janusz krupiński Interpretacje dzieł sztuki. Antologia 2011
10.
José Ortega y Gasset
Trzy obrazy z winem
(Tycjan, Poussin i Velázquez)
I
Boskie wino
Rzeźba, malarstwo i muzyka, których możliwości wydają nam się tak bogate, w rzeczywistości obracają się wokół kilku odwiecznych tematów. Genialni artyści nie wzbogacają i nie rozwijają tradycyjnych tematów i motywów: umierającego człowieka, kochającej kobiety, cierpiącej matki itd., przeciwnie, ich geniusz estetyczny objawia się tym, że potrafią te tematy odrzeć z niepotrzebnej i ordynarnej skorupy, jaką pokryli je artyści marni, powracając im pierwotną prostotę, docierając do ich błyszczącego jak klejnot jądra
Ludzie głupi i przyziemni sądzą, iż postęp ludzkości polega na stałym gromadzeniu coraz to większej liczby rzeczy i idei. Otóż nie: prawdziwy postęp to rosnąca intensywność w postrzeganiu jakiegoś pół tuzina pierwotnych tajemnic, które w pomroce dziejów pulsują na kształt odwiecznie bijących serc. Każdą epokę charakteryzuje szczególna wrażliwość wobec któregoś z tych wielkich problemów, inne pozostają jak gdyby w zapomnieniu lub też zaledwie muśnięte.
Podobnie niektórzy ludzie obdarzeni bywają idealnie wyostrzonym i wrażliwym organem wzroku, a świat jawi im się skarbnicą najwspanialszych kolorów i odcieni, podczas gdy słuchowi ich obca jest jakakolwiek harmonia.
Dlatego też pierwotne tematy sztuki można traktować jako swego rodzaju konfesjonały historii. Każda epoka stając w ich obliczu i próbując się samookreślić wyraża jednocześnie swą ostatnią wolę, wyjawiając najgłębsze treści swego ducha. Jeśli wybrawszy któryś z tych tematów, prześledzimy zmiany, jakim w dziejach sztuki ulegał, to wówczas zarysuje się przed nami profil moralny wieków, które przychodzą i odchodzą oszołomione ożywiającą je wielkością i zabijającym jak wbita w krwawiący bok szpada własnym ograniczeniem.
Spacerując po Muzeum Prado w łagodnym białym świetle sączącym się przez szyby, zatrzymałem się zupełnie przypadkowo przed trzema płótnami: pierwsze to Bachanalia Tycjana, drugie Bachanalia - Poussina i trzecie Pijacy Velázqueza. Te trzy dzieła tak różnych artystów łączy wspólny temat - przedstawiają one trzy różne interpretacje tragikomicznego problemu, jakim jest wino.
Wino to problem kosmiczny. Śmiejecie się, że wino przedstawia mi się jako problem kosmiczny? Nic w tym dziwnego, ale uśmiechy te dowodzą, iż mam rację. Wino jest problemem tak poważnym i tak prawdziwie uniwersalnym, że nasza epoka nie mogła przejść obok, nie skupiając na nim swej uwagi i nie rozwiązując go w tak charakterystyczny dla siebie sposób. Tak, nasza epoka przyjęła pewną postawę również wobec wina - postawę higieniczną. Stowarzyszenia, prawodawstwa, podatki, badania laboratoryjne... jakichż to stref aktywności czy zainteresowań nie zawiera w sobie to jedno słowo - alkoholizm?
Wino jest problemem kosmicznym... Mnie też to śmieszy, epoka, w której żyję, jest jak porcelanowa waza chińska, w której wzrastało moje serce, gdzie się deformowało, i teraz na wielkie tajemnice kosmosu reaguje zwyczajnymi gestami. Rozwiązanie, jakie widzi moja epoka dla problemu wina, świadczy wymownie o jej prozaicznym stylu myślenia, jej chorobliwej dążności do zapobiegliwej przezorności i mieszczańskiego przystosowania się, o tym, jak absolutnie obcy jest jej element heroiczny. Któż w naszych czasach byłby na tyle przenikliwy, by móc poprzez alkoholizm - całą tę górę papierów, wykresów i statystyk - dostrzec prosty obraz zmysłowych i ociężałych gałązek winorośli uginających się pod dojrzałymi gronami wina, pieszczonymi przez złociste promienie słońca? Ale nie bądźmy zarozumiali: nasza interpretacja problemu wina jest jedynie jedną z wielu możliwych i co więcej jest ona ze wszystkich najmłodsza. Dawniej wino było bogiem, na wiele wieków przedtem, zanim stało się problemem administracyjnym.
