Hollanek Adam, Janicki Jerzy Noc lwowskich profesorów


Ta noc we Lwowie

Być kobietą Wieszanie nielata

I

za

ADAM HOLLANEK

JERZY JANICKI

Noc lwowskich profesorów

MARIA HEJDA

Mój domowy notatnik

PIOTR PYTLAKOWSKI Pierwsze zabicie szczeniaka

W cyklu „Z podróżnej walizki" STANISŁAW DULKO

Krajowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1988

ISBN 83-03-02419-1

Jerzy Janicki

Adam Holianek

NOC LWOWSKICH PROFESORÓW

Lwów jak Rzym — roztasowany jest po licznych pagórach, z których każdy ma swą własną historię. Wysoki Zamek, u stóp którego książę Lew postawił pierwszą drewnianą budowlę miasta, a na którego szczycie Kazimierz Wielki wzniósł zamek kamienny. Kopiec — wzgórze, które lwowianie sami usypali na znak unii między narodami Rzeczypospolitej. Góra Stracenia zwana niegdyś Hyclowską, gdzie śmierć męczeńską ponieśli boha-.erowie Wiosny Ludów — Wiśniowski i Kapuściński. Z Cytadeli strzelały na miasto armaty tureckie, a potem tej samej Cytadeli wędrowali na wojenkę 1914 i 1920 roku młodzi polscy żołnierze — lwowskie dzieci, co szły tułać si po świeci, jak opowiada sławna piosenka. Pod wzgórzami Pohulanki wyrósł jeden z najstarszych cmentarzy Europy — Nekropolia Łyczakowska. Na Górze Jacka chronił się przed Tatarami patron tej góry, św. Jacek i właśnie stąd zdołał umknąć do Halicza.

Prócz pagórów danych przez naturę, miał Lwów jeszcze trzy inne, które z herbu swego wydarł i ofiarował icrbowi Lwowa Sykstus V, urzeczony podobieństwem niasta właśnie do Rzymu, i odtąd lew lwowski w herbie rzymał na łapie trzy pagóry zwieńczone gwiazdą, na :nak jak pisał Józef Zimorowicz, synowiec dziejopisa burmistrza Bartłomieja, iż... tyle gwiazd, tyle wzgórz nacie, ile ta krótka księga bohaterów mieści. A było i jeszcze jedno wzgórze, nie namaszczone histo-

rią, Wzgórze Wuleckie. Aż przyszedł rok 1941, drugi rok ostatniej wojny i historia wciągnęła wreszcie i to wzgórze w swój rejestr, wyznaczając je na miejsce grobu dwudziestu pięciu polskich uczonych.

Autorzy tej krótkiej księgi, która dzieje tych nowych bohaterów mieści, wyruszyli do miasta nad Pełtwią, by choć w części odtworzyć ten fragment historii najnowszej.

*

Prolog, czyli oba-cwaj z tej samej budy

W tym czasie chodziliśmy oba-cwaj do tej samej szkoły. Mieściła się we Lwowie przy ulicy Ochronek 8. Wówczas nosiła już nazwę „Seredniej Szkoły czysło dewiatnad-cat", ale rok wcześniej, kiedy nas w niej jeszcze nie było* nazywała się „Notre Damę", prowadziły ją wraz z pensjom natem siostry zakonne, kształcąc najbardziej urodziwei panienki z Lwowa i całego Podola.

Mało kto już dziś pamięta, że w roku, w którym, rozgrywa się prolog tej opowieści, była to już jednaki „serednia szkoła czysło dewiatnadcat". Dzieliła nas prze' paść czterech klas. Adaś, a właściwie po naszemu Adaś ku, był znaną osobistością całej szkoły, zasłynął jako organizator, reżyser i aktor wieczoru mickiewiczowskiego, podczas którego przy fortepianie zasiadał uczeń dziewiątej „b", Stanisław Skrowaczewski. Sam Adaśku czyi tał wiersze, jak się wówczas zdawało, przez monokl, który jednak okazał się — jak wyjaśniliśmy to sobie po czterdziestu pięciu latach — zwyczajną okularową oprawką w której brakowało jednego szkła. Niewiele więc bywałe powodów i okazji, byśmy wdawali się ze sobą w rozmowy

To stało się dopiero podczas wakacji. Zapach tegc słowa, który niósł dotąd ze sobą pomruk walącego o ka mienie Prutu, słodkawy smak pieczonych na węgli drzewnym maronów lub kukurydzy sprzedawanej n«

deptakach Jaremcza i Worochty, widok opatulonej w welon mgły Howerli, smak „naftusi" popijanej przez słomkę przy pawilonie zdrojowym w Truskawcu, ten więc zapach beztroskich dotąd wakacji, zwietrzał już doszczętnie w ciągu ostatnich dwóch lat. Skończyły się na zawsze „naftusie", marony i wspinaczki po grzbietach Gorga-nów. Wakacje spędzało się w mieście. Te zaś, o których mowa, były nadomiar o tyle szczególne, że bez wytchnienia przerabialiśmy w dalszym ciągu, dzień po dniu, przedmiot potocznie zwany historią. Prawdę mówiąc po trosze zadawano nam i lekcje geografii.

Było lato 1941. Dokładnie 4 lipca 1941. Lwów, który jeszcze tak niedawno był Lwiwem, teraz okazał się już Lembergiem. Od pięciu dni miasto opanowali Niemcy. Jeszcze wówczas gubernator dr Lasch nie zdążył ogłosić miasta stolicą dystryktu Galizien. Jeszcze na ratuszu i na gmachu województwa przy Wałach Gubernatorskich powiewały niebiesko-żółte chorągwie, spośród dawnych naszych kolegów jedni nosili wpięte do klap „tryzuby" goniąc drugich, których prawe rękawy zdobiły już białe ;>paski z gwiazdą Dawida.

Nikt z nas nie zdałby wówczas w szkole egzaminu z historii, która galopowała szybciej niż konie na Persen-kówce i każdego dnia zadawała coraz bardziej wymyślne pytania, jakich nie sposób było się doszukać w poczciwym naszym podręczniku „Mówią wieki". Wieki może i sobie mówiły nadal, ale niewiele miały już do powiedzenia wobec tego, co mówił każdy bieżący dzień.

Więc takiego właśnie dnia spotkaliśmy się oba-cwaj na Akademickiej. Gdzieś tak przy rogu Chorążczyzny, skąd lawno już wyparował zapach flaków od pani Teliczko-woj.

Dzień był upalny i duszny. Wysmukłe topole, pru»,ic ¦/.arne od gęstej zieleni, kłuły wierzchołkami pogodne

tnebo, przysłaniając widok na „Szkocką" i „Romę". Pod ./.alewskim", skąd jeszcze tak niedawno dzień w d-»„

ekspediowano do Warszawy ciastka przyćmiewające sła-wę Blicklego, stał teraz apatyczny oL°nek P° herbatniki Pod „nowym" gmachem Sprechera handlarze oferowali nowość na tutejszym rynku: sachar/11^ktora dążyła juz; nadejść z GG, tuż za Wehrmachter**-, ,.

— Zabili mi wuja _ P(Wiedział Adasku-

— Kto?

Pod wieczór wi6działo już całe miźlslo, że naWzgórzach

Wuleckich, o świcie 4 lipca rozstrzel*1™ Ponad dwudzfs-tu profesorów i uc2onych z PolitechAlkl Lwowskiej 1 Urn wersytetu Jana Kazimierza.

Każda godzina nani2ywała na fp^niec ofiar nowe nazwisko. Ludzie z okolic Kadeci utrzymywali, ze widziano podobno prowadzonego i>oca- z Herburtow Ka zimierza Bartla. Ludzie z Roman0wifza Przysięgali, ze spod trzeciego zabrano nocą profe^row Greka- ?str™ skiego i Dobrzani6ckiego ^ z p^skiej widział podob no profesora Hilarowic2a Ktoś inn/ zapewniał, ze skore zabrano Greka, t0 pewnie i mieszk^^0 u mego Boya -Żeleńskiego...

Jezus Maria! ^ jęknęło miasto ¦• Lwó,w bez Ostrow skiego? Jak to mo^liwe? poiska bez J^7 Swiat b?z Bartl; i jego epokowych twierdzeń z geo*11^11 wykreslnej?

Kto? Kiedy? Zą co? jak to b ło ^aprawdę?

Kto z nas mógł WowCzas przypu^c. ze P° czterdaest siedmiu latach zMamy b^e q<mie to samo pytanie

by szukać na nie odpowiedzi w &*lQ> do ktorego Jurel napisał scenariusz

Stoimy więc sobie 2now oba.c^aj na Akademickie. Jest zima 1987 roku. Akademicka >lie Jest ^uz Akademie ką, lecz prospektem Ssewczenki, Chorązczyzna ustąpił nazwy Czajkowskiemu a na jej rogu zamiast flako^ sprzedają męskiG ohuw(e. z kina .^uropa' , które juz ni jest „Europą" l^cz „Ukrain*" vif^n^la wiasme fal widzów po ostatnim seansie." Moie Już ^krotce, w tyi samym kinie, bęąą wid2ami filmu,^orego jeszcze nie m;

Nie ma go, bo na razie stoimy jeszcze z Adaśkiem na ulicy, kombinując od czego by tu zacząć i powtarzając w myślach te same pytania sprzed pół już prawie wieku: kto? kiedy?, za co? I jak to było naprawdę...

Kilm o tamtej nocy

Film ma się nazywać „4 lipca o świcie". Scenariusz zakłada prosty chwyt: wraz z ekipą filmową przyjadą do Lwowa potomkowie profesorów, zamordowanych przed 47 laty. Dzisiejsi świadkowie byli wówczas prawie dzie-rrni. Każdy coś tam jednak pamięta z tej lipcowej nocy. Łomot do drzwi, rewizję, gorączkowe upychanie do loczki ciepłej bielizny, szepty struchlałych sąsiadów. 1 )okąd ich prowadzili? Kto? W jakich oprawcy byli mun-lurach?

Film daje szansę, by to wreszcie wyjaśnić. Niech więc te

lawne dzieciaki, dziś dostojni emeryci z Wrocławia i Opo-

;i, znów wejdą do swych własnych domów i wskażą: ten

>alkon, ów przedpokój, inny — klatkę schodową... Bę-

Iziemy wiedzieli, że tędy szli po raz ostatni, z tego okna

[widać było jak odjeżdżali, w tym pokoju była sypialnia,

skąd ich wywleczono. I nic więcej, tyle zarejestruje

kamera, co najwyżej dośpiewać można sobie jeszcze te

kvrzaski rozpraszające tamten lipcowy świt, te jakieś los,

'os! i schneller, schnellerl A może właśnie nie schneller?

ivioże całkiem zwyczajnie szwydko, szwydkol?

Ten film ma szansę choćby cząstkę tych spraw wyja-

nić. A jeszcze jak kamera pomknie po łuku Pełczyńskiej,

¦dzie było gestapo, jak wdrapie się poza dawną remizę na

orkę do bursy Abrahamowiczów, jak zajrzy do jej

¦ >i wnic, które były lochami, gdzie przytrzymywano ofiary

liż przed egzekucją...

Na razie jeszcze bez kamery, zbrojni tylko w nie '.apisane notesy i niecierpliwą wyobraźnię, przystanęliś-

my w grudniu 87 przed tą bursą, która była przedostatnią stacją golgoty lwowskich uczonych.

Odświeżone tynki budynku koloru zawiesistej jajecznicy. Sześć zwalistych kolumn podpiera wejście do gmachu, który jest teraz szpitalem gruźliczym inwalidów wojny ojczyźnianej. Na rogu nieczynny kiosk z gazetami. Odarte z liści kasztany.

Jakie musiały być wtedy zielone i bujne, już uginające się pod ciężarem kolczastych, pękających owoców, kiedyj w ich scenerii rozgrywał się dramat, który chcemy teraz wznowić, po niemal półwiekowym antrakcie.

Czas... Zatarł ślady, wytrzebił pamięć i nawet wyobraźnię już stępił, bo i nie sposób już prawie odtworzyć sobiej scenerii, w której te dzisiejsze sale chorych i gabinety] rentgenologiczne były gabinetami przesłuchań sztabii osławionego Oberlandera.

Jak wydobyć teraz dramat spod zwałów półwiekowych wydarzeń, jak przefiltrować ocean wojennych zbrodni, tych wszystkich Oświęcimiów, Katyniów, Treblinek i Babich Jarów, by w probówce pozostała ta jedna tylko kropla, która w rejestrze strat poniesionych przez polską naukę znaczy tak wiele i która dla historii wciąż jeszcz^ nie wyschła?

Tabliczka na narożniku II Domu Techników oznajmia że to ulica Boya-Żeleńskiego. Lecz my, w tej półwiekowe; wędrówce, wciąż jeszcze stoimy na Abrahamowiczów Szpital Gruźliczy? Jakiż to szpital, to bursa. To tu icl więziono. Lecz pierwszą swą sławę ten żółty, zwalisty gmach zawdzięcza całkiem innej wojnie. Bratobójczej. T-tu przecież powstał jeden z pierwszych odcinków obron. Lwowa, gdy oddziały ukraińskie, podbechtane i uzbrojon przez ustępujących w roku 1918 Austriaków, opanował; podstępnie miasto i wywiesiły na wieżach „synóżowte chorągwie. Kompletnie nie przygotowana do walki wiek szość polska, w tym grodzie pod Kopcem Unii Lubelskie; zareagowała spontanicznie bohaterską obroną, młodzie

pierwsza pochwyciła za broń i ruszyła do boju. Właśnie stąd, z tej bursy!

Na cmentarzu Obrońców Lwowa, zamienionym z czasem w pełne artyzmu Mauzoleum Poległych, na tym cmentarzu, gdzie każda prawie rodzina polska, i nie tylko polska, pochowała kogoś bliskiego, nie ma już jednak grobów małych żołnierzyków, jakkolwiek właśnie stąd wzięto odrobinę ich prochów, kiedy w Warszawie zakładano Grób Nieznanego Żołnierza, na placu Saskim, a dzisiaj Zwycięstwa.

Na miejscu wyniosłej kaplicy i murowanych, pełnych rzeźb i płaskorzeźb katakumb, z ich murów i murów mauzoleum wzniesiono wielką i brzydką pracownię kamieniarską. Szliśmy tędy, wpadając wciąż w wądoły, potykając się o porozrzucane kamienie, szczątki grobów, śmietniska. Ocalało zaledwie kilka odartych do kamienia, już bezimiennych mogiłek i ostatnie resztki kolumnady, która kiedyś ramionami półkola obejmowała teren cmentarny.

Jak trudno zacierać coś, co ryte w kamieniu: ocalał tylko na niej ten napis, który głosi tym, którym to w smak i tym, którym to nie w smak, że: mortui sunt ut liberi vivamus. Na szczęście to już nie czasy ,,bat'ki" Stalina i tych, którzy ten cmentarz zamienili w perzynę, to już czasy białych plam, do wymazywania których wzięli się i sami Ukraińcy. 30 sierpnia 1987 roku w czasopiśmie ,,Kultura i życie" („Kultura i żyttia") ukraiński dziennikarz, Paweł Romaniuk, przedstawiając sytuację Cmentarza Łyczakowskiego napisał: O kulturze żywych dobitnie Coiadczą zmarli, a śmierć winna uczyć jak żyć. Ci, którzy śmierć znaleźli na Wzgórzach Wuleckich, tak łaśnie wypełniali.ten nakaz.

Tragedia lwowskich uczonych odnotowana została oczywiście w licznych publikacjach. Tuż po wojnie zajmował nie nią radziecki pisarz Bielajew, polski dokumentalista

tropiciel hitlerowskich zbrodni, Jacek Wilczur, była

9

nawet przedmiotem rozważań norymberskiego trybunału, Przez moment, bo rychło ją, przy okazji zeznań Oberlandera, przewekslowano na boczny tor, jak uciążliwy wagon oddzielono z głównego składu i tak ją już na tej bocznicy pozostawiono, bo nigdy ten wysoki dygnitarz hitlerowskiej Abwehry nie został rozliczony z odpowiedzialności za mord lwowski.

Przez całe dziesięciolecia również u nas mało o tym pisano. Może po części i dlatego, że historia wystawiła ten dramat na scenie lwowskiej. Lata całe o tym mieście zwykliśmy mówić półgębkiem, jakby się krępując i żenując wobec lorda Curzona. Nas, żyjących w diasporze Wrocławia, Gliwic i Bytomia, jest już garstka nieliczna. Nam na wspomnienie Akademickiej i Parku Stryjskiego żwawiej zabije jeszcze serce, lecz dla naszych dzieci Lwów jest już tylko miastem o tej nazwie, które poza urokiem i ślicznością położenia, dostarcza akurat tyle wzruszeń, co Lublin i Kielce. A dla tysięcy turystów jest po prostu miejscem, gdzie wyzbyć się mogą dżinsów i nabyć złote obrączki. Zatem i tę białą plamę można jużl bez większych skrupułów wywabić. '

Stoimy więc sobie przed bursą Abrahamowiczów, u naszych stóp zagajnik wuleckiego jaru, który przed półj wiekiem był krótkotrwałą mogiłą uczonych, a którego skrajem pomyka teraz z łoskotem szybkobieżny biało-1 -czerwony tramwaj w kierunku Kulparkowa i basenu „Świtezi", gdzieśmy się z Adaśkiem chodzili kąpać, kiedy; szło się „na hinter", co po lwowsku oznaczało wagary, i Jedzie ten tramwaj za tramwajem, aż chciałoby się - powiedzieć, że „za tym tramwajem jeszcze jeden tramwaj" i naraz przyłapujemy się obaj na tym, że gapimy się wcale nie na wulecki zagajnik, lecz na gęsty bór czterdziestu paru lat, przez który coraz mniej widać.

Z największym trudem udaje się nam zebrać świad ków, którym nie zdołała wyparować z pamięci tamta noc A tak jeszcze zdawałoby się niedawno, gdzieś z tamtyc1"

10

okien ledwie widocznego domu na Nabielaka 53, wypatrywali o świcie 4 lipca państwo Kucharowie i pan Gumo-wski, rozbudzeni nagle odgłosami strzałów, które ich doszły od strony wuleckiej skarpy. A pan Kuchar usiłował nawet przebić mroki świtu starą lornetką, przez którą rozpoznał profesora Witkiewicza, jak zdążył się jeszcze przeżegnać, zanim runął twarzą w wykopany rów.

Dziś i ci świadkowie już nie żyją, ale zdążyli przedłożyć jeszcze świadectwo tego co wówczas widzieli, a co posłużyło później prof. Albertowi we Wrocławiu do napisania artykułu o mordzie lwowskim, który autor zamieścił w „Przeglądzie Lekarskim" (nr 1, zeszyt IV) w 1964 roku, wydanym przez krakowski oddział Polskiego Towarzystwa Lekarskiego.

Film, który wiosną zamierzamy nakręcić, wydaje się więc ostatnią szansą utrwalenia okruchów ludzkiej pamięci. Nawiasem mówiąc, już nie tylko jego temat, ale nawet sam film zaczyna mieć własną historię.

Lat temu osiem z okładem, kiedy jeden z nas był we lywowie prywatnie, by go pokazać żonie i dzieciom, przyjął go na Wysokim Zamku szef lwowskiej telewizji, Horys Szajdecki, także rodowity lwowianin.

Mówili każdy po swojemu, jeden po polsku, drugi po ukraińsku, ale obaj rozumieli każde słowo. Kiedyś posługiwaliśmy się ukraińskim jak polskim, z całkowitą swo-l iodą. Mało kto już pamięta, że my wszyscy w tych trzech i lołudniowo-wschodnich województwach uczyliśmy się w szkołach podstawowych obowiązkowo ukraińskiego, który wówczas figurował w spisie przedmiotów jako język ruski".

W 1980 roku zrozumiałe jeszcze było każde słowo

ospodarza na Wysokim Zamku. Rozpoczął od komple-

lentów, że zna „Polskie drogi", które oglądał i z miejsca

zaproponował, byśmy — obaj Iwowianie — nakręcili

wspólny film, którego akcja toczyłaby się tu właśnie,

11

w czasie, kiedy miasto przestawało być Lwowem, a zaczy nało być Lwiwem.

Na miejscu zbrodni stanąć miał pomnik uczonych; gotów był projekt, nawet rozpoczęto prace przy wznoszeniu cokołu.

Nie pierwszy to film i nie pierwszy pomnik, które utknęły na etapie samego pomysłu. Był rok 1980, a ściśle sierpień 80, kiedyśmy wiedli te filmowe plany. Po powrocie do kraju, w telewizji nikt już nie miał głowy do takich tematów. Na ekran pchali się nowi bohaterowie, pospiei sznie schodziła z afisza farsa zwana dekadą lat siedemdziesiątych i każdy dzień przynosił zmiany w obsadzie! nowego repertuaru. ;

W tym czasie również i władzom Lwowa wystygła j akoś ochota do kontynuowania rozpoczętych prac nad pomnikiem. Coraz też rzadziej autokary „Orbisu" i „Gromady", pełne turystów z dżinsami, parkowały pod „Georgiem' i „Lwiwem". Kiedy w sierpniu 1981 w amatorskim teatrzd polskim przy Kopernika zapadła kurtyna po przedstaj wieniu „Ślubów panieńskich", antrakt wydłużył się aż dq lat siedmiu. '

U pierwszego lwowskiego konsula

Właśnie po siedmiu latach chudych, pośpiesznie wyszy kowano na wysoki połysk dawny domek Batowskicl: przy Poniatowskiego, róg św. Zofii i konsul Włodzimieri Woskowski na oczach telewizyjnych kamer wciągną uroczyście biało-czerwoną flagę na maszt na znak otwai1 cia nowo powstałej placówki konsularnej.

Temat Lwowa otrzepano jak palto po przymusowyii leżeniu w naftalinie i miasto znów stało się modne.

A pomnik? Dlaczego wówczas o nim zapomniano, kied była ku temu idealna okazja, bo obiecywano sobie uczci nim okrągłą, czterdziestą rocznicę mordu profesorów?

12

Wraz z otwarciem agencji konsularnej płynąć zaczęła przez domek na Poniatowskiego rzeka polskich problemów. Jakby kto Pełtew, dotąd chlupoczącą ukradkiem i >od ulicami, nagle na powrót odmurował. Biedny konsul Woskowski. Grywał sobie dotąd spokojnie w brydża, / aprzątany jedynie dylematem — zrobić impas, nie zrobić aż sam się w tym impasie znalazł. Bo pół biedy jeszcze jak jeden czy drugi turysta zgłosi zagubienie paszportu. Ale co zrobić ze zbiorowym listem z Wrocławia, w którym ponad trzystu sygnatariuszy naprzód gorąco dziękuje za ¦ ipiekę nad grobami Konopnickiej i Zapolskiej, zaś w na-

tepnym akapicie zwraca się z prośbą o roztoczenie takiej .amej troski nad żołnierskimi mogiłami na zdewastowanym doszczętnie Cmentarzu Orląt, na którym pośród

haszczy i łopianów tylko łuk bramy pozostał z pouczający m memento: Mortui sunt, ut liberi vivamus? Albo jak >d powiedzieć innemu zatroskanemu rodakowi, który iyta uprzejmie, czy kurtyna Siemiradzkiego wisi gdzie v i siała i kiedy to zdążył wielki malarz w sześćdziesiąt lat po śmierci zmienić narodowość z polskiej na rosyjską, i czym nadawca listu przeczytał w aktualnym przewod-uku po mieście? Wielce różnorodne bywają troski na-/.ych rodaków i część z nich postanowili właśnie zwalić i a barki konsula Woskowskiego.

Historii, dotąd skatalogowanej podług kalendarzowych ub społecznych podziałów, przybył okres ochrzczony uianem białych plam. Na ich wywabianiu historycy i robią się jeszcze po łokcie. Na razie zamówienia spływa-i na biurko polskiego konsula. Pośród nich znajduje się

nasze: pomoc przy realizacji filmu o rozstrzelaniu uminarzy polskiej nauki w lipcu 1941 roku.

Konsul Woskowski przechowuje w szufladzie biurka lejt dla tego tematu niebylejaki, bo uchwalę KC KP i krainy, zezwalającą mu na upamiętnienie w obwodach wowskim, tarnopolskim, stanisławowskim i czerniowie-kim miejsc szczególnie tu zakarbowanych przez polską

13

historię, kulturę i naukę. Jest więc mowa o Krzemieńcu, gdzie u stóp Góry Bony przyszedł na świat przyszły autor „Ojca zadżumionych", o dwóch pomnikach, Jana Kiliń-skiego i Bartosza Głowackiego, którzy — jako najbardziej klasowo w porządku — nie musieli repatriować się wraz z pomnikami Fredry, króla Sobieskiego i poety Ujejskiego i dotąd pilnują wejść do parków: pierwszy do Stryjskie-go, drugi do Łyczakowskiego. Jest więc i mowa o grobach Marii Konopnickiej, Zapolskiej, Goszczyńskiego, Grottgera, Ordona. W tym rejestrze nie zabrakło i Wzgórz* Wuleckich, które ozdobione być mają obeliskiem upamię-j tniającym męczeńską śmierć profesorów.

A było ich dwudziestu pięciu...

Przypomnijmy nareszcie, w telegraficznym skrócie suchą faktografię,

W nocy z 3 na 4 lipca, czwartego dnia po zajęciu Lwowa

przez Niemców, grupa dywersyjna Oberlandera wraz

z batalionem ukraińskim „Nachtigall" i bojówkami OUN

dokonały aresztowań, a następnie masowej egzekucji,

ponad czterdziestu osób. W skład oddziału Abwehry

dowodzonego przez Oberldndera na kierunku lwowskim

(Abwehrkomando II) wchodziły: 1 batalion pułku „Branj

denburg" — „Nachtigall", jednostka tajnej policji polo:

wej (Geheime Feldpolizei) oraz kilkudziesięcioosobowa

grupa Abwehry II. Aresztowań dokonano na podstawi?

list zawczasu przygotowanych w Krakowie przez band©

rowców, byłych studentów uczelni lwowskich, o czynj

świadczyły nazwiska profesorów już nieżyjących lut

nieścisłe przedwojenne adresy. Z krakowskiego sztab

Bandery,'przygotowującego terrorystyczne akcje po ze

jęciu Lwowa, delegowano Romana Suchewycza, podle

gającego bezpośrednio rozkazom Oberlandera. Pamięta

bowiem należy, że niezależnie od grupy profesorów

14

i;iszyści z batalionu „Nachtigall" wraz z hitlerowcami, amordowali w tym samym czasie około 100 polskich 1 ludentów, ogółem zaś w pierwszych dniach okupacji hitlerowskiej wymordowali ok. 3 tysięcy osób spośród inteligencji polskiej we Lwowie.

Na alfabetycznie sporządzonej liście zamordowanych profesorów znaleźli się: profesor stomatologii — Antoni ('ieszyński, chirurg — profesor Władysław Dobrzaniecki, I >rofesor patologii — Jan Grek, docent okulistyki — Jerzy (Jrzędzielski, profesor weterynarii — Edward Hamerski, profesor chirurgii — Henryk Hilarowicz, profesor pomiarów elektrycznych — Włodzimierz Krukowski, profesor Akademii Handlu Zagranicznego — Henryk Korowicz, profesor prawa i rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza Roman Longchamps de Berier, profesor matematyki Antoni Łomnicki, docent ginekologii — Stanisław Mączewski, profesor anatomii patologicznej — Witold Nowicki, profesor chirurgii — Tadeusz Ostrowski, profesor politechniki — Stanisław Piłat, docent pediatrii — Manisław Progulski, profesor AHZ — Stanisław Ruzie-wicz, profesor interny — Roman Rencki, emerytowany profesor ginekologii — Adam Soło wij, profesor medycyny sądowej —Włodzimierz Sieradzki, profesor matema-i y ki — Włodzimierz Stożek, profesor mechaniki — Kazi-iiierz Vetulani, profesor politechniki — Roman Witkie-> icz, profesor geodezji — Kasper Weigel.

Wcześniej, 2 lipca 1941 roku aresztowany został

i premier, profesor Kazimierz Bartel, rozstrzelany od-

¦ i /ielnie — prawdopodobnie 11 lipca. Spoza listy ofiarami

iordu stali się również: żona prof. Ostrowskiego — Jad-

iga, ksiądz Władysław Komornicki, nauczycielka angiel-

. iego — Ketty Demkow, ordynator szpitala żydowskiego

dr Stanisław Ruff i jego syn, żona prof. Greka —

I aria, Tadeusz Boy-Żeleński, trzej synowie prof. Long-

hamps de Berier — Bronisław, Zygmunt i Kazimierz,

,1 waj synowie prof. Stożka — Emanuel i Eustachy, syn

15

prof. Nowickiego — Jerzy, wnuk prof. Sołowija — Ada Mięsowicz, syn docenta Progulskiego — Andrzej, sy prof. Weigla — Józef oraz przyjaciel prof. Dobrzanieckie-go — dr Tadeusz Tepkowski, adwokat z Gdańska.

Rejestr ten uzupełniają jeszcze zabrani przy aresztowa niach oraz pielęgniarka Maria Rejman.

Oto lista weryfikowana mozolnie po latach przez rodzi-; ny, świadków, Komisję do Badania Zbrodni Hitlerow-i skich w Polsce, a także przez radziecką prokuraturę we Lwowie. Ta ostatnia zgromadziła w swych aktach zeznania ocalałych Żydów, którzy pracując w słynnej „Bren nenkommando" i w „Brygadzie śmierci" palili tysiąc^ zwłok ofiar zwiezionych do lasku lesienickiego z rozlicz5 nych miejsc egzekucji, bo hitlerowcy chcieli pozacierał ślady swych zbrodni i dowody spopielić.

Pierwsze kroki po starych śladach

Zaraz drugiego dnia pobytu we Lwowie nasi gos.

rze prowadzą nas do siedziby lwowskiej prokuratur^

Róg Piłsudskiego i Piekarskiej. Pękaty, szary, wymyślni}

secesyjny budynek dawnego Hotelu Krakowskiego. Jes^

cze przestronny hol zdobi ciemna, dębowa boazeria, a poi

ścianami tkwią jakieś masywne stoły czy lady o barwi'

mahoniu, być może dawne kontuary portierów. Grudnie

we słońce sączy się przez kolorowe szkiełka witrażowyq

ogromnych okien rozjaśniających mrok szerokich schć

dów, jeszcze wyłożonych kokosowym buraczkowego k<

loru chodnikiem pościeranym doszczętnie podeszwar

znakomitych gości „Krakowskiego", jakichś pewnie b

rysławskich nafciarzy, dygnitarzy stołecznych, może jes

cze i kupców galicyjskich, którzy tu zjeżdżali na „koi

trakty lwowskie", zwożąc kufry pełne reńskich i córeczj

na wydanie. Pół wieku temu staliśmy na tych schoda(|

drżąc z emocji w oczekiwaniu na chwilę, kiedy pojawi s!

16

n<i nich, wychodząc ze swego „numeru" nasz ubóstwiany Adolf Dymsza, który wraz z Eugeniuszem Bodo zjechał na dwudniowe występy z jakąś rewią do Lwowa i była to niepowtarzalna szansa zdobycia autografu do notesików, które dzierżyliśmy w rozlatanych palcach.

I teraz jesteśmy tu z notesami. Za chwilę wypełnią je przepisywane z akt zeznania Mojsieja Korna i Lwa Mandela z tomu 6, strona 36 i 41. Kiedy wykopywaliśmy trupy na Wulce, wiele z nich było bardzo ładnie ubranych, u jednego znajdował się dokument, z którego kolega, nie pamiętam nazwiska, odczytał, że należy do profesora Bartla. Zaś Mandel Lew zeznał: kiedy ładowa->ny wykopane trupy na ciężarówkę, żeby je przewieźć Lesienic, w ubraniach znaleźliśmy dokumenty na zwisko Stożka i Ostrowskiego, a także order Virtuti litari, jakie rozdawał PUsudski. Przypominam sobie, trupy były ubrane we fraki albo w „dużo harne tiiumy".

>apier już zszarzał w tekturowych okładkach, pachnie

lcelarią, pyłem, czasem... A obok skoroszytów pudeł-

pełne zaśniedziałych pieniążków. Wydobyte w rok po

I nie przez krasnoarmiejców podczas ekshumacji doko-

iej w lesienickim lasku. Odkopano wtedy i tysiące

tok włoskich żołnierzy wymordowanych przez Niem-

v po odstępstwie marszałka Badoglio. Więc w pudełe-

ii pobrzękują teraz i liry. Miedziane pięciogroszówki,

nejki, liry, zmieszane jak na ofiarnej tacy, kieszonko-

bilon trzech banków, trzech narodów.

'ała historia leży przed nimi na jednym z czterech

¦ rek ciasnego prokuratorskiego pokoiku. Pancerna,

ogniotrwała kasa. Regały z uporządkowanymi aktami.

Ponumerowana i skatalogowana ludzka pamięć. Rejestr

łbrodni, gwałtów, grabieży i przemocy. I to wszystko

" czterech ścianach pokoiku na drugim piętrze, do

[¦ego wnoszono kiedyś szampitra podochoconemu kup-

i. A może tu właśnie przygotowywał swoje facecje

17

Dymsza przed wieczornym występem w „Rozmaitościach"?

Ciągle ten czas uwiera nam grzbiet, pęta nogi, które wciąż zawracają, miast iść przed siebie, głowę jak strych zagraca niepotrzebnymi rupieciami, albo jak mgła opada : na siatkówki oczu, wczorajsze klisze tasują się na nich wciąż z dzisiejszymi jak karty, z dwóch różnych talii.

Wieczorem w hotelu „Dnistr" przysięgamy sobie solennie zabrać się nareszcie rzeczowo, bez emocji, do roboty. Czekają na nas nasi gospodarze: Tola z moskiewskiego, Saszka z lwowskiego APN, odpowiednika naszego „Inter-pressu", na którego zamówienie powstaje film. Jego reżyserem ma być Marian Bekajło z warszawskiej telewizji, też kresowy chłopak, z Kamionki Strumiłowej. Teraz nie ma go z nami, bo gospodarze po zaznajomieniu się ze scenariuszem nalegali na razie na przybycie autora w celu omówienia kilku niejasności.

Jeszcze ich nie znamy. Ma je przedstawić zaangażowany specjalnie w tym celu konsultant. Jest nim sędziwy już, były prokurator wojskowy, Julian Aleksandrowie: Ą Szulmejster. Naprzód z racji swego zawodu, później już' jako publicysta i historyk z zamiłowania, wytrwale węszył ślady zbrodni hitlerowców i ukraińskich nacjonalistów. Nie tylko po temacie, ale i po samym dawnymi Lwowie porusza się swobodnie i gładko. Z nim nie majak z innymi ceregieli przy uściślaniu topografii miasta, kiedyj jedziemy autem sam podpowiada trasę: Sapiehy, poten| Potockiego, Nabielaka w dół do Pełczyńskiej. Sam miesz^ ka na Chodkiewicza, dziś Bohuna. Tak to zgodnie z ryt' mem historii hetman musiał oddać pola atamanowi.

Na pierwsze spotkanie nasz konsultant przybył z pla* nem Lwowa. Rozpostarł go na hotelowym stoliku. Różnoi kolorowe kredki zakreślały nie znane nam granice dzie nic, nadto zaopatrzone w cyfry. 140 000, 200 000, 55 00i Wnet okazało się, że kreski nie oznaczały dzielnic, lec: rejony zagłady, liczby sumowały nie mieszkańców, ali

'Ciury. Wojna naniosła na plan Lwowa nowe topograficzne pojęcia: dawne poczciwe nazwy nabrały dodatkowych znaczeń: na Janowskiem mieścił się obóz, na Piaskach i < wstrzeliwano, na Wulce wymordowano profesorów, w Lesienicach słynna „Brygada śmierci", opisana we wspomnieniach Leona Weliczkera, wzniecała pożary, podpalając stosy tysięcy trupów.

Powoływanie świadków

Konsultant od razu z grubej rury: „Film trzeba zacząć < ><i narady w salonce Hitlera, gdzie fuhrer zlecił Canariso-wi opracowanie planu eksterminacji Słowian. Dowodzą tego stenogramy z norymberskiego procesu".

Wdajemy się w krótki, akademicki wykład o współcześnie rozumianym dokumentalnym filmie. Dziś już

pierki nic nie znaczą wobec relacji żywego czło-

ieka.

W porządku. Jest taki człowiek. Nazywa się Luka Tawłyszyn. Był generałem w sztabie Bandery i brał dział w krakowskich przygotowaniach do terrorystycz-i ych operacji we Lwowie. Jak to jest taki człowiek? To on yje? Żyje, mieszka we Lwowie, swoje, rzecz jasna, jak to iv mówi, odcierpiał, ale całkiem niedawno opowiadał

tym w specjalnej audycji telewizyjnej.

Otośmy w czepku urodzeni! Będziemy rozmawiać z prawdziwym, żywym generałem UPA. Odtąd żyjemy tylko oczekiwaniem na to spotkanie.

Lecz zanim nastąpi, sporządźmy listę innych spotkań.

więc z Edmundem Zajdlem, który trzykrotnie przeżył własną śmierć i który pracując w tzw. Wohnungskomman-

10 uprzątał na Herburtów 5 mieszkanie Bartla w parę odzin po aresztowaniu profesora. A więc z Luizą Sztern-

tejn, rzeźbiarką, której pomnik wyobrażający jedenas-

11 profesorów-lekarzy, rozstrzelanych na Wuleckiej, zdo-

18

19

bi muzeum Instytutu Medycznego przy Piekarskiej. A więc z rektorami Politechniki i Uniwersytetu, gdzie wykładali profesorowie. A więc z profesorem Dubowym, który był słuchaczem wykładów Antoniego Cieszyńskiego. A może warto by odwiedzić i Archiwum Akt Miejskich, gdzie przechowywany jest spis obrazów, jakie zabrano z mieszkania profesora Ostrowskiego? Ten dokupi ment pełnił już rolę świadka, kiedy niedawno odgrzebywano tu słynną sprawę Mentena.

Od kogo by zacząć? Nam, rzecz jasna, pali się d generała, ale to zrozumiałe, że takie spotkanie trzeb

dopiero umówić.

Film powoła na świadka również i inne dokumenty, jal na przykład przypomniany we fragmentach przez wroc ławską „Odrę" (nr 4, rok 1977) słynny raport księżnj Karli Lanckorońskiej. Była ona krewną królewskiej ro dziny włoskiej, podówczas panującej, co nie przeszkodziło Niemcom więzić ją jakiś czas w Stanisławo wie, a później na Łąckiego we Lwowie, dzięki czemu zetknęła si^ tam oko w oko z bezpośrednimi sprawcami mordu profe

sorów.

Część żywych świadków tamtych dni nagraliśmy jesz

cze w kraju, przed wyruszeniem na kręcenie filmu

Należą do nich: doc. Tomasz Cieszyński z Wrocławia,

który doskonale zachował w pamięci noc, gdy z domu na

Bogusławskiego wywleczono jego ojca, jedyny ocalały)

z czworga synów prof. Longchamps de Berier — Andrzej:

córka prof. Hamerskiego — Barbara, pani Zofia PlejewJ

ska z domu Tesznar, mieszkająca w najbliższym sąsiedzi]

wie Bartlów na ulicy Herburtów, prof. Zarzycki, więziony

na Łąckiego w sąsiedniej celi, z której na śmierć wywołaj

no Kazimierza Bartla. Na filmową wizję lokalną d|

Lwowa zgłosił się również z Wrocławia prof. Zygmi

Stuchly, który jako jedyny jeszcze żyjący świadek

swego okna przy Małachowskiego obserwował ostatni

drogę uczonych i egzekucję.

