Carpentier Alejo Koncert barokowy


W dziejach muzyki zawsze zdumiewał mnie fakt, że niektórzy kompozytorzy umierają dla pu­bliczności na przeciąg dwóch, trzech wieków^ aby potem nagle zmartwychwstać w wielkiej chwale dla całego świata. Tak było z Monte-verdim, zupełnie zapomnianym przez lat trzysta, i z Maklerem we Francji... Antonio Vivaldi był pogrzebany przez z górą trzy stulecia, a muzykolodzy odmawiali mu wszelkich walo­rów... Moje spotkanie z „Montezumą" Vival­diego było moim spotkaniem z pierwszą wielką operą o tematyce amerykańskiej. „Montezuma", co wielokrotnie podkreśla librecista Ahise Giu-sti, opiera się na kronice Antonia de Solisa. Przed paru laty oglądałem tę operę', skło­niło mnie to do napisania „Koncertu baroko­wego". Pierwszy rozdział rozgrywa się w Me­ksyku, drugi w Hawanie, trzeci w Madrycie, czwarty w Wenecji podczas próby generalnej „MonteZumy". Akcja zaczyna się w roku 1709, kończy w roku 1955 w weneckim teatrze San? Angelo. z wywiadu

udzielonego przez Alejo Carpentiera meksykańskiemu pismu „Diorama"


0x01 graphic


Rozdział I Trąbcie na nowiu w trąbę... Psalm 80


Z

e srebra cienkie noże, delikatne widelce; ze srebra talerze, gdzie srebrne drzewo wyrzeźbione na wklęsłym dnie zbierało soki pieczeni; ze srebra patery na owoce z trzech okrągłych tacek uwieńczonych srebr­nym granatem; ze srebra dzbany na wino, wykute przez srebrników; ze srebra półmiski na ryby z nadętym srebrnym pargusem na warstwie alg; ze srebra solniczki, dziadki do orzechów, ze srebra puchary, łyżeczki zdobne inicjałami... Wszystko to przynoszono i ukła­dano systematycznie, powoli, bacząc, by srebro nie stykało się ze srebrem w głuchych pół­mrokach drewnianych skrzyń, sepetów, kuf­rów z mocnymi zamkami, czekających w pogo­towiu pod czujnym okiem Pana Domu, który, jeszcze w szlafroku, tylko od czasu do czasu pozwalał srebru zadźwięczeć, kiedy siusiał mistrzowsko, celnym, obfitym i grzmiącym strumieniem, do srebrnego nocnika z wyry­tym na dnie złośliwie przymrużonym srebrnym okiem, po chwili oślepionym pianą, która od tylu refleksów srebra sama w końcu zdawała się posrebrzana. „Tutaj to, co zostaje — mówił Pan — a tam to, co jedzie z nami". Pośród rzeczy zabieranych w podróż także trochę sre­bra — jakieś drobne naczynia, komplet kielisz­ków i oczywiście nocnik ze srebrnym okiem — ale głównie jedwabne koszule i kalesony, jedwabne pończochy, jedwabie chińskie, por-


celany japońskie (filiżanki do śniadania, któ­re — kto wie? — zje się może w jakiejś miłej kompanii) oraz szale z Manilli, przewiezione przez rozległe morza Wschodu. Francisąuillo z twarzą przewiązaną niczym tobołek bielizny niebieską chustką, która przy lewym, spuch­niętym policzku przytrzymywała liść o właś­ciwościach leczniczych przeciw bólowi zębów, naśladując Pana i siusiając równocześnie z nim, w takt, tylko nie do srebrnego nocnika, lecz do glinianego dzbanka, także krążył między dziedzińcem a galerią, między przedsionkiem i salonami, powtarzając za nim jak chór w kościele: ,,Tutaj to, co zostaje; tam to, co jedzie z nami". I tak sprawnie rozmieszczone zostały o zachodzie słońca srebra i porcelany, chińszczyzna i japońszczyzna, szale i jedwabie, spakowane tam, gdzie najlepiej mogły drze­mać pośród trocin albo ruszyć w daleką podróż, że Pan — jeszcze w szlafroku i szlaf-mycy, choć wypadało mu przywdziać okazal­sze szaty, aczkolwiek dziś nie oczekiwano już oficjalnych wizyt pożegnalnych — widząc zamknięte wszystkie kufry, skrzynie, sepety i tłumoki zaprosił swego sługę na lampkę wina. Potem, spacerując powoli, oddał się kontem­placji spakowanych rzeczy, mebli przyoble­czonych w pokrowce, obrazów pozostawionych na ścianach frontem do pokoju. Tu portret siostrzenicy, mniszki w białym habicie i z dłu-

10


gim różańcem — choć o zbyt może płomien­nym spojrzeniu — obsypanej kwiatami i przy­branej w klejnoty w dzień jej zaślubin z Bo­giem. Naprzeciwko, w czarnej czworokątnej ramie, portret właściciela domu, o tak mistrzow­sko kaligraficznym rysunku, jak gdyby arty­sta wykonał go jednym pociągnięciem — zaplątanym w sobie samym, zamkniętym w wolutach, rozwijającym się następnie, by z powrotem się zwinąć — nie odrywając sze­rokiego pióra od płótna. Ale najznakomitszy obraz był tam, w sali balów i przyjęć, jak również ceremonialnych podwieczorków z cze­koladą i atole; obraz ten za pośrednictwem pewnego malarza europejskiego, który przy­padkiem znalazł się w Ćoyoacan, opowiadał historię największego wydarzenia w dziejach kraju. Montezuma pół rzymski, pół aztecki, coś jakby Cezar przybrany w pióra quetzala, ukazywał się tam na tronie w stylu mieszanym, pontyfikalno-indiańskim, pod baldachimem podtrzymywanym przez dwie halabardy, a obok stał niezdecydowany Cuauhtemoc, z twarzą młodego Telemaka i trochę po azjatycku skośnymi oczyma. Przed nim Hernan Cortes w aksamitnej czapeczce, z mieczem u pasa, stawiał arogancki but na pierwszym stopniu schodków wiodących do tronu władcy, uwieczniony w dramatycznej postawie kon­kwistadora. Za nim Brat Bartolome de Olmedo

11


w niezbyt przyjaznej postawie, w habicie mercedariusza, trzymał w górze krucyfiks, podczas gdy dońa Marina w sandałach i yuca-tańskim huipil, z rozpostartymi w pojednaw­czym geście ramionami, zdawała się tłumaczyć władcy Tenochtitlanu to, co mówił Hiszpan. Wszystko w oleju, straszliwie zagęszczonym według gustu włoskiego sprzed wielu lat (teraz, kiedy sklepienie kopuły ze swymi upad­kami Tytanów otwierało się tam na jasność prawdziwego nieba i artyści używali palet nasyconych słońcem), a w głębi widać było drzwi z kurtyną, zza której wyglądały głowy ciekawych Indian, spragnionych wcisnąć się do wielkiego teatru zdarzeń, jak gdyby wzię­tych z jakiejś relacji podróżniczej do kraju Tatarów... Dalej, w małym salonie prowadzą­cym do buduaru, ukazywały się trzy postacie pędzla sławnej malarki weneckiej — Rosalba pittora — której dzieła, w rozproszonych bar­wach szarych, różowych, bladego błękitu, zieleni morskiej, głosiły piękność kobiet, tym piękniejszych, im bardziej były oddalone. „Trzy piękne wenecjanki" zwał się pastel Rosalby i Pan myślał, że owe wenecjanki nie są już tak dalekie, zważywszy, że wkrótce miał poznać kurtyzany (pieniędzy mu na to nie brakowało) wysławiane w pismach pew­nych znakomitych podróżników i że wkrótce on także spróbuje tej frywolnej zabawy

12


w astrolabium, którą, jak mu opowiadano, wielu tam uprawiało. Zabawa polegała na krążeniu w barce po wąskich kanałach, z za­słoną dyskretnie uchyloną tak, by zaskoczyć w chwili nieuwagi piękne dziewczęta, które wiedziały, że są obserwowane, choć uda­wały, że nie wiedzą i, poprawiając dekolt, ukazywały czasem przelotnie^ lecz nie tak przelotnie, by nie można go było do .roli podziwiać, różany pączek piersi... Pan wrócił do wielkiego salonu, rzuciwszy okiem, pod­czas gdy pośpiesznie wychylał jeszcze jedną lampkę wina, na dystych Horacego, który kazał wyryć u góry drzwi, ze złośliwą intencją pod adresem starych zaprzyjaźnionych kup­ców — nie zapominając o notariuszu, inspek­torze wag i miar oraz proboszczu, tłumaczu Laktancjusza, których, w braku ludzi wyż­szej kondycji i zasług, przyjmował, by grywać z nimi w karty i odkorkowywać butelki świeżo przybyłe z Europy.

Powiadają o starym Katonie, że winem krzepił ducha hart...

W korytarzu drzemiących ptaków dały się słyszeć przyciszone kroki wieczornego gościa. Przybywała spowita w szale/zbolała, zapłakana, odgrywając komedię w nadziei na dar pożeg­nalny: bogaty naszyjnik ze złota i srebra,

13


z kamieniami, które wydawały się niezłe na oko, choć, rzecz jasna, należało je nazajutrz zanieść do jubilera, żeby wiedzieć, ile napraw­dę są warte, dopominając się wśród łkań i pocałunków o jakieś lepsze wino, bo to z tej karafki, z której teraz piją, choćby nawet i było hiszpańskie, miało osad i lepiej było nie wstrząsać karafką, znała się na tym, dobre do przepłukania żołądka, zdatne tylko do umycia sobie „tego", żeby już wszystko powiedzieć słowami, które ubarwiały jej ucieszny słow­nik — i tylko dlatego, że za głupi są, by się na tym poznać, popijali je pan i sługa, skąd­inąd pretendujący do wybredności smaku — zupełnie jakby cię urodzono w pałacu z majo-liki, ciebie, którą przerżnąłem tamtej nocy, kiedy jeszcze szorowałaś podwórza i łuska­łaś kukurydzę, tej nocy, gdy umarła moja czysta i dobra małżonka, po przyjęciu olejów świętych i papieskiego błogosławieństwa. A gdy Francisco, wydoiwszy najgłębiej ukrytą w piwnicy baryłkę, dał jej, co było trzeba dla uciszenia gadaniny i rozgrzania ducha, nocna zjawa obnażyła biust i najbezczelniej w świecie skrzyżowała nogi, podczas gdy ręka Pana błądziła wśród koronek w poszukiwaniu opie­wanego w Boskiej Komedii ciepła segrete cose. Famulus, aby dostosować się do nastroju, wziął swą lutnię z Paracho i zaczął śpiewać jutrznię króla Dawida, po czym przeszedł do

14


innych pieśni, gdzie była mowa o pięknych niewdzięcznicach, skargach porzuconego na zdradę tej, którą tak kochałem, a która ode­szła, by więcej nie wrócić, a ja konam z bólu, umieram z miłości, aż wreszcie Pan, znudzony tymi starociami, usadziwszy nocną zjawę na kolanach, zażądał czegoś bardziej nowoczes­nego, z tych rzeczy, jakich teraz uczono w szkole, gdzie niemało go kosztowało opłacanie lekcji. I w rozległościach domu z tezontle, pod sklepieniami zdobnymi w różowe aniołki, pośród skrzyń — tych, co miały zostać, i tych przeznaczonych do podróży — wypełnionych naczyniami ze srebra, guzami i sprzączkami ze srebra, ostrogami, relikwiarzami ze srebra, dał się słyszeć głos sługi, z osobliwym akcen­tem mieszkańców nizin, we włoskiej piosence, bardzo dostosowanej do okoliczności i wyu­czonej w przeddzień pod kierunkiem mistrza:

Ah, dolente partita, Ah, dolente partita!...

Ale w tym momencie zadźwięczała kołatka głównych drzwi. Głos śpiewaka zawisł w po­wietrzu, kiedy Pan z ręką na tłumiku uciszył lutnię. „Idź, zobacz... Tylko nie wpuszczaj nikogo, bo dość mam już tych pożegnań od trzech dni". Zaskrzypiały dalekie zawiasy, ktoś przepraszał w imieniu wszystkich, którzy

15


mu towarzyszyli. Słychać było czyjeś przyci­szone „dziękuję bardzo", „nie budź go" i chór „dobrych nocy". Powrócił sługa ze zwiniętym w rolkę arkuszem papieru holen­derskiego wyrobu, gdzie piękną kaligrafią wypisane były polecenia i prośby z ostatniej chwili, które przypominają się, dopiero gdy odjeżdżający jest już jedną nogą w strzemieniu, a które zgłaszali do podróżnika jego współbie­siadnicy i przyjaciele. O esencje bergamotowe, mandolinę inkrustowaną perłową masą, na modłę tych, jakie wyrabia się w Cremonie — dla swojej córki — tudzież o beczułeczkę na­lewki wiśniowej z Zara prosił inspektor miar i wag. Dwie latarnie w stylu bolońskim do ozdoby zaprzęgu chciałby mieć Inigo, srebr­nik — zapewne jako modele, które mogły się spodobać tutejszej klienteli. Egzemplarz „Bi-bliotheca Orientalis" Chaldejczyka Assemani (który był kustoszem Biblioteki Watykańskiej) pragnął otrzymać w upominku proboszcz, oprócz kilku monet rzymskich (oczywiście, jeżeli nie okażą się zbyt kosztowne) do swojej kolekcji numizmatycznej i, jeśli to tylko moż­liwe, laskę z polskiego bursztynu ze złocistą gałką (nie musi być ze szczerego złota) z tych, które wysyłano w dużych pokrowcach obi­tych karmazynowym aksamitem. Notariusza interesowała ciekawostka: talia kart w stylu tutaj nie znanym, zwanym minchiate i wymyślo-

16


nym przez Michała Anioła, jak mówiono, aby uczyć dzieci arytmetyki; w kartach tych, zamiast klasycznych kar, pików, kierów i trefli, figurowały Słońce i Księżyc, Papież i Demon, Wisielec i Trefniś — który był kartą wymien­ną— oraz Trąby Sądu Ostatecznego, które mogły oznaczać Triumf w grze. „Sprawy wróżb i zamawiania chorób" — orzekła nocna zjawa, zdjąwszy już z rąk bransoletki i ścią­gając pończochy w czasie lektury. Ale najza­bawniejsze ze wszystkiego było żądanie eme­rytowanego sędziego, który w swoim gabinecie osobliwości chciałby widzieć ni mniej, ni więcej tylko kolekcję próbek marmurów wło­skich, podkreślając, jeśli to możliwe, by znajdował się tam cipollino, bardiglio i breccia, podobny do mozaiki, tudzież żółty sieneński, nie zapominając o nakrapianym pentelico, czerwonym z Numidii, bardzo cenionym w Koryncie, i może też o odrobinie lumachella z rysunkiem muszli na żyłkach i — jeśli nie będzie to nadużyciem uprzejmości — trochę fior di pesco... może być zielony, zielonawy, pstry, jak te, które widuje się na pewnych grobowcach renesansowych. „Tego nie pod­jąłby się nawet egipski tragarz, z tych, których wysławia Arystofanes! — wykrzyknął Pan .— Nie noszę globu ziemskiego na plecach. Niech się każą wypchać, ani mi się śni marno­wać czas na szukanie białych kruków biblio-


2 — Koncert

17


tecznychj cudownych kamieni czy balsamów Fierabrasa. Jedynym, którego postaram się się zadowolić, będzie twój nauczyciel muzyki, Francisąuillo, bo ten prosi o rzeczy skromne: sonaty, koncerty, symfonie, oratoria. Mało miejsca, a dużo harmonii. A teraz wróć do twoich śpiewów, chłopcze..."

Ah, dolente partita, Ahy dolente partita!...

A potem coś, co niezbyt dobrze pamiętał: A un giro soi di beli' occhi lucenti... Ale gdy sługa zakończył madrygał, odrywając wzrok od lutni zobaczył, że jest sam: Pan i jego nocny gość odeszli już do pokoju świętych w srebr­nych ramach, by święcić uroczystości pożeg­nalne w łóżku ze srebrnymi inkrustacjamij w świetle świec oprawnych w wysokie lich­tarze ze srebra.


