezwzględnością stawał między nami. I nie pytała mnie pani

o nic, ani o wojnę, ani o więzienia, ani o moją przyszłą żonę.

Powiedziała pani tylko, że widziała ją w teatrze i że wydała

się jej bardzo ładna. Myślałem o szczęściu. To prawda. Nie

raz jeden myślałem, ale wiem to dobrze, że szczęście jest

utopią. A co to jest utopia? Utopia to jest wykręcanie się od

odpowiedzialności, to jest sprowadzanie wszystkich ludzi

do jednego poziomu, to nieliczenie się z tym, co jest

w człowieku osobliwe, co jest jego własnym i jedynym

dziedzictwem. Utopia to jest nieliczenie się z historią,

a właśnie dlatego nie nadaje się zupełnie dla nas. My żyjemy

zawsze historią i każdy z nas interpretuje tę historię na swój

sposób. Jakże może myśleć o szczęściu człowiek należący do

narodu, którego głównym mitem jest mit powstania. Nie

mit szczęśliwości wiecznej czy mit strajku generalnego (jak

u Sorela), tylko mit powstania. My wszyscy żyjemy dlatego,

aby kiedyś odbyło się to obrzędowe niejako ofiarowanie na

ołtarzu ojczyzny hekatomby chłopców i dziewcząt, jaka

odbywała się gdzieś tam kiedyś w jakichś bajecznych

państwach, które miały inne mity.

I dlatego, zdaje się, absolutnie niemożliwe jest porozu-

mienie nasze z Marres Chouartem, a nawet z Diegiem,

który, chociaż należy do innej rasy, przejął się mitem

środkowoeuropejskiej „szczęśliwości". Czy pani mnie ro-

zumie?

Świat jest okropny. Przede wszystkim dlatego, że istnieje

śmierć i że wszyscy jesteśmy skazańcami. Tutaj, nad tym

pięknym jeziorem, siedząc przy tym „impresjonistycznym"

stole, wiem przecież, że siedzę między skazańcami i że sam

jestem skazańcem, i że anioł śmierci, chociażby był tak

piękny jak Diego, lada chwila zapuka do moich drzwi czy

stuknie kęsiskiem o pień tego wspaniałego drzewa, pod

którego cieniem używam spokoju i szczęśliwości. A po

drugie dlatego, że człowiek jest z natury swojej okrutny

i lubi sobie i innym o tym wiecznym wyroku przypominać,

jednocześnie przedłużając, odkładając jego wykonanie.

Zdarza się czasami, że z niejasnych przyczyn wykonanie

to przyspiesza. Lubuje się wyrazem strachu, jaki się maluje

na twarzy drugiego człowieka, bo człowiek prócz tego

wszystkiego jest jeszcze tchórzem, jeszcze się boi, chociaż

wie, że w żadnym wypadku nie może uniknąć odwiecznego

wyroku.

Powiem pani to ostatnie słowo, powiem pani wszystko.

Widziałem wykonanie wyroku wydanego przez nasze pod-

ziemie na Witka. Nie byłem sam wykonawcą, tego ode mnie

nie wymagano, chociaż nikt nic nie wiedział, co mnie

łączyło z tym człowiekiem, ale widziałem. To było bardzo

przykre, bo nie strzelano do niego. Uduszono go jednym

z tych jedwabnych krawatów, których tyle miał w szuf-

ladach swego biurka i swojej szafy.

Mówiłem już pani, lubił pokazywać te krawaty, widocz-

nie nie tylko mnie, bo go za te krawaty znienawidzono,

i kiedy zapadł wyrok i nie można było strzelać z różnych

powodów (Niemcy byli w sąsiednim mieszkaniu), postano-

wiono go udusić.

Jacyż to byli siłacze ci dwaj chłopcy! Zerwali z siebie

koszule, to było latem, i widziałem, jak go dusili zatknąwszy

mu usta tamponem, żeby nie krzyczał. Nie wydał z siebie

żadnego głosu, tylko jakieś takie syczenie czy chrząkanie,

niby zarzynany wieprz, któremu zawiążą ryj. Bo i tak

rzeźnicy czasami robią.

