Hollanek Adam, Janicki Jerzy Noc lwowskich profesorów

background image

Ta noc we Lwowie
Być kobietą Wieszanie nielata
I
za
ADAM HOLLANEK
JERZY JANICKI
Noc lwowskich profesorów
MARIA HEJDA
Mój domowy notatnik
PIOTR PYTLAKOWSKI Pierwsze zabicie szczeniaka
W cyklu „Z podróżnej walizki" STANISŁAW DULKO
Krajowa Agencja Wydawnicza Warszawa 1988
ISBN 83-03-02419-1

Jerzy Janicki
Adam Holianek
NOC LWOWSKICH PROFESORÓW
Lwów jak Rzym — roztasowany jest po licznych pagórach, z których każdy ma swą własną
historię. Wysoki Zamek, u stóp którego książę Lew postawił pierwszą drewnianą budowlę
miasta, a na którego szczycie Kazimierz Wielki wzniósł zamek kamienny. Kopiec —
wzgórze, które lwowianie sami usypali na znak unii między narodami Rzeczypospolitej. Góra
Stracenia zwana niegdyś Hyclowską, gdzie śmierć męczeńską ponieśli boha-.erowie Wiosny
Ludów — Wiśniowski i Kapuściński. Z Cytadeli strzelały na miasto armaty tureckie, a potem
tej samej Cytadeli wędrowali na wojenkę 1914 i 1920 roku młodzi polscy żołnierze —
lwowskie dzieci, co szły tułać si po świeci, jak opowiada sławna piosenka. Pod wzgórzami
Pohulanki wyrósł jeden z najstarszych cmentarzy Europy — Nekropolia Łyczakowska. Na
Górze Jacka chronił się przed Tatarami patron tej góry, św. Jacek i właśnie stąd zdołał
umknąć do Halicza.
Prócz pagórów danych przez naturę, miał Lwów jeszcze trzy inne, które z herbu swego
wydarł i ofiarował icrbowi Lwowa Sykstus V, urzeczony podobieństwem niasta właśnie do
Rzymu, i odtąd lew lwowski w herbie rzymał na łapie trzy pagóry zwieńczone gwiazdą, na
:nak jak pisał Józef Zimorowicz, synowiec dziejopisa burmistrza Bartłomieja, iż... tyle
gwiazd, tyle wzgórz nacie, ile ta krótka księga bohaterów mieści. A było i jeszcze jedno
wzgórze, nie namaszczone histo-
rią, Wzgórze Wuleckie. Aż przyszedł rok 1941, drugi rok ostatniej wojny i historia wciągnęła
wreszcie i to wzgórze w swój rejestr, wyznaczając je na miejsce grobu dwudziestu pięciu
polskich uczonych.
Autorzy tej krótkiej księgi, która dzieje tych nowych bohaterów mieści, wyruszyli do miasta
nad Pełtwią, by choć w części odtworzyć ten fragment historii najnowszej.
*
Prolog, czyli oba-cwaj z tej samej budy
W tym czasie chodziliśmy oba-cwaj do tej samej szkoły. Mieściła się we Lwowie przy ulicy
Ochronek 8. Wówczas nosiła już nazwę „Seredniej Szkoły czysło dewiatnad-cat", ale rok
wcześniej, kiedy nas w niej jeszcze nie było* nazywała się „Notre Damę", prowadziły ją wraz
z pensjom natem siostry zakonne, kształcąc najbardziej urodziwei panienki z Lwowa i całego
Podola.
Mało kto już dziś pamięta, że w roku, w którym, rozgrywa się prolog tej opowieści, była to
już jednaki „serednia szkoła czysło dewiatnadcat". Dzieliła nas prze' paść czterech klas. Adaś,
a właściwie po naszemu Adaś ku, był znaną osobistością całej szkoły, zasłynął jako
organizator, reżyser i aktor wieczoru mickiewiczowskiego, podczas którego przy fortepianie

background image

zasiadał uczeń dziewiątej „b", Stanisław Skrowaczewski. Sam Adaśku czyi tał wiersze, jak
się wówczas zdawało, przez monokl, który jednak okazał się — jak wyjaśniliśmy to sobie po
czterdziestu pięciu latach — zwyczajną okularową oprawką w której brakowało jednego
szkła. Niewiele więc bywałe powodów i okazji, byśmy wdawali się ze sobą w rozmowy
To stało się dopiero podczas wakacji. Zapach tegc słowa, który niósł dotąd ze sobą pomruk
walącego o ka mienie Prutu, słodkawy smak pieczonych na węgli drzewnym maronów lub
kukurydzy sprzedawanej n«
deptakach Jaremcza i Worochty, widok opatulonej w welon mgły Howerli, smak „naftusi"
popijanej przez słomkę przy pawilonie zdrojowym w Truskawcu, ten więc zapach beztroskich
dotąd wakacji, zwietrzał już doszczętnie w ciągu ostatnich dwóch lat. Skończyły się na
zawsze „naftusie", marony i wspinaczki po grzbietach Gorga-nów. Wakacje spędzało się w
mieście. Te zaś, o których mowa, były nadomiar o tyle szczególne, że bez wytchnienia
przerabialiśmy w dalszym ciągu, dzień po dniu, przedmiot potocznie zwany historią. Prawdę
mówiąc po trosze zadawano nam i lekcje geografii.
Było lato 1941. Dokładnie 4 lipca 1941. Lwów, który jeszcze tak niedawno był Lwiwem,
teraz okazał się już Lembergiem. Od pięciu dni miasto opanowali Niemcy. Jeszcze wówczas
gubernator dr Lasch nie zdążył ogłosić miasta stolicą dystryktu Galizien. Jeszcze na ratuszu i
na gmachu województwa przy Wałach Gubernatorskich powiewały niebiesko-żółte
chorągwie, spośród dawnych naszych kolegów jedni nosili wpięte do klap „tryzuby" goniąc
drugich, których prawe rękawy zdobiły już białe ;>paski z gwiazdą Dawida.
Nikt z nas nie zdałby wówczas w szkole egzaminu z historii, która galopowała szybciej niż
konie na Persen-kówce i każdego dnia zadawała coraz bardziej wymyślne pytania, jakich nie
sposób było się doszukać w poczciwym naszym podręczniku „Mówią wieki". Wieki może i
sobie mówiły nadal, ale niewiele miały już do powiedzenia wobec tego, co mówił każdy
bieżący dzień.
Więc takiego właśnie dnia spotkaliśmy się oba-cwaj na Akademickiej. Gdzieś tak przy rogu
Chorążczyzny, skąd lawno już wyparował zapach flaków od pani Teliczko-woj.
Dzień był upalny i duszny. Wysmukłe topole, pru»,ic ¦/.arne od gęstej zieleni, kłuły
wierzchołkami pogodne
tnebo, przysłaniając widok na „Szkocką" i „Romę". Pod ./.alewskim", skąd jeszcze tak
niedawno dzień w d-»„


ekspediowano do Warszawy ciastka przyćmiewające sła-wę Blicklego, stał teraz apatyczny
oL°nek P° herbatniki Pod „nowym" gmachem Sprechera handlarze oferowali nowość na
tutejszym rynku: sachar/11^ktora dążyła juz; nadejść z GG, tuż za Wehrmachter**-, ,.
— Zabili mi wuja _ P(Wiedział Adasku-
— Kto?
Pod wieczór wi6działo już całe miźlslo, że naWzgórzach
Wuleckich, o świcie 4 lipca rozstrzel*1™ Ponad dwudzfs-tu profesorów i uc2onych z
PolitechAlkl Lwowskiej 1 Urn wersytetu Jana Kazimierza.
Każda godzina nani2ywała na fp^niec ofiar nowe nazwisko. Ludzie z okolic Kadeci
utrzymywali, ze widziano podobno prowadzonego i>oca- z Herburtow Ka zimierza Bartla.
Ludzie z Roman0wifza Przysięgali, ze spod trzeciego zabrano nocą profe^row Greka- ?str™
skiego i Dobrzani6ckiego ^ z p^skiej widział podob no profesora Hilarowic2a Ktoś inn/
zapewniał, ze skore zabrano Greka, t0 pewnie i mieszk^^0 u mego Boya -śeleńskiego...
Jezus Maria! ^ jęknęło miasto ¦• Lwó,w bez Ostrow skiego? Jak to mo^liwe? poiska bez J^7
Swiat b?z Bartl; i jego epokowych twierdzeń z geo*11^11 wykreslnej?
Kto? Kiedy? Zą co? jak to b ło ^aprawdę?

background image

Kto z nas mógł WowCzas przypu^c. ze P° czterdaest siedmiu latach zMamy b^e q<mie
to samo pytanie
by szukać na nie odpowiedzi w &*lQ> do ktorego Jurel napisał scenariusz
Stoimy więc sobie 2now oba.c^aj na Akademickie. Jest zima 1987 roku. Akademicka >lie
Jest ^uz Akademie ką, lecz prospektem Ssewczenki, Chorązczyzna ustąpił nazwy
Czajkowskiemu a na jej rogu zamiast flako^ sprzedają męskiG ohuw(e. z kina .^uropa' , które
juz ni jest „Europą" l^cz „Ukrain*" vif^n^la wiasme fal widzów po ostatnim seansie." Moie
Już ^krotce, w tyi samym kinie, bęąą wid2ami filmu,^orego jeszcze nie m;
Nie ma go, bo na razie stoimy jeszcze z Adaśkiem na ulicy, kombinując od czego by tu
zacząć i powtarzając w myślach te same pytania sprzed pół już prawie wieku: kto? kiedy?, za
co? I jak to było naprawdę...
Kilm o tamtej nocy
Film ma się nazywać „4 lipca o świcie". Scenariusz zakłada prosty chwyt: wraz z ekipą
filmową przyjadą do Lwowa potomkowie profesorów, zamordowanych przed 47 laty.
Dzisiejsi świadkowie byli wówczas prawie dzie-rrni. Każdy coś tam jednak pamięta z tej
lipcowej nocy. Łomot do drzwi, rewizję, gorączkowe upychanie do loczki ciepłej bielizny,
szepty struchlałych sąsiadów. 1 )okąd ich prowadzili? Kto? W jakich oprawcy byli mun-
lurach?
Film daje szansę, by to wreszcie wyjaśnić. Niech więc te
lawne dzieciaki, dziś dostojni emeryci z Wrocławia i Opo-
;i, znów wejdą do swych własnych domów i wskażą: ten
>alkon, ów przedpokój, inny — klatkę schodową... Bę-
Iziemy wiedzieli, że tędy szli po raz ostatni, z tego okna
[widać było jak odjeżdżali, w tym pokoju była sypialnia,
skąd ich wywleczono. I nic więcej, tyle zarejestruje
kamera, co najwyżej dośpiewać można sobie jeszcze te
kvrzaski rozpraszające tamten lipcowy świt, te jakieś los,
'os! i schneller, schnellerl A może właśnie nie schneller?
ivioże całkiem zwyczajnie szwydko, szwydkol?
Ten film ma szansę choćby cząstkę tych spraw wyja-
nić. A jeszcze jak kamera pomknie po łuku Pełczyńskiej,
¦dzie było gestapo, jak wdrapie się poza dawną remizę na
orkę do bursy Abrahamowiczów, jak zajrzy do jej
¦ >i wnic, które były lochami, gdzie przytrzymywano ofiary
liż przed egzekucją...
Na razie jeszcze bez kamery, zbrojni tylko w nie '.apisane notesy i niecierpliwą wyobraźnię,
przystanęliś-
my w grudniu 87 przed tą bursą, która była przedostatnią stacją golgoty lwowskich uczonych.
Odświeżone tynki budynku koloru zawiesistej jajecznicy. Sześć zwalistych kolumn podpiera
wejście do gmachu, który jest teraz szpitalem gruźliczym inwalidów wojny ojczyźnianej. Na
rogu nieczynny kiosk z gazetami. Odarte z liści kasztany.
Jakie musiały być wtedy zielone i bujne, już uginające się pod ciężarem kolczastych,
pękających owoców, kiedyj w ich scenerii rozgrywał się dramat, który chcemy teraz
wznowić, po niemal półwiekowym antrakcie.
Czas... Zatarł ślady, wytrzebił pamięć i nawet wyobraźnię już stępił, bo i nie sposób już
prawie odtworzyć sobiej scenerii, w której te dzisiejsze sale chorych i gabinety]
rentgenologiczne były gabinetami przesłuchań sztabii osławionego Oberlandera.
Jak wydobyć teraz dramat spod zwałów półwiekowych wydarzeń, jak przefiltrować ocean
wojennych zbrodni, tych wszystkich Oświęcimiów, Katyniów, Treblinek i Babich Jarów, by

background image

w probówce pozostała ta jedna tylko kropla, która w rejestrze strat poniesionych przez polską
naukę znaczy tak wiele i która dla historii wciąż jeszcz^ nie wyschła?
Tabliczka na narożniku II Domu Techników oznajmia że to ulica Boya-śeleńskiego. Lecz
my, w tej półwiekowe; wędrówce, wciąż jeszcze stoimy na Abrahamowiczów Szpital
Gruźliczy? Jakiż to szpital, to bursa. To tu icl więziono. Lecz pierwszą swą sławę ten żółty,
zwalisty gmach zawdzięcza całkiem innej wojnie. Bratobójczej. T-tu przecież powstał jeden z
pierwszych odcinków obron. Lwowa, gdy oddziały ukraińskie, podbechtane i uzbrojon przez
ustępujących w roku 1918 Austriaków, opanował; podstępnie miasto i wywiesiły na wieżach
„synóżowte chorągwie. Kompletnie nie przygotowana do walki wiek szość polska, w tym
grodzie pod Kopcem Unii Lubelskie; zareagowała spontanicznie bohaterską obroną, młodzie
pierwsza pochwyciła za broń i ruszyła do boju. Właśnie stąd, z tej bursy!
Na cmentarzu Obrońców Lwowa, zamienionym z czasem w pełne artyzmu Mauzoleum
Poległych, na tym cmentarzu, gdzie każda prawie rodzina polska, i nie tylko polska,
pochowała kogoś bliskiego, nie ma już jednak grobów małych żołnierzyków, jakkolwiek
właśnie stąd wzięto odrobinę ich prochów, kiedy w Warszawie zakładano Grób Nieznanego
ś

ołnierza, na placu Saskim, a dzisiaj Zwycięstwa.

Na miejscu wyniosłej kaplicy i murowanych, pełnych rzeźb i płaskorzeźb katakumb, z ich
murów i murów mauzoleum wzniesiono wielką i brzydką pracownię kamieniarską. Szliśmy
tędy, wpadając wciąż w wądoły, potykając się o porozrzucane kamienie, szczątki grobów,
ś

mietniska. Ocalało zaledwie kilka odartych do kamienia, już bezimiennych mogiłek i

ostatnie resztki kolumnady, która kiedyś ramionami półkola obejmowała teren cmentarny.
Jak trudno zacierać coś, co ryte w kamieniu: ocalał tylko na niej ten napis, który głosi tym,
którym to w smak i tym, którym to nie w smak, że: mortui sunt ut liberi vivamus. Na
szczęście to już nie czasy ,,bat'ki" Stalina i tych, którzy ten cmentarz zamienili w perzynę, to
już czasy białych plam, do wymazywania których wzięli się i sami Ukraińcy. 30 sierpnia
1987 roku w czasopiśmie ,,Kultura i życie" („Kultura i żyttia") ukraiński dziennikarz, Paweł
Romaniuk, przedstawiając sytuację Cmentarza Łyczakowskiego napisał: O kulturze żywych
dobitnie Coiadczą zmarli, a śmierć winna uczyć jak żyć. Ci, którzy śmierć znaleźli na
Wzgórzach Wuleckich, tak łaśnie wypełniali.ten nakaz.
Tragedia lwowskich uczonych odnotowana została oczywiście w licznych publikacjach. Tuż
po wojnie zajmował nie nią radziecki pisarz Bielajew, polski dokumentalista
tropiciel hitlerowskich zbrodni, Jacek Wilczur, była
9
nawet przedmiotem rozważań norymberskiego trybunału, Przez moment, bo rychło ją, przy
okazji zeznań Oberlandera, przewekslowano na boczny tor, jak uciążliwy wagon oddzielono z
głównego składu i tak ją już na tej bocznicy pozostawiono, bo nigdy ten wysoki dygnitarz
hitlerowskiej Abwehry nie został rozliczony z odpowiedzialności za mord lwowski.
Przez całe dziesięciolecia również u nas mało o tym pisano. Może po części i dlatego, że
historia wystawiła ten dramat na scenie lwowskiej. Lata całe o tym mieście zwykliśmy mówić
półgębkiem, jakby się krępując i żenując wobec lorda Curzona. Nas, żyjących w diasporze
Wrocławia, Gliwic i Bytomia, jest już garstka nieliczna. Nam na wspomnienie Akademickiej i
Parku Stryjskiego żwawiej zabije jeszcze serce, lecz dla naszych dzieci Lwów jest już tylko
miastem o tej nazwie, które poza urokiem i ślicznością położenia, dostarcza akurat tyle
wzruszeń, co Lublin i Kielce. A dla tysięcy turystów jest po prostu miejscem, gdzie wyzbyć
się mogą dżinsów i nabyć złote obrączki. Zatem i tę białą plamę można jużl bez większych
skrupułów wywabić. '
Stoimy więc sobie przed bursą Abrahamowiczów, u naszych stóp zagajnik wuleckiego jaru,
który przed półj wiekiem był krótkotrwałą mogiłą uczonych, a którego skrajem pomyka teraz
z łoskotem szybkobieżny biało-1 -czerwony tramwaj w kierunku Kulparkowa i basenu
„Świtezi", gdzieśmy się z Adaśkiem chodzili kąpać, kiedy; szło się „na hinter", co po

background image

lwowsku oznaczało wagary, i Jedzie ten tramwaj za tramwajem, aż chciałoby się -
powiedzieć, że „za tym tramwajem jeszcze jeden tramwaj" i naraz przyłapujemy się obaj na
tym, że gapimy się wcale nie na wulecki zagajnik, lecz na gęsty bór czterdziestu paru lat,
przez który coraz mniej widać.
Z największym trudem udaje się nam zebrać świad ków, którym nie zdołała wyparować z
pamięci tamta noc A tak jeszcze zdawałoby się niedawno, gdzieś z tamtyc1"
10
okien ledwie widocznego domu na Nabielaka 53, wypatrywali o świcie 4 lipca państwo
Kucharowie i pan Gumo-wski, rozbudzeni nagle odgłosami strzałów, które ich doszły od
strony wuleckiej skarpy. A pan Kuchar usiłował nawet przebić mroki świtu starą lornetką,
przez którą rozpoznał profesora Witkiewicza, jak zdążył się jeszcze przeżegnać, zanim runął
twarzą w wykopany rów.
Dziś i ci świadkowie już nie żyją, ale zdążyli przedłożyć jeszcze świadectwo tego co
wówczas widzieli, a co posłużyło później prof. Albertowi we Wrocławiu do napisania
artykułu o mordzie lwowskim, który autor zamieścił w „Przeglądzie Lekarskim" (nr 1, zeszyt
IV) w 1964 roku, wydanym przez krakowski oddział Polskiego Towarzystwa Lekarskiego.
Film, który wiosną zamierzamy nakręcić, wydaje się więc ostatnią szansą utrwalenia
okruchów ludzkiej pamięci. Nawiasem mówiąc, już nie tylko jego temat, ale nawet sam film
zaczyna mieć własną historię.
Lat temu osiem z okładem, kiedy jeden z nas był we lywowie prywatnie, by go pokazać żonie
i dzieciom, przyjął go na Wysokim Zamku szef lwowskiej telewizji, Horys Szajdecki, także
rodowity lwowianin.
Mówili każdy po swojemu, jeden po polsku, drugi po ukraińsku, ale obaj rozumieli każde
słowo. Kiedyś posługiwaliśmy się ukraińskim jak polskim, z całkowitą swo-l iodą. Mało kto
już pamięta, że my wszyscy w tych trzech i lołudniowo-wschodnich województwach
uczyliśmy się w szkołach podstawowych obowiązkowo ukraińskiego, który wówczas
figurował w spisie przedmiotów jako język ruski".
W 1980 roku zrozumiałe jeszcze było każde słowo
ospodarza na Wysokim Zamku. Rozpoczął od komple-
lentów, że zna „Polskie drogi", które oglądał i z miejsca
zaproponował, byśmy — obaj Iwowianie — nakręcili
wspólny film, którego akcja toczyłaby się tu właśnie,
11
w czasie, kiedy miasto przestawało być Lwowem, a zaczy nało być Lwiwem.
Na miejscu zbrodni stanąć miał pomnik uczonych; gotów był projekt, nawet rozpoczęto prace
przy wznoszeniu cokołu.
Nie pierwszy to film i nie pierwszy pomnik, które utknęły na etapie samego pomysłu. Był rok
1980, a ściśle sierpień 80, kiedyśmy wiedli te filmowe plany. Po powrocie do kraju, w
telewizji nikt już nie miał głowy do takich tematów. Na ekran pchali się nowi bohaterowie,
pospiei sznie schodziła z afisza farsa zwana dekadą lat siedemdziesiątych i każdy dzień
przynosił zmiany w obsadzie! nowego repertuaru. ;
W tym czasie również i władzom Lwowa wystygła j akoś ochota do kontynuowania
rozpoczętych prac nad pomnikiem. Coraz też rzadziej autokary „Orbisu" i „Gromady", pełne
turystów z dżinsami, parkowały pod „Georgiem' i „Lwiwem". Kiedy w sierpniu 1981 w
amatorskim teatrzd polskim przy Kopernika zapadła kurtyna po przedstaj wieniu „Ślubów
panieńskich", antrakt wydłużył się aż dq lat siedmiu. '
U pierwszego lwowskiego konsula
Właśnie po siedmiu latach chudych, pośpiesznie wyszy kowano na wysoki połysk dawny
domek Batowskicl: przy Poniatowskiego, róg św. Zofii i konsul Włodzimieri Woskowski na

background image

oczach telewizyjnych kamer wciągną uroczyście biało-czerwoną flagę na maszt na znak
otwai1 cia nowo powstałej placówki konsularnej.
Temat Lwowa otrzepano jak palto po przymusowyii leżeniu w naftalinie i miasto znów stało
się modne.
A pomnik? Dlaczego wówczas o nim zapomniano, kied była ku temu idealna okazja, bo
obiecywano sobie uczci nim okrągłą, czterdziestą rocznicę mordu profesorów?
12
Wraz z otwarciem agencji konsularnej płynąć zaczęła przez domek na Poniatowskiego rzeka
polskich problemów. Jakby kto Pełtew, dotąd chlupoczącą ukradkiem i >od ulicami, nagle na
powrót odmurował. Biedny konsul Woskowski. Grywał sobie dotąd spokojnie w brydża, /
aprzątany jedynie dylematem — zrobić impas, nie zrobić aż sam się w tym impasie znalazł.
Bo pół biedy jeszcze jak jeden czy drugi turysta zgłosi zagubienie paszportu. Ale co zrobić ze
zbiorowym listem z Wrocławia, w którym ponad trzystu sygnatariuszy naprzód gorąco
dziękuje za ¦ ipiekę nad grobami Konopnickiej i Zapolskiej, zaś w na-
tepnym akapicie zwraca się z prośbą o roztoczenie takiej .amej troski nad żołnierskimi
mogiłami na zdewastowanym doszczętnie Cmentarzu Orląt, na którym pośród
haszczy i łopianów tylko łuk bramy pozostał z pouczający m memento: Mortui sunt, ut liberi
vivamus? Albo jak >d powiedzieć innemu zatroskanemu rodakowi, który iyta uprzejmie, czy
kurtyna Siemiradzkiego wisi gdzie v i siała i kiedy to zdążył wielki malarz w sześćdziesiąt lat
po śmierci zmienić narodowość z polskiej na rosyjską, i czym nadawca listu przeczytał w
aktualnym przewod-uku po mieście? Wielce różnorodne bywają troski na-/.ych rodaków i
część z nich postanowili właśnie zwalić i a barki konsula Woskowskiego.
Historii, dotąd skatalogowanej podług kalendarzowych ub społecznych podziałów, przybył
okres ochrzczony uianem białych plam. Na ich wywabianiu historycy i robią się jeszcze po
łokcie. Na razie zamówienia spływa-i na biurko polskiego konsula. Pośród nich znajduje się
nasze: pomoc przy realizacji filmu o rozstrzelaniu uminarzy polskiej nauki w lipcu 1941 roku.
Konsul Woskowski przechowuje w szufladzie biurka lejt dla tego tematu niebylejaki, bo
uchwalę KC KP i krainy, zezwalającą mu na upamiętnienie w obwodach wowskim,
tarnopolskim, stanisławowskim i czerniowie-kim miejsc szczególnie tu zakarbowanych przez
polską
13

historię, kulturę i naukę. Jest więc mowa o Krzemieńcu, gdzie u stóp Góry Bony przyszedł na
ś

wiat przyszły autor „Ojca zadżumionych", o dwóch pomnikach, Jana Kiliń-skiego i Bartosza

Głowackiego, którzy — jako najbardziej klasowo w porządku — nie musieli repatriować się
wraz z pomnikami Fredry, króla Sobieskiego i poety Ujejskiego i dotąd pilnują wejść do
parków: pierwszy do Stryjskie-go, drugi do Łyczakowskiego. Jest więc i mowa o grobach
Marii Konopnickiej, Zapolskiej, Goszczyńskiego, Grottgera, Ordona. W tym rejestrze nie
zabrakło i Wzgórz* Wuleckich, które ozdobione być mają obeliskiem upamię-j tniającym
męczeńską śmierć profesorów.
A było ich dwudziestu pięciu...
Przypomnijmy nareszcie, w telegraficznym skrócie suchą faktografię,
W nocy z 3 na 4 lipca, czwartego dnia po zajęciu Lwowa
przez Niemców, grupa dywersyjna Oberlandera wraz
z batalionem ukraińskim „Nachtigall" i bojówkami OUN
dokonały aresztowań, a następnie masowej egzekucji,
ponad czterdziestu osób. W skład oddziału Abwehry
dowodzonego przez Oberldndera na kierunku lwowskim
(Abwehrkomando II) wchodziły: 1 batalion pułku „Branj
denburg" — „Nachtigall", jednostka tajnej policji polo:

background image

wej (Geheime Feldpolizei) oraz kilkudziesięcioosobowa
grupa Abwehry II. Aresztowań dokonano na podstawi?
list zawczasu przygotowanych w Krakowie przez band©
rowców, byłych studentów uczelni lwowskich, o czynj
ś

wiadczyły nazwiska profesorów już nieżyjących lut

nieścisłe przedwojenne adresy. Z krakowskiego sztab
Bandery,'przygotowującego terrorystyczne akcje po ze
jęciu Lwowa, delegowano Romana Suchewycza, podle
gającego bezpośrednio rozkazom Oberlandera. Pamięta
bowiem należy, że niezależnie od grupy profesorów
14
i;iszyści z batalionu „Nachtigall" wraz z hitlerowcami, amordowali w tym samym czasie
około 100 polskich 1 ludentów, ogółem zaś w pierwszych dniach okupacji hitlerowskiej
wymordowali ok. 3 tysięcy osób spośród inteligencji polskiej we Lwowie.
Na alfabetycznie sporządzonej liście zamordowanych profesorów znaleźli się: profesor
stomatologii — Antoni ('ieszyński, chirurg — profesor Władysław Dobrzaniecki, I >rofesor
patologii — Jan Grek, docent okulistyki — Jerzy (Jrzędzielski, profesor weterynarii —
Edward Hamerski, profesor chirurgii — Henryk Hilarowicz, profesor pomiarów
elektrycznych — Włodzimierz Krukowski, profesor Akademii Handlu Zagranicznego —
Henryk Korowicz, profesor prawa i rektor Uniwersytetu Jana Kazimierza Roman
Longchamps de Berier, profesor matematyki Antoni Łomnicki, docent ginekologii —
Stanisław Mączewski, profesor anatomii patologicznej — Witold Nowicki, profesor chirurgii
— Tadeusz Ostrowski, profesor politechniki — Stanisław Piłat, docent pediatrii — Manisław
Progulski, profesor AHZ — Stanisław Ruzie-wicz, profesor interny — Roman Rencki,
emerytowany profesor ginekologii — Adam Soło wij, profesor medycyny sądowej —
Włodzimierz Sieradzki, profesor matema-i y ki — Włodzimierz Stożek, profesor mechaniki
— Kazi-iiierz Vetulani, profesor politechniki — Roman Witkie-> icz, profesor geodezji —
Kasper Weigel.
Wcześniej, 2 lipca 1941 roku aresztowany został
i premier, profesor Kazimierz Bartel, rozstrzelany od-
¦ i /ielnie — prawdopodobnie 11 lipca. Spoza listy ofiarami
iordu stali się również: żona prof. Ostrowskiego — Jad-
iga, ksiądz Władysław Komornicki, nauczycielka angiel-
. iego — Ketty Demkow, ordynator szpitala żydowskiego
dr Stanisław Ruff i jego syn, żona prof. Greka —
I aria, Tadeusz Boy-śeleński, trzej synowie prof. Long-
hamps de Berier — Bronisław, Zygmunt i Kazimierz,
,1 waj synowie prof. Stożka — Emanuel i Eustachy, syn
15
prof. Nowickiego — Jerzy, wnuk prof. Sołowija — Ada Mięsowicz, syn docenta
Progulskiego — Andrzej, sy prof. Weigla — Józef oraz przyjaciel prof. Dobrzanieckie-go —
dr Tadeusz Tepkowski, adwokat z Gdańska.
Rejestr ten uzupełniają jeszcze zabrani przy aresztowa niach oraz pielęgniarka Maria Rejman.
Oto lista weryfikowana mozolnie po latach przez rodzi-; ny, świadków, Komisję do Badania
Zbrodni Hitlerow-i skich w Polsce, a także przez radziecką prokuraturę we Lwowie. Ta
ostatnia zgromadziła w swych aktach zeznania ocalałych śydów, którzy pracując w słynnej
„Bren nenkommando" i w „Brygadzie śmierci" palili tysiąc^ zwłok ofiar zwiezionych do
lasku lesienickiego z rozlicz5 nych miejsc egzekucji, bo hitlerowcy chcieli pozacierał ślady
swych zbrodni i dowody spopielić.
Pierwsze kroki po starych śladach

background image

Zaraz drugiego dnia pobytu we Lwowie nasi gos.
rze prowadzą nas do siedziby lwowskiej prokuratur^
Róg Piłsudskiego i Piekarskiej. Pękaty, szary, wymyślni}
secesyjny budynek dawnego Hotelu Krakowskiego. Jes^
cze przestronny hol zdobi ciemna, dębowa boazeria, a poi
ś

cianami tkwią jakieś masywne stoły czy lady o barwi'

mahoniu, być może dawne kontuary portierów. Grudnie
we słońce sączy się przez kolorowe szkiełka witrażowyq
ogromnych okien rozjaśniających mrok szerokich schć
dów, jeszcze wyłożonych kokosowym buraczkowego k<
loru chodnikiem pościeranym doszczętnie podeszwar
znakomitych gości „Krakowskiego", jakichś pewnie b
rysławskich nafciarzy, dygnitarzy stołecznych, może jes
cze i kupców galicyjskich, którzy tu zjeżdżali na „koi
trakty lwowskie", zwożąc kufry pełne reńskich i córeczj
na wydanie. Pół wieku temu staliśmy na tych schoda(|
drżąc z emocji w oczekiwaniu na chwilę, kiedy pojawi s!
16
n<i nich, wychodząc ze swego „numeru" nasz ubóstwiany Adolf Dymsza, który wraz z
Eugeniuszem Bodo zjechał na dwudniowe występy z jakąś rewią do Lwowa i była to
niepowtarzalna szansa zdobycia autografu do notesików, które dzierżyliśmy w rozlatanych
palcach.
I teraz jesteśmy tu z notesami. Za chwilę wypełnią je przepisywane z akt zeznania Mojsieja
Korna i Lwa Mandela z tomu 6, strona 36 i 41. Kiedy wykopywaliśmy trupy na Wulce, wiele
z nich było bardzo ładnie ubranych, u jednego znajdował się dokument, z którego kolega, nie
pamiętam nazwiska, odczytał, że należy do profesora Bartla. Zaś Mandel Lew zeznał: kiedy
ładowa->ny wykopane trupy na ciężarówkę, żeby je przewieźć Lesienic, w ubraniach
znaleźliśmy dokumenty na zwisko Stożka i Ostrowskiego, a także order Virtuti litari, jakie
rozdawał PUsudski. Przypominam sobie, trupy były ubrane we fraki albo w „dużo harne
tiiumy".
>apier już zszarzał w tekturowych okładkach, pachnie
lcelarią, pyłem, czasem... A obok skoroszytów pudeł-
pełne zaśniedziałych pieniążków. Wydobyte w rok po
I nie przez krasnoarmiejców podczas ekshumacji doko-
iej w lesienickim lasku. Odkopano wtedy i tysiące
tok włoskich żołnierzy wymordowanych przez Niem-
v po odstępstwie marszałka Badoglio. Więc w pudełe-
ii pobrzękują teraz i liry. Miedziane pięciogroszówki,
nejki, liry, zmieszane jak na ofiarnej tacy, kieszonko-
bilon trzech banków, trzech narodów.
'ała historia leży przed nimi na jednym z czterech
¦ rek ciasnego prokuratorskiego pokoiku. Pancerna,
ogniotrwała kasa. Regały z uporządkowanymi aktami.
Ponumerowana i skatalogowana ludzka pamięć. Rejestr
łbrodni, gwałtów, grabieży i przemocy. I to wszystko
" czterech ścianach pokoiku na drugim piętrze, do
[¦ego wnoszono kiedyś szampitra podochoconemu kup-
i. A może tu właśnie przygotowywał swoje facecje
17

background image

Dymsza przed wieczornym występem w „Rozmaitościach"?
Ciągle ten czas uwiera nam grzbiet, pęta nogi, które wciąż zawracają, miast iść przed siebie,
głowę jak strych zagraca niepotrzebnymi rupieciami, albo jak mgła opada : na siatkówki oczu,
wczorajsze klisze tasują się na nich wciąż z dzisiejszymi jak karty, z dwóch różnych talii.
Wieczorem w hotelu „Dnistr" przysięgamy sobie solennie zabrać się nareszcie rzeczowo, bez
emocji, do roboty. Czekają na nas nasi gospodarze: Tola z moskiewskiego, Saszka z
lwowskiego APN, odpowiednika naszego „Inter-pressu", na którego zamówienie powstaje
film. Jego reżyserem ma być Marian Bekajło z warszawskiej telewizji, też kresowy chłopak, z
Kamionki Strumiłowej. Teraz nie ma go z nami, bo gospodarze po zaznajomieniu się ze
scenariuszem nalegali na razie na przybycie autora w celu omówienia kilku niejasności.
Jeszcze ich nie znamy. Ma je przedstawić zaangażowany specjalnie w tym celu konsultant.
Jest nim sędziwy już, były prokurator wojskowy, Julian Aleksandrowie: Ą Szulmejster.
Naprzód z racji swego zawodu, później już' jako publicysta i historyk z zamiłowania,
wytrwale węszył ślady zbrodni hitlerowców i ukraińskich nacjonalistów. Nie tylko po
temacie, ale i po samym dawnymi Lwowie porusza się swobodnie i gładko. Z nim nie majak z
innymi ceregieli przy uściślaniu topografii miasta, kiedyj jedziemy autem sam podpowiada
trasę: Sapiehy, poten| Potockiego, Nabielaka w dół do Pełczyńskiej. Sam miesz^ ka na
Chodkiewicza, dziś Bohuna. Tak to zgodnie z ryt' mem historii hetman musiał oddać pola
atamanowi.
Na pierwsze spotkanie nasz konsultant przybył z pla* nem Lwowa. Rozpostarł go na
hotelowym stoliku. Różnoi kolorowe kredki zakreślały nie znane nam granice dzie nic, nadto
zaopatrzone w cyfry. 140 000, 200 000, 55 00i Wnet okazało się, że kreski nie oznaczały
dzielnic, lec: rejony zagłady, liczby sumowały nie mieszkańców, ali
'Ciury. Wojna naniosła na plan Lwowa nowe topograficzne pojęcia: dawne poczciwe nazwy
nabrały dodatkowych znaczeń: na Janowskiem mieścił się obóz, na Piaskach i <
wstrzeliwano, na Wulce wymordowano profesorów, w Lesienicach słynna „Brygada śmierci",
opisana we wspomnieniach Leona Weliczkera, wzniecała pożary, podpalając stosy tysięcy
trupów.
Powoływanie świadków
Konsultant od razu z grubej rury: „Film trzeba zacząć < ><i narady w salonce Hitlera, gdzie
fuhrer zlecił Canariso-wi opracowanie planu eksterminacji Słowian. Dowodzą tego
stenogramy z norymberskiego procesu".
Wdajemy się w krótki, akademicki wykład o współcześnie rozumianym dokumentalnym
filmie. Dziś już
pierki nic nie znaczą wobec relacji żywego czło-
ieka.
W porządku. Jest taki człowiek. Nazywa się Luka Tawłyszyn. Był generałem w sztabie
Bandery i brał dział w krakowskich przygotowaniach do terrorystycz-i ych operacji we
Lwowie. Jak to jest taki człowiek? To on yje? śyje, mieszka we Lwowie, swoje, rzecz jasna,
jak to iv mówi, odcierpiał, ale całkiem niedawno opowiadał
tym w specjalnej audycji telewizyjnej.
Otośmy w czepku urodzeni! Będziemy rozmawiać z prawdziwym, żywym generałem UPA.
Odtąd żyjemy tylko oczekiwaniem na to spotkanie.
Lecz zanim nastąpi, sporządźmy listę innych spotkań.
więc z Edmundem Zajdlem, który trzykrotnie przeżył własną śmierć i który pracując w tzw.
Wohnungskomman-
10 uprzątał na Herburtów 5 mieszkanie Bartla w parę odzin po aresztowaniu profesora. A
więc z Luizą Sztern-
tejn, rzeźbiarką, której pomnik wyobrażający jedenas-
11 profesorów-lekarzy, rozstrzelanych na Wuleckiej, zdo-

background image

18
19
bi muzeum Instytutu Medycznego przy Piekarskiej. A więc z rektorami Politechniki i
Uniwersytetu, gdzie wykładali profesorowie. A więc z profesorem Dubowym, który był
słuchaczem wykładów Antoniego Cieszyńskiego. A może warto by odwiedzić i Archiwum
Akt Miejskich, gdzie przechowywany jest spis obrazów, jakie zabrano z mieszkania profesora
Ostrowskiego? Ten dokupi ment pełnił już rolę świadka, kiedy niedawno odgrzebywano tu
słynną sprawę Mentena.
Od kogo by zacząć? Nam, rzecz jasna, pali się d generała, ale to zrozumiałe, że takie
spotkanie trzeb
dopiero umówić.
Film powoła na świadka również i inne dokumenty, jal na przykład przypomniany we
fragmentach przez wroc ławską „Odrę" (nr 4, rok 1977) słynny raport księżnj Karli
Lanckorońskiej. Była ona krewną królewskiej ro dziny włoskiej, podówczas panującej, co nie
przeszkodziło Niemcom więzić ją jakiś czas w Stanisławo wie, a później na Łąckiego we
Lwowie, dzięki czemu zetknęła si^ tam oko w oko z bezpośrednimi sprawcami mordu profe
sorów.
Część żywych świadków tamtych dni nagraliśmy jesz
cze w kraju, przed wyruszeniem na kręcenie filmu
Należą do nich: doc. Tomasz Cieszyński z Wrocławia,
który doskonale zachował w pamięci noc, gdy z domu na
Bogusławskiego wywleczono jego ojca, jedyny ocalały)
z czworga synów prof. Longchamps de Berier — Andrzej:
córka prof. Hamerskiego — Barbara, pani Zofia PlejewJ
ska z domu Tesznar, mieszkająca w najbliższym sąsiedzi]
wie Bartlów na ulicy Herburtów, prof. Zarzycki, więziony
na Łąckiego w sąsiedniej celi, z której na śmierć wywołaj
no Kazimierza Bartla. Na filmową wizję lokalną d|
Lwowa zgłosił się również z Wrocławia prof. Zygmi
Stuchly, który jako jedyny jeszcze żyjący świadek
swego okna przy Małachowskiego obserwował ostatni
drogę uczonych i egzekucję.
20
Aby należycie pojąć ich zeznania, warto raz jeszcze cofnąć się do tej szczególnej atmosfery
tamtych dni 7. przełomu czerwca i lipca 1941, kiedy to Lwów przecho-¦ l/.il pod panowanie
Niemców.
iWÓw staje się Lembergiem
Nad miastem unosił się jeszcze swąd po spalonych tynnych Brygidkach (gmach dawnego
klasztoru Brygi-lek, służący od czasów kasaty Józefińskiej za więzienie), udno było jeszcze
przechodzić przez Kazimierzowską bz osłaniania nosa chusteczką, taki panował tu niesamo-
ity odór skwarzącego się ludzkiego białka —jeszcze na desieniu dopalał się słynny z
wybornych likierów wódek Baczewski, dokąd wciąż pomykali z wiadrami bańkami co
odważniejsi, by uratować choć trochę ródki, bo to była podówczas ważna, właściwie jedyna
ważnie licząca się waluta.
i* Pośród tych dymów i kurzawy pyłu, unoszącego się po 'niedawnych bombardowaniach,
które uszkodziły między ymi kościół Świętej Elżbiety, ten sam, co to go z dala lać już
niestety, jak było w żołnierskiej piosence z 1914 u, lwowianie z trudem mogli się połapać w
tej nagłej lanie. Tak jeszcze niedawno przez wschodnie ziemie wirwydarzonego płodu
traktatu wersalskiego sunęły po-i.ig za pociągiem z borysławską naftą za San ku sprag-11<