Rozdział II


P

odróiaiy przechadzał się pośród skrzyń spiętrzonych w szopie — przysiadając na jednej, przesuwając drugą, zatrzymując się przy jeszcze innej — przeżuwając swoje rozczarowanie w skomplikowanych monolo­gach, gdzie gniew mieszał się ze zniechęce­niem. Słusznie mówili starożytni, że bogactwo nie daje szczęścia, a posiadanie złota — to jest srebra w tym wypadku — niewiele znaczy wobec przeciwności losu, stawianych przez siły wyższe na ciernistej drodze ludzkiego żywota. Odkąd wypłynęli z Veracruz, uwzięły się na ich statek wszystkie możliwe wiatry, które na alegorycznych mapach wydymają policzki złośliwych geniuszy, wrogów żegla­rzy. Z podartymi żaglami i uszkodzonym ka­dłubem, ze zmaltretowanym wnętrzem, za­winęli wreszcie do portu, by zastać Hawanę pogrążoną w żałobie na skutek groźnej epi­demii złośliwej febry, „Wszystko tam — jakby powiedział Lukrecjusz — było zamętem i po­mieszaniem, a dotknięci smutkiem grzebali swych towarzyszy jak popadło (De rerum natu­ra, księga VI, dodawał podróżnik, erudyta, cytując te słowa z pamięci). Toteż trochę dla­tego, że trzeba było naprawić uszkodzony statek i na nowo rozmieścić bagaż, źle ułożony od początku przez ładowaczy z Veracruz — a głównie dlatego, że rozsądniej było trzymać się z dala od smaganej plagą ludności — stali

20


w tej Villa Regla, gdzie uboga rzeczywistość wioski otoczonej mangrosamj dodawała jesz­cze we wspomnieniach prestiżu wielkiemu miastu, które pozostawili za sobą, a które wznosiło się po drugiej stronie wody w blasku swych kopuł, ze swą uroczystą architekturą kościołów, ogromem pałaców i urokiem kwie­cistych fasad swych domów, winnych liści swych ołtarzy, klejnotów swych skarbców i polichromii kandelabrów, niczym bajeczna Jeruzalem z głównego tryptyku. Tutaj na­tomiast uliczki były wąskie, domy niskie, z oknami, które zamiast żelaznych solidnych krat miały okiennice niedbale pomalowane na biało, pod dachami, jakie w Coyoacan mogły chronić najwyżej kurniki lub chlewy. Wszy­stko wydawało się znieruchomiałe w upale dusznym jak w piekarni, pachniało bagnem i chlewem, gnojem z obór, których codzienny zaduch gloryfikował w tęsknych wizjach przej­rzystość poranków w Meksyku, z wulkanami, tak bliskimi w złudzeniu wzroku, że szczyty zdawały się położone o pół godziny marszu dla tego, kto podziwiał blask śniegów poprzez błękity olbrzymich witraży. I tutaj oto zatrzy­mali się, ze skrzyniami, tobołami i całym ba­gażem, pasażerowie pokaleczonego statku, w oczekiwaniu na wyleczenie go z ran, podczas gdy w mieście na przeciwległym brzegu zatoki, położonym wysoko nad wodą, panowało

21


ponure milczenie rezydencji zamkniętych wskutek epidemii. Zamknięte były sale balowe, domy gry i rozrywek, z Mulatkami o ponętnym ciele pod koronkami krochmalonych halek. Zamknięte domy na ulicach Mercaderes, Obrapia, Oficios, gdzie często można było słuchać — choć nie było to godną uwagi nowością — mechanicznej „kociej muzyki", koncertu dźwięcznych dzbanów, oglądać indyki tańczące forlanę, słynne Bliźniaki z Mal­ty, wyćwiczone szpaki amerykańskie, które poza gwizdaniem modnych melodii podawały w dziobach kartki z wypisaną dla każdego wróżbą. I jak gdyby Pan Niebios od czasu do czasu chciał ukarać liczne grzechy tego roz­gadanego, chełpliwego i beztroskiego miasta, spadały na nie raptem, kiedy najmniej się ich spodziewano, przeklęte opary febry przyby­wające — według opinii biegłych w tej mate­rii— ze zgnilizn zarażających pobliskie mo­czary. Znowu rozbrzmiał obowiązkowy „Dies Irae" i ludzie przyjmowali go jak jeszcze jedną nieuniknioną i należącą do rutyny figurę Tańca Śmierci; najgorsze jednak było to, że Francisąuillo po trzech dniach dygotania i dzwonienia zębami wyzionął ducha pośród krwawych wymiotów. Z twarzą pożółkłą ni­czym siarka apteczna wepchnięto go między deski, by zanieść na cmentarz, gdzie trumny trzeba było stawiać jedne na drugich i układać

22


w sterty jak drewno w tartaku, bo na ziemi nie zostało już miejsca dla tych, których zno­szono zewsząd... I oto Pan został bez sługi — jak gdyby pan bez sługi mógł być prawdziwym panem — i skazane na fiasko wielkie entree, wejście, o jakim marzył, na sceny, gdzie miał wystąpić, bogaty, ogromnie bogaty, sypiący srebrem wnuk tych, co „z jedną ręką wyciąg­niętą, a drugą schowaną za siebie", jak się to mówi, poszli szukać fortuny na ziemiach Ameryki.

Ale oto w oberży, skąd wyruszają co rano trzody bydła odbywające drogę do Jaruco, zwrócił jego uwagę wyzwolony Murzyn, chło­pak zręczny w sztukacn masztalerskich, który w dniach wolnych od zajęć w stajni i oborze brzęka na gitarze lub gdy mu przyjdzie chętka, śpiewa frywolne strofki o rozpustnych mni­chach i sprośne piosneczki ludowe, pomaga­jąc sobie czasami bębnem lub wybijając rytm refrenu parą marynarskich prętów od dulek do wioseł galery, których dźwięk przy uderzeniu przypomina odgłosy młota wykuwającego me­tal w warsztatach meksykańskich srebrników. Aby uspokoić niecierpliwe oczekiwanie przed wyruszeniem w dalszą drogę, Podróżny przy­chodzi go słuchać każdego popołudnia i siada obok niego na podwórku dla mułów. I myśli, że teraz, kiedy w modzie jest, aby bogaci panowie trzymali czarnych paziów (podobno

23


nawet widuje się już tych pogan w stolicach Francji, Italii, Czech, a nawet dalekiej Danii, gdzie królowe, jak wiadomo, każą zabijać swych małżonków truciznami, które niby maszyna o piekielnej mocy, wchodzą przez uszy), nieźle byłoby zabrać ze sobą stajennego, wyuczywszy go, rzecz jasna, dobrych manier, których zdaje się nie znać. Pyta oberżystę, czy chłopak jest uczciwy, rozgarnięty i przy­kładny, i odpowiadają mu, że lepszego nie ma w całym mieście, że w dodatku umie czytać i pisać nieskomplikowane listy, a nawet zna trochę nuty pisane. Nawiązuje więc roz­mowę z Filomenem — bo tak się nazywa sta­jenny— i dowiaduje się, że jest prawnukiem Murzyna imieniem Salvador, który w zeszłym stuleciu był bohaterem tak sławionym w pieś­niach za swe wielkie czyny, iż poeta tutejszy, zwany Silvestre de Balboa, skomponował na jego cześć pięknie rymowaną odę pt. „Zwier­ciadło Cierpliwości"... Pewnego dnia — jak opowiadał chłopak — na wody Manzanillo, tam gdzie długa bez końca kurtyna drzew nad brzegiem zwykle zakrywa niebezpieczeństwa grożące od strony morza, wpłynęła brygantyna pod komendą niejakiego Gilberta Girón, here­tyka francuskiego z tych, co nie wierzą w Mat­kę Boską ani świętych, kapitana zgrai lutera­nów, awantumikównajróżniejszej maści, którzy zawsze gotowi przystąpić do każdej imprezy

24


z grabieżą i kontrabandą, włóczyli się i łajda­czyli po różnych okolicach Karaibów i Florydy. Dowiedział się ów bezbożny Girón, że na hacjendach w Yara, o kilka mil od wybrzeży, przebywa świątobliwy brat Juan de las Cabezas Altamirano, biskup tej wyspy, dawniej zwa­nej Fernandiną, „bo gdy pierwszy raz ujrzał ją Wielki Admirał, Don Cristobal, panował w Hiszpanii król Ferdynand, co dosiadał królowej, jak mówili ludzie w dawnych cza­sach, może dlatego, że obowiązkiem króla jest dosiadać królowej, a co się tyczy sekretów alkowy, nikt na dobrą sprawę nie wie, kto na kim jeździ, bo czy na dole, czy na wierzchu, to w końcu sprawa, która..." „Do rzeczy, chłopcze — przerwał mu Podróżny. — Ciąg­nij twoją historię w linii prostej, bez zatacza­nie kółek i biegów na przełaj, bo na to, żeby wyświetlić prawdę, trzeba wielu prób i dowo­dów". „Tak zrobię" — powiada chłopak. Uno­sząc ramiona i manewrując dłońmi niby ku­kiełkami, z palcem wskazującym i małym poruszającym się jak ich ramionka, opowiada, co się działo dalej, tyle w to wkładając życia, że mógłby współzawodniczyć z każdym bululu*, wprawnym w wywoływaniu osób dramatu zza

0x08 graphic
* Bululu — komik, który zmieniając głos przedstawiał w dawnym teatrze hiszpańskim wszystkie postacie komedii (przyp. tłum.).

25


pleców i ustawianiu ich na scenie własnych ramion. „Tak opowiadają śpiewacy na jar­marku w Meksyku — myślał Podróżny — wielką historię Montezumy i HemanaCortesa33. Dowiedział się więc hugonota, że święty Pasterz z Fernandiny nocuje w Yara, i poszedł go szukać wraz ze swoją bandą w niecnym zamiarze, by go uwięzić i zażądać solidnego okupu. Przybywa do grodu rankiem, zastaje mieszkańców śpiących, bierze na postronek świątobliwego prałata, bez najmniejszego usza­nowania, żądając za jego uwolnienie ceny olbrzymiej dla tych biedaków: dwieście du­katów w pieniądzach, sto arrobas mięsa i sło­niny i tysiąc skór koźlęcych, nie licząc innych drobniejszych rzeczy, zażądanych dla folgowa­nia nałogom i bestialskim obyczajom tych obwiesiów. Gromadzą więc w końcu miesz­kańcy grodu ustalony okup i Biskup wraca do swych parafii, gdzie powitany jest pośród wielkiej owacji i festynów — o których mowa będzie obszerniej w dalszym ciągu opowia­dania— uprzedza chłopak, zanim podniesie głos i zmarszczy czoło rozpoczynając drugą część narracji, o wiele bardziej dramatycznej. Wściekły na wieść o tym, co się stało, niejaki Gregorio Ramos, kapitan o nieulękłym duchu paladyna Rolanda, postanawia, że Francuz nie postawi na swoim i nie będzie się cieszył łupem tak łatwo zagrabionym. Pośpiesznie

26


zbiera partię zabijaków gotowych na wszystko i na jej czele rusza do Manzanillo w zamiarze stoczenia bitwy z piratem. W jego oddziale ludzie są zahartowani i zaprawieni w trudach, wytrwali w boju, lecz uzbrojeni w to tylko, co znaleźli pod ręką, bo wojaczka nie była ich rzemiosłem: ten szedł zbrojny w grabie, ów w zardzewiałą pikę czy żelazny drąg, jeszcze inny w wyostrzoną siekierę, niosąc do ochrony przed ciosami skórę foki w braku tarczy. Było też wielu Indian Nabori, wyćwiczonych w wal­ce zgodnej z przebiegłością i obyczajami swego narodu. Ale szedł przede wszystkim w tym hufcu ożywionym bohaterskim zapałem ten (tu zdjął narrator swój słomiany kapelusz z podwiniętym rondem), ten, którego poeta Silvestre Balboa miał wysławiać w specjalnej strofie:

Był pośród naszych nieustraszony Etiop, najwyższej godzien pochwały, Zwał się Salvador, w walce szalony Wsi swej przysporzył blasków niemałych. Syn Golomona, lisa starego, Triumfu Francuza ścierpieć niezdolny, Jak lew raniony skoczył na niego We włócznię tylko i maczetę zbrojny.

Bitwa była długa i krwawa. Murzyn w końcu został nago, bo spadły zeń szaty poszarpane

27


nożem heretyka, którego dobrze broniła kol­czuga normandzkiego wyrobu. Mimo to, zel­żywszy przeciwnika, zmęczywszy go i poz­bawiwszy tchu przy użyciu chwytów, jakie stosuje się dla poskromienia opornego bydła, Salvador:

Celnym ciosem włóczni przeszył pierś Girona, Aż popłynęła zeń struga czerwona...

O Salvadorze, męstwo twych czynów Całemu światu za wzór niech posłuży, A wysławianiem bohatera z gminu Niechaj się nigdy poeta nie znuży!

Ucięto głowę piratowi i zatkniętą na włóczni obnoszono po drogach by wszyscy przechodzący mogli poznać jego żałosny koniec, po czym nadzianą na ostrze miecza aż po rękojeść zaniesiono w triumfie do sławnego miasta Bayamo. Mieszkańcy z głośnym krzykiem żą­dają, by Murzyna Salvadora w nagrodę za męstwo podniesiono do kondycji człowieka wolnego, gdyż dobrze na to zasłużył. Dygni­tarze udzielają mu swej łaski i całe miasto hucznie i uroczyście święci powrót zacnego Biskupa. Tak wielkie jest ukontentowanie starców, radość niewiast i wrzawa dzieci, że podziwia je ze swego ukrycia w gąszczu guajaw i zaroślach trzciny cukrowej smutna,

28


że Jej nie zaproszono na festyn, publiczność (mówi Filomeno, ilustrując wyliczanie gestami opisującymi strój, rogi i inne atrybuty) saty­rów, faunów, bogów leśnych, centaurów, najad, a nawet hemodriad. (Te centaury i hemodriady wyzierające z gajów kubańskich wydały się podróżnemu nadmiarem wyobraźni ze strony poety, najbardziej jednak zdumiewa go, że Murzynek z Regla potrafi wymienić tyle nazw z dalekich wierzeń pogańskich. Lecz stajenny, ufny w swe pochodzenie, dumny, iż jego pra­dziad był przedmiotem tak niezwykłych hono­rów, nie wątpił, że na tych wyspach oglądano istoty nadprzyrodzone, wytwory mitologii kla­sycznych, podobne do mnóstwa innych, o ciemniejszej skórze, które nadal zamieszkiwały tutejsze lasy, źródła i jaskinie — tak jak je zaludniały w nieokreślonych dalekich króle­stwach, skąd przybyli rodzice znakomitego Salvadora, który był swego rodzaju Achille­sem, bo gdzie nie ma Troi, jest się, zachowu­jąc właściwe proporcje, Achillesem z Bayamo czy Achillesem z Coyoacśn, w zależności od wagi zdarzeń). Ale teraz, pośpiesznie wyrzu­cając z siebie onomatopeje, naśladując głosy, podśpiewując cicho i głośno, klaszcząc w dło­nie, potrząsając ramionami i uderzając w skrzy­nie, stągwie, żłoby w stajni, przebiegając pałeczkami po kółkach podpierających drzewa na podwórku, pośród okrzyków i stukania

29


obcasami, próbuje Filomeno odtworzyć zgiełk muzyki słyszanej podczas pamiętnego festynu, który trwał zapewne dwa dni i dwie noce. Poeta Balboa wylicza instrumenty tej orkie­stry: flety, fujarki, „sto pasterskich lutni" (to chyba już tylko do rymu — myśli Podróżny — bo nikt nigdy nie słyszał o symfoniach na sto lutni, nawet na dworze Filipa, tak podobno rozmiłowanego w muzyce, że wyjeżdżając dokądkolwiek, zabierał z sobą małe organos de legua, na których w wolnych chwilach wygrywał ślepy Antonio de Cabezón), wszel­kiego rodzaju trąbki, bębny i bębenki, a na­wet kilka tipinaguas z takich, jakie wyrabiają Indianie z tykw, gdyż w tym uniwersalnym koncercie mieszali się muzycy z Kastylii i Wysp Kanaryjskich, Kreole i Metysi, India­nie i Murzyni. „Biali i brązowi pomieszani w takiej hałastrze? — pyta sam siebie Pod­różny. — Nie może być mowy o jakiejkol­wiek harmonii! Cóż za bzdura, bo jakież stadło mogą tworzyć stare i szlachetne roman-ce, subtelne kompozycje starych mistrzów, z barbarzyńskim hałasem, jaki robią Murzyni, kiedy się dorwą do grzechotek, talerzy i bęb­nów. Piekielny harmider wyszedłby z tego i wielkim oszustem musiał być ten Balboa!" Zaraz jednak myśli — i bardziej niż przedtem jest tego pewien — że ten prawnuk Golomona będzie możliwie najlepszym zastępcą i spad-

30


kobierca laurów zmarłego Francisquillo, więc pewnego ranka, zaproponowawszy Filomeno-wi, by wstąpił do niego na służbę, każe mu przymierzyć czerwony, długi kabat, który leży na nim jak ulał. Potem wkłada mu na głowę białą perukę, w której chłopak wydaje się jeszcze czarniejszy, niż jest. Z pludrami i białymi pończochami radzi sobie dość dobrze. Jeśli chodzi o pantofle ze sprzączkami, to wystające kości przy dużych palcach stawiają pewien opór, ale przyzwyczają się jakoś... I obgadawszy wszystko, co trzeba było obga-dać, załatwiwszy, co było do załatwienia, wyru­sza Podróżny, w meksykańskim kapeluszu z wielkim rondem, na przystań w Regla w ów wrześniowy świt, a za nim Murzyn, chroniąc jego głowę parasolką z niebieskiego płótna z posrebrzaną frędzlą. Serwis śniadaniowy z dużymi i małymi filiżankami ze srebra, miednica i nocnik, i strzykawki do lewatywy — także ze srebra — przybory do pisania i gole­nia, relikwiarz z wizerunkiem Najświętszej Panny i świętego Krzysztofa, opiekuna wędro­wców i żeglarzy, podróżują w skrzyniach, a w osobnej skrzyni bębny i gitara Filomena na barkach niewolników, których pogania sługa z czołem zmarszczonym pod trójkątnym lakierowanym kapeluszem, wykrzykując brzydkie słowa w miejscowym dialekcie.


