Iwan Turgieniew
OJCOWIE I DZIECI
I
Cóż, Piotrze? Nie widać jeszcze? — pytał 20 maja 1859 roku swego służącego, młodego,
pyzatego chłopaka z białym puszkiem na podbródku i małymi, mętnymi oczkami, pan liczący lat
niewiele ponad czterdzieści, który bez czapki, w zakurzonym płaszczu i kraciastych spodniach
wyszedł na niski ganek zajazdu przy trakcie.
Służący, w którym wszystko: i turkusowy kolczyk w uchu, i wypomadowane włosy o
niejednolitej barwie, i uprzejme ruchu, słowem, wszystko zdradzało człowieka nowej, doskonałej
generacji, z pobłażaniem spojrzał na drogą i odpowiedział:
— Żadną miarą nie widać, proszę łaski pana.
— Nie widać? — powtórzył pan.
— Nie widać — po raz drugi odrzekł służący.
Pan westchnął i przysiadł na ławeczce. Zapoznamy z nim czytelnika, kiedy tak siedzi
podgiąwszy nogi i w zamyśleniu spogląda dokoła.
Nazywa się Mikołaj Pietrowicz Kirsanow. Jego piękny majątek, położony o piętnaście
wiorst od zajazdu, liczy dwieście dusz albo, jak powiada sam Kirsanow, od czasu gdy wydzielił
ziemię chłopom i założył „fermę" — dwa tysiące dziesięcin ziemi. Ojciec jego, waleczny generał z
1812 roku, prostak ledwie władający piórem, ale niezły człowiek, całe życie klepał biedę; z
początku dowodził brygadą, potem dywizją i stale mieszkał na prowincji, gdzie dzięki swej randze
odgrywał dość znaczną rolę. Mikołaj Pietrowicz urodził się na południu Rosji, podobnie jak starszy
jego brat, Paweł, o którym będzie dalej mowa, i wychowywał się do czternastego roku życia w
domu, wśród tanich guwernerów, nonszalanckich, a uniżonych adiutantów i innych pułkowych oraz
sztabowych osobistości. Matka jego, z domu Kolazin, jako panna — Agathe, w roli zaś zacnej
generałowej — Agafokleja Kuźminiczna Kirsanow, nosiła wspaniałe czepce i szeleszczące
jedwabne suknie, w cerkwi podchodziła pierwsza do krzyża, mówiła głośno i dużo, rano podawała
dzieciom rękę do ucałowania, wieczorem błogosławiła je — słowem, żyła jak Pan Bóg przykazał.
Mikołaj Pietrowicz, jako syn generała — chociaż nie tylko nie odznaczał się męstwem, ale w
dodatku zdobył sobie przydomek podszytego tchórzem — powinien był, podobnie jak brat jego
Paweł, zostać wojskowym; tymczasem tego dnia, kiedy przyszła wiadomość o jego przydziale,
złamał właśnie nogę; przeleżał dwa miesiące w łóżku, po czym okazało się, że zostanie na całe
życie kulawy. Zrezygnowany ojciec przystał, by syn robił karierę cywilną. Gdy chłopiec skończył
osiemnaście lat, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet. Właśnie w tym czasie brat
Mikołaja został oficerem pułku gwardii. Młodzi ludzie zamieszkali razem, doglądani z daleka przez
ciotecznego wuja ze strony matki, Ilję Kolazina, urzędnika wysokiej rangi. Ojciec wrócił do swojej
dywizji i do małżonki; niekiedy tylko przysyłał synom wielkie ćwiartki szarego papieru upstrzone
zamaszystym pismem godnym kancelisy. Na końcu tych ćwiartek pysznił się otoczony starannymi
zakrętasami podpis: „Piotr Kirsanow, generał-major." W roku 1835 Mikołaj Pietrowicz ukończył
uniwersytet jako kandydat; w tym samym roku generał Kirsanow, przeniesiony w stan spoczynku
za nieudany przegląd wojsk, sprowadził się z żoną do Petersburga. Wynajął dom przy ogrodzie
Taurydzkim i zapisał się do Klubu Angielskiego, ale raptem umarł na apopleksję. Agafokleja
Kuźminiczna wkrótce poszła za nim: nie mogła przywyknąć do pustki stołecznego życia;
zadręczyła ją nuda tej egzystencji, którą wiodła jako żona dymisjonowanego generała. Tymczasem
Mikołaj Pietrowicz, jeszcze za życia rodziców i ku wielkiemu ich zmartwieniu, zdążył zakochać się
w córce urzędnika Prepołowieńskiego, u którego wynajmował dawniej mieszkanie. Była to ładna
panna o wyższych, jak to mówią, aspiracjach: czytała w czasopismach poważne artykuły z działu
„Nauka". Gdy tylko minęła żałoba, Mikołaj ożenił się z nią i opuściwszy Ministerstwo Dworu i
Apanażów, gdzie dostał się z protekcji ojca, zażywał szczęścia ze swą Maszą najpierw w małym
domku pod Petersburgiem, niedaleko Instytutu Leśnego, potem w mieście, w niewielkim i ładnym
mieszkaniu z czystymi schodami i chłodnawym salonem, wreszcie na wsi, gdzie osiedli na stałe i
gdzie wkrótce urodził im się syn Arkadiusz. Małżonkowie żyli szczęśliwie i spokojnie, nie
rozstawali się prawie nigdy, czytali razem, grali na cztery ręce na fortepianie, śpiewali duety; ona
sadziła kwiaty i doglądała ptactwa, on niekiedy jeździł na polowanie i zajmował się
gospodarstwem; Arkadiusz zaś rósł — również szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen.
W roku 1847 żona Kirsanowa umarła. Ciężko przeżył ten cios, osiwiał w kilka tygodni; wybierał
się za granicę, by choć trochę zapomnieć... lecz nastał właśnie rok czterdziesty ósmy. Chcąc nie
chcąc musiał wrócić na wieś i po dość długim okresie apatii zajął się ulepszaniem gospodarstwa. W
roku 1855 zawiózł syna na uniwersytet; spędził z nim trzy zimy w Petersburgu, nigdzie prawie nie
bywał i starał się poznać młodych kolegów Arkadiusza. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać — i
właśnie widzimy go w maju 1859 roku, zupełnie już siwego, pulchnego i nieco przygarbionego:
czeka na syna, który, jak niegdyś on sam, otrzymał stopień kandydata.
Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też nie chcąc pozostawać pod pańskim okiem,
stanął przy wrotach i zapalił fajkę. Mikołaj Pietrowicz pochyliwszy głowę spoglądał na zbutwiałe
schodki ganku: przechadzał się tu statecznie spory pstry kurczak, głośno postukując dużymi,
żółtymi łapami; brudna kotka nieżyczliwie zerkała na niego przycupnąwszy niedbale na poręczy.
Słońce przypiekało; z na wpół ciemnej sieni zajazdu dolatywał zapach ciepłego żytniego chleba.
Mikołaj Pietrowicz pogrążył się w myślach. „Syn... kandydat... Arkasza..."— nieustannie snuło
mu się po głowie; próbował zająć się czymś innym, ale znowu wracały te same myśli. Wspomniał
nieboszczkę żonę... — Nie doczekała! — szepnął żałośnie. Tłusty, błękitnawy gołąb sfrunął na
drogę i szybko podreptał w stronę studni, żeby się napić wody z kałuży. Mikołaj Pietrowicz zaczął
mu się przypatrywać, ale ucho jego już łowiło turkot zbliżających się kół...
— Musowo panicz jadą — zameldował służący wychylając się zza wrót.
Mikołaj Pietrowicz skoczył na równe nogi i spojrzał na drogę wytężając wzrok. Ukazał się
tarantas zaprzężony w trzy pocztowe konie, w tarantasie mignął otok studenckiej czapki, znajomy
zarys drogiej twarzy...
— Arkasza, Arkasza! — zawołał Kirsanow i pobiegł wymachując rękami... W kilka chwil
potem przyciskał wargi do gładkiego, zakurzonego i opalonego policzka młodego kandydata.
II
— Pozwól, że się otrzepię, papo — mówił Arkadiusz nieco ochrypłym po podróży, ale
dźwięcznym, młodzieńczym głosem, wesoło odpowiadając na uściski ojca. — Zakurzę cię całego.
— To nic, to nic — powtarzał uśmiechając się z rozrzewnieniem Mikołaj Pietrowicz i
dwakroć uderzył dłonią po kołnierzu synowskiego szynela i po własnym płaszczu. — Pokaż no się,
pokaż — dodał odstępując o krok i natychmiast ruszył szybko w stronę zajazdu, mówiąc: — Tutaj,
tutaj. Dawajcie konie, tylko prędko.
Mikołaj Pietrowicz zdawał się o wiele bardziej przejęty niż jego syn; był zmieszany,
onieśmielony. Arkadiusz zatrzymał go.
— Papo — powiedział — pozwól, że zapoznam cię z moim przyjacielem, Bazarowem, o
którym tak często ci pisałem. Był tak dobry, że zgodził się przyjechać do nas w gościnę;
Mikołaj Pietrowicz szybko się odwrócił, podszedł do odzianego w długi podróżny kitel z
chwastami wysokiego młodzieńca, który dopiero co wysiadł z tarantasu, i mocno uścisnął jego
czerwoną dłoń, którą tamten nie od razu mu podał.
— Rad jestem serdecznie — rozpoczął — i wdzięczny, że zechciał nas pan odwiedzić;
mam nadzieję... pozwoli pan, że zapytam o imię?
— Eugeniusz Wasiliewicz — odpowiedział Bazarów leniwie, lecz męskim głosem i
opuszczając wysoki kołnierz kitla ukazał Mikołajowi Pietrowiczowi całą twarz. Była wydłużona i
chuda, o szerokim czole; nos, spłaszczony u góry, ku dołowi się zaostrzał; oczy były wielkie,
zielonkawe; faworyty obwisłe, płowe; ożywiał ją spokojny uśmiech, wyrażała pewność siebie i
rozum.
— Mam nadzieję, drogi Eugeniuszu Wasiliczu, że nie będzie się pan u nas nudził — ciągnął
dalej Mikołaj Pietrowicz.
Cienkie wargi Bazarowa drgnęły z lekka, ale nic nie odpowiedział i tylko uchylił czapki.
Mimo długich i gęstych ciemnoblond włosów widać było wypukłości jego szerokiej czaszki.
— Więc jak, Arkadiuszu? — odezwał się znowu Mikołaj Pietrowicz zwracając się do syna.
— Czy zaraz zakładać konie? A może chcecie odpocząć?
— Odpoczniemy w domu, papo; każ zakładać.
—. Zaraz, natychmiast — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Każ no zakładać,
bratku, a żywo!
Piotr, który jako udoskonalony sługa nie ucałował ręki panicza, tylko poprzestał na ukłonie
z daleka, znowu znikł we wrotach.
— Przyjechałem tu kolaską, lecz mam także trójkę do twojego tarantasu — mówił z
przejęciem Mikołaj Pietrowicz, gdy Arkadiusz pił wodę z żelaznego czerpaka, który przyniosła
gospodyni zajazdu, a Bazarów zapalił fajkę i podszedł do woźnicy odprzęgającego konie. — Ale
kolaska jest tylko na dwie osoby i nie wiem, jak twój przyjaciel...
— Pojedzie tarantasem — przerwał półgłosem Arkadiusz. — Proszę, nie rób z nim
ceremonii. To wspaniały chłopak, taki prosty — zobaczysz.
Furman Mikołaja Pietrowicza wyprowadził konie.
— Ruszaj się, brodaczu! — zwrócił się Bazarów do furmana.
— Ej, Mitiucha — podchwycił drugi furman, który stał obok z rękami wsuniętymi w tylne
kieszenie kożucha. — Jak to wielmożny pan ciebie nazwał? Brodacz, i kwita.
Mitiucha tylko potrząsnął czapką i zdjął lejce ze spoconego dyszlowego konia.
— Szybciej, szybciej, chłopcy, zaprzęgajcie! — zawołał Mikołaj Pietrowicz — dostaniecie
na wódkę!
W kilka chwil konie były założone; ojciec i syn usadowili się w kolasce, Piotr wlazł na
kozioł; Bazarów wskoczył do tarantasu, głowę oparł o skórzaną poduszkę — i oba pojazdy ruszyły.
III
— Jesteś więc wreszcie kandydatem i przyjechałeś do domu — mówił Mikołaj Pietrowicz
dotykając to ramienia, to znów kolan Arkadiusza. — Nareszcie!
— A jakże się miewa stryj? Zdrów? — zapytał Arkadiusz, który choć sam pełen szczerej,
prawie dziecinnej radości, pragnął jak najprędzej zakończyć rozmowę utrzymaną w tonie
podniosłym i skierować ją na zwykłe tory.
— Zdrów. Chciał nawet pojechać ze mną, ale jakoś się rozmyślił.
— Długo na mnie czekałeś? — zapytał Arkadiusz.
— Około pięciu godzin.
— Poczciwy papcio!
Arkadiusz żywo obrócił się w stronę ojca i głośno pocałował go w policzek. Mikołaj
Pietrowicz roześmiał cię cichutko.
— Przygotowałem ci świetnego konia! — zaczął — zobaczysz. I w twoim pokoju kazałem
dać obicia.
— A czy jest pokój dla Bazarowa?
— Znajdzie się i dla niego.
— Papo, proszę, bądź dla niego serdeczny. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo zależy mi
na jego przyjaźni.
— Poznałeś go niedawno?
— Niedawno.
— Tak, nie widywałem go ubiegłej zimy. Co studiuje? — Jako przedmiot główny nauki
przyrodnicze. Ale umie wszystko. W przyszłym roku chce zdawać egzamin na doktora.
— Aha! Więc medycyna — zauważył Mikołaj Pietrowicz i umilkł. — Piotrze — dodał
wyciągając rękę — czy to nasi chłopi jadą?
Piotr spojrzał w stronę, gdzie wskazywał pan. Kilka wozów, zaprzężonych w konie bez
wędzideł, jechało szybko wąską polną drogą. Na każdym wozie siedziało co najwyżej dwóch
chłopów w rozpiętych kożuchach. — Tak jest, proszę łaski pana — rzekł Piotr.
— Dokąd oni jadą? Pewno do miasta, co?
— Należy przypuszczać, że do miasta. Do szynku — dodał pogardliwie i z lekka pochylił
się w stronę furmana, jakby szukał u niego potwierdzenia. Ale tamten ani drgnął; był to człowiek
starej daty, nie podzielający nowych poglądów.
— Mam w tym roku wielkie kłopoty z chłopami — ciągnął dalej Mikołaj Pietrowicz
zwracając się do syna. — Nie płacą czynszu. Co robić?
— A z najemnych robotników jesteś zadowolony?
— Tak — wycedził przez zęby Mikołaj Pietrowicz. — Bieda tylko, że wciąż im podbijają
dniówki, no i prawdziwego starania wciąż jeszcze ani śladu. Niszczą uprząż. Orali zresztą wcale
dobrze. Miejmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Ale czy ciebie obchodzi teraz gospodarstwo?
— Szkoda, że nie ma u nas cienia — zauważył Arkadiusz nie odpowiadając na ostatnie
pytanie.
— Nad tarasem od północnej strony kazałem zawiesić wielką markizę — rzekł Mikołaj
Pietrowicz. — Teraz nawet obiad można jeść na dworze.
— Za bardzo będzie wyglądało na letnisko... zresztą wszystko to głupstwo. Ale jakie tutaj
powietrze! Jak cudownie pachnie! Doprawdy, zdaje mi się, że nigdzie na świecie tak nie pachnie
jak w tych okolicach. I niebo tutaj...
Arkadiusz urwał nagle, obejrzał się za siebie i zamilkł.
— Oczywiście — zauważył Mikołaj Pietrowicz — tyś się tu urodził, wszystko tu powinno
mieć dla ciebie niezwykły urok...
— Ależ, papo, przecie to wszystko jedno, gdzie człowiek się urodził.
— A jednak...
— Nie, to zupełnie wszystko jedno.
Mikołaj Pietrowicz spojrzał z boku na syna; kolaska ujechała dobre pół wiorsty zanim znów
nawiązali rozmowę.
— Nie pamiętam, czy ci pisałem — zaczął Mikołaj Pietrowicz — że twoja niania,
Jegorowna, umarła.
— Doprawdy? Biedna staruszka! A Prokoficz żyje?
— Żyje i wcale się nie zmienił. Wciąż tak samo zrzędzi. Wielkich zmian zresztą w Mariinie
nie znajdziesz.
— I rządca wciąż ten sam?
— Właśnie rządcę zmieniłem. Postanowiłem nie zatrudniać już zwolnionych z poddaństwa
chłopów, dawnych dworskich, lub przynajmniej nie zlecać im żadnych odpowiedzialnych funkcji.
(Arkadiusz wskazał oczami na Piotra.) Il est libre, en effet — zauważył półgłosem Mikołaj
Pietrowicz — ale to kamerdyner. Teraz mam rządcę z mieszczan; zdaje się, że dzielny z niego
człowiek. Wy- znaczyłem mu dwieście pięćdziesiąt rubli rocznej pensji. Zresztą — mówił
pocierając czoło i brwi, co zawsze było u niego oznaką zmieszania — powiedziałem ci, że nie
znajdziesz zmian w Mariinie... To niezupełnie prawda. Uważam za swój obowiązek uprzedzić cię,
chociaż... Zamilkł na chwilę i mówił dalej już po francusku:
— Surowy moralista uznałby moją szczerość za niewłaściwą; ale po pierwsze, tego nie
można ukryć, a po drugie, wiesz dobrze, że zawsze miałem szczególne zasady, jeśli chodzi o
stosunek ojca do syna. Zresztą masz oczywiście prawo mnie potępić. W moim wieku... Słowem,
ta... ta dziewczyna, o której zapewne już słyszałeś...
— Fieniczka? — bezceremonialnie zapytał Arkadiusz. Mikołaj Pietrowicz poczerwieniał.
— Nie wymieniaj głośno jej imienia... No, tak... ona teraz mieszka u mnie. Umieściłem ją w
domu... Były tam dwa niewielkie pokoiki. Zresztą wszystko to można zmienić.
— Zlituj się, papo, dlaczego?
— Twój przyjaciel będzie u nas gościł... Nie wypada... — O Bazarowa nie kłopocz się,
proszę. On jest wyższy ponad to wszystko.
— No, a ty? — spytał Mikołaj Pietrowicz. — Oficynka jest przecie bardzo licha.
— Ależ, papo — przerwał mu Arkadiusz — zupełnie jakbyś się tłumaczył, jak ci nie wstyd?
— Oczywiście, że powinienem się wstydzić — odpowiedział Mikołaj Pietrowicz, coraz
bardziej się czerwieniąc.
— Dosyć, papo, dosyć, dajże pokój! — Arkadiusz uśmiechnął się serdecznie. „Z czego się
tłumaczy!" — pomyślał i duszę jego napełniła pobłażliwa tkliwość dla dobrego i delikatnego ojca,
zmieszana z poczuciem jakiejś utajonej przewagi. — Przestań, proszę — powtórzył raz jeszcze,
mimo woli upajając się własną dojrzałością i brakiem przesądów.
Mikołaj Pietrowicz zerknął na niego spod palców ręki, którą wciąż pocierał czoło, i coś
ukłuło go w serce... Ale natychmiast zrzucił całą winę na siebie.
— Patrz, to już nasze pola — rzekł po długim milczeniu.
— A tam, przed nami, to chyba nasz las? — zapytał Arkadiusz.
— Tak, nasz. Tylko że już sprzedany. W tym roku będą go rąbać.
— Dlaczego sprzedałeś?
— Trzeba było pieniędzy; zresztą te grunta przechodzą na rzecz chłopów. — Którzy nie
płacą ci czynszów? — To już ich sprawa; kiedyś zresztą będą płacić.
— Szkoda lasu — zauważył Arkadiusz i zaczął się rozglądać dokoła.
Jechali przez okolice, które trudno byłoby nazwać malowniczymi. Pola za polami wznosząc
się nieco w górę, to znów opadając, ciągnęły się aż po nieboskłon. Gdzieniegdzie widniały
niewielkie lasy, a kręte parowy z rzadka usiane kępami niskich zarośli przypominały oznaczenia
wąwozów na starych mapach z czasów Katarzyny. Trafiały się rzeczki o poszarpanych brzegach,
małe stawy z lichymi grobelkami, wioski, gdzie stały niskie chaty o ciemnych, na poły
rozrzuconych strzechach, na wpół zapadnięte stodoły o ścianach plecionych z chrustu i na oścież
otwartych wrotach obok opustoszałych gumien, cerkwie, to murowane z opadłym tu i ówdzie
tynkiem, to znów drewniane z pochylonymi krzyżami i zapuszczonymi cmentarzami. Arkadiuszowi
robiło się coraz smutniej. Jak na złość spotykali obszarpanych chłopów na wynędzniałych
kobyłkach; niby żebracy w łachmanach, stały przydrożne, odarte z kory wierzby o połamanych
gałęziach; wychudłe krowy o skudlonej, jakby wygryzionej sierści, chciwie szczypały trawę po
rowach. Zdawało się, że przed chwilą wyrwały się z czyichś groźnych, śmiercionośnych pazurów
— i nagle pod wpływem żałosnego widoku tych wynędzniałych zwierząt, wśród wiosennego,
pięknego dnia, stawało białe widmo posępnej, nie kończącej się zimy, z jej zamieciami, mrozem i
śniegiem... „Nie — pomyślał Arkadiusz — niebogaty to kraj, nie olśniewa ani do- brobytem, ani
pracowitością; nie powinien żadną miarą takim pozostać, zmiany są konieczne... ale jak je
przeprowadzić, jak się do tego zabrać?"
Tak rozmyślał Arkadiusz... A tymczasem wiosna nie ustawała w pracy. Wokół połyskiwała
świeża zieleń, lśniły drzewa, krzaki i trawy, szeroko, miękko falując pod łagodnym tchnieniem
ciepłego wiatru; wszędzie, niby nieprzerwana struga, płynął dźwięczny śpiew skowronków; czajki z
krzykiem krążyły nad niskimi łąkami, to znów w milczeniu przebiegały po kępach; pięknie
czerniejąc na tle bladej zieleni niskiego jeszcze, jarego zboża przechadzały się szpaki i ginęły w
lekko już bielejącym życie; tylko czasem ukazywały się ich łebki w niebieskawej fali zbóż.
Arkadiusz wciąż patrzył, a jego myśli z wolna słabły i ucichały... Zrzucił szynel i spojrzał na ojca
tak wesołym, tak bardzo chłopięcym wzrokiem, że Mikołaj Pietrowicz znowu go uściskał.
— Teraz już niedaleko — rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Tylko wjedziemy na to wzgórze i
zaraz będzie widać dom. Ach, Arkasza, ułożymy sobie wspaniałe życie; będziesz mi pomagał w
gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Powinniśmy teraz zbliżyć się do siebie, poznać nawzajem,
prawda?
— Oczywiście — powiedział Arkadiusz. — Jaki cudowny dzień dzisiaj!
— To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w całej pełni. Zresztą zgadzam się z
Puszkinem — pamiętasz w Eugeniuszu Onieginie:
Jak smutno witam przyjście twoje, Poro miłości, dniu wiosenny! Jakież...
— Arkadiuszu! — rozległ się z tarantasu głos Bazarowa. — Przyślij mi zapałki, nie mam
czym zapalić fajki.
Mikołaj Pietrowicz zamilkł, Arkadiusz zaś, który słuchał go nieco zdumiony, ale z pewną
sympatią, wyciągnął z kieszeni srebrne pudełko z zapałkami i posłał je przez Piotra Bazarowowi.
— Chcesz cygaro? — zawołał znowu Bazarow.
— Daj — odpowiedział Arkadiusz.
Piotr wrócił do kolaski i wraz z pudełkiem wręczył mu grube czarne cygaro, które
Arkadiusz zaraz zapalił, roztaczając wokół siebie tak mocny i kwaśny zapach starego tytoniu, że
Mikołaj Pietrowicz, który nigdy w życiu nie palił, mimo woli, choć niedostrzegalnie, żeby nie
urazić syna, odwracał głowę.
W kwadrans potem oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego drewnianego domu,
pociągniętego szarą farbą i pokrytego malowaną na czerwono blachą. Było to właśnie Mariino,
zwane inaczej Nową Słobódką, albo jak mawiali chłopi — Chutor na osóbku.
IV
Tłum dworskiej służby nie wybiegał na spotkanie państwa; pokazała się tylko jedna
dwunastoletnia może dziewczynka, a za nią wyszedł chłopiec, bardzo podobny do Piotra, odziany w
szarą liberyjną kurtkę ze srebrnymi herbowymi guzikami, służący Pawła Pietrowicza Kirsanowa.
Milcząc otworzył drzwiczki kolaski i odpiął fartuch tarantasu. Mikołaj Pietrowicz wraz z synem i
Bazarowem ruszyli przez ciemny i prawie pusty salon, zza drzwi którego mignęła twarz młodej
kobiety, i weszli do bawialni urządzonej już wedle nowszego smaku.
— No, jesteśmy w domu — rzekł Mikołaj Pietrowicz zdejmując czapkę i potrząsając głową.
— Teraz najważniejsze to kolacja i odpoczynek.
— Rzeczywiście, nieźle byłoby coś zjeść — zauważył przeciągając się Bazarów i usiadł na
kanapie.
— Tak, tak, podawać kolację, podawać jak najprędzej. — Mikołaj Pietrowicz bez żadnego
powodu zatupał nogami. — O, proszę, właśnie jest Prokoficz.
Wszedł człowiek w wieku lat sześćdziesięciu, o białych włosach, chudy i smagły, w
brązowym fraku z miedzianymi guzikami; na szyi miał różową chustkę. Wyszczerzył zęby w
uśmiechu, ucałował rękę panicza i złożywszy ukłon gościowi, cofnął się do drzwi zakładając ręce w
tył.
— No, Prokoficzu — zaczął Mikołaj Pietrowicz — przyjechał do nas wreszcie... I co, jak go
znajdujesz?
— Jak najlepiej, proszę łaski pana — odrzekł starzec i znowu wyszczerzył zęby, ale
natychmiast zmarszczył gęste brwi. — Pan każe podawać? — zapytał z naciskiem.
— Tak, tak, proszę! Czy nie zechce pan wpierw pójść do swojego pokoju, Eugeniuszu
Wasiliczu?
— Nie, dziękuję, po co? Niech pan tylko każe zanieść tam mój kuferek i to okrycie — dodał
zdejmując płaszcz.
— Doskonale! Prokoficz, weź szynel pana! (Prokoficz jakby ze zdumieniem ujął obiema
rękami „okrycie" Bazarowa i wysoko unosząc je nad głową, wyszedł na palcach.) A ty, Arkadiuszu,
pójdziesz na chwilę do siebie?
— Tak, muszę się trochę otrzepać — odparł Arkadiusz i kierował się już ku drzwiom, gdy w
tej samej chwili wszedł do salonu mężczyzna średniego wzrostu, odziany w ciemny angielski suit,
modny, nisko zawiązany halsztuk i lakierowane buty o niskich cholewkach. Był to Paweł
Pietrowicz Kirsanow. Wyglądał na jakie czterdzieści pięć lat: jego krótko ostrzyżone siwe włosy
mieniły się ciemnym połyskiem niby wypolerowane srebro; twarz żółtawa, ale bez zmarszczek,
niezwykle regularna i czysta, jak gdyby wyrzeźbiona cienkim i lekkim rylcem, zdradzała ślady
niezwykłej urody; szczególnie piękne były pełne blasku czarne oczy o podłużnym wykroju. Cała
postać, zgrabna i rasowa, zachowała młodzieńczą smukłośó i tę postawę jakby przed wzlotem ku
górze, która najczęściej znika po ukończeniu dwudziestu lat.
Paweł Pietrowicz wyjął z kieszeni spodni swoją piękną dłoń o długich, różowych
paznokciach, która przy śnieżnej białości mankietu, spiętego wielkim opalem, wydawała się jeszcze
piękniejsza, i podał ją bratankowi. Po tym wstęp- nym europejskim shake hands trzykrotnie, po
rosyjsku, ucałował go, to znaczy dotknął swymi pachnącymi wąsami jego policzków i rzekł:
— Witaj!
Mikołaj Pietrowicz przedstawił mu Bazarowa: Paweł Pietrowicz pochylił z lekka swą gibką
figurę i z lekka się uśmiechnął, ale nie podał ręki, a nawet włożył ją z powrotem do kieszeni.
— Myślałem już, że nie przyjedziecie dzisiaj — powiedział miłym głosem, uprzejmie
kołysząc się, poruszając ramionami i pokazując wspaniałe, białe zęby. — Czyżby się coś przytrafiło
w podróży?
— Nie, nic się nie stało — odrzekł Arkadiusz. — Po prostu spóźniliśmy się nieco. Za to
teraz jesteśmy głodni jak wilki. Każ, papo, Prokoficzowi, żeby się pośpieszył, zaraz wrócę.
— Poczekaj, pójdę z tobą — zawołał Bazarów zrywając się nagle z kanapy. Obaj młodzi
ludzie wyszli.
— Co to za jeden? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Przyjaciel Arkaszy, jego zdaniem bardzo mądry człowiek.
— Zostaje u nas?
— Tak.
— Ten rozczochrany?
— No, tak.
Paweł Pietrowicz zastukał paznokciami po stole.
— Uważam, że Arkadiusz s'est degourdi — zauważył. — Cieszę się z jego powrotu.
Przy kolacji rozmawiano mało. Zwłaszcza Bazarów nic prawie nie mówił, ale dużo jadł.
Mikołaj Pietrowicz gawędził o rozmaitych zdarzeniach ze swego, jak się wyrażał, fermerskiego
życia, wyjaśniał treść uchwał, które rząd miał niebawem ogłosić, mówił o komitetach, o posłach, o
konieczności wprowadzenia maszyn rolniczych itd. Paweł Pietrowicz powoli przechadzał się po
jadalni (kola- cji nie jadał nigdy), niekiedy pociągając łyk z kieliszka napełnionego czerwonym
winem i jeszcze rzadziej rzucając jakąś uwagę lub raczej wykrzyknik, jak: „a! aha! hm!" Arkadiusz
opowiedział kilka petersburskich nowin, ale czuł się trochę niezręcznie, jak młodzieniec, który
dopiero co przestał być dzieckiem i wrócił tam, gdzie wszyscy przywykli uważać go za dziecko.
Niepotrzebnie przewlekał swoje wypowiedzi, unikał słowa „papa", a nawet raz zastąpił je słowem
„ojciec", które zresztą wycedził przez zęby; z niepotrzebną nonszalancją nalał sobie do szklanki
znacznie więcej wina, niżby miał ochotę, i wypił wszystko. Prokoficz nie spuszczał z niego oczu i
tylko poruszał wargami. Zaraz po kolacji wszyscy się rozeszli.
— Dziwak z twojego stryja — mówił do Arkadiusza Bazarów siedząc w szlafroku obok
jego łóżka i pykając krótką fajeczkę. — Co za elegancja na wsi, proszę! A paznokcie — tylko na
wystawę!
— Trzeba ci wiedzieć — odrzekł Arkadiusz — że w swoim czasie był z niego lew
salonowy. Kiedyś opowiem ci jego historię. Odznaczał się wielką urodą, kobiety szalałyza nim.
— Ach, tak! Więc to mu zostało z dawnych czasów! Nie ma tu, niestety, kogo czarować.
Cały czas patrzyłem na jego kołnierz, po prostu coś niezwykłego, można by pomyśleć, że wykuty z
kamienia, i podbródek tak starannie wygolony. Arkadiuszu, przecież to śmieszne!
— Owszem, ale to doprawdy bardzo dobry człowiek.
— Archaiczne zjawisko! Ale ojca masz zacnego. Niepotrzebnie deklamuje wiersze, na
gospodarstwie pewno też nie bardzo się zna, lecz jest z gruntu poczciwy.
— To złoty człowiek.
— Zauważyłeś, jak łatwo się miesza?
Arkadiusz skinął głową, jakby sam łatwo się nie mieszał.
— Zadziwiający są ci starzy romantycy! — ciągnął dalej Bazarów. — System nerwowy
doprowadzony do stanu rozdrażnienia... I rzecz jasna, naruszona równowaga ducha. No, dobranoc!
Mam w pokoju angielską umywalnię, ale drzwi się nie domykają. Mimo to należy temu
przyklasnąć, angielskie umywalnie to postęp!
Bazarów wyszedł. Arkadiusza zaś ogarnęły radosne uczucia. Słodko zasypiać w rodzinnym
domu, na znajomym sobie łóżku, pod kołdrą, którą szyły ukochane ręce, może ręce niani, te
łagodne, dobre, niestrudzone ręce. Arkadiusz przypomniał sobie Jegorownę i westchnął życząc jej
królestwa niebieskiego... Za siebie się nie modlił.
I on, i Bazarów rychło zasnęli, ale inni w domu długo jeszcze nie spali. Powrót syna
wzburzył Mikołaja Pietrowicza. Położył się do łóżka, lecz nie zgasił świecy i podparłszy głowę,
długo rozmyślał. Brat jego siedział długo po północy w swoim gabinecie, w szerokim fotelu roboty
Gambsa, przed kominkiem, na którym słabo tliły się węgle. Paweł Pietrowicz nie rozebrał się, tylko
zamiast lakierowanych butów włożył chińskie, czerwone pantofle bez napiętków. W rękach trzymał
ostatni numer „Galignani", ale nie czytał; wpatrywał się w kominek, gdzie przygasając i
wybuchając na nowo, drgał błękitnawy płomień... Bóg wie, gdzie błądziły myśli Pawła Pietrowicza,
ale błądziły nie tylko w przeszłości: na jego twarzy malowało się skupienie i smutek, co się nie
zdarza, gdy człowiek jest pochłonięty tylko wspomnieniami. W małym zaś pokoiku w głębi domu,
na wielkiej skrzyni siedziała w niebieskim kaftaniku i białej chustce, narzuconej na ciemne włosy,
młoda kobieta, Fieniczka, i na przemian to nasłuchiwała, to drzemała, to spoglądała w otwarte
drzwi, spoza których widać było dziecinne łóżeczko i dobiegał miarowy oddech śpiącego dziecka.
V
Nazajutrz Bazarów zbudził się pierwszy i wyszedł z domu. „Oho — pomyślał rozglądając
się dokoła — niezbyt tu pięknie." W owym czasie, kiedy Mikołaj Pietrowicz wytyczał granice
między swoimi gruntami a ziemią swoich chłopów, wypadło tak, że pod budowę nowego dworu
mu- siał wydzielić cztery dziesięciny zupełnie płaskiej i nagiej ziemi. Wzniósł dom, pomieszczenia
dla służby i zabudowania gospodarskie, założył sad, kazał wykopać sadzawkę i dwie studnie, ale
młode drzewka źle się przyjmowały, woda w studniach miała smak słonawy, a w sadzawce zebrało
się mało wody. Tylko altanka z bzów i akacji rozrosła się bujnie; tutaj niekiedy pijano herbatę i
jadano obiady. W kilka minut Bazarów przebiegł wszystkie ścieżki sadu, zaszedł do obory i stajni,
spotkał dwóch dworskich chłopców, z którymi od razu nawiązał znajomość, po czym wraz z nimi
wyruszył po żaby ku niewielkiemu bagnu w odległości wiorsty od dworu.
— Na co wam żaby, panie? — zapytał go jeden z chłopców.
— Ano widzisz — odrzekł Bazarów, który w osobliwy sposób potrafił budzić zaufanie w
ludziach niższego stanu, chociaż nigdy im nie potakiwał i traktował ich raczej niedbale — rozetnę
żabę i zobaczę, co ma tam w środku; a ponieważ ty i ja jesteśmy takimi samymi żabami, tyle tylko
że chodzimy na nogach, więc będę wiedział, co się dzieje u nas w środku.
— Na cóż wam to potrzebne?
— Żeby się nie pomylić, jeżeli zachorujesz i będę cię leczył.
— Alboście wy d o c h t ó r?
— Tak.
— Waśka, słyszysz, pan mówi, że jesteśmy żaby. Dziw!
— Ja tam się boję żab — zauważył Waśka, siedmioletni chłopiec o białej jak len czuprynie,
bosy, w szarej kazakinie ze stojącym kołnierzem.
— Czego się bać? Czy to one gryzą?
— No, właźcie do wody, filozofy — rzekł Bazarów. Tymczasem Mikołaj Pietrowicz
obudził się i poszedł do syna, którego zastał już ubranego. Ojciec i syn udali się na taras osłonięty
markizą; obok balustrady, na stole między wielkimi bukietami bzu kipiał już samowar. Zjawiła się
dziewczynka, ta sama, która poprzedniego dnia pierw- sza wyszła na spotkanie przybyłym, i
cienkim głosem powiedziała:
— Fiedosja Nikołajewna trochę niezdrowa i nie może przyjść; kazała pana zapytać, czy pan
sam będzie łaskaw nalać herbaty, czy przysłać Duniaszą?
— Sam naleję, sam — szybko podchwycił Mikołaj Pietrowicz. — Arkadiuszu, chcesz
herbaty ze śmietanką czy z cytryną?
— Ze śmietanką — odrzekł Arkadiusz i po chwili milczenia zwrócił się pytająco do
Mikołaja Pietrowicza. — Papo?
Mikołaj Pietrowicz spojrzał na syna zmieszany.
— Co? — spytał. Arkadiusz spuścił oczy.
— Wybacz, papo, jeśli, moje pytanie wyda ci się niestosowne — zaczął — ale ty sam
wczorajszą swą szczerością upoważniasz mnie do szczerości... Nie będziesz się gniewał?...
— Mów.
— Pozwól, że odważę się zapytać... Czy Fien... czy ona nie chce nalewać herbaty dlatego,
że ja tu jestem? Mikołaj Pietrowicz odwrócił z lekka głowę.
— Możliwe — powiedział wreszcie. — Ona przypuszcza... Wstydzi się...
Arkadiusz szybko podniósł oczy na ojca.
— Niepotrzebnie się wstydzi. Po pierwsze, znasz mój sposób myślenia (Arkadiusz z
przyjemnością wypowiedział te słowa), a po drugie, nie sądzisz chyba, że zechcę cię krępować,
zmieniać twoje przyzwyczajenia? Ponadto jestem przekonany, że nie mogłeś źle wybrać; jeśli
pozwoliłeś jej mieszkać z sobą pod jednym dachem, niewątpliwie na to zasługuje. W każdym razie
syn nie może być sędzią ojca, zwłaszcza zaś ja nim być nie mogę, i to w stosunku do takiego, jak ty
ojca, który nigdy w niczym nie krępował mojej swobody.
Z początku głos Arkadiusza drżał; czuł, że okazuje ojcu wspaniałomyślność, lecz zarazem
rozumiał, że wygłasza coś w rodzaju kazania; ale dźwięk własnego głosu silnie działa na człowieka,
toteż Arkadiusz wypowiedział ostatnie słowa stanowczo, a nawet z afektacją.
— Dziękuję ci, Arkadiuszu — rzekł Mikołaj Pietrowicz stłumionym głosem, a jego palce
znowu zaczęły błądzić po brwiach i czole. — Twoje przypuszczenia są w istocie słuszne.
Oczywiście, gdyby ta dziewczyna nie była warta... Nie jest to lekkomyślna zachcianka. Niezręcznie
mi o tym z tobą mówić, ale rozumiesz, że trudno jej było przyjść tutaj, kiedy ty jesteś, zwłaszcza że
to pierwszy dzień twojego pobytu.
— W takim razie sam pójdę do niej — zawołał Arkadiusz w nowym przystępie
wspaniałomyślnych uczuć i zerwał się z krzesła. — Wytłumaczę jej, że nie ma powodu, aby się
mnie wstydziła.
Mikołaj Pietrowicz wstał również.
— Arkadiuszu — zaczął. — Chwileczkę... Jakże można... Tam... Nie uprzedziłem cię, że...
Ale Arkadiusz już nie słuchał i wybiegł z tarasu. Mikołaj Pietrowicz spojrzał za nim i, pełen
zmieszania, opadł na krzesło. Serce mu zabiło... Trudno powiedzieć, czy w owej chwili ukazał mu
się nieunikniony, dziwny układ przyszłych stosunków z synem, czy zdawał sobie sprawę, że
Arkadiusz może okazałby mu więcej szacunku, gdyby wcale tej kwestii nie poruszał, czy też może
wyrzucał sobie swoją słabość — dość, że wszystkie te uczucia istniały w nim, ale w postaci
niejasnych wrażeń; żywe rumieńce wciąż nie schodziły mu z twarzy, a serce biło mocno.
Rozległy się szybkie kroki i Arkadiusz wszedł na taras.
— Poznaliśmy się, ojcze! — zawołał z wyrazem jakiegoś tkliwego i radosnego triumfu. —
Fiedosja Nikołajewna czuje się dzisiaj naprawdę niezupełnie dobrze i przyjdzie później. Ale
dlaczego mi nie powiedziałeś, że mam brata? Ucałowałbym go jeszcze wczoraj wieczorem, tak jak
to zrobiłem teraz.
Mikołaj Pietrowicz chciał coś powiedzieć, wstać, otworzyć ramiona. Arkadiusz rzucił mu
się na szyję.
— Cóż to? Znowu się ściskacie? — rozległ się za nimi głos Pawła Pietrowicza.
Ojciec i syn jednakowo ucieszyli się z jego nadejścia właśnie w tej chwili: zdarzają się
czasem wzruszające sytuacje, którym człowiek rad jednak jak najrychlej położyć kres.
— Dlaczego tak się dziwisz? — wesoło zapytał Mikołaj Pietrowicz. — Ileż to czasu
czekałem na Arkaszę... Od wczoraj nie zdążyłem się nawet na niego napatrzeć.
— Wcale się nie dziwię — rzekł Paweł Pietrowicz — nawet sam chętnie go uściskam.
Arkadiusz podszedł do stryja i znowu poczuł na swych policzkach dotknięcie jego
pachnących wąsów. Paweł Pietrowicz zasiadł do stołu. Miał na sobie wykwintny strój poranny w
angielskim guście, a na głowie maleńki fezik. Ów fezik i niedbale zawiązany mały halsztuk
stanowiły aluzję do swobody wiejskiego życia, ale sztywny kołnierzyk koszuli, wprawdzie nie
białej, tylko kolorowej, jakiej wymaga poranna toaleta, tak samo nieubłaganie jak zawsze wpijał się
w wygolony podbródek.
— Gdzież twój nowy przyjaciel? — zapytał Paweł Pietrowicz Arkadiusza.
— Nie ma go w domu; wstaje zwykle wcześnie i wychodzi. Nie należy zwracać na niego
uwagi: nie lubi ceremonii.
— Tak, to widać. — Paweł Pietrowicz zaczął powoli smarować chleb masłem. — Długo u
nas zostanie?
— Jak wypadnie. Wstąpił tutaj jadąc do ojca.
— Gdzie mieszka jego ojciec?
— W naszej guberni, osiemdziesiąt wiorst stąd. Ma tam niewielki mająteczek. Dawniej był
lekarzem pułkowym.
— Ach, więc tak... Wciąż zadawałem sobie pytanie: gdziem słyszał to nazwisko:
Bazarów?... Mikołaju, zdaje się, że w dywizji ojca był lekarz Bazarów?
— Zdaje się, że był.
— Na pewno, na pewno. Więc ten lekarz jest jego ojcem. Hm! — Paweł Pietrowicz ruszył
wąsami. — No, a sam pan Bazarów? Kimże jest właściwie? — zapytał z naciskiem.
— Kim jest Bazarów? — Arkadiusz uśmiechnął się. — Chce stryj, żebym powiedział, kim
jest?
— Proszą cię, drogi bratanku.
— To nihilista.
— Co? — zapytał Mikołaj Pietrowicz, a Paweł Pietrowicz wzniósł do góry nóż z kawałkiem
masła na ostrzu i znieruchomiał.
— Nihilista — powtórzył Arkadiusz.
— Nihilista — powtórzył Mikołaj Pietrowicz. — To, o ile mi wiadomo, od łacińskiego
nihil, n i c, czyli to słowo oznacza człowieka, który... który nic nie uznaje?
— Powiedz raczej: który nic nie szanuje — podchwycił Paweł Pietrowicz i znów zabrał się
do masła.
— Który do wszystkiego odnosi się krytycznie — poprawił Arkadiusz.
— Czy to nie wszystko jedno? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, nie wszystko jedno. Nihilista to człowiek, który nie schyla głowy przed żadnymi
autorytetami, który nie przyjmuje żadnego pryncypu na wiarę, nawet gdyby ten p r y n c y p był
otoczony największym szacunkiem.
— I cóż, czy to dobre? — przerwał Paweł Pietrowicz.
— Jak dla kogo, stryjaszku. Dla jednego dobre, dla innego wręcz złe.
— Ach, tak! Widzę, że to nie dla nas. My, ludzie starej daty, sądzimy, że bez prinsipiów
(Paweł Pietrowicz wymówił to słowo miękko, na sposób francuski, natomiast Arkadiusz powiedział
„pryncyp" kładąc akcent na pierwszej sylabie), przyjętych, jak powiadasz, na wiarę, nie można
zrobić ani kroku, nawet odetchnąć nie można. Vous avez change tout cela , daj wam Boże zdrowie i
generalskie szlify, a my będziemy się wami tylko zachwycać, panowie... jak, proszę?
— Nihiliści — wyraźnie powiedział Arkadiusz.
— Tak. Przedtem byli hegliści, a teraz nihiliści. Zoba- czymy jak będziecie istnieć w pustce,
w bezpowietrznej przestrzeni; zadzwoń, proszę, bracie, czas na moje kakao.
Mikołaj Pietrowicz zadzwonił i krzyknął: — Duniasza! — Ale zamiast Duniaszy na taras
weszła Fieniczka. Była to młoda kobieta, licząca lat dwadzieścia trzy, biała i pulchna, o ciemnych
włosach i oczach, o pełnych, jak u dziecka, czerwonych usteczkach i delikatnych rękach. Miała na
sobie schludną perkalową sukienkę; niebieska nowa chusteczka lekko układała się na jej krągłych
ramionach. Niosła wielką filiżankę kakao; postawiła ją przed Pawłem Pietrowiczem i zawstydziła
się; gorąca krew napłynęła jasnoczerwoną falą pod cienką skórę jej miłej twarzy. Spuściła oczy i
stanęła przy stole, z lekka opierając się koniuszkami palców. Zdawało się, że wstydzi się swojego
przyjścia, ale zarazem czuje, że miała prawo przyjść.
Paweł Pietrowicz surowo zmarszczył brwi, Mikołaj Pietrowicz był zakłopotany.
— Dzień dobry, Fieniczka! — powiedział przez zęby.
— Dzień dobry! — odrzekła niegłośno, lecz dźwięcznie i spojrzawszy z ukosa na
Arkadiusza, który uśmiechnął się do niej przyjaźnie, cichutko wyszła. Idąc kołysała się nieco, ale i
to w niej nie raziło.
Na tarasie przez kilka chwil panowało milczenie. Paweł Pietrowicz, który popijał kakao,
podniósł nagle głowę.
— Właśnie zmierza tu do nas pan nihilista — rzekł półgłosem.
Istotnie, przez ogród na przełaj, przez klomby szedł Bazarów. Jego płócienne spodnie i
płaszcz były brudne, jakaś błotna roślina wiła się wokół jego starego, okrągłego kapelusza, w
prawej ręce trzymał niewielki woreczek, w którym poruszało się coś żywego. Szybko zbliżył się do
tarasu i skinąwszy głową powiedział:
— Dzień dobry panom! Proszę mi wybaczyć, że spóźniłem się na herbatę, zaraz wrócę;
muszę, wpierw umieścić w odpowiednim miejscu moje branki.
— Co pan tam ma, pijawki? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Nie, żaby,
— Pan je zjada czy hoduje?
— Potrzebne mi są do doświadczeń — obojętnie odparł Bazarów i wszedł do domu..
— Będzie je zatem krajał — zauważył Paweł Pietrowicz. — Nie wierzy w prinsipia, ale w
żaby wierzy.
Arkadiusz z ubolewaniem spojrzał na stryja; Mikołaj Pietrowicz ukradkiem wzruszył
ramionami. Paweł Pietrowicz poczuł, że zażartował niezręcznie, i zaczął mówić o gospodarstwie i o
nowym rządcy, który ubiegłego dnia przyszedł do niego ze skargą, że parobek Fonia wyprawia
„breweryje" i jest nieposłuszny. „Taki już z niego Ezop — powiedział przy tym rządca — wszędzie
dał się poznać jako zły człowiek; pożyje sobie jak głupiec i jak głupiec umrze."
VI
Bazarów wrócił, usiadł przy stole i szybko zabrał się do herbaty. Obaj bracia patrzyli na
niego w milczeniu, Arkadiusz zaś ukradkiem spoglądał to na ojca, to na stryja.
— Daleko pan chodził? — zapytał wreszcie Mikołaj Pietrowicz.
— Bagno jest tu blisko, obok osinowego zagajnika. Spłoszyłem z pięć bekasów; możesz je
ustrzelić, Arkadiuszu.
— Pan nie poluje?
— Nie.
— Właściwie zajmuje się pan fizyką? — zapytał z kolei Paweł Pietrowicz.
— Tak, fizyką; i w ogóle naukami przyrodniczymi.
— Podobno Germanowie mają teraz w tej dziedzinie duże osiągnięcia.
— Tak, Niemcy są w tej dziedzinie naszymi nauczycielami — niedbale odpowiedział
Bazarów.
Paweł Pietrowicz, mówiąc „Germanowie" zamiast Niem- cy, użył tego słowa w znaczeniu
ironicznym, czego nikt jednak nie zauważył.
— Pan jest tak wysokiego mniemania o Niemcach? — zapytał z wyszukaną uprzejmością
Paweł Pietrowicz. Odczuwał utajone rozdrażnienie. Jego arystokratyczną naturę irytowała
całkowita bezceremonialność Bazarowa. Ten syn lekarza nie tylko nie zdradzał onieśmielenia, ale
nawet odpowiadał krótko i niechętnie, a w głosie jego brzmiał ton niegrzeczny, prawie zuchwały.
— Tamtejsi uczeni to dzielni ludzie.
— Tak, tak. Ale o rosyjskich uczonych nie ma pan zapewne tak pochlebnego mniemania?
— Raczej nie.
— Godne pochwały samozaprzaństwo — powiedział Paweł Pietrowicz prostując się i
odchylając głowę w tył. — Mój bratanek mówił przed chwilą, że pan nie uznaje żadnych
autorytetów, że w nic pan nie wierzy.
— Po cóż miałbym je uznawać? I w co miałbym wierzyć? Jeśli mi powiedzą coś
dorzecznego, zgodzę się, ot i wszystko.
— Czy Niemcy zawsze mówią dorzecznie? — spytał Paweł Pietrowicz, a twarz jego
przybrała tak obojętny, daleki wyraz, jak gdyby uleciał gdzieś w zaobłoczne wyżyny.
— Nie wszyscy — odpowiedział z lekka poziewając Bazarów, który wyraźnie nie miał
ochoty przedłużać dyskusji.
Paweł Pietrowicz spojrzał na Arkadiusza, jakby chciał mu powiedzieć. „Ten twój przyjaciel
jest bardzo uprzejmy, nie ma co."
— Jeśli o mnie mowa — zaczął znów, z pewnym już wysiłkiem — jam człek grzeszny,
Niemców nie szanuję. O rosyjskich Niemcach nawet nie wspominam: wiadomo, co to za ptaszki.
Ale i niemieccy Niemcy nie bardzo mi przypadają do gustu. Dawniejsi — jeszcze pół biedy; mieli
wtedy Schillera, no, Getego... Brat bardzo ich szanuje... Teraz jednak pojawili się jacyś chemicy i
materialiści...
— Porządny chemik jest stokroć pożyteczniejszy od każdego poety — przerwał Bazarów.
— A więc tak — rzekł Paweł Pietrowicz i jak gdyby zasypiając, leciutko uniósł brwi. —
Pan nie uznaje zatem sztuki?
— Sztuki robienia pieniędzy! — zawołał z pogardliwym uśmiechem Bazarów.
— Aha, aha! Raczy pan żartować. Wszystko pan zatem odrzuca? No, dobrze! Wierzy więc
pan tylko w naukę?
— Miałem już zaszczyt oświadczyć panu, że w nic nie wierzę. Cóż to znaczy nauka —
nauka w ogóle? Istnieją nauki, tak jak istnieją rzemiosła, profesje, nie ma nauki w ogóle.
— Doskonale. Ale czy i do innych, przyjętych w społeczeństwie ludzkim zasad odnosi się
pan tak samo negatywnie?
— Cóż to, przesłuchanie? — zapytał Bazarów.
Paweł Pietrowicz zbladł... Mikołaj Pietrowicz uznał, że należy wtrącić się do rozmowy.
— Kiedyś bardziej szczegółowo pomówimy z panem na ten temat, drogi Eugeniuszu
Wasiliczu; zapoznamy się z poglądami pana, wypowiemy własne. Ze swej strony bardzo jestem
rad, że zajmuje się pan naukami przyrodniczymi. Słyszałem, że Liebig dokonał nadzwyczajnych
odkryć w dziedzinie ulepszania gleby. Mógłby mi pan pomóc w moich agronomicznych pracach,
udzielić pożytecznych rad.
— Jestem do usług, Mikołaju Pietrowiczu; ale gdzie nam do Liebiga! Najpierw trzeba się
nauczyć abecadła, a dopiero później sięgać po książkę, my zaś nie widzieliśmy nawet pierwszej
litery.
„No, widzę, że prawdziwy z ciebie nihilista" — pomyślał Mikołaj Pietrowicz.
— Pozwoli pan, że zwrócę się do niego w razie potrzeby — dodał głośno. — Myślę jednak,
bracie, że czas nam porozmawiać z rządcą.
Paweł Pietrowicz wstał.
— Tak — powiedział nie patrząc na nikogo. — Zła to rzecz mieszkać przez pięć lat na wsi,
z dala od wielkich umysłów! Od razu człowiek głupieje. Stara się nie zapomnieć tego, czego się
nauczył, a tu widzi jak na dłoni, że wszystko to głupstwo, i powiadają mu, że porządni ludzie takimi
głupstwami już się nie zajmują, że z niego zacofany bęcwał. Cóż robić! Zapewne młodzież jest
teraz od nas mądrzejsza.
Paweł Pietrowicz powoli obrócił się na obcasach i wyszedł; Mikołaj Pietrowicz ruszył za
nim.
— Cóż to, czy on zawsze jest taki? — chłodno zapytał Bazarów Arkadiusza, gdy drzwi
zamknęły się za obydwoma braćmi.
— Słuchaj, Eugeniuszu, trochę za ostro się z nim obszedłeś — zauważył Arkadiusz. —
Obraziłeś go.
— Właśnie, będę się cackał z tymi powiatowymi arystokratami, jeszcze czego! Przecież to
wcielony egoizm, próżność, salonowe przyzwyczajenia, obyczaje dandysów! Cóż, niechby się
nadal popisywał w Petersburgu, jeśli już ma taką naturę... Zresztą Bóg z nim! Znalazłem dość
rzadki okaz wodnego żuka, dytiscus marginatus, wiesz? Pokażę ci.
— Obiecałem opowiedzieć ci jego historię... — zaczął Arkadiusz.
— Historię żuka?
— Przestań, Eugeniuszu. Historię mojego stryja. Zobaczysz, że to inny człowiek, niż sobie
wyobrażasz. Bardziej zasługuje na współczucie niż na kpiny.
— Nie przeczę, ale cóż ci tak na tym zależy?
— Trzeba być sprawiedliwym, Eugeniuszu.
— Niby dlaczego?
— Posłuchaj, proszę cię...
I Arkadiusz opowiedział mu historię swego stryja. Czytelnik znajdzie ją w następnym
rozdziale.
VII
Paweł Pietrowicz Kirsanow wychowywał się najpierw w domu, podobnie jak młodszy jego
brat, Mikołaj, a potem w Korpusie Paziów. Od dzieciństwa odznaczał się niezwykłą urodą; przy
tym był pewny siebie, zabawnie zgryźliwy i trochę kpiarz, toteż nie mógł się nie podobać. Gdy
tylko został oficerem, zaczął bywać w świecie. Noszono go na rękach, a on pozwalał sobie na
wszystko, nawet robił głupstwa, nawet pozował; ale i z tym było mu do twarzy. Kobiety szalały za
nim, mężczyźni nazywali go fircykiem, lecz skrycie mu zazdrościli. Paweł Pietrowicz, jak już o tym
była mowa, mieszkał razem z bratem, którego szczerze kochał, chociaż w niczym nie był do niego
podobny. Mikołaj Pietrowicz z lekka kulał, rysy miał drobne, przyjemne, ale nieco smutne, oczy
niewielkie, czarne, włosy miękkie i rzadkie; chętnie próżnował, ale i chętnie czytał, lękał się
towarzystwa. Paweł Pietrowicz ani jednego wieczora nie spędzał w domu, był słynny z odwagi i
zręczności (wprowadził wśród światowej młodzieży modę gimnastyki) i przeczytał jakie pięć lub
sześć francuskich książek. Mając lat dwadzieścia osiem został kapitanem, czekała go wspaniała
kariera. Nagle wszystko się zmieniło.
W owym czasie w salonach petersburskich bywała niekiedy kobieta, której do dziś nie
zapomniano, księżna R. Mąż jej był dobrze ułożony, przyzwoity, ale nieco głupi; dzieci nie mieli.
