66 Lori Wilde Pikantny deser (Hotel Marchand 06)


Mój najdroższy Remy!

Wiem, jaką radość sprawiłaby Ci wiadomość, że nasza najmłodsza córeczka pracuje w kuchni Twojej restaura­cji. Byłbyś z niej dumny. Melanie wnosi do niej twórczy temperament i pomysłowość, doskonale uzupełniając rozwagę i poczucie odpowiedzialności naszego nowego, utalentowanego szefa Roberta LeSoeura. Melanie sama nie zdaje sobie sprawy, iż dzięki temu połączeniu hotelo­wa restauracja odzyskuje tę trudną do uchwycenia iskrę życia, której zabrakło po Twoim odejściu. Między Mela­nie i Robertem nieustannie wybuchają gorące spory, któ­re, jak podejrzewam, mogą być zalążkiem całkiem in­nych, równie gorących namiętności. Taką w każdym razie mam nadzieję. Na pewno byś się ze mną zgodził.

Nasza sytuacja finansowa jest nadal bardzo trudna, ale zamiast popadać w przygnębienie, staram się cieszyć tym, co w naszym życiu dobre i piękne. Bardzo liczymy na tegoroczny karnawał, który może nareszcie postawić ho­tel na nogi, choć zdarzające się raz po raz niefortunne przypadki sprawiają wrażenie, jakby tajemne siły sprzy­sięgły się przeciwko nam. Byłoby mi lżej, gdybym mogła o tym wszystkim porozmawiać z Tobą, bo bardzo mi Cię brakuje, więc przynajmniej w ten sposób wyobrażam so­bie, że jesteś przy mnie.

Twoja zawsze kochająca Anne

ROZDZIAŁ PIERWSZY

W kuchni istotnie panował upał, lecz Melanie Marchand, wiceszefowa kuchni hotelowej restauracji Chez Remy, gotowała się w środku z całkiem innego powodu.

Na tylnym palenisku dusiło się powoli gumbo - gęsta zupa z ketmii z dodatkiem owoców morza. W powietrzu unosiły się zmieszane zapachy słodkiej papryki, bazylii, czosnku i cebuli. W piekarniku do­piekały się kartofle, a w piecu zaczynały się złocić francuskie bagiety. Był początek karnawału, toteż restauracyjna kuchnia pracowała pełną parą.

Podwieszony pod sufitem wiatrak ledwo działał - łopatki obracały się leniwie, a w końcu znierucho­miały. Do spoconej szyi Melanie kleiły się niesforne kosmyki związanych w koński ogon włosów. Próbu­jąc bezskutecznie opanować irytację, przyłożyła dłoń do wilgotnego czoła.

Przestudiowawszy przed chwilą wywieszone na tablicy przez głównego szefa Roberta LeSoeura me­nu dnia, stwierdziła, że oryginalne danie jej pomysłu, które dopisała wczoraj wieczorem, zostało grubym czerwonym mazakiem wykreślone ..

Ze złości zacisnęła zęby.

Szef wykreślił jej nową specjalność z karty bez słowa wyjaśnienia! Czuła się upokorzona i niedoce­niona. Te same uczucia towarzyszyły jej od najwcześ­niejszego dzieciństwa. Jej naj starsza siostra Charlotte odznaczała się rozsądkiem. Renee wyróżniała się urodą, Sylvie znana była z poczucia humoru, nato­miast Melanie była po prostu ich małą siostrzyczką.

Jedyne, czym mogła się pochwalić, to były jej ku­charskie talenty. Wyprostowała się i zdecydowanym krokiem podeszła do wielkiej lodówki, skąd z wiel­kim trudem wydobyła ważącego ponad piętnaście kilo indyka.

Przygotuje wymyślone przez siebie danie, czy to się Robertowi podoba, czy nie. Niech spróbuje wy­rzucić ją z pracy. W końcu czterogwiazdkowy, poło­żony w zabytkowej części Dzielnicy Francuskiej Ho­tel Marchand, w którego kuchni pracują, jest włas­nością jej rodziny.

Nie zważając na zdumione spojrzenia pozostałych pracowników kuchni, zataszczyła ogromnego ptaka . na kuchenny blat, wypatroszyła go i natarła świeżą oliwą·

Cały personel obserwował z ciekawością jej po­czynania. Wszyscy zauważyli wykreśloną z karty dań potrawę i oczekiwali dalszego ciągu jawnego buntu Melanie. Nikt jednak nie śmiał się odezwać. Tylko Jean-Paul Beaudreau, który pracował u Mar­chandów od wielu lat i znał Melanie od dziecka, mruknął coś pod nosem na temat seksownych kobiet o awanturniczym usposobieniu.

W cale nie była awanturnicą. Domagała się tylko uznania. Jedno z dwojga - albo LeSoeur robi jej celowo na złość, albo jest ślepy i nie potrafi docenić jej talentów. Dźwignąwszy potężnego, gotowego do pieczenia indyka, ruszyła z nim w kierunku piekar­nika.

- Jest za duży, nie zmieści się - usłyszała tuż za sobą głos Roberta i jednocześnie poczuła, jak jego chłodny oddech pieści jej rozgrzaną szyję.

Zrobiło się jej jeszcze goręcej, lecz postanowiła nie zważać na niewczesną reakcję własnych zmysłów na zbyt bliską obecność chodzącego uosobienia męs­kiego seksu, i spróbowała umieścić indyka w piecu.

- Nie słyszałaś, co powiedziałem?

Siłującej się z ogromnym ptakiem Melanie strużki potu spływały za dekolt. Nadal jednak nie zamierzała się poddać. W swym zapamiętaniu przypominała jed­ną ze złych sióstr Kopciuszka, usiłującą wcisnąć szklany pantofelek na swą wielką tłustą stopę.

Nie dam za wygraną, myślała. Musi się zmieścić.

Nie poddam się .

- Skoro już się uparłaś, to pozwól przynajmniej, żebym ci pomógł, zanim zrobisz sobie krzywdę - po­prosił Robert, podchodząc jeszcze bliżej.

O nie, nie dam się nabrać. Nie chodzi mu o to, żeby mi pomóc, tylko chce pokazać, kto jest górą. Do­wieść, kto tutaj rządzi. Powinien zostać kapralem w wojsku i wykrzykiwać rozkazy, którym wszyscy muszą się podporządkować.

Melanie zacisnęła zęby. Niedoczekanie, nie bę­dzie jej terroryzował.

- Odpieprz się - burknęła przez ramię. Tymczasem stojący za jej plecami Robert opasał Melanie silnymi ramionami i uchwycił śliskiego pta­ka, którego bezskutecznie próbowała wsadzić do pie­ca. Melanie zabrakło nagle tchu:

Czując dotyk jego ciała, uświadomiła sobie, jak bardzo ją ten dotyk podnieca. Złościło ją to. I prze­rażało.

Podczas tych wspólnych zmagań z opornym pta­kiem przyspieszony oddech Roberta muskał szyję Melanie, jego tors opierał się o jej plecy, ramiona obejmowały jej ciało.

- Daj spokój, nic z tego nie będzie - odezwał się Robert po paru minutach bezskuteoznych wysiłków.

- Nie bądź takim pesymistą! Spróbuj go wkręcić.

Jednakże ani wkręcanie, ani wciskanie na siłę na nic się nie zdało.

- Mówiłem, że się nie zmieści.

- Zarozumialec!

- Za nic nie przyznasz, że to ja miałem rację, a ty się myliłaś?

W głosie Roberta brzmiało rozbawienie. Naśmie­wa się z niej?

Pod białym kucharskim kitlem Robert nosił czarny obcisły T -shirt, czarne dżinsy i czarne wysokie buty. Chyba z krokodylej skóry. Albo ze skóry aligatora. W każdym razie bardzo kosztowne. To oburzające, że może sobie pozwolić na kupno lepszych butów niż ona. Ile właściwie matka mu płaci?

Prawdę mówiąc, Melanie nie przywiązywała do obuwia większej wagi; w pracy chodziła w drew­niakach, a poza kuchnią nosiła naj chętniej dobrze już wysłużone sportowe buty marki Nike. Nie miała ani jednej pary pantofli na wysokim obcasie. Wolała wygodne obuwie, pozwalające swobodnie się poru­szać. Miała zresztą blisko metr siedemdziesiąt wzros­tu, więc nie musiała się sztucznie podwyższać.

Ale swoją drogą dziwne, że Robert nosi takie drogie obuwie. Bo poza tym ubiera się bardzo skrom­nie. Jakby naumyślnie starał się niczym nie odzna­czać. I tylko te kosztowne buty, które zdają się mó­wić: "Wbrew temu, co wam się wydaje, we mnie również tkwi odrobina szaleństwa". I właśnie ten ukryty rys jego na pozór chłodnego usposobienia najbardziej Melanie intrygował.

Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie i zobaczyła na jego twarzy kpiący uśmieszek. Wyglądał zabójczo. Z całej jego postawy emanowała arogancka pewność siebie mężczyzny nawykłego do rozkazywania.

Pod Melanie ugięły się kolana.

Czując na sobie jej spojrzenie, Robert uśmiechnął się od ucha do ucha, a na jego policzkach utworzyły się dwa uwodzicielskie dołeczki. Melanie uwielbiała dołeczki.

Do diabła z dołeczkami! - zezłościła się w duchu, postanawiając więcej na niego nie patrzeć. Zajęła się znowu wpychaniem opornego ptaka do piekarnika. Na próżno.

Robert miał rację. Niech będzie przeklęty!

Może indyk jest rzeczywiście za duży, ale to nie powód, by przyznawać się do klęski. W naj gorszym razie odetnie mu nogi. Tak czy inaczej, wsadzi go do pieca. Wpadła w takie zacietrzewienie, jakby jej być czy nie być zależało od tego, czy zdoła dopiąć swego.

Od czasu klęski żywiołowej spowodowanej hura­ganem Katrina, Hotel Marchand popadł w finansowe kłopoty, a kiedy wreszcie wydawało się, iż znowu stanie na nogi, jego nieposzlakowaną opinię nadszar­pnęło kilka dziwnych, niefortunnych wydarzeń. Aby temu zaradzić, Melanie postanowiła stworzyć cały szereg nowych, odkrywczych dań, które przyciągnę­łyby do restauracji Che z Remy tłumy gości. Może wtedy rodzina wreszcie ją doceni.

A jeżeli to tylko złudzenia i owoce jej pomysło­wości nie znajdą uznania w oczach gości restauracji? Czy jest skazana na wieczne niepowodzenia? Ostat­nimi czasy Melanie coraz częściej napadały podobne wątpliwości. Tak było z nią zawsze, gdy zbyt długo zasiedziała się w jednym miejscu.

Ale teraz jest u siebie w domu. Dokąd miałaby wyjeżdżać?

Więc dlaczego czuje się nie na swoim miejscu? Nie, nie będzie o tym myśleć! Jej plan musi się powieść. Byle tylko LeSoeur przestał jej przeszka­dzać.

- Jak długo jeszcze zamierzasz się wygłupiać, zamiast przyznać, że nic z tego nie będzie? - W gło­sie Roberta brzmiało lekkie znużenie.

- Zawsze mówisz "nie" - burknęła, ocierając rę­kę w bok fartucha. - To nas różni, panie LeSoeur, że nie potrafisz myśleć pozytywnie.

- Uważasz, że to największa różnica między tobą i mną?

- Tak, bo ty jesteś zakutym tradycjonalistą, a mnie pociąga wszystko, co nowe.

- Powiedziałbym raczej, że mam do czynienia z rozkapryszoną panienką, która musi zawsze posta­wić na swoim, podczas gdy ja ...

- ... chcesz mi pokazać, kto tu naprawdę rządzi. Nie mam racji?

- Och, Melanie! - westchnął. - Twoja matka i siostra wiedziały chyba, co robią, zatrudniając mnie na stanowisku szefa kuchni. Przyjmij do wiadomości, że ja mam tutaj ostatnie słowo. Indyk w czekoladzie nie znajdzie się w menu, i kropka.

Melanie zdała sobie sprawę, że Robert nie ustąpi. To, plus jego niezachwiany spokój, podczas gdy w niej wszystko się gotowało, dopełniło poczucia upokorzenia.

Była druga po południu, w kuchni szły pełną parą przygotowania do kolacji, którą podawano od piątej. Trójka podkuchennych zwijała się jak w ukropie, obierając, krojąc i siekając produkty, co jednak nie przeszkadzało im obserwować spod oka rozgrywa­jącej się na ich oczach zabawnej potyczki wicesze-

fowej z szefem. .

Melanie przeniosła indyka na specjalny blat do kroj enia mięsa, starannie wytarła ręce i podparła się pod boki. Odkąd cztery miesiące temu jej naj­starsza siostra Charlotte, pełniąca faktycznie obo­wiązki dyrektorki hotelu, zatrudniła nowego szefa kuchni, między Melanie a Robertem toczyła się nie­ustająca wojna.

Jeśli Melanie od pierwszej chwili poczuła do nie­go gwałtowną antypatię, to nie tylko z powodu jego władczego zachowania - pod tym względem przy- pominał byłego męża Melanie, Davida - ale ponie­waż był tak zniewalająco przystojny. Złościła się na samą siebie, nie mogąc pojąć, jak to możliwe, że pociąga ją facet, który na każdym kroku jakby nau­myślnie następuje jej na odciski.

Ponadto niemałą rolę odgrywała jej urażona duma.

Była przekonana, że to ona powinna była zostać szefem kuchni, a tymczasem matka i Charlotte za­trudniły całkiem obcego człowieka.

Ojciec, gdyby żył, na pewno stanąłby po jej stro­nie. Od śmierci ojca, który zginął w wypadku spowo­dowanym przez pijanego kierowcę, minęły już dwa lata, ale Melanie do dziś nie mogła się pozbyć po­czucia winy. Było to uczucie irracjonalne, zresztą nikt z rodziny nie obwiniał jej o śmierć ojca, niemniej Melanie miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Nie mogła zapomnieć o tym, że gdyby nie jej rozwód, po którym zapadła na głęboką depresję, matka nie zde­cydowałaby się pojechać z nią na dwutygodniowe wakacje do Toskanii w porze roku, kiedy w Hotelu Marchand panował największy ruch.

A gdyby Anne, jej matka, była wówczas w domu, ojciec nie wyjechałby na miasto w tamtą tragiczną, burzliwą noc. W rezultacie w duszy Melanie zrodziło się podświadome przekonanie, że gdyby nie j ej niepo­słuszeństwo i buntownicze usposobienie, które wpę­dziło ją w nieudane małżeństwo, zakończone bar­dzo nieprzyjemnym rozwodem, ojciec nadal by żył.

Na wspomnienie tamtych chwil jej serce przeszył ostry ból. Anne wyjechała z Toskanii wcześniej niż Melanie, która została dłużej, aby ukończyć praktykę kucharską. Nigdy nie zapomni tamtego tragicznego dnia.

Telefon zadzwonił w momencie, gdy w pięknej, liczącej dwieście lat kuchni Casa Francesco Melanie przygotowywała kurczaka w winie. Sięgnąwszy po komórkę do kieszeni fartucha, rozpoznała na wy­świetlaczu numer naj starszej siostry ijuż miała powi­tać Charlotte wesołym dowcipem, gdy ta wymówiła okropne słowa: "Ojciec nie żyje" ...

Melanie wydała cichy okrzyk rozpaczy, a trzyma­na w prawej ręce butelka wina wysunęła się z jej palców i roztrzaskała na chłodnej kamiennej podło­dze, opryskując rubinowym płynem jej łydki i stopy.

Melanie była od dziecka ukochaną córeczką tatusia ijuż w dzieciństwie wolałaprzebywać wśród pracow­ników prowadzonej przez Remy' ego kuchni niż w re­prezentacyjnych pomieszczeniach hotelu, stanowią­cych niepodzielne królestwo pochodzącej z wyższych sfer matki. Ojciec rozpieszczał swoją najmłodszą cór­kę, która nadal nie mogła się pogodzić zjego śmiercią.

Każdy szczegół kuchni przypominał o jego nie­obecności: poczerniałe od ognia rondle, ulepszenia, które wspólnie instalowali, stojące na półkach, po­plamione od ciągłego używania książki kucharskie, komplet wspaniałych noży, które podarowała ojcu na gwiazdkę na rok przed jego śmiercią.

Przenikliwe spojrzenie błękitnych oczu Roberta LeSoeura wyrwało ją z zamyślenia. Nagle cały swój ból i żal zapragnęła wyładować na tym bezczelnym intruzie.

Jak mama i Charlotte mogły wynająć tego zimnokrwistego faceta z północnego zachodu do prowadze­nia kuchni stworzonej przez jej pełnego pasji ojca? Była to z ich strony zdrada o gorzkim smaku surowe­go jabłecznego octu.

Gdyby nie perswazje dwóch średnich sióstr, Sylvie i Renee, Melanie dawno spakowałaby manatki i wró­ci_ła do Bostonu. Poza tym nie mogła odjechać od matki, której nie dawny atak serca skłonił ją do po­rzucenia Bostonu na rzecz Nowego Orleanu. Wpraw· dzie wszystko dobrze się skończyło i Anne twier­dziła, że czuje się dziś lepiej niż przed zawałem, lecz Melanie panicznie bała się ją utracić.

Schowała więc dumę do kieszeni i udawała, że nic się nie stało. Jednakże zachowanie Roberta doprowa­dzało ją do białej gorączki. Ilekroć chciała·wprowa­dzić jakieś egzotyczne danie, Robert zawsze ją ob­cinał, zawsze znajdował racjonalny powód, aby po­wiedzieć "nie".

- Przypominam, że w tej kuchni to ja podejmuję .decyzje - oświadczył. - A moja kuchnia podaje in­dyka a la Cajun, tak jak się go jada w Luizjanie. Koniec rozmowy.

- Wszystkie nasze dania są albo po kreolsku, albo a la Cajun.

Robert opuścił wzrok na usta Melanie, omiótł spoj­rzeniem jej szyję, a następnie rysujące się pod far­tuchem piersi.

- Bo jesteśmy w Nowym Orleanie, a nie w Bos­tonie - odparł.

- Ale czy wszystko musi być na jedno kopyto? - sprzeciwiła się Melanie. - Ciągle tylko to gurnbo, jarzyny gotowane na parze i majonez. Nosem mi to wszystko wychodzi.

- Nie trzeba lekceważyć tradycyjnej kuchni. Goś­ciom ona odpowiada.

- Rozumiem, ale nie należy z tym przesadzać. Co mają jeść amatorzy kulinarnych przygód?

- Takich poszukiwaczy kulinarnych przygód jak ty jest bardzo niewielu. - Czyżby usłyszała w jego głosie ton podziwu? Może jednak ją ceni, tylko sta­rannie to ukrywa? - Zresztą odkąd nastałem, wpro­wadziliśmy do menu kilka dań z grilla.

- Wielkie mi rzeczy! - żachnęła się. - Raptem jedną rybę i mieszane warzywa. Z tego powodu nie opiszą nas w "Gourmandzie"!

- Rzecz nie w tym, żeby się dostać na łamy jakie­goś snobistycznego pisma dla smakoszy, ale żeby goście byli zadowoleni. Zresztą pieczony indyk to

żadne odkrycie Ameryki! .

- Owszem, jeżeli natrzeć go masą czekoladową z pieprzem cayenne i podać z dodatkiem koziego sera i sosem z kaparów - rzekła z przejęciem. - Nie rób takiej miny, smakuje, że palce lizać.

- Próbowałaś?

- Nie, ale mi się. przyśnił. To był bardzo realistyczny sen.

- Nie będziemy układać menu według twoich sennych przywidzeń. Czekoladowego indyka nikt nie zechce zamówić.

- Jest pyszny, przekonasz się. - Odwróciła się na pięcie, chwyciła w ręce nieszczęsnego indyka i ru­szyła z nim do piekarnika.

- Nic z tego. - Robert zastąpił jej drogę.

W kuchni zrobiło się cicho. Cały personel zamarł bez ruchu, czekając, co będzie dalej.

Melanie sama nie bardzo wiedziała, dlaczego chce koniecznie postawić na swoim. Czy ze względu na zbliżającą się rocznicę śmierci ojca, czy ze złości na matkę i siostrę, które nie powierzyły jej prowadzenia kuchni, bo nie miały do niej zaufania. W gruncie rzeczy wcale nie chciała zostać szefową, ale byłoby miło, gdyby jej okazały trochę uznania.

Okrążywszy Roberta, spróbowała wsunąć indyka do pieca.

- Chcesz sobie zrobić krzywdę? - Robert wyciąg­nął rękę, by podtrzymać ptaka.

- Odejdź! - krzyknęła z pasją.

- Zdaje się, że chodzi ci nie tylko o tego indyka. Chodź, porozmawiamy w moim biurze.

Tego by tylko brakowało, żeby znaleźli się sami w jego pokoju, pomyślała ze strachem. Nie była pew­na czy potrafiłaby się oprzeć jego urokowi. Jest do­prawdy.żałosna.

- Nie!

Robert usiłował odebrać jej indyka, ale ona broniła się z takim uporem, jakby od upieczenia niekonwen­cjonalnej potrawy zależało całe jej życie. W trakcie przepychanki przewróciła łokciem niedomknięty sło­ik oliwy, która rozlała się po stole i zaczęła ściekać na podłogę·

- Zostaw mnie!

- Nie zostawię, dopóki mi nie powiesz co cię tak naprawdę gryzie.

Za nic w świecie. Nie może mu powiedzieć, że w tej chwili najbardziej dokucza jej złość na siebie o to, że Robert tak bardzo jej się podoba, zwłaszcza kiedy jest tuż obok. Gwałtownie szarpnęła indyka w swoją stronę, lecz Robert mocno go trzymał. Mela­nie pośliznęła się na wylanej oliwie, straciła równo­wagę i wylądowała na podłodze na siedzeniu, a indyk wypadł im z rąk i pofrunął, aby po sekundzie opaść gdzieś z głośnym plaśnięciem.

Robert też się zachwiał, zrobił krok, próbując od­zyskać równowagę, wdepnął w rozlaną oliwę i runął na podłogę. Gdyby w ostatniej chwili nie podparł się obiema rękami, zmiażdżyłby Melanie swoim ciężarem.

W rezultacie zawisł nad nią w pozie lekkoatlety wykonującego pompki. Melanie zamarła. Patrzyła z przerażeniem w jego błękitne oczy, czuła bliskość jego ciała. Bała się poruszyć. Czuła się schwytana w pułapkę, ale o dziwo, wcale nie było jej z tym źle. Spodziewała się wręcz, że Robert zaraz ją pocałuje.

Widziała tuż nad sobą jego twarz, na której malo­wało się zmysłowe podniecenie. Ich ciała niemal się stykały. Słyszała jego przyspieszony oddech. Cała sytuacja przypominała nader wymyślną, a zarazem niesłychanie zmysłową grę wstępną.

Patrząc po raz pierwszy na twarz Roberta z tak bliskiej odległości, zauważyła nad jego prawym okiem cienką bliznę, biegnącą przez skroń aż po linię włosów. Jakby slad po cięciu ostrym nożem albo brzytwą. Serce Melanie zadrżało. ona też nosi na ciele niewidoczną bliznę.

Blizna na skroni Roberta nabrała nagle symbolicz­nego znaczenia. Jakby coś zapowiadała. Przed czymś ostrzegała. Kryła w sobie jakąś ważną tajemnicę.

On musi mieć za sobą bolesne doświadczenia. Tak jak i ona. W nagłym odruchu ciekawskiego dziecka zapragnęła dotknąć jego skroni, lecz natychmiast cof­nęła rękę. Lęk i żądza kontaktu walczyły w jej sercu o lepsze.

. Wargi Roberta drgnęły. Przez ułamek sekundy Melanie sądziła, że za moment dotkną jej ust. Pomy­liła się. Robert zapytał:

- Nic ci się nie stało?

- Zejdź ze mnie - wycedziła przez zęby, zbulwersowana własną reakcją na to niesamowite zbliżenie, i zamiast przyciągnąć Roberta, tak jak tego pragnęła, z całej siły odepchnęła go od siebie.

Z drugiej strony kuchni dobiegł czyjś zduszony śmiech.

Robert podniósł się z podłogi, ostrym spojrzeniem uciszył żartownisia, po czym wyciągnął do Melanie rękę, chcąc pomóc jej wstać.

Ona jednak wolałaby umrzeć, niż skorzystać z je­go pomocy. Ignorując wyciągniętą rękę, jednym ru­chem poderwała się na nogi. Nie na darmo dwa razy w tygodniu chodziła na siłownię.

Oboje jednocześnie poszukah wzrokiem pecho­wego indyka, który, jak się okazało, z dziwaczną celnością wylądował na haku, na którym pracownicy kuchenni wieszali swoje fartuchy.

Indyk bezczelnie zwisał z haka - widomy dowód jej sromotnej porażki. Spojrzała na Roberta, który tłumił śmiech. Sytuacja była w najwyższym stopniu komiczna, lecz Melanie bynajmniej nie było do śmiechu.

- Miałem poprosić, żebyś wymyśliła nadzienie do indyka, ale skoro został odwieszony do wyschnię­cia ... - W oczach Roberta tańczyły wesołe iskierki.

- Wiesz, co możesz zrobić ze swoim nadzieniem - burknęła, zdejmując fartuch i rzucając nim w Roberta.

Odwróciwszy się na pięcie, wymaszerowała z ku­chni. Miała nadzieję, że nie dała po sobie poznać, jak bardzo jest zmieszana. Indyk najwidoczniej nie miał tu nic do rzeczy. Prawdziwy problem tkwił w niej samej.

ROZDZIAŁ DRUGI

Nie powinien był się do niej zbliżać. To był wielki błąd. Nie tylko zachował się nieprofesjonalnie, ale, co gorsza, zdradził, jak bardzo jej pragnie.

Coś ty sobie myślał?

Ba, problem w tym, ze przestał myśleć.

Robert bezradnie ściskał w rękach fartuch, którym Melanie rzuciła w niego, wychodząc z kuchni. Far­tuch pachniał jedzeniem i nią, czyli dwiema rzecza­mi, które najbardziej lubił.

Niezwykła kobieta! Kobieta z temperamentem, a to nie wróży nic dobrego. Lepiej wystrzegać się kłopo­tów. Melanie przywodziła mu na myśl francuskie truf­le - bezcenne, pachnące piżmem i przenikniętą aroma­tem miłości pościelą. Musi spojrzeć prawdzie w oczy - sama myśl o niej przyprawia go o zawrót głowy, budzi nieprzepartą ochotę, aby chwycić ją w ramiona, zanieść do łóżka i kochać się do białego rana.

. Miał w oczach jej cudowną skórę o złotawym odcieniu. Prężne i silne, a zarazem delikatnie zbudo­wane ciało. Lśniące włosy barwy hebanu, związane zwykle nad karkiem w ciężki koński ogon. Rysujący się pod obcisłymi dżinsami zgrabny tyłeczek.

Zgrabny to mało powiedziane. Tyłeczek Melanie Marchand nie miał sobie równych.

Wybij to sobie z głowy! Ona nie jest dla takich jak ty. Zmarszczył brwi i rozejrzał się po kuchni.

- Wracać do roboty! - zawołał i ze sztucznym zapałem zaklaskał w ręce, nie chcąc, aby podwładni domyślili się, jak bardzo wstrząsnęło nim bliskie spo­tkanie z seksowną Melanie Marchand.

Trzej podkuchenni niemal równocześnie chwyci­li za noże, pochylili głowy i ze zdwojoną energią zabrali się do siekania jarzyn. Robert zdjął z haka spostponowanego ptaka, zmył z podłogi rozlaną oliwę, uporządkował poprzewracane naczynia, po czym udał się do mieszczącego się obok spiżami biura.

Zastanawiając się, jak powinien się teraz zacho­wać, doszedł do wniosku, że najlepiej będzie ten incydent zignorować. Melanie jest odpowiedzial­nym fachowcem i na pewno nie porzuci pracy w po­łowie dyżuru. Trzeba jej po prostu dać trochę czasu na ochłonięcie po tym, co się wydarzyło. Robert domyślał się od dawna, iż Melanie ma do niego pretensję o to, że przejął władzę w kuchni, w której do niedawna niepodzielnie panował' jej uwielbiany OJCIec.

Zarazem jednak nie uszło jego uwadze, iż Melanie coś do niego czuje. Czuł rodzące się między nimi zmysłowe napięcie, ilekroć zbytnio się do siebie zbli­żyli. Melanie to buzujący wulkan, który' w każdej chwili może wybuchnąć: Musi się mieć bardziej na baczności. Wiedział z doświadczenia, jak niebezpie­czne bywa uleganie namiętnościom i jak katastrofal­ne przynosi skutki.

A jednak nie był w stanie przestać o niej myśleć. Podziwiał nie tylko jej urodę, ale także jej samodziel­ność i dumę. Kiedy przymknął na moment oczy, w jego rozognionej wyobraźni pojawifsię niezwykle żywy obraz Melanie leżącej w jego łóżku. Szybko otworzył oczy, przerażony intensywnością swego po­żądania. Wiedział, że nie wolno mu stracić głowy. Zbyt dobrze zdawał sobie sprawę z tego, czym grozi folgowanie nieopanowanym apetytom. Musi wziąć się w garść. Nie może narażać na szwank dobrej opinii, której odzyskanie kosztowało go tyle trudu.

Nie wolno mu zawieść Anne i Charlotte Mar­chand, które ofiarowały mu możliwość zrehabilito­wania się, otwarcia nowego rozdziału w jego trud­nym życiu. Z tą myślą usadowił się w fotelu i ot­worzył górną szufladę solidnego mahoniowego biur­ka. Tylko w ten sposób zdoła opanować rozszalałe nerwy. Wyjąwszy z szuflady oprawny w skórę pa­miętnik, chwycił za pióro, aby przelać na papier namiętne uczucia, jakie budziła w nim Melanie Mar­chand.

Jeśli życie czegoś go nauczyło, to tego, że namięt­ności trzeba trzymać na wodzy. Melanie nie jest dla niego, i kropka.

Jak przekonać Roberta, by pozwolił jej objawić kulinarne talenty i pomysłowość? Melanie przecha­dzała się nerwowo po hotelowym dziedzińcu. W jej głowie kłębiły się niespokojne myśli. Była przekona­na, że tylko w ten sposób może pokazać matce i siost­rom, co jest warta, i zdobyć ich uznanie. Bądź realistką, podpowiadał jej rozsądek. To Ro­bert ma prawo decydowania, i jest przekonany, że to on wszystko wie najlepiej.

Ale skoro nie ma szansy go przekonać, to może spróbować się go pozbyć? - podpowiadała gorszfl strona jej natury.

Ale jak? Matka i siostry uwielbiały Roberta. Per­sonel też. Był dobrym, sprawiedliwym szefem - tego nawet ona nie mogła mu oclmówić. Ale zanadto trzy­mał się tradycji, brakowało mu elastyczności i wyob­raźni. Był wprawdzie świetnym organizatorem, ale bez szczypty fantazji, bez umiejętności podejmowa­nia ryzyka. Podjego rządami restauracja Chez Remy nigdy nie odzyska swej legendarnej pozycji. A mog­liby to osiągnąć, gdyby zjednoczyli siły. Wtedy re­stauracja mogłaby się wznieść na niebywałe wyżyny.

A gdyby tak się stało, matka i siostry nareszcie uznałyby Melanie za godną siebie partnerkę, zasłu­gującą na miano pełnoprawnego członka rodziny.

Popatrzyła na zegarek, który dostała od ojca na osiemnaste urodziny. Zegarek z wygrawerowanym na odwrocie napisem: "Dla najdroższej, zbuntowanej córeczki od kochającego papy". Melanie westchnęła. Jcj buntownicza postawa miała sens we wczesnej młodości, ale dziś, jako kobieta blisko trzydziestolet­nia, wolałaby zrzucić z siebie piętno nieodpowiedzia­lnej kapryśnicy.

Co musi zrobić, żeby rodzina zaczęła ją traktować poważnie? Doprowadzić kuchnię restauracji Chez Rcmy do kwitnącego stanu. Ale jak ma tego dokonać, mając przeciwko sobie Roberta?

Melanie odczepiła przypiętą do paska dżinsów komórkę, wzięła dla kurażu głęboki oddech, po czym wybrała numer zaprzyjaźnionego kucharza z Seattle, miasta, skąd pochodził Robert LeSoeur.

Znany z upodobania do plotek Coby Harrington był niewyczerpanym źródłem informacji o każdym, kto coś na zachodnim wybrzeżu znaczył. W dodatku miał wobec niej dług wdzięczności - kiedy pięć lat temu pracowali razem w Bostonie u jej byłego męża Davida, Melanie uratowała go od poważnych nieprzyjemności. Pewnego razu Coby przez pomyłkę posypał fistaszkami tajskie danie na talerzu prze­znaczonym dla cierpiącego na alergię znanego po­lityka. Zorientowawszy się, co zrobił, wybiegła na salę i, niby to przypadkiem, wytrąciła kelnerowi z rąk talerz z fatalną potrawą. Potem wzięła na siebie winę za nieprzyjemny wypadek, nie wspo­minając Davidowi, dlaczego to zrobiła. Gdyby David dowiedział się o pomyłce Coby'ego, na pewno wy­rzuciłby go z pracy.

- Coby? Tu Melanie Marchand.

- Cześć, Melanie! Kopę lat. Co u ciebie?

- W porządku. A u ciebie?

- Same pyszności. Jak się miewa twoja matka?

- Coraz lepiej. Miło, że pytasz. Słuchaj, Coby, chcę cię prosić o przysługę. -

Zamieniam się w słuch.

- czy mógłbyś popytać o niejakiego Roberta LeSoeura, który jakiś czas temu był w Stratosferze wiceszefem kuchni?

- To twój nowy obiekt zainteresowania?

- Nic z tych rzeczy.

- Wielka szkoda. Najwyższy czas, żebyś zapomniała o tym brutalu Davidzie.

- Daj spokój, dawno o nim zapomniałam.

- To dlaczego od czterech lat nie masz nikogo?

Dlaczego? Bo nikt jej naprawdę nie zainteresował. A Robert? - odezwał się uprzykrzony wewnętrzny głos.

- Kto raz się sparzy, ten na zimne dmucha - po­wiedziała. - Następnym razem będę ostrożniejsza.

- Też racja - zgodził się Coby. - Więc chcesz, żebym poszukał haka na LeSoeura?

- Ewentualnie. W każdym razie spróbuj się cze­goś o nim dowiedzieć.

- Na każdego coś się znajdzie, trzeba tylko dob­rze poszukać - zaśmiał się Coby. - Jeśli coś prze­skrobał, na pewno się o tym dowiem. Ale powiedz mi najpierw, dlaczego cię interesuje.

- Pracuje w naszym hotelu, a niewiele wiemy o jego przeszłości.

- Oj, chyba coś ukrywasz. Nie wiem, czy mogę ci wierzyć.

- Nie zapominaj, Coby, że jesteś mi winien przy­sługę·

- Ale jesteśmy kwita. Przecież nikomu nie zdra­dziłem twojej tajemnicy.

To prawda. W dodatku dla takiego zawodowego plotkarza, jakim jest Coby, dochowanie tajemnicy musi być wielkim poświęceniem. Melanie odruchowo pomacała wyczuwalną przez cienki materiał bliznę po oparzeniu na prawym boku. Była to pamiątka po Davidzie, który w kokainowym szale pchnął ją na rozpalony piec kuchenny. Coby był jedynym świadkiem tego koszmarnego incydentu. Melanie następ­nego dnia spakowała manatki, wyprowadziła się od męża i wystąpiła o rozwód, ale do dziś dnia wstydzi­ła się komukolwiek przyznać, co zrobił mężczyzna, którego poślubiła bez zastanowienia, wbrew oporowi całej rodziny.

-r Dlaczego zamilkłaś? - odezwał się Coby.

- W hotelu dzieją się dziwne rzeczy, które mogą zepsuć mu opinię, i istnieje podejrzenie, że jest to sprawka kogoś z personelu. W dodatku wszystko zaczęło się mniej więcej w tym czasie, kiedy Robert się tu pojawił.

- Możesz podać więcej szczegółów?

- Dobrze, ale niech to zostanie między nami.

- Obiecuję.

- Najpierw ktoś unieruchomił awaryjny generator prądu, i kiedy w dużej części miasta zgasła elektrycz­ność, hotel pogrążył się w ciemnościach. Niedługo potem, kiedy w hotelu zjawiła się znana aktorka filmowa, reporterzy z brukowców dowiedzieli się od kogoś o jej obecności, a dwa dni później zdarzył się bardzo podejrzany wypadek samochodowy.

Melanie aż się wstrząsnęła-na wspomnienie tamtej nocy. Jechała starym babcinym autem, prowadzo­. nym przez pracownika hotelu Luca Cartera, razem z trzyletnią siostrzenicą Daisy Rose i czteroletnim Adamem, siostrzeńcem mieszkającego w hotelu re­żysera Pete' a Traynora, kiedy uderzył w nich z boku czarny sedan z zaciemnionymi szybami. Winowajca uciekł z miejsca wypadku. Nikt na szczęście nie doznał poważniejszych obrażeń, lecz zarówno ona, jak Luc byli przekonani, że zderzenie nie było przy­padkowe.

Podejrzenie padło na czyhających pod hotelem. dziennikarzy, którym jednak niczego nie udowodnio­no. W owym czasie w hotelu mieszkał znany reżyser filmowy Peter Traynor ze swoim małym siostrzeń­cem, swoim współpracownikiem Evanem i narzeczo­ną Evana, słynną australijską aktorką Ellą Emmer­son. Anonimowy informator zawiadomił redakcję miejscowego brukowca, że podczas swego pobytu w Nowym Orleanie Ella i Evan wzięli potajemnie ślub.

Wszystko zdarzyło się zaledwie dwa tygodnie te­mu i rodzina nie zdążyła się jeszcze otrząsnąć po przeżytym szoku. Melanie, jako bodaj jedyna, podej­rzewała, że wypadek miał jakiś związek z wcześniej­szymi przypadkami wewnętrznego sabotażu. Uważa­ła jednak, iż jeśli nawet Robert maczał w nich palce, to żadną miarą nie mógł uczestniczyć w ataku na samochód, którymjechała mała Daisy Rose. Miał swoje wady, ale uwielbiał dziewczynkę i na pewno nie zrobiłby jej krzywdy.

Z zamyślenia wyrwał ją głos Coby'ego.

- Dobrze, zajmę się tym i zadzwonię, jak tylko się czegoś dowiem.

Melanie podziękowała mu i wyłączyła komórkę· Trochę gryzło ją sumienie z powodu wszczęcia pota­jemnego dochodzenia, ale wytłumaczyła sobie, że postąpiła mądrze i przezornie.

W pogodny sobotni poranek Robert wybrał się na rynek w poszukiwaniu najlepszych i naj świeższych produktów na potrzeby restauracji.

Niewiele spał ostatniej nocy. Dręczył go trudny do rozwiązania dylemat, jak postępować z Melanie Marchand, nie zdradzając przy tym, jak bardzo jej pragnie. Po incydencie z indykiem Melanie wróciła jakby nigdy nic do kuchni i pracowała spokojnie do końca dyżuru. Robert starał się schodzić jej z drogi, lecz zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później musi między nimi dojść do decydującej rozmowy.

Chciał w jakiś sposób zażegnać narastające na­pięcie, jeśli ma zachować swą obecną posadę i pozo­stać w Nowym Orleanie, który szczerze polubił, nie­mal na równi ze swym rodzinnym miastem Seattle. Może Nowy Orlean uwiódł go swą atmosferą tak bardzo obcej Robertowi swobody i beztroski? Nie­kiedy jednak nachodziło go, tak jak w tej chwili, poczucie beznadziejnego smutku, który zmusił go do wyjazdu z Seattle. Choć otoczony zewsząd gwarnym wesołym tłumem, Robert poczuł się nagle rozpacz­liwie samotny.

Z głębi pamięci wyłoniło się ponure wspomnienie.

Ma dziewięć lat i widzi matkę wychodzącą z domu. Matka niesie walizkę, a towarzyszy jej nieznany męż­czyzna. Matka ma twarz zalaną łzami. Po jej pożeg­nalnym pocałunku Robertowi zostaje na policzku ślad szminki.

- Nie myśl o tym! - wyrwał się z jego gardła zduszony szept.

- Co pan mówił?

_ Nie, nic. - Siłą woli odepchnął od siebie tamten obraz i zmusił się do normalnej rozmowy z hand­larzem ryb. Zamówił dwadzieścia kilo raków i podał adres hotelu.

_ Przepraszam, czy mam przyjemność z Robertem LeSoeurem?

Odwróciwszy się, ujrzał przed sobą uśmiechniętą twarz drobnej blondynki. Kobiety często go zacze­piały i próbowały z nim flirtować. Robert nie uważał się za mężczyznę szczególnie przystojnego, ale one widocznie były innego zdania. Podobał im się nawet jego za duży nos i lekko kabłąkowate nogi, nie mó­wiąc już o dołkach w policzkach i bliźnie na skroni, która wydawała się paniom szczególnie podniecająca.

Twarz młodej blondynki wydała mu się znajoma.

- Nie pamięta mnie pan?

_ Przepraszam, ale nie jestem pewien, skąd się znamy.

_ Dawno temu jeździliśmy tym samym promem z Whidbey Island do Seattle.

_ Ach tak. Miała pani wtedy dłuższe włosy.

_ To prawda. I byłam o wiele chudsza, ale w No­wym Orleanie za dobrze dają jeść. - Roześmiała się· _ Nazywam się Jeri Kay Loving. Jestem dziennikar­ką, piszę dla "Times-Picayune".

_ Przepraszam, powinienem wiedzieć. Ale rozumiem, że zaczepiła mnie pani nie bez powodu.

_ No właśnie - przyznała. - Proszę mi powiedzieć po starej znajomości, ile jest prawdy w tych dziwnych pogłoskach, jakie krążą ostatnio na temat Hotelu Marchand ...

Melanie wykonywała swój poranny jogging wzdłuż Missisipi. Była niewyspana i wewnętrznie rozklekotana. Przez pół nocy przewracała się na łóż­ku, przeklinając Roberta. Nie dość, że rozpanoszył się w kuchni jej ojca, to jeszcze miał czelność we­drzeć się w jej sny.

Co prawda we Śnie nie miała mu tego za złe. Na wspomnienie jego nocnej· wizyty przeszedł ją dreszcz. Sposób, w jaki na nią patrzył z tym swoim władczym uśmieszkiem, który zdawał się mówić:

"Dobrze wiem, co się z tobą dzieje na sam mój widok", nawet teraz przyprawiał ją o zawrót głowy.

Potrząsnęła energicznie głową, aby wypędzić z niej niewczesne myśli, i przyspieszyła kroku, skrę­cając w lewo w kierunku miejskiego targowiska, na którym panował wyjątkowo ożywiony ruch.

Obecność Roberta w tłumie kupujących nie po­winna była jej zdziwić ani zaskoczyć, gdyby nie fakt, iż obok niego stała drobna efektowna blondy­neczka i coś mu opowiadała, a on, z nisko pochylo­ną głową, dosłownie spijał każde słowo z jej ponęt­nych ust.

Melanie poczuła złość. Czyżby była zazdrosna? O mężczyznę, którego wręcz nie lubi? Kiedy jednak blondynka odwróciła się w jej stronę i Melanie zro­zumiała, z kim Robert rozmawia, jej zazdrość ustąpi­ła miejsca podejrzeniu.