Rozdział III


W

nuk ludzi urodzonych gdzieś między Colmenar de Oreja i Villamanrique nad Tagienij którzy z natury rzeczy opowia­dali cuda o miejscach zostawionych za sobą, Pan wyobrażał sobie Madryt zupełnie inaczej. Smutne, obdarte i nędzne wydało się to miasto temu, kto wyrósł pośród sreber i tezontles Meksyku. Oprócz Plaża Mayor wszystko tu było ciasne, brudne i zniszczone, gdy wspomi­nało się rozległe i ozdobne ulice tamtejsze, domy z portalami z majoliki i balkonami unie­sionymi na skrzydłach cherubinów, pośród rogów obfitości, kamiennych owoców i liter oplecionych bluszczem i winoroślą, które w próbkach przedniego malarstwa wychwalały zasługi warsztatów złotniczych Tutaj domy były nędzne, woń zjełczałej oliwy przesycała wnętrza i w wielu zajazdach nie można się było wyspać z powodu hałasu, jaki robili ko­medianci na dziedzińcach, wykrzykując wier­sze jakiejś ody czy tyrady rzymskich cesarzy, podczas gdy togi z prześcieradeł i firanek występowały obok kostiumów błaznów i Bi-skajczyków, a muzyczny akompaniament inter­mediów, o ile podobał się zafascynowanemu nowością Murzynowi, o tyle brakiem harmo­nii budził niesmak Pana. O kuchni lepiej już nie mówić. Nad talerzem z siekanymi kotle­tami, w obliczu monotonii smażonej ryby, tęsknie wspominał Meksykamn subtelny smak


3 — Koncert...

33


guachinango i wspaniałości indyka w przybra­niu ciemnych sosów, z zapachem czekolady i upałami tysiąca strączków papryki; patrząc na codzienną kapustę, niesmaczną fasolę i groch, śpiewał Murzyn pochwały avocado, miękkich bulw malangi, podlanych oliwą, przyprawionych pietruszką i czosnkiem, po­dawanych w jego kraju z krabami, których lwie paszczęki bardziej wydawały się mię­siste niż polędwice wołowe tej ziemi. W dzień włóczyli się po tawernach z dobrym winem i po księgarniach, gdzie Pan nabywał stare tomy w pięknych okładkach, traktaty teolo­giczne, niezbędne do ozdoby biblioteki, nie znajdując jednakże w tym rozrywki. Któregoś wieczora poszli na kurwy do domu, gdzie ich przyjęła otyła dama, zezowata, krościata, ze śladami po ospie, z szyją rozdętą wolem i z szerokim zadem, który poruszał się o półtora cala od podłogi i wyglądał trochę tak, jakby należał do karlicy z rodziny gigantów. Orkie­stra ślepców zaczęła wygrywać menuęta na modłę z Toledo i przywołane po imionach ukazały się Filis, Chloris i Lucinda w strojach pasterek, a za nimi Isidra i Kątalonka, przeł­knąwszy pośpiesznie kolację złożoną z chleba z oliwą i cebulą, podając jedna drugiej dzban wina z Valdepefias, żeby przełknąć ostatni kęs. Tej nocy piło się nielicho i Pan opowiadał o swoich perypetiach górnika w ziemiach

34


Taxco, a Filomeno demonstrował tańce swego kraju w takt śpiewanej tonady, w której refrenie była mowa o żmii z oczami jak świece i zębami jak szpilki. Zamknięto dom na klucz dla wygody gości, i było już południe, kiedy obaj wrócili do hotelu po wesołym śniadaniu z kurwami. Ale jeśli Filomeno oblizywał się łakomie, wspominając swą pierwszą ucztę białego mięsa, Pan, oblężony przez tłum że­braków ledwie ukazeł się na ulicy, gdzie znany był już jego kapelusz ze srebrnymi haftami, nie przestawał narzekać na nędzę tego zbyt wychwalanego miasta, gdzie zaiste nie było na co patrzeć w porównaniu z tym, co się zostawiło po drugiej stronie oceanu, i gdzie wykwintny człowiek jego rangi i zasług musiał szukać ulgi u kurw, nie znajdując damy z wyższych sfer, która rozsunęłaby przed nim firanki alkowy. Tutejszemu tprgowisku bra­kowało barw i życia znanych z Coyoacan, sklepy były ubogie w przedmioty i wyroby rzemieślnicze, a meble wystawione tu i ówdzie na sprzedaż miały styl- uroczysty i smutny, by nie rzec staroświecki, pomimo dobrego gatunku drzewa i wytłaczanych skór; gonitwy do pierścienia wypadały źle, bo jeźdźcom bra­kowało odwagi i defilując podczas otwarcia turnieju nie trzymali się na koniach jak na­leży ani nie umieli rzucić się w pełnym galo­pie pod trybuny, osadzając konia w miejscu,


3*

35


0x08 graphic
kiedy zdawało się już, że nieszczęśliwe zde­rzenie jest nieuniknione. Jeśli chodzi o autos sacramentales przedstawiane na ulicy, to zda­wały się w pełni dekadencji ze swymi diabłami o pochylonych ku ziemi rogach, Piłatami bez głosu, świętymi w aureolach pogryzionych przez myszy. Mijały dni i Pan, mimo tylu pieniędzy, jakie przywiózł ze sobą, zaczynał się straszliwie nudzić. I tak uczuł się zniechę­cony pewnego ranka, że postanowił skrócić pobyt w Madrycie, by jak najprędzej znaleźć się w Italii, gdzie zabawy karnawałowe, roz­poczynające się na Boże Narodzenie, ściągały ludzi z całej Europy. Ponieważ Murzyna oczarowała bujność kształtów Filis i Lucindy, które w domu karlicy-olbrzymki uprawiały z nim fantazyjne igraszki na olbrzymim łożu otoczonym lustrami, niechętnie przyjął projekt odjazdu. Ale tyle mvi naopowiadał Pan o Wło­szkach, twierdząc, że tutejsze dziewczęta to nędza i odpadki w porównaniu z tymi, jakie spotka w okolicach Wiecznego Miasta, że Filomeno, w końcu przekonany, zamknął skrzynie i owinął się w pelerynę stangreta, którą właśnie kupił. Podróżując w kierunku morza, podczas krótkich dni, gdy zatrzymy­wali się na noc w białych gospodach — coraz bielszych — Tarancón lub Minglanilla, Mek­sykanin starał się zabawić swego sługę opo­wiadaniem o szlachcicu, który błądził po tych

36


okolicach, uwierzył bowiem, że wiatraki te („jak ten, który tam widzisz...") są olbrzy­mami. Filomeno stwierdził, że te wiatraki w niczym nie przypominają olbrzymów, a jeśli chodzi o prawdziwych olbrzymów, ci są w Afryce, a tak są ogromni i potężni, że igrają, gdy im przyjdzie chętka, z piorunami i trzęsie­niem ziemi... Kiedy przybyli do Cuenca, Pan zauważył, że to miasto ze swą główną ulicą, wspinającą się po zboczu góry, niczym jest przy mieście Guanajuato, które także miało podobną ulicę z kościołem u wylotu. Walencja podobała im się, bo tu odnaleźli rytm życia nie trzymający się zegarka, co im przypominało rodzime hasło: „Nie rób jutro tego, co możesz zrobić pojutrze". I tak, podróżując drogami, skąd zawsze widać było morze, dotarli do Barcelony, gdzie ucho rado­wało się dźwiękiem piszczałek i bębenków, hałasem kołatek, krzykami „na bok! na bok!" poganiaczy bydła, wychodzących z miasta. Zobaczyli okręty na brzegu, plaże pełne cho­rągiewek drżących na wietrze i muskających wodę. Wesołe morze, radosna ziemia, jasne powietrze, rzekłbyś, zaszczepiały wszystkim radość życia. „Wyglądają jak mrówki — mówił Pan patrząc na przystanie z pokładu okrętu, który nazajutrz miał odpłynąć do Italii. ■— Jeśli im pozwolić, wybudują gmachy tak wiel­kie, że drapać będą chmury". Obok niego

37


Filomeno cichym głosem odmawiał modlitwę do Najświętszej Panny, patronki żeglarzy i rybaków, prosząc o dobrą podróż i szczę­śliwe przybycie do Rzymu, który w jego po­jęciu, jako znamienite miasto, powinien znaj­dować się na wybrzeżu oceanu, z wielkim pa­sem raf, by go chroniły przed cyklonami — cyklonami, które z pewnością zrywały dzwony bazyliki Św. Piotra mniej więcej co dziesięć lat, tak jak się to działo w Hawanie z kościo­łami San Francisco i Espiritu Santo.


Rozdział IV


S

zara woda i zamglone niebo mimo łagod­ności tej zimy. Pod szarzyzną chmur zabarwionych sepią, widocznych nisko, w szerokich, miękko zaokrąglonych sfalowa-niach, które leniwie kołysząc się bez piany, otwierały się lub zachodziły jedne na drugie, kiedy jeden brzeg zwracał je drugiemu; po­śród niewyraźnych cieni bardzo jasnej akwa­reli, zamazujących kontury kościołów i pała­ców, w oparach wilgoci, która występowała w tonach algi na schodach i pomostach, w deszczowych odbłyskach na kamiennych płytach placów, w mglistych plamach wzdłuż ścian lizanych przez maleńkie, ciche fale; pośród lśniących mgiełek, świateł barwy ochry i smutków pleśni w cieniu mostów otwartych nad nieruchomością kanałów, u stóp cyprysów o ledwie zarysowanych konturach; pośród barw opalu i popiołu, odcieni zmierzchu, stłumionej purpury, dymów pastelowego błę­kitu wybuchł karnawał, wielki karnawał świę­ta Trzech Króli, w kolorze żółtopomarańczo-wym i żółtokanarkowym, w zieleni żabiej, w czerwieni granatu, czerwieni gila, czerwieni chińskiej laki;szaty barwione szafranem i indy-giem, kukły, kokardy, pałeczki z karmelu, go­dła balwierskie, stosowane kapelusze i pióro­pusze, słonecznik z jedwabiu w tłumie atla­sów i wstęg, fezy tureckie i pajace pośród ta­kiego zgiełku cymbałów i grzechotek, bębnów

40


i trąbek, że wszystkie gołębie miasta w jednym wzlocie, który na kilka sekund powlókł firma­ment czernią, uciekły ku dalekrm wybrzeżom. Nagle, włączając się do symfonii flag i godeł, zapaliły się latarnie okrętów wojennych, fre­gat, galer, wielkich frachtowców, kutrów rybackich z załogą w karnawałowych przebra­niach, a jednocześnie, niby pływająca pergola, wyreperowany z pomocą desek, klepek i den baryłek, zmaltretowany, ale jeszcze okazały i dumny, ukazał się ostatni Bucintoro*, jakiego zachowała Serenissima Republica, wyciąg­nięty z ukrycia w dzień takiego święta, by rozpraszać iskry i snopy sztucznego ognia, w wieńcu rakiet i meteorów. I wtedy wszyscy zmienili twarze. Gipsowe maszkary, wszystkie jednakowe, unieruchomiły oblicza ludzi wyż­szego stanu pomiędzy lakierem kapelusza i kołnierzem płaszcza; maseczki z ciemnego aksamitu skryły twarze — gdzie tylko wargi i zęby pozostały żywe — szczelnie otulonych postaci o maleńkich stopach. Całe pospól­stwo, marynarze, sprzedawcy zieleniny, sło­dyczy i ryb, ludzie szabli i kałamarza, wiosła i steru, wszyscy ulegli powszechnemu prze­obrażeniu, które skryło opierzchłe i pomarsz­czone skóry, grymas oszukanego, niecierpli-

0x08 graphic
* Bucintoro — nazwa paradnej galery dożów weneckich (przyp. tłum.).

41


wość oszusta, lubieżność rozpustnika pod tekturą z wymalowaną maską Mongoła, Trupa, Jelenia Królewskiego czy którąkolwiek z tyłu innych, ukazujących pijackie nosy, wąsy od ucha do ucha, brody brodaczy, rogi rogaczy. Zmieniając głos, dystyngowane damy uwal­niały się od ciężaru wszelkich nieprzystojnych i plugawych słów tkwiących w duszy od mie­sięcy, podczas gdy pederasci w mitologicznych strojach lub przybrani w hiszpańskie baskiny nadawali tony fletu propozycjom, które nie zawsze padały w próżnię. Każdy mówił coś, wykrzykiwał, śpiewał, zachwalał, czynił ko­muś afronty, ofiarowywał, błagał, przemawia­jąc głosem nie swoim własnym, obok teatrzyku kukiełek, przenośnej sceny komediantów, ka­tedry astrologa lub straganu sprzedawcy ziół wzbudzających miłość, eliksirów uśmierza­jących ból zębów czy ułatwiających trawienie starcom. Teraz, przez czterdzieści dni, wszy­stkie sklepy miały pozostać otwarte do pół­nocy, nie mówiąc o wielu innych, które nie zamykały swych drzwi ani w dzień, ani na noc, miały tańczyć bez przerwy małpki kata­ryniarzy, kołysać się papugi na swoich filigra­nowych huśtawkach, mieli tańczyć na linie nad placem ekwilibryści, wykonywać swój zawód wróżbiarze, kabalarki, jałmużnicy i pro­stytutki— jedyne kobiety z odkrytą twarzą, autentyczne i cenne w tym czasie, gdyż każdy

42


chciał wiedzieć, w wypadku dokonania tran­sakcji, co ma z sobą zaprowadzić do pobli­skiego hoteliku, pośród ogólnego udawania i mistyfikacji wieku, osobowości, usposobie­nia i kształtów. Od iluminacji zapaliły się wody miasta w kanałach dużych i małych, gdzie teraz na dnie zdawały się poruszać drżące światła latarń.