background image

mym benzyny volkswagenom i stuckasom, aż tu nagle ii same yolkswageny wjechały sobie
od Gródeckiej, i te .u ne stuckasy zdziesiątkowały stary Lwów, by go przero-|t)ić na Lemberg.
W mieście zapanował chaos, nikt nie mógł się połapać idgadnąć, jakie aktualnie chorągwie
ujrzy rankiem na lachach: „synożowte", które powtykano w miejce czerwonych, czy ze
swastyką. Zaraz w pierwszych dniach dotarła, wraz z falą pierwszych przybyszów zza Sanu,
21
wiadomość o pułapce, jaką zastawiono w Krakowie na profesorów Uniwersytetu
Jagiellońskiego. Można było! się spodziewać i we Lwowie powtórki raz już wypróbowanego
manewru.
Oto relacja Wandy Ładniewskiej-Blankenheimowej z „Zeszytów Historycznych" (Paryż
1963):
22 czerwca o czwartej nad ranem obudziły nas detonacje. Przystąpiliśmy do okna, nie było
niestety wątpliwości — to samoloty niemieckie bombardowały miasto? Koszmar stał. się
rzeczywistością. Około godz. 10, o tej niezwykłej porze zjawił się Boy. Przyniósł kilka
paczek] papierosóio, które po drodze jeszcze zdobył, sam nie palit\ ale jak zwykle myślał o
drugich... Na drugi dzień po wybuchu wojny Boy opowiedział mi, że rad7ior^;>-p wła-dze
uniwersyteckie postawiły samochód do jemu i kilku jeszcze pisarzom i profesorom, aby
ewakuować w głąb ZSRR. — Czy skorzysta pan z tej możliwości? — Takie imię synowi
zostawię?! '
2 lipca przyszedł Boy bardzo zdenerwowany złą wi__
mością. Aresztowano profesora Bartla. Do dziś nie mog
sobie zdać z tego sprawy, jak wiadomość ta lotem błyska
wicy dotarła do Boya, jako że komunikacja telefo
była nadal przerwana. Nazajutrz nie przyszedł...
łam się na odwagę i poszłam sama na Romanowiczal
Weszłam do stróżki. I oto co usłyszałam: 2 lipca między l!
a 11 to nocy Niemcy zabrali wszystkich z mieszkani
profesora Greka — kucharkę i pokojową Stefcię wypu
ś

cili nad ranem... Właśnie kiedy miałam, odejść zjawili

sięStefcia... Opowiedziała o przebiegu koszmarnej noc%
Otóż Boy był już w swoim pokoju, przez cały wieczór by
bardzo smutny... Wtem odezwał się dzwonek. Weszi
Niemcy. Byli to oficerowie, zapytali o profesora Greką
a kiedy do nich wyszedł, pytali kto jeszcze tu mieszkcj
Odpowiedział, że żona, zażądali żeby także wyszła d
przedpokoju, kazali obojgu usiąść obok siebie na ławc
przy ścianie. Następnie pytali, kto prócz żony jest w miesi
22
Kaniu. Prof. Grek odpowiedział, że szwagier, nie podając nazwiska. Kazali go zawołać.
Wtedy Boy wyszedł z '•iblioteki, musiał również usiąść na ławce. Niemcy nie i wdzieli więc
wcale kim jest i o nazwisko nie pytali... ¦oy był blady, drżał podobnie jak profesor Grek. Na
razie zabrano się do śydów. Wyłapywano ich tysią-imi i odtąd wyróżniać ich miały białe
opaski z gwiazdą 'awida noszone na prawych rękawach. Nieco później t mknięto śydów w
getcie na śółkiewskiem lub w Obo-ii' Janowskim, jednym z najokrutniejszych, jakie urzą-l
'.ono na polskich ziemiach. Dokonywano tam masowych • izstrzeliwań lub wywożono całymi
transportami do ] 'cłżca. Na razie hitlerowcy wyłapywali śydów na uli-. ich, wywlekali z
domów, formowali w specjalne oddzia-i\ i brygady przeznaczone do sprzątania mieszkań po
csztowanych lub wysiedlanych Polakach z dzielnicy r/.eznaczonej na nun fur Deutsche. W ich
obronie od pierwszych dni okupacji stanęła, l/.iałająca w ramach Rady Głównej Opiekuńczej,
wspom-uiina już Karla Lanckorońska. Wspaniale opanowana najomość języka niemieckiego,

background image

parantele rodzinne za-i.iczające aż o panujący aktualnie ród królewski we Włoszech,
pozwalały jej przez długi czas docierać z interwencjami do niedostępnych gabinetów
niemieckich. ,<'cz kiedy w Stanisławowie wymordowano prawie cał-111 wicie elitę
tamtejszej inteligencji polskiej i kiedy odwa-na księżna wyruszyła tam właśnie na pomoc,
szef tamtej-/i'go gestapo Kriiger, nie bacząc już na wysokie urodzeni' naprzykrzającej się
Lanckorońskiej, aresztował ją, r.obiście wielokrotnie przesłuchiwał i torturował. Wtedy ».
(aśnie, podczas jednego z przesłuchań, dowiedziała się •< 1 Kriigera, że to on osobiście
dowodził oddziałem Feld-stapo, winnym bezpośrednio aresztowania i wymordo-inia
lwowskich uczonych. Jetzt wo sie nicht rnehr rauskommen, kann ich es ja ihnen sagen, die
Universi-ctsprofessoren, das ist mein Werk, um drei Uhr mor-
23
gens. (Teraz, gdy pani już stąd nigdy nie wyjdzie, mogę t pani powiedzieć, ci profesorowie
uniwersyteccy to moj_, robota o trzeciej rano). Tak podaje Lanckorońska w swoim raporcie,
opublikowanym w „Orle Białym" w Anglii oraz przesłanym później przyjaciółce, małżonce
wybitne-j go uczonego z Wrocławia — przedtem ze Lwowa — Marii Kulczyńskiej („Odra", 4
IX 1977).
ś

e ów Kriiger ne bluffował świadczyć może rozmów Lanckorońskiej z gestapowcem,

kapitanem Walterem! Kutschmannem w więzieniu we Lwowie na Łęckiego: J
— Co pani wie? — Wiem, że Kriiger zastrzelił Iwoi skich profesorów. — Skąd pani to wie?
— Od sameg Krilgera. — Służyłem, pod nim, kazał mi owej noc, przyprowadzić drugą grupę
profesorów oraz szereg innych osobistości. Oświadczyłem, że nikogo w mieszka^ niach nie
zastałem, dlatego ci ludzie żyją.
Następny dowód prawdziwości wyznania Kriigera td jego rozprawa w Berlinie przed sądem
hitlerowskim i wyrok skazujący za „zdradzenie tajemnic służbo! wych". Podobno
Kutschmann doniósł o tym, co usłyszał od Lanckorońskiej swoim przełożonym.
Ale po wojnie, gdy osądzono Kriigera, został on skaza ny na dożywocie za swoje mordy na
ś

ydach; wniesion zaś przez Lanckorońska dodatkowe oskarżenie o zabici! uczonych we

Lwowie nie zostało już, wobec najwyższej wymiaru kary z innego powodu, wzięte pod
uwagę.
Ulica z zakazem wjazdu
Rozmawiamy z naocznymi świadkami, którzy otar się niejako o główne dramatis personae.
Państwo Pl» jewscy, dzisiaj mieszkańcy stolicy, zajmowali podówczi wraz z ojcem pani
Plejewskiej, znanym adwokatem dokt rem Leopoldem Tesznarem, willę przy ulicy Herburtóv
Opowiada pani Plejewska: — Mieszkaliśmy na Herbu
24
tów, naprzeciwko profesora Bartla. Ta niewielka uliczka na skarpie, zamknięta dla wjazdu
obcych pojazdów, wyglądała tak: najpierw był dom profesora Jakuba, dalej willa doktora
Brichta, pediatry. Dalej, jeszcze wyżej, magnacka siedziba pana Mazzucato, właściciela
sławne-K<) wydawnictwa geograficznego — Książnicy Atlas, tej od znakomitych map
profesora Romera. I zaraz po drugiej stronie mieszkał Bartel. A my —vis-a-vis.
(Profesor Bartel, matematyk, specjalista z dziedziny geometrii wykreślnej, autor głośnego
dzieła o perspektywie malarskiej, był liberałem, socjalistą z przekonań, trzykrotny premier w
polskim rządzie, w tym raz po zamachu Piłsudskiego w 1926 roku — przyp. aut.)
Po wybuchu wojny ojciec zaczął chodzić naprzeciwko, by wspólnie posłuchać radia. A pani
Bartlowa odwiedzała nas, skarżąc się, iż Kazio się nudzi. Bartla podobno nagabywali Sowieci
by... przystąpił dc nowej władzy, ale on odmówił. Jestem przede wszystkim Polakiem,
tłumaczył (...)
Bartel złamał nogę i leżał. Ojciec wtedy odwiedzał go Już codziennie, dyskutowali o polityce.
W willi Mazzuccaty, na wzgórku, urządził swoją prywatną rezydencję Nikita Chruszczow.
Trzymał tam aż trzy psy, piękne papugi, kanarki, bardzo lubił zwierzęta. Gdy 17 września

background image

1939 weszli Sowieci, myśmy czym prędzej podrapali nasz dom, zerwali klamki, bo im się
podobały tylko duże i nowe budowle.
Wyjeżdżając w 1941 roku, w lipcowym popłochu Chru-łzczow pozostawił cały swój
zwierzyniec, nie był w stanie go zabrać. Po nim weszło gestapo i jego pies, ogromny
tresowany buldog został natychmiast zastrzelony.
Teraz Niemcy zaczęli wkraczać do Lwowa i moja matka
poznanianka, biegle mówiąca ich językiem, jak po
ix ilsku, zawołała: „Och, nie ma od nich niczego gor-
H7.Ufi0".
Wkrótce zobaczyliśmy kroczące Kadecką oddziały Ty-
25

rolczyków, i ten tłum żydowski, który uciekał przed nimi w strasznym popłochu i nieładzie.
Kazano nam wywiesić „synożowte" flagi i tata pobiegł na to do miasta — a gdy prędko
wrócił, zadecydował: byłem u naszych, to jasne, nie wywieszać „synożowtych fan".
Ten ukraiński epizod lipcowy trzeba wyjaśnić, przerywając na moment relację pani
Plejewskiej. Otóż przed Tyrolczykami do Lwowa wkroczył pół cywilny, pół wojskowy
oddział polityków ukraińskich, którzy na zwycięstwie Niemców budowali swój program
„samostijnej Ukrainy". Okupant niemiecki zdawał się początkowo popierać te ich dążenia.
Policja pomocnicza zorganizowana we Lwowie była ukraińska, brała udział od pierwszych
chwil lipcowych w aresztowaniach Polaków i pogromach
ś

ydów.

Niemcy wkroczyli do miasta w poniedziałek 30 czerwca. We wtorek przed południem
wyszłam z Boyem na miasto, szliśmy z Kurkowej w kierunku Rynku — wspomina pani
Wanda Ładniewska-Blankenhein w „Zeszytach Historycznych", wydanych w Paryżu w 1963
roku. — Tu przedstawił się naszym oczom widok wprost niesamowity: dwie olbrzymie
chorągwie ze swastyką* sięgające ziemi powiewały u stóp ratusza, przez Rynek, maszerowały
oddziały wojsk niemieckich, przejeżdżały czołgi, a tłum Ukraińców rozbiegany,
rozhisteryzowany, wznoszący okrzyki na cześć zwycięskiej armii hitlerowskiej i jej wodza,
obrzucał białymi kwiatami dumnych żołnierzy i wieńczył girlandami tanki. Wśród tej
gawiedzi znaleźli się także tu i ówdzie Polacy. Boy był złamany. Blady powtarzał drżącymi
wargami, jakby do siebie:
„To straszne".
Po kilku dniach aresztowano działaczy politycznych „samostijnej" Ukrainy i wywieziono
podobno do Berlina. Niepodległość się skończyła. Hitlerowcy oszukali również swoich
sojuszników. Pozostała tylko pomocniczą policja ukraińska. Batalion ochotników ukraińskich
--
26
Nachtigall (Słowik), szybko wyekspediowano na front. Tam został zdziesiątkowany.
Tym bardziej wzmaga się nasza niecierpliwość w oczekiwaniu na spotkanie z generałem
UPA, bliskim współpracownikiem Bandery, owym zapowiedzianym już Luką Pawłyszynern.
Na razie, zanim ustalą jego aktualny adres, powracamy do wspomnień p. Płejewskiej,
nagranych uprzednio w Warszawie.
Kilka dni po wkroczeniu Niemców, chyba drugiego trzeciego dnia, między ósmą a dziewiątą
rano przyjęli gestapowcy po profesora Bartla. Dwóch go wypro-Iziło do auta, staliśmy w
ogródku. Ojciec jak zawsze dł, że może uda mu się coś pomóc, ale gdzie tam. rofesor tęgi,
wówczas koło pięćdziesiątki, twarz po-:na, choć pełna, włosy siwiejące, kulał na swej nie
¦czonej po złamaniu nodze. Bartlowa chciała przerzu-lo nas porcelanę, oddać obrazy, ale do
tego nie doszło, ała mi natomiast podać wielki kosz z konfiturami ojach.

background image

azajutrz gruchnęła wieść o jakiejś strzelaninie o świ-ia Wulce. Z naszej ulicy tymczasem
zaczęto wysiedlać aków. Odnowiono znak zakazu wjazdu pojazdów, ieli tu mieszkać
dygnitarze hitlerowscy. Inną rglację o aresztowaniu profesora Bartla przedstawiła jego
małżonka. Według niej uczony, kuśtykając na ¦j nie wyleczonej nodze powędrował do pracy
na lnie i stamtąd dopiero, rano 2 lipca, zabrało go i apo. Rodzinie natomiast kazano w
ciągu dziesięciu i it opuścić willę na Herburtów.
idajemy obydwie wersje, różnice między nimi, w za-ie mało istotne, powstały zapewne z
szoku, w jaki dzeni zostali świadkowie tych dramatycznych wyda-. Tragedia rodzinna
profesorostwa Bartlów nie zamy-o jednak na śmierci wybitnego uczonego i polityka. .mi
Plejewska przypomina sobie aresztowanie córki
27
!gial^l kleili
OJ (M
00
§
O
a

d
Iiąitllltlllli
N
ii! c
&O^ S o05 «,
4) O i •3 bfl N S 4) -O
•S 2 -s g ^
Fis
05 ^
s ? S|I
? co . O) o N *-

g1 « ^ '§ -5
N ^3 j SS
I
o xi
"3
o
-u S?

.a
N

s ¦s
•fl fl 41
_a> o
a I

U}
-3
y o
O) 1-5

background image

!
55
01
1
o -a:a
O
ala

O n
•g N ° C t/l 4) ,, 01 O
n S °
y g «
N -NI
HM N 41 *J
uj ¦« «
> C8 4)
¦<-> >> o
>? ft-fl
fl » fi
S 2 &
^ u
N 4) C8
•§ § c cl 5 ea
SJ3
a
N tn
ca Cl
•57
N UJ
o c
S g1
a
tfl
wj 'D
a o
•N to
.-3
O
50
s « y-a a'S
•d q n g +; 41
O) N
i*8
Cl ii
41 N
y
N m
. 4>
. CS i-j O U
a o

background image

•a
o ¦
u
oj tg
i—i CO
T3 Ci
"ćS o
NT3
| o o 3 m 91
o
3 o
g
O)
X
•*
a
O T O)
o S 3 o « o o 3 S *
"o
I *3»
"So"
2.S f
N 5?
»3
o o vCJ
a|^
g"«
; N co f*^
; SS *- O
O Ol
N
CO
przygotowana dla nich Brandstelle. Tam ustawiano ich rzędem i jeden z SD oddawał do nich
salwę z ręcznego karabinu maszynowego. Następna dwudziestka piątka padała na poprzednią.
W ten sposób tworzył się wal trupów, jeden na drugim.
Przy układaniu trupów na stos biorą tragarze jednego trupa do rąk, a tymczasem okazuje się,
ż

e człowiek ten żyje, nie został nawet ranny! Kładą go z powrotem między trupy i zaczynają

brać innego z drugiej strony. Przy robocie jeden niby to rozmawia głośno z drugim i i w ten
sposób dają wskazówki rzekomemu trupowi,1 mówią mu, że zostawią ,jerszalung" na noc.
Każą mu I gdy się ściemni włożyć ,Jerszalung" i pójść około północy, \
kiedy mniej pilnują.
... Ułożono na stos dopiero 400 trupów. Świeże trupy
jest ciężej układać niż stare, bo każdy trup waży dwa' razy tyle, zwłaszcza te, które leżą na
dole i pod wpływem] ciężaru więcej napuchły. Stos świeżych trupów układano tak, że czym
wyższa warstwa, tym była szersza, świeże trupy są śliskie i dlatego trzeba na górze umieścić
większy ciężar, żeby się nie zsuvoaly. Trupy z boku leżące przy paleniu spadały i później z
powrotem wrzucano je
do ognia.
Untersturmfuehrer dal też rozkaz trzem rymarzom, którzy pracowali w warsztacie dla potrzeb
Niemców, żeby zrobili dla obydwu Brandmeistrów czapeczki z rogami, tak jak dla

background image

prawdziwych diabłów. Od tego dnia kroczą oni we dwójkę na czele całej brygady, jakc
postacie symboliczne, z czarnymi rogami na głowit i z ożogami w ręku, którymi przegarniają
ogień. Są oni zaiusze osmoleni od ognia, czarni w czarnych ^erszaluni gach" i w czarnych
buciskach. Prawdziwe diabły. Nii wolno im nigdy tego stroju zmieniać i mają też takie samł
,Jerszalungi" do przebierania się do pracy ...na miejscy przy dawnej Aschkólonna w wielkim
wąwozie został^ szara kupa drobnych kości, które nie dawały się ju\
32
ubić. Untersturmfuerer i o tym pomyślał, jak zemleć te ości. Pewnego dnia przywieziono tu
maszynę. Wyglądali jak maszyna do mielenia żwiru. Pędzona była małym • lotorkiem diesla.
Byt to jakby wielki zamknięty kocioł. W środku były kule żelazne. Kocioł ten obracał się i
kule l\My kości, które ciągle wsypywano. Z jednej strony było
< *tko, przesiewające miał, zaś grubsze kawałki dalej się '•¦netto. Zmielone kości tworzyły
bardzo drobny pyt, który
< t\flądałjak luksusowa mąka lub puder szarego koloru. i tyt ten rozsiewano następnie po
polu. Ludzie, którzy
tym pracowali byli zawsze czarni jak Murzyni, pył ten strasznie się kurzył. Aby nadążyć z
przemie-kości do pierwszego września, maszyna pracowa-piątej rano do dziewiątej wieczór ...
W piątek dnia :dziernika zakończyliśmy robotę na miejscu. Leżał .y ostatni stos trupów i było
ich powyżej 2000. godzinie 7.30 zajeżdżają dwa auta ciężarowe, auto szupowców i jedno auto
z SD z Untersturmfuehrerem > 0 czele. Jedno auto wygląda jak auto-lodownia. Do tego Mta
załadowaliśmy narzędzia, to jest sztychy i haki do ^ciągania trupów, jako też grabie i nasiona.
Jedziemy a Wulkę ... Nie umiem powiedzieć dokładnie gdzie to vi", ale gdy Pan Bóg da i
wyjdziemy na wolność, to na to miejsce i na pewno je odnajdę i rozpoznam, obraz całego
terenu mam przed oczyma, polu, gdzie były zasadzone buraki (niewielki ka-z daleka było
widać rzędy trzypiętrowych willi, liśmy wyrywać buraki i kopać... Ale gdy dotarli-Ipiy do
głębokości poniżej dwu metrów i ziemia stała się $1*owu twarda, wówczas Scharfuehrer
pojechał na Dienst-ifcrlle i po pół godzinie wrócił z SD-manem, który wie-ttrinł, gdzie się
trupy znajdują. Dziewięciu z nas poszło ) drugie miejsce, zaś druga dziesiątka została, asypać
niepotrzebnie wykopany grób... Nowe miej-%ajdowalo się o jakieś 30 metrów dalej. Teren
był uy. Niedaleko stąd widać było drogę, a obok był
33
parów. Tu na okrągłym skrawku ziemi, o średnicy około 2 metrów stanęliśmy, zaczęliśmy
kopać i za kwadrani widać było trupy. Poznaliśmy od razu, że musieli to by i jacyś wybitni
ludzie. Niektórzy byli w wieczorowycn strojach, inni zaś leżeli w ubraniach z drogich
materiał łów. Chociaż zbutwiały, ale znać było dobry gatunel Ody tylko podnieśliśmy
pierwsze trupy, już leżały dwi złote zegarki kieszonkowe z łańcuszkami i złote piór\
Watermana. Jedno wieczne pióro miało złotą obrączk szerokości 1 centymetra z wybitym
nazwiskiem właściciele Grób nie był głęboki — miał zaledwie około metra, tal że po pół
godzinie trupy były wyjęte i załadowane n\ auto-lodownię. Dokładnie nie wiem ilu było
zabity cm gdyż tu ich nie liczono, a na oko m,usiało ich być mniĄ więcej trzydziestu kilku.
Po kilku minutach grób b% splantowany i zasypany. Po przeliczeniu nas wsiedli śmy do auta,
w którym przedtem były reflektory i tal o godzinie 11.30 znajdowaliśmy się z powrotem w
naszyĄ
namiocie.
Na drugi dzień ci, którzy w nocy wyjeżdżali, miel wolne, reszta zaś wyszła ładować trupy i
zanieść je ni stos. Układacze zaciekawieni kim byli ci panowie, wyciĄ gali im z ubrań
dokumenty, które wykazały, że był t pro/. Bartel, dr Ostrowski, pro/. Stożek i inni. Wedh
obliczenia obsługi było ich 38. W sobotę dnia 9 październ fca podpalono stos, obejmujący
powyżej 2000 trupói między nimi zwłoki kilkudziesięciu najlepszych synó Polski. W dniu
tym wypadł Jom Kipur, Sądny Dzie i wielu naszych ludzi pościło.

background image

Mordowanie mądralów
Odkrycie Leona Weliczkera, dziś profesora Wella wiele osób podaje w wątpliwość. Według
zeznań wspi Więźniów profesora Bartla oraz korespondencji, ktq
34
podczas pobytu w więzieniu prowadziła z nim żona, >ytego premiera Rzeczypospolitej
więziono początkowo k podziemiach gestapo na rogu Pełczyńskiej i Kadeckiej traktowano z
pewnym szacunkiem. Przypuszcza się, że Karano się go wtedy nakłonić do utworzenia czegoś
K rodzaju marionetkowego rządu ąuislingowskiego, który dopomogłby Niemcom w
angażowaniu Polaków po ich "tonie. Bartel zapewne odpowiedział gestapowcom tak 10, jak
wcześniej, gdy namawiano go do uczestnictwa władzach radzieckich: „Jestem przede
wszystkim lakiem".
Przeniesiono go więc do ciężkiego więzienia na ulicy Łckiego, to znaczy tam, dokąd
wsadzono również przy-tfmniej część zagarniętej przez policję ukraińską (hilfs-Jizei)
młodzieży akademickiej Lwowa zaraz w pierw-ych dniach okupacji. W tej katowni zniknęły
już wszel-'» pozory uprzejmości dla byłego premiera i wybitnego ukowca -~ torturowano go,
bito, kazano czyścić buty raińskiemu policjantowi. 9 lub 10 lipca, trudno to dziś Śle określić,
więźniowie usłyszeli jak z sąsiedniej celi &no wywoływano nazwisko Bartla. Wszystko
wskazu-to, że wywołano go wówczas w drogę, która miała j ostatnią.
Opowiada nam o tym jeden z ówcześnie więzionych "" niontów medycyny (tych aresztowano
najwięcej), obe-'; profesor Akademii Medycznej we Wrocławiu -¦¦ Piotr fzycki.
Wzięto mnie z domu na Zamarstynowie dla rzeko-j „prowidi pasportiw", jak wyjaśniał
aresztując mnie iłejant ukraiński. Zaprowadzono piechotą, żadne śród-lokomocji w tym
okresie po walkach o Lwów jeszcze | kursowały, telefony również nie działały. Zaprowa-kru>
mnie najpierw na Senatorską, róg Łozińskiego, rzeciw słynnego bratniaka, dawnej siedziby
akademi-i lwowskich. Tam znajdował się ukraiński komisariat. też na drugim piętrze
komisarz odebrał mi zaraz
35
I n;i
I
dokumenty i kazał zaprowadzić do pokoju na II piętrze, w którym obróceni ku ścianie, z
rękami nad głową, stal tacy sami jak i ja, a pilnował nas wszystkich funkcjona riusz w czapce
z „tryzubem" i karabinem w ręku. Powi dział, wskazując otwarte okno: Czerez wikno może
skakaty. A my w wisielczym nastroju i z wisielczy humorem, czekając na rozwałkę, graliśmy
w pluskwy których pełno pętało się tu po ścianach. Jeden drugiemi naganiał je dmuchem, a
kto miał ich najwięcej przed sobj
— przegrywał. Za chwilę jednak ustały nasze szepty i dzikie śmichy-chichy, drzwi się z
trzaskiem rozwarły wszedł gestapowiec w towarzystwie ukraińskiego korni sarza, rozległ się
trzask uderzeń — to Niemiec bił po twarzy ukraińskiego policjanta przy komentarzu jegc
zwierzchnika: Jak włada nimezka wchodyt ' — trebc wstawaty. Wyprowadzono nas i
rozmieszczono na kilk; dni w celach, aby potem przenieść na Łąckiego. Tan właśnie padło jak
grom z jasnego nieba nazwisko, nan studentom dobrze przecież znane, wiedzieliśmy od razi
— na śmierć poszedł profesor Bartel.
Według zeznań innych świadków, poprowadzono g w ostatnią drogę boso i bez koszuli. śona
zaraz na drug dzień dowiedziała się o straceniu, udało jej się dostać d< kierownictwa
więzienia, gdzie pokazano telegram podpi sany przez samego Himmlera z rozkazem zabicia
profeso ra Bartla. Był podczas swej śmierci, w przeciwieństwie d( tych, co ginęli na Wzgórzu
Wuleckim, prawie nagi. Jal wobec tego twierdzić może Weliczker, czy raczej jeg koledzy, że
to był właśnie Bartel? Profesorowi również jak to było w zwyczaju niemieckim, zabrano na
pewn dokumenty, chociaż... chociaż sceny, które rozgrywał się w bursie Abrahamowiczów
były jedną straszliw improwizacją. Może więc część dokumentów ostała si w ubraniach

background image

uczonych? Może i Bartel miał przy sobi( w spodniach na przykład, owo wieczne pióro z
wygrawe rowanym na nim napisem? ¦
36
Sto pytań, sto wątpliwości, sto znaków zapytania wyra-na każdym kroku. Czy zdołają je
wyjaśnić powołani ;z nas świadkowie, którzy w kwietniu wraz z ekipą ową przybędą do
Lwowa? Wspomóżmy ich pamięć uchami wspomnień, zebranych wcześniej skrzętnie ?z
Andrzeja Gassa i opublikowanych przez niego 1981 roku w numerze 28 „WTK".
1 'luton egzekucyjny składał się z 5-6 volksdeutschów 4 policji pomocniczej i jednego SS-
mana, dowódcy. Pomo-toikami byli Ukraińcy. Na pytanie dlaczego mają być I ozstrzelani, na
czyj rozkaz, Schoengarth odparł: „chodzi i (mądralów". Nikt nie potrafił później przypomnieć
sobie 1 lazwiska SS-mana prowadzącego pluton.
I opisanie piekła
2 lipca 1941 Einsatzgruppe C, służba bezpieczeństwa kierowana przez dra Rascha rozpoczęła
planową akcję uiszczania śydów lwowskich. Poza nią pracowało we
wowie od 2 lipca 1941 r. kommando do specjalnych ń doktora Schoengartha. Ustalono, że
czynni zawo-we Lwowie nauczyciele akademiccy, w części z człon-
.mi rodzin lub mieszkańcami domów zostali w nocy
1A lipca aresztowani w mieszkaniach przez małe ziały służby bezpieczeństwa i następnie we
wcze-ch godzinach rannych rozstrzelani. Odpowiedzialni zamordowanie profesorów
lwowskich są Himmler <¦ Frank oraz Brigadenfuehrer doktor Schoengarth indartenfuehrer
Heim, pełniący w placówce doktora jengartha funkcje kierownika służby bezpieczeńst-
Himmler i dr Frank nie żyją. Dr Schoengarth wyro-n międzynarodowego sądu wojennego
został 16 mar-946 stracony jako zbrodniarz wojenny, a SS-standar-uehrer Heim w styczniu
1946 zmarł na raka. Ponie-i dr Schoengarth i Heim nie żyją, należało postępowa-
37
nie śledcze wstrzymać. (Von Bellow, prokurator sądul krajowego w Hamburgu.)
i
Około godziny piątej nad ranem rozstrzelano trzydzieĄ stu dwóch polskich inteligentów,
doprowadzono ich noi grób, jakieś 200 metrów od budynku, w którym kwatero waliśmy i tam
rozstrzelano. Jeden z nich nie chcia umrzeć. Kiedy już poczęto sypać pierwsze łopaty ziemi
na leżących, nagle spod ziemi wysunęła się ręka i zaczęła wskazywać na okolicę serca.
Chłopcy oddali kilka strzał łów, wtedy usłyszeli głos podziemny: „strzelajcie szyb\ ko". Co za
facet. (Akta Feliksa Landaua, zastępcy szefa gestapo w Drohobyczu w 1941.) Zapytany przez
sąc w czasie rozprawy o likwidację getta i egzekucję uczo nych, Landau odpowiedział:
Słyszałem o tym w kasynie egzekucji nie widziałem.
Co ja widziałem, wykopano olbrzymi dół i szli do tegc docentosiwo Ostrowscy, Ruff,
dyrektor szpitala żydów, skiego z dorosłym synem, Reymanowa, Dobrzaniecki Grek, Boy,
myślałam, że oszaleję - tak opowiadał^ dziennikarce Zofii Lewartowskiej żona dyrektora
„Wiej ku Nowego", p. Laskownicka. '
Akademicka 28, mieszkanie państwa Mączewskicł Przychodzi czterech ludzi po profesora.
Facet pukając, woła po polsku „policja". Potem już po niemiecku „pójj dziemy". W kilka dni
później szukali męża dwaj eleganci cy gestapowcy. „Zabrano go'1 powiedziałam. „A której
go to było?" Odpowiedziałam. Popatrzyli na siebie! oddali mi dowód i wyszli bez słowa. (Z
relacji profesorc wej Mączewskiej).
Dramat, który rozegrał się tam, w wąskim korytarzy przed wyprowadzeniem na rozstrzelanie,
musiał wyglądał mniej więcej tak. Aresztowanego profesora Ruffa traktd wano zapewne w
najgorszy sposób jako śyda, o czyr gestapowcy albo już wiedzieli wcześniej, albo też dowi(j
dzieli się podczas przesłuchań, przez które przeszła wieli szość aresztowanych. Gdy jeden z
jego synów, wziętyc
38

background image

wraz z nim i załadowanych do „suki" dostał nagle ataku • ¦ i łilepsji, na którą cierpiał,
zastrzelono go na miejscu. Następnie po chamsku zaczęto zmuszać zrozpaczoną atkę (i
profesorową Grekową) do ścierania krwi ze hodów, którymi więźniów spychano na dół, do
korytami prowadzącego ku wyjściu. Na to osiłek wielki—jak to t/.ęsto chirurdzy
profesor Dobrzaniecki trzepnął \ w twarz znęcającego się nad kobietami gestapowca i
natych-liast go za to zastrzelono. Zeznania świadków o tej tragedii są bardzo różne. Jedni, ja
profesor Groer, widzieli, że trupa (zapewne dłodego Ruffa) niosło nad wądół śmierci czterech
znanych uczonych. Inni obserwowali nawet cztery osoby podobny sposób odtransportowane
do wspólnego gro-Bu.
Musiało być tam zresztą więcej aresztowanych niż profesorowie i ich rodziny.
Woźny Politechniki Lwowskiej, uwięziony wraz z pro-esorem Witkiewiczem z tejże
Politechniki, na pytanie ustapowea, jaki zawód wykonuje, odpar' że swój, że jest yoźnym. Na
to przesłuchujący sprawdził jego dłonie | powiedział, że zostanie zwolniony, ale musi
poczekać do h»na. Ciągnięto w kierunku podwórza trupy czterech [mężczyzn w cywilu. Mnie
dano łopatę i kazano zasypy-f trać ślady krwi, biegnące od schodów do wyjścia na ulicę, <i
potem ulicą ku Wulce, gdzie znikały w trawie. W czasie (•¦(/o zacierania śladów widziałem
czterech czy pięciu wstapowców wracających z łopatami z ulicy. Około V rano pozwolono mi
odejść. I właśnie wówczas, gdy 11 Wojtyna przyszedł do dyżurki gestapowskiej po swoje
ilokumenty zobaczył mnóstwo pieniędzy, stosami walają-'•ych się po stole. JVo mój widok
jeden z gestapowców u rzasnął, a ja uciekłem.
Inżynier Tadeusz Gumowski: Dobijanie się do bramy obudziło nas. Pięciu Niemców wpadło
do klatki schodowej. Czy nikt tu nie mieszka nie meldowany? -- Nikt.
39
Wyszli. W willi mego szwagra Witkiewicza zapality się światła, za chwilę padły strzały.
Czwórkami ustawiano ludzi nad brzegiem debry, twarzami do nas. Pluton egzekucyjny po
drugiej stronie. Rozpoznała moja rodzina profesora Witkiewicza, przeżegnał się i zniknął.
Rozpoznaliśmy także Ostrowskiego i Longchampsa oraz innych. Jedna z rozstrzeliwanych
pań miała błękitny szal. Prawdopodobnie niektórych uczonych zasypywano, po strzałach
ż

ywcem. Szybko powstawał grób i została ubita ziemia. Robili to żołnierze.