Blondynka należała do grupy wścibskich dziennikarzy, którzy kręcili się wokół hotelu, odkąd dwa tygodnie temu do redakcji jednego z brukowców dotarła wiadomość, że przebywa w nim znana aktor­ka Ella Emmerson.

Czyżby Robert był owym nieznanym informatorem? Ale jakiż miałby cel w szkodzeniu hotelowi, w którym pracował?

Melanie wbiegła na targowisko i, kryjąc się mię­dzy ludźmi, dotarła na tyły stoiska, przy którym stali tamci dwoje. Gdyby Robert ją zauważył, zawsze mo­że powiedzieć, że wybrała się na zakupy. Wzięła z najbliższego stoiska soczysty melon i przysunęła go do twarzy, wdychając aromatyczny zapach.

A może Robert nie udziela jej informacji, tylko z nią romansuje? - pomyślała w nowym przypływie zazdrości. Nagle usłyszała swoje nazwisko i nasta­wiła uszu. Robert miał donośny glos, świetnie pasu­jący do jego męskiej urody. Słyszała wyraźnie, jak mówi:

_ Sprawa wycieku poufnej wiadomości do prasy została pomyślnie załatwiona, a obecnie w Hotelu Marchand zajmujemy się wyłącznie karnawałem.

Mówił, jakby oprócz prowadzenia kuchni zajmo­wał się reklamowaniem hotelu, Może zorientował się, że Melanie jest w pobliżu, i chce ją w ten sposób oszukać?'Blondynka powiedziała coś, czego Melanie nie dosłyszała, Ta zaś, nadal zwrócona do nich pleca­mi, przysunęła się bliżej do rozmawiającej pary. Po­nownie dobiegł ją głos Roberta:

_ Chce pani wiedzieć, co moim zdaniem dzieje się w Hotelu Marchand?

Więc jednak zawiódł pokładanie w nim zaufanie, uznała Melanie, zerkając w ich stronę i czekając na dalszy ciąg. Jednakże Robert ujął blondynkę pod ramię i zaczęli się oddalać. Chciała pójść za nimi, lecz właściciel stoiska przytrzymał ją za ramię.

- Płaci pani za tego melona czy mam zawołać policję?

ROZDZIAŁ TRZECI

- Ja zapłacę.

Był to dobrze jej zmińy, głęboki głos Roberta. Brzmiała w nim nuta rozbawienia. Niech go szlag!

Zobaczyła spod półprzymkniętych powiek, jak po­daje sprzedawcy pieniądze. Powoli podniosła wzrok i spojrzała Robertowi w oczy.

W jaskrawym porannym słońcu jego oczy wyda­wały się niemal granatowe. Normalnie miały barwę jesiennego nieba, choć niekiedy, kiedy miał na so­bie jasną koszulę, stawały się przezroczyści e błękit­ne. Przykuwały uwagę, fascynowały swą zmien­nością·

- Wybrałam się na poranny jogging - próbowa­ła się tłumaczyć. Robert na pewno wie, że go pod­słuchiwała.

- I po drodze postanowiłaś ukraść melona ze straganu?

- Przecież nie chciałam go ukraść.

- Na pewno?

- Oczywiście.

Dlaczego jest taki przystojny? - pomyślała ze zło­ścią. I dlaczego tak bardzo zależy jej na tym, by miał o niej dobrą opinię?

Robert położył jej rękę na ramieniu i odprowadził

na bok. Kiedy jej dotknął, serce Melanie zaczęło szybciej bić. Na próżno usiłowała się opanować.

- Przyznaj się, że podsłuchiwałaś, o czym roz­mawiałem z Kay Loving - powiedział, patrząc jej surowo w oczy.

- Z kim? - zapytała, niezbyt przekonująco udając zdziwienie. Nie umiała kłamać.

- Z Kay Loving. Reporterką "Times-Picayune".

- Ach, więc to była ona?

- Nie udawaj. Śledziłaś mnie?

Zmieszała się. W pierwszej chwili nie bardzo wie­działa, co powiedzieć, lecz po krótkiej chwili uświa­domiła sobie, że to raczej on powinien się tłumaczyć, a nie ona. N a nic mu się nie zdadzą te oskarżycielskie miny. Nie da się zapędzić w kozi róg. Niedoczekanie!

- Nie pochlebiaj sobie - rzekła pogardliwym tonem.

- Ale podsłuchiwałaś?

- Skąd takie podejrzenie? Czyżbyś miał coś do ukrycia? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.

- Dlaczego myślisz, że coś ukrywam?

- Jesteś bardzo skryty. Mało o sobie mówisz.

- Nie jestem gadatliwy.

- Ale w rozmowie z nią byłeś bardzo ożywiony.

- Co znowu sugerujesz?

- Czy to ty doniosłeś prasie o pobycie Elli Emmerson? - zapytała, próbując przewiercić go wzro­kiem.

- Nie - odrzekł cichym, ale stanowczym głosem, schylając głowę nad jej uchem. - To nie byłem ja.

- Nie wiem, czy mogę ci wierzyć. - Mówiąc to, poczuła jego oddech na szyi, ugięły się pod nią kola­na, a ciało przeniknął dreszcz.

- Musisz mi wierzyć.

- Dlaczego miałabym wierzyć pierwszemu lepszemu obcemu człowiekowi?

- Nie jestem pierwszym lepszym obcym człowie­kiem - zaprotestował. - Od czterech miesięcy razem pracuJemy.

- A ja nadal nic o tobie" nie wiem.

- A co byś chciała o mnie wiedzieć? - zapytał, prostując się i spoglądając na nią z szerokim uśmie­chem.

Melanie zastanowiła się.

- Ile miałeś lat, kiedy przestałeś być prawiczkiem?

- Hm, to bardzo intymne pytanie. - Zgodnie z jej zamierzeniem, pytanie zbiło go z tropu. - Może za­czniemy od czegoś prostszego, na przykład, jaki jest mój ulubiony kolor?

- Po co zadawać nie istotne pytania? Zresztą wiem, że najbardziej lubisz czarny i niebieski.

- Skąd to wiesz?

- Bo te kolory najczęściej nosisz.

- Czy to znaczy, że twoim ulubionym kolorem jest purpurowy?

- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

- Ale jesteś uparta. Albo powiem, kiedy straciłem cnotę, albo nie ma rozmowy?

- Jak mam ci ufać, jeżeli nie pozwalasz się po­znać?

- Odpowiem na twoje pytanie, ale musisz zre­wanżować się tym samym.

- Proszę bardzo. Straciłam dziewictwo na miesiąc przed siedemnastymi urodzinami ze starszym o pięć lat trąbkarzem nazwiskiem Johnny Maxx, którego zespół grał do tańca na podyplomowym balu jednej z moich sióstr. Kochaliśmy się na górnym pokładzie pod starą podartą derką. Johnnyokazał się nicponiem, bo pochwalił się tym podbojem przed kolegami.

- Jak mi ten Johnny wpadnie w ręce, zmasakruję mu facjatę.

- Jesteś kochany, ale nie martw się. Nie byłam taka bezradna. I nic do niego nie czułam, po prostu miałam ochotę się zabawić.

Robert odgarnął jej z czoła pasmo włosów, które wymknęło się spod opaski.

- Musisz udawać twardą babę? - zapytał. - Wie­rzę, że nie złamał ci serca, ale na pewno zranił twoją dumę. Czy jako nastolatka zawsze tak postępowałaś?

- To znaczy, jak?

- Robiłaś różne rzeczy, bo były zabronione?

W dwóch zdaniach na jej temat Robert dwa razy trafił w dziesiątkę, ale Melanie za nic by się do tego nie przyznała. Powiedziała więc:

- Teraz twoja kolej.

- Ale jesteś uparta. To nie było nic specjalnego.

- Nie wykręcaj się. Jak się nazywała?

- Amber Jansen. Jej ojciec miał sieć pralni chemicznych.

- Kochaliście się w gorących oparach którejś zje­go prasowalni?

- Znacznie bardziej prozaicznie, bo na kanapie w salonie jej rodzinnego domu. Ja też zaledwie skończyłem siedemnaście lat. Ale żeby zdobyć twoje za­ufanie, przyznam się do czegoś bardzo wstydliwego.

- No, mów!

- Oddałem, nazwijmy to, przedwczesny strzał.

Melanie parsknęła śmiechem. Była uszczęśliwio· na, że Robert przyznał jej się do swojej młodzieńczej porażki.

- Amber musiała być zawiedziona.

- Okropnie.

- Mam nadzieję, że od tamtej pory nauczyłeś się panować nad sobą - powiedziała i natychmiast poża­łowała swoich prowokacyjnych słów. - Ale dobrze, po tym, do czego się przyznałeś, jestem skłonna ci wierzyć. A teraz powiedz, o czym rozmawiałeś z tą dziennikarką.

- Powiedziałem jej, że w Hotelu Marchand stra­szą duchy.

- Naprawdę?

- Tak. - Robert był bardzo z siebie zadowolony. - Opowiedziałem jej o niezmiernie uciążliwym duchu pewnej kreolskiej królowej, która powiesiła się w jednej z komnat po tym, jak wzgardził nią żonaty kochanek.

- W cale nieźle, chociaż osobiście wolałabym, że­by to był duch żonatego kochanka, który zginął w mękach po tym, jak królowa wudu rzuciła na niego czar. Ale i tak należy ci się pochwała za bujną wyob­raźnię·

- A widzisz, okazuje się, że nie masz na to mono­polu. - Wpatrzył się w nią, lekko przekrzywiając głowę. - I nie tylko tobie zdarzają się śmiałe sny.

Wyraźnie dawał jej do zrozumienia, że 1 Jemu zdarzają się erotyczne sny. W dodatku chyba na jej temat. Melanie poczuła się bardzo niewyraźnie.

- Szkoda, że wymyślając menu, nie robisz użytku ze swojej wyobraźni - oświadczyła zuchwale, aby pokryć swoje zażenowanie.

- Aha, więc tu cię boli - mruknął.

- A czego się spodziewałeś? Dla mnie gotowanie to coś więcej niż zawód. Dla mnie to sztuka i powoła­nie. Sposób na wyrażanie siebie.

- Wbrew temu, co ci się wydaje, restauracja Chez Remy nie istnieje wyłącznie po to, żebyś miała gdzie realizować swoje artystyczne powołanie.

Melanie z namysłem przerzuciła melona z ręki do ręki, po czym wsadziła go sobie pod pachę.

- Jeśli przestaniemy się kłócić i połączymy twoje menedżerskie talenty z moją kulinarną inwencją, re­stauracja ma szansę stać się jedną z najbardziej cenio­nych w kraju.

- Zgadzam się.

Melanie nie wierzyła własnym uszom.

- Naprawdę?

- Też jestem zdania, że jeśli przestaniemy się kłócić, praca będzie szła o wiele lepiej, a indyki nie będą fruwały po kuchni.

- Więc pozwolisz mi wypróbować nowe przepisy?

- Wezmę niektóre z nich pod uwagę.

- Bardzo by cię bolało, gdybyś po prostu powiedział "tak"? - zapytała z przekąsem.

Robert potarł palcem podbródek.

- Posłuchaj, Melanie, jesteś naprawdę znakomitym kucharzem, niemniej uważam za rzecz mało prawdopodobną, aby wprowadzenie do menu twoich rewolucyjnych potraw automatycznie ściągnęło do restauracji tłumy klientów. Chcąc podnieść kuchnię na jeszcze wyższy poziom, powinniśmy podawać goś­ciom doskonale przyrządzone tradycyjne potrawy.

_ Tradycyjne potrawy nie przyciągną modnej klienteli i nie przyniosą sensacyjnego sukcesu.

_ Powodzenie lokalu nie -bierze się z sensacyjne­go sukcesu. Osiąga się je stopniowo, dając gościom poczucie, że mogą zawsze liczyć na znakomite jedze­nie i dobrą, fachową obsługę. A na to potrzeba czasu.

_ Nie rozumiem, dlaczego nie można by tego przyspieszyć.

- Jesteś zbyt niecierpliwa.

- A ty zbyt ostrożny.

_ Pochopne zmiany prowadzą zwykle do katastrofy.

_ A bez podejmowania ryzyka nie osiągnie się sukcesu.

_ Nowy Orlean dopiero zaczyna się podnosić po niedawnej katastrofie. Ludzie łakną wszystkiego, co daje im nadzieję, że miasto pozostanie takim, jakim było kiedyś. I tę potrzebę powinna zaspokajać nasza restauracja.

_ Co nie znaczy, że nie może pójść w nowym kierunku.

_ Nie widzę nic złego w utrzymaniu dotychczasowego kierunku.

- Ty się po prostu boisz - oświadczyła.

- Czego?

- Tego, co wspólnie moglibyśmy stworzyć ...

- Nadal mówisz o restauracji? Czy może masz na myśli coś zupełnie innego? - Ich oczy spotkały się. Melanie wstrzymała oddech.

Miała wrażenie, jakby jej zmysły nagle się wyos­trzyły. Wszystko stało się wyrazistsze: uczucie, że ma ziemię pod stopami, barwy i zapachy piętrzących się wokół produktów, suchość spragnionych ust.

W oczach Roberta malowało się to samo prag­nienie. On też jej pragnął, nie Illlliej niż ona jego, ale ostrożność nie pozwalała mu dać temu wyrazu.

- Wiesz, czego się naprawdę obawiam, jeśli cho­dzi o naszą ewentualną współpracę? - podjął po krót­kiej chwili. - W cale nie twojej zapalczywości ani twoich zwariowanych przepisów.

- Więc czego?

- Tego, że łatwo wpadasz w entuzjazm i chyba równie łatwo się zniechęcasz. Słowem, że brakuje ci wytrwałości i stałości.

- Co ty powiesz?

- Powiem wprost, boję się podejmować ryzyko z osobą, której lojalności nie mogę być pewien.

Stanowczo przesadził. Widział po jej oczach, jak bardzo poczuła się zraniona. Niech to diabli! Co ma robić, żeby zachować dystans, nie sprawiając jej przykrości?

- Przepraszam, Melanie, nie to chciałem ... - pró­bował się tłumaczyć, ale ona już go nie słuchała.

Zacięła wargi i, odwróciwszy się na pięcie, ruszyła bez słowa przed siebie, szybko znikając w tłumie.

No właśnie, oto najlepszy dowód, że miał rację· Kiedy sprawy zaczynają iść nie po jej myśli, Melanie nie staje do walki, tylko robi w tył zwrot i odchodzi. Jednakże poczucie, że miał słuszność, bynajIlllliej nie poprawiło mu samopoczucia.

Nie powiedział jej całej prawdy. Bo chociaż fakty­cznie obawiał się, że Melanie może go w trudnym momencie zawieść, to j ednakj ego obawy przed nawią­zaniem z nią ściślejszej współpracy miały jeszcze inne, czysto osobiste podłoże. Wynikały mianowicie stąd, iż jej bliskość nieuchronnie budziła w nim pragnienie, aby odrzucić wszelkie skrupuły i dać upust bezrozum- . nej namiętności. I tego obawiał się najbardziej.

Ruszył w kierunku biura z zamiarem przygotowa­nia menu na zbliżające się szczytowe dni karnawału, ale jego myśli uparcie krążyły wokół Melanie. Zda­wał sobie sprawę, że jej pozorna buta i zuchwałość to tylko pozory, sposób na ukrycie wrażliwego serca. Sam znał podobne sposoby, a głównym z nich było pisanie dziennika. Właśnie otwierał zeszyt, aby prze­lać na kartki nadmiar uczuć, kiedy zadzwonił telefon.

Na ekranie rozpoznał numer telefonu Stratosfe­ry, restauracji, w której opracował przed wyjazdem z Seattle.

- Halo? - odezwał się, podnosząc słuchawkę.

_ Cześć, Robert, to ja, Joe Harding. - Joe objął po nim stanowisko.

_ Witaj, Joe, miło cię słyszeć - rzekł z udaną wesołością, chociaż niepokój ścisnął mu żołądek.

_ Dzwonię, bo chciałem cię uprzedzić, że ktoś wydzwania po ludziach i o ciebie wypytuje.

- Oco wypytuje?

- O osobiste sprawy.

- Kto to taki? Ktoś z policji czy prywatny detektyw?

- Tego nie wiem, ale mówił, że działa w imieniu zaprzyjaźnionej osoby z Nowego Orleanu.

Co to ma znaczyć? Czyżby panie Marchand spra­wdzały jego przeszłość? Ale dlaczego miałyby to robić teraz, cztery miesiące po przyjęciu go do pracy? Poczuł jeszcze silniejsze ściskanie w żołądku. Jak długo jeszcze przeszłość będzie go prześladować? Przecież odpokutował swoje błędy.

- I co mu powiedziałeś?

- Ja nic, ale paru kelnerów dało się wyciągnąć na spytki. Nie mam pojęcia, co mu naopowiadali.

- Dziękuję, stary, że dałeś mi znać. Dobry z ciebie przyjaciel.

- Nie ma za co. Ty na moim miejscu zrobiłbyś to samo.

Po odłożeniu słuchawki Robert pogrążył się w nie­spokojnych rozmyślaniach. Kto w Nowym Orleanie zbiera o nim informacje? I dlaczego?

- Robert LeSoeur nie jest pewien mojej lojalno­ści! Też coś! No to jesteśmy kwita, bo ja odwzajem­niam mu się tym samym! - mamrotała rozzłoszczona Melanie, wpadając jak burza do swego mieszkania i gorączkowo zrzucając strój do joggingu.

Czarne kociątko, które parę dni wcześniej zabłą­kało się podjej drzwi, uciekło ze strachu pod kanapę. Nakarmiła je wtedy i przygarnęła, lecz teraz nie bardzo wiedziała, co z nim zrobić. Domowe zwierzaki są miłe, ale zanadto krępują człowiekowi ruchy. Nie­mniej przestrach kociaka ją wzruszył.

- Kici, kici! - zawołała czułym głosem, padając na kolana i zaglądając pod kanapę. - Chodź, nie bój się, nie będziemy więcej mówić o Robercie.

Kiedy kociak dał się w końcu wywabić ze swej kryjówki, Melanie pogłaskała go i posadziła na kana­pie, a sama poszła do łazienki wziąć prysznic, po czym puściła na 'siebie najgorętsży strumień wody, jaki mogła wytrzymać, i stała pod nim długo, czeka­jąc, aż uspokoją się jej rozedrgane nerwy. Nie powin­na się obrażać, myślała. To prawda, że nie była wzo­rem wytrwałości i poczucia odpowiedzialności. Tak, ale przecież każdy może się zmienić. Problem w tym, jak zmienić poglądy tych, którzy raz na zawsze cię zaszufladkowali.

Melanie wydała z siebie głębokie westchnienie. Nie oszukuj się, odezwał się wewnętrzny głos. Dobrze wiesz, co w życiu wyrabiałaś. Kto wybrał się z plecakiem w podróż po Europie, nie informując rodziców o wyjeździe ani o tym, że rzuciłaś studia? I kto dał im znać dopiero, kiedy zostałaś we Francji bez grosza, kiedy skończyły się pieniądze na opłace­nie uniwersytetu? Tak, ale to było dziewięć lat temu, a potem zwróciła rodzicom wszystko, co do grosza.

A kto uparł się poślubić uwodzicielskiego Davida Munciego po niecałych dwóch tygodniach znajomo­ści tylko po to, by po kolejnych sześciu tygodniach przekonać się, że mąż jest awanturnikiem, brutalem, tyranem i narkomanem?

Melanie odruchowo potarła bliznę na lewym boku. No tak, ale to też było dawno temu, a od tamtej pory nie popełniła żadnego głupstwa.

Wszędzie poza Nowym Orleanem ludzie cenili jej umiejętności i dobrą pracę, a koledzy darzyli ją sym­patią. W ostatnim miejscu, gdzie była zatrudniona, trzykrotnie przyznano jej tytuł pracownika miesiąca. A tuż przed powrotem do domu do chorej matki odwiedził ją w Bostonie poszukiwacz talentów, ofe­rując stanowisko szefa kuclmi w kilku pięciogwiazd­kowych restauracjach.

-Melanie spryskała włosy szamponem i dla dodania sobie otuchy zaczęła energicznie masować głowę. Nie rozumiała, dlaczego właśnie tutaj, w swym ro­dzinnym Nowym Orleanie, czuje się taka samotna i nie doceniana? Z ciężkim westchnieniem spłukała włosy, owinęła się ręcznikiem i wyszła spod prysz­mca.

W salonie czarny kociak spał w najlepsze na kana­pie, mrucząc słodko. Dobrze, pomyślała Melanie, że choć jedna istota obdarzyła ją zaufaniem! Podrapała kotka za uchem, a on odpowiedział głośnym mrucze­niem. Poczuła się nmiej samotna.

Kiedy to się zaczęło? Kiedy i dlaczego po raz pierwszy poczuła się obco we własnej rodzinie? Czy w momencie, kiedy domyśliła się, że jej rodzice po przyjściu na świat Sylvie nie planowali więcej dzieci, a ona urodziła się niejako z przypadku? W do­datku mieli nadzieję, zwłaszcza ojciec, że po trzech córkach los da im syna. Melanie wyrosła wprawdzie na małego zawadiakę, nienmiej dorastanie wśród starszych sióstr stanowiło źródło wielu frustracji. We wszystkim ją wyprzedzały, w żaden sposób nie mogła im dorÓwnać. Dobrze zapamiętała moment, kiedy odkryła, w jaki sposób może zwrócić na siebie uwagę·

Jeden jedyny raz, Melanie miała wtedy sześć lat, wybrali się całą rodziną na wakacje. Ojciec wynajął przyczepę kempingową i pojechali do Wielkiego Ka­nionu. Melanie i siostry usadzono z tyłu, ale Melanie dostała mdłości i trzeba było ją ulokować na przed­nim siedzeniu.

Resztę drogi odbyła na uprzywilejowanym miejs­cu, między tatą i mamą. Siostry siedziały z tyłu, a ona udawała, że jest jedynaczką. Ojciec pozwolił jej na­wet kręcić gałką radia i wybierać ulubione melodie. Cóż, kiedy z chwilą, gdy zatrzymali się na postój, starsze siostry znowu wyszły na pierwszy plan, a ona wróciła do roli pętającego się malucha, co tak ją sfrustrowało, że dostała ataku histerii. Kiedy się wy­płakała, matka położyła ją w przyczepie, ale Melanie wymknęła się ukradkiem z samochodu i ukryła za stosem kamieni. Postanowiła zbudować z nich ka­mienną wieżę do samego nieba.

Budowla okazała się wprawdzie o wiele skrom­niejsza, dosyć bezkształtna i zaledwie sięgającajej do pasa, lecz Melanie była ze swego dzieła szalenie dumna i postanowiła się nim pochwalić przed rodzi­camI.

Nigdy nie zaponmi przerażenia, jakie ją ogarnęło, kiedy wychynąwszy zza skał, ujrzała opustoszałe po rodzinnym kempingu miejsce. Odjechali bez niej. Z przeraźliwym wrzaskiem puściła się pędem w kie­runku drogi, w samą porę, by ujrzeć znikający za zakrętem samochód kempingowy.

Zostawili ją!

Serduszko Melanie biło jak szalone. Poczuła nową falę mdłości. Odjechali bez niej! Nie jest im potrzeb­na! Przykucnęła na skraju drogi i zalała się łzami. Była taka malutka, taka samotna!

Czyjaś ręka dotknęła jej ramienia. Dźwignęła się z ziemi na trzęsących się nóżkach i niepewnie pod­niosła oczy. Obok niej stał dobrotliwie uśmiechnięty strażnik rezerwatu w kapeluszu z szerokim rondem.

- Dziecko, co tu robisz sama?

Melanie zrobiło się niedobrze i zwymiotowała wprost na niego.

Strażnik zaprowadził ją do leśniczówki, gdzie jego przemiła żona umyła dziewczynkę, napoiła ją czeko­ladą i nakarmiła ciasteczkami, a na koniec dała jej kredki i papier do rysowania. Po jakimś czasie poja­wili się inni dorośli, wszyscy bardzo się o nią trosz­czyli, wypytywali, jak się nazywa i skąd pochodzi, a potem przyszedł policjant, któremu opowiedziała, jak to jej rodzice odjechali bez niej,. a ona została sama.

. Zamieszanie trwało długo, do leśniczówki wpadali różni ludzie, aż w pewnym momencie w drzwiach stanął kolejny policjant, za którego plecami zobaczy­ła rodziców.

Matka podbiegła, chwyciła ją na ręce i zaczęła okrywać pocałunkami. Siostry śmiały się i płakały na przemian, a ojciec raz po raz tłumaczył, jak do tego doszło. Po prostu wszyscy myśleli, że Melanie za­snęła i jedzie z nimi na posłaniu w głębi przyczepy, dopóki nie zatrzymał ich na szosie sprawdzający przejeżdżające samochody policjant stanowy.

Przez cały następny dzień mama nie odstępowała Melanie na krok, siostry opowiadały jej bajki i śpie­wały piosenki, a tata pozwolił jej wybrać restaurację, w której mieli zjeść wieczorny posiłek. Melanie była uszczęśliwiona. Czuła się jak .królewna.

Tamtego pamiętnego dnia dokonała epokowego odkrycia. Dowiedziała się mianowicie, że na to, by zwrócić na siebie uwagę, wystarczy napędzić rodzi­nie stracha. Od tamtej pory, ilekroć poczuła się zanie­dbana albo niedoceniona, popełniała jakąś ekstrawa­gancję, robiła coś skandalicznego albo oburzającego. Stawała się niegrzeczną dziewczynką. Z czasem we­szło jej to w krew.

No tak, ale dziś nie jest już dzieckiem ani na­stolatką, tylko dorosłą kobietą, która pragnie nade wszystko naprawić swoje dawne, szaleństwa i do­wieść wszystkim, w tym także Robertowi, że jest poważna i odpowiedzialna.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Po doprowadzeniu się do porządku Melanie spot­kała się z siostrami na późnym sobotnim śniadaniu w restauracji La Grandmere. W oczekiwaniu na kel­nera przyglądała się spod oka naj starszej siostrze.

Jaka ona piękna z tymi rudokasztanowymi wło­sami i zielonymi oczami w kształcie migdałów! Charlotte odziedziczyła po matce urodę i sposób bycia prawdziwej damy z Południa, którego Me­lanie nie umiała ani nie starała się naśladować. Najstarsza siostra była zawsze elegancko ubrana, starannie uczesana i nawet latem chodziła w poń­czochach. Melanie czuła się przy niej jak Kopciu­szek.

Po jej prawej stronie siedziała Renee. Po kilku latach pracy w hollywoodzkiej branży filmowej wró­ciła do Nowego Orleanu, by objąć w rodzinnym hote­lu stanowisko szefa reklamy. Była wiotką i smukłą blondynką o jasnych, sięgających ramion włosach, a w jej oczach paliło się szczęście, odkąd ona i Pete Traynor wyznali sobie miłość.

- Ja za ciastka dziękuję - oświadczyła Renee kel­nerowi, który przyniósł do stołu koszyk pełen smażo­nych w oliwie, suto posypanych cukrem francuskich beignets. - Ostatnio zanadto się objadam.

- A ja wezmę dwa - rzekła Melanie.

- Ty to masz dobrze - zauważyła Charlotte. - Nie musisz uważać na linię·

- Bo Melanie jest stale w ruchu - dodała najbliż­sza jej wiekiem Sylvie. - Spala kalorie, zanim zdążą osiąść w jej biodrach.

- Kto jak kto, ale ty nie musisz narzekać na linię - mruknęła Melanie, oblizując ze smakiem palce. - Każdy chciałby mieć twoją figurę·

Rudowłosa, zielonooka i białoskóra Sylvie wyglą­dała jak uosobienie owianej artyzmem kobiecości. Była do tego nieprzejednaną weredyczką, co niekie­dy zbijało ludzi z tropu. Sylvie też wróciła niedawno do Nowego Orleanu i obecnie prowadziła hotelową galerię sztuki. Ona jedna miała dziecko, trzyletnią Daisy Rose, ukochaną wnuczkę Anne.

Melanie miała poczucie swojej odmienności od sióstr, nawet fizycznej. Jako jedyna z sióstr odziedzi­czyła po ojcu ciemne włosy i smagłą karnację·

Sylvie, podobnie jak Renee, była od niedawna zakochana. Jej ukochany, niejaki Jefferson Lambert, wdowiec z nastoletnią córką, był bostońskim praw­nikiem. On i Sylvie często się nawzajem odwie­dzali.

Ostatnimi czasy Eros najwyraźniej upodobał sobie wizyty w Hotelu Marchand. Tylko mnie omija z dale­ka, z lekkim smutkiem pomyślała Melanie. Nie żeby chciała ponownie wyjść za mąż - miała dosyć pierw­szego, niefortunnego małżeństwa - ale nie zaszko­dziłoby wdać się w miły romans.

Charlotte to inna historia. Ciekawe, czy całkiem zrezygnowała ze szczęścia. Wprawdzie niedawno stuknęła jej czterdziestka, ale wyglądała o wiele mło­dziej, niemniej zdawała się być całkowicie pochło­nięta prowadzeniem rodzinnego hotelu. Ona też mia­ła za sobą nieudane małżeństwo.

- Wiem, że nie powinnam, ale bądź tak dobra i podaj mi te francuskie pączki - poprosiła Sylvie, mrugając do niej okiem.

Melanie z uśmiechem spełniła jej życzenie. Sylvie była jedyną siostrą, którą Melanie udawało się w dzieciństwie namówić czasem do udziału w jej szaleństwach. Wina spadała potem na straszą o sześć lat Sylvie, która jednak nigdy nie miała o to pretensji do młodszej siostry.

- Powiedzcie, siostry, co zamierzacie zrobić z tymi wszystkimi pamiątkami z dzieciństwa, któ­rymi mama postanowiła nas obdarzyć? - zapytała Renee.

- Ja wsadziłam je do garderoby - odparła Sylvie.

- A ja oddałam moje do przechowalni - dodała Charlotte. - W domu nie mam miejsca.

- Jakie pamiątki? - zdziwiła się Melanie. Znowu poczuła się wykluczona i odrzucona, jak wtedy na kempingu w Wielkim Kanionie.

-: Mama zabrała się za gen~ralne porządki - wy­jaśniła Charlotte.

- Mnie nie dała żadnych pamiątek.

- Pewnie jeszcze się do nich nie dokopała - uspokoiła ją Renee. - Ale nie bój się, jeszcze cię nimi obdarzy.

Albo nie przechowała pamiątek z mojego dzieciństwa, pomyślała z goryczą Melanie. Chcąc się tej myśli pozbyć, postanowiła zmienić temat.

_ Powiedz mi, Charlotte, co to za specjalna nara­da w zamkniętym gronie? - zwróciła się do naj star­szej siostry.

- Chodzi o ślub Carly Charboneaux z młodym Longiem. Wesele odbędzie się w następną sobotę, a ja jestem odpowiedzialna za stronę organizacyjną. Z powodu niedawnych problemów zamierzam zamó­wić dodatkową ochronę. To najważniejsze towarzys­kie wydarzenie sezonu, więc muszę mieć pewność, że nie powtórzą się nieprzyjemności, jakie towarzy­szyły ślubowi Elli Emmerson. Bardzo proszę, żebyś­cie dały mi znać, jeżeli któraś z was zauważy coś niepokojącego.

Melanie przypomniała sobie rozmowę Roberta z dziennikarką. Czy nie powinna powiedzieć o tym Charlotte?

W jej wyobraźni pojawił się żywy obraz Roberta. Trochę aroganckiego, pewnego siebie, a przy tym bardzo skrytego mężczyzny.

_ Najmniejsze niepowodzenie w trakcie wesela byłoby dla nas katastrofą praktycznie nie do odrobie­nia - stwierdziła Renee, budząc Melanie z zamyś­lenia. - Mogłoby zrujnować opinię hotelu.

_ Czy mogłabym w czymś pomóc? - zwróciła się do Charlotte. - Bardzo bym chciała na coś się przydać.

_ Mówisz poważnie? - W głosie Charlotte brzmiało niedowierzanie.

- Najpoważniej.

- Skoro tak, to byłabym wdzięczna, gdybyś wy­stąpiła zamiast mnie na aukcji charytatywnej, którą nasza babcia urządza w czwartek wieczorem.

Melanie jęknęła w duchu. Wszystkiego by się spo­dziewała, tylko nie tego. Nie lubiła imprez urządza­nych przez babcię Celeste, ale po tym, co powiedzia­ła, trudno się było wycofać.

- Hmm, czy to ta, podczas której licytuje się rand­ki z wybraną kobietą?

- Tak.

Jeszcze lepiej! Na samą myśl o tym, że stare na­dziane pryki będą się przez cały wieczór ślinić na jej widok, Melanie zrobiło się niedobrze.

- Myślę, że będę mogła.

- Myślisz czy wiesz? Muszę mieć pewność.

- Dobrze, zgadzam się.

- Nie wycofasz się w ostatniej chwili?

- OczyWiście, że nie. Za kogo mnie masz?

Zauważyła, że siostry wymieniły porozumiewaw­cze spojrzenia.

- Nie miałam nic złego na myśli. Chciałam się tylko upewnić - załagodziła sytuację Charlotte. ­Wiem, jak poważnie traktujesz pracę w restauracji, natomiast w innych sprawach nie zawsze można na ciebie liczyć. Pamiętasz, jak obiecałaś pojechać z ba­bcią do lekarza, ale wolałaś pójść ze swoim chłopa­kiem do dyskoteki?

- To było dziesięć lat temu!

- Chciałam tylko mieć ...

- Możesz być spokojna. Nie zawiodę cię - przerwała jej Melanie.

- Dobrze, już nic więcej nie powiem - odparła Charlotte, ale jednocześnie rzuciła naj młodszej siost­rze spojrzenie, które zdawało się mówić: "Masz osta­tnią szansę pokazać, że można na ciebie liczyć".

Po skończonym śniadaniu Melanie pierwsza opuś­ciła restaurację. Charlotte odprowadziła ją zafraso­wanym wzrokiem. Między nią a Melanie dochodziło często do spięć, zwłaszcza kiedy Charlotte próbowa­łajej matkować. Żywiła wobec niej opiekuńcze uczu­cia, a ostatnio miała wrażenie, że z Melanie dzieje się coś niedobrego. Często, takjak dziś, bywała nieobec­na duchem.

- Jak myślicie, czy tym razem Melanie zostanie z nami?

- Czy ja wiem - rzekła z namysłem Sylvie. - Sie­dzi w Nowym Orleanie od czterech miesięcy, czyli jest to jej naj dłuższy pobyt, odkąd wyfrunęła z domu. Ale z Melanie nigdy nic nie wiadomo.

- No właśnie, boję się; czy nie szykuje się do kolejnego odlotu. Jest ostatnio dziwnie niespokojna. - Ja osobiście niczego takiego nie zauważyłam.

Oczywiście, nie licząc napiętych stosunków z Rober­tem - dodała Renee.

- Coś się między nimi nie układa? - zaniepokoiła się Charlotte. Tego tylko brakowało, żeby w kuchni zapanował bałagan.

- Może to tylko kuchenne plotki.

- Niemniej daj mi znać, gdybyś usłyszała coś konkretnego, żebym mogła w porę interweniować - poprosiła Charlotte.

- Melanie to niespokojny duch - zauważyła Syl­vie. - Nie potrafi usiedzieć długo na jednym miejscu.

- Miejmy nadzieję, że wreszcie się ustatkuje - westchnęła Charlotte. - Dzięki niej w restauracji zapanował nowy duch. Kuchnia zaczyna przypomi­nać to, co było za życia taty. A poza tym zawsze boję się o Melanie, kiedy jest z dala od rodziny.

- Może powinnaś z nią porozmawiać? - rzekła Sylvie.

- Może, ale z drugiej strony, nie chcę wywierać nacisku. Sama powinna zdecydować, czego napraw­dę chce.

- Miejmy nadzieję, że zdążyła się wyszumieć. Niedługo stuknie jej trzydziestka - zauważyła Renee.

Charlotte nigdy nie mogła się" wyszumieć". Lata jej dorastania przypadły na okres, w którym rodzice byli niemal bez reszty pochłonięci doprowadzaniem hotelu do kwitnącego stanu, toteż opieka nad młod­szymi dziećmi w naturalny sposób spadła częściowo

. na barki naj starszej córki. Charlotte nigdy się z tego powodu nie skarżyła, lubiła nawet zajmować się sios­trami. Kiedy jednak z czasem wzięła na siebie trud kierowania rodzinnym przedsięwzięciem, w jej sercu zrodził się cień pretensji o to, że siostry nie doceniają jej poświęceń.

Nie, żeby brakowało jej osobistego życia. Gdyby naprawdę chciała wyjść za mąż, wybrałaby dla siebie inną drogę. Ponad wszystko stawiała interes rodziny i Hotelu Marchand, wolałaby jedynie, by jej trud był bardziej doceniany.

- Nie martw się, Charlotte - rzekła czule Sylvie, kładąc rękę na jej dłoni. - Razem pokonamy wszyst­kie przeciwności. Po tym, co nas spotkałó w ostatnich latach, stałyśmy się sobie jeszcze bliższe.

W pewnym stopniu tak. Najpierw śmierć ojca, potem katastrofalna powódź spowodowana huraga­nem Katrina, i wreszcie choroba matki. Ta ostatnia sprowadziła Renee i Melanie z powrotem do Nowego Orleanu. Ostatnio jednak Charlotte nie mogła oprzeć się wrażeniu, że Melanie myśli o wyjeździe. Dałaby wiele, by się dowiedzieć, cą się dzieje w sercu naj­młodszej siostry.

- Nie martw się o Melanie - podjęła Sylvie. - Ona jest z nas wszystkich naj twardsza i najodpomiejsza. Pamiętasz, jak odjechaliśmy bez· niej ż kempingu w Wielkim Kanionie? Kiedy policjant zaprowadził nas do niej do leśniczówki, nasza Melanie siedziała jak mała księżniczka wśród swoich admiratorów, za­jadając się słodyczami i rysując obrazki. Pamiętam, jak jej tego zazdrościłam .

- Dziwne, bo ja zapamiętałam to zupełnie inaczej - sprzeciwiła się Charlotte. - Odniosłam wrażenie, że mimo całego zainteresowania jej osobą w leśniczów­ce siedziało smutne, zagubione i przestraszone dziec­ko. I czułam się okropnie winna, że jej nie dopil­nowałam.

- Bo ty zawsze bierzesz na siebie odpowiedzial­ność - krytycznym tonem stwierdziła Renee. - Ile miałaś wtedy lat? Najwyżej szesnaście.

- Ale zachowywałaś się, jakbyś miała trzy razy więcej - dorzuciła Sylvie. - Zgadzam się z Renee. Przestań uważać, że na twoich barkach spoczywa los i szczęście całej rodziny. I nie martw się zawczasu o Melanie, bo może nie ma o co.

Charlotte pokiwała głową. W tym, co mówiły sios­try, było wiele racji. Nie mogła się jednak oprzeć wrażeniu, że Melanie ma jakieś kłopoty, ale jest zbyt dumna na to, by się zwierzyć i poprosić o radę.

Po przyjściu do kuchni Melanie zajęła się przy­rządzaniem sosu diabolo do czerwonego granika, głównego dania sobotniego wieczornego menu. Po­patrzyła spod oka na wchodzącego Roberta.

- Miałam dzisiaj sen - powiedziała.

- Ja ci się śniłem? - Rzuciłjej promienny uśmIech.

Tak.

- Też pomysł! Przyśnił mi się nowy przepis.

- Jaka szkoda! Miałem nadzieję, że śniłaś o mnie.

Znowu ten zachwycający uśmiech od ucha do ucha.

- Nic z tego. Moje sny dotyczą jedzenia. - Nie da się oczarować - Pozwolisz mi wypróbować nowy przepis, czy mam opowiedzieć Charlotte o twoim spotkaniu z dziennikarką z "Times-Picayune"?

- To szantaż? - Robert, nadal lekko uśmiechnię­ty, rzucił jej badawcze spojrzenie.

- Nie używajmy mocnych słów. Nazwijmy to próbą negocjacji. .

- Nie mam nic do ukrycia.

- Zupełnie nic? Żadnych wstydliwych tajemnic?

Nie, to nie było przywidzenie. Twarz Roberta fak­tycznie oblała się ciemnym rumieńcem. Ten facet coś ukrywa.

- Opowiesz o swoim śnie? - zapytał.

- To przepis głównie na walentynki, ale także na karnawał.

- A konkretnie?

- Ostrygi.

- Mogłem się domyślić - zauważył z ironią.

- Wilgotne i śliskie, soczyste ostrygi. Z szampanem i sosem mignon.

- Brzmi seksownie.

- W tym cała rzecz - przytaknęła. - Ale muszę nad tym jeszcze popracować.

- Podasz więcej szczegółów?

- Ostrygi podane na warstwie podgotowanych, lekko podsmażonych szparagów. - Niemal czuła, jak umysł Roberta podąża nakreślonym przez nią szla­kiem. - Przykryte z wierzchu pływającymi w roz­topionym maśle białymi truflami.

W oczach Roberta zapaliły się iskry erotycznego podniecenia.

- Masz perwersyjną wyobraźnię - powiedział, zniżając głos do szeptu.

Dookoła uwijali się kuchenni i podkuchenni, któ­rych obecność powinna ich krępować, a tymczasem, odwrotnie - działała wręcz podniecająco.

Nie byli w stanie oderwać od siebie oczu. Za­skoczona narastającym napięciem, Melanie zaczęła się cofać, aż natrafiła plecami na kant kuchennego blatu.

- Coś się pali.

- Gdzie? - mruknęła niezbyt przytomnie.

Robert ruchem głowy wskazał piec i w tej samej chwili poczuła zapach spalenizny. Jej sos!

W swym erotycznym transie zapomniała o mie­szaniu sosu, który zaczął się przypalać. Rzuciła się, żeby zdjąć go z ognia, ale w zdenerwowaniu trąciła łokciem długą rączkę rondla, a ten przewrócił się i spadł z hukiem na podłogę, opryskując wrzącym sosemjej nogi. Akurat dziś, kiedy zamiast spodni ma na sobie spódnicę.

Wrzasnęła z bólu. Zanim jednak zdążyła cokol­wiek zrobić, Robert chwycił ją w ramiona. Zrzuciw­szy z jej stóp drewniaki, zaniósł Melanie do wiel­kiego, aluminiowego zlewu, gdzie pod strumieniem zimnej wody zmył sos z poparzonej stopy.

Chłodna woda natychmiast przyniosła jej ulgę. Melanie spoczęła bezwładnie w ramionach Roberta, który zdawał się nie odczuwać ciężaru jej ponad sześćdziesięciu kilogramów. Kątem oka zobaczyła czyjeś ręce podnoszące zrzucony rondel.

- Zostawcie, sama po sobie posprzątam.

- Cicho bądź! - powiedział zdecydowanym tonem.

Wobec tego umilkła.

Owinąwszy jej stopy czystymi kuchennymi ręcznikami, skierował się do wyjścia.

- Mogę iść.

- Wiem.

- No to postaw mnie na nogi.

. - Za chwilę.

- Uszkodzisz sobie kręgosłup.

- Zaryzykuję.

- Ale z ciebie uparciuch!

- I kto to mówi.

Kiedy Robert wynosił ją z kuchni na oczach całe­go personelu, młody pomocnik Raoul pracowicie wy­cierał z podłogi rozlany sos.

- Strasznie przepraszam - powiedziała skruszo­nym głosem.

Chłopak rzucił jej nieśmiały uśmiech, po czym zawstydzony spuścił oczy i zaczął jeszcze energicz­niej szorować podłogę.

- O rany! - mruknęła pod nosem. - Ten mały chyba się we mnie podkochuje.

