M M Canham MROCZNA STRONA RAJU


Marsha M. Canham MROCZNA STRONA RAJU

PROLOG

- Nie jestem detektywem. Nie chcę być detektywem i nigdy mi się nie śniło odgrywać femme fatale w szpiegowskiej powieści. Co więcej, nie mam zamiaru psuć sobie dobrze zasłużonych wakacji z powodu widzimisię paru tajniaków.

Philip Levy, prokurator okręgowy, odchylił się do tyłu razem z krzesłem i zmęczonym gestem potarł czoło. Osiągnął swoje stanowisko dzięki prawości, a teraz z trud­nością powstrzymywał się od przeklinania. Naprzeciwko niego, w eleganckim letnim kostiumie, pokazując długie nogi, siedziała jego zastępczyni Megan Worth. Phil hamował się dlatego, że Megan była jednym z najlepszych zastę­pców, jakich kiedykolwiek miał. Poza tym z całego serca zgadzał się z jej zdaniem na temat marnowania czasu i pie­niędzy podatników.

- Megan, ci panowie nie proszą, byś zamieniła dyplom prawnika na maszynę do szyfrów. Proszą jedynie, byś nieco zmodyfikowała swoje plany urlopowe. Zamiast jechać na Cape Cod, gdzie zresztą leje od dwóch tygodni, poleciałabyś na Bahamy i wylegiwałabyś się w słońcu. Czy to takie okropne?

Megan postukiwała długimi, wymanikiurowanymi pa­znokciami w drewnianą poręcz krzesła.

- Owszem, jeśli nie wiem, dlaczego miałabym to zro­bić. Poza tym zarezerwowałam już i opłaciłam ten dom na Cape Cod. A jak dobrze wiesz, zastępcy prokuratora okrę­gowego nie tarzają się w pieniądzach.

Phil wiedział doskonale, że Megan mogłaby kupić i sprzedać połowę posiadłości na Cape Cod, wymieniając tylko nazwisko swego ojca, ale uśmiechnął się ze zrozu­mieniem.

- Nie wątpię, że ci panowie z wydziału skarbowego są gotowi nie tylko zwrócić ci pieniądze za nie wykorzystany dom na Cape Cod, ale również pokryć wszystkie twoje wydatki we Freeport. Panowie, czy mam rację?

Jeden z trzech nieznajomych, niski mężczyzna w cie­mnym garniturze, podszedł bliżej. Ponuro przyjrzał się za­równo lekko rozbawionemu Levy'emu, jak i wyniosłej blondynce, która najwyraźniej pragnęła zatruć mu resztę dnia papierkową robotą.

- Oczywiście. W zamian za pani współpracę jesteśmy gotowi wszystko załatwić.

Megan przyjrzała się niskiemu człowieczkowi. Karta identyfikacyjna na jego piersi informowała, że jest to star­szy agent w wydziale skarbowym, ale wyglądem i sposo­bem zachowania się przypominał jej raczej członka bryga­dy deratyzacyjnej. Był niski, miał małe świńskie oczka, zmniejszone jeszcze przez grube okulary w drucianej oprawce, a zaczerwieniony nos zdradzał chroniczny katar. Gdy na powitanie ścisnął jej dłoń, wydawało jej się, że dotyka czegoś lepkiego.

Założyła nogę na nogę i zdjęła nitkę, która przyczepiła się do mankietu bluzki.

- Nie usłyszałam jeszcze, dlaczego powinnam z panem współpracować. Powiedział pan, że mogłabym pomóc w wyjaśnieniu sprawy, którą pana wydział zajmuje się od dwóch lat, a która utknęła w martwym punkcie. Nie wyjaś­nił pan jednak, o co właściwie chodzi.

Agent Abner Hornsby uśmiechnął się kwaśno. Skinął na jednego z towarzyszących mu mężczyzn, który posłusznie podszedł i podał Hornsby'emu dużą brązową kopertę.

- Może zacznę od odświeżenia pani pamięci.

Hornsby otworzył kopertę i wyjął z niej kilka błyszczą­cych czarno-białych fotografii. Pierwsza z nich ukazywała czterech mężczyzn. Dwie pozostałe były powiększeniami twarzy.

- Vincent Giancarlo - mruknęła Megan, rozpoznając centralną postać na fotografii. - Zdaje się, że w zeszłym roku miał sprawę o oszustwa podatkowe?

- Ma pani znakomitą pamięć. Tak, miał sprawę. Nieste­ty, oskarżenie było, jak zwykle, nie poparte dowodami i udało mu się wywinąć. Na razie, tylko na razie, zapew­niam panią, bo prędzej czy później uda mi się go wsadzić za kratki.

Nie pan jeden miałby na to ochotę - pomyślała Megan z ironią. Giancarlo był domniemanym szefem syndykatu, a jego „rodzina” należała do tych, którym patronował Don Carlos Vannini, jeden z, jak twierdzono, najbardziej zna­czących „ojców” mafii w kraju. Don Vannini przekroczył już osiemdziesiątkę. Jeśli wierzyć plotkom, przez ostatnie dziesięciolecie usiłował odciąć się od nielegalnych sposo­bów wzbogacania się i udowodnić, że można zbudować i zachować fortunę, działając całkowicie lub niemal w zgo­dzie z prawem...

Vincent Giancarlo należał do tych nielicznych, którzy ciągle sądzili inaczej. Jego dochody wciąż pochodziły głównie z hazardu i przemytu narkotyków. Co więcej, po­dejrzewano, że osobiście kontrolował prowadzone na Wschodnim Wybrzeżu operacje prania brudnych pienię­dzy.

- Kilka miesięcy temu widziała pani już te zdjęcia. Zgadza się? - spytał Hornsby.

Megan rzuciła spojrzenie na Phila Levy'ego, ale ten tylko wzruszył ramionami.

- Oglądam w pracy bardzo dużo zdjęć, proszę pana. Skoro pan twierdzi, że już je widziałam, to zapewne tak było.

- Więc proszę mi zrobić przyjemność i przyjrzeć się twarzy mężczyzny stojącego jako drugi od lewej.

Zrobić mu przyjemność? - pomyślała z irytacją. Znów zerknęła na Phila, wyraźnie dając do zrozumienia, że nie podoba się jej sprawianie przyjemności agentowi Hornsby'emu.

- No dobrze - powiedziała. - Przyglądam się. I co mam zobaczyć?

Jakość zdjęcia była mama. Zrobiono je z dużej odległo­ści. Powiększenia były jeszcze gorsze, rozmazane i ciemne. Twarz mężczyzny była niemal niewidoczna. Identyfi­kację dodatkowo utrudniał fakt, że mężczyzna zwrócony był do obiektywu półprofilem - można było wyraźnie roz­poznać jedynie mocną szczękę i rozwiane wiatrem ciemne, dość długie włosy.

- Przykro mi, ale ja nie... - Nagle poczuła lodowaty dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa.

- Słucham, co pani mówi? - Agent Hornsby przysunął się bliżej. Najwyraźniej na obiad jadł czosnek i jego oddech skutecznie odgonił wszystkie skojarzenia.

Megan potrząsnęła głową. Zimny dreszcz minął, zosta­wiając jedynie niechętną ciekawość.

- Czy pomogłoby to pani, gdybym przytoczył, co pani powiedziała, gdy pierwszy raz widziała te zdjęcia?

- Nie sądzę, ale mam wrażenie, że pan i tak mi powie.

- Dokładne pani słowa, zanotowane przez jednego z naszych agentów, brzmiały: „Kim jest ten człowiek? Chyba mi kogoś przypomina”.

- No i co? - ponagliła go niecierpliwie. - I kim on jest?

- Wówczas nic na jego temat nie wiedzieliśmy. Zdjęcia' zrobiono w Miami, a nasi agenci nie interesowali się nim specjalnie, nie uważając go za ważną postać. Koncentro­wali się jak zwykle na Giancarlu. Więc pan Michael Vallaincourt miał pełną swobodę ruchów.

- Michael Vallaincourt? - Nazwisko nic jej nie mówiło. - Więc kim on jest?

- Właścicielem bardzo dużego i ekskluzywnego hotelu z kasynem na Bahamach. Nazywa się to „Privateer's Paradise”. Początkowo nie mieliśmy żadnych podstaw, by go podejrzewać o powiązania czy to z Vincentem Giancarlo, czy z Don Carlosem Vanninim, więc jego nazwisko i zdję­cie wprowadziliśmy do kartoteki jedynie z pobieżnym raportem.

- Rozumiem, że coś się stało, skoro zmieniliście zdanie na jego temat?

- Znowu pojawiał się w Miami. Cztery razy w ciągu trzech tygodni.

- To rzeczywiście niewybaczalne z jego strony - sko­mentowała sucho.

- A dwa tygodnie temu przyjechał do Miami późno wieczorem i przez kilka dni siedział zamknięty z Vincem Giancarlo.

- Wciąż nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną.

Dla większego efektu agent Hornsby na chwilę zawiesił głos.

- Uznaliśmy, że należy się nim bliżej zainteresować. Proszę sobie wyobrazić nasze zdumienie, gdy odkryliśmy, że tajemniczy pan Vallaincourt... nie ma przeszłości. Na­zwisko, wyraźnie francuskie, jest fałszywe. Nie byliśmy w stanie go zidentyfikować. Nie udało nam się zrobić mu lepszej fotografii. Urządzenia alarmowe w jego kasynie uniemożliwiają robienie zdjęć. Mieszka w hotelu i bezsku­tecznie próbowaliśmy go wyśledzić w jakimś innym miej­scu. Krótko mówiąc, to człowiek bez nazwiska, bez twarzy i bez przeszłości. Dość niebezpieczne zestawienie niewia­domych, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę upodoba­nie Giancarla do przesadnej dyskrecji.

Megan spojrzała na Hornsby'ego, który najwyraźniej oczekiwał od niej jakiegoś komentarza.

- Może on i Giancarlo są po prostu przyjaciółmi? -

Wzruszyła ramionami.

- Tacy ludzie jak Vincent Giancarlo nie mają przyja­ciół. Mają jedynie rywali i wrogów.

- No więc wasz pan Vallaincourt jest rzeczywiście za­gadką. Powinniście się cieszyć, że przez najbliższe miesią­ce będziecie mieli coś do roboty.

- I o to chodzi - przerwał jej Hornsby, wyraźnie urażo­ny jej ironią. - Straciliśmy już zbyt wiele czasu na Vincenta Giancarlo, a rezultaty są mizerne. Jeśli ma zamiar prze­nieść część swoich interesów ze stałego lądu na wyspy, powinniśmy o tym wiedzieć jak najwcześniej. Jeśli, jak podejrzewamy, kasyno ma służyć do prania pieniędzy syndykatu, to koniecznie musimy wiedzieć, co łączy Giancarla z Michaelem Vallaincourtem. Nawet najbardziej nikła na­dzieja, że będzie pani w stanie zidentyfikować Vallaincourta, uzasadnia naszą prośbę o spędzenie płatnego urlopu na Bahamach.

- Skoro powiedziałam, że mi kogoś przypomina, to pewnie tylko dlatego, że... - machnęła ręką, zastanawiając się, jak sformułować to, co jej chodzi po głowie - no, że przypomina. To znaczy, wygląda tak samo jak tysiące mężczyzn, których codziennie mijam na ulicy. Mogłam go widzieć gdziekolwiek,

Agent Hornsby próbował się opanować, ale przemawiał coraz bardziej piskliwym ze zdenerwowania głosem. Poprosił, żeby jeszcze raz przyjrzała się zdjęciom.

- Nie muszę się im więcej przyglądać - oznajmiła Me­gan lodowatym tonem. - Nie rozpoznaję ani twarzy, ani naz-wiska. Doceniam pańskie wysiłki, ale naprawdę uwa­żam, że powinniście tam wysłać wykwalifikowanego agenta.

- Oczywiście, moglibyśmy to zrobić. Zresztą nasz czło­wiek będzie tam także. Ale stałą placówkę przygotowuje się tygodniami, nawet miesiącami.

Hornsby ze złością wpatrywał się w Megan. Najwyraźniej nie robiło to na niej wrażenia. Wzrok kobiety był teraz spokojny i zimny, ale Hornsby był niemal pewien, że gdy pierwszy raz spojrzała na zdjęcie Michaela Vallaincourta, jej zielone oczy błysnęły. Nie miał podstaw do podejrzewania jej o ukrywanie informacji. Ostatecznie była protegowaną Levy'ego, który przygotowywał ją do prze­jęcia jego stanowiska. Poza tym pochodziła z bogatej i wpływowej rodziny. Jej ojciec zasiadał w Sądzie Najwyższym, starsi bracia byli politykami. Sama Megan wyrastała w środowisku prawniczym. W jej przeszłości nie było śla­du jakichkolwiek kontaktów z kimś spoza jej sfery. Królo­wa Sopel Lodu była absolutnie czysta, a jednak...

- Nie miałem zamiaru przesadzać ani pani straszyć. Chodzi tylko o pomoc w zidentyfikowaniu człowieka. Jeśli boi się pani o własne bezpieczeństwo...

- Boję się jedynie, że będę marnować tak swój, jak i pański czas - przerwała mu zgryźliwym tonem.

- Zaryzykujemy. Wydatki na ten cel już zaaprobowano. Pani zdaniem jest to strata czasu i pieniędzy, ale jeśli istnie­je nawet najmniejsza szansa, że uda się cokolwiek wyjaś­nić, musimy ją wykorzystać.

Megan zwróciła się do Philipa Levy'ego.

- Phil, to śmieszne. Czy nie możesz czegoś zrobić?

- Szczerze mówiąc, ja też uważam, że to strata czasu - odpowiedział Phil zmęczonym głosem. - Ale ta prośba została poparta przez Biuro Prokuratora Generalnego. Nie mamy żadnych dowodów, że Giancarlo chce rozszerzyć pole działania. Z drugiej strony wiemy, że pierze pieniądze syndykatu w Miami. A jeśli przenosi część tego na Baha­my? - Phil skrzywił wargi. - Uważam, że to bzdura. Nie chodzi mi o to, że ten łajdak czegoś nie kombinuje, ale wyprowadzać się z Miami? Nie. Wie, że Vannini już długo nie pożyje. Nie będzie likwidował czegoś, co budował całe życie, tylko dlatego, że jakiś staruch chce umrzeć z czy­stym sumieniem. Ale o to będziemy się martwić później. Jak na razie, te gryzipiórki chcą tylko zidentyfikowania Vallaincourta. W najlepszym wypadku zobaczysz go z bli­ska i doniesiesz, że przypomina ci Myszkę Miki. W najgor­szym - ty i twoja kuzynka spędzicie dwutygodniowy opła­cony urlop w pięciogwiazdkowym hotelu na Bahamach. Proszę cię - złożył ręce jak do modlitwy - zrób przyje­mność staremu człowiekowi. Za dziesięć miesięcy odcho­dzę na emeryturę. Weź urlop. Weź urządzenie do szyfrowa­nia tekstów i naucz się, jak pisać brzydkie słowa w alfabe­cie Morse'a. Nic ci się nie stanie z tego powodu, a moje wrzody żołądka może się uspokoją. A właśnie, gdzie, do diabła, położyłem swoje lekarstwa?

Gdy Phil grzebał w szufladzie, Megan wyglądała przez okno. Na dworze rozszalała się burza. Zacinał deszcz i hulał wiatr. Właściwie nie miała wyboru.

- Załóżmy... tylko załóżmy, że zgodzę się na tę bzdurę i rzeczywiście rozpoznam Michaela Vallaincourta. Co wte­dy?

- Wtedy? - Hornsby był wyraźnie uszczęśliwiony. - Wtedy po prostu przekaże pani tę informację jednemu z naszych agentów, a sama będzie dalej wypoczywać, jak gdyby nigdy nic. Niech się pani nie martwi - dodał protekcjonalnym tonem - będzie pani całkiem bezpieczna. „Privateer's Paradise” jest jednym z najbardziej ekskluzywnych hoteli na wyspach. Bez względu na wszystko, pan Vallaincourt nie jest typem człowiekiem, który ubrałby gościa z hotelu w betonowe buty.

Megan opanowała chęć gwałtownego potrząśnięcia agentem Hornsbym.

- A to urządzenie do szyfrowania...?

- Ach, no właśnie. Agent, którego posyłamy jako pani łącznika, będzie miał przykazane, by pod żadnym pozorem nie ujawniać się, póki pani sama nie nawiąże kontaktu. Ponieważ nie jesteśmy pewni, z czym właściwie mamy do czynienia, proszę, żeby skomunikowała się pani z nim do­piero wtedy, gdy będzie pani miała jakąś konkretną informację.

- A jak mam się z nim porozumieć? Wywiesić przeście­radło przez okno sypialni?

Agent Hornsby zaczerwienił się, a Phil Levy zachicho­tał.

- Nie możemy Oczywiście ufać telefonom, więc, jeśli będzie pani miała jakieś wiadomości, proszę po prostu włożyć tę bransoletkę. - Skinął na pomocnika, który podał mu zwyczajne złote kółko. - Nasz agent będzie wiedział, jak pani wygląda. Gdy zobaczy bransoletkę na pani ręce, sam się zgłosi. I to wszystko.

I to wszystko - powtórzyła w myśli. Jakoś nie mogła w to uwierzyć.

- Macie bilety?

Trzeci agent szybko wręczył jej wypchaną kopertę.

- Bilety lotnicze i potwierdzenia rezerwacji w „Privateer's Paradise” - powiedział. - Dla pani i pani... Stevenson, prawda? Jako dodatkowe zabezpieczenie, rezerwacja jest na nazwisko pani byłego męża. Mam nadzieję, że nie ma pani nam tego za złe.

Megan wciągnęła powietrze i westchnęła. Co Shari po­wie na to wszystko?

Shari Stevenson była nie tylko jej - kuzynką, ale również najbliższą przyjaciółką. Od miesięcy nalegała na wspólny urlop, a ostatnio telefonowała co wieczór, prośbą i groźbą usiłując nie dopuścić, by Megan się wycofała.

Będzie musiała w jakiś dyplomatyczny sposób poinfor­mować Shari o zmianie planów. Na Bahamy nie można dostać się ani samochodem, ani pociągiem, a Shari potwor­nie boi się latania. Przekonanie ją do wejścia na pokład samolotu jest zadaniem, przy którym blakną wszystkie in­ne.

ROZDZIAŁ 1

Śledząc spojrzeniem srebrną kulkę, obiegającą koło ru­letki, Megan zastanawiała się, jak może odczuwać zarazem podniecenie i absurdalność sytuacji. Nonsensem było przy­puszczać, że kulka wpadnie w przedziałek koła odpowiadający numerowi na wybranym przez nią kwadraciku. Pod­niecające było to, że jednak, w jakiś magiczny sposób, było to możliwe.

Rozsądek podpowiadał jej, że marnuje pięć dolarów, ale wizja czerwononosego człowieczka w ciemnym garniturze o nazwisku Hornsby wywołała na jej twarzy pełen mściwo­ści uśmiech. Położyła szton na czarnej siódemce.

Niemal natychmiast duża, upstrzona piegami dłoń wy­sunęła się gwałtownie i ustawiła sztony na kwadratach otaczających jej siódemkę.

Megan wpatrzyła się w barykadę z czerwonych krąż­ków, by po chwili przenieść wzrok na właściciela dłoni, zwalistego i piegowatego Teksańczyka.

- Czasem to działa, dziewczyno, a czasem nie - powie­dział z szerokim uśmiechem.

- Dzisiaj najwyraźniej nie działa zbyt dobrze - odrzek­ła Megan, mając irracjonalne poczucie winy, że tak mamie obstawia. Już pięć razy kładła pięciodolarowy szton na wybranym kwadracie, a Teksańczyk obudowywał go swoimi studolarowymi. Megan uważała, że mógł sobie znaleźć lepszy system, choć twierdził, że zdarzało mu się odnosić w ten sposób spore sukcesy.

- To wszystko zależy od aury - wytłumaczył jej poważ­nie. - Pani aura jest jasna i świecąca. To znaczy, że zdarzy się coś dobrego. Niespodziewanego. Coś szczęśliwego. - Pochylił się bliżej, mrugając konspiracyjnie. - Absolutnie nie jestem przesądny ani nic takiego - dorzucił, prostując się - ale szczęście lubi się powtarzać, więc dlaczego nie miałoby przypadkiem trafić obok, na mnie?

Megan podobał się Teksańczyk. Jego entuzjazm był zaraźliwy. Głębokim, pełnym kpiny głosem zwracał się do innych graczy. Miał miły, udzielający się uśmiech i jasno­niebieskie oczy, które śledziły każdą parę przechodzących obok zgrabnych nóg. Mógłby stanowić uosobienie kocha­nego dziadunia, gdyby nie złote ozdoby noszone na palcach, przegubach i pod szyją - oraz uczepiona jego ramie­nia, uśmiechająca się sennie ślicznotka.

Przedstawił się jako Dallas, nie precyzując, czy jest to jego imię, nazwisko, czy miasto, z którego pochodził. Ale był bezpośredni, hałaśliwy i zabawny - odpowiednie towa­rzystwo dla Megan, dla której nie było nic gorszego, niż samotne siedzenie przy barze i przepuszczanie kolejnych pięciodolarówek.

Istniała jeszcze gorsza rzecz - przyznawała w duchu Megan. Było to jej poczucie winy w stosunku do biednej Shari, która, trzęsąca się i zielona na twarzy, pozostała w domku, dzieląc swój czas między siedzenie na toalecie a pochylanie się nad nią. Strach przed lataniem samolotem w połączeniu z nadmiarem rumu, który zaaplikowała sobie przed wejściem na pokład samolotu, w efekcie zmusiły Shari do pozostania w pokoju przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny.

Kuzynka heroicznie nalegała, by Megan oddała się roz­koszom urlopu w tropikach, wypoczywając, jedząc na obiad owoce morza i pochłaniając rozliczne drinki. Nie miała nawet siły, by unieść brwi, gdy Megan wspomniała, że zapewne pod wieczór zajrzy do kasyna. Gry nigdy nie pasjonowały Megan i gdyby Shari była w pełni sił, niewątpliwie zainteresowałaby się tym niespodziewanym pocią­giem przyjaciółki do hazardu.

Megan była zadowolona, że tak się nie stało. Doszła do wniosku, że lepiej nie mówić Shari o agencie Hornsbym i jego idiotycznych pomysłach. Znając Shari obawiała się, . że kuzynka natychmiast kupi dla nich obu trencze i kapelu­sze z szerokim rondem i przez dwa tygodnie będzie czyha­ła w ciemnych kątach, mając nadzieję na pasjonujące od­krycia.

Megan wolała zrobić to, do czego się zobowiązała, po­zbyć się kłopotu i cieszyć wakacjami. W gruncie rzeczy jasne słońce i cudownie błękitne niebo sprawiły, że niemal;,, udało jej się zapomnieć o całej sprawie. Piasek na plaży był niemal ceglasty, woda mieniła się wszystkimi odcieniami błękitu: od najjaśniejszego turkusu do głębokiego szafiru. Było pięknie i spokojnie, by przejmować się pomysłami jakiegoś marnie opłacanego rządowego gryzipiórka. Dlatego też, rozluźniona i lekko oszołomiona słońcem, Megan znalazła się na wysokim stołku przy ruletce, mając nadzieję, że tajemniczy pan Vallaincourt pojawi się, zanim coraz bardziej dopominający się o swoje prawa żołądek wygoni ją do przepełnionej re­stauracji.

„Privateer's Paradise” był jednym z najbardziej luksu­sowych hoteli na Bahamach. Składał się z dwustu pięćdziesięciu wytwornych apartamentów, pięciogwiazdkowej re­stauracji oraz kasyna. Za głównym budynkiem, w półkolu, stały małe domki, z których każdy był wyposażony w wy­chodzący na morze taras. Hotel oferował zorganizowane podwodne polowania, nurkowanie, żeglowanie oraz wy­cieczki krajoznawcze. Gość mógł również wyciągnąć się na jednym z niezliczonych leżaków i poświęcić wyłącznie opalaniu.

Kasyno było hałaśliwe i zatłoczone. Ci sami turyści, . którzy w dzień snuli się po plaży w obciętych dżinsach i klapkach, wieczorem ciągnęli do kasyna jak piranie, które poczuty świeżą krew. Bogaci i mniej bogaci próbowali szczęścia przy ruletce, faro, kościach i pokerze. Kobiety w wieczorowych toaletach siedziały ramię w ramię z ko­bietami w plażowych sukienkach i wszystkie wydawały się być na swoim miejscu.

Ogromne wnętrze miało szkarłatne ściany i złocone ozdoby. Rozliczne maszyny do gier, przystosowane do poły­kania wszelkiego bilonu, wbudowano w nisze wzdłuż ścian. Zawieszone pod sufitem ogromne wentylatory uzu­pełniały klimatyzację i pomagały usuwać nieświeże i zady­mione powietrze.

Nieomal czuło się zapach wygranych i przegranych pie­niędzy. Drinki, podawane przez dziewczęta w jedwabnych strojach kobiet z haremu, pito jak wodę. Brak okien i zega­rów nie pozwalał stwierdzić, czy na dworze panuje noc, czy dzień. Zegarek Megan stanął wkrótce po przyjściu. Mając w pamięci uwagi Hornsby'ego na temat systemów alarmo­wych, zastanawiała się, czy zainstalowano tu również ja­kieś pole magnetyczne, które uniemożliwiało troskę o mi­jający czas.

Megan weszła do kasyna, gdy pierwsi goście kolacyjni zaczynali zbierać się w holu. Wydawało jej się, że od tego czasu minęły co najmniej dwie godziny.

Wciąż nie zauważyła nikogo, kto choćby w przybliżeniu przypominał człowieka z fotografii. Z drugiej strony, po dwóch godzinach przyglądania się twarzom wszystkich przechodzących obok mężczyzn, mogłaby przysiąc, że każdy z nich był w jakiś sposób podobny do tamtego roz­mazanego profilu.

- Faites vos jeux, mesdames et messieurs. Faites vos jeux .

Megan przeliczyła swój stosik sztonów. Wyznaczyła so­bie sto dolarów jako granicę wytrzymałości agenta Horsby'ego. Teraz zdała sobie sprawę, że połowę już przepuści­ła. Nie chciała również rozczarowywać Dallasa i przedłużać jego męki, więc nonszalanckim gestem postawiła wszystkie pozostałe sztony razem na jednym kwadracie.

Czemu nie, pomyślała. Jej żołądek coraz wyraźniej domagał się jedzenia. Vallaincourta nie było widać. Może jutro.

Uwagę Megan przyciągnął wybuch entuzjazmu przy sąsiednim stoliku. Coś jeszcze, dreszcz czy szósty zmysł, kazało jej odwrócić powoli głowę i utkwić wzrok w mężczyźnie, który właśnie zatrzymał się w głównym wejściu do kasyna.

Była świadoma, że jej oczy rozszerzają się, a puls gwał­townie przyspiesza. To był on, mężczyzna z fotografii. Mimo fatalnej jakości zdjęcia, nie można było nie rozpoznać szczupłej twarzy i mocno zarysowanej szczęki. Co więcej, ta twarz rzeczywiście była jej znajoma. Boleśnie znajoma. Tylko że kiedy znała tego człowieka, nazywał się Michael Antonacci, nie Vallaincourt, a ona była w nim tak bezna­dziejnie zakochana, jak tylko nastolatka potrafi.

Ostatni raz widziała Michaela Antonacciego piętnaście lat temu, ale wydawało jej się, jakby to było wczoraj. Krew zatętniła jej w uszach, policzki zaczęły płonąć, a żołądek dał o sobie znać ostrym skurczem. Wargi stały się suche, a ciało pokryła gęsia skórka. Najmniejszy ruch wydawał się nie do pomyślenia. Megan zamarła.

Michael Antonacci.

Elegancki frak zastąpił sprane dżinsy i skórzaną kurtkę, ale wypełniało go to samo szczupłe, twarde ciało. Gęste, czarne włosy były tak samo długie jak dawniej; kiedyś jej serce miękło na ten widok, a palce pragnęły zagłębić się w tej czuprynie. I te oczy... Błyszczące, szaroniebieskie, podkreślone nieprzyzwoicie długimi rzęsami, obserwowa­ły i oceniały otoczenie z tym samym, co piętnaście lat te­mu, wyrazem przyjaznej obojętności. Michael Antonacci był dość przystojnym nastolatkiem, ale teraz, jako trzydziestoparoletni mężczyzna, był po prostu wspaniały.

Megan podniosła odruchowo rękę i przesunęła dłonią po włosach uczesanych jak zwykle w kok, który podkreślał owal jej twarzy i wdzięcznie wygiętą szyję. Jej policzki zaróżowiły się od zbyt dużej dawki słońca i wspomnień. Wciąż nosiła ten sam rozmiar ubrań, co w szkole średniej. Mimo długich godzin spędzanych na sali sądowej, odży­wiania się głównie w pośpiechu zjadanymi kanapkami i li­trami czarnej kawy, jej cera była bez zarzutu, a sylwetka przyciągała spojrzenia przechodniów.

Z wysiłkiem opuściła wzrok na srebrną kulkę, toczącą się po obrzeżu koła ruletki.

Michael Antonacci w kasynie na Bahamach. Wspaniale. Absolutnie cudownie.

- Dix-huit noir, dix-huit noir - powtarzał krupier. - Osiemnaście, czarne. Pani wygrała.

- Do cholery, dziewczyno, to pani! - wykrzyknął Dal- las, z entuzjazmem łapiąc Megan za ramię tak mocno, że omal nie jęknęła.

Zdumiona Megan patrzyła, jak krupier przesuwa w jej stronę stosik sztonów, dołączając je do tych, które położyła na czarnej osiemnastce. Nieprzytomnie odpowiadała na słowa podnieconego Dallasa. Gdy znów podniosła wzrok, na wyłożonych czerwonym chodnikiem schodach nie było już nikogo.

Zamrugała kilkakrotnie, zastanawiając się, czy widok mężczyzny nie był po prostu wytworem jej wyobraźni. Odetchnęła głębiej i poczuła, jak rośnie w niej podniece­nie. Może to wcale nie był Michael Antonacci, tylko ktoś bardzo do niego podobny? A nawet jeśli to rzeczywiście Michael, to co ma począć?

Wielkie nieba, jak ma postąpić? Hornsby przysłał ją tu na koszt rządu w nadziei, że rozpozna człowieka ze zdjęcia. Jedno jej słowo, a spuści ze smyczy swoje psy gończe.

Michael. Po tylu latach. Był pierwszym i jedynym pra­wdziwym buntownikiem, jakiego znała. Syn włoskiego imigranta, urodził się i wychował we włoskiej dzielnicy na Manhattanie. Zwykły przypadek - czy też fatalny zbieg okoliczności, jak grzmiał później jej ojciec - zwrócił na niego uwagę miejscowego proboszcza, który uznał, że Michael ma ogromne zdolności, ale w dzielnicy doków po prostu nie będzie w stanie ich właściwie rozwinąć i wyrwać się z biedy. Proboszcz postarał się, by Michaela przy­jęto do dobrej szkoły, tej samej, do której chodziła Megan.

Na początku widok Michaela wjeżdżającego z rykiem na szkolny parking na starym harleyu davidsonie prowokował pogardliwe komentarze i pełne wyższości traktowanie. Był nie do przyjęcia dla dziewcząt, które zaliczały się do nowojorskiej elity i które wkładały kapelusze i białe ręka­wiczki na niedzielną wyprawę do kościoła. A jednak było w nim coś fascynującego, podniecającego i zmysłowego. To samo „coś”, co prowokuje człowieka, by zbliżył się do zamkniętego w klatce tygrysa.

Megan i Michael Antonacci różnili się od siebie jak ogień i woda. Mimo to zwrócili na siebie uwagę od samego początku, całymi tygodniami rzucając ukradkowe spojrze­nia i ostrożnie obchodząc się z daleka. W końcu Michael zdobył się na odwagę i zaproponował jej randkę.

Jedna randka.

To wszystko, co mieli, ale wystarczyło, by Megan się beznadziejnie, naiwnie zakochała.

Wszystko w jej życiu, od faktu planowanego poczęcia po dyplom z wyróżnieniem, uzyskany na wydziale prawa na Harvardzie, było ustalone, oczekiwane i osiągane bez trudności i protestu z jej strony. Nawet jej małżeństwo było rezultatem raczej politycznego i towarzyskiego układu między dwoma rodzinami niż prawdziwego uczucia.

Spotkanie Michaela było jedynym zakłóceniem zawsze gładkiego toku wydarzeń. Pamiętny jeden jedyny wieczór, podczas którego czuła, że jej kolana miękną, a krew płynie w żyłach. Jeden wieczór - po tylu innych, w czasie których marzyła o niemożliwym - a potem... potem on po prostu zniknął. Bez słowa. Przestał przychodzić do szkoły i nigdy nie dowiedziała się, co się z nim stało.

- Trente-trois rouge, trente-trois rouge. Trzydzieści trzy, czerwone. Pani znów wygrywa.

Krupier przesunął w jej stronę imponujący stos sztonów, dołączając te, które bezmyślnie położyła na wygrywającym kwadracie.

- Do diabła - mruknął z podziwem Dallas, marszcząc brwi, gdy jego własne sztony podsunięto Megan. - Lucy, kochanie, może powinnaś wypróbować system tej pani. Zapatrz się na jakiegoś przystojniaka, a twoje palce niech same trafią na właściwy numer.

Uszczypnął towarzyszącą mu brunetkę żartobliwie w ra­mię i mrugnął do Megan. Otworzyła usta, by wyjaśnić swoje roztargnienie, ale cień nad ramieniem Dallasa spra­wił, że słowa zamarły jej na wargach.

Tygrys podszedł bliżej... Tak blisko, że wystarczyło wyciągnąć rękę, by go dotknąć.

Michael Antonacci stał ledwie metr od niej. Przyłączył się do dwóch innych mężczyzn, z których jednego znał na tyle, by kiwnąć mu głową, a drugiego najwyraźniej pragnął oczarować.

To był Michael, na pewno. Patrząc z bliska, Megan wi­działa, że wcale się nie zmienił. W kącikach oczu przybyło kilka zmarszczek, może w czarnych włosach na skroniach pojawiło się kilka srebrnych nitek. Ale poza tym lata do-dały tylko wyrazu jego rysom. Ramiona miał szersze, mięśnie bardziej wyrobione, biodra szczupłe jak sportowiec.

Usłyszała jego miękki baryton.

- Chyba się pan już dobrze przyjrzał. I co pan o nas sądzi?

Niski, tęgi mężczyzna rozejrzał się z podziwem po kasy­nie.

- Jestem pod wrażeniem. Widzę, że bardzo się pan tu zaangażował.

- Zmieniłem tylko drobiazgi. Kasyno właściwie działa samo.

- Ale zyskownie, jak sądzę.

- Nie uskarżamy się- uśmiechnął się Michael.

- Pan Romani był uprzejmy mnie oprowadzić. - Nie­znajomy odwrócił się w stronę trzeciego członka grupki, ogromnego mężczyzny, któremu nie sięgał nawet do ramie­nia.

- Gino jest znany ze swojej uprzejmości, choć nie z po­czucia humoru. Mam nadzieję, że nie zanudzał pana szczegółami.

- Zawsze fascynuje mnie działanie dobrze naoliwio­nych trybów, a pańskie wydają się szczególnie gładko dzia­łać. Uważam, że bez trudu wprowadzi pan naszą nową... technologię w istniejący system.

- Cieszę się, że pan tak uważa. Będę lepiej spał, mając pańską aprobatę.

Niski człowieczek pozwolił sobie na uśmiech.

- W takim razie zatelefonuję, gdzie trzeba, i poinfor­muję pana o ostatecznych szczegółach dotyczących dostarczenia przesyłki. Rozumie pan wszystkie warunki sprzeda­ży?

Michael skrzywił wargi z niemal niedostrzegalną pogardą.

- Rozumiem warunki działania wolnej konkurencji, pa­nie Samosa, ale liczby, jakie mi pan ostatnio pokazał, były nieco... zbyt wygórowane. Ja sam też będę musiał zatele­fonować tu i ówdzie, zanim cokolwiek zagwarantuję.

Samosa zesztywniał.

- Jeśli mówi pan o mojej prowizji, to od początku sta­wiałem sprawę jasno. Jeśli coś się panu nie podoba, może przemyśli pan to przez kilka godzin, zatelefonuje, gdzie chce, i porozumie się ze mną przed moim odlotem rano. Oczywiście zainwestowaliśmy w to tyle czasu i wysiłków, że szkoda byłoby szukać innego kupca, ale zapewniam pana, że to da się zrobić.

Ukłonił się sztywno i odszedł. Czwarty mężczyzna, któ­ry dotychczas trzymał się na uboczu, natychmiast ruszył za nim, rzucając ostrożne spojrzenie na Michaela i Gina Romaniego.

- No, no, no - niemal gwizdnął Gino. - Bezczelny łajdak. Myślisz, że mówi serio?

- Myślę, że blefuje, i to nie najlepiej. Gdzieś między Wenezuelą a nami zaokrąglił sobie prowizję. I to chyba on spędzi kilka gorących godzin, rozważając stan swego zdro­wia.

Michael sięgnął do wewnętrznej kieszeni fraka i wy­ciągnął cygaro.

- Nie mogę się doczekać, kiedy to się skończy. Nie podoba mi się ani Samosa, ani jego kolumbijscy kumple. I nie lubię, gdy ktoś zmusza mnie do gry kartami znaczony­mi na moich oczach.

- Takie jest życie, Mikey - odrzekł Gino, wyjmując zapalniczkę. - Trzymaj nerwy na wodzy, zwłaszcza że jesteśmy już blisko celu.

Megan wpatrywała się w rękę Gina, gdy chował zapal­niczkę. Rozpięte poły jego marynarki poruszyły się po raz drugi i znów dostrzegła to samo, co przed chwilą: Gino miał broń.

Kabura była niewielka i schowana pod pachą, ale nie­wątpliwie tam była, razem z niewielkim pistoletem. Ten widok natychmiast postawił wszystkie zmysły Megan w stan alarmu. Nic dziwnego, że nie potrafiła już w ogóle zareagować, gdy poczuła, że szaroniebieskie oczy, obser­wujące wypełniający kasyno tłum, zaczynają kierować się w jej stronę.

- Cinquante-deux, rouge. Cinquante-deux, rouge. Pięć­dziesiąt dwa, czerwone - zawołał krupier. - Jeszcze raz pani wygrywa!

- Jak rany, moja droga! Cholera, znowu to samo! - Siwe brwi Teksańczyka skoczyły w górę, gdy klepnął Megan po ramieniu tak serdecznie, że poleciała naprzód, prze­wracając szklaneczkę ze swoim koktajlem. Zawartość spadającej na podłogę szklanki chlusnęła jej na suknię.

- O, do diabła, kochanie, tak mi przykro! Co ja narobi­łem! Niech pani pozwoli...

- Nie! Nie, proszę, to tylko woda ze stopionego lodu. - Megan zatrzymała Dallasa, zanim wyciągnął wielką chustkę, w którą przez cały wieczór wycierał nos. - Poza tym to moja wina. Postawiłam szklankę zbyt blisko brzegu i nie zwracałam uwagi na to, co robię.