Jest jeszcze relacja prof. Groera. Drobiazgowa, ścisła, tak dokumentalnie szczegółowa, że
uzbrojony w nią doc. Tomasz Cieszyński będzie mógł później jak z kompasem bezbłędnie
przemierzać korytarze bursy Abrahamo-: wiczów. Lecz ta wizja lokalna nastąpi dopiero w
kwietniu, kiedy docent dotrze wraz z ekipą filmową do Lwowa.. Odłóżmy więc ją na razie.
Gore nasze miasteczko, gore...
Nie omijamy niczego, nawet poboczy głównego, tema-| tycznego traktu. Nasi gospodarze
nagromadzili przedf spotkaniem z nami co niemiara tematów, które dowodzą! że mimo
upływu lat, nie zapomniano tutaj o tragedii lwowskich uczonych. Oto jesteśmy przedstawieni
rzeźJ biarce, pani Luizie Szternsztejn. Spotkanie odbywa sid w przestronnym gabinecie
głównego architekta miasta! na rogu Podwala i Wałowej. Z jednego okna widać Podwale!
wzdłuż którego ciągną się świeżo odrestaurowane obronne mury zdobne w kamienne kartusze
z herbami Sobieskicr i Jabłonowskich; z drugiej gmach gubernatorstwa poc zielonym,
farbowanym grynszpanowym dachem, siedzi] ba galicyjskich namiestników, cały poczet
Gołuchów! skich, Jabłonowskich, Dzieduszyckich i Badenich spoglądał stamtąd na
Gubernatorskie Wały, na Arsenał
11 iebotyczną wieżę Korniakta, na cerkiew Wołoską i kopułę synagogi Złotej Róży, której już
nie ma, boją Niemcy spalili zaraz po wejściu, zanim jeszcze zabrali się do palenia jej
wiernych.
Luiza Szternsztejn przybyła do Lwowa z Odessy. W 1974 roku przejęta tragedią
rozstrzelanych na Wulce profesorów, podjęła pracę nad ich pomnikiem. Ponieważ 1 rzeźba
wykonywana była na zamówienie muzeum Akademii Medycznej, artystka ograniczyła się do

background image

odtworzenia tylko jedenastu postaci, wyłącznie samych lekarzy, bracowników dawnego
wydziału lekarskiego. Niezwykle ikrupulatnie gromadziła fotografie uczonych, czerpiąc I
bogatego archiwum historyka medycyny, prof. Szapiro, Hory jeszcze w 1959 roku wydał
monograficzną książkę oświeconą historii wydziału lekarskiego. Pomnik Luizy Eternsztejn
zdobi do dziś salę muzeum przy Piekarskiej, ecz zanim go zobaczymy, artystka pragnie
pochwalić się voim najnowszym dziełem. Dlatego właśnie nasze spot-tanie odbywa się w
gabinecie głównego architekta miału. Pośrodku przestronnego pokoju wyrasta sięgająca
trawie powały makieta. Głowa żydowskiego starca, t jarmułce, z zastygłym wyrazem bólu,
męki i cierpienia. ! tylko unoszące się nad nią, jak rozpostarte skrzydła, klrnatufalnie długie
ręce są wyciągnięte w geście ni to logosławieństwa dla ofiar, ni to przekleństwa dla opraw-
6w. Jakby przy lepieniu tej tragicznej postaci, spowitej I dołu zwojami kolczastego drutu,
towarzyszyły artystce Iłowa Tog fun nekume (Dnia Zemsty): S brent, undzer f brent (Gore
nasze miasteczko, gore), pieśń Gebirtiga, była hymnem walczących gett i wezwaniem do
boju. esięciometrowej wysokości pomnik ma stanąć na incwskiem. Luiza Szternsztejn jest
ciekawa naszej opi-ii. Czy powiedziała coś więcej od Rappaporta i Suzina, ¦jltorych dzieło
oglądała w Warszawie? Długo jednak czekaliśmy, zanim otwarto przed nami rzwi tego
muzeum medycyny. Uprosiliśmy wszyscy
40
41
razem panienkę, zawiadującą salami historycznymi, o i zwolenie wejścia, mimo ciągłego
braku kompetentnych w tej sprawie, jej szefów. Przed kilkoma laty nie uległabl naszym
prośbom — gdzie zezwolenie, gdzie zgoda rektor! i organizacji partyjnej? Ale teraz, w dobie
pierestrojkij młoda dama mięknie i wreszcie znajdujemy się w sali.
Postacie pomnika prawie naturalnej wielkości, jaki żywe, zastygłe w geście umierania na
stojąco. Patrzymy na ich martwiejące właśnie twarze jakby z pozycji plute nu egzekucyjnego.
Pomnik może drażni naturalizmen jest jednak naprawdę przejmujący w swej naiwnej prosi
tocie. *
Skąd brało się początkowe wahanie, czemu nas chciano od razu tu wpuścić? Później dopiero
okazało ę że nie wszystkie ankiety personalne polskich uczonych sj „czyste" i niejednemu
można by zarzucić tzw. nacjonali? tyczne odchylenie.
Historyk ukraiński W. Masłowskij tak to uzasac w gazecie „Wilna Ukraina" (artykuł ukazał
się 9 grudni 1987, dokładnie podczas naszej dokumentacyjnej podróż| i podejrzewamy, że z
tej właśnie okazji).
Na początku lat siedemdziesiątych nieoczekiwanie pc jawiła się „idea" uwiecznienia pamięci
uczonych, którzi zginęli loe Lwowie w pierwszych dniach faszystowskie okupacji. Były,
zdaje się, nawet rozpoczęte już prace W miejscu ich rozstrzelania, na pagórkach ciągnącyd się
wzdłuż ulicy Suworowa, postawiono postument. Jec nakże wkrótce prace przerwano.
Budowlany płacy wnet obrósł chwastami, zaległy go śmieci, a nie dokończ ny postument
obsiadło ptactwo. Cóż, nie wszystkie ofk ry, którym poświęcono to miejsce, były godne
narodowi pamięci. Lecz większość, zwłaszcza sławny pisarz i uczt ny Teodor (!) Boy-
ś

eleński i grupa znanych lefcarzj bezsprzecznie na to zasługiwali. Toteż Iwowianie ni tracili

nadziei, że taki pomnik kiedyś jednak we Lwów1 stanie. Jednak i dotąd wydaje się
niezrozumiałym, dl
42
czego uwiecznianie pamięci poległych w lalach wojny zaczynać właśnie od grupy uczonych,
nie zaś od tego, by oddać cześć 500 tysiącom radzieckich obywateli-męczen-idków lagrów,
więzień i katowni gestapo.
Na szczęście i ten pogląd przechodzi już do1 historii. Ci, co teraz zakuci w kamień tkwią w
kącie Collegium Anatomicum, w tej samej uczelni pełnili swoje obowiązki, nauczali
młodzież, mimo poczucia klęski wojennej i rozpaczy wobec zmian, jakie na tych terenach

background image

zaszły. Przekazywali młodzieży, choć bardzo zmienił się jej narodowościowy skład, swą
wiedzę na wysokim, światowym poziomie, jakby nic nie zaszło, jakby nic się nie stało. To
wielka sztuka, wymagająca też wielkiej siły charakteru!
Zaprojektowanie pomnika, czy też obelisku, który ma stanąć na Wuleckich Wzgórzach,
powierzono innemu lwowskiemu rzeźbiarzowi — Emanuelowi Misko. Ale /. pomnikami,
podobnie jak u nas, same kłopoty. Głównie natury finansowej. Z tego powodu znany nam już
Julian Szulmejster zdążył opublikować w „Kora-somolskiej Prawdzie" i w „Kulturze i śyciu"
apel wzywający do składek, które napływać mają-na specjalnie w tym celu utworzony
fundusz w „Wniesztorg-banku" ZSRR z kontem Nr 70000001. Czy nie powinno być w
którymś z polskich banków identyczne konto?
O tym wszystkim rozprawiamy już w drodze powrotnej przez Piekarską. Wkrótce wypadnie
nam zajrzeć do iuchiwum miasta Lwowa.
Kolekcja prof. Ostrowskiego
Aż strach pomyśleć czyimi kroczymy śladami, wszak to 111 właśnie, w pyle starodruków i
zmurszałych rękopisów i Kubala, i Łoziński, Abraham i Białynia Chołode-
43
cki, Jaworski i Charewiczowa, Czołowski i WasylewskiJ To tu fedrowali w skamielinach
historii wydobywając tony świadectw, manuskryptów, pergaminów, memoria^ łów i akt
consulariów poświadczających chwałę najwier*j niejszego Rzeczypospolitej miasta.
I oto w złożach historii, na wyrobisku po wzmiankacłi o Tatarach, Szwedach, atamanach i
Austriakach ślad p<3 jeszcze jednym najeźdźcy. Trzymany w rękach doku' ment, znaleziony
w aktach po urzędującym tu gubernatOj rze dystryktu Galizien, wiążący się ściśle z
aresztowaj niem profesorów w nocy z 3 na 4 lipca 1941. '
Dyrektor archiwum Lidia Minajewa, ostrożnie wyłi skuje z widełek skoroszytu
dwustronicowy dokument Zawiera on szczegółowy spis obrazów zrabowanyclj w mieszkaniu
prof. Ostrowskiego po jego aresztowania w nocy 3 lipca 1941 r. Oto niektóre z pozycji:
I
1. Sebastian Ricci — Heilige Familie (Święta Rodzina!
2. Pięter Jausz van Ruyven — Stilleben (Spokojr życie)
3. Bovese — Blumen (Kwiaty)
4. Bildniss des Grafen Saala de Kransch (Portre hrabiego Saala)
7. Phillip Roos — Ziegen (Kozy) 19: Schulz — Aąuarelle
22. Juliusz Kossak — Jagdszene (olej) (Scena śliwska)
23. Gen. Dwernicki am Pferde — aąuarelle (Get Dwernicki na koniu)
24. Wyczółkowski — Teich in Tatragebitge (pasteli) (Staw w Tatrach)
W sumie 24 pozycje. Na końcu uwaga: Auf der Riickseite jenes jeden Bildes befindet sich die
Initiale:
„WL".
Jak wykazało śledztwo toczące się w latach siedemdziesiątych, całą tę kolekcję zrabowaną
przez gestapo polskiemu uczonemu przywłaszczył sobie Menten.
To tatuś
Po upływie godziny spoglądamy w kamienną twarz właściciela tych obrazów. Rzeźbiarka
upozowała go w miejscu centralnym rzeźby, po prawicy ma najmłodszego z grupy — dr.
Jerzego Nowickiego, po lewej dr. Hamerskiego.
— Tak, to mój tatuś! — powie bez namysłu pani Barbara Hamerska, kiedy po powrocie do
Warszawy pokażemy jej zdjęcie pomnika, ofiarowane nam przez rzeźbiarkę. Zgłosi się do nas
sama telefonicznie natychmiast po wysłuchaniu w radio informacji o przygotowaniach do
filmu.
Wtedy we Lwowie, w tę pamiętną noc miała zaledwie rok. Ale wydarzenia tej nocy stały się
odtąd nieustannym motywem opowiadań matki i reszty rodziny.

background image

— Następnego dnia po aresztowaniu mego ojca, całe miasto mówiło o strzałach na Wzgórzu
Wuleckim, choć najgorsze przypuszczenia targały rodziną, matka aż cztery lata łudziła się, że
ojciec żyje. Nigdzie jej nie dopuszczono. Państwo Kucharowie widzieli przez lornetkę, co się
tam działo. O moim ojcu nie mówili, ale mego wuja Witkiewi-cza rozpoznali jak się
przeżegnał i runął do rowu. Ksiądz
i tam jakiś był także z nimi. Mój wuj, profesor Witkiewicz, był na weterynarii jednym z
najmłodszych-naukowców. I 'rzyjechano po niego koło jedenastej wieczorem, z poko-ju
wyprowadzono go z rękami do góry, w biełiźnie, bo już był w łóżku. Cioci pozwolono się z
nim pożegnać. Rozmawiali po niemiecku. I jeszcze jeden szczegół, który się może przydać.
Aresztowano, jak wiadomo, tylko kierowników katedr, ale przed aresztowaniem ci
kierownicy podpisywali jednak jakąś listę obecności. Mówiło się, że 1'Yank po
doświadczeniu z profesurą krakowską, której lii,1 zniszczyć nie udało, bo były różne
interwencje w stojaku do aresztowanych, postanowił zabić uczonych yowskich od razu. - ;
: = :- .:: : v: .•,¦:¦¦¦¦
Tę uwagę pani Hamerskiej potwierdza stenogram z prze-| mówienia gubernatora Hansa
Franka, który swoją decyzję J podjętą 30 maja 1940 roku w Krakowie, tak uzasadnił: Jeśli j
chcemy osiągnąć nasz cel, którym ma być całkowite ujarz-^ mienie narodu polskiego, to nie
wolno nam tracić czasu..,' Jak wiemy, istotnie, nie tracili ani chwili. Wyniszczani! polskiej
inteligencji rozpoczęli już trzeciego dnia p wkroczeniu do miasta.
I
Zaczęto brać ich z domów rodzinnych już około jedenai stej wieczorem. Mieszkali w różnych
dzielnicach miastf i dotąd dokładnie nie wiadomo, ile kilkuosobowych eki| użyto do tych
aresztowań. Jedno nie ulega wątpliwościi co wynika niemal z wszystkich relacji świadków,
ż

el aresztowań dokonywali ludzie mówiący po niemieckul i że poszukiwali oni głównie

kierowników katedr uczel-1 nianych. Lecz kto naprawdę układał te listy? Czy rzeczy-1 wiście
faszyzujący studenci ukraińscy, którzy jeszcze_ przed wojną przebywali w Krakowie? Czy w
ich sporząjl dzaniu brało udział wiele osób, a może tylko garstka? Ktff1 wie czy w układaniu
list nie uczestniczył także szpieg niemiecki, rabuś, kolekcjoner Menten, który długo przeć1
wojną mieszkał we Lwowie i doskonale znał stosunlr w mieście? Jego łupem, jak już wiemy z
akt archiwur miejskiego, stały się zbiory prof. Ostrowskiego, same za mieszkania po
Ostrowskim i Dobrzanieckim zajęli dw irh asystenci -- Wrzeciono i Bryk, dwaj faszyzującj
Ukraińcy. Tej informacji udzielił nam prof. Kazimierz Jabłoński, obecnie mieszkający we
Wrocławiu, dobrzj znający ówczesne stosunki lwowskie.
Gdzie jest generał?
Kto naprawdę sporządzał te listy? Jakim Judasz mó\ językiem? Nic dziwnego, że coraz nam
pilniej do spotka nia z generałem UPA, Luką Pawłyszynem. Czy potwier
dzi udział swych ziomków w sporządzaniu list jeszcze w Krakowie, co przyjęły niemal za
pewnik pierwsze powojenne publikacje Bielajewa i późniejsza, monograficzna praca o UPA
Szczęśniaka i Szoty?
Wielu z nas, lwowiaków z krwi i kości, batiarów z Łyczakowa, Zamarstynowa czy Zniesienia
widziało na przełomie czerwca i lipca 1941 roku, na długo przed pojawieniem się na
Kadeckiej czy Leona Sapiehy rozśpiewanych, opalonych Tyrolczyków, maszerującą ku
cerkwi św. Jura formację — pół wojskową, pół cywilną. Po niebiesko-żółtych opaskach i po
„tryzubach", rozpoznano natychmiast banderowców.
Z rąk do rąk krążyły rozdawane przechodniom ulotki. Ich treść przypomina Edward Prus w
swojej książce „Herosi spod znaku tryzuba": Lachów, śydów i komunistów niszcz bez litości,
nie miej zmiłowania dla wrogów Ukraińskiej Rewolucji Narodowej! —już jawnie do mordów
i pogromów wzywała ulotka OUN, wręczana przechodniom przez osobników z niebiesko-
ż

óttymi opaskami na rękach.

background image

Co więc dziś powie nam o tym generał Pawłyszyn" Gdzie mieszka? W jakiej dzielnicy? A
może, okaże się, że był sąsiadem jednego z nas? Niestety, nasi gospodarze nie mają dla nas
pomyślnych wiadomości. Nie żyje generał -— mówią.
Jak to nie żyje? A nasze spotkanie? Jak to nie żyje? Zwyczajnie, żył, żył, aż okazuje się,
umarł.
No niby fakt, śmierci prędzej czy później nikt się nie wymiga, choćby był w randze generała.
Ale dla nas to pech prawdziwy. Jedyną pociechą jest magnetyczny /;i pis wywiadu, jakiego
udzielił Pawłyszyn telewizji lwow-¦ !-. lej. Jest ta taśma?
Jest, ale kopia: niewyraźna, słabiutka. Mówi się trudno, wmontujemy ją mimo wszystko do
filmu.
Ma na nas czekać, kiedy przyjedziemy tu raz jeszcze, u iosną, już na zdjęcia.
46
47
No i to by było na tyle. Już właściwie możemy wracać i czekać tej wiosny. Ale, okazuje się,
jest jeszcze jeden dylemat. Formalny z pozoru, ale jednak. Niektórym z naszych rozmówców
nasunęła się mianowicie wątpliwość, dlaczego wciąż podkreślamy, że zbrodnia na Wzgó-1
rzach Wuleckich popełniona została na uczonych pol-1 skich? Prawnie i administracyjnie
rzecz ujmując, byli to| uczeni radzieccy, bo takie właśnie obywatelstwo przyjęli] w 1939 roku.
¦
Widzimy kątem oka jak redaktorka rzeszowskieg^ radia, która tu przyjechała nagrywać
reportaże o prac* konsulatu i jest przypadkowym świadkiem tego niecc dziennego sporu,
włącza magnetofon. Biedna, na có| przyda jej się to nagranie, jeśli odpowiemy poważnie?
Chociaż kto wie, w dobie głasnosti i zmywania białych plam, może i taką odpowiedź jej
puszczą, że w 1939 roku nikt tu nikogo nie pytał o wybór obywatelstwa, tylko je przymusowo
przy paszportyzacji wpisano, zaś półtora miliona obywateli, wprawdzie już radzieckich,
zmieniło przy tej okazji nie tylko obywatelstwo, ale i miejsc*"
zamieszkania.
Zgadzają się z naszym punktem widzenia, tu nie ma dłużej ukrywać, wystarczy byle numer
„Ogoniokafl wziąć do ręki, albo „Literaturnej Gaziety", żeby przeko" nać się, jakim zbirem
był Stalin czy Beria, którzy t wszystkie deportacje urządzali. Kult jednostki, łamanie prawa,
nikt już, „sława Bohu", dziś tych bezprawi się nie wypiera, ale nawet najtęższe bicie się w
piersi nie jest w stanie odmienić prawnych faktów dokonanych. A takim faktem dokonanym
jest właśnie obywatelstwo wpisane w dowody uczonych.
— To fatalne — przechodzimy jednak w ton żartobliwy j — bo tym trybem się okaże, że
hrabia Fredro był korne- \ diopisarzem austriackim. Jezus Maria, toż chyba i Wyspiański był
Austriakiem! A co gorsza, Iwan Franko był może i pisarzem ukraińskim, ale wobec tego
obywateles*
48
polskim, nie wspominając już, że i austriackim przedtem.
Jeszcze tylko krótkie przypomnienie, gdzie i kiedy profesorowie zdobyli swoje dyplomy i
tytuły i ożywczy duch pierestrojki w dotychczasowym myśleniu odnosi kolejny sukces. Nie
od razu wprawdzie, bo jeszcze zaproponowano rozwiązanie kompromisowe: nie polscy
uczeni, nie radzieccy, lecz po prostu lwowscy.
Fragment tego oryginalnego sporu ukazał się jednak na antenie naprzód rzeszowskiego,
później ogólnopolskiego radia. To właśnie po tej emisji rozdzwoniły się telefony
zgłaszających się świadków wuleckiej tragedii.
Zaczęły na nasz adres napływać listy. Prawie każdy z nich jest bezcennym przyczynkiem
uzupełniającym znane dotąd fakty. Oto fragment listu z Gdańska, który nadesłał prof. dr
Tadeusz Riedl, kierując go do redakcji „Tygodnika Powszechnego":

background image

W związku z informacją radiową o realizaji przez Jerzego Janickiego telewizyjnego filmu
dokumentalnego poświęconego tragedii lwowskich uczonych, nadarza się dobra okazja, aby
liczbę profesorów i docentów zamordowanych we Lwowie powiększyć ostatecznie do 26
osób.
W chwili aresztowania, w dniu 3 lipca, kierownika Kliniki Chirurgicznej UJK, prof. Tadeusza
Ostrowskiego i jego żony Jadwigi, przebywał w ich mieszkaniu przy ul. Romanowicza 5 ks.
Władysław Komornicki. Aresztowany równocześnie z nimi, został wraz z nimi
zamordowany. W chwili egzekucji rozpoznany przez świadków na podstawie sutanny, dobrze
widocznej z daleka, tzn. z okien budynków przy ul. Nabielaka.
Ks. dr Władysław Komornicki, docent Uniwersytetu Lwowskiego, ur. 10 XI1911 roku w
Babinie k. Kałusza, otrzymał święcenia kapłańskie w 1935 roku. Wykładał nauki biblijne w
lwowskim seminarium duchownym. Jednakże jego nazwisko nie figuruje w wykazach
profesorów i docentów zamordowanych na Wzgórzu Wulec-kim, publikowanych zafówno
przez prof'. Alberta, jak
49
i innych autorów. Nie wspomniał o nim także „Tygodnik Powszechny", brak również jego
nazwiska na trzech tablicach pamiątkowych we Wrocławiu, tj. w gmachu głównym
Uniwersytetu Wrocławskiego, w gmachu Polskiej Akademii Nauk oraz na pomniku
pomordowanych uczonych na placu Grunwaldzkim. Zwrócił na to uwagę nieżyjący już ks.
biskup prof. dr hab. Wincenty Urban w kazaniu wygłoszonym w Bazylice Metropolitalnej we
Wrocławiu w dniu 25 XI1982 roku z okazji poświęcenia wspomnianego pomnika.
Tak więc z konkretną datą 4 lipca 1941 roku winna być odtąd wiązana męczeńska śmierć nie
22 lecz 23 uczonych, wśród których ks. doc. dr Władysław Komornicki w imię-prawdy
historycznej powinien być wymieniany. i
Notabene w tymże samym dniu 4 lipca w X alei cmentarza Łyczakowskiego odbywał się
pogrzeb zamor< dowanego kilka dni wcześniej w więzieniu przy uV Łąckiego dr. med.
Kazimierza Szumowskiego, b. starszego asystenta Kliniki chorób nosa, gardła i uszu UJK,
ordynatora Oddziału Laryngologicznego w Państwo-* wym Szpitalu Powszechnym
weLwoiuie, uczestnika walk o Lwów w 1918 roku, syna profesora Uniwersytetu
Jagiellońskiego.
Inny list nadszedł aż z Schiffdorru w RFN, a jego nadawcą był dr Zygmunt Albert, na którego
pracę o trat gedii lwowskich uczonych powoływaliśmy się już w tym reportażu.
Wielce Szanowny Panie'. Otrzymałem od mojej współpracownicy, p. Krystyn Regiec
wycinek z „Gazety Robotniczej" o planie realizaą filmu „4 lipca o świcie".
Otóż prof. Groer, przyglądający się 4 lipca o świ<ńe ń». podwórzu bursy im.
Abrahamowiczów, widział jak uĄ prowadzano na rozstrzeliwanie kilkanaście (jak mi mt wił)
mniej niż 20 osób z grona aresztowanych profesorów i ich rodzin, a 2 osoby, tj. doc.
Mączewskiego i nauczycie
kę angielskiego, panią Demko, pozostawiono na podwórzu i zabito później, zapewne
następnej nocy. Ale przecie: rozstrzelano tej nocy 38 osób!
Tu cenna wiadomość od dyrektora kolejki linowej m Kasprowy, który mi pisemnie podał, że
jego kolegć z politechniki (nazwisko jego znajdzie pan w mojej pracy; usłyszał o świcie 4
lipca hałas zatrzymywanych aut i wyjrzawszy ukradkiem przez okno ujrzał, jak z ciężarowego
auta wyładowywano dużą grupę młodych i starszych mężczyzn tuż przed jego oknem. Ulica
ta była już zaplanowana w całości, ale ukończona tylko do jego domu. Wśród tych mężczyzn
ujrzał kilku swych profesorów politechniki. Wszystkich poprowadzono pod eskortą w
kierunku Wzgórza Wuleckiego. Grupę tę musiano wyprowadzić główną frontową bramą
bursy Abrahamowiczów (i dlatego nie widział jej prof. Groer), załadowano ją na ciężarowe
auto, zjechano w dół ul. Kadecką, skręcono w lewo i wjechano w ulicę Wulecką.

background image

Pozostaje jeszcze grupa kilku kobiet (4 osoby). Te wyprowadzono też główną, frontową
bramą i chyba poprowadzono pieszo do pobliskiego miejsca rozstrzelania. Grupy tej nie
widział prof. Groer, a przecież widzieli wiadkowie z ul. Nabielaka.
Oglądam tu w RFN wiele filmów o II wojnie światowej i muszę przyznać, że Niemcy nie
cofają się przed podawaniem nawet drastycznych scen tyczących zachowania się ich
ziomków wobec ludności czasowo podbitej. Sądzę, że zakupią oni i Wasz film i wyświetlą
go.

Może tak się i stanie. Może pośród telewidzów oglądają-ltych na swoich wspaniałych
„Blaupunktach" i ,,Grundi-^ach" film o „tej nocy we Lwowie..." znajdą się jeszcze lei,
których ze swego okna widział prof. Stuchly, albo którzy pukali do drzwi na
Romanowiczagasse, a których ligdy nie oglądał żaden sąd i żaden prokurator kraju, jzie tak
chętnie wyświetla się filmy o drugiej wojnie
viatowej...
50
51
Spośród sporej liczby zgłaszających się świadków, których wspomnienia przytoczyliśmy
wcześniej, na wyjazd na zdjęcia do Lwowa zapisało się jedynie dwóch.
Tuż po Wielkanocy wysiedli na peronie Dworca Głównego we Lwowie dwaj dzisiejsi
mieszkańcy Wrocławia: prof. Zygmunt Stuchly i doc. Tomasz Cieszyński.
Teraz już zatknęliśmy długopisy w kieszenie. Odtąd towarzyszyć im miała wyłącznie
filmowa kamera.
Wpierw instalujemy ją przy dzisiejszej ulicy Pożarskie-go, dawniej Małachowskiego. Tu, pod
numerem drugim, na trzecim piętrze, w tzw. blokach ZUS-u, mieszkał prof. Stuchly.
Wspinamy się na trzecie piętro. Profesor ma osiemdziesiąt jeden lat, ale wigor
sześćdziesięciolatka. Tymi schodami przed prawie pół wiekiem zbiegał codziennie, by zdążyć
do pracy w Instytucie Higieny, gdzie pracował jako starszy asystent słynnego profesora
Rudolfa Weigla.
Pięćdziesiąt lat temu! Zygmunt Stuchly przystaje na moment na podeście klatki schodowej,
wygląda na podwórko. Tam w dole, po zielonej desce zjeżdżalni zsuwają się do piaskownicy
dzieciaki. Kilka nagich jeszcze drzewek, a na jednym tablica: Dietskaja płoszczadka „Sołne-
cznyj krug" 203-go radianskoho rajonu. ':
Profesor spogląda wciąż w okienko klatki schodowej. Do drugiego, bliźniaczego bloku ZUS-
u, stąd parę kroków. Ale dla profesora ta odległość wynosi całych pięćdziesiąt lat. „Tam
mieszkali państwo Rakowscy" — mówi
do żony.
Po chwili jest już w swoim dawnym mieszkaniu. Zajmuje je obecnie aktorka, trochę się jej
spieszy na próbę, ale ma zawodowe zrozumienie dla pracy filmowców. Co chcemy zobaczyć?
Okno. Okno?
— Nad ranem obudziły mnie strzały — wspomina prof. Stuchly i jakby to było wtedy, jakby
był rozbudzony,; rozespany, w piżamie, podchodzi do okna.— Proszę * spojrzeć jak
doskonale stąd: widać Drugi Dom Techni-i
52
ków, a na prawo, teraz to przysłania ta przybudówka, ale wtedy widziałem jak na dłoni i bursę
Abrahamowiczów. Niemcy w hełmach szli od bursy z bronią. Konwojowali dużą grupę
cywili. Na samym końcu czterech ludzi niosło kogoś na kocu albo może na płaszczu...
— To musiał być doktor Ruff, jego Niemcy zastrzelili jeszcze w bursie — dodaje pani
Stuchly. — Stanęłam w drzwiach tamtego pokoju. Widziałam twarz męża, zmienioną nie do
poznania. Pamiętam, że spytałam: — Co się tam dzieje? Co to za strzały? A mąż

background image

odpowiedział, że to nic, to tylko żołnierze przestrzeliwują broń. Nie chciał mnie
zdenerwować...
Wyglądamy wszyscy przez to okno. W dole olchy, krzaki, spadające w dół kilkoma
nierównymi tarasami urwisko.
— Dolna część korpusów tych, do których strzelano, ginęła za stokiem. Salwa padała za
salwą. Potem jeszcze widziałem jak oficer z pistoletem nachylał się i dobijał leżących. Na
drugi dzień pobiegłem jak zwykle do instytutu na Potockiego. Mieścił się w gmachu
przedwojennego gimnazjum Królowej Jadwigi. Instytutem kierował słynny profesor Weigel,
twórca szczepionki przeciwtyfu-sowej, za którą omal nie dostał Nagrody Nobla.
Na korytarzu wpadłem na profesora Weigla. Pamiętam, że spytał co ze mną, dlaczego jestem
taki zmieniony. Opowiedziałem, co widziałem w nocy. Boże! zawołał Weigel. Boże, to
całkiem do nich podobne. Ale czy to możliwe?
Idziemy w stronę bursy Abrahamowiczów. Tam profesor przekaże pałeczkę wspomnień doc.
Cieszyńskiemu. Jeszcze tylko, kiedy zatrzymamy się przed tymi sześcioma masywnymi,
ż

ółtymi kolumnami, podpierającymi dzisiejszy Szpital Gruźliczy dla inwalidów wojny

ojczyźnianej, profesor nie oprze się ostatniemu wspomnieniu.
— Tam w holu — mówi — powinna być wmurowana przez fundatora tablica z takim, jak
dziś pamiętam,
53
napisem: Kto bezpotomny schodzi z tego świata, winien wychować ojczyźnie wielu światłych
synów.
Los zdarzył, że „wielu naprawdę światłych synów" Lwowa i Polski spędziło ostatnie godziny
swego życia w tych właśnie murach.
Docent Tomasz Cieszyński wkracza na teren szpitala jakby jego topografię znał od dziecka.
Ale on zna ją dokładnie z zachowanych zeznań prof. Groera, jedynego człowieka z listy,
któremu udało się przeżyć. Przyszło pięciu gestapowców, pytali czy mamy waluty obce i
kosztowności. Na dole auto, w nim profesorowie Grek i Boy. Bursa Abrahamowiczów,
samochód wjeżdża na podwórze. Wprowadzają nas do budynku, popychają brutalnie. W
korytarzu, zaraz na wprost wejścia każą stanąć twarzą do ściany. Jeśli ktoś się poruszył, bito
kolbami. Do mnie: „Ty psie, jesteś Niemcem, zdradziłeś ojczyznę, służyłeś bolszewikom".
Czy coś w tym rodzaju. Potem pojedynczo wywołują do pokoju na prawo. Mnie wyrzucają za
drzwi. Około czwartej wyprowadzono z budynku grupę może dwudziestoosobową, na czele,
pochodu krwawiącego młodego Ruffa nieśli Nowicki, Piłat, Ostrowski i zdaje się Stożek. Za
nimi Witkiewicz. Gestapowcy zmuszali panią Ostrowską, a może i Gre-kową do zmywania
krwi ze schodów. Minęło około dwudziestu minut, kiedy rozległy się strzały od strony Wulki.
Docent Cieszyński wbiega po kilku stopniach prowadzących do wyjścia. Na wprost hol, mała
portiernia z wiszącymi kluczami, jakieś tablice z powpinanymi pinezkami karteluszkami
informacji dla chorych. Pacjenci, w flanelowych szlafrokach, klapiąc kapciami zatrzymują się
na schodach, nie bardzo jeszcze wiedząc, dlaczego ten elegancki pan w jasnym, świetnie
skrojonym garniturze przykleja się nagle do ściany twarzą, z rękamij uniesionymi do góry. A
to właśnie doc. Cieszyński odtwa^f rza krok po kroku, gest po geście, scenę tamtej nocy. Jes
54
jednocześnie Boyem, Stożkiem, Ostrowskim, swoim własnym ojcem..:
Widownia w flanelowych szlafrokach z zapartym tchem śledzi ten niebywały spektakl,
prawie nikt z nich nie wie, że w miejscu, gdzie ich dzisiaj leczą, kiedyś mordowano i że to
właśnie inscenizuje w tej chwili ten elegancki, starszy pan.
Cieszyński mówi jak w natchnieniu, niemal zdaje się nie dostrzegać, że przez cały czas
filmuje go kamera, każdym gestem i słowem podkreśla, że jest w tej chwili nie w żadnym
szpitalu, lecz na korytarzu bursy i że za chwilę z łomotem otworzą się drzwi pokoju na prawo
i wezwą go na przesłuchanie. Sam zmierza do tych drzwi, uchyla je gwałtownie.

background image

Kocioł z parującą zupą pomidorową stoi pośrodku. Zamiast gestapowców dwie rumiane tęgie
salowe w białych piętrowych czepcach patrzą zaskoczone kto przeszkadza im mieszać zupę.
Koniec wizji lokalnej.
I znów wychodzimy na ulicę. I znów przemierzamy tych kilkaset metrów, które były ostatnią
drogą uczonych. I znów zsuwamy się po stromej skarpie, pełnej olch, krzaków, wydeptanych
ś

cieżek, którymi teraz, skracając sobie drogę do tramwaju przy Wuleckiej, suną leniwie

przechodnie. Ten z torbą z zakupami, ów z teczką. Niektórzy wiedzą czego tu szukamy,
wiedzą, że to gdzieś tutaj. Nie wiedzą tylko, że jeden z nas wie to dokładnie. Prowadzi nas
docent Cieszyński. Zaraz po wojnie pokazywał mu to miejsce Leon Weliczker.
¦¦¦¦- Pomagałem mu potem redagować tę książkę, ten wstrząsający pamiętnik. I mimo że
zwłoki profesorów, w tej liczbie i mojego ojca, zabrano stąd i spalono w Krzywczycaeh,
odkryłem jeszcze odłamki kości w tej ziemi wuleckiej i ślady krwi w gliniastym^gruncie.
Wziąłem to, co się dało, zabrałem ze sobą do Wrocławia. Tę właśnie zroszoną krwią ziemię
ze szczątkami ich kości
55
wmurowano wraz z urną do pomnika wrocławskiego.
Jedziemy potem na Piekarską. W muzeum Akademii Medycznej czeka na nas Luiza
Szternsztejn. Jest pełna niepokoju i obaw. Czy pan Cieszyński rozpozna na pomniku swego
ojca? Lecz nie kamienne postacie wzruszą naszego świadka. Bo oto zanim w ogóle podejdzie
do rzeźby, zagrodzi mu drogę starszy pan w trenczu i przedstawi się: profesor Michał
Dubowy. Jestem emerytowanym profesorem dermatologii.
— Byłem studentem pańskiego ojca — mówi. — To był wspaniały uczony. I wszystko co
umiem, i co wiem, zawdzięczam jemu. Dowiedziałem się, że jest pan we Lwowie i nie
mogłem sobie odmówić przyjemności poznania syna człowieka, który zrobił ze mnie lekarza.
Jak na zamówienie do propagandowego filmu o przyjaźni połsko-radzieckiej, obaj padają
sobie w objęcia. Tego nikt nie mógł przewidzieć. Gorączkowo machamy do operatora, żeby
to kręcił. Ale on patrzy na nas zbaraniały i bezradny: stary jak świat „Arriflex", jedyny sprzęt
nowoczesnej agencji „Interpress", zaciął się i nie przewija taśmy.
A ci dwaj wciąż trwają w uścisku wzruszeni, jeden tym, co usłyszał, drugi tym, że mógł to
powiedzieć. I tylko kamienne oczy profesorów na pomniku patrzą na tę scenę, która dowodzi,
ż

e warto było nauczać w tych murach.

same. Bo nawet repatrianci Sobieski i Fredro pozostawili tu po sobie juz tyko puste place i
skwerki. Sprowadził sie
ksia^at TaM°Zak lid?WS na P13C ŚW- Ducha- Na ulic| książąt Jabłonowskich - poeta Gałan,
a przed Arsena
łem Królewskim zatrzymał się Iwan Fiodorow
Może, gdy dostateczna okaże się suma kopiejek i ero-szy, co napłynąć mają na konto Nr
70000001, stanie tu
i taki pommk o którym będ2iemy u wres;cif Xi
dziec, ze jest i nasz, i ich. Wspólny. Warszawa, maj 1988
Dobiegają ostatnie chwile naszego pobytu we Lwowie. Już tylko patrzeć, kiedy wyjeżdżając z
rogatki gródeckiej zostawimy za sobą niestety, wieże kościoła Elżbiety. Przed prawie pół
wiekiem, tak samo z Gródeckiej, oglądaliśmy się za siebie z myślą: czy kiedyś tu jeszcze
będziemy? No, i oto byliśmy. Już w innym mieście, jakimś dziwnym. Ale i my sami jesteśmy
jacyś dziwni: ni to goście tutaj, ni to gospodarze. Tylko domy zostały te
56
Maria Hejda
MÓJ DOMOWY NOTATNIK
4/5 września (noc)
O jedenastej Kasia budzi się z krzykiem.

background image

Mamusiu, nie pójdę jutro do przedszkola! Nie zaprowadzaj mnie tam!
Nie wiem jak zareagować. Przekonywanie po raz kolejny rozespanego, wystraszonego
dziecka o zaletach i konieczności chodzenia do przedszkola ¦— nie ma sensu. Okłamywać, że
rano zostanie ze mną, też nie chcę. Wyciągam ją z łóżeczka. Biorę do siebie na wersalkę.
Zasypia na godzinę, po czym sytuacja się powtarza. Tym razem Kasia narzeka na ból
brzuszka. Biegnę do kuchni. Paweł z Kasią na rękach spaceruje po pokoju. Przynoszę
zaparzoną miętę i łyżeczkę neospasminy. O wpół do trzeciej Kasia budzi się na ,,siku".
Znowu pochlipuje.
Piąta piętnaście — dzwoni budzik. Wstajemy. Robię śniadanie dla siebie i Pawła.
Przygotowuję kanapki do pracy.
Piąta czterdzieści pięć Paweł wychodzi do pracy. Ja wracam do śpiącej Kasi. Głaszczę ją
delikatnie po głowie. Zrywa się, od razu zanosząc od płaczu. Wlewam do jej ust łyżeczkę
neospasminy i usiłuję nakłonić do wypicia mleka. Kasia nie chce. Próbuję ją ubierać. Z
zawodzeniem czepia się mojej szyi i rąk. Patrzę na zegarek. Jest szósta. Za dziesięć minut
powinnyśmy wyjść z domu. Brutalnie odrywam Kasię od siebie i mocując się z nią nakładam
rajstopy. Kasia chce kupkę. Siedzi pięć minut na pustym nocniczku, który w końcu siłą
wyciągam spod pupy.
Szósta dwadzieścia — jesteśmy obydwie spocone, roztrzęsione, ale prawie gotpwe do
wyjścia. Kasia znowu chce kupkę. W pierwszej chwili nie reaguję sądząc, że to znowu
wybieg, ale w końcu decyduję się na ponowne podanie nocniczka. W samą porę! Nocnik jest
pełny.
Wypycham krzyczącą Kasię za drzwi. Na ulicy mała uspokaja się nieco. Chyba zaczęła
działać neospasmina. Przed samym wejściem do przedszkola Kasia wymiotuje. Postanawiam
pójść z nią po południu do lekarza. Krzyk zaczyna się znowu. Usiłujemy obydwie z panią
Agatką (wychowawczynią od maluszków) rozewrzeć zaciśnięte na moim swetrze piąstki. Z
trudem nam się to udaje.
Do pracy spóźniam się dwadzieścia minut. Szef jednak nic nie mówi. Spokojnie podsuwa mi
listę do podpisania. Siadam przy biurku.
Nie wytrzymuję. Płaczę. Dziewczyny, które mają to już za sobą — pocieszają mnie, że
pierwsze tygodnie w przedszkolu zawsze są trudne i dla mamy, i dla dziecka.
O jedenastej dzwonię do przedszkola. Pani mówi, że wszystko w porządku. Kasia podobno
zjadła śniadanie, nie płacze, bawi się. Trochę nie wierzę, ale jestem spokojniejsza.
Piętnasta piętnaście kolega podwiózł mnie samochodem. Jestem więc pod przedszkolem
wcześniej niż się spodziewałam. Z bijącym sercem wchodzę do szatni. Ktoś wyprowadza do
mnie Kasię. Mała idzie powoli. Nie wita się, nie cieszy, jakby zupełnie obojętne jej było to, że
przyszłam. Jej twarzyczka jest bladożółta z ciemnymi podkówkami pod oczkami. Usiłuję
nawiązać rozmowę. Pytam jak było. Nie odpowiada mi. Pozwala ubierać się, nie reagując
zupełnie na to, co z nią robię. Wychodzimy na
58
59
ulicę. Kasia automatycznie podąża za mną. Trzymam bezwładni) rączkę w swojej dłoni.
Wchodzimy do przychodni dziecka chorego. Jesteśmy i u pierwszy raz. Kasia przez trzy lata
prawie nie chorowała.
Siwowłosa pielęgniarka nie chce nas zarejestrować, ale w końcu lituje się nad nami i radzi
zapytać panią doktor, czy nas jeszcze przyjmie. Pani doktor odburkuje coś, patrząc niechętnie
znad okularów. Nie brzmi to ani tak, ani nie. Na wszelki wypadek wracamy więc do
poczekalni.
Po dosyć pobieżnym badaniu, pani doktor pyta o przedszkole.
— Ach te dzisiejsze kobiety! Urodzą, a potem robią wszystko, żeby jak najszybciej uciec od
domu i od dziecka — burczy.

background image

— Czy według pani — pytam lekarkę — Kasia nie powinna chodzić do przedszkola? Ona
przez trzy lata zupełnie nie chorowała i była bardzo wesołym, zrównoważonym dzieckiem —
dodaję zaczynając jakby się usprawiedliwiać.
— Proszę pani — głos pani doktor brzmi bardzo nieprzyjemnie. — Ona ma dopiero trzy lata,
a żadne dziecko w tym wieku nie jest jeszcze dojrzałe do rozstania się z matką — ani pod
względem fizycznym, ani psychicznym.
— Dlaczego więc urlopy wychowawcze trwają tylko trzy lata? — nie daję za wygraną.
— Ja nie decydowałam o tym, ile mają trwać — ucina pani doktor dyskusję i zaczyna
wypisywać receptę na jakieś uspokajające syropki. — Na razie nic takiego dziecku nie jest,
reakcja nerwicowa na zmianę otoczenia. Ostrzegam jednak, że prawdopodobnie będzie
bardzo chorowała — dodaje surowym tonem.
Wychodzimy. Jestem przybita. A przecież w mojej sytuacji są tysiące kobiet. Co robić?
Postanawiam nigdy
już nie odwiedzać z Kasią pani doktor, z którą los zetknął nas dzisiaj.
Siedemnasta: w pośpiechu robimy niezbędne zakupy.
Osiemnasta: nie jedliśmy dzisiaj obiadu, zabieram się więc do przygotowania czegoś ciepłego
na kolację.
Dziewiętnasta trzydzieści: Kasia nie chce jeść. Wmu-szam w nią szklankę soku owocowego i
nie kąpiąc kładę do łóżka. Co za ulga: zasypia.
Dwudziesta pierwsza: w wannie pranie, w zlewozmywaku sterta naczyń. Nie mam siły ruszyć
się z krzesła. Dyskutujemy z Pawłem. Może mogłabym wziąć jeszcze rok urlopu
bezpłatnego? Niestety, chyba nie będę mogła — nie dadzą mi w pracy, a poza tym za co
będziemy żyć?
13 września (sobota)
Siedem koszmarnych dni i koszmarnych nocy. śółto--zielono-biała twarzyczka Kasi. Składa
nam zapewnienia o miłości i robi wyrzuty za gehennę, którą musi przeżywać w przedszkolu
— czuje się przez nas odrzucona. Wczoraj gorączka 38,5 i lekarska diagnoza: Kasia ma
zapalenie gardła.
Wczoraj przeżyliśmy też poszarpany do kości palec mojego męża, usiłującego domowym
sposobem dopasować półeczkę pod okno. Dzisiaj ulga: kość palca w porządku, a mała przez
parę tygodni będzie miała opiekę taty.
10 października (piątek)
Czyżby cud? W poniedziałek rano Kasia, po trzech tygodniach spędzonych z tatą, spokojnie
ubrała się i bez żadnych oporów pozwoliła zaprowadzić do przedszkola. Pani Agatka
powiedziała mi dzisiaj, że moja mała jest dużo spokojniejsza i że zasypia (naprawdę?!)
podczas ciszy.