Przypomniało mi się wtedy wszystko, i to, jak jadł kawon

łyżką, w taką samą letnią noc, w jaką umierał, i to, co

powiedział nam, kiedy chcieliśmy go zmusić do ożenienia

się z panią, i pocałunek Karola złożony między jego

łopatkami — i nienawidziłem go tak bardzo, że nie po-

czułem w sobie ani kropelki, ani odrobiny litości.

Tylko czasami, jak jest taka cudowna pogoda, jak dzisiaj

nad jeziorem, słyszę to chrząkanie, to duszenie się, nieme,

bezgłośne zachłystywanie się, kończenie się nienawistnego

życia.

Oczywiście to nie był temat do rozmowy z Marres

Chouartem. Mówiliśmy o pogodzie, o pięknie gór, o trud-

nościach hiszpańskiej emigracji, nic o nas, nic o wojnie,

nic o przyszłości, nic o strasznych, bardzo strasznych

rzeczach.

To wszystko, pani Agato, żadnych poważniejszych tema-

tów. Jak w naszych porannych rozmowach wtedy przed

ślubem. Byliśmy bardzo ostrożni. Nic, co by nam zmąciło

spokojne spojrzenie na świat w tej jasnej chwili. Bo inne

chwile były inne, jak bardzo inne. Raz tylko chciałem pani

opowiedzieć o nocy burzliwej, kiedy Witek jadł kawon

łyżką i kiedy Karol pocałował go w plecy między łopat-

kami. Ale pani mi przerwała pytaniem o ostatni numer

„Wiadomości Literackich". I bardzo pospiesznie zaczęliś-

my mówić o tym, co było w tym numerze. Pamiętam, że był

jakiś reportaż Tonią Sobańskiego.

Mniej więcej taka sama była nasza rozmowa z Marres

Chouartem w ten letnio-jesienny poranek nad jeziorem.

Starannie unikaliśmy spraw, które nas naprawdę interesują.

Zresztą on zupełnie nie rozumie, jak to jest czy jak to

było. Na przykład to, że Gaszyński czy Godebski pisał

wiersze i brał udział w bitwie pod Raszynem czy pod

Ostrołęką. On tak samo nie mógł zrozumieć, że ja siedzia-

łem w więzieniu, kochałem się i na swój sposób walczyłem,

że się biłem w jednej wojnie i w drugiej wojnie, a w wolnym

czasie wydawałem te tomiki wierszy, które wszyscy znają

i które właściwie mówiąc sam nie wiem, kiedy pisałem.

I tego nie rozumie, że teraz na starość wspominam te

wszystkie moje wyprawy, bitwy, więzienia, walki, powsta-

nia chętniej niż wszystkie nieudane miłości. Jak się to moje

żołnierstwo (pożal się Boże!) łączyło z moją twórczością

literacką? To było nie do pojęcia dla mnie samego, jakże

mogłem jemu wytłumaczyć.

Nawet mnie to trochę zawstydza, mówienie o moich

wierszach. Pamięta pani, czytywałem pani zawsze obce

wiersze i nawet się nie zająknąłem, że sam pisuję. Teraz

zabiję tego, bo pani by zrozumiała. Widzę dokładnie, że

pani by mnie zrozumiała.

Może by mi było wtedy łatwiej, gdyby pani wiedziała, że

ja piszę wiersze. Pani domyślała się tego, ale to co innego.

Może byłoby mi łatwiej, gdybym czytał pani moje wiersze.

Jakoś bym łatwiej się pchał naprzód. Moja żona ani moich,

ani żadnych innych wierszy nie czytywała. Trudno mi tutaj

o tym myśleć, a cóż dopiero mówić. I do tego z profesorem,

zupełnie obcym człowiekiem „stojącym w przystani". Szu-

kałem innych tematów.

Kiedy nie śpię w nocy, nie myślę wtedy o takich jasnych

rankach w parku, jak to dzisiejsze śniadanie z Marresem

i z Diegiem. Takie „śniadanie na trawie" jest czymś nieludz-

kim, powtarzam sobie, i powtarzam to sobie w nocy, kiedy

sen z wolna otacza mnie watą. Ludzkie jest gryzienie

sucharów, noszenie łachmanów, wybijanie wszy i tłuczenie

głową o mur, aż się czoło zadrapie do krwi. Tak mi się

kiedyś zdawało. Ludzkie jest mordowanie innych ludzi.

Ale dzisiaj myślę, że ludzkie jest branie w siebie czasu

„jak idzie", „jak leci", jak mówią u nas w Warszawie.