- No, jak na kogoś, kto nie zwraca uwagi na to, co robi, wspaniale typuje pani numery. Trzy razy z rzędu, do diaska...!

Megan uśmiechnęła się słabo i wytarta kilka kropli wo­dy z sukienki. Większość zawartości szklaneczki wylądowała na dywanie. Najgorsze było to, że incydent przyciąg­nął uwagę wielu osób - nie wyłączając Michaela Vallaincourta.

Gdy wyciągnęła dłoń po szklankę, wyprzedziła ją czyjaś ręka. Megan czuła, jak rumieniec zakłopotania zalewa jej policzki.

Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w szklankę, usiłu­jąc opanować się na tyle, by spojrzeć Michaelowi w twarz. W końcu zdobyła się na stopniowe, tchórzliwe podniesie­nie wzroku - rękaw, ramię, szyja, szczęka...

W twarzy Michaela Antonacciego zawsze było coś mro­cznego i niebezpiecznego: uśmiech, który nie całkiem był uśmiechem; szczęka zbyt kwadratowa jak na przyzwoitego człowieka; zęby tak białe i równe, że mógłby reklamować pastę do zębów. Każda z tych cech wystarczyła, by zrobić wrażenie na kobietach, a jeśli dodało się do tego uwodzi­cielski błękit jego oczu...

Nie bądź śmieszna, upomniała się surowo. Jesteś już dorosłą kobietą, a nie zakochaną nastolatką. Masz za sobą małżeństwo i rozwód, spotykałaś przez lata wielu przystoj­nych mężczyzn i nigdy nie poddawałaś się ich urokowi.

Nagle zdała sobie sprawę, że Michael coś do niej mówi.

- Proszę pozwolić mi zamówić sobie następny koktajl. Szkoda byłoby przerywać dobrą passę z powodu kilku kro­pel wody.

- Dziękuję, ale nie - wyjąkała. - I tak chciałam już wyjść.

- Byłby to pierwszy przypadek w historii kasyna, że dobra passa odgoniła kogoś od stolika.

Błyszczące oczy, ocienione długimi rzęsami, przesunęły się z plamy na sukience Megan w górę, na jej pokrytą ciemnym rumieńcem twarz. Megan odniosła wrażenie, że dostrzegł i ocenił każdy kawałek jej ciała pod bursztyno­wym materiałem sukienki.

- Czy jest pani gościem hotelu? - spytał uprzejmie, niemal niedostrzegalnie marszcząc brwi.

- Tak, mieszkam tu.

Nie rozpoznawaj mnie teraz - modliła się w duchu. Szybko odwróciła głowę i pokryła nagłą niezręczność, zgarniając zdumiewająco wielki stos wygranych sztonów.

- Więc przynajmniej proszę pozwolić mi pokryć koszt czyszczenia sukienki.

- Ależ to był przypadek. A właściwie wina mojej włas­nej niezdarności. Stał pan przecież daleko... - przerwała, dostrzegając uśmieszek, którym skwitował jej mimowolne przyznanie się, że zauważyła go już wcześniej.

Tego jej było trzeba. Żołądek uspokoił się nagle, ręce przestały drżeć, powróciło opanowanie. Wrzuciła resztę sztonów do niewielkiej plastikowej torebki, którą podał jej krupier, i zawiesiła ją sobie na ramieniu.

- Jest pan bardzo uprzejmy, ale nie ma takiej potrzeby. To była tylko woda.

- Podważa pani moją reputację jako gospodarza - ostrzegł ją miękko. - Michael Vallaincourt - przedstawił się, wyciągając rękę.

- Thomas.

- Jestem właścicielem „Privateer's Paradise”.

- Tak, wiem - wymknęło jej się. - Ja...

Jego uwagę na chwilę przyciągnął wybuch śmiechu przy sąsiednim stoliku, ale natychmiast spojrzał na nią znowu.

- Słucham?

- Nie, nic - powiedziała szybko. - Zupełnie nic. Proszę mi wybaczyć, ale chciałabym już pójść. To był długi dzień.

Uprzejmie pochylił głowę i przesunął się, pozwalając jej przejść.

- Mam nadzieję, że pani będzie dobrze się tu bawić. Jeśli by coś było pani potrzeba albo mógłbym czymś słu­żyć, proszę bez wahania do mnie przyjść.

Świadoma wielu wpatrzonych w nią oczu - także rozba­wionych oczu Dallasa - Megan podziękowała i pospiesznie opuściła kasyno. Jej dłoń, a właściwie cała ręka wciąż drżała od uścisku dłoni Michaela. Niemal nieprzytomnie przeszła przez marmurowy hol i korytarz prowadzący do wyjścia na zewnątrz. Za nią i powyżej wznosił się ogromny taras restauracji, mieniąc się rdzawymi błyskami w czer­wonym świetle zachodzącego słońca. Zduszony odległo­ścią dźwięk muzyki ścigał ją wzdłuż basenu i dalej, wyło­żoną kamieniami ścieżką. Gdyby się odwróciła i spojrzała za siebie, zapewne dostrzegłaby wysoką, ubraną we frak postać mężczyzny, który podszedł do barierki tarasu i teraz stał tam, patrząc za nią z namysłem.

ROZDZIAŁ 2

- Co to za wielka tajemnica? - spytała powątpiewająco Shari, przytrzymując głowę obiema dłońmi, jakby się bała, że pęknie. - Wiele osób zmienia nazwiska, przenosząc się z miejsca na miejsce.

- A jeszcze więcej osób przeprowadza się bez zmienia­nia nazwiska, chyba że mają po temu jakiś szczególny powód.

- W porządku, więc go zastrzel. Najwyraźniej jest wi­nien wszystkich możliwych zbrodni.

- Jego rodzina miała... powiązania... jeśli rozumiesz, o co mi chodzi.

- Tak samo, jak połowa Włochów w Nowym Jorku. Dlaczego cię to dziwi?

- W szkole krążyła plotka, że jego brat siedzi w więzie­niu za morderstwo. Nic nie wiem o Michaelu, może być zaplątany w podobne sprawy! Zniknął dwa miesiące przed końcem roku szkolnego.

- Może po prostu nie mógł wytrzymać w szkole. A mo­że i tak nie miał szans na zakończenie nauki.

- Miał, był całkiem zdolny - stwierdziła Megan, marsz­cząc brwi. - Nie wysilał się, rozumiesz? Nigdy nie kuł jak my, nie poświęcał czasu nauce. Chyba nawet nie otworzył żadnego podręcznika.

- W takim razie musi być winien - skomentowała Shari sucho. - Zastrzel łajdaka.

Megan wbiła wzrok w małą bibułkową parasolkę, która dekorowała szklankę z koktajlem. Zmięła ozdobę w palcach. Na sukience wciąż było znać ślady wody. Po raz kolejny zaczęła myśleć o spotkaniu w kasynie. Była tak wstrząśnięta po powrocie do domku, że nawet Shari, mimo wycieńczenia, zorientowała się, że coś jest nie w porządku, i zażądała wyjaśnień. Megan postanowiła w miarę możli­wości nie rozmijać się z prawdą, powiedziała więc, że ujrzała ducha z przeszłości. To wyjaśnienie musi Shari wy­starczyć do chwili, gdy postanowi, co ma dalej zrobić.

Właściwie powinna wyjąć bransoletkę, którą dał jej Hornsby, założyć ją i czekać, aż ktoś ją odnajdzie. Nastę­pnie podać agentowi wydziału skarbowego prawdziwe na­zwisko Michaela i pozostawić rozwiązywanie zagadek tym, którym za to płacono i którzy byli lepiej przygotowani na nieprzyjemne niespodzianki. A wydawało się całkiem możliwe, że niespodzianka będzie naprawdę nieprzyjemna. Michael Antonacci był bystry. Umiał wyczuć niebezpie­czeństwo i trzymać nerwy na wodzy. Sam fakt, że stał się właścicielem jednego z najwspanialszych hoteli na wy­spach, budził różne domysły na temat jego przeszłości.

Shari westchnęła i przeczesała palcami swoją krótką, kędzierzawą rudą czuprynkę. Powiedziała, jakby czytając w myślach Megan:

- Dajże spokój, nie przejmuj się tak. Nie jest przecież biegającym z siekierą maniakiem. Nie posiadałby takiego wspaniałego hotelu na Bahamach. Z drugiej strony, skoro go posiada, musi być bardzo sprytnym przestępcą.

- Ale mnie uspokoiłaś!

- Bo ty się za bardzo wszystkim przejmujesz. Od tak dawna masz do czynienia ze złodziejami i oszustami, że nie rozpoznałabyś uczciwego przedsiębiorcy, nawet gdyby ci go podano na półmisku. Może ten Michael miał burzliwą młodość, ale kto jej nie ma? W każdej szkole był taki dyżurny buntownik w dżinsach i skórzanej kurtce, który uważał, że „Ojciec chrzestny” to film instruktażowy. Ale to nie znaczy, że oni wszyscy dołączyli do świata przestępcze­go. Większość z nich się pewnie roztyła, łysieje i co nie­dzielę gra w piłkę z tuzinem swoich dzieci. Dlatego właśnie nigdy nie chodzę na żadne szkolne spotkania. Nie lubię, jak ktoś rozwiewa moje złudzenia. Cholera! - Shari umościła się wygodniej wśród całej góry poduszek i przykryła czoło wilgotną chusteczką. - Czuję się okropnie. Czy w tym termosie jest jeszcze jakaś herbata?

- Pewnie całkiem zimna - powiedziała Megan, przecią­gając się i wstając. - Chcesz, żebym zadzwoniła i zamówi­ła świeżą?

Shari otworzyła usta, żeby odpowiedzieć, ale zamiast tego zrobiła dziwną minę i przełknęła powietrze. Jej świeża cera była teraz woskowobiała, a ruda czuprynka gładko przylegała do głowy. Oczy, zwykle błyszczące i niebieskie, były zaczerwienione i podpuchnięte.

- Nie mogę w to uwierzyć - jęknęła. - Dwa tygodnie na Bahamach. Dwa tygodnie słońca i plaży, kiedy największym wysiłkiem powinno być smarowanie się olejkiem. A co ja robię? Ledwo żyję i wiszę nad pięciogwiazdkowym sedesem.

- Cały problem tkwi w twojej wyobraźni.

- Rzeczywiście, w każdym razie już nie w moim żołąd­ku - zgodziła się Shari.

- Ostrzegałam cię, że rum nie złagodzi stresu. Założę się, że przyczyną tego wszystkiego jest właśnie rum, a nie samolot.

Shari pokazała jej język, a Megan roześmiała się.

- Wierz mi lub nie, ale wyglądasz teraz lepiej niż rano. Wyśpij się porządnie, a jutro będziesz znów sobą.

- Nienawidzę latania - jęknęła Shari, przewracając się wśród poduszek. - Wiesz o tym dobrze. Nie mogłaś znaleźć jakiegoś innego sposobu, by mnie torturować? Szpilki pod paznokciami, wata szklana w mojej bieliźnie...?

- Chciałabyś, żebym odrzuciła propozycję darmowych wakacji?

- Podejrzanie darmowych wakacji, moja droga. Nie myśl nawet przez chwilę, że nie uda mi się wyciągnąć w końcu z ciebie lepszego wyjaśnienia niż to, że „ktoś z biura miał wszystko załatwione i nie mógł skorzystać”. Dotychczas oszczędzałam cię tylko dlatego, że zajmowa­łam się wymyślaniem, jak zemszczę się na moim psychoanalityku. Triumf ducha nad materią, szlag by to trafił. Powinnam pojechać do niego prosto z lotniska i umrzeć mu na rękach. Bo przecież z powrotem też musimy lecieć samolotem!

- Przeżyjesz. - Megan podeszła do toaletki i zmarsz­czyła nos z obrzydzeniem, otwierając termos z herbatą. - Chyba że będziesz piła to świństwo. Mam zamówić świeżą czy nie?

- Daj spokój, nie warto. I tak zobaczyłabym ją znów za godzinę w jeszcze gorszym stanie. Usiądź i porozmawiaj ze mną przez chwilę. Wzięłam niedawno proszki i wydaje mi się - tylko wydaje, jak na razie - że ta karuzela w mojej głowie przestaje wirować. Powiedz mi, co dziś robiłaś. Znudzenie w twoim glosie powinno mnie uśpić,

- Spędziłam spokojny, wypoczynkowy dzień.

- Wspaniale. A teraz powtórz to, nie zgrzytając zębami.

- Kiedy naprawdę spędziłam miły dzień. Zjadłam śnia­danie na naszym wspaniale zacisznym tarasie, a potem rozłożyłam się na plaży i czytałam dość interesujący ro­mans.

Jedno zaczerwienione oko otwarło się ostrożnie.

- Romans? Od kiedy to czytujesz romanse?

- Jeszcze nie jestem całkiem sparaliżowana od pasa w dół, moja droga. I czytuję czasem coś poza aktami spraw i książkami prawniczymi. Poza tym uznałam, że powinnam się w końcu dowiedzieć, jak właściwie zarabiasz na życie.

Shari spłonęła ciemnym rumieńcem.

- Skąd się dowiedziałaś?

- Drogą dedukcji, droga Shari.

- Melvin Pimble - westchnęła Shari dramatycznie. - Powinnam była wiedzieć, że nie należy cię pytać o nazwi­sko dobrego prawnika. Co się stało z zasadami zawodowy­mi? Czy tajemnice klienta kancelarii już nie są chronione?

- Mel nie wiedział, że twoje zajęcie jest tajemnicą. Podziękował mi tylko, że skierowałam do niego znaną powieściopisarkę. Ach, i prosił, żeby ci powiedzieć, iż jego żona uwielbia twoje książki... Szczególnie tę o... pocze­kaj, muszę zacytować dokładnie... o pochodzącej z dobrej rodziny dziewczynie, która zostaje zastępcą prokuratora okręgowego, jest okropnie niedotykalska, ale w końcu za­kochuje się na śmierć i życie w kierowcy ciężarówki. Mel zastanawiał się, czy wymodelowałaś swoją bohaterkę na wzór kogoś rzeczywiście istniejącego.

Shari z trudem przełknęła ślinę. Wciąż była czerwona.

- Niedotykalska? - mruknęła Megan.

- No... potrzebny był mi prawdziwy, silny konflikt między moimi postaciami. Potrzebowałam kontrastu.

- Zrobiłaś ze mnie zimną, zakompleksioną starą pannę. A fen bohater! Obleśny neandertalczyk, który nie potrafi utrzymać zapiętego rozporka!

Shari uniosła wysoko brwi.

- To ten romans zaczęłaś czytać?

- „Serce z kamienia”, autorka: Constance Fairbreast.

Shari opadła na poduszki.

- To dlatego zabrałaś mnie tutaj ze sobą. No dalej, skończ z tym. Połam mi ręce, nogi czy co chcesz. Ale najpierw powinnaś wiedzieć, że „Serce z kamienia” było dziesięć tygodni na liście bestsellerów, a mój agent zainte­resował książką pewnego producenta filmowego.

- Zaskarżę cię.

- Na jakiej podstawie? Bohaterka jest piękna i inteli­gentna - to nie jest obraźliwy opis. Ma za sobą paskudne małżeństwo i jeszcze paskudniejszy rozwód - o tych fak­tach można było przeczytać na kolumnach towarzyskich w wielu gazetach. Nawet trochę złagodziłam tę historię. Bohaterka całkowicie pogrążyła się w pracy i przez pięć lat trzymała na odległość kija każdego mężczyznę, który pró­bował się do niej zbliżyć. A ty jesteś rozwiedziona od ośmiu i dajesz wszem i wobec do zrozumienia, że twoje prywatne życie należy tylko do ciebie.

- Bo tak jest. I mam wielu znajomych.

- Akurat. Klientów, prawników i polityków. Niezwykle pobudzają twoje zmysły, co?

- Jestem nieco za stara, żeby uganiać się za złotymi młodzieńcami.

- No jasne, trzydzieści dwa lata to już z górki. A Richard nie był złotym młodzieńcem, tylko szoferem. - Oczy Shari błysnęły.

- A gdzie jest teraz?

- Był swobodnym duchem. I nie podoba mi się, że bohatera „Serca z kamienia” nazywasz neandertalczykiem. Był duży i postawny, i bardzo owłosiony na piersiach, ale mnie akurat to się w mężczyznach podoba. Powinni być silni. Małomówni. Zdecydowani.

Westchnęła tęsknie, a Megan pokręciła głową.

- Jesteś beznadziejnym przypadkiem.

- A co z tym twoim dawnym chłopakiem? - spytała Shari, mrużąc oczy. - Najwyraźniej obudził twoje zmysły, a nikomu innemu dotychczas to się nie udało.

- Michael nigdy nie był moim chłopakiem. Umówili­śmy się jeden jedyny raz i to wszystko.

- Wszystko?

- Poszliśmy razem na prywatkę. Było tam tyle ludzi, że nawet trudno nazwać to randką.

- Aha! I wciąż ci jeszcze żal, że nlig4y nie byliście sami!

- Nie - jęknęła Megan. - Co ty wygadujesz!

- Ależ tak! - Shari podciągnęła się nieco w górę i usiad­ła, odrzucając mokrą ściereczkę. - A teraz, piętnaście lat później, spotykasz go tu, a on proponuje ci powrót do dawnego uczucia.

- Zaoferował, że pokryje koszty prania sukienki. Nawet mnie nie poznał.

Megan podeszła do szklanych drzwi, wychodzących na taras. Shari przyglądała się kuzynce, stojącej na tle zachodzącego słońca. Każdy złoty włos był dokładnie na swoim miejscu. Piękne ciało, marzenie tylu mężczyzn, było wy­prostowane, postawa idealna. Wyglądała na kobietę sukce­su, ale Shari nie dawała się nabrać. Zbyt długo znała Megan, by nie zauważyć jej niepokoju. Chciała, żeby wszyscy uważali ją za szczęśliwą i zadowoloną z życia, ale wcale taka nie była. Czegoś jej brakowało, a Shari, doświadczona swatka, uznała, że wie czego.

- Nie poznał cię - stwierdziła mimochodem - ale to przecież można łatwo naprawić...

- Nie waż się, Constance - ostrzegła Megan, rzucając jej ostre spojrzenie. - Nie jestem zainteresowana rozpoczynaniem czegokolwiek z Michaelem Antonaccim... czy Vallaincourtem... czy też jak on się naprawdę nazywa. Co więcej, mam zamiar go unikać przez resztę naszego tu pobytu. A jeśli nie chcesz spędzić następnych dwunastu miesięcy przywiązana do siedzenia dwusilnikowej cessny, to też dasz temu spokój.

- Czy nie jesteś w ogóle ciekawa, co się z nim działo? Co robił po szkole, jak się tu znalazł, skąd ma takie pieniądze?

- Nie - ucięła Megan, mając przed oczyma pistolet, który towarzysz Michaela nosił pod pachą. - Nic mnie to nie obchodzi.

Shari parsknęła i opadła znowu na poduszki.

- Uważaj, bo ci uwierzę. Właśnie dlatego tak świetnie nadawałaś się na bohaterkę mojej książki.

ROZDZIAŁ 3

Nie ciekawość, lecz głód wygnał Megan w godzinę później do restauracji. Lekarstwa, które wzięła Shari, w końcu poskutkowały, więc Megan zgasiła światła i za­wiesiła na drzwiach kartkę „Nie przeszkadzać”. Cichutko wyszła z domku i skierowała się przez pachnącą ciemność w stronę jaśniejszych świateł hotelu.

Zajęła mały stolik na tarasie, przy rzeźbionej balustra­dzie, skąd miała widok na basen, domki, plażę i zatokę. Liście palm kołysały się poruszane lekką bryzą, zapach słońca i upału wciąż tkwił w budynkach i ziemi, nadając wieczornemu powietrzu szczególny aromat. Nad tarasem rozwieszono tysiące małych lampek, a na każdym stoliku stała zapalona świeczka, osłonięta szklanym kapturkiem. Megan mieszkała w Nowym Jorku. Przywykła do zmian pór roku, ale było coś niewątpliwie zmysłowego w piciu wina pod wschodzącym, tropikalnym księżycem.

Pozwoliła myślom powrócić do Michaela Antonacciego. Dlatego też mało nie wyskoczyła ze skóry, gdy odwró­ciła się i dostrzegła go stojącego w cieniu tuż obok.

- Bardzo przepraszam, nie chciałem pani wystraszyć.

- Jak długo... to znaczy... skąd się pan tu wziął? Jesz­cze przed chwilą nie dostrzegłam tu nikogo.

- Siedziałem w środku, przy barze - powiedział. - I nie mogłem nie zauważyć, gdy prowadzono panią do stolika.

Tętno Megan biło coraz szybciej i wzmogło się jeszcze, gdy Michael objął wzrokiem jej figurę. Poplamioną sukien­kę zmieniła na inną, białą, ściśle przylegającą do ciała. Czy sukienka była nieco zbyt dopasowana, czy też to jej skóra tak napinała się pod jego spojrzeniem... ?

Podniosła wzrok, niechętnie przyznając, że po raz drugi tego wieczoru Michael ją zaskoczył; Co gorsza, gdy wysu­nął się z cienia w światło lampek, po kręgosłupie Megan przebiegł dreszcz podniecenia.

- Megan Worth - powiedział cicho. - To ty, prawda?

Nie było sensu zaprzeczać, więc uśmiechnęła się tylko przepraszająco i przytaknęła.

- W kasynie wydawało mi się, że mnie nie rozpoznałeś. I uznałam, że nie jest to ani właściwe miejsce, ani chwila do odświeżania starych znajomości.

Uśmiechnął się szerzej i usadowił wygodnie na krześle po drugiej stronie stolika.

- Nie rozpoznałem - w każdym razie nie od razu. Two­je włosy... - Machnął ręką i zmarszczył brwi. - Dawniej nie upinałaś ich w kok. I nazwisko się nie zgadzało, ale sprawdziłem w rejestrze hotelowym i przeczytałem, że pa­nie Megan Thomas i Sharon Stevenson mieszkają w do­mku numer cztery. Chyba imię Megan sprawiło, że uświadomiłem sobie, kim jesteś.

- Czy zawsze starasz się dopasować nazwisko do twa­rzy?

- Tak, jeśli wiem, że przez tę twarz nie będę mógł zasnąć. - Zerknął na pojedyncze nakrycie. - Czy będziesz jadła kolację sama?

- Tak. Moja kuzynka nie czuje się zbyt dobrze.

- Mam nadzieję, że to nic poważnego? Mamy tu stałe­go lekarza. Może powinien zajść do niej i zbadać...?

- Nie ma takiej potrzeby, chyba że ma jakieś cudowne lekarstwo na kaca - odpowiedziała ze śmiechem. - Shari potwornie boi się latać, więc usiłuje zwalczyć strach meto­dami pozamedycznymi - i w rezultacie cierpi dwa razy gorzej. Musi się po prostu wyspać, a rano wszystko będzie w porządku. Na razie więc sama zwiedzam okolice. Mówi­łeś, że jesteś właścicielem „Privateer's Paradise”? To pięk­ne miejsce. Naprawdę jestem pod wrażeniem.

- A więc osiągnęliśmy cel - zawsze staramy się robić wrażenie. A jeśli mam być szczery - westchnął ponuro - to do mnie należy tylko bardzo mały procent udziałów. W gruncie rzeczy minimalny. Ale mówię, że jestem właścicielem, bo to zaoszczędza wielu wyjaśnień. Jak długo masz zamiar tu zostać?

- Dwa tygodnie. To chyba nie był dobry pomysł, żeby przyjeżdżać tu w połowie czerwca. Powinnam była odłożyć tę podróż na styczeń albo luty.

- Ach, właśnie, rozkosze zimy i tak dalej. Na szczęście niemal już zapomniałem, jak wygląda śnieg.

- Od jak dawna tu mieszkasz?

- Tutaj od dwóch lat, ale jeszcze jakieś osiem spędziłem w innych tropikalnych rajach.

- Biedaku, i nigdy nie tęskniłeś za zadymkami, mroza­mi i przyjemnościami oblodzonych chodników?

- Gdy mam taki atak, biorę aspirynę i kładę się do łóżka, aż mi przejdzie. A ty wciąż mieszkasz w Nowym Jorku?

- Tak. Chyba jestem typową miejską dziewczyną.

- No, zobaczymy. Mieliśmy już tu kilka nawróceń. Zdaje mi się, że jeden taki neofita właśnie nadchodzi.

Z cienia wynurzyła się wysoka postać, w której Megan rozpoznała mężczyznę towarzyszącego Michaelowi w kasynie. Przepraszając za przerwanie rozmowy, Gino Romani nachylił się do Michaela i szepnął mu coś do ucha. Przez cały ten czas Michael nie spuszczał z Megan wzroku.

- Jasne - odezwał się w końcu. - Tylko dopilnuj, żeby podpisał czek na twoich oczach. Gino, poznaj moją dawną znajomą, Megan Worth. Rośliśmy w tej samej okolicy, choć dzieliła nas przepaść. Megan, to jest Gino Romani. Jest szefem ochrony hotelu i kasyna.

Gino uśmiechnął się niczym łagodny niedźwiedź i uścisnął jej rękę.

- Gdyby miała pani jakieś problemy, po prostu proszę krzyknąć - powiedział. - Dobra, Mikey, muszę wracać. Czy nie powinieneś już być w drodze do George'a?

- Gdyby ktoś się pytał, to wyjechałem dziesięć minut temu.

- Jasne. Cieszę się, że panią poznałem. Życzę dobrego odpoczynku.

- Dziękuję - odpowiedziała Megan, czując równocześ­nie zażenowanie i ulgę. Skoro Gino jest szefem ochrony, to nic dziwnego, że nosi broń. Wyjaśnienie było tak proste, że mało nie roześmiała się na głos.

- Mikey - Gino podniósł palec, jakby napominając nie­grzecznego chłopca - wróć przed północą, dobrze? I pozdrów ode mnie George'a.

Michael pokiwał głową. Gdy Gino odszedł, jeszcze przez chwilę wpatrywał się w Megan, aż w końcu niechęt­nie wstał i niecierpliwym gestem, który wciąż był boleśnie znajomy, przeczesał palcami włosy.

- Słuchaj, muszę gdzieś pojechać...

- Ależ rozumiem... - zaczęta, ale przerwała, czując dotyk ręki Michaela na ramieniu.

- Powiedziałaś, że nie masz planów na resztę wieczoru. Może dotrzymasz mi towarzystwa przy kolacji i powspominamy naszą nieszczęsną młodość?

- Przecież mówiłeś, że musisz gdzieś pojechać...?

- Bo tak jest. Tylko że to miejsce, gdzie mam być, to. przypadkiem najlepsza knajpa na wyspach.

- Lepsza niż twoja restauracja?

- No jasne! Ceny u mnie są nieprzyzwoite. Mam trzech francuskich szefów kuchni, którzy całymi dniami wymy­ślają, jak połączyć śmietanę, masło i jajka w coś, co by jak najszybciej zapychało wszystkie żyły cholesterolem.

- Zamówiłam już to coś, co chyba właśnie to zrobi.

- Żaden problem. Odwołamy zamówienie wychodząc.

- Tak, ale...

- Żadnych ale - przerwał i chwycił ją za rękę. Zdumio­na Megan stwierdziła, że stoi już na nogach, pociągnięta do góry przez Michaela, który właśnie dawał znaki kelnerowi. Megan próbowała jeszcze protestować, ale Michael nie zwrócił na to uwagi.

- Dopiero za parę godzin skończą się ostatnie występy kabaretów i do kasyna przyjdą prawdziwi hazardziści. Lubię ten czas spędzać gdzieś, gdzie mogę rozluźnić krawat i zdjąć buty, i gdzie nikt na mnie krzywo za to nie patrzy. Oczywiście musisz przysiąc, że nikomu nie zdradzisz mo­jej kryjówki. I tak trudno znaleźć miejsce do parkowania u George'a.

Poczuła rozczarowanie, gdy puścił jej dłoń, ale natych­miast wyraźnie zdała sobie sprawę, że oczy wszystkich kobiet w restauracji śledzą ją z zazdrością. Przecież kilka minut temu restauracja wydawała się pusta?

- Pierwszy kabaret musiał się już skończyć - wyjaśnił Michael, prowadząc ją przez kłębiący się przy wejściu tłum ludzi, wzdłuż wykładanego marmurem holu i korytarza. Wkrótce Megan miała nowy problem: jak zgrabnie zgiąć się, by umieścić ciało w fotelu bardzo nisko zawieszonego czerwonego ferrari.

- Co się stało z harleyem? - spytała.

Michael roześmiał się.

- Jeśli chcesz, sprowadzę go jutro.

- Wciąż go masz?

- Nieco nowocześniejszą wersję tego, na czym szala­łem po ulicach Bronxu, ale tak, mam. Wciąż od czasu do czasu lubię poczuć w ustach smak pyłu.

W jakiś niewytłumaczalny sposób myśl o Michaelu pie­lęgnującym swój obraz buntownika pomogła Megan przemóc napięcie. Z pewną pomocą udało jej się zająć fotel. Michael, który miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu, wsunął się na swoje siedzenie bez najmniejszego wysiłku. Wsadził kluczyk do stacyjki, sprawdził, czy pas bezpieczeństwa Megan jest właściwie zapięty i włączył motor, rozrywając pachnącą nocną ciszę nagłym wyciem potężnego silnika. Samochód ruszył ostro z parkingu na główną ulicę.

Po obu stronach drogi przechadzali się liczni turyści. Niektórzy wołali i machali do przejeżdżającego ferrari; dwóch nawet uniosło aparaty fotograficzne, by zrobić zdję­cie. Megan zauważyła, że w obu przypadkach Michael od­wrócił głowę, chroniąc się przed błyskiem flesza, i zmarsz­czył czoło z irytacją.

Czy nie chciał, by oślepiały go lampy błyskowe, czy po prostu nie lubił, gdy go fotografowano?

I co siedziało z ludźmi Hornsby'ego, którzy nie potrafili wyśledzić człowieka jeżdżącego po Freeport czerwonym ferrari?

- Wiesz, może to wcale nie jest taki dobry pomysł - zaczęła Megan. - Czuję się winna, że tak po prostu sobie odjechałam, nie wstępując nawet do domku, żeby spraw­dzić, czy z Shari wszystko w porządku.

- Powiedziałaś, że śpi.

- Spała, gdy wychodziłam, ale i tak nie powinnam była odjechać bez słowa. Zwykle tak nie postępuję.

Michael zerknął na nią spod oka.

- Pochlebia mi, że wciąż mam na ciebie taki zły wpływ. Nie martw się, przed północą dostarczę cię z powrotem. Nawet nie zauważy, że cię nie ma.

Nikt nie wie, że wyjechałam, pomyślała Megan. Ani dokąd. Czy policje całego świata nie ostrzegają zawsze przed takim właśnie postępowaniem? A co ja robię? Dale­ko od domu, w obcym kraju, przyjmuję zaproszenie na kolację od człowieka, którego nie widziałam od piętnastu lat. Człowieka, którego prokuratura pragnie zidentyfikować.

Oczyma duszy ujrzała złotą bransoletkę, schowaną w szufladce w sypialni, i przygryzła wargę.

- Jeśli cię to tak dręczy - dodał Michael - to zadzwoni­my do hotelu i zostawimy twojej kuzynce wiadomość w recepcji. Albo jeszcze lepiej... - Podniósł słuchawkę telefo­nu komórkowego i nacisnął kilka guzików. - Suzie? Moja sekretarka już chyba wyszła, więc możesz oddać mi przy­sługę? Znajdź Gina i powiedz mu, żeby zajrzał do pani zajmującej domek numer cztery. Po południu nie czuła się zbyt dobrze i jej przyjaciółka niepokoi się o nią. Powiedz Ginowi, że porwałem panią Thomas, a on ma się zająć panią Stevenson aż do naszego powrotu. To wszystko, dzięki.

- Dziękuję ci - mruknęła Megan. Czuła się głupio. - Nie chciałam sprawiać nikomu kłopotu.

Głośniejsza praca silnika przyciągnęła jej uwagę. Zje­chali z głównej ulicy na brukowaną drogę, prowadzącą poza miasto. Hałas, lampy, bogactwo i błyszczące światła­mi hotele pozostały za nimi, a ferrari pędziło coraz szyb­ciej. Silnik wył tak głośno, że jakakolwiek rozmowa była niemożliwa. Megan próbowała dojrzeć coś po bokach, ale gdy tylko miasto zniknęło za horyzontem, po obu stronach drogi zapanowała ciemność, przełamana jedynie światłem silnych reflektorów samochodu. I te zakręty! Droga wiła się jak wąż, ale Michael prowadził tak, jakby ani on, ani jego samochód nigdy nie słyszeli o sile ciężkości .

Gdy nareszcie zaczęła się rozluźniać i dostosowywać do odbierającej dech prędkości jazdy, samochód nagle zwolnił i zjechał na szutrową ścieżkę. Sto metrów dalej ścieżka rozszerzyła się, tworząc parking. Żwirowa płaszczyzna, z jednej strony schodząca aż do morza, otaczała rozpadają­cą się drewnianą budowlę, która robiła wrażenie, że powo­li, ale nieuchronnie zagłębia się w zatokę.

Michael zaparkował koło jedynego innego pojazdu - przerdzewiałej furgonetki, powiązanej w kilku miejscach drutem - i wyłączył silnik. Zanim umilkł warkot motoru, a Megan doszła do siebie po szaleńczej jeździe, Michael wyskoczył już z samochodu i otworzył drzwi po jej stronie.. Wciąż nieco oszołomiona tempem i hałasem, pozwoliła, by odpiął jej pas, a następnie chwycił za ręce i wyciągnął z fo­tela.

Zachwiała się lekko i instynktownie oparta o silną pierś mężczyzny, by odzyskać równowagę. Kosmyki włosów wysunęły się jej z koka. Wydało się całkiem naturalne, że Michael odgarnął rozwiane wiatrem loczki z twarzy i szyi. W równie naturalny sposób przesunął opuszkami palców wzdłuż linii jej podbródka, unosząc jej twarz ku swojej,

Jego wargi musnęły jej usta, jakby sprawdzając, czy spotkają się z oporem. Megan wiedziała, że powinna zare­agować, odsunąć się ze śmiechem albo dowcipną uwagą, by pokryć swoje zmieszanie - ale była w stanie jedynie leciutko westchnąć.

Dłonie Michaela mocniej ujęły jej twarz, usta bardziej zdecydowanie przywarły do jej warg. Nie była w stanie go odepchnąć. Zamiast tego przesunęła dłonie wyżej po jego piersi, chwytając jedwabne klapy fraka. Całym ciałem przycisnął ją do samochodu, aż poczuła silne mięśnie jego torsu, brzucha i ud.

Pocałunek skończył się tak powoli, jak się zaczął. Wciąż ją obejmował i patrzył jej w oczy. Megan czuła absolutną pustkę w głowie.

- Marzyłem o tym od chwili, gdy zobaczyłem cię w ka­synie - mruknął cicho.

- Powiedziałeś, że nie... że nie rozpoznałeś mnie w ka­synie...

- Czy muszę osobiście znać każdą piękną kobietę, żeby mieć ochotę ją pocałować? Poza tym teraz, kiedy już znam... to znaczy, kiedy wiem, kim jesteś... przypominam sobie, że w czasie naszej jedynej randki zostałem pozbawiony więcej niż jednego pocałunku. A nigdy nie lubiłem, kiedy mi się coś zabiera.

Jego wargi znów objęły jej usta, a Megan czuła, jak przez jej ciało przebiegają na przemian fale zimna i gorąca. Dłonie Michaela zsunęły się z jej szyi w dół i objęły w talii, przyciągając jeszcze mocniej.

Pamiętała...

Wrócili z prywatki i rozmawiali na ganku przed domem. Michael po raz pierwszy zachowywał się niepewnie, nie­mal nieśmiało. Gdy wydawało jej się, że już się tego nie doczeka, objął ją i pocałował.

Nigdy nie zapomniała tych kilku cudownych, przepojo­nych uczuciem chwil. Nikt jej nigdy tak nie całował, ani przedtem, ani potem, i zawsze zastanawiała się, czy temu pięknemu wspomnieniu upływ czasu nie dodał przypad­kiem czaru, jakiego nie miał sam pocałunek.

Teraz wiedziała.

Nic nie dodał.

Czuła, jak budzi się w niej namiętność. Była świadoma rosnącego, naglącego pragnienia, które sprawiało, że jej ciało wydawało się nagle składać wyłącznie z końcówek nerwów. Skóra na piersiach napięła się w oczekiwaniu roz­koszy. Całe ciało drżało, powodowane emocjami, których - nie rozumiała i nie była w stanie kontrolować.

Oderwała wargi od ust Michaela i gwałtownie zaczerp­nęła powietrza. Przez kilka sekund doświadczała pożądania tak silnego, że czuła się jak sparaliżowana. Zamknęła oczy, pragnąc udawać, że nic takiego się nie dzieje, ale jego ramiona wciąż tuliły ją mocno, a jego ciało reagowało tak jak jej ciało.

- Podoba mi się sposób, w jaki spłacasz długi - powie­dział cicho, lekko drżącym głosem. - Teraz żałuję, że twój ojciec nie wypadł na ganek dziesięć minut później.

Megan pochyliła głowę, opierając czoło na brodzie Mi­chaela. Jej ojciec rzeczywiście przerwał im zbyt szybko, zapalając światła na ganku i wypadając na dwór jak burza. Rzucił tylko okiem na ułożenie ich rąk i ciał, a jego wrzask niemal obudził wszystkich sąsiadów.

- On i mama czekali na mnie pół nocy - szepnęła, czując teraz takie samo zażenowanie, jak piętnaście lat temu. - Był wściekły, że pozwalam, by moje nazwisko łączono z kimś takim jak ty.

- Kimś takim jak ja?

- No... słyszał różne rzeczy.

Michael znów uniósł lekko jej twarz.

- Nie trzeba wierzyć we wszystko, co się słyszy. A cza­sami nawet coś, co się widzi na własne oczy, może prowadzić do błędnych wniosków.

Opuścił ręce i zrobił krok do tyłu. Wzruszył ramionami i uśmiechając się szeroko, machnął ręką w kierunku restau­racji.

- Spójrz na przykład na to miejsce. Straszna spelunka, prawda? Żaden turysta by tu nie wszedł, nawet gdyby tuż obok złapał gumę. Ale spróbuj tego, co George potrafi zrobić z wrzącej wody i kilku przypraw.

- Często tu bywasz?

- Nie tak często, jak bym chciał. Mam nadzieję, że jesteś głodna. George nie uznaje małych porcji ani wybrednych gustów.

- Nie rozczaruję go. Umieram z głodu. - Puls Megan wrócił już niemal do normy i uznała, że chyba uda jej się zrobić parę kroków bez potykania się o własne nogi.

Michael i tak chwycił ją za rękę i poprowadził, omijając głębokie dziury w żwirze parkingu, które najwyraźniej wy­jeżdżono tu dawno temu, ale których nikomu nie chciało się naprawić. Przytrzymał skrzypiące drzwi, by mogła wejść.