- To ty nie wiesz, że cały męski personel kuchni czuje do ciebie miętę? - zaśmiał się Robert.

- Naprawdę? - Była autentycznie zdziwiona. Za­razem uprzytomniła sobie, iż faktycznie często czuła na sobie spojrzenia zatrudnionych w kuchni męż­czyzn.

- Nie wiedziałaś?

- Nie. Allison też? - zapytała, głównie po to, aby nie myśleć o fizycznej bliskości trzymającego ją w ramionach Roberta. Allison był pierwszym pomoc­nikiem głównego cukiernika.

- Allison nie, ale poza nim wszyscy. - Otworzyw­szy łokciem drzwi biura, Robert wniósł Melanie do środka.

Miała ochotę zapytać: "Łącznie z tobą?", ale bała się, że Robert powie "Tak", a ona nie będzie wie­działa, jak zareagować.

Robert tymczaselp posadził ją ostrożnie w fotelu za rozległym biurkiem z tekowego drzewa, które należało do rodziny Marchandów od paru pokoleń. Na biurku panował idealny porządek. Papiery były poukładane w równe stosy. Podobny ład zauważyła na półce z książkami kucharskimi i fachoWYmi pora­dnikami. Nawet kosz na śmieci został niedawno opróżniony.

Poczuła kojarzący się z lasem, typowo męski za­pach, który wniknął w tweedowe obicie fotela i teraz drażnił jej zmysł powonienia, jakby mówił: "Mogę być twój".

Melanie nie była osobą obojętną na głos instyn­ktu. Wprawdzie rozsądek nadal podpowiadał jej, że Robert nie jest odpowiednim dla niej mężczy­zną, to jednak zmysły mówiły· coś wręcz odwrot­nego.

Ukląkł przed nią na dywaniku domowej roboty i z czułością podniósł jej lewą stopę.

- To moja wina, bo odwróciłem twoją uwagę od pracy - powiedział.

- Daj spokój! - zaprotestowała. - Tylko tego bra­kowało, żebyś się okazał jednym z nich.

- Jednym z nich? Kogo masz na myśli?

- Urodzonych męczenników, który biorą na siebie wszystkie winy i za wszystko czują się odpowie­dzialni. Takich jak Charlotle. To nie twoja wina, że nie patrzyłam, co robię.

- Ale jestem szefem i odpowiadam za wszystko, co się w kuchni dzieje.

- Nie możesz odpowiadać za wszystko. To się stało przypadkiem.

- Coś ci powiem - powiedział z tajemniczym uśmiechem, delikatnie głaszcząc jej stopę. - Zda­niem niektórych nic nie dzieje się przypadkiem.

- Sugerujesz, że celowo wylałam sobie wrzący sos na nogi, żebyś zaniósł mnie do biura?

- A nie było tak?

- Nie wiem jak ty, ale co do mnie, to nigdy nie działam z wyrachowania. Może jeszcze tego nie za­uważyłeś, ale jestem raczej w gorącej wodzie kąpana.

W pierwszym odruchu chciała cofnąć stopę, ale tylko przygryzła wargi. I to bynajmniej nie z bólu, ale ponieważ dotykjego rąk sp~ąwiałjej rtiespodziewaną przyjemność. A gdy Robert zaczął ostrożnie zdejmo­wać z oparzonej nogi papierowe ręczniki, zdała sobie sprawę, jak bardzo bliskość tego mężczyzny działa

na jej zmysły. .

- Wysuń dolną szufladę - poprosił, wskazując głową prawą część biurka. - Mam tąm podręczną apteczkę·

Przechyliwszy się przez oparcie fotela, otworzyła wskazaną szufladę i wyjęła z niej .pudełko. Kiedy podawała je Robertowi, ich palce otarły się o siebie, a ona poczuła coś bardzo zbliżonego do elektrycz­nego wyładowania. Robert udał, że jest całkowicie zajęty wyjmowaniem z pudła i otwieraniem słoika z maścią na oparzenia.

- Na moje oko są to oparzenia najwyżej pierw­szego stopnia - zauważył, rozsmarowując kojącą maść i opatrując oparzone miejsca bandażem. - Jak dobrze pójdzie, unikniesz bąbli.

- Obyś miał rację - powiedziała dziwnie nieobec­nym głosem. Każde dotknięcie jego palców wprawia­ło ją w mimowolne drżenie.

Kiedy po skończonym zabiegu Robert podniósł głowę, w jego oczach zobaczyła nieskrywane pożą­danie. Zapragnęła nagle, aby ją pocałował. Melanie nie miała zwyczaju hamować swoich odruchów. W pełni świadoma tego, co robi, pochyliła się ku niemu z lekko otwartymi ustami, mając nadzieję, że Robert nie oprze się oczywistej zachęcie.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Niech to wszyscy diabli! Nie powinien był jej pocałować.

Cóż, kiedy pokusa była.zbyt silna. Trwająca od czterech miesięcy walka z emocjami wyczerpała jego wolę oporu. Czuł się jak owładnięty jednym prag­nieniem jaskiniowiec, mający w zasięgu ręki za­chwycający przedmiot pożądania. Słowem, był bliski złożenia broni. Potem wróci do swego dziennika i bę­dzie musiał długo pisać, zanim uda się ujarzmić sza­lejącego w nim dzikusa.

Za swą słabość obwiniał diabelski sos, który do­prowadził do tego, że znalazł się z Melanie sam na sam. I ten równie diabelski błysk w jej oczach, z ja­kim pochyliła nad nim swoje. pełne wargi. Przede

. wszystkim jednak winił samego siebie. Za zbyt długą abstynencję, która osłabiła jego wolę i wydała na pastwę testosteronu. W przeciwnym razie nie zapom­niałby, iż Melanie Marchand jest córką pracodaw­czyni i jeżeli sprawy potoczą się w złą stronę, to on straci pracę, a nie ona.

Wargi Melanie otworzyły się odrobinkę szerzej, ukazując czubek języka. Wiedział, iż rzuca na jedną kartę całą swoją karierę, lecz było mu to obojętne. Wyciągnął ręce i zerwał elastyczną opaskę z jej końskiego ogona, uwalniając kaskadę ciemnych, jed­wabistych włosów. Ujrzał naprzeciw siebie jej roz­szerzone źrenice i przywarł ustami do jej ust.

Melanie wydała ciche, pełne zadowolenia wes­tchnienie, a jej ciało wyprężyło się. Pachniała roz­kosznie papryką i selerem.

Ujął jej twarz w dłonie, zaskoczony delikatnością jej skóry. Jej włosy, te jedwabiste nitki koloru heba­nu, owinęły mu się wokół palców. Melanie zarzuciła mu ręce na szyję, przedłużając pocałunek. Robert czuł, że płonie. Wsunąwszy palce w jej włosy, pod­dał się całkowicie rozkoszy. Spełniały się oto jego senne marzenia. Całował realną Melanie, a ona na­miętnie, bez skrępowania odpowiadała najego poca­łunki.

- Melanie! - jęknął. Najchętniej zaniósłby ją na kanapę. Przed szaleństwem broniły go już tylko słab­nące z każdą chwilą resztki rozsądku. - Melanie! - powtórzył, nie bardzo wiedząc, co chce powie­dzieć. Więc rzucił jej tylko gorące, błagalne spoj­rzenie, które mówiło: "Jeśli natychmiast nie prze­staniesz, nie będę miał innego wyjścia, jak posiąść cię tutaj, zaraz, i niech szlag trafi cały świat".

W tej samej chwili zapukano do drzwi. Melanie i Robert odskoczyli od siebie, a zaraz potem w uchy­lonych drzwiach ukazała się głowa Jean-Paula.

- Szefie, kuchnia ledwo nadąża z podawaniem potraw. Czy Melanie czuje się na tyle dobrze, żeby wrócić do pracy?

Melanie wyszła z kuchni dobrze po północy. Przez kilka ostatnich godzin pracowała jak w transie, myś­ląc tylko o upajającym pocałunku.

Nigdy nie wątpiła, że Robert umie całować, a jego pocałunki muszą być władcze i namiętne. Wszystko to się sprawdziło, natomiast nie przewidziała nie­oczekiwanej czułości w pieszczocie jego warg. Zasta­nawiała się, do czego by doszło, gdyby Jean-Paul im nie przeszkodził. Jego pojawienie się zapewne uchro­niło ją od popełnienia kolejnego życiowego błędu.

Kiedy wyszła na hotelowy dziedziniec, trzymając w ręku kluczyki od samochodu, ku swemu zdziwie­niu ujrzała siedzącą na żeliwnej ogrodowej ławce Charlotte. Dziedziniec tonął w płynącym z wnętrza hotelu przyćmionym świetle, a w górze, ha granato­wym niebie, jarzyły się gwiazdy. Charlotte była ran­nym ptaszkiem, za to wcześnie chodziła spać. Rzad­ko wracała do domu później j ak o dziesiątej. Co j ą tak długo zatrzymało? Melanie ruszyła w jej stronę·

- Hej, Char!

- Jak się masz, Melanie?

- Co tu robisz sama w środku nocy? Dlaczego nie idziesz do domu?

- Jakoś nie mogę przestać myśleć o naszych spra­wach.

Powiał chłodny wiatr i Charlotte mocniej otuliła się swetrem. Najej twarzy malował się wyraz troski, który zaniepokoił Melanie.

- Przyniosę ci z kuchni gorącego mleka - zapro­ponowała. - To ci pomoże zasnąć.

- Nie, dziękuję, nic mi nie jest. Zaraz pojadę do domu.

- Nie najlepiej wyglądasz. Musisz być przemę­czona.

- Bo trochę jestem. Rozmyślałam o tym, że za­czynamy wychodzić na prostą, mama czuje się dob­rze, hotel prosperuje, tylko ja nie jestem już tak młoda jak kiedyś.

- Nie przesadzaj, jesteś wciąż młoda. - Melanie usiadła obok siostry. Nieoczekiwane wyznanie Char­lotte zaskoczyło ją i wzruszyło. Najstarsza siostra nie miała zwyczaju przyznawać się do słabości. - Coś cię gnębi?

- Mnie? - smutno zaśmiała się Charlotte. - Zwy­kle to ja jestem od tego, żeby dowiadywać się, co was gnębi.

- A czego byś się chciała ode mnie dowiedzieć?

- Wydajesz mi się ostatnio dziwnie przygnębiona. Normalnie jesteś taka pogodna.

- Nie jestem przygnębiona - odruchowo zaprze­czyła Melanie, ale zaraz zdała sobie sprawę, że od pewnego czasu rzeczywiście chodzi smętna, nie mo­gąc sobie poradzić z emocjami, jakie budzi w niej Robert LeSoeur.

- Może raczej nieobecna duchem - poprawiła się Charlotte. - Jakby cię dręczył trudny do rozwiązania problem. Chcesz o tym pogadać?

Melanie zdjęła przytrzymującą jej włosy elastycz­ną opaskę i włożyła ją sobie na rękę, niczym bran­soletkę. Przez cały wieczór w hotelowej kuchni pano­wało istne szaleństwo. W momencie największego natężenia pracy Robert starał się jej pomóc, ale swą obecnością tylko rozpraszał jej uwagę. Raz po raz rzucała mu ukradkowe spojrzenia albo zastygała z wrażenia, kiedy poczuła obok siebie jego zdradzie­cko pociągający, męski zapach.

Chciała powiedzieć: "Dostaję wariactwa na punk­cie Roberta LeSoeura. Nie umiem sobie z tym pora­dzić. Jeśli chcesz mi pomóc, wymów mu posadę". Zamiast tego spytała:

- Dlaczego ty z mamą nie zaproponowałyście mi stanowiska szefa kuchni?

Melanie od czterech miesięcy nosiła się z tym pytaniem, ale była zbyt urażona, aby je otwarcie postawić, a poza tym zbyt zajęta udawaniem, że ma to w nosie. Teraz jednak nadszedł odpowiedni mo­ment na poruszenie bolesnej dla niej sprawy.

- Zastanawiałyśmy się nad tym.

- Ale w końcu wynajęłyście obcego człowieka. Dlaczego? Uważacie, że nie dałabym sobie rady?

- Nie, wcale nie.

- No to dlaczego?

Charlotte podniosła do ust splecione palce obu dłoni. Melanie dobrze znała ten gest i wiedziała, że siostra szuka odpowiednich słów dla wyrażenia nie­przyjemnej prawdy. Jej pełne rozmysłu opanowanie zirytowało Melanie.

- Nad czym się zastanawiasz? Wal prosto z mo­stu.

- Ja tylko ... - zająknęła się Charlotte.

- Wiem, wiem. Musiałaś sobie najpierw starannie ułożyć odpowiedź. Czy nie możesz choć raz okazać trochę spontaniczności?

- Naprawdę tego chcesz?

- Tak.

- No dobrze. Uważałyśmy, że znudzi cię nadmiar biurowej pracy. Ze swoim twórczym usposobieniem miałabyś tego dosyć po paru tygodniach.

- Inaczej mówiąc, nie jestem wystarczająco od­powiedzialna.

- Tego nie powiedziałam. - Charlotte zamilkła, a po zastanowieniu rzekła: - Sądziłyśmy, że ciężar biurowej pracy zniechęci cię do pracy w hotelu i skło­ni do szybkiego wyjazdu. Zresztą wcale nie było jasne, czy chcesz być szefem kuchni i myślisz na serio o osiedleniu się na stałe w Nowym Orleanie. O ile wiem, nadal trzymasz swoje bostońskie miesz­kanie.

Melanie chciała zaprotestować, lecz nie mogła odmówić siostrze racji. Poczucie, że może zawsze wrócić do wynajmowanego w Bostonie mieszkania, dawało jej poczucie wewnętrznej swobody. Zarazem jednak bolało ją, iż najbliższe osoby uważają, że nie można na niej polegać.

- Więc zamiast postrzelonej Melanie wolałyście zatrudnić kogoś z zewnątrz?

- Bądź sprawiedliwa. Sama wiesz, że nigdy nie byłaś wzorem wytrwałości. Ile razy zmieniałaś stu­dia, zanim zdecydowałaś się pójść do. szkoły ku­charskiej?

- No dobrze, pięć razy, ale czy to moja wina, że rodzice pchali mnie na uniwersytet, kiedy ja od po­czątku marzyłam o gotowaniu? Zresztą na studiach każdy bywa trochę lekkomyślny.

- Ja nie.

- Oczywiście, że nie ty. Nasza święta Charlotte nigdy nie zboczyła z właściwej drogi.

- Zastanów się, kochanie. - Charlotte puściła mi­mo uszu kąśliwą uwagę siostry. - Przez całe dorosłe życie zmieniasz posady i mężczyzn jak rękawiczki. Za Davida wyszłaś, prawie go nie znając, i równie szybko się rozwiodłaś. Jesteś wiecznie zadłużona. Nie masz ani centa oszczędności. - Przerwał~ na moment dla nabrania tchu, po czym ciągnęła: - Mnie nic do tego. Jesteś dorosła i masz prawo robić, co ci się podoba, ale ja wszystkie swoje siły poświęciłam temu hotelowi i kiedy kogoś zatrudniam, muszę mieć pewność, że mnie nie zawiedzie. Chciałaś usłyszeć prawdę, więc jestem szczera. Nie zaproponowałyśmy ci posady szefa, bo wiedziałyśmy, że nie można na ciebie liczyć.

No i doczekała się! Żywić podejrzenia to jednak nie to samo, co usłyszeć gorzką prawdę powiedzianą wprost, do tego przez najbliższą osobę! Melanie była zdruzgotana. Miała ochotę Wybuchnąć płaczem. Zdołała się jednak opanować.

- Musiałaś się fajnie poczuć, no nie? Chyba pierw­szy raz w życiu powiedziałaś, co ci leży na sercu bez obwijania w bawełnę - wypaliła, uciekając się do starej zasady, zgodnie z którą atak jest najlepszą formą obrony.

- Nie pouczaj mnie, moja droga, bo połowa two­ich kłopotów bierze się właśnie stąd, że najpierw mówisz, a dopiero potem myślisz - obruszyła się Charlotte.

- A ty przez to swoje ciągłe zastanawianie się nad wszystkim prowadzisz życie, którego nigdy sama byś' nie wybrała.

- To nieprawda, lubię swoje życie.

- Szczerze? - Melanie wydęła wargi. - A może tak ci zależy na tym, żeby broń Boże nie popełnić czegoś niewłaściwego i nikogo nie zawieść, że nie przyjdzie ci nawet do głowy zastanowić się, czego sama byś w życiu chciała.

Charlotte milczała, ale widać było, że z trudem panuje nad gniewem. Melanie natychmiast pożało­wała swoich słów. Charlotte miała najlepsze intencje, nie chciała jej dotknąć. Po prostu tak już jest, że każda z nich ma inne podejście do życia.

- Przepraszam! - zawołała. - Chciałam cię roz­bawić, a tymczasem sprawiłam ci przykrość.

- Ja też przepraszam - odparła Charlotte, wycią­gając do siostry ramiona. - Chodź, uściskaj mnie.

Objęły się.

- Postaram się poprawić.

- Wystarczy, kochanie, jeśli będziesz po prostu sobą·

- Staram się, ale od pewnego czasu nie'czuję się najlepiej w swojej dawnej skórze - z westchnieniem wyznała Melanie.

- To pewnie sprawa tych trzech dziesiątek. Zbliża się trzydziestka, a to zwykle podsuwa krytyczne my­śli na własny temat.

- I kto to mówi! - Melanie się zaśmiała.

- Pamiętaj w każdym razie, że gdybyś miała ochotę pogadać od serca, zawsze możesz na rńnie liczyć.

- Dziękuję.

- Cieszę się, że wyjaśniłyśmy sobie tamtą sprawę - rzekła Charlotte.

- Ja też. - Uśmiechnęły się do siebie, całkowicie pogodzone. - Mam jeszcze jedno pytanie.

- Tak?

- Czy gdyby Robert z jakiegoś powodu zdecydował się odejść, wzięłybyście pod uwagę moją kandydaturę?

- Czemu nie. Ale nic nie wskazuje na to, żeby Robert zamierzał nas opuścić. Słyszałam, jak mówił Lucowi, że myśli o kupnie domu w Nowym Orleanie. - Narawdę? - Melanie zmarkotniała.

Prawdę mówiąc, nie bardzo wiedziała, czego chce. Z jednej strony byłoby przyjemnie zostać szefową kuchni, ale Charlotte miała rację, mówiąc, iżprowa­dzenie restauracji wymaga szczególnych umiejętno­ści, które Robert niewątpliwie posiada. Co w takim razie ona ma ze sobą zrobić?

Nazajutrz czekała Melanie wielka niespodzianka. Natychmiast po wejściu do kuchni zauważyła, że jej indyk w czekoladzie figuruje na kuchennej tablicy jako danie dnia. Więc jednak zwyciężyła. Robert złożył broń.

- Powinnam była wcześniej poparzyć sobie nogi - mruknęła pod nosem.

- Co mówisz? - zapytał Jean-Paul.

- Skąd na tablicy ten czekoladowy indyk?

- Myślałem, że podpisaliście zawieszenie broni - roześmiał się mężczyzna.

- Niezupełnie. - Nie chciała sprawiać wrażenia, że jej stosunki z Robertem uległy poprawie. Nadal uważała szefa kuchni za swego rywala.

- Nie wiem, do czego doszło między wami wczo­raj w biurze szefa, ale wygląda na to, że odniosłaś zwycięstwo.

- Do niczego nie doszło.

- W każdym razie postawiłaś na swoim, a LeSoeur łatwo się nie poddaje.

Hm, to prawda. Rzecz warta zastanowienia.

W trakcie wkładania fartucha usłyszała miarowe poskrzypywanie krokodylowych butów Roberta. Rozpoznałaby jego kroki w naj gęstszym tłumie. Był to zdecydowany chód człowieka, który nigdy się nie myli i nigdy nie ustępuje.

A jednak w sprawie indyka poszedł na ustępstwo.

Zgodził się dać jej szansę, kładąc na szali swą opinię. Jej były mąż David nigdy by się na to nie zdobył. Za żadne skarby nie cofnąłby raz podjętej decyzji, choć­by mu pokazano czarno na białym, że nie ma racji. No, chyba że miałby coś do zyskania.

Czy Robert jest bezinteresowny? Może ma nadzie­ję coś w zamian zyskać? Czy kierują nim ukryte motywy? Obejrzała się i lekko podskoczyła, widząc, że Robert stoi tuż za nią. Patrzyli na siebie przez długą chwilę.

- Jak mam to rozumieć? - zapytała, wskazując napis na tablicy. - Wprowadzasz do menu czekolado­wego indyka?

- Tylko na próbę - odparł. - Zrezygnuję z niego, jeśli nie będzie się sprzedawał.

- Ale dlaczego zgodziłeś się spróbować?

- Zrobiłem rachunek sumienia i doszedłem do wniosku, że powinienem dać ci szansę. O ostatecz­nym losie nowego dania niech zadecydują goście.

To ci dopiero! A co będzie, jeśli jej wymyślna potrawa poniesie druzgocącą klęskę? I dlaczego Ro­bert postanowił być dla niej miły?

- Ale co cię skłoniło do zmiany zdania? - Robert tylko wzruszył ramionami: - Chyba się domyślam - dodała szeptem. - Chodzi o wczoraj.

- Tak sądzisz? - zapytał również szeptem, lustrując ją wzrokiem.

- Czujesz się winny, bo wykorzystałeś moment mojej słabości.

- Owszem, czuję się winny - przyznał. - Ale nie to mnie skłoniło do zmiany zdania.

Gdzieś w tle trwała gorączkowa kuchenna praca, w powietrzu unosiły się rozkoszne zapachy czosnku, cebuli i papryki, lecz Melanie prawie nie była tego świadoma. Zapatrzona w twarz'Roberta, miała w tej chwili tylko jedną myśl w głowie: "Uwaga, on może być dla ciebie niebezpieczny!".

Ale gdy tak patrzyła, dostrzegła w jego oczach wyraz, który ją zaskoczył i zdziwił: wyraz smutku, zagubienia czy melancholii - czegoś, w każdym ra­zie, bardzo jej bliskiego i głęboko poruszającego. Ją także często prześladowało uczucie smutku i zagu­bienia. Jednakże twarz Roberta nagle się zmieniła, a na jego usta wypłynął ten jego uwodzicielski uśmiech. Nie była już pewna, czy tamto wrażenie nie było jedynie wytworem jej wyobraźni.

- Jak stopa?

Spojrzała na swoje nogi. Kiedy rano zdjęła ban­daż, po oparzeniu zostało tylko lekkie zaczerwie­meme.

- Nie boli. Dzięki twojej szybkiej pomocy.

- Cieszę się. - Zapadło niezręczne milczenie.

- Indyk czeka - powiedział po chwili Robert, wskazując leżącego na blacie ptaka.

- Usiłujesz mi się podlizać? - spytała podejrzli­wie. - Właściwie dlaczego?

- Bo czuję się winny.

Więc jednak. Jeszcze nie narodził się mężczyzna, który bez szczególnego powodu przyznałby się do popełnienia błędu.

- Aha! - powiedziała, zakładając ręce na piersi.

- Obiecaj, że to, co było wczoraj, więcej się nie powtórzy.

- Żadnego całowania?

- Tak.

- Dlaczego? - Z jednej strony, była tego samego zdania co on, ale z drugiej, miała idiotyczną chęć, aby znowu go pocałować.

- Nie możemy dawać pracownikom złego przy­kładu.

- Marny wykręt.

- Bo miałoby to zły wpływa na jakość naszej pracy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę stałe tarcia mię­dzy nami.

- Dlaczego uważasz, że nasze stosunki nie mog­łyby się ułożyć?

Robert spoważniał.

- Różnimy się jak dzień od nocy. Jedyne, co mog­łoby nas połączyć, to gorący seks.

- I co w tym złego?

- Bo prędzej czy później zawsze odzywają się emocje. Nie ma seksu bez komplikacji.

- Nie wiesz, z czego rezygnujesz.

Robert smutno się uśmiechnął.

- Tu masz rację.

- Przyznaj, że się mnie boisz.

- Jeszcze jak!

- Dlaczego?

- Bo jesteś zbyt wspaniałą kobietą, nie na moje siły.

- Czy ma to być komplement, czy zarzut?

- Ja lubię życie uporządkowane, dobrze zorganizowane, przewidywalne.

- To wiem. Urzędowanie w naszej kuchni zaczą­łeś od opatrzenia półek etykietami, a na fartuchach kazałeś wyszyć imiona pracowników. Ale zdradzę ci pewien sekret. - Przysunęła się tak, że wargami nie­mal dotykała jego ucha. - Przewidywalność to nuda.

Nie, nie pomyliła się - przez ciało Roberta prze­biegł dreszcz. A więc trzyma go w ręku. Może go mieć, kiedy zechce. Pozostaje pytanie, czy rzeczywi­ście ma na niego ochotę·

- Ale daje poczucie bezpieczeństwa - odparł Robert.

- Do diabła z poczuciem bezpieczeństwa.

- Z chaosu nie może wyniknąć nić dobrego.

- Skąd ta pewność?

- Chaos prowadzi do bałaganu.

- I co w tym złego?

- Traci się kontrolę nad własnym życiem.

Melanie uśmiechnęła się od ucha do ucha.

- Tu cię boli. Masz obsesję na punkcie kontroli.

- A ty na punkcie pakowania się w kłopoty.

- Wypytywałeś o mnie moją rodzinę.

- Nie musiałem nikogo wypytywać, sam się domyśliłem, jakie z ciebie ziółko.

Melanie odwróciła się i przeszła do tej części kuchni, gdzie przygotowywano potrawy.

- Chodź mi pomóc - powiedziała. Była pewna, że Robert pójdzie za nią.

- Przywykłaś do tego, że wszystko musi się ukła­dać po twojej myśli - powiedział, stając obok niej.

- Tak? - mruknęła, zabierając się do mycia rąk.

- Nauczyłaś się, że dzięki urokowi wszystko będzie ci uchodzić.

- No i co w tym złego?

- Nie każdy zdaje sobie sprawę, że urok i szczerość to dwie różne rzeczy. Ile serc udało ci się złamać tym twoim wyzywającym uśmiechem?

Melanie zastanowiła się. Ilu mężczyznom złamała serce? Nigdy się nad tym nie zastanawiała. Czy chce. złamać serce Robertowi?

On tymczasem przysunął się do niej jeszcze bliżej niż wcześniej ona do niego i szepnął jej do ucha:

- Mam dla ciebie złą wiadomość. Nie pójdę z tobą do łóżka, choćbyś uruchomiła wszystkie swoje wdzięki.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Ku zaskoczeniu Roberta czekoladowy indyk zro­bił furorę. Po przejrzeniu rachunków stwierdził, że zamówiło go czterdzieści siedem osób. Melanie mia­ła rację, a on się mylił. Kto by przypuszczał, że tak ekscentryczna potrawa zdobędzie aż tylu zwo­lenników?

Kto? Jego szalona, zbuntowana zastępczyni. Naj­widoczniej nie docenił wyrafinowanych gustów tu­tejszej klienteli.

Jeden zero dla Melanie. A właściwie remis, bo on też zdobył punkt, oświadczając, że nie pójdzie z nią do łóżka.

Była tym całkowicie zaskoczona. W jej oczach odmalowało się zdziwienie i niedowierzanie. Nie mieściło się jej w głowie, że ktoś może się jej oprzeć. A więc remis. Do kogo należy następny strzał?

To nie mecz. Przestań o niej myśleć i zabierz się do pracy. Robert lubił załatwiać papierkową robotę późną nocą, kiedy pracownicy kuchni porozchodzili się do domów. Cisza i spokój działały na niego koją­co. Wypisał zamówienie na dziesięć skrzynek fety i tyleż gorzkiej czekolady. Czekoladowy indyk wszedł do regularnego menu restauracji. Robert upił

łyk wystygłej kawy i włączył pilotem radio. Miał dziś ochotę posłuchać muzyki. Szybkiej, lekkiej muzyki. Przeskakując kanały, natrafił na "Szaloną dziewczy­nę", piosenkę zespołu Trogs, która w oczywisty spo­sób kojarzyła mu się z Melanie.

Wrócił do swoich formularzy, słuchając jednym uchem muzyki, kiedy z kuchni dobiegły go jakieś szmery. Kto to może być, przecież wszyscy już wy­szli? Natychmiast przyszły mu do głowy niefortunne wydarzenia, jakie ostatnimi czasy miały miejsce w hotelu, i nadstawił uszu.

Z suchej spiżami dobiegł go głuchy łoskot. Czyż­by do kuchennych pomieszczeń zakradł się zło­dziej?

Odsunął fotel i wstał od biurka, rozglądając się za czymś, co mogłoby posłużyć za broń. Nie znalazłszy niczego odpowiedniego, postanowił zajrzeć do ku­chni i uzbroić się w solidny wałek do ciasta.

Ze spiżami nadal dochodziły podejrzane odgłosy. Drzwi lekko skrzypnęły, kiedy wychodził na kory­tarz. Dotarłszy na palcach do kuchni, wybrał naj­większy wałek i z uniesioną ręką skierował się do spiżami.

- Nie ruszać się! - zawołał, gwałtownym ruchem otwierając drzwi.

Melanie wrzasnęła. Przez ułamek sekundy mie­rzyli się osłupiałym wzrokiem, po czym krzyknęli równocześnie:

- Ach, to ty!

Melanie trzymała się obiema rekami za serce. Ro­bert z wolna opuścił wałek.

- Co ty tu robisz? - powiedzieli równocześnie, po czym równocześnie parsknęli śmiechem.

- Aleś mnie przestraszył - powiedziała.

- Myślałem, że do spiżami zakradł się złodziej. O mało nie zdzieliłem cię tym wałkiem. - Robert dopiero teraz zdał sobie sprawę, że zastał Melanie w trakcie rozładowywania piętrzących się na wóz­ku pudeł z przetworami. - Co to za paczki? - za­pytał.

- Nocna dostawa. Wychodząc do domu, zobaczy­łam paczki ustawione pod tylnymi drzwiami.

- Zamawialiśmy te rzeczy?

- Tak. Myślałam, że już cię nie ma. Powinieneś sprawdzić dzwonek przy drzwiach dla dostawców, bo chyba nie działa. Dostawca musiał się zniechęcić i po prostu zostawił to pod drzwiami.

- Sprawdzę jutro. - Odniósł wrażenie, że Melanie ma trochę niepewną minę. Boi się czegoś? Nie doszła do siebie po jego wtargnięciu z wałkiem w ręku czy może nocne spotkanie VI ciasnym pomieszczeniu wprawiło ją w zdenerwowanie? - Pomogę ci - po­wiedział, zakasując rękawy.

- Dam sobie radę. Wracaj do domu. - Wyjąwszy z otwartego pudła kilka słoików pikli, odwróciła się do niego tyłem, aby je odstawić na dolną półkę.

- Dobry szef nie schodzi z posterunku, dopóki ostatni pracownik nie opuści pokładu - oświadczył Robert, wpatrując się w jej wypięty tyłeczek.

- A ja słyszałam, że dobry pracownik nie wy­chodzi z pracy przed swoim szefem.

Robert parsknął śmiechem.

- No to pewnie żadne z nas nie wyjdzie dziś z hotelu.

Sięgnął do pudła po kolejne słoiki, a odstawiając je na półkę, niechcący dotknął jej biustu. Mrowie prze­szło mu po plecach.

- Dziękuję za pomoc, ale wolałabym skończyć sama. W kwadrans się z tym uwinę.

- Zostały jeszcze cztery pudła.

- Szybciej mi idzie, kiedy pracuję sama. Mam swój system.

- Denerwuje cię moja obecność?

- Co też ci przyszło do głowy! - obruszyła się, zabierając się do otwierania kolejnego pojemnika.

- Więc dlaczego odskoczyłaś, kiedy przypadkiem cię dotknąłem?

- Bo nie lubię, jak ktoś ogranicza moje ruchy.

- Ale wczoraj ci to nie przeszkadzało.

- To było co innego.

- Wiesz, co ci powiem? Mam nieodparte wrażenie, że pocałowałaś mnie po to, aby ukryć zdener­wowanie.

- Głupstwa pleciesz. A poza tym to ty mnie pocałowałeś, a nie ja ciebie.

- Ale nie miałaś nic przeciwko temu.

- No i co z tego?

- No więc jak, pozwolisz, żebym ci pomógł, - czy nie?

- A daj mi spokój! - zawołała, kierując się ku drzwiom.

- Dokąd się wybierasz?

- Zostawiam cię, żebyś mógł sam ta skończyć, skoro w swojej manir kontrolowania wszystkich i wszystkiego nie masz do mnie nawet na tyle zaufa­nia, żeby pozwolić mi poustawiać słoiki. -

- Ależ mam do ciebie absolutne zaufanie - zape­wnił ją.

- Ja tam tego nie czuję.

- A czy nie wmawiasz sobie, że nie mam do ciebie zaufania, ponieważ sama nie ufasz sobie?

- Co za bzdury! - zaprzecźyła, ale fakt, iż umkllę­ła spojrzeniem w bok, upewnił go, że potrącił czułą nutę·

Oboje sięgnęli jednocześnie po tę samą puszkę pomidorów i ich ręce się zetknęły. Melanie odsko­czyła jak przestraszona kotka.

- Wiesz co? - pojednawczym tonem zapropono­wał Robert. - Ja będę wyjmował puszki z pudła, a ty ustawiaj je na półce. Tak będzie szybciej.

Zabrali się do roboty. Robert starał się nie zwracać uwagi na jej pełne wdzięku ruchy ani na to, jak jej związane w koński ogon włosy fniwają na boki, od­słaniając szyję. Rozpaczliwie odsuwał od siebie na­rzucające się z niebezpieczną siłą erotyczne myśli.

Słoje majonezu, wielkie puszki oliwek, butle ke­tchupu. Na koniec wszystkie pudła zostały opróż­nione. Kiedy Melanie wyprostowała się i spojrzała na niego, Robertowi gwałtownie zabiło serce. Góra lo­dowa zaczyna topnieć.

Ona jest tak piękna! Tak pełna czaru! Ma miękkie wargi, jej oczy błyszczą, a oni stoją naprzeciw siebie w ciasnej spiżami i są zupełnie sami.

Jeśli ją teraz pocałuje, nikt się o tym nie dowie.

- Ale ty będziesz wiedział. I ona. Tak, ale nikt więcej.

- Całowałeś się kiedyś w spiżami? - szepnęła, odgadując jego myśli.

- Nie. A ty? Zresztą nie musisz odpowiadać. Nie jestem ciekaw twoich spiżarnianych romansów ..

- A szkoda, bo miałabym wiele do opowiadania.

- Oszczędź mi swoich opowieści - odparł, wciskając ręce w kieszenie spodni. Ogarnęła go niezrozu­miała zazdrość. Tymczasem Melanie przypatrywała mu się z nieukrywanym rozbawieniem. - Co cię tak śmieszy?

- Ile masz lat? Trzydzieści jeden?

- Trzydzieści dwa.

- Zastanawiam się, jak to możliwe, że będąc szefem kuchni, dożyłeś trzydziestu dwóch lat, nie fig­lując w spiżami.

- Chyba przez szacunek dla przetworów - odparł, lekko wzruszając ramionami.

Melanie zareagowała śmiechem, którego dźwięk rozpalił jego wyobraźnię.

- Co nie znaczy, że nie mam na swoim koncie innych wykroczeń - dodał.

- Na przykład?

- Pewnego razu kochałem się w windzie.

- Tuś mi zaimponował. Nigdy bym się tego po tobie nie spodziewała. A może byłeś sam w tej win­dzie? No, przyznaj się!

- Nie, nie byłem sam. O co ci właściwie chodzi, Melanie? Naprawdę uważasz mnie za jakiegoś dzi­wacznego odludka pozbawionego ludzkich uczuć?

- Nie, ale za człowieka, u którego potrzeba pano­wania nad sobą przerodziła się w manię. Niemal zupełnie pozbawionego spontaniczności.

Trochę przesadziła, ale w zasadzie miała rację. Przez chwilę uważnie mu się przyglądała.

- Powiedz mi, co ci nie pozwala dać upustu emoc­jom? - podjęła. - Dlaczego zamykasz się w sobie na wszystkie spusty?

Jej wpatrzone w niego oezy zdawały się mówić:

"Powiedz prawdę, nie zamierzam cię osądzać. Mo­żesz mi zaufać".

On jednak bał się temu spojrzeniu zaufać. Jesz­cze bardziej bał się samego siebie, swej nagłej chę­ci opowiedzenia jej, co go ukształtowało. Skąd wzięła się w nim potrzeba ciągłego panowania nad sobą·

Osierocony we wczesnym chłopięctwie, Robert przez całe życie walczył z przemożnym uczuciem osamotnienia i wykorzenienia. I chociaż starał się z wszystkich sił zapomnieć o tragedii swego dzieciń­stwa, nadal, w najmniej oczekiwanych momentach, ogarniało go uczucie beznadziejnego smutku.

Dlatego, między innymi, Melanie tak bardzo go pociągała. Jej przyjazne, otwarte usposobienie było niby witający przemarzniętego podróżnika ciepły ogień w kominku. Ona i jej kochająca się rodzina uosabiały to wszystko, czego nigdy nie zaznał i do czego podświadomie tęsknił. Poczucie więzi. Przy­należności.

Słowa Melanie poruszyły Roberta do głębi. Jego samotne serce wyrywało się do niej. Nieodparcie zapragnął jej ciepła. Niewiele myśląc, chwycił ją w ramiona i gorąco ją pocałował.

- Hm - westchnęła. - Dobrze całujesz.

- Nic nie mów - mruknął, zamykając jej usta następnym, jeszcze gorętszym pocałunkiem.

Głos rozsądku podpowiadał, że źle czyni, że już za chwilę będzie żałował własnej lekkomyślności, ale nie zwracał na to uwagi.

Chwilo, trwaj! - pomyślał, sycąc się cudowną bliskością ciała Melanie. Wszystko poza tym prze­stawało istnieć. Nie miał siły opierać się dłużej nie­odpartej namiętności. Nie chciał się opierać.

Melanie szarpnęła się w jego ramionach. Robert niechętnie otworzył oczy i popatrzył na nią nieprzy­tomnym wzrokiem.

- Co to było? - szepnęła.

- Co?

- Nic nie słyszałeś?

- Co miałem słyszeć? - Słyszał tylko głośne bicie własnego serca.

- Ktoś jest w kuchni - odparła Melanie.

Robert wyprostował się, obejrzał za siebie na drzwi spiżami i nastawił uszu.

- Ja nic nie słyszę.

- Cicho! - Położyła palec na ustach.

Oboje zastygli bez ruchu. Nagle usłyszeli szelest kroków. Szybkich, ukradkowych, bliskich.

- Myślisz, że to ... - zaczęła szeptem Melanie. W chwili gdy Robert obracał się, by podejść do drzwi, ktoś zatrzasnął je od zewnątrz. Usłyszeli szczęk przekręcanego w zamku klucza.

Oboje rzucili się do drzwi i niemal równocześnie chwycili za klamkę.

Na próżno. Ktoś zamknął drzwi na klucz.

Było dobrze po północy. Mogli krzyczeć do woli o ratunek, nikt ich nie usłyszy. Znaleźli się w pułapce.

Nie, to niemożliwe. To nie może być prawda. Melanie serce zamarło w piersiach. Zaschło jej w gardle. Była znowu małą dziewczynką, która pod­czas wycieczki do Wielkiego Kanionu jechała wciś­nięta pomiędzy starsze siostry w kąt kempingowej przyczepy, nie mogąc nawet wyjrzeć przez wysoko umieszczone okienko. Wspomnienie zamknięcia w klatce wróciło nagle z całą siłą. Melanie poczuła, że się dusi. Krople potu wystąpiły jej na czoło. Zanie­pokojony jej bladością Robert chwycił ją za rękę.

- Co ci jest?

- Duszę się. Brakuje mi powietrza.

- Spójrz tam! - powiedział, wskazując palcem sufit. - Spiżarnia ma wentylację.

- Ale ja płonę.

- Zauważyłem.

Melanie rzuciła mu piorunujące spojrzenie.

- Nie rób sobie żartów. Jest mi gorąco z zupełnie innego powodu.

- Spróbuj się uspokoić. - Robert oderwał kawałek tektury od kartonu i zaczął ją wachlować. - Oddychaj głęboko. Tak, dobrze. Nic ci się nie stanie.

- Jesteśmy zamknięci w klitce.

- Faktycznie jest ciasno, ale jakoś się prześpimy. Rozłożymy na podłodze tamte worki i zrobimy sobie posłanie. A rano ktoś nas wypuści.

Robert miał rację. Panika nic nie pomoże, trzeba się wziąć w karby. Tylko jak to zrobić? Melanie bezskutecznie usiłowała uspokoić przyspieszony od­dech .. Rozglądając się po ciasnym pomieszczeniu, miała wrażenie, że ściany coraz bardziej ją osaczają.

- Ratunku! - wrzasnęła na cały głos, waląc w drzwi pięściami. - Jesteśmy zamknięci w spiżami! Niech ktoś nas wypuści!

- Daj spokój! - Robert wziął ją za ramiona i od­ciągnął od drzwi. - Nic nam nie grozi.

Jak to nic? Czy on nie rozumie? Melanie miała uczucie, jakby znalazła się na pokładzie tonącego Titanica.

- Muszę się stąd wydostaĆ, muszę się stąd wydo­stać - powtarzała z maniackim uporem, nie mogąc przestać.

Robert przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował.

Pewnie robi to po to, żebym przestała histeryzować, pomyślała, ale jednocześnie odprężyła się i poddała pieszczocie. Jej ciało rozluźniło się, usta rozchyliły.

Kto by pomyślał, że to pomaga na klaustrofobię?

No tak, ale całe nieszczęście zaczęło się właśnie od całowania. Nie daliby się zamknąć, gdyby Robert jej nie pocałował.

Ich usta wprost idealnie do siebie pasowały. Me­lanie zaczynała czerpać z pocałunku przyjemność. Oczu jednak nie przymknęła, obawiając się ponow­nego ataku klaustrofobii. Robert też całował ją z ot­wartymi oczami - chciał widzieć, czy pocałunki fak­tycznie ją uspokajają. Ta jego troskliwość wzruszyła Melanie, a zarazem podziałała na nią podniecająco.

Chyba jeszcze nigdyniczyje pocałunki nie zrobiły na niej takiego wrażenia. Obudziły istną burzę na­miętności. Było to doprawdy zdumiewające, zważy­wszy, iż miała blisko trzydzieści lat, a za sobą mał­żeństwo i liczne romanse.

Dzisiejszy pocałunek był jeszcze bardziej cudow­ny niż wczorajszy. Z gardła Roberta wydobył się cichy jęk. Mocno ją obejmował, a ona nie pozostała mu dłużna, oplatając palcami' jego głowę i szyję.

- Och, Melanie - wyszeptał.

Melanie czuła, że traci nad sobą kontrolę. Pożąda­nie walczyło w niej o lepsze z poczuciem winy. Miała ochotę wybuchnąć śmiechem. Albo rozpłakać się. Albo uciekać. Tak zwykle postępowała, gdy nie była pewna swoich pragnień. Tyle że dziś droga ucieczki została odcięta. Nie ma rady, musi się zmierzyć z własnym niepokojem i lękiem.

Czemu nie miałaby sobie poradzić? Z tym po­stanowieniem oderwała się od Roberta i wzięła głę­boki oddech. Robert zaś się cofnął.

- Poczułaś się lepiej? - zapytał.