Nieoczekiwanie wyjeżdżała za granicę, potem nieoczekiwanie wracała do Rosji, w ogóle wiodła
dziwny tryb życia. Uchodziła za lekkomyślną kokietkę, uwielbiała wszelkie rozrywki, tańczyła do
upadłego, śmiała się i żartowała z młodymi ludźmi, których przyjmowała przed obiadem w
półmroku salonu, nocami zaś. płakała i modliła się, nie znajdując w niczym ukojenia; często do
białego dnia krążyła po pokoju, w udręce załamując dłonie; albo też blada, zziębnięta,
przesiadywała nad psałterzem. Nadchodził dzień i księżna znów stawała się światową damą, znów
jeździła z wizytami, śmiała się, gawędziła i gotowa była z radością powitać wszystko, co mogłoby
dać jej najmniejszą choćby przyjemność. Była cudownie zbudowana; złoty i jak złoto ciężki
warkocz spadał niżej kolan, ale pięknością nikt by jej nie nazwał; w całej jej twarzy piękne były
tylko oczy, a nawet może nie same oczy — niewielkie i szare — ale ich spojrzenie, bystre i
głębokie, beztrosko zuchwałe, pełne smutnej zadumy, zagadkowe. Lśniło w nich coś niezwykłego,
nawet wtedy, gdy paplała najbardziej błahe rzeczy. Ubierała się w sposób wyszukany. Paweł
Pietrowicz spotkał ją na jakimś balu, przetańczył z nią mazura, podczas którego nie powiedziała ani
jednego rozsądnego słowa, i zakochał się w niej bez pamięci. Jako człowiek przywykły do
triumfów, szybko osiągnął cel; ale łatwość zwycięstwa nie zgasiła jego zapałów. Przeciwnie:
jeszcze mocniej, jeszcze namiętniej przywiązał się do tej kobiety, która nawet wtedy, gdy oddawała
się całkowicie, pozostawała tajemnicza, niedostępna i nieprzenikniona. Bóg tylko wie, co kryło się
w jej duszy! Można by pomyśleć, że znajduje się we władzy jakichś tajemnych, jej samej nie
znanych sił; była igraszką tych sił; jej niewielki rozum nie mógł sobie dać rady z ich kaprysami.
Całe zachowanie się księżnej było pasmem sprzeczności; jedyne listy, które mogłyby wzbudzić
słuszne podejrzenia męża, napisała do człowieka prawie obcego, a w miłości jej dźwięczał ton
smutku: nie śmiała się już i nie żartowała z tym, kogo wybrała; słuchała go i patrzyła na niego ze
zdumieniem. Niekiedy, przeważnie nieoczekiwanie, to zdumienie ustępowało miejsca zgrozie;
wtedy wyraz jej twarzy stawał się martwy i dziki; zamykała się w swojej sypialni i pokojówka
przyłożywszy ucho do zanika mogła usłyszeć jej głuche szlochanie. Nieraz wracając do domu po
czułym spotkaniu, Kirsanow czuł ową rozdzierającą i gorzką rozpacz, która ogarnia serce po
zupełnej klęsce. „Czegóż jeszcze chcę?" — pytał sam siebie, a w sercu wciąż miał rozpacz. Kiedyś
podarował jej pierścień z wyrytym w kamieniu sfinksem.
— Cóż to? — zapytała. — Sfinks?
— Tak — odpowiedział — a tym sfinksem jest pani.
— Ja? — zapytała znów, powoli podnosząc na niego swoje zagadkowe spojrzenie. — Wie
pan, że to bardzo pochlebne — dodała z lekkim uśmieszkiem, a jej oczy patrzyły wciąż tak samo
dziwnie.
Paweł Pietrowicz czuł się przygnębiony nawet wtedy, gdy księżna R. kochała go, ale kiedy
uczucia jej ochłodły, a stało się to dość szybko, bliski był pomieszania zmysłów. Dręczył się, był
zazdrosny, nie dawał jej spokoju, włóczył się za nią wszędzie. Miała tego dosyć i wyjechała za
granicę. Paweł Pietrowicz podał się do dymisji i nie zważając na błagania przyjaciół oraz perswazje
przełożonych, pojechał za księżną; spędził cztery lata na obczyźnie, to ścigając ją, to znów
umyślnie tracąc z oczu; wstydził się sam siebie, oburzała go własna małoduszność... ale nic nie
pomagało. Jej obraz, niepojęty, prawie niedorzeczny, ale czarowny, zbyt głęboko zapadł mu w
serce. W Baden zbliżył się do niej znowu jak dawniej; zdawało się, że nigdy jeszcze tak namiętnie
go nie kochała... ale po miesiącu wszystko się skończyło: płomień wybuchnął po raz ostatni i zgasł
na zawsze. Przeczuwając nieuniknione rozstanie, chciał przynajmniej zostać jej przyjacielem, jak
gdyby mogła istnieć przyjaźń z taką kobietą... Ukradkiem wyjechała z Baden i odtąd stale unikała
Kirsanowa. Paweł Pietrowicz wrócił do Rosji, próbował żyć po dawnemu, ale nie potrafił już
wdrożyć się w to dawne życie. Jak struty włóczył się z miejsca na miejsce; bywał jeszcze w
salonach, zachował wszystkie przyzwyczajenia człowieka światowego, mógłby pochwalić się
dwoma, trzema nowymi triumfami; lecz nie spodziewał się już niczego szczególnego ani po sobie,
ani po innych, i nic nie przedsiębrał. Zestarzał się, posiwiał; przesiadywanie wieczorami w klubie,
gorzka nuda, beznamiętne dyskusje w męskim towarzystwie stały się dla niego potrzebą, co, jak
wiadomo, jest złym znakiem. O małżeństwie oczywiście ani myślał. Tak minęło dziesięć lat
bezbarwnie, bezowocnie i szybko, straszliwie szybko. Nigdzie czas nie upływa tak szybko jak w
Rosji; powiadają, że w więzieniu upływa jeszcze szybciej. Pewnego dnia, siedząc w klubie przy
obiedzie, Pa- weł Pietrowicz dowiedział się o śmierci księżnej R. Zmarła w Paryżu, bliska obłędu.
Kirsanow wstał od stołu i długo krążył po salach klubowych, zatrzymując się jak wryty obok
grających w karty; ale do domu nie wrócił wcześniej niż zwykle. Po niejakim czasie otrzymał
pakiecik zaadresowany na jego nazwisko: znajdował się w nim pierścień, który dał ongi księżnie.
Na sfinksie nakreśliła znak krzyża i kazała mu powiedzieć, że krzyż stanowi rozwiązanie zagadki.
Zdarzyło się to na początku 1848 roku, w tym samym czasie, kiedy Mikołaj Pietrowicz po
śmierci żony przyjeżdżał do Petersburga. Paweł Pietrowicz prawie nie widywał się z bratem od
chwili, gdy ów osiadł na wsi. Ślub Mikołaja Pietrowicza przypadł na początek znajomości Pawła
Pietrowicza z księżną. Po powrocie z zagranicy Paweł pojechał do niego, mając zamiar spędzić na
wsi ze dwa miesiące i nacieszyć się szczęściem brata, ale pozostał tylko tydzień. Różnica sytuacji
obu braci była zbyt wielka. W 1848 roku ta różnica się zmniejszyła: Mikołaj stracił żonę, Paweł
swoje wspomnienia; po śmierci księżnej starał się o niej nie myśleć. Ale Mikołajowi pozostała
świadomość dobrze spędzonego życia, syn rósł na jego oczach; Paweł natomiast, samotny kawaler,
wstępował w ów niejasny, mroczny okres życia, pełen żalów podobnych do nadziei, nadziei
podobnych do żalów, kiedy młodość już minęła, a starość jeszcze nie nadeszła.
Ten okres dla Pawła Pietrowicza był trudniejszy niż dla kogokolwiek innego: straciwszy
swoją przeszłość stracił wszystko.
— Nie proszę cię teraz do Mariina — powiedział mu kiedyś Mikołaj Pietrowicz (nazwał tak
swoją wieś na cześć żony). — Nudziłeś się tam jeszcze za życia nieboszczki, a teraz zanudzisz się
chyba na śmierć.
— Wtedy byłem głupi i zaprzątnięty marnościami świata — odrzekł Paweł Pietrowicz —
ale od tamtego czasu ustatkowałem się, jeśli nie stałem się mądrzejszy. Teraz, gdybyś pozwolił,
gotów byłbym zamieszkać u ciebie na zawsze.
Zamiast odpowiedzi Mikołaj uścisnął go; ale półtora roku minęło od tej rozmowy, zanim
Paweł zdecydował się wprowadzić w życie swój zamiar. Osiadłszy wreszcie na wsi, nie opuszczał
jej nawet w ciągu owych trzech zim, które Mikołaj Pietrowicz spędził w Petersburgu z synem.
Zaczął czytać, przeważnie po angielsku; całe swe życie zorganizował na modłę angielską, rzadko
widywał się z sąsiadami i jeździł wyłącznie na zebrania wyborcze, gdzie przeważnie milczał,
niekiedy tylko drażniąc i przerażając ziemian starego pokroju liberalnymi konceptami, lecz nie
zbliżając się do przedstawicieli nowego pokolenia. Jedni i drudzy mieli go za pyszałka; jedni i
drudzy szanowali go za nieskazitelne arystokratyczne maniery, za pogłoski o jego triumfach; za to,
że świetnie się ubierał i zawsze stawał w najlepszym pokoju najlepszego hotelu; za to, że w ogóle
jadał wyborne obiady, a kiedyś nawet jadł obiad z Wellingtonem u Ludwika Filipa; za to, że
wszędzie woził ze sobą neseser ze srebrnymi przyborami i podróżną wannę; za to, że pachniał
zawsze jakimiś nadzwyczajnymi, niezwykle „szlachetnymi" perfumami; za to, że po mistrzowsku
grał w wista i zawsze przegrywał; wreszcie szanowali go za nieposzlakowaną uczciwość. Panie
uważały go za czarującego melancholika, ale on nie zadawał się z paniami...
— Widzisz więc, Eugeniuszu — rzekł Arkadiusz kończąc opowiadanie — jak
niesprawiedliwe są twoje mniemania o stryju! Nie mówię już o tym, że nie tylko nieraz wyciągał
ojca z kłopotów, oddawał mu wszystkie swoje pieniądze — może nie wiesz o tym, że majątek nie
jest podzielony — ale każdemu chętniepomoże i zawsze broni wieśniaków; mówiąc z nimi krzywi
się wprawdzie i wącha wodę kolońską...
— Wiadomo, nerwy — przerwał Bazarów.
— Możliwe, lecz serce ma złote. I bynajmniej nie jest głupi. A jakie mi dawał pożyteczne
rady... zwłaszcza jeśli idzie o stosunek do kobiet.
— Aha! Kto się na gorącym sparzył, ten na zimne dmucha! Znamy się na tym!
— Słowem — ciągnął dalej Arkadiusz — jest bardzo nieszczęśliwy, wierzaj mi; pogardzać
nim byłoby grzechem.
— Któż nim pogardza? — zaoponował Bazarów. — A jednak muszą powiedzieć, że
człowiek, który całe życie postawił na kartę miłości, a gdy ta karta przepadła, stracił wszelką
energię i zgnuśniał do tego stopnia, że do niczego już nie jest zdolny, taki człowiek to nie
mężczyzna, nie samiec. Powiadasz, że jest nieszczęśliwy; zapewne znasz go lepiej, ale ja uważam,
że dziwactwo wciąż jeszcze w nim tkwi. Jestem pewien, że na serio uważa się za rozsądnego
człowieka, ponieważ czyta tego tam „Galignani" i raz na miesiąc uwolni chłopa od chłosty.
— Pamiętaj jednak o jego wychowaniu, o czasie, w którym żył — zauważył Arkadiusz.
— Wychowanie? — podchwycił Bazarów. — Każdy człowiek sam siebie powinien
wychowywać, jak ja na przykład... Jeżeli zaś mowa o czasie, czemu miałbym być od niego zależny?
Niech raczej czas zależy ode mnie. Nie, bracie, wszystko to z pustki duchowej i folgowania sobie! I
co tu mówić o tajemniczych stosunkach między mężczyzną i kobietą? My, fizjologowie, wiemy, co
to za stosunki. Przestudiuj sobie anatomię oka: skąd tu jakieś zagadkowe spojrzenie? Wszystko to
romantyzm, głupstwa, zgnilizna i sztuczność. Chodźmy lepiej obejrzeć żuka.
I obaj przyjaciele udali się do pokoju Bazarowa, gdzie zdążył się już utrwalić jakiś lekarsko-
chirurgiczny zapach, pomieszany z zapachem taniego tytoniu.
VIII
Paweł Pietrowicz niedługo był obecny przy rozmowie brata z rządcą, wysokim i chudym
mężczyzną o słodkim, suchotniczym głosie i chytrych oczach, który na wszystkie uwagi Mikołaja
Pietrowicza odpowiadał: „Ależ proszę pana, przecież to wiadomo", i starał się udowodnić, że chłopi
to pijacy i złodzieje. Przestawione niedawno na nowe tory gospodarstwo skrzypiało jak nie
nasmarowane koło, trzesz- czało jak meble z mokrego drzewa domowej roboty. Mikołaj Pietrowicz
nie tracił otuchy, ale często wzdychał i zamyślał się: czuł, że bez pieniędzy nie da rady, wszystkie
zaś prawie pieniądze już wydał. Arkadiusz powiedział prawdę: Paweł Pietrowicz niejednokrotnie
pomagał bratu; nieraz widząc, jak brat borykał się i łamał sobie głowę szukając jakiegoś wyjścia,
Paweł Pietrowicz powoli podchodził do okna i wsunąwszy ręce w kieszenie bąkał przez zęby:
„Mais je puis vous donner de l'argent" — i dawał mu pieniądze; tego jednak dnia sam nic nie miał i
wolał odejść. Gospodarskie kłopoty przyprawiały go o nudę; przy tym ciągle mu się zdawało, że
Mikołaj Pietrowicz mimo swego zapału i pracowitości bierze się do rzeczy nie tak, jakby należało;
nie potrafiłby mu jednak wskazać, na czym polegają jego błędy. „Brat mój nie jest dość praktyczny
— myślał — oszukują go." Mikołaj Pietrowicz miał natomiast wysoce pochlebne mniemanie o
praktyczności Pawła Pietrowicza i zawsze pytał go o radę. „Jestem człowiekiem miękkim, słabym,
życie spędziłem na odludziu — mawiał — ty zaś nie na próżno wiele przebywałeś z ludźmi i znasz
ich dobrze: masz sokole oko." W odpowiedzi na te słowa Paweł Pietrowicz tylko odwracał głowę,
ale nie prostował opinii brata.
Zostawiwszy Mikołaja w gabinecie, Paweł Pietrowicz wyszedł na korytarz oddzielający
frontową część domu od tylnej i zbliżywszy się do niskich drzwi przystanął w zamyśleniu,
podkręcił wąsa i zastukał.
— Kto tam? Proszę wejść — rozległ się głos Fieniczki. — To ja — powiedział Paweł
Pietrowicz i otworzył drzwi.
Fieniczka zerwała się z krzesła, na którym siedziała trzymając dziecko, i oddała je
dziewczynie; ta natychmiast wyniosła je z pokoju, a Fieniczka szybko poprawiła chusteczkę.
— Proszę mi wybaczyć, że przeszkodziłem — zaczął Paweł Pietrowicz nie patrząc na
Fieniczkę. — Chciałem tylko panią poprosić... — Zdaje się, że dzisiaj jadą do miasta... Niech pani
poleci kupić dla mnie zielonej herbaty.
— Słucham — odpowiedziała Fieniczka. — Ile pan każe kupić?
— Myślę, że pół funta będzie dosyć. A u pani tutaj zmiany — dodał rzuciwszy wokół bystre
spojrzenie, które prześliznęło się po twarzy Fieniczki. — Firanki — powiedział widząc, że go nie
rozumie.
— Tak, firanki; od Mikołaja Pietrowicza; ale dawno już wiszą.
— Dawno też u. pani nie byłem. Bardzo tu teraz ładnie.
— Z łaski Mikołaja Pietrowicza — szepnęła Fieniczka.
— Lepiej pani tutaj niż w oficynie? — zapytał Paweł Pietrowicz uprzejmie, ale bez cienia
uśmiechu.
— O tak, lepiej.
— Któż teraz mieszka na pani miejscu?
— Teraz są tam praczki.
— A!
Paweł Pietrowicz umilkł. „Teraz sobie pójdzie" — myślała Fieniczka; ale nie wychodził,
ona zaś stała przed nim jak wryta, z lekka przebierając palcami.
— Dlaczego kazała pani wynieść małego? — spytał wreszcie Paweł Pietrowicz. — Lubię
dzieci: proszę mi go pokazać.
Fieniczka zarumieniła się z zakłopotania i radości. Lękała się Pawła Pietrowicza: prawie
nigdy z nią nie rozmawiał.
— Duniasza — zawołała — proszę przynieść Mitię. (Fieniczka do nikogo w domu nie
mówiła ty.) Albo nie, trzeba mu włożyć sukienkę.
Skierowała się ku drzwiom.
— Przecież to wszystko jedno — zauważył Paweł Pietrowicz.
— Zaraz wrócę — odpowiedziała Fieniczka i szybko wyszła.
Paweł Pietrowicz został sam i tym razem ze szczególną uwagą rozejrzał się dokoła.
Niewielki, niski pokoik, w którym się znajdował, był bardzo czysty i przytulny. Pachniało tu świeżo
pomalowaną podłogą, rumiankiem i melisą. Pod ścianami stały krzesła z oparciami w kształcie lir;
kupił je jeszcze nieboszczyk generał, w Polsce, podczas kampanii; w jednym z kątów stało łóżeczko
z muślinową zasłoną, obok okuta skrzynia z półokrągłym wiekiem. W przeciwległym kącie paliła
się lampka przed wielkim, ciemnym obrazem Mikołaja Cudotwórcy; maleńkie porcelanowe
jajeczko na czerwonej wstążeczce wisiało na piersi świętego, przyczepione do aureoli; na oknach
mieniły się zielonym blaskiem starannie zawiązane słoiki z zeszłorocznymi konfiturami; Fieniczka
wielkimi literami wypisała na papierowych pokrywkach a n g r e s t. Mikołaj Pietrowicz
szczególnie lubił te konfitury. Pod sufitem, na długim sznurku, wisiała klatka z czyżykiem o
krótkim ogonku; ptak nieustannie świergotał i skakał, a klatka wciąż kołysała się i drżała: ziarna
konopi z lekkim stukiem spadały na podłogę. W niszy, nad niewielką komodą, wisiały dość liche
fotografie Mikołaja Pietrowicza w rozmaitych pozach, zrobione przez wędrownego artystę; tam też
wisiała fotografia Fieniczki, zupełnie nieudana: jakaś twarz bez oczu wymuszenie uśmiechała się w
ciemnej ramce, nic więcej nie można było dostrzec; a nad Fieniczką spod jedwabnego pantofelka na
szpilki, który spadał mu akurat na czoło, groźnie spoglądał na dalekie góry Kaukazu Jermołow w
burce.
Minęło jakie pięć minut; w sąsiednim pokoju słychać było szelest i szepty. Paweł Pietrowicz
wziął z komody zatłuszczony i podarty tom Strzelców Masalskiego, przewrócił kilka stronie...
Drzwi otworzyły się i weszła Fieniczka z Mitią na rękach. Ubrała go w czerwoną koszulkę z
galonem na kołnierzu, przyczesała mu włoski i otarła twarz; oddychał ciężko, podrywał się całym
ciałem i machał rączkami, jak to robią wszystkie zdrowe dzieci; ale strojna koszulka widocznie na
niego podziałała: jego tłuściutkie ciałko tchnęło zadowoleniem. Fieniczka doprowadziła też do ładu
swoje włosy i poprawiła chusteczkę; mo- gła jednak tego nie robić. Doprawdy, czy może być coś
bardziej zachwycającego niż urodziwa młoda matka ze zdrowym dzieckiem na rękach?
— Ale zuch! — łaskawie powiedział Paweł Pietrowicz i końcem długiego paznokcia na
wskazującym palcu połaskotał Mitię w podwójny podbródek; dziecko spojrzało na czyżyka i
roześmiało się.
— To stryj — rzekła Fieniczka pochylając się nad nim i lekko go potrząsając, podczas gdy
Duniasza cichutko postawiła na oknie zapaloną trociczkę podłożywszy pod nią grosz.
— Ile sobie liczy miesięcy? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Sześć; niedługo siódmy zacznie, jedenastego.
— Czy aby nie ósmy, Fiedosjo Nikołajewno? — nieśmiało wtrąciła Duniasza.
— Nie, siódmy, co znowu! — Dziecko znów się zaśmiało, spojrzało na skrzynię i nagle całą
rączką chwyciło matkę za nos i usta. — Pieszczoch! — rzekła Fieniczka nie odsuwając twarzy.
— Podobny do brata — zauważył Paweł Pietrowicz. „Do kogóż ma być podobny?" —
pomyślała Fieniczka.
— Tak — ciągnął Paweł Pietrowicz, jakby rozmawiając ze sobą. — Niewątpliwe
podobieństwo.
Uważnie, prawie ze smutkiem spojrzał na Fieniczkę.
— To stryj — powtórzyła, ale już szeptem.
— Ach, Paweł! Jesteś tu! — rozległ się nagle głos Mikołaja Pietrowicza.
Paweł Pietrowicz szybko odwrócił się i zachmurzył; lecz brat spoglądał na niego tak
radośnie i z taką wdzięcznością, że musiał odpowiedzieć mu uśmiechem.
— Wspaniały smyk — rzekł i spojrzał na zegarek. — Wstąpiłem tu w sprawie herbaty.
I przybrawszy obojętny wyraz twarzy Paweł Pietrowicz zaraz wyszedł z pokoju.
— Sam tak przyszedł? — zapytał Fieniczkę Mikołaj Pietrowicz.
— Sam; zastukał i wszedł.
— Arkasza więcej u ciebie nie był?
— Nie. Czy nie powinnam przeprowadzić się do oficyny?
— A to dlaczego?
— Myślę, że na początek tak będzie lepiej.
— N... nie — powiedział jąkając się Mikołaj Pietrowicz i potarł czoło. — Trzeba było
przedtem... Jak się masz, bąku — rzekł z nagłym ożywieniem i zbliżywszy się do dziecka
pocałował je w policzek; potem schylił się nieco i dotknął ustami ręki Fieniczki, bielejącej jak
mleko na tle czerwonej koszulki Miti.
— Mikołaju Pietrowiczu! Co też pan?... — wyszeptała i spuściła oczy, a potem wolno je
podniosła... Oczy te miały cudowny wyraz, kiedy patrzyła jak gdyby ukradkiem, uśmiechając się
tkliwie i trochę głupiutko.
Mikołaj Pietrowicz poznał Fieniczkę w następujący sposób: pewnego razu, przed trzema
laty, wypadło mu zanocować w zajeździe w odległym mieście powiatowym. Przyjemnie zdziwiła
go czystość pokoju, świeżość bielizny pościelowej. „Chyba Niemka jest tu gospodynią?" —
przyszło mu na myśl. Ale gospodynią była Rosjanka, kobieta około pięćdziesiątki, schludnie
ubrana, o przyjemnej, rozumnej twarzy i statecznej mowie. Rozmawiał z nią przy herbacie, bardzo
mu się spodobała. W owym czasie Mikołaj Pietrowicz dopiero co przeprowadził się do nowego
domu i nie chcąc mieć przy sobie ludzi poddanych, szukał najemnych; gospodyni ze swej strony
skarżyła się na niewielką liczbę podróżnych, na ciężkie czasy; zaofiarował jej u siebie pracę
klucznicy; zgodziła się. Mąż jej dawno umarł zostawiając jedną tylko córkę, Fieniczkę. Po dwóch
tygodniach Arina Sawiszna (tak nazywała się nowa klucznica) przyjechała wraz z córką do Mariina
i zamieszkała w oficynie. Wybór Mikołaja Pietrowicza okazał się trafny. Arina zaprowadziła w
domu porządek. O Fieniczce, która wówczas skończyła już siedemnaście lat, nikt nie mówił i
rzadko kto ją widywał: żyła cichutko, skromnie i tylko w niedzielę, w parafialnej cerkwi, Mi- kołaj
Pietrowicz dostrzegł gdzieś z boku jej delikatny profil. Tak minął z górą rok.
Pewnego ranka Arina zjawiła się w jego gabinecie, jak zwykle nisko się pokłoniła i
zapytała, czy nie mógłby pomóc jej córce, której wpadła do oka iskra z pieca. Mikołaj Pietrowicz,
jak wszyscy domatorzy wiejscy, zajmował się leczeniem i miał nawet apteczkę homeopatyczną.
Zaraz też kazał Arinie przyprowadzić chorą. Fieniczka dowiedziawszy się, że pan ją wzywa, zlękła
się bardzo, poszła jednak za matką. Mikołaj Pietrowicz podprowadził ją do okna i ujął w obie ręce
jej głowę. Starannie obejrzał zaczerwienione i rozpalone oko, zaordynował okłady, które sam zaraz
przygotował, i podarłszy swą chustkę, pokazał, jak należy je robić. Fieniczka wysłuchała go i
chciała odejść. — Pocałujże pana w rękę, głupia — powiedziała Arina. Mikołaj Pietrowicz nie
podał jej ręki do ucałowania i zmieszany, sam pocałował ją w przedziałek na pochylonej głowie.
Oko Fieniczki szybko się zagoiło; ale wrażenie, które wywarła na Mikołaju Pietrowiczu, nie minęło
tak szybko. Wciąż marzyła mu się jej czysta, delikatna, trwożnie wzniesiona do góry twarz; czuł
pod swymi dłońmi jej miękkie włosy, widział niewinne, lekko rozchylone usta, spoza których
migotały w słońcu wilgotne, perłowe ząbki. Zaczął teraz patrzeć na nią w cerkwi z wielką uwagą,
próbował nawiązać rozmowę. Z początku stroniła od niego i kiedyś, pod wieczór, gdy go spotkała
na wąskiej ścieżynce wydeptanej wśród żyta, weszła w wysokie, gęste zboże, zarosłe piołunem i
bławatkami, byle tylko jej nie zauważył. Mikołaj Pietrowicz dostrzegł jej główkę poprzez złotą
siatkę kłosów, spoza której wyglądała niby zwierzątko, i zawołał dobrotliwie:
— Dzień dobry, Fieniczka! Nie gryzę przecież.
— Dzień dobry panu — wyszeptała nie opuszczając swojej kryjówki.
Powoli zaczęła do niego przywykać, lecz wciąż jeszcze była onieśmielona w jego
obecności; nagle matka jej, Arina, zmarła na cholerę. Cóż miała z sobą począć Fieniczka? Po matce
odziedziczyła zamiłowanie do porządku, rozsądek i stateczność; ale była taka młoda, taka samotna,
a Mikołaj Pietrowicz taki dobry i skromny... Reszty dopowiadać nie trzeba...
— A więc brat jednak wstąpił do ciebie? — pytał Mikołaj Pietrowicz. — Zastukał i wszedł?
— Tak.
— No, to dobrze. Daj, pohuśtam Mitię.
I Mikołaj Pietrowicz zaczął go podrzucać prawie do sufitu ku wielkiemu zadowoleniu
maleństwa, a niemałemu przerażeniu matki, która za każdym razem wyciągała ręce do odsłoniętych
nóżek dziecka.
Paweł Pietrowicz wrócił do swego wykwintnego gabinetu o pięknych szaroniebieskich
obiciach, gdzie na barwnym perskim dywanie wisiała broń, gdzie stały orzechowe meble, obite
ciemnozieloną trypą, biblioteka renaissance ze starego czarnego dębu, wspaniałe biurko z pięknymi
statuetkami z brązu, kominek... Rzucił się na kanapę, założył ręce pod głowę i leżał nieruchomo z
rozpaczą prawie patrząc w sufit. Może chciał ukryć przed ścianami wyraz swej twarzy, może
powodowało nim co innego, dość, że wstał, zaciągnął ciężkie zasłony na oknach i znowu rzucił się
na kanapę.
IX
Tego samego dnia również i Bazarów zapoznał się z Fieniczką. Chodził z Arkadiuszem po
ogrodzie i tłumaczył mu, dlaczego nie przyjęły się niektóre drzewa, a zwłaszcza dębczaki.
— Trzeba tu sadzić srebrne topole, świerki, lipy, dodawszy najpierw czarnoziemu. Altanka
wyrosła doskonale — dodał — bo akacja i bez to poczciwe rośliny, nie wymagające pielęgnacji. O!
ale tutaj ktoś jest!
W altance siedziała Fieniczka z Duniaszą i Mitią. Bazarów zatrzymał się. Arkadiusz skinął
głową Fieniczce jak stary znajomy.
— Któż to? — zapytał Bazarów, gdy tylko minęli altankę. — Jaka ładna.
— O kim mówisz?
— Wiadomo o kim: jedna tu tylko jest ładna. Arkadiusz z pewnym zakłopotaniem wyjaśnił
mu krótko, kim jest Fieniczka.
— Aha! — rzekł Bazarów. — Widzę, że twój ojciec zna się na rzeczy. Podoba mi się twój
ojciec, ani słowa. Zuch z niego! Trzeba jednak zawrzeć znajomość — dodał i skierował się z
powrotem ku altance.
— Eugeniuszu! — z przestrachem krzyknął Arkadiusz. — Ostrożnie, na miłość boską!
— Bądź spokojny — rzekł Bazarów. — Obycia nam nie brak, mieszkaliśmy w miastach.
Zbliżywszy się do Fieniczki zdjął czapkę.
— Pozwoli pani, że się przedstawię — zaczął z uprzejmym ukłonem. — Jestem
przyjacielem Arkadiusza Nikołajewicza, człowiek ze mnie spokojny.
Fieniczka wstała z ławeczki i patrzyła na niego w milczeniu.
— Jakie śliczne dziecko! — ciągnął dalej Bazarów. — Niech się pani nie obawia, na nikogo
jeszcze nie rzuciłem uroku. Czemu on ma takie czerwone policzki? Ząbki mu się wyrzynają?
— Tak — rzekła Fieniczka — ma już cztery ząbki i teraz znowu puchną mu dziąsła.
— Proszę pokazać... Niech się pani nie boi, jestem doktorem.
Bazarów wziął na ręce dziecko, które ku wielkiemu zdziwieniu Fieniczki i Duniaszy nie
przestraszyło się i wcale się nie opierało.
— Widzę, widzę... To nic, wszystko w porządku: będzie miał mocne zęby. Gdyby się coś
stało, zechce mi pani powiedzieć. A pani sama czuje się dobrze?
— Dobrze, Bogu dzięki.
— Bogu dzięki — to najważniejsze. A pani? — dodał Bazarów zwracając się do Duniaszy.
Duniasza, zazwyczaj bardzo poważna na pokojach, ale skłonna do żartów, ledwo opuszczała
ich progi, w odpowiedzi parsknęła śmiechem.
— No, to doskonale. Proszą wziąć tego zucha. Fieniczka wzięła dziecko na ręce.
— Jaki był cichutki, kiedy go pan trzymał — powiedziała półgłosem.
— Wszystkie dzieci są przy mnie cichutkie — odrzekł Bazarów — mam na to sposób.
— Dzieci czują, kto je lubi — zauważyła Duniasza.
— To prawda — potwierdziła Fieniczka. — Mitia za nic do obcego nie pójdzie.
— A do mnie pójdzie? — zapytał Arkadiusz, który poczekawszy chwilę w pewnej
odległości, zbliżył się do altanki.
Zaczął zachęcać Mitię, ale dziecko odwróciło główkę i zapiszczało, co wprawiło Fieniczkę
w wielkie zakłopotanie.
— Innym razem, kiedy się przyzwyczai — wyrozumiale rzekł Arkadiusz i obaj przyjaciele
odeszli.
— Jakże ona się nazywa? — zapytał Bazarów.
— Fieniczka... Fiedosja — odpowiedział Arkadiusz.
— A po ojcu? Trzeba to także wiedzieć.
— Nikołajewna.
— Bene. Podoba mi się, że jest niezbyt płochliwa. Kto inny zresztą potępiłby tę cechę. Cóż
za głupstwa! Dlaczego miałaby się płoszyć? Jest matką, nic jej nie można zarzucić.
— Jej nic nie można zarzucić — zauważył Arkadiusz — ale mój ojciec...
— I on jest w porządku — przerwał Bazarów.
— No, nie uważam.
— Zapewne nie bardzo nam odpowiada drugi spadkobierca?
— Jak ci nie wstyd posądzać mnie o takie myśli — gorąco zaprotestował Arkadiusz. —
Bynajmniej nie dlatego ojciec nie jest w porządku; moim zdaniem powinien się z nią ożenić.
— Ho, ho! — spokojnie rzekł Bazarów. — Tacy to jesteśmy wspaniałomyślni! Przypisujesz
znaczenie małżeństwu? Nie spodziewałem się tego po tobie.
Przyjaciele przeszli kilka kroków w milczeniu.
— Widziałem gospodarstwo twego ojca — zaczął znowu Bazarów. — Bydło liche, konie
podbite. Budynki także zapuszczone, robotnicy wyglądają na skończonych leniów, rządca zaś to
albo głupiec, albo oszust, jeszcze nie wiem dokładnie.
— Ależ surowy jesteś dzisiaj, Eugeniuszu.
— I poczciwi chłopkowie niewątpliwie wystrychną twego ojca na dudka. Znasz
powiedzonko: „Rosyjski chłop Pana Boga pożre."
— Zaczynam zgadzać się ze stryjkiem — zauważył Arkadiusz — masz zdecydowanie złe
zdanie o Rosjanach.
— Wielkie rzeczy! To tylko dobre w Rosjaninie, że ma o sobie najgorsze mniemanie.
Ważne jest tylko, że dwa razy dwa to cztery, a reszta głupstwo.
— I natura też głupstwo? — spytał Arkadiusz, w zamyśleniu patrząc na różnobarwne pola w
oddali, pięknie oświetlone łagodnymi promieniami zachodzącego już słońca.
— I natura też głupstwo w tym znaczeniu, w jakim ty ją rozumiesz. Natura nie jest
świątynią, ale warsztatem, gdzie pracuje człowiek.
W tej samej chwili dobiegły ich z domu powolne dźwięki wiolonczeli. Ktoś z uczuciem,
choć niewprawną ręką grał Oczekiwanie Schuberta; słodka jak miód melodia rozlewała się w
powietrzu.
— A to co? — spytał ze zdumieniem Bazarów.
— To ojciec gra.
— Twój ojciec gra na wiolonczeli?
— Tak.
— Ile twój ojciec ma lat?
— Czterdzieści cztery.
Bazarów roześmiał się nieoczekiwanie.
— Czemu się śmiejesz?
— Zlituj się. Mężczyzna w wieku lat czterdziestu czterech, pater familias, w powiecie, gra
na wiolonczeli! Bazarów nie przestawał śmiać się, lecz Arkadiusz, jakkolwiek otaczał czcią
swojego nauczyciela, tym razem nawet się nie uśmiechnął.
X
Minęły prawie dwa tygodnie. Życie w Mariinie płynęło swoim trybem: Arkadiusz
próżnował, Bazarów zajęty był pracą. Wszyscy w domu przywykli do niego, do jego niedbałych
manier, lakonicznych i urywkowych wypowiedzi. Fieniczka zwłaszcza tak się z nim oswoiła, że
kiedyś nocą kazała go obudzić, gdy Mitia dostał konwulsji. Bazarów przyszedł i jak zawsze, na
wpół żartując, na wpół ziewając, spędził u niej dwie godziny i pomógł dziecku. Natomiast Paweł
Pietrowicz z całej duszy znienawidził Bazarowa: uważał go za pyszałka, impertynenta, cynika,
plebejusza; podejrzewał, że Bazarów go nie szanuje, że bez mała gardzi nim — Pawłem
Kirsanowem! Mikołaj Pietrowicz trochę się bał młodego „nihilisty" i powątpiewał, czy jego wpływ
na Arkadiusza jest korzystny; ale chętnie go słuchał, chętnie przypatrywał się jego fizycznym czy
chemicznym doświadczeniom. Bazarów przywiózł ze sobą mikroskop i spędzał nad nim całe
godziny. Służba także polubiła Bazarowa, chociaż sobie z niej pokpiwał: czuli, że to przecież swój
człowiek, a nie żaden dziedzic. Duniasza chętnie z nim żartowała i ukradkiem rzucała na niego
wymowne spojrzenia, przebiegając obok jak przepióreczka; nawet Piotr, człowiek w najwyższym
stopniu samolubny i głupi, wiecznie naburmuszony, Piotr, którego wszystkie zalety polegały na
tym, że z wyglądu sprawiał wrażenie uprzejmego, potrafił sylabizować i często czyścił szczotką
swój surducik — otóż nawet Piotr uśmiechał się i promieniał, gdy Bazarów zwracał na niego
uwagę; dworscy chłopcy biegali za „dochtorem" jak pieski. Tylko stary Prokoficz nie lubił go i z
ponurą miną usługiwał mu przy stole; nazywał go „hyclem" i „chłystkiem" i zapewniał, że ze
swymi faworytami wygląda jak świnia w krzakach. Prokoficz na swój sposób był arystokratą, nie
gorszym niż Paweł Pietrowicz.
Nadeszły najpiękniejsze dni w roku, pierwsze dni czerwca. Pogoda była wspaniała. Co
prawda, z daleka groziła znów cholera, ale mieszkańcy guberni zdążyli już przywyknąć do jej
odwiedzin. Bazarów wstawał bardzo wcześnie i szedł dwie lub trzy wiorsty, nie na spacer — nie
znosił przechadzek bez celu — lecz by zbierać zioła i owady. Niekiedy zabierał ze sobą
Arkadiusza. W drodze powrotnej wywiązywała się zazwyczaj dyskusja i Arkadiusz wychodził z
niej przeważnie pokonany, chociaż mówił więcej niż jego towarzysz.
Pewnego razu jakoś długo nie wracali; Mikołaj Pietrowicz wyruszył na ich spotkanie do
ogrodu; zbliżywszy się do altanki usłyszał nagle szybkie kroki i głosy obu młodzieńców. Szli po
drugiej stronie i nie mogli go widzieć.
— Nie dość znasz mojego ojca — mówił Arkadiusz. Mikołaj Pietrowicz przyczaił się.
— Poczciwiec z niego — rzekł Bazarów — ale to człowiek poza nurtem życia, nie ma już
nic do powiedzenia.
Mikołaj Pietrowicz nastawił ucha... Arkadiusz nic nie odpowiadał.
„Człowiek poza nurtem życia" stał jeszcze kilka chwil i powoli powlókł się do domu.
— Onegdaj, patrzę, czyta Puszkina — ciągnął tymczasem dalej Bazarów. — Wytłumacz
mu, proszę, że to diabła warte. Przecież nie jest chłopcem: czas zostawić te głupstwa. Że też chce
mu się być romantykiem w dzisiejszych czasach. Daj mu coś dorzecznego do czytania.
— Cóż by mu dać? — zapytał Arkadiusz.
— Myślę, że na początek Stoff und Kraft Buchnera.
— Jestem tego samego zdania — zgodził się Arkadiusz. — To książka napisana językiem
przystępnym.
— A więc — mówił tego samego dnia Mikołaj Piętro- wicz siedząc po obiedzie w gabinecie
swego brata — zostaliśmy ludźmi poza nurtem życia, nie mamy już nic do powiedzenia. Cóż?
Może Bazarów ma rację; ale jedno mnie boli: miałem nadzieję, że właśnie teraz zbliżę się i
zaprzyjaźnię z Arkadiuszem, wygląda zaś na to, że ja zostałem w tyle, a on poszedł naprzód i nie
możemy się. nawzajem zrozumieć.
— W czymże on poszedł naprzód? I na czym polega ta wielka różnica między nim a nami?!
— niecierpliwie wykrzyknął Paweł Pietrowicz. — Wszystko to wbił mu w głowę ów signor, ów
nihilista. Nienawidzę tego lekarzyny; według mnie to po prostu szarlatan; jestem pewien, że
niedaleko zaszedł w fizyce mimo tych wszystkich swoich żab.
— Nie, bracie, nie mów tego; Bazarów jest mądry i wykształcony.
— A ile w nim wstrętnej ambicji — przerwał znowu Paweł Pietrowicz.
— Tak — odparł Mikołaj Pietrowicz — jest ambitny. Ale to widocznie cecha niezbędna;
czego innego natomiast nie mogę pojąć. Zdawałoby się, że robię wszystko, by nadążyć za epoką:
dałem chłopom ziemię, założyłem fermę, tak że w całej guberni raczą mnie nazywać czerwonym;
czytam, uczę się, w ogóle usiłuję sprostać współczesnym wymaganiom, a oni mówią, że nic już nie
mam do powiedzenia. I wiesz, bracie, ja sam zaczynam dochodzić do wniosku, że to prawda.
— A to dlaczego?
— Zaraz zobaczysz. Siedzę dziś i czytam Puszkina... Bodaj że Cyganie wpadli mi w rękę...
Nagle podchodzi do mnie Arkadiusz i milcząc, z wyrazem tkliwego współczucia na twarzy,
łagodnie, niby dziecku, zabiera mi książkę i kładzie przede mną inną, niemiecką... Potem
uśmiechnął się i odszedł zabierając Puszkina.
— Ach tak! Jaką. książkę ci dał?
— Tę oto!
I Mikołaj Pietrowicz wyjął z tylnej kieszeni surduta dziewiąte wydanie sławetnej broszury
Buchnera.
Paweł Pietrowicz obrócił ją w rękach.
— Hm! — mruknął. — Arkadiusz troszczy się o twoje wychowanie. Cóż, próbowałeś
czytać?
— Próbowałem.
— No i co?
— Albo sam jestem głupi, albo to są wszystko brednie. Zapewne to ja jestem głupi.
— Nie zapomniałeś po niemiecku? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Po niemiecku rozumiem.
Paweł Pietrowicz znów obrócił książkę w rękach i z ukosa spojrzał na brata. Obaj zamilkli.
— Ale, wiesz — zaczął Mikołaj Pietrowicz, widocznie pragnąc zmienić temat rozmowy —
dostałem list od Kolazina.
— Od Matwieja Iljicza?
— Tak. Właśnie przyjechał do na kontrolę guberni. Został teraz wielką figurą i pisze mi, że
jak przystało krewnym, pragnie zobaczyć się z nami i zaprasza ciebie, mnie i Arkadiusza do miasta.
— Pojedziesz? — zapytał Paweł Pietrowicz. — Nie, a ty?
— Także nie. Warto też wlec się pięćdziesiąt wiorst! Mathieu pragnie pokazać się nam w
całym blasku; e, do licha! Starczy mu gubernialnego kadzidła, obejdzie się bez nas. Wielka mi
persona, tajny radca! Gdybym dalej służył, gdybym jak głupiec ciągnął to brzemię, byłbym teraz
generałem-adiutantem. Zresztą jesteśmy ludźmi poza nurtem życia.
— Tak, bracie, czas nam chyba zamawiać trumnę i ręce skrzyżować na piersi — zauważył z
westchnieniem Mikołaj Pietrowicz.
— No, ja się tak szybko nie poddam — zamruczał jego brat. — Przyjdzie jeszcze do starcia
z tym medykiem, czuję to.
Do starcia doszło tego samego dnia przy wieczornej herbacie. Paweł Pietrowicz zszedł do
salonu gotów do boju, rozdrażniony i zdecydowany na wszystko. Czekał tylko okazji, by się
rzucić na wroga, lecz okazja długo się nie nadarzyła. Bazarów w ogóle mało mówił w obecności
„staruszków Kirsanowów" (tak nazywał obu braci), tego zaś wieczora był nie w humorze i w
milczeniu wypijał filiżankę za filiżanką. Paweł Pietrowicz płonął z niecierpliwości; wreszcie
spełniły się jego pragnienia. Rozmowa zeszła na jednego z sąsiadów.
— Łajdak, arystokracik — obojętnie zauważył Bazarow, który spotykał się z nim w
Petersburgu.
— Pozwoli pan, że go spytam — zaczął Paweł Pietrowicz i wargi mu zadrgały — czy
według pana słowa' „łajdak" i „arystokrata" oznaczają to samo?
— Powiedziałem „arystokracik" — rzekł Bazarow, leniwie popijając herbatę.
— Tak, właśnie; przypuszczam jednak, że pan jest takiego samego mniemania o
arystokratach co i o arystokracikach. Uważam za swój obowiązek oświadczyć panu, że tego
mniemania nie podzielam. Ośmielę się zauważyć, że wszyscy znają mnie jako człowieka
liberalnego i ceniącego postęp; ale właśnie dlatego szanuję arystokratów oczywiście prawdziwych.
Zechce pan, łaskawy panie (przy tych słowach Bazarów podniósł oczy na Pawła Pietrowicza),
zechce pan, łaskawy panie — powtórzył z zaciętością — przypomnieć sobie angielskich
arystokratów. Nie ustępują na jotę ze swoich praw i dlatego szanują prawa innych; wymagają
spełnienia obowiązków w stosunku do siebie i dlatego spełniają swoje własne obowiązki.
Arystokracja przyniosła Anglii wolność i arystokracja tę wolność podtrzymuje.
— Słyszeliśmy już tę piosenkę niejednokrotnie — odparł Bazarów — lecz cóż pan chce
przez to powiedzieć?
— Chcę o n y m powiedzieć, łaskawy panie (Paweł Pietrowicz, będąc rozgniewany,
naumyślnie mówił „ono" zamiast „to", chociaż doskonale wiedział, że gramatyka pódobnych słów
nie uznaje. To dziwactwo było spuścizną czasów Aleksandra I. Ówczesne osobistości w rzadkich
wypadkach, kiedy mówiły językiem ojczystym, używały owego ono: bo my jesteśmy Rosjanie z
dziada pradziada;
my, wielcy panowie, mówili, możemy sobie lekceważyć szkolne reguły.), chcę onym
powiedzieć, że bez poczucia Własnej godności, bez szacunku dla siebie samego — a w arystokracie
te uczucia są rozwinięte — nie ma żadnych trwałych podstaw do budowania... bien public...
społecznego gmachu. Najważniejsza jest jednostka, łaskawy panie; jednostka w społeczeństwie
ludzkim winna być mocna jak skała, na niej bowiem wszystko się wspiera. Wiem doskonale, że pan
raczy uważać za śmieszne moje przyzwyczajenia, ubiór, schludność wreszcie, lecz wszystko to
wynika z szacunku dla samego siebie, z poczucia obowiązku, tak, tak, obowiązku. Mieszkam na
wsi, na odludziu, ale nie zatracam się, szanuję w sobie człowieka.
— Za pozwoleniem, Pawle Pietrowiczu — rzekł Bazarów — ma pan dla siebie szacunek i
siedzi pan z założonymi rękoma; jakaż z tego korzyść dla bien public? gdyby pan siebie nie
szanował, postępowałby pan tak samo.
Paweł Pietrowicz zbladł.
— To zupełnie inne zagadnienie. Nie mam powodu tłumaczyć panu teraz, dlaczego siedzę z
założonymi rękoma, jak pan zechciał łaskawie się wyrazić. Chcę tylko rzec, że arystokratyzm — to
prinsip, w naszych zaś czasach bez prinsipiów mogą żyć tylko ludzie płytcy lub pozbawieni
moralności. Mówiłem to już Arkadiuszowi nazajutrz po jego przyjeździe i powtarzam to teraz panu.
Prawda, Mikołaju?
Mikołaj Pietrowicz skinął głową.
— Arystokratyzm, liberalizm, progres, principia — mówił tymczasem Bazarów —
pomyśleć tylko, ile cudzoziemskich... i bezużytecznych słów. Rosjaninowi nawet za darmo na nic
się nie zdadzą.
— Cóż więc jest mu potrzebne, według pańskiego zdania? Słuchając pana można dojść do
wniosku, że znajdujemy się poza człowieczeństwem, poza jego prawami. Daj pan pokój, log ba
historii wymaga...
— Na cóż nam logika historii? Doskonale się bez niej obchodzimy.
— Jak to?
— Po prostu. Mam nadzieję, że po to, by włożyć kawałek chleba do ust, gdy jest pan
głodny, nie potrzebuje pan logiki. Na cóż nam takie abstrakcje?
Paweł Pietrowicz rozłożył ręce.
— W takim razie nie rozumiem pana. Obraża pan naród rosyjski. Nie pojmuję, jak można
nie uznawać prinsipiów, prawideł? Cóż więc wami powoduje?
— Mówiłem już stryjaszkowi, że nie uznajemy autorytetów — wtrącił Arkadiusz.
— Działamy powodując się tym, co uznajemy za pożyteczne — rzekł Bazarów. — W
obecnych czasach najbardziej pożyteczne jest odrzucanie — więc odrzucamy.
— Wszystko?
— Wszystko.
— Jak to? Nie tylko sztukę, poezję, lecz także... strach powiedzieć...
— Wszystko — z nieopisanym spokojem powtórzył Bazarów.
Paweł Pietrowicz wlepił w niego wzrok; tego się nie spodziewał. Arkadiusz aż
poczerwieniał z zadowolenia.
— Niechże pan jednak pozwoli — odezwał się Mikołaj Pietrowicz. — Pan wszystko
odrzuca albo, mówiąc dokładniej, wszystko burzy... Trzeba jednak także budować.
— To już nie nasza sprawa... Wpierw należy oczyścić grunt.
— Obecne położenie ludu tego wymaga — z namaszczeniem dodał Arkadiusz —
powinniśmy spełniać te wymagania, nie wolno nam poświęcać się zaspokajaniu własnego egoizmu.
Ostatnie zdanie najwyraźniej nie spodobało się Bazarowowi; trąciło filozofią, czyli
romantyzmem, ponieważ Bazarów filozofię również nazywał romantyzmem; nie uznał jednak za
stosowne zaprzeczyć swojemu młodemu uczniowi.
— Nie, nie! — zawołał. z nagłym uniesieniem Paweł Pietrowicz. — Nie chcę wierzyć, że
wy, panowie, znacie naprawdę lud rosyjski, że jesteście wyrazicielami jego potrzeb i jego dążeń.
Nie, lud rosyjski nie jest taki, jak sobie wyobrażacie. Ma bogobojną cześć dla tradycji, jest
patriarchalny, nie może żyć bez wiary...
— Nie będę temu przeczył — przerwał Bazarow — gotów nawet jestem się zgodzić, że pod
tym względem ma pan słuszność.
— Jeśli więc mam słuszność...
— To niczego jednak nie dowodzi.
— Właśnie, to niczego nie dowodzi — powtórzył Arkadiusz z pewnością doświadczonego
szachisty, który przewidział niebezpieczny na pozór ruch przeciwnika i dlatego ani trochę nie traci
kontenansu.
— Jak to niczego nie dowodzi? — bąknął zdumiony Paweł Pietrowicz. — Więc idziecie
przeciw swemu ludowi?
— A jeśli nawet? — zawołał Bazarow. — Lud uważa, że gdy rozlega się grzmot, to znak, że
prorok Eliasz jedzie wozem po niebie. I co? Mam się więc zgodzić z ludem? Przecie to lud rosyjski,
a czyż ja sam nie jestem Rosjaninem?
— Nie, pan nie jest Rosjaninem, sądząc z tego, co pan tutaj powiedział. Nie mogę pana
uważać za Rosjanina.
— Mój dziad orał ziemię — hardo i dumnie odrzekł Ba- zarow. — Zapytaj pan
któregokolwiek z pańskich chłopów, kogo z nas — pana czy mnie — uzna za swego rodaka. Pan
nawet mówić z nim nie potrafi.
— A pan z nim mówi i gardzi nim jednocześnie.
— Cóż robić, jeśli zasługuje na pogardę! Pan potępia moje poglądy, ale któż panu
powiedział, że doszedłem do nich przypadkiem, że nie powstały one we mnie pod wpływem tego
samego ducha, w którego imieniu pan tak peroruje?
— Akurat! Bardzo nam są nihiliści potrzebni!
— Potrzebni, czy niepotrzebni, nie my będziemy decydowali. Przecież pan także uważa się
za pożytecznego.
— Panowie, panowie, proszę, tylko bez osobistych aluzji — zawołał Mikołaj Pietrowicz i
wstał.
Paweł Pietrowicz uśmiechnął się i kładąc ręką na ramieniu brata zmusił go, by usiadł.
— Bądź spokojny — rzekł. — Nie zapomnę się, właśnie dzięki owemu poczuciu godności,
z którego tak okrutnie pokpiwa sobie pan... pan doktor. Ale pan może myśli — ciągnął dalej,
zwracając się znowu do Bazarowa — że wasze teorie są nowe? Jest pan tedy w błędzie.
Materializm, który głosicie, nieraz już był w modzie i zawsze bankrutował...
— Znów cudzoziemskie słowo — przerwał Bazarow. Był już zły i twarz jego przybrała
jakąś miedzianą, ordynarną barwę. — Po pierwsze, nic nie głosimy; to nie leży w naszych
zwyczajach...
— Cóż więc robicie?
— Powiem panu, co robimy. Przedtem, jeszcze niedawno, mówiliśmy, że nasi urzędnicy
biorą łapówki, że nie mamy ani dróg, ani handlu, ani sprawiedliwych sądów...
— No, tak, tak, jesteście oskarżycielami, tak się to bodaj nazywa. Na wiele waszych
oskarżeń przystaję, ale...
— A potem doszliśmy do wniosku, że nie dość gadać, wciąż tylko gadać o naszych
bolączkach, że to prowadzi wyłącznie do ogólników i doktrynerstwa; ujrzeliśmy, że nasi mędrcy,
tak zwani przodujący ludzie i oskarżyciele, sami nic nie są warci, że zajmujemy się głupstwami,
rozprawiamy o jakiejś sztuce, nieświadomej twórczości, o parłamentaryzmie, adwokaturze i diabli
wiedzą o czym jeszcze, podczas gdy chodzi o chleb powszedni, gdy duszą nas najciemniejsze
przesądy, gdy wszystkie nasze towarzystwa akcyjne rozlatują się tylko dlatego, że brak uczciwych
ludzi; gdy nawet wolność, o którą troszczy się rząd, może nam nie wyjść na dobre, ponieważ chłop
chętnie sam okradłby siebie, byleby tylko upić się w karczmie do nieprzytomności.
— Tak — przerwał Paweł Pietrowicz — tak, przekonaliście się o tym wszystkim i
postanowiliście nic poważnego nie robić?
— I postanowiliśmy nic poważnego nie robić — ponuro powtórzył Bazarow.
Nagle ogarnął go gniew, że tak szczerze mówi z tym jaśnie panem.
— I tylko wymyślać?
— I tylko wymyślać.
— To się nazywa nihilizm?
— To się nazywa nihilizm — powtórzył znowu Bazarow, tym razem ze szczególnym
zuchwalstwem.
Paweł Pietrowicz lekko zmrużył oczy.
— Ach tak! — powiedział dziwnie spokojnym głosem. — Nihilizm powinien na każde zło
znaleźć sposób, wy więc jesteście naszymi zbawcami i bohaterami. Tak. Ale dlaczego oczerniacie
innych, choćby owych oskarżycieli? Czy nie tak samo gadacie jak wszyscy?
— Co jak co, ale tego grzechu nie mamy na sumieniu — wycedził przez zęby Bazarow.
— Więc jak? Działacie? Macie zamiar działać? Bazarow nie odpowiadał. Paweł Pietrowicz
drgnął, lecz natychmiast się opanował.
— Hm... Działać, burzyć... — ciągnął dalej. — Ale jak można burzyć nie wiedząc dlaczego?
— Burzymy, ponieważ jesteśmy siłą — wtrącił Arkadiusz.
Paweł Pietrowicz spojrzał na swego bratanka i uśmiechnął się.
— Tak, siłą, a siła nie potrzebuje usprawiedliwienia — rzekł Arkadiusz i wyprostował się.
— Nieszczęsny! wykrzyknął Paweł Pietrowicz; w żaden sposób nie potrafił już nad sobą
panować. — Pomyślałbyś chociaż, c o popierasz w Rosji wypowiadając swoją trywialną sentencję.
Nie, to nawet anioła może wytrącić z równowagi! Siła! Nawet w dzikim Kałmuku, nawet w
Mongole kryje się siła, lecz na cóż nam ona potrzebna? Nam droga jest cywilizacja, tak, tak,
łaskawy panie; drogie nam są jej owoce. I nie mówcie mi, że te owoce są nędzne: ostatni bazgracz,
un barbouilleur, grajek, który dostaje pięć kopiejek za wieczór, są pożyteczniejsi od was, ponieważ
są przedstawicielami cywilizacj, nie zaś prostackiej, mongolskiej siły! Wyobrażacie osobie, że
jesteście ludźmi postępowymi, a powinniście mieszkać w kałmuckiej jurcie! Siła! Przypomnijcie
sobie wreszcie, panowie siłacze, że jest was raptem cztery i pół człowieka, tych zaś, co nie
dopuszczą, abyście zdeptali ich najświętsze przekonania, tych, co was zduszą, są miliony!...
— Jeśli zduszą, to trudno — powiedział Bazarow. — Tylko na dwoje jeszcze babka
wróżyła. Nie tak nas mało, jak pan przypuszcza.
— Co? Czy pan żartuje, czy doprawdy sądzi pan, że dacie sobie radę z całym narodem?
— Pan wie, że od łojowej świeczki spłonęła Moskwa — odrzekł Bazarow.
— Tak, tak. Najpierw pycha szatańska, potem drwiny. Oto, czym się zajmuje młodzież, oto
metody ujarzmiania niedoświadczonych chłopięcych serc! Niechże pan spojrzy; jeden z nich siedzi
obok pana, niemal się do pana modli, ciesz się pan! (Arkadiusz odwrócił się i nachmurzył.) Ta
zaraza zatoczyła już szerokie kręgi. Mówiono mi o naszych malarzach w Rzymie, że noga ich
nawet nie postoi w Muzeum Watykańskim. Rafaela uważają prawie za głupca, bo to przecież
autorytet, sami zaś tak dalece nic nie umieją i nic zrobić nie mogą, że aż wstręt bierze; wyobraźnia
ich nie sięga poza Dziewczynę u źródła, żeby nie wiem co. A ta dziewczyna jest obrzydliwie
namalowana. Pan zapewne sądzi, że to dzielni ludzie, co?
— Sądzę, że Rafael niewart złamanego szeląga, oni zaś nie są od niego lepsi — odrzekł
Bazarow.
— Brawo, brawo! Słuchaj, Arkadiuszu... oto jak powinna mówić współczesna młodzież.
Jakże -- ma nie iść za wami? Dawniej młodzi musieli się uczyć; jeśli nie chcieli uchodzić za
ignorantów, musieli pracować. A teraz dość powiedzieć: wszystko na świecie głupstwo! — i
sprawa załatwiona. Młodzież przyjęła to z radością. Doprawdy, przedtem byli zwykłymi durniami,
a teraz otrzymali nagle miano nihilistów.
— Otóż i zawiodło pana sławetne poczucie własnej godności — flegmatycznie zauważył
Bazarow, podczas gdy Arkadiusz zaczerwienił się i błysnął oczami. — Nasza sprzeczka zaszła zbyt
daleko... Lepiej będzie, jeśli ją przerwiemy. Gotów będę zgodzić się z panem wtedy tylko — dodał
wstając — kiedy pokaże mi pan choć jedną rodzinę lub społeczną instytucję we współczesnym
świecie, której nie trzeba zupełnie odrzucić, i to w sposób najbardziej bezlitosny.
