Ojcowie i dzieci
(Max von der Griin)
Do tej pory myślałem, że mordercę można poznać po dłoniach, wielokrotnego mordercę — po oczach. Nie wiem, dlaczego tak myślałem.
Moj sąsiad miał najpiękniejsze oczy jakie widziałem w życiu. Moja żona, mówiąca często przy pomocy porównań, twierdziła, że jego oczy są jak płaczący akwamaryn — jedna z odmian berylu, kamienia półszlachetnego. Jego dłonie były wąskie i wypielęgnowane, podobne do rąk kobiety.
Pewnego dnia mój sąsiad został aresztowany. Przed jego dom zajechały dwa zielone samochody. Umundurowani policjanci i kilku cywilów wyprowadziło sąsiada z domu. Wsiedli do samochodów i odjechali. Wieczorem o tym zajściu wiedziała już cała dzielnica. W poniedziałek przeczytaliśmy w gazetach, że aresztowany jest oskarżony o zamordowanie 200 jeńców w pewnej wiosce na Morawach w roku 1941.
Nie! Nie! To nie może być on! — twierdziła moja żona.
Ja też nie wierzyłem, że to on. Zacząłem wymyślać na gazety i dziennikarzy, że szukają zawsze sensacji.
T en człowiek mordercą?! To nieprawdopodobne! — powtarzałem.
Oni bywali u nas, my bywaliśmy u nich, mili ludzie. Razem jechaliśmy za miasto, można było z nimi mile spędzić czas. Kiedy rozmawialiśmy o polityce zawsze się denerwował na wszystko, co tylko nosiło pozory przemocy i gwałtu. Tacy dobrzy sąsiedzi!
Moi sąsiad przed trzema laty kupił sobie auto. Od tego czasu codziennie podwoził mnie zawsze do pracy, nadkładał dobry kilometr. abym nie musiał korzystać z miejskiej komunikacji. Dzięki jego życzliwości wychodziłem do pracy pół godziny później i wracałem pół godziny wcześniej. I ten człowiek, z oczami jak płonący akwamaryn, miałby być mordercą?
— Nie ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. Żył tak jak my,
starał się o swoją rodzinę, pracował. To był dobry człowiek. Czy
słyszałeś jak on rozmawiał ze swoimi dziećmi? Czy może tak
rozmawiać oskarżony? Nie! I jeszcze raz nie! On. ubóstwiał swoje
dzieci, a ty nie potrafisz z naszymi spokojnie zamienić ani jednego
słowa! — moja żona zakończyła swoje wywody wybuchem złości ku
mnie.
Nic nie odpowiedziałem. Co mogłem powiedzieć?! Cały czas myślałem o naszych spotkaniach i o tych rozstrzelanych jeńcach w małej wiosce na Morawach. Podobno były wśród nich kobiety i dzieci. Rozstrzeliwano w ten sposób, że trupy wpadały do wcześniej wykopanych grobów. On miał w tym uczestniczyć, wszystko organizować. Niektórzy mówią nawet, że otrzymał za to odznaczenie.
Mój Boże, biedna żona! Biedne dzieci! — powtarzała moja żona.
Tam na Morawach rozstrzelano również dzieci! powiedziałem.
A może gazety kłamią? Może to wszystko wymysł dziennikarzy? Może pomieszano nazwiska? Mógł przecież uciec, zaszyć się gdzieś w Ameryce Południowej, jak wielu innych? Dlaczego został? — pytała moja żona.
Patrzyłem jak sąsiadka prowadziła dzieci do szkoły, aby nikt nie zrobił im krzywdy, słyszałem okrzyki:
Wasz ojciec jest mordercą!
Powinniśmy ją odwiedzić! — zaproponowała moja żona.
— Nie odwiedziliśmy jej od czasu aresztowania męża!
Zwariowałaś! Teraz nie możemy iść do niej! Pomyśl o moim stanowisku, o mojej opinii! Jeśli ktoś by nas zobaczył, mógłby pomyśleć, że wiedzieliśmy o jego przeszłości i milczeliśmy.
Ale ona jest teraz sama, dzieci ... — mówiła moja żona przez łzy.
Może ona o niczym nie wiedziała! — powiedziałem podniesionym głosem.
A gdyby wiedziała, to co, miała iść na policję? Powiedz! Powiedz! Zbyt łatwo sobie wszystko wyobrażasz!
Morderstwo jest zawsze morderstwem! Następnego dnia przechodziłem obok dzieci aresztowanego sąsiada tak, jak gdybym ich nigdy nie widział. Wołały do mnie:
Wujku Karolu! Wujku Karolu! — nie odpowiedziałem. Wreszcie sam proces. Jego przebieg śledziłem w gazetach, chociaż budynek sądu jest oddalony tylko kawałek drogi od naszego domu. Proces odsłonił prawdziwe rozmiary zbrodni. Udowodniono, ze żona oskarżonego wiedziała o przeszłości męża, może nie znała wszystkich szczegółów, gdzie był i co robił, ale wiedziała, że wykonywał rozkazy. Mogła odmówić zeznań, nie zrobiła tego.
Dlaczego pani tyle lat milczała? — pytał sędzia.
A co miałam zrobić? To jest mój mąż! — mówiła płacząc.
Wreszcie znamy całą prawdę! — powiedziałem do mojej żony. Został skazany na piętnaście lat!
Cała prawda? — zapytała cicho.
Cała prawda! — wykrzyknąłem.
A dzieci? A gdybyś to ty był na jego miejscu, gdybyś był tym człowiekiem?
Ale nim nie jestem! Rozumiesz! Ja nim nie jestem!
Tak, ty nim nie jesteś. Ty miałeś szczęście w tamtych czasach
Szczęście?! Nawet w tamtych czasach czegoś takiego nikt nie musiał robić! Można było odmówić wykonania rozkazu!
Co ty o tym wiesz?
Już coś wiem!
I ty byś odmówił? Byłem przerażony: Ja! odmowa! Nie, nigdy coś takiego. Jego los został mi zaoszczędzony.
Powiedziałam, że miałeś szczęście, że nie byłeś w jego sytuacji. A gdybyś nawet był, to odmówiłbyś wykonania rozkazu...
Oczywiście, że bym odmówił!
Czasami masz takie same oczy jak on, ale tylko czasami mówiła moja żona patrząc na mnie.
Uspokój się! Chodzi przecież o prawdę, o sprawiedliwość. Gdzie byśmy żyli, gdyby ...
A może chodzi o zwykłą zemstę? Kogoś się osądzi, skaże i uspokoi sumienia wszystkich. Ale w to wszystko są wmieszane dzieci!
Dzieci oskarżonego i skazanego na piętnaście lat sąsiada nie wołały już do mnie:
— Wujku Karolu! Wujku Karolu!
Kiedy mnie widziały, chowały się, uciekały przede mną. To było gorsze niż wołanie.
Trzy tygodnie po wyroku moja żona weszła do pokoju wraz z dziećmi. Każde z nich trzymało w ręku paczuszkę - prezent, ona — kwiaty. Przygotowywałem się właśnie do poobiedniego odpoczynku, nie znoszę kiedy ktoś mi w tym przeszkadza.
Wychodzicie? A to dokąd? Nie wiem o niczym? — pytałem.
Idziemy do sąsiadów, do niej, do ich dzieci!
Co? Co takiego? — pytałem. — Jeśli już chcecie do nich iść, to przynajmniej zaczekajcie aż zapadną ciemności!
Nie! W nocy nikt nas nie będzie widział! — odpowiedziała moja żona.