KS. PAUL M. ZULEHNER
O daremnych próbach znalezienia nieba na ziemi
Miłość, praca, rozrywka zamierają wskutek braku umiaru.
Zapracowujemy się na śmierć. Zabawiamy się na śmierć. Zakochujemy się na śmierć.
Nieumiarkowany jest człowiek w swoich pragnieniach: w pragnieniu uznania, z powodu władzy, bezpieczeństwa. My, ludzie, cierpimy wręcz na brak umiaru. Im dłużej człowiek żyje pełnym życiem, a nie — ze strachu (por. Mt 25,13-30) — jedynie połowicznie, tym jaśniej uświadamia sobie, że oczekuje od życia zawsze więcej, niż od niego otrzymuje. Jaki jest sens takich doświadczeń?
Karl Rahner powiedział kiedyś, że to oznaka łaski, gdy dane jest nam w życiu korzystać stale z otwartego rachunku, z kredytu Bożego zaufania. W owym nadmiarze naszych pragnień można by zatem dostrzec — z teologicznego punktu widzenia — przejaw subtelności Boga, z jaką przypomina nam On o sobie.
Za tym wszystkim kryje się prawda głoszona przez religie od wieków: nasze życie na ziemi to „trzecia ciąża”. Z niej, przechodząc przez śmierć, rodzimy się do życia, któremu przypisuje się takie właściwości, jak „wieczne” lub po prostu „prawdziwe”. Używa się przy tym przede wszystkim symboli nieba i raju, ale też i światłości wiekuistej czy wiecznego odpoczynku. Człowiek zawsze będzie na ziemi nieco obcy. Ma to nam przypominać, że nie zostaliśmy stworzeni (tylko) dla ziemi, lecz dla nieba. Bóg, który jest w swej istocie bezgraniczną Miłością, nieustannie rodzi, powołuje do życia tych, których miłuje. Z miłości (ex amore) zostaliśmy stworzeni (Mdr 11,24-26).
Stąd też zasadniczym celem nauki religijnej sztuki życia było zawsze nie tylko uczenie miłości do ziemi, lecz także ciągłego otwierania się na niebo. Świadczy o tym stara mszalna kolekta: „Panie, naucz nas w zmienności tego świata wznosić nasze serca tam, gdzie są prawdziwe mądrości” (por. modlitwa dnia z 21. niedzieli okresu zwykłego).
* * *
My, ludzie współcześni, mamy zwykle trudności z otwieraniem się na niebo. Przez całe wieki nakazywano człowiekowi szukać pociechy jedynie w nieznanej mu wieczności, dlatego zaczął jej mozolnie szukać w dostępnej mu doczesności. Taka zmiana nastawienia nie zniszczyła jednak naszej tęsknoty za niebem. Nadal jest ona w nas, o czym świadczą nasze niepomierne pragnienia i o czym przypomina nam nasz stale otwarty życiowy rachunek.
Nie przestajemy zatem pragnąć nieba, mimo że zdaje się ono dla nas zamknięte. Jednakże wielu z nas nieświadomie zaczyna szukać go na ziemi. Czynimy to pośrodku codziennego życia, kochając, pracując, bawiąc się. W tych trzech obszarach składamy nasze pragnienia i próbujemy nasycić nasz głód szczęścia bez miary.
* * *
Coraz wyraźniej widać jednak, że nasze próby znalezienia nieba na ziemi są daremne. Nowsze prace z zakresu psychologii wykazują, że naruszamy i niszczymy w ten sposób dostępne nam cząstki, fragmenty szczęścia. Świat, miłość, praca, rozrywka zamierają wskutek braku umiaru: zapracowujemy się na śmierć (Diane Fassel, 1989). Zabawiamy się na śmierć (Neil Postman, 1985). Zakochujemy się na śmierć (Jürg Willi, 1985).
Mimo jawnej daremności takich poszukiwań wielu ludzi nadal konsekwentnie podąża tą drogą. Jeśli nie wystarcza na to jedno jedyne życie, to poprzez sięganie po religijne obrazy Dalekiego Wschodu wzbudza się w sobie pragnienie wielu dalszych żyć. Z możliwością reinkarnacji liczy się 19% Europejczyków. I chociaż w tej nauce kryje się głęboka prawda, to jednak nie jest ona tym, co w niej tak bardzo fascynuje Europejczyków. Różnica między religijnymi Azjatami a łakomymi życia Europejczykami polega na tym, że Azjata pragnie się wyzwolić z kręgu wiecznych wcieleń, a Europejczyk chce weń wejść. Zamiast wyzwolenia z wędrówki dusz — szuka się recyklingu dusz. Czy to ma być droga do osiągnięcia pełnego szczęścia? Mam co do tego wątpliwości.