— Mogę panu pokazać miliony takich instytucji — zawołał Paweł Pietrowicz — miliony!
Weźmy na przykład gminę wiejską. Ironiczny uśmiech wykrzywił wargi Bazarowa.
— Na ten temat niechże pan porozmawia raczej ze swoim bratem. Zdaje się, że teraz wie on
już doskonale, co to jest gminna, zbiorowa odpowiedzialność, trzeźwość i tym podobne historie.
— A na przykład rodzina w tej formie, jaką widzimy u naszych wieśniaków? — wykrzyknął
Paweł Pietrowicz,
— Sądzę, że lepiej, by pan nie zastanawiał się nad tym zagadnieniem. Pewno słyszał pan o
teściach, co żyją ze swymi synowymi? Pawle Pietrowiczu, niechże pan sobie zostawi kilka dni
czasu, wątpię, żeby pan od razu coś znalazł. Niech pan weźmie pod uwagę wszystkie nasze
warstwy społeczne, pomyśli dobrze nad każdą, ja zaś i Arkadiusz będziemy...
— Kpić sobie ze wszystkiego — podchwycił Paweł Pietrowicz.
— Nie, krajać żaby. Chodźmy, Arkadiuszu, do widzenia panom.
Przyjaciele wyszli. Bracia zostali sami i z początku tylko spoglądali na siebie.
— Proszę — zaczął Paweł Pietrowicz — proszę, oto dzisiejsza młodzież! Nasi następcy!
— Następcy — powtórzył z żałosnym westchnieniem Mikołaj Pietrowicz. Przez cały
wieczór siedział jak na rozżarzonych węglach, ukradkiem i z udręką patrząc na Arkadiusza. —
Wiesz, co mi się przypomina, bracie? Kiedyś posprzeczałem się z nieboszczką matką: krzyczała,
nie chciała mnie słuchać... Powiedziałem jej wreszcie, że nie może mnie zrozumieć, że należymy
do dwóch różnych pokoleń. Obraziła się bardzo, ja zaś pomyślałem: cóż robić? Gorzka pigułka, ale
musi ją przełknąć. Teraz nasza kolej i nasi następcy mogą nam powiedzieć: nie jesteście z naszego
pokolenia, łykajcie pigułkę.
— Zbyt jesteś dobroduszny i skromny — zaoponował Paweł Pietrowicz — ja natomiast
wiem dobrze, że mamy więcej racji niż te paniczyki, chociaż posługujemy się może językiem
trochę przestarzałym, vieilli, i brak nam owej zuchwałej pewności siebie... A jacy ci młodzi są
nadęci! Zapytasz którego: „Jakiego chce pan wina, czerwonego czy białego?" „Mam zwyczaj
przekładać czerwone nad inne" — odpowiada basem i z tak dostojną miną, jakby cały wszechświat
patrzył na niego w tej chwili.
— Czy podać jeszcze herbaty? — spytała Fieniczka wysuwając głowę zza drzwi; nie
ośmielała się wejść do salonu, póki słychać było głosy dyskutujących.
— Nie, każ zabrać samowar — odpowiedział Mikołaj Pietrowicz i wstał, by do niej podejść.
Paweł Pietrowicz rzucił mu krótko bon soir, i poszedł do swojego gabinetu.
XI
W pół godziny później Mikołaj Pietrowicz wyszedł do ogrodu, do swej ulubionej altanki.
Ogarnęły go smutne myśli. Po raz pierwszy zdał sobie jasno sprawę ze swego rozejścia się z synem;
przeczuwał, że różnica, która ich dzieli, z każdym dniem będzie się zwiększać. A więc na próżno
zimą w Petersburgu po całych dniach przesiadywał nad najnowszymi dziełami; na próżno
przysłuchiwał się rozmowom młodzieży; na próżno cieszył się, kiedy potrafił wtrącić słówko do ich
burzliwych dyskusji. „Brat powiada, że my mamy rację — rozmyślał. — Jeśli nawet odrzucić
wszelką próżność to i tak wydaje się, że oni są dalsi od prawdy niż my; a przecież czuję, że mają w
sobie coś, czego my nie mamy, jakąś przewagę nad nami... Młodość? Nie, nie tylko młodość. Czy
nie na tym polega owa przewaga, że mniej w nich śladów pańskości niż w nas?"
Mikołaj Pietrowicz spuścił głowę i przesunął ręką po twarzy.
„Ale odrzucać poezję? — pomyślał znowu. — Nie odczuwać sztuki, natury..."
I rozejrzał się wokół, jakby chcąc zrozumieć, jak można nie odczuwać natury. Zapadał
zmrok; słońce schowało się za niewielki gaj osinowy, który rósł o jakie pół wiorsty od ogrodu;
bezkresny jego cień padał na nieruchome pola. Po ciemnej, wąskiej ścieżce, biegnącej skrajem
lasku, jechał kłusem chłopek na białym koniku: widać go było dobrze, a chociaż jechał cienistą
stroną, nawet łata na ramieniu nie uchodziła uwagi patrzącego; przyjemnie było spoglądać na
migające wyraźnie nogi konika. Promienie słońca przenikały do lasku i, przebijając się przez
gęstwinę, zalewały pnie osin tak ciepłym światłem, że stawały się podobne do pni sosen, listowie
zaś przybierało barwę niemal niebieską; nad konarami drzew wznosiło się bladobłękitne niebo,
lekko zarumienione zorzą. Jaskółki krążyły wysoko; wiatr zamarł zupełnie; zapóźnione pszczoły
leniwie i sennie brzęczały w kwiatach bzu; muszki gęstym rojem wirowały nad samotną, daleko
wyciągniętą gałązką. „Jak pięknie, mój Boże!" — pomyślał Mikołaj Pietrowicz i na usta cisnęły mu
się już ulubione wiersze, ale przypomniał sobie Arkadiusza, Stoff und Kraft — i zamilkł, lecz
siedział nadal, oddając się smutnym i na przemian radosnym, samotnym rozmyślaniom. Lubił sobie
pomarzyć; życie wiejskie rozwinęło w nim tę umiejętność. Niedawno jeszcze tak marzył czekając
na syna w zajeździe, lecz od tego czasu nastąpiły zmiany, niejasne jeszcze wtedy stosunki ustaliły
się... i to jak! Znowu ujrzał przed sobą nieboszczkę żonę, ale nie taką, jaką znał przez tyle lat; nie
była to skrzętna, zapobiegliwa gospodyni, lecz młoda dziewczyna o smukłej talii; spoglądała
niewinnie i pytająco, nad dziecinnym karczkiem miała mocno skręcony warkocz. Przypomniał
sobie, jak ujrzał ją po raz pierwszy. Był wtedy jeszcze studentem. Spotkał ją na schodach domu,
gdzie mieszkał, i niechcący ją potrąciwszy obrócił się i chciał przeprosić, ale wybąkał tylko:
„Pardon, monsieur", ona zaś schyliła głowę, uśmiechnęła się, jakby zalękniona, uciekła, mijając
zaś zakręt rzuciła mu szybkie spojrzenie, nagle przybrała poważną minę i zaczerwieniła się. A
potem pierwsze nieśmiałe spotkania, półsłówka, półuśmiechy, niepewność, smutek, porywy i
wreszcie ta zapierająca oddech radość... Wszystko to minęło. Została jego żoną, był szczęśliwy jak
niewielu na ziemi... „Dlaczego — myślał — owe słodkie pierwsze chwile nie trwają wiecznie, nie
mają nieśmiertelnego życia?"
Nie próbował wyjaśnić sobie tej myśli, ale czuł, że chciałby nie tylko pamięcią utrzymać
przy sobie ów błogi czas, lecz pragnąłby znów odczuć bliskość swojej Marii, jej ciepło i oddech, i
wydawało mu się, jak gdyby nad nim...
— Mikołaju Pietrowiczu — rozległ się w pobliżu głos: Fieniczki. — Gdzie pan jest?
Wzdrygnął się. Nie doznał ani bólu, ani wyrzutów sumienia... Nie dopuszczał nawet myśli,
że mógłby porównywać żonę z Fieniczką, ale żałował, że przyszło jej na myśl go szukać. Jej głos
przypomniał mu własną starość, siwe włosy, teraźniejszość...
Czarodziejski świat, do którego już wstępował, który już wyłaniał się z mglistych fal
przeszłości, zachwiał się — i znikł.
— Jestem tutaj — odpowiedział — zaraz przyjdę, a ty idź. — „Oto ślady pańskości" —
przemknęło mu przez myśl. Fieniczką w milczeniu zajrzała do altanki i znikła; ze zdumieniem
spostrzegł, że kiedy tak marzył, nadeszła noc. Wokół było ciemno i cicho; twarz Fieniczki
prześliznęła się przed jego oczami, taka blada i maleńka. Wstał i chciał wrócić do domu, lecz nie
mógł opanować wzruszenia; za- czął wolno przechadzać się po ogrodzie, patrząc w zamyśleniu pod
nogi lub podnosząc oczy ku niebu, gdzie migotały już roje gwiazd. Chodził długo, aż do zmęczenia,
a niepokój, jakiś nieokreślony, bolesny niepokój nie ustawał. O, jakże śmiałby się z niego Bazarow,
gdyby wiedział, co się w nim wtedy działo! Nawet Arkadiusz by go potępił. On,
czterdziestoczteroletni mężczyzna, agronom i gospodarz, miał w oczach łzy, łzy bez żadnego
powodu; to było sto razy gorsze niż wiolonczela.
Mikołaj Pietrowicz wciąż chodził i nie mógł się zdecydować, by wrócić do domu, do tego
cichego i przytulnego gniazda, które tak życzliwie spoglądało na niego swymi oświetlonymi
oknami; nie miał siły, by rozstać się z ciemnością, z ogrodem, ze świeżością, którą dawało chłodne,
nocne powietrze muskające policzki, z tym smutkiem, z tym niepokojem...
Na zakręcie ścieżki spotkał brata.
— Co ci się stało? — zapytał Paweł. — Jesteś blady jak widmo. Tyś niezdrów! dlaczego się
nie kładziesz?
Brat opowiedział mu krótko o swoich doznaniach i wrócił do domu. Paweł Pietrowicz
doszedł aż do końca ogrodu, również się zamyślił i podniósł oczy ku niebu. Ale w jego wspaniałych
ciemnych oczach nie odbijało się nic prócz światła gwiazd. Nie urodził się romantykiem, jego
wykwintna, oschła i namiętna, na francuski sposób nasycona mizantropią dusza nie umiała marzyć.
— Wiesz co? — mówił tej samej nocy Bazarow do Arkadiusza. — Przyszła mi do głowy
świetna myśl. Twój ojciec wspomniał dzisiaj, że otrzymał zaproszenie od tego waszego
znakomitego krewniaka. Ojciec nie pojedzie; wybierzmy się do, przecież ten jegomość ciebie też
zaprasza. Widzisz, jaka tu teraz zrobiła się atmosfera; przejedziemy się trochę, obejrzymy miasto,
powałęsamy się pięć, sześć dni, i basta.
— A stamtąd wrócisz tutaj?
— Nie, muszę pojechać do ojca. Wiesz przecież, że mieszka w odległości trzydziestu wiorst
od ***. Nie widziałem dawno jego i matki; trzeba staruszkom zrobić przyjemność.
To zacni ludzie, zwłaszcza ojciec; jest przezabawny. Mają tylko mnie jednego.
— Długo u nich zostaniesz?
— Nie sądzę. Na pewno będzie nudno.
— Chyba wstąpisz do nas wracając?
— Nie wiem... zobaczę. No więc jak? Jedziemy?
— Dobrze — leniwie rzekł Arkadiusz.
W duchu bardzo się ucieszył z pomysłu swego przyjaciela, lecz uznał, że powinien ukryć
swe uczucia. Był przecież nihilistą.
Nazajutrz wyjechali do ***. Młodzież w Mariinie bardzo żałowała, że odjeżdżają; Duniasza
nawet się popłakała... ale starsi panowie odetchnęli z ulgą.
XII
Miasto ***, do którego wyruszyli nasi przyjaciele, znajdowało się pod zarządem młodego
gubernatora, postępowca i despoty, jak to wszędzie i zawsze bywa w Rosji. W ciągu pierwszego
roku swego urzędowania zdążył pokłócić się nie tylko z gubernialnym marszałkiem szlachty,
dymisjonowanym sztabsrotmistrzem gwardii, hodowcą koni i gościnnym gospodarzem, lecz nawet
z własnymi urzędnikami. Wynikłe na tym tle zatargi przyjęły wreszcie takie rozmiary, że
ministerstwo w Petersburgu uznało za konieczne wysłać do *** zaufaną osobę z poleceniem, by na
miejscu rozpatrzyła powikłane sprawy. Wybór władz padł na Matwieja Iljicza Kolazina, syna
owego Kolazina, który w swoim czasie opiekował się braćmi Kirsanow. Kolazin także należał do
„młodych", to znaczy, niedawno skończył czterdzieści lat, ale już kroił na męża stanu i nosił na
piersi z każdej strony gwiazdę. Jedna z nich była co prawda cudzoziemska, i to nie najlepsza.
Podobnie jak gubernator, o którym miał wydać opinię, uważał się za postępowca i chociaż zaliczał
się już do grubych ryb, bynajmniej ich nie przypominał. Mniemania był o sobie wysokiego;
próżność jego nie znała granic, ale odznaczał się prostotą w obejściu, patrzył życzliwie, pobłażliwie
słuchał i śmiał się tak dobrodusznie, że z początku mógł nawet uchodzić za „wspaniałego chłopa".
W poważnych sytuacjach potrafił jednak, jak to mówią, pokazać pazury. „Energia jest niezbędna —
mawiał wtedy — l'energie est la premiere qualite d'un homme d'etat ." Mimo to zazwyczaj bywał
wystrychnięty na dudka i każdy choć trochę doświadczony urzędnik łatwo mógł go wodzić za nos.
Matwiej Iljicz z wielkim szacunkiem wyrażał się o panu Guizot i starał się dać do zrozumienia
wszem wobec i każdemu z osobna, że nie należy do rutyniarzy i zacofanych biurokratów, że nie
przechodzi obojętnie obok żadnego z ważnych przejawów życia społecznego... Frazesy tego
rodzaju znał doskonale. Interesował się nawet, co prawda z pewną wielkopańską niedbałością,
rozwojem współczesnej literatury: podobnie dorosły człowiek, spotkawszy na ulicy czeredę
chłopaków, niekiedy się do nich przyłącza. W gruncie rzeczy Matwiej Iljicz niezbyt się różnił od
mężów stanu z czasów Aleksandra, którzy wybierając się na wieczór do mieszkającej podówczas w
Petersburgu pani Swieczin odczytywali z rana stronicę Condillaca; tylko maniery miał inne,
bardziej współczesne. Był zręcznym dworakiem, wielkim spryciarzem i nic więcej; na sprawach
publicznych się nie znał, wielkiego rozumu nie posiadał, lecz potrafił dbać o swe interesy: w tej
dziedzinie nikt nie mógł nim kierować, a to przecież najważniejsze.
Matwiej Iljicz przyjął Arkadiusza z właściwą światłemu dygnitarzowi dobrodusznością, a
nawet nieco filuternie. Zdumiał się jednak, gdy usłyszał, że zaproszeni przez niego krewni nie
przyjechali. — Twój papa był zawsze dziwakiem — zauważył podrzucając chwasty swego
wspaniałego aksamitnego szlafroka i nagle, zwróciwszy się do młodego urzędnika w mundurze
zapiętym w sposób świadczący o jak największej lojalności, zawołał z zatroskaną miną: — Co tam?
— Młody człowiek, którego wargi skleiły się od długiego milczenia, wstał i niepewnie spojrzał na
swego zwierzchnika. Ale Matwiej Iljicz wprawiwszy w zakłopotanie podwładnego nie zwracał już
na niego uwagi. Nasi dygnitarze w ogóle lubią zaskakiwać swoich podwładnych; by osiągnąć ten
cel, stosują dość rozmaite sposoby. Oto sposób, bardzo zresztą używany, is quite a favourite jak
powiadają Anglicy: dygnitarz przestaje nagle rozumieć najprostsze słowa, udaje głuchego. Pyta na
przykład: jaki dzień mamy dzisiaj? Odpowiadają mu z największym szacunkiem:
— Piątek, wasza eks...eks...eks...cjo...
— Jak? Co? Co takiego? Co pan mówi? — z naciskiem powtarza dostojnik.
— Piątek, wasza eks...cjo.
— Jak? Co? Cóż to takiego piątek? Jaki piątek?
— Piątek, wasza eks...eks...cjo, to dzień tygodnia.
— No widzę, że masz zamiar mnie uczyć!
Matwiej Iljicz był mimo wszystko dygnitarzem, chociaż uważał się za liberała.
— Radzę ci, mój przyjacielu, złożyć wizytę gubernatorowi — rzekł do Arkadiusza. —
Rozumiesz, że radzę ci tak nie dlatego, bym sam był zwolennikiem starych poglądów i uważał, iż
władzom trzeba się koniecznie kłaniać; po prostu dlatego, że gubernator to porządny człowiek;
przypuszczam też, że zechcesz zaznajomić się z tutejszym towarzystwem... Nie jesteś, mam
nadzieję, niedźwiedziem? Pojutrze gubernator wydaje wielki bal.
— Wuj będzie na tym balu? — zapytał Arkadiusz.
— To bal na moją cześć — powiedział Matwiej Iljicz niemal z ubolewaniem. — Tańczysz?
— Tańczę, ale kiepsko.
— Szkoda. Są tu ładne kobiety, zresztą wstyd, żeby młody człowiek nie tańczył. Znowu nie
mówię tego ze względu na tradycję; bynajmniej nie uważam, że rozum powinien znajdować się w
nogach; ale bajronizm jest śmieszny, il a fait son temps .
— Przecież ja nie z powodu bajronizmu, wujaszku, nie...
— Zapoznam cię z tutejszymi paniami, biorę cię pod swoje skrzydła — przerwał Matwiej
Iljicz i roześmiał się z zadowoleniem. — Będzie ci jak u Pana Boga za piecem, co?
Wszedł lokaj i oznajmił przybycie przewodniczącego izby skarbowej, starca o słodkim
wejrzeniu i pomarszczonych ustach, który ogromnie kochał naturę, zwłaszcza w letni dzień, gdy
według jego własnych słów: „Każda pszczółeczka z każdego kwiateczka bierze łapóweczkę..."
Arkadiusz wyszedł.
Zastał Bazarowa w hotelu, gdzie się zatrzymali, i długo namawiał go, by poszedł do
gubernatora.
— Cóż robić! — powiedział wreszcie Bazarow. — Jeśli wpadłeś między wrony...
Przyjechaliśmy oglądać ziemian, oglądajmy ich zatem!
Gubernator przyjął młodzieńców uprzejmie, ale nie prosił ich, by usiedli, i sam nie siadał.
Nieustannie był czymś zajęty i zawsze się spieszył. Z rana wkładał obcisły wicemundur i niezwykle
ciasno wiązał halsztuk, nie kończył śniadania, nie dopijał herbaty i wciąż wydawał polecenia. W
guberni nazywano go Bourdaloue, nie czyniąc w ten sposób aluzji do znakomitego francuskiego
kaznodziei, lecz do pierwszych dwu sylab jego nazwiska. Zaprosił Kirsanowa i Bazarowa do siebie
na bal i po dwóch minutach zaprosił ich po raz wtóry, uważając ich tym razem za braci i nazywając
panami Kajsarow.
Wracali właśnie od gubernatora, kiedy z przejeżdżającej obok dorożki wyskoczył nagle
mężczyzna niewielkiego wzrostu, w słowianofilskiej szamerowanej węgierce, i z okrzykiem: —
Eugeniuszu Wasiliczu! — rzucił się ku Bazarowowi.
— Ach, to pan, Herr Sitnikow — rzekł Bazarow wciąż idąc. — Skąd się pan tu wziął?
— Niech pan sobie wyobrazi, zupełnie przypadkowo —
odpowiedział tamten i zawróciwszy ku dorożce, skinął kilkakrotnie ręką i krzyknął: — Jedź
za nami! Mój ojciec ma tutaj coś do załatwienia — ciągnął dalej, przeskakując przez rynsztok —
prosił mnie więc... Dowiedziałem się dzisiaj o pana przyjeździe i już u pana byłem... (W istocie,
przyjaciele wróciwszy do swego pokoju znaleźli bilecik z zagiętymi rogami i nazwiskiem
Sitnikowa, wydrukowanym z jednej strony po francusku, z drugiej zaś rosyjską czcionką.) Mam
nadzieję, że nie wraca pan od gubernatora?
— Próżna nadzieja, idziemy wprost od niego.
— W takim razie ja też się do niego udam. Eugeniuszu Wasiliczu, niechże mnie pan
zapozna ze swoim... z panem...
— Sitnikow, Kirsanow — mruknął nie zatrzymując się Bazarow.
— Ogromnie się cieszę — zaczął Sitnikow idąc obok, uśmiechając się i szybko zdejmując
swoje nazbyt eleganckie rękawiczki. — Wiele słyszałem... Jestem starym znajomym Eugeniusza
Wasilicza, a nawet mogę powiedzieć — jego uczniem. Zawdzięczam mu swoje przeistoczenie...
Arkadiusz spojrzał na ucznia Bazarowa. W drobnych, przyjemnych zresztą rysach jego
gładziutkiej twarzy malował się wyraz trwożnego i tępego napięcia; niewielkie, wciśnięte w głąb
oczy patrzyły z uporem i niespokojnie, śmiał się także niespokojnie: jakimś urywanym,
drewnianym śmiechem.
— Czy pan uwierzy — ciągnął dalej — że gdy Eugeniusz Wasilicz pierwszy raz powiedział
przy mnie, że nie należy uznawać autorytetów, ogarnął mnie taki zachwyt... jakbym nagle przejrzał!
Ach! pomyślałem, wreszcie znalazłem człowieka! Ale, ale... Eugeniuszu Wasiliczu, musi pan
koniecznie odwiedzić jedną z tutejszych dam, która potraf pana zrozumieć i dla której pańska
wizyta będzie prawdziwym świętem; słyszał pan zapewne o tej damie?
— Któż to? — spytał niechętnie Bazarow.
— Eudoxie Kukszin, Eudoksja Kukszin. To niezwykła natura, émancipée w prawdziwym
znaczeniu tego słowa, postępowa kobieta. Wie pan co? Chodźmy do niej teraz, razem. Mieszka dwa
kroki stąd... Zjemy tam śniadanie. Panowie jeszcze nie jedli śniadania?
— Nie.
— Doskonale. Wie pan, ona rozeszła się z mężem, jest niezależna.
— Ładna? — przerwał Bazarow.
— N... nie, nie można tego powiedzieć.
— Więc po jakiego diabła zaprasza pan nas do niej?
— Ach, żartowniś z pana, żartowniś... Postawi nam butelkę szampana.
— Od razu widać praktycznego człowieka. Ale właśnie! Czy ojciec pana wciąż jeszcze
zajmuje się propinacją?
— Wciąż — szybko odpowiedział Sitnikow i roześmiał się piskliwie. — Cóż, idziemy?
— Doprawdy, nie wiem.
— Chciałeś oglądać ludzi, ruszaj więc — zauważył półgłosem Arkadiusz.
— A pan? — zwrócił się Sitnikow do Kirsanowa. — Niechże pan idzie z nami; bez pana
nic z tego:
— Jak to, wszyscy, tak bez ceremonii?
— Nic nie szkodzi. To wspaniała kobieta.
— Dostaniemy butelkę szampana? — zapytał Bazarow.
— Trzy butelki! — zawołał Sitnikow. — Ręczę za to!
— Czym?
— Własną głową.
— Lepiej by sakiewką ojczulka... Zresztą, chodźmy!
XIII
Niewielki szlachecki domek w moskiewskim guście, gdzie mieszkała Awdotia Nikitiszna
(albo Eudoksja) Kukszin, stał przy jednej z niedawno spalonych ulic miasta ***; wiadomo, że nasze
miasta gubernialne płoną co pięć lat. U drzwi, nad krzywo przybitym biletem wizytowym widać
było rączkę dzwonka; do przedpokoju na spotkanie gości wyszła kobieta w czepku, ni to służąca, ni
to dama do towa- rzystwa, niewątpliwe świadectwo postępowych dążeń pani domu. Sitnikow
zapytał, czy zastali Awdotię Nikitisznę.
— To pan, Victor? — rozległ się cienki głos z sąsiedniego pokoju. — Proszę wejść.
Kobieta w czepku natychmiast znikła.
— Nie jestem sam — powiedział Sitnikow, dziarsko zdejmując węgierkę, spod której
ukazało się coś w rodzaju długiej kurtki czy sakpalta, i rzucając dziarskie spojrzenie w stronę
Arkadiusza i Bazarowa.
— Wszystko jedno — odrzekł głos. — Entrez.
Młodzi ludzie weszli. Pokój, w którym się znaleźli, bardziej był podobny do gabinetu niż do
salonu. Na zakurzonych stołach pełno było papierów, listów i przeważnie nie rozciętych zeszytów
rosyjskich czasopism; wszędzie bielały rozrzucone niedopałki papierosów. Na skórzanej kanapie
spoczywała na wpół leżąc młoda jeszcze kobieta, blondynka o nieco potarganych włosach, w
jedwabnej, niezbyt schludnej sukni, z grubymi bransoletami na króciutkich rękach i koronkową
chusteczką na głowie. Wstała z kanapy i niedbałym ruchem okrywając ramiona aksamitną mantylką
podbitą pożółkłymi gronostajami, rzekła leniwie:
— Dzień dobry, Victor! — i uścisnęła rękę Sitnikowa.
— Bazarow, Kirsanow — powiedział krótko Sitnikow naśladując Bazarowa.
— Bardzo jestem rada — odpowiedziała pani Kukszin i wlepiwszy w Bazarowa swoje
okrągłe oczy, między którymi samotnie czerwieniał maleńki, zadarty nosek, dodała: — Znam pana
— i uścisnęła mu rękę.
Bazarow zmarszczył brwi. W malutkiej, niepozornej figurce wyemancypowanej kobiety nie
było nic odrażającego, lecz wyraz jej twarzy wywierał nieprzyjemne wrażenie. Mimo woli miało
się ochotę zapytać: „Co ci jest, czy jesteś głodna? Może się nudzisz? Może się czegoś obawiasz?
Dlaczego jesteś taka nienaturalna?" I ona, podobnie jak Sitnikow, odczuwała jakiś ustawiczny
niepokój. Mówiła i ruszała się niedbale, przy tym bardzo niezręcznie; najwidoczniej uważała się za
istotę dobroduszną i prostą, a jednak cokolwiek robiła, zawsze sprawiało to wrażenie, że tego
właśnie nie chciała zrobić; wszystko, jak mówią dzieci, robiła naumyślnie, czyli po prostu,
nienaturalnie.
— Tak, tak, Bazarow, znam pana — powtórzyła. (Jak wiele dam na prowincji i w Moskwie,
miała zwyczaj od pierwszego dnia znajomości zwracać się do mężczyzn po nazwisku.) — Zapali
pan cygaro?
— Cygaro cygarem — przerwał Sitnikow, który zdążył już rozwalić się w fotelu i zadrzeć
nogę do góry — lecz prosiłbym o śniadanie. Okropnie jesteśmy głodni; niech pani każde też
przynieść nam butelkę szampana.
— Sybaryta — powiedziała Eudoksja i roześmiała się. (Gdy się śmiała, nad zębami widać
było dziąsła.) — Prawda, Bazarow, że to sybaryta?
— Lubię komfort — rzekł z namaszczeniem Sitnikow. — To nie przeszkadza mi być
liberałem.
— Przeciwnie, przeszkadza, przeszkadza — zawołała Eudoksja, ale mimo to kazała służącej
zająć się śniadaniem i szampanem. — Co pan o tym myśli? — dodała zwracając się do Bazarowa.
— Jestem pewna, że podziela pan moje zdanie.
— No, nie — odparł Bazarow — kawałek mięsa jest lepszy niż kawałek chleba, nawet z
punktu widzenia chemii.
— Pan zajmuje się chemią? To moja namiętność. Wymyśliłam nawet pewien mastyks.
— Mastyks? Pani?
— Tak, ja. Wie pan, w jakim celu? Do wyrobu lalek i główek do nich, żeby się nie tłukły.
Przecież jestem także praktyczna. Ale to wszystko jeszcze niegotowe. Trzeba jeszcze poczytać
Liebiga. Ale, ale... czy czytał pan w „Gazecie Moskiewskiej" artykuł Kislakowa o pracy kobiet?
Niech pan koniecznie przeczyta. Przecież interesuje pana problem kobiecy? I szkoły także? Co robi
pański przyjaciel? Jak się nazywa?
Pani Kukszin siała swe pytania, jedno po drugim, z niedbałą kokieterią, nie czekając
odpowiedzi; tak rozmawiają ze swoimi nianiami rozpieszczone dzieci.
— Nazywam się Arkadiusz Nikołajewicz Kirsanow — powiedział Arkadiusz — i nic nie
robię.
Eudoksja wybuchnęła śmiechem.
— To ślicznie! Co, pan nie pali? Wiktorze, jestem na pana zła.
— Za co?
— Podobno znowu wychwala pan George Sand. To zacofana kobieta i tyle. Jakże można
porównywać ją z Emersonem? Nie ma żadnych poglądów ani na wychowanie, ani na fizjologię, w
ogóle na nic. Jestem pewna, że nie słyszała nawet o embriologii, a w naszych czasach jakże można
o tym nie wiedzieć? (Eudoksja aż rozłożyła ręce.) Ach, jaki zadziwiający artykuł na ten temat
napisał Jelisiewicz. To genialny jegomość! (Eudoksja stale używała słowa „jegomość" zamiast
„człowiek".) Bazarow, niechże pan siądzie obok mnie na kanapie. Może pan nie wie, że bardzo się
pana boję?
— Pozwoli pani, że zapytam — dlaczego?
— Niebezpieczny z pana jegomość; taki krytyk. Ach, mój Boże! To śmieszne, mówię jak
prowincjonalna dziedziczka. Zresztą naprawdę jestem dziedziczką. Sama zarządzam majątkiem i
niech pan sobie wyobrazi, mam starostę Jerofieja — zadziwiający typ, istny Tropiciel Siadów
Coopera; ma w sobie coś tak bezpośredniego. Ostatecznie osiedliłam się tutaj; nieznośne miasto,
prawda? Cóż jednak robić?
— Miasto jak miasto — chłodno zauważył Bazarow.
— Wciąż tylko te błahe sprawy, to okropne. Dawniej mieszkałam zimą w Moskwie... Ale
teraz przebywa tam mój ślubny małżonek, monsieur Kukszin. Zresztą Moskwa teraz... nie wiem
doprawdy, ale to już nie to. Mam zamiar wyjechać za granicę; w zeszłym roku byłam już gotowa do
podróży.
— Do Paryża, oczywiście? — zapytał Bazarow.
— Do Paryża i Heidelbergi. — Czemu do Heidelbergi?
— Zlituj się pan, tam jest Bunsen. Na to Bazarow nie znalazł odpowiedzi.
— Pierre Sapożnikow... pan go zna?
— Nie, nie znam.
— Zlituj się pan, Pierre Sapożnikow... ten, co wciąż jeszcze bywa u Lidii Chostatow.
— Jej także nie znam.
— Otóż on właśnie chciał być moim przewodnikiem. Dzięki Bogu, jestem wolna, nie mam
dzieci. Cóż to ja powiedziałam: dzięki Bogu? Zresztą wszystko jedno.
Eudoksja skręciła papierosa pożółkłymi od tytoniu palcami, pociągnęła po nim językiem,
possała i zapaliła. Weszła służąca z tacą.
— Proszę, śniadanie. Może coś przekąsicie? Wiktorze, proszę odkorkować butelkę; to już
należy do pana.
— Do mnie, do mnie — mruknął Sitnikow i znowu roześmiał się piskliwie.
— Czy są tu ładne kobiety? — zapytał Bazarow dopijając trzeci kieliszek.
— Są — odrzekła Eudoksja — ale wszystkie takie puste... Mon amie Odincowa, na
przykład, jest niebrzydka. Szkoda, że ma taką reputację... Zresztą to nie ma znaczenia; ale żadnej
swobody poglądów, szerszych horyzontów, nic... Należy zmienić zupełnie system wychowania.
Myślałam już o tym: nasze kobiety wychowuje się bardzo źle.
— Nic pani nie poradzi — podjął Sitnikow. — Trzeba nimi gardzić i ja nimi gardzę,
zupełnie i całkowicie! (Możność pogardzania i wyrażania swej pogardy była dla Sitnikowa
najprzyjemniejszym doznaniem; ze szczególnym upodobaniem napadał na kobiety, nie
podejrzewając, że za kilka miesięcy będzie się płaszczył przed swoją żoną tylko dlatego, że była z
domu księżniczką Durdoleosow.) Żadna z nich nie potrafiłaby zrozumieć naszej rozmowy; żadna
nie jest warta, abyśmy my, poważni mężczyźni, mówili o niej.
— Po cóż miałyby rozumieć nasze rozmowy? — spytał Bazarow.
— O kim mówicie? — wtrąciła się Eudoksja.
— O ładnych kobietach.
— Jak to? Więc pan podziela poglądy Proudhona?
Bazarow hardo się wyprostował.
— Nie podzielam niczyich poglądów; mam własne.
— Precz z autorytetami! — krzyknął Sitnikow rad, że może użyć ostrych słów w obecności
człowieka, przed Którym się poniżał.
— Ale sam Macaulay... — zaczęła znów Kukszina.
— Precz z Macaulayem! — zagrzmiał Sitnikow. — Pani broni tych bab?
— Nie bronię tych bab, tylko praw kobiet, o które przysięgłam sobie walczyć do ostatniej
kropli krwi.
— Precz z... — tu Sitnikow urwał. — Bynajmniej ich nie neguję — powiedział.
— Nie! Widzę, że jest pan słowianofilem.
— Nie, nie jestem słowianofilem, chociaż oczywiście...
— Nie! nie! nie! Słowianofil z pana! Zwolennik Domostroju. Panu by tylko nahajkę do ręki.
— Nahajka... to niezła rzecz — zauważył Bazarow — tylko że pijemy teraz ostatnie
krople...
— Czego? — przerwała Eudoksja.
— Szampana, czcigodna Awdotio Nikitiszno, szampana, nie twojej krwi.
— Nie mogę słuchać obojętnie, gdy ktoś napada na kobiety — ciągnęła dalej Eudoksja. —
To okropne, okropne. Zamiast napadać, lepiej przeczytałby pan książkę Micheleta De l'amour. To
cudo. Panowie, rozmawiajmy o miłości — dodała Eudoksja, w rozmarzeniu opuszczając rękę na
zmiętą poduszkę kanapy.
Zapanowało nagłe milczenie.
— Nie, po co mówić o miłości — rzekł Bazarow. — Ale wspomniała pani o Odincowej...
Takie, zdaje się, wymieniła pani nazwisko? Któż to jest?
— Urocza! urocza! — zapiszczał Sitnikow. — Przedstawię pana! Mądra, bogata, wdowa.
Niestety, nie jest jeszcze dosyć inteligentna: powinna poznać bliżej naszą Eudoksję. Pani zdrowie,
Eudoxie! Trąćmy się. Et toc, et toc, et tin-tin-tin. Et toc, et toc, et tin-tin-tin!
— Victor, figlarz z pana.
Śniadanie ciągnęło się długo. Po pierwszej butelce szampana poszła druga, trzecia, a nawet
czwarta... Eudoksja trajkotała bez wytchnienia; Sitnikow dotrzymywał jej kroku. Długo rozważali
oboje zagadnienie małżeństwa: czy małżeństwo jest przesądem czy występkiem? i jacy rodzą się
ludzie, jednakowi czy różni? i na czym właściwie polega indywidualność? Doszło wreszcie do tego,
że Eudoksja, czerwona od wypitego wina, stukając płaskimi paznokciami o klawisze rozstrojonego
fortepianu, zaczęła śpiewać ochrypłym głosem najpierw cygańskie pieśni, a potem romans
Seymour-Schiffa Drzemie senna Grenada, Sitnikow zaś owiązał głowę szalem i odgrywał
omdlewającego kochanka przy słowach:
I usta twe z moimi
Gorącym pocałunkiem złączyć...
Arkadiusz nie mógł już wytrzymać.
— Panowie, za bardzo to wszystko staje się podobne do Bedlam — zauważył głośno.
Bazarow, który bardzo rzadko wtrącał do rozmowy szydercze uwagi — zajmował go raczej
szampan — głośno ziewnął, wstał i nie żegnając się z gospodynią wyszedł razem z Arkadiuszem.
Sitnikow pobiegł za nimi.
— No co, no co? — pytał przypochlebnie, biegnąc to z prawej, co z lewej strony. —
Przecież mówiłem: wspaniała osoba! Więcej takich kobiet! Eudoksja jest w swoim rodzaju wysoce
moralnym zjawiskiem.
— A ten zakład twego ojca jest także moralnym zjawiskiem? — powiedział Bazarow
wskazując palcem na szynk, obok którego właśnie przechodzili.
Sitnikow znowu wybuchnął piskliwym śmiechem. Bardzo wstydził się swego pochodzenia i
nie wiedział, czy powinien uznać nieoczekiwane tykanie Bazarowa za pochlebstwo czy też za
obrazę.
XIV
W kilka dni później odbył się bal u gubernatora. Matwiej Iljicz był prawdziwym „bohaterem
dnia". Gubernialny marszałek szlachty oświadczył wszem wobec, że przybył właściwie tylko z
szacunku dla niego, gubernator zaś nawet na balu, nawet kiedy stał nieruchomo, wciąż jak gdyby
„wydawał polecenia". Delikatność obejścia Matwieja Iljicza mogła równać się tylko z jego
dostojeństwem. Głaskał próżność wszystkich, jednych z pewnym niesmakiem, innych z odcieniem
szacunku; en vrai chevalier francais rozpływał się w uprzejmościach wobec pań i wciąż śmiał się
donośnym, dźwięcznym śmiechem, i sam tylko, jak przystało dostojnikowi. Poklepał po plecach
Arkadiusza i głośno nazwał go „kochanym siostrzeńcem", zaszczycił Bazarowa, ubranego w
podniszczony frak, roztargnionym, ale pobłażliwym spojrzeniem, które musnęło twarz młodzieńca,
oraz niewyraźnym choć uprzejmym mruknięciem, w którym można było tylko odróżnić dźwięki
„ja..." i „... dzo"; podał palec Sitnikowowi i obdarzył go uśmiechem, ale uczynił to, gdy odwracał
już głową; nawet pani Kukszin, która zjawiła się na balu bez krynoliny i w brudnych rękawiczkach,
ale za to z rajskim ptakiem we włosach powiedział: Enchante.
Gości było mnóstwo, nie brakło też kawalerów; panowie we frakach cisnęli się pod
ścianami, za to wojskowi tańczyli z zapałem, a zwłaszcza jeden z nich, który spędził ze sześć
tygodni w Paryżu, gdzie nauczył się rozmaitych zawadiackich okrzyków, jak: zut, ah fichtrrre, pst,
pst, mon bibi itp. Słówka te wymawiał doskonale, z prawdziwie paryskim szykiem, ale
jednocześnie mówił si faurais, zamiast si j'avais i absolument w znaczeniu koniecznie, słowem,
posługiwał się owym rosyjsko-francuskim narzeczem, które tak śmieszy Francuzów, kiedy nie
muszą nas zapewniać, że mówimy ich językiem jak anioły, comme des anges.
Arkadiusz, jak wiemy, tańczył źle, Bazarow zaś nie tańczył wcale; obaj usadowili się w
kącie; przyłączył się do nich Sitnikow. Z pogardliwym uśmiechem na twarzy rzucał jadowite
uwagi, zuchwale rozglądał się dokoła i zdawało się, że doznaje prawdziwej rozkoszy. Nagle wyraz
jego twarzy zmienił się; zwrócił się do Arkadiusza i powiedział jakby zmieszany: — Przyjechała
Odincowa.
Arkadiusz obejrzał się i zobaczył wysoką kobietę w czarnej sukni; przystanęła w drzwiach
sali. Uderzył go jej dostojny wygląd. Obnażone ręce były harmonijnie opuszczone wzdłuż zgrabnej
figury; na krągłe ramiona spadały z lśniących włosów delikatne gałązki fuksji; jasne oczy
spoglądały mądrze i spokojnie, właśnie spokojnie, nie marząco, spod nieco wydatnego białego
czoła, a na ustach błąkał się ledwo dostrzegalny uśmiech. Promieniowała z tej twarzy jakaś łagodna
i delikatna siła.
— Pan ją zna? — zapytał Arkadiusz Sitnikowa.
— Od niedawna. Chce pan, żebym pana przedstawił?
— Owszem... po tym kadrylu.
Bazarow także zwrócił uwagę na Odincowa.
— Cóż to za osoba? — rzekł. — Nie jest podobna do innych bab.
Gdy kadryl się skończył, Sitnikow zaprowadził Arkadiusza do Odincowej; ale można było
wątpić, czy znał ją bliżej; plątał się w swych wypowiedziach, ona zaś patrzyła na niego z pewnym
zdumieniem. Twarz jej rozjaśniła się jednak na dźwięk nazwiska Arkadiusza. Zapytała go, czy jest
synem Mikołaja Pietrowicza.
— Tak, pani.
— Widziałam pańskiego ojca dwa razy i wiele o nim słyszałam — ciągnęła dalej. — Rada
jestem pana poznać.
W tej chwili podbiegł do niej jakiś adiutant i poprosił ją do kadryla. Przyjęła zaproszenie.
— Pani tańczy? — z szacunkiem zapytał Arkadiusz.
— Tańczę. Dlaczego pan myśli, że nie tańczę? Czy wydaję się panu zbyt stara?
— Ależ co znowu! W takim razie pozwolę sobie prosić panią o mazura.
Odincowa uśmiechnęła się pobłażliwie.
— Bardzo chętnie — powiedziała i spojrzała na Arkadiusza wprawdzie nie z góry, ale tak,
jak zamężne siostry patrzą na młodziutkich braci.
Odincowa była nieco starsza od Arkadiusza, niedawno skończyła dwadzieścia osiem lat, ale
w jej obecności czuł się niby uczeń czy student, jak gdyby różnica lat była znacznie większa. Do
Odincowej majestatycznie podszedł Matwiej Iljicz z komplementami. Arkadiusz oddalił się nieco,
ale wciąż patrzył na nią; również podczas kadryla nie spuszczał z niej oczu. Odincowa rozmawiała
ze swoim tancerzem w sposób tak samo niewymuszony jak z dygnitarzem; spokojnie poruszała
głową, wodziła wokół oczyma i dwa razy cicho się roześmiała. Nos miała nieco zbyt gruby, jak
prawie wszystkie Rosjanki, i cerę niezupełnie czystą, mimo to Arkadiusz orzekł, że nigdy jeszcze
nie spotkał tak uroczej kobiety. Głos jej ciągle dźwięczał mu w uszach; nawet fałdy jej sukni
układały się jak gdyby inaczej, harmonijniej i szerzej niż u innych, ruchy zaś były lekkie, a zarazem
naturalne.
Arkadiusz czuł się nieco onieśmielony, gdy przy pierwszych dźwiękach mazura usiadł obok
swej damy; zamierzał rozpocząć rozmowę, przeciągnął ręką po włosach i nie znajdował ani jednego
słowa. Ale jego nieśmiałość i zakłopotanie nie trwały długo; udzielił mu się spokój Odincowej; po
kwadransie swobodnie opowiadał jej o swoim ojcu, o stryju, o życiu w Petersburgu i na wsi.
Odincowa słuchała go z uprzejmym zainteresowaniem, lekko otwierając i zamykając wachlarz;
przerywał swoją paplaninę, gdy zapraszali ją do tańca kawalerowie; Sitnikow prosił ją dwa razy.
Wracała, siadając znowu, brała wachlarz i pierś jej nawet nie poruszała się szybciej. Arkadiusz zaś
znowu zaczynał paplać, szczęśliwy, że znajduje się w jej pobliżu, że rnówi z nią, widzi jej oczy,
wspaniałe czoło i całą jej miłą, poważną i mądrą twarz. Sama mówiła mało, ale to, co mówiła,
wskazywało na znajomość życia; z pewnych jej uwag Arkadiusz wywnioskował, że wiele już
przeżyła i przemyślała.
— Z kim pan stał? — zapytała. — Wtedy gdy pan Sitnikow podszedł z panem do mnie?
— Więc pani go zauważyła? — zapytał z kolei Arkadiusz. — Wspaniałą ma twarz, prawda?
To mój przyjaciel Bazarow.
I Arkadiusz zaczął mówić o „swoim przyjacielu".
Mówił o nim tak szczegółowo i z takim zachwytem, że Odincowa zwróciła się w jego stronę
i spojrzała z uwagą. Mazur zbliżał się ku końcowi. Arkadiusz poczuł żal, że musi pożegnać swą
damę, tak przyjemnie spędził z nią około godziny! Co prawda, przez cały czas czuł wyraźnie, że
ona czyni mu jak gdyby łaskę, że powinien być jej wdzięczny, ale młodym sercom nie ciążą takie
uczucia.
Muzyka zamilkła.
— Merci — rzekła Odincowa wstając. — Obiecał pan mnie odwiedzić, niechże więc
zabierze pan z sobą swego przyjaciela. Ciekawa byłabym poznać człowieka, który ma odwagę w
nic nie wierzyć.
Do Odincowej zbliżył się gubernator, oświadczył, że kolacja na stole, i z zaaferowaną miną
podał jej ramię. Odchodząc odwróciła się, aby po raz ostatni uśmiechnąć się i skinąć Arkadiuszowi
głową. Arkadiusz złożył jej niski ukłon, spojrzał za nią (jak zgrabna wydała mu się jej postać
spowita w połyskujący czarny jedwab!), pomyślał: „W tej chwili zapomniała już o moim istnieniu",
i duszę jego ogarnął słodki spokój...
— No, cóż? — zapytał Bazarow, gdy Arkadiusz wrócił do kąta. — Zabawiłeś się? Mówił
mi przed chwilą pewien szlachcic, że ta pani — ho, ho, ho! Ale ten szlachcic to chyba głupiec. A
jak ty myślisz? Czy ona rzeczywiście jest ho, ho, ho?
— Niezupełnie rozumiem to określenie — odrzekł Arkadiusz.
— A to dopiero! Jaki niewinny!
— W takim razie nie rozumiem twego szlachcica. Odincowa jest bez wątpienia bardzo miła,
ale zachowuje się tak chłodno i powściągliwie, że...
— Cicha woda... wiesz! — przerwał Bazarow. — Mó- wisz, że jest chłodna? Właśnie cały
w tym smak! Przecie lubisz lody, prawda?
— Może — wybąkał Arkadiusz — ale nic o tym nie wiem. Ona chce cię poznać i prosiła,
żebym cię do niej zabrał.
— Wyobrażam sobie, jak mnie obmalowałeś! Zresztą dobrześ zrobił. Zawieź mnie do niej.
Wszystko jedno czy to gubernialna lwica, czy émancipée w rodzaju pani Kukszin, ale takich ramion
dawno nie widziałem.
Arkadiusz poczuł się dotknięty cynizmem Bazarowa, lecz jak to często bywa, zarzucił mu
nie to, co mu się nie spodobało...
— Dlaczego nie chcesz przyznać, że kobiety też mogą myśleć niezależnie? — zapytał
półgłosem.
— Dlatego, bracie, że według moich obserwacji tą cechą odznaczają się tylko bardzo
brzydkie kobiety.
Na tym rozmowa się urwała. Obaj młodzi ludzie opuścili bal zaraz po kolacji. Gdy
wychodzili, pani Kukszin roześmiała się nerwowo, ze złością, ale niezbyt głośno; czuła się głęboko
urażona, że żaden z nich nie zwrócił na nią uwagi. Została najdłużej ze wszystkich na balu i o
czwartej nad ranem zatańczyła z Sitnikowem polkę-mazurkę na paryską modłę. Tym pouczającym
widowiskiem zakończył się bal u gubernatora.
XV
— Zobaczymy, do jakiego rzędu ssaków należy ta osoba — mówił następnego dnia do
Arkadiusza Bazarow idąc z nim schodami hotelu, w którym zatrzymała się Odincowa. — Czuję, że
coś tu jest nie w porządku.
— Zdumiewasz mnie! — zawołał Arkadiusz. — Jak to? Ty, Bazarow, uznajesz tę ciasną
moralność, która...
— Ależ dziwak z ciebie! — niedbale przerwał mu Ba- zarow. — Czy nie wiesz, że wśród
nas, w naszym narzeczu „nie w porządku" znaczy „w porządku"? A zatem sprawa godna uwagi.
Czy sam nie mówiłeś mi dzisiaj, że Odincowa jakoś dziwnie wyszła za mąż, chociaż uważam, że
małżeństwo z bogatym starcem nie tylko nie jest dziwne, lecz przeciwnie, dowodzi rozsądku. Nie
wierzę miejskim plotkom; ale lubię pomyśleć, jak powiada nasz wykształcony gubernator, że nie są
pozbawione słuszności.
Arkadiusz nic nie odpowiedział i zastukał do drzwi. Młody służący w liberii wprowadził
obu przyjaciół do wielkiego pokoju, kiepsko umeblowanego, jak wszystkie pokoje w rosyjskich
hotelach, lecz za to pełnego kwiatów. Wkrótce zjawiła się Odincowa w skromnej porannej sukni. W
blasku wiosennego słońca wydawała się jeszcze młodsza. Arkadiusz przedstawił jej Bazarowa i z
ukrytym zdziwieniem spostrzegł, że tamten jakby się zmieszał; Odincowa była zupełnie spokojna,
jak wczoraj. Bazarow zdał sobie sprawę ze swego zmieszania i był zły na siebie. „To ci dopiero!
Przeląkłem się baby!" — pomyślał i rozwalił się w fotelu niczym Sitnikow, po czym zaczął mówić
w sposób przesadnie swobodny; Odincowa nie spuszczała z niego swoich jasnych oczu.
Anna Odincowa była córką Sergiusza Nikołajewicza Łoktiewa, słynnego z urody aferzysty i
karciarza, który spędziwszy piętnaście lat w Petersburgu i Moskwie na hucznych zabawach,
skończył na tym, że zgrał się do nitki i musiał osiąść na wsi, gdzie zresztą wkrótce umarł
zostawiając niewielki mająteczek dwom swym córkom: dwudziestoletniej Annie i dwunastoletniej
Katarzynie. Matka ich, pochodząca ze zubożałego rodu książąt Ch., zmarła w Petersburgu, gdy mąż
jej był jeszcze w pełni sił. Położenie Anny po śmierci ojca było bardzo ciężkie. Wyborna edukacja,
jaką otrzymała w Petersburgu, nie przygotowała jej do gospodarskich i domowych kłopotów ani też
do życia na odludnej wsi. Nie znała dosłownie nikogo w całej okolicy, nie miała do kogo zwrócić
się o radę. Ojciec starał się unikać wszelkich stosunków z sąsiadami, gardził nimi i oni nim gardzili,
każdy na swój sposób. Anna nie straciła jednak głowy, natychmiast zaprosiła do siebie siostrę
swojej matki, księżniczkę Awdotię Stiepanownę Ch., złą i sprytną staruszkę, która zamieszkawszy
u siostrzenicy zagarnęła dla siebie najlepsze pokoje, gde- rała i zrzędziła od rana do nocy i nawet do
ogrodu wychodziła w towarzystwie jedynego, jaki jej pozostał, poddanego chłopa, ponurego lokaja
w trójgraniastym kapeluszu i znoszonej tabaczkowej liberii z błękitnym galonem. Anna cierpliwie
znosiła wszystkie dziwactwa ciotki, z wolna zajęła się wychowaniem siostry i jak gdyby pogodziła
się z myślą, że zwiędnie na odludziu... Ale los chciał inaczej. Przypadkiem ujrzał ją niejaki
Odincow, mężczyzna czterdziestosześcioletni, bardzo bogaty, dziwak, hipochondryk, gruby, ciężki
i ponury, zresztą niegłupi i niezły człowiek; zakochał się w niej i poprosił o rękę. Zgodziła się
zostać jego żoną; przeżył z nią sześć lat, a umierając zostawił jej cały swój majątek. Anna
Siergiejewna przez rok po śmierci męża nie wyjeżdżała ze wsi; potem wybrała się razem z siostrą
za granicę, lecz była tylko w Niemczech; stęskniła się i wróciła do swej uroczej wsi Nikolskoje
położonej w odległości czterdziestu wiorst od ***. Miała tam wspaniały, doskonale urządzony
dom, piękny ogród i oranżerię: nieboszczyk Odincow nie odmawiał sobie niczego. Anna
Siergiejewna bardzo rzadko bywała w mieście, przeważnie jeździła tam za interesami i na krótko.
W guberni nie była lubiana; bardzo oburzano się z powodu jej małżeństwa z Odincowem,
opowiadano o niej przeróżne niebywałe historie, zapewniano, że pomagała ojcu w jego szulerskich
machinacjach, że nie przypadkiem jeździła za granicę, lecz po to, by ukryć nieszczęsne
następstwa... „Pan rozumie, jakie następstwa?" — dodawali oburzeni plotkarze. „Przeszła przez
ogień i wodę" — mawiano o niej, a pewien znany w guberni dowcipniś dorzucał zazwyczaj: „I z
niejednego pieca chleb jadła." Wszystkie te plotki dochodziły do niej, lecz puszczała je mimo uszu:
charakter miała niezależny i dość stanowczy.
Odincowa siedziała głęboko wtulona w fotel i złożywszy jedną rękę na drugiej słuchała
Bazarowa, który wbrew swemu zwyczajowi, mówił dużo i wyraźnie starał się zainteresować
towarzyszkę rozmowy, co znowu zdziwiło Arkadiusza. Nie potrafił rozstrzygnąć, czy Bazarow
osiągnął swój cel. Z twarzy Anny Siergiejewny trudno było się domyślić, jakich doznawała wrażeń;
ta twarz niezmiennie wyrażała subtelną uprzejmość; piękne, błyszczące oczy patrzyły uważnie, ale
była to uwaga beznamiętna. Sztuczność Bazarowa w pierwszych chwilach wizyty podziałała na nią
nieprzyjemnie, jak przykry zapach czy ostry dźwięk; ale od razu zrozumiała, że Bazarow był
zmieszany, a to jej nawet schlebiało. Budziła w niej odrazę tylko wulgarność, tego zaś nikt
Bazarowowi nie mógł zarzucić. Arkadiusz owego dnia nie przestawał się dziwić. Spodziewał się, że
Bazarow z Odincową, jako kobietą mądrą, będzie rozmawiał o swoich poglądach i przekonaniach;
przecież sama chciała posłuchać człowieka, „który ma odwagą w nic nie wierzyć"; tymczasem
Bazarow mówił o medycynie, homeopatii, botanice. Okazało się, że Odincową na swym odludziu
nie traciła czasu: przeczytała kilka dobrych książek i mówiła poprawnie po rosyjsku. Skierowała
rozmowę na temat muzyki, lecz zauważywszy, że Bazarow nie uznaje sztuki, wróciła
niepostrzeżenie do botaniki, chociaż Arkadiusz zaczął się już rozwodzić o znaczeniu melodii
ludowych. Odincową nadal traktowała go jak młodszego brata: zdawało się, że ceni w nim dobroć i
prostotę młodości, lecz nic ponadto. Rozmowa pełna umiaru, urozmaicona i żywa trwała przeszło
trzy godziny.
Wreszcie przyjaciele wstali, by się pożegnać. Anna Siergiejewna spojrzała na nich
życzliwie, podała każdemu swą piękną białą rękę i pomyślawszy chwilkę, z niepewnym, lecz
miłym uśmiechem powiedziała:
— Jeśli nie boicie się, panowie, nudy, przyjedźcie do mnie na wieś.
— Ależ, Anno Siergiejewno! — zawołał Arkadiusz. — Będę to sobie poczytywał za
wyjątkowe szczęście...
— A pan, monsieur Bazarow?
Bazarow poprzestał na ukłonie, i Arkadiuszowi wypadło zdziwić się po raz ostatni: na
twarzy przyjaciela zauważył rumieniec.
— No — powiedział do niego, gdy wyszli — czy wciąż jeszcze myślisz, że ona jest ho-ho-
ho?
— Kto ją tam wie! Proszę, do jakiej oziębłości doszła! — odrzekł Bazarow i po chwili
milczenia dodał: — Księżna, osoba panująca! Powinna tylko nosić z tyłu tren i koronę na głowie.
— Nasze kiężne nie mówią tak po rosyjsku — zauważył Arkadiusz.
— Była w opałach, braciszku, pokosztowała naszego chleba.
— A jednak jest zachwycająca — powiedział Arkadiusz.
— Jakie wspaniałe ciało! — ciągnął dalej Bazarow — doprawdy, aż się prosi na wykład
anatomii.
— Przestań, Eugeniuszu, na Boga! Do czego to podobne!
— No, nie gniewaj się, delikaciku. Przecież powiedziałem: pierwsza klasa. Trzeba będzie do
niej pojechać.
— Kiedy?
— Chociażby pojutrze. Cóż mamy tu do roboty? Pić z panią Kuikszin szampana? Słuchać,
co mówi twój krewny, liberalny dygnitarz? Pojedziemy pojutrze. Zresztą dworek mojego ojca
znajduje się niedaleko stamtąd. Przecie to Nikolskoje leży przy drodze do ***?
— Tak.
— Optime. Po cóż zwlekać; zwlekają tylko głupcy i przemądrzalcy. Powiadam ci:
wspaniałe ciało!
W trzy dni potem obaj przyjaciele jechali traktem do wsi Nikolskoje. Dzień był jasny i
niezbyt gorący, dobrze odkarmione konie pocztowe szły zgodnie, z lekka wymachując
podwiązanymi i zaplecionymi ogonami. Arkadiusz patrzył na trakt i uśmiechał się, sam nie wiedząc
dlaczego.