A poza tym jest piątek — koniec tygodnia, a Kasia nie ma nawet śladu kataru. Może
wszystko dobrze się w końcu ułoży z tym przedszkolem?
11 października (sobota wieczór)
Za wcześnie się cieszyłam. Dzisiaj rano Kasia miała gorączkę 38 stopni. Wezwaliśmy
pogotowie. Pani doktor nie zauważyła nic szczególnego, poza tym, że dziecko jest wyjątkowo
blade. Zapisała merafm i witaminy. Po południu temperatura skoczyła do 39,7. Powtórnie
wezwaliśmy pogotowie. Tym razem stwierdzono zapalenie gardła (znowu!). Pani doktor
zapisała me-tacyklinę.
14 października (wieczór)
Przed chwilą Kasia poszła spać. Śpi bardzo niespokojnie, a przede wszystkim bardzo kaszle.
Paweł był dzisiaj drugi raz w przychodni. Mówił lekarce, że gorączka nie opada. Sugerował
pani doktor wizytę w domu. Dano mu niedwuznacznie do zrozumienia, że jesteśmy starymi
rodzicami (obydwoje po trzydziestce) małego dziecka i histeryzujemy.

background image

15 października (środa — noc)
Mała ma obustronne zapalenie płuc. Stwierdził to wezwany prywatnie, trochę z nami
zaprzyjaźniony pediatra. Na naszą prośbę, po krótkim namyśle, zdecydował się zostawić nam
dziecko w domu, chociaż tak ciężkie scho- j rżenie wymaga leczenia szpitalnego.
62

29 października (środa)
Pan doktor był dzisiaj na ostatnim badaniu kontrolnym. Organizm Kasi nadzwyczaj szybko
poradził sobie z chorobą.
Pytaliśmy „naszego pana doktora", czy według niego Kasia jest dzieckiem, które nie powinno
uczęszczać do przedszkola? Odpowiedział stanowczo:
— Prawie żadne trzyletnie dziecko nie powinno być odrywane od matki. Jeśli jednak chodzi o
Kasię, to niczym nie różni się od innych trzylatków i jeśli zakłada się, że trzyletnie dzieci
wytrzymują warunki wychowania przedszkolnego — to Kasia też wytrzyma. Można
spróbować ją posłać za jakiś miesiąc, dwa.
Tak, za miesiąc, dwa —- tylko co począć z Kasią przez ten czas? Pani doktor w przychodni
też uważa, że Kasia po tak ciężkiej chorobie musi przejść okres około dwumiesięcznej
rekonwalescencji. Jednak już po dwóch tygodniach „opieki" odmawia mi dalszego
zwolnienia, twierdząc, że według przepisów należy się ono tylko na okres ostrego przebiegu
choroby. Trzeci tydzień był już wyproszony i dany bardzo niechętnie. Zostało mi jeszcze parę
dni urlopu. A potem? Bezpłatny... o ile szef się zgodzi.
22 grudnia (poniedziałek)
Szef się zgodził i jutro wyjeżdżamy z małą na dziesięć dni do Szczyrku. Wydajemy na
wyjazd ponad połowę pożyczki, którą przyniósł wczoraj z pracy Paweł i uważamy, że to i tak
będzie mało. Już od paru dni segreguję, piorę, prasuję ubrania, które mamy wziąć ze sobą. A
poza tym sprzątam. Nie mogę przecież chociaż wyjeżdżam
zostać na święta jako jedyna w kamienicy z brudnymi oknami.
Pawła całymi dniami nie ma w domu. Porządkuje przed wyjazdom swoje sprawy w pracy.
Zostałam jak zwykle sama z rozhukaną Kasią i tym przedświąteczno-wyjazdo-wym
majdanem. Cała rodzina jest na mnie obrażona za nicpoMzanowanie tradycji i pomysł
spędzenia świąt poza domom. Ani teściowa, ani mama nie robią mi jednak otwartych
awantur, bo przecież jest to wyjazd pod hasłem „dla dobra Kasi".
Moje wyrzuty sumienia są niewielkie. Nasze mamy święta celebrują rozpoczynaniem
porządków już od listopada. A ja do ostatniej chwili pracuję. W pośpiechu po nocach
sprzątam. Mamy przez kilka tygodni okupują sklepowe kolejki, wypatrując
najatrakcyjniejszych towarów. Ja zmęczona, wracając późnym popołudniem do domu, kupuję
co popadnie. A te dwa, trzy dni świąt, które powinny być wytchnieniem i czasem refleksji,
przeżywamy w takim stresie, że kiedy to wszystko minie, jesteśmy z Pawłem dokładnie
wykończeni. Musimy „obskoczyć" dwie Wigilie, bo inaczej każda z mam się obrazi. W
pierwszy dzień świąt wstajemy dużo wcześniej niż zazwyczaj w niedzielę, bo trzeba pójść do
kościoła, a potem na uroczyste śniadanie u moich rodziców i następnie na równie uroczysty
obiad u teściów.
Wieczorem i w nocy pierwszego dnia świąt zaczynam już przygotowywać się do dnia
następnego. Zdenerwowana lustruję wszystkie kąty, czy nie ma gdzieś jakiegoś pyłku, bo
bystre oczy moich mam wypatrzą wszystko. Grzeszę przeciwko Panu Bogu i w drugi dzień
ś

wiąt nie zaliczam kościoła. Od rana kręcę majonez do sałatki jarzynowej — liczę na to, że

Pan Bóg jest bardziej wyrozumiały, niż moja teściowa. Oczywiście, majonez zazwyczaj mi
się zwarzy, ciasto rozsypuje, chrzan jest za mało biały, a ogórki kwaszone za mało twarde.
Potem przy stole wysłuchujemy z Pawłem, jakie to gospodarne są córki teściowej, jacy
zaradni byliby synowie mojej mamy, gdyby, oczywiście, los ją nimi obdarzył. Na koniec

background image

obydwie mamy mówią do siebie używając półsłówek, a na pożegnanie ledwie podają sobie
ręce.
Po takim świątecznym dniu myję gary do dwunastej w nocy, a o piątej trzeba jak zwykle
wstać do pracy. Trudno się więc dziwić, że cieszę się tym wyjazdem. I to tak bardzo, że nawet
nie złoszczę się na Pawła, którego kompletnie nic nie obchodzi, a jego zainteresowanie
wyjazdem ogranicza się do ubrania się w ciuchy, które mu przygotuję i do
przetransportowania gotowych, spakowanych waliz do pociągu.
23 grudnia (wtorek)
Przyjechaliśmy. Zamieszanie przy obiedzie. Nikt z wczasowiczów nie może się zorientować,
przy którym stoliku siedzi. Kelnerki mówią, że wszystko się unormuje przy kolacji, kiedy
dojadą spóźnialscy i cała wczasowa grupa będzie w komplecie.
24 grudnia (Wigilia)
Po obiedzie wysyłam Pawła z Kasią na spacer i całe popołudnie przygotowuję się do
wieczornej kolacji. Jestem pierwszy raz od czterech lat na wczasach i nie bardzo mogę
przewidzieć, jak ubiorą się panie na dzisiejszy wieczór. Nie chciałabym się specjalnie
wyróżniać. Wkładam białą bluzkę w delikatne paseczki i czarną aksamitną spódnicę. W
delikatnym makijażu i przy nastrojowo palących się świecach nie wyglądam chyba najgorzej,
bo kiedy wchodzimy na salę jadalną, słyszę sceniczny szept dwóch siedzących przy stoliku
pod oknem podstarzałych amantek.
— Popatrz na tę co weszła, na tę w białej bluzce.
— Boże, ale się odsztafirowała.
65
Ja też lustruję salę. Sam szyk i elegancja. Panie w ciemnych, niektóre nawet w czarnych
sukniach. Blask świec daje wszystkim jednakowe szansę imponowania. W romantycznym
półcieniu trudno rozróżnić, która kreacja jest, tak jak moja, okazyjnie kupioną za dwa tysiące
bluzką, a która ciuchem z Pewexu za dwadzieścia dolarów.
Składamy sobie życzenia. Jest mi jakoś dziwnie. Nogi mam jak z waty. Paweł z niepokojem
patrzy na moje szklące się oczy. A jednak teraz już wiem, że Wigilii nie powinno się spędzać
poza domem. Tęsknię za mamą, ojcem, Zuzką. Tęsknię nawet za teściową. Wszystko jest nie
tak: piękna, duża — ale nie taka jak w domu — choinka. Potraw dwanaście — ale nie taka jak
u mamy sałatka z czerwonej kapusty z groszkiem. Nie ma karpia po żydowsku (specjalność
teściowej) i nie ma moich ukochanych od dzieciństwa pierogów z kapustą.
Po opróżnieniu talerzy rozchodzimy się w milczeniu do swoich pokojów. Jest smutno. A w
domu dzieci teraz by zapalały zdobyte jakimś cudem zimne ognie i wszyscy śpiewaliby
kolędy, fałszując przy tym niemiłosiernie (bo całej rodzinie słoń na ucho nadepnął). I byłoby
mnóstwo śmiechu — i z tego fałszowania, i z tańców dwuletniej Malwinki, i z Kasi,
usiłującej wytłumaczyć maleńkiej kuzyneczce, że kolęd się nie tańczy.
Wspólnie oglądamy w telewizji dobranockę. Myjemy się. Idziemy spać.
25 grudnia (wieczorem)
Przygnębienie minęło. Jedzenie wręcz wystawne. Pogoda wspaniała. I istna rewia mody od
samego rana. Większość pań przebierała się dosłownie na każdy posiłek. Rano skromniej —
jak przystało do śniadania. Obiad i kolacja — pełna gala. Jestem przerażona. Wzięłam \
68
wprawdzie odświętną sukienkę, ale tylko jedną. W co ubiorę się jutro? Mam jeszcze parę
bluzek flanelowych, dwa swetry i dwie pary spodni. To wszystko co zmieściło się obok
ubranek Kasi i ciuchów Pawła do dwóch i tak mocno wypchanych toreb turystycznych. Dla
większości pań zabranie szafy ubrań nie było problemem, bo przyjechały samochodami z
prkupnymi bagażnikami. Mnóstwo osób preywiozło nu v * n ir^enośne telewizory. Paweł
ś

mieje się ze ¦ ><J/ cieszyć się słońcem

i bielutkim śniegiem, \t -« -" i nocy pokrył wszys-

background image

tko dokoła.
27 grudnia
Cieszę się pogodą, smakuje mi jedzenie, ale jednak śmiesznie się czuję we flanelowej koszuli
i w sztruksowych spodniach wśród pań w pewexowskich dzianinach i wełnach.
Wszyscy są niezadowoleni, że śniadanie wyznaczono na ósmą. Większość wczasowiczów
przychodzi na nie prawie z godzinnym opóźnieniem. Nawet w ciągu czternastu dni pobytu na
wczasach tworzą się grupki wzajemnie ze sobą sympatyzujące. Najpewniej i najgłośniej
zachowują się cztery panie i tak już zwracające na siebie uwagę zadbaniem i najdroższymi
ciuchami.
— Co,za pomysł z tym śniadaniem o ósmej! — krzyczała wczoraj na kelnerkę jedna z nich,
gdy ta zbuntowała się, że po dziewiątej nie będzie już nikogo obsługiwać. — W domu jeszcze
o dziesiątej nie mogę dojść do siebie, a tu muszę się zrywać skoro świt.
Kilka osób z zaskoczeniem wysłuchiwało jej żalów. Widocznie byli to ci, którym zdarza się
wstawać do pracy o szóstej. A może byli wśród nich nawet i tacy jak my, którym poranny
bieg do pociągu na czczo parę minut po piątej, też nie jest obcy.
67
Słyszałam potem, jak kumpelka zagadnęła niezadowoloną: „Ty nie pracujesz, prawda?". „Nie
mam takiej potrzeby" — odrzekła źle budzona na wczasach nieszczęśnica.
Dowiedziałam się potem w kuluarach zupełnie niechcący, że jej tatuś jest właścicielem
fabryczki produkującej różne specjały z tworzyw sztucznych. Zięciulo ma oczywiście
współudział w interesie, a córeczka«zapewnio-ne błogie, leniwe życie i pieniądze.
29 grudnia.
Kasia już trzeci dzień z rzędu wodzi zachwyconym wzrokiem za grupą dziewczynek,
bawiących się wspólnie w świetlicy.
— Mamusiu, one są takie fajne — zaprzyjaźnię się z nimi.
Tak się składa, że dziewczynki są właśnie córeczkami owych zadających szyku pań w naszej
wczasowej jadalni. Instynktownie czuję, że z tej przyjaźni nic nie wyjdzie, ale nie bardzo
wiem, jak wytłumaczyć to trzyipółletniemu
dziecku.
— No idź, zapytaj, może się z tobą pobawią—proponuję małej.
Kasia zabiera ze sobą Ferdynanda — małą pluszową maskotkę, którą dostała od nas pod
choinkę w wigilijny wieczór. Podchodzi ufnie do rozłożonych na fotelach lalek. W tym
momencie, jak na komendę, trzy małe księżniczki w austriackich dresikach chowają za siebie
lalki Barbie.
„Uciekaj!"—syczą do mojej małej, która nie zdążyła się jeszcze do nich odezwać. Kasia
jakby nie słyszy i pyta nieśmiało: „Czy mogę się z wami pobawić?". „Nie! — odpowiada
najwyższa z dziewczynek, czarnula ze złotymi kolczykami w uszach. — Jesteśmy dla ciebie
za duże,
68
a poza tym, ty jesteś brzydko ubrana". „A nieprawda — broni się Kasia. W jej głosie słyszę
niebezpieczne łzawe tony. — Mamusia włożyła mi moją najładniejszą czerwoną spódniczkę i
nowy sweterek od babci". Sześcioletnie znawczynie światowej mody nie dają się oszukać.
„To są polskie łachy" — stwierdza ze znawstwem najwyższa. „My mamy zagraniczne
zabawki, a ty nie. Uciekaj!"
Do Kasi w końcu dociera, że jej nie chcą. Z płaczem biegnie w kierunku naszego pokoju.
31 grudnia
Pogoda zmieniła się nagle. Od samego rana pada gęsty śnieg i wieje silny wiatr. Zadymka nie
pozwala nam ruszyć się z pokoju. Kasia pokasłuje nieco, więc tym bardziej spacer nie jest
wskazany. Po śniadaniu moi oglądają teleferie, a ja usiłuję doprowadzić do porządku pokój,
którego nie zdążyliśmy sprzątnąć.

background image

Teleranek się skończył. Paweł siada w fotelu z gazetą. Kasia przynosi książeczkę o Koziołku
Matołku.
— Poczytamy, mamusiu?
— Poczytamy, córeczko.
— Nie napiłabyś się herbaty? — pytą Paweł.
Nie odpowiedziałam. Wlewam wodę do dzbanka i wsadzam grzałkę. Pijemy herbatę.
— Ja nie chcę pić. Ja jestem głodna — stwierdza Kasia, która na śniadanie zjadła dwie łyżki
zupy mlecznej.
Przygotowuję kanapki. Karmię małą.
— A teraz bawimy się w dom, mamusiu.
Bawimy się kolejno w dom, w doktora, a nawet w przedszkole.
W przerwie daję Kasi pomarańczę. O trzynastej idziemy na obiad.
69
Po obiedzie Paweł układa się do drzemki. Znudzona Kasia zaczyna skakać po wersalkach.
Nie omija także tatusia. Sążnisty klaps rodzicielski i' Kasia ryczy tak, że słychać ją chyba w
całym domu.
— Nawet na urlopie człowiek nie ma chwili spokoju — użala się Paweł nad swoim losem.
5 stycznia
Budzę się z potwornym bólem głowy. Odruchowo patrzę na zegarek. Jest wpół do szóstej.
Wsadzam termometr pod pachę. Leżę nieruchomo, czekając na dzwonek budzika. Cholera,
znowu 38,4. Już trzeci dzień gorąezka nie spada pomimo garści pastylek połykanych co rano.
Muszę chyba w końcu iśó do lekarza. Tylko jak to zrobić?
Wychodzę z łóżka. Trzeba małej podać ampicillinę. Kasia ma znowu zapalenie gardła. Wstaję
— pokój wiruje. Robi mi się ciemno w oczach. Siadam, a właściwie osuwam się z powrotem
na łóżko. Obiema rękami mocno opieram się o poręcz krzesła. Po chwili wersalka, szafa,
telewizor wracają na swoje miejsce. Wkładam szlafrok. \ Chwiejnym krokiem idę do kuchni.
Pierwsza próba podania małej antybiotyku nie udaje się. Kasia ma ubrudzony kaftanik,
nadający się już teraz tylko do przeprania. Za drugim razem idzie nieco lepiej. Tylko parę
kropel spada na dywan.
— Gdzie mam jakąś czystą koszulę? — w głosie męża słyszę zniecierpliwienie, nie po raz
pierwszy w ciągu ostatnich dni.
— Gdzieś w szafie powinna być jeszcze ta niebieska.
— Niebieską nosiłem przez tydzień, tydzień temu — syka z wściekłością i ostentacyjnie
zaczyna oglądać brązowy golf, który już miał na sobie chyba ze dwa razy.
Kasia tymczasem rozbudziła się na dobre. Równocześnie zachciało się jej i siku, i jeść, i pić.
Sadzam ją na
70
nocniczku i zaczynam szukać w szafie czystego kaftanika.
— Czy wiesz, która godzina?! — w głosie Pawła czuję irytację.
Zostawiam małą na nocniczku i wlokę się do kuchni Jest szósta trzydzieści.
— Nie trudź się! I tak nie zdążę zjeść! — histeria w głosie mojego męża
nabiera mocniejszych tonów.
Mała, która przydreptała do kuchni z gołą pupiną, chwyta rozpakowaną kostkę masła i czym
prędzej zaczyna uciekać w kierunku pokoju.
— Może byś kupił chleb — proponuję Pawłowi nieśmiało, wrzucając do torby kanapki.
— Poproś mamuśkę — słyszę burknięcie. — Ostatecznie mogłaby chociaż raz na trzy lata
tyle dla nas zrobić.
Kasia je jak zwykle, plując i rozlewając. Tętnienie w skroniach nie ustaje. Czerwone i złociste
cętki wirują przed oczami z coraz większą szybkością.
— Halo, tu mówi Kasia — moja córka z całą powagą przedstawia się komuś przez telefon.

background image

— Babciu, a ja wyplułam zupę, bo mamusia niedobrą ugotowała — chwali się moja
pociecha.
Przejmuję słuchawkę.
— Halo mamo, czy nie mogłabyś nam dzisiaj wyjątkowo kupić chleba? — zaczynam
nieśmiało.
— A co, Paweł nie może po pracy?
Nie brzmi ta odpowiedź zachęcająco, ale nie rezygnuję.
— Wiesz, że po południu nie można nic dostać.
— A co byś zrobiła, gdybym mieszkała w innym mieście?
— Ale nie mieszkasz, mamusiu.
— Ja w twoim wieku miałam dwoje małych dzieci i sama sobie radziłam. Nie prosiłam o
pomoc nikogo.
— Mamo, przecież wiesz, że jesteśmy obydwie z Kasią chore.
— Chorobie Kasi to ty jesteś winna. Przeziębiłaś ją. Już
71
dawno nie mogłam patrzeć, jak ją ubierasz, ale nic się nie odzywałam, bo czy tobie można
zwrócić uwagę?
— Mamo, kręci mi się w głowie.
— Nie przesadzaj! Trochę kataru i zaraz taki alarm. Wszyscy teraz chorują.
— Kupisz mi ten chleb?
— Nie wiem, czy zdążę. Mam dzisiaj mnóstwo spraw do załatwienia, ale może wyślę ojca.
Wracam z powrotem do kuchni. Kasia z wielką precyzją przesiewa przez sitko już drugi
kilogram mąki — na podłogę, oczywiście. W zlewozmywaku i na szafce obok sterta garów i
talerzy z wczorajszego obiadu. Wczoraj nie dałam rady umyć. A dzisiaj? Dzisiaj muszę.
Sprzątnąć też muszę. Dzisiaj przyjdzie w odwiedziny do chorej wnuczki teściowa.
Oczywiście, jak zwykle w porze obiadu. Obiad też więc być musi. I to nie jakieś tam
kluseczki. Musi być porządne mięsko z jarzynką, zupka i kompocik.
— Kasiu, jeszcze witaminki i umyjemy rączki. Dam ci książeczki. Pooglądasz sobie w
łóżeczku. Pan doktor kazał ci przecież leżeć.
W łazience napuszczam wody do wanny. Pranie po małej z trzech dni. Przy każdym
pochyleniu pulsujący ból chce mi rozsadzić głowę. Nogi mam jak z waty. O Boże, dopiero
jedenasta. Kiedy skończy się ten dzień?
Teściowa przyniosła małej pomarańcze. Oczywiście, ona też ma swój pogląd na chorobę
Kasi, który zresztą niewiele różni się od opinii mojej mamy. A w jednym zgadzają się na
pewno: to ja jestem winna chorobie Kasi.
Teściowa uważnie lustruje oblicze mojego męża.
— Źle wyglądasz, mój synu.
— A co mama myśli, jak mam wyglądać? Nie sypiam po nocach, pracuję na dwóch etatach,
z siatami latam.
— To ty do dziecka w nocy wstajesz? — upewnia się teściowa z coraz gorzej ukrywanym
oburzeniem.
— No, niby nie — mój małżonek nie śmie tak całkiem bezczelnie skłamać przy mnie,
chociaż dobrze wie, że
72

jakakolwiek obrona z mojej strony nie miałaby żadnego sensu.—Ale przecież nie mogę nie
słyszeć jak mała ryczy — dodaje, cokolwiek jednak niepewnie.
— I zakupy też robisz? — sonduje teściowa. — Co się to porobiło — ciągnie udając, że nie
widzi moich spuchniętych, załzawionych oczu i rozpalonych policzków.—Miałam troje

background image

dzieci, ale miałam też swój honor i nie śmiałam mężczyzny wciągać w babskie sprawy.

— Mamo, ależ Kasia jest chora
— A moje dzieci to nie chorowały? Ty się więcej módl, to może Pan Bóg ci wybaczy i
przestanie karać tymi chorobami — kończy teściowa, wychodząc.
Mój mąż jest zmęczony. Miał bardzo ciężki dzień. Bierze gazetę i zamyka się w pokoju.
Dobijająca się Kasia irytuje go w najwyższym stopniu.
— Jak ty ją wychowujesz? — krzyczy wściekły zza zamkniętych drzwi.
Zabieram małą. Bawimy się. O Boże! Zapomniałam na śmierć o koszulach. Przepieram dwie.
Przed pójściem spać przeprasuję wilgotne. Do rana wyschną.
Pukanie do drzwi. To ojciec z chlebem.
— śebym ja stary ojciec musiał wysługiwać się dorosłym dzieciom — słyszę z ust
przystojnego, szpakowatego pana, który ma lat sześćdziesiąt, a któremu nikt nie dałby więcej
niż pięćdziesiąt.
Kasia z piskiem radości podbiega do dziadka.
— Dla ciebie dziadziuś przyniósł chlebek, dziecinko. Tylko dla ciebie.
Dwudziesta. Paweł je kolację milcząc. Kasia jak zwykle grymasi. Próbuję przełknąć kawałek
chleba. Nie mogę. Jeszcze tylko kąpiel Kasi, prasowanie tych dwu koszul i będę mogła się
położyć. śeby tylko Kasia zechciała zasnąć od razu.
Dwudziesta druga. Skończył się film w telewizji.
— Jest coś do roboty? — ostrożnie sonduje Paweł.
— Nie, idź spać — nakręcam budzik na wypadek
73
gdybym zasnęła. Trzeba małej o północy podać następną dawkę lekarstwa.
— No, to dobranoc — mój mąż jest gotowy do spania.
— Paweł, może zwolniłbyś się jutro. Poszłabym do
przychodni.
— Zwariowałaś, przecież wiesz, że akurat jutro za nic na świecie nie mogę. -Zadzwoń do
mamy.
Wyciągam termometr spod pachy. Znowu prawie 39 stopni. Pewna moja sąsiadka—dawno
temu—gdy byłam małą dziewczynką, mówiła, że jest zahartowana, bo żadna choroba nie jest
w stanie zapędzić jej do łóżka.
— Dobranoc, Paweł. Zamknij dobrze drzwi do swojego pokoju. Kasia w nocy rzeczywiście
głośno płacze.
15 stycznia (czwartek)
Dzisiaj po ponad dwumiesięcznej przerwie znalazłam się znów w pracy, zmuszając niemalże
awanturą babcię (moją mamę), aby została z Kasią w domu chociaż przez parę dni. Kasia jest
zdrowa, ale mróz sięga rano dwudziestu paru stopni.
Babcia, pięćdziesięcioparolatka, bardzo kocha swoją trójkę wnucząt, ale nigdy nie przejawiała
chęci zajmowania się nimi. Zawsze mówiła mnie i siostrze, że skoro dorośli ludzie decydują
się na posiadanie dzieci, to powinni wziąć za nie pełną odpowiedzialność. Poza tym babcia
jest już osobą trochę schorowaną i przyzwyczajoną od paru lat do w miarę niezależnego trybu
ż

ycia.

*
20 stycznia (wtorek) -'
Mrozy trwają nadal, awantury z babcią pod byle pretekstem także. Przedwczoraj babcia ostro
zwróciła mi uwagę, że mam niedomyty zlew i że źle wychowałam Kasię, która często bywa
nieposłuszna.
74

background image

Wczoraj przygotowałam Kasi nieodpowiednie ubranko. Dzisiaj po prostu spóźniłam się 15
minut. A w gruncie rzeczy chodzi o to, że babcia nie ma najmniejszej ochoty wstawać o
szóstej rano, otulać się w kożuch i pędzić do wnuczki.
Zacinam się w ignorowaniu awantur. Nie podejmuję tematów. Nie mam wyjścia. Już nawet
nie liczę pensji Pawła. Lekarz powiedział, że małej przez zimę potrzebne są cytrusy (1200 zł
na straganie i 600 zł za kilogram w sklepie państwowym — o ile są). Powiedział także, że
muszę dziecku zapewnić wyjazd z miasta w czasie wakacji najlepiej na dwa, trzy miesiące.
Na dwa tygodnie mogę uzyskać ulgowe wczasy. Potem zostaje już tylko wyjazd prywatny za
co najmniej 60-70 tysięcy miesięcznie (uwzględniając Kasię i drugą osobę sprawującą
opiekę). Skąd to brać? Bo pensji nie wystarczy.
16 lutego (poniedziałek)
Przez dwa tygodnie opiekowała się Kasią moja młoda sąsiadka, która jest nauczycielką. W
ten sposób spędziła swoje ferie zimowe. Babcia odpoczęła od wczesnego wstawania, a ja
psychicznie od babci. Kasia przez te dwa ?ygodnie wyraźnie schudła. Pani Halinka uważa
bowiem, y.e dziecku należy wtedy dać jeść, kiedy wyraźnie o to prosi. A moja córka nie
zachęcana do jedzenia, może nie jeść cały dzień.
7 lutego (wtorek)
Kasię skreślono bezapelacyjnie z listy przedszkolaków, 'ani dyrektor nie pozwoliła mi dojść
do słowa. Głosem Lanowczym i nie znoszącym sprzeciwu oznajmiła, że o winna to już zrobić
w styczniu. Skoro dziecko tak długo
75
jest nieobecne to znaczy, że albo jest bardzo chorowite, albo się do przedszkola absolutnie nie
nadaje, albo ma zapewnioną opiekę w domu. Niby racja. Tylko jak ja to wszystko
wytłumaczę babci?
19 lutego (czwartek)
Pierwszy raz w życiu zażywałam wczoraj relanium. Zawzięłam się jednak i spokojnie
zapytałam babcię, czy przyjdzie do Kasi. W odpowiedzi trzasnęły drzwi, ale dzisiaj rano
babcia przyszła.
Chodzę teraz do pracy na szóstą rano (szef zgodził się bardzo niechętnie). Wstaję przed piątą.
Myję się, ubieram, ścielę łóżka, przygotowuję sobie i Pawłowi śniadanie. Babcia przychodzi,
ubiera Kasię, daje jej jeść (to co ja zostawiłam), a później odgrzewa zupę, którą ugotowałam
poprzedniego dnia. Około piętnastej zabieram Kasię na spacer (z babcią nie wychodzi) i na
zakupy. Obiad jemy o siedemnastej. Potem mycie talerzy i trochę czasu na pranie, prasowanie
i wszystko inne. O wpół do ósmej przygotowuję jakąś przekąskę na kolację. O dziewiątej
Kasia zasypia. Na większe pranie i sprzątanie zostaje tylko wolna sobota.
26 lutego (czwartek)
Wczoraj na instytutowej tablicy ogłoszeń wywieszono zawiadomienie o tegorocznych
awansach. Jak zwykle w takiej sytuacji nie obeszło się bez awantur. Szef nieoczekiwanie dał
mi dwa tysiące podwyżki. Kiedy dzisiaj rano weszłam do pracowni, rozjazgotane dziewczyny
nagle umilkły. Zorientowałam się, że — jak się to mówi — byłam na tapecie. Zanim
zdążyłam się odezwać, nie wytrzymała Krystyna:
— To ma być sprawiedliwość — wybuchnęła. — My pracujemy, na opieki nie chodzimy, ale
to się nie liczy! Tutaj nie wynagradza się za uczciwą pracę, ale za to, że się ktoś trzy lata w
domu przy dzieciach przewałkonił.
Zatkało mnie. Nie zdenerwowałabym się tak, gdyby to powiedziała inna dziewczyna, ale
Krystyna? Od pięciu lat mąż na kontrakcie w RFN. Mają własny dom i elegancki samochód.
A ja nawet z tymi dodatkowymi dwoma tysiącami i tak będę zarabiała najmniej z całej
pracowni. Nie mogę pogodzić się z tym, że to właśnie ona najbardziej zazdrości mi tych
pieniędzy.
10 marca (wtorek)

background image

W telewizji kolejny odcinek „Ptaków ciernistych krzewów". Zostawiam stos brudnych
naczyń w kuchni i ze zbuntowaną miną zasiadam przed telewizorem. Dla dodania sobie
pewności biorę druty, chociaż wiem, że nie usprawiedliwią mnie one w oczach Pawła, ciągle
udającego, że nie wie skąd się biorą wszystkie swetry, w których tak lubi chodzić. Wszelkie
moje robótki Paweł lekceważy i uważa, że są one ucieczką przed prawdziwą „robotą". Nie
przekonuje go, że każdy jeden sweter zrobiony przeze mnie, to oszczędzone parę tysięcy
złotych.
Na ekranie Ralph de Bricassart (uwodzicielski Cham-berlain) i piękna Maggie przeżywają
upojne chwile w domku nad brzegiem morza, a ja siedzę jak na rozżarzonych węglach
słuchając wrzasków dochodzących z łazienki. To Paweł wyładowując swoją złość na mnie,
bierze się za wychowanie Kasi. Zwyciężył! Połykając łzy wściekłości, zwlekam się z fotela i
idę do łazienki. Wycieram małą. Całuję. Uspokaja się. Zasypia trzymając swoją rączkę w
mojej dłoni.
77
13 marca (piątek)
Paweł z naburmuszoną miną powiadamia mnie, że jedzie na dwutygodniowy kurs do
Warszawy. Nie podejmuję rozmowy. Wiem, że będzie próbował wywołać awanturę. Będzie
starał się udowodnić mi, że to ja się kłócę, bo zazdroszczę mu wyrwania się z domu. Będzie
obnosił się z cierpiętniczą miną, a potem, niejako mnie na złość, skorzysta ze wszystkich
delegacyjnych uroków. A ja? Ja rzeczywiście mu zazdroszczę.
Przez ostatnie cztery lata on zaliczył takich kursów co najmniej kilka. Mnie w tym czasie
przez jeden dzień nie udało się oderwać od dziecka. Jeśli wyjeżdżam, to tylko z Kasią. Mam
niesamowite problemy z jednodniową delegacją. Szef z niechęcią, a koleżanki z nieukrywaną
złością patrzą na mnie, gdy wymiguję się od wszelkich wyjazdów. A o takim wyjeździe dla
relaksu boję się nawet pomyśleć.
16 marca (poniedziałek)
Dzisiaj dostałam znowu list od Marka. Kolejny raz prosi mnie o koleżeńskie spotkanie. Nie
może zrozumieć, dlaczego ciągle nie chcę się z nim zobaczyć i powspominać starych
szkolnych dziejów. Paweł z Kasią poszli do teściowej. Przez chwilę będę sama: ja, ty Marku i
nasze wtedy szesnaście lat. Gładzę zapisane znajomym, dużym, wyrazistym pismem arkusiki.
Czy wiesz Marku, że nigdy już potem nikogo nie kochałam w taki sposób, jak ciebie?
18 marca (środa)
Patrzę w lustro. O Boże, jak ja wyglądam! Podkrążone oczy, wyciągnięta twarz, bladosine
usta bez szminki. I te włosy! Muszę w końcu coś z nimi zrobić! Muszę iść do fryzjera.
78
. Dzisiaj Krystyna zapytała z udanym zdziwieniem, dlaczego tak bardzo lubię brązowy kolor,
kiedy lepiej byłoby mi w żywszych kolorach. Niedwuznacznie dała mi do zrozumienia, że nie
powinnam bez przerwy pokazywać się w jednych i tych samych dwóch brązowych,
zakładanych na zmianę, golfach.
20 marca (piątek)
„Dziewczyny meblujcie głowy!" To budujące hasło czytam już po raz nie wiem który w
piśmie kobiecym. Dziewczyny nie bądźcie głupsze od waszych mężów! Czytajcie! Kształćcie
się! No cóż, racją. Ale ja, jeśli mam chwilę czasu, biorę się zaraz do cerowania, robienia na
drutach, szycia. Któż bowiem zauważy istotną przemianę, która zaszła we mnie po
przeczytaniu mądrej rozprawy wielkiego filozofa na temat sensu istnienia świata — a dziurę
w majtkach mojej córeczki zauważą wszyscy. Co obchodzą domowników moje przemyślenia
na temat roli Dostojewskiego w literaturze światowej, jeśli nie będzie porządnego obiadu. Po
raz kolejny więc wściekła, zamiast do czytania ukochanego Czechowa, biorę się do walki z
wiecznym bałaganem w szafach.
21 marca (sobota)

background image

— To co jest dla mnie dzisiaj do roboty? — pyta z miną cierpiętnika, jak zwykłe w sobotę
rankiem, Paweł.'
— Odkurz mieszkanie — proszę, udając że nie widzę jego złego humoru.
Paweł zaczyna sprzątanie od lektury porannej gazety. Ja w tym czasie myję talerze po
ś

niadaniu, ubieram i czeszę Kasię. Kasia wyspana i najedzona, zaczyna upominać się o spacer

po parku.
79
— Tatuś cię zabierze, jak posprząta — uspokajam
ją-
Słysząc to mój mąż niechętnie odkłada gazetę i kieruje się powoli do schowka z
odkurzaczem. Kiedy odkurzacz jest już przygotowany Paweł, dla relaksu, zapala papierosa. Ja
w tym czasie moczę pranie i włączam żelazko.
Kasia przypomina sobie o teleranku. Za chwilę siedzą oboje przed telewizorem i zaśmiewają
się z kolejnych przygód Bolka i Lolka. Film kończy się. Drugi papieros i mój mąż decyduje
się na włączenie odkurzacza do kontaktu. Po chwili wycie odkurzacza milknie. Pawłowi
bardzo zachciało się pić. Zagląda do pokoju chcąc mi o tym powiedzieć. Widząc, że prasuję,
wspaniałomyślnie postanawia samodzielnie zrobić sobie herbatę.
Godzina 11 — skończyłam prasowanie. Pora zabrać się za gotowanie obiadu.

— Gdzie jest ta okrągła szczotka — krzyczy Paweł z drugiego pokoju.
Jestem zdziwiona, zawsze sprzątam podłużną, ale bez słowa zaczynam przerzucać w schowku
różne szpargały. Po kilkunastu minutach bezskutecznego szukania, Paweł nakłada na
odkurzacz szczotkę podłużną. Kasia coraz bardziej płaczliwie domaga się wyjścia na dwór.
ś

al mi jej. Robię dla wszystkich drugie śniadanie.

W odkurzaczu coś nie kontaktuje przy wyłączniku. Najspokojniej jak tylko potrafię wyjmuję
z rąk mojego męża śrubokręt i proszę o ubranie Kasi. Po chwili z pokoju dochodzą krzyki.
Paweł krzyczy, Kasia płacze. Nie mogą poradzić sobie z przebraniem rajtuzów. Ubieram
małą. Paweł elegancki, odprężony czeka przy drzwiach. Wychodzą. W ciągu dwudziestu
minut spokojnie kończę sprzątać mieszkanie.
80
22 marca (niedziela)
Godzina dziewiąta. Moi najmilsi jeszcze śpią. Wstaję po cichutku. Zabieram się do robienia
ś

wiątecznego śniadania. Zaparzam świeżą herbatę. Kroję chleb, smaruję masłem. W końcu

smażę jajecznicę na parówkach (ostatnio ulubione danie Kasi). Całusami budzę śpiochów.
— Idę do kościoła na jedenastą. A ty? — pyta Paweł.
— Nie wiem -7— odpowiadam niepewnie. Oczywiście powinnam iść do kościoła. Jestem
przecież
katoliczką. Przed oczyma mam jednak, jak w każdą niedzielę rano, stertę brudnych talerzy ze
ś

niadania, niedzielny obiad, gotowany w potrójnej obfitości, żeby starczyło na poniedziałek i

na wtorek.
— Robię ci wielką przysługę — obwieściła mi kiedyś babcia — że przychodzę zajmować się
Kasią, więc nie wyobrażaj sobie, że będę jeszcze u ciebie kucharką i służącą. Zbeształa mnie,
kiedy po penetracji lodówki stwierdziła, że nie przygotowałam zupy.
Wczoraj, w sobotę, nie zdążyłam zmyć kuchni. Muszę więc jeszcze i to zrobić dzisiaj, bo
babcia „w brudzie siedzieć nie będzie". Chciałabym umyć głowę i ułożyć włosy. I jeszcze
sterta prasowania, z którym nie zdążyłam się uporać w ciągu tygodnia. A przy tym wszystkim
zakatarzona Kasia, której chciałabym dzisiaj poświęcić chociaż trochę czasu i zaproponować
więcej niż parę całusów na dobranoc.
— Ty oczywiście, jak zwykle, całą najgorszą robotę zostawiłaś na niedzielę. — Paweł jest
zirytowany. — Robisz to chyba umyślnie. U nas w domu były inne obyczaje. Niedziela była

background image

po to, żeby pójść do kościoła i odpocząć. Dwadzieścia lat mi to wpajano i nie zmusisz mnie
do tego, żebym mył dzisiaj podłogę.
Patrzę na zaciętą w gniewie twarz Pawła i zaczyna ogarniać mnie złość. Przyrzekłam sobie,
ż

e nie dam się dzisiaj sprowokować i znowu chyba nic z tych przyrzeczeń.

