Higgins Jack Mroczna strona wyspy


Higgins Jack

Mroczna strona wyspy

CZĘŚĆ PIERWSZA

DŁUGI POWRÓT

1

NA KYROS NIC SIĘ NIE ZMIENIA

Rozebrany do pasa Lomax leżał zlany potem na wąskiej koi w dusznej kabinie i wpatrywał się w brud­ny, łuszczący się sufit.

Gdy patrzyło się nań dosyć długo, stawał się cał­kiem wierną mapą Morza Egejskiego. Lomax zjechał w dół wyimaginowanej mapy, od Aten przez Cyklady do większej masy lądu, która miała przedstawiać Kretę, tam jednak, gdzie powinno się znajdować Kyros, była tylko pusta przestrzeń morza. Z jakiegoś powodu sprawiło to, że poczuł się nieswojo i opuścił nogi na podłogę. Wstał, chlusnął wodą do porysowa­nej miednicy stojącej pod lustrem obok koi i zmył z siebie pot. Miał muskularne ramiona, ciało opalone na brąz i sprawne, więc brzydka pomarszczona blizna po starej ranie od kuli pod lewą piersią wyglądała jakoś ponuro i nie na miejscu.

Kiedy się wycierał, z miski spoglądał na niego jakiś nieznajomy mężczyzna o skórze mocno naciągniętej na wystających kościach policzkowych i ciemnych, smutnych oczach.

W momencie gdy sięgał po koszulę, drzwi kajuty otworzyły się i zajrzał steward.

— Kyros za pół godziny, panie Lomax — rzucił po grecku.

Drzwi zamknęły się za nim i Lomax po raz pierwszy poczuł lekkie podniecenie. Nałożył lnianą marynarkę i wyszedł na pokład.

Gdy stanął przy balustradzie, patrząc jak Kyros wyrasta stopniowo z morza, ze sterówki wynurzył się kapitan Papademos i przystanął obok niego. Był to silnie zbudowany mężczyzna, prawie czarny od słońca, z twarzą pooraną zmarszczkami. Przyłożył zapałkę do swojej fajki.

— Jest lekka mgła od upału, ale jeśli przyjrzy się pan dobrze, zobaczy pan w oddali Kretę. Niezły widok, co?

— To za mało powiedziane — odparł Lomax.

— Byłem wszędzie, gdzie żeglarz jest w stanie dotrzeć — ciągnął Papademos. — I na koniec od­kryłem, że podróżuję w kółko.

— Czyż wszyscy tego nie robimy? — Lomax wyjął papierosa i kapitan podał mu ogień.

— Jak na Anglika, włada pan świetnie greckim. Nigdy nie słyszałem obcokrajowca mówiącego nim tak dobrze. Był pan już tu kiedyś?

Lomax skinął głową.

— Dawno temu. Przed powodzią.

Przez chwilę Papademos wyglądał na zdezorien­towanego, ale zaraz twarz mu się rozjaśniła.

— Rozumiem. Był pan na wyspach w czasie wojny.

— Zgadza się. Działałem głównie na Krecie, pra­cowałem z EOK.

— O! — Papademos pokiwał głową. — To były ciężkie czasy dla nas wszystkich. Ludzie na tych wys­pach nie zapomnieli, ile im Anglicy pomogli. Zaglądał pan tu od tego czasu?

— Nigdy nie miałem na to ochoty. W każdym razie zawsze wydawało mi się, że mam coś ważniej­szego do roboty. Wie pan, jak to jest.

— Życie, przyjacielu, chwyta nas za gardło. — Kapitan znowu pokiwał głową. — Ale siedemnaście lat to szmat czasu. Człowiek się zmienia.

— Każdy się zmienia — stwierdził Lomax.

— Ma pan rację. Ale dlaczego Kyros? Znam lepsze miejsca.

— Jest paru ludzi, których chciałbym odwiedzić, jeśli tam jeszcze mieszkają. Chciałbym zobaczyć, czy oni też się zmienili. Później pojadę na Kretę i Rodos.

— Na Kyros nic się nie zmienia. — Papademos splunął w wodę. — Dziesięć lat pływam na tej trasie, a oni ciągle mnie traktują, jakbym był zadżumiony.

Lomax wzruszył ramionami.

— Może po prostu nie lubią obcych.

Papademos potrząsnął głową.

— Oni nie lubią nikogo. Jest pan pewien, że ma tam przyjaciół?

— Mam nadzieję.

— Ja też. Bo jeżeli nie, to trafił pan nieszczególnie i będzie pan tam musiał tkwić przez tydzień, aż znowu przypłynę.

— Zaryzykuję.

Papademos postukał fajką o balustradę, wytrząsa­jąc popiół.

— Będziemy tu stać cztery godziny. Może by pan rozejrzał się szybko po wyspie, przez wzgląd na dawne czasy, a potem popłynął ze mną dalej, na Kretę? Lepiej pana przyjmą w Heraklionie niż tutaj.

Lomax pokręcił głową.

— Za tydzień może skorzystam z tej propozycji, ale teraz nie.

— Jak pan chce. — Papademos wzruszył ramiona­mi i wrócił do sterówki.

Byli już teraz blisko brzegu — wielki centralny szczyt wyspy wznosił się nad nimi na wysokość trzech tysięcy stóp. Gdy mały parowiec opływał zagięty cypel usiany białymi domami, na morze wypłynęła jednomasztowa caicque z wydętym przez wiatr żaglem. Przepłynęła tak blisko nich, że Lomax dojrzał wielkie oczy wymalowane po obu stronach dziobu.

Człowiek przy rumplu pomachał niedbale, więc Lomax również podniósł rękę. W tym momencie warkot silników zaczął słabnąć i zwolnili, by wpłynąć do zatoki.

Na białym piasku leżały jaskrawo pomalowane caicques, a obok nich siedzieli w małych grupkach rybacy, naprawiając sieci. Dzieci pokrzykując ganiały się na płyciźnie.

Lomax wrócił do kajuty i zaczął się pakować. Nie trwało to długo. Kiedy skończył, postawił płócienną torbę i przenośną maszynę do pisania na koi i wrócił na pokład.

Przesuwali się już wzdłuż kamiennego mola. Po chwili silniki zatrzymały się. W ogromnym upale wszystko wydawało się dziwnie nieruchome.

Na molo trzech starców drzemało w słońcu, a jakiś chłopak, z małym czarnym psem u boku, siedział z zarzuconą linką od wędki. Gdy steward wynurzył się z kajuty, niosąc torbę i maszynę Lomaxa, ze sterówki wyszedł Papademos.

— Nie ma pan zbyt dużo bagażu — stwierdził.

— Tak najłatwiej podróżować — odparł Lo­max. — Co teraz? Po prostu schodzę z pokładu? Nikt nie chce oglądać moich dokumentów?

Papademos wzruszył ramionami.

— Jest tu sierżant policji o nazwisku Kytros, który zajmuje się tym wszystkim. Szybko się dowie, że pan
tu jest.

W tym czasie kilku marynarzy ustawiało już schod­nię. Założywszy ciemne okulary, Lomax zszedł za stewardem. Wyjmując portfel, by dać mu napiwek, czuł na sobie ciekawe spojrzenia siedzących na molo staruszków. Chłopak łowiący ryby zwinął swoją linkę i kiedy steward wrócił na pokład, podbiegł do Lo­maxa z psem u nóg.

Miał może ze dwanaście lat i chudą buzię, z której bystro patrzyły ciemne, inteligentne oczy. Ubrany był w za duży sweter i połatane spodnie. Przez chwilę z ciekawością przyglądał się przybyszowi, po czym odezwał się wolno po angielsku:

— Chce pan dobry hotel? Naprawdę dobrze się tam opiekują amerykańskimi turystami.

— Dlaczego uważasz mnie za Amerykanina? — spytał go Lomax po grecku.

— Ciemne okulary. Wszyscy Amerykanie noszą ciemne okulary. — Chłopak instynktownie odparł w tym samym języku i nagle uniósł ze zdumieniem dłoń do ust. — Pan mówi po grecku tak dobrze jak ja! Skąd pan umie?

— Nie przejmuj się tym. Jak się nazywasz?

— Yanni — powiedział chłopak. — Yanni Melos.

Lomax wyjął z portfela banknot i uniósł go.

— W porządku, Yanni. To będzie dla ciebie, jak dojdziemy do tego twojego hotelu, gdzie niby tak
dobrze traktują Amerykanów. Lepiej, żeby to był naprawdę najlepszy hotel.

W brązowej twarzy Yanniego błysnęły zęby.

— To jedyny w mieście, proszę pana. — Podniósł torbę i maszynę do pisania i ruszył naprzód, a Lomax
za nim.

Nic się nie zmieniło. Ani jedna cholerna rzecz. Nawet bunkier, zbudowany przez Niemców dla ochrony mola, stał wciąż, choć beton kruszył się już trochę na krawędziach. Brakowało jedynie niemiec­kich łodzi torpedowych w zatoce i hitlerowskiej flagi nad ratuszem.

Chłopak prowadził pomiędzy wysokimi pobielony­mi domami, oddalając się od nabrzeża. Raz czy dwa minęli kogoś siedzącego na progu, ale o tej porze ulice były wyludnione.

Hotel zajmował jedną stronę malutkiego wybruko­wanego placu, z kościołem naprzeciwko. Na zewnątrz stało sporo drewnianych stolików, lecz nie było żad­nego klienta i Lomax domyślił się, że miejsce to ożyje prawdopodobnie dopiero wieczorem.

Wszedł za chłopcem do dużego pomieszczenia o ka­miennej podłodze i niskim suficie. Były tam również stoły i krzesła, a w rogu bar z marmurowym blatem, za którym na drewnianych półkach stały butelki. Yanni położył torbę i maszynę na blacie, po czym zniknął w tylnych drzwiach. Po spiekocie na dworze panował tu przyjemny chłód. Lomax oparł się o kon­tuar i czekał.

Doszedł go cichy szmer rozmowy i zaraz potem dał się słyszeć jakiś dziewczęcy głos, wysoki i besztający: „Zawsze mnie okłamujesz!" Rozległ się odgłos ude­rzenia w twarz i Yanni wpadł do sali z pochyloną głową, a za nim młoda dziewczyna w niebieskiej sukience i (białym fartuchu. Zatrzymała się nagle, gdy ujrzała Lomaxa. Chłopak uczynił dramatyczny gest.

— No co, nie mówię prawdy?

Dziewczyna — szesnasto- albo siedemnastoletnia — o ładnej, okrągłej twarzy, podeszła bliżej, wycierając mąkę z rąk w fartuch. Stanęła, patrząc na Lomaxa bezradnie, zaczerwieniona z zakłopotania.

— W porządku — odezwał się. — Mówię po grecku.

Na jej twarzy natychmiast pojawiła się ulga.

— Musi mi pan wybaczyć, ale z Yanniego taki kłamczuch... Co mogę dla pana zrobić?

— Chciałbym pokój. Yanni mówił mi, że to naj­lepszy hotel w mieście. — Wyglądała, jakby nie wiedziała, co powiedzieć, więc dodał łagodnie: — Rozumiem, że macie jakiś wolny?

— O, tak — zapewniła go. — Po prostu trochę mnie pan zaskoczył. Rzadko mamy turystów na Kyros. Muszę wyprać pościel i przetrzepać materac.

— Nie martw się tym — powiedział. — Nie ma pośpiechu.

Wyjął z portfela banknot i wręczył go Yanniemu. Chłopak obejrzał go uważnie i oczy mu się roz­szerzyły. Spojrzał tęsknie na otwarte drzwi, westchnął i niechętnie oddał pieniądze.

— Chyba się pan pomylił, proszę pana. To za dużo.

Lomax zamknął dłoń chłopca na banknocie.

— Nazwijmy to zapłatą z góry za twoje usługi. Mogę cię jeszcze potrzebować.

Twarz Yanniego rozjaśnił uśmiech.

— Jest pan moim przyjacielem. Mam nadzieję, że zostanie pan długo na Kyros.

Zagwizdał na psa i wybiegł na plac. Lomax pod­niósł torbę i maszynę i odwrócił się do dziewczyny.

— On jest niemożliwy — stwierdziła i ruszyła pobielonym korytarzem.

— Wygląda na to, że mówi nieźle po angielsku.

Skinęła głową.

— Po tym, jak jego rodzice utonęli, mieszkał na Rodos u rodziny matki. Myślę, że nauczył się go od turystów.

— Kto się nim teraz opiekuje?

— Mieszka ze swoją babcią, ale ona nie może zbyt wiele dla niego zrobić. Jest za stara.

Weszli po wąskich drewnianych schodach i skręcili na korytarz, który ciągnął się przez całą długość budynku. Dziewczyna przystanęła przed drzwiami na końcu.

— To bardzo zwyczajny pokój — powiedziała. — Mam nadzieję, że pan to rozumie?

Skinął głową.

— To wszystko, czego potrzebuję.

Otworzyła drzwi i weszła pierwsza. Umeblowanie było rzeczywiście niewyszukane — metalowe łóżko, umywalka i stara szafa. Tak, jak gdzie indziej w tym domu, ściany były pobielone, a drewniana podłoga wyfroterowana na wysoki połysk. I wszystko nieskazitelnie czyste.

Lomax podszedł do okna i otworzywszy je wyjrzał ponad pokrytymi czerwoną dachówką dachami na zatokę.

— Przecież tu jest wspaniale.

Odwrócił się i zobaczył, że dziewczyna uśmiecha się uradowana.

— Cieszy mnie, że się panu podoba. Jak długo pan tu zostanie?

Wzruszył ramionami.

— Aż do przybycia łodzi za tydzień. Może dłużej, nie wiem jeszcze. Jak cię zwą?

Zaczerwieniła się.

— Nazywam się Anna Papas. Chciałby pan coś zjeść?

Potrząsnął głową.

— Teraz nie, Anno. Może później.

Uśmiechnęła się z zakłopotaniem i cofnęła do drzwi.

— W takim razie zostawię pana. Gdyby pan czegoś potrzebował, czegokolwiek, proszę mnie zawołać. Bę­
dę w kuchni.

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, zapalił papierosa i stanął w oknie. Kilka łodzi rybackich wracało z morza, dostrzegł też mały zardzewiały parowiec przycumowany do mola. Jakaś mewa zaskrzeczała przelatując nad dachami i nagle Lomax ucieszył się, że wrócił.

2

MĘŻCZYZNA O IMIENIU ALEXIAS

Rozpakował się, a następnie umył, ogolił i założył czystą koszulę. Wkładał właśnie marynarkę, gdy roz­legło się pukanie do drzwi i wszedł niski łysiejący mężczyzna.

Trzymał pod pachą grubą księgę o usztywnionym grzbiecie i uśmiechał się przymilnie, odsłaniając ze­psute zęby.

— Proszę mi wybaczyć. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam?

Lomax od razu poczuł do niego niechęć, ale zdobył się na uśmiech.

— Ani trochę. Niech pan wejdzie.

— Jestem właścicielem hotelu, George Papas — przedstawił się niski mężczyzna. — Przepraszam, że nie było mnie, kiedy pan przyszedł. Rankami pracuję w moim gaju oliwnym.

— Nic się nie stało. Pańska córka wspaniale się mną zajęła.

— Dobra z niej dziewczyna — stwierdził Papas z dumą. Położył książkę na stole przy oknie i ot­worzywszy ją, wyjął pióro z wewnętrznej kieszeni marynarki. — Jeśli nie miałby pan nic przeciwko temu, proszę wpisać się do rejestru. Wymóg prawny, rozumie pan? Miejscowy sierżant policji jest bardzo drobiazgowy w tych sprawach.

Lomax z zainteresowaniem przejrzał książkę. Osta­tni wpis został dokonany prawie rok wcześniej. Wziął do ręki pióro i w odpowiednich kolumnach umieścił swoje nazwisko, adres i narodowość.

— Wygląda na to, że nie macie tu zbyt wielu gości.

Papas wzruszył ramionami.

— Kyros to spokojne miejsce, gdzie nie ma prawie nic, co mogłoby przyciągnąć turystów — zwłaszcza Amerykanów.

— Tak się składa, że jestem Anglikiem — stwier­dził Lomax. — Może moje upodobania są prostsze.

— Anglikiem! — Papas zmarszczył brwi. — Moja córka zapewniała mnie, że jest pan Amerykaninem.

— Tak jej pewnie powiedział chłopak, który mnie tu przyprowadził. Tylko mieszkam w Ameryce. Czy to ważne?

— Nie, oczywiście, że nie. — Papas wyglądał na wyraźnie zaniepokojonego, gdy obracał rejestr, by przeczytać wpis. — Hugh Lomax, Kalifornia. Naro­dowość: Anglik — wymamrotał i nagle całym jego ciałem wstrząsnął gwałtowny spazm.

Przez chwilę Lomax sądził, że gospodarz dostanie zaraz jakiegoś ataku. Wziął go za ramię, by zapro­wadzić do krzesła, ale Papas podskoczył jak oparzo­ny. Jego twarz nabrała niezdrowego żółtego koloru i z wytrzeszczonymi oczami zaczął cofać się do drzwi.

— Na miłość boską, człowieku! — wykrzyknął Lomax. — Co się stało?

Papasowi udało się otworzyć drzwi jedną ręką, podczas gdy drugą przeżegnał się mechanicznie.

— Święta Matko Boska — wyszeptał i potykając się wypadł na korytarz.

Lomax stał przez moment ze zmarszczonym czołem, po czym chwycił książkę i ruszył za nim. Kiedy wszedł do baru, Anna wycierała kieliszki. Podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się.

— Coś panu podać?

Potrząsnął głową, kładąc rejestr na kontuarze.

— Twój ojciec zostawił to w moim pokoju. Chciał­bym zamienić z nim słowo, jeśli można.

— Niestety, właśnie wyszedł — powiedziała. — Przed chwilą widziałam, jak przechodził przez plac.

— Trudno. To może poczekać. Powiedz mi, czy jest jeszcze na nabrzeżu ta karczma zwana „Małą Łódką"? Kiedyś była własnością człowieka o nazwis­ku Alexias Pavlo.

— Ciągle jest jego własnością — odparła. — Wszyscy znają Alexiasa. Jest w tym roku burmistrzem Kyros. — Zmarszczyła brwi ze zdziwieniem. — Ale skąd pan może wiedzieć o Alexiasie i „Małej Łódce"?

— Przypomnij mi, żebym ci to kiedyś powie­dział — rzucił i wyszedł na jaskrawe słońce.

Gdy ruszył przez plac w stronę ulicy prowadzącej do zatoki, wynurzył się z niej Yanni i podbiegł do niego razem ze swoim wrzaskliwym psem. Miał na sobie szkarłatną koszulę, krótkie spodnie khaki i białe tenisówki. Zatrzymał się w odległości kilku kroków, rozpostarł ramiona i wykonał piruet.

— Czyż nie wyglądam pięknie?

— Co to ma być? — spytał Lomax.

Yanni rozłożył ręce.

— Skoro pracuję dla takiego bogatego i ważnego pana, muszę odpowiednio wyglądać. To moje najlep­sze rzeczy.

— Dobrze mówisz — stwierdził Anglik. — Skąd je ukradłeś?

— Nie ukradłem ich! — zawołał chłopak z oburze­niem. — Dostałem je od mojego bardzo dobrego przyjaciela. Najlepszego, jakiego mam.

— W porządku, niech ci będzie.

Ruszył wybrukowaną ulicą w stronę zatoki, a Yanni dreptał obok.

— Dokąd chce pan najpierw iść?

— Do miejsca zwanego „Małą Łódką".

Oczy chłopca rozszerzyły się.

— Nie, nie tam. To złe miejsce. Nie dla turystów. Dla rybaków.

— To gdzie byś proponował? — spytał Lomax.

— Do wielu innych miejsc. Po drugiej stronie wyspy jest romańska świątynia, ale musielibyśmy wynająć łódkę. To daleki spacer.

— Coś jeszcze?

— Na przykład grobowiec Achillesa.

— Pochowali go tam, co?

Yanni skinął głową.

— Jasne. Każdy o tym wie.

— To musiał być kawał drogi z Troi.

Chłopak zignorował tę uwagę.

— Moglibyśmy jeszcze zwiedzić klasztor Świętego Antoniego, albo raczej to, co z niego zostało. Wysa­dzili go w czasie wojny.

— Tak słyszałem — powiedział Lomax i twarz mu pociemniała.

— Ale to oznaczałoby wspinanie się na górę. Pew­nie stwierdziłby pan, że jest na to za gorąco.

— Rzeczywiście, myślę więc, że na razie pójdziemy do „Małej Łódki".

— Jak pan chce. — Yanni wzruszył ze zniechęce­niem ramionami i poprowadził Lomaxa wzdłuż na­brzeża.

Gospoda stała na rogu wąskiej alejki. Przed drzwiami chłopak zawahał się i spojrzał błagalnie na Anglika.

— Niech mi pan pozwoli zaprowadzić się gdzieś indziej.

Lomax zmierzwił ręką włosy chłopca.

— Nie rób takiej zmartwionej miny. — Uśmiechnął się szeroko. — Powiedzieć ci tajemnicę? Już tu kiedyś
byłem. Zanim w ogóle o tobie myślano.

Odwrócił się od oszołomionego Yanniego i zszedł po kamiennych stopniach w ciemny chłód „Małej łódki". W samym wejściu jakiś młody mężczyzna, roz­walony na krześle pod ścianą, śpiewał niskim głosem, delikatnie uderzając palcami w struny bouzouki. Rę­kawy jego koszuli w czerwono-zieloną kratę były starannie podwinięte, żeby widać było napęczniałe bicepsy, a gęstwa kędzierzawych włosów opadała mu na tył kołnierzyka.

Nie zadał sobie trudu, żeby usunąć się z drogi Lomax — anonimowy w swych ciemnych okula­rach — spoglądał na niego przez chwilę, a następnie przeszedł nad wyciągniętymi nogami i wszedł do środka.

Pierwszą osobą, jaką zobaczył, był kapitan Papademos, siedzący samotnie w rogu i pijący czerwone wino. Lomax uniósł rękę w pozdrowieniu, lecz kapitan odwrócił wzrok. Wtedy Lomax uświadomił sobie ciekawy fakt. Wraz z Papademosem na sali było sześć osób, z czego cztery siedziały razem — jednak nikt nie rozmawiał. Za kontuarem stał niski żylasty mężczyzna o skórze opalonej na ciemny brąz. Prawa strona jego twarzy była zniekształcona przez brzydką bliznę, a oko przy­kryte czarną przepaską. Opierał się o ladę trzymając gazetę i zupełnie ignorował Lomaxa. Dziwne było to, że ręce drżały mu, jakby znajdował się w stanie straszliwego napięcia.

Lomax zdjął okulary.

— Jest tu gdzieś Alexias Pavlo? — odezwał się.

— Kto chce to wiedzieć? — spytał ochrypłym głosem mężczyzna za ladą.

— Stary przyjaciel — odparł Anglik. — Ktoś z jego przeszłości.

Z tyłu za nim grający na bouzouki uderzył ostatni, dramatyczny akord. Lomax odwrócił się powoli i zo­baczył, że wszyscy na niego patrzą, nawet Papademos, a zza krawędzi drzwi spogląda blada, przerażona twarz Yanniego. W ciężkiej ciszy, jaka zaległa, wszys­cy jakby przestali oddychać. Nagle jakiś człowiek wszedł przez paciorkową zasłonę, kryjącą drzwi z bo­ku baru.

W swoim czasie musiał być potężnym mężczyzną, teraz jednak biały garnitur zwisał na nim luźno, jak na wielkim szkielecie. Ruszył powoli do przodu, wyraźnie utykając i opierając się ciężko na lasce. Jego gęste wąsy miały kolor stali.

— Alexias — powiedział Lomax. — Alexias Pavlo.

Tamten wolno pokręcił głową, jakby nie mógł uwierzyć świadectwu własnych oczu.

— To rzeczywiście ty — wyszeptał. — Po tych wszystkich latach wróciłeś. Kiedy Papas mi powiedział, myślałem, że postradał zmysły. Niemcy mówili, że nie żyjesz.

Zasłona rozsunęła się ponownie i ukazał się George Papas. Twarz lśniła mu od potu i wyglądał na śmier­telnie przerażonego.

— To ja, Alexias — Lomax wyciągnął rękę. — Hugh Lomax... nie pamiętasz?

Pavlo zignorował wyciągniętą rękę.

— Pamiętam cię, Angliku. — Mięsień przy jego szczęce drgał. — Jak mógłbym cię zapomnieć? Jak
ktokolwiek na tej wyspie mógłby cię zapomnieć?

Nagle jego twarz wykrzywiła wściekłość. Usta ot­worzyły się, jak gdyby chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle. Zamachnął się na oślep laską.

Lomaxowi udało się odparować cios i skoczył do Pavlo, przyszpilając jego ręce do boków. Z tyłu jakieś krzesło przewróciło się z hukiem. Yanni krzyknął od drzwi ostrzegawczo. Gdy Lomax puścił Greka i chciał się odwrócić, jakieś muskularne ramię owinęło mu się wokół szyi, prawie go dusząc. Spróbował unieść ręce, ale były już unieruchomione. Pociągnięto go do tyłu.

Czterej mężczyźni, którzy siedzieli przedtem razem, rozłożyli go na stole, trzymając niczym w imadle. Papademos wstał i ruszył do drzwi, lecz człowiek grający przedtem na bouzouki pokręcił lekko głową i kapitan usiadł z powrotem.

Grajek ostrożnie oparł swój instrument o ścianę i podszedł do stołu. Przez chwilę wpatrywał się w Lo-maxa zimno, po czym nagle uderzył go mocno w twarz. Lomax usiłował się wyrwać, ale nie miało to żadnego sensu. Pavlo odsunął gitarzystę na bok.

— Nie, Dimitri, on jest mój. Podnieście mu głowę, żebym mógł go dobrze widzieć.

Lomax poczuł nagle na twarzy zimną ślinę i obudził się w nim gniew.

— Na miłość boską, Alexias, o co tu chodzi?

— To całkiem proste — odparł Pavlo. — Chodzi o moją ułomną nogę i o twarz Nikolego. Jeśli chcesz więcej, zawsze jest jeszcze ojciec Dimitriego i wielu innych mężczyzn i kobiet, którzy zginęli w obozie koncentracyjnym w Fonchi.

Nagle wszystko zaczęło nabierać jakiegoś szalonego sensu.

— Uważasz, że byłem za to odpowiedzialny? — spytał Lomax z niedowierzaniem.

— Zostałeś osądzony i skazany dawno temu — stwierdził Pavlo. — Pozostał tylko wyrok do wyko­nania. — Z kamienną twarzą spojrzał na grajka. — Daj mi swój nóż do patroszenia, Dimitri.

Dimitri wyjął z kieszeni duży składany nóż i podał mu. Pavlo nacisnął guzik i wyskoczyło sześciocalowe, ostre jak brzytwa ostrze.

Lomax wierzgnął dziko, czując narastającą panikę. Zrobił ostatni rozpaczliwy wysiłek i zdołał wyswobo­dzić jedną rękę. Zamachnął się, wbijając pięść w naj­bliższą twarz, po chwili jednak znowu został przyszpilony do stołu.

Dłoń trzymająca nóż drżała lekko, ale w oczach Pavlo była zimna stanowczość. Zrobił krok do przodu unosząc broń, lecz w tym momencie jakiś głos od drzwi zawołał:

— Rzuć to, Alexias!

Wszyscy się odwrócili i Lomax poczuł, że ucisk na jego ramionach zelżał. W drzwiach stał sierżant poli­cji w sfatygowanym, wypłowiałym mundurze khaki. Spod jego ramienia wyglądał Yanni.

— Nie wtrącaj się do tego, Kytros — powiedział Pavlo.

— Chyba mówiłem ci, żebyś rzucił nóż — po­wtórzył spokojnie Kytros. — Nie chciałbym być zmu­szony prosić cię o to jeszcze raz.

— Ale ty nie rozumiesz. To jest ten Anglik, któ­ry był tu w czasie wojny. Ten, który zdradził nas Niemcom.

— Więc chcieliście zamordować go z zimną krwią? — spytał policjant.

Mały Nikoli uczynił niecierpliwy gest.

— To nie jest morderstwo. To sprawiedliwość.

— Najwyraźniej mamy różne punkty widzenia. — Kytros spojrzał na Lomaxa. — Panie Lomax, proszę pójść ze mną.

Anglik zrobił krok do przodu, ale Dimitri złapał go za ramię.

— Nie, on tu zostaje! — zawołał ochryple.

Kytros odpiął klapę kabury i wyjął rewolwer. Kiedy się odezwał, w jego głosie dźwięczała stal:

— Pan Lomax idzie teraz ze mną. Byłbym zobowiązany, Alexias, gdybyś nie zmuszał mnie do za­strzelenia któregoś z twoich przyjaciół.

Twarz Pavlo wykrzywiła się z wściekłości; wykonawszy półobrót, jednym gwałtownym ruchem wbił ostrze noża w stół.

— W porządku, Kytros. Niech ci będzie, ale dopil­ nuj, żeby ten człowiek znalazł się o czwartej na
statku, gdy będzie odpływał. Jeśli nie, nie odpowiadam za to, co się może stać.

Lomax chwiejnym krokiem minął sierżanta i wyszedł na słońce. Na chwilę musiał oprzeć się o ścianę, klatka piersiowa falowała mu ciężko i z trudem łapał oddech. Kytros położył dłoń na jego ramieniu.

— Wszystko w porządku? Nic panu nie zrobili?

Lomax potrząsnął głową.

— Robię się po prostu trochę za stary do takich zabaw.

— Wszyscy możemy to sobie powiedzieć — stwier­dził Kytros. — Moje biuro jest zaraz za rogiem, byłbym rad, gdyby zechciał mi pan tam towarzyszyć.

Gdy szli, Yanni pociągnął Lomaxa za rękę.

— To ja sprowadziłem dla pana sierżanta, panie Lomax. Dobrze zrobiłem?

Lomax uśmiechnął się.

— Uratowałeś mi życie, synu.

Yanni zmarszczył brwi.

— Mówią, że jest pan złym człowiekiem, panie Lomax.

— A ty co o mnie myślisz? — spytał Lomax.

Chłopak uśmiechnął się.

— Nie wygląda pan na złego człowieka.

— Więc nadal jesteśmy przyjaciółmi?

— Jasne.

Zatrzymali się przed posterunkiem i Lomax po­klepał chłopca po głowie.

— Przez chwilę będę zajęty, Yanni. Wracaj do hotelu i czekaj na mnie. — Yanni odwrócił się nie­
chętnie, więc Lomax dodał: — Wszystko w porządku. Sierżant Kytros nie wsadzi mnie do więzienia.

Mały gwizdnął na psa i pobiegli wzdłuż nabrzeża, a Lomax wszedł za Kytrosem po kamiennych scho­dach. W biurze stało biurko, kilka krzeseł i zdumie­wająco nowa zielona szafka na akta.

— Chłopiec najwyraźniej się do pana przywiązał. — Policjant zdjął czapkę i usiadł za biurkiem. —
Szkoda, że nie zostanie pan tu dłużej. Przydałoby mu się trochę dobrego wpływu.

Lomax przysunął sobie krzesło.

— Więc definitywnie wyjeżdżam, tak?

— Kytros rozłożył ręce.

— Panie Lomax, proszę być rozsądnym. Tam w „Małej Łódce", mogło być nieprzyjemnie, a nie jestem w stanie zagwarantować panu, że to się nie powtórzy. Alexias Pavlo jest ważnym człowiekiem na Kyros.

— Czy to czyni z niego Boga?

Sierżant potrząsnął głową.

— Nie musi być Bogiem, żeby spowodować, by ktoś pewnej ciemnej nocy pchnął pana nożem między żebra.

— Alexias Pavlo, jakiego znałem siedemnaście lat temu, sam zabijał — zauważył Lomax.

Kytros zignorował to.

— Czy mógłbym zobaczyć pańskie dokumenty? — Lomax wyjął swoje papiery z wewnętrznej kieszeni
i sierżant obejrzał je szybko. — Jaki jest cel pańskiej wizyty na wyspie?

Lomax wzruszył ramionami.

— Byłem tu w czasie wojny. Pomyślałem sobie, że dobrze by było znowu zobaczyć to miejsce.

— Ale dlaczego Kyros, panie Lomax? Wojna mu­siała zaprowadzić pana w wiele miejsc.

— Tak się złożyło, że tu wypadła moja pierwsza misja na drodze z Aten. To jedyny powód. Miałem też zamiar odwiedzić starych przyjaciół na Krecie i Rodos. Oczywiście jeśli jeszcze mam tam jakichś przyjaciół. Po tym, jak mnie przyjęto tutaj, zaczynam w to wątpić.

— Rozumiem — Kytros oddał mu dokumenty. — Wydają się absolutnie w porządku.

— Co teraz będzie? — spytał Lomax.

— Zdawało mi się, że to oczywiste. Musi pan odpłynąć statkiem o czwartej.

— Czy to rozkaz?

Kytros westchnął.

— Panie Lomax, zauważyłem, że pańska wiza ma pieczątkę samego ministra. Posiada pan wpływowych przyjaciół w Atenach.

— To jedno, czego może być pan pewny — stwier­dził ponuro Lomax.

— Stawia mnie pan w sytuacji bez wyjścia — powiedział sierżant. — Jeśli zmuszę pana do wyjazdu, narobię sobie kłopotów w Atenach. Z drugiej jednak strony, jeśli pan zostanie, ktoś z pewnością będzie usiłował pana zabić i wina również spadnie na mnie.

— Ale ja muszę wyjaśnić tę sprawę. Chyba pan to rozumie? Na początek, czy może mi pan po­wiedzieć, dlaczego ci ludzie uważają, że zdradziłem ich Niemcom?

— Wszystko, co wiem, słyszałem z ust osób trze­cich — odparł Kytros. — Sam jestem z lądu, a tutaj
przebywam dopiero od dwóch lat.

— Więc co pan proponuje?

Kytros spojrzał na zegarek.

— Ma pan dokładnie godzinę i kwadrans do od­ płynięcia łodzi. Myślę, że powinien pan pójść do
kościoła Świętej Katarzyny i porozmawiać z ojcem Janem. Był tu w tamtym czasie.

Lomax spojrzał na niego ze zdumieniem.

— Chodzi panu o ojca Jana Mikali? Przecież poznałem go tu w czasie wojny i już wtedy miał co
najmniej siedemdziesiąt lat.

— To wspaniały staruszek.

Lomax wstał i ruszył do drzwi.

— Dzięki za radę. Zobaczymy się później.