My, ludzie współcześni, cały świat mamy poszufladkowany: jesteśmy zwierzętami klasyfikującymi. Każda dziedzina nauk jest taką szufladką, a w każdej z szufladek zamknięta jest olbrzymia masa odłamków rzeczywistości, które odrąbywaliśmy poprzez wieki od wielkiej macierzystej skały natury. I tak w małych kupkach, przypadkowo zebranych, często na zasadzie zwykłego kaprysu, ułożone mamy szczątki i odpadki rzeczywistego życia. By zebrać martwy, pozbawiony ducha skarb, musieliśmy naturę poćwiartować, musieliśmy ją uśmiercić.
Dawniej było odwrotnie, człowiek miał przed sobą kosmos żywy i niepodzielny. Podstawowy podział świata na sferę materialną i duchową dla niego nie istniał. Gdziekolwiek spojrzał, wszędzie widział działalność żywiołów twórczych lub niszczących. Potok wody nie był dla niego toczeniem się jednej kropli po drugiej, lecz specyficznym sposobem życia bóstw wodnych. Dzień był dla niego bytem, którego wspaniałym zadaniem było okresowe rozświetlenie świata, noc natomiast była siłą odradzającą, przywracającą do życia zmarłych.
Tak więc, w tym monolitycznym świecie, wino jawiło się człowiekowi jako jeden z podstawowych żywiołów. Grona winne były cząsteczkami światła; miały w sobie skondensowaną najbardziej tajemniczą moc, która ludzi i zwierzęta prowadziła ku piękniejszemu światu. Wino rozświetla otaczającą nas przyrodę, uszlachetnia serca, rozpala źrenice i uczy tańca. Wino jest bogiem mądrym, płodnym i roztańczonym. Dionizos, Bachus to odgłosy nie kończącego się święta, krążące jak gorący wiatr wśród gęstych i ciemnych lasów życia.
II
„Bachanalia" Tycjana
Nie sądzę, by istniał na świecie obraz bardziej optymistyczny. Mamy tu taras na zboczu pagórka. Kilka drzew nadaje miejscu jeszcze większego uroku: za nimi widać morze o wodach jasnoniebieskich i nieruchomych. W oddali leniwie płynie statek.
Niebo o intensywnym błękicie, z białym obłokiem pośrodku jest elementem pierwszo-planowym; na jego tle odcinają się drzewa, pagórek, ramiona i głowa poszczególnych postaci, a wszystko, co je dotyka, pozbawione jest wszelkich cech materialnych. Mężczyźni i kobiety wybrali ten uroczy zakątek wszechświata, by rozkoszować się życiem: są to ludzie, którzy piją, śmieją się, rozmawiają, tańczą, oddają się wzajemnym pieszczotom i śpią. Wszystkie funkcje biologiczne wydają się tu godne i równe w prawach. Mniej więcej pośrodku obrazu stoi chłopczyk, który zadarłszy koszulę załatwia swoją naturalną potrzebę. U szczytu pagórka wygrzewa się na słońcu nagi staruszek, a na pierwszym planie po prawej stronie drzemie rozleniwiona Ariadna, naga i biała.
Obraz ten mógłby być zatytułowany inaczej, w sposób bardziej ekspresyjny, tytuł jego byłby zgodniejszy z prawdą gdyby brzmiał: triumf chwili.