81

— Czy ty myślisz, że ja nie wolałabym po prostu wystroić się i pójść w spokoju pomodlić się
do kościoła!? Czy myślisz, że nie wolałabym usiąść przed telewizorem, zamiast latać od
łazienki do kuchni i z powrotem? Sądzisz, że ta bieganina między garami a twoimi pomiętymi
koszulami, to taka przyjemność, że aż warto wchodzić w zatarg z Panem Bogiem!? Wiesz
Pawełku, ja myślę, że jeśli Pan Bóg patrzy na tę ziemię, to mnie i innym kobietom w mojej
sytuacji po prostu współczuje.
Moją niedzielną tyradę przerywa głośne trzaśniecie drzwiami.
— Mamusiu, proszę wytrzyj — Kasia podstawia mi
zasmarkany nosek.
Popołudnie. Pukanie do drzwi. W pośpiechu zbieram nieuprasowane koszule, ścierki i
ręczniki i wrzucam na pierwszą lepszą półkę w regale. Zwijam koc i zanoszę do kuchni
gorące żelazko. Zdążyłam w ostatniej chwili. Uff! I całe szczęście — w drzwiach stoi właśnie
rozradowana teściowa w towarzystwie ciotki Pawła. Krótkie przywitanie i zgodnie z
przyjętym w rodzinie Pawła obyczajem, potulnie zmywam się do kuchni zająć się herbatką i
kanapkami, a Paweł z Kasią bawią gości. Goście bowiem w naszym domu są zawsze gośćmi
Pawła i Kasi, chociażby były to moje najserdeczniejsze przyjaciółki z lat szkolnych. Każda
wizyta w naszym domu przebiega podobnie: ja w kuchni przez dobrą chwilę przygotowuję
menu, potem rozkładam talerzyki, szklanki — dokładam, dolewam, dorabiam herbatki... o ile
goście są z pociechami, prowadzę maluchy do łazienki na mycie rączek i siusiu. A kiedy
nareszcie usiądę na moment, bo chciałabym się dowiedzieć co słychać w wielkim świecie,
okazuje się, że goście już wychodzą.
Siedzę więc właśnie w kuchni i zastanawiam się, jaki tu wymyślić dla teściowej powód, że
nie mam niedzielnego ciasta. Z pokoju dochodzi wesołe świergotanie Kasi. Oto babcia chwali
się przed siostrą zdolnościami swojej wnuczki.
82
Kasia jakimś cudem poznała już wszystkie litery i zaczyna składać pierwsze słowa.
Oczywiście inteligencję i dobrą pamięć Kasia odziedziczyła po tatusiu. Natomiast po mnie
dostała w posagu upór i skłonność do chorób (chociaż jedyną poważniejszą chorobą, którą
przeszłam w dzieciństwie, była świnka). Nie mam niedzielnego ciasta, ale wpadam na
pomysł, żeby podać gołąbki, które zrobiłam wczoraj.
— Dawno już nie jadłam gołąbków — stwierdza teściowa, kiedy parujący półmisek stawiam
na stół. — Pyszne
— chwali po kilku kęsach. — Tylko takie jakieś postne
— dodaje szybciutko. — Musiałaś mięsa za mało dać... I z ryżem zrobiłaś — roztrząsa dalej.
— A mówiłam ci, że najlepsze są z kaszą. I Paweł takie najbardziej lubi. Sos najlepiej jest
grzybowy, a nie pomidorowy.
— Akurat nie miałam grzybów — próbuję się usprawiedliwiać. Ale to, zdaje się, na nic.
— Pomidory — kontynuuje teściowa — to przecier z puszki. Paweł, jak był u mnie, czegoś
takiego do ust by nie wziął. Ty widziałaś jak oni te przeciery w fabryce robią—ze zgniłych
pomidorów i na dodatek nie umytych. A potem się dziwisz, że Kasia ci choruje.
Ukradkiem patrzę na zegarek. Panie Boże, niech one sobie już idą. Chciałabym chociaż
dzisiaj położyć się o dziesiątej, a może nawet obejrzeć film w telewizji.
25 marca (środa)

background image

Drzwi od mieszkania otwieram zadowolona, ba, niemalże szczęśliwa — żaden tramwaj nie
zawiódł i udało mi się przy zastosowaniu tylko i wyłącznie rutynowych przeskakiwanek z
tramwaju do autobusu dotrzeć do domu po pracy zaledwie z trzyminutowym opóźnieniem
Cieszę się, że tym razem przynajmniej jednego powodu do utyskiwania będzie miała moja
mama mniej. Pomyli-
83
łam się. Zapomniałam o dwóch rzeczach. Po pierwsze dzisiaj mamy środę — a babcia co
tydzień w środę przeżywa swoisty kryzys związany ze szczególnym nasileniem się niechęci
do wczesnego rannego wstawania — w środę zazwyczaj mamy więc awanturę, a oprócz tego
tak się złożyło, że mija czwarty tydzień, jak nie byłam na żadnym zwolnieniu, opiece, urlopie
i babcia przez ten czas nieprzerwanie opiekowała się Kasią. Kiedy więc otworzyłam drzwi,
mama czekała na mnie już prawie gotowa do wyjścia. Uprzedzając moje powitanie
poinformowała mnie lodowato:
— Od jutra nie przychodzę do Kasi. Mam zaniedbany dom. Przez cztery tygodnie nie byłam
w mieście, nie spotkałam się z przyjaciółkami. A w ogóle, to jak się ma takie chorowite
dziecko, trzeba zrezygnować z pracy. Ja też mogłam zarabiać, mogłam być kimś—wiesz
przecież, że mam dobry zawód — ale zrezygnowałam z pracy, żebyście z Zuzką nie musiały
się poniewierać po dzieciń-cach.
— Mamusiu, ale to były inne czasy — większość kobiet z twego pokolenia nie pracowała. I
mama Pawła była w domu, ciocie, i wszystkie znajome. A teraz? Pokaż mi chociaż jedną
młodą dziewczynę, która zajmuje się wyłącznie wychowywaniem dzieci.
— Wy, dzisiejsze matki, jesteście zwykłymi sadystka-mi — przerywa mi babcia ze złością.
— Jak jadę do Kasi widzę o szóstej rano na przystankach te bladożółte nieprzytomne z
niewyspania dzieciaki, kaszlące i kichające. Wysztafirowane mamuśki wloką je do żłobków i
przedszkoli. A potem lecą, żeby jak najszybciej znaleźć się przy biureczku, przy koleżankach
w pracy, przy ploteczkach i kawusi. Po^rzech dniach dziecko chore. Faszerujecie je więc
lekami i ledwie stanie na nogach, wszystko powtarza się od początku.
— Mamusiu, nie chcemy w wieku trzydziestu lat rezygnować z planów zawodowych, z
prawa do własnego życia,
84
to prawda. Ale dobrze wiesz, że to nie tylko o to chodzi. Tata zarabia dużo więcej od Pawła.
Mieszkacie tylko we dwoje, jesteście urządzeni, a mimo to ciągle narzekasz, że wam trudno.
Jak więc wyobrażasz sobie, że będziemy żyli we trójkę za to, co przynosi do domu mój mąż?
— Kiedy wy byłyście małe, tata też bardzo mało zarabiał. Radziłam sobie jednak jakoś. Ale
wy teraz chcecie .mieć wszystko od razu. W twoim wieku nie miałam ani połowy z tego, co
ty masz teraz — kończy babcia już w drzwiach i wychodzi jak zwykle w takich sytuacjach
trzaskając nimi z impetem.
Kolejny już raz w ciągu ostatnich kilku tygodni nie wytrzymuję nerwowo: beczę jak dziecko.
Zdezorientowana Kasia podbiega do mnie, obejmuje i przytulając się mocno szepcze mi
ż

arliwie do ucha:

— Kocham cię bardzo, mamusiu. Jesteś moja najmilsza. Tylko nie płacz już.
A ja rozżalam się coraz bardziej, bo znowu nie wiem, co zrobię jutro: pójdę do lekarza prosić
o opiekę nad Kasią, kiedy Kasia, dzięki Bogu, jest zupełnie zdrowa? Prosić
0 zwolnienie dla siebie, k^edy mi — jak na złość — poza kompletnie rozstrojonymi nerwami
nic ostatnio nie dolega? Zostaje urlop. Tylko nie wiem, jak znowu zareaguje szef, gdy go
nagle, ni stąd ni zowąd, poproszę o wolne. Właśnie akurat mamy w pracy dużo roboty, a
Baśka
1 Krystyna — co im się bardzo rzadko zdarza — są na zwolnieniu lekarskim. Poza tym nie
wiem nawet ile tego urlopu wziąć. Trudno przewidzieć, za ile dni poprawi się humor mojej
mamie.

background image

I znów kolejna nieprzespana noc. Może faktycznie powinnam przerwać pracę? Tylko na jak
długo jeszcze — rok, dwa, pięć? Jeśli odejdę z instytutu nawet na pół roku, to wiem, że
najprawdopodobniej nie uda mi się tu wrócić. Gdzie więc będę zaczynać po tych pięciu latach
wszystko od początku — na poczcie? Bo tam potrzeba ludzi? Czy po to uczyłam się tyle lat i
kończyłam jeden
85
z najtrudniejszych wydziałów na politechnice? A przede wszystkim ja naprawdę lubię tę
pracę. Zostały mi jeszcze resztki ambicji — może uda mi się pójść dalej, zrobić doktorat? Ale
z drugiej strony Kasię kocham ponad wszystko na świecie. Czy więc rezygnacja z mojej
pracy dla jej spokojnego dzieciństwa byłaby zbyt wielkim poświęceniem? Czy nie będę miała
jednak kiedyś żalu za swoje zmarnowane życie? A poza tym, jeśli przestanę pracować, czeka
nas egzystencja niemal na skraju nędzy. Ja i Zuzka może miałyśmy spokojne dzieciństwo —
nie chodziłyśmy do przedszkola ani do szkolnej świetlicy. Do dziś jednak pamiętam
wszystkie upokorzenia związane z ciągłym brakiem pieniędzy w domu. Przeżyłyśmy szkolne
lata bez wycieczek z rówieśnikami (bo nie było na opłaty), bez kina, teatru, studniówki i balu
maturalnego, nie mówiąc już o jakimkolwiek wyjeździe z miasta na wakacje lub modnym
ciuchu. Nie, nie chodziłyśmy głodne i obdarte. Miałyśmy ubrania czyste i — jak to się
mówiło — z solidnych materiałów. Można było w płaszczu z takiego solidnego materiału
chodzić dziesięć lat i jeszcze ciągle nadawałsię do noszenia. Tyle tylko, że wyśmiewały się z
nas wszystkie dziewczyny, a chłopcy woleli zapraszać na dyskoteki koleżanki w mniej
solidnych, za to modniejszych ciuchach. Zaciskałam zęby i pięści, kiedy koleżanki z liceum, a
potem na studiach, opowiadały o prywatkach, kawiarniach, balach sylwestrowych, ciuchach,
wyjazdach zagranicznych... a ja się uczyłam, uczyłam — bo jeszcze wtedy wierzyłam, że
ukończenie studiów zmieni całe moje dotychczasowe życie, pozwoli na uzyskanie dobrej
pracy i niezależności, że z Kopciuszka stanę się królewną. Mój Boże, jakże się myliłam.
Pracę, owszem, mam dosyć ciekawą, ale pensja za nią jest porównywalna z pensją pani
Kotlarkowej, naszej sprzątającej -— z tą różnicą, że Kotlarkowa za swoje siedemnaście
tysięcy pomacha ze dwie godziny miotłą i idzie do domu, a ode mnie wymaga się przez
siedem godzin dosyć
86
intensywnego myślenia (gdybym chciała być naprawdę dobra, musiałabym jeszcze parę
godzin dziennie popracować w domu). Kiedy zbulwersowane poszłyśmy kiedyś do szefa,
rozłożył bezradnie ręce.
— A cóż ja mogę zrobić, drogie panie. Wiecie przecież, że szukałem sprzątaczki pół roku,
zanim trafiła się Kotlarkowa. Musiałem jej dać taką pensję, inaczej zostalibyśmy bez
sprzątaczki. Z wami zaś, moje panie, jest taka sytuacja, że jeśli nawet któraś spróbuje szukać
szczęścia i pieniędzy gdzie indziej, to jeszcze* tego samego dnia będę miał na jej miejsce trzy
kandydatki.
Spuściłyśmy wtedy głowy i po prostu wyszłyśmy z gabinetu. Upokarzająca to była lekcja, ale
dobrze wiedziałyśmy, że szef ma rację. Sama nie tak dawno zaproponowałam mojej sąsiadce,
zażywnej emerytce, opiekę nad Kasią.
— A ileż to — zapytała rozbawiona — może mi pani zapłacić za dziewięć godzin mordęgi z
dzieciakiem?
Szybko przeprowadziłam kalkulację w pamięci i ze swoich siedemnastu tysięcy
postanowiłam dziesięć ofiarować za opiekę nad Kasią. Oznajmiłam to sąsiadce dumna ze
swej hojności.
— Pani kochana — ujęła mnie poufale pod łokieć —gdybym potrzebowała pieniędzy, to
Malinowska z dołu już od roku próbuje ściągnąć mnie na sprzątaczkę do siebie do biura. Za
cztery godziny dziennie płaci dwadzieścia tysięcy.

background image

Piętnaście lat temu moja ciotka bez trudu wynajdowała opiekunki do dzieci. Wtedy jeszcze
inżynier mógł sobie pozwolić na panią do dziecka. Emerytce lub dziewczynie bez kwalifikacji
opłacało się opiekować Anią i Jackiem od pana doktora. Teraz praktycznie nie znam pani
inżynier, pani magister, ba, nawet pani doktor, która zrezygnowałaby z trzyletniego urlopu
wychowawczego. I to nie dlatego, że każda z nich zdecydowanie bardziej ceni rolę matki niż
etat pracownika nauki. Każda po prostu zdaje
87
sobie sprawę, że w żłobkach dobrze funkcjonują tylko nieliczne dzieci. Te matki, które nie
chcą skazywać swoich pociech na ciągłe infekcję i faszerowanie lekami — zostają w domu.
Innego wyjścia nie ma. Chowają na dnie szafy swoje dyplomy i ambicje panie prawniczki,
nauczycielki, lekarki i niańczą dzieci, niańczą, bo ich pensje są śmiesznie niskie, bo z tych
pensji nie da się opłacić ani opiekunki, ani różnych usług, które pomagają kobiecie pogodzić
pracę zawodową z wychowywaniem dzieci oraz prowadzeniem domu. Siedzą więc panie po
uniwersytetach i politechnikach, akademiach medycznych w domu i piorą pieluchy, szyją,
dziergają na drutach, haftują. Czasem, żeby dorobić do mizernych pensji swoich mężów
(najczęściej też napiętnowanych studiami), myją klatki schodowe. I niby jest w porządku —
pełna demokracja, a żadna praca nie hańbi — tylko czy naprawdę nikomu nie żal pieniędzy
wydanych na kształcenie tych dziewcząt? Czy nikomu nie żal ich ambicji, zdolności i
zmarnotrawionych talentów?
30 marca (poniedziałek)
Dziadek zdobył się na pełen poświęcenia gest i teraz on przez tydzień, w ramach własnego
urlopu, postanowił zająć się Kasią. Kasia jest szczęśliwa, bo dziadek nie rozpacza jak babcia z
powodu nie zjedzonej bułki z twarożkiem i nie wypitego przez wnuczkę mleka. Czyta
natomiast książeczki i bawi się z nią przez cały dzień. Wnuczka piszczy z radości na widok
dziadka. Dziadek natomiast po trzech dniach „poświęcenia" jest wyraźnie zdegustowany. Nie
robi mi wprawdzie awantury w stylu babci, ale odbywa ze mną zasadniczą rozmowę.
— Po co takie kobiety jak ty w ogóle wychodzą za mąż? — zadaje mi dziwne pytanie. Nie
pamięta już, jak to po ukończeniu przeze mnie studiów dawał mi wprost do
88
zrozumienia, że najwyższy czas, abyśmy sfinalizowali z Pawłem okres naszej dwuletniej
znajomości.
— Kiedy myśmy z mamą byli młodzi — ciągnie tata dalej — to wszystko wyglądało
zupełnie inaczej. Kobiety siedziały w domu i robiły to, co do nich należało. Wracałyście z
Zuzką ze szkoły i pod nos podany był obiad. Ja parę godzin później przychodziłem z pracy.
Nie zdążyłem jeszcze rąk umyć, a już zupa stała na stole. Nic mnie po przyjściu z pracy do
domu nie obchodziło. Był jakiś porządek na tym świecie. Wy, współczesne kobiety, uciekacie
z domu, wolicie się poszwendać przez osiem godzin od biurka do biurka niż tyrać przy
garnkach i dzieciach.
— Przynosimy jednak za to szwendanie zawsze te siedemnaście tysięcy miesięcznie. I jakoś
już można żyć za te dwadzieścia tysięcy męża plus wyszwendane siedemnaście. A poza tym,
tatusiu — teraz ja nie daję sobie przerwać — gdzie twoja logika, z której słyniesz w całej
rodzinie? Czy ty naprawdę uważasz za leniucha kobietę, która ładnych parę godzin spędza
poza domem, niekoniecznie przy biurku, ale często przy taśmie, ladzie sklepowej, w szpitalu
przy chorych, a potem do północy lub dłużej gotuje, sprząta, pierze, w stosunku do tej, która
musi zaprzątać sobie głowę tylko i wyłącznie domem?
Jestem nie tyle zła, co rozżalona na ojca. Przez cały ten czas, kiedy byłyśmy z Zuzką w domu,
ojciec był dumny z tego, że się dobrze uczymy, że mamy aspiracje, ambicje uzyskania
dobrego zawodu. No tak, ale to było dawno, kiedy —jak tato mówi — po przyjściu z pracy
nic go nie obchodziło. A teraz on, mężczyzna, który nigdy nie zajmował się wycieraniem

background image

tyłeczków swoich córek, jest zmuszony robić to wnuczce... A swoją drogą jestem ostatnio tak
wykończona i skołowana, że sama już nie wiem, co w gruncie rzeczy lepsze.
Dawniej uczono dziewczyny jak być pięknymi laleczkami ku uciesze mężczyzn,
perfekcyjnymi kuchtami,
89
posłusznymi i potulnymi służącymi swoich mężów, dzieci, teściów i rodziców. Zazwyczaj nie
usiłowały niczego w swoich życiu zmienić, bo umiejętnie dbano,'aby pod względem
wykształcenia i rozwoju intelektualnego nie wzniosły się ponad umiejętność czytania
ogłoszeń w rubrykach towarzyskich na ostatnich stronach gazet i rozumienia, że jeśli
sprzeciwią się mężczyźnie będącemu aktualnie ich władcą, to po prostu on nie da im
pieniążków na „papu", i koniec. Było to upokarzające życie," a zarazem prostsze, z wąskim
zakresem obowiązków. Obserwuję dzisiejsze dziewczyny. Są mądre, wykształcone, mają
własne pieniądze. Pozwolono im uczyć się w tych samych co mężczyźni szkołach, pracować
często w tak samo ciężkich i szkodliwych jak oni warunkach, dzielić ich zawodowe porażki i
sukcesy. Zdarza się nierzadko, że w danym małżeństwie nie mężczyzna, ale kobieta ma
wyższe wykształcenie, że ciężej pracuje, zajmuje bardziej odpowiedzialne stanowisko i
więcej zarabia niż mąż. Można więc powiedzieć, że ona utrzymuje dom. Czy oznacza to
jednak, że przychodzi do domu po pracy i nic ją nie obchodzi? Nie! Ona dalej, kim by nie
była, i gotuje, i froteruje, i opiekuje się dziećmi. Mąż co najwyżej „pomaga". Z istot niższego
rzędu — podludzi — awansowałyśmy od razu o dwa stołki w górę, na swoistych herosów,
potrafiących wykonać rzeczy w pojęciu mężczyzn — niewykonalne.
Paweł w drzwiach mija się z ojcem. Spostrzega jego zachmurzoną minę.
— Znowu pokłóciłaś się z ojcem. Ty ostatnio nikomu nie przepuścisz — zauważa zjadliwie.
Patrzę na niego niemal z nienawiścią. Urodzenie się Kasi przysporzyło mu, owszem, trochę
więcej obowiązków. Jest bardziej zaganiany niż przedtem. Ale zasadniczo nic się nie
zmieniło w jego życiu. Od początku wiadomo było, że to ja przerwę pracę na trzy lata,
chociaż wtedy jeszcze lepiej od Pawła zarabiałam i logiczniejsze
90
było, żeby to on zajął się dzieckiem. Poza tym po tej przerwie łatwiej byłoby mu wskoczyć w
rytm swoich zajęć zawodowych, a ja przez te lata zostałam bardzo z tyłu za swoimi kolegami.
Widziałam niepokój w oczach Pawła, kiedy rozważaliśmy kwestię jego ewentualnego
pozostania przy dziecku. Po trzech dniach od rozmowy obwieścił mi, że znalazł nową, lepiej
płatną pracę i że już teraz nie ma co rozważać komu z nas lepiej opłaca się pracować, bo
sprawa jest oczywista. I od tej pory wszyst-" ko okazało się oczywiste. Oczywiste było, że do
mnie należy sprzątanie, pranie, prasowanie, gotowanie, zakupy i cała opieka nad małą, a
więc: pieluszki, zupki, papki, soczki, bieganie po lekarzach, zamartwianie się każdym
katarem, kupką, chrypką itp. W tym czasie rzadko rozmawiałam z ludźmi, o ile w ogóle
rozmowami można nazwać niekończące się dyskusje na temat kaszek, kaftaników, nocników,
przeprowadzane z mamusiami w parkach. Często nie dawałam rady nawet przejrzeć
codziennej prasy, ciągle przerażana przez książki, radio radami typu:
Dziecko powinno mieć zapewnione codzienne, wielogodzinne przebywanie na świeżym
powietrzu, a w lecie nawet przez cały dzień.
Każdy posiłek powinien być przygotowany bezpośrednio przed jedzeniem.
Do obiadu dziecko powinno dostać co najmniej dwie jarzynki — jedną gotowaną, drugą w
postaci surówki.
Wszystko w pokoju dziecinnym powinno być utrzymane w idealnej czystości: podłoga myta
co najmniej raz dziennie, pościel codziennie wywietrzona i zmieniana najlepiej co drugi
dzień.
Ubranka poza praniem i gotowaniem dobrze jest prze-prasować dla pewności gorącym
ż

elazkiem.

background image

Aby dziecko prawidłowo się rozwijało, należy poświęcić odpowiednio dużo czasu na zabawę
z nim.
91
iir.
Jeśli trzeba przez cały dzień przebywać z dzieckiem na świeżym powietrzu, to kiedy zrobić
papu i to zalecane codzienne mycie podłogi? Jeśli przygotowywać papu według niektórych
przepisów zawartych w poradnikach dla młodych mamuś, to akurat zejdzie cały dzień, więc
kiedy spacer i to mycie podłogi? A kiedy zakupy, koszule męża itp? (O tym, że ja istnieję, i że
w ogóle mam jakieś potrzeby — nawet fizjologiczne — zupełnie w tym czasie zapomniałam).
Po paru miesiącach przejmowania się tymi dobrymi radami doszłam wspólnie, z innymi
mamami do wniosku, że gdybyśmy chciały się do tego wszystkiego stosować, to potrzebna
byłaby co najmniej bona i kucharka do pomocy. A Paweł do tej pory nie wie, że takie
problemy mogą w ogóle istnieć.
To ja, a nie on, ciągle muszę z czegoś rezygnować, ciągle wybierać. To ja, a nie on, jestem złą
pracownicą, chodzę bez przerwy na zwolnienia, urlopy bezpłatne, wymiguję się od wszelkich
dodatkowych zajęć w pracy i zupełnie intelektualnie nie nadążam za kolegami. Ja jestem złą
matką, bo dziecko choruje, złą córką, bo domagam się od rodziców, żeby mnie, dorosłej
kobiecie, poświęcali swój cenny czas. Jestem też złą synową, która placka nie upiecze na
każdą niedzielę i u której w spiżarni zapasów na zimę za mało. Jestem flejtuchem, który
często nie zdąży sprzątnąć kuchni, umyć garnków na czas, wyprasować męskich koszul. Czy
komukolwiek przyszłoby do głowy obdarzyć podobnym epitetem Pawła za to, że wziął Kasię
brudną do lekarza? śe mieszkanie nie odkurzone? śe w łazience brzydko pachnie, a
zlewozmywak dawno nie widział proszku? Nie! Bo chociaż obydwoje mieszkamy w tym
samym mieszkaniu, obydwoje jesteśmy rodzicami Kasi i obydwoje tyle samo czasu spędzamy
w pracy —ba, nawet podobnie zarabiamy, to jednak te wszystkie brudne, cuchnące i
nieprzyjemne obowiązki niejako z urzędu należą do kobiety, czyli do mnie.
92
31 marca (wtorek)
Dzwonek do drzwi o czwartej po południu wprawia mnie w popłoch. W pośpiechu wycieram
mokre ręce w nieco przybrudzony fartuch. W drzwiach stoi Zuzka
— piękna, pachnąca, ubrana jak zwykle w jakiś ekstrawagancki, ale z klasą ciuch.
— Zapuściłaś się strasznie, siostrzyczko — słyszę na powitanie.
Puszczam tę uwagę mimo uszu. Ale Zuzka nie zrażona moim milczeniem ciągnie dalej
wchodząc do pokoju.
— Kiedy ty ostatni raz byłaś u fryzjera? Umówię cię z panią Zosią. I z twarzą musisz coś
zrobić. Anka zna dobrą kosmetyczkę. Za grosze zlikwiduje ci te rozszerzone pory. A poza
tym dziewczyno, co tym masz na sobie? Tylko nie mów mi, że jak po domu, to można tak
chodzić. W „Modzie" były fajne pulowery, zupełnie niedrogie, po dwanaście patyków.
— Myślisz Zuziu, że te swetry nadawałyby się do tego, żeby myć w nich garnki i froterować
podłogi?
— No nie! Ale założę się, że w szafie nie masz żadnego przyzwoitego ciucha na wyjście.
Widziałam w Pewexie bardzo ładną wełenkę — wyblakły seledyn. Byłoby ci w tym bardzo
dobrze. Muszę ci kupić.
— Daj spokój Zuzka. Zjedz lepiej obiad — proponuję. Godzi się chętnie, prawie z
entuzjazmem.
— Na pewno będzie pyszny, jak zawsze u ciebie. Co ugotowałaś?
— Pomidorową i bitki z sałatką z czerwonej kapusty.
— Pycha — cieszy się Zuzka jak małe dziecko.

background image

— A wiesz, ja dalej nie mam żadnych osiągnięć jako kucharka — chwali się moja siostra. —
Jurek jak ma chętkę na coś ekstra, to musi się sam pofatygować przy garnkach. A swoją drogą
co ty za kosmetyków używasz!
— krzyczy Zuzka z łazienki, do której poszła umyć ręce przed obiadem.—Wcale się nie
dziwię, że masz taką cerę.
93
I
Przyzwoite mydło kosztuje w Pewexie tylko dziewięćdziesiąt centów. Odżałuj, kup sobie, a to
dziadostwo wyrzuć!
— Siadaj Zuzka — mówię podstawiając jej pod nos czubaty talerz pomidorowej z ryżem.
Myślami wracam do naszego dzieciństwa. Kiedy urodziła się Zuzka miałam niespełna pięć lat
i bardzo chciałam mieć brata. Dowiedziawszy się, że maleństwo przywiezione ze szpitala to
siostrzyczka, zaczęłam wrzeszczeć i tupać nogami.
— Wyrzuć ją, wyrzuć! — wołałam do mamy.
Po paru dniach mi przeszło i stałam się najczulszą opiekunką małej. Kiedy ukończyłam pięć i
pół roku, potrafiłam już ją przewinąć. Mama bez obawy zostawiała mi butelkę z kaszką i
Zuzkę w wózku na pobliskim skwerku, na którym spędzałyśmy całe wiosenne i letnie
popołudnia. Kiedy miałam osiem lat, a Zuzka trzy -7 jak wytrawna gospodyni brałam
dzieciaka za rękę, a w drugą siatkę i szłyśmy na zakupy. Jakże różniłyśmy się od dzisiejszych
dzieci. Moja prawie czteroletnia Kasia potrafi swoją osobą absorbować przez cały dzień całą
rodzinę. Ośmioletnia Dorotka, córeczka moich bliskich znajomych, stoi przy drzwiach i
płacze, kiedy matka zostawi ją na kwadrans samą w domu, bo musi zejść po ziemniaki do
piwnicy. Dwunastoletnia Ewa sąsiadki dostaje spazmów na myśl, że mogłaby jechać na
kolonie i pozostać tam miesiąc sama bez rodziców.
Mama karmiła, opierała, obszywała, ale ja właściwie wychowy wałam Zuzkę prawie od
chwili jej urodzenia, aż do momentu, w którym poznała Jarka. Pozostawała pod moją opieką
przez cały czas, kiedy byłam w domu. Nawet gdy odrabiałam lekcje, Zuzka bawiła się w
pobliżu i musiałam mieć ją na oku, tak jak przykazała mama. Ja właściwie nauczyłam ją
mówić. Ze mną weszła do pierwszej małej społeczności podwórkowych dzieci. To ze mnie
ś

miano się w szkole, gdy czasem — nie zdając sobie nawet z tego sprawy — używałam

gwarowych powiedzonek
rodem ze wsi mojej mamy. Zuzka nie robiła już takich błędów. To ja przebrnęłam przez
tysiące tomów szkolnej i miejskiej biblioteki, zanim natrafiłam na najwartościowsze książki.
Zuzka już nie traciła czasu. Podsunęłam jej to, co powinna była przeczytać. Godzinami
przebijałam się przez gąszcze matematycznych i chemicznych wzorów i często szłam do
szkoły po nie przespanej nocy, nie poradziwszy sobie z nimi. Zuzka po piętnastu minutach
obgryzania ołówka przychodziła do mnie i za następne piętnaście minut pociągi jadące z A do
B i z B do A spotykały się w określonym punkcie C,
0 określonej godzinie. Ja dopiero na studiach tak naprawdę dowiedziałam się, że jest teatr i
ludzie, którzy do niego chodzą. Zuzka zaczynała wtedy szkołę średnią
1 razem ze mną, za moje zapracowane i ze stypendium pieniądze zaliczała wszystko, co było
godne obejrzenia w naszym mieście: najlepsze filmy, najgłośniejsze spektakle teatralne,
wystawy, muzea. Kiedy kończyła liceum i powiedziała, że będzie zdawać na medycynę,
byłam zdumiona jej odwagą. Medycyna to był dla mnie tak odległy, nieosiągalny mit, że w
ogóle nie przyszło mi do głowy, że mogłabym porwać się na coś takiego. Czytałam przecież
gazety. A w gazetach ciągle pisano, jak trudno się dostać na owe studia. Pisano o dzieciach
lekarzy, prominentów, o łapówkach, oszustwach i całej atmosferze sensacji, towarzyszącej co
roku egzaminom na akademie medyczne. A Zuzka, jak gdyby nigdy nic, złożyła papiery.
Zdała jako jedna z najlepszych i została przyjęta. Okazało się, że wystarczy zdobyć tyle
punktów ile potrzeba i łapówki są zbędne. A potem poznała Jarka. Z początku dziwiłam się

background image

tej znajomości. Zuzka śliczna, ekspansywna, otoczona rojem chłopców i nagle Jarek — szary
okularnik, cichy, małomówny, ciapowaty. Zuzce do tej pory imponowali inni chłopcy.
Zorientowałam się o co chodzi, gdy Jarek podwiózł Zuzkę pod dom po jakiejś imprezie
nowiutkim polonezem. A potem okazało
94
95
się, że rodzice Jarka są znanymi lekarzami w sąsiednim województwie.
— Zuzka, czy wiesz co ty robisz? Przecież tobie najwyraźniej chodzi o forsę —
powiedziałam zdruzgotana planami matrymonialnymi mojej młodszej siostry.
— Tak, owszem — odparła cynicznie. — Ale oprócz tego i wbrew temu co sądzisz, także
kocham Jarka.
— Ależ jego rodzice nigdy cię nie zaakceptują. Mimo gadania o równości, mezalians i w
naszych czasach jest możliwy.
— Co się martwisz, zobaczymy — odpaliła mi buńczucznie, ucinając dyskusję.
Miała rację, Z początku były jakieś opory ze strony państwa Kordeckich, ale Jarek, chyba
pierwszy raz w życiu, twardo się uparł. Kordeccy zdumieni determinacją swego jedynaka,
zgodzili się na wszystko. Kiedy po roku urodził się Patryk, pani Kordecka nie posiadała się z
radości. Zuzanka po krótkim odpoczynku wróciła na studia, a mały Patryczek został
oczywiście u babci. Los Patryka podzieliła urodzona dwa lata później Sabinka.
Zazdroszczę Zuzce. Kiedy ja z wielkim trudem walczę o to, aby w ogóle utrzymać się w
instytucie, ona zrobiła już specjalizację. Ma także na swoim koncie jakieś publikacje.
Zabieram pusty talerz po pomidorowej.
— Jak tam maluchy? — pytam nakładając na talerz bitki.
— Dobrze, wesołe, zdrowe, rozgarnięte nad miarę, tylko wiesz... — głos Zuzki załamuje się.
— Mam wrażenie, że one traktują mnie nie jak matkę, ale jak dobrą znajomą, która jeśli
odwiedzi je i przyniesie zabawkę to fajnie, ale jeśli nie przyjdzie, to świat się nie zawali. Dla
nich tak naprawdę liczy się tylko babcia.
Wczoraj Kasia, kiedy usłyszała o pogrzebie jednego z naszych znajomych i jakby w tym
momencie jakimś cudem zdała sobie sprawę z nieodwracalności śmierci,
ybciutko podbiegła do mnie, objęła mnie za szyję
upewniła się.
— Mamusiu, ale ty i tatuś nie umrzecie, wy zuwsze będziecie ze mną. Bo ja was bardzo,
bardzo kocham.
Przypomniałam sobie tę wczorajszą scenę i po raz pierwszy od paru miesięcy zazdroszczę
Zuzce trochę mniej.
3 kwietnia (piątek)
Teściowa przyniosła mi skrojoną sukienkę dla Kasi,
j którą mam tylko zszyć. „Tylko"! Ostatnio ciągle robi mi
I tego typu prezenty: a to płótno na obrus i nici do jego wyhaftowania, a to batyścik na
chusteczki i kordonek do
I ozdobienia, czy wełnę na kamizelkę dla Pawła. Potem regularnie przy każdym spotkaniu
wypytuje mnie o po-
I stępy w pracy. Zresztą teściowa od początku naszej znajomości dba o to, żeby mi z nudów
„głupie myśli" nie przychodziły do głowy. Skrupulatnie sprawdza czy gotu-
| je porządne obiady, tzn. dwudaniowe, z zupką i mięskiem i kompocikiem na deser. Robi mi
przegląd przetworów na
| zimę: czy zrobiłam wszystko i w wystarczającej ilości? Fachowo ocenia mój wysiłek przy
sprzątaniu mieszkania. Z wyjątkową przenikliwością dostrzega miejsca przeze
i mnie nie dopracowane, zalecając poprawki. Nie mam do niej żalu, że przy tym wszystkim
zupełnie jej nie interesuje, ile lat się kształciłam, jaki mam zawód i tytuły. Przez lyle lat nie

background image

zdołała zapamiętać, że ja po prostu pracuję i ze o dziesięć godzin na dobę mam mniej czasu
dla domu niż ona.
7 kwietnia (wtorek)
Jestem załamana. Wróciłyśmy właśnie z Kasią od kolejnego okulisty, który po raz kolejny
potwierdził diagnozę pani doktor z przychodni rejonowej. Kasia
96
97
zezuje i na początek musi nosić dosyć silne szkła optycz-f ne, żeby skorygować wadę
refrakcji spowodowaną nie-, właściwym ustawieniem oczek. Oprócz tego czekają nas
ć

wiczenia, 5a jeśli zez zamiast cofać — pogłębi się, to nie obejdzie się nawet bez zabiegu

operacyjnego. Boję się. Nie bardzo pocieszają mnie zapewnienia pani doktor, że dzieci
później z tego wyrastają.
— Czeka panią na pewno wiele żmudnej pracy z małą, ale jestem dobrej myśli —
optymistycznie żegna się z nami pani doktor.
Ć

wiczenia oczek. Ćwiczenia ząbków (byłyśmy, również u pani doktor ortodonty i okazało

się, że Kasia ma wadę zgryzu). Ćwiczenia nóżek — bo i ortopeda ma również pewne
zastrzeżenia co do prawidłowego chodu mojegi dziecka. Jak to wszystko wytrzyma moja
czterole córeczka?
Kiedy znajdziemy na to wszystko czas?
I pomyśleć, że gdybym się nie uparła—ba, niemalże ni wykłóciła o skierowanie do
specjalistów, to nie wiem j długo jeszcze nikt by nie przypuszczał, że Kasi coś dolega
— Paweł, wydaje mi się, że Kasi trochę ucieka prawi oczko. Może wziąłbyś skierowanie do
okulisty? — poprosiłam dwa tygodnie temu.
— Jak sobie to wyobrażasz? Znowu mam się zwolnić z pracy? — oburzył się mój mąż jakby
zwalniał się ze względu na Kasię co najmniej kilka razy w miesiącu. — Co ja powiem
szefowi? Znowu zapyta, czy dziecko ni ma matki. A poza tym przesadzasz z tym zezem. Nic
j< nie jest, ona się tylko czasem tak wygłupia.
— Pani przesadza — usłyszałam ponownie z ust p; doktor w przychodni, kiedy wskazując na
Kasię poprosi łam o skierowanie do okulisty. — Powinna pani j " najszybciej postarać się o
drugie dziecko, nie miałaby pa: czasu tak wpatrywać się w córkę i widzieć to, czego nie
Podobnie było z prośbą o skierowanie do ortoped; i ortodonty. Pani doktor nie zauważyła nic
niepokojące©
1
ni w przypadku nóżek, ani w przypadku ząbków Kasi. Dla świętego spokoju jednak wypisała
mi stosowne wistki.
— Po co ty to dziecko po tych lekarzach włóczysz oburzyła się teściowa, gdy dowiedziała się
o całej
prawie.—Kryśka (starsza córka teściowej), też z głupoty •czarni wywracała. Ale nie leciałam
od razu do doktora 'kularami dziecku oczy psuć. I co, wyrosła na urodziwą dziewczynę.
Jeszcze jaki bogaty chłopak ją wziął. Jest
panią. Siedzi w domu przy dzieciach. Nin musi po biurach
stołków wycierać — pyszni się teściowa.
— I coś ty się nóg tego biednego dziecka uczepiła rozjusza się coraz bardziej babcia. —
Każdej dziewczynce trzeba takich prościutkich i zgrabniutkich nóżek życzyć. W jednym tylko
ta doktorka miała rację: powinnaś się modlić, żeby cię Pan Bóg drugim dzieckiem
pobłogosławił. Popatrz, Kryśka młodsza od ciebie, a już z trzecim chodzi.
13 kwietnia (poniedziałek)
Krystyna jedzie na wiosenny urlop do Zakopanego. Oczywiście będzie mieszkać w centrum,
płacić tysiąc złotych za łóżko i czterysta za obiad. Oczywiście zabierze ze sobą: futro za pół
miliona i kozaczki za trzydzieści tysięcy (gdyby było zimno), płaszcz skórzany (mięciutki

background image

eielaczek za trzysta tysięcy) i botki za trzydzieści tysięcy (gdyby było cieplej), sukienkę
jedwabną z wdziankiem stalowo-czarnym za dziewięćdziesiąt dwa tysiące (na dancing), do
tego jeszcze sweter-błękit turecki za sześćdziesiąt tysięcy i perfumy Diora — dwadzieścia
tysięcy za flakon..
Odruchowo chowam pod stół zeszłoroczne kozaczki
dwa tysiące para i naciągam rękawy fartucha na sweter
z aniteksu, zrobiony własnoręcznie. Po minach dziew-
98
99
czyn widzę, że w pamięci sumują szybko cały majątek, jaki weźmie Krystyna ze sobą na te
wakacje.
— Jak się z tym wszystkim zabierzesz — pytam głupio, zapominając o nowym fordzie
ascona, stojącym w garażu nowiutkiej willi. — Po co ci to wszysto?
Krystyna lustruje mnie od stóp do głowy.
— Czasem jak się na którąś z was spojrzy, to trudno się 1 domyślić, że ma się przed sobą
kobietę. A ja chcę, żeby i nikt, kto popatrzy na mnie, nie miał takich wątpliwości — kończy
Krystyna z ironią przyglądając się moimi kozaczkom pod stołem.
Być kobietą.
Zapach fiołków podarowanych mi przez Marka. Wiosna, szesnaście lat i ciemne włosy do
ramion. O, jakże bardzo czułam się kobietą, kiedy w przypływie niepoha-i mowanej czułości
przytulił twarz do moich dłoni.
Kim jestem dziś: z szaroziemistą twarzą, w szarej,j sprzed sześciu lat spódnicy i burym
golfie? Otępiała z niewyspania, z opuchniętymi od wiecznej gonitwj nogami — roztrzęsiona,
rozdygotana, rozjątrzona, jazgotliwa, rozchandryczona, wiecznie zdenerwowana.