— O czwartej na molo — powiedział mu Ky­tros. — I proszę pamiętać, panie Lomax: czas jest
pańskim wrogiem.

Przyciągnął do siebie stos papierów i sięgnął po pióro, a Lomax wyszedł i poszedł z powrotem wzdłuż nabrzeża.

3

DWIE ŚWIECE DLA ŚWIĘTEJ KATARZYNY

W małym kościele panował półmrok — w głębi przy ołtarzu migotały świece i święta Katarzyna wy­dawała się wypływać z ciemności, skąpana w delikat­nym białym świetle.

Zapach kadzidła był bardzo silny i Lomaxowi na chwilę zakręciło się w głowie. Minęło sporo czasu, odkąd ostatni raz był w kościele. Wyciągnąwszy rękę, dotknął w ciemności zimnej chropowatości filaru, by powrócić do rzeczywistości, po czym ruszył wzdłuż ławek.

Ojciec Jan Mikali klęczał przy ołtarzu, pogrążony w modlitwie. Jasna, niemal dziecięca twarz księdza wzniesiona była ku niebu, a jego broda w świetle świec błyszczała jak srebro na tle ciemnej sutanny.

Lomax usiadł w jednej z ławek i czekał; po chwili stary ksiądz przeżegnał się i wstał. Kiedy się odwrócił i ujrzał Lomaxa, nie okazał zdziwienia.

Anglik podniósł się powoli.

— Dużo czasu upłynęło, ojcze — odezwał się.

— Mówiono mi, że pan przyjechał — powiedział ojciec Jan.

Lomax wzruszył ramionami.

— W małym mieście nowiny szybko się roz­ chodzą.

Ksiądz skinął głową.

— Zwłaszcza złe nowiny.

— Ojciec też...? — spytał gorzko Lomax. — Teraz wiem, że jestem w tarapatach.

— Nie mnie osądzać pana, ale powrót tu był głupotą. Kiedy trawa wyrośnie na grobie, nie powinno się jej wyrywać.

— Wszystko, czego chcę, to odpowiedzi na parę pytań. Jeśli ojciec mi nie pomoże, to kto?

Ojciec Jan usiadł w ławce.

— Najpierw ja chciałbym panu postawić pyta­ nie. Dlaczego po tych wszystkich latach wrócił pan
na Kyros?

Lomax wzruszył ramionami.

— Pod wpływem jakiegoś impulsu, przypuszczam.

Ale wiedział, że było w tym coś więcej — dużo więcej. Zacisnął ręce i zmarszczył brwi, próbując sam to pojąć.

— Myślę, że przyjechałem tutaj w poszukiwaniu czegoś — odezwał się po chwili wolno.

— Czego? — zapytał staruszek.

Lomax ponownie wzruszył ramionami.

— Nie bardzo wiem. Może siebie samego. Czło­wieka, którego utraciłem tam, w przeszłości, tyle lat temu.

— I myślał pan, że go znajdzie tu, na Kyros?

— Przecież właśnie tutaj on istniał, ojcze. Nie rozumie ojciec tego? Od dwóch czy trzech lat dzieje się ze mną coś dziwnego. Wydarzenia, w których przed tyloma laty uczestniczył na tych wyspach ten drugi, wydają mi się bardziej rzeczywiste niż to, co miało miejsce od tego czasu. I zdecydowanie ważniej­sze. Czy to ma jakiś sens?

Stary ksiądz westchnął.

— Kapitanie Lomax, dla tych ludzi tamten czło­wiek nie żyje od siedemnastu lat. Byłoby lepiej, gdyby go pan nie wskrzesił.

— W porządku, ojcze. Ale spójrzmy na fakty. Ostatni raz widziałem Kyros z pokładu niemieckiej łodzi torpedowej, która zabierała mnie na Kretę po tym, jak wpadłem w ręce hitlerowców. Co się potem stało?

— Wszyscy, którzy panu pomagali, zostali aresz­towani — powiedział ojciec Jan. — Razem ze swoimi najbliższymi krewnymi. Kilku rozstrzelano dla przy­kładu na głównym placu, resztę wysłano do obozu koncentracyjnego w Grecji. Niewielu przeżyło brutal­ne traktowanie w tym obozie.

— I ludzie uważają, że ja byłem za to odpowiedzial­ny? Że zdradziłem ich?

— To było logiczne, a fakt, że Niemcy pana nie zabili, wydawał się tego dowodzić. Zwykle rozstrzeli­wali każdego złapanego brytyjskiego oficera, który współpracował z ruchem oporu w górach.

— Przecież to absurdalne.

— Był pan ciężko ranny, może pan bredził w go­rączce. Skąd pan może być pewien? W takim stanie człowiek robi różne dziwne rzeczy.

— Nie ma mowy — stwierdził z uporem Lomax. — Nie powiedziałem ani słowa, ojcze. Proszę mi wierzyć.

— Ciężko mi to panu mówić, ale widzę, że muszę — westchnął staruszek. — Pułkownik Steiner nie robił tajemnicy z faktu, że namówił pana do przeka­zania mu informacji, jakich potrzebował, w zamian za darowanie życia.

Lomax poczuł, jak zimny wiatr przeszedł mu po twarzy.

— Ale to nieprawda! Nie powiedziałem Steinerowi ani jednej cholernej rzeczy.

— Więc kto to zrobił, kapitanie Lomax? Nie było nikogo innego. Niemcy byli bardzo dokładni. Włączyli w to nawet mnie.

Lomax spojrzał na niego z niedowierzaniem.

— Aresztowali ojca?

Grek uśmiechnął się łagodnie.

— Tak. Ja też spróbowałem rozkoszy ich obozu w Fonchi.

Lomax ukrył twarz w dłoniach.

— To zaczyna się stawać jakimś koszmarem. Wie ojciec o tym, że Alexias Pavlo próbował mnie zabić?

Przez twarz księdza przebiegł bolesny skurcz.

— A więc już się zaczęło? Przemoc rodzi przemoc. Tego właśnie się obawiałem.

Lomax wstał i zaczął nerwowo chodzić wzdłuż ławek. Na chwilę przystanął, wpatrując się w prze­strzeń, po czym odwrócił się szybko.

— Gdybym naprawdę był winny tych okropności, czy sądzi ojciec, że ośmieliłbym się pokazać tu znowu, nawet po siedemnastu latach? Znam te wyspy i ich mieszkańców. Spędziłem z nimi cztery lata w górach. Wyznają zasadę „oko za oko" i mają najdłuższą pamięć na świecie.

— To prawda — stwierdził ksiądz. — Ale czy rzeczywiście obecna sytuacja zaskoczyła pana? Na­prawdę nie wiedział pan, co się wydarzyło w konse­kwencji pańskiego postępowania?

Lomax wpatrywał się w niego bezradnie i nagle zalała go wielka fala znużenia. Osunął się na ławkę, opuszczając ramiona w poczuciu porażki.

— To wszystko jest absurdalne.

Stary ksiądz wstał.

— Wierz mi, mój synu, nie żywię do ciebie urazy, ale czuję zło, jakie twoja obecność tutaj może spowodować. Sądzę, że byłoby lepiej dla nas wszystkich, gdyby odpłynął pan na parowcu, który tu pana
przywiózł. Ma pan jeszcze czas.

Lomax skinął głową.

— Może ma ojciec rację.

Ojciec Jan wymamrotał błogosławieństwo.

— Muszę już iść. A ty wracaj na statek, mój synu.

Ruszył wzdłuż nawy, Lomax zaś został w ławce z głową ukrytą w dłoniach. Umysł miał odrętwiały. Pochylił się do przodu i oparł głowę o filar.

Nagle ktoś wbiegł do kościoła, zatrzymał się i po chwili na kamiennych płytach rozległy się kroki. Lomax poczuł zapach perfum, zupełnie nie pasujący do tego miejsca. Wyprostował się gwał­townie.

W półmroku stała młoda dziewczyna, z głową przykrytą na wiejski sposób chustą. Oddychała ciężko, jakby przebiegła długą drogę, i stała, wpatrując się w niego bez słowa. W ustach mu zaschło i poczuł niemal strach, po­nieważ to było prawie niemożliwe.

— Katina! — wychrypiał. — Mała Katina Pavlo.

Przysunęła się bliżej, dotykając ręką jego policzka, a jej twarz nagle stała się twarzą pięknej dojrzałej, trzydziestokilkuletniej kobiety. W blasku świec wyda­wała się promieniować.

— Niemcy powiedzieli nam, że nie żyjesz — ode­zwała się. — Że statek, na którym wysłali cię na
Kretę, został zatopiony.

Skinął głową.

— Bo to prawda. Ale mnie uratowano.

Usiadła obok niego, tak blisko, że przez lnianą sukienkę czuł ciepło jej uda.

— Robiłam zakupy, gdy usłyszałam, że przypłyną­łeś na parowcu z Aten. Nie mogłam w to uwierzyć.
Biegłam całą drogę.

Czoło miała wilgotne od potu, więc wyjął chusteczkę i wytarł je delikatnie.

— Niedobrze biegać w takim gorącym słońcu.

Uśmiechnęła się lekko.

— Minęło siedemnaście lat, a ty ciągle traktujesz i mnie jak dziecko.

— Przed chwilą myślałem, że ciągle nim jesteś, ale to była tylko gra świateł.

— A więc tak mało się zmieniłam?

— Stałaś się tylko piękniejsza.

Nozdrza rozszerzyły się jej i coś zamigotało w ciem­nych oczach.

— Myślę, że byłeś zawsze najbardziej szarmanckim mężczyzną, jakiego kiedykolwiek znałam.

Przez moment czas przestał mieć jakiekolwiek znaczenie, teraźniejszość i przeszłość zlały się w jedno. W jakiś sposób było to tak, jakby już kiedyś przedtem siedzieli razem w blasku świec tego małego kościółka, jakby wszystko, co się wydarzyło, było kołem ob­racającym się bez końca.

— Skąd wiedziałaś, że tu jestem? — spytał, biorąc ją delikatnie za rękę.

— Sierżant Kytros mi powiedział. — Zawahała się. — Słyszałam o tym, co się stało w „Małej Łódce". Musisz wybaczyć mojemu wujowi. Czasami myślę, że nie jest już przy zdrowych zmysłach. Od tylu lat żyje w wielkim bólu.

— I obwinia o wszystko mnie?

Skinęła z powagą głową.

— Obawiam się, że tak.

— Razem ze wszystkimi innymi tutaj, łącznie z oj­cem Janem... Dlaczego więc ty miałabyś uważać inaczej?

— Bo ja wiem, że poświęciłeś się dla tych ludzi — stwierdziła spokojnie.

Zaśmiał się — jego śmiech zabrzmiał ochryple i nieprzyjemnie.

— Spróbuj powiedzieć to Alexiasowi i jego kum­plom, a zobaczymy, co z tego wyniknie.

— Zrobiłam to już dawno temu — powiedziała. — Ale tylko jedna osoba mi uwierzyła.

Zmarszczył brwi.

— Kto?

— Oliver van Horn.

— Powiedzieli mi w Atenach, że został tu po wojnie. Bardzo chciałbym go odwiedzić. Ciągle miesz­ka W willi na wzgórzu?

— Prowadzę mu dom. Uniósł brwi ze zdumieniem.

— Nie wyszłaś za mąż?

Potrząsnęła głową.

— Nie.

Musi mieć już powyżej sześćdziesiątki — powiedział wolno Lomax.

Prawy kącik jej ust drgnął lekko, a w oczach pojawiło się rozbawienie.

Nie jestem z nim w żaden sposób związana jeśli to właśnie cię martwi.

— To nie moja sprawa — rzucił, ale uśmiechnął się po raz pierwszy, a ona odwzajemniła ten uśmiech. — Jak miejscowi go teraz traktują? W końcu jest w wystarczającym stopniu Anglikiem.

— Nie dla mieszkańców wyspy. Przecierpiał tyle co wszyscy. Był aresztowany razem z nami.

Lomax zmarszczył brwi, uderzony nagłym podejrzeniem.

— A ty, Katina? Co się stało z tobą?

Wzruszyła ramionami.

— Wzięli mnie z innymi.

— Do obozu koncentracyjnego w Fonchi?

— Nie, do innego, ale one wszystkie były takie same. — Pochyliła się i dotknęła jego twarzy. — Postarzałeś się. Zbyt mocno się postarzałeś. Myślę, że byłeś bardzo nieszczęśliwy.

— Siedemnaście lat to szmat czasu — odparł wzru-szając ramionami.

— Jesteś żonaty?

Zawahał się przez chwilę, ale zaraz zanurzył się w to, zdumiony, jak łatwe było to teraz prawie jakby mówił o jakimś dalekim krewnym czy przypadkowyf znajomym.

— Miałem żonę i córeczkę. Obie zginęły przed pięcioma laty w wypadku samochodowym w Pasa­denie.

Jej westchnienie odbiło się echem w ciemności.

— Wiedziałam, że coś jest, ale nie byłam pewna. To ciągle widać w twoich oczach. — Chwyciła jego ręce i trzymała je mocno. — Powiedz mi teraz, dlaczego wróciłeś w to miejsce?

— Gdy ojciec Jan zapytał mnie o to, powiedziałem mu, że szukam mojego drugiego ja, które istniało tu, na tych wyspach — odparł. — Ale teraz nie jestem już tego pewien.

— Jest jakiś głębszy powód — stwierdziła. — Mam rację?

— Kto wie? — Wzruszył ramionami. — Van Horn powiedział mi kiedyś, że życie to działanie i namię­tność. Jeśli to prawda, od jakiegoś czasu było we mnie bardzo mało jednego i drugiego. Może myślałem, że mógłbym to odzyskać.

— I co masz zamiar teraz zrobić? Wyjechać na tym statku?

— Tego właśnie oni wszyscy wydają się ode mnie chcieć. Alexias powiedział Kytrosowi, że nie odpo­wiada za to, co się może stać, jeśli zostanę.

Zerknęła na zegarek.

— Wygląda na to, że masz dwadzieścia minut na zastanowienie się.

— Co t y byś chciała, żebym zrobił? Potrząsnęła głową.

— To może być tylko twoja własna decyzja.

Zaczęła wstawać, ale przytrzymał ją, ponieważ wy­czuł, że z jakiegoś dziwnego powodu ona właśnie była osią, wokół której wszystko miało się obracać.

— Chcesz, żebym został?

— To by wymagało odwagi — odparła. — Wielkiej odwagi.

Uśmiechnął się nieoczekiwanie.

— Przecież moją odwagę dałem tobie, dawno temu, pamiętasz?

Z poważną twarzą skinęła głową.

— Pamiętam.

Przez chwilę siedzieli, wpatrując się w siebie, a po­tem Katina delikatnie wyswobodziła rękę i wstała.

— To potrwa tylko chwilę.

Patrzył za nią, jak idzie do ołtarza, przyklęka, potem bierze dwie świece i stawia je pod figurą świętej Katarzyny. Dopiero gdy je zapaliła, zdał sobie sprawę, komu je poświęca, i gardło mu się ścisnęło.

Wstał i na oślep ruszył do drzwi.

4

ACHILLES Z BRĄZU

Na placu na zewnątrz było bardzo gorąco, pozostał więc w cieniu kruchty i czekając na Katinę zapalił papierosa.

W pewnym momencie w drzwiach hotelu pojawiła się Anna z wiadrem i ścierką, ale na jego widok wycofała się w pośpiechu.

Było cicho i pusto w blednącym popołudniu cienie stawały się coraz dłuższe; nic się nie poruszało. Stał tak z papierosem w palcach, wpatrując się posępnie w plac, jakby czekał, aż coś się stanie. Wyczuł za sobą ruch i gdy się odwrócił, zobaczył patrzącą na siebie Katinę. Uśmiechnął się łagodnie.

— To było dawno temu.

Nagle w jej oczach pojawiły się łzy. Otoczył ją ramieniem i przytulił mocno. Przez jakiś czas stali tak w chłodnym cieniu kruchty, aż w końcu Katina westchnęła i odsunęła się.

— Musimy już iść, jeśli masz zamiar złapać ten statek. Czas ucieka.

Ruszył za nią do schodów, mając w umyśle cał­kowity zamęt. W tym momencie z ulicy prowadzącej od nabrzeża wyszedł chwiejnym krokiem Yanni. Ubranie miał podarte i pokryte pyłem, a twarz zalaną łzami. W ramionach niósł swojego pieska.

Katina rzuciła się do niego biegiem i zanim nadszedł Lomax, klęczała już przed chłopcem.

— O co chodzi, Yanni? Co się stało?

Wyciągnął ręce pokazując psa. Jego głowa opadła na bok — najwyraźniej miał złamany kręgosłup. Na pysku była piana.

— To Dimitri — powiedział mały. — Dimitri go zabił.

— Ale dlaczego? — spytała Katina.

— Bo pomagałem panu Lomaxowi — zaszlochał Yanni. — Bo pomagałem panu Lomaxowi.

W Angliku wybuchła wściekłość, ruszył naprzód. Katina zawołała:

— Hugh! — Gdy się odwrócił, jej twarz była bardzo blada, a oczy pociemniały jeszcze bardziej. —
Bądź ostrożny — powiedziała. — On już siedział dwa lata w więzieniu za zabójstwo. Kiedy pali haszysz, nie
wie potem, co robi.

Poszedł szybko przez plac, a gdy wszedł w ulicę, zaczął biec. Zanim dotarł do nabrzeża, był zlany potem. Ludzie odwracali się i gapili na niego z zacie­kawieniem.

Tym razem z „Małej Łódki" nie dochodziła żadna muzyka. Zszedł po stopniach i zatrzymał się dopiero w drzwiach.

W gospodzie siedziało może z tuzin osób, lecz żadna z nich nie była tam podczas jego poprzedniej wizyty — oprócz mężczyzny za kontuarem. Był jed­nym z tych, którzy przytrzymywali go na stole dla

Alexiasa. Nalewał właśnie wino do kieliszka i ze zdumienia opadła mu szczęka.

Wszystkie głowy skierowały się ku wchodzącemu. Lomax obejrzawszy szybko twarze podszedł do kon­tuaru.

— Szukam Dimitriego.

Barman wzruszył ramionami.

— Nie jestem jego opiekunem. — Wziął do ręki kieliszek i zaczął go wycierać brudną ścierką. Lomax
odwrócił się powoli i przeszedł przez salę.

Bouzouki Dimitriego ciągle stała obok krzesła. Lo­max podniósł ją i jednym ruchem roztrzaskał o ścianę. Obrócił się twarzą do gości, ale nikt się nie poruszył.

— Pytałem o Dimitriego — powiedział spokojnie.

Przez chwilę wszyscy siedzieli, patrząc na niego w ciszy, aż w końcu jakiś stary człowiek o siwych włosach i wąsach brązowych od nikotyny odezwał się:

— Jest na molo i czeka, by zobaczyć, jak pan odpływa.

Lomax wyszedł na słońce, przebiegł ulicę i ruszył wzdłuż nabrzeża. Parowiec był już prawie gotowy do drogi i Anglik dostrzegł na mostku Papademosa wykrzykującego przez okno rozkazy marynarzom, którzy zaczynali odwiązywać cumy.

Dookoła, w małych grupkach, stało ze dwadzieścia osób. Alexias z cygarem w zębach opierał się o słup, a przy nim stał mały Nikoli o pokrytej bliznami twarzy. Właśnie on pierwszy dostrzegł Lomaxa i po­ciągnął olbrzyma za rękaw. Alexias powiedział coś szybko. Wszystkie głowy odwróciły się.

Połowę zebranych stanowili młodzi próżniacy w ko­lorowych koszulach w kratę, o starannie uczesanych kędzierzawych włosach. Typ, jaki można spotkać w każdym kraju na świecie. Nikczemne, złośliwe szczeniaki, żyjące z robienia kłopotów innym.

Jeden z nich odwrócił się i rzucił coś, a wszyscy się roześmiali. Nagle Lomax dostrzegł za nimi Dimi­triego. Opierał się o kołowrót, z tlącym się papierosem w ustach, strugając swoim nożem do patroszenia kawałek drewna.

Kiedy Lomax podszedł, tłumek się rozstąpił i An­glik stanął parę stóp od Dimitriego. Grajek nucił coś pod nosem. Nie zadał sobie nawet trudu, by podnieść głowę.

Alexias z Nikolim u boku ruszył naprzód.

— To nie jest odpowiedni czas do szukania kłopo tów, Lomax. Parowiec odpływa za pięć minut.

Lomax odwrócił się powoli i obrzucił go pogar­dliwym spojrzeniem.

— Jeśli będę czegoś od ciebie chciał, dam ci znać. Kiedyś byłeś mężczyzną, ale teraz... — Gdy się od­wracał, Dimitri sięgnął na ziemię po następny kawałek drewna. Lomax wykopnął mu go spod ręki.

Dimitri podniósł wzrok. Jego oczy były bardzo blade, źrenice miał jak główki od szpilek. Ciągle nucił swoją melodyjkę, ale mięsień koło ust drgał mu spazmatycznie.

— Przy dzieciach i psach niezły z ciebie mężczyz­na — powiedział Lomax wyraźnie, tak żeby wszyscy
mogli usłyszeć. — Może byś spróbował kogoś o bar­dziej zbliżonym do twojego wzroście?

Grajek gwałtownie ruszył naprzód, tnąc w górę nożem, który w słońcu błyszczał jak płynne srebro. Lomax z łatwością mógł złamać mu rękę, zamiast tego jednak okręcił się i rąbnął w dół kantem dłoni. Dimitri wrzasnął, upuszczając nóż, a Lomax kop­nięciem posłał broń ponad krawędzią mola do wody.

Nie czuł żadnego podniecenia ani strachu. To było tak, jakby powrócił ten drugi, młodszy mężczyzna. Ten, który był tak długo szkolony w stosowaniu podobnych metod walki, aż stały się odruchowe.

Wśród przyjaciół Dimitriego rozległ się wrogi po­mruk, ale Grek wyciągnął rękę i pokręcił głową. Gdy się odezwał, jego głos zabrzmiał dziwnie odlegle.

— Skręcę mu kark równie łatwo, jak to zrobiłem psu.

Cała praca na statku ustała i wszyscy czekali. Lomax krążył ostrożnie dookoła. Dostrzegł ludzi biegnących wzdłuż nabrzeża. Po chwili z bocznej uliczki wypadł stary jeep i gdy się zatrzymał, wy­skoczyli z niego Katina i Yanni.

Mewa zaskrzeczała ochryple i runęła w dół, a Dimi­tri rzucił się do przodu, wypuszczając pięść z ogrom­nym impetem.

Lomax odchylił się lekko, pozwalając przeciwniko­wi przelecieć obok, po czym kantem dłoni trzasnął go po nerkach.

Dimitri krzyknął i upadł na kamienne podłoże. Przez chwilę opierał się na rękach i kolanach, a kiedy wstał, ślinił się jak zwierzę. Znowu pochylił się do przodu. Lomax złapał go obiema rękami za nadgar­stek i wykręcił do tyłu, blokując mu ramię w japoń­skim chwycie, po czym pchnął go głową naprzód w stertę skrzyń o żelaznych obręczach.

Widzom zaparło dech. Cofnąwszy się, Anglik cze­kał. Dimitri chwycił się jakiegoś łańcucha i podżwignął na nogi. Jego twarz była krwawą maską. Zrobił jeden chwiejny krok, lecz dłoń ześlizgnęła mu się z łańcucha i upadł.

Nastała chwila ciszy, zaraz jednak rozległ się ryk wściekłości przyjaciół Dimitnego. Gdy Lomax się odwrócił, rzucili się na niego.

Wbił pięść w pierwszą twarz, ale oberwał kopniaka w łydkę, krzyknął i pochylił się. Wtedy dostał kolanem w twarz i upadł. Przeturlał się, rozpaczliwie chowając głowę w ramiona i rękoma osłaniając genitalia. Nagle po wodzie rozeszło się płaskie echo wystrzału, a potem następnego.

Przyjaciele Dimitriego odsunęli się niechętnie i Lo­max podniósł się z trudem.

Parę stóp od niego stał ojciec Jan Mikali, a obok niego Kytros z rewolwerem w jednej ręce, z drugą zatkniętą za pas. Wyglądał na spokojnego i całkowicie kontrolującego sytuację.

Lomaxa wszystko bolało, w ustach czuł smak krwi. Kytros odezwał się:

— Statek czeka na pana, kapitanie Lomax.

Lomax odwrócił się i spojrzał na Alexiasa. Na twarzy wielkiego mężczyzny było coś, co mogło być prawie szacunkiem, ale było też coś więcej: lekka dezorientacja, jak gdyby po raz pierwszy Grek był niepewny siebie i sytuacji.

Anglik wziął głęboki oddech dla rozjaśnienia umy­słu, wyminął sierżanta i poszedł z powrotem wzdłuż mola. Ludzie zaczęli rozchodzić się w milczeniu. Gdzieś z odległości jakby tysiąca mil dochodziły go nawoływania Papademosa, brzęk łańcucha kotwicz­nego i łoskot silnika.

Podbiegła do niego Katina i Yanni z twarzą bladą z podniecenia. Dziewczyna pomogła mu dojść do jeepa, a mały otworzył drzwi i Lomax opadł na siedzenie dla pasażera. Katina usiadła za kierownicą i pochyliła się, by zetrzeć mu krew z twarzy.

— Nic ci nie jest? — spytała.

Czuł, jak jej dłoń drży, więc ujął ją na chwilę uśmiechnął się.

— Kytros przybył w najbardziej odpowiednim mo­ mencie. Robię się trochę za stary na takie zabawy.

Ruszyła szybko, rozpraszając tłum, i skręciła w wąs­ką uliczkę.

— Dokąd jedziemy? — zapytał.

— Do hotelu po twoje rzeczy. Później zawiozę cię do willi. Oliver na pewno życzyłby sobie, żebym tak zrobiła.

Wjechała na plac i zatrzymała się przed hotelem. Zaczęła wysiadać, ale Lomax położył jej rękę na ramieniu.

— Ty nie, tylko ja. — Wyszedł i obszedł samo­chód. — Chciałbym mieć trochę czasu, żeby to wszystko przemyśleć.

Spojrzała na niego.

— Rób, jak uważasz.

— Weźmiesz Yanniego do siebie?

Skinęła głową.

— Sądzę, że tak będzie lepiej.

Uśmiechnął się i przejechał palcami po potarganej czuprynie chłopca.

— Znajdziemy ci innego psa, Yanni.

Ruszył między stołami i właśnie dochodził do drzwi, kiedy go zawołała. Odwróciwszy się zobaczył, że odczepia łańcuszek, który miała na szyi. Rzuciła mu, a on go złapał i zacisnął mocno dłoń, bo wiedział, co to było.

— Oddaję ci twoją odwagę — krzyknęła i odjechała szybko.

Wszedł w mroczny chłód, czując na sobie prze­straszone spojrzenie Anny, wyglądającej z kuchni. Schody wydawały się ciągnąć w nieskończoność. Kie­dy dotarł do swojego pokoju, zamknął starannie drzwi i oparł się o nie, spoglądając na zaciśniętą pięść, z której zwisały dwa końce złotego łańcuszka. Po chwili otworzył ją delikatnie i spojrzał na małą monetę z brązu z twarzą Achillesa.

Dawno temu, pomyślał. Cholernie dawno temu. Zapalił papierosa i położywszy się na łóżku, wpatrzył się w przeszłość.

CZĘŚĆ DRUGA

NOCNY PRZYBYSZ

5

POD OSŁONĄ CIEMNOŚCI

Lomaxa obudził warkot silników diesla. Przez moment leżał na koi, wpatrując się w stalową ściankę, usiłując sobie przypomnieć, gdzie się znajduje. Po chwili coś stuknęło i Anglik uniósł się na łokciu. Na płóciennym krześle w rogu siedział rozwalony Alexias i przypatrywał mu się. Grek wyjął z ust tlącego się papierosa i uśmiechnął się szeroko.

— Mówisz przez sen, przyjacielu. Wiedziałeś o tym?

— Tylko tego mi było trzeba — powiedział Lomax. — Masz jednego na zbyciu?

Alexias skinął głową i wstał. Był wielkim, groźnie wyglądającym mężczyzną, który zdecydowanie potrzebował ogolenia. Masywne ramiona pęczniały pod niebieską dwurzędową kurtką.

— Myślę, że może za długo już się w to bawisz — stwierdził, podając Lomaxowi papierosa i ogień.

— A wy wszyscy nie?

Zanim Grek zdążył odpowiedzieć, otworzyły się drzwi i ukazał się sierżant Boyd z dwiema filiżankami kawy. Podał jedną Alexiasowi, a drugą Anglikowi. Lomax upił łyk i skrzywił się.

— Wszystko ma smak łodzi podwodnej. Nie wiem jak oni to wytrzymują.

Boyd był wysokim, typowym mieszkańcem Pół­nocy. Nad lewą kieszenią, poniżej skrzydełek SAS [SAS powstało 31 Maja 1950r. B. P. Marcela], miał starannie przyszytą baretkę Krzyża Walecznych.

— Właśnie się wynurzyliśmy — oznajmił. — Ko­mandor Swanson prosi, żeby panowie byli gotowi za
piętnaście minut.

— Cały sprzęt przygotowany?

Boyd skinął głową.

— Musiałem się czymś zająć. Nie mogłem spać.

— Jak się czujesz? — spytał Lomax.

— Jeśli chodzi o tę robotę? — Boyd wzruszył ramionami. — Tak jak zwykle. A bo co?

— Tak tylko pytam. Ostatnio robimy takie rzeczy dosyć często. Nie możemy trwać wiecznie.

— Wojna też nie — stwierdził Boyd. — Zresztą szanse są zawsze pół na pół. Nawet ja tyle umiem z matematyki.

— Nie wiem — mruknął Lomax. — Tym razem jest inaczej. Na Krecie można było jakiś czas biegać po górach, ale Kyros to mała wyspa.

— Bywaliśmy już na małych wyspach. Poza tym mamy Alexiasa za przewodnika. Nic nam się nie stanie.

Grek wyszczerzył w uśmiechu zęby, które na tle jego ciemnego zarostu wyglądały bardzo biało.

— Jasne, wszystko będzie dobrze. Nie macie się czym martwić.

— Kto mówi, że się martwię? — Lomax opuścił nogi na podłogę. — Pozbierajcie sprzęt. Spotkamy się za pięć minut na górze.

Po ich odejściu siedział na brzegu koi kończąc kawę. Smakowała obrzydliwie, ale papierosy również. Był zmęczony, na tym polegał cały kłopot. Choler­nie zmęczony, i wszystko zaczęło zamazywać mu się trochę przed oczami. Po tej akcji zdecydowanie będzie potrzebował odpoczynku. Miesiąc w Alex powinien wystarczyć, lecz obiecywano mu to już od roku. Nałożył kurtkę z baraniej skóry, chwycił beret i wyszedł.

Dotarł do pomieszczenia kontrolnego i po drabince wieżyczki obserwacyjnej wydostał się na mostek. W górze nad nim niebo usiane było błyszczącymi gwiazdami. Zaczerpnąwszy głęboko w płuca świeżego słonego powietrza, poczuł się lepiej.

Komandor Swanson patrzył w kierunku brzegu przez nocną lornetkę. Anglik zgasił papierosa i stanął obok niego.

— Jak idzie? — spytał.

— Jak dotąd całkiem gładko — odparł komandor. Płynęli właśnie w labiryncie postrzępionych skał, maleńkich wysepek. Lomax gwizdnął cicho.

— Wygląda mi to średnio przyjemnie.

— Nie mieliśmy wielkiego wyboru — powiedział Swanson. — W końcu chcieliście znaleźć się po tej stronie wyspy, a to przynajmniej daje nam jakąś osłonę przeciw ich radarowi. Słyszałem, że tutejsza zatoka jest pełna łodzi torpedowych. Chciałby pan rzucić okiem?

Lomax wziął lornetkę i natychmiast wyskoczyły na niego z ciemności klify, o które waliły spienione fale przybrzeżne. Swanson mówił coś do tuby głosowej a gdy się odwrócił, jego zęby błysnęły w mroku.

— Już niedługo. Jak się pan czuje?

— Świetnie — odparł Lomax. — Nie musi się pan o nas martwić.

— Oczywiście, nieraz robiliście podobne rzeczy, prawda? Muszę stwierdzić, że podoba mi się ten pański sierżant.

— Jesteśmy razem już od dwóch lat. Kreta, Ro­dos, całe Morze Egejskie. On wie więcej na temat materiałów wybuchowych niż ktokolwiek, kogo zna­łem. Przed wojną pracował jako strzałowy w jednej z kopalń Yorkshire. Próbowali go odroczyć, ale się nie dał.

— Jak sobie radzi z językiem?

— Podłapał dosyć niemieckiego i greki, żeby móc się dogadać, ale to nie jest istotne. Ja mówię płynnie w obu tych językach.

— To interesujące — zauważył Swanson. — Czym się pan zajmował, zanim to wszystko się zaczęło?

— Dydaktyką uniwersytecką, dziennikarstwem trochę pisaniem. — Lomax wzruszył ramionami. — Tak naprawdę niczego porządnie nie zdążyłem zacząć

— „Wojna, wojna, krwawa wojna" — zacytował komandor. — Wiem, co pan ma na myśli. Byłem na trzecim roku medycyny, a niech pan spojrzy na mnie teraz. — Znajdowali się już blisko brzegu i Swanson zerknął na pojedynczy szczyt na wyspie, wyraźnie odcinający się na tle nocnego nieba. — Czy miejscowi nie wierzą czasem, że na szczycie tej góry pochowany jest Achilles?

Lomax skinął głową.

— Tak powiadają. Jest tam też klasztor Świętego Antoniego.

— Wygląda na to, że zna pan teren.

— Nie bardzo. To działka Alexiasa. Urodził się tutaj i wychował. Bez niego nie moglibyśmy wykonać tej roboty.

— To jakiś nieokrzesany typ — stwierdził Swanson. — Od dawna jest z panem?

— Nie. Pracował przedtem z inną grupą na południu Krety. Wywiad wyciągnął go od nich specjalnie do tego właśnie zadania. — Jak macie zamiar wydostać się stąd po wszystkim?

— Tym zajmuje się Special Boat Service. Wezmą grecką caicque i będą udawali rybaków. Odpowiedzialny za tę operację jest gość o nazwisku Soames.

— Znam go. — Swanson wzdrygnął się. — Lepiej chyba byście mieli u Szwabów.

— Przeżyjemy to.

— W zeszłym tygodniu rozmawiałem w jakimś barze w Shepheard z jednym facetem, który powiedział mi, że Oliver van Horn ciągle tu mieszka. Że Niemcy zostawili go w spokoju. To prawda?