Jeśli to nie jest spelunka, to chciałabym zobaczyć, co Michael uważa za spelunkę, pomyślała Megan. Ściany by­ły z drewna, pomalowanego na zielono w różnych odcie­niach. Najwyraźniej malarz robił sobie mniej więcej dwuletnie przerwy między jednym kawałkiem ściany a drugim. Podłogę wyłożono białymi i czarnymi kafelkami, popęka­nymi i wyszczerbionymi, które znakomicie pasowały do nigdy chyba jeszcze nie mytych okien i oderwanych płytek sufitu. Stały tam tylko cztery stoliki, każdy inny, otoczone zestawem różnorodnych krzeseł. Po drugiej stronie sali kontuar oddzielał część restauracyjną od kuchni. Drzwi wypełniała zasłonka z drewnianych kulek, oddzielająca pierwsze pomieszczenie od ciemnego korytarzyka, prowa­dzącego na tył budynku i do pojedynczej, niebezpiecznie wyglądającej toalety.

Mimo że na parkingu stał tylko jeden samochód, restau­racja była pełna ludzi. Wokół wszystkich czterech stolików zgromadzili się klienci, wszyscy brązowi, pomarszczeni i tak różni, jak krzesła, na których siedzieli. Na Michaela ledwo spojrzeli, natomiast widok Megan spowodował, że kilka brwi uniosło się w górę.

Niemal natychmiast zza kontuaru wychylił się mężczyzna o czarnej, pomarszczonej twarzy. Na widok Michaela rozpromienił się.

- Ja cię kręcę! Aleśmy się dziś wysztafirowali!

Michael roześmiał się, przeprowadził Megan przez za­słonkę z drewnianych kulek i przedstawił jej właściciela restauracji pana George'a Samsona.

- Jaki tam znowu pan Samson - wtrącił George z przy­jacielskim mrugnięciem. - Przyjaciele mówią mi George.

- A moi mówią mi Meg - uśmiechnęła się Megan, wycofując rękę ze zdumiewająco silnego uścisku.

Nawet w ostrzejszym świetle żarówek w kuchni Megan nie była w stanie określić wieku George'a, ale wydawał jej się bardzo stary. Na głowie zostało mu niewiele włosów, a i te były siwe. Ciało miał chude i żylaste, odziane w koszulę i o kilka numerów za duże spodnie.

George zerknął na Michaela i podrapał się w porośnięty rzadką szczeciną policzek.

- Coś mi się zdaje, że przylazłeś tu poleniuchować, co? Czy ci twoi fikuśni kucharze nie potrafią zrobić przyzwoi­tego jedzenia?

- Chciałem zrobić wrażenie na Megan i pokazać jej wyspiarską gościnność.

- No to przyszedłeś w dobie miejsce - zachichotał George. - Wszystko gra.

Wciąż chichocąc, przeprowadził ich przez kuchnię i drugie drzwi, w których Michael musiał się schylić, by nie zawadzić głową. Z tyłu budynku duża weranda wisiała niepewnie nad czarną wodą zatoki. Przy cienkiej balustradzie stał stół z czterema krzesłami.

George usunął dwa krzesła i połą koszuli wytarł Stół. Weranda chwiała się alarmująco nawet pod jego ciężarem, a jeszcze bardziej, gdy Michael i Megan podeszli do stołu, by zająć miejsca. Megan poczuła nagle, że woda chlapnęła jej na nogi i z przerażeniem stwierdziła, że morze jest tuż, tuż.

- Czy to bezpieczne? - spytała szeptem, gdy George oddalił się do kuchni.

- Umiesz pływać?

- Jasne.

- No to jesteś bezpieczna - odpowiedział wesoło. - Przychodzę tu od dwóch lat i nigdy nie słyszałem, żeby jakiś klient George'a posłużył rekinom za kolację.

- Rekinom? - Megan odsunęła się od balustrady. - Tu są rekiny?

- Głównie ryby- młoty, ale nie przejmuj się nimi. O tej porze na ogół nie polują.

- A co, mają zegarki? I stale godziny śniadań, obiadów i kolacji?

Michael odchylił się na krześle i wyciągnął swoje długie nogi. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciąg­nął cygaro.

- Czy masz coś przeciwko temu, żebym zapalił?

Zazwyczaj Megan przeszkadzało palenie czegokolwiek - papierosów, fajek, a szczególnie cygar. Ale jakoś tutaj, na zrujnowanej werandzie wyspiarskiej knajpki, gdzie ocean obmywał jej stopy, a naprzeciwko siedział przystojny męż­czyzna we fraku... - wydawało się całkiem na miejscu.

- Co się z tobą działo przez te wszystkie lata, Michael? - spytała.

- Starałem się przeżyć. A ty?

- Tak samo.

Spojrzał na jej dłonie.

- Ponieważ o mało nie zgwałciłem cię na parkingu, powinienem chyba zapytać, czy istnieje również pan Thomas?

- Istniał... przez jakiś czas. - Okręciła na palcu szeroką złotą obrączkę. - Noszę ją z przyzwyczajenia. I dlatego, że w wielu sytuacjach oszczędza mi niepotrzebnych pytań i wyjaśnień. A co z tobą?

- Już dawno stwierdziłem, że nie nadaję się do małżeń­stwa. - Zapalił cygaro. Zmieszany zapach tytoniu, rumu i liści laurowych przesycił powietrze i Megan stwierdziła, że tak właśnie pachnie skóra i ubranie Michaela. - Masz dzieci?

Megan podniosła wzrok.

- Nie.

- Rozumiem, że kariera prawnicza pochłonęła cię cał­kowicie.

- Skąd wiesz, że jestem prawnikiem?

- Zgadłem - roześmiał się. - Twój ojciec, dziadek i stryjowie byli prawnikami, nie mówiąc już o braciach. Wciąż zajmują się polityką?

- Anthony jest w Kongresie, a Ryan chce kandydować do senatu.

Michael gwizdnął cicho.

- Ojciec musi być bardzo dumny.

- Ojciec... to ojciec. Po prostu założył, że moi bracia zdobędą to, co właśnie osiągają. Nigdy nie miał najmniejszych wątpliwości na temat któregokolwiek z nas.

- Tak długo, jak długo trzymaliście się wyznaczonej drogi. To znaczy, pewnie nie byłby zadowolony, gdybyś postanowiła na przykład... no, na przykład prowadzić kwiaciarnię.

- Chciał, żebyśmy odnieśli sukces. Nie ma w tym nic złego - powiedziała cicho.

- Ależ nic - przytaknął, ale ironia w jego głosie była wyraźna.

Zanim Megan zdążyła odpowiedzieć, w drzwiach poja­wił się George, niosąc tacę zastawioną szklankami i butelką wina. Postawił ją na stole i gestem prawdziwego kelnera wyciągnął korkociąg z jednej z niezliczonych kieszeni, po­łożył go na stole i zniknął w kuchni, zostawiając Michaelowi otworzenie butelki.

Michael nalał wina do szklanek, podniósł swoją i zapro­ponował toast.

- Za nie dokończone sprawy.

- Nie dokończone?

- Pewnie o tym nie wiedziałaś, ale całymi miesiącami nie mogłem się zdobyć na odwagę, by poprosić cię o spo­tkanie. Ty byłaś tą złotą dziewczyną. Nietykalną. Nieosią­galną. Zbyt słodką i czystą, by mógł ją dotknąć... ktoś taki jak ja. Poza tym miałaś dobrze ułożone w głowie. No i... klasę. Dzięki temu odstawałaś od reszty, nawet gdy pociłaś się na sali gimnastycznej w pogniecionych spodenkach, z włosami opadającymi na twarz. Przypominam sobie, że kiedyś przegrałem spory zakład. Twierdziłem, że ty się nie pocisz.

- Byłam taka okropna? - skrzywiła się Megan.

- Na początku? Jeszcze gorsza. I spotykałaś się z takim wielkim blond skurczybykiem - kapitanem drużyny futbolowej czy coś w tym rodzaju. Naprawdę zastanawiałem się, czy go nie udusić, jeśli nie przejrzysz na oczy i nie zosta­wisz go w cholerę, zanim ja... no, zanim skończy się szko­ła. - Przerwał i uśmiechnął się chytrze. - Pamiętasz takiego chłopaka, który nazywał się Skinner? Miał nos, który sięgał mu aż do brody, i opinię, że inną część ciała ma równie długą?

Nazwisko wydawało się znajome, ale dźwięk głosu Michaela rozpraszał Megan tak dalece, że nie potrafiła w pełni skupić się na treści jego słów.

- Zapłaciłem mu dwadzieścia dolców, żeby przedstawił twojemu kapitanowi Biuściastą Betty. Miałem nadzieję, że naturalne męskie potrzeby wezmą górę.

Megan otworzyła szeroko oczy. Przezwisko Biuściastej Betty dobrze odpowiadało rzeczywistości. Jej nagłe zain­teresowanie chłopakiem Megan było wodą na młyn szkol­nych plotek przez długie miesiące. Dopiero pojawienie się na prywatce Megan w towarzystwie Michaela Antonacciego dostarczyło nowego tematu.

- Ty naprawdę to zrobiłeś?! Zaaranżowałeś moje roz­stanie z Billem Caulderem?!

- Chciałem sobie oczyścić pole.

- Czy zawsze dostajesz to, czego chcesz? - spytała, zirytowana tymi manipulacjami, mimo że zdarzyły się tak dawno temu.

- Przeważnie. - Jego białe zęby błysnęły w uśmiechu. - Czemu się złościsz? Powinno ci pochlebiać, że zadałem sobie tyle trudu.

- Pochlebiać?! Przez ciebie nie miałam z kim pójść na bal maturalny. Przez ciebie nie miałam z kim się umawiać, wysłuchiwałam tylko opowieści o tym, jak Bili i Betty świetnie się bawią na niezliczonych prywatkach. Co się z tobą stało? Gdzieś ty zniknął? I czemu zostawiłeś szkołę tuż przed maturą?

Michael spoważniał. Zaciągnął się cygarem, by zyskać chwilę na uporządkowanie myśli.

- Chodziło o sprawy rodzinne. Już od miesięcy odkła­dałem wtedy podjęcie pewnych decyzji. No i po prostu nie mogłem już dłużej czekać.

- Przecież twoja rodzina na pewno by zrozumiała...

- Wykształcenie nigdy nie było dla nich ważne. Nawet nie podziękowali księdzu Joemu za załatwienie mi dobrej szkoły. Ale mogę cię uspokoić, że nie tylko skończyłem szkołę średnią, ale również uniwersytet, ściślej wydział organizacji i zarządzania. Oczywiście, jeśli komukolwiek o tym powiesz, zaprzeczę. Tacy liberalni kapitaliści jak ja nie chwalą się takimi rzeczami.

Megan uniosła brwi.

- Uspokoiłabym się jeszcze bardziej, gdybyś mi wyjaś­nił, czemu przedstawiłeś się jako Michael Vallaincourt, a nie Antonacci.

- Vallaincourt to nazwisko panieńskie mojej matki. Wydawało mi się, że lepiej pasuje do mojego zajęcia i tych wysp niż nazwisko włoskie.

- Twoja matka była Francuzką?

- Tak, urodziła się i mieszkała w Paryżu. Ona i tata poznali się w czasie wojny, ale pobrali dopiero w kilka lat później. Umarła, kiedy miałem sześć lat. No, nareszcie mamy jedzenie!

Zgasił cygaro. George kopnął drzwi i przesunął się przez nie, niosąc pod pachą stos złożonych gazet, a w rękach dymiący garnek. Michael pomógł mu rozłożyć gazety na stole, ostrzegł Megan, żeby przytrzymała szklanki, po czym skinął ręką na George'a.

George wysypał na gazety zawartość garnka - grube i soczyste nogi krabów. Jeden z pozostałych klientów, zwerbowany do pomocy, podszedł z serwetkami, szczy­pcami i szpikulcami. Położył je na stole, mamrocząc, że nikt mu nie płaci za podawanie do stołu. Doniósł jeszcze dwie miseczki z sosami.

- Ten sos - ostrzegł ją Michael, stukając skorupą kraba w jedną z miseczek - jest tak ostry, że może przepalić cię na wylot. Ten drugi nie jest o wiele łagodniejszy, ale jednak będziesz potem w stanie pamiętać, jak się chodzi i jak się mówi. Mam nadzieję, że lubisz kraby?

Megan roześmiała się, przyglądając się Michaelowi, który wetknął koniec serwetki za kołnierzyk niezwykle kosztownej koszuli. Sprzeczności w jego charakterze i spo­sobie zachowania się budziły zakłopotanie. Wyglądał, mó­wił i zachowywał się jak człowiek, który przywykł do wszelkich luksusów, a przecież wiedziała, że wychowywał się w dwupokojowym mieszkanku nad sklepem warzyw­nym. Szybkie samochody, jedwabne fraki... - to pasowało do mężczyzny, który przedstawiał się jako Michael Vallaincourt. A jednak siedział tu na rozwalającej się werandzie, rozbijając skorupy krabów na gazecie i oblizując palce jak zwykły rybak. Nie odważyła się zerknąć pod stół, ale przy­puszczała, że zdjął buty.

Rozmawiało im się łatwo. Przywoływali wspomnienia i anegdotki, co chwila wybuchając serdecznym śmiechem. George przyniósł następną butelkę wina. Choć Michael napełniał swój kieliszek równie często jak kieliszek Megan, czuł się bardziej oszołomiony. Tak działała na niego jej delikatna uroda. Przyglądał się jej, gdy mówiła, przenosząc spojrzenie z warg na niezwykłe zielone oczy.

Z wysiłkiem powstrzymywał się, by nie sięgnąć przez stół i nie odgarnąć z jej twarzy złotego kosmyka. Jeszcze chętniej machnąłby ręką na wszystkie konwenanse i wy­ciągnął szpilki, które przytrzymywały włosy. Wyobrażał sobie, jak wyglądałyby opadające na ramiona złote fale.

Delikatne światło podkreślało zmysłowe kształty ciała Megan, przyciągając jego wzrok, jakby wyzywając, żeby znalazł coś niedoskonałego. Ale wszystko było doskonałe. Jej piersi były wysokie i jędrne, a ich kształt i prześwieca­jące ciemniejsze punkty zdradzały, że nie nosiła stanika. Szyja wyginała się wdzięcznym łukiem, talia byłą szczu­pła, a nogi wydawały się nie mieć końca.

Nie miała makijażu, co było przyjemną odmianą po kobietach, z jakimi zwykle miał do czynienia...

- Hej? Jesteś tu jeszcze?

Michael zamrugał, nagle przywołany do rzeczywistości.

- Przepraszam. Zamyśliłem się.

- Tak, to dziwne... tak siedzieć razem po tylu latach.

Pokręcił głową.

- Mnie się to wydaje najbardziej naturalną rzeczą pod słońcem. Zupełnie się nie zmieniłaś - tak samo wyglądasz, tak samo się śmiejesz, tak samo przechylasz na bok głowę, gdy sądzisz, że ktoś cię oszukuje.

Megan wyprostowała się nagle.

- Wiesz, ty też nie jesteś ani gruby, ani łysy. Ale zanim zaczniesz pękać z dumy... na skroniach to rzeczywiście siwe włosy?

- Może podejdziemy do lampy, żebyś mogła mi się przyjrzeć? A jak tam u ciebie?

- U mnie nie znajdziesz siwych włosów!

-Nigdzie? Takiemu wyzwaniu zdrowy mężczyzna nie potrafi się oprzeć. Mogę przynieść sobie najpierw okulary?

Megan zarumieniła się.

- Nie o to mi chodziło. Nosisz okulary?

- Nie - roześmiał się. - Ale w niektórych sytuacjach krótkowidz ma przewagę.

Megan wpatrywała się w niego przez chwilę, po czym podniosła w górę ręce gestem rezygnacji.

- No i znowu to samo, czuję to. Powiedz - czy ja się rumienię?

- Tak, i bardzo ci z tym do twarzy.

- Nie rumieniłam się od... - Przeniosła wzrok na zato­kę. - Nie rumieniłam się od tego dnia, gdy odebrałam telefon i usłyszałam twój głos, zapraszający mnie na pry­watkę. Całymi dniami mam do czynienia z prawnikami i klientami, i nigdy nie czuję się zdenerwowana, zakłopota­na, zawstydzona, wytrącona z równowagi. Nigdy nie czuję się tak... bezbronna. - Spojrzała znów na Michaela, który nie spuszczał z niej wzroku. - Więc dlaczego jest inaczej, gdy jestem z tobą? Tak czułam się piętnaście lat temu i, do cholery jasnej, tak czuję się teraz.

- Nie wiem dlaczego, Meg - powiedział łagodnie. - Może dlatego, że nigdy nie mogliśmy skończyć tego, co zaczęliśmy.

To samo uczucie, które tak niespodziewanie odebrało jej siły na parkingu, opanowało ją teraz, utrudniając oddycha­nie i wywołując drżenie.

- A może dlatego, że symbolizowałeś to wszystko, cze­go nie mogłam mieć - szepnęła. - Byłeś przysłowiowym złym chłopakiem. Nie bałeś się mówić ludziom, żeby sobie poszli do diabła. Nie robiłeś niczego, na co nie miałeś ochoty. Należałeś tylko do siebie, odpowiadałeś tylko przed sobą. I chyba to, że życie cię nie zmieniło, jest... intrygują­ce. Nie roztyłeś się, nie łysiejesz, nie zadowalasz się gra­niem w piłkę z tuzinem dzieci w niedzielne popołudnie.

- Tuzinem dzieci?

- Nieważne - powiedziała. - Chodzi o to, że choć dołą­czyłeś do tak zwanej klasy posiadającej, dysponujesz pieniędzmi i wpływami - to jednak się nie zmieniłeś. I nawet wciąż masz harleya.

- Trzyma mnie przy ziemi.

- Jesteś niebezpieczny, Michael. Niebezpieczny i onie­śmielający dla kogoś, kto ma całe życie zaplanowane.

Pochylił głowę, by zerknąć pod stół.

- Nie widzę żadnych kajdanów.

- Ale tam są. Zawsze były. A czasami wpijały mi się w ciało tak boleśnie, że ledwo mogłam oddychać.

Michael skrzyżował nonszalancko ramiona, ale w jego spojrzeniu nie było nic lekceważącego. Przyglądał jej się w milczeniu. Megan pragnęła, by przestał jej się przyglą­dać, by zapomniał o jej niepowodzeniach i tęsknotach... ale wiedziała, że tak się nie stanie.

- A twój mąż? Czy on ci nie pomógł się wyzwolić?

- Mój mąż? Ożenił się ze mną tylko po to, żeby dostać się do rodzinnej kancelarii prawniczej. Znalazł sobie ko­chankę w tydzień po naszym powrocie z podróży poślub­nej.

- Idiota - skomentował Michael.

- Ja też byłam idiotką. Ale tylko ten jeden jedyny raz. Nigdy więcej.

Michael dostrzegł, że zmieszanie Megan zmienia się w gniew. Wewnętrzny głos ostrzegał go, żeby postępował ostrożnie i powoli. Została już raz boleśnie zraniona i było jasne, że nie chce, aby zdarzyło się to znowu.

Ucieszył się, że nie darzy uczuciem byłego męża. Może nigdy nie darzyła. Było to intrygujące: Megan Worth, sym­bol męskich marzeń o pięknie i namiętności, nigdy tej na­miętności nie doświadczyła. A przecież, jak odkrył, wystar­czyło ją pocałować, by obudzić jej pragnienia.

Czego trzeba - zastanawiał się - żeby rozpalić tę iskrę w wysoki płomień? Jaka będzie jej namiętność i jak mocno zachwieje jego spokojem ducha?

ROZDZIAŁ 4

- Już jest prawie północ - szepnęła Megan. - Myślę, że powinniśmy wracać.

Michael wziął się w garść.

- Obawiam się, że masz rację. Jeśli nie pojawię się na czas, Gino znów złoży mi wymówienie.

- Znów? A już to robił?

- Przynajmniej raz na tydzień - pokiwał głową Micha­el. - Pamiętasz, mówiłem ci, że są ludzie, którzy po przyjeździe chcą tutaj zostać na zawsze? Gino na pewno do nich nie należy. Tęskni za śniegiem i samobójczymi wyści­gami z nowojorskimi taksówkarzami.

- Od dawna się przyjaźnicie?

Chwila wahania była niemal niezauważalna.

- Od dawna.

Megan zsunęła pasek torebki z oparcia krzesła i wstała. Bez zdziwienia przyjęła fakt, że Michael stanął tak blisko, że ich ciała niemal się stykały.

- Czy ty i twoja kuzynka macie jakieś plany?

- Najbardziej skomplikowany plan w wykonaniu Shari zakłada, że kiedyś trzeba się obudzić - powiedziała z uśmiechem.

- Świetnie. Więc nie będzie jej przeszkadzać, jeśli jutro wieczór znów porwę cię na kolację.

- No... nie wiem. Zależy, jak się będzie czuła.

- Mógłbym wsypać środek nasenny do jej popołudnio­wego drinka.

Megan roześmiała się.

- Nie mogę nic obiecywać, Michael. Zobaczymy, jak potoczy się jutrzejszy dzień.

- W porządku - powiedział i wziął ją pod rękę.

Przeszli przez pełną pary kuchnię i zatrzymali się przed kontuarem. George przyglądał się Megan, gdy chwaliła kolację, jakby sprawdzając, czy jej zachwyt jest szczery. Stwierdził widocznie, że Megan nie udaje, bo rozpromienił się i zaprosił, by wpadła kiedyś na steki z rekina.

Michael wyciągnął portfel, a z niego zwitek banknotów. Megan zwróciła uwagę na fakt, że banknoty były stu-dolarowe i musiało ich być co najmniej dziesięć. Błyskawicz­nie zniknęły w jednej z ogromnych kieszeni George'a.

- Dzięki, George - powiedział Michael. - Sos mógł być nieco ostrzejszy, ale ogólnie nie było źle.

- Nie było źle - parsknął George. - Następnym razem, człowieku, podam ci ten, który robię dla siebie. Zobaczy­my, czy uda ci się go przełknąć nie płacząc.

Śmiech George'a towarzyszył im, gdy przechodzili przez restaurację.

Megan była wciąż pod wrażeniem ilości pieniędzy, jakie przeszły z ręki do ręki. Dlatego nie od razu poczuła nagłe napięcie Michaela. Palce mężczyzny wbiły się w jej ramię. Obok ferrari Michaela parkował teraz czarny mercedes.

- Dobry wieczór, panie Vallaincourt - odezwał się głos w ciemnościach. - Recepcjonistka w pana hotelu była tak miła, że powiedziała nam, gdzie pan jest.

Było ich trzech. Mężczyźni w ciemnych garniturach znajdowali się od siebie w pewnej odległości, tak jakby rozmyślnie zajęli dogodne pozycje, aby kontrolować sytu­ację. Najbliższy, ten, który mówił, wysunął się naprzód. Żwir pod jego nogami leciutko zachrzęścił. Zatrzymał się w plamie światła, padającej przez drzwi, i Megan rozpo­znała człowieka z kasyna.

- Pan Samosa chciałby się z panem spotkać.

- Czy to nie może zaczekać do rana? - spytał Michael lodowatym tonem.

Mężczyzna wzruszył ramionami i rozsunął poły mary­narki, ukazując pistolet przypięty do paska.

- Pan Samosa postanowił wracać do Wenezueli jeszcze dziś w nocy i chciałby przed odlotem porozmawiać z panem.

Zimne spojrzenie Michaela przesunęło się po wszy­stkich trzech mężczyznach. Jego ciało było spięte, a dłoń zaciskała się na ramieniu Megan. Dziewczyna domyśliła się, że znał tych ludzi, nie lubił ich, nie ufał im i nie podobał mu się pomysł towarzyszenia im gdziekolwiek w środku nocy.

- Chyba mogę mu poświęcić dziesięć minut. Nie macie nic przeciwko temu, żeby ta pani wróciła do hotelu?

Obcy spojrzał na Megan bez zainteresowania i znowu wzruszył ramionami.

- Powiedzcie sobie dobranoc. Ach, i... - Wyciągnął rękę, gdy Michael ruszył, by przejść koło niego, i oparł dłoń na jego szerokim torsie. Uśmiechając się, wsunął dłoń pod marynarkę i wyjął niewielki, groźnie wyglądający pi­stolet. - Zatrzymamy to dla pana. Zwrócimy później.

Mięśnie policzków Michaela napięły się, gdy mocno zacisnął zęby. Minę miał ponurą. Skierował Megan do ferrari.

- Michael, co to za ludzie? Czego od ciebie chcą? Dla­czego miałeś przy sobie broń? - Przy ostatnim pytaniu uświadomiła sobie, że miał broń przez cały czas.

- Umiesz prowadzić samochód bez automatycznej skrzyni biegów?

- Tak, ale...

- To dobrze. Jedź z powrotem do hotelu. Chyba trafisz? Skręć w lewo na głównej szosie i jedź aż do Freeport. Tam już nie powinnaś mieć problemów. Każdy pokaże ci drogę do hotelu.

- Michael... Nie mogę prowadzić twojego samochodu!

- Nie masz wyboru - powiedział wprost. - Nie martw się, dasz sobie radę.

- Michael, kim są ci ludzie? Dokąd de obielają? Czy powinnam zadzwonić na policję?

Odetchnął głęboko, pragnąc się uspokoić, ale wyglądał, jakby chciał nią dobrze potrząsnąć.

- Nie. Nie chcę, żebyś dzwoniła na policję. Nie chcę, żebyś robiła cokolwiek. Po prostu wsiądź do samochodu i wróć do hotelu. Znam tych ludzi. Pracują dla faceta, z którym prowadzę interesy, a który sypia w dzień, a pracu­je w nocy. Wszystko jest w porządku. Ci trzej - machnął ręką do tyłu - są dobrze opłacani, żeby wyglądali i zacho­wywali się jak tępaki.

- Ale Michael...

Pocałował ją szybko i mocno, i otworzył drzwiczki sa­mochodu.

- Michael!

- Wsiadaj. Wracaj do hotelu, idź prosto do domku i do­brze się wyśpij. Przyjdę rano i zjemy razem śniadanie.

Megan spojrzała przez ramię Michaela. Trzej mężczyźni stali teraz przy mercedesie. Ten, który z nimi rozmawiał, zabawiał się oglądaniem pistoletu Michaela. Musiał wy­czuć jej wzrok, bo spojrzał i wyszczerzył zęby w uśmie­chu, a nieprzyjemny wyraz jego twarzy spowodował, że Megan cała zadrżała. Michael wyczuł jej reakcję i jeszcze bardziej spochmurniał.

- Jutro wszystko wyjaśnię - obiecał i pomógł jej wsiąść do samochodu. Zapiął pas, wsunął kluczyk do stacyjki i nacisnął kilka przycisków, zapalając światła.

- Czy... czy nie powinnam przynajmniej odnaleźć Gina i powiedzieć mu, co się stało?

Michael przyglądał się przez chwilę jej twarzy, po czym pochylił się, by jeszcze raz ją pocałować.

- Zrób dokładnie to, co ci powiedziałem - zamruczał tuż przy jej ustach. - Wróć do domku, zamknij drzwi i zostań tam aż do rana.

Megan zarzuciła mu ręce na szyję i przyciągnęła jego twarz do swojej, w pocałunku przekazując cały swój niepo­kój i desperację. Gdy Michael wyprostował się w końcu, w jego szaroniebieskich oczach dostrzegła obietnicę, po­twierdzoną szeptem, ledwo dosłyszalnym poprzez warkot silnika.

- Jutro.

- Michael, proszę...

- Jedź już. Chcę zobaczyć, jak odjeżdżasz.

Megan oparła dłoń na dźwigni skrzyni biegów, lewą stopą znalazła sprzęgło i wrzuciła wsteczny bieg.

- Nie bój się go - powiedział Michael. - Traktuj jak kochanka - delikatnie, lecz zdecydowanie. Dasz sobie ra­dę.

Wrzucając pierwszy bieg dodała za dużo gazu, ale wkrótce zaczęła wyczuwać, jak prowadzić. Znalazła się na głównej drodze. Michael mignął jej jeszcze przez chwilę w lusterku wstecznym. Stał tam, gdzie go zostawiła, z rękami w kieszeniach, oświetlony lekko tylnymi, czerwony­mi światłami ferrari.

ROZDZIAŁ 5

Megan była bliska paniki, gdy w końcu zaparkowała przed hotelem. W głowie kłębiło się jej kilka różnych scenariuszy wydarzeń. Przez całą drogę biła się z myślami, czy nie powinna natychmiast powiadomić policji o tym, co się stało.

Uzbrojeni mężczyźni zabrali z sobą Michaela. Usiłował uspokoić ją. Mówił, że człowiek, z którym prowadzi inte­resy ma, co prawda, nieco dziwne obyczaje, ale że nic się za tym nie kryje. Megan nie dała się zwieść pozorom. Wyczuwała w Michaelu napięcie i mroczny, niebezpieczny gniew. Taki gniew zbyt często widywała wypisany na twa­rzach ludzi, z którymi spotykała się na sali sądowej, by go zlekceważyć.

Kim był Samosa i czemu nalegał na tak późne spotka­nie? Przebiegła myślą fragmenty rozmowy, które dotarły do jej uszu w kasynie, i przypomniała sobie, że Michael był wściekły o jakąś rozbieżność w wysokości prowizji - ale prowizji od czego? Co Samosa sprzedawał, kto był ku­pcem? Obie strony sugerowały, że ostateczne decyzje mo­gą zapaść dopiero po porozumieniu się z klientami. Czy zatem byli tylko pośrednikami, a klientem Michaela był Vincent Giancarlo?

Czy podejrzenia Hornsby'ego miały zatem jakąś podsta­wę, czy po prostu puszczam wodze fantazji? - zastanawiała się Megan.

Niestety nie trzeba było mieć specjalnie bujnej wyobraźni, by zrozumieć, że w kasynie można z łatwością przeprowadzić operację prania brudnych pieniędzy. Przez kasyno przechodziły codziennie tysiące dolarów, miliony w ciągu roku. Pieniądze z dowolnego źródła mogły tu wejść jednymi drzwiami, a wyjść drugimi, czyściutkie i nie dające się wyśledzić.

I jeszcze jedno niewygodne pytanie: kim jest George Samson i dlaczego Michael dał mu taką sumę?

Megan ocknęła się i zdała sobie sprawę, że wciąż siedzi w zaparkowanym samochodzie. Zegar na tablicy kontrolnej wskazywał piętnaście minut po północy - czyli kwa­drans po terminie, w którym Gino Romani spodziewał się powrotu Michaela.

Co powinna zrobić?

Mimo nalegań Michaela, by zamknęła się w domku i poszła spać, Megan wiedziała, że nie może go posłuchać. I choć było to sprzeczne z jej zasadami, zdawała sobie również sprawę, że nie może zawiadomić policji. Wszystko jedno, w co Michael jest wplątany, miejscowi policjanci nie będą w stanie mu pomóc. Poza tym wątpliwe, aby był zadowolony z ich mieszania się w swoje sprawy.

Miała więc tylko jedno wyjście.

Megan pospieszyła przez parking do holu hotelowego. Minęła recepcję i wzdłuż rzędu marmurowych kolumn do­tarła do drzwi kasyna. Podeszła do pierwszego mężczyzny, na którego piersi zauważyła plakietkę członka ochrony, i zapytała o Gina Romaniego.

- Pan Romani? O północy skończył służbę. Może ja byłbym w stanie pomóc?

- Skończył służbę? - Nie spodziewała się tego. Zamru­gała bezradnie.

- Tak, proszę pani. A nawet wyszedł dziś nieco wcześ­niej. Ale będzie go pani mogła tu znaleźć jutro w południe. A jeśli pani sprawa nie może czekać...

Nie słyszała już dalszych słów ochroniarza. Odwróci­ła się i pobiegła na powrót przez hol, rozpychając groma­dę podchmielonych mężczyzn, zdążających do kasyna. Klnąc pod nosem wypadła na dwór. Nad basenem sie­działo kilka zakochanych par, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi.

Klacz do domku oczywiście zapodział się gdzieś na dnie torebki. Klnąc mało wytwornie, znalazła go w końcu i otworzyła drzwi. Stanęła na progu zaskoczona niespo­dziewanym widokiem.

Shari siedziała na kanapie. Miała umyte włosy i świeży makijaż. Ubrana była w należące do Megan jedwabne ki­mono, ułożone tak, by ukazywało znacznie więcej niż było to zamierzone przez krawca.

- Megan, wróciłaś! Czy kolacja była dobra? Gino opo­wiadał mi o restauracji George'a i stwierdził, że koniecznie musimy tam pójść. Może w czwórkę. - Shari rozpromieni­ła się i zatrzepotała rzęsami.

Osłupiała Megan przenosiła wzrok z rozluźnionej, oży­wionej Shari na Gina Romaniego, który zajmował przeciw­legły koniec kanapy.

- Mam nadzieję, że nie ma mi pani za złe - wyjąkał Gino, podnosząc się gwałtownie. - Zaszedłem tu wcześ­niej, by zobaczyć, czy z Sha... z panią Stevenson jest wszystko w porządku, no i zaczęliśmy rozmawiać, i...

- ...i zaprosiłam go, żeby wpadł na drinka, gdy skoń­czy pracę. Nie miej takiej zgorszonej miny, Megan. Cały czas dzieliła nas szerokość stolika.

- Jak się cieszę, że pan tu jest - Megan odzyskała głos. - Szukałam pana w kasynie, ale powiedziano mi, że będzie pan tam dopiero jutro.

- Szukała mnie pani?

- Tak, ja... - zawahała się, rzucając spojrzenie na Shari, - Czy możemy porozmawiać chwilę w cztery oczy? To ważne.

Gino wyczuł niepokój w jej głosie. Złapał marynarkę, kiwnął głową siedzącej z otwartymi ustami Shari i wyszedł za Megan na oświetloną księżycem ścieżkę.

- Uważam, ze powinien pan wiedzieć... - Megan od­wróciła się i stanęła po paru zaledwie krokach. - Sądzę, że coś złego przytrafiło się Michaelowi. Wychodziliśmy od George'a, kiedy zatrzymali nas jacyś uzbrojeni mężczyźni. Michael też miał broń, ale odebrali mu ją i...

- Zaraz, zaraz! - przerwał Gino. - Proszę to powtórzyć, tylko wolniej. Trzech uzbrojonych facetów zaatakowało Michaela?

- Właściwie nie zaatakowało. Czekali na nas, aż wy­jdziemy z restauracji. Widziałam tylko jeden pistolet, ale wiem, że wszyscy trzej byli uzbrojeni. Wyglądali na uzbro­jonych, jeśli pan wie, o co mi chodzi.

- Wiem. Więc wychodziliście od George'a i zatrzymali was na parkingu?

Czy ten facet był głuchy, czy tępy?

- Tak, czekali na nas na parkingu. Chyba jednego z nich widziałam przedtem wieczorem w kasynie. Był z ta­kim niskim Latynosem, z którym pan i Michael rozmawia­liście. Nazywa się bodajże Samosa.

- Samosa? - Gino zastygł na moment, po czym zaklął pod nosem. - Co zrobił Michael?

- Słucham?

Gino przeformułował pytanie.

- Czy poszedł z nimi z własnej woli, czy najpierw roz­walił im nosy?

- To wcale nie jest zabawne, proszę pana. Byłam tak zdenerwowana, że ledwo udało mi się utrzymać ferrari na szosie!

- Pozwolił pani prowadzić ferrari? - Gino otworzył w zdumieniu szeroko oczy.

- Nie mieliśmy wyboru - stwierdziła zimno. - I co to za różnica, czy prowadziłam, czy nie? Czy nie powinien się pan raczej martwić o to, co stało się z Michaelem, a nie o ten cholerny samochód?

Gino z namysłem podrapał się po brodzie.

- Proszę pani... Gdyby Mikey nie znał tych facetów, albo nie miał ochoty z nimi pójść, to by ich rozwalił w drobny mak i byłby tu teraz z panią.

- Ależ oni byli uzbrojeni!

- Wszyscy na wyspach są uzbrojeni. Obawiać się trzeba tych, którzy nie noszą broni. Znam Samosę. Jest wart kilka dolców, więc wydaje mu się, że zawsze i wszędzie potrze­buje goryli. Płaci im, żeby wyglądali groźnie i mówili przez zęby.

- To samo powiedział Michael - stwierdziła powoli Megan.

- No widzi pani? Nie ma sprawy - roześmiał się. Wy­glądał teraz jak duży, przyjazny, pluszowy niedźwiadek. - Co Michael powiedział, żeby pani zrobiła? Dokładnie?

- Powiedział... kazał mi wrócić do hotelu.

- I... wyspać się. Obiecał wyjaśnić wszystko rano.

- Nie mówił, żeby mnie pani szukała?

- Nie. Zaproponowałam mu to, ale on...

- Powiedział, żeby wróciła pani do pokoju i niczym się nie przejmowała.

- Tak, ale...

- Więc uważam, że właśnie tak powinna pani postąpić. Jeśli mówił, że rano wszystko wytłumaczy, to na pewno to zrobi.

Megan nie czuła się przekonana. Kręciła w palcach cienki pasek torebki.

- Proszę pani - powiedział łagodnie Gino. - Mikey jest dużym chłopcem. Sam daje sobie radę. Nie po raz pierwszy jego plany na wieczór trafia szlag. Taka jest specyfika tej pracy. „Privateer's” nie jest jedynym kasynem na wyspie, a niektórzy z tych facetów pracują w dziwnych porach. Je­dzą śniadanie po południu, obiad o czwartej nad ranem, a interesy załatwiają cały czas. Samosa kręci się tu od paru dni, działając wszystkim na nerwy, a Michaelowi szczegól­nie. - Położył uspokajająco rękę na ramieniu Megan. - Niech się pani nie martwi. Jeśli umówił się z panią na rano, to na pewno tu będzie. A ja, wygląda na to, powinienem wrócić do kasyna i popracować w nadgodzinach. Czy prze­prosi pani w moim imieniu panią Stevenson?

Megan kiwnęła głową, zbyt oszołomiona i rozgniewana by mówić.

Kilka minut później, gdy wróciła do domku, Shari wciąż siedziała na kanapie, ułożywszy kimono tak, by ukazywało jej zgrabne nogi.

- Och... - W jej głosie brzmiało rozczarowanie. - Nie wrócił z tobą?

- Musiał pójść do kasyna, ale przesyła przeprosiny.

- Do diabła! Czy on nie jest fantastyczny? Co za wspaniały kawał ciała. Takie ramiona... i mięśnie!

Megan opadła na kanapę w miejscu opuszczonym przez Gino.

- Rozumiem, że czujesz się lepiej?

- Zawsze mówiłam, że właściwy mężczyzna jest najlepszym lekarstwem na wszystkie bolączki.

Megan odchyliła głowę na oparcie, ale kok przeszkadzał jej usiąść wygodnie. Wyciągnęła więc z włosów klamrę i szpilki, a złote fale rozsypały się na ramiona, opadając do połowy pleców.