— Złóż mi życzenia — zawołał nagle Bazarow. — Dzisiaj jest 22 czerwca, dzień moich
imienin. Zobaczymy, jak mi się powiedzie. Dzisiaj czekają na mnie w domu — dodał zniżając głos.
— No to poczekają, nic ważnego!
XVI
Dwór, w którym mieszkała Anna Siergiejewna, stał na połogim, odsłoniętym wzgórzu,
opodal żółtej murowanej cerkwi z zielonym dachem, białymi kolumnami i wymalowanym nad
górnym wejściem freskiem w stylu „włoskim", który przedstawiał Zmartwychwstanie Chrystusa.
Osobliwie zwracał uwagę swymi zaokrąglonymi konturami smagły rycerz w szyszaku, widoczny na
pierwszym planie malowidła. Za cerkwią dwoma rzędami ciągnęły się wiejskie chaty;
gdzieniegdzie nad słomianymi strzechami sterczały kominy. Dwór, zbudowany w tym samym stylu
co cerkiew, znanym u nas pod nazwą stylu Aleksandra, również był pomalowany na żółto, miał
zielony dach, białe kolumny i fronton z herbem. Gubernialny architekt wzniósł obie budowle za
aprobatą nieboszczyka Odincowa, który nie cierpiał nedorzecznych, improwizowanych, jak mawiał,
według jakiegoś widzimisię nowości. Z obu stron domu stały ciemne drzewa starego parku; aleja
wysadzona strzyżonymi świerkami wiodła do podjazdu.
Na spotkanie naszych przyjaciół wyszli dwaj rośli lokaje w liberiach; jeden z nich zaraz
pobiegł po ochmistrza. Ochmistrz, gruby mężczyzna w czarnym fraku, zjawił się natychmiast i
poprowadził gości wysłanymi dywanem schodami do pokoju, gdzie stały już dwa łóżka i wszystko,
co potrzebne do toalety. Widać było, że w domu panował porządek: wszędzie było czysto, wszędzie
unosił się jakiś szacowny zapach, niby w ministerialnych poczekalniach.
— Anna Siergiejewna prosi panów do siebie za pół godziny — oznajmił ochmistrz. — Czy
na razie panowie nic nie rozkażą?
— Nie, mój czcigodny — odrzekł Bazarow. — Chyba, że zechcesz nam przynieść kieliszek
wódki.
— Słucham pana — powiedział ochmistrz z pewnym zdumieniem i odszedł skrzypiąc
butami.
— Cóż za granżanr! — zauważył Bazarow. — Chyba tak się to po waszemu nazywa!
Księżna, nie ma co mówić!
— Właśnie, księżna! — zaprotestował Arkadiusz. — Od razu zaprosiła do siebie takich
wielkich arystokratów jak my.
— A zwłaszcza ja, przyszły lekarzyna, syn konowała i wnuk diaka... Wiesz przecież, że
jestem wnukiem diaka?...
— Jak Sperański — dodał, krzywiąc się, po chwili milczenia. — Ależ sobie dogadza,
dogadza sobie ta pani! Może powinniśmy włożyć fraki?
Arkadiusz wzruszył tylko ramionami... ale także czuł niejakie zakłopotanie.
W pół godziny później Bazarow i Arkadiusz zeszli do salonu. Był to obszerny, wysoki
pokój, urządzony z pewnym przepychem, lecz bez szczególnego smaku. Ciężkie i drogie meble
stały według z dawna ustalonego porządku pod ścianami pokrytymi brązowym obiciem w złoty
deseń; nieboszczyk Odincow sprowadził je z Moskwy za pośrednictwem swojego przyjaciela,
handlarza win, który załatwiał wszystkie jego zlecenia. Nad kanapą, na środkowej ścianie, wisiał
portret jasnowłosego mężczyzny o obrzękłej twarzy; zdawało się, że niechętnie spogląda na gości.
— To pewno on — szepnął do Arkadiusza Bazarow i marszcząc nos dodał:
— A może stąd uciec?
W tej chwili jednak weszła pani domu. Miała na sobie lekką bareżową suknię; włosy
zaczesane gładko na uszy nadawały dziewczęcy wyraz jej czystej i świeżej twarzy.
— Dziękuję, że panowie dotrzymali słowa — zaczęła — zabawicie trochę u mnie; tutaj
doprawdy jest niebrzydko. Zapoznam was z moją siostrą; dobrze gra na fortepianie. Dla pana,
monsieur Bazarow, to sprawa obojętna; ale pan, monsieur Kirsanow, zdaje się, lubi muzykę; prócz
siostry mieszka u mnie staruszka ciotka, a jeden z sąsiadów niekiedy przyjeżdża na karty: oto całe
nasze towarzystwo. A teraz siądźmy.
Krótkie to przemówienie wygłosiła Odincowa bardzo
Wyraźnie, jak gdyby nauczyła się go na pamięć. Potem zwróciła się do Arkadiusza. Matka
Odincowej, jak się okazało, znała jego matkę i była nawet jej powiernicą w okresie, gdy tamta
zakochała się w Mikołaju Pietrowiczu. Arkadiusz z zapałem zaczął mówić o nieboszczce, Ba-
zarow zaś przez ten czas przeglądał albumy. „Jaki zrobiłem się grzeczniutki" — pomyślał.
Piękna charcica w błękitnej obroży wbiegła do salonu, stukając pazurami o podłogę; za nią
weszła osiemnastoletnia dziewczyna, smagła brunetka o nieco okrągłej, lecz przyjemnej twarzy i
niewielkich, ciemnych oczach. W rękach trzymała koszyk pełen kwiatów.
— To moja Katia — powiedziała Odincowa wskazując ją ruchem głowy.
Katia lekko dygnęła, usiadła obok siostry i zaczęła układać kwiaty. Charcica, która wabiła
się Fifi, machając ogonem podeszła kolejno do obu gości i dotknęła swym chłodnym nosem ręki
każdego z nich.
— Sama to wszystko narwałaś? — zapytała Odincowa.
— Tak — powiedziała Katia.
— A ciotka przyjdzie na herbatę?
— Tak.
Mówiąc Katia uśmiechała się przyjemnie, trochę wstydliwie, ale szczerze, i patrzyła w jakiś
zabawny i surowy jednocześnie sposób, z dołu do góry. Wszystko w niej było bardzo jeszcze
dziewczęce, prawie dziecinne: głos, puszek na całej twarzy, różowe ręce z bledszymi nieco
plamkami na dłoniach i stulone troszkę ramiona... Nieustannie czerwieniła się i szybko oddychała.
Odincowa zwróciła się do Bazarowa:
— Pan przegląda obrazki z poczucia przyzwoitości, Eugeniuszu Wasiliczu — zaczęła. —
Przecież to pana nie interesuje. Niech pan zechce przysunąć się do nas, podyskutujemy trochę.
Bazarow przysiadł się bliżej.
— O czym każe pani mówić? — rzekł.
— Wybór pozostawiam panu. Uprzedzam, że bardzo lubię dyskutować.
— Pani?
— Tak. Pana to dziwi? Dlaczego?
— Ponieważ, o ile mogę sądzić, ma pani charakter spokojny i opanowany, dyskusja zaś
wymaga zapału.
— Tak szybko zdążył mnie pan poznać? Po pierwsze, jestem niecierpliwa i uparta, proszę
zapytać Kati; po drugie, bardzo prędko się zapalam. Bazarow spojrzał na Annę Siergiejewnę.
— Byś może, pani wie lepiej. Chce pani zatem dyskutować? Cóż, proszę bardzo.
Przeglądałem widoki Saskiej Szwajcarii w pani albumie; pani zauważyła, że mnie to nie może
zająć. Powiedziała pani tak dlatego, że nie przypuszcza pani, bym posiadał zmysł artystyczny, i tak
jest w istocie; ale te widoki mogły mnie na przykład zainteresować z punktu widzenia geologii,
kształtowania się gór.
— Pan wybaczy, jako geolog raczej posłużyłby się pan książką, dziełem specjalnym niż
rysunkiem.
— Rysunek ukaże mi plastycznie to, co w książce zawiera się na dziesięciu stronicach.
Anna Siergiejewna chwilę milczała.
— Więc doprawdy nie ma pan w sobie ani odrobiny wyczucia artystycznego? — zapytała
opierając się łokciami o stół i w ten sposób przybliżając swą twarz do twarzy Bazarowa. — Jakże
się pan bez tego obchodzi?
— Chciałbym wiedzieć, do czego owo wyczucie ma mi służyć?
— Chociażby do tego, by poznawać i rozumieć ludzi. Bazarow uśmiechnął się.
— Po pierwsze, do tego celu służy doświadczenie życiowe; po drugie ośmielę się twierdzić,
że poznawanie poszczególnych jednostek niewarte jest zachodu. Wszyscy ludzie są do siebie
podobni, zarówno ciałem jak i duszą; każdy z nas ma mózg, śledzionę, serce i płuca zbudowane
jednakowo; tak zwane cechy charakteru są również takie same u wszystkich: niewielkie odchylenia
nic nie znaczą. Wystarczy znać jeden egzemplarz człowieka, by móc wydawać sądy o wszystkich
innych. Ludzie są jak drzewa w lesie; botanik nie będzie się zajmował każdą brzozą z osobna.
Katia, która bez pośpiechu układała kwiaty, ze zdumieniem podniosła oczy na Bazarowa i
napotkawszy jego przelotne i niedbałe spojrzenie zarumieniła się po uszy. Anna Siergiejewna
pokręciła głową.
— Drzewa w lesie — powtórzyła. — Więc według pana nie ma różnicy między
człowiekiem mądrym a głupim, dobrym a złym?
— Nie, jest, ale taka, jak między chorym a zdrowym. Płuca suchotnika wyglądają inaczej
niż płuca pani czy moje, chociaż zbudowane są tak samo. Wiemy w przybliżeniu, jakie są
przyczyny niedomagań cielesnych; choroby zaś charakteru powstają wskutek złego wychowania,
przeróżnych głupstw, którymi od dzieciństwa nabija się człowiekowi głowę, słowem, są wynikiem
oburzającego stanu społeczeństwa. Naprawcie społeczeństwo, a wtedy nie będzie chorób.
Bazarow mówił to wszystko z taką miną, jakby jednocześnie myślał: „Wierz mi lub nie
wierz, wszystko mi jedno!" Powoli wodził długimi palcami po faworytach i spojrzenie jego błądziło
z kąta w kąt.
— Przypuszcza pan zatem — rzekła Anna Siergiejewna — że z chwilą gdy społeczeństwo
się zmieni, nie będzie głupich i złych ludzi?
— W każdym razie gdy społeczeństwo będzie należycie urządzone, stanie się obojętne, czy
człowiek jest głupi czy mądry, zły czy dobry.
— Rozumiem, wszyscy będą mieli jednakowe śledziony.
— Otóż to, łaskawa pani! Odincowa zwróciła się do Arkadiusza:
— A pan jak sądzi, Arkadiuszu Nikołajewiczu?
— Zgadzam się z Eugeniuszem — odpowiedział. Katia popatrzyła na niego ukradkiem.
— Zadziwiacie mnie, panowie — rzekła Odincowa — ale jeszcze o tym pomówimy. Słyszę,
że ciotka schodzi na herbatę; powinniśmy oszczędzić jej uszu.
Weszła ciotka Anny Siergiejewny, księżniczka Ch ***, chudziutka i mała, o twarzy jak
piąstka i nieruchomych, złych oczach spoglądających spod siwej peruczki; ledwie skinąwszy głową
gościom, usiadła w szerokim, obitym aksamitem fotelu, do którego nikt prócz niej nie miał prawa.
Katia podstawiła jej podnóżek, stara nie podziękowała, nawet nie spojrzała na nią; poruszyła tylko
rękoma pod żółtym szalem okrywającym niemal całkowicie jej wątłe ciało. Księżniczka lubiła żółty
kolor, przy czepku też miała jaskrawożółte wstążki.
— Jak się cioci spało? — zapytała Odincowa podnosząc głos.
— Znowu ten pies tutaj? — burknęła w odpowiedzi stara i widząc, że Fifi zrobiła dwa
niepewne kroki w jej kierunku, krzyknęła: — A pójdziesz, pójdziesz!
Katia zawołała Fifi i otworzyła jej drzwi.
Fifi radośnie rzuciła się przed siebie w nadziei, że wyprowadzą ją na spacer, gdy została
jednak sama za drzwiami, zaczęła drapać w nie i skomleć. Księżniczka nachmurzyła się, Katia
chciała już wyjść...
— Myślę, że podano herbatę — rzekła Odincowa. — Chodźmy, panowie; ciocia pozwoli na
herbatę.
Księżniczka wstała w milczeniu i pierwsza wyszła z salonu. Wszyscy ruszyli za nią do
jadalni. Kozaczek w liberii z hałasem podsunął jej wymoszczony poduszkami i tak samo uświęcony
fotel. Katia, która nalewała herbatę, podała jej pierwszej filiżankę z wymalowanym herbem. Stara
nałożyła sobie miodu do filiżanki (uważała, że picie herbaty z cukrem jest grzechem i zbytecznym
wydatkiem, chociaż sama na nic nie łożyła) i nagle zapytała ochrypłym głosem:
— A cóż pisze ksjąże Iwan?
Nikt jej nie odpowiedział. Bazarow i Arkadiusz wkrótce domyślili się, że nikt na nią nie
zwraca uwagi, chociaż jest traktowana z szacunkiem. „Trzymają ją tu dla splendoru, bo to latorośl
książącego rodu" — pomyślał Bazarow... Po herbacie Anna Siergiejewna zaproponowała
przechadzkę, ale zaczął kropić deszcz i wszyscy, z wy- jątkiem księżniczki, wrócili do salonu.
Przyjechał sąsiad, amator gry w karty; Porfiriusz Płatonowicz, tak się bowiem ów sąsiad nazywał,
był tłuściutki, siwy, z krótkimi, jakby toczonymi nóżkami, bardzo uprzejmy i skory do śmiechu.
Anna Siergiejewna, która przeważnie rozmawiała z Bazarowem, zapytała go, czy nie zechciałby
zagrać z nimi w staromodnego preferansa. Bazarow przystał mówiąc, że zawczasu winien się
przygotować do przyszłego stanowiska lekarza powiatowego.
— Proszę się strzec — powiedziała Anna Siergiejewna — ogramy pana z Porfiriuszem
Płatonowiczem. Ty zaś, Katiu — dodała — zagraj coś; Arkadiusz Nikołajewicz lubi muzykę, a my
też posłuchamy.
Katia niechętnie zbliżyła się do fortepianu. Arkadiusz, choć rzeczywiście lubił muzykę,
nierad poszedł za nią: zdawało mu się, że Odincowa go odprawia; w sercu Arkadiusza, jak w sercu
każdego młodzieńca w jego wieku, rodziło się jakieś niejasne i męczące doznanie, podobne do
przeczucia miłości. Katia podniosła wieko fortepianu i nie patrząc na Arkadiusza spytała
półgłosem:
— Co mam panu zagrać?
— Zechce pani wybrać sama — obojętnie odpowiedział Arkadiusz.
— Jaką muzykę lubi pan najbardziej? — powtórzyła Katia wciąż nie patrząc na Arkadiusza.
— Klasyczną — odparł tym samym tonem.
— Lubi pan Mozarta?
— Tak.
Katia wydobyła ze stosu nut Sonatę-fantazję c-moll Mozarta. Grała bardzo dobrze, choć
nieco surowo i oschle. Nie spuszczając z nut oczu, mocno zacisnąwszy usta siedziała nieruchoma i
wyprostowana i tylko pod koniec utworu twarz jej zapłoniła się i pasemko włosów opadło na
ciemną brew
Arkadiusza osobliwie uderzyła ostatnia część sonaty,' owa część, gdzie wśród urzekająco
wesołej, beztroskiej melodii nieoczekiwanie pojawiają się akcenty bolesnego, prawie tragicznego
smutku... Ale myśli wywołane dźwię- kami Mozarta nie miały związku z Katią. Patrząc na nią
zauważył tylko: „Nieźle gra ta panna i sama jest niebrzydka."
Gdy Katia skończyła sonatę, zapytała nie odejmując rąk od klawiszy: — Dosyć? —
Arkadiusz oświadczył, że nie śmie jej więcej trudzić, i wszczął rozmowę o Mozarcie, pytając, czy
sama wybrała tę sonatę, czy też ktoś zwrócił jej na nią uwagę. Ale Katia odpowiadała
monosylabami: schowała się, zamknęła w sobie. Z tego stanu nieprędko umiała się otrząsnąć i
twarz jej przybierała wówczas uparty, tępy prawie wyraz. Nie tyle była nieśmiała, co nieufna i
trochę zahukana przez wychowującą ją siostrę, czego oczywiście tamta nawet nie podejrzewała.
Arkadiusz nie wiedząc więc, co począć, zawołał Fifi, która znów znalazła się w salonie, i dla
dodania sobie animuszu z życzliwym uśmiechem gładził ją po łbie. Katia znowu zabrała się do
swych kwiatów.
Bazarow nie był dobrym graczem. Anna Siergiejewna grała w karty po mistrzowsku,
Porfiriusz Płatonowicz też nie dawał się zapędzić w kozi róg. Bazarow przegrał wprawdzie
niewiele, ale było mu nieprzyjemnie. Przy kolacji Anna Siergiejewna znowu zaczęła mówić o
botanice.
— Chodźmy jutro z rana na przechadzkę — rzekła do Bazarowa. — Chciałabym się od pana
dowiedzieć nazw łacińskich i poznać właściwości roślin.
— Na cóż pani nazwy łacińskie? — zapytał Bazarow.
— Porządek niezbędny jest we wszystkim — odpowiedziała.
— Cóż to za cudowna kobieta! — zawołał Arkadiusz, gdy został sam z przyjacielem w
przeznaczonym dla nich pokoju:
— Tak — rzekł Bazarow. — I z głową na karku. No, widziała już w życiu niejedno.
— Co masz na myśli, Eugeniuszu Wasiliewiczu?
— Nic złego, kochany Arkadiuszu Nikołaiczu, nic złego! Jestem przekonany, że znakomicie
zarządza swym majątkiem. Jednak prawdziwe cudo to nie ona, a jej siostra.
— Jak to? Masz na myśli tę smagłą?
— Tak, tą smagłą. Świeże to i nietknięte, lękliwe i milczące. Oto osóbka, którą można by
się zająć. Zrobisz z niej wszystko, co zechcesz; za to tamta jest kuta na cztery nogi.
Arkadiusz nic nie odpowiedział i każdy z nich położył się spać ze szczególniejszymi
myślami.
Tego wieczora Anna Siergiejewna także myślała o swoich gościach. Bazarow spodobał się
jej dlatego, że nie miał w sobie śladu kokieterii i sądził o wszystkim bardzo krytycznie. Widziała w
nim cechy nowe, z jakimi dotychczas się nie zetknęła, a była z natury ciekawa.
Anna Siergiejewna była dziwną istotą. Nie mając żadnych przesądów, nie mając nawet
żadnych ściśle określonych przekonań, przed niczym nie ustępowała i nie zmierzała do nikąd.
Wiele rzeczy widziała jasno, wiele ją interesowało, ale nic jej nie zadowalało zupełnie; nie
wiadomo też, czy pragnęła nawet pełni zadowolenia. Umysł miała dociekliwy, ale zarazem
obojętny; jej wątpliwości nie przycichały nigdy do tego stopnia, by mogła o nich zapomnieć, ale też
nigdy nie urastały tak, by mogły stać się przyczyną niepokoju. Gdyby nie była bogata i niezależna,
może rzuciłaby się w wir walki, poznała namiętność... Lecz życie miała łatwe, chociaż nudziła się
niekiedy i spędzała dzień po dniu bez pośpiechu, bardzo rzadko ulegając jakimś wzruszeniom.
Tęczowe barwy błyskały niekiedy przed jej oczyma, lecz oddychała swobodnie dopiero wtedy, gdy
gasły, a po ich zniknięciu nie czuła żalu. Wyobraźnia jej wybiegała nawet poza granicę tego, co
według zasad pospolitej moralności uważa się za dozwolone; ale i wtedy krew miarowo, jak
zawsze, krążyła w jej czarująco kształtnym i spokojnym ciele. Niekiedy, gdy cała ciepła i
rozleniwiona wychodziła z wonnej kąpieli, zamyślała się nad nicością życia, nad jego
nieszczęściami, trudem i złem... Duszę jej napełniała nieoczekiwana śmiałość, zapalał szlachetny
poryw; ale dość, by z na wpół otwartego okna wionął chłodny wietrzyk, a już Anna Siergiejewna
kuli się, skarży i prawie gniewa; w takiej chwili pragnie zawsze tylko jednego: żeby nie wiał na nią
ten obrzydliwy wiatr.
Jak wszystkie kobiety, które nie kochały, pragnęła czegoś, sama nie wiedząc czego.
Prawdę mówiąc, nie pragnę-ła niczego, chociaż zdawało się jej, że wszystkiego pragnie.
Nieboszczyka Odincowa znosiła z trudem (wyszła za niego z wyrachowania, chociaż nie
zdecydowałaby się zapewne na to małżeństwo, gdyby nie uważała go za przyzwoitego człowieka) i
nabrała skrytego obrzydzenia do wszystkich mężczyzn, których wyobrażała sobie jedynie jako
istoty niechlujne, ciężkie, gnuśne i bezsilne w swej dokuczliwości. Kiedyś za granicą spotkała
młodego, pięknego Szweda o rycerskim wyrazie twarzy i szczerych błękitnych oczach pod
wysokim czołem; ów Szwed wywarł na niej silne wrażenie, lecz nie przeszkodziło to jej bynajmniej
w powrocie do Rosji.
„Dziwny ten medyk" — myślała leżąc w swym wspaniałym łóżku, na koronkowych
poduszkach, pod lekką jedwabną kołdrą... Anna Siergiejewna odziedziczyła po ojcu pewne
zamiłowanie do zbytku. Bardzo kochała swego grzesznego, ale dobrego ojca, który ją ubóstwiał, po
przyjacielsku żartował jak z równą sobie i mając do niej zupełne zaufanie, szukał często jej rady.
Matkę ledwie pamiętała.
— Dziwny ten medyk — powtórzyła cicho. Przeciągnęła się, uśmiechnęła, skrzyżowała ręce
pod głową, potem przebiegła wzrokiem dwie stronice głupiego francuskiego romansu, ale książka
wypadła jej z rąk. Zasnęła, czysta i chłodna, w czystej i pachnącej pościeli.
Nazajutrz zaraz po śniadaniu Anna Siergiejewna poszła z Bazarowem herboryzować i
wróciła tuż przed obiadem; Arkadiusz nigdzie nie wychodził i spędził z Katią około godziny. Nie
nudził się z nią wcale, Katia sama zaproponowała, że zagra mu znowu wczorajszą sonatę; ale gdy
Odincowa wreszcie wróciła, gdy ją zobaczył, natychmiast ścisnęło mu się serce... Szła przez park
nieco znużonym krokiem; policzki miała zarumienione, a oczy jej błyszczały mocniej niż zwykle
pod słomkowym, okrągłym kapelu- szem. W ręku obracała cienką łodyżkę polnego kwiatu, lekka
mantyla zsunęła się jej z ramion do łokci, a szerokie szare wstążki kapelusza przylgnęły do jej
piersi. Bazarow szedł za nią, pewny siebie i niedbały jak zawsze, ale wyraz jego twarzy, chociaż
wesoły, a nawet serdeczny, nie spodobał się Arkadiuszowi. Rzuciwszy krótkie: „dzień dobry",
Bazarow poszedł do swojego pokoju, Odincowa z roztargnieniem podała Arkadiuszowi rękę i też
poszła dalej.
„Dzień dobry?... — pomyślał Arkadiusz. — Przecież widzieliśmy się dzisiaj!"
XVII
Czas, wiadomo, niekiedy leci jak ptak, niekiedy pełznie jak robak, ale człowiekowi dobrze
jest zwłaszcza wtedy, gdy nawet nie spostrzega, czy wolno, czy też szybko płynie czas. W taki to
właśnie sposób Arkadiusz i Bazarow spędzili dwa tygodnie u Odincowej. Sprzyjał temu częściowo
porządek, który Odincowa wprowadziła w swoim domu i w swoim życiu. Sama przestrzegała go
surowo i zmuszała do tego innych. Wszystko w ciągu dnia odbywało się w określonym czasie.
Rano, punktualnie o ósmej, całe towarzystwo zbierało się przy herbacie; w przerwie między herbatą
i śniadaniem każdy robił, co chciał, a pani domu załatwiała sprawy z rządcą (majątek był
czynszowy), z ochmistrzem i główną klucznicą. Przed obiadem towarzystwo zbierało się znowu na
rozmowę lut) czytanie; wieczór był przeznaczony na przechadzkę, karty, muzykę; o wpół do
jedenastej Anna Siergiejewna szła do swojego pokoju, wydawała polecenia na dzień następny i
kładła się spać. Bazarowowi nie podobała się ta odmierzona, nieco uroczysta regularność
codziennego życia toczącego się, jak mawiał „niczym po szynach"; lokaje w liberii, dostojni
ochmistrze obrażali jego demokratyczne uczucia. Uważał, że skoro już przyszło do tego, to i do
obiadu powinni zasiadać jak Anglicy, we frakach i białych halsztukach.
Kiedyś zaczął ona ten temat rozmowę z Anną Siergiejewną.
Anna Siergiejewna miała taki sposób bycia, że każdy bez ogródek wypowiadał przy niej
swoje zdanie. Wysłuchała Bazarowa i rzekła: — Ze swego punktu widzenia ma pan rację, może
istotnie żyję po pańsku; ale na wsi trzeba żyć według jakiegoś porządku, inaczej można zanudzić
się na śmierć — i nadal postępowała po swojemu. Bazarow zrzędził; lecz zarówno on sam jak i
Arkadiusz dlatego czuli się tak dobrze i swobodnie u Odincowej, że wszystko w domu szło „niczym
po szynach". Mimo to od pierwszych dni pobytu w Nikolskoje w obu młodych ludziach zaszła
zmiana. Bazarow, któremu Anna Siergiejewna, chociaż rzadko się z nim zgadzała, okazywała
niewątpliwie przychylność, zaczął zdradzać niebywały u niego przedtem niepokój: łatwo ulegał
rozdrażnieniu, mówił niechętnie, patrzył gniewnie i nie mógł usiedzieć na miejscu, jak gdyby coś
go podrywało; Arkadiusza, który ostatecznie doszedł do wniosku, że kocha się w Odincowej,
ogarnął cichy smutek. Ów smutek nie przeszkadzał mu zresztą w zbliżeniu z Katią; przeciwnie,
nawet dopomógł mu w nawiązaniu serdecznych, przyjaznych stosunków. „Ona mnie nie ceni!...
Dobrze! A ta miła istota mną nie gardzi" — myślał i serce jego znów napełniało się słodkim
uczuciem wspaniałomyślności. Katia niejasno zdawała sobie sprawę, że Arkadiusz szuka pociechy
w jej towarzystwie, i nie wzbraniała ani jemu, ani sobie niewinnej przyjemności na poły
wstydliwej, na poły ufnej przyjaźni. W obecności Anny Siergiejewny nie rozmawiali ze sobą: Katia
zawsze czuła się niepewnie pod bystrym spojrzeniem siostry, Arkadiusz zaś, jak przystoi
zakochanemu, będąc w pobliżu ukochanej istoty nie umiał już dostrzec nic prócz niej; ale dobrze
mu było tylko z Katią. Czuł, że nie potrafi zwrócić na siebie uwagi Odincowej; tracił kontenans,
gdy tylko zostawał z nią sam; ona też nie wiedziała, o czym z nim mówić: był dla niej zbyt młody.
Natomiast z Katią czuł się jak ryba w wodzie; odnosił się do niej z wyrozumiałością, nie
przeszkadzał w wypowiadaniu wrażeń wywołanych muzyką, czytaniem powieści, wierszy i
podobnymi głupstwami, nie widząc i nie zdając sobie sprawy, że sam interesuje się tymi
głupstwami. Katia ze swej strony n e przeszkadzała mu się smucić. Arkadiuszowi dobrze było z
Katią, Odincowej z Bazarowem, i dlatego obie pary, spędziwszy trochę czasu wspólnie, rozchodziły
się zazwyczaj każda w inną stronę, zwłaszcza na przechadzkach. Katia ubóstwiała przyrodę,
Arkadiusz lubił ją także, chociaż nie śmiał się do tego przyznać; Odincowa, podobnie jak Bazarow,
miała do przyrody stosunek dość obojętny. Niemal ustawiczne odosobnienie naszych przyjaciół
sprawiło, że ich wzajemne stosunki uległy zmianie. Bazarow przestał mówić z Arkadiuszem o
Odincowej, przestał nawet na nią napadać za jej „arystokratyczne nawyki"; co prawda, chwalił jak
dawniej Katię, radził tylko powściągać w niej sentymentalne skłonności, lecz pochwały jego były
zdawkowe, rady oschłe, i w ogóle rozmawiał z nim znacznie mniej niż dawniej... jak gdyby unikał
lub wstydził się przyjaciela...
Arkadiusz widział to, ale o tym nie mówił.
Prawdziwą przyczyną tej zmiany było uczucie, które wzbudziła w Bazarowie Odincowa,
uczucie, które go dręczyło i doprowadzało do wściekłości, którego Bazarow wyparłby się
natychmiast z pogardliwym śmiechem i cynicznym przekleństwem, gdyby ktokolwiek choć
mgliście napomknął o takiej możliwości. Bazarow był wielkim amatorem kobiet i kobiecej urody,
ale miłość w znaczeniu idealnym albo, jak powiadał, romantycznym nazywał niedorzecznością,
niewybaczalną głupotą, rycerskie uczucia uważał za coś w rodzaju kalectwa czy choroby i
niejednokrotnie dawał wyraz swemu zdziwieniu, że Togenburga wraz z wszystkimi minezengerami
i trubadurami nie zamknięto w domu dla obłąkanych. „Jeśli podoba ci się kobieta — mawiał —
staraj się osiągnąć swój cel; a jeśli się nie udaje, trudno, odejdź od niej, na jednej kobiecie świat się
nie kończy." Odincowa podobała mu się; krążące o niej słuchy, swoboda i niezależność jej
myślenia, niewątpliwa dla niego sympatia, wszystko zdawało się przemawiać ha korzyść Bazarowa;
lecz wkrótce zrozumiał, że celu nie osiągnie, odejść zaś, ku swemu zdumieniu, nie miał sił. Krew
zaczynała się w nim burzyć na samo jej wspomnienie; łatwo dałby sobie z tym radę, ale zrodziło się
w nim coś innego, czego żadną miarą nie dopuszczał, z czego zawsze pokpiwał, co godziło w jego
dumę. W rozmowach ż Anną Siergiejewną bardziej jeszcze niż poprzednio podkreślał swoją
obojętną pogardę do wszystkiego, co romantyczne; ale gdy zostawał sam, z oburzeniem odkrywał
w sobie romantyka. Wtedy szedł do lasu i spacerował wielkimi krokami, łamiąc gałązki i klnąc
półgłosem ją i siebie; albo kładł się w stodole na sianie i uparcie zamykając oczy zmuszał się do
snu, co mu się oczywiście nie zawsze udawało. Wystarczyło, by pomyślał, że te nieskalane ręce
otoczą kiedyś jego szyję, że te dumne usta odpowiedzą na jego pocałunki, że te mądre oczy z
tkliwością, tak, z tkliwością spojrzą w jego oczy, a już czuł zawrót głowy, zapominał się na chwilę,
zanim znowu nie wybuchło w nim oburzenie. Chwytał się na wszelakich „haniebnych" marzeniach,
jakby diabeł z nim igrał. Zdawało mu się niekiedy, że i w Odincowej następuje jakaś przemiana, że
w wyrazie jej twarzy zjawiło się coś szczególnego, co, być może... Ale wówczas tupał nogą,
zgrzytał zębami i wygrażał sobie pięścią.
Bazarow niezupełnie jednak się mylił. Poruszył wyobraźnię Odincowej; interesował ją,
myślała o nim wiele. Gdy go nie było, nie tęskniła za nim, nie czekała na niego, ale gdy tylko się
zjawił, natychmiast się ożywiała; chętnie zostawała z nim sam na sam i chętnie z nim rozmawiała,
nawet wtedy, gdy ją gniewał lub obrażał jej smak, jej wykwintne przyzwyczajenia. Chciała jak
gdyby go doświadczyć i zarazem sama wystawić się na próbę.
Pewnego dnia, przechadzając się z nią po ogrodzie, rzekł nagle ponurym głosem, że ma
zamiar niedługo wyjechać na wieś, do ojca... Odincowa zbladła, jak gdyby poczuła nagły ból w
sercu, i to tak mocny, że ogarnęło ją zdziwienie; długo jeszcze potem rozmyślała, co to mogło
znaczyć. Bazarow powiedział jej o swym odjeździe nie po to, by ją doświadczyć, zobaczyć, co z
tego wyniknie: nigdy nie stosował takich metod. Tego samego dnia z rana rozmawiał z ekonomem
ojca, swoim byłym piastunem, Timofieiczem. Ów Timofieicz, doświadczony i sprytny staruszek o
wypłowiałych, żółtych włosach, spalonej wiatrem, czerwonej twarzy i malutkich, załzawionych,
zmrużonych oczkach, nieoczekiwanie zjawił się przed Bazarowem w swej krótkiej czujce z
grubego, szaroniebieskiego sukna, przepasanej kawałkiem rzemienia, i w wysmarowanych
dziegciem butach.
— Witaj, staruszku! — zawołał Bazarow.
— Dzień dobry, Eugeniuszu Wasiliczu! — zaczął stary, uśmiechnął się radośnie i cała jego
twarz pokryła się nagle zmarszczkami.
— Po co przyjechałeś? Czyżby cię po mnie przysłali?
— Ależ, Eugeniuszu Wasiliczu, co też pan mówi! — wymamrotał Timofieicz (przypomniał
sobie surowy nakaz, jaki otrzymał od pana przy odjeździe). — Jechałem do miasta w sprawach
naszego pana i dowiedziałem się, że panicz tu jest, więc zawróciłem z drogi, żeby na panicza
popatrzeć... Jakżebym śmiał niepokoić.
— No, nie kłam — przerwał mu Bazarow. — Czy tędy prowadzi droga do miasta?
Timofieicz zmieszał się i nic nie odpowiedział.
— Ojciec zdrów?
— Zdrów, dzięki Bogu.
— A matka?
— Arina Własiewna też, chwała Bogu.
— Oczekują mnie, co?
Staruszek przechylił na bok swą małą głowę.
— Ach, Eugeniuszu Wasiliczu, jakże nie czekać! Wierzaj, serce już płacze, gdy popatrzę na
twoich rodziców.
— No, dobrze, dobrze. Nie ma co się rozwodzić. Powiedz im, że wkrótce będę.
— Słucham — z westchnieniem odpowiedział Timofieicz.
Wyszedłszy z domu, obu rękami nacisnął czapkę na głowę, wsiadł na nędzną linijkę, którą
zostawił przy bramie, i powlókł się, ale nie w kierunku miasta.
Tego dnia wieczorem Odincowa siedziała w swoim pokoju z Bazarowem; Arkadiusz
przechadzał się po salonie słuchając gry Kati. Księżniczka poszła do siebie na górę; w ogóle nie
znosiła gości, osobliwie zaś tych „na nową modłę rozwydrzonych", jak ich nazywała. Na pokojach
była tylko nadęta, lecz u siebie, w obecności pokojówki, krzyczała i wymyślała tak, że czepek wraz
z postiszem podskakiwał na jej głowie. Odincowa wiedziała o tym doskonale.
— Pan zamierza wyjechać — zaczęła — a co z pana obietnicą?
Bazarow drgnął. — Z jaką obietnicą?
— Pan zapomniał? Chciał mi pan udzielić kilku lekcji chemii.
— Cóż robić? Ojciec czeka na mnie; nie mogę zwlekać dłużej. Zresztą może pani
przeczytać Pelouze et Fremy, Notions generales de chimie ; dobra i przejrzyście napisana książka.
Znajdzie pani w niej wszystko, co trzeba.
— A zapewniał mnie pan, że książka nie może zastąpić... zapomniałam, jak pan się wtedy
wyraził, ale pan wie, co chcę powiedzieć... Pamięta pan?
— Cóż robić! — powtórzył Bazarow.
— Dlaczego miałby pan wyjeżdżać? — spytała Odincowa zniżając głos.
Spojrzał na nią. Przechyliła głowę na oparcie fotela i skrzyżowała na piersi obnażone do
łokci ręce. W świetle jednej tylko lampy osłoniętej wycinaną papierową siatką wydawała się
bledsza niż zwykle. Szeroka biała suknia spowijała ją całą miękkimi fałdami; ledwo było widać
końce stóp, także skrzyżowanych.
— A dlaczego miałbym zostawać? — odrzekł Bazarow. Odincowa lekko zwróciła głowę w
jego stronę.
— Jak to dlaczego? Czy nie jest tu panu przyjemnie? Czy myśli pan, że nie będzie tu
nikomu żal, gdy pan odjedzie?
— Jestem tego pewien. Odincowa zamilkła na chwilę.
— Myli się pan. Zresztą nie wierzę w to, co pan mówi. Nie mógł pan tego powiedzieć
poważnie. — Bazarow siedział wciąż nieruchomo. — Dlaczego pan milczy, Eugeniuszu Wasiliczu?
— Cóż mam pani powiedzieć? W ogóle nie warto żałować ludzi, a mnie tym bardziej.
— Dlaczego?
— Jestem człowiekiem rzeczowym, nieciekawym. Nie umiem mówić.
— Pan domaga się komplementów.
— Nie jest to w moim zwyczaju. Czy pani nie wie, że wykwintne strony życia, te właśnie,
które pani tak ceni, dla mnie są niedostępne?
Odincowa przygryzła koniuszek chusteczki.
— Może pan myśleć, co pan chce, ale będzie mi nudno, kiedy pan wyjedzie.
— Zostanie Arkadiusz — zauważył Bazarow. Odincowa z lekka wzruszyła ramionami.
— Będzie mi nudno — powtórzyła.
— Doprawdy? W każdym razie nie potrwa to długo.
— Dlaczego pan tak sądzi?
— Ponieważ pani sama mi powiedziała, że nudzi się tylko wtedy, gdy zostaje naruszony
porządek pani życia. Pani tak nieomylnie i systematycznie ułożyła swoje życie, że nie może w nim
być miejsca na nudę, na tęsknotę... na żadne męczące uczucia.
— Więc pan uważa, że jestem nieomylna... a raczej, że tak systematycznie ułożyłam sobie
życie?
— Oczywiście. Ot, choćby dla przykładu: za kilka minut wybije dziesiąta i wiem już z góry,
że pani mnie wypędzi.
— Nie, Eugeniuszu Wasiliczu. Może pan zostać. Proszę otworzyć okno... Duszno mi.
Bazarow wstał i pchnął okno. Obie połowy ze stukiem otwarły się jednocześnie... Nie
sądził, że ustąpią tak łatwo; przy tym ręce mu drżały. Ciemna, łagodna noc wpłynęła do pokoju, a
wraz z nią czarne prawie niebo, cichy szum drzew i świeże, czyste powietrze.
— Niech pan zapuści storę i usiądzie — rzekła Odincowa. — Chciałabym porozmawiać z
panem przed wyjazdem. Proszę mi opowiedzieć coś o sobie; nigdy pan o sobie nie mówi.
— Staram się rozmawiać z panią o rzeczach pożytecznych, Anno Siergiejewno.
— Bardzo pan jest skromny... Lecz pragnęłabym dowiedzieć się czegoś o panu, o pana
rodzinie, o ojcu, dla którego pan nas porzuca.
,,Po co ona to mówi?" — pomyślał Bazarow.
— Wszystko to nieciekawe — rzekł głośno — zwłaszcza dla pani; myśmy ludzie prości...
.— A pan sądzi, że ja jestem arystokratką? Bazarow spojrzał na Odincową.
— Tak — rzekł z przesadną surowością. Odincową uśmiechnęła się.
— Widzę, że mało mnie pan zna, chociaż pan zapewnia, że wszyscy ludzie są do siebie
podobni i nie warto się nad nimi zastanawiać. Kiedyś opowiem panu historię mojego życia... lecz
najpierw niechże mi pan opowie o sobie.
— Znam panią mało — powtórzył Bazarow. — Może ma pani słuszność; może istotnie
każdy człowiek jest zagadką. Chociażby pani sama... Stroni pani od towarzystwa, uważa je za
kłopotliwe, a jednocześnie zaprasza pani do siebie dwóch studentów. Dlaczego pani, taka rozumna,
taka piękna, mieszka na wsi?
— Co? Co pan powiedział? — żywo podchwyciła Odincową. — Taka... piękna?
Bazarow nachmurzył się.
— Mniejsza o to — bąknął. — Chciałem powiedzieć, że nie rozumiem właściwie, dlaczego
osiadła pani na wsi.
— Pan tego nie rozumie... A jednak jakoś pan to sobie tłumaczy?
— Tak... Przypuszczam, że przebywa pani stale w jednej miejscowości dlatego, że jest pani
rozpieszczona, że bardzo lubi pani komfort, wygody, a wszystko inne jest dla pani obojętne.
Odincowa znowu się uśmiechnęła. Bazarow ogarnął ją szybkim spojrzeniem.
— Pan stanowczo nie chce wierzyć, że mogłabym ulegać porywom?
— Porywom ciekawości — i owszem; ale nie innym.
— Doprawdy? Teraz rozumiem, dlaczego zbliżyliśmy się z panem: przecież pan jest taki
sam jak ja.
— Zbliżyliśmy się... — wyrzekł głucho Bazarow.
— Ach, tak, zapomniałam, że pan chce wyjechać. Bazarow wstał. Lampa płonęła
przyćmionym światłem w pociemniałym, pełnym woni, zacisznym pokoju; przez poruszającą się od
czasu do czasu storę wpływała podniecająca świeżość nocy, słychać było jej tajemniczy szept.
Odincowa siedziała nieruchomo, lecz z wolna ogarniał ją jakiś skryty niepokój... Ów niepokój
udzielił się Bazarowowi. Nagle zdał sobie sprawę, że jest sam na sam z młodą, piękną kobietą...
— Dokąd pan idzie? — zapytała powoli. Nie odpowiedział i usiadł.
— A więc uważa pan, że jestem spokojną, wydelikaconą, rozpieszczoną istotą — ciągnęła
dalej tym samym głosem, nie spuszczając oczu z okna. — Ja jednak wiem, że jestem bardzo
nieszczęśliwa.
— Pani — nieszczęśliwa? Dlaczego? Czyżby przypisywała pani znaczenie marnym
plotkom?
Odincowa nachmurzyła się. Było jej przykro, że tak ją zrozumiał.
— Te plotki nawet mnie nie bawią, Eugeniuszu Wasiliczu, a jestem zbyt dumna, żeby
mogły mnie niepokoić. Jestem nieszczęśliwa, ponieważ nie czuję chęci ani pragnienia życia. Patrzy
pan na mnie nieufnie i myśli: „Mówi to «arystokratka», cała spowita w koronki, siedząca w ak-
samitnym fotelu." Nie będę ukrywała: lubię to, co pan nazywa komfortem, tak, ale jednocześnie nie
zależy mi na życiu. Proszę ocenić tę sprzeczność, jak się panu podoba. Zresztą w pana oczach
wszystko to — romantyzm. Bazarow pokiwał głową.
— Pani jest zdrowa, niezależna, bogata; czego trzeba więcej? Czego pani chce?
— Czego chcę? — powtórzyła Odincowa i westchnęła. — Jestem bardzo zmęczona, jestem
stara; wydaje mi się, że żyję już bardzo długo. Tak, jestem stara — dodała naciągając powoli
mantylę na obnażone ręce. Wzrok jej napotkał spojrzenie Bazarowa, i zaczerwieniła się lekko. —
Mam za sobą już tyle wspomnień: życie w Petersburgu, bogactwo, potem bieda, śmierć ojca,
zamążpójście, podróż za granicę, tak jak to jest przyjęte... Mnóstwo wspomnień, i nic, co warto by
wspominać... A przede mną długa, bardzo długa droga i nie ma żadnego celu... Nie chcę iść tą
drogą.
— Tak bardzo jest pani rozczarowana? — zapytał Ba- zarow.
— Nie — odparła powoli Odincowa — ale nie czuję zadowolenia. Może gdybym mogła
mocno się do czegoś przywiązać...
— Pani chciałaby pokochać — przerwał Bazarow — ale pokochać pani nie może; w tym
całe nieszczęście.
Odincowa spojrzała uważnie na rękawy swojej mantyli.
— Czyż naprawdę nie mogłabym pokochać? — rzekła.
— Wątpię. Ale nie miałem racji nazywając to nieszczęściem. Bardziej jest godny
współczucia ten, komu się to przytrafi.
— Co?
— Pokochać.
— A pan skąd o tym wie?
— Ze słyszenia — gniewnie odpowiedział Bazarow. „Bawisz się kokieterią — pomyślał —
nudzisz się i igrasz ze mną dla rozrywki, a ja..." Czuł, że rwie mu się serce.
— Poza tym jest pani może zbyt wymagająca — po- wiedział pochylając się do przodu i
bawiąc się frędzlą fotela.
— Być może. Moim zdaniem, albo wszystko, albo nic. Życie za życie. Wziąłeś moje, daj
własne, ale wtedy już bez żalu i bezpowrotnie. Inaczej nie warto.
— No cóż — zauważył Bazarow — to słuszny warunek i dziwię się, że dotychczas... nie
znalazła pani tego, czego pani chciała.
— Sądzi pan, że tak łatwo dać się zagarnąć czemukolwiek?
— Niełatwo, jeśli zacznie się pani zastanawiać, czekać, drożyć się, przydawać sobie
znaczenia; ale nie zastanawiając się, można to uczynić bardzo łatwo.
— Nie znać własnej wartości? Lecz jeśli nie mam żadnej wartości, komu zda się moje
przywiązanie?
— To już nie moja rzecz; niechaj kto inny mnie ocenia. Najważniejsze, to umieć poświęcić
się drugiej istocie.
Odincowa wyprostowała się w fotelu.
— Pan mówi tak — zaczęła — jakby pan tego wszystkiego doświadczył.
— Tak tylko mówię, Anno Siergiejewno: pani wie, że nie znam się na tych sprawach.
— A pan sam umiałby się poświęcić drugiej istocie?
— Nie wiem, a chwalić się nie chcę.
Odincowa nic nie powiedziała; Bazarow też zamilkł. Z salonu dobiegły ich dźwięki
fortepianu.
— Cóż to Katia gra tak późno? — zauważyła Odincowa.
Bazarow wstał.
— Tak, już późno, czas, by się pani udała na spoczynek.
— Proszę poczekać, dokąd się pan tak śpieszy... Chcę panu coś powiedzieć.
— Co?
— Niechże pan poczeka, proszę — szepnęła.
Jej spojrzenie zatrzymało się na Bazarowie, można było pomyśleć, że przypatruje mu się z
uwagą. Bazarow przemierzył krokami pokój, potem nagle zbli- żył się do niej, szybko powiedział:
„dobranoc", ścisnął jej rękę tak, że omal nie krzyknęła i wyszedł. Odincowa podniosła palce do ust,
dmuchając na nie, i nagle, gwałtownie wstając z fotela, skierowała się szybkimi krokami ku
drzwiom, jakby chciała zawołać Bazarowa... W tej chwili weszła pokojówka niosąc karafkę na
srebrnej tacy. Odincowa przystanęła, kazała jej odejść i, zamyślona, znowu usiadła. Warkocz jak
ciemny wąż opadł jej na ramię. W pokoju długo jeszcze paliła się lampa i Anna Siergiejewna długo
siedziała nieruchomo, niekiedy tylko wodząc palcami po ramionach, które owiewał nocny chłód.
W dwie godziny potem Bazarow, nastroszony i ponury, wrócił do swojej sypialni; buty miał
mokre od rosy. Zastał Arkadiusza przy biurku, z książką w ręce, w surducie zapiętym na wszystkie
guziki.
— Nie położyłeś się jeszcze? — zapytał jakby z irytacją.
— Długo byłeś dziś u Anny Siergiejewny — rzekł Arkadiusz nie odpowiadając na jego
pytanie.
— Tak, byłem u niej przez cały ten czas, kiedyście z Katarzyną Siergiejewną grali na
fortepianie.
— Nie grałem... — zaczął Arkadiusz i umilkł. Czuł, że łzy napływają mu do oczu, a nie
chciał się rozpłakać w obecności swojego skłonnego do drwin przyjaciela.
XVIII
Następnego dnia, gdy Odincowa przyszła na herbatę, Bazarow długo siedział pochylony nad
stołem, po czym nagle spojrzał na nią... Odwróciła się w jego stronę, jak gdyby ją potrącił, i
Bazarowowi wydało się, że twarz jej trochę przybladła przez noc. Niebawem poszła do siebie i
zjawiła się dopiero na śniadanie. Z rana pogoda była dżdżysta, nieodpowiednia do przechadzki.
Całe towarzystwo zebrało się w salonie. Arkadiusz wziął ostatni numer jakiegoś czasopisma i
zaczął głośno czytać. Księżni- czka, swoim zwyczajem, naprzód zrobiła zdziwioną minę, jak gdyby
Arkadiusz knuł coś nieprzyzwoitego, potem spojrzała na niego gniewnie, ale on nie zwrócił na nią
uwagi.
— Eugeniuszu Wasiliczu — rzekła Anna Siergiejewna — chodźmy do mnie... Chcę pana
zapytać... Wymienił pan wczoraj pewien podręcznik...
Wstała i skierowała się ku drzwiom. Księżniczka rozejrzała się wokół z takim wyrazem
twarzy, jakby chciała powiedzieć: „Patrzcie, patrzcie, jak się dziwię!", i znowu wlepiła wzrok w
Arkadiusza, ale on podniósł głos i zamieniwszy spojrzenie z Katią, obok której siedział, czytał
dalej.
Odincowa szybkimi krokami szła do swego gabinetu. Bazarow szedł tuż za nią, nie
podnosząc oczu i tylko łowiąc uchem delikatny szelest sunącej przed nim jedwabnej sukni.
Odincowa zajęła ten sam fotel, w którym siedziała poprzedniego wieczora. Bazarow także usiadł
tam, gdzie wczoraj.
— Jak więc nazywa się ta książka? — zapytała po chwili milczenia.
— Pelouze et Fremy, Notions generales... — odpowiedział Bazarow. — Zresztą mogę pani
również polecić Ganota Traite elementaire de physique experimentale. W dziele tym są bardziej
przejrzyste rysunki i w ogóle ten podręcznik....
Odincowa wyciągnęła rękę.
— Eugeniuszu Wasiliczu, zechce mi pan wybaczyć, ale prosiłam pana tutaj nie po to, by
mówić o podręcznikach. Chciałabym wrócić do naszej wczorajszej rozmowy. Pan odszedł tak
nieoczekiwanie... Nie znudzę pana?
— Jestem do pani usług, Anno Siergiejewno. Ale o czym to rozmawialiśmy wczoraj?
Odincowa spojrzała na niego z ukosa.
— Mówiliśmy, zdaje się, o szczęściu. Opowiadałam panu o sobie. Powiedziałam teraz:
szczęście. Niechże mi pan powie, dlaczego nawet wtedy, gdy na przykład rozkoszujemy się
muzyką, pięknym wieczorem, rozmową z miłymi ludźmi, wszystko to wydaje się raczej aluzją do
jakiegoś niezmierzonego, gdzieś istniejącego szczęścia niż szczęściem rzeczywistym, to znaczy
takim, które jest naszym udziałem? Dlaczego tak jest? A może pan takich uczuć nie doświadcza?
— Zna pani przysłowie: „Tam dobrze, gdzie nas nie ma"? — spytał Bazarow. — Zresztą
mówiła mi pani wczoraj, że nie jest pani zadowolona z życia. Mnie takie myśli nawet nie
przychodzą do głowy.
— Może wydają się panu śmieszne?
— Nie, po prostu nie przychodzą mi do głowy.
— Doprawdy? Wie pan, bardzo bym chciała wiedzieć, o czym pan myśli?
— Nie rozumiem pani.
— Niechże pan posłucha, od dawna już pragnę porozmawiać z panem poważnie. Nie trzeba
panu mówić, sam wie pan dobrze, że nie należy pan do ludzi przeciętnych; jest pan jeszcze młody,
ma pan przed sobą całe życie. Do czego się pan przygotowuje? Jaka przyszłość pana czeka, a
raczej, jaki cel pragnie pan osiągnąć, do czego pan dąży, co pan czuje? Słowem, chcę wiedzieć, kim
pan jest, jaki pan jest?
— Pani mnie zadziwia, Anno Siergiejewno. Wie pani, że zajmuję się naukami
przyrodniczymi, kim zaś jestem...
— Tak, kim pan jest?
— Miałem już zaszczyt oświadczyć pani, że jestem przyszłym lekarzem powiatowym.
Anna Siergiejewna poruszyła się niecierpliwie.
— Dlaczego pan mi to mówi? Sam pan w to przecież nie wierzy. Tak mógłby mi
odpowiedzieć Arkadiusz, ale nie pan.
— Dlaczego Arkadiusz?...
— Ach, niechże pan przestanie! Czy to możliwe, żeby się pan zadowolił tak skromną
działalnością; sam pan przecież zawsze zapewnia, że medycyna dla pana nie istnieje. Pan — ze
swoją ambicją — powiatowym lekarzem! Odpowiada mi pan tak, żeby mnie zbyć, bo nie ma pan
do mnie zaufania. Czy wie pan jednak, Eugeniuszu Wasiliczu, że potrafiłabym pana zrozumieć?
Sama byłam biedna i ambitna jak pan; byłam może wystawiona na takie same co i pan próby.
— Bardzo pięknie, Anno Siergiejewno, ale zechce mi pani wybaczyć... W ogóle nie
przywykłem się wypowiadać, a między panią a mną jest taki dystans...
— Jaki dystans? Znowu mi pan powie, że jestem arystokratką? Dość, Eugeniuszu
Wasiliczu; zdaje się, że dowiodłam panu...
— A poza tym — przerwał Bazarow — po cóż mówić i myśleć o przyszłości, która na ogół
nie zależy od nas? Jeżeli się zdarzy, że człowiek coś zrobi w życiu — tym lepiej; jeżeli zaś
wypadnie inaczej, to przynajmniej będzie rad, że nie gadał na próżno.
— Pan nazywa przyjacielską rozmowę gadaniną... A może sądzi pan, że jako kobieta nie
zasługuję na pańskie zaufanie? Przecież pan nami wszystkimi gardzi.
— Panią nie gardzę, Anno Siergiejewno, pani wie o tym.
— Nie, nie wiem... ale przypuśćmy: rozumiem, że nie chce pan mówić o swojej przyszłej
działalności, ale to, co się teraz w panu dzieje...
— Dzieje! — powtórzył Bazarow. — Jakby tu chodziło o jakieś państwo czy
społeczeństwo! W każdym, razie nie ma w tym nic ciekawego; zresztą, czy człowiek zawsze może
głośno powiedzieć, co się w nim „dzieje"?
— Nie widzę powodu, dlaczego nie można by wypowiedzieć tego, co się ma na sercu.
— Pani to potrafi? — zapytał Bazarow.
— Potrafię — odpowiedziała Anna Siergiejewna po chwili wahania.
Bazarow schylił głowę.
— Jest pani szczęśliwsza ode mnie.
Anna Siergiejewna spojrzała na niego pytająco.
— Jak pan chce — ciągnęła dalej — a jednak coś mi mówi, że spotkaliśmy się nie na
próżno, że będziemy dobrymi przyjaciółmi. Jestem przekonana, że ta pańska — jakby to
powiedzieć — sztywność, powściągliwość zniknie wreszcie.
— Pani zauważyła moją powściągliwość?... Moją — jak pani jeszcze się wyraziła...
sztywność?
— Tak.
Bazarow wstał i podszedł do okna.
— Chciałaby pani poznać przyczynę tej powściągliwości, wiedzieć, co się we mnie dzieje?
— Tak — powtórzyła Odincowa z jakimś niepojętym jeszcze dla niej przestrachem.
— Pani się nie pogniewa?
— Nie.
— Nie? — Bazarow sfał odwrócony do niej plecami. — Więc niech pani wie, że kocham
panią głupio, jak wariat... Domagała się pani — proszę.
Odincowa wyciągnęła ręce przed siebie; Bazarow oparł czoło o szybę. Dusił się, dygotał
cały. Ale nie było. to nieśmiałe drżenie młodzieńcze ani też słodki lęk pierwszego wyznania:
wstrząsała nim namiętność, silna i gwałtowna, namiętność podobna do gniewu, czy może tak mu
bliska... Odincowa poczuła lęk, zrobiło się jej go żal..:
— Eugeniuszu Wasiliczu... — powiedziała i mimo woli w jej głosie zadźwięczała tkliwość.
Odwrócił się szybko, rzucił na nią płomienne spojrzenie i chwyciwszy ją za ręce, nagle
przyciągnął ku sobie.
Nie od razu uwolniła się z jego objęć; ale w chwilę potem stała już daleko w kącie pokoju i
patrzyła stamtąd na Bazarowa. Rzucił się ku niej.
— Pan mnie nie zrozumiał — wyszeptała pośpiesznie, przerażona. Zdawało się, że
krzyknie, jeśli Bazarow zrobi jeszcze jeden krok. Bazarow przygryzł wargi i wyszedł.
W pół godziny później służąca podała Annie Siergiejewnie kartkę od Bazarowa; zawierała
jedno tylko zdanie: „Mam wyjechać dzisiaj, czy mogę zostać do jutra?" „Po cóż wyjeżdżać? Nie
zrozumiałam Pana i Pan mnie nie zrozumiał" — odpisała Anna Siergiejewna i pomyślała: „Siebie
także nie rozumiałam."
Aż do obiadu nie opuszczała swojego gabinetu i wciąż chodziła tam i z powrotem z
założonymi rękoma, od czasu do czasu przystając przed oknem lub przed lustrem; powoli wodziła
chusteczką po szyi, na której wciąż majaczyła się jej paląca plama. Pytała siebie, co ją zmusiło do
tego, żeby, jak mówił Bazarow, domagać się od niego szczerości; czy może sama coś
podejrzewała? — Jestem winna — powiedziała głośno — ale nie mogłam tego przewidzieć. —
Wpadała w zadumę i oblewała się rumieńcem przypominając sobie zwierzęcą prawie twarz
Bazarowa, kiedy rzucił się ku niej.