— Tak sądzę — odparł Lomax. — Przyjechał tu przed samą wojną z powodu gruźlicy. Nie mógł im wiele zaszkodzić, a pozwalając mu zostać na wyspie chcieli sobie zrobić dobrą reklamę. Czytał pan którąś z jego książek?

Swanson skinął głową.

— Jedną czy dwie. Przypomina trochę Maughama.

— Chciałbym mieć choć połowę jego talentu — powiedział Lomax w zadumie.

Swanson cały czas dokładnie badał przez lornetkę linię brzegową. Teraz nachylił się i rzucił coś do tuby głosowej. Łódź zaczęła zwalniać, a komandor zwrócił się do Lomaxa:

— Dalej nie płyniemy. Właśnie wyciągają wasza gumową szalupę i sprzęt przez przedni luk. Pański
sierżant i Grek czekają na pana tam na dole.

— Dzięki za podwiezienie — rzekł Lomax.

Wymienili krótki uścisk dłoni i Anglik, przeszedłszy nad barierką, zszedł na pomost. Szalupa była już na wodzie: Boyd i Alexias właśnie do niej wskakiwali.

Morze było wzburzone i trzech marynarzy trzy­mających liny klęło potężnie. Jeden z nich poślizgnął się i stracił oparcie dla stóp na śliskich stalowych płatach kadłuba.

Dowodzący tą akcją bosman podał Boydowi pół­automaty i radio, po czym odezwał się do Lomaxa:

— Na waszym miejscu przypiąłbym sobie pakunki do pleców. Możecie mieć pewne trudności na tych
falach.

Lomax przełożył ramiona przez pasy ciężkiego ładunku i dokładnie je spiął.

— Gotowi, sir? — spytał bosman.

— Oczywiście — odpowiedział.

Czekał, oceniając odległość, a gdy szalupa uniosła się na fali, wszedł do niej i zaraz usiadł. Gdy mary­narze puścili liny, pływ natychmiast porwał łódkę w stronę brzegu. Wiatr tworzył wielkie grzywiaste fale. Gdy Lomax sięgnął po wiosło, szalupa przechyliła się i przez burtę wlała się woda. Lomax usadowił się odpowiednio i zaczął wiosłować. Przez zasłonę wody i piany skalne ściany wydawały się większe. U ich stóp fale kłębiły się i roztrzaskiwały o postrzępione, groźnie wyglądające głazy.

Boyd klął soczyście, kiedy woda przelewała się przez burty. Alexias głęboko zanurzał wiosło, używa­jąc całej swej ogromnej siły, by utrzymać kontrolę nad szalupą. Nagle wielka przybrzeżna fala uniosła ich w górę i Lomax zobaczył, że są niecałe sto jardów od podstawy klifów. Na moment jakby zaświsnęli w powietrzu, a potem zwalili się między dwie, wielkie skały. Wiry zakręciły nimi i usłyszeli głuchy odgłos uderzenia w dno łodzi. Woda roztrysnęła się białą fontanną, która wbiła się wysoko w powietrze. Rąbnęli burtą w falę i przelecieli nad wielkim głazem.

Lomax wypadł przez rufę do kotłującej się płytkiej wody. Brnął na kolanach, szukając po omacku pleca­ka z radiem. Kiedy już zacisnął palce na jego paskach, pchnęła go kolejna fala. Boyd z wyciągniętymi rękami skoczył mu na pomoc. Przez chwilę trzymali się razem, ale zaraz następna kaskada przewaliła się przez sterczącą ponad wodą skałę, znów pozbawiając ich równowagi. Lomax instynktownie puścił radio i chwycił się Boyda. Gdy fala cofnęła się z głośnym szumem, wstał z trudem, pociągając za sobą sierżanta, i wtedy pojawił się Alexias. Kłębiąca się woda znowu zalała ich do pasa. Kiedy się cofnęła, cala trójka chwiejnym krokiem minęła ostatnią linię ostrych gła­zów. W chwilę później stali bezpiecznie na białym pasie plaży u podnóża skalnej ściany.

Lomax osunął się na ziemię i oparł plecami o skałę. Boyd usiadł przy nim.

— Wszystko w porządku, sir? Lomax skinął głową.

— Przez moment było dość niebezpiecznie.

— Udało mi się nie wypuścić broni — powiedział Boyd. — To był cholernie dobry pomysł z tym przypięciem plecaków.

— Obawiam się jednak, że straciliśmy radio — mruknął Lomax.

Zęby sierżanta błysnęły w ciemności.

— Trudno. Przynajmniej nie będziemy mieli poku­sy używania go, kiedy nie powinniśmy.

Alexias przykucnął obok.

— Zdołałem złapać łódkę. — Rozległ się syk, gdy Grek otworzył zawory i zaczął ją składać.

— Dzięki za pomocne ramię — odezwał się Lo­max. — Było o wiele gorzej, niż się spodziewałem.

Alexias spojrzał na białe fale tłukące o podwodne skały i wzruszył ramionami.

— Po tej stronie wyspy morze jest jak kobieta Nigdy nie wiesz, co zrobi. Jako chłopiec pływałem przy tej plaży w gorące letnie noce.

— Jesteśmy tu bez radia, ale cali i zdrowi, i to jest najważniejsze — stwierdził Lomax. — Jak daleko stąd do farmy twojego brata?

— Jakieś dwie mile łatwej drogi.

— Więc im szybciej tam dotrzemy, tym lepiej, — Lomax wstał. — Nawet po tej stronie wyspy co godzina chodzi patrol.

Pospiesznie przykryli szalupę piachem i kamieniami po czym Boyd rozdał półautomaty. Wyruszyli natychmiast — Alexias prowadził, a Lomax zamykał pochód.

Piasek był głęboki i raz Lomax potknął się. Zaraz jednak znaleźli się na wąskiej ścieżce, wspinającej się stromo wąwozem na szczyt klifów. Po chwili Alexias uniósł rękę, zrobił ostrożnie kilka kroków i wysunął głowę ponad krawędź wąwozu. Kiwnął na pozostałych, przeszli przez mały płaskowyż pokryty krótką, wypalona trawą i wspięli się na usiane otoczakami wzgórze.

Byli już w drodze co najmniej od pół godziny i nie odzywali się do siebie ani słowem. Obeszli skalny występ i w dole ujrzeli dom, stojący w małej dolince na skraju gaju oliwnego.

Alexias przystanął, by zorientować się w położeniu, po czym ruszył w dół zbocza, nie zwracając uwagi na ścieżkę, która wiła się wzdłuż porośniętych winnicami tarasów.

Dom tonął w ciemnościach i gdy przykucnęli pod płotem, Lomax spojrzał na zegarek. Zmarszczył czo­ło — była zaledwie dziewiąta.

— Muszą wcześnie chodzić spać.

Alexias wzruszył ramionami.

— Ci ludzie bardzo ciężko pracują.

— Być może — mruknął Lomax. — Ale nie bę­dziemy ryzykować. — Odwrócił się do Boyda. — Obejdź dom od frontu, a ja, na wszelki wypadek, będę krył Alexiasa z tej strony.

Sierżant zniknął w ciemności. Dali mu kilka minut, zanim wyruszyli. Lomax przyklęknął obok końskiego żłobu przed stajnią, Alexias zaś przeszedł przez podwórze i wszedł po stopniach na ganek. Otworzywszy ostrożnie drzwi, zajrzał do środka. Gdzieś poruszył się niespokojnie koń, a w oddali zaszczekał pies. Lekki powiew wiatru sypnął pyłem w twarz Loniaxa i Anglik starł go wierzchem dłoni. Zmrużył oczy, zastanawiając się, co się dzieje w domu. Nagle wrota stajni otworzyły się z lekkim, niesamowitym skrzypnięciem. Ktoś odezwał się cicho po grecku:

— Odłóż broń i podnieś ręce do góry.

Głos należał do kobiety, która — zważywszy okoliczności — wydawała się zdumiewająco spokojna. Lomax oparł karabin o żłób i odwrócił się do niej. Lufa strzelby dźgnęła go w pierś i zobaczył, że stoi przed nim młoda dziewczyna, głową ledwo sięgająca mu do ramion.

— Co tu robisz? — spytała. — Kim jesteś?

Spokojnie odsunął lufę na bok.

— To niepotrzebne. Jestem przyjacielem. Brytyjskim oficerem. Szukam Nikolego Pavlo. Jest w domu?

Pochyliła się do przodu — jej twarz była jasną plamą w ciemnościach. Kiedy się odezwała, ton głosu uległ wyraźnej zmianie:

— Nie, nie ma go.

— Rozumiem — powiedział Lomax. — A mogę zapytać, kim ty jesteś?

— Katina Pavlo. Jestem jego córką.

Z ganku doleciał cichy gwizd i Anglik wziął do ręki broń.

— Wejdźmy do środka. Myślę, że czeka cię niespodzianka.

Poszła za nim przez podwórze, a gdy weszli na ganek, zobaczyli Boyda stojącego w drzwiach.

— W domu nie ma nikogo — oznajmił sierżant. — Ale w salonie pali się na kominku, a lampa jest jeszcze ciepła. — Nagle zobaczył dziewczynę. —

— Kto to?

— Córka gospodarza — poinformował go Lomax. — Ukrywała się w stajni.

Przeszedł obok Boyda i znalazł się w kuchni o ka­miennej podłodze i pobielonych ścianach. Kolejne drzwi prowadziły do skromnie umeblowanego salonu, gdzie na kominku płonął ogień. Drabina w rogu wiodła na strych.

Alexias zapalał właśnie lampę stojącą na stole. Wstawił na miejsce szkiełko i odwrócił się. Przez krótką chwilę on i dziewczyna wpatrywali się w siebie bez ruchu, po czym nagle ona upuściła strzelbę i rzuciła mu się w objęcia. Grek uniósł ją i okręcił dookoła.

— Katina, moja mała Katina! Aleś urosła! — Postawił dziewczynę na ziemi i odsunął na długość
ramienia. — Gdzie ojciec?

Twarz dziewczyny była bardzo blada. Pokręciła głową, jakby nie mogła mówić, i uśmiech zniknął z twarzy Pavlo.

— O co chodzi, Katina? Powiedz mi!

Kiedy się odezwała, jej głos brzmiał ochryple i nie­naturalnie:

— Nie żyje. Rozstrzelali go przed ratuszem w zeszłym tygodniu.

Zaczęła płakać, spazmatyczny szloch wstrząsnął jej wiotkim ciałem. Alexias przytulił ją mocno, wpatrując się w przestrzeń. Po chwili poprowadził ją do kuchni

Drzwi zamknęły się za nimi cicho.

6

CHĘĆ ZABIJANIA

Kiedy po upływie jakichś dwudziestu minut Alexias wrócił do salonu, Lomax i Boyd siedzieli rozebrani do pasa przed trzaskającym ogniem, a z ich rzeczy powieszonych na rozciągniętym sznurze unosiła się para.

Grek opadł na krzesło i mechanicznie sięgnął po papierosa. Wyglądał, jakby się postarzał o dziesięć lat. Gdy tak siedział, wpatrując się w kominek, jego oczy były pełne bólu. Po chwili westchnął.

— Mój brat był dobrym człowiekiem. Zbyt dobrym, by odejść w taki sposób.

Lomax podał mu ogień.

— Co się stało?

— Złapali go, gdy próbował dokonać sabotażu łodzi torpedowej w zatoce.

— Sam? — zdumiał się Boyd.

Alexias skinął głową.

— Kyros to mała wyspa. Żaden zorganizowany ruch oporu nie miałby tu szansy przetrwania. Właśnie dlatego dwa lata temu pojechałem na Kretę. Nikol też chciał jechać, ale jeden z nas musiał tu zostać. Trzeba było myśleć o farmie i Katinie, zwłaszcza, że jej matka dopiero co umarła.

— Jak z nią? — spytał Lomax.

— Z Katiną? — Grek wzruszył ramionami. — W porządku. To była tylko chwilowa słabość. Bardzo dzielna z niej dziewczyna. Robi teraz kawę i przygotowuje nam kolację.

— Co ma zamiar robić? — odezwał się Boyd. — Nie może sama dalej tu mieszkać. To jeszcze dziecko.

— Mieszka u mojej żony. Mam bar nad zatoką zwany „Małą Łódką". Katina przyjeżdża tu codziennie wózkiem, by doglądać domu. Właśnie odjeżdżała, kiedy dostrzegła nas schodzących przez winnicę.

— Wie, dlaczego tu jesteśmy? Alexias zaprzeczył ruchem głowy.

— Na razie nie. Powiem jej to później. Może nam sie bardzo przydać.

— W jakim stopniu, według ciebie, śmierć twego brata może wpłynąć na nasze plany? — zapytał Lomax.

W bardzo niewielkim — odparł Alexias. — Ale teraz będę musiał skontaktować się z miejscowymi ludźmi sam. Zaraz po kolacji pojadę z Katiną do miasta.

— To może być niebezpieczne — zauważył Boyd. Grek potrząsnął głową.

— Na Kyros nie ma godziny policyjnej, a kafejki na nabrzeżu są zwykle pełne do późna w nocy. Niemcy mogą zmienić wiele rzeczy, ale nie nasz sposób życia.

W tym momencie drzwi od kuchni otworzyły się i weszła Katina z tacą. Postawiła ją na stole, po czym odwróciła się, odgarniając z czoła kosmyk włosów.

— Niestety jest tylko ser z koziego mleka i oliwki ale chleb jest świeży. Ciocia upiekła go rano, zanim wyjechałam.

— To brzmi wspaniale, kochanie — powiedział Boyd, a dziewczyna zaczerwieniła się i szybko nalała kawy do czterech kubków.

Lomax wkładał w tym czasie przy kominku koszulę i sweter. Odwróciwszy się ujrzał, że Katina stoi przed nim z pełnym kubkiem w ręce.

Uśmiechnęła się nieśmiało.

— Przykro mi, ale nie ma cukru.

Jej twarz miała kształt serca, a napięta skóra była świeża i jasna, ale pod oczami widniały ciemne zapadnięte półkola. Czarne włosy sczesała do tyłu i niedbale przewiązała wstążką. Mogła mieć szesnaście lub siedemnaście lat, trudno jednak było dokładnie to określić. Miała to zmęczone, „stare" spojrzenie, jakie Lomax widywał ostatnio w oczach tylu ludzi.

Uśmiechnął się i wypił mały łyk kawy.

— I tak jest doskonała. Ty nie wypijesz?

Pokręciła głową.

— Ciocia czeka na mnie z kolacją.

Ubrana była w wyblakłą perkalową sukienkę, którą najwyraźniej prano i cerowano wiele razy, oraz staromodną sportową marynarkę, dwa numery za dużą, spiętą mocno wokół wątłej talii. Lomax przejechał palcem po jednej z klap.

— Tweed od Harrisa. Niezbyt grecki ubiór. Gdzie to znalazłaś?

Oblała się rumieńcem, a jemu zrobiło się przykro bo zrozumiał, że jego słowa w jakiś sposób uraziły jej dumę.

— Nowe ubrania są jedną z rzeczy, których nie można tu dostać — powiedziała. — Tę marynarkę dał mi przyjaciel, pan van Horn.

— Znasz Olivera van Horna? — zdziwił się Lomax.

— Każdy na Kyros zna pana van Horna — od-parła. — To wspaniały człowiek.

— Ciągle mieszka w tej willi na wzgórzu? — wtrącił się Alexias.

Przytaknęła.

— Niemcy nie robią mu kłopotów. Po śmierci starego doktora Douplosa pan van Horn zajął jego miejsce. Jest w tej chwili jedynym lekarzem dostępnym dla mieszkańców wyspy.

— Zapomniałem, że w młodości studiował medycynę — powiedział Lomax. — Kolejna rzecz wspólna z Maughamem. Dałbym wiele za to, żeby go poznać.

— Kto wie, może poznasz. — Alexias wziął sobie duży kawał sera. — Katina, postanowiłem jechać z tobą do miasta. Czy to będzie bezpieczne?

Przytaknęła.

— W taką ciepłą noc, jak ta, na ulicach powinno być pełno ludzi.

Alexias zwrócił się do Lomaxa.

— Wrócę z samego rana. Do tego czasu powinienem rozkręcić sprawę. Ty i Boyd możecie spać tutaj
na strychu...

— Pójdę zaprzęgnąć klacz — przerwała mu Katina. — Jeśli wkrótce nie wrócę, ciocia Sarah zacznie się martwić.

Drzwi zamknęły się za nią, a Lomax włożył mundur i sięgnął po nocną lornetkę.

— Ma rację. Pomogę jej, a potem się rozejrzę.

Alexias dolał sobie kawy i podszedł do kominka. Z jego skórzanej kurtki unosiła się para.

— Będę gotowy za pięć minut. Muszę tylko jeszcze trochę wyschnąć.

Boyd ciągle jeszcze robił najazdy na chleb i ser, gdy Lomax wyszedł przez kuchnię na ganek. Przeszedł podwórze i stanął u wejścia do stajni. Z belki pod stropem zwisała stara lampa oliwna i w jej świetle Katina Pavlo zaprzęgała klacz. Zrobił krok i jakaś deska skrzypnęła mu pod stopą — odwróciła się natychmiast, sięgając po strzelbę opartą o ściankę boksu, zaraz jednak wyraźnie się odprężyła.

— O, to pan, kapitanie Lomax.

— A więc twój wuj powiedział ci, jak się nazywam?

Skinęła głową.

— Jest pan młodszy, niż sobie wyobrażałam. Dużo młodszy.

Zmarszczył lekko brwi.

— Nie rozumiem.

— Nawet tu na Kyros słyszeliśmy o Nocnym Przy­byszu — wyjaśniła. — I o wszystkim, co pan zrobił na Krecie. W zeszłym miesiącu w kafejkach mówili jedynie o tym, jak pan porwał tego niemieckiego generała na Rodos i przeszmuglował go do Egiptu.

— Plotki rosną w miarę ich powtarzania — zau­ważył. — Pamiętaj o tym.

Przełożyła koniowi uzdę przez głowę i szybko za­pięła pasek.

— Pański grecki jest bardzo dobry.

Uśmiechnął się szeroko.

— Jako chłopiec spędziłem pięć lat w Atenach. Mój ojciec pracował w tamtejszej ambasadzie brytyjskiej.

— Rozumiem.

Zaczęła wyprowadzać klacz z boksu i Lomax podszedł bliżej.

— Mogę pomóc?

Skinęła głową.

— Wózek jest tam, w kącie. Gdyby mógł go pan przyciągnąć...

Była to lekka dwukółka. Pochylił ją, a dziewczyna wprowadziła konia pomiędzy długie wygięte dyszle. Z wprawą umocował uprząż po jednej stronie, a następnie po drugiej. Kiedy skończyli, uśmiechnęła się do niego.

— Już pan to kiedyś chyba robił.

— Mój dziadek był farmerem. To wszystko, czym chciałem być, gdy byłem mały.

— A teraz?

Wzruszył ramionami.

— Moje talenty wydają się kierować ku mroczniejszym rzeczom. Wątpię, żeby po wojnie było zapotrzebowanie na umiejętności, jakie posiadam.

— To, co dzieje się teraz, nie liczy się — stwierdziła. — Dla nikogo z nas. Mamy takie powiedzenie — „Czas wymazany z umysłu". Tym właśnie jest wojna — mrocznym snem, który nie będzie miał znaczenia, gdy nadejdzie poranek.

W jej głosie brzmiała żarliwa pewność. W nikłym, rozproszonym świetle lampy zmęczenie i ból zniknęły z twarzy dziewczyny. Wyglądała teraz bardzo młodo. Przez moment miał ochotę powiedzieć, że życie często bywa nie tym, czym być powinno, nie miał jednak serca gasić jej młodzieńczej wiary.

— Miejmy nadzieję, że masz rację — mruknął.

Z przekonaniem pokiwała głową.

— Gdybym nie miała, życie utraciłoby sens.

Zatrzymał się, by zapalić papierosa, po czym wy­szedł za wyprowadzanym przez nią wózkiem. Nocne powietrze było ciepłe i pachnące, a niebo wyglądało jak aksamitna poduszka usiana diamentami. Stanęli obok siebie, dotykając się ramionami, i Katina wes­tchnęła.

— W taką noc można nawet zapomnieć na chwilę o wojnie. Tak wiele mogłabym panu pokazać, gdyby jej nie było.

— Gdybym był angielskim turystą przybyłym pros­to z Aten? — Zachichotał. — Od czego byśmy zaczęli?

— To proste — stwierdziła. — Od grobowca Achil­lesa. Odwiedzilibyśmy go raz przy świetle księżyca, a drugi raz o świcie, kiedy na górze jest mgła. W życiu nie widział pan niczego piękniejszego.

— Gdybyś ty tam była, z pewnością byłbym zado­wolony — powiedział szarmancko i odwróciwszy się. popatrzył na ciemny szczyt na tle nieba. — Tam na górze jest klasztor Świętego Antoniego, prawda?

Usłyszał, jak dziewczyna szybko wciąga powietrze Spojrzała na niego.

— A więc to dlatego pan tu jest?

— Nie rozumiem.

— Kapitanie Lomax, nie jestem idiotką. Wszyscy na wyspie wiedzą, że trzy miesiące temu Niemcy przejęli część klasztoru, by zamontować tam stację radiolokacyjną.

Potrząsnął głową.

— Nie tylko stację radiolokacyjną, Katino. To coś o wiele ważniejszego.

— Aha. I pan ma zamiar to zniszczyć? Ale mnisi tam ciągle mieszkają.

— Gdyby nie mieszkali, dawno byśmy zbombar­dowali klasztor — powiedział. — Dlatego właśnie Niemcy zmuszają ich do pozostania. Typowa hitle­rowska sztuczka. Próbowali tego już na Monte Cas­sino we Włoszech, ale nic z tego nie wyszło. Zmieciono tamto miejsce z powierzchni ziemi.

— A więc dlaczego nie zrobiono tego samego tutaj? — spytała. — Od kiedy na tej wojnie życie dwudziestu czy trzydziestu starych mnichów jest ważne dla którejkolwiek ze stron?

— Ponieważ nie ma takiej potrzeby — odparł, zdziwiony goryczą w jej głosie. — Ponieważ mój sposób jest prostszy i tańszy i przy odrobinie szczęścia nikomu nie powinna stać się krzywda.

— Poza panem... Zapomina pan o tym.

Uśmiechnął się.

— O tym nauczyłem się zapominać już dawno temu. Nie opłaca się.

Miała właśnie odpowiedzieć, kiedy z oddali doszedł ich jakiś dźwięk. Położył jej rękę na ramieniu.

— Chwileczkę.

Czekali, a gdy dźwięk stał się wyraźniejszy, Katina powiedziała:

— To patrol.

— Ilu?

— Zwykle dwóch, ale czasem tylko jeden. Jeżdżą na motocyklu z bocznym wózkiem.

Podniósł do oczu nocną lornetkę. Podczas gdy ustawiał ostrość, warkot silnika przybliżył się — na krawędzi doliny pojawił się motor i stanął. Wózek boczny był pusty, ale Lomax wyraźnie widział kiero­wcę w stalowym hełmie i goglach, spoglądającego w dolinę. Po chwili silnik znowu ryknął i maszyna w wielkiej chmurze pyłu zaczęła zjeżdżać na dół.

— Czy zwykle zajeżdżają na farmę? — spytał Lomax.

Pokręciła głową.

— Czasem zatrzymują się i proszą o kawę, ale niezbyt często.

Chwycił ją za rękę i pobiegli do domu. W drzwiach kuchni spotkali Alexiasa i Boyda — Grek miał w ręku jeden z półautomatów.

— Kłopoty? — rzucił krótko.

— Niemiecki patrol — odparł Lomax. — Jeden człowiek na motorze.

Joe Boyd wyciągnął rewolwer z miękkiej skórzanej kabury, którą miał przyczepioną pod lewą pachą. Był to automatyczny mauser z pękatym tłumikiem — ulubiona broń agentów niemieckiego kontrwywiadu, pamiątka po jednej z akcji na Krecie.

— Nie bądź głupcem — zbeształ go Lomax. — Jeśli go zabijemy, przewrócą wyspę do góry nogami. To by wszystko zepsuło.

— Kapitan Lomax ma rację — odezwała się Katina. — Muszą panowie zabrać swoje rzeczy i pójść na strych. Jeśli tu przyjedzie, powiem mu, że właśnie wyjeżdżałam.

Nie było czasu na dyskusje. Przeszli do salonu i Boyd, wspiąwszy się po drabinie, otworzył klapę Lomax i Alexias szybko podali mu plecaki i resztę swojego sprzętu, a dziewczyna schowała resztki kolacji i brudne naczynia do kredensu w rogu. Następnie zgasiła lampę i ruszyła do drzwi, oglądając się, czy są gotowi. W tym momencie motocykl zajechał na podwórze. Lomax skinął krótko głową i dołączył do Boyda i Alexiasa w ciepłym mroku strychu. Boyd opuścił klapę, zablokował ją jednak za pomocą kawałka drewna, pozostawiając niewielką szczelinę. Mogli przez nią dojrzeć część pokoju poniżej: narożnik z kominkiem, fragment stołu i krzesło — drzwi jednak nie widzieli.

Czekali i Lomax myślał o dziewczynie, mając przed oczyma jej twarz, gdy widział ją przed wejściem na strych — bladą, ale spokojną. Nagle usłyszeli głosy i skrzyp otwieranych drzwi. Po chwili Niemiec wszedł w ich pole widzenia.

Był prawie równie potężnym mężczyzną jak Alexias. Na szarym mundurze miał czarny skórzany płaszcz do kolan, pokryty pyłem. Zdjął hełm i rękawice, rzucił je na stół, po czym wyjął papierosa. Bez hełmu wyglądał zdecydowanie młodziej. Przejechał dłonią po swoich krótkich blond włosach i powiedział coś kiepską greką do Katiny.

Lomax nie dosłyszał tego, ale Alexias zaraz pochylił się nad nim i wyszeptał:

— Robi kawę. Czuję zapach.

Niemiec wstał i zniknął z widoku, najwyraźniej zamierzając zajrzeć do kuchni. Po paru chwilach wrócił do stołu i usiadł, pojawiła się też Katina z tacką w rękach.

Kiedy sięgała po dzbanek z kawą, żołnierz chwycił ją za nadgarstek. Próbowała mu się wyrwać, ale był dla niej za silny. Zaśmiał się, a Lomax zamknął oczy i otarł pot z czoła.

Gdy otworzył je ponownie, dziewczyna prawie le­żała na stole, a Niemiec na niej. Była blada jak ściana i wydawała się wpatrywać prosto w oczy Lomaxa. Poczuł, że zasycha mu w gardle i zacisnął pięść.

Nagle Katina krzyknęła. Zanim Lomax zdążył się ruszyć, Alexias ryknął jak zwierz, z trzaskiem otworzył klapę i rzucił się do otworu. Podczas szybkiego scho­dzenia prawa noga wślizgnęła mu się między dwa szczeble, stracił równowagę i spadł ciężko na podłogę.

Niemiec odwrócił się w popłochu. Przez moment ze zdumieniem wpatrywał się w Alexiasa, po czym odepchnął Katinę na bok.

Lomax skoczył przez otwór i ruszył do ataku. Hitlerowiec w pośpiechu odpiął klapę kabury, spóźnił się jednak: gdy wyciągnął pistolet, Anglik złapał go za nadgarstek i pchnął broń w bok, jednocześnie wbijając przeciwnikowi kolano w krocze. Tamten stęknął z bólu i pochylił się, a wtedy Lomax trzasnął go łokciem w szczękę, łamiąc kość. Niemiec z krzy­kiem poleciał do tyłu na stół i wtedy dostał kantem dłoni w gardło. Stół przewrócił się z hukiem i hi­tlerowiec upadł na twarz.

Katina klęczała już przy wuju, a Boyd był w poło­wie drabiny, z gotowym do strzału mauserem w ręku. Teraz wsunął go z powrotem do kabury i pomógł dziewczynie unieść Alexiasa do pozycji siedzącej.

Twarz Greka była wykrzywiona bólem, na jego czole lśnił pot.

— Matko Boska, chyba złamana — jęknął.

Lomax podszedł szybko i razem podnieśli go na krzesło. Alexias przesunął rękoma wzdłuż prawej nogi i nagle skrzywił się.

— Miałem rację. Pod samym kolanem jest złamanie. Szlag by to trafił.

Katina była bliska płaczu.

— Przepraszam — powiedziała. — Starałam się, jak mogłam, ale nie chciał odejść. Uparł się, że muszę
mu zrobić kawę.

Boyd przyklęknął na chwilę przy Niemcu i zaraz wstał.

— Jedno jest pewne — już nie będzie nikomu przeszkadzał. — Z ponurą miną zerknął na Lomaxa. — Nigdy nie robi pan nic połowicznie, co? Za parę godzin będą szukać tego faceta po całej wyspie.

— A więc muszą go znaleźć — wtrącił się Alexias.

Lomax odwrócił się do niego marszcząc brwi.

— Co masz na myśli?

— Na miłość boską, daj mi papierosa — powie­dział Grek. Po chwili dodał: — To dosyć proste, patrolują na motorach wzdłuż szczytu klifów. Będzie mu się musiał przydarzyć nieprzyjemny wypadek, to wszystko.

— Na Boga, ma pan rację — stwierdził Boyd. — To jest jakieś wyjście.

Lomax pokiwał głową.

— Jedyne wyjście. Jest jednak pewna przeszkoda, prawdopodobnie nie znajdą go przed świtem. A to oznacza, że mogą nabrać podejrzeń. Tak czy owak, Alexias potrzebuje lekarza. — Zwrócił się do Greka: — Jak daleko stąd do domu van Horna?

— To po drugiej stronie góry, nie więcej niż godziną Oczywiście, gdy zna się drogę.

Lomax zmarszczył czoło.

— Jeżeli sądzisz, że cię tu zostawimy, to jesteś szalony. Kiedy Niemcy się pojawią, na pewno prze­szukają to miejsce.

— Nie będzie mnie tu — powiedział Alexias. — Będę bezpieczny w mieście, w „Małej Łódce". Pomóżcie mi tylko wsiąść do dwukółki, a dowiozę się tam w pół godziny.

— Ale co ze mną, wujku? — odezwała się Katina.

Zdobył się na uśmiech i poklepał ją po ramieniu.

Musisz jak najszybciej zaprowadzić ich do pana van Horna. Przy odrobinie szczęścia powinno mu się udać dotrzeć dziś z tobą do „Małej Łódki".

— Wygląda na to, że wszystko masz zaplanowa­ne — stwierdził Lomax.

— To jedyne, co możemy zrobić — powiedział Boyd.

Lomax skinął głową.

— W takim razie w porządku. Najpierw zanieśmy go do wózka. Im wcześniej znajdzie się w mieście,
tym lepiej.

Razem z Boydem wyprowadzili Greka, podtrzymu­jąc go między sobą, podczas gdy Katina podprowadzi­ła konia i dwukółkę pod schody. Pomogli Alexiasowi usiąść na wąskim siedzeniu i oparli jego ranną nogę na jednym z dyszli. Boyd przyniósł z domu jeden z półau­tomatów. Alexias wcisnął go pod siedzenie i uśmiech­nął się do nich, błyskając w ciemności zębami.

— Nie martwcie się. Wszystko będzie dobrze. Czuję to w kościach. Nasz plan w żadnym stopniu nie ulegnie zmianie. Jak tylko coś ruszę, skontaktuję się z wami.

Chwycił za cugle i odjechał w mrok. Lomax zwrócił się do Boyda:

— Nie mamy zbyt wiele czasu. Wynieśmy naszego przyjaciela jak najszybciej.

Katina poszła za nimi i przyglądała się od drzwi, jak zakładają Niemcowi rękawiczki i zapinają hełm, kiedy przechodzili obok niej z ciałem, odwróciła twarz, ale w chwilę później — gdy wsadzali trupa do bocznego wózka — wyszła na ganek.

— Kto go zrzuci? — spytał Boyd.

— Ja — powiedział Lomax. — Ty znieś cały majdan na dół i bądź gotowy do wymarszu zaraz po moim powrocie. — Skinąwszy głową Boyd wbiegł do środka, a Lomax zwrócił się do Katiny: — Obawiam się, że będę musiał cię poprosić o pokazanie najbliższego miejsca, które by się nadawało do tego celu.

Bez słowa zeszła ze schodów i usiadła za nim na tylnym siodełku. Anglik kopnął starter i zwolnił sprzęgło.

Po dobrze widocznej drodze wyjechali z doliny. W pewnym momencie dziewczyna wskazała ręką boczną dróżkę, przecinającą ciemną ziemię jasną linią, wiejący w twarz wiatr przynosił dobry, świeży zapach morza i Lomax poczuł na ustach smak soli. W chwilę później przejechali nad niewielkim wzniesieniem i pięćdziesiąt jardów poniżej ujrzeli czarną linię klifów. Anglik zgasił motor i odwrócił się do dziewczyny, która już zsiadała.

— To tutaj?

Skinęła głową.

— Ściany skalne mają tu sto stóp wysokości. U ich pdnóża jest stara przystań, przy której mój ojciec trzymał przed wojną swoją łódź. Teraz Niemcy zabronili nam używać tej przystani.

Lomax wyciągnął ciało z wózka i położył je na ziemi. Następnie zwolnił hamulec maszyny i pozwolił jej toczyć się w stronę skalnej krawędzi. Dźwignąwszy trupa na ramię, zaczął schodzić w dół. Przez chwilę stał na skraju przepaści, spoglądając na białą linię przybrzeżnych fal rozbijających się o skały w dole, po czym cisnął ciało w ślad za motorem i wrócił do dziewczyny.

Stała na szczycie wzgórza, tam, gdzie ją zostawił, i poczuł, że patrzy na niego w ciemności.

— Przykro mi, że zostałaś w to wmieszana — powiedział z zakłopotaniem. — To był piekielny wieczór. — Stała dalej nie odzywając się, więc pod­szedł bliżej. — Nic ci nie jest?

I wtedy zaczęła płakać. Objął ją ramieniem i przy­tulił, a po chwili ruszyli z powrotem w stronę farmy.

7

DZIAŁANIE I NAMIĘTNOŚĆ

Willa Olivera van Horna ulokowana była na samym końcu wąskiego występu skalnego, który sterczał ze spokojnych wód małej zamkniętej zatoki, po przeciw­nej stronie cypla niż miasto. Był to piętrowy budynek o płaskim dachu, stojący w kilku akrowym ogrodzie otoczonym wysokim murem.