Przez życie idziemy od chwili do chwili, od upadku do upadku; pewne z nich przechodzą bez echa, przemijają jak szare fale toczącej się rzeki. Inne sprawiają nam ból, są jak ukłucie w serce. Co robić? Zazwyczaj wzdychamy wtedy: „Ach, cóż to za życie!” i staramy się odepchnąć tę chwilę jak najdalej od siebie, odrzucamy ją i jeśli możemy, unicestwiamy, by nigdy już nie mogła powrócić. Bywają jednak również chwile wzniosłe, w których odczuwamy jedność z całym wszechświatem: dusza nasza rozpręża się ogarniając cały horyzont, zlewamy się w jedno z otaczającą nas przyrodą i zdajemy sobie sprawę z harmonii panującej wśród wszystkich otaczających nas rzeczy. Jest to chwila szczęścia, jak gdyby ukoronowanie życia i zarazem jego najpełniejszy wyraz.
Całą duszą staramy się ową chwilę uchwycić, walczymy o jej przedłużenie. Innymi słowy: rzucamy się w tę mijającą szybko chwilę, poddając się jej całkowicie, bez zastrzeżeń i bez obaw, jak gdyby ta minuta szczęścia była jednym z tych cudownych statków, na których według Homera pływali Feakowie i które szybkie jak myśl, bez steru i bez pilota, nieomylnie dążą do celu.
Właśnie jeden z tych momentów namalował Tycjan. Ludzie żyją w mieście skazani na niepowodzenie i cierpienia codziennego życia: mają nie zaspokojone ambicje, cierpią krzywdy, nie ufają sobie nawzajem, męczy ich poczucie własnej niedoskonałości, jedni na drugich patrzą ponuro i zawistnie. Ale pewnego dnia wyjeżdżają na wieś: wieje łagodny wietrzyk, cały świat skrzy się w słońcu, a bujne gałęzie drzew rzucają na ziemię niebieskawe cienie. Ktoś przywozi ze sobą amfory i srebrno-złote, pięknie wycyzelowane puchary. W naczyniach tych błyszczy wino. Piją. Histeryczne napięcie duchowe ustępuje: w źrenicach pojawiają się nowe błyski, w komórkach mózgowych rodzi się fantazja. Okazuje się prawdą, iż życie nie jest tak marne i nędzne, że ciało ludzkie jest piękne na tle wiejskiego złotoniebieskiego pejzażu, że dusze ludzi są szlachetne, pełne wdzięczności i zawsze gotowe nas zrozumieć. Piją! Ma się wrażenie, że niewidzialne palce splatają nas z ziemią, morzem, powietrzem i niebem; jak gdyby świat cały był arrasem, a my postaciami z tego arrasu, a włókna, z których utkana jest nasza pierś, biegną dalej, jest to ta sama materia, która tworzy ów lśniącobiały obłok. Piją. Od jak dawna już tu są?
Jak przez mgłę zaczynają sobie przypominać, że istnieje miasto, że jest ból, że są zdrady i że gdzieś w końcu jest kres. Wydaje im się, że spędzili tu już wieki i że na wieki tu pozostaną, a promienie słoneczne będą wiecznie pieścić boki srebrzystego dzbanu. Chwila ta, jak jakiś przedmiot o nieograniczonej elastyczności, rozciąga się dotykając obu spowitych we mgle krańców czasu. Ta wola wiecznego trwania tkwiąca głęboko w każdej godzinie szczęścia posłużyła Nietzschemu do wyróżnienia prawdziwych wartości, do stworzenia nowych tablic dobra i zła. Tak to formułuje w swych sławnych strofach:
Ból powiada: przemijaj!
Odwrotnie szczęście - ono pragnie wieczności.
Absolutnej wieczności!