20

Aby należycie pojąć ich zeznania, warto raz jeszcze cofnąć się do tej szczególnej atmosfery tamtych dni 7. przełomu czerwca i lipca 1941, kiedy to Lwów przecho-¦ l/.il pod panowanie Niemców.

iWÓw staje się Lembergiem

Nad miastem unosił się jeszcze swąd po spalonych tynnych Brygidkach (gmach dawnego klasztoru Brygi-lek, służący od czasów kasaty Józefińskiej za więzienie), udno było jeszcze przechodzić przez Kazimierzowską bz osłaniania nosa chusteczką, taki panował tu niesamo-ity odór skwarzącego się ludzkiego białka —jeszcze na desieniu dopalał się słynny z wybornych likierów wódek Baczewski, dokąd wciąż pomykali z wiadrami bańkami co odważniejsi, by uratować choć trochę ródki, bo to była podówczas ważna, właściwie jedyna ważnie licząca się waluta.

i* Pośród tych dymów i kurzawy pyłu, unoszącego się po 'niedawnych bombardowaniach, które uszkodziły między ymi kościół Świętej Elżbiety, ten sam, co to go z dala lać już niestety, jak było w żołnierskiej piosence z 1914 u, lwowianie z trudem mogli się połapać w tej nagłej lanie. Tak jeszcze niedawno przez wschodnie ziemie wirwydarzonego płodu traktatu wersalskiego sunęły po-i.ig za pociągiem z borysławską naftą za San ku sprag-11< mym benzyny volkswagenom i stuckasom, aż tu nagle ii same yolkswageny wjechały sobie od Gródeckiej, i te .u ne stuckasy zdziesiątkowały stary Lwów, by go przero-|t)ić na Lemberg.

W mieście zapanował chaos, nikt nie mógł się połapać idgadnąć, jakie aktualnie chorągwie ujrzy rankiem na lachach: „synożowte", które powtykano w miejce czerwonych, czy ze swastyką. Zaraz w pierwszych dniach dotarła, wraz z falą pierwszych przybyszów zza Sanu,

21

wiadomość o pułapce, jaką zastawiono w Krakowie na profesorów Uniwersytetu Jagiellońskiego. Można było! się spodziewać i we Lwowie powtórki raz już wypróbowanego manewru.

Oto relacja Wandy Ładniewskiej-Blankenheimowej z „Zeszytów Historycznych" (Paryż 1963):

22 czerwca o czwartej nad ranem obudziły nas detonacje. Przystąpiliśmy do okna, nie było niestety wątpliwości — to samoloty niemieckie bombardowały miasto? Koszmar stał. się rzeczywistością. Około godz. 10, o tej niezwykłej porze zjawił się Boy. Przyniósł kilka paczek] papierosóio, które po drodze jeszcze zdobył, sam nie palit\ ale jak zwykle myślał o drugich... Na drugi dzień po wybuchu wojny Boy opowiedział mi, że rad7ior^;>-p wła-dze uniwersyteckie postawiły samochód do jemu i kilku jeszcze pisarzom i profesorom, aby ewakuować w głąb ZSRR. — Czy skorzysta pan z tej możliwości? — Takie imię synowi zostawię?! '

2 lipca przyszedł Boy bardzo zdenerwowany złą wi__

mością. Aresztowano profesora Bartla. Do dziś nie mog

sobie zdać z tego sprawy, jak wiadomość ta lotem błyska

wicy dotarła do Boya, jako że komunikacja telefo

była nadal przerwana. Nazajutrz nie przyszedł...

łam się na odwagę i poszłam sama na Romanowiczal

Weszłam do stróżki. I oto co usłyszałam: 2 lipca między l!

a 11 to nocy Niemcy zabrali wszystkich z mieszkani

profesora Greka — kucharkę i pokojową Stefcię wypu

ścili nad ranem... Właśnie kiedy miałam, odejść zjawili

sięStefcia... Opowiedziała o przebiegu koszmarnej noc%

Otóż Boy był już w swoim pokoju, przez cały wieczór by

bardzo smutny... Wtem odezwał się dzwonek. Weszi

Niemcy. Byli to oficerowie, zapytali o profesora Greką

a kiedy do nich wyszedł, pytali kto jeszcze tu mieszkcj

Odpowiedział, że żona, zażądali żeby także wyszła d

przedpokoju, kazali obojgu usiąść obok siebie na ławc

przy ścianie. Następnie pytali, kto prócz żony jest w miesi

22

Kaniu. Prof. Grek odpowiedział, że szwagier, nie podając nazwiska. Kazali go zawołać. Wtedy Boy wyszedł z '•iblioteki, musiał również usiąść na ławce. Niemcy nie i wdzieli więc wcale kim jest i o nazwisko nie pytali... ¦oy był blady, drżał podobnie jak profesor Grek. Na razie zabrano się do Żydów. Wyłapywano ich tysią-imi i odtąd wyróżniać ich miały białe opaski z gwiazdą 'awida noszone na prawych rękawach. Nieco później t mknięto Żydów w getcie na Żółkiewskiem lub w Obo-ii' Janowskim, jednym z najokrutniejszych, jakie urzą-l '.ono na polskich ziemiach. Dokonywano tam masowych • izstrzeliwań lub wywożono całymi transportami do ] 'cłżca. Na razie hitlerowcy wyłapywali Żydów na uli-. ich, wywlekali z domów, formowali w specjalne oddzia-i\ i brygady przeznaczone do sprzątania mieszkań po csztowanych lub wysiedlanych Polakach z dzielnicy r/.eznaczonej na nun fur Deutsche. W ich obronie od pierwszych dni okupacji stanęła, l/.iałająca w ramach Rady Głównej Opiekuńczej, wspom-uiina już Karla Lanckorońska. Wspaniale opanowana najomość języka niemieckiego, parantele rodzinne za-i.iczające aż o panujący aktualnie ród królewski we Włoszech, pozwalały jej przez długi czas docierać z interwencjami do niedostępnych gabinetów niemieckich. ,<'cz kiedy w Stanisławowie wymordowano prawie cał-111 wicie elitę tamtejszej inteligencji polskiej i kiedy odwa-na księżna wyruszyła tam właśnie na pomoc, szef tamtej-/i'go gestapo Kriiger, nie bacząc już na wysokie urodzeni' naprzykrzającej się Lanckorońskiej, aresztował ją, r.obiście wielokrotnie przesłuchiwał i torturował. Wtedy ». (aśnie, podczas jednego z przesłuchań, dowiedziała się •< 1 Kriigera, że to on osobiście dowodził oddziałem Feld-stapo, winnym bezpośrednio aresztowania i wymordo-inia lwowskich uczonych. Jetzt wo sie nicht rnehr rauskommen, kann ich es ja ihnen sagen, die Universi-ctsprofessoren, das ist mein Werk, um drei Uhr mor-

23

gens. (Teraz, gdy pani już stąd nigdy nie wyjdzie, mogę t pani powiedzieć, ci profesorowie uniwersyteccy to moj_, robota o trzeciej rano). Tak podaje Lanckorońska w swoim raporcie, opublikowanym w „Orle Białym" w Anglii oraz przesłanym później przyjaciółce, małżonce wybitne-j go uczonego z Wrocławia — przedtem ze Lwowa — Marii Kulczyńskiej („Odra", 4 IX 1977).

Że ów Kriiger ne bluffował świadczyć może rozmów Lanckorońskiej z gestapowcem, kapitanem Walterem! Kutschmannem w więzieniu we Lwowie na Łęckiego: J

— Co pani wie? — Wiem, że Kriiger zastrzelił Iwoi skich profesorów. — Skąd pani to wie? — Od sameg Krilgera. — Służyłem, pod nim, kazał mi owej noc, przyprowadzić drugą grupę profesorów oraz szereg innych osobistości. Oświadczyłem, że nikogo w mieszka^ niach nie zastałem, dlatego ci ludzie żyją.

Następny dowód prawdziwości wyznania Kriigera td jego rozprawa w Berlinie przed sądem hitlerowskim i wyrok skazujący za „zdradzenie tajemnic służbo! wych". Podobno Kutschmann doniósł o tym, co usłyszał od Lanckorońskiej swoim przełożonym.

Ale po wojnie, gdy osądzono Kriigera, został on skaza ny na dożywocie za swoje mordy na Żydach; wniesion zaś przez Lanckorońska dodatkowe oskarżenie o zabici! uczonych we Lwowie nie zostało już, wobec najwyższej wymiaru kary z innego powodu, wzięte pod uwagę.

Ulica z zakazem wjazdu

Rozmawiamy z naocznymi świadkami, którzy otar się niejako o główne dramatis personae. Państwo Pl» jewscy, dzisiaj mieszkańcy stolicy, zajmowali podówczi wraz z ojcem pani Plejewskiej, znanym adwokatem dokt rem Leopoldem Tesznarem, willę przy ulicy Herburtóv

Opowiada pani Plejewska: — Mieszkaliśmy na Herbu

24

tów, naprzeciwko profesora Bartla. Ta niewielka uliczka na skarpie, zamknięta dla wjazdu obcych pojazdów, wyglądała tak: najpierw był dom profesora Jakuba, dalej willa doktora Brichta, pediatry. Dalej, jeszcze wyżej, magnacka siedziba pana Mazzucato, właściciela sławne-K<) wydawnictwa geograficznego — Książnicy Atlas, tej od znakomitych map profesora Romera. I zaraz po drugiej stronie mieszkał Bartel. A my —vis-a-vis.

(Profesor Bartel, matematyk, specjalista z dziedziny geometrii wykreślnej, autor głośnego dzieła o perspektywie malarskiej, był liberałem, socjalistą z przekonań, trzykrotny premier w polskim rządzie, w tym raz po zamachu Piłsudskiego w 1926 roku — przyp. aut.)

Po wybuchu wojny ojciec zaczął chodzić naprzeciwko, by wspólnie posłuchać radia. A pani Bartlowa odwiedzała nas, skarżąc się, iż Kazio się nudzi. Bartla podobno nagabywali Sowieci by... przystąpił dc nowej władzy, ale on odmówił. Jestem przede wszystkim Polakiem, tłumaczył (...)

Bartel złamał nogę i leżał. Ojciec wtedy odwiedzał go Już codziennie, dyskutowali o polityce.

W willi Mazzuccaty, na wzgórku, urządził swoją prywatną rezydencję Nikita Chruszczow. Trzymał tam aż trzy psy, piękne papugi, kanarki, bardzo lubił zwierzęta. Gdy 17 września 1939 weszli Sowieci, myśmy czym prędzej podrapali nasz dom, zerwali klamki, bo im się podobały tylko duże i nowe budowle.

Wyjeżdżając w 1941 roku, w lipcowym popłochu Chru-łzczow pozostawił cały swój zwierzyniec, nie był w stanie go zabrać. Po nim weszło gestapo i jego pies, ogromny tresowany buldog został natychmiast zastrzelony.

Teraz Niemcy zaczęli wkraczać do Lwowa i moja matka

poznanianka, biegle mówiąca ich językiem, jak po

ix ilsku, zawołała: „Och, nie ma od nich niczego gor-

H7.Ufi0".

Wkrótce zobaczyliśmy kroczące Kadecką oddziały Ty-

25

rolczyków, i ten tłum żydowski, który uciekał przed nimi w strasznym popłochu i nieładzie.

Kazano nam wywiesić „synożowte" flagi i tata pobiegł na to do miasta — a gdy prędko wrócił, zadecydował: byłem u naszych, to jasne, nie wywieszać „synożowtych fan".

Ten ukraiński epizod lipcowy trzeba wyjaśnić, przerywając na moment relację pani Plejewskiej. Otóż przed Tyrolczykami do Lwowa wkroczył pół cywilny, pół wojskowy oddział polityków ukraińskich, którzy na zwycięstwie Niemców budowali swój program „samostijnej Ukrainy". Okupant niemiecki zdawał się początkowo popierać te ich dążenia. Policja pomocnicza zorganizowana we Lwowie była ukraińska, brała udział od pierwszych chwil lipcowych w aresztowaniach Polaków i pogromach

Żydów.

Niemcy wkroczyli do miasta w poniedziałek 30 czerwca. We wtorek przed południem wyszłam z Boyem na miasto, szliśmy z Kurkowej w kierunku Rynku — wspomina pani Wanda Ładniewska-Blankenhein w „Zeszytach Historycznych", wydanych w Paryżu w 1963 roku. — Tu przedstawił się naszym oczom widok wprost niesamowity: dwie olbrzymie chorągwie ze swastyką* sięgające ziemi powiewały u stóp ratusza, przez Rynek, maszerowały oddziały wojsk niemieckich, przejeżdżały czołgi, a tłum Ukraińców rozbiegany, rozhisteryzowany, wznoszący okrzyki na cześć zwycięskiej armii hitlerowskiej i jej wodza, obrzucał białymi kwiatami dumnych żołnierzy i wieńczył girlandami tanki. Wśród tej gawiedzi znaleźli się także tu i ówdzie Polacy. Boy był złamany. Blady powtarzał drżącymi wargami, jakby do siebie:

„To straszne".

Po kilku dniach aresztowano działaczy politycznych „samostijnej" Ukrainy i wywieziono podobno do Berlina. Niepodległość się skończyła. Hitlerowcy oszukali również swoich sojuszników. Pozostała tylko pomocniczą policja ukraińska. Batalion ochotników ukraińskich --

26

Nachtigall (Słowik), szybko wyekspediowano na front. Tam został zdziesiątkowany.

Tym bardziej wzmaga się nasza niecierpliwość w oczekiwaniu na spotkanie z generałem UPA, bliskim współpracownikiem Bandery, owym zapowiedzianym już Luką Pawłyszynern.

Na razie, zanim ustalą jego aktualny adres, powracamy do wspomnień p. Płejewskiej, nagranych uprzednio w Warszawie.

Kilka dni po wkroczeniu Niemców, chyba drugiego trzeciego dnia, między ósmą a dziewiątą rano przyjęli gestapowcy po profesora Bartla. Dwóch go wypro-Iziło do auta, staliśmy w ogródku. Ojciec jak zawsze dł, że może uda mu się coś pomóc, ale gdzie tam. rofesor tęgi, wówczas koło pięćdziesiątki, twarz po-:na, choć pełna, włosy siwiejące, kulał na swej nie ¦czonej po złamaniu nodze. Bartlowa chciała przerzu-lo nas porcelanę, oddać obrazy, ale do tego nie doszło, ała mi natomiast podać wielki kosz z konfiturami ojach.

azajutrz gruchnęła wieść o jakiejś strzelaninie o świ-ia Wulce. Z naszej ulicy tymczasem zaczęto wysiedlać aków. Odnowiono znak zakazu wjazdu pojazdów, ieli tu mieszkać dygnitarze hitlerowscy. Inną rglację o aresztowaniu profesora Bartla przedstawiła jego małżonka. Według niej uczony, kuśtykając na ¦j nie wyleczonej nodze powędrował do pracy na lnie i stamtąd dopiero, rano 2 lipca, zabrało go i apo. Rodzinie natomiast kazano w ciągu dziesięciu i it opuścić willę na Herburtów.

idajemy obydwie wersje, różnice między nimi, w za-ie mało istotne, powstały zapewne z szoku, w jaki dzeni zostali świadkowie tych dramatycznych wyda-. Tragedia rodzinna profesorostwa Bartlów nie zamy-o jednak na śmierci wybitnego uczonego i polityka. .mi Plejewska przypomina sobie aresztowanie córki

27

!gial^l kleili

OJ (M

00

§

O

a

d

Iiąitllltlllli

N

ii! c

&O^ S o05 «,

4) O i •3 bfl N S 4) -O

•S 2 -s g ^

Fis

05 ^

s ? S|I

? co . O) o N *-

g1 « ^ '§ -5

N ^3 j SS

I

o xi

"3

o

-u S?

.a

N

s ¦s

•fl fl 41

_a> o

a I

U}

-3

y o

O) 1-5

!

55

01

1

o -a:a

O

ala

O n

•g N ° C t/l 4) ,, 01 O

n S °

y g «

N -NI

HM N 41 *J

uj ¦« «

> C8 4)

¦<-> >> o

>? ft-fl

fl » fi

S 2 &

^ u

N 4) C8

•§ § c cl 5 ea

SJ3

a

N tn

ca Cl

•57

N UJ

o c

S g1

a

tfl

wj 'D

a o

•N to

.-3

O

50

s « y-a a'S

•d q n g +; 41

O) N

i*8

Cl ii

41 N

y

N m

. 4>

. CS i-j O U

a o

•a

o ¦

u

oj tg

i—i CO

T3 Ci

"ćS o

NT3

| o o 3 m 91

o

3 o

g

O)

X

•*

a

O T O)

o S 3 o « o o 3 S *

"o

I *3»

"So"

2.S f

N 5?

»3

o o vCJ

a|^

g"«

; N co f*^

; SS *- O

O Ol

N

CO

przygotowana dla nich Brandstelle. Tam ustawiano ich rzędem i jeden z SD oddawał do nich salwę z ręcznego karabinu maszynowego. Następna dwudziestka piątka padała na poprzednią. W ten sposób tworzył się wal trupów, jeden na drugim.

Przy układaniu trupów na stos biorą tragarze jednego trupa do rąk, a tymczasem okazuje się, że człowiek ten żyje, nie został nawet ranny! Kładą go z powrotem między trupy i zaczynają brać innego z drugiej strony. Przy robocie jeden niby to rozmawia głośno z drugim i i w ten sposób dają wskazówki rzekomemu trupowi,1 mówią mu, że zostawią ,jerszalung" na noc. Każą mu I gdy się ściemni włożyć ,Jerszalung" i pójść około północy, \

kiedy mniej pilnują.

... Ułożono na stos dopiero 400 trupów. Świeże trupy

jest ciężej układać niż stare, bo każdy trup waży dwa' razy tyle, zwłaszcza te, które leżą na dole i pod wpływem] ciężaru więcej napuchły. Stos świeżych trupów układano tak, że czym wyższa warstwa, tym była szersza, świeże trupy są śliskie i dlatego trzeba na górze umieścić większy ciężar, żeby się nie zsuvoaly. Trupy z boku leżące przy paleniu spadały i później z powrotem wrzucano je

do ognia.

Untersturmfuehrer dal też rozkaz trzem rymarzom, którzy pracowali w warsztacie dla potrzeb Niemców, żeby zrobili dla obydwu Brandmeistrów czapeczki z rogami, tak jak dla prawdziwych diabłów. Od tego dnia kroczą oni we dwójkę na czele całej brygady, jakc postacie symboliczne, z czarnymi rogami na głowit i z ożogami w ręku, którymi przegarniają ogień. Są oni zaiusze osmoleni od ognia, czarni w czarnych ^erszaluni gach" i w czarnych buciskach. Prawdziwe diabły. Nii wolno im nigdy tego stroju zmieniać i mają też takie samł ,Jerszalungi" do przebierania się do pracy ...na miejscy przy dawnej Aschkólonna w wielkim wąwozie został^ szara kupa drobnych kości, które nie dawały się ju\

32

ubić. Untersturmfuerer i o tym pomyślał, jak zemleć te ości. Pewnego dnia przywieziono tu maszynę. Wyglądali jak maszyna do mielenia żwiru. Pędzona była małym • lotorkiem diesla. Byt to jakby wielki zamknięty kocioł. W środku były kule żelazne. Kocioł ten obracał się i kule l\My kości, które ciągle wsypywano. Z jednej strony było

< *tko, przesiewające miał, zaś grubsze kawałki dalej się '•¦netto. Zmielone kości tworzyły bardzo drobny pyt, który

< t\flądałjak luksusowa mąka lub puder szarego koloru. i tyt ten rozsiewano następnie po polu. Ludzie, którzy

tym pracowali byli zawsze czarni jak Murzyni, pył ten strasznie się kurzył. Aby nadążyć z przemie-kości do pierwszego września, maszyna pracowa-piątej rano do dziewiątej wieczór ... W piątek dnia :dziernika zakończyliśmy robotę na miejscu. Leżał .y ostatni stos trupów i było ich powyżej 2000. godzinie 7.30 zajeżdżają dwa auta ciężarowe, auto szupowców i jedno auto z SD z Untersturmfuehrerem > 0 czele. Jedno auto wygląda jak auto-lodownia. Do tego Mta załadowaliśmy narzędzia, to jest sztychy i haki do ^ciągania trupów, jako też grabie i nasiona. Jedziemy a Wulkę ... Nie umiem powiedzieć dokładnie gdzie to vi", ale gdy Pan Bóg da i wyjdziemy na wolność, to na to miejsce i na pewno je odnajdę i rozpoznam, obraz całego terenu mam przed oczyma, polu, gdzie były zasadzone buraki (niewielki ka-z daleka było widać rzędy trzypiętrowych willi, liśmy wyrywać buraki i kopać... Ale gdy dotarli-Ipiy do głębokości poniżej dwu metrów i ziemia stała się $1*owu twarda, wówczas Scharfuehrer pojechał na Dienst-ifcrlle i po pół godzinie wrócił z SD-manem, który wie-ttrinł, gdzie się trupy znajdują. Dziewięciu z nas poszło ) drugie miejsce, zaś druga dziesiątka została, asypać niepotrzebnie wykopany grób... Nowe miej-%ajdowalo się o jakieś 30 metrów dalej. Teren był uy. Niedaleko stąd widać było drogę, a obok był

33

parów. Tu na okrągłym skrawku ziemi, o średnicy około 2 metrów stanęliśmy, zaczęliśmy kopać i za kwadrani widać było trupy. Poznaliśmy od razu, że musieli to by i jacyś wybitni ludzie. Niektórzy byli w wieczorowycn strojach, inni zaś leżeli w ubraniach z drogich materiał łów. Chociaż zbutwiały, ale znać było dobry gatunel Ody tylko podnieśliśmy pierwsze trupy, już leżały dwi złote zegarki kieszonkowe z łańcuszkami i złote piór\ Watermana. Jedno wieczne pióro miało złotą obrączk szerokości 1 centymetra z wybitym nazwiskiem właściciele Grób nie był głęboki — miał zaledwie około metra, tal że po pół godzinie trupy były wyjęte i załadowane n\ auto-lodownię. Dokładnie nie wiem ilu było zabity cm gdyż tu ich nie liczono, a na oko m,usiało ich być mniĄ więcej trzydziestu kilku. Po kilku minutach grób b% splantowany i zasypany. Po przeliczeniu nas wsiedli śmy do auta, w którym przedtem były reflektory i tal o godzinie 11.30 znajdowaliśmy się z powrotem w naszyĄ

namiocie.

Na drugi dzień ci, którzy w nocy wyjeżdżali, miel wolne, reszta zaś wyszła ładować trupy i zanieść je ni stos. Układacze zaciekawieni kim byli ci panowie, wyciĄ gali im z ubrań dokumenty, które wykazały, że był t pro/. Bartel, dr Ostrowski, pro/. Stożek i inni. Wedh obliczenia obsługi było ich 38. W sobotę dnia 9 październ fca podpalono stos, obejmujący powyżej 2000 trupói między nimi zwłoki kilkudziesięciu najlepszych synó Polski. W dniu tym wypadł Jom Kipur, Sądny Dzie i wielu naszych ludzi pościło.

Mordowanie mądralów

Odkrycie Leona Weliczkera, dziś profesora Wella wiele osób podaje w wątpliwość. Według zeznań wspi Więźniów profesora Bartla oraz korespondencji, ktq

34

podczas pobytu w więzieniu prowadziła z nim żona, >ytego premiera Rzeczypospolitej więziono początkowo k podziemiach gestapo na rogu Pełczyńskiej i Kadeckiej traktowano z pewnym szacunkiem. Przypuszcza się, że Karano się go wtedy nakłonić do utworzenia czegoś K rodzaju marionetkowego rządu ąuislingowskiego, który dopomogłby Niemcom w angażowaniu Polaków po ich "tonie. Bartel zapewne odpowiedział gestapowcom tak 10, jak wcześniej, gdy namawiano go do uczestnictwa władzach radzieckich: „Jestem przede wszystkim lakiem".

Przeniesiono go więc do ciężkiego więzienia na ulicy Łckiego, to znaczy tam, dokąd wsadzono również przy-tfmniej część zagarniętej przez policję ukraińską (hilfs-Jizei) młodzieży akademickiej Lwowa zaraz w pierw-ych dniach okupacji. W tej katowni zniknęły już wszel-'» pozory uprzejmości dla byłego premiera i wybitnego ukowca -~ torturowano go, bito, kazano czyścić buty raińskiemu policjantowi. 9 lub 10 lipca, trudno to dziś Śle określić, więźniowie usłyszeli jak z sąsiedniej celi &no wywoływano nazwisko Bartla. Wszystko wskazu-to, że wywołano go wówczas w drogę, która miała j ostatnią.

Opowiada nam o tym jeden z ówcześnie więzionych "" niontów medycyny (tych aresztowano najwięcej), obe-'; profesor Akademii Medycznej we Wrocławiu -¦¦ Piotr fzycki.

Wzięto mnie z domu na Zamarstynowie dla rzeko-j „prowidi pasportiw", jak wyjaśniał aresztując mnie iłejant ukraiński. Zaprowadzono piechotą, żadne śród-lokomocji w tym okresie po walkach o Lwów jeszcze | kursowały, telefony również nie działały. Zaprowa-kru> mnie najpierw na Senatorską, róg Łozińskiego, rzeciw słynnego bratniaka, dawnej siedziby akademi-i lwowskich. Tam znajdował się ukraiński komisariat. też na drugim piętrze komisarz odebrał mi zaraz

35

I n;i

I

dokumenty i kazał zaprowadzić do pokoju na II piętrze, w którym obróceni ku ścianie, z rękami nad głową, stal tacy sami jak i ja, a pilnował nas wszystkich funkcjona riusz w czapce z „tryzubem" i karabinem w ręku. Powi dział, wskazując otwarte okno: Czerez wikno może skakaty. A my w wisielczym nastroju i z wisielczy humorem, czekając na rozwałkę, graliśmy w pluskwy których pełno pętało się tu po ścianach. Jeden drugiemi naganiał je dmuchem, a kto miał ich najwięcej przed sobj

— przegrywał. Za chwilę jednak ustały nasze szepty i dzikie śmichy-chichy, drzwi się z trzaskiem rozwarły wszedł gestapowiec w towarzystwie ukraińskiego korni sarza, rozległ się trzask uderzeń — to Niemiec bił po twarzy ukraińskiego policjanta przy komentarzu jegc zwierzchnika: Jak włada nimezka wchodyt ' — trebc wstawaty. Wyprowadzono nas i rozmieszczono na kilk; dni w celach, aby potem przenieść na Łąckiego. Tan właśnie padło jak grom z jasnego nieba nazwisko, nan studentom dobrze przecież znane, wiedzieliśmy od razi

— na śmierć poszedł profesor Bartel.

Według zeznań innych świadków, poprowadzono g w ostatnią drogę boso i bez koszuli. Żona zaraz na drug dzień dowiedziała się o straceniu, udało jej się dostać d< kierownictwa więzienia, gdzie pokazano telegram podpi sany przez samego Himmlera z rozkazem zabicia profeso ra Bartla. Był podczas swej śmierci, w przeciwieństwie d( tych, co ginęli na Wzgórzu Wuleckim, prawie nagi. Jal wobec tego twierdzić może Weliczker, czy raczej jeg koledzy, że to był właśnie Bartel? Profesorowi również jak to było w zwyczaju niemieckim, zabrano na pewn dokumenty, chociaż... chociaż sceny, które rozgrywał się w bursie Abrahamowiczów były jedną straszliw improwizacją. Może więc część dokumentów ostała si w ubraniach uczonych? Może i Bartel miał przy sobi( w spodniach na przykład, owo wieczne pióro z wygrawe rowanym na nim napisem? ¦

36

Sto pytań, sto wątpliwości, sto znaków zapytania wyra-na każdym kroku. Czy zdołają je wyjaśnić powołani ;z nas świadkowie, którzy w kwietniu wraz z ekipą ową przybędą do Lwowa? Wspomóżmy ich pamięć uchami wspomnień, zebranych wcześniej skrzętnie ?z Andrzeja Gassa i opublikowanych przez niego 1981 roku w numerze 28 „WTK".

1 'luton egzekucyjny składał się z 5-6 volksdeutschów 4 policji pomocniczej i jednego SS-mana, dowódcy. Pomo-toikami byli Ukraińcy. Na pytanie dlaczego mają być I ozstrzelani, na czyj rozkaz, Schoengarth odparł: „chodzi i (mądralów". Nikt nie potrafił później przypomnieć sobie 1 lazwiska SS-mana prowadzącego pluton.

I opisanie piekła

2 lipca 1941 Einsatzgruppe C, służba bezpieczeństwa kierowana przez dra Rascha rozpoczęła planową akcję uiszczania Żydów lwowskich. Poza nią pracowało we

wowie od 2 lipca 1941 r. kommando do specjalnych ń doktora Schoengartha. Ustalono, że czynni zawo-we Lwowie nauczyciele akademiccy, w części z człon-

.mi rodzin lub mieszkańcami domów zostali w nocy

1A lipca aresztowani w mieszkaniach przez małe ziały służby bezpieczeństwa i następnie we wcze-ch godzinach rannych rozstrzelani. Odpowiedzialni zamordowanie profesorów lwowskich są Himmler <¦ Frank oraz Brigadenfuehrer doktor Schoengarth indartenfuehrer Heim, pełniący w placówce doktora jengartha funkcje kierownika służby bezpieczeńst-Himmler i dr Frank nie żyją. Dr Schoengarth wyro-n międzynarodowego sądu wojennego został 16 mar-946 stracony jako zbrodniarz wojenny, a SS-standar-uehrer Heim w styczniu 1946 zmarł na raka. Ponie-i dr Schoengarth i Heim nie żyją, należało postępowa-

37

nie śledcze wstrzymać. (Von Bellow, prokurator sądul krajowego w Hamburgu.) i

Około godziny piątej nad ranem rozstrzelano trzydzieĄ stu dwóch polskich inteligentów, doprowadzono ich noi grób, jakieś 200 metrów od budynku, w którym kwatero waliśmy i tam rozstrzelano. Jeden z nich nie chcia umrzeć. Kiedy już poczęto sypać pierwsze łopaty ziemi na leżących, nagle spod ziemi wysunęła się ręka i zaczęła wskazywać na okolicę serca. Chłopcy oddali kilka strzał łów, wtedy usłyszeli głos podziemny: „strzelajcie szyb\ ko". Co za facet. (Akta Feliksa Landaua, zastępcy szefa gestapo w Drohobyczu w 1941.) Zapytany przez sąc w czasie rozprawy o likwidację getta i egzekucję uczo nych, Landau odpowiedział: Słyszałem o tym w kasynie egzekucji nie widziałem.

Co ja widziałem, wykopano olbrzymi dół i szli do tegc docentosiwo Ostrowscy, Ruff, dyrektor szpitala żydów, skiego z dorosłym synem, Reymanowa, Dobrzaniecki Grek, Boy, myślałam, że oszaleję - tak opowiadał^ dziennikarce Zofii Lewartowskiej żona dyrektora „Wiej ku Nowego", p. Laskownicka. '

Akademicka 28, mieszkanie państwa Mączewskicł Przychodzi czterech ludzi po profesora. Facet pukając, woła po polsku „policja". Potem już po niemiecku „pójj dziemy". W kilka dni później szukali męża dwaj eleganci cy gestapowcy. „Zabrano go'1 powiedziałam. „A której go to było?" Odpowiedziałam. Popatrzyli na siebie! oddali mi dowód i wyszli bez słowa. (Z relacji profesorc wej Mączewskiej).

Dramat, który rozegrał się tam, w wąskim korytarzy przed wyprowadzeniem na rozstrzelanie, musiał wyglądał mniej więcej tak. Aresztowanego profesora Ruffa traktd wano zapewne w najgorszy sposób jako Żyda, o czyr gestapowcy albo już wiedzieli wcześniej, albo też dowi(j dzieli się podczas przesłuchań, przez które przeszła wieli szość aresztowanych. Gdy jeden z jego synów, wziętyc

38

wraz z nim i załadowanych do „suki" dostał nagle ataku • ¦ i łilepsji, na którą cierpiał, zastrzelono go na miejscu. Następnie po chamsku zaczęto zmuszać zrozpaczoną atkę (i profesorową Grekową) do ścierania krwi ze hodów, którymi więźniów spychano na dół, do korytami prowadzącego ku wyjściu. Na to osiłek wielki—jak to t/.ęsto chirurdzy profesor Dobrzaniecki trzepnął \ w twarz znęcającego się nad kobietami gestapowca i natych-liast go za to zastrzelono. Zeznania świadków o tej tragedii są bardzo różne. Jedni, ja profesor Groer, widzieli, że trupa (zapewne dłodego Ruffa) niosło nad wądół śmierci czterech znanych uczonych. Inni obserwowali nawet cztery osoby podobny sposób odtransportowane do wspólnego gro-Bu.

Musiało być tam zresztą więcej aresztowanych niż profesorowie i ich rodziny.

Woźny Politechniki Lwowskiej, uwięziony wraz z pro-esorem Witkiewiczem z tejże Politechniki, na pytanie ustapowea, jaki zawód wykonuje, odpar' że swój, że jest yoźnym. Na to przesłuchujący sprawdził jego dłonie | powiedział, że zostanie zwolniony, ale musi poczekać do h»na. Ciągnięto w kierunku podwórza trupy czterech [mężczyzn w cywilu. Mnie dano łopatę i kazano zasypy-f trać ślady krwi, biegnące od schodów do wyjścia na ulicę, <i potem ulicą ku Wulce, gdzie znikały w trawie. W czasie (•¦(/o zacierania śladów widziałem czterech czy pięciu wstapowców wracających z łopatami z ulicy. Około V rano pozwolono mi odejść. I właśnie wówczas, gdy 11 Wojtyna przyszedł do dyżurki gestapowskiej po swoje ilokumenty zobaczył mnóstwo pieniędzy, stosami walają-'•ych się po stole. JVo mój widok jeden z gestapowców u rzasnął, a ja uciekłem.

Inżynier Tadeusz Gumowski: Dobijanie się do bramy obudziło nas. Pięciu Niemców wpadło do klatki schodowej. Czy nikt tu nie mieszka nie meldowany? -- Nikt.

39

Wyszli. W willi mego szwagra Witkiewicza zapality się światła, za chwilę padły strzały. Czwórkami ustawiano ludzi nad brzegiem debry, twarzami do nas. Pluton egzekucyjny po drugiej stronie. Rozpoznała moja rodzina profesora Witkiewicza, przeżegnał się i zniknął. Rozpoznaliśmy także Ostrowskiego i Longchampsa oraz innych. Jedna z rozstrzeliwanych pań miała błękitny szal. Prawdopodobnie niektórych uczonych zasypywano, po strzałach żywcem. Szybko powstawał grób i została ubita ziemia. Robili to żołnierze.

Jest jeszcze relacja prof. Groera. Drobiazgowa, ścisła, tak dokumentalnie szczegółowa, że uzbrojony w nią doc. Tomasz Cieszyński będzie mógł później jak z kompasem bezbłędnie przemierzać korytarze bursy Abrahamo-: wiczów. Lecz ta wizja lokalna nastąpi dopiero w kwietniu, kiedy docent dotrze wraz z ekipą filmową do Lwowa.. Odłóżmy więc ją na razie.

Gore nasze miasteczko, gore...

Nie omijamy niczego, nawet poboczy głównego, tema-| tycznego traktu. Nasi gospodarze nagromadzili przedf spotkaniem z nami co niemiara tematów, które dowodzą! że mimo upływu lat, nie zapomniano tutaj o tragedii lwowskich uczonych. Oto jesteśmy przedstawieni rzeźJ biarce, pani Luizie Szternsztejn. Spotkanie odbywa sid w przestronnym gabinecie głównego architekta miasta! na rogu Podwala i Wałowej. Z jednego okna widać Podwale! wzdłuż którego ciągną się świeżo odrestaurowane obronne mury zdobne w kamienne kartusze z herbami Sobieskicr i Jabłonowskich; z drugiej gmach gubernatorstwa poc zielonym, farbowanym grynszpanowym dachem, siedzi] ba galicyjskich namiestników, cały poczet Gołuchów! skich, Jabłonowskich, Dzieduszyckich i Badenich spoglądał stamtąd na Gubernatorskie Wały, na Arsenał

11 iebotyczną wieżę Korniakta, na cerkiew Wołoską i kopułę synagogi Złotej Róży, której już nie ma, boją Niemcy spalili zaraz po wejściu, zanim jeszcze zabrali się do palenia jej wiernych.

Luiza Szternsztejn przybyła do Lwowa z Odessy. W 1974 roku przejęta tragedią rozstrzelanych na Wulce profesorów, podjęła pracę nad ich pomnikiem. Ponieważ 1 rzeźba wykonywana była na zamówienie muzeum Akademii Medycznej, artystka ograniczyła się do odtworzenia tylko jedenastu postaci, wyłącznie samych lekarzy, bracowników dawnego wydziału lekarskiego. Niezwykle ikrupulatnie gromadziła fotografie uczonych, czerpiąc I bogatego archiwum historyka medycyny, prof. Szapiro, Hory jeszcze w 1959 roku wydał monograficzną książkę oświeconą historii wydziału lekarskiego. Pomnik Luizy Eternsztejn zdobi do dziś salę muzeum przy Piekarskiej, ecz zanim go zobaczymy, artystka pragnie pochwalić się voim najnowszym dziełem. Dlatego właśnie nasze spot-tanie odbywa się w gabinecie głównego architekta miału. Pośrodku przestronnego pokoju wyrasta sięgająca trawie powały makieta. Głowa żydowskiego starca, t jarmułce, z zastygłym wyrazem bólu, męki i cierpienia. ! tylko unoszące się nad nią, jak rozpostarte skrzydła, klrnatufalnie długie ręce są wyciągnięte w geście ni to logosławieństwa dla ofiar, ni to przekleństwa dla opraw-6w. Jakby przy lepieniu tej tragicznej postaci, spowitej I dołu zwojami kolczastego drutu, towarzyszyły artystce Iłowa Tog fun nekume (Dnia Zemsty): S brent, undzer f brent (Gore nasze miasteczko, gore), pieśń Gebirtiga, była hymnem walczących gett i wezwaniem do boju. esięciometrowej wysokości pomnik ma stanąć na incwskiem. Luiza Szternsztejn jest ciekawa naszej opi-ii. Czy powiedziała coś więcej od Rappaporta i Suzina, ¦jltorych dzieło oglądała w Warszawie? Długo jednak czekaliśmy, zanim otwarto przed nami rzwi tego muzeum medycyny. Uprosiliśmy wszyscy

40

41

razem panienkę, zawiadującą salami historycznymi, o i zwolenie wejścia, mimo ciągłego braku kompetentnych w tej sprawie, jej szefów. Przed kilkoma laty nie uległabl naszym prośbom — gdzie zezwolenie, gdzie zgoda rektor! i organizacji partyjnej? Ale teraz, w dobie pierestrojkij młoda dama mięknie i wreszcie znajdujemy się w sali.