Zeszli ze wzgórza i po przecięciu jasnego pasma drogi zbliżyli się ostrożnie. Wielka okuta żelazem brama stała otworem. Minęli ją i Katina poprowadziła ich wąską, wyłożoną płytami alejką biegnącą wśród drzew oliwnych. Nocne powietrze było nabrzmiałe zapachem kwiatów. Palmy unosiły swe korony nad murem, kiwając się łagodnie na lekkim wietrze, a z sadzawki tryskała fontanna.

Gdzieś z pobliża doszedł ich cichy pomruk głosów. Katina podeszła do przodu i przykucnęła. Stali na skraju kolistego podjazdu przed głównym wejściem. U stóp schodów zaparkowany był niemiecki samochód sztabowy, obok którego siedziało, paląc papierosy dwóch podoficerów w szarych mundurach i furażerkach.

Po chwili frontowe drzwi otworzyły się i na oświe­tlony ganek wyszło dwóch innych ludzi. Lomax od razu rozpoznał van Horna, którego znał z wielu fotografii: chudy i żylasty, o przedwcześnie posiwia­łych włosach i wąsach, ubrany w biały lniany garnitur.

Drugi mężczyzna był niemieckim oficerem sztabo­wym, pułkownikiem piechoty — zadziwiająco mło­dym jak na taki stopień — o wrażliwej, inteligentnej twarzy. Wyraźnie utykając zszedł po stopniach i wsiadł do samochodu. Kiedy wóz ruszył, van Horn, który został na ganku, uniósł rękę w geście pożeg­nania, a później wszedł z powrotem do domu, zamy­kając za sobą drzwi.

Lomax odwrócił się do Katiny.

— Kim był ten niemiecki oficer?

— To pułkownik Steiner. On tu dowodzi.

— Jak dla mnie, wyglądają na zbyt zaprzyjaź­nionych — mruknął Boyd.

Pokręciła głową.

— Pan van Horn jest zależny od Steinera, jeśli chodzi o środki medyczne. Dlatego co tydzień gra z nim w szachy. — Podniosła się. — Chyba byłoby lepiej, gdybyśmy obeszli dom od tyłu.

Ruszyli ścieżką wokół narożnika. W chwilę później dziewczyna zatrzymała się w krzakach, kilka jardów od niskich schodów prowadzących na kryty taras. Z otwartych oszklonych drzwi padało w noc światło, a zasłony falowały na wietrze.

Ktoś grał na fortepianie stary, przedwojenny ka­wałek Rodgersa i Harta — pełen zadumy i smutku, przypominający lato, które odeszło, pozostawiając tylko wspomnienia.

— Poczekajcie tu — powiedziała Katina. Przeszła przez trawnik i zniknęła w środku. Lomax, z karabinem pod pachą, oparł się o drzewo i czekał. Fortepian zamilkł. Cisza, która nastąpiła, wydawała się trwać wiecznie i Lomax usłyszał fale roztrzaskujące się o głazy na plaży w dole. Nagle zasłona została odsunięta i pojawił się van Horn. Przeszedłszy przez taras oparł się o balustradę i zawołał cicho:

— Kapitanie Lomax!

Obaj Anglicy wyszli z ukrycia.

— Drogi kolego, cieszę się, że pana widzę — powiedział van Horn tak spokojnie, jakby witał sta­rego przyjaciela, który przyjechał na obiad. — Wejdź­ my do środka.

Pokój był duży i wygodnie umeblowany. Pod nis­kim sufitem krzyżowały się dwie belki. Przy jednej ze ścian stał fortepian, a na szerokim kamiennym komin­ku trzaskał ogień. W tym momencie drugie drzwi otworzyły się i weszła Katina, prowadząc za sobą starą kobietę o pomarszczonej brązowej twarzy i bystrych czar­nych oczach. Kobieta wycierała ręce w biały fartuch, który miała na sukni, i przyglądała się gościom z zaciekawieniem.

Van Horn podszedł do nich i po krótkiej wymianie zdań po grecku wrócił do Anglików.

— Poprosiłem Marię, moją gospodynię, żeby przy­gotowała panom pokój i jakiś posiłek. Porozmawia­
my, jak wrócę.

— Jedzie pan do miasta? — spytał Lomax.

Van Horn skinął głową.

— To nie powinno długo potrwać. Niemcy oczywiście dawno temu zabrali mi samochód, ale udało mi się uzyskać od nich dwa rowery do nagłych wypadków.

— Jest tu ktoś jeszcze?

— Tylko Maria. Jest niema, ale rozumie wszystko, co się do niej mówi. — Zwrócił się do Katiny: — Lepiej już ruszajmy, kochanie.

Dziewczyna była bardzo blada i na jej twarzy wyraźnie malowało się zmęczenie, spojrzała jednak na Lomaxa i zdobyła się na mizerny uśmiech.

— Prawdopodobnie zobaczymy się rano.

— Tylko pod warunkiem, że się najpierw wy­śpisz — powiedział.

— Niech się pan nie martwi, dopilnuję tego. — Van Horn objął Katinę ramieniem i wyszli.

Potem, kiedy Maria zaprowadziła ich na górę, do wygodnego pokoju z podwójnymi łóżkami, Lomax stanął przy oknie patrząc na morze i ogarnęło go zmęczenie. Poszedł więc w ślady Boyda, który — rozebrawszy się do pasa — umył twarz i ramiona w zimnej wodzie. Poczuł się dużo lepiej i zeszli na dół. Aromat kawy doprowadził ich do kuchni, gdzie sta­ruszka przygotowała im posiłek, składający się ze smażonej ryby i jajek..

Po kolacji poszli z kawą do salonu i rozsiedli się przed kominkiem, paląc papierosy.

— Jeszcze jeden papieros i uderzam w kimono — odezwał się Boyd. — A pan?

— Poczekam na van Horna — odparł Lomax. — Będzie pewnie miał jakąś wiadomość od Alexiasa co do jutra.

Boyd wstał i podszedł do półek z książkami, wypełniających całą ścianę pokoju. Obejrzał jedną czy dwie i zachichotał.

— Wszystko samego mistrza, oprawione w zieloną skórę i ze złoconymi napisami.

— Przynieś mi jedną — rzucił Lomax.

Boyd wziął pół tuzina i położył je na podłodze obok krzesła. Sobie zatrzymał tylko cienki tomik jakiegoś poematu z tego samego wydania i oglądał go z wyrazem zainteresowania na twarzy.

— To się nazywa Pozostały przy życiu. Wygląda, że to głównie wiersze na temat wojny.

Lomax pokiwał głową.

— W czasie ostatniej walczył w okopach.

— Lepiej zabiorę to ze sobą do łóżka — stwierdził Boyd. — Zobaczę, czy facet wie, o czym pisze. Na razie.

Kiedy odszedł, Lomax wziął na chybił trafił jakąś powieść i przekartkował. Kiedyś już ją czytał, ale narracja znów go wciągnęła. Musiała upłynąć godzina. Przez oszklone drzwi wszedł van Horn. Niedbale rzucił na otomanę starą, wytartą torbę typu Glad­stone, którą trzymał w ręku.

— A, tu pan jest. Co się stało z pańskim sierżantem?

— Poszedł do łóżka z tomikiem pana wojennej poezji. Mam nadzieję, że nie ma pan nic przeciwko?

— Jeśli ten tomik do mnie wróci, to nie. Wie pan, Lomax, z jakiegoś dziwnego powodu większość ludzi wydaje się uważać, że pisarze powinni rozdawać swoje książki za darmo. — Westchnął. — Mój Boże, ależ to wysiłek pod tę górę, z miasta. Nie jestem już tak silny jak kiedyś. — W jego twarzy i oczach widoczne było zmęczenie. Podszedł do kredensu w rogu i wyjął z niego butelkę i dwa kieliszki.

— Trochę dżinu przed snem?

— Niech pan go na mnie nie marnuje — powiedział Lomax. — Jestem właściwie tylko przechodniem, nie gościem.

Van Horn uśmiechnął się szeroko i opadł na krzesło naprzeciwko.

— Nonsens. Nieczęsto miewam trochę cywilizowanego towarzystwa.

— A pułkownik Steiner się nie liczy?

Van Horn uniósł brwi.

— Na Boga, nie! To wyłącznie interesy. Raz w ty­godniu pozwalam mu się ograć w szachy i potem on się czuje moralnie zobowiązany dać mi wszelkie środki medyczne, o jakie poproszę.

— Widzieliśmy go wsiadającego do samochodu, gdy przyszliśmy. Wydał mi się zdumiewająco młody.

— Ma dwadzieścia siedem lat — powiedział van Horn. — Ciężko ranny pod Stalingradem i ewakuo­wany tuż przed tym, zanim Rosjanie zamknęli koło. Dostał Krzyż Rycerski, a wie pan, że tego tak nie rozdają.

— To brzmi wspaniale — stwierdził Lomax. — Miał pan jakieś trudności w mieście?

Van Horn zaprzeczył ruchem głowy.

— Alexias dotarł do „Małej Łódki" zaledwie dwa­dzieścia minut przed nami. Położyli go do łóżka, a ja obejrzałem jego nogę.

— Czy to poważne?

— Dosyć. Nastawiłem kość i dałem mu sulfonamidy. Jeśli poleży tydzień lub dwa, powinno być wszys­tko w porządku. Z pewnością jednak nie będzie mógł odegrać czynnej roli w pańskiej operacji.

— Jest jakaś wiadomość?

— Tylko tyle, że ma nadzieję jutro po południu zorganizować spotkanie z ludźmi, którzy mają brać udział w tym wszystkim. Katina przyjedzie nas zawiadomić.

— A więc włączył w to również pana?

— Obawiam się, że tak. — Van Horn nalał sobie następną porcję dżinu. — Katina mówiła mi, że jest pan tutaj, by zrobić coś ze stacją radiolokacyjną, którą Niemcy zainstalowali na głównej wieży klasztoru.

— To nie jest radar — powiedział Lomax. — To takie małe urządzenie, które elektronicznie wybiera ce1. Wszystko, co ich samoloty czy łodzie torpedowe muszą zrobić, to kierować się za wiązką promieni — nie mogą nie trafić. Narobili już tym sporo szkód naszej flocie.

— Ale czy to teraz takie ważne? Myślałem, że i tak już przegrywają wojnę, zwłaszcza po lądowaniu sprzymierzonych w Normandii, w zeszłym miesiącu.

— Są szanse inwazji na Kretę w bliskiej przyszłości — a wtedy ta instalacja na Kyros mogłaby stanowić pewną niedogodność. Ale rzeczywiście Morze Egejskie to teraz tylko występy towarzyszące, jeśli o to panu chodzi. Nie sądzę, żeby cokolwiek, co się tutaj dzieje, mogło wpłynąć choćby o jotę na ostateczny bieg wojny. — Uśmiechnął się krzywo i przełknął trochę dżinu. — Ale przecież muszą dawać nam jakieś zajęcie, nieprawdaż?

— Cóż, uważam to za interesujące spostrzeżenie — powiedział van Horn. — Czym się pan zajmował przed wojną?

— Praca na uniwersytecie, trochę dziennikar­stwa. — Lomax wzruszył ramionami. — Nic cieka­wego ani ważnego.

— A potem przyszła wojna z łatwą odpowiedzią na wszystkie pańskie problemy. — Van Horn wskazał wstążki orderów na mundurze Lomaxa. — Wygląda na to, że od tamtej pory prowadził pan ożywioną działalność na tym polu.

— Chyba można tak powiedzieć.

— Podobało się to panu?

Lomax uśmiechnął się niechętnie.

— Na mój własny pokręcony sposób.

— Chęć zabijania. Bardzo ważna u żołnierza. — Van Horn westchnął. — Zabawne, jak różne znaczenie może mieć to samo słowo. Dla mnie wojna to okopy, błoto i brud, brutalność i śmierć na niewiarygodną skalę. Całe pokolenie wytracone.

— A dla mnie? Co według pana oznacza to dla mnie?

— Desant pod osłoną ciemności, nocna akcja, pościg przez góry. — Wzruszył ramionami. — Za tydzień od teraz będzie pan siedział w głównej knajpie Shepheard, pijąc dla uczczenia kolejnej belki do pań­skiego Krzyża Wojennego. Ale podejrzewam, że w dniu, w którym wojna się skończy, nie będzie pan wiedział, co ze sobą zrobić.

— Zapomniał pan wspomnieć o pewnym drobiaz­gu — zauważył Lomax. — Wszyscy oficerowie Służb Specjalnych, którzy dostaną się do niewoli, są od razu rozstrzeliwani. To bezpośredni rozkaz z niemiec­kiego naczelnego dowództwa, od dwóch lat już w mo­cy. Włącza to w moją działalność element doda­tkowego ryzyka.

— I tak być powinno — stwierdził van Horn. — Życie to działanie i namiętność. Dlatego też wymagane jest od człowieka, by miał udział w namiętności i działaniu — inaczej orzekną, że nie żył. — Nagle uśmiechnął się szeroko i odchylił na krześle. — Znowu bierze we mnie górę pisarz. Tak czy owak, pierwszy powiedział to Oliver Wendell Holmes.

— Sam miałem nadzieję zostać pewnego dnia pisarzem. Właśnie dlatego tak mi zależało na spotkaniu z panem.

— „O broni i człowieku śpiewam", co? — Van Horn wstał z krzesła. — Powinien więc pan coś wynieść z tej wojny, choćby tylko książkę. Chodźmy na ostatniego papierosa na północny taras. Myślę, że się panu spodoba.

Poszedł pierwszy przez hall i chłodny pobielony korytarz. Pokój, do którego weszli, pogrążony był w ciemności, ale Lomax dostrzegł, że był okrągły i miał szklane ściany. Van Horn otworzył jakieś rozsuwane drzwi i wyszli na zewnątrz. Lomax gwałtownie wciągnął powietrze. W ciemności unosił się zapach kwiatów, a wielka czasza nocy pobłyskiwała gwiazdami. Taras opierał się na wysokich słupach, co sprawiało wrażenie, że płynie w powietrzu.

Dwieście stóp poniżej, u podstawy skalnych ścian, fale rozbryzgiwały się białą pianą nad głazami.

— Nigdy nie widziałem czegoś takiego — wyszeptał Lomax. — W takiej scenerii cóż człowiek może robić innego, niż pisać?

— Kiedyś myślałem tak samo — powiedział van Horn. — A potem przyszła wojna. Później odszedł stary doktor Douplos i przypomniałem sobie, że w chwili młodzieńczej aberracji szkoliłem się na leka­rza. Od tej pory jakby nie mam czasu.

— Może po wojnie?

— Kto wie? — van Horn pokręcił głową. — Kiedy tak tu stoję i myślę o głupocie człowieka, zastanawiam się, czy jeszcze kiedykolwiek będę chciał o nim pisać. W takich momentach muszę iść popatrzeć na moją kolekcję, by przywrócić sobie wiarę w sens życia.

— Pańską kolekcję...? — zdziwił się Lomax. Van Horn skinął głową.

— Pokażę panu, jeśli pan chce.

Wszedł z powrotem do środka i, zaciągnąwszy drzwi, przeszedł na drugą stronę pokoju. Lomax usłyszał pstryknięcie włącznika, ale zupełnie nie spodziewał się tego, co zobaczył. Z ciemności — ze wszystkich stron — wyskoczyły szklane gabloty, każda z własnym oświetle­niem. Ich zawartość wzbudziła w Angliku mimowolne westchnienie podziwu. Znajdowała się w nich najwspa­nialsza kolekcja greckiej ceramiki, jaką w życiu oglądał.

Van Horn podszedł do niego — w świetle najbliższej gabloty jego twarz wydawała się oddzielać od reszty ciała.

— To wszystko tutaj ma wartość ponad stu tysięcy funtów — albo dużo, dużo więcej. Prawdę mówiąc,
część z tego jest bezcenna.

Lomax zaczął obchodzić wszystkie gabloty, z zain­teresowaniem oglądając zgromadzone w nich eks­ponaty. W końcu zatrzymał się przy przepięknej amforze do wina, wysokiej na co najmniej trzy sto­py — czerwone i czarne kolory rysunku po dwóch tysiącach lat ciągle jeszcze były ostre i świeże.

— Niemożliwe, żeby to było oryginalne i wciąż w jednym kawałku.

— Pochodzi z grobowca pod Świątynią Apollina na Rodos. Przed samą wojną rząd grecki prowadził tam prace wykopaliskowe. — Van Horn uśmiechnął — Według prawa powinna się znajdować w Atenach, ale doszedłem do porozumienia ze zbyt skromnie wynagradzanym młodym urzędnikiem, który ją znalazł.

— To jedna z najpiękniejszych rzeczy, jakie kiedy­kolwiek widziałem — stwierdził Lomax. — Ale z drugiej strony tę część chyba trudno uznać za reprezentacyjną. — Wskazał na gablotę zawierającą liczne wczesnokreteńskie figurki, głównie prymitywne wyobrażenia Matki Ziemi.

Van Horn zachichotał.

— Ma pan rację. — Zgasił światło i wrócili do hallu. Wchodząc po schodach powiedział: — Wiem, że nie mamy wiele czasu, ale powinno nam się udać odbyć rano dłuższą rozmowę. Sądzę, że teraz mógłby pan trochę się przespać.

Lomax poszedł do swojego pokoju. Położył się, wsłuchując w lekki oddech Boyda i rozpamiętując wypadki minionego dnia.

Cały czas myślał o Katinie Pavlo — przypomniał sobie, jaka była blada i zmęczona. W swojej ostatniej świadomej myśli widział jej twarz promieniejącą w ciemności i uśmiechającą się do niego.

8

„MAŁA ŁÓDKA"

Minęło właśnie południe następnego dnia, gdy Katina wjechała dwukółką na główny plac, nad którym w nieruchomym upale zwisała niczym szmata, hit­lerowska flaga.

Lomax siedział obok niej, oparty o ładunek drzewa opałowego, który wieźli — jedną nogę położył na dyszlu, drugą opuścił luźno z boku. W starej dwu­rzędowej kurtce, popękanych butach i wyświechtanej tweedowej czapce, które przywiozła mu dziewczyna, wyglądał jak typowy wieśniak z jednej z farm.

Katina miała na głowie chustę, zawiązaną na spo­sób wiejski, i wypłowiałą perkalową sukienkę bez rękawów, odsłaniającą jej szczupłe ramiona.

Od wyjazdu z willi van Horna prawie się nie odzywała, oczy jednak miała pogodne, a na jej twarzy była świeżość, wskazująca, że dziewczyna wreszcie się wyspała.

Podczas jazdy przeciął im drogę oddział żołnierzy w polowych mundurach. Lomax przyjrzał im się z zawodowym zainteresowaniem.

— Starcy i chłopcy — stwierdził, gdy ruszyli da — Od miesięcy już wywożą z Grecji i wysp najlepsze oddziały. Przynajmniej dowodzi to, kto wygrywa wojnę.

Kiedy skręcili na nabrzeże, pochylił się do przodu, by przyjrzeć się zatoce. Jaskrawo pomalowane caicques leżały wyciągnięte na plażę, a w cieniu kamiennego muru siedzieli rybacy, naprawiając sieci. Jakaś łódź torpedowa wypływała na morze, ciągnąc za rufą kipiel białej piany. Kilka innych było przycumowanych do mola, a ich załogi pracowały na pokładzie, rozebrane do pasa z powodu upału, zajęte czyszczeniem i myciem.

— Zawsze jest tyle łodzi torpedowych w zatoce? — spytał Lomax.

Skinęła głową.

— Drugie tyle jest teraz na patrolu.

Skierowała klacz w wąską boczną uliczkę, na której końcu znajdowała się „Mała Łódka", i po chwili Lomax zeskoczył, by otworzyć bramę prowadzącą na podwórze z tyłu budynku.

Wyciągnął spod drewna mały wojskowy plecak i weszli do środka. Idąc pobielanym korytarzem Anglik słyszał odgłosy rozmów i brzęk szkła; ktoś zaczął grać wesołą melodyjkę na bouzouki. Na końcu korytarza, obok schodów, wisiała paciorkowa zasłona i Katina przeszła przez nią, ruchem ręki dając mu znać, żeby zaczekał.

Lomax zajrzał do baru. Była to chłodna, przyjemna sala o pobielonych ścianach i sklepionym suficie, jak w piwnicy na wino. W środku tłoczyli się sami rybacy, nie widać było ani jednego Niemca. Zasłona zafalowała i ukazała się Katina, a za nią kobieta koło czterdziestki, o miłym wyglądzie, okrągłej twarzy i jasnoniebieskich oczach.

— To jest ciocia Sarah — oznajmiła dziewczyna. — Pozostali już są i czekają w pokoju wujka. Pan
van Horn przyjechał dziesięć minut temu.

Pani Pavlo uśmiechnęła się i poprowadziła ich na górę.

Wydaje się przyjmować to wszystko z nadzwyczajnym spokojem — zauważył Lomax.

— Jest żoną wujka od dwudziestu lat — odparła Katina z uśmiechem. — Powiada, że wszystko może się wydarzyć i zazwyczaj się wydarza. Bardzo go kocha.

Pani Pavlo otworzyła drzwi na szczycie schodów i weszła do środka. W pokoju było szaro od dymu tytoniowego. Alexias, z fajką w ustach, siedział pod­party poduszkami na wielkim łóżku. Było tam też kilka innych osób, ale Lomax znał tylko van Horna, który siedział przy łóżku, paląc papierosa w srebrnej cygarniczce.

— A, Lomax, mój dobry przyjacielu. Czekaliśmy na ciebie. — Alexias wyszczerzył zęby w uśmiechu. —
Patrzcie, oto on. Nocny Przybysz z krwi i kości.

Zapadła nagła cisza, gdy wszyscy obrócili się, pa­trząc na Lomaxa z ciekawością. Anglik zaczął pod­chodzić do każdego po kolei, a Alexias ich przed­stawiał.

Pierwszym z racji wieku i pozycji był proboszcz miejscowej parafii, ojciec Jan Mikali — dostojny staruszek z siwą brodą, wyglądający nieprzystępnie i ponuro w swych ciemnych szatach. Lomax wyczuł w jego zachowaniu pewien chłód.

Następny był wysoki brodacz nazwiskiem Jan Paros. Wyglądał jak kapitan łodzi rybackiej, okazał się jednak miejscowym elektrykiem. Obok niego, w rogu, siedział szwagier Alexiasa, Nikoli Aleko, niski i żylasty, o błyszczących błękitnych oczach. Pomagał siostrze prowadzić „Małą Łódkę".

Ostatni byli George Samos i Yanni Demos. Obaj dwudziestokilkuletni, z opalonymi twarzami i kędzierzawymi włosami — mogli uchodzić za braci. Z nieukrywanym podziwem uścisnęli dłoń Anglika.

— Przyniosłeś to, o co prosiłem? — zapytał Alexias.

Lomax położył wojskowy plecak na brzegu łóżka.

— Wszystko jest tutaj.

— Dobra, w takim razie możemy przejść do interesów.

— Chwileczkę, Alexias — przerwał mu ojciec Jan. — Jest jedno pytanie, które chciałbym zadać kapitanowi Lomaxowi, zanim cokolwiek zaczniemy ustalać.

W powietrzu zawisło nagłe napięcie i Lomax wyczuł, że sprawa, którą chciał poruszyć stary ksiądz, była już dyskutowana przed jego przybyciem.

— Pańska misja tutaj, kapitanie Lomax... — odezwał się ojciec Jan. — Czy naprawdę jest taka ważna?

Lomax wiedział, że van Horn wpatruje się w niego, nie zająknął się jednak.

— Bardzo ważna — odparł spokojnie.

— Ale jak to możliwe? — dopytywał się ksiądz. — Niemcy przegrywają wojnę, cały świat wie, że to tylko kwestia czasu. Czy zniszczenie stacji radiolokacyjnej, czy czymkolwiek to jest, na małej wysepce na Morzu Egejskim może mieć jakikolwiek wpływ na ostateczne rozwiązanie?

— Gdyby w ten sposób podchodzić do każdej planowanej akcji, zakończenie rzeczywiście mogłoby być inne — zauważył Lomax. — Mogę zapytać dlaczego podniósł ojciec tę kwestię?

— Jako tutejszy proboszcz muszę przede wszystkim brać pod uwagę dobro moich parafian — powiedział ksiądz. — Po wypełnieniu swojej misji opuści pan Kyros. My jednak musimy tu zostać i stawić czoło wściekłości Niemców.

— Wiem o tym, ojcze.

— Czy jest pan również świadomy tego, że kiedy Niemcy wpadną na trop kogokolwiek związanego z tą operacją, aresztują też jego najbliższą rodzinę i wyślą ją do obozu koncentracyjnego w Fonchi? W przypadku Katiny pułkownik Steiner uczynił wy­jątek tylko dlatego, że pan van Horn i ja osobiście i prosiliśmy o łaskę ze względu na jej bardzo młody wiek. Teraz to dziecko ma być zamieszane w coś i nieskończenie gorszego.

— Powinien ojciec pojechać na Kretę — burknął Alexias. — Widziałem całe wioski starte z powierzchni ziemi w odwecie za nasze sukcesy. Ciała mężczyzn i kobiet zwisające z gałęzi drzew niczym dojrzałe owoce. Ale powodowało to tylko, że ludzie jeszcze bardziej ich nienawidzili.

— Od trzech lat cierpliwie znosimy Niemców, oj­cze — odezwał się ze spokojem Jan Paros. — Kyros to mała wyspa. Do tej pory niewiele mogliśmy zrobić. To jest prawdopodobnie nasza jedyna szansa, by jakoś przyczynić się do zwycięstwa.

Katina podeszła bliżej i przyklęknęła przy krześle starego księdza.

— Niech się ojciec o mnie nie martwi. Mój ojciec oddał swoje życie. Jak ja mogę ofiarować mniej?

Stary ksiądz łagodnie dotknął jej głowy, powiódł wzrokiem po zgromadzonych i pokiwał głową.

— Niech będzie. Wygląda na to, że jestem w tej sprawie osamotniony.

Rozległo się wyraźne westchnienie ulgi i Nikoli Aleko podał Lomaxowi kieliszek czerwonego wina.

— Za powodzenie naszego przedsięwzięcia — rzucił z szerokim uśmiechem.

Lomax przypił do niego, a Alexias powiedział:

— Sprawy wyglądają następująco. Jutro jest świętego Antoniego. Jak zwykle, będzie to uroczysty dzień dla całej wyspy. Wszyscy żołnierze, którzy nie będą akurat pełnili służby, przyjadą bawić się do miasta.

— A co z mnichami?

— Zazwyczaj większość z nich bierze udział w procesji. Ojciec Jan dopilnuje, żeby w tym roku poszli wszyscy. Opuszczą klasztor o trzeciej po południu i powinni być z powrotem około szóstej.

— Jak wygląda sytuacja w klasztorze?

— Jeden wartownik w budce przy głównej bramie, w ciągu dnia bramy się nie zamyka, ale jest szlaban.

— Wieża znajduje się po przeciwnej stronie małego dziedzińca. Strażnicy siedzą na parterze.

— Połączenie z miastem?

— Telefon, ale Paros w odpowiednim czasie przetnie druty. Wie, co trzeba zrobić. Pracuje u nich. Na wieży jest też nadajnik o krótkim zasięgu. Na to już nic nie możemy poradzić.

— Ilu jest na służbie?

— Trzech w wartowni, czterech przy samym urządzeniu, które znajduje się na pierwszym piętrze. Moż­na tam dotrzeć tylko jedną drogą — po kręconych, kamiennych schodach.

— To brzmi dosyć dobrze — stwierdził Lomax. — Jak się tam dostaniemy?

— Pomogą wam w tym George i Yanni. — Alexias skinął głową w stronę dwóch młodzieńców. — Nie­daleko wierzchołka góry mają pasterską chatę. Wie­czorem Katina cię tam zaprowadzi.

— I co dalej?

— Codziennie o wpół do czwartej jedzie do klasz­toru ciężarówka z towarami z miasta. Wiesz, jacy metodyczni są Niemcy. George i Yanni na kilka minut zablokują drogę owcami. Do was należy zajęcie się kierowcą.

— I wjeżdżamy tą ciężarówką prosto do klaszto­ru? — domyślił się Lomax.

Alexias skinął głową.

— George i Yanni zgłosili się na ochotnika, by iść z wami. Mogą się ukryć z tyłu. Któryś z was, ty albo Boyd, może włożyć mundur kierowcy.

Tym sposobem powinniśmy być na miejscu mniej więcej o trzeciej czterdzieści pięć — stwierdzi! Lomax. — Ile czasu zajmie Niemcom dotarcie z mias­ta po tym, jak usłyszą wybuch?

Dosyć sporo, bo będą na piechotę. — Alexias uśmiechnął się od ucha do ucha. — Jadąc z willi van Horna, przejeżdżałeś przez most nad głębokim wąwozem, zaraz za miastem. Wieczorem Nikoli nafaszeruje go materiałami wybuchowymi, o których przyniesienie cię prosiłem. W chwili, gdy usłyszy eksplozję w klasztorze, wysadzi most.

— A to odetnie jedyną drogę po tej stronie góry — podsumował Lomax. — Niemcy nie będą mogli skorzystać ze swoich pojazdów.

— Wiedziałem, że spodoba ci się ten pomysł. — Alexias podstawił żonie kieliszek do ponownego napełnienia. — W porównaniu z niektórymi akcjami, które przeprowadzaliśmy na Krecie, to będzie małe piwo

— Z wyjątkiem faktu, że łódź, która nas stąd zabiera, nie wpłynie do zatoczki przed dziewiątą — zauważył Lomax — co daje nam jakieś pięć godzin ukrywania się przed Steinerem przewracającym wyspę do góry nogami.

— Kiedy porwaliśmy tego generała na Rodos, ścigali nas po całej wyspie przez cztery dni i nie udało im się nas złapać — przypomniał mu Alexias.

— Na Rodos było dosyć miejsca, żeby kluczyć. No nic, zobaczymy, jak to pójdzie.

— A więc zgadzasz się na ten plan?

Lomax podszedł do okna i wyjrzał na zatokę lekko marszcząc czoło. Po chwili odwrócił się.

— Poza jedną rzeczą. George i Yanni nie jadą z nami. Zmywają się zaraz po zatrzymaniu ciężarówki.

— Nie rozumiem — zdziwił się Alexias.

— To proste. Mając wóz poradzimy sobie z Boydem sami. Tak czy siak, jedziemy w mundurach. Tym razem żadnego chłopskiego ekwipunku.

— Chyba oszalałeś! — zawołał z niedowierzaniem Alexias.

— Jestem skłonny zgodzić się z tobą. — Lomax nalał sobie trochę wina. — Daje to jednak niewielką szansę na to, że Steiner uwierzy, iż zrobiliśmy to bez miejscowej pomocy. — Zwrócił się do księdza. — To najlepsze, co mogę zrobić, ojcze.

— Jestem wdzięczny, kapitanie Lomax — powie­dział ojciec Jan. — Jest pan odważnym człowiekiem

— Albo głupcem — wtrącił van Horn.

— Wypiję za to — rzucił Lomax.

Uniósł kieliszek i zobaczył, że Katina wpatruje się w niego z błyszczącymi oczami. Po raz pierwszy, odkąd się poznali, jej policzki były zaróżowione.

9

ŚWIĄTYNIA NOCY

Noc była spokojna — od czasu do czasu słychać było tylko poszczekiwanie psa, dochodzące z którejś z farm na dnie doliny. Niebo, usiane gwiazdami aż po horyzont, gdzie wznosiła się im na spotkanie góra, było niewiarygodnie piękne.

Lomax stanął i patrzył przez chwilę, chłonąc spokój tej letniej nocy, po czym ruszył dalej. Po paru minutach przeszli nad krawędzią skały i ich oczom ukazały się ruiny świątyni — stały na środku płaskowyżu, smagane wiatrem, rozsypujące się ze starości. W świetle księżyca czarne cienie na wpół rozwalonych filarów padały na mozaikową podłogę.

— To tutaj — odezwała się Katina.

Poszedł za nią, trącając butami luźne kamienie, przystanęli przed dużym kwadratowym grobowcem z łupanego marmuru. Miał wysokość około sześciu stóp. Jego boki zdobiły na wpół zatarte fryzy.

— A więc to jest grobowiec Achillesa — powiedział Lomax.

— Tak mówią. — Odwróciwszy się, spojrzała w dół, w stronę doliny i morza. — To okropne, że w taką noc, za jaką można by dziękować Bogu, człowiek musi być zajęty myślami o śmierci i przemocy.

Przykucnął stulając dłonie, by zapalić papierosa. Gdy podniósł wzrok, dziewczyna stała na skraju płaskowyżu. Odwróciła się, żeby podejść do niego, i przez moment poczuł strach: księżyc był bezpośred­nio za nią, rozmazując jej kontury — wyglądała nierzeczywiście i eterycznie, jak gdyby w każdej chwili mogła zniknąć. Gdy tylko zrobiła krok, czar prysnął.

Usiadła na kamieniu, opierając się o grobowiec, a Lomax przykucnął obok.

— Niedługo będziesz musiała iść, już po północy.

Skinęła głową i z ciekawością pochyliła się do przodu. Koszulę miał nie zapiętą pod szyją i w świetle księżyca wyraźnie widać było monetę, którą nosił na złotym łańcuszku.

— To medalik? — spytała.

Zaprzeczył.

— Stara moneta z brązu z wizerunkiem głowy Achillesa.

Uśmiechnęła się.

— Na szczęście?

— Coś w tym stylu. Dostałem ją od pewnej starej wróżbitki w Aleksandrii, tuż przed moją pierwszą akcją. Powiedziała mi, że napotkam wielkie niebez­pieczeństwa, ale dopóki będę miał tę monetę, nie opuści mnie odwaga.

— I uwierzył pan jej?

Uśmiechnął się.

— Niezupełnie. Ale o ile dobrze pamiętam, nawet Achilles miał swój słaby punkt.

Zawahała się, a potem powiedziała wolno:

— Kiedy wczoraj wieczorem zabił pan tego żołnierza na farmie, w pańskich oczach był jakiś chłód, który mnie przeraził. Mój wuj Alexias zabija, ponieważ nienawidzi Niemców. A dlaczego pan zabija?

— Ludzie tacy jak Boyd i ja mają do tego talent, nie ma w tym nic więcej. — Wzruszył ramionami. — Robimy to, bo to musi być zrobione.

— Rozumiem. — Po następnej chwili ciszy podję­ła: — Sądzi pan, że uda się wam jutro?

— Trudno powiedzieć. Coś nieoczekiwanego zawsze może się zdarzyć. Myślę, że największym problemem będzie przeżycie do czasu przypłynięcia łodzi.