Ludzie, którzy tu piją, rozebrali się, by poddać swą skórę łagodnym pieszczotom słońca i powietrza, wiedzeni być może tajemnym instynktem i pragnieniem pełniejszego zespolenia z otaczającą ich przyrodą. Im więcej piją, tym lepiej dostrzegają odkryte przed nimi najgłębsze tajemnice kosmosu, twórczą istotę wszystkich rzeczy. Misterium to rytm. Widzą oni, że cała scena pogrążona jest w odcieniach niebieskich - niebo, morze, darń, drzewa, tuniki - od tego tła odbijają odcienie gorące, czerwone i złotawe - męskie ciała, złote smugi słońca, czasze kielichów i złocisto-zmysłowe postacie kobiet. Niebo jawi im się jako pytanie subtelne i nieogarnione, a ziemia twarda i szeroka jako odpowiedź przekonywająca i oparta na mocnych podstawach. Widzą, że jest na ziemi strona prawa i lewa, wysokość i nizina: widzą, że jest światło i cień, spokój i ruch; widzą, że wklęsłość stworzona jest na przyjęcie wypukłości, że suchość dąży ku wilgoci, zimno ku gorącu, a cisza jest izbą gościnną przygotowaną dla przemijającego hałasu...
Ludzie ci nie zostali wprowadzeni w to rytmiczne misterium wszechświata dzięki zewnętrznej erudycji; wino, które było mądrym bogiem, dało im na moment intuicję pozwalającą odkryć najgłębszą tajemnicę. Nie chodzi tu o jakieś nowe pojęcie przyswojone przez ich mózg: wręcz przeciwnie, wino sprawiło, że ciała ich zanurzyły się w strumieniu racjonalności, w którym płynie pogrążony cały świat. I tak nadchodzi moment, w którym ruchy ich rąk, torsów i nóg również stają się rytmiczne, w którym mięśnie nie tylko poruszają się zwyczajnie, lecz czynią to w takt rytmu. Rytm jest utajoną logiką drzemiącą w mięśniach: pod wpływem wina ruch staje się tańcem.
III
„Bachanalia" Poussina
Tak więc według Tycjana wino nadaje zwykłej materii organicznej moc duchową. Wspaniały ten obraz, przedstawiający ludzi zabawiających się leniwie wokół dzbanów z winem, jest wyrazem filozofii Odrodzenia. Wieki średnie przedstawiały nam ducha jako wroga i przeciwieństwo materii. Zabijając jedno, pozwalamy rosnąć drugiemu; życie jest walką duszy z ciałem, a taktyka tej walki nazywa się ascezą. Odrodzenie w inny sposób rozumiało tajemnicę życia. Oponuje ono i zdecydowanie zaprzecza istnieniu tego pesymistycznego dualizmu. Nie! świat jest jeden: nie jest jedynie wulgarną materią ani też tylko obrazem ducha. To, co nazywamy materią, może dojść do rytmicznej wibracji - a wówczas staje się tym, co nazywamy duchem. Pod wpływem wina mięśnie dochodzą do szczytu swoich możliwości, do tańca, gardło do śpiewu, serce do miłości, usta do uśmiechu, a mózg do idei.
Dochodzimy więc do formuły, która określa nam sens Bachanalii Tycjana: przedstawiają one moment, w którym zaciera się granica między człowiekiem, zwierzęciem i bogiem. Postacie tego obrazu są z ciała i kości; przez prostą intensyfikację swojej energii naturalnej, czyli zwierzęcej, zlewają się w jedno z kosmosem, dochodząc do szczytów intuicji i do absolutnego optymizmu, który w założeniu był cechą właściwą bogom.
Przeprowadźmy teraz krótkie porównanie obrazu Tycjana z płótnem Poussina. Obraz ten jest ruiną obrazu. Treści jego nie sposób przekazać ani przy pomocy fotografii, ani przy pomocy rysunku. Powoli dogorywa w jednej z rzadko odwiedzanych sal muzeum.
Najprostsze odcienie czerwieni, którymi Poussin malował swe postacie, absorbowane są przez dzikie, profanujące obraz światło naturalne. Odcienie zimne, sinoniebieskie, osadzone w czerni, zatarły się. O ile płótno Tycjana skłania nas do śmiechu, o tyle to płótno, tak zniszczone, wprawia nas w nastrój elegijny, skłania nas do zadumy nad przemijaniem wszystkiego, co wspaniałe, nad kresem i nad okrutną misją czasu, który wszystko niszczy.