Postacie pomnika prawie naturalnej wielkości, jaki żywe, zastygłe w geście umierania na stojąco. Patrzymy na ich martwiejące właśnie twarze jakby z pozycji plute nu egzekucyjnego. Pomnik może drażni naturalizmen jest jednak naprawdę przejmujący w swej naiwnej prosi tocie. *

Skąd brało się początkowe wahanie, czemu nas chciano od razu tu wpuścić? Później dopiero okazało ę że nie wszystkie ankiety personalne polskich uczonych sj „czyste" i niejednemu można by zarzucić tzw. nacjonali? tyczne odchylenie.

Historyk ukraiński W. Masłowskij tak to uzasac w gazecie „Wilna Ukraina" (artykuł ukazał się 9 grudni 1987, dokładnie podczas naszej dokumentacyjnej podróż| i podejrzewamy, że z tej właśnie okazji).

Na początku lat siedemdziesiątych nieoczekiwanie pc jawiła się „idea" uwiecznienia pamięci uczonych, którzi zginęli loe Lwowie w pierwszych dniach faszystowskie okupacji. Były, zdaje się, nawet rozpoczęte już prace W miejscu ich rozstrzelania, na pagórkach ciągnącyd się wzdłuż ulicy Suworowa, postawiono postument. Jec nakże wkrótce prace przerwano. Budowlany płacy wnet obrósł chwastami, zaległy go śmieci, a nie dokończ ny postument obsiadło ptactwo. Cóż, nie wszystkie ofk ry, którym poświęcono to miejsce, były godne narodowi pamięci. Lecz większość, zwłaszcza sławny pisarz i uczt ny Teodor (!) Boy-Żeleński i grupa znanych lefcarzj bezsprzecznie na to zasługiwali. Toteż Iwowianie ni tracili nadziei, że taki pomnik kiedyś jednak we Lwów1 stanie. Jednak i dotąd wydaje się niezrozumiałym, dl

42

czego uwiecznianie pamięci poległych w lalach wojny zaczynać właśnie od grupy uczonych, nie zaś od tego, by oddać cześć 500 tysiącom radzieckich obywateli-męczen-idków lagrów, więzień i katowni gestapo.

Na szczęście i ten pogląd przechodzi już do1 historii. Ci, co teraz zakuci w kamień tkwią w kącie Collegium Anatomicum, w tej samej uczelni pełnili swoje obowiązki, nauczali młodzież, mimo poczucia klęski wojennej i rozpaczy wobec zmian, jakie na tych terenach zaszły. Przekazywali młodzieży, choć bardzo zmienił się jej narodowościowy skład, swą wiedzę na wysokim, światowym poziomie, jakby nic nie zaszło, jakby nic się nie stało. To wielka sztuka, wymagająca też wielkiej siły charakteru!

Zaprojektowanie pomnika, czy też obelisku, który ma stanąć na Wuleckich Wzgórzach, powierzono innemu lwowskiemu rzeźbiarzowi — Emanuelowi Misko. Ale /. pomnikami, podobnie jak u nas, same kłopoty. Głównie natury finansowej. Z tego powodu znany nam już Julian Szulmejster zdążył opublikować w „Kora-somolskiej Prawdzie" i w „Kulturze i Życiu" apel wzywający do składek, które napływać mają-na specjalnie w tym celu utworzony fundusz w „Wniesztorg-banku" ZSRR z kontem Nr 70000001. Czy nie powinno być w którymś z polskich banków identyczne konto?

O tym wszystkim rozprawiamy już w drodze powrotnej przez Piekarską. Wkrótce wypadnie nam zajrzeć do iuchiwum miasta Lwowa.

Kolekcja prof. Ostrowskiego

Aż strach pomyśleć czyimi kroczymy śladami, wszak to 111 właśnie, w pyle starodruków i zmurszałych rękopisów i Kubala, i Łoziński, Abraham i Białynia Chołode-

43

cki, Jaworski i Charewiczowa, Czołowski i WasylewskiJ To tu fedrowali w skamielinach historii wydobywając tony świadectw, manuskryptów, pergaminów, memoria^ łów i akt consulariów poświadczających chwałę najwier*j niejszego Rzeczypospolitej miasta.

I oto w złożach historii, na wyrobisku po wzmiankacłi o Tatarach, Szwedach, atamanach i Austriakach ślad p<3 jeszcze jednym najeźdźcy. Trzymany w rękach doku' ment, znaleziony w aktach po urzędującym tu gubernatOj rze dystryktu Galizien, wiążący się ściśle z aresztowaj niem profesorów w nocy z 3 na 4 lipca 1941. '

Dyrektor archiwum Lidia Minajewa, ostrożnie wyłi skuje z widełek skoroszytu dwustronicowy dokument Zawiera on szczegółowy spis obrazów zrabowanyclj w mieszkaniu prof. Ostrowskiego po jego aresztowania w nocy 3 lipca 1941 r. Oto niektóre z pozycji: I

1. Sebastian Ricci — Heilige Familie (Święta Rodzina!

2. Pięter Jausz van Ruyven — Stilleben (Spokojr życie)

3. Bovese — Blumen (Kwiaty)

4. Bildniss des Grafen Saala de Kransch (Portre hrabiego Saala)

7. Phillip Roos — Ziegen (Kozy) 19: Schulz — Aąuarelle

22. Juliusz Kossak — Jagdszene (olej) (Scena śliwska)

23. Gen. Dwernicki am Pferde — aąuarelle (Get Dwernicki na koniu)

24. Wyczółkowski — Teich in Tatragebitge (pasteli) (Staw w Tatrach)

W sumie 24 pozycje. Na końcu uwaga: Auf der Riickseite jenes jeden Bildes befindet sich die Initiale:

„WL".

Jak wykazało śledztwo toczące się w latach siedemdziesiątych, całą tę kolekcję zrabowaną przez gestapo polskiemu uczonemu przywłaszczył sobie Menten.

To tatuś

Po upływie godziny spoglądamy w kamienną twarz właściciela tych obrazów. Rzeźbiarka upozowała go w miejscu centralnym rzeźby, po prawicy ma najmłodszego z grupy — dr. Jerzego Nowickiego, po lewej dr. Hamerskiego.

— Tak, to mój tatuś! — powie bez namysłu pani Barbara Hamerska, kiedy po powrocie do Warszawy pokażemy jej zdjęcie pomnika, ofiarowane nam przez rzeźbiarkę. Zgłosi się do nas sama telefonicznie natychmiast po wysłuchaniu w radio informacji o przygotowaniach do filmu.

Wtedy we Lwowie, w tę pamiętną noc miała zaledwie rok. Ale wydarzenia tej nocy stały się odtąd nieustannym motywem opowiadań matki i reszty rodziny.

— Następnego dnia po aresztowaniu mego ojca, całe miasto mówiło o strzałach na Wzgórzu Wuleckim, choć najgorsze przypuszczenia targały rodziną, matka aż cztery lata łudziła się, że ojciec żyje. Nigdzie jej nie dopuszczono. Państwo Kucharowie widzieli przez lornetkę, co się tam działo. O moim ojcu nie mówili, ale mego wuja Witkiewi-cza rozpoznali jak się przeżegnał i runął do rowu. Ksiądz

i tam jakiś był także z nimi. Mój wuj, profesor Witkiewicz, był na weterynarii jednym z najmłodszych-naukowców. I 'rzyjechano po niego koło jedenastej wieczorem, z poko-ju wyprowadzono go z rękami do góry, w biełiźnie, bo już był w łóżku. Cioci pozwolono się z nim pożegnać. Rozmawiali po niemiecku. I jeszcze jeden szczegół, który się może przydać. Aresztowano, jak wiadomo, tylko kierowników katedr, ale przed aresztowaniem ci kierownicy podpisywali jednak jakąś listę obecności. Mówiło się, że 1'Yank po doświadczeniu z profesurą krakowską, której lii,1 zniszczyć nie udało, bo były różne interwencje w stojaku do aresztowanych, postanowił zabić uczonych yowskich od razu. - ; : = :- .:: : v: .•,¦:¦¦¦¦

Tę uwagę pani Hamerskiej potwierdza stenogram z prze-| mówienia gubernatora Hansa Franka, który swoją decyzję J podjętą 30 maja 1940 roku w Krakowie, tak uzasadnił: Jeśli j chcemy osiągnąć nasz cel, którym ma być całkowite ujarz-^ mienie narodu polskiego, to nie wolno nam tracić czasu..,' Jak wiemy, istotnie, nie tracili ani chwili. Wyniszczani! polskiej inteligencji rozpoczęli już trzeciego dnia p wkroczeniu do miasta. I

Zaczęto brać ich z domów rodzinnych już około jedenai stej wieczorem. Mieszkali w różnych dzielnicach miastf i dotąd dokładnie nie wiadomo, ile kilkuosobowych eki| użyto do tych aresztowań. Jedno nie ulega wątpliwościi co wynika niemal z wszystkich relacji świadków, żel aresztowań dokonywali ludzie mówiący po niemieckul i że poszukiwali oni głównie kierowników katedr uczel-1 nianych. Lecz kto naprawdę układał te listy? Czy rzeczy-1 wiście faszyzujący studenci ukraińscy, którzy jeszcze_ przed wojną przebywali w Krakowie? Czy w ich sporząjl dzaniu brało udział wiele osób, a może tylko garstka? Ktff1 wie czy w układaniu list nie uczestniczył także szpieg niemiecki, rabuś, kolekcjoner Menten, który długo przeć1 wojną mieszkał we Lwowie i doskonale znał stosunlr w mieście? Jego łupem, jak już wiemy z akt archiwur miejskiego, stały się zbiory prof. Ostrowskiego, same za mieszkania po Ostrowskim i Dobrzanieckim zajęli dw irh asystenci -- Wrzeciono i Bryk, dwaj faszyzującj Ukraińcy. Tej informacji udzielił nam prof. Kazimierz Jabłoński, obecnie mieszkający we Wrocławiu, dobrzj znający ówczesne stosunki lwowskie.

Gdzie jest generał?

Kto naprawdę sporządzał te listy? Jakim Judasz mó\ językiem? Nic dziwnego, że coraz nam pilniej do spotka nia z generałem UPA, Luką Pawłyszynem. Czy potwier

dzi udział swych ziomków w sporządzaniu list jeszcze w Krakowie, co przyjęły niemal za pewnik pierwsze powojenne publikacje Bielajewa i późniejsza, monograficzna praca o UPA Szczęśniaka i Szoty?

Wielu z nas, lwowiaków z krwi i kości, batiarów z Łyczakowa, Zamarstynowa czy Zniesienia widziało na przełomie czerwca i lipca 1941 roku, na długo przed pojawieniem się na Kadeckiej czy Leona Sapiehy rozśpiewanych, opalonych Tyrolczyków, maszerującą ku cerkwi św. Jura formację — pół wojskową, pół cywilną. Po niebiesko-żółtych opaskach i po „tryzubach", rozpoznano natychmiast banderowców.

Z rąk do rąk krążyły rozdawane przechodniom ulotki. Ich treść przypomina Edward Prus w swojej książce „Herosi spod znaku tryzuba": Lachów, Żydów i komunistów niszcz bez litości, nie miej zmiłowania dla wrogów Ukraińskiej Rewolucji Narodowej! —już jawnie do mordów i pogromów wzywała ulotka OUN, wręczana przechodniom przez osobników z niebiesko-żóttymi opaskami na rękach.

Co więc dziś powie nam o tym generał Pawłyszyn" Gdzie mieszka? W jakiej dzielnicy? A może, okaże się, że był sąsiadem jednego z nas? Niestety, nasi gospodarze nie mają dla nas pomyślnych wiadomości. Nie żyje generał -— mówią.

Jak to nie żyje? A nasze spotkanie? Jak to nie żyje? Zwyczajnie, żył, żył, aż okazuje się, umarł.

No niby fakt, śmierci prędzej czy później nikt się nie wymiga, choćby był w randze generała. Ale dla nas to pech prawdziwy. Jedyną pociechą jest magnetyczny /;i pis wywiadu, jakiego udzielił Pawłyszyn telewizji lwow-¦ !-. lej. Jest ta taśma?

Jest, ale kopia: niewyraźna, słabiutka. Mówi się trudno, wmontujemy ją mimo wszystko do filmu.

Ma na nas czekać, kiedy przyjedziemy tu raz jeszcze, u iosną, już na zdjęcia.

46

47

No i to by było na tyle. Już właściwie możemy wracać i czekać tej wiosny. Ale, okazuje się, jest jeszcze jeden dylemat. Formalny z pozoru, ale jednak. Niektórym z naszych rozmówców nasunęła się mianowicie wątpliwość, dlaczego wciąż podkreślamy, że zbrodnia na Wzgó-1 rzach Wuleckich popełniona została na uczonych pol-1 skich? Prawnie i administracyjnie rzecz ujmując, byli to| uczeni radzieccy, bo takie właśnie obywatelstwo przyjęli] w 1939 roku. ¦

Widzimy kątem oka jak redaktorka rzeszowskieg^ radia, która tu przyjechała nagrywać reportaże o prac* konsulatu i jest przypadkowym świadkiem tego niecc dziennego sporu, włącza magnetofon. Biedna, na có| przyda jej się to nagranie, jeśli odpowiemy poważnie? Chociaż kto wie, w dobie głasnosti i zmywania białych plam, może i taką odpowiedź jej puszczą, że w 1939 roku nikt tu nikogo nie pytał o wybór obywatelstwa, tylko je przymusowo przy paszportyzacji wpisano, zaś półtora miliona obywateli, wprawdzie już radzieckich, zmieniło przy tej okazji nie tylko obywatelstwo, ale i miejsc*"

zamieszkania.

Zgadzają się z naszym punktem widzenia, tu nie ma dłużej ukrywać, wystarczy byle numer „Ogoniokafl wziąć do ręki, albo „Literaturnej Gaziety", żeby przeko" nać się, jakim zbirem był Stalin czy Beria, którzy t wszystkie deportacje urządzali. Kult jednostki, łamanie prawa, nikt już, „sława Bohu", dziś tych bezprawi się nie wypiera, ale nawet najtęższe bicie się w piersi nie jest w stanie odmienić prawnych faktów dokonanych. A takim faktem dokonanym jest właśnie obywatelstwo wpisane w dowody uczonych.

— To fatalne — przechodzimy jednak w ton żartobliwy j — bo tym trybem się okaże, że hrabia Fredro był korne- \ diopisarzem austriackim. Jezus Maria, toż chyba i Wyspiański był Austriakiem! A co gorsza, Iwan Franko był może i pisarzem ukraińskim, ale wobec tego obywateles*

48

polskim, nie wspominając już, że i austriackim przedtem.

Jeszcze tylko krótkie przypomnienie, gdzie i kiedy profesorowie zdobyli swoje dyplomy i tytuły i ożywczy duch pierestrojki w dotychczasowym myśleniu odnosi kolejny sukces. Nie od razu wprawdzie, bo jeszcze zaproponowano rozwiązanie kompromisowe: nie polscy uczeni, nie radzieccy, lecz po prostu lwowscy.

Fragment tego oryginalnego sporu ukazał się jednak na antenie naprzód rzeszowskiego, później ogólnopolskiego radia. To właśnie po tej emisji rozdzwoniły się telefony zgłaszających się świadków wuleckiej tragedii.

Zaczęły na nasz adres napływać listy. Prawie każdy z nich jest bezcennym przyczynkiem uzupełniającym znane dotąd fakty. Oto fragment listu z Gdańska, który nadesłał prof. dr Tadeusz Riedl, kierując go do redakcji „Tygodnika Powszechnego":

W związku z informacją radiową o realizaji przez Jerzego Janickiego telewizyjnego filmu dokumentalnego poświęconego tragedii lwowskich uczonych, nadarza się dobra okazja, aby liczbę profesorów i docentów zamordowanych we Lwowie powiększyć ostatecznie do 26 osób.

W chwili aresztowania, w dniu 3 lipca, kierownika Kliniki Chirurgicznej UJK, prof. Tadeusza Ostrowskiego i jego żony Jadwigi, przebywał w ich mieszkaniu przy ul. Romanowicza 5 ks. Władysław Komornicki. Aresztowany równocześnie z nimi, został wraz z nimi zamordowany. W chwili egzekucji rozpoznany przez świadków na podstawie sutanny, dobrze widocznej z daleka, tzn. z okien budynków przy ul. Nabielaka.

Ks. dr Władysław Komornicki, docent Uniwersytetu Lwowskiego, ur. 10 XI1911 roku w Babinie k. Kałusza, otrzymał święcenia kapłańskie w 1935 roku. Wykładał nauki biblijne w lwowskim seminarium duchownym. Jednakże jego nazwisko nie figuruje w wykazach profesorów i docentów zamordowanych na Wzgórzu Wulec-kim, publikowanych zafówno przez prof'. Alberta, jak

49

i innych autorów. Nie wspomniał o nim także „Tygodnik Powszechny", brak również jego nazwiska na trzech tablicach pamiątkowych we Wrocławiu, tj. w gmachu głównym Uniwersytetu Wrocławskiego, w gmachu Polskiej Akademii Nauk oraz na pomniku pomordowanych uczonych na placu Grunwaldzkim. Zwrócił na to uwagę nieżyjący już ks. biskup prof. dr hab. Wincenty Urban w kazaniu wygłoszonym w Bazylice Metropolitalnej we Wrocławiu w dniu 25 XI1982 roku z okazji poświęcenia wspomnianego pomnika.

Tak więc z konkretną datą 4 lipca 1941 roku winna być odtąd wiązana męczeńska śmierć nie 22 lecz 23 uczonych, wśród których ks. doc. dr Władysław Komornicki w imię-prawdy historycznej powinien być wymieniany. i

Notabene w tymże samym dniu 4 lipca w X alei cmentarza Łyczakowskiego odbywał się pogrzeb zamor< dowanego kilka dni wcześniej w więzieniu przy uV Łąckiego dr. med. Kazimierza Szumowskiego, b. starszego asystenta Kliniki chorób nosa, gardła i uszu UJK, ordynatora Oddziału Laryngologicznego w Państwo-* wym Szpitalu Powszechnym weLwoiuie, uczestnika walk o Lwów w 1918 roku, syna profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego.

Inny list nadszedł aż z Schiffdorru w RFN, a jego nadawcą był dr Zygmunt Albert, na którego pracę o trat gedii lwowskich uczonych powoływaliśmy się już w tym reportażu.

Wielce Szanowny Panie'. Otrzymałem od mojej współpracownicy, p. Krystyn Regiec wycinek z „Gazety Robotniczej" o planie realizaą filmu „4 lipca o świcie".

Otóż prof. Groer, przyglądający się 4 lipca o świ<ńe ń». podwórzu bursy im. Abrahamowiczów, widział jak uĄ prowadzano na rozstrzeliwanie kilkanaście (jak mi mt wił) mniej niż 20 osób z grona aresztowanych profesorów i ich rodzin, a 2 osoby, tj. doc. Mączewskiego i nauczycie

kę angielskiego, panią Demko, pozostawiono na podwórzu i zabito później, zapewne następnej nocy. Ale przecie: rozstrzelano tej nocy 38 osób!

Tu cenna wiadomość od dyrektora kolejki linowej m Kasprowy, który mi pisemnie podał, że jego kolegć z politechniki (nazwisko jego znajdzie pan w mojej pracy; usłyszał o świcie 4 lipca hałas zatrzymywanych aut i wyjrzawszy ukradkiem przez okno ujrzał, jak z ciężarowego auta wyładowywano dużą grupę młodych i starszych mężczyzn tuż przed jego oknem. Ulica ta była już zaplanowana w całości, ale ukończona tylko do jego domu. Wśród tych mężczyzn ujrzał kilku swych profesorów politechniki. Wszystkich poprowadzono pod eskortą w kierunku Wzgórza Wuleckiego. Grupę tę musiano wyprowadzić główną frontową bramą bursy Abrahamowiczów (i dlatego nie widział jej prof. Groer), załadowano ją na ciężarowe auto, zjechano w dół ul. Kadecką, skręcono w lewo i wjechano w ulicę Wulecką.

Pozostaje jeszcze grupa kilku kobiet (4 osoby). Te wyprowadzono też główną, frontową bramą i chyba poprowadzono pieszo do pobliskiego miejsca rozstrzelania. Grupy tej nie widział prof. Groer, a przecież widzieli wiadkowie z ul. Nabielaka.

Oglądam tu w RFN wiele filmów o II wojnie światowej i muszę przyznać, że Niemcy nie cofają się przed podawaniem nawet drastycznych scen tyczących zachowania się ich ziomków wobec ludności czasowo podbitej. Sądzę, że zakupią oni i Wasz film i wyświetlą go.

Może tak się i stanie. Może pośród telewidzów oglądają-ltych na swoich wspaniałych „Blaupunktach" i ,,Grundi-^ach" film o „tej nocy we Lwowie..." znajdą się jeszcze lei, których ze swego okna widział prof. Stuchly, albo którzy pukali do drzwi na Romanowiczagasse, a których ligdy nie oglądał żaden sąd i żaden prokurator kraju, jzie tak chętnie wyświetla się filmy o drugiej wojnie

viatowej...

50

51

Spośród sporej liczby zgłaszających się świadków, których wspomnienia przytoczyliśmy wcześniej, na wyjazd na zdjęcia do Lwowa zapisało się jedynie dwóch.

Tuż po Wielkanocy wysiedli na peronie Dworca Głównego we Lwowie dwaj dzisiejsi mieszkańcy Wrocławia: prof. Zygmunt Stuchly i doc. Tomasz Cieszyński.

Teraz już zatknęliśmy długopisy w kieszenie. Odtąd towarzyszyć im miała wyłącznie filmowa kamera.

Wpierw instalujemy ją przy dzisiejszej ulicy Pożarskie-go, dawniej Małachowskiego. Tu, pod numerem drugim, na trzecim piętrze, w tzw. blokach ZUS-u, mieszkał prof. Stuchly. Wspinamy się na trzecie piętro. Profesor ma osiemdziesiąt jeden lat, ale wigor sześćdziesięciolatka. Tymi schodami przed prawie pół wiekiem zbiegał codziennie, by zdążyć do pracy w Instytucie Higieny, gdzie pracował jako starszy asystent słynnego profesora Rudolfa Weigla.

Pięćdziesiąt lat temu! Zygmunt Stuchly przystaje na moment na podeście klatki schodowej, wygląda na podwórko. Tam w dole, po zielonej desce zjeżdżalni zsuwają się do piaskownicy dzieciaki. Kilka nagich jeszcze drzewek, a na jednym tablica: Dietskaja płoszczadka „Sołne-cznyj krug" 203-go radianskoho rajonu. ':

Profesor spogląda wciąż w okienko klatki schodowej. Do drugiego, bliźniaczego bloku ZUS-u, stąd parę kroków. Ale dla profesora ta odległość wynosi całych pięćdziesiąt lat. „Tam mieszkali państwo Rakowscy" — mówi

do żony.

Po chwili jest już w swoim dawnym mieszkaniu. Zajmuje je obecnie aktorka, trochę się jej spieszy na próbę, ale ma zawodowe zrozumienie dla pracy filmowców. Co chcemy zobaczyć? Okno. Okno?

— Nad ranem obudziły mnie strzały — wspomina prof. Stuchly i jakby to było wtedy, jakby był rozbudzony,; rozespany, w piżamie, podchodzi do okna.— Proszę * spojrzeć jak doskonale stąd: widać Drugi Dom Techni-i

52

ków, a na prawo, teraz to przysłania ta przybudówka, ale wtedy widziałem jak na dłoni i bursę Abrahamowiczów. Niemcy w hełmach szli od bursy z bronią. Konwojowali dużą grupę cywili. Na samym końcu czterech ludzi niosło kogoś na kocu albo może na płaszczu...

— To musiał być doktor Ruff, jego Niemcy zastrzelili jeszcze w bursie — dodaje pani Stuchly. — Stanęłam w drzwiach tamtego pokoju. Widziałam twarz męża, zmienioną nie do poznania. Pamiętam, że spytałam: — Co się tam dzieje? Co to za strzały? A mąż odpowiedział, że to nic, to tylko żołnierze przestrzeliwują broń. Nie chciał mnie zdenerwować...

Wyglądamy wszyscy przez to okno. W dole olchy, krzaki, spadające w dół kilkoma nierównymi tarasami urwisko.

— Dolna część korpusów tych, do których strzelano, ginęła za stokiem. Salwa padała za salwą. Potem jeszcze widziałem jak oficer z pistoletem nachylał się i dobijał leżących. Na drugi dzień pobiegłem jak zwykle do instytutu na Potockiego. Mieścił się w gmachu przedwojennego gimnazjum Królowej Jadwigi. Instytutem kierował słynny profesor Weigel, twórca szczepionki przeciwtyfu-sowej, za którą omal nie dostał Nagrody Nobla.

Na korytarzu wpadłem na profesora Weigla. Pamiętam, że spytał co ze mną, dlaczego jestem taki zmieniony. Opowiedziałem, co widziałem w nocy. Boże! zawołał Weigel. Boże, to całkiem do nich podobne. Ale czy to możliwe?

Idziemy w stronę bursy Abrahamowiczów. Tam profesor przekaże pałeczkę wspomnień doc. Cieszyńskiemu. Jeszcze tylko, kiedy zatrzymamy się przed tymi sześcioma masywnymi, żółtymi kolumnami, podpierającymi dzisiejszy Szpital Gruźliczy dla inwalidów wojny ojczyźnianej, profesor nie oprze się ostatniemu wspomnieniu.

— Tam w holu — mówi — powinna być wmurowana przez fundatora tablica z takim, jak dziś pamiętam,

53

napisem: Kto bezpotomny schodzi z tego świata, winien wychować ojczyźnie wielu światłych synów.

Los zdarzył, że „wielu naprawdę światłych synów" Lwowa i Polski spędziło ostatnie godziny swego życia w tych właśnie murach.

Docent Tomasz Cieszyński wkracza na teren szpitala jakby jego topografię znał od dziecka. Ale on zna ją dokładnie z zachowanych zeznań prof. Groera, jedynego człowieka z listy, któremu udało się przeżyć. Przyszło pięciu gestapowców, pytali czy mamy waluty obce i kosztowności. Na dole auto, w nim profesorowie Grek i Boy. Bursa Abrahamowiczów, samochód wjeżdża na podwórze. Wprowadzają nas do budynku, popychają brutalnie. W korytarzu, zaraz na wprost wejścia każą stanąć twarzą do ściany. Jeśli ktoś się poruszył, bito kolbami. Do mnie: „Ty psie, jesteś Niemcem, zdradziłeś ojczyznę, służyłeś bolszewikom". Czy coś w tym rodzaju. Potem pojedynczo wywołują do pokoju na prawo. Mnie wyrzucają za drzwi. Około czwartej wyprowadzono z budynku grupę może dwudziestoosobową, na czele, pochodu krwawiącego młodego Ruffa nieśli Nowicki, Piłat, Ostrowski i zdaje się Stożek. Za nimi Witkiewicz. Gestapowcy zmuszali panią Ostrowską, a może i Gre-kową do zmywania krwi ze schodów. Minęło około dwudziestu minut, kiedy rozległy się strzały od strony Wulki.

Docent Cieszyński wbiega po kilku stopniach prowadzących do wyjścia. Na wprost hol, mała portiernia z wiszącymi kluczami, jakieś tablice z powpinanymi pinezkami karteluszkami informacji dla chorych. Pacjenci, w flanelowych szlafrokach, klapiąc kapciami zatrzymują się na schodach, nie bardzo jeszcze wiedząc, dlaczego ten elegancki pan w jasnym, świetnie skrojonym garniturze przykleja się nagle do ściany twarzą, z rękamij uniesionymi do góry. A to właśnie doc. Cieszyński odtwa^f rza krok po kroku, gest po geście, scenę tamtej nocy. Jes

54

jednocześnie Boyem, Stożkiem, Ostrowskim, swoim własnym ojcem..:

Widownia w flanelowych szlafrokach z zapartym tchem śledzi ten niebywały spektakl, prawie nikt z nich nie wie, że w miejscu, gdzie ich dzisiaj leczą, kiedyś mordowano i że to właśnie inscenizuje w tej chwili ten elegancki, starszy pan.

Cieszyński mówi jak w natchnieniu, niemal zdaje się nie dostrzegać, że przez cały czas filmuje go kamera, każdym gestem i słowem podkreśla, że jest w tej chwili nie w żadnym szpitalu, lecz na korytarzu bursy i że za chwilę z łomotem otworzą się drzwi pokoju na prawo i wezwą go na przesłuchanie. Sam zmierza do tych drzwi, uchyla je gwałtownie.

Kocioł z parującą zupą pomidorową stoi pośrodku. Zamiast gestapowców dwie rumiane tęgie salowe w białych piętrowych czepcach patrzą zaskoczone kto przeszkadza im mieszać zupę.

Koniec wizji lokalnej.

I znów wychodzimy na ulicę. I znów przemierzamy tych kilkaset metrów, które były ostatnią drogą uczonych. I znów zsuwamy się po stromej skarpie, pełnej olch, krzaków, wydeptanych ścieżek, którymi teraz, skracając sobie drogę do tramwaju przy Wuleckiej, suną leniwie przechodnie. Ten z torbą z zakupami, ów z teczką. Niektórzy wiedzą czego tu szukamy, wiedzą, że to gdzieś tutaj. Nie wiedzą tylko, że jeden z nas wie to dokładnie. Prowadzi nas docent Cieszyński. Zaraz po wojnie pokazywał mu to miejsce Leon Weliczker.

¦¦¦¦- Pomagałem mu potem redagować tę książkę, ten wstrząsający pamiętnik. I mimo że zwłoki profesorów, w tej liczbie i mojego ojca, zabrano stąd i spalono w Krzywczycaeh, odkryłem jeszcze odłamki kości w tej ziemi wuleckiej i ślady krwi w gliniastym^gruncie. Wziąłem to, co się dało, zabrałem ze sobą do Wrocławia. Tę właśnie zroszoną krwią ziemię ze szczątkami ich kości

55

wmurowano wraz z urną do pomnika wrocławskiego.

Jedziemy potem na Piekarską. W muzeum Akademii Medycznej czeka na nas Luiza Szternsztejn. Jest pełna niepokoju i obaw. Czy pan Cieszyński rozpozna na pomniku swego ojca? Lecz nie kamienne postacie wzruszą naszego świadka. Bo oto zanim w ogóle podejdzie do rzeźby, zagrodzi mu drogę starszy pan w trenczu i przedstawi się: profesor Michał Dubowy. Jestem emerytowanym profesorem dermatologii.

— Byłem studentem pańskiego ojca — mówi. — To był wspaniały uczony. I wszystko co umiem, i co wiem, zawdzięczam jemu. Dowiedziałem się, że jest pan we Lwowie i nie mogłem sobie odmówić przyjemności poznania syna człowieka, który zrobił ze mnie lekarza.

Jak na zamówienie do propagandowego filmu o przyjaźni połsko-radzieckiej, obaj padają sobie w objęcia. Tego nikt nie mógł przewidzieć. Gorączkowo machamy do operatora, żeby to kręcił. Ale on patrzy na nas zbaraniały i bezradny: stary jak świat „Arriflex", jedyny sprzęt nowoczesnej agencji „Interpress", zaciął się i nie przewija taśmy.

A ci dwaj wciąż trwają w uścisku wzruszeni, jeden tym, co usłyszał, drugi tym, że mógł to powiedzieć. I tylko kamienne oczy profesorów na pomniku patrzą na tę scenę, która dowodzi, że warto było nauczać w tych murach.

same. Bo nawet repatrianci Sobieski i Fredro pozostawili tu po sobie juz tyko puste place i skwerki. Sprowadził sie

ksia^at TaM°Zak lid?WS na P13C ŚW- Ducha- Na ulic| książąt Jabłonowskich - poeta Gałan, a przed Arsena

łem Królewskim zatrzymał się Iwan Fiodorow

Może, gdy dostateczna okaże się suma kopiejek i ero-szy, co napłynąć mają na konto Nr 70000001, stanie tu

i taki pommk o którym będ2iemy u wres;cif Xi

dziec, ze jest i nasz, i ich. Wspólny. Warszawa, maj 1988

Dobiegają ostatnie chwile naszego pobytu we Lwowie. Już tylko patrzeć, kiedy wyjeżdżając z rogatki gródeckiej zostawimy za sobą niestety, wieże kościoła Elżbiety. Przed prawie pół wiekiem, tak samo z Gródeckiej, oglądaliśmy się za siebie z myślą: czy kiedyś tu jeszcze będziemy? No, i oto byliśmy. Już w innym mieście, jakimś dziwnym. Ale i my sami jesteśmy jacyś dziwni: ni to goście tutaj, ni to gospodarze. Tylko domy zostały te

56

Maria Hejda

MÓJ DOMOWY NOTATNIK

4/5 września (noc)

O jedenastej Kasia budzi się z krzykiem.

Mamusiu, nie pójdę jutro do przedszkola! Nie zaprowadzaj mnie tam!

Nie wiem jak zareagować. Przekonywanie po raz kolejny rozespanego, wystraszonego dziecka o zaletach i konieczności chodzenia do przedszkola ¦— nie ma sensu. Okłamywać, że rano zostanie ze mną, też nie chcę. Wyciągam ją z łóżeczka. Biorę do siebie na wersalkę. Zasypia na godzinę, po czym sytuacja się powtarza. Tym razem Kasia narzeka na ból brzuszka. Biegnę do kuchni. Paweł z Kasią na rękach spaceruje po pokoju. Przynoszę zaparzoną miętę i łyżeczkę neospasminy. O wpół do trzeciej Kasia budzi się na ,,siku". Znowu pochlipuje.

Piąta piętnaście — dzwoni budzik. Wstajemy. Robię śniadanie dla siebie i Pawła. Przygotowuję kanapki do pracy.

Piąta czterdzieści pięć Paweł wychodzi do pracy. Ja wracam do śpiącej Kasi. Głaszczę ją delikatnie po głowie. Zrywa się, od razu zanosząc od płaczu. Wlewam do jej ust łyżeczkę neospasminy i usiłuję nakłonić do wypicia mleka. Kasia nie chce. Próbuję ją ubierać. Z zawodzeniem czepia się mojej szyi i rąk. Patrzę na zegarek. Jest szósta. Za dziesięć minut powinnyśmy wyjść z domu. Brutalnie odrywam Kasię od siebie i mocując się z nią nakładam

rajstopy. Kasia chce kupkę. Siedzi pięć minut na pustym nocniczku, który w końcu siłą wyciągam spod pupy.

Szósta dwadzieścia — jesteśmy obydwie spocone, roztrzęsione, ale prawie gotpwe do wyjścia. Kasia znowu chce kupkę. W pierwszej chwili nie reaguję sądząc, że to znowu wybieg, ale w końcu decyduję się na ponowne podanie nocniczka. W samą porę! Nocnik jest pełny.

Wypycham krzyczącą Kasię za drzwi. Na ulicy mała uspokaja się nieco. Chyba zaczęła działać neospasmina. Przed samym wejściem do przedszkola Kasia wymiotuje. Postanawiam pójść z nią po południu do lekarza. Krzyk zaczyna się znowu. Usiłujemy obydwie z panią Agatką (wychowawczynią od maluszków) rozewrzeć zaciśnięte na moim swetrze piąstki. Z trudem nam się to udaje.

Do pracy spóźniam się dwadzieścia minut. Szef jednak nic nie mówi. Spokojnie podsuwa mi listę do podpisania. Siadam przy biurku.

Nie wytrzymuję. Płaczę. Dziewczyny, które mają to już za sobą — pocieszają mnie, że pierwsze tygodnie w przedszkolu zawsze są trudne i dla mamy, i dla dziecka.

O jedenastej dzwonię do przedszkola. Pani mówi, że wszystko w porządku. Kasia podobno zjadła śniadanie, nie płacze, bawi się. Trochę nie wierzę, ale jestem spokojniejsza.

Piętnasta piętnaście kolega podwiózł mnie samochodem. Jestem więc pod przedszkolem wcześniej niż się spodziewałam. Z bijącym sercem wchodzę do szatni. Ktoś wyprowadza do mnie Kasię. Mała idzie powoli. Nie wita się, nie cieszy, jakby zupełnie obojętne jej było to, że przyszłam. Jej twarzyczka jest bladożółta z ciemnymi podkówkami pod oczkami. Usiłuję nawiązać rozmowę. Pytam jak było. Nie odpowiada mi. Pozwala ubierać się, nie reagując zupełnie na to, co z nią robię. Wychodzimy na

58

59

ulicę. Kasia automatycznie podąża za mną. Trzymam bezwładni) rączkę w swojej dłoni.

Wchodzimy do przychodni dziecka chorego. Jesteśmy i u pierwszy raz. Kasia przez trzy lata prawie nie chorowała.

Siwowłosa pielęgniarka nie chce nas zarejestrować, ale w końcu lituje się nad nami i radzi zapytać panią doktor, czy nas jeszcze przyjmie. Pani doktor odburkuje coś, patrząc niechętnie znad okularów. Nie brzmi to ani tak, ani nie. Na wszelki wypadek wracamy więc do poczekalni.

Po dosyć pobieżnym badaniu, pani doktor pyta o przedszkole.

— Ach te dzisiejsze kobiety! Urodzą, a potem robią wszystko, żeby jak najszybciej uciec od domu i od dziecka — burczy.

— Czy według pani — pytam lekarkę — Kasia nie powinna chodzić do przedszkola? Ona przez trzy lata zupełnie nie chorowała i była bardzo wesołym, zrównoważonym dzieckiem — dodaję zaczynając jakby się usprawiedliwiać.

— Proszę pani — głos pani doktor brzmi bardzo nieprzyjemnie. — Ona ma dopiero trzy lata, a żadne dziecko w tym wieku nie jest jeszcze dojrzałe do rozstania się z matką — ani pod względem fizycznym, ani psychicznym.

— Dlaczego więc urlopy wychowawcze trwają tylko trzy lata? — nie daję za wygraną.

— Ja nie decydowałam o tym, ile mają trwać — ucina pani doktor dyskusję i zaczyna wypisywać receptę na jakieś uspokajające syropki. — Na razie nic takiego dziecku nie jest, reakcja nerwicowa na zmianę otoczenia. Ostrzegam jednak, że prawdopodobnie będzie bardzo chorowała — dodaje surowym tonem.

Wychodzimy. Jestem przybita. A przecież w mojej sytuacji są tysiące kobiet. Co robić? Postanawiam nigdy

już nie odwiedzać z Kasią pani doktor, z którą los zetknął nas dzisiaj.

Siedemnasta: w pośpiechu robimy niezbędne zakupy.

Osiemnasta: nie jedliśmy dzisiaj obiadu, zabieram się więc do przygotowania czegoś ciepłego na kolację.

Dziewiętnasta trzydzieści: Kasia nie chce jeść. Wmu-szam w nią szklankę soku owocowego i nie kąpiąc kładę do łóżka. Co za ulga: zasypia.

Dwudziesta pierwsza: w wannie pranie, w zlewozmywaku sterta naczyń. Nie mam siły ruszyć się z krzesła. Dyskutujemy z Pawłem. Może mogłabym wziąć jeszcze rok urlopu bezpłatnego? Niestety, chyba nie będę mogła — nie dadzą mi w pracy, a poza tym za co będziemy żyć?

