Leszczynski Stanislaw Opis ucieczki z Gdanska do Kwidzyna


STANISŁAW LESZCZYŃSKI

0x01 graphic

OPIS UCIECZKI Z GDAŃSKA DO KWIDZYNA

EDYCJA KOMPUTEROWA: WWW.ZRODLA.HISTORYCZNE.PRV.PL

MAIL TO: HISTORIAN@Z.PL

0x01 graphic

MMIII


LIST STANISŁAWA [LESZCZSKIEGO] KRÓLA POLSKI DO [CÓRKI MARII] KRÓLOWEJ FRANCJI, OPISUJĄCY PODRÓŻ Z GDAŃSKA [DO KWIDZYNA] — [1734]

Domyślam się, Pani, że nie wystarczyła Ci wiadomość o mojej ucieczce z Gdańska, a będąc niespokojną, chcesz zapewne dowiedzieć się o najdrobniejszych okolicznościach tego wydarzenia. Pragnę zaspokoić Twoją ciekawość i wypełnić zarazem dwa obowiązki, do których skłania mnie uzasadniona wdzięczność: wynagrodzić w pewnej mierze Twoje minione troski oraz oddać Boskiej Opatrzności należną Jej cześć. Ona to faktycznie wspierała mnie wówczas, kiedy brakowało mi jakiejkolwiek pomocy. W opowiadaniu tym zobaczysz, jak Opatrzność prowadziła mnie, że tak powiem, za rękę, czuwała nad wszystkimi moimi krokami, kierowała uczuciami tych, którzy dla zysku zdecydowali się służyć mi za przewodników, a których możliwość uzyskania większej korzyści mogła skłonić do zdrady. Zobaczysz, jak Opatrzność Boska usuwała wszystkie przeszkody przede mną aż do tego stopnia, że stałem się jakby niewidzialnym właśnie dla tych, których wysłano, aby mnie rozpoznali; słowem, dopatrzysz się ręki Opatrzności w najdrobniejszych szczegółach, o których Ci opowiem i pomożesz mi Ją błogosławić jako jedyne źródło mojego szczęścia i Twojej radości.

Nie wątpię wcale, że podobnie jak wielu ludzi mogłaś i Ty również mieć mi za złe, że tak długo zwlekałem z opuszczeniem Gdańska, ale kiedy należy za-


dośćuczynić obowiązkom wobec sumienia, honoru i Ojczyzny, czy powinno się troszczyć o własne bezpieczeństwo? Jeśli o mnie chodzi, myślałem wówczas — i myślę tak nadal — że powinnością uczciwego człowieka jest zapomnieć o sobie w takich chwilach; zresztą, ponieważ z dnia na dzień oczekiwałem znacznych posiłków, ta nadzieja powstrzymywała mnie.

Cóż bowiem innego osiągnąłbym nagłą ucieczką, jak tylko otwarcie nieprzyjacielowi bram miasta, które znosiło oblężenie jedynie z powodu najwyższego przywiązania do mnie? Zatem niezależnie od chęci wykazania się odwagą i zdecydowaniem należało wytrwać aż do przybycia pomocy, a gdyby jej zabrakło, nie bać się zginąć wraz z tak wieloma obywatelami, którzy składali swoje życie w ofierze dla mojej sławy, i z tym tłumem Polaków,1 jacy przybyli, aby dzielić mój los, pragnąc raczej zginąć niż złamać złożoną mi przysięgę wierności.

Trwałem w tym postanowieniu aż do haniebnego poddania się fortu Wisłoujście;2 jego tchórzliwa kapitulacja zmusiła miasto, by pomyślało za moim przyzwoleniem o własnej kapitulacji.3

Pierwszy nakłamałem do tego i w związku z tym zdarzyła się rzecz nadzwyczajna. Wyznaczyłem księcia Czartoryskiego,4 wo- jewodę ruskiego i hrabiego Poniatowskiego,5 wojewodę mazowieckiego, aby jako moi przedstawiciele brali udział we wszystkich obradach rajców. Nazajutrz po poddaniu fortu, o którym mówiłem, zleciłem im obu przedstawić temu zgromadzeniu powody, dla których uważałem, że nie należy zwlekać z kapitulacją. Rozkazałem nawet, aby wyraźnie powiedzieli tym panom, że zwalniając ich i wszystkich mieszkańców ze złożonej mi przysięgi zezwalam całym sercem na to, aby pomyśleli jedynie o własnym bezpieczeństwie; ponadto,


że przejęty złożonymi mi dowodami oddania, zachowam o nich najczulsze wspomnienie.

Głos zabrał hrabia Poniatowski. Mówił z uczuciem i właściwym mu przekonującym tonem, gdy jeden z "centumvirów"* (tak bowiem nazywają się deputowani mieszczańscy) wstał z miejsca, zbliżył się do wojewody i powiedział:

— „Ach, panie, czy mówisz to szczerze? Czy są to na pewno prawdziwe poglądy króla, naszego pana?"

— „Tak — odparł mu Poniatowski — z jego własnych ust usłyszałem wszystko to, co mam zaszczyt przedstawiać tutaj".

— „Jakże to — dodał centumwir — czyżby król we własnej osobie nakłaniał nas, żebyśmy poddali się prawu zwycięzcy?"

Gdy wojewoda odpowiedział, że taka jest wola króla, człowiek ten zakrzyknął ponownie:

— „O Boże! A zatem nasz król opuszcza nas i cóż się z nim stanie?"

W tejże chwili chwieje się, mamrocze coś, przestaje i pada martwy na kolana Poniatowskiego.6 Byłem tym bardziej przejęty owym nieszczęśliwym wypadkiem, że serce moje było skłonne do boleści; bowiem w chwili strapienia odczuwamy żywiej nieszczęścia innych.

Powiedziałem już, że miasto zdecydowało się kapitulować. Widząc wówczas, że miało ono zmienić władcę i że nie miałem już powodu poświęcać się dla niego, postanowiłem opuścić je.7

Byłem do tego gorąco zachęcany przez panów, moich stronników, którzy pokładali jeszcze we mnie całą nadzieję swojego i Rzeczypospolitej ocalenia. Zmusili mnie do tego również sami moi nieprzyjaciele: jako pierwszy warunek [kapitulacji] żądali wydania mnie w ich ręce. Nie było to za-

* Pan Hünnüber [Samuel — zob. niżej przyp. 6].


pewne najmniejsze z nieszczęść, jakich mogłem oczekiwać, ale wystarczyło, aby dopełnić miary nieszczęść mojej Ojczyzny, która pokładała jedyną nadzieją w mojej wolności.

Przy tej okazji lepiej niż kiedykolwiek poznałem oddanie ludzi do mnie przywiązanych. Każdy wysuwał projekty zapewnienia mi ucieczki. Pewna polska dama.* znająca niemiecki, polegając na jakimś znanym jej człowieku doskonale obeznanym z okolicą, chciała dzielić niebezpieczeństwa mojej podróży — przebrać się za wieśniaczkę i podawać mnie za swego męża.

Doradzono mi inny sposób wyjścia z sytuacji: stanąć na czele stu zdecydowanych ludzi i przebić się [konno] wraz z nimi przez szeregi nieprzyjaciół. Kłopot nie polegał na znalezieniu ludzi odpowiednich do takiej wyprawy — zgłosiło się dostatecznie dużo takich, którym zależało na zaszczycie uczestniczenia w niej — ale plan ten, który odpowiadał moim myślom, nie wydał mi się dostatecznie łatwy do wykonania, zarówno z powodu rozlanych wód, rozciągających się z jednej strony okolicy aż na trzy mile,8 jak i z powodu oszańcowań,9 zamykających wszystkie inne przej- ścia, a których nie można było przebyć konno. Dla takiego odważnego przebicia się potrzebna jest przynajmniej droga, a los nawet tego mi poskąpił.

W tej sprawie zaakceptowałem projekt przedłożony mi przez markiza de Monti,10 ambasadora francuskiego. Sposób ten wydał mi się najbardziej możliwy do wykonania. Udałem się do markiza w niedzielę 27 czerwca pod pretekstem spędzenia u niego spo- kojnej nocy, unikając pocisków, które znowu zaczęły spadać w mojej dzielnicy miasta,11 i o dziesiątej wie-

* Hrabina Czapska, wojewodzina pomorska [Konstancja z Gnińskich].


czorem przebrany za wieśniaka wyszedłem z jego rezydencji i z miasta.

Markiz de Monti, którego miałem czas poznać, jest jednym z najbardziej zdolnych ludzi do wypełniania z chlubą urzędu, jakim obarczyła go Francja: pomysłowy w wybiegach i środkach zaradczych, jest prawie zawsze pewny słuszności ich wyboru. Nigdy zarozumiałość nie powoduje nim, aby zaniedbał sprawę, która wydaje mu się łatwa ani nieufność nie tłumi jego odwagi w tym co trudne. Ma on naturę człowieka wybitnego i zarazem skromnego, potrafi bez sztuczności połączyć szczerość, która wzbudza zaufanie, ze zręcznością konieczną mężowi stanu. Najwięcej kłopotów sprawiła mu jednak jedna z najmniejszych części mojego nowego ubioru. Projekt mojej ucieczki, tak dobrze pomyślany w innych szczegółach, omalże nie upadł z tego powodu i przekonaliśmy się (co zdarza się aż za często), że jedna drobnostka może niekiedy zniweczyć największe plany.

Używane ubranie, odpowiadające roli, jaką byłem zmuszony grać, koszula z grubego płótna, prosta czapka, solidny kij sękaty z rzemykiem były już przygotowane. Brakowało tylko butów z cholewami, które mógłbym włożyć, aby lepiej upodobnić się do wieśniaków z tych okolic, noszących je zawsze. Ambasador, który nie śmiał zrobić użytku z nowych butów, jakie znalazłby bez trudności, od dwóch dni mierzył okiem nogi oficerów garnizonu, którzy przychodzili oddawać mi cześć i którym w ten sposób pozwalałem w czasie oblężenia stawać przede mną. Wydało mu się, że buty pewnego oficera francuskiego mają w przybliżeniu od- powiedni rozmiar i są dostatecznie — jak tego potrzebował — zużyte, ale nie śmiał o nie prosić. Cóż bowiem pomyślano by o takim życzeniu? A w moim


położeniu czyż nie ułatwiłoby to odkrycia mego zamiaru? Minister postanowił przekupić przez jednego ze swoich ludzi służącego tego oficera i służący ten ukradł i sprzedał buty.

Przyniesiono je godzinę przed moim wyjściem, ponieważ tej ważnej kradzieży, która stała się przedmiotem negocjacji ambasadora, nie można było dokonać wcześniej, ale już gotowy do wyjścia nie mogłem ich włożyć. Trzeba było z pomocą nowych wydatków zabiegać o inne buty. Czas naglił, było w pół do dzie- siątej. Nie mogłem odkładać wyruszenia w drogę — rozsądna ostrożność pozwalała mi iść tylko pod osłoną nocy, a dnieć zaczynało o drugiej nad ranem.*

Zakłopotanie ambasadora było ogromne, ponieważ obawiał się, że nawet zachowując tajemnicę i milczenie, wydanie najbłahszych rozkazów wzbudzić może podejrzenie o ich związek z moją ucieczką. Wtedy znalazły się pod ręką, zupełnie nie wiadomo jak, długie buty jednego z jego służących, które — można by po- wiedzieć — były jakby zrobione dla mnie. To szczęśliwe wydarzenie uspokoiło go, a ja wyrzucałem mu w żartach, że tak długo obmyślał występek, aby z bardzo daleka sprowadzić to, co w zupełnie zwykły sposób mógł znaleźć obok siebie.

Będąc już w pełni przygotowanym, wyszedłem z domu ambasadora ukrytymi schodami. Zaledwie zszedłem parę stopni, wpadłem na pomysł, aby rozwiać jego obawy o mnie i otrzeć łzy, które — jak widziałem — uronił. Zawróciłem i zapukałem do drzwi, które zamknął był bez hałasu. Leżał on wówczas krzyżem na ziemi i zanosił gorące modły do Boga, pro-

* W ostatnich dniach czerwca w Gdańsku zmierzch kończy się kwadrans po dziesiątej, kiedy zaczyna się dosyć jasna noc. W rezultacie świtać zaczyna o drugiej nad ranem.


sząc Go, by zechciał być moim przewodnikiem w tak niebezpiecznej podróży, jaką podejmowałem. Głuchy na moje pierwsze stukanie podniósł się wreszcie i otwierając drzwi, powiedział:

— „O panie, czyżbym mimo wszystkich mych starań zapomniał

o czymś, co byłoby potrzebne Waszej Królewskiej Mości?"

— „Tak, panie — odpowiedziałem z miną na tyle poważną, na ile było mnie stać — o rzeczy ważnej i bardzo potrzebnej. Nie pomyślał pan, że będzie mi potrzebna moja Niebieska Wstęga.* Czy nie byłoby stosowne nałożyć ją na taką okazję?"

Powracając wkrótce do mojej zwykłej wesołości i do tonu pełnego przyjaźni, powiedziałem: „Wracam, by pana uściskać na nowo i prosić go, aby zdał się, jak ja to robię, na Opatrzność, w ręce której oddaję całkowicie mój los".**

Zszedłem natychmiast i o parę kroków od domu znalazłem generała Steinflichta,12 również przebranego za

* Orderu Świętego Ducha [zob. przyp. 10 do Aneksu (I)].

** Pan Tercier [Jean Pierre, ur. 1704 r. w Paryżu, z pochodzenia Szwajcar, po kapitulacji Gdańska przetrzymywany przez Rosjan, w 1736 r. wrócił do Francji, nobilitowany przez Leszczyńskiego w 1749 r., współdziałał przy organizowaniu Akademii założonej przez Leszczyńskigo w Nancy w 1751 r.], który był wówczas sekretarzem ambasady francuskiej, świadek i uczestnik wszystkiego, co zaszło przy wyjściu króla, opisuje to szczegółowo w liście do pana de Solignac, sekretarza króla Polski [Pierre Joseph de la Pimpie, kawaler de Solignac, ur. w 1684 r. Montpellier, zm. w 1773 r., osiadł w Polsce l od 1733 r. na propozycję ambasadora Montiego był sekretarzem Leszczyńskiego, towarzyszył mu do Lotaryngii, opracowywał i wydawał pisma króla, był dożywotnim sekretarzem Akademii w Nancy, rozwijał działalność publicystyczną, publikując różne swoje prace]. Po opisaniu środków, jakie król Stanisław zastosował w celu przygotowania ucieczki, dodaje on: „Król po oddaleniu wielkiego podskarbiego [Franciszek Maksymilian Ossoliński (ok.

1676 — 1756), stronnik Augusta II, działacz konfederacji sandomierskiej, wysyłany w różnych misjach dyplomatycznych, podskarbi nadworny od 1713 r., następnie od 1729 r. podskarbi wielki koronny, w 1733 r. opowiedział się za Leszczyńskim i czynnie go popierał, po kapitulacji Gdańska znalazł się w niewoli rosyjskiej, złożył przysięgę wierności Augustowi III, ale potem zbiegł


chłopa, który mnie oczekiwał, poszedłem wraz z nim do dowódcy placu, Szweda z pochodzenia, który podjął się pomocy w mojej ucieczce i który miał znajdować się w określonym miejscu przy szańcu obronnym. Na dole znajdowały się dwie łódki, które posłu- żyły nam do przepłynięcia fosy. Pilnowali ich trzej ludzie mający mnie doprowadzić do posiadłości pruskich, lezących najbliżej i najbezpieczniejszych dla mnie ze wszystkich sąsiednich miejsc, gdzie mogłem szukać schronienia przed atakami wroga.