Ludzie próbują iść jeszcze inną drogą: drogą redukcji pragnień. Ci są jeszcze bardziej godni współczucia. Nawiązując znowu do religii Wschodu, twierdzą, że wszelkie cierpienie ma swoje źródło w pragnieniach. Zatem ten, kto zabije w sobie pragnienia, będzie wolny od cierpienia. Jednak czyż nie mówimy, że kto kocha, ten cierpi? Albo: czym byłoby życie bez cierpienia i miłości? Czy byłoby ono „szczęściem braku pragnień”, czy „nieszczęściem bez pragnień” (Peter Handke)? Nie tym należy współczuć, których marzenia się nie spełniają, lecz tym, którzy ich nie mają (Maria von Ebner-Eschenbach). Świeca paschalna jest lepszym symbolem dla człowieka niż świeca zgaszona. Mądry poeta mówi zaś, „że nawet odrobina tęsknoty słodsza jest niż posiadanie”.
* * *
Czyż alternatywą dla naszej szaleńczej pogoni za życiem i wypływającej z niej redukcji pragnień nie mógłby być czyściec? Ten pradawny chrześcijański obraz nadziei uległ z czasem poważnemu zniekształceniu, a połączony z pieniądzem stał się dla szesnastowiecznych reformatorów przedmiotem walki z Kościołem katolickim i jego systemem zapewniania sobie środków materialnych. Mimo to jednak nauka o czyśćcu jest czymś, co z pewnością trzeba by wymyślić, gdyby jej jeszcze nie było.
Czyściec to — patrząc oczyma Boga — prawo człowieka do wejścia w śmierć jako fragment — i to bez uszczerbku dla jego niewyczerpanej tęsknoty za byciem całością, za szalom. Owo fragmentaryczne, niedopełnione człowieczeństwo, które wnosimy w śmierć, zostaje w zasięgu oczyszczającego i uzdrawiającego ognia Bożej miłości, w bolesnym procesie, dopełnione, staje się całością. Ma to nas przygotować do życia wiecznego, życia w pełni. „Jakby przez ogień” zostajemy ocaleni.
Tak też jawne stanie się dzieło każdego: odsłoni je dzień [Pański]; okaże się bowiem w ogniu, który je wypróbuje, jakie jest. Ten, którego budowla wzniesiona na fundamencie, przetrwa, otrzyma zapłatę; ten zaś, którego dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień (por. 1 Kor 3,13-15).
Jeżeli sam Bóg potwierdza nasze prawo do bycia fragmentem, to chroni ono także ludzkie życie i współżycie przed ciągłym niszczącym stawianiem zbyt wysokich wymagań. Przykładowo człowiek, którego darzę miłością, zyskałby wtedy prawo do bycia niedoskonałym. Jako taki właśnie byłyby godny miłości. Także i mnie, przekonanego o tym, że Bóg wymaga ode mnie, bym przez całe życie stwarzał siebie samego i tak kontynuował dzieło stworzenia, znacznie by to odciążyło. Albowiem przymus bycia doskonałym stanowi źródło różnorodnych deformacji duszy. Ideały wyzwalają siły destrukcyjne (Wolfgang Schmidbauer, 1980).
W obrębie prawa do bycia fragmentem szansę na zaistnienie otrzymałaby cnota niezwykle istotna dla współżycia międzyludzkiego: cnota miłosierdzia. Jedna z najgłębszych wypowiedzi teologicznych, z którymi spotkałem się w trakcie mojej pracy w charakterze teologa, najlepiej wyraża to, o czym tu mówiłem:
Kto kocha, szuka w gruncie rzeczy Boga,
to znaczy kogoś, kto go tak wypełni,
że znikną wszelkie miary i granice,
będzie zatem wieczność, nieskończoność.
Człowiek człowiekowi obiecuje takie wypełnienie.
Lecz który człowiek może tę obietnicę wypełnić?
Pierwszą cnotą miłości jest miłosierdzie.
W nim wybaczam bliźniemu to,
że nie może być moim Bogiem.
(Roman Bleistein, 1975)
przeł. Adam Kalbarczyk