- Czy coś zepsuło twoją randkę z Michaelem? - zgadła Shari.

- To nie była randka. Spotkaliśmy się przypadkiem w restauracji. Zaproponował, żebyśmy poszli coś zjeść.

- Gdzie indziej niż w restauracji? Bardzo oryginalnie.

- Miał coś do załatwienia.

- U George'a?

- Tak, u George'a - powtórzyła Megan cicho. Pomyśla­ła o zwitku kilkuset dolarów. Czy coś przegapiła w czasie obiadu? Jakąś wymianę zdań? Nie. Przez cały czas Michael był z nią. Zauważyłaby, gdyby jakaś paczuszka przewędro­wała z jednej kieszeni do drugiej.

- Jak na kogoś, kto nie lubi towarzystwa, całkiem sporo się kręcisz - zauważyła Shari ironicznie. - A może Gino to też dawny kumpel ze szkoły?

- Co? - Megan przetarła oczy zmęczonym gestem. - Ach, nie. Michael przedstawił nas sobie wcześniej. Musiałam z kimś porozmawiać i był pierwszą osobą, która mi przyszła do głowy.

- A ja to co niby jestem - gotowana kapusta?

- Chodziło mi o kogoś związanego z hotelem. Przepra­szam, że przerwałam wasze tète-á-tète.

Shari miała zamiar obrazić się, ale dala spokój, widząc, że Megan jest naprawdę zdenerwowana.

- Co dwie głowy to nie jedna, wiesz o tym? Może nie zostanę nigdy prokuratorem generalnym, ale coś wiem o rozwiązywaniu zagadek i rozplątywaniu wątków. A po­nieważ mój mózg pracuje na ogół zupełnie inaczej niż twój, to może uda mi się pomóc ci.

Megan w zamyśleniu przygryzła wargę. Zdawała sobie sprawę, że kiedyś będzie musiała opowiedzieć kuzynce całą historię, ale chyba na razie wystarczy wyjaśnić wyda­rzenia dzisiejszego wieczoru.

- No dobrze, Shari... a może raczej Constance? Wyobraź sobie, że twoi bohaterowie jedzą miłą kolację w restauracji nad brzegiem morza...

Opowiedziała Shari o jedzeniu, o lekkiej rozmowie, o wspólnych wspomnieniach. Reakcja Shari na wzmiankę o studolarówkach była taka sama jak Megan - zdumienie. Ale wnioski, jakie wyciągnęła z obecności trzech uzbrojonych mężczyzn na parkingu, były zbliżone do rozumowa­nia Gina.

- Musiał ich znać, skoro zdecydował się z nimi pójść.

- Mieli broń! Czy rzeczywiście zmuszanie ludzi bronią do robienia czegoś, na co nie mają ochoty, jest zwyczajnym sposobem postępowania? Nie mówiąc już o tym, że jest sprzeczne z prawem?

- Odezwał się w tobie prawnik, moja droga. Nie bez znaczenia jest fakt, że mieszkasz w eleganckiej części Manhattanu, gdzie pistolet jest przedmiotem co najmniej w złym guście. A wracając do Michaela, to gdyby rzeczy­wiście chodziło o coś paskudnego i kryminalnego, czy ci bandyci - to twoje określenie - pozwoliliby ci wrócić tutaj? Dwaj zakładnicy są lepsi niż jeden, a jeśli nie chcieli cię mieć w charakterze zakładniczki, to na pewno tym bardziej nie chcieliby cię w charakterze naocznego świadka. Najwyraźniej nie obchodziłaś ich, więc uważam, że po prostu pragnęli uniknąć dodatkowej pary uszu i oczu przy omawianiu jakiejś sprawy. Czy mówię rozsądnie?

Megan potarła skronie. W gruncie rzeczy rozumowanie Shari było poprawne. Jeśli ci ludzie mieli zamiar zrobić Michaelowi krzywdę, to na pewno nie pozwoliliby jej tak po prostu odjechać. No cóż, może rzeczywiście chodziło o interesy.

- Czujesz się rozczarowana?

- Nie czuję się rozczarowana - zaprzeczyła Megan po­nuro.

- Czy spotkasz się z nim rano?

- Chyba będę musiała. Mam jego kluczyki od samo­chodu.

- A czy zjesz z nim jutro wieczorem kolację, jeśli cię zaprosi?

Megan gwałtownie podniosła głowę.

- To wykluczone!

- Nawet jeśli jego wyjaśnienia będą prozaiczne i wiarogodne?

- Nawet jeśli nie będę mogła oddychać z przejęcia.

- Gdybym przez jakiegoś faceta nie mogła oddychać, nie skreślałabym go tak szybko. Nawiasem mówiąc - Shari zerknęła na kieliszek wina, który Gino zostawił na stoliku. - Gino powiedział mi, że jutro w wielkiej sali balowej odbędzie się uroczyste przyjęcie, i spytał... no, chciał wie­dzieć, czy tam będę. Ma grać zespół rockandrollowy, a wiesz, że ja to lubię mniej więcej tak samo, jak suszone śliwki, ale jeśli masz zamiar być taka ponura...

- Nie jestem ponura. Jestem zdenerwowana, mimo twoich uspokajających wniosków. A jeśli chodzi o Gina, to nie jestem twoją przyzwoitką. Możesz robić, co chcesz i z kim chcesz.

- Mhm. Rozpoznaję ten ton głosu. Tak przemawiasz do przysięgłych, gdy żądasz kary śmierci.

- Nie masz pojęcia, jak przemawiam, gdy żądam kary śmierci - odparła Megan podniesionym głosem. - I nie próbuję cię do niczego namawiać. Jestem zmęczona. Przez ostatnią godzinę przeżyłam piekło, więc przykro mi, jeśli jestem nieprzyjemna.

Shari obserwowała, jak twarz jej kuzynki znów przybiera wyraz zatroskania.

- Nic mu nie będzie, Meg. Zobaczysz go rano, a on ci wszystko wytłumaczy, jak obiecał. Oczywiście mam nadzieję, że później ty wyjaśnisz wszystko mnie. Coś mi się wydaje, że to świetny prolog do romantycznej powieści grozy.

- Niech to zostanie w twoich snach, Constance - zagro­ziła jej Megan.

- No, niestety, tylko tam spotykam moich najbardziej uwodzicielskich bohaterów. A przynajmniej tak było dotychczas. Moim zdaniem, obecna sytuacja może rozwinąć się na kilka interesujących sposobów. Naprawdę bardzo interesujących.

ROZDZIAŁ 6

Przez całą noc Megan przewracała się z boku na bok nie mogąc zasnąć. Gdy świtało, zapadła w niespokojną drzem­kę, ale obudziła się dwie godziny później zmęczona, z bo­lącą głową i całkowicie roztrzęsiona. Budzik wskazywał kwadrans po ósmej.

Nie chciała już dłużej pozostawać w łóżku. Wstała i na­ciągnęła cienki szlafroczek. Otworzyła drzwi, wpuszczając do pokoju mocne już słońce.

Taras rozciągał się na szerokość domku i zamknięty był półkolem karłowatych palm. Dalej znajdowała się szeroka plaża, częściowo ocieniona wysokimi palmami. Odsłonięte miejsca na piasku zachęcały do opalania. Kilka osób pły­wało i nurkowało w kryształowo czystej zatoce. Rozciąga­jące się aż po horyzont wody oceanu były lodowate.

Megan oparła się o futrynę i nie wiadomo który raz za­stanawiała się, co tu właściwie robi i dlaczego dała się namówić Hornsby'emu na tę eskapadę. Dlaczego to akurat ona ma ujawniać nazwisko Michaela Departamentowi Sprawiedliwości? I gdzie on jest? Co się stało ostatniej nocy? Dokąd go zabrano? W co jest zamieszany i jak głę­boko w tym tkwi?

Ruch na plaży przyciągnął uwagę Megan. Mały chło­piec płakał, bo przewrócił się i uderzył w palec. Co więcej, wypadły mu gazety. Mężczyzna w szortach i podkoszulku pomógł chłopcu wstać, otrzepał piasek z brązowych nóg i delikatnie masował bolący palec, aż szloch chłopca ustą­pił szerokiemu uśmiechowi. Mężczyzna i chłopiec razem pozbierali rozsypane gazety. Jeszcze krótka wymiana zdań i srebrna moneta zniknęła w kieszonce szortów chłopca, a mężczyzna wetknął sobie gazetę pod pachę i ruszył przez drzewa palmowe w kierunku patio Megan.

To był Michael. Żywy i zdrowy, wyglądający, jakby sfrunął z kart pisma dla kulturystów.

Włosy miał wciąż wilgotne od porannego prysznica, sczesane z czoła do tyłu. Podkoszulek był tak czerwony, jak jego ferrari, i podkreślał głęboką opaleniznę ramion. Megan złapała się na tym, że przygląda się Michaelowi z zapartym tchem.

- Dzień dobry - zawołał. Zdjął ciemne okulary i rzucił okiem na niebo. - Wygląda na to, że będziemy mieli jeszcze jeden piekielny dzień w raju.

- Dzień dobry - odpowiedziała spokojnie Megan - Sądzę, że przyszedłeś po kluczyki od samochodu?

Zawahał się na chwilę, po czym się uśmiechnął.

- Właściwie nie. Ale o ile dobrze pamiętam, umówili­śmy się na wspólne śniadanie. Masz tu gazetę, a kawa będzie za moment.

Nie wyciągnęła ręki, żeby odebrać od niego gazetę, i nie odpowiedziała uśmiechem na jego uśmiech. Jednakże jej wyraźny chłód nie zmieszał Michaela, wręcz przeciwnie, wywołał jeszcze szerszy uśmiech. Oczy mu błyszczały, gdy przesuwał wzrokiem po kształtach jej ciała, dobrze widocznych pod rozwiewanym przez wiatr szlafroczkiem. Rozpuszczone włosy spływały jej na ramiona dokładnie tak, jak Michael to sobie wyobrażał poprzedniego wieczoru, i niewątpliwie pobudzały jego zmysły.

- Wiem, że to mało oryginalne - powiedział rozmarzo­nym tonem - ale czy wiesz, że jak się złościsz, jesteś jeszcze piękniejsza?

- Nie złoszczę się. Dlaczego miałabym się złościć?

- Ach... mogę tylko zgadywać, ale... powiedzmy, że jesteś nieco rozdrażniona tym, co stało się wczoraj w nocy.

- Według ciebie i wszystkich pozostałych, nic się nie stało. I nie byłam rozdrażniona. Byłam cholernie zaniepokojona.

- Nie powinnaś. Mówiłem ci, że nie ma się czym prze­jmować. To było tylko spotkanie w interesach, rzeczywi­ście zorganizowane w dość niecodzienny sposób, ale w mojej branży ma się do czynienia z dość niezwykłymi osobnikami.

- A jaka właściwie jest ta twoja branża, Michael?

Błękitne oczy zwęziły się lekko.

- Przedsiębiorczość i zgniły kapitalizm. Czy to niele­galne, pani mecenas?

- Nie, jeśli tylko tym się zajmujesz - rzuciła ironicznie bez zastanowienia. Była niewyspana i zirytowana beztro­ską Michaela. - Z mojego doświadczenia wynika, że lu­dzie, którzy załatwiają interesy w asyście wymachujących bronią goryli, zazwyczaj nie prowadzą transakcji, o któ­rych można by przeczytać w „Wall Street Journal”.

Przyglądał się jej w skupieniu.

- Rozumiem. A zatem wyciągnęłaś wniosek, że ja też jestem jednym z tych wymachujących bronią goryli?

- Uderz w stół...

Bardzo powoli i z namysłem Michael złożył swoje ciemne okulary i zawiesił na wycięciu podkoszulka.

- Mam niejasne wrażenie - powiedział spokojnie - że mnie o coś oskarżasz.

- Przykro mi, jeśli to tak zabrzmiało. Nadmierna pode­jrzliwość wynika z charakteru mojej pracy. Trudno się po­zbyć złych nawyków, nawet jak się jest na wakacjach.

- A ty rzeczywiście jesteś na wakacjach?

Megan poczuła, że się gwałtownie rumieni. Policzki znaczyły czerwone plamy. Ten widok na moment wytrącił Michaela z równowagi. Strzelał na oślep i nie spodziewał się, że będzie to celny strzał.

Zmiana, która zaszła na jego twarzy, była jedną z najbar­dziej nieprzyjemnych rzeczy, jakie Megan kiedykolwiek widziała. Zniknęło całe ciepło i beztroska. W jego oczach dostrzegła lodowate błyski, a wargi zacisnęły się, tworząc cienką, surową linię. Domyśliła się, że przypomina sobie całą ich wczorajszą rozmowę, szukając błędów, jakie być może popełnił i sygnałów, które być może przegapił.

- Jeśli... jeżeli poczekasz chwilę, przyniosę ci kluczyki - wyjąkała Megan, pragnąc uciec przed tym zimnym spojrzeniem.

- Daj spokój - uciął. - Możesz je po prostu zostawić w recepcji.

Oboje wzdrygnęli się na odgłos zbliżających się szybko kroków, ale to tylko chłopiec, któremu Michael przedtem pomógł, niósł tacę ze śniadaniem.

- Oto Rickey z twoją kawą. Wybacz, że się nie przyłączę. Kiedy piję kawę za wcześnie, w ciągu dnia nie dopisu­je mi humor.

Michael odmaszerował zdecydowanym krokiem, który zastąpił lekki, sprężysty chód sprzed paru minut. W ciągu kilku sekund mężczyzna zniknął z jej pola widzenia.

Głębokie zakłopotanie ustąpiło miejsca zniechęceniu. Megan rzuciła okiem na chłopca, który ustawiał tacę na stoliku w patio. Nie odpowiedziała na jego wesołe powita­nie i szybko odesłała go na plażę. Sama weszła do pokoju i zatrzasnęła za sobą drzwi.

Podeszła do komódki i wysunęła górną szufladę. W pu­dełku zawierającym kilka sztuk biżuterii leżała złota bransoletka, którą otrzymała od Hornsby'ego.

Podniosła bransoletkę i trzymając ją na otwartej dłoni porównywała wagę wyrzutów sumienia i uczuć. Piętnaście lat to długi szmat czasu. Ludzie się zmieniają. Michael najwyraźniej nie był już tym chłopakiem, który tak gorączkowo usiłował ją przekonać, że jest inny niż środowisko, z którego wyszedł. Kim był teraz? Bandytą? Kryminalistą?

Łatwo jest dać się złapać w sieć władzy, ambicji i pie­niędzy. Szczególnie kiedy jest się zbuntowanym młodzieńcem, urodzonym w określonej dzielnicy.

Megan przypomniała sobie nagle ojca Michaela.

Na początku lat sześćdziesiątych Nickolaus Antonacci był miejscowym przywódcą związku zawodowego trans-portowców. I sam związek, i wszyscy jego działacze jesz­cze od czasów prohibicji związani byli z organizacjami przestępczymi. Antonacciego zastrzelono pewnego wie­czoru w jakimś zaułku, i choć ta historia nie zasługiwała na specjalną uwagę prasy, jego następca - Vincent Giancarlo - zajął się znacznie poważniejszymi rzeczami.

Chyba można przypuszczać, że Giancarlo traktował sy­na swego najbliższego przyjaciela jak kogoś z rodziny? A wobec kogo Michael poczuwał się do lojalności - wobec systemu, który traktował go jak buntownika i wyrzutka, czy wobec środowiska, które jego inteligencję i odwagę przyjęłoby z otwartymi ramionami?

Megan w zamyśleniu gładziła powierzchnię bransoletki. Czy Michael był w coś wplątany czy nie, winien jakiegoś przestępstwa czy nie, to nie jej sprawa. On już dokonał wyboru i wydawał się z niego zadowolony. Ona nie miała takiego szczęścia.

Nie miała żadnego wyboru.

ROZDZIAŁ 7

- Zdecyduj się wreszcie - nalegała Shari. - Albo obie idziemy na to przyjęcie, albo obie zostajemy tutaj i zajmu­jemy się liczeniem kwiatków na tapecie.

- Nie chcę iść - stwierdziła spokojnie Megan. - Nie mam nastroju.

- Ale będą grali stare przeboje rockandrollowe! Będzie zabawnie!

- Myślałam, że nienawidzisz rock and rolla.

- To nie jest moja ulubiona muzyka - przyznała Shari. - Ale mówić, że jej nienawidzę, to przesada.

- Porównałaś ją do suszonych śliwek.

- Śliwki są czasami konieczne.

- Więc idź i baw się dobrze. Nie zatrzymuję cię.

Shari skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzała niechęt­nie.

- No jasne. Chcesz mi zepsuć całe wakacje.

- Jesteśmy tu dopiero dwa dni. To początek wakacji.

- Nie dla mnie. Jeden z tych dni spędziłam w łazience, zamiast poznawać uroki nocnych rozrywek z siedzenia czerwonego ferrari.

Megan poszukała aspiryny.

- Czy nie poszłam dziś rano z tobą na targ? Czy nie jadłam z tobą owoców morza? Czy nie spaliłam sobie skó­ry na nosie, siedząc z tobą na plaży? Czy nie byłyśmy właśnie na wystawnej kolacji? O co ci jeszcze chodzi? Zdawało mi się, że jesteś umówiona z Ginem.

- Nie jestem umówiona. No, właściwie nie. Wspomniał tylko, że będzie na sali balowej, i że jeśli wpadnę, to znajdzie czas, żeby postawić mi drinka.

Megan łyknęła dwie aspiryny i rzuciła Shari spojrzenie znad szklanki z wodą.

- Więc do czego ci jestem potrzebna? Na pewno nie będziesz podpierać ściany.

- Nie zamierzam iść sama - upierała się Shari. - Nie chcę, żeby myślał, iż nie mam nic innego do roboty, jak tylko siedzieć i czekać na niego.

- A co z tymi ludźmi, których poznałaś dzisiaj na pla­ży? - jęknęła Megan. - Czy oni nie idą?

- Nie może to wyglądać tak, jakbym przyszła z włas­nym towarzystwem! - Shari była przerażona tym pomy­słem. - Poza tym ci ludzie nie zaprosili mnie. Chyba się bali, że i ty mogłabyś się pojawić. Naprawdę, byłaś dziś nie do zniesienia. Wściekasz się o to, co Michael powiedział czy nie powiedział, co ci się spodobało czy nie spodobało. Ale nie musiałaś wyładowywać się na nas, warcząc i gry­ząc, gdy tylko ktoś ośmielił się do ciebie zbliżyć!

- Nie warczałam i nie gryzłam. I wcale się nie wście­kam.

- Świetnie. Więc idziesz?

Megan otwarła usta, by sprzeczać się dalej, ale szybko je zamknęła. Łatwiej będzie po prostu się zgodzić i pójść na to cholerne przyjęcie, zostać na tyle długo, by Shari nawią­zała jakieś znajomości, a potem ulotnić się dyskretnie.

- No dobrze, jeśli ma cię to uszczęśliwić, to pójdę. Ale za to dotrzymasz mi jutro towarzystwa na wycieczce wzdłuż rafy.

Wyraz triumfu na twarzy Shari wyraźnie osłabł. Pływa­nie lubiła niemal tak samo jak latanie. Jednak w porę przy­pomniała sobie męski wdzięk Gina Romaniego. Szybko podjęła decyzję.

- W porządku. Za pięć minut jestem gotowa.

Megan przebierała się z mniejszym entuzjazmem. Klnąc pod nosem, wybrała sukienkę. Zdecydowała się na blado­zieloną kreację z cieniutkimi ramiączkami. Gdy spojrzała do lustra, złota bransoletka na jej przegubie zajaśniała, odbijając światło.

Odrobina lakieru do włosów przytrzymała kilka kosmy­ków, które wymknęły się z koka. Odrobina perfum dodała jej odwagi na tyle, że uśmiechając się dołączyła do niecier­pliwie czekającej Shari.

Shari włożyła pasującą do kolorytu wysp sukienkę w ró­żowe kwiaty, na szyi zawiesiła kilka łańcuchów muszelek, a w rudą czuprynę wpięła dwa grzebienie. Z ironicznym wyrazem twarzy przyjrzała się chłodnej elegancji Megan.

- Wyglądasz, jakbyś wybierała się na szaleństwa do filharmonii.

- Uważaj, jeszcze mogę przebrać się w szlafrok - ostrzegła ją Megan.

Roześmiały się obie i razem dotarły do głównego bu­dynku. Tuż przed wahadłowymi drzwiami przed Megan wysunęła się duża, pokryta piegami ręka, która schwyciła klamkę.

- Dobry wieczór, pani Megan - powiedział jowialnie Dallas. - Będzie pani znów próbować szczęścia?

- Chyba nie - uśmiechnęła się Megan. - Myślę, że wyczerpałam wczoraj cały mój wakacyjny przydział szczę­ścia.

- Ale tam! Zmieni pani zdanie, zanim te dwa tygodnie upłyną... bo zostaje pani dwa tygodnie, prawda? No, to ma pani jeszcze czas. Jeśli się pani zdecyduje, wie pani, gdzie mnie znaleźć. To samo miejsce, ten sam stół.

Ale nie ta sama maskotka, pomyślała Megan, spogląda­jąc na długonogą blondynkę, uwieszoną u jego ramienia.

Dallas zostawił je przed drzwiami do windy. Główna sala balowa była na pierwszym piętrze. Megan patrzyła jeszcze za nim, gdy drzwi windy otwarły się i tłum czeka­jących popchnął je do środka.

- Całkiem fajny, jeśli ktoś lubi starych rozpustników - mruknęła Shari. - Starych bogatych rozpustników. Widziałaś ten kamień w jego sygnecie?!

Megan uśmiechnęła się, bawiąc się złotą bransoletką na przegubie. Zauważyła wzrok kilku mężczyzn w holu. Przy­glądali jej się także na plaży. Czy właściwa osoba zauwa­żyła bransoletkę i nawiąże kontakt? Nosiła bransoletkę cały dzień i w miarę upływu czasu wydawała się jej ona coraz cięższa. Postanowiła już, że jak tylko spełni swoje zadanie, razem z Shari wyprowadzą się z hotelu. Zapewne nie uda jej się tak szybko wsadzić Shari znowu do samolotu, ale na pewno wymyśli jakiś pretekst, żeby przeprowadzić się na drugą stronę wyspy.

Sala balowa nie była tak wielka i przestronna jak kasy­no. Z sufitu zwieszała się obowiązkowa lustrzana kula, a na estradzie występowały różne zespoły muzyczne. Ogromny parkiet otaczały stoliki. Większość z nich była zajęta, a sie­dzący przyglądali się parom tańczącym stary przebój Chubby Checkera.

- Czy nie jest wspaniale! - entuzjazmowała się Shari.

- Wspaniale - mruknęła Megan.

Znalazły wolny stolik, który, ku zadowoleniu Megan, stał blisko wyjścia, i zamówiły drinki. Po chwili kelnerka pojawiła się ze szklaneczkami, ale nie przyjęła zapłaty.

- Szef powiedział, że to na koszt firmy.

Megan spojrzała w stronę wskazaną przez kelnerkę. Na­gle poczuła ucisk w gardle.

Michael stał w drzwiach wejściowych. Wyglądał do­kładnie tak samo, jak poprzedniego wieczoru. Czarny frak wyróżniał go w gromadzie mężczyzn ubranych w koloro­we koszule i białe spodnie.

- To jest Michael? - Shari aż się zachłysnęła. Sapała Megan za ramię. - To jest Michael? Cholera, on jest cudowny!

Megan szybko odwróciła głowę. Nie miała zamiaru z nim rozmawiać. Nie chciała pozwolić, by bliskość Michaela zachwiała jej równowagą i jasnością myślenia. Roz­paczliwie zmierzyła wzrokiem odległość między stolikiem a wyjściem.

- Idzie tutaj - ostrzegła Shari. - Rusza się bosko!

Megan wstała, w zdenerwowaniu zrzucając na podłogę torebkę. Zameczek się otworzył i zawartość rozsypała się wokół.

- Szlag by to trafił - mruknęła pod nosem. Na oślep łapała okulary, pieniądze, chusteczki i wszystkie inne drobiazgi.

Gdy się wyprostowała, zachwycony wyraz twarzy Shari świadczył o tym, że śpieszyła się na próżno.

- Dobry wieczór paniom. Mam nadzieję, że panie do­brze się bawią? - Spojrzenie Michaela spoczęło na Shari. - Pani jest zapewne panią Stevenson. Megan mówiła mi wczoraj, że nie najlepiej się pani czuje, ale widzę, że udało się pani dzisiaj złapać trochę słońca.

Shari zarumieniła się po korzonki włosów, ale zdołała odpowiedzieć na jego uśmiech.

- Tak, dziękuję, spędziłyśmy miły dzień. Pana hotel jest fantastyczny.

Michael schylił głowę w podziękowaniu za komplement.

- Czy nie miałaby pani nic przeciwko temu, żebym zabrał Megan na jeden taniec? Udało mi się na chwilę wymknąć z kasyna, ale lada moment ktoś mnie znowu dopadnie.

Shari machnęła ręką.

- Ależ proszę bardzo. Może pan ją zabrać nawet na cały wieczór, siedziałam tu tylko po to, żeby dotrzymać jej towarzystwa, ale właściwie czekam na przyjaciół... O, właśnie się zjawili!

- Shari! - Megan nie wierzyła własnym uszom.

Nie zwracając na nią uwagi, Shari wstała, pomachała do kogoś przez całą szerokość sali, po czym złapała torebkę i drinka - i już jej nie było.

Megan patrzyła bezsilnie, jak ruda czupryna znika w tłumie. Gdy zwróciła się znów do Michaela, w jego oczach dostrzegła rozbawienie. Zanim zdążyła zaprotesto­wać, ujął ją lekko za ramię i delikatnie przyciągnął do siebie, obejmując, gdy zespół zaczął grać nową melodię.

Megan była oszołomiona. Przez pierwszą połowę pio­senki udało jej się zachowywać sztywno i nieprzyjaźnie, ale potem melodia i słowa „Unchained Melody”, w połą­czeniu z ciepłem promieniującym z ciała Michaela, spra­wiły, że zaczęła się rozluźniać.

- Nie gra pan fair, panie Vallaincourt - powiedziała oskarżycielsko.

- Jeśli mam wybierać między grą fair a zwycięstwem, zawsze wolę to drugie.

Był zbyt blisko i pachniał zbyt podniecająco - ciepłą, oszałamiającą mieszaniną męskości, słońca i aromatyczne­go tytoniu. Jego dłoń mocno obejmowała ją w talii. Serce biło mocno tuż przy jej sercu.

- Chciałem cię przeprosić za moje poranne zachowanie - zaczął cicho. - Byłem nieuprzejmy i nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

- Nie masz za co przepraszać - sprzeciwiła się. - To raczej ja muszę cię przeprosić. Powiedziałam rzeczy, któ­rych nie powinnam była mówić. Byłam... byłam zła i zde­nerwowana, i... no, nie powinnam była...

- Nie, nie powinnaś była brać na siebie roli sędziego. Ale miałaś prawo być zła. Byłem ci winien bardziej szczegółowe wyjaśnienie.

Megan zamknęła oczy, pragnąc, by jego twarz nie była tak blisko.

- Nie... nie jesteś mi nic winien, - szepnęła.

- Jestem.

Objął ją mocniej i Megan westchnęła, próbując opano­wać słabość. Usiłowała skupić się na innych tańczących, ale to nic nie pomogło. Uniosła wzrok na drżące światło, odbijające się od lustrzanej kuli, ale zbyt przypominało ono drżenie jej własnego ciała. Im bardziej walczyła z zalewa­jącą ją falą gorąca, tym bardziej dawała ona o sobie znać. Im bardziej starała się ignorować sygnały zmysłów, tym bardziej stawały się one natarczywe.

Michael domyślił się jej stanu i bezwstydnie go wyko­rzystał. Uniósł jej dłoń i dotknął wargami miejsca, gdzie szaleńczo bił puls. Usłyszał, jak gwałtownie złapała od­dech i obrócił nieco głowę, by przykryć jej usta swoimi. Przyciągnął ją mocniej, tak że ich ciała przywarły do siebie. Megan poczuła, że Michael jej pragnie.

Jego wargi były śmiałe i nieustępliwe, a pocałunek tak elektryzujący, jak rozbrzmiewająca wokół muzyka. A jednak wydawało jej się, że równie dobrze mogliby być sami na parkiecie. I gdy pocałunek się skończył, jej usta, serce, jej całe ciało drżało z namiętności, której nie doświadczała przez lata.

- Megan...?

Zmusiła się, by otworzyć oczy i spojrzeć na niego.

- Megan, jeśli poproszę cię, żebyś poszła ze mną do domu, to pójdziesz?

- Do domu? - powtórzyła niewyraźnie. Nie miała już sił.

- Megan... Obiecuję, że odpowiem na wszystkie twoje pytania, że wszystko ci wytłumaczę... Ale nie dzisiaj. Dzi­siaj w ogóle nie chcę nic mówić.

Megan jęknęła cicho, gdy jego usta znowu dotknęły jej warg. Objęła Michaela mocniej za szyję, bojąc się, że nogi odmówią jej posłuszeństwa. Wiedziała, że zachowuje się bezwstydnie, że samo dotknięcie jego ciała rozbraja ją całkowicie, ale było jej wszystko jedno. Nie chciała spę­dzić całego życia jako Królowa Sopel Lodu. Była kobietą z krwi i kości. Rano będzie się martwić wyrzutami sumie­nia i poczuciem winy. Ale teraz... Teraz tego chciała. Pra­gnęła Michaela. Chciała jego żaru i jego pożądania, i marzyła, by nauczył ją, jak ma zaspokoić swój żar i swoje pożądanie.

Michael zsunął dłoń z jej talii w dół, na biodro i udo,

- Powiedz tak - szepnął. - Powiedz, że pójdziesz ze mną. W przeciwnym razie nie odpowiadam za siebie.

- Tak - szepnęła bez tchu. - Tak, Michael, tak.

Wpatrzył się uważnie w jej twarz, sprawdzając, czy nie żartuje, ale dostrzegł jej rozgorączkowanie. Sam z trudem panował nad pożądaniem.

Muzyka umilkła. Michael odsunął ją na długość ramie­nia. Była nieco zaskoczona, że znaleźli się tuż przy wy­jściu.

- Powiem tylko Shari...

Potrząsnął głową.

- Nie. Tym razem porwę cię we właściwy sposób. Może za parę godzin pozwolę ci skorzystać z telefonu... - spo­jrzał na jej wilgotne, nabrzmiałe wargi - ... a może nie.

- A ty? Co z kasynem?

- Kasyno poradzi sobie beze mnie.

Ujął jej dłoń, rzucił spojrzenie przez ramię i wyprowa­dził ją przez drzwi.

To, co robi - co oboje robią - to szaleństwo! Całkowite i zupełne szaleństwo! Dzieliło ich piętnaście lat oraz zupeł­nie odmienne życie i praca, ale Megan było wszystko jed­no. Nie była zdolna myśleć teraz o minionym czasie i o swoich wątpliwościach.

Wsiadła do ferrari, pijana wolnością. Niewyraźnie do­cierał do niej hałas i ruch na ulicach Freetown. Gdy opuści­li miasto, nie wiedziała, czy pokonali jedną milę czy dwa­dzieścia, czy upłynęła godzina czy dziesięć minut, aż w końcu samochód zwolnił i wtoczył się na długi, kręty, żwirowany podjazd.

Z ciemności wynurzył się niewielki, pomalowany na biało domek, stojący tuż przy plaży. Światła samochodu odbiły się w jego szybach.

- Moje schronienie - powiedział Michael. - Pamiętaj, że mieszkam sam, więc jeśli jesteś pedantką, lepiej zamknij oczy.

Wyłączył silnik i światła. Domek znów zniknął w cie­mnościach. Megan słyszała szelest liści palmowych i szmer fal rozbijających się o piasek plaży.

Z pomocą Michaela wysiadła z samochodu i stwierdziła ze zdumieniem, że nadal ma nogi jak z waty. Była wdzię­czna za ramię, obejmujące ją w pasie i za ciemność, która skryła jej rumieniec.

- Dwa schodki - ostrzegł, szukając klucza i otwierając drzwi.

Gdy zapalił światło, Megan przyjrzała się ze zdumie­niem wnętrzu. Domek był mały i urządzony byle jak, meb­le nie pasowały do siebie i najwyraźniej znalazły się tu dla wygody, a nie ze względów estetycznych.

- Ostrzegałem cię - uśmiechnął się na widok jej miny.

- Myślałam, że mieszkasz w hotelu.

- Mam tam apartament, ale mieszkam tutaj. Gotuję, jeśli jestem głodny - wskazał na niewielką kuchenkę - sprzątam, jeśli nie mam już nic czystego - objął gestem wnętrze pokoju z porozrzucanym ubraniem - i mówię wszystkim, żeby poszli do diabła.

Przeprowadził Megan przez pokój na szeroką drewnianą werandę z tyłu domu. Przed nią rozciągał się cudowny widok skąpanej w księżycowym świetle laguny. Dalej, na horyzoncie, laguna przechodziła w otwarte morze, a milio­ny gwiazd migotały nad spokojnym krajobrazem.

- Jak tu pięknie - szepnęła.

- Cieszę się, że ci się podoba. Gdy muszę coś przemy­śleć, przyjeżdżam tu w taką noc. - Stanął za nią i objął ją ramionami. - Gwiazdy migocą, delfiny dotrzymują mi to­warzystwa... - Przycisnął wargi do zagłębienia w jej ra­mieniu. - A przede wszystkim nie mam tu blisko sąsiadów, więc mogę odpoczywać bez skrępowania.

Megan zamknęła oczy. Michael wyciągał spinki przy­trzymujące jej kok i odrzucał na bok. Gdy już uwolnił jej włosy, rozczesał palcami długie, złote loki, rozkładając je na ramionach.

- To była jedna z tych rzeczy, które wtedy, dawno temu, doprowadzały mnie do szału. Nie mogłem spać w nocy, zastanawiając się, jak wyglądałyby twoje włosy rozrzuco­ne na poduszce.

Megan zadrżała i mocniej uchwyciła drewnianą balu­stradę. Jego wargi wędrowały po delikatnej skórze jej kar­ku. Dłonie zsuwały cienkie ramiączka sukienki.

- Drżysz - zamruczał.

- Jestem przerażona - przyznała z bolesną szczerością, - Ja już dawno... Nie jestem pewna, czy pamiętam, co należy robić i mówić.

Znieruchomiał na chwilę.

- Nic nie musisz mówić, jeśli nie chcesz. A robić... zostaw to mnie. Chyba że masz jakieś zastrzeżenia...?

- Nie mam żadnych.

- Rozsądna kobieta - zamruczał z uznaniem, znów do­tykając wargami jej skóry.

- Och, Michael - Megan obróciła się w jego ramionach i spojrzała mu w oczy - właśnie tym nie chcę dziś być. Nie chcę być rozsądna - szepnęła.

- Nie musisz być niczym, czym nie chcesz - powtórzył. - Nie tutaj. Nie ze mną.

Światło księżyca odbiło się we łzach, które pojawiły się w jej oczach. Ręce Michaela drżały, zdradzając przepełniające go uczucia. Ich usta się spotkały, języki i oddechy zmieszały. Wplątał palce w miękką falę jej włosów.

Westchnienia i szepty wypełniły ciszę nocy, gdy żar w ich ciałach rozpalił się aż do bólu. Szarpali za oddziela­jące ich ubranie, na zmianę przytulając się i rozłączając, a dłonie, wargi, języki z niecierpliwością przesuwały się po nagiej skórze.

Michael uniósł Megan w ramionach i wniósł do sypial­ni. Jego ciało było gorące i twarde. Szedł pewnie i miękko. Był napięty, ale zdecydowany przedłużać mękę i rozkosz oczekiwania. Położył ją na łóżku i uklęknął nad nią na chwilę, a jego wspaniałe męskie ciało całkowicie wypełni­ło myśli Megan, usuwając ostatnie wątpliwości.

Wyciągnęła do niego ramiona i krzyknęła cicho, czując żar jego ciała przy swoim. Jego wargi spijały dźwięki z jej ust, ręce rozpalały skórę.

Złote włosy Megan rozsypały się na poduszce. Na ten widok serce Michaela zabiło jeszcze mocniej. Przesuwał usta od zagłębienia ramienia do napiętych koniuszków piersi, pieszcząc je wargami i językiem.

Powoli nasunął się na nią, a Megan z radością i pragnie­niem uniosła biodra, wychodząc mu naprzeciw i z niedowierzaniem niemal przyjmując jego silę i pożądanie.

Michael krzyknął z radości, czując, jak jej ciało zamyka się wokół niego. Odchylił do tyłu głowę, usztywnił ramio­na, mięśnie piersi i rąk napiął w wysiłku zachowania kon­troli. Nierówny oddech Megan nie pomagał mu się opano­wać. Jej szczupłe, wyprężone, wilgotne ciało doprowadza­ło go do utraty zmysłów.

Raz i drugi zesztywniała pod nim i krzyknęła, a dłonie Michaela ześlizgnęły się na jej biodra, unosząc je i przytrzymując, gdy wnikał coraz głębiej, szukając źródła sza­leńczego pulsowania i żądając jeszcze więcej.

Megan nie mogła uwierzyć, że może być więcej, ale czuła, jak rośnie w niej oślepiająca namiętność. Wykrzy­czała imię Michaela, uchwyciła go i przylgnęła do niego w chwili, gdy na moment osiągnęli próg niebytu.

Szaleńcze uniesienie Megan ustąpiło powoli miejsca cudownemu znużeniu. Otworzyła oczy i utkwiła niewidzący wzrok w tańczącym na suficie świetle księżyca. Michael leżał ciężko w jej ramionach, wspaniale zmę­czony. Czuła na szyi jego oddech i wiedziała instyn­ktownie, że także i on nigdy dotychczas nie doświadczył czegoś tak całkowicie pochłaniającego. Czuła go wciąż w sobie i pragnęła na zawsze pozostać zamknięta w jego ramionach. Chciała śmiać się, płakać, głośno wykrzy­czeć swoją radość...

Michael poruszył się i oparł na łokciach. Światło księżyca zaledwie pozwalało rozróżniać kontury rzeczy i Megan żałowała, że nie widzi jego twarzy, oczu, że nie może z nich odczytać jego myśli.

- Marszczysz brwi - zamruczał. - Czyżbym cię rozczarował?

- Próżność przez ciebie przemawia. Przecież znasz odpowiedź.

Schylił głowę i pocałował ją tak, że jej ciało znów zaczę­ło się budzić.

- Zapewniam cię, że to nie była próżność - powiedział cicho. - Raczej lęk... Mówiłem ci już u George'a, że jesteś piękną kobietą. Tą, która była poza zasięgiem. Tą, która, jak sądziłem, nie pozwoli mi dotknąć jednego włosa na swojej głowie. Nigdy nie marzyłem, że... - zawiesił głos, jakby nie mógł znaleźć właściwych słów.

- Kto kogo oskarża teraz o próżność - zaprotestowała słabo. Z niezrozumiałych przyczyn była bliska łez i przyznania się do uczuć, które, jak sądziła, umarły w niej daw­no temu.