Chcąc odpocząć od wrzawy, szturchańców, od korowodów i popychania tłumu, od rozko­łysanego morza kolorów. Podróżny w prze­braniu Montezurny wstąpił do Botteghe di Caffe na Victoria Arduino, wraz z Murzynem, który nie uważał za potrzebne przebierać się, widząc, jak bardzo przypomina maskę jego oblicze naturalne pośród tych białych maszkar, nadających tym, co je obnosili, wygląd półpo-sągów. Przy stoliku w głębi siedział tam już Rudowłosy Mnich w habicie skrojonym z naj­lepszego sukna, z zakrzywionym, długim no­sem wysuwającym się spomiędzy kędziorów naturalnej fryzury, która pomimo to wyglądała jak zmokła na deszczu peruka. „Ponieważ urodziłem się z tą maską — powiedział ze śmiechem — nie widzę potrzeby kupowania sobie innej. Inka?" — zapytał po chwili, dotykając szat cesarza Azteków. „Meksyka­nin" — odpowiedział Podróżny, sadowiąc się wygodnie, by opowiedzieć długą historię, którą mnich, już bardzo rozweselony winem,

43


zinterpretował jako historię króla gigantycz­nych skarabeuszy (istotnie miał w sobie coś ze skarabeusza zielony i lśniący łuskami pan­cerz narratora), który żył właściwie nie tak dawno temu, pośród wulkanów i świątyń, jezior i teocallis, i był władcą imperium odebra­nego mu przez garstkę śmiałych Hiszpanów z pomocą Indianki zakochanej w przywódcy najeźdźców. „Dobry temat, doskonały temat do opery" — mówił mnich, myśląc nagle

0 teatrze udoskonalonym przez wynalazki
ludzkiego geniuszu, gdzie na scenie można
oglądać lewitacje i zapadanie się pod ziemię,
gdzie dymiące góry, ukazujące się nagle
monstra i trzęsienia ziemi z widokiem roz­
sypujących się w gruzy budynków mogły sta­
nowić wspaniały efekt, gdyż tutaj można było
rozporządzać wiedzą mistrzów owej sztuki,
maszynistów zdolnych naśladować wszelkie
cuda natury, a nawet zmusić do latania ży­
wego słonia jak w wystawionym ostatnio
wielkim spektaklu magicznym. Tamten wciąż
opowiadał o czarach teules, ofiarach z ludzi

1 o nocach żałoby, kiedy wszedł Saksończyk,
przyjaciel mnicha, w codziennym ubraniu,
w towarzystwie młodego Neapolitańczyka,
ucznia Gaspariniego, który zdjąwszy przepo-
coną maskę odsłonił twarz o kształtnych ry­
sach i bystrym spojrzeniu, rozjaśnioną śmie­
chem, gdy spojrzał na ciemne oblicze Filomena:

44


„Witaj, Yugurto!" Ale Saksończyk — on także wypił już ponad miarę — był w jak najgorszym humorze, wściekły, że jakiś koczkodan ob­wieszony dzwoneczkami nashisiał mu na poń­czochy i zdążył uskoczyć w porę, by uniknąć uderzenia w twarz, które trafiwszy w pośladek pederasty skłoniło ofiarę do nadstawienia dru­giego policzka, w przekonaniu, że kares ów należy brać na serio. „Uspokój się — powie­dział Rudowłosy Mnich. — Wiem, że «Agry-pina» cieszyła się dziś takim powodzeniem jak nigdy". „Prawdziwy triumf— powiedział Nea-politańczyk wlewając kieliszek gorzałki do filiżanki z kawą. — Teatr Grimaniego był pełny". O sukcesie świadczyły także, być może, oklaski i okrzyki końcowe, ale Saksoń­czyk nie mógł się przyzwyczaić do tej publicz­ności. „Sęk w tym, że tutaj uikt niczego nie bierze na serio".

Między śpiewem sopranu i chórem dei castrati publiczność kręciła się tu i tam, zjadając po­marańcze po zażyciu tabaki, popijając napoje chłodzące, odkorkowując butelki, czasem na­wet grając w karty w kulminacyjnym punkcie tragedii. Nie mówiąc już o tych, co w lożach przepełnionych miękkimi poduszkami odda­wali się miłości tak dalece, że dziś wieczorem, podczas patetycznego recitatwo Nerona, na czerwonym aksamicie poręczy ukazała się noga kobieca w pończosze zsuniętej aż po

45


kostkę i pantofel spadł na środek widowni, ku wielkiej uciesze widzów, którzy zapomnieli nagle o tym, co się dzieje na scenie. I nie zważając na śmiech Neapolitańczyka Georg Friedrich zaczął wychwalać publiczność w swo­im kraju, ludzi, co słuchali muzyki, jakby się znajdowali w kościele, przejmując się szla­chetnym patosem arii, oceniając i śledząc ze zrozumieniem wspaniały rozwój fugi... Mile upływał czas na żartach i ciętych komenta­rzach na temat tego czy tamtego, opowiadaniu historii o tym, jak pewna kurtyzana, z którą przyjaźniła się pittora Rosalba (spałem z nią wczoraj w nocy — powiedział Montezuma), naciągnęła, nie dając mu nic w zamian, pewne­go bogatego Francuza; tymczasem na stole stawiano oplecione słomą brzuchate butelki jasnoczerwonego wina z tych, co nie zosta­wiają sinego śladu na wargach, ale za to spły­wają do żołądka z radosną łatwością. „To samo wino pije król Danii, który obficie korzysta tu z wszelkich uciech karnawałowych, oczy­wiście incognito jako hrabia Olemborg" — powiedział Rudowłosy. „W Danii nie może być królów — ośwadczył Montezuma, któ­remu zaczynało już dobrze szumieć w gło­wie. — Nie może być królów w Danii, bo tam sami zwyrodnialcy, królowie umierają od trucizn, które im wlewają do ucha, a ksią­żęta dostają obłędu od tych wszystkich widm

46


i upiorów straszących, w zamkach i bawią się trupimi czaszkami jak chłopcy meksykańscy w Dzień Zaduszny53. Jako że rozmowa zaczy­nała przybierać charakter próżnych dywagacji, znużeni wrzaskiem na placu, tak głośnym, że zmuszał ich do krzyczenia sobie wzajem w ucho, oszołomieni widokiem masek białych, zielo­nych, czarnych, żółtych, ruchliwy mnich, Saksonczyk z czerwoną twarzą i roześmiany Neapolitańczyk zaczęli się zastanawiać nad możliwością odseparowania się od zabawy w jakimś ustronnym miejscu, gdzie mogliby poświęcić czas muzyce. I ustawiając się rzę­dem, tak że potężny Niemiec i Montezuma pełnili rolę falochronu, a zarazem dziobu okrętu, zaczęli żeglowsć poprzez wzburzony tłum zatrzymując się tylko od czasu do czasu, aby podać jeden drugiemu butelkę z likierem chartreuse, którą Filomeno niósł zawieszoną u szyi na czerwonej wstążce, zerwanej po dro­dze z pewnej rybaczki, która wpadła w furię, lżąc go i obsypując takim bogactwem apostrof, że określenia „coglione" i „cholerny skurwy­syn" stanowiły najlżejszą część repertuaru.


Rozdział V


S

iostra furtianka nieufnie wyjrzała zza kraty i twarz jej zajaśniała radością na widok Brata Rudowłosego. „Och, co za cudowna niespodzianka, maestro!" Zgrzytnęły zawiasy furty i weszli wszyscy do pogrążonego w ciem­ności Ospedale delia Pięta, na którego długich korytarzach rozbrzmiewały chwilami echa ulicznej zabawy, jakby przynoszone przez wiatr. „Cudowna niespodzianka!" — powta­rzała mniszka zapalając światła wielkiej sali muzycznej, którą złocenia, marmury, stiuki i girlandy, dywany, kurtyny i obrazy o tema­tyce religijnej czyniły podobną do teatru bez sceny lub kościoła o nielicznych ołtarzach, atmosfera zaś miała w sobie coś klasztornego i jednocześnie świeckiego, coś ostentacyjnego i tajemniczego zarazem. W głębi, gdzie mrok zasnuwał sklepienie kopuły, świece i lampy wydłużały blaski wielkich piszczałek organów pod eskortą mniejszych piszczałek na głosy anielskie. Montezuma i Filomeno zadawali sobie pytanie, po co przyszli tutaj, zamiast pójść zabawić się gdzieś, gdzie byłyby kobiety i wino, kiedy pięć, dziesięć, dwadzieścia ja­snych sylwetek zaczęło wynurzać się z mro­ków po prawej stronie i półmroków po lewej, otaczając habit brata Antonio wdzięczną bielą swych koszul z holenderskiego płótna, noc­nych kaftaników i koronkowych czepeczków. Przybywały wciąż nowe, jeszcze rozespane


' Koncert...

49


i ociągające się z wejściem, lecz wkrótce zboż-nie rozradowane, kręcąc się wokół nocnych gości, dotykając naszyjników Montezumy i przyglądając się Murzynowi, szczypiąc jego policzki, by się przekonać, czy to nie maska. Nadchodziły inne i następne, coraz więcej, uperfumowane, z kwiatami przy dekoltach, w haftowanych pantofelkach, aż wreszcie całą nawę wypełniły młode twarze bez ma­sek — roześmiane, jaśniejące niespodzianką, jeszcze bardziej uradowane, gdy ze spiżarni zaczęto wynosić dzbany wody z miodem} sangrii i win z Hiszpanii, likierów z malin i czereśni. Maestro —bo tak go nazywały wszystkie — dokonywał prezentacji: Pierina del violino, Cattarina del cornetto, Bettina delia viola, Bianca Maria organista, Marghe-rita deWarpa doppia... Giuseppina del chitar-rone... Claudia del flautino... Lucieta delia tromba... I po trosze, ponieważ było już ich około siedemdziesięciu i maestro Antonio, mocno zamroczony winem, mylił jedne wy­chowanki sierocińca z innymi, ich imiona zaczęły ograniczać się do nazwy instrumentu, na którym grały. Jak gdyby dziewczęta nie miały innej osobowości, nabierając życia w dźwięku, wskazywał je palcem: Clarino... Oboe... Clamcembalo... Basso di gamba... Viola da braccio... Flauto... Organo di legno... Regał... Violino alla francese... Tromba mari~

50


na... Trombone... Rozmieszczano pulpity, Sak-sończyk zainstalował się wygodnie przed kla­wiaturą organów, spróbował Neapolitańczyk tonów klawicymbału, wstąpił Mistrz na podium, chwycił skrzypce, podniósł w górę smyczek i dworna energicznymi gestami rozpoczął naj­wspanialszy concerto grosso, jaki mogłyby usłyszeć wieki — chociaż wieki nie pamiętały nic, a szkoda, gdyż było to równie godne słu­chania jak i patrzenia. Uchwyciwszy frene-tyczne allegro siedemdziesięciu dziewcząt, które po nieustannych ćwiczeniach znały swe partie na pamięć, Antonio Vivaldi rzucił się w symfonię z bajecznym impetem, gdy tymczasem Domenico Scarlatti — on to był bowiem — rozwijał zawrotne gamy na kla-wicymbale, a Georg Friedrich Haendel odda­wał się olśniewającym wariacjom, które naru­szały wszelkie normy basso continuo. „Pokaż, co umiesz, piekielny Saksończyku!" — krzy­czał Antonio. „Zaraz zobaczysz, kurewski mnichu" — odpowiadał tamten, porwany wła­snym cudownym zmysłem odkrywczym, gdy Antonio, nie przestając patrzeć na ręce Dome-nica, rozpraszające się w arpeggiach i fiori-turach, ściągał z wyżyn ruchy smyczka, jakby je brał z powietrza, z cygańskim brio, zary-wając struny i grając w oktawach i podwójnych nutach z szatańską wirtuozerią znaną jego uczennicom. I zdawało się, że muzyczne sza-

51


leństwo osiągnęło szczyty, kiedy Georg Fried-rich, włączając nagle wielkie rejestry organów, wydobył z ich głębi igraszki, mutacje, flazolety, z takim impetem atakując klarnety, trąbki i bombardony, że zaczęły dźwięczeć wezwania na Sąd Ostateczny. „Nie ma rady na tego diabelnego Saksona!" — ryknął Antonio, roz­paczliwie młócąc fortissimo. „Mnie w ogóle nie słychać!" — krzyczał Domenico wzmacniając akordy. Ale Filomeno pobiegł tymczasem do kuchni, by wrócić z baterią miedzianych ron­dli wszelkich rozmiarów i zaczął w nie walić łyżkami, chochlami, wałkiem do ciasta, roż­nem, trzepaczką i wszystkim, co znalazł, z taką pomysłowością rytmów, synkop, akcen­tów, że po trzydziestu dwóch taktach zosta­wiono go samego, by improwizował. „Wspa­niałe! Wspaniałe!" — krzyczał Georg Fried-rich z entuzjazmem, grając łokciami na kla-wicymbale. Takt 28. Takt 29. Takt 30. Takt 31. Takt 32. „Teraz!" —ryknął Antonio Vivaldi i wszyscy ruszyli da capo z szaleńczym zapałem, wydzierając duszę ze skrzypiec, obojów, regałów, trombonów, małych organos di legno, viola^ dagamba i wszystkiego, co tylko mogło zadźwięczeć w nawie, której świeczniki wirowały pod sklepieniem, jakby wstrząsane skandalem w niebie.

Akord finałowy. Antonio wypuścił z rąk smy­czek, Domenico trzasnął pokrywą klawiatury.

52


Wyciągnąwszy z kieszeni koronkową chustecz­kę, zbyt delikatną do tak szerokiego czoła, Saksończyk ocierał pot. Pupilki z Ospedale wybuchnęły olbrzymim śmiechem, podczas gdy Montezuma podawał wszystkim puchary z napojami własnego wynalazku, którego tymczasem dokonał, wśród wielkiego wstrząsu dzbanów i butelek, mieszając wszystkiego po trosze. Krzepiono się tym trunkiem, gdy Filomeno zauważył nagle na ścianie obraz oświetlony przesuniętym z miejsca kandela­brem. Była tam Ewa kuszona przez Węża. Ale panowała nad całym płótnem nie Ewa — żółtawa i chuda, zbyt szczelnie przykryta płaszczem włosów, w niepotrzebnej trosce o wstyd, jeszcze nie istniejący w czasach, które nie znały cielesnych perwersji — lecz Wąż, korpulentny, pośród zieleni, trzykroć owinięty wokół pnia drzewa, Wąż, który ze swymi zielonymi oczyma przepełnionymi zło­ścią zdawał się ofiarowywać jabłko raczej tym, co patrzyli na obraz, niż swej ofierze, niezde­cydowanej jeszcze (co wydaje się zrozumiałe, zważywszy, ile nas kosztowało jej przyzwole­nie) przyjąć owoc, który miał zmusić ją do rodzenia w bólach. Filomeno zbliżał się do obrazu powoli, jakby się bał, że Wąż wyskoczy z ram, i uderzając w tacę z mosiądzu, patrząc na obecnych tak, jakby odprawiał dziwny obrządek, zaczął śpiewać:

53


Mamita, mamita, Chodź, chodź, chodź, Bo mnie pożre żmija. Chodź, chodź, chodź.

Spójrz na jej oczy Jak płomienie świecy, Spójrz na jej zęby Ostre niczym nóż.

Kłamstwo, Murzyneczko, Chodź, chodź, chodź. Śpiewam o mej ziemi. Chodź, chodź, chodź.

I chwyciwszy olbrzymi nóż do ćwiartowania mięsa z takim gestem, jakby zabijał węża na obrazie, zawołał:

Nie żyje wąż, Przyszedł nań zgon, Calabasón Son-Son.

