Paweł Świąder: Boję się powrotu do Polski
Środa, 14 kwietnia (22:37)
"To on leciał tym samolotem? I ona też?" - od soboty co chwilę zadaję sobie te pytania. Co jakiś czas zaglądam do tej specjalnej książeczki rozdawanej członkom delegacji tuż przed startem. Jest w niej dokładny program wizyty i NAZWISKA wszystkich uczestników. Czytam tę listę, ale nie udało mi się jeszcze za jednym razem dobrnąć do końca. I wciąż znajduję na niej nowe nazwiska.
Była sobota, blady świt, a właściwie jeszcze ciemno. Musiałem wstać o 3 rano, by przed 4 znaleźć się na lotnisku. Nasz samolot miał odlecieć o 5 rano. Rzadko mam okazję towarzyszyć Prezydentowi w czasie oficjalnych wizyt, tym razem, na wyjazd do Katynia zgłosiłem się na ochotnika. Dopiero na Okęciu okazało się, że dziennikarze mają lecieć Jakiem, a dopiero godzinę po nas wystartuje Tupolew. OK - pomyślałem, widocznie zabrakło dla nas miejsca w "Tutce". Gdy wszyscy siedzieliśmy już wewnątrz Jaka okazało się, że jeden z silników nie chce się uruchomić. Pilot grzecznie przeprosił mówiąc, że musimy przenieść się do drugiego Jaka, który stoi obok. Ktoś zażartował: "Jest jeszcze trzeci?" "Tak" - odparł pilot. "Czeka w hangarze". Po przymusowej przesiadce wszystko poszło już zgodnie z planem. Start, lot i lądowanie przebiegły bez żadnych przeszkód, choć faktem jest, że z gęstej mgły wyszliśmy tuż nad pasem startowym. W każdym razie wylądowaliśmy bez przeszkód co nie udało się rosyjskiemu samolotowi transportowemu, którego obserwowaliśmy podczas wysiadania z Jaka. Pilot przeleciał po prostu nad pasem z wypuszczonym podwoziem i nie dotykając powierzchni poderwał maszynę.
Wtedy nie mieliśmy żadnego pojęcia, że warunki atmosferyczne są tak trudne, że mogą znacznie utrudnić bezpieczne lądowanie. Wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy w drogę do Katynia. Ta podróż zajęła nam prawie godzinę. Pierwszy raz byłem w Katyniu. Wiem, że wielu Polaków chciałoby tam pojechać, a mnie przytrafiła się taka okazja. Zanim więc oficjalne obchody miały się zacząć z kolegą z Vox-u obejrzałem miejsce pamięci ofiar stalinowskiej zbrodni. Robi spore wrażenie, w samym środku lasu, skromne lecz zapadające w pamięć symbole i te setki tabliczek z nazwiskami…
Nagraliśmy rozmowy z kilkoma krewnymi zamordowanych w Katyniu. Zmontowaliśmy je, ułożyliśmy relacje i zdążyliśmy wysłać e-mailem do redakcji. Gdy pakowałem sprzęt Kuba z Vox-u odebrał telefon i powiedział: "Samolot z prezydentem się rozbił". Zabrakło mi powietrza. Pomyślałem, że to przecież niemożliwe, że nikt wiozący tyle osób na pewno nie ryzykuje, że owszem, "rozbił się", znaczy zjechał z pasa, może ktoś jest poobijany, ale przecież to niemożliwe, żeby Tupolew spadł! Po chwili widzę śmiertelnie przerażonych członków oficjalnej delegacji. Biegną z telefonami przy uchu i pytają, czy nie ma ofiar. Zatrzymujemy z Kubą pierwszy lepszy samochód. Kierowca zgadza się za kilkaset rubli zawieźć nas z powrotem na lotnisko. Po chwili, gdy w końcu łapię oddech, dzwonię do mojej Kasi i do Mamy. Wcześniej odbieram telefon z redakcji. Już wiedzą, że tym razem dziennikarze lecieli innym samolotem. Jedziemy na lotnisko, staram się zebrać myśli. Jak? Jak to się mogło stać?