Po wyjściu z łódki major szedł kilka kroków przed nami, aby przeprowadzić nas przez posterunek złożony z paru żołnierzy i podoficera garnizonu. Zaledwie straciłem go z oczu, usłyszałem, jak mówił gwałtownie i rozzłoszczonym tonem. Podbiegłem na ten hałas i, gdy mogłem już rozróżniać przedmioty, zobaczyłem, jak podoficer mierzył do mego z broni i groził, że bę-

do Leszczyńskiego do Królewca, bliski współpracownik i doradca króla Stanisława, zwłaszcza w sprawach zagranicznych, udał się z nim do Francji, otrzymał liczne dowody łaski dworu francuskiego oraz samego Leszczyńskiego, w 1737 r. mianowany wielkim majordomem dworu w Luneville, a w 1743 r. — przewodniczącym rady dworu, zarządcą pałacu i łowczym, od 1736 r. obywatel francuski, we Francji uzyskał znaczne dobra, pochowany w Nancy w kościele Notre-Dame - de Bon Secouis] znalazł się sam na sam z panem ambasadorem

[Francji, Montim] i ze mną Jego Królewska Mość napisał dwa listy: jeden do prymasa [Teodora Potockiego, list ten był skierowany również do przebywających w Gdańsku panów polskich] a drugi do miasta Gdańska [AP Gdańsk, 306, 53/138, nr 51]. Następnie rozebrawszy króla, pomogłem mu przywdziać ubranie wieśniacze już przygotowane do tej okropnej sceny. Miał on na ręku bransoletę z portretem królowej [Marii, swojej córki — według Niezabitowskiego]; próżno prosił go pan ambasador, aby ją zdjął. Król nie zgodził się i zabrał nawet ze sobą książeczkę z modlitwami do Ducha Św. Gdy opuścił on ambasadora, poprowadziłem go przez nasz ogród aż do ogrodu gdzie znajdował się namiot generała Stemtlichta, ogrody przylegały do siebie. Podałem rękę królowi a król wchodząc do namiotu uczynił mi zaszczyt całując mnie i mówiąc: „Żegnaj, mój drogi, módl się za mnie. Owe słowa powiedziane przez tak wielkiego króla w sytuacji tak smutnej i niezasłużonej wciąż mam w pamięci. Czyż można zapomnieć takie wydarzenie? etc... "


dzie strzelał, jeśli major nie wróci. Major, który przewidział trudności przy przejściu, dwa razy sięgał po podręczny pistolet, w jaki zaopatrzył się na wszelki wypadek; był zdecydowany pozbyć się tego człowieka, nie mogąc przekonać go słowami, ale zastanowiwszy się jednak — jako człowiek rozsądny — że nic nie załatwiłby zabiciem go, a żołnierze, również przestrzegający zarządzenia wydanego przez dowódcę, pomściliby na pewno śmierć swego [pod] oficera — zachował przez pewien czas spokój, a wreszcie zdecydował się wyjawić zamiar, który mnie sprowadził w to miejsce.

Na te słowa sierżant zażądał zobaczenia mnie i rozmowy ze mną, a gdy zbliżyłem się w tym czasie, obejrzał mnie z bliska, rozpoznawszy mimo zmierzchu, złożył mi głęboki ukłon i rozkazał swoim ludziom mnie przepuścić.

Ta pierwsza przygoda kazała mi snuć złe przewidywania co do dalszej części mojej podroży. Nie mogłem wierzyć, że mój sekret pozostanie w rękach, w które go złożyłem, jednakowoż myliłem się — Opatrzność, zgodnie ze Swoimi zamiarami, kierowała tymi, którzy mieli przyczynić się do wykonania mego przedsięwzięcia, a pozostawiała mnie na pastwę niepokojów, abym później lepiej poznał siłę i znaczenie Jej pomocy.

Odprawiłem majora, po wejściu do łódki z moimi ludźmi13 płynęliśmy przez zalane okolice z nadzieją, że wkrótce dotrzemy do Wisły i o świcie znajdziemy się na drugim brzegu tej rzeki, poza nieprzyjacielskimi posterunkami.

Jakież jednak było moje zdziwienie, gdy po przebyciu ćwierci mili moi przewodnicy zaprowadzili mnie do nędznej chaty położonej wśród bagien! Pod pretekstem, że było zbyt późno na przeprawę przez rzekę, oświadczyli mi, że trzeba zatrzymać się w tym miej-


scu, tu spędzić resztę nocy i cały następny dzień. Próżno starałem się przedstawić im ryzyko schronienia będącego na oczach moich nieprzyjaciół i stratę czasu tak cennego dla mojego bezpieczeństwa. Powzięli postanowienie — być może, aby nie wypaść z roli, jaką mieli odgrywać wśród ludzi, by lepiej ukryć moje stanowisko i moją osobę — traktowania mnie jak równego; mieli zamiar powtórzyć tę rolę sam na sam ze mną. Jeżeli tak się miały sprawy, trzeba przyznać, że nieźle wywiązali się z tego zadania i dobrze wykorzystali udzielone im pozwolenie, aby obchodzić się ze mną, jak z równym im.

Cóż jednak miałem zrobić z ludźmi takiego pokroju, których mógł rozdrażnić mój najmniejszy sprzeciw? Los mój był w ich rękach, im go powierzyłem. Po wyjściu z łódki wszedłem do tej chaty z miną tak pewną, jakby to była twierdza zdolna oprzeć się wszystkim atakom Rosjan i Sasów. Chata ta miała tylko jedną izbę, gdzie nie znalazłem kąta do wypoczynku, ale nie pragnąłem snu — zresztą, prawdę mówiąc, na próżno bym go szukał. Aby uciszyć własne obawy i potworną nudę podczas przebywania w tym miejscu, postanowiłem poznać moje znakomite towarzystwo. Wprawdzie zapewniono mnie, że przewodników będzie tylko trzech, jednak czwarty człowiek dołączył do nas za wałami miasta. Bawiło mnie rozpoznawanie tej osoby, [a] jednocześnie i innych. Pierwszy, który był ich przywódcą, wydał mi się od razu głupi i łączący z dużą zarozumiałością wielką lekkomyślność. Stwierdziłem potem, że się nie omyliłem. Uśmiałabyś się widząc, jak przybierał ważną minę, mówił tonem podniosłym i stanowczym, nie cierpiał, aby mu się sprzeciwiano i uważał każdą replikę za coś w rodzaju buntu.


Byłbym chętnie ubawił się osobliwością tego charakteru — który mógł godzić się z uczciwością — gdybym nie pomyślał o tym, że brak rozwagi niekiedy bardziej szkodzi niż sama złośliwość i gdybym patrząc na jego porywczość nie stwierdził, iż był to z całego kraju najmniej zdatny człowiek do bezpiecznego mnie pro- wadzenia. Słuchając go można by mniemać, że nie pragnął niczego innego, jak tylko stawić czoła wszelkim niebezpieczeństwom, jakie mogły mnie spotkać; ponadto na nieszczęście nie wiedział o żadnych posterunkach rozstawionych przez nieprzyjaciela. Nadzieja wielkiej nagrody skłoniła go, by wobec markiza de Monti podać się za zręczniejszego niż był, a dyplomata ten zmuszony chwytać w jednej chwili okazję nie miał czasu gruntownie go zbadać i poznać. Zresztą zachowanie tajemnicy wymagało od niego wzięcia pierwszych ludzi, jakich nastręczył los. Po ich odrzuceniu każdy inny wybór stałby się równie niebezpieczny, co bezużyteczny. Dalszy ciąg wypadków potwierdził decyzję ambasadora i już nie czas dyskutować, czy powinien był uważać przywódcę moich przewodników za tak zręcznego, za jakiego ten się podawał i nie przeszkadzać w powierzeniu mnie temuż. Nadliczbowy towarzysz niepokoił mnie jeszcze bardziej. Zapytałem go, kim jest — nie pozostawił mi złudzenia, że mnie nie zna i tonem równie szczerym, co pełnym szacunku odpowiedział mi, iż ucieka z Gdańska z powodu bankructwa, jakie go spotkało, dodając też, że moi przewodnicy obiecali zaprowadzić go do Prus, gdzie spodziewał się być bezpiecznym wobec dochodzeń wierzycieli.

— Bankrut! — powiedziałem sobie w duchu — zrujnowany kupiec, którego nic nie zobowiązuje do zachowania mojej tajemnicy i który dobrze wie, że wy-


dając mnie moim nieprzyjaciołom, może jednorazowo otrzymać tyle, aby nie tylko pokryć swoje straty, ale również nie potrzebować nigdy trudnić się czy handlem, czy pracą! Ładnego mam towarzysza podróży! Jednak strzegłem się ujawnić swoje obawy. Często jawne podejrzenie zrodziło zdrajców, a częściej pozory zaufania stłumiły zamiary zdrady, ale ta ostrożność nie była potrzebna wobec owego człowieka. Jego gorliwość wobec mnie napełniała go uczuciami, które powinny były mnie uspokoić, gdybym mógł dostrzec je w głębi jego duszy.

Dwaj inni byli tymi, których w Niemczech nazywa się sznapanami;14 znali oni lepiej niż pierwszy drogi okoliczne, ale jeżeli kiedykolwiek natura zasiała w nich jakieś poczucie honoru, nie można było go dostrzec poprzez brutalność instynktów i drapieżność sposobu zachowania. Resztę nocy spędziłem leżąc na ławiea z głową opartą na kupcu, z którym było mi najłatwiej rozmawiać, ponieważ doskonale znał język polski.

W poniedziałek 28 [czerwca] rano wyszedłem z izby i zwróciłem spojrzenie ku Gdańskowi, którego nie przestawano bombardować. Moje serce od dawna przejęte losem tego nieszczęsnego miasta było jeszcze bardziej wzruszone, gdy patrzyłem na nie z tego miejsca. — Oto więc — mówiłem sobie w duchu — oto nagroda za jego wierność. Być może od dzisiejszego dnia dostanie się ono w ręce nieprzyjaciela 15 i wykupi się od jednych nieszczęść — nie mogąc już ich znosić — nowymi nieszczęściami, które dopełnią jego niedolę.

Smutny los pozostawionych tam przyjaciół, których będzie się zmuszać pod groźbą oręża do opowiedzenia się przeciwko mnie, przejął mnie tak dotkliwym bó-

a W tekście: „caché sous un banc" („schowany pod ławą"), zapewne biednie zamiast „couché sur un banc".


lem, że o mało nie straciłem przytomności. Na próżno zbierałem siły, które mnie opuściły. Nie byłem już człowiekiem odpornym na zmartwienia, przyzwyczajonym do niepowodzeń. Na szczęście łzy zasłoniły mi obiekt tak drogi, a gdy przyszedłem nieco do siebie, wzniosłem ręce ku niebu i prosiłem, bym nie pozostał w tym stanie przygnębienia i osłabienia, którego nie mogłem już opanować.

Wracałem do chaty, gdy nagle usłyszałem salwę wszystkich baterii obozu i floty nieprzyjaciół; od razu wywnioskowałem, że był to znak radości z powodu decyzji miasta o poddaniu się, o czym musiało ono zawiadomić w przeddzień hrabiego Munika,16 generała Moskali. Ale moje serce ścisnęło się na nowo. Mniej dotknięty własnymi niebezpieczeństwami niż nieszczęściami, jakie te oznaki radości zwiastowały mojej Ojczyźnie i których były niejako sygnałem, na pewien czas znieruchomiałem i pozostałem prawie bez czucia. Generał Steinflicht czynił wszelkie wysiłki, abym doszedł do siebie. Przygotował właśnie obiad, nie najlepszy wprawdzie — jak łatwo sobie wyobrazić — by zadowolić smak, ale który mógłby przynajmniej zaspokoić mój głód, gdyby moje zmartwienia nie pozbawiły mnie apetytu.

Muszę opowiedzieć tu o zdarzeniu, o którym dopiero niedawno się dowiedziałem. Otóż tego samego dnia i o tej samej porze panowie polscy przyszli do ambasadora,17 sądząc, że u niego spędziłem noc. Jednak nie widząc mnie, przypuszczali, że jestem chory — wiedzieli bowiem, iż zwykłem bardzo wcześnie wstawać; ambasador zaś nie przestawał ich zapewniać, że bardzo późno udałem się na spoczynek. Aby zmylić ich jeszcze bardziej, prosił, aby jak najciszej zachowywali się w apartamentach. Kiedy tak mówił, usłyszał salwę


artyleryjską, o której wspominałem, a mając myśl zaprzątniętą tylko moją ucieczką, nabrał przekonania, że ów znak radości oznaczał utratą mojej wolności i w odruchu, którego nie mógł powstrzymać, krzyknął: — „O Boże! A więc król pojmany!"

Te słowa, które w chwilę później chciałby cofnąć, wydały tajemnicę, jakiej był jedynym powiernikiem. A byłem wówczas tylko o ćwierć mili od miasta i na domiar złego na oczach i — że tak powiem — pod ręką nieprzyjaciół.

Nie mogłem dość nachwalić się ostrożności tego dyplomaty — który posiadając sztukę zgłębiania serc, sam jednocześnie zawsze pozostawał nieprzeniknionym — ale to powinno być lekcja dla ludzi obdarzonych jego charakterem, aby bardziej niż on w podob- nych okolicznościach wystrzegali się żywości swego temperamentu albo raczej podobnych wybuchów gorliwości. Niezależnie od tego, jaka była przyczyna tego błędu, niemniej jednak był to błąd. Jakoż w chwilę później wieść o mojej ucieczce rozniosła się po całym mieście, docierając aż do obozu Rosjan i Sasów.

Mieszkańcy Gdańska byli ogromnie zaniepokojeni tą salwą z muszkietów. Ci spośród nich, którzy znali formy radości wojskowej, zorientowali się wkrótce, że była to jedna z nich, ale takich było niewielu i nie znali jej przyczyny. Jedni sądzili, iż było to z okazji zwycięstwa odniesionego przez wojska cesarskie nad Francuzami i ich sprzymierzeńcami we Włoszech,18 drudzy, że Rosjanie mieli zwyczaj świętowania rocznicy bitwy pod Połtawą,19 przypadającej tego właśnie dnia, jeszcze inni, że następny dzień — św. Piotra [29 czerwca] — mógł być przyczyną tego przejawu radości lub że mogła dojść wieść o przybyciu elektora saskiego do obozu Moskali, którzy oczekiwali go od


dawna. Pospólstwo myślało inaczej. Wyobrażało sobie, że jest to szturm generalny na miasto przypuszczony przez Rosjan, wspieranych przez Sasów.20 Dowiedziałem się, że w owej chwili przerażenie było powszechne. Widziano na ulicach jedynie kobiety z rozwianym włosem, wydające przeraźliwe okrzyki i zdesperowa- nych mężczyzn, którzy dostrzegając niebezpieczeństwo, zdolni byli tylko obawiać się go i wyolbrzymiać [je]; nie wiedzieli natomiast, czy powinni podjąć ostatni wysiłek, by odeprzeć nieprzyjaciela, czy też oczekiwać, jak po domach i na placach publicznych zaspokoi on swoją wściekłość i wytnie wszystkich w pień. Rada Miejska, która zwołała zgromadzenie, by naradzić się nad odpowiedzią na propozycje hrabiego Munika,21 była równie zaskoczona jak lud, wysłała po informacje na różne odcinki wałów, chcąc dowiedzieć się, czy rzeczywiście Rosjanie dokonują jakichś posunięć. Dopiero po trzeciej salwie, kiedy deputowani wysłani do obozu [rosyjskiego] wrócili do zgromadzenia, donieśli oni, że oznajmienie generałowi moskiewskiemu gotowości [miasta] uznania elektora saskiego [Fryderyka Augusta — Augusta III] wywołało takie jego zadowolenie, że natychmiast postanowił dać temu wyraz w całym swoim obozie.

Wzburzenie, jakie ta manifestacja radości Rosjan wywołała w mieście, mogło oczywiście usprawiedliwić zaskoczenie ambasadora, który równie jak Rada Miejska nie znał przyczyny tego nadzwyczajnego huku. Lecz od jakich obaw byłbym uwolniony, gdybym o roztargnieniu ambasadora 22 — które było prawie nie do uniknięcia — dowiedział się w odpowiednim czasie! Mogłem otrzymać wiadomość prawie natychmiast za pośrednictwem pewnego sznapana, który dopłynął do chaty swoją maleńką łódką. Przywiózł on generałowi


Steinflichtowi dwa wędzone ozory i bardzo grzeczny bilet — jedynie z życzeniami szczęśliwej dla nas podróży. Ów tak mało oczekiwany sygnał bardzo nas zaintrygował. Liścik był anonimowy i nigdy nie udało się nam dociec, skąd pochodził ani w jaki sposób ów posłaniec zdołał odnaleźć miejsce naszego schronienia. Daremnie wypytywaliśmy go — powrócił, zacho- wując swój sekret; pozostawił nas jednak w przerażającym niepokoju, czy nasza tajemnica nie została odkryta.