— Kabala-sum-sum-sum — zawtórował Anto-nio Vivaldi, nadając refrenowi, zgodnie z na­wykiem eklezjastycznym, niespodziewaną in-fleksję łaciny śpiewanej. „Kabala-sum-sum-sum"— zawtórował Domenico Scarlatti.„Ka-bala-sum-sum-sum"— włączył się do chóru

54


Georg Friedrich Haendel. „Kabala-surn-sum-sum" — powtórzyło pośród klaskania i śmie­chów siedemdziesiąt głosów kobiecych z Ospe-dale. I za przewodem Murzyna, który walił teraz w tacę tłuczkiem od moździerza, utwo­rzyły łańcuch, obejmując jedna drugą w talii, poruszając biodrami w najbardziej nieartyku­łowanej farandoli, jaką można sobie wyobra­zić, farandoli, którą prowadził teraz Monte-zuma, kręcąc ogromną latarnią osadzoną na kiju od szczotki, w takt stokroć powtarzanego przyśpiewu: „Kabala-sum-sum-sum". Tak to w tanecznym korowodzie, zygzakami, okrążyły kilka razy salę, przeszły do kaplicy i obiegłszy ją trzykrotnie pomknęły dalej korytarzami, po schodach do góry i na dół, przebiegły przez galerię, aż przyłączyły się do nich zakonnice, furtianka, służące i pomywaczki wyciągnięte z łóżek, a wkrótce za nimi nadeszli rządca, ogrodnik, przewoźnik łodzią i nawet wariatka z poddasza, która odzyskiwała trzeźwość umy­słu, gdy trzeba było śpiewać w tym domu poświęconym muzyce i sztukom muzycznym, gdzie przed dwoma dniami dano wielki kon­cert sakralny na cześć króla Danii. „Calaba-són-Son-Son" — śpiewał Filomeno coraz bar­dziej rytmicznie. „Kabala-sum-sum-sum"— odpowiadali Wenecjanin, Saksończyk i Neapo-litańczyk. „Kabala-sum-sum-sum" — powta­rzali inni, aż wreszcie wyczerpani po tylu

55


biegach, okrążeniach, wspinaczkach, wędrów­kach schodami w górę i w dół, wrócili na podium orkiestry i padli wszyscy bez tchu, śmiejąc się, na purpurowy dywan, między kielichy i bu­telki. I po intensywnie wachlarzowej pauzie rozpoczęły się tańce stylowe i figurowe w ryt­mie modnych melodii, które Domenico Scar-latti zaczął wygrywać na klawicymbale, zdo­biąc znane melodie mordentami i trylami w najlepszym stylu. W braku kawalerów, ponieważ Antonio nie tańczył, a reszta wypo­czywała w głębinach foteli, utworzyły się pary z instrumentów: obój i trąba, clańno i violaifla-utino i chitarrone, podczas gdy ińolini piccoli alla francese ustawiły się do kadryla z puzo­nami. „Wszystkie instrumenty na opak — powtarzał Georg Friedrich. — Coś jakby sym­fonia fantastyczna". Ale teraz Filomeno, po­stawiwszy kielich na pudle rezonansowym, nadawał rytm tańcom uderzając pogrzebaczem kuchennym o klucz. „Diabeł z tego Murzy­na — wykrzykiwał Neapolitańczyk — kiedy próbuję prowadzić takt, on mi narzuca swój! W końcu nawrócę się na muzykę ludożerców". I przestając grzmocić w klawisze, Domenico wlał sobie ostatni puchar do gardła, po czym obejmując kibić Margherity od Drugiej Harfy zniknął z nią w labiryntach cel i pokoików Ospedale delia Pięta. Ale już świt zaczynał malować się na witrażach. Białe sylwetki

56


ucichły, chowając swe instrumenty do po­krowców i szaf z gestem niechętnym, jakby ciężko im było powracać teraz do swych co­dziennych zajęć. Uciekała wesoła noc, żeg­nana przez dzwonnika, który, nagle wyzwolony z mocy wchłoniętego wina, za chwilę miał ogłosić jutrznię. Białe postacie znikały jak teatralne zjawy w drzwiach po prawej i po lewej stronie. Ukazała się siostra furtianka z dwoma koszykami pełnymi pierożków, serów, bułeczek i rogalików, konfitur z pigwy, ka­sztanów, różowych świnek z marcepanu, zza których wychylały się butelki wina romagnola. „Śniadanie na drogę". „Zabiorę was łodzią" — powiedział Przewoźnik. „Spać mi się chce" — oznajmił Montezuma. „Głodny jestem — stwierdził Saksończyk .— Ale chciałbym zjeść to gdzieś, gdzie jest spokój, drzewa, ptaki, byle nie żarłoczne gołębie z placu, piersiaste jak modele Rosalby, bo te połkną całe nasze śnia­danie, jeśli nie będziemy pilnować". „Spać mi się chce" — powtarzał Meksykanin. „Ukoły­sze cię rytm wioseł" — powiedział ksiądz Antonio. „Co tam niesiesz pod kaftanem?" — spytał Saksończyk Murzyna. „Nic, małą pa­miątkę od Cattariny del cornetto" — odpo­wiada Filomeno, dotykając przedmiotu o nie­określonym kształcie z takim namaszczeniem, jak gdyby dotykał ręki świętego umieszczonej w relikwiarzu.

57


Rozdział VI

1

\


O

d strony miasta, jeszcze pogrążonego w mrokach pod szarymi chmurami powolnego świtu, dobiegały do nich dalekie echa zgiełku kornetów i grzechotek, przynoszone i unoszone przez wiatr. W dal­szym ciągu trwała zabawa w tawernach i kio­skach, których światła zaczynały już gasnąć, lecz maszkarom po przehulanej nocy nie przyszło na myśl odświeżyć przebrań, które w rosnącym świetle dnia traciły swój wdzięk i blask. Barka po długim i spokojnym wiosło­waniu przybliżała się ku cyprysom cmentarza. „Tutaj możecie panowie spokojnie zjeść śnia­danie"—rzekł Przewoźnik zatrzymując się przy brzegu. Lądowały więc na ziemi kosze, dzbany, butelki. Kamienne płyty były jak stoły bez obrusów w obszernej, pustej kawiar­ni. I wino romagnola, dodane do trunków, które już wchłonięto, znowu ożywiło głosy. Meksykanin, otrząsnąwszy się z drzemki, został poproszony o powtórzenie historii Mon-tezumy, której Antonio, ogłuszony wrzaskiem masek, nie zapamiętał dobrze poprzedniego wieczora. „Wyśmienity temat do opery!" — wykrzykiwał Rudy, z coraz większą uwagą słuchając narratora, ten zaś, porwany siłą słów, przybierał tony dramatyczne, gestyku­lował, zmieniał głos w improwizowanych dialogach tak, że zawładnął osobami dramatu. „Z tego wyjdzie wspaniała opera! Nic nie bra-

59


0x01 graphic

kuje. Jest robota dla maszynistów, wybitna partia dla sopranu — Indianki zakochanej w chrześcijaninie — możemy ją powierzyć jednej z tych pięknych śpiewaczek, które..." „Tak, tak, wiemy już, że tych ci nie zabrak­nie" — powiedział Georg Friedrich. „I w do­datku — ciągnął Antonio — ta postać zwy­ciężonego cesarza, nieszczęsnego władcy, któ­ry w rozdzierających akcentach opłakuje swą nędzę. Myślę o «Persach», o Kserkse-sie:

Ach, to ja jestem... O boleści!

0 nędzo! Zrodzony,

By do ruiny przywieść moją rasę, Moją ojczyznę..."

„Kserksesa już mnie zostaw — powiedział Georg Friedrich z przekąsem. — Nieźle sam sobie radzę". „Masz rację — powiedział Rudy wskazując Montezumę. — To będzie nowa postać. Zobaczymy, jak mu każę śpiewać któregoś dnia na scenie teatru". „Mnich na deskach opery! — wykrzyknął Saksończyk. — Tylko tego jeszcze brakowało, żeby do reszty skurwić to miasto". „Ale jeżeli to zrobię, spróbuję nie kłaść się do łóżka z Altamirami

1 Agrypinami, jak to czynią inni" — powie­
dział Antonio wyciągając swój spiczasty nos.
„Dziękuję za kamyczek do mego ogródka..."

60


„A to dlatego, że dość już mam ogranych te­matów. Ilu Orfeuszy, Apollionów, ile Dydon i Galatei! Trzeba szukać nowych historii, innego tła, innych krajów, czy ja wiem... Wprowadzić na sceny Polskę, Szkocję, Arme­nię, Tatarów. Inne postacie: Ginewra, Kune-gunda, Gryzelda, Tamerlan albo Albańczyk Skanderbeg, który tak się dał we znaki prze­klętym Turkom. Wieją nowe wiatry. Wkrótce publiczność dość już będzie miała zakocha­nych pasterzy, wiernych nimf, sentencjonal­nych koziarzy, bogiń-stręczycielek, laurowych wieńców zjedzonych przez mole, rzymskich strojów, purpur, które się już wysłużyły w minionym okresie". „A nie można by napi­sać opery o moim pradziadku Salvadorze Golomonie ? — zaproponował Filomeno .— To naprawdę byłby nowy temat. Z dekora­cjami morza i palm". Saksończyk i Wenecja-nin zaczęli się śmiać tak szczerze i zgodnie, że Montezuma wziął w obronę swego famulusa. „Nic w tym nie widzę tak dziwacznego: Salvador Golomón walczył o swoją wiarę tak, jak Skanderbeg o własną. Jeżeli nasz Kreoł wydaje się wam barbarzyńcą, równie barba-rzyńs ki jest ten niewolnik stamtąd, naprzeciw..." (tu wskazał kierunek, gdzie powinien znajdować się Adriatyk według busoli jego rozumowania, dość chwiejnej na skutek trunków wchłonię­tych w ciągu nocy). MAle... kto kiedy widział,

61


żeby główny bohater opery był Murzynem ? — powiedział Saksończyk. — Murzyni dobrzy są na maszkary i do intermediów". „Zresztą ope­ra bez miłości nie jest operą — powiedział Antonio. — I miłość Murzyna do Murzynki byłaby czymś śmiesznym, a miłość Murzyna i białej kobiety... to nie może być, przynaj­mniej nie w teatrze". „Chwileczkę — przer­wał Filomeno, coraz wyższym tonem pod wpływem wina romagnola. — Opowiadano mi} że w Anglii wielkim powodzeniem cieszy się dramat o Murzynie, generale wielce zasłu­żonym, zakochanym w córce senatora wene­ckiego... Tak, że mu nawet powiedział jego rywal w miłości, zazdrosny o jego szczęście, że wygląda jak czarny cap na białej owcy, z czego, nawiasem mówiąc, wychodzą piękne kolorowe koźłątka". „Tylko mi nie mówcie o teatrze angielskim — rzekł Antonio. — Am­basador Anglii..." „Mój dobry znajomy" — podkreślił Saksończyk. „Ambasador angiel­ski opowiadał mi kilka sztuk, które dają w Londynie, i wszystkie są okropne. Ani w budach szarlatanów, ani w szopach jarmar­cznych, ani w latarniach magicznych, ani w pieśniach ślepców nie zobaczysz podobnych rzeczy". I w świetle brzasku pobielającym cmentarz zaczęły się mrożące krew w żyłach opowieści o ucinaniu głów, widmach mordo­wanych dzieci, o pewnym człowieku, któremu

62


książę Kornwalii wyłupuje oczy na scenie, rozdeptuje je potem obcasami, niczym hisz­pańscy tancerze podczas fandango, o córce generała, której po zgwałceniu wyrywają język i ucinają obie ręce, a wszystko się kończy bankietem, na którym znieważony ojuec z jedną ręką uciętą przez kochanka swej żony, w przebraniu kucharza, daje do zjedzenia królowej Gotów pieróg nadziany mięsem jej dwojga dzieci, zarżniętych na krótko przed­tem jak świnie w przeddzień wesela na wsi... „Co za ohyda!" — zawołał Saksończyk. „A naj­gorsze, że do tego nadzienia wykorzystano mięso z głowy — nos, uszy i gardło — jak według przepisów kulinarnych powinno się przyrządzać delikatną dziczyznę". „I to zjadła królowa Gotów?'5 — chytrze zapytał Filomeno. „Tak jak ja zjadam ten rogal" — odpowie­dział Antonio nadgryzając kolejny rogalik wyciągnięty z koszyka zacnych mniszek. „A mówią, że to obyczaj czarnych" — myślał Murzyn, podczas gdy Wenecjanin żując ka­wałek szynki z dzika, marynowanej w occie z majerankiem i papryką, odszedł o kilka kroków i zatrzymał się nagle przy pobliskim grobowcu, któremu przyglądał się już od chwili, ponieważ wypisane na nim było imię o dźwięku niezwykłym na tej ziemi: „Igor Strawiński" — odczytał sylabizując. „Rzeczy­wiście— powiedział Saksończyk i odcyfro-

63


i

wał z kolei litera po literze: — Chciał spocząć na tym cmentarzu". „Dobry muzyk — po­wiedział Antonio — ale bardzo staroświecki w pomysłach. Czerpał z tych samych tematów co zawsze: Apollo, Orfeusz, Persefona— jak długo można?" „Znam jego «Edypa Króla» — powiedział Saksończyk. — Niektó­rzy uważają , że przy końcu pierwszego aktu («Gloria, Gloria, Oedipus uxor») muzyka przy­pomina moją". „Ale... skąd mu przyszedł do głowy dziwaczny pomysł, żeby napisać świecką kantatę do tekstu po łacinie? — pytał Anto­nio.— Grano także jego «Cantieum Sacrum* u Św. Marka. Słychać tam ckliwości w śred­niowiecznym stylu, który my zarzuciliśmy już od bardzo dawna". „To fakt, że ci mistrzowie, tak zwani awangardowi, straszliwie troszczą się o to, by wiedzieć, co robili muzycy w prze­szłości, i czasem próbują nawet odmłodzić ich styl. Jeśli o to chodzi, my jesteśmy bardziej nowocześni. Co do mnie, nie dbam o to, jakie były opery i koncerty sto lat temu. Robię swoje, według moich rzeczywistych umiejętno­ści i rozumienia, i kropka". „Ja myślę tak samo jak ty — rzekł Saksończyk — chociaż nie na­leży przy tym zapominać, że..." „Przestańcie już pleść trzy po trzy" — powiedział Filomeno pociągając pierwszy łyk z nowej butelki, przed chwilą odkorkowanej. I wszyscy czterej znów zanurzyli ręce w koszykach przyniesionych

64


z Ospedale delia Pięta, które niby rogi obfi­tości wiecznie były pełne. Ale przy konfitu­rach z pigwy i klasztornych biszkoptach roz­darły się ostatnie chmury poranne i słońce zajaśniało w pełni nad kamiennymi płytami, rzucając połyski pod głęboką zielenią cyprysów. Zobaczyli znowu, jakby powiększone w jas­nym świetle, rosyjskie nazwisko, tak im bliskie. I kiedy wino na nowo usypiało Montezumę, w Saksończyku, bardziej przyzwyczajonym mierzyć się z piwem niż z lekkim winem śnia­daniowym, budził się zspał do dyskusji i chęć ataku. „Strawiński mówił — przypomniał nag­le z perfidią — że napisałeś sześćset razy ten sam concerto". „Może być — odparł Antonio — ale za to nigdy nie skomponowałem cyrkowej polki dla słoni z cyrku Barnuma33. „Będą i sło­nie w twojej operze o Montezumie" — powie­dział Georg Friedrich. „W Meksyku nie ma słoni" — oświadczył Montezuma, który ocknął się nagle z senności, usłyszawszy tak wielkie głupstwo. „A jednak widzimy te zwierzęta razem z papugami i pelikanami na gobelinach w Kwirynale, gdzie nam ukazują cuda Indii"— odparł Georg Friedrich z uporem tych, których prześladuje jakaś idee fixe w oparach wina. „Mieliśmy dziś w nocy trochę dobrej muzy­ki"— zauważył Montezuma, aby odwieść tamtych od niedorzecznej kłótni. „Ba! Mar­molada!" — rzucił Georg Friedrich. ,,Ja bym


5 — Koncert...