— Co ma pan zamiar zrobić?

— Nie wiem jeszcze. Będziemy musieli rozgrywać to na bieżąco. Prawdopodobnie uciekniemy w stronę twojej farmy i zaszyjemy się gdzieś niedaleko zatoczki, w której wylądowaliśmy. O wpół do ósmej jest już ciemno, to powinno bardzo pomóc.

— Dwa lata temu mój ojciec próbował uprawiać tytoń — powiedziała. — W ziemi pod stajnią wykopał suszarnię. Wchodzi się przez klapę w ostatnim boksie — jest pokryta słomą.

— Przypuszczam, że szybko by ją znaleźli, gdyby dokładnie przeszukali teren. Ale dzięki za chęć pomocy. — Wstał. — A teraz sądzę, że powinniśmy już iść.

Zeszli razem po zboczu do niewielkiej kotliny, gdzie stała pasterska chata. George Samos siedział pod otoczakiem, pełniąc straż z karabinem na kolanach. Duży czarny pies leżał u jego stóp, zwinięty w kłębek. Grek podniósł rękę w geście pozdrowienia. Lomax i Katina podeszli na skraj kotliny i spojrzeli w dolinę.

Lomax był rozpaczliwie świadomy rzeczy, które chciałby powiedzieć, lecz nie potrafił, i wtedy ta niezwykła, tajemnicza dziewczyna odwróciła się i uśmiechnęła, jakby zdawała sobie sprawę z zamętu panującego w jego umyśle.

— Powiedzie ci się jutro, Hugh Lomaxie.

Ich dłonie spotkały się, ale dziewczyna zaraz od­wróciła się i zbiegła ze wzgórza. Przez chwilę patrzył za nią, lecz kiedy wpadła w cień wąwozu, stracił ją z oczu.

Chata była niska, zbudowana z wielkich kamien­nych złomów. Boyd siedział w kucki na kocu przed paleniskiem i montował sportowego winchestera o długiej lufie. Podniósł wzrok, gdy Lomax wszedł do środka.

— Mała poszła? — Lomax skinął głową. Po chwili Boyd dodał: — Z pewnością karmią ich odwagą na
tych wyspach.

Przykręcił na miejsce celownik teleskopowy i uniósł karabin do ramienia. Kurek uderzył o pustą komorę.

— Kiedy będziemy jutro ruszać, możesz to zo­stawić — powiedział Lomax. — Jest celne tylko na
bardzo małą odległość.

Boyd z czułością przejechał dłonią po łożysku.

— Może i ma pan rację, ale to taka piękna broń.

Załadował ją ostrożnie, położył na kocu obok siebie i odpiąwszy kieszeń munduru, wyjął cienką, oprawioną w skórę książkę. Gdy ją otworzył, Lomax spytał z zaciekawieniem:

— Co tam masz?

— Wojenne wiersze van Horna. — Boyd wes­tchnął. — Nigdy nie byłem specjalnym miłośnikiem takich rzeczy, ale muszę mu to przyznać, z pewnością trafia w sedno.

— A więc jest jeszcze dla ciebie nadzieja — stwierdził z uśmiechem Lomax.

Później, zawinięty w koc, leżał w kącie i wpatrywał się w dogasający żar ogniska, zastanawiając się, co robi na szczycie tej góry na małej wysepce Morza Egejskiego. Nie było jednak odpowiedzi — w każdym razie żadnej zadowalającej — odwrócił się więc do ściany i pogrążył w niespokojnym śnie.

10

OGIEŃ NA SZCZYCIE

Leżąc między głazami w kotlince i czując na plecach ciepło słońca, Lomax już od kilku minut słyszał zbliżającą się ciężarówkę, pomimo beczenia owiec chodzących po stoku.

Kiedy samochód pojawił się poniżej, na skarpie w dolinie, wstał i oparł się o otoczak koło Boyda. Po chwili ciężarówka znów zniknęła z widoku za wielką skałą.

Lomax wyszedł z kotlinki i pomachał do George'a i Yanniego, którzy natychmiast zaczęli sprowadzać swoje stado ze zbocza, rzucając kamieniami w pozo­stające z tyłu zwierzęta. Dwaj Anglicy pobiegli na dół, grzęznąc w rozdrobnionej ziemi, i wskoczyli do rowu. Owce dreptały wokół nich, becząc żałośnie, a George i Yanni, z długimi kijami w rękach, spychali oszołomione zwierzęta na stromy nasyp, aż całkowicie zablokowały wąską drogę.

Lomax usłyszał, jak ciężarówka zwalnia, skinął głową Boydowi i przycupnęli pod nawisem powstałym na skutek erozji suchej gleby. Chwilę później pojazd minął ich i zatrzymał się. Wychyliwszy się z kabiny kierowca krzyknął gniewnie na George'a, który stał w odległości paru jardów, przekonująco bezradny w otoczeniu kotłujących się zwierząt.

Kierowca wychylił się jeszcze bardziej i znowu wrzasnął. Tymczasem Yanni obszedł ciężarówkę od tyłu i podkradł się do szoferki. Jego długi kij uniósł się i opadł na odsłonięty kark Niemca z siłą topora kata. Kierowca nie wydał z siebie żadnego dźwięku i gdy młody pasterz otworzył drzwiczki, jego ciało runęło na ziemię.

Lomax i Boyd gramolili się już z rowu i biegli w stronę wozu. Boyd wcisnął swój beret w kieszeń maskującej bluzy i nałożył szarą furażerkę kierowcy. Była o numer za mała, ale przechylona na czoło mogła ujść, zwłaszcza z pewnej odległości. Wspiął się za kierownicę, a Lomax zwrócił się do Yanniego, który na klęczkach obszukiwał kieszenie trupa:

— Wrzućcie go do rowu i wynoście się do diabła, pamiętajcie, że nie macie zbyt dużo czasu.

George Samos zganiał już owce z drogi i gdy Lomax wsiadł do szoferki z drugiej strony, Boyd ruszył. Parę chwil później mieli już zwierzęta i hałas za sobą i skręcili za następny stok góry, w głęboki wąwóz. Lomax zdążył tylko wyjąć z kieszeni mausera Byda i sprawdzić tłumik i magazynek, kiedy wyjechali z wąwozu i ich oczom ukazał się klasztor.

Był widowiskowo ulokowany na skraju małego płaskowyżu, wystającego z boku góry niczym półka. Z tyłu skalna ściana, wysoka na co najmniej pięćset stóp, blokowała wszelki dostęp.

Lomax przykucnął na podłodze kabiny z mauserem gtowym do strzału, kryjąc głowę i ramiona pod nogami Boyda, który prowadził ciężarówkę ze stałą, dość dużą prędkością. Gdy zaczął zwalniać, mruknął:

— Mamy szczęście. Już podnosi szlaban.

— I tak będziemy musieli się nim zająć.

Boyd skinął głową. Zatrzymał się, nie gasząc silnika, i otworzył drzwiczki. Wartownik zawołał coś, czego Lomax nie zrozumiał, i podszedł do samo­chodu.

Był to drobny człowieczek po czterdziestce w brzyd­kich metalowych okularach. Karabin miał beztrosko przewieszony przez ramię i uśmiechał się. Lomax nie dał wartownikowi żadnej szansy. Chwycił go za mun­dur i pociągnąwszy do przodu, strzelił mu między oczy, po czym wciągnął ciało do kabiny. Boyd trzasnął drzwiczkami i przejechał przez bramę.

Głupkowaty uśmiech wciąż tkwił na twarzy trupa, ale z nosa i ust lała mu się krew, więc Lomax ze­pchnął go na bok. Po chwili Boyd zatoczył ciężarówką półkole i zahamował ostro przed wejściem do wieży. Otworzywszy drzwi, Lomax pierwszy wyskoczył z ka­biny i z półautomatem gotowym do strzału ruszył szybko do przodu. Było chłodno, ciemno i bardzo spokojnie. Spiralne schody znajdowały się w odległości zaledwie paru stóp, a obok nich drzwi do wartowni Ktoś zaśmiał się w środku; zabrzmiało to odlegle i jakby nierzeczywiście.

Podeszli do drzwi. Lomax wierzchem dłoni otarł pot z czoła i skinął głową. Boyd cicho otworzył drzwi i weszli do środka.

Dwóch strażników siedziało w samych koszulach przy stole grając w karty, trzeci zaś leżał na jednej z wąskich żelaznych pryczy, czytając jakiś magazyn jeden z grających zaklął i rzucił karty na stół, na co drugi ze śmiechem sięgnął po leżące na środku stołu monety. Wtedy zobaczył Anglików.

— Wstawać! — rozkazał po niemiecku Lomax. — Róbcie, co wam każemy, to przeżyjecie. Wstali powoli z rękami złożonymi za szyję. Obaj gracze byli zaledwie chłopcami, ale ten, który czytał, był starszy — wyglądał na opanowanego i twardego, Na twarzy miał blizny od szrapnela.

— Dobra, szybko na górę — polecił Lomax Boywi. — Ja popilnuję tych trzech. — Kiedy sierżant wyszedł, rzucił: — Zdejmijcie pasy i odwróćcie się. Jeden z młodzieńców zaczął się trząść, ale starszy odezwał się:

— Nie martw się, synu. Nie zajdą daleko.

— Zamknij się i rób, co mówię — warknął Lomax — Gdybyśmy mogli sobie pozwolić na hałas, już byś nie żył.

Nagle na schodach rozległ się odgłos strzelaniny, Lomax odruchowo zerknął w stronę drzwi i w tym momencie mężczyzna z bliznami kopnął w niego krzesłem i skoczył do półki z bronią. Anglik odwrócił się natychmiast, strzelając z biodra szerokim łukiem, który rzucił Niemcem o ścianę. Zaraz potem ściął obu chłopców, ciągle stojących przy stole, oszołomionych i zdezorientowanych. Jeden z nich krzyczał w agonii, tłukąc obcasami o podłogę. Lomax dokończył go szybką serią i wybiegł do przedsionka. Kiedy stanął na stopniach, zza rogu wyskoczył Boyd. Miał krew na twarzy po odprysku kamienia, który rozciął mu policzek.

— Na półpiętrze natknąłem się na jednego z nich schodzącego w dół — powiedział. — Był dla mnie za szybki, cholera. Zatrzasnął jakąś stalową klapę przy schodach na pierwszym piętrze.

— Zanim się zorientujemy, ściągną tu wszystkich żołnierzy z miasta — stwierdził Lomax. — A Nikoli nie wysadzi mostu, dopóki nie usłyszy wybuchu stąd. Będziesz musiał założyć ładunki tutaj.

Boyd nie spierał się. Zdjął plecak i otworzył go. Plastik był już powiązany w ładunki i Lomax pomógł mu szybko je uzbroić. Następnie Boyd ułożył ładunki w równych odstępach pod ścianami. Gdy zaczął za­kładać przewody, w oddali rozległ się huk eksplozji. Przez krótką chwilę popatrzyli na siebie, po czym Boyd wrócił do swego zajęcia. Najwyraźniej coś zmu­siło Nikolego Aleko do pospieszenia się. Prawdopo­dobnie jakiś pojazd próbował przejechać most i Grek zdał sobie sprawę, że coś musiało pójść nie tak.

— Wystarczy? — spytał Lomax.

Boyd wzruszył ramionami.

— To zależy od tego, w jakim stanie są fundamen­ty. W tym klimacie zaprawa w starych budowlach jest zwykle porządnie zwietrzała. — Podłączył prze­wody do małego detonatora na baterię i powie­dział: — Niech pan zapala ciężarówkę. Jak tylko usłyszę silnik, nastawię to na trzydzieści sekund.

Lomax wyszedł szybko. Zabity wartownik wciąż le­żał na podłodze kabiny; twarz obsiadły mu już muchy Wyciągnął ciało z szoferki i usiadł za kierownicą Silnik zaskoczył z rykiem i gdy Lomax włączył bieg, Boyd wybiegł z przedsionka i wskoczył na miejsce obok niego.

Lomax zakręcił tak ostro, że zewnętrzne koła uniossię w powietrzu. Kiedy przyspieszali jadąc przez dziedziniec, z jednego z wyższych pięter ktoś wystrzelił serie ze schmeissera, wzbijając pociskami tuman kurzu dziesięć jardów w lewo od samochodu. Po chwili minęli wrota. Wybuch był potężny i Lomax ujrzał w lusterku wielki grzyb ponad murami, z wieżą w środku. Przez chwilę stała jeszcze prosto, a potem przechyliła się na bok i przewróciła powoli, znikając w chmurze pyłu i dymu.

Boyd patrzył przez okno i teraz odwrócił się z szerokim uśmiechem.

— Muszę się panu przyznać, że przez chwilę czy dwie byłem trochę zaniepokojony.

— Ja ciągle jestem — odparł Lomax. — Im szybciej znajdziemy się po drugiej stronie góry, tym lepiej dla nas. W obłoku pyłu przejechał przez wąwóz i zahamował ostro, gdy wydostali się na otwartą przestrzeń, niemiecki transportowiec objeżdżał właśnie zbocze góry kilkaset jardów przed nimi i zmierzał w ich kierunku.

Mieli zaledwie sekundy. Lomax popchnął Boyda w stronę drzwi.

— Wyskakuj! — krzyknął.

Boyd bez słowa skoczył na ziemię, a Lomax gwałwnie dodał gazu. Po chwili otworzył swoje drzwiczki również skoczył.

Niemcy wydawali się nieświadomi niebezpieczeństwa, W ostatniej chwili ich kierowca szarpnął kierow­nicą transportowca tak ostro, że pojazd wpadł do rowu. Pusta ciężarówka przemknęła obok. Pięćdziesiąt jardów dalej przeleciała nad krawędzią drogi i znik­nęła z widoku. Właśnie wtedy zza zbocza wyjechał kolejny transportowiec.

Kiedy Lomax wyczołgał się z rowu i ruszył biegiem przez drogę, kilkunastu żołnierzy rzuciło się w jego stronę. Przyklęknąwszy, posłał im długą serię, po czym przebiegł resztę drogi i zaczął wchodzić na stok. Wspinał się po przekątnej, trzymając się otoczaków, a za nim rozłożyły się w wachlarz szare postacie. Raz się zatrzymał i natychmiast kula kopnęła ziemię tuż obok. Schyliwszy się, ruszył dalej.

Byli blisko, bardzo blisko. Nagle pośliznął się tracąc oparcie pod stopami i zjechał parę metrów w dół. Usłyszał za sobą okrzyk triumfu, a zaraz potem wybuch granatu. Gdy echo przebrzmiało, nie słyszał już odgłosów pościgu.

Zza otoczaka trochę wyżej na zboczu wysunął się Boyd. Zamachnął się i w powietrzu poleciał łukiem następny granat. W momencie eksplozji Lomax skulił się odruchowo i rozpaczliwym wysiłkiem wgramolił się na małą półkę skalną, na której stał Boyd.

Z trudem łapiąc oddech odwrócił się i oparł o głaz. Niemcy z pierwszego oddziału, którzy przeżyli, wciąż się wspinali. Za ich plecami wznosił się samotny klif.

— Nikoli powinien był wcześniej wysadzić most — powiedział.

Boyd pokiwał głową.

— Cała ta sprawa zaczyna śmierdzieć.

Na lewo od nich górskie zbocze pięło się pionowo w górę do małej kotlinki, gdzie stała pasterska chata, w której spędzili noc. Żołnierze z drugiego transporto­wca byli już na wzgórzu i zamierzali odciąć im odwrót.

Lomax nie wahał się. Wyskoczył z ukrycia i ruszył szybko w poprzek stoku, a Boyd za nim. Pociski z głuchym łoskotem zadudniły o ziemię parę stóp pod nimi i wiedział, że zaraz znajdą się w zasięgu niemieckiej broni. Boyd przystanął i wypuścił dziką serię, zmuszając ścigających do pochylenia głów. Po chwili jednak odpowiedzieli zmasowanym ogniem. Nagle jeden z nich okręcił się i upadł na twarz, potem następny. Natychmiast cała grupa rozproszyła się, chowając za najbliższe otoczaki. Ktoś strzelał do nich z kotlinki pod samym szczytem góry.

Lomax powiesił sobie karabin na szyi i czepiając się luźnych kamieni ruszył pod górę. Przeczołgali się nad brzegiem kotlinki. Za dużym otoczakiem leżała Katina ze sportowym winchesterem Boyda przy ramieniu. Oddała dwa szybkie strzały i przysunęła się do Lomaxa.

— Co ty tu do diabła robisz? — zapytał.

— Martwiłam się o was — odparła. — Kiedy się rano obudziłam, miałam złe przeczucia, więc pomyślałam, że przyjdę i poczekam w chacie. Znalazłam karabin i resztę waszych rzeczy i nagle rozpętało się to piekło.

Boyd siedział oparty o głaz. Uniósł mundur i koszulę i przyciskał gazę polowego opatrunku do brzydkiej, poszarpanej rany w boku. Lomax przyklęknął obok niego.

— Co z tobą?

Boyd zmusił się do uśmiechu.

— Niech się pan o mnie nie martwi. Zapnę pas na następną dziurkę.

Katina wyjrzała poza krawędź i cofnęła się szybko.

— Są bardzo blisko.

— Więc lepiej ruszajmy.

Podał Boydowi rękę, pomógł mu wstać i zaczęli wspinać się w stronę płaskowyżu i grobowca Achil­lesa. Twarz sierżanta była wykrzywiona bólem, na czoło wystąpiły mu wielkie krople potu. Odwrócił się do Lomaxa.

— Nic z tego, nie dam rady iść tak szybko jak wy. Tylko was będę opóźniał.

Lomax zignorował go i odezwał się do Katiny:

— Ja ich tu zatrzymam. Pomóż mu zejść w dół zbocza i zaprowadź do farmy, a ja dołączę do was po zmroku.

Wziął od niej winchestera i podał jej półautomat Boyda. Nie dał żadnemu z nich okazji do dyskusji, bo po prostu odwrócił się i pobiegł na koniec płaskowyżu. Tam położył się przy otoczaku, zza którego miał dobry widok na chatę.

Jakiś żołnierz przeszedł ostrożnie ponad krawędzią kotlinki. Naciskając spust, Lomax widział przez celo­wnik teleskopowy orła na jego mundurze.

Gdy w chwilę później obejrzał się przez ramię, zobaczył, że jest sam.

11.

BEZ URAZY, KAPITANIE LOMAX

Kiedy ostrożnie schodził w kierunku farmy, zaczęło padać i znad morza nadpłynęła mgła, popychana zimnym wiatrem. Przystanął pod osłoną drzewa oliwnego i spojrzał w kotlinę. Farma była ciemna i spokojna, ruszył więc dalej i przemknął pod płotem. Przy końskim żłobie zatrzymał się, spryskał twarz wodą i wypłukał usta. Gdy się wyprostował, drzwi stajni otworzyły się i ukazała się Katina.

— Czekałam na ciebie na strychu — powiedziała. — Zaczynałam już myśleć, że nigdy nie przyjdziesz.

Natychmiast poczuł, że coś jest nie tak, i podszedł bliżej, patrząc na nią.

— Gdzie Boyd?

Nastąpiła chwila ciszy, po czym dziewczyna odezwała się powoli:

— W pierwszym boksie. Nie mogłam zaprowadzić go dalej.

Coś w jej głosie powiedziało mu, czego się może odziewać, wszedł jednak do środka, wyciągając kieszeni latarkę. Boyd leżał na plecach na słomie; jego niewidzące oczy były zapadnięte, a ręce złożone na piersiach zimne i sztywne.

— Wszystko było w porządku, zanim doszliśmy do szczytu wzgórza — powiedziała Katina martwym głosem. — Wtedy dostał krwotoku. Nigdy nie widziałam tyle krwi. Prawie godzinę zajęło mi sprowa­dzenie go tutaj.

Zaczęła płakać. Lomax rzucił karabin i przytulił ją do siebie. Po chwili opanowała się i odsunęła od niego.

— Przepraszam, zachowuję się jak dziecko. Powi­nieneś już schodzić do zatoki. Nie masz zbyt wiele
czasu.

Był zmęczony, bardziej niż kiedykolwiek w czasie tych czterech długich lat, i wszystko nagle przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Wyjął papierosa i zapa­liwszy go, wydmuchnął z westchnieniem dym. Wysoko na wzgórzu rozległo się w nocnym powietrzu ujadanie psa gończego. Katina złapała go za ramię.

— Myślałem, że zgubiłem ich w strumieniu o milę stąd — powiedział. — Wygląda na to, że się myliłem

— Jeszcze jest czas — rzuciła nagląco.

Pokręcił głową.

— Dla ciebie, Katino, ale nie dla mnie. Spróbuje ich odciągnąć. Jak tylko zacznie się strzelanina, wyślizgnij się przez gaj oliwny i wracaj przez górę. Zostawię ci winchestera. Rozkłada się na części, więc
będziesz mogła go łatwo schować.

— Nie opuszczę cię — powiedziała stanowczo.

Chwycił ją mocno za ramiona.

— Ojciec Jan miał rację co do mnie. Walka i uciecz­ka, i zostawianie innym całego ciężaru konsekwencji
Nadszedł czas, żebym przyjął część tego na siebie.

— Ale jakiemu celowi to ma służyć? — spytała z rozpaczą w głosie.

— Nie wiem — odparł. — Może pomoże to miesz­kańcom Kyros, może nie. Ale będzie warto, nawet jeśli pomoże tylko tobie.

Znowu się rozpłakała, opierając głowę na jego piersi. Podniósł jej podbródek i pocałował w usta, a potem delikatnie ją odsunął. Szybkim szarpnięciem zerwał z szyi złoty łańcuszek z monetą i włożył jej w dłoń.

— Nie będę już tego potrzebował.

Podciągnąwszy Boyda do pozycji siedzącej schylił się i przełożył go sobie przez ramię. Ciało było zdumiewająco lekkie. Gdy wyszedł na zewnątrz, zimny deszcz uderzył go w twarz.

Psy były już bardzo blisko; kiedy przeszedł przez podwórze i ruszył drogą, mijały grzbiet wzgórza nad jego głową.

Rzucił się do biegu i po chwili skręcił z drogi na nagie zbocze. Zatrzymał się na szczycie niewielkiego wzniesienia, ostrożnie położył ciało Boyda na ziemi Odwrócił się, ściągając z ramienia automat.

Szli właśnie przez gaj oliwny. Posłał im długą serię — w odpowiedzi usłyszał krzyki, wycie psów i strzały z automatów.

Zaczął biec dalej, ale w pewnym momencie nogi odmówiły mu posłuszeństwa i potknął się, upadając ciężko na kamień. Przez chwilę leżał na wpół ogłuszony, a potem podniósł się z trudem. Goniący go ludzie i ujadające wściekle psy ominęli farmę i biegli dalej drogą.

Uniósł karabin i nacisnął spust, rozrywając ciszę nocy długim, rozbrzmiewającym wokół hukiem. Opróżniwszy magazynek cisnął bezużyteczną broń w bok i rzucił się do ucieczki, ale w tym momencie zaszczekał w odpowiedzi schmeisser. Poczuł, jakby coś wielo­krotnie kopnęło go w nogi, i upadł na twarz.

Wszystko od niego odpłynęło, ciągle jednak był jeszcze przytomny, gdy jakaś ręka chwyciła go za ramię, odwróciła i ktoś poświecił mu w twarz latar­ką. Słyszał podniesione głosy żołnierzy i warczenie przytrzymywanych psów, ale po chwili wszystkie odgłosy zlały się ze sobą i znów pogrążył się w cie­mność.

Czerń powoli przemieniła się w szarość i doszła go jakaś cicha rozmowa. Otworzywszy oczy, ujrzał bez­pośrednio nad głową światło. Leżał na wąskim stole operacyjnym i kiedy lekko się poruszył, rozmowa ustała i na pokrytej kafelkami podłodze rozległy się szybkie kroki. Mężczyzna, który pochylił się nad nim, miał na sobie biały kitel i najwyraźniej był lekarzem.

— Proszę się rozluźnić — powiedział. — Wszystko będzie dobrze.

Podszedł pielęgniarz z tacką i lekarz, napełniwszy strzykawkę, dał Lomaxowi zastrzyk. Kiedy skończył, otworzyły się jakieś drzwi i wszedł Steiner. Z lekkim uśmiechem oparł się na stole operacyjnym.

— A więc, mój drogi Lomax, ciągle jest pan z nami.

Lomax skrzywił się, usiłując się podnieść.

— Skąd pan zna moje nazwisko?

Pielęgniarz nacisnął nogą pompkę, podnosząc jeden koniec stołu i stawiając ich twarzą w twarz. Steiner zaśmiał się.

— W moim biurze mam pańskie akta grube na sześć cali. Wywiad co miesiąc coś do tego dodaje, Nigdy jednak nie spodziewałem się zobaczyć pana na Kyros. A propos, wykonał pan wspaniałą robotę w klasztorze. Wartą kolejnej belki do pańskiego Krzyża Wojennego. — Z cienkiej złotej papierośnicy wyjął papierosa, włożył go Lomaxowi do ust i zapalił. — Jak się pan czuje?

Anglik spojrzał w dół i zobaczył, że ma rozcięte spodnie, a obie nogi grubo obandażowane.

— Tak, jakbym nie powinien tu być.

— Ale jest pan — stwierdził Steiner. — Szkoda, naprawdę. Powinienem kazać pana rozstrzelać. Przypuszczam, że zdaje pan sobie z tego sprawę?

— Zrobiłem już swoje.

— Oczywiście trochę współpracy mogłoby zmienić moje zdanie. Na przykład nazwiska tych, którzy panu ułatwili przeprowadzenie całej akcji.

— Nie potrzebowałem miejscowego wsparcia. Miałem ze sobą pół tuzina dobrze wyszkolonych żołnierzy.

— To dziwne — powiedział Steiner. — Jak dotąd, doliczyliśmy się tylko pana i tego martwego sierżanta, który był przy panu. Jak pan to wyjaśni?

— Reszta moich ludzi musiała już zdążyć się stąd wynieść. — Lomax spojrzał na zegarek. — O ósmej po drugiej stronie wyspy miała nas zabrać łódź podwodna. — Uśmiechnął się lekko. — Spóźnił się pan, pułkowniku.

— A więc nie dojdziemy do porozumienia?

— Nie ma nic, co do czego moglibyśmy się poro­zumieć.

Spodziewałem się, że pan to powie. — Steiner włożył rękawiczki. — Bez urazy, Lomax. Szanuję odważnego człowieka, ale muszę robić, co do mnie należy.

— Bez urazy — zgodził się Lomax.

Niemiec podał mu rękę i wyszedł, a Lomax oparł się o poduszkę. Wszystko przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Narkotyk zaczął działać i poczuł się śpiący. Wydawało mu się, że Steiner jakby śmiał się z niego — nie rozumiał czemu. Pielęgniarz obniżył stół i Anglik wpatrzył się w lampę nad sobą, a po chwili pogrążył we śnie.

Kiedy się obudził, leżał na noszach w karetce. Obok niego siedziało dwóch sanitariuszy w polowych mundurach. Z trudem przekręcił głowę i zmarszczył czoło.

— Gdzie ja jestem? Co się dzieje?

Jeden z nich — młody chłopak o miłej twarzy i poważnych oczach — nachylił się.

— Nie ma powodu do niepokoju. Jedzie pan na Kretę, to wszystko. Pańska noga wymaga specjalnej
operacji.

Leżał w oszołomieniu, usiłując coś z tego zrozumieć, ale nie był w stanie się skoncentrować. Nagle karetka zatrzymała się, otwarto drzwi i wyciągnięto go.

Był wczesny poranek, szary i pochmurny. Padał lekki deszcz, a od zatoki wiał zimny wiatr. Na molo stało w małych grupkach trzydzieści, może czterdzieści osób, zajętych rozmową. Głównie mężczyźni, choć kręciło się też parę kobiet. Zaciekawieni podeszli bliżej, gdy sanitariusze podnieśli nosze, i strażnicy musieli odepchnąć ich, by zrobić przejście. Minutę czy dwie zajęło im zniesienie noszy po kładce do czekającej już łodzi torpedowej. Położyli go na pokładzie obok sterówki i stanęli przy nim. Marynarze szybko odcumowali. Kiedy łódź odbijała od mola, ludzie w milczeniu zebrali się na jego krawędzi. Lomax spojrzał na rząd bladych twarzy bez wyrazu. Obraz miał lekko zamglony, ale dostrzegł Katinę.

A więc była bezpieczna? Chociaż za to mógł być wdzięczny. Na głowie miała chustę i wyglądała dokładnie tak, jak tamtego pierwszego wieczoru — bardzo młodo, z oczami jak czarne cienie na jasnej twarzy. Coś zakłuło go w gardle. Leżał tak na pokładzie, a zimny deszcz padał mu na twarz. Gdy wyspa rozpłynęła się we mgle, nad głową przeleciała mu mewa i pomknęła w szary branek niczym odchodząca dusza.

CZĘŚĆ TRZECIA

ODGŁOSY POLOWANIA

12

NIGDY NIE POWINNO SIĘ DO NICZEGO WRACAĆ

Kiedy się obudził, zobaczył, że w prawej dłoni wciąż ściska monetę. Spojrzał na nią ze zdziwieniem, gdyż jego pierwszą przytomną myślą było, iż nie powinien jej mieć, i wtedy sobie przypomniał. Przeszłość i teraźniejszość zmieszały się tak dokładnie, że poczuł zamęt w głowie. Położył łańcuszek z monetą na małym stoliku przy łóżku, opuścił nogi na podłogę i usiadł, usiłując zebrać myśli. Kim jestem? — zastanawiał się. — Nocnym Przyby­szem czy Hugh Lomaxem, mieszkającym w Kalifornii Scenarzystą i pisarzem? Nie było odpowiedzi. Stał się obcym dla samego siebie.

Wstał i podszedł do umywalki. W boku — gdzie dosięgło go kopnięcie — czuł tępy ból, a na policzku miał brzydkie zadraśnięcie. Ściągnąwszy koszulę ochlapał twarz letnią wodą. Kiedy się wycierał, rozległo się pukanie do drzwi i weszła Katina.

Miała na sobie tę samą jedwabną chustkę i kremową lnianą sukienkę co przedtem.

— Jak się czujesz? — spytała z uśmiechem, zamykając drzwi.

Odwzajemnił jej uśmiech.

— Zbyt stary na uliczne burdy z mężczyznami o połowę młodszymi ode mnie.

Otworzyła jego walizkę i wyjęła czystą koszulę.

— Co robiłeś?

— Wracałem w przeszłość — odparł. — Próbowa­łem coś z tego zrozumieć.

— Niebezpieczna gra. Mówią, że nigdy nie powin­no się do niczego wracać.

— Myślę, że mają rację. Nie jestem już nawet pewien, kim jestem.

— Jesteś Hugh Lomaxem — powiedziała i zaraz dodała: — Nocny Przybysz umarł dawno temu.

— Nie jestem tego taki pewny. Dziś po południu prawie zabił człowieka. — Nie miała na to nic do powiedzenia, więc mówił dalej: — Nie ma w tym żadnej logiki, Katino. Mam tylko jedną rzecz na tym oszalałym świecie, której mogę się trzymać. To, iż wiem, że nie zdradziłem tych, którzy mi pomogli.

— Wiem, Hugh. Wierzę ci i Oliver także ci wierzy Chce się z tobą zobaczyć. Sądzi, że może mógłby pomóc. Pojedziesz ze mną do willi?

— Cóż mam do stracenia? I tak chciałem się z nim spotkać.

Podeszła do drzwi i otworzyła je.

— Będę czekać na dole. Zanim wyjedziemy, chcę zamienić słowo z Anną.

Postanowił się nie golić i szybko dokończył ubiera­nia. Kiedy pięć minut później wyszedł na upalne słońce placu, Katina siedziała za kierownicą jeepa rozmawiając z Kytrosem. Sierżant odwrócił się i przyjrzał mu krytycznym wzrokiem.

— Wygląda pan znacznie lepiej niż Dimitri.

— Jak z nim? — spytał Lomax.

— Kiedy widziałem go po raz ostatni, zakładano mu właśnie kilka szwów na twarz — odparł Kytros — Ale niech pan go nie ocenia zbyt nisko. Trzeba więcej niż jednego pobicia, by rozłożyć go na łopatki. Jest zbudowany ze stali, a jego zdolność do nienawiści jest wręcz przerażająca.

— Czy mam to traktować jako ostrzeżenie?

Kytros z powagą skinął głową.

— Niech pan się trzyma z dala od ulic w nocy, panie Lomax. Są tu tacy, którzy chętnie by pana
zabili. Wolałbym, żeby im pan tego nie ułatwiał.

— Cała przyjemność po mojej stronie. — Lomax usiadł obok Katiny. — Coś jeszcze?

— Być może jedyną wartą zachodu spuścizną po niemieckiej okupacji jest nasza sieć telefoniczna — powiedział Kytros. — Byłoby dobrze, gdyby mógł mnie pan na bieżąco informować o swoich ruchach. Jeśli nie będzie mnie w biurze, telefonistka skontaktuje pana ze mną.

Odsunął się i Lomax z Katiną ruszyli przez plac. Kiedy znaleźli się w bocznej uliczce, zapytała:

— Zrobisz to, o co prosi?

Lomax skinął głową.

— Czemu nie, jeśli to go uszczęśliwi?

Wsiedł do samochodu i Katina skupiła uwagę na prowadzeniu. Nad wąwozem za miastem był nowy most — stalowa sieć zastąpiła robotę kamieniarską — ale poza tym wydawało się, że nic się nie zmieniło. Osłoniwszy twarz rękami zapalił papierosa, po czym usiadł tak, żeby móc na nią patrzeć.

— Gdzie jest Yanni? — zapytał. Uśmiechnęła się.

— Zostawiłam go obżerającego się w kuchni.

— Z kim? Ze starą Marią?

Jej uśmiech zbladł.

— Maria umarła dawno temu, w Fonchi. Wzięli ją razem z Oliverem.

Westchnął ciężko, przypominając sobie staruszkę i jej uprzejmość. Po chwili następna myśl przyszła mu do głowy i zapytał:

— A co się stało z twoją ciotką?

— Próbowała ostrzec wujka, kiedy po niego szli. Zastrzelili ją na schodach.

— Kolejna rzecz, za którą mnie wini? — spytał z goryczą.

Katina nie odpowiedziała jednak i jechali dalej w milczeniu.