Jak już powiedziałem — a nie mogłem powtarzać tego tyle razy, ile bym chciał — Bóg dopuszczał owe smutne wróżby albo je powodował dla zobowiązania mnie, bym tylko od Niego oczekiwał szczęśliwego wyzwolenia, przedmiotu wszystkich moich pragnień. Z największą niecierpliwością spędziłem resztę dnia, czekając na jego schyłek; wreszcie nadeszła noc i znów wsiedliśmy do łódki. Droga nasza była nieskończenie trudniejsza od tej po opuszczeniu Gdańska. Były tylko gęste trzciny, które stawiały opór łodzi — zginały się one pod nią z czymś w rodzaju gwizdu, który rozcho- dził się daleko i mógł zdradzić nasze przejście; pogięte trzciny znakowały nasz przejazd i napełniały nas obawą, by następnego dnia nie odkryto drogi, jaką przebyliśmy. Często musieliśmy schodzić z łódki i stojąc w mule, przesuwać ją rękami na głębszą wodę.

Około północy dotarliśmy do grobli rzeki, którą wziąłem za Wisłę, a nasi przewodnicy zaczęli od razu naradzać się między sobą. Generał ani ja nie zostaliśmy wezwani na tę rozmowę; przewodnicy postanowili, że ich przywódca ze Steinflichtem i bankrutem pójdą pieszo groblą, podczas gdy ja z dwoma innymi popłynę bagnami wzdłuż tej grobli. Wszyscy razem zapewnili mnie, że wkrótce połączymy się znów. Dostosowa-


łem się do ich postanowienia, nie bardzo jednak ufając ich obietnicom. Z bólem obserwowałem tę rozłąkę i Bóg tak chciał, że niedostatecznie poważnie potraktowałem jakieś przeczucie, które zapowiadało, że nie odnajdę już Steinflichta przez resztą mojej wyprawy.

Będąc przekonanym, iż wreszcie dopłynęliśmy do Wisły, sądziłem, że w tym miejscu powinniśmy się przeprawić przez nią. Ale był to Nogat23 i kiedy dowiedziałem się o tym, łatwiejsza była moja zgoda na oddalenie się generała. Byłem mu nawet wdzięczny, że sam udał się na poszukiwanie najbezpieczniejszych dróg, którymi mieliśmy w końcu dotrzeć do tak pożądanej Wisły. Nie przestawałem jednak często pytać moich ludzi, gdzie i kiedy w przybliżeniu będziemy mogli go odnaleźć.

— „Oto on — odpowiadali mi — jest przed nami, nie możemy go zgubić, gdyż nie schodzimy z [linii] grobli, po której on idzie". Tym niemniej zeszli z niej, sam nie wiem, w jakim celu; spostrzegłem to dopiero, gdy nie można już było posuwać się i gdy brzask dnia ostrzegał nas, byśmy schronili się gdzieś przed oczyma ludzi zainteresowanych wytropieniem mnie i być może mających już rozkaz ścigania mnie.

Kłopot nasz polegał na znalezieniu właściwego miejsca dla ukrycia mnie. Ponieważ moi przewodnicy wiedzieli dobrze, że wszystkie domy w okolicy pełne były Rosjan i Kozaków, nie pozostawało nam nic innego, jak znaleźć dom, w którym by w razie potrzeby chciano — bądź interesownie, bądź z przyjaźni — spełnić nasze życzenia.

Przypomnieli sobie, że w sąsiedztwie mieszkał ich znajomy. Dotarliśmy do niego. Był to wieśniak, które-


go cały dom nie był wiele więcej wart niż chatka, z jakiej wyruszyłem zeszłego wieczoru.

— „Czy są tu Moskale?" — zapytali od razu moi przewodnicy.

— „Obecnie — odpowiedział — nie ma żadnego, ale jeśli macie do nich interes, dosyć ich przychodzi tu w ciągu dnia". Dokonaliśmy wyboru. Ze wszystkich niebezpieczeństw, jakie nas otaczały, uznaliśmy to za najmniejsze. Wprawdzie z przykrością, ale zatrzymaliśmy się tam.

Abym nie został jednakże rozpoznany przez tego człowieka, którego nastawienia nie znaliśmy, dwaj przewodnicy nie dając mu czasu na przypatrzenie mi się i na wszczęcie rozmowy — co by z pewnością uczynił — zaprowadzili mnie na strych ponad małą izbą, która stanowiła całą powierzchnię tego domu. Dali mi wiązkę słomy, znajdującą się tam przypadkowo i poprosili, abym odpoczął, podczas gdy oni trzymać będą na dole straż, a jeden z nich pójdzie na poszukiwanie generała, o którego nie przestawałem się dopytywać.

Już dwie noce spędziłem bezsennie, starałem się odpoczywać, ale nie udawało mi się to zupełnie. Buty pełne błota i wody, utrata Steinflichta, widoczny zamiar moich przewodników zboczenia z drogi, jakiej mieli się trzymać, niebezpieczeństwa grożące mi w miejscu, gdzie mnie zaprowadzili — tak więc tysiące ponurych myśli przychodziło mi do głowy, pozbawiając jedynego szczęścia, jakiego mogłem się spodziewać po tak przytłaczającym zmęczeniu, które powinno było oczywiście uspokoić myśli, uwolnić mnie przynajmniej na jakiś czas od odczuwania własnych cierpień.

Podniosłem się i wyjrzawszy przez okienko strychu zauważyłem rosyjskiego oficera, który przechadzał się


wolno po łące, i dwóch żołnierzy pasących tam konie. Na ten widok zamarłem. Ten zadumany człowiek, który wydawał się obmyślać jakiś plan, te konie, do których powracał nieustannie, jak gdyby z niecierpliwością chciał się nimi możliwie najszybciej posłużyć, uzbrojeni żołnierze, a wreszcie ich postój w miejscu dość odległym od ich obozu — wszystko to napełniało mnie obawą, abym nie wpadł w pułapkę, której tak starałem się uniknąć. O mało nie utraciłem wtedy czegoś cenniejszego od odwagi, to jest nadziei podtrzymującej męstwo, a często je pobudzającej.

Bojaźń moja zwiększyła się jeszcze bardziej, gdy o sto kroków dalej spostrzegłem wielu Kozaków jadących pędem przez pola. Przybyli oni do tego nędznego schronienia, gdzie pochlebiałem sobie być bezpiecznym bardziej niż w jakimkolwiek innym. Na tak nieoczekiwany widok odszedłem od okna, z którego ich do- strzegłem. Położyłem się na wiązce słomy, myśląc wyłącznie nad sposobami ucieczki — jeśli ta była możliwa — przed poszukiwaniami tego oddziału, który mnie otaczał.

Mniemałem, że lada chwila otoczą dom, ale oni zrobili więcej, gdyż nie bawiąc się w okrążanie domu, zajęli go od razu. Prawie natychmiast usłyszałem kogoś wchodzącego na mój strych — była to gospodyni, wysłana przez moich przewodników, a przyszła ostrzec mnie o przybyciu Kozaków, prosząc jednocześnie, bym nie hałasował. Była to dobra rada i sam się jej uprzednio domyśliłem. Na szczęście jednak owi tak niebezpieczni Kozacy, którzy — jak sądzę — mieli rozkaz mnie ścigać, weszli do tego domu tylko po to, aby odpocząć, kazali dać sobie obiad, a odpoczynek ich trwał ponad dwie godziny. Z mojej nory słyszałem całą ich rozmowę: były to nikczemne opowieści, w których


prześcigali się wzajemnie i z których najmniej straszna była godna tylko ludzi nie mających ani honoru, ani religii. Nie zapomnieli o oblężeniu Gdańska i o większości swoich wyczynów w Polsce, które napawały mnie tyleż grozą, co politowaniem.

Po ich odjeździe gospodyni znów przyszła do mnie, mówiąc:

— „Już ich nie ma, ale niech pan powie, co go skłania tak bardzo do ich unikania? Dlaczego nie zszedł pan pić i bawić się z nimi i z pańskimi towarzyszami? Kimże pan jest wreszcie i skąd przybywa? Na pewno nie pochodzi pan z tych stron, poznaję to po pana mowie, a prócz tego pańska twarz świadczy o czymś, czemu przeczy strój, jaki pan nosi. Niech pan mówi i zwierzy mi się, wcale nie chcę pana zdradzić, pański wyraz twarzy wzrusza mnie ogromnie i skłania do oddania panu przysługi".

Nie wiedziałem, co odrzec na tak natrętne wypowiedzi. Moja wrodzona szczerość ze dwadzieścia razy skłaniała mnie do mówienia, ale zbyt niebezpieczne było uczynić ją panią mego losu. Zadośćuczyniłem nieco podejrzeniom tej kobiety, ale było to dalekie od prawdy, udałem, że jestem wszystkim, kim chciała. Na szczęście nie była dość lotna, by wyczuwać wszystkie sprzeczności, jakie sama popełniała i na jakie ja z grzeczności przystawałem. Zwłaszcza półmrok strychu był dla mnie bardzo korzystny — nie spostrzegła mego wzruszenia przy każdym słowie, które wymawiałem. Niestety! Prawda rysowała się na mej twarzy przez samo usiłowanie jej zatajenia.

Po uwolnieniu się od jej ciekawości wcale tak łatwo nie było uspokoić jej obawy.

— „Jeżeli tak się mają rzeczy — rzekła — że jest pan w tak złych stosunkach z Moskalami, proszę, aby


pan opuścił mój dom. Jeśli pana odkryją, będę zgubiona, być może dojdzie do tego, że spalą mój dom".

Była bliska wyrzucenia mnie za drzwi, gdybym nie znalazł sposobu przekonania jej, że nie ma czego sią obawiać, dopiero jednak po licznych zapewnieniach, czując się uspokojoną, wreszcie zostawiła mnie w spokoju.

Bojąc się, aby znów nie nadeszli Kozacy lub Moskale, cały dzień spędziłem na wiązce słomy. Znalazłem tam schronienie przed ich wrogością, ale nie byłem przez to bardziej spokojny. Dręczony natłokiem wielkich zgryzot nie mogłem ich odpędzić. Miałem je- dnakże dosyć odwagi, by z nimi walczyć i wbrew sobie śmiałość, by się nimi zająć. Jedynie nieszczęście prawie zawsze się rachuje, natomiast przyjemności nigdy się nie wymierza.

Na próżno tutaj starałbym się odmalować swój stan. Nie ma nikogo, kto wczuwając się w moje położenie, nie odnalazłby wkrótce w głębi własnego serca tych wszystkich różnorodnych uczuć, jakie rodziły się w moim. Odczuwałem ten rodzaj udręki, moim zdaniem najokrutniejszej ze wszystkich: to jest nie móc działać, gdy jest się najgłębiej wzburzonym, a jednocześnie być zmuszonym oczekiwać bezczynnie na wydarzenia najbardziej przykre i fatalne.

Dwie myśli jednakże nieco mnie pocieszały: pierwsza, że Bóg pozbawił mnie Steinflichta — jedynego człowieka, od którego mogłem oczekiwać pomocy — w tym celu, abym jedynie Jemu zaufał, druga, że nie powinienem poddać się zwątpieniu ze względu na pewne zdarzenie, jakie sobie przypomniałem i które opowiem, jak to Bóg zatroszczył się szczególnie o mnie w najdrobniejszych okolicznościach mojej podróży.

Przy wyjściu moim z Gdańska ambasador dał mi


dwieście dukatów.24 Odwykły przez wiele lat od noszenia pieniędzy przy sobie, nie mogłem przyzwyczaić się do tego ciężaru. Od pierwszego dnia prosiłem Steinflichta, aby mnie od niego uwolnił, ale on odrzucał tę propozycję, dając mi do zrozumienia, iż owe dukaty mogą być mi bardzo pomocne i usilnie mnie prosił, bym się ich nie pozbywał. Pochwalałem jego wywody, a w chwilę później, odczuwając niewygodę brzęczącego w moich kieszeniach złota, podwajałem nalegania, które spotykały się zawsze z nową odmową. Dla zaprzestania tego sporu zdecydowaliśmy, że Steinflicht weźmie połowę tej sumy, a ja zatrzymam przy sobie drugą. To właśnie nazywam szczęściem, które Opatrzność mi zgotowała i o którym opowiem. W istocie cóżbym zrobił sam i zdany na siebie samego, jak to wówczas miało miejsce — ponieważ nie bardzo mogłem liczyć na swoich ludzi — gdybym nie miał czym płacić w pozostałej drodze lub za co zapewnić sobie wygody, jakie mogły być mi potrzebne dla ulżenia trudom wędrówki, czy zapewnić milczenie osób, w ten sposób skuteczniejsze.

Pod wieczór, strapiony swoim położeniem, zszedłem, aby pomówić z mymi przewodnikami. Powiedzieli mi, iż według ich informacji generał Steinflicht przebywa tylko o ćwierć mili od nas i że ma zamiar połączyć się z nami w nocy w ustalonym miejscu nad Wisłą, gdzie znajduje się gotowa do przeprawy łódka. Wątpili oni jednak, czy można będzie podjąć ryzyko przeprawy w czasie wiejącego wówczas bardzo gwałtownego wiatru w tak małej i złej łódce, o jaką postarał się Steinflicht.

— „W każdym razie, chodźmy stąd — powiedziałem im — bo ja nie widzę większego niebezpieczeństwa jak pozostawanie tu dłużej".


Nie wypadało mi już nie ufać tym ludziom, którzy — chociaż pili i jedli z moimi nieprzyjaciółmi — przedłożyli byli moje ocalenie nad korzyści własne i wśród tytoniowego dymu i oparów piwa, zdolnego zamącić im zmysły, mieli dosyć odwagi i honoru, by dochować przyrzeczonej mi wierności. Przystali oni bardzo chętnie na moją decyzję, którą im podsuwałem. Z zapadnięciem nocy udaliśmy się do łodzi, którą zostawiliśmy o ćwierć mili, tam gdzie kończyły się zalane tereny.

Przez kilka godzin szliśmy pieszo, prawie cały czas po grząskiej i błotnistej ziemi, w której brodząc aż po kolana, musieliśmy co chwilę udzielać sobie wzajemnie pomocy. Nasze wysiłki często powodowały, że zagłębialiśmy się jeszcze bardziej w tym błotnistym terenie i narażaliśmy się na jeszcze większe niebezpie- czeństwo — mogliśmy stamtąd nigdy nie wyjść.

Dotarliśmy wreszcie do grobli nadwiślańskiej i jeden z moich sznapanów poprosił mnie, bym zaczekał przez chwilę razem z jego towarzyszem, podczas gdy on sam pójdzie zobaczyć, czy łódź znajduje się w tym miejscu rzeki, gdzie obiecano trzymać ją w pogotowiu. Czekaliśmy na niego dobrą godzinę. Powrócił w końcu i powiedział nam, że łódki nie ma i że prawdopodobnie zabrali ją Moskale.

Trzeba było wrócić na bagno, skąd wyszliśmy. Wybraliśmy inną trasę, a po przejściu jednej mili drogi, równie uciążliwej jak ta przebyta wcześniej, obraliśmy na schronienie pewien dom, gdzie mnie natychmiast rozpoznano.

— „Kogo widzę?!" — krzyknął gospodarz, gdy tylko mnie dostrzegł.

— „Widzisz jednego z naszych towarzyszy — odpo-


wiedzieli mu moi przewodnicy — cóż tak osobliwego widzisz w jego wyglądzie?"

— „Naprawdę, wcale nie mylę się — odparł ów człowiek — to król Stanisław".

— „Tak, mój przyjacielu — odpowiedziałem mu natychmiast w sposób stanowczy i pewny — to on we własnej osobie, ale widzę z waszej twarzy, że jesteście zbyt uczciwym człowiekiem, by mi odmówić pomocy, której mogę potrzebować w stanie, w jakim zjawiam się przed waszymi oczami".

To proste i szczere wyznanie odniosło najszczęśliwszy w świecie rezultat; nie pochwalam tego wyznania według skutków, nawet gdyby się nie powiodło, ceniłbym je jeszcze jako najrozsądniejszą postawę, jaką można było w tej sytuacji przyjąć. W tym przypadku nie chodziło o ową kobietę z wczorajszego dnia, o słabym i lekkomyślnym charakterze, której ciekawość budziła we mnie podejrzenie o to, co zwykle ciekawości towarzyszy: o nieprzepartą chęć mówienia i powtarzania wszystkiego. Rozpoznałem w nim

[wieśniaku] od razu człowieka o charakterze szczerym i prostym, popędliwym wprawdzie, ale solidnym, roztropnym, czynnym i zdecydowanym, takiego, który nie wybaczyłby mi, gdybym ośmielił się mu zaprzeczyć. Jego swobodny i zdecydowany sposób bycia zapowiadał bądź nieprzyjaciela, być może niebezpiecznego, gdybym nie okazał mu zaufania, bądź też człowieka zdecydowanego na wszystko, jeśli zaufałbym mu z równie dobrą wiarą, jaką sam mi okazał swoim zachowaniem. Nie twierdzę tu wcale, iż dzięki pochwale, jaką okrasiłem swe wyznanie, wbiłem go w dumę i wskazałem mu zręcznie, co winien robić, aby służyć mi w tej sytuacji.