13 września (sobota)

Siedem koszmarnych dni i koszmarnych nocy. Żółto--zielono-biała twarzyczka Kasi. Składa nam zapewnienia o miłości i robi wyrzuty za gehennę, którą musi przeżywać w przedszkolu — czuje się przez nas odrzucona. Wczoraj gorączka 38,5 i lekarska diagnoza: Kasia ma zapalenie gardła.

Wczoraj przeżyliśmy też poszarpany do kości palec mojego męża, usiłującego domowym sposobem dopasować półeczkę pod okno. Dzisiaj ulga: kość palca w porządku, a mała przez parę tygodni będzie miała opiekę taty.

10 października (piątek)

Czyżby cud? W poniedziałek rano Kasia, po trzech tygodniach spędzonych z tatą, spokojnie ubrała się i bez żadnych oporów pozwoliła zaprowadzić do przedszkola. Pani Agatka powiedziała mi dzisiaj, że moja mała jest dużo spokojniejsza i że zasypia (naprawdę?!) podczas ciszy.

A poza tym jest piątek — koniec tygodnia, a Kasia nie ma nawet śladu kataru. Może wszystko dobrze się w końcu ułoży z tym przedszkolem?

11 października (sobota wieczór)

Za wcześnie się cieszyłam. Dzisiaj rano Kasia miała gorączkę 38 stopni. Wezwaliśmy pogotowie. Pani doktor nie zauważyła nic szczególnego, poza tym, że dziecko jest wyjątkowo blade. Zapisała merafm i witaminy. Po południu temperatura skoczyła do 39,7. Powtórnie wezwaliśmy pogotowie. Tym razem stwierdzono zapalenie gardła (znowu!). Pani doktor zapisała me-tacyklinę.

14 października (wieczór)

Przed chwilą Kasia poszła spać. Śpi bardzo niespokojnie, a przede wszystkim bardzo kaszle. Paweł był dzisiaj drugi raz w przychodni. Mówił lekarce, że gorączka nie opada. Sugerował pani doktor wizytę w domu. Dano mu niedwuznacznie do zrozumienia, że jesteśmy starymi rodzicami (obydwoje po trzydziestce) małego dziecka i histeryzujemy.

15 października (środa — noc)

Mała ma obustronne zapalenie płuc. Stwierdził to wezwany prywatnie, trochę z nami zaprzyjaźniony pediatra. Na naszą prośbę, po krótkim namyśle, zdecydował się zostawić nam dziecko w domu, chociaż tak ciężkie scho- j rżenie wymaga leczenia szpitalnego.

62

29 października (środa)

Pan doktor był dzisiaj na ostatnim badaniu kontrolnym. Organizm Kasi nadzwyczaj szybko poradził sobie z chorobą.

Pytaliśmy „naszego pana doktora", czy według niego Kasia jest dzieckiem, które nie powinno uczęszczać do przedszkola? Odpowiedział stanowczo:

— Prawie żadne trzyletnie dziecko nie powinno być odrywane od matki. Jeśli jednak chodzi o Kasię, to niczym nie różni się od innych trzylatków i jeśli zakłada się, że trzyletnie dzieci wytrzymują warunki wychowania przedszkolnego — to Kasia też wytrzyma. Można spróbować ją posłać za jakiś miesiąc, dwa.

Tak, za miesiąc, dwa —- tylko co począć z Kasią przez ten czas? Pani doktor w przychodni też uważa, że Kasia po tak ciężkiej chorobie musi przejść okres około dwumiesięcznej rekonwalescencji. Jednak już po dwóch tygodniach „opieki" odmawia mi dalszego zwolnienia, twierdząc, że według przepisów należy się ono tylko na okres ostrego przebiegu choroby. Trzeci tydzień był już wyproszony i dany bardzo niechętnie. Zostało mi jeszcze parę dni urlopu. A potem? Bezpłatny... o ile szef się zgodzi.

22 grudnia (poniedziałek)

Szef się zgodził i jutro wyjeżdżamy z małą na dziesięć dni do Szczyrku. Wydajemy na wyjazd ponad połowę pożyczki, którą przyniósł wczoraj z pracy Paweł i uważamy, że to i tak będzie mało. Już od paru dni segreguję, piorę, prasuję ubrania, które mamy wziąć ze sobą. A poza tym sprzątam. Nie mogę przecież chociaż wyjeżdżam

zostać na święta jako jedyna w kamienicy z brudnymi oknami.

Pawła całymi dniami nie ma w domu. Porządkuje przed wyjazdom swoje sprawy w pracy. Zostałam jak zwykle sama z rozhukaną Kasią i tym przedświąteczno-wyjazdo-wym majdanem. Cała rodzina jest na mnie obrażona za nicpoMzanowanie tradycji i pomysł spędzenia świąt poza domom. Ani teściowa, ani mama nie robią mi jednak otwartych awantur, bo przecież jest to wyjazd pod hasłem „dla dobra Kasi".

Moje wyrzuty sumienia są niewielkie. Nasze mamy święta celebrują rozpoczynaniem porządków już od listopada. A ja do ostatniej chwili pracuję. W pośpiechu po nocach sprzątam. Mamy przez kilka tygodni okupują sklepowe kolejki, wypatrując najatrakcyjniejszych towarów. Ja zmęczona, wracając późnym popołudniem do domu, kupuję co popadnie. A te dwa, trzy dni świąt, które powinny być wytchnieniem i czasem refleksji, przeżywamy w takim stresie, że kiedy to wszystko minie, jesteśmy z Pawłem dokładnie wykończeni. Musimy „obskoczyć" dwie Wigilie, bo inaczej każda z mam się obrazi. W pierwszy dzień świąt wstajemy dużo wcześniej niż zazwyczaj w niedzielę, bo trzeba pójść do kościoła, a potem na uroczyste śniadanie u moich rodziców i następnie na równie uroczysty obiad u teściów.

Wieczorem i w nocy pierwszego dnia świąt zaczynam już przygotowywać się do dnia następnego. Zdenerwowana lustruję wszystkie kąty, czy nie ma gdzieś jakiegoś pyłku, bo bystre oczy moich mam wypatrzą wszystko. Grzeszę przeciwko Panu Bogu i w drugi dzień świąt nie zaliczam kościoła. Od rana kręcę majonez do sałatki jarzynowej — liczę na to, że Pan Bóg jest bardziej wyrozumiały, niż moja teściowa. Oczywiście, majonez zazwyczaj mi się zwarzy, ciasto rozsypuje, chrzan jest za mało biały, a ogórki kwaszone za mało twarde. Potem przy stole wysłuchujemy z Pawłem, jakie to gospodarne są córki teściowej, jacy zaradni byliby synowie mojej mamy, gdyby, oczywiście, los ją nimi obdarzył. Na koniec

obydwie mamy mówią do siebie używając półsłówek, a na pożegnanie ledwie podają sobie ręce.

Po takim świątecznym dniu myję gary do dwunastej w nocy, a o piątej trzeba jak zwykle wstać do pracy. Trudno się więc dziwić, że cieszę się tym wyjazdem. I to tak bardzo, że nawet nie złoszczę się na Pawła, którego kompletnie nic nie obchodzi, a jego zainteresowanie wyjazdem ogranicza się do ubrania się w ciuchy, które mu przygotuję i do przetransportowania gotowych, spakowanych waliz do pociągu.

23 grudnia (wtorek)

Przyjechaliśmy. Zamieszanie przy obiedzie. Nikt z wczasowiczów nie może się zorientować, przy którym stoliku siedzi. Kelnerki mówią, że wszystko się unormuje przy kolacji, kiedy dojadą spóźnialscy i cała wczasowa grupa będzie w komplecie.

24 grudnia (Wigilia)

Po obiedzie wysyłam Pawła z Kasią na spacer i całe popołudnie przygotowuję się do wieczornej kolacji. Jestem pierwszy raz od czterech lat na wczasach i nie bardzo mogę przewidzieć, jak ubiorą się panie na dzisiejszy wieczór. Nie chciałabym się specjalnie wyróżniać. Wkładam białą bluzkę w delikatne paseczki i czarną aksamitną spódnicę. W delikatnym makijażu i przy nastrojowo palących się świecach nie wyglądam chyba najgorzej, bo kiedy wchodzimy na salę jadalną, słyszę sceniczny szept dwóch siedzących przy stoliku pod oknem podstarzałych amantek.

— Popatrz na tę co weszła, na tę w białej bluzce.

— Boże, ale się odsztafirowała.

65

Ja też lustruję salę. Sam szyk i elegancja. Panie w ciemnych, niektóre nawet w czarnych sukniach. Blask świec daje wszystkim jednakowe szansę imponowania. W romantycznym półcieniu trudno rozróżnić, która kreacja jest, tak jak moja, okazyjnie kupioną za dwa tysiące bluzką, a która ciuchem z Pewexu za dwadzieścia dolarów.

Składamy sobie życzenia. Jest mi jakoś dziwnie. Nogi mam jak z waty. Paweł z niepokojem patrzy na moje szklące się oczy. A jednak teraz już wiem, że Wigilii nie powinno się spędzać poza domem. Tęsknię za mamą, ojcem, Zuzką. Tęsknię nawet za teściową. Wszystko jest nie tak: piękna, duża — ale nie taka jak w domu — choinka. Potraw dwanaście — ale nie taka jak u mamy sałatka z czerwonej kapusty z groszkiem. Nie ma karpia po żydowsku (specjalność teściowej) i nie ma moich ukochanych od dzieciństwa pierogów z kapustą.

Po opróżnieniu talerzy rozchodzimy się w milczeniu do swoich pokojów. Jest smutno. A w domu dzieci teraz by zapalały zdobyte jakimś cudem zimne ognie i wszyscy śpiewaliby kolędy, fałszując przy tym niemiłosiernie (bo całej rodzinie słoń na ucho nadepnął). I byłoby mnóstwo śmiechu — i z tego fałszowania, i z tańców dwuletniej Malwinki, i z Kasi, usiłującej wytłumaczyć maleńkiej kuzyneczce, że kolęd się nie tańczy.

Wspólnie oglądamy w telewizji dobranockę. Myjemy się. Idziemy spać.

25 grudnia (wieczorem)

Przygnębienie minęło. Jedzenie wręcz wystawne. Pogoda wspaniała. I istna rewia mody od samego rana. Większość pań przebierała się dosłownie na każdy posiłek. Rano skromniej —jak przystało do śniadania. Obiad i kolacja — pełna gala. Jestem przerażona. Wzięłam \

68

wprawdzie odświętną sukienkę, ale tylko jedną. W co ubiorę się jutro? Mam jeszcze parę bluzek flanelowych, dwa swetry i dwie pary spodni. To wszystko co zmieściło się obok ubranek Kasi i ciuchów Pawła do dwóch i tak mocno wypchanych toreb turystycznych. Dla większości pań zabranie szafy ubrań nie było problemem, bo przyjechały samochodami z prkupnymi bagażnikami. Mnóstwo osób preywiozło nu v * n ir^enośne telewizory. Paweł śmieje się ze ¦ ><J/ cieszyć się słońcem

i bielutkim śniegiem, \t -« -" i nocy pokrył wszys-

tko dokoła.

27 grudnia

Cieszę się pogodą, smakuje mi jedzenie, ale jednak śmiesznie się czuję we flanelowej koszuli i w sztruksowych spodniach wśród pań w pewexowskich dzianinach i wełnach.

Wszyscy są niezadowoleni, że śniadanie wyznaczono na ósmą. Większość wczasowiczów przychodzi na nie prawie z godzinnym opóźnieniem. Nawet w ciągu czternastu dni pobytu na wczasach tworzą się grupki wzajemnie ze sobą sympatyzujące. Najpewniej i najgłośniej zachowują się cztery panie i tak już zwracające na siebie uwagę zadbaniem i najdroższymi ciuchami.

— Co,za pomysł z tym śniadaniem o ósmej! — krzyczała wczoraj na kelnerkę jedna z nich, gdy ta zbuntowała się, że po dziewiątej nie będzie już nikogo obsługiwać. — W domu jeszcze o dziesiątej nie mogę dojść do siebie, a tu muszę się zrywać skoro świt.

Kilka osób z zaskoczeniem wysłuchiwało jej żalów. Widocznie byli to ci, którym zdarza się wstawać do pracy o szóstej. A może byli wśród nich nawet i tacy jak my, którym poranny bieg do pociągu na czczo parę minut po piątej, też nie jest obcy.

67

Słyszałam potem, jak kumpelka zagadnęła niezadowoloną: „Ty nie pracujesz, prawda?". „Nie mam takiej potrzeby" — odrzekła źle budzona na wczasach nieszczęśnica.

Dowiedziałam się potem w kuluarach zupełnie niechcący, że jej tatuś jest właścicielem fabryczki produkującej różne specjały z tworzyw sztucznych. Zięciulo ma oczywiście współudział w interesie, a córeczka«zapewnio-ne błogie, leniwe życie i pieniądze.

29 grudnia.

Kasia już trzeci dzień z rzędu wodzi zachwyconym wzrokiem za grupą dziewczynek, bawiących się wspólnie w świetlicy.

— Mamusiu, one są takie fajne — zaprzyjaźnię się z nimi.

Tak się składa, że dziewczynki są właśnie córeczkami owych zadających szyku pań w naszej wczasowej jadalni. Instynktownie czuję, że z tej przyjaźni nic nie wyjdzie, ale nie bardzo wiem, jak wytłumaczyć to trzyipółletniemu

dziecku.

— No idź, zapytaj, może się z tobą pobawią—proponuję małej.

Kasia zabiera ze sobą Ferdynanda — małą pluszową maskotkę, którą dostała od nas pod choinkę w wigilijny wieczór. Podchodzi ufnie do rozłożonych na fotelach lalek. W tym momencie, jak na komendę, trzy małe księżniczki w austriackich dresikach chowają za siebie lalki Barbie.

„Uciekaj!"—syczą do mojej małej, która nie zdążyła się jeszcze do nich odezwać. Kasia jakby nie słyszy i pyta nieśmiało: „Czy mogę się z wami pobawić?". „Nie! — odpowiada najwyższa z dziewczynek, czarnula ze złotymi kolczykami w uszach. — Jesteśmy dla ciebie za duże,

68

a poza tym, ty jesteś brzydko ubrana". „A nieprawda — broni się Kasia. W jej głosie słyszę niebezpieczne łzawe tony. — Mamusia włożyła mi moją najładniejszą czerwoną spódniczkę i nowy sweterek od babci". Sześcioletnie znawczynie światowej mody nie dają się oszukać. „To są polskie łachy" — stwierdza ze znawstwem najwyższa. „My mamy zagraniczne zabawki, a ty nie. Uciekaj!"

Do Kasi w końcu dociera, że jej nie chcą. Z płaczem biegnie w kierunku naszego pokoju.

31 grudnia

Pogoda zmieniła się nagle. Od samego rana pada gęsty śnieg i wieje silny wiatr. Zadymka nie pozwala nam ruszyć się z pokoju. Kasia pokasłuje nieco, więc tym bardziej spacer nie jest wskazany. Po śniadaniu moi oglądają teleferie, a ja usiłuję doprowadzić do porządku pokój, którego nie zdążyliśmy sprzątnąć.

Teleranek się skończył. Paweł siada w fotelu z gazetą. Kasia przynosi książeczkę o Koziołku Matołku.

— Poczytamy, mamusiu?

— Poczytamy, córeczko.

— Nie napiłabyś się herbaty? — pytą Paweł.

Nie odpowiedziałam. Wlewam wodę do dzbanka i wsadzam grzałkę. Pijemy herbatę.

— Ja nie chcę pić. Ja jestem głodna — stwierdza Kasia, która na śniadanie zjadła dwie łyżki zupy mlecznej.

Przygotowuję kanapki. Karmię małą.

— A teraz bawimy się w dom, mamusiu.

Bawimy się kolejno w dom, w doktora, a nawet w przedszkole.

W przerwie daję Kasi pomarańczę. O trzynastej idziemy na obiad.

69

Po obiedzie Paweł układa się do drzemki. Znudzona Kasia zaczyna skakać po wersalkach. Nie omija także tatusia. Sążnisty klaps rodzicielski i' Kasia ryczy tak, że słychać ją chyba w całym domu.

— Nawet na urlopie człowiek nie ma chwili spokoju — użala się Paweł nad swoim losem.

5 stycznia

Budzę się z potwornym bólem głowy. Odruchowo patrzę na zegarek. Jest wpół do szóstej. Wsadzam termometr pod pachę. Leżę nieruchomo, czekając na dzwonek budzika. Cholera, znowu 38,4. Już trzeci dzień gorąezka nie spada pomimo garści pastylek połykanych co rano. Muszę chyba w końcu iśó do lekarza. Tylko jak to zrobić?

Wychodzę z łóżka. Trzeba małej podać ampicillinę. Kasia ma znowu zapalenie gardła. Wstaję — pokój wiruje. Robi mi się ciemno w oczach. Siadam, a właściwie osuwam się z powrotem na łóżko. Obiema rękami mocno opieram się o poręcz krzesła. Po chwili wersalka, szafa, telewizor wracają na swoje miejsce. Wkładam szlafrok. \ Chwiejnym krokiem idę do kuchni.

Pierwsza próba podania małej antybiotyku nie udaje się. Kasia ma ubrudzony kaftanik, nadający się już teraz tylko do przeprania. Za drugim razem idzie nieco lepiej. Tylko parę kropel spada na dywan.

— Gdzie mam jakąś czystą koszulę? — w głosie męża słyszę zniecierpliwienie, nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni.

— Gdzieś w szafie powinna być jeszcze ta niebieska.

— Niebieską nosiłem przez tydzień, tydzień temu — syka z wściekłością i ostentacyjnie zaczyna oglądać brązowy golf, który już miał na sobie chyba ze dwa razy.

Kasia tymczasem rozbudziła się na dobre. Równocześnie zachciało się jej i siku, i jeść, i pić. Sadzam ją na

70

nocniczku i zaczynam szukać w szafie czystego kaftanika.

— Czy wiesz, która godzina?! — w głosie Pawła czuję irytację.

Zostawiam małą na nocniczku i wlokę się do kuchni Jest szósta trzydzieści.

— Nie trudź się! I tak nie zdążę zjeść! — histeria w głosie mojego męża nabiera mocniejszych tonów.

Mała, która przydreptała do kuchni z gołą pupiną, chwyta rozpakowaną kostkę masła i czym prędzej zaczyna uciekać w kierunku pokoju.

— Może byś kupił chleb — proponuję Pawłowi nieśmiało, wrzucając do torby kanapki.

— Poproś mamuśkę — słyszę burknięcie. — Ostatecznie mogłaby chociaż raz na trzy lata tyle dla nas zrobić.

Kasia je jak zwykle, plując i rozlewając. Tętnienie w skroniach nie ustaje. Czerwone i złociste cętki wirują przed oczami z coraz większą szybkością.

— Halo, tu mówi Kasia — moja córka z całą powagą przedstawia się komuś przez telefon.

— Babciu, a ja wyplułam zupę, bo mamusia niedobrą ugotowała — chwali się moja pociecha.

Przejmuję słuchawkę.

— Halo mamo, czy nie mogłabyś nam dzisiaj wyjątkowo kupić chleba? — zaczynam nieśmiało.

— A co, Paweł nie może po pracy?

Nie brzmi ta odpowiedź zachęcająco, ale nie rezygnuję.

— Wiesz, że po południu nie można nic dostać.

— A co byś zrobiła, gdybym mieszkała w innym mieście?

— Ale nie mieszkasz, mamusiu.

— Ja w twoim wieku miałam dwoje małych dzieci i sama sobie radziłam. Nie prosiłam o pomoc nikogo.

— Mamo, przecież wiesz, że jesteśmy obydwie z Kasią chore.

— Chorobie Kasi to ty jesteś winna. Przeziębiłaś ją. Już

71

dawno nie mogłam patrzeć, jak ją ubierasz, ale nic się nie odzywałam, bo czy tobie można zwrócić uwagę?

— Mamo, kręci mi się w głowie.

— Nie przesadzaj! Trochę kataru i zaraz taki alarm. Wszyscy teraz chorują.

— Kupisz mi ten chleb?

— Nie wiem, czy zdążę. Mam dzisiaj mnóstwo spraw do załatwienia, ale może wyślę ojca.

Wracam z powrotem do kuchni. Kasia z wielką precyzją przesiewa przez sitko już drugi kilogram mąki — na podłogę, oczywiście. W zlewozmywaku i na szafce obok sterta garów i talerzy z wczorajszego obiadu. Wczoraj nie dałam rady umyć. A dzisiaj? Dzisiaj muszę. Sprzątnąć też muszę. Dzisiaj przyjdzie w odwiedziny do chorej wnuczki teściowa. Oczywiście, jak zwykle w porze obiadu. Obiad też więc być musi. I to nie jakieś tam kluseczki. Musi być porządne mięsko z jarzynką, zupka i kompocik.

— Kasiu, jeszcze witaminki i umyjemy rączki. Dam ci książeczki. Pooglądasz sobie w łóżeczku. Pan doktor kazał ci przecież leżeć.

W łazience napuszczam wody do wanny. Pranie po małej z trzech dni. Przy każdym pochyleniu pulsujący ból chce mi rozsadzić głowę. Nogi mam jak z waty. O Boże, dopiero jedenasta. Kiedy skończy się ten dzień?

Teściowa przyniosła małej pomarańcze. Oczywiście, ona też ma swój pogląd na chorobę Kasi, który zresztą niewiele różni się od opinii mojej mamy. A w jednym zgadzają się na pewno: to ja jestem winna chorobie Kasi.

Teściowa uważnie lustruje oblicze mojego męża.

— Źle wyglądasz, mój synu.

— A co mama myśli, jak mam wyglądać? Nie sypiam po nocach, pracuję na dwóch etatach, z siatami latam.

— To ty do dziecka w nocy wstajesz? — upewnia się teściowa z coraz gorzej ukrywanym oburzeniem.

— No, niby nie — mój małżonek nie śmie tak całkiem bezczelnie skłamać przy mnie, chociaż dobrze wie, że

72

jakakolwiek obrona z mojej strony nie miałaby żadnego sensu.—Ale przecież nie mogę nie słyszeć jak mała ryczy — dodaje, cokolwiek jednak niepewnie.

— I zakupy też robisz? — sonduje teściowa. — Co się to porobiło — ciągnie udając, że nie widzi moich spuchniętych, załzawionych oczu i rozpalonych policzków.—Miałam troje dzieci, ale miałam też swój honor i nie śmiałam mężczyzny wciągać w babskie sprawy.

— Mamo, ależ Kasia jest chora

— A moje dzieci to nie chorowały? Ty się więcej módl, to może Pan Bóg ci wybaczy i przestanie karać tymi chorobami — kończy teściowa, wychodząc.

Mój mąż jest zmęczony. Miał bardzo ciężki dzień. Bierze gazetę i zamyka się w pokoju. Dobijająca się Kasia irytuje go w najwyższym stopniu.

— Jak ty ją wychowujesz? — krzyczy wściekły zza zamkniętych drzwi.

Zabieram małą. Bawimy się. O Boże! Zapomniałam na śmierć o koszulach. Przepieram dwie. Przed pójściem spać przeprasuję wilgotne. Do rana wyschną.

Pukanie do drzwi. To ojciec z chlebem.

— Żebym ja stary ojciec musiał wysługiwać się dorosłym dzieciom — słyszę z ust przystojnego, szpakowatego pana, który ma lat sześćdziesiąt, a któremu nikt nie dałby więcej niż pięćdziesiąt.

Kasia z piskiem radości podbiega do dziadka.

— Dla ciebie dziadziuś przyniósł chlebek, dziecinko. Tylko dla ciebie.

Dwudziesta. Paweł je kolację milcząc. Kasia jak zwykle grymasi. Próbuję przełknąć kawałek chleba. Nie mogę. Jeszcze tylko kąpiel Kasi, prasowanie tych dwu koszul i będę mogła się położyć. Żeby tylko Kasia zechciała zasnąć od razu.

Dwudziesta druga. Skończył się film w telewizji.

— Jest coś do roboty? — ostrożnie sonduje Paweł.

— Nie, idź spać — nakręcam budzik na wypadek

73

gdybym zasnęła. Trzeba małej o północy podać następną dawkę lekarstwa.

— No, to dobranoc — mój mąż jest gotowy do spania.

— Paweł, może zwolniłbyś się jutro. Poszłabym do

przychodni.

— Zwariowałaś, przecież wiesz, że akurat jutro za nic na świecie nie mogę. -Zadzwoń do mamy.

Wyciągam termometr spod pachy. Znowu prawie 39 stopni. Pewna moja sąsiadka—dawno temu—gdy byłam małą dziewczynką, mówiła, że jest zahartowana, bo żadna choroba nie jest w stanie zapędzić jej do łóżka.

— Dobranoc, Paweł. Zamknij dobrze drzwi do swojego pokoju. Kasia w nocy rzeczywiście głośno płacze.

15 stycznia (czwartek)

Dzisiaj po ponad dwumiesięcznej przerwie znalazłam się znów w pracy, zmuszając niemalże awanturą babcię (moją mamę), aby została z Kasią w domu chociaż przez parę dni. Kasia jest zdrowa, ale mróz sięga rano dwudziestu paru stopni.

Babcia, pięćdziesięcioparolatka, bardzo kocha swoją trójkę wnucząt, ale nigdy nie przejawiała chęci zajmowania się nimi. Zawsze mówiła mnie i siostrze, że skoro dorośli ludzie decydują się na posiadanie dzieci, to powinni wziąć za nie pełną odpowiedzialność. Poza tym babcia jest już osobą trochę schorowaną i przyzwyczajoną od paru lat do w miarę niezależnego trybu życia.

*

20 stycznia (wtorek) -'

Mrozy trwają nadal, awantury z babcią pod byle pretekstem także. Przedwczoraj babcia ostro zwróciła mi uwagę, że mam niedomyty zlew i że źle wychowałam Kasię, która często bywa nieposłuszna.

74

Wczoraj przygotowałam Kasi nieodpowiednie ubranko. Dzisiaj po prostu spóźniłam się 15 minut. A w gruncie rzeczy chodzi o to, że babcia nie ma najmniejszej ochoty wstawać o szóstej rano, otulać się w kożuch i pędzić do wnuczki.

Zacinam się w ignorowaniu awantur. Nie podejmuję tematów. Nie mam wyjścia. Już nawet nie liczę pensji Pawła. Lekarz powiedział, że małej przez zimę potrzebne są cytrusy (1200 zł na straganie i 600 zł za kilogram w sklepie państwowym — o ile są). Powiedział także, że muszę dziecku zapewnić wyjazd z miasta w czasie wakacji najlepiej na dwa, trzy miesiące. Na dwa tygodnie mogę uzyskać ulgowe wczasy. Potem zostaje już tylko wyjazd prywatny za co najmniej 60-70 tysięcy miesięcznie (uwzględniając Kasię i drugą osobę sprawującą opiekę). Skąd to brać? Bo pensji nie wystarczy.

16 lutego (poniedziałek)

Przez dwa tygodnie opiekowała się Kasią moja młoda sąsiadka, która jest nauczycielką. W ten sposób spędziła swoje ferie zimowe. Babcia odpoczęła od wczesnego wstawania, a ja psychicznie od babci. Kasia przez te dwa ?ygodnie wyraźnie schudła. Pani Halinka uważa bowiem, y.e dziecku należy wtedy dać jeść, kiedy wyraźnie o to prosi. A moja córka nie zachęcana do jedzenia, może nie jeść cały dzień.

7 lutego (wtorek)

Kasię skreślono bezapelacyjnie z listy przedszkolaków, 'ani dyrektor nie pozwoliła mi dojść do słowa. Głosem Lanowczym i nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła, że o winna to już zrobić w styczniu. Skoro dziecko tak długo

75

jest nieobecne to znaczy, że albo jest bardzo chorowite, albo się do przedszkola absolutnie nie nadaje, albo ma zapewnioną opiekę w domu. Niby racja. Tylko jak ja to wszystko wytłumaczę babci?

19 lutego (czwartek)

Pierwszy raz w życiu zażywałam wczoraj relanium. Zawzięłam się jednak i spokojnie zapytałam babcię, czy przyjdzie do Kasi. W odpowiedzi trzasnęły drzwi, ale dzisiaj rano babcia przyszła.

Chodzę teraz do pracy na szóstą rano (szef zgodził się bardzo niechętnie). Wstaję przed piątą. Myję się, ubieram, ścielę łóżka, przygotowuję sobie i Pawłowi śniadanie. Babcia przychodzi, ubiera Kasię, daje jej jeść (to co ja zostawiłam), a później odgrzewa zupę, którą ugotowałam poprzedniego dnia. Około piętnastej zabieram Kasię na spacer (z babcią nie wychodzi) i na zakupy. Obiad jemy o siedemnastej. Potem mycie talerzy i trochę czasu na pranie, prasowanie i wszystko inne. O wpół do ósmej przygotowuję jakąś przekąskę na kolację. O dziewiątej Kasia zasypia. Na większe pranie i sprzątanie zostaje tylko wolna sobota.

26 lutego (czwartek)

Wczoraj na instytutowej tablicy ogłoszeń wywieszono zawiadomienie o tegorocznych awansach. Jak zwykle w takiej sytuacji nie obeszło się bez awantur. Szef nieoczekiwanie dał mi dwa tysiące podwyżki. Kiedy dzisiaj rano weszłam do pracowni, rozjazgotane dziewczyny nagle umilkły. Zorientowałam się, że — jak się to mówi — byłam na tapecie. Zanim zdążyłam się odezwać, nie wytrzymała Krystyna:

— To ma być sprawiedliwość — wybuchnęła. — My pracujemy, na opieki nie chodzimy, ale to się nie liczy! Tutaj nie wynagradza się za uczciwą pracę, ale za to, że się ktoś trzy lata w domu przy dzieciach przewałkonił.

Zatkało mnie. Nie zdenerwowałabym się tak, gdyby to powiedziała inna dziewczyna, ale Krystyna? Od pięciu lat mąż na kontrakcie w RFN. Mają własny dom i elegancki samochód. A ja nawet z tymi dodatkowymi dwoma tysiącami i tak będę zarabiała najmniej z całej pracowni. Nie mogę pogodzić się z tym, że to właśnie ona najbardziej zazdrości mi tych pieniędzy.

10 marca (wtorek)

W telewizji kolejny odcinek „Ptaków ciernistych krzewów". Zostawiam stos brudnych naczyń w kuchni i ze zbuntowaną miną zasiadam przed telewizorem. Dla dodania sobie pewności biorę druty, chociaż wiem, że nie usprawiedliwią mnie one w oczach Pawła, ciągle udającego, że nie wie skąd się biorą wszystkie swetry, w których tak lubi chodzić. Wszelkie moje robótki Paweł lekceważy i uważa, że są one ucieczką przed prawdziwą „robotą". Nie przekonuje go, że każdy jeden sweter zrobiony przeze mnie, to oszczędzone parę tysięcy złotych.

Na ekranie Ralph de Bricassart (uwodzicielski Cham-berlain) i piękna Maggie przeżywają upojne chwile w domku nad brzegiem morza, a ja siedzę jak na rozżarzonych węglach słuchając wrzasków dochodzących z łazienki. To Paweł wyładowując swoją złość na mnie, bierze się za wychowanie Kasi. Zwyciężył! Połykając łzy wściekłości, zwlekam się z fotela i idę do łazienki. Wycieram małą. Całuję. Uspokaja się. Zasypia trzymając swoją rączkę w mojej dłoni.

77

13 marca (piątek)

Paweł z naburmuszoną miną powiadamia mnie, że jedzie na dwutygodniowy kurs do Warszawy. Nie podejmuję rozmowy. Wiem, że będzie próbował wywołać awanturę. Będzie starał się udowodnić mi, że to ja się kłócę, bo zazdroszczę mu wyrwania się z domu. Będzie obnosił się z cierpiętniczą miną, a potem, niejako mnie na złość, skorzysta ze wszystkich delegacyjnych uroków. A ja? Ja rzeczywiście mu zazdroszczę.

Przez ostatnie cztery lata on zaliczył takich kursów co najmniej kilka. Mnie w tym czasie przez jeden dzień nie udało się oderwać od dziecka. Jeśli wyjeżdżam, to tylko z Kasią. Mam niesamowite problemy z jednodniową delegacją. Szef z niechęcią, a koleżanki z nieukrywaną złością patrzą na mnie, gdy wymiguję się od wszelkich wyjazdów. A o takim wyjeździe dla relaksu boję się nawet pomyśleć.

16 marca (poniedziałek)

Dzisiaj dostałam znowu list od Marka. Kolejny raz prosi mnie o koleżeńskie spotkanie. Nie może zrozumieć, dlaczego ciągle nie chcę się z nim zobaczyć i powspominać starych szkolnych dziejów. Paweł z Kasią poszli do teściowej. Przez chwilę będę sama: ja, ty Marku i nasze wtedy szesnaście lat. Gładzę zapisane znajomym, dużym, wyrazistym pismem arkusiki. Czy wiesz Marku, że nigdy już potem nikogo nie kochałam w taki sposób, jak ciebie?

18 marca (środa)

Patrzę w lustro. O Boże, jak ja wyglądam! Podkrążone oczy, wyciągnięta twarz, bladosine usta bez szminki. I te włosy! Muszę w końcu coś z nimi zrobić! Muszę iść do fryzjera.

78

. Dzisiaj Krystyna zapytała z udanym zdziwieniem, dlaczego tak bardzo lubię brązowy kolor, kiedy lepiej byłoby mi w żywszych kolorach. Niedwuznacznie dała mi do zrozumienia, że nie powinnam bez przerwy pokazywać się w jednych i tych samych dwóch brązowych, zakładanych na zmianę, golfach.

20 marca (piątek)

„Dziewczyny meblujcie głowy!" To budujące hasło czytam już po raz nie wiem który w piśmie kobiecym. Dziewczyny nie bądźcie głupsze od waszych mężów! Czytajcie! Kształćcie się! No cóż, racją. Ale ja, jeśli mam chwilę czasu, biorę się zaraz do cerowania, robienia na drutach, szycia. Któż bowiem zauważy istotną przemianę, która zaszła we mnie po przeczytaniu mądrej rozprawy wielkiego filozofa na temat sensu istnienia świata — a dziurę w majtkach mojej córeczki zauważą wszyscy. Co obchodzą domowników moje przemyślenia na temat roli Dostojewskiego w literaturze światowej, jeśli nie będzie porządnego obiadu. Po raz kolejny więc wściekła, zamiast do czytania ukochanego Czechowa, biorę się do walki z wiecznym bałaganem w szafach.

21 marca (sobota)

— To co jest dla mnie dzisiaj do roboty? — pyta z miną cierpiętnika, jak zwykłe w sobotę rankiem, Paweł.'

— Odkurz mieszkanie — proszę, udając że nie widzę jego złego humoru.

Paweł zaczyna sprzątanie od lektury porannej gazety. Ja w tym czasie myję talerze po śniadaniu, ubieram i czeszę Kasię. Kasia wyspana i najedzona, zaczyna upominać się o spacer po parku.

79

— Tatuś cię zabierze, jak posprząta — uspokajam

ją-

Słysząc to mój mąż niechętnie odkłada gazetę i kieruje się powoli do schowka z odkurzaczem. Kiedy odkurzacz jest już przygotowany Paweł, dla relaksu, zapala papierosa. Ja w tym czasie moczę pranie i włączam żelazko.

Kasia przypomina sobie o teleranku. Za chwilę siedzą oboje przed telewizorem i zaśmiewają się z kolejnych przygód Bolka i Lolka. Film kończy się. Drugi papieros i mój mąż decyduje się na włączenie odkurzacza do kontaktu. Po chwili wycie odkurzacza milknie. Pawłowi bardzo zachciało się pić. Zagląda do pokoju chcąc mi o tym powiedzieć. Widząc, że prasuję, wspaniałomyślnie postanawia samodzielnie zrobić sobie herbatę.

Godzina 11 — skończyłam prasowanie. Pora zabrać się za gotowanie obiadu. —

— Gdzie jest ta okrągła szczotka — krzyczy Paweł z drugiego pokoju.

Jestem zdziwiona, zawsze sprzątam podłużną, ale bez słowa zaczynam przerzucać w schowku różne szpargały. Po kilkunastu minutach bezskutecznego szukania, Paweł nakłada na odkurzacz szczotkę podłużną. Kasia coraz bardziej płaczliwie domaga się wyjścia na dwór. Żal mi jej. Robię dla wszystkich drugie śniadanie.

W odkurzaczu coś nie kontaktuje przy wyłączniku. Najspokojniej jak tylko potrafię wyjmuję z rąk mojego męża śrubokręt i proszę o ubranie Kasi. Po chwili z pokoju dochodzą krzyki. Paweł krzyczy, Kasia płacze. Nie mogą poradzić sobie z przebraniem rajtuzów. Ubieram małą. Paweł elegancki, odprężony czeka przy drzwiach. Wychodzą. W ciągu dwudziestu minut spokojnie kończę sprzątać mieszkanie.

80

22 marca (niedziela)

Godzina dziewiąta. Moi najmilsi jeszcze śpią. Wstaję po cichutku. Zabieram się do robienia świątecznego śniadania. Zaparzam świeżą herbatę. Kroję chleb, smaruję masłem. W końcu smażę jajecznicę na parówkach (ostatnio ulubione danie Kasi). Całusami budzę śpiochów.

— Idę do kościoła na jedenastą. A ty? — pyta Paweł.

— Nie wiem -7— odpowiadam niepewnie. Oczywiście powinnam iść do kościoła. Jestem przecież

katoliczką. Przed oczyma mam jednak, jak w każdą niedzielę rano, stertę brudnych talerzy ze śniadania, niedzielny obiad, gotowany w potrójnej obfitości, żeby starczyło na poniedziałek i na wtorek.

— Robię ci wielką przysługę — obwieściła mi kiedyś babcia — że przychodzę zajmować się Kasią, więc nie wyobrażaj sobie, że będę jeszcze u ciebie kucharką i służącą. Zbeształa mnie, kiedy po penetracji lodówki stwierdziła, że nie przygotowałam zupy.

Wczoraj, w sobotę, nie zdążyłam zmyć kuchni. Muszę więc jeszcze i to zrobić dzisiaj, bo babcia „w brudzie siedzieć nie będzie". Chciałabym umyć głowę i ułożyć włosy. I jeszcze sterta prasowania, z którym nie zdążyłam się uporać w ciągu tygodnia. A przy tym wszystkim zakatarzona Kasia, której chciałabym dzisiaj poświęcić chociaż trochę czasu i zaproponować więcej niż parę całusów na dobranoc.

— Ty oczywiście, jak zwykle, całą najgorszą robotę zostawiłaś na niedzielę. — Paweł jest zirytowany. — Robisz to chyba umyślnie. U nas w domu były inne obyczaje. Niedziela była po to, żeby pójść do kościoła i odpocząć. Dwadzieścia lat mi to wpajano i nie zmusisz mnie do tego, żebym mył dzisiaj podłogę.

Patrzę na zaciętą w gniewie twarz Pawła i zaczyna ogarniać mnie złość. Przyrzekłam sobie, że nie dam się dzisiaj sprowokować i znowu chyba nic z tych przyrzeczeń.