— A może? — rzekła nagle, przystanęła i potrząsnęła lokami... Zobaczyła się w lustrze; jej
odrzucona w tył głowa z tajemniczym uśmiechem wpół przymkniętych oczu i rozchylonych ust
mówiła w tej chwili coś takiego, co ją samą wprawiało w zmieszanie...
„Nie — postanowiła wreszcie — Bóg wie, dokądby to zaprowadziło, z takimi rzeczami nie
można żartować, spokój przecież jest najwięcej wart na świecie."
Jej spokój nie został naruszony, ale posmutniała i nawet rozpłakała się, sama nie wiedząc
dlaczego, na pewno jednak nie z powodu doznanej obrazy. Nie czuła się obrażona: raczej czuła się
winna. Pod wpływem rozmaitych, niejasnych uczuć, świadomości, że życie przemija, pragnienia
nowości, zmusiła się, by dojść do określonej granicy; ale gdy spróbowała dojrzeć co kryje się za
nią, zabaczyła nie otchłań nawet, lecz nicość... a może ohydę.
XIX
Chociaż Odincowa była bardzo opanowana i potrafiła odrzucić wszelkie przesądy, czuła się
jakoś nieswojo, gdy zjawiła się w jadalni przy obiedzie. Obiad zresztą minął dość gładko.
Przyjechał Porfiriusz Płatonowicz i opowiadał anegdoty; wrócił dopiero co z miasta. Powiedział
mię- dzy innymi, że gubernator Bourdaloue rozkazał nosić ostrogi swoim urzędnikom do
szczególnych poruczeń, na wypadek jeśli wyśle ich gdzieś konno. Arkadiusz półgłosem rozmawiał
z Katią i dyplomatycznie nadskakiwał księżniczce. Bazarow uparcie i ponuro milczał. Odincowa
dwakroć spojrzała mu prosto w twarz, złą i surową; oczy miał opuszczone, a w każdym rysie widać
było pogardliwą determinację.
„Nie... nie... nie..." — pomyślała. Po obiedzie wyszła z wszystkimi do ogrodu, a widząc, że
Bazarow pragnie z nią mówić, zrobiła kilka kroków w bok i przystanęła. Zbliżył się do niej, ale i
teraz nie podniósł oczu, tylko powiedział głucho:
— Muszę panią przeprosić, Anno Siergiejewno. Pani na pewno się na mnie gniewa.
— Nie, nie gniewam się, Eugeniuszu Wasiliczu — odrzekła — ale jestem zmartwiona.
— Tym gorzej. W każdym razie jestem dostatecznie ukarany. Zgodzi się pani zapewne, że
jestem w niezwykle głupiej sytuacji. Pani napisała: „Po co wyjeżdżać?" Ale ja nie mogę i nie chcę
zostać. Jutro mnie tutaj nie będzie.
— Eugeniuszu Wasiliczu, dlaczego pan...
— Dlaczego odjeżdżam?
— Nie, chciałam powiedzieć coś innego.
— Co się stało, to się nie odstanie, Anno Siergiejewno... Doszłoby do tego prędzej czy
później. Ą zatem muszę wyjechać. Mógłbym zostać tylko pod jednym warunkiem; ale ten warunek
nigdy nie zostanie spełniony. Przecież, proszę wybaczyć moje zuchwalstwo, pani mnie nie kocha i
nie pokocha nigdy?
Oczy Bazarowa zabłysły na chwilę pod ciemnymi brwiami.
Anna Siergiejewna nie odpowiedziała. „Boję się tego człowieka" — przemknęło jej przez
myśl.
— Żegnam panią — rzekł Bazarow, jak gdyby odgadując jej myśl, i ruszył w stronę domu.
Anna Siergiejewna powoli poszła za nim i zawoławszy Katię, wzięła ją pod rękę. Nie
rozstawała się z nią aż do wieczora. Nie siadła do kart i wciąż się śmiała, co wyraźnie kłóciło się z
jej przybladłą, zakłopotaną twarzą. Arkadiusz nic nie rozumiał i obserwował ją tak, jak obserwują
młodzi ludzie, to znaczy nieustannie pytał sam siebie: cóż to oznacza? Bazarow zamknął się w
swoim pokoju, przyszedł jednak na herbatę; Anna Siergiejewna chciała mu powiedzieć jakieś
życzliwe słowo, ale nie wiedziała, jak zacząć rozmowę...
Nieoczekiwane zdarzenie wywiodło ją z zakłopotania: ochmistrz zameldował przyjazd
Sitnikowa.
Trudno opisać, z jakim impetem wpadł do pokoju młody postępowiec. Postanowiwszy z
właściwym sobie natręctwem pojechać na wieś do kobiety, której prawie nie znał i która nigdy go
nie zapraszała, lecz u której, wedle zebranych przez niego wiadomości, gościli rozumni i bliscy mu
ludzie, truchlał do szpiku kości i zamiast wygłosić przygotowane z góry przeprosiny i powitania,
wybełkotał coś zupełnie bez sensu, że Eudoksja Kukszina przysłała go, by się dowiedział o zdrowie
Anny Siergiejewny; że Arkadiusz Nikołajewicz również wyrażał się z największym uznaniem... Na
tym słowie utknął i stracił kontenans tak dalece, że usiadł na własnym kapeluszu. Ponieważ jednak
nikt go nie wypędził, Anna Siergiejewna zaś przedstawiła go nawet ciotce i siostrze, szybko wrócił
do równowagi i rozgadał się na dobre. Trywialność często bywa w życiu pożyteczna: tłumi zbyt
górnie nastrojone tony, ochładza zbyt pewne siebie lub zapamiętałe uczucia, przypominające o
swym bliskim z nimi pokrewieństwie. Dzięki przyjazdowi Sitnikowa wszystko stało się jakby
bardziej tępe, puste i proste; towarzystwo zjadło nawet bardziej obfitą kolację i rozeszło się na
spoczynek o pół godziny wcześniej niż zwykle.
— Mogę ci teraz powtórzyć — mówił leżąc w łóżku Arkadiusz do Bazarowa, który także
się rozebrał — to, coś mi powiedział kiedyś: „Czemu jesteś taki smutny? Spełniłeś na pewno jakiś
święty obowiązek?"
Od pewnego czasu obaj młodzi ludzie przybrali w stosunku do siebie postawę pozornie
swobodnego szyderstwa;
jest to zawsze oznaką ukrywanego niezadowolenia lub przemilczanych podejrzeń.
— Jutro wyjeżdżam do ojca — powiedział Bazarow. Arkadiusz podniósł się i oparł na
łokciu. Ogarnąło go zdziwienie i jak gdyby radość.
— Aha! — rzekł. — Dlatego jesteś smutny? Bazarow ziewnął.
— Zestarzejesz się rychło, jeżeli za dużo będziesz wiedział.
— A cóż Anna Siergiejewna? — ciągnął dalej Arkadiusz.
— Anna Siergiejewna?
— Chciałem powiedzieć: czy ona cię puści?
— Nie najmowałem się do niej na służbę. Arkadiusz zamyślił się; Bazarow położył się do
łóżka i odwrócił twarzą do ściany.
Kilka minut upłynęło w milczeniu.
— Eugeniuszu! — zawołał nagle Arkadiusz.
— No?
— Jadę jutro z tobą. Bazarow nie odpowiedział.
— Wrócę do domu — ciągnął dalej Arkadiusz. — Pojedziemy razem do chochłowskich
kolonii, tam weźmiesz u Fiedota konie. Z przyjemnością poznałbym twoich rodziców, ale obawiam
się, że będę krępował ich i ciebie. Później znów do nas przecie przyjedziesz?
— Zostawiłem u was swoje rzeczy — powiedział nie odwracając się Bazarow.
„Czemu mnie nie pytasz, dlaczego wyjeżdżam tak samo niespodzianie jak i ty? — pomyślał
Arkadiusz. — Doprawdy, dlaczego właściwie wyjeżdżamy?" — rozważał dalej. Nie potrafił
odpowiedzieć na własne pytanie; w sercu czuł gorycz. Zdawał sobie sprawę, że ciężko mu będzie
rozstać się 'z owym życiem, do którego tak przywykł, ale jakoś dziwnie byłoby pozostać samemu.
„Coś między nimi zaszło — tłumaczył sobie — po cóż więc mam tu sterczeć po jego odjeździe?
Obrzydnę jej zupełnie; stracę wszystko do reszty." Wyobraził sobie Anną Siergiejewnę; powoli
inne rysy zaczęły zacierać piękną twarz młodej wdowy.
— Kati też szkoda! — szepnął Arkadiusz do poduszki, na którą spadła już łza... Nagle
potrząsnął głową i głośno powiedział:
— Po kiego diabła przyjechał tu ten dureń Sitnikow? Bazarow poruszył się na łóżku, po
czym zaczął mówić:
— Widzę, bracie, żeś jeszcze głupi. Tacy jak Sitnikow są niezbędni. Zrozum, że potrzebny
im taki bęcwał. Wyższe duchy na nic się tu nie zdadzą.
„Oho! — pomyślał Arkadiusz i nagle ujrzał przez chwilę bezdenną przepaść pychy
Bazarowa. — Więc jesteśmy wyższe duchy? A raczej ty jesteś wyższym duchem, bęcwałem zaś
chyba ja?"
— Tak — powtórzył ponuro Bazarow — głupiś jeszcze.
Odincowa nie okazała szczególnego zdziwienia, gdy nazajutrz Arkadiusz powiedział jej, że
wyjeżdża z Bazarowem. Wyglądała na zmęczoną i roztargnioną. Katia milcząc spojrzała na niego
poważnie, księżniczka nawet przeżegnała się pod swoim szalem, tak że nie mógł tego nie dostrzec;
tylko Sitnikow zgoła się stropił. Dopiero co zszedł na śniadanie w nowym, eleganckim, tym razem
nie słowianofilskim stroju; poprzedniego dnia zadziwił służącego mnóstwem przywiezionej
bielizny, a tu raptem opuszczają go towarzysze! Zaczął przebierać nogami, miotać się jak goniony
przez ogary zając na skraju lasu, i nagle, z przestrachem, nieledwie krzycząc oświadczył, że także
ma zamiar wyjechać. Odincowa go nie zatrzymywała.
— Mam bardzo wygodną kolaskę — dodał nieszczęsny młodzieniec zwracając się do
Arkadiusza. — Mógłbym pana podwieźć, a Eugeniusz Wasilicz pojedzie pańskim tarantasem; tak
będzie nawet wygodniej.
— Ależ panu nie po drodze, a przy tym do mnie jest daleko.
— Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi; czasu mamy sporo i muszę jeszcze coś załatwić w
tamtych stronach.
— Propinacje? — zapytał Arkadiusz ze zbył już widoczną pogardą.
Ale Sitnikow był tak zdesperowany, że wbrew swojemu zwyczajowi nawet się nie
roześmiał.
— Zapewniam pana, że kolaska jest bardzo wygodna — bąknął — dla wszystkich starczy
miejsca.
— Nie martwcie, panowie, monsieur Sitnikowa odmową — rzekła Anna Siergiejewna.
Arkadiusz spojrzał na nią i wymownie schylił głowę. Goście wyjechali po śniadaniu.
Żegnając się z Bazarowem Odincowa wyciągnęła do niego rękę i rzekła:
— Zobaczymy się jeszcze, prawda?
— Jak pani każe — odpowiedział Bazarow.
— Zobaczymy się zatem.
Arkadiusz pierwszy wyszedł na ganek i wsiadł do kolaski Sitnikowa. Ochmistrz pomagał
mu z szacunkiem, lecz Arkadiusz z przyjemnością by go pobił lub wybuchnął płaczem. Bazarow
zajął miejsce w tarantasie. Gdy przyjechali do chochłowskich kolonii, Arkadiusz poczekał, aż
Fiedot, właściciel zajazdu, zaprzęgnie konie, po czym podszedł do tarantasu i z dawnym
uśmiechem rzekł do Bazarowa:
— Eugeniuszu, weź mnie z sobą; chcę do ciebie pojechać.
— Siadaj — wycedził przez zęby Bazarow. Sitnikow, który chwacko pogwizdując
przechadzał się wokół kolaski, usłyszawszy te słowa rozdziawił usta; Arkadiusz z zimną krwią
zabrał swój bagaż z kolaski, usiadł obok Bazarowa, uprzejmie ukłonił się byłemu towarzyszowi
podróży i krzyknął: „Jazda!" Tarantas potoczył się i wkrótce znikł z oczu. Sitnikow, do reszty zbity
z tropu, spojrzał na swego stangreta, ale ten wymachiwał tylko batem nad ogonem lejcowego konia.
Sitnikow skoczył więc do kolaski, huknął na dwóch przechodzących chłopów: — Włóżcie czapki,
durnie! — i pojechał do miasta, dokąd przybył bardzo późno; następnego dnia „obu wstrętnym
pyszałkom i grubianom" dobrze dostało się u pani Kukszin.
Siadając do tarantasu Arkadiusz mocno uścisnął rękę Bazarowa i długo nic nie mówił.
Bazarow jak gdyby zrozumiał ów uścisk i milczenie. Poprzedniej nocy nie spał zupełnie, przez
ostatnie kilka dni nie palił i prawie nic nie jadł. Pod nasuniętą na czoło czapką posępnie i ostro
zaznaczał się jego wychudły profil.
— Cóż, bracie — powiedział wreszcie — daj no papierosa. Spójrz, żółty mam język?
— Żółty — odrzekł Arkadiusz.
— Tak... Dlatego papieros nie smakuje. Rozklekotała się maszyna.
— Rzeczywiście, zmieniłeś się ostatnio — zauważył Arkadiusz.
— To nic! Jakoś wybrniemy. Przykro mi tylko ze względu na matkę; okropnie wrażliwa:
jeśli brzuch ci nie urósł i nie jesz dziesięć razy na dzień, wpada w desperację. Z ojcem nie ma
zmartwienia, bywał na wozie i pod wozem. Nie, nie mogę palić — dodał i cisnął papierosa w kurz
przydrożny.
— Do twego majątku jest dwadzieścia pięć wiorst? — zapytał Arkadiusz.
— Tak. Zapytaj zresztą tego mędrca.
Wskazał na siedzącego na koźle chłopa, Fiedotowego parobka.
Ale mędrzec odpowiedział, że „kto ich tam wie, wiorsty tutaj nie mierzone", i dalej klął
półgłosem dyszlowego konia, że „głowizną liga", czyli szarpie łbem. — Tak, tak — powiedział
Bazarow — oto dla ciebie nauczka, mój młody przyjacielu, bardzo pożyteczny przykład. Diabli
wiedzą, co za brednie. Nie dość, że człowiek na nitce wisi, że w każdej chwili może się pod nim
otworzyć przepaść, jeszcze sam sobie wymyśla najrozmaitsze przykrości i psuje sobie życie.
— Do czego właściwie zmierzasz? — zapytał Arkadiusz.
— Do niczego nie zmierzam, wprost powiadam, żeśmy obaj bardzo głupio się prowadzili.
Co tu gadać! Już na klinice zauważyłem, że kto nie folguje swemu cierpieniu, zawsze je pokona.
— Niezupełnie cię rozumiem — rzekł Arkadiusz — zdaje się, że nie masz powodu się
skarżyć.
— Jeśli więc niezupełnie mnie rozumiesz, powiem ci tyle: myślę, że lepiej kamienie tłuc
przy drodze niż pozwolić, by kobieta zapanowała nad tobą choćby w najmniejszym stopniu.
Wszystko to... — Bazarow miał już użyć swego ulubionego słowa „romantyzm", ale powstrzymał
się i rzekł —...brednie. Nie uwierzysz mi teraz, ale powiadam ci: znaleźliśmy się w towarzystwie
kobiet i było nam przyjemnie; lecz rzucić takie towarzystwo, to jakby w upalny dzień zanurzyć się
w zimnej wodzie. Mężczyzna nie ma czasu na podobne głupstwa; mężczyzna powinien być
okrutny, jak głosi znakomite hiszpańskie przysłowie. Hej, mój zacny — zawołał zwracając się do
siedzącego na koźle chłopa — masz ty żonę?
Chłop ukazał obu przyjaciołom swoją płaską, przyślepą twarz.
— Żonę? Mam. Jakże bez żony? — Bijesz ją?
— Żonę? Różnie bywa. Bez powodu nie biję. — Znakomicie. No, a ona ciebie bije? Chłop
szarpnął lejcami.
— Co też mówicie, panie. Tylko byście żartowali... — Najwidoczniej się obraził.
— Słyszysz, Arkadiuszu Nikołajewiczu? A nas przecież pobito... Ot, co znaczy być
wykształconym człowiekiem.
Arkadiusz roześmiał się z przymusem, a Bazarow odwrócił się i przez cały czas nie odezwał
się już ani słowem.
Droga tak się dłużyła, że dwadzieścia pięć wiorst wydało się Arkadiuszowi niczym
pięćdziesiąt. Ale wreszcie na stoku pochyłego wzgórza ukazała się niewielka wioska, gdzie
mieszkali rodzice Bazarowa. Obok niej, w młodym brzozowym lasku, widać było dworek kryty
słomianą strzechą. Przy pierwszej chacie stali dwaj chłopi w czapkach i kłócili się. — Stara z ciebie
świnia — mówił jeden do drugiego — a przecie gorszy jesteś od małego prosiaka. — A twoja żona
czarownica — odciął się drugi.
— Ze swobody zachowania się — zauważył Bazarow — i soczystości zwrotów możesz
wnosić, że chłopi mojego ojca nie są zbyt uciskani. Ale właśnie ojciec wychodzi na ganek swej
siedziby! Usłyszał zapewne dzwoneczki. Tak, to on, poznaję. Ho, ho! Ale jakże biedak posiwiał!
XX
Bazarow wychylił się z tarantasu, Arkadiusz zaś wysunął głowę zza pleców swojego
towarzysza i ujrzał na ganku wysokiego, chudego mężczyznę o nastroszonych włosach i cienkim,
orlim nosie, odzianego w starą wojskową, rozpiętą kurtką. Stał rozstawiwszy nogi, palił długą fajkę
i mrużył oczy od słońca.
Konie zatrzymały się.
— Przyjechałeś wreszcie — powiedział ojciec Bazarowa wciąż paląc, chociaż cybuch
skakał mu między palcami. — No, wyłaź, wyłaź, pocałujemy się.
Objął syna... — Jeniusza, Jeniusza — rozległ się drżący głos kobiecy. Drzwi otworzyły się i
na progu stanęła okrągła, niziutka staruszka w białym czepku i krótkim barwnym kaftaniku.
Jęknęła, zachwiała się i na pewno by upadła, gdyby Bazarow jej nie podtrzymał. Jej pulchne ręce w
mgnieniu oka otoczyły szyję Bazarowa, głowa przypadła do jego piersi, i wszystko ucichło. Słychać
było tylko jej urywany szloch.
Stary Bazarow głęboko oddychał i mrużył oczy bardziej niż poprzednio.
— No, dosyć, dosyć, Arisza! Przestań — powiedział wymieniwszy spojrzenie z
Arkadiuszem, który stał nieruchomo przy tarantasie, podczas gdy chłop na koźle aż odwrócił głowę.
— Dajże spokój! Przestań, proszę!
— Ach, Wasiliu Iwanyczu — wyszeptała staruszka. — Ileż to czasu nie widziałam mojego
złotego Jeniuszy... — i nie rozplatając rąk oderwała od Bazarowa swoją mokrą od łez, pełną
zmarszczek, rozrzewnioną twarz, spojrza- ła na niego uszczęśliwionym, a zarazem ubawionym
spojrzeniem i znowu do niego przypadła.
— No, tak, oczywiście, to naturalny porządek rzeczy — powiedział Wasilij Iwanowicz —
ale lepiej chodźmy do pokoju. Gość przyjechał z Eugeniuszem. Pan wybaczy — dodał zwracając
się do Arkadiusza i z lekka szurnął nogą. — Rozumie pan: kobieca słabość, no i serce matki...
Ale i jemu drgały usta, brwi i trząsł się podbródek... Starał się jednak opanować i przybrać
wygląd prawie obojętny. Arkadiusz skłonił się.
— Chodźmy, mateczko — rzekł Bazarow i poprowadził do domu osłabłą staruszkę.
Umieściwszy ją w wygodnym fotelu, raz jeszcze szybko uścisnął ojca i przedstawił mu Arkadiusza.
— Rad jestem z całego serca — rzekł Wasilij Iwanowicz — tylko niech pan wybaczy:
bardzo tu u nas zwyczajnie, na wojskową modłę. Arino Własiewno, uspokój się, proszę! Co sobie o
nas pomyśli nasz gość?
— Ach, panie — powiedziała przez łzy staruszka — nie mam zaszczytu znać imienia...
— Arkadiusz Nikołajewicz — dobitnie, choć półgłosem podpowiedział Wasilij Iwanowicz.
— Wybacz pan głupiej kobiecie. — Staruszka wysiąkała nos i przechylając głowę raz w
prawo, raz w lewo, dokładnie otarła oczy. — Proszę mi wybaczyć. Myślałam przecie, że umrę, nie
doczekam się mego sy...neczka.
— Ale doczekałaś się, dobrodziejko — podchwycił Wasilij Iwanowicz. — Tania — zwrócił
się do nieśmiało wyglądającej zza drzwi bosej dziewczynki, lat około trzynastu, w
jaskrawoczerwonej perkalowej sukience — przynieś pani szklankę wody na tacy, słyszysz? Wy zaś,
moi panowie — dodał ze staroświecką elegancją — pozwólcie do gabinetu starego weterana.
— Jeszcze choć raz cię uściskam, Jeniusza — jęknęła Arina Własiewna. Bazarow pochylił
się ku niej. — Jakżeś ty wypiękniał!
— Wypiękniał czy nie wypiękniał — zauważył Wasilij
Iwanowicz — ale to mężczyzna, jak powiadają: omfe. Mam jednak nadzieję, Arino
Własiewno, że teraz, kiedy zaspokoiłaś już potrzebę swojego macierzyńskiego serca, pomyślisz o
strawie dla naszych drogich gości; wiadomo, nie tylko duchem człowiek żyje. Staruszka wstała z
fotela.
— Zaraz stół będzie nakryty; sama pobiegnę do kuchni i każę nastawić samowar, wszystko
będzie, wszystko. Przecie trzy lata go nie widziałam, nie karmiłam, nie poiłam, czy to lekko?
— No, uważaj, gosposiu, żeby wstydu nie było; wy zaś, panowie, proszę za mną! Oto i
Timofieicz przyszedł z tobą się przywitać, Eugeniuszu. Ucieszył się stary. Prawda? Ucieszyłeś się,
stary brodaczu, co? Proszę za mną!
I Wasilij Iwanowicz ruszył naprzód, szurając i człapiąc przydeptanymi pantoflami.
Domek składał się z sześciu małych pokoików. Jeden z nich, do którego weszli przyjaciele,
nosił nazwę gabinetu. Stół na grubych nogach, zawalony poczerniałymi od kurzu, jak gdyby
zakopconymi papierami, zajmował całą przestrzeń od okna do okna; na ścianach wisiała broń
turecka, nahajki, szabla, dwie mapy, jakieś rysunki anatomiczne, portret Hufelanda, monogram z
włosów w czarnej ramce i dyplom pod szkłem; skórzana, zapadnięta gdzieniegdzie i podarta kanapa
mieściła się między dwiema ogromnymi czeczotkowymi szafami; na półkach stały w nieładzie
książki, pudełeczka, wypchane ptaki, słoiki, buteleczki; w jednym z kątów widać było popsutą
maszynę elektryczną.
— Uprzedziłem pana, miły mój gościu — zaczął Wasilij Iwanowicz — że mieszkamy tutaj
niczym na biwaku...
— Przestań, po co się tłumaczysz? — przerwał Baza- row. — Kirsanow wie doskonale, że
nie jesteśmy krezusami i że nie masz pałacu. Gdzie go umieścić, oto pytanie?
— Ależ Eugeniuszu! W oficynie jest wyborny pokoik, będzie tam panu bardzo dobrze.
— Masz zatem oficynkę?
— A jakże, tam gdzie łaźnia, proszę panicza — wtrącił Timofieicz.
— To znaczy obok łaźni — spiesznie dodał Wasilij Iwanowicz. — Teraz mamy lato... Zaraz
tam pobiegnę, wydam polecenia; ty zaś, Timofieicz, zanieś rzeczy pana. Tobie, Eugeniuszu, dam
oczywiście mój gabinet. Suum cuique.
— No, widzisz! To przezabawny i najlepszy w świecie człowiek — rzekł Bazarow, gdy
tylko Wasilij Iwanowicz wyszedł. — Taki sam dziwak jak twój ojciec, ale w innym rodzaju. Tylko
zbyt wiele gada.
— Twoja matka, jak widzę, też zacności kobieta — zauważył Arkadiusz,
— Tak, dobra, prosta. Zobaczysz, jaki nam obiad wyszykuje!
— Nie spodziewaliśmy się dzisiaj panicza i nie przywieźliśmy wołowinki — powiedział
Timofieicz, który przed chwilą przyniósł walizę Bazarowa.
— Obejdzie się bez wołowinki, jak nie ma, to nie! Bieda, powiadają, nie hańbi.
— Ile dusz ma twój ojciec? — zapytał nagle Arkadiusz.
— Majątek jest własnością matki; zdaje się, że piętnaście.
— Dwadzieścia dwie — zauważył urażony Timofieicz. Rozległo się człapanie pantofli i
znów zjawił się Wasilij Iwanowicz.
— Za chwilę pokój będzie gotów na pana przyjęcie — zawołał triumfalnie — Arkadiuszu...
Nikołajewiczu? Zdaje się, że tak należy się do pana zwracać? A oto pański służący — dodał
wskazując krótko ostrzyżonego chłopca w niebieskim, podartym na łokciach kaftanie i
pożyczonych butach. — Nazywa się Fied'ka. Powtarzam znowu, chociaż syn zabrania: proszę nam
wybaczyć. Zresztą fajkę nabić potrafi. Przecie pan pali?
— Palę raczej cygara — odrzekł Arkadiusz.
— I bardzo rozsądnie pan czyni. Sam wolą cygara, ale w naszych odległych okolicach
bardzo trudno je dostać.
— No, dosyć już biadolenia — przerwał znowu Bazarow. — Siądź lepiej tu, na kanapie, i
niechże ci się przyjrzę.
Wasilij Iwanowicz roześmiał się i usiadł. Z twarzy był bardzo podobny do syna, tylko czoło
miał niższe i bardziej wąskie, a usta trochę szersze; nieustannie chodził, poruszał ramionami, jak
gdyby ubranie uciskało go pod pachami, mrugał, kaszlał przebierał palcami podczas gdy jego syn
odznaczał się jakąś niedbałą powolnością ruchów.
— Dość biadolenia! — powtórzył Wasilij Iwanowicz. — Nie myśl, Eugeniuszu, że
chciałem wzruszyć gościa, że to w takiej zapadłej dziurze mieszkamy. Przeciwnie, uważam, że dla
myślącego człowieka nie ma zapadłych dziur. Staram się zresztą w miarę możności, nie poróść, jak
powiadają, pleśnią, nie zostać w tyle.
Wasilij Iwanowicz wyciągnął z kieszeni nową, żółtą fularową chustkę, którą zdążył wziąć
idąc do pokoju Arkadiusza, i wywijając nią w powietrzu, ciągnął dalej:
— Nie mówię już o tym, że moi chłopi są na czynszu i że oddałem im ziemię za połowę
zbioru, co stanowi dla mnie dotkliwą stratę. Uważałem to za swój obowiązek, sam rozsądek tak
dyktuje, chociaż inni właściciele ani o tym pomyślą; mówię o naukach i wykształceniu.
— Tak, widzę tu właśnie „Przyjaciela Zdrowia" na rok 1855 — zauważył Bazarow.
— Stary kolega przysyła mi go po znajomości — szybko rzucił Wasilij Iwanowicz. — Ale
mamy też niejakie pojęcie o frenologii — dodał zwracając się zresztą głównie do Arkadiusza i
wskazując stojącą na szafie niewielką gipsową główkę, podzieloną na oznaczone liczbami
prostokąty. — Wiemy kto Schoenlein, kto Rademacher.
— Więc jeszcze wierzą w Rademachera w*** guberni? — zapytał Bazarow.
Wasilij Iwanowicz zakaszlał.
— W guberni... Panowie oczywiście wiecie lepiej; gdzie nam do was? Przecież wy macie
zająć nasze miejsce. W swoich czasach taki zwolennik teorii humorów jak Hoffman czy Brown ze
swym witalizmem wydawali się śmieszni, a przecież byli kiedyś sławni. Rademachera zastąpił wam
ktoś nowy, więc teraz uznajecie już tylko tego nowego, ale za dwadzieścia lat z niego także będą się
śmiać.
— Powiem ci na pociechę — rzekł Bazarow — że my teraz w ogóle śmiejemy się z
medycyny i nikogo nie uznajemy.
— Jak to? Przecież chcesz być lekarzem? — Tak, lecz jedno drugiemu nie przeszkadza.
Wasilij Iwanowicz pogrzebał środkowym palcem w fajce, gdzie znajdowało się jeszcze nieco
gorącego popiołu.
— Może, może, nie będę się spierał. Bo któż ja jestem? Dymisjonowany sztabslekarz,
wolatu; teraz zostałem agronomem. Służyłem w brygadzie pańskiego dziadka — zwrócił się znowu
do Arkadiusza — tak, tak, wiele w swoim życiu widziałem. W jakich towarzystwach bywałem,
jakich znałem ludzi! Tak jak mnie pan tu przed sobą widzi, badałem puls księciu Wittgensteinowi,
Żukowskiemu. Takich to ludzi znałem w armii południowej, po roku czternastym, rozumie pan —
mówiąc to Wasilij Iwanowicz znacząco zacisnął wargi. — Wszystkich znałem! tak, ale moje
zadanie jest skromne: pilnuj swego lancetu, i basta! Pański dziadek to był godny człowiek,
prawdziwy żołnierz.
— Przyznaj się, tępy był jak pień, co? — leniwym głosem rzekł Bazarow.
— Ach, Eugeniuszu, jak ty się wyrażasz, bój się Boga!... Oczywiście, generał Kirsanow nie
należał do liczby...
— No, dajmy mu pokój — przerwał Bazarow. — Kiedy jechałem tutaj, ucieszyłem się
widząc, że twój brzozowy lasek pięknie wyrósł.
Wasilij Iwanowicz ożywił się.
— Popatrz tylko, jaki mam teraz ogród! Sam każde drzewko sadziłem. Owoce są i jagody, i
wszelkie zioła lekarskie. Mędrkujcie, jak chcecie, panowie młodzi, a przecie stary Paraeelsus
powiedział świętą prawdę: in herbis, verbis et lapidibus ... Wiesz przecież, że przestałem
praktykować, a jednak ze dwa razy na tydzień trzeba wracać do dawnego zawodu. Przychodzą po
radę, nie można wypędzić. Zdarza się, że biedacy proszą o pomoc. Lekarzy wcale tu nie ma.
Wyobraź sobie, że pewien mój sąsiad, dymisjonowany major, także leczy. Pytałem, czy uczył się
medycyny. Powiadają mi: nie, nie uczył się, raczej z filantropii... Cha, cha, z filantropii! Co? cha,
cha, cha, cha!
— Fied'ka, nabij mi fajkę! — ostrym tonem powiedział Bazarow.
— Jest tu jeszcze inny lekarz; przyjeżdża do chorego — ciągnął dalej jak gdyby z rozpaczą
w głosie Wasilij Iwanowicz — a chory już ad patres ; służący nie wpuszcza doktora, powiada:
„Za późno." Doktor tego nie oczekiwał, zmieszał się i pyta: „Powiedz, czy twój pan przed śmiercią
miał czkawkę?" — „Ano, tak." — „Długo to trwało?" — „Długo." — ,,No, to wszystko w
porządku", i jazda z powrotem. Cha, cha!
Nikt się nie roześmiał prócz starego Bazarowa; Arkadiusz zdobył się jedynie na grymas
podobny do uśmiechu, Bazarow zaś zaciągnął się fajką. Rozmowa toczyła się w ten sposób około
godziny. Arkadiusz wstąpił jeszcze do swojego pokoju: była to ubieralnia przy łaźni, ale bardzo
przyjemna i czysta. Wreszcie weszła Tania mówiąc, że obiad już gotów.
Wasilij Iwanowicz wstał pierwszy.
— Chodźmy, panowie! Zechciejcie wybaczyć, jeśli was znudziłem. Może moja gosposia
bardziej was zadowoli.
Obiad, chociaż przygotowany w pośpiechu, bardzo się udał, był nawet obfity, tylko wino nie
dopisało: czarny prawie kseres, kupiony przez Timofieicza w mieście u zna- jomego kupca,
zalatywał miedzią czy kalafonią; dokuczały też muchy. Zazwyczaj chłopak odpędzał je wielką
zieloną gałęzią; tym razem jednak Wasilij Iwanowicz odesłał go obawiając się krytyki ze strony
młodego pokolenia. Arina Własiewna ubrała się odświętnie: włożyła wysoki czepek z jedwabnymi
wstążkami i błękitny szal w deseń. Znów sobie popłakała na widok swego Jeniuszy, ale mąż nie
musiał jej już przywoływać do porządku: szybko otarła łzy, żeby nie zaplamić szala. Jedli tylko
młodzi; gospodarze byli już od dawna po obiedzie. Usługiwał Fied'ka, który, jak widać, nie
przezwyczajony do noszenia butów, odczuwał ich niezwykły ciężar; pomagała mu ślepa na jedno
oko kobieta o męskich rysach, zwana Anfisuszką, która pełniła obowiązki klucznicy, opiekunki
ptactwa domowego i praczki. Podczas obiadu Wasilij Iwanowicz chodził bez przerwy po pokoju i
ze szczęśliwym, a nawet pełnym błogości wyrazem twarzy mówił o poważnych obawach, jakie
budzi w nim polityka Napoleona i zagmatwana kwestia włoska. Arina Własiewna nie dostrzegała
Arkadiusza ani nie podsuwała mu potraw; podparłszy piąstką okrągłą twarz, której pełne wiśniowe
usta i pieprzyki na policzkach oraz nad brwiami nadawały wyraz ogromnie dobroduszny, nie
spuszczała oczu z syna i nieustannie wzdychała: ogromnie chciała się dowiedzieć, na jak długo
przyjechał, ale nie miała odwagi zapytać. „A jeśli powie, że na dwa dni?" — myślała i serce w niej
zamierało. Po pieczystym Wasilij Iwanowicz znikł na chwilę i wrócił z odkorkowaną butelką
szampana. „Chociaż żyjemy na odludziu — zawołał — w uroczystych wypadkach mamy czym się
rozweselić!" Nalał wina do trzech kielichów oraz małego kieliszka, wzniósł toast: „Na cześć
drogich gości", i jednym haustem, po wojskowemu, wychylił swój kielich zmuszając Arinę
Własiewnę do wypicia zawartości małego kieliszka aż do ostatniej kropli. Kiedy przyszła kolej na
konfitury, Arkadiusz, który nie znosił słodyczy, uważał jednak za swój obowiązek skosztować po
trosze z czterech różnych, świeżo zrobionych gatunków, tym bardziej że Bazarow odmówił
kategorycznie, i zaraz zapalił cygaro. Potem na stole zja- wiła się herbata ze śmietanką, masło i
obwarzanki; następnie Wasilij Iwanowicz zaprowadził wszystkich do ogrodu, żeby nacieszyć się
pięknością wieczoru. Przechodząc obok ławeczki szepnął do Arkadiusza:
— Lubię sobie tutaj pofilozofować patrząc na zachód słońca; to miejsce jest jakby
stworzone dla samotnika. A tam dalej posadziłem kilka ulubionych drzew Horacego.
— Cóż to za drzewa? — zapytał przysłuchując się Bazarow.
— No... akacje. Bazarow zaczął ziewać.
— Przypuszczam, że czas już, by podróżni spoczęli w objęciach Morfeusza — zauważył
Wasilij Iwanowicz.
— To znaczy czas spać! — podchwycił Bazarow. — Słuszna myśl. Istotnie, już czas.
Żegnając się z matką pocałował ją w czoło, ona zaś objęła go i ukradkiem, za jego plecami,
trzykrotnie pobłogosławiła go znakiem krzyża. Wasilij Iwanowicz odprowadził Arkadiusza do jego
pokoju, życząc mu „tak błogiego odpoczynku, jaki znałem w szczęśliwym wieku pana".
Rzeczywiście, Arkadiusz spał doskonale w ubieralni: pachniało tam miętą i dwa świerszcze
ćwierkały na przemian za piecem. Stamtąd Wasilij Iwanowicz udał się do swego gabinetu i siadłszy
na kanapie obok syna zamierzał z nim porozmawiać; lecz Bazarow natychmiast go odprawił
mówiąc, że chce mu się spać; nie zasnął jednak do rana. Szeroko otwartymi oczyma gniewnie
wpatrywał się w ciemność: wspomnienia dzieciństwa nie miały nad nim władzy, nie mógł się też
uwolnić od niedawnych przykrych wrażeń. Arina Własiewna najpierw pomodliła się do woli;
potem długo jeszcze rozmawiała z Anfisuszką, która, stojąc jak wryta przed swą panią i patrząc na
nią swoim jedynym okiem, tajemniczym szeptem dzieliła się z nią wrażeniami i uwagami na temat
Eugeniusza Wasiliewicza. Staruszce ż radości, od wypitego wina i dymu cygar zupełnie zakręciło
się w głowie; mąż próbował z nią rozmawiać, ale machnąwszy ręką dał za wygraną. Arina
Własiewna była prawdziwą rosyjską szlachcianecz- ką z dawnych czasów; powinna była żyć
dwieście lat temu, w epoce starej Moskwy. Była bardzo pobożna i sentymentalna, wierzyła we
wszelkie znaki, wróżby, zaklęcia, sny; wierzyła w opętanych, w duchy domowe i leśne, w złe
spotkania, uroki, ludowe leki, czwartkową sól, rychły koniec świata; wierzyła, że jeśli na
nabożeństwie wielkanocnym nie zgasną świece, będzie urodzaj na grykę, i że grzyb przestanie
rosnąć, jeśli zobaczy go ludzkie oko; wierzyła, że diabeł lubi trzymać się blisko wody i że każdy
Żyd ma na piersi krwawe znamię; bała się myszy, węży, żab, wróbli, pijawek, grzmotu, zimnej
wody, przeciągu, koni, kozłów, rudych ludzi i czarnych kotów oraz uważała, że świerszcz i pies to
nieczyste zwierzęta; nie jadła cielęciny, gołębi, raków, sera, szparagów, bulw, zająca ani arbuzów,
ponieważ rozcięty arbuz przypomina głowę Jana Chrzciciela; o ostrygach mówiła wzdrygając się;
lubiła dobrze zjeść, ale surowo przestrzegała postów; spała dziesięć godzin na dobę, ale nie kładła
się wcale, jeśli Wasilia Iwanowicza zabolała głowa; nie przeczytała żadnej książki prócz Alexisa,
czyli Chaty w lesie, pisała jeden, najwyżej dwa listy na rok, znała się na gospodarstwie, smażeniu
konfitur, suszeniu grzybów, chociaż nic sama nie robiła i w ogóle niechętnie ruszała się z miejsca.
Arina Własiewna była bardzo dobra i na swój sposób niegłupia. Wiedziała, że na świecie są
panowie, którzy powinni rozkazywać, i ludzie prości, którzy mają służyć, toteż nie raziła jej ani
pokora, ani pokłony do ziemi; ale z podwładnymi obchodziła się delikatnie i łagodnie, żaden ubogi
nie odszedł od niej bez jałmużny i nigdy o nikim źle nie mówiła, chociaż czasem lubiła
poplotkować. W młodości była bardzo ładna, grała na klawikordzie i trochę mówiła po francusku;
lecz w ciągu długoletnich wędró- wek z mężem, za którego wyszła wbrew woli, roztyła się i
zapomniała muzyki i francuskiego. Syna kochała i bała się niewypowiedzianie; zarząd majątkiem
zostawiła Wasiliowi Iwanowiczowi i do niczego się już nie wtrącała: wzdychała, wachlowała się
chusteczką i z przerażenia wciąż wyżej unosiła brwi, kiedy mąż wyjaśniał jej swoje projekty zmian
i nowe zamierzenia. Była podejrzliwa, zawsze oczekiwała jakiegoś wielkiego nieszczęścia i
natychmiast płakała, gdy tylko przypomniała sobie coś smutnego... Takich kobiet dzisiaj już prawie
nie ma. Bóg wie, czy należy się z tego cieszyć!
XXI
Gdy Arkadiusz wstał z łóżka i otworzył okno, pierwszą osobą, którą zobaczył, był Wasilij
Iwanowicz. Odziany w bucharski szlafrok, przepasany fularową chustką, staruszek z zapałem kopał
w ogrodzie. Na widok swojego młodego gościa wsparł się na łopacie i zawołał:
— Dzień dobry! Jakże się spało?
— Doskonale! — odpowiedział Arkadiusz.
— A ja tutaj, jak pan widzi, niby ów Cincinnatus, przygotowuję grzędę pod późną rzepę.
Teraz nadeszły takie czasy — chwalić Boga! — że każdy musi własnymi rękami zdobywać sobie
pożywienie; na innych nie należy liczyć: samemu trzeba pracować. Wygląda na to, że Jean Jacques
Rousseau ma rację. Przed półgodziną ujrzałby mnie pan dobrodziej przy zupełnie innym zajęciu.
Pewnej babie, która skarżyła się, mówiąc ich językiem, na kolki — my nazywamy to dyzenterią —
ja... jakby to rzec?... wlewałem opium; innej wyrwałem ząb; zaproponowałem jej znieczulenie
eterem... ale nie chciała. Wszystko to gratis, anamater. Zresztą, nic to dla mnie niezwykłego;
przecież plebejusz ze mnie, homo novus , nie pochodzę ze szlachty starożytnego rodu, jak moja
małżonka... Czy nie zechciałby pan jednak przyjść tu w cień, odetchnąć przed herbatą świeżym
porannym powietrzem?
Arkadiusz zszedł do ogrodu.
— Dzień dobry raz jeszcze! — rzekł Wasilij Iwanowicz, po wojskowemu przykładając dłoń
do zatłuszczonej mycki, którą miał na głowie. — Wiem, że pan przywykł do zbytku, do wygód,
lecz nawet możni świata tego nie gardzą na krótko skromną chatą.
— Ależ drogi panie — zawołał Arkadiusz — jakiż tam ze mnie możny? Do zbytku także nie
przywykłem.
— Zaraz, zaraz — rzekł z uprzejmym gestem Wasilij Iwanowicz. — Chociaż teraz jestem
już stary, przecież otarłem się trochę w świecie i poznaję ptaka po locie. Jestem na swój sposób
psychologiem i fizjonomistą. Gdybym nie miał tego, ośmielę się rzec, talentu, dawno bym zginął;
jestem człowiek mały, zgnietliby mnie jak nic. Powiem panu bez komplementów: przyjaźń pańska
z moim synem szczerze mnie cieszy. Widziałem się z nim przed chwilą: według swego zwyczaju,
który pan zna zapewne, zerwał się bardzo wcześnie i pobiegł gdzieś w okolicę. Pozwoli pan, że
zapytam — jak dawno się znacie?
— Od tej zimy.
— Aha. I jeszcze zapytam o jedno — czy jednak nie chciałby pan usiąść? — zapytam jak
ojciec, z największą szczerością: jakiego pan jest zdania o moim Eugeniuszu?
— Syn pański jest jednym z najwspanialszych ludzi, jakich kiedykolwiek spotkałem —
żywo odpowiedział Arkadiusz.
Oczy Wasilia Iwanowicza rozwarły się nagle szeroko,, a na policzki wystąpił słaby
rumieniec. Łopata wyśliznęła mu się z rąk.
— A więc przypuszcza pan... — zaczął.
— Jestem pewien — podjął Arkadiusz — że pańskiego syna czeka wielka przyszłość, że
wsławi wasze nazwisko. Przekonałem się o tym od pierwszego spotkania.
— Jakże... jak to było? — ledwie wymówił Wasilij Iwa- nowicz. Na jego szerokich wargach
ukazał się błogi uśmiech i już z nich nie schodził.
— Chce pan wiedzieć, w jaki sposób się spotkaliśmy?
— Tak... i w ogóle...
Arkadiusz zaczął opowiadać o Bazarowie z większym jeszcze zapałem i podziwem niż
owego wieczora, kiedy tańczył mazura z Odincową.
Wasilij Iwanowicz słuchał go, wycierał nos, kręcił chustkę w rękach, kaszlał, targał włosy;
wreszcie nie wytrzymał: schylił się i pocałował Arkadiusza w ramię.
— Uszczęśliwił mnie pan zupełnie — rzekł, wciąż się uśmiechając — muszę panu
powiedzieć, że... ubóstwiam mego syna; o mojej staruszce nawet nie mówię: wiadomo, matka! ale
nie śmiem okazywać przy nim swych uczuć, ponieważ on tego nie lubi. Jest wrogiem wszelkich
wynurzeń; wielu nawet potępia go za tak twardy charakter i uważa to za dowód pychy czy
nieczułości; ale takich ludzi jak on nie można mierzyć zwykłą miarą, prawda? Albo na przykład:
inny na jego miejscu ciągnąłby, ile się da, ze swoich rodziców; a czy pan uwierzy, że nigdy nie
wziął od nas zbytecznej kopiejki, dalibóg!
— To bezinteresowny, rzetelny człowiek — zauważył Arkadiusz.
— Właśnie — bezinteresowny. Ja zaś, Arkadiuszu Nikołajewiczu, nie tylko go ubóstwiam,
ale jestem z niego dumny i cała moja próżność polega na tym, by kiedyś w jego biografii znalazły
się następujące słowa: „Ojcem jego był zwykły sztabslekarz, który jednak wcześnie zrozumiał
jakiego ma syna, i niczego nie szczędził, aby go wychować..."
Głos staruszka załamał się. Arkadiusz uścisnął mu rękę.
— Jak pan myśli — zapytał Wasilij Iwanowicz po chwili milczenia — chyba nie w
dziedzinie medycyny osiągnie ową sławę, którą mu pan przepowiada?
— Oczywiście, nie w medycynie, chociaż i tutaj będzie jednym z pierwszych uczonych.
— W jakiej więc dziedzinie, Arkadiuszu Nikołajewiczu?
— Trudno to dzisiaj powiedzieć, ale będzie sławny.
— Będzie sławny! — powtórzył staruszek i pogrążył się w zadumie.
— Arina Własiewna kazała prosić na herbatę — powiedziała Anfisuszka przechodząc obok
z ogromnym półmiskiem dojrzałych malin.
Wasilij Iwanowicz otrząsnął się z zadumy.
— Czy do malin będzie zimna śmietanka?
— A będzie, proszę pana.
— Ale zimna, pamiętaj! Niech pan nie robi ceremonii, Arkadiuszu Nikołajewiczu, proszę
wziąć więcej. Ale czemu to Eugeniusza nie widać?
— Jestem tutaj — rozległ się głos Bazarowa z pokoju Arkadiusza.
Wasilij Iwanowicz szybko się odwrócił.
— Aha! Chciałeś odwiedzić swego przyjaciela; spóźniłeś się, amice, myśmy tu już sobie
ucięli długą pogawędkę. Teraz trzeba pójść na herbatę, matka prosi. Muszę zresztą z tobą
porozmawiać.
— O czym?
— Mam tu chłopaka, który cierpi na icterus...
— To znaczy na żółtaczkę?
— Tak, na chroniczny i uparty icterus. Przepisywałem mu tysiącznik i świętojańskie ziele;
kazałem jeść marchew, dawałem sodę; ale to są paliatywy, trzeba by coś radykalniejszego. Jestem
pewien, że choć śmiejesz się z medycyny, potrafisz dać mi mądrą radę. Lecz zostawmy to na
potem. Teraz chodźmy na herbatę.
Wasilij Iwanowicz żywo wstał z ławeczki i zaśpiewał arię z Roberta Diabła:
Ustanowimy sobie prawa, prawa, prawa, By radość życia pełną czaszą pić...
— Nadzwyczajna żywotność! — rzekł Bazarow odchodząc od okna.
Nadeszło południe. Słońce paliło zza cienkiej zasłony białawych obłoków, gęsto
pokrywających całe niebo. Cisza była zupełna, tylko koguty czupurnie przekrzykiwały się na wsi,
budząc w każdym, kto je słyszał, dziwne wrażenie senności i nudy; gdzieś wysoko, wśród
wierzchołków drzew, jak płaczliwe wezwanie rozlegało się nie milknące kwilenie młodego
jastrzębia. Arkadiusz i Ba- zarow leżeli w cieniu niewielkiego stogu siana, podesławszy sobie dwa
naręcza szeleszczącej i suchej, ale jeszcze zielonej i wonnej trawy.
— Ta osina — zaczął Bazarow — przypomina mi moje dzieciństwo; rośnie na skraju dołu,
który został po murowanej wozowni; byłem wówczas przekonany, że ten dół i osina wyposażone są
w osobliwą moc: nigdy się tu nie nudziłem. Nie rozumiałem wtedy, że nie nudziłem się, ponieważ
byłem dzieckiem. Teraz jestem dorosły i owa moc już nie działa,
— Ile czasu tu spędziłeś? — zapytał Arkadiusz.
— Dwa lata bez przerwy; potem wyjeżdżaliśmy. Prowadziliśmy koczowniczy tryb życia,
najwięcej włóczyliśmy się po miastach.
— A ten dom dawno stoi?
— Dawno. Zbudował go jeszcze mój dziad, ojciec matki.
— Kim był twój dziadek?
— Diabli go wiedzą. Jakiś sekund-major. Służył pod Suworowem i wciąż opowiadał o
przeprawie przez Alpy. Na pewno łgał.
— Więc to dlatego wisi u was w salonie portret Suworowa! Lubię takie domki jak wasz,
stare i ciepłe; mają jakiś osobliwy zapach.
— Zapach nostrzyku i oliwy z lampek przed ikonami — powiedział ziewając Bazarow. —
A ile much w tych miłych domkach... Uff!
— Powiedz — zaczął Arkadiusz po chwili milczenia — czy nie krępowano cię w
dzieciństwie?
— Widzisz przecie, jacy są moi rodzice. Niezbyt srodzy z nich ludzie.
— Kochasz ich, Eugeniuszu?
— Kocham!
— Oni ciebie tak kochają! Bazarow milczał.
— Wiesz, o czym myślę? — powiedział wreszcie, zakładając ręce pod głowę. — Nie wiem.
O czym?
— Myślę, że dobrze moim rodzicom żyć na świecie. Ojciec mając lat sześćdziesiąt krząta
się, rozprawia o „paliatywach", leczy ludzi, jest wspaniałomyślny wobec wieśniaków, słowem,
dobrze sobie żyje; matce też jest dobrze: dzień ma tak bardzo wypełniony wszelkimi zajęciami,
wzdychaniem i popłakiwaniem, że nie ma czasu się zastanawiać. Ja zaś...
— A ty?
— A ja myślę: oto leżę sobie pod tym stogiem... Niewielkie miejsce, które zajmuję, jest tak
bardzo nieznaczne w porównaniu z resztą przestrzeni, gdzie mnie nie ma i gdzie nikogo nie
obchodzę; cząsteczka czasu, którą przeżyję, tak jest znikoma wobec wieczności, gdzie mnie nie
było i nie będzie... I w tym atomie, w tym punkcie matematycznym krąży krew, pracuje mózg,
pragnie nawet czegoś... Co za nonsens! Jakie głupstwa!
— Pozwól, ale to, co mówisz, odnosi się do wszystkich ludzi...
— Masz słuszność — podjął Bazarow. — Chciałem powiedzieć, że oni właśnie, to znaczy
moi rodzice, są zajęci i nie martwią się własną nicością, nie cuchnie im ona... a ja... czuję tylko
nudę i złość.
— Złość? Dlaczego?
— Dlaczego? Jak to dlaczego? Czyżbyś zapomniał?
— Pamiętam wszystko, a mimo to nie widzę powodu, dla którego miałbyś prawo się
złościć. Jesteś nieszczęśliwy, przyznaję, ale...
— Ech! Arkadiuszu Nikołajewiczu, widzę, że ty pojmujesz miłość jak wszyscy młodzi
ludzie nowego pokolenia: cip, cip, cip, kureczko, a gdy tylko kureczka zacznie się przybliżać — w
nogi! Ja nie jestem taki. Ale dość o tym! Wstyd mówić o rzeczach, na które nie ma rady. — Od-
wrócił się na bok. — Ho, ho! Oto dzielna mrówka wlecze na wpół martwą muchę. Ciągnij, bracie,
ciągnij! Nie zważaj na to, że się opiera, korzystaj, że jako zwierzę masz prawo nie uznawać
współczucia, nie tak jak my wszyscy, ' co wciąż udajemy.
— I ty to mówisz, Eugeniuszu! Kiedyż to zdarzyło ci się udawać?
Bazarow podniósł głowę.
— Z tego tylko mogę być dumny. Sam się nie wykoślawiłem, więc i baba mnie nie złamie.
Amen! Skończone! Więcej na ten temat nie usłyszysz ode mnie ani słowa.
Przyjaciele leżeli przez pewien czas w milczeniu.
— Tak — zaczął Bazarow — człowiek to dziwna istota. Jeśli spojrzeć z boku i z daleka na
odludne życie, jakie tu wiodą nasi „ojcowie", wydawałoby się: czegóż można chcieć jeszcze? Jedz,
pij i wiedz, że postępujesz w najbardziej słuszny i rozumny sposób. Ale nie! Nuda cię zadręczy.
Masz ochotę obcować z ludźmi, nawet im wymyślać, a mimo wszystko obcować z nimi.
— Należałoby tak ułożyć życie, żeby każda chwila miała jakiś sens — rzekł w zamyśleniu
Arkadiusz.
— A pewnie! Wszystko, co ma sens, chociaż bywa kłamliwe, daje przyjemność, ale i z tym,
co nie ma sensu, też można się pogodzić... Kłopoty, drobne troski... oto prawdziwe nieszczęście.
— Kłopoty nie istnieją dla człowieka, jeżeli ich nie uznaje.
— Hm... powiedziałeś odwrócony komunał. — Jak to? Co przez to rozumiesz?
— Widzisz, powiedzieć, że oświata jest pożyteczna, to komunał; powiedzieć zaś, że oświata
jest szkodliwa, to odwrócony komunał. Wygląda bardziej błyskotliwie, w istocie jest jednak tym
samym.
— Ale gdzie jest prawda, po której strome?
— Gdzie? Odpowiem ci jak echo: gdzie?
— Jesteś dziś w melancholijnym nastroju, Eugeniuszu. — Doprawdy? Może zbyt mnie
rozgrzało słońce, nie wolno też jeść tyle malin.
— W takim razie dobrze byłoby się zdrzemnąć.
— Owszem, tylko nie patrz na mnie: każdy człowiek , gdy śpi, ma głupią twarz.
— Nie wszystko ci jedno, co o tobie myślę?
— Nie wiem, co ci odpowiedzieć. Prawdziwy człowiek nie powinien się troszczyć o
podobne rzeczy; prawdziwym człowiekiem jest ten, nad którym nie ma co się zastanawiać, ale
którego się słucha lub nienawidzi.
— Dziwne! Nie czuję do nikogo nienawiści — rzekł po namyśle Arkadiusz.
— A ja — do bardzo wielu! Ty masz duszę tkliwą, jesteś mazgaj, gdzie tobie do
nienawiści!... Łatwo się mieszasz, nie bardzo na siebie liczysz...
— A ty — przerwał Arkadiusz — liczysz na siebie? Masz o sobie dobre mniemanie?
Bazarow milczał chwilę.
— Jeśli spotkam człowieka, który mi nie ustąpi — rzekł powoli — wtedy zmienię pogląd na
siebie. Nienawidzić! Na przykład powiedziałeś dzisiaj, kiedy przechodziliśmy obok chaty naszego
starosty, Filipa — śliczna chata, bielutka — otóż powiedziałeś, że Rosja wówczas osiągnie
doskonałość, kiedy każdy chłop będzie miał takie mieszkanie, i że (każdy z nas powinien się do
tego przyczynić... Znienawidziłem owego najnędzniejszego chłopa, Filipa czy Sidora, dla którego
mamy wyłazić ze skóry i nie usłyszeć nawet od niego: dziękuję... Zresztą po kiego diabła mi jego
podziękowanie? Przypuśćmy więc, że będzie mieszkał w białej chacie, a na mnie już trawa
wyrośnie — i co dalej?
— Dosyć, Eugeniuszu... słuchając tego, co dziś mówisz, mimo woli trzeba się zgodzić z
ludźmi, którzy zarzucają nam brak zasad.
— Mówisz jak twój stryj. Nie ma żadnych zasad, czyżbyś się dotychczas tego nie domyślił!
Istnieją tylko doznania. Wszystko od nich zależy.
— Jak to?
— Po prostu. Mnie, na przykład, odpowiada negacja, właśnie dzięki doznaniom. Przeczenie
sprawia mi przy- jemność, tak jest zbudowany mój mózg — i kropka! Dlaczego mi podoba się
chemia? Dlaczego ty lubisz jabłka? Również dzięki doznaniom. Wszystko to jedna i ta sama
sprawa. Głębiej ludzie nie sięgną nigdy. Nie każdy ci to powie i ja także drugi raz tego nie
powtórzę. — Więc jak? Czy uczciwość to także doznanie? — Oczywiście!
— Eugeniuszu!... — zaczął smutnym głosem Arkadiusz. — Cóż? Nie w smak ci to? —
przerwał Bazarow. —
Nie, bracie! Jeśli postanowiłeś wszystko kosić, walże i siebie po nogach!... Dosyć jednak tej
filozofii. „Przyroda tchnie milczeniem snu — powiedział Puszkin.
— Nigdy Puszkin nie powiedział nic podobnego — rzekł Arkadiusz.
— Więc jeśli nie powiedział, to jako poeta mógł i powinien był powiedzieć. Ale wiesz, on
na pewno służył w wojsku.
— Puszkin nigdy nie był w wojsku!
— Zlituj się, przecież znajdziesz u niego na każdej stronicy: Na bój, na bój! za honor Rosji!
— Cóż ty za bajdy zmyślasz! Przecież to po prostu oszczerstwo.