Ja, która od czterech lat nie przeczytałam żadnefl wartościowej książki, nie byłam w teatrze, a
tylko trzy! razy w ciągu tego całego czasu u fryzjera i która mimo to j mam wieczne wyrzuty
sumienia, że za mało czasu poświęcam dziecku, że w pracy szef nie może na mnie | polegać, a
i nad sprawami domowymi nie zawsze panuję.
Kim jestem więc ja, wiecznie zliczająca grosz do grosza, złotówkę do złotówki, wiecznie nie
mogąc nadążyć za uciekającym czasem?
Telefonuję do domu. Mówię mamie, że musi zosi z Kasią do powrotu Pawła, bo ja przyjdę
później. Upr: dzając wszelkie protesty odkładam słuchawkę. Po v, jściu z pracy, w piętnaście
minut jestem w zakładzie pj Zosi. Siadam wygodnie w fotelu. Proszę o obcięcie i uło nie
włosów. Pani Zosia proponuje jeszcze farbę. Zgadzam
100
ię. Zbyt dużo srebrnych nitek pojawiło się ostatnio / mojej czuprynie. Po dwóch godzinach
wychodzę. Jes-m piekielnie głodna. Po drugiej stronie ulicy jest znana istauracja Staropolska.
Wchodzę. Czuję się trochę niepewnie, ale tylko chwilę. Wybieram stolik przy oknie.
Zamawiam befsztyk z pieczarkami, ziemniakami, surówką z kapusty i czerwone wytrawne
wino.
W banku wyjmuję z książeczki piętnaście tysięcy, przeznaczone na opłacenie kursu obsługi
komputerów, na który postanowił zapisać się Paweł. W Modzie Polskiej jestem tuż przed
zamknięciem. Mimo to sprzedawczyni /. miłym uśmiechem pozwala mi przymierzyć kilka
kurtek. Wybieram białą, podbitą mięciutkim sztucznym futerkiem.
W progu domu wita mnie z wściekłą miną Paweł. Po | chwili jednak jego oczy zmieniają się,
łagodnieją. Podcho-i dzi, całuje delikatnie moje pachnące lakierem włosy. I — Jesteś w
dalszym ciągu najładniejsza ze wszystkich dziewczyn, jakie znam — szepcze z czułością,
jakiej nie słyszałam w jego głosie od czterech lat.

background image

PS. Od redakcji: „Domowy notatnik" prowadzony był I pod koniec 1986 oraz w pierwszym
kwartale 1987 roku | zatem ceny towarów i usług pochodzą z tamtego [okresu; obecnie już
nieaktualne.
Piotr Pytlakowski
PIERWSZE ZABiCSE SZCZENIAKA
Na krzyżówce życie się krzyżuje. Przystanek PKS, kiosk „Ruchu", kilka sklepów i restauracja
„Pod Kogutem". Każdy mieszkaniec wsi przechodzi tędy przynajmniej raz dziennie.
Poczta, to ważne, leży nieco dalej, przy wylocie na Wolsztyn. Posterunek MO, przygarnięty
na parterze Urzędu Gminy, ukrył się na jednej z bocznych uliczek bez nazwy rozchodzących
się promieniście od krzyżówki.
Nad wsią góruje wysoki komin pegeerowskiej gorzelni. Za gorzelnią, w pałacyku z czerwonej
cegły (przed wojną siedziba dziedzica Stempniewicza) mieści się Ośrodek Zdrowia
iprzedszkole zwane tu dziecińcem. Do pałacyku przylega park. Niegdyś chluba wsi, miejsce
spotkań, festynów i potańcówek na „deskach", dzisiaj — ginie w chaszczach, po
zapuszczonych alejkach walają się skorupy, które pozostały po starych rzeźbach. Wstydliwy
zakamarek.
W takiej scenerii, w samym centrum spokojnej dotą miejscowości, rozegrały się 12 lutego
1988 roku wydarzenia, o których już nazajutrz donosiła prasa. Tytuły krzyczały:
„ZWYRODNIALCY WIESZAJĄ 15-LATKA", „SAMOSĄD"...
;
Reporter „Expressu Wieczornego" relacjonował: Cała sprawa rozegrała się w środowisku
przestępczym. Spotkali go ok. godz. 21.30. Najpierw bili i kopali. Gdy wołał
o ratunek stwierdzili, że nie jest charakteruy. Postu nUi się o powróz. We trzech ciągnęli do
góry. Na nv tff zmurszała gałąź nie wytrzymała ciężaru. Opt y śmiejąc się odeszli.
W podobnym tonie utrzymane były także i inne informacje prasowe. Wieś opisywano jako
ciemnogród, gdzie biorą w ludziach górę mroczne stany świadomości.
— Wszystko było nie tak — twierdzą dzisiaj mieszkańcy. — Chłopcy to nie zwyrodnialcy ze
ś

rodowiska przestępczego, ale uczciwi, pracujący i uczący się młodzi ludzie z porządnych

domów. Powróz to był zwykły sznurek do snopowiązałek. Gałąź też nie była zmurszała i to
nie ona uratowała życie napadniętemu. Jego życia nikt nie musiał ratować, bo nikt na nie nie
nastawał. To był zwyczajny żart, chcieli go nastraszyć. Wyszło inaczej...
Notatka służbowa: Na miejscu zatrzymano i dowieziono do RUSW w celu wyjaśnienia ob.
Ryszarda M., Zbigniewa R. i Marka J. Podano im probierze trzeźwości, które zmieniły
warstwę wskaźnikową na zieloną. Następnego dnia dowieziono do RUSW ob. Piotra S. i
Bogdana M. Wszystkich wymienionych zatrzymano. Poszkodowanego Roberta W. pogotowie
ratunkowe przewiozło do szpitala we. Wschowie na obserwację.
Po 10 godzinach leczenia i obserwacji, w dniu 13 lutego Robertowi W. wystawiono opinię
lekarską, popularnie zwaną obdukcją: Ob. Robert W., ur. 10IV1973 r., zamieszkały w... został
pobity i usiłowano dokonać na nim zadzierzgnięcia. Stwierdza się liczne stłuczenia twarzy i
otarcia naskórka twarzy, stłuczenia okolicy lędźwiowej lewej. Na szyi stwierdza się
ż

ywoczerwoną pręgę szerokości 0,5 cm. Zdjęcie rentgenowskie czaszki bez świeżych zmian

urazowych.
102
103
Już w nocy z 12 na 13 lutego 1988 roku Robert W. złożył pierwsze zeznania:
— Przyjechałem ze Wschowy autobusem. Zaraz poszedłem do restauracji „Pod Kogutem",
była godzina dwudziesta pierwsza. Kupiłem dwie butelki oranżady. Byłem trzeźwy.
W kolejnej wersji zeznań, przy innej okazji, twierdził, że zajrzał „Pod Koguta" aby kupić
papierosy, gdyż pali; już od dwóch lat.

background image

— Około wpół do dziesiątej — kontynuował Robert W.: — kiedy przechodziłem obok
starego sklepu usłyszałem, że za mną woła Piotr Ś. Zatrzymałem się. Piotr zapytał: „Czy masz
jakieś wątki?". Odpowiedziałem, że nic do niego nie mam. On już nic nie odpowiedział, tylko
uderzył mnie pięścią w twarz oraz kopnął mnie w kostkę prawej! nogi. Od tego kopnięcia
wpadłem do rowu i przewróciłem: się. W tym czasie przybiegli pozostali. Ryszard M. powie-'
dział, że napuszczam na nich chłopaków ze Wschowy. Powiedziałem, że nie napuszczam na
nich żadnych chłopaków. Wtedy Piotr S. powiedział, że ma fajny pomysł, żeby mnie powiesić
na drzewie w parku.
Relacja Roberta jest utrzymana w beznamiętnym tonie. Znacznie więcej dramatycznego
ładunku zawierają kolorowe fotografie z wizji lokalnych, jakie przy udziale kolejno
wszystkich pięciu podejrzanych przeprowadzono na miejscu przestępstwa. Młodzi ludzie —
nie wyglądają-, cy zresztą na bandytów — pokazują szczegół po szczególe ciąg wydarzeń.
Przypomina to fotoplastikon, zestaw nie-j mych obrazków. Tutaj go złapaliśmy, tutaj biliśmy,
na tej werandzie zakładałem mu pętlę, a na tym drzewie ciągną-j łem za sznurek... Zdjęcia
dokumentacyjne zrobione w dzień, aparatem „Practica", w obecności tłumu mieszJ kańców
wsi. Przy samym zdarzeniu nie było świadków] Robert W. stojąc wtedy, jak mu się zdawało,
oko w oko; śmiercią, nie krzyczał o pomoc, nie prosił o litość. Tah
jakby uznał, że odbywa się przedstawienie jakiejś sztuki, w której przypadła mu w udziale
rola tragicznego boha-. tera.
— Bogdan M. mnie trzymał, a Piotr założył mi pętlę na szyję, natomiast drugi koniec sznurka
zarzucił na gałąź. Bogdan uniósł mnie do góry, gdyż sznurek był za krótki. Potem mnie puścił
i gałąź się ułamała, a ja spadłem z wysokości półtora metra na ziemię.

Jak ustalono w śledztwie, to nie gałąź się ułamała, ale pękł sznurek, przeznaczony przecież do
wiązania snopków, a nie do wieszania ludzi. Trudno natomiast ustalić, kto był bezpośrednim
wykonawcą „wyroku". Podejrzani obciążają się wzajemnie, albo twierdzą, że nie zauważyli
kto wieszał.
Robert W. swoje wyjaśnienia składał w szpitalu. Owej nocy i przez kilka następnych dni był
wśród pacjentów postacią numer jeden. Lekarze i pielęgniarki troskliwie i ze współczuciem
go doglądali. W takich warunkach Robert szybko odzyskiwał nadwątlone zdrowie.
W szpitalu zapamiętano go jednak z jak najgorszej strony. W miarę jak wracały mu siły,
stawał się wprost nieznośny. Ordynator określa go mianem wulgarnego typa. Oddziałowa do
dzisiaj rumieni się na wspomnienie i-kscesów, jakie wyczyniał. Pod kocem ściągał z siebie
pidżamę i kiedy do sali wchodziła pielęgniarka, koc odkrywał. Bluzgał słowami jak z
rynsztoka. Palił papierosy na sali chorych. Zalazł za skórę wszystkim. Wyjątek stanowiła 24-
letnia dziewczyna, pracownica szpitala. Spędzał z nią w portierni noce. Potem mówił, że się
zakochał.
Po pierwszej, wstępnej jakby rozmowie z milicjantami Kobert był jeszcze przesłuchiwany
parę razy. Udzielał też licznych wywiadów prasowych, radiowych i telewizyjnych. Za
każdym razem jego wersja wydarzeń ulegała retuszom. To i owo zmieniał, zapominał o
pewnych fuktach, naginał je tak, jak było mu to wygodne.
104
105
Mieszkańcy wsi natychmiast wyłapywali wszystkie potknięcia Roberta, czyhano wprost na
jakieś jego błędy. Słowa wypowiadane przez 15-latka nabrały w owym czasie większego
znaczenia od kazań miejscowego proboszcza.
Dla tej ich czujności łatwo znaleźć wytłumaczenie. Gra I szła o wysoką stawkę. O
stwierdzenie faktu, czy Robert W. miał być powieszony z premedytacją, czy też tylko
nastraszony w ramach swoiście pojętej profilaktyki. Jakże łatwo-przecież przeprowadzić

background image

logiczny wywód uzasadniający, że jeżeli była to tylko próba postraszenia smarkacza, to rzecz
mieści się w kategoriach żartu. A czy za żart| wsadza się ludzi do więzienia?
Napastników było pięciu.
Piotr S., 22 lata, kawaler, mechanik samochodowj zatrudniony w warsztacie naprawy
samochodów. W reje-] strze skazanych nie notowany.
Bogdan M., 19 lat, kawaler, blacharz samochodowy] zatrudniony jak wyżej, uczeń technikum
wieczorowego.] W rejestrze skazanych nie notowany.
Zbigniew R., 19 lat, kawaler, lastrykarz w przedsiębior-] stwie budowlanym. W rejestrze
skazanych nie notowany.
Marek J., 19 lat, kawaler, uczeń Zasadniczej Szkoły J Górniczej. W rejestrze skazanych nie
notowany.
Ryszard M., 18 lat, kawaler, kolega szkolny Marka W rejestrze skazanych nie notowany.
Wszyscy poza Markiem J., mieszkańcem innej wsij kolegują się od dzieciństwa, chociaż
trudno tu mówi<f o przyjaźni. Mieszkają po sąsiedzku. Niedaleko od Robert ta W.
Robert W. ma 15 lat, jest uczniem VI klasy szkc specjalnej dla upośledzonych umysłowo we
Wschowie ale na zajęcia szkolne nie uczęszcza. Trudno zrozumiej jakimi przepisami
kierowano się wysyłając go do takiej
lacówki oświatowej, gdyż z testów wynika, że jest iłopakiem inteligentnym i bystrym. Można
przyjąć, że ¦dagodzy wybrali sposób najprostszy, aby zaoszczędzić ibie problemów, jako że
poprzednio Robert trzykrotnie >zostawał na drugi rok w tej samej klasie, wagarował lie uczył
się.
Od roku w sądzie dla nieletnich w Lesznie toczy się ¦zeciwko niemu sprawa o różne
wykroczenia, ale do wokandy jeszcze nie doszło. W odpowiednim wydziale sądu tłumaczą
ten fakt kłopotami kadrowymi. Wieś z kolei uważa, że gdyby sąd w porę ukarał Roberta, nie
musiałby teraz karać tych pięciu... Wieś bowiem wydała już wyrok. Siedzą niewinni, a
sprawca chodzi na wolności, takie opinie słyszę na ulicy, w restauracji „Pod Kogutem", na
przystanku i w sklepowej kolejce.
Nikt nie dostrzega niezręczności polegającej na nazywaniu sprawcą tego, na którego szyi
obdukcja lekarska stwierdziła „żywoczerwoną" pręgę. Robert W. zwany „Murzynem" zawinił
i poniósł karę. Tylko dlaczego to się tak odwróciło? Dlaczego ci, co karali siedzą teraz za
kratkami? Dlaczego „Murzyn" znów drwi z całej wsi? Zasypują mnie pytaniami, ale nie
żą

dają odpowiedzi. Znają ją przecież.

Leonard W., ojciec Roberta, właściciel podupadającego akładu murarskiego, mieszka w tej
wsi od urodzenia. Tu rodził się też jego ojciec i dziadek. Kazimiera W., ma^ka 'chłopca,
przyszła z zewnątrz. Od początku nie wzbudzała ympatii.
Ona jest zza Buga — mówili ludzie i brzmiało to jak wyrzut.
Rodzice Kazimiery W. mieszkają w miejscowości odle-,i,lej o kilkanaście kilometrów, która
to miejscowość zaraz po wojnie była zasiedlana przez repatriantów. Odległość
106
107
niewielka, ale różnice w zwyczajach — ogromne. Być może dlatego uważano, że Leonard W.
biorąc sobie kobietę stamtąd popełnia mezalians.
Kazimiera W. w powszechnej ocenie ładna, 37-letnia kobieta, jakoś nie umiała, a może nie
chciała zaprzyjaźnić się z sąsiadkami. Te z kolei za plecami ją obgadywały. Plotkowano, że
pani W. rzadko bywa w domu,' że to, że owo, zresztą nie ma sensu tej paplaniny powtarzać.
Leonard W. na vox populi zwracał jednak uwagę. Sąsiedzi wspominają o awanturach między
małżonkami, ba, nawet o rękoczynach. I, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, do scysji
dochodziło przeważnie wówczas, kiedy krewki murarz pokrzepiał się uprzednio „Pod
Kogutem". Miał to zresztą w zwyczaju, nie ma co ukrywać.

background image

Państwo W. mieszkają wraz z rodzicami Leonarda,! i trójką dzieci: 17-letnią Jolą, Robertem i
11-letnim Krzy-I siem, na końcu wsi, naprzeciwko poczty.
Twierdzą, że z Jolą i Krzysiem nigdy nie było najmniej-l szych kłopotów. Z Robertem
przeciwnie...
— Nie wiem w kogo on poszedł — zastanawia się Leonard W. — Rozwijał się normalnie i
nagle coś rm; odbiło. Ani pasek, ani kij nie pomoże.
Próżno byłoby oczekiwać od Leonarda W. rzeczowej analizy postępowania syna. Rola głowy
domu i tali przysparza mu nieustannych problemów, a pedagogier wcale się nie czuje.
Przyznaje, że tak w gruncie rzeczy nie wie co w tym chłopaku siedzi w środku. Nie wie też
dlaczego wylali go ze szkoły. Nie ma pojęcia o chorobach! jakie Robert przechodził. Te
sprawy scedował na żonę.j
Psycholog z Poradni Wychowawczej we Wschowie wywiadzie środowiskowym
przeprowadzonym z matkq chłopca zanotował:
Do III klasy nie sprawiał kłopotów wychowawczych Potem miał kłopoty w opanowaniu
materiału prograi wego, co było spowodowane trudnościami w przystosc
waniu się do sytuacji szkolnej. W III klasie był skierowany do szpitala z podejrzeniem
zapalenia opon mózgowych. W 1987 roku został skierowany przez Poradnię Wychowawczo-
Zawodową do Szkoły Specjalnej. Często przebywa we Wschowie. Do szkoły nie chodzi. Ma
kłopoty z zasypianiem. Matka podaje, że zbyt wcześnie w jej odczuciu zainteresował się
dziewczętami. Bicie jako środek wychowawczy jest nieskuteczne. W innych działaniach
wychowawczych rodzice czują się zupełnie bezradni.
Sytuacja typowa. Rodzice — nie rozumieją i biją. Wychowawcy — umywają ręce. Chłopak
zaczyna lawirować, stacza się. I okazuje się, że jedyne wyjście to szkoła specjalna dla
upośledzonych umysłowo. Robert broni się: ,,Do czubków nie będę chodził".
*
Psychiczny upadek Roberta W. postępował etapami. Ludzie wyłuskują z pamięci epizody z
jego udziałem. Rysują zokruchów, ze strzępów, z drobnych zdarzeń sylwetkę małolata —
bezwzględnego drania, zakały wsi.
Mówi 44-letnia rolniczka Janina O.: — Roberta poznałam przed pięcioma laty. Jechałam
wozem konnym, a on płoszył mi konie. Zwróciłam mu uwagę. Odciął się bez yrnady: „Co
pierdolisz stara kurwo". Miał wtedy dziesięć
| lal.
Jolanta S., lat 20: — Było to trzy lata temu. Siedziałam na przystanku z moim chłopakiem.
Podszedł do nas Hubert i wulgarnie odezwał się do mnie. Mój chłopak l>i /.egoniłgo i wtedy
ten dwunastolatek wpadł we wściekli )ść. Zaczął ciskać w nas kamieniami. Musieliśmy
uciekać.
Sąsiadka Roberta, 20-łetnia Leonardyna N. twierdzi, że
I „Murzynowi" sprawia nieopisaną przyjemność zaczepianie innych. Lubi dręczyć
dziewczyny oraz osoby w podeszły m wieku.
108
109
— Ma taki zwyczaj — mówi Leonardyna N. — że , podjeżdża rowerem do przechodniów i
wali znienacka, w plecy.
Ktoś przytacza następujące wydarzenie: Robert podczas wakacji buszował po okolicznych
ośrodkach wczasowych. Kiedyś dostrzegł opalającą się nad wodą rodzinę: matkę, ojca i małą
dziewczynkę. Dziecko właśnie dostało od mamy jabłko. „Murzyn" przyfrunął niczym sęp,
porwał małej jabłko i bezczelnie przy rodzicach płaczącej dziewczynki zaczął je pałaszować.
Matka zaprotestowała i wtedy chłopak bez słowa, jak rozzłoszczony wilczek, podszedł do
niej, ściągnął jej majtki i uciekł. Ktoś, kto był świadkiem tej sceny, doniósł o wszystkim ojcu
Roberta, ale ten tylko się roześmiał.

background image

Jednemu podwędził rower, innemu narzędzia, komuś komplet śrub. Przeważnie wyciągał rękę
po drobiazgi. Do domu państwa W. zgłaszali się poszkodowani z pretensjami. Kończyło się
przeważnie tym, że rodzice pokrywali szkody, a mały bywał potem rozliczany przez ojca za
pomocą przygotowanego specjalnie w tym celu solidnegc kołka. ,
O innym incydencie opowiada kierownik warsztati; naprawy samochodów, Witold L.: —
Rano, po przyjścii do pracy, zobaczyłem, że samochód klienta stoi rozszarpany, podliczyłem
później straty na dziesięć tysięcy złotych. Sąsiadka mówiła: ,,«Murzyn»tubył, alejanicnie
wiem, nic nie powiem". Bała się.
Zalazł za skórę także chłopakom, którzy 12 lutego próbowali wymierzyć mu
„sprawiedliwość". Bogdanom M. ukradł czapkę pszczelarską, ZbigniewowiR. — zapal«]
niczkę, a kiedy ten próbował ją odzyskać, Murzyn rzuć w niego siekierą. Ryszardowi M.
zabrał magnetofonj Długo można by wyliczać.
Właściwie pół wsi miało na pieńku z Robertem WJ Najpierw bagatelizowali jego wybryki,
czasem sami wy* mierzali karę. Niektórzy zwracali się o pomoc do miejsce
wego posterunku MO, ale okazało się, że milicja też jest bezsilna.
Komendant MO, młodszy chorąży Wiesław K. w szafie pancernej trzyma grubą teczkę
zatytułowaną „Robert W.".
- Już w maju 1987 roku — mówi komendant — wysłaliśmy pismo do sądu dla nieletnich w
Lesznie. I co! Cisza!
W tym piśmie komendant donosił: Uczeń V klasy sprawia kłopoty wychowawcze... Znaczny
stopień zdemoralizowania... W listopadzie 1986 r. zabrał gotówkę w wysokości 200 złotych
na szkodę uczennicy. Dokonał w szkole dewastacji, gdyż rzucał lotkami w globusy.
Rozmowy profilaktyczne nie odnoszą rezultatów.
Miesiąc później sporządzono następną notatkę służbową: Matka jednej z uczennic zgłosUa,
ż

e Robert dopuścił się czynu lubieżnego w stosunku do jej córki (dziewczynki kalekiej —

przyp. autora). Zamknął się z nią w pustej klasie, opuścił jej majtki i zaczął obmacywać
rękami za narządy płciowe. Potem wyszedł ze szkoły i przez trzy dni nie pojawił się na
lekcjach.
— Poszedłem wtedy wraz z nauczycielem do jego domu — wspomina chorąży K. — Matka
zbagatelizowała to wydarzenie, roześmiała się. Nie wiedziała także, że syn nie uczęszcza do
szkoły. Sprawiała wrażenie, że to ją nie obchodzi.
Wkrótce w zeszycie komendanta pojawiają się następne wpisy. Pod datą 2 grudnia 1987 roku
notatka z wizyty i ojca Roberta na posterunku. Leonard W. złożył donos na własne dziecko.
Stwierdził, że prosi o pomoc, gdyż już nie daje sobie z małym rady.
Skarga kierowniczki sklepu. Robert wjechał do placówki handlowej rowerem i jeździł
slalomem między klientami. Odgrażał się sklepowej, że dobierze się do jej córki.
Dziesięć dni później, 14 grudnia, wszedł na zaplecze restauracji „Pod Kogutem" i wypił kufel
piwa przygotowany dla innego klienta, po czym wszczął awanturę.
110
111
Wezwano milicjanta. Robert, jak to się określa, stawiał władzy czynny opór. Złapał
funkcjonariusza za klapy i trząsł nim jak osiką. Dopiero interwencja komendanta,; mężczyzny
postawnego i — jak wspominają świadkowie;
— nie przebierającego zbytnio w środkach, poskromiła1 rozszalałego nastolatka.
Rodzice Roberta przyznają, że jest on trudnym dzieckiem. Ojciec ma mu za złe wynoszenie z
domu różnych przedmiotów. Kiedyś dowiedział się, że latorośl zajmowa- i ła się sprzedażą
srebrnej biżuterii w pobliskim mieście. I
— Skąd ją wziął? — zachodził w głowę Leonard W..I
— Przecież to srebro nie domowe...

background image

W ten sposób do świadomości rodziców dotarło, że syn ma na sumieniu także poważniejsze
grzeszki. A jednak matka składając zeznania funkcjonariuszom i prokurato-i rowi obstawała,
ż

e Robcio prędzej by z domu wszystko' wyniósł, niż przyniósł coś nie swojego. I wyliczała ile

to kawy, a ile kakao — artykułów deficytowych — Robert wyniósł z domu na sprzedaż.
Pieniądze są mu potrzebne przede wszystkim na papierosy. Lubi też szpanować, kiedy jest
przy forsie. Przybiera wtedy pozę człowieka z gestem, stawia innym, nieraz dużo starszym od
siebie.
Los chciał, los wybrał... Padło na tych pięciu. Sar porządni i uczciwi, taki przypadek.
Do akt dołączono notatki z tzw. wywiadu osobc -poznawczego charakteryzujące wszystkich
podejrzą] nych w sposób zadziwiająco jednomyślny: ,,W miej scu zamieszkania prowadzi
spokojny tryb życia i ciesz się dobrą opinią. Napoi alkoholowych nie naduż; wa.
Dotychczas nie notowany. Z obowiązków w prac (w szkole) wywiązuje się bez zastrzeżeń.
Jest pracd wnikiem (uczniem) zdyscyplinowanym, życzliwym i k<| leżeńskim."
Piotr S. kilka lat temu przeżył własną śmierć. Uczestniczył w poważnym wypadku
drogowym. W stanie zapaści przewieziono go do szpitala. Stwierdzono uszkodzenie wątroby,
trzustki, nerek i śledziony. Lekarze dawali mu jeden procent szans na wylizanie się. Jakimś
cudem jednak się wylizał. Wypadek naznaczył go piętnem, okresowo powracają silne bóle
jamy brzusznej. Jeszcze w grudniu 1987 roku wzywano do niego pogotowie. Być może te
przeżycia spowodowały że na świat zaczął patrzeć z dystansem i poważnie. Poznał strach i
ból, zrozumiał, że nic nie trwa wiecznie. Marzył o uruchomieniu własnego warsztatu naprawy
samochodów, znał się na tym, ceniono go jako fachowca.
Bogdan M. w życiu towarzyskim „udzielał się biernie". Poza pracą w warsztacie, pomagał
ojcu w gospodarstwie. Uczył się w technikum, chciał zdawać na studia, fascynowała go
fizyka jądrowa. Ludzie twierdzą, że Bogdan, mógłby zrobić karierę, taki zdolny i obdarzony
chłonnym umysłem.
Już w więzieniu przeżył osobisty dramat. Dowiedział się o śmierci ojca. Podobno serce nie
wytrzymało napięcia. Na pogrzeb nie uzyskał przepustki. Tego opinia publiczna wsi nie może
władzy darować.
Zbigniew R. chciał zostać ślusarzem, ale marzenia wzięły w łeb, kiedy w wypadku przy
szkolnej maszynie stracił palec. Został więc lastrykarzem.
Ryszard M., najmłodszy z podejrzanych, 18-latek, pochodzi z biednej, wielodzietnej rodziny
rolniczej, ma siedmioro rodzeństwa. Poszedł do szkoły górniczej niejako z konieczności
ż

yciowej. Zdarzenie z Robertem miało miejsce w piątek, podczas ferii. W niedzielę zamierzał

wrócić do szkoły, ale nie było to już możliwe. ,
Marek J., kolega szkolny Ryśka, wieczorem 12 lutego znalazł się we wsi przypadkiem.
Roberta prawie nie znał. W aktach na honorowym miejscu widnieje list dyrekcji szkoły do
rodziców Marka, napisany na początku 1986
112
113
roku: Drodzy Rodzice! Dyrekcja Zasadniczej Szkoły Górniczej wyraża podziękowanie za
dobre wychowanie syna Marka, który będąc uczniem naszej szkoły nie sprawia nam kłopotów
wychowawczych. Jest dzieckiem posłusznym, zdyscyplinowanym, osiąga pozytywne wyniki
w nauce. Jesteśmy, jako szkoła, zadowoleni z jego postępowania. Łączymy serdeczne
pozdrowienia.
Zaraz po aresztowaniu do prokuratora zaczęły nadchodzić poręczenia.
Rada Sołecka: Zwracamy się z uprzejmą prośbą o uchylenie aresztu wobec mieszkańców
naszej wsi. Uzasadnienie: Wyżej wymienieni obywatele w dniu 12 lutego 1988 roku dokonali
nieprzemyślanego wybryku. Ci młodzi ludzie wśród tutejszego społeczeństwa cieszą się
nienaganną opinią. Wywodzą się z pracowitych rodzin. Gwarantujemy, że ich pobyt na
wolności nie zagraża, że *coś podobnego z ich strony się powtórzy.

background image

Usługowo-Produkcyjna Spółdzielnia Pracy zatrudniająca Piotra S. i Bogdana M.: ... Ich
dotychczasowa nienaganna postawa i zdyscyplinowanie w pracy skłoniły Radę Nadzorczą,
Zarząd i Związek Zawodowy Spółdzielni do podjęcia uchwały o wystąpienie z wnioskiem o
przyjęcie poręczenia i uchylenie tymczasowego aresztowania.
Zarząd Gminny ZSMP: ... W/w koledzy są lubiani. Cieszą się w środowisku młodzieżowym
ogólną sympatią. Nie są obojętni na sprawy młodych. W miarę możliwości wspólnie z
członkami koła ZSMP uczestniczyli w czynach społecznych. Dopuszczenie się przez nich
przestępstwa zostało przez nas przyjęte ze szczególnym rozgoryczeniem.
Defilada laurek leży teraz na prokuratorskim biurku.
Jakże dziwnie się złożyło, że cała świetlana piątka patrzy teraz na świat zza okratowanych
okienek. Prokurator bowiem nie zgodził się, aby odpowiadali za swój czyn z wolnej stopy.
Za to chuligan Robert W., czarna owca wsi, fruwa jak ptak na wolności. To ludzi drażni. I
jakby umyka im to, co wydarzyło się 12 lutego. Nie chcą oceniać czynu, jakiego dopuściła się
piątka młodych.
A może nikt nie chce w ten czyn uwierzyć?
Ważeniem zbrodni i kary zajęli się oficerowie WUSW w Lesznie, prokurator Prokuratury
Rejonowej oraz Sąd Rejonowy. Kiedy piszę te słowa, sprawa nie trafiła jeszcze na wokandę.
Podczas śledztwa podejrzani nie stwarzali trudności. Wyczerpująco odpowiadali na pytania,
roztaczali własne wizje feralnego wieczoru. Ich wersje różniły się od siebie tylko w
szczegółach dotyczących udziału własnego. W takich momentach przestaje liczyć się
solidarność, trzeba bronić własnej skóry.
Zeznanie Zbigniewa R.:
— W dniu 12 lutego wróciłem do domu około godziny 16. Zjadłem obiad i o 17 udałem się
do Ryśka M. Zastałem u niego jeszcze Marka J. Wspólnie z nimi wypiłem po dwa piwa
„Jubilat". Po wypiciu tego piwa wspólnie udaliśmy się do restauracji „Pod Kogutem". Tam
wypiliśmy każdy po cztery piwa kuflowe.
Wcześniej, po skończonej pracy, w mieszkaniu kolegi ze Wschowy wypiliśmy w trzech około
800 gramów wódki i po dwa piwa.
Gdy z Ryśkiem i Markiem piliśmy piwo w restauracji, przyszli tam Piotr S. i Bogdan M.
Przysiedli się do naszego stolika. Zamówili piwo.
Po wypiciu tego wszystkiego byłem pijany, ale nie tak mocno.
Wyszliśmy z restauracji w piątkę. Spotkaliśmy Roberta. Robert podszedł do nasj rozmawiał z
Piotrem. Nie wiem, o co im poszło, ale zaczęli się kłócić. Doszło do szarpaniny. Piotr kilka
razy uderzył pięścią w twarz
114
115
Roberta. Nie pamiętam, czy ktoś jeszcze bił Roberta, aleja go w tym miejscu na pewno nie
uderzyłem.
Potem razem z kolegami, używając siły, wciągnęliśmy Roberta do parku. Ponieważ miałem
wcześniej zatargi z Robertem, postanowiłem go pobić. W parku kilkakrotnie uderzyłem go
pięścią w twarz. Moi koledzy również go bili.
Nie pamiętam, żeby ktoś z nas*zakładał sznurek na szyję Robertowi. Nie pamiętam też,
ż

ebyśmy wieszali go na drzewie.

Byłem pijany i więcej faktów nie pamiętam.
Zeznanie Ryszarda M.:
— W dniu wczorajszym około godziny 17 udałem się do restauracji „Pod Kogutem" z
zamiarem wypicia piwa. Byłem razem ze Zbigniewem R. i Markiem J. W lokalu spotkaliśmy
Bogdana M. i Piotra S. Wypiliśmy po cztery piwa jasne. Innego alkoholu nie spożywałem.
To, co wypiłem nie działało na mnie ujemnie, jedynie wprowadziło mnie w dobry humor.

background image

Robert został złapany przez Piotra. Gdy dochodziłem do trzymanego przez Piotra Roberta
widziałem, że Piotr i Bogdan zadają mu uderzenia, czyniąc to rękoma, jak też i nogami. Nie
chciałem być gorszy i solidarnie również zadawałem mu uderzenia rękami i nogami. Pozostali
czynili to samo. Biliśmy i kopaliśmy Roberta, gdy stał on jeszcze na nogach, jak również i
wtedy, gdy od otrzymywanych uderzeń przewrócił się na ziemię. Któryś z kolegów,
prawdopodobnie Piotr, oświadczył, prawdopodobnie w żartach: „Przynieś sznurek,
powiesimy skurwysyna". Powiedział to do mnie, ponieważ odbywało się to w pobliżu mojego
domu.
Znalazłem trzy kawałki sznurka i przyniosłem je do reszty towarzystwa.
W parku ponownie każdy z nas zaczął bić Roberta rękami i nogami. Jeżeli dobrze widziałem,
to Piotr S. założył pętlę na szyję Roberta.
Bogdan wszedł na drzewo trzymając w ręku koniec sznurka. Nie wiem, czy chciał ten sznurek
przywiązać do gałęzi, czy też podciągnąć go wraz z Robertem do góry, dusząc go.
Przyciągnięcie było praktycznie niemożliwe, tfdyż sznurek był za krótki.
Chcę stanowczo podkreślić, że założenie Robertowi pętli nie oznaczało, że chcieliśmy go
pozbawić życia. Jedynym naszym celem było przestraszenie go, aby szanował kolegów i
zmienił w stosunku do nas swoje postępowanie.
Zeznanie Piotra S.:
— Około godziny 18.30, po skończonej pracy, udałem się do restauracji. Spotkałem tam
kolegów, z którymi wypiłem piwo. Następnie przyszedł Bogdan M., z którym też wypiłem po
piwie. Około godziny 20 do lokalu przyszli Zbigniew R., Ryszard M. i kolega Marek J. Z
Bogdanem dosiedliśmy się do nich. Wypiliśmy z nimi po piwie.
Po zamknięciu lokalu rozmawialiśmy na dworze. Wtedy w świetle latarni ulicznej
zobaczyłem sylwetkę mężczyzny, idącego w kierunku poczty. Usłyszałem głos Zbyszka, że to
jest „Murzyn". Podszedłem do niego i powiedziałem: „O co masz na pieńku ze Zbyszkiem i
Ryśkiem?". Wtedy dobiegli pozostali i zaczęli go bić rękami po twarzy bez powodu. Ja go też
uderzyłem w twarz. Upadł i widziałem, że koledzy zaczęli go kopać nogami. Ja nie kopałem.
Krzyczałem do kolegów, żeby przestali.
Ktoś powiedział, że trzeba go przestraszyć. Wtedy ktoś, nie jestem pewien kto, ale chyba
Marek, powiedział, żeby nałożyć mu sznurek na szyję i nastraszyć powieszeniem.
Rysiek przyniósł stylonowy sznurek do snopowiązałki.
Na sznurku zrobiłem pętlę i założyłem ją Robertowi na szyję. Bogdan wszedł na drzewo i
drugi koniec tego sznurka przełożył przez gałąź. Wtedy Zbigniew pociągnął za koniec
sznurka zwisający z gałęzi i sznurek się zerwał.
Potem zaprowadziliśmy Roberta za park i tam zaczęliśmy go bić, a gdy upadł — kopać
nogami. Wkroczyłem i przeszkodziłem w kopaniu. Podniosłem go nawet z zie-
116
117
mi. Widziałem, że cieknie mu krew z nosa. Kazałem mu uciekać. Koledzy chcieli mu jeszcze
dołożyć, ale powiedziałem, że wystarczy.
Obecnie żałuję, że dopuściłem się tego incydentu. Byłem z całej grupy najstarszy. Jeżeli
chodzi o fakt wieszania, to rzeczywiście chcieliśmy go tylko nastraszyć. Nie wiem, dlaczego
Zbigniew R. ciągnął za sznurek tak mocno, że aż go zerwał.
Jeżeli chodzi o fakt bicia, to nie wiem, co mnie skłoniło, że go kilka razy uderzyłem. Po
prostu bili wszyscy, więc ja też. Tak naprawdę to uderzyłem go bez powodu, chociaż sympatii
do niego nie czułem.
Zeznania dwóch pozostałych podejrzanych były utrzymane w podobnym duchu.
Kto uderzył pierwszy, kto trzymał sznurek, kto ciągnął, kto kopał leżącego, a kto bił go po
twarzy? Odpowiedzi na te pytania będą istotne dla sądu, zaważą na wyrokach. I oni o tym
wiedzą.

background image

Zastanawiające, że w opiniach o wszystkich podejrzanych widnieje formułka o
nienadużywaniu alkoholu. Wręcz podkreśla się ich wstrzemięźliwość. Tymczasem owego
dnia ich ścieżki zeszły się, przecież nie pierwszy raz, w restauracji „Pod Kogutem", przy
piwku. Sumują dokonania: jeden kufelek, dwa, trzy. Tu butelka, tam następna. Któryś
przyznaje, że owszem, był pijany, ale nie za mocno. Inny nabrał tylko humorku... Mocne
głowy mają ci młodzi ludzie.
Wędrówkę po wsi zaczynam, rzecz jasna, od restauracji „Pod Kogutem". Po lewej stronie sala
bufetowa, po prawej bezalkoholowa. Po lewej jak w ulu, po prawej żywej duszy.
Bywalcy poznają dziennikarzy chyba na węch. Nie darzą ich sympatią. Czuję wrogość. Chcę
pomóc chłopcom, czy ich pogrążyć? Jeżeli pomóc, to oni, mieszkańcy,
i cż mi pomogą. Ale czy pan coś załatwi, powątpiewają, tu rbyba nikt już nie da rady...
,,Pod Kogutem" panuje atmosfera niewiary i w taką .n.mosferę wdepnąłem nieostrożnie.
— To byli tacy spokojni konsumenci — oznajmia bufetowa. — Tego dnia nie byli pijani,
przecież nie podałabym. Nigdy nie pili dużo, tyle co dla kurażu. Zaskoczyło mnie to, co
zrobili po wyjściu z lokalu. Ale w zasadzie to co oni zrobili? Nastraszyli smarkacza. To
łobuz. Zaczepia wszystkich. Zamawia piwo, a jak nie chcę podać, jego ojciec robi awanturę,
ż

e dyskryminuję rodzinę.