Kiedy zatrzymała silnik na podwórzu przed staj­niami z tyłu willi, było cicho, gorąco i bardzo spokoj­nie. Nic się nie zmieniło. Czas stanął w miejscu, przeszłość i teraźniejszość zlały się, nadając wszyst­kiemu nierzeczywisty charakter. Gdy poszedł za Ka­tiną wąską ścieżką między drzewami oliwnymi i wszedł do domu, poczucie nierzeczywistości jeszcze się spo­tęgowało.

Wszystko było dokładnie tak, jak przed siedemna­stoma laty. Wielki kamienny kominek, fortepian, wypełnione książkami półki. Przystanął i dotknął ich delikatnie ręką. Nagle zachwiał się, czując lekki zawrót głowy, i Katina spytała z niepokojem:

— Nic ci nie jest?

Wziął głęboki oddech i pozbierał się.

— Nie ma powodu do obaw. Po prostu czuję się trochę dziwnie, kiedy tak tutaj stoję. Jakby poza czasem. Muszę się z tym oswoić.

Wydawało się, że Katina chce coś powiedzieć, zawahała się jednak i odwróciła, lekko marszcząc czoło. Wyszła do hallu i poszła chłodnym pobielonym korytarzem, który prowadził na północny taras. Kolisty szklany pokój wypełniało rozproszone światło — zasłony były w połowie zaciągnięte dla ochrony przed mocnymi promieniami słońca. Nie było van Horna, ale jego wspaniała kolekcja greckiej ceramiki stała na swoim miejscu, a wielka czerwono-czarna amfora ciągle stanowiła jej główną ozdobę, dumnie samotna na swoim piedestale pośrodku pokoju. Lomax patrzył na nią z podziwem, ale nagle zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Jej powierzchnia była pokryta siecią delikatnych linii. Musiała zostać roztrzaskana na setki kawałków, które potem ktoś mozolnie dopasował z powrotem. Usłyszał za sobą kroki i rozległ się głos van Horna:

— Zajęło mi to ponad rok. — Jego twarz wydawała się trochę szczuplejsza, a włosy i wąsy posiwiały, ale kiedy Lomax przyjął podaną mu rękę, jej uścisk był zadziwiająco mocny.

— Co się stało? — zapytał. Van Horn wzruszył ramionami. — Kiedy Niemcy przyszli mnie aresztować, zrobili się trochę nieprzyjemni. Dziwne, ale gdy wróciłem po wojnie, znalazłem wszystkie kawałki w pudełku stojącym w piwnicy. Składanie tego do kupy dało mi jakieś zajęcie przez ten pierwszy rok i jakoś pomogło przetrwać.

— Po Fonchi?

Skinął głową.

— Chodźmy na taras. Pod wieczór jest tam dość przyjemnie.

Katina wycofała się cicho, a mężczyźni wyszli na zewnątrz. Widok zapierał dech w piersiach: słońce, niczym pomarańczowa kula, opadało, by spotkać się z morzem, w oddali można było dostrzec Kretę i jej góry migocące w gorącym powietrzu.

Lomax oparł się na betonowej balustradzie i spoj­rzał w dół. Skalne ściany schodziły dobre dwieście stóp niżej do małej zatoczki w kształcie leja. Z tej wysokości wyraźnie widział różne odcienie błękitu i zieleni wody, spowodowane różną głębokością zale­gania ciemnych pokładów bazaltu. Trzydziestostopowa łódź motorowa unosiła się spokojnie przy kamien­nym molo, wychodzącym z białego piasku.

Van Horn usiadł na brezentowym krześle obok stołu, na którym stała karafka z zimną wodą, parę butelek i przenośna maszyna do pisania.

Lomax podniósł kilka kartek papieru zdmuchnię­tych przez wiatr i położył je z powrotem na stole.

— Wydaje mi się, że od dłuższego czasu nie czyta­łem nic nowego pana autorstwa.

— Mój drogi, już dawno temu powiedziałem wszystko, co chciałem. — Van Horn nalał dżinu do dwóch kieliszków. — Wie pan, Niemcy dali nam do zrozumienia, że pan nie żyje. Że statek, na którym wysłano pana na Kretę, nigdy tam nie dotarł. Co się stało?

Lomax usiadł i wyjął papierosa.

— Natknęliśmy się na grecką caicque, której nie powinno być tam, gdzie była, i kapitan postanowił przeprowadzić dochodzenie. Na nieszczęście dla niego okazało się, że to wilk w owczej skórze. Brygada ze Special Boat Service, która miała nas zabrać z Kyros po wykonaniu misji.

— A więc łódź torpedowa została zatopiona? Co stało się z panem potem?

— Dowódca SBS tak szybko, jak tylko mógł, zawiózł mnie do Aleksandrii. Moje nogi były w kiepskim stanie, więc przewieźli mnie samolotem do Anglii na specjalne leczenie. Nie byłem zdolny do czynnej służby aż do początku czterdziestego piątego roku. W tamtym czasie sytuacja w Europie szybko się zmieniała i zdecydowano, że większy pożytek ze mnie będzie w Niemczech.

— W końcu Morze Egejskie nigdy nie było niczym więcej niż boczną sceną. Nawet nie zawracano sobie głowy inwazją na Kretę. Kiedy nadszedł koniec, Niemcy po prostu poddali się, tak jak na wszystkich wyspach.

— Inwazja na Kretę była pretekstem do tej operacji Kyros. Ale pan sądzi pewnie, że cała ta sprawa była stratą czasu.

Van Horn wyglądał na lekko zdziwionego.

— Czy kiedykolwiek udawałem, że myślę inaczej? Wszystko to było bardzo romantyczne, ale nie starajmy się dowieść, że miało choćby najmniejszy wpływ na przebieg wojny.

Lomaxa ogarnął gniew.

— Szkoda, że Joe Boyd i jeden czy dwóch innych, których mógłbym wymienić, nie są tutaj i nie słyszą, jak pan to mówi.

— Ja też mógłbym podać panu parę nazwisk — powiedział spokojnie van Horn. — Stara Maria, żona Alexiasa i wielu innych. Niewinni świadkowie, którzy nawet nie bardzo wiedzieli, o co w tym wszyst­kim chodzi. Fonchi było wystarczająco złe, ale co z kobietami i dziewczętami, takimi jak Katina, wy­słanymi do żołnierskich burdeli w Grecji? To one były prawdziwymi ofiarami.

Mówił dalej, ale Lomax go już nie słyszał. Cier­pienie było prawie fizyczne, twarda kula podeszła mu do gardła, grożąc uduszeniem. Zatoczył się na balus­tradę i zwymiotował.

Przez chwilę stał, wpatrując się w pustkę, i w końcu dźwięki powoli powróciły do niego. Dostrzegł obok siebie van Horna z kieliszkiem w wyciągniętej dłoni. Gdy jego zawartość wypalała sobie drogę do żołądka Lomaxa, gospodarz odezwał się cicho:

— Przepraszam, myślałem, że pan wiedział.

— To jedyna rzecz, którą pominęła milczeniem — wyszeptał.

Van Horn łagodnie położył mu rękę na ramieniu, a potem wrócił na krzesło, Lomax zaś zapalił papiero­sa i patrzył bezmyślnie w przestrzeń.

Po chwili odwrócił się.

— Katina mówiła mi, że jest pan jedyną osobą, która wierzy, że nie zdradziłem was wszystkich
Steinerowi.

Van Horn ponownie napełnił swój kieliszek.

— To prawda.

— Mogę zapytać, dlaczego?

Von Horn wzruszył ramionami.

— Powiedzmy po prostu, że nie wydawało mi się by to leżało w pańskim charakterze.

— I uważa to pan za wystarczający powód?

— Jestem zawodowym pisarzem, niech pan pamięta. Ludzie to mój biznes.

Lomax znowu usiadł przy stole.

— Proszę mi opowiedzieć, co się wydarzyło, jak pana aresztowali.

— Pewien nadgorliwy młody oficer przybył tu z oddziałem żołnierzy i bez żadnego wyjaśnienia przeszukał mój dom. Wtedy właśnie rozbili amforę. Potem zabrali mnie do kwatery dowództwa na spotkanie ze Steinerem, który stwierdził po prostu, że posiada informację, jakobym udzielał schronienia pa­nu i Boydowi. Oczywiście powiedziałem, że nie wiem, o czym mówi.

— A kiedy po raz pierwszy padła sugestia, że to ja dałem mu tę informację?

— Usłyszałem o tym jakiś miesiąc później, od jednego ze strażników w miejscowym więzieniu.

— A więc nie wysłali pana prosto do Fonchi?

— Najpierw spędziłem trzy miesiące w więzieniu tutaj. Większość pozostałych już była w obozie, gdy mnie przeniesiono.

— Alexias też?

— On nigdy nie był w Fonchi. Wysłali go od razu do więzienia gestapo w Atenach. Prawdopodobnie myśleli, że tam będą mogli wycisnąć go do sucha. Wiedzieli, że pracował z EOK na Krecie.

— Ale dlaczego trzymali pana samego tu w więzieniu?

— Zawdzięczam to Steinerowi. Wiedział, że z mo­im zdrowiem nie było dobrze, a lekarz garnizonowy
powiedział mu, że nie przetrwam trzech miesięcy w Fonchi. Myślę, że starał się zrobić dla mnie, co mógł.

— Niby czemu? — spytał Lomax.

— Lubił mnie, po prostu. — Van Horn wzruszył ramionami. — Niech pan nie zapomina, że co tydzień graliśmy w szachy. Zdobywał dla mnie trudno do­stępne środki medyczne, które wielu ludziom ura­towały życie. Był bezwzględny, ale nie był złym człowiekiem.

— Skąd więc ta zmiana uczuć po trzech mie­siącach?

— Nie było żadnej zmiany. Pewnego ranka opuścił wyspę na łodzi torpedowej, płynąc na jakąś wojskową konferencję na Krecie. Tak jak o panu, nigdy o nim więcej nie usłyszano. Jego następca kazał przenieść mnie do Fonchi zaraz po objęciu stanowiska. Przeby­wałem tam do niemieckiej kapitulacji w Grecji w na­stępnym roku.

— Temu lekarzowi garnizonowemu trochę się nie udało, kiedy stwierdził, że nie przeżyje pan tam dłużej niż trzy miesiące — zauważył Lomax.

Wyzwanie było niedwuznaczne i stanęło między nimi jak miecz. Po chwili van Horn powiedział spo­kojnie:

— Wygląda na to, że ma pan pewne wątpliwości co do prawdziwości mojej opowieści. Może uda mi
się przekonać pana czymś bardziej konkretnym niż słowa.

Wstał i rozpiąwszy swoją kremową lnianą koszulę odwrócił się. Od ramion aż do miednicy jego plecy były jedną wielką blizną — wielkie wypukłe pręgi przecinały się, tworząc brzydką sieć.

Założył koszulę z powrotem.

— Niezbyt przyjemne, co? Pięćdziesiąt batów za uderzenie strażnika, a było to jeszcze łagodne w porównaniu z tym, co zrobili niektórym innym więźniom.

— I przeżył pan to? — spytał powoli Lomax.

Van Horn zaczął zapinać koszulę.

— Sięgnąłem dna, Lomax. Ostatniego stadium poniżenia. To zabawne, ale kiedy jesteś tak nisko, przepełnia cię tyle nienawiści do ludzi, którzy cię tam wsadzili, że daje to nowe życie. Przysiągłem sobie, że będę żył i wyjdę poza bramy tego obozu. Jeśli chodzi o ścisłość, to musieli mnie nieść, ale przynajmniej żyłem.

Lomax wstał i podszedł do balustrady, mając przed oczyma blizny krzyżujące się na plecach van Horna i myśląc o tych, którzy umarli, oraz o Katinie i jej cierpieniu.

Po kilku minutach van Horn podszedł do niego i powiedział cicho:

— Obawiam się, że będzie pan musiał poszukać pańskiego zdrajcy gdzie indziej.

— Wie pan coś na ten temat?

Van Horn pokręcił głową i westchnął.

— Nawet gdybym wiedział, nie jestem pewien, czy powiedziałbym panu.

Przez dłuższą chwilę Lomax wpatrywał się w tę subtelną twarz i błękitne oczy tak pełne współczucia, po czym odwrócił się szybko i wszedł do domu.

13

NA DRUGI KRANIEC CZASU

Zszedł po stopniach z tarasu i ruszył przez ogród, czując jego świeżość po spiekocie dnia. Niebo na horyzoncie było mocno czerwone, cyprysy odbijały się na jego tle jak czarna koronka, ale zaraz ponad nimi purpura przechodziła w ciemny błękit, na którym świeciła już jedna gwiazda.

Słyszał plusk wody ukrytej gdzieś wśród krzewów fontanny. Po przejściu przez wąską bramę znalazł się niemal na krawędzi skalnych ścian. W tym momencie wpadł na niego Yanni, wybiegając zza rogu. Spojrzał zdziwiony i natychmiast wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— O, to pan Lomax!

— A ty dokąd tak pędzisz? — spytał go Lomax.

— Do kuchni. — Uśmiech chłopca stał się jeszcze szerszy. — Katina prosiła mnie, żebym powiedział kucharce, że może zacząć szykować kolację.

— Katina jest na plaży?

Yanni skinął głową.

— Pomagałem jej przygotować łódź. Ona i pan van Horn płyną w sobotę na Kretę. Katina mówi, że
będę mógł popłynąć z nimi, jeśli będę grzeczny.

— To się staraj. — Lomax zmierzwił włosy chłopca i mały popędził przez bramę w stronę domu.

Na plażę schodziło się po kamiennych stopniach, które opadały zygzakiem po skalnej ścianie. Na dole Lomax ruszył wzdłuż mola i zobaczył Katinę na skraju wody, w połowie drogi za zakrętem zatoki.

Stała po kolana w morzu, trzymając przed sobą podwiniętą sukienkę, z twarzą zwróconą w stronę zachodzącego słońca. Było w niej coś nieposkromionego, coś nieśmiertelnego. Jej dumne kształty odbijały się na tle nieba, a morze rozlewało pomarańczowy ogień wokół jej odkrytych ud.

Odwróciła głowę i zobaczyła go. Zdał sobie sprawę, jak bardzo jest piękna.

— Nie rozmawiałeś długo z Oliverem — powiedziała z uśmiechem.

— Dlaczego mi nie powiedziałaś, Katino? — zapy­tał tylko.

Przez dłuższy czas wpatrywali się w siebie, a potem dziewczyna wyszła z wody i poszła przez plażę do zagłębienia w piasku, otoczonego z trzech stron głazami, gdzie na starym pledzie podróżnym leżały jej buty i ręcznik. Usiadła i zaczęła wycierać nogi.

Lomax przykucnął obok niej, zapalając papierosa. Wyciągnęła rękę.

— Mogę?

Bez słowa dał jej papierosa. Paliła przez chwilę w milczeniu, po czym westchnęła i wyrzuciła go.

— Co chcesz, żebym powiedziała? Że moje życie legło w gruzach? Że każdy dzień był torturą?

— A nie był?

— To wszystko było tak dawno temu. I tak miałam szczęście. Po kilku miesiącach zaszłam w ciążę i wyrzucili mnie, żebym dalej sama dawała sobie radę.

— A dziecko?

— Poroniłam. — Wzruszyła ramionami. — I tak by nie przeżyło. W tamtym czasie połowa Grecji głodowała.

— Tak mi przykro, Katino. Nawet nie potrafię powiedzieć, jak mi przykro.

— Przecież nie ma za co ci być przykro.

— Nie ma? Pamiętasz, co ojciec Jan powiedział tamtego dnia w "Małej Łódce"? Że ludzie tacy jak ja zawsze zostawiają innych, by płacili za ich chwałę?

Potrząsnęła głową i powiedziała stanowczo:

— Winna była tylko wojna. Mówiłam ci kiedyś, że to mroczny sen, w którym nic, co się stało, nie miało żadnego sensu.

— I z którego niektórzy ludzie nigdy nie zdołali się obudzić.

— Masz na myśli mojego wuja? — Westchnęła. — Tak, obawiam się, że on nigdy nie będzie w stanie zapomnieć. Za dużo przebywa sam i rozmyśla.

— Sam?

— Na farmie. Od końca wojny dzierżawi ją ode mnie. Spędza tam coraz więcej czasu. To nie jest dla niego dobre.

— Z pewnością musi zatrudniać jakąś gospodynie i robotników do pracy w winnicy.

— Tylko w ciągu dnia. W nocy woli być sam.

— A co z „Małą Łódką"?

— Wiele lat temu przyjął do spółki Nikolego, który teraz prowadzi gospodę razem z Dimitrim Parosem.

Lomax zmarszczył brwi.

— Dlaczego z Dimitrim?

Wzruszyła ramionami.

— Mój wuj zawsze czuł się wobec niego w jakiś sposób winny. Jego ojciec był jednym z tych, którzy zginęli w Fonchi.

— I wszyscy oni mnie nienawidzą. Wszyscy poza tobą. Dlaczego, Katino? Czemu ty miałabyś być inna?

Podniosła się i rzuciła lekko:

— Przecież nie dałeś mi żadnego powodu do nienawiści.

Stała, patrząc na morze. Słońce zaszło już za horyzont. Lomax również wstał i przysunął się do niej.

— Dlaczego nigdy nie wyszłaś za mąż? — zapytał cicho. — Taka dziewczyna jak ty musiała mieć wiele
propozycji.

Odwróciła się powoli. W niesamowitym pomarań­czowym świetle odbijającym się od wody wyglądała jak Helena patrząca na płonącą Troję.

Wyszeptała jego imię i zrobiła krok do przodu. Jej ręce przyciągnęły jego głowę, ich usta odnalazły się Lomax podniósł ją i położył na kocu. Płakała, jej twarz była mokra od łez, czuł to. Nagle wielki wiatr porwał ich i poniósł na drugi kraniec czasu. Idąc przez ogród do domu trzymali się za ręce jak dzieci. Lniana sukienka Katiny była mocno pognieciona i poplamiona słoną wodą. Lomax roześmiał się i pocałował ją lekko w policzek.

— Lepiej się przebierz przed kolacją. Nie możemy przecież gorszyć Olivera.

Weszli do hallu i przystanęli u stóp schodów.

— Chyba wezmę też prysznic — powiedziała. — Spotkamy się za pół godziny.

Skinął głową.

— Będę na tarasie z van Hornem.

Pocałowała go szybko i odeszła, a on stał, czując jakiś dziwny smutek. Na krótką chwilę udało mu się uciec ze świata nienawiści i przemocy, w którym byt pogrążony. Ale to, czego właśnie doświadczył na plaży, było tylko przedsmakiem szczęścia, niedostęp­nego, dopóki nie rozwiąże siedemnastoletniej tajem­nicy. Zaczynał wątpić, czy to w ogóle możliwe.

Van Horn siedział na tarasie w tym samym płócien­nym krześle, paląc papierosa i patrząc na morze przez nocną lornetkę.

— A, jest pan — odezwał się. — Udał się spacer?

— Zszedłem na plażę — odparł Lomax. — Niezłą ma pan tam łódź.

Van Horn pokiwał głową.

— Bardzo się przydaje. Dzięki niej mogę popłynąć na Kretę, kiedy mam ochotę. Statek pocztowy zawija
tu tylko raz na tydzień.

— Wiem o tym aż za dobrze — powiedział Lomax.

Oparł się o balustradę i zapatrzył na ciemniejące morze. Po chwili van Horn zapytał cicho:

— Dlaczego pan tu wrócił, Lomax?

Lomax wzruszył ramionami.

— Chciałem jakiejś zmiany, po prostu.

— Nic nie jest nigdy tak po prostu.

Wiedział, że van Horn ma rację. Zmarszczył czoło, usiłując sam sobie to wytłumaczyć.

— Chyba w którymś momencie poszedłem niewłaściwą drogą — rzekł po chwili.

— Chciał pan być pisarzem, prawda? Lomax skinął głową.

— O, nawet kimś takim zostałem. Może to nie wygląda dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem, ale nieźle sobie radzę w przemyśle filmowym.

— Uczenie się kompromisów to jedna z najtrudniejszych rzeczy w życiu.

Lomax zaśmiał się ochryple.

— Mnie wydawało się czasem, że to właśnie życie poszło na kompromis. Osiągnąłem stan, w którym poranki miały niezmienny smak martwych dni wczorajszych. Sądziłem, że jeśli wrócę tu i będę miał czas na przemyślenia, to może zrozumiem, gdzie zbłądziłem, i będę mógł zacząć od nowa.

Van Horn westchnął.

— Czyż nie to zawsze chcemy robić i nigdy nie możemy? Nie popełnilibyśmy dwa razy tych samych
błędów, po prostu zrobilibyśmy nowe. — Uśmiechnął się łagodnie. — Jest takie stare greckie przysłowie: "Za każdą radość bogowie dają dwa smutki". Musimy przyjmować życie takim, jakie ono jest. Lomax potrząsnął głową.

— To zbyt fatalistyczne jak na mój gust. Człowiek musi być gotów do walki, kiedy sprawy przyjmą dla
niego zły obrót.

— Przypuszczalnie to właśnie ma pan zamiar robić?

— Tak. Jestem świadomy, że w pewnym stopniu ponoszę odpowiedzialność za rozpoczęcie tego, co się tutaj stało, ale nie ja wydałem Niemcom tych ludzi. Nie wiem, dlaczego miałbym dźwigać krzyż za tego który to zrobił.

— Nie ma pan żadnego punktu zaczepienia. Nawet nie wie pan, czego szuka.

— To akurat jest całkiem proste — odparł Lomax. — Szukam członka tamtej grupy, który nie pasuje do ogólnego wzorca i który w sposób oczywisty skorzystał na tej zdradzie.

— Nie brał pan pod uwagę zwyczajnej słabości lub strachu? — Van Horn potrząsnął głową. — To nic nie da, Lomax. Każdy członek grupy cierpiał w ten czy inny sposób. Niektórzy zginęli, reszta doczekała końca wojny w Fonchi, ale wszyscy byliśmy w tym piekle razem. Nikt nie został jakoś specjalnie potrak­towany, zapewniam pana.

— Poza Alexiasem — zauważył Lomax.

— Jak już chyba wspomniałem wcześniej, wysłali go do kwatery głównej gestapo w Atenach na specjal­ne traktowanie innego rodzaju.

— Ale dlaczego? Wiedzieli, że pracował ze mną i z EOK na Krecie, jednak raczej nie mogli liczyć na to, że powie im na temat tamtejszej struktury ogólnej coś, czego by jeszcze nie wiedzieli. Zgodnie z zasadami Konwencji Genewskiej mieli całkowite prawo roz­strzelać go jako szpiega, a nie zrobili tego.

— Owszem, ale zwykle dokonywali także natych­miastowych egzekucji na wziętych do niewoli ofice­rach Special Air Service, a zaniedbali tego w pańskim wypadku.

Lomax pokiwał głową.

— To jedyna rzecz, której nigdy nie zrozumiałem. Dlaczego Steiner nie kazał mnie od razu rozstrzelać?
Nie sądzę, by chcieli to zrobić dopiero na Krecie, bo taktyka była taka, żeby przeprowadzać publiczne
egzekucje na oczach miejscowej ludności.

— Jeśli szuka pan kogoś, kto odstaje od ogólnego wzorca, to zawsze jest jeszcze Katina...

Lomax spojrzał na niego ze zdziwieniem.

— Na miłość boską, niech pan będzie rozsądny. Dokładnie wiemy, co z nią było.

— Mamy na to tylko jej słowo. Jeżeli podejrzewa pan jej wuja, to musi pan też podejrzewać i ją. — Lomax zmarszczył brwi i usiadł na drugim krześle, a van Horn ciągnął: — Jeszcze jedno. Nawet jeśli to Alexias nas zdradził, pozostaje niewyjaśnioną sprawą, dlaczego Niemcy dobrali się najpierw do niego.

To rzeczywiście był słaby punkt. Lomax westchnął ciężko.

— Ma pan rację.

— Przykro mi — powiedział łagodnie van Horn. — Ale to musiało zostać powiedziane. Co pan teraz zrobi?

Lomax wstał.

— Uważam, że już czas, bym porozmawiał z Alexiasem. W końcu on jest w środku tego wszystkiego.

— Sądzi pan, że będzie chciał zobaczyć się z pa­nem?

— Czemu nie? Katina mówiła mi, że mieszka sam na farmie. Jeżeli po prostu się tam zjawię, nie będzie miał dużego wyboru, prawda?

— Zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że on może właśnie się modli, żeby pan się pojawił? Że być może pakuje pan głowę w stryczek?

— Tak, przyszło mi to na myśl — stwierdził spo­kojnie Lomax.

Van Horn wstał i podszedł do balustrady. Przez chwilę stał tam patrząc na morze, a potem się odwrócił.

— Nie mogę powiedzieć, żeby mi się to wszystko podobało, Lomax, ale jeśli będę w stanie jakoś pomóc, zrobię to. Na początek może pan pożyczyć mojego jeepa.

Lomax pokręcił przecząco głową.

— Wielkie dzięki, ale przyda mi się trochę czasu na rozmyślania. Pójdę przez górę.

— Nie uda mi się namówić pana, by został pan na kolacji?

— Raczej nie. Po pierwsze, nie chcę za bardzo wciągać Katiny w tę sprawę. Jeśli się dowie, że mam zamiar spotkać się z jej wujem, może próbować mnie powstrzymać.

— Co mam jej powiedzieć?

Lomax wzruszył ramionami.

— Co pan chce. Że będę w kontakcie. Że chcę samotnie przemyśleć to i owo.

Van Horn chciał coś powiedzieć, ale Lomax od­wrócił się szybko i przeszedł przez dom do ogrodu. Kiedy zmierzał w stronę głównej bramy, z podwórza wynurzył się Yanni.

— Nie zostanie pan na kolacji?

Lomax pokręcił głową.

— Mam pilną sprawę do załatwienia, synu. Coś, co nie może czekać. Powiedz Katinie, że bardzo mi
przykro.

Na twarzy Yanniego była powaga.

— Znowu pan szuka guza, panie Lomax?

Anglik uśmiechnął się.

— Zwykle jest na odwrót. Wracaj teraz do domu. Zobaczymy się jutro.

Przeszedł przez drogę i zaczął się wspinać na wzgórze. W oddali szczekał pies, a lekki wiatr przyniósł zapach dymu z jakiejś pobliskiej chaty.

Przystanął na chwilę, żeby odpocząć, oparł się o otoczak i zapalił papierosa. Od jakiegoś czasu zdawał sobie sprawę, że ktoś za nim idzie, cofnął się więc teraz w cień i czekał. Po chwili rozległ się chrzęst kamyków i pojawił się Yanni.

Zatrzymał się, najwyraźniej niezdecydowany. Lomax wyszedł zza głazu i poklepał go po ramieniu.

— A ty dokąd?

Yanni uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— Nie chciałem nic złego, panie Lomax. Myślałem tylko, że znowu mógłby pan wpaść w kłopoty, tak jak po południu.

— Źle myślałeś. Czy Katina wie, gdzie jesteś?

— Gdybym jej powiedział, też by chciała iść.

Lomax obrócił go stanowczym ruchem i pchnął lekko.

— Wracaj do willi, zanim zacznie się o ciebie martwić.

Chłopiec odszedł. Raz jeszcze zatrzymał się i obejrzał, ale Lomax odesłał do gestem, więc w końcu niechętnie zniknął w mroku wąwozu. Przez chwilę Lomax spoglądał za nim z lekkim uśmiechem na ustach, po czym zaczął dalszą wspinaczkę.

Gdy przeszedł ponad krawędzią płaskowyżu, nie­daleko szczytu góry i rzucił okiem na grobowiec Achillesa, była już prawie noc. Stanął w posępnym świetle zmierzchu pod wierz­chołkiem oblanym pomarańczowym ogniem. Morze w dole było czarne na głębinie, purpurowe i szare bliżej brzegu, a światła willi wydawały się bardzo odległe. Lekki wiatr szeptał między filarami świątyni, ale poza tym panowała cisza.

Zrobiło mu się zimno i nagle przebiegł go dreszcz strachu. Tutaj, na szczycie tej góry, znalazł się wobec ciszy wieczności i zdał sobie sprawę ze znikomości wszelkich ludzkich poczynań. W tej sytuacji mógł jedynie robić to, co musiało być zrobione, i mieć nadzieję na szczęśliwe zakoń­czenie. Przeszedł przez płaskowyż i zaczął schodzić na drugą stronę wyspy.

14

WSPANIAŁA NOC DO UMIERANIA

Kiedy schodził po zboczu, czując w ustach słony smak wiatru, wzeszedł księżyc. Farma tonęła w mroku kotliny, cicha i spokojna.

Przeszedł pod płotem i ostrożnie ruszył przez po­dwórze. Przy ganku stała stara, poobijana półciężarówka, relikt z czasów wojny. Chłodnica była jeszcze ciepła i Lomax stał przez chwilę, marszcząc brwi. W końcu jednak wszedł po stopniach i otworzył drzwi.

Zawiasy zaskrzypiały lekko, ale poza tym pa­nowała cisza. Wszedł do kuchni, starając się przebić wzrokiem ciemność, i nagle zatrzymał się, czując, że nie jest sam.

Czyjeś stopy zaszurały po podłodze i z mroku rozległ się głos Dimitriego Parosa:

— Prosimy, panie Lomax. Liczyliśmy na to, że pan wpadnie.

Lomax szybko cofnął się o krok, ale nagle coś eksplodowało mu w żołądku, zginając go wpół. Osu­nął się na kolana, po czym powoli opadł na bok.

Ktoś zapalił lampę zalewając pokój światłem. Lomax leżał z podciągniętymi kolanami, walcząc o oddech, podczas gdy wiązano mu ręce za ple­cami. Słyszał głosy rozmawiających po grecku, i czyjś śmiech, a potem ktoś złapał go za poły i podźwignął na nogi.

Oprócz Dimitriego było jeszcze dwóch, młodzi rybacy w wyświechtanych dwurzędowych kurtkach i połatanych dżinsach. Jeden z nich drżał z pod­niecenia, drugi ciągle wierzchem dłoni ocierał pot z czoła.

Dimitri miał obandażowaną głowę, a twarz wy­krzywioną bólem.

— Umrzesz, Angliku — powiedział. Jego oczy były jak kamienie. — Za zrobienie ze mnie głupca na oczach moich przyjaciół i za wysłanie mojego ojca na śmierć w Fonchi.

Lomax jeszcze raz wciągnął powietrze do płuc, usta jednak miał tak wyschnięte, że prawie nie mógł mówić. Zwilżył je i wycharczał:

— Nie wysłałem nikogo na śmierć. Twój ojciec był odważnym człowiekiem, którego szanowałem.

Dimitri uderzył go wierzchem dłoni w twarz.

— Nie jesteś godzien mówić o nim. — Odwrócił się do swoich dwóch towarzyszy. — Weźcie go do samochodu.

Wyciągnęli Lomaxa z domu, wrzucili do kabiny starej półciężarówki i zepchnęli na podłogę. Jeden z nich usiadł za kierownicą, a Dimitri i drugi rybak poszli do drzwiczek od strony pasażera.

Kiedy rozbłysły światła, Lomax odwrócił się i zo­baczył, że ma przed sobą Dimitriego. Grajek wyjął automatyczną berettę i podał ją drugiemu mężczyźnie.

— Jeśli sprawi wam jakiekolwiek kłopoty w drodze do miasta, zastrzel go.

— Co mamy zrobić, jak się go pozbędziemy? — spytał tamten.

— Wracajcie prosto na farmę. Będę tu czekał na dobrą nowinę. — Dimitri zwrócił się do Lomaxa. — przykro mi, że nie mogę uczestniczyć w zabijaniu cię, ale mam inną sprawę do załatwienia. Riki i Nikita zaopiekują się tobą znakomicie. Mają prawie tak samo dobry powód, by cię nienawidzić, jak ja.

— Nigdy się z tego nie wygrzebiesz — powiedział Lomax.

Dimitri plunął mu prosto w twarz.

— To na szczęście, Angliku. Będzie ci potrzebne.

Odsunął się, gdy Riki wdrapywał się na siedzenie pasażera. Samochód ruszył po nierównej powierzchni podwórza. Po wyjechaniu na drogę Nikita wrzucił najwyższy bieg i szoferkę wypełnił ryk silnika.

Lomax przekręcił się na bok i spojrzał w górę. W świetle tablicy rozdzielczej Nikita wyglądał jak karykatura — kości twarzy sterczały mu mocno, a z wystającego podbródka kapał pot.

Riki wyrzucił przez okno papierosa i zaczął śpiewać, ale jego głos ginął w huku silnika, więc tylko widać było, jak mu się otwierają usta. Było w tym wszystkim coś z koszmaru i po raz pierwszy Lomax zaczął odczuwać strach.

— Posłuchajcie mnie! — krzyknął rozpaczliwie.

Jeżeli nawet któryś z nich go usłyszał, to nie okazali tego po sobie. Samochód podskoczył na ja­kiejś nierówności, przewracając Lomaxa z powrotem na twarz. Narosła w nim panika i odwróciwszy się na plecy, ryknął z całej siły:

— Na miłość boską, posłuchajcie mnie!

Skutek był prawie natychmiastowy. Półciężarówka stanęła z poślizgiem i w tym samym momencie Nikita zgasił silnik. Siedzieli patrząc na niego bez słowa czekając, aż się odezwie.

— To szaleństwo — powiedział Lomax. — Jeśli mnie zabijecie, źle się to dla was skończy.

— Masz lepszy pomysł? — spytał spokojnie Riki.

— Jestem bogatym człowiekiem. Moje życie jest dla mnie bardzo dużo warte.

Sam ciężar ciszy, która po tym nastąpiła, dał mu do zrozumienia, że powiedział niewłaściwą rzecz. Riki z nagłym przekleństwem uniósł stopę i opuścił ją na odkrytą szyję więźnia. Lomax zaczął się dusić, ale po kilku sekundach nacisk zelżał.

— Słyszałeś kiedyś o człowieku, który nazywał się George Samos? — zapytał Riki.

Lomax skinął głową, czując nagły chłód, bo zdał sobie sprawę, co będzie dalej.

— Znałem pasterza o tym nazwisku. Pomógł mi, gdy byłem tu podczas wojny.

— Był naszym wujem — oświadczył Riki. — Bra­tem naszego ojca. Niemcy dopadli go tam na górze i zastrzelili jak psa.

— Myślisz, że pieniądze mogą to załatwić, An­gliku? — spytał Nikita.

Lomax nie mógł nic powiedzieć, nic, czego ze­chcieliby wysłuchać. Riki wyciągnął dużą czerwoną chustkę i szybko go zakneblował. Nikita ponownie uruchomił silnik i ruszył.