— Oszczerstwo? I cóż z tego! Sądzisz, że przestraszę się tego słowa? Choćbyś rzucił na
człowieka najgorsze oszczerstwo, w gruncie rzeczy zasługuje na dwadzieścia razy większe.'
— Śpijmy raczej! — z irytacją rzekł Arkadiusz.
— Ależ najchętniej! — odparł Bazarow.
Ale nie mogli spać. Niemal wrogie uczucie ogarnęło serca obu młodzieńców. Po pięciu
minutach otworzyli oczy i spojrzeli na siebie w milczeniu.
— Patrz — powiedział nagle Arkadiusz. — Z drzewa zerwał się suchy liść klonu i spada na
ziemię; jego lot jest całkiem podobny do lotu motyla. Czy to niedziwne? To, co jest martwe i
najsmutniejsze, przypomina to, co żywe i najbardziej wesołe.
— O mój przyjacielu, Arkadiuszu Nikołajewiczu! — zawołał Bazarow — o jedno cię
proszę: nie mów pięknie.
— Mówię, jak umiem... Zresztą to despotyzm. Przyszła ani myśl do głowy; dlaczego nie
miałbym jej wypowiedzieć?
— Tak; ale dlaczego mnie także nie wolno wypowiedzieć swojej myśli? Uważam, że mówić
pięknie jest rzeczą nieprzyzwoitą.
— Cóż więc jest przyzwoite? Kłócić się?
— Ho, ho! Widzę, że masz zamiar wstąpić w ślady stryjaszka. Jakże ucieszyłby się ten
idiota, gdyby ciebie słyszał!
— Jak nazwałeś Pawła Pietrowicza?
— Nazwałem go, jak na to zasługuje — idiotą.
— To jednak nie do zniesienia! — zawołał Arkadiusz.
— Aha, odezwały się w tobie uczucia rodzinne — spokojnie rzekł Bazarow. —
Zauważyłem, że te uczucia bardzo uparcie trzymają się ludzi. Człowiek wszystkiego się wyrzeknie,
odrzuci wszelkie przesądy, ale przyznać, że brat, który kradnie cudze chusteczki, jest złodziejem, to
już ponad jego siły. No bo doprawdy: mój brat, mój — a nie geniusz... czy to możliwe?
— Odezwało się we mnie zwykłe poczucie sprawiedliwości, a nie uczucia rodzinne —
zapalczywie sprzeciwił się Arkadiusz. — Ponieważ jednak tego nie rozumiesz, ponieważ brak ci
tego doznania, więc nie możesz o nim wyrokować.
— Słowem: Arkadiusz Kirsanow jest zbyt wzniosły, abym go mógł zrozumieć; chylę więc
głowę i milknę.
— Dosyć, Eugeniuszu, bo się pokłócimy.
— Ach, Arkadiuszu! Proszę cię, pokłóćmy się raz, ale porządnie, tak na dobre!
— Tą drogą dojdziemy jednak...
— Do bójki? — podchwycił Bazarow. — No, cóż? Tutaj na sianie, w tak idyllicznym
otoczeniu, z dala od świata i ludzkich spojrzeń, jakoś to ujdzie. Ale nie dasz mi rady. Natychmiast
chwycę cię za gardło...
Bazarow rozcapierzył swoje długie i twarde palce. Arkadiusz odwrócił się i jakby żartem
gotował się do walki... Ale twarz przyjaciela wydała mu się tak złowieszcza, a w jego
wykrzywionych uśmiechem ustach, w płonących oczach widać było tak nieżartobliwą pogróżkę, że
poczuł mimo woli strach...
— A, jesteście tutaj! — rozległ się w tej chwili głos Wasilia Iwanowicza — i stary
sztabslekarz w marynarce z domowego płótna i w słomianym, także domowej roboty, kapeluszu
ukazał się młodym ludziom. — A ja was szukam, szukam... Ależ doskonałe wybraliście sobie
miejsce i wspaniale spędzacie czas. Leżąc na „ziemi" patrzeć w „niebo"... Wiecie, to ma jakieś
osobliwe znaczenie!
— Patrzę w niebo tylko wtedy, kiedy chcę kichnąć! — mruknął Bazarow i zwróciwszy się
do Arkadiusza dodał półgłosem: — Że też nam przeszkodził!
— No, dosyć — szepnął Arkadiusz i ukradkiem uścisnął rękę przyjaciela. — Ale żadna
przyjaźń nie wytrzyma długo takich starć.
— Patrzę na was, moi młodzi przyjaciele — mówił tymczasem Wasilij Iwanowicz kiwając
głową i opierając się skrzyżowanymi rękami na przemyślnie wygiętej lasce własnej roboty, z
figurką Turka zamiast gałki — patrzę i napatrzeć się nie mogę. Ile w was siły, kwitnącej młodości,
uzdolnień, talentów! Doprawdy... Kastor i Polluks!
— Patrzajcie, do mitologii sięgnął! — rzekł Bazarow. — Od razu widać, że w swoim czasie
mocny był z ciebie łacinnik! Zdaje się, że miałeś nawet srebrny medal za wypracowanie?
— Dioskurowie, Dioskurowie! — powtórzył Wasilij Iwanowicz.
— Dosyć, ojcze, nie roztkliwiaj się.
— Chyba raz mi wolno — wybąkał staruszek. — Zresztą, panowie, szukałem was nie po to,
żeby wam prawić komplementy: po pierwsze, chciałem wam powiedzieć, że wkrótce będzie obiad;
po drugie, rad bym cię uprzedzić, Eugeniuszu... jesteś mądrym człowiekiem, znasz ludzi, znasz
kobiety i wobec tego wybaczysz... Twoja matka kazała odprawić nabożeństwo z okazji twego
przyjazdu. Nie sądź, że proszę cię, abyś był obecny na tym nabożeństwie: już się skończyło; lecz
ojciec Aleksy...
— Pop?
— Tak, będzie u nas na obiedzie... Nie spodziewałem się tego, nawet nie doradzałem... ale
tak jakoś wyszło... nie zrozumiał mnie... I Arina Własiewna... Zresztą to bardzo dobry i rozsądny
człowiek...
— Przecież nie zje przy obiedzie mojej porcji? — zapytał Bazarow.
Wasilij Iwanowicz roześmiał się.
— Ależ co ty mówisz!
— Nic więcej nie wymagam. Z każdym mogę zasiąść do stołu.
Wasilij Iwanowicz poprawił kapelusz.
— Byłem przekonany — powiedział — że jesteś ponad wszelkie przesądy. Nawet ja, w
sześćdziesiątym drugim roku życia także nie mam przesądów. (Wasilij Iwanowicz nie miał odwagi
przyznać się, że sam życzył sobie tego nabożeństwa... Był nie mniej pobożny niż żona.) Ojciec
Aleksy bardzo chciał cię poznać. Zobaczysz, że ci się spodoba. W karty gra chętnie, nawet... ale to
już między nami... pali fajkę.
— Bardzo dobrze. Po obiedzie zasiądziemy zatem do jerałasza i ogram go bez litości.
— Che, che, che, zobaczymy! Na dwoje babka wróżyła.
— Cóż, przypomnisz sobie młode lata — rzekł z osobliwym akcentem Bazarow.
Brązowe policzki Wasilia Iwanowicza okrył lekki rumieniec.
— Jak ci nie wstyd, Eugeniuszu... Co było, to było. Tak, gotów jestem przyznać się panu, że
miałem tę namiętność w młodości; ale też zapłaciłem za to! Co za upał! Pozwólcie, że siądę przy
was. Nie przeszkadzam?
— Ani trochę — odpowiedział Arkadiusz. Wasilij Iwanowicz postękując usiadł na sianie.
— Wasze legowisko, moi panowie — zaczął — przypomina mi moje życie obozowe,
punkty opatrunkowe gdzieś, przy jakimś stogu jak ten, i to jeszcze było świetnie. — Westchnął. —
Wiele doświadczyłem w. życiu. Gdybyście chcieli, opowiedziałbym wam na przykład ciekawy
epizod z epidemii dżumy w Besarabii.
— Ten, za który dostałeś Włodzimierza? — podchwycił Bazarow. — Wiemy, wiemy...
Dlaczego właściwie go nie nosisz?
— Mówiłem ci przecie, że nie mam przesądów — bąknął Wasilij Iwanowicz (poprzedniego
dnia kazał odpruć czerwoną wstążeczkę od surduta) i zaczął opowiadać ów epizod. — Zasnął —
szepnął nagle do Arkadiusza wskazując na Bazarowa i dobrodusznie mrugając. — Wstawaj,
Eugeniuszu! — dodał głośno. — Chodźmy na obiad!
Ojciec Aleksy, postawny i tęgi mężczyzna o gęstych, starannie rozczesanych włosach, w
liliowej jedwabnej riasie ściągniętej haftowanym pasem, okazał się człowiekiem zręcznym i
umiejącym się znaleźć. Pierwszy podał rękę Arkadiuszowi i Bazarowowi, jakby rozumiejąc, że nie
potrzebują jego błogosławieństwa, i w ogóle obejście miał swobodne. Potrafił zachować godność,
ale i innych nie urażał; przy sposobności pokpił sobie trochę z seminaryjnej łaciny, ale wystąpił w
obronie swego archijereja; wypił dwa kieliszki wina, ale za trzeci podziękował; wziął od
Arkadiusza cygaro, lecz nie zapalił mówiąc, że zabierze je do domu. Miał tylko pewne
nieprzyjemne przyzwyczajenie: wolno i ostrożnie podnosił wciąż rękę do twarzy, żeby chwytać
muchy, i niekiedy je przy tym rozgniatał. Zasiadł do gry okazując w sposób umiarkowany
zadowolenie i skończyło się na tym, że wygrał od Bazarowa 2 ruble 50 kopiejek asygnatami: w
domu Ariny Własiewny nie wiedziano nawet o srebrze. Arina Własiewna, jak przedtem, siedziała
obok syna (nie grała w karty) i jak przedtem, podpierała piąstką twarz, a wstawała tylko po to, by
kazać podać jakieś nowe przysmaki. Bała się pogładzić Bazarowa, on zaś nie zachęcał jej do
pieszczot; zresztą Wasilij Iwanowicz poradził jej, żeby go za bardzo „nie niepokoiła". „Młodzi
ludzie tego nie lubią" — powtarzał. (Nie trzeba nawet mówić, jaki owego dnia był obiad;
Timofieicz osobiście pojechał o świcie po jakąś specjalną czerkaską wołowinę; karbowy popędził w
drugą stronę po miętusy, jazgarze i raki; za same grzyby zapłacono babom 42 kopiejki.) Lecz
spojrzenie Ariny Własiew- ny, nieustannie skierowane na syna, wyrażało coś więcej niż oddanie i
tkliwość; widać w nim było smutek pomieszany z ciekawością i lękiem oraz nieśmiały wyrzut.
Bazarow nie miał ochoty zastanawiać się nad tym, co wyraża wzrok matki; zwracał się do
niej bardzo rzadko, i to tylko z króciutkimi pytaniami. Raz poprosił ją o rękę „na szczęście";
ostrożnie położyła swoją miękką, małą rękę na jego twardej i szerokiej dłoni.
— No i jak — zapytała po chwili — nie pomogło?
—. Wypadło jeszcze gorzej — odpowiedział z niedbałym uśmiechem.
— Młody człowiek za bardzo ryzykuje — jak gdyby z żalem rzekł ojciec Aleksy i pogładził
swoją piękną brodę.
— Napoleońska zasada, ojcze, napoleońska — podchwycił Wasilij Iwanowicz i wyszedł w
asa.
— Toteż doprowadziła go do wyspy Św. Heleny — powiedział ojciec Aleksy i przebił asa
atutem.
— Czy nie chciałbyś wody z sokiem porzeczkowym, Jeniusza? — zapytała Arina
Własiewna. Bazarow wzruszył tylko ramionami.
— Nie! — mówił następnego dnia do Arkadiusza — wyjeżdżam stąd jutro. Nuda; chciałoby
się pracować, ale tu nie można. Pojadę znów do was na wieś; zostawiłem tam wszystkie preparaty.
U was można się przynajmniej zamknąć. A tutaj ojciec powtarza mi: „Mój gabinet jest do twojej
dyspozycji, nikt ci nie będzie przeszkadzał" ale nie odstępuje mnie na krok. Przykro byłoby się
przed nim zamykać. Matka tak samo. Słyszę, jak wzdycha za ścianą, a gdy pójdę do niej, nie wiem,
co jej powiedzieć.
— Bardzo się zmartwi — rzekł Arkadiusz — i ojciec także.
— Wrócę jeszcze do nich.
— Kiedy?
— Gdy będę jechał do Petersburga.
— Żal mi zwłaszcza twojej matki.
— Co. znowu? Zjednała cię jagodami?
Arkadiusz spuścił oczy.
— Nie znasz swojej matki, Eugeniuszu. To nie tylko przezacna, ale i bardzo mądra kobieta,
doprawdy! Dziś z rana rozmawiała ze mną pół godziny, mówiła rozsądnie i zajmująco.
— Na pewno cały czas o mnie?
— Nie tylko o tobie.
— Być może; jako postronny, widzisz więcej. Jeśli kobieta potrafi prowadzić półgodzinną
rozmową, to dobry znak. Mimo to wyjadę.
— Niełatwo ci będzie im o tym powiedzieć. Wciąż tylko zastanawiają się, co będziemy
robili przez następne dwa tygodnie.
— To prawda, niełatwo. Diabeł mnie dziś skusił, żeby podrażnić ojca: niedawno kazał
wychłostać jednego ze swoich czynszowych chłopów, i bardzo dobrze zrobił; tak, nie patrz na mnie
z takim przerażeniem, bardzo dobrze zrobił, bo to straszliwy złodziej i pijak; ale ojciec nie
przypuszczał, że wiem o tym. Zmieszał się bardzo i na dobitkę muszę go jeszcze teraz zmartwić...
Ale to nic! Do wesela się zagoi.
Bazarow powiedział: „To nic!", lecz cały dzień minął, zanim zdecydował się powiadomić
Wasilia Iwanowicza o swoim zamiarze. Gdy żegnał się z nim na dobranoc w gabinecie, rzekł
wreszcie udając, że ziewa:
— Ach, prawda... byłbym zapomniał ci powiedzieć... Każ wysłać jutro nasze konie do
Fiedota, na przeprząg.
Wasilij Iwanowicz zdumiał się:
— Czyżby pan Kirsanow wyjeżdżał?
— Tak, jadę z nim razem.
Wasilij Iwanowicz cofnął się przerażony...— Wyjeżdżasz?
— Tak... muszę. Zarządź, proszę, co do koni.
— Dobrze... — wyjąkał staruszek. — Na przeprząg... dobrze... tylko... tylko... Jakże to tak?
— Muszę pojechać do niego na krótko. Potem znowu tu wrócę.
— Tak. Na krótko... dobrze. — Wasilij Iwanowicz wy- jął chustkę i wycierając nos, schylił
się prawie do ziemi. — No cóż... wszystko będzie gotowe. Myślałem, że ty do nas na dłużej... Trzy
dni... po trzech latach, to mało, mało Eugeniuszu!
— Przecież ci mówię, że wkrótce wrócę. Muszę jechać.
— Musisz... No cóż! Przede wszystkim trzeba spełnić obowiązek... Więc wysłać konie?
Dobrze. Oczywiście, nie spór dziewaliśmy się tego. Matka poprosiła sąsiadkę o kwiaty, chciała
przybrać twój pokój. (Wasilij Iwanowicz nie wspomniał już o tym, że każdego ranka, skoro świt,
stojąc w rannych pantoflach na bosych nogach, wydobywał drżącymi palcami jedną podartą
asygnatę za drugą, naradzał się z Timofieiczem i polecał mu załatwienie najrozmaitszych
sprawunków, kładąc nacisk zwłaszcza na wiktuały i czerwone wino, które, o ile można było
zauważyć, bardzo zasmakowało młodym ludziom.) Swoboda to rzecz najważniejsza; oto moja
zasada... nikogo nie należy krępować... nie...
Zamilkł nagle i skierował się ku drzwiom.
— Wkrótce zobaczymy się, ojcze, doprawdy.
Ale Wasilij Iwanowicz nie odwracając się machnął ręką i wyszedł. W sypialni zastał żonę
już w łóżku i zaczął się modlić szeptem, żeby jej nie zbudzić. Obudziła się jednak.
— To ty, Wasiliu Iwanowiczu? — Tak, mateczko.
— Wracasz od Jeniuszy? Wiesz, obawiam się, czy wygodnie mu spać na kanapie. Kazałam
Anfisuszce, by podłożyła mu twój polowy materac i nowe poduszki; dałabym mu jeszcze nasz
piernat, ale pamiętam, że nie lubi spać na miękkim posłaniu.
— Wszystko dobrze, mateczko, bądź spokojna. Jest mu wygodnie. Boże, bądź miłościw
nam grzesznym — ciągnął dalej półgłosem swą modlitwę. Zrobiło mu się żal żony: nie chciał jej
powiedzieć przed nocą, jakie ją czeka zmartwienie.
Bazarow i Arkadiusz odjechali następnego dnia. Już od samego rana cały dom posmutniał;
Anfisuszce naczynia leciały z rąk; nawet Fied'ka zdumiał się tak bardzo, że zdjął buty. Wasilij
Iwanowicz uwijał się żwawiej niż kiedykolwiek; widać było, że stara się zachować dzielnie: mówił
głośno i stukał butami, ale twarz mu się ściągnęła, wzrok wciąż błądził wokół syna. Arina
Własiewna cicho płakała; straciłaby zupełnie równowagę i panowanie nad sobą, gdyby rano mąż
nie uspokajał jej przez całe dwie godziny. Ale kiedy Bazarow po wielokrotnych obietnicach, że
wróci najdalej za miesiąc, wyrwał się wreszcie z jej objęć i wsiadł do tarantasu, kiedy ruszyły konie
i zadźwięczał dzwoneczek, kiedy zaczęły się obracać koła i już nie widać było nic, a kurz
przydrożny opadł, kiedy zgięty wpół Timofieicz chwiejąc się na nogach powlókł się do swojej
izdebki, kiedy staruszkowie zostali sami w swym domu, który także jak gdyby postarzał się i
skurczył — Wasilij Iwanowicz, jeszcze przed kilku minutami dzielnie powiewający chustką na
ganku, opadł na krzesło i spuścił głowę na piersi. — Porzucił nas, porzucił! — wyszeptał. —
Porzucił, było mu z nami nudno. Jestem teraz sam jak palec! — powtórzył kilkakrotnie i za każdym
razem wyciągał przed siebie rękę z wysuniętym wskazującym palcem. Wtedy zbliżyła się do niego
Arina Własiewna i przytuliwszy swą siwą głowę do jego siwej głowy, rzekła: — Cóż robić, Wasia!
Syn jest niby odcięta ręka — nie przyrośnie z powrotem. Jak sokół: przyleci i odleci, kiedy zechce;
a my jak opieńki przy dziupli, siedzimy obok siebie i nie ruszamy się na krok. Tylko ja zawsze będę
taka sama dla ciebie, a ty będziesz taki sam dla mnie.
Wasilij Iwanowicz oderwał ręce od twarzy i objął żonę tak mocno, jak nie obejmował jej
nawet w młodości: pocieszyła go bowiem w strapieniu.
XXII
Nasi przyjaciele w milczeniu, niekiedy tylko wymieniając obojętne słowa, dojechali do
Fiedota. Bazarow niezupełnie był z siebie zadowolony; Arkadiusz wręcz był z niego nierad. Na
domiar czuł w sercu ów nie mający przyczy- ny smutek, który znają tylko bardzo młodzi ludzie.
Furman zmienił konie i wdrapawszy się na kozioł zapytał: — Na prawo czy na lewo?
Arkadiusz drgnął. Droga na prawo prowadziła do miasta, a stamtąd do domu, droga na lewo
do Odincowej.
Spojrzał na Bazarowa.
— Eugeniuszu — zapytał — na lewo? Bazarow odwrócił się.
— Cóż to za głupstwa? — mruknął.
— Pewno, że głupstwa — odpowiedział Arkadiusz. — No, i co z tego? Czy to nam
pierwszyzna?
Bazarow nasunął czapkę na czoło.
— Jak chcesz — rzekł wreszcie.
— Na lewo! — krzyknął Arkadiusz.
Tarantas ruszył w kierunku na Nikolskoje. Ale zdecydowawszy się na głupstwo, przyjaciele
milczeli jeszcze bardziej uparcie niż przedtem, a nawet wydawali się zagniewani.
Sposób, w jaki ochmistrz przyjął ich na ganku, pozwolił im się domyślić, że postąpili
nierozsądnie, idąc za głosem nagłej fantazji. Najwidoczniej nie oczekiwano ich tutaj. Dość długo i z
dość głupimi minami siedzieli w salonie. Wreszcie wyszła do nich Odincowa. Przywitała ich ze
zwykłą uprzejmością, lecz wyraziła zdziwienie, że wrócili tak szybko, i jak można było
wywnioskować z jej powolnych ruchów i słów, niezbyt była rada wizycie. Oświadczyli
natychmiast, że zajechali tylko po drodze i za jakie cztery godziny wyruszą dalej do miasta.
Odincowa poprzestała na słabym proteście, prosiła Arkadiusza, aby kłaniał się od niej ojcu i posłała
po ciotkę. Księżniczka zjawiła się mocno zaspana, co przydawało jej pomarszczonej, starej twarzy
wyrazu jeszcze większej złości. Katia czuła się niezbyt dobrze i nie wychodziła ze swojego pokoju.
Arkadiusz zrozumiał nagle, że co najmniej tak samo chciał ujrzeć Katię jak Annę Siergiejewnę.
Cztery godziny minęły na błahych rozmowach o tym i o owym; Anna Siergiejewna słuchała i
mówiła bez uśmiechu. Dopiero przy pożeg- naniu jak gdyby obudziła się w jej duszy dawna
przyjaźń.
— Jestem teraz w bardzo złym nastroju — powiedziała — lecz nie zwracajcie na to uwagi i
przyjeżdżajcie za jakiś czas, zapraszam panów obu.
Bazarow i Arkadiusz odpowiedzieli jej milczącym ukłonem, wsiedli do pojazdu i nigdzie
już się nie zatrzymując ruszyli do domu, gdzie znaleźli się następnego dnia wieczorem. Przez całą
drogę żaden z nich nie wspomniał nawet nazwiska Odincowej; zwłaszcza Bazarow prawie nie
otwierał ust i z jakąś zawziętą determinacją wciąż patrzył w bok poza gościniec.
W Marianie wszyscy niezwykle się ucieszyli z ich przyjazdu. Długa nieobecność syna
zaniepokoiła już nieco Mikołaja Pietrowicza; kiedy Fieniczka z błyszczącymi oczyma wpadła do
jego pokoju oznajmiając przyjazd „młodych panów", krzyknął, podskoczył na kanapie i zerwał się
na równe nogi; nawet Paweł Pietrowicz poczuł pewnego rodzaju przyjemne podniecenie i
pobłażliwie uśmiechał się potrząsając ręce przybyłych. Zaczęto rozmawiać, zadawać pytania;
przeważnie mówił Arkadiusz, zwłaszcza przy kolacji, która przeciągnęła się jeszcze długo po
północy. Mikołaj Pietrowicz kazał podać kilka butelek porteru, przywiezionego dopiero co z
Moskwy, i sam rozochocił się tak, że policzki jego przybrały barwę malinową; wciąż śmiał się
trochę dziecinnym, trochę nerwowym śmiechem. Ogólne ożywienie udzieliło się także służbie.
Duniasza jak szalona biegała tam i z powrotem, trzaskając drzwiami, a Piotr o trzeciej nad ranem
wciąż jeszcze próbował zagrać na gitarze walca-kozaka. W nieruchomym powietrzu żałośnie i
przyjemnie dźwięczały struny, lecz prócz krótkiej wstępnej fioritury nic nie udawało się zagrać
udoskonalonemu kamerdynerowi: natura odmówiła mu zdolności muzycznych, podobnie jak i
wszystkich innych.
Tymczasem życie w Mariinie układało się niezbyt pomyślnie, przysparzając zmartwień
biednemu Mikołajowi Pietrowiczowi. Kłopoty na fermie rosły z każdym dniem, beznadziejne i
niedorzeczne. Stosunki z najemnymi ro- botnikami stawały się nieznośne. Jedni żądali zwolnienia
lub podwyżki, inni odchodzili wziąwszy zadatek; konie chorowały; uprząż niszczyła się w oka
mgnieniu; prace wykonywano niedbale; sprowadzona z Moskwy młockarnia nie nadawała się do
użytku, gdyż okazała się zbyt ciężka; inna została od razu zepsuta; połowa bydła spłonęła,
ponieważ ślepa staruszka spośród dworskiej czeladzi w wietrzną pogodę wybrała się z głownią do
obory okadzać swoją krowę... Wprawdzie według zapewnień owej staruszki całe nieszczęście
zdarzyło się dlatego, że panu zachciało się robić jakieś niezwykłe sery i wielkie zapasy mleka.
Rządca stracił nagle ochotę do pracy i nawet zaczął tyć, jak każdy rosyjski chłop, kiedy go
rozbałamucić. Gdy widział z daleka Mikołaja Pietrowicza, rzucał kawałkiem drzewa w
przebiegającego obok prosiaka albo wygrażał na wpół nagiemu dzieciakowi, żeby okazać swą
gorliwość; poza tym większą część czasu przesypiał. Czynszowi chłopi nie płacili w terminie,
kradli drzewo z lasu; prawie co noc stróże chwytali, a niekiedy zabierali przemocą chłopskie konie
na łąkach fermy. Mikołaj Pietrowicz wyznaczył co prawda kary pieniężne za wypasanie łąk, lecz
sprawa zazwyczaj kończyła się tym, że konie pozostawały kilka dni na pańskim obroku i wracały
do swych właścicieli. Na domiar wszystkiego chłopi zaczęli się kłócić między sobą: bracia żądali
podziału gruntów; ich żony nie potrafiły żyć zgodnie w jednej chacie; nagle wybuchała bijatyka,
wszyscy jak na komendę zrywali się na równe nogi, biegli pod ganek kancelarii i pchali się do pana,
często pijani i z porozbijanymi gębami, żądając sądu i zadośćuczynienia: rozlegał się hałas, wrzask,
lamenty i piski bab na przemian z przekleństwami mężczyzn. Trzeba było rozdzielać wojujące
strony, krzyczeć, aż gardło chrypło, wiedząc z góry, że sprawiedliwe rozstrzygnięcie jest zupełnie
niemożliwe. Brakowało rąk do żniw: mieszkający w sąsiedztwie chłop z najuczciwszą miną
zobowiązał się dostarczyć żeńców za dwa ruble od dziesięciny i oszukał w zupełnie łajdacki
sposób; baby ze wsi żądały niesłychanych wynagrodzeń, a tu zboże sypało się, tam nie sprawili się
z koszeniem, tam znowu Rada Opiekuńcza grozi i żąda natychmiastowej, całkowitej wypłaty
procentów...
— Nie mam już sił! — mówił z rozpaczą Mikołaj Pietrowicz. — Sam bić nie potrafię, po
stanowego nie poślę, bo to wbrew moim zasadom, a jeśli nie będą się bali kary, nic się z nimi nie
zrobi!
— Du calme, du calme — odpowiadał Paweł Pietrowicz, ale sam pomrukiwał, chmurzył się
i szarpał wąsa.
Bazarow trzymał się z dala od tych „drobnych trosk", zresztą jako gość nie miał powodu
wtrącać się do cudzych spraw. Następnego dnia po przyjeździe do Mariina zabrał się do swoich
żab, infuzorii, związków chemicznych i wciąż był tym zajęty. Natomiast Arkadiusz uznał za swój
obowiązek, jeśli nie pomóc ojcu, to przynajmniej okazać, że gotów jest w każdej chwili do pomocy.
Słuchał go więc cierpliwie i kiedyś udzielił mu jakiejś rady nie dlatego, że pragnął, by
wprowadzono ją w życie, ale raczej chcąc podkreślić, iż te sprawy go zajmują. Gospodarstwo nie
budziło w nim niechęci; z przyjemnością nawet rozmyślał o pracy na roli, ale teraz co innego miał
w głowie. Ku własnemu zdumieniu nieustannie wracał pamięcią do Nikolskoje; dawniej
wzruszyłby ramionami, gdyby mu ktoś powiedział, że może się nudzić pod jednym dachem z
Bazarowem, i w dodatku pod dachem ojcowskim! — ale w istocie nudził się i ciągnęło go w świat.
Zażywał długich aż do zmęczenia spacerów, ale i to nie pomagało. Kiedyś w rozmowie dowiedział
się, że ojciec posiada kilka dość ciekawych listów pisanych przez matkę Odincowej do nieboszczki
żony Mikołaja Pietrowicza, i nie ustąpił, póki nie otrzymał tych listów, których ojciec musiał
szukać w dwudziestu rozmaitych szufladach i skrzyniach. Otrzymawszy te na poły zetlałe papiery
Arkadiusz uspokoił się, widząc jak gdyby przed sobą cel, do którego należy dążyć. „Zapraszam
panów obu — szeptał ciągle. — Sama przecież tak powiedziała. Pojadę, pojadę, do licha!"
Ale przypominał sobie ostatnią wizytę, chłodne przyjęcie, niezręczność ówczesnej sytuacji i
ogarniało go onieśmielenie. Jednak młodzieńcze „kto wie", skryte pragnienie, by samemu na
własną rękę spróbować szczęścia, wreszcie zwyciężyły. Nie minęło jeszcze dziesięć dni od powrotu
do Mariina, kiedy pod pozorem zapoznania się z organizacją niedzielnych szkół Arkadiusz pojechał
do miasta, a stamtąd do Nikolskoje. Wciąż przynaglając furmana, pędził jak młody oficer na bój:
czuł strach i radość, dławiła go niecierpliwość. „Nie trzeba myśleć" — powtarzał sobie. Furmana
miał dziarskiego, takiego, co to zatrzymywał się przed każdym szynkiem, mówiąc: „Golnąć sobie?"
albo: „A może by tak sobie golnąć?", ale golnąwszy sobie, nie szczędził koni. Wreszcie ukazał się
wysoki dach znajomego domu... „Co ja robię? — przemknęło przez myśl Arkadiuszowi. — A
przecież nie zawrócę!" Trójka mknęła rączo; woźnica pokrzykiwał i gwizdał. Już mostek zadudnił
pod kopytami koni, już wjechali w aleję strzyżonych świerków... Różowa suknia kobieca mignęła
wśród ciemnej zieleni, młoda twarz wyjrzała spod lekkiej frędzli parasolki... Arkadiusz poznał
Katię; ona także go poznała. Kazał zatrzymać rozpędzone konie, wyskoczył z pojazdu i podszedł do
niej.
— To pan! — powiedziała i lekko się zapłoniła. — Chodźmy do siostry, jest w ogrodzie;
będzie rada pana ujrzeć.
Katia zaprowadziła Arkadiusza do ogrodu. Spotkanie z nią wydało mu się szczęśliwym
znakiem; ucieszył się na jej widok, jakby ujrzał kogoś bliskiego. Wszystko świetnie się złożyło: ani
ochmistrz nie wyszedł, ani żadnego meldowania. Na zakręcie ścieżki ujrzał Annę Siergiejewnę.
Stała do niego plecami. Usłyszawszy kroki z wolna się odwróciła.
Arkadiusz zmieszał się znowu, lecz pierwsze jej słowa uspokoiły go natychmiast.
— Witaj, zbiegu! — rzekła swoim spokojnym, łagodnym głosem i ruszyła mu naprzeciw,
uśmiechają się i mrużąc oczy od słońca i wiatru. — Gdzieś go znalazła, Katiu?
— Anno Siergiejewno — zaczął — przywiozłem pani coś, czego się pani wcale nie
spodziewa...
— Przywiózł pan siebie; to lepsze niż wszystko inne.
XXIII
Odprowadziwszy Arkadiusza z ironicznym politowaniem i dając mu do zrozumienia, że
bynajmniej nie ma złudzeń co do prawdziwego celu jego wyprawy, Bazarow odsunął się od
wszystkich: ogarnął go szał pracy. Przestał dyskutować z Pawłem Pietrowiczem, zwłaszcza że ów
przybierał w jego obecności już nazbyt arystokratyczną postawę i wyrażał swoje poglądy raczej
dźwiękami niż słowami. Tylko raz jeden Paweł Pietrowicz wystąpił do walki z nihilistą w związku
z modnym podówczas zagadnieniem praw szlachty nadbałtyckiej, ale sam nagle przerwał i rzekł z
chłodną uprzejmością:
— Zresztą nie możemy się nawzajem zrozumieć; ja przynajmniej nie mam zaszczytu pana
rozumieć.
— Oczywiście! — wykrzyknął Bazarow. — Człowiek rozumie wszystko: jak drga eter i c o
się dzieje na słońcu; ale żeby ktoś wycierał nos inaczej niż on sam, tego już w żaden sposób nie
może pojąć!
— Czy to dowcip? — zapytał Paweł Pietrowicz i odszedł.
Niekiedy zresztą prosił Bazarowa, by pozwolił mu być obecnym przy doświadczeniach, a
raz nawet zbliżył swoją wyperfumowaną i umytą wybornym mydłem twarz do mikroskopu, żeby
przyjrzeć się, jak przezroczysta infuzoria połyka zielone ciałko i skrzętnie przeżuwa je jakimiś
bardzo ruchliwymi czułkami. Częściej niż brat odwiedzał Bazarowa Mikołaj Pietrowicz:
przychodziłby codziennie „uczyć się", jak powiadał, gdyby nie to, że nie pozwalały mu
gospodarskie troski. Nie krępował młodego przyrodnika: siadł gdziekolwiek w kącie pokoju i
patrzył uważnie, rzadko pozwalając sobie na jakieś ostrożne pytanie. W czasie obiadów i kolacji
starał się naprowadzać rozmo- wy na fizykę, geologię albo chemię, ponieważ wszystkie inne
tematy, nawet dotyczące gospodarstwa, nie mówiąc już o polityce, mogły doprowadzić do starcia, a
przynajmniej do wzajemnego niezadowolenia. Mikołaj Pietrowicz domyślał się, że nienawiść jego
brata do Bazarowa nie zmniejszyła się ani trochę. Między innymi drobny wypadek potwierdził jego
domysły. W okolicy zaczęła grasować tu i ówdzie cholera, a nawet „porwała" dwóch ludzi z
Mariina. W nocy Paweł Pietrowicz dostał dość poważnego ataku. Męczył się aż do rana, lecz nie
wezwał pomocy Bazarowa i następnego dnia, gdy go zobaczył i gdy Bazar- ow zapytał, czemu po
niego nie posłał, odpowiedział, bardzo jeszcze blady, ale już starannie uczesany i ogolony: „Pan,
zdaje się, sam mówił, że nie wierzy w medycynę?" Tak mijały dni. Bazarow pracował z uporem i
ponuro... Tymczasem w domu Mikołaja Pietrowicza była istota, przy której Bazarow wprawdzie nie
znajdował ukojenia, ale rozmawiał z nią chętnie. Tą istotą była Fieniczka.
Spotykał się z nią najczęściej rankiem, w ogrodzie lub na podwórzu; nie wchodził do jej
pokoju, ona zaś raz tylko podeszła do jego drzwi pytając, czy kąpać Mitię. Fieniczka nie tylko
miała zaufanie do Bazarowa, nie tylko się go nie bała, ale zachowywała się w jego obecności
znacznie swobodniej i mniej czuła się skrępowana niż nawet przy Mikołaju Pietrowiczu. Trudno
powiedzieć, dlaczego tak się działo; być może dlatego, że nieświadomie czuła w Bazarowie brak.
wszelkich cech szlacheckich, owej wyższości, która przyciąga, a zarazem odstrasza. W jej oczach
był to doskonały lekarz i prosty człowiek. Nie skrępowana jego obecnością, zajmowała się
dzieckiem i kiedyś, gdy nagle dostała zawrotu i bólu głowy, przyjęła z jego rąk łyżkę lekarstwa. W
obecności Mikołaja Pietrowicza Fieniczka jak gdyby stroniła od Bazarowa: nie była to bynajmniej
przebiegłość, tylko poczucie przyzwoitości. Pawła Pietrowicza bała się bardziej niż kiedykolwiek;
od pewnego czasu zaczął ją obserwować i wyrastał nagle, jak spod ziemi, za jej plecami w swoim
suit, z twarzą nieruchomą, lecz przenikliwą, i rękami w kiesze- niach. — Aż się człowiekowi zimno
robi — skarżyła się Fieniczka Duniaszy, ta zaś w odpowiedzi wzdychała rozmyślając o innym
człowieku „bez serca". Bazarow, nawet tego nie podejrzewając, stał się okrutnym tyranem jej serca.
Bazarow podobał się Fieniczce; ale i ona jemu się podobała. Kiedy z nią rozmawiał,
zmieniał się nawet wyraz jego twarzy, która stawała się pogodna, prawie dobra, a jego zwykłemu w
obejściu z ludźmi lekceważeniu towarzyszyła jakaś żartobliwa życzliwość. Fieniczka piękniała z
dnia na dzień. W życiu młodych kobiet zdarzają się okresy, kiedy nagle zaczynają rozkwitać i
rozwijać się jak róże w pełni lata: taki okres nastąpił w życiu Fieniczki. Wszystko temu sprzyjało,
nawet lipcowe upały, które właśnie się zaczęły. W białej lekkiej sukni Fieniczka wydawała się
jeszcze bielsza i bardziej powiewna: opalenizna się jej nie trzymała, a upał, przed którym nie mogła
się schronić, sprawiał, że jej policzki i uszy były z lekka zaróżowione; ogarniało ją słodkie
rozleniwienie, widoczne w jej ładnych oczach. Nie mogła prawie pracować; ręce same opadały jej
na kolana. Ledwie chodziła, wciąż wzdychała i skarżyła się z zabawną bezsilnością.
— Powinnaś częściej się kąpać — mówił jej Mikołaj Pietrowicz. Nad jednym ze stawów, w
którym trzymała się jeszcze woda, urządził kryte płótnem obszerne miejsce do kąpieli.
— Ach, Mikołaju Pietrowiczu! Zanim człowiek dojdzie do stawu, umrze, a zanim wróci,
znów umrze. Przecie nie ma cienia w ogrodzie.
— Tak, to prawda, nie ma cienia — odparł Mikołaj Pietrowicz pocierając brwi.
Pewnego razu, wracając z przechadzki o siódmej rano, Bazarow zastał Fieniczkę w dawno
już przekwitłej, ale jeszcze zielonej i bujnej altance z bzów. Siedziała na ławeczce, w białej chustce
narzuconej, jak zwykle, na głowę; obok niej leżał pęk mokrych jeszcze od rosy, czerwonych i
białych róż. Bazarow przywitał się z nią.
— Ach! To pan, Eugeniuszu Wasiliczu! — rzekła i uniosła nieco kraj chustki, żeby na niego
spojrzeć przy czym ręka jej obnażyła się do łokcia.
— Co pani tutaj robi? — zapytał siadając obok niej Bazarow. — Układa pani bukiet?
— Tak, na stół, do śniadania. Mikołaj Pietrowicz to lubi.
— Ale do śniadania jeszcze daleko. Ile kwiatów!
— Narwałam je teraz, bo jak zrobi się gorąco, nie sposób wyjść. Tylko teraz można
oddychać. Osłabłam zupełnie od tych upałów. Obawiam się nawet, że zachoruję.
— Cóż za pomysł! Niech pani da mi rękę, sprawdzę puls. — Bazarow ujął jej dłoń, odnalazł
równo bijące tętno, ale nie liczył nawet uderzeń. — Przeżyje pani sto lat — rzekł puszczając jej
rękę.
— Ach, niech Bóg uchowa! — zawołała.
— Jak to, nie chce pani żyć długo?
— Ale sto lat? Miałam osiemdziesięciopięcioletnią babcię, cóż to była za męczennica!
Sczerniała, głucha, zgarbiona, wciąż kaszlała; była tylko sobie ciężarem. Co to za życie!
— Lepiej więc być młodą? — No chyba.
— Proszę mi powiedzieć, co w tym dobrego?
— Co? Jestem teraz młoda, wszystko mogę zrobić, pójdę i wrócę, przyniosę, nikogo nie
muszę o nic prosić... Cóż może być lepszego?
— A mnie jest wszystko jedno, czy jestem stary, czy młody.
— Co też pan mówi; wszystko jedno? To niemożliwe.
— Niech pani sama pomyśli, Fiedosjo Nikołajewno, cóż mi po młodości? Żyję samotnie...
— To zależy tylko od pana.
— Właśnie że nie ode mnie! Żeby choć ktoś się nade mną użalił.
Fieniczka zerknęła z boku na Bazarowa, lecz nic nie odpowiedziała.
— Co to za książka? — spytała po chwili.
— Ta? To uczona, mądra książka.
— Pan wciąż się uczy? I nie nudzi to pana? Pan już przecież i tak wszystko umie.
— Widocznie nie wszystko. Niech pani spróbuje troszeczkę poczytać.
— Nic nie rozumiem. Czy to rosyjska książka? — zapytała Fieniczka biorąc obiema rękami
bogato oprawiony tom. — Jaka gruba!
— Tak, rosyjska.
— Wszystko jedno, i tak nic nie zrozumiem.
— Przecież mnie nie chodzi o to, żeby pani zrozumiała. Chciałbym na panią popatrzeć,
kiedy będzie pani czytała. Koniuszek pani noska tak przyjemnie się wtedy rusza.
Fieniczka, która zaczęła właśnie półgłosem czytać na chybił trafił otworzony artykuł „o
kreozocie", roześmiała się i rzuciła książkę... Książka spadła z ławki na ziemię.
— Lubię także, kiedy pani się śmieje.
— Niech pan da pokój!
— Lubię, kiedy pani mówi. Jakby strumyczek szemrał.
Fieniczka odwróciła głowę.
— Jaki pan dziwny! — rzekła dotykając palcami kwiatów. — Na cóż panu mnie słuchać!
Pan przecie z takimi mądrymi damami rozmawiał.
— Ech, Fiedosjo Nikołajewno, niech mi pani wierzy: wszystkie mądre damy na świecie nie
są warte pani paluszka.
— Też pan wymyślił! — szepnęła Fieniczka i schowała ręce.
Bazarow podniósł książkę.
— To książka lekarska, czemu ją pani rzuca?
— Lekarska? — powtórzyła Fieniczka i odwróciła się ku niemu. — A wie pan? Od tego
czasu, kiedy dał mi pan te krople, pamięta pan? Mitia śpi doskonale. Nie wiem sama, jak panu
dziękować; taki pan dobry, doprawdy!
— Właściwie lekarzom należy płacić — zauważył z uśmiechem Bazarow. — Pani wie
sama, że lekarze to ludzie interesowni.
Fieniczka podniosła na Bazarowa oczy, które wydawały się jeszcze ciemniejsze wskutek
białego odblasku padającego na górną część jej twarzy. Nie wiedziała, czy żartuje, czy mówi
poważnie.
— Jeśli pan sobie życzy, to z przyjemnością... Poproszę Mikołaja Pietrowicza...
— Pani myśli, że chcę pieniędzy? — przerwał jej Ba- zarow. — Nie, nie chcę od pani
pieniędzy.
— A czego? — zapytała Fieniczka.
— Czego? — powtórzył Bazarow. — Niech pani zgadnie.
— Gdzie ja tam zgadnę.
— W takim razie powiem... chcę... jedną z tych róż. Fieniczka znowu się roześmiała, a
nawet klasnęła w dłonie, tak bardzo zabawne wydało jej się życzenie Bazarowa. Śmiała się, ale
zarazem czuła, że jej to pochlebia. Bazarow patrzył na nią uważnie.
— Ależ proszę, proszę — rzekła wreszcie i pochyliwszy się zaczęła przerzucać leżące na
ławce róże. — Jaką pan chce, czerwoną czy białą?
— Czerwoną i niezbyt dużą. Fieniczka wyprostowała się.
— Niech pan weźmie — rzekła, ale natychmiast cofnęła wyciągniętą rękę i zagryzając
wargi spojrzała na wejście do altanki, po czym zaczęła nasłuchwiać.
— Co się stało? — zapytał Bazarow. — Mikołaj Pietrowicz?
— Nie... wyjechał w pole... zresztą nie boję się go... ale Paweł Pietrowicz... Zdawało mi
się...
— Że co?
— Zdawało mi się, że on się tu zbliża. Nie... nie ma nikogo. Niech pan weźmie. —
Fieniczka podała Bazarowowi różę.
— Dlaczego pani się boi Pawła Pietrowicza?
— Zawsze mnie przeraża. Nic nie mówi, ale patrzy tak dziwnie. Przecież pan też go nie
lubi. Pamięta pan, przedtem wciąż pan się z nim kłócił. Nie wiem, o co wam szło, ale wiedziałam,
że kręci nim pan tak, jak pan chce...
Fieniczka pokazała rękami, jak według jej zdania Ba- zarow kręcił Pawłem Pietrowiczem.
Bazarow uśmiechnął się.
— A gdyby on miał nade mną przewagę — zapytał — czy wystąpiłaby pani w mojej
obronie?
— Gdzie ja tam pana wybronię? Nie, z panem nie można dojść do ładu.
— Tak pani myśli? A przecież znam kogoś, kto, jeśli zachce, powali mnie jednym palcem.
— Kto to?
— A pani niby nie wie? Proszę powąchać, jak pięknie pachnie róża, którą mi pani dała.
Fieniczka wyciągnęła szyję i zbliżyła twarz do kwiatu... Chustka opadła jej z głowy na
ramiona; ukazała się fala czarnych, rozrzuconych, lśniących włosów.
— Niech pani czeka, chciałbym powąchać razem z panią — rzekł Bazarow, pochylił się i
mocno pocałował ją w rozchylone usta.
Drgnęła, wparła obie ręce w jego pierś, lecz uczyniła to słabo i Bazarow mógł pocałować ją
raz jeszcze.
Za bzami rozległ się suchy kaszel. Fieniczka w mgnieniu oka odsunęła się na drugi koniec
ławki. Ukazał się Paweł Pietrowicz, złożył lekki ukłon, powiedział z jakimś gniewnym smutkiem:
„Pan tutaj" — i odszedł. Fieniczka natychmiast zabrała swoje róże i opuściła altankę.
— Grzech, Eugeniuszu Wasiliczu — szepnęła wychodząc. W jej głosie słychać było szczery
wyrzut.
Bazarow przypomniał sobie inną, niedawną scenę i poczuł wstyd i jakby pogardę dla siebie.
Ale natychmiast potrząsnął głową, ironicznie pogratulował sobie „awansu na Celadona" i ruszył do
swego pokoju.
Paweł Pietrowicz opuścił ogród i wolnym krokiem poszedł do lasu. Był tam dość długo, a
kiedy wrócił na śniadanie, Mikołaj Pietrowicz zapytał go z troską w głosie, czy nie czuje się
niezdrów, tak bardzo pociemniała mu twarz.
— Wiesz przecież, że niekiedy cierpię na wylewy żółci — spokojnie odpowiedział mu
Paweł Pietrowicz.
XXIV
W dwie godziny później Paweł Pietrowicz zapukał do drzwi Bazarowa.
— Chciałbym pana przeprosić, że przeszkadzam w jego naukowych zajęciach — zaczął
siadając na krześle przy oknie i opierając się obiema rękami na pięknej lasce ozdobionej gałką z
kości słoniowej (zazwyczaj chodził bez laski) — ale muszę pana prosić o udzielenie mi pięciu
minut... nie więcej.
— Cały mój czas jest do pana dyspozycji — odparł Ba- zarow, któremu na chwilę zmieniła
się twarz, gdy Paweł Pietrowicz przestąpił próg pokoju.
— Wystarczy mi pięć minut. Chciałem panu zadać pewne pytanie.
— Pytanie? Jakie?
— Zechce pan wysłuchać. Na początku pana pobytu w domu mojego brata, jeszcze wtedy,
kiedy nie odmawiałem sobie przyjemności rozmów z panem, zdarzało mi się słyszeć pańskie
wypowiedzi o rozmaitych sprawach; ale o ile pamiętam, ani między nami, ani też w mojej
obecności nie było nigdy mowy o pojedynkach. Pozwoli pan, że zapytam, jaki jest jego pogląd w
tym względzie?
Bazarow, który wstał przy wejściu Pawła Pietrowicza, przysiadł na skraju stołu i skrzyżował
ręce.
— Sądzę — powiedział — że z teoretycznego punktu widzenia pojedynek jest bzdurą; ale z
praktycznego, to inna sprawa.
— Chce pan powiedzieć, jeśli dobrze pana zrozumiałem, że jakikolwiek jest pański
teoretyczny pogląd na pojedynek, w praktyce nie pozwoliłby się pan obrazić nie żądając
zadośćuczynienia?
— Trafnie odgadł pan moją myśl.
— Bardzo dobrze. Miło mi słyszeć to od pana. Pańskie słowa wyprowadzają mnie z
nieświadomości...
— Z niepewności, chciał pan powiedzieć.
— Wszystko jedno; wyrażam się tak, żeby mnie rozumiano; nie jestem szczurem
seminaryjnym... Pańskie sło- wa uwalniają mnie od pewnej przykrej konieczności. Postanowiłem
bić się z panem. Bazarow wytrzeszczył oczy.
— Ze mną?
— Właśnie z panem.
— Ale dlaczego? Co też pan mówi...
— Mógłbym wyjaśnić panu przyczynę — zaczął Paweł Pietrowicz. — Ale wolę ją
przemilczeć. Pan, na mój smak, jest tu zbyteczny; nie znoszę pana, gardzę panem i jeśli panu tego
nie dosyć...
Oczy Pawła Pietrowicza zaiskrzyły się... Zabłysły także oczy Bazarowa.
— Doskonale — rzekł. — Dalszych wyjaśnień nie trzeba. Zachciało się panu wypróbować
na mnie swego rycerskiego ducha. Mógłbym odmówić panu tej przyjemności, ale niech tam.
— Szczerze jestem panu zobowiązany — odrzekł Paweł Pietrowicz — mogę teraz żywić
nadzieję, że przyjmie pan moje wyzwanie, nie zmuszając mnie, abym się uciekał do środków
gwałtownych.
— To znaczy, mówiąc bez alegorii, do tej oto laski — z zimną krwią zauważył Bazarow. —
Ma pan słuszność. Nie musi mnie pan obrażać. Zresztą nie bardzo to byłoby bezpieczne. Może pan
pozostać dżentelmenem... Przyjmuję pańskie wyzwanie również po dżentelmeńsku.
— Doskonale — rzekł Paweł Pietrowicz i odstawił laskę w kąt. — Teraz pomówimy krótko
o warunkach naszego pojedynku; wpierw jednak chciałbym się dowiedzieć, czy uważa pan za
konieczne uznać za formalną przyczynę pojedynku niewielką sprzeczkę?
— Nie, raczej bez formalności.
— Jestem tego samego zdania. Uważam również za niestosowne wnikanie w prawdziwe
przyczyny naszego starcia. Nie znosimy się nawzajem. Czegóż trzeba więcej?
— Czegóż trzeba więcej? — powtórzył ironicznie Bazarow.
— Jeżeli zaś idzie o warunki pojedynku, ponieważ nie będziemy mieli sekundantów, skąd
bowiem ich wziąć?...
— Właśnie, skąd ich wziąć?
— Mam więc zaszczyt uczynić panu następującą propozycję: bić się będziemy jutro rano, o
godzinie szóstej, powiedzmy, za laskiem, na pistolety; bariera w odległości dziesięciu kroków...
— Dziesięciu kroków? Tak, na tę odległość nienawidzimy się nawzajem.
— Może też być na osiem — zauważył Paweł Pietrowicz.
— Może, czemuż by nie.
— Strzelamy dwa razy; na wszelki wypadek każdy włoży do kieszeni list, w którym bierze
na siebie winę za swoją śmierć.
— Co do tego niezupełnie zgadzam się z panem — powiedział Bazarow. — Za bardzo
przypomina to francuski romans, jest trochę nieprawdopodobne.
— Być może; nie będzie pan jednak zaprzeczał, że nieprzyjemnie byłoby zostać
oskarżonym o zabójstwo?
— Przyznaję. Ale istnieje sposób, by uniknąć owych smutnych podejrzeń. Nie mamy
sekundantów, możemy jednak mieć świadka.
— Kogo, jeśli pan łaskaw?
— Piotra.
— Jakiego Piotra?
— Kamerdynera pańskiego brata. To człowiek stojący na poziomie współczesnego
wykształcenia, spełni swą rolę w sposób właściwy w podobnych wypadkach i jak najbardziej
komilfo.
— Zdaje się, że pan żartuje, łaskawy panie.
— Ani trochę. Kiedy zastanowi się pan nad moją propozycją, dojdzie pan do przekonania,
że jest pełna zdrowego rozsądku i prostoty. Zawsze wyjdzie szydło z worka. Piotra zaś podejmuję
się przygotować w odpowiedni sposób i przyprowadzić na miejsce pojedynku.
— Pan wciąż żartuje — rzekł wstając z krzesła Paweł Pietrowicz. — Ale nie mogę żywić do
pana pretensji, skoro okazał mi pan tyle uprzejmej gotowości... Wszystko zatem załatwione... Ale,
ale, czy ma pan pistolety? — Skądże miałbym je mieć, Pawle Pietrowiczu? Przecież nie jestem
wojakiem.
— W takim razie pozwolę sobie ofiarować panu swoje. Może pan być pewny, że nie
strzelałem z nich już dobre pięć lat.
— Bardzo to pocieszająca wiadomość. Paweł Pietrowicz wziął laskę...
— Pozostaje mi zatem podziękować łaskawemu panu i wrócić pana jego zajęciom. Mam
honor pożegnać pana.
— Do miłego zobaczenia, łaskawy panie — rzekł Ba- zarow odprowadzając gościa.
Paweł Pietrowicz wyszedł, Bazarow zaś postał chwilę przed drzwiami i wykrzyknął: — Do
wszystkich diabłów! Jak pięknie i jak głupio! Zagraliśmy niezłą komedię! Tak tańczą na tylnych
łapach tresowane psy. Ale odmówić nie mogłem; przecież na dobrą sprawę mógłby mnie uderzyć, a
wtedy... (Bazarow pobladł na samą myśl o tym; odezwała się w nim cała jego pycha.) Wtedy
musiałbym go zdusić jak kociaka. — Wrócił do swojego mikroskopu, ale serce biło mu mocno i
znikł spokój konieczny do obserwacji. „Zobaczył nas dzisiaj — myślał — lecz czy to możliwe,
żeby występował w obronie brata? I cóż to znowu takiego — pocałunek? Tu chyba chodzi o coś
innego. Ba! może on sam się kocha? Oczywiście, zakochany; jasne jak dzień. Cóż za splot
wydarzeń... Źle — orzekł wreszcie. — Źle, z jakiejkolwiek strony na to spojrzeć. Trzeba będzie
nadstawić karku i w każdym razie wyjechać; do tego Arkadiusz... I ten poczciwina Mikołaj
Pietrowicz. Źle. Źle."
Dzień minął jakoś szczególnie ospale i spokojnie. Fieniczka jakby wcale nie istniała;
siedziała w swym. pokoju jak mysz w norce. Mikołaj Pietrowicz miał minę zatroskaną. Doniesiono
mu, że w jego pszenicy, na którą bardzo liczył, pokazała się śnieć. Paweł Pietrowicz wszystkich,
nawet Prokoficza, przytłaczał swoją lodowatą uprzejmością. Bazarow zaczął pisać list do ojca, ale
podarł go i rzucił pod stół. „Jak umrę — pomyślał — to się dowiedzą; ale nie umrę. Nie, długo
jeszcze będę się błąkał po świecie." Kazał Piotrowi, żeby przyszedł do niego nazajutrz o świcie w
ważnej sprawie. Piotr wyobraził sobie, że Bazarow chce go zabrać ze sobą do Petersburga. Bazar-
ow położył się późno, całą noc dręczyły go chaotyczne sny... Majaczyła mu się Odincowa, która
była zarazem jego matką, za nią chodziła kotka z czarnymi wąsikami, i to była Fieniczka; Paweł
Pietrowicz ukazywał mu się jako wielki las, z którym musi się jednak bić. Piotr obudził go o
czwartej nad ranem; ubrał się natychmiast i wyszli razem.
Poranek był piękny i świeży; małe, strzępiaste chmurki podobne do baranków stały na
bladym lazurze; drobna rosa osypała liście i trawę, błyszczała jak srebro na pajęczynach; wilgotna
ciemna ziemia jak gdyby zachowała jeszcze rumiany odblask zorzy; w niebie dzwoniły pieśni
skowronków. Bazarow doszedł do zagajnika, usiadł na skraju i dopiero wtedy powiedział Piotrowi,
jakich od niego oczekuje usług. Udoskonalony lokaj przeraził się śmiertelnie, ale Bazarow uspokoił
go zapewniając, że będzie tylko stał z boku i patrzył, i że nie ponosi żadnej odpowiedzialności.
— A pomyśl tylko — dodał — jak poważną masz odegrać rolę! — Piotr rozłożył ręce,
spuścił oczy i z pozieleniałą twarzą oparł się o brzozę.
Droga prowadząca z Mariina okrążała lasek; leżał jeszcze na niej lekki kurz nie tknięty od
poprzedniego, dnia ani kołem, ani ludzką stopą. Bazarow mimo woli opatrzył na ową drogę, rwał i
gryzł źdźbła trawy, i wciąż sobie powtarzał: „Co za głupota." Przejął go poranny chłód, wzdrygnął
się dwukrotnie... Piotr spojrzał na niego smętnie, ale Bazarow tylko się uśmiechnął: nie czuł wcale
strachu .
Na drodze rozległ się tętent kopyt. Zza drzew ukazał się chłop. Pędził przed sobą dwa
spętane konie. Mijając Bazarowa spojrzał na niego trochę dziwnie, nie zdjął czap- ki, co
najwidoczniej przygnębiło Piotra jako niedobry znak. „Także wstał wcześnie — pomyślał Bazarow
— ale przynajmniej do roboty, a my?"
— Zdaje się, że jaśnie pan idzie — szepnął nagle Piotr.
Bazarow podniósł głowę i ujrzał Pawła Pietrowicza. Ubrany w lekki kraciasty surdut i białe
jak śnieg pantalony, szedł szybko drogą; pod pachą niósł skrzynkę owiniętą w zielone sukno.