- Nigdy nie byłaś próżna - sprzeciwił się. - Tylko czasami... zbyt ostrożna.

- W dwadzieścia cztery godziny po powtórnym spo­tkaniu jestem w twoim łóżku, a ty to nazywasz ostrożno­ścią?

Poruszył się lekko i dotknął ustami jej warg.

- A jak ty byś to nazwała? - spytał szeptem.

Megan słyszała pytanie i byłaby może w stanie na nie odpowiedzieć, gdyby lekki ruch jego bioder nie odwracał jej uwagi. Michael przywarł wargami do gwałtownie pul­sującego miejsca na jej szyi.

- Bo ja - zamruczał - nazywam to spełnieniem marze­nia, które towarzyszyło mi przez piętnaście lat. I jeśli chce pani zaprotestować, pani mecenas, to ma pani jakieś dwie sekundy, zanim spełnię następne.

- Następne?

Zamiast odpowiedzi zsunął się niżej na łóżku. Gorący nacisk jego ust znowu rozbudził jej piersi, po czym przesunął się łapczywie w dół, na jej brzuch, biodra i uda.

- Och...! Nie...!

- Za późno - zamruczał, gdy jego wargi dotarły do jedwabistej, delikatnej zdobyczy.

Megan poczuła się zmieszana. Chciała być spokojna i rozsądna, wiedząc, że to głupio czuć wstyd, ale miała już trzydzieści dwa lata i nigdy dotychczas... Żaden mężczy­zna nigdy...

- Och... - jęknęła słabo, a jej dłonie zacisnęły się na pościeli. - Michael...!

Ale on nie słuchał. A po kilku chwilach to i tak nie miało znaczenia, bo nie protestowała już więcej, lecz błagała, by nie przestawał.

ROZDZIAŁ 8

Megan budziła się powoli, czując czysty, świeży zapach morskiego powietrza. Uniosła nieco powieki, ale oślepiona wpadającym przez okno słońcem zamknęła je znowu i wtuliła głowę w miękką poduszkę.

Była sama w pomiętej pościeli. Niejasno przypominała sobie chwilę, w której Michael wstał, ale zaraz później zapadła znów w głęboki sen, zaś Michael najwyraźniej uznał, że należy jej się odpoczynek. Nic dziwnego. W nocy drzemali jedynie od czasu do czasu. Westchnienie, ruch ręki lub czułe słówko wystarczyły, by wywołać odzew. Podejrzewała, że tej nocy Michael zrealizował wszystkie wcześniejsze marzenia - a nawet te, które przedtem nie przyszły mu do głowy.

Uśmiechnęła się do siebie, czując, jak jej twarz i szyję oblewa rumieniec. Zawsze uważała się za osobę konserwatywną i opanowaną, ale ostatnia noc nieodwołalnie znisz­czyła te wyobrażenia. Michael kochał ją bez zahamowań i spontanicznie, a ona nie tylko tak samo mu odpowiadała, ale czyniła to z radością i chęcią. Po raz pierwszy od pięt­nastu lat czuła się tak wspaniale.

Ostatniej nocy Michael spytał ją o jej małżeństwo z Craigiem Thomasem. Odpowiedziała mu szczerze. Craig pojawił się w takim momencie jej życia, gdy rodzina szcze­gólnie mocno dawała jej odczuć, czego od niej oczekuje. Porzuciła pracę w biurze obrońcy z urzędu, którą naprawdę lubiła, i dołączyła do rodzinnej kancelarii.

- Musisz myśleć o swojej przyszłości, Megan - stwier­dził wtedy surowo ojciec. Czy kiedykolwiek mówił ina­czej? - Musisz się zastanowić, jak najlepiej zrealizować cele. które sobie postawiłaś.

Cele, które postawiła?

Wówczas na scenie pojawił się Craig Thomas - przy­stojny, wyniosły i pewny siebie. Thomasowie byli zamożni i cieszyli się szacunkiem w świecie polityki. Małżeństwo z Craigiem mogło jej pomóc w karierze.

Rozwód powinien był mieć przeciwny skutek. Ale gdy rozpustny tryb życia Craiga i jego uzależnienie od narkoty­ków stały się powszechnie znane, Megan rozwodząc się z nim zyskała tylko sympatię i uznanie. Trzy lata później zaproponowano jej pracę zastępcy prokuratora okręgowe­go.

Małżeństwo nie trwało nawet dwóch lat. Megan nie pamiętała ani jednej nocy, w której żądania seksualne jej męża nie budziłyby w niej pragnienia, by jak najszybciej przez to przejść. Był samolubnym kochankiem i jego potrzeba udowadniania swoich zdolności wykluczała jaką­kolwiek czułość czy wspólną przyjemność.

Michael był jego przeciwieństwem. Grał na jej ciele jak na czułym instrumencie, czerpiąc radość z doprowadzania jej do ekstazy tak samo, jak z osiągania własnej. Żaden skrawek jej ciała nie został pominięty w pieszczotach. Ona z kolei odkryła, że badanie tajemnic jego ciała sprawia jej rozkosz, której wspomnienie jeszcze teraz wywoływało na jej twarzy uśmiech i rumieniec.

Megan przeciągnęła się i położyła na plecach. Co by powiedziała jej rodzina i przyjaciele, widząc ją teraz? Sztywni i ponurzy, niewątpliwie byliby zgorszeni, wręcz zszokowani widokiem jej nagiego ciała, rozciągniętego w słońcu, wciąż czekającego na dotknięcia mężczyzny... Mężczyzny, którego powinna starać się zaprowadzić na salę sądową, a nie do sypialni.

Uśmiech Megan zbladł.

Usilnie starała się przegnać nieprzyjemne myśli, ale po­dejrzenia zaczęły wracać z pełną mocą.

Michael mieszkał na Bahamach pod panieńskim nazwi­skiem matki - dlaczego? Dlatego że, jak powiedział, lepiej brzmiało, czy dlatego, że nie można go było w ten sposób zidentyfikować?

Śledztwo prowadzone przez wydział skarbowy skupiło się na Michaelu. Czy, jak twierdził, zarządzał tylko hotelem i kasynem, czy prowadził operację prania brudnych pienię­dzy dla syndykatu? Jak doszedł do takiej władzy? Kim byli ludzie, którzy pod bronią zawieźli go na spotkanie? I w jakiego rodzaju interesach mogą brać udział Kolumbijczycy?

Megan przycisnęła dłonie do skroni, usiłując zapomnieć o pytaniach i narzucających się wnioskach. Błysk złota na przegubie zwrócił jej uwagę. Z głuchym jękiem ściągnęła bransoletkę i cisnęła przed siebie.

- Hej! - zawołał Michael, cofając się gwałtownie, gdy bransoletka przeleciała tuż koło jego policzka. - Mam nadzieję, że to nie było wymierzone we mnie.

- Michael!

Uniósł jedną brew i podniósł bransoletkę.

- Czyżbyś oczekiwała kogoś innego?

- Nie. Oczywiście, że nie - powiedziała zmieszana. - Tylko że... obudziłam się, a ciebie nie było i... i...

- I zatęskniłaś za mną? - Uśmiechnął się i przyjrzał się znacząco jej rozciągniętemu na łóżku ciału. - Co znaczy, że wróciłem z porannego pływania w samą porę.

Jego czarne włosy były mokre, skóra wilgotna i błysz­cząca. Rzucił na ziemię ręcznik, który spowijał mu biodra i podszedł do łóżka. Miała cichą nadzieję, że przyłączy się do niej, ale otworzył tylko stojącą obok szafkę. Pogrzebał w niej, wyciągnął szorty i podkoszulek. Podał je Megan.

- Powinny pasować. Jeśli o mnie chodzi, to twój obec­ny strój całkiem mi odpowiada, ale niektórym moim sąsia­dom oczy wyszłyby na wierzch, gdyby cię tak zobaczyli na żaglówce.

- Na żaglówce? - Złapała ubranie i przycisnęła do sie­bie, przyglądając się, jak Michael zakłada obcięte dżinsy.

- Nazwij to piknikiem. Albo nazwij mnie leniwym ło­trem, który nie posiada nawet garnka. W każdym razie - pochylił się, by pocałować ją w czubek nosa - znam takie ustronne miejsce, gdzie nie trzeba mieć krawata ani długiej sukni.

Znów ją pocałował, tym razem w czoło.

- Akurat masz czas na szybki prysznic, zanim będziesz potrzebna na pokładzie.

- Tak jest, kapitanie. Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem.

Michael zatrzymał się w połowie drogi do drzwi i obe­jrzał.

- Uważaj, co mówisz - ostrzegł ją cicho. - Mogłoby mi się to spodobać.

I zniknął. Megan zdała sobie sprawę, że przez chwilę wstrzymywała oddech. Co takiego było w jego spojrzeniu, gdy się obejrzał? Czy to był zalążek uczucia? Ostatniej nocy powtarzał, jaka jest piękna. Czy spełniał jedynie swoje dawne marzenia, czy może powodowały nim te same emocje, które ubiegłej nocy kazały Megan sięgać po niego raz za razem?

A co ona właściwie czuła? Była pełna życia, jakby prze­budziła się po długim śnie. Od lat nie czuła się tak bardzo kobietą, jak teraz. Pod koniec małżeństwa widok nagiego ciała męża budził w niej wręcz odrazę, a dotyk jego rąk zmieniał ją w sopel lodu. Co więcej, w ciągu ośmiu lat, jakie upłynęły od rozwodu, nawet uścisk dłoni każdego mężczyzny wywoływał te same reakcje. Bała się, że jej serce już nigdy nie zabije żywiej na widok mężczyzny, że nie będzie zdolna do uczucia.

Michael dowiódł, że tak nie jest - ale za jaką cenę? Przez te osiem lat Megan całkiem dobrze dawała sobie radę. Pogrążyła się w wirze zajęć zawodowych, odsuwając wszystkie sprawy osobiste na dalszy plan. Wówczas nie chciała pogrążać się w zawiłościach emocjonalnych. Teraz także nie zamierzała komplikować sobie życia. Czy to się uda, skoro sam zapach ciała Michaela wprowadzał ją w stan podekscytowania?

Jest silna i niezależna, sumienna i pracowita. W pełni nadaje się do tego, by przejąć po Philu Levym jego stano­wisko. Ta perspektywa wywoływała łzy dumy w oczach jej ojca. Nie widzi u swojego boku miejsca dla żadnego Michaela Vallaincourta. Nie życzy sobie komplikacji i pokus - ani teraz, ani nigdy!

Megan weszła pod prysznic i odkręciła kran, odchylając głowę tak, aby silny strumień wody zmył z jej twarzy łzy.

Nic z tego. Musi powiedzieć Michaelowi, po co przyje­chała do Freeport i jakie jest jej zadanie. Obawiała się jego reakcji. Na pewno będzie zły, że go oszukała. Będzie nią pogardzać, może nawet znienawidzi.

Ale będzie jeszcze gorzej, jeśli nic nie powie, jeśli wy­bierze się z nim na żaglówkę jak gdyby nigdy nic, jeśli znowu pozwoli mu się kochać, dotykać w sposób, od któ­rego miękną jej kolana, a serce zaczyna szaleńczo bić...

Zakrztusiła siei odwróciła gwałtownie, oślepiona wodą.

- Domyśliłem się, gdzie jesteś i co robisz - powiedział Michael, wchodząc nago do kabiny prysznicowej - i doszedłem do wniosku, że jako dobry gospodarz powinienem umyć ci plecy.

Przysunął się bliżej i odsunął z jej piersi mokre włosy. Jego dłonie objęły jej ciało, a palce tańczyły lekko po śliskiej od wody skórze. Zanim zdążyła zaprotestować, sięgnął po mydło.

- Poza tym - dodał, mydląc ręce - przypomniało mi się jeszcze jedno marzenie.

- Michael, ja...

- Ciii... To jest moje marzenie. Bądź grzeczna i odwróć się.

Obrócił ją tyłem i powoli, zdecydowanymi ruchami za­czął namydlać jej plecy i ramiona, masując wzdłuż kręgosłupa. Zajął się dokładnie lukami jej bioder i ud, aż musiała przygryźć wargi, by nie krzyknąć głośno.

Woda opływała oba ciała, napełniając kabinę gorącą parą i tworząc wiry u ich stóp.

Dłonie Michaela z czułością przesunęły się pod jej ra­mionami i objęły piersi. Delikatne koniuszki stwardniały i ściemniały pod pieszczotą. Megan zaczęła oddychać nie­równo. Oparła się o niego i wyciągnęła rękę, by dotknąć jego twarzy. Czuła, jak napiera na nią twardymi biodrami i odpowiedziała na prowokację, poruszając się lekko i ryt­micznie.

Przyjął wyzwanie ze zmysłowym śmiechem i przesunął dłonie niżej, dotykając palcami jej brzucha i tworząc białe góry piany w gąszczu jasnych włosów. Całe ciało Megan drżało z rozkoszy. Obróciła głowę, próbując dosięgnąć je­go ust, ale oślepiła go tylko mokrymi włosami.

Podniecona do granic możliwości, pozwoliła Michaelo­wi obrócić się i oprzeć o mokre kafelki. Woda spływała na nich, gdy Michael pocałował ją i uniósł, by umożliwić połączenie. Megan objęła go nogami, już ruszając biodra­mi, już stawiając żądania. Odrzucając do tyłu głowę i chwytając ją silniej, wnikał w nią coraz szybciej i głębiej. aż ich wspólna potrzeba spełnienia zniweczyła resztki sa­mokontroli Michaela i rozpłynęła się w ekstazie.

Dopiero gdy ustało drżenie ciał, Michael rozluźnił uścisk i opuścił Megan, by mogła stanąć na własnych no­gach. Trzymał ją jednak dalej blisko, pieścił i całował, aż poczuł, że na plecy zaczyna mu spływać zimna woda.

Megan pozwoliła się zawinąć w gruby ręcznik i wytrzeć do sucha. Gdy przyszła kolej na nią, tyle uwagi poświęcała szczupłym, twardym liniom jego ciała, że nie wiadomo, co byłoby dalej, gdyby nie przerwał jej dzwonek do drzwi.

- To nasz obiad - zamruczał Michael, delikatnie głasz­cząc ją po policzku. - Ale wrócimy do tego później.

Megan patrzyła za nim, gdy wychodził z łazienki. Jej spojrzenie padło na lustro i z niedowierzaniem wpatrzyła się we własne odbicie. Oczy wydawały się niezwykle wiel­kie i ciemne, wargi opuchnięte, a ciało...

Zamknęła oczy i westchnęła. Nie powiedziała mu. Nie oparła mu się. Nie miała nawet siły, by martwić się, że mydelniczka zostawiła siniak na jej biodrze.

Uśmiechając się i kręcąc z politowaniem głową, Megan ubrała się i wyszła z łazienki, w chwili gdy Michael poda­wał kilka banknotów chłopcu, który przyniósł wielki kosz z jedzeniem. Chłopiec zerknął na napiwek i rozpromienił się.

- Dziękuję panu! Życzę miłego dnia!

- Na pewno będzie miły?

- Jak możesz żyć, nie mając w domu w ogóle nic do jedzenia? - spytała Megan jakiś czas później, gdy płynęli żaglówką Michaela.

- Nie mówiłem, że nie mam nic do jedzenia - sprosto­wał Michael. - Pomyślałem tylko, że przyda nam się coś poza piwem i precelkami.

Rozluźniona Megan przyglądała się, jak przeprowadza żaglówkę przez wąskie wyjście z laguny na otwarte morze. Woda miała czysty, turkusowy kolor, a niebo było inten­sywnie niebieskie. Wyraziste rysy Michaela doskonale pa­sowały do tego tła. Megan z łatwością wyobraziła go sobie jako pirata, ze związanymi włosami, kolczykiem w uchu i rapierem w dłoni.

Lekka łódź pruła fale i po krótkiej chwili Michael skie­rował ją na płytsze wody wokół malutkiej wysepki z kępą palm pośrodku.

Było to wspaniałe miejsce na piknik i Megan znowu z łatwością udało się zapomnieć o reszcie świata. Wyciąg­nęli z koszyka sałatkę z krewetek i kalmarów, świeże fran­cuskie bułeczki, owoce i sery. W koszyku były również dwie butelki wina, z których jedną wypili do posiłku, a dru­gą Michael zostawił w wodzie, by była chłodna.

Gdy już nic nie zostało do jedzenia, Michael położył się w cieniu palm, zamykając oczy i wystawiając twarz na delikatną morską bryzę. Zapalił cygaro i wyglądał na czło­wieka, który nie ma żadnych zmartwień.

Megan nie mogła się oprzeć, aby nie wyciągnąć ręki i nie przeczesać palcami jego czarnej czupryny. Uśmiech­nął się i nie otwierając oczu objął ją i przyciągnął do siebie. Jego skóra była ciepła, a bicie serca wprawiało ją w stan podniecenia znacznie bardziej niż wypite właśnie wino. Wplątała palce we włosy porastające jego pierś i zamknęła oczy, uśmiechając się leniwie iż zadowoleniem, gdy gła­skał ją lekko po karku.

- Kusi mnie, by odciąć kotwicę i pozwolić łodzi dryfo­wać - powiedział.

- Wspaniale. Jak długo musieliby nas szukać?

- Och, jakąś godzinę - roześmiał się, wskazując liczne żaglówki, pływające przy większej wyspie.

- Szkoda - mruknęła Megan, układając się wygodnie w zagłębieniu ramienia Michaela. - Chyba mogłabym to polubić.

Jego palce zatrzymały się na chwilę. Michael uniósł lekko jej twarz ku swojej.

- Naprawdę mogłabyś?

- Naprawdę bym mogła co? - spytała sennym głosem.

- Naprawdę mogłabyś to wszystko porzucić? Wspania­łych klientów, ogromne biuro, litery przy twoim nazwisku? Odważyłabyś się rozczarować swoją rodzinę i przyjaciół, nie spełniając ich oczekiwań?

Megan przyjrzała mu się, zaskoczona pytaniami i po­ważnym wyrazem jego twarzy.

- A ty?- zapytała.

- Już nie pamiętasz, że moją największą ambicją była wyprawa przez cały kraj harleyem i znalezienie sobie bogatej wdowy?

Megan zmrużyła oczy.

- Nie. To znaczy, mówiłeś o wyprawie na harleyu, ale tylko dlatego, że nie chciałeś wiązać się ani z żadnym miejscem, ani z żadną osobą.

- No popatrz, jak się człowiek zmienia z wiekiem.

- Prawda? Jesteś przecież związany z „Privateer's Paradise”.

Twarz Michaela rozjaśnił uśmiech.

- Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak szybko mogę się od tego uwolnić.

- Od kasyna, ferrari, pięknych kobiet, podniecającego życia? - I niebezpieczeństwa, pomyślała. I zobowiązań wobec tego, kto sprowadził go na Bahamy.

- Zarządzanie kasynem to po prostu praca. Ferrari jest ładne, ale to tylko samochód. A ekscytujące życie? Pijani turyści i hazardziści, którzy usiłują oszukiwać, to nie jest mój ideał ciekawego życia.

- Więc czemu tu tkwisz?

Błysk w jego oku znikł. Zastąpił go chytry uśmieszek.

- Z powodu pięknych kobiet, oczywiście.

- Oczywiście - mruknęła.

- Ale przyznaję, że kusi mnie, żeby rzucić to wszystko w diabły, osiąść na jakiejś bezludnej wyspie z właściwą kobietą u boku, spać na ziemi i patrzeć w gwiazdy. Jak by ci się to podobało?

- A z czego byś żył? - spytała, rzucając spojrzenie na piknikowy koszyk. - Jadłbyś surową rybę i orzechy kokosowe?

Michael zachichotał.

- No, tak długo, jak bym mógł. Potem chyba musiał­bym poszukać tej bogatej wdowy. A może bogatej rozwód­ki - dodał i przykrył jej usta swoimi. Po chwili uniósł głowę i wpatrzył się w jej zarumienioną twarz.

- Coś mi przychodzi do głowy - powiedział z namy­słem.

- Co?

- Czy porwanie to przestępstwo?

- Tak, ale... Były okoliczności łagodzące - odrzekła, z trudem łapiąc powietrze, gdy jego dłoń wślizgnęła się pod jej podkoszulek.

- A jeśli popełnię następne?

Jej usta zadrżały, gdy jego palce dotarły do sztywnego koniuszka piersi.

- Ja... jakie?

- Trzymając cię przez kilka dni jako zakładniczkę. Jest kilka rzeczy, które powinienem zrobić przy domku. Mogła­byś mi pomóc albo po prostu bawić się na plaży.

- Nie możemy! Ja nie mogę!

- Dlaczego? Sama mówiłaś, że nie masz żadnych kon­kretnych planów.

- Tak, ale...

- Ale co?

Megan odwróciła wzrok.

- Shari pomyśli, że całkiem zwariowałam.

Michael wpatrywał się w grę promieni słonecznych na jej wzburzonych, splątanych włosach. Nie tylko Megan groziło, że straci poczucie rzeczywistości. Piętnaście lat zniknęło - wydawało się, jakby się nigdy nie rozstawali, nie prowadzili życia na własną rękę, nie mieli mnóstwa osobnych wspomnień.

Przypływ dawnego, buntowniczego ducha sprawił, że przycisnął ją do piasku.

- Chcę, żebyś parę dni spędziła ze mną. Zgadzasz się?

- Parę dni? Ależ ja... Przecież nie mogę tak po prostu zostawić Shari.

- Shari wygląda na dziewczynę, która da sobie sama radę. Poza tym podejrzewam, że Gino zaopiekuje się nią z radością.

- Ale moje ubrania, moje rzeczy...

- Obiecuję ci - mruknął, rozwiązując węzeł podkoszul­ka - że będę cię ogrzewał przez wszystkie chwile wszy­stkich godzin wszystkich dni, aż nie będziesz miała siły stać, nie mówiąc już o martwieniu się o ubrania.

Oczy Megan rozszerzyły się gwałtownie, gdy poczuła głodne usta Michaela na swoich piersiach. Wplotła palce w jego włosy i poddała się zalewającej ją fali radości. Głos sumienia umilkł, stłumiony namiętnością.

ROZDZIAŁ 9

Megan nie byłaby zdziwiona, gdyby klucz do domku numer cztery już nie pasował. Czuła się, jakby minęły trzy lata, a nie trzy dni.

Była ubrana w rzeczy Michaela: związany w pasie na węzeł podkoszulek i spodenki gimnastyczne. Sukienka, którą miała na sobie na balu, a która kosztowała miesięczną pensję, spoczywała w charakterze zgniecionego gał-ganka na dnie plastikowej torby, razem z butami. Megan była nie uczesana, nie umalowana, ale bardzo szczęśliwa.

Otworzyła drzwi, rzuciła w kąt torbę i przekręciła kon­takt. Usłyszała gwałtowne westchnienie, a nad oparciem kanapy pojawiły się dwie rozczochrane głowy.

- Megan! - Shari zamrugała w ostrym świetle. - Wróci­łaś!

Megan przeniosła rozbawiony wzrok z zaczerwienionej twarzy Shari na ciemniejsze, południowe rysy Gina Romaniego. Kilka sztuk ubrania leżało na ziemi. Było jasne, że przerwała im w najbardziej nieodpowiednim momencie.

- E... ja... no... to ja jeszcze sobie wyjdę- wyjąkała Megan, usiłując ukryć uśmiech. - Nie przejmujcie się mną. Posiedzę nad basenem.

Wciąż się uśmiechając, wycofała się po wysypanej bia­łym żwirem ścieżce i opadła na leżak. Słońce już zaszło i na dworze wypoczywało niewiele osób. Większość za­pewne jadła kolację lub znajdowała się w kasynie.

Megan odprężyła się i odetchnęła głęboko. Na ustach wciąż czuła smak skóry Michaela. Te trzy dni były rajem. Spali do późna, jedli śniadanie nad laguną, godzinami spa­cerowali po plaży, rozmawiając swobodnie i kłócąc się jedynie o to, gdzie i co jeść. Megan zaproponowała, żeby zapomnieli o cywilizacji i spróbowali nie korzystać z po­bliskich delikatesów. Michael łapał kraby i homary, które gotował nad ogniskiem. Wdrapał się nawet na palmę, by strącić kilkanaście dojrzałych orzechów kokosowych.

Codziennie pływali na małą wysepkę i kochali się w cie­niu palm. Przywierali do siebie w wodzie laguny, dostoso­wując rytm swych ciał do rytmu fal. W nocy, nasyceni, zasypiali w swoich ramionach, wiedząc, że obudzą się rano w objęciach.

Michael niewiele zrobił przy domku. Przybił obluzowa­ną deskę na werandzie i tyle. Jak psotny chłopiec, wziął ją za rękę i zaprowadził do składziku za domem. Stał tam jego harley, wielka, czarna maszyna. Zabrał Megan na szaleńczą przejażdżkę wokół wyspy. Po powrocie kochali się tak samo szaleńczo i bez tchu.

Megan uniosła powieki. Drzwi domku numer cztery otwarły się, przecinając ciemność strugą światła. Stanął w nich Gino, poprawiając koszulę, a obok pojawiła się Shari, której głowa ledwo sięgała piersi mężczyzny. Bez wysiłku Gino uniósł Shari jednym ramieniem, pocałował, szepnął kilka stów i zniknął w mroku, kierując się w stronę hotelu.

Shari wpatrywała się w ciemność, po czym odetchnęła głęboko i dołączyła do Megan.

Przez długą chwilę siedziały w milczeniu, nie ośmiela­jąc się nawet na siebie spojrzeć, ale w końcu ich oczy spotkały się i obie kobiety wybuchnęły głośnym śmie­chem.

- Ale z nas przyzwoitki - wykrztusiła Shari, nie prze­stając się śmiać. - Och, jak ja się cudownie bawię. Kto w ogóle wymyślił ten urlop? Czy naprawdę musimy w przyszłym tygodniu wracać do domu?

- Rozumiem, że nie tęskniłaś za mną - stwierdziła Me­gan.

- Ani trochę - oświadczyła Shari. - Och, Meg... Meg, on jest cudowny! Jest niezdarny i śmieszny. Tak bardzo starał się być dobrze wychowany, że ledwo udało mi się zwabić go do pokoju! No i kiedy w końcu się tam znaleźliśmy, naprawdę blisko - zachichotała - to kto się zjawia?

- Przepraszam, skąd miałam wiedzieć?

- Nie szkodzi. Nie uda mu się tak łatwo ode mnie uwolnić - westchnęła Shari z zadowoleniem i rozparła się na poduszkach. Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy, gdy spojrzała na Megan.

- Ty też chyba miło spędziłaś ostatnie dni.

- Owszem - przyznała Megan.

Shari usiadła prosto i dokładnie przyjrzała się kuzynce. Dostrzegła nietypowy dla Megan niedbały ubiór, rozczo­chrane włosy, równą opaleniznę, ale przede wszystkim jasny, wyraźny błysk zielonych oczu. Zniknęły ślady zmęcze­nia i napięcia, a na ich miejsce pojawiło się rozluźnienie, którego Shari nie widziała u Megan od lat.

- Boże drogi - szepnęła. - Jesteś zakochana.

- Nie bądź śmieszna - zaprotestowała Megan, o chwilę za późno, o ton za cicho.

- Nie jestem. Zakochałaś się! To widać w twoich oczach. Czy on wie? Czy podziela twoje uczucia? Czy prosił cię...

- O nic mnie nie prosił - przerwała Megan. - I zanim pani zacznie snuć intrygę, Constance Fairbreast, niech pani przyjmie do wiadomości, że nic nie powiedział, nic nie wie, a jeśli o mnie chodzi, to nie ma co wiedzieć, pytać czy mówić. Więc zostawmy ten temat!

- Ależ, Meg...

- Słuchaj, czy możemy spędzić resztę wakacji nie kom­plikując sobie więcej życia? Lubię Michaela. Dobrze nam razem. Odpoczywam w jego towarzystwie. Zakochałam się po uszy w piasku i palmach, ale to wszystko. Gdy minie mój urlop, wrócę do Nowego Jorku, a Michael będzie dalej prowadził kasyno.

- Mogłabyś to zrobić? Po prostu wyjechać stąd i żyd dalej jak gdyby nigdy nic?

- A mam jakiś wybór?

- Zawsze jest jakiś wybór. Możesz wycofać się, zanim cię ktoś zepchnie. Możesz wrócić do tego, co zawsze chcia­łaś robić - prowadzić małą, prywatną kancelarię. Przecież najszczęśliwsza byłaś w tym ciasnym biurze obrońców z urzędu, zajmując się ludźmi, którzy nie mieli grosza przy duszy! Byłaś szczęśliwa, Meg, bez sukienek od Yves St. Laurenta i butów od Gucciego. Jesteś doskonałym prawni­kiem i możesz się świetnie obejść bez ojca i braci. Zawsze robiłaś to, czego oni od ciebie oczekiwali - dlaczego dla odmiany nie zrobisz czegoś, na co sama masz ochotę?

- To nie takie proste.

- Czemu nie? Tysiące ludzi robi to codziennie. Jeśli nadstawisz ucha, usłyszysz, jak się śmieją i bawią. To nie grzech, Meg. To nie przestępstwo, jeśli nie chce się za­akceptować czegoś, co ktoś inny uważa za najlepsze.

Megan odwróciła głowę. Co mogła odpowiedzieć - że Shari nie ma racji? Megan rzeczywiście kochała pełne kurzu i papierów biuro pomocy prawnej, nieporadnie pisa­ne listy i butelki domowego wina, które dostawała w po­dzięce od klientów. Jej rodzina godziła się z tym zajęciem, póki uważała, że Megan chodzi tylko o zyskanie doświad­czenia. Ale gdy nadeszła propozycja pracy w biurze proku­ratora okręgowego, ojciec zamówił szampana i zorganizo­wał przyjęcie, nie pytając się nawet, czy zgadza się przyjąć ofertę.

Nie, nie była szczęśliwa, ale była zupełnie zadowolona. Mimo wszystko zawdzięczała swoją pozycję własnej pra­cy. Ale czy zadowolenie to wszystko, na co może liczyć? Czy to rzeczywiście wystarczy?

A co z Michaelem? Był ciepły, czuły i kochający, i to właśnie podbiło jej serce. A ta mroczna strona jego życia? Obiecał, że jej wszystko wyjaśni, ale przez całe trzy dni nie poruszył tego tematu, a ona nie pytała. Ta sprawa stała między nimi jak mur, tak samo jak pamięć jego lodowatego spojrzenia tego poranka, gdy rozmawiali w patio. Co go wtedy tak rozgniewało - oskarżenie, że jest zamieszany w nielegalne działania, czy podejrzenie, że jej wakacje tu nie były całkiem przypadkowe? Obie te sprawy niewątpli­wie nurtują Michaela tak samo, jak ją podejrzenia i wątpli­wości.

Szczególnie jeśli rzeczywiście coś ukrywa.

Zakochana w Michaelu? Tak, była zakochana. Szczęśli­wa? Absolutnie nie.

- Megan, nie słyszałaś ani słowa z tego, co mówiłam - stwierdziła Shari oskarżycielsko.

- Chyba nie.

- No? I co zrobisz?

- Co zrobię? - westchnęła Megan. - Przede wszystkim wezmę zaraz długą, gorącą kąpiel. Potem położę się z miłą, nudną książką - na przykład z poradnikiem „Jak sobie radzić ze wścibskimi współlokatorkami” - i prześpię spo­kojnie całą noc.

Shari zmarszczyła brwi i spojrzała ponad ramieniem Megan.

- Jesteś pewna, że nie miałaś innych planów?

Megan odwróciła się i poczuła znajomy ucisk w żołąd­ku na widok ubranego we frak Michaela, który zbliżał się w ich stronę. Niedbały plażowicz przemienił się niczym kameleon w przystojnego, eleganckiego właściciela hotelu.

Shari poderwała głowę i przyjrzała mu się tak badaw­czo, że powinien właściwie ukryć się w mysiej dziurze.

- Dobry wieczór pani - uśmiechnął się do Shari. - Mam nadzieję, że nie popsułem pani wakacji, zatrzymując Megan tak długo.

- Popsuł je pan, przywożąc ją z powrotem - odpowie­działa szczerze. - Gino i ja właśnie zaczęliśmy się lepiej poznawać... jeśli pan rozumie, o co mi chodzi.

- Zastanawiałem się właśnie, dlaczego minął mnie jak burza - zaśmiał się Michael. - Mimo że taki duży, jest bardzo nieśmiały, gdy chodzi o kobiety. Musiała pani zro­bić na nim ogromne wrażenie.

- Mogłabym to samo powiedzieć o kimś jeszcze - za­uważyła Shari celnie. - Megan oczywiście tego nie przy­zna, ale w Nowym Jorku wiedzie żywot samotniczki. Właśnie jej mówiłam, że szkoda byłoby wracać już w przyszłym tygodniu. Przecież nie musimy się śpieszyć. Megan od lat nie brała urlopu, a ja jestem swoim własnym szefem.

- Tak, Megan mówiła mi, że pani pisze książki - powiedział Michael, udając, że nie zauważa, jak Megan trąca Shari w ramię.

Shari odsunęła się.

- Piszę romanse. Podobno całkiem dobre. Jeśli to pana interesuje, Megan ma egzemplarz mojej ostatniej książki „Serce z kamienia”. Na początku Megan kręciła nosem na główny wątek, ale teraz chyba przyzna, że i akcja, i psychologia bohaterów są całkiem wiarogodne. No cóż - prze­niosła wzrok z rozbawionej twarzy Michaela na wściekłą minę Megan - chyba pójdę się przejść po plaży. Wybaczcie. mi, proszę...

Megan i Michael spoglądali za Shari, która zniknęła wśród drzew palmowych ciągnących się wzdłuż plaży. Policzki Megan płonęły, ale na Michaelu tak wyraźne aluzje nie zrobiły żadnego wrażenia.

- Ciekaw jestem, czy Gino wie, że jego los jest już przesądzony - mruknął Michael.

- Chętnie mu pomogę się wyzwolić.

- Jest dużym chłopcem. Wie, co robi.

- A ja jestem dużą dziewczynką - powiedziała cicho - ale nie mam pojęcia, co robię, Michael. Nie mam pojęcia, co oboje robimy. A ty?

Michael objął ją łagodnie. W jej głosie dźwięczała pani­ka, zbyt wyraźna, by zbyć ją żartem. Przycisnął więc tylko usta do włosów Megan i tulił ją, dając jej czas na wzięcie się w garść.

- Wiem, że obiecałem ci spokojny, samotny wieczór - powiedział w końcu, unosząc jej głowę. - Ale rzuciłem tylko okiem na stos papierów i notatek na moim biurku i uznałem, że befsztyki we dwoje są znacznie bardziej pociągające. Miałem nadzieję, że też tak pomyślisz.

- Nie wiem, Michael, nie wiem...

Pochylił się, by ją pocałować. Pocałunek, początkowo uspokajający i łagodny, szybko zmienił się w gwałtowny. Gdy w końcu uniósł głowę, zatopił w jej oczach spojrzenie, w którym po raz pierwszy mogła jasno i wyraźnie odczytać jego uczucia.

- Mamy kilka spraw do omówienia, Megan. Nie, nie wiem, co robimy i dokąd nas to zaprowadzi, ale wiem, że po dziesięciu minutach od rozstania z tobą byłem gotów oszaleć z tęsknoty. Są sprawy... rzeczy, o których powin­naś się dowiedzieć, o których powinienem był ci powie­dzieć wcześniej, i które teraz też mnie prześladują. - Zerk­nął na zegarek i zaklął pod nosem. - Muszę zajrzeć do kasyna, ale to nie potrwa długo. Słuchaj - wcisnął jej w rękę kawałek zimnego metalu - to klucz do mojego apartamentu. Zamówiłem już kolację. Spotkajmy się tam... powiedzmy za godzinę, dobrze?

- Za godzinę - szepnęła. - Dobrze.

Znów ją pocałował, po czym wsunął ręce do kieszeni i się cofnął.

- Przez dziesięć minut mało nie zwariowałem. Za go­dzinę będę się nadawał do pokoju bez klamek. Nie spóźnij się.

Megan wróciła do domku jak we śnie.

To chyba niemożliwe... Przecież Michael nie mógł się w niej zakochać... A może?

Zanurzyła się w gorącej kąpieli, mając nadzieję, że to ją uspokoi i pozwoli rozproszyć niektóre wątpliwości, ale po­nieważ cały czas zerkała na zegarek, nie mogła się skon­centrować. Pół godziny zajęła jej toaleta, drugie pół - zastanawianie się, co powinna na siebie włożyć.

Przeszukała szuflady komody i w końcu zdecydowała się na przezroczysty staniczek i równie przezroczyste figi. Sukienka mini miała głęboki dekolt i przylegała do jej ciała tak kusząco, że niewątpliwie pomoże Michaelowi zapo­mnieć o rozciągniętych podkoszulkach i zbyt dużych szor­tach. Nie chodziło o to, żeby go uwieść, ależ skąd, ale jeśli jest szansa... najmniejsza szansa...

Ktoś zapukał do drzwi. Shari nie wróciła jeszcze ze spaceru i Megan podejrzewała, że zapomniała wziąć klu­cza.

- Jeszcze chwila i już byś mnie nie zastała - zaczęła, otwierając drzwi, ale głos zamarł jej w gardle na widok osoby, która stała w progu.

ROZDZIAŁ 10

- Dobry wieczór pani. Nie przeszkadzam?

Na progu stał Dallas.

Wysoki, siwowłosy Teksańczyk trzymał w ręku kape­lusz, a na twarzy miał głupawy uśmieszek. Zmierzył Megan wzrokiem i gwizdnął cicho.

- No, no, no... Ale się zrobiłaś na bóstwo, dziewczyno.

- Właśnie... właśnie wychodzę na kolację.

- Szczęściarz z tego faceta, kimkolwiek jest. Nie za­trzymam pani długo, ale chciałbym zamienić z panią kilka słów na osobności.

Zdziwiona Megan otworzyła szerzej drzwi i zaprosiła go do środka.

- Usiłowałem panią złapać przez ostatnie dwa dni - powiedział. - Była pani na wycieczce?

- Spędziłam parę dni po drugiej stronie wyspy - wyjaś­niła. - Czy szukał mnie pan z jakiegoś konkretnego powodu?

Dallas z namysłem podrapał się po brodzie i uniósł krza­czastą brew.

- No, w gruncie rzeczy myślałem, że to pani szuka mnie.

- Ja pana? Nie rozumiem. Czy ktoś panu powiedział, że pana szukam?

- Sama mi to powiedziałaś, dziewczyno. - Nie zmie­niając wyrazu twarzy, Dallas sięgnął do kieszeni marynarki i wyciągnął portfel. Światło padło na legitymację, identyfi­kującą go jako agenta wydziału skarbowego. Megan była kompletnie zaskoczona.

Dallas był agentem przysłanym przez Hornsby'ego! Zo­stał poinformowany o przyjeździe Megan i to on miał się z nią skontaktować, gdyby włożyła złotą bransoletkę.

Ale miała bransoletkę na ręku tylko przez pół dnia, spędzonego niemal całkowicie na odosobnionym kawałku plaży! Nie widziała Dallasa ani nad wodą, ani w restaura­cji.