Wieśniak ten przyrzekł przeprawić mnie przez Wisłę i dotrzymał

słowa. Wyszedł z domu i pełen gorli-


wości pospieszył poszukać łodzi oraz wybadać na brzegach rzeki miejsce, w którym mógłbym ją przebyć jak najbezpieczniej.

Była to środa, 30 [czerwca]. Ponieważ nie mogłem spać, a doświadczenie nauczyło mnie, że moje myśli nigdy nie bywały smutniejsze niż wtedy, gdy zaznawałem dłuższego spoczynku, usiłowałem je rozproszyć widokiem wiejskiej okolicy. Chociaż zamiast Kozaków — którzy poprzedniego dnia dość mocno mnie zaalarmowali — z okna strychu, na który wszedłem, widziałem tylko przedmioty obojętne, a nawet przyjemne, nie byłem w stanie radować się nimi. Trosk nie rozprasza się za pomocą wysiłku, a oczy nic nie widzą, gdy serce nie patrzy razem z nimi. Niedługo je- dnak patrzyłem bez zainteresowania na to, co ofiarowywał mi widok, dostrzegłem bowiem szefa moich przewodników pospiesznie zmierzającego ku domowi, gdzie się znajdowałem. Zaledwie wszedł, zapytałem go o wiadomości o generale Steinflichcie.

— „Zeszłej nocy — powiedział mi — byliśmy na wale nadwiślańskim, gdzie mieliśmy wyznaczone spotkanie. Czekaliśmy tam na pana z ogromną niecierpliwością, kiedy nagle zobaczyliśmy oddział Kozaków zmierzających w naszą stronę. Nie mogąc stawić im czoła i nie mogąc się ukryć, uciekłem i sądzę, że generał i bankrut to samo uczynili, każdy w swoją stronę".

— „O nieszczęsny — powiedziałem — dlaczego opuściłeś Steinflichta? Czyż zabrakło ci pomysłów, by zatrzeć swoje i jego ślady? Jego wygląd zdradzi go, a wystarczyłoby mu twoje towarzystwo, by uznano go za takiego samego wieśniaka. Bez wątpienia jest już w rękach nieprzyjaciół".

Skłonny do dręczenia samego siebie myślałem o tym


uporczywie, czyniąc z tego nowy przedmiot zgryzoty. Przezwyciężyłem ją jednak zważywszy, że jeśli było dla mnie nieszczęściem zostać w taki sposób porzuconym to byłoby jeszcze większym nieszczęściem uchybić sobie samemu i nie wykorzystać wszystkich możliwości pomocy, jaką mogłem skądkolwiek uzyskać. Odzyskałem pewność siebie i to — jak sądziłem — do tego stopnia, że powinno było mi jej wystarczyć w każdym przykrym wydarzeniu, które jeszcze mogło mi się trafić.

W ten sposób bijąc się z myślami dostrzegłem około piątej wieczorem wchodzącego gospodarza. Oznajmił mi, że znalazł łódź u pewnego rybaka, u którego mieszkało dwóch Moskali, ale ze względu na bardzo wielu Kozaków rozproszonych w okolicy — z których jedni paśli konie, a drudzy przeszukiwali okolice, mając rozkaz pójścia moim śladem25 i schwytania mnie, gdziekolwiek by mnie znaleźli — nie radził, by rychło zaryzykować przeprawę. Dodał też, że Kozacy szukając mnie, zatrzymywali wszystkich bez różnicy przechodniów, rewidowali i przesłuchiwali ich, żądali od nich paszportów lub poręczeń sąsiadów i że szczególnie przykładali się do badania ludzi mniej więcej mojego wieku, wzrostu, mojej postury — i to bez względu na ubiór lub stan.

Na szczęście uspokoiłem się już i doszedłem do przekonania, że odtąd jedyną podporą ma być moja odwaga. Gdyby nie to, owa smutna nowina przytłoczyłaby mnie do tego stopnia, że straciłbym wszelką nadzieję uniknięcia nieszczęść. Zwołałem radę z udziałem moich wieśniaków i po długich rozważaniach zdecydowano, że noc i dzień następny spędzę w domu, w którym byłem, nadal unikając z rozsądnej ostrożności pokazywania się przybyszom.


Nazajutrz, w czwartek, dnia pierwszego lipca zwołałem wszystkich moich ludzi, aby zasięgnąć ich rady w ważnej sprawie przeprawy przez Wisłę, tak mocno leżącej mi na sercu. Rozpatrzyliśmy wszystkie miejsca, z których można było ze względnym bezpieczeństwem próbować przeprawy. Poglądy moich przewodników były mniej lub bardziej śmiałe, zapatrywania ich mniej lub więcej rozsądne — w zależności od tego, czy butelka wódki stojąca między nimi była mniej czy bardziej pełna. Ona to bowiem przewodniczyła zgromadzeniu i kierowała naradami. I tak jedynie początkowe wypowiedzi były nieśmiałe i nie widziano zupełnie sposobów przeprawienia się — nadzieja przyrzeczonych wielkich nagród znikła i w to miejsce przed oczami

[przewodników] jawiły się jedynie więzienia, tortury i szubienice. Nowa porcja wódki podnosiła niepostrzeżenie stopniałą odwagę — nadszedł moment, w którym gotowi byli oni stawić czoła całemu obozowi Rosjan i przeprowadzić mnie bez strachu przez ogień tysiąca baterii armatnich. Sprowadziłem sprawy do właściwej proporcji: zabrałem butelkę i dawkowałem każdemu takie miarki odwagi, do jakich był usposobiony.

Umysły były mniej więcej w takim stanie, jakiego sobie życzyłem, kiedy około szóstej wieczorem gospodarz domu — bardziej czynny i rozumny niż wszyscy ci doradcy razem wzięci — przybył pełen radości. Zapewnił mnie, że Kozacy wycofali się z okolicy, a przejście jest wolne i gotowa łódź czeka na brzegu Wisły o milę od miejsca naszego pobytu. Z niecierpliwością oczekiwałem nadejścia nocy, by udać się w drogę.

Ja i mój gospodarz dosiedliśmy koni. Gospodarz jechał przede mną, wyprzedzając mnie o pięćdziesiąt kroków, trzej wieśniacy postępowali pieszo za nami,


stanowiąc moją straż tylną. Owi poważni senatorowie z poprzedniego dnia stali się moimi żołnierzami i była to cała armia, jaką mogłem przeciwstawić tej, której siła zwrócona była wyłącznie przeciwko mnie. Przebyliśmy bardzo głębokie bagna, na których koń mój, słaby w nogach, potykał się przy każdym kroku; ze wszystkich stron widać było ognie wędrownych obozów nieprzyjaciół — nie tak bardzo oddalonych, jak sądził mój gospodarz. Blask tych ognisk, oświetlający moją drogę, był mi na rękę i któż by wówczas powiedział Rosjanom, że to właśnie oni sami świecili, by pomóc mi ich ominąć?

Zmuszeni byliśmy przejechać zupełnie blisko wsi Keismarg,26 gdzie nieprzyjaciel miał silny posterunek. Tam właśnie od chwili rozpoczęcia oblężenia urządzili oni park artylerii, a następnie główny magazyn żywności. Przebyliśmy już pół mili nie spotkawszy nikogo, gdy mój gospodarz zawrócił i powiedział mi, bym zatrzymał się, a on pójdzie zbadać pewne miejsce, gdzie przejście — jak się obawiał — było obecnie mniej bezpieczne niż początkowo się spodziewał.

Nie czekałem długo — gospodarz wrócił silnie zaniepokojony, by oznajmić mi, że pełno tam było nowo przybyłych Kozaków; wymknął się im jedynie dzięki tłumaczeniu, że wracając po dostarczeniu żywności ich armii, zgubił konie na pastwisku i szuka ich na wszystkie strony.

Opowiadanie to tak skonsternowało moją grupę, iż bez mojej zgody zwołali radę i zdecydowali, że trzeba bezzwłocznie zawrócić.

— „Nie uczynicie tego — powiedziałem im — ja będę z kolei raz panem. Jakiż to powód mamy, aby obawiać się garstki tych nieszczęśników, którzy sami przestraszyliby się nas, jeślibyśmy odważyli się do nich


zbliżyć? Wierzcie mi, uzbrójmy się w grube kije, które wraz z odwagą wystarczą, by ich wypędzić z posterunku — jeżeli nie są od nas liczniejsi".

Słowa moje nie poruszyły ich wcale, ale ponieważ widziałem równie wielkie ryzyko w odwrocie, jak i w posuwaniu się naprzód, kontynuowałem:

— „No cóż! Jeżeli mój projekt wydaje się wam śmiały, użyjmy podstępu zamiast siły, posłużmy się tym samym wybiegiem, jaki się powiódł naszemu gospodarzowi — powiedzmy, jak on, że szukamy zabłąkanych koni".

Lecz i ta propozycja nie poruszyła ich bardziej niż poprzednia, co nie zdziwiło mnie wcale: strach słucha tylko siebie samego i — na nieszczęście — nie widzi innego rozwiązania niż ucieczka, która niezdolna stłumić go służy zwykle tylko jego powiększeniu.

— „Zróbmy coś lepszego — odezwał się mój gospodarz widząc z bólem, że nic nie mogło zagrzać tych lodowatych serc — zaczekajcie tu na mnie, a ja raz jeszcze pójdę na zwiady, być może z lewej lub prawej strony znajdę jakąś boczną dróżkę na tyle bezpieczną, na ile tego sobie życzymy".

I wyruszył. Natychmiast moi trzej przewodnicy położyli się na ziemi, obserwowałem ich w tym stanie i widząc, że byli prawie bez czucia, nie mogłem pojąć, jak umiłowanie życia zamiast pobudzać do jego obrony, może odebrać siły służące jego zachowaniu.

W końcu ich przywódca, ów człowiek dawniej na pozór tak nieustraszony, podnosi się po chwili i zachęca towarzyszy do ucieczki wraz z nim. Wówczas już nie mogłem powstrzymać swego oburzenia:

— „Cóż to, tchórze! — powiedziałem im — chcecie więc mnie opuścić?"

— „Ależ, na Boga! — odezwali się wszyscy razem,


jak umówieni — czy pan chce, żebyśmy narazili się na powieszenie, aby zapewnić panu bezpieczeństwo, które wcale od nas nie zależy?"

— „Będziecie powieszeni albo nie — ciągnąłem z przesadnym uniesieniem — nie czas na rozważania, zobowiązaliście się mi towarzyszyć i opuścicie mnie dopiero wtedy, gdy uznam, że będę mógł obejść się bez waszej niegodnej obecności. Słuchajcie mnie i drzyjcie z powodu postanowienia, do którego podjęcia zmuszacie mnie. Jeżeli wasze obietnice, wasze przysięgi, nagroda, jaka was czeka, poszanowanie mi należne — jeżeli nic nie może was zatrzymać, przywołam natychmiast Kozaków i kiedy mam zginąć z powodu waszej ucieczki, wolę zginąć na skutek swojej nierozwagi, jednocześnie mszcząc się za wasze wiarołomstwo". Tylko podobna stanowczość mogła zatrzymać przy mnie tych nędzników. Znalazłem lekarstwo na chorobę, którą uważa się za nieuleczalną; nieszczęściem owych podłych serc — które wszystko przeraża — jest to, że nie można uspokoić w nich uczucia strachu

[inaczej niż] ostatecznym dopełnieniem zatrwożenia. Był to też je- dyny sposób, aby uniknąć niebezpieczeństw, na jakie naraziłaby mnie dezercja tych ludzi bez honoru, którzy z pewnością moim kosztem wywikłaliby się z wszelkich niebezpieczeństw, jakie zagroziłyby im na drodze.

Na szczęście gospodarz wrócił szybko. Zapewnił mnie, że Kozacy wycofali się. Wtedy to moi trzej tchórze podnieśli się, a ich przywódca, przybrawszy swoją zwykłą minę, odezwał się do mnie tym bezczelniejszym tonem, im pokorniejszy i skromniejszy przybrał wygląd:

— „Czy pan mógł mniemać, że mieliśmy zamiar go opuścić? Sam pan dobrze wie, jakie dowody wierności daliśmy mu we wcześniejszych zdarzeniach".

— „Pokażcie to więc — odrzekłem mu, rzucając nań


spojrzenie pełne pogardy — a nie ważcie się więcej wspominać o cofaniu się".

Wyrzekłem te słowa wsiadając na konia i wkrótce spostrzegłem, że przywódca i jego dwaj towarzysze szli za mną z dala, zapewne w zamiarze wystawienia mnie na pierwsze niebezpieczeństwo, jakie zdarzy się na mojej drodze.

Przebyliśmy z gospodarzem dobre pół mili i dojechaliśmy do wału, a wkrótce potem ujrzeliśmy moskiewski wóz jadący w naszym kierunku, na którym znajdowało się trzech ludzi; uznaliśmy za stosowne uniknąć go. Schowaliśmy sią za gęstym żywopłotem, gdzie nas nie zauważono. Sto kroków dalej zostawi- liśmy nasze konie i idąc ciągle tym samym wałem przebyliśmy ćwierć mili pieszo.

— „To tutaj — rzekł gospodarz — znajduje się miejsce przeznaczone na pańską przeprawę. Zostawiam pana na chwilę, ale niech pan z łaski swojej schowa się w tych krzakach, zanim nie przyprowadzę łodzi".

Niedługo pozostawił mnie w tym położeniu, które bardzo mi się nie podobało. Zgadzam się, że w celu uniknięcia zaskoczenia było ono równie konieczne jak odwaga w spotkaniu, którego nie mógłbym uniknąć, jednakże wydało mi się ono upokarzające. To, że tak często byłem zmuszony do ukrywania się, było jedną z nie najmniejszych przykrości mojej podróży. Pocieszałem się w tej sprawie jedynie myślą, iż wysiłki, jakie wówczas czyniłem, by siebie przezwyciężyć i które wskutek wstrętu, jaki odczuwałem, wymagały być może równie wielkiej stanowczości i siły jak najbardziej zdecydowana odwaga. Czyż zresztą pewnym rodzajem odwagi nie jest nieokazywanie jej tam, gdzie okazanie jest rzeczą niepotrzebną, a często niebezpieczną?


Moi ludzie wcześniej niż ja usłyszeli szum wioseł i przybiegli do mnie. Wsiedliśmy do łodzi i dokonaliśmy wreszcie tej tak długo pożądanej i okupionej tyloma niebezpieczeństwami i trudami przeprawy. Dobijaliśmy do brzegu, kiedy odwołałem gospodarza na stronę i wylewnie dziękując mu za wszystko, co dla mnie zrobił, włożyłem mu do ręki tyle dukatów, ile z kieszeni mogłem wyjąć. Była to dobra okazja do uwolnienia się od ciężaru owej reszty pieniędzy, który przeszkadzał mi ciągle; zresztą tym gestem chciałem nie tyle zrobić mu przyjemność, co uregulować dług. Poczciwy ów wieśniak, zdumiony ł prawie zawstydzony, cofnął się i usiłował umknąć.

— „Nie, nie — powiedziałem — daremny wasz trud, przyjmiecie ten podarunek, jest to nowa przysługa, o jaką was proszę, a uważam ją nawet za jeden z największych dowodów waszego przywiązania do mnie".

Ponieważ nalegałem coraz mocniej, a on wzmagał swe wysiłki, by uniknąć mojej wdzięczności, inni myśleli, że wszcząłem z nim kłótnię. Już biegli, aby mnie uspokoić. Ten ruch, który ów

[wieśniak] zauważył, zmusił go do pospiesznego powiedzenia mi, że jeśli dla zadowolenia mnie trzeba koniecznie przyjąć jakąś rzecz ode mnie, on gotów wziąć tylko dwa dukaty jako wieczną pamiątkę szczęścia, które miał, widząc mnie i poznając. Owa szlachetna bezinteresowność oczarowała mnie tym więcej, że nie spodziewałem się spotkać jej u człowieka tego stanu. Wziął on dwa dukaty z mojej ręki w taki sposób i z takimi uczuciami, iż nie mogę ich opisać i podziękował mi tak, jak ja bym mu dziękował, gdyby on otrzymał nie ten skromny prezent, który zamierzałem ofiarować, ale wszelkie wynagrodzenia, jakimi chciałbym opłacić wszystkie usługi przez niego mi oddane.