Niemniej przeto to, co nam opowiada Poussin, jest, jeśli to możliwe, jeszcze radośniejsze niż anegdota przedstawiona przez Tycjana. Jako że ten ostatni opowiada nam tylko jedną historię, przedstawia nam coś jak najbardziej chwilowego. Możemy jedynie zauważyć wysiłek materii, której wino nadało duchową wibrację, by chwilę tę przedłużyć; możemy jedynie przeczuwać, że wszystko to skończy się ogromnym zmęczeniem, bólem głowy, sflaczałymi mięśniami i niesmakiem w ustach. Postacie Poussina nie są ludźmi, lecz bogami. Fauny, syleny, nimfy i satyry towarzyszą w gajach szalonym przygodom Bachusa i Ariadny. Brak tu tycjanowskiego elementu realistycznego, ludzkiego. Nie jest to skutek braku umiejętności czy pomyłki, takie jest założenie formalne tego obrazu. Kiedy Poussin malował swoje dzieło, minęła już epoka Odrodzenia, tak jak mijają bachanalia. Żył dokładnie w momencie następującym po tycjanowskiej orgii. Płakał ze zmęczenia i fatalnego samopoczucia. Optymistyczne obietnice Odrodzenia nie spełniły się. Życie jest ciężkie i wyprane z poezji. Ludność Europy Zachodniej skłania się ku mistycyzmowi czy też ku racjonalizmowi. Po co żyć? Działalność ograniczona zostaje do takiego stopnia, do jakiego to tylko możliwe; życie zostaje zredukowane do minimum; zamiast przeżywać swą mizerną egzystencję ludzie wolą wspominać wspaniałe życie dawniejszych czasów. Poussin jest romantykiem mitologii klasycznej. W nierzeczywistej przestrzeni jego obrazu przesuwa się korowód bogów, zawsze roześmianych i radosnych, którzy piją nie upijając się i dla których bachanalia nie są świętem, lecz normalnym życiem. Świetnie ujął to Meier-Graefe: „W Bachanaliach unika Poussin wszelkich krańcowości. Nie przedstawia nam, jak Tycjan, epizodu z dnia hulanek i swawoli; szczęście i radość jest u niego normą.” (To zdanie niemieckiego krytyka zamieszczone w Viaje de Espania skłoniło mnie do napisania tego eseju.)
W rezultacie: chłopczyk z obrazu Tycjana tutaj stoi po prawej stronie pomiędzy faunem a nimfą dosiadającą kozła. Chłopczyk ma kopyta koziołka, jest uroczym satyrkiem, jednocześnie synem kozy i pięknego bóstwa. To zbliżenie bóstwa ze zwierzętami wyraża poważną, melancholijną intencję charakterystyczną dla romantyzmu. Rousseau, kiedy postulował powrót człowieka do natury, domagał się też zerwania z cywilizacją jako specyficznym tworem ludzkim, będącym pomyłką i ślepym zaułkiem. Natura jest doskonalsza od kultury; to znaczy, że zwierzę jest bliższe Bogu niż człowiek. Pascal również już o wiele wcześniej przepowiadał, że: Il faut s'abêtir .
IV
"Pijacy" Velázqueza
Piękno i szczęście są atrybutami bogów - sugeruje nam Poussin - a nie ludzi. Radość, którą maluje w swoim obrazie, wzbudza w nas rozgoryczenie, ponieważ czujemy się z niej wyłączeni. Rzeczywistość jest pełna znoju i bólu; szczęście jest nierealne jak owi bogowie i nimfy. Słońce rzeczywiście zemściło się zaciemniając obraz, podobnie jak mieszkańcy Olimpu zemścili się na Homerze oślepiając go za to, że naraził na szwank honor Heleny.
Rozwiązanie proponowane przez Poussina skłania nas do kontemplacji wewnętrznej, milczącej, w której odbijają się subtelne echa nie kończącego się, radosnego śmiechu bogów. To dwuznaczne zaproszenie do wieczystej melancholii jest rozwiązaniem zbyt pocieszającym. Ale przynajmniej Poussin upewnia nas, że bogowie istnieją. Poussin maluje bogów.