- Wyglądasz, jakbyś się miała zaraz udławić. Dobrze się czujesz?

- Tak, wszystko w porządku. Zupełnie w porządku. - Przypomniała sobie. Spotkała go przecież w drodze do sali balowej. Kilka minut wcześniej, a zniknąłby w tłumie hazardzistów. Kilka minut później, a wyszłaby z Michaelem.

- Może mi powiesz, co masz do powiedzenia, żebyśmy się mogli oboje zająć swoimi sprawami?

Megan otworzyła usta i bezgłośnie zamknęła je znowu.

- To dziwne, wiesz? - powiedział, z namysłem mrużąc oczy. - Tego Vallaincourta też nigdzie nie było przez parę ostatnich dni. Spytałem mimochodem jego sekretarkę, gdzie się podziewa, a ona powiedziała, że pojechał na ryby. Wyobraź sobie. Na ryby.

Megan podeszła do drzwi prowadzących na patio. Księ­życ nie pokazał się jeszcze nad horyzontem, ale niebo było usiane tysiącami gwiazd. Ktoś najwyraźniej zorganizował przyjęcie na plaży, bo płonęło tam wielkie ognisko.

- To nie moja rzecz, w jaki sposób odnawiasz stare znajomości. Ale muszę się dowiedzieć, czy coś, co wiesz o tej starej znajomości, może nam pomóc w dochodzeniu. - Oczy Dallasa przypominały teraz małe punkciki. - Abner Hornsby powiedział mi, że jesteś bystrą dziewczyną. Zbyt bystrą, żeby włożyć to świecidełko przez pomyłkę albo zapomnieć, po co je miałaś włożyć. A zatem jesteś chyba również nazbyt inteligentna, by zapomnieć, dlaczego cię tu w ogóle przysłano.

Megan zamknęła oczy, ale tak było jeszcze gorzej. Na­tychmiast ujrzała przed sobą twarz Michaela i usłyszała jego głos.

„Mamy kilka spraw do omówienia... Rzeczy, o których powinienem był ci powiedzieć wcześniej...”

Jedną z przyczyn, z powodu których nie naciskała na Michaela, aby zdradził jej więcej szczegółów na temat swojej pracy, był strach, że jej najgorsze podejrzenia się potwierdzą. Gdyby rzeczywiście odkryła nieprzyjemną prawdę o Michaelu Antonaccim-Vallaincourcie, stałaby przed straszliwym dylematem, co zrobić.

Prawnicza przysięga zobowiązywała ją do złożenia do­niesienia o wszystkich przestępstwach i nielegalnych działaniach. Miłość do człowieka, który je popełnił, nie zwol­niłaby jej od oskarżenia o pomaganie przestępcy. Kocha­nek nie stawał się automatycznie klientem, którego zwie­rzenia mogłaby zachować w tajemnicy.

- Nie chciałbym, żeby karierę takiej ładnej dziewczyny Zniszczył jeden głupi błąd - powiedział spokojnie Dallas.

Megan odwróciła się i spotkała jego wzrok. To dziwne, że przedtem nie zauważyła, jak bardzo szeroka twarz i zwalista budowa Dallasa upodabnia go do jej ojca. Wyraz twarzy dobrotliwego dziadka, który tak spodobał jej się pierwszej nocy w kasynie, zniknął razem ze zmarszczkami w kącikach oczu. Dallas był teraz symbolem władzy. Wła­dzy, którą Megan nauczyła się szanować na długo przed wstąpieniem na studia prawnicze.

- Hej, żadne z nas nie młodnieje przez to czekanie, aż się zdecydujesz coś powiedzieć. Może ułatwię sprawę wyjaśniając, czego dowiedzieliśmy się w ciągu tych paru dni, gdy cię nie było. Najwyraźniej twój kumpel nie mówi wszystkiego. Nie jest wcale właścicielem tego tu hotelu. Prowadzi go tylko, tak jak prowadził wiele spraw w ciągu ostatnich dziesięciu lat... Dla swego szefa... Vincenta Giancarlo.

ROZDZIAŁ 11

Megan pomyślała, że teraz wie, jak czuje się człowiek skazany na śmierć. Ścierpła jej skóra, serce podeszło do gardła, ręce były zimne i lepkie. Szła powoli i sztywno jak na ścięcie.

Apartament Michaela znajdował się na najwyższym pię­trze. Czekanie na windę trwało całą wieczność. Zaciskała zęby tak mocno, że rozbolała ją szczęka.

Megan miała klucz w ręku, ale zapukała do drzwi. Była znacznie spóźniona, więc miała nadzieję, że Michael jest już w środku i czeka na nią.

Ale nie było go. Pomieszczenie tonęło w delikatnym świetle, w wazonie stały świeże kwiaty, a na balkonie - nakryty do kolacji stół. Apartament składał się z sześciu dostatnio wyposażonych pokoi, ale Megan nie zainteresowała się bliżej umeblowaniem. Zajrzała do wszystkich za­kamarków, po czym następne pół godziny spędziła spacerując nerwowo po salonie. W końcu postanowiła poszukać Michaela.

Zjechała windą z powrotem do holu i skierowała się do kasyna. Rzut oka na zatłoczoną salę nic jej nie dał - przy automatach do gry kłębił się tłum, stoliki były oblężone, ale Michaela tam nie było.

- Przepraszam - zagadnęła jednego ze strażników »czy nie widział pan pana Vallaincourta?

Strażnik z uznaniem otaksował figurę Megan, podkre­śloną krótką, obcisłą sukienką.

- Chyba mignął mi jakiś czas temu, ale... - wzruszył ramionami z przepraszającym uśmiechem. - Niech pani zajrzy do biura.

Megan podziękowała i Wróciła do zatłoczonego i hała­śliwego holu. Minęła recepcję, kierując się do umieszczonych z tyłu biur. Na trzech wielkich dębowych drzwiach widniały tabliczki z nazwiskami i stanowiskami osób z za­rządu. Pełna mieszanych uczuć, zarazem przestraszona i zakłopotana, Megan zapukała do drzwi z napisem „Dyre­ktor”.

Nikt nie odpowiedział na jej pukanie.

Spojrzała przez ramię, ale recepcjonistka była zajęta nowo przybyłą grupą turystów. Nacisnęła więc klamkę i ze zdziwieniem stwierdziła, że drzwi ustępują. Megan naj­pierw zajrzała, a potem weszła do pokoju, który najwyraźniej był sekretariatem, i zamknęła za sobą drzwi. Nikt jej nie zatrzymał, nikt na nią nie zwrócił uwagi.

Duże biurko strzegło dostępu do drugiej pary wysokich dębowych drzwi. Jedno ich skrzydło było nieco uchylone. Megan dostrzegła Michaela.

Ruszyła w tamtą stronę, ale zatrzymała się znowu, czu­jąc, jak serce podchodzi jej do gardła. W świetle stojącej na biurku lampy z zielonym abażurem Michael wydawał się niezwykle przystojny. Dlaczego wygląda tak czarująco i beztrosko? Dlaczego nie postarzał się, nie roztył, nie wy­łysiał? Wcale nie wyglądał na prawą rękę Vincenta Giancarlo. A jednak, jak twierdził Dallas, taką właśnie pełnił funkcję w przestępczym światku.

Teksańczyk niemal mruczał głośno z zadowolenia, gdy podała mu prawdziwe nazwisko Michaela, a raczej gdy go zdradziła. Ale czy miała inne wyjście? Włożyła tę przeklętą bransoletkę w przypływie gniewu. Miała pecha, że Dallas spotkał ją akurat w tym momencie w holu. Kłamstwa na temat Michaela nie pomogłyby ani jemu, ani jej uniknąć kłopotów. Mogła tylko mieć nadzieję, że Michael zrozu­mie, dlaczego musiała tak postąpić i nie znienawidzi jej całkowicie. Może da jej szansę, by go spróbowała z tego wyplątać... jeśli jeszcze nie jest za późno.

Michael pochylał się nad biurkiem, marszcząc brwi, co podkreślało jego zdecydowane rysy. Nie mogła oderwać wzroku od mocnej szczęki, pełnych, zmysłowych ust, oczu ocienionych długimi rzęsami. Wspomnienie ich połączo­nych nagich ciał, wspaniałych wspólnych przeżyć nieomal obezwładniło Megan. Otrząsnęła się. Zdała sobie sprawę, że musi działać szybko, bez zastanowienia, nie pozwalając sobie na rozważania, co mogłoby się zdarzyć w innych warunkach.

Megan pchnęła drzwi i weszła do biura energicznym krokiem. Michael podniósł głowę, najwyraźniej zaskoczo­ny.

- Megan...?

- Michael, muszę z tobą porozmawiać, choćby przez parę minut. Jest coś ważnego, o czym powinieneś się dowiedzieć.

- Megan, ja...

- Nie, proszę, pozwól mi mówić. Pozwól mi to z siebie wyrzucić, póki jeszcze trzymam się w garści. Potem możesz ze mną zrobić, co będziesz chciał.

- Megan! Bardzo bym chciał z tobą porozmawiać, ale - jak widzisz - w tej chwili jestem zajęty.

Wzrok Megan pobiegł za jego spojrzeniem. Oniemiała. Michael nie był sam. Na kanapie w rogu pokoju tkwił Kolumbijczyk, którego widziała już w kasynie. Obok nie­go siedział Vincent Giancarlo, który wyglądał równie groźnie, jak półtora roku temu w sądzie.

Po obu ich stronach stali ponuro spoglądający ludzie z obstawy, a naprzeciwko Gino Romani, z twarzą tak samo wypraną z wszelkiego wyrazu jak twarz Michaela.

Przerażona Megan patrzyła, jak Vincent Giancarlo pod­nosi się ze swego miejsca. Wydawało się, że trwa to bardzo długo, a kiedy w końcu wyprostował się, wypełnił sobą cały pokój. Było to tylko pierwsze wrażenie, bo w rzeczy­wistości był znacznie niższy od Michaela i nie tak mocno zbudowany. Jego ciemne, głęboko osadzone oczy wydawa­ły się przenikać Megan na wylot. Gdyby nogi nagle nie odmówiły jej posłuszeństwa, uciekłaby natychmiast.

- Michael - rozległ się niski, gardłowy głos - widzę, że coś przede mną ukrywałeś.

Megan zauważyła, że mięśnie policzków Michaela napięły się na moment, ale zaraz rozluźniły w uśmiechu.

- Pani Thomas i ja jesteśmy starymi przyjaciółmi. Cho­dziliśmy razem do szkoły. Przyjechała tu na dwutygodniowy urlop.

Giancarlo podszedł do Megan.

- Każdy powinien mieć tak uroczych przyjaciół. Teraz rozumiem, dlaczego człowiek, który przez rok nie wziął nawet jednego wolnego popołudnia, nagle znika na trzy dni. - Duże brązowe oczy zwróciły się w stronę Michaela. - Popieram, chłopcze, popieram.

- Ja... ja... przepraszam - wyjąkała Megan. - Nie chciałam przeszkadzać...

- Nonsens. - Giancarlo ujął ją za rękę. - Takie prze­szkody sprawiają, że krew szybciej krąży w żyłach. To pani musi nam wybaczyć. Najwyraźniej mieliście na ten wie­czór wspólne plany, a myśmy wam przeszkodzili.

Megan wstrzymała oddech, gdy Giancarlo powoli prze­sunął wzrokiem po jej figurze. Sukienka wydała się jej nagle za krótka, zbyt obcisła, za bardzo podkreślająca figu­rę. Przeklinała się w duchu.

- Naprawdę - szepnęła bez tchu - to” lać ważnego. Mieliśmy po prostu zjeść razem kolację.

- Po prostu kolację? - Miękki głos Giancarla zdradzał niedowierzanie. - Droga pani, gdyby moja żona ubierała się tak do kolacji, miałbym teraz z tuzin synów i ważył z dziesięć kilo mniej. Michael, powinieneś był nam powie­dzieć.

- Powinieneś był mnie zawiadomić o swoim przyjeździe, Vince - wytknął Michael.

- Ach, touché. Sam nie wiedziałem o tym jeszcze kilka godzin temu. Poza tym wolę przyjeżdżać i odjeżdżać bez zapowiedzi. Wszyscy się wtedy bardziej starają... Prawda, Eduardo?

Mały Kolumbijczyk usiłował wtopić się w kanapę. Na dźwięk swego imienia poruszył się niezręcznie i potwier­dził, co wywołało wybuch śmiechu Sycylijczyka.

- Niektórzy nie lubią niespodzianek. Michael, nie będę ci przeszkadzać. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby tak urocza dama miała być głodna z powodu nudnych interesów. Poza tym - rzucił okiem na zegarek i zmarszczył brwi - wydaje mi się, że ostatni raz jadłem o świcie. Czy ten zwariowany Alzatczyk wciąż jest tu kucharzem? Ten, który miesza pół kilo topionego masła z pół kilo sera i robi z tego sos do makaronu?

- René - powiedział Michael. - Tak, wciąż tu pracuje.

- To świetnie. Eduardo i ja popróbujemy dzieł René i pokłócimy się o wyniki meczów piłki nożnej, a ty i pani Thomas... spróbujecie się nie kłócić - stwierdził Giancar­lo, puszczając do Megan oko.

- Vince...

- Nie, nie, Michael. Naprawdę. Zapewniłeś mnie już, że wszystko jest przygotowane jak trzeba. Możemy tylko cze­kać. Naprawdę czułbym się zaniepokojony stanem twojego umysłu, mój drogi, gdybyś wolał spędzić ten czas z nami, a nie z piękną kobietą.

Może Michael i był zdenerwowany, ale nie pokazał tego po sobie.

- Jesteś pewien, że nie będę wam potrzebny?

Giancarlo oderwał oczy od Megan.

- Oczywiście, że będziesz. Choćby po to, by zatelefo­nować do kuchni i zamówić mi wielki befsztyk. I makaron. Całe góry makaronu. I kalmary, i rybę... Gdy naprawdę będę cię potrzebować, przyślę Gina. Na razie odpręż się i baw dobrze.

Michael nie robił wrażenia odprężonego, ale po krótkim wahaniu odwrócił się i podszedł do stojącego na biurku telefonu.

Tym samym odsłonił Megan, która do tej pory pozosta­wała praktycznie w cieniu. Teraz ostrzejsze światło wydo­było jej rysy i zdumiewającą, szmaragdową zieleń jej oczu. Giancarlo przerwał w pół zdania i utkwił w niej wzrok.

- Proszę mi wybaczyć, ale czy myśmy się już gdzieś nie spotkali?

Megan z trudem trzymała nerwy na wodzy. Serce znowu podeszło jej do gardła. Przypomniała sobie, jak pewnego dnia wiele miesięcy temu wślizgnęła się na salę sądową, by śledzić przebieg wstępnego procesu przeciwko Vincentowi Giancarlo. W niecałe dwadzieścia minut jego prawnicy obalili oskarżenie. Triumfujący Giancarlo w drodze do wyjścia zatrzymał się w pobliżu miejsca, gdzie siedziała, Co gorsza, czekał na niego tłum reporterów, więc obstawa przez chwilę musiała opróżniać przejście. Trwało to sekun­dy, ale wystarczyło, by Giancarlo, który swoje kochanki liczył na pęczki, zauważył jej utkwiony w niego wzrok.

Niemożliwe, by przypomniał sobie to spotkanie po blisko dwóch latach.

- Nie... nie wydaje mi się, proszę pana...

Giancarlo jakby obudził się i ujął jej rękę.

- Ach, jak niegrzecznie z naszej strony! Michael jest dla mnie prawie synem, ale jego maniery są czasami... - Pokręcił głową w parodii rozpaczy.

Michael usłyszał jego słowa. Przytrzymał słuchawkę telefonu, przykrywając ją dłonią. Przez moment wpatrywał się w Megan, po czym przeprosił.

- Pani Megan Thomas... Vincent Giancario.

Giancarlo rozpromienił się.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Ale muszę panią ostrzec, że nie zapominam twarzy. Jeśli już się gdzieś spotkaliśmy, to w końcu sobie przypomnę.

- Wszystko gotowe - powiedział Michael, odkładając słuchawkę. Obszedł biurko, obrzucając Gina spojrzeniem. - René obiecał, że przejdzie samego siebie. Stolik czeka. Gino pójdzie z tobą, Vince, i upewni się, czy masz wszystko.

- Znakomicie. Znakomicie. No chodź, Eduardo. Mój żołądek dopomina się o swoje prawa.

Kolumbijczyka nie trzeba było ponaglać. Wstał i ruszył do drzwi. Gino i obstawa wyszli za nim razem z Giancarlem.

- Mam nadzieję, że jeszcze panią zobaczę.

Uśmiechnęła się z wysiłkiem i wyjąkała jakieś pożeg­nalne słowa. Michael odprowadził ich aż do drzwi do holu i czekał, by upewnić się, że poszli w stronę restauracji. Zanim wrócił, Megan podeszła do okna i wyglądała teraz na ruchliwą ulicę. Słyszała, jak Michael zamyka drzwi i przekręca w nich klucz.

Jego sylwetka odbijała się w szybie. Wyglądał na roz­gniewanego, nawet wściekłego. Przygotowała się do nieuniknionej konfrontacji. Puściła firankę, ale nie była w sta­nie odwrócić się i spojrzeć na niego. Jeszcze nie.

- Bardzo mi przykro. Nie wiedziałam, że jesteś zajęty.

- To moja wina. Powinienem był przeczytać wiadomo­ści, które czekały na mnie w recepcji. Przepraszam cię jeszcze na chwilę - muszę zadzwonić.

Jego głos był zimny i oficjalny, zupełnie niepodobny do tego, kiedy prosił ją, by nie spóźniła się na spotkanie.

Nacisnął kilka przycisków na tarczy telefonu i powie­dział coś cicho do słuchawki. Zbyt cicho, by Megan mogła dokładnie usłyszeć. Zrozumiała tylko, że mówił coś o go­ściach i rezerwacji...

W końcu odłożył słuchawkę. Nadal tkwił przy biurku. Megan rzuciła mu szybkie spojrzenie, ale odwróciła wzrok natychmiast, gdy poczuła, że Michael patrzy na nią. Za­mknęła oczy.

- Michael... Departament Sprawiedliwości wie wszy­stko o interesach Vincenta Giancarlo. Wie, że to on jest właścicielem kasyna, a ty dla niego pracujesz... - Głos ją zawiódł i umilkła.

- Czy to właśnie chciałaś mi przekazać?

- Nie tylko.

Czekając wpatrywał się w nią, a Megan pożałowała, że kiedykolwiek spotkała Abnera Hornsby'ego.

- Tamtego ranka, na plaży... kiedy kłóciliśmy się... spytałeś, czy jestem tu po prostu na urlopie. Nie odpowiedziałam ci. Nie mogłam. Bo widzisz, tak naprawdę... tak naprawdę to nie jest zwykły urlop. A ja nie jestem takim zwykłym prawnikiem. To znaczy, jestem prawnikiem, ale pracuję w Biurze Prokuratora Okręgowego, i to oni mnie tu przysłali. To znaczy... właściwie nie przysłali, to była tyl­ko prośba z Wydziału Skarbowego, od takiego obrzydliwe­go agenta, który nazywa się Hornsby. Pokazał mi twoje zdjęcie z Giancarlem, zrobione parę miesięcy temu. Zdję­cie było niewyraźne i nie rozpoznałam cię, ale on uważał, że tak, więc... więc przysłał mnie tutaj, żebym mogła ci się przyjrzeć osobiście.

Pojedyncza łza wymknęła się jej z kącika oka i spłynęła aż na brodę.

- Widzisz, oni znali cię tylko jako Vallaincourta i dosta­li szału, kiedy się okazało, że człowiek o tym nazwisku nie ma żadnej przeszłości.

Michael nabrał w płuca powietrza i wypuścił je powoli.

- Rozumiem, że to niedopatrzenie zostało już napra­wione?

Megan odwróciła się i odważyła spojrzeć mu w oczy.

- Nie miałam wyboru. Nie mogłam nagle zmienić zda­nia i odmówić współpracy, skoro już tu przyjechałam. I nie mogłam kłamać. Mimo że bardzo chciałam, bo zacząłeś tyle dla mnie znaczyć, nie mogłam kłamać! I tak wiedzieli­by, że coś jest nie w porządku, i oboje mielibyśmy kłopoty. A tak... a tak przynajmniej wszystko jest jasne i mogę ci pomóc. Cokolwiek to jest, Michael, w cokolwiek jesteś zamieszany, mogę ci pomóc. Nie jesteś taki jak oni, nigdy nie byłeś. Zrobię wszystko, co zechcesz, co tylko jestem w stanie zrobić, by pomóc ci się wyplątać. O ile... o ile nie każesz mi kłamać.

Michael wpatrywał się w nią w milczeniu, najwyraźniej dokładnie zastanawiając się nad tym, co przed chwilą po­wiedziała. Zaciskał i rozprostowywał palce.

- Aha - mruknął. - Więc chcesz mi pomóc.

Megan wstrzymała oddech.

- Przyjechałaś tutaj z misją, na prośbę - jak się nazywa ten twój szef? Hornsby?

- Nie jest moim szefem. Zrobiłam mu grzeczność. W ogóle nie chciałam tu przyjeżdżać! Planowałam spokoj­ny urlop na Cape Cod, ale... ale... ?

- Ale namówiono cię, byś zrobiła tę grzeczność Homsby'emu? - Wydął wargi. - A potem, gdy już wykonałaś zadanie, z jakiegoś powodu czułaś się zmuszona przyjść tutaj i zaproponować mi pomocną dłoń?

- Chcę ci pomóc, Michael - szepnęła ledwo dosłyszalnie. - Jeśli mi pozwolisz. Ale nie będę mogła, jeśli mi nie powiesz, w co jesteś zamieszany... I jeśli chodzi o narkotyki.

- Cóż za szlachetne rozróżnienie - zakpił gorzko. - Myślałem, że przestępstwo to przestępstwo.

Zrobił dwa kroki w jej stronę.

- Ale ty nie wierzysz, że to narkotyki, prawda?

- Nie wiem, w co wierzyć. Narkotyki to najgorsza rzecz, jaka przychodzi mi do głowy... A Samosa jest Kolumbijczykiem, prawda? Kolumbijczycy często są zamie­szani w handel narkotykami. A przecież Giancarlo nie robi żadnych szlachetnych rozróżnień. W żadnej dziedzinie.

- Raczej nie - uśmiechnął się krzywo Michael.

Zbliżał się do niej. Megan cofała się, usiłując zachować bezpieczną odległość między sobą a Michaelem.

- Trzeba było mnie spytać. Mogłaś mi powiedzieć, kim jesteś i co tu robisz, i po prostu spytać się mnie o wszystko, co chciałaś wiedzieć.

- A ty byś mi odpowiedział?

Spojrzenie Michaela ześlizgnęło się na zachęcająco głę­boki dekolt jej sukienki.

- Gdybyś dobrze wybrała moment, pewnie powiedział­bym ci wszystko, co tylko chciałabyś wiedzieć.

Megan starała się nie wybuchnąć płaczem. Michael spe­cjalnie zachowywał się tak okrutnie.

- To i tak nie miałoby znaczenia. Ty jesteś tym, kim jesteś i ja jestem tym, kim jestem. Nigdy by nam się nie udało, nawet gdybyśmy mogli być ze sobą szczerzy.

- Wydaje mi się, że przez kilka ostatnich dni udawało nam się całkiem nieźle - odparł, marszcząc brwi i podcho­dząc do niej blisko. - Ale jak rozumiem, to też była tylko gra.

- Gra?

- Daj spokój, Megan, jesteśmy dorośli. Cieszyliśmy się swoim towarzystwem i swoimi ciałami. Muszę przyznać, że znakomicie grałaś swoją rolę. Twoja nieśmiałość była naprawdę przekonująca. O mało co znowu zrobiłbym z sie­bie głupca.

Megan utkwiła w nim niedowierzający wzrok.

- To nie była gra! Wszystko, co mówiłam czy robiłam, gdy byliśmy razem, było szczere. Nie miałam zamiaru się w tobie zakochać, ale to się stało i wcale tego nie żałuję. Jeśli naprawdę uważasz, że chciałam tylko pokonać twoją nieufność... to jesteś cholernym głupcem! Mogłabym cię kochać przez całe życie, a ty... a ty... a ty to po prostu odrzucasz!

Usiłowała powstrzymać łzy, ale na próżno. Zaczęły spływać jej po policzkach strumieniem. Była wściekła, że płacze, i że on to widzi. Nie płakała w ten sposób od cza­sów dzieciństwa, ale to właśnie Michael sprawiał, że czuła się jak dziecko - bezbronna, opuszczona i zagubiona.

Michael pobladł. Niepewnym gestem wyciągnął do niej ręce i choć próbowała go odepchnąć, ujął jej twarz w dło­nie i zmusił, by spojrzała mu w oczy.

- Zostaw mnie! - krzyknęła.

Wpatrywał się w nią głodnym wzrokiem i nie puszczał.

- Czy ty... czy ty powiedziałaś, ze mnie kochasz?

- Nie, wcale nie, nie kocham cię - upierała się, choć żadne z nich w to nie wierzyło.

- No to chyba ja nie kocham ciebie - stwierdził spokoj­nie. - A skoro nie kocham cię teraz, to chyba nie kochałem cię także piętnaście lat temu.

Megan zaprzestała walki i zamarła. Co on mówi? Co on. do diabła, mówi? Że wtedy czuł to samo, co ona?

- Ale to dziwne - mówił z namysłem. - Tak długo trwało, zanim mi przeszło. Musiałem wyjechać, wiedziałem, że powinienem o tobie zapomnieć, ale... nigdy mi się to nie udało. Och, próbowałem. Jeszcze jak próbowałem. Miałem dziesiątki kobiet, ale zawsze było z nimi coś nie tak. Nawet nie wiedziałem, czego mi brak, póki nie spotka­łem cię w kasynie.

- Michael, proszę cię...

- Sama myśl, że jesteś podobna do mojego wspomnie­nia sprawiła, że przejrzałem książkę meldunkową. A kiedy stwierdziłem, że to ty, właśnie ty...

Megan spojrzała mu w oczy. Musiała znać prawdę.

- Gdy pocałowałem cię na parkingu, trząsłem się jak smarkacz. Dziwne, że tego nie czułaś. A w sali balowej? Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś ze mną nie wyszła... Ale wyszłaś i znowu się w tobie zakochałem... Jak idiota... - dodał cicho.

Megan zamrugała. Uniosła rękę i starła łzy gestem tak dziecinnym, że Michael niemal się uśmiechnął.

- Jak możesz mówić, że mnie kochasz? Zdradziłam cię.

- Nie zdradziłaś mnie. Sam się zdradziłem.

- To ja im o tobie powiedziałam.

Westchnął i przesunął kciukiem po jej wargach.

- Jestem pewien, że Hornsby i ci inni mogli się sami dowiedzieć. Po prostu cię wykorzystali. To nieładnie z ich strony. Może ja im w odwecie też uczynię coś niesympa­tycznego.

Megan przestraszyła się.

- Och, nie, Michael, nie możesz...

Roześmiał się nagle i odsunął na długość ramienia.

- Czego nie mogę? Posłać kogoś, by przetrącił im kola­na? Chyba oglądasz zbyt wiele filmów gangsterskich. W dzisiejszych czasach jesteśmy bardziej subtelni.

- Nie o to mi chodziło - zaprotestowała zarumieniona Megan.

- To dobrze, bo teraz zdarza nam się jedynie połamać komuś palce. I to niezbyt często.

- Kpisz sobie ze mnie - powiedziała cicho. - A to wszystko wcale nie jest śmieszne.

- Nie, nie jest - przytaknął, biorąc ją w objęcia. - Ale jeśli nie będę się śmiał, to się znowu wścieknę. I ani tobie, ani mnie nie będzie wesoło.

Westchnęła i schowała twarz w zagłębieniu jego ramie­nia.

- I tak jesteś wściekły. Czuję to.

- No, w pewnym sensie zapędziłaś mnie w kozi róg.

- Michael - głos był stłumiony, ale słowa wyraźne - ja naprawdę mogę ci pomóc. Mogę zaraz zadzwonić do No­wego Jorku. Porozmawiam z prokuratorem okręgowym, Philem Levy. To dobry i sprawiedliwy człowiek. Będzie wiedział, co zrobić. Istnieje coś takiego, jak ochrona świad­ków...

- Ochrona świadków?

- To jedyny sposób, żeby naprawdę uwolnić się od różnych Abnerów Hornsbych... i Vincentów Giancarlo.

Michael był niewytłumaczalnie rozbawiony.

- Czy wiesz, ilu świadków przeżyło, by składać zezna­nia przeciwko Vincentowi Giancarlo?

- Będziesz pod ochroną...

- Będę martwy - stwierdził sucho. - Poza tym dlaczego zakładasz, że w ogóle zgodzę się zeznawać?

- Czy to znaczy, że nie?

- Za żadne skarby, Megan. Przykro mi, jeśli niszczę twoje złudzenia na temat mojej szlachetności i honoru. Chodzi o to, że ja lubię żyć. Oddychać. Chodzić po ulicach nie oglądając się nerwowo do tyłu, gdy tylko ktoś kichnie. A nie można tego robić, jeśli spoczywa się na dnie rzeki Hudson.

- Czyli mamy problem - powiedziała spokojnie.

- Na to wygląda.

Cisza, która zapadła po tych słowach, zdawała się rosnąć i żyć własnym życiem.

- Nie zapominaj, że jesteś dla mnie bardzo ważna, Megan. Ja naprawdę cię kocham i pewnie będę cię kochać całe życie.

Megan wspięła się na palce i przycisnęła wargi do jego ust.

- Ty tak samo jesteś dla mnie ważny, Michael. I nie mam zamiaru tak łatwo się poddać.

- Wiedziałem, że twoja obecność oznacza kłopoty - zamruczał cicho. - Wiedziałem to u George'a i wiedziałem to na sali balowej... Nie powinienem był cię w ogóle tknąć. Teraz też nie powinienem cię dotykać.

Ale zamiast ją odepchnąć, przytulił ją jeszcze mocniej. Wyczuła jego pożądanie. Z gardła bezwiednie wyrwał jej się jęk. Zrozumiała, że nie jest w stanie panować nad swoją namiętnością.

Oderwali się od siebie na moment, by spojrzeć sobie głęboko w oczy, i przywarli do siebie znowu.

Dłonie Michaela wślizgnęły się pod sukienkę. Usłysza­ła, jak westchnął cicho, napotykając cienki skrawek jedwabiu. Poczuła przypływ rozkoszy, gdy jego palce wsunęły się pod brzeg z koronki. Doskonale wiedział, jak i gdzie ją dotykać, by wywołać pierwsze, drżące westchnienie.

- Michael... nie możemy. Nie powinniśmy...

- Nie wiem, jak ty, ale ja mam dość słuchania, czego nie mogę i nie powinienem. Jeśli jest coś, czego absolutnie pragnę, to właśnie tego.

Jego dłoń wsunęła się głębiej, a usta tłumiły jej okrzyki. Opór Megan stopniał pod zdecydowanym dotykiem palców.

Kolana ugięły się pod nią i nie protestowała, gdy Micha­el uniósł ją i położył na kanapie. Razem zagłębili się w miękkich poduszkach. Podciągnął do góry jej sukienkę. Na widok przezroczystego staniczka, który tak starannie wybrała, jego oczy zalśniły, a usta wygięły w pełnym uzna­nia uśmiechu.

- Mam nadzieję, że włożyłaś to specjalnie dla mnie - zamruczał, rysując palcami koła wokół szybko twardniejących koniuszków piersi. Megan wygięła się w łuk, patrząc błagalnie na jego usta.

Odczytując pragnienie odzwierciedlające jego własne, Michael schylił głowę i objął wargami nabrzmiały koniuszek. Megan wplątała palce w gęste włosy Michaela, pod­czas gdy on podsycał jeszcze rosnący w niej żar. Zsunął dłoń niżej, potęgując dreszcz oczekiwania, aż napotkał przezroczysty kawałek jedwabiu i koronki, ledwo zakrywający puszysty wzgórek między udami.

- To nie fair, pani mecenas - zamruczał.

- Jeśli mam wybierać między grą fair a zwycięstwem - szepnęła, cytując jego słowa - to zawsze wolę zwycię­stwo.

Uniósł głowę, przez chwilę czując pokorę na widok błyszczącej w jej oczach miłości i dumy. Wpatrywał się w delikatny rumieniec, zdobiący jej policzki i w wilgotne, lekko rozchylone usta. Starał się zapamiętać ten widok, wiedząc, że będzie go przywoływał aż do ostatniego tchnienia.

Chwycił za skrawek jedwabiu i niecierpliwie szarpnął. Megan wstrzymała oddech i oplotła go długimi, szczupłymi nogami, na pół się śmiejąc, na pół płacząc.

Marynarka i koszula błyskawicznie znalazły się na pod­łodze, odkrywając muskularne ramiona i tors. Ręce Michaela i Megan spotkały się przy pasku jego spodni, ale Megan była szybsza.

Wypuścił cicho powietrze pod dotykiem jej chłodnej dłoni. Znów schylił głowę do jej piersi, ale tym razem ledwo zdołał nad sobą zapanować. Pijany zapachem jej skóry i włosów, uniósł biodra i spróbował wsunąć się do wilgotnego, ciepłego raju.

Megan wyprężyła się na jego spotkanie, ale miękkie poduszki pod nimi zapadły się, nie pozwalając na połączenie. Michael spróbował jeszcze raz, z podobnym skutkiem. Uniósł ją więc i trzymając mocno przy sobie, obrócił się na kanapie. Usiadł i opuścił ją powoli, aż objęła kolanami jego biodra.

Megan instynktownie powstrzymywała się, czując jego podniecenie, ale w miarę jak się w niej zagłębiał, poddała się i zawierzyła jego rękom. Wypełniał ją powoli, aż w końcu ich ciała przylegały do siebie tak ciasno, jak to tylko możliwe.

Megan trzymała się ramion Michaela i z trudem po­wstrzymywała zbliżającą się ekstazę. Spróbowała skupić się na szczupłej twarzy, ale tak było jeszcze gorzej, bo widziała, jaki wpływ wywiera na niego jej szaleńcze pożą­danie.

Wygięła się powoli do tyłu. Imię Michaela wymknęło się jej z ust razem z westchnieniem, gdy przywarł ustami do zagłębienia między jej piersiami. Słyszała jak przez mgłę, że westchnienie przechodzi w ochrypły krzyk, gdy jego dłonie zaczęły poruszać nią w rytm ich szaleńczo bijących serc.

Michael czuł, jak Megan sztywnieje, a jej uda zaciskają wokół jego bioder. Początkowo udawało mu się jeszcze panować nad sobą, ale wkrótce fale gorąca przeniknęły jego zmysły, a jej ciało wymknęło się z powstrzymujących je dłoni. Zapomniał o opanowaniu i poddał się całkowicie gwałtownej namiętności.

Dokładnie w chwili eksplozji rozkoszy Michael zdał sobie sprawę, że nigdy nie będzie miał dosyć. Zagłębiał się w nią chciwie, wiedząc, że tych kilka chwil niewiarygod­nego szczęścia będzie mu musiało wystarczyć na całe życie. Raz już ją utracił - i ta strata tkwiła w nim przez piętnaście lat. Za kilka godzin prawdopodobnie utraci ją znowu - tym razem przez własną głupotę.

Ale tu i teraz należała do niego. Z desperacją, niemal z gniewem, przeciągał jej drgania rozkoszy jak tylko potrafił najdłużej, chcąc pamiętać jedynie Megan - jej urodę, pasję, urywane okrzyki namiętności. Kochał ją tak, jak tylko mężczyzna jest w stanie kochać kobietę. Kusiło go, by z nią uciec, tak szybko i tak daleko, jak tylko się da. Ale wiedział, że to niemożliwe. Tak samo, jak wiedział, że po dzisiejszej nocy nie może liczyć na żadną wspólną przy­szłość z Megan Worth.

Po dzisiejszej nocy niewątpliwie znienawidzi go tak, jak tylko kobieta jest w stanie znienawidzić mężczyznę.

ROZDZIAŁ 12

Wciąż mocno zaróżowiona Megan na próżno usiłowała przywrócić do porządku fryzurę i ubranie. Bez grzebienia i szczotki jasna, potargana fala włosów nie dawała się uło­żyć. Sukienka była pognieciona i powyciągana tak, że nie sposób było tego nie zauważyć.

Michael zamarł w pół ruchu i przyglądał się, z jaką miną obracała w ręku rozdarte majteczki.

- Nie możesz się tylko schylać, poza tym wszystko jest w porządku - pocieszył ją, ale ta próba wywołała tylko nową falę rumieńców na policzkach Megan.

- Czuję się naga - przyznała zażenowana.

- Wyglądasz przepięknie.

Megan odwróciła wzrok i obciągnęła sukienkę, na próż­no usiłując przedłużyć ją o parę centymetrów.

Michael nałożył marynarkę i podszedł do niej. Nie po­trafił oprzeć się pragnieniu dotykania jej, objęcia ramionami. Delikatnie odgarnął kaskadę opadających na plecy wło­sów i pocałował ją w kark.

- Przykro mi, jeśli jesteś zakłopotana. To wszystko mo­ja wina.

- Nie wszystko - poprawiła go z westchnieniem. - Gdybym chciała, potrafiłabym cię powstrzymać.

- Naprawdę? Niby kiedy?

Westchnęła znowu, bo jego wargi wciąż muskały jej szyję. Nie powinno jej dziwić, że wiedział, jak bezbronna czuje się w jego ramionach, więc czemu wciąż nie była w stanie tego pojąć? Z drugiej strony, ile razy w życiu była zakochana? Skąd mogła wiedzieć, jak się zachować i re­agować?

- Michael... I co my zrobimy?

Jego usta przestały łaskotać delikatny meszek jej karku i wycisnęły pocałunek na czubku głowy,

- To zależy. Czy mówiłaś serio, że zrobisz wszystko, o co cię poproszę?

- Oczywiście - obruszyła się i chciała obrócić do niego twarzą, ale jej nie pozwolił.

- A jeśli rzeczywiście o coś poproszę, to zrobisz to nie zadając żadnych pytań?

Nagle poczuła zimny dreszcz.

- To zależy... o co mnie poprosisz.

- O nic nielegalnego - zapewnił ją z kwaśnym uśmiechem. - Absolutnie nic kompromitującego.

Serce Megan zaczęło bić szybciej.

- Więc czego ode mnie oczekujesz?

- Po pierwsze powiedz mi kto jest twoim łącznikiem tu, w hotelu.

- Moim łącznikiem?

Poczuł, jak zesztywniała.

- Jestem pewien, że Wydział Skarbowy nie przysłał cię tu samej. A pytam tylko dlatego, że chcę wiedzieć, czy ten łącznik jest w stanie dziś w nocy wywieźć ciebie i twoją kuzynkę z wyspy.

- Wywieźć...?! - Obróciła się, mimo że usiłował ją przytrzymać. - Dlaczego miałybyśmy opuścić wyspę?