- O wiele lepiej. Dziękuję. - Rzeczywiście, paniczny lęk się rozwiał.

Odstawiwszy w kąt wózek do przewożenia towa­rów, Robert zabrał się do rozkładania na podłodze leżących na najniższej półce worków po mące.

- Chodź, usiądźmy! - zachęcił Melanie, podając jej rękę. Posłuchała go i już po chwili siedzieli obok siebie, oparci plecami o ścianę. - Jakoś przetrwamy do rana - rzekł z uśmiechem.

- Szkoda, że nie mam przy sobie komórki. NormaInie noszę ją przy pasku, ale przed wyjściem do domu przełożyłam ją do-torebki. A potem znalazłam zostawione pod drzwiami towary.

- Dziwne jest to wszystko - zauważył Robert. - Zastanawiam się, czy odnalezienie zostawionych pod drzwiami pudeł, a potem zamknięcie nas w. spi­żarni było faktycznie dziełem przypadku.

- Podejrzewasz związek między naszą dzisiejszą przygodą a kłopotami, jakie zdarzały się ostatnio przy dostawach? - Melanie przypomniała sobie, że od pewnego czasu zdarzały się pomyłki w dostawach kawy, o które Robert obwiniał dostawcę, i zadała sobie pytanie, czy przypadkiem ktoś celowo nie zmieniał składanych przez Roberta zamówień. W do­datku osoba, która zamknęła ich dzisiaj w spiżarni, najwyraźniej nie chciała zostać rozpoznana.

Robert otoczył ją ramieniem.

- Nie popadajmy w paranoję, może to tylko zbieg okoliczności, a nie żaden spisek - zreflektował się Robert. Zsunął opaskę przytrzymującą jej włosy, a gdy opadły jej na ramiona, z wyraźnym zadowole­niem zanurzył w nich palce.

Wyraz jego oczu skłonił Melanie do odwrócenia wzroku. Dopiero po chwili odważyła się zerknąć na niego. Nie do wiary! W spojrzeniu Roberta płonął ogień pożądania, nadając mu surowy, wręcz groźny wygląd. Poczuła nieokreślony lęk, który nie miał nic wspólnego z klaustrofobią.

- Robert ...

. Co chce mu powiedzieć i czego od niego oczeku­je? Zawarcia rozejmu i wspólnej pracy dla dobra restauracji? Czy też nadal chce się go pozbyć, aby zostać szefową kuchni?

A może pragnie, by zostali kochankami? Ostatnia myśl przestraszyła ją, a zarazem podnie­ciła.

Kim on właściwie jest? Tak mało o nim wie. Właściwie tylko to, że gdy są razem, ma uczucie, iż coś ich łączy, jakby odnajdywała w nim jakiś braku­jący w jej życiu element. Zarazem jednak bała się temu uczuciu zaufać. Już raz odczuwała coś podob­nego w związku z Davidem i sromotnie się zawiodła.

No tak, ale wtedy było to coś zupełnie innego. Z byłym mężem połączył ją wyłącznie szaleńczy seks, który w zetknięciu z prawdziwym życiem wkrótce się wypalił. Natomiast Robert ciekawił ją z wielu różnych powodów. Miał w sobie tyle po­kładów, krył tyle tajemnic. Miałaby ochotę odkrywać jedną po drugiej, aby dotrzeć na koniec do jego istoty i poznać prawdziwego Roberta.

Dlaczego tak bardzo ją korciło, aby go lepiej po­znać? Dlaczego nie mogła przestać o tym myśleć?

Bezradnym ruchem wyciągnęła do niego rękę. Ro­bert lekko się odsunął, lecz Melanie słyszała jego przyspieszony oddech i widziała ogień w jego oczach. A więc to tak. To, do czego od miesięcy nie chcieli się przyznać, stało się jasne jak słońce. Pragną się nawzajem.

Robert nadal w milczeniu przeczesywał palcami jej włosy. Melanie pomyślała, że musi to natychmiast przerwać, bo w przeciwnym razie odda mu się tutaj, na podłodze, a chociaż ta myśl była kusząca, to jednak wolałaby jeszcze poczekać, nie robić tego w ten sposób, w zamkniętej spiżami, na pobielonych mąką workach. Musi jeszcze poczekać, zastanowić się spokojnie, czego naprawdę od niego oczekuje.

Kiedy jednak otwierała usta, by mu to powiedzieć, Robert znów ją pocałował, a ona w jednej chwili zapomniała o swoim postanowieniu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nie słuchał głosu rozsądku. Był jak narkoman niezdolny odmówić sobie działki znajdującej się na wyciągnięcie ręki. Musi jeszcze raz pocałować Mela­nie. A jak miałby przestać, skoro ona tak ochoczo odpowiedziała na jego pieszczoty, a każda cząstka jego ciała pragnęła się z nią zespolić?

Tulili się do siebie w rozpaczliwym zapamiętaniu, jakby cały świat zapadł w niebyt i przetrwali tylko oni. W szędobylskie palce Melanie pieściły jego nagie ra­miona, wdzierały się pod koszulę i muskały owłosiony tors, zadając mu najrozkoszniejsze tortury. A gdy oderwała się od jego ust i musnęła wargami jego szyję, z ust Roberta wydobył się pełen zadowolenia pomruk.

- Robert, och, Robert! - westchnęła.

Ten cichy jęk trafił Roberta w samo serce, uświa­damiając mu, iż może ją mieć w każdej chwili. Ona go pragnie, nie będzie się opierać.

. Nie miał szczęścia do "trwałych związków z kobie­tami. Winę za to ponosiły w równej mierze jego partnerki, jak i on sam. Po paru tygodniach romansu ogarniał go najpierw niepokój, a potem znużenie. Nie umiał albo raczej nie chciał pogłębiać tych związ­ków, obawiając się, iż jeśli da się ponieść uczuciu, przestanie być panem sytuacji.

Odkąd jednak cztery miesiące temu poznał Mela­nie, po raz pierwszy w życiu zaczął naprawdę tracić głowę. Jeszcze nigdy nie przeżywał czegoś podob­nego. Fascynowała go jej buntownicza natura. Fas­cynowała i w najwyższym stopniu podniecała. Nie było dotąd kobiety, której pragnąłby tak bardzo jak opornej, awanturniczej Melanie.

Opanuj się, LeSoeur, nakazał sobie. Nie trać gło­wy.

Ale jak miał się opanować, siedząc w zamknię­ciu z najatrakcyjniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał? Która na domiar złego chce tego samego co on. Od zbyt wielu lat narzucał sobie surową dy­scyplinę, dławiąc własne uczucia, ponieważ bał się, iż ich ujawnienie będzie musiał okupić cierpie­mem.

Melanie musnęła wargami jego nagi tors, podczas gdy jej palce błądziły po jego ciele.

- Podoba ci się? - zapytała.

- Aż za bardzo. Błagam, przestań - jęknął.

Melanie tylko się roześmiała i powiodła językiem wokół.jego pępka. Robert jęknął i zamknął oczy. Wiedział, że powinien jak najszybciej położyć temu kres, ale był tylko mężczyzną, a jej pieszczoty wpra­wiały go w stan absolutnej błogości. Nie miał do czynienia z byle kobietą, lecz z Melanie, na której temat od miesięcy snuł erotyczne fantazje nie tylko we śnie, ale i na jawie.

- A to dopiero, popatrz, co tu się dzieje! - szep­nęła Melanie, powolnym ruchem rozpinając mu spodnie.

Robert zacisnął zęby. Jeśli teraz jej nie powstrzyma, nie będzie odwrotu.

- Nie rób tego, Melanie - powiedział z trudem.

- Dlaczego? - zapytała, podnosząc na niego oczy.

- Bo nie mam prezerwatywy - odparł. Była to pierwsza myśl, jaka przyszła mu do głowy, a zarazem jedyny argument, jaki powinien do niej przemówić. - O! Szkoda, że wcześniej o tym nie pomyślałam.

- No widzisz. - Robert podzielał jej żal. Gdyby, będąc w obecnym stanie, mógł przewidzieć, że jakiś intruz zamknie ich na całą noc w spiżami, zadbałby o zabezpieczenie.

- Ale wiesz co? - odparła na to Melanie, unosząc wysoko brwi i robiąc cudownie frywolną minkę· - Możemy się zabawić w inny sposób. Jeśli wiesz, co mam na myśli.

- Wiem - mruknął, z trudem przełykając ślinę·

- Nie masz na to ochoty?

- Owszem, i to wielką.

- Ja też. Pragnę cię, RoberCie. - To mówiąc, rozpięła powoli bluzkę, spod której wyłoniły się jej piersi, osłonięte jedynie koronkowym stanikiem.

- Ja też cię pragnę, myślę jednak, że ani ja, ani ty nie chcemy tego.

- Ja chcę. I to bardzo.

- To tylko skutek fizycznej bliskości.

- W cale nie. Od miesięcy śnisz mi się po nocach.

- Naprawdę? - spytał z uśmiechem niedowierzania.

- Noc w noc. Więc bądź człowiekiem i okaż mi serce.

- Chciałbym, ale boję się, żebyś znowu nie do­stała ataku klaustrofobii.

Czy ona nie widzi, co się z nim dzieje? Czy musi go tak dręczyć?

- Już mi przeszło.

- Nie chcę, żebyś jutro żałowała.

- Och, życie jest zbyt krótkie, żeby myśleć o jutrze - stwierdziła kapryśnie i na potwierdzenie swoich słów gorąco go pocałowała.

- Przestań, Melanie - zaoponował Robert. - Miej litość nade mną. Może ty nie będziesz jutro niczego żałować, ale czy pomyślałaś, jak ja się będę czuł?

- O! - Melanie wyraźnie się speszyła.

- Zanadto cię lubię. Nie chcę tego zniszczyć.

- Chcesz powiedzieć, że przestaniesz mnie lubić, jeśli się ze mną prześpisz?

- Niczego takiego nie powiedziałem. Ale jeśli między nami ma do czegoś dojść, chciałbym, aby to się odbyło we właściwy sposób. A nie po prostu z braku lepszego zajęcia, ponieważ nie możemy stąd wyjść.

- Ach tak.

- Widzę, że poczułaś się dotknięta.

- Nie. Ale rozumiem. Nie umiesz być spontani­czny.

Już miał zaprotestować, ale pomyślał, że Melanie ma chyba rację. Broni się, ponieważ nie umie działać po wpływem impulsu. Jego umysł potrzebuje czasu na oswojenie się z nową myślą, nawet jeżeli ciało ma w tej sprawie odmienne zdanie. Niemniej trzeba za­chować rozsądek.

- Spróbujmy się przespać. - Odsunął się od niej, by zapiąć guziki koszuli.

- Pewnie masz rację - rzekła Melanie, chociaż w jej oczach wyczytał coś wręcz odwrotnego. - Zre­sztą nieważne. Przeszła mi ochota, żeby się z tobą kochać.

- Nie .wróci ci klaustrofobia, jeśli zgaszę górne światło?

- Chyba nie - odparła. - W każdym razie mam taką nadzieję.

Ja też, pomyślał Robert. Jego samokontrola zo­stałaby wystawiona na zbyt ciężką próbę, gdyby przez całą noc musiał pocałunkami rozwiewać jej lęki. Podszedł do kontaktu i zgasił światło. W spi­żami zapadła ciemność. Melanie gwałtownie wciąg­nęła powietrze, starając się opanować nowy atak paniki.

- No i jak? - zapytał, wracając po omacku na ich legowisko.

- Jako tako - odparła. - Będę· sobie wmawiać, że jestem w domu we własnym łóżku. Tyle że gdybym była w domu, ciebie by tam nie było.

- To prawda, ale główna myśl jest dobra. O rany!

- wykrzyknął, potykając się o skraj worka.

- Daj rękę - powiedziała. - Pomogę ci usiąść.

Tego bał się najbardziej. Że Melanie pomoże mu się ułożyć w miejscu, w którym dla własnego dobra nie powinien się znajdow~ć. Poczuł jej dłoń na swo­im biodrze i uchwyciwszy się jej, opadł powoli na posłanie.

Próbował się ułożyć tak, by nie dotykać Melanie, CO bynajmniej nie było łatwe. W końcu legł na plecach, ale nadal słyszał jej oddech i czuł zapach jej ciała. Zgaszenie światła to nie był mądry po­mysł.

Zrobiłeś to dla niej, nie dla siebie, więc się opanuj, tłumaczył sobie. No i opanował się, bo to umiał najlepiej. Życie nauczyło go kontrolować uczucia. Ta umiejętność dobrze mu służyła, więc wyratuje go i z tej opresji.

- Staram się o tym nie myśleć, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ściany zbiegają się i napierają na mnie, a pomieszczenie staje się coraz ciaśniejsze - mruknęła Melanie.

- Nie myśl o tym. Wyobraź sobie, że wypróbowujesz nowy przepis. Jaki miałaś ostatnio pomysł na nowe danie?

- Na łososia z czereśniami.

- Brzmi to interesująco. Opowiedz mi o nim.

- Będzie to dziki łosoś z zachodniego wybrzeża, uduszony w rieslingu z białymi czereśniami, ugar­nirowany podsmażonymi na srebrno kasztanami i po­kruszonym rokforem. - W miarę jak mówiła, jej oddech stawał się spokojniejszy. - Uważam, że naj­wyższy czas zaszczepić w Nowym Orleanie elemen­ty kuchni północno-wschodniej. Będzie się nazywał łosoś a la LeSoeur.

Pomysł nazwania nowej potrawy jego imieniem wzruszył Roberta bardziej, niżby sobie tego życzył. - Już go próbowałaś?

- Jeszcze nie. Może przyjedziesz kiedyś do mnie do domu i ugotujemy go razem?

Czy to zaproszenie na randkę?

- A chciałbyś się ze mną umówić?

Czy chciał? Oddech Melanie znowu stał się nie­równy, niemal chrapliwy. Pewnie powrócił lęk przed zamknięciem.

- Przestań myśleć o napierających ścianach - rzekł stanowczym tonem.

- Skąd wiesz, o czym myślę? - zapytała nieswoim głosem. . .

- Uczę się czytać w twoich myślach.

- To brzmi groźnie.

- Może wolałabyś, żebym zapalił światło?

- Nie, nie trzeba.

- Na pewno?

- Czy mogłabym ... hm ...

- Co takiego?

- Czy mogłabym położyć ci głowę na ramieniu? Przepraszam, wiem, że to dziecinne, ale poczułabym się bezpieczniej.

- Jasne - odparł wbrew sobie.' Objął ją i przyciąg­nął do siebie. Poczuł na szyi jedwabisty dotyk jej włosów.

Może Melanie czuje się teraz bezpieczniej, ale on na pewno nie mógł powiedzieć tego o sobie. Czując podniecające ciepło jej ciała, wstrzymał oddech ze strachu na myśl o tym, co mogłoby z tego wyniknąć.

- Mogę ci zadać osobiste pytanie? - odezwała się po dłuższej chwili.

- Zadać owszem możesz.

- Ale nie wiadomo, czy odpowiesz?

- A no nie. Co chcesz wiedzieć?

- Dlaczego przeniosłeś się do Nowego Orleanu?

- Bo twoja matka zaproponowała mi znakomitą posadę·

- Myślę, że miałeś jeszcze inne powody -mruk­nęła Melanie, wodząc palcem po jego piersi wokoli­cy serca.

Miał ochotę krzyknąć: "Przestań, kobieto! Czy chcesz doprowadzić mnie do szaleństwa?" -lecz nic nie powiedział, nie chcąc zdradzić, jak wielką ma nad nim władzę. Wiedział z doświadczenia, iż przyzna­wanie się do własnej słabości nie prowadzi do nicze­go dobrego.

- Chciałem zacząć nowe życie.

- Dlaczego?

- Jesteś strasznie ciekawska.

- Wiem, że wtrącam się w nie swoje sprawy, ale dziwi mnie, że po czterech miesiącach wspólnej pra­cy nadal nic o tobie nie wiem. Nie mam pojęcia, kim nap'rawdę jesteś, co w tobie siedzi. Jestem ciekawa, czy nie ma w twojej przeszłości czegoś, o czym wolałbyś zapomnieć. Może jakiś skandal?

Robert parsknął śmiechem.

- Ja i skandal? - zapytał. - Niestety, muszę cię zawieść. Nie mam za sobą żadnego skandalu. Po prostu znudził mi się deszczowy klimat.

- I to wszystko?

- Tak.

- Och, byłabym zapomniała - odezwała się Melanie po chwili. - Chciałabym, zamiast jutra, mieć . wolny czwartek.

- Żaden problem. Chętnie cię zastąpię.

- Naprawdę możesz? Bo widzisz, Charlotte prosi­ła mnie o przysługę.

- Proszę bardzo. Możesz robić w czwartek, na co tylko masz ochotę.

- Wcale nie mam ochoty, ale nie mogę zrobić Charlotte zawodu - odparła smętnie.

- A co to takiego?

- Obiecałam ją zastąpić na idiotycznej aukcji panien na wydaniu.

- Aukcja panien na wydaniu?

- No właśnie. Ale to dobroczynna aukcja organizowana przez moją babkę, więc nie mogę się wy­kręcić - westchnęła Melanie. - Nie cierpię uroczys­tych gali, na które przychodzą wyelegantowani nu­dziarze z wyższych sfer. I tak miałam szczęście, bo w przeciwieństwie do moich sióstr udało mi się nie wystąpić na balu debiutantek.

- Czy to znaczy, że mężczyźni będą licytować, który da więcej za randkę z tobą? - zapytał Robert wyraźnie zirytowanym tonem.

- Aha.

- Bardzo mi się to nie podoba.

- Czemu? Jesteś zazdrosny?

- Ja, zazdrosny? O co? - odburknął ze złością.

- O to, że spędzę wieczór z innym mężczyzną.

- Po zastanowieniu nie wiem, czy mogę cię zwolnić. W czwartek w restauracji może być szczególnie duży ruch.

- Poradzicie sobie beze mnie - oświadczyła. - Bo muszę udowodnić swojej kochanej rodzince, że kiedy coś obiecam, można na mnie polegać.

Czemu musisz im to udowadniać?

- Bo jestem najmłodsza, a do tego uchodzę za nieodpowiedzialną. Mama i siostry uważają, że nigdy nie wiadomo, czego można się po mnie spodziewać. - To wielkie szczęście mieć rodzinę, która się o ciebie troszczy.

- Wiem, ale czasami nazbyt troskliwa rodzina wywołuje klaustrofobiczne odczucia. Dlatego na­tychmiast po ukończeniu osiemnastu lat uciekłam z Nowego Orleanu. A jak jest z tobą? Jak twoja rodzina przyjęła przeprowadzkę do Nowego Orlea­nu?

- Nie mam nikogo bliskiego. Nie miałem rodzeń­stwa, a moi rodzice nie żyją.

- Przepraszam. I bardzo ci współczuję. Wzruszył go szczery żal w jej głosie. Miał wraże­nie, że zacieśniła się łącząca ich więź.

.~ To było dawno.

- Tym bardziej ci współczuję. Wiem, co to zna­czy stracić jedno z rodziców, ale stracić oboje, i to w młodym wieku ...

Już się z tym pogodziłem - przerwał szorstko. - To wiele tłumaczy.

- Co mianowicie?

- To, że trzymasz ludzi na dystans. I miewasz złe

nastroje. Dlatego zatapiasz się całkowicie w pracy. Uciekasz w pracę.

- Praca to praca. Nie traktuję jej jako ucieczki. - Wiedział jednak, że to nieprawda.

- Ą gdzie miejsce na zabawę?

- Nie przepadam za pustymi rozrywkami.

- Widocznie nie wiesz, co to zabawa. Przez zmar­nowane dzieciństwo nie nauczyłeś się czerpać z życia radości. Nie mam racji?

- Faktycznie nie miałem radosnego dzieciństwa - przyznał niechętnie.

- Mogę cię rozruszać - odparła. - To znaczy nauczyć cieszyć się życiem.

- A jeśli nie życzę sobie twoich nauk?

- To tylko dowód, że nie wiesz, co to znaczy radość.

- Lepiej spróbuj zasnąć - skwitował jej słowa. Melanie przejrzała go na wylot.

- Dziwny jesteś, wiesz? Nie znam nikogo, kto w twojej sytuacji oparłby się pokusie. To niesamowi­te, jak potrafisz nad sobą panować. Może po prostu nic nie czujesz? Jesteś mówiącym manekinem?

Melanie w oczywisty sposób nie daje za wygra­ną, ale on nie da się sprowokować. Musiał jednak zacisnąć zęby i zmobilizować całą siłę woli, aby nie chwycić jej w ramiona i nie zrobić tego, na co cze­kała.

W spiżami zapadła cisza.

- Nie śpisz? - zapytała szeptem po paru minu­tach.

Robert udał, że śpi, a ona po jakimś czasie naj­widoczniej zapadła w sen, bo jej oddech stał się cichy i spokojny. Leżał obok niej, odczuwając mieszaninę ulgi i żalu. Ciało Melanie było silne i umięśnione, a zarazem bardzo kobiece. Najbardziej jednak wy­trącał go z równowagi jej brak seksualnych zahamo­wań. Czuł się przy niej pokonany, w pewnym sensie niepełnowartościowy. Kobiety, z którymi miewał w ostatnich latach mniej lub bardziej przelotne zwią­zki, były spo~ojnymi istotami, które do spraw łóż­kowych nie przywiązywały większej wagi. Ajemu to odpowiadało. W każdym razie wmawiał sobie, że mu odpowiada.

Reakcja Melanie na jego pocałunki nie pozwala­ła wątpić, iż seks wiele dla niej znaczy. Czy umiał­by spełnić jej oczekiwania? Zaspokoić jej apetyty? Melanie żyje pogonią za tym, co niezwykłe i pod­niecające, podczas gdy on jest nieuleczalnym nu­dziarzem.

Niemniej pożądanie, jakie w nim budziła, burzyło jego spokój i przyprawiało o dojmujący ból serca. Słowem, wprawiało w rozterkę.

Pragnął jej, a jednocześnie wiedział, że nie może jej, mieć. Nie pasują do siebie. Wszystko ich różni: on nie wdaje się w przelotne przygody, a ona nie szuka trwałego związku. To tylko czysto .fizyczne pożądanie, powiedział sobie. Chemia ciał bez istot­nego znaczema.

- Bez istotnego znaczenia - wyszeptał.

Cóż, kiedy usłyszawszy własne słowa, zdał sobie sprawę, że próbuje oszukać samego siebie.

Melanie nie mogła zasnąć.

Jak mogła zasnąć, słysząc jego oddech i czując bicie jego serca? Na domiar wszystkiego nie mogła się rozeznać we własnych uczuciach.

Jej wyobrażenie o świecie ulegało stopniowej przemianie, a ona nie była pewna, czy powinna poddać się nowym odczuciom, czy nie. Robert coraz bardziej ją zaciekawiał, a równocześnie bała się no­wej tęsknoty, którą w niej budził. Jesteś po prostu wyposzczona, tłumaczyła sobie. Robert jest diabelnie pociągający, a ty od dawna nie .byłaś z mężczyzną· I to wszystko.

Bardzo chciała, aby to była prawda, ale nie mogła się łudzić. Nie mogła zaprzeczyć, że między nią a Robertem stało się coś nieódwracalnego. Nastąpiła zmiana, której ewentualne skutki przerażały ją i na przemian zachwycały.

Ile to już godzin minęło? Pewnie zbliża się świt.

Kiedy po raz któryś zadała sobie pytanie, jakim cu­dem Robert potrafi tak smacznie spać, leżąc w dusz­nej spiżami na twardym posłaniu, usłyszała dobiega­j ące z kuchni hałasy.

Jej ramiona pokryły się gęsią skórką, wstrzymała oddech i nadstawiła uszu. Może to ta sama osoba, która ich zamknęła?

Melanie gwałtownie usiadła ..

- Robert, obudź się! - szepnęła, trącając go w ramię·

- Że co? - burknął przez sen.

- Obudź się!

- Co?

- Ktoś chodzi po kuchni.

- To ty, Melanie? Co się stało? - zapytał niezbyt przytomnym tonem.

- Zostaliśmy zamknięci w spiżami. Nie pamię­tasz?

- A tak.

- A teraz ktoś chodzi po kuchni - powtórzyła. Usłyszała szmer i zdała sobie sprawę, że Robert pod­nosi się z posłania.

- Hej tam! - zawołał. - Siedzimy tu zamknięci!

- A jeśli to on?

- Kto?

- Nie wiem, ten nieznany facet, który krąży po hotelu i powoduje nieprzewidziane klopoty.

- Skąd wiesz, że to ... - Robert podał jej rękę i pomógł wstać. - O, cholera!

- Co się stało?

- Uderzyłem się w nogę.

W tym momencie drzwi się otworzyły i światło płynące z kuchni wypełniło ciasną przestrzeń. Ośle­piona Melanie przymknęła na moment oczy.

Kiedy je otwarła, ujrzała w drzwiach Luca Car­tera.

Jasnowłosy i niebieskooki Luc, hotelowy anima­tor wolnego czasu, był przystojnym mężczyzną o re­gularnych rysach twarzy, nieco niższym od Roberta i, zdaniem Melanie, znacznie mniej pociągającym. Wolała nieco surową męską urodę Roberta. Obec­ność Luca w kuchni o tak wczesnej porze bardzo Melanie zdziwiła.

- Co tu robicie? - zapytał.

- Ktoś zamknął nas wieczorem od zewnątrz - wyjaśnił Robert, powstrzymując ziewnięcie.

- Spędziliście tutaj całą noc? - zdziwił się Luc, spoglądając na nich z lekko rozbawionym uśmie­chem. Z wyrazu jego oczu Melanie odgadła, jakie myśli przychodzą mu do głowy.

- Uhm - przytaknął Robert.

- Niesamowite.

- Która to godzina? - spytał Robert.

- Wpółdo szóstej. Jakim cudem daliście się zamknąć? - Luc pochylił się nad zamkiem i zaczął na próbę przekręcać klucz.

Robert opowiedział mu o zostawionej pod tylnymi drzwiami dostawie towaru i o tym, jak w rezultacie

zostali zamknięci. . .

- Należałoby zawiadomić szefa ochrony, ale jeśli z kuchni nic nie zginęło, będzie to można uznać za czyjś głupi żart - zauważył Luc.

- No, nie całkiem niewinny, biorąc pod uwagę, że Melanie cierpi na klaustrofobię - zaprotestował Robert.

- Masz klaustrofobię? - Luc był wyraźnie zasko­czony. - Nie wiedziałem.

- Moim zdaniem najlepiej nikomu o tym nie mó­wić. Co wy na to? - wtrąciła się Melanie. - Pewnie to tylko wygłup któregoś z pracowników kuchni. Nie warto bez potrzeby alarmować Charlotte.

- Dobrze - zgodził się Robert. Luc też skinął głową·

- Bardzo wcześnie przyszedłeś do pracy - zauwa­żyła Melanie, zwracając się do Luca. - Wyrabiasz nadgodziny?

- Charlotte prosiła, żebym w tym tygodniu przy­chodził wcześniej niż zwykle. Mieliście szczęście, że akurat dziś wszedłem przez kuchnię po drodze do baru, gdzie mam przygotować krwawą mary dla jed­nego z gości, który poszedł wczoraj wieczorem na całość i potrzebuje klina. Inaczej tkwilibyście tutaj do pojawienia się kuchennego personelu.

- Faktycznie szczęśliwy zbieg okoliczności - mruk­nął Robert.

Melanie przemknęło przez głowę, że osobą, która zamknęła ich w spiżami, mógł być właśnie Luc, ale po namyśle uznała swoje podejrzenie za wytwór wyobraźni.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Było trochę po szóstej, kiedy dotarła do domu. Miała nadzieję przespać się trochę przed powrotem do hotelu. Ledwo jednak zdążyła zrzucić z nóg buty i otworzyć puszkę jedzenia dla miauczącego kota, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Kto to może być o tak wczesnej porze?

Poczłapała do drzwi, a wyjrzawszy przez judasza, zobaczyła, że na podeście stoi jej siostra Charlotte z wielką torbą na ubrania w ręku. Do diabła! Na śmierć zapomniała o sukni na charytatywną aukcję.

Z westchnieniem otworzyła drzwi. Charlotte na jej widok zrobiła wielkie oczy.

- Mell? Mellie! - wykrzyknęła;nazywając siostrę dziecinnym zdrobnieniem. - Co cijest? Wyglądasz ... hm ... jakbyś nie kładła się przez całą noc.

Jej spojrzenie spoczęło na bluzce Melanie, która stwierdziła, że ma krzywo zapięte guziki. Nic dziw­nego, skoro zapinała je po ciemku. A siostra nie byłaby sobą, gdyby natychmiast tego nie zauważyła.

- Nie spodziewałam się ciebie o tak wczesnej porze.

- Wyglądasz, jakbyś balowała do białego rana - powtórzyła Charlotte, kręcąc głową.

W pierwszej chwili Melanie chciała się przyznać, że spędziła noc w hotelowej spiżami, ale zmieniła zdanie. Sama nie bardzo wiedziała dlaczego. Czy dlatego, że na ustach siostry dostrzegła lekki uśmie­szek, czy ze względu na to, iż nadal nie mogła się połapać, jaki właściwie jest stan jej uczuć wobec Roberta.

- Źle spałam - burknęła zgodnie z prawdą. Bo czy mogła się wyspać, mając obok siebie niezwykle przy­stojnego mężczyznę?

- Nie zaprosisz mnie do środka? - spytała Char­lotte.

W mieszkaniu panował nieludzki bałagan. Mela­nie od tygodnia nie sprzątała. Ale przecież nie mogła trzymać . siostry pod drzwiami.

- Ależ oczywiście, proszę, wejdź. Charlotte przestąpiła próg.

- Och, masz kotka! - Przewiesiwszy suknię przez oparcie fotela, pochyliła się i wzięła na ręce puszyste kociątko. Uśmiech, jaki posłała Melanie, byt pełen aprobaty.

- To nie mój kot. Parę dni temu zabłąkał się pod moje drzwi, aja do tej pory nie miałam czasu dowie­dzieć się, do kogo należy.

- Aha - rzekła Charlotte z odcieniem zawodu w głosie. Postawiła kotka na podłodze i podeszła do zlewu, chcąc umyć ręce. Zmierzyła spojrzeniem pię­trzące się w zlewie naczynia. Nic nie powiedziała, lecz wyraz jej twarzy mówił sam za siebie. Melanie poczuła się jak ostatni niechluj. - Gdzie trzymasz kawę? Zaparzę dla nas obu. Sądząc po twoim wyglądzie, kawa dobrze ci zrobi.

Melanie zaklęła w duchu. Jej drzemka przepadła.

- W górnej szafce.

- Zmierz tymczasem suknię i sprawdź, czy dobrze leży - zaproponowała Charlotte. - Jest jeszcze czas, gdyby trzeba było coś poprawić.

Mierzenie sukni było ostatnią rzeczą, na jaką Me­lanie miała w tej chwili ochotę, ale nie chcąc sprawić siostrze przykrości, wyjęła suknię z plastikowego

opakowania. .

- Co to ma być? - wykrzyknęła na widok wytwor­nej srebrnej toalety do samej ziemi, z odkrytymi ramionami. - Dlaczego mnie nie uprzedziłaś, że to taka wielka gala?

- Chyba nie zamierzasz się wycofać? - przestra­szyła się Charlotte.

- Nie. - Melanie z trudem przełknęła ślinę. ­Oczywiście, że nie.

Charlotte odstawiła kawę.

- Nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczna za to, że zgodziłaś się mnie zastąpić - powiedziała. - Mam tyle roboty, że dosłownie wyrywam sobie włosy z głowy, nie wiedząc, jak to wszystko pogo­dzić.

Melanie nie umiała sobie wyobrazić swojej ideal­nie uczesanej siostry wyrywającej sobie włosy z gło­wy, ale zrozumiała sens jej wypowiedzi. Zresztą na widok sukni z tafty sama była gotowa zacząć wyry­wać sobie włosy. Odetchnęła głęboko, by trochę się uspokoić, i powiedziała do siebie: Musisz się po­święcić. Cel jest chwalebny, a przy- okazji zdobę­dziesz uznanie babci Celeste i Charlotte.

- Cieszę się, że mogę cię wyręczyć - rzekła skro­mnie. Słowa Charlotte autentycznie ją wzruszyły.

- Gdzie znajdę ekspres do kawy? - Charlotte rozglądała się bezradnie po kuchni.

- Na półce pod barkiem.

- Nie widzę.

- Stoi obok automatycznej sekretarki.

- Trzymasz automatyczną sekretarkę w kuchni?

- Wolę ją trzymać w kuchni niż w sypialni. W salonie nie ma wtyczki.

- Nadal nie mogę znaleźć ekspresu.

- Jest pod ścierką.

- Ach, rzeczywiście - ucieszyła się Charlotte.

Zabrała się do odmierzania kawy i nalewania wo­dy. Patrząc na nią, Melanie nie mogła się nadziwić nieskazitelnemu wyglądowi swej siostry o tak wczes­nej porze dnia.

- Jeśli chodzi o aukcję, to muszę cię przed czymś ostrzec - odezwała się po paru minutach Charlotte, nie patrząc siostrze w oczy.

- Tylko nie mów, że oprócz tej koszmarnej su­kni będę musiała włożyć diadem - wykrzyknęła Melanie.

- Nie, to nie będzie konieczne.

- Więc o co chodzi? Co jeszcze mnie czeka?

- Wilmer Haddock zapowiedział swoje przybycie.

- No nie!

- Niestety, to prawda.

Melanie złapała się za głowę.

- Lepiej weź nóż i od razu mnie zabij! - jęknęła.

- Nie przesadzaj. W końcu nie jest takim po­tworem.

- Łatwo ci mówić, bo nigdy się do ciebie nie dobierał. - Wilmer Haddock prowadził antykwariat niedaleko hotelu, a jego rodzina mieszkała we Fran­cuskiej Dzielnicy równie długo jak Marchandowie.

Wilmer był rówieśnikiem Melanie i kochał się w niej od czasów gimnazjum. Kiedy mieli po piętnaś­cie lat, podczas szkolnego pikniku wsadził jej rękę za dekolt, a gdy Melanie wymierzyła mu policzek, uznał to za przewrotny wyraz sympatii i stał się jeszcze bardziej natarczywy. Do dziś się nie ożenił, a przy każdej okazji powtarzał, że czeka na Melanie, bo są dla siebie stworzeni.

- Mówisz poważnie, że Wilmer będzie na aukcji?

- Niestety tak. Jako członek Towarzystwa Ochrony Zabytków ma do tego prawo.

- Zapisał się wyłącznie po to, żeby zyskać przy­chylność babci Celeste, i w ten sposób wkraść się w moje łaski. Babcia na szczęście przejrzała go na wylot. Wilmer na pewno się uprze i będzie licytował tak długo, aż wszyscy odpadną"tak że zostanę skaza­na na wieczór w jego towarzystwie. Na samą myśl o tym robi mi się niedobrze.

- Nie wiadomo. Może ktoś go przelicytuje.

- A już!

- Czy to znaczy, że chcesz się wycofać? Bo jeśli tak, to powiedz mi od razu, a nie w ostatniej chwili.

- Wcale nie zamierzam się wycofać. Chociaż o Wi1merze mogłaś mi powiedzieć wcześniej.

- Dowiedziałam się o tym dopiero wczoraj, i to przypadkiem. Przechodziłam koło antykwariatu Pad­docków, Wilmer zobaczył mnie przez okno i wybiegł na ulicę, aby mi powiedzieć, jak się cieszy, że wróci­łaś na stałe do Nowego Orleanu.

Melanie z trudem powstrzymała jęk. W tej sytuacji wystąpienie na aukcji będzie niepodważalnym dowo­dem jej poczucia obowiązku i odpowiedzialności. Powinno ostatecznie przekonać Charlotte, że może polegać na swojej najmłodszej siostrze.

Charlotte wspięła się na palce, by zdjąć filiżanki z półki, która znajdowała się w zasięgu rąk Melanie, lecz nie jej sporo niższej siostry. Charlotte straciła równowagę, zachwiała się i w rezultacie strąciła jed­ną- filiżankę. Na szczęście wylądowała na przykrytej stosem ścierek automatycznej sekretarce.

- Uff! - prychnęła Charlotte. - No, nic się nie stłukło.

- Punkt na moją korzyść! - wykrzyknęła Melanie. - Gdyby nie bałagan, z filiżanki zostałyby tylko skorupy.

- Czy ja coś mówiłam na temat bałaganu?

- Nie musiałaś. Kiedy coś ci się nie podoba, automatycznie ściągasz wargi.

. Rozległ się sygnał automatycznej sekretarki, toteż obie siostry zamilkły w oczekiwaniu na nagraną wia­domość.

- Dzień dobry pani, mówi Tad Lasiter z agencji "Szefowie Kuchni Poszukiwani". Mam dla pani zna­komitą propozycję w Seattle. Czekam na odpowiedź. - Podał swój numer telefonu.

- Szefowie kuchni? - zdziwiła się Charlotte.

Szukają pracowników.

- Cześć, tu Coby odezwała się ponownie sek­retarka. - Mam dla ciebie towar pierwszej klasy. Palce lizać. Oddzwoń jak najszybciej.

Charlotte popatrzyła na siostrę.

- Znakomity towar? O co mu chodzi?

- Prosiłam znajomego, żeby mi się wystarał o rzadko dostępny gatunek czekolady. - Melanie nie lubi­ła zmyślać, ale nie chciała się przyznać, że sprawdza przeszłość Roberta LeSoeura. Dziś ten pomysł wyda­wał jej się gł,upi i bezcelowy. Zwłaszcza po tym, co minionej nocy zaszło między nimi. Niemniej Coby najwidoczniej wykopał jakąś pikantną historię.

- To dlaczego się zaczerwieniłaś? - spytała do­ciekliwa Charlotte. Melanie mimo woli dotknęła ręką policzka. - Jesteś zażenowana? Może ten Coby jest kimś więcej niż znajomym?

Coby? Melanie o mało nie parsknęła śmiechem.

Słysząc afektowany sposób mówienia Coby'ego, Charlotte mogła się chyba domyślić, że z kobietami nie może go łączyć nic poza przyjaźnią.

- Ależ nie.

- Więc kto to taki?

- Nazywa się Coby Harririgton i mieszka w Seattle.

Charlotte zmarkotniała.

- Ale chyba nie masz zamiaru przenieść się do niego? Czy to ma jakiś związek z wiadomością od poszukiwacza szefów kuchni?

- Słowo honoru, Charlotte, że ani mi w głowie romansować z Cobym.

- No dobrze, skoro dajesz słowo honoru. Char'otte napełniła filiżanki kawą. Starając się zapomnieć o napięciu spowodowanym wiadomością od Coby' ego, przez kilka następnych minut oma­wiały przygotowania do zbliżającego się wesela Car­ly Charboneaux i młodego Longa. Charlotte dokła­dała wszelkich starań, by nic nie zakłóciło tego uroczystego wydarzenia. Tymczasem Melanie za­częła się ponownie zastanawiać, czy nie opowie­dzieć siostrze o nocnej przygodzie w spiżami, lecz doszła do wniosku, że Charlotte i bez tego ma dosyć kłopotów.

- No i w końcu nie zmierzyłaś sukni - zauważyła w pewnej chwili Charlotte.

....:. Na pewno będzie pasować.

- Może się jednak upewnisz? Jestem od ciebie niższa.

- Sama potrafię ją podłużyć. A poza tym mamy identyczne wymiary - uspokoiła siostrę Melanie.

- Muszę uciekać - oświadczyła Charlotte, wsta­jąc od stołu. - Dzięki za kawę.

- Nie ma za co. - Melanie odprowadziła siostrę do drzwi.

Natychmiast po jej odejściu rzuciła się do telefonu . i wybrała numer Coby'ego, by usłyszeć, czego do­wiedział się o Robercie. W podnieceniu zapomniała o różnicy czasu między Nowym Orleanem a Seattle i musiała długo czekać, zanim Coby podniósł słu­chawkę·

- Lepiej, żeby to było coś naprawdę ważnego - usłyszała w końcu jego zły, zaspany głos.

- Cześć, Coby, tu Melanie. Odsłuchałam twoją wiadomość.

- Wiesz, która tu godzina? Dochodzi piąta. Masz szczęście, bo kogo innego odesłałbym do wszystkich diabłów za dzwonienie o tak· nieludzkiej porze.

- Strasznie cię przepraszam, ale na śmierć zapo­mniałam o różnicy czasu. Darujesz mi?

- Daruję, bo mam ci do opowiedzenia tak pikant­ną plotkę, że nie potrafię długo się gniewać.

- Wiesz coś o Robercie?':"- Serce zaczęło jej bić jak szalone. Zacisnęła z całej siły rękę na słuchawce. - I to co! Skandal na dwadzieścia cztery fajerki! Nagle nie była pewna czy, rozpętawszy całe to dochodzenie, chce poznać jego wynik. Ale z drugiej strony, musi wiedzieć, co o nim mówią.

- Nie baw się ze mną w ciuciubabkę, tylko gadaj!

- Nie znasz się na żartach.

- Mów wreszcie, czego się dowiedziałeś!

- Dobrze, dobrze. Twój przyjaciel pan LeSoeur pochodzi ze starej zamożnej rodziny.

- To znaczy?

- Z wyższych sfer, takich jak rodzina twojej matki. Może jeszcze wyższych.

- I jest bogaty?

- Więcej niż bogaty.

- No i co? - Sama nie wiedziała, dlaczego tak się niecierpliwi. A tymczasem musiała każde słowo do­słownie wydzierać Coby'emu z gardła.

- Jako osiemnastolatek miał zatarg z prawem, ale jego ciotka, pani Pamela Longren ...

- Pamela Longren, ta z Kongresu?

- Chyba tak. Ale w tamtych czasach była proku­ratorem okręgowym i tak wszystko załatwiła, że uszło mu na sucho. Sprawa została wymazana z akt, jakby nigdy jej nie było.

Melanie wstrzymała oddech. Wolałaby nie zada­wać pytania, które cisnęło się jej na usta, ale skoro sprawa zaszła tak daleko, to trudno, musi doprowa­dzić ją do końca.

- Na czym polegał ten zatarg z prawem?

- No zgadnij.

Miała ochotę wrzasnąć na Coby'ego, lecz ugryzła się w język. Dozowanie napięcia najwyraźniej go bawiło, a to w końcu ona obudziła go o nieprzyzwoicie wczesnej porze.

- Nie mam pojęcia. Wymalował nieprzyzwoite graffiti na publicznym budynku?

- Gorzej.

- Wybrał się na balangę kradzionym samochodem?

- Jeszcze gorzej.

Melanie zamknęła oczy i spróbowała wyobrazić sobie Roberta jako nastolatka. Jakiego okropieństwa dopuścił się w młodości? Jest taki spokojny i opano­wany, tyle że popada czasem w ponure zamyślenie. Pomyślała o tym naj gorszym i poczuła ściskanie w żołądku.

- Zabił kogoś?

- O rany, nie. Trochę mniejszy kaliber. Jednak nie jest bandziorem.

- No więc co?

- Zastanów się. Wystarczająco długo tkwiłaś w restauracyjnym biznesie, żeby się domyśleć.

- Narkotyki?

- No nareszcie!

- Jaki rodzaj narkotyków?

- Zgaduj dalej.

- Marihuana?

- Marycha to dziecinna zabawa. Tutejsi gliniarze nie zawracają sobie głowy marihuaną.

Melanie oblizała wyschnięte wargi. Miała wraże­nie, że brakuje jej powietrza. Trudno jej było uwie­rzyć w rewelacje Coby'ego. Może pomylił osoby. Może istnieje dwóch Robertów LeSoeurów.