O kilkaset kroków w górę Wisły ukazała się duża wioska, do której przybyliśmy o świcie — było to w piątek, drugiego lipca. Zależało mi, aby nie zwlekać z kontynuacją podróży. Dowiedziałem się, że nawet z tej strony Rosjanie mieli wysunięte posterunki, że Kozacy często wyrządzali szkody w tych okolicach. Zażądałem więc natychmiast koni, ale nie mogłem ich dostać bez pomocy moich wieśniaków. Owym nędznym łajdakom wydawało się, że nie ma już powodów do obaw; nie raczyli mnie słuchać, weszli do karczmy, a gdy i ja wszedłem tam po chwili, zobaczyłem ich śpiących we trzech pod brudnym piernatem. Wtedy zrobiłem to, co oni powinni byli zrobić, gdybym jak oni postanowił odpocząć. Krążyłem wokół domu, odbywając coś w rodzaju patrolu, aby nie zaskoczyli mnie nieprzyjaciele. Znudzony jednak tymi spacerami, które sprowadzały mnie ciągle na to samo miejsce, a bardziej jeszcze wystawaniem w tym miejscu, wszedłem do izby i budząc delikatnie jednego z wieśniaków, dokonałem tyle, że namówiłem go, by poszedł szukać jakiegokolwiek wozu za dowolną cenę.

Powrócił po dwu godzinach, ale tak pijany, że nie mógł utrzymać się na nogach. Jednakże przyprowadził ze sobą człowieka, który gotów był wynająć konie z wozem załadowanym towarami pod warunkiem wszakże, że komuś ze wsi złożymy gotówką zastaw równy wartości towarów, jakie godził się nam powierzyć, a to z obawy, aby Kozacy — będący bardziej złodziejami niż żołnierzami

— ich nie zabrali. W tym przypadku żądał on słusznie, by ta strata nie obciążyła właściciela wozu, któremu za wszystko zaręczył oso- biście.

Nie mając najmniejszego zamiaru powrócić, a jeszcze mniej na próżno marnować czasu, wpadłem na po-


mysł — zamiast dawania pieniędzy w zastaw — kupienia całego ładunku. Oceniono go na dwadzieścia pięć dukatów, które wypłaciłem z takim pośpiechem jakbym lękał się cofnięcia słowa w sytuacji, gdy na odwrót — spodziewano się z mojej strony

[żądania] znacznej obniżki.

Właśnie ów pospieszny targ ubity z człowiekiem uważanym za ubogiego wzbudził uwagę wieśniaków; w krótkim czasie ich liczba wzrosła. Bacznie mi się przyglądali, podczas gdy mój pijak — niewątpliwie olśniony resztą pieniędzy włożonych przeze mnie do kieszeni — zaczął z zuchwałą miną wychwalać usługi mi wy- świadczone: chwalił swoją wierność, a nawet odwagę, przypomniał niebezpieczeństwa, na jakie się narażał, w końcu zaś powiedział, że nie chce być ofiarą poświęcenia dla mnie swego czasu, swej wolności i swego życia oraz że pragnie natychmiast wiedzieć, jakiej ma się spodziewać należnej mu zapłaty.

Ze wszystkich zagrożeń, na jakie dotychczas byłem narażony, to było być może największe. Ten nędzny mówca jedynie bełkotał, ale mówił do ludzi, których łatwo wzruszyć i którzy — choć zazwyczaj nie są zdolni do prawdziwej litości — niemniej ulegają wzruszeniu pod wpływem nędznych pozorów wywołujących litość. Zorientowałem się, że płaczliwe wyrzekania są niezawodnym środkiem wobec motłochu i że najbardziej prostackie z tych tonów są zawsze najodpowiedniejsze, aby wywołać pożądany efekt. Patrzyłbym jednak obojętnie na rozczulenie, jakie wydawał się wzbudzać w tłumie rzekomy nieszczęśliwiec, gdybym nie obawiał się, że jego wzrastające w miarę wzbudzonej litości uniesienie doprowadzi go do wyjawienia całej powierzonej mu tajemnicy.

Obawiałem się zwłaszcza, że zwykle tak zuchwały


szef moich ludzi poprze na swój sposób jego niesłuszne pretensje nowymi żądaniami i podburzywszy swego trzeciego towarzysza — którego cnota była dla mnie również podejrzana — wystąpią wszyscy przeciwko mnie. Jakich nieszczęść mógłbym spodziewać się i cóż miałbym począć, gdyby moja tajemnica została powie- rzona tłumowi wieśniaków, których żaden powód nie skłaniał do obrony moich interesów? Majestat tronu wzbudza szacunek jedynie swoim blaskiem zwłaszcza w oczach tych, którzy tylko temu blaskowi należny hołd składają. Stało się jednak zupełnie inaczej: szef uczynił odmiennie niż — jak przypuszczałem — zdolny był postąpić. Wystąpił przeciw pijakowi i władczym tonem, jaki przybierał zawsze, rzekł:

— „Milcz, nędzniku, jaki masz powód, aby się skarżyć? Czy nie dzieliliśmy z tobą trudów i zagrożeń, a czy widzisz nas wnoszących podobne twoim pretensje?"

Następnie, zwracając się do całego tłumu, dodał:

— „Nie wierzcie temu człowiekowi, wino zamąciło mu tak w głowie, że zdaje mu się być w towarzystwie królów i książąt; jeżeli go posłuchacie, to i ja za chwilę będę jakąś wielką osobistością, dla której jednakże nie będzie miał więcej szacunku niż dla takiego, jakim jestem, równie biednego i nieszczęśliwego jak on sam". Słowa te skierowały na pijaka całą niechęć, jaką wzbudził przeciwko mnie. Obrzucono go szyderczymi okrzykami, ale nie omieszkałem zauważyć w tłumie pewnych spojrzeń świadczących o tym, iż nie wszyscy byli przekonani, że w istocie jestem tym, za kogo chciałem się podawać. Wyznaję, że nie ma nic pochleb- niejszego — lubimy być rozpoznawani i wyobrażamy sobie, że wynika to nie tyle z przenikliwości innych, ile raczej z tego, co tkwi w nas samych, co przebija zasłony, którymi chcemy to zamaskować. To jednak,


co przy każdym innym spotkaniu być może sprawiłoby mi przyjemność, w tym przypadku wprawiło mnie w duże zakłopotanie.

Postanowiłem jak najszybciej opuścić tę wieś, chętnie zostawiłbym w niej owego pijanego chłopa, z którym nie miałem już co robić, gdybym nie bał się, aby w stanie, w jakim był, nie dokończył ujawniać tego, co zaczął opowiadać. Ów płomień światła pozostawiony za mną mógłby w pewnej chwili rozejść się daleko i stać się przeszkodą w dalszej wędrówce. Kazałem pi- janego załadować na wóz i — aby zabezpieczyć go przed upadkiem, grożącym mu przy każdym wstrząsie — musiałem służyć mu za barierę i podporę. Przywódca moich przewodników usiadł na przedzie, by powozić, ja zaś odesłałem trzeciego przewodnika w celu zawiadomienia ambasadora o mej szczęśliwej przeprawie przez Wisłę.

Wyjechaliśmy z wioski nie ośmieliwszy się pytać o drogę, aby w razie pogoni nie można było powiedzieć, jaką trasę obraliśmy. W gruncie rzeczy nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy; znając nieco mapę tych okolic, kierowałem się domysłami. Ponieważ chodziło o przeprawę przez Nogat, cały czas starałem się dotrzeć do miejsca, gdzie oddziela się on od Wisły, pozostawiając przy przeprawie z lewej strony miasto Malbork,27 w którym znajdował się garnizon nieprzyjaciela.

Przejechaliśmy przez kilka wsi zajętych przez Sasów i Moskali, nie niepokojeni przez nikogo. Jakakolwiek by była potrzeba zatrzymania się, nie ośmieliliśmy się wysiąść; jednak nie można było jechać dalej — był nieznośny upał, a popędzane konie były zmordowane. Na szczęście o sto kroków od drogi odkryliśmy opuszczony dom, w którym zatrzymaliśmy się przez dwie godziny, aby zezwolić koniom na popas. Około ósmej


wieczorem dotarliśmy na brzeg rzeki. Niedaleko był szynk, a kilka kroków od niego na piasku stara, prawie całkiem dziurawa łódka.

— „Jakie szczęście! — krzyknęli moi ludzie. — Oto wreszcie Nogat i łódka, którą Opatrzność jakby umyślnie zostawiła na brzegu, abyśmy mogli się przeprawić".

Ta opinia zupełnie nie zgadzała się z moimi myślami, ale była przyjemna i nie ośmieliłem się jej zaprzeczyć. Już zaczęli spychać łódkę o na pół zbutwiałych deskach, kiedy pojawił się jakiś wieśniak, którego zapytałem, czy to Nogat.

— „Gdzież tam — odpowiedział — to Wisła, Nogat znajduje się

o półtorej mili stąd".

Owo wyjaśnienie nie mogło nadejść w odpowiedniejszej chwili. Zginęliśmy niechybnie, gdybyśmy raz jeszcze przeprawili się przez tę rzekę, którą z takim trudem przebyliśmy. Weszliśmy do szynku i podaliśmy się za rzeźników z Malborka, którzy chcą przeprawić się przez Nogat, aby na drugiej stronie zakupić bydło.

— „Ta przeprawa jest niemożliwa — powiedział nam gospodarz

— wszystkie łódki z tej strony rzeki, nawet te najmniejsze, zabrali Rosjanie do Malborka z powodu polskich oddziałów działających po drugiej stronie".

— Cóż to, znowu przeszkody?! — powiedziałem sobie w duchu. I to w czasie, kiedy miałem najwięcej nadziei już ich nie spotkać. Czyż nie lepiej było doznać niepowodzenia przy pierwszych krokach i nie płacić tyloma trudami za smutny przypadek, którego nie mogę uniknąć. Jednakże szczęście, którego już doznałem, ożywiało moją odwagę i w mym sercu służyło jako rękojmia tego, co Opatrzność zechciała mi jeszcze zgotować.

Spędziłem noc w stodole, nie mogąc wypocząć. Ze


świtem moi sznapani zadecydowali, że jedyny sposób przebycia tej rzeki to dotrzeć do mostu w Malborku.

— „Prawdę mówiąc — krzyknąłem, zwracając się do nich — nie poznaję was. Czy to właśnie wy wykazujecie tyle odwagi? Cóż! Ośmielicie się stawić czoła dużej załodze wojsk regularnych — wy, którzy bledliście na widok małego, niezdyscyplinowanego oddziału ludzi nie zasługujących nawet na miano żołnierzy! Czy nie widzicie, że niebezpieczeństwo, przed którym uciekam, oczekuje mnie w tym mieście i że wy znajdziecie w nim z pewnością kajdany i szubienicę, których się obawiacie?"

Można było sądzić, że więcej nie trzeba, aby skłonić ich do porzucenia tego tak niebezpiecznego zamiaru; myliłem się, gdyż tak uparcie obstawali przy swoim i chcieli mnie zmusić do udania się tam, że zagrozili opuszczeniem mnie, jeżeli nie zrealizuję tego zamiaru. Było to szaleństwo czy rozpacz? Nie wiem, ale jedynie dzięki prośbom i błaganiom pozostawili mnie panem swojego i ich losu.

To, co im zaproponowałem, było z pewnością rozsądne.

— „Chodźmy przynajmniej nad brzeg Nogatu — powiedziałem im — i jeżeli nie znajdziemy żadnego sposobu przeprawy, udamy się do Malborka bez względu na racje, jakie powinny odwieść nas od drogi tak bardzo niebezpiecznej".

Ruszyliśmy znów w drogę wałem, a wkrótce potem przez lasy i okropne drogi. Dosyć daleko od naszego schronienia napotkaliśmy wieś, gdzie uznałem za celowe zatrzymać się, aby zasięgnąć języka. Zwierzyłem się z tego zamiaru moim przewodnikom, którzy nie zaaprobowali tego. Uznali oni za niebezpieczne pytanie chłopów — których oczywiście nie mieliśmy się czego


bać — o drogę, gdy tymczasem chwilę wcześniej moi przewodnicy nie widzieli żadnego ryzyka w przybyciu pod bramy miasta, z którego nieprzyjaciel uczynił jedną z najmocniejszych twierdz kraju. Ponadto dodali jeszcze w dobrej wierze, że nie warto pytać o drogi, ponieważ — jak byli pewni — jedyną, jaka nam została, jest droga do Malborka.

Nie rozumiałem już tych ludzi, chociaż pochlebiałem sobie, że ich znam — na nowo więc odwołałem się do próśb, dzięki którym raz mi się powiodło. Mój pijaczyna, którego ślepy zapał być może był tylko resztką podchmielenia z wczorajszego dnia, pierwszy zgodził się pójść zasięgnąć języka i w tym celu wszedł do jakiegoś domu. Wrócił, by mi powiedzieć, że ludzie, do których się zwrócił, mówili tylko po polsku i że nie mógł im wytłumaczyć tego, co chciał.

— „Dobrze się składa — rzekłem mu — na szczęście znam ich język, z przyjemnością posłużę wam za tłumacza".

Jednocześnie przygotowałem się do zejścia z wozu, ale dla moich ludzi był to dzień sprzeciwu. Oparli się temu postanowieniu z obawy, aby nie rozpoznano mnie po mowie. Kpiłem sobie z ich strachu i zsiadłem wbrew ich woli; szedłem już do owej chaty, kiedy starając się zagrodzić mi drogę, stanęli przede mną, za- klinając się, że raczej zginą, niż pozwolą mi iść dalej. Nie mogłem znieść tego wybryku bezczelności i ruszyłem na nich jakby w zamiarze utorowania sobie drogi. W chwilę później śmiałem się w duchu ze swej porywczości, ale czy mogłem ją opanować w pierwszym porywie uniesienia? W gruncie rzeczy, czy nie był to raczej mądry poryw rozumu niż ślepy wybuch złości? Moja pewna mina onieśmieliła ich i odwołali się do innych gróźb.


— „Dobrze — powiedzieli, rozstępując się pospiesz, nie przede mną — jeżeli pańskim zamiarem jest, aby nas powieszono, to opuszczamy go natychmiast".

— „Ależ bardzo chętnie — odparłem od razu — idźcie sobie, wyruszajcie, kiedy chcecie, życzą wam szczęśliwej podróży".

Przy tej okazji odczułem bardziej niż kiedykolwiek jak byłem godny pożałowania, mając do czynienia z ludźmi tego pokroju, którzy są najbardziej zuchwali wtedy, gdy czują, że w czyimś interesie leży oględne obchodzenie się z nimi i lękanie się ich. I dlatego nie mogłem pojąć, że można odważyć się — nie będąc w tak przymusowej sytuacji jak moja — czynić z nich powierników i wykonawców zamiarów, które — jak wiadomo — mogą powieść się jedynie w tajemnicy i w milczeniu.

Wszedłem do domu i najgrzeczniejszym tonem, na jaki pozwalał mi wygląd wieśniaka — któremu nie chciałem zaprzeczyć — rzekłem do gospodyni, że chciałem udać się za Nogat w celu kupna bydła i że proszę ją, by mi wskazała najdogodniejsze miejsce do przeprawy.

— „Doprawdy — odpowiedziała — świetnie się składa, mogę panu oszczędzić bardzo trudnego przejazdu. Mam bydło na sprzedaż i z wyglądu pana widzę, że łatwo uzgodnimy cenę". Udałem bardzo zadowolonego z tej nowiny, ale odpowiedziałem, iż dopiero przy powrocie mogę zabrać to, co mi oferowała, jechałem bowiem po pewną należną mi sumę pieniędzy, której części chętnie użyję do kupna proponowanego przez nią.

— „Ale nie ma żadnej łodzi — odpowiedziała. — Co pan zrobi?"

— „Wszystko, czego chcecie — powiedziałem jej


z otwartością i zaufaniem — wolę bowiem tę przysługę otrzymać od was niż od kogoś innego i czuję, że będzie się wam podobać pierwszeństwo w tym względzie proponowane. A zresztą — dodałem — znam okolice, a przeto niemożliwe, abyście przy konieczności prowadzenia ciągłego handlu po drugiej stronie rzeki nie mieli — mimo wszystkich zastosowanych przez Rosjan ostrożności — jakichś sposobów przeprawy przez rzekę".