Przychodzi pierwszy taki SMS: "Kochamy Cię, ja i Hanka. Ryczałyśmy od rana, bo myślałyśmy, że zginąłeś, a tu właśnie usłyszałyśmy Twoją relację. O Boże jak się cieszymy. Uważaj na siebie".
Dzwoni newsroom, przez telefon opowiadam, co się dzieje i gdzie próbujemy dotrzeć. Podjeżdżamy pod główną bramę lotnisko, wyjechaliśmy przez nią nieco ponad godzinę temu. Oczywiście nikt nas nie wpuści. Kierowca mimo, że wziął już pieniądze, nadal czeka, więc zawracamy razem z nim za ruszającym z piskiem opon samochodem TVP. Po kilku minutach kierowca omija lewym pasem milicyjną blokadę i dojeżdżamy pod drugą bramę. Zaczynają przez nią wjeżdżać karetki i samochody straży pożarnej, ale jest ich jakoś tak strasznie mało.
Przychodzi SMS: "Paweł, dzięki Bogu! Cud, że byłeś w innym samolocie. Rozpłakaliśmy się ze szczęścia, gdy się dowiedzieliśmy!"
Wtedy nie wiedzieliśmy, jak blisko rozbitego wraku byliśmy, dzieliło nas nie więcej niż 400 metrów. Ale do lasu nie wpuściła nas grupa milicjantów, mimo przez chwilę po przyjeździe próbowaliśmy sforsować ich kordon. Gdy przyjechał OMON, zrezygnowaliśmy i zaczęliśmy nadawać relacje do Polski. Po chwili z lasu wychodzi jeden z operatorów TVP, któremu udało się sfilmować miejsce katastrofy zanim przyjechali milicjanci. Mówi tylko: "Z samolotu nic nie zostało". Jak? - pytam siebie znowu. Jak to możliwe? Zaczyna się powolne zbieranie informacji, strasznie trudne, bo nie ma świadków, a Rosjanie bronią dostępu do wszystkiego dookoła.
Dostaję SMS-a: "Paweł, nie umiem wyrazić co czuję. Bogu dziękuję, że jesteś cały !"
Zauważamy ścięte drzewa w odległości 500 metrów od nas na wysokości kilkudziesięciu metrów. Nagrywamy kolejnych Rosjan, którzy twierdzą, że słyszeli przeraźliwe głuchy huk. Na miejsce przyjeżdża coraz więcej dziennikarzy, kolejne wozy transmisyjne, do niedzielnego poranka wyrasta miasteczko dziennikarskie. Przez bramę lotniska wjeżdżają kolejne samochody, czasem są to zwykłe ciężarówki z transportem piasku, innym razem jakieś wyglądające na specjalistyczne białe ciężarówki.
Przychodzi kolejny SMS: "Za kwadrans 10 jechałem taksówką do radia tak naprawdę z jedną myślą: co z Pawłem. I usłyszałem, jak wchodzisz na antenę. Rozpłakałem się z ulgi, że nic Ci się nie stało." Znowu mam łzy w oczach.
Po kilku godzinach od katastrofy już wiadomo: nikt nie przeżył katastrofy. Wiem, że mam w kieszeni książeczkę z planem wizyty i nazwiskami, ale nie potrafię jeszcze po nią sięgnąć. Dopiero, gdy dając relację przez telefon słyszę z Kopca jak prezenterzy wyczytują listę zabitych uginają się pode mną nogi. Mówię o tym, co widać i co się dzieje, ale nie potrafię opanować drżenia głosu. Nie panuję nad tym, wszystkim udzielają się tak silne emocje, a jednocześnie nikt z nas nie może uwierzyć w to, co się stało. To tak abstrakcyjne, to tak straszne, że nie przyjmuję tego do świadomości. I tak jest przez kilka najbliższych dni. Niby jesteśmy na miejscu, najbliżej tego, co się dzieje, relacjonujemy wszystko to, co widzimy na własne oczy, a mimo to nie możemy uwierzyć w to, co sami mówimy. Dopiero gdy wieczorem jest kilka minut przed snem by zajrzeć na pierwsze strony portali próbuję przyjąć do wiadomości, co naprawdę się stało. Nie. Odmawiam. Próbuję się powstrzymać, ale nie daję rady. Mam łzy w oczach. Nie tylko ja. Nie wstydzę się ani trochę.