65


raczej powiedział, że to było coś niby jam session" — oświadczył Filomeno, a niezwykłe słowa, jakich użył, wydały się majaczeniem pijaka. I nagle wydobył spod wypchanego fraczka owinięty razem z wiktuałami tajemni­czy przedmiot, który „na pamiątkę", jak twierdził, podarowała mu Cattarina del cornet-to: była to błyszcząca trąbka („i to niezła35podkreślił Saksończyk, bo świetnie znał się na instrumentach), którą Murzyn natychmiast podniósł do ust i wypróbowawszy ustnik, wy­dał rozdzierające tryle, glissanda, piskliwe skargi, budząc tym protest pozostałych, bo przyszli tu w poszukiwaniu spokoju, po to, żeby uciec od wrzasków karnawałowej hała­stry, i poza tym nie była to muzyka, a nawet gdyby, to zupełnie niewłaściwa na cmentarzu przez respekt dla zmarłych spoczywających w uroczystej ciszy grobowców. Przestał więc Filomeno — nieco zawstydzony przyganą — straszyć swymi figlami ptaki, które odzyskaw­szy panowanie na własnym terenie, powróciły do swych madrygałów i szczebiotania w tona­cji „pliszka major". Ale teraz, najadłszy się i napiwszy, zmęczeni dysputą, Georg Friedrich i Antonio ziewali w tak znakomitym kontra­punkcie, że raz po raz wybuchali śmiechem z mimo woli udanego duetu. „Całkiem jak castrati z opery buffo" — zauważył Monte-zuma. „Sam jesteś castrato" — odpowiedział

66


ksiądz, z gestem odrobinę nieprzystojnym jak na kogoś, kto — chociaż nigdy nie odprawiał mszy, gdyż stwierdzone było, że od dymu kadzidła dostaje napadów duszności i swędzą­cej wysypki — był człowiekiem tonsury i dy­scypliny... Tymczasem wydłużały się cienie drzew i grobowców. O tej porze roku dni były najkrótsze. „Pora iść spać" — rzekł Monte-zuma myśląc, że zbliża się zmierzch, a cmen­tarz o zmierzchu zawsze nabiera melancholii, skłaniając do niezbyt radosnych medytacji o przeznaczeniu każdego z nas, tak jak to w takich okazjach zauważał królewicz duńskij przyzwyczajony bawić się czaszkami, niczym chłopcy meksykańscy w Dzień Zaduszny... W rytmie wioseł zanurzanych w wodzie tak spokojnej, że ledwie marszczyła się po obu stronach barki, płynęli wolno w kierunku placu Św. Marka. Skuleni pod brezentową płachtą, Saksończyk i Wenecjanin odsypiali fatygi zabawy z takim zadowoleniem w twa­rzach, że miło było na nich patrzeć. Czasem ich wargi szeptały jakieś niezrozumiałe słowa, jakby przez sen... Przepływając przed pała­cem Vendramin-Calergi zauważyli Montezu-ma i Filomeno, że kilka ciemno ubranych syl­wetek — kawalerowie we frakach, kobiety zakwefione jak starożytne płaczki — niosło w kierunku czarnej gondoli trumnę z zimnymi połyskami brązu. „To jeden muzyk niemiecki,

67


0x08 graphic
który wczoraj umarł na apopleksję — powie­dział Przewoźnik kładąc wiosła. — Teraz prze­wożą jego zwłoki do ojczyzny. Zdaje się, że pisał dziwne opery, ogromne, i że tam były latające konie, smoki, karły i olbrzymy, i nawet syreny, co śpiewały na dnie rzeki. Proszę ja kogo! Śpiewać pod wodą! W naszym teatrze Fenice nie ma maszyn potrzebnych do przed­stawienia takich cudów". Czarne sylwetki spowite w krepę i gazę umieściły trumnę na żałobnej gondoli, które pod naporem uroczyś­cie poruszanych żerdzi zaczęła żeglować w stro­nę dworca kolejowego, gdzie sapiąc pośród mgieł czekała lokomotywa Turnera ze swoim już zapalonym okiem cyklopa... „Spać mi się chce" — powiedział Montezuma, nagle poko­nany olbrzymim znużeniem. „Zaraz będzie­my na miejscu — rzekł Przewoźnik — a pań­ski hotel ma wejście od kanału", „To tam, gdzie przybijają łodzie ze śmieciami" — po­wiedział Filomeno, w którym nowa porcja wina poruszyła urazę z powodu przygany na cmentarzu. „W każdym razie dziękuję" — powiedział Meksykanin, zamykając oczy z tak ciężkimi powiekami, że ledwie zauważył, jak wyprowadzono go z barki, prowadzono po schodach, rozbierano, kładziono do łóżka i opatulano w pledy, podetknąwszy kilka poduszek pod głowę. „Spać... —szepnął jesz­cze. — Ty także idź spać". „Nie — powiedział

68


Filomeno. — Pójdę z moją trąbką tam, gdzie będę mógł hałasować ile zechcę!" Na ulicach jeszcze trwała zabawa. Puszczając w ruch swe mosiężne młoty, statuetki Maurów na Wieży Zegarowej zaczęły wybijać godzinę.


Rozdział VII


M

aurowie na Wieży Zegarowej znów ogłosili godzinę, gorliwi w wypełnianiu swej bardzo już dawnej powinności odmierzania czasu, chociaż dzisiaj musieli uderzać w młoty pośród jesiennej szarzyzny, otuleni mżawką, która od świtu zagłuszała spi­żowe głosy. Na wołanie Filomena Pan ocknął się z długiego snu — tak długiego, że zdawał się trwać lata. Nie był już Montezumą z po­przedniego dnia, ponieważ miał na sobie ciepły szlafrok, szlafmycę i skarpetki, w któ­rych sypiał, a strój z poprzedniej nocy nie le­żał już na fotelu, gdzie go zapewne rzucił — czy gdzie został położony — razem z naszyjni­kami, ozdobami z piór, sandałami ze złoco­nych rzemyków, które tyle blasku dodawały jego osobie. „Zabrali ten kostium dla signora Massimiliana Millera — powiedział Murzyn wydostając z szafy codzienne ubranie.— I niech pan się pospieszy, bo zaraz się zacznie próba generalna ze światłami, maszynerią i tak dalej". „Ach tak, prawda." Biszkopty maczane w małmazji odświeżyły mu pamięć. Sługa ogolił go na prędce i, doprowadzony do wyglądu licującego z jego kondycją, Pan zbiegł po schodach hotelu, zapinając po drodze spinki koronkowych mankietów. Z wieży znowu ode­zwali się Maurowie („moi bracia" — mówił Filomeno), ale teraz dźwięk ich młotów zmie­szał się z pośpiesznymi uderzeniami młotków

71


maszynistów z SanfAngelo, którzy za kurtyną z czerwonego aksamitu kończyli rozmieszczać wielką dekorację do pierwszego aktu. Stroili instrumenty muzycy orkiestry, kiedy Pan i jego sługa zainstalowali się w mrokach loży. I nagle ucichły uderzenia młotów i strojenia, zapano­wała wielka cisza i na miejscu dyrygenta, ze skrzypcami w ręku ukazał się ksiądz Antonio, bardziej niż kiedykolwiek chudy i nosaty, ale też bardziej dostojny, ze zmarszczonym czołem i w napięciu ducha, które, gdy miał się zmie­rzyć z trudami sztuki, wyrażało się oszczędno­ścią gestów, wstrzemięźliwością starannie wy­studiowaną, by tym bardziej uwydatnić zde­cydowane i akrobatyczne zrywy, które miały uświetnić jego wirtuozerię w pasażach. W swo­im żywiole, nie odwracając się, by spojrzeć na nieliczne osoby, które tu i tam wśliznęły się do teatru, powoli otworzył manuskrypt, pod­niósł smyczek, jak tamtej nocy, i w podwójnej roli dyrygenta i niezrównanego wykonawcy rozpoczął symfonię, bardziej — być może — wzburzoną i poddaną rytmowi niż inne sym­fonie o spokojnym tempie, i rozsunęła się kurtyna ponad dzikim wrzaskiem barw. In­dianin* przypomniał sobie nagle słonecznik ze

0x08 graphic
* Określenie to, które zachowałam, ponieważ wydaje mi się, że w tym rozdziale autor używa go celowo, nie odpowiada oczywiście pojęciu

72


zniczów i chrągiewek, podziwiany niegdyś w Barcelonie, z tą gorejącą dżunglą płomyków i wstęg, które na dziobach okrętów rozwese­lały prawą stronę sceny, podczas gdy z lewej, na posępnych murach pałacu, igrały chorą­giewki w barwach purpury i amarantu. A po­nad odnogą, wypływającą z laguny Meksyku, smutna arkada mostu (zbyt podobnego do mostów weneckich) oddzielała obozowisko Hiszpanów od rezydencji cesarskiej Monte-zumy. Ale pod tymi splendorami pozostały nieomylne ślady świeżej bitwy: lance, strzały, puklerze, bębny, rozrzucone na deskach pod­łogi. Wchodził cesarz Meksykanów z mieczem w ręku i wpatrzony w smyczek mistrza Anto-nio wołał:

Son vinto, eterni Dei! Tutto in un giorno Lo splendor dei miei fasti, e Palta Gloria Del valor Messican cade svenata...*

0x08 graphic
„Indianina" w polskim języku. „Indianami" („Indiano" używane obok „Indio", oznacza­jącego tubylca) przez długie wieki nazywano w Hiszpanii tych, którzy wyemigrowali do „In­dii" odkrytych przez Kolumba (przyp. tłum.). * Otom zwyciężony, bogowie! Wystarczył dzień jeden,

By splendor mej potęgi i najwyższa chwała Meksykańskiego męstwa legła w gruzach...

73


Daremne były inwokacje, obrzędy, wołanie do nieba w obliczu ataków wroga. Dziś wszy­stko jest boleścią, rozpaczą i upadkiem wiel­kości. Un dar do vibrato nel mio sen... I uka­zuje się cesarzowa w stroju pół Semiramidy, pół tycjanowskiej damy, piękna i dzielna ko­bieta, która usiłuje podnieść na duchu zała­manego klęską małżonka, wtrąconego przez „obłudnego Ibera" w tak okrutne poniżenie. „Tej nie mogło zabraknąć w dramacie — szepcze Filomeno. — To Anna Giró, kochanka naszego brata Antonia. Dla niej zawsze jest główna rola". „Naucz się szacunku " — suro­wo mówi Indianin do swego famulusa. Ale w tym momencie pochylając głowę przed sztandarem Azteków, zwisającym nad deskami sceny, ukazuje się Teutile, osobistość wspom­niana w „Historii podboju Meksyku" wieleb­nego Antonio de Solisa, który był głównym kronikarzem Indii. „Przecież to kobieta!55wykrzykuje Indianin na widok sterczących piersi pod tuniką z greckim szlakiem. „Dla­tego też wołają na nią «Niemka» — mówi Mu­rzyn. — Bo pan wie, że co do mleczarni, to Niemki...35 „Ależ to wierutne głupstwo — po­wiada tamten. — Według wielebnego Antonia de Solis, Teutile był wodzem armii Monte-zumy55. „No więc tutaj on się nazywa Giusep-pa Pircher i słyszałem, że sypia z jego wyso­kością księciem Darmstadtu czy, jak mówią

74


inni, Armestadu, który z nudów, bo ma dosyć swoich lodów i śniegów, osiedlił się w jednym z pałaców tego miasta". rfAle Teutile jest mężczyzną, nie kobietą". „Kto tam wie — mówi Murzyn — tutaj pełno jest ludzi paskud­nych obyczajów... Jak pan nie wierzy, niech pan spojrzy na to". Okazuje się, że Teutile ma poślubić młodszego brata konkwistadora Hernana Cortesa, imieniem Ramiro, którego męską rolę śpiewa nam teraz signora Angiola Zanuchi. „Jeszcze jedna, co kładzie się do łóżka z księciem Darmstadtu" — szepcze Mu­rzyn. „Jakże to? Więc tutaj każdy kładzie się z każdym do łóżka?" — pyta zgorszony In­dianin. „Tutaj ludzie kładą się do łóżka z kim popadnie... Ale niech mi pan nie przeszkadza i da słuchać muzyki, bo właśnie idzie fragment na trąby, który mnie bardzo interesuje" — mówi Murzyn. Więc Indianin, zbity z tropu tym pomieszaniem faktów historycznych, za­czyna się gubić w gmatwaninie bez końca, w labiryncie akcji, która splata się i rozplątuje sama w sobie. Montezuma prosi cesarzową Mitrenę — bo tak ją nazywają — żeby zabiła na ofiarę bogom swoją córkę Teutile (ależ Teutile, do ciężkiej cholery, był wodzem armii meksykańskiej!), zanim plugawa chuć najeźdźcy zbezcześci jej dziewictwo. Ale (tutaj „ale" mnożyć się muszą w nieskończo­ność) księżniczka woli zadać sobie śmierć

75


w obecności Cortesa. I przechodzi przez most, który teraz okazuje się zdumiewająco podobny do Riałto, i nieskalana, promieniejąca godno­ścią woła stając przed konkwistadorem:

La figlia d'un monarca

in ostaggio a Fernando} II sangue illustre

di tanti Semidei

cosi ingrato awilirsi}*

W tym miejscu Montezuma strzela z łuku do Cortesa i na scenie robi się taki rozgardiasz, że Indianin gubi wątek historii i otrząsa się z ogłupienia, dopiero gdy zmieniają dekoracje i znajdujemy się wewnątrz pałacu, którego ściany zdobią symbole słońca i gdzie pojawia się teraz cesarz Meksyku ubrany na modłę hiszpańską. „To zaiste niezwykłe" — zau­waża Indianin zdając sobie sprawę, że signor Massimiliano Miller zdjął z siebie przebranie, które on — on, który jest tutaj w tej loży, bogaty, niesłychanie bogaty kupiec handlujący srebrem — miał na sobie wczorajszej nocy albo przedwczorajszej, czy przed-przed-przed-najbardziej wczorajszej, czy nie wiem

0x08 graphic
* Więc królewska córa zakładniczką Fernanda? Zacna, krew półbogów w tak nędznym upodleniu?

76


kiedy, aby upodobnić się do panów z arysto­kracji rzymskiej, którzy pretendując do suro­wości wobec ekstrawagancji, na jakie sobie pozwalała Serenissima Republica, przejmo­wali teraz modę Madrytu czy Aranjuezu, tak samo jak to robili od niepamiętnych czasów bogaci panowie zza morza. Ale tak czy inaczej, ów Montezuma przyodziany w hiszpańskie szaty okazuje się tak niezwykły, tak nie do przyjęcia, że akcja na nowo plącze się, gma­twa w nieskończoność w umyśle widza do tego stopnia, że na widok nowego przebrania postaci głównego bohatera, zwyciężonego Kserksesa z tragedii muzycznej, śpiewak myli mu się z tysiącem innych zmienionych osobo­wości, widzianych na zabawie karnawełowej, przeżytej wczorajszej nocy, przedwczorajszej nocy czy nie wiadomo kiedy, aż wreszcie zasu­wa się kurtyna z czerwonego aksamitu na potężne wezwanie do bitwy morskiej, rzucone przez niejakiego Asprano — jeszcze jednego „generała Meksykanów", o którym nie wspo­minają Bernal Diaz del Castillo ani Antonio de Solis w swoich kronikach. Dzwonią znowu godziny wybijane przez Maurów na Wieży Zegarowej, dostosowują się do nich w przy­śpieszonej perkusji młotki maszynistów, ale ksiądz Vivaldi nie opuszcza kręgu orkiestry, gdzie muzycy zaczynają obierać pomarańcze lub popijać z butelek liche wino, i siadając na

77


swyto taborecie zaczyna skrupulatnie prze­glądać role w drugim akcie, tu i ówdzie wnosząc jakąś poprawkę niecierpliwym piórem. Takie skoncentrowanie myśli nad lekturą widać w ruchu rąk, przerzucających stronice gestami, które nie mają nic wspólnego z nieruchomością pleców, że nikt nie ośmiela się do niego zwró­cić. „Wygląda jak licencjat Cabra33— mówi Indianin wspominając sławnego bakałarza z po­wieści, która obiegła całą Amerykę*. „Licen­cjat Cabro, powiedziałbym33 — podkreśla Fi-lomeno, który nie pozostał nieczuły na krągłe biodra i różowy dekolt Anny Giró... Ale teraz smyczek wirtuoza rozpoczął nowy fragment — tym razem w tempie powolnym i akcentowa­nym — otwiera się scena i jesteśmy w obszer­nej sali audiencyjnej, zupełnie podobnej do tej na obrazie, który posiada Indianin w swoim domu na Coyoacan, przedstawiającym pewien epizod Konkwisty — bardziej wierny rzeczy­wistości niż wszystko, co dotychczas tutaj oglądano. Teraz Teutile (trzebaż więc stanow-

0x08 graphic
* Mowa o „Żywocie Łotrzyka'3, słynnej po­wieści pikarejskiej Francisca de Quevedo (1580—1645); licencjat Cabra, który morzył głodem wychowanków swojej szkoły, sam nie jadał i był niezwykle chudy („cabra33 — koza; „cabro33, częściej „cabrón33 — rogacz, męż­czyzna zdradzany) (przyp. tłum.).

78


czo przyjąć, że jest rodzaju żeńskiego, a nie męskiego?) boleje nad losem swego ojca, więźnia His?panów, którzy dopuścili się zdra­dy. Lecz Asprano dysponuje ludźmi gotowymi go uwolnić. „Niecierpliwią się moi wojownicy, by wsiąść do czółen i piróg, niecierpliwie prag­ną ukarać Duce (sic!) który złamał dane słowo". Wchodzą na scenę Hernan Cortes z Cesarzową i Meksykanka podnosi patetyczny lament, gdzie akcent, przywodzący na myśl królową Atossę Ajschylosa, miesza się (w tym pasażu, którego teraz słuchsmy) z pewnym defetyzmem zelżonej Malinche*. Przyznaje Mitrena—Malinche, iż tutaj żyło się w mro­kach bałwochwalstwa, że klęska Azteków przewidziana była w groźnych wróżbach. A zresztą:

Per secolo si lunghi

furo i popoli cotanto idioti

ch'anche i propi tesor gl'erano ignoti.**

I oto zrozumiało się nagle, że na tej ziemi czczono Fałszywych Bogów i że wreszcie,

0x08 graphic
* Malinche, czyli dofia Marina, Indianka, tłumaczka, doradczyni i kochanka Cortesa, uważana przez współziomków za zdrajczynię. ** Przez tak długie wieki

w ciemnocie ludy nasze żyły utrzymane, iż nawet własne skarby były im nie znane.