— Zechce mi pan wybaczyć, że kazałem na siebie czekać — powiedział kłaniając się
naprzód Bazarowowi, potem zaś Piotrowi, w którym w owej chwili szanował jak gdyby
sekundanta. — Nie chciałem budzić mojego kamerdynera.
— Nic nie szkodzi — odparł Bazarow — przyszliśmy dopiero przed chwilą.
— Ach, tak? Tym lepiej. — Paweł Pietrowicz rozejrzał się wokół. — Nie widać nikogo,
nikt nam nie przeszkodzi... Możemy zaczynać? — Dobrze.
— Przypuszczam, że nie żąda pan nowych wyjaśnień.
— Nie.
— Czy zechce pan nabić pistolety? — zapytał Paweł Pietrowicz wyjmując broń ze skrzynki.
— Nie, proszę, niech pan nabije, a ja będę odmierzał kroki. Mam dłuższe nogi — dodał
Bazarow z uśmiechem. — Raz, dwa, trzy...
— Eugeniuszu Wasiliczu — z wysiłkiem wyjąkał Piotr (trząsł się jak w febrze) — jeśli taka
pańska łaska, ja sobie odejdę na bok.
— Cztery... pięć... Odejdź, bratku, odejdź; możesz nawet stanąć za drzewem i zatkać uszy,
tylko nie zamykaj oczu; jeśli który z nas upadnie, biegnij na pomoc. Sześć... siedem... osiem... —
Bazarow przystanął. — Dosyć? — rzekł zwracając się do Pawła Pietrowicza. — Czy też dodać
jeszcze dwa kroki?
— Jak pan sobie życzy — powiedział tamten ładując drugi nabój.
— Dodamy zatem jeszcze dwa kroki. — Bazarow końcem buta zaznaczył linię. — Oto
bariera. Ale właśnie: na ile kroków od bariery mamy odejść? To także ważne zagadnienie. Wczoraj
nie mówiliśmy o tym.
— Myślę, że na dziesięć — odparł Paweł Pietrowicz podając Bazarowowi oba pistolety. —
Raczy pan wybrać.
— Raczę. Przyzna pan, Pawle Pietrowiczu, że nasz pojedynek jest niezwykły, niemal
śmieszny? Niech pan tylko spojrzy na fizjonomię naszego sekundanta.
— Pan wciąż ma ochotę żartować — odparł Paweł Pietrowicz. — Nie przeczę, że nasz
pojedynek jest dziwny, ale uważam za swój obowiązek uprzedzić pana, że mam zamiar
pojedynkować się na serio, A bon entendeur, salut
— O, nie wątpię, że postanowiliśmy zabić jeden drugiego, czemu jednak nie pośmiać się
trochę, nie połączyć
utile dulci ? Pan do mnie po francusku, a ja do pana po łacinie.
— Będę się pojedynkował na serio — powtórzył Paweł Pietrowicz i ruszył na swoje
miejsce. Bazarow odliczył dziesięć kroków od bariery i stanął.
— Gotów pan? — zapytał Paweł Pietrowicz.
— Najzupełniej.
— Możemy zaczynać. Bazarow powoli zaczął iść naprzód. Paweł Pietrowicz ruszył na
niego włożywszy lewą rękę do kieszeni i stopniowo unosząc lufę pistoletu... „Mierzy mi prosto w
nos — pomyślał Bazarow — jak ten zbój starannie celuje! Doprawdy, nieprzyjemne wrażenie.
Będę patrzył na łańcuszek jego zegarka..." Goś ostro bzyknęło koło ucha Bazarowa i w tej samej
chwili rozległ się wystrzał. „Słyszałem, więc nic się nie stało" — przemknęło mu przez myśl.
Zrobił jeszcze jeden krok i nie celując nacisnął cyngiel. Paweł Pietrowicz drgnął lekko i chwycił się
ręką za udo. Strużka krwi pociekła po jego białych spodniach.
Bazarow rzucił pistolet i zbliżył się do swego przeciwnika.
— Pan jest ranny? — spytał.
— Miał pan prawo wezwać mnie do bariery — odezwał się Paweł Pietrowicz. — Nic mi
nie jest. Według warunków każdy ma jeszcze po jednym strzale.
— No, wybaczy pan, zostawimy to na drugi raz — odparł Bazarow i podtrzymał Pawła
Pietrowicza, który stawał się coraz bledszy. — Teraz nie jestem pojedynkowiczem, tylko lekarzem,
i muszę przede wszystkim obejrzeć pańską ranę. Piotrze! Chodź tutaj! Gdzieś się schował?
— Wszystko to głupstwo... Nie trzeba mi niczyjej pomocy — rzekł powoli Paweł
Pietrowicz — i... trzeba... znów... — Chciał podkręcić wąsa, ale ręka mu osłabła, oczy stanęły w
słup i stracił przytomność.
— A to dopiero! Omdlenie! Dlaczego?! — mimo woli wykrzyknął Bazarow kładąc Pawła
Pietrowicza na tra- wę. — Zobaczymy, co to takiego. — Wyjął chustkę, otarł krew i pomacał udo
zemdlonego. — Kość cała — mruczał przez zęby — kula przeszła płytko, na wylot, tylko jeden
muskuł, vastus externus, szarpnięty. Za trzy tygodnie będzie mógł tańczyć!... Omdlenie! Och, ci
nerwowi ludzie. I taka cienka skóra.
— Jaśnie pan zabity? — rozległ się za jego plecami drżący głos Piotra.
Bazarow obejrzał się.
— Biegnij szybko po wodę, bratku, przeżyje ciebie i mnie.
Ale zdawało się, że sługa doskonały nie rozumie jego słów, nie ruszał się bowiem z miejsca.
Paweł Pietrowicz powoli otworzył oczy. — Umiera! — szepnął Piotr i zaczął się żegnać.
— Ma pan rację... Jaka głupia fizjonomia — rzekł z wymuszonym uśmiechem ranny
dżentelmen.
— Idźże po wodę, do diabła! — krzyknął Bazarow.
— Nie trzeba... To chwilowy vertige ... Niech mi pan pomoże usiąść... O, tak!... Trzeba
tylko czymkolwiek przewiązać zadraśnięcie, dojdę do domu pieszo albo można po mnie przysłać
linijkę. Jeśli pan się zgadza, nie będziemy kontynuowali pojedynku. Postąpił pan szlachetnie...
dzisiaj, tylko dzisiaj, proszę pamiętać.
— Przeszłości nie ma co wspominać — rzekł Bazarow.— Jeśli zaś mowa o przyszłości, to
też nie warto sobie łamać głowy, ponieważ mam zamiar natychmiast się stąd ulotnić. Proszę
pozwolić, przewiążę panu nogę; rana nie jest niebezpieczna, lepiej jednak zatamować krew. Ale
najpierw muszę doprowadzić do przytomności tego śmiertelnika.
Bazarow potrząsnął Piotrem i kazał mu iść po linijkę.
— Uważaj, nie przestrasz mi brata — powiedział Paweł Pietrowicz — żeby ci nie przyszło
do głowy o czymś mu mówić.
Piotr pobiegł co sił; przez ten czas obaj przeciwnicy siedzieli na ziemi i milczeli. Paweł
Pietrowicz starał się nie patrzeć na Bazarowa: mimo wszystko nie chciał się z nim pogodzić; wstyd
mu było swej wyniosłości, niepowodzenia całej wszczętej przez siebie sprawy, chociaż czuł, że
pomyślniej zakończyć się nie mogła. „Przynajmniej nie będzie tu sterczał — uspokajał siebie —
dobre i to." Trwało ciężkie i niezręczne milczenie. Obaj czuli się nieswojo. Każdy z nich zdawał
sobie sprawę, że rozumieją się wzajemnie. Ta świadomość miła jest dla przyjaciół, ale zgoła
nieprzyjemna dla przeciwników, zwłaszcza wtedy, kiedy nie można ani się porozumieć, ani rozejść.
— Czy nie przewiązałem panu nogi zbyt mocno? — zapytał wreszcie Bazarow.
— Nie, doskonale — odparł Paweł Pietrowicz i po chwili dodał: — Brata nie da się
oszukać, trzeba mu będzie powiedzieć, że posprzeczaliśmy się o politykę.
— Doskonale — rzekł Bazarow. — Może pan powiedzieć, że wymyślałem na wszystkich
anglomanów.
— Świetnie. Jak pan przypuszcza, co myśli o nas teraz ten człowiek? — ciągnął dalej Paweł
Pietrowicz wskazując tego samego chłopa, który na kilka minut przed pojedyn- kiem pędził obok
Bazarowa spętane konie, a teraz wracając zboczył z drogi i zdjął czapkę na widok „panów".
— Któż to może wiedzieć! — odparł Bazarow. — Najprawdopodobniej wcale nie myśli.
Rosyjski chłop to ów tajemniczy nieznajomy, o którym ongi tyle mówiła pani Radcliffe. Kto go
zrozumie? Przecież on sam siebie nie rozumie.
— Ach, więc pan... — zaczął Paweł Pietrowicz i nagle zawołał: — Spójrz pan, co ten pański
głupi Piotr narobił! Przecież to mój brat tu jedzie.
Bazarow odwrócił się i ujrzał bladą twarz Mikołaja Pietrowicza siedzącego na linijce.
Wyskoczył, zanim się zatrzymała, i podbiegł do brata.
— Co to znaczy? — spytał wzburzony. — Na miłość boską, Eugeniuszu Wasiliczu, co się
stało?
— Nic się nie stało — odpowiedział Paweł Pietrowicz. — Niepotrzebnie cię niepokojono.
Posprzeczaliśmy się trochę z panem Bazarowem i musiałem za to zapłacić.
— Jakże do tego przyszło, Boże drogi?
— Widzisz, pan Bazarow wyraził się pogardliwie o sir Robercie Peelu. Spieszę dodać, że
sam ponoszę całkowitą winę; pan Bazarow zachował się bez zarzutu. Wyzwałem go.
— Zlituj się, ty przecie broczysz krwią! — Przypuszczałeś może, że mam w żyłach wodę?
Takie puszczenie krwi dobrze mi nawet zrobi. Prawda, doktorze? Pomóż mi wsiąść na linijkę i nie
oddawaj się melancholii. Jutro będę zdrów. O tak, doskonale. Stangret, jazda! Mikołaj Pietrowicz
poszedł za linijką. Bazarow został nieco w tyle...
— Muszę pana prosić, żeby zechciał pan zająć się bratem — zwrócił się do niego Mikołaj
Pietrowicz — zanim nie przyjedzie z miasta inny lekarz.
Bazarow w milczeniu schylił głowę.
W godzinę później Paweł Pietrowicz leżał już w łóżku z umiejętnie zabandażowaną nogą.
W całym domu zapanował popłoch; Fieniczce zrobiło się słabo. Mikołaj Piętrowicz cichaczem
załamywał ręce. Paweł Pietrowicz zaś śmiał się i żartował, zwłaszcza z Bazarowem; włożył cienką
batystową koszulę, elegancką poranną kurtkę i czapeczkę, nie pozwolił zapuścić stor na okna i
zabawnie skarżył się na przymusową dietę.
W nocy dostał jednak gorączki; rozbolała go głowa. Z miasta przyjechał doktor. (Mikołaj
Pietrowicz nie usłuchał brata, zresztą życzył sobie tego również Bazarow, który żółty i zły, przez
cały dzień siedział w swoim pokoju i tylko na chwilę wpadał do chorego; dwa razy spotkał
Fieniczkę, ale ona z przerażeniem od niego uciekła.) Nowy doktor zalecił chłodzące napoje i
potwierdził opinię Bazarowa, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa. Mikołaj Pietrowicz powiedział
mu, że brat zranił się wskutek własnej nieostrożności, na co doktor odparł: „Hm!", ale otrzymawszy
natychmiast dwadzieścia pięć rubli srebrem, rzekł:
— Tak, tak. Doprawdy, takie rzeczy często się zdarzają.
Nikt w domu nie kładł się i nie rozbierał. Mikołaj Pietrowicz wciąż wchodził na palcach do
brata i tak samo cichutko stamtąd wychodził; Paweł Pietrowicz drzemał, z lekka pojękiwał, mówił
po francusku: „Couchez-vous" i prosił, żeby mu dano pić. Raz Mikołaj Pietrowicz kazał Fieniczce,
by podała mu szklankę lemoniady; Paweł Pietrowicz popatrzył uważnie na Fieniczkę i wypił
szklankę do dna. Nad ranem gorączka się podniosła, chory zaczął trochę majaczyć. Naprzód mówił
słowa bez związku, potem nagle otworzył oczy i zobaczywszy przy swoim łóżku troskliwie nad
sobą pochylonego brata rzekł: — Mikołaju, prawda, że Fieniczka podobna jest do Nelly?
— Do jakiej Nelly, Pasza?
— Jak to, nie wiesz? Do księżny R. Zwłaszcza górna część twarzy. C'est de la meme
familie.
Mikołaj Pietrowicz nic nie odpowiedział i w głębi duszy zdziwił się, jak trwałe są dawne
uczucia w człowieku.
„Że też w takiej chwili mu się to przypomniało!" — pomyślał.
— Ach, jakże kocham tę pustą istotę! — jęknął Paweł Pietrowicz, smętnie zakładając ręce
pod głowę. — Nie ścierpię, aby jakiś zuchwalec śmiał dotknąć... — mamrotał w kilka chwil potem.
Mikołaj Pietrowicz westchnął; nie podejrzewał nawet, do kogo odnoszą się te słowa.
Bazarow zjawił się u niego nazajutrz o ósmej. Załatwił już swoje sprawy i wypuścił na
wolność wszystkie żaby, owady i ptaki.
— Pan przyszedł się ze mną pożegnać? — spytał Mikołaj Pietrowicz wstając.
— Tak.
— Rozumiem pana i pochwalam pańską decyzję. Mój biedny brat jest bez wątpienia winien;
został też ukarany. Mówił mi, że zachował się tak, iż nie mógł pan inaczej postąpić. Wierzę, że nie
mógł pan uniknąć tego pojedynku, który... w pewnym stopniu można wytłumaczyć stałym
antagonizmem waszych wzajemnych poglądów. (Mikołaj Pietrowicz plątał się nieco w słowach.)
Mój brat jest człowiekiem dawnego pokroju, zapalczywym i upartym... Bogu dzięki, że na tym się
skończyło... Zrobiłem wszystko, by uniknąć rozgłosu...
— Zostawię panu swój adres na wypadek, gdyby się coś stało — zauważył niedbale
Bazarow.
— Mam nadzieję, że nic się nie stanie, Eugeniuszu Wasiliewiczu... Bardzo żałuję, że pański
pobyt w moim domu tak... tak się zakończył. Martwi mnie to tym bardziej, że Arkadiusz...
— Prawdopodobnie go zobaczę — rzekł Bazarow, w którym wszelkiego rodzaju
„wyjaśnienia" i „oświadczenia" zawsze budziły niecierpliwość. — W przeciwnym razie proszę mu
przekazać ukłony i przyjąć wyrazy żalu.
— Ja także proszę... — odparł z ukłonem Mikołaj Pie- trowicz. Ale Bazarow nie czekał, aż
skończy zdanie, i wyszedł.
Dowiedziawszy się o zamierzonym wyjeździe Bazarowa Paweł Pietrowicz oświadczył, że
chce go zobaczyć i uścisnął mu dłoń. Ale Bazarow pozostał zimny jak lód; rozumiał, że Paweł
Pietrowicz chciał się okazać wspaniałomyślny. Z Fieniczką nie udało mu się pożegnać; wymienił z
nią tylko spojrzenia przez okno. Jej twarz wydała mu się smutna. „Źle z nią! — rzekł do siebie. —
No, jakoś się wykaraska!" Piotr natomiast rozczulił się tak, że płakał na jego ramieniu, aż Bazarow
musiał przywołać go do porządku oświadczając, że mazgaj z niego, i kwita. Duniasza uciekła do
zagajnika, aby ukryć swoje wzruszenie. Winowajca tych wszystkich nieszczęść wsiadł na bryczkę,
zapalił cygaro i kiedy na czwartej wiorście po raz ostatni oczom jego ukazała się rozwinięta w
jednej linii posiadłość Kirsanowów i nowo wzniesiony dwór, splunął tylko i mrucząc: „Przeklęte
paniczyki", mocniej otulił się szynelem.
Paweł Pietrowicz niebawem poczuł się lepiej; ale w łóżku wypadło mu przeleżeć około
tygodnia. Swoją, jak powiadał, niewolę znosił dość cierpliwie, tylko za bardzo zajmował się toaletą
i wciąż kazał rozpylać w pokoju wodę kolońską. Mikołaj Pietrowicz czytał mu czasopisma;
Fieniczką usługiwała mu jak przedtem, przynosiła bulion, lemoniadę, jajka na miękko, herbatę; ale
za każdym razem, kiedy wchodziła do pokoju, ogarniał ją skryty lęk. Nieoczekiwany postępek
Pawła Pietrowicza przestraszył w domu wszystkich, ją zaś najbardziej; jeden tylko Prokoficz nie
stracił kontenansu i tłumaczył, że za jego czasów panowie też do siebie strzelali, „ale tylko
szlachetnie urodzeni panowie, a takim chłystkom kazaliby za zuchwalstwo złupić skórę w stajni".
Fieniczką prawie nie miała wyrzutów sumienia; ale od czasu do czasu męczyła ją myśl o
prawdziwej przyczynie pojedynku; Paweł Pietrowicz patrzył zresztą na nią tak dziwnie... że nawet
odwracając się do niego plecami, czuła na sobie jego spojrzenie. Schudła z tego ciągłego
wewnętrznego niepokoju i jak to się często zdarza, stała się jeszcze ładniejsza.
Pewnego razu — rzecz działa się z rana — Paweł Pietrowicz czuł się już dobrze i przeszedł
z łóżka na kanapę, Mikołaj Pietrowicz zaś zapytawszy o jego zdrowie udał się na gumno. Fieniczka
przyniosła filiżankę herbaty, postawiła ją na stoliku i chciała odejść. Paweł Pietrowicz zatrzymał ją.
— Dokąd pani tak śpieszy, Fiedosjo Nikołajewno — zaczął — czy pani zajęta?
— Nie... Tak... Muszę nalewać herbatę. — Duniasza naleje sama; niechże pani troszeczkę
posiedzi przy chorym. Zresztą chcę z panią pomówić. Fieniczka w milczeniu usiadła na brzeżku
fotela.
— Od dawna już — zaczął Paweł Pietrowicz szarpiąc wąsa — chciałem zapytać: czy pani
się mnie boi?
— Ja?
— Tak, pani. Patrzy pani na mnie tak, jakby pani miała nieczyste sumienie.
Fieniczka zaczerwieniła się, ale spojrzała na Pawła Pietrowicza. Wydał się jej dziwny i
serce w niej leciutko zadrżało.
— Przecież ma pani czyste sumienie? — zapytał. — Czemuż by miało być inaczej? —
szepnęła. — Któż to może wiedzieć! Zresztą wobec kogo mogłaby pani zawinić? Wobec mnie?
Trudno uwierzyć. Wobec innych domowników? Również nieprawdopodobne. Czyżby wobec
brata? Przecież go pani kocha?
— Kocham.
— Z całego serca, z całej duszy?
— Kocham Mikołaja Pietrowicza z całego serca. — Naprawdę? Spójrz na mnie, Fieniczka
(nazwał ją tak po raz pierwszy...). Wiesz, kłamstwo to wielki grzech!
— Nie kłamię, Pawle Pietrowiczu. Jeślibym nie kochała Mikołaja Pietrowicza, nie
miałabym po co żyć! — I nie zamienisz go na nikogo? — Na kogóż miałabym go zamienić?
— Kto to może wiedzieć! Chociażby na tego pana, który stąd odjechał.
Fieniczka wstała.
— Boże mój, dlaczego pan mnie męczy, Pawle Pietrowiczu? Co panu zrobiłam? Jak pan
może tak mówić?
— Fieniczka — rzekł smutnym głosem Paweł Pietrowicz — przecież ja widziałem...
— Co pan widział?
— Tam... w altance.
Fieniczka zapłoniła się aż po uszy.
— Cóż ja jestem temu winna? — zapytała z wysiłkiem. — Nie jesteś winna? Nie? Ani
trochę?
— Kocham tylko Mikołaja Pietrowicza i zawsze go będę kochała! — rzekła z
nieoczekiwaną siłą i szloch ścisnął jej gardło. — O tym, co pan widział, nawet na Sądzie
Ostatecznym powiem, że nie byłam winna, i lepiej, żebym zaraz umarła, jeśli może mnie ktoś o
takie rzeczy podejrzewać, że ja wobec mojego dobroczyńcy Mikołaja Pietrowicza...
Ale tutaj głos odmówił jej posłuszeństwa i w tej samej chwili poczuła, że Paweł Pietrowicz
chwycił i ścisnął jej rękę... Spojrzała na niego i skamieniała. Był jeszcze bledszy niż przedtem; oczy
mu błyszczały, ale co najdziwnięjsza, wielka łza toczyła się po jego policzku.
— Fieniczka! — powiedział jakimś dziwnym szeptem. — Kochaj, kochaj mojego brata! To
taki dobry, prawy człowiek. Nie zdradź go dla nikogo w świecie. Nie słuchaj niczyich słów!
Pomyśl, czy może być coś okropniejszego niż kochać i nie być kochanym! Nie porzucaj nigdy
niego biednego Mikołaja!
Zdumienie Fieniczki było tak wielkie, że w mgnieniu oka obeschły jej łzy i minął strach.
Ale co poczuła, kiedy Paweł Pietrowicz, sam Paweł Pietrowicz, przycisnął usta do jej ręki i
przywarł do niej nie całując, a tylko z rzadka spazmatycznie wzdychając... ,,Boże! — pomyślała. —
Czy to nie atak?..."
W owej właśnie chwili zadrżało w nim całe jego zmarnowane życie.
Schody zaskrzypiały... Ktoś szedł szybko... Odepchnął ją od siebie i opadł na poduszki.
Otworzyły się drzwi i wszedł Mikołaj Pietrowicz, zarumieniony i wesoły. Mitia, tak samo rumiany i
wesoły jak ojciec, w samej tylko koszulce, - podskakiwał na jego rękach, zaczepiając gołymi
nóżkami o wielkie guziki jego wiejskiego płaszcza.
Fieniczka pobiegła ku nim i objąwszy ich rakami, przytuliła głowę do ramienia Mikołaja
Pietrowicza. Zdziwił się: wstydliwa, skromna Fieniczka nigdy nie tuliła się do niego w obecności
innych.
— Co się stało? — rzekł i spojrzawszy na brata podał jej dziecko. — Czujesz się gorzej? —
zapytał podchodząc do Pawła Pietrowicza.
Tamten zakrył twarz batystową chustką.
— Nie... tak... nic... Przeciwnie, znacznie mi lepiej.
— Niepotrzebnie przeniosłeś się na kanapę. Dokąd idziesz? — dodał Mikołaj Pietrowicz
zwracając się do Fieniczki, ale ona zamknęła już za sobą drzwi. — Przyniosłem ci mojego zucha;
zatęsknił do stryja. Czemu go zabrała? Ale co ci jest? Czy coś się stało?
— Bracie! — uroczyście rzekł Paweł Pietrowicz.
Mikołaj Pietrowicz drgnął. Nie wiadomo dlaczego ogarnął go lęk.
— Bracie — powtórzył Paweł Pietrowicz. — Daj mi słowo, że spełnisz moją prośbę.
— Jaką prośbę? Mów.
— To sprawa bardzo poważna; według mnie, od, tego zależy całe twoje szczęście.
Ostatnimi czasy, wiele myślałem o tym, co chcę ci teraz powiedzieć... Bracie, spełnij swój
obowiązek, obowiązek uczciwego i szlachetnego człowieka, przestali siać zgorszenie i dawać zły
przykład — ty, najlepszy z ludzi.
Co chcesz powiedzieć, Pawle?
— Ożeń się z Fieniczka... Ona ciebie kocha, jest matką twego syna.
Mikołaj Pietrowicz odstąpiona krokwi klasnął w dłonie.
— Ty to mówisz, Pawle? Ty, którego zawsze uważałem za najbardziej nieubłaganego
przeciwnika podobnych małżeństw? Ty to mówisz! Czy nie wiesz, że tylko z szacunku dla ciebie
nie wypełniłem tego, co tak słusznie nazywasz moim obowiązkiem?
— Niepotrzebnie zatem liczyłeś się ze mną — rzekł ze smutnym uśmiechem Paweł
Pietrowicz. — Powoli dochodzę do wniosku, że Bazarow miał rację zarzucając mi arystokratyzm.
Nie, drogi bracie, dosyć już tych fochów i oglądania się na wielki świat; jesteśmy ludzie starzy i
spokojni; czas wyzbyć się wszelkiej próżności. Zacznijmy właśnie tak, jak powiadasz, spełniać nasz
obowiązek, a jeszcze osiągniemy szczęście.
Mikołaj Pietrowicz zaczął ściskać brata.
— Otworzyłeś mi do reszty oczy! — zawołał. — Nie na próżno zawsze twierdziłem, że
jesteś najlepszym i najmądrzejszym człowiekiem na świecie; a teraz widzę, że jesteś równie
rozsądny, jak wspaniałomyślny.
— Spokojnie, spokojnie — przerwał mu Paweł Pietrowicz. — Żebyś nie uraził nogi twego
rozsądnego brata, który mając już pod pięćdziesiątkę pojedynkował się niczym podchorąży. A więc
rzecz postanowiona: Fieniczka będzie moją... belle-soeur .
— Drogi mój Pawle! Ale co powie Arkadiusz?
— Arkadiusz? Przecież on zatriumfuje! Małżeństwa nie uznaje, ale to mile pogłaszcze jego
poczucie równości. Doprawdy, jakież mogą być kasty au dix — neuvieme siecle ?
— Ach, Pawle, Pawle! Pozwól, że pocałuję cię raz jeszcze. Nie bój się, będę ostrożny.
Bracią uścisnęli się.
— Jak myślisz, czy należy jej zaraz powiedzieć o twoim zamiarze? — zapytał Paweł
Pietrowicz.
— Po co się śpieszyć? — zaoponował Mikołaj. Pietrowicz. — Czyś z nią rozmawiał?
— Ja? Quelle idée!
— No, to doskonale. Przede wszystkim wracaj do zdrowia, tamto nam nie ucieknie. Trzeba
dobrze się zastanowić, obmyślić.
— Ale jesteś zdecydowany?
— Oczywiście, i dziękuję z całego serca. Teraz cię zostawię; musisz odpocząć; każde
wzruszenie ci szkodzi. Pomówimy jeszcze o tym. Zaśnij, mój drogi, i niechaj ci Bóg da zdrowie!
„Za co on mi tak dziękuje? — pomyślał Paweł Pietrowicz, gdy został sam. — Przecież to
tylko od niego zależało. Ja zaś, gdy tylko się ożeni, wyjadę gdzieś daleko, do Drezna albo do
Florencji, i będę tam mieszkał, póki nie zdechnę."
Zwilżył sobie czoło wodą kolońską i zamknął oczy. Jego piękna, wychudła głowa,
oświetlona jasnym blaskiem dnia, spoczywała na białej poduszce jak głowa umarłego... I w samej
rzeczy — był jak umarły.
xxv
W Nikolskoje, w ogrodzie, pod cienistym, wysokim jesionem siedzieli na ławeczce z darni
Katia i Arkadiusz; obok nich na ziemi leżała Fifi, która ułożyła swe długie ciało w owej pięknej
pozycji zwanej przez myśliwych „zajęczą". Arkadiusz i Katia milczeli; on trzymał w rękach na
wpół otwartą książkę, ona wyjmowała z koszyka pozostałe okruszynki bułki i rzucała je kilku
wróblom, które z właściwym sobie tchórzliwym zuchwalstwem skakały i świergotały tuż u jej nóg.
Lekki wiatr, szeleszcząc wśród liści jesionu, powoli przesuwał tam i z powrotem po ciemnej ścieżce
i żółtym grzbiecie Fifi bladozłote plamy światła; głęboki cień padał na Arkadiusza i Katię; niekiedy
tylko w jej włosach rozbłyskiwało jasne pasemko. Oboje milczeli; lecz właśnie w tym, jak milczeli
i siedzieli obok siebie, widać było pełną wzajemnego zaufania bliskość; każde z nich jak gdyby nie
myślało o swoim sąsiedzie, ale w głębi duszy radowało się jego obecnością. Twarze ich zmie- niły
się od tego czasu, kiedy widzieliśmy ich po raz ostatni: Arkadiusz wydawał się spokojniejszy, Katia
bardziej ożywiona i śmielsza.
— Czy pani nie uważa — zaczął Arkadiusz — że jesion ma w rosyjskim trafną nazwę:
żadne z drzew tak lekko i jasno nie rysuje się w powietrzu.
Katia podniosła oczy i powiedziała: „Tak", Arkadiusz zaś pomyślał: „Ona nie robi mi
zarzutów, że wyrażam się pięknie."
— Nie lubię Heinego — rzekła Katia wskazując wzrokiem książkę, którą Arkadiusz trzymał
w ręku — ani kiedy się śmieje, ani kiedy płacze; lubię go, kiedy jest zadumany i smutny.
— A ja lubię, kiedy się śmieje — zauważył Arkadiusz.
— To są jeszcze ślady pańskich dawnych satyrycznych upodobań... („Dawne ślady! —
pomyślał Arkadiusz — gdyby Bazarow to słyszał!") Ale proszę poczekać, już my pana przerobimy.
— Któż mnie przerobi? Pani?
— Kto? Siostra; Porfiriusz Płatonowicz, z którym pan się już nie kłóci; ciocia, którą pan
onegdaj odprowadził do cerkwi.
— Przecież nie mogłem odmówić! Jeśli zaś mowa o Annie Siergiejewnie, to w wielu
sprawach, jak pani pamięta, zgadzała się z Eugeniuszem.
— Siostra była wówczas pod jego wpływem, tak samo jak pan.
— Jak ja! Czy pani nie spostrzegła, że już uwolniłem się od jego wpływu?
Katia nie odpowiedziała.
— Wiem — ciągnął dalej Arkadiusz — że om nigdy się pani nie podobał.
— Nie mogę o nim wydawać sądu.
— Wie pani co, Katarzyno Siergiejewno? Kiedy słyszę taką odpowiedź, nigdy jej nie
wierzę... Nie ma człowieka, o którym nie moglibyśmy wydać sądu! To po prostu wykręt.
— Powiem panu zatem, że on... nie żeby mi się nie podobał, ale czuję, że jest mi obcy, że ja
jestem mu obca... i że pan też jest mu obcy. — Dlaczego?
— Jakby to powiedzieć?... To drapieżnik, my zaś jesteśmy oswojeni.
— Ja także? Katia skinęła głową. Arkadiusz podrapał się za uchem.
— Katarzyno Siergiejewno, przecież, prawdę mówiąc, to określenie jest obraźliwe.
— Czyżby pan chciał być drapieżny?
— Nie, ale silny, energiczny.
— Tego nie można chcieć... Pański przyjaciel na przykład tego nawet nie chce, ale to w nim
jest.
— Hm! Więc pani przypuszcza, że miał wielki wpływ na Annę Siergiejewnę?
— Tak. Ale nad nią nikt długo nie może mieć przewagi — dodała Katia półgłosem.
— Dlaczego pani tak myśli?
— Jest bardzo dumna... Nie, nie to nawet chciałam powiedzieć... Po prostu bardzo ceni
swoją niezależność.
— Któż jej nie ceni? — zapytał Arkadiusz, lecz natychmiast przemknęło mu przez myśl:
„Ale na co właściwie niezależność? — „Na co właściwie niezależność?" — pomyślała także Katia.
Młodym ludziom, którzy często przebywają ze sobą i są w przyjaźni, nieustannie przychodzą do
głowy te same myśli.
Arkadiusz uśmiechnął się i przysunąwszy się nieco do Kati, rzekł szeptem:
— Proszę się przyznać, że pani trochę się jej boi?
— Kogo?
— Jej — z naciskiem powtórzył Arkadiusz.
— A pan? — spytała z kolei Katia.
— Ja także; proszę zauważyć, że powiedziałem: ja także.
Katia pogroziła mu palcem.
— Dziwi mnie to — zaczęła. — Siostra nigdy nie była tak przyjaźnie do pana usposobiona
jak teraz; znacznie bardziej niż w czasie pana pierwszego pobytu.
— Ach tak!
— Pan tego nie zauważył? Nie cieszy to pana? Arkadiusz zamyślił się.
— Czym mogłem sobie zasłużyć na przychylność Anny Siergiejewny? Może tym, że
przywiozłem listy waszej matki?
— To także, ale są i inne powody, o których nie powiem.
— Dlaczego? — Nie powiem.
— O! Wiem, że pani jest bardzo uparta. — Jestem uparta.
— I spostrzegawcza. Katia z boku spojrzała na Arkadiusza.
— Może to pana gniewa? O czym pan myśli?
— Myślę o tym, skąd pani ma tę spostrzegawczość. Pani jest tak płochliwa i nieufna; pani
stroni od ludzi...
— Wiele przebywałam sama; wtedy mimo woli zaczyna się myśleć. Czyżbym stroniła od
wszystkich? Arkadiusz spojrzał na nią z wdzięcznością.
— Dobrze — ciągnął dalej — lecz ludzie w pani sytuacji, chcę powiedzieć, z pani fortuną
rzadko odznaczają się tą cechą; do nich jak do panujących, prawda z trudem dociera.
— Przecież nie jestem bogata.
Arkadiusz zdziwił się i nie od razu zrozumiał, co powiedziała. „Rzeczywiście, przecież
majątek należy do siostry!" — przyszło mu do głowy; myśl ta nie była dla niego przykra.
— Jak pani to ładnie powiedziała! — rzekł.
— Dlaczego?
— Ładnie, po prostu, bez skrępowania i jakiejkolwiek pozy. Przypuszczam zresztą, iż
człowiek, który wie i mówi, że jest biedny, odczuwa jakąś fałszywą dumę.
— Dzięki siostrze nie zaznałam biedy; wspomniałam o mojej sytuacji materialnej dlatego,
że tak wypadło w rozmowie.
— Tak, ale proszę się przyznać, że ma pani w sobie odrobinę tej dumy, o której teraz
mówiłem.
— Na przykład?
— Przecież pani, proszę mi wybaczyć moje pytanie, przecież pani nie wyszłaby za mąż za
bogatego człowieka?
— Gdybym go bardzo kochała... Nie, zdaje się, że nawet wówczas też nie.
— Aha! Widzi pani! — zawołał Arkadiusz i po chwili dodał: — A dlaczego nie wyszłaby
pani za mąż w takim wypadku?
— Dlatego, że nawet w pieśni śpiewa się o nierównym małżeństwie.
— Może pani chce panować albo...
— O, nie! Na co mi to? Przeciwnie, gotowa jestem się podporządkować, ale trudno znosić
nierówność. Szanować się wzajemnie i słuchać, to szczęście; lecz istnienie w ciągłej zależności...
Nie, tego już nadto.
— Tego już nadto — powtórzył Arkadiusz. — Tak, tak — ciągnął dalej — nie przypadkiem
płynie w pani ta sama krew co w Annie Siergiejewnie; pani jest równie samodzielna jak ona, tylko
bardziej skryta. Jestem pewien, że pani za nic pierwsza nie wyrazi swego uczucia, chociażby było
wielkie i święte...
— Czy można inaczej? — zapytała Katia.
— Jesteście jednakowo rozumne; pani ma tyle samo, jeśli nie więcej, charakteru co siostra...
— Proszę, niech mnie pan nie porównuje z siostrą — szybko przerwała Katia — zbyt to dla
mnie niekorzystne. Pan jakby zapomniał, że siostra jest piękna, mądra i... zwłaszcza panu nie
wypada mówić takich rzeczy, i to z taką poważną miną.
— Co to znaczy: zwłaszcza panu — i z czego pani wnosi, że ja żartuję?
— Oczywiście, pan żartuje!
— Pani jest pewna? A jeśli jestem przekonany o tym, co mówię? Jeśli uważam, że jeszcze
nie dość mocno się wyraziłem? — Nie rozumiem pana.
— Doprawdy? Teraz widzę, że zanadto wychwalałem pani spostrzegawczość.
— Jak to?
Arkadiusz nic nie odpowiedział i odwrócił się, a Katia wygrzebała z koszyczka jeszcze kilka
okruszynek i rzuciła je wróblom; lecz ruch jej ręki był zbyt gwałtowny i ptaszki uciekły.
— Katarzyno Siergiejewno! — rzekł nagle Arkadiusz — będzie to pani zapewne obojętne,
ale niechaj pani wie, że nie zamieniłbym pani nie tylko na jej siostrę, ale na nikogo w świecie.
Wstał i szybko odszedł, jakby przestraszywszy się słów, które mu się wymknęły.
Katia opuściła ręce razem z koszyczkiem na kolana, schyliła głowę i długo patrzyła za
oddalającym się Arkadiuszem. Powoli na jej policzki wystąpił delikatny rumieniec, ale na ustach
nie pojawiał się uśmiech, a ciemne oczy wyrażały zdumienie i jakieś inne jeszcze, nie nazwane
uczucie.
— Jesteś sama? — rozległ się obok niej głos Anny Siergiejewny. — Wydawało mi się, że
wyszłaś do ogrodu z Arkadiuszem.
Katia bez pośpiechu spojrzała na siostrę (która wytwornie, a nawet wyszukanie ubrana stała
na ścieżce i końcem otwartej parasolki łaskotała Fifi w uszy) i powoli rzekła:
— Jestem sama.
— Widzę to przecież — odpowiedziała tamta ze śmiechem — poszedł zatem do siebie?
— Czytaliście razem?
— Tak.
Anna Siergiejewna wzięła Katię za podbródek i uniosła jej głowę.
— Mam nadzieję, żeście się nie pokłócili?
— Nie — rzekła Katia i spokojnie odsunęła rękę siostry.
— Jak uroczyście odpowiadasz! Myślałam, że znajdę go tutaj i wezmę ze sobą na spacer.
Wciąż mnie o to prosi. Przywieziono ci buciki z miasta, idź je przymierzyć; wczoraj już
zauważyłam, że te, które nosisz, są całkiem zniszczone. W ogóle nie dość się zajmujesz tymi
sprawami, a masz takie śliczne nóżki! Ręce też masz ładne... tylko duże: trzeba więc urzekać
nóżkami. Ale cóż, nie jesteś wcale kokietką!
Anna Siergiejewna poszła dalej, lekko szeleszcząc piękną suknią; Katia wstała z ławeczki i
wziąwszy tom Heinego odeszła także, lecz bynajmniej nie po to, by mierzyć buciki.
„Śliczne nóżki — myślała, powoli i lekko wchodząc po rozgrzanych słońcem kamiennych
schodach tarasu — śliczne nóżki, powiada pani... Będzie więc leżał u tych nóżek."
Ale natychmiast zrobiło jej się wstyd i szybko pobiegła na górę.
Arkadiusz szedł korytarzem do siebie; dopędził go ochmistrz anonsując, że w jego pokoju
czeka pan Bazarow.
— Eugeniusz! — wybąkał prawie z przestrachem Arkadiusz. — Czy dawno przyjechał?
— W tej chwili i kazał nie anonsować o swoim przybyciu Annie Siergiejewnie, tylko
polecił, żeby go zaprowadzić do pana pokoju.
„Może w domu zdarzyło się jakieś nieszczęście?" — pomyślał Arkadiusz, szybko wbiegł po
schodach i otworzył drzwi. Widok Bazarowa natychmiast go uspokoił, chociaż bardziej
doświadczone oko dostrzegłoby zapewne w energicznej jak dawniej, ale wychudłej postaci
nieoczekiwanego gościa oznaki wewnętrznego wzburzenia. Siedział na parapecie okna w
zakurzonym szynelu i czapce na głowie. Nie wstał nawet wtedy, gdy Arkadiusz z głośnym
okrzykiem rzucił mu się na szyję.
— Co za niespodzianka! Co cię tu sprowadza? — pow- tarzał krzątając się po pokoju jak
człowiek, który sam sobie wyobraża i chce innym okazać, że się cieszy. — W domu wszystko w
porządku, wszyscy zdrowi, prawda?
— Wszystko w porządku, ale nie wszyscy zdrowi — rzekł Bazarow. — Przestań trajkotać,
każ mi przynieść kwasu, usiądź i posłuchaj, co ci powiem w niewielu, ale. mam nadzieję, za to dość
mocnych słowach.
Arkadiusz przycichł, i Bazarow opowiedział mu o swoim pojedynku z Pawłem
Pietrowiczem. Arkadiusz ogromnie się zdziwił, a nawet zmartwił, ale nie uznał za stosowne tego
okazać; zapytał tylko, czy rana stryja naprawdę nie jest niebezpieczna, i otrzymawszy odpowiedź,
że rana jest bardzo interesująca, lecz nie z punktu widzenia medycyny, uśmiechnął się z przymusem
i poczuł nagle, że zrobiło mu się przykro i wstyd. Bazarow jak gdyby go zrozumiał.
— Tak, bracie — powiedział — oto skutki obcowania z feudałami. Sam staniesz się
feudałem i będziesz brał udział w rycerskich turniejach. A zatem, wybrałem się do „ojców" —
zakończył Bazarow — a po drodze zajechałem tutaj, po to... po to, żeby ci to wszystko
opowiedzieć; oświadczyłbym ci tak, gdybym nie uważał niepotrzebnego kłamstwa za głupotę. Nie,
diabli wiedzą, po co tutaj przyjechałem. Widzisz, niekiedy człowiekowi dobrze robi, jeśli sam
bierze się za czub i wyrzuca jak rzodkiew z grzędy: zrobiłem to niedawno... Ale zapragnąłem
spojrzeć raz jeszcze na to, z czym się rozstałem, na ową grzędę, gdzie siedziałem.
— Mam nadzieję, że te słowa nie odnoszą się do mnie — spytał w podnieceniu Arkadiusz.
— Mam nadzieję, że nie masz zamiaru rozstawać się z e mną?
Bazarow spojrzał na niego uważnie, prawie przeszywając go wzrokiem.
— To by cię tak zmartwiło? Myślę, że ty już rozstałeś się ze mną. Jesteś taki świeżutki i
czysty... zapewne twoje sprawy z Anną Siergiejewną układają się doskonale?
— Jakie moje sprawy z Anną Siergiejewną?
— Czy nie dla niej przyjechałeś tu z miasta, ptaszyno?
Ale właśnie, jakże tam niedzielne szkółki? Czy nie jesteś w niej zakochany? A może teraz
masz zamiar udawać?
— Eugeniuszu, wiesz, że zawsze byłem z tobą szczery; zapewniam cię, przysięgam, że
jesteś w błędzie.
— Hm! Nowe słówko — zauważył półgłosem Baza- row. — Ale nie gorączkuj się, przecież
mnie wszystko jedno. Romantyk powiedziałby: nasze drogi zaczynają się rozchodzić, ja zaś mówię
po prostu, że znudziliśmy się sobie nawzajem.
— Eugeniuszu...
— Mój złoty, przecież to żadne nieszczęście; cóż się na świecie nie znudzi? A teraz chyba
czas się pożegnać? Od chwili kiedy tu jestem, czuję się ohydnie, zupełnie jakbym długo czytał listy
Gogola do żony gubernatora Kaługi. Zresztą nie kazałem wyprzęgać koni.
— Bój się Boga, to niemożliwe!
— Dlaczego?
— Nie mówię już o sobie, ale będzie to w najwyższym stopniu niegrzecznie wobec Anny
Siergiejewny, która niewątpliwie zechce cię zobaczyć.
— No, chyba się mylisz.
— Przeciwnie, jestem pewien, że mam rację — zaoponował Arkadiusz. — Dlaczego
udajesz? Jeśli już o tym mowa, przyznaj się, że ty właśnie przyjechałeś tu dla niej.
— Może to prawda, ale mimo wszystko mylisz się.
Arkadiusz miał jednak rację. Anna Siergiejewna chciała zobaczyć się z Bazarówem i
przysłała po niego ochmistrza. Bazarow przebrał się, zanim do niej poszedł; jak się okazało, rzeczy
miał ułożone tak, że nowe ubranie było pod ręką.
Odincowa przyjęła go nie w tym pokoju, gdzie tak nieoczekiwanie wyznał jej swoją miłość,
lecz w bawialni. Uprzejmie wyciągnęła do niego końce palców, ale twarz jej mimo woli wyrażała
napięcie.
— Anno Siergiejewno — szybko powiedział Bazarow — przede wszystkim muszę panią
uspokoić. Ma pani przed sobą śmiertelnika, który dawno się opamiętał i spodziewa się, że inni
również zapomnieli o jego głupocie. Odjeż- dżam na długo i zgodzi się pani, że chociaż nie jestem
słabą istotą, przykro byłoby mi odejść z myślą, że wspomina mnie pani ze wstrętem.
Anna Siergdejewna głęboko westchnęła jak człowiek, który przed chwilą wspiął się na
wysoką górę, i twarz jej ożywiła się uśmiechem. Po raz wtóry wyciągnęła do Bazarowa rękę i
odpowiedziała na jego uścisk.
— Zapomnijmy o dawnych zwadach — powiedziała — tym bardziej, że, mówiąc uczciwie,
ja wtedy także zawiniłam, jeśli nie kokieterią, to czymś innym. Więc po prostu: bądźmy
przyjaciółmi jak dawniej. To był sen, prawda? Któż pamięta sny?
— Kto je pamięta? A zresztą miłość jest... uczuciem sztucznym.
— Doprawdy? Bardzo miło mi to słyszeć.
Tak mówiła Anna Siergiejewna i tak mówił Bazarow; oboje myśleli, że mówią prawdę. Czy
prawdziwe, czy rzeczywiście prawdziwe były ich słowa? Sami tego nie wiedzieli, tym bardziej zaś
autor. Ale rozmowa między nimi toczyła się tak, jakby nawzajem sobie uwierzyli.
Anna Siergiejewna zapytała Bazarowa, co robił u Kirsanowów. O mały włos byłby jej
opowiedział o swoim pojedynku z Pawłem Pietrowiczem, ale powstrzymał się na myśl, że mogłaby
dojść do wniosku, iż chce się wydać interesujący; odparł więc, że przez cały czas pracował.
— Ja zaś — rzekła Anna Siergiejewna — naprzód nie wiadomo dlaczego miałam okres
złego humoru, a nawet, niech pan sobie wyobrazi, wybierałam się za granicę! Potem ten nastrój
minął, przyjechał pański przyjaciel Arkadiusz Nikołaicz i znowu wróciłam do dawnego trybu życia,
do mojej prawdziwej roli.
— Jakiej roli, jeśli wolno wiedzieć?
— Ciotki, nauczycielki, matki, co pan chce. Wie pan, przedtem nie rozumiałam dobrze pana
przyjaźni z Arkadiuszem Nikołaiczem; uważałam, że to niezbyt ciekawy człowiek. Ale teraz
poznałam go lepiej i przekonałam się, że jest rozumny... Nade wszystko zaś jest młody, młody... nie
to, co my, Eugeniuszu Wasiliczu.
— Czy wciąż tak samo traci kontenans w pani obecności?
— Czyżby... — zaczęła Anna Siergiejewna i po chwili namysłu dodała: — Teraz stał się
bardziej ufny, rozmawia ze mną. Przedtem mnie unikał. Zresztą nie szukałam wtedy jego
towarzystwa. Jest w wielkiej przyjaźni z Katią.
Bazarow zirytował się w duchu. „Kobieta nie może obejść się bez podstępów" — pomyślał.
— Pani powiada, że Arkadiusz pani unikał — rzekł z chłodnym uśmiechem — lecz wie pani
zapewne, że był w pani zakochany?
— Jak to? On także? — wyrwało się Annie Siergiejewnie.
— On także — powtórzył Bazarow składając niski ukłon. — Czyżby pani o tym nie
wiedziała, czyżbym powiedział rzecz dla pani nową?
Anna Siergiejewna spuściła oczy.
— Pan się myli, Eugeniuszu Wasiliczu.
— Nie sądzę. Może nie powinienem był o tym wspominać. — „A ty na przyszłość nie bądź
taka przebiegła" — dodał w myśli.
— Dlaczego? Przypuszczam, że zbyt wielką wagę przywiązuje pan do przelotnego
wrażenia. Zaczynam podejrzewać, że ma pan skłonność do przesady.
— Nie mówmy lepiej o tym, Anno Siergiejewno.
— Dlaczego? — zaoponowała, lecz sama skierowała rozmowę na inne tory. Mimo wszystko
czuła się w obecności Bazarowa nieswojo, chociaż powiedziała mu i zapewniała samą siebie, że
wszystko zostało zapomniane. Wymieniając z nim najprostsze słowa, żartując nawet, doznawała
uczucia lekkiego niepokoju. Podobnie ludzie na parostatku rozmawiają i śmieją się beztrosko jak na
stałym lądzie; lecz wystarczy najmniejsza przerwa w podróży, najdrobniejsza oznaka czegoś
niezwykłego, a natychmiast na wszystkich twarzach zjawia się wyraz osobliwej trwogi, który
świadczy o nieustannej świadomości ciągłego niebezpieczeństwa.
Rozmowa Anny Siergiejewny z Bazarowem trwała niedługo. Odincowa popadła w
zamyślenie, odpowiadała z roztargnieniem, a wreszcie zaproponowała mu, by przeszli do salonu,
gdzie zastali księżniczkę i Katię. — A gdzież Arkadiusz Nikołaicz? — zapytała pani domu i
dowiedziawszy się, że go nie widać przeszło od godziny, posłała po niego. Arkadiusza nie od razu
znaleziono; zaszył się w gęstwinę ogrodu i tam, oparłszy podbródek na skrzyżowanych rękach,
siedział pogrążony w myślach. Myśli owe były głębokie i poważne, lecz bynajmniej nie smutne.
Wiedział, że Anna Siergiejewna jest sam na sam z Bazarowem, ale nie czuł zazdrości, jak dawniej;
przeciwnie, twarz jego promieniała; zdawało się, że coś go dziwi, że z czegoś się raduje i coś
postanawia.
XXVI
Nieboszczyk Odincow nie lubił nowości, lecz godził się na „pewne igraszki
uszlachetnionego smaku"; dzięki temu w swoim ogrodzie, między cieplarnią a stawem wzniósł
budynek z rosyjskiej cegły w kształcie greckiego portyku. W tylnej, ślepej ścianie owego portyku
czyli galerii zrobiono sześć nisz dla posągów, które Odincow zamierzał sprowadzić z zagranicy.
Posągi miały wyobrażać: Samotność, Milczenie, Rozmyślanie, Melancholię, Wstydliwość i
Czułość. Jeden z nich, boginię Milczenia z palcem na ustach, przywieziono i ustawiono, lecz tego
samego dnia dworscy chłopcy odbili jej nos i chociaż tynkarz z sąsiedztwa zabrał się do roboty i
obiecał dorobić nos „dwa razy piękniejszy niż poprzedni", Odincow kazał posąg usunąć, skutkiem
czego znalazł się on w kącie stodoły, gdzie stał przez długie lata budząc zabobonne przerażenie
wieśniaczek, Front portyku od dawna już zarósł gęstymi krzewami, tylko kapitele kolumn widniały
nad bujną ścianą zieleni. W portyku nawet w południe było chłodno. Anna Siergiejewna nie lubiła
tego miejsca od czasu, gdy zobaczyła tam węża; ale Katia często tu przychodziła i siadała na
niewielkiej kamiennej ławce, umieszczonej w jednej z nisz. W chłodzie i cieniu czytała, pracowała
lub oddawała się owemu doznaniu zupełnej ciszy, które zapewne znane jest każdemu i którego urok
polega na ledwie świadomym, milczącym przypatrywaniu się szerokiej fali życia, bezustannie
toczącej się wokół nas i w nas samych.
Nazajutrz po przyjeździe Bazarowa Katia siedziała na swojej ulubionej ławce, obok niej zaś
znowu siedział Arkadiusz. Poprosił ją, żeby poszła z nim do „portyku".
Do śniadania zostawała jeszcze godzina; po rosistym poranku następował już upalny dzień.
Twarz Arkadiusza miała wciąż wyraz taki jak poprzedniego dnia, Katia wyglądała na zatroskaną.
Siostra zaraz po herbacie zawołała ją do swego gabinetu, ucałowała, co zawsze trochę przerażało
Katię, a potem poradziła jej, żeby zachowywała się ostrożniej wobec Arkadiusza, zwłaszcza zaś, by
unikała z nim rozmów sam na sam, co jakoby zauważyła już ciotka i wszyscy domownicy. Poza
tym poprzedniego wieczora Anna Siergiejewna była w nie najlepszym humorze, Katia zaś sama
czuła się 'niepewnie, jak gdyby była czegoś winna. Przystając na prośbę Arkadiusza powiedziała
sobie, że uczyni to po raz ostatni.
— Katarzyno Siergiejewno — rzekł Arkadiusz z jakąś pozorną swobodą — od czasu kiedy
mam szczęście przebywać z panią pod jednym dachem, mówiłem z panią o wielu rzeczach. Istnieje
jednak bardzo ważne dla mnie zagadnienie... którego dotychczas nie poruszałem. Pani zauważyła
wczoraj, że przerobiono mnie w tym domu — dodał, to unikając pytającego spojrzenia Kati, to
znów patrząc jej w oczy. — Rzeczywiście, zmieniłem się pod wieloma względami i pani o tym wie
najlepiej, bo w gruncie rzeczy pani zawdzięczam tę przemianę.
— Ja?... Mnie?... — spytała Katia.
— Nie jestem już owym zapalczywym chłopcem jak wtedy, gdy tu przyjechałem — ciągnął
dalej Arkadiusz — skończyłem zresztą dwadzieścia trzy lata; jak dawniej, pragnę być pożyteczny,
pragnę poświęcić prawdzie wszystkie swe siły; lecz nie tam już szukam ideałów, gdzie szu- kałem
ich dawniej; widzę je... znacznie bliżej. Dotychczas nie rozumiałem siebie, stawiałem przed sobą
zadania przewyższające moje siły... Niedawno dzięki pewnemu uczuciu otworzyły mi się oczy...
Wypowiadam się niezupełnie jasno, ale mam nadzieję, że pani mnie zrozumie...
Katia nic nie odpowiedziała, ale przestała patrzeć na Arkadiusza.
— Przypuszczam — mówił dalej, już bardziej wzruszonym głosem, a nad nim wśród liści
brzozy beztrosko śpiewała swą piosenkę zięba — przypuszczam, że obowiązkiem każdego
uczciwego człowieka jest zupełna szczerość wobec tych... tych ludzi... których... słowem, wobec
bliskich mu osób i dlatego... mam zamiar...
Ale tu dar wymowy zawiódł Arkadiusza; stracił wątek, zaciął się i musiał na chwilę
umilknąć. Katia nie podnosiła oczu. Zdawało się, że nawet nie rozumie, do czego to wszystko
zmierza, a jednak na coś czekała.
— Przypuszczam, że panią zadziwię — zaczął Arkadiusz, znowu zebrawszy siły — tym
bardziej że to uczucie odnosi się w pewien sposób... w pewien sposób, niech pani to zważy — do
pani. Pamiętam, że zarzucała mi pani wczoraj brak powagi — ciągnął dalej Arkadiusz z miną
człowieka, który wszedłszy w bagno czuje, że z każdym krokiem pogrąża się coraz bardziej, ale
mimo to śpieszy naprzód w nadziei, że wydostanie się szybciej na brzeg — ten zarzut często jest
skierowany... obciąża... młodych ludzi, nawet jeśli nie ma już uzasadnienia; i gdybym był bardziej
pewien siebie... („Pomóż mi, pomóż!" — z rozpaczą myślał Arkadiusz, Katia zaś wciąż siedziała
bez ruchu.) Gdybym mógł żywić nadzieję...
— Gdybym mogła być pewna tego, co pan mówi — rozległ się w tej samej chwili
dźwięczny głos Anny Siergiejewny.
Arkadiusz zamilkł natychmiast, Katia zbladła. Obok krzaków zasłaniających portyk wiodła
ścieżka. Anna Siergiejewna szła tędy w towarzystwie Bazarowa. Katia i Arkadiusz nie mogli ich
widzieć, lecz słyszeli każde słowo, każdy szelest sukni, niemal ich oddech. Tamci postąpili kilka
kroków i jakby naumyślnie zatrzymali się przed portykiem.
— Widzi pan — ciągnęła dalej Anna Siergiejewna — pomyliliśmy się; oboje nie jesteśmy
już pierwszej młodości, a zwłaszcza ja; znamy życie, jesteśmy zmęczeni oboje — czemu nie mówić
szczerze? — jesteśmy rozumni; z początku wzbudziliśmy w sobie wzajemne zainteresowanie,
podnieciliśmy ciekawość... a potem...
— Potem przestałem być interesujący... — podchwycił Bazarow.
— Pan wie, że nie to było przyczyną naszego poróżnienia. W każdym razie nie
potrzebowaliśmy jedno drugiego, oto rzecz zasadnicza; za bardzo jesteśmy... jakby to
powiedzieć?... do siebie podobni. Nie od razu zdaliśmy sobie z tego sprawę. Natomiast Arkadiusz...
— Arkadiusz jest pani potrzebny? — zapytał Bazarow.
— Dość, Eugeniuszu Wasiliczu! Pan powiada, że nie jestem mu obojętna; mnie też zawsze
się wydawało, że mu się podobam. Wiem, że mogłabym być jego ciotką, lecz nie chcę przed panem
ukrywać — coraz częściej myślę o nim. W tym młodym i świeżym uczuciu jest jakiś powab...
— Słowo urok bardziej się nadaje w takich wypadkach — przerwał Bazarow; w jego
spokojnym, choć przytłumionym głosie kipiała wściekłość. — Arkadiusz był wczoraj ze mną
tajemniczy, nie mówił ani o pani, ani o jej siostrze... Bardzo to szczególne.
— Z Katią jest jak brat — rzekła Anna Siergiejewna — i to mi się w nim podoba, chociaż
może nie powinnam pozwalać na taką między nimi zażyłość.
— Przez panią mówi... siostra?... — zapytał powoli Bazarow.
— Oczywiście... ale dlaczego stoimy? Chodźmy. Jaka dziwna jest nasza rozmowa! Czy
mogłam się spodziewać, że będę tak z panem rozmawiała? Pan wie, że się pana boję... ale ufam
panu jednocześnie, ponieważ w gruncie rzeczy jest pan bardzo dobry.