Lomax zdał sobie sprawę, że wjechali do miasta, ponieważ samochód musiał zwolnić, by poradzić sobie na wąskich uliczkach. Odwróciwszy lekko głowę, dojrzał przez przednią szybę dachy domów. Kiedy w koń­cu się zatrzymali i Nikita zgasił silnik, Riki pierwszy zeskoczył na ziemię. Wyciągnął Lomaxa, podsuwając mu pod nos berettę.

— Rób dokładnie to, co ci mówię — odezwał się. — Nie zmuszaj mnie, bym zrobił z tego użytek.

Stali przy końcu falochronu najbardziej oddalone­go od mola. Było ciemno i pusto, a jedynym dźwiękiem był chlupot wody o filary starego drewnianego pomostu. Kiedy gdzieś w oddali otwarły się na chwilę drzwi jakiejś kafejki, wydawało się, jakby muzyka i śmiech dochodziły z innej planety. Schodząc po kamiennych stopniach na pomost, Lomax wzdrygnął się.

Stara czterdziestostopowa łódź z silnikiem diesla, przycumowana na jego końcu, była obwieszona sieciami, wciąż mokrymi po dniu pracy, i śmierdziała rybami, a pokład był śliski od łusek. Kazali mu się położyć twarzą do dołu na sieciach i związali mu nogi w kostkach, po czym jeden z nich poszedł na rufę, skąd wrócił z naręczem starych łańcuchów, które z łoskotem rzucił na pokład.

— To dla ciebie, Angliku. Parę kilometrów stąd mamy pewne miejsce. Ciemne, spokojne i bardzo głębokie. Będziesz je miał całe dla siebie. — Poklepał go po policzku i wstał, zwracając się do brata: — Ja ją wyprowadzę. Ty idź do cum.

Wszedł na pomost sternika, a Nikita, przeszedł na dziób. Na chwilę zniknął z widoku i Lomax przekręcił się na bok, naprężając w rozpaczliwym wysiłku krę­pujące go sznury, ale tracił tylko czas.

Pomost stał spokojny i opuszczony w rozproszonym żółtym świetle samotnej latarni. Nie było nikogo, kto mógłby mu pomóc. Nagle gdzieś w ciemnościach przewróciła się jakaś puszka i z brzękiem potoczyła po pokładzie. Gdy Lomax spojrzał w tamtą stronę, nadbiegł Nikita z zaniepokojoną miną.

— Co się do cholery dzieje?! — spytał. W tym momencie duży czarno-biały kot wyszedł z cienia i otarł się o jego nogę. Grek podniósł zwierzę i po­trząsnął nim z czułością. — Stary diable, omal nie przyprawiłeś mnie o zawał.

Odstawił kota na pokład i odwrócił się. Silnik obudził się do życia, burząc ciszę nocy, i łódź od­płynęła od pomostu. Minęli latarnię na końcu mola i skierowali się na morze.

Tuż nad wodą wznosiła się mgła, tworząc widmową poświatę, a niebo wyglądało jak wysadzane drogimi kamieniami. Gdy Riki zwiększył szybkość, jego brat podszedł do burty.

Stał tam przez dłuższą chwilę, a potem odwrócił się i zapalił papierosa, na sekundę oświetlając zapałką swoją końską twarz. Spojrzał na Lomaxa.

— Noc, za którą należy dziękować Bogu, Angliku. Wspaniała noc do umierania.

Zęby błysnęły mu w ciemności i odszedł, nucąc cos pod nosem. Kiedy zniknął za mostkiem, Lomax, pomimo knebla, wydał z siebie westchnienie ulgi. Od dłuższego czasu był przekonany, że to nie kot był odpowiedzialny za przewrócenie puszki i że za stosem sieci ktoś się kryje.

Po chwili poczuł, jak czyjeś ręce rozwiązują mu węzeł chusty.

— Spokojnie, panie Lomax — szepnął Yanni Melos. — Najpierw zdejmiemy to.

Lomax wypluł knebel i zachłysnął się świeżym słonym powietrzem. Nie tracił czasu na bezcelowe pytania.

— Jeśli masz nóż, to lepiej się pospiesz, synu. On może wrócić lada chwila.

Rozległ się ostry trzask, gdy chłopak nacisnął guzik sprężynowego noża, i w sekundę później Lomax rozcierał nadgarstki, krzywiąc się z bólu, kiedy krew zaczęła ponownie krążyć.

Gdy Yanni przecinał więzy Anglika, silnik został wyłączony, a łódź zaczęła zwalniać. Chłopiec cofnął się w mrok. Lomax rzucił cicho za nim:

— Trzymaj się od tego z daleka. Nie chcę, żeby ci się coś stało.

Rozległ się śmiech i z pomostu sternika wyszedł Nikita. Przykucnął obok Lomaxa, szczerząc zęby w uśmiechu.

— Już niedługo, Angliku.

Nagle uśmiech zniknął mu z twarzy. Pochylił się do przodu, a wtedy Lomax trzasnął go kantem dłoni w tchawicę.

Wydawszy z siebie zdławiony krzyk, Nikita upadł na plecy z rękami przy gardle. W tym samym momencie z budki wynurzył się Riki z berettą gotową do strzału. Strzelił szybko i Lomax zrobił jedyną możliwą rzecz w tej sytuacji — płaskim skokiem nad burtą dał nurka do wody.

Kiedy tylko jej powierzchnia zamknęła się nad nim, odwrócił się i przepłynął pod łodzią, boleśnie ocierając sobie plecy o kil. Po drugiej stronie wypłynął na powierzchnię obok krótkiej drabinki, jakiej uży­wają poławiacze gąbek, i uwiesił się na niej na chwilę dla złapania oddechu.

Woda była zdumiewająco zimna i wchodząc po drabince drżał. Riki stał tyłem, wpatrując się w morze. Gdy Lomax zaczął przełazić nad burtą, zza stosu sieci wynurzył się Yanni. Jego ramię uniosło się i ostrze noża błysnęło w świetle księżyca niczym srebro, ale Riki wybrał dokładnie ten sam moment, żeby się odwrócić. Uchylił się szybko, a następnie wykręcił rękę chłopca i cisnął nóż do morza. Z wy­krzywioną wściekłością twarzą ruszył za cofającym się Yannim, trzymając wyciągniętą berettę.

Na haku przy sterówce wisiał sześciostopowy osz­czep, używany do wciągania dużych ryb. Była to jedyna dostępna broń, toteż Lomax chwycił go i sko­czył do przodu.

— Tu jestem, Riki! — zawołał.

Zaskoczony Grek rozejrzał się na boki. Potem zaczął się odwracać, podnosząc pistolet. Lomax nie­zdarnie pchnął oszczepem i ostrze przebiło grubą kurtkę Rikiego, wbijając mu się w prawą pachę. Grek wrzasnął, upuszczając berettę, i zatoczył się do tyłu, wyszarpując Lomaxowi oszczep z garści. Potem wyciągnął ostrze z pachy i opadł na sieci jęcząc z bólu.

Yanni chwiejnym krokiem podszedł do burty i przechylił się nad nią, jego małym ciałem wstrząsnęły wymioty. Lomax podniósł rewolwer i podszedł do niego. Chłopak odwrócił się, wycierając usta wierzchem dłoni i bezskutecznie próbując powstrzymać łzy.

— Myślałem, że pan nie żyje — powiedział. — Myślałem, że już pan nie wypłynie.

Anglik łagodnie pchnął go w stronę sterówki.

— Idź tam i poczekaj na mnie. To nie potrwa długo.

Wsadziwszy sobie berettę za pasek, poszedł do kuchni. Było tam duszno i ciemno, ale udało mu się znaleźć ręcznik. Kiedy wrócił na pokład, Riki klęczał przy bracie, który leżał bez ruchu, z głową odchyloną w bok. Białka jego oczu błyszczały w rozproszonym świetle padającym ze sterówki. Lomax przyklęknął, złożył ręcznik w gruby tampon i podał Grekowi.

— Jeśli ściśniesz to sobie mocno pod ramieniem, może dożyjesz, by zobaczyć lekarza.

Twarz Rikiego była chorobliwie żółta, a oczy nieruchome.

— On nie żyje — odezwał się półprzytomnie. — Mój brat nie żyje.

Lomax podniósł mu rękę i wsunął złożony ręcznik pod pachę. Grek nie protestował. Siedział bez ruchu obok ciała brata, trzymając zranione ramię przy boku. Anglik wstał ze znużeniem i wszedł do kabiny.

Oparł się o drzwi i zamknął oczy. Czuł się zagubiony i samotny w tym mroku. Nagle czyjaś ręka pociąg­nęła go za rękaw. Otworzywszy oczy, ujrzał Yanniego. Twarz chłopca była blada i niespokojna. Lomax poklepał go uspokajająco.

— Już w porządku, Yanni. Po prostu nie jestem już taki młody, jak kiedyś.

Spojrzał przez okno na Rikiego siedzącego przy ciele brata i szybko odwrócił wzrok, czując mdłości. Kiedy naciskał starter, ręce mu się trzęsły. Silnik kaszlnął astmatycznie, po czym obudził się z rykiem. Lomax szerokim łukiem zawrócił łódź, po czym ode­zwał się do chłopca:

— Teraz możesz mi powiedzieć, jak się tu znalazłeś,

— Szedłem za panem do farmy, zamiast wrócić do willi, jak mi pan kazał — wyjaśnił Yanni. — Kiedy wyprowadzili pana na dwór i wsadzili do ciężarówki, wspiąłem się na zapasowe koło z tyłu.

— Musiałeś mieć dosyć niewygodną podróż — zauważył Lomax.

— Mogło być gorzej — wzruszył ramionami chło­pak. — Chciałem biec po pana Kytrosa, ale bałem się pana zostawić. Nie mogłem iść pomostem z powodu latarni, więc podpłynąłem od plaży i wlazłem przez rufę. Wtedy właśnie kopnąłem puszkę. — Zawahał się i spytał nieśmiało: — Dobrze zrobiłem, panie Lomax?

Anglik uśmiechnął się do niego.

— Zaczynam się zastanawiać, jak kiedykolwiek dawałem sobie radę bez ciebie.

Mgła kłębiąca się nad powierzchnią wody jeszcze zgęstniała, ale po upływie kilku minut dostrzegł za lewą burtą światła zatoki i zmienił kurs. Gdy mijali koniec mola, Yanni wyszedł na pokład i stanął w po­gotowiu z jedną z cum. Lomax zmniejszył prędkość i w odległości paru jardów od pomostu wyłączył silnik. Trochę źle obliczył i łódź uderzyła z trzaskiem w słupy, rozłupując drewno, a wstrząs rzucił nim o ścianę sterówki.

Gdy wyszedł na pokład, Yanni był już na pomoście, z wprawą owijając linę wokół żelaznego pachołka. Chłopiec wyszczerzył zęby w uśmiechu.

— Kiedy ostatnio wprowadzał pan łódź do zatoki, panie Lomax?

— Dowiozłem nas tu — odparł Lomax — i to jest najważniejsze. Jak daleko stąd na posterunek policji?

— Jest zaraz za rogiem. Parę minut, nie więcej. Mam przyprowadzić sierżanta Kytrosa?

Lomax skinął głową.

— Ja tu zaczekam.

Głuche dudnienie rozniosło się echem po wodzie, kiedy chłopak pobiegł po drewnianym pomoście do nabrzeża i zniknął w ciemności.

Odwróciwszy się, Anglik zobaczył, że Riki stoi na rozstawionych nogach, mocno przyciskając zranione ramię do boku i wciąż spoglądając na brata.

— Kto was na mnie nasłał? — zapytał Lomax. — Alexias Pavlo?

Riki powoli podniósł wzrok. W żółtym świetle lampy jego oczy wyglądały jak czarne dziury, a lśniąca od potu twarz była maską bólu. Nic nie powiedział, ale jego nienawiść leżała między nimi i Lomax wzdrygnął się. Od wody podniósł się lekki wiatr, przenikając przez jego wilgotne ubranie. Anglik odwrócił się, przeszedł nad burtą i ruszył wzdłuż pomostu. Kiedy dotarł do nabrzeża, zawahał się, wiedząc, że najrozsądniej byłoby poczekać na Kytrosa i pozwolić jemu zająć się sprawą. Nagle jednak pomyślał o Dimitrim, czekającym tam na farmie na wiadomość o jego śmierci, i zapłonął w nim gniew. Wsiadł do półciężarówki i szybko odjechał.

Kiedy zjeżdżał w stronę farmy, z ciemności powitało go samotne światło. Zatrzymał się, zgasił silnik i siedział patrząc w kierunku ganku. Po chwili zeskoczył na ziemię i wszedł po stopniach, wyjmując zza pasa berettę i trzymając ją odbezpieczoną przy udzie. Kuch­nia pogrążona była w ciemności, ale spod drzwi do salonu sączyła się cienka struga światła.

Stał, świadomy niesamowitego bezruchu, absolutnej ciszy — i wtedy gdzieś w oddali zadudnił złowieszczo grzmot. Jednym płynnym ruchem otworzył drzwi i wszedł do salonu.

Na kominku trzaskał ogień, a na stole na środku pokoju stała lampa. Nagle dostrzegł butelkę, która spadła na dywan z owczej skóry. Czerwone wino rozlało się po podłodze jak krew, sięgając do nóg wystających z cienia za jednym z dużych rozkładanych krzeseł przy kominku.

Dimitri Paros leżał na wznak, z oczami utkwionymi w wieczność, z półuśmiechem zastygłym na twarzy. Spod podbródka wystawała mu rogowa rączka noża do patroszenia — długie ostrze przeszło przez pod­niebienie do mózgu. W jednej ręce wciąż ściskał kieliszek.

Lomax wsadził rewolwer za pas i przyklęknął obok trupa. Dotknął dłonią pobladłej twarzy i stwierdził że jest jeszcze ciepła. Westchnął i zaczął się podnosić.

Skrzypnęły drzwi i lekki wiatr powiał mu po szyi. Znajomy glos powiedział:

— Proszę się nie ruszać.

Do pokoju wszedł Alexias Pavlo, opierając się ciężko na lasce, a w drugiej ręce trzymając mausera.

Zabrał Lomaxowi berettę i wrzuciwszy ją sobie do kieszeni spojrzał na Dimitriego. Kiedy ponownie podniósł wzrok na Anglika, jego twarz była jakby wyciosana z kamienia.

— Teraz dopilnuję, żeby pan wisiał, kapitanie Lomax — powiedział.

15

PERSPEKTYWA SZUBIENICY

Cela była mała i naga; miała pobielone ściany, oświetlała ją pojedyncza żarówka. Było też niewielkie zakratowane okno, umywalka i prycza, na której leżał. Drzwi wzmocniono metalowymi taśmami, a maleń­ka krata dawała ograniczony widok na korytarz. Od strony biura dochodził Lomaxa stłumiony pomruk głosów.

Owinął się w koc dla ochrony przed dotkliwym zimnem, sączącym się przez jego wilgotne ubranie, i palił papierosa z paczki, którą dostał od Kytrosa. Przez kraty w oknie widział granatowe nocne niebo, usiane gwiazdami. W oddali znowu zadudnił grzmot. Lomax wstał i podszedł do okna — daleko na morzu, poza linią horyzontu, rozbłysła błyskawica.

Na korytarzu rozległy się kroki. Odwróciwszy się dostrzegł, że Stavrou, strażnik więzienny — wysoki, przysadzisty mężczyzna w pomiętym mundurze kha­ki — otwiera drzwi.

Lomax rzucił koc na pryczę i wyszedł na korytarz.

— Co teraz?

— Sierżant rozmawia właśnie z ojcem Janem — powiedział Stavrou. — Staruszek chce z panem zamienić słowo przed odejściem.

Biuro pogrążone było w półmroku — jedyne oświetlenie stanowiła lampa z zielonym abażurem na biurku. Ojciec Jan siedział przy nim podpierając ręką czoło, a Kytros stał przy oknie. Gdy Anglik przystanął w progu, staruszek gwałtownie odwrócił głowę. Przez dłuższą chwilę panowała cisza, aż w końcu ksiądz wstał.

— Czy cokolwiek mógłbym dla pana zrobić?

— Nie wydaje mi się — odparł Lomax.

— Sierżant Kytros poinformował mnie, że oskarżył pan w tej sprawie Alexiasa Pavlo — powiedział spokojnie ksiądz.

— A ojciec, jak przypuszczam, nie uważa go za zdolnego do tego?

— Do zabicia? — Ojciec Jan wzruszył ramiona­mi. — Szatan jest w każdym z nas. Jednak dziś wieczorem Alexias Pavlo był tam, gdzie jest od lat w czwartek. Do wpół do dziesiątej grał ze mną w szachy.

— To ciągle dawało mu wystarczająco dużo czasu— stwierdził z uporem Lomax.

Staruszek potrząsnął głową.

— Raczej wątpię.

W tym momencie o okiennice zasłaniające okno uderzył kamień.

— Zaczynają się robić nieprzyjemni — zauważył Kytros.

Ksiądz i Anglik podeszli do niego. Przez szpary między wąskimi listewkami okiennic Lomax dostrzegł dwadzieścia czy trzydzieści osób stojących w małych grupkach — jedni rozmawiali, inni po prostu patrzyli w stronę posterunku.

— Czego oni chcą? — zapytał.

— Pana, jak sądzę — odparł spokojnie Kytros.

— Upłynie dużo czasu, zanim wyspa zobaczy ko­niec wydarzeń tego wieczoru — odezwał się ojciec Jan, narzucając płaszcz na ramiona.

— I oczywiście ja jestem temu winny? — powie­dział Lomax.

— Trudno powiedzieć z całą pewnością, gdzie leży odpowiedzialność za cokolwiek w tym życiu — stwier­dził staruszek. — Ja jestem pewny tylko jednego: dwóch ludzi nie żyje. Powinien pan był odpłynąć na łodzi, panie Lomax. Widzę teraz, że trzeba nam było zmusić pana do wyjazdu.

Lomax usiadł i wziął sobie papierosa z leżącej na biurku paczki.

— To byłoby dla was wszystkich cholernie wygodne, ojcze. Moglibyście dalej udawać, że ja jestem winny. Że człowiek odpowiedzialny za tyle zła nie jest jednym z waszych.

Staruszek spojrzał na niego z lekko zdziwioną miną. Przez chwilę wydawało się, że chce coś powie­dzieć, ale potem jakby się rozmyślił. Zwrócił się tylko do Kytrosa:

— Muszę już iść. Czeka mnie jeszcze wizyta u ro­dziców Nikity Samosa.

— Dziękuję, że ojciec przyszedł — powiedział sie­rżant.

— Każę tym ludziom na dworze iść do domów — ciągnął ksiądz. — Gdyby mnie pan później potrzebo­wał, proszę dzwonić.

Znowu odwrócił się do Lomaxa, zawahał, a potem wyszedł. Kiedy drzwi zamknęły się za nim, Kytros stanął przy oknie. Po chwili chrząknął z zadowoleniem

— Odchodzą? — spytał Lomax.

— Na razie tak, ale wrócą.

Stavrou krzątał się przy stole w rogu, gdzie na małej spirytusowej kuchence wrzała w garnku woda. Napełnił dwie filiżanki i zaniósł je na biurko. Anglik poczuł zapach dobrej kawy. Była gorąca, parzyła, ale napełniła go nowym życiem i westchnął z przyjemnością, zapalając kolejnego papierosa.

Kytros usiadł po drugiej stronie biurka. Włożył greckiego papierosa do srebrnej cygarniczki i zapalił, odchylił się na krześle tak, że znalazł się na obrzeżu kręgu światła i jego twarz była w cieniu.

— Jedna rzecz mnie intryguje — odezwał się. — Dlaczego Dimitri Paros zrezygnował z przyjemności osobistego wyeliminowania człowieka, którego nienawidził? To niepodobne do niego.

— Powiedział, że ma jakąś sprawę do załatwienia.

— Musiała być rzeczywiście ważna.

Otworzywszy szufladę wyjął berettę i nóż do patroszenia, którym zabito Dimitriego. Był zupełnie zwyczajny — rękojeść z czarnego rogu z mosiężnym zakończeniem, lekko zakrzywiona. Kytros nacisnął kciukiem przycisk i wyskoczyło dziewięciocalowe ostrze. Schował je i zmarszczył brwi.

— Dość niezwykły sposób zasztyletowania człowieka, nie uważa pan?

— Stara sztuczka komandosów — stwierdził Lomax. — Niech pan da, pokażę panu.

Wziął nóż i ukrył go w prawej dłoni, trzymanej przy biodrze. Nagle jego ramię wystrzeliło do góry, a ostrze wyskoczyło z ręki niczym język węża.

Rzucił nóż na stół i usiadł.

— To wygodny sposób zabijania od przodu z blis­kiej odległości. Śmierć jest natychmiastowa, gdyż ostrze przebija mózg.

— I tej właśnie metody użyto, by zabić Dimitriego?

— Jestem tego pewien. — Na jego twarzy tkwił jeszcze uśmiech. — Musiał pan to sam zauważyć. Zo­stał zabity przez kogoś, kogo dobrze znał, a chciał­bym zaznaczyć, że do mnie raczej by się nie uśmie­chał.

— Słuszna uwaga — przyznał Kytros. — Chociaż nie powiedziałbym, że to przyjemny uśmiech.

— W tym łajdaku nie było nic przyjemnego. Jeszcze jedno, gdybym chciał go zabić, to po co miałbym używać noża, skoro miałem berettę?

Policjant westchnął.

— Zawiła sprawa, panie Lomax. Gdyby tylko po­czekał pan na mnie na nabrzeżu, wszystko mogłoby być zupełnie inaczej.

— Taki już mój los. Co teraz będzie?

— Musimy poczekać na wyniki autopsji. Doktor Spanos właśnie ją przeprowadza. Później...

Stavrou wystąpił naprzód, machając kluczami.

— Innymi słowy, jestem wciąż numer jeden na liście — stwierdził z goryczą Lomax.

— Obawiam się, że tak — powiedział Kytros.

— Niech wam będzie. Proszę tylko pamiętać, że jestem obywatelem brytyjskim.

Kytros skinął głową.

0x08 graphic
Prześlę radiem wiadomość na Kretę. Oni po­wiadomią pańską ambasadę w Atenach. Coś jeszcze?

— Przydałoby mi się jakieś ubranie na zmianę. Wszystko mam wilgotne, a w celi jest diabelnie zimno.

— Zobaczę, co się da zrobić. Teraz musi mi pan wybaczyć. Mam wiele spraw na głowie.

Stavrou zaprowadził Lomaxa z powrotem do celi i zamknął. Kiedy odszedł, Anglik zarzucił sobie koc na ramiona i usiadł na pryczy, opierając się plecami o ścianę.

Gdyby tylko zaczekał na Kytrosa na nabrzeżu. Teraz jednak było już za późno. Był uwikłany w sieć dowodów pośrednich, już osądzony i skazany.

Na korytarzu rozległy się kroki. W kratce ukazała się twarz Stavrou. Otworzywszy drzwi, rzucił na łóżko wełniany sweter.

— To musi panu wystarczyć.

Lomax zdjął marynarkę i sięgnął po sweter. Kiedy wkładał go przez głowę, weszła Katina. Twarz miała bardzo bladą, a oczy jak ciemne sadzawki. Stali bez słowa naprzeciw siebie, aż w końcu Stavrou chrząknął.

— Tylko pięć minut.

Drzwi zamknęły się, klucz przekręcił w zamku i zostali sami. Delikatnie dotknęła ręką jego twarzy.

— Nic ci nie jest? Nie zranili cię?

— Parę siniaków. Nie ma o czym mówić.

Nagle zauważył, że płakała. Pociągnął ją na pryczę.

— O co chodzi, Katina?

— Poszłam do „Małej Łódki" poprosić wuja o pomoc, ale nie chciał mnie nawet widzieć. Nikoli i reszta jego towarzystwa piją na umór. To wszystko jest okropne.

— Myślisz, że mogą coś szykować?

Powoli pokiwała głową.

— Chyba mają zamiar sami załatwić sprawę.

— Powiedziałaś Kytrosowi?

— Nie. Wyszedł tuż przed moim przyjściem.

Lomax wstał, czując ucisk w dołku.

— Nie wygląda to najlepiej, co?

— Na ulicy stoi chyba z pięćdziesięciu mężczyzn — powiedziała. — I z każdą minutą przybywają nowi.

Ponownie opadł na łóżko. W ustach nagle mu zaschło. Katina wyjęła z kieszeni kurtki rewolwer i podała mu.

— Niestety dosyć stary, ale najlepszy, jaki mogłam zdobyć.

Zacisnął dłoń na wytartej kolbie i zmarszczył brwi.

— Chcesz, żebym tego użył?

— Czy Dimitri Paros jest wart tego, by za niego umierać?

W tym właśnie momencie — widząc, że ona też nie wierzy w jego niewinność — zdał sobie sprawę z całej beznadziejności swojej sytuacji.

— Masz jakiś pomysł? — spytał. — Nawet jeśli obezwładnię Stavrou, nie mogę tak po prostu wyjść przez frontowe drzwi. Jest jakieś tylne wyjście?

— Tak. Prowadzi na ogrodzone murem podwórze. Za nim jest następne i stamtąd dochodzi się do wąskiej alejki, która ciągnie się dalej wzdłuż nabrzeża. Będę czekała z jeepem pod ratuszem.

— Pamiętaj, że jest ciemno. Mogę się łatwo zgubię.

Potrząsnęła głową.

— Nie z Yannim. On już tam jest.

— A co potem?

— Zorganizowałam to z Oliverem — odparła. — Mam cię tylko dowieźć do willi, a on już będzie miał łódź gotową do drogi. Za dwanaście godzin możesz być w Turcji. To bardzo proste, naprawdę.

Przez chwilę zamierzał jej powiedzieć, że nic w życiu nie jest proste, nie było jednak czasu. Na korytarzu stuknęły buty i w zamku przekręcił się klucz.

Lomax zaczął się podnosić. Katina złapała go za rękaw.

— Nie rób mu krzywdy — szepnęła. — To dobry człowiek.

Skinął głową i czekał z bronią przy udzie. Drzwi uderzyły o ścianę i wszedł Stavrou.

— Przykro mi, Katina — odezwał się. — Będziesz musiała iść. Jeśli Kytros cię tu znajdzie, rozpęta się piekło.

Odwrócił się do Lomaxa i spojrzał w wylot lufy. Zbladł i ramiona mu opadły. Nagle jakby postarzał się o dziesięć lat. Ponownie odwrócił się do dziewczyny rzucił gorzko:

— Ty suko. Stracę przez to pracę.

— Rób, co ci mówię, a nic ci się nie stanie — powiedział Lomax. — Zdejmij krawat i pasek i połóż się twarzą do dołu na pryczy.

Stavrou niechętnie wykonał polecenie. Lomax podał Katinie rewolwer, po czym związał strażnikowi ręce nogi. Jako knebla użył chusty na głowę.

Wyszli. Lomax zamknął celę i poszedł za Katiną do biura. Przy drzwiach dziewczyna przystanęła i spojrzała na niego bez słowa. Na chwilę chwycił jej rękę, a kiedy wyszła, zamknął drzwi. Gdy spojrzał przez szpary w okiennicach, zobaczył tłum stojący grupkami na ulicy. Słyszał jakieś okrzyki i zrozumiał zawartą w nich groźbę. Zgromadzeni na ulicy ludzie potrze­bowali tylko przywódcy, kogoś, kto miałby odwagę poprowadzić ich do środka. Lomax pomyślał, że niedługo pewnie ktoś taki się znajdzie.

Popatrzył, jak Katina odjeżdża, a potem poszedł korytarzem do tylnych drzwi. Były zabezpieczone dwoma zardzewiałymi ryglami. Z trudem je odciągnął i spróbował otworzyć drzwi. Ciągle jednak nie chciały ustąpić, więc schował broń do kieszeni i zaczął dopa­sowywać klucze na kółku. Czwarty przekręcił się gładko i Lomax ostrożnie wyjrzał na zewnątrz.

Było bardzo cicho. Zanim ruszył dalej, poczekał chwilę, aż oczy przyzwyczają się do ciemności. Mur miał może dwanaście stóp wysokości. Gdy pod nim przystanął, zachrzęścił jakiś kamień i u boku Anglika pojawił się Yanni.

— Tutaj, panie Lomax — odezwał się. — W rogu rośnie stare drzewo oliwne.

— Dobry chłopiec. — Lomax położył mu lekko rękę na ramieniu. — Ruszajmy. Nie mamy dużo czasu.

Yanni wdrapał się pierwszy, a Lomax za nim. Zaprawa między kamieniami zaczynała się już sypać, miał więc dobre oparcie dla stóp i wklinowany między drzewo i mur, piął się szybko. W parę sekund znalazł się na górze. Chłopak poprowadził go dalej po murze, aż do składu drewna, przy którym zeskoczył. Podszedł do dużej bramy i otworzywszy judasza, wyjrzał na zewnątrz. Po chwili skinął głową i przeszedł przez wąski otwór. Stali na wybrukowanej alejce ciągnącej się między murami. Było dosyć ciemno — jedyne światło padało z odległej latarni.

Yanni odwrócił się, by coś powiedzieć, ale nagle na drugim końcu alejki zrobiło się jakieś zamieszanie i ktoś zawołał po grecku:

— Ucieka! Anglik ucieka!

W tym samym momencie rozległy się dwa strzały, tak blisko siebie, że dla niewytrenowanego ucha brzmiały jak jeden. Yanni rzucił się do ucieczki, a Lomax wyciągnął z kieszeni rewolwer, by odpo­wiedzieć ogniem. Pociągnął za spust, ale broń się zacięła.

Ciągle trzymając kurczowo bezużyteczny rewolwer, odwrócił się i pobiegł z oczami utkwionymi w latarni, stojącej w połowie alejki. Na bruku za nim dudniły kroki, odbijając się echem od murów. Znowu huknął strzał i kula świsnęła mu koło ucha.

Yanni przebiegał właśnie pod latarnią i odwrócił się. Lomax cisnął w lampę rewolwerem, pogrążając alejkę w ciemności, i popchnął chłopca dalej.

Po chwili dotarli do końca. Yanni zawołał bez tchu przez ramię:

— Ostrożnie, panie Lomax! Jesteśmy na nabrze­żu. — Zwolnił i skręcił za róg, wpadając prosto
w ramiona jakiegoś krzepkiego rybaka.

Mężczyzna zaklął wściekle i chwycił chłopaka za koszulę. Lomax podskoczył szybko, złapał napastnika za nadgarstek i rąbnął nim o mur, używając biodra jako dźwigni.

— Uciekaj, Yanni! — krzyknął i chłopak skoczył przez ulicę, niknąc w ciemności.

Rybak rzucił się naprzód, wyciągając wielkie łapy. Lomax cofnął się o krok i kopnął go w brzuch. Kiedy Grek padał, Lomax usłyszał jakieś pomieszane okrzy­ki i odwróciwszy się ujrzał, że znajduje się nie więcej niż pięćdziesiąt jardów od „Małej Łódki". Stała przed nią jakaś ciężarówka, wyładowana ludźmi, inni tło­czyli się dookoła. W świetle padającym z okien cał­kiem wyraźnie dostrzegł Nikolego Aleko, patrzącego w jego stronę. Rozległ się ryk tłumu, gdy Anglik został rozpoznany.

Rzucił się do ucieczki w stromą uliczkę prowadzącą na plac. Stopy ślizgały mu się na bruku, a za sobą słyszał warkot silnika ciężarówki, która ruszyła pod górę. W nocnym powietrzu uniosły się głosy popę­dzające kierowcę, a kilku mężczyzn zeskoczyło na ziemię i pobiegło za zbiegiem, szybciej pokonując stromiznę niż obładowany samochód. Nagle Lomax poślizgnął się i upadł i w noc wzbił się wrzask triumfu. Zaraz jednak wstał i wbiegł na plac. Ktoś strzelił ze strzelby. Lomax schylił się gwałtownie, gdy nad jego głową świsnął śrut, i wtedy pojawił się jeep, ślizgając się bokiem po wilgotnym bruku, kiedy Katina gwałtownie zaha­mowała.

Podniosła się z karabinem przy ramieniu i wysłała w stronę pogoni cztery kule, które odbiły się rykosze­tem przed ciężarówką — wóz zatrzymał się natych­miast, a ci, którzy biegli obok, padli na ziemię.

Czekała na niego z twarzą jak wykutą z kamienia, trzymając w ręku sportowego winchestera z celownikiem teleskopowym. Broń, którą dał jej tamtej nocy na farmie, tak dawno temu.

Prawie upadł na przednie siedzenie. Katina podała mu karabin i spytała:

— Co z Yannim?

— Wpadliśmy w małe tarapaty — wysapał Lo­max. — Ale wszystko z nim w porządku. Na miłość boską, spadajmy stąd.

Zapaliła i w pośpiechu ruszyła. Kiedy wjechali w wąską uliczkę prowadzącą za miasto i przez most, z naprzeciwka ukazała się inna ciężarówka. Lomax w przelocie dostrzegł zaskoczoną, przerażoną twarz kierowcy, który skręcił ostro kierownicą i rąbnął w mur, zagradzając drogę. Pierwsza ciężarówka wspię­ła się już na górę i pędziła teraz, by zablokować drogę na drugą stronę góry.

W ostatniej chwili kierowca zahamował, żeby unik­nąć zderzenia, i Katina wpadła w wąską, krętą uliczkę między domami i dalej na polną drogę prowadzącą do farmy.

Cokolwiek się miało teraz stać, została im tylko jedna droga do willi. Na piechotę przez góry.

16

UCIECZKA

Dotarli do farmy dobre pięć minut przed ciężarów­ką. Katina stanęła na podwórzu, koło stodoły, a Lomax wysiadł i pochylił się nad korytem, by spryskać sobie twarz wodą. Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że Katina patrzy na niego, marszcząc brwi.

— O co chodzi? — zapytał.

— Staliśmy tu już kiedyś razem — odparła powoli.

Skinął głową.

— Pamiętam.

Wzdrygnęła się lekko.

— Czy to jest wtedy, czy teraz, Hugh?

— Nie wiem, Katino — powiedział. — Może w ja­kiś dziwny sposób jedno jest częścią drugiego.

Chwyciła go za rękę i w tym momencie pojął z całkowitą pewnością, że ona jest wszystkim, czego kiedykolwiek pragnął. Pocałował ją w usta, a cięża­rówka za nimi przejechała nad krawędzią kotliny i zaczęła zjeżdżać do farmy.

Przebiegli przez podwórze, zanurkowali pod płotem i zaczęli się wspinać na wzgórze porośnięte drzewami oliwnymi. Katina prowadziła, mimo ciemności poru­szając się zręcznie po znajomym terenie.