79


pośród huku dział i lombard, przyszła Religia Prawdziwa wraz z prochem strzelniczym, koniem i Słowem Ewangelii. Cywilizacja lu­dzi wyższych narzucona została z dramatyczną rzeczywistością rozumowania i siły. A jednak dlatego właśnie (i tu zanika malinczyzm Mi-treny w mężnym podniesieniu tonu) upoko­rzenie, na jakie skazano Montezumę, niegodne jest potęgi i kultury tych ludzi. „Jeśli z nieba Europy do tej części Zachodu zstąpiliście, bądźcie tym, który rządzi, panie, nie tyranem". Na to wchodzi Montezuma skuty łańcuchami. Rozjątrza się dyskusja. Żwawo uwijają się muzycy mistrza Antonio pod jego nagle oży­wioną batutą i następuje zmiana sceny, jakiej tylko na skutek cudownej operacji swoimi przyrządami umieją dokonać maszyniści we­neccy, i w rozświetlonej wizji ukazuje się Wielkie Jezioro Texcoco, z wulkanami w głębi, poorane łodziami Indian, i wybucha straszliwa bitwa na wodzie, krwawy bój Hiszpanów z Meksykanami, okrzyki nienawiści, szczęk stali, strącane z głów hełmy i kawaleria, która nagle wpada na plac, rozpędzając zwartą ciżbę, dźwięczą trąby na dole, pisz­czałki i trąbki wznoszą rozdzierający zgiełk, i oto płonie flota Azteków od ognia greckiego, . sztuczne dymy, iskry, pirotechnika w wyż­szym stylu, wrzawa, zamęt i klęska. „Brawo! Brawo! — woła Indianin. — Tak było! Tak

80


było!" „A pan był przy tym?" — pyta drwiąco Filomeno. „Nie byłem, ale mówię, że tak było, i koniec". Uciekają pobici, wycofuje się konnica, scenę zaścielają polegli i ranni, a Teutile, niczym Dido Porzucona, chce się rzucić w ostatnie płomienie ogniska, aby umrzeć w chwale, kiedy zawiadamia ją Aspra-no, że jej własny ojciec przeznaczył dla niej wzniosły los ofiary zgładzonej na ołtarzu Dawnych Bogów i jak Ifigenia ma oddać życie, aby uśmierzyć gniew tych, którzy z nieba kie­rują losem śmiertelnych. „Dobrze: jako po­mysł zaczerpnięty z klasyki może ujść" — orzeka Indianin, niepewny na widok zasuwa­jącej się znowu szkarłatnej kurtyny. Ale znów słychać stuk młotków zapowiadający nową dekorację, wracają muzycy i po krótkim wstę­pie, który nie wróży nic dobrego — sądząc po skłóconej harmonii — na nowo otwiera się scena i podziwiamy wieże masywnej konstruk­cji na uzyskanym dzięki zastosowaniu złudze­nia optycznego panoramicznym tle wielkiego miasta Tenochtitlan. Na ziemi leżą trupy, których obecność niezbyt dobrze może sobie wytłumaczyć Indianin. I znów gmatwa się akcja z Montezumą, przyodzianym na nowo w szaty Montezumy (moje ubranie, moje wła­sne ubranie!), z uwięzioną Teutile, z ludźmi, którzy wydają się zdecydowani ją uwolnić, oraz z Mitreną, która zamierza podpalić gmach.

6 — Koncert... ot


„Znów będzie pożar?" — pyta Filomeno prag­nąc, by się powtórzył poprzednia który napraw­dę był wspaniały. Ale nie. Jakby na skutek sztuki czarnoksięskiej wieża przeobraża się nagle w świątynię, której wrót strzeże groźny posąg, pokraczny, uszasty, straszliwy bożek bardzo podobny do diabłów na obrazach Boscha, w których tak gustował Filip II i które dotychczas zachowane są w posępnych pudrideros Escorialu. Bożka tego biało ubrani kapłani nazywają Uchilibos. („Skąd to wzię­li?"— zadaje sobie pytanie Indianin). Przy­prowadzają Teutile ze związanymi rękami i ma się dokonać krwawa ofiara, kiedy pan Massi-miliano Miller, wydobywając resztki energii z głosu poważnie zmęczonego nieokiełznanym natchnieniem Antonia Vivaldi, rzuca w heroi­cznym i ponurym wysiłku lament godny w każ­dym calu upadłego monarchy Persów: Gwia­zdy, zwyciężyłyście! /Oto ja, przykład waszej niestałości przed oczyma świata. /Królem by­łem, który się chełpił posiadaniem boskiej wła­dzy/ Teraz jestem przedmiotem okrutnej po­niewierki/ Uwięziony, spętany, pogardy godne trofeum obcej chwały/ posłużę tylko jako argu­ment przyszłej historii. I ocierał Indianin łzy, wyciśnięte tak wzniosłymi skargami, kiedy kurtyna zasuwając się i rozsuwając przed sceną przeniosła nas na wielki plac w Meksyku, ozdobiony trofeami w stylu rzymskim, z dzio-

82


bami okrętów w zwieńczeniach kolumn pod niebem pełnym wszelkiego rodzaju sztanda­rów, chorągwi, insygniów i bander. Wchodzą jeńcy meksykańscy z łańcuchami na szyi, opłakując swą klęskę, i kiedy wydaje się, że nastąpi nowa masakra, dzieje się coś niespo­dziewanego, niewiarygodnego, cudownego i niedorzecznego, urągającego wszelkiej praw­dzie: Hernan Cortes przebacza swoim wro­gom i by przypieczętować wielką przyjaźń między Aztekami i Hiszpanami, pośród okla­sków i okrzyków zwycięstwa zawarty zo­staje związek małżeński między Teutiie i Ra-mirem, podczas gdy zwyciężony cesarz za-przysięga wierność na wieki królowi Hisz­panii, a chór — przy wtórze instrumentów dętych i smyczkowych, prowadzonych w tem­pie majestatycznym i z całą siłą przez mistrza Vivaldiego — sławi szczęście przywróconego pokoju, triumf prawdziwej religii i słodycze hymenu. Marsz, epitalamium i taniec ogólny, i da capo, i znowu da capo, aż wreszcie spada czerwony aksamit na furię Indianina. „Fałsz! Fałsz! Wszystko jest fałszywe!" — krzyczy. I krzycząc: „Fałsz! Fałsz! Wszystko fałszywe" biegnie do rudowłosego księdza, który kończy składać swoje partytury, ocierając pot wielką kraciastą chustką. „Fałszywe?... Ale co?" — pyta zdumiony muzyk. „Wszystko. Ten finał to idiotyzm. Historia..." „Opera nie jest

83


sprawą historyków". „Ale... Nigdy nie było takiej cesarzowej Meksyku ani Montezuma nie miał żadnej córki, która by wyszła za Hisz­pana". „Chwileczkę, chwileczkę — mówi An-tonio z nagłą irytacją. — Poeta Alvise Giusti, autor tego dramatu muzycznego, studiował kronikę Solisa, którą, jako udokumentowaną i wiarygodną, wielce szanuje główny biblio­tekarz Marciany. I tam jest mowa o cesarzo­wej, tak jest, kobiecie pełnej godności, energi-gicznej i dzielnej". „Nigdy tego nie widzia­łem". „Rozdział XXV, z części V. Mowa jest także w części IV, że dwie czy trzy córki Montezumy poślubiły Hiszpanów. Toteż jed­na mniej, jedna więcej..." „Ale ten bóg Uchi-libos?" „To nie moja wina, że macie bogów o niemożliwych imionach. Sami konkwista­dorzy próbując naśladować mowę meksykań­ską nazywają go Huchilobos czy coś w tym rodzaju". „Rozumiem. Chodzi o boga Huitzi-lopochtli". „I pan uważa, że można wyśpie­wać coś takiego? Wszystkie imiona podane w kronice Solisa są nie do wymówienia. Nieustające łamanie języka: Iztlapalalpa, Goa-zocoalco, Xicalango, Tlaxcala, Magiscatzin, Qualpopoca, Xicotencatl... nauczyłem się tych nazw dla ćwiczenia wymowy. Ale kto, do jasnej cholery, mógł wymyślić taki język!" „A ten Teutile, który się zmienił w kobietę?" „Ma imię do wymówienia, takie, które można

84


dać kobiecie". „A gdzie się podział Guati-mozin, prawdziwy bohater tego wszystkiego ?" „Popsułby jedność akcji... To osobistość do innego dramatu". „Ale... Montezuma zginął ukamienowany..." „Bardzo brzydkie zakoń­czenie opery. Dobre może dla Anglików, którzy w epilogu wprowadzają na scenę mor­derstwa, marsze żałobne i karawaniarzy. Tu­taj ludzie chodzą do teatru, żeby się rozerwać". „A gdzie podzieliście donię Marinę w całej tej maskaradzie meksykańskiej?" „Ta Malinche była niecną zdrajczynią, a publiczność nie lubi zdrajców. Żadna nasza śpiewaczka nie przyjęłaby takiej roli. Żeby zyskać wielkość i zasłużyć na muzykę i aplauzy, ta Indianka powinna by postąpić tak jak Judyta z Holo-fernesem". „A jednak Mitrena uznaje wyż­szość konkwistadorów". „Ale jest kimś, kto aż do końca stawia desperacki opór. Takie postacie zawsze cieszą się powodzeniem". Indianin, chociaż trochę spuścił z tonu, nie dawał za wygraną: „Historia mówi..." „Nie zawracaj mi pan głowy Historią w sprawach teatru. Liczy się tylko poetyckie złudzenie... Sławny Monsieur Voltaire wystawił niedawno w Paryżu tragedię, gdzie oglądamy idyllę między postaciami z Historii, niejakim Oro-smanem i niejaką Zairą, przy czym gdyby żyli w czasie, kiedy rozgrywa się akcja, on miałby przeszło osiemdziesiąt lat, a ona powyżej

85


dziewięćdziesiątki". „I zrozum coś z tego, człowieku" — mruczy Filomeno. "I mowa tam o pożarze Jerozolimy wznieconym przez sułtana Saladyna, co jest wierutnym fałszem, bo kto naprawdę splądrował miasto i wyrżnął ludność, to nasi krzyżowcy. A weź pan pod uwagę, że kiedy chodzi o Miejsca Święte, to naprawdę istnieje historia... Historia wielka i godna poszanowania". „Więc dla pana hi­storia Ameryki nie jest wielka i godna posza­nowania?" Ksiądz-muzyk schował skrzypce do futerału: „W Ameryce wszystko jest bajką: bajki o Eldorado, o rzekach Potosi, o fantastycznych miastach, gąbkach, które mówią, baranach z czerwonym runem, Ama­zonkach z jedną piersią, Orejonach*, którzy pożerają jezuitów", Teraz Indianin znowu się zirytował. „Jeżeli tak lubicie bajki, dorób pan muzykę do «Orlanda Szalonego)". „To już zrobione, wystawiłem to sześć lat temu". „Nie uwierzę, żeby wprowadził pan na scenę Orlanda, który na golasa przebiega całą Francję i Hiszpanię, z obnażonym przyrodze­niem, a potem skacze do Morza Śródziem­nego i przebywszy je wpław wyrusza na

0x08 graphic
* Orejones — plemię Indian Ameryki Połud­niowej, nazwane tak od obyczaju zdobienia uszu (hiszp. oreja) drewnianymi obręczami (przyp. tłum.).

86


księżyc tak sobie, jakby nigdy nic!" „Dajcie, panowie, spokój banialukom" — powiedział Filomeno obserwując z zainteresowaniem, jak na scenie, porzuconej przez maszynistów, sig-nora Pircher (Teutile) i signora Zanuchi (Ra-miro), już bez charakteryzacji, gotowe do wyjścia na ulicę, obejmowały jedna drugą w dość ciasnym uścisku, winszując sobie wzajemnie — może wśród zbyt czułych poca­łunków — udanego występu na scenie. „Try-badyzm?" — spytał Indianin używając najsub­telniejszego słowa, jakim mógł w tej chwili wyrazić swoje podejrzenia. „Kogo to obcho­dzi?"— zawołał ksiądz odpowiadając po­śpiesznie na niecierpliwe wołanie pięknej Anny Giró, która ukazała się — teraz już bez udziału świateł i cudownej maszyny — w głębi sceny. „Żałuję, że nie podoba się panu moja opera... Na przyszły raz spróbuję znaleźć temat bar­dziej rzymski". Na zewnątrz Mori, odmierza­jący czas, skończyli wybijać szóstą pośród drzemiących już gołębi i mokrej mgiełki, która unosząc się znad kanałów skrywała ema­lie i złoto na ich zegarze.


0x01 graphic


0x08 graphic
Rozdział VIII Albowiem zatrąbi trąba... z Listu do Koryntian, 1,52


W

drobnym deszczyku, którym nasią­kało sukno płaszczy, dając im pewien charakterystyczny zapach stajni, szedł Indianin ze zmarszczonym czołem, zatopiony w sobie, z oczyma wbitymi w ziemię, jakby liczył kamienne kwadraty ulicy, zabarwione niebieskawym odcieniem w światłach miasta. Jego myśli nie mogły wyjść na zewnątrz w nie­mym poruszeniu warg, zostawiając go w pół drogi między refleksją a słowem. „Co pan taki przybity po tym przedstawieniu?" — pyta go Filomeno. „Nie wiem — odpowiada mu tam­ten, przestając daremnie trwonić głos w nie­zrozumiałych monologach. — Ksiądz Anto-nio dał mi wiele do myślenia tą swoją cudaczną operą. Moi dziadkowie urodzili się w Colme-nar de Oreja i Villamanrique nad Tagiem, ojciec był z Extremadury, ochrzczony w Me-dellin, tak jak Hernan Cortes. A jednak dzisiaj, tego popołudnia, jeszcze przed chwilą działo się ze mną coś dziwnego: kiedy słucha­łem muzyki tego księdza i śledziłem perypetie akcji, całym sercem byłem po stronie Meksy-kanów, usilnie pragnąłem ich triumfu i nie­prawdopodobnego rozwiązania dramatu, bo ja, tam urodzony, lepiej niż kto inny mogę wiedzieć, jak się działo naprawdę. Sam siebie przyłapałem na niedorzecznej nadziei, że Montezuma zwycięży hiszpańską dumę i że jego córka, jak ta bohaterka biblijna, zetnie

91


0x08 graphic
głowę rzekomego Ramira. I nagle zdałem so­bie sprawę, że jestem w obozie Indian, strze­lając z tych samych łuków i pragnąc klęski tych, którzy dali mi krew i nazwisko. Gdybym był don Kichotem, rzuciłbym się z kopią i puklerzem na moich ludzi w hełmach i kol­czugach". „A czego szukamy w złudzeniu scenicznym, jeśli nie tego, by wyjść z własnej skóry, uciec stąd, gdzie jesteśmy, i znaleźć się tam, dokąd nie moglibyśmy pójść z własnej woli ? — pyta Filomeno. — Dzięki teatrowi możemy cofnąć się w czasie i żyć tak, jak nam nie pozwala ciało, które nas więzi, w epokach minionych na zawsze". „Może też być — i tak napisał pewien filozof starożytny — że chcemy się oczyścić, wyrzucić z siebie niepo­koje skryte w naszej najgłębszej istocie... Wobec sztucznej Ameryki nędznego poety Giusti przestałem się czuć widzem, żeby się stać aktorem. Zazdrościłem Massimilianowi Millerowi, że nosi kostium Montezumy, który nagle stał się straszliwie mój własny. Zdawało mi się, że śpiewak pełni tę rolę, która mnie była przeznaczona i której ja, przez słabość, przez hultajstwo, niezdolny byłem się podjąć. I nagle poczułem się jakby poza sytuacją, obcy, egzotyczny, bez miejsca, daleki zarówno od siebie, jak i od tego, co naprawdę moje. Czasem trzeba porzucić swoje sprawy, odda­lić się od nich, żeby je zobaczyć z bliska".