Znowu SMS: "Pawełku, nawet nie wiesz, jak się ucieszyłem, jak Cię usłyszałem na antenie. Wczoraj na Burlim widziałem info, że jedziesz do Katynia jak rano usłyszałem, że maszyna spadła i wszyscy zginęli rozryczałem się jak dziecko. Myślałem, że poleciałeś tym samolotem. Sorry za to osobiste wyznanie, ale myślałem, że coś Ci się stało".
W niedzielę na szczęście dojeżdża Mariusz z Michałem wozem satelitarnym. Nie jestem już sam, witam się z nimi serdecznie. Tak naprawdę to o tym, że wreszcie po prawie 40 godzinach jazdy udało się dojechać dowiedziałem się z anteny. Ja sam relacjonowałem wtedy przez telefon uroczyste pożegnanie trumny z ciałem Prezydenta Lecha Kaczyńskiego na lotnisku w Smoleńsku. Nagle ze studia wywołano Mariusza, a ja tak ucieszyłem się słysząc go z satelity, która pewnie stoi po drugiej stronie lotniska, w dziennikarskim miasteczku. Spotykamy się dopiero po ponad godzinie, uściskaliśmy się jak dobrzy, starzy przyjaciele. Ale nie ma na to czasu, bo żołnierze właściwie nie wiadomo dlaczego wpuścili nas na miejsce katastrofy.
Trudno opisać to, co widzimy. Wydawałoby się, że potężna, żelazna przecież maszyna nie może tak po prostu rozpaść się tyle części. Właściwie trudno powiedzieć, że to szczątki samolotu. Nie rozpoznalibyśmy go, gdyby nie leżący kołami do góry fragment podwozia. Nie mogę zrozumieć dlaczego tak duży samolot rozpadł się na setki małych fragmentów, leży na wcale niewielkiej powierzchni, może 100 metrów, co może oznaczać, że z ogromną siłą uderzył w ziemię i od razu zatrzymał się w miejscu. Grunt jest tutaj bardzo miękki. Stąpamy po piasku przywiezionym tu przez wywrotki, a mimo to ziemia ugina się jakbyśmy stali na bagnie. Teren na którym leży wrak otoczony jest biało-czerwona taśmą. Pilnują go żołnierze. Patrzę na to wszystko i nie wierzę własnym oczom. Znowu pytam siebie: Jak? Jak to się mogło stać?
Później czas mija coraz szybciej, wyjeżdżamy do Moskwy, jesteśmy przed Biurem Ekspertyz Sądowych, gdzie rodziny zabitych próbują rozpoznać ciała swoich najbliższych. Nie chcę nawet wyobrażać sobie tego co muszą przeżywać.
I znów te pytania. Jak do tego doszło? Czy to błąd pilotów? Czy nie widzieli na jakiej są wysokości? Czy rzeczywiście zignorowali polecenie by lądować na innym lotnisku pod presją spieszących się na skrupulatnie zaplanowany dzień obchodów w Katyniu oficjeli? I jeszcze jedna myśl. Muszę to napisać. Jeśli nawet przepisy i procedury pozwoliły na to, by jednym samolotem leciało tyle najważniejszych osób w Państwie, to tak naprawdę jak ktoś logicznie myślący mógł na to pozwolić. Ja tego nie rozumiem.
Wracam do kraju, który może być zupełnie inny. Piszę to wszystko w samolocie do Warszawy. Nie boję się lądowania. Boję się tego, co czeka mnie w Polsce.
RMF FM