— „Dobrze widzę — ciągnęła dalej — że jest pan uczciwym człowiekiem; zgoda, dam wam mojego syna, który zaprowadzi pana o ćwierć mili stąd. Po drugiej stronie mieszka rybak, jeden z jego przyjaciół, który trzyma w swoim domu małą łódkę. Na określony znak człowiek ten przypłynie po pana i nie znajdzie pan pewniejszego i wygodniejszego środka wydostania się z kłopotu, w jakim pana widzę".

Podziękowałem tej kobiecie w słowach najbardziej wzruszających i czułych i wyszedłem z jej synem.

Wsiadłem z nim do wozu i ruszałem już, kiedy moi wieśniacy, ciągle obecni — a udawałem, że ich nie dostrzegam — przyszli także wsiąść na wóz. Na widok mojej zadowolonej miny i nowego przewodnika jakby osłupieli. Jednak nie była to pora, by im czynić wyrzuty — przeciwnie, musiałem jeszcze obchodzić się z nimi delikatnie. Możliwe, że więcej niż kiedykolwiek byli oni skłonni mnie zdradzić; tajemnica bowiem nigdy nie ciąży w takim stopniu jak wtedy, kiedy jest się najbardziej gotowym jej się pozbyć. Dlatego też, nie racząc z nimi mówić, nie stawiałem im przeszkód. Po przybyciu na brzeg Nogatu młodzieniec daje sygnał. Natychmiast rybak wychodzi ze swej chaty, ciągnie wzdłuż brzegu małą łódź, spuszcza ją na wodę i przypływa do nas. Wszedłem do niej z jednym z moich


wieśniaków, zostawiwszy drugiego przy wozie — którego niepodobna było przewieźć — rozkazując mu czekać na towarzysza, którego miałem zamiar odesłać tego samego dnia. Jeszcze przed osiągnięciem drugiego brzegu wzniosłem oczy ku niebu w podzięce za doprowadzenie mnie do tej swego rodzaju ziemi obiecanej, gdzie wreszcie byłem poza wszelkim niebezpieczeństwem.

W pobliskiej wsi o nazwie Biała Góra28 kupiłem nowy wóz z parą koni. Największą moją troską było następnie odprawienie wieśniaka. Powierzyłem mu liścik do ambasadora tylko z dwoma zaszyfrowanymi słowami, uzgodnionymi z adresatem. Nareszcie wyruszyłem sam drogą do Kwidzyna,29 małego miasteczka na ziemiach króla pruskiego. Jakże wielka była moja radość z uwolnienia się od tych łotrów towarzyszących mi dotychczas! Zadowolenie, jakie odczuwałem ze znalezienia się poza zasięgiem strzałów moich nieprzyjaciół, nie dorównywało przyjemności nieoglądania przy sobie tych niegodnych przewodników, których musiałem wystrzegać się prawie tak samo jak nieprzyjaciół.

Po przybyciu do bram Kwidzyna z łatwością uniknąłem pytań urzędnika, który zainteresował się, kim jestem. Przejechałem przez to miasto na wozie, śmiejąc się wiele razy z niepozornego wyglądu mego ekwipażu. Wjazd, którego dokonywałem, nie był wcale wspaniały, ale próżny blask nie powiększyłby odczuwanej w owej chwili radości. Towarzyszyła mi bowiem słuszność mojej sprawy, miłość moich poddanych, spokojne sumienie i bez wątpienia szacunek nawet moich nieprzyjaciół. Czyż istniał poważniejszy powód, aby zapomnieć o moim nieszczęściu? To jedynie tym, któ- rzy zasłużyli na niedolę lub tym, którzy nie umieli znosić jej odważnie, wolno wspominać ją z bólem.


ANEKS


I

SZCZEGÓŁY TEGO, CO ZDARZO SIĘ PODCZAS PODRÓŻY KRÓLA STANISŁAWA [LESZCZSKIEGO] KTÓRY WYJECHAŁ Z MEUDON 22 SIERPNIA 1733

[ROKU] AŻ DO JEGO PRZYJAZDU DO POLSKI GDZIE ZOSTAŁ WYBRANY NA KRÓLA 12 WRZEŚNIA I NASTĘPNIE KORONOWANY

22 sierpnia 1733 roku Król Stanisław wyjechał z Meudon1 w towarzystwie pana Dandelota2 i niewielu osób i udał się do Chantilly,3 gdzie wyznaczył mu spotkanie Strażnik Pieczęci.4

Rozstali się po dwóch godzinach; Król pojechał do Seaux,5 gdzie pozostał chwilę. Początkowo wydawało się, ze pragnie pojechać drogą do Chambort,6 ale potem — jakby po namyśle — Król rozkazał, aby zaprowadzić go do Berny,7 do kardynała de Bissy.8

Kilka chwil przed Królem przybył tam komandor de Tianges,9 który przebrał się w odpowiedni strój i [założył] Niebieską Wstęgę10, a następnie wsiadł do karety królewskiej i ruszył drogą do Bretanii, gdzie — jak to wiadomo — zaokrętował się w Lanvaust11. Król natomiast zdjął wszystko, co mogło spowodować jego rozpoznanie, nałożył szatę ze zgrzebnej wełny i małą czarną perukę; pan Dandelot zaś ubrał się nieco schludniej i tak odziani wsiedli do niezmiernie marnego powozu zaprzęgniętego w konie pocztowe. Wyruszyli pod wieczór i obrali drogę w kierunku Metzu12 — pan Dandelot udawał kupca, a Król jego zaufanego.

W pierwszym mieście Cesarstwa13 zmienili pojazd. W tym celu pan Dandelot udał bardzo zmęczonego i powiedział, że pojazd jest za mały i że potrzebuje niemieckiego powozu. Po paru chwilach oberżysta przyszedł z nowiną, że znalazł taki. Król otrzymał polecenie jego obejrzenia i dowiedzenia się o jego cenę. Po zdaniu z tego sprawy panu Dandelotowi, ten kupił go i zapłacił. Powóz ów był przygotowany i ten, komu


zlecono jego wykonanie, miał sprzedać go przy pierwszej spo- sobności pod pretekstem, że nie był już potrzebny. W taki sposób podróżowali po Niemczech. Po przybyciu do bram Berlina zostali zatrzymani, ponieważ przyłączyło się do nich pięć innych osób; oficer wypytywał ich o zawód, miejsce pochodzenia, dokąd jadą i skąd przybywają. Pan Dandelot odparł na to, że jest kupcem z Warszawy, podróżującym w sprawach handlowych i że jedzie z Francji i Niemiec, oraz że wracają do domu, a pięć osób jadących z nimi spotkali przed paroma chwilami. Oficer zażądał jego paszportu,14 pan Dandelot wyciągnął portfel wypełniony rachunkami, wyjął z niego paszport i pokazał go oficerowi, który po jego przeczytaniu pozwolił im na dalszą podróż.

Po przyjeździe do Frankfurtu,15 pod wieczór Król i pan Dandelot udali zmęczonych i powiedzieli, że ich powóz jest zbyt niewygodny; kazali właścicielowi zajazdu, aby spróbował znaleźć im wygodniejszy pojazd. Oberżysta powrócił po długich poszukiwaniach oświadczając, że to niemożliwe — wie on tylko o jednym powozie, który odpowiadałby im, a stoi on u nieco od czterech dni i należy do młodego cudzoziemca, który w to- warzystwie duchownego jedzie do Warszawy.

Młody cudzoziemiec, o którym mowa, był bratankiem pana de Monty.16 Został on wysłany do Frankfurtu pod pretekstem odbywania podróży w oczekiwaniu na moment elekcji — w istocie wszakże po to, aby oczekiwać Króla. Młody cudzoziemiec i kanonik nadaremnie poszukiwali sami i kazali dowiadywać się, czy nie przybyli warszawscy kupcy, którzy dokonali zakupów dla pana de Monty. Bardzo zaniepokojeni wrócili do oberży, gdzie gospodarz powiedział im, że przyjechał dwuosobowy powóz z dwoma kupcami. Kazano gospodarzowi zasięgnąć informacji i po otrzymaniu odpowiedzi młody cudzoziemiec kazał prosić tych kupców do siebie, a po ich przybyciu zapytał o nazwiska. Pan Dandelot podał nazwisko i wszystkie niepokoje się rozwiały. Zapytano ich, czy mają towary, których oczekuje pan de Monty, na co oni odpowiedzieli, że mają dwa wozy, jadące tuż za nimi.

Pan Dandelot skarżył się na zmęczenie i niemożliwość kon- tynuowania podróży. Powiedział, że to opóźni złożenie amba- sadorowi ważnego sprawozdania. Ofiarowano mu jedno miejsce. Odpowiedział on, iż jego zaufany człowiek jest mu potrzebny i nie mniej niż on sam zmęczony — z uprzejmości


ofiarowano mu drugie miejsce. Natychmiast wyruszyli do War- szawy, dokąd dotarli bez przeszkód dnia 8 września. Cala grupa wysiadła u pana de Monty,17 który — po krótkiej naradzie z Królem — poszedł zawiadomić o jego przyjeździe prymasa.18

Postanowili oni, co następuje.

Aż do 11 września Król nie ujawniał swego przybycia. Dni 8 i 9 września przeszły na staraniach i negocjacjach, mających na celu przyspieszenie elekcji.19 Z rana prymas, aby upewnić się co do nastawienia narodu [szlacheckiego] i jego opinii o Królu, oświadczył, że dowiedział się właśnie przez kuriera o przypłynięciu francuskiej floty do Gdańska i wylądowaniu tam Stanisława [Leszczyńskiego]. Tę rozpowszechnioną wiadomość przyjęto wielkimi owacjami. W celu wykorzystania tego przychylnego nastawienia prymas wyznaczył elekcję na dzień następny.

Po udaniu się 10 września na pole elekcyjne, na którym zebrało się dwieście tysięcy ludzi,20 prymas wygłosił zwyczajowe przemówienie, a następnie — aby zebrać głosy — wszedł do szeregów szlachty, z których każdy wzniósł okrzyk:

— „Niech żyje Stanisław, chcemy go za króla!"

Ponieważ z powodu wielkiej liczby zebranych zdołał policzyć tylko połowę głosów, przeniósł posiedzenie na dzień następny i oświadczył, że drugi kurier przybyły nocą przyniósł mu wia- domość o przyjeździe Króla do Thaurn,21 dodając, iż następnego dnia będzie on w Warszawie, co wywołało ponowne radosne owacje.

Rano jedenastego [września] prymas ogłosił, że Stanisław przybył i ukaże się publicznie. Rzeczywiście, odpowiednio ubrany i z Niebieską Wstęgą, pojawił się on publicznie i wysłuchał mszy. Powiększyło to radość całego narodu [szlacheckiego]. Prymas

[tymczasem] udał się na pole elekcyjne, aby zakończyć zbieranie głosów, które dało taki sam rezultat, jak poprzedniego dnia.

Po elekcji, dokonanej w zupełnej jednomyślności, prymas oświadczył, że ogłoszenie wyboru odbędzie się następnego dnia. Natychmiast Króla otoczył liczny dwór — pozdrawiano go jako króla Polski.

Dnia 12 września prymas udał się na pole elekcyjne w celu ogłoszenia wyboru i — wszedłszy na wysoką karetę lub trybunę w środku zgromadzenia — oświadczył, że naród dokonał elekcji Stanisława na króla i zapytał, czy nikt nie sprzeciwia


się proklamacji, której ma zamiar dokonać. Zgromadzenie od- powiedziało mocnymi okrzykami radości: — „Niech żyje Stanisław! Uznajemy go za naszego króla!" Prymas ogłosił pierwszą proklamację, dwóch dalszych dokonano w taki sam sposób i w tym samym porządku w odstępach dwugodzinnych, przy takiej samej aprobacie, po czym Król został zaprowadzony bardzo uroczyście do swego pałacu.22

Koniec podróży

W Nantes28

u N. Vergera, Drukarza Króla, za zezwoleniem Jego Wielebności

Biskupa i Miasta.


II

RELACJA O TYM, CO ZDARZO SIĘ

OD WYPŁYNIĘCIA [FRANCUSKIEJ] ESKADRY KRÓLEWSKIEJ Z REDY W BREŚCIE AŻ DO KOPENHAGI — [1733]

Wyruszyliśmy z Brestu1 31 sierpnia i wyszliśmy halsując przy wietrze z kierunku zachodniego na zachodni, co jest rzeczą nadzwyczajną dla dużych okrętów, a wynik tego był dosyć szczęśliwy — tak że eskadra stanęła na kotwicy o czwartej przed wieczorem w Bertheaume.2 l września skorzystaliśmy z początku odpływu i podnieśliśmy żagle o 9 rano, aby opłynąć [wyspę] Oüessant,3 czego — mając bardzo słaby i przeciwny wiatr — tego dnia nie udało się nam dokonać.

2 i 3 [września] przeszkadzały nam w żegludze słabe wiatry północno-północno-wschodnie, ale doprowadziły nas one wy- starczająco daleko na pełne morze, byśmy mogli skorzystać z wiatrów od morza.

4 około 5 rano dość silne wiatry skręciły w kierunku północno- zachodnim. Płynęliśmy do Godeteur4 na wybrzeżu Anglii, dokąd dotarliśmy nazajutrz 5 około 10 rano. Wiatry zaczęły wiać z zachodu i dalej płynęliśmy, żeby dostać się do Pointę des Perees5 na wybrzeżu angielskim i znaleźć „La Meduse",6 która oczekiwała na wyznaczonym przeze mnie miejscu. Dostrzegliśmy ją 7 koło południa, a dołączyła do nas około drugiej. Tam wzięliśmy na pokład pilotów, których ona przywiozła i skoro tylko rozdzieliliśmy ich na wszystkie statki eskadry, popłynęliśmy w kierunku Pas de Calais.7 Minęliśmy ją w nocy przy silnym wietrze z porywami szkwału, żeglując wzdłuż wybrzeży Anglii z uwagi na światła, które wskazywały nam drogę.

8 wiatry były w dalszym ciągu korzystne i 9 około


szóstej wieczorem znaleźliśmy się według pomiarów sondy na

Dogrebanc.8

Dzień 10 września był dosyć ładny, ale 11 około 3 rano dostaliśmy podmuch bardzo silnego wiatru z kierunku północno- zachodniego, który zmusił nas do zrefowania żagli i około godziny

7 tego samego dnia moja wielka reja 9 złamała się w dwóch miejscach, co zmusiło nas do jej zdjęcia aby ją naprawić [tak), jak tylko to było możliwe. Zredukowaliśmy zatem żagle, zostawiając bezan 10 i marsel.11

Około 5 po południu owa reja została jako tako naprawiona, ale w taki sposób, że mogła dalej służyć i postawiliśmy wielki żagiel

[grot],12 aby próbować dotrzeć do wybrzeży Norwegii, ł około piątej tego samego dnia rozpoznaliśmy Przylądek Erneuze.13

11 wieczorem zatrzymaliśmy się, aby zgromadzić wszystkie nasze okręty, które rozdzieliły się wskutek gwałtownego wiatru i osiem z nich dołączyło do nas wieczorem. W nocy wiatry ucichły i zmieniły się na przeciwne, [dlatego] prawie nie posunęliśmy się naprzód.

12 rano wiatry przyjęły kierunek południowo-zachodni, podpłynęliśmy do Przylądka Erneuze i gdy byliśmy blisko lądu, na pokład mojego okrętu przybył pilot, który pozostał z nami, ale jako ignorant był nam bezużyteczny. Tego samego dnia aż do wieczora kontynuowaliśmy naszą drogę do Gottimbourg,14 gdzie mieliśmy wyznaczone miejsce spotkania. ,,Le Conquérant", „Le Toulouze" i „L'Argonaute", które oddzieliły się od nas, nie spotkały się jeszcze z nami, ale ponieważ wiatry stały się silniejsze wraz z gęstym deszczem i szkwałami, byliśmy zmuszeni oddalić się od brzegu, aby móc dryfować w ciągu nocy.

13 ranek był bardzo ciemny, obficie padało, ale po wy- pogodzeniu się i rozjaśnieniu znów przybliżyliśmy się do wy- brzeży Norwegii, aby w Mardou15 zabrać pilotów, którzy — jak zapewnił pan Lonnet16 — byli najlepsi do tego, aby przepłynąć cieśninę Cap de Gatte17 i doprowadzić nas do Elseneur.18 Jeden z nich wszedł na pokład i po oddaniu jednego strzału armatniego wywiesił flagę, która jest ogólnie przyjętym sygnałem. Tenże pilot powiedział, że jest na żołdzie króla Danii.19 W istocie wydał się on nam bardzo bystry i [na tyle] doświadczony, aby nas dobrze prowadzić. Po czym płynęliśmy w kierunku Gottimbourg.