81

— Czy ty myślisz, że ja nie wolałabym po prostu wystroić się i pójść w spokoju pomodlić się do kościoła!? Czy myślisz, że nie wolałabym usiąść przed telewizorem, zamiast latać od łazienki do kuchni i z powrotem? Sądzisz, że ta bieganina między garami a twoimi pomiętymi koszulami, to taka przyjemność, że aż warto wchodzić w zatarg z Panem Bogiem!? Wiesz Pawełku, ja myślę, że jeśli Pan Bóg patrzy na tę ziemię, to mnie i innym kobietom w mojej sytuacji po prostu współczuje.

Moją niedzielną tyradę przerywa głośne trzaśniecie drzwiami.

— Mamusiu, proszę wytrzyj — Kasia podstawia mi

zasmarkany nosek.

Popołudnie. Pukanie do drzwi. W pośpiechu zbieram nieuprasowane koszule, ścierki i ręczniki i wrzucam na pierwszą lepszą półkę w regale. Zwijam koc i zanoszę do kuchni gorące żelazko. Zdążyłam w ostatniej chwili. Uff! I całe szczęście — w drzwiach stoi właśnie rozradowana teściowa w towarzystwie ciotki Pawła. Krótkie przywitanie i zgodnie z przyjętym w rodzinie Pawła obyczajem, potulnie zmywam się do kuchni zająć się herbatką i kanapkami, a Paweł z Kasią bawią gości. Goście bowiem w naszym domu są zawsze gośćmi Pawła i Kasi, chociażby były to moje najserdeczniejsze przyjaciółki z lat szkolnych. Każda wizyta w naszym domu przebiega podobnie: ja w kuchni przez dobrą chwilę przygotowuję menu, potem rozkładam talerzyki, szklanki — dokładam, dolewam, dorabiam herbatki... o ile goście są z pociechami, prowadzę maluchy do łazienki na mycie rączek i siusiu. A kiedy nareszcie usiądę na moment, bo chciałabym się dowiedzieć co słychać w wielkim świecie, okazuje się, że goście już wychodzą.

Siedzę więc właśnie w kuchni i zastanawiam się, jaki tu wymyślić dla teściowej powód, że nie mam niedzielnego ciasta. Z pokoju dochodzi wesołe świergotanie Kasi. Oto babcia chwali się przed siostrą zdolnościami swojej wnuczki.

82

Kasia jakimś cudem poznała już wszystkie litery i zaczyna składać pierwsze słowa. Oczywiście inteligencję i dobrą pamięć Kasia odziedziczyła po tatusiu. Natomiast po mnie dostała w posagu upór i skłonność do chorób (chociaż jedyną poważniejszą chorobą, którą przeszłam w dzieciństwie, była świnka). Nie mam niedzielnego ciasta, ale wpadam na pomysł, żeby podać gołąbki, które zrobiłam wczoraj.

— Dawno już nie jadłam gołąbków — stwierdza teściowa, kiedy parujący półmisek stawiam na stół. — Pyszne

— chwali po kilku kęsach. — Tylko takie jakieś postne

— dodaje szybciutko. — Musiałaś mięsa za mało dać... I z ryżem zrobiłaś — roztrząsa dalej. — A mówiłam ci, że najlepsze są z kaszą. I Paweł takie najbardziej lubi. Sos najlepiej jest grzybowy, a nie pomidorowy.

— Akurat nie miałam grzybów — próbuję się usprawiedliwiać. Ale to, zdaje się, na nic.

— Pomidory — kontynuuje teściowa — to przecier z puszki. Paweł, jak był u mnie, czegoś takiego do ust by nie wziął. Ty widziałaś jak oni te przeciery w fabryce robią—ze zgniłych pomidorów i na dodatek nie umytych. A potem się dziwisz, że Kasia ci choruje.

Ukradkiem patrzę na zegarek. Panie Boże, niech one sobie już idą. Chciałabym chociaż dzisiaj położyć się o dziesiątej, a może nawet obejrzeć film w telewizji.

25 marca (środa)

Drzwi od mieszkania otwieram zadowolona, ba, niemalże szczęśliwa — żaden tramwaj nie zawiódł i udało mi się przy zastosowaniu tylko i wyłącznie rutynowych przeskakiwanek z tramwaju do autobusu dotrzeć do domu po pracy zaledwie z trzyminutowym opóźnieniem Cieszę się, że tym razem przynajmniej jednego powodu do utyskiwania będzie miała moja mama mniej. Pomyli-

83

łam się. Zapomniałam o dwóch rzeczach. Po pierwsze dzisiaj mamy środę — a babcia co tydzień w środę przeżywa swoisty kryzys związany ze szczególnym nasileniem się niechęci do wczesnego rannego wstawania — w środę zazwyczaj mamy więc awanturę, a oprócz tego tak się złożyło, że mija czwarty tydzień, jak nie byłam na żadnym zwolnieniu, opiece, urlopie i babcia przez ten czas nieprzerwanie opiekowała się Kasią. Kiedy więc otworzyłam drzwi, mama czekała na mnie już prawie gotowa do wyjścia. Uprzedzając moje powitanie poinformowała mnie lodowato:

— Od jutra nie przychodzę do Kasi. Mam zaniedbany dom. Przez cztery tygodnie nie byłam w mieście, nie spotkałam się z przyjaciółkami. A w ogóle, to jak się ma takie chorowite dziecko, trzeba zrezygnować z pracy. Ja też mogłam zarabiać, mogłam być kimś—wiesz przecież, że mam dobry zawód — ale zrezygnowałam z pracy, żebyście z Zuzką nie musiały się poniewierać po dzieciń-cach.

— Mamusiu, ale to były inne czasy — większość kobiet z twego pokolenia nie pracowała. I mama Pawła była w domu, ciocie, i wszystkie znajome. A teraz? Pokaż mi chociaż jedną młodą dziewczynę, która zajmuje się wyłącznie wychowywaniem dzieci.

— Wy, dzisiejsze matki, jesteście zwykłymi sadystka-mi — przerywa mi babcia ze złością. — Jak jadę do Kasi widzę o szóstej rano na przystankach te bladożółte nieprzytomne z niewyspania dzieciaki, kaszlące i kichające. Wysztafirowane mamuśki wloką je do żłobków i przedszkoli. A potem lecą, żeby jak najszybciej znaleźć się przy biureczku, przy koleżankach w pracy, przy ploteczkach i kawusi. Po^rzech dniach dziecko chore. Faszerujecie je więc lekami i ledwie stanie na nogach, wszystko powtarza się od początku.

— Mamusiu, nie chcemy w wieku trzydziestu lat rezygnować z planów zawodowych, z prawa do własnego życia,

84

to prawda. Ale dobrze wiesz, że to nie tylko o to chodzi. Tata zarabia dużo więcej od Pawła. Mieszkacie tylko we dwoje, jesteście urządzeni, a mimo to ciągle narzekasz, że wam trudno. Jak więc wyobrażasz sobie, że będziemy żyli we trójkę za to, co przynosi do domu mój mąż?

— Kiedy wy byłyście małe, tata też bardzo mało zarabiał. Radziłam sobie jednak jakoś. Ale wy teraz chcecie .mieć wszystko od razu. W twoim wieku nie miałam ani połowy z tego, co ty masz teraz — kończy babcia już w drzwiach i wychodzi jak zwykle w takich sytuacjach trzaskając nimi z impetem.

Kolejny już raz w ciągu ostatnich kilku tygodni nie wytrzymuję nerwowo: beczę jak dziecko. Zdezorientowana Kasia podbiega do mnie, obejmuje i przytulając się mocno szepcze mi żarliwie do ucha:

— Kocham cię bardzo, mamusiu. Jesteś moja najmilsza. Tylko nie płacz już.

A ja rozżalam się coraz bardziej, bo znowu nie wiem, co zrobię jutro: pójdę do lekarza prosić o opiekę nad Kasią, kiedy Kasia, dzięki Bogu, jest zupełnie zdrowa? Prosić

0 zwolnienie dla siebie, k^edy mi — jak na złość — poza kompletnie rozstrojonymi nerwami nic ostatnio nie dolega? Zostaje urlop. Tylko nie wiem, jak znowu zareaguje szef, gdy go nagle, ni stąd ni zowąd, poproszę o wolne. Właśnie akurat mamy w pracy dużo roboty, a Baśka

1 Krystyna — co im się bardzo rzadko zdarza — są na zwolnieniu lekarskim. Poza tym nie wiem nawet ile tego urlopu wziąć. Trudno przewidzieć, za ile dni poprawi się humor mojej mamie.

I znów kolejna nieprzespana noc. Może faktycznie powinnam przerwać pracę? Tylko na jak długo jeszcze — rok, dwa, pięć? Jeśli odejdę z instytutu nawet na pół roku, to wiem, że najprawdopodobniej nie uda mi się tu wrócić. Gdzie więc będę zaczynać po tych pięciu latach wszystko od początku — na poczcie? Bo tam potrzeba ludzi? Czy po to uczyłam się tyle lat i kończyłam jeden

85

z najtrudniejszych wydziałów na politechnice? A przede wszystkim ja naprawdę lubię tę pracę. Zostały mi jeszcze resztki ambicji — może uda mi się pójść dalej, zrobić doktorat? Ale z drugiej strony Kasię kocham ponad wszystko na świecie. Czy więc rezygnacja z mojej pracy dla jej spokojnego dzieciństwa byłaby zbyt wielkim poświęceniem? Czy nie będę miała jednak kiedyś żalu za swoje zmarnowane życie? A poza tym, jeśli przestanę pracować, czeka nas egzystencja niemal na skraju nędzy. Ja i Zuzka może miałyśmy spokojne dzieciństwo — nie chodziłyśmy do przedszkola ani do szkolnej świetlicy. Do dziś jednak pamiętam wszystkie upokorzenia związane z ciągłym brakiem pieniędzy w domu. Przeżyłyśmy szkolne lata bez wycieczek z rówieśnikami (bo nie było na opłaty), bez kina, teatru, studniówki i balu maturalnego, nie mówiąc już o jakimkolwiek wyjeździe z miasta na wakacje lub modnym ciuchu. Nie, nie chodziłyśmy głodne i obdarte. Miałyśmy ubrania czyste i — jak to się mówiło — z solidnych materiałów. Można było w płaszczu z takiego solidnego materiału chodzić dziesięć lat i jeszcze ciągle nadawałsię do noszenia. Tyle tylko, że wyśmiewały się z nas wszystkie dziewczyny, a chłopcy woleli zapraszać na dyskoteki koleżanki w mniej solidnych, za to modniejszych ciuchach. Zaciskałam zęby i pięści, kiedy koleżanki z liceum, a potem na studiach, opowiadały o prywatkach, kawiarniach, balach sylwestrowych, ciuchach, wyjazdach zagranicznych... a ja się uczyłam, uczyłam — bo jeszcze wtedy wierzyłam, że ukończenie studiów zmieni całe moje dotychczasowe życie, pozwoli na uzyskanie dobrej pracy i niezależności, że z Kopciuszka stanę się królewną. Mój Boże, jakże się myliłam. Pracę, owszem, mam dosyć ciekawą, ale pensja za nią jest porównywalna z pensją pani Kotlarkowej, naszej sprzątającej -— z tą różnicą, że Kotlarkowa za swoje siedemnaście tysięcy pomacha ze dwie godziny miotłą i idzie do domu, a ode mnie wymaga się przez siedem godzin dosyć

86

intensywnego myślenia (gdybym chciała być naprawdę dobra, musiałabym jeszcze parę godzin dziennie popracować w domu). Kiedy zbulwersowane poszłyśmy kiedyś do szefa, rozłożył bezradnie ręce.

— A cóż ja mogę zrobić, drogie panie. Wiecie przecież, że szukałem sprzątaczki pół roku, zanim trafiła się Kotlarkowa. Musiałem jej dać taką pensję, inaczej zostalibyśmy bez sprzątaczki. Z wami zaś, moje panie, jest taka sytuacja, że jeśli nawet któraś spróbuje szukać szczęścia i pieniędzy gdzie indziej, to jeszcze* tego samego dnia będę miał na jej miejsce trzy kandydatki.

Spuściłyśmy wtedy głowy i po prostu wyszłyśmy z gabinetu. Upokarzająca to była lekcja, ale dobrze wiedziałyśmy, że szef ma rację. Sama nie tak dawno zaproponowałam mojej sąsiadce, zażywnej emerytce, opiekę nad Kasią.

— A ileż to — zapytała rozbawiona — może mi pani zapłacić za dziewięć godzin mordęgi z dzieciakiem?

Szybko przeprowadziłam kalkulację w pamięci i ze swoich siedemnastu tysięcy postanowiłam dziesięć ofiarować za opiekę nad Kasią. Oznajmiłam to sąsiadce dumna ze swej hojności.

— Pani kochana — ujęła mnie poufale pod łokieć —gdybym potrzebowała pieniędzy, to Malinowska z dołu już od roku próbuje ściągnąć mnie na sprzątaczkę do siebie do biura. Za cztery godziny dziennie płaci dwadzieścia tysięcy.

Piętnaście lat temu moja ciotka bez trudu wynajdowała opiekunki do dzieci. Wtedy jeszcze inżynier mógł sobie pozwolić na panią do dziecka. Emerytce lub dziewczynie bez kwalifikacji opłacało się opiekować Anią i Jackiem od pana doktora. Teraz praktycznie nie znam pani inżynier, pani magister, ba, nawet pani doktor, która zrezygnowałaby z trzyletniego urlopu wychowawczego. I to nie dlatego, że każda z nich zdecydowanie bardziej ceni rolę matki niż etat pracownika nauki. Każda po prostu zdaje

87

sobie sprawę, że w żłobkach dobrze funkcjonują tylko nieliczne dzieci. Te matki, które nie chcą skazywać swoich pociech na ciągłe infekcję i faszerowanie lekami — zostają w domu. Innego wyjścia nie ma. Chowają na dnie szafy swoje dyplomy i ambicje panie prawniczki, nauczycielki, lekarki i niańczą dzieci, niańczą, bo ich pensje są śmiesznie niskie, bo z tych pensji nie da się opłacić ani opiekunki, ani różnych usług, które pomagają kobiecie pogodzić pracę zawodową z wychowywaniem dzieci oraz prowadzeniem domu. Siedzą więc panie po uniwersytetach i politechnikach, akademiach medycznych w domu i piorą pieluchy, szyją, dziergają na drutach, haftują. Czasem, żeby dorobić do mizernych pensji swoich mężów (najczęściej też napiętnowanych studiami), myją klatki schodowe. I niby jest w porządku — pełna demokracja, a żadna praca nie hańbi — tylko czy naprawdę nikomu nie żal pieniędzy wydanych na kształcenie tych dziewcząt? Czy nikomu nie żal ich ambicji, zdolności i zmarnotrawionych talentów?

30 marca (poniedziałek)

Dziadek zdobył się na pełen poświęcenia gest i teraz on przez tydzień, w ramach własnego urlopu, postanowił zająć się Kasią. Kasia jest szczęśliwa, bo dziadek nie rozpacza jak babcia z powodu nie zjedzonej bułki z twarożkiem i nie wypitego przez wnuczkę mleka. Czyta natomiast książeczki i bawi się z nią przez cały dzień. Wnuczka piszczy z radości na widok dziadka. Dziadek natomiast po trzech dniach „poświęcenia" jest wyraźnie zdegustowany. Nie robi mi wprawdzie awantury w stylu babci, ale odbywa ze mną zasadniczą rozmowę.

— Po co takie kobiety jak ty w ogóle wychodzą za mąż? — zadaje mi dziwne pytanie. Nie pamięta już, jak to po ukończeniu przeze mnie studiów dawał mi wprost do

88

zrozumienia, że najwyższy czas, abyśmy sfinalizowali z Pawłem okres naszej dwuletniej znajomości.

— Kiedy myśmy z mamą byli młodzi — ciągnie tata dalej — to wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Kobiety siedziały w domu i robiły to, co do nich należało. Wracałyście z Zuzką ze szkoły i pod nos podany był obiad. Ja parę godzin później przychodziłem z pracy. Nie zdążyłem jeszcze rąk umyć, a już zupa stała na stole. Nic mnie po przyjściu z pracy do domu nie obchodziło. Był jakiś porządek na tym świecie. Wy, współczesne kobiety, uciekacie z domu, wolicie się poszwendać przez osiem godzin od biurka do biurka niż tyrać przy garnkach i dzieciach.

— Przynosimy jednak za to szwendanie zawsze te siedemnaście tysięcy miesięcznie. I jakoś już można żyć za te dwadzieścia tysięcy męża plus wyszwendane siedemnaście. A poza tym, tatusiu — teraz ja nie daję sobie przerwać — gdzie twoja logika, z której słyniesz w całej rodzinie? Czy ty naprawdę uważasz za leniucha kobietę, która ładnych parę godzin spędza poza domem, niekoniecznie przy biurku, ale często przy taśmie, ladzie sklepowej, w szpitalu przy chorych, a potem do północy lub dłużej gotuje, sprząta, pierze, w stosunku do tej, która musi zaprzątać sobie głowę tylko i wyłącznie domem?

Jestem nie tyle zła, co rozżalona na ojca. Przez cały ten czas, kiedy byłyśmy z Zuzką w domu, ojciec był dumny z tego, że się dobrze uczymy, że mamy aspiracje, ambicje uzyskania dobrego zawodu. No tak, ale to było dawno, kiedy —jak tato mówi — po przyjściu z pracy nic go nie obchodziło. A teraz on, mężczyzna, który nigdy nie zajmował się wycieraniem tyłeczków swoich córek, jest zmuszony robić to wnuczce... A swoją drogą jestem ostatnio tak wykończona i skołowana, że sama już nie wiem, co w gruncie rzeczy lepsze.

Dawniej uczono dziewczyny jak być pięknymi laleczkami ku uciesze mężczyzn, perfekcyjnymi kuchtami,

89

posłusznymi i potulnymi służącymi swoich mężów, dzieci, teściów i rodziców. Zazwyczaj nie usiłowały niczego w swoich życiu zmienić, bo umiejętnie dbano,'aby pod względem wykształcenia i rozwoju intelektualnego nie wzniosły się ponad umiejętność czytania ogłoszeń w rubrykach towarzyskich na ostatnich stronach gazet i rozumienia, że jeśli sprzeciwią się mężczyźnie będącemu aktualnie ich władcą, to po prostu on nie da im pieniążków na „papu", i koniec. Było to upokarzające życie," a zarazem prostsze, z wąskim zakresem obowiązków. Obserwuję dzisiejsze dziewczyny. Są mądre, wykształcone, mają własne pieniądze. Pozwolono im uczyć się w tych samych co mężczyźni szkołach, pracować często w tak samo ciężkich i szkodliwych jak oni warunkach, dzielić ich zawodowe porażki i sukcesy. Zdarza się nierzadko, że w danym małżeństwie nie mężczyzna, ale kobieta ma wyższe wykształcenie, że ciężej pracuje, zajmuje bardziej odpowiedzialne stanowisko i więcej zarabia niż mąż. Można więc powiedzieć, że ona utrzymuje dom. Czy oznacza to jednak, że przychodzi do domu po pracy i nic ją nie obchodzi? Nie! Ona dalej, kim by nie była, i gotuje, i froteruje, i opiekuje się dziećmi. Mąż co najwyżej „pomaga". Z istot niższego rzędu — podludzi — awansowałyśmy od razu o dwa stołki w górę, na swoistych herosów, potrafiących wykonać rzeczy w pojęciu mężczyzn — niewykonalne.

Paweł w drzwiach mija się z ojcem. Spostrzega jego zachmurzoną minę.

— Znowu pokłóciłaś się z ojcem. Ty ostatnio nikomu nie przepuścisz — zauważa zjadliwie.

Patrzę na niego niemal z nienawiścią. Urodzenie się Kasi przysporzyło mu, owszem, trochę więcej obowiązków. Jest bardziej zaganiany niż przedtem. Ale zasadniczo nic się nie zmieniło w jego życiu. Od początku wiadomo było, że to ja przerwę pracę na trzy lata, chociaż wtedy jeszcze lepiej od Pawła zarabiałam i logiczniejsze

90

było, żeby to on zajął się dzieckiem. Poza tym po tej przerwie łatwiej byłoby mu wskoczyć w rytm swoich zajęć zawodowych, a ja przez te lata zostałam bardzo z tyłu za swoimi kolegami. Widziałam niepokój w oczach Pawła, kiedy rozważaliśmy kwestię jego ewentualnego pozostania przy dziecku. Po trzech dniach od rozmowy obwieścił mi, że znalazł nową, lepiej płatną pracę i że już teraz nie ma co rozważać komu z nas lepiej opłaca się pracować, bo sprawa jest oczywista. I od tej pory wszyst-" ko okazało się oczywiste. Oczywiste było, że do mnie należy sprzątanie, pranie, prasowanie, gotowanie, zakupy i cała opieka nad małą, a więc: pieluszki, zupki, papki, soczki, bieganie po lekarzach, zamartwianie się każdym katarem, kupką, chrypką itp. W tym czasie rzadko rozmawiałam z ludźmi, o ile w ogóle rozmowami można nazwać niekończące się dyskusje na temat kaszek, kaftaników, nocników, przeprowadzane z mamusiami w parkach. Często nie dawałam rady nawet przejrzeć codziennej prasy, ciągle przerażana przez książki, radio radami typu:

Dziecko powinno mieć zapewnione codzienne, wielogodzinne przebywanie na świeżym powietrzu, a w lecie nawet przez cały dzień.

Każdy posiłek powinien być przygotowany bezpośrednio przed jedzeniem.

Do obiadu dziecko powinno dostać co najmniej dwie jarzynki — jedną gotowaną, drugą w postaci surówki.

Wszystko w pokoju dziecinnym powinno być utrzymane w idealnej czystości: podłoga myta co najmniej raz dziennie, pościel codziennie wywietrzona i zmieniana najlepiej co drugi dzień.

Ubranka poza praniem i gotowaniem dobrze jest prze-prasować dla pewności gorącym żelazkiem.

Aby dziecko prawidłowo się rozwijało, należy poświęcić odpowiednio dużo czasu na zabawę z nim.

91

iir.

Jeśli trzeba przez cały dzień przebywać z dzieckiem na świeżym powietrzu, to kiedy zrobić papu i to zalecane codzienne mycie podłogi? Jeśli przygotowywać papu według niektórych przepisów zawartych w poradnikach dla młodych mamuś, to akurat zejdzie cały dzień, więc kiedy spacer i to mycie podłogi? A kiedy zakupy, koszule męża itp? (O tym, że ja istnieję, i że w ogóle mam jakieś potrzeby — nawet fizjologiczne — zupełnie w tym czasie zapomniałam).

Po paru miesiącach przejmowania się tymi dobrymi radami doszłam wspólnie, z innymi mamami do wniosku, że gdybyśmy chciały się do tego wszystkiego stosować, to potrzebna byłaby co najmniej bona i kucharka do pomocy. A Paweł do tej pory nie wie, że takie problemy mogą w ogóle istnieć.

To ja, a nie on, ciągle muszę z czegoś rezygnować, ciągle wybierać. To ja, a nie on, jestem złą pracownicą, chodzę bez przerwy na zwolnienia, urlopy bezpłatne, wymiguję się od wszelkich dodatkowych zajęć w pracy i zupełnie intelektualnie nie nadążam za kolegami. Ja jestem złą matką, bo dziecko choruje, złą córką, bo domagam się od rodziców, żeby mnie, dorosłej kobiecie, poświęcali swój cenny czas. Jestem też złą synową, która placka nie upiecze na każdą niedzielę i u której w spiżarni zapasów na zimę za mało. Jestem flejtuchem, który często nie zdąży sprzątnąć kuchni, umyć garnków na czas, wyprasować męskich koszul. Czy komukolwiek przyszłoby do głowy obdarzyć podobnym epitetem Pawła za to, że wziął Kasię brudną do lekarza? Że mieszkanie nie odkurzone? Że w łazience brzydko pachnie, a zlewozmywak dawno nie widział proszku? Nie! Bo chociaż obydwoje mieszkamy w tym samym mieszkaniu, obydwoje jesteśmy rodzicami Kasi i obydwoje tyle samo czasu spędzamy w pracy —ba, nawet podobnie zarabiamy, to jednak te wszystkie brudne, cuchnące i nieprzyjemne obowiązki niejako z urzędu należą do kobiety, czyli do mnie.

92

31 marca (wtorek)

Dzwonek do drzwi o czwartej po południu wprawia mnie w popłoch. W pośpiechu wycieram mokre ręce w nieco przybrudzony fartuch. W drzwiach stoi Zuzka

— piękna, pachnąca, ubrana jak zwykle w jakiś ekstrawagancki, ale z klasą ciuch.

— Zapuściłaś się strasznie, siostrzyczko — słyszę na powitanie.

Puszczam tę uwagę mimo uszu. Ale Zuzka nie zrażona moim milczeniem ciągnie dalej wchodząc do pokoju.

— Kiedy ty ostatni raz byłaś u fryzjera? Umówię cię z panią Zosią. I z twarzą musisz coś zrobić. Anka zna dobrą kosmetyczkę. Za grosze zlikwiduje ci te rozszerzone pory. A poza tym dziewczyno, co tym masz na sobie? Tylko nie mów mi, że jak po domu, to można tak chodzić. W „Modzie" były fajne pulowery, zupełnie niedrogie, po dwanaście patyków.

— Myślisz Zuziu, że te swetry nadawałyby się do tego, żeby myć w nich garnki i froterować podłogi?

— No nie! Ale założę się, że w szafie nie masz żadnego przyzwoitego ciucha na wyjście. Widziałam w Pewexie bardzo ładną wełenkę — wyblakły seledyn. Byłoby ci w tym bardzo dobrze. Muszę ci kupić.

— Daj spokój Zuzka. Zjedz lepiej obiad — proponuję. Godzi się chętnie, prawie z entuzjazmem.

— Na pewno będzie pyszny, jak zawsze u ciebie. Co ugotowałaś?

— Pomidorową i bitki z sałatką z czerwonej kapusty.

— Pycha — cieszy się Zuzka jak małe dziecko.

— A wiesz, ja dalej nie mam żadnych osiągnięć jako kucharka — chwali się moja siostra. — Jurek jak ma chętkę na coś ekstra, to musi się sam pofatygować przy garnkach. A swoją drogą co ty za kosmetyków używasz!

— krzyczy Zuzka z łazienki, do której poszła umyć ręce przed obiadem.—Wcale się nie dziwię, że masz taką cerę.

93

I

Przyzwoite mydło kosztuje w Pewexie tylko dziewięćdziesiąt centów. Odżałuj, kup sobie, a to dziadostwo wyrzuć!

— Siadaj Zuzka — mówię podstawiając jej pod nos czubaty talerz pomidorowej z ryżem. Myślami wracam do naszego dzieciństwa. Kiedy urodziła się Zuzka miałam niespełna pięć lat i bardzo chciałam mieć brata. Dowiedziawszy się, że maleństwo przywiezione ze szpitala to siostrzyczka, zaczęłam wrzeszczeć i tupać nogami.

— Wyrzuć ją, wyrzuć! — wołałam do mamy.

Po paru dniach mi przeszło i stałam się najczulszą opiekunką małej. Kiedy ukończyłam pięć i pół roku, potrafiłam już ją przewinąć. Mama bez obawy zostawiała mi butelkę z kaszką i Zuzkę w wózku na pobliskim skwerku, na którym spędzałyśmy całe wiosenne i letnie popołudnia. Kiedy miałam osiem lat, a Zuzka trzy -7 jak wytrawna gospodyni brałam dzieciaka za rękę, a w drugą siatkę i szłyśmy na zakupy. Jakże różniłyśmy się od dzisiejszych dzieci. Moja prawie czteroletnia Kasia potrafi swoją osobą absorbować przez cały dzień całą rodzinę. Ośmioletnia Dorotka, córeczka moich bliskich znajomych, stoi przy drzwiach i płacze, kiedy matka zostawi ją na kwadrans samą w domu, bo musi zejść po ziemniaki do piwnicy. Dwunastoletnia Ewa sąsiadki dostaje spazmów na myśl, że mogłaby jechać na kolonie i pozostać tam miesiąc sama bez rodziców.

Mama karmiła, opierała, obszywała, ale ja właściwie wychowy wałam Zuzkę prawie od chwili jej urodzenia, aż do momentu, w którym poznała Jarka. Pozostawała pod moją opieką przez cały czas, kiedy byłam w domu. Nawet gdy odrabiałam lekcje, Zuzka bawiła się w pobliżu i musiałam mieć ją na oku, tak jak przykazała mama. Ja właściwie nauczyłam ją mówić. Ze mną weszła do pierwszej małej społeczności podwórkowych dzieci. To ze mnie śmiano się w szkole, gdy czasem — nie zdając sobie nawet z tego sprawy — używałam gwarowych powiedzonek

rodem ze wsi mojej mamy. Zuzka nie robiła już takich błędów. To ja przebrnęłam przez tysiące tomów szkolnej i miejskiej biblioteki, zanim natrafiłam na najwartościowsze książki. Zuzka już nie traciła czasu. Podsunęłam jej to, co powinna była przeczytać. Godzinami przebijałam się przez gąszcze matematycznych i chemicznych wzorów i często szłam do szkoły po nie przespanej nocy, nie poradziwszy sobie z nimi. Zuzka po piętnastu minutach obgryzania ołówka przychodziła do mnie i za następne piętnaście minut pociągi jadące z A do B i z B do A spotykały się w określonym punkcie C,

0 określonej godzinie. Ja dopiero na studiach tak naprawdę dowiedziałam się, że jest teatr i ludzie, którzy do niego chodzą. Zuzka zaczynała wtedy szkołę średnią

1 razem ze mną, za moje zapracowane i ze stypendium pieniądze zaliczała wszystko, co było godne obejrzenia w naszym mieście: najlepsze filmy, najgłośniejsze spektakle teatralne, wystawy, muzea. Kiedy kończyła liceum i powiedziała, że będzie zdawać na medycynę, byłam zdumiona jej odwagą. Medycyna to był dla mnie tak odległy, nieosiągalny mit, że w ogóle nie przyszło mi do głowy, że mogłabym porwać się na coś takiego. Czytałam przecież gazety. A w gazetach ciągle pisano, jak trudno się dostać na owe studia. Pisano o dzieciach lekarzy, prominentów, o łapówkach, oszustwach i całej atmosferze sensacji, towarzyszącej co roku egzaminom na akademie medyczne. A Zuzka, jak gdyby nigdy nic, złożyła papiery. Zdała jako jedna z najlepszych i została przyjęta. Okazało się, że wystarczy zdobyć tyle punktów ile potrzeba i łapówki są zbędne. A potem poznała Jarka. Z początku dziwiłam się tej znajomości. Zuzka śliczna, ekspansywna, otoczona rojem chłopców i nagle Jarek — szary okularnik, cichy, małomówny, ciapowaty. Zuzce do tej pory imponowali inni chłopcy. Zorientowałam się o co chodzi, gdy Jarek podwiózł Zuzkę pod dom po jakiejś imprezie nowiutkim polonezem. A potem okazało

94

95

się, że rodzice Jarka są znanymi lekarzami w sąsiednim województwie.

— Zuzka, czy wiesz co ty robisz? Przecież tobie najwyraźniej chodzi o forsę — powiedziałam zdruzgotana planami matrymonialnymi mojej młodszej siostry.

— Tak, owszem — odparła cynicznie. — Ale oprócz tego i wbrew temu co sądzisz, także kocham Jarka.

— Ależ jego rodzice nigdy cię nie zaakceptują. Mimo gadania o równości, mezalians i w naszych czasach jest możliwy.

— Co się martwisz, zobaczymy — odpaliła mi buńczucznie, ucinając dyskusję.

Miała rację, Z początku były jakieś opory ze strony państwa Kordeckich, ale Jarek, chyba pierwszy raz w życiu, twardo się uparł. Kordeccy zdumieni determinacją swego jedynaka, zgodzili się na wszystko. Kiedy po roku urodził się Patryk, pani Kordecka nie posiadała się z radości. Zuzanka po krótkim odpoczynku wróciła na studia, a mały Patryczek został oczywiście u babci. Los Patryka podzieliła urodzona dwa lata później Sabinka.

Zazdroszczę Zuzce. Kiedy ja z wielkim trudem walczę o to, aby w ogóle utrzymać się w instytucie, ona zrobiła już specjalizację. Ma także na swoim koncie jakieś publikacje.

Zabieram pusty talerz po pomidorowej.

— Jak tam maluchy? — pytam nakładając na talerz bitki.

— Dobrze, wesołe, zdrowe, rozgarnięte nad miarę, tylko wiesz... — głos Zuzki załamuje się. — Mam wrażenie, że one traktują mnie nie jak matkę, ale jak dobrą znajomą, która jeśli odwiedzi je i przyniesie zabawkę to fajnie, ale jeśli nie przyjdzie, to świat się nie zawali. Dla nich tak naprawdę liczy się tylko babcia.

Wczoraj Kasia, kiedy usłyszała o pogrzebie jednego z naszych znajomych i jakby w tym momencie jakimś cudem zdała sobie sprawę z nieodwracalności śmierci,

ybciutko podbiegła do mnie, objęła mnie za szyję

upewniła się.

— Mamusiu, ale ty i tatuś nie umrzecie, wy zuwsze będziecie ze mną. Bo ja was bardzo, bardzo kocham.

Przypomniałam sobie tę wczorajszą scenę i po raz pierwszy od paru miesięcy zazdroszczę Zuzce trochę mniej.

3 kwietnia (piątek)

Teściowa przyniosła mi skrojoną sukienkę dla Kasi,

j którą mam tylko zszyć. „Tylko"! Ostatnio ciągle robi mi

I tego typu prezenty: a to płótno na obrus i nici do jego wyhaftowania, a to batyścik na chusteczki i kordonek do

I ozdobienia, czy wełnę na kamizelkę dla Pawła. Potem regularnie przy każdym spotkaniu wypytuje mnie o po-

I stępy w pracy. Zresztą teściowa od początku naszej znajomości dba o to, żeby mi z nudów „głupie myśli" nie przychodziły do głowy. Skrupulatnie sprawdza czy gotu-

| je porządne obiady, tzn. dwudaniowe, z zupką i mięskiem i kompocikiem na deser. Robi mi przegląd przetworów na

| zimę: czy zrobiłam wszystko i w wystarczającej ilości? Fachowo ocenia mój wysiłek przy sprzątaniu mieszkania. Z wyjątkową przenikliwością dostrzega miejsca przeze

i mnie nie dopracowane, zalecając poprawki. Nie mam do niej żalu, że przy tym wszystkim zupełnie jej nie interesuje, ile lat się kształciłam, jaki mam zawód i tytuły. Przez lyle lat nie zdołała zapamiętać, że ja po prostu pracuję i ze o dziesięć godzin na dobę mam mniej czasu dla domu niż ona.

7 kwietnia (wtorek)

Jestem załamana. Wróciłyśmy właśnie z Kasią od kolejnego okulisty, który po raz kolejny potwierdził diagnozę pani doktor z przychodni rejonowej. Kasia

96

97

zezuje i na początek musi nosić dosyć silne szkła optycz-f ne, żeby skorygować wadę refrakcji spowodowaną nie-, właściwym ustawieniem oczek. Oprócz tego czekają nas ćwiczenia, 5a jeśli zez zamiast cofać — pogłębi się, to nie obejdzie się nawet bez zabiegu operacyjnego. Boję się. Nie bardzo pocieszają mnie zapewnienia pani doktor, że dzieci później z tego wyrastają.

— Czeka panią na pewno wiele żmudnej pracy z małą, ale jestem dobrej myśli — optymistycznie żegna się z nami pani doktor.

Ćwiczenia oczek. Ćwiczenia ząbków (byłyśmy, również u pani doktor ortodonty i okazało się, że Kasia ma wadę zgryzu). Ćwiczenia nóżek — bo i ortopeda ma również pewne zastrzeżenia co do prawidłowego chodu mojegi dziecka. Jak to wszystko wytrzyma moja czterole córeczka?

Kiedy znajdziemy na to wszystko czas?

I pomyśleć, że gdybym się nie uparła—ba, niemalże ni wykłóciła o skierowanie do specjalistów, to nie wiem j długo jeszcze nikt by nie przypuszczał, że Kasi coś dolega

— Paweł, wydaje mi się, że Kasi trochę ucieka prawi oczko. Może wziąłbyś skierowanie do okulisty? — poprosiłam dwa tygodnie temu.

— Jak sobie to wyobrażasz? Znowu mam się zwolnić z pracy? — oburzył się mój mąż jakby zwalniał się ze względu na Kasię co najmniej kilka razy w miesiącu. — Co ja powiem szefowi? Znowu zapyta, czy dziecko ni ma matki. A poza tym przesadzasz z tym zezem. Nic j< nie jest, ona się tylko czasem tak wygłupia.

— Pani przesadza — usłyszałam ponownie z ust p; doktor w przychodni, kiedy wskazując na Kasię poprosi łam o skierowanie do okulisty. — Powinna pani j " najszybciej postarać się o drugie dziecko, nie miałaby pa: czasu tak wpatrywać się w córkę i widzieć to, czego nie

Podobnie było z prośbą o skierowanie do ortoped; i ortodonty. Pani doktor nie zauważyła nic niepokojące©

1

ni w przypadku nóżek, ani w przypadku ząbków Kasi. Dla świętego spokoju jednak wypisała mi stosowne wistki.

— Po co ty to dziecko po tych lekarzach włóczysz oburzyła się teściowa, gdy dowiedziała się o całej

prawie.—Kryśka (starsza córka teściowej), też z głupoty •czarni wywracała. Ale nie leciałam od razu do doktora 'kularami dziecku oczy psuć. I co, wyrosła na urodziwą dziewczynę. Jeszcze jaki bogaty chłopak ją wziął. Jest

panią. Siedzi w domu przy dzieciach. Nin musi po biurach

stołków wycierać — pyszni się teściowa.

— I coś ty się nóg tego biednego dziecka uczepiła rozjusza się coraz bardziej babcia. — Każdej dziewczynce trzeba takich prościutkich i zgrabniutkich nóżek życzyć. W jednym tylko ta doktorka miała rację: powinnaś się modlić, żeby cię Pan Bóg drugim dzieckiem pobłogosławił. Popatrz, Kryśka młodsza od ciebie, a już z trzecim chodzi.

13 kwietnia (poniedziałek)

Krystyna jedzie na wiosenny urlop do Zakopanego. Oczywiście będzie mieszkać w centrum, płacić tysiąc złotych za łóżko i czterysta za obiad. Oczywiście zabierze ze sobą: futro za pół miliona i kozaczki za trzydzieści tysięcy (gdyby było zimno), płaszcz skórzany (mięciutki eielaczek za trzysta tysięcy) i botki za trzydzieści tysięcy (gdyby było cieplej), sukienkę jedwabną z wdziankiem stalowo-czarnym za dziewięćdziesiąt dwa tysiące (na dancing), do tego jeszcze sweter-błękit turecki za sześćdziesiąt tysięcy i perfumy Diora — dwadzieścia tysięcy za flakon..

Odruchowo chowam pod stół zeszłoroczne kozaczki

dwa tysiące para i naciągam rękawy fartucha na sweter

z aniteksu, zrobiony własnoręcznie. Po minach dziew-

98

99

czyn widzę, że w pamięci sumują szybko cały majątek, jaki weźmie Krystyna ze sobą na te wakacje.