— Czy jest w pracy Łucja R.? — przerywam rozmownej pani zza bufetu.
— Jest, chce pan z nią mówić? Lusiu, ten pan do ciebie. Wstaje jedna z niewiast siedzących
obok bufetowej za
kontuarem — okrążył ją cały wianuszek kobiet, takie restauracyjne kółko różańcowe do
pogaduszek, przeciwwaga dla silnej grupy piwoszy. We własnej osobie Łucja R., sprzątaczka,
matka podejrzanego Zbigniewa R.
Pierwsza reakcja:—Nie będę gadać, już się nagadałam.
Reakcja druga, po chwili: — A pan względem czego? Już nas tu upodlili wystarczająco, już
nas z błotem zmieszali...
Po 15 minutach: — Zawołam męża. Irek, nowy redaktor...
Ireneusz R. odrywa się od stolika zastawionego kuflami. Siadamy na boku. Włączam
magnetofon i nawijam na taśmę potok goryczy, jaką wylewają z siebie rodzice Zbigniewa R.
Taki dobry chłopak, taki spokojny, nie sprawiał kłopotu. Robotny i pieniądze przynosił.
Niech pan powie, dlaczego jemu nie pozwolili z wolnej stopy? Oni ze Zbyszka bandytę robią,
ale bandytą, takim prawdziwym, jest tamten. Gdzie była milicja, jak chciał Zbysia zabić
siekierą? Gdzie patrzył sąd, jak gwałcił dziecko?
118
119
Łucja R. nerwowo pali papierosa za papierosem. Doprowadzili nas do ruiny — mówi — do
upadku nas przywiedli... Moja matka dogorywa w szpitalu. Wie pan co ją przewróciło? Ta
sprawa ją przewróciła!
I Łucja R. wybucha płaczem.
Fragment zeznań Kazimiery W., matki Roberta:
— Sprawa pobicia syna nabrała wielkiego rozgłosu w prasie, radiu i telewizji. Mieszkańcy
naszej wioski, w tym także sołtys, oczernili nas, wyrażając się, że nie jesteśmy rodziną taką,
jaką powinniśmy być.
Sołtys wspomniał o rowerze, który syn miał rzekomo; ukraść. Od Roberta wiem, że znalazł
go w zbożu.
Krążą też plotki, że chodzę do rodziców sprawców pobicia i domagam się od nich pieniędzy.
To nieprawda. Oczernianie naszej rodziny spowodowane jest nieuczciwością ludzi. Syna
oskarża się o kradzieże rowerów, czereśni i jabłek. Dopuszczam, że mógł kraść owoce, było
to możliwe, ale przecież każdy z chłopców w jego wieku kradnie czereśnie czy truskawki.
Robert miał już taki charakter...

background image

Tuż przed zamknięciem dochodzenia Kazimiera W.: zgłosiła się do prokuratora, aby złożyć
oświadczenie. Uczyniła to z własnej woli, ponieważ, jak tłumaczyła, znalazła w rzeczach
Roberta książeczkę pt. „Praca — Prawda — Miłość. Ewangelia według św. Jana".
Powiedziała: — Od roku jest mi wiadomo, że syn należy do Kościoła Wolnych Chrześcijan,
zbór w Rybniku, to jest od czasu jak zaczął kolegować się z Piotrem S. Przypusz-'. czam, że
razem jeździli do Rybnika. Po pobieżnym prze- \ czytaniu książeczki (wspomnianej wyżej —
przyp. auto-; ra) stwierdziłam, że są w niej zawarte odrażające wypo-. wiedzi, że jest tam
mowa o powieszeniu, znęcaniu się, j biciu i kopaniu. Zauważyłam, że coś jest nie tak z moim
j synem i z tymi chłopcami, którzy w podobny sposób z nim;
postąpili. Widziałam również, że Robert spożywa ocet zmieszany z wodą, co wynika z
przyrzeczenia z tej książeczki. Doszłam do wniosku, że w tej książeczce wywlekane jest zło.
Książeczkę dołączono do akt sprawy. Zaczyna się słowami: Na początku było stówo. A stówo
było u Boga. A Bogiem było słowo. Kończy się zaś następująco: Albowiem Bóg tak
umiłował świat, że syna swego jednorodzo-nego dal, aby zbawił (tutaj następuje
wykropkowane miejsce z wpisanym długopisem imieniem i nazwiskiem: Robert W. — przyp.
autora), który w niego wierzy.
Zapoznałem się z treścią tej ewangelii i nie zauważyłem, podobnie jak prokurator,
„odrażających wypowiedzi", tudzież nie znalazłem w niej zobowiązania, aby zbawieni
musieli wypijać wodę z octem. Kazimiera W. zasugerowana informacjami o satanistach
podejrzewała, że na jej dziecku usiłowano dokonać rytualnego mordu. Ale, jak do tej pory,
nie udało się znaleźć powiązań między zborem Wolnych, Chrześcijan z Rybnika a
satanistami. Sekta z Rybnika czci Chrystusa, a nie Szatana. W skołowanej głowie Kazimiery
W. dziwnie się to pomieszało.
Być może w ten sposób chciała sobie wytłumaczyć, dlaczego owego wieczoru pięciu facetów
zakładało Robertowi na szyję pętlę ze sznurka od snopowiązałki.
Komendant posterunku MO, chorąży Wiesław K., ociera pot z czoła. Dręczy go myśl, że u
progu zasłużonej emerytury doczekał się rozgłosu. Wieś, w której tyle lat pracuje, odmieniano
we wszystkich przypadkach w rubrykach kryminalnych centralnych gazet.
— To nadzwyczaj spokojna gmina — mówi komendant patrząc mi w oczy, ale następne
słowa kieruje do podwładnego:
— Wyprowadź interesanta...
120
121
„Interesant" ma przekrwione oczy i wczorajszy chuch. Pijaczyna — tłumaczy chorąży —
nigdzie nie zameldowany. O, takich mamy tutaj przestępców.
13 lat komendant przepracował tu w spokoju. Szpera w pamięci, ale nie znajduje nic, poza
ubiegłorocznym włamaniem do restauracji „Pod Kogutem". Skok był na pół miliona.
Komendant mógł się wykazać, ale do tego nie doszło, gdyż przestępcy nie ujął. Ocenia, że na
bakier z prawem żyje zaledwie 0,8 procenta mieszkańców gminy.
— Ten nielat — mówi chorąży — ten nielat zepsuł nam atmosferę...
Nielat, czyli Robert W., nadszarpnął nerwy komendanta. W wywiadzie radiowym palnął, że
na zabawy bez noża nie ma po co przychodzić. Cała Polska to słyszała. Komendant służbowo
bywa na zabawach i może zaświadczyć, że ludzie bawią się kulturalnie. Ani noży, ani siekier,
ani nawet sztachet z płotu... Owszem, dwóch osobników ma opinię zabijaków. Właśnie
Robert W. i... jego ojciec, Leonard W. Komendant liczy na palcach obu rąk, ile wniosków na
kolegium sporządził w sprawach Leonarda W. — ubliżanie, bójka, pijaństwo... Nieciekawy
gość, można to podkreślić.
— Pod koniec stycznia — opowiada chorąży — wezwała mnie matka nielata. Alarmowała,
ż

e mąż biega z nożem za synem i chce go zaszlachtować, Na miejscu okazało się, że

„Murzyn" siedzi zabarykadowany w łazience, a pod drzwiami waruje jego ojciec, oczywiście

background image

mocno nietrzeźwy. Odebrałem mu wielki nóż kuchenny. Następnego dnia Kazimiera W.
wycofała skargę na męża, a sąsiedzi nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Rozeszło się po
kościach.
Komendant wyjmuje z szafy pancernej potężny majcher: — Proszę, jaki dowodzik
rzeczowy...
Nie tak dawno pokazywał ten przedmiot reporterkom z radia, ale nie chciały patrzeć. Szukały
dowodów na tych pięciu, sugerowały komendantowi, że to zbrodniarze i tak to powinno być
ujęte w jego wypowiedzi.
— Rozdmuchano sprawę, okrzyczano nas na cały kraj. Zrobiło się niezdrowe powietrze.
Nawet ksiądz oddzielił na religii dzieci z Brenna od naszych, żeby się od zwyrod-nialców nie
zaraziły.
Szef posterunku jest zdania, podobnie jak większość mieszkańców wsi, że pięciu chłopców
chciało pożarto-wać, ale zagalopowali się trochę. Słyszał, że prokurator rozważał możliwość
zwolnienia ich z aresztu do sprawy sądowej, ale podobno odebrał kilka telefonów i rozmówcy
radzili, aby tego nie robił. Czy to możliwe, zastanawia się komendant, kto za tym stoi?
Za oknem mocno przygrzewa kwietniowe słońce, chorąży Wiesław K. ociera pot z czoła. Czy
to już wszystko? Ile można wałkować jeden temat?
Rolnik Jan B. naprowadza mnie na nowy ślad.
— To nie chłopcy — mówi — uszkodzili „Murzyna". Oni go tylko naruszyli. A tak naprawdę
pobił go własny ojciec.
W aktach prokuratorskich znajduję kilka zeznań dotyczących takiej ewentualności.
Fragment protokołu przesłuchania matki Roberta: W dn. 12.02.1988 r. w naszym mieszkaniu,
ani też na terenie zabudowań nie miał miejsca jakikolwiek incydent między moim mężem a
synem. Syn nie próbował dzwonić z poczty na milicję.
Fragment protokołu przesłuchania Leonarda W.: W dn. 12.02.1988 r. nie miałem z synem
ż

adnego incydentu.Nie uderzyłem go ani też nie groziłem pobiciem.

Fragment zeznań Roberta W.: W dn. 12.02.1988 r. nie dzwoniłem z poczty na milicję i nie
wzywałem ich na interwencję.
Oświadczenie pracownicy poczty, Ireny W.: W dn. 12.02.1988 r. około godziny 14 Robert W.
próbował dzwonić na posterunek MO, ale się nie dodzwonił.
122
123
Nasuwają się pytania. Jeżeli nie telefonował, dlaczego pracownica poczty upiera się, że było
odwrotnie? Jeżeli zaś próbował połączyć się z posterunkiem, to w jakim celu? Dlaczego cała
rodzina W. zaprzecza zeznaniom telefonistki? Tamtego dnia o godzinie 14 na posterunku nie
było nikogo. Nikt więc nie możejjowiedzieć, że Robert W. korzystał z telefonu. Ten ślad się
urywa...?
Adwokat pięciu oskarżonych niewątpliwie zwróci u-wagę na rozbieżności w zeznaniach ojca
i syna.
Leonard W. tak wspominał dzień 12 lutego:—Tego dnia z rana poszedłem do pracy, gdy syn
jeszcze spał. Wróciłem około 18, syna nie było. Około godziny 20 położyłem się spać, bo
byłem zmęczony. Przebudziłem się około godziny 22, gdy syn wrócił. Całą twarz miał
zakrwawioną i opuchniętą. Poszedł do łazienki chcąc się- umyć, ale potknął się o Wannę i
upadł.
Natomiast Robert W. zeznawał, że jednak dwa razy w ciągu owego dnia widział się z ojcem,
ba, nawet z nim rozmawiał: — O godzinie 16, przed wyjazdem do Wschowy, widziałem się z
ojcem, ale żadnej kłótni nie było. Jedynie rano powiedział mi, że najlepiej byłoby gdybym
poszedł do jakiejś szkoły wojskowej.

background image

Ojciec sugeruje, że syn potknął się o wannę, co mogło spowodować dodatkowe obrażenia, ale
on do tego ręki nie przyłożył. Dlaczego jednak utrzymuje, iż syna zobaczył dopiero po fakcie
pobicia?
Pan W. znany jest we wsi jako człowiek impulsywny. Syna wychowuje Jedynie słuszną"
metodą — biciem. W styczniu 1988 roku miało miejsce zdarzenie, o którym wspomniał
komendant Wiesław K. — wezwany przez matkę zastał Leonarda W. z nożem w ręku.
Pan W. tak zeznawał na ten temat: — Zdenerwowałem się, bo dowiedziałem się, że Robert
sprzedawał we Wschowie jakąś srebrną biżuterię. Pytałem go o to. W tym czasie naprawiałem
trzonek od łopaty i miałem w ręku nóż i z tym nożem wszedłem do mieszkania. Zapytałem
syna:
- Coś ty tam znowu narozrabiał, że sprzedawałeś we Wschowie jakieś srebro i potem chlałeś
w restauracji? Syn jednak uciekł przede mną do łazienki, nic nie powiedział. Jego można
zabić i tak nic nie powie i do niczego się nie przyzna.
W przeszłości wiele razy karał Roberta dłonią, pasem, kijem, czym popadło. W obronie syna
stawała matka, czasem sąsiedzi, o ile rzecz działa się na ulicy. Dlatego ludzie podejrzewają,
ż

e także i 12 lutego razy zadane ręką Leonarda W. pozostawiły na twarzy chłopca ślady, które

obciążają teraz innych.
Robert W. twierdzi stanowczo: — To nie ojciec. To oni!
Dom rodziców Piotra S. na końcu wsi. Zadbane obejście. Na parkanie tabliczka: PUNKT
INSEMINACYJNY.
Przed bramą grupka osób. Młoda kobieta napastliwie wypytuje: — Z jakiej gazety, po co,
kogo pan reprezentuje? :
To siostra Piotra S., Barbara. Reaguje dość żywiołowo: — Dlaczego nagle wszyscy chcą znać
prawdę? Dlaczego ta prawda przedtem nikogo nie obchodziła? Dlaczego mój brat
aresztowany, a ten mały bandyta triumfuje?
Niedługo dowiem się, że Barbara przeżywa dramat brata. Zawsze była z nim związana
emocjonalnie. Piotr opiekował się nią i jej dzieckiem, „panieńskim" — jak z naciskiem
zaznacza Barbara. Małej zastępował ojca, łożył na nią pieniądze. Teraz dziecko pyta: —
Gdzie wujek? Barbara nie wie, co odpowiedzieć.
Zapraszają jednak do domu. Z jednej strony stołu ja, : drugiej: rodzice, siostra i brat Piotra S.
oraz przypadkowo spotkani rodzice Ryszarda M., także aresztowanego.
— Zepsuli chłopcom życie — ktoś mówi.
Na stole pojawia się pisemko ze spółdzielni zatrudniającej Piotra S. Notuję: Zarząd
niniejszym informuje, że rozwiązał umowę o pracę bez wypowiedzenia. Powyższe
124
125
uzasadnia się długotrwałą nieobecnością obywatela w pracy, spowodowaną tymczasowym
aresztowaniem.
Pół godziny temu wstąpiłem do warsztatu, w którym pracowali Piotr S. i Bogdan M.
Kierownik Witold D, nie mógł się nachwalić: tacy sumienni, tacy pracowici, a fachowcy, a
złote rączki...
— Drugich takich nie znajdę — martwił się pan D. — Nawet nie szukam, trzymam miejsce
dla nich, przecież w końcu ich wypuszczą.
W mieszkaniu państwa S. słucham argumentów, które mają dowieść, że aresztowano
niewinnych. Gdybym teraz oświadczył, że ci „niewinni" brali przecież udział w bestialskim
pobiciu, że wiązali pętlę, że zakładali ją na szyję 15-letniemu chłopcu — nastąpiłby
niechybnie koniec rozmowy. Byliby przekonani, że uczestniczę w spisku, ten spisek wietrzą
na każdym kroku. Podejrzewają, że za rodziną W. ktoś stoi, że czyjaś ręka manipuluje milicją
i prokuratorem. Rzucają oskarżenia pod adresem komendanta posterunku, że zbagatelizował

background image

przestępstwa Roberta W. Proboszcza zaliczają do kategorii sprzymierzeńców przestępcy
„Murzyna". Jakby tego było mało, przestali ufać adwokatowi, którego sami wynajęli.
Mówi Edmund S., ojciec Piotra: — Mecenas wyraził się, że nasz Piotr będzie najdłużej
siedział, bo jest z nich najstarszy. Czy to jest dobry adwokat, jeżeli tak zakłada z góry?
Kazimiera S,, matka Piotra: — Pan nie wie, jaki to chłopak... Gdyby dzisiaj ktoś mu
powiedział: „Ty wyjdziesz, ale reszta będzie siedzieć" — on na pewno zostałby w areszcie z
powodu solidarności.
Barbara S.: — Nie znam nikogo tak wrażliwego na sprawiedliwość, jak mój brat...
Zastanawiają się czy więzienie wpłynie na chłopców. A może wrócą odmienieni, zarażeni
złem? W celi Piotra siedzą przecież notoryczni pijacy, chuligani i złodzieje.
— To wielki szok dla całej rodziny — mówi Edmund S. — Nikt z nas nigdy nie siedział za
kratkami.
Nie mogą pogodzić się z opinią, jaka w gazetach, radiu i telewizji przylgnęła do chłopców.
Nasi synowie, protestują, to nie są przestępcy.
Barbara S. nagrała na taśmie reportaż radiowy o całym wydarzeniu. Włącza magnetofon
Philipsa i cała rodzina jeszcze raz z samozaparciem wsłuchuje się w słowa padające z
głośnika:
Sołtys: — Za te wszystkie wybryki należało mu się.
Dziennikarka: — Me czujecie, sołtysie, wstydu?
Sołtys: — Wstyd z powodu rozgłosu?
Nauczycielka szkoły specjalnej ze Wschowy: — On w ciągu miesiąca popsuł robotę
wychowawczą. On był pępkiem świata w tej szkole. Całą szkołę zdominował. Mówił, że do
głupków nie będzie chodził. Początkowo taki miły, elokwentny, ale rozszyfrowany potrafił
być chamem.
Dyrektor szkoły podstawowej: — Jest taka opinia, że szkoda tych pięciu...
Prokurator: —Przypuszczam, że chcieli go nastraszyć i nie zdawali sobie sprawy z
konsekwencji. Niewiele brakowało, żeby doszło do tragedii w innym wymiarze.
Matka Roberta W.: — Jeżeli krzywdę wyrządzał, to tylko mnie. Kawę mi zabierał, chustkę i
buty. Dawał biednym. Nigdy nikt do mnie na niego nie skarżył. Jeżeli to do męża, na piwku.
Nigdy nie czułam się tutaj dobrze. Nie wiem, dlaczego taka nienawiść była do niego i do
mnie. Ja nie chcę od nikogo nic, ani pieniędzy, ani dobrego słowa.
Radiosłuchaczka: — Twierdzę, że to jest straszne, bez względu na to, jaki był ten Robert,
przecież był dzieckiem. To jest niemożliwe, żeby coś takiego zdarzyło się w społeczeństwie.
Czy mamy wszystkich wieszać? Wypowiedzi nauczycieli są karygodne.
Sołtys: — Ci, którzy mieli dbać o porządek publiczny albo nie widzieli chłopca, albo nie
chcieli go widzieć. Więc
126
127
jeżeli nikt nie wychowuje, to społeczeństwo ma prawo wychować*
Dziennikarka: — 15-letniego chłopca?
Sołtys: — Tak, 15-letniego chłopca, którego wieś się boi...
Radiosłuchaczka: — Jestem przerażona, że w dzisiejszej Polsce znalazła się taka wieś. To
społeczeństwo jest chore. I ten milicjant, i ci rodzice. Co będzie dalej?
Dziennikarka: — Wszyscy jesteśmy winni?
Radiosłuchaczka: — No, nie... Spora grupa przecież wie co wolno, a czego nie wolno.
Robert W.: — Pierwszy dzień, jak wyszedłem ze szpitala, chciałem wziąć żyletkę i się
przeciąć. Dręczy mnie sumienie, dlaczego ja ich wydałem. Dlaczego oni siedzą, a ja jestem na
wolności. Na pobicie na pewno zasłużyłem. Jestem zatwardziały, charakter mam mocny...
Matka Roberta W.: — Dla mnie jedyne wyjście, to opuścić tę wieś.
Radiosłuchacz: — Staję po stronie matki i piętnuję społeczeństwo tej wioski...

background image

Na tym taśma się kończy. Ojciec Piotra, widzę to wyraźnie, ma zaciśnięte pięści, tak mocno,
ż

e zbielały mu kostki palców.

Druga wersja zeznań poszkodowanego Roberta W.: — Po wyjściu z restauracji spotkałem
Aleksandra S. i jakieś 10 minut rozmawiałem z nim, stojąc na krzyżówce. Chodziło o
pieniądze, gdyż kiedyś podsłuchałem rozmowę ojca z mamą i dowiedziałem się, że S. jest
winien ojcu pieniądze. Aleksander S. kłócił się ze mną i zapewniał, że pieniądze kiedyś odda.
Nie groziłem mu, a on w pewnym momencie powiedział, żebym sobie poszedł, bo mnie
uderzy.
Myślę, że Piotr S. przypuszczał, że namówię na niego chłopaków ze Wschowy, bo miał do
tego podstawy. Przed
sylwestrem siedziałem z dziewczynami w budynku u M. W pewnym momencie przyszli:
Rysiek M., Piotr S., /-bigniew R., Bogdan M. i Roman L. Dziewczyny nie chciały, żeby oni
weszli, bo byli pijani i ja miałem wpuścić tylko Romana, bo był trzeźwy. Wtedy Piotr S.
namówił go, aby mnie pobił. Roman chwycił za deskę od płotu i szedł na mnie. W obronie
złapałem za szkło szyby. Piotr S. wybił mi tę szybę z ręki. Potem pobił mnie i zamknął na
całą noc w stodole. Odgrażałem się, że policzę się z nim i mówiłem, że pomogą mi koledzy
ze-Wschowy. Po kilku dniach mi przeszło i rozmawiałem z Piotrem S. jakby nigdy nic.
Uważam też, że koledzy mogli mnie pobić i chcieć powiesić za Andrzeja B., gdyż w
sylwestra pobiłem się z nim, mimo że wygrażał, że to on mnie pobije.
Powodem mogło też być to, że ukradłem Ryśkowi M. 3 butelki wódki. Nie miałem zamiaru
ich oddać, bo ich nie | ukradłem.
Bogdan M. mógł do mnie mieć pretensje o czereśnie, bo | latem ubiegłego roku
przechodziłem przez ich sad li zerwałem sobie trochę czereśni. W gazecie przeczyta-f łom, że
miałem mu ukraść jakiś kapelusz pszczelarski, | ale ja tego nie zrobiłem.
Uważam, że żadnych innych powodów do pobicia mnie nikt nie powinien mieć.
Odnośnie zapalniczki, którą rzekomo miałem ukraść Zbyszkowi R. zeznaję, że była to moja
zapalniczka. Dałem I jj| Zbyszkowi do nabicia gazu, a on nie oddał mi jej. Jak ją zobaczyłem
u niego w domu, odebrałem sobie sam. W rewanżu za to Zbyszek zniszczył mi bagażnik przy
rowerze, a więc uważałem, że jesteśmy kwita.
W zasadzie za to uszkodzenie bagażnika ja rzuciłem w Zbyszka siekierą, ale nie trafiłem go.
Miałem zamiar go trafić, bo byłem wkurzony, gdyż tego samego dnia Zbyszek za tę
zapalniczkę mnie pobił.
W sądzie dla nieletnich zrobiono kilka spraw przeciwko |mnie, ale ich jeszcze nie było.
Między innymi za czyn
128
129
lubieżny z Bożeną Z., za kradzież narzędzi meliorantom' na polu i za uszkodzenie szaf w
szkole.
Piotr S. nie może mieć do mnie pretensji, bo mu dziewczyn nie podrywałem. Chyba, że ma na
myśli to, co /i było 4 lata temu, gdy byliśmy w kawiarni w ośrodku wczasowym, miałem
wtedy 11 lat. Chciałem jechać z Piotrem na prywatkę, a on powiedział, że jestem gówniarz i
ja wówczas zabrałem mu dziewczynę. Wiem, że była z Głogowa, teraz już wyszła za mąż.
Poszedłem z nią na spacer, a po powrocie ona pojechała z Piotrem, bo na nią czekał.
Odnośnie zaczepiania starych kobiet, to miałem sprawę w sklepie mięsnym. Pokłóciłem się z
panią D, i ze starszą i panią S. Stanąłem przed nimi w kolejce i zwróciły mi? uwagę, więc
przepuściłem je przed siebie i powiedziałem j do nich; „Jak chcecie kiełbasę, to pilnujcie
kolejki". i
Kiedyś w autobusie uderzyłem jednego mężczyznę, ale to było dlatego, że jeszcze we
Wschowie ten facet uderzył mnie i powiedział, żebym spływał. W autobusie zdenerwowałem
się na niego i oddałem mu. :

background image

Przy samochodzie „Fiat 126p" nic nie uszkodziłem,! tylko w sadzie u Bogdana M. stoi stara
rozebrana warszawa, w której wgniotłem dach, jak spadałem z czereśni, ale o to chyba nikt
nie ma pretensji, bo i tak miała iść na złom. Podsufitki w żadnym samochodzie nie rozciąłem,
tylko w tej starej warszawie rozkręciłem migacz i to jeszcze taki mały, dwudziestkę,
Z nikim więcej incydentów nie miałem. W sprawie tej przychodziło do mnie wielu
redaktorów. Na temat zdarzenia mówiłem im prawdę, jedynie na temat naul1 bujałem ich, że
chodzę do szkoły.
*
Opinia psychologa o Robercie W,: — Typ charakteroj patyczny. Wyglądem zewnętrznym nie
odbiega od przeJ ciętnej. Występują u niego zachowania świadczące o braj ku dystansu do
dorosłych. Traktuje ich jak rówieśnikó\
/wraca się do obcych ludzi per „ty". Jest ambiwalentny, przechodzi ze skrajności w skrajność.
Momentami zachowuje się, ocenia i przeżywa jak dziecko, aby po chwili przyjąć postawę
doświadczonego przez życie, dojrzałego człowieka. W stosunku do płci przeciwnej jest
prowokujący, sprawia wrażenie, że ma na tym polu duże osiągnięcia. Jednocześnie zapomina
często, co mówił przed chwilą, wykazuje skłonności do infantylnego fantazjowania,
zaprzecza sam sobie. Jest dzieckiem sprawiającym niewątpliwie duże kłopoty wychowawcze,
a ponieważ mieszka w środowisku i rodzinie, gdzie trudno mu znaleźć zrozumienie dla
swoich potrzeb, czuje się odrzucany. To wywołuje bunt. Wynikiem tego buntu jest jego
zachowa-
nie.
Uchylona furtka. Zaniedbane obejście. Na niedomkniętych drzwiach komórki tabliczka:
ZAKŁAD USŁUG MURARSKICH. LEONARD W. W mroku za tymi drzwiami widać
sylwetki kilku mężczyzn. Popijają coś z butelek, kurzą papierosy. Kiedy przechodzę przez
podwórze, drzwi komórki zatrzaskują się.
Wchodzę do domu,
— Pan do kogo? — pyta dziewczyna z rękami usmolonymi węglem;, oderwałem, ją od
czyszczenia pieca co. Ojca nie ma w domu. Robert jest w szkole...
Domyślam się, że to siostra Roberta, 17-letnia Jola.
-- Mama leży w szpitalu — mówi. — Rozchorowała się przez te artykuły w gazetach, ma
zapalenie opon mózgo-¦ ych.
Pojawia się dwoje staruszków — rodzice Leonarda W.
ówią: — Nie życzymy sobie...
Nie będą ze mną rozmawiać. .Jestem napuszczony,
szyscy teraz szczują, cała wieś szczuje. Z chłopaka robią
.mdytę, ale bandyci siedzą w więzieniu, ich trzeba
karżać... :
130
131
Stoję obok drzwi, na dole. Oni na półpiętrze. Rozma-i wiamy na odległość, bezkontaktowo —
jak się to określa! w slangu sportowym. ¦
— Przyjdę jeszcze raz, proszę przekazać Leonardowi W., że chcę z nim porozmawiać —
mówię.
— Niech pan nie wraca. Ojciec nie będzie z panemj rozmawiał. Robert ani dzisiaj, ani jutro
nie wróci...
Idąc przez podwórze mam świadomość, że zza drzwfl komórki śledzą mnie czyjeś oczy.
Znów sięgam do akt. Zeznania świadka Leonarda W.i
— Syn do szkoły nie chodzi, a zresztą i przed zdarzel niem też nie uczęszczał. Często
wyjeżdża do Wschowy! a ja jestem w stosunku do niego bezsilny. Jest ż nieg| kawał
chuligana, nie słucha ani mnie, ani żony.

background image

Mieszkańcy wsi zgłaszali mi różne pretensje pod adrt sem syna. Sąsiad mówił mi, że syn był
u niego nj arbuzach, ktoś inny doniósł, że kogoś pobił w Brennie Gdy dowiaduję się o jego
wybrykach, karcę go, ale nii odnosi to skutku. Jest on bardzo żywotny.
Ja lubię sobie wypić piwo po pracy, ale alkoholu ni nadużywam. W domu żadnych awantur
nie wywołują Wiem, że syn został wydalony ze szkoły, ale za co — nj| wiem. Jakaś sprawa
została przeciwko synowi skierowjl na do sądu, ale rozprawy jeszcze nie było i nie wiem
czeg! ma dotyczyć. śona mówiła mi, że w szkole ściągnął jakiej dziewczynie majtki, ale nie
wiem, co było dalej. T
- Na temat chłopców, którzy go pobili mogę powiedzie! że najbardziej porządny z nich jest
Ryszard M. Jest < grzecznym i spokojnym chłopakiem. Dziwiłem się, że: Roberta. Zbigniew
R., Piotr S. i Bogdan M. w przeszłoś też byli wywijasami, obecnie się trochę ustatkowali,
często popijają.piwo.
W zasadzie nikim się nie interesuję, bo co mnie obchodzi. Ciągle człowiek jest zaganiany w
pracy.
132
Następnego dnia wyliczyłem sobie, że o godzinie 16 Leonard W. powinien być już w domu.
Pukam do mieszkania.
— Chodź pan — mówi Leonard W. Dokładnie wertuje legitymację dziennikarską.
— Aha, to ty obsmarowałeś mnie w gazecie — ożywia się. — Ciotka aż we Francji
przeczytała i napisała, co tu się w Polsce dzieje, że chłopca wieszają...
Tłumaczę, że to nieporozumienie, nie pisałem nic o sprawie Roberta.
— Dobra — mówi Leonard W. — To o co się rozchodzi? Z podwórza dochodzi gwar.
Zerkam za okno — kilku
facetów pociąga piwo z butelek. Czyżby to był stały element pejzażu tego obejścia?
Pytam o syna. W szkole, mówi gospodarz, późno wróci... Protestuję, w szkole twierdzą, iż
Robert nie ! uczęszcza na lekcje.
— No to co? A czy ja wiem, gdzie gówniarza nosi? I po chwili: — A ty tu czego?
Jeszcze raz pokazuję legitymację prasową, Leonard W. najwyraźniej jest rozkojarzony. Na
przemian warczy coś pod nosem, aby za moment uprzejmie zaproponować papieroska. Raz
traktuje mnie per „ty", zaraz potem „panie redaktorze". Wpada w przygnębienie i milczy albo
wygłasza długie tyrady. Stawiam problem, kto zawinił, że Robert się stacza jak po równi i
pochyłej?
i — Winig komendanta, bo to taki, wpadł mi raz pod nóż i kolegium. Raz mnie trzeźwego
złapał, jak dziecko było chore, Krzysiu, najmłodszy, szukałem żony na chodniku i zrobił mi
kolegium, że wjechałem rowerem na chodnik i dostałem dwa tysiące, bo to dawno było, ule
mu tego nie zapomnę. A on? A za co on mnie tak
i nienawidzi?
133
Zastanawia się. Proces myślowy powoduje, że zastyga z dziwnym wyrazem twarzy, a na
czole występuje mu strużka potu.
— On mnie nienawidzi za to, że ja im ukradłem z radiowozu krótkofalówkę, dziesięć lat
temu. Ukradłem dla picu, ale oni myśleli, że naprawdę i od tej pory mszczą się na mnie.
Do kuchni wchodzi dziadek, przysiada na stołeczku, skromnie, z respektem, dla syna.
Przysłuchuje się, czasem wtrąci słówko.
— Łobuzy — kontynuuje pan domu — syna mi chcieli powiesić. No, Robert to nie cnotka,
też ma na sumieniu. Z tą zapalniczką mogła być prawda, ale w tę wódkę kradzioną w
sylwestra nie wierzę. Widziałem go wtedy, całą noc w domu siedział, trzeźwy był.
— Zeznawał, że podczas nocy sylwestrowej pobił Andrzeja B. — przerywam. — Tutaj go
nie bił, więc chyba całą noc nie siedział w domu.

background image

Leonard W. patrzy spod oka: -¦ - A ty myślisz, że ja go pod kluczem trzymam i na ręce
patrzę?
Znów zapadła cisza. Pachnie cebula smażona na patelni i... przetrawione piwo.
Leonard W. mówi podniesionym głosem: — O mnie napisz. O mojej żonie napisz. Napisz na
całą Polskę! Ale napisz prawdę, jak było. Poszła do kościoła. Stancja przed ołtarzem z
zapaloną świecą i tak stała jak zauroczona. I cały kościół, wszystkie baby się z niej śmiały. W
kościele, w świętym miejscu, na cały głos. Dopiero jedna krzyknęła: „Czego się śmiejecie,
dzisiaj Chrystus leży w grobie, i a ta kobieta jest chora". Zaraz potem zabrali ją do szpitala.]
Teraz Leonard W. osierocony przez małżonkę, ma naj karku troje .dzieci. Nie lubi tego.
— Kto zawinił? Tych pięciu? Też, ale nie przede wszystkim. To wykonawcy, ale za nimi
ktoś stoi. — Kto?
—^ Sołtys! Powiedział jednemu redaktorowi, że cała nasza rodzina ma stąd wyjechać, bo nas
wykończą.
Ożywia się dziadek: 7— Panie, jakby to był rok 1939, jak broń miałem... Ja bym z tym
sołtysem zrobił porządek.
— Ojciec jest kombatantem — obwieszcza Leonard W. — Walczył, krew przelewał, ale
nawet krzyża mu nie dali. Oni wszyscy medale noszą, a, pytam, gdzie wtedy byli? Gdzie był
sołtys? Gdzie byli ci krzykacze?
Leonard W. obraził się na swoją wieś. Powiedział, że nie będzie chamom robił, dlatego
warsztat podupada. Najchętniej pojechałby w Warszawskie, tam lepiej płacą. Dlaczego cala
wieś oskarża Roberta? A kto powiedział, że cała? Przynajmniej dwie trzecie, a może więcej,
jest za Robertem. Taka milcząca większość. Ale nie wiadomo, dlaczego milczą. Robert jest
człowiekiem inteligentnym, o mocnym charakterze, dlatego ludzie są za nim, ale dlatego też
milczą. Na czym polega inteligencja chłopaka? Na tym, że mówi ludziom dzień dobry. A na
czym mocny charakter? Na tym, że jak ktoś mu źle powie, to i on źle powie. Niedawno jakaś
kobieta odezwała się do syna: „Skurwysynu, jeszcze nie siedzisz?". A ten się odciął: „Szmato,
patrz na swojego męża", Bo Robert jest inteligentny dla każdego, kto mu nie wchodzi w
drogę.
Tego dnia próbowałem wejść w drogę Robertowi W., nie było mi to jednak pisane.
W kwietniu 198.8 roku wieś jeszcze nie otrząsnęła się r. szoku, jaki spowodowała lutowa
afera. To był dramat, 1 ak oceniają mieszkańcy, który pociągnął za sobą lawinę mnych
dramatów. Ojciec Bogdana M. zmarł nagle. Matka Roberta W» leży w szpitalu. Pięciu
młodych ludzi siedzi w areszcie.
Chodzę po wsi i oglądam z bliska ten krajobraz po bitwie.
Naczelnik gminy, Czesław J., nie chce'mówić o sprawie Roberta W. Chciałby, żeby wieś stała
się znana w kraju / powodu sukcesów, a nie upadku moralnego. I naczelnik
134
135
dostrzega taką szansę, bo gmina od lat już osiąga dobre wyniki w konkursie na Mistrza
Gospodarności. To warto wybić na pierwszej stronie: słabe ziemie, zaledwie 3200 (
mieszkańców, ale pod względem rolnictwa czołówka j w najlepszym rolniczym
województwie w Polsce. i
Naczelnik podkreśla aktywność społeczeństwa. Czyny społeczne: dwie szkoły, dwa domy
kultury, drogi, wodociągi, oświetlenie ulic, telefonizacja w toku...
Wieś zawsze była zgodna, związana mocnym spoiwem lokalnego patriotyzmu. W 1975 roku,
po reorganizacji,1 przydzielono ją do innej gminy. Ludzie walczyli uporczy-.' wie, aż w 1982
roku gmina wróciła do wsi.
Tylko teraz, głośno myśli naczelnik, coś pękło, przeła-! mało się, ludzie są nieufni. Odwracają
się i od władzy, i od j kościoła. J
— Ustawiono nas pod pręgierzem — tłumaczy sobie] naczelnik.

background image

Dziedziniec szkoły podstawowej. Rozmawiam z gro-1 nem pedagogicznym. Otaczają nas
dzieciaki, właśnie] skończyły lekcje.
Nauczycielka I: —Ja go uczyłam w IV klasie i to nie byłj taki straszny chłopiec. Trochę się
starał. Może miał dla' mnie respekt, bo przychodził do moich synów.
Nauczycielka II: — On już w przedszkolu był dziwny.! Miał chyba sześć lat, kiedy
powiedział do wychowawczy-J ni: „Ty stara kurwo".
Nauczyciel I: — Chciał wszystkim imponować. Dzie ciom i nauczycielom. Jak źle zrobił, nie
dawał sobid wytłumaczyć, na czym to zło polegało. Bronił się oskarża jąc innych.
Dyrektor szkoły: — Pozwoliliśmy przenieść go szkoły specjalnej, może to było trochę
nieformalne, ale 1 już mieliśmy go dosyć. Przysparzał nam samych kłopd tów. Nie uczył się,
zeszytów nie nosił. Totalnie olewa
136
wszystko i wszystkich. Chociaż dwa, trzy razy w roku miał dziwne przebłyski, poprawiał się.
Do dzisiaj nie wiem dlaczego. Gdyby wykazywał odrobinę dobrej woli, byłby normalnym
uczniem. Nie wybitnym, ale i nie najgorszym, miał takie możliwości.
Pytam o chłopców, którzy bili Roberta. Przeciwieństwo. Dobrzy uczniowie, porządne
dzieciaki. Szkoda ich.
Już odchodzę, kiedy dobiegają mnie słowa woźnej: Gdyby go powiesili, wiedzieliby
przynajmniej za co siedzą...
Po plecach przechodzi mi dreszcz.
— Panie — zatrzymuje mnie jakaś zakutana w chustki staruszka, jak się zaraz okaże, babcia
jednego z uczniów. - Napisz pan o naszym księdzu. My już do tego kościoła nie chodzimy,
nadkładamy drogi, ale nie chodzimy. Ksiądz w środę popielcową na pięciu mszach mówił, że
nasi chłopcy, cała ta piątka, to zbrodniarze podobni do gestapowców. Zapytał, gdzie były ich
rodziny. A dlaczego nie zapytał, gdzie byli rodzice tego Roberta? Na religii kazał i dzieciom
modlić się za Roberta. Wtedy mój wnuczek przypomniał mu, że kiedyś odmówił jednej
kobiecie, która chciała zamówić mszę za chore tuczniki. Ksiądz wyraził się, że za świnie nie
będzie się modlił. I mój wnuczek mu powiedział: „Ja za świnię też nie będę się modlił".
Sołtys Kazimierz D., 64 lata, wysoki, krzepki mężczyzna rąbie właśnie drewno na opał.
Wymachując siekierą stwierdza: — śadnych wywiadów.
Dopiekło mu to wszystko, pochorował się. 27 lat sołtysowania, nigdy żadnych wrogów, a
teraz cała Polska wie, że sołtys Kazimierz D. jest za powieszeniem Roberta W.
Nie, nie jest ani za powieszeniem Roberta, ani też nikogo innego. Ale trzeba widzieć różnicę,
tu jest przestraszenie, nauczka, a tam próba morderstwa. Sołtys zna
137
wszystkie osoby zamieszane w tę sprawę, kto z nich mógłj chcieć zabić? Nikt.
Robert jest z gruntu zły, przesiąknięty złością. Sołtysal obraził, sołtysową obraził. Przyszedł
kiedyś po kartki! żywnościowe, bez pytania rozsiadł się, papierocha w gębę j i dymi. śona
mówi, proszę mi nie kurzyć, nie łubię, a ten | trach, drzwiami grzmotnął.
Ukradł jednej niewieście płaszcz. Na siłę go wziął, na 1 przestrach. „Ty stara kurwo —
powiedział — jak mi niej dasz tego płaszcza, to cię wyrucham". I ma ten płaszcz dc dzisiaj.
Bili go? Tak, bili. Nikt nie zliczy, ile razy, może nawet sto. Chłopcy, jak chłopcy, bili go jak
zasłużył. Ale cc z tego? Nie było efektów. „Murzyn" robił się coraz gorszyJ Musiało dojść do
ostateczności.
— Za daleko się posunęli z tym sznurkiem — zaznacza sołtys. — Może to nie było
potrzebne. Ja ich jednak nie winie i się tego nie wyprę. Panie, przed wojną taŁ chłopiec jak
„Murzyn" nie miałby we wsi życia. Od kijs by się nie opędził. No i co jeszcze, myślę, że jak
or chcieliby go powiesić, to w pięciu bez trudu by to zrobili| Więc wniosek, że nie chcieli.