Napisałem to głupie „jak leci" i nagle ogarnęła mnie

nieprawdopodobna tęsknota do naszego powietrza, do

naszego pejzażu, do naszego losu — którego żadne inne

losy nie mogą zastąpić i których żaden uczony ani żaden

fagas nie mogą zrozumieć.

To uspokojenie, ten przepiękny pejzaż i ten znakomity

komfort są dla mnie koszmarem, to mi spać nie daje. Ciężki

los mój nie odbija się w moich snach i to jest jakieś moje

zwycięstwo nad czasem, nad moim czasem.

Jak jakieś zdegenerowane stworzenie morskie, które mo-

że żyć tylko w pianie wzburzonej fali, mogę żyć tylko,

kiedy się wszystko rusza i wali naokoło mnie, jak te

wszystkie domy, które się waliły i o których pisałem do

pani kiedyś. Nawet takie zawalone domy śnią mi się

w postaci źle oświetlonych budynków, gdzie dzieją się

jakieś tajemnicze — ale niespokojne rzeczy. Starość to

bardzo ciężka rzecz. Nie uwierzy pani, jak ciężko jest

staremu ubierać się z rana i rozbierać wieczorem, układać

się do snu, z jakim strachem patrzy na najwygodniejszą

nawet poduszkę. Ale starość powinna być spokojem, zapo-

mnieniem, myślą o tych wszystkich, którzy pozostali wiecz-

nie młodzi. Nigdy nie spotkałem moich kolegów z młod-

szych klas szkół, które często zmieniałem. Tych wszyst-

kich chłopców pamiętam doskonale. I zawsze są oni dla

mnie takimi, jakimi byli wtedy w szkole. Zupełnie nie

chce mi się wierzyć, że się postarzeli, że ich ciała — tak

świeże wówczas — przestały być świeżymi, jak moje ciało,

że ich oczy tak nie błyszczą, uśmiech nie jest taki pro-

mienny. Nie wierzę, że już nie istnieją — widzę ich ta-

kimi, jakimi byli, jakimi są na wieki w mojej pamięci.

Jakże dobrze, że nie spotkałem ich nigdy potem, że nie

widziałem ich ociężałych rysów, ich zgasłych spojrzeń,

ich wyszczerbionych uśmiechów. I wszystko, co pozornie

przepadło, istnieje we mnie i mogę się oprzeć o te pnie

we śnie, słuchać tych dźwięków przez sen.

Pamiętam, jak kiedyś Karol grał Serenadę Melancolique

Czajkowskiego, wszyscy słuchaliśmy tego w pozornym

skupieniu. Grał na skrzypcach, a pani akompaniowała,

a tuż za oknami wznosiło się ogromne drzewo, o którym

nigdy nie pamiętam, jakiego było gatunku. Zawsze to mnie

męczy. Pamięta się takie szczegóły, menu obiadów, towa-

rzystwo podwieczorków, maść koni w zaprzęgach, a jakiego

gatunku było to drzewo, na które z panią codziennie

patrzyliśmy, nie mogę sobie uprzytomnić. Widzę je, gdy

zamknę powieki, jest wielkie, kuliste, szemrze i w szeleście

tych liści słychać bajkę o naszym niedokończonym, niedo-

pracowanym życiu, na które nic już nie pomoże — które

musimy przyjąć tak jak było — bo się w nim nic nie zmieni,

żaden element nie stanie się przejrzystym lub twardszym

i podobnym do kryształu.

Tak, Karol grał, a myśmy słuchali w półcieniu i każde

z nas myślało o tym, jakie będą następne dni, jak się to

wszystko ułoży, jak uzupełni, jak zabarwi. I Witek nagle

powiedział głośno i niespodziewanie, i głos ten przerwał

nasz nastrój całkiem brutalnie, aż pani drgnęła i pomyliła

klawisze. Witek powiedział:

— Ciekawy jestem, kto tu będzie siedział za pięćdziesiąt

lat?

I oto za pięćdziesiąt lat już nie ma nikogo, tylko ja i pani.

I dlatego powstała we mnie myśl, aby napisać do pani, pani

Agato, taki list znad jeziora, z tego jesiennego lata, z tej łąki

zielonej, spod tych rzeźbionych cedrów.