14 rano nie było wiatru i nastąpiła cisza morska, która trwała aż do około szóstej wieczorem, kiedy to zaczął wiać dość silny wiatr z północnego zachodu, korzystny dla naszego kursu, który kontynuowaliśmy aż do północy. Zatrzymaliśmy się, oczekując świtu 15 tego miesiąca, żeby zobaczyć, gdzie

jest ląd.

15 około piątej rano rozkazałem okrętowi ,,La Méduse", aby popłynął do Gottimbourg, założywszy, iż tam zawinęły „Le Conquérant", „Le Toulouze" i .,L'Argonaute", które oddzieliły się od eskadry w nocy z 11 na 12, i ostrzegł [je], że płyniemy prosto do Kopenhagi, a one powinny tum dołączyć do nas możliwie najszybciej.

Tego samego dnia, 15 po wschodzie słońca dostrzegliśmy ziemię Masterland20 na wybrzeżu Szwecji. Wiatr był dobry, wytrwale żeglowaliśmy cały dzień i dopłynęliśmy do Elseneur, gdzie stanęliśmy na kotwicy około siódmej wieczorem razem z okrętami eskadry. Ponieważ było późno, nie mogłem posłać łodzi na ląd, żeby złożyć wyrazy uszanowania komendantowi zamku w Elseneur i omówić z nim sprawę salutu. Z nastaniem nocy przybył oficer z duńskiej fregaty21 — stojącej zawsze na tej redzie w celu zabezpieczenia poboru opłat wejściowych — aby wyrazić mi uprzejmości w imieniu swojego kapitana. Powiedziałem mu, iż liczę na to, że zgodnie z powszechnie przyjętym zwyczajem odda honory banderze Króla, na co odpowiedział mi grzecznie, iż zda z tego sprawę swojemu kapitanowi. Mówiłem mu jednocześnie, aby

[kapitan] nie czynił mi żadnych honorów, dopóki nie uzgodnię, z komendantem [zamku] salutu, który powinien mi oddać.

16 posłałem pana de Villeuielle,22 majora, do zamku w Elseneur, aby porozumiał się z komendantem na temat salutu, jaki miał mi oddać, ale zaczął wiać tak silny wiatr, że nie mógł powrócić na pokład.

17 o piątej rano powrócił z lądu pan de Villeuielle; został on bardzo dobrze przyjęty przez komendanta Elseneur, pana de Reisfeldta,23 generała brygady kawalerii i kawalera Białej Wstęgi,24 który zapewnił z wielką grzecznością, że odda salut: wystrzał za wystrzał. Gdy tylko pan de Villeuielle przybył na ląd, konsul25 posłał umyślnego do Kopenhagi, aby sprowadzić pilotów z wyspy De Damack,26 którzy są najlepsi. Natychmiast po ich przyjeździe wyruszę do Kopenhagi, jeżeli pogoda na to pozwoli.


III

RELACJA O TYM, CO ZDARZO SIĘ

W KOPENHADZE, A CO DOTYCZY ESKADRY

[FRANCUSKIEJ] I ELEKCJI KRÓLA POLSKI

[STANISŁAWA LESZCZSKIEGO]

[1733]

Francuska eskadra, która od 20 września stała na redzie w

Kopenhadze, zatrzymała się tam wyłącznie ze względu na okręt

„Le Conquérant". Dla wprowadzenia tego okrętu do portu trzeba było zdjąć całe jego wyposażenie i odciążyć [go] w połowie z balastu. Trzeba było uszczelnić jego kadłub i założyć nowy ster, który [okręt] stracił w czasie burzy, co świadczy o ryzyku, na jakie był narażony. Po dokonaniu tej reperacji eskadra podniesie żagle i według trasy, jaką obierze, będzie można osądzić, jakie jest jej przeznaczenie.

Eskadra jest bardzo sprawna i daje wspaniale wyobrażenie o marynarce francuskiej i o zdolności ministra, który nią kieruje.1

Składa się ona ze starych, znakomitych, bardzo doświadczonych oficerów i świetnej młodzieży. Jest bogato wyposażona, na niczym tu nie oszczędzano i we wszystkim widoczny jest przepych.

Na wieść o elekcji Króla Polski [Stanisława Leszczyńskiego] i jego obecności w Warszawie — przekazaną dowódcy przez samego pana hrabiego de Plélo,2 królewskiego ambasadora nad- zwyczajnego [w Danii], który otrzymał ją właśnie od markiza de Monti3 — cała eskadra, począwszy od dowódców do marynarzy, zamanifestowała niewymowną radość. A komandor de Thiange,4 który odgrywał tu rolę tego księcia,5 tak że nikt z wyjątkiem dowódców nie znał tajemnicy, z miejsca zrzekł się fikcyjnej królewskości, aby cieszyć się rzeczywistym urokiem wolności. Komandor ten tak dobrze grał swoją rolę, że pewien człowiek przebrany za rybaka, który sprzedawał ryby na okręty,


Kiedy dokładnie mu się przypatrzył, osobiście rozpoznał [w nim Leszczyńskiego], wysłał od razu kuriera na swój dwór,6 aby zaświadczyć, że Król Stanisław rzeczywiście znajduje się z eskadrą i że był tego naocznym świadkiem.

25 września hrabia Plélo przedstawił Ich Królewskim Mościom

[Danii]7 oraz Książętom i Księżniczkom z rodziny królewskiej wszystkich oficerów eskadry, dowódców, podwładnych, gwardzistów bandery królewskiej i gwardzistów marynarki,8 w liczbie 280. Nastąpiło to w Frederickbourgu,9 dokąd Jego Ekscelencja10 kazał ich zawieźć osiemdziesięcioma karetami i można powiedzieć, że nigdy dwór nie był liczniejszy ani bardziej uświetniony doborowymi oficerami i wspaniałą młodzieżą, po powrocie większa część tej szlachty pojechała na obiad do rezydencji pana Ambasadora, gdzie zawsze dla niej — nieprzer- wanie od przybycia eskadry bez względu na to, czy Jego Eksce- lencja był obecny czy nie — znajdowało się rano i wieczorem czterdzieści nakryć, a często liczba ta była nawet podwajana.

30 września, w dniu przeznaczonym na oddanie Bogu dzięk- czynnych modłów za elekcję Króla Polski, w kaplicy Jego Eks- celencji zostało uroczyście odśpiewane Te Deum przez wszystkich kapelanów okrętów francuskich, przy dźwiękach kotłów, trąb i wszelkich instrumentów muzycznych, jakie udało się zebrać. Po tym dziękczynnym akcie pod adresem Tego, który rozdziela korony, nastąpił wspaniały obiad, na jaki zaproszono ministrów stanu i ministrów cudzoziemskich, generałów, admirała i wiceadmirała Danii i generalnie wszystkich oficerów eskadry. Nakryto trzy stoły: jeden na sto nakryć w formie podkowy, drugi na trzydzieści i trzeci na piętnaście nakryć tylko dla kapelanów. Toasty za zdrowie arcychrześcijańskiego Króla i Królowej, jego małżonki,11 Ich Królewskich Mości Danii i Króla Polski były uroczyście ponawiane z wszelkimi możliwymi przejawami radości i uszanowania. Obfitość, wytworność, dobry smak, ład i wesołość

— wszystko to przyczyniało się do zadowolenia zaproszonych i piękna uczty. Ponadto urządzono jeszcze sutą kolację dla oficerów eskadry, którzy zostali na lądzie.

Następnego dnia, pierwszego tego miesiąca [października] na pokładzie okrętu dowódcy, przy huku potrójnej salwy muszkietów i artylerii eskadry, odśpiewano kolejne Te Deum, po czym nastąpił tak samo obiad na dwu stołach (po dwadzieścia cztery nakrycia na każdym), do których podano jednocześnie, z tym


samym przepychem, przy toastach i licznych strzałach armatnich. A 2 ponownie [odbyła się] wielka kolacja u pana Ambasadora

[Francji], na którą zaproszono także najważniejsze damy. Następnie bal do rana z rozstawionymi przez całą noc w różnych miejscach stołami z zimnymi mięsami, uzupełnianymi w miarę opróżniania, z licznymi bufetami różnych gatunkowo win, z innymi bufetami różnorakich odmian likierów, a nadto z wszelkimi możliwymi do wyobrażenia sobie przejawami uprzejmości, uprzedzającej grzeczności i szacunku ze strony pana Ambasadora i pani Ambasadorowej.

Niemało zdumiał fakt, że wśród około stu pięćdziesięciu mło- dych szlachciców francuskich, którzy niejednokrotnie byli podochoceni winem, nie było — ku wielkiemu zdziwieniu obecnych Duńczyków — żadnego, który w najmniejszym choćby stopniu zapomniałby się.


PRZYPISY ŹRÓDŁOWE


[LIST STANISŁAWA...]

1 Król Stanisław Leszczyński słusznie podkreśla, że gdańszczanie wykazywali chęć i wolą walki. Natomiast przybyli do Gdańska liczni jego stronnicy nie zdradzali większej ochoty do udziału w obronie miasta. Wprawdzie dwa pułki gwardii koronnej dzielnie uczestniczyły w walkach, ale część oficerów, którzy odmówili złożenia przysięgi miastu, jako podejrzanych o przychylność Augustowi III, trzeba było zastąpić oficerami szwedzkimi. Sam król w czasie oblężenia też nie zachęcał obrońców do walki, zachowując się pasywnie. Częściowo można tłumaczyć to dokuczliwą chorobą (hemoroidy). W celu zbadania i leczenia króla przysłano do oblężonego Gdańska lekarza — chirurga aż z Wersalu.

2 Leszczyński przemilcza, że 23 czerwca 1734 r. jako pierwsze skapitulowały przysłane na pomoc jemu i Gdańskowi trzy ba- taliony francuskie i to wbrew wyraźnemu zakazowi króla Stanisława i ambasadora Montiego. Dopiero jako druga 24 czerwca poddała się załoga Wisłoujścia.

3 Gdańsk skapitulował oficjalnie 7 VII 1734.

4 Książę August Aleksander Czartoryski (1697 — 1782), twórca potęgi rodu, w służbie austriackiej walczył z Turkami i otrzymał stopień pułkownika, w armii koronnej generał major od 1729 r., wojewoda ruski od 1731 r., stronnik Leszczyńskiego, dowodził pułkiem gwardii koronnej, uczestniczącym w obronie Gdańska, po kapitulacji Gdańska złożył przysięgę wierności Augustowi III; posiadacz olbrzymich dóbr, generał ziem podolskich (1750 —

1758), bardzo wpływowa postać w życiu politycz-


nym Rzeczypospolitej, zaufany Augusta III, przygotowywał syna

— Adama Kazimierza — do tronu królewskiego, odgrywał też

znaczną rolę polityczną za Stanisława Augusta Poniatowskiego.

5 Stanisław Poniatowski (1676 — 1762), ojciec przyszłego króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, służył Karolowi XII podczas kampanii na Ukrainie i pobytu w Turcji, towarzyszył Leszczyńskiemu z Benderu w Turcji do Księstwa Dwóch Mostów w 1714 r. jako pułkownik jego gwardii, po śmierci Karola XII przeszedł do partii saskiej, podstoli litewski od 1722 r., wojewoda mazowiecki od 1731 r., po śmierci Augusta II ponownie stronnik Leszczyńskiego.

6 Spis członków Trzeciego Ordynku, AP Gdańsk, 300, R/G 27, s.

19 rzeczywiście odnotowuje nazwisko Samuela Hinnubera, wybranego do Kwartału Rybackiego w 1708 r., mistrza kwartału w

1733 r., i jego śmierć w 1734 r. Podobnie Verzeichniss derer Personen so sich von und vor der Mitte des XVIIten seculi bey der Erb Dritten Ordnung in den Koggen-, Hohen-, Breiten- und Fischer-Quartieren befunden und ferner erkohren worden sammt ihren Gesetzen, Ordnungen und Schlussen, AP Gdańsk, 300, R/G

11, s. 62. Czy śmierć ta nastąpiła w okolicznościach opisanych przez Leszczyńskiego, nie wiadomo. W każdym razie tego niezwykłego faktu (jak i udziału w obradach ordynków gdańskich komisarzy królewskich, księcia A. A. Czartoryskiego i S. Poniatowskiego) nie odnotowano w recesach ordynków gdańskich

— zob. egzemplarz Rady (AP Gdańsk, 300, 10/72), egzemplarz Kwartału Wysokiego (AP Gdańsk, 300, 10/224) czy egzemplarz Kwartału Rybackiego (AP Gdańsk, 300, 10/193). Z reguły komisarze królewscy pertraktowali z delegacją ordynków.

7 W istocie chodziło Leszczyńskiemu o to, aby z jednej strony uniknąć niewoli rosyjskiej z drugiej zaś umożliwić Gdańskowi przeprowadzenie pertraktacji na temat kapitulacji. 27 czerwca feldmarszałek hrabia von Münnich żądał od deputacji gdańskiej wydania króla Stanisława, ambasadora Montiego i panów polskich, na co miasto nie chciało się zgodzić (zwłaszcza na wydanie króla). Ucieczka Leszczyńskiego usuwała tę przeszkodę. W warunkach kapitulacji zastrzeżono jednak, że miasto zapłaci karę dodatkowego miliona talarów, o ile jego współudział w zorganizowaniu ucieczki Leszczyńskiego zostanie udowodniony. Takich dowodów nie znaleziono i Gdańsk nie zapłacił Rosji drugiego miliona talarów. Ucieczkę króla przygotowało bardzo


wąskie grono: ambasador Monti, jego sekretarz Tercier i szwedzki generał Stenflycht, który ponadto towarzyszył Lesz- czyńskiemu w ucieczce.

8 Na rozkaz władz miejskich zamknięto Śluzę Kamienną na Motławie, powodując zalanie terenów na wschód i południowy wschód od Gdańska.

9 Wojska rosyjskie i przybyłe pod koniec maja 1734 r. wojska saskie opasały miasto od zachodu i południowego zachodu umocnieniami polowymi. Zbudowano je również wokół Wisło- ujścia. Od północy zbyt wąski pas ziemi między fortyfikacjami gdańskimi a Wisłą uniemożliwiał wzniesienie umocnień polowych.

10 Antoine Félix, markiz de Monti (ur. w 1684 r. w Bolonii, zm. w

1738 r. w Paryżu), początkowo rozpoczął karierę wojskową, zaś od

1717 r. w służbie dyplomatycznej, jako ambasador Francji wysłany do Polski w 1729 r., po kapitulacji Gdańska w połowie 1734 r. przetrzymywany przez Rosjan w areszcie domowym w Toruniu, z początkiem 1736 r. powrócił do Francji.

11 Po odrzuceniu przez Gdansk wezwań feldmarszałka Münnicha do kapitulacji i wydania króla Stanisława w końcu czerwca 1734 r. wojska rosyjskie wznowiły ostrzeliwanie miasta z ciężkich dział, głównie ze wzniesień po zachodniej stronie. Poza zasięgiem tych dział pozostawały Długie Ogrody, tzn. tereny na wschód od Nowej Motławy.

12 Johan Stenflycht (1681 — 1758), zawodowy żołnierz, służąc w armiach rożnych krajów — Szwecji, Siedmiogrodu, Polski, Holsztynu — stopniowo awansował od kaprala do generała- porucznika. Do Gdańska przybył w lutym 1734 r. i zaciągnął się na służbę u Stanisława Leszczyńskiego, towarzyszył królowi w ucieczce z Gdańska, po pewnym czasie stracił z nim kontakt, ponownie spotkał się z królem w Kwidzynie, przybył z Lesz- czyńskim do Królewca, organizował w Polsce ruch zbrojny przeciwko Augustowi III.

13 Leszczyński przeprawił się przez fosę miejską przy Bastionie

Ogrodowym (po niemiecku zwanym Roggen).

14 Schnapphahn — dosłownie opryszek, drab czyhający na drodze, w istocie chodziło o wolnych strzelców — Freischutzen, którzy otrzymywali od władz miejskich strzelbę, pistolet oraz pięć talarów. Ludzi tych używano do zwiadów, czat i zagonów na tyłach wroga, a wszelka zdobycz wojenna należała do nich,


głównodowodzący wojsk rosyjskich feldmarszałek Münnich groził im śmiercią przez powieszenie.