— Jak się z tym wszystkim zabierzesz — pytam głupio, zapominając o nowym fordzie ascona, stojącym w garażu nowiutkiej willi. — Po co ci to wszysto?

Krystyna lustruje mnie od stóp do głowy.

— Czasem jak się na którąś z was spojrzy, to trudno się 1 domyślić, że ma się przed sobą kobietę. A ja chcę, żeby i nikt, kto popatrzy na mnie, nie miał takich wątpliwości — kończy Krystyna z ironią przyglądając się moimi kozaczkom pod stołem.

Być kobietą.

Zapach fiołków podarowanych mi przez Marka. Wiosna, szesnaście lat i ciemne włosy do ramion. O, jakże bardzo czułam się kobietą, kiedy w przypływie niepoha-i mowanej czułości przytulił twarz do moich dłoni.

Kim jestem dziś: z szaroziemistą twarzą, w szarej,j sprzed sześciu lat spódnicy i burym golfie? Otępiała z niewyspania, z opuchniętymi od wiecznej gonitwj nogami — roztrzęsiona, rozdygotana, rozjątrzona, jazgotliwa, rozchandryczona, wiecznie zdenerwowana.

Ja, która od czterech lat nie przeczytałam żadnefl wartościowej książki, nie byłam w teatrze, a tylko trzy! razy w ciągu tego całego czasu u fryzjera i która mimo to j mam wieczne wyrzuty sumienia, że za mało czasu poświęcam dziecku, że w pracy szef nie może na mnie | polegać, a i nad sprawami domowymi nie zawsze panuję.

Kim jestem więc ja, wiecznie zliczająca grosz do grosza, złotówkę do złotówki, wiecznie nie mogąc nadążyć za uciekającym czasem?

Telefonuję do domu. Mówię mamie, że musi zosi z Kasią do powrotu Pawła, bo ja przyjdę później. Upr: dzając wszelkie protesty odkładam słuchawkę. Po v, jściu z pracy, w piętnaście minut jestem w zakładzie pj Zosi. Siadam wygodnie w fotelu. Proszę o obcięcie i uło nie włosów. Pani Zosia proponuje jeszcze farbę. Zgadzam

100

ię. Zbyt dużo srebrnych nitek pojawiło się ostatnio / mojej czuprynie. Po dwóch godzinach wychodzę. Jes-m piekielnie głodna. Po drugiej stronie ulicy jest znana istauracja Staropolska. Wchodzę. Czuję się trochę niepewnie, ale tylko chwilę. Wybieram stolik przy oknie. Zamawiam befsztyk z pieczarkami, ziemniakami, surówką z kapusty i czerwone wytrawne wino.

W banku wyjmuję z książeczki piętnaście tysięcy, przeznaczone na opłacenie kursu obsługi komputerów, na który postanowił zapisać się Paweł. W Modzie Polskiej jestem tuż przed zamknięciem. Mimo to sprzedawczyni /. miłym uśmiechem pozwala mi przymierzyć kilka kurtek. Wybieram białą, podbitą mięciutkim sztucznym futerkiem.

W progu domu wita mnie z wściekłą miną Paweł. Po | chwili jednak jego oczy zmieniają się, łagodnieją. Podcho-i dzi, całuje delikatnie moje pachnące lakierem włosy. I — Jesteś w dalszym ciągu najładniejsza ze wszystkich dziewczyn, jakie znam — szepcze z czułością, jakiej nie słyszałam w jego głosie od czterech lat.

PS. Od redakcji: „Domowy notatnik" prowadzony był I pod koniec 1986 oraz w pierwszym kwartale 1987 roku | zatem ceny towarów i usług pochodzą z tamtego [okresu; obecnie już nieaktualne.

Piotr Pytlakowski

PIERWSZE ZABiCSE SZCZENIAKA

Na krzyżówce życie się krzyżuje. Przystanek PKS, kiosk „Ruchu", kilka sklepów i restauracja „Pod Kogutem". Każdy mieszkaniec wsi przechodzi tędy przynajmniej raz dziennie.

Poczta, to ważne, leży nieco dalej, przy wylocie na Wolsztyn. Posterunek MO, przygarnięty na parterze Urzędu Gminy, ukrył się na jednej z bocznych uliczek bez nazwy rozchodzących się promieniście od krzyżówki.

Nad wsią góruje wysoki komin pegeerowskiej gorzelni. Za gorzelnią, w pałacyku z czerwonej cegły (przed wojną siedziba dziedzica Stempniewicza) mieści się Ośrodek Zdrowia iprzedszkole zwane tu dziecińcem. Do pałacyku przylega park. Niegdyś chluba wsi, miejsce spotkań, festynów i potańcówek na „deskach", dzisiaj — ginie w chaszczach, po zapuszczonych alejkach walają się skorupy, które pozostały po starych rzeźbach. Wstydliwy zakamarek.

W takiej scenerii, w samym centrum spokojnej dotą miejscowości, rozegrały się 12 lutego 1988 roku wydarzenia, o których już nazajutrz donosiła prasa. Tytuły krzyczały: „ZWYRODNIALCY WIESZAJĄ 15-LATKA", „SAMOSĄD"... ;

Reporter „Expressu Wieczornego" relacjonował: Cała sprawa rozegrała się w środowisku przestępczym. Spotkali go ok. godz. 21.30. Najpierw bili i kopali. Gdy wołał

o ratunek stwierdzili, że nie jest charakteruy. Postu nUi się o powróz. We trzech ciągnęli do góry. Na nv tff zmurszała gałąź nie wytrzymała ciężaru. Opt y śmiejąc się odeszli.

W podobnym tonie utrzymane były także i inne informacje prasowe. Wieś opisywano jako ciemnogród, gdzie biorą w ludziach górę mroczne stany świadomości.

— Wszystko było nie tak — twierdzą dzisiaj mieszkańcy. — Chłopcy to nie zwyrodnialcy ze środowiska przestępczego, ale uczciwi, pracujący i uczący się młodzi ludzie z porządnych domów. Powróz to był zwykły sznurek do snopowiązałek. Gałąź też nie była zmurszała i to nie ona uratowała życie napadniętemu. Jego życia nikt nie musiał ratować, bo nikt na nie nie nastawał. To był zwyczajny żart, chcieli go nastraszyć. Wyszło inaczej...

Notatka służbowa: Na miejscu zatrzymano i dowieziono do RUSW w celu wyjaśnienia ob. Ryszarda M., Zbigniewa R. i Marka J. Podano im probierze trzeźwości, które zmieniły warstwę wskaźnikową na zieloną. Następnego dnia dowieziono do RUSW ob. Piotra S. i Bogdana M. Wszystkich wymienionych zatrzymano. Poszkodowanego Roberta W. pogotowie ratunkowe przewiozło do szpitala we. Wschowie na obserwację.

Po 10 godzinach leczenia i obserwacji, w dniu 13 lutego Robertowi W. wystawiono opinię lekarską, popularnie zwaną obdukcją: Ob. Robert W., ur. 10IV1973 r., zamieszkały w... został pobity i usiłowano dokonać na nim zadzierzgnięcia. Stwierdza się liczne stłuczenia twarzy i otarcia naskórka twarzy, stłuczenia okolicy lędźwiowej lewej. Na szyi stwierdza się żywoczerwoną pręgę szerokości 0,5 cm. Zdjęcie rentgenowskie czaszki bez świeżych zmian urazowych.

102

103

Już w nocy z 12 na 13 lutego 1988 roku Robert W. złożył pierwsze zeznania:

— Przyjechałem ze Wschowy autobusem. Zaraz poszedłem do restauracji „Pod Kogutem", była godzina dwudziesta pierwsza. Kupiłem dwie butelki oranżady. Byłem trzeźwy.

W kolejnej wersji zeznań, przy innej okazji, twierdził, że zajrzał „Pod Koguta" aby kupić papierosy, gdyż pali; już od dwóch lat.

— Około wpół do dziesiątej — kontynuował Robert W.: — kiedy przechodziłem obok starego sklepu usłyszałem, że za mną woła Piotr Ś. Zatrzymałem się. Piotr zapytał: „Czy masz jakieś wątki?". Odpowiedziałem, że nic do niego nie mam. On już nic nie odpowiedział, tylko uderzył mnie pięścią w twarz oraz kopnął mnie w kostkę prawej! nogi. Od tego kopnięcia wpadłem do rowu i przewróciłem: się. W tym czasie przybiegli pozostali. Ryszard M. powie-' dział, że napuszczam na nich chłopaków ze Wschowy. Powiedziałem, że nie napuszczam na nich żadnych chłopaków. Wtedy Piotr S. powiedział, że ma fajny pomysł, żeby mnie powiesić na drzewie w parku.

Relacja Roberta jest utrzymana w beznamiętnym tonie. Znacznie więcej dramatycznego ładunku zawierają kolorowe fotografie z wizji lokalnych, jakie przy udziale kolejno wszystkich pięciu podejrzanych przeprowadzono na miejscu przestępstwa. Młodzi ludzie — nie wyglądają-, cy zresztą na bandytów — pokazują szczegół po szczególe ciąg wydarzeń. Przypomina to fotoplastikon, zestaw nie-j mych obrazków. Tutaj go złapaliśmy, tutaj biliśmy, na tej werandzie zakładałem mu pętlę, a na tym drzewie ciągną-j łem za sznurek... Zdjęcia dokumentacyjne zrobione w dzień, aparatem „Practica", w obecności tłumu mieszJ kańców wsi. Przy samym zdarzeniu nie było świadków] Robert W. stojąc wtedy, jak mu się zdawało, oko w oko; śmiercią, nie krzyczał o pomoc, nie prosił o litość. Tah

jakby uznał, że odbywa się przedstawienie jakiejś sztuki, w której przypadła mu w udziale rola tragicznego boha-. tera.

— Bogdan M. mnie trzymał, a Piotr założył mi pętlę na szyję, natomiast drugi koniec sznurka zarzucił na gałąź. Bogdan uniósł mnie do góry, gdyż sznurek był za krótki. Potem mnie puścił i gałąź się ułamała, a ja spadłem z wysokości półtora metra na ziemię.

Jak ustalono w śledztwie, to nie gałąź się ułamała, ale pękł sznurek, przeznaczony przecież do wiązania snopków, a nie do wieszania ludzi. Trudno natomiast ustalić, kto był bezpośrednim wykonawcą „wyroku". Podejrzani obciążają się wzajemnie, albo twierdzą, że nie zauważyli kto wieszał.

Robert W. swoje wyjaśnienia składał w szpitalu. Owej nocy i przez kilka następnych dni był wśród pacjentów postacią numer jeden. Lekarze i pielęgniarki troskliwie i ze współczuciem go doglądali. W takich warunkach Robert szybko odzyskiwał nadwątlone zdrowie.

W szpitalu zapamiętano go jednak z jak najgorszej strony. W miarę jak wracały mu siły, stawał się wprost nieznośny. Ordynator określa go mianem wulgarnego typa. Oddziałowa do dzisiaj rumieni się na wspomnienie i-kscesów, jakie wyczyniał. Pod kocem ściągał z siebie pidżamę i kiedy do sali wchodziła pielęgniarka, koc odkrywał. Bluzgał słowami jak z rynsztoka. Palił papierosy na sali chorych. Zalazł za skórę wszystkim. Wyjątek stanowiła 24-letnia dziewczyna, pracownica szpitala. Spędzał z nią w portierni noce. Potem mówił, że się zakochał.

Po pierwszej, wstępnej jakby rozmowie z milicjantami Kobert był jeszcze przesłuchiwany parę razy. Udzielał też licznych wywiadów prasowych, radiowych i telewizyjnych. Za każdym razem jego wersja wydarzeń ulegała retuszom. To i owo zmieniał, zapominał o pewnych fuktach, naginał je tak, jak było mu to wygodne.

104

105

Mieszkańcy wsi natychmiast wyłapywali wszystkie potknięcia Roberta, czyhano wprost na jakieś jego błędy. Słowa wypowiadane przez 15-latka nabrały w owym czasie większego znaczenia od kazań miejscowego proboszcza.

Dla tej ich czujności łatwo znaleźć wytłumaczenie. Gra I szła o wysoką stawkę. O stwierdzenie faktu, czy Robert W. miał być powieszony z premedytacją, czy też tylko nastraszony w ramach swoiście pojętej profilaktyki. Jakże łatwo-przecież przeprowadzić logiczny wywód uzasadniający, że jeżeli była to tylko próba postraszenia smarkacza, to rzecz mieści się w kategoriach żartu. A czy za żart| wsadza się ludzi do więzienia?

Napastników było pięciu.

Piotr S., 22 lata, kawaler, mechanik samochodowj zatrudniony w warsztacie naprawy samochodów. W reje-] strze skazanych nie notowany.

Bogdan M., 19 lat, kawaler, blacharz samochodowy] zatrudniony jak wyżej, uczeń technikum wieczorowego.] W rejestrze skazanych nie notowany.

Zbigniew R., 19 lat, kawaler, lastrykarz w przedsiębior-] stwie budowlanym. W rejestrze skazanych nie notowany.

Marek J., 19 lat, kawaler, uczeń Zasadniczej Szkoły J Górniczej. W rejestrze skazanych nie notowany.

Ryszard M., 18 lat, kawaler, kolega szkolny Marka W rejestrze skazanych nie notowany.

Wszyscy poza Markiem J., mieszkańcem innej wsij kolegują się od dzieciństwa, chociaż trudno tu mówi<f o przyjaźni. Mieszkają po sąsiedzku. Niedaleko od Robert ta W.

Robert W. ma 15 lat, jest uczniem VI klasy szkc specjalnej dla upośledzonych umysłowo we Wschowie ale na zajęcia szkolne nie uczęszcza. Trudno zrozumiej jakimi przepisami kierowano się wysyłając go do takiej

lacówki oświatowej, gdyż z testów wynika, że jest iłopakiem inteligentnym i bystrym. Można przyjąć, że ¦dagodzy wybrali sposób najprostszy, aby zaoszczędzić ibie problemów, jako że poprzednio Robert trzykrotnie >zostawał na drugi rok w tej samej klasie, wagarował lie uczył się.

Od roku w sądzie dla nieletnich w Lesznie toczy się ¦zeciwko niemu sprawa o różne wykroczenia, ale do wokandy jeszcze nie doszło. W odpowiednim wydziale sądu tłumaczą ten fakt kłopotami kadrowymi. Wieś z kolei uważa, że gdyby sąd w porę ukarał Roberta, nie musiałby teraz karać tych pięciu... Wieś bowiem wydała już wyrok. Siedzą niewinni, a sprawca chodzi na wolności, takie opinie słyszę na ulicy, w restauracji „Pod Kogutem", na przystanku i w sklepowej kolejce.

Nikt nie dostrzega niezręczności polegającej na nazywaniu sprawcą tego, na którego szyi obdukcja lekarska stwierdziła „żywoczerwoną" pręgę. Robert W. zwany „Murzynem" zawinił i poniósł karę. Tylko dlaczego to się tak odwróciło? Dlaczego ci, co karali siedzą teraz za kratkami? Dlaczego „Murzyn" znów drwi z całej wsi? Zasypują mnie pytaniami, ale nie żądają odpowiedzi. Znają ją przecież.

Leonard W., ojciec Roberta, właściciel podupadającego akładu murarskiego, mieszka w tej wsi od urodzenia. Tu rodził się też jego ojciec i dziadek. Kazimiera W., ma^ka 'chłopca, przyszła z zewnątrz. Od początku nie wzbudzała ympatii.

Ona jest zza Buga — mówili ludzie i brzmiało to jak wyrzut.

Rodzice Kazimiery W. mieszkają w miejscowości odle-,i,lej o kilkanaście kilometrów, która to miejscowość zaraz po wojnie była zasiedlana przez repatriantów. Odległość

106

107

niewielka, ale różnice w zwyczajach — ogromne. Być może dlatego uważano, że Leonard W. biorąc sobie kobietę stamtąd popełnia mezalians.

Kazimiera W. w powszechnej ocenie ładna, 37-letnia kobieta, jakoś nie umiała, a może nie chciała zaprzyjaźnić się z sąsiadkami. Te z kolei za plecami ją obgadywały. Plotkowano, że pani W. rzadko bywa w domu,' że to, że owo, zresztą nie ma sensu tej paplaniny powtarzać.

Leonard W. na vox populi zwracał jednak uwagę. Sąsiedzi wspominają o awanturach między małżonkami, ba, nawet o rękoczynach. I, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, do scysji dochodziło przeważnie wówczas, kiedy krewki murarz pokrzepiał się uprzednio „Pod Kogutem". Miał to zresztą w zwyczaju, nie ma co ukrywać.

Państwo W. mieszkają wraz z rodzicami Leonarda,! i trójką dzieci: 17-letnią Jolą, Robertem i 11-letnim Krzy-I siem, na końcu wsi, naprzeciwko poczty.

Twierdzą, że z Jolą i Krzysiem nigdy nie było najmniej-l szych kłopotów. Z Robertem przeciwnie...

— Nie wiem w kogo on poszedł — zastanawia się Leonard W. — Rozwijał się normalnie i nagle coś rm; odbiło. Ani pasek, ani kij nie pomoże.

Próżno byłoby oczekiwać od Leonarda W. rzeczowej analizy postępowania syna. Rola głowy domu i tali przysparza mu nieustannych problemów, a pedagogier wcale się nie czuje. Przyznaje, że tak w gruncie rzeczy nie wie co w tym chłopaku siedzi w środku. Nie wie też dlaczego wylali go ze szkoły. Nie ma pojęcia o chorobach! jakie Robert przechodził. Te sprawy scedował na żonę.j

Psycholog z Poradni Wychowawczej we Wschowie wywiadzie środowiskowym przeprowadzonym z matkq chłopca zanotował:

Do III klasy nie sprawiał kłopotów wychowawczych Potem miał kłopoty w opanowaniu materiału prograi wego, co było spowodowane trudnościami w przystosc

waniu się do sytuacji szkolnej. W III klasie był skierowany do szpitala z podejrzeniem zapalenia opon mózgowych. W 1987 roku został skierowany przez Poradnię Wychowawczo-Zawodową do Szkoły Specjalnej. Często przebywa we Wschowie. Do szkoły nie chodzi. Ma kłopoty z zasypianiem. Matka podaje, że zbyt wcześnie w jej odczuciu zainteresował się dziewczętami. Bicie jako środek wychowawczy jest nieskuteczne. W innych działaniach wychowawczych rodzice czują się zupełnie bezradni.

Sytuacja typowa. Rodzice — nie rozumieją i biją. Wychowawcy — umywają ręce. Chłopak zaczyna lawirować, stacza się. I okazuje się, że jedyne wyjście to szkoła specjalna dla upośledzonych umysłowo. Robert broni się: ,,Do czubków nie będę chodził".

*

Psychiczny upadek Roberta W. postępował etapami. Ludzie wyłuskują z pamięci epizody z jego udziałem. Rysują zokruchów, ze strzępów, z drobnych zdarzeń sylwetkę małolata — bezwzględnego drania, zakały wsi.

Mówi 44-letnia rolniczka Janina O.: — Roberta poznałam przed pięcioma laty. Jechałam wozem konnym, a on płoszył mi konie. Zwróciłam mu uwagę. Odciął się bez yrnady: „Co pierdolisz stara kurwo". Miał wtedy dziesięć

| lal.

Jolanta S., lat 20: — Było to trzy lata temu. Siedziałam na przystanku z moim chłopakiem. Podszedł do nas Hubert i wulgarnie odezwał się do mnie. Mój chłopak l>i /.egoniłgo i wtedy ten dwunastolatek wpadł we wściekli )ść. Zaczął ciskać w nas kamieniami. Musieliśmy uciekać.

Sąsiadka Roberta, 20-łetnia Leonardyna N. twierdzi, że

I „Murzynowi" sprawia nieopisaną przyjemność zaczepianie innych. Lubi dręczyć dziewczyny oraz osoby w podeszły m wieku.

108

109

— Ma taki zwyczaj — mówi Leonardyna N. — że , podjeżdża rowerem do przechodniów i wali znienacka, w plecy.

Ktoś przytacza następujące wydarzenie: Robert podczas wakacji buszował po okolicznych ośrodkach wczasowych. Kiedyś dostrzegł opalającą się nad wodą rodzinę: matkę, ojca i małą dziewczynkę. Dziecko właśnie dostało od mamy jabłko. „Murzyn" przyfrunął niczym sęp, porwał małej jabłko i bezczelnie przy rodzicach płaczącej dziewczynki zaczął je pałaszować. Matka zaprotestowała i wtedy chłopak bez słowa, jak rozzłoszczony wilczek, podszedł do niej, ściągnął jej majtki i uciekł. Ktoś, kto był świadkiem tej sceny, doniósł o wszystkim ojcu Roberta, ale ten tylko się roześmiał.

Jednemu podwędził rower, innemu narzędzia, komuś komplet śrub. Przeważnie wyciągał rękę po drobiazgi. Do domu państwa W. zgłaszali się poszkodowani z pretensjami. Kończyło się przeważnie tym, że rodzice pokrywali szkody, a mały bywał potem rozliczany przez ojca za pomocą przygotowanego specjalnie w tym celu solidnegc kołka. ,

O innym incydencie opowiada kierownik warsztati; naprawy samochodów, Witold L.: — Rano, po przyjścii do pracy, zobaczyłem, że samochód klienta stoi rozszarpany, podliczyłem później straty na dziesięć tysięcy złotych. Sąsiadka mówiła: ,,«Murzyn»tubył, alejanicnie wiem, nic nie powiem". Bała się.

Zalazł za skórę także chłopakom, którzy 12 lutego próbowali wymierzyć mu „sprawiedliwość". Bogdanom M. ukradł czapkę pszczelarską, ZbigniewowiR. — zapal«] niczkę, a kiedy ten próbował ją odzyskać, Murzyn rzuć w niego siekierą. Ryszardowi M. zabrał magnetofonj Długo można by wyliczać.

Właściwie pół wsi miało na pieńku z Robertem WJ Najpierw bagatelizowali jego wybryki, czasem sami wy* mierzali karę. Niektórzy zwracali się o pomoc do miejsce

wego posterunku MO, ale okazało się, że milicja też jest bezsilna.

Komendant MO, młodszy chorąży Wiesław K. w szafie pancernej trzyma grubą teczkę zatytułowaną „Robert W.".

- Już w maju 1987 roku — mówi komendant — wysłaliśmy pismo do sądu dla nieletnich w Lesznie. I co! Cisza!

W tym piśmie komendant donosił: Uczeń V klasy sprawia kłopoty wychowawcze... Znaczny stopień zdemoralizowania... W listopadzie 1986 r. zabrał gotówkę w wysokości 200 złotych na szkodę uczennicy. Dokonał w szkole dewastacji, gdyż rzucał lotkami w globusy. Rozmowy profilaktyczne nie odnoszą rezultatów.

Miesiąc później sporządzono następną notatkę służbową: Matka jednej z uczennic zgłosUa, że Robert dopuścił się czynu lubieżnego w stosunku do jej córki (dziewczynki kalekiej — przyp. autora). Zamknął się z nią w pustej klasie, opuścił jej majtki i zaczął obmacywać rękami za narządy płciowe. Potem wyszedł ze szkoły i przez trzy dni nie pojawił się na lekcjach.

— Poszedłem wtedy wraz z nauczycielem do jego domu — wspomina chorąży K. — Matka zbagatelizowała to wydarzenie, roześmiała się. Nie wiedziała także, że syn nie uczęszcza do szkoły. Sprawiała wrażenie, że to ją nie obchodzi.

Wkrótce w zeszycie komendanta pojawiają się następne wpisy. Pod datą 2 grudnia 1987 roku notatka z wizyty i ojca Roberta na posterunku. Leonard W. złożył donos na własne dziecko. Stwierdził, że prosi o pomoc, gdyż już nie daje sobie z małym rady.

Skarga kierowniczki sklepu. Robert wjechał do placówki handlowej rowerem i jeździł slalomem między klientami. Odgrażał się sklepowej, że dobierze się do jej córki.

Dziesięć dni później, 14 grudnia, wszedł na zaplecze restauracji „Pod Kogutem" i wypił kufel piwa przygotowany dla innego klienta, po czym wszczął awanturę.

110

111

Wezwano milicjanta. Robert, jak to się określa, stawiał władzy czynny opór. Złapał funkcjonariusza za klapy i trząsł nim jak osiką. Dopiero interwencja komendanta,; mężczyzny postawnego i — jak wspominają świadkowie;

— nie przebierającego zbytnio w środkach, poskromiła1 rozszalałego nastolatka.

Rodzice Roberta przyznają, że jest on trudnym dzieckiem. Ojciec ma mu za złe wynoszenie z domu różnych przedmiotów. Kiedyś dowiedział się, że latorośl zajmowa- i ła się sprzedażą srebrnej biżuterii w pobliskim mieście. I

— Skąd ją wziął? — zachodził w głowę Leonard W..I

— Przecież to srebro nie domowe...

W ten sposób do świadomości rodziców dotarło, że syn ma na sumieniu także poważniejsze grzeszki. A jednak matka składając zeznania funkcjonariuszom i prokurato-i rowi obstawała, że Robcio prędzej by z domu wszystko' wyniósł, niż przyniósł coś nie swojego. I wyliczała ile to kawy, a ile kakao — artykułów deficytowych — Robert wyniósł z domu na sprzedaż.

Pieniądze są mu potrzebne przede wszystkim na papierosy. Lubi też szpanować, kiedy jest przy forsie. Przybiera wtedy pozę człowieka z gestem, stawia innym, nieraz dużo starszym od siebie.

Los chciał, los wybrał... Padło na tych pięciu. Sar porządni i uczciwi, taki przypadek.

Do akt dołączono notatki z tzw. wywiadu osobc -poznawczego charakteryzujące wszystkich podejrzą] nych w sposób zadziwiająco jednomyślny: ,,W miej scu zamieszkania prowadzi spokojny tryb życia i ciesz się dobrą opinią. Napoi alkoholowych nie naduż; wa. Dotychczas nie notowany. Z obowiązków w prac (w szkole) wywiązuje się bez zastrzeżeń. Jest pracd wnikiem (uczniem) zdyscyplinowanym, życzliwym i k<| leżeńskim."

Piotr S. kilka lat temu przeżył własną śmierć. Uczestniczył w poważnym wypadku drogowym. W stanie zapaści przewieziono go do szpitala. Stwierdzono uszkodzenie wątroby, trzustki, nerek i śledziony. Lekarze dawali mu jeden procent szans na wylizanie się. Jakimś cudem jednak się wylizał. Wypadek naznaczył go piętnem, okresowo powracają silne bóle jamy brzusznej. Jeszcze w grudniu 1987 roku wzywano do niego pogotowie. Być może te przeżycia spowodowały że na świat zaczął patrzeć z dystansem i poważnie. Poznał strach i ból, zrozumiał, że nic nie trwa wiecznie. Marzył o uruchomieniu własnego warsztatu naprawy samochodów, znał się na tym, ceniono go jako fachowca.

Bogdan M. w życiu towarzyskim „udzielał się biernie". Poza pracą w warsztacie, pomagał ojcu w gospodarstwie. Uczył się w technikum, chciał zdawać na studia, fascynowała go fizyka jądrowa. Ludzie twierdzą, że Bogdan, mógłby zrobić karierę, taki zdolny i obdarzony chłonnym umysłem.

Już w więzieniu przeżył osobisty dramat. Dowiedział się o śmierci ojca. Podobno serce nie wytrzymało napięcia. Na pogrzeb nie uzyskał przepustki. Tego opinia publiczna wsi nie może władzy darować.

Zbigniew R. chciał zostać ślusarzem, ale marzenia wzięły w łeb, kiedy w wypadku przy szkolnej maszynie stracił palec. Został więc lastrykarzem.

Ryszard M., najmłodszy z podejrzanych, 18-latek, pochodzi z biednej, wielodzietnej rodziny rolniczej, ma siedmioro rodzeństwa. Poszedł do szkoły górniczej niejako z konieczności życiowej. Zdarzenie z Robertem miało miejsce w piątek, podczas ferii. W niedzielę zamierzał wrócić do szkoły, ale nie było to już możliwe. ,

Marek J., kolega szkolny Ryśka, wieczorem 12 lutego znalazł się we wsi przypadkiem. Roberta prawie nie znał. W aktach na honorowym miejscu widnieje list dyrekcji szkoły do rodziców Marka, napisany na początku 1986

112

113

roku: Drodzy Rodzice! Dyrekcja Zasadniczej Szkoły Górniczej wyraża podziękowanie za dobre wychowanie syna Marka, który będąc uczniem naszej szkoły nie sprawia nam kłopotów wychowawczych. Jest dzieckiem posłusznym, zdyscyplinowanym, osiąga pozytywne wyniki w nauce. Jesteśmy, jako szkoła, zadowoleni z jego postępowania. Łączymy serdeczne pozdrowienia.

Zaraz po aresztowaniu do prokuratora zaczęły nadchodzić poręczenia.

Rada Sołecka: Zwracamy się z uprzejmą prośbą o uchylenie aresztu wobec mieszkańców naszej wsi. Uzasadnienie: Wyżej wymienieni obywatele w dniu 12 lutego 1988 roku dokonali nieprzemyślanego wybryku. Ci młodzi ludzie wśród tutejszego społeczeństwa cieszą się nienaganną opinią. Wywodzą się z pracowitych rodzin. Gwarantujemy, że ich pobyt na wolności nie zagraża, że *coś podobnego z ich strony się powtórzy.

Usługowo-Produkcyjna Spółdzielnia Pracy zatrudniająca Piotra S. i Bogdana M.: ... Ich dotychczasowa nienaganna postawa i zdyscyplinowanie w pracy skłoniły Radę Nadzorczą, Zarząd i Związek Zawodowy Spółdzielni do podjęcia uchwały o wystąpienie z wnioskiem o przyjęcie poręczenia i uchylenie tymczasowego aresztowania.

Zarząd Gminny ZSMP: ... W/w koledzy są lubiani. Cieszą się w środowisku młodzieżowym ogólną sympatią. Nie są obojętni na sprawy młodych. W miarę możliwości wspólnie z członkami koła ZSMP uczestniczyli w czynach społecznych. Dopuszczenie się przez nich przestępstwa zostało przez nas przyjęte ze szczególnym rozgoryczeniem.

Defilada laurek leży teraz na prokuratorskim biurku.

Jakże dziwnie się złożyło, że cała świetlana piątka patrzy teraz na świat zza okratowanych okienek. Prokurator bowiem nie zgodził się, aby odpowiadali za swój czyn z wolnej stopy.

Za to chuligan Robert W., czarna owca wsi, fruwa jak ptak na wolności. To ludzi drażni. I jakby umyka im to, co wydarzyło się 12 lutego. Nie chcą oceniać czynu, jakiego dopuściła się piątka młodych.

A może nikt nie chce w ten czyn uwierzyć?

Ważeniem zbrodni i kary zajęli się oficerowie WUSW w Lesznie, prokurator Prokuratury Rejonowej oraz Sąd Rejonowy. Kiedy piszę te słowa, sprawa nie trafiła jeszcze na wokandę.

Podczas śledztwa podejrzani nie stwarzali trudności. Wyczerpująco odpowiadali na pytania, roztaczali własne wizje feralnego wieczoru. Ich wersje różniły się od siebie tylko w szczegółach dotyczących udziału własnego. W takich momentach przestaje liczyć się solidarność, trzeba bronić własnej skóry.

Zeznanie Zbigniewa R.:

— W dniu 12 lutego wróciłem do domu około godziny 16. Zjadłem obiad i o 17 udałem się do Ryśka M. Zastałem u niego jeszcze Marka J. Wspólnie z nimi wypiłem po dwa piwa „Jubilat". Po wypiciu tego piwa wspólnie udaliśmy się do restauracji „Pod Kogutem". Tam wypiliśmy każdy po cztery piwa kuflowe.

Wcześniej, po skończonej pracy, w mieszkaniu kolegi ze Wschowy wypiliśmy w trzech około 800 gramów wódki i po dwa piwa.

Gdy z Ryśkiem i Markiem piliśmy piwo w restauracji, przyszli tam Piotr S. i Bogdan M. Przysiedli się do naszego stolika. Zamówili piwo.

Po wypiciu tego wszystkiego byłem pijany, ale nie tak mocno.

Wyszliśmy z restauracji w piątkę. Spotkaliśmy Roberta. Robert podszedł do nasj rozmawiał z Piotrem. Nie wiem, o co im poszło, ale zaczęli się kłócić. Doszło do szarpaniny. Piotr kilka razy uderzył pięścią w twarz

114

115

Roberta. Nie pamiętam, czy ktoś jeszcze bił Roberta, aleja go w tym miejscu na pewno nie uderzyłem.

Potem razem z kolegami, używając siły, wciągnęliśmy Roberta do parku. Ponieważ miałem wcześniej zatargi z Robertem, postanowiłem go pobić. W parku kilkakrotnie uderzyłem go pięścią w twarz. Moi koledzy również go bili.

Nie pamiętam, żeby ktoś z nas*zakładał sznurek na szyję Robertowi. Nie pamiętam też, żebyśmy wieszali go na drzewie.

Byłem pijany i więcej faktów nie pamiętam.

Zeznanie Ryszarda M.:

— W dniu wczorajszym około godziny 17 udałem się do restauracji „Pod Kogutem" z zamiarem wypicia piwa. Byłem razem ze Zbigniewem R. i Markiem J. W lokalu spotkaliśmy Bogdana M. i Piotra S. Wypiliśmy po cztery piwa jasne. Innego alkoholu nie spożywałem. To, co wypiłem nie działało na mnie ujemnie, jedynie wprowadziło mnie w dobry humor.

Robert został złapany przez Piotra. Gdy dochodziłem do trzymanego przez Piotra Roberta widziałem, że Piotr i Bogdan zadają mu uderzenia, czyniąc to rękoma, jak też i nogami. Nie chciałem być gorszy i solidarnie również zadawałem mu uderzenia rękami i nogami. Pozostali czynili to samo. Biliśmy i kopaliśmy Roberta, gdy stał on jeszcze na nogach, jak również i wtedy, gdy od otrzymywanych uderzeń przewrócił się na ziemię. Któryś z kolegów, prawdopodobnie Piotr, oświadczył, prawdopodobnie w żartach: „Przynieś sznurek, powiesimy skurwysyna". Powiedział to do mnie, ponieważ odbywało się to w pobliżu mojego domu.

Znalazłem trzy kawałki sznurka i przyniosłem je do reszty towarzystwa.

W parku ponownie każdy z nas zaczął bić Roberta rękami i nogami. Jeżeli dobrze widziałem, to Piotr S. założył pętlę na szyję Roberta.

Bogdan wszedł na drzewo trzymając w ręku koniec sznurka. Nie wiem, czy chciał ten sznurek przywiązać do gałęzi, czy też podciągnąć go wraz z Robertem do góry, dusząc go. Przyciągnięcie było praktycznie niemożliwe, tfdyż sznurek był za krótki.

Chcę stanowczo podkreślić, że założenie Robertowi pętli nie oznaczało, że chcieliśmy go pozbawić życia. Jedynym naszym celem było przestraszenie go, aby szanował kolegów i zmienił w stosunku do nas swoje postępowanie.

Zeznanie Piotra S.:

— Około godziny 18.30, po skończonej pracy, udałem się do restauracji. Spotkałem tam kolegów, z którymi wypiłem piwo. Następnie przyszedł Bogdan M., z którym też wypiłem po piwie. Około godziny 20 do lokalu przyszli Zbigniew R., Ryszard M. i kolega Marek J. Z Bogdanem dosiedliśmy się do nich. Wypiliśmy z nimi po piwie.

Po zamknięciu lokalu rozmawialiśmy na dworze. Wtedy w świetle latarni ulicznej zobaczyłem sylwetkę mężczyzny, idącego w kierunku poczty. Usłyszałem głos Zbyszka, że to jest „Murzyn". Podszedłem do niego i powiedziałem: „O co masz na pieńku ze Zbyszkiem i Ryśkiem?". Wtedy dobiegli pozostali i zaczęli go bić rękami po twarzy bez powodu. Ja go też uderzyłem w twarz. Upadł i widziałem, że koledzy zaczęli go kopać nogami. Ja nie kopałem. Krzyczałem do kolegów, żeby przestali.

Ktoś powiedział, że trzeba go przestraszyć. Wtedy ktoś, nie jestem pewien kto, ale chyba Marek, powiedział, żeby nałożyć mu sznurek na szyję i nastraszyć powieszeniem.

Rysiek przyniósł stylonowy sznurek do snopowiązałki.

Na sznurku zrobiłem pętlę i założyłem ją Robertowi na szyję. Bogdan wszedł na drzewo i drugi koniec tego sznurka przełożył przez gałąź. Wtedy Zbigniew pociągnął za koniec sznurka zwisający z gałęzi i sznurek się zerwał.

Potem zaprowadziliśmy Roberta za park i tam zaczęliśmy go bić, a gdy upadł — kopać nogami. Wkroczyłem i przeszkodziłem w kopaniu. Podniosłem go nawet z zie-

116

117

mi. Widziałem, że cieknie mu krew z nosa. Kazałem mu uciekać. Koledzy chcieli mu jeszcze dołożyć, ale powiedziałem, że wystarczy.

Obecnie żałuję, że dopuściłem się tego incydentu. Byłem z całej grupy najstarszy. Jeżeli chodzi o fakt wieszania, to rzeczywiście chcieliśmy go tylko nastraszyć. Nie wiem, dlaczego Zbigniew R. ciągnął za sznurek tak mocno, że aż go zerwał.

Jeżeli chodzi o fakt bicia, to nie wiem, co mnie skłoniło, że go kilka razy uderzyłem. Po prostu bili wszyscy, więc ja też. Tak naprawdę to uderzyłem go bez powodu, chociaż sympatii do niego nie czułem.

Zeznania dwóch pozostałych podejrzanych były utrzymane w podobnym duchu.

Kto uderzył pierwszy, kto trzymał sznurek, kto ciągnął, kto kopał leżącego, a kto bił go po twarzy? Odpowiedzi na te pytania będą istotne dla sądu, zaważą na wyrokach. I oni o tym wiedzą.

Zastanawiające, że w opiniach o wszystkich podejrzanych widnieje formułka o nienadużywaniu alkoholu. Wręcz podkreśla się ich wstrzemięźliwość. Tymczasem owego dnia ich ścieżki zeszły się, przecież nie pierwszy raz, w restauracji „Pod Kogutem", przy piwku. Sumują dokonania: jeden kufelek, dwa, trzy. Tu butelka, tam następna. Któryś przyznaje, że owszem, był pijany, ale nie za mocno. Inny nabrał tylko humorku... Mocne głowy mają ci młodzi ludzie.

Wędrówkę po wsi zaczynam, rzecz jasna, od restauracji „Pod Kogutem". Po lewej stronie sala bufetowa, po prawej bezalkoholowa. Po lewej jak w ulu, po prawej żywej duszy.

Bywalcy poznają dziennikarzy chyba na węch. Nie darzą ich sympatią. Czuję wrogość. Chcę pomóc chłopcom, czy ich pogrążyć? Jeżeli pomóc, to oni, mieszkańcy,

i cż mi pomogą. Ale czy pan coś załatwi, powątpiewają, tu rbyba nikt już nie da rady...

,,Pod Kogutem" panuje atmosfera niewiary i w taką .n.mosferę wdepnąłem nieostrożnie.