Mój gospodarz uśmiecha się do mnie dobrotliwie. On jest

mądry.

Najważniejszą zdobyczą jego mądrości jest zatracenie

pojęcia o ludzkim okrucieństwie. On nie tylko nie jest

okrutny, on nie wierzy, że ludzie są okrutni. I tak samo jak

skutki swoich genialnych odkryć przekazał, złożył na barki

swoich techników — tak i to okrucieństwo, jakie musiał

posiadać jako uczony i bezwzględny eksperymentator, prze-

lał na młodszych. Zdaje mi się, że całe okrucieństwo przelał

na Diega. W Diega czerwonej koszuli, w jego szyi, w jego

karku, jaki zazwyczaj mają mordercy, kaci po prostu, skon-

centrowało się to, co jest Diega siłą, jego istnieniem, jego

walorem. Nie zdziwiłbym się, gdyby Diega dziś lub jutro

aresztowali za skrytobójstwo, nie zdziwiłbym się też, gdyby

wstąpił do klasztoru.

Wyobrażam sobie jego doskonale jako zabójcę z preme-

dytacją, tylko że nie wiadomo, kto byłby wtedy zabójcą: on

czy.Chouart. Czy pani słyszała o takich morderstwach per

procura? Takich, jakiego winien był Iwan Karamazow,

który przecież niejako delegował Smierdiakowa do popeł-

nienia zabójstwa. Ale czy Alosza jednocześnie był przez

niego delegowany na świętego?

A Marres Chouartjest uśmiechniętym, naiwnym starusz-

kiem, który o niczym nie wie. Zajmuje się parkiem i ogro-

dem. Tylko że mu prawie pół parku wycinają; teraz zabrali

pod autostradę idącą wzdłuż jeziora. Nie może pani sobie

wyobrazić, jak to wygląda, owo wycinanie drzew. Marres

traktuje tę sprawę spokojnie, zresztą czuje, że jest na

odchodnym, a że miasto po jego śmierci dostanie park

uszczuplony i zeszpecony, to go mało zdaje się obchodzić.

A może jest tak dobrze wychowany, że akceptuje w myśl

swoich zasad to zdarzenie losowe i nie zdaje się martwić

śmiercią drzew. Dla mnie to jest okropne i staram się nie

patrzeć w tamtą stronę, gdzie półnadzy Hiszpanie pneuma-

tycznymi piłami walą drzewo za drzewem. Nawet takie

cedry, które przy dobrej woli można było ocalić wytyczając

pośrodku autostrady małą oazę. Hiszpanom zdaje się robić

specjalną przyjemność, prawie fizyczną, to wycinanie

drzew. I Diego także rozkoszuje się tą sprawą, a profesor

z pewną lubością obserwuje urodę Diega, jego muskularny

kark, jego wełniste włosy. Szczególnie miły mu jest okrutny

uśmiech Diega, gdy śledzi on upadek któregoś z naj-

wspanialszych drzew.

Poza tym jest spokojny, zrównoważony i bardzo filozofi-

cznie usposobiony. Jak przystało na wielkiego Chouarta.

Może mu opowiedzieć o śmierci naszego Witka?

. Ale przyznam się pani, droga pani Agato, że drażni mnie

on trochę. Mimo starości, mimo że czasy, których dożył,

postawiły przed nim pytania, których nie znał w młodości,

wciąż konstruuje swój światopogląd.

Wciąż jeszcze ma w sercu pogardę dla sztuki, dla poezji,

dla muzyki. Słuszną pogardę, bo nie mogą one zbawić świa-

ta. Ale mi ich żal. Bo przecież mogą one świat ukołysać.

Dla mnie zawsze świat zasypia przy dźwiękach zakończenia

Walkirii. Ogień i dym, i nieokreślony szmer skrzypiec

grających aleatoryczne motywy, i zasypianie Brunhildy, tak

samo zasypiającej, jak zasypiamy wszyscy. On wierzy i mo-

że nawet kazał wierzyć swojemu Diegowi, że świat zbawi

nauka. Nauka oczyści wszystkie wody, wskrzesi potrute ry-

by, obudzi pobite zwierzęta, wznowi zaginione owoce i po-

może człowiekowi pokochać drugiego człowieka. On widzi

koniec świata jak jakąś wielką farandolę w tonacji C-dur,

jak jakieś doskonałe rozwiązanie fałszywego akordu, jak

ostateczne pogodzenie sprzeczności. Zaprzeczenie śmierci.