- Kokaina? - wydusiła z siebie. Jej były mąż wąchał kokainę. Na samą myśl o tym, że Robert mógłby robić to samo, zrobiło się jej niedobrze.

- Trafiłaś! Chcesz usłyszeć, co jeszcze mam?

- Wszystko. Absolutnie wszystko.

Charlotte wsiadła do samochodu, ale wahała się jeszcze, nie włączając silnika. Niepokoiła się o siost­rę. Ten jej zmęczony wygląd, podkrążone oczy, krzy­wo zapięta bluzka. Wolała nie zgadywać, co mogło być tego przyczyną. Jednak najbardzit(j zaniepokoiły ją wiadomości nagrane na automatyczną sekretarkę. Czyżby Melanie miała zamiar wyjechać do Seattle?

Charlotte chciała ponad wszystko dać swej małej siostrze do zrozumienia, jak bardzo ją kocha. Jak bardzo się cieszy z jej powrotu i ma nadzieję, że Melanie zostanie z nimi na stałe. Dotychczas zacho­wywała rezerwę, ponieważ nie chciała wywierać na nią nacisku. Teraz jednak uznała, iż najwyższy czas wyrazić swoje uczucia wprost.

Zdecydowanym ruchem wysiadła z samochodu. Wbiegłszy na schody, pchnęła drzwi mieszkania Me­lanie i już otwierała usta, by zawołać, że to ona, gdy usłyszała słowa, które zmroziły ją do szpiku kości.

Melanie stała odwrócona plecami do wyjścia z przyłożoną do ucha słuchawką telefonu.

- Kokaina - powiedziała. A potem dodała: ­Wszystko. Absolutnie wszystko.

Melanie zjawiła się w restauracji wczesnym popo­łudniem. Była niewyspana, podminowana i zdener­wowana. Wspomnienie porannej rozmowy z Cobym nie pozwalało jej się skupić.

Zajęta niespokojnymi myślami, w trakcie rozbija­nia jaj na holenderski sos pomyliła kolejność czynno­ści i musiała wszystko zacząć' od początku. Potem oderwała się od przygotowywania ostrego pomidoro­wego sosu, by zajrzeć do piekarnika, i znalazła w nim miskę z sałatą, którą miała wstawić do lodówki. Na­tomiast w lodówce odnalazła żaroodporne naczynie

z potrawą, która miała pójść do pieca. .

W śród tych wszystkich drobnych katastrof nie­ustannie nadstawiała uszu, czekając, czy nie rozlegną się znane jej dobrze kroki Roberta. A kiedy wreszcie usłyszała, że się zbliża, serce jej zabiło i szybko odwróciła twarz ku drzwiom. Sam jego widok przy­prawił ją o zawrót głowy.

Szedł wolno w jej kierunku, trzymając ręce za sobą·

Poczuła, j ak miękną j ej kolana. Czyste wariactwo! Robert uśmiechnął się i puścił do niej oko.

- Mam dla ciebie prezent- oznajmił.

- Prezent dla mnie? - Wszystkiego mogła się spodziewać, ale nie tego.

Podał jej płaskie pudełeczko przewiązane czerwo­ną wstążką. Niezdarnymi z przejęcia palcami rozpa­kowała paczuszkę.

- Pułapka na sny! - zawołała ze śmiechem. - No­woorleańska pułapka na sny z koralików.

- Zobaczyłem ją na wystawie w drodze do pracy i pomyślałem, że przyda się do chwytania nawiedza­jących cię w snach kulinarnych przepisów. Indyk w czekoladzie odniósł taki sukces, że nie możemy sobie pozwolić na utratę innych wyśnionych przez ciebie pomysłów. Pułapka ma to do siebie, że za­trzymuje dobre sny, a złe tylko przez nią przelatują.

- Ach, Robert, jakie to miłe z twojej strony. - Za­czerwieniła się z radości. Była do głębi wzruszona. - Zrób z niej dobry użytek - dodał Robert. - Cze­kamy na dalsze pięciogwiazdkowe potrawy.

- Zaraz po powrocie do domu powieszę ją sobie nad łóżkiem. - Przestąpiła nerwowo z nogi na nogę, żałując, że dzwoniła do Coby'ego.

Czy Robert jest taki sam jak David? A ona jest gotowa popełnić ten sam błąd, ulegając zauroczeniu mężczyzną, który okazał się nałogowym narkoma­nem?

Nie, to niemożliwe, Robert nie wygląda ani trochę na narkomana. Jego oczy patrzą bystro i tryskają inteligencją, pamięć nigdy go nie zawodzi, ma szyb­kie zręczne ruchy i znakomity refleks.

Jeśli wierzyć Coby'emu, Robert pochodzi z dobrej i zamożnej rodziny. Co zatem robi w Nowym Or­leanie, wykonując pracę, który nie przynosi nawet siedemdziesięciu tysięcy dolarów rocznie? Czy ule­gając przez lata zgubnemu nałogowi, zdążył przepuś­cić odziedziczony majątek?

Ale przecież tamten kokainowy epizod miał miejs­ce ponad dwanaście lat temu. Wcale nie jest powie­dziane, że Robert nadal bierze. Mając szesnaście lat, Melanie też podpalała marihuanę, została na tym przyłapana i poniosła surową karę. Od tamtej pory nie wzięła do ust niczego mocniejszego od aspiryny.

Także w przypadku Roberta mógł to być błąd młodości. Tyle że w odróżnieniu od niej Robert nie musiał stanąć przed sądem, poddać się nadzorowi kuratora ani odpracować kilkunastu godzin na rzecz lokalnej społeczności, ponieważ miał wpływową cio­tkę, która pociągnęła za odpowiednie sznurki.

Melanie wybaczyłaby młodemu człowiekowi, który pod wpływem rówieśników sięgnął kiedyś po narkotyki, natomiast oszustwa nic nie mogło uspra­wiedliwić. Robert powinien był ponieść konsekwen­cje swego postępowania, a nie kryć się za spódnicą ciotki.

Jakkolwiek by na to nie patrzeć, nie ulega wątpliwości, że Robert nie wziął odpowiedzialności za swój lekkomyślny postępek.

A jak ty byś się zachowała, gdyby nie rodzice, którzy uznali, że musisz ponieść konsekwencje swe­go postępowania?

Targały nią sprzeczne uczucia. Robert wydawał jej się niezwykle pociągający, lecz bała się, że po raz drugi popełni tę samą pomyłkę. Stanęła wobec trud­nego wyboru - ulec głosowi namiętności, ryzykując kolejną klęskę, czy też zachować ostrożność i, być może, nigdy nie zakosztować niezwykłych doznań?

Robert musiał coś wyczuć, bo przestał się uśmie­chać, twarz mu spochmurniała. Jednak w tym swoim drugim, ponurym wcieleniu wydawał się jeszcze bar­dziej pociągający. Zapragnęła poczuć na swoim ciele dotyk jego gorących, zachłannych dłoni. Byłoby cu­downie, gdyby zniknął rozdzielający ich mur. Z całe­go serca chciała mu zaufać. Czy potrafi?

Jeżeli Robert faktycznie bierze narkotyki, a matka się o tym dowie, nie będzie mógł dłużej pracować w tym hotelu. Skądinąd łagodna Anne·absolutnie nie tolerowała narkomanów wśród personelu.

Melanie poczuła nagły ból w sercu. Sama siebie nie rozumiała. Przecież prawie Roberta nie zna i wła­ściwie nic ją z nim nie łączy, więc dlaczego na myśl, iż mogłoby go tu zabraknąć, odczuwa tak przenikliwy ból?

- Słyszałam na własne uszy. Mogę wam dokład­nie powtórzyć, co powiedziała do telefonu: "Koka­ina. Chcę wszystko, absolutnie wszystko". - Char­lotte mówiła te słowa i krążyła nerwowo po swoim gabinecie, do którego zaprosiła Renee i Sylvie. ­A było to zaraz potem, jak wysłuchała nagranej na automatyczną sekretarkę dziwnej wiadomości od ko­goś, kto mówił, że ma dla niej pierwszorzędny towar. Nie uważacie, że wniosek sam się narzuca?

Sylvie przysiadła na brzegu krzesła i w zamyśleniu nakręcała na palec wiszący na jej szyi sznur korali, podczas gdy Renee stała pod ścianą z założonymi na piersi rękami.

- Już wam mówiłam, że moim zdaniem Melanie od pewnego czasu dziwnie się zachowuje - podjęła Charlotte, nie przestając krążyć po pokoju. - Jest zamyślona, często nieobecna duchem. Ale coś podo­bnego nigdy nie przyszło mi do głowy.

- Może niewłaściwie interpretujesz jej słowa. W końcu nie wiesz, w jakim padły kontekście - za­uważyła Sylvie.

- Słyszałaś tylko fragment rozmowy - podchwy­ciła Renee.

- Nie widziałyście jej dzisiaj rano. Wyglądała jak po całonocnej zabawie. - Charlotte ściągnęła wargi. Sama nie chciała wierzyć w to, co widziała i słyszała, lecz dowody były zbyt miażdżące. Ze zmartwienia rozbolała ją głowa .. Biedna Melanie, w co ona się wpakowała?!

Sylvie. pokręciła głową.

- Jakoś nie mogę uwierzyć, żeby Melanie brała narkotyki - rzekła.

- Nie pamiętasz, jak została aresztowana za pale­nie marihuany? - rzuciła Charlotte. - Wtedy też nie mogłyśmy w to uwierzyć.

Sylvie poprawiła się na krześle.

- Owszem, wypaliła parę skrętów, ale miała wte­dy szesnaście lat. To, że ktoś w młodości próbował narkotyków, nie oznacza, że się uzależnił.

Charlotte zdała sobie sprawę, że trzęsą się jej ręce. Ma ostatnio same kłopoty. Może zbyt pochopnie podejrzewa Melanie, by zapomnieć o innych proble­mach. Przede wszystkim o tym, że ktoś usiłuje znisz­czyć opinię Hotelu Marchand, a ona nie potrafi temu zapobiec .

Renee oderwała się od ściany i podeszła do siostry. - Masz wiele zmartwień na głowie - powiedziała, obejmując Charlotte. - Mam propozycję. Ja i Sylvie przeprowadzimy z Melanie rozmowę. Ty masz dosyć kłopotów z prowadzeniem hotelu i przygotowaniami do wesela.

- Rozmowa niczego nie wyjaśni - odparła Char­lotte. - Jeśli rzeczywiście bierze narkotyki, to i tak się tego wyprze.

- To prawda - przyznała Sylvie. - A my nie możemy jej oskarżyć, nie mając w ręku konkretnego dowodu. Z ogólnej rozmowy też niewiele wyniknie. Więc może będzie lepiej zapytać wpierw Roberta, czy nie zauważył w jej zachowaniu czegoś niepoko­jącego. Co o tym myślicie? W końcu spędza z nią więcej czasu niż my trzy razem wzięte.

Charlotte odetchnęła.

- Masz słuszność - powiedziała. - Sama z nim porozmawiam.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Atmosfera w kuchni uległa zmianie, której Robert nie umiał sobie wytłumaczyć. Odkąd podarował Me­lanie pułapkę na sny, dziewczyna stała się dziwnie milcząca. A do tego w trakcie przygotowywania po­traw popełniała omyłki, co normalnie nigdy jej się nie zdarzało. Złożył to na karb trudnych przeżyć minionej nocy. Może ma sobie za złe, że chciała się z nim kochać ... Albo przypisała mu w związku z drob­nym prezentem niezamierzone intencje i nie potrafi sobie z tym poradzić?

Robert postanowił uwolnić Melanie od swojej obecności, która najwyraźniej wytrącała ją z równo­wagi, i poszedł sprawdzić, czy dzwonek przy drzwiach dla dostawców rzeczywiście nie działa. Rozkręcając mechanizm, nadal o niej myślaL

Pewnie czuje się dotknięta jego wczorajszą od­mową· Pamiętał malujący się w jej oczach wyraz tęsknoty i oczekiwania. Może przez przesadną ostro­żność stracił coś pięknego i cennego? Zarzuciła mu brak uczuć. Nazwała go mówiącym manekinem.

Ha! Gdyby znała prawdę!

Czy ona naprawdę posądza go o nieczułość? Usiadł ciężko na kamiennych schodkach. Dałby wie­le, by ostatnia noc nigdy się nie wydarzyła. Niepo-

trzebnie obudziła w nim niepożądane uczucia. Uczu­cia niechciane, ponieważ myśl: "A może to właśnie ta wymarzona?", natychmiast rodziła w nim zimny strach przed niechybną utratą. W jego świadomości miłość nieuchronnie prowadziła do utraty i żadną miarą nie potrafił sobie tego nierozerwalnego związ­ku wyperswadować.

Jak zdoła pracować nadal u boku Melanie, skoro tak bardzo jej pożąda? Naprawdę, los się przeciw niemu sprzysiągł. Miał nadzieję zbudować sobie w Nowym Orleanie spokojną przystań, a tymczasem wplątał się w beznadziejną sytuację.

Niczego jeszcze nie popsułeś, odezwał się głos rozsądku. Wszystko będzie dobrze, jeśli nie pój­dziesz z nią do łóżka. Bądź ostrożny, trzymaj się od niej z daleka, a z czasem ci przejdzie.

- Robert?

Słysząc tuż za sobą głos Charlotte, o mało me wyskoczył ze skóry.

- Ach, to ty. - Szybko poderwał się na nogi i we­tknął śrubokręt do kieszeni.

- Co tu robisz? - W ciemnof)zarym kostiumie w białe prążki i różowej jedwabnej bluzce wyglądała bardzo kobieco, a zarazem profesjonalnie. W ręku trzymała gazetę.

Robert darzył naj starszą pannę Marchand wielkim szacunkiem. Zresztą on i ona mieli ze sobą wiele wspólnego. Oboje odznaczali się silnym charakte­rem, byli bez reszty oddani pracy i pochodzili z uprzywilejowanych rodzin.

- Popsuł się dzwonek. Próbowałem go naprawić, ale widzę, że będą musiał wezwać kogoś z ekipy remontowej.

- Przyszłam ci podziękować - powiedziała Char­lotte, podając mu trzymany w ręku numer "Times­-Picayune" .

Na pierwszej stronie widniał drukowany wielkimi literami nagłówek: HOTEL NA WIEDZANY PRZEZ DUCHY?, a poniżej, zdjęcie Hotelu Marchand. Wia­domość sygnowała Jen Kay Loving.

- Za co mi dziękujesz?

- Wydało się. Autorka wymienia w tekście twoje

nazwisko. - Ojej!

- Podobno ludzie dzwonią od samego rana, żeby rezerwować pokoje. Od dawna nie mieliśmy tylu zgłoszeń.

- Nie bardzo rozumiem.

- Podobno powiedziałeś tej reporterce, że w hotelu straszą duchy. Widocznie na świesie nie brakuje amatorów silnych wrażeń.

- Chyba żartujesz.

. - Mówię poważnie. Jakją namówiłeś, żeby o tym napisała?

- Znam ją z Seattle, więc kiedy zwróciła się do mnie z pytaniem, co myślę o niedawnej awarii hotelowego generatora prądu, odparłem, iż moim zdaniem mogła to być robota rezydującego w ho­telu ducha. Nie przyszło mi do głowy, że o tym napisze.

- Ale napisała, a dla nas to istny dar z nieba.

- Bardzo się cieszę, że się do tego przyczyniłem. A czy zbliżyłaś się do odkrycia, kto był odpowiedzia­lny za unieruchomienie generatora?

- Niestety, nie - westchnęła Charlotte. - Boję się, że nigdy się tego nie dowiemy. Oby to był tylko czyjś głupi żart. No bo kto miałby celowo działać na szko­dę hotelu? Miejmy nadzieję, że uda się dotrwać do końca karnawału bez dalszych niespodzianek.

- Gdybym mógł w jakiś sposób pomóc, to ...

- Jest jeszcze jedna sprawa, o której chcę z tobą porozmawiać. - Charlotte rozejrzała się, jakby chcia­ła się upewnić, czy są sami.

- Tak?

Charlotte wzięła głęboki oddech i splotła przed sobą dłonie.

- Czy nie ... - zawahała się, po czym zaczęła od nowa: - Czy ostatnio w zachowaniu Melanie nie zauważyłeś jakiejś zmiany?

Więc o to chodzi, pomyślał. Na głos zapytał:

- Co masz na myśli?

- Na przykład, czy nie spóźnia się do pracy?

- Bardzo rzadko .

- Może jest roztargniona? - Robertowi przyszedł mu na myśl dzisiejszy ranek, kiedy Melanie psuła jedną potrawę za drugą. - Albo wymyka się z kuchni poza ustalonymi przerwami?

- Znasz Melanie - rzekł ostrożnie, nie bardzo wiedząc, co Charlotte usiłuje z niego wyciągnąć i nie chcąc poróżnić Melanie ze starszą siostrą. - Jest osobą twórczą. Nie zawsze wiadomo, co za chwilę zrobi.

Charlotte odchrząknęła.

- Czy nie odniosłeś wrażenia, że myśli o wyjeździe z Nowego Orleanu? Nie mówiła o jakiejś nowej ofer­cie pracy? Albo o romansie z mężczyzną mieszkają­cym w innym mieście?

Zawarte w ostatnim pytaniu podejrzenie zadało Robertowi cios w samo serce. Musiał wytężyć wszys­tkie siły, by nie dać po sobie poznać, jak bardzo go to dotknęło, Zaraz potem zdał sobie sprawę, jak bezsen­sowna była jego reakcja. Przecież nic go z Melanie nie łączy, nie spotykają się poza pracą, w ogóle się nie spotykają. Ale mógłbyś się z nią umówić, gdybyś tylko chciał, podpowiedział wewnętrzny głos.

Nie, nie chciał tego. Melanie zasługuje na kogoś, kto umiałby razem z nią cieszyć się życiem. A nie nudnego ponuraka, który musi trzymać uczucia na wodzy w obawie przed obudzeniem zjaw przeszłości.

- Niczego takiego nie zauważyłeś? - upewniła się Charlotte z nadzieją w głosie.

- Nie. .

- I nie sądzisz, że ma jakieś problemy?

Masz na myśli problemy niezwiązane ze mną? - pomyślał. Na głos powiedział:

- Wspomniała, że bardzo się boi aukcji panien do wzięcia, ale nie może zrobić ci zawodu.

- Aha. - Charlotte chwilę się zastanowiła, po czym rzekła: - Wiesz, Robercie, mam dla ciebie propozycję·

W czwartek wieczorem Melanie czekała za kulisa­mi w niewielkiej sali widowiskowej zabytkowego pałacyku należącego do miejscowego Towarzystwa Ochrony Zabytków. Pochodzący z czasów poprzedzających wojnę secesyjną pałacyk mieścił się w za­bytkowej Garden District.

Włosy miała upięte z wytworny kok, a na sobie długą do ziemi suknię ze srebrzystej tafty, która była za ciasna w pasie. Powinna była posłuchać siostry i zmierzyć ją przed aukcją. Stroju dopełniała naszy­wana srebrnymi cekinami maseczka, do której wło­żenia zmusiła Melanie organizatorka dzisiejszej gali. Zwyczaj wkładania masek 'ńależał do tradycji nowo­orleańskiego karnawału.

Babcia Celeste stała razem z Melanie za kulisami, od czasu do czasu stukając wnuczkę palcem w plecy, by prosto się trzymała. Obite czarną morą ściany, perskie dywany, meble z wiśniowego drewna, neu­tralne kolory ozdób i dekoracji - wszystko wokół tchnęło bogactwem i wytwornym smakiem. Melanie

. nie gustowała w tego rodzaju wnętrzach. Były sztu­czne i przytłaczające. Ale cóż, one również stanowią część jej rodzinnego dziedzictwa.

- Pięknie wyglądasz, pięknie - pochwaliła bab­cia. - Jestem ci bardzo wdzięczna za to, że zgodziłaś się zastąpić Charlotte. Nie przyniesiesz mi wstydu. - Dzięki, babciu.

- W dobrym towarzystwie nie mówi się "dzięki" , tylko "dziękuję".

- Bardzo przepraszam.

- Przeprosiny przyjęte. Nie bój się, jeszcze zrobimy z ciebie godną spadkobierczynię rodu Robichaux - odparła babcia łaskawym tonem, czyniąc aluzję do tradycji swojej rodziny.

Uwaga babci przypomniała Melanie o jej odmienności. O tym, że nigdy nie czuła się w pełni częścią własnej rodziny. Z trudem powstrzymała cisnącą się na usta ostrą odpowiedź. W końcu wiekowej babci, nawet najbardziej dokuczliwej, należy okazywać wy­rozumiałość i szacunek.

Co jeszcze powinna zrobić, żeby upodobnić się do reszty rodziny? A jeśli nigdy nie stanie się taka jak one? Może powinna się z tym pogodzić?

Była to nieoczekiwanie bolesna myśl. Dotychczas nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo chciałaby się zmienić. Stać się jedną z nich. Nadal jednak nie wiedziała, jak tego dokonać.

- A teraz przedstawiamy państwu następną pannę do wzięcia - oznajmił do mikrofonu prowadzący ceremonię Henry Dumas. Hemy był odwi.ecznym przyjacielem babci Celeste, pochodzącym ze starej rodziny teksańskich potentatów naftowych.

Melanie zamknęła oczy, pq:ygoto:wując się we­wnętrznie do wyjścia na scenę. Nie bój się, potrafisz stawić temu czoło! - powiedziała sobie. Oddychając głęboko, uświadomiła sobie, iż bardziej boi się tego, by nie zawieść babki, niż perspektywy spędzenia wieczoru z Wilmerem Haddockiem.

- Na scenę wchodzi naj młodsza latorośl rodu Mar­chand, czarująca Melanie! - ciągnął Henry Dumas. - Melanie jest zastępcą szefa kuchni restauracji Chez Remy i stanowi żywe potwierdzenie znanej prawdy, że do serca mężczyzny najłatwiej trawić przez żołą­dek. Niedawno miałem przyjemność skosztować in­dyka przyrządzonego wedługjej przepisu, i z miejsca się w niej zakochałem.

Melanie te kiepskie dowcipy się nie spodobały, lecz zebrani, którzy w większości znali ją od dzieciń­stwa, nagrodzili jej pojawienie się dyskretnymi bra­wami. Sztucznie uśmiechnięta, wyszła na scenę przy akompaniamencie nagranych na taśmę fanfar. Prze­raził ją widok wytwornego tłumu w maskach. Wiele by w tej chwili dała za magiczny pierścionek, który przeniósłby ją z powrotem do ojcowskiej kuchni.

Wspomniawszy restaurację, przypomniała sobie o Robercie, o nocy spędzonej razem z nim w za­mkniętej na klucz spiżami, i o tym, że nie uległ pokusie i mimo obopólnego pożądania nie chciał się z nią kochać.

Nadal nie rozumiała jego postępowania. Najpierw całował ją z absolutnym zapamiętaniem, a potem odpychał od siebie, zaprzeczając samemu sobie. A jeśli tylko udawał namiętność, robił to ze zwykłej uprzejmości, w odpowiedzi na jej uporczywe na­mowy?

O mój Boże! Poczuła, że jej policzki czerwienieją ze wstydu.

Zaraz potem przypomniała sobie o rewelacjach Coby'ego. Ale przecież to, co powiedział o Robercie, działo się wiele lat temu.

Może dawno się zaczęło, ale czy się skończyło?

A jeśli nawet, to sposób załatwienia sprawy dowo­dził, że Robert jest człowiekiem, który nie potrafi stawić czoła konsekwencjom swoich własnych uczynków. Czy takiego mężczyzny pragnie? Więc czego właściwie po nim oczekuje?

- Proponuję, żeby zacząć licytację od pięciuset

dolarów. Co państwo na to? - zwrócił się do ze­branych mistrz ceremonii.

- Pięćset dolarów! - wykrzyknął łysiejący facet w masce Zorra.

Oczywiście, Wilmer Haddock.

Mrużąc oczy w oślepiającym świetle reflektora, rozpaczliwie szukała w morzu zamaskowanych twa­rzy szlachetnego rycerza, który wybawiłby ją od ko­nieczności spędzenia czterech godzin w towarzy­stwie Wilmera.

- Pięćset dolarów po raz pierwszy - zawołał Henry.

- Sześćset! - wykrzyknął ktoś z tylnych rzędów.

Uff1 Znalazł się drugi licytujący.

Wilmer obejrzał się, szukając wzrokiem przeciwnika.

- Siedemset! - zawołał.

- Tysiąc! - padła natychmiastowa odpowiedź.

Wszystkie oczy skierowały się ku nieznajomemu. Melanie wspięła się na palce, usiłując wypatrzyć

swego potencjalnego zbawiciela. Wiedziała jednak, że Wilmer łatwo się nie podda. Miał mnóstwo pienię­dzy, a do tego żyłkę do hazardu.

- Tysiąc pięćset! - zadeklarował Wilmer. Zapadła cisza.

Czyżby jej rycerz zrezygnował z dalszej licytacji? - Dwa tysiące!

Melanie wreszcie zdołała wypatrzyć anonimowe­go Romea, który gotów był poświęcić dwa tysiące, by przelicytować Wilmera. Miał na twarzy maskę Upio­ra z opery.

Nie zniechęcaj się, Upiorze, szepnęła.

- Trzy tysiące! - zalicytował Wilmer, rzucając swemu przeciwnikowi triumfalne spojrzenie.

Melanie straciła nadzieję. Jednak nie ominie jej koszmarny wieczór z obrzydłym Zorrem. Ha, trudno, przynajmniej nikt nie będzie mógł jej zarzucić, że nie wywiązała się z umowy.

- Pięć tysięcy! - naj spokojniej w świecie oznaj­mił Upiór.

- Czy dobrze usłyszałem? - zapytał Henry Du­mas, teatralnym gestem przykładając rękę do ucha. - Powiedział pan pięć tysięcy?

- Zgadza się.

O cholera! Melanie zakręciło się w głowie. Kim jest ten człowiek?

Przez salę przeszedł szum podniecenia. Żadria z wcześniej licytowanych panien nie uzyskała nawet w przybliżeniu tak imponującej sumy.

- Czy będzie pan dalej licytował? - spytał Henry, zwracając się do Wilmera.

Ten otworzył usta, ale zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Melanie wyrwała Henry' emu z ręki mik­rofon i zawołała:

- Pięć tysięcy po raz pierwszy, po raz drugi, po raz trzeci! Koniec licytacji. Wygrał mnie Upiór z opery.

Sala zachichotała z uciechy.

Henry odebrał jej mikrofon, a tymczasem Upiór zaczął się przebijać w kierunku sceny. Melanie cze­kała na niego z bijącym sercem. Był wysoki i po­stawny, na pewno bardzo przystojny. Mężczyźni pa­trzyli na niego z zazdrością, kobiety rzucały mu zaciekawione spojrzenia. Tylko Wilmer gryzł peWnie palce ze złości.

Melanie zeszła ze sceny, by ustąpić miejsca kolejnej pannie. Za kulisami czekała na nią babcia Celeste.

- A nie mówiłam? - powiedziała.

Melanie coś tknęło.

- Sama to ukartowałaś?

- Nie, wspólnie z Charlotte. Nie mogłyśmy pozwolić, żeby wygrał cię ten wstrętny Wilmer.

- Nie wiem, jak ci dziękować - zawołała Mela­nie, rzucając się babci na szyję.

- Życzę dobrej zabawy.

Większość panien po licytacji przechodziła ze swy­mi partnerami do sąsiedniej sali, gdzie do tańca grał zespół jazzowy, ale nie było takiego obowiązku. Upiór tymczasem zdążył dotrzeć za kulisy, zbliżył się i podał jej ramię. Melanie była w siódmym niebie. Maska na jego twarzy dodawała pikanterii i bez tego ekscytują­cej sytuacji. Gdy wyszli na korytarz, mężczyzna za­trzymał się, wskazując kolejno głową najpierw salę balową, a potem drzwi prowadzące do wyjścia, jakby pytał: "Zostajemy czy wychodzimy?":

Mielanie odpowiedziała spojrzeniem, które mówi­ło: "Ty zdecyduj", a on prawidłowo je odczytał, bo poprowadził ją do szatni i pomógł założyć płaszcz. Wyszli na dwór i przystanęli, wdychając chłodne powietrze. Oboje mieli nadal na twarzach maski.

- Kim pan jest? - zapytała Melanie.

- Nie zgadłaś?

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

- Robert! - wyszeptała. - Więc to ty!

- Owszem.

Czuł się jak bohater romansowego filmu z wyż­szych sfer. Eleganckie przyjęcie, światło księżyca, a obok piękna, zapatrzona w niego kobieta. Od daw­na nie przeżywał nic podobnego. Był przejęty, a zara­zem trochę przestraszony.

- Jeszcze nie mogę w to wszystko uwierzyć. - Melanie żartobliwie trąciła go w ramię. - Przyznaj się, dlaczego to zrobiłeś?

- Jestem z natury rycerski.

- Wiem, że byłeś w zmowie z babcią i Charlotte.

- Można tak powiedzieć. Charlotte uświadomiła mi, jak bardzo się boisz wieczoru z Haddockiem, a potem porozmawiała z Celeste, która ofiarowała się pokryć połowę kosztów, jeżeli zdołam go prze­licytować.

- Nie masz pojęcia, jak jestem wam wszystkim wdzięczna. Ale najbardziej tobie.

- Cieszę się, że mogłem ci się na coś przydać, a przy okazji przyczynić się dobrej sprawie. Ale najważniej­sze, że spędzimy razem parę godzin poza kuchnią.

- Naprawdę chcesz spędzić ze mną wieczór? - spytała, wsuwając mu rękę pod ramię·

- Bardzo.

- Może nie powinnam tego mówić, ale wystarczyło w tym celu zapytać, czy się z tobą umówię.

- Ale wtedy straciłbym okazję pokazania, jaki jestem wspaniałomyślny.

- To prawda.

Nagle stracił pewność siebie. Nie mając w dzie­ciństwie ojca, który by go nauczył, jak postępować z kobietami, poczuł się bezradny jak dorastający nastolatek. Nie chcąc zdradzić przed Melanie swe­go zażenowania, postanowił uciec się do wypróbo­wanej metody i pokazać, że to on jest panem sy­tuacji. W tym celu podszedł bliżej i spojrzał jej przenikliwie w oczy. Manewr odniósł pożądany . skutek.

- No to co proponujesz? - spytała niepewnie.

- Możemy wrócić na bal. Gra świetny zespół, jest mnóstwo dobrego jedzenia. Twoja babka poszła na całość.

- Nie lubię takich uroczystych gali ..

- A co lubisz?

- Zróbmy coś szalonego. Coś, co nikomu nie przyszłoby do głowy. Zwłaszcza w tych strojach - dodała, wskazując swoją długą suknię.

- Co proponujesz?

. - Sama nie wiem.

- Noc w kasynie na statku?

- Nie.

- Klub jazzowy?

- Nie jestem w nastroju. Mimo pociągającej perspektywy przytulania się w przyćmionym lokalu. - dodała, rzucając mu zaczepne spojrzenie. - Już wiem! - zawołała. - Przy przystani odbywa się kar­nawałowa zabawa.

- Zabawa na wolnym powietrzu?

- Tak. Możemy pojeździć na karuzeli. Uwielbiam karuzelę. Chodźmy, Upiorze.

Wzięła go za rękę, a on pozwolił się jej prowadzić. On w smokingu, ona w długiej sukni, oboje w mas­kach na twarzy, szli wąskimi zatłoczonymi uliczka­mi, ale w mieście takim jak Newy Orlean nie budziło to niczyjego zdziwienia. Po półgodzinnym spacerze dotarli w pobliże przystani. Na niebie pojawiły się chmury i zerwał się wiatr, który, rzecz dziwna, nie burzył gładkiej powierzchni wody .

Przeszli się wzdłuż oświetlonych lampionami ar­kad, gdzie przekupnie zachęcali do spróbowania szczęścia w strzelaniu do celu, rzucania kółek i in­nych podobnych rozrywek. Robert po raz pierwszy od dzieciństwa znalazł się w wesołym miasteczku. Zapomniał o istnieniu takich miejsc.

Minąwszy arkady, dotarli do małej kolejki górs­kiej. Nieco dalej znajdowała się karuzela. Nie było na niej nikogo. Robert kupił w budce czerwone karto­nowe bilety, a zaraz potem operator zaprosił ich na karuzelę·

Melanie wbiegła pierwsza na podwyższenie. W swojej długiej srebrzystej sukni, z misternie ułożo­nymi włosami wyglądałajak wielka dama, a zarazem ucieleśnienie kobiecej elegancji i wdzięku. Robert po raz pierwszy widział taką Melanie. Patrzył na nią jak urzeczony, uświadamiając sobie, jak mało ją zna.

Ona jednak znowu zrobiła mu niespodziankę. Wy­brawszy dla siebie czerwonego konia z odrzuconym do tyłu łbem, jednym ruchem podciągnęła suknię, aby móc swobodnie dosiąść go okrakiem. Tym sa­mym przemieniła się z powrotem w dobrze mu znaną dziewczynę-chłopczycę, a Robert uznał, iż chyba je­dnak najbardziej podoba mu się w tym wcieleniu.

Sam usadowił się w złotym rydwanie. Kiedy karu­zela ruszyła, koń Melanie w czasie jazdy podnosił się i opadał, natomiast rydwan Roberta spokojnie sunął dokoła.

- Zachowujesz się jak wapniak - zawołała Mela­nie, pokazując mu język.

- Nie chcę pobrudzić wypożyczonego smokingu.

- Tere-fere. Twój rydwan na pewno nie jest czyściejszy od mojego konia.

- No, nie byłbym pewien. Myślę, że więcej dzie­ciaków z lepkimi od słodyczy łapkarrii wybiera konie niż rydwany.

Wyprostowana, z błyszczącymi oczami i odrzuco­ną do tyłu głową, Melanie wyglądała olśniewająco. Jakże łatwo można się w niej zakochać,. p,omyślal.

Niebezpiecznie łatwo. .

- Wiem, dlaczego wolisz rydwan od konia! - za­wołała. - To z twojej strony symboliczny wybór - dodała. - Bo wolisz bezpieczeństwo od przygody i czystość od dobrej zabawy.

- I nie chcę dostać mdłości - zrewanżował się. A kiedy karuzela zwolniła i muzyka ucichła, dodał: - Przynajmniej mam pewność, że nie zwymiotuję po zejściu na ziemię.

- Może. Ale nie będziesz wiedział, co cię omi­nęło.

Karuzela stanęła i Melanie zeskoczyła.

- Mam ochotę na cukrową watę. - Podbiegła do straganu, nie czekając na Roberta, i kupiła sobie niebieską watę na patyku. Nie miała przy sobie tore­bki, a pieniądze wyciągnęła z pantofla.

Robert pokręcił głową. Zdumiewające! Ubrała się jak wielka dama, ale pieniądze wetknęła do buta, jak psotny dzieciak!

W dali od strony Zatoki Meksykańskiej błyskawica przecięła niebo. Po chwili rozległ się pomruk grzmotu. - Lepiej chodźmy stąd - rzekł Robert. - Zbiera się na burzę.

- Chcesz spróbować? - spytała Melanie, nawija

jąc na palec pasmo słodkiej waty. - Nie, dziękuję.

- Jak chcesz. Jest pyszna.

- Pyszna? Przecież to tylko rozpylony cukier z dodatkiem barwnika.

- Ech, nie potrafisz cieszyć się byle czym dla samej przyjemności zabawy.

- No cóż, jestem realistą - odparł.

- Oj jesteś, jesteś!

W drodze powrotnej wybierali boczne uliczki, omijając zatłocżoną Bourbon Street, lecz i tam dobie­gały do nich odgłosy jazzowej muzyki.

- To musi być ciekawe dorastać w takim mieście jak Nowy Orlean - zauważył Robert. - Wiecznie trwająca zabawa. Jak się czułaś jako dziewczynka? - Odebrałyśmy dosyć surowe wychowanie. Musiałyśmy wcześnie wracać do domu. No i posyłano nas do katolickich szkół.

- Teraz rozumiem, dlaczego masz takie buntow­nicze usposobienie - odparł Robert. - A wiesz, że ja też chodziłem do katolickiej szkoły?

- Nie żartuj! - wykrzyknęła, spoglądając na niego kokieteryjnie.

- Wcale nie żartuję.

- A mimo to nie masz buntowniczego usposobienia.

- Moje chaotyczne wychowanie nie skłaniało do buntu. Odwrotnie, od dzieciństwa tęskniłem za po­rządkiem i spokojem.

- To wiele wyjaśnia - rzekła. A podając mu zno­wu słodką watę, spytała: - Na pewno nie chcesz spróbować?

- Nie, jeszcze raz dziękuję, ale nie.

- No i co zrobimy z tak pięknie rozpoczętym wieczorem?

- Lada chwila spadnie deszcz - przypomniał Robert. - Może czas wracać do domu. .

- Nie boję się deszczu. Nie jestem z cukru, nie roztopię się. - Popatrzyła na niebo, na którym poja­wiła się kolejna błyskawica. - Burza jest daleko, nieprędko do nas dotrze.

- Już prawie dziesiąta, a jutro będzie mnóstwo roboty z przygotowaniami do generalnej próby we­selnego przyjęcia.

- Zamiast szukać wymówek, lepiej przyznaj się, że masz mnie dosyć - powiedziała zawiedzionym głosem.

- To nieprawda, wcale nie szukam wymówek. A na pewno nie mam cię dosyć.

Melanie natychmiast się rozpogodziła.

- Mówisz poważnie?

- Naprawdę chciałbym, żeby ten wieczór trwał jak najdłużej. Dlaczego tak trudno ci w to uwie­rzyć?

- Bo zawsze kiedy z tobą rozmawiam, mam wra­żenie, że coś ukrywasz.

- Po prostu pomyślałem, że możesz być już zmę­czona - odparł Robert.

- Chyba żartujesz! Teraz, kiedy udało mi się nare­szcie wywlec cię z kuchni? - Wyciągnęła rękę i lep­kim od cukru palcem pogłaskała go w policzek. - Wyobraź sobie, że czas przestał istnieć, nie ma dnia wczorajszego ani jutrzejszego, jest tylko obecna chwila. Co naj chętniej byś zrobił?

Najchętniej bym cię pocałował, pomyślał. Na głos powiedział:

- Przyznam, że jestem trochę zmęczony. Jestem na nogach od wpół do szóstej rano.

- Zapomnij o tym! - zawołała. - Zapomnij o dzi­siejszym dniu. Nie ma go. Naprawdę chcesz mi wmó­wić, że wolisz pójść spać, niż całować się ze mną we Francuskiej Dzielnicy Nowego Orleanu w świetle księżyca?

Jakim cudem odgadła jego myśli?

- Masz ręce pełne cukrowej waty - zauważył.

- A, rzeczywiście. - Rozejrzała się, a zauważywszy stojący na rogu kosz na śmieci, puściła się pędem w jego kierunku. Po wyrzuceniu resztek słodkiej waty wróciła do Roberta. - Nic już nie ma - oświadczyła zdyszanym głosem. Przybliżyła się do niego, figlarnie marszcząc nosek.

- Nietrudno się domyślić, do czego zmierzasz - mruknął Robert.

- Och, przestań. Pocałuj mnie - zażądała.

- A podobno to ja jestem apodyktyczny i nie ...

Nie dane mu było dokończyć zdanIa. Melanie zamknęła mu usta pocałunkiem, a on zatopił się w jej gorących wargach, których smak był lekko zabarwiony słodką watą. Czuł, że przepadł z krete­sem. To było silniejsze od niego. Jeszcze do nieda­wna wmawiał sobie, że się z tego otrząśnie, lecz dzisiejszy pocałunek ostatecznie położył kres tym złudzeniom.

Bo nie był to zwyczajny pocałunek. Nawet maski, które nadal mieli na twarzach, nie dzieliły ich, lecz przeciwnie, dodawały pocałurikoWi t:tiezwykłości. Robert zapomniał o bożym świecie. Ale nie na długo. Otrzeźwiła go nieprzyjemna świadomość, że nie pa­nuje nad sytuacją. A tego bał się najbardziej. Dosyć tego.

Gwałtownie oderwał się od Melanie.

- Nie trzeba - powiedział. - Nie powinienem się z tobą całować.

- Co ty powiesz? Kiedy doszedłeś do tego genial­nego wniosku? - zadrwiła. - Ajeśli tak; to po co mnie wylicytowałeś?

- Nie chciałem, żeby wygrał ten nieszczęsny łysy Zorro.

- Byłeś o niego zazdrosny?

- Nie mogę być o ciebie zazdrosny, bo nie jesteśmy parą - bronił się Robert.

- No racja - przyznała.

- Chcesz, żebyśmy zostali parą?

- Nie - zaprzeczyła. - A ty?

- Skoro ty nie chcesz... -

- A gdybym chciała?'

Przyciągnął ją do siebie za oba ramiona.

- Dobrze wiesz, jak bardzo mi się podobasz i jak bardzo cię pragnę - powiedział zdławionym głosem.

- Ale nie na tyle, żeby się ze mną związać. Za dużo nas różni. Ja lubiłabym zabawy, a ty wieczory spokojnie spędzane w domu. Ja marzyłabym o górs­kich wędrówkach i zdobywaniu Mount Everestu, a ty oddawałbyś się porządkowaniu garażu.

- Chciałbyś wej ść na Mount Everest?

- To przenośnia. Ale nie chciałabym z powodu porządkowania garażu stracić okazji do przeżycia interesującej przygody.

- Moglibyśmy razem gotować.

- Tak, gotowanie. To jedno, co nas łączy - mruknęła.

- To bardzo istotna więź. Wszyscy musimy jeść .. Chociaż różnili się jak dzień od nocy, to jednak jej obecność w przedziwny sposób dodawała Robertowi życia. Kiedy był z Melanie, wstępowała w niego nieznana energia.

- Już wiem, co zrobimy - oświadczyła. - Chodź­my na Jackson Square, do wróżki. Dowiemy się, czy czeka nas wspólne życie, czy też totalna katastrofa.

Nie pytając Roberta o zgodę, wzięła go za rękę i ruszyła w wybranym kierunku. Nie potrafił się jej oprzeć. Sam był pozbawiony wypełniającej Melanie radości życia, ale 19nął do ludzi, którzy ją mieli. Rozsądek podpowiadał, aby jak najszybciej odpro­wadził Melanie do domu, ale serce nie chciało słu­chać głosu rozsądku. Na niebie zabłysła kolejna błys­kawica.

- Czy kiedykolwiek przepowiadano CI przy­szłość? - zapytała Melanie.

- Nie, nigdy. A tobie?

- Tysiące razy. Kiedy byłyśmy małe, babcia ze strony ojca często wróżyła nam z ręki. Ale w ta­jemnicy przed babcią Celeste, która była temu prze­ciwna.

- I słusznie. Ja też nie popieram wpajania dzie­ciom przesądów.

- Babcia Marie zmarła, kiedy miałam sześć lat, więc byłam na to za mała, ale Sylvie nauczyła się czytać z ręki. Ale ja naj chętniej chodzę do wróżbitek z Jackson Square.

- I czy choć jedna z ich przepowiedni kiedykol­wiek się sprawdziła?

- Wiele razy. Nawet te, o których wolałabym zapomnieć.

- Możesz podać jakiś przykład?

- Kiedy cztery lata temu przyjechałam do domu na Boże Narodzenie, wróżka powiedziała, że w moim życiu nastąpi nieodwracalna zmiana. Dwa miesiące później ojciec zginął w wypadku.