- Megan, przyrzekłaś, że nie będziesz zadawać żad­nych pytań - przypomniał. - Jeśli zbyt wiele będziesz wiedziała, będziesz tak jak ja między młotem a kowadłem.

Megan z napięciem przyglądała się twarzy Michaela. Przed czymś ją chronił... Może przed oskarżeniem o po­moc przestępcy... A skoro chciał się jej pozbyć z wyspy już tej nocy, to znaczy, że ma to coś wspólnego z nagłym pojawieniem się Giancarla.

- Nie wyjadę.

- Wyjedziesz.

- Nie - potrząsnęła głową. - Nie wyjadę.

Michael zacisnął zęby i wbił w nią groźny wzrok, ale udało mu sieją tylko rozzłościć.

- Poza tym nie podoba mi się sposób, w jaki usiłujesz się mnie pozbyć. Zupełnie jakbym była absolutnie bezużyteczna, niekompetentna i niezdolna do radzenia sobie w trudnej sytuacji.

- Megan... Prosiłem cię, byś mi zaufała. Obiecałaś.

- Ufam ci. Ale także cię kocham i mam nadzieję, że nie zaciemni to całkowicie jasności mojego umysłu.

Westchnął głęboko.

- Megan, daję ci słowo, że rano wszystkiego się do­wiesz. Nie będzie już żadnych sekretów i tajemnic.

Megan zmarszczyła brwi, ale uznała, że nie uda jej się uzyskać nic więcej. Obiecywał wszystko wyjaśnić i musiała mu wierzyć. Tym razem musi mu wierzyć - i dopilno­wać, by dotrzymał słowa.

- Ale z wyspy i tak nie wyjadę.

Michael na moment zacisnął powieki.

- To przynajmniej wyprowadź się z tego hotelu i znajdź dla siebie i kuzynki jakiś inny, najlepiej na drugim końcu miasta.

- Dlaczego?

- Bo cię o to proszę, do jasnej cholery! I proszę cię jeszcze raz o nazwisko twego łącznika.

Megan niechętnie skapitulowała.

- Nazywa się Dallas. A w każdym razie tak się przed­stawia. Nie wiem, czy to jego imię, nazwisko, czy przezwisko. Znam go tylko jako Dallasa.

- Jak się z nim kontaktujesz?

Megan znowu się zawahała. Nie mogła się zmusić, by mu powiedzieć o bransoletce. Już gdy ją wkładała, czuła się głupio. Michaelowi będzie się to wydawać jakby żyw­cem wzięte z opowieści o Jamesie Bondzie.

- Nie kontaktuję się. To znaczy... To on się ze mną skontaktował.

Michael zmrużył oczy.

- Jak wygląda? Opisz go.

- Wysoki, tęgi, siwowłosy. Mówi z wyraźnym teksaskim akcentem, a na dłoniach i szyi nosi pół wystawy skle­pu jubilera.

- Wiem, o kim mówisz. Jesteś pewna, że jest prawdzi­wy?

- Tak. Ale dlaczego tak się martwisz o moje bezpieczeństwo? Nic mi nie grozi.

- Nie bezpośrednio. Ale mnie może grozić. Twoja obe­cność stanowi bezpośrednie zagrożenie dla mnie.

- Dla ciebie?!

- Pierwszą rzeczą, jakiej się uczysz w tym świecie, to umiejętność skrywania słabości. Giancarlo widział cię i wie, że jesteś moim słabym punktem. Druga, równie waż­na zasada mówi, by nigdy niczego nie przyjmować za pewnik. Fakt, że w momencie wejścia tu wiedziałaś, kim jest Giancarlo, stwarza podwójne zagrożenie - dla ciebie, bo będziesz w stanie go zidentyfikować i dla mnie, bo spędzam czas z zastępcą prokuratora okręgowego.

- Ale on nie wie...

- Nie łudź się - do rana sobie przypomni. Widziałem, jak na ciebie patrzył, a on nie przepuści żadnej pięknej kobiecie.

Megan przypomniała sobie uwagę Giancarla:

„Nie zapominam twarzy. Jeśli już gdzieś się spotkali­śmy, w końcu sobie przypomnę”.

- Do diabła, Megan, daj mi trochę luzu.

- Co takiego?

- Nie przywykłem do tego poczucia odpowiedzialno­ści, jakie we mnie budzisz. Nie zwykłem martwić się o kogokolwiek poza samym sobą.

- A martwisz się? - spytała poważnie. - I nie chodzi mi o mnie.

- Bardzo się martwię- zamruczał, ujmując w dłonie jej twarz. - Martwię się, co się może za chwilę stać, jeśli nie przestaniesz tak na mnie patrzeć. Zapomniałaś, że pod spodem nie masz niczego?

Megan poddała się pocałunkowi, niepewna, czy popra­wia, czy pogarsza jej samopoczucie.

- Nie dam się tak łatwo zbyć, Michael - ostrzegła go cicho. - Jeśli sobie życzysz, przeprowadzę się gdzie in­dziej, ale nie uda ci się już na zawsze trzymać mnie na odległość. Wrócę i razem znajdziemy jakiś sposób, żeby się z tego wykaraskać.

Nie czekając na odpowiedź odwróciła się i podeszła do biurka, dumna, że udało jej się nie załamać. Czuła, że śledzi ją gorącym spojrzeniem. Wiedziała, że nie będzie to takie łatwe, jak można by sądzić z jej słów. Mimo wszystko między nimi była przepaść oddzielająca dwa światy, ten, rządzący się swoimi prawami i ten, w którym obowiązywa­ło prawo.

Wyciągnęła pantofelki spod biurka. Zerknęła na Michaela i stwierdziła, że stracił nieco pewności siebie.

Rano, gdy już wszystko się wyjaśni, on z kolei będzie musiał jej zaufać. Była naprawdę dobrym prawnikiem i znajdzie w tej ścianie jakąś szczelinę. Jeśli Phil czy kto­kolwiek inny w biurze będzie miał wątpliwości co do zasad jej postępowania w sprawie Michaela Vallaincourta, to mo­gą sobie wziąć swoją pracę i swoje zasady i...

Z sekretariatu dobiegł nagle jakiś odgłos. Michael gwał­townie poderwał głowę i ostrzegawczo uniósł rękę. Ktoś tam był. Przez wąski pasek światła pod drzwiami przesunął się cień. Ktoś poruszył ostrożnie klamką, jakby próbując, czy drzwi są zamknięte na klucz.

Michael błyskawicznie podszedł do biurka i wysunął środkową szufladę. Sięgał właśnie po lśniącą dziewięciomilimetrową berettę, gdy rozległo się lekkie pukanie.

- Mikey, jesteś tam? - rozległ się głos Gina.

Michael rozluźnił się i zamknął szufladę.

- Chwileczkę. - Napotkał zaskoczone spojrzenie Me­gan. Widziała pistolet i zmienione rysy jego twarzy. Zmienione tak samo, jak tamtego ranka na plaży - w jednej chwili urok i dobry humor ustąpił chłodowi i żelaznej dy­scyplinie.

Podszedł do drzwi i otworzył.

- O co chodzi?

Gino przechylił lekko głowę, by zajrzeć do środka nad ramieniem Michaela.

- Skończyli jeść kolację. Vince chce się z tobą widzieć.

Michael zaklął pod nosem, rzucił okiem na zegarek i zaklął znowu.

- Dobra. Odprowadzę Megan i...

- Hmm... To chyba nie jest dobry pomysł. Bardzo mu się śpieszy. Nie jest zbyt zadowolony z kilku rzeczy, których dowiedział się w czasie kolacji, więc jeśli masz trochę oleju w głowie, poświęcisz tę chwilę na wymyślenie paru dobrych odpowiedzi.

- Jakich rzeczy? Co się stało? - wykrztusiła Megan. W oczach Michaela mignęło niezadowolenie. Sądziła, że Gino jest przyjacielem Michaela, ale przecież zatrudniał go Vincent Giancarlo. Jego lojalność należała się w pier­wszym rzędzie Giancarlowi, usuwając w cień wszelkie przyjacielskie uczucia, jakie być może żywił do Michaela.

Z minuty na minutę wszystko coraz bardziej się kompli­kowało. Musiała pomyśleć. Musiała mieć trochę czasu, żeby samej wszystko przemyśleć.

Sięgnęła po torebkę i objęła spojrzeniem pokój, spraw­dzając, czy niczego nie zapomniała. W ostatniej chwili zdała sobie sprawę, że w dłoni ściska rozdartą jedwabną szmatkę. Rumieniąc się z zażenowaniem, wsunęła ją do torebki.

- Nie przejmuj się mną, Michael. Trafię do swego pokoju.

- Przepraszam cię, Megan. Przyjdę, jak tylko będę mógł.

- Najpierw interesy, potem przyjemność - powiedziała lekko, uśmiechając się na rachunek Gina. Minęła już niemal obu mężczyzn, gdy Michael złapał ją za ramię i ruszył u jej boku. Nie obejrzał się, ale Megan czuła, że zdaje sobie sprawę z obecności Gina.

- Nie rób nic, póki się z tobą nie porozumiem - mruk­nął cicho.

Megan zatrzymała się przy drzwiach. Uniosła wzrok ku jego szczupłej, przystojnej twarzy i uśmiechnęła się niemal szczerze.

- Wiesz, że będę czekać tak długo, jak będzie trzeba.

Pocałowała go, ignorując utkwiony w nich wzrok Gina, i szybko wyszła, zanim opuściła ją odwaga. Tym razem cieszyła się, że hol jest zapchany ludźmi. Przecięła go na ukos, nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia. Wiedziała, że Michael stoi przy drzwiach i patrzy za nią. Pra­gnęła jak najszybciej poczuć na skórze świeże nocne po­wietrze.

Sąsiednie domki rozbrzmiewały muzyką i śmiechem. Także na plaży przyjęcie było w toku.

Wsunęła rękę w torebkę, szukając klucza. Żarówka nad drzwiami musiała się przepalić, bo na małej, obrośniętej winem werandzie panowały absolutne ciemności. Namacała klucz, ale jeszcze przez chwilę walczyła z zamkiem.

Ze środka dobiegł ją stłumiony odgłos jakby szarpaniny, a potem niewyraźny okrzyk. Zanim zdążyła zareagować, drzwi gwałtownie otwarto. Megan utkwiła wzrok w wymierzonej w nią lufie pistoletu.

ROZDZIAŁ 13

- Proszę wejść, proszę wejść, droga pani Thomas - a może powinienem powiedzieć Worth? Proszę wejść i przyłączyć się do nas - powiedział Vincent Giancarlo, nie ruszając się z kanapy. Ochroniarz, którego Megan widziała już w biurze Michaela, stał z pistoletem przy drzwiach. Drugi człowiek z obstawy usiłował unieruchomić kopiącą i wyrywającą się z jego rąk Shari.

- No niechże pani wejdzie, pani Megan Worth, zastę­pco prokuratora okręgu Manhattan. No, no, no, chyba smakowała pani dzisiaj kolacja. Szkoda, że musiała się tak gwałtownie zakończyć.

Megan zignorowała obleśne spojrzenie, którym obrzucił jej pogniecioną sukienkę i rozburzone włosy. Za wszelką cenę usiłowała zachować spokój. Kosztowało ją to niemało wysiłku i nie zostawiało już miejsca na myśli o Michaelu.

- Co pan tu robi? - spytała. - Czego pan chce?

- Oj... to chyba ja powinienem zadać pani te pytania, nie?

- Nie rozumiem, o co panu chodzi.

- Niech pani da spokój. Może udało się pani nabrać Michaela na te wielkie zielone oczy, ale mnie? Nie toleruję żadnych przypadków.

- A ja nie mam zamiaru tolerować pańskiej obecności. A teraz czy mógłby pan powiedzieć temu typowi, żeby trzymał łapy z daleka od mojej kuzynki? ?

Giancarlo wyglądał na rozbawionego.

- Jego łapy zostaną tam, gdzie są, póki nie otrzymani odpowiedzi na kilka pytań. A jeśli te odpowiedzi mi się nie spodobają, to... - Uniósł rękę i Shari gwałtownie złapała powietrze, zaprzestając walki. Ochroniarz objął ją w pasie i przyciskał do drugiego ramienia. Z łatwością mógł jej złamać kręgosłup.

- Zostawcie ją w spokoju! - krzyknęła przerażona Me­gan. - Ona nie ma z tym nic wspólnego.

- A pani ma z tym coś wspólnego? To pani sugeruje?

- Nic nie sugeruję - zaprzeczyła gorąco. - I protestuję przeciwko temu wtargnięciu. Włamanie i zatrzymywanie wbrew woli to przestępstwo.

Giancarlo odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się.

- Rozumiem, dlaczego spodobała się pani Michaelowi. Ma pani poczucie humoru i nie traci pani głowy w trudnej sytuacji. To niezwykle ważne w dzisiejszych czasach. A ja lubię opanowane kobiety. Zazwyczaj potrafią ocenić od razu sytuację i wiedzą, co jest dla nich najlepsze. Czy pani wie, co jest dla pani najlepsze?

- Czemu mi pan sam nie powie? - rzuciła ostro.

- Prawda, droga pani. Prawda, tylko prawda i nic oprócz prawdy - czy tak się to mówi? - Jego uśmiech stawał się coraz szerszy. Podrapał się po nosie. - Mówiłem pani, że nigdy nie zapominam twarzy. Szczególnie pięknej twarzy. A na pewno nie takiej, w której lśnią oczy jak szmaragdy. To właśnie zwróciło moją uwagę w sądzie, pani zastępco prokuratora okręgowego. Takie oczy i ciało jak stworzone dla przyjemności... Proszę sobie wyobrazić mo­je rozczarowanie, gdy dowiedziałem się, że pani jest z pro­kuratury. Miałem nadzieję, że może jest pani reporterką, która zechciałaby przeprowadzić ze mną wywiad...

- I sądzi pan, że to powinno mi pochlebiać? - spytała zimno.

- A co pani szkodzi sprawić nieco radości staremu czło­wiekowi?

- Czego pan chce?

- Już powiedziałem - prawdy. Po co pani tu przyjecha­ła?

Przez chwilę Megan zastanawiała się nad odpowiedzią, ale rzut oka na przerażoną twarz Shari przekonał ją, że rzeczywiście musi mu powiedzieć prawdę.

- Przyjechałam, by zidentyfikować Michaela.

- Zidentyfikować Michaela?! Co to znaczy - zidentyfi­kować Michaela?

Najwyraźniej Giancarlo nie tego oczekiwał. Z zadowo­leniem ujrzała, że na moment wytrąciła go z równowagi.

- Nikt w Departamencie Sprawiedliwości nie wiedział, kim jest Michael Vallaincourt. Z jakichś przyczyn sądzili, że rozpoznałam go na niewyraźnej fotografii, więc żeby przyspieszyć dochodzenie, przysłali mnie tu, bym spróbowała go zidentyfikować. - Megan czuła, jak powoli zaczy­na ogarniać ją spokój, jak coraz skuteczniej jest w stanie opanować swoje emocje, tak jak to robiła na sali sądowej. - Nazwisko Vallaincourt - dodała nieco ironicznym tonem - nic im nie mówiło. Powinien pan przewidzieć, że twarz bez nazwiska prędzej czy później zwróci czyjąś uwagę.

To wyjaśnienie było tak proste, że aż niewiarygodne.

Giancarlo splótł palce i oparł na nich brodę.

- Rozumiem. A ponieważ byliście starymi kumplami ze szkoły - co, jak sądzę, jest prawdą - rozpoznała pani Michaela pod jego prawdziwym nazwiskiem Antonacci. Przyjechała pani, zobaczyła i podała fotografom nazwisko do kartoteki. Czego jeszcze miała się pani dowiedzieć?

- Niczego. Chodziło tylko o to.

- Nic innego? Żadnych innych przyczyn, dla których wepchnęli mu panią do łóżka?

Megan zaczerwieniła się z gniewu.

- Nikt mi nie kazał iść z nim do łóżka.

- Czyżby to nie była część pani zadania? Nie miała pani zdobyć jego zaufania i wyciągnąć informacje o matrycach?

- Matrycach? Jakich matrycach?

- Nie kłamie pani zbyt przekonująco. I nie chce pani współpracować.

Podniósł rękę, by kiwnąć na trzymającego Shari męż­czyznę, ale powstrzymały go słowa, które padły zza ramienia Megan.

- Mówi prawdę. Nic nie wie o matrycach.

Dźwięk spokojnego głosu Michaela sprawił, że Megan podskoczyła i odwróciła się. Stał tuż przy drzwiach, z rę­koma w kieszeniach, opierając się nonszalancko o ścianę. Niemożliwe, by Giancarlo go wcześniej nie zauważył - stali dokładnie naprzeciwko siebie.

- Mówisz, że nic nie wie - powiedział Giancarlo. - A czy... przypadkiem... twoja ocena nie jest w tej chwili nieco subiektywna?

- Moja jest prawidłowa - stwierdził Michael. - Natomiast twoja chyba nie bardzo, skoro wyciągasz pochopne wnioski.

Oczy Giancarla błysnęły groźnie.

- Wiesz, Michael, że nie lubię niespodzianek. Dlaczego mi nie powiedziałeś, kim ona jest i co tu robi?

- Bo jeszcze godzinę temu sam nie wiedziałem. Wie­działem tylko, że jest prawnikiem, spędzającym tu waka­cje.

- A teraz? Co wiesz teraz?

- Wiem, że gdybyś najpierw porozmawiał ze mną, po­wiedziałbym ci, że ona nic nie wie i nie mamy się o co martwić.

Giancarlo wstał. Założył ręce z tyłu i w zamyśleniu przespacerował się przez pokój tam i z powrotem. Potem odwrócił się i spojrzał niechętnie najpierw na Michaela, potem na Megan.

- Kto panią tu przysłał? Kto był taki ciekawy, kim jest Michael?

Megan wciąż była zdezorientowana nagłym pojawie­niem się Michaela i jego dziwnym zachowaniem. Robił wrażenie człowieka, który wrócił właśnie po wykonaniu nieprzyjemnego, ale koniecznego obowiązku. Nie była pewna, co powinna mówić i czy w ogóle powinna się odzy­wać.

- Powiedziała mi, że to twój stary przyjaciel z Wydzia­łu Skarbowego - stwierdził sucho Michael, a zdumiona Megan znów utkwiła w nim wzrok. - Abner Hornsby.

- Hornsby! Ta glista?

- Może glista, ale z niezwykłym wyczuciem czasu, nie?

Giancarlo uderzył pięścią o dłoń drugiej ręki.

- Psiakrew! Musiał się jakoś dowiedzieć, że dzisiaj od­bieramy towar!

- Nie sądzę. - Michael pokręcił głową. - Mam wraże­nie, że uderza na ślepo.

Ciemne oczy Giancarla przesunęły się z Michaela na Megan i z powrotem.

- Czy to intuicja, czy wiesz to na pewno?

- No, powiedzmy, że po tej ostatniej spędzonej wspól­nie godzinie nie sądzę, by pani mecenas miała jeszcze przede mną jakieś sekrety... Co, laleczko?

Megan cofnęła się z obrzydzeniem, gdy Michael wy­ciągnął rękę w stronę jej policzka. Wpatrywała się w niego oszołomiona jego zachowaniem. Wyglądało na to, że jej reakcja go bawi. Uśmiechał się - naprawdę uśmiechał się, wchodząc do pokoju.

Giancarlo pokręcił głową i zachichotał.

- Ach, Michael, Michael. Gdybym był dwadzieścia lat młodszy i tak pewny siebie, nie mówiąc już o tym niezwykłym darze perswazji... Musiałeś być tym razem wyjątko­wo przekonujący. Przecież ta biedna dziewczyna uwierzy­ła, że masz naprawdę ludzkie odruchy.

Michael wzruszył ramionami.

- Miała cały czas oczy szeroko otwarte. No, powiedz­my, większość czasu.

Uśmiech Giancarla zmienił się w złośliwy grymas.

- Może powinienem był zostawić was dwoje razem jeszcze trochę dłużej?

- O rany, nie. I tak co najmniej przez miesiąc będę czuł w ustach smak tej całej słodyczy i cierpliwości.

Megan czuła, jak robi jej się słabo, więc oparła się o ścianę. Czy to możliwe, że Michael cały czas grał? Te wyznania miłości, czułe słówka, obietnice... Czy Michael po prostu wykorzystywał swój urok, aby dowiedzieć się, co Departament Sprawiedliwości właściwie wie?

- Uspokoiłeś się? - pytał teraz Giancarla. - Możesz się odprężyć?

- Nigdy się nie odprężam. Dlatego właśnie jeszcze tu jestem, podczas gdy inni są albo za kratkami, albo dwa metry pod ziemią. Ale skoro twierdzisz, że nie ma się czym przejmować, to wierzę ci. Powiedz mi jeszcze... Dowie­działeś się, czy jest sama, czy są tu jeszcze jacyś inni ciekawscy?

Megan spojrzała na Michaela, ale jej ostatni promyk nadziei zgasł na widok jego pogardliwego uśmieszku.

- Zna tylko jednego. Ciekawski nazwiskiem Dallas. Widziałem go - nie ma się czym przejmować.

- Ciągle to powtarzasz, ale ja się jednak przejmuję, Michael - powiedział Giancarlo, napinając mięśnie policz­ków. - Bardzo długo czekałem, żeby położyć rękę na tym towarze. Zbyt długo, by lekceważyć nawet takie zero jak Abner Hornsby.

Michael wzruszył ramionami.

- Skoro tak cię to męczy, powiem Gino, żeby się nim zajął.

- Nie, nie Gino. Sam się nim zajmij, Michael. Nie chcę więcej żadnych przykrych niespodzianek.

- Gino to dobry facet. Nigdy dotąd nie podawałeś w wątpliwość jego zdolności.

- Bo nigdy nie miałem przy sobie dziesięciu milionów dolarów. Może dlatego jestem taki nerwowy. Może dlatego wszyscy jesteśmy tacy nerwowi.

Megan myślała szybko. Dziesięć milionów dolarów! Co może być warte tyle pieniędzy? Usiłowała przypomnieć sobie wszystko, co mówił Hornsby, ale wciąż huczało jej w głowie polecenie Giancarla, który kazał Michaelowi „za­jąć się” Dallasem.

Robiło jej się niedobrze, gdy patrzyła na Michaela. Uświadomiła sobie w pełni znaczenie stów kochanka. Przez cały czas, gdy się z nią kochał, nic nie czuł. Udawał. Stała w podartym i pomiętym ubraniu, a on się z niej wy­śmiewał, patrząc zimnym, obojętnym wzrokiem.

Giancarlo przerwał w końcu pełną napięcia ciszę.

- Mamy być na lotnisku o trzeciej rano. Teraz musimy zająć się jeszcze dwiema drobnymi sprawami.

- Żadna z nich nie wie nic, co mogłoby nam zaszkodzić - stwierdził Michael. - Możemy je tu potrzymać pod strażą przez kilka godzin, a potem wsadzić rano do pierwszego z brzegu samolotu.

- To jest jakieś rozwiązanie - przytaknął Giancarlo. - Wtedy i tak nas już tu nie będzie, więc wszystko jedno, na czyim ramieniu będą się wypłakiwać. Niemniej - wskazał palcem na Megan - chyba chciałbym wziąć ją z nami. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, to najwyżej przespa­ceruje się z powrotem do domu. Z drugiej strony, jeśli zda­rzy się coś... nieprzewidzianego, to lepiej będziemy się czuć z dodatkowym ubezpieczeniem.

- Nie masz do mnie zaufania? - spytał spokojnie Mi­chael.

- Powierzam ci moje życie - upierał się Giancarlo. - I, co jeszcze ważniejsze, campadre, powierzam ci twoje własne życie. Ale żeby nie drażnić niczyjej dumy, powie­dzmy po prostu, że pragnę jeszcze jakiś czas spędzić w to­warzystwie panny Worth.

Przez chwilę wydawało się, że Michael chce się dalej sprzeciwiać. W Megan znów odżyła nadzieja. Ale Michael wzruszył tylko ramionami i sięgnął do kieszeni po cygaro.

- Ty tu rządzisz - powiedział.

Shari, która dotąd była zbyt przerażona, żeby się ode­zwać, nagle wybuchnęła. Wiercąc się energicznie, wyzwo­liła się z ramion trzymającego ją ochroniarza i rzuciła przez pokój.

- Ty bydlaku! - krzyczała. - Ty nieczuły, zimny, bez serca...

Resztę słów zdusiła wielka dłoń, która opadła na jej usta. W odpowiedzi na niechętne spojrzenie Giancarla, ochro­niarz uniósł walczącą wciąż Shari i podążył w stronę sy­pialni.

- Co macie zamiar z nią zrobić? - krzyknęła Megan, rzucając się za nimi w panice.

Jeden ruch ręki Giancarla - i drugi ochroniarz zabloko­wał jej drogę.

- Pani przyjaciółka zostanie po prostu związana moc­nym sznurkiem - rzekł sucho Giancarlo. - Ale poza tym nic jej nie będzie, zapewniam panią. Natomiast pani radziłbym się przebrać w coś bardziej... odpowiedniego, chyba że ma pani ochotę na trzydziestokilometrowy spacer w szpilkach. Mój człowiek Pauli pójdzie z panią, by służyć wszelką pomocą i dopilnować, by nie zrobiła pani nic głupiego.

Jej łokieć znalazł się w stalowym uścisku. Mężczyzna popchnął ją w kierunku sypialni. Megan przestała się opierać, ale gdy znalazła się przed Michaelem, nie mogła się powstrzymać, by nie przystanąć i nie wpatrzyć w jego twarz szukając czegoś... czegokolwiek...

- Dlaczego? - spytała cicho. - Powiedz mi tylko, dla­czego?

Jego oczy były puste i bez wyrazu jak dwa niebieskie szkiełka.

- Lepiej ubierz się ciepło. To będzie długa noc.

Pauli pociągnął ją za sobą, ale Megan wyrwała łokieć z jego uścisku i sama pomaszerowała do sypialni.

Przez chwilę stała w mroku, zbyt wściekła, obolała i nie­pewna, by zdobyć się na jakikolwiek ruch. Z całej siły walczyła ze łzami. Nie rozumiała, co się dzieje. Nie rozu­miała, w którym momencie popełniła błąd. Była tak pewna, że ją kocha. Tak wyraźnie widziała to w jego oczach...

- Pośpiesz się - warknął Pauli. - Nie mamy dużo czasu.

Oszołomiona Megan znalazła w szufladzie dres, skar­petki i sportowe buty. Próba zamknięcia się w łazience została udaremniona.

Zaciskając zęby w nowym przypływie wściekłości, Me­gan odwróciła się tyłem do uchylonych drzwi i szybko ściągnęła pogniecioną sukienkę. Miała ochotę na gorący prysznic i wyszorowanie ciała ostrą szczotką, ale wątpiła, czy nawet wtedy poczułaby się czystsza. Przynajmniej w dresie było jej cieplej, a kilka ruchów szczotki do wło­sów sprawiło, że zrobiło jej się lepiej.

Dopiero przelotne spojrzenie w lustro zatrzymało ją na moment. Przyjrzała się sobie dokładniej. Pod opalenizną była blada, oczy miały czerwone obwódki, wargi popękały od stałego ich przygryzania, a palce drżały wyraźnie, gdy uniosła je do twarzy. Jakże różniła się od kobiety, którą oglądała w lustrze zaledwie parę dni temu!

Spróbowała wziąć się w garść. Tak bardzo rozczulała się nad sobą, że zapomniała, kim jest i kim być powinna. Najwyraźniej dzisiejszej nocy działo się coś wielkiego, przerastającego nawet podejrzenia Hornsby'ego. Jeśli Michael cały czas mijał się z prawdą, to mógł także kłamać, gdy zapewniał, że nie chodzi o narkotyki. Ale Giancarlo wspomniał o matrycach. Jakie matryce mogą być warte dziesięć milionów dolarów i mieć takie znaczenie, by Giancarlo ściągnął tu osobiście?

- No dobra. Miss America - . ponury Pauli zajrzał do środka - nie mamy już czasu.

Megan spojrzała na niego z niechęcią. Ciężkie rysy, cia­ło najwyraźniej nie znające dezodorantu - znakomicie pa­sowałby do starego filmu z Jamesem Cagneyem. Prześlizg­nęła się koło niego z nowym przypływem energii i wróciła do dużego pokoju.

Giancarlo stał przy drzwiach prowadzących na patio. Michaela już nie było - w powietrzu pozostał tylko zapach jego cygarami.

- Bardzo praktycznie - zaaprobował jej strój Giancarlo. - I szybko, co jest naprawdę zdumiewające u kobiety. Mo­żemy iść?

Megan skrzyżowała ramiona na piersi.

- Nie mam zamiaru nigdzie z panem iść, póki nie po­rozmawiam z kuzynką i nie upewnię się, czy wszystko z nią w porządku.

Pauli warknął coś i wyciągnął rękę, by siłą wyprowadzić ją z pokoju, ale Giancarlo go powstrzymał.

- Nie, to rozsądna prośba. I jeśli oszczędzi nam to ko­nieczności noszenia jej tam, gdzie idziemy, to warto poświęcić na to minutkę. - Zerknął na zegarek. - Jedna minu­ta, droga pani. Dokładnie.

Megan pragnęła rzucić się biegiem, ale zmusiła się do spokojnego przejścia przez pokój i do sypialni.

Shari związano ręce i nogi i rzucono ją na łóżko. Usta miała zaklejone, a oczy pod rudą zmierzwioną czuprynką wydawały się dwa razy większe. Megan czuła tuż obok obecność Pauliego, więc niewiele mogła powiedzieć czy zrobić, poza próbą uspokojenia Shari.

- Nic ci się nie stanie - obiecała Megan. - I mnie też nie. Nic nie zyskają, robiąc którejś z nas krzywdę.

Shari zamrugała, chyba usiłując powstrzymać łzy, i Me­gan uśmiechnęła się, chcąc jej dodać odwagi.

- Pomyśl lepiej, jak to wykorzystać w następnej książ­ce.

Wielka dłoń znów zamknęła się na jej łokciu i pociągnę­ła do drzwi. Mimo że postanowiła myśleć, obserwować i słuchać, wykorzystując wszystkie umiejętności zdobyte w pracy, Megan trzęsła się w środku. Każdy krok oddalał ją od domku i zmniejszał poczucie bezpieczeństwa. Ogarnęło ją przeczucie, że stanie się coś strasznego.

ROZDZIAŁ 14

Godzinę później trzy czarne limuzyny opuściły parking przy hotelu i ruszyły ciemną autostradą w kierunku małej wioski West End. Za wioską - jeśli cztery sklepy i rząd rozpadających się domków zasługują na to miano - znajdowało się zbudowane w czasie II wojny światowej lotnisko, położone na szerokim, długim półwyspie. W tamtych cza­sach tą drogą zaopatrywano bazę lotniczą, położoną milę dalej, na północnym wybrzeżu wyspy. Bazę zamknięto pod koniec lat pięćdziesiątych.

Lotnisko również popadło w ruinę, nie używane i wy­stawione na działanie niesionego wiatrem piasku i wody. Pas startowy był dziurawy, a jego brzegi wyszczerbione przez czas i atakującą zewsząd naturę. Z jednej strony ocean uderzał bezlitośnie w kamienny mur oporowy, a przele­wające się fale rozpływały po asfalcie. Na drugim końcu, odległym o niecałą milę, szkielet dawnej wieży kontrolnej nikł wśród bujnie rozrosłych drzew.

Tylko albo bardzo dobry, albo zdesperowany pilot od­ważyłby się tam lądować nawet w pełnym świetle dnia. W smolistej ciemności, rozświetlonej jedynie cienkim pa­semkiem reflektorów, lądowanie graniczyło z szaleń­stwem.

Sam fakt, że reflektory działały, wskazywał, że lotnisko nie było tak opuszczone, jak się wydawało. W rzeczywisto­ści od czasu do czasu było to jedno z najbardziej ruchli­wych miejsc na wyspie, gdzie głównie nocami przeładowy­wano pewien określony typ towaru. Raj dla przemytników, nie kontrolowany przez dobrze opłacaną miejscową poli­cję.

Trzy mercedesy zatrzymały się w pobliżu drzew. Megan jechała w ostatnim samochodzie, zmuszona do znoszenia obecności spiętego, milczącego Michaela i trzech człon­ków obstawy. Gino Romani jechał z Giancarlem i jego oso­bistą ochroną, a Kolumbijczyk Eduardo Samosa i jego lu­dzie zajmowali trzeci samochód.

Przy mercedesie, w którym siedziała Megan, zostawio­no jednego strażnika. Pozostali rozstawili się wzdłuż pasa startowego, ledwo widoczni w panujących ciemnościach.

Megan była nieco zdziwiona, ale cieszyła się, że zosta­wiono ją samą. Wszystko działo się zbyt szybko. Potrzebowała chwili odosobnienia, chwili ciszy, w której nie słysza­łaby nic poza biciem własnego serca.

Dała już spokój próbom przypomnienia sobie, czy w za­chowaniu Michaela, w jego nastrojach i reakcjach cokolwiek zapowiadało to, co się stało. Nic nie zapowiadało. Zakochała się w nim tak samo jak piętnaście lat temu i tak samo nie była przygotowana na nagłe uczucie pustki.

Jak jego ręce i usta mogły ją tak sprytnie zwieść? Jak jego oczy mogły błyszczeć prawdziwym uczuciem w jednej chwili, a w następnej zdradzać tylko pustkę i chłód? Jak mógł ją kochać tak namiętnie, a potem porzucić, jakby była jedynie brudną ścierką?

Nie była w stanie tego pojąć.

Michael znowu zapalił cygaro. Gino stał w pobliżu, opierając się o maskę mercedesa. Samosa i Giancarlo byli pogrążeni w rozmowie - raczej jednostronnej, sądząc po gestach tego ostatniego i częstych wybuchach śmiechu.

Megan oparła czoło o chłodną szybę okna, nie mogąc się powstrzymać przed zerkaniem w stronę Michaela.

Nie wiedziała, ani która jest godzina, ani jak długo czekali tu w ciszy i ciemności. Chętnie opuściłaby szybę, ale otwieranie drzwi i okien było sterowane centralnie. Tyl­ko okno koło kierowcy było lekko opuszczone. Przez szpa­rę napływało nieco świeżego powietrza. Dały się też słyszeć fragmenty rozmów.

Znalazła się w trudnej i groźnej sytuacji, ale nie mogła zapomnieć o Shari, leżącej bezradnie w domku, związanej i zakneblowanej. Miała nadzieję, że Giancarlo dotrzymuje słowa. Czy Shari kiedykolwiek wybaczy jej, że od począt­ku nie znała prawdy? Czy ona sama sobie będzie w stanie wybaczyć narażenie Shari na takie niebezpieczeństwo?

I Dallas. Jaka była cena jej lekkomyślności?

Po wyjściu z domku zaprowadzono ją do apartamentu Giancarla i zostawiono pod ścisłą strażą. Przez blisko godzinę nie ujrzała ani Michaela, ani Gina. Niewątpliwie zdążyli w tym czasie znaleźć Dallasa i... zająć się nim. Nie była w stanie spojrzeć Michaelowi w oczy, gdy się wresz­cie pojawił. W końcu zerknęła, chcąc sprawdzić, czy popa­trzy w jej kierunku. Nie uczynił tego.

Lekki nerwowy ruch w grupie stojących mężczyzn spra­wił, że Megan wstrzymała oddech i zaczęła nasłuchiwać. Słabiutki, bardzo jeszcze odległy warkot zwiastował zbli­żanie się oczekiwanego samolotu. Ktoś przekręcił wyłącznik i obie strony pasa startowego rozbłysły światłem rów­nomiernie rozstawionych reflektorów.

Dopiero po kilku następnych minutach do uszu Megan wyraźnie dotarł huk silników, a po chwili ujrzała światła schodzącej do lądowania cessny. Huk rósł w miarę zbliża­nia się maszyny, po czym ścichł do głuchego warkotu, gdy wyłączono zasilanie. Samolot zatrzymał się w odległości około czterdziestu metrów od zaparkowanych samocho­dów.

W kabinie mignęło czerwone światełko. Samosa pospie­sznie ruszył w kierunku samolotu. Megan zauważyła, że Michael zaciągnął się cygarem po raz ostatni i rzucił je na ziemię.

Gino nie opierał się już o maskę samochodu. Wyprosto­wany i skupiony, nie spuszczał z oczu samolotu.

Megan szybko wytarła zamgloną jej oddechem szybę. Nie mogła pozbyć się złych przeczuć. Nagle stało się bardzo ważne, by mogła wszystko słyszeć i widzieć.

Otwarto drzwi cessny i opuszczono na asfalt wąskie schodki, po których zeszli trzej mężczyźni. Samosa powitał wylewnie jednego z nich i po krótkiej wymianie zdań pod­prowadził bliżej do samochodów. Ochrona została z tyłu, demonstracyjnie trzymając w pogotowiu karabiny maszy­nowe.

- Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie? - spytał Giancarlo. - Pański pilot nie miał problemów ze znalezieniem lotniska?

- To dobry fachowiec - odpowiedział przybysz. - Ma pan pieniądze? Umówioną sumę?

Giancarlo roześmiał się.

- Ach, Mendoza, prawdziwy człowiek interesu. Za­wsze zmierza prosto do celu.

- Nie widzę powodu, by zostawać m dłużej, niż trzeba.

- Ma pan absolutną rację. Michael?

Michael skinął głową i podszedł do bagażnika samocho­du, z którego wyjął dwie duże metalowe walizki. Postawił je na masce, w miejscu, gdzie Gino zainstalował przenoś­ny, silny reflektor. Ustawił kombinację zaników szyfrowych, otworzył walizki i dyskretnie odsunął się na bok.

- Umówiliśmy się na dziesięć milionów dolarów - po­wiedział Giancarlo, gestem zapraszając Mendozę bliżej. - Proszę przeliczyć, jeśli pan sobie życzy.

Oczy Mendozy błysnęły chciwością. Wyciągnął rękę do walizki, ale Giancarlo go zatrzymał.

- Oczywiście najpierw chciałbym obejrzeć matryce i sprawdzić ich jakość.

Mężczyzna wyciągnął z teczki podłużne skórzane etui i podał Giancarlowi. Po otwarciu ukazały się dwie miękko wyścielone przegródki, zabezpieczone grubą warstwą gąb­ki.

- Nie mamy tu oczywiście najlepszych warunków do sprawdzenia jakości wykonania, ale osobiście pana zapewniam, że matryce są doskonałe. Drukowane na nich ban­knoty - jak zresztą pan widział po dostarczonej przez nas próbce - można rozpoznać jedynie badając je pod niezwy­kle czułym mikroskopem. Jeśli dysponuje pan odpowiedni­mi materiałami, to koszt matryc zwróci pan sobie w ciągu zaledwie paru tygodni.

Megan ściskała oparcie przedniego siedzenia, nie zdając sobie sprawy, jak daleko się wychyliła. Matryce! Fałszywe matryce do drukowania fałszywych banknotów! Gdy Hornsby kręcił się w kółko, uganiając za drobnymi opera­cjami Giancarla w Miami, ten rozkręcał interesy na znacz­nie większą skalę.