background image

- Ale te redaktorki z poznańskiego radia mówiły, chcieli zabić. Sołtys z początku był dla tych
pań gościnnyl zanim włączyły magnetofon, namawiały: Musi pan zmie| nić zdanie, ma
być.tak i tak powiedziane.
— Powiedziałem, że do manipulowania jestem za staj ry. I powiedziałem, znajdujecie się
panie w moim prywat nym domu, proszę go opuścić.
I z tego wszystkiego sołtys oświadcza, że od nowej kadencji rezygnuje. Ma dosyć.
Z autobusu wysypuje się spora gromada. Większośj zmierza w stronę restauracji „Pod
Kogutem". NiewysoŁ barczysty, krótko ostrzyżony chłopak o ciemnej cerz
- tak opisywano mi wygląd Roberta W. — kieruje się w stronę poczty. Idę za nim. Znika w
obejściu rodziny W.
Odczekuję kilka minut i wchodzę przez znajomą już furtkę. Z mieszkania dochodzą
podniesione głosy.
Leonard W.: — Zabiję cię, skurwysynu!
Odpowiedź: — Odpierdol się...
Wchodzę schodkami na piętro: — Dzień dobry, czy zastałem Roberta?
Nagła cisza. Na korytarz wybiega Leonard W.
— Wiesz co? — pyta. — Gówniarz zapieprzył mi rower. Zaglądam do pokoju. Robert siedzi
na tapczanie, przed
lustrem, zaciąga się papierosem. Spogląda na mnie i cedzi ,;rzez zęby: — Nie będę gadał...
Wstaje i zamaszystym ruchem zatrzaskuje mi drzwi przed nosem,.
— Chodź — mówi Leonard W. prowadząc mnie do t;chni — Zaraz będzie twój, zmuszę go
do spowiedzi.
Atmosfera gęsta. Leonard W. czerwony na twarzy rzeżywa jeszcze niedawną awanturę.
Nazywa syna zło-¦iejem i nieukiem. Tak jakby nagie zaczęło to mieć dla ;ego jakieś
znaczenie.
- Piątej klasy nie skończył, przepchnęli go do szóstej mówi — obiecali, że jak skończy szóstą,
pójdzie do <) HP. Jest taki hufiec w Międzyrzeczu, zostałby kierowcą. Zastanawia się, jaki
był w wieku Roberta. Inny był, i.iiał trudne dzieciństwo, trudną młodość. Poznał smak Pi/acy.
Nabrał siły charakteru. Należał do wszystkich organizacji. Potem go z każdej wylewali, bo —
jak . sumokrytycznie przyznaje - za szeroko kłapał dziobem. Tak przestał byeczłonkiem
ZMW, OSP i SKR. Tylko do PZPR nigdy nie należał. Teraz koniecznie chciałby wstąpić,
wprost nie do uwierzenia, jak mu na tym zależy. Ale nie przyjmują.
Minął już czas dany Robertowi na ochłonięcie. Otwieram drzwi pokoju. Okno szeroko
otwarte, wiatr porusza firankami. Roberta wywiało.
138
139
Gdzieś z podwórza dochodzi głos: — Niech się odpier- j doli!
— Nie martw się redaktor — mówi Leonard W. — Za-1 praszam na piwo.
Idziemy w kierunku restauracji „Pod Kogutem". Po| drodze Leonard W. z wprawą
przewodnika pokazuje mi| miejsca, gdzie rozegrały się wydarzenia 12 lutego.
Przy ślepej ścianie budynku mieszczącego przed wojną ii sklep pod nazwą „Towary
kolonialne" — ten napis jeszcze pozostał — Robert został złapany. Obok kiosku] „Ruchu"
czekał, aż przyniosą sznurek. Na tarasie przed-| szkoła bili go i założyli mu sznurek na szyję.
Na tymj sznurku wlekli go do parku. A to są drzewa, na których próbowali go powiesić.
Jedno ma za wysoko gałęzie,| wielki dąb, pomnik przyrody. Drugie zaś pasowało, ale sznurek
się urwał. W tych krzakach bili go na odchod-] nym.
— Tak to wygląda — mówi Leonard W.
„Pod Kogutem" nie ma już piwa. Pan W. oddala się] mrucząc coś pod nosem, dzień kończy
się złym akordem.!

background image

Zgodnie z procedurą, zanim dotrze się do prokuratora prowadzącego sprawę, trzeba się
skontaktować z rzeczni^ kiem prasowym prokuratury.
— Dylemat polega na tym — mówi rzecznik Wojtczai
— że podejrzani są uczciwymi, pracującymi i uczącymi się' młodymi ludźmi, a
poszkodowany ma jak najgorszą opinię. Ale nawet ci podsądni nie mogą przecież wymierzać
sprawiedliwości. Tego nie możemy tolerować.
Rzecznik prasowy jest teraz pod wrażeniem nowej zbrodni. Dwóch więźniów powiesiło w
celi współmieszkańca. Działo się to w więzieniu w Rawiczu. Torturowali go kilkanaście dni.
Władze więzienne przymykały oczy, nikt niczego nie dostrzegł. Co w tym systemie
szwankuje
— zastanawia się pan Wojtczak.
— Także i w sprawie Roberta W. odbija się jak w soczewce cała ułomność życia
społecznego. Komendant posterunku, dysponujący całym aparatem możliwości, nie potrafi
sobie poradzić z 15-latkiem. Także i sąd dla nieletnich nie jest bez winy.
Sprawą przeciwko pięciu zajmuje się prokurator Marek Śmigaj. Właśnie kończy pisać akt
oskarżenia. Nie może wypowiadać się na temat ewentualnych wyroków. Z jego punktu
widzenia to jest paragraf 159 — udział w pobiciu z użyciem niebezpiecznego narzędzia. A
więc nie próba morderstwa.
Proszę o zgodę na widzenie z podejrzanymi. Niestety, nie wszyscy przebywają w Lesznie,
niektórych przewieziono gdzie indziej, tu jest zbyt kameralny areszt. Nie wszyscy chcą też
rozmawiać z dziennikarzami.
A Piotr S.? Tak, on jest na miejscu, ale czy się zgodzi?
Uzbrojony w odpowiedni glejt prokuratorski idę do Aresztu Śledczego w Lesznie.
Areszt dotyka jednej ze ścian gmachu Urzędu Wojewódzkiego. Blisko znajduje się szkoła, na
dziedzińcu hałasują dzieci. Ich okrzyki mieszają się z ulicznym gwarem, niedaleko centrum
miasta.
Ale w areszcie, za metalową bramą panuje niemal sterylna cisza. Do pokoju widzeń strażnik
wprowadza Piotra S. Szczupły, nienaturalnie blady, z twarzą okoloną ciemnym zarostem.
Zgadza się na rozmowę.
Tak, żałuje, ale czasu już nie cofnie. Bardziej szkoda mu kolegów niż Roberta. On jest
najstarszy, mógł zapobiec, nie zrobił tego.
— Jestem najbardziej winny — mówi.
Roberta nigdy nie lubił, rozbestwiony szczeniak. Udawał podrywacza, ale dziewczyny
traktowały go jak powietrze. Grał rolę człowieka interesu. Często pytał: „Chło-
140
141
paki, chcecie coś sprzedać?". Ale nie miał pojęcia o warto- j ści przedmiotów. Nie znał się na
niczym.
Co jeszcze? „Murzyn" to był taki zapaleniec, słomiany I ogień. Przyszedł kiedyś do
warsztatu, pytał szefa o robotę, I bo potrzebował forsy. Majster kazał mu na próbę oczyścić z
rdzy podwozie malucha. Poskrobał śrubokrętem, po-| wzdychał i uciekł. Za ciężko mu było.
Każdy miał do niego pretensje, każdemu coś zrobił.J I tak do tego doszło. Sprawa chwili.
Postanowili goj nastraszyć. Dlaczego bili? No, nie wiadomo, sprawa chwili,
Z Robertem nikt nie chciał rozmawiać. Może dlatego oni się zrobił całkiem dziki? Nie miał w
tej wiosce nikogo, był] sam.
Czy po wyjściu na wolność chce coś powiedzieć Rober-J towi? Nie. Nie ma o czym z nim
mówić. Miał dostać w uchc i dostał, należało się.
Ale ten sznurek... Mój Boże, ten sznurek, to stało siej niespodziewanie, zagrały emocje, ten
sznurek został za-J wiązany w pętlę poza wolą Piotra i poza wolą chłopaków.] Podświadomie.
Czy teraz tę pętlę można rozwiązać?

background image

Robert prowokował. Zachowywał się tak, jakby chciał pokazać, że ma ich za nic, że sarn
jeden jest mocniejszy oc ich pięciu. Nie płakał, nie prosił. Milczał kiedy bilij Dlaczego on tak
milczał? Dlaczego był taki twardył Przecież po każdym coś widać w takiej sytuacji, strach,]
ból. A po nim nic. Nic! I dlatego puściły nerwy.
Czy spodziewa się konkretnego wyroku? Czy ma jakiś plan na najbliższe lata, być może, za
kratami? Nie, nie chce zapeszyć, jest przesądny.
Tak, tęskni za wolnością. Ale czy o tym trzeba mówić?
.,Z podróżne] walizki" STANISŁAW DULKO
Stanisław Dulko — psychiatra seksuolog, adiunkt Zakładu Seksuologii i Patologii Więzi
Międzyludzkich w Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego; specjalista w zakresie
transseksuologii.
Stefan Kos: — To tutaj, w tym gabinecie, mógłbym ; dostać skierowanie na operację, która
przemieniłaby I mnie w kobietę?
Stanisław Dulko: — Pana lekki, nieco żartobliwy, ton ¦ przystaje do problematyki
transseksualizmu. Brak -ntyfikacji z własną płcią cielesną to nie farsa, lecz ¦.mat. Dramat
niezgody z własną płcią, z własnym ciałem ¦¦.ktowanym jak więzienie, w którym zamknięta
jest ¦rew woli psychika odpowiadająca płci odmiennej. Ten <mat przeżywany przez
transseksualistów potęguje to scze, że pozostają oni w nieuchronnym konflikcie nie ko z
samym sobą, ale również z rodziną, środowiskiem ,vodowym, całym społeczeństwem,
skłonnym aprobować jedynie te normy zachowań, które z góry są każdej jednostce przez jej
płeć, od momentu narodzin, przypisane, S.K.: — Tak było w przeszłości. Wtedy, kiedy o
trans-seksualizmie miano powszechnie mylne zgoła wyobrażenia. Wtedy, kiedy mężczyzn
uważających się za kobiety i kobiety uważające się za mężczyzn traktowano jak dewiantów.
O, właśnie. Czy nie lepiej, zamiast kierować na operację zmiany płci — leczyć?
143
S.D.: — Kuracja hormonalna zwykle poprzedza operację. A w ogóle to transseksiializm nie
jest chorobą psychiczną, a tym bardziej zboczeniem czy dewiacją seksualną.
S.K.: — Jest na to dowód?
S.D.: — Leki psychotropowe likwidują objawy choroby psychicznej. Leki znoszące popęd
płciowy i podniecenie seksualne — likwidują objawy dewiacji seksualnych. Zlikwidowanie
popędu płciowego nie pociąga za sobą istotnych zmian w zachowaniu transseksualistów.
S.K.: — Obawiam się, że dramaty i komplikacje społeczne związane z transsęksualizmem nie
kończą się z chwilą wkroczenia chirurga. Może czasem potęgują się nawet. Stosunkowo
prosty i łatwy jest rozwód, do którego obliguje operacyjny zabieg zmiany płci, jeśli pacjent
pozostawał w związku małżeńskim. Ale co dzieje się, jeśli transseksualista, który poddał się
operacji — ma małe dzieci? Jak im wytłumaczyć, że zamiast tatusia pojawiła się druga
mama? W interesującej pracy o transseksuali-zmie napisanej przez pana wspólnie z
kierownikiem¦) Zakładu, prof. Imielińskim i wydanej przez Państwowe i Wydawnictwo
Naukowe (książka rozeszła się błyskawi-' cznie) wyczytałem, że przeważająca część pańskich
pacjentów nie tylko deklaruje chęć utrzymywania po operacji dalszych kontaktów ze swymi
dziećmi, ale zapewnia, że kontakt taki rzeczywiście nadal utrzymuje. Przyznam \ się, że nie
bardzo mogę sobie wyobrazić, jak to praktycz-nie wygląda. Podejrzewam zresztą, że
deklarowanie chęci utrzymywania po operacji kontaktu z dziećmi, jest; zjawiskiem typowym
tylko dla naszego kraju, w którym \ zachowania społeczne determinuje tradycja katolicka j i
gdzie dobro dziecka uważa się we wszystkich okoliczno-1 ściach za nadrzędne. Być może w
krajach o tradycji i protestanckiej, bardziej laickich, transseksualiści po dokonaniu operacji
nie tylko zmieniają miejsce zamieszka-nia, co jest wszędzie regułą, ale także zrywają
kontakt^

background image

z dawną swoją rodziną i dziećmi. Bywał pan za granicą — w USA, Kanadzie, Szwecji,
zapoznając się z pracą tamtejszych ośrodków badających naukowo problematykę
transseksualizmu. Czy jest tam rzeczywiście inaczej pod tym względem?
S.D.: — Statystyki — przynajmniej te, które dane mi było tam poznać — nic nie mówią o
tym. Wielce charakterystyczna jest natomiast inna różnica, wyraźnie wybijająca się w
zestawieniach statystycznych. Otóż w tak zwanych wysoko rozwiniętych krajach, wśród
operowanych przeważają mężczyźni pragnący stać się kobietami. W Polsce (oraz innych
krajach socjalistycznych, takich jak ZSRR, NRD, Czechosłowacja) stosunek ten jest zgoła
odwrotny. Czyżby — pomijając wszystkie psychomedy-czne uwarunkowania — świadczyło
to o tym, że społeczna pozycja kobiety jest w krajach tzw. realnego socjalizmu mniej
atrakcyjna niż w bogatych krajach kapitalisty-cznych?.Pytanie jest retoryczne. Odpowiedzi
nie oczekuję-
S.K.: — W Stanach Zjednoczonych przypatrywał się pan metodom pracy światowej sławy
seksuologa specjalizującego się w problematyce transseksuologii — prof. Johna Moneya z
Uniwersytetu im. Hipkinsa w Baltimore. Czym różnią się jego metody diagnostyczne i
terapeutyczne od stosowanych w Polsce, w tym tu Zakładzie, kierowanym przez równie
znanego w świecie naukowym seksuologa, prof. Kazimierza Imielińskiego?
S.D.: — Metody diagnostyki i terapii są podobne, szczególnie we wstępnym etapie. Zaznacza
się ciągły postęp, ciągły rozwój. Stale wprowadzane są nowe udoskonalenia, przeprowadzane
są nowe eksperymenty. Nie zawsze dające pozytywne rezultaty, co zwiększa rezerwę, z którą
nadal, zarówno u nas w Polsce, jak na tzw. Zachodzie chirurdzy przyjmują ostateczne,
operacyjne rozwiązania. Co ciekawe, sami pacjenci niechętnie przyjmują propozycje
kompromisowych rozwiązań, np. po-

144
145
przestanie na kuracji hormonalnej, z reguły dążąc do operacji. Tendencja ta obserwowana jest
na całym świecie. Tyle że w Polsce, inaczej niż w USA czy RFN stosunkowo długo, bo przez
dwa lata prpwadzimy obserwację ew. kandydata na operacyjny zabieg zmiany płci i dopiero
po tym okresie, ewentualnie, wydajemy stosowne zezwolenie; takie, o jakim wspomniał pan
na początku naszej rozmowy. W USA i krajach Europy Zachodniej można w ogóle uniknąć
długiego okresu obserwacji, jeśli skorzysta się z usług którejś z prywatnych klinik chirurgii
plastycznej oferującej zabiegi zmiany płci. I w naszym kraju jeden spójny, zunifikowany tryb
postępowania w tym względzie powstał stosunkowo niedawno. Dopiero w 1983 roku, na
ogólnopolskim spotkaniu ekspertów z zakiesu seksuologii, psychiatrii, endokrynologii,
ginekologii i prawa — ustalono jednolity tryb kwalifikujący transseksualistów do leczenia i
operacji. Wprowadzony został po raz pierwszy dwuletni „test realnego życia" — dwuletnia
obserwacja pacjentów sprawdzających się w nowej roli, zgodnej z psychicznym poczuciem
płci — w ośrodku uniwersyteckim w Baltimore, prowadzonym przez prof. Moneya. Test ten
zapożyczyliśmy. -Ale seksuolodzy z tego ośrodka .wyprzedzają nas w innych dziedzinach.
My się zupełnie nie zajmujemy np. leczeniem hormonalnym dzieci wykazujących skłonności
transseksualne, w czym oni mają znaczne osiągnięcia. Nasze zaś opóźnienie wtej dziedzinie
wynika z ograniczenia prawnego. Otóż w Polsce leczeniu hormonalnemu można się poddać
dopiero po osiągnięciu pełnej dojrzałości psychofizycznej. Ograniczenie to uważam za
słuszne.
S.K.: -...... Czy dwuletni „test próbny" jest naprawdę
konieczny?
S.D.: — Konieczny, Dwa lata obserwacji pacjenta występującego w nowej roli — mężczyzny
sprawdzającego się w życiu jako kobieta, kobiety próbującej żyć jako mężczyzna — pozwala
uniknąć pomyłek wynikających

background image

146
czasami z subiektywnych wrażeń pacjentów. Powstaje obraz zobiektywizowany. Badania
laboratoryjne też są oczywiście w czasie tego „testu życia" przeprowadzane. Późniejsza zaś
kuracja hormonalna ułatwia wejście w nową rolę. Duże terapeutyczne znaczenie ma
stosowana czasem zmiana dokumentów stanu cywilnego — dokonywana, jeśli prawo na to
pozwala, jeszcze przed operacją.
S.K.: — Założę się, że w USA łatwiej tę zmianę przeprowadzić niż w Polsce.
S.D.: — Myli się pan. Tam wszystko zależy od tego, w którym stanie podejmie się starania o
zmianę dokumentów. Relacje prawne są bowiem niemal w każdym stanie inne. Trafiają się
więc stany, w których transseksualiście trudniej o zmianę metryki niż w Polsce.
S.K.: — Jakie są przyczyny powodujące zaburzenia w identyfikacji płciowej?
S.D.: — Najróżniejsze. Może to być defekt genetyczny. Stresy przeżywane przez kobietę w
czasie ciąży. Brak odpowiedniego obiektu do identyfikacji we wczesnym dzieciństwie. Z
oryginalną teorią wystąpił wspomniany tu już przeze mnie prof. Money. Według niego
transseksu-alizm rodzi się we wczesnym, dzieciństwie. Identyfikacja (czyli naśladownictwo
swojej płci) i komplementacja (czyli umiejętność odwzajemnienia płci przeciwnej) mają wg
Moneya swoje schematy reprezentacji w mózgu. Jeśli schematy te ulegną przesunięciu, tak,
ż

e jeden schemat znajdzie się na miejscu ~ drugiego — chłopiec zaczyna myśleć i

zachowywać się jak dziewczynka i odwrotnie.
S.K.: — Najistotniejsze różnice między tym, co dzieje się w kwestij, transseksualizmu gdzieś
tam za oceanem i u nas w kraju, polegają jednak chyba nie na różnych teoriach naukowych,
ale na praktyce postępowania. Np. w kwestii przeprowadzania zmian w zapisach aktów stanu
cywilnego. Jest to dlatego tak ważne, że przecież na podziale ról społecznych według płci
opiera się sprawne funkcjonowanie każdego społeczeństwa. Niewzruszoność
147
zapisów metrykalnych uważana jest w cywilizowanych] państwach za gwarancję ładu
społecznego. Czy można i pozwolić na zburzenie tak ważnych zasad dla dobrać kilku,
kilkuset czy nawet kilku tysięcy transseksuali-stów? Pytania te świadomie przejaskrawiam.
Stawiam je i tak, jak to mogą czynić prawnicy, wśród których z pew-: nością nie brakuje
przeciwników wydawania transseksu-alistom nowych dokumentów. Chociaż wszystko zależy
ostatecznie od kraju. Ja przyjąłem wprawdzie do wiadomości, to co mi pan o USA
powiedział, ale wciąż nie mogę uwierzyć, że w tak bardzo liberalnej Ameryce, w kraju, gdzie
nie znany jest system meldunkowy, a policji wystarcza wylegitymowanie się prawem jazdy
— transseksuali-ści łatwo mogą zyskać nową płeć, ale trudniej im o nowe : dokumenty.
S.D.: — Pierwszą w USA sądową zgodę na zmianę dokumentów transseksualisty po operacji
zmiany płci • wydano dopiero w 1967 roku, w stanie Illinois. (W RFN. procedura taka
dozwolona jest już od połowy lat pięćdziesiątych). Ale to, co obowiązuje w stanie Elinois, nie
obowiązuje w stanie Kolorado. Otóż w stanie tym, całkiem współcześnie, autorytatywny
panel ekspertów z dziedziny prawa i medycyny wypowiada się przeciw udzielaniu zezwoleń
na wprowadzanie zmian w dowodach stant cywilnego! Motywując to m.in. tym, że po
operacji zmia ny płci pacjent pod względem składu chromosomó\ reprezentuje tę samą płeć
co przed operacją. W innyc| znów stanach korektę zapisu płci w dokumentach metr kalnych
utrudniają konserwatywni prawnicy, dowodzą-j cy, że metryka stwierdza wyłącznie fakt
mający jniejsce w momencie narodzin. Na dobrą sprawę tylko imięl można zmienić w USA z
jednaką łatwością we wszystkich! stanach. Biorąc to właśnie pod uwagę, wspomniany tu jużl
przeze mnie wielokrotnie prof. Money opracował na i użytek swoich pacjentów metodę
nazwaną przezeń meto-
dą „małych kroków". Łańcuch działań prowadzących powoli, ale konsekwentnie, do celu.
Należy więc, po pierwsze, uzyskać sądową zgodę na zmianę imienia. Po drugie, uzyskać
zaświadczenie lekarskie stwierdzające, że osoba nosząca nowe imię, choć posiada płeć

background image

odmienną, podmiotowo tożsama jest z osobą mającą dokumenty na stare imię. Opierając się
na powyższych należy, po trzecie, wystąpić do sądu o stwierdzenie, że osoba o starym i
nowym imieniu jest jednym i tym samym człowiekiem. Dopiero to pozwala na wystąpienie,
po czwarte, o wydanie wszystkich potrzebnych dokumentów sporządzonych z
uwzględnieniem płci nowo uzyskanej. Negatywny stosunek do zmiany płci dokonanej drogą
operacyjną potrafi nawet bardzo „nowoczesne" organizacje zepchnąć na skraj śmieszności.
Na przykład jedna z prominentnych działaczek amerykańskiego ruchu wyzwolenia kobiet
oświadczyła oficjalnie, że nie będzie się przyjmować do szeregów Women's Liberation
transseksualistek, które przed operacją były mężczyznami.
S.K.: — Nowożytne feministki obawiają się męskich agentów w żeńskim ciele; uważają, być
może, że mogą one (oni) rozsadzić organizację od środka.
S.D.: — Nawet najbardziej demokratyczne i liberalne społeczeństwa nie mogą pozbyć się
podejrzliwości, a nawet wrogości, wobec praktyki zmiany płci. We Francji, państwie wysoce
demokratycznym, do połowy lat siedemdziesiątych nie zezwalano na operacyjną zmianę płci.
Zaś tym obywatelom francuskim, którzy poddali się operacji za granicą, nie pozwalano na
wyrobienie nowych dokumentów. Do dziś przeważa wśród francuskich lekarzy pogląd, że
operacja, której pragnie transseksualista po to, aby — załóżmy — przekształcić się z
mężczyzny w kobietę, da się porównać do operacji ucięcia zdrowej nogi, na który to zabieg
ż

aden chirurg zgodzić się nie może. Lekarze przyznający, że przeprowadzenie operacji

148
149

na zdrowym ciele transseksualisty jest dopuszczalne po to, aby uzyskać zdrową duszę,
wyzwolić pacjenta z pęt okrutnych cierpień psychicznych, są ciągle w mniejszości. Podobnie
jak prawnicy. W Anglii przeciwnicy operacji zmiany płci powoływali się do niedawna z
niejakim sukcesem na edykt wydany przez króla Henryka VIII, zakazujący poddanym
poddawania się „jakimkolwiek zabiegom powodującym uszkodzenie części ciała koniecznych
do obrony królestwa". :
S.K.: —- Z czego można wnosić, że przeciwnicy praktyki operacyjnej zmiany płci w Anglii
uważają, że ojczyzny broni się penisem. Wracając zaś do Polski. Od jak dawna dopuszczone
są w naszym kraju operacje zmiany płci? I czy łatwo zmienić sobie przed taką operacją
dokumenty?
S.D.: — Pierwsza operacja zmiany płci wykonana została w Polsce w roku 1963. Od tego
czasu w naszym, kraju przeprowadzono leczenie około osiemdziesięciu transseksualistów.
Zmianę metryki przeprowadzić można od lat pięciu bez specjalnych trudności, sądownie. -
Można nawet wziąć po zmianie płci ślub, nie tylko cywilny, ale i kościelny.
S.K.: — Dziwne. Kościół katolicki uznaje w zasadzie tylko te związki, które łączą się dla
prokreacji. A transse-ksualista po operacji dzieci płodzić nie może.
S.K.: — My tutaj,, w naszym zakładzie, wydajemy na żądanie zainteresowanych parafii
stosowne zaświadczenia. Księża, dający śluby naszym pacjentom są w całkowitym porządku.
Kościół nie zajął jeszcze oficjalnego stanowiska. W 1984 roku zorganizowano w Watykanie
sympozjum naukowców i teologów dla przedyskutowania fenomenu transseksualizmu i
zjawiska zmiany płci. śadnych decyzji na tym sympozjum nie podjęto jednak; postanowiono
odłożyć próbę sformułowania jednoznacznego stanowiska na czas późniejszy, żadnym
terminem nie określony.
S.K.: — Rozumiem tę taktykę. I doceniam. Świeccy prawnicy są w znacznie trudniejszej
sytuacji nie mogąc odkładać na nieokreśloną przyszłość rozstrzygnięcia problemu: kim, w
sensie prawnym, staje się dla dzieci rodzic, który zmienił płeć. A w ogóle to wyobrażałem
sobie, że rozmowa z panem o różnych „zagranicznych aspektach" transseksualizmu umocni
mnie w przeświadczeniu, że społeczeństwo nasze jest i w tym względzie — jak w wielu

background image

innych—zacofane, nietolerancyjne, purytańsko załgane. Tymczasem jak dotąd nic takiego się
z naszej rozmowy nie wykluło.
S.D.: — Bo i nie mogło. Lekcja seksuologii aplikowana Polakom w uderzeniowych dawkach
w okresie ostatnich lat kilku przyniosła m.in. ten skutek, że przestaliśmy się wstydzić seksu.
ś

e mówimy o nim głośno, zamiast plotkować po kątach. Byłem niedawno konsultantem filmu

popularnonaukowego o transśeksualizmie, który to film na tegorocznym Festiwalu Filmów
Dokumentalnych w Krakowie zdobył nagrodę Brązowego Lajkonika. Otóż bohaterowie tego
filmu - transseksualiści oczywiście — mówili o swych problemach i tragicznych uwikłaniach
wprost do kamery, nie kryjąc twarzy. W USA jest w dobrym tonie bawienie zaproszonych
gości opowieściami o swoich problemach seksualnych. Na spotkaniach towarzyskich u nas
zwyczaju tego jeszcze się nie obserwuje. Zaręczam jednak, że jeśli ostre tempo edukacji
seksualnej społeczeństwa nie osłabnie nieco — pojawi się on niechybnie.
S.K.: — Czy zdarzyło się panu podczas jakiegoś party w USA lub Kanadzie trafić na
dyskusję zapoczątkowaną zdaniem: .„Nie wiem dlaczego nie jest on tak figlarny, jakbym tego
pragnął. Może dzieje się tak dlatego, że zrobił mi go d'f Scott? Ten chirurg jest stanowczo
przereklamowany! Niestety, zbyt późno dowiedziałem się, że penisy wychodzące spod ręki
dr.Kohna odznaczają się znacznie większą operatywnością".
150
151
S.D.: — Nie. Na nic takiego nie udało mi się trafić. Ale problem to jest, i to bardzo poważny,
wbrew żartom, na które pan sobie znowu pozwala.
S.K.: — Operacyjnie wykreowany mężczyzna nie ma erekcji. Nie ma więc także największej
przyjemności towarzyszącej stosunkowi płciowemu.
S.D.: — Ma przyjemność trochę innej natury. U nasady operacyjnie stworzonego penisa
pozostaje bowiem łechtaczka. Co do erekcji zaś, to niektóre rozwiązania chirurgiczne
przewidują spreparowanie urządzenia umożliwiającego spermatopodobny wytrysk. Nie daje
on wpraw-; dzie uczucia rozkoszy, zainteresowani twierdzą jednak, że wystarczającą rozkosz
sprawia im świadomość, że i mogą dawać rozkosz partnerce. Ci zaś transseksualiści,! którym
chirurdzy stworzyli pochwy, używając skóry! z obciętego penisa i moszny, odczuwają
mniejszą lubi większą przyjemność przy stosunku w zależności od tego,;| na ile operującemu
udało się zachować w transplantowa-j nej tkance komórki czuciowe. Różnie z tym bywa. Naj-
' większe kłopoty występują na ogół przy przedłużaniu j przewodu moczowego.
S.K.: — Gdybym zechciał zmienić płeć, do jakiego krajuj radziłby mi pan wyjechać? Gdzie
chirurgia tego typu stc według pana najwyżej?
S.D.: — Nigdzie nie trzeba wyjeżdżać. Polska chirurgu plastyczna, specjalizująca się w
zmianie płci (czy ściślej formułując — w zewnętrznym upodabnianiu drogą zmiaj ny cech
zewnętrznych do płci przeciwnej — bo cec charakteru i sposób zachowania zdobywa się
pozaopera^ cyjną drogą) stoi na bardzo wysokim poziomie. A opęracj« przeprowadzane w
kraju odbywają się w ramach społecz^ nej służby zdrowia.
S.K.: — A ja jestem uparty. Proszę powiedzieć, ii konkretnie musiałbym za taki zabieg
zapłacić gdzieś
Wielkim Oceanem. Myślę o renomowanych klinikach oczywiście.
S.D.: — Akurat nie mogę wygrzebać z pamięci, ile to wynosi w USA. Na pocieszenie zdradzę
jednak, że jako mężczyzna pragnący przemienić się w kobietę zapłaci pan znacznie mniej, niż
kobieta pragnąca przybrać męską postać. W RFN na przykład — nie wiem dlaczego pamięć
nie zawodzi mnie akurat w przypadku tego kraju — zabieg przemienienia mężczyzny w
kobietę kosztuje około 12 tysięcy; zaś kobiety w mężczyznę około 25 tysięcy marek.
S.K.: — Chyba rozumiem przyczyny. W przypadku mężczyzny stopień komplikacji jest
znacznie prostszy: ciach i po krzyku.
S.D.: — śe też wciąż trzyma się pana ten lekki — nazbyt lekki! — styl.

background image

S.K.: — Przepraszam. Już nie będę. Proszę mi wierzyć, że naprawdę jestem liberalny.
Rozumiem tragedię ludzi skazanych na przebywanie w „cudzym" — często zgoła
znienawidzonym ciele. Doceniam wysiłek tych seksuologów, którzy w wyniku wieloletnich
starań doprowadzili do tego, że wyzwolenie się z tej pułapki jest dla transsek-sualistów
możliwe. Na zakończenie jeszcze jedno pytanie. Jakie formy terapii z zaobserwowanych
przez pana za granicą nie tylko zostały z powodzeniem przeniesione na polski grunt, ale także
wzbogacone, rozszerzone?
S.D.: — W ostatnim okresie, w ramach poszukiwania nowych form pomocy
transseksualistom (pomijając nowe metody operacyjne wprowadzone w Klinice Chirurgii
Plastycznej AM w Łodzi), zorganizowaliśmy na wzór amerykański kilka spotkań
transseksualistów, co ma na celu stworzenie społeczności wzajemnej pomocy. Jedno ze
spotkań odbyło się z udziałem najbliższych osób z kręgu rodzinnego oraz partnerów
erotycznych. Jest to niewątpliwie pewne novum. Spotkania te wzbudziły wielkie
zainteresowanie i zapewne będą miały pozytyw-
152
153
ny skutek terapeutyczny. Nie kopiujemy więc dosłownie doświadczeń prof. Moneya z
Baltimore, który jest zapalonym propagatorem i organizatorem klubów transseksua-listów.
Takich klubów u nas na razie nie ma, ale inne, podobne formy zastępują je wystarczająco.
Rozmawiał: Stefan Kos
Spis treści
Adam Hollanek Jerzy Janicki
Noc lwowskich profesorów ........................................... 3
Maria Hej da
.Mój domowy notatnik...............................................•¦¦• 58
Piotr Pytl akowski
Pierwsze zabicie szczeniaka.........................--••¦......•¦••• 102
W cykkf „Z podróżnej walizki"
STANISŁAW DULKO............................................................. 143
Redaguje zespół
Bolesław K. Kowalski, Stefan Kozicki,
Aleksander Rowiński
Opracowanie redakcyjne Małgorzata Górska
Redaktor techniczny Danuta Marzec
Projekt graficzny okładki Zdzisława Ludwiniak
Ilustracja na okładce Witold Szolginia
© Copyright by Krajowa Agencja Wydawnicza 1988
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZA RSW „PRASA-KSIĄśKA-RUCH" WARSZAWA
1988 '
Wydanie I. Nakład 100000 + 350 egz.
Objętość: ark. wyd. 7,35; ark. druk. 6,73
Skład, druk i oprawa: Z. Graf. RSW „Prasa-Książka-Ruch"
Piła, ul. Okrzei 5.
Zam. 1723/88 U-71
Nr prod. X-13/1631/87
Ogarnął mnie bunt. Miałem dopiero 32 lata! T\ jednak moment tylko. Bo później już było
dobrze, lekko.
Poczułem, że płynę w ciemnym tunelu. On rozs: się, stopniowo niknie i daleko, w
perspektywie przedziwne istoty zbudowane ze światła. Ja dążę kierunku. Płynę dalej. Na
granicy mroku i śł pokazały się wirujące, złociste i żółtawe koła. S: znikły. Były nieważnym

background image

etapem w mojej podróży, żeniu do jasności. Do wielkiej, świetlistej przest Tam, gdzie bardzo
chciałem się znaleźć.
Jak mitu dobrze! Ta jasność jest bardziej świetlist słońce. I taka. dobra, życzliwa jakaś, pełna
ciepła — latem.
Postacie ze światła szły w 'moim kierunku. By-kilka. Nigdy wcześniej ich nie widziałem. Nie
były pC ne do nikogo, kogo znałem. Zdawało mi się, że o; mnie czekały, a teraz idą
przywitać.
Fragment reportażu Elżbiety Dziwisz „Naprawdę i ko jedno musisz: odejść", który ukaże się
w 11. tomi „Ekspresu Reporterów".
Koncepcja nieszczęśliwego wypadku została odrzucona, a uzasadnienie odrzucenia pokrywa
się dokładnie ze zdaniem sądu pierwszej instancji. W kwestii samobójstwa nie ma już jednak
takiej zgodności. Sąd Wojewódzki uznał, że jest ono niemożliwe między innymi z powodu
pogodnego usposobienia Marii W., jej miłości do dzieci, matki i męża, braku śladów depresji
oraz z faktu niepo-zostawienia przez nią żadnego listu do męża czy matki. Sąd Najwyższy
zinterpretował te fakty inaczej. Wiadomo przecież, że okoliczności towarzyszące
samobójstwom nie dadzą się ująć w żadne reguły i nieraz zdarzają się samobójstwa nie
znajdujące żadnego logicznego uzasadnienia. Pośród zeznań świadków na temat usposobienia
Marii W. Sąd Najwyższy znalazł i takie, które mogły świadczyć o jej skrytym charakterze, o
głębokim przeżywaniu niewierności męża, o przemęczeniu zarówno fizycznym, jak i
psychicznym. Fakt niespodziewanego wyjścia Antoniego W. z domu tragicznego wieczoru,
rzekomo do matki, z którą rozstał się przecież kilkadziesiąt minut wcześniej, mógł wzbudzić
w Marii W. dodatkowe podejrzenia, a niewykluczone przecież, że mogła odbyć się między
nimi dramatyczna rozmowa, która potwierdziła plotki i domysły Marii W., i skłoniła ją w
przystępie \ rozpaczy do targnięcia się na własne życie.
Fragment reportażu Jana Świeczyńskiego i Krzysztofa Wesołowskiego „Ten uczynił, komu
zależało", który ukaże się w 11. tomiku „Ekspresu Reporterów".
„EKSPRES REPORTERÓW" jest jedyną na polskim rynku wy-dawniczo-księgarskim
reportażową serią książkową o aktualnej tematyce. W następnym tomiku przedstawimy
Czytelnikom jak zwykle trzy reportaże:
• o aktualnym wydarzeniu • społeczno-obyczajowy • kryminalny
'nic
co ciekawe
nie jest nam obce!
szukajcie „Ekspresu Reporterów" w kioskach „Ruchu" i księgarniach
W isbn 83-03-02419-1 cena zł 180


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hollanek Adam, Janicki Jerzy Noc lwowskich profesorów
Hollanek Adam (Martyn Janina) Ewa wzywa 07 094 Rozłączył was na zawsze
Hollanek Adam Ukochany z księżyca
Hollanek Adam Fausteron
Janicki Jerzy & Mularczyk Andrzej Dom III
Hollanek Adam Fausteron
Janicki Jerzy & Mularczyk Andrzej Dom II
Hollanek Adam Nieśmiertelność na zamówienie
Hollanek Adam (Martyn Janina) Ewa wzywa 07 094 Rozłączył was na zawsze
Antologia Złota podkowa 45 Hollanek Adam Zbrodnia wielkiego człowieka
Janicki Jerzy Polskie drogi
Edigey Jerzy Jedna noc w „Carltonie”
ADAM+JERZY+CZARTORYSKI +wiersze doc
Adam Hollanek Pies Musi Wystrzelic
Edigey Jerzy Jedna noc w Carltonie
Adam Hollanek Pies Musi Wystrzelic

więcej podobnych podstron