- To bardzo ogólnikowa przepowiednia. Nie przekonałaś mnie.

- Daj mi spokój ze swoją logiką. Wiara nie pod­daje się chłodnej analizie. Albo się ją ma, albo nie. - Życie człowieka stale się zmienia - nie ustępo­wał Robert. - Twoje też by się zmieniło, nawet gdyby ojciec nie uległ wypadkowi.

- Ale nie tak radykalnie. Ani tak nagle.

Melanie zamilkła. Pewnie myślała o ojcu. Patrząc na nią, Robert wspomniał swoich rodziców, których utracił na samym początku życia. Ich odejście ograbi­ło go z radosnego, beztroskiego dzieciństwa. Dobrze, że Melanie miała szczęśliwe dzieciństwo i kochającą rodzinę.

- Na pewno chcesz iść do wróżki? - zapytał.

- Tak. Od czasu huraganu i choroby mamy nie wiedzie nam się najlepiej. Najwyższy czas, żeby zda­rzyło się coś dobrego, a ja chcę z góry o tym wie­dzieć.

- Nie żartuj. Naprawdę wierzysz we wróżby?

- A dlaczego nie?

- Bo nie mają żadnych racjonalnych podstaw.

- Och, nie bądź takim racjonalistą! Skąd wiesz, czy nie opierają się na czymś, o czym nie wiesz?

- Dobrze, pozostańmy każde przy swoim zdaniu.

- Ale pójdziesz ze mną i pozwolisz powróżyć sobie. z ręki, dobrze? - poprosiła, podnosząc ku nie­mu twarz w srebrnej maseczce.

Czy mógł jej odmówić?

- No dobrze - zgodził się, otrzymując w nagrodę jej promienny uśmiech.

Jackson Square zastawiony był kolorowo udeko­rowanymi stolikami, przy których urzędowali najrozmaitsi dziwacy i odmieńcy, jasnowidze i chiromanci obojga płci - jedni wróżyli z kart, inni z dłoni, jeszcze inni ze szklanej kuli.

- Kogo wybierzesz? - spytał.

- Chodźmy do madame Lavy. Uchodzi za najlepszą.

Madame Lava była drobną, pomarszczoną kobietą w ogromnym kapeluszu na głowie, owiniętą karma­zynowym szalem. Najej stoliku leżały karty do tarota i stała wielka szklana kula. Na widok zbliżających się Roberta i Melanie jej twarz rozjaśnił szeroki uśmiech.

- Witam! Witam! - odezwała się ochrypłym głosem. - Które pierwsze?

- Pan - odparła Melanie, wskazując Roberta.

- Usiądź, młody człowieku!

Robert poczuł się nieswojo. .

- Płaci pan dwadzieścia dolarów.

Robert posłusznie podał wróżbitce pieniądże, któ­re ta zręcznie wsunęła sobie za dekolt.

- Mam wróżyć ze szklanej kuli czy z tarota?

- Nie, proszę mu powróżyć z ręki - odpowiedziała za niego Melanie.

Kobieta odsunęła na bok karty i kulę.

- Podaj mi rękę - rzekła, a gdy spełnił jej żądanie, zamknęła oczy.

- Co ona może zobaczyć z zamkniętymi oczami? - szepnął Robert do nachylonej nad nim Melanie.

- Madame Lava widzi przyszłość z zamkniętymi oczami, młody człowieku. Proszę siedzieć spokojnie, żebym mogła się skupić - upomniała go starucha.

- Tak jest. Przepraszam.

- Widzę wodę - odezwała się po chwili wróżka. - Bardzo dużo wody. Smutne jest twoje serce. Ale to się niedługo zmieni. Czeka cię wielkie szczęście. - To dobra wiadomość.

- Ukochana kobieta jest niedaleko ciebie. - Robert mimo woli zerknął na Melanie. - Ale najpierw spotka cię cierpienie.

Robert roześmiał się.

- Proszę się nie śmiać - oburzyła się wróżka, otwierając oczy. - To nie żarty.

- Oczywiście - odparł szybko, powstrzymując śmiech.

- Więc posłuchaj, bo mam dla ciebie ważne ostrzeżenie. Ogień. Strzeż się ognia.

- Ma pani na myśli realny ogień, czy też ogień namiętności? - zapytał z przekornym uśmiechem.

Madame Lava popatrzyła na niego z pogardą.

- Widzę, że niepotrzebnie tracę czas. Nic więcej nie powiem.

Robert wstał z krzesła. Chciał zażądać zwrotu pieniędzy, lecz powstrzymało go karcące spojrzenie Melanie.

- Odejdź stąd - powiedziała. - Nie chcę tutaj twoich negatywnych fluidów. Będą nam tylko prze­szkadzać. - Zarazem jednak mrugnęła do Roberta, dając mu do zrozumienia, że i ona nie bierze wróże­nia zbyt serio.

Odszedł i usiadł na okalającym plac murku. Wiatr zmienił kierunek i coraz szybciej napędzał chmury. Deszcz wisiał w powietrzu.

Dobrze się czuł przy Melanie. Było mu przyjem­nie, kiedy starała się go rozruszać, namawiała do beztroskiej zabawy. Zarazem jednak jego ostrożne, praktyczne ja nieustannie szeptało mu do ucha ostrzeżenia w rodzaju: "Wielka namiętność kończy się wielkim rozczarowaniem".

Przypomniał sobie, że nadal nosi maskę Upiora, więc ją zdjął i wystawił twarz do wiatru, spoglądając na Melanie, która siedziała wyprostowana, pilnie wsłuchując się w słowa wróżbitki. Wszystko mu się w niej podobało, także to, że w każdej sprawie miała własne zdanie i nie dawała się zbić z tropu.

I w tym momencie poczuł, iż pragnie spędzić z nią resztę życia. Zapragnął zdobyć ją na zawsze, chociaż nadal nie miał pojęcia, jak ten cel osiągnąć.

Ona tymczasem coraz bardziej traciła pewność siebie. Wizyta u wróżki wydała jej się teraz niemądra i bezcelowa. Nie bardzo wiedziała, dlaczego pozwa­la, by pachnąca tanim burbonem starucha trzymała jej dłoń w pomarszczonych rękach o długich pożółk-

łych paznokciach. .

- Ma pani za sobą długą podróż powrotną do domu - zaczęła madame Lava.

- Można to tak określić - przyznała Melanie.

- Widzę wokół ciebie wiele miłości. Ale uważaj, bo czekają cię poważne kłopoty. - Melanie żachnęła się w duchu. Nie miała ochoty wysłuchiwać ponu­rych przepowiedni. - Twoje serce jest poważnie za­grożone - ciągnęła chiromantka.

- Faktycznie, używam za dużo masła - odparła Melanie, usiłując obrócić wszystko w żart. - Wiem, że masło szkodzi na serce, ale jestem kucharzem, a nic nie dodaje potrawom tyle smaku co właśnie masło.

- Nie wykręcaj kota ogonem, dobrze wiesz, o czym mówię - zgromiła ją madame Lava, spo­glądając znacząco na siedzącego na murku Roberta. Melanie poczuła się jeszcze bardziej nieswojo.

- Ostrzegam, że nie zamierzam dopłacać za lep­szą wróżbę - oświadczyła.

- Nie chodzi o pieniądzt? Mówię to dla twojego dobra. Strzeż się! - odparła wróżbitka, nie przestając wpatrywać się w Roberta.

- Kogo? Jego? Chcesz powiedzieć, że Robert za­graża mojemu sercu? To bzdura. Jesteśmy tylko. przyjaciółmi.

- Strzeż się! - powtórzyła madame Lava.

'- Dobrze, będę ostrożna. - Melanie wyrwała rę­kę z jej szponów, wymamrotała "Dziękuję" i wstała z krzesła.

Robert zeskoczył z murku.

- Czego się dowiedziałaś? - zapytał.

- Że mam uważać. .

- Na co?

- Nie mam pojęcia. Miałeś rację, wróżenie to głupota.

- Co ci powiedziała? - zaniepokoił się Robert.

- Nic ważnego.

Niebo rozbłysło, rozległ się grzmot i spadły pierw­sze krople deszczu. Wróżbici zaczęli pospiesznie skła­dać swe stoliki.

- Chodź, odwiozę cię do domu - powiedział Ro­bert, obejmując ją. - Mój samochód stoi na parkingu pod pałacykiem.

Gdy biegła obok niego, w jej głowie nadal po­brzmiewały złowrogie słowa wróżki.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Zanim dojechali pod dom Melanie, deszcz zmienił się w ulewę. Na szczęcie przezorny jak zawsze Ro­bert miał w samochodzie brezentową plandekę, pod której osłoną dotarli do drzwi. Melanie kucnęła i wy­jęła klucz spod wycieraczki.

- To wielka lekkomyślność zostawiać klucz w takim miejscu - upomniał ją Robert.

- Nie lubię nosić torebki.

- Wystarczyłoby zainstalować system alarmowy.

- Po co wydawać pieniądze na alarm, kiedy nie wiem, jak długo zostanę w Nowym Orleanie?

- Lubisz przeprowadzki?

- Trudno mi usiedzieć długo w jednym miejscu - przyznała.

- Myślałem, że wróciłaś do domu na stałe.

Melanie nie odpowiedziała. Kiedy weszli· do przedpokoju, czarny kotek podbiegł i z głośnym mru­czeniem otarł się o jej nogi.

- O, masz kota! - zdziwił się Robert. - Jak ma na imię?

- Nie wiem, nie jest mój. Zabłąkał się pod moje drzwi, a ponieważ wyglądał na zabiedzonego, za­brałam go do domu i nakarmiłam.

- Jesteś jak Holly Golightly.

- Kto?

- Bohaterka "Śniadania u Tiffany' ego". Grała ją Audrey Hepburn. Ona też miała bezimiennego kota. Nie nadała mu imienia, bo unikała wszelkich zobo­wiązań. Nawet wobec kota.

- Chcesz powiedzieć, że to ja unikam zobowią­zań?

- Nie, zwracam tylko uwagę, że nie nadałaś kotu imienia.

- On nie jest mój i nie wiem, jak się nazywa. Robert rozejrzał się po pustych ścianach.

- Od kiedy tu mieszkasz? Od czterech miesięcy? I co, ani jednego obrazka, nierozpakowane pudła na podłodze. Kot bez imienia.

- To nie moje rzeczy, tylko Davida. Mojego byłe­go męża. Przesłano je przez omyłkę na mój adres. Nie lubię się z nim kontaktować i dlatego jeszcze ich nie odesłałam. Gdybym była taką jędzą, za jaką mnie uważasz, wyrzuciłabym jego rzeczy na śmietnik.

- Wiem, nie jesteś mściwa.

Melanie spojrzała na niego łaskawszym okiem.

- Przemokłeś. Poszukam czegoś, w co mógłbyś się przebrać. - Pochyliła się nad pudłem i po chwili wyciągnęła parę dżinsów i bawełnianą bluzę. - Masz, powinny na ciebie pasować. A ja pójdę do sypialni i przestanę udawać Kopciuszka na balu.

- Nie mam ochoty wkładać rzeczy twojego byłe­go męża.

- Wolisz siedzieć w mokrym smokingu? David to nicpoń, ale jego ciuchy nie zmutują ci genów.

- Lepiej pojadę do domu.

- Zwariowałeś? W taką ulewę chcesz jechać na drugi koniec miasta?

Melanie udała się do sypialni, zrzuciła przemoczo­ną suknię balową i włożyła znoszone domowe ubra­nie, po czym poszła do kuchni. W korytarzu natknęła się na wychodzącego z łazienki Roberta.

- No, no, wyglądasz w dżinsach Davida sto razy lepiej niż on - rzekła z uznaniem. - Czy ktoś już ci mówił, że masz nadzwyczaj kształtny tyłek?

- Oszem, zdarzało się.

- Doprawdy? Nie mnie pierwszej wydał się pociągający? Zaczynam być zazdrosna. - Ich oczy spot­kały się. - Co byś powiedział na kieliszek wina?

- Naprawdę muszę już iść.

- Poczekaj, aż burza trochę się uspokoi. Byłabym niepocieszona, gdyby zdarzył ci się wypadek. Jeśli nie masz ochoty na wino, proponuję rum. Masz ocho­tę na rum z colą?

Nie chciała się z nim rozstawać. Bała się zostać sama w domu w groźną burzliwą noc. Robert musiał to wyczytać z jej twarzy, bo powiedział:

- Dobrze, wypiję jednego drinka, a potem wezwę taksówkę·

- Nie musisz się nade mną litować. Jeśli chcesz koniecznie jechać, nie będę cię trzymać na siłę.

- Nie zostaję z litości - zaprotestował.

- A dlaczego?

- Może chcę być z tobą.

- Nagle zmieniłeś zdanie?

- Bo pewnie boisz się burzy i potrzebujesz towarzystwa.

- Chyba nie tylko ja boję się burzy. Widziałam, jak podczas jazdy zaciskałeś ręce na kierownicy.

- Faktycznie nie lubię burzy, ale jeszcze bardziej obawiam się ciebie, zwłaszcza w połączeniu z al­koholem.

- Nie bardzo rozumiem - mruknęła, wyjmując z kredensu butelkę rumu.

- Sama twoja obecność wytrąca mnie z równo­wagi. Po wypiciu alkoholu mogę całkiem stracić głowę·

Ja też, pomyślała.

Idąc do lodówki po colę i lód, celowo ominęła go szerokim łukiem. Po przygotowaniu drinków podała mu szklankę.

- Piję twoje zdrowie - powiedziała. - Za to, żebyś przynajmniej czasem tracił głowę.

- O to ci chodzi? No to na zdrowie! - Stuknęli się szklankami.

- Mam propozycję - odezwała się po chwili, czu­jąc, jak rum zaczyna uderzać jej do głowy .. - Na­stawię muzykę i zatańczymy.

- Niestety, nie umiem tańczyć.

- No oczywiście. Mogłam się domyślić. - Schyliła się, by wziąć na ręce kotka, który ocierał się o jej nogi. Poszła w kąt pokoju i nastawiła płytę. - Mama byłaby z nas para, zbyt wiele nas różni - powiedziała, byle coś mówić. Jednocześnie myślała: "Pocałuj mnie. Pocałuj mnie i spraw, żebym zamilkła".

- Na przykład, co? - usłyszała tuż za sobą głos Roberta.

- Niemal wszystko.

- Podaj przykład.

- Sam zgadnij.

- Miewasz przelotne związki? - zapytał. Ale zaraz dodał: - Przepraszam, nie musisz odpowiadać.

- Raczej nie - odparła. - A ty?

- Nie.

- Byłeś żonaty?

- Prawie.

- Co się stało?

Robert podniósł rękę i pomacał bliznę na skroni.

- Powiedzmy, że byliśmy do siebie zbyt podobni - odparł bez przekonania. Melanie odniosła wrażenie, iż nie to jest przyczyną owiewającej go mgły smutku.

- To przykre.

- No cóż, tak w życiu bywa. Sama przeżyłaś nieudany związek. Jak długo byliście małżeństwem?

- Cztery miesiące. Przed ślubem znaliśmy się tyl­ko parę tygodni. Zrobiłam głupstwo, ale chyba każ­demu zdarza się popełnić w życiu przynajmniej jed­no. A ty? Zrobiłeś kiedyś w życiu coś naprawdę głupiego? Czego do dziś żałujesz?

- Nie - odparł. - Żałuję wielu rzeczy, ale żadnej z nich nie nazwałbym głupotą. Raczej pomyłką.

- Nie miałeś przygody z policją? - zapytała pod­chwytliwie.

- Nie - odparł po krótkim wahaniu.

Jego twarz nie zdradzała najmniejszego zmiesza­nia. Niczego, co mogłoby wskazywać, że mija się z prawdą. Melanie poczuła się nieswojo. Skoro umie tak dobrze kłamać, to jest gorzej, niż przypuszczała.

- A ty miałaś do czynienia z policją? - zapytał po chwili.

- Tak. Mając szesnaście lat, paliłam marihuanę na koleżeńskiej imprezie i zostałam aresztowana. - Przyglądała mu się z napięciem, modląc się w du­chu, by się przyznał do przygody z kokainą, lecz nic takiego nie nastąpiło. - Moi rodzice, zwłaszcza ma­ma, mieli wielu wpływowych znajomych. Mogli się postarać, żeby uszło mi to na sucho.

- Ale z tego nie skorzystali, tak?

- Tak. - W przeciwieństwie do twojej ciotki, dodała w duchu. - Uważali, że powinnam ponieść kon­sekwencje swojego postępku. Skazano mnie na kilka­naście godzin pracy na rzecz lokalnej społeczności i grzywnę w wysokości rocznego kieszonkowego. Jestem do dziś wdzięczna rodzicom za ich postawę.

- Pewnie nigdy więcej nie sięgnęłaś po narkotyki.

- O tak, odechciało mi się raz na zawsze.

Popatrzył na Melanie, jakby nie do końca wierzył jej słowom. Co z nim jest, do diabła! Przecież to on coś ukrywa, a nie ona. Zwierzyła mu się ze swoich grzechów, a ten milczy jak zaklęty! W ten sposób nigdy się nie dogadają. Postanowiła spróbować jesz­cze raz:

- Ty nigdy nie próbowałeś narkotyków?

- Nie.

- Nigdy? Ani razu? Nawet jako nastolatek?

- Nigdy. - Była w jego tonie jakaś trudna do określenia emocjonalna nuta. Poczucia winy? Żalu? Smutku? - Narkotyki prowadzą do strasznych nie­szczęść.

Melanie opadły ręce. Robert kłamie w żywe oczy. Jak w tej sytuacji ma mu zaufać?

- Dziwne są te nasze rozmowy, kręcą się w kółko, nie prowadząc do niczego - podjął Robert po krótkim milczeniu.

- Ja tylko tak umiem rozmawiać. Nudzą mnie proste i jasne rozmowy. Może jestem nienormaina. - To ja zawsze uważałem się za odmieńca. Byłem biednym, samotnym dzieckiem bogatych rodziców. - Co chcesz przez to powiedzieć?

- Byli szalenie bogaci. Nawet we wczesnym dzieciństwie rzadko ich widywałem. Ojciec był zajęty robieniem pieniędzy, matka miała własne problemy. Wieczory spędzałem przed telewizorem, a gosposie karmiły mnie podgrzewanym w mikrofalówce mro­żonym jedzeniem.

- Biedne bogate dziecko - rzekła Melanie ze współczuciem. - Teraz rozumiem, dlaczego zostałeś kucharzem. Z tęsknoty za przytuhi.ym ciepłem praw­dziwego gotowania. Ale w głębi duszy jesteś nadal wygłodzonym dzieciakiem. Muszę ci kiedyś upiec tradycyjnego domowego kurczaka.

- Wspaniale! Domowy kurczak załatwiłby wszy­stkie moje problemy

- Ty masz problemy? - zdziwiła się. - Jesteś taki zrównoważony i dobrze zorganizowany. Jakie mo­żesz mieć problemy, pomijając kompleks mrożonego jedzenia z mikrofalówki?

Mimo żartobliwego tonu Melanie była do głębi poruszona wizją małego chłopczyka siedzącego sa­motnie przed telewizorem w pustym, bogatym domu. - Ty jesteś moim głównym problemem - odparł, podchodząc bliżej.

- Bo podważam twój autorytet jako szefa kuchni?

- To też. Ale nie to miałem na myśli.

- Tylko co?

- Burzysz mój psychiczny spokój.

- To chyba dobrze?

- Równowaga psychiczna jest dla mnie ważna.

- A może chciałbyś, żeby cię z niej wytrącić, tylko o tym nie wiesz?

Robert podszedł jeszcze bliżej.

- Jak teraz wygląda twoja równowaga psychi­czna?

- Bardzo dobrze - skłamała. - Lubię niebezpiecz­ne sytuacje.

Zapadła długa cisza. Melanie miała wrażenie, że między nią a Robertem nawiązuje się tajemnicze porozumieme.

Nagle chwycił ją w ramiona, przyćiągnął do siebie i zaczął całować z tak szaleńczym zapamiętaniem, iż w głowie Melanie została tylko jedna myśl, a właś­ciwie błaganie: O tak, tak, nie przestawaj!

Był późny wieczór, oboje wypili po szklance rumu, grała podniecająca muzyka. Absolutny zawrót głowy!

Robert oderwał się od jej ust.

- Muszę już iść - powiedział cicho.

- Zostań na noc. Ulewa nie ustaje, a ty piłeś. Gdybyś wezwał taksówkę, musiałbyś i tak wrócić rano po samochód.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł - odparł, kieru­jąc się ku drzwiom.

- Dlaczego?

- Nie jesteśmy gotowi na takie zacieśnienie znajomości.

- A kto mówi o zacieśnianiu znajomości? - za­protestowała. - Proponowałam ci tylko nocleg, a nie spędzenie nocy w moim łóżku. W salonie stoi roz­kładana kanapa.

- Hm. Chyba źle cię zrozumiałem - rzekł spe­szony.

Melanie sama już nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć. A przede wszystkim, jak z nim postępować. Chwycić go za kark i siłą zaciągnąć do łóżka, czy dać mu więcej czasu na oswojenie się z nieuniknionym?

Podniósłszy wzrok, dostrzegła w oczach Roberta osobliwy wyraz jakby zachwytu albo uniesienia. Od­niosła przy tym wrażenie, iż między nim a nią poja­wia się niemal dotykalna nić milczącego porozumie­nia. Stali naprzeciw siebie w przejściu między oświe­tloną kuchnią a tonącym w mroku salonem, tak że ich twarze były w połowie oświetlone, a w połowie kryły się w cieniu. Był to niezwykły moment, w którym ich dusze niejako przenikały się nawzajem.

Duszę Melanie przepełniła wiara i ufność. Bała się poruszyć, by nie spłoszyć tej cudownej chwili. Wstrzymując oddech, czekała, co nastąpi. Zdając so­bie sprawę, iż szczęście, które mogą sobie dać, będzie okupione cierpieniem, Robert zrobił krok w jej kie­runku.

- Masz wolną pościel? - zapytał.

- Co takiego?

- Pościel. Do posłania kanapy.

Nie wiedziała, czy zacząć krzyczeć, poprosić, by ją pocałował, czy rzucić się i zerwać z niego ubranie. Z trudem się opanowała.

- Ach tak. Zaraz przyniosę. - Podbiegła do szafy, wyciągnęła prześcieradła, koce i poduszkę. - Masz. - Dzięki - odparł, obdarzając ją czarującym uśmiechem. - Muszę cię uprzedzić, że wcześnie wstaję. Około wpół do szóstej.

- To się nie wyśpisz - rzekła, spoglądając na zegarek. - Już prawie północ.

- Po obudzeniu się piję mocną kawę.

- Ja też. Budzę się dopiero po drugim kubku.

- Kto pierwszy zajmuje łazienkę, ty czy ja?

- Idź pierwszy. Mnie to zabiera dużo czasu.

- No to mamy umowę.

Popatrzyli sobie w oczy. Oboje szybko oddychali. Oboje z trudem panowali nad uczuciami. Pierwszy poddał się Robert.

- Boję się, że nie przetrwamy do rana.- powie­dział.

- Chyba nie - zgodziła się Melanie, a on ją przy­tulił.

- Pięknie pachniesz - wyszeptał niskim głosem. Resztki tlącej się w jej duszy niepewności roz­wiały się jak poranna mgła. Pragnęła go i nic prócz tego nie miało znaczenia. Zamknęła oczy, oddając się bez reszty pieszczocie jego rąk i jego pocałunkom.

Nagle poczuła, że Robert unosi brzeg jej spódnicy na lewym boku i gwałtownie wstrzymała oddech. Przytrzymała go za rękę.

- Nie rób tego - szepnęła.

- Dlaczego? Chcę cię widzieć.

- Ja ... nie - zwilżyła wargi. - Nie jestem pewna, czy będę ci się podobać.

- Nic nie mów - odparł czule, mimo jej oporu odsłaniając bliznę, lecz jeszcze jej nie widząc. - Wstydzę się.

- Dlaczego? Nie wstydź się swojego ciała.

Melanie bezradnie pokręciła głową. Jak ma mu wytłumaczyć, że poczuwa się do winy za to, co się stało przez jej własną lekkomyślność? Przez to, iż wyszła za Davida, nie wiedząc, jaki jest naprawdę?

- Pozwól mi cię zobaczyć - poprosił. W milczeniu pokręciła głową.

- Spójrz na mnie, Melanie - powiedział, biorąc ją pod brodę. - Nie musisz nic mówić, wiem, co to ból. Zaufaj mi - szepnął.

- Wiele ode mnie żądasz. Już raz zaufałam niewłaściwemu mężczyźnie i bardzo się sparzyłam.

- Nie zrobię ci krzywdy - zapewnił ją Robert.

- Nic o tobie nie wiem.

- Nie zaprzeczysz chyba, że coś między nami jest. Na pewno nie tylko seksualne pożądanie, więc spróbuj mi zaufać.

Całą duszą pragnęła mu wierzyć, pamiętała jed­nak, iż nie powinna słuchać swego instynktu, który tak często ją zawodził.

- Jesteś pierwszy - rzuciła impulsywnie, zapomi­nając o wszelkiej ostrożności.

- W jakim sensie? - zdziwił się.

- Od czasu rozwodu z nikim się nie spotykałam.

- A kiedy się rozwiodłaś?

- Cztery lata temu.

- Od czterech lat nie byłaś z mężczyzną?

Skinęła głową.

- Z powodu tego? - zapytał, przesuwając palcami po bliźnie w talii.

Znowu skinęła głową.

- Jak to się stało?

- Nie chcę o tym mówić.

Teraz on, skinął ze zrozumieniem głową. Ponow­nie podniósł brzeg spódnicy, a ona tym razem nie zaprotestowała. Na jego twarzy, kiedy pochylił gło­wę, nie dostrzegła niechęci, tylko czułość. Ukląkł przy niej i przycisnął usta do zmaltretowanej skóry. Zrozumiała, że akceptuje ją taką, jaka jest, z wszyst­kimi zaletami i wadami.

Gdy po chwili podniósł głowę, blizna na jego skroni zabłysła w promieniu padającego.z kuchni światła.

- Opowiedz mi historię swojej blizny - powie­dział, podnosząc rękę do skroni - a ja ci opowiem o mojej.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Nie przypuszczał, że będzie aż tak trudno. Jeszcze nigdy nie rozmawiał z nikim o swoim życiu.- Tylko ciotka Pamela znała historię jego blizny.

Zacisnął wargi. Nie lubił wracać do przeszłości, ale dla Melanie musi przezwyciężyć swoją niechęć. Rozpaczliwie pragnął ją zdobyć.

Przeszli do salonu i usiedli na kanapie.

- Wiem, że nie będzie ci łatwo - powiedziała, przypatrując się jego bliźnie w jasno teraz oświet­lonym pokoju.

- Oj, nie - przyznał.

- Nie musisz tego robić.

- Ale chcę - odparł.

- Ja powiem pierwsza - oświadczyła. Zabawne, z jaką gorliwością broni go przed samym sobą. Ro­bert może i ma nieczyste sumienie, ale na pewno nie jest tchórzem.

- Nic nie szkodzi. Mogę zacząć.

- Może lepiej ja zacznę. Na wszelki wypadek.

- Na wszelki wypadek?

- Nie wiem, czy się na mnie nie zawiedziesz.

- Bo masz poczucie winy? Ale dlaczego?

Melanie głośno westchnęła.

- Wiem, że źle postępowałam.

- Źle? W jakim sensie?

- Zbyt impulsywnie. Zbyt pospiesznie zdecydowałam się poślubić Davida. Wychodząc za mąż, pra­wie go nie znałam.

- Opowiedz wszystko od początku - poprosił.

- Nie miałam pojęcia, że David ma problem z narkotykami - zaczęła, nerwowym ruchem nakręcając na palec pasmo włosów, które wymknęło się z mi­sternie ułożonego koka. - Pracowaliśmy od świtu do późnej nocy, żeby rozkręcić własną restaurację. Nie muszę ci mówić, jakie to trudne, zwłasżcza w ta­kim mieście jak Boston, gdzie istnieje wielka kon­kurencja.

Robert ze zrozumieniem pokiwał głową.

- David potrafił pracować dniami i nocami, pra­wie bez odpoczynku - ciągnęła Melanie. - Nie mo­głam pojąć, skąd bierze tyle sił, dopóki nie przy­łapałam go w łazience z lusterkiem i słomką w rę­kach. - Robert poczuł w sercu dawno zapomniane uczucie zgrozy i przerażenia. Melanie ma za sobą podobne przeżycia jak on. Tym samym stała mu się jeszcze bliższa. Łącząca ich nieokreślona więź nabrała konkretnych kształtów. - Powiedział, że to pierwszy raz, i obiecał nigdy więcej nie sięgać po narkotyki, a ja mu uwierzyłam.

- Narkotyki skłaniają ludzi do największych oszustw - oświadczył z głębokim przekonaniem.

Melanie rzuciła mu dziwne spojrzenie. Czyżby ją dotknął? Ale czym?

- David rzecz jasna nie przestał brać - mówiła dalej Melanie. - Zrobił się niecierpliwy, łatwo wpadał w gniew. Zaczął mnie krytykować w obecności personelu. Stał się tak nieznośny, że nie byłam w sta­nie dłużej z nim pracować. Powiedziałam, że będzie najlepiej, jeśli dla dobra naszego małżeństwa prze­stanę zajmować się restauracją. - Urwała i wzięła głęboki oddech. Domyślił się, że zbliża się naj trud­niejszy moment jej opowieści. - Popchnął mnie. By­liśmy w kuchni. Po raz pierwszy użył fizycznej prze­mocy.' Przewróciłam się na kuchenkę gazową. Na włączony palnik.

- Och, Melanie!

- Będę miała tę bliznę do końca życia. - Robert był wstrząśnięty. Gdyby mąż Melanie był w pokoju, rzuciłby się na niego z pięściami. - Mój przyjaciel Coby odwiózł mnie do szpitala, gdzie po opatrzeniu oparzenia zatrzymano mnie na noc. Następnego dnia wróciłam rano do domu, spakowałam się i wypro­wadziłam do hotelu. Tego samego popołudnia zło­żyłam pozew o rozwód.

- Dobrze zrobiłaś. -.Zachowała się rozsądniej niż on, odchodząc przy pierwszym objawie przemocy fizycznej. Nie tylko rozsądniej, ale i odważniej.

- To, że zostawiłam Davida, było chyba najmąd­rzejszą rzeczą, jaką w życiu zrobiłam - przyznała. - On potem poszedł na odwyk i zaczął życie od nowa.

- Zaśmiała się smętnie. - Podobno ożenił się po raz drugi, ma dziecko i z tego, co słyszałam, zerwał z nałogiem. Cieszę się, że wyszedł na prostą, ale jednocześnie jest mi przykro, że nie rzucił narkoty­ków, kiedy ja go o to prosiłam.

- Nie byliście dla siebie stworzeni.

- Albo ja nie jestem stworzona do małżeństwa. Robert podniósł jej rękę do ust i czule ją ucałował. - Przestań robić sobie wyrzuty. To twój mąż brał

narkotyki, a nie ty.

- Ale to ja uparłam się, żeby go poślubić, chociaż wszyscy mnie przed nim ostrzegali. Chciałam konie­cznie postawić' na swoim i sam widzisz, j ak się skoń­czyło.

- Wszyscy popełniamy błędy. Następnym razem będzie inaczej - perswadował Robert.

- Boję się, że nie będzie następnego razu - od­parła.

- Co ty mówisz? Postanowiłaś nie wychodzić więcej za mąż?

- Sama nie wiem. Ale boję się.

- No cóż, każdy z nas czuje strach i każdy nosi w sercu ukryte rany. Ty i ja nosimy nawet ich fizycz­ne ślady.

Melanie oparła głowę najego ramieniu i podniosła ku niemu oczy, w których malowało się oczekiwanie. Robertowi zrobiło się ciepło na sercu. Bliskość Mela­nie przedziwnie ogrzewała jego głodną uczuć duszę.

- Ślad po nożu? - spytała cicho, dotykając jego skroni.

- Po brzytwie.

Zmarszczyła brwi.

- Jak to się stało?

- Przepraszam, ale boję się, że nie będę w stanie dotrzymać obietnicy - powiedział po chwili. - Trud­no mi o tym mówić.

- To było aż tak okropne?

- Straszne.

- Nie szkodzi. Nie musisz mówić, jeśli wspomnienie jest zbyt bolesne. - Powiedziała to czułym, pełnym współczucia głosem. W jej oczach zabłysły łzy.

Robert bardzo chciał otworzyć przed nią serce, a jednocześnie nie potrafił się zdobyć na opowiedze­nie swego najstraszniejszego przeżycia, sprowadza­jącego się do tego, że został zdradzony przez kochaną osobę·

- Dziwna z nas para - lżejszym tonem podjęła Melanie. - Para obolałych ofiar usiłujących robić dobre miny do niepewnej gry. Cieszę się, że zostałeś. Dobrze jest być z tobą.

Robertowi mocniej zabiło serce. Zaczął się go­rączkowo zastanawiać, czy zapomniawszy o wszy­stkim, ulec jej przemożnemu urokowi, czy niezwło­cznie opuścić mieszkanie. Na to drugie było już jednak za późno.

- Pójdę już - powiedział. - Nie chcę, by stało się coś, czego oboje będziemy potem żałować.

- A może właśnie w ten sposób odegnamy prze­śladujące nas duchy - szepnęła i przymknęła oczy. - Pragnę cię, Robercie - wyznała, podnosząc powie­ki. - Pragnę cię od dawna.

- Melanie, ja ... nie wiesz, jak ... Ale nie spodzie­waj się zbyt wiele. Nie mogę ci przyrzec, że ...

Nie pozwoliła mu dokończyć.

- Od dawna nikogo tak bardzo nie pragnęłam ... Ja też nie mogę ci obiecać niczego prócz dobrego seksu. Ale przynajmniej to możemy sobie dać.

Robert zaczął ją całować. Nic innego mu nie pozo­stało. Nie mógł dłużej opierać się urokowi jej błysz­czących oczu i nabrzmiałych ust ani własnemu od dawna trzymanemu na wodzy pożądaniu. Być może robi największe głupstwo w życiu, ale niech się dzie­je, co chce.

Całując ją, nie będzie musiał opówiadać o prze­szłości, przeżywać na nowo dawnej zdrady. Zapomni o osnuwającej go melancholii. Melanie stanie się balsamem dla jego zbolałej duszy.

Całowali się jak szaleni, zaspokajając narastające od tygodni pragnienie zbliżenia. Robert nie był w sta­nie dłużej powściągać pożądania. Objąwszy Melanie obiema rękami w pasie, posadził ją sobie na kola­nach. Pragnął tego od chwili, gdy cztery miesiące temu zobaczył ją wchodzącą tanecznym krokiem do restauracji z tym swoim zaczepnie wesołym uśmie­chem na ustach. Nie miał wtedy pojęcia, że i ona nosi

w sercu bolesne rany. .

Na wspomnienie byłego męża Melanie poczuł się jak lis wkradający się do kurnika. Ale choć wiedział, że źle robi, nie potrafił się powstrzymać. Nie mógł się jej wyrzec. Musi być jego.

Ona najwyraźniej podzielała jego uczucia. Jej nie­spokojne ręce gorączkowo wędrowały po jego ciele, ajej usta błądziły po jego twarzy, jakby nie mogły się nią nasycić.

- To, co robimy, jest bardzo niemądre - wymam­rotał wyłącznie z poczucia obowiązku, bo i tak ani on, ani ona nie potrafiliby się zatrzymać. Przekroczy­li niewidzialną granicę, poza którą nie było,odwrotu.

- Czasami najmądrzej jest zrobić coś niemądrego - padła jej odpowiedź.

Odpowiedź bezsensowna, która jednak w tej chwi­li wydała mu się nadzwyczaj trafna. Na zastanawia­nie się nad konsekwencjami będą mieli czas później, po zaspokojeniu pożądania. Toteż mimo wyrzutów sumienia Robert pogodził się w duchu z myślą o cze­kającym go jutro poczuciu winy, oddając się cał­kowicie rozkoszom chwili, Nie pamiętał, w jaki spo­sób dotarli do jej sypialni ani kiedy zdążyli zrzucić ubrania.

- O! - zawołał. - Powiesiłaś nad łóżkiem pułapkę na sny.

- Oczywiście.

- Jesteś pewna, że tego chcesz? - zapytał jeszcze raz.

- Robert, nie przejmuj się tak bard?o, to tylko seks. Nie musisz się ze mną żenić ani nic w tym guście.

Może dla niej to tylko seks, ale na pewno nie dla mego.

Zmykaj stąd, Robercie, póki czas. Nie czekaj na najgorsze.

Ale jak miał usłuchać głosu rozsądku, kiedy tak bardzo jej pragnie? Nie był w stanie myśleć, mając przed oczami jej piękne ciało. Była smukła i długo­noga, miała pięknie zarysowane biodra i szczupłą talię. Wpatrywał się w nią z zachwytem, czując nara­stające pożądanie. Melanie zaś ujęła jego twarz w obie dłonie i zaczęła namiętnie go całować.

- Przestań! - wyszeptał resztką sił. - Nie możemy.

- Och, Robert, nie zaczynaj wszystkiego od po­czątku. Żyj chwilą, przestań się zastanawiać, rób to, na co masz ochotę.

- Nie możemy. Nie mam zabezpieczenia.

- O to się nie martw. - Sięgnęła do szufladki nocnego stolika i wyjęła paczuszkę prezerwatyw. - Jesteśmy zabezpieczeni.

- A to dopiero! - zdumiał się. - Ale mówiłaś, że od czterech lat nie byłaś·z mężczyzną. Nie wiem, czy nadają się do użytku.

- Muszę ci się do czegoś przyznać: kupiłam je cztery miesiące temu, zaraz po twoim pojawieniu się w hotelu - powiedziała, spuszczając oczy.

- Z myślą o mnie? Melanie!

- Tak, z myślą o tobie!

- Od dawna tego nie robiłem, więc nie mogę ci wiele obiecać.

- Wiem, i dlatego ja pierwsza wkroczę do akcji - oświadczyła. - Potem mi się odwzajemnisz:

Przesuwając z wolna ręce w dół jego ciała, osunęła się przed nim na kolana.

- Och, Melanie! - wydał z siebie zduszony jęk. Powinien podnieść ją z kolan, powiedzieć, by tego nie robiła, ale cóż, był tylko mężczyzną. A gdy jej pieszczoty się wzmogły, zapomniał o wszystkim, całkowicie oddając się rozkoszy. Ta zaś narastała z każdą chwilą, aż do oślepiającego momentu wy­zwolenia. Robert opadł na plecy, pociągając za sobą Melanie. Ciężko oddychając, tulił ją do siebie, nadal jej spragniony.

Ona zaś figlarnie się uśmiechała.

- Teraz kolej na mnie - oświadczył, gdy ochłonął. Przewróciwszy Melanie na plecy, przypatrywał się jej przez długą chwilę, a potem pochylił się i za­czął ją całować, jak nikt nigdy jeszcze jej nie całował.

Od tamtej chwili upłynął może kwadrans.

- Chodź do mnie - powiedział, biorąc ją znowu w ramiona.

Melanie zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła do niego, poddając się pieszczocie jego rąk.

- Robert ... - jęknęła. - Robert! Robert!

Uniosła głowę znad poduszki, aby zobaczyć, jak on to robi, że pieszcząc koniuszki jej piersi, sprawia jej tak nadzwyczajną rozkosz.

- Robert! - powtórzyła. - Och, Robert!

- Tak, naj droższa, to ja. Powiedz, co mam zrobić? Czego najbardziej pragniesz? - zapytał głosem ochrypłym z pożądania.

- Chcę cię poczuć! Już! - Wpatrzona w niego, podniosła rękę, by delikatnie powieść palcem po bliź­nie na jego skroni. Ogarnęło ją uniesienie, nieznane dotąd uczucie przewyższające swą intensywnością czysto fizyczne podniecenie. Robert tymczasem ob­sypywał pocałunkami jej twarz, szyję, piersi, każdy centymetr jej ciała. Omotywał ją całą swymi poca­łunkami i pieszczotami, swą miłością.

- Melanie! - Był to ledwo słyszalny szept, lekki jak powiew letniego wiatru.

Lecz w tym, co potem nastąpiło, nie było nic letniego. Było to silne jak huragan, przypominało trzęsienie ziemi. A zarazem, paradoksalnie, pełne

harmonii. Melanie nie wiedziała już, gdzie jest ona, a gdzie on. Nic ich nie dzieliło, byli ze sobą idealnie zespoleni.

A gdy się wreszcie rozdzielili i ciężko dysząc opadli na pościel, Melanie zdała sobie sprawę, co tak naprąwdę się wydarzyło, i przestraszyła się nie na żarty.

Robert obudził się po paru godzinach, otworzył oczy i zerknął na budzik. Wskazówki pokazywały czwartą nad ranem, a on leżał w łóżku sam.

Gdzie Melanie? Zsunął się z łóżka i sięgnął po leżące na podłodze dżinsy jej byłego męża. Włożyw­szy spodnie i przeczesawszy palcami zmierzwione włosy, ruszył boso w kierunku kuchni, wciągając po drodze bluzę.

Melanie stała przy kuchennym blacie, na którym, obok wielkiej misy w nierdzewnej stali i maszynki do pieczenia wafli, leżały różne produkty. . ,

- Twoja pułapka na sny nigdy nie przestaje praco­wać - oświadczyła Melanie. - Przyśnił mi się przepis na superwafle. - Szybko wymieniła składniki.

Robert był tak zajęty przypatrywaniem się Mela­nie, że cicho krzyknął, gdy poczuł, iż coś miękkiego i włochatego ociera się o jego bosą stopę. Zaraz jednak przypomniał sobie o kocie.

- To tylko podstępne kocisko - roześmiała się Melanie, głaszcząc zwierzaka bosą stopą.

- Musisz mu wreszcie nadać imię. Jeśli nie chcesz się upodobnić do Holly Golightly - upomniał ją Ro­bert.

- Ale wtedy stanie się mój - zaprotestowała Melanie.

- Nie chcesz go zatrzymać?

- Chętnie, ale ...

- No to go nazwij!

- Aleś ty uparty - westchnęła. - W dodatku wcale nie chodzi ci o kota. - A o co?

- Chciałbyś mnie zmienić.

- Nieprawda. . .

- Właśnie że tak.

- Bardzo się mylisz - oświadczył, chociaż w duchu musiał przyznać, że Melanie po raz kolejny przej­rzała go na wylot.

Przez chwilę studiowała z uwagą jego twarz.

- Czy przypadkiem w twojej głowie nie lęgną się pomysły w rodzaju "i żyli razem długo i szczęś­liwie"?

- Nic podobnego.

- No dobrze. Niech ci będzie, dam mu imię - rzekła nieoczekiwanie.

- Jakie?

- Bo ja wiem? - Rozejrzała się po kuchni. - Co byś powiedział, gdybym dała mu na imię Wafel? - Nie zadałaś sobie wiele trudu.

- Przecież to tylko kot. Mało go obchodzi, jak się nazywa, byle dostawał jedzenie. Zaraz się przeko­nasz. - Napełniwszy kocią miseczkę mlekiem, zawo­łała: - Wafel, chodź tu! Wafel! - Kotek podbiegł do miseczki i zaczął chłeptać mleko. - Widzisz? Nazy­wa się Wafel.

Robert pokręcił głową.

- Dobrze, że nie masz dzieci - powiedział. - Mu­siałyby chodzić po świecie jako Banan, Maślanka albo Budyń.