Natomiast Velázquez zebrał na swym obrazie miejskie szumowiny, włóczęgów i nierobów, brudnych, chytrych i leniwych, mówiąc im: „Chodźcie, pokpimy sobie z bogów”. Pośrodku ogołoconej z owoców winnicy umieszcza otyłego parobasa o niezdrowej cerze, wieńcząc mu czoło kilkoma liśćmi winorośli. Ten jest Bachusem. Pozostałych grupuje wokół kamiennego dzbana i każe im pić aż do momentu, kiedy wybałuszają im się kretyńsko oczy, a policzki kurczą się w idiotycznym grymasie. I to wszystko.
Bachanalie przechodzą w pijaństwo: Bachus jest mistyfikacją. Istnieje tylko to. co można zobaczyć i dotknąć. Nie ma bogów.
Stan ducha, jaki się tu objawia - kpiny z całej mitologii pojawiają się, jak wiadomo, w szeregu dzieł Velázqueza, przypominacie sobie Merkurego i Argosa i Boga Marsa - ma w sobie bez wątpienia pewną wielkość. Jest to gwałtowna akceptacja materializmu, wyzwanie rzucone kosmosowi, dumne malgré tout. Ale czy jest to usprawiedliwione? Czy realizm nie jest pewnym ograniczeniem? Bo jeśli sięgniemy samego sedna, to czym są bogowie? Co ludziom symbolizują postacie bogów? Jest to temat poważny i trudny. Nieco sprawę upraszczając można powiedzieć, że bogowie to wyższy sens, jakiego nabierają rzeczy, jeśli na nie patrzymy w kontekście innych.
I tak, Mars jest tym, co najlepsze w wojnie - odwagą, siłą woli, sprawnością fizyczną. Wenus jest tym, co najlepsze w ekspansji seksualnej - pożądaniem, pięknem, łagodnością, delikatnością, wieczną kobiecością. Bachus jest tym, co najlepsze w pobudzającym wrażliwość podnieceniu fizjologicznym - zapałem, miłością do pól, lasów i zwierząt, poczuciem głębokiego braterstwa wszystkiego, co żywe, błogosławionym szczęściem, jakie oferuje ludzkości fantazja.
Bogowie są tym, co najlepsze w nas samych, tym, co raz wyodrębnione z wulgarności i zła personifikuje się przybierając własną postać.
Mówiąc, że rzeczy, poza swą konstrukcją materialną, nie posiadają żadnego aromatu i nie są spowite nimbem ideału czy jakiegoś głębszego sensu, to znaczy mówić, iż życie pozbawione jest sensu, a więź między rzeczami nie istnieje. Tycjan i Poussin, każdy na swój sposób - reprezentują temperament religijny, tak samo jak Goethe cześć boską oddają naturze. Velázquez jest wielkim ateuszem, kolosalnym bezbożnikiem.
Pędzlem swym jak miotłą wymiata z naszego życia bogów. W jego bachanaliach nie tylko nie ma Bachusa, ale jest jeszcze przedrzeźniający go bezwstydnik.
Jest to nasz malarz. Przygotował pole dla naszej epoki pozbawionej bogów, epoki administracyjnej, w której zamiast o Dionizosie mówi się o alkoholizmie.
1911
José Ortega y Gasset, „Trzy obrazy z winem (Tycjan, Poussin i Velázquez)”, w: Dehumanizacja sztuki i inne eseje, przeł. Piotr Niklewicz, wybrał i wstępem opatrzył Stanisław Cichowicz, Czytelnik, Warszawa 1980, s. 73-83.
Cytowany fragment z Tako rzecze Zaratustra F. Nietzschego oddany tu jest zapewne „z drugiej ręki”, z drugiego języka; natomiast w przekładzie Wacława Berenta brzmi (tak kończy się „Pieśń pijana”):
„Zgiń - mówi ból -
Rozkosz za wiecznem życiem łka -
- wieczności chce bez dna!”.