— To byli tacy spokojni konsumenci — oznajmia bufetowa. — Tego dnia nie byli pijani, przecież nie podałabym. Nigdy nie pili dużo, tyle co dla kurażu. Zaskoczyło mnie to, co zrobili po wyjściu z lokalu. Ale w zasadzie to co oni zrobili? Nastraszyli smarkacza. To łobuz. Zaczepia wszystkich. Zamawia piwo, a jak nie chcę podać, jego ojciec robi awanturę, że dyskryminuję rodzinę.

— Czy jest w pracy Łucja R.? — przerywam rozmownej pani zza bufetu.

— Jest, chce pan z nią mówić? Lusiu, ten pan do ciebie. Wstaje jedna z niewiast siedzących obok bufetowej za

kontuarem — okrążył ją cały wianuszek kobiet, takie restauracyjne kółko różańcowe do pogaduszek, przeciwwaga dla silnej grupy piwoszy. We własnej osobie Łucja R., sprzątaczka, matka podejrzanego Zbigniewa R.

Pierwsza reakcja:—Nie będę gadać, już się nagadałam.

Reakcja druga, po chwili: — A pan względem czego? Już nas tu upodlili wystarczająco, już nas z błotem zmieszali...

Po 15 minutach: — Zawołam męża. Irek, nowy redaktor...

Ireneusz R. odrywa się od stolika zastawionego kuflami. Siadamy na boku. Włączam magnetofon i nawijam na taśmę potok goryczy, jaką wylewają z siebie rodzice Zbigniewa R.

Taki dobry chłopak, taki spokojny, nie sprawiał kłopotu. Robotny i pieniądze przynosił. Niech pan powie, dlaczego jemu nie pozwolili z wolnej stopy? Oni ze Zbyszka bandytę robią, ale bandytą, takim prawdziwym, jest tamten. Gdzie była milicja, jak chciał Zbysia zabić siekierą? Gdzie patrzył sąd, jak gwałcił dziecko?

118

119

Łucja R. nerwowo pali papierosa za papierosem. Doprowadzili nas do ruiny — mówi — do upadku nas przywiedli... Moja matka dogorywa w szpitalu. Wie pan co ją przewróciło? Ta sprawa ją przewróciła!

I Łucja R. wybucha płaczem.

Fragment zeznań Kazimiery W., matki Roberta:

— Sprawa pobicia syna nabrała wielkiego rozgłosu w prasie, radiu i telewizji. Mieszkańcy naszej wioski, w tym także sołtys, oczernili nas, wyrażając się, że nie jesteśmy rodziną taką, jaką powinniśmy być.

Sołtys wspomniał o rowerze, który syn miał rzekomo; ukraść. Od Roberta wiem, że znalazł go w zbożu.

Krążą też plotki, że chodzę do rodziców sprawców pobicia i domagam się od nich pieniędzy. To nieprawda. Oczernianie naszej rodziny spowodowane jest nieuczciwością ludzi. Syna oskarża się o kradzieże rowerów, czereśni i jabłek. Dopuszczam, że mógł kraść owoce, było to możliwe, ale przecież każdy z chłopców w jego wieku kradnie czereśnie czy truskawki. Robert miał już taki charakter...

Tuż przed zamknięciem dochodzenia Kazimiera W.: zgłosiła się do prokuratora, aby złożyć oświadczenie. Uczyniła to z własnej woli, ponieważ, jak tłumaczyła, znalazła w rzeczach Roberta książeczkę pt. „Praca — Prawda — Miłość. Ewangelia według św. Jana".

Powiedziała: — Od roku jest mi wiadomo, że syn należy do Kościoła Wolnych Chrześcijan, zbór w Rybniku, to jest od czasu jak zaczął kolegować się z Piotrem S. Przypusz-'. czam, że razem jeździli do Rybnika. Po pobieżnym prze- \ czytaniu książeczki (wspomnianej wyżej — przyp. auto-; ra) stwierdziłam, że są w niej zawarte odrażające wypo-. wiedzi, że jest tam mowa o powieszeniu, znęcaniu się, j biciu i kopaniu. Zauważyłam, że coś jest nie tak z moim j synem i z tymi chłopcami, którzy w podobny sposób z nim;

postąpili. Widziałam również, że Robert spożywa ocet zmieszany z wodą, co wynika z przyrzeczenia z tej książeczki. Doszłam do wniosku, że w tej książeczce wywlekane jest zło.

Książeczkę dołączono do akt sprawy. Zaczyna się słowami: Na początku było stówo. A stówo było u Boga. A Bogiem było słowo. Kończy się zaś następująco: Albowiem Bóg tak umiłował świat, że syna swego jednorodzo-nego dal, aby zbawił (tutaj następuje wykropkowane miejsce z wpisanym długopisem imieniem i nazwiskiem: Robert W. — przyp. autora), który w niego wierzy.

Zapoznałem się z treścią tej ewangelii i nie zauważyłem, podobnie jak prokurator, „odrażających wypowiedzi", tudzież nie znalazłem w niej zobowiązania, aby zbawieni musieli wypijać wodę z octem. Kazimiera W. zasugerowana informacjami o satanistach podejrzewała, że na jej dziecku usiłowano dokonać rytualnego mordu. Ale, jak do tej pory, nie udało się znaleźć powiązań między zborem Wolnych, Chrześcijan z Rybnika a satanistami. Sekta z Rybnika czci Chrystusa, a nie Szatana. W skołowanej głowie Kazimiery W. dziwnie się to pomieszało.

Być może w ten sposób chciała sobie wytłumaczyć, dlaczego owego wieczoru pięciu facetów zakładało Robertowi na szyję pętlę ze sznurka od snopowiązałki.

Komendant posterunku MO, chorąży Wiesław K., ociera pot z czoła. Dręczy go myśl, że u progu zasłużonej emerytury doczekał się rozgłosu. Wieś, w której tyle lat pracuje, odmieniano we wszystkich przypadkach w rubrykach kryminalnych centralnych gazet.

— To nadzwyczaj spokojna gmina — mówi komendant patrząc mi w oczy, ale następne słowa kieruje do podwładnego:

— Wyprowadź interesanta...

120

121

„Interesant" ma przekrwione oczy i wczorajszy chuch. Pijaczyna — tłumaczy chorąży — nigdzie nie zameldowany. O, takich mamy tutaj przestępców.

13 lat komendant przepracował tu w spokoju. Szpera w pamięci, ale nie znajduje nic, poza ubiegłorocznym włamaniem do restauracji „Pod Kogutem". Skok był na pół miliona. Komendant mógł się wykazać, ale do tego nie doszło, gdyż przestępcy nie ujął. Ocenia, że na bakier z prawem żyje zaledwie 0,8 procenta mieszkańców gminy.

— Ten nielat — mówi chorąży — ten nielat zepsuł nam atmosferę...

Nielat, czyli Robert W., nadszarpnął nerwy komendanta. W wywiadzie radiowym palnął, że na zabawy bez noża nie ma po co przychodzić. Cała Polska to słyszała. Komendant służbowo bywa na zabawach i może zaświadczyć, że ludzie bawią się kulturalnie. Ani noży, ani siekier, ani nawet sztachet z płotu... Owszem, dwóch osobników ma opinię zabijaków. Właśnie Robert W. i... jego ojciec, Leonard W. Komendant liczy na palcach obu rąk, ile wniosków na kolegium sporządził w sprawach Leonarda W. — ubliżanie, bójka, pijaństwo... Nieciekawy gość, można to podkreślić.

— Pod koniec stycznia — opowiada chorąży — wezwała mnie matka nielata. Alarmowała, że mąż biega z nożem za synem i chce go zaszlachtować, Na miejscu okazało się, że „Murzyn" siedzi zabarykadowany w łazience, a pod drzwiami waruje jego ojciec, oczywiście mocno nietrzeźwy. Odebrałem mu wielki nóż kuchenny. Następnego dnia Kazimiera W. wycofała skargę na męża, a sąsiedzi nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Rozeszło się po kościach.

Komendant wyjmuje z szafy pancernej potężny majcher: — Proszę, jaki dowodzik rzeczowy...

Nie tak dawno pokazywał ten przedmiot reporterkom z radia, ale nie chciały patrzeć. Szukały dowodów na tych pięciu, sugerowały komendantowi, że to zbrodniarze i tak to powinno być ujęte w jego wypowiedzi.

— Rozdmuchano sprawę, okrzyczano nas na cały kraj. Zrobiło się niezdrowe powietrze. Nawet ksiądz oddzielił na religii dzieci z Brenna od naszych, żeby się od zwyrod-nialców nie zaraziły.

Szef posterunku jest zdania, podobnie jak większość mieszkańców wsi, że pięciu chłopców chciało pożarto-wać, ale zagalopowali się trochę. Słyszał, że prokurator rozważał możliwość zwolnienia ich z aresztu do sprawy sądowej, ale podobno odebrał kilka telefonów i rozmówcy radzili, aby tego nie robił. Czy to możliwe, zastanawia się komendant, kto za tym stoi?

Za oknem mocno przygrzewa kwietniowe słońce, chorąży Wiesław K. ociera pot z czoła. Czy to już wszystko? Ile można wałkować jeden temat?

Rolnik Jan B. naprowadza mnie na nowy ślad.

— To nie chłopcy — mówi — uszkodzili „Murzyna". Oni go tylko naruszyli. A tak naprawdę pobił go własny ojciec.

W aktach prokuratorskich znajduję kilka zeznań dotyczących takiej ewentualności.

Fragment protokołu przesłuchania matki Roberta: W dn. 12.02.1988 r. w naszym mieszkaniu, ani też na terenie zabudowań nie miał miejsca jakikolwiek incydent między moim mężem a synem. Syn nie próbował dzwonić z poczty na milicję.

Fragment protokołu przesłuchania Leonarda W.: W dn. 12.02.1988 r. nie miałem z synem żadnego incydentu.Nie uderzyłem go ani też nie groziłem pobiciem.

Fragment zeznań Roberta W.: W dn. 12.02.1988 r. nie dzwoniłem z poczty na milicję i nie wzywałem ich na interwencję.

Oświadczenie pracownicy poczty, Ireny W.: W dn. 12.02.1988 r. około godziny 14 Robert W. próbował dzwonić na posterunek MO, ale się nie dodzwonił.

122

123

Nasuwają się pytania. Jeżeli nie telefonował, dlaczego pracownica poczty upiera się, że było odwrotnie? Jeżeli zaś próbował połączyć się z posterunkiem, to w jakim celu? Dlaczego cała rodzina W. zaprzecza zeznaniom telefonistki? Tamtego dnia o godzinie 14 na posterunku nie było nikogo. Nikt więc nie możejjowiedzieć, że Robert W. korzystał z telefonu. Ten ślad się urywa...?

Adwokat pięciu oskarżonych niewątpliwie zwróci u-wagę na rozbieżności w zeznaniach ojca i syna.

Leonard W. tak wspominał dzień 12 lutego:—Tego dnia z rana poszedłem do pracy, gdy syn jeszcze spał. Wróciłem około 18, syna nie było. Około godziny 20 położyłem się spać, bo byłem zmęczony. Przebudziłem się około godziny 22, gdy syn wrócił. Całą twarz miał zakrwawioną i opuchniętą. Poszedł do łazienki chcąc się- umyć, ale potknął się o Wannę i upadł.

Natomiast Robert W. zeznawał, że jednak dwa razy w ciągu owego dnia widział się z ojcem, ba, nawet z nim rozmawiał: — O godzinie 16, przed wyjazdem do Wschowy, widziałem się z ojcem, ale żadnej kłótni nie było. Jedynie rano powiedział mi, że najlepiej byłoby gdybym poszedł do jakiejś szkoły wojskowej.

Ojciec sugeruje, że syn potknął się o wannę, co mogło spowodować dodatkowe obrażenia, ale on do tego ręki nie przyłożył. Dlaczego jednak utrzymuje, iż syna zobaczył dopiero po fakcie pobicia?

Pan W. znany jest we wsi jako człowiek impulsywny. Syna wychowuje Jedynie słuszną" metodą — biciem. W styczniu 1988 roku miało miejsce zdarzenie, o którym wspomniał komendant Wiesław K. — wezwany przez matkę zastał Leonarda W. z nożem w ręku.

Pan W. tak zeznawał na ten temat: — Zdenerwowałem się, bo dowiedziałem się, że Robert sprzedawał we Wschowie jakąś srebrną biżuterię. Pytałem go o to. W tym czasie naprawiałem trzonek od łopaty i miałem w ręku nóż i z tym nożem wszedłem do mieszkania. Zapytałem syna:

- Coś ty tam znowu narozrabiał, że sprzedawałeś we Wschowie jakieś srebro i potem chlałeś w restauracji? Syn jednak uciekł przede mną do łazienki, nic nie powiedział. Jego można zabić i tak nic nie powie i do niczego się nie przyzna.

W przeszłości wiele razy karał Roberta dłonią, pasem, kijem, czym popadło. W obronie syna stawała matka, czasem sąsiedzi, o ile rzecz działa się na ulicy. Dlatego ludzie podejrzewają, że także i 12 lutego razy zadane ręką Leonarda W. pozostawiły na twarzy chłopca ślady, które obciążają teraz innych.

Robert W. twierdzi stanowczo: — To nie ojciec. To oni!

Dom rodziców Piotra S. na końcu wsi. Zadbane obejście. Na parkanie tabliczka: PUNKT INSEMINACYJNY.

Przed bramą grupka osób. Młoda kobieta napastliwie wypytuje: — Z jakiej gazety, po co, kogo pan reprezentuje? :

To siostra Piotra S., Barbara. Reaguje dość żywiołowo: — Dlaczego nagle wszyscy chcą znać prawdę? Dlaczego ta prawda przedtem nikogo nie obchodziła? Dlaczego mój brat aresztowany, a ten mały bandyta triumfuje?

Niedługo dowiem się, że Barbara przeżywa dramat brata. Zawsze była z nim związana emocjonalnie. Piotr opiekował się nią i jej dzieckiem, „panieńskim" — jak z naciskiem zaznacza Barbara. Małej zastępował ojca, łożył na nią pieniądze. Teraz dziecko pyta: — Gdzie wujek? Barbara nie wie, co odpowiedzieć.

Zapraszają jednak do domu. Z jednej strony stołu ja, : drugiej: rodzice, siostra i brat Piotra S. oraz przypadkowo spotkani rodzice Ryszarda M., także aresztowanego.

— Zepsuli chłopcom życie — ktoś mówi.

Na stole pojawia się pisemko ze spółdzielni zatrudniającej Piotra S. Notuję: Zarząd niniejszym informuje, że rozwiązał umowę o pracę bez wypowiedzenia. Powyższe

124

125

uzasadnia się długotrwałą nieobecnością obywatela w pracy, spowodowaną tymczasowym aresztowaniem.

Pół godziny temu wstąpiłem do warsztatu, w którym pracowali Piotr S. i Bogdan M. Kierownik Witold D, nie mógł się nachwalić: tacy sumienni, tacy pracowici, a fachowcy, a złote rączki...

— Drugich takich nie znajdę — martwił się pan D. — Nawet nie szukam, trzymam miejsce dla nich, przecież w końcu ich wypuszczą.

W mieszkaniu państwa S. słucham argumentów, które mają dowieść, że aresztowano niewinnych. Gdybym teraz oświadczył, że ci „niewinni" brali przecież udział w bestialskim pobiciu, że wiązali pętlę, że zakładali ją na szyję 15-letniemu chłopcu — nastąpiłby niechybnie koniec rozmowy. Byliby przekonani, że uczestniczę w spisku, ten spisek wietrzą na każdym kroku. Podejrzewają, że za rodziną W. ktoś stoi, że czyjaś ręka manipuluje milicją i prokuratorem. Rzucają oskarżenia pod adresem komendanta posterunku, że zbagatelizował przestępstwa Roberta W. Proboszcza zaliczają do kategorii sprzymierzeńców przestępcy „Murzyna". Jakby tego było mało, przestali ufać adwokatowi, którego sami wynajęli.

Mówi Edmund S., ojciec Piotra: — Mecenas wyraził się, że nasz Piotr będzie najdłużej siedział, bo jest z nich najstarszy. Czy to jest dobry adwokat, jeżeli tak zakłada z góry?

Kazimiera S,, matka Piotra: — Pan nie wie, jaki to chłopak... Gdyby dzisiaj ktoś mu powiedział: „Ty wyjdziesz, ale reszta będzie siedzieć" — on na pewno zostałby w areszcie z powodu solidarności.

Barbara S.: — Nie znam nikogo tak wrażliwego na sprawiedliwość, jak mój brat...

Zastanawiają się czy więzienie wpłynie na chłopców. A może wrócą odmienieni, zarażeni złem? W celi Piotra siedzą przecież notoryczni pijacy, chuligani i złodzieje.

— To wielki szok dla całej rodziny — mówi Edmund S. — Nikt z nas nigdy nie siedział za kratkami.

Nie mogą pogodzić się z opinią, jaka w gazetach, radiu i telewizji przylgnęła do chłopców. Nasi synowie, protestują, to nie są przestępcy.

Barbara S. nagrała na taśmie reportaż radiowy o całym wydarzeniu. Włącza magnetofon Philipsa i cała rodzina jeszcze raz z samozaparciem wsłuchuje się w słowa padające z głośnika:

Sołtys: — Za te wszystkie wybryki należało mu się.

Dziennikarka: — Me czujecie, sołtysie, wstydu?

Sołtys: — Wstyd z powodu rozgłosu?

Nauczycielka szkoły specjalnej ze Wschowy: — On w ciągu miesiąca popsuł robotę wychowawczą. On był pępkiem świata w tej szkole. Całą szkołę zdominował. Mówił, że do głupków nie będzie chodził. Początkowo taki miły, elokwentny, ale rozszyfrowany potrafił być chamem.

Dyrektor szkoły podstawowej: — Jest taka opinia, że szkoda tych pięciu...

Prokurator: —Przypuszczam, że chcieli go nastraszyć i nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji. Niewiele brakowało, żeby doszło do tragedii w innym wymiarze.

Matka Roberta W.: — Jeżeli krzywdę wyrządzał, to tylko mnie. Kawę mi zabierał, chustkę i buty. Dawał biednym. Nigdy nikt do mnie na niego nie skarżył. Jeżeli to do męża, na piwku. Nigdy nie czułam się tutaj dobrze. Nie wiem, dlaczego taka nienawiść była do niego i do mnie. Ja nie chcę od nikogo nic, ani pieniędzy, ani dobrego słowa.

Radiosłuchaczka: — Twierdzę, że to jest straszne, bez względu na to, jaki był ten Robert, przecież był dzieckiem. To jest niemożliwe, żeby coś takiego zdarzyło się w społeczeństwie. Czy mamy wszystkich wieszać? Wypowiedzi nauczycieli są karygodne.

Sołtys: — Ci, którzy mieli dbać o porządek publiczny albo nie widzieli chłopca, albo nie chcieli go widzieć. Więc

126

127

jeżeli nikt nie wychowuje, to społeczeństwo ma prawo wychować*

Dziennikarka: — 15-letniego chłopca?

Sołtys: — Tak, 15-letniego chłopca, którego wieś się boi...

Radiosłuchaczka: — Jestem przerażona, że w dzisiejszej Polsce znalazła się taka wieś. To społeczeństwo jest chore. I ten milicjant, i ci rodzice. Co będzie dalej?

Dziennikarka: — Wszyscy jesteśmy winni?

Radiosłuchaczka: — No, nie... Spora grupa przecież wie co wolno, a czego nie wolno.

Robert W.: — Pierwszy dzień, jak wyszedłem ze szpitala, chciałem wziąć żyletkę i się przeciąć. Dręczy mnie sumienie, dlaczego ja ich wydałem. Dlaczego oni siedzą, a ja jestem na wolności. Na pobicie na pewno zasłużyłem. Jestem zatwardziały, charakter mam mocny...

Matka Roberta W.: — Dla mnie jedyne wyjście, to opuścić tę wieś.

Radiosłuchacz: — Staję po stronie matki i piętnuję społeczeństwo tej wioski...

Na tym taśma się kończy. Ojciec Piotra, widzę to wyraźnie, ma zaciśnięte pięści, tak mocno, że zbielały mu kostki palców.

Druga wersja zeznań poszkodowanego Roberta W.: — Po wyjściu z restauracji spotkałem Aleksandra S. i jakieś 10 minut rozmawiałem z nim, stojąc na krzyżówce. Chodziło o pieniądze, gdyż kiedyś podsłuchałem rozmowę ojca z mamą i dowiedziałem się, że S. jest winien ojcu pieniądze. Aleksander S. kłócił się ze mną i zapewniał, że pieniądze kiedyś odda. Nie groziłem mu, a on w pewnym momencie powiedział, żebym sobie poszedł, bo mnie uderzy.

Myślę, że Piotr S. przypuszczał, że namówię na niego chłopaków ze Wschowy, bo miał do tego podstawy. Przed

sylwestrem siedziałem z dziewczynami w budynku u M. W pewnym momencie przyszli: Rysiek M., Piotr S., /-bigniew R., Bogdan M. i Roman L. Dziewczyny nie chciały, żeby oni weszli, bo byli pijani i ja miałem wpuścić tylko Romana, bo był trzeźwy. Wtedy Piotr S. namówił go, aby mnie pobił. Roman chwycił za deskę od płotu i szedł na mnie. W obronie złapałem za szkło szyby. Piotr S. wybił mi tę szybę z ręki. Potem pobił mnie i zamknął na całą noc w stodole. Odgrażałem się, że policzę się z nim i mówiłem, że pomogą mi koledzy ze-Wschowy. Po kilku dniach mi przeszło i rozmawiałem z Piotrem S. jakby nigdy nic.

Uważam też, że koledzy mogli mnie pobić i chcieć powiesić za Andrzeja B., gdyż w sylwestra pobiłem się z nim, mimo że wygrażał, że to on mnie pobije.

Powodem mogło też być to, że ukradłem Ryśkowi M. 3 butelki wódki. Nie miałem zamiaru ich oddać, bo ich nie | ukradłem.

Bogdan M. mógł do mnie mieć pretensje o czereśnie, bo | latem ubiegłego roku przechodziłem przez ich sad li zerwałem sobie trochę czereśni. W gazecie przeczyta-f łom, że miałem mu ukraść jakiś kapelusz pszczelarski, | ale ja tego nie zrobiłem.

Uważam, że żadnych innych powodów do pobicia mnie nikt nie powinien mieć.

Odnośnie zapalniczki, którą rzekomo miałem ukraść Zbyszkowi R. zeznaję, że była to moja zapalniczka. Dałem I jj| Zbyszkowi do nabicia gazu, a on nie oddał mi jej. Jak ją zobaczyłem u niego w domu, odebrałem sobie sam. W rewanżu za to Zbyszek zniszczył mi bagażnik przy rowerze, a więc uważałem, że jesteśmy kwita.

W zasadzie za to uszkodzenie bagażnika ja rzuciłem w Zbyszka siekierą, ale nie trafiłem go. Miałem zamiar go trafić, bo byłem wkurzony, gdyż tego samego dnia Zbyszek za tę zapalniczkę mnie pobił.

W sądzie dla nieletnich zrobiono kilka spraw przeciwko |mnie, ale ich jeszcze nie było. Między innymi za czyn

128

129

lubieżny z Bożeną Z., za kradzież narzędzi meliorantom' na polu i za uszkodzenie szaf w szkole.

Piotr S. nie może mieć do mnie pretensji, bo mu dziewczyn nie podrywałem. Chyba, że ma na myśli to, co /i było 4 lata temu, gdy byliśmy w kawiarni w ośrodku wczasowym, miałem wtedy 11 lat. Chciałem jechać z Piotrem na prywatkę, a on powiedział, że jestem gówniarz i ja wówczas zabrałem mu dziewczynę. Wiem, że była z Głogowa, teraz już wyszła za mąż. Poszedłem z nią na spacer, a po powrocie ona pojechała z Piotrem, bo na nią czekał.

Odnośnie zaczepiania starych kobiet, to miałem sprawę w sklepie mięsnym. Pokłóciłem się z panią D, i ze starszą i panią S. Stanąłem przed nimi w kolejce i zwróciły mi? uwagę, więc przepuściłem je przed siebie i powiedziałem j do nich; „Jak chcecie kiełbasę, to pilnujcie kolejki". i

Kiedyś w autobusie uderzyłem jednego mężczyznę, ale to było dlatego, że jeszcze we Wschowie ten facet uderzył mnie i powiedział, żebym spływał. W autobusie zdenerwowałem się na niego i oddałem mu. :

Przy samochodzie „Fiat 126p" nic nie uszkodziłem,! tylko w sadzie u Bogdana M. stoi stara rozebrana warszawa, w której wgniotłem dach, jak spadałem z czereśni, ale o to chyba nikt nie ma pretensji, bo i tak miała iść na złom. Podsufitki w żadnym samochodzie nie rozciąłem, tylko w tej starej warszawie rozkręciłem migacz i to jeszcze taki mały, dwudziestkę,

Z nikim więcej incydentów nie miałem. W sprawie tej przychodziło do mnie wielu redaktorów. Na temat zdarzenia mówiłem im prawdę, jedynie na temat naul1 bujałem ich, że chodzę do szkoły.

*

Opinia psychologa o Robercie W,: — Typ charakteroj patyczny. Wyglądem zewnętrznym nie odbiega od przeJ ciętnej. Występują u niego zachowania świadczące o braj ku dystansu do dorosłych. Traktuje ich jak rówieśnikó\

/wraca się do obcych ludzi per „ty". Jest ambiwalentny, przechodzi ze skrajności w skrajność. Momentami zachowuje się, ocenia i przeżywa jak dziecko, aby po chwili przyjąć postawę doświadczonego przez życie, dojrzałego człowieka. W stosunku do płci przeciwnej jest prowokujący, sprawia wrażenie, że ma na tym polu duże osiągnięcia. Jednocześnie zapomina często, co mówił przed chwilą, wykazuje skłonności do infantylnego fantazjowania, zaprzecza sam sobie. Jest dzieckiem sprawiającym niewątpliwie duże kłopoty wychowawcze, a ponieważ mieszka w środowisku i rodzinie, gdzie trudno mu znaleźć zrozumienie dla swoich potrzeb, czuje się odrzucany. To wywołuje bunt. Wynikiem tego buntu jest jego zachowa-

nie.

Uchylona furtka. Zaniedbane obejście. Na niedomkniętych drzwiach komórki tabliczka: ZAKŁAD USŁUG MURARSKICH. LEONARD W. W mroku za tymi drzwiami widać sylwetki kilku mężczyzn. Popijają coś z butelek, kurzą papierosy. Kiedy przechodzę przez podwórze, drzwi komórki zatrzaskują się.

Wchodzę do domu,

— Pan do kogo? — pyta dziewczyna z rękami usmolonymi węglem;, oderwałem, ją od czyszczenia pieca co. Ojca nie ma w domu. Robert jest w szkole...

Domyślam się, że to siostra Roberta, 17-letnia Jola.

-- Mama leży w szpitalu — mówi. — Rozchorowała się przez te artykuły w gazetach, ma zapalenie opon mózgo-¦ ych.

Pojawia się dwoje staruszków — rodzice Leonarda W.

ówią: — Nie życzymy sobie...

Nie będą ze mną rozmawiać. .Jestem napuszczony,

szyscy teraz szczują, cała wieś szczuje. Z chłopaka robią

.mdytę, ale bandyci siedzą w więzieniu, ich trzeba

karżać... :

130

131

Stoję obok drzwi, na dole. Oni na półpiętrze. Rozma-i wiamy na odległość, bezkontaktowo —jak się to określa! w slangu sportowym. ¦

— Przyjdę jeszcze raz, proszę przekazać Leonardowi W., że chcę z nim porozmawiać — mówię.

— Niech pan nie wraca. Ojciec nie będzie z panemj rozmawiał. Robert ani dzisiaj, ani jutro nie wróci...

Idąc przez podwórze mam świadomość, że zza drzwfl komórki śledzą mnie czyjeś oczy.

Znów sięgam do akt. Zeznania świadka Leonarda W.i

— Syn do szkoły nie chodzi, a zresztą i przed zdarzel niem też nie uczęszczał. Często wyjeżdża do Wschowy! a ja jestem w stosunku do niego bezsilny. Jest ż nieg| kawał chuligana, nie słucha ani mnie, ani żony.

Mieszkańcy wsi zgłaszali mi różne pretensje pod adrt sem syna. Sąsiad mówił mi, że syn był u niego nj arbuzach, ktoś inny doniósł, że kogoś pobił w Brennie Gdy dowiaduję się o jego wybrykach, karcę go, ale nii odnosi to skutku. Jest on bardzo żywotny.

Ja lubię sobie wypić piwo po pracy, ale alkoholu ni nadużywam. W domu żadnych awantur nie wywołują Wiem, że syn został wydalony ze szkoły, ale za co — nj| wiem. Jakaś sprawa została przeciwko synowi skierowjl na do sądu, ale rozprawy jeszcze nie było i nie wiem czeg! ma dotyczyć. Żona mówiła mi, że w szkole ściągnął jakiej dziewczynie majtki, ale nie wiem, co było dalej. T

- Na temat chłopców, którzy go pobili mogę powiedzie! że najbardziej porządny z nich jest Ryszard M. Jest < grzecznym i spokojnym chłopakiem. Dziwiłem się, że: Roberta. Zbigniew R., Piotr S. i Bogdan M. w przeszłoś też byli wywijasami, obecnie się trochę ustatkowali, często popijają.piwo.

W zasadzie nikim się nie interesuję, bo co mnie obchodzi. Ciągle człowiek jest zaganiany w pracy.

132

Następnego dnia wyliczyłem sobie, że o godzinie 16 Leonard W. powinien być już w domu. Pukam do mieszkania.

— Chodź pan — mówi Leonard W. Dokładnie wertuje legitymację dziennikarską.

— Aha, to ty obsmarowałeś mnie w gazecie — ożywia się. — Ciotka aż we Francji przeczytała i napisała, co tu się w Polsce dzieje, że chłopca wieszają...

Tłumaczę, że to nieporozumienie, nie pisałem nic o sprawie Roberta.

— Dobra — mówi Leonard W. — To o co się rozchodzi? Z podwórza dochodzi gwar. Zerkam za okno — kilku

facetów pociąga piwo z butelek. Czyżby to był stały element pejzażu tego obejścia?

Pytam o syna. W szkole, mówi gospodarz, późno wróci... Protestuję, w szkole twierdzą, iż Robert nie ! uczęszcza na lekcje.

— No to co? A czy ja wiem, gdzie gówniarza nosi? I po chwili: — A ty tu czego?

Jeszcze raz pokazuję legitymację prasową, Leonard W. najwyraźniej jest rozkojarzony. Na przemian warczy coś pod nosem, aby za moment uprzejmie zaproponować papieroska. Raz traktuje mnie per „ty", zaraz potem „panie redaktorze". Wpada w przygnębienie i milczy albo wygłasza długie tyrady. Stawiam problem, kto zawinił, że Robert się stacza jak po równi i pochyłej?

i — Winig komendanta, bo to taki, wpadł mi raz pod nóż i kolegium. Raz mnie trzeźwego złapał, jak dziecko było chore, Krzysiu, najmłodszy, szukałem żony na chodniku i zrobił mi kolegium, że wjechałem rowerem na chodnik i dostałem dwa tysiące, bo to dawno było, ule mu tego nie zapomnę. A on? A za co on mnie tak

i nienawidzi?

133

Zastanawia się. Proces myślowy powoduje, że zastyga z dziwnym wyrazem twarzy, a na czole występuje mu strużka potu.

— On mnie nienawidzi za to, że ja im ukradłem z radiowozu krótkofalówkę, dziesięć lat temu. Ukradłem dla picu, ale oni myśleli, że naprawdę i od tej pory mszczą się na mnie.

Do kuchni wchodzi dziadek, przysiada na stołeczku, skromnie, z respektem, dla syna. Przysłuchuje się, czasem wtrąci słówko.

— Łobuzy — kontynuuje pan domu — syna mi chcieli powiesić. No, Robert to nie cnotka, też ma na sumieniu. Z tą zapalniczką mogła być prawda, ale w tę wódkę kradzioną w sylwestra nie wierzę. Widziałem go wtedy, całą noc w domu siedział, trzeźwy był.

— Zeznawał, że podczas nocy sylwestrowej pobił Andrzeja B. — przerywam. — Tutaj go nie bił, więc chyba całą noc nie siedział w domu.

Leonard W. patrzy spod oka: -¦ - A ty myślisz, że ja go pod kluczem trzymam i na ręce patrzę?

Znów zapadła cisza. Pachnie cebula smażona na patelni i... przetrawione piwo.

Leonard W. mówi podniesionym głosem: — O mnie napisz. O mojej żonie napisz. Napisz na całą Polskę! Ale napisz prawdę, jak było. Poszła do kościoła. Stancja przed ołtarzem z zapaloną świecą i tak stała jak zauroczona. I cały kościół, wszystkie baby się z niej śmiały. W kościele, w świętym miejscu, na cały głos. Dopiero jedna krzyknęła: „Czego się śmiejecie, dzisiaj Chrystus leży w grobie, i a ta kobieta jest chora". Zaraz potem zabrali ją do szpitala.]

Teraz Leonard W. osierocony przez małżonkę, ma naj karku troje .dzieci. Nie lubi tego.

— Kto zawinił? Tych pięciu? Też, ale nie przede wszystkim. To wykonawcy, ale za nimi ktoś stoi. — Kto?

—^ Sołtys! Powiedział jednemu redaktorowi, że cała nasza rodzina ma stąd wyjechać, bo nas wykończą.

Ożywia się dziadek: 7— Panie, jakby to był rok 1939, jak broń miałem... Ja bym z tym sołtysem zrobił porządek.

— Ojciec jest kombatantem — obwieszcza Leonard W. — Walczył, krew przelewał, ale nawet krzyża mu nie dali. Oni wszyscy medale noszą, a, pytam, gdzie wtedy byli? Gdzie był sołtys? Gdzie byli ci krzykacze?

Leonard W. obraził się na swoją wieś. Powiedział, że nie będzie chamom robił, dlatego warsztat podupada. Najchętniej pojechałby w Warszawskie, tam lepiej płacą. Dlaczego cala wieś oskarża Roberta? A kto powiedział, że cała? Przynajmniej dwie trzecie, a może więcej, jest za Robertem. Taka milcząca większość. Ale nie wiadomo, dlaczego milczą. Robert jest człowiekiem inteligentnym, o mocnym charakterze, dlatego ludzie są za nim, ale dlatego też milczą. Na czym polega inteligencja chłopaka? Na tym, że mówi ludziom dzień dobry. A na czym mocny charakter? Na tym, że jak ktoś mu źle powie, to i on źle powie. Niedawno jakaś kobieta odezwała się do syna: „Skurwysynu, jeszcze nie siedzisz?". A ten się odciął: „Szmato, patrz na swojego męża", Bo Robert jest inteligentny dla każdego, kto mu nie wchodzi w drogę.

Tego dnia próbowałem wejść w drogę Robertowi W., nie było mi to jednak pisane.

W kwietniu 198.8 roku wieś jeszcze nie otrząsnęła się r. szoku, jaki spowodowała lutowa afera. To był dramat, 1 ak oceniają mieszkańcy, który pociągnął za sobą lawinę mnych dramatów. Ojciec Bogdana M. zmarł nagle. Matka Roberta W» leży w szpitalu. Pięciu młodych ludzi siedzi w areszcie.

Chodzę po wsi i oglądam z bliska ten krajobraz po bitwie.

Naczelnik gminy, Czesław J., nie chce'mówić o sprawie Roberta W. Chciałby, żeby wieś stała się znana w kraju / powodu sukcesów, a nie upadku moralnego. I naczelnik

134

135

dostrzega taką szansę, bo gmina od lat już osiąga dobre wyniki w konkursie na Mistrza Gospodarności. To warto wybić na pierwszej stronie: słabe ziemie, zaledwie 3200 ( mieszkańców, ale pod względem rolnictwa czołówka j w najlepszym rolniczym województwie w Polsce. i

Naczelnik podkreśla aktywność społeczeństwa. Czyny społeczne: dwie szkoły, dwa domy kultury, drogi, wodociągi, oświetlenie ulic, telefonizacja w toku...

Wieś zawsze była zgodna, związana mocnym spoiwem lokalnego patriotyzmu. W 1975 roku, po reorganizacji,1 przydzielono ją do innej gminy. Ludzie walczyli uporczy-.' wie, aż w 1982 roku gmina wróciła do wsi.

Tylko teraz, głośno myśli naczelnik, coś pękło, przeła-! mało się, ludzie są nieufni. Odwracają się i od władzy, i od j kościoła. J

— Ustawiono nas pod pręgierzem — tłumaczy sobie] naczelnik.

Dziedziniec szkoły podstawowej. Rozmawiam z gro-1 nem pedagogicznym. Otaczają nas dzieciaki, właśnie] skończyły lekcje.

Nauczycielka I: —Ja go uczyłam w IV klasie i to nie byłj taki straszny chłopiec. Trochę się starał. Może miał dla' mnie respekt, bo przychodził do moich synów.

Nauczycielka II: — On już w przedszkolu był dziwny.! Miał chyba sześć lat, kiedy powiedział do wychowawczy-J ni: „Ty stara kurwo".

Nauczyciel I: — Chciał wszystkim imponować. Dzie ciom i nauczycielom. Jak źle zrobił, nie dawał sobid wytłumaczyć, na czym to zło polegało. Bronił się oskarża jąc innych.

Dyrektor szkoły: — Pozwoliliśmy przenieść go szkoły specjalnej, może to było trochę nieformalne, ale 1 już mieliśmy go dosyć. Przysparzał nam samych kłopd tów. Nie uczył się, zeszytów nie nosił. Totalnie olewa

136

wszystko i wszystkich. Chociaż dwa, trzy razy w roku miał dziwne przebłyski, poprawiał się. Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Gdyby wykazywał odrobinę dobrej woli, byłby normalnym uczniem. Nie wybitnym, ale i nie najgorszym, miał takie możliwości.

Pytam o chłopców, którzy bili Roberta. Przeciwieństwo. Dobrzy uczniowie, porządne dzieciaki. Szkoda ich.

Już odchodzę, kiedy dobiegają mnie słowa woźnej: Gdyby go powiesili, wiedzieliby przynajmniej za co siedzą...

Po plecach przechodzi mi dreszcz.

— Panie — zatrzymuje mnie jakaś zakutana w chustki staruszka, jak się zaraz okaże, babcia jednego z uczniów. - Napisz pan o naszym księdzu. My już do tego kościoła nie chodzimy, nadkładamy drogi, ale nie chodzimy. Ksiądz w środę popielcową na pięciu mszach mówił, że nasi chłopcy, cała ta piątka, to zbrodniarze podobni do gestapowców. Zapytał, gdzie były ich rodziny. A dlaczego nie zapytał, gdzie byli rodzice tego Roberta? Na religii kazał i dzieciom modlić się za Roberta. Wtedy mój wnuczek przypomniał mu, że kiedyś odmówił jednej kobiecie, która chciała zamówić mszę za chore tuczniki. Ksiądz wyraził się, że za świnie nie będzie się modlił. I mój wnuczek mu powiedział: „Ja za świnię też nie będę się modlił".

Sołtys Kazimierz D., 64 lata, wysoki, krzepki mężczyzna rąbie właśnie drewno na opał. Wymachując siekierą stwierdza: — Żadnych wywiadów.