15 Gdańsk — jak wspomniano — podpisał kapitulację 7 VII, ratyfikował ją 9 VII 1734.

16 Burchard Krzysztof Münnich, hrabia (ur. w 1683 r. w Ol- denburgu, zm. w 1767 r.), służył we Francji, Hesji, Polsce, a od

1721 r. w Rosji, za Piotra I kierował budową kanałów, m. in. do jeziora Ładoga, za carycy Anny mianowany feldmarszałkiem, aktywnie zaangażowany w intrygi polityczne na dworze carskim, nastawiony profrancusko, zesłany na Sybir w 1742 r. przez carycę Elżbietę, odwołany z wygnania w 1762 r. przez Piotra III, doradca Katarzyny II, komendant portów bałtyckich Rosji.

Delegaci Gdańska 27 VI 1734 powiadomili Münnicha o goto- wości władz miejskich do rozpoczęcia pertraktacji na temat warunków kapitulacji.

17 Chodzi o ambasadora Francji, Montiego (zob. wyżej przyp.

10).

18 Francja zawarła w Turynie przymierze z Sabaudią w końcu września i w Eskurialu z Hiszpanią na początku listopada 1733 r., a już 10 października wypowiedziała cesarzowi Karolowi VI tzw. wojnę o sukcesję polską (działania toczyły się we Włoszech i nad Renem). Godząc się na wyłączenie z wojny Niderlandów cesarskich (południowych), Francja zapewniła sobie neutralność Anglii i Holandii. Ludwik XV nie wypowiedział Rosji wojny nawet wtedy, kiedy wojska francuskie przysłane na pomoc Leszczyńskiemu i Gdańskowi walczyły z Rosjanami.

19 W bitwie tej 8 VII 1709 armia rosyjska zadała druzgocącą

klęskę wojskom Karola XII.

20 W pierwszym etapie armia rosyjska — dowodzona początkowo przez gen. Lacy'ego, a później przez feldmarszałka Münnicha — jedynie własnymi siłami prowadziła oblężenie Gdańska. Po wielu naleganiach ze strony dworu rosyjskiego oraz feldmarszałka Münnicha do oblężenia włączyły się wojska saskie, przybywając pod Gdańsk 25 V 1734 w sile ponad 8 tysięcy żołnierzy pod dowództwem gen. Jana Adolfa księcia von Sachsen-Weissenfels.

21 Münnich przesłał 25 VI 1734 Radzie Gdańska warunki kapitulacji.

22 Chodzi o wcześniej wspomniany okrzyk Montiego, że schwytano króla.


23 Pomyłka, uciekinierzy zapewne dotarli do Wisły Gdańskiej, gdy tymczasem dążyli do przeprawy przez Wisłę właściwą.

24 W tym czasie dukat równał się ok. 8 florenom.

25 PO ucieczce Leszczyńskiego z Gdańska feldmarszałek Mün- nich rozesłał patrole kozackie w celu schwytania króla, zarządzając kontrolę dróg wokół Gdańska i wychwytywanie podejrzanych osób.

26 Kieżmark (Käsemark), wieś na Żuławach.

27 Malbork (Marienburg), miasto na terenie Prus Królewskich, stolica województwa malborskiego.

28 Biała Góra (Weissenberg), wieś przy rozwidleniu Wisły i

Nogatu.

29 Kwidzyn (Marienwerder), - miasto nad Wisłą, na terenie Prus Książęcych, dochodzących tam wąskim pasem do Wisły; Prusy Książęce wchodziły wówczas w skład Królestwa Prus.


[ANEKS]

[I]

1 Miejscowość i zamek pod Paryżem, w kierunku południowo- zachodnim.

2 Franrois-Eléonore d'Andlau, od młodych lat w służbie Lesz- czyńskiego, towarzyszył mu w 1733 r. w wyprawie do Polski, po powrocie do Francji w 1736 r. mianowany pułkownikiem, następnie lieutenant général i radca króla.

3 Chantilly — słynny zamek rodu Montmorency, od połowy XVII w. do 1830 r. należący do rodu Kondeuszów. Informacja o udaniu się Leszczyńskiego z Meudon do Chantilly, położonego na północ od Paryża jest wątpliwa i nieprawdopodobna. Król musiałby w krótkim czasie przebyć ponad sto kilometrów. Zapewne nazwę przekręcono i rację ma P. Boyé, Stanislas Leszczyński et le troisičme traité de Vienne, Paris — Vienne — Cracovie 1898, s.

138, podając, że Leszczyński udał się do zamku Chaville na spotkanie z Chauvelinem. Chaville leży bardzo blisko Meudon, na południowy zachód od Paryża. Natomiast sekretarz Leszczyńskiego Hulin podaje, że król spotkał się z kanclerzem w Paryżu: Materyały do historyi Stanisława Leszczyńskiego, króla polskiego, z oryginałów w języku francuskim i łacińskim tłomaczone [...], wyd. E. Raczyński, Poznań 1841, [W:] Obraz Polaków i Polski w XVIII wieku, t. 13, s. 163 n.

4 Germain Louis de Chauvelin (1685 — 1762), polityk francuski, strażnik pieczęci (kanclerz), minister spraw zagranicznych od 1727 r., zwolennik wojny z Austrią i interwencji Francji w sprawy elekcji w Polsce w 1733 r. oraz tzw. wojny o sukcesję polską, odsunięty przez pierwszego ministra kardynała de Fleury,


popadł w niełaskę u Ludwika XV, zesłany w 1737 r. do Bourges, a następnie do Issoire.

5 Sceaux, miejscowość na południe od Paryża.

6 Chambord — jeden z zamków królewskich nad Loarą, rezy- dencja Stanisława Leszczyńskiego po małżeństwie jego córki Marii z Ludwikiem XV.

7 Miejscowość na południe od Paryża.

8 Henri de Thiard de Bissy (1657 — 1737), biskup Toul, potem Meaux, kardynał, bardzo wpływowy na dworze wersalskim w ostatnich latach XVII i na początku XVIII w.

9 Thianges, szlachcic, nazywany także komandorem z tytułu funkcji w zakonie joannitów, jako sobowtór Leszczyńskiego popłynął w 1733 r. z eskadrą francuskiej marynarki królewskiej ku Bałtykowi. Leszczyński po objęciu księstwa Lotaryngii mianował go w 1737 r. wielkim łowczym; w 1746 r. Thianges zrzekł się tego stanowiska w zamian za obdarzenie jego siostrzeńca urzędem wielkiego szambelana.

10 Niebieska wstęga Orderu Świętego Ducha, przyznanego Leszczyńskiemu przez Ludwika XV po małżeństwie z Marią Leszczyńską. Order ten (najwyższe odznaczenie francuskie w czasach monarchii, ustanowione w 1578 r. przez Henryka III, zniesione w 1791 r., a przywrócone w latach 1815 — 1830), nada- wany wyłącznie wysoko urodzonej szlachcie, noszono na błękitnej wstędze przepasanej przez lewe ramię.

11 Lanvaust — zapewne chodzi o miejscowość i cypel Lanvéoc na redzie Brestu.

12 Metz — miasto nad Mozelą, obecnie stolica departamentu

Mozeli.

13 Południowe Niderlandy cesarskie.

14 Legitymowali się paszportem na nazwiska George Bawer — d'Andlau i Ernest Bramback — Leszczyński. Według P. Boyé, Stanislas Leszczyński, s. 141, królowi towarzyszyło jeszcze dwóch zaufanych ludzi w roli służących, co potwierdza początek po- wyższego opisu. Wspomniany sekretarz Hulin podaje, że królowi towarzyszył także Piotr Grzegorz Orlik, syn hetmana kozackiego na wygnaniu, Filipa Orlika: Materyały do historyi Stanisława Leszczyńskiego, s. 163 n., ale wiadomość ta nie znajduje potwierdzenia w innych przekazach.

15 Chodzi o Frankfurt nad Odrą.

16 Chodzi o ambasadora Francji w Polsce, hrabiego Antoniego

Feliksa Montiego (zob. przyp. 10 do Listu...).


17 Siedziba ambasady francuskiej w Warszawie znajdowała się wówczas na Krakowskim Przedmieściu w pobliżu kościoła Św. Krzyża.

18 Teodor Potocki (1664 — 1738), biskup chełmiński od 1699 r., warmiński od 1711 r., arcybiskup gnieźnieński i prymas Polski od

1722 r, po abdykacji Augusta II w 1706 r. opowiedział się po stronie Leszczyńskiego, w 1709 r. uznał Augusta II, w 1733 r. ponownie stronnik Leszczyńskiego, w 1735 r. pojednał się z Augustem III.

19 Sejm elekcyjny trwał od 25 VIII do 5 X 1735.

20 Cyfra wielokrotnie przesadzona. Według szacunków histo- ryków na elekcję przybyło do 20 tys. szlachty — zob. S. Aske- nazy, Przedostatnie bezkrólewie, [W:] Dwa stulecia XVIII i XIX. Badania i przyczynki, t. l, Warszawa 1901, s. 128, 130 n.

21 Zniekształcona nazwa Thorn — Toruń.

22 Do Zamku Królewskiego w Warszawie.

23 Miasto portowe u ujścia Loary (Bretania).

[II]

1 Brest — główny port francuskiej marynarki wojennej na wybrzeżu atlantyckim, położony na zachodnim krańcu Bretanii.

2 Bertheaume — miejscowość w Bretanii.

3 Wyspa u zachodniego krańca Bretanii.

4 Godeteur — zapewne chodzi o Fin de Terre, po angielsku Landes End, najdalej na zachód wysunięty cypel południowego wybrzeża Anglii — zob. Atlas Universel par Robert Géographe et par Robert de Vaugondy son fils [...], Paris (XVIII w.), mapa nr 21; Hydrographie Françosie. Recueil des cartes marines générales et particuličres, dressées au dépôt des cartes, plans et journaux. Par ordre des Ministčres de la Marine depuis 1737 jusques en 1772. Par feu M. Bellin, Ingénieur Hygrographe du Dépôt et autres, vol. I

(1773), mapa nr 12.

5 Pointe des Perées — zapewne Point Peverel, półwysep po wschodniej stronie Isle de Purbeck, na południe od dzisiejszego miasta Bournemouth — Atlas Universel, mapa nr 21; Hydro- graphie Françoise, vol. I, mapa nr 12.


6 Korweta „La Méduse" zabrała z Calais przysłanych tam z Dunkierki trzynastu kapitanów statku znających Bałtyk i warunki żeglugi na tym morzu oraz dwudziestu sześciu pilotów obznajomionych z wybrzeżem Flandrii. Mieli oni służyć radą i swoim doświadczeniem dowódcom okrętów królewskich nie znającym Morza Północnego i Bałtyku.

7 Pas de Calais — Cieśnina Kaletańska.

8 Dogger Bank — ławica podwodna w środkowej części Morza północnego, około 260 km długości, 30 km szerokości, głębokość na niej od 15 do 37 m.

9 Poziome drzewce omasztowania statku, przytwierdzone w środku swej długości do masztu lub stengi (przedłużenie kolumny masztu); służy do rozpinania żagla czworokątnego (rejowego).

10 Na statkach wielomasztowych żagiel najbardziej wysunięty do tyłu.

11 Drugi od dołu żagiel czworokątny na maszcie statku żaglowego z ożaglowaniem rejowym.

12 Główny żagiel na grotmaszcie; na statku dwumasztowym maszt większy, na trójmasztowym — środkowy, a na żaglowcu wielomasztowym — każdy (kolejno numery od dziobu), oprócz pierwszego i ostatniego.

13 Przylądek Erneuse (Erneus, Landers Ness, Landes Nés), po norwesku Lindesnes, na południu Norwegii — Atlas Universel, mapa nr 25; Hydrographie Françoise, vol. I, mapy nr 6, 7.

14 Gottenburg, dzisiaj Göteborg — miasto portowe na zachodnim wybrzeżu Szwecji nad Kattegatem.

15 Mardou (Mardö, Mardoe) — wyspa na południowym wybrzeżu Norwegii, mniej więcej w środku drogi między przylądkiem Lindesnes a Oslo, przy mieście Arendal, na południe od niego — Atlas Universel, mapa nr 25; Hydrographie Françoise, vol. I, mapy nr 6, 7.

16 Zapewne konsul lub rezydent francuski w Norwegii.

17 Kattegat.

18 Elseneur, po duńsku Helsingor — zamek duński nad Sundem.

19 Chodzi tu o Chrystiana VI (1730 — 1746).

20 Chodzi o prowincję Marstrand.

21 Zabezpieczała ona pobór ceł sundzkich od przepływających statków na rzecz króla Danii (pobierano je w latach 1425 —

— 1857).


22 Major de Villeuielle — brak bliższych danych.

23 Generał brygady kawalerii de Reisfeldt — brak bliższych danych.

24 Biała Wstęga — chodzi tu najprawdopodobniej o wstęgę Orderu Danebrog, ustanowionego w Danii w 1671 r. przez Chry- stiana V.

25 Konsul francuski w Danii, de Rochefort.

26 Chodzi o duńską wyspę Amager, położoną w Sundzie na południe od Kopenhagi.

[III]

1 Chodzi tu o Jeana Frédérica Phélypcaux, hrabiego de Maurepas

(1701 — 1781), sekretarza stanu marynarki i kolonii (1723 —

— 1749), zasłużonego dla rozwoju marynarki francuskiej i karto- grafii morskiej, wcześniej — od 1715 r. — sekretarza stanu dworu królewskiego, natomiast za Ludwika XVI ministra i kierownika królewskiej rady finansów.

2 Louis-Robert-Hippolyte de Bréhan, hrabia de Plélo (ur. w 1699 r. w Rennes, zginął 27 V 1734 pod Gdańskiem), ze starej rodziny bretońskiej, ożeniony z Louise-Françoise Phélypcaux de la Vrilličre, początkowo poświęcił się karierze wojskowej, kupił pułk dragonów, następnie sprzedał go, aby spłacić część długów odziedziczonych po ojcu, od 1728 r. ambasador Francji w Danii.

3 Zob. przyp. 10 do Listu...

4 Zob. przyp. 9 do Aneksu (I).

5 Chodzi o Stanisława Leszczyńskiego.

6 Może tu chodzić o agenta dworu rosyjskiego, austriackiego lub saskiego. One to starały się za wszelką cenę nie dopuścić do drugiej elekcji Stanisława Leszczyńskiego na króla Polski w 1733 r.

7 Chodzi tu o króla Danii Chrystiana VI (1730 — 1746) i jego małżonkę Zofię Magdalenę.

8 W 1682 r. Jean Baptiste Colbert utworzył trzy kompanie strażników marynarki (gardes de la marine lub gardes-marine) w Breście, Rochefort i Toulonie, do których rekrutowano młodych ludzi pragnących zostać oficerami marynarki. Z najlep-


szych marynarzy tych kompanii utworzono w 1716 r. kompanię strażników flagi admiralskiej (gardes du pavillon amiral). Za- pewne o tych strażników flagi tutaj chodzi, jako strażników morskiej flagi królewskiej.

9 Frederiksborg — zamek królewski zbudowany przez Chrystiana

IV w latach 1602 — 1625 w stylu renesansu niderlandzkiego.

10 Ambasador de Plélo.

11 Chodzi tu o króla Francji Ludwika XV (1715—1771) i jego małżonkę Marię, córkę Stanisława Leszczyńskiego.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Opis budowy geologicznej do ćwiczenia
Teoria sprezystosci - projekt, Opis, Politechnika Gdańska
Pkl, DROGA - Opis Techniczny (2), Gdańsk 21
Opis budowy geologicznej do arkusza mapy 13f, Geologia, II rok, kartowanie
Opis i kolory przewodów do sąd lambda, AUTO - Instrukcje serwisowe itd
Wojna trojańska opis walk, Pomoce do matury, wypracowania z jpolskiego
szczegowy opis zadania, Streszczenie do wniosku UKIE
Opis 73 przyrządów do pomiarów z okresu II połowy XIX i końca XX wieku
Opis nieruchomości przeznaczonej do zbycia
Stanisław Milewski Przygotuj się do życia w 5D
Opis najważnijeszych zagadnień do egzaminu
Risen opis przejscia poradnik do gry
Two Worlds II opis przejscia poradnik do gry
Baldur s Gate II Cienie Amn opis lokacji poradnik do gry
Stanisław Konopacki droga turcji do UE

więcej podobnych podstron