Melanie' zachichotała.

- Co na to poradzę, że uwielbiam jedzenie? A imię Wafel ma tę zaletę, że za każdym razem, kiedy go zawołam, pomyślę o dzisiej szym śniadaniu.

Z jej słów można było wywnioskować, iż uważa to śniadanie za ich pierwsze i ostatnie. Jednakże Robert nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Zarazem nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, kiedy zmienił na ten temat zdanie.

- A propos jedzenia, to może się zabierzemy do robienia tych twoich wafli - powiedział szybko.

Podczas gdy Melanie smażyła bekon, Robert przy­stąpił do mieszania pozostałych składników według jej wyśnionego przepisu. Po paru minutaeh gotowe ciasto zaczęło się przypiekać w maszynie, a po '!':u­chni rozszedł się smakowity zapach.

Potem Robert osobiście polał gotowe wafle bitą śmietaną, posypał cukrem i hikorowymi orzeszkami, a Melanie postawiła na stole bekon, syrop klonowy i dwa kubki kawy.

Robert jeszcze nigdy nie jadł tak pysznych wafli. - Są znakomite - rzekł z westchnieniem.

- Bo to są superwafle - odparła skromnie Melanie.

Kot zamiauczał, jakby reagował na swoje imię, a oni zaczęli się śmiać. Robert zdał sobie sprawę, że od dawno nie było mu tak dobrze jak w tej chwili. Przypatrywał się z radością jedzącej z apetytem Melanie. Każdy jej ruch i gest wprawiał go w zachwyt. W końcu nie mógł się powstrzymać, wyciągnął ręce i ujął jej twarz w dłonie.

- Nie masz pojęcia, jaka jesteś piękna - powie­dział.

Melanie oblała się rumieńcem. Komplement naj­wyraźniej wprawił ją w zmieszanie. Robert podniósł się z krzesła i' pocałował ją w usta. W następnej chwili trzymał ją w ramionach i niósł z powrotem do sypialni.

Gdy poczuła, że Robert wstaje i idzie do łazienki, wcisnęła twarz w poduszkę, udając, że śpi. Zaraz potem usłyszała szum prysznica. Dopiero teraz, po zaspokojeniu namiętności, w pełni uświadomiła so­bie konsekwencje tego, co się wydarzyło.

Robert powiedział, że nie uprawia przypadkowego seksu, a ona go do tego popchnęła. Prawdę mówiąc, nie stawiał zbyt silnego oporu.

No i to jest najbardziej niepokojące. Czy tak łatwo dał się przekonać, ponieważ ma wobec niej poważ­niejsze zamiary? Przypomniała sobie, jak na nią pat­rzył, kiedy się kochali, i poczuła skurcz w gardle. W jego błękitnych oczach malowały się niesłychanie intensywne uczucia.

Co ja zrobiłam najlepszego!

Różnili się jak dzień od nocy. On był intrower­tykiem, ona ekstrawertyczką. On starannie obmyślał każdy swój krok, ona rzucała się bez zastanowienia w wir działania. On lubił porządek, ona rozkwitała w chaosie i bałaganie.

No i narobiłaś sobie bigosu.

Przewróciła się na plecy i zapatrzyła w sufit. Z ła­ziellki dobiegło pogwizdywanie. A więc jest jeszcze gorzej, niż przypuszczała. Skoro gwiżdże pod prysz­nicem, to znaczy, że jest zakochany. A w każdym razie bardzo mu na niej zależy.

A przecież muszą nadal razem pracować. Robert jest jej szefem. Będą kłopoty. Jak mogła doprowadzić do takiej sytuacji? Wszystko przez uleganie namięt­nościom. Cholera! Cholera! Cholera!

Jak ma się teraz zachować?

Trzeba uciekać. Wrócić do Bostonu. Albo przyjąć propozycję agenta z Seattle i zatrudnić się w tamtej­szej restauracji. Niech Robert samodzielnie tu szefu­je. I tak lepiej się do tego nadaje niż ona.

Z drugiej strony wcale nie uśmiechała jej się per­spektywa pracy bez Roberta. Ich potyczki miały wie­le uroku, a zresztą zaczynali się już do siebie dopaso­wywać. W sumie było fajnie. A ona to wszystko zburzyła.

Tak samo jak w przypadku Davida. Dlaczego musi wszystko psuć? Dlaczego nie uczy się na własnych błędach?

Ogarnęła ją dobrze znana z dawnych lat niewiara we własne siły.

- Wstawaj, szalona dziewczyno, już dzień! - To Robert wkroczył do sypialni, wycierając włosy. Bio­dra miał opasane drugim ręcznikiem, twarz wesoło uśmiechniętą. - Czeka nas mnóstwo pracy. Wieczo­rem próba weselnej kolacji.

Zachowuje się jak mąż albo przynajmniej stały partner, pomyślała Melanie ze strachem. Niechętnie usiadła na łóżku. Widząc, że Robert wpatruje się w jej odsłonięte piersi, szybkó zakryła się przeście­radłem.

- Trochę na to za późno - zauważył. - Wszystko już widziałem. - Usiadł na brzegu łóżka. - Muszę ci coś wyznać.

- Tak? - mruknęła niepewnie. Było w jego oczach coś, co sprawiło, że Melanie szybciej zabiło serce. Czy to czułość?

Odgarnął jej włosy z czoła.

- Byłaś imponująca - powiedział.

Szlag by trafił wróżbitkę, ulewny deszcz, który zatrzymał go u niej na noc, i poranne wafle! Robert jest taki miły. I ma taką radosną minę. Gdyby tylko nie był jej szefem. I gdyby nie byli tak odmienni. Gdyby nie ten jej paniczny strach przed zaangażowa­niem się w kolejny nieudany związek.

- Byłaś cudowna - powtórzył. - Ale nie chcę, żebyś sobie zbyt wiele obiecywała. Ponieważ to, co było dzisiaj, nie może się powtórzyć.

- Że co?

Odpycha ją? Porzuca na samym wstępie?

- Mam nadzieję, że to, co się wydarzyło, nie po­psuje naszych stosunków w pracy - ciągnął Robert. - Może teraz, odkąd uwolniliśmy się od erotycznego napięcia, staną się bardziej harmonijne. - W stał, po­prawiając ręcznik na biodrach. - I zapewniam cię, że mam dla ciebie ogromny podziw i szacunek - dodał na koniec.

Podziw i szacunek? Miała ochotę cisnąć w niego poduszką· Oczekiwała wyznania dozgonnej miłości, a on jej ofiarowuje podziw i szacunek!

Dozgonna miłość? Skąd jej to przyszło do głowy?

Odkąd to oczekuje od niego miłości? Robert tym­czasem obdarzył ją przyjaznym, absolutnie platoni­cznym uśmiechem. Na dobrą sprawę, zamiast cisnąć poduszką, powinna raczej dać mu w zęby.

- Ach! - Machnęła ręką. - Było nam dobrze. Ale seks to tylko seks. Nie musi nic więcej znaczyć.

- To dobrze, że się ze mną zgadzasz.

- Jasne. Nic się nie stało. Prawdę mówiąc, odczuwam, pewną ulgę, że nie przywiązujesz do tego większej wagi.

Więc była tylko dziewczyną na jedną noc? Sama nie rozumiała, dlaczego jest tak wzburzona. Parę minut temu zastanawiała się, jak mu powiedzieć, że na nic więcej nie może liczyć, a teraz się złości, ponieważ on myślał tak samo jak ona?' No: cóż, naj­widoczniej źle go oceniła, przypisując mu gł.ębsze uczucia.

Drań!

- No to fajnie - odparł z widoczną ulgą.

- Fajnie - przytaknęła.

Ale jeżeli jest tak fajnie, to dlaczego ma ochotę ukryć twarz w poduszce i wybuchnąć płaczem?

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

- Muszę z tobą pogadać - rzekła Melanie, biorąc Sylvie za rękę i prowadząc ją·w głąb galerii.

O ile restauracja stanowiła pamiątkę po ojcu i jego przodkach, o tyle galeria odzwierciedlała aspiracje odziedziczone po matce dziewcząt i jej rodzinie. Za czasów dzieciństwa Melanie galerię prowadził zewnętrzny najemca, który handlował głównie sztuką Francuskiej Dzielnicy. Jednakże obecnie, pod rządami Sylvie, zmieniła swój cha­rakter. Sylvie nawiązała kontakty z malarzami i rzeźbiarzami z całej Luizjany, a ponadto wpro­wadziła do sprzedaży biżuterię wytwarzaną przez lokalnych artystów, która cieszyła się wielkim po­wodzeniem.

Galeria zajmowała dwa piętra, i miała wyjście zarówno na ulicę, jak i wewnętrzne połączenie z ho­telem. Długa i dość wąska sala ze schodami prowa­dzącymi na antresolę była jasna i przestronna.

- Potrzebuję rady - wyszeptała Melanie, ogląda­jąc się, by sprawdzić, czy zajęta instalowaniem świe­żo nadesłanej rzeźby asystentka Sylvie przypadkiem nie podsłuchuje.

- Ty szukasz czyjejś rady? - zdziwiła się Sylvie.

- Wiem, dawniej niechętnie słuchałam waszych rad, ale nie wiem, co robić. Jestem kompletnie roz­strojona.

- Rozstrojona? Czym?

- Za dużo wczoraj wypiłam.

- Ach, prawda, byłaś na charytatywnej aukcji - przypomniała sobie Sylvie. - No i jak było? Pomijając nadmiar alkoholu.

- Niesamowicie.

- Aukcja była niesamowita?

- Ach nie - gwałtownie zaprzeczyła Melanie. - Miałam na myśli to, co było potem.

- A co się wydarzylo po aukcji?

- Poszliśmy z Upiorem do wesołego miasteczka i jeździliśmy na karuzeli i było okropnie zabawnie, a potem lunął deszcz i ...

- Przepraszam, ale nie rozumiem. Czy nie masz gorączki?

- Nie, nie, nic mi nie jest. - Melanie chwyciła się za głowę. - Ale dzieje się ze mną coś dziwnego. Jestem przerażona. Wpakowałam się w kłopoty.­Sylvie była widocznie zatroskana.

- U spokój się i mów do rzeczy - poprosiła. Melanie zdawała sobie sprawę, że mówi nieskładnie. Chciała opowiedzieć siostrze wszystko o Rober­cie. O tym, jaką cudowną przeżyła noc, jak potem razem jedli śniadanie i jak dobrze im było razem, dopóki Robert ni stąd, ni zowąd nie oświadczył, że na tym koniec. Chciała to wszystko opowiedzieć, ale nie wiedziała, od czego zacząć. Miała kompletny mętlik w głowie. Raz przypominała sobie wspania­łe chwile minionej nocy, to znów porażała ją świadomość, że Robert potraktował to jak przygodę, by w następnej chwili' zdać sobie sprawę, iż sama chciała mu powiedzieć, by niczego sobie nie obie­cywał.

A jednak nie przypuszczała, że jego słowa mogą tak zaboleć. W jakimś momencie flirt z Robertem stał się dla niej czymś więcej niż przelotnym zaurocze­niem. Usiłowała dociec, kiedy to mogło nastąpić, lecz nie umiała wskazać - owego przełomowego mo­mentu. Było to stopniowo narastające uczucie, które w pewnej chwili stało się tak dominujące, że o ni­czym innym nie potrafiła myśleć.

- Ciociu Mel! Ciociu Mel! - Daisy Rose, mała córeczka Sylvie, wbiegła do galerii z rozwianymi włoskami i rzuciła się w ramiona Melanie.

Melanie poderwała ją i zaczęła huśtać w powie­trzu. Siostrzeniczka była ubrana w różową sukie­neczkę z falbankami i różowe sznurowane panto­felki.

- Co tutaj robisz, skarbie? - zapytała Melanie.

- Bawiłam się w swoim domku - odparła mała, wskazując paluszkiem sąsiadującą z galerią szatnię, którą Sylvie przerobiła na dziecinny pokój.

- Jak się miewa moja ukochana siostrzenica?

- Dobze na sto procent - pisnęła Daisy Rose.

- Na sto procent? - powtórzyła Melanie, spoglądając pytająco na siostrę.

- Nauczyła się tego od Jeffersona - wyjaśniła Sylvie, mając na myśli swego narzeczonego.

Melanie spojrzała na małą.

- Nie na pięćdziesiąt procent? - spytała. A gdy dziewczynka energicznie pokręciła główką, dodała: - Ani na osiemdziesiąt osiem?

- Nie! - zawołała Daisy Rose dźwięcznym dyszkancikiem, wyrzucając do góry pulchne rączki. - Na sto procent!

. - Mój skarb ma stanowczo za dużo energii - z uśmiechem zauważyła Sylvie. - Trudno mi się dzisiaj skupić na pracy.

- Opiekunka ma dzisiaj wolne?

- Tak, mama zabiera małą do fotografa. Jakbyśmy miały za mało jej zdjęć - śmiejąc się dobrodusz­nie, wyjaśniła Sylvie.

- Bo jestem ładna - oświadczyła dumnie mała.

- I do tego nad wyraz skromna - dodała Sylvie.

Jak to dobrze, że Daisy Rose dorasta w rodzin­nym hotelu, tak jak kiedyś ona i jej siostry. Me­lanie dopiero od niedawna zaczęła doceniać war­tość niezwykłe go otoczenia, w jakim .się wychowy­wała.

Dobrze pamiętała, jak wielkie wrażenie robiła na niej w dzieciństwie hotelowa galeria sztuki. Lubiła biegać po rozległym pomieszczeniu, w którym od­głos jej kroków odbijał się echem, ściągając na siebie karcące spojrzenia dorosłych. Gdy nikt nie patrzył, kładła się na podłodze i wpatrywała w obrazy, wyob­rażając sobie, iż jest ich częścią - wędruje polną drogą, pływa łódką po zalewie albo wstępuje na pa­radne schody pysznej plantatorskiej siedziby.

Niezwykłe otoczenie nauczyło ją nie zadowalać się tym, co zwyczajne. Chyba stąd brała się jej nie­ustanna pogoń za kolejną przygodą, ,ciągłe poszuki- wanie nowych oryginalnych przepisów kulinarnych i chęć flirtowania z coraz to innymi przystojnymi mężczyznami. Jakby powodowała nią potrzeba po­wrotu do egzotycznego dzieciństwa.

Zabawne, ale wszystko, do czego podświadomie tęskniła, znajdowało się tu, gdzie rozpoczynała świa­dome życie:

- Sylvie? - Od drzwi galerii dobiegł dźwięczny głos ich matki i stukot jej pantofli na drewnianej posadzce.

'- Tu jestem, mamo! - zawołała Sylvie.

- Muszę lecieć. - Melanie nie chciała pokazywać się matce w stanie sercowego rozkojarzenia. Anne na pewno pamięta, jak się zachowywała w trakcie swe­go romansu z Davidem.

- Nie odchodź - rzekła Sylvie, przytrzymując sio­strę za ramię. - Przecież mówiłaś, że potrzebujesz rady.

- Nieważne, sama coś wykombinuję· - Wymknę­ła się z galerii bocznymi drzwiami. Ogarnęła ją pani­czna chęć ucieczki, podobna do tej, jaka w wieku osiemnastu lat skłoniła ją do opuszczenia rodzinnego domu. A potem przez wiele lat nie pozwalała wrócić do Nowego Orleanu, gdzie zostawiła najbliższe jej sercu osoby.

A wszystko z powodu głębokiego lęku, że jeśli ulegnie silnym uczuciom, uzależni się od tych, któ­rych nimi obdarzy. Żywiła bardzo silne, irracjonalne przekonanie, iż emocjonalne przywiązanie odbiera człowiekowi swobodę i pozbawia go twórczej pasji, bez której nie wyobrażała sobie życia.

Pod wpływem przemożnej chęci ucieczki znalazła sobie cichy kącik, wyjęła z kieszeni komórkę i za­dzwoniła do agencji. Po paru minutach była umówio­na w Seattle na rozmowę wstępną.

Charlotte starała się zachować spokój i opanowa­nie. Czekał ją wyjątkowo gorączkowy dzień. Spo­strzegła Luca, który szedł ku niej z drugiego końca hotelowego holu.

- Czy mogę cię prosić na słówko? - zapytał.

- Zapraszam do gabinetu. - Poszła pierwsza, spodziewając się naj gorszego.

Kiedy weszli do środka, Luc zamknął drzwi i nerwowo przeczesał włosy.

- Mamy poważny problem - oświadczył.

- Co się znowu stało?

- Jest zamieszanie z pokojami zarezerwowanymi dla weselnych gości.

- Co nazywasz "zamieszaniem"? .

- Doszło do zdublowania rezerwacji na część pokoi.

- To straszne. - Charlotte usiadła za biurkiem i wskazała Lucowi krzesło. On jednak nie skorzystał z zaproszenia. - Jak mogło do tego dojść? Przecież o weselu wiemy od ponad roku.

- Nie mam pojęcia, jak do tego doszło, ale zrobię wszystko, żeby to wyjaśnić.

- Jakie podjąłeś kroki?

- Szukam zastępczych pokoi, ale niestety goście już się zjeżdżają. Gości weselnych lokujemy u nas, a dla pozostałych szukamy zastępczych rezerwacji w hotelach w najbliższym sąsiedztwie. Ale musimy tym ludziom zaoferować rekompensaty, a do tego zatrudnić dodatkowych pracowników, którzy będą ich rozwozić.

Co za szczęście, że mamy Luca, pomyślała Char­lotte. Nie wiem, co byśmy bez niego zrobiły.

- Znakomicie, Luc. Zaraz zacznę szukać pracow­ników, których można przesunąć do obsługi trans­portu.

- Już się tym zająłem - odparł Luc, po czym opuścił gabinet.

Charlotte wsparła głowę na rękach. Jak mogło dojść do zdublowania rezerwacji? Czy to celowy sabotaż, czy zwykłe niedbalstwo? Druga możliwość wydawała się mało prawdopodobna. Komu może zależeć na doprowadzeniu Hotelu Marchand do ru­iny? Od pewnego czasu Charlotte coraz częściej za­dawała sobie to pytanie.

Nie poddawaj się, powiedziała sobie. Poradzisz sobie, jesteś w końcu nieodrodną córką Marchandów.

Wyprostowała się i odruchowo przygładziła wło­sy, które zaczynały się skręcać w wyjątkowo, nawet jak na Nowy Orlean, wilgotnym powietrzu. W wolnej chwili wpadnie do apartamentu matki, żeby się ucze­sać. W tak ważnym dniu musi się dobrze prezentować.

Wychodząc z gabinetu, zderzyła się w drzwiach z Sylvie.

- Dobrze, że jesteś, Charlotte. Chyba miałaś rację·

- W jakiej sprawie?

- Chodzi o Melanie. Przyszła do mnie zupełnie rozkojarzona. Sama to przyznała. Podejrzewam, że nasza mała siostrzyczka rzeczywiście bierze narko­tyki.

W kuchni panowało napięcie. Wszyscy byli pode­nerwowani wiadomością o zamieszaniu z rezerwa­cjami. Należało dołożyć wszelkich starań, aby nic, ale to absolutnie nic nie zakłóciło dzisiejszej kolacji.

Jednakże Robert nie potrafił się skupić na pracy. Jego myśli wciąż błądziły wokół Melanie, a zwłasz­cza pytania, czy dziś rano udało mu się wprowadzić ją w błąd, kiedy dał jej do zrozumienia, że nic do niej me czuJe.

Wszystko się w nim gotowało. Najchętniej rzucił­by czymś o podłogę. Dobrze przynajmniej, że ma wprawę w ukrywaniu uczuć. W przeciwnym razie Melanie przejrzałaby go na wyl9t i domyśliła się prawdy.

Pokrzykiwał na kuchenny personel i paru odko­menderowanych na dzisiejszą okazję do kuchni kel­nerów. Niepotrzebnie wypił trzecią kawę. Zrobił to w nadziei, że przestanie myśleć o ostatniej nocy. Niestety, nadmiar kofeiny dał wręcz odwrotny sku­tek.

Melanie wyraźnie go unikała. Kiedy wchodził do kuchni, ona wymykała się do prywatnej sali jadalnej, a gdy Robert był zmuszony zajrzeć do jadalni, na­tychmiast wracała do kuchni. Mijając go w drzwiach, spuszczała głowę, jakby krępowała się spojrzeć mu w oczy.

Prędzej czy później będą musieli nauczyć się ze sobą pracować. Z czasem wszystko się ułoży. Me­lanie zapewne uwierzyła temu, co jej rano powie­dział, i nie ma pojęcia, co Robert naprawdę do niej czuje.

Ale dlaczego powiedziałeś jej, że chodziło wyłącznie o seks?

Dla uratowania twarzy. I swojej dumy. Żeby nie musiała mu mówić, że- zrobił swoje i może odejść.

Zapomnij o tym. Skoncentruj się na pracy.

- Jak idą przygotowania? - zagadnęła Charlotte, zerkając mu przez ramię·

- Znakomicie - odparł krótko.

- Odnoszę wrażenie, że w kuchni panuje chaos.

- To pozory. Wszystko jest pod kontrolą· Normalna praca.

- Czy możemy zamienić parę słów na osobności? - spytała.

- W tej chwili?

- Bardzo cię proszę·

- Oczywiście. - Wytarłszy ręce w fartuch, ruszył za nią do biura. Nie uszło jego uwadze, że Melanie kątem oka go obserwuje. .

Charlotte weszła do pokoju i zamknęła za nimi drzwi.

- Martwię się o Melanie - powiedziała.

- Tak? Dlaczego?

- Od pewnego czasu robi wrażenie nieobecnej, a dziś rano powiedziała Sylvie, że jest rozkojarzona. Czy nie sądzisz, że może zażywać narkotyki?

- Melanie nie bierze narkotyków - odparł stanowczo, nie umiejąc u1ayć irytacji. - Bardzo cię prze­praszam, ale mam pilną robotę.

- Wiem. - Charlotte wzięła głęboki oddech. - Tyl­ko boję się, czy w trakcie dzisiejszej kolacji Melanie nie popełni jakiejś pomyłki.

- Nie bój się, Melanie to profesjonalistka. Nie popełni żadnego błędu.

Charlotte nieśmiało dotknęła jego ręki.

- Ty też robisz wrażenie, jakbyś był trochę pod­minowany. Czy leży ci coś na sercu i chciałbyś ze mną o tym porozmawiać?

Tak, zdaje się, że zakochałem się w twojej siost­rze, ale bez wzajemności, pomyślał. A na głos powie­dział:

- Bądź spokojna, wszystko odbędzie się jak nale­ży. Melanie też dojdzie do siebie. A teraz, jeśli po­zwolisz, wrócę do kuchni.

- Mamy problem, szefie - ożnajmił Jean-Paul, gdy tylko Robert wszedł z powrotem do kuchni. - Nie mamy mielonego mięsa z indyka, które zamówiłeś do tartinek.

- Jak to?

t_ Nie zostało dostarczone. - Dzwoniłeś do dostawcy?

- Jasne. Mówi, że wysłał je wczoraj wieczorem, ale nie mamy potwierdzenia odbioru.

Robert zaklął pod nosem. Spojrzał na zegar i zno­wu zaklął. Zostało niewiele czasu. Powinien posłać kogoś do sklepu, ale rozejrzawszy się po kuchni, stwierdził, że wszyscy pracownicy zwijają się jak w ukropie, a niektórzy wykonują po parę rzeczy naraz.

- Przepraszam. - To Melanie przecisnęła się mię­dzy nim a Jean-Paulem. Przy okazji otarła się o jego biodro, a Robert poczuł się, jakby przez jego ciało przebiegł prąd.

Do diabła z tym, sam pojedzie do sklepu! Przynaj­mniej oderwie się na chwilę od Melanie i zapanuje nad emocjami.

- Niech każdy robi, co ma wyznaczone - zwrócił się do Jean-Paula. - Pojadę po indyka i zaraz wracam.

- Dokąd poszedł Robert? - zapytała Melanie, spoglądając na Jean-Paula.

- Nie dostarczono mielonego indyka do tartinek, więc pojechał do sklepu.

Co jeszcze mogłoby nawalić? Rzuciła okiem na zegar.

- Zostało niewiele czasu - zauważyła. - Mamy w lodówce coś, czym można by zastąpić mielonego indyka? .

- Mamy mnóstwo świeżego mięsa z krabów - od­parł Jean-Paul.

- Dobra nasza, dawaj. - Gdyby Robert powie­dział jej, co się stało, byłby sobie oszczędził niepo­trzebnego jeżdżenia. - Uwaga wszyscy! - zawołała, klaszcząc w dłonie. - Do tartinek, zamiast indyka, dajemy pastę z kraba. A teraz do roboty. Mamy mało czasu.

Niebo było zasnute chmummi i zapadał zmierzch, kiedy Robert ruszył w kierunku sąsiadującego z hote­lem parkingu. Jego samochód stał na jego drugim końcu, z dala od ulicy.

Słyszał za sobą czyjeś kroki, lecz nie zwracał na nie uwagi, dopóki obcy męski głos nie zawołał:

- Proszę pana!

Przystanął, by się odwrócić, i w tym momencie otrzymał silny cios w tył głowy. Jedyne, co zapamię­tał, nim stracił przytomność, to że dwóch zamasko­wanych facetów wlecze go za nogi po betonie.

Gdzie on się podziewa? - denerwowała się Mela­nie. Wyjechał ponad godzinę temu. Dobrze, że nie czekała z przygotowaniem tartinek z krabem.

U siłowała porozumieć się z Robertem przez ko­mórkę, ale nie odpowiadał. Nagrała się, prosząc, by się odezwał, jak tylko odbierze wiadomość.

Była coraz bardziej zaniepokojona. Może :ldarzył mu się wypadek? Normalnie takie proste sprawy' za­łatwiał szybko i sprawnie. Był bardzo obowiązko­wy. Ale co ona właściwie o nim wie? Nic albo pra­Wie mc.

A może nie wytrzymał stresu i pojechał szukać kokainy?

Na tę myśl przeszedł ją zimny dreszcz.

W pewnej chwili przyszło jej nawet na myśl, czy nie powinna zawiadomić Charlotte o swoich podej­rzeniach, ale po zastanowieniu doszła do wniosku, że siostra ma i bez tego dość kłopotów. A W ogóle to nie powinna wpadać w panikę. Na to zawsze będzie czas. Nie da się wykluczyć, że Robert utknął w korku, a nie może do niej zadzwonić, bo roz­ładowała mu się komórka.

Mniej więcej w dziesięć minut po tym, jak do jadalni wysłano gotowe przekąski, do kuchni wpadł z impetem szef sali. Wyglądał, jakby przed chwilą zobaczył samego Frankensteina.

- Chowaj się, kto może! - wydyszał. - Nadchodzi straszna panna młoda.

- Kto taki?

- To ja, Carly Charboneaux! - piskliwym głosem zawołała rozgorączkowana młoda dama, wkraczając do kuchni. - Żądam wyjaśnień, kto jest odpowie­dzialny za ten ... za to ... skandaliczne zaniedbanie. - To mówiąc, zademonstrowała na wyciągniętej dło­ni tartinkę z krabem.

- Czy nie odpowiada państwu jedzenie? - zapyta­ła Melanie.

- Nie odpowiada, dobre sobie! - wykrzyknęła Carly. - Moja pierwsza druhna jest uczulona na mię­so krabów. Mówiłam o tym szefowi kuchni dwa miesiące temu; a on zapewniał, że mogę być spokoj­na. I co? Amy siedzi tam teraz z twarzą spuchniętą jak balon.

- O mój Boże! - jęknęła przerażona Melanie i po­pędziła z kuchni do prywatnej jadalni, gdzie odbywa­ła się kolacja dla weselnych gości.

Przy jednym ze stolików zobaczyła otoczoną wia­nuszkiem osób dziewczynę o zaczerwienionej i obrzmiałej buzi.

- Nic się nie stało - łagodnym tonem tłumaczyła Amy. - Wzięłam już lekarstwo, które na wszelki wy­padek zawsze noszę w torebce. Zaraz mi przejdzie. - Powinna pani pojechać do lekarza - odezwała się Melanie.

- Nie trzeba, mój narzeczony jest lekarzem - od­parła Amy, kładąc rękę na ramieniu siedzącego obok· niej mężczyzny.

Melanie trochę odetchnęła.

- Naprawdę nic się nie stało - zapewnił ją narze­czony Amy. - Carly niepotrzebnie robi tyle szumu. - Jak to, niepotrzebnie? Jutro moje wesele, a moja pierwsza druhna pie może się pokazać na oczy! - wy­krzykiwała podniecona Carly.

- Do jutra po opuchliźnie nie będzie śladu - pró­bował ją uspokoić narzeczony Amy.

- Najmocniej panie przepraszam za to niedopat­rzenie - wtrąciła Melanie. - Ja ponoszę całkowitą odpowiedzialność, bo w ostatniej"'chwili wprowadzi­łam zmianę w menu bez porozumienia z szefem kuchni. Postaram się to pariiom wynagrodzić.

- O nie, ja tego nie daruję. Jak tylko skończy się wesele, dobiorę się wam do skóry - żołądkowała się rozjuszona Carly, groźnie wymachując palcem pod nosem Melanie.

- Carly, niepotrzebnie się denerwujesz! - upo­mniała pannę młodą jej matka.

- Jak mam się nie denerwować? Najpierw bała­gan z rezerwacjami, a teraz te tartinki!

- Spójrz na mnie, Carly - odezwała się Amy. - Opuchlizna już się zmniejszyła. Do jutra całkiem zniknie.

Teraz dla odmiany Melanie zaczęła się obawiać, czy panna młoda nie dostanie ataku, bo jej twarz poczerwieniała, żyła na skroni nabrzmiała. Tego by tylko brakowało, by zemdlała i rozbiła sobie głowę, a rodzina wytoczyła hotelowi proces!

Zamiast tego Carly wybuchnęła płaczem.

- To zły omen. Źle wróży mojemu małżeństwu. Mamo, trzeba odwołać wesele. Odesłać wszystkich do domów - wybąkała ptzez łzy nieszczęsna panna młoda.

- Hotel zwróci państwu pieniądze za dzisiejszą kolację - przyrzekła Melanie, a zwracając się do Amy, dodała: - I pokryje ewentualne koszty leczenia. - Nie miała prawa składać w imieniu hotelu podob­nych obietnic, ale w ostateczności była gotowa za­płacić za wszystko z własnej kieszeni.

- Uspokójmy się, bardzo państwa proszę - wtrą­ciła rozsądna Amy. - Naprawdę nic się nie stało.

- Gdzie jest kierowniczka hotelu? - zapytała pani Charboneaux. - Muszę się z nią natychmiast roz­mówić.

Charlotte tylko tego w tej chwili brakowało.

- Pozwólcie panie, że osobiście wynagrodzę wam to, co się stało - zaproponowała Melanie. - Przygotu­ję specjalny deser. Również na koszt firmy. Jeszcze raz naj mocniej przepraszam za pomyłkę. Zaraz poda­my pierwsze danie. Proszę spokojnie wrócić do stoli­ków i kontynuować uroczystość.

Upewniwszy się, że Amy czuje się coraz lepiej, wróciła do kuchni.

- Uwaga, zaczynamy podawać pierwsze danie! - ogłosiła, po czym zawołała na bok Raoula. - Dam ci spis produktów, po które pojedziesz do sklepu. Masz je przywieźć najszybciej, jak się da.

Wysławszy Raoula z listą do sklepu, zajęła się wydawaniem głównych dań. Przy odrobinie szczę­ścia uratuje reputację hotelu, a może nawet zdoła swoją wpadkę utrzymać w tajemnicy przed naj starszą siostrą·

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Melanie postanowiła zrehabilitować się w oczach. weselnych gości w wielkim stylu. Dowieść im, jak bardzo jest jej przykro z powodu popełnionej po­myłki.

Po powrocie Raoula z zakupów wzięła się do przy­gotowywania płonących czereśni. Przy tej czynności zastał ją Jean-Paul.

- Zamierzasz podać flambe? - spytał zdziwiony.

- Tak. To będzie wielki finał uroczystej kolacji,

którą, nawiasem mówiąc, wszyscy wychwalają pod niebiosa, oczywiście nie licząc nieszczęścia z kra­bami.

- Podawałaś już kiedyś flambe?

- Jasne, wiele razy. - Co prawda tylko w domu, dla niewielkiej liczby osób, ale czy to robi jakąś różnicę? .

- Nie lepiej poprosić Allisona?

- Po pierwsze, Allison jest zajęty przygotowywniem weselnego tortu, a po drugie, muszę się osobiś­cie zrehabilitować wobec Carly i jej matki. Nie po­zwolę, żeby wyszły obrażone na naszą kuchnię i cały hotel.

- Jesteś pewna, że znasz dobrze technikę podawa­nia flambe? - nie ustępował Jean-Paul.

- Cóż to, robisz mi egzamin? Zamierzasz pomóc czy nie? - oburzyła się Melanie.

- Dobrze, już nic nie mówię - odparł Jean-Paul, wzruszając ramionami. - Ale robisz to na własną odpowiedzialność.

- To chyba oczywiste. Pomóż mi umieścić misę z czereśniami na wózku.

W jadalni trwały jeszcze toasty, kiedy Melanie wtoczyła wózek z przyborami do jlambe. Ustawiła się koło stołu pod wielkim oknem, skąd rozciągał się piękny widok na Dzielnicę Francuską. Gdy umilkły toasty, zapaliła przenośne gazowe palniki i ogłQsiła finałową niespodziankę. Jej zapowiedź spotkała się z ogólnym aplauzem.

- Nigdy nie widziałam, jak podają płonące czere­śnie. To może być zabawne - odezwała się najwyraź­niej udobruchana Carly Charboneaux.

Melanie przełożyła czereśnie do rondelków, a gdy była pewna, że dobrze się rozgrzały, skropiła je 'wiś­niowym brandy.

W chwilę później przyłożyła zapaloną, długą ku­chenną zapałkę.

Czereśnie zapłonęły, a przez salę przesze'dł szmer ząchwytu.

Widok uśmiechniętych, zadowolonych twarzy po­działał jak balsam na zbolałą duszę Melanie. Poczuła się rozgrzeszona. Tymczasem płomienie zaczynały dogasać. Doleje jeszcze trochę brandy, aby przedłu­żyć przedstawienie. Sięgnęła po butelkę i s2iczodrze skropiła płonące owoce.

- Ojej!

Płomienie podskoczyły nagle, tworząc między stołem a butelką wielki ognisty łuk.

- Pali się! - wrzasnęła Carly Charboneaux. ­Pożar!

- Proszę się nie obawiać, - Melanie chwyciła wielką pokrywę i jednym ruchem stłumiła wydoby­wające się z rondli płomienie. - Już po strachu, nic się nie pali.

Nikt jej jednak nie słuchał. Ogarnięci paniką goś­cie zrywali się z miejsc i umykali z jadalni, prze­wracając krzesła.

Melanie spostrzegła, że płoną okienne zasłony.

A także jej fartuch. Nie przypuszczała, że kara za jej omyłkę będzie aż tak wysoka.

Robert ocknął się na parkingu. Leżał na masce własnego samochodu. Miał obolałe plecy, łomotało mu w głowie.

- Co, do jasnej cholery?

Trwało chwilę, nim sobie przyponmiał, co się sta­ło, i momentalnie sięgnął ręką do kieszeni. Portfel zniknął.

Napadli go złodz.ieje.

Stanął z trudem na nogi. Kręciło mu się w głowie. Musiał wziąć kilka głębokich oddechów, żeby jako tako oprzytonmieć.

Ile czasu minęło? Spojrzał na zegarek. Rany bos­kie, wpół do ósmej!

Wyszedł z kuchni dwie godziny temu, by kupić mięso do tartinek. Teraz kolacja pewnie dobiega koń­ca. Rodzina Charboneaux musi być wściekła.

Trzeba wracać do restauracji i spróbować ich udo­bruchać. Chwiejąc się na nogach, powlókł się w kie­runku hotelu.

Wszedł do jadalni i stanął jak wryty. Najpierw zobaczył uciekających w panice gości, a dopiero w następnej chwili zrozumiał przyczynę popłochu.

Pożar!

Przejął go zimny strach. Zdążył wrócić w momen­cie, gdy ogień zaczynał lizać fartuch Melanie.

"Strzeż się ognia!" - powiedziała madame Lava. Więc jednak czarownica wiedziała, co mówi!

Robertowi w jednej chwili minął zawrót głowy. Ogarnął go absolutny spokój. Był jedynym, który wśród umykających w panice ludzi okazał przytom­ność umysłu i rzucił się do działania. Zerwawszy ze ściany gaśnicę, odbezpieczył ją, ustawił się pod od­powiednim kątem, po czym skierował strumień piany na płonący fartuch Melanie, która stała jak spara­liżowana. Kiedy się upewnił, że Melanie' jest bez­pieczna, zaczął zalewać pianą okienne zasłony. Po kilku chwilach płomienie znikły. Pożar był ugaszony.

Jego spokój miał w sobie coś nierealnego. Czuł się jak po zażyciu kilku pastylek valium.

Odstawiwszy gaśnicę, podszedł do wciąż znieru­chomiałej Melanie i zerwał z niej niedopalone resztki fartucha. Potem obejrzał jej ręce i szyję, szukając oparzeń. Melanie zaczęła drżeć.

Bogu dzięki zdążył. Nie była poparzona. - Nic ci się nie stało? - zapytał.

- Chyba nie - odparła. - Ale nie jestem pewna, mam wrażenie, jakbym straciła czucie.

Robert rozejrzał się po sali, gdzie właśnie pojawił się Luc i starał się uspokoić pozostałych w jadalni gości. Charlotte też zaraz przyjdzie, jak tylko się dowie o katastrofalnym zakończeniu' uroczystej ko­lacji.

Uznał za konieczne porozmawiać przedtem z Me­lanie na osobności. Wziął ją pod łokieć i zaprowadził do kuchni.

- Wyjdźcie wszyscy -powiedział. - Idźcie po­sprzątać prywatną jadalnię.

- Ależ szefie - sprzeciwił się Jean-Paul. - W głó­wnej sali są goście, których trzeba obsłużyć.

- Trudno, poczekają. Wygaście palniki i wy­jdźcie. Za dziesięć minut możecie wrócić.

Pracownicy posłusznie porzucili swe czynności i opuścili kuchnię. Robertowi dopiero po ich wyjściu puściły nerwy.

- Na litość boską, co ci przyszło do głowy? ­krzyknął, patrząc na Melanie. - Czy ty nigdy nie na­uczysz się myśleć? Musisz natychmiast realizować każdy niby genialny pomysł, nie zastanawiając się, co może z niego wyniknąć?

- Bardzo mi przykro - szepnęła.

Ręce jej drżały, miała łzy w oczach. Była w oczy­wisty sposób wstrząśnięta i przestraszona. Ale on też. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że Melanie groziło śmiertelne niebezpieczeństwo. Gniew, strach, mi­łość, wszystkie te uczucia mieszały się w nim jedno­cześnie.

- Jest mi bardzo, ale to bardzo przykro - powtó­rzyła Melanie.

- A myślisz, że mnie nie jest przykro? - Bał się na nią spojrzeć. Bal się, że straci resztki panowania nad sobą i wszystko jej wyzna. - Kto ci kazał robić to cholerne jlambe, którego nikt nie zamawiał? Zacho­wałaś się nieodpowiedzialnie.

- Wiem - bąknęła.

- Komuś z gości mogła się stać krzywda. Ty sama mogłaś ... - Nie był w stanie dokończyć zdania.

Jednakże Melanie nie byłaby sobą, gdyby nie od­zyskała rezonu.

- Jakim prawem ośmielasz się mnie krytyko­wać? - zawołała. - Może czasami bywam lekko­myślna, ale umiem przyznać się do błędu i nie wy­kręcam się od odpowiedzialności za własne postę­pki. Tak jak dziś, za to, co się zdarzyło w jadalni. Wiem, że jestem winna i zrobię wszystko, żeby naprawić szkody. Sama załatwię sprawę z paniami Charboneaux.

- Co sugerujesz, mówiąc, że nie wykręcasz się od odpowiedzialności? Czy ja kogoś okłamałem?

- Sam wiesz.

- Nie, nie wiem - odparł, zbity z tropu jej wybuchem. - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.

- Czyżbyś zapomniał, że czternaście lat temu by­łeś aresztowany za posiadanie kokainy, ale ci się upiekło, ponieważ twoja ciotka była prokuratorem okręgowym?

Robert popatrzył na nią osłupiałym wzrokiem.

- Skąd o tym wiesz?

- Więc nie zaprzeczasz? A nie dalej jak wczoraj wieczorem w moim mieszkaniu powiedziałeś mi, że nigdy nie byłeś aresztowany ani nie miałeś do czynie­nia z narkotykami.

- Nigdy w życiu nie miałem do czynienia z narkotykami.

- Ale nie zaprzeczasz, że byłeś aresztowany?

Robert milczał.

- Ach, zresztą. - Osmalona, nosząca na ubraniu ślady gaśniczej piany, Melanie mogłaby w tej chwili wystąpić w roli niosącej zemstę zjawy. - Pewnie powiesz, że zostałeś niesłusznie oskarżony. Że ktoś podrzucił ci kokainę.

Nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. Miał nadzieję, że raz na zawsze'pożegnał się z przeszłością ijedyne, co z niej pozostało, to ogarniająca go niekie­dy chandra, a tymczasem ...

Jak długo jeszcze będzie płacił za dawne błędy?

- Skąd o tym wiesz? - spytał po chwili.

- Mam swoje źródła.

A więc ten, kto dowiadywał się w Seattle o jego przeszłość, działał z polecenia Melanie, a nie Char­lotte, jak przedtem podejrzewał.

- Prowadziłaś dochodzenie za moimi plecami. - Sam nie wiedział, co bardziej go zabolało, to, że badała jego przeszłość, czy to, iż tak łatwo dała wiarę oskarżeniu.

- Musiałam sprawdzić, kim jest człowiek, któ­remu mama powierzyła, rządy w kuchni mojego Ojca.

- I wykorzystasz te informacje, żeby się mnie pozbyć, tak? - Melanie nie zaprzeczyła. - Możesz sobie myśleć, co ci się podoba, ale kokaina nie

należała do mnie, tylko do mojego przyjaciela. Wzią­łem jego winę na siebie.

- I ja mam w to uwierzyć?

- Wierz albo nie, mnie jest wszystko jedno - odparł.

- W takim razie kim był ów przyjaciel i dlaczego wziąłeś jego winę na siebie?

- Nic więcej na ten temat nie powiem.

- Ale dlaczego? - upierała się Melanie. - Skoro było tak, jak powiedziałeś, dlaczego nie chcesz o tym mówić?

- Bo nie mogę ci zaufać - oświadczył krótko. Melanie się wzdrygnęła.

Robert zdał sobie sprawę, iż dotknął bolesnej dla niej sprawy. Melanie pragnęła, aby ludzie jej ufali, lecz wzbraniała się przed wzięciem na siebie wynika­jących stąd zobowiązań. Przykro mu było ranić jej uczucia, ale uznał, że dziewczyna musi wreszcie

usłyszeć prawdę o sobie. . .

- Już zaczynało mi się wydawać, że łączy nas coś więcej niż seks - powiedziała. - Że możemy po­myśleć o wspólnej przyszłości. Mimo wszystkich dzielących nas różnic. A może właśnie dzięki nim. Ale teraz widzę, że były to mrzonki. Nie mogła­bym żyć z człowiekiem, który nie ma do mnie za­ufania.

- A ja nie mógłbym żyć z kobietą, która nasyła na mnie szpiegów - powiedział do kobiety, którą kochał, ale która chwilę wcześniej wbiła mu nóż w plecy.