Dopiekło mu to wszystko, pochorował się. 27 lat sołtysowania, nigdy żadnych wrogów, a teraz cała Polska wie, że sołtys Kazimierz D. jest za powieszeniem Roberta W.

Nie, nie jest ani za powieszeniem Roberta, ani też nikogo innego. Ale trzeba widzieć różnicę, tu jest przestraszenie, nauczka, a tam próba morderstwa. Sołtys zna

137

wszystkie osoby zamieszane w tę sprawę, kto z nich mógłj chcieć zabić? Nikt.

Robert jest z gruntu zły, przesiąknięty złością. Sołtysal obraził, sołtysową obraził. Przyszedł kiedyś po kartki! żywnościowe, bez pytania rozsiadł się, papierocha w gębę j i dymi. Żona mówi, proszę mi nie kurzyć, nie łubię, a ten | trach, drzwiami grzmotnął.

Ukradł jednej niewieście płaszcz. Na siłę go wziął, na 1 przestrach. „Ty stara kurwo — powiedział — jak mi niej dasz tego płaszcza, to cię wyrucham". I ma ten płaszcz dc dzisiaj.

Bili go? Tak, bili. Nikt nie zliczy, ile razy, może nawet sto. Chłopcy, jak chłopcy, bili go jak zasłużył. Ale cc z tego? Nie było efektów. „Murzyn" robił się coraz gorszyJ Musiało dojść do ostateczności.

— Za daleko się posunęli z tym sznurkiem — zaznacza sołtys. — Może to nie było potrzebne. Ja ich jednak nie winie i się tego nie wyprę. Panie, przed wojną taŁ chłopiec jak „Murzyn" nie miałby we wsi życia. Od kijs by się nie opędził. No i co jeszcze, myślę, że jak or chcieliby go powiesić, to w pięciu bez trudu by to zrobili| Więc wniosek, że nie chcieli.

- Ale te redaktorki z poznańskiego radia mówiły, chcieli zabić. Sołtys z początku był dla tych pań gościnnyl zanim włączyły magnetofon, namawiały: Musi pan zmie| nić zdanie, ma być.tak i tak powiedziane.

— Powiedziałem, że do manipulowania jestem za staj ry. I powiedziałem, znajdujecie się panie w moim prywat nym domu, proszę go opuścić.

I z tego wszystkiego sołtys oświadcza, że od nowej kadencji rezygnuje. Ma dosyć.

Z autobusu wysypuje się spora gromada. Większośj zmierza w stronę restauracji „Pod Kogutem". NiewysoŁ barczysty, krótko ostrzyżony chłopak o ciemnej cerz

- tak opisywano mi wygląd Roberta W. — kieruje się w stronę poczty. Idę za nim. Znika w obejściu rodziny W.

Odczekuję kilka minut i wchodzę przez znajomą już furtkę. Z mieszkania dochodzą podniesione głosy.

Leonard W.: — Zabiję cię, skurwysynu!

Odpowiedź: — Odpierdol się...

Wchodzę schodkami na piętro: — Dzień dobry, czy zastałem Roberta?

Nagła cisza. Na korytarz wybiega Leonard W.

— Wiesz co? — pyta. — Gówniarz zapieprzył mi rower. Zaglądam do pokoju. Robert siedzi na tapczanie, przed

lustrem, zaciąga się papierosem. Spogląda na mnie i cedzi ,;rzez zęby: — Nie będę gadał...

Wstaje i zamaszystym ruchem zatrzaskuje mi drzwi przed nosem,.

— Chodź — mówi Leonard W. prowadząc mnie do t;chni — Zaraz będzie twój, zmuszę go do spowiedzi.

Atmosfera gęsta. Leonard W. czerwony na twarzy rzeżywa jeszcze niedawną awanturę. Nazywa syna zło-¦iejem i nieukiem. Tak jakby nagie zaczęło to mieć dla ;ego jakieś znaczenie.

- Piątej klasy nie skończył, przepchnęli go do szóstej mówi — obiecali, że jak skończy szóstą, pójdzie do <) HP. Jest taki hufiec w Międzyrzeczu, zostałby kierowcą. Zastanawia się, jaki był w wieku Roberta. Inny był, i.iiał trudne dzieciństwo, trudną młodość. Poznał smak Pi/acy. Nabrał siły charakteru. Należał do wszystkich organizacji. Potem go z każdej wylewali, bo — jak . sumokrytycznie przyznaje - za szeroko kłapał dziobem. Tak przestał byeczłonkiem ZMW, OSP i SKR. Tylko do PZPR nigdy nie należał. Teraz koniecznie chciałby wstąpić, wprost nie do uwierzenia, jak mu na tym zależy. Ale nie przyjmują.

Minął już czas dany Robertowi na ochłonięcie. Otwieram drzwi pokoju. Okno szeroko otwarte, wiatr porusza firankami. Roberta wywiało.

138

139

Gdzieś z podwórza dochodzi głos: — Niech się odpier- j doli!

— Nie martw się redaktor — mówi Leonard W. — Za-1 praszam na piwo.

Idziemy w kierunku restauracji „Pod Kogutem". Po| drodze Leonard W. z wprawą przewodnika pokazuje mi| miejsca, gdzie rozegrały się wydarzenia 12 lutego.

Przy ślepej ścianie budynku mieszczącego przed wojną ii sklep pod nazwą „Towary kolonialne" — ten napis jeszcze pozostał — Robert został złapany. Obok kiosku] „Ruchu" czekał, aż przyniosą sznurek. Na tarasie przed-| szkoła bili go i założyli mu sznurek na szyję. Na tymj sznurku wlekli go do parku. A to są drzewa, na których próbowali go powiesić. Jedno ma za wysoko gałęzie,| wielki dąb, pomnik przyrody. Drugie zaś pasowało, ale sznurek się urwał. W tych krzakach bili go na odchod-] nym.

— Tak to wygląda — mówi Leonard W.

„Pod Kogutem" nie ma już piwa. Pan W. oddala się] mrucząc coś pod nosem, dzień kończy się złym akordem.!

Zgodnie z procedurą, zanim dotrze się do prokuratora prowadzącego sprawę, trzeba się skontaktować z rzeczni^ kiem prasowym prokuratury.

— Dylemat polega na tym — mówi rzecznik Wojtczai

— że podejrzani są uczciwymi, pracującymi i uczącymi się' młodymi ludźmi, a poszkodowany ma jak najgorszą opinię. Ale nawet ci podsądni nie mogą przecież wymierzać sprawiedliwości. Tego nie możemy tolerować.

Rzecznik prasowy jest teraz pod wrażeniem nowej zbrodni. Dwóch więźniów powiesiło w celi współmieszkańca. Działo się to w więzieniu w Rawiczu. Torturowali go kilkanaście dni. Władze więzienne przymykały oczy, nikt niczego nie dostrzegł. Co w tym systemie szwankuje

— zastanawia się pan Wojtczak.

— Także i w sprawie Roberta W. odbija się jak w soczewce cała ułomność życia społecznego. Komendant posterunku, dysponujący całym aparatem możliwości, nie potrafi sobie poradzić z 15-latkiem. Także i sąd dla nieletnich nie jest bez winy.

Sprawą przeciwko pięciu zajmuje się prokurator Marek Śmigaj. Właśnie kończy pisać akt oskarżenia. Nie może wypowiadać się na temat ewentualnych wyroków. Z jego punktu widzenia to jest paragraf 159 — udział w pobiciu z użyciem niebezpiecznego narzędzia. A więc nie próba morderstwa.

Proszę o zgodę na widzenie z podejrzanymi. Niestety, nie wszyscy przebywają w Lesznie, niektórych przewieziono gdzie indziej, tu jest zbyt kameralny areszt. Nie wszyscy chcą też rozmawiać z dziennikarzami.

A Piotr S.? Tak, on jest na miejscu, ale czy się zgodzi?

Uzbrojony w odpowiedni glejt prokuratorski idę do Aresztu Śledczego w Lesznie.

Areszt dotyka jednej ze ścian gmachu Urzędu Wojewódzkiego. Blisko znajduje się szkoła, na dziedzińcu hałasują dzieci. Ich okrzyki mieszają się z ulicznym gwarem, niedaleko centrum miasta.

Ale w areszcie, za metalową bramą panuje niemal sterylna cisza. Do pokoju widzeń strażnik wprowadza Piotra S. Szczupły, nienaturalnie blady, z twarzą okoloną ciemnym zarostem. Zgadza się na rozmowę.

Tak, żałuje, ale czasu już nie cofnie. Bardziej szkoda mu kolegów niż Roberta. On jest najstarszy, mógł zapobiec, nie zrobił tego.

— Jestem najbardziej winny — mówi.

Roberta nigdy nie lubił, rozbestwiony szczeniak. Udawał podrywacza, ale dziewczyny traktowały go jak powietrze. Grał rolę człowieka interesu. Często pytał: „Chło-

140

141

paki, chcecie coś sprzedać?". Ale nie miał pojęcia o warto- j ści przedmiotów. Nie znał się na niczym.

Co jeszcze? „Murzyn" to był taki zapaleniec, słomiany I ogień. Przyszedł kiedyś do warsztatu, pytał szefa o robotę, I bo potrzebował forsy. Majster kazał mu na próbę oczyścić z rdzy podwozie malucha. Poskrobał śrubokrętem, po-| wzdychał i uciekł. Za ciężko mu było.

Każdy miał do niego pretensje, każdemu coś zrobił.J I tak do tego doszło. Sprawa chwili. Postanowili goj nastraszyć. Dlaczego bili? No, nie wiadomo, sprawa chwili,

Z Robertem nikt nie chciał rozmawiać. Może dlatego oni się zrobił całkiem dziki? Nie miał w tej wiosce nikogo, był] sam.

Czy po wyjściu na wolność chce coś powiedzieć Rober-J towi? Nie. Nie ma o czym z nim mówić. Miał dostać w uchc i dostał, należało się.

Ale ten sznurek... Mój Boże, ten sznurek, to stało siej niespodziewanie, zagrały emocje, ten sznurek został za-J wiązany w pętlę poza wolą Piotra i poza wolą chłopaków.] Podświadomie. Czy teraz tę pętlę można rozwiązać?

Robert prowokował. Zachowywał się tak, jakby chciał pokazać, że ma ich za nic, że sarn jeden jest mocniejszy oc ich pięciu. Nie płakał, nie prosił. Milczał kiedy bilij Dlaczego on tak milczał? Dlaczego był taki twardył Przecież po każdym coś widać w takiej sytuacji, strach,] ból. A po nim nic. Nic! I dlatego puściły nerwy.

Czy spodziewa się konkretnego wyroku? Czy ma jakiś plan na najbliższe lata, być może, za kratami? Nie, nie chce zapeszyć, jest przesądny.

Tak, tęskni za wolnością. Ale czy o tym trzeba mówić?

.,Z podróżne] walizki" STANISŁAW DULKO

Stanisław Dulko — psychiatra seksuolog, adiunkt Zakładu Seksuologii i Patologii Więzi

Międzyludzkich w Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego; specjalista w zakresie transseksuologii.

Stefan Kos: — To tutaj, w tym gabinecie, mógłbym ; dostać skierowanie na operację, która przemieniłaby I mnie w kobietę?

Stanisław Dulko: — Pana lekki, nieco żartobliwy, ton ¦ przystaje do problematyki transseksualizmu. Brak -ntyfikacji z własną płcią cielesną to nie farsa, lecz ¦.mat. Dramat niezgody z własną płcią, z własnym ciałem ¦¦.ktowanym jak więzienie, w którym zamknięta jest ¦rew woli psychika odpowiadająca płci odmiennej. Ten <mat przeżywany przez transseksualistów potęguje to scze, że pozostają oni w nieuchronnym konflikcie nie ko z samym sobą, ale również z rodziną, środowiskiem ,vodowym, całym społeczeństwem, skłonnym aprobować jedynie te normy zachowań, które z góry są każdej jednostce przez jej płeć, od momentu narodzin, przypisane, S.K.: — Tak było w przeszłości. Wtedy, kiedy o trans-seksualizmie miano powszechnie mylne zgoła wyobrażenia. Wtedy, kiedy mężczyzn uważających się za kobiety i kobiety uważające się za mężczyzn traktowano jak dewiantów. O, właśnie. Czy nie lepiej, zamiast kierować na operację zmiany płci — leczyć?

143

S.D.: — Kuracja hormonalna zwykle poprzedza operację. A w ogóle to transseksiializm nie jest chorobą psychiczną, a tym bardziej zboczeniem czy dewiacją seksualną.

S.K.: — Jest na to dowód?

S.D.: — Leki psychotropowe likwidują objawy choroby psychicznej. Leki znoszące popęd płciowy i podniecenie seksualne — likwidują objawy dewiacji seksualnych. Zlikwidowanie popędu płciowego nie pociąga za sobą istotnych zmian w zachowaniu transseksualistów.

S.K.: — Obawiam się, że dramaty i komplikacje społeczne związane z transsęksualizmem nie kończą się z chwilą wkroczenia chirurga. Może czasem potęgują się nawet. Stosunkowo prosty i łatwy jest rozwód, do którego obliguje operacyjny zabieg zmiany płci, jeśli pacjent pozostawał w związku małżeńskim. Ale co dzieje się, jeśli transseksualista, który poddał się operacji — ma małe dzieci? Jak im wytłumaczyć, że zamiast tatusia pojawiła się druga mama? W interesującej pracy o transseksuali-zmie napisanej przez pana wspólnie z kierownikiem¦) Zakładu, prof. Imielińskim i wydanej przez Państwowe i Wydawnictwo Naukowe (książka rozeszła się błyskawi-' cznie) wyczytałem, że przeważająca część pańskich pacjentów nie tylko deklaruje chęć utrzymywania po operacji dalszych kontaktów ze swymi dziećmi, ale zapewnia, że kontakt taki rzeczywiście nadal utrzymuje. Przyznam \ się, że nie bardzo mogę sobie wyobrazić, jak to praktycz-nie wygląda. Podejrzewam zresztą, że deklarowanie chęci utrzymywania po operacji kontaktu z dziećmi, jest; zjawiskiem typowym tylko dla naszego kraju, w którym \ zachowania społeczne determinuje tradycja katolicka j i gdzie dobro dziecka uważa się we wszystkich okoliczno-1 ściach za nadrzędne. Być może w krajach o tradycji i protestanckiej, bardziej laickich, transseksualiści po dokonaniu operacji nie tylko zmieniają miejsce zamieszka-nia, co jest wszędzie regułą, ale także zrywają kontakt^

z dawną swoją rodziną i dziećmi. Bywał pan za granicą — w USA, Kanadzie, Szwecji, zapoznając się z pracą tamtejszych ośrodków badających naukowo problematykę transseksualizmu. Czy jest tam rzeczywiście inaczej pod tym względem?

S.D.: — Statystyki — przynajmniej te, które dane mi było tam poznać — nic nie mówią o tym. Wielce charakterystyczna jest natomiast inna różnica, wyraźnie wybijająca się w zestawieniach statystycznych. Otóż w tak zwanych wysoko rozwiniętych krajach, wśród operowanych przeważają mężczyźni pragnący stać się kobietami. W Polsce (oraz innych krajach socjalistycznych, takich jak ZSRR, NRD, Czechosłowacja) stosunek ten jest zgoła odwrotny. Czyżby — pomijając wszystkie psychomedy-czne uwarunkowania — świadczyło to o tym, że społeczna pozycja kobiety jest w krajach tzw. realnego socjalizmu mniej atrakcyjna niż w bogatych krajach kapitalisty-cznych?.Pytanie jest retoryczne. Odpowiedzi nie oczekuję-

S.K.: — W Stanach Zjednoczonych przypatrywał się pan metodom pracy światowej sławy seksuologa specjalizującego się w problematyce transseksuologii — prof. Johna Moneya z Uniwersytetu im. Hipkinsa w Baltimore. Czym różnią się jego metody diagnostyczne i terapeutyczne od stosowanych w Polsce, w tym tu Zakładzie, kierowanym przez równie znanego w świecie naukowym seksuologa, prof. Kazimierza Imielińskiego?

S.D.: — Metody diagnostyki i terapii są podobne, szczególnie we wstępnym etapie. Zaznacza się ciągły postęp, ciągły rozwój. Stale wprowadzane są nowe udoskonalenia, przeprowadzane są nowe eksperymenty. Nie zawsze dające pozytywne rezultaty, co zwiększa rezerwę, z którą nadal, zarówno u nas w Polsce, jak na tzw. Zachodzie chirurdzy przyjmują ostateczne, operacyjne rozwiązania. Co ciekawe, sami pacjenci niechętnie przyjmują propozycje kompromisowych rozwiązań, np. po-

144

145

przestanie na kuracji hormonalnej, z reguły dążąc do operacji. Tendencja ta obserwowana jest na całym świecie. Tyle że w Polsce, inaczej niż w USA czy RFN stosunkowo długo, bo przez dwa lata prpwadzimy obserwację ew. kandydata na operacyjny zabieg zmiany płci i dopiero po tym okresie, ewentualnie, wydajemy stosowne zezwolenie; takie, o jakim wspomniał pan na początku naszej rozmowy. W USA i krajach Europy Zachodniej można w ogóle uniknąć długiego okresu obserwacji, jeśli skorzysta się z usług którejś z prywatnych klinik chirurgii plastycznej oferującej zabiegi zmiany płci. I w naszym kraju jeden spójny, zunifikowany tryb postępowania w tym względzie powstał stosunkowo niedawno. Dopiero w 1983 roku, na ogólnopolskim spotkaniu ekspertów z zakiesu seksuologii, psychiatrii, endokrynologii, ginekologii i prawa — ustalono jednolity tryb kwalifikujący transseksualistów do leczenia i operacji. Wprowadzony został po raz pierwszy dwuletni „test realnego życia" — dwuletnia obserwacja pacjentów sprawdzających się w nowej roli, zgodnej z psychicznym poczuciem płci — w ośrodku uniwersyteckim w Baltimore, prowadzonym przez prof. Moneya. Test ten zapożyczyliśmy. -Ale seksuolodzy z tego ośrodka .wyprzedzają nas w innych dziedzinach. My się zupełnie nie zajmujemy np. leczeniem hormonalnym dzieci wykazujących skłonności transseksualne, w czym oni mają znaczne osiągnięcia. Nasze zaś opóźnienie wtej dziedzinie wynika z ograniczenia prawnego. Otóż w Polsce leczeniu hormonalnemu można się poddać dopiero po osiągnięciu pełnej dojrzałości psychofizycznej. Ograniczenie to uważam za słuszne.

S.K.: -...... Czy dwuletni „test próbny" jest naprawdę

konieczny?

S.D.: — Konieczny, Dwa lata obserwacji pacjenta występującego w nowej roli — mężczyzny sprawdzającego się w życiu jako kobieta, kobiety próbującej żyć jako mężczyzna — pozwala uniknąć pomyłek wynikających

146

czasami z subiektywnych wrażeń pacjentów. Powstaje obraz zobiektywizowany. Badania laboratoryjne też są oczywiście w czasie tego „testu życia" przeprowadzane. Późniejsza zaś kuracja hormonalna ułatwia wejście w nową rolę. Duże terapeutyczne znaczenie ma stosowana czasem zmiana dokumentów stanu cywilnego — dokonywana, jeśli prawo na to pozwala, jeszcze przed operacją.

S.K.: — Założę się, że w USA łatwiej tę zmianę przeprowadzić niż w Polsce.

S.D.: — Myli się pan. Tam wszystko zależy od tego, w którym stanie podejmie się starania o zmianę dokumentów. Relacje prawne są bowiem niemal w każdym stanie inne. Trafiają się więc stany, w których transseksualiście trudniej o zmianę metryki niż w Polsce.

S.K.: — Jakie są przyczyny powodujące zaburzenia w identyfikacji płciowej?

S.D.: — Najróżniejsze. Może to być defekt genetyczny. Stresy przeżywane przez kobietę w czasie ciąży. Brak odpowiedniego obiektu do identyfikacji we wczesnym dzieciństwie. Z oryginalną teorią wystąpił wspomniany tu już przeze mnie prof. Money. Według niego transseksu-alizm rodzi się we wczesnym, dzieciństwie. Identyfikacja (czyli naśladownictwo swojej płci) i komplementacja (czyli umiejętność odwzajemnienia płci przeciwnej) mają wg Moneya swoje schematy reprezentacji w mózgu. Jeśli schematy te ulegną przesunięciu, tak, że jeden schemat znajdzie się na miejscu ~ drugiego — chłopiec zaczyna myśleć i zachowywać się jak dziewczynka i odwrotnie.

S.K.: — Najistotniejsze różnice między tym, co dzieje się w kwestij, transseksualizmu gdzieś tam za oceanem i u nas w kraju, polegają jednak chyba nie na różnych teoriach naukowych, ale na praktyce postępowania. Np. w kwestii przeprowadzania zmian w zapisach aktów stanu cywilnego. Jest to dlatego tak ważne, że przecież na podziale ról społecznych według płci opiera się sprawne funkcjonowanie każdego społeczeństwa. Niewzruszoność

147

zapisów metrykalnych uważana jest w cywilizowanych] państwach za gwarancję ładu społecznego. Czy można i pozwolić na zburzenie tak ważnych zasad dla dobrać kilku, kilkuset czy nawet kilku tysięcy transseksuali-stów? Pytania te świadomie przejaskrawiam. Stawiam je i tak, jak to mogą czynić prawnicy, wśród których z pew-: nością nie brakuje przeciwników wydawania transseksu-alistom nowych dokumentów. Chociaż wszystko zależy ostatecznie od kraju. Ja przyjąłem wprawdzie do wiadomości, to co mi pan o USA powiedział, ale wciąż nie mogę uwierzyć, że w tak bardzo liberalnej Ameryce, w kraju, gdzie nie znany jest system meldunkowy, a policji wystarcza wylegitymowanie się prawem jazdy — transseksuali-ści łatwo mogą zyskać nową płeć, ale trudniej im o nowe : dokumenty.

S.D.: — Pierwszą w USA sądową zgodę na zmianę dokumentów transseksualisty po operacji zmiany płci • wydano dopiero w 1967 roku, w stanie Illinois. (W RFN. procedura taka dozwolona jest już od połowy lat pięćdziesiątych). Ale to, co obowiązuje w stanie Elinois, nie obowiązuje w stanie Kolorado. Otóż w stanie tym, całkiem współcześnie, autorytatywny panel ekspertów z dziedziny prawa i medycyny wypowiada się przeciw udzielaniu zezwoleń na wprowadzanie zmian w dowodach stant cywilnego! Motywując to m.in. tym, że po operacji zmia ny płci pacjent pod względem składu chromosomó\ reprezentuje tę samą płeć co przed operacją. W innyc| znów stanach korektę zapisu płci w dokumentach metr kalnych utrudniają konserwatywni prawnicy, dowodzą-j cy, że metryka stwierdza wyłącznie fakt mający jniejsce w momencie narodzin. Na dobrą sprawę tylko imięl można zmienić w USA z jednaką łatwością we wszystkich! stanach. Biorąc to właśnie pod uwagę, wspomniany tu jużl przeze mnie wielokrotnie prof. Money opracował na i użytek swoich pacjentów metodę nazwaną przezeń meto-

dą „małych kroków". Łańcuch działań prowadzących powoli, ale konsekwentnie, do celu. Należy więc, po pierwsze, uzyskać sądową zgodę na zmianę imienia. Po drugie, uzyskać zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że osoba nosząca nowe imię, choć posiada płeć odmienną, podmiotowo tożsama jest z osobą mającą dokumenty na stare imię. Opierając się na powyższych należy, po trzecie, wystąpić do sądu o stwierdzenie, że osoba o starym i nowym imieniu jest jednym i tym samym człowiekiem. Dopiero to pozwala na wystąpienie, po czwarte, o wydanie wszystkich potrzebnych dokumentów sporządzonych z uwzględnieniem płci nowo uzyskanej. Negatywny stosunek do zmiany płci dokonanej drogą operacyjną potrafi nawet bardzo „nowoczesne" organizacje zepchnąć na skraj śmieszności. Na przykład jedna z prominentnych działaczek amerykańskiego ruchu wyzwolenia kobiet oświadczyła oficjalnie, że nie będzie się przyjmować do szeregów Women's Liberation transseksualistek, które przed operacją były mężczyznami.

S.K.: — Nowożytne feministki obawiają się męskich agentów w żeńskim ciele; uważają, być może, że mogą one (oni) rozsadzić organizację od środka.

S.D.: — Nawet najbardziej demokratyczne i liberalne społeczeństwa nie mogą pozbyć się podejrzliwości, a nawet wrogości, wobec praktyki zmiany płci. We Francji, państwie wysoce demokratycznym, do połowy lat siedemdziesiątych nie zezwalano na operacyjną zmianę płci. Zaś tym obywatelom francuskim, którzy poddali się operacji za granicą, nie pozwalano na wyrobienie nowych dokumentów. Do dziś przeważa wśród francuskich lekarzy pogląd, że operacja, której pragnie transseksualista po to, aby — załóżmy — przekształcić się z mężczyzny w kobietę, da się porównać do operacji ucięcia zdrowej nogi, na który to zabieg żaden chirurg zgodzić się nie może. Lekarze przyznający, że przeprowadzenie operacji

148

149

na zdrowym ciele transseksualisty jest dopuszczalne po to, aby uzyskać zdrową duszę, wyzwolić pacjenta z pęt okrutnych cierpień psychicznych, są ciągle w mniejszości. Podobnie jak prawnicy. W Anglii przeciwnicy operacji zmiany płci powoływali się do niedawna z niejakim sukcesem na edykt wydany przez króla Henryka VIII, zakazujący poddanym poddawania się „jakimkolwiek zabiegom powodującym uszkodzenie części ciała koniecznych do obrony królestwa". :

S.K.: —- Z czego można wnosić, że przeciwnicy praktyki operacyjnej zmiany płci w Anglii uważają, że ojczyzny broni się penisem. Wracając zaś do Polski. Od jak dawna dopuszczone są w naszym kraju operacje zmiany płci? I czy łatwo zmienić sobie przed taką operacją dokumenty?

S.D.: — Pierwsza operacja zmiany płci wykonana została w Polsce w roku 1963. Od tego czasu w naszym, kraju przeprowadzono leczenie około osiemdziesięciu transseksualistów. Zmianę metryki przeprowadzić można od lat pięciu bez specjalnych trudności, sądownie. -Można nawet wziąć po zmianie płci ślub, nie tylko cywilny, ale i kościelny.

S.K.: — Dziwne. Kościół katolicki uznaje w zasadzie tylko te związki, które łączą się dla prokreacji. A transse-ksualista po operacji dzieci płodzić nie może.

S.K.: — My tutaj,, w naszym zakładzie, wydajemy na żądanie zainteresowanych parafii stosowne zaświadczenia. Księża, dający śluby naszym pacjentom są w całkowitym porządku. Kościół nie zajął jeszcze oficjalnego stanowiska. W 1984 roku zorganizowano w Watykanie sympozjum naukowców i teologów dla przedyskutowania fenomenu transseksualizmu i zjawiska zmiany płci. Żadnych decyzji na tym sympozjum nie podjęto jednak; postanowiono odłożyć próbę sformułowania jednoznacznego stanowiska na czas późniejszy, żadnym terminem nie określony.

S.K.: — Rozumiem tę taktykę. I doceniam. Świeccy prawnicy są w znacznie trudniejszej sytuacji nie mogąc odkładać na nieokreśloną przyszłość rozstrzygnięcia problemu: kim, w sensie prawnym, staje się dla dzieci rodzic, który zmienił płeć. A w ogóle to wyobrażałem sobie, że rozmowa z panem o różnych „zagranicznych aspektach" transseksualizmu umocni mnie w przeświadczeniu, że społeczeństwo nasze jest i w tym względzie — jak w wielu innych—zacofane, nietolerancyjne, purytańsko załgane. Tymczasem jak dotąd nic takiego się z naszej rozmowy nie wykluło.

S.D.: — Bo i nie mogło. Lekcja seksuologii aplikowana Polakom w uderzeniowych dawkach w okresie ostatnich lat kilku przyniosła m.in. ten skutek, że przestaliśmy się wstydzić seksu. Że mówimy o nim głośno, zamiast plotkować po kątach. Byłem niedawno konsultantem filmu popularnonaukowego o transśeksualizmie, który to film na tegorocznym Festiwalu Filmów Dokumentalnych w Krakowie zdobył nagrodę Brązowego Lajkonika. Otóż bohaterowie tego filmu - transseksualiści oczywiście — mówili o swych problemach i tragicznych uwikłaniach wprost do kamery, nie kryjąc twarzy. W USA jest w dobrym tonie bawienie zaproszonych gości opowieściami o swoich problemach seksualnych. Na spotkaniach towarzyskich u nas zwyczaju tego jeszcze się nie obserwuje. Zaręczam jednak, że jeśli ostre tempo edukacji seksualnej społeczeństwa nie osłabnie nieco — pojawi się on niechybnie.

S.K.: — Czy zdarzyło się panu podczas jakiegoś party w USA lub Kanadzie trafić na dyskusję zapoczątkowaną zdaniem: .„Nie wiem dlaczego nie jest on tak figlarny, jakbym tego pragnął. Może dzieje się tak dlatego, że zrobił mi go d'f Scott? Ten chirurg jest stanowczo przereklamowany! Niestety, zbyt późno dowiedziałem się, że penisy wychodzące spod ręki dr.Kohna odznaczają się znacznie większą operatywnością".

150

151

S.D.: — Nie. Na nic takiego nie udało mi się trafić. Ale problem to jest, i to bardzo poważny, wbrew żartom, na które pan sobie znowu pozwala.

S.K.: — Operacyjnie wykreowany mężczyzna nie ma erekcji. Nie ma więc także największej przyjemności towarzyszącej stosunkowi płciowemu.

S.D.: — Ma przyjemność trochę innej natury. U nasady operacyjnie stworzonego penisa pozostaje bowiem łechtaczka. Co do erekcji zaś, to niektóre rozwiązania chirurgiczne przewidują spreparowanie urządzenia umożliwiającego spermatopodobny wytrysk. Nie daje on wpraw-; dzie uczucia rozkoszy, zainteresowani twierdzą jednak, że wystarczającą rozkosz sprawia im świadomość, że i mogą dawać rozkosz partnerce. Ci zaś transseksualiści,! którym chirurdzy stworzyli pochwy, używając skóry! z obciętego penisa i moszny, odczuwają mniejszą lubi większą przyjemność przy stosunku w zależności od tego,;| na ile operującemu udało się zachować w transplantowa-j nej tkance komórki czuciowe. Różnie z tym bywa. Naj-' większe kłopoty występują na ogół przy przedłużaniu j przewodu moczowego.

S.K.: — Gdybym zechciał zmienić płeć, do jakiego krajuj radziłby mi pan wyjechać? Gdzie chirurgia tego typu stc według pana najwyżej?

S.D.: — Nigdzie nie trzeba wyjeżdżać. Polska chirurgu plastyczna, specjalizująca się w zmianie płci (czy ściślej formułując — w zewnętrznym upodabnianiu drogą zmiaj ny cech zewnętrznych do płci przeciwnej — bo cec charakteru i sposób zachowania zdobywa się pozaopera^ cyjną drogą) stoi na bardzo wysokim poziomie. A opęracj« przeprowadzane w kraju odbywają się w ramach społecz^ nej służby zdrowia.

S.K.: — A ja jestem uparty. Proszę powiedzieć, ii konkretnie musiałbym za taki zabieg zapłacić gdzieś

Wielkim Oceanem. Myślę o renomowanych klinikach oczywiście.

S.D.: — Akurat nie mogę wygrzebać z pamięci, ile to wynosi w USA. Na pocieszenie zdradzę jednak, że jako mężczyzna pragnący przemienić się w kobietę zapłaci pan znacznie mniej, niż kobieta pragnąca przybrać męską postać. W RFN na przykład — nie wiem dlaczego pamięć nie zawodzi mnie akurat w przypadku tego kraju — zabieg przemienienia mężczyzny w kobietę kosztuje około 12 tysięcy; zaś kobiety w mężczyznę około 25 tysięcy marek.

S.K.: — Chyba rozumiem przyczyny. W przypadku mężczyzny stopień komplikacji jest znacznie prostszy: ciach i po krzyku.

S.D.: — Że też wciąż trzyma się pana ten lekki — nazbyt lekki! — styl.

S.K.: — Przepraszam. Już nie będę. Proszę mi wierzyć, że naprawdę jestem liberalny. Rozumiem tragedię ludzi skazanych na przebywanie w „cudzym" — często zgoła znienawidzonym ciele. Doceniam wysiłek tych seksuologów, którzy w wyniku wieloletnich starań doprowadzili do tego, że wyzwolenie się z tej pułapki jest dla transsek-sualistów możliwe. Na zakończenie jeszcze jedno pytanie. Jakie formy terapii z zaobserwowanych przez pana za granicą nie tylko zostały z powodzeniem przeniesione na polski grunt, ale także wzbogacone, rozszerzone?

S.D.: — W ostatnim okresie, w ramach poszukiwania nowych form pomocy transseksualistom (pomijając nowe metody operacyjne wprowadzone w Klinice Chirurgii Plastycznej AM w Łodzi), zorganizowaliśmy na wzór amerykański kilka spotkań transseksualistów, co ma na celu stworzenie społeczności wzajemnej pomocy. Jedno ze spotkań odbyło się z udziałem najbliższych osób z kręgu rodzinnego oraz partnerów erotycznych. Jest to niewątpliwie pewne novum. Spotkania te wzbudziły wielkie zainteresowanie i zapewne będą miały pozytyw-

152

153

ny skutek terapeutyczny. Nie kopiujemy więc dosłownie doświadczeń prof. Moneya z Baltimore, który jest zapalonym propagatorem i organizatorem klubów transseksua-listów. Takich klubów u nas na razie nie ma, ale inne, podobne formy zastępują je wystarczająco.

Rozmawiał: Stefan Kos

Spis treści

Adam Hollanek Jerzy Janicki

Noc lwowskich profesorów ........................................... 3

Maria Hej da

.Mój domowy notatnik...............................................•¦¦• 58

Piotr Pytl akowski

Pierwsze zabicie szczeniaka.........................--••¦......•¦••• 102

W cykkf „Z podróżnej walizki"

STANISŁAW DULKO............................................................. 143

Redaguje zespół

Bolesław K. Kowalski, Stefan Kozicki,

Aleksander Rowiński

Opracowanie redakcyjne Małgorzata Górska

Redaktor techniczny Danuta Marzec

Projekt graficzny okładki Zdzisława Ludwiniak

Ilustracja na okładce Witold Szolginia

© Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza 1988

KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄŻKA-RUCH" WARSZAWA 1988 '

Wydanie I. Nakład 100000 + 350 egz.

Objętość: ark. wyd. 7,35; ark. druk. 6,73

Skład, druk i oprawa: Z. Graf. RSW „Prasa-Książka-Ruch"

Piła, ul. Okrzei 5.

Zam. 1723/88 U-71

Nr prod. X-13/1631/87

Ogarnął mnie bunt. Miałem dopiero 32 lata! T\ jednak moment tylko. Bo później już było dobrze, lekko.

Poczułem, że płynę w ciemnym tunelu. On rozs: się, stopniowo niknie i daleko, w perspektywie przedziwne istoty zbudowane ze światła. Ja dążę kierunku. Płynę dalej. Na granicy mroku i śł pokazały się wirujące, złociste i żółtawe koła. S: znikły. Były nieważnym etapem w mojej podróży, żeniu do jasności. Do wielkiej, świetlistej przest Tam, gdzie bardzo chciałem się znaleźć.

Jak mitu dobrze! Ta jasność jest bardziej świetlist słońce. I taka. dobra, życzliwa jakaś, pełna ciepła — latem.

Postacie ze światła szły w 'moim kierunku. By-kilka. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Nie były pC ne do nikogo, kogo znałem. Zdawało mi się, że o; mnie czekały, a teraz idą przywitać.

Fragment reportażu Elżbiety Dziwisz „Naprawdę i ko jedno musisz: odejść", który ukaże się w 11. tomi „Ekspresu Reporterów".

Koncepcja nieszczęśliwego wypadku została odrzucona, a uzasadnienie odrzucenia pokrywa się dokładnie ze zdaniem sądu pierwszej instancji. W kwestii samobójstwa nie ma już jednak takiej zgodności. Sąd Wojewódzki uznał, że jest ono niemożliwe między innymi z powodu pogodnego usposobienia Marii W., jej miłości do dzieci, matki i męża, braku śladów depresji oraz z faktu niepo-zostawienia przez nią żadnego listu do męża czy matki. Sąd Najwyższy zinterpretował te fakty inaczej. Wiadomo przecież, że okoliczności towarzyszące samobójstwom nie dadzą się ująć w żadne reguły i nieraz zdarzają się samobójstwa nie znajdujące żadnego logicznego uzasadnienia. Pośród zeznań świadków na temat usposobienia Marii W. Sąd Najwyższy znalazł i takie, które mogły świadczyć o jej skrytym charakterze, o głębokim przeżywaniu niewierności męża, o przemęczeniu zarówno fizycznym, jak i psychicznym. Fakt niespodziewanego wyjścia Antoniego W. z domu tragicznego wieczoru, rzekomo do matki, z którą rozstał się przecież kilkadziesiąt minut wcześniej, mógł wzbudzić w Marii W. dodatkowe podejrzenia, a niewykluczone przecież, że mogła odbyć się między nimi dramatyczna rozmowa, która potwierdziła plotki i domysły Marii W., i skłoniła ją w przystępie \ rozpaczy do targnięcia się na własne życie.

Fragment reportażu Jana Świeczyńskiego i Krzysztofa Wesołowskiego „Ten uczynił, komu zależało", który ukaże się w 11. tomiku „Ekspresu Reporterów".

„EKSPRES REPORTERÓW" jest jedyną na polskim rynku wy-dawniczo-księgarskim reportażową serią książkową o aktualnej tematyce. W następnym tomiku przedstawimy Czytelnikom jak zwykle trzy reportaże:

• o aktualnym wydarzeniu • społeczno-obyczajowy • kryminalny

'nic

co ciekawe

nie jest nam obce!

szukajcie „Ekspresu Reporterów" w kioskach „Ruchu" i księgarniach

W isbn 83-03-02419-1 cena zł 180



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hollanek Adam, Janicki Jerzy Noc lwowskich profesorów
Hollanek Adam (Martyn Janina) Ewa wzywa 07 094 Rozłączył was na zawsze
Hollanek Adam Ukochany z księżyca
Hollanek Adam Fausteron
Janicki Jerzy & Mularczyk Andrzej Dom III
Hollanek Adam Fausteron
Janicki Jerzy & Mularczyk Andrzej Dom II
Hollanek Adam Nieśmiertelność na zamówienie
Hollanek Adam (Martyn Janina) Ewa wzywa 07 094 Rozłączył was na zawsze
Antologia Złota podkowa 45 Hollanek Adam Zbrodnia wielkiego człowieka
Janicki Jerzy Polskie drogi
Edigey Jerzy Jedna noc w „Carltonie”
ADAM+JERZY+CZARTORYSKI +wiersze doc
Adam Hollanek Pies Musi Wystrzelic
Edigey Jerzy Jedna noc w Carltonie
Adam Hollanek Pies Musi Wystrzelic

więcej podobnych podstron