Ale zapomina o jednym, że śmierci zaprzeczyć nie można.

Że to jest jedyna realna rzecz, jaką człowiek posiada, jedyna

wartość człowieka. A zbawiać świata i człowieka nie trzeba,

śmierć wszystko wybawia.

Przecież kiedy nie będziemy istnieć, nie będą nas ob-

chodziły żadne wojny, głody, nieszczęścia, klęski; bomby

atomowe będą rozwalały nasze groby, ale to nie będzie nic

nas obchodzić, będziemy cisi i zbawieni, połączeni z tym,

skądeśmy wyszli — z nicością.

Marres Chouart stara się mnie pocieszyć. Mówi mi, że

nasze życia nie były bezowocne. Gratuites... ale co jest

owocem życia, tego nie mówi.

38 Opowiadania

Przytacza mi — po francusku, niestety — słowa świętej

Teresy z Avila:

Que rien ne te trouble,

Que rien ne t'epouvante,

Tout passę,

Dieu ne change pas.

„Niech cię nic nie miesza, niech cię nic nie trwoży,

wszystko mija, Bóg się nie zmienia..."

I chociaż obraz unoszących się w górę osób bez lir

i z lirami ma mnie pocieszyć, i chociaż wiem, że za chwilę i ja

tak polecę, jak poleciało tylu, tylu moich, jak poleciało

kilku Jerzych, jak uniósł się Karol, jak wzniósł się tuzin

moich Stasiów, jak wznieśli się ci, których kochałem bardzo

ziemską miłością i miłością niebiańską, jak panią, pani

Agato, to jednak nie w tym locie znajduję pocieszenie. Ale

w śnie, który mnie już ogarnia swoim niezrozumiałym

płaszczem.

I pomyśleć, że pomimo tylu zachwytów, tylu cierpień,

tylu śmiałych myśli, tylu mądrych słów — ta gwiazda

zaranna nad moją głową na zawsze będzie dla mnie czymś

niezrozumiałym.

Oni są już niczym, snem, jasną smugą, podczas gdy mnie

się wydaje, że „jestem", że „czuję", że „tworzę". I nie wiem,

kto mnie przyjmie na swoje łono: nicość, materia czy Bóg?

Bóg — to znaczy to, z czego powstał, narodził się ten

przerażający świat. Przerażający swoją zupełną niezrozu-

miałością, tym pierwiastkiem ^—1, który był dla mnie

zawsze symbolem istnienia. To, z czego powstało wiecznie

niepojęte, jest niezmienne, wszechświat, czyli materia, czyli

Bóg, czyli my.

To właśnie jest najważniejsze.

Que rien ne t'epouvante,

Tout passę

Rien ne change —

I właśnie nie w pociechach Marres Chouarta, których mi

nie szczędzi, nie w uśmiechach Diega, które są obietnicą

anielskiego szczęścia, ale w tej świadomości, że będziemy

spali w niezmiennej nicości, jest obraz zachwycającej

serenite.

38*



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jarosaw Iwaszkiewicz, dwudziestolecie(1)
Iwaszkiewicz Serenite streszczenie
Jarosaw Iwaszkiewicz, dwudziestolecie(1)
Iwaszkiewicz Serenite streszczenie
Jarosław Iwaszkiewicz Serenite streszczenie
IWASZKIEWICZ Serenite
Iwaszkiewicz Jaroslaw Serenite
Iwaszkiewicz Jaroslaw Serenite
Prozaicy - Burkot o Iwaszkiewiczu, Opracowania(1)
Iwaszkiewicz Panny z wilka, FILOLOGIA POLSKA, XXlecie miedzywojenne
Iwaszkiewicz Panny z Wilka
Iwaszkiewicz opowiadania (1)
Iwaszkiewicz 2 (2)
Iwaszkiewicz - Dziewczyna i gołębie, Iwaszkiewicz
Omówienie lektur, O Ikarze Różewicz Brylli Iwaszkiewicz, O Ikarze Różewicz Brylli Iwaszkiewicz
iwaszkiewicz
41 Iwaszkiewicz opowiadania
biografie, IWASZKIEWICZ JAROSŁAW

więcej podobnych podstron