Dobiegające zewsząd dźwięki jazzowej muzyki, dziwaczne maski i kostiumy, wesołe pokrzykiwania przewalającego się po Bourbon. Street tłumu - wszys­tko wskazywało, że karnawał jest w rozkwicie. No­wy Orlean nie bawił się tak hucznie od czasu huraga­nu. Tylko Melanie wlokła się do domu z markotną mmą·

Nie mogła zapomnieć gniewu w oczach Roberta, kiedy zrozumiał, że potajemnie sprawdzała jego przeszłość. Powiedział, że wziął na siebie cudzą wi­nę. Bardzo chciała w to uwierzyć.

Czuła się okropnie. Robert myśli, że byłaby zdolna wykorzystać zdobyte informacje, aby się go pozbyć z restauracji. Ale czy może mieć do niego pretensje? Nic dziwnego, że stracił do niej zaufanie, miał po temu wszelkie powody. Straciła go. Straciła nieod­wracalnie. Może to i dobrze, bo nie pasowała ani do niego, ani do swoich najbliższych. Wszystko, co ro­biła, obracało się przeciwko niej. Mamie i siostrom lepiej będzie bez niej. Pojedzie do Seattle na roz­mowę w sprawie posady i zostanie tam, jeśli będą ją chcieli.

Mimo późnej pory i zmęczenia po pracowitym i wyczerpującym dniu, Charlotte nadal siedziała w swoim biurze, ociągając się w powrotem do domu. Nie mogła przestać myśleć o Melanie - o niebez­pieczeństwie, którego siostra cudem uniknęła.

Robert i Luc stanęli na wysokości zadania, uspo­kajając gości, pertraktując ze strażą pożarną i przy­wracając porządek, podczas gdy Chariotte robiła, co

mogła, by spacyfikować Carly Charboneaux i jej matkę. Z pomocą wiernego personelu zdołała opano­wać sytuację w hotelu, niemniej czekało ją bodaj jeszcze trudniejsze zadanie, a mianowicie rozmówie­nie się z Melanie w sprawie narkotyków. W dodatku sprawy zaszły tak daleko, że będzie musiała wciąg­nąć w to matkę.

Podskoczyła, gdy zadzwonił telefon. Telefon po jedenastej w nocy nie wróżył nic dobrego. Westchną­wszy głęboko, podniosła słuchawkę.

- Halo?

- To ja, Melanie.

- Mellie, dobrze, że dzwonisz. Jak się czujesz? Robert powiedział, żeście się pokłócili.

- Nic mi nie jest.

- Na pewno?

- Przepraszam, Charlotte, ale wyjeżdżam na kilka dni. Muszę być sama, żeby się pozbierać.

- Nie, najmilsza, nigdzie nie wyjeżdżaj. Przyjdź do hotelu, spokojnie sobie porozmawiamy. Albo ja przyjadę do ciebie. Pomogę ci przez to przejść.

- Nie jestem w domu.

- A gdzie?

- Na lotnisku. Za chwilę wsiadam do samolotu i lecę do Seattle.

- Na rozmowę w sprawie pracy?

- Tak.

-. Posłuchaj, Mellie, ucieczką niczego nie rozwiążesz - usiłowała ją przekonać Charlotte. - Nie mogę zostać. Nie pasuję do was.

- Co ty opowiadasz! Oczywiście, że pasujesz.

- Muszę kończyć, wzywają nas do wejścia na pokład. Wrócę w poniedziałek wieczorem.

- Przyjedź do hotelu, jak tylko wylądujesz. Musimy porozmawiać.

- Powiedz Robertowi ...

- Co mam mu powiedzieć?

- Muszę kończyć.

- Melanie, nie wyłączaj się! - zawołała Charlotte, ale odpowiedziało jej ·tylko buczenie wyłączonego telefonu.

- Panno Marchand, czy mogę wejść? - Robert zapukał w otwarte drzwi gabinetu Charlotte, gdzie ku swemu zaskoczeniu zastał siedzącą przy biurku . Anne.

- Zapraszam - odparła z uśmiechem pani Mar­chand.

- Szukam Charlotte.

- Poszła do mojego apartamentu, żeby mi coś przynieść. - Robert wiedział, że Anne, która po swym niedawnym zawale mieszkała u matki, parę dni temu przeprowadziła się z powrotem do hotelu. - Czy mogę ją zastąpić?

- Muszę pani coś przekazać - odparł Robert, podchodząc do biurka i podając jej kopertę, którą trzymał w ręku.

Anne wyjęła z koperty kartkę papieru. Najej twa­rzy odmalował się wyraz niedowierzania.

- Nie bardzo rozumiem, Robercie. Chcesz nas opuścić?

- Tak, szanowna pani.

- Przepraszam, wiem, że nie lubisz mówić o swo­ich prywatnych sprawach, ale czy nie mógłbyś mi jednak wyjaśnić, dlaczego chcesz odejść? Czy nie byłeś dobrze traktowany?

Robert przestąpił z nogi na nogę. Złożenie wy­mówienia okazało się jeszcze trudniejsze, niż prze­widywał. Przywiązał się do Hotelu Marchand. Ni­gdy w życiu nie miał lepszej posady, a ponadto bardzo polubił wszystkie panie Marchand. Niemniej musi się z nimi pożegnać.

Pewnie taki jest jego los. Nie został stworzony do szczęścia. Od dzieciństwa towarzyszył mu smutek i samotność, i tak widać ma pozostać.

- Byłem traktowany po królewsku - odparł. - Od­chodzę wyłącznie z przyczyn osobistych.

- Czy jedną z nich nie jest Melanie? - spytała pani Marchand, a on skinął głową. - Robercie, chcę cię o coś zapytać i bardzo proszę o szczerą od­powiedź.

- Słucham panią.

- Czy nie wydaje ci się, że Melanie zażywa narkotyki?

Spojrzał w jej jasne, szczere oczy, w których była czułość, a zarazem zdecydowanie. Z natury ła­godna i życzliwa ludziom Anne potrafiła być twar­da, gdy zaszła taka potrzeba. Robert podziwiał ją za to, a'przy tym podobne cechy odnajdywał u Me­lanie.

- Nie, absolutnie nie - odparł.

- Czy mogę ci zadać jeszcze jedno pytanie?

- Również mam być szczery?

- Tak. Bardzo wysoko stawiam uczciwość i szczerość.

- Co chce pani wiedzieć?

- Robercie, czy kochasz Melanie?

- Z całego serca - odparł. - Kocham ją tak bardzo, że aż' się tego boję. Tak bardzo, że nie mogę dłużej u pani pracować.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

- Przepraszam za spóźnioną porę, ale muszę się przed kimś wypłakać - rzekła Melanie, stojąc na progu mieszkania Coby'ego.

. - W chodź, laleczko, zawsze służę ramieniem - odparł przyjaciel, zapraszając ją szerokim gestem do środka.

Przestąpiła próg, zdjęła w holu plecak i rzuciła go na podłogę, po czym weszła z Cobym do salonu.

- Siadaj i mów, co cię boli. Ale na początek przyda ci się kieliszek czegoś mocniejszego. Co byś chciała?

-Cokolwiek.

- Cokolwiek akurat mi się skończyło: Może rum z colą?

Na wspomnienie rumu z colą, który pili z Rober­tem w tamten pamiętny wieczór, łzy napłynęły Mela­nie do oczu. Czy to możliwe; że tak niedawno kochali się w jej mieszkaniu? Miała uczucie, jakby od tego czasu upłynęły tygodnie. Tyle się wydarzyło.

- Wolałabym wino.

- Czerwone czy białe?

- Czerwone.

- A teraz powiedz, jak on ma na imię - zapytał Coby, wracając po chwili z kuchni z dwoma kielisz­kami wina.

- Skąd wiesz, że chodzi o mężczyznę?

- Widzisz, laleczko, ja na pierwszy rzut oka rozpoznaję sercowe problemy - oświadczył przyjaciel, siadając obok niej na kanapie.

- Chodzi o Roberta LeSoeura.

- Spodziewałem się tego.

- Ale to coś więcej niż sercowe problemy - zauważyła z westchnieniem. - Chodzi także o moją rodzinę. Nie pasuję do nich: 'Wszystko, co zrobię, obraca się przeciwko mnie. Dostałam wiadomość, że w La Chere szukają szefa kuchni i umówiłam się na rozmowę·

- Wypraszam sobie! Ja też ubiegam się u nich o posadę.

- Ojej! Naprawdę? - zmartwiła się Melanie.

- Nie pierwszy raz stajemy sobie na drodze.

- Chyba nie masz mi tego za złe?

- Moja droga, wiesz" jak bardzo cię lubię, ale bądźmy szczerzy, dyrygowanie ludźmi nie jest twoją mocną stroną. Podczas gdy ja po· prostu uwielbiam rozkazywać.

- Uważasz, że z nas dwojga wybiorą ciebie? - oburzyła się.

- Tego nie wiem, wiem natomiast, że zakochałaś się w LeSoeurze i wrócisz do niego do Nowego Orleanu, jak tylko zrozumiesz, co do niego czujesz. - Wcale nie mówiłam, że jestem w ·nim zako­. chana.

- Nie musiałaś nic mówić. Skoro uciekłaś przed nim aż do Seattle, to sprawa musi być poważna.

- Nie mogę kochać człowieka, który nie chce ze mną rozmawiać. Kiedy wypomniałam mu tę historię z kokainą, nie zaprzeczył wprawdzie, ale powiedział, że wziął na siebie cudzą winę. Nic więcej nie chciał powiedzieć. W dodatku oświadczył, że nie może mieć zaufania do kogoś, kto po kryjomu sprawdza jego przeszłość.

- Takie postępowanie faktycznie nie rodzi zaufa­nia - wytknął jej Coby.

- Masz rację, ale wtedy prawie nic o nim nie wiedziałam. To taki trudny człowiek. Musiał w życiu wiele wycierpieć, choć o tym nie mówi. Tłumi w so­bie naturalne uczucia i za nic nie chce się przede mną otworzyć - zakończyła, z trudem powstrzymując łzy.

- Jeżeli nie umie otworzyć przed tobą serca, to wasz związek chyba rzeczywiście nie ma przy­szłości.

- No właśnie - ciężko westchnęła Melanie.

- Wiesz co? Jedyna rada, to spróbować czegoś się o nim dowiedzieć. Może od jego ciotki? - zapropono­wał Coby.

- Od pani Longren ?

- Tak.

- Jak ty to sobie wyobrażasz? Że zapukam ot tak do jej biura i poproszę o rozmowę?

- Masz szczęście, laleczko - z tajemniczą miną oświadczył Coby. - Tak się składa, że wiem, w której restauracji Pamela Longren będzie w niedzielę na lunchu.

Robert dawno położył się do łóżka, ale sen nie przychodził. Anne Marchand nie przyjęła jego wymówienia.

- Nie sądziłam, Robercie, że jesteś człowiekiem, który opuszcza przyjaciół w potrzebie - powiedziała, a jemu zrobiło się wstyd. A zaraz potem dodała: - Stałeś się nam bardzo bliski, uważamy cię za człon­ka rodziny. Proszę, nie odchodź. Jesteś nam potrzeb­ny. Jesteś potrzebny Melanie.

- Melanie nie potrzebuje nikogo. Jest najbardziej samodzielną kobietą, jaką· znam.

Anne uśmiechnęła się.

- Chciałaby za taką uchodzić. W rzeczywistości marzy o ułożeniu sobie życia, ale nie wie, jak się do tego zabrać. W dodatku po nieudanym małżeństwie z Davidem boi się panicznie, że popełni kolejną po­myłkę. Ale nie zniechęcaj się, Robercie. Jesteście dla siebie stworzeni. Ty łagodzisz jej porywczość, a ona otwiera cię na ludzi. - Anne popatrzyła na niego, a on skinieniem głowy przyznał jej rację. - Więc zabierz to - powiedziała, oddając mu wymówienie - i nie rezygnuj z Melanie.

- Kiedy jesteśmy tacy różni. Nie wyobrażam so­bie, jak mielibyśmy się do siebie dopasować.

- Nie widzisz, że to jest właśnie najbardziej pa­sjonujące? Będziecie się nawzajem uzupełniać. Tak samo było między mną a Remym. Melanie po nim odziedziczyła pasję, temperament, odwagę. Wierz mi, Robercie, czeka cię wielka życiowa przygoda.

Wielka życiowa przygoda. Czy tego pragnie? Do­tychczas dążył tylko do spokoju, ładu i pełnej kont­roli nad swoim życiem. Natomiast Melanie wszystko to burzyła. Przy niej świat nabierał kolorów, otwierał przed nim nieznane możliwości. Jeśli teraz zrezyg­nuje i odejdzie, nigdy ich nie pozna.

Dlaczego jej tego nie wyznał? Dlaczego powie­dział, że chodzi mu wyłącznie o seks? Zrobił to ze strachu przed nowym bolesnym zawodem. Dopiero w trakcie rozmowy z Anne zrozumiał, że w imię miłości warto ryzykować cierpienie.

Robert zapalił lampę na nocnym stoliku, usiadł na łóżku, wyjął z szuflady dziennik i zabrał się do pisa­nia. Wylewał na papier całą swoją miłość, swoje gorące uczucia. A jeśli ona ich nie odwzajeInnia? - odezwał się głos zwątpienia. To nieważne, odpo­wiedział sam sobie. Miłość jest nagrodą sama w so­bie. Nie będzie żądał, aby mu dała więcej, niż dać może.

- Dlaczego mi nie powiedziałeś, że wielka pani Longren lubi robić na drutach i spotyka się co nie­dzielę w twojej restauracji z grupą pasjonatek dzier­gania? - szepnęła Melanie do Coby'ego nazajutrz w południe, zaglądając z progu kuchni do osobnej jadalni, gdzie Pamela Longren siedziała przy stole w gronie pań zaopatrzonych w kosze pełne kolorowej włóczki.

- Może bym powiedział, gdybym wiedział, że jej siostrzeniec budzi w tobie zwierzęce żądze - zaśmiał się Coby.

- Ale jak mam ją zaczepić? - zaniepokoiła się Melanie.

- Zdaj się na Coby'ego. Przedstawię was, kiedy będą wychodzić.

Pół godziny później Coby wepchnął Melanie do jadalni, a po dokonaniu prezentacji dyskretnie wyco­fał się do kuchni.

- Jestem zaszczycona, mogąc panią poznać. Pracu­ję w restauracji w Nowym Orleanie razem z pani· siostrzeńcem Robertem LeSoeurem - zaczęła Mel,anie.

- Ach, to pani! - ucieszyła się pani Longren. - Robert często o pani mówi.

- Naprawdę?

- O tak. Dzwoni do Innie przynajInniej raz w tygodniu. Częściej niż mój własny syn. Zdaje się, że Robert ma z panią trudny orzech do zgryzienia ­z przyjaznym rozbawieniem zauważyła pani Lon­gren.

- Jak to? - jeszcze bardziej zdziwiła się Melanie.

- Ale to bardzo dobrze. Robert zanadto boi się ryzyka, a pani rzuca mu wyzwanie, którego on po­trzebuje.

- Czy może mi pani poświęcić parę minut? Chcia­łabym się więcej dowiedzieć o jego przeszłości.

- Czemu sama go pani o to nie zapyta?

- Próbowałam, ale niewiele mogłam z niego wyciągnąć.

- W takim razie Innie również nie wypada mówić o jego osobistych sprawach.

Melanie przestraszyła się.

- Proszę pani ... - zaczęła.

- Mówmy sobie po imieniu, jestem Pamela.

- Pamelo, błagam cię, kocham Roberta, a on nie chce mi wyjaśnić, dlaczego był oskarżony o posiada­nie kokainy.

- Wiesz o tej sprawie?

- Wiem tylko, że był aresztowany pod zarzutem posiadania, ale dzięki tobie sprawę wymazano z akt. Robert powiedział mi tylko, że wziął na siebie cudzą wmę·

- To nie do wiary! - zawołała Parnela. - Po tylu latach, po tylu doznanych krzywdach, wciąż stara się ochraniać Jasona.

- Jasona? Kto to taki?

- Jestem umówiona na spotkanie, ale jeśli wracasz do miasta, to mogłybyśmy kontynuować naszą rozmowę na promIe.

- Wspaniale - ucieszyła się Melanie. - Pójdę tyl­ko po płaszcz' i powiem Coby'emu, że wychodzę.

Dziesięć minut później obie panie siedziały w ka­binie promu, pijąc kawę.

- Nadal uważam, że powinnaś o tym wszystkim usłyszeć z ust samego Roberta, ale wiem, jaki potrafi być uparty i skryty - zaczęła Parnela. - Zawsze trud­no mu było wyrażać uczucia. Ale skoro zadałaś sobie tyle trudu i specjalnie przyleciałaś do Seattle, żeby się ze mną zobaczyć, to musi ci na nim naprawdę zależeć.

- Kocham go całym sercem i chyba nie bez wza­jemności. Dlatego tu jestem.

- Czy powiedział ci, że wcześnie stracił rodziców?

- Owszem, ale nie podał żadnych szczegółów. Pamela upiła łyk kawy.

- Karen, jego matka, a moja siostra, należała do kobiet skłonnych do rozpamiętywania ciemnych stron życia. Już jako dziecko miewała napady melan­cholii. Czasem zastanawiam się, czy jakimś szóstym zmysłem nie przeczuwała, iż nie przyjdzie jej długo chodzić po tym świecie. - Pamela zadumała się. - Z ojcem Roberta poznali się na uniwersytecie. Nie była to namiętna miłość, raczej spokojne, harmonijne uczucie dwojga podobnych do siebie, racjonalnie myślących istot. Niestety, macierzyństwo zmieniło Karen. Popadła w przewlekłą depresję poporodową i mimo leczenia, nigdy nie nawiązała z synkiem pra­wdziwej więzi uczuciowej. Robert był najpoważniej­szym i chyba naj smutniejszym dzieckiem, jakie kie­dykolwiek WIdziałam. - Pani Longren znowu zamilk­ła na moment, a oczy Melanie zasnuły się łzami. - Michael, mąż mojej siostry, starał się, jak mógł, otaczać ją opieką, lecz czuł się bezradny i zaczął coraz bardziej oddalać się od rodziny, pogrążając się w pracy.

- Robert raz wspomniał, że jego ojciec był za­jęty wyłącznie pracą, a matka miała osobiste pro­blemy - wtrąciła Melanie. - W rezultacie jego wychowaniem zajmowały się głównie kolejne go­sposie.

- To prawda - z westchnieniem przyznała Pame­la. - Ja byłam zbyt zajęta swoją karierą i wychowy­waniem trojga własnych dzieci, aby zauważyć, co tak naprawdę dzieje się w ich domu. Do dziś nie mogę sobie tego darować.

- Nie powinnaś czuć się za to odpowiedzialna.

- Nie zgadzam się z tobą. Tak czy inaczej, w pewnym momencie Michael zaproponował Karen, żeby nauczyła się żeglować. Miał nadzieję wyrwac ją w ten sposób z depresji. Kupił jej jacht, Karen rzeczy­wiście zapaliła się do żeglowania i wstąpił w nią w nowy duch. Niestety, jak się szybko okazało, głów­ną tego przyczyną było gorące uczucie dla nowo poznanego instruktora, który wyzwolił w niej tłumio­ne od wczesnych lat namiętności. Słowem, była to jej pierwsza wielka miłość.

- I jak to się skończyło?

- Karen porzuciła męża i dziecko i wyruszyła ze swym kochankiem w rejs dookoła świata, ale po paru tygodniach ich jacht zderzył się z innym i oboje zatonęli. Robert miał wtedy zaledwie kiłka lat.

- Biedne dziecko! - wyszeptała wzruszona Me­lanie.

- Michael, który od dawna cierpiał na cukrzycę, po odej ściu żony z jeszcze większym zapamiętaniem rzucił się w wir pracy. Przestał.dbać o zdrowie i w efekcie zmarł wskutek związanych z chorobą powikłań. Robert miał wtedy dwanaście lat. Myślę, że gdyby nie dziennik, który prowadził regularnie od najwcześniejszych lat, nieszczęsne dzieciństwo na trwale uszkodziłoby jego psychikę.

- Robert prowadzi dziennik? - Melanie oddałaby w tej chwili wszystko, by do niego zajrzeć. Nie umia­ła sobie wyobrazić cierpień tak wcześnie osierocone­go dziecka. O ileż była od niego szczęśliwsza, mając liczną kochającą rodzinę, podczas gdy on wychowy­wał się praktycznie sam.

- Myślę, że nadal to robi - Pamela podjęła swą opowieść. - Najbardziej sobie wyrzucam, że po śmierci Michaela nie wzięłam Roberta do siebie, żeby się wychowywał razem z moimi dziećmi. Proponowa­łam takie rozwiązanie, ale zaprzyjaźnieni z Michae­lem państwo Monroe koniecznie chcieli się nim zaopiekować, a ponieważ Robert bardzo ich lubił, więc przestałam nalegać. Gdybym mogła przewi­dzieć, do czego to doprowadzi ... - Głos uwiązł jej w gardle.

- Co mu zrobili?

- Jason Monroe był wtedy szefem kuchni w pięciogwiazdkowej restauracji. Miał koło trzydziestki, dwie własne córeczki, ale oboje z żoną traktowali Roberta jak własnego syria.

- Domyślam się, że to pod wpływem Jasona Ro­bert wybrał zawód kucharza?

- Tak, Jason nauczył go fachu. Był to czarujący, tryskający życiem, pomysłowy człowiek, łatwo ule­gający wpływom, ale o bardzo dobrym sercu. Nie­stety, miał także skłonność do ulegania nałogom. Pracując często do późna w nocy, zaczął przestawać z grupą młodszych od siebie hulaków i po pewnym czasie uzależnił się od narkotyków. - Melanie za­częła się domyślaĆ dalszego ciągu. - Kiedy do tego doszło - ciągnęła Pamela - Robert miał już osiem­naście lat i pracował na stałe w restauracji Jasona. Pewnego dnia właściciel znalazł kokainę w kieszeni fartucha Jasona. A ponieważ nie było to jego pierw­sze przewinienie i w razie procesu Jasonowi groził wysoki wyrok, Robert wziął winę na siebie, aby uchronić od więzienia człowieka, którego pokochał jak własnego ojca.

- Teraz wszystko rozumiem - rzekła Melanie. Na myśl o Robercie jej serce przepełniały w tej chwili zarazem smutek i duma. - Robert poszedł do właś­ciciela i powiedział, że pożyczył od Jasona fartuch i kokaina należała do niego.

- Zgadłaś - przyznała Pamela. - Na szczęście Jason wyznał mi prawdę, a ja użyłam swoich wpły­wów, żeby unieważnić oskarżenie przeciwko Rober­towi.

- A ja myślałam, że wykorzystał możliwości wysoko postawionej ciotki, żeby wywinąć się od kary - wyznała Melanie, po czym opowi~działa Pameli o swojej młodzieńczej przygodzie z mari­huaną.

- W całej tej sprawie tylko Jason Monroe dopuś­cił się kłamstwa i oszustwa. Niestety, poświęcenie Roberta na nic się nie zdało. Wkrótce potem Jasona ponownie przyłapano na posiadaniu kokainy.

- To smutne.

- Na domiar wszystkiego zostawił rodzinę bez środków do życia. Gdyby nie finansowa pomoc Roberta, który odziedziczył po rodzicach spory ma­jątek, popadliby w nędzę. - Pamela wpatrzyła się w pustą filiżankę. - Kiedy skończył dwadzieścia jeden lat, postanowił odszukać Jasona. Znalazł go w knajpie nawiedzanej przez narkomanów, a kiedy próbował mu odebrać kokainę" Jason rzucił się na niego z brzytwą.

- Stąd ta blizna na skroni - szepnęła Melanie. Teraz rozumiała, dlaczego Robert nie chciał o tym mówić.

- Chcąc uchronić Jasona od kolejnego procesu i więzienia, Robert zmusił go do podjęcia kuracji w szpitalu psychiatrycznym. Taki już jest, nigdy nie odwraca się od bliskich mu ludzi, nawet jeśli na to nie zasługują.

Nic dziwnego, że po tak wielu ciężkich prze­życiach Robert miewa przypływy melancholii, my­ślała Melanie.

- Fakt, iż człowiek, którego kochał i któremu wierzył, mógł wobec niego postąpić w tak okrutny sposób, głęboko Robertem wstrząsnął - mówiła dalej Pamela. - Niemniej opłacał jego leczenie i utrzymy­wał jego rodzinę, dopóki żona Jasona nie rozwiodła się z nim i ponownie nie wyszła za mąż. Ale Robert od tamtej pory stał się ostrożny w kontaktach z lu­dźmi. Bardzo się ucieszyłam, kiedy twoja matka za­proponowała mu pracę w Nowym Orleanie. Uważa­łam, że odpowiednie stanowisko w nowym otoczeniu bardzo mu się przyda.

Dla Melanie wszystko stało się jasne. Dlaczego Robert bał się wyrażać własne uczucia, dlaczego wystrzegał się ludzi, którymi powodują gorące emo­cje. A przecież mimo tych złych doświadczeń był gotów dać jej szansę. Nie bał się związanego z tym ryzyka. Nie był tchórzem. To ona stchórzyła, ucieka­jąc przed zobowiązaniami, jakie nakłada miłość.

Robert wykazał więcej odwagi niż ona.

Pamela podniosła po chwili wzrok, by spojrzeć Melanie prosto w oczy.

- Opowiedziałam ci j ego historię - rzekła - żebyś mogła go zrozumieć. Po tym wszystkim, co przeżył, Robert zasługuje· na kobietę, która będzie umiała oddać mu sprawiedliwość. Kobietę namiętną, która pomoże mu otworzyć się na ludzi, ale zarazem ko­chającą i lojalną .. Dosyć już wycierpiał. Jeżeli nie jesteś w stanie dać mu tego, czego potrzebuje, naj­lepiej będzie, jeżeli zostawisz go w spokoju.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Melanie postanowiła nie ubiegać się o posadę w La Chere. Coby lepiej się nadawał na szefa kuchni niż ona, a poza tym chciała wrócić do domu i jak najszyb­ciej powiedzieć Robertowi, co do niego czuje.

Wylądowała w Nowym Orleanie w niedzielę wie­czorem i pojechała taksówką do swego mieszkania. Wysiadła z taksówki w ulewnym deszczu. Nie miała z sobą parasolki, bo też żadnej nie posiadała. Prak­tyczny i rozważny Robert na pewno ma z tuzin para­soli. Gdyby z nim była, wyskoczyłby teraz z domu i uchronił ją przed zmoknięciem.

W trakcie otwierania drzwi Wafel wymknął się z mieszkania. Jeśli chc.e zatrzymać kota na stałe, trzeba go będzie wysterylizować; żeby nie uciekał z domu w poszukiwaniu przygód.

- Wafel, wracaj'! Kici, kici! Kot dał susa i pomknął na dół.

Rzeczywiście przypominam Holly Golightly bie­gającą za zabłąkanym kotem w strugach deszczu, pomyślała.

- Wafel, natychmiast wracaj! - zawołała, ale kot, jak to kot, ani myślał słuchać.

Ulica była mokra, samochody poruszały się wolno po śliskiej nawierzchni.

Wybiegłszy na ulicę, Melanie zobaczyła, że Wafel wyskakuje na brukowaną jezdnię. W tym samym momencie zza rogu ulicy wyjechał czarny sedan. Melanie przeraziła się; podobny samochód zderzył się niedawno z babcinym cadillakiem, którym jecha­ła z Daisy Rose i małym Adamem.

Czarny sedan jechał wprost na Wafla, który za­trzymał się na środku jezdni i otrzepywał mokre łapki. Kierowca nacisnął klakson i próbował gwał­townie hamować, lecz zamiast się zatrzymać, wpadł w poślizg.

- Wafel! - wrzasnęła Melanie, rzucając się na jezdnię·

Za późno.

- Zdarzył się wypadek.

- Wypadek? - sennie powtórzył Robert do słuchawki. Usiadł na łóżku, zapalił nocną lampkę i po­patrzył na budzik. Wpół do czwartej nad ranem. - Ja­ki wypadek? Co się stało?

- Robert, to ja, Charlotte. Dzwonię, bo ... - Głos się jej załamał.

Robert poczuł strach i momentalnie oprzytomniał.

- Coś się stało Melanie?

- Tak.

- Gdzie ona jest? W którym szpitalu?

- W Klinice Weterynaryjnej przy Canal Street.

- Jak to w Klinice Weterynaryjnej?

- Ją i jej kota potrącił samochód, a Melanie nie chce zostawić Wafla, dopóki nie będzie miała pew­ności, że nic mu się nie stało. Jest poraniona i posinia- czona, ale nie mogłam jej skłonić, żeby pojechała do szpitala.

- Gdzie jesteś?

- W domu. Miałam telefon od weterynarza, który prosił, żebym przemówiła jej do rozumu, ale nic nie wskórałam. Może ty zdołasz ją przekonać.

- Już się zbieram. Dam ci znać, jak dotrę do kliniki. Robert szybko wciągnął ubranie, chwycił swój dziennik i zbiegł do samochodu. Jechał z bijącym sercem. Wpadłszy jak burza do recepcji czynnej całą dobę przychodni weterynaryjnej, oświadczył zdyszany:

- Szukam Melanie Marchand i jej kota Wafla. Recepcjonistka wezwała lekarza, a ten zaprowa­dził Roberta do sali przyjęć. Melanie siedziała za­płakana w bujanym fotelu, trzymając na kolanach nieprzytomnego kota.

- Melanie! - Podbiegł do niej.

- Och, Robert! Przyjechałeś.

- Oczywiście.

- Samochód potrącił Wafla.

- Słyszałem. - Delikatnie pogłaskał nieruchome zwierzątko. - Ale wiem od Charlotte, że uderzył również ciebie.

- Zaczepił mnie zderzakiem, kiedy starałam się wypchnąć Wafla spod koła. Pan doktor powiedział, że gdyby nie ja, zginąłby na miejscu.

- Nie sądzisz, że teraz ty powinnaś się pokazać lekarzowi? - powiedział, patrząc z lękiem na skale­czenie u nasady jej nosa. - Trzeba to opatrzyć, a mo­że nawet założyć szew.

- Nie ruszę się stąd, dopóki Wafel nie dojdzie do siebie.

- Słyszałem od Charlotte, że poleciałaś do Seattle na rozmowę w sprawie pracy.

- To prawda.

- I jak poszło?

- Nie poszłam na rozmowę.

- Dlaczego?

- Bo spotkałam twoją ciotkę, która opowiedziała mi o tobie. Jak straciłeś rodziców. I o Jasonie Monroe.

Robert czuł na sobie jej uważne spojrzenie, ale zamiast swoim zwyczajem zachować nieprzeniknio­ny wyraz twarzy, tym razem nie starał się ukryć uczuć. Zarazem, rzecz dziwna, zrobiło mu się lekko i swobodnie na duszy.

- Oszukałem cię - powiedział.

- Kiedy?

- Kiedy powiedziałem, że to był tylko seks. To nieprawda.

- Miałam taką nadzieję.

- Przywiozłem coś, czym chcę się z tobą podzielić - powiedział.

- Naprawdę?

- Proszę· - Podał jej swój dziennik. - Jesteś pierwszą osobą, której go pokazuję. Dowiesz się z niego rzeczy, o których nie umiem mówić.

- Doceniam to, Robercie, ale nie musisz tego robić.

- Ale chcę.

- Dziękuję. - Pełen wdzięczności uśmiech Melanie był dla niego najwyższą nagrodą.

W tym momencie Wafel poruszył się i zamiauczał.

Upewniwszy się, że Waflowi nic nie grozi, Me­lanie pozwoliła się zawieźć do najbliższego szpitala. Czekając na lekarza, zaczęła czytać dziennik Ro­berta.

Pierwszy wpis pochodził z początków jego pracy w Hotelu Marchand i był głównie poświęcony jej osobie. Robert pisał:

"Melanie nie zdaje sobie sprawy z władzy, jaką ma nad ludźmi, którzy ją otaczają. Ich uwielbienie sprawia, że nie dostrzega własnych błędów. Począt­kowo wydawało mi się, że nie umie kierować ludźmi, ale potem zmieniłem zdanie. Personel jest jej oddany, tak że nie musi niczego nakazywać, bo wszyscy na wyprzódki odgadują jej myśli. Mnie nigdy nie zda­rzyło się nic podobnego".

Była zaskoczona taką oceną jej osoby. Nieco dalej przeczytała:

"Melanie nigdy się nie asekuruje. Lubi ryzyko­wać, żyć pełnią życia. Nie boi się popełniać błędów. Obserwując ją, zdałem sobie sprawę z własnego ase­kuranctwa. Ze swojej małodusznej niechęci do ryzy­ka. Czego ja się tak boję?"

W dniu awantury o czekoladowego indyka Robert napisał:

"Dostaję bzika przez tę kobietę. Najbardziej prze­raża mnie to, że przestaję panować nad sytuacją. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie działała na mnie tak silnie jak ona. Każde jej zbliżenie burzy mi krew, a jednocześnie w jej obecności świat wydaje się piękniejszy, zapachy intensywniejsze, barwy żyw­sze. Znam na pamięć każdy jej gest i ruch, każdy najdrobniejszy szczegół jej twarzy. A zarazem mam kompletny mętlik w głowie".

A nazajutrz po ich miłosnej nocy:

"Za nic w świecie nie mogę zdradzić, co do niej czuję. Jest moją śmiertelną obsesją, budzącą strach pokusą. Czy podobnie działała na Jasona kokaina? Budziła w nim namiętności, dla których zaspokojenia gotów był zmarnować życie sobie i swojej rodzinie? To ponad moje siły. Wolałem zranić jej dumę, niż ulec pokusie, a potem czekać na nieuchronną klęskę nas obojga".

Melanie podniosła wzrok i spotkała spojrzenie Ro­berta, w którego oczach niepokój mieszał się z czuło­ścią. Chciała coś powiedzieć, lecz przeszkodziło jej w tym nadejście lekarza.

Czekając, aż zeszyje jej ranę nad nosem, Melanie myślała tylko o tym, aby szybko wYjść lie szpitala i w jakimś spokojnym miejscu zastanowić się razem z Robertem nad ich przyszłym losem. Jednakże w momencie, gdy lekarz zakładał ostatni opatrunek, drzwi się otworzyły i do sali zabiegowej wkroczyły rządkiem: mama, Charlotte, Sylvie i Renee.

Niech to diabli! Są bardzo kochane, ale w tej chwili wolałaby zostać sam na sam z Robertem, który dyskretnie pozostał w poczekalni.

- Moje kochane, niepotrzebnie zerwałyście się w środku nocy.

- Jak to niepotrzebnie! - oburzyła się Sylvie. - Troszczymy się o naszą małą siostrzyczkę.

- Nie zważając na twoją wyprawę do Seattle - do­dała Charlotte.

- Chciałyśmy się dowiedzieć, co cię ostatnio drę­czy - dorzuciła Renee.

Matka usiadła obok Melanie i wzięła ją za rękę·

- Pamiętaj, że kochamy cię i że zawsze możesz na nas liczyć. Musisz tylko przyznać się szczerze do problemów - powiedziała.

Melanie popatrzyła na nie ze zdziwieniem.

- O co wam chodzi? - spytała.

- Wiemy, co robiłaś w Seattle. Pojechałaś do dilera po towar - oświadczyła Charlotte.

- Co? - zdumiała się Melanie.

- Nie wstydź się, kochanie. Każdemu może się to zdarzyć - dobrotliwie wtrąciła. Renee.

- Myślicie, że biorę narkotyki?

- A możesz temu zaprzeczyć? - zapytała Sylvie.

- Oczywiście. Skąd wam to przyszło do głowy?

Matka i siostry popatrzyły po sobie, nie wiedząc, co powiedzieć. Wreszcie Charlotte odzyskała rezon i rzekła:

- Pamiętasz ten dzień, kiedy przyniosłam ci suk­nię, w której miałaś wystąpić na charytatywnej gali? W trakcie robienia kawy włączyłam niechcący auto­matyczną sekretarkę, na której była wiadomość od "przyjaciela" z Seattle, że ma dla ciebie "towar pier­wsza klasa".

- Chodziło o smakowitą plotkę·

- Nie wykręcaj kota ogonem - zgromiła ją Char10tte. - Po wyj ściu wróciłam do twego mieszkania, bo zapomniałam ci o czymś powiedzieć, i usłysza-

łam, jak rozmawiasz z nim przez telefon. Dokładnie zapamiętałam twoje słowa: "Kokaina, chcę wszys­tko, absolutnie wszystko". Nadal będziesz się wy­pierać?

Melanie usiłowała sobie przypomnieć swoją roz­mowę z Cobym.

- Źle mnie zrozumiałaś.

- Więc może nas oświecisz, jak było naprawdę - sarkastycznie zauważyła Charlotte.

Melanie uznała, że nie może im zdradzić osobistej tragedii Roberta. Rozmowa z siostrami pozwoliła jej zrozumieć, dlaczego nie chciał z nią na ten temat rozmawiać. Bo nie mógł znieść świadomości, że naj­droższa osoba uważa cię za kłamcę i narkomana.

- Pamiętasz, jak przyszłaś do mnie do galerii? Byłaś zdenerwowana, dziwnie się zachowywałaś. Sama mówiłaś, że jesteś rozkojarzona - dorzuciła

Sylvie. .

- Nie mówiąc już o tym, co' się działo podczas kolacji w przeddzień ślubu Carly. Najpierw podałaś kanapki z krabem zamiast indyka, a potem wywoła- . łaś pożar w jadalni. Jak zamierzasz to wytłumaczyć? - Tym razem do ataku przystąpiła Renee.

Melanie miała ochotę się rozpłakać. Nie miała pojęcia, jak przekonać siostry, że jest niewinna.

- Powiedz im prawdę, Melanie. Niczego nie ukrywaj - usłyszała głos Roberta, który niepostrzeże­nie wszedł do pokoju.

Poczuła ogromną ulgę.

- Nawet tego, co dotyczy ciebie?

- Niczego.

- Zróbmy to razem - zaproponowała, wyciągając do niego rękę.

Anne ustąpiła Robertowi miejsca, który usiadł obok Melanie, i razem, kawałek po kawałku, opowie­dzieli, co naprawdę wydarzyło się w ciągu minionych dni. Kiedy skończyli, matka Melanie i jej siostry przeprosiły ją serdecznie za swoje niewczesne podej­rzenia, a Anne zapewniła Roberta, iż nadal jest sze­fem kuchni.

Zwracając się do najmłodszej córki, dodała:

- Mam dla ciebie prezent. - Sięgnąwszy do swej przepastnej torby, wyjęła z niej fotograficzny album. - Właśnie skończyłam go kompletować, więc kiedy zadzwoniła Charlotte, pomyślałam, że poprawi ci samopoczucie. - Wręczyła album Melanie.

Był to jej dziecinny album, który matka opatrzyła dowcipnymi komentarzami i uwagami.

- Och, mamo, strasznie ci dziękuję. - Melanie popatrzyła ze wzruszeniem na matkę i siostry, które przyjechały do niej w środku nocy nie po to, by ją krytykować, ale okazać miłość i przywiązanie. To raczej ona stawała dotąd okoniem, nie chcąc uwie­rzyć, że jest pełnoprawnym członkiem rodziny.

- Byłaś uroczym dzieckiem - zauważył Robert, przerzucając karty albumu. - Szkoda, że cię wtedy nie znałem.

Melanie popatrzyła na niego i ich oczy się spot­kały. Katem oka zauważyła, że siostry i matka dys- . kretnie wycofują się z gabinetu.

- Wystarczy, że teraz się znamy - szepnęła.

- Kiedy dowiedziałem się od Charlotte, że miałaś wypadek, przeraziłem się, że to coś poważnego i nie zdążę ci wyznać, jak bardzo cię kocham - powiedział Robert, podnosząc jej dłoń do ust. - I jeszcze chcę cię przeprosić za to, że nakrzyczałem na ciebie po pożarze.

- To prawda, pokłóciliśmy się, ale kłótnie też mają swoją dobrą stronę - odparła figlarnie.

- Bo można się potem pogodzić w łóżku?

- Zgadłeś.

- Kocham cię, Melanie - powiedział. - Nie potrafię powiedzieć, jak bardzo.

- Ja też kocham cię nad wszystko.

EPILOG

W kuchni panowała wysoka temperatura, która jednak nie dorównywała temperaturze uczuć Melanie.

Po jej mieszkaniu rozchodził się słodki czereśnio­wy aromat łososia ci la LeSoeur. Melanie krzątała się po kuchni odziana jedynie w fartuszek, skąpe koron­kowe majteczki i rubinowe pantofelki na wysokim obcasie, przyprawiając Roberta o przyspieszone bicie serca. W ciąż nie mógł uwierzyć, że zgodziła się zo­stać jego żoną. Równie trudno było uwierzyć, jak to się stało, iż zdecydował się zburzyć budowany od lat obronny mur dzielący go świata, otworzyć serce i wyznać' miłość. A stało się to za sprawą tej oto wspaniałej, nieprzewidywalnej i pięknej kobiety.

- Przestań wpatrywać się w moją pupę i podejdź tu - zakomenderowała, spoglądając na niego przez ramię z filuternym uśmiechem.

Nie musiała mu tego dwa razy powtarzać. Mo­mentalnie zjawił się u jej boku. Melanie nabrała na łyżkę kawałek swego wyśnionego łososia w czereś­niowym sosie z dodatkiem fety i włożyła mu do ust.

Była to jedna z owych niecodziennych kulinar­nych kompozycji, w jakich specjalizowała się jego ulubiona kucharka. Smak nowej potrawy przeszedł naj śmielsze oczekiwania Roberta.

- Mniam, mniam, prawdziwy raj w gębie - wy­mruczał z rozkoszą. - Jesteś królową kuchni.

Uśmiech, jakim go obdarzyła, ogrzał mu serce i rozpalił zmysły. Chwycił Melanie w ramiona i obró­cił twarzą ku sobie.

- Niemniej do pełni smaku czegoś mi tu brakuje - szepnął.

- Nie wiem, co by to mogło być. - Licząc na palcach, wymieniła wszystkie składniki. - Chyba o niczym nie zapomniałam.

- Przydałaby się odrobina pieprzu.

- Łosoś ci la LeSoeur nie może być zbyt pikantny.

- A co z lubiącymi kulinarne przygody bywalcami restauracji? O nich nie pomyślałaś?

Melanie roześmiała się.

- Zdaje się, że próbujesz mnie skołować, ale ja i tak wiem, o co ci chodzi.

- To dobrze, że się rozumiemy, bo niektórzy wolą ostrzejsze dania.

Siedzący na parapecie Wafel miauknął z wyraźną aprobatą.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
06 Lori Wilde Pikantny deser
61 Judith Arnold Bal przy świecach (Hotel Marchand 01)
65 Maureen Child Miłosny blues (Hotel Marchand 05)
62 Marie Ferrarella PamiĘtny wernisaż (Hotel Marchand 02)
Wilde Lori Pikantny?ser
Dz U 1992 66 334 wersja 05 06 24
Wilde Lori Sekret swietego Mikolaja
06 1995 66 68
06 E65 66 Comfort Access
Wilde Lori Sekret Świętego Mikołaja
MT st w 06
Kosci, kregoslup 28[1][1][1] 10 06 dla studentow
06 Kwestia potencjalności Aid 6191 ppt
06 Podstawy syntezy polimerówid 6357 ppt
06
06 Psych zaburz z somatoformiczne i dysocjacyjne

więcej podobnych podstron