A Michael odgrywał w nich dużą rolę.

Była tak zajęta obserwowaniem Giancarla, że zapo­mniała zupełnie o Michaelu. Ale on wciąż tam był, stał razem z innymi, zerkając nad ramieniem Giancarla, gdy wykonywano próbne odbitki na papierze.

W tym właśnie momencie zaskoczona Megan dokonała nowego odkrycia. Wychyliła się tak daleko do przodu, że dostrzegła błysk metalu wystającego z boku kierownicy.

W stacyjce mercedesa tkwił kluczyk!

Nie wiedziała jeszcze, jak uda jej się wykorzystać ten fakt, ale sam widok kluczyka sprawił, że jej serce znów mocniej zabiło. Siedzenia miały wysokie oparcia i zanim przedostałaby się do przodu i usiadła na miejscu kierowcy, na pewno zauważono by ten manewr. Mimo to miała teraz czym zająć myśli i mogła na chwilę zapomnieć o oczywi­stej prawdzie, że stała się absolutnie niepożądanym świad­kiem.

Nie była naiwna. Giancarlo nie może przecież dopuścić, by zastępca prokuratora okręgowego był naocznym świad­kiem zakupu fałszywych matryc. Jeśli rzeczywiście są ta­kie znakomite, będzie się starał jak najdłużej utrzymać ich istnienie w tajemnicy przed rządem. Ta tajemnica może być dla niego warta setki milionów dolarów - i na pewno jest warta ryzyka dochodzenia w sprawie „przypadkowej” śmierci prokuratora na urlopie.

Megan skoncentrowała się na kluczyku i Sposobach ucieczki z pułapki. Całą siłą przyciśniętych do ust dłoni stłumiła okrzyk, gdy zdała sobie sprawę, że to Michael prowadził mercedesa. To on zostawił uchylone okno, umożliwiając jej przysłuchiwanie się wszystkiemu, co się dzie­je.

Zanim zdążyła cokolwiek postanowić, ruch w stojącej przed nią grupie sprawił, że zamarła.

Zobaczyła, jak Michael wyjął pistolet z kieszeni mary­narki. Podszedł od tyłu do Giancarla i wbijał właśnie lufę beretty w gardło Sycylijczyka.

Pochylony nad matrycami Giancarlo zesztywniał. Nikt jeszcze nie zauważył ani pistoletu, ani zagrożenia, więc wszyscy z zaskoczeniem unieśli głowy, słysząc okrzyk bó­lu.

- Jeśli nie będziecie się ruszać, nic się nikomu nie stanie - ostrzegł spokojnie Michael.

Dłonie Mendozy zamarły na stosach pieniędzy. Gino instynktownie sięgnął po noszoną pod ramieniem broń.

- Nie rób tego, Gino - ostrzegł go Michael. - Ty i Vince przejdziecie do historii, zanim zdążysz wystrzelić.

- Michael... - zduszony szept Giancarla przeciął ciszę - co ty, do diabła, wyrabiasz?

- Zajmuję się pewną nie dokończoną sprawą, szefie. - Michael objął go ramieniem za szyję, zmuszając do wyprostowania się i odsunięcia od samochodu. - Mendoza, włóż matryce do etui i zaniknij w walizce. A potem powoli - powoli, powtarzam - popchnij wszystko w moją stronę.

Twarz Giancarla nabiegła krwią.

- Michael, psiakrew, dlaczego?! Dlaczego to robisz? Byłeś dla mnie jak syn. Czy nie traktowałem cię jak krew z mojej krwi i kość z mojej kości?

- Traktowałeś. A czy ja nie byłem zawsze tak lojalny i wdzięczny, jak oczekiwałeś?

- Więc dlaczego?

- Do niedawna uważałem, że zająłeś się mną z powodu przywiązania do mego ojca, dlatego że wyrośliście razem, że byliście bardziej braćmi niż przyjaciółmi. Więc napra­wdę trudno mi było uwierzyć, że to ty kazałeś go zabić.

- Zabić! - Giancarlo usiłował obrócić głowę. Megan dostrzegła drobne kropelki potu, pokrywające jego czoło. - Nie wiesz, co mówisz!

- Wręcz przeciwnie. W ciągu kilku ostatnich miesięcy dowiedziałem się aż zbyt wiele. Pomyśl, Vince. Pamiętasz mojego brata Franka?

- Franka? Franka?! A co on ma z tym wspólnego?

- Poszedł do pudła za kogoś, kto był dla ciebie ważniej­szy niż taki dzieciak jak Frank. Wciąż byłby w więzieniu, odsiadując dwudziestoletni wyrok, gdyby ktoś nie wsadził mu w celi noża pod żebra.

Giancarlo na próżno usiłował przełknąć ślinę.

- Michael...

Lufa beretty wbiła się mocniej w miękki podbródek, boleśnie uciskając nerwy.

- Strażnik więzienny powiedział, że nie wiadomo, kto jest odpowiedzialny za śmierć Franka. Ale w końcu forsa, którą sypnąłeś, zaczęła się kończyć i jeden z jego współwięźniów puścił nieco farby. Nic takiego. Podał tylko nazwisko. A było to nazwisko człowieka, który siedzi za zamordowanie Nikolausa Antonacciego. I wiesz, czego je­szcze się dowiedziałem? Że ten człowiek opływa we wszel­kie dostatki... Pieniądze, narkotyki, wszystko, na co ma ochotę. A wiesz dlaczego?

Giancarlo wydyszał przekleństwo.

- Dlatego, że jest pod twoją ochroną, Vince. Był twoim człowiekiem. Kupiłeś go i zapłaciłeś mu. Załatwił mego ojca, a gdy wydawało się, że Frank zaczyna docierać do prawdy, kazałeś mu załatwić także i jego.

- Nie! Nie, Michael! Kochałem twego ojca. Byliśmy famiglia. Nigdy bym nie zrobił tego, o co mnie oskarżasz, nigdy! Nie twojemu ojcu, nie Frankowi!

- Chyba że stanęliby ci na drodze - stwierdził Michael lodowatym tonem. - A mój ojciec stał ci na drodze, może nie? Rządził związkami i był zbyt silny, miał zbyt mocne powiązania.

- Michael... możemy o tym pogadać. Kiedy się uspo­koisz i spojrzysz na wszystko z dystansem, wtedy o tym porozmawiamy.

- Nie. Ja już skończyłem z gadaniem... Może jeszcze tylko porozmawiam z Don Vanninim. On chyba nie wie o tej drobnej transakcji, co? Nie wie, że jeden z jego capo jest tak chciwy, że myśli o kontrolowaniu całej rodziny. Dzięki tym matrycom wydrukowałbyś dużo pieniędzy, za które kupiłbyś sobie poparcie.

Giancarlo zamrugał, bo pot z czoła spływał mu do oczu. Zbyt dobrze znał Michaela, by wątpić w jego gniew i zde­cydowanie.

Z drugiej strony samochodu rozległ się niski głos Gina.

- Nie uda ci się tak łatwo wywinąć, Mikey. Rozejrzyj się. Co najmniej kilkanaście luf jest wymierzonych w two­je serce.

- Ale tylko ta jedna się liczy - odrzekł Michael, głębiej wbijając lufę w szyję Giancarla. - A teraz zrób, co powiedziałem. Włóż matryce do walizki i popchnij ją w tę stronę.

Przerażonej Megan, śledzącej całą scenę z ciemnego wnętrza samochodu, wydawało się, że następujące później wydarzenia rozgrywały się jakby w zwolnionym tempie. Zobaczyła, że Gino podchodzi, wkłada matryce w przegródki etui, zamyka je i kładzie na banknotach w jednej z walizek. Następnie pochylił się, by opuścić wieko walizki. W ten sposób walizka przez moment zakryła go przed wzrokiem Michaela. Wykorzystał ten moment, sięgnął pod pachę i wyszarpnął broń.

Michael zareagował na strzał odrywając lufę beretty od szyi Giancarla i kierując ją w stronę bliższego niebezpieczeństwa. Druga runda strzałów spowodowała, że obaj mężczyźni zostali odrzuceni do tyłu - Gino poleciał łukiem i ciężko padł na piasek, Michael obrócił się wokół swojej osi pod Wpływem dwóch trafień i rozciągnął się twarzą w dół na asfalcie.

W chwilę później Megan została oślepiona przeraźliwie ostrym, białym światłem. Światło padało zewsząd, zalewa­jąc samochody i pas startowy, wydobywając wszystkie syl­wetki.

Równocześnie rozległy się strzały. Długie serie odezwa­ły się od strony cessny, gdzie dwaj ochroniarze strzelali na oślep w kierunku świateł. Rozstawiona wzdłuż pasa obsta­wa celowała w ciemność, ale jedyną odpowiedzią był głę­boki, donośny głos, przemawiający przez megafon:

- Rzućcie broń! Tu policja! Jesteście otoczeni! Natych­miast rzućcie broń!

Szybki jak kot Vincent Giancarlo złapał walizkę Zawie­rającą matryce. Zatrzymał się jedynie na ułamek sekundy, by spojrzeć na ciało Michaela i rosnącą wokół niego kałużę krwi, ale trwało to o ten ułamek sekundy za długo. Czterej mężczyźni, od stóp do głów ubrani na czarno, wyskoczyli z ciemności i wymierzyli karabiny maszynowe w jego pierś.

Pilot cessny włączył silniki, ale również spóźnił się, bo w tej samej chwili został oświetlony reflektorami dwóch helikopterów, które pojawiły się nagle na niebie i zabloko­wały drogę ucieczki.

Ktoś krzyczał.

Megan zakryta uszy rękoma, ale krzyk wciąż do niej docierał i odbijał się echem w dusznym wnętrzu samocho­du. Złapała za klamkę, zapominając, że drzwi są zamknię­te. Waliła pięściami w okna, ale nikt nie zwracał na nią uwagi. Wśród samochodów kręciło się już kilkunastu ubra­nych na czarno mężczyzn, którzy rozbrajali i pilnowali Giancarla i jego obstawę.

Ostry dźwięk rozległ się na pasie startowym, a widok migającego czerwono światła sprawił, że Megan spróbowała odzyskać nad sobą kontrolę i wydostać się z samochodu. Udało jej się przechylić do przodu między siedzeniami i przekręcić kluczyk. Kontrolka zamków drzwiowych znaj­dowała się na tablicy rozdzielczej. Megan naciskała kolej­no wszystkie guziki, aż wreszcie usłyszała metalowy szczęk ustępujących zapadek.

Szlochając, pchnęła drzwi i wypadła z samochodu. Nad nieruchomym ciałem Michaela pochylali się ludzie w bia­łych kitlach. Dwóch przepychało się między samochodami do Gina Romaniego.

- Michael...! - Jej krzyk był zaledwie ochrypłym szep­tem, a nogi odmówiły jej posłuszeństwa.

- Co, do diabła...! Kim jest ta kobieta? - wykrzyknął głos, należący do niewyraźnej czarnej sylwetki, która zatrzymała się przed nią, zasłaniając widok. - Kim, do chole­ry, pani jest?

- Proszę - jęknęła. - On jest ranny. Muszę do niego pójść.

Mocna, zdecydowana dłoń chwyciła ją za ramię i przy­trzymała, zanim Megan zdołała zrobić dwa kroki w stronę lekarzy gorączkowo kręcących się wokół Michaela.

- Spokojnie, moja pani. Nigdzie pani nie pójdzie, póki nie dowiem się, kim pani jest i co pani tu robi.

- Proszę! Pan nie rozumie!

- Nie, do diabła, nie rozumiem, więc może na początek powie mi pani swoje nazwisko. Ma pani jakieś nazwisko, nie?

Megan zacisnęła dłonie w pięści i przycisnęła do ust Michael był ranny, może umierał, a oni nie pozwalali jej go zobaczyć. Drugi ciemny kształt pojawił się obok niej, prze­cinając promień światła z reflektora i pokazując coś trzymającemu ją mężczyźnie. Pierwszy cień odszedł, a drugi stanął koło Megan. Mocny uścisk pierwszego policjanta został zastąpiony łagodniejszym uściskiem drugiego. Poli­cjant przemawiał do niej uspokajająco, jakby mówił do córki albo do cierpiącego dziecka.

- On tylko robi, co do niego należy. Może odsuniemy się na bok, żeby nie przeszkadzać.

- Muszę... muszę pomóc Michaelowi! - zawołała.

- Będzie pani tylko zawadzać lekarzowi. Chyba nie o to pani chodzi, co?

Megan podniosła głowę, by spojrzeć policjantowi w twarz, ale światło reflektorów i łzy niemal ją oślepiały. Zamiast tego utkwiła więc wzrok w małej plakietce iden­tyfikacyjnej,. która przedtem pokazał temu pierwszemu, a teraz przypinał do kieszeni na piersiach. Widniało na niej jego nazwisko - George Madison - zdjęcie i numer identyfikacyjny. Na górze plakietki wyraźnie napisano: POLI­CJA.

ROZDZIAŁ 15

Bliska szoku Megan trzęsła się na całym ciele.

- Czy pani dobrze się czuje? Nie jest pani ranna?

- George? - wyszeptała. Wytarła oczy zaciśniętymi w pięści dłońmi, ale wciąż nie była w stanie pojąć tego, co się stało. Przed nią stał George Samson. Ten sam George Samson, którego poznała w podejrzanej knajpce na wybrzeżu w czasie pierwszego wieczoru spędzonego z Michaelem... Tylko że teraz na plakietce widniało nazwisko Madison. Dobrodusznego restauratora zastąpił doświad­czony policjant.

- George? - powtórzyła, całkowicie oszołomiona. - Co tu się dzieje? Skąd się wzięli ci wszyscy ludzie? Skąd ty się wziąłeś?

Z jego miny wywnioskowała, że nie ma ochoty odpo­wiadać na pytania. Nie był pewien, ile wie i ile chciałaby wiedzieć. Co więcej, nie potrafił jej pocieszyć i nie mógł patrzeć na jej rozpacz i łzy. Z trudem ją rozpoznał, tak bardzo nie przypominała szczupłej, eleganckiej, pięknej i zadbanej kobiety, którą Vallaincourt przyprowadził na ko­lację. Włosy wysunęły jej się z niedbale związanego koń­skiego ogona, twarz miała pobrudzoną, a ubranie zmięte.

- Może pójdziemy do ciężarówki. Mamy tam koce i ka­wę...

- Nie chcę kawy! Chcę wiedzieć, CO tu Się stało! Chcę zobaczyć Michaela!

- Nie - odmówił zdecydowanie. - Zostanie pani tutaj. Niech się pani tylko ruszy czy zacznie się wtrącać, a siłą wepchnę panią do ciężarówki. Rozumie pani?

Megan zatrzęsła się z gniewu i bezsilności, ale w końcu potaknęła.

- Nie będę... nie będę przeszkadzać.

- To dobrze. - George skinął na stojącego w pobliżu policjanta. - Ona w tym nie brała udziału, w każdym razie nie z własnej woli, ale lepiej spisz jej zeznania. No dobra, chłopcy - podniósł głos, idąc w kierunku centrum wyda­rzeń - wezwijcie przez radio ciężarówki i zacznijcie odsta­wiać tych przyjemniaczków do komendy. Trzymajcie ich osobno, nie chcemy, by ich historie brzmiały zbyt podob­nie. No no no, co też my tutaj mamy?

Zatrzymał się i pochylił nad otwartymi walizkami. Związane paczki banknotów zaszczycił jedynie przelot­nym spojrzeniem, ale na widok matryc zagwizdał przecią­gle.

Wyjął jedną z matryc z miękkiej przegródki, by dokład­niej jej się przyjrzeć i rzucił spojrzenie na Giancarla, unosząc brwi.

- To chyba wyjaśnia, dlaczego chciałeś osobiście dopil­nować akurat tej transakcji. Prawdziwe cacka, nie? Mendoza odwalił kawał dobrej roboty w tej Brazylii. Szkoda tyl­ko, że działał pod czujnym okiem jednego z naszych ludzi.

Ręce Giancarla były skute kajdankami, ale zaciśnięte pięści wskazywały, że słowa George'a go poruszyły.

George zerknął na poplamione krwią prześcieradło, na­ciągnięte na ciało Gina Romaniego, po czym przeniósł wzrok na nagle znieruchomiałą grupkę ludzi otaczających drugą, leżącą na asfalcie postać.

- Może chciałbyś nam dokładniej opowiedzieć, co się tu działo, co?

- Ich się spytaj - warknął Giancarlo.

George skrzywił się, widząc, że lekarze zaczęli zwijać środki opatrunkowe i usuwać torby z kroplówkami. Złapał spojrzenie jednego z pielęgniarzy, który pokręcił przecząco głową nad ciałem Michaela. Giancarlo też zauważył ten gest.

- Zemsta, przyjacielu - powiedział George z obrzydze­niem. - Bardzo silny motyw działania. Musiałeś mu chyba naprawdę dopiec do żywego. Nazywał się Vallaincourt.

Giancarlo wypluł z siebie przekleństwo i odwrócił się.

- Hej, niech się pan tak nie złości, panie Giancarlo. Psuje pan radosny nastrój.

- Ciesz się, póki możesz, stary, bo to - Giancarlo uniósł w górę skute dłonie i parsknął pogardliwie - zniknie, zanim skończysz wypełniać papiery.

George uśmiechnął się.

- No, ja na twoim miejscu jeszcze bym nie liczył pie­niędzy na kaucję. Przede wszystkim masz dość atramentu na palcach, by samemu powypełniać papiery, nie mówiąc już o zapewnieniu roboty na całą noc naszym specom od daktyloskopii. Strasznie niechlujnie to załatwiłeś, Vince. Będziesz znacznie starszy niż ja teraz, zanim twoim pra­wnikom uda się coś wymyślić, by cię wydostać z pudla. Zakładając, oczywiście, że w ogóle będziesz chciał się stamtąd wydostać, gdy Carlos Vannini usłyszy, jaki numer próbowałeś wykręcić. Jest może stary, ale wciąż bystry.

Giancarlo spojrzał wściekle i wyrzucił z siebie serię włoskich przekleństw.

- Tak, jasne, myślę, że to dotyczy także i twojej matki. - George skinął na jednego ze swoich ludzi. - Zabierz stąd tego śmiecia.

Gdy już ostatni pojazd z aresztowanymi odjechał po szutrowej drodze, George kazał wygasić część świateł. Za­trzymał się przy karetce, by zamienić kilka słów z lekarza­mi, po czym klęknął przy ciele Michaela. Raz czy dwa pokręcił głową i podrapał się w łysinę.

Ze zmarszczonymi brwiami wrócił do miejsca, gdzie Megan nerwowo chodziła w kółko, trzymając w dłoni nie­tknięty kubek z kawą. Ramiona młodej kobiety przykrywał wełniany koc.

- Powinienem był już dawno przejść na emeryturę - mruczał George. - Żadnych wrzodów żołądka. Żadnych telefonów wyciągających mnie z łóżka o drugiej nad ra­nem. Żadnych więcej bzdur.

Wlepił wzrok w twarz Megan, najwyraźniej niezbyt szczęśliwy z powodu tego, co miał jej do powiedzenia. Megan nastawiła się na najgorsze. Była zbyt otępiała, by płakać, by usiłować zrozumieć, co się stało. Michael kochał ją, potem ją zdradził, ale w końcu...

- Próbował mi pomóc - powiedziała cicho. - Zostawił kluczyki w samochodzie, żebym mogła skorzystać z za­mieszania i uciec. Czy myśli pan, że to znaczy...

Że ją kochał? Czy też, jeśli miłość jest zbyt wielkim słowem, że mu na niej zależało? Nawet jeśli tylko odrobi­nę, tylko pod koniec? Nie wiedziała, czy odpowiedź na to pytanie pomoże jej znieść przyniesione przez George'a informacje.

Megan zauważyła już, że lekarze odstąpili od ciała Michaela i nie potrzebowała czytać potwierdzenia w twarzy George'a. Mężczyzna, którego kochała... nienawidziła... kochała... nie żył, a ona znowu została sama. Wszystkie jej wątpliwości, cały stoczony ze sobą pojedynek, były na nic. Zmarnowane. Mogła być dumna, że nie sprzeniewierzyła się wyznawanym zasadom... Ale Michael nie żył, a ona została sama, więc co była warta moralna satysfakcja?

- W którym miejscu popełniliśmy błąd? - spytała na głos.

George podrapał się w głowę i mruknął coś pod nosem.

- Proszę pani, nie uważam, żeby to było rozsądne, ale wygląda na to, że on mi nie daje wyboru. Mogę wam dać pięć minut. Nie więcej. Musimy wywieźć go z wyspy, zanim ktoś zacznie węszyć i zadawać za dużo pytań.

- Nie rozumiem...

George odsunął się na bok, by Megan miała wyraźny widok na otoczenie karetki. Ciało Michaela nie leżało już na asfalcie. Lekarze wciąż tam stali, śmiejąc się z czegoś, ale ich pacjent zniknął.

- Michael...?

Kącikiem oka dostrzegła jakiś ruch w ciemnościach za mercedesem. Nic nie rozumiejąc, odwróciła się i wpatrzyła w dwóch wyłaniających się z mroku mężczyzn. Michael zwolnił i zatrzymał się. Gino Romani odczepił spod koszu­li pękniętą torbę z krwią i też zamarł na miejscu.

Koc zsunął się z ramion Megan, zapomniany kubek z kawą wypadł z jej bezwładnych dłoni i uderzył o ziemię. Megan przycisnęła dłonie do ust.

Gino i Michael wymienili spłoszone spojrzenia, po czym Gino odwrócił się i dołączył do George'a stojącego daleko z tyłu.

Michael zrobił niepewny krok do przodu. Potem drugi.

- Przepraszam cię. Nie było innego sposobu.

Megan nie mogła oderwać oczu od czarnej czupryny, odsuniętej z czoła niecierpliwą dłonią. Od czerwonej pla­my obejmującej cały przód białej koszuli, skąd krew wciąż kapała na ziemię.

Michael pobiegł za jej wzrokiem i zaklął.

- Mówiłem im, że to ma wyglądać przekonująco, ale nie sądziłem, że zrobią z tego taki krwawy western.

Megan zamrugała niedowierzająco.

- Nie jesteś... ranny?

- Nie. - Rozerwał koszulę, by pokazać, że wyposażono go w taką samą torbę, jak Gina. - Naboje były ślepe, ale musieliśmy spowodować coś więcej, niż sam hałas i zamie­szanie, by Vince uwierzył w naszą śmierć.

Jego niepewny uśmiech zbladł, gdy Megan nie zareago­wała na te słowa. Zrobił jeszcze jeden ostrożny krok w jej stronę.

- Może ulży ci wiadomość, że nabiłem sobie niezłego guza, kiedy upadłem na asfalt.

Megan niechętnie podniosła wzrok na siną opuchliznę na jego skroni. Dostrzegła również napięte żyły karku. I było coś jeszcze - coś w jego oczach, od czego przeszedł ją dreszcz i co sprawiło, że powstrzymała się od obrócenia na pięcie i odejścia w ciemność. W oczach Michaela czaił się strach - prawdziwy strach przed jej gniewem i odtrące­niem.

I miał się czego obawiać.

- A co byś zrobił, gdyby zaczęli strzelać naprawdę? - spytała, wciąż walcząc z szokiem.

- Hmmm... Dałbym za to wycisk Gino. To był jego pomysł.

- Jego pomysł?

Michael przytaknął.

- Jego i George'a. Zaaranżowali to wszystko, gdy do­wiedzieli się, że Giancarlo zamówił u Mendozy fałszywe matryce. Doszli do wniosku, że powinni mieć u Giancarla swojego człowieka. Kogoś, komu Vince ufał. Kilka miesię­cy temu przyszli do mnie z informacjami na temat śmierci mojego brata. Ja oczywiście chciałem od razu zabić Gian­carla, a potem zastanawiać się nad konsekwencjami, ale Gino przekonał mnie, że jest lepszy sposób.

- Taki? - spytała Megan, szerokim gestem obejmując chaos panujący na pasie startowym.

- To pozwalało zrealizować oba nasze cele. George, tak samo jak twój Hornsby, od dawna usiłował przyłapać Gian­carla. Wiedział, że matryce są na tyle istotną sprawą, że Vince osobiście się tym zajmie. Szczególnie gdy zobaczył, jak znakomicie podrobione są te studolarówki.

- Tego wieczoru w restauracji - powiedziała powoli. - Wydawało mi się, że zapłaciłeś jakąś nieprawdopodobną sumę za garnek krabów.

- Nie sądziłem, że to zauważyłaś - zmarszczył brwi. - Widocznie schodzę na psy. Albo w ogóle nie byłem w sta­nie myśleć.

Megan poczuła przypływ oburzenia.

- I najwyraźniej nie ceniłeś zbyt wysoko moich umie­jętności zawodowych. Czy uznałeś, że po kilku dniach seksu i słońca stanę się ślepa, głucha i niema? Dlaczego mi nie zaufałeś?

- Prosiłaś mnie, bym ci nie kłamał - odrzekł niepewnie. - Ale prawda mogła być dla ciebie niebezpieczna, więc powiedziałem ci najmniej, jak tylko mogłem.

Ich oczy spotkały się i na chwilę zapadło napięte milcze­nie. Oboje zastanawiali się nad popełnionymi błędami.

- Myślałam, że nie żyjesz - powiedziała cicho. - Sta­łam tutaj, litując się nad sobą, czując się zdradzona i oszukana, i... litując się także nad tobą, że umarłeś nie wie­dząc... - Na moment zabrakło jej słów. Musiała odwrócić wzrok, by wyrwać się spod władzy jego oczu. Po chwili udało jej się zapomnieć o bliskości jego ciała.

- Jesteś bardzo dobrym aktorem, Michael. Byłeś znako­mity w obu odgrywanych rolach. Właściwie trzech, jeśli doliczyć tę ostatnią scenę. Chciałabym wiedzieć, czy teraz pora na twoje czwarte wcielenie?

- Megan...

- Bo jeśli tak, to wolałabym tego nie oglądać. Nie sądzę, bym była w stanie znieść jeszcze więcej.

Michael pochylił głowę.

- Zasłużyłem sobie na to. Zasłużyłem i nie mam ci za złe, że to mówisz. Nie powinienem był pozwolić, byś przez to przechodziła.

- Nie, nie powinieneś.

- To chyba... To chyba wynikło z włoskiej strony mo­jej natury.

- Co takiego?!

- Mówi się, że włoska krew płynie od szyi W górę, francuska w dół. Niestety, ta włoska krew sprawia, że mężczyzna czasem myśli, że... no...

- Że mężczyzna to mężczyzna, a kobieta to kobieta i powinna znać swoje miejsce w świecie rządzonym przez mężczyzn? Mój Boże, jakie to staroświeckie.

- Nie powiedziałem, że tak czuję. I nigdy, nawet przez chwilę, w to nie wierzyłem.

- To dobrze - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Bo nie wiem, czy powstrzymałabym się przed nabiciem ci drugie­go guza.

Przez moment Michael wyglądał na zaskoczonego, ale po chwili wyraz ulgi w jego oczach stał się tak widoczny, że Megan z trudem powstrzymała się od uśmiechu.

- No i co dalej? - spytała sucho.

- Dalej...? Miejmy nadzieję, że pan Vincent Giancarlo spędzi długie, długie lata za kratkami. Ponieważ złapano go z matrycami na gorącym uczynku, mój udział tu się koń­czy. Mogę sobie pójść jako stosunkowo wolny człowiek.

- Stosunkowo?

- Zgodziłem się jedynie dać im Giancarla. I póki się tego będę trzymać i unikać zbyt zaludnionych miejsc, to sądzę, że uda mi się normalnie gdzieś żyć, nie wpadając w panikę za każdym razem, gdy strzeli rura wydechowa w czyimś samochodzie. Ale oczywiście zawsze istnieje możliwość, że mnie ktoś gdzieś rozpozna. Muszę być na to przygotowany.

Nie chciała teraz zagłębiać się w rozważania o tym, co powiedział. Jej wzrok zsunął się na czerwone plamy na koszuli.

- Kiedy to wszystko przygotowaliście?

- Po wyjściu z twojego domku. Miałem pójść i znaleźć Dallasa - co zresztą zrobiłem. Możesz się uspokoić pod tym względem. Powiedziałem mu, żeby uwolnił twoją ku­zynkę, gdy tylko będzie mógł to zrobić bezpiecznie.

Oczy Megan zwęziły się.

- Czy wiedziałeś, że Giancarlo czeka na mnie w do­mku?

Przez chwilę nie odpowiadał i odwrócił głowę. W końcu westchnął, przeczesał palcami włosy.

- Gino przyszedł mnie ostrzec, że Vince czeka na nas oboje. Przypomniał sobie, kim jesteś, ale nie wiedział, po co przyjechałaś. Nie spodobało mu się, że ukryłem przed nim tę informację. Chciałem cię dogonić i zatrzymać, ale w ten sposób podejrzenia Vince'a jeszcze by wzrosły. Gi­no... i ja... uznaliśmy, że dasz sobie radę. I dałaś.

- Że dam sobie radę? Byłam śmiertelnie przerażona! A Shari? Bóg jeden wie, jak ona to wszystko przeżyła.

Michael znów zrobił krok do przodu, ale opanował się i stanął.

- Nie rozumiesz, że nie miałem wyboru? Musiałem z nim współdziałać. I musiałem pozwolić ci uwierzyć, że jestem bydlę, aby on nie domyślił się, ile dla mnie zna­czysz. Ani przez chwilę nie przyszło mi do głowy, że cię zabierze razem z nami. Cholera, nie wiedziałem przecież nawet, czy uda nam się przeprowadzić całą akcję i wyjść z tego bez szwanku. A gdyby coś się nie powiodło, to bez względu na to, czy Vince'a by złapano czy nie, uwięziono czy nie, wziąłby odwet na wszystkich i wszystkim, co u- znałby za cenne dla mnie. Nie mogłem podjąć takiego ryzyka, Megan. Musiałem sprawić, by uwierzył, że nic dla mnie nie znaczysz. A to z kolei oznaczało, że musisz mnie naprawdę znienawidzić.

- I tak się stało - przyznała cicho. - Po prostu nie mogłam pojąć, że mnie oszukiwałeś... że przez cały czas kłamałeś.

Michael z wysiłkiem odwrócił wzrok.

- Niewątpliwie w ostatnim tygodniu nie powiedziałem ci prawdy o kilku rzeczach. Ale nigdy nie kłamałem ci na temat swoich uczuć. A dzisiaj? Zachowałem się jak bydlak, ale musiałem być pewien, że ty będziesz bezpieczna, gdy to się skończy. Musiałem być pewien, że nie staniesz się celem. Wciąż martwię się o twoje bezpieczeństwo - dodał.

Cały gniew i uraza opuściły Megan, gdy zrozumiała, co Michael mówi. Nic się nie zmieniło. Wciąż miał zamiar odejść z jej życia i zostawić ją samą.

- Ale ja... ja nie chcę cię stracić, Michael. Nie w ten sposób. Nie teraz, gdy mamy szansę, żeby być razem.

Michael utkwił wzrok w ziemi.

- Masz swoje życie i pracę, to wystarczy. Nie mógłbym cię prosić, żebyś zostawiła dla mnie to wszystko, czym do tej pory żyłaś. - Podniósł głowę, a wyraz jego twarzy był spokojny i opanowany. - Jeśli dobrze to rozegrasz, to tobie przypadnie zasługa za to, co się tu dzisiaj stało. Rozgłos z powodu wsadzenia Giancarla za kratki pomoże ci szybko dojść na sam szczyt.

- A jeśli powiem, że wcale tego nie chcę? Jeśli powiem, że to mnie już nic nie obchodzi, że nic nie ma dla mnie znaczenia bez ciebie?

Michael uśmiechnął się smutno.

- Musiałbym uznać, że wciąż jesteś w szoku i nie myślisz zbyt jasno.

- Myślę zupełnie jasno, a szokować mnie może jedynie to, że najwyraźniej uważasz moją miłość do ciebie za mniej silną, mniej ważną niż swoją do mnie. To bardzo szlachet­nie z twojej strony, poświęcać się dla mojej kariery, ale nic z tego nie będzie. To nie jest poświęcenie, które chciałabym przyjąć.

Michael wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jej policzka. Przez moment wydawało jej się, że wygrała, ale w następnej chwili ujrzała, jak rysy jego twarzy tężeją.

- No i kto tu jest teraz taki szlachetny?

Megan złapała go za przegub i przytrzymała jego dłoń przy swoim policzku, nie pozwalając mu cofnąć ręki.

- Psiakrew, wcale nie jestem szlachetna. Powiedziałam ci wcześniej, że zrobię wszystko, o co mnie poprosisz. Nie zdawałam sobie sprawy, co może oznaczać „wszystko”, póki nie zobaczyłam, jak tam leżysz na ziemi. Kocham cię, Michael. To nie jest uczucie, które minie, o którym zapo­mnę, albo które przemogę, zagłębiając się w pracy zawodo­wej. Odnoszę sukcesy, to prawda, i pewnie z czasem stała­bym się właśnie tym kimś, kogo chce ze mnie zrobić moja rodzina - zimną, samotną kobietą, wyschniętą w środkuj twardą i bezkompromisową na zewnątrz. Na takie życie mnie skazujesz, Michael. Taka jest ta moja przyszłość, której twoja duma nie chce pozwolić mi porzucić.

Palące niebieskie spojrzenie utkwiło w jej twarzy. Czuła drżenie ręki Michaela. Zrozumiała, że walczy w nim rozsą­dek z uczuciem. Pojedynek trwał dłużej, niż Megan była w stanie znieść, więc z pełnym desperacji westchnieniem uniosła ręce i objęła Michaela za szyję, przyciągając w dół do siebie jego głowę, aż jego wargi znalazły się o centymetr od jej ust.

- Powiedz mi, że mnie nie kochasz - oświadczyła su­cho. - Powiedz mi, żebym zniknęła raz na zawsze z twego życia, a pójdę sobie.

Widziała, jak napiął mięśnie policzków.

- Gdybyś miała odrobinę rozsądku, to byś ode mnie czym prędzej uciekła.

- Więc powiedz mi, żebym odeszła. Powiedz mi, że nie będziesz za mną tęsknić, myśleć o mnie, że nie będziesz miał wyrzutów sumienia z powodu złamania jedynej obiet­nicy, jaką mi kiedykolwiek dałeś.

Zmarszczył brwi, wpatrzony w jej wargi.

- Jakiej obietnicy?

- Tej o wszystkich chwilach wszystkich godzin wszy­stkich dni, póki nie będziemy już mieli siły utrzymać się na nogach.

Wolno podniósł wzrok. Przytuliła się do niego i poczuła, jak ochrypłym szeptem wymawia jej imię.

- Nie mam ci nic do zaoferowania. Nie wiem nawet, dokąd pojadę.

- Znajdziemy razem jakieś miejsce. Coś niewielkiego i odosobnionego, gdzie będę mogła siedzieć na plaży i pa­trzeć, jak straszysz mewy na harleyu.

- To nudne - zaprotestował, ale jego ręce powoli ota­czały jej talię.

- To cudowne - szepnęła. - Pozbędziemy się wszystkiego, a ty nauczysz mnie łowić ryby...

Czuła jego uśmiech, gdy przycisnęła usta do jego warg. Słyszała jego zamierający gardłowy śmiech, gdy złożył na jej ustach długi, namiętny pocałunek. Objął ją mocno, jak­by już nigdy nie miał zamiaru wypuścić jej ze swoich ramion.

- Michael...? Ehm, przepraszam... Michael?

Żadne z nich nie zauważyło zbliżającego się George'a Madisona. Na jego twarzy malowało się zatroskanie, gdy obserwował splecionych w uścisku kochanków.

Odchrząknął i jeszcze raz zawołał. Tym razem Michael uwolnił usta Megan, ale nie odsunął się nawet na milimetr.”

- Helikopter czeka, Michael. Powinieneś wyruszać.

Błyszczące niebieskie oczy nie odrywały się od twarzy Megan.

- Czy znajdzie się tam miejsce dla jeszcze jednego pasażera?

Serce Megan rozśpiewało się z radości. Znów sięgnęła do jego ust.

George wpatrywał się w nich, jakby oboje oszaleli.

- Co takiego? Coś ty powiedział?

Michael z trudem podniósł głowę.

- Słyszałeś. Megan jedzie ze mną.

George wyrwał z ust cygaro i cisnął nim o ziemię.

- Czyś ty zwariował?! Co ty sobie myślisz, że co my tu mamy - przedsiębiorstwo taksówkowe?! Mówiłem ci, że to zły pomysł. Mówiłem ci, żebyś dał spokój, ale nie. Nie, musiałeś z nią porozmawiać. Po prostu musiałeś z nią po­rozmawiać. Czy ty w ogóle wiesz, co robisz, człowieku?! Czy któreś z was wie, co robi?!

- Mamy ogólne pojęcie - stwierdził spokojnie Michael. - Ale ty już jesteś od dawna żonaty, George, więc może udzielisz nam kilku rad na wszelki wypadek.

- Żonaty?! - Oczy George'a mało nie wyskoczyły z or­bit. - Czy wy się chcecie pobrać?!

- Tak... jeśli Megan mnie zechce.

George jęknął i zwrócił się do Gina, mając nadzieję, że usłyszy głos rozsądku. Ale Gino miał swój własny problem. Nadjeżdżający samochód zahamował właśnie gwał­townie, wzniecając chmurę pyłu i żwiru. Kobieta o krót­kich rudych włosach wyskoczyła z auta, zostawiając Dallasa, by sam biedził się z zaparkowaniem ferrari.

- Nie wierzę własnym oczom - rozpaczał George. - To cyrk. Zafundowałem sobie cyrk!

Michael zwrócił się na powrót do Megan, ignorując George'a, który wybuchnął litanią próśb, protestów i pogróżek.

- No więc jak? - spytał miękko. - Czy wyjdziesz za mnie?

Megan oparta czoło o jego ramię.

- Pod warunkiem, że to na zawsze.

- Możliwe, że „na zawsze” będzie dla mnie trwało za krótko - uśmiechnął się Michael. - Ale możemy spróbo­wać, jak uważasz?

54



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harlequin Temptation 012 Marsha Canham Mroczna strona raju
Canham Marsha Mroczna strona raju T012
012 Canham Marsha Mroczna strona raju
HT012 Canham Marsha Mroczna strona raju
12 Canham Marsha Mroczna strona raju
Mroczna strona zycia
Higgins Jack Paul Chavesse 05 Mroczna strona ulicy
Higgins Jack Paul Chavasse 05 Mroczna strona ulicy
Higgins Jack Mroczna strona wyspy
Pawlik Kwaśniewska Weronika Mroczna strona wieku świateł Pisarze polskiego oświecenia o diable
Higgins Jack Mroczna strona wyspy
Wojciech Reszczyński Mroczna strona III RP (2012r )
Mroczna strona coronovirusa
Higgins Jack Paul Chavasse 05 Mroczna strona ulicy
James E L Mroczniej Ciemniejsza strona Greya oczami Christiana

więcej podobnych podstron