— Po pierwsze, nie jestem bynajmniej dobry; po drugie straciłem dla pani wszelkie
znaczenie, a tymczasem powiada mi pani, że jestem dobry... To tak samo, jak kłaść wieniec z
kwiatów na głowę umarłego.
— Eugeniuszu Wasiliczu, nie w naszej jest mocy... — zaczęła Anna Siergiejewna, ale
powiał wiatr, zaszumiał wśród liści i uniósł jej słowa.
— Przecież pani jest wolna — rzekł po chwili Bazarow.
Więcej nic nie można było zrozumieć; kroki oddaliły się... wszystko ucichło.
Arkadiusz zwrócił się do Kati. Siedziała jak przedtem, tylko opuściła głowę jeszcze niżej.
— Katarzyno Siergiejewno — powiedział drżącym głosem i zacisnął ręce — kocham panią
na całe życie, nieodwracalnie. Nikogo nie kocham prócz pani. Chciałem to pani powiedzieć,
dowiedzieć się, co pani o tym sądzi, i prosić o pani rękę; nie jestem bogaty, czuję, żem gotów do
wszelkich ofiar... Pani nie odpowiada? Pani mi nie wierzy? Pani myśli, że mówię nierozważnie?
Niech pani przypomni sobie ostatnie dni! Czyżby się pani dotąd nie przekonała, że wszystko inne
— proszę mnie dobrze zrozumieć — wszystko inne dawno minęło bez śladu. Niech pani spojrzy na
mnie, powie jedno słowo... Kocham... kocham panią... Niech mi pani uwierzy!
Katia spojrzała na Arkadiusza poważnym, jasnym wzrokiem i po długim namyśle, ledwie
się uśmiechnąwszy, wyrzekła:
— Tak.
Arkadiusz zerwał się z ławki.
— Tak! Pani powiedziała: tak, Katarzyno Siergiejewno! Co to oznacza? Czy to, że ja panią
kocham, że pani mi wierzy... albo... albo... nie śmiem skończyć...
— Tak — powtórzyła Katia i tym razem Arkadiusz ją zrozumiał. Chwycił jej duże, i piękne
ręce i zamierając z zachwytu , przycisnął je do serca; ledwo trzymał się na nogach i wciąż
powtarzał: — Katia, Katia... — a ona rozpłakała się jakoś naiwnie, sama cicho śmiejąc się ze swych
łez. Kto nie widział takich łez w oczach ukochanej istoty, ten nie wie jeszcze, jak bardzo może być
szczęśliwy na ziemi człowiek, zamierając z wdzięczności i wstydu.
Nazajutrz z samego rana Anna Siergiejewna kazała poprosić Bazarowa do swego gabinetu i
śmiejąc się wymuszenie, podała mu złożoną ćwiartkę papieru listowego. Był to list od Arkadiusza,
który prosił o rękę jej siostry.
Bazarow szybko przebiegł wzrokiem list i zrobił wysiłek, by nie okazać złośliwej radości,
która natychmiast zrodziła się w jego sercu.
— Ach, tak — rzekł — a pani jeszcze wczoraj przypuszczała, że Arkadiusz kocha
Katarzynę Siergiejewnę miłością braterską. Cóż pani teraz ma zamiar uczynić?
— Co pan mi poradzi? — zapytała Anna Siergiejewna nie przestając się śmiać.
— Sądzę — odparł Bazarow także ze śmiechem, chociaż nie było mu wcale wesoło ani też,
podobnie jak Anna Siergiejewna, nie miał wcale ochoty do śmiechu — sądzę, że należy
pobłogosławić młodych ludzi. Partia dobra pod każdym względem; Kirsanow ma przyzwoity
majątek, jest jedynakiem, jego ojciec to człowiek poczciwy, nie będzie się sprzeciwiał.
Odincowa przeszła się po pokoju. Jej twarz to pokrywała się rumieńcem, to znów bladła.
— Tak pan myśli? — powiedziała. — No, cóż? Nie widzę przeszkód... Jestem rada ze
względu na Katię... i Arkadiusza Nikołaicza. Oczywiście, poczekam na odpowiedź ojca. Poślę do
niego Arkadiusza. Widać z tego, że miałam wczoraj rację, gdy mówiłam panu, że jesteśmy już
starzy... Jak to się stało, że nic nie zauważyłam? To mnie dziwi!
Anna Siergiejewna roześmiała się znowu i natychmiast się odwróciła.
— Dzisiejsza młodzież zrobiła się bardzo sprytna — zauważył Bazarow i także się
roześmiał. — Żegnam panią — powiedział znowu po chwili milczenia. — Życzę pani, aby ta
sprawa skończyła się jak najpomyślniej; będę się radował z daleka.
Odincowa szybko zwróciła się ku niemu.
— Pan odjeżdża? Dlaczego teraz nie mógłby pan zostać? Niechże pan zostanie, tak miło się
z panem rozmawia... To zupełnie jak chodzenie po skraju przepaści. Naprzód ogarnia strach, a
potem nagle nabiera się odwagi. Niechże pan zostanie..
— Dziękuję za zaproszenie, Anno Siergiejewno, i za pochlebne mniemanie o moich
talentach konwersacyjnych. Uważam jednak, że i tak zbyt długo przebywałem w obcej dla mnie
sferze. Latające ryby przez pewien czas mogą utrzymać się w powietrzu, lecz potem muszą
zanurzyć się w wodzie; niechże pani i mnie pozwoli znaleźć się w swoim żywiole.
Odincowa spojrzała na Bazarowa. Gorzki uśmiech wykrzywił jego bladą twarz. „Ten mnie
kochał!" — pomyślała i zrobiło się jej go żal; ze współczuciem wyciągnęła do niego rękę.
Ale on ją zrozumiał.
— Nie! — powiedział i cofnął się o krok. — Jestem biedny, ale dotychczas nie brałem
jałmużny. Żegnaj, pani, i bądź zdrowa!
— Jestem pewna, że widzimy się nie po raz ostatni — rzekła Anna Siergiejewna i drgnęła
mimo woli.
— Różnie bywa na świecie! — odparł Bazarow. Złożył ukłon i wyszedł.
— Więc masz zamiar uwić sobie gniazdko? — mówił tego samego dnia Bazarow, gdy
przyklęknąwszy pakował swój kuferek. — Cóż, niezły pomysł! Tylko niepotrzebnie tak mnie
zwodziłeś. Spodziewałem się, że zmierzasz w całkiem innym kierunku. A może ciebie samego to
zaskoczyło?
— To prawda, nie wiedziałem jeszcze o tym, kiedy się z tobą rozstawałem — odparł
Arkadiusz. — Ale dlaczego sam mnie zwodzisz mówiąc: „niezły pomysł", jakbym nie wiedział, co
sądzisz o małżeństwie? — Ech, drogi przyjacielu — powiedział Bazarow. —
Jak ty się wyrażasz! Widzisz, co robię: mam w kuferku puste miejsce i kładę tam siano; tak
samo rzecz się ma z życiem — wszystko jedno czym je zapchasz, byle nie było pustki. Nie obrażaj
się, proszę; zapewne pamiętasz, jakiego zawsze byłem zdania o Katarzynie Siergiejewnie. Inne
panny dlatego tylko uchodzą za mądre, bo mądrze wzdychają; a twoja nie da sobie dmuchać w
kaszę, ciebie nawet weźmie w ręce, a tak właśnie powinno być. — Zamknął wieko kuferka i
podniósł się z podłogi. — A teraz powtórzę ci na pożegnanie, nie trzeba bowiem się oszukiwać:
żegnamy się na zawsze, sam to czujesz... Postąpiłeś rozumnie; nie jesteś stworzony do naszego
gorzkiego, cierpkiego samotnego życia. Nie masz w sobie ani zuchwalstwa, ani złości; ale masz
młodzieńczą odwagę i młodzieńczy zapał; tego dla naszej sprawy za mało. Wy, szlachta, nigdy nie
przekroczycie granicy szlachetnego oburzenia czy szlachetnej pokory, a to są głupstwa. Wy, na
przykład, nie bijecie się — a wyobrażacie sobie, że jesteście chwaty; my zaś chcemy się bić. Cóż!
Nasz kurz wygryzie ci oczy, nasz brud cię zawala, zresztą tyś do nas nie dorósł, mimo woli
rozkoszujesz się sobą, przyjemnie ci samemu sobie wymyślać; dla nas to nudne, my chcemy łamać
innych! Porządny z ciebie chłopak, ale jesteś miękki, liberalny panicz — ewolatu, jak powiada mój
ojciec.
— Na zawsze żegnasz się ze mną, Eugeniuszu — smutnym głosem rzekł Arkadiusz — i nie
'masz mi nic innego do powiedzenia?
Bazarow podrapał się w głowę.
— Mam, Arkadiuszu, mam, ale ci nie powiem, bo to romantyzm, to by oznaczało: rozkleić
się. Ożeń się jak najprędzej, zajmij się swoim gniazdkiem i napłódź jak najwięcej dzieci. Będą
mądre choćby dlatego, że urodziły się we właściwym czasie, nie tak jak my. Oho! Widzę, że konie
założone . Czas już! Pożegnałem się ze wszystkimi.. No cóż? Może się uściskamy?
Arkadiusz rzucił się na szyję swemu byłemu mentorow i przyjacielowi, łzy trysnęły mu z
oczu.
— Co to znaczy młodość! — rzekł spokojnie Bazarow.— Ale wielkie nadzieje pokładam w
Katarzynie Siergiejewnie. Zobaczysz, jak cię pocieszy.
— Żegnaj, bracie — rzekł do Arkadiusza siedząc już na furmance i wskazując parę kawek
przytulonych do siebie na dachu stajni, dodał: — Patrz! Ucz się!
— Co to znaczy? — zapytał Arkadiusz.
— Jak to? Czyżbyś tak źle znał historię naturalną i nie wiedział, że kawka jest najbardziej
czcigodnym ptakiem, który żyje w trwałych związkach rodzinnych? Oto przykład... Żegnaj, signor!
Furmanka zaskrzypiała i ruszyła z miejsca.
Bazarow powiedział prawdę. Rozmawiając wieczorem z Katią, Arkadiusz zupełnie
zapomniał o swoim nauczycielu. Już się jej podporządkował. Katia czuła to i wcale się nie dziwiła.
Nazajutrz miał jechać do Mariina, do Mikołaja Pietrowicza. Anna Siergiejewna nie chciała
krępować młodych i tylko dla przyzwoitości nie zostawiała ich zbyt długo samych.
Wspaniałomyślnie uwolniła ich od towarzystwa księżniczki, którą wiadomość o mającym się odbyć
ślubie doprowadziła do płaczliwej wściekłości. Z początku Anna Siergiejewna obawiała się, by
widok ich szczęścia nie był dla niej samej nieco przykry; lecz stało się zupełnie inaczej: ów widok
nie tylko jej nie ciążył, lecz zainteresował ją, rozrzewnił nawet; Anna Siergiejewna ucieszyła się z
tego, ale poczuła także smutek. „Słuszność ma zatem Bazarow — pomyślała — ciekawość, tylko
ciekawość, umiłowanie spokoju, egoizm..."
— Dzieci! — powiedziała głośno. — Powiedzcie, czy miłość jest sztucznym uczuciem?
Ale ani Katia, ani Arkadiusz nawet jej nie zrozumieli. Stronili od niej; mimowolnie
podsłuchana rozmowa nie zacierała się w ich pamięci. Zresztą. Anna Siergiejewna wkrótce ich
uspokoiła; nie było to dla niej trudne, uspokoiła się bowiem sama.
XXVII
Starzy Bazarowowie tym bardziej ucieszyli się z nieoczekiwanego przyjazdu syna, że
prawie się go nie spodziewali. Arina Własiewna w tak wielkim popłochu zaczęła biegać po domu,
że Wasilij Iwanowicz porównał ją do kuropatwy: kusy ogonek jej krótkiego kaftanika istotnie
nadawał jej jakby ptasi wygląd. Sam zaś tylko pomrukiwał, gryzł bursztyn swego cybucha i
chwyciwszy się palcami za szyję, kręcił głową, jak gdyby próbował, czy jest dobrze umocowana;
nagle otwierał usta i śmiał się bezgłośnie.
— Mój staruszku, przyjechałem do ciebie na całych sześć tygodni — powiedział mu
Bazarow — chcę pracować, proszę, nie przeszkadzaj mi.
— Zapomnisz, jak wyglądam, tyle ci będę przeszkadzał — odparł Wasilij Iwanowicz.
Dotrzymał obietnicy. Umieścił syna, jak poprzednim razem, w gabinecie i niemal się przed
nim ukrywał; żonę powstrzymywał od wszelkich zbytecznych przejawów czułości. „Mateczko —
mówił do niej — przy pierwszym pobycie Jeniuszy naprzykrzyliśmy się mu trochę, teraz musimy
być mądrzejsi." Arina Własiewna zgadzała się z mężem, lecz niewiele na tym zyskiwała, widywała
bowiem syna tylko przy stole i bardziej niż kiedykolwiek bała się do niego przemówić. „Jeniusza!"
mówiła niekiedy, a syn jeszcze nie zdążył się obejrzeć, gdy ona już przebierała sznurkami woreczka
i bąkała: „Nic, nic, ja tylko tak", a potem szła do Wasilia Iwanowicza i mówiła do niego podparłszy
policzek: „Jakby się dowiedzieć, mój kochany, co Jeniusza wolałby — kapuśniak czy barszcz?" —
„Czemuż go nie zapytałaś?" — „Nie chcę mu się naprzykrzać!" Zresztą Bazarow wkrótce przestał
się zamykać w swoim pokoju: gorączka pracy opadła, zastąpiła ją tęsknota, nuda i dławiący
niepokój. W każdym jego ruchu widać było dziwne zmęczenie, nawet krok jego stał się inny, już
nie tak energiczny ani gwałtowny. Zaniechał samotnych spacerów i zaczął szukać towarzystwa;
herbatę pił w ba- wialni, przechadzał się po ogrodzie z Wasiliem Iwanowiczem i palił wraz z nim,
nic nie mówiąc. Kiedyś zapytał o ojca Aleksego. Wasilij Iwanowicz ucieszył się z tej przemiany,
lecz owa radość trwała krótko. „Jeniusza mnie niepokoi — skarżył się po kryjomu żonie — nie jest
ani niezadowolony, ani gniewny, to jeszcze nic, ale jest smutny, zmartwiony, to okropne. Wciąż
milczy, gdyby choć nas zwymyślał; chudnie, cerę ma jakąś niedobrą." — „Boże, Boże — szeptała
staruszka — włożyłabym mu obrazek na szyję, ale przecież nie pozwoli." Wasilij Iwanowicz
próbował kilka razy z największą ostrożnością wypytać Bazarowa o jego pracę, zdrowie, o
Arkadiusza... Ale Bazarow odpowiadał niechętnie i niedbale, a pewnego razu zauważywszy, że
ojciec w rozmowie stara się go powoli wybadać, rzekł z wyrzutem: „Cóż ty tak wokół mnie krążysz
na palcach? Ten sposób jest jeszcze gorszy niż poprzedni." — „Nie, nie, ja tylko tak sobie!" —
szybko odpowiedział biedny Wasilij Iwanowicz. Tak samo bezowocne okazały się jego polityczne
aluzje. Kiedyś w związku ze zbliżającym się uwolnieniem chłopów zaczął mówić o postępie, mając
nadzieję, że wzbudzi zainteresowanie syna; lecz ten odparł obojętnie: „Wczoraj przechodziłem koło
płotu i słyszałem, jak tutejsi chłopcy ze wsi, zamiast śpiewać jakąś starą pieśń, drą się na całe
gardło: «Nadchodzi czas, serce miłość czuje...» Oto masz postęp!"
Niekiedy Bazarow szedł na wieś i jak zwykle, drwiąco nawiązywał rozmowę z jakimś
chłopem.
— No, bratku — mówił — wyłóż mi swoje poglądy na życie: przecież powiadają, że w
was cała siła i przyszłość Rosji, od was zacznie się nowa epoka w historii, wy nam dacie
prawdziwy język i prawa.
Chłop albo nic nie odpowiadał, albo mówił coś w tym rodzaju: — Ano cóż... na ten
przykład... znaczy się... wedle tego, co się od nas należy...
— Wytłumacz mi, jaki jest ten wasz świat? — przerywał mu Bazarow. — Czy to ten sam
świat, co to stoi na trzech rybach?
— To ziemia, panie, stoi na trzech rybach — uspoka- jająco i śpiewnie, dobrodusznie
patriarchalnym tonem wyjaśniał chłop — naprzeciw zaś naszego świata, wiadomo, pańska wola,
przecie jesteście naszymi ojcami. Im srożej pan ukarze, tym chłopu milej.
Wysłuchawszy kiedyś takiego przemówienia Bazarow wzruszył z pogardą ramionami i
odszedł, chłop zaś powlókł się do domu.
— O czym gadałeś? — zapytał go inny chłop w sile wieku, ponury z wyglądu, który stojąc z
daleka na progu swojej chaty widział, jak tamten rozmawiał z Bazarowem. — O zaległościach, co?
— Gdzie tam o zaległościach, 'kumie — odparł pierwszy chłop, a w jego głosie nie było już
owej patriarchalnej śpiewności, przeciwnie, brzmiała w nim jakaś pogardliwa surowość. — Tak
plótł sobie, język go zaświerzbiał. Wiadomo — pan; czy to taki co rozumie?
— Gdzie tam! — odpowiedział drugi chłop i obaj strzepnąwszy czapy i poprawiwszy pasy
zabrali się do rozważania swoich spraw i potrzeb. Niestety! Bazarow, który pogardliwie wzruszał
ramionami, Bazarow, który (jak chwalił się w sporze z Pawłem Pietrowiczem) potrafił rozmawiać z
prostymi ludźmi, ów pewny siebie Ba- zarow nie podejrzewał, że w ich oczach był, czymś w
rodzaju błazna.
Zresztą znalazł sobie wreszcie zajęcie. Kiedyś, w jego obecności, Wasilij Iwanowicz
bandażował chłopu zranioną nogę, ale staruszkowi trzęsły się ręce i nie mógł sobie dać rady z
bandażem; syn pomógł mu i od tego czasu zaczął brać udział w jego praktyce, nie przestając
jednocześnie wyśmiewać środków, które sam zresztą doradzał, i ojca, który natychmiast je
stosował. Ale kpiny Bazarowa ani trochę nie martwiły Wasilia Iwanowicza; przeciwnie, cieszyły go
nawet. Przytrzymując na brzuchu dwoma palcami swój zatłuszczony szlafrok i pykając fajeczkę,
uszczęśliwiony ojciec słuchał z rozkoszą Bazarowa i im bardziej złośliwe były jego uwagi, tym
dobroduszniej chichotał pokazując wszystkie sczerniałe zęby. Niekiedy nawet powtarzał owe
niedorzeczne lub głupie żarty i przez kilka dni ni w pięć, ni w dziewięć mówił: „A to ci dopiero
historia", tylko dlatego, że jego syn dowiedziawszy się, iż Wasilij Iwanowicz chodzi na
nabożeństwo poranne, tak się właśnie wyraził. „Dzięki Bogu! minął mu zły humor! — szeptał do
żony. — Gdybyś wiedziała, jak mi się dziś od niego dostało!" Natomiast myśl, że ma takiego
pomocnika, przyprawiała go o zachwyt, napełniała dumą. „Tak, tak — mówił do jakiejś chłopki,
która przyszła w męskim jermiaku i rogatej kiczce, wręczając jej butelkę z wodą gulardową lub
słoik maści bieluniowej. — Powinnaś, kochaneczko, co dzień dziękować Bogu, że syn mój u mnie
gości: leczymy ciebie teraz najnowszą naukową metodą, rozumiesz to? Nawet Napoleon, cesarz
Francuzów, nie miał lepszego lekarza." Chłopka zaś, która przyszła się użalić, że ją „kolki sparły"
(znaczenia tych słów zresztą nie mogła sama wyjaśnić), kłaniała się sięgając za pazuchę, gdzie
zawinięte w skraj ręcznika leżały cztery jajka.
Bazarow wyrwał nawet kiedyś ząb wędrownemu przekupniowi towarów łokciowych i
chociaż ten ząb był całkiem zwyczajny, Wasilij Iwanowicz zachował go jako osobliwość i
pokazując ojcu Aleksemu wciąż powtarzał:
— Spójrz, ojcze, jakie korzenie! Ale ma siłę Eugeniusz! Przekupień aż się uniósł w
powietrze... Myślę, że Eugeniusz dąb by nawet wyrwał!....
— Bardzo to chwalebne! — rzekł wreszcie ojciec Aleksy nie wiedząc, co odpowiedzieć i
jak się pozbyć zachwyconego staruszka.
Pewnego razu chłopek z sąsiedniej wsi przywiózł do Wasilia Iwanowicza swojego brata
chorego na tyfus. Nieszczęśliwy umierał leżąc skulony na wiązce słomy; ciemne plamy pokrywały
jego ciało; dawno już stracił przytomność. Wasilij Iwanowicz wyraził żal, że nikt wcześniej nie
pomyślał o lekarzu, i oświadczył, że nie ma ratunku. Rzeczywiście, chłopek nie dowiózł brata do
domu: chory zmarł na wozie.
Po trzech dniach Bazarow wszedł do pokoju ojca i zapytał, czy nie ma lapisu.
— Mam, po co ci?
— Muszę... przypalić rankę.
— Komu?
— Sobie.
— Jak to sobie? Dlaczego? Cóż to za ranka? Gdzie? — Tutaj na palcu. Byłem dziś na wsi,
wiesz, tam, skąd przywieziono chłopa chorego na tyfus. Z jakiegoś powodu mieli robić sekcję;
dawno się tym nie zajmowałem... — No i?
— Poprosiłem więc lekarza powiatowego o pozwolenie, no i zaciąłem się.
Wasilij Iwanowicz nagle zbladł i nie mówiąc słowa pobiegł do gabinetu, skąd natychmiast
wrócił trzymając w dłoni lapis. Bazarow chciał wziąć go i odejść.
— Na miłość boską — rzekł Wasilij Iwanowicz — pozwól, że sam to zrobię.
Bazarow uśmiechnął się.
— Ależ z ciebie amator praktyki!
— Nie żartuj, proszę. Pokaż palec. Ranka niewielka. Nie boli?
— Możesz mocniej, nie bój się.
Wasilij Iwanowicz przestał lapisować.
— Jak myślisz, Eugeniuszu, czy nie lepiej byłoby przypalić żelazem?
— Trzeba było wcześniej to zrobić; teraz, prawdę mówiąc, lapis też nie pomoże. Jeśli się
zaraziłem, jest już za późno.
— Jak to... za późno... — wyjąkał Wasilij Iwanowicz.
— Oczywiście. Minęło już z górą cztery godziny.
Wasilij Iwanowicz jeszcze trochę przypalił rankę.
— Czyżby powiatowy lekarz nie miał lapisu? — Nie miał.
— To niemożliwe! Mój Boże! Lekarz, który nie ma tak niezbędnej rzeczy!
— Zobaczyłbyś jego lancety — rzekł Bazarow i wyszedł.
Aż do wieczora i w ciągu następnego dnia Wasilij Iwanowicz uciekał się do wszelkich
możliwych pretekstów, żeby wchodzić do pokoju syna, i chociaż nie tylko nie wspomniał o rance,
ale nawet próbował mówić o innych rzeczach, jednak tak uporczywie zaglądał mu w oczy i
przypatrywał mu się z tak wielkim niepokojem, że Baza- row stracił cierpliwość i zagroził
wyjazdem. Wasilij Iwanowicz przyrzekł mu, że nie bądzie się niepokoił, tym bardziej że Arina
Własiewna, przed którą oczywiście ukrył Wszystko, zaczęła go wypytywać, dlaczego nie śpi i w
ogóle, co mu się stało. Przez dwa dni dodawał sobie otuchy, chociaż wygląd syna, na którego wciąż
ukradkiem spoglądał, bardzo mu się nie podobał... ale na trzeci dzień przy obiedzie nie wytrzymał.
Bazarow siedział z pochyloną głową i nie tknął jedzenia.
— Czemu nie jesz, Eugeniuszu? — zapytał z najbardziej beztroskim wyrazem twarzy. —
Zdaje się, że obiad jest bardzo smaczny. — Nie chce mi się, więc nie jem.
— Nie masz apetytu? Głowa cię boli? — spytał dalej nieśmiałym głosem.
— Boli, czemu miałaby nie boleć?
Arina Własiewna wyprostowała się czujnie.
— Nie gniewaj się, Eugeniuszu — ciągnął dalej Wasilij Iwanowicz — może pozwolisz, że
zbadam ci puls.
Bazarow wstał.
— I tak mogę ci powiedzieć, że mam gorączkę. — Miałeś dreszcze?
— Owszem. Pójdę się położyć; przyślijcie mi herbaty z lipowego kwiatu, przeziębiłem się
pewnie.
— Właśnie, słyszałam, że w nocy kaszlałeś — rzekła Arina Własiewna.
— Przeziębiłem się — powtórzył Bazarow i wyszedł. Arina Własiewna zajęła się
przygotowaniem herbaty z lipowego kwiatu, a Wasilij Iwanowicz udał się do sąsiedniego pokoju i
tam w milczeniu chwycił się za włosy.
Bazarow tego dnia już nie wstawał; noc minęła w ciężkiej, na wpół przytomnej drzemce. O
pierwszej nad ranem, otworzywszy z wysiłkiem oczy, ujrzał w świetle lampy pochyloną nad sobą
bladą twarz ojca i kazał mu odejść; tamten usłuchał, lecz zaraz cichutko wrócił, zasłonił się
drzwiczkami szafy i nieprzerwanie patrzył na syna. Arina Własiewna nie kładła się również i co
chwila uchylała drzwi gabinetu, żeby posłuchać, „jak oddycha Jeniusza", i spojrzeć na Wasilia
Iwanowicza. Mogła dojrzeć tylko jego nieruchome, zgarbione plecy, ale i to przynosiło jej pewną
ulgę. Z rana Bazarow spróbował wstać, dostał zawrotu głowy i krwotoku z nosa; położył się więc z
powrotem. Wasilij Iwanowicz usługiwał mu w milczeniu. Weszła Arina Własiewna i zapytała syna,
jak się czuje. „Lepiej" — odparł i odwrócił się do ściany. Wasilij Iwanowicz dał żonie znak obiema
rękami; zagryzła wargi, żeby się nie rozpłakać, i wyszła. W domu jakby nagle pociemniało; twarze
domowników wyciągnęły się, zapadła dziwna cisza; z dworu wyniesiono na wieś jakiegoś
krzykliwego koguta, który długo nie mógł zrozumieć, dlaczego tak z nim postępują. Bazarow leżał
wciąż zwrócony twarzą do ściany. Wasilij Iwanowicz próbował do niego mówić, zadawał mu
rozmaite pytania, ale to męczyło Bazarowa i staruszek zamarł w swoim fotelu, niekiedy tylko
wyłamując palce. Wychodził na kilka chwil do ogrodu, stał niczym posąg, jakby rażony
niewypowiedzianym zdumieniem (wyraz zdumienia nie schodził z jego twarzy) i wracał znów do
syna starając się unikać pytań żony. Wreszcie chwyciła go za rękę i dygocąc, prawie z groźbą w
głosie spytała: „Co mu jest?" Opamiętał się i zmusił do uśmiechu, ale ku własnemu przerażeniu,
zamiast uśmiechnąć się, zaczął się nagle śmiać. Z rana posłał po lekarza. Postanowił, że musi
zawczasu powiadomić o tym syna, by go nie rozgniewać.
Bazarow obrócił się nagle na kanapie, uparcie i tępo spojrzał na ojca i poprosił o coś do
picia.
Wasilij Iwanowicz podał mu wody i korzystając z okazji dotknął jego czoła. Płonęło.
— Mój staruszku — zaczął Bazarow ochrypłym, powolnym głosem — kiepsko ze mną.
Zaraziłem się i za kilka dni mnie pochowasz.
Wasilij Iwanowicz zachwiał się, jakby go ktoś uderzył po nogach.
— Eugeniuszu! — wybąkał — co ty mówisz? Bóg z tobą! Przeziębiłeś się...
— Przestań — bez pośpiechu przerwał mu Bazarow. — Lekarzowi nie wolno tak mówić. Są
wszystkie symptomy zakażenia, wiesz przecie sam.
— Zlituj się, Eugeniuszu!... Jakie symptomy zakażenia?
— A to co? — rzekł Bazarow i uniósłszy rękaw koszuli pokazał mu czerwone, złowieszcze
plamy.
Wasilij Iwanowicz drgnął i zlodowaciał z przerażenia.
— Przypuśćmy — rzekł wreszcie — przypuśćmy... jeśli... to nawet coś w rodzaju...
zakażenia...
— Piemii — podpowiedział syn.
— No, tak... w rodzaju... epidemii...
— Piemii — surowo i wyraźnie powtórzył Bazarow. — Czyżbyś zapomniał, coś zapisywał
w swoich zeszytach?
— No, tak, tak, jak chcesz... A jednak cię wyleczymy!
— No, wolne żarty. Ale nie o to chodzi. Nie spodziewałem się, że tak szybko umrę; prawdę
mówiąc, bardzo to nieprzyjemny wypadek. I ty, i matka powinniście teraz skorzystać z tego, że
jesteście bardzo religijni; oto okazja, żeby wypróbować wiarę. — Wypił jeszcze trochę wody. —
Chciałbym cię o coś poprosić... póki jeszcze jestem przytomny. Jutro albo pojutrze mózg mój
przestanie działać, wiesz przecież. Nawet teraz nie jestem zupełnie pewien, czy jasno się
wypowiadam. Gdy leżałem, wciąż mi się wydawało, że dokoła mnie biegają czerwone psy, a ty
stoisz nade mną jak nad cietrzewiem... Jakbym był pijany. Czy dobrze mnie rozumiesz?
— Ależ, Eugeniuszu, mówisz jak należy.
— Tym lepiej; powiedziałeś mi, że posłałeś po lekarza... To dla ciebie pociecha... ale
pociesz i mnie: poślij umyślnego...
— Do Arkadiusza Nikołaicza — podchwycił starzec.
— Któż to jest Arkadiusz Nikołaicz? — rzekł Bazarow, jakby w zamyśleniu. — Ach, tak!
To pisklę. Nie, nie, daj spokój, trafił teraz między kawki. Nie dziw się, jeszcze nie bredzę. Poślij
umyślnego do Odincowej, do Anny Siergiejewny, jest tu taka dziedziczka. Wiesz? (Wasilij
Iwanowicz skinął głową.) Każ powiedzieć, że Eugeniusz, to znaczy Bazarow, przesyła ukłony i
zawiadamia, że umiera. Zrobisz to?
— Dobrze... Tylko czy to możliwe, żebyś ty umarł, ty, Eugeniuszu! Sam się zastanów!
Gdzież więc sprawiedliwość?
— Tego nie wiem, ale poślij umyślnego.
— Natychmiast; i sam napiszę list.
— Nie, nie trzeba; powiedz, że przesyłam ukłony, nic więcej. A teraz znów wrócę do moich
psów. Dziwne. Chcę zatrzymać się myślą na śmierci i nie mogę. Widzę jakąś plamę... i nic więcej.
Znowu ciężko obrócił się ku ścianie; Wasilij Iwanowicz wyszedł z gabinetu i dowlókłszy się
do sypialni żony runął na kolana przed ikonami.
— Módl się, Arino, módl! — wyjęczał. — Nasz syn umiera.
Przyjechał doktor, ten sam lekarz powiatowy, który nie miał lapisu, i zbadawszy chorego
poradził czekać, przy czym powiedział kilka słów o możliwości wyzdrowienia.
— Czy widział pan już kiedy, by ludzie w mojej sytuacji nie przenosili się na Pola
Elizejskie? — zapytał Bazarow i nagle chwycił za nogę ciężki stół, stojący obok kanapy, potrząsnął
nim i przesunął z miejsca.
— Ile jeszcze siły we mnie — powiedział — a trzeba umierać... Staremu łatwiej, odwykł już
od życia, a ja... No, ale niech kto spróbuje odepchnąć śmierć. Ona ciebie odepchnie, i basta! Któż
tam płacze? — zapytał po chwili. — Matka? Biedna! Kogóż będzie teraz karmie swoim wybornym
barszczem? Ty zaś, ojcze, też, zdaje się, popłakujesz? No, jeśli religia nie pomaga, bądź filozofem,
stoikiem, u licha! Przecież chwaliłeś się, że jesteś filozofem?
— Jaki tam ze mnie filozof — jęknął Wasilij Iwanowicz i łzy pociekły mu z oczu.
Z każdą godziną stan Bazarowa pogarszał się; choroba rozwijała się szybko, jak to zwykle
bywa przy takich zakażeniach. Chory nie stracił jeszcze przytomności i rozumiał, co do niego
mówiono; jeszcze walczył. „Nie chcę bredzić — szeptał zaciskając pięści. — Co za głupstwa!" I
zaraz po tym: „Od ośmiu odjąć dziesięć, ile. wypadnie?" Wasilij Iwanowicz chodził jak obłąkany;
to chciał stosować jedne środki, to znów inne i tyle tylko robił, że przykrywał synowi nogi.
„Zawinąć w zimne prześcieradło... lekarstwo na wymioty... plaster z gorczycy na żołądek... puścić
krew — powtarzał z napięciem. Doktor, którego ubłagał, by został, potakiwał mu, poił chorego
lemoniadą, dla siebie zaś prosił raz o fajkę, to znów o coś „wzmacniającego i rozgrzewającego",
czyli o wódkę. Arina. Własiewna siedziała przy drzwiach na niskiej ławeczce i tylko od czasu do
czasu odchodziła, by się pomodlić; przed kilku dniami wypadło jej z ręki lusterko i rozbiło się,
zawsze uważała to za zły znak; nawet Anfisuszka nic nie umiała jej powiedzieć. Timofieicz
pojechał do Odincowej.
Noc Bazarow miał złą... Męczyła go straszna gorączka. Nad ranem zrobiło mu się lepiej.
Poprosił, żeby Arina Własiewna uczesała go, pocałował jej rękę i wypił dwa łyki herbaty. Wasilij
Iwanowicz trochę się ożywił.
— Dzięki Bogu! — powtarzał. — Nastąpił kryzys... kryzys minął.
— To ci dopiero! — rzekł Bazarow. — Jak wiele znaczą słowa. Znalazłeś sobie słowo,
powiedziałeś: „kryzys", i jużeś rad. Zadziwiające, jak człowiek jeszcze wierzy w słowa. Powiedzą
na przykład, że jest dureń, i nie dadzą po łbie, zrobi mu się smutno; nazwą go mądrym i nie dadzą
pieniędzy, poczuje radość.
Ta krótka wypowiedź Bazarowa, przypominająca jego dawniejsze „koncepty", wywołała
zachwyt Wasilia Iwanowicza.
— Brawo! Znakomicie powiedziane, znakomicie! — zawołał udając, że klaszcze w ręce.
Bazarow smutno się uśmiechnął.
— Jak więc sądzisz — rzekł — czy kryzys minął, czy nadszedł?
— Widzę, że ci lepiej, i to mnie cieszy — odparł Wasilij Iwanowicz.
— No, to doskonale; zawsze dobrze jest się cieszyć. A do niej posłałeś?
— A jakże, posłałem.
Polepszenie trwało niedługo. Wkrótce wróciły ataki choroby. Wasilij Iwanowicz siedział
przy Bazarowie. Zdawało się, że jakaś niepojęta męka trapi starca. Kilka razy próbował mówić, ale
nie mógł.
— Eugeniuszu! — rzekł wreszcie. — Synu mój, drogi mój, ukochany synu!
Te niezwykłe słowa podziałały na Bazarowa... Odwrócił nieco głowę i widocznie starając
się wydobyć z przygniatającego stanu nieprzytomności, spytał:
— Co, mój ojcze?
— Eugeniuszu — mówił dalej Wasilij Iwanowicz i ukląkł przed Bazarowem, chociaż
tamten nie otwierał oczu i nie mógł go widzieć. — Eugeniuszu, teraz jest ci lepiej. Bóg da, że
wyzdrowiejesz; lecz skorzystaj z tego czasu, pociesz mnie i matkę, spełń obowiązek chrześcijański!
Strasznie mi mówić ci o tym, ale jeszcze straszniej... przecież na wieczność, Eugeniuszu... pomyśl,
jakże to...
Głos starca załamał się, a na twarzy jego syna, który wciąż leżał z zamkniętymi oczami,
pojawił się jakiś dziwny wyraz.
— Nie odmawiam, jeśli to może wam przynieść ulgę — wyrzekł wreszcie — ale myślę, że
nie ma powodu do pośpiechu. Sam powiadasz, że jest mi lepiej.
— Lepiej, Eugeniuszu, lepiej; ale kto wie, wszystko w ręku Boga, jeśli zaś spełnisz
obowiązek...
— Nie, poczekam — przerwał Bazarow. — Zgadzam się z tobą, że nastąpił kryzys. Jeśli zaś
omyliliśmy się, to cóż? Przecież nawet nieprzytomnym udziela się komunii.
— Zmiłuj się, Eugeniuszu...
— Poczekam. A teraz chcę spać. Nie przeszkadzaj mi. — I głowa jego opadła na poduszki.
Starzec wstał, usiadł w fotelu i schwyciwszy się za podbródek zaczął gryźć palce...
Turkot pojazdu na resorach, ów turkot, który tak wyraźnie rozlega się wśród wiejskiej ciszy,
doleciał nagle do jego uszu. Coraz bliżej toczyły się lekkie koła: już słychać było parskanie koni...
Wasilij Iwanowicz zerwał się z krzesła i podbiegł do okna. Na podwórze jego dworku wjeżdżała
dwuosobowa kareta zaprzężona w czwórkę koni. Nie zdając sobie sprawy, co to może znaczyć, w
porywie jakiejś niedorzecznej radości wybiegł na ganek... Lokaj w liberii otworzył drzwiczki
karety, z której wysiadła jakaś dama w czarnej woalce i czarnej mantyli...
— Jestem Odincowa — rzekła. — Czy Eugeniusz Wasiliewicz żyje? Pan jest jego ojcem?
Przywiozłam doktora.
— Dobrodziejko! — zawołał Wasilij Iwanowicz i chwyciwszy jej dłoń, z drżeniem
przyciskał do swoich ust, podczas gdy przywieziony przez Annę Siergiejewnę doktor, mały
człowieczek o niemieckiej fizjonomii, w okularach, powoli wysiadał z karety. — Żyje, jeszcze żyje
mój Eugeniusz i teraz będzie uratowany! Żono! Żono!... Anioł z nieba zawitał do nas!...
— Co się stało, Panie Boże! — wybiegając z bawialni szeptała dygocącymi wargami
staruszka; nic nie rozumiejąc przypadła w sieni do nóg Anny Siergiejewny i jak oszalała zaczęła
całować jej suknię.
— Co pani robi! Co pani robi! — powtarzała Anna Siergiejewna, lecz Arina Własiewna nie
słuchała jej. Wasilij Iwanowicz zaś wciąż powtarzał: — Anioł! Anioł!
— Wo ist der Kranke? Gdzie jest pacjent? — zapytał wreszcie doktor z pewnym
niezadowoleniem.
Wasilij Iwanowicz opamiętał się.
— Tutaj, tutaj, proszę pana za mną, werthester Herr Kollege — dodał przypominając sobie
dawną niemczyznę.
— E! — rzekł Niemiec i kwaśno się uśmiechnął. Wasilij Iwanowicz zaprowadził go do
gabinetu.
— Doktor od Anny Siergiejewny Odincowej — powiedział nachyliwszy się nad synem —
ona też przyjechała.
Bazarow nagle otworzył oczy.
— Coś ty powiedział?
— Mówię, że przyjechała Anna Siergiejewna Odincowa i przywiozła ze sobą pana doktora.
Bazarow powiódł dokoła wzrokiem.
— Ona jest tutaj... chcę ją widzieć.
— Zobaczysz ją, Eugeniuszu; ale najpierw trzeba porozmawiać z panem doktorem.
Opowiem mu historię choroby, ponieważ Sidor Sidorowicz wyjechał (tak nazywał się powiatowy
lekarz), i zrobimy małą konsultację.
Bazarow spojrzał na Niemca.
— No, mówcie szybko, ale nie po łacinie, rozumiem przecież, co znaczy iam moritur .
— Der Herr scheint des deutschen machtig zu sein?... — zaczął uczeń Eskulapa zwracając
się do Wasilia Iwanowicza.
— Ich... habe... Niech pan mówi raczej po rosyjsku — powiedział starzec.
— Ach! topsze... topsze...
Zaczęła się konsultacja.
W pół godziny później Anna Siergiejewna w towarzystwie Wasilia Iwanowicza weszła do
gabinetu. Doktor szepnął jej, że nie ma nawet co myśleć o wyzdrowieniu chorego.
Spojrzała na Bazarowa... i zatrzymała się w drzwiach, tak bardzo uderzyła ją ta rozpalona, a
zarazem trupia twarz ze skierowanymi na nią mętnymi oczami. Przelękła się. Ogarniał ją jakiś
zimny i męczący strach; i natychmiast przemknęło jej przez myśl, że czułaby co innego, gdyby go
naprawdę kochała.
— Dziękuję — powiedział z wysiłkiem — tego nie oczekiwałem. To dobry uczynek. Więc
zobaczyliśmy się raz jeszcze, jak to pani obiecała.
— Anna Siergiejewna była tak dobra... — zaczął Wasilij Iwanowicz.
— Ojcze, zostaw nas. Anno Siergiejewno, pani pozwoli? Zdaje się, że teraz...
Wskazał ruchem głowy na swoje wyciągnięte, bezsilne ciało. Wasilij Iwanowicz wyszedł.
— Dziękuję — powtórzył Bazarow. — To po królewsku. Podobno królowie także
odwiedzają umierających.
— Eugeniuszu Wasiliczu, mam nadzieję...
— Ach, Anno Siergiejewno, bądźmy szczerzy. To już koniec. Wpadłem pod koła. Widać, że
na nic były myśli o przyszłości. Stara historia śmierć, a dla każdego nowa. Na razie tchórz mnie nie
oblatuje... a potem niepamięć i kwita. (Słabo machnął ręką.) No, cóż mam pani powiedzieć?... Że
panią kochałem? Przedtem to nie miało sensu, a teraz tym bardziej. Miłość jest formą, a moja
własna forma już się rozkłada. Powiem raczej: pani jest taka wspaniała! I stoi tu pani, taka piękna...
Anna Siergiejewna mimo woli drgnęła.
— Niech się pani nie trwoży... proszę usiąść... tam... Nie trzeba się do mnie zbliżać,
przecież moja choroba jest zaraźliwa.
Anna Siergiejewna szybko przeszła przez pokój i usiadła w fotelu obok kanapy, na której
leżał Bazarow.
— Jaka pani wspaniałomyślna! — szepnął. — Och, jak blisko... i jaka pani młoda, świeża,
czysta... w tym okropnym pokoju!... Żegnaj! Niech pani żyje długo, to najlepsze, i niech pani
korzysta z życia, póki czas. Proszę spojrzeć, co za okropne widowisko: na wpół zduszony robak, a
jeszcze się wierci. A przecież myślałem, że wiele zrobię; nie umrę, skądże! Mam do spełnienia
wielkie zadanie, tyle we mnie mocy! A teraz całe moje zadanie polega na tym, żeby umrzeć
przyzwoicie, chociaż nikogo to nie obchodzi... Wszystko jedno: nie poddam się!
Bazarow zamilkł i zaczął szukać szklanki. Anna Siergiejewna podała mu napój nie
zdejmując rękawiczek i bojaźliwie oddychając.
— Pani mnie zapomni — zaczął znowu — martwy nie jest towarzyszem dla żywego. Ojciec
powie pani: „Patrzcie, jakiego człowieka traci Rosja...", to brednia, ale niech pani nie odbiera tej
wiary staruszkowi. Czymkolwiek dziecię się raduje... rozumie pani. I niechże pani będzie dobra dla
matki. Przecież takich ludzi jak oni w waszym wielkim, świecie nawet ze świecą się nie znajdzie...
Jestem potrzebny Rosji... Nie, widać, nie jestem potrzebny. Któż zresztą jest potrzebny? Szewc,
krawiec, rzeźnik... sprzedaje mięso... rzeźnik... proszę poczekać... plączę się... Tutaj mam las...
Bazarow położył rękę na czole.
Anna Siergiejewna pochyliła się nad nim.
— Eugeniuszu Wasiliczu, jestem tutaj... Zdjął rękę z czoła i uniósł się nieco.
— Żegnaj! — powtórzył z nagłą siłą i oczy jego zabłysły ostatnim blaskiem. — Żegnaj!...
Posłuchaj... Przecież nie pocałowałem pani wtedy... Dmuchnij na zamierające światło, niech
zgaśnie...
Anna Siergiejewna przycisnęła usta do jego czoła.
— Dosyć! — rzekł i opadł na poduszkę. — Teraz... ciemno...
Anna Siergiejewna cicho wyszła.
— I co? — zapytał szeptem Wasilij Iwanowicz. — Zasnął — odparła ledwo dosłyszalnie.
Ale Bazarow już się nie obudził. Pod wieczór całkiem stracił przytomność i następnego dnia
umarł. Ojciec Aleksy odprawił nad nim obrzędy religijne. Kiedy go namaszczano, kiedy olejami
świętymi dotknięto jego piersi, jedno oko konającego otworzyło się, i na widok duchownego w
szatach, dymiącego kadzidła, świec przed ikonami jakby dreszcz przerażenia na chwilę przebiegł po
jego zmartwiałej twarzy. Gdy w końcu wydał ostatnie tchnienie i w domu rozległ się ogólny
lament, Wasilia Iwanowicza ogarnęło nagłe szaleństwo: „Mówiłem, że będę bluźnił — krzyczał
ochryple, z płonącą, wykrzywioną twarzą, potrząsając w powietrzu pięścią, jakby komuś groził —
będę bluźnił, bluźnił!" Wtedy Arina Własiewna, cała we łzach, zawisła na jego szyi i oboje razem
padli twarzą na ziemię. „Tak — opowiadała potem w czeladnej Anfisuszka — położyli obok siebie
głowy, niby te owieczki w południe..."
Ale żar południa mija i nadchodzi wieczór i noc, i powrót do cichego schronienia, gdzie
słodko śpią zmęczeni i utrudzeni...
XXVIII
Minęło sześć miesięcy. Była biała zima; trwała okrutna, mroźna, bezobłoczna cisza, leżał
gęsty, skrzypiący śnieg, różowy szron pokrywał drzewa, niebo miało barwę bladego szmaragdu,
nad kominami wisiały czapy dymu, z otwartych na chwilę drzwi buchały kłęby pary, twarze ludzi
były rześkie, jakby wyszczypane przez mróz, a przemarzłe koniki wytrwale biegły równym kłusem.
Styczniowy dzień miał się już ku schyłkowi; wieczorny mróz jeszcze mocniej ściskał nieruchome
powietrze i szybko gasła krwawa zorza. W oknach domu w Mariinie zapalały się światła; Prokoficz
w czarnym fraku i białych rękawiczkach w sposób szczególnie uroczysty nakrywał stół na siedem
osób. Przed tygodniem w niewielkiej parafialnej cerkwi, cicho i prawie bez świadków, odbyły się
dwa śluby. Arkadiusza z Katią i Mikołaja Pietrowicza z Fieniczką; tego dnia Mikołaj Pietrowicz
wydawał pożegnalny obiad na cześć swego brata, który wyjeżdżał do Moskwy, by załatwić tam
różne sprawy. Anna Siergiejewna pojechała tam zaraz po ślubie, szczodrze obdarzywszy młodą
parę.
Z wybiciem godziny trzeciej wszyscy zebrali się przy stole; Mitię także tu posadzono, miał
teraz nianię w brokatelowym kokoszniku. Paweł Pietrowicz siedział między Katią i Fieniczką;
mężowie obok żon. Nasi znajomi zmienili się ostatnimi czasy; wszyscy jakby wyładnieli i
zmężnieli; tylko Paweł Pietrowicz schudł, co zresztą dodawało jeszcze wykwintu wielkopańskiego
charakteru jego wyra- zistym rysom... Pieniczka także się zmieniła. W nowej jedwabnej sukni, z
szerokim aksamitnym przybraniem we włosach, ze złotym łańcuszkiem na szyi, siedziała
nieruchomo i godnie, godnie w stosunku do siebie i wszystkiego co ją otaczało, i tak się
uśmiechała, jakby chciała powiedzieć: „Wybaczcie mi, nie jestem winna." Nie tylko ona, wszyscy
inni także się uśmiechali i także jak gdyby przepraszali; wszyscy czuli się trochę nieswojo, byli
trochę zasmuceni, ale w gruncie rzeczy było im bardzo, dobrze. Usługiwano sobie nawzajem z
zabawnym przejęciem, jakby wszyscy postanowili grać jakąś naiwną komedię. Katia była
najbardziej spokojna z ufnością patrzyła dokoła i można było zauważyć, że Mikołaj Pietrowicz
świata już za nią nie widzi. Tuż przed końcem obiadu wstał i wziąwszy kielich do ręki zwrócił się
do Pawła Pietrowicza.
— Miły bracie, opuszczasz nas... opuszczasz nas... — zaczął — oczywiście, nie na długo;
mimo to jednak muszę ci powiedzieć, że ja... że my... jak bardzo ja... jak bardzo my... Co za
nieszczęście, że nie umiem wygłaszać mów! Arkadiuszu, powiedz ty!
— Nie, papo, nie przygotowałem się.
— A czy ja się przygotowałem! Pozwól więc, bracie, że cię uścisnę i złożę życzenia
wszystkiego najlepszego, i wracaj do nas jak najprędzej!
Paweł Pietrowicz uściskał wszystkich nie wyłączając, rozumie się, Miti; Fieniczkę
pocałował ponadto w rękę, której nie umiała jeszcze podawać jak należy, i wypijając drugi kielich
rzekł z głębokim westchnieniem: — Przyjaciele moi, bądźcie szczęśliwi! Farewell! — To
angielskie słówko przeszło nie zauważone, ale wszyscy byli wzruszeni.
— Wypijmy za Bazarowa — szepnęła Katia do męża trącając się z nim kieliszkiem.
Arkadiusz mocno uścisnął jej rękę, ale nie zdecydował się głośno wznieść tego toastu.
Zdawałoby się, że to już koniec? Może jednak ktoś z czytelników chciałby się dowiedzieć,
co porabia teraz, właśnie teraz, każda z ukazanych przez nas osób. Chętnie spełnimy to życzenie.
Anna Siergiejewna wyszła niedawno za mąż, nie z miłości, lecz z rosądku, za jednego z
przyszłych rosyjskich działaczów, prawnika, człowieka bardzo rozumnego, obdarzonego zmysłem
praktycznym, silną wolą i niezwykłym darem słowa, człowieka jeszcze młodego, przyzwoitego i
zimnego jak lód. Żyją ze sobą w wielkiej zgodzie i doczekają może szczęścia... a może miłości?
Księżniczka Ch. umarła; zapomniano o niej już w dniu jej śmierci. Kirsanowowie, ojciec i syn,
osiedli w Mariinie. Ich sprawy przybrały lepszy obrót. Arkadiusz stał się zawołanym gospodarzem,
ferma przynosi już dość znaczny dochód. Mikołaj Pietrowicz został wybrany na pełnomocnika
ziemstwa i pracuje ze wszystkich sił; nieustannie objeżdża swój teren, wygłasza długie
przemówienia (sądzi, że chłopom należy kłaść wszystko „łopatą do głowy", czyli przez częste
powtarzanie tych samych słów doprowadzać ich do znużenia), a przecież prawdę mówiąc, nie
cieszy się uznaniem ani szlachty oświeconej, rozprawiającej z szykiem czy melancholią o
mancypancji (an nosowe), ani nieoświeconej, która bez ceremonii wymyśla na ową muncypację.
Jedni i drudzy uważają, że jest zbyt ustępliwy. Katarzyna Siergiejewna urodziła syna Kolę, Mitia
zaś biega już dzielnie i bez przerwy gaworzy. Fieniczka, Fiedosja Nikołajewna, prócz męża i Miti
nikogo tak nie uwielbia jak swoją synową i kiedy Katia siada do fortepianu, rada by cały dzień od
niej nie odchodzić. Wspomnimy jeszcze o Piotrze. Zupełnie zastygł w swojej głupocie i
zarozumiałości, nabrał szczególnej maniery w wymawianiu niektórych zgłosek, ale także się ożenił.
Jego żona, córka miejskiego ogrodnika, wniosła mu przyzwoity posag; odrzuciła dwie dobre partie,
ponieważ młodzieńcy nie posiadali zegarków: Piotr zaś nie tylko miał zegarek, ale nawet
lakierowane buty z niską cholewką.
W Dreźnie, na tarasie Bruhla, między godziną drugą a czwartą po południu, a więc w porze
najbardziej fashio-
nable, można spotkać mężczyznę w wieku lat pięćdziesięciu, zupełnie siwego i jakby
cierpiącego na podagrę, lecz jeszcze w pełni urody, bardzo wytwornego w ów szczególny sposób,
właściwy tylko człowiekowi, który długo przebywał w wyższych sferach towarzyskich. To Paweł
Pietrowicz. Wyjechał z Moskwy za granicę, aby poprawić zdrowie, i został na stałe w Dreźnie,
gdzie utrzymuje stosunki towarzyskie przeważnie z Anglikami i przejezdnymi Rosjanami. W
obcowaniu z Anglikami jest prosty, prawie skromny, chociaż nie pozbawiony godności; uważają,
że jest nieco nudny, ale szanują w nim nieskazitelnego dżentelmena, a perfect gentleman. Z
Rosjanami jest swobodniejszy, daje upust swej żółci, kpi z nich i z siebie; ale wszystko to robi
bardzo przyjemnie, niedbale i grzecznie. Wyznaje słowianofilskie poglądy, wiadomo, że w wielkim
świecie uchodzi to za tres distingue . Nie czyta nic po rosyjsku, ale na jego biurku stoi srebrna
popielniczka w kształcie chłopskiego łapcia. Nasi turyści bardzo poszukują jego towarzystwa.
Matwiej Iljicz Kolazin, znajdujący się w chwilowej opozycji, jadąc do czeskich wód złożył mu
łaskawie wizytę; miejscowi zaś, z którymi zresztą rzadko się spotyka, po prostu ubóstwiają go. Nikt
tak łatwo i szybko nie dostanie biletu na koncert dworskiej kapeli, do teatru itp. jak der Herr Baron
von Kirsanoff. Zawsze, o ile może, wyświadcza ludziom przysługi; wciąż jeszcze potrafi zabłysnąć,
był przecież niegdyś lwem salonowym: lecz żyć mu ciężko... ciężej, niż sam przypuszcza...
Wystarczy spojrzeć na niego, gdy zamyślony, oparłszy się na uboczu o ścianę, stoi w cerkwi
nieruchomo, gorzko zcisnąwszy usta; potem nagle się opamiętuje i zaczyna się prawie
niedostrzegalnie żegnać.
Pani Kukszin także znalazła się za granicą; jest teraz w Heidelbergu i nie studiuje już nauk
przyrodniczych, ale architekturę, w której, według jej własnych słów, odkryła nowe prawa. Jak
dawniej pozostaje w bliskich stosun- kach ze studentami, szczególnie zaś z młodymi rosyjskimi
fizykami i chemikami, których pełno w Heidelbergu i którzy, zadziwiając z początku naiwnych
niemieckich profesorów swoimi trzeźwymi poglądami, wprawiają niebawem tych samych
profesorów w zdumienie swoim nieróbstwem i skończonym lenistwem. Z takimi to dwoma czy
trzema chemikami, nie umiejącymi odróżnić tlenu od azotu, lecz pełnymi negacji i szacunku dla
siebie samych, oraz z wielkim Jelisiewiczem styka się w Petersburgu Sitnikow, który również
gotuje się do roli przyszłej wielkości i według swoich zapewnień prowadzi dalej „dzieło"
Bazarowa. Powiadają, że niedawno ktoś go pobił, lecz Sitnikow nie pozostał dłużny: w pewnym
podejrzanym artykuliku wciśniętym do pewnego podejrzanego piśmidła wspomiał, że ten, co go
pobił, jest tchórzem. Nazywa to ironią. Ojciec pomiata nim jak dawniej, żona zaś uważa go za
głupca... i literata.
W jednym z odległych zakątków Rosji znajduje się wiejski cmentarz. Jak wszystkie prawie
nasze cmentarze wygląda smutno: otaczające go rowy dawno zarosły, szare drewniane krzyże
pochyliły się i gniją pod ongi malowanymi daszkami; wszystkie kamienne płyty zsunęły się z
grobów, jakby je ktoś podważył; dwa czy trzy oskubane drzewa rzucają nikły i smętny cień; owce
bezkarnie chodzą po mogiłach... Ale jest wśród nich jedna mogiła, której nie tyka człowiek ani nie
depce zwierzę; tylko ptaki siadają tam i śpiewają o wschodzie słońca. Otacza ją żelazne ogrodzenie,
u obu jej końców posadzono dwa młode świerki. W tej mogile spoczywa Eugeniusz Baza- row.
Tutaj, z niedalekiej wioski, często przychodzi dwoje zgrzybiałych staruszków, mąż i żona.
Podtrzymując się nawzajem, idą ociężałym krokiem; zbliżywszy się do ogrodzenia klękają i długo,
gorzko płaczą, długo i uważnie patrzą na niemą płytę, pod którą leży ich syn; zamienią ze sobą
kilka słów, zetrą kurz z płyty, poprawią gałąź świerka i znowu się modlą, i nie mogą opuścić tego
miejsca, skąd jest im jakby bliżej do syna, do wspomnień o nim...
Czyżby modlitwy i łzy ich były bezcelowe? Czyżby miłość, święta i oddana miłość, była
bezsilna? O nie! Chociażby najbardziej namiętne, grzeszne, zbuntowane serce kryło się w tej
mogile, kwiaty, które na niej rosną, spokojnie patrząc na nas swymi niewinnymi oczami, mówią
nam nie tylko o wiecznym spokoju, o tym wielkim spokoju „obojętnej" natury; mówią też o
wiecznej zgodzie i życiu nieskończonym...