92


W tym momencie wydzwonili godzinę, jak to czynili od wieków, Maurowie na wieży. „Sprzykrzyło mi się już to miasto ze swymi kanałami i gondolierami. Spałem już z Ancillą, Camillą, Zuliettą, Angelettą, Catiną, Faustiną, Agatiną i wieloma innymi, których imion za­pomniałem— i dość! Wracam do swoich jeszcze dziś wieczorem. Potrzebne mi inne powietrze, które otaczając mnie, rzeźbi i na­daje kształt". „Według księdza Antonio wszy­stko, co stamtąd, jest bajką". „Bajkami karmi się Wielka Historia, nie zapominaj o tym. Bajkami wydają się nasze sprawy ludziom stąd, bo utracili sens bajeczności. Nazywają bajecznym wszystko, co dalekie, irracjonalne, umieszczone w dniu wczorajszym — India­nin przerwał na chwilę — nie rozumieją, że bajeczność jest w przyszłości. Cała przyszłość jest baśniowa". Szli teraz wesołą ulicą delia Merceria, mniej ożywioną niż zazwyczaj na skutek deszczu, który zaczynał już spływać z rond kapeluszy. Indianin przypomniał sobie listę upominków, jaką mu wręczyli w przed­dzień wyjazdu jego przyjaciele i współbiesiad­nicy. Nigdy oczywiście nie myślał o zebraniu zamówionych próbek marmurów, o lasce z polskiego bursztynu, o tomie dziwacznego chaldejskiego kalendarza, ani nie zamierzał obciążać swego bagażu beczkami nalewki z wiśni czy monetami rzymskimi. Co do

93


0x08 graphic
mandoliny inkrustowanej masą perłową — niech córka inspektora miar i wag obejdzie się bez niej, bo sama jest do mandoliny podobna. Ale tu, w tym sklepiku z nutami, zapewne znajdą się sonaty, koncerty i oratoria, o które skromnie prosił go nauczyciel muzyki bied­nego Francisąuillo. Weszli tam. Sprzedawca przyniósł im na początek sonaty Domenica Scarlatti. „Wspaniały facet!" — westchnął Fi­lomeno wspominając tamtą noc. „Podobno jest teraz, szelma, w Hiszpanii, gdzie infantka Barbara, szczodra i zbyt czuła, pokrywa jego długi karciane, które będą rosły, póki starczy kart w domach gry". „Każdy ma swoje słabo­ści. Ten na przykład ugania za babami" — powiedział Filomeno wskazując koncerty księ­dza Antonio o tytułach „Wiosna", „Lato", „Jesień", „Zima", każdy z pięknym sonetem w nagłówku. „Ten zawsze będzie żył pośród wiosny, choćby go dosięgła zima" — orzekł Indianin. Ale teraz -wychwalał sklepikarz za­sługi pewnego godnego uwagi oratorium: „Mesjasz". „Ni mniej, ni więcej! — wykrzyk­nął Filomeno. — Ten Saksończyk nie robi nic na małą skalę. — Otworzył partyturę. — Psiakrew, cholera! To się nazywa pisać na trąbę! Żebym mógł coś takiego wygrać!" I czytał tam i z powrotem arię na bas, napisaną przez Georga Friedricha i opartą na dwóch wersetach z „Listu do Koryntian". I nad nu-

94


tami, które tylko wykonawca odbarzony stra­szliwą siłą mógł wydobyć ze swego instrumen­tu, słowa jak gdyby wzięte ze spiritual:

The trumpet shall sound and the dead shall be raised incorruptible, incorruptible, and we shall be changed, and we shall be changed! The trumpet shall sound, ihe trumpet shall sound!

Po zebraniu bagażu, włożeniu nut do teczki z solidnej skóry, z ostentacyjnie wytłoczonym kalendarzem azteckim, ruszyli w drogę, In­dianin i Murzyn, na stację kolejową. Gdy brakowało zaledwie kilku minut do odejścia ekspresu, Podróżny wychylił się przez okno przedziału Wagons Lits Cook: „Szkoda, że zostajesz" — powiedział do Filomena, który dysząc lekko od wilgoci, czekał na peronie. „Zostanę jeszcze jeden dzień. Dla mnie ten dzisiejszy wieczór jest jedyną sposobnością51. ą,Wyobrażam sobie... Kiedy wrócisz do kra­ju?" „Nie wiem. Na razie jadę do Paryża". „Kobiety? Wieża Eiffia?" „Nie. Baby są wszędzie. A wieża Eiffia już od dawna prze­stała być cudem. Nadaje się może na ozdobny przycisk do papierów". „W takim razie...?" >3W Paryżu będą do mnie mówić «Monsieur

95


Philomene», tak przez «ph» i z pięknym accent grave nad «e». W Hawanie byłbym tylko Murzy­nem Filomeno". „To się kiedyś zmieni". „Po­trzebna byłaby rewolucja". „Nie ufam rewo­lucjom". „Bo ma pan za dużo pieniędzy tam, w Coyoacan. A ci, co mają pieniądze, nie lubią rewolucji... Tymczasem tacy jak ja, a jest nas dużo, i będzie wciąż więcej..." Jeszcze raz — a ile razy przedtem w ciągu stuleci? — ode­zwali się Mori z Wieży Zegarowej. „Może słyszę ich ostatni raz — powiedział India­nin. — Dużo się od nich nauczyłem, ciągu tej podróży". „Bo podróże kształcą". „Bazyli Wielki, biskup Cezarei, święty doktor Kościo­ła, twierdził w jakimś dziwnym traktacie, że Mojżesz zgromadził znaczną wiedzę, podczas kiedy żył w Egipcie, a jeśli prorok Daniel tak znakomicie tłumaczył sny — co teraz cie­szy się takim sukcesem —to dlatego, że dużo nauczył się od magów chaldejskich". „Niechże panu ta podróż przyniesie jak naj­więcej pożytku — powiedział Fiłomeno. — A ja się zajmę moją trąbką". „Zostajesz w dobrym towarzystwie. Trąbka jest zdecydowana i ener­giczna. Piekielny instrument, jeszcze piekiel-niejszy w użyciu". „Dlatego też tak głośno rozbrzmiewa na Sądach Ostatniej Instancji w godzinie regulowania rachunków z łotrami i szubrawcami" — powiedział Murzyn. „Na to, żeby ci się skończyli, trzeba by czekać do

96

!


Końca Czasów" — powiedział Indianin. „To dziwne — zauważył Filomeno.— Wciąż sły­szę o Końcu Czasów. Dlaczego nie mówi się raczej o Początku Czasów?" „To będzie do­piero w Dniu Zmartwychwstania"—powie­dział Indianin. „Nie mam czasu czekać tak długo" — orzekł Murzyn. Wielka wskazówka zegara zapewne przeskoczyła sekundę, która ją dzieliła od godziny ósmej p.m. Pociąg pra­wie niedostrzegalnie zaczął się posuwać w kie­runku ciemności. „Żegnaj". „Na jak długo?" „Do jutra?" „A może do wczoraj..." — po­wiedział Murzyn, chociaż słowo „wczoraj" zagubiło się w przeciągłym gwizdku lokomo­tywy... Filomeno zwrócił się w strony świateł i nagle doznał wrażenia, że miasto ogromnie się postarzało. Zmarszczki pojawiły się na obliczach jego murów znużonych, popęka­nych, ukraszonych, poplamionych przez mchy i grzyby, starsze od człowieka, które zaczęły nad­gryzać wszystkie rzeczy od chwili ich stworze­nia. Dzwonnice, konie greckie,syryjskiepilastry. mozaiki, kopuły i emblematy zbyt często uka­zywane na wędrujących po świecie plakatach, by przyciągnąć posiadaczy trcwellers checks, straciły w tym rozmnożeniu obrazów prestiż Miejsc Świętych, vyymegających od tego, który mógłby je podziwiać, ciężkiej próby podróży najeżonych przeszkodami i niebezpieczeństwa­mi. Rzekłbyś, że podniósł się poziom wód.


— Koncert.,,

97


0x08 graphic
0x08 graphic
Przepływające motorówki wzmagały agresyw­ność fal, minimalnych, lecz stałych i upartych, rozbijających się o holowniki, pale drewniane i szczudła, które jeszcze podtrzymywały domy miasta, na krótko rozweselone tu i ówdzie przez makijaż murarski i operacje plastyczne nowoczesnych architektów. Wenecja zdawała się zanurzać z godziny na godzinę głębiej w swoje mętne wody. Wielki smutek zaciskał, się tej nocy nad miastem chorym i podkopa­nym. Filomeno jednak nie był smutny. Nigdy nie był smutny. Tego wieczora, za pół godziny, odbędzie się koncert — tak oczekiwany kon­cert tego, który każe wibrować trąbie jak Bóg Zachariasza, Pan Izajaszów, albo jak żąda tego chór najbardziej radosnego z Psalmów. A że miał jeszcze wiele zadań do wypełnienia, wszędzie tam, gdzie muzyka miała być okre­ślana w wartościach rytmu, lekkim krokiem pobiegł do sali koncertowej, afisze obwiesz­czały bowiem, że za chwilę zacznie rozbrzmie­wać trąbka Luisa Armstronga. I wydało się Filomenowi, że w ostatecznym rachunku to, co było żywe, aktualne, skierowane ku przy­szłości, to, co zostało dla niego wtym mieście la­gun, to był rytm, rytmy żywiołowe i pitagorejs-kie zarazem, obecne tutaj, istniejące w innych miejscach, gdzie ludzie przekonali się—bardzo niedawno, oczywiście — że sfery nie mają innej muzyki prócz tej przynależnej do wfe-

98


snych sfer monotonnego kontrapunktu geo­metrii obrotowych, gdyż udręczeni mieszkańcy tej Ziemi, dotarłszy do Księżyca, ubóstwionego w Egipcie, w Sumerze i Babilonii, znaleźli tam tylko gwiezdny śmietnik nieprzydatnych kamieni, szlak skalisty i zakurzony, zapowia­dający inne, większe szlaki, leżące w orbitach bardzo oddalonych, ukazane już na obrazkach, odkryte i odkrywające, że koniec końców ta Ziemia, dość uciążliwa, przykra czasami, nie jest ani tak podła, ani tak niegodna podzięki, jak to twierdzili niektórzy, że jest, cokolwiek by mówiono, najbardziej mieszkalnym Domem Systemu-i że człowiek, którego znamy, prze­klęty i sponiewierany w swym gatunku, nie znając innych ludzi, z którymi mógłby się, zmierzyć w swojej rulecie mechaniki słonecz­nej (być może Wybrany w tej dziedzinie, nic nie świadczyło przeciw temu), nie ma lepszego zadania niż wejść w porozumienie ze swymi sprawami osobistymi. Jeżeli szuka rozwiąza­nia swych problemów w Żelazach Oguna czy na drogach Elegua, w Arce Przymierza czy Wygnaniu Przekupniów, na wielkim platoń­skim bazarze Idei i artykułów konsumpcyj­nych, czy w słynnym zakładzie Pascala i S-ka z ograniczoną odpowiedzialnością, w Słowie czy w Tea — to jego rzecz. Filomeno na razie poszukał porozumienia z muzyką ziemską, bo muzyka sfer mało go obchodziła. Pokazał

99


swój bilet przy wejściu do teatru3 zaprowadziła go do właściwego fotela jejmość o niezwykłych rozmiarów pośladkach — Murzyn widział wszystko ze szczególną zdolnością postrze­gania rzeczy bezpośrednich i namacalnych — i ukazał się pośród grzmotów, wielkich grzmotów, na które składały się owacje i okla­ski, fenomenalny Louis. I przyłożywszy do ust trąbkę zaintonował, jak tylko on to potrafił, melodię „Go down, Moses", zanim przeszedł do „Jonah and the Whale", melodii, którą jego miedziana flaga wzbiła aż pod niebo teatru, gdzie trzepotały, znieruchomiałe w swym locie, różowe minstrele pieśni aniel­skiej, stworzone, być może, przez jasne pędzle malarza Tiepolo. I Biblia znowu stała się rytmem i mieszkała między nami wraz z MEze-kiel and the Wheel", zanim wybuchła w „Hal-lelujah, Hallelujah", które przywiodło przed oczy Filomena postać Tamtego — GeorgaFrie-dricha z owej nocy, który teraz spoczywał pod barokowym posągiem Roubiliaca w wielkim Marmurowym Klubie w Opactwie Westmin-sterskim, obok Purcella, który tyle wiedział, on także, o mistycznych i triumfalnych trą­bach. A za wirtuozem zestrajały się, już w nowym wykonaniu, instrumenty gromadzo­ne na scenie: saksofony, klarnety, kontrabas, gitara elektryczna, bębny kubańskie, mara-kasy (czy to czasem nie te tipinaguas wymie-

100


nione niegdyś przez poetę Balboa?), cymbały, pałeczki, które dźwięczały jak młoty srebrni­ków, bongosy, miotełki, cymbałki, trójkąty i fortepian z unoszoną pokrywą, który nie pa­miętał nawet, że niegdyś nazywał się klawikor-dern i klawesynem. „Prorok Daniel, ten, co się tyle nauczył od Chaldejczyków, mówił o orkiestrze z trąb, psałterionie, cytrze, har­fach i lutni, orkiestrze, która bardzo musiała być podobna do tej" — myślał Filomeno. Ale teraz wybuchły wszystkie instrumenty za trąbką Louisa Armstronga w energicznym stri-ke-up z olśniewającymi wariacjami na temat: „I can't give you anything but love, baby" — nowy koncert barokowy, z którym, na skutek nieoczekiwanego cudu, zmieszały się wpada­jące przez małe okienko godziny wybijane przez Maurów na Wieży Zegarowej. Hawana — Paryż, 1974


Nota

Taki sukces, jak się wydaje, uzyskał „Monte-zuma" Vivaldiego, wprowadzający na scenę temat amerykański na dwa lata przedtem, zanim Rameau napisał swoje „Les Indes Ga-lantes" — gdzie ukazuje się fantazyjna kraina Inków — że libretto pióra Alvise (inni nazy­wają go Girolamo) Giustiego miało dostarczyć dwom sławnym kompozytorom włoskim nat­chnienia do nowych oper, opartych na epizo­dach podboju Meksyku. Byli to wenecjanin Baldassare Galuppi (1706—1785) i florentyń-czyk Antonio Sacchini (1730—1786). Chciałbym tu podziękować wybitnemu muzy­kologowi i gorącemu wielbicielowi Vivaldiego, Rolandowi de Cande, który skierował mnie na ślady „Montezumy" księdza Antonio. Jeśli chodzi o wdzięczną scenerię Ospedale delia Pięta z jego Cattariną del cornetto, Pieriną del violino, Lucietą delia viola etc, etc, to wspomina o nim wielu podróżników z tej epoki, a zwłaszcza przemiły Presidente De Brosses, przykładny libertyn i przyjaciel Vivaldiego, w swoich libertyńskich „Listach włoskich".

Muszę jednakże zwrócić uwagę, że mówię tu nie o tym gmachu, który dziś można oglądać i który został zbudowany w roku 1745, lecz o wcześniejszym, istniejącym w tym samym miejscu na Riva degli Schiavoni. Niemniej

102


warto zaobserwować, że obecny kościół dellla Pietd zachowuje ów szczególny aspekt sali koncertowej, ze swymi pięknymi balkonami wewnętrznymi, które przypominają balkony w teatrze, i ze swoją wielką lożą honorową pośrodku, zarezerwowaną dla słuchaczy dostoj­nych lub melomanów wysokiej rangi. A.C.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carpentier, Alejo Viaje A La Semilla
Carpentier, Alejo Semejante A La Noche
Carpentier, Alejo El Camino de Santiago
Carpentier, Alejo Biografia
anonmowy barokowy koncert fletowy f moll
DOBRE RADY PRZED KONCERTEM
Jak koncerny naciskają na lekarzy
koncern i inne, rachunkowość pwsz piła
Nie ufajcie koncernom Nadwrażliwi
Broszura Carpentier Edwards Classic
Koncert Mosty rynek 05 07 13, Dokumenty, Dokumenty (yogi8)
Wersal!!!!, Wiedza O Kulturze WOK, Rezydencje Barokowe
Poezja barokowa., Język polski
W sali koncertowej?biutująca śpiewaczka drżącym głosem śpiewa
koncerty 04 05 ITAA726A77QTHPOFPYWEIZGCZSSK3PQ77DWEWGY
Poezja współczesna wobec tradycji sztuki barokowej[1]

więcej podobnych podstron