W oddali złowieszczo zadudnił grzmot, poza tym jednak nad wszystkim wisiała dziwna, nienaturalna cisza. Ciężarówka zatrzymała się na podwórzu w dole, silnik zgasł i trzasnęły jakieś drzwi.

Katina wyszła spod osłony gaju oliwnego i ruszyła dalej nagim zboczem, a Lomax za nią. W tej właśnie chwili księżyc wysunął się zza chmury, oblewając wszystko ostrym białym światłem. Nagły krzyk z dołu świadczył o tym, że ich dostrzeżono. Anglik spojrzał za siebie i zobaczył stojącą na środku podwórza ciężarówkę i białe twarze mężczyzn patrzących w górę. Za nimi w stronę farmy zjeżdżał drugi wóz.

Katina była już w połowie drogi przez zbocze. Lomax poluzował pasek przy winchesterze, zarzucił go sobie na plecy i pobiegł za nią.

Znowu był ścigany — ogarnęło go znajome ner­wowe podniecenie, które wyostrzało wszystkie zmy­sły. Przystanąwszy na krawędzi małego płaskowyżu spojrzał w dół i zobaczył pogoń, rozciągniętą już w tyralierę na zboczu. Niektórzy nieśli latarnie, a gdy druga ciężarówka się zatrzymała, Lomax usłyszał szczekanie psów.

W powietrzu świsnęła kula, ginąc gdzieś w prze­strzeni. Cofnął się tak, że nie był już widoczny. Katina podeszła do niego z zatroskaną twarzą.

— Kytrosa na pewno z nimi nie ma. On nigdy by na to nie pozwolił.

Lomax starł wierzchem dłoni pot z czoła.

— Nie ma się czym martwić. Mamy dobry start.

Potrząsnęła głową.

— Nie bądź taki pewny. Wielu z nich to farmerzy i pasterze. Znają góry. Mogą je przejść dwa razy szybciej niż my.

Zamiast iść po przekątnej, ruszyła prosto pod górę. Stok wznosił się coraz bardziej stromo, aż w końcu stał się prawie pionowy, z kępkami trawy sterczącymi z nagiej skały. Doszli do podnóża łachy luźnych kamieni i łupków i Katina przystanęła, oglądając się przez ramię.

— Jak sobie dajesz radę? — spytała, gdy do niej dołączył.

Zdobył się na uśmiech.

— Powiedzmy, że nie jestem już taki młody.

— Teraz musisz być ostrożny. Droga jest zdra­dliwa.

Zaczęła się wspinać powoli, próbując każdą kępę trawy, każdy krzak i kamień, a Lomax szedł za nią. Po chwili zapomniał o ścigających ich ludziach i o nie­bezpieczeństwie — ogarnęła go cicha radość, że jest tu razem z nią.

W pewnym momencie oparł się zbyt mocno o jakiś otoczak, a ten oderwał się nagle i stoczył w dół, podskakując z hukiem i wzbudzając nocne echo. Lomax zdążył odskoczyć. Doszedł go głos Katiny:

— Nic ci się nie stało?

— O mało co — zawołał cicho w odpowiedzi i znowu zaczął się piąć.

W chwilę później znalazł się na skraju rozległego płaskowyżu. Odwrócił się i wbił wzrok w mrok doliny, ale nie dostrzegł prześladowców.

Katina stanęła obok niego.

— Wybrali łatwiejsze obejście — powiedziała. — Pamiętasz tę drogę, z której skorzystaliśmy tamtej pierwszej nocy, kiedy prowadziłam cię do willi?

— A teraz jak pójdziemy?

Wskazała na wielką skałę po drugiej stronie płas­kowyżu. Była skąpana w świetle księżyca, szczeliny i pęknięcia rozgałęziały się na jej powierzchni jak ciemne palce. Lomax gwizdnął cicho.

— Jesteś pewna, że to się da zrobić?

Skinęła głową.

— Oczywiście. Jako młoda dziewczyna wchodziłam na nią wiele razy. To nie jest wcale takie straszne, jak wygląda.

Odwróciła się i poszła pierwsza między dużymi otoczakami. Kiedy dotarli do podstawy skały, Lomax zauważył, że tworzyły ją lekko przechylone do tyłu płyty, bardzo mocno popękane.

Katina od razu zaczęła się wspinać, więc ruszył w jej ślady. Nie patrzył w dół, dopóki nie weszli na wysokość jakichś pięćdziesięciu stóp. Przez chwilę wydawało mu się, że unosi się w przestrzeni. Zamknął oczy i zaczął głęboko oddychać. Gdy otworzył je po­nownie, wszystko było w porządku.

Potem nie spoglądał już w dół, tylko piął się wytrwale. Pięć minut później przeszedł ponad krawę­dzią jakiegoś szerokiego występu, częściowo osłoniętego pochyloną płytą skalną, i znalazł się przy czekającej na niego Katinie.

— Wszystko w porządku? — spytała.

Teraz, kiedy przestał się wspinać, poczuł, że ręce i nogi lekko mu drżą, ale z uśmiechem pokiwał głową.

— Zatrzymujemy się tutaj? — spytał z kolei.

— Nie mamy czasu. Nawet idąc tędy będziemy mieć szczęście, jeśli dotrzemy do świątyni przed najszybszymi z mężczyzn, którzy idą drogą.

Znowu ruszyła pod górę. Lomax starał się zapom­nieć o bolących kończynach i skoncentrować na wspi­naczce. Od morza powiał wiatr, przenikając przez jego wełniany sweter, i ponownie rozległ się grzmot, tym razem jednak dużo bliżej.

Przeszedł nad krawędzią ostatniej wielkiej płyty. Ponad nimi prostopadła ściana wznosiła się sto stóp w noc. Lomax odchylił głowę, patrząc na nią, a zimny wiatr osuszył mu czoło.

Katina pokazała mu ciemny komin, ciągnący się w skale aż na sam szczyt.

— Wygląda niezbyt zachęcająco, ale to najłatwiej­sza część wspinaczki.

Uśmiechnął się z pewnym wysiłkiem.

— Wierzę ci na słowo.

Poczekał, aż zniknie w ciemności nad nim, i dopiero wtedy sam ruszył. Powiesił sobie winchestera na szyi i zastosował popularną technikę alpinistyczną wklinowując się w komin, z plecami opartymi o jedną ścianę, a stopami o drugą [zapieraczka], i odpoczywając co piętnaś­cie-dwadzieścia sekund. Po chwili stwierdził, że może się wspinać normalnie, w skale było bowiem mnóstwo drobnych uchwytów dla rąk. Dziesięć minut później dołączył do Katiny.

Stali na brzegu głównego płaskowyżu na szczycie góry, trzysta jardów za świątynią i grobem Achillesa. Pod nimi cała południowa strona wyspy opadała w świetle księżyca do morza. Widok zapierał dech w piersiach, lecz Lomax wciąż był świadom nienaturalnej ciszy panującej wokół — od horyzontu zbliżało się szybko ciemne pasmo chmur, wymazując po drodze gwiazdy. Nad ich głowami zagrzmiało.

— Niedługo będzie burza — odezwała się Katina. — To da nam dobrą osłonę przy schodzeniu.

Ruszyli naprzód, ale nagle gdzieś z prawej strony wiatr przyniósł jakiś okrzyk. Lomax odwrócił się i ujrzał trzech mężczyzn wynurzających się nad kra­wędzią płaskowyżu. Mieli ze sobą dwa psy gończe, znajdowali się w odległości nie więcej niż dwustu jardów, wyraźnie widoczni w jasnym świetle księżyca.

Anglik uniósł karabin i strzelił. Jeden z psów podskoczył i zniknął za krawędzią.

— To powinno ich na chwilę zatrzymać. — Po­pchnął lekko Katinę. — Uciekajmy stąd.

Rzucili się biegiem w stronę świątyni. Lomax zerknął w prawo i zobaczył, że trójka mężczyzn z drugim psem rusza szybko po równoległym torze z oczywistym zamiarem odcięcia im drogi. Jeden z nich wyprzedził swoich towarzyszy o dobre pięć­dziesiąt jardów i ciągle tę odległość powiększał. W chwilę później wszyscy zniknęli za niewielkim wzniesieniem.

Lomax pobiegł za Katiną pomiędzy głazami, śliz­gając się i potykając na nierównym gruncie. Kiedy znaleźli się na tarasie świątyni i ruszyli po mozaikowej podłodze, z cienia na prawo od nich wynurzył się Nikoli Aleko.

Czarna przepaska na oku wyraźnie odbijała od jego twarzy, a zęby miał obnażone w dzikim grymasie. W prawej ręce trzymał nóż do patroszenia o matowym ostrzu.

Lomax gwałtownie odepchnął Katinę na bok i sko­czył na Greka z biegu. Gdy nóż poszedł do góry, odparował go lufą winchestera, jednocześnie wbijając kolbę w odsłoniętą szczękę Nikolego. Nie wydając z siebie żadnego dźwięku, Aleko zatoczył się do tyłu na filar i upadł na twarz.

Kiedy Lomax zbiegał po zboczu do kotliny, rozległ się huk grzmotu. Zaczęło padać. Minął pasterską chatę i ruszył za Katiną zdradzieckim pasem łupków i luźnej ziemi, ciągnącym się trzysta czy czterysta stóp przez wielki opadający wąwóz.

Gdy Katina dotarła do połowy, przystanęła i obej­rzała się za siebie. Noga jej się obsunęła, ale roz­paczliwie wbiła obcasy w ziemię i jakoś zdołała utrzymać równowagę. Lomax przyspieszył i po chwili byli razem.

Do tego czasu deszcz przeszedł już w potężną ulewę, która tłumiła wszelkie dźwięki. Lomax nachylił się, kiwając zachęcająco głową. Ogromna błyskawica na ułamek sekundy zamieniła noc w dzień, a usta Katiny otwarły się w bezgłośnym krzyku.

Obejrzał się szybko. Na skraju kotliny, nie dalej niż dwadzieścia jardów od nich, stali dwaj towarzysze Aleko z pozostałym przy życiu psem. W tym samym momencie zwierzę skoczyło do przodu.

Gdy wylądowało przy nich, Lomax zamachnął się winchesterem i nagle cała ziemia pod nim się obsunęła. Doszedł go alarmujący krzyk Katiny, warczenie psa i już wszyscy zjeżdżali w dół wąwozu na wielkiej fali ziemi i kamieni.

Puścił karabin i wbił w zbocze obie ręce, było już jednak za późno. Przez okropną chwilę wydawało mu się, że pędzi na wietrze w noc i deszcz, ale zaraz niespodziewanie zwolnił, gdy teren się wyrównał. Usłyszał w ciemności wołanie Katiny i ześlizgnął się do niej. Stała w płytkiej wodzie obok dużego otoczaka.

— Nic ci się nie stało? — spytał z niepokojem.

Oparła się o niego mocno, obejmując go za szyję.

— Myślałam, że nigdy się nie zatrzymam.

— Przynajmniej przebyliśmy tę drogę w rekordowo krótkim czasie — stwierdził. — Lepiej nie
zmarnujmy tego.

W tym momencie osunęło się na nich trochę ziemi i gdzieś powyżej zawarczał pies. Za chwilę wyleciał z ciemności i wylądował z pluskiem sześć stóp od nich.

Lomax odepchnął Katinę, podniósł duży kamień i gdy zwierzę ruszyło do ataku, opuścił go z całą swoją siłą. Rozległ się trzask kości, pies wydał z siebie przeraźliwy skowyt i zwalił się do wody.

Anglik odwrócił się, z trudem łapiąc oddech. Wziął Katinę za ramię i razem wydostali się po śliskich głazach z sadzawki. W chwilę później schodzili w ule­wie po zboczu góry.

17

KONFESJONAŁ

Kiedy dotarli do willi, Katina utykała mocno i Lo­max podtrzymywał ją przy przechodzeniu przez rów i drogę. Brama była otwarta, a wisząca w niej lampa koły­sała się na wietrze, na przemian rzucając plamę światła w ciemność i cofając się. Poszli wąską, wyło­żoną płytkami ścieżką między drzewami oliwnymi, w ulewnym deszczu, który zdawał się głuszyć wszelkie dźwięki. Lomax przemókł na wylot, ciemne włosy przylepiały mu się do czoła. Bolał go każdy mięsień ciała, a stawianie jednej stopy przed drugą kosztowało go sporo wysiłku. Katina była kompletnie wyczerpana. Gdy docho­dzili na skraj drzew, zatoczyła się i Lomax złapał ją w ramiona. Przytuliwszy ją, powiedział cicho:

— Już niedługo. To prawie koniec.

I wtedy usłyszał dźwięki fortepianu, tak jak już kiedyś w tym samym miejscu, pełne zadumy i tę­sknoty. Znowu był w potrzasku między teraźniej­szością a przeszłością i stał tak w deszczu, trzymając dziewczynę, przepełniony dziwnym, sprawiającym ból smutkiem.

Oszklone drzwi były uchylone i róg zasłony z czer­wonego aksamitu falował na deszczu, porywany podmuchami wiatru. Katina odsunęła ją i weszli do środka.

Na dużym kominku płonął ogień, a pokój był oświetlony lampą stojącą na fortepianie. W jej świetle włosy van Horna błyszczały jak srebro. Miał na sobie bonżurkę z prążkowanego zielonego jedwabiu.

Wstał i podszedł do nich.

— Myślałem, że już nigdy nie przyjdziecie. Co się stało?

W tym momencie Katina westchnęła, po czym zaczęła osuwać się na podłogę. Lomax pochwycił ją i zaniósł na otomanę. Van Horn usiadł przy niej, odwinął kciukiem po­wiekę i zbadał tętno. Po chwili podniósł wzrok.

— Jest zupełnie wykończona. Niech pan przyniesie brandy. Jest w kredensie pod półkami z książkami.

Lomax znalazł butelkę i dwa kieliszki. Napełniwszy jeden, podał go van Hornowi, z drugiego zaś skorzy­stał sam. Od razu poczuł się lepiej. Nalał sobie nową porcję, patrząc jak van Horn unosi głowę Katiny i siłą otwiera jej usta. Dziewczyna zakrztusiła się, zaczęła kaszleć i w końcu otworzyła oczy.

Spróbowała usiąść i van Horn powiedział:

— W porządku, kochanie. Jesteś w mojej willi.

Wbiła w niego tępe spojrzenie, ale nagle oprzytom­niała całkowicie.

— Łódź jest gotowa? — Skinął głową, a ona opuściła nogi na podłogę. — Więc po co tu siedzimy?

Chciała wstać, lecz Lomax przytrzymał ją.

— Nie ma pośpiechu, Katino — powiedział. — Już nie. Nigdzie nie jadę.

Spojrzała na niego ze zdumieniem.

— Niech pan nie będzie głupcem, Lomax — ode­zwał się van Horn. — Słyszałem, że oskarżył pan Alexiasa o zamordowanie Dimitriego Parosa, ale nie ma pan możliwości tego dowieść.

Lomax poczęstował się papierosem ze srebrnego pudełka na fortepianie. Zapalił go powoli i wydmuch­nął długą smugę dymu. Czuł się bardzo zmęczony.

— Ja wcale nie uważam, że to Alexias zamordo­wał Dimitriego — stwierdził cicho. — Uważam, że
to pan.

Rozległ się nowy grzmot, a deszcz przybrał nagle na sile, bębniąc o szyby. Wyraz twarzy van Horna nie zmienił się ani trochę.

— Jest pan zupełnie pewien, że wie, co mówi? — spytał spokojnie.

Katina wstała i podeszła do Lomaxa z rozszerzo­nymi oczami na bladej twarzy.

— Co ty wygadujesz, Hugh?

Łagodnie położył dłonie na jej ramionach.

— W alejce za więzieniem ktoś usiłował mnie zabić. Ktoś, kto wiedział, że będę tamtędy wychodził. I ten rewolwer, który mi dałaś. Z jakiegoś dziwnego powodu nie chciał wystrzelić. — Spojrzała na niego z przerażeniem w oczach, a on ciągnął: — Czy Van Horn wiedział, że twój wuj gra z ojcem Janem Mikaim w szachy każdego czwartkowego wieczoru?

Skinęła głową.

— Wszyscy o tym wiedzą.

— Więc dlaczego mi tego nie powiedział, kiedy oznajmiłem, że mam zamiar złożyć mu wizytę? — Obróciła się powoli i spojrzała na van Horna. Lomax mówił dalej: — Kiedy dotarłem na farmę, czekali tam na mnie w ciemności Dimitri i bracia Samos. Było na to tylko jedno możliwe wyjaśnienie: Dimitri spodzie­wał się mnie, ponieważ ktoś ostrzegł go, że przyjdę. Ale wiedziała o tym tylko jedna osoba...

Van Horn uśmiechnął się lekko.

— To się nie trzyma kupy. W jaki niby sposób, u diabła, zdążyłbym się z nim skontaktować? Jeepa wzięła Katina.

Odpowiedziała mu właśnie Katina:

— Rozmawiałeś z kimś przez telefon, gdy przy­szłam z kuchni, a Dimitri prawie co noc pracuje
w „Małej Łódce". Każdy to wie.

Van Horn zapalił papierosa — ręka mu nawet nie drgnęła.

— Ciągle jednak nie potrafi pan udowodnić mojej obecności na farmie w czasie morderstwa. Żaden sąd przysięgłych na świecie nie uwierzy ani przez chwilę, że człowiek w moim wieku i przy moim stanie zdrowia mógłby dwa razy przejść przez górę tego samego wieczoru w ciągu paru godzin.

— Owszem, nie dawało mi to spokoju — odparł Lomax. — Dopóki nie przypomniałem sobie, że Katina mówiła mi kiedyś o pomoście u stóp skał, niedaleko farmy. — Spojrzał na nią. — Ile, według ciebie, trwałoby dopłynięcie tam morzem z tego miejsca?

— Dwadzieścia minut — stwierdziła. — Często to robiłam. Oliver też.

Lomax popatrzył pytająco na van Homa.

— Czy mógłby pan zaręczyć, że łódź nie była dziś wieczorem na morzu? Zawsze możemy to sprawdzić.

— Pańskie wywody nie mają sensu — powiedział Van Horn. — Jaki mógłbym mieć powód do zabicia Dimitriego Parosa?

— To tylko przypuszczenie, ale być może Dimitri odkrył, że to właśnie pan odpowiada za śmierć jego ojca...

Katina wciągnęła głośno powietrze. Opanowanie Van Horna jakby się załamało, ale po chwili odparł kpiąco.

— To na nic, panie Lomax. Wszyscy wiedzą, co przeszedłem w Fonchi.

— Kiedy dzisiaj rozmawialiśmy o tym, powiedziałem panu, że posądzam o zdradę Alexiasa Pavlo, zwrócił mi pan wtedy uwagę, iż najpierw musiałbym wyjaśnić, w jaki sposób Niemcy się do niego dobrali. Mogę zrobić coś lepszego. Mogę pokazać, w jaki sposób dobrali się do pana.

— Obawiam się, że mówi pan od rzeczy — stwierdził van Horn, chociaż twarz mu mocno pobladła, i na czole pojawiły się głębokie bruzdy.

— Kiedy po raz pierwszy byłem w tym domu siedemnaście lat temu, Joe Boyd pożyczył sobie tomik pańskiej poezji wojennej pod tytułem Pozostały przy życiu — powiedział Lomax. — Był oprawiony w zieloną skórę ze złotymi napisami i stanowił część pełnej edycji pańskich dzieł. — Podszedł do półek z książkami i wrócił z cienkim zielonym tomem, który rzucił na stół. — To właśnie ta książka. Zauważyłem ją już wcześniej, gdy Katina przywiozła mnie tu z hotelu. Dopiero jednak dzisiaj wieczorem zdałem sobie spra­wę, że nie powinno jej tu być.

— Nie rozumiem — wtrąciła Katina.

Ale van Horn rozumie doskonale.

— Widzisz, Joe Boyd zapomniał oddać tę książeczkę. Miał ją w kie­szeni munduru, kiedy ruszyliśmy do akcji. Przypom­niałem to sobie dopiero dziś, po tych wszystkich latach. Niemcy musieli ją znaleźć przeszukując ciało. Nic dziwnego, że Steiner śmiał się ze mnie, gdy mu powiedziałem, iż nie byliśmy w kontakcie z nikim na wyspie.

Van Horn wziął tomik do ręki i przyjrzał mu się. Po chwili westchnął.

— Szkoda byłoby psuć kolekcję. Dostałem ją od mojego amerykańskiego wydawcy przed samą wojną.

Podszedł do półek i odłożył książkę na miejsce, a potem nalał sobie drinka z karafki stojącej w kreden­sie. Kiedy się odezwał, jego głos brzmiał dziwnie odlegle. Było to prawie tak, jakby mówił o czymś, co przydarzyło się komuś innemu.

— Ma pan rację, oczywiście. Znaleźli książkę i Stei­ner przyszedł prosto do mnie. Próbowałem się wypierać, ale nic to nie dało.

Katina podeszła do niego.

— Dlaczego im powiedziałeś? — Chciał się od­wrócić, ale chwyciła go za ramię i okręciła twarzą do
siebie. — Dlaczego, Oliverze?

Wzruszył ramionami.

— Bo się bałem. Zagroził, że wyśle mnie do gesta­po w Atenach.

— Tylko tyle?

Van Horn potrząsnął głową.

— Nie, przysiągł, że zniszczy każdą sztukę z mojej kolekcji. Rozbił amforę tylko po to, by mi pokazać
iż nie żartuje.

Odwróciła się z odrazą na twarzy, a Lomax zapytał:

— Dlaczego Steiner trzymał pana w tutejszym więzieniu, zamiast wysłać wraz z innymi do Fonchi?

— Pańska domniemana śmierć w drodze na Kre­tę uczyniła z pana dogodnego kozła ofiarnego — odparł van Horn. — Steiner miał zamiar wypuścić mnie po sześciu miesiącach z powodu mojego stanu zdrowia.

— Żebyś mógł donosić na innych? — spytała Katina.

Zignorował ją i mówił dalej:

— Niestety Steiner został zabity, a jego następca nic nie wiedział o tej umowie. Wkrótce po przejęciu dowództwa kazał przewieźć mnie do Fonchi.

— A więc skazałeś nas wszystkich na piekło na ziemi, ponieważ się bałeś — odezwała się Katina. — Z powodu twojej głupiej kolekcji?

— Przecierpiałem tyle samo, co wszyscy. Widział pan, co mi zrobili, Lomax. Kiedy mi pan powiedział, że podejrzewa Alexiasa i że chce odsłonić przed nim karty, ogarnęła mnie panika. Wiedziałem, że na pew­no coś pan odkryje, jeśli będzie pan kopał dosyć długo.

— Więc skontaktował się pan z Dimitrim?

Van Horn skinął głową.

— Powiedział, że zajmie się tym, ale nalegał na spotkanie ze mną. Popłynąłem łodzią, jak pan odgadł.
Kiedy tam dotarłem, był pijany. Najwyraźniej dodał dwa do dwóch.

— I zdał pan sobie sprawę, że ma zamiar pana szantażować?

— Na stole leżał nóż do patroszenia. Myślałem, że jeśli go użyję, Kytros będzie sądził, iż mordercą był jakiś rybak.

— Dość niezwykły sposób zabicia człowieka.

Van Horn wzruszył ramionami.

— Sztuczka, której nauczyłem się w okopach. Ni­gdy się tak naprawdę nie zapomina, jak robić takie rzeczy. Powinien pan to wiedzieć lepiej niż większość ludzi.

Lomax nie dał się sprowokować.

— A ta sprawa w alejce na tyłach więzienia? Mia­łem rację?

Van Horn skinął głową.

— Kiedy Katina przyszła tu prosić o pomoc w wydostaniu pana, nie mogłem odmówić. Nawia­sem mówiąc, rewolwer, który jej dałem, miał znisz­czoną iglicę. Gdy odjechała jeepem, ruszyłem za nią do miasta na starym rowerze, który od lat stoi w stajni.

Lomax zaczynał być coraz bardziej zmęczony.

— Więc zabijał pan? — Powiedział. — I sprawiał, że ja również zabijałem? I po co, van Horn? Dla jakiego końca?

— Nie wiem — odparł van Horn. — Naprawdę nie wiem. Czy kiedykolwiek coś ma jakiś koniec?

Wsunął prawą rękę do kieszeni i wyjął rewolwer. Katina cofnęła się szybko, a Lomax powiedział:

— Jeszcze więcej zabijania, van Horn? Ale na mnie nie będzie pan mógł skończyć. Co z Katiną? Ją
też pan zastrzeli?

— Nie sądzę — odezwał się znajomy głos i przez oszklone drzwi wszedł Kytros, mając u boku Alexiasa Pavlo.

Oczy van Horna szybko zwróciły się w ich kierun­ku. Lomax odepchnął Katinę na bok i skoczył. Spóź­nił się jednak. Van Horn strzelił z bezpośredniej odległości i ciężki pocisk trafił Anglika w prawe ramię, odrzucając go na fortepian. Katina krzyknęła, a Lomax padając zawadził ręką o lampę, przewrócił ją i pogrążył pokój w ciemności.

18

PYŁ I POPIOŁY

Przez chwilę panowała jedynie ciemność i spowo­dowane przez nią zamieszanie. Lomax poczuł przy sobie Katinę. Kiedy zapalono główne światło, nie było śladu van Horna ani Alexiasa. Kytros podszedł do drzwi prowadzących do hallu, ale nie dały się otworzyć.

— Nie ucieknie daleko — stwierdził spokojnie. — Podjąłem środki ostrożności i zamknąłem główną
bramę. A Stavrou pilnuje ścieżki na wzgórze.

Lomax sięgnął do krawędzi fortepianu i z pomocą Katiny wstał. Rana mocno krwawiła, więc dziewczyna wzięła ze stołu haftowaną serwetę i zrobiwszy z niej gruby tampon, wepchnęła Lomaxowi pod sweter.

— Czy to groźne? — zapytał Kytros podchodząc.

Lomax potrząsnął głową.

— Przeżyję. Ile czasu byliście na tarasie?

— Wystarczająco długo. — Kytros uśmiechnął się lekko. — Wiedziałem wszystko, jeszcze zanim tu przyszedłem. Mówiłem panu, że czekam, aż doktor Spanos skończy autopsję. Stwierdził dwa bardzo interesujące fakty.

— Nie rozumiem...

— Po pierwsze, Dimitri Paros został zabity wcześ­niej, niż przypuszczaliśmy. To, że jego ciało leżało tak blisko ognia, opóźniło sztywnienie pośmiertne.

— A po drugie?

— Padając, Dimitri roztrzaskał zegarek, który sta­nął dokładnie na godzinie dziewiątej. — Kytros wes­tchnął. — Musi pan wybaczyć prostemu policjantowi z wyspy, że nie zauważył tego wcześniej.

— A o dziewiątej ja byłem na morzu z braćmi Samos.

— Alexias natomiast grał w szachy z ojcem Janem.

— Ale co naprowadziło pana na ślad van Horna?

— W pierwszym rzędzie prosta logika — odparł Kytros. — Riki Samos zeznał, że ktoś przekazał Dimitriemu poufną informację o pańskim zamiarze pójścia na farmę, ale nie wiedział, kto to. Z tego, co mi pan powiedział wcześniej, wyglądało, że tylko jedna osoba mogła być za to odpowiedzialna. Potem odkryłem, że Dimitri opuścił „Małą Łódkę" po otrzymaniu telefonu. A na wyspie niewiele jest te­lefonów.

— Telefonistka pamiętała, kto do niego dzwonił?

Kytros skinął głową.

— Zatrzymałem się, by wziąć ze sobą Alexiasa, i dowiedziałem się, że jest pan na wolności. Wtedy na
posterunku pojawił się Yanni, okropnie zrozpaczony, bo sądził, że rozerwą pana na strzępy tam na górze.

— A pan tak nie myślał? — spytał Lomax.

Kytros pozwolił sobie na uśmiech.

— Uważałem to za mało prawdopodobne. Biorąc pod uwagę pańskie dawne wyczyny na tych wyspach...

— Kolejna rzecz, za którą powinniśmy podzięko­wać Yanniemu — wtrąciła Katina.

Kytros skinął głową.

— To dobry chłopak. Szkoda, że nie ma nikogo, kto by się nim zajął.

— Chyba można będzie to załatwić — stwierdził Lomax.

Na zewnątrz rozległo się płaskie echo strzału i z ta­rasu wbiegł Alexias.

— Jest w ogrodzie — rzucił ochrypłym głosem.

Kytros wyjął z kabury rewolwer.

— Myślę, że byłoby lepiej, gdybyście tu zostali. Podszedł do oszklonych drzwi, a Lomax za nim.

Na dworze deszcz rozmywał światło lamp na tarasie. Dalej panowała ciemność. Rozległ się kolejny strzał, po nim zaś suchy, zło­wieszczy terkot pistoletu maszynowego.

— Stavrou! — krzyknął Kytros i przebiegł przez taras, niknąc w ogrodzie.

Po chwili przez ścianę deszczu doszły ich liczne głosy i szczekanie psów. Katina dotknęła ramienia Lomaxa i wskazała ręką. W ciemnościach po drugiej stronie drogi zbiegali ku willi ze wzgórza mężczyźni z latarniami.

W ogrodzie panowała prawie zupełna cisza i Lomax pod wpływem nagłego impulsu pobiegł w głąb ogrodu, trzymając się za zranione ramię. Przycupnął pod krzakiem, moknąc na deszczu. Po chwili dołączyła do niego Katina.

— To szaleństwo — zaprotestowała.

Nie odpowiadając, ruszył ostrożnie naprzód po­między drzewami oliwnymi. Hałas na zboczu ponad nimi stawał się coraz głośniejszy i groźniejszy.

Zza jakiegoś drzewa wyszedł do nich Kytros. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, coś się poruszyło w krzakach po drugiej stronie ogrodu i znowu zater­kotał pistolet maszynowy. Stavrou krzyknął coś nie­zrozumiałego. Z krzaków wybiegł van Horn, osłania­jąc sobie twarz ramieniem. Wpadł na drzewo i stanął tam, wpatrując się w nich poprzez mgiełkę oddechu. W żółtym świetle jego skóra przypominała pergamin i wyglądał na starego, zmęczonego i pokonanego.

Odwrócił się i chwiejnym krokiem ruszył wzdłuż podjazdu w stronę głównej bramy. Gdy do niej dotarł, z góry ruszyli ludzie i rozsypali się po drodze.

Lomax i Katina zatrzymali się. Z tyłu za nimi pojawił się Alexias. Panowała cisza, jakby ludzie za bramą w jakiś sposób zdali sobie sprawę, że dzieje się coś niezwykłego.

Spomiędzy drzew wynurzył się Stavrou i czekał z lufą swojego pistoletu maszynowego skierowaną w kierunku bramy. Kytros skinął mu głową i sam ruszył naprzód. Po chwili stanął na lekko rozstawio­nych nogach, trzymając rewolwer przy udzie.

— Niech pan rzuci broń, panie van Horn — za­wołał. — Niech już nikt w tej sprawie nie cierpi.

Van Horn zaczął podnosić rewolwer, zaciskając palec na spuście. W tym samym momencie Kytros wyciągnął raptownie ramię do przodu i strzelił. Ciężka kula rzuciła van Horna na bramę. Sięgnął do tyłu, chcąc złapać się lewą ręką jednej z żelaznych sztab, by utrzymać się na nogach. Znowu uniósł broń i Kyt­ros strzelił w niego dwa razy.

Van Horn osunął się na ziemię z rękami złożonymi na brzuchu. Kiedy Lomax podszedł do niego, podniósł wzrok i usiłował coś powiedzieć, po chwili jednak zaczął się dusić i krew trysnęła mu z ust jasnym strumieniem.

Tłum za bramą stał spokojnie w deszczu, nie rozu­miejąc jeszcze, co się stało. Alexias podszedł do Lomaxa — wyglądał na bardzo zmęczonego i starego, jakby nagle życie stało się dla niego zbyt wielkim ciężarem. Usiłował znaleźć jakieś słowa, ale bezsku­tecznie, i w końcu skierował się do bramy. Kytros otworzył ją, a Alexias wyszedł i zaczął coś mówić do zgromadzonych ludzi.

Sierżant przyklęknął przy van Hornie i obejrzał ciało. Po chwili podniósł wzrok i powiedział spokojnie:

— Nie ma w tym niczyjej winy, panie Lomax. Ten człowiek chciał umrzeć. Świadomie sprawił, że go zabiłem.

Lomax stał, ściskając zranione ramię i czując krew sączącą się między palcami. Potem odwrócił się i po­szedł podjazdem do willi.

Frontowe drzwi stały otwarte w noc. Lomax minął hall i wąski pobielony korytarz. Wszedł do wielkiego szklanego pokoju, w którym znajdowała się ceramika van Horna.

Gabloty, jakby zawieszone w nocy, otaczały wielką czerwono-czarną amforę, która również wydawała się unosić w powietrzu.

Stał, patrząc na nią z mokrą od potu twarzą, i nagle zalała go fala ślepej, bezmyślnej wściekłości. Rzucił się naprzód i strącił amforę z cokołu. Tysiąc kawałków rozsypało się po podłodze. Wstrząsnął nim suchy szloch.

Wyszedł na balkon i w jakiś sposób zaraz znalazła się obok niego Katina.

— Pył i popioły, Katina — powiedział załamują­cym się głosem. — Pył i popioły.

— Wiem, Hugh — odparła po prostu.

Stał przy balustradzie patrząc na rozpościerające się przed nimi piękno. Przestało padać i świeżość mokrej ziemi wisiała w wilgotnym powietrzu. Żył.

Po chwili objął Katinę zdrowym ramieniem i weszli z powrotem do domu.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Higgins Jack Mroczna strona wyspy
Higgins Jack Mroczna strona wyspy
Higgins Jack Paul Chavesse 05 Mroczna strona ulicy
Higgins Jack Paul Chavasse 05 Mroczna strona ulicy
Higgins Jack Paul Chavasse 05 Mroczna strona ulicy
Mroczne kryjówki Jack Higgins Jack Higgins ebook
Mroczna strona zycia
Higgins Jack Sean Dillon 10 Smierc jest zwiastunem nocy
Higgins Jack Saba
Higgins Jack Przerwany urlop
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Czas w piekle
Higgins Jack Saba (rtf)
Higgins Jack Feniks we krwi
Higgins Jack Odpłać diabłu
Higgins Jack Bez przebaczenia POPRAWIONY(1)
Higgins Jack Przerwany urlop